Tytuł oryginału АРГЕНТИНЕЦ Copyright © 2010 Elvira Baryakina
All rights reserved Projekt okładki
Magdalena Zaw...
10 downloads
12 Views
2MB Size
Tytuł oryginału АРГЕНТИНЕЦ Copyright © 2010 Elvira Baryakina
All rights reserved Projekt okładki
Magdalena Zawadzka Zdjęcie na okładce © Wojciech Zwolinski title/Arcangel Images; Collaboration JS Arcangel Images; Dmitry BodrovShutterstock.com Redaktor prowadzący
Monika Kalinowska
Redakcja
Maria Talar
Korekta Sylwia Kozak-Śmiech
Zofia Firek ISBN 978-83-8097-913-0 Warszawa 2017
Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl Rozdział 1
Syn marnotrawny 1 Latem roku 1917 pociągi w Rosji jeździły zgodnie z rozkładem „kiedy maszynista znajdzie czas”, nic więc dziwnego, że podróż Klima Rogowa ciągnęła się niemiłosiernie. Trzy miesiące wcześniej wyjechał z Argentyny, przepłynął bez komplikacji Ocean Spokojny, ale będąc już na terenie Rosji, w żaden sposób nie mógł dotrzeć do Niżnego Nowogrodu. A przecież koledzy z redakcji „La Prensa” ostrzegali go, że to głupi pomysł wracać do ojczyzny w takim czasie! Rosja była beznadziejnie uwikłana w wojnę z Niemcami, jej gospodarka pogrążała się w chaosie, a car abdykował. Nowy Rząd Tymczasowy sprawował władzę nad krajem równie realnie, jak nad wschodami i zachodami słońca. W Niżnym Nowogrodzie na Klima czekał pokaźny spadek. Głupio byłoby go utracić, tym bardziej że dziennikarska sława nie przynosiła mu poważniejszych dochodów. Nie był w Rosji od dziesięciu lat. Przyglądał się wszystkiemu i krzywił z irytacją: „A niech to diabli… niech to diabli…”, kiedy widział brudne dworce i niepiśmiennych żołnierzy, którzy przychodzili pytać, jak wygląda sytuacja na frontach wojny. Na każdym rogu odbywały się wiece, każdy płot oblepiały plakaty, na których królowało słowo „precz”. Ale pachniały też upojnie sosnowe lasy, dworcowe zegary wygrywały „Niech będzie pochwalony nasz Pan w Syjonie”, przychodziła dziewczynka z koszyczkiem agrestu: „Kupcie, wujaszku!”. Jakże to wszystko zachwycało! Klim ledwie jednak panował nad zniecierpliwieniem. Nie tyle pragnął jak najszybciej dotrzeć do rodzinnego miasta, co zakończyć sprawy i wyjechać już z Rosji. Fizycznie wyczuwał trwogę wypełniającą powietrze. Po rewolucji lutowej żołnierze całymi pułkami dezerterowali z frontu, obcinali lufy karabinów i z tymi obrzynami rozłazili się po wsiach, aby dzielić pańską ziemię. Pieniędzy nie mieli, zajmowali się zatem grabieżą, co zmuszało podróżnego do zachowywania najdalej idącej ostrożności. Wszyscy brali go za obcokrajowca ze względu na jasny garnitur, wygoloną gładko twarz, opaloną jak u południowców, niespotykaną w Rosji fryzurę z długą grzywką. Na razie udawało mu się jakoś zagadywać dezerterów. Gdy podchodzili do niego w grupie, zaczynał opowiadać o Argentynie, kraju, o którym nawet nie słyszeli. Gdy w Rosji jest lato, tam panuje zima, a mieszkańcy to sami imigranci, mówiący po hiszpańsku. Przyjezdnym początkowo jest dość trudno, lecz Argentyna to jedno z najbogatszych państw świata, więc można się tam wybić. W Samarze pociąg znów stanął, bo kolejarze żądali odwołania jakiegoś ministra. Klim sam już nie wiedział, czy śmiać się z tego wszystkiego, czy chwycić za rewolwer i pogonić maszynistów. Nie miało sensu siedzieć na dworcu, więc wrzucił bagaż na wynajęty powóz i kazał jechać do portu rzecznego. Do Niżnego Nowogrodu można było dotrzeć Wołgą. Na jego szczęście przy nabrzeżu cumował trzypokładowy piękny statek „Suworow”, płynący w górę rzeki. Już był pod parą, ale milicjanci z
czerwonymi opaskami na rękawach jeszcze nie wpuszczali ludzi na trap. Baby, objuczone koszami i pudłami, klęły na czym świat stoi. – Czego naród dręczycie? Mamy przecie kupione bilety! – Szukamy jednego gagatka – odpowiedział leniwie milicjant i splunął na ziemię. – Sukinsyn spekulował na targu. Baby z miejsca zamilkły. Każdą z nich mogli aresztować za to samo – jedna pewnie ukryła w bagażu mąkę, inna cukier. Kategorycznie zabraniano „zawyżania cen” na bazarach. A jak ich nie podwyższać? Kraj pogrążony w inflacji, przecież nie można handlować ze stratą! Klim spojrzał na milicjantów. Same szczeniaki, gówniarze, którzy wstąpili do organów porządku, aby wymigać się od pójścia na front. Przepchnął się do przodu. – Gdzie wasz dowódca? Przedstawiciele władzy, gdy otrzymali trzy ruble, pomyśleli chwilę, po czym uznali, że przestępca ukrywa się gdzie indziej. – Merci i powodzenia życzę w rewolucyjnej Rosji! – powiedział dowódca i mocno uścisnął rękę Klima. Łapówka, tak samo jak dawniej, wciąż była czarodziejskim kluczykiem, otwierającym w ojczyźnie wszystkie drzwi. 2 Szumiąc łopatkowymi kołami, „Suworow” robił powolny zwrot. W kajucie było duszno, pachniało mydłem i rozgrzaną słońcem ceratą, świetliste odblaski drżały na ścianie. Przez dziesięć lat nic się nie zmieniło na wołżańskich parowcach: kanapa, koja, zaścielona czerwonym wełnianym kocem, przymocowany do podłogi stolik, na ścianie lampa pod matowym kołpakiem. Klim powiesił marynarkę na oparciu krzesła. Chwała Bogu, wyruszyli. Ludzie całkiem oszaleli, każdy cierpi przez ten pozafrontowy chaos i każdy wnosi do niego swój udział – ten strajkuje, inny grabi, jeszcze następny wymusza łapówki. Chłopiec, przydzielony do obsługi pasażerów pierwszej klasy, przyniósł herbatę. To też było jak dawniej – srebrna taca, uchwyt do szklanki z wygiętą rączką, kawałek cytryny na spodku… Brakowało tylko dużych złocistych sucharów z migdałami. Rząd Tymczasowy wprowadził monopol zbożowy i wszystkie wyroby piekarnicze natychmiast poznikały.
Klim zamknął za chłopcem drzwi. Zdawało mu się, że za ścianką działową ktoś dyszy niby pies na upale. Wsłuchał się, ale już nic nie usłyszał oprócz pluskania łopatek w wodzie. Wrócił do stołu i zaczął czytać gazetę. A jednak znów to dyszenie, lekkie szuranie… No tak, ktoś najwyraźniej się ukrywał w szafie ściennej. Klim wstał, gwałtownie otworzył drzwi i zamarł ze zdumienia. Wewnątrz na worku siedział chan tatarski: nieduży, z potarganą brodą, w trzęsących się rękach dzierżył krótki nóż do ostrzenia ołówków. – Zabiję! – powiedział zduszonym głosem. – Obleję herbatą – zrewanżował się Klim. – Proszę wyleźć z szafy. Chan się zmieszał. – Niech mi pan wybaczy, na rany Chrystusa… Milicjanci, gady, mało mnie nie złapali… Schowałem się do kajuty, bo nikogo w niej nie było… Nie wiedziałem, że pana tu zakwaterują. Miał około czterdziestu pięciu lat, na głowie zatłuszczoną tiubietiejkę, pod watowanym chałatem rozpięty frencz. A pod nim różową rubaszkę. Obwieszony był złotymi łańcuchami, sznurkami i wstążkami. – Dlaczego milicja pana szuka? – zainteresował się gospodarz kajuty. – Buty mi chcieli zabrać, a ja nie dałem. Buty miał rzeczywiście porządne, za takie można trafić do aresztu i tłumaczyć się, skąd u człowieka tak znakomity towar. – Służę jako rządca w hrabiowskiej fabryce – wyjaśnił chan. – U nas, w Niżnym Nowogrodzie, nie idzie zdobyć części zamiennych, cały przemysł pracuje na rzecz wojska, więc musiałem się wybrać do pewnego tatarskiego handlarza. Od razu wziąłem też coś dla siebie. – Uniósł poły chałatu, ukazując nowy nabytek. – Pan jest z Niżnego? – zdziwił się Klim. – Przecież! Grigorij Płatonowicz Kupin. Chan okazał się nie chanem, ale zwykłym mieszkańcem Kowalichy. Wkrótce chłopiec przyniósł jeszcze jedną szklankę herbaty. – Nasze miasto jest najpierwsze w całej Rosji! – chwalił się głośno Grigorij Płatonowicz. – Trzy browary, jedna mydlarnia. Z Rygi ewakuowano do nas przed Niemcami siedem fabryk. A zna pan nasze Sormowo? Produkują tam teraz kotły parowe najnowszej konstrukcji! – Wykrzykiwał każdą nazwę jak na aukcji. – Wielka Pokrowska ma oświetlenie elektryczne, teatr miejski to przepiękny budynek, na głównych ulicach położono asfalt dla wygody przechodniów.
Klim się uśmiechał. Znajome z dzieciństwa słowa, nawyk tamtejszych ludzi, żeby reklamować wszystko co swoje, nawet bez wielkiego sensu. Prawdziwy pępek całej Rosji! – A jak nowogrodzki Jarmark? – Największy na świecie! – zapewnił gość. – Dwa miliony odwiedzających w sezonie! Co prawda tak było do wybuchu wojny… Chwalił się nawet kupcami zbijającymi fortuny na wojskowych dostawach. – Budujemy się, miłościwy gospodarzu! Jak pan przyjedzie do Niżnego, walizki pan upuści z zachwytu! Takich domów nastawiali! Wszędzie fontanny, oranżerie… Gdzie się pan zatrzyma? Mogę panu zarekomendować świetne pokoje. Właśnie przy Jarmarku, póki się jeszcze nie zamknął do następnego roku. Po prawej jest teatr elektryczny, po lewej zwykły, naprzeciwko restauracja z muzyką. Klim pokręcił głową. – Mam dom na Iljince, niedaleko Gimnazjum Maryjskiego. Jadę po spadek. Grigorij Płatonowicz zakrztusił się i długo kaszlał, wytrzeszczając oczy. – Pan jest synem prokuratora okręgowego? – wykrztusił wreszcie. Spojrzał na walizki spoczywające na półce. – Już od dawna na pana czekają! Ludzie zastanawiają się, kto też dostanie majątek. – Jego głos stał się niezwykle uprzejmy. – Znaczy, że jedzie pan z samej Argentyny? Jak pan tam żyje? Klim wzruszył ramionami. – Pracowałem jako dziennikarz. Przysłali mi pismo z kancelarii adwokackiej o testamencie ojca. Niejaki doktor Sablin prosił, abym przyjechał przejąć spadek. – Znam tego Sablina! – zawołał Grigorij Płatonowicz. – W kamienicy prokuratorskiej wynajmuje dwa piętra. Pański ojczulek, świeć Panie nad jego duszą, po zdymisjonowaniu zajął się interesami. Bardzo się wzbogacił. A kiedy dowiedział się o abdykacji cara, dostał udaru. Klim słuchał ze zdziwieniem. – Skąd pan to wszystko wie? – Moja hrabianka przyjaźni się z rodziną Sablinów, ciągle do siebie chodzą w gości, więc się nasłuchałem. Rządca nagle się zreflektował i przywołał na twarz wyraz smutku. – A jeśli chodzi o szanownego ojca, proszę przyjąć moje szczere kondolencje.
3 Klim uciekł z domu, kiedy miał siedemnaście lat, i uczynił twarde postanowienie, że nigdy tam nie wróci. Uważał się wówczas za dorosłego. Podkręcał przed lustrem ledwie pączkujące wąsy, kupował papierosy Hrabiowskie, które palił pospiesznie za sągiem na tylnym podwórzu. W gimnazjum męczył się z sinusami, kosinusami i historią, a podręczniki do łaciny wykorzystywał wyłącznie jako osłonę, za którą napawał się prozą Marka Twaina. Klim prowadził podwójne życie. W jednym brzmiały wesołe marsze, grane na fortepianie, wybuchały petardy, które sam robił, i ratował więźniów, którzy wpadli w ręce wroga podczas kradzieży jabłek z klasztornego sadu. W drugim ojciec brał chłopca do kancelarii i wprowadzał w sprawy. Czytał na głos skargi do senatu i postanowienia departamentu kasacyjnego. Do prokuratora co rusz przychodzili młodzi pomocnicy przysięgłych – uprzejmi, przestraszeni, ze skórzanymi teczkami pod pachą i emaliowanymi odznakami uniwersytetu na piersi. Ojciec mówił im, że Klim także pójdzie na wydział prawa, lecz z pewnością uniwersytetu moskiewskiego. A oni kiwali z szacunkiem głowami. – Znakomity wybór. Chłopak słuchał tego, czując się niczym przestępca, któremu grozi dożywotnia katorga. Kiedy oznajmił ojcu, że nie chce zostać prawnikiem, ten wręczył mu zeszyt i kazał zapełnić go łacińskim zdaniem Ego sum asinus magnus – „Jestem strasznym osłem”. Był rok 1907, niedawno zakończyła się pierwsza rewolucja, ludzie pragnęli dobić się sprawiedliwości albo chociaż honorowo polec na barykadach. Klim nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. Mama umarła, wszyscy znajomi trzęśli się przed prokuratorem okręgowym, nie miał mu kto doradzić. Wraz z kolegami poswawolił sobie. Pewnej nocy pozamieniali szyldy na budynkach. Na domu posiedzeń konsystorza pojawił się napis: „Wyszynk na miejscu i na wynos”, na sądzie okręgowym: „Strzyżona wełna w hurcie i detalu”, na pałacu gubernatorskim zawisła bańka pijawek ze sklepu aptecznego. Następnego dnia sprawcy pojawili się w szkole, jakby nic nie zaszło. Patrzyli z góry na oniemiałych z przerażenia uczniów młodszych klas. Plotki o wydarzeniu błyskawicznie rozpełzły się po korytarzach. A chłopcy mieli nadzieję na prasowe artykuły po tak wielkim skandalu. Przyjechał dyrektor, wszedł do klasy. Wszyscy wstali, hałasując ławkami. – Kto to zrobił? – krzyknął dyrektor i trącił pierwszego z brzegu ucznia. – Ty?
– Ja. Klim podniósł rękę. – Ja też. – I ja, i ja! – zabrzmiał chór głosów. To było jak bunt na pokładzie. – Taaak… Policzymy się z wami! – zapewnił dyrektor, zanim wyszedł. Chłopcy krzyczeli, celowali w sufit przeżutymi kawałkami papieru, rzucali szmatkami do wycierania tablicy. I wtedy drzwi otworzyły się z hukiem. Ktoś pchnął je tak silnie, że klamka wyrżnęła w ścianę, odłupując kawałek tynku. W progu pojawił się prokurator okręgowy, ponury i straszny jak inkwizytor. Za jego plecami czaił się dyrektor. Bunt rozsypał się w proch. Ojciec odszukał wzrokiem Klima. – Podejdź. Twarz miał pobladłą, ale spokojną. Klim podszedł, starając się trzymać fason. Ojciec uderzył go otwartą dłonią w twarz. – Marsz do domu! Ale już! Po czym odwrócił się i wyszedł. Klim powlókł się za nim, wycierając rozbity nos. Długo nie mógł sobie darować tego, że usłuchał tyrana. Uczniowie patrzyli na to wstrząśnięci. 4 Klim od dawna rozmyślał o ucieczce. – Pójdziesz na katorgę! – krzyczał ojciec podczas codziennych ataków furii. – Stój prosto, bałwanie, kiedy się do ciebie mówi! To było najgorsze ze wszystkiego: stary uważał, że ma prawo bić – czy to słowem, czy pięścią – bo traktował syna jak rzecz, jak swoją własność. Jako prokurator był surowy, lecz sprawiedliwy. Rzecz jasna sam siebie miał w ogóle jak najbardziej za sprawiedliwego, do służby odnosił się z pełną rezerwy, odpychającą uprzejmością, ale Klim nie mógł liczyć nawet na to.
Czasem próbował się bronić. – No cóż, trzeba cię zatem pozbawić wszelkiego zaopatrzenia – rzucał wtedy ojciec. To oznaczało, że nie tylko przepadnie kieszonkowe, ale także kolacja. Kucharka wydawała chłopcu chleb i wodę, zupełnie jakby był więźniem. Na amnestię młody człowiek mógł liczyć tylko pod warunkiem wyrażenia skruchy i prośby o litość. Dlatego Klim nienawidził ojca mocnym uczuciem, zaprawionym na dodatek świadomością bezradności. Chciał uciekać, ale dokąd? Jak? W mieście zostać nie mógł, bo zbyt łatwo by go znaleźli, przecież ojca znał każdy rewirowy. Może do Moskwy, ukryć się u ciotki? Ale tam by go szukali w pierwszej kolejności. Miał wszystkiego piętnaście rubli, wygranych w preferansa. Gdyby ktoś jeszcze powiedział ojcu, że Klim gra w karty… Może by się zdołał utrzymać z tego preferansa, jednakowoż to dwie różne sprawy grać dla rozrywki a żyć z hazardu, jeździć, wynajmować kwatery… Rozmyślania przerwało mu pukanie do drzwi. – Ojczulek wołają! – odezwała się pokojówka. – Trzeba natychmiast iść, bo zły jak osa! W gabinecie kodeksy prawne zajmowały miejsce aż pod sufit, na ścianie wisiały rapiery i szable, których nie wolno było dotykać. Przy stole siedział wysoki, ciemny człowiek w mundurze zapiętym na wszystkie guziki. – Do końca roku szkolnego żadnych zabaw, teatru, żadnych przyjaciół. Rakieta tenisowa idzie do pieca. – Ja nie… – Do pieca powiedziałem! Ojciec wyjął z szafy księgę wielką i ciężką jak płyta nagrobna. – A żebyś miał się czym zająć, mój synu, oto Kodeks karny z komentarzami. Masz to wykuć na pamięć tam i z powrotem. Jeśli zawiedziesz, poślę cię w kamasze. A teraz idź. Klim wrócił do siebie, cisnął księgę pod łóżko. Plecak, w którym przywozili kiedyś jabłka z daczy, zmiana bielizny, ciepły sweter i kupiona na bazarze fajka, podobna do tej, jakich używał Sherlock Holmes, co widział na książkowych ilustracjach. Chłopak rozejrzał się, co jeszcze wziąć. Nic, wszystko. Każda rzecz w tym domu była kupiona za cudze, przeklęte pieniądze. Bez świadectwa dojrzałości, bez paszportu, z paroma rublami w kieszeni wsiadł na parostatek do Astrachania.
W porze obiadu kazał sobie podać koniak. Zagrzał się, odetchnął swobodniej. Na pokładzie spotkał studenta w czarnym płaszczu i kaszkiecie z niebieskim otokiem. Tamten myślał, że Klim jest także studentem, bo chłopak w ostatnim czasie wyrósł i poszerzał w ramionach tak, że wielu uważało go za dorosłego. – Dokąd pan jedzie, kolego? – Do Astrachania. A pan? – Do Teheranu. Mój ojczulek pracuje w ambasadzie. Przez czas rejsu Klim i Igor się zaprzyjaźnili. Flirtowali zażarcie z pannami, zadzierali z konkurencją w postaci dwóch ponurych junkrów, pili w bufecie tak, że rozgwieżdżone niebo wirowało im przed oczami. Korzystali z uroków życia do chwili, kiedy poznali szulera, który obrał ich do bielizny. Z Astrachania Igor wysłał do rodziców list, w którym prosił o pieniądze. „Jedzie ze mną towarzysz, który także chciałby zobaczyć Persję” – napisał w nim. Do chwili nadejścia odpowiedzi mieszkali w kuchni zajazdu. Gospodyni nie brała od nich za kwaterę, ale musieli lepić pierogi, po dwa tysiące sztuk na głowę. I właśnie tutaj, kręcąc się między rybakami, dezerterami i perskimi kupcami, obaj zachorowali za tyfus. Przyjechała matka Igora, kobieta żwawa i silna, zdolna przeciwstawić się każdej burzy i burzę sama wywołać. Zadbała o nich, a potem zawiozła do rozpalonego słońcem Teheranu. – Patrz, patrz! – zachwycał się Igor i podskakiwał na siedzeniu powozu. Meczety, starożytne mury, kupcy z farbowanymi na rudo brodami, kobiety spowite w czerń aż po oczy… W ambasadzie Rosji wakatów nie było, Klim podjął więc pracę w biurze telegraficznym przy brytyjskiej misji. Kiedy w 1909 roku szach został obalony, Igor wrócił do Moskwy, a Klim za radą znajomego Anglika wyjechał do Chin, gdzie otwierały się obiecujące perspektywy dla białych młodych mężczyzn o tęgiej głowie i walecznym charakterze. Dwa lata pracował w kompanii herbacianej w Szanghaju, a potem wybrał się do Argentyny. Tam poznał pstre zaułki nędznych dzielnic, pracował w drukarni, a wieczorami tańczył tango na chodnikach zalanych czerwienią zachodzącego słońca i pił tanie wino. Zafascynowała go polityka, walka o uczciwe wybory i niezapomniana inauguracja Hipólito Yrigoyena, pierwszego prezydenta wybranego
w powszechnym głosowaniu. Całe Buenos Aires śpiewało z zapierającego dech, niesamowitego szczęścia… Klim pisał satyryczne pamflety do wszelkich możliwych dzienników, wydawanych podczas wyborów. Bardzo szybko nauczył się hiszpańskiego. Potem były krajowe gazety, dziennikarska sława – miła, ale mało zyskowna – zaproszenie do Casa Rosada, różowego pałacu prezydenckiego. Do Rosji Klim wysłał tylko jedną pocztówkę – do mieszkającej w Moskwie młodszej kuzynki Luboczki, z którą bardzo wesoło spędzali ferie zimowe. Właśnie jej najbardziej chciał powiedzieć, kim się stał i co osiągnął. Jednak Luboczka nie odpisała i tak ostatecznie zerwała się więź z ojczyzną. Wtedy właśnie Klim zmienił obywatelstwo. Śmiertelna uraza do ojca zbladła nieco z biegiem czasu – zmienił się we wspomnieniach w niezbyt mądrego i przez to niedobrego człowieka, który postępował z synem tak, jak w swoim czasie postępowano z nim. Kiedy Klim dowiedział się o jego śmierci, zdziwił się tylko, że ojczulek mu cokolwiek zostawił. Ale skoro dają, trzeba brać – za dom w dobrej dzielnicy można było uzyskać niezłą sumkę. Rozdział 2 Niżny Nowogród 1 Kiedy Klim się obudził, Grigorija Płatonowicza nie było już w kajucie. Rogow poszedł na dziób statku. Rzeka przez lato opadła, na burcie krzątał się pilot, sprawdzający głębokość. Baby-spekulantki, odpoczywające na pokładzie, dostały właśnie gotowane ziemniaki i wyjmowały solniczki. Między koszami i tobołami snuła się kura. – Miniemy przylądek i już będzie Niżny – powiedział Grigorij Płatonowicz, podchodząc do Klima. – Co, stęsknił się pan do rodzinnych stron? Klim skinął głową. Nie poznawał ani góry, ani brzegu, ani wyspy, chociaż w dzieciństwie wiele razy bywał tutaj na rybach. Może przez to, że drzewa wyrosły wyżej? A może nastawiano nowych dacz? Obok statku przepłynęła tratwa. – Hej tam! Dobrego poranka! – krzyczeli siedzący na niej chłopcy i machali czapkami. Fala odkosów idąca od parowca o mało ich nie zalała. Klim czuł, jak serce w nim zamiera, kiedy patrzył na zielone, pocięte parowami strome zbocza, łódki rybackie, zwinne rzeczne tramwaje z czarnymi kominami. Po prawej znajdowały się magazyny Jarmarku i przystanie, po lewej śnieżnobiały Monastyr Pieczerski. Złote kopuły cerkwi lśniły w promieniach
wschodzącego słońca. Słychać było dzwony i przeciągłe sygnały statków. Oto ona, moja ojczyzna, gubernialna ślicznotka, najwspanialsza kupcowa… Pałace, wieże, karczmy, straszna Milionka, gdzie w każdym domu jest spelunka, każdego dnia mają jakieś święto – a to bójkę, a to pożar. Co za tygiel… Parostatek zawinął do przystani spółki Kaukaz i Merkury. – Hej tam, na „Suworowie”! – zagrzmiał megafon. – Tak jest! – Podawać cumy! – Tak jest. Po chwili przybili do nabrzeża i opuścił się trap. – Jesteśmy! Oszołomiony i radosny Klim patrzył na zawaloną tobołami przystań, na żołnierzy śpiących na wydeptanym klombie wokół Fontanny Dobroczyńców. Grigorij Płatonowicz pożegnał się pospiesznie. – No cóż… Pójdę, niedaleko mam. – Powodzenia. Klim wdychał zapachy nabrzeża – dziegieć, dym, końską woń. Tragarz w brudnym fartuchu wlókł wózek z walizkami. Woźnice w aksamitnych czapkach krzyczeli przez plac: – Proszę do mnie, towarzyszu dziedzicu! Będzie pan zadowolony! Do powozów zaprzężone były zwyczajne chabety. I nic dziwnego, bo wszystkie dobre zwierzęta zabrała armia. – Wasza jasność, do mnie, do mnie! Szybko zajedziemy! – Panie, panie, gdzież pan idzie… Ech, gęba ty obca! Miszki kobyła po drodze zdechnie! Woźnica załadował walizki, wskoczył na kozioł i cmoknął: – Wio, kochana! Miasto spływało po wysokich zboczach ku ulicy Bożonarodzeniowej z jej bankami i biurami żeglugi rzecznej. Słońce błyszczało w ogromnych, pustawych witrynach.
Kompania jeńców wojennych w niebieskich, wypłowiałych bluzach, pracownicy warsztatów w czapkach z lakierowanymi daszkami, wozacy, sanitariusze, mnisi z kubkami „Na remont klasztoru”, inteligenci z gazetami w kieszeniach… Ale mimo wczesnej pory wszyscy mieli zmęczone twarze. Ludzie tutaj nie żyli, ale egzystowali, włączając w to dwie piękności, które przejechały w samochodzie. Kiedy wspinali się po krętym Zjeździe Pochwalińskim, Klim się rozejrzał. Przy moście nad Oką wcześniej stały słupy z dwugłowymi orłami, a teraz zostały tylko postumenty. I miejskiego godła też nie widział, a przecież właśnie tutaj było dla niego najbardziej honorowe miejsce! Iljinka była dzielnicą jaskrawą i chełpliwą, co dom to historia, co krok tysiące wspomnień i znaczeń. A największą dumę okolicy stanowiła cerkiew Wniebowstąpienia. Jej główny dzwon w czasie świąt huczał tak, że drżały szyby w oknach. – Zatrzymaj się! – nakazał Klim. Zeskoczył na ulicę przed jasnożółtym domem, zdjął czapkę i zamarł. Nic się nie zmieniło. Nawet w oknie kuchennym stał ten sam fikus, te same zakurzone flakony po perfumach, które zbierała Marisza, pokojówka mamy. Ten sam drewniany trotuar z wypadającą deską, ta sama wyrwa na drodze, przez którą co i raz psuły się wozy. – Mam podawać walizki? – spytał woźnica. Klim powoli pokiwał głową. – Daj. 2 Przy wejściu widniała tabliczka: Doktor nauk medycznych Bartłomiej Iwanowicz Sablin Operacje chirurgiczne i choroby wewnętrzne Klim nacisnął guzik, ale dzwonek elektryczny nie działał. Pchnął więc drzwi, a te otworzyły się, prawie uderzając młodziutką służącą w ciemnej sukience. – Dzień dobry – powiedziała wystraszona. Podał jej kapelusz. – Dzień dobry. Jestem Klim Rogow, spadkobierca.
Dziewczyna stała i gapiła się na niego, co go rozbawiło. – Leć, zapowiedz mnie państwu. I każ się zająć walizkami. Marisza jeszcze tu mieszka? Służąca – kędzierzawa, czarnobrewa, wielkooka – patrzyła wciąż na niego, jakby zobaczyła zmartwychwstałego nieboszczyka. – Marisza jest w pomieszczeniu dla służby – wydusiła z siebie wreszcie. Klim minął ją i wszedł do korytarza. W przedpokoju zmieniono tapety, zdjęto ze ściany głowę łosia, a zamiast niej powieszono obraz z brzozami. Pokój służby wyglądał za to jak dawniej, z zakopconymi ikonami w kącie, ciężkimi szafami na zastawę i kulawym stołem, przy którym pokojówki pijały kakao i opowiadały o narzeczonych o przezwiskach Ni Rak oraz Ni Ryba. Jeden pracował jako subiekt w sklepie Rzeka, a drugi w Oceanie. Marisza siedziała przy oknie i przecierała kryształowe kieliszki. Miała wciąż te same okulary, jak zawsze pasiastą suknię z nakrochmalonym fartuszkiem. Nad czołem wciąż nosiła zakręcone pukle włosów, ułożone wedle mody ze sławetnego roku 1896, kiedy w Niżnym Nowogrodzie otworzono Wystawę Wszechrosyjską i uruchomiono linię tramwajową. W powietrzu unosił się ostry zapach siwuchy. – Dawniej przecierało się kryształy spirytusem, ale kiedy wprowadzili prohibicję, trzeba się posiłkować samogonem – powiedziała Marisza, nie patrząc na Klima. – Ormianie pędzą go po nocach i sprzedają po trzy ruble za butelkę. Niesłychana bezczelność! Klim się roześmiał. – Marisza, nie poznajesz mnie? Popatrzyła na niego z przestrachem. – A kim pan jest? Z milicji? Tak tylko mówiłam o Ormianach, bo baby na bazarze gadają… Nie od razu uwierzyła, kiedy Klim się przedstawił. Podeszła do niego, szurając pantoflami o zdeptanych piętach. – Poczekaj, przecież ty jaśniutki byłeś, a teraz ciemny niby jaki Beduin! Klim pokręcił głową z wyrzutem. – Jaśniutki to ja byłem jako trzylatek. Pamiętasz, czytaliśmy ogłoszenia o pracy dla służby, bo chciałaś od nas odejść. Właśnie przy tych ogłoszeniach nauczyłem się czytać. Wreszcie Marisza uwierzyła. – Ty psi chwoście! Uciekłeś! Mało nie umarliśmy z niepokoju, szukaliśmy po kostnicach, czyś się nie
utopił! W skórę by ci trzeba dać, i to porządnie! Zdjęła okulary i się rozpłakała. Klim ją objął. – Dobrze już, nie rycz… Przywiozłem ci prezent. Poprowadził ją na górę, do mansardy, do której zaniesiono już walizki. Kiedyś miał tam swój pokój. Tutaj też wszystko zostało po staremu – biurko, półki z książkami. Tylko w kącie stał nieduży sejf z ojcowego gabinetu. Klim wyjął z walizki czerwoną chustę. Marisza pomacała tkaninę. – Z czego to? – Z wełny alpaki. To zwierzę podobne do wielbłąda. Marisza klasnęła w dłonie. – Zostawię sobie do trumny! Położą mnie w grób jak królową. Lubiła mieć wszystko, co najlepsze, dlatego nawet pończochy cerowała specjalną amerykańską maszynką. Kiedy kobieta przymierzała chustę, Klim podszedł do okna i wyjrzał. Młodziutka pokojówka wyskoczyła z domu i pobiegła ulicą. Spodobała mu się bardzo ta dziewczyna, miała w sobie coś wschodniorosyjskiego. Nie urodę może, ale dziewczęcą subtelność. – Dawno tutaj służy? – spytał. – Kto? – Ta pokojówka, która tutaj była. W czarnej sukience. Marisza aż usiadła. – Niech cię Bóg ma w swojej opiece! To hrabina Odincowa! Nina Wasiliewna! W gości do nas przyszła. A sukienkę nosi czarną, bo jest w żałobie. – A ja jej kazałem zająć się walizkami… – To cię pani pobłogosławi… – Marisza nagle klepnęła się w czoło. – Przecież ty nic nie wiesz! Twoja kuzynka, Lubow Antonowna, wyszła za doktora Sablina i przeniosła się tutaj z Moskwy. Ojczulek oddał im połowę domu. A hrabina Odincowa jest jej najlepszą przyjaciółką.
Na schodach rozległy się pospieszne kroki i do pokoju wpadła drobna kobieta o twarzyczce białej i gładkiej jak z porcelany. Miała wypukłe czoło i wąskie brwi. Wyraziste czarne oczy kontrastowały z bladością i jasnymi, puszystymi włosami. – Dzień dobry… Chcia… – Luboczka, to ty?! 3 Klim nigdy by się nie spodziewał zastać kuzynki w Niżnym Nowogrodzie. Nie mogło mu się w głowie pomieścić, że dziewczyna, która bezustannie na niego skarżyła: „On się ze mną drażni!”, zmieniła się w elegancką damę z obrączką na palcu. – Dostałaś pocztówkę ode mnie? Dlaczego nie odpowiedziałaś? Luba spojrzała na niego lśniącymi oczami. – Bo cię znienawidziłam, kiedy uciekłeś! Kochałam się w tobie na zabój. Pamiętasz, jak obiecałeś zabrać mnie ze sobą? – Nie – zaśmiał się Klim. Pamiętał za to coś zupełnie innego – jak ich z Luboczką kładli spać, a oni podkradali się do drzwi salonu, żeby słuchać dorosłych grających na fortepianie i śmiejących się. Czasem wychodził student z kursistką i całowali się za wieszakiem z płaszczami. Klim z Luboczką naradzali się, czy ich wydawać, czy nie. – Pamiętasz, jak nawijałaś włosy na okrągłą poprzeczkę od krzesła? – A ty pamiętasz, jak mój papa woził nas na kurs tańca? Miałeś niciane rękawiczki, zawsze byłeś najlepszy, a do mnie nauczyciel mówił: „Mademoiselle, jest panienka mokra jak ryba, proszę się iść przebrać”. Ależ mi było wstyd! – Co z ciocią i wujaszkiem? – Mama umarła, a papa przyjechał do Niżnego razem ze mną. Tylko że teraz bawi w Kisłowodzku. Wojna nie wojna, a urlop to dla niego rzecz święta. Pokazałam tę pocztówkę z Argentyny twojemu ojcu. Bardzo za tobą tęsknił. Ucieszył się niesłychanie na wieść, że u ciebie wszystko dobrze! – Trudno mi w to uwierzyć – mruknął Klim. Luboczka spojrzała na niego z wyrzutem. – Po prostu nie umiał okazywać miłości. Obawiał się zrobić coś nie tak, a mężczyźni często
pokrywają strach gwałtownością. Przecież chciał zrobić z ciebie wspaniałego prawnika… – A ja chciałem zostać dorożkarzem, żeby sobie jeździć. – Widzisz! Obaj byliście dobrzy… Zamiast porozmawiać, ścieraliście się jak dwa byki i męczyli nawzajem jeden drugiego. Duma, a nawet pycha to wasza rodzinna przypadłość. Doktor Sablin wrócił ze szpitala dopiero na kolację. Był to przystojny blondyn ze wspaniałymi wąsami, przyjemny, dobrze wychowany, ale okrutnie nieśmiały i wstydliwy. Podczas wojny japońskiej został ranny w nogę, dlatego kulał i po wybuchu nowego konfliktu nie został wysłany na front. – Uważam go za bardzo mądrego – szepnęła Luboczka Klimowi. – Wykształcenie uzyskał w Anglii, był najlepszym studentem. A tutaj jest w ogóle najpierwszy ze wszystkich. Jedli na tarasie, Klim opowiadał o Buenos Aires, o tamtejszych wspaniałych pałacach w cieniu palm i cyprysów, o portowych dzielnicach nędzy, gdzie domy buduje się z zardzewiałych wraków i cegły wyrabianej własnym sumptem, o żywiołowych paradach, kiedy to wystarczy, że zabrzmi bęben, ktoś podchwyci rytm, choćby na pokrywce, choćby i strzelając palcami, a już cała ulica tańczy, obcasy stukają po bruku… – Hm… Zajmujące – powiedział Sablin, zapalając papierosa. Luboczka, która nigdy nie była za granicą, słuchała z brodą opartą na dłoni. – Dobrze jest w Argentynie? Klim patrzył w rozgwieżdżone niebo, potem na krzyże połyskujące nad cerkwią. – Wszędzie jest dobrze. – Oczywiście, że dobrze! – burknęła Marisza, która przyniosła samowar. – Sam mówiłeś, że tam u was mieszkają morskie lwy. Toż to strach! Chwała Bogu, żeś przyjechał do domu, odpoczniesz chociaż. Potem doktor poszedł pisać naukowy artykuł, a Klim uczył Luboczkę tańczyć tango przy gramofonie. – W Buenos Aires mieszkają emigranci z całego świata, a jedyny język zrozumiały dla wszystkich to muzyka. Melodie z różnych krajów przemieszały się i wyszło z tego właśnie tango, będące smutną opowieścią o nieosiągalnym szczęściu. Klim lubił myśleć, że tango przekazuje się jak bengalski ogień. Lubił zapalać nim, dawać go poczuć innym… Wypuścił Luboczkę z objęć, skłonił się. – Gracias, señora. Dziewczyna usiadła w fotelu i długo nie podnosiła oczu, nad czymś rozmyślając.
– Zostaniesz już u nas? Klim potrząsnął głową. Niżny Nowogród znajdował się daleko od linii frontu, ale wojnę dawało się wyczuć również tutaj. Marisza opowiadała, że kilka dni wcześniej kobiety, gdy dowiedziały się o podwyżkach cen, rozbiły spółdzielczy sklep na Barbarce. Cała ulica była zasypana mąką. Sablin pojawił się w drzwiach. – Chodźmy, dam panu dokumenty spadkowe. Będę spokojniejszy. Klim poświadczył otrzymanie sześciu ciężkich teczek, zawierających skoroszyty. – Rok mi zajmie połapanie się w tym wszystkim – westchnął, wkładając papiery do sejfu. – Za to teraz jesteś bogatym człowiekiem – odparła Luboczka i mrugnęła do niego porozumiewawczo. Dziwnie było kłaść się spać we własnym pokoju z dawnych lat. W szafie spoczywał woniejący naftaliną mundurek gimnazjalny, na stole stał kałamarz z otwartym wieczkiem, w szufladzie spoczywały stare rysunki i resztki ołówków. No proszę, ojciec wszystko przechowywał. Kto by pomyślał?… Rozdział 3 Pierwsza miłość 1 Kiedyś Luboczce imponowało, że wyszła za znanego chirurga, ale dwa lata małżeństwa nie przyniosły jej niczego poza rozczarowaniem, gorzkim jak rycyna. Sablin był człowiekiem skrajnie pozbawionym emocji. Luboczka wiedziała, że mąż ją ubóstwia, ale nie potrafi zupełnie prawić komplementów, nigdy jej nie przytulał, a do swoich uczuć przyznał się tylko raz, podczas oświadczyn. Namiętność Sablina wyrażała się w pytaniach, jak idą sprawy, i przekazywaniu pieniędzy na prowadzenie domu. Rozmowy o tym problemie były pozbawione sensu. Za każdym razem, kiedy Luboczka skarżyła się, że ginie z braku czułości i ciepła, Sablin zabierał się do pracy nad naprawianiem błędów, to znaczy zabierał żonę do Wołżańskiego Stoku, a potem wiózł do domu i całował gorliwie w sypialni. Ta niezręczna farsa okazywała się dla młodej kobiety jeszcze bardziej poniżająca niż zwyczajna oziębłość małżonka. Sablin zdawał sobie doskonale sprawę, że nic mu nie wychodzi, cierpiał, uciekał do gabinetu, a potem zjawiał się triumfalnie z grubym medycznym poradnikiem, w którym były zapisane symptomy
melancholii i zalecane na nią leki. Zdolności okazywania gorących uczuć dla żony pozostawały u niego w takiej samej atrofii, jak u daltonisty możliwość rozpoznawania kolorów. Sablin był solidny i przewidywalny dosłownie jak szwajcarski budzik, a za najwyższą cnotę uważał umiarkowanie pod każdym względem, wliczając w to miłość. Czasem Luboczka myślała, że jest to związane z zawodem. Może to błąd oczekiwać czegoś od lekarza, który codziennie ogląda rozebrane kobiety? Kiedy spytała go o to wprost, Bartłomiej Iwanowicz poczerwieniał i długo nie mógł ubrać swoich myśli w słowa. – Kiedy pacjentka leży na stole operacyjnym – rzekł w końcu – nie wolno być mężczyzną. Damy ze swojej natury starają się wyglądać w naszych oczach jak najlepiej, a tutaj widok jest żałosny… Nagość, choroba… Rozumiesz? 2 W dzieciństwie Luboczka czekała na przyjazd Klima do Moskwy tak, jak się oczekuje na prezent imieninowy. Dorośli wykorzystywali zaś bez umiaru tę jej namiętność. – Przeczytaj opowiadanie odtąd dotąd – mówiła guwernantka, mademoiselle Emma, wypielęgnowanym palcem wskazując ustęp w książeczce z Bibliotèque Rose. – Bo się obawiam, że podczas wakacji będziesz musiała się zająć czytaniem właśnie, a nie chodzeniem z kuzynem po teatrach. Wszechstronny, bystry, mądry Klim był dla Luboczki źródłem największej i burzliwej radości, a także najbardziej gorzkich łez. – Lepiej być chłopakiem, bo są rzeczy dla dziewczynek niedostępne – drażnił się z nią. Nie wierzyła. – Na przykład? – Nie możecie jeździć na piętrze tramwaju, bo nosicie spódnice, a w spódnicach nie puszczają. Pod ołtarzem też wam nie wolno służyć. – Dlaczego? – Zabronione. Kot może wchodzić do cerkwi, ale pies już nie. A kobietom zakazano pod ołtarz. Luboczka milkła, bo argumenty okazywały się miażdżące. Klim we wszystkim ją przewyższał: nie peszył się, kiedy dorośli go karcili, i potrafił się nawet odszczeknąć. Wybierał się walczyć z Anglikami o wolność Burów w Afryce Południowej i dziewczynka wiedziała, że jeśli wojna się przeciągnie, on rzeczywiście tam wyjedzie. Ostatni raz przyjechał we fraku i pasiastych szarych spodniach. W kieszeni na piersi miał białą
chustkę, a włosy zaczesane z przedziałkiem. Był jeszcze chłopcem, a już rozrósł się mocno w barach. Luboczka dopiero wróciła ze szkoły i jeszcze nie zdążyła zmienić sukienki. Na prawej ręce miała wielką plamę atramentową, dlatego podała gościowi lewą, za co potem oberwało jej się od mademoiselle Emmy: – A cóż to za maniery? Co sobie o panience Klim pomyśli? Wieczorem przyszły koleżanki i cała młodzież zebrała się w pokoju muzycznym. Luboczka wykonała swoją ulubioną Sonatę księżycową, potem Klim zagrał coś Liszta. Dziewczyny urządziły mu owację, a Luba z dumy aż dech straciła. Patrzyła na odblaski lamp na otwartej klapie fortepianu, na mętne odbicia twarzy w czarnym lakierze, na Klima. Był poważny, tylko rozdęte lekko nozdrza świadczyły o wzburzeniu. Gorące ciemne oczy, długie włosy w nieładzie… Luboczka zamierała, przerażona własnymi marzeniami. Klim też zagrał Sonatę księżycową… A zagrał tak, że z sąsiedniego pokoju wyszli dorośli i stanęli w drzwiach. Luboczka nie widziała jeszcze, żeby mama słuchała muzyki z podobnym zachwytem. I zrozumiała, że nigdy w życiu, choćby ćwiczyła po dziesięć godzin dziennie, nie uda jej się wykonać tego utworu tak, by domownicy, nie wyłączając służby, rzucili swoje sprawy i przybiegli słuchać, jak gra, by w powietrzu pojawiło się coś tak chwytającego za serce, dziwnego i niepowtarzalnego. Kiedy Klim skończył, rozległy się oklaski i okrzyki „brawo”. A ona, nie panując nad sobą, podbiegła do instrumentu i podarła nuty na kawałki. – Co robisz?! – krzyknęła mama. – Przecież on grał dla ciebie! Luboczka uciekła do siebie, płacząc ze wstydu i poniżenia. Klim po paru minutach zapukał. – Ona nikogo nie chce widzieć! – zaprotestowała mademoiselle Emma. Ale i tak wszedł, usiadł obok na łóżku i długo gładził dziewczynę po włosach. – Zabił naszą panienkę. To było nie po rycersku tak się popisywać, żeby pokazać, jakim się jest lepszym. – Już nigdy więcej nie zagram – powiedział Klim. Luboczka tak się zdziwiła, że przestała płakać i uniosła głowę. – Dlaczego? – Bo tak postanowiłem. Następnego dnia wszyscy zachowywali się, jakby nic nie zaszło. Klim pojechał z ojcem na uniwersytet, a Luboczka do wieczora była sama, umierając ze wstydu, z miłości i przez to, że musiała ponieść tak ogromną, bezsensowną ofiarę.
Z uczelni Rogowowie od razu udali się na dworzec i więcej młodzi się nie zobaczyli. Kiedy mama powiedziała, że Klim uciekł z domu, Luboczka przez kilka tygodni czekała w nadziei, że chłopak przyjedzie ją zabrać. Zabraniała mademoiselle Emmie zamykać okno i całą noc wsłuchiwała się w dźwięki z ogrodu. Lecz Klim się nie pojawił. Wydawało jej się, że to przez zajście z nutami, bo przecież wyszła wtedy na idiotkę. Rozmyślała o tym, dlaczego tak bardzo ciągnęło ją do tego młodzieńca, skoro nie odwdzięczał się wzajemnością. Był przecież zdolny do zdecydowanych działań, wynikających z gwałtownych uczuć. A Luboczce tak długo powtarzano, że powinna być wstrzemięźliwa, nie okazywać afektów, najlepiej zaś ich w ogóle nie mieć, aż wreszcie zamieniła się w idealną panienkę, całkowicie pozbawioną wyrazu, niesprawiającą kłopotów otoczeniu. A takie Klima nie interesowały. Wybrała sobie męża pasującego do niej, nieświadomie szukając człowieka, który wydawał się idealnie ułożony, idealnie zrównoważony, stateczny i poważny. Dla Sablina poddawanie się mocniejszym uczuciom stanowiło zwyczajną stratę czasu i energii. Wypływać na wzburzone wody? Zanurzać się w głębinie? A po co? Nie należało oczekiwać od niego nieobliczalnych zachowań. Dziewczyna sama przed sobą nie przyznawała się długo do tego, że miała dość pożycia z Bartłomiejem Iwanowiczem. Żeby się czymś zająć, zaczęła udzielać się towarzysko i społecznie, stała się wielkim powiernikiem i inżynierem ludzkich losów. Zwierzano jej się z tajemnic, oczekiwano porad, a ona, wiedząc wszystko o wszystkich, kontaktowała ze sobą ludzi, którzy mogli się sobie przydać. W czwartki przesuwano meble w salonie, aby zrobić miejsce na tańce. Goście jedli jesiotra na zimno i galaretę z oliwkami, a potem prowadzili burzliwe rozmowy o polityce i narodowych ideach. Toasty spełniano kielichami Roederera i Veuve Clicquot. – Panowie, wypijmy za przepiękną Lubow Antonownę! Dawało to przyjemne ciepło duszy i przynosiło chwilową ulgę. 3 Klim przyjechał i wszystko legło w gruzach. Goście Luboczki oglądali jego zagraniczne garnitury, spinki do mankietów, krawat związany niby niedbale, ale z niezaprzeczalną elegancją. Miłośnicy premier teatralnych i wernisaży otwierali przed nim bogaty świat wewnętrzny, obdarowywali tomikami poezji z autografami i bez nich. A Klim kładł je wszystkie pod ławę bufetu w salonie i natychmiast o nich zapominał. Mężczyźni żądali, żeby Luboczka wpłynęła na kuzyna. – Wstyd nie pomagać ludziom, mając takie pieniądze! Szczerze gardzili Klimem za uzyskane niezasłużenie bogactwo, za argentyński paszport, wyzwalający go od poniżających problemów z unikaniem mobilizacji i za powstrzymywanie ziewnięć podczas sporów
na temat buntu Korniłowa. Klim był uprzejmy dla gości kuzynki, ale ona czuła, że ani oni, ani całe jej życie nie bardzo go interesują. Nie miała czym do siebie przywiązać obojętnego i niecierpliwego krewniaka. Jak tylekroć razy wcześniej, przyjechał do niej tylko na wakacje. Klim czytał grubą książkę po hiszpańsku, pił yerba mate przez srebrną rurkę nie ze szklanki, ale z tykwowego kubka, oprawionego w srebro. Z jego kieszeni wysypywały się zagraniczne monety, sprawnie żonglował medycznymi słoiczkami, pozostawionymi przez Sablina do obcieknięcia na parapecie… I naprawdę nigdy nie grał na fortepianie. – Według mnie to bardzo dobrze być wiernym idiotycznym dziecinnym przysięgom – powiedziała Luboczka. Właśnie tego jej brakowało w mężu – irracjonalnych, pięknych gestów, kiedy to własne przekonania są mocniejsze od chęci uzyskania jakichś korzyści, a uczucia od kalkulacji. – Nie ma się czym zachwycać – zaśmiał się Klim. – W świecie nazywają to nieumiejętnością życia. – Nic podobnego! Wszystko, co najlepsze na tym świecie, kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. Przecież to niewygodne kochać kobietę albo być wiernym danemu słowu… Nie rozumiesz! – złościła się Luboczka, widząc jego szyderczy uśmieszek. – Szczodrość duszy, oto jest prawdziwe piękno. Ono w tobie jest i przejawia się we wszystkim, tylko że tego nie zauważasz, bo ten stan jest dla ciebie tak naturalny, jak oddychanie. – Przestałem grać na fortepianie tylko dlatego, że nie miałem instrumentu. – Nie kłam, wcale nie przez to. Gdybyś chciał, znalazłbyś fortepian, a nawet wielką orkiestrę symfoniczną. Rozmawiali tak jak w dzieciństwie – żartując i drażniąc się nawzajem. Luboczce w ten sposób było łatwiej nie myśleć o rychłym wyjeździe Klima do Argentyny, nie zadręczać się ciągłymi porównaniami: tutaj niezatapialny Sablin, a tu beztroski kuzyn, z którym nawet nie to, że nie sposób się nudzić, ale nie ma nawet kiedy złapać oddechu. Klim żył tak, jakby nie było żadnej wojny. Nie chciał słyszeć o kartkach żywnościowych, tylko kazał Mariszy kupować najlepsze zaopatrzenie, nie licząc się z kosztami. Tracił mnóstwo pieniędzy, kiedy zabierał Luboczkę do restauracji i teatru, podarował Sablinowi komplet drogich instrumentów chirurgicznych, i to wcale nie z sympatii, ale tylko żeby podarować. Nie ciekawiły go nowiny z frontu ani polityczne zawirowania w Piotrogrodzie. Wyglądało to zarówno karygodnie, jak i bardzo korzystnie – zupełnie jakby okoliczności nie miały nad nim żadnej władzy. – Klim jest myślami nie tutaj, lecz w Buenos Aires – wzdychał doktor. – Po co miałby się tym wszystkim przejmować? W Argentynie nazywali go Clemente, co znaczy „miłosierny”. I właśnie miłosierdzie wzywało go, aby jak najszybciej wyjechać.
4 Sablin odmówił wizyty w restauracji z żoną i Klimem. Towarzystwo Medyczne planowało omawianie fundamentalnego artykułu w czasopiśmie „Choroby Wewnętrzne”. Jak mógłby coś takiego przegapić? Luboczka założyła czapkę, Marisza spryskała ją perfumami. – Pachnie teraz od pani jak od jakiegoś pijanicy – wyburczała. – Nie ma się co krzywić, prawdę mówię! W kolejkach teraz właśnie perfumami pachnie i wodą kolońską, bo ludzie je piją zamiast wódki. Każdego dnia Marisza wracała do domu po długim staniu w kolejkach, sfatygowana i nasączona plotkami. – Burżów będą bić! – mówiła, smakując nowe, modne słówko. – A to za co? – powątpiewała Luboczka. – Bo chleb narodowi zabierają! Specjalnie, żeby nas głodem zamorzyć. Sablin twierdził, że władzę Rządu Tymczasowego podważają nie prasa, nie manifestacje, na które chodzą zawsze ci sami lenie, ale właśnie niekończące się, szarpiące nerwy kolejki. Właśnie tutaj kipiała nienawiść do tych, którzy „tak to urządzili”. Klim i doktor czekali na Luboczkę na dole. Postanowili wziąć jedną dorożkę, żeby najpierw zawiozła Bartłomieja Iwanowicza do Towarzystwa Medycznego, a potem jego żonę i Klima do Wschodniego Bazaru. Znów skonstatowała tę nieprzyjemną różnicę. Z jednej strony noszący się z niedbałą elegancją kuzyn, a z drugiej wciąż skrępowany mąż, na wszystkich patrzący spode łba, starający się jak najmniej poruszać, żeby niepotrzebnie nie ujawniać swojej małej niepełnosprawności. – Wszyscy moi przyjaciele z dzieciństwa są na froncie – mówił Klim do Sablina. – Stukasz do drzwi i zastanawiasz się: zabity, ranny czy w niewoli? Spotkałem dwie znajome panny, za którymi łaziliśmy całą klasą. Sieją wciąż rutę, za to są całe przepełnione wolą zwycięstwa. – Uważam, że każdy uczciwy człowiek powinien iść do armii na ochotnika – oznajmił twardo Sablin i popatrzył na Klima tak, jakby go potępiał za to, że gość z Argentyny włóczy się po restauracjach, a nie siedzi w brudnym, cuchnącym okopie. Czego on chce od niego? – myślała Luboczka ze złością. – Żeby Klim koniecznie poszedł na front? Podbiegła, chwyciła kuzyna pod rękę.
– Chodźmy już, przecież stolik zamówiony na dziewiątą. Przechodząc obok wielkiego lustra, spojrzała w nie przelotnie. Jednakowoż, jaka z nas piękna para! 5 Na szczycie stoku stał różnobarwny pałac Wschodniego Bazaru, najlepszej restauracji w mieście. Na stopniach ganku leżał czerwony chodnik, szwajcar kłaniał się, uchylając czapki. Strażnicy nosili czerkieskie mundury z naszytymi gazyrami, wysokie baranie czapy i kindżały przy pasach. Dzieciarnia, która przyszła popatrzeć na cudze bogactwo, trzymała się od nich w bezpiecznej odległości. Klim i Luboczka poszli za maître d’hôtel przez pogrążoną w półmroku restaurację, ku wyłożonej pluszem werandzie. Za parawanem roślin tropikalnych grała orkiestra, w dole płynęła Oka, różowa w promieniach zachodzącego słońca. Na drugim brzegu tłoczyły się pstre dachy pawilonów Jarmarku, widać było las i siniejącą w nadchodzącym mroku dal. – Pięknie! – szepnęła Luboczka, siadając przy stoliku. Klim kiwnął głową. Piękno drogo teraz kosztowało. Jadąc do Rosji, myślał o tym, jak zmieni się jego życie, kiedy przejmie majątek. Okazało się, że mając pieniądze, można sobie miło urządzić swój kawałek świata, lecz im przyjemniej w nim żyć, tym dziwniejszy wydaje się kontrast z otaczającą rzeczywistością, wypełnioną wojną i przeczuciem nadchodzącego nieszczęścia. Z dziennikarskiego nawyku Klim stale notował w umyśle fakty, o których należałoby napisać, ale za każdym razem studził zawodowy zapał: Nie po to przyjechałeś do Rosji. Twoim zadaniem jest szybko pozałatwiać sprawy i wracać. Sprzedaż domu na Iljince wcale nie była taka prosta. Klim obszedł bodaj wszystkie agencje, ale wszędzie zastał tylko nudę i upadek. Wyjaśniono mu, że mimo napływu uchodźców i wysokich cen najmu, nikomu nie spieszy się do kupna nieruchomości. Dom w każdej chwili mogło przecież zająć wojsko. Dlatego również z ubezpieczeniem była bieda. Gdyby zdarzył się pożar, nikt nie wypłaci z polisy choćby kopiejki. Gości na werandzie zabawiano Tańcem latających smoków. Pod melodię walca na niebie krążyły dwa ozdobione wstęgami żółte romby, które pozostawały nieodmiennie w tej samej odległości od siebie. Klienci Wschodniego Bazaru – młode, odziane w jedwabie damy i panowie średnich lat o krągłych gabarytach, ten we fraku, inny w bluzie wojskowej, ten armijny dostawca, tamten „wagoniarz” przerzucający artykuły żywnościowe z guberni do guberni. W Saratowie pud obwarzanków kosztował dwanaście rubli, a w Niżnym Nowogrodzie dwadzieścia trzy. „Wagoniarze” kichali na rozporządzenia i ustawy, nie zwracali uwagi na monopol zbożowy, tylko sami kształtowali ceny wolnego rynku.
Na stołach mieli cieniutko pokrojoną polędwicę, złociste kuropatwy, foie gras ze śliwkami w malutkich porcelanowych czarkach i szampana w lodzie. Zupełnie jakby nie istniał zakaz handlu i spożywania alkoholu, a składy winne Monopolek nie były oblegane niczym średniowieczne twierdze. Podleciał gołąbek-kelner z szaroniebieskim czubem i rozbieganymi oczami, podał łososia pod beszamelem, sałatkę Escarole, mus mandarynkowy, ciasto paryskie… Klim z Luboczką znów się bawili i drażnili nawzajem. Opowiadał jej o grze zwanej futbolem, która zalała swoją popularnością biedne dzielnice Buenos Aires, pokazywał sztuczki z serwetką i korkiem, której nauczyli go bezdomni artyści. – Patrząc na ciebie, nikt by nie zgadł, że zadajesz się z takimi hołyszami – zauważyła dziewczyna. – Dlaczego? – zdziwił się Klim. – Zanadto masz wypielęgnowaną fasadę. Roześmiał się. – Po prostu przesiąkłem na wskroś duchem San Telmo. Mieszkam w tej dzielnicy. Niegdyś to było prestiżowe miejsce, ale po epidemii żółtej febry wszyscy bogacze wyjechali i oddali domy emigrantom. Tam jest bardzo pięknie. Wysokie okna z żaluzjami, a drzwi to prawdziwe dzieła sztuki. Ale ludziom to nie imponuje. – I niedługo wyjeżdżasz? – Bez dwóch zdań. W mojej kamienicy jest na parterze restauracja, na piętrze włoska rodzina z sześcioma córkami na wydaniu i mamą, która dba o mnie jak o syna. Mieszkam nad nimi, mam przepiękny balkon z wywijanymi poręczami i świetlnym szyldem z boku: El palacio de la calabaza frita, to znaczy „Królestwo smażonej dyni”. Do tego mam nad oknem wspaniały herb szlachecki ze startym napisem na tarczy, więc uznaję go po cichu za swój. Czy mógłbym porzucić coś podobnego? Latawce ściągnięto i wyniesiono, a orkiestra zagrała tango. Klim chciał poprosić towarzyszkę do tańca, ale ona nagle zobaczyła kogoś za jego plecami. – A co ciebie tutaj sprowadza? Odwrócił się i zastygł ze zdumienia. – Dobry wieczór – powiedziała hrabina Odincowa. Tym razem nie była w żałobie. Ogniki chińskich latarni odbijały się w niebieskich koralikach na jej sukni, ciemne włosy związała z tyłu. Powoli poruszała wielkim wachlarzem, strusie pióra kołysały się jak morska trawa.
Wziął ją za pokojówkę… Bałwan… Bałwan! Klim wstał, ukłonił się. Patrzył na Ninę Wasiliewnę z pewnym rozbawieniem, nie wiedząc, czy tłumaczyć się z krępującego nieporozumienia, czy z pełnym szacunkiem uczynić jej miejsce przy stole, zawołać kelnerów i zamawiać wszystko, czego tylko piękność zapragnie… – Luba mówiła, że uczył ją pan tańczyć argentyńskie tango – powiedziała Nina Wasiliewna. – Może mnie też pan nauczy? Klim zerknął na pobladłą kuzynkę. – Jeśli pozwolisz… Podał rękę hrabinie i poprowadził ją na parkiet. – Trzeba stanąć bliżej siebie. – Tak? Klim ułożył jej dłoń na swoim ramieniu, ostrożnie objął w talii. – Właśnie tak. – I co dalej? – Proszę mnie naśladować. Spojrzała mu w oczy, a potem poczuł jej leciutki oddech na swojej szyi. Czuł twardość pierścionków na delikatnej rączce, czuł jej biodra pod materiałem sukni, nerwowe napięcie pleców, ruch łopatek i jeszcze coś: intymny szew na halce, którego dotykał bezwstydnymi, bezczelnymi wręcz palcami. Tango jest spokrewnione z kaligrafią i malarstwem – to sztuka pisania, w każdym sensie tego słowa: systemu znaków, opowieści, kim człowiek był, kim jest i kim się stanie. Klim patrzył na przytuloną do jego ramienia kobietę, a serce zamarło mu w nagłym zachwycie. Właśnie o to chodziło w tym tańcu – o przekazanie świętego ognia, odczytywanie nawzajem swoich myśli… Rozdział 4 Dobroczyńca 1
Matwiej Lwowicz Fomin, przewodniczący Komitetu Aprowizacyjnego, stał oparty łokciami o poręcz werandy i patrzył na tańczące pary. Był cały spocony, gardło miał ściśnięte kołnierzykiem, do tego dusiły go troski. Skrawek słońca prześwitywał przez szare chmury, niczym czerwony wyłóg na generalskim płaszczu. Matwiej Lwowicz przywołał starszego kelnera. – Kto to jest? – spytał, nie dookreślając, o kogo chodzi, ani nawet nie wskazując go wzrokiem. – Bawi tutaj pierwszy raz. Przyszedł z panią Sabliną. – A gdzie doktorowa? – Właśnie wyszła. Powiedziała, że rachunek ureguluje jej kuzyn. – Czy to nie jest syn prokuratora? Ten z Argentyny? – Najprawdopodobniej. Tak, tak… Matwiej Lwowicz nie widział jeszcze Niny w sukni balowej. Dla niego – klocowatego czterdziestopięciolatka – zawsze ubierała się w czerń. Przysięgała, że nigdy nie zdejmie żałoby, ale zdaje się, że zmieniła zdanie i postanowiła zapolować na spadek po prokuratorze. Matwiej Lwowicz nie miał jednak czasu nad tym zbyt długo rozmyślać. Dzisiaj musiał jechać do Pitra, miasta ponurego, zaśmieconego łupinami słonecznika, zapaskudzonego przez tłumy żołdaków, wybijających szyby wystaw „dla zabawy”. Niemcy nacierali i Rząd Tymczasowy nakazał „rozładowanie Piotrogrodu”, czyli łagodniejszą formę ewakuacji. Część instytucji wysyłano do Niżnego Nowogrodu, co oznaczało, że pojawią się państwowe subsydia na żywność. Najważniejsze to nie przegapić okazji. Pieniądze dla Komitetu Aprowizacyjnego trzeba było zdobywać z wielkim trudem, korzystając z każdej nadarzającej się okazji. Matwiej Lwowicz miał pewność, że zimą w mieście zapanuje głód. Idiotyczny monopol zbożowy doprowadził do tego, że chłopom nie opłacało się sprzedawać zboża państwu, woleli pędzić z niego samogon. Głupcy z Piotrogrodu mieli nadzieję zbić ceny, a w rezultacie wywołali koszmarny deficyt. O ile wcześniej zboże dało się nabyć, chociaż drogo, to teraz po prostu go zwyczajnie nie było. A wszystko przez ignorancję! Po rewolucji lutowej do kręgów władzy naszło się mnóstwo byłych politycznych emigrantów, zesłańców ni czorta niewyznających się na gospodarce, sprawach państwowych czy przedsiębiorczości. Wrzeszczeli na wiecach – wszystkie partie jak jedna – na cześć uświadomienia obywateli, wolności i socjalizmu. Dadzą wam wolność, sucze syny, jeszcze zobaczycie! Dezerterzy jednoczyli się wokół bolszewików, lewackiej partyjki, o której jeszcze niedawno prawie nikt nie słyszał. Zasiadali w Piotrogrodzkiej Radzie Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich i otwarcie nawoływali do przewrotu państwowego, zapewniając, że jeśli zdobędą władzę, odbiorą
własność burżujom, zakończą wojnę, zlikwidują bezrobocie, a każdy dostanie swój kawałek chleba. A niby w jaki sposób? Kto będzie za to wszystko płacił? Oni sami? Ich ukochana klasa robotnicza? No, no… Teoretycy marksizmu próbowali rozbić stary świat… Za późno, panowie, już go zniszczył wszechobecny paraliż woli i rozumu. Matwiej Lwowicz zdawał sobie z tego sprawę, mimo to ratował, co tylko mógł. Choćby tę śliczną, niczym postać z akwareli, dziewczynę, Ninę Wasiliewnę. 2 Zauważył ją dwa lata wcześniej w kawiarni Palace. Matwiej Lwowicz jadł samotnie kolację przy swoim ulubionym stoliku w głębi sali, skąd miał na wszystko oko. Nina z przyjaciółką zamówiły po lemoniadzie i piły ją przez całą godzinę po łyczku przez cieniutkie słomki. Nina była w wieku córki Fomina, ale zupełnie nie przypominała jego czerwonolicego potomstwa, które na samym początku wojny wyprawił z matką do Genewy. Trudno opisać, co w niej było takiego, w tej Ninie Wasiliewnie. Młodzieńczy urok, niesamowita figura, łabędzia szyja, przechodząca płynnie w kształtne ramię, oczy o grafitowoszarych obwódkach i jasnozielonym wnętrzu, wargi wycięte w kształcie serca… To wszystko pochodziło od matki natury, takie rzeczy dostaje się niczym prezent świąteczny, ale wystarcza on na dwa, trzy lata młodości, nie więcej. Tym dziwniej i straszniej wyglądała na ślicznej kobiecie czarna żałobna suknia – zupełnie jakby nosiła niezasłużone piętno. Matwiej Lwowicz palił cygaro i myślał o tej dziewczynie. Miała czerwone pantofelki, drogie, ale znoszone, znak kończącej się zamożności. Łokcie sukni były nieco wytarte, co znaczyło, że uszyto ją już dawno. Na palcu nosiła obrączkę, czyli żałobę po mężu, zapewne jakimś oficerku poległym bohaterską śmiercią. Niedostatek i szybkie więdnięcie, taka czekała ją przyszłość. I szkoda jej, że strach, i pomóc się nie da. Gdyby usiłował wtargnąć w jej życie, tylko by ją śmiertelnie przestraszył – niemłody, łysy, wielki jak niedźwiedź… Chociaż ćwiczył z hantlami każdego ranka, to brzuch i tak wyłaził spod pasa. Matwiej Lwowicz zawołał kelnera. – Weźmiesz kosz kwiatów i dasz go tej tam, kędzierzawce. – Jakie mają być? – Najlepsze. – Matwiej Lwowicz nie lubił się rozdrabniać. Kiedy kurier wniósł do kawiarni wielki kosz z czerwoną kokardą, Matwiej Lwowicz wyszedł z sali. Niech dziewczyna nie myśli, że ma zamiar się narzucać. Kwiaty to po prostu znak, że życie toczy się dalej.
Następnego dnia zapytał jednak kelnera, jak młoda kobieta przyjęła prezent. A ten zaczął kłamać, żeby nie robić przykrości wpływowemu klientowi: – Nina Wasiliewna uradowała się niepomiernie! O mało nie zaczęła tańczyć z radości, kiedy… – Jak ma na imię, powiadasz? – przerwał mu Matwiej Lwowicz. Ponownie spotkali się na koncercie dobroczynnym, który zorganizowała świekra Niny, rasowa dama, zdruzgotana śmiercią syna. Matwiej Lwowicz poszedł słuchać skrzypiec tylko dlatego, że przeczytał na zaproszeniu „Komitet hrabiny Odincowej”. Został powitany jak miły gość, posadzony w pierwszym rzędzie. Wypisał czek, żeby jak najszybciej uwolnić się od towarzystwa płaskiej jak deska panny, dzierżącej kuferek na datki. Nina usiadła jeden fotel od niego, a Matwiej Lwowicz zamienił karteczki na siedzeniach tak, żeby znaleźć się jeszcze bliżej. Słuchała muzyki, a on cisnął się obok i nie śmiał się do niej odwrócić, żeby całkiem nie zgubić serca. Moja miła… Jasnooka łania… W antrakcie wyszli na korytarz, a Nina pierwsza się do niego odezwała. Okazało się, że to ona namówiła starą hrabinę, aby zaprosiła go na koncert. – Wszystkiego się o panu dowiedziałam. Pracował pan jako główny inżynier w Zakładach Sormowskich i w ciągu trzech lat zmieniono tam zupełnie sposoby pracy, wprowadzono ostrą dyscyplinę i podniesiono jakość produkcji. W tysiąc dziewięćset trzecim roku pański parowóz otrzymał złoty medal na wystawie w Paryżu. – Jak wyuczoną lekcję wyliczała jego osiągnięcia. – Brał pan udział w scalaniu w jedną spółkę akcyjną zakładów Kołomieńskiego, Niżewskiego i Wyksińskiego. Jest pan członkiem zarządu żeglugi parowej Mierkułowych, wydaje pan gazety w Moskwie i Piotrogrodzie… Po rewolucji pokłócił się pan okropnie z premierem Rządu Tymczasowego, księciem Lwowem, i przyjechał do Niżnego Nowogrodu, a tutaj zajmuje się pan sprawami zaopatrzenia. Matwiej Lwowicz nie przerywał jej. Patrzył na dołek przy jej obojczyku i zdawało mu się, że mógłby oddać wszystko na świecie, byle tylko wtulić swoją spierzchniętą gębę w tę półdziecięcą szyjkę i zamrzeć bez ruchu. Nina miała pewien plan, do którego realizacji potrzebowała Matwieja Lwowicza. Okazała się wyjątkowo bystra, żywa i pewna siebie, ale przy tym głucha na wszystko, co dotyczyło spraw finansowych. – Według mnie to wspaniały pomysł – mówiła. – W Małorosji i na naszym południu od wieków w piecach pali się kiziakiem. To tanie, bo wszędzie można znaleźć słomę i zwierzęce odchody, a przy tym wygodne, bo nie trzeba przywozić z daleka drewna. Wokół Niżnego Nowogrodu wszystkie lasy zostały wycięte, transport ledwie dyszy, a to oznacza, że wiele rodzin zostanie bez opału na zimę. Matwiej Lwowicz uśmiechnął się smutno. Wiele rodzin! Droga pani, wszyscy zostaną bez drewna opałowego, jeśli nie zdarzy się jakiś cud.
– Pomyślałam sobie – ciągnęła dalej Nina – a co, gdyby zbierać nawóz, który woźnice zrzucają przy Parowie Iljińskim, i suszyć go, jak to robią ludy stepowe? To pewny sukces, tylko trzeba najpierw wkładu kapitału. Antrakt dobiegł końca, z sali kolumnowej dobiegł dźwięk skrzypiec. Z całą delikatnością, na jaką go było stać, Matwiej Lwowicz wyjaśnił Ninie, że nie da się wysuszyć nawozu w naszej guberni. Lato musiałoby być bardzo suche i gorące, a konie trzeba by karmić nie tym świństwem, które im dają wozacy, lecz stepową trawą. Nina siedziała przy nim, roztargniona i nieszczęśliwa, zupełnie jakby mężczyzna właśnie pozbawił ją ostatniej nadziei. Chciała poprawić fryzurę, ale wystający nieco ząbek obsady kamienia na pierścieniu zaczepił się o pukiel i nie była w stanie opuścić ręki. – Pomogę pani – zaproponował Matwiej Lwowicz, a kiedy zezwoliła, przez kilka sekund napawał się dotykiem jej pachnących włosów. 3 Nina była hrabiną tylko po mężu, bo sama urodziła się w rodzinie drobnego sklepikarza i krawca, tymczasem Matwiej Lwowicz dziwił się, skąd u szlachetnej damy takie zainteresowanie interesami. Po Odincowie została jej ziemia, dwór nad rzeczką Kierżeniec, a przy nim niewielka przędzalnia lnu. To było nieopłacalne przedsiębiorstwo, które świętej pamięci młody hrabia utrzymywał, aby „iść z postępem i duchem czasu”. Popadł w długi i sprowadził z zagranicy jakieś maszyny oraz zarządcę Niemca, który obiecał wprowadzić w fabryczce „system alzacki”. Jak się potem okazało, większą część czasu człowiek ten spędzał na polowaniach i spisywaniu długiego traktatu o głuszcach. W 1914 roku chłopi w porywie patriotyzmu wygnali go jako „jermaka”, czyli obywatela „Jermanii”. W tym czasie Nina już była wdową i nie miała pojęcia, co zrobić z zakładem. Poprosiła o pomoc stryja, Grigorija Kupina, który kiedyś pracował w dużej przędzalni. Jako tako zdołał uładzić sprawy z produkcją, ale dochodów zakład praktycznie nie dawał. Problemy były i z surowcem, i z transportem, a głównie z siłą roboczą. Mężczyźni prawie co do jednego poszli na front, a tych, którzy zostali, wabili do siebie sąsiedzi ziemianie. Za pośrednictwem Komitetu Aprowizacyjnego Matwiej Lwowicz zdobył dla Niny państwowe zamówienie na brezentowe wyroby dla armii. Od razu stała się pogodniejsza, lecz Fomin nie żywił się złudzeniami. Ta dziewczyna miała dwadzieścia lat, a przed oczami wciąż jeszcze męską, gwardyjską twarz swojego Wołodii. Uważała Matwieja Lwowicza za dobroczyńcę, cieszyła się, kiedy przychodził w gości, i oburzała, gdy świekra napominała ją, że nazbyt swobodnie się prowadzi. – Sofia Karłowna uważa, że mam z panem romans! – gniewała się Nina. – A przecież z panem jest po prostu ciekawie. Nie rozumiała, że jej słowa raniły go jak szrapnele. Matwiej Lwowicz miał bóle w piersiach, nie spał po nocach, przysięgał, że więcej nie pójdzie do kawiarni Palace, gdzie o ósmej jego stolik nakrywano teraz dla dwóch osób. Nie potrafił jednak dotrzymać postanowienia, każdego dnia Nina przybiegała, siadała naprzeciwko i podpierając
podbródek dłonią, pytała z napięciem: – Myśli pan, że kurs rubla utrzyma się do zimy? Fomin starał się nie patrzeć w jej uważne, błyszczące oczy. – Dlaczego pani zaprząta tym sobie głowę? – Pragnę wolności, dlatego muszę się nauczyć zarabiać. „Chcę wolności… od ciebie” – oto, co znaczyły te słowa. Matwiej Lwowicz opowiadał jej posłusznie o tym, że rubel do tej pory nie spadł w przepaść tylko dzięki socjalistom obecnym w rządach Anglii i Francji. Mieli oni nadzieję, że Kiereński zdoła skierować Rosję w koleiny demokracji, ale niebawem odetną kredyty, a wówczas… – Wszyscy zginiemy? – pytała cicho Nina. Matwiej Lwowicz ujmował jej dłoń w swoją niedźwiedzią łapę. – Nie, nie wszyscy. Po chwili dziewczyna rozkładała na stole księgi finansowe i pytała o przyczyny podwójnych zapisów oraz zatwierdzanie bilansu. Dźwigała te księgi w takiej wielkiej teczce, w jakich artyści zwykli nosić obrazy. 4 Zdołał ją wreszcie zdobyć w swoim gabinecie umiejscowionym w dawnej siedzibie gubernatora, teraz nazywanej Pałacem Wolności. Matwiej Lwowicz był jeszcze wzburzony po ostatnim posiedzeniu Rady Miejskiej. Tego dnia posprzeczał się ze wszystkimi, zagroził sekretarzowi zwolnieniem, gdyż nie nadał na czas telegramu do związku zawodowego kolejarzy… Nina weszła, odstawiła do kąta mokry parasol. – To co, jedziemy do domu? – Fomin odwoził ją służbowym automobilem. – Zaraz, zaraz… Przeglądał dokumenty, niczego nie mógł znaleźć, klął, zapalał papierosa i od razu gasił go w popielnicy… Nina stała przy oknie i z rękami z tyłu kiwała się z pięt na palce. Jej czarna suknia była mokra i popryskana z boku błotem. Dziewczyna nie umiała chodzić między kałużami. – Nino Wasiliewna… – Hm?
– Proszę do mnie podejść. Zbliżyła się, a on, przeklinając się w duchu najgorszymi słowy, posadził ją sobie na kolanach. Nie wyrywała się, nie powiedziała ani słowa, a on miał ochotę zgnieść ją tak, jak się gniecie obligacje bankrutującego banku. Wszystko potoczyło się tak chaotycznie i głupio, że Matwiej Lwowicz nic z tego nie pamiętał prócz chwil, kiedy ból sprawił, że oczy Niny stały się sinozielone. To był dziwny, piękny, ale straszny kolor. Potem zapiął spodnie i powiedział: – Muszę jeszcze trochę popracować. Szofer panią odwiezie. Nie mógł sobie wyobrazić, że wsiada z nią do samochodu, ona milczy z twarzą zwróconą ku oknu i ociera chusteczką przygryzione do krwi wargi. Fomin wytrzymał bez niej równo dwa dni. Brudny, zmoknięty i nieszczęśliwy przyjechał do jej domu i wpadł do pokoju gościnnego, w którym Żora, jej młodszy brat, czytał książkę. – Gdzie Nina Wasiliewna? – Nie ma jej. – Poczekam. Przesiedział całą godzinę. Żora, rosły siedemnastolatek, zaproponował mu herbatę, kolację, chciał poczęstować ostatnimi anegdotami… Matwiej Lwowicz tylko przymykał oczy. „Niczego mi nie trzeba…” Nina przyszła, zdjęła czapkę. – Proszę do mnie – powiedziała, nie patrząc na niego. Ściany się chwiały, cały świat zdawał się obracać w ruinę. Czy miał się tu przed nią zastrzelić? A może udusić ją, a dopiero potem palnąć sobie w łeb? Nina usiadła bokiem na krześle, położyła łokieć na oparciu, a podbródek na zgiętym nadgarstku. – Oboje jesteśmy dorośli – oznajmiła poważnie. – Nie miałam zupełnie pieniędzy, ginęłam. Nie miałam za co opłacić szkoły Żory. A pan mi pomógł. Nie zapomnę tego. Boże drogi, co za idiotka! Uważała, że postąpiła jak trzeba i nawet była z tego dumna. Mogłaby niczego nie dawać w zamian, ale postanowiła zachować ludową szlachetność – jak ty mnie, to i ja tobie. Wcale przy tym nie myślała o Matwieju Lwowiczu. 5
Taniec się skończył, Nina Wasiliewna poszła z Argentyńczykiem do stolika. Matwiej Lwowicz nie był godzien jej miłości. On odtańczył swoje dwadzieścia lat wcześniej, jego dziewczęta pozostały w poprzednim stuleciu. Podszedł do Niny. – Idziemy do domu – powiedział, nie patrząc nawet na prokuratorskiego synka, nie słysząc jego „dobry wieczór”. Ścisnąłby Ninę w pięści tak, żeby nie zostało nic prócz krwawych szczątków i pokruszonych kości. – Idziemy – powtórzył. – Nie mogę, nie trzeba… Pochylił się ku niej i szepnął cichutko, żeby nikt nie usłyszał: – Niech mnie pani nie doprowadza do desperacji. Potem odszedł, ale słyszał, jak odsunęło się krzesło, jak Argentyńczyk zawołał: – Nino Wasiliewna! Jeśli z nim zostanie, zabiję oboje… – Czuł ciężar rewolweru w kieszeni spodni. Dogoniła go na ulicy. – Co pan wyprawia, Matwieju Lwowiczu? Zatrzymał się, ciężko dysząc, straszny… Ledwie się powstrzymała, żeby go nie uderzyć w twarz. Podtoczył się automobil, szofer otworzył drzwi. – Proszę wsiadać – rozkazał Matwiej Lwowicz. Opadł ciężko przy niej na tylnym siedzeniu, maszyna pod jego ciężarem ugięła się i zaskrzypiała. – Czyli tak… – powiedział powoli, kiedy samochód ruszył w stronę domu na Grzebyku. – Dzisiaj w nocy wyjeżdżam do Piotrogrodu. A pani jutro jedzie na wieś i do mojego powrotu proszę stamtąd nie wyściubiać nosa. – Matwieju Lwowiczu! Czuł jej strach. Ech, chwycić by ją za włosy i trzasnąć głową o ściankę wozu… – Zdaje sobie pani sprawę, co się stanie, jeśli mnie pani nie posłucha? Nina wzruszyła ramionami, zacisnęła usta.
– Wiem doskonale. Patrzył za nią, kiedy wchodziła na ganek, kiedy otworzyły się zdobione drzwi. A potem osłabł, opadł ciężko na oparcie, potarł zaczerwienione oczy. – Jedziemy do domu – rzucił cicho do szofera. 6 Klim dotarł do siebie piechotą. Szedł szybko, oddychał wiatrem pachnącym jabłkami, nieskażonym ani wonią nafty, ani końskim potem. Jabłek w sadach było tyle, że gałęzie trzeszczały pod ich ciężarem, a za płotami co i raz słychać było miękkie uderzenia, kiedy spadały na porośniętą trawą ziemię. Ninoczka, kędzierzawe cudo… Tatko cię zabrał do domu? To nic, to nic, odszukamy, uprowadzimy, a jeśli trzeba, wkradniemy się w łaski papy, wypijemy z nim piwo, porozmawiamy na jego ulubione tematy. W głowie wciąż jeszcze huczała mu melodia tanga, na ręce od koniuszków palców aż do łokcia pozostało wspomnienie dotyku dziewczyny. Nina Wasiliewna spytała Klima, dlaczego został dziennikarzem. Odparł, że są rzeczy, dla których nie szkoda się poświęcać. Należą do nich: słuchanie mądrych ludzi, śmiech z głupoty, poznawanie nowych rzeczy i własna twórczość. A dziennikarzowi na dodatek jeszcze za to płacą. – Ma pan szczęście, że wie pan, czego chce – powiedziała. Chciałoby się ją zabrać tylko dla siebie, oswoić, zanieść do domu na rękach, przyciskając mocno do piersi. Tak bardzo się chciało, że Klim nie wiedział, co z sobą robić, i przygryzał wargi, żeby pokonać wewnętrzny ból. Przepadł bez reszty. Szedł nocną, rozgrzaną ulicą, rozdarty, wywrócony na lewą stronę i szczęśliwy. Nad jego głową coś zaszeleściło i Klim, sam nie wiedząc jak, chwycił w locie wielkie żółte jabłko. Pragnął jakiegoś cudu? Znaku losu? Oto go otrzymał i coś się na pewno stanie – albo nastąpi wygnanie z raju, albo odkrycie na miarę prawa powszechnego ciążenia. 7 Sablin już wrócił. W przedpokoju stała jego spacerowa laska, na haczyku wisiał kapelusz. Zmięte damskie rękawiczki leżały na stoliku pod lustrem. Luboczka uciekła z restauracji, każąc kelnerowi, aby powiadomił kuzyna, że dostała migreny. W domu było cicho, tylko na zewnątrz ujadał pies, a znad rzeki dolatywały sygnały parowców. Właśnie montowano pontonowy most.
Klim miał już pójść do siebie, kiedy usłyszał nagle, że w salonie ktoś głośno płacze. Otworzył drzwi. Na środku ciemnej bawialni, na bujanym fotelu siedziała Luboczka. Kołysała się tak mocno, jakby chciała wypaść z impetem na podłogę. Światło stołowej lampy padało na jej odchyloną w tył twarz. Oczy miała zmrużone i spuchnięte. – Co z tobą? Luboczka wzdrygnęła się, jakby zobaczyła złodzieja, skoczyła na równe nogi. – Odejdź! – Ale co się stało? Klim podszedł do niej, ujął ją za ramiona. Niespodziewanie Luboczka objęła go rękami za szyję, przyciągnęła do siebie i pocałowała w usta. Klim odsunął się gwałtownie. – Oszalałaś?! Jeszcze Sablin zobaczy! – A niech sobie patrzy! – wykrzyknęła Luboczka i nagle się opamiętała, szybkim ruchem otarła łzy. – Wybacz, przesadziłam z szampanem… Co za wstyd… Pójdę spać. Wyskoczyła na korytarz, ale po chwili wróciła: – A co do Niny, nie daj się omamić. Jest ci winna pieniądze. Sporo pieniędzy. Klim nie wiedział, co o tym myśleć i dlaczego Luboczka boczyła się na niego. To jakaś bzdura, przecież miała męża, który wydawał się dobrym człowiekiem, kochał ją… Ale co chciała dać do zrozumienia, mówiąc o długach Niny? Klim poszedł do swojego pokoju, otworzył sejf i wyjął teczki z dokumentami. Obligacje z wyciętymi kuponami, umowy, weksle… W oczy rzuciło się nazwisko – Władimir Aleksiejewicz Odincow. Pięć lat wcześniej mąż Niny pożyczył od starszego Rogowa dwadzieścia tysięcy rubli na siedem procent rocznie, a jako zabezpieczenie dał swój dom na Grzebyku. Na dokumencie widniały: podpis notariusza, pieczęć, znaczki skarbowe. Termin spłaty kończył się pierwszego listopada bieżącego roku. Rozdział 5
Mezalians 1 Kiedy nastąpiła rewolucja lutowa, Żora Kupin wraz z tłumem pobiegł do twierdzy uwalniać więźniów politycznych. Zrywał carskie orły z urzędów państwowych i krzyczał: „Komu pieczone skrzydełko?! Burz i niszcz!”. Wolność upajała. Nie było już cara, niech żyje świetlana przyszłość! Starsze klasy pierwszego gubernialnego męskiego gimnazjum podzieliły się na ugrupowania partyjne: kadetów, eserowców, monarchistów… Spierali się do ochrypnięcia, czasem nawet kończyło się to bójkami. Żora rozpoczął wakacje z przykrym poczuciem straconego czasu. Chłopcy i nauczyciele urządzali Rosję i cały świat, a cierpiała na tym nauka. W następnym roku chłopak postanowił nadrobić zaległości i całe lato pracował pilnie, ku wielkiemu zdumieniu domowników. Mierzył wysoko, bo myślał o karierze dyplomatycznej. A czas sprzyjał takim wyborom: młodzieniec wierzył, że gdyby ambasadorzy wszystkich mocarstw umieli się ze sobą dogadać, żadnej wojny by nie było. Plasował się wśród najlepszych uczniów z historii i języków obcych, czytał filozofów od Arystotelesa do Nietzschego, wciąż szukał ideałów, którym można oddać się bez reszty. Nie popierał już rewolucji. Uliczni mówcy twierdzili, że w jej płomieniach zginą nierówności społeczne, a w samej rzeczy okazało się, że to nie żadne płomienie, a kwas siarkowy, który wylano na Rosję i uczyniono ją ohydną nie do poznania. Razem z więźniami politycznymi lochy opuściło około tysiąca zwykłych kryminalistów. Na początku wojny przewieziono ich do Niżnego Nowogrodu z Warszawy, żeby nie podjęli współpracy z Niemcami. Złodzieje i mordercy rozpłynęli się po guberni. Policję w buntowniczym amoku rozwiązano, nawet nie było się komu poskarżyć. Bezsensowna wojna przeciągała się, słowo „patriotyzm” nabrało walorów paskudnego przekleństwa… Rewolucjoniści odrzucali samo pojęcie państwa rosyjskiego, jakby nie było dziesięciu wieków osiągnięć i stopniowego wzrostu, długiej drogi od marnego księstewka do jednego z najpotężniejszych krajów świata. Obecnie Żora był zafascynowany ideą, jaką wyczytał u szwajcarskiego filozofa Jacoba Burckhardta. Państwo należy rozpatrywać jako dzieło sztuki – zaplanowany i przemyślany twór. Ale jak też ta idea była odległa od tego, co działo się dookoła! Uczyć się! Żora obkładał się monografiami i poradnikami, popędzał sam siebie, jakby bał się spóźnić i nie być przygotowanym, kiedy przyjdzie czas zrobić coś ważnego. Żył w przeczuciu, że po chaosie rewolucji lutowej powinna nastąpić kolejna epoka, a wtedy potrzebni będą ludzie zdolni służyć krajowi nie byle jak, lecz z głębokim zrozumieniem. Jedyne, co powstrzymywało Żorę, to ubóstwo. Jego siostra nie miała pieniędzy na drogie książki, musiał więc oszczędzać, pracując, gdzie tylko można: udzielając korepetycji i tworząc rymowane epitafia
na zamówienie. 2 Nina znów miała koszmary. Przyszła na śniadanie nieubrana, w jedwabnym szlafroku, rozchełstanym na piersi. Nalała sobie herbaty, długo mieszała ją łyżeczką, chociaż nie dodała cukru. – Najpewniej stracimy ten dom – oznajmiła wreszcie. Żora milczał. Słychać było, jak w rogu tyka wielki, stary zegar z emaliowanym, pokrytym siateczką pęknięć cyferblatem. Żora wiedział, że Nina łamała sobie głowę, myśląc, jak się porozumieć z prokuratorskim spadkobiercą. Stryjek Grisza przypadkiem spotkał go na statku i kiedy dotarł do miasta, natychmiast rzucił się na Ninę. – Idź do niego! Tak się stęsknił za domem, że z radości może ci odroczy spłatę. Nina poszła na Iljinkę, ale szybko wróciła, pąsowa z oburzenia. – Obraził cię? – dopytywał Żora. Nie chciała nic powiedzieć, ale wreszcie wyznała, że Rogow wziął ją za pokojówkę. – Wszystko jedno, pomów z nim! – nastawał stryjek Grisza. – A jeśli wam zabierze dom, trudno. Dopóki trwa wojna, będziecie mieszkali u mnie w Osinkach. Nie bójcie się, nie będziecie musieli się tułać po świecie. Żora słuchał tego ze smutkiem. Jakże miałby zamieszkać na wsi, skoro trzeba skończyć gimnazjum i przygotować się do wstąpienia na uniwersytet? Jak mógłby odjeżdżać, skoro tutaj jest Jelena Bagrowa? – A gdyby pożyczyć od Matwieja Lwowicza? – spytał chłopak, doskonale wiedząc, że tę możliwość Nina przemyślała w pierwszej kolejności. – Fomin nie zdoła wyjąć z kieszeni dwudziestu siedmiu tysięcy. Nie trzyma pieniędzy w kufrach, tylko wszystko wkłada w akcje i przedsięwzięcia. Zresztą, i tak wyjechał do Piotrogrodu. – To może pogadać z ojcem Jeleny? – Kpisz sobie? Ojcem Jeleny był właściciel parostatków, który wyznawał starowierstwo. Zaciągnięcie u niego długu oznaczałoby koniec nadziei na ślub z dziewczyną. Nina i Żora nie mogli zatem liczyć ani na dom, ani na wykształcenie, ani na bogactwa. Małżeństwo córki drobnego kupca z hrabią Odincowem było pomyłką natury, niedopatrzeniem Stwórcy. Ona z całych
sił próbowała się wybić i wejść między ludzi, żeby nie podzielić losu rodziców, ale życie i tak wtłaczało ją w stare koleiny, których opuścić po prostu nie sposób, żeby nie spowodować katastrofy. Gdyby Nina nie była tak sprytna i przedsiębiorcza, wszystko by runęło o wiele wcześniej. W wieku dziewiętnastu lat przyszło jej zajmować się dogorywającym zakładem w Osinkach, sprzedawać las pod wyrąb, wykłócać się o ceny lnu, dogadywać o wynajem barek. Stryjek Grigorij pomagał, ile mógł, ale przecież sam nie miał stu rąk. – Wyjeżdżam na wieś – oznajmiła Nina. – Trzeba gotować konfitury, stryjek Grisza mówi, że nie ma już co robić z jabłkami. – A co, nie poradzą sobie bez ciebie? – zdziwił się Żora. Nina nie odpowiedziała. Obrzuciła wzrokiem kredens z wyrzeźbionymi na dębowych panelach ogarami. Za szkłem znajdowała się kolekcja porcelany z Sèvres, odziedziczona po dziadku Odincowa. Cały dom na Grzebyku był zapełniony dziełami sztuki i Nina z Żorą po prostu uwielbiali go bez pamięci. Wszystko tu zostało urządzone cudzymi rękami, wedle cudzego gustu i dostało im się zupełnym przypadkiem. Tym straszniej byłoby stracić całe to piękno. Stąd właśnie wynikał absurd ostatnich lat – żyli wśród rzeczy wartościowych, muzealnych eksponatów, a przy tym byli biedni jak myszy kościelne. – Trzeba przyzwyczaić się do myśli, że wszystko skończone – westchnęła Nina. Coś się z nią stało, ale Żora rozumiał, że na pytania jest jeszcze zbyt wcześnie. Podszedł do niej, położył siostrze dłoń na ramieniu. – W czwartek gramy komedię w teatrze, a potem przyjedziemy do ciebie z Jeleną, dobrze? Nina skinęła głową. – Poszukaj jakichś prezentów dla dzieci stryjaszka. Jakoś nieładnie jechać z pustymi rękami. Kuzyni ze wsi cieszyli się z każdego drobiazgu, choćby kolorowych pocztówek, pudełka po pudrze, złamanych okularów. Od bardzo dawna nie dostawali prawdziwych podarunków. 3 Z okien białego domu na Grzebyku rozpościerał się widok z lotu ptaka – na połyskującą Okę, na pstre kwartały Jarmarku. Żora pamiętał, jak pierwszy raz trafił do tego domu. Nina aż lśniła z zadowolenia, pokazywała bratu to i owo, a on szalał z zachwytu i ze świadomości, iż hrabia Odincow rozmawia z nim jak z równym i częstuje czekoladowymi cukierkami. Kiedy wracali z mamą do siebie na Kowalichę, ta kręciła głową z dezaprobatą.
– Trzeba znać swoje miejsce – powtarzała. Ale potem przywykła do tego, że Nina stała się prawdziwą panią. Żora prawie każdego dnia bywał w gościach u siostry i siedział, ile tylko mógł. Wołodia zajmował się nim, pokazywał na mapie Francję, do której zamierzali z Niną pojechać na miesiąc miodowy. Żora nie do końca dowierzał, że Paryż to naprawdę miasto, a nie letnia restauracja na Jarmarku, i że zwyczajni ludzie, tacy, jak jego siostra, mogą podróżować w wagonie pierwszej klasy. Żora przeniósł się na Grzebyk, kiedy Nina postanowiła wysłać matkę do Baden-Baden. Mama cierpiała na bóle w krzyżu, a doktor poradził jej jechać do wód. Nina pragnęła, aby wszystko było załatwione jak najlepiej, więc zamówiła pokój w hotelu i nawet opłaciła bilet towarzyszce matki, która znała niemiecki. Sama jechać nie mogła, gdyż była w ciąży. A miesiąc później zaczęła się wojna. Rosyjscy turyści z najwyższym trudem wracali do domu przez Szwecję, wielu zostało aresztowanych w związku z podejrzeniami o szpiegostwo. Mama w ogóle nie wróciła. Dwa lata później jakiś człowiek przysłał wiadomość: „Pani Kupina zmarła w Baden-Baden. Wyrazy współczucia”. Żora dowiedział się pierwszy. Cały dzień siedział przybity, nie wiedząc, jak teraz żyć, jak powiedzieć o tym siostrze. Tego dnia, kiedy doniesiono Ninie o śmierci Odincowa, poroniła. Tak długo potem chorowała, że brat zaczął się obawiać, czy wyzdrowieje. Na dodatek stara hrabina, zamiast pomagać, rzuciła jej w twarz: – Miałam nadzieję, że Władimir zostawi mi chociaż wnuka. A zostawił mi tylko panią… Kiedy Nina usłyszała o śmierci matki, wyszeptała drżącymi wargami: – A nam zamiast mamy została Sofia Karłowna. Hrabina mieszkała w swojej połowie domu razem z piękną i złą ubogą krewną, na którą Żora mówił nie Julia Spirydonowna, ale Furia Zakipirowna. Mieszkańcy lewego i prawego skrzydła starali się nie wchodzić sobie w drogę, nawet gotowano im oddzielnie. Lecz to nie przeszkadzało hrabinie przychodzić do Niny co miesiąc po pieniądze. – Czemu jej tak we wszystkim ulegasz? – złościł się Żora. – Liczymy każdą kopiejkę, a ona żąda, żebyś wpłacała na ten jej Komitet Kobiet! – Sofia Karłowna to matka mojego męża – odpowiadała cicho Nina. Nie mogła zapomnieć o Wołodii. Żora miał przed sobą przyszłość, Jelenę Bagrową i marzenia o karierze dyplomatycznej, a Nina nie miała już nic, oprócz obowiązków, którymi zresztą sama się obarczyła. Dzieci stryjka Griszy dostały pudełko z guzikami po matce Niny. Kiedyś Żora bawił się nimi jak żołnierzykami i na podłodze zakładu krawieckiego Kupinów rozgrywały się wielkie bitwy. Wielki czerwony guzik-generał pochodził z palta mamy, oficerowie – białe, obciągnięte jedwabiem paciorki – z bluzki siostry. Srebrzysty guzik
z kotwicą pełnił obowiązki kapitana pancernika „Nasze Zwycięstwo”. W pudełku, niczym w albumie ze zdjęciami, zawierała się cała historia rodziny – ubrania się niszczyły, a guziki zostawały. Teraz można je było przekazać młodszemu pokoleniu. Bagaż Niny zmieścił się w jednym koszyku. Dała bratu sto rubli kierenkami, nowymi pieniędzmi, wprowadzonymi przez Rząd Tymczasowy. – Masz na wydatki. Żora patrzył na wymięte banknoty. W idiotycznej winietce widniały słowa: „Fałszowanie będzie ścigane prawem”. Ciekawe, jakim niby prawem. W Rosji nie pozostały już inne prawa niż zwykła podłość. 4 Sofia Karłowna uważała swojego syna za renegata. Ożenił się z dziewczyną niższego stanu, sprzeniewierzając się wszystkiemu, co wpajała mu matka. Dobre wychowanie nie pozwalało Sofii Karłownie otwarcie przyznać, jak bardzo syn się pomylił, dlatego próbowała jakoś oszlifować Ninę. – Ukończyła pani Gimnazjum Maryjskie. Czyż nie uczyli tam, że dama z towarzystwa nie powinna siadać w gościach z nogą założoną na nogę? Nina miała ochotę posłać ją do diabła, ale czuła lęk przed świekrą. Sofia Karłowna w wieku swoich sześćdziesięciu lat miała taką postawę, taki styl i takie poczucie własnej godności, że wchodzenie z nią w spór wydawało się nie do pomyślenia. Różnica między nimi była zbyt wielka: w żyłach hrabiny płynęła w połowie krew francuskiego rodu książąt burgundzkich, sięgającego korzeniami dziesiątego wieku, a Nina nie wiedziała nawet, jak nazywała się jej prababka. Dziewczyna wydawała się świekrze obrzydliwym produktem pogardzanej klasy, z którą arystokratka nie chciała mieć nic wspólnego. Jej żądania nader często wydawały się Ninie bezsensowne. „Dama nie ma prawa sama, bez pomocy kawalera, przejść przez salę balową. Przecież może się pośliznąć na woskowanej podłodze i upaść!”. Tak jakby kawaler nie mógł! „Podczas proszonego obiadu nie wolno dotykać plecami oparcia krzesła”. To po co w ogóle robi się oparcia? Kiedyś Nina podsłuchała, jak hrabina żali się na nią Furii Zakipirownie: – Nie mogę spokojnie patrzeć na tę kobietę. Ma poczucie umiaru niczym wygłodzony Papuas! Gotowa obwiesić się kosztownościami od głowy do pięt, w restauracji zawsze zamawia najdroższe potrawy… – Musi się pochwalić bogactwem – westchnęła z wyrozumiałością Furia Zakipirowna.
– Wczoraj zaproszono ją do księżnej Anny Jewgienijewny, a ona założyła diadem! Nie rozumie, że ozdoby głowy z kamieniami i perłami można nosić tylko na balu. Ale czego żądać od biedaczki, jeśli jej papa nieboszczyk był krawcem? Nina nie wytrzymała. – Pluję na wasze głupie zasady! – krzyknęła, wchodząc do pokoju. – Będę się ubierać, jak mi wygodnie, i zachowywać się, jak chcę! Hrabina zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem. – Po pierwsze, proszę nie krzyczeć, to z gruntu idiotyczne. Po drugie, pani nos może kiedyś ucierpieć. Pod drzwiami podsłuchują tylko lokaje i pokojówki. A po trzecie, niech się pani zastanowi nad taką kwestią: umiejętność panowania nad sobą to wręcz szczególny język. Zachowując się jak teraz, pokazuje pani ludziom, kim jest. Jeśli podaje pani rękę mężczyźnie, który nie zdejmuje rękawiczki, jak to miało niedawno miejsce, udowadnia pani, że uważa się sama za posługaczkę, która ubrała się w pańską suknię. Miała rację, ale dopóki żył Wołodia, dopóty Nina nie zwracała większej uwagi na świekrę. Niechby sobie Sofia Karłowna z przyjaciółkami mówiły, co im się podoba, a hrabia Odincow kochał żonę taką, jaką była. W ogóle nie przypominał w niczym matki, nie musiał się upewniać o swojej wyjątkowości. Nazywał światowe konwenanse „szuraniem” i preferował towarzystwo ludzi czynu. Wiecznie troszczył się o kogoś i ciągle coś organizował – a to wiejski szpitalik, a to szkołę. Był nieskończenie dobry, szlachetny i uczciwy. Uwielbiał rozpieszczać Ninę, pokazywać jej takie strony życia, o jakich istnieniu nie miała pojęcia. To, że tak bardzo ją ciągnęło do pokazywania, że osiągnęła wyższy status społeczny, bawiło go. „Przejdzie ci”. Nina nie wierzyła. Dla niej wysoka kultura Wołodii była prostym następstwem arystokratycznego pochodzenia jego matki. Do wychowania takiego człowieka konieczna była tradycja i wysiłki kilku pokoleń. Nina bardzo pragnęła upodobnić się do niego, ale choćby nie wiadomo, ile wysiłku w to wkładała, nie mogła dodać sobie tego, co świekra nazywała „rasowością”. Pierwszy rok wdowieństwa okazał się bardzo trudny. Po śmierci Wołodii jego przyjaciele i krewni nie zapraszali Niny w gości, zupełnie jakby wszyscy się zmówili, aby jej pokazać, że bez męża nikogo nie obchodzi. Do strasznego smutku i kłopotów finansowych dochodziło ostre poczucie własnej ułomności i nieokrzesania, braku wykształcenia. Do końca swoich dni miała pamiętać to uczucie wstydu, kiedy podczas posiedzenia Komitetu Kobiet pomyliła renesans z reweransem. Sofia Karłowna była zrozpaczona. Nina wzięła się za łatanie dziur w swoim zaledwie gimnazjalnym wykształceniu. Dużo czytała, robiła wszystko, żeby się stać prawdziwą damą. Żora, który zamieszkał na Grzebyku w wieku trzynastu lat, bardzo szybko się tam zaadaptował i nie czuł już jakiegokolwiek związku z Kowalichą i tamtejszymi prostakami. Nina jednak wciąż miała wrażenie, że ludzie patrzą na nią z potępieniem – „No i gdzie się
pchasz do lepszych od siebie?”. Musiała zajmować się posiadłością i zakładem w Osinkach, a to sprawiało, że spływała z niej pracowicie nakładana pozłota. Pieniądze to rzecz przyziemna, a gospodarskie sprawy przystoją rządcom, których nie puszcza się dalej niż do pomieszczeń dla służby. Prawdziwa dama nigdy nie zniżyłaby się do targowania albo liczenia każdej kopiejki. Nina doskonale to rozumiała, ale ktoś w rodzinie musiał być „wulgarnym”, żeby pozostali nie poszli w świat z torbami. Czuła się samotna, odepchnięta. Pragnęła mądrych rozmów, ciekawych opowieści, szczególnej atmosfery ciepła i zrozumienia, którą zapewniał jej Wołodia. Żora miał swoje własne towarzystwo młodych poetów i artystów, a Nina nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Przecież nie można zbliżyć się do literatów i aktorów, nie posiadając choćby śladu talentu, a nie miała ochoty pełnić wyłącznie roli wielbicielki. Arystokraci jej nie przyjmowali, a ona z kolei nie przyjmowała ludzi parających się handlem. Kupcy z Niżnego Nowogrodu słynęli na całą Rosję z rozwiązłości i skłonności do awantur – dla byle sporu wszczętego po pijanemu tracili parostatki, potrafili również wydawać tysiące rubli na jakąś chórzystkę z teatrzyku kawiarnianego, żeby po miesiącu wygnać ją z podbitym okiem. To była zwykła hołota, tyle że bogatsza. Inną grupę stanowili kupcy starowiercy, ale ich życie było podporządkowane wierze. Nina bywała u Luboczki na czwartkowych zebraniach – chociaż tam próbowała znaleźć sobie miejsce. Jednak burzliwe rozmowy o polityce nie ciekawiły jej. Sama już nie wiedziała, czy świat jej aż tak obrzydł po śmierci męża, czy w porównaniu z Wołodią inteligencja gubernialna naprawdę prezentowała się tak marnie. Luboczka była jedyną przyjaciółką młodej wdowy. Jej także życie nie rozpieszczało. Sablin myślał, że jeśli odwróci się plecami do problemu, ten zniknie sam, wszystkie zaś żale małżonki to tylko wymysły i powinna się zająć czymś pożytecznym. Nina z przerażeniem słuchała opowieści Luboczki o tym, jak próbowała kusić doktora, siedzącego przy mikroskopie. Weszła kiedyś do gabinetu w rozpiętej koronkowej bluzeczce, a ten z miejsca na nią zawołał: – Podejdź tu! Zobacz tylko, liczba bakterii wzrosła dwukrotnie! Nie rozumiał aluzji i potrafił przerwać żonie miłosne wyznania, żeby zapytać, co będzie na obiad. Nawet kiedy kładła sobie jego rękę na piersi, on przede wszystkim interesował się jej pulsem. – Wiesz, chyba wezmę sobie kochanka – szeptała Luboczka. Marszczyła brwi, spoglądała zuchwale i ze złością. – Chodzę po ulicach i wybieram, ten nie, tamten nie… Szukam, bo Sablin się nie zmieni, a ja nie mogę sobie wyobrazić, że już nic lepszego mnie nie spotka. Mówiła, że po nocach planuje ze szczegółami zdradę z tym jeszcze na razie nieznanym mężczyzną, a potem przytula się w ciemnościach do Sablina, żeby dodać marzeniom choć troszkę realności. Zawarła nieudane małżeństwo, od którego nie można się uwolnić, bo gdzie by miała pójść? Do ojca? Stać się ciężarem dla kogoś innego, a na dodatek wywołać eksplozję plotek i potępienia? Ninie było żal Sablina. Podobał jej się, ale podobnie jak przyjaciółka nie była w stanie pojąć, jak
można być tak nierozgarniętym. Przecież gdyby Luba go rzuciła, na pewno by oszalał. Mimo to doktor – uprzejmy, mądry, odpowiedzialny – uparcie piłował gałąź, na której siedział. – Wciąż jeszcze go kochasz? – zapytała pewnego razu Nina. Luboczka westchnęła. – Dawniej bardzo go kochałam. Ale teraz nie wiem. Kiedy jest obok mnie i znowu nic nie robi, mam ochotę go zabić.
A Nina w ogóle
nie myślała o mężczyznach,
i nie chodziło o sprzeniewierzanie się wspomnieniu o Wołodii, lecz o instynkt. Mężczyzna mógłby przysporzyć jej cierpień tak okropnych, że bała się w ogóle o tym myśleć. Lepiej raz na zawsze zdecydować, że jej to niepotrzebne, i jeśli nawet oddawać się komuś w rodzaju Matwieja Lwowicza, to bez śladu uczuć, z pełną obojętnością. Nina i Luboczka rozważały, co zrobić z wekslem, który odziedziczył Klim Rogow. Luboczka chciała go zabrać, bo zauważyła, że spadkobierca rozsiewa rzeczy gdzie popadnie, a wykraść mu klucz do sejfu to by był drobiazg. Nina wiedziała, że to i tak nic nie da, ale cieszyła ją gotowość przyjaciółki, aby posunąć się dla niej nawet do przestępstwa. – Opowiedz mi o Klimie – poprosiła. – Co to za człowiek? Luboczka nie cierpiała go żywiołowo, ale zachowywała się jak serdeczna krewna. – Zasadniczą cechą Klima jest zupełny brak zorganizowania – mówiła. – Jest czarujący, doskonale zna swoją wartość, ale stygnie tak samo szybko, jak się zapala. Dla kobiet to najgorszy możliwy rodzaj mężczyzny. A jeśli zarzucisz mu bezduszność, rozłoży tylko ręce i powie: „Nie chciałem… Nie pomyślałem po prostu…”. Kiedy Luboczka wygadała się, że pójdzie z Klimem do Wschodniego Bazaru, Nina postanowiła spotkać się z nim właśnie tam i spróbować uzyskać odroczenie spłaty długu. Założyła suknię, którą Wołodia kupił jej na Rue de la Paix, ułożyła starannie włosy, spryskała się perfumami. „Proszę pomyśleć. Domu pan nie sprzeda, a gdyby stał pusty, ludzie z okolicy go rozgrabią” – układała sobie w głowie rozmowę. Nie mogła znaleźć logicznych powodów dla uzyskania odroczenia spłaty, mogła liczyć tylko na sympatię rozmówcy i jego wielkoduszność. Chociaż o jakiej sympatii mogła być mowa, jeśli Rogow od pierwszego spojrzenia zorientuje się, na jakiego ptaszka trafił? Bała się go straszliwie – był bogaty, rozpieszczony zagranicznym życiem. Co go obchodzą jej nieszczęścia? Kiedy przyszła do restauracji, długo przyglądała mu się z odległości. Ależ zazdrościła Luboczce umiejętności nawiązywania kontaktów z ludźmi! Ta by nie traciła nawet chwili, z miejsca by poleciała się zapoznawać… Lecz i Nina nie mogła tego ciągnąć, jakby siedziała u dentysty i marzyła o tym, że już jest po wszystkim. Orkiestra zagrała tango. To był ratunek, bo nie musiała nic mówić przez parę minut. Ale Nina nie spodziewała się, że w Argentynie tańczą tak przytuleni do siebie, naruszając wszelkie granice! Spoglądała na Rogowa spode łba, ale była tak zajęta własnymi obawami, że nie mogła zgadnąć, co on o niej myśli, czy ma jakiekolwiek szanse osiągnąć cel. Matwiej Lwowicz zjawił się bardzo w porę i przerwał męki. Bóg widział, że nie chciała prosić go o pieniądze, żeby nie uzależniać się od tyrana, ale nie miała innego wyjścia.
6 Fala zabulgotała pod kołem łopatkowym tramwaju wodnego, z komina buchnął czarny dym i parowiec ruszył w stronę ujścia Oki. Na drugim brzegu przygotowywano się do zamknięcia Jarmarku. Na przystaniach kończyli targi drobni handlarze, po trapach biegali bosonodzy tragarze, opaleni na ciemny brąz, z błyszczącymi od potu plecami. Wiejscy chłopcy z koszykami i workami zbierali szczapy, szmatki i wszelkie drobiazgi, jakie jeszcze zostały po wyprzedażach. Nina patrzyła spod dłoni przyłożonej do czoła na niezwykłe dachy namiotowe. W tym roku Jarmark był bardzo kiepski. Matwiej Lwowicz mówił, że więcej niż połowa stoisk była zamknięta. A co będzie za rok, aż strach pomyśleć. Przecież Jarmark to serce miasta, jeśli on przepadnie, cały Niżny Nowogród skarleje, z wszechrosyjskiego targowiska zrobi się zapadła dziura. Słychać było stuk młotków, kiedy robotnicy zabezpieczali deskami okna i drzwi. Kiedy Nina wróci ze wsi, to będzie już martwe miasto. Siedem tysięcy ulic i przejść, pasaże, świątynie, teatry, podziemne galerie – wszystko to działało pełną parą przez dwa miesiące w całym roku. Zimą Jarmark zasypie śnieg, tylko stróże będą chodzić ledwie widocznymi ścieżkami. Dawniej ojciec ze stryjkiem Griszą wynajmowali sklep na Modnej Linii i handlowali tkaninami. Bazyl Kupin był dumą i legendą Jarmarku. Ludzie przychodzili zobaczyć jego smoliste kędziory, niesamowite wąsiki i srebrny zegarek z kurantem. Kiedy zjawiały się bogate klientki, zręcznie zdejmował z półek bele materiału, rzucał je na ladę tak, że podskakiwały nożyce i pudełko z kredą. Rozwijał, demonstrował lekkie jedwabie, lśniące brokaty i delikatne aksamity. Damy zachwycały się, kiedy ojciec kazał im „przyłożyć materialik” i delikatnie poprawiał fałdy na pysznych piersiach. – Charmant – szeptał kusząco i zaczynał łgać, że teraz będzie musiał sprzedać tkaninę ze stratą, bo nie ma sił odmawiać takiej piękności. – Zabiję się z rozpaczy, jeśli wypuszczę waszą miłość z pustymi rękami. Z drugiej strony stoiska stryjek Grisza odmierzał arszynem kretony. Nawet w połowie nie był tak ujmujący, jak Bazyl, ale i u niego towar schodził bardzo dobrze. Obstępowały go wiejskie dziewczęta. – Nie naciągaj tak, Grigoriju Płatonowiczu! Bój się Boga, uczciwie mierz! On zaś bił się w pierś, wytrzeszczał oczy i krzyczał, że absolutnie nic nie naciąga, a jeśli kłamie, oby go ziemia pochłonęła. A mała Ninoczka czekała nieodmiennie, kiedy deski rozstąpią się pod jego nogami i stryjaszek runie pod podłogę. Kiedy kupujący odchodzili, podnosił dziewczynkę pod pachy i ze śmiechem podrzucał pod sufit. – Ach ty, maleńka moja! – Nie ruszaj dziecka! – złościła się mama i próbowała odebrać krewniakowi córkę. W kieszeni fartucha trzymała zeszyt z zamówieniami na szycie odzieży. Ojciec tak umiał przypochlebić się bogaczkom, że zapominały o modnych krawcach z Wielkiej Pokrowskiej i zapisywały się do jasnookiego Bazyla.
Wieczorem ojciec ze stryjkiem Griszą szli do karczmy przy placu Samokatnym, upijali się i jechali do domu ze śpiewem na ustach. – Chociaż nie kończyłem wersytetów, a wszystko wiem i umiem się zachować – krzyczał ojciec, wymachując kaszkietem. – Griszka co zamawia w karczmie? Piwo! Tfu! A ja żądam butelki Lafite! Miałem wśród przodków Francuzów i sam potrafię powiedzieć po francusku, co chcesz! Choćby „pardon”, choćby „merci”. – Łżesz! – rechotał stryjek Grisza. – Mordwów1 mamy obaj w rodzinie, a nie Francuzów. I Mordwy nas radują. A na żaby nam plunąć! Powóz podskakiwał na brukowanej ulicy, dookoła bawił się tłum, a Nina ściskała w piąstce wspaniałe skarby – ścinki aksamitu. Jej lalki były wielkimi damami, nosiły suknie z bufiastymi rękawami i ogromne kapelusze z piórami, zebranymi na ulicy. 1 Mordwini ( Mordwa) – lud ugrofiński, zamieszkujący Rosję w rozrzuconych skupiskach (ten i pozostałe przypisy, o ile nie napisano inaczej, pochodzą od tłumacza). 7 Rodzina Kupinów była hałaśliwa, niepozbierana i pechowa. Ojciec zarabiał przyzwoicie, ale wszystko przepuszczał. A to przegrał w preferansa, a to kupił wielopiętrową wazę do owoców, wielką, ale bez górnego talerzyka. – Chcę, żeby było jak w Paryżu! – Stukał pięścią w stół. Brakowało mu piękna i starał się je tworzyć na miarę swoich sił. Prawił klientkom kwieciste komplementy, palił cienkie papierosy przez kościaną lufkę i smarował włosy pomadą. Kiedy mama robiła mu wyrzuty o pieniądze, wrzeszczał na całą ulicę, że „ta głupia baba zmarnowała mi młodość, a teraz chce puścić z torbami!”. Było mu duszno w podłej dzielnicy. Czytał stare gazety i mamrotał pod nosem nazwy domów mody. Te słowa wydawały się Ninie czarodziejskie. Bardzo pragnęła pomóc ojcu, zrobić tak, żeby nie obrażał mamy, raz na zawsze wyleczyć małego Żorę, który często chorował… Też miała swoje magiczne słowa: „Kiedy dorosnę…”. Ojciec mówił, że Nina jest ślicznotką i trzeba ją wydać za poczmistrza. Sadzał ją sobie na kolanach, przytulał i mówił: – Poczmistrz to jest ktoś! Wyobraź sobie, każdego dnia trzymać w rękach zagraniczne listy! A niektóre pocztówki posyłają bez kopert, można sobie poczytać o miłości i o morzu. – Najważniejsze, żeby jej mąż nie pił – wzdychała mama. – A idźże ty do diabła, cholero jedna! – Machał ręką Bazyl. – Słuchaj, Ninka, a może wydamy cię za jakiegoś oficera? Widziałaś dragonów na paradzie, co? Hełmy z orłami, mordy bohaterskie…
Od ojca pachniało przepalonym żelazkiem, wódką i cukierkami Berberys. Na Wniebowzięcie przynieśli go do domu całego we krwi. Wszyscy biegali z miednicami i gazą, Żora płakał i kazano Ninie zabrać brata, aby nie pętał się pod nogami. Do wieczora przesiedzieli na podwórzu za beczką na deszczówkę, gdzie mieli swoją „pieczarę”. A potem przyszła sąsiadka, ciocia Niura, i szeptem powiedziała, że Waśka-grzesznik polazł za jakąś kobietą, a jej mąż rozłupał mu głowę. Ojciec umierał długo i w męczarniach. Lewą stronę ciała miał sparaliżowaną, a prawą co i raz wstrząsały konwulsje. Po pół roku ze smoka-uwodziciela została skóra i kości. – Chociaż z niego sukinsyn, a jednak żal – westchnęła ciocia Niura, kiedy wreszcie zamknęli mu oczy. Mama bezdźwięcznie płakała w fartuch. Po śmierci Bazyla nie wynajmowali już stoiska na Jarmarku. Stryjek Grisza dostał pracę w Molitowskiej Fabryce Lnu i przeniósł się za rzekę, więc widzieli go rzadko. Mama szyła, ale nie umiała się obchodzić z damami, zatem klienci pochodzili z ludu, a zamówienia były proste – a to poszewkę uszyć, a to tużurek przenicować. Pewnego dnia mama ubrała Ninę w najlepsze rzeczy i zaprowadziła w gości. Zanim weszły do domu przy ulicy Osypnej, długo udzielała córce wskazówek, jak ma się zachowywać, jak przywitać, co mówić, jeśli ktoś jej zada jakieś pytanie. Wreszcie przeżegnała się i nacisnęła guzik elektrycznego dzwonka. Pokojówka zaprowadziła je do wielkiej sali z trzema łukowatymi oknami. Nie było tu żadnych mebli, oprócz dziesięciu stołów pod ścianą, a w kącie stało coś niebywałego – ogromny złocisty globus. Jego widok tak pochłonął Ninę, że zapomniała się ukłonić, kiedy na ich spotkanie wyszła dama w szeleszczącej atłasowej sukni. – Jaka podobna! – powiedziała i leciutko uszczypnęła Ninę w policzek. Gospodyni odeszła z mamą, a Nina została sam na sam z przepięknym globusem. Długo siedziała na krześle, potem kręciła się po parkiecie tak, że spódniczka wydymała się w dzwon. Następnie oglądała tajemnicze litery na kontynentach i morskie potwory, wynurzające się z oceanów. Na lakowej podstawie wymalowano trójmasztowe statki z wypełnionymi wiatrem żaglami i długimi, łopoczącymi banderami. Rzeźbione figury wielkich podróżników podtrzymywały płaskie koło biegnące wokół równika. Nina wiedziała, że nie należy ruszać tak pięknego przedmiotu, ale pokusa była zbyt wielka. Ostrożnie trąciła globus, a ten obrócił się z tak strasznym skrzypieniem, że dziewczynka odskoczyła przerażona i czekała, aż zjawi się rozgniewana pani domu. Ale nic się nie stało, nikt nie zauważył tego wielkiego przestępstwa. Do domu leciały jak na skrzydłach. Mama cieszyła się, że pani obiecała ulokować Ninę w Gimnazjum Maryjskim, na dodatek bez czesnego, a dziewczyna, że udało jej się dotknąć piękna bez przykrych konsekwencji.
Nigdy więcej nie spotkała właścicielki globusa, a mama zabroniła wypytywać, kim była ta dama i dlaczego troszczyła się o córkę Bazyla Kupina. Rozdział 6
Na wsi 1 Na pokładzie tramwaju wodnego siedziały baby z torbami, mnisi, cieśle z owiniętymi w rogoże piłami. Jedni drzemali, inni rozmawiali. Niebo wyglądało jak odwrócona do góry dnem filiżanka, brzegi były zalesione. Sosny skłaniały się na podmytym gruncie ku samej wodzie. Nina z daleka widziała wysoką kopułę nad swoim domem. Statek dobił do na wpół zgniłego pomostu, marynarz podał dziewczynie koszyk. Na dużej alei przez żwir przebijała się trawa. Nikt jej nie wyrywał, nie zbierał opadłych liści. Z zapuszczonych klombów dolatywał oszałamiający zapach róż i lewkonii. Dalej była wyschnięta majolikowa fontanna, kort tenisowy, pod świerkami stały stare ławki… Błękitny, pokryty łuszczącą się farbą dom zadziwiająco szybko zamieniał się w ruinę. Kolumny fasady popękały, jeden ze stopni ganku stracił marmurowe pokrycie, którego kawałki leżały na drodze. Nina stała przed na wpół martwym budynkiem. Przyjechała tutaj z jednym koszykiem, nie mając ani sił, ani pieniędzy, żeby coś zaradzić. Dawniej Odincowie spędzali tutaj zawsze całe lato. Przygotowania zaczynały się kilka tygodni wcześniej. Z komórek wynoszono obite żelazem kufry, w których przechowywano książki, pościel, naczynia i zastawę, kapelusze, rękawiczki – te paradne i myśliwskie… Krzątanina kończyła się wreszcie, szukano zagubionych kluczy. Wedle rosyjskiego obyczaju siadano przed podróżą, żeby się pomodlić, pożegnać… Na werandzie zawsze kipiał samowar, a stół nakrywano od razu dla dwudziestu osób – krewnych, przyjaciół i sąsiadów. Nic z tego nie pozostało, rosyjska szlachta wymarła w tych stronach, zupełnie jak kiedyś wymarły tęgorogie tury. Rodzina stryjka Griszy mieszkała w oficynie zarządcy – maleńkiej, zawalonej zabawkami własnej roboty i wszelkim możliwym chłamem. Dzieci od razu obstąpiły Ninę. Najstarsza, Wiera, o spadającej na oczy krzywej grzywce, pokazywała rysunek, średnia Mania wsuwała pieróg, młodsi bliźniacy wyrywali sobie blaszane pudełko z guzikami i grzechotali nim z głośnym śmiechem. Żona stryjka Griszy, Barbara, czarna, wielka baba, spoglądała z rozbawieniem na spór pociech. Na rękach trzymała nagiego niemowlaka, przytulonego do piersi, z których każda była większa niż jego głowa. Nina nie lubiła Barbary za jej wiejskie obyczaje i zrośnięte kosmate brwi. – A oto i mój małżonek – powiedziała gospodyni, słysząc tętent kopyt. Stryjek Grisza przyjechał wierzchem, zakurzony i zmordowany. – O, krewniaczka przyjechała! – zawołał.
Objęli się na powitanie, pocałowali. – Byłeś w zakładzie? – spytała Nina. – Jak tam? Stryjek Grisza wsunął za pas kozacką nahajkę. – Nic takiego. – Po jego ogorzałej twarzy było widać, że myśli o czymś innym. – Co się wyprawia! Przy cmentarzu spotkałem Łuszkę na furmance. Wiozła, suka jedna, kandelabr! Oczywiste, że kradziony! Patrzy na mnie, czy czegoś nie powiem. Wszystko złodzieje, Ninka… Biorą, co im w łapy wpadnie. Nie ma cara, nie ma policji, ratuj się, kto może. Twój hrabia dożywiał tę hołotę, był dla nich dobry. A gospodarstwo się przez to rozleciało. Ninie było przykro, że stryjaszek uważa Wołodię za „fajtłapę”. Broniła męża, twierdząc, że sprawy szły źle przez głupią politykę rolną państwa, ale krewniak nie chciał tego słuchać. – Ależ co mówisz, dziewczyno! U niego zbiory były nie większe niż sześć kwintali z hektara! A w tej jego ukochanej zagranicy i po osiemnaście. Bydło do czego doprowadził? Działacze ochrony zwierząt powinni na niego donieść do okręgu! Podobnie jak ojciec Niny, stryjek Grisza był despotą, kiedy go ponosiło, w ogóle nie myślał, co i do kogo mówi. Gdy przyjechał pierwszy raz do Osinek, doprowadził Ninę do łez, pocieszał ją długo, a potem zdecydowanie oznajmił, że jeśli chce go wziąć na zarządcę, to musi przegnać na cztery wiatry wszystkich darmozjadów i nie tracić na życie w mieście więcej niż sto pięćdziesiąt rubli miesięcznie. – To, co zostanie, będziemy inwestowali w zakład albo troszcz się o niego sama i nie zawracaj mi głowy. Nina zgodziła się na jego warunki i zwolniła całą służbę, oprócz kucharki, dozorcy i dochodzącej dziewczyny, która dbała o pokoje. Po długich pertraktacjach starej hrabinie zostawiono Furię Zakipirowną, inaczej groziła pójściem do klasztoru. – Zuch z ciebie! – powiedział z szacunkiem stryjek Grisza, kiedy Nina opowiedziała mu o batalii z Sofią Karłowną. Po kolacji kazał sobie opowiedzieć o spadkobiercy. – Cóż… Zaczekajmy na Matwieja Lwowicza – rzekł, wycierając dłonie w ręcznik. – To złodziejaszek na skalę państwową, zna się na wekslach jak mało kto. Według jego słów, w Osinkach było spokojnie, chociaż dezerterzy docierali także i tutaj. Jednak to byli swoi, miejscowi chłopcy. Wprawdzie zachowywali się głośno, sporo pili i straszyli dziewczęta opowieściami o wojnie, ale nie dokonywali napaści, jedynie głuszyli ryby przywiezionymi z frontu granatami.
W zakładzie udało się wreszcie uruchomić angielską maszynę do czesania lnu. – Nie myśl sobie, że baby siedzą bezrobotnie – pochwalił się stryj. – Kazałem im szyć rękawice, kiedy regulowali maszynę. Nic, krewniaczko, do wiosny wojna się skończy i wszystko będzie dobrze. Nina powiodła spojrzeniem po siedzących przy stole dzieciach i Barbarze z oseskiem, śpiącym na jej wielkim biuście. Tak bardzo chciała wierzyć, że już niedługo zostało czekania, aby wszystko naprawdę się ułożyło jak należy. – Żołnierze z naszego garnizonu mówią, że za żadne skarby nie pójdą na front – dodał stryjek Grisza. – Postanowili nie przyjmować zimowego umundurowania i wszcząć bunt, jeśli dowódcy zechcą siłą wpychać ich do wagonów. Tak jest we wszystkich miastach. Nie ma komu walczyć, więc wojny nie będzie. 2 Przyjeżdżając do posiadłości, Nina za każdym razem chodziła po tych samych pokojach, teraz zupełnie wymarłych, z owiniętymi gazą lustrami, meblami w pokrowcach. Potem długo siedziała w sypialni, rozbita pulsującym w niej wciąż nieszczęściem. Na ścianie wisiał pożółkły portret Wołodii, pod nim jego fajka, jego ołówek… Wiera przyniosła Ninie butlę z gorącą wodą do mycia. – Hrabiowski lokaj nauczył mnie, co i jak trzeba robić – oznajmiła z dumą. – To stary człowiek, mieszka u córki na pasiece, ale wszystko doskonale pamięta. W pokoju dla gości muszą być świece, wachlarz, łapka na muchy, świeży atrament z papierem i nakręcony zegar. Jeśli z wizytą przyjeżdża dama, potrzebuje poduszeczki na szpilki z kapelusza i szczypce do zakręcania włosów. Zgadza się? – Zgadza. Wiera jako jedyna ze wszystkich widziała w Ninie prawdziwą damę. Również pragnęła pięknego życia w wyższych sferach, ale dla niej było ono jeszcze bardziej niedostępne niż dla krewniaczki. – Przychodzisz tutaj czasem? – spytała Nina. – Nie, ojciec nie puszcza. Powiada, że nie mam się tutaj po co pętać. A ja tak kocham ten dom! Nasz starosta ma psa podwórzowego, a u tego psa morda jak u pańskich ogarów… No, tych, co z nimi na polowania jeździli. To ja tego psa też kocham. Nina pocałowała ją w czoło. – Spokojnej nocy.
Dziewczyna wyszła, błogosławiąc ją znakiem krzyża na pożegnanie – tak wzruszająco. Nina zgasiła świecę. 3 W gimnazjum jej nie lubili. Mama uszyła jej biały kaszmirowy kaptur z wielką czerwoną różą, co już pierwszego dnia naraziło ją na drwiny. Skądś się dowiedzieli, że Nina pochodzi z niebogatej rodziny, i to słówko przyczepiło się do niej jak zaraza. Nie była dostatecznie dobra dla gimnazjum, w którym uczyły się córki rodowej szlachty i kupców najlepszych gildii. Nie mogła jej ścierpieć Ola Szełkowicz, kulturalna panna, znająca na pamięć całego Puszkina i menu cukierni Sewilla. Wiele lat później Nina zrozumiała, za co uwzięła się na nią Szełkowicz. Jej ojciec też niewiele znaczył, służył jako urzędnik biurowy w baszkirowskich młynach i zawsze chodził „upudrowany” mąką. Ola pragnęła, aby w klasie był ktoś gorszy od niej, żeby właścicielom safianowych portfeli nie przychodziło do głowy zajmować się nią, skoro istnieje gotowa, ujeżdżona na wszelkie sposoby ofiara. Mama mówiła, żeby nie zwracała na to uwagi, a Nina zastanawiała się, czy Ola wyczuje, jeśli wleje się jej do herbaty środka na przeczyszczenie. Ale dla dokonania zemsty dziewczyna była również zbyt „niebogata”. Krople kosztowały sporo, a ona nie mogła się przełamać, aby marnować pieniądze na wroga. To była wojna z zalanymi atramentem stronami, pinezkami na krzesłach, rozpaczliwymi bójkami w przebieralni i jękami damy klasowej: – Kupina zostaje po lekcjach! Nina specjalnie zbierała złe oceny, żeby ją wyrzucili. – Nie mam dość rozumu! – oznajmiła pewnego razu matce. Ta położyła Żorę spać, a potem zawołała ją do kuchni. – Są ludzie, którzy ratują, są też tacy, którzy topią – powiedziała, obejmując córkę. – Spotykasz i jednych, i drugich. Każdego dnia będziesz miała wybór, od kogo z nich dostać, co chcesz, a od kogo nie. – A jeśli nikt mnie nie zechce ratować? – krzyknęła Nina. – Zrób tak, żeby zechciał. Szkoła nie przygotowywała dziewczynek do samodzielnego życia, ale do najważniejszego w nim wydarzenia – zamążpójścia. Lekcje francuskiego, kaligrafii, Prawa Bożego, tańców, umiejętności wykonywania odpowiednio głębokich dygnięć i krojenia pantalonów, to wszystko miało na celu zdobycie zainteresowania nadających się do związania węzłem małżeńskim młodych mężczyzn. Całe życie ostatniej klasy żeńskiej szkoły kręciło się wokół sentencji dotyczących miłości oraz wizerunków w winietkach o kształcie serc. Dziewczęta czekały na egzaminy ze strachem i nadzieją. Oto stawały na granicy między dzieciństwem
a dorosłym światem. Rób, co chcesz, ale za dwa, góra trzy lata musisz znaleźć sobie męża. A jednak gimnazjalistki zajmowały się nie tylko wróżbami i sennikami, aby przewidzieć pojawienie się wąsatych nieznajomych. Na przerwach dziewczęta zbierały się i rozmawiały o tym, że powinny się stawać również osobami umiejącymi myśleć krytycznie i wyrabiać sobie racjonalny światopogląd. Wszystkie co do jednej, podobnie jak pozostała młodzież w mieście, były przesiąknięte buntowniczym duchem. Cokolwiek jakakolwiek władza robiła, wszystko na próżno. – Kraj podzielił się na dwa obozy: „ojców” i „dzieci” – perorowała z natchnieniem Ola Szełkowicz. – „Ojcowie” przykazują, nie objaśniając, i zabraniają, nie wdając się w szczegóły. A my, „dzieci”, nie chcemy się podporządkować. Wszystkie uczennice Gimnazjum Maryjskiego uważały za swój obowiązek nosić własnoręcznie wykonane broszki z paciorków za wyłogami fartuchów. Robiły to właśnie dlatego, że wszelkie ozdoby były stanowczo zabronione. Chciało im się czegoś szczególnego. Jeśli iść za mąż, to mężczyzna koniecznie powinien się charakteryzować silną osobowością. Jeśli się oddawać całą sobą, to bohaterowi bądź uczonemu, zdolnemu ruszyć z posad podstawy wiedzy. Kiedy po szkole rozchodziła się plotka, że któraś dziewczyna spotyka się z młodym człowiekiem, znajdującym się pod obserwacją policji, to było coś! A widzenia w więzieniu wydawały się już pełną, cudowną romantyką. Gimnazjalistki w tajemnicy uczyły się rewolucyjnych wierszy Niekrasowa o tym, że trzeba iść „na bój, na trud za oszukanych, za uciśnionych”2. Przy czym nikt nie wiedział, dokąd iść należy. Nina zażartowała, żeby koleżanki z klasy powalczyły za nią, ale dziewczęta uznały to za obraźliwą kpinę i nie odzywały się przez kilka tygodni. Och, jak Nina marzyła, żeby „im wszystkim pokazać”! Ale nie mogła liczyć nawet na korzystne małżeństwo, chociaż miała czarne rzęsy i zawijający się naturalnie koniuszek warkocza. Po egzaminach końcowych mama znalazła jej pracę, i to nie byle gdzie, tylko w stolicy. Tam czekała na nią stara generałowa, która nie była w pełni władz umysłowych, pokłóciła się z dziećmi i dlatego potrzebowała towarzyszki. Mama odprowadziła Ninę na pociąg. – Bądź miła dla gospodyni, to może zostawi ci coś w spadku. Ale do starej Nina nie dotarła. Po przyjeździe do Petersburga tak się pogubiła, że krążyła przez całą godzinę bez celu po Dworcu Nikołajewskim. – Potrzebuje pani pomocy? – zapytał mężczyzna w długim płaszczu. To był właśnie Wołodia. Jechał tym samym pociągiem i zauważył Ninę jeszcze w Niżnym. Już się nie rozstawali, aż do samej wojny.
2 Nikołaj Niekrasow, Komu się na Rusi dobrze dzieje, przekład własny. Rozdział 7
Rosyjskie tango 1 Wieczorami do Luboczki przychodzili goście, wtedy z niższych pięter dobiegały śmiech i dźwięki pianina. Marisza przynosiła Klimowi kolację. – Dlaczego siedzisz tutaj jak borsuk? Poszedłbyś do młodych, poweselił się. – Nie mam ochoty. Marisza długo stała w drzwiach. – Pokłóciłeś się z panią? Czegoś nie możecie podzielić? Nie doczekała się odpowiedzi, więc odeszła, ale idąc po schodach, burczała: – Dzieci, no po prostu dzieci… Po kątach by was trzeba porozstawiać. Klim nie wiedział, jak postępować z kuzynką. Nagle zmieniła się w wiedźmę, zaczepiała go ustawicznie, ale już nie tak jak przedtem – miło – lecz z zamiarem obrażenia krewnego. Publicznie napomykała, że Klim nie zasłużył nawet na kopiejkę ze spadku, a na pewno wszystko przepuści, bo jakim był nieodpowiedzialnym hulaką, takim pozostał. Próbował z nią porozmawiać. – Luboczka, przestań, przecież nic złego ci nie zrobiłem. Tak nie wolno. – Zabronisz mi? A co chcesz zrobić? – przerwała mu. – Proponuję wychłostać. Sam sobie poradzisz czy wynajmiesz pomocników? Sablin wstydził się zachowania żony i próbował zacierać jej przewiny. Zapraszał Klima do siebie, ale Luboczka nie chciała zostawić ich samych. Również się zjawiała, siadała w kącie i z uporem obserwowała kuzyna, jakby był złodziejem, który tylko patrzy, żeby coś schować do kieszeni. Klim nie rozumiał, dlaczego przestała kochać Bartłomieja Iwanowicza. Sablin reprezentował sobą wszystko, o czym może marzyć kobieta. „Anioł, prawdziwy anioł! – mówiła o nim Marisza. – Inni pętają się po knajpach i domach rozpusty, a ten nic z tych rzeczy. Zawsze trzeźwy, zawsze pod krawatem, tylko brakuje mu skrzydeł”. Luboczka najwyraźniej biesiła się z nudów. Z początku Sablin krępował się Klima, ale z czasem przywykł do niego. Jak wszyscy dookoła, także wiele myślał o polityce. – Rewolucja nie zaczęła się dzisiaj ani wczoraj – mówił. – Władza obwiniała o nieprawomyślność każdego, kto chciał poruszać problemy socjalne.
We wszystkim węszono spiski, a zamykanie człowiekowi ust musi drażnić. Rewolucjoniści protestowali przeciw nadużyciom sądowym, przeciwko wołającym o pomstę do nieba nierównościom klasowym, a sprawy zawsze kończyły się zsyłką i katorgą. Dlaczego w Rosji z jawną aprobatą odnoszono się do politycznych terrorystów? Dlatego że żadnym innym sposobem nie udawało się zmusić urzędników, aby mówili o nieszczęściach dotykających kraj. Zresztą, nie trzeba daleko szukać. W czasie urlopu uczyłem wiejskie dzieci czytać i pisać. Zjawił się zaraz urzędnik i zagroził, że jeśli nadal będę prowadził lekcje bez pozwolenia, zostanę aresztowany. Cenzura szalała, wszelkie zgromadzenia i marsze, oprócz religijnych uroczystości, zostały zabronione. Klim pamiętał, że pogrzeby nawet mało znaczących liberałów przekształcały się w demonstracje. Nikt za bardzo nie znał nieboszczyka, ale młodzież tak bardzo pragnęła protestów, że kondukt żałobny momentalnie obrastał setkami uczestników. Śpiewali pieśni, w istocie rzeczy niewinne w słowach, ale oparte na motywach utworów rewolucyjnych. Na cmentarzu recytowano wiersze, niby do Przepięknej Pani, ale wszyscy wiedzieli, że na imię jej Wolność… Na stypach pośród lokajów pełno było agentów ochrany, a to nadawało wszystkiemu szczególny posmak. Podstawiano ich nie komukolwiek, ale tym, których uważano za zagrożenie dla caratu. – Wszyscy postępowo myślący ludzie znaleźli się w opozycji wobec władzy i zaczęli nią chwiać – wzdychał doktor. – Gmach runął, a teraz siedzimy w ruinach i próbujemy zgadnąć, co dalej robić. Klim podzielił się z nim nieprzyjemnym spostrzeżeniem. – Mam takie wrażenie, że w Rosji ludzie nie tylko nie boją się przemocy, ale wręcz się na nią zgadzają. Robi się nieswojo, kiedy panny idą sobie pod rękę Wielką Pokrowską i śpiewają Warszawiankę: Krwią ludu zalejemy trony, posoką wrogów skrwawimy się 3. Albo jeszcze Dubinuszkę: Na hrabiów i bojarów, na popów i panów lud opuści pałkę solidną 4. – To przecież tylko pieśni – prychnęła ze swojego kąta Luboczka. – Gdyby to była jedna pieśń, niechby i dwie… Ale gdy ze wszystkich stron wzywają na „krwawy bój”, świadczy to o tym, że przemoc jest gotowa napić się tej krwi. Ludzie zaczynają uważać, że aby poprawić swoją egzystencję, trzeba kogoś zabić. – A tobie co do tego? I tak wyjedziesz. Sablin zamyślony obracał w palcach papierosa.
– A ja i ty, Luboczko, będziemy musieli udowadniać, że nikogo nie ciemiężyliśmy i nazywa się nas „jaśnie państwem” przez lingwistyczne nieporozumienie. Po takich rozmowach Klim czuł się niezręcznie, jakby on sam miał szansę się uratować, a pozostałych już skazano na zagładę. Niektórzy żywili nadzieję, że najgorsze za nimi, ale tylko ślepi mogli nie zauważyć, w jakim kierunku stacza się Rosja. Ceny rosły, fabryki zamykały się jedna za drugą, na froncie każdego dnia ginęły tysiące żołnierzy. 3 Warszawianka 1905, tekst rosyjski Gleb Krzyżanowski, przekład własny. 4 Dubinuszka, rosyjska pieśń ludowa, przekład własny. 2 Klim spędzał całe dni w bankach i biurze pełnomocników. Ojciec zostawił mu bez mała trzysta tysięcy, a żeby załatwić sprawy związane ze spadkiem, należało sprzedać papiery wartościowe, wymienić ruble na walutę, zalegalizować umowy na wynajem nieruchomości, ustalić, aby należności przelewano do Buenos Aires… Po powrocie do domu odwiedzał pomieszczenia służby i rozpytywał, kto odwiedzał Lubow Antonowną. Przypuszczał, że Nina zechce podtrzymać znajomość, bo skoro sama podeszła do niego w restauracji, to znaczyło, że nie obraziła się za pomyłkę. Miała przecież pretekst do wizyt jako przyjaciółka Luboczki. Ale Nina się nie pojawiała. Klim analizował wszelkie szczegóły tamtego wieczoru. Czyżby kwestia naprawdę tkwiła w długach, a ona chciała tylko przypodobać się wierzycielowi? A może ojciec zabronił jej odwiedzać dom na Iljince? Chociaż niby dlaczego? Czy też Klim miał o sobie zbyt wysokie mniemanie? Nina podeszła do stołu, przy którym siedziała jej przyjaciółka, miała ochotę potańczyć i akurat nadarzyła się okazja. Chciał o nią kogoś zapytać, ale z Mariszy udało się wydobyć tylko jedno: – Bardzo dobra z niej osoba, podarowała mi dzbanek do kawy na Boże Narodzenie. A Sablin odesłał Klima do Luboczki po informacje. Rogow nie chciał jednak naciskać, nie zamierzał ujawniać swojego zainteresowania wdową. Oglądał weksel, podpisany przez męża Niny. Może sam powinien się u niej pojawić i spytać, jak zamierza to spłacić? Suma była duża, termin się kończył… Ale jak też strasznie głupio i prostacko sprowadzać wszystko do mamony! Kilka razy przechodził obok domu na Grzebyku, spoglądał z oddalenia w okna otoczone reliefami i wracał z niczym. Rosło w nim rozdrażnienie, zaczynał w siebie wątpić, co mu się dawno nie zdarzało. Niepokój, rozdrażnienie… Czym właściwie wzburzyła go ta dorosła dziewczyna? Klim nic o niej nie wiedział… Jedno nałożyło się na drugie: na początku zachwyt, potem ponure zakłopotanie, zraniona
ambicja. Jakże to, czyżby mnie nie ceniono dla mnie samego? Po nocach przychodziły gorące fantazje, które nie dawały zasnąć… Nina pojawiała się w nich ubrana w tę samą błękitną sukienkę z głębokim dekoltem, do którego Klim zaglądał rozpalonym wzrokiem. Kiedy z nią tańczył, była taka chwila, trwająca dosłownie kilka sekund, kiedy cofnęła się nieco, a on poczuł na ręce jej ciężar i przycisnął ją tak mocno, jakby miał do tego prawo. Sedno i pełnia tanga zawierały się właśnie w takich aluzjach. Im więcej czasu mijało, tym Rogow mniej wierzył w sukces. Chociaż o jakim sukcesie można było w ogóle mówić? On wyjeżdżał, a Nina zostawała. Nie powinien zawracać sobie głowy, tylko oddać weksel adwokatom i niech oni się tym zajmują. Cała rzecz przypominała wizytę w szanghajskim kasynie – wygrać się nie da, logicznie rzecz biorąc, a jednak człowiek kręci się wokół pokerowego stołu. Bo w takich chwilach przeważa pragnienie, żeby znowu poczuć ten dreszcz szczęścia, kiedy pewnego dnia niespodziewanie dostało się z ręki karetę. 3 W chłopięcych latach teatr Fignera na Jarmarku był dla Klima prawdziwą mekką. Gimnazjaliści mogli chodzić na spektakle tylko za zgodą kierownictwa, więc musieli aż do trzeciego dzwonka chować się w toaletach, a potem ukradkiem przemykać do sali. Opiekun klasy polował na nich w korytarzu. „Aha, po przedstawieniach się pętacie, a nieregularnych czasowników nie znacie?!” Ciągnęły chłopca światła matowych lamp, zapach ryżowego pudru na damskich ramionach i woń kleju stolarskiego płynąca od dekoracji. Na pustych fotelach pierwszego rzędu były przynitowane tabliczki „Gospodarz Miasta”, „Naczelnik Straży Pożarnej”, w drugim rzędzie widać było fryzury pań i wachlarze, w trzecim i dalej kokardy gimnazjalistek oraz ostrzyżone głowy młodych teatromanów. Światło gasło, sala falowała, kaszlała, po czym cichła… No, panowie artyści, tylko nie zawiedźcie! To było przedstawienie samodzielnie przygotowane przez młodzież, tak zwany kapustnik, zapewne mający wspomóc biednych aktorów. Ucieszny spektakl zbudowano na samym entuzjazmie. Pokazywał nasycone kpiną scenki z życia: o popie, który zaśpiewał pod ołtarzem „Módlmy się także za najpobożniejszy Komitet Wykonawczy”, o damskich „batalionach śmierci”, które ochraniały Rząd Tymczasowy, podczas gdy mężczyźni gardłowali na wiecach… Klim nie spuszczał oka z rudowłosego, kędzierzawego młodzieńca na scenie. Miał siedemnaście, może osiemnaście lat i był zdumiewająco podobny do Niny. Z pewnością brat… Miał tak zaraźliwy śmiech, że wtórowała mu cała sala. Klim popatrzył na listę aktorów w programie, odbitym na szarym papierze. W oczy rzuciło mu się „G. Kupin”. To samo nazwisko nosił Grigorij Płatonowicz, którego spotkał na statku, a który pracował jako zarządca u przyjaciółki Luboczki. Ciekawe… Chłopak wziął gitarę, zza kulis wyszła zarumieniona dziewczyna z dwoma warkoczami do pasa. Zaczęła śpiewać argentyńskie tango po rosyjsku. Takiego Klim jeszcze nie słyszał.
Chodził za señorą nocami Za cudzymi plecami, Za szklanicą rozpaczy. Jest jak knot przepalony, iskier snopem lśni, Zdeptany jej obcasami. Ona tango tańczyć chce, tak właśnie się mści, W serce wprost uderza i rani. Dwa peso na ladę, resztę w kieszeń, „Bądź zdrowy” pożegnał się z barmanem. A señora, gdy skończyła zmianę, Ruszyła w nocny karnawał, by grzeszyć. Burzą gromy spływają, padają do nóg, I zdmuchują ze stołów pianę. Zespolone razem przeciwności – rosyjskie słowa i argentyński rytm, daleka północ i równie dalekie południe – stanowiły doskonałą ilustrację rozdarcia wewnętrznego Klima. Potem odbyła się loteria „Znaki losu”, w której nie można było przegrać. Dziewczyna z warkoczami wyjmowała z beczki po owsie nagrody, a kędzierzawy chłopak komentował: – Kartki na naftę. To dla rozpalenia serc. Mydło gospodarskie! To na powodzenie w sprawach domowych. Klimowi przypadł zestaw haczyków na ryby. – Oho! To znaczy, że uda się panu złowić sporą zdobycz – powiedział chłopak. Kiedy widzowie wychodzili, Klim poszedł do charakteryzatorni. W teatrze Fignera znał każdy kąt. Obok przebiegali garderobiani z ubraniami, robotnicy wynosili rekwizyty. – Hej, tam nie wolno! Klim się obejrzał. Kędzierzawy młodzieniec i jego przyjaciółka stali na podeście schodów i pili z jednej butelki wodę selcerską.
– A ja właśnie pana szukam – odparł Klim. – Zna pan Ninę Wasiliewnę Odincową? Muszę się z nią zobaczyć. – To moja siostra. – Chłopak kiwnął głową. – Ale wyjechała na wieś. Razem z Jeleną Nikanorowną jedziemy tam jutro i możemy przekazać, że jej pan szukał. Można wiedzieć, jak się pan nazywa? – Rogow. Chłopak pobladł, skrzyżował ręce na piersi. – Chce nas pan wyrzucić? Wszystko stało się jasne – nie mieli pieniędzy na spłatę. Nina zjawiła się w restauracji, żeby wycyganić od Klima pieniądze, a ojciec ją wyprowadził, żeby się nie upokarzała. – Nie jestem komornikiem sądowym, żeby wyganiać ludzi z domu – powiedział Klim i odwrócił się, żeby odejść. – Proszę zaczekać! – Chłopak wyciągnął do Klima rękę. – Jestem Gieorgij Kupin… po prostu Żora. – Uśmiechnął się. – Nina sama chciała z panem porozmawiać. Jeśli ma pan czas, może pan jechać z nami do Osinek. 4 Do domu pojechali jedną dorożką. Po drodze Żora opowiedział Klimowi o sobie i Jelenie, o tym, jak się poznali na cmentarzu, odwiedzając grób z kamiennym wężem. Dozorca nakłamał im, że została w nim pochowana dziewczyna, którą ojciec przeklął, a na płycie zostały opisane jej grzechy. Żora i Jelena długo ślęczeli nad zarosłymi mchem literami cerkiewnosłowiańskimi, zanim w końcu odkryli, że w mogile spoczywa brygadier piechoty. Jelena ukończyła gimnazjum rok wcześniej, kilka miesięcy uczyła się w ósmej klasie pedagogicznej, ale zrezygnowała, gdyż edukacja okazała się straszliwie nudna. – Głos dostała od Boga! Powinna występować w operze – zachwycał się Żora. Jelena się zarumieniła. – Przestań już! Traktujesz mnie jak jakiś medal, który można przypiąć sobie do piersi i się przechwalać. – Kobieta jest potrzebna, aby jasno świeciła i poświadczała zasługi mężczyzny. – Żora mrugnął do niej. Wszystko już mieli ułożone: za rok ślub, a potem miłość do grobowej deski.
Zgodnie z tym, co mówił chłopak, Grigorij Płatonowicz był ich stryjem. – Głowa u niego prawdziwie senatorska – oznajmił. – We dwoje z Niną zajmują się posiadłością i odnawiają zakład w Osinkach. Po rewolucji chłopi chcieli odebrać nam ziemię. Nie uprawiało się jej, bo policji nie ma, więc nie ochroni, a wojsko zawsze bierze stronę wsi. Nina dogadała się z miejscowymi tak, że będzie dostarczać ziarno i inwentarz, a po jesieni zbywać towar, biorąc prowizję. Oczywiście straciliśmy na tym finansowo, ale innych ziemian po prostu wygnano z majątków. Klim słuchał w milczeniu. To wszystko mało odpowiadało obrazowi, który zdążył wyrysować w swoich myślach. Hrabina Odincowa była dla niego niczym przypadkowo zasłyszana, dźwięcząca w głowie melodia, którą trudno w całości ogarnąć, lecz która niesłychanie się podoba. Próbował wyobrazić sobie Ninę w gospodzie, gdzie przy nieodzownej herbacie, a niekiedy nawet wódce ziemianie sprzedają kupcom siano i konopie. Zdarzało mu się bywać w takich miejscach: niskie brudne izby z pstrymi tapetami, lepkie stoły, spocone twarze. Porządna kobieta nie miała tam czego szukać, ale Żora twierdził, że targi szły Ninie znakomicie. Możliwe, że nieco wyolbrzymiał sukcesy, wiedziony poczuciem rodzinnej solidarności i dumy, ale Jelena potwierdzała jego słowa. – Nina jest bardzo przedsiębiorcza. Przedsiębiorcza kobieta to sześciopudowa przekupka o łokciach z obwisłą skórą i czarnym wąsem pod nosem. Taka jak charknie, subiektom czapki z głów spadają. Znów dziwne, niechcące się ułożyć w głowie zestawienie – przepiękna dama z pysznym wachlarzem i… dostawy obladra. Dorożka zawiozła Żorę i Jelenę na Grzebyk. – Kto napisał słowa tanga, które wykonywaliście? – spytał Klim na pożegnanie. Żora spuścił wzrok. – Ja. Nie wiem, co mnie naszło. Nina opowiadała, że przyjechał pan z Argentyny… I jakoś tak samo wyszło. Coś z nim nie tak? – Wszystko jak należy – odparł Klim. Szperasz spojrzeniem, błądzisz wśród twarzy, fraz, zdarzeń, znajdujesz przelotne, tylko dla ciebie zrozumiałe słowa i tropy. Rosyjskie tango, brat Niny poeta, w jakiś sposób odgaduje nie fakty, lecz sens tego, co się z tobą dzieje… Loteria „Znaki losu”, nagroda oznaczająca duży połów… Zupełnie jakby ktoś popychał z tyłu: „No idźże, idź!”. Jak jednak iść, skoro śniłeś o orderze za odwagę i szczególne zasługi i nagle ujrzałeś, że ów medal ma odwrotną, najzupełniej nieoczekiwaną stronę?
5 Awanturnik… Sam pomyśl, po co ci płynąć dokądś cały dzień na bezsilnym parostateczku, ukrywać przed niedobrymi oczami pudło z zapasami, rozmyślać, złościć się, przeklinać siebie za zadufanie i fantazjowanie? Żora na każdej przystani spotykał znajomych chłopaczków-sprzedawców i kupował od nich to jabłka, to kubek kwasu. W zamian dawał im gazety, nie do czytania, ale do skręcania papierosów. Jelena się oburzała: „To niedopuszczalne wspierać palenie u dzieci!”. – Gdzie jest ojciec Niny i Żory? – spytał Klim. – Smaży się w piekle – odpowiedziała dziewczyna z pełną powagą. – W jakim sensie? – A gdzie miałby się podziać, jeżeli już dawno umarł? Diabły nie wypuszczą takiego grzesznika. Klim przypomniał sobie mężczyznę, który tak obcesowo wyprowadził Ninę z restauracji. Był dobrze ubrany, na potylicy miał fałdę tłuszczu, tworzącą zmarszczkę, kojarzącą się ze szczeliną do wrzucania monet w śwince skarbonce. – Nie wie pani, jak nazywa się mężczyzna, który przychodzi w gości do Niny Wasiliewny? Wysoki, tęgi, łysy… Jelena oczywiście wiedziała. – A… To Matwiej Lwowicz. Jest przewodniczącym Komitetu Aprowizacyjnego. Nie musiał już o nic pytać. Matwiej Lwowicz przyszedł do restauracji, zobaczył, jak Nina tańczy z innym, i zabrał swoją własność. – On może wiele załatwić – dodała Jelena. – Jeśli chce go pan poznać, niech pan poprosi Ninę. Tyle że teraz go nie ma, wyjechał do Pitra, ale niebawem powinien wrócić. Wszystko bez sensu… Nina Wasiliewna miała już nie tymczasowego wielbiciela, ale poważną opokę i nadzieję na lepsze jutro. Tylko ten głupi weksel. Szkoda pieniędzy, jak jednak zażądać ich od kobiety, wywołującej w duszy taki zamęt i niepokój? Była dłużniczką Klima, ale to on jechał do niej pokłonić się, wdychał pył węglowy, prażył się w sierpniowym słońcu i zsuwał na oczy kapelusz, żeby nikt nie widział jego przerażonych oczu. 6 Nina zmieniła ubranie żałobne na wełnianą spódniczkę i kretonową bluzeczkę w drobne kwiatki. Tak
odziana jeździła do zakładu i na wieś. Chłopi nie uważali jej za prawdziwą panią, ale to było wdowie na rękę, bo nie widzieli w niej wroga, jak w innych ziemianach. Resztki pańszczyźnianego prawa jeszcze nie do końca wywietrzały z tych miejsc. Starzy pamiętali, jak dziad Wołodii nakazał przenieść Osinki o wiorstę od szlacheckiego domu, żeby mu „onucami nie woniało”. Rozebrali chałupy, rozbili piece i ruszyły podwody przy wtórze jęków bab i przekleństw chłopów. Nina próbowała sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy ktoś za człowieka decyduje, gdzie ma żyć i czym się zajmować. Zechce pan, to każe wybatożyć, będzie miał kaprys, to sprzeda do innej guberni. Na próżno w takim położeniu oczekiwać sprawiedliwości, bo policja zawsze była po stronie ciemiężycieli. Ojciec Wołodii nie robił już takich rzeczy jak stary hrabia, ale hołdował wszelkim wolnościom szlacheckim. Jego władzę powinni uznawać wszyscy, nie tylko ludzie, ale także budynki, drzewa i zwierzęta. Jeśli spotykał wieśniaka, a ten nie zdjął czapki, gospodarz smagał go batem. Przy czym rzadko pojawiał się w posiadłości – jako ważny urzędnik w żandarmerii nie miał czasu leniuchować na wsi. W 1904 roku zastrzelił go członek organizacji bojowej eserowców za to, że Odincow, wbrew zakazowi stosowania kar fizycznych, kazał wybatożyć jakiegoś studenta. Wołodia próbował urządzić rodowe dobra. Oczyszczał pod uprawy rolne nowe działki, kopał kanały, sprowadzał drogie ziarno i maszyny. Ale przy tym nie myślał, czy nakłady się zwrócą. Podobnie jak Sofia Karłowna gardził pieniędzmi, a chłopi i handlarze korzystali z tego pełną parą. Wołodia nie miał pojęcia ani o swoim majątku, ani o jego wartości, ani dochodowości. Po jego śmierci Nina sprzedała pewnemu przemysłowcowi dębową działkę pod wyrąb. Ten zaproponował pięć tysięcy, a ona, nie zastanawiając się, podpisała kontrakt. Dopiero później okazało się, że te drzewa były warte nie mniej niż trzydzieści tysięcy. Odtąd Nina targowała się o wszystko, nie robiła wyjątków nawet dla mniszek, które kupowały u niej liście porzeczek do zaprawy ogórkowej. Jednakowoż, cokolwiek by robiła, pański spichlerz pozostawał pusty, a w oborze przewidzianej na wielkie stado pętało się siedem chudych krówek. Rozpaleni eserowską propagandą wieśniacy uważali, że wiejskie grunty powinny przypaść tym, którzy na nich pracują. Podzielili je między sobą, ale przez niedostatek pracowników i tak pozostały nieobsiane, oprócz najlepszych działek. Tak się działo w całej Rosji. Nina pocieszała się, że wojna niebawem się skończy, żołnierze wrócą z frontu, nastanie porządek, a ziemia nigdzie nie ucieknie. Na razie wszystkie nadzieje pokładała w fabryczce. W niskim kamiennym budynku znajdowały się dwa stanowiska do czesania lnu i osiem maszyn przędzalniczych. W drugiej hali w kurzu i hałasie pracowali żołnierze-tkacze, w oficynach kobiety kroiły oraz szyły rękawice i pasy do karabinów. Tutaj także pełzała półnaga dzieciarnia. Nina patrzyła na chorujące dzieci, zasępiała się i obiecywała założyć żłobek. Ale do tego potrzebne były pieniądze, a skąd je wziąć? Stryjek Grisza mówił, że najpierw trzeba wymienić uszkodzony mechanizm, przez który rwała się przędza. Być zarządcą przedsiębiorstwa to stale dokonywać wyboru między własnym portfelem, potrzebami zakładu a żądaniami robotników. Jeśli nie wyasygnuje się odpowiednich środków na naprawę urządzeń, praca stanie, jeśli nie podwyższy się płacy tkaczom, zacznie się krzyk, a później niszczenie maszyn. A kogo obchodzi, że u właścicielki cieknie dach i od wilgoci łupie się tynk?
7 Po sumie ojciec Afanasij wezwał baby do dokonania dobrego uczynku, a mianowicie pomocy przy zbiorach jego zboża. Baby, wystrojone, kolorowe, wesołe, ruszyły więc na żniwa. Nina poszła popatrzeć tylko na pracę, ale nie wytrzymała i poprosiła o sierp. – Hej, pani, ty nie dasz rady – prześmiewały się kobiety, ale pokazały jej, jak powinno się chwytać w garść łodygi i uderzać sierpem przy samym korzeniu, żeby pozyskać jak najwięcej słomy. Po dziesięciu minutach Nina miała dość. Ruchy były wprawdzie proste, ale cały czas wykonywane w pochyleniu, okropnie monotonne. Baby szybko uporały się z polem popa. Wróciły z pieśnią na ustach, weszły na podwórko ojczulka. – O moje kochane, moje uczynne babeczki! – śmiał się ojciec Afanasij i każdej nalał szklankę wódki. Popadia przygotowała gościniec dla robotnic, napiekła czarnych bułeczek z twarogiem, postawiła na lód wiadra z kwasem. Na kozłach ustawiono deski, nakryto czystymi obrusami, pojawiły się solone ogórki na wielkich talerzach i smażona ryba z młodą cebulą. Zdyszane córki popa przynosiły pierogi z ryżem, z kapustą, z rodzynkami, z konfiturami. Dzieliły je na solidne porcje. Z butelek lał się kwas. Nie wystarczało kubków i filiżanek, więc podawano je sobie z rąk do rąk. Stryjek Grisza zawołał Ninę na schodki szopy, skąd wszystko było dobrze widać. – Pamiętasz starego jaśnie pana Mochowa? – spytał, skręcając papierosa. Nina skinęła głową. Mochow zawsze jeździł w gości z walizką szyszek do samowara. Twierdził, że jego są najbardziej wonne. Stryjek zapalił. – Nie ma już mochowskiego majątku. Sosnowego lasu też. Wszystko zrąbali i tak zostawili. Nie ma nawet jak wywieźć drzewa. – Po co wszystko zrąbali? – zdziwiła się Nina. – A co mieli sobie żałować? Przecież to obszarnika. U chłopów Mochowa tydzień temu zjawił się jakiś typ, gadał, że jest marynarzem rewolucjonistą, i namówił ich, żeby zburzyli pański dom. Przyszyli ciemną nocą z siekierami. Może się bali, że dziedzic zacznie strzelać z dubeltówki? A on właśnie wyjechał do miasta. No to spalili dom, pozarzynali krowy, a łabędziom w stawie poukręcali łby. One spały, te łabędzie, więc można je było brać gołymi rękami. Barwne święto od razu zbladło w oczach Niny. Przypomniała sobie, że po rewolucji lutowej z okien domu przez kilka dni było widać słupy dymu nad zarzeczem. Kucharka powiedziała, że to chłopi palą
pańskie domy. Czyżby tutaj miało się zdarzyć to samo? Nie chciało się wierzyć… po prostu nie chciało… A przecież do posiadłości Mochowów z Osinek było dwa kroki. Przy stołach panował gwar, rozlegały się śmiechy. Któraś kobieta śpiewała, ale jej przerwano i kazano lecieć po harmonistę. Stryjek Grisza zgasił niedopałek pod obcasem, poklepał Ninę po ramieniu. – Nie bój się, nasi chłopi to nie mochowscy. Po prostu nie łaź nigdzie sama. I w ogóle bądź ostrożna. 8 Kiedy Klim, Żora i Jelena dotarli do posiadłości, nikogo nie zastali. Stary stróż powiedział, że wszyscy wybrali się do popa na przyjęcie. – To i my pójdziemy – zdecydował Żora i poleciał przebrać miejski garnitur na wyszywaną rubaszkę ze stójką i spodnie z płótna żaglowego. Wioska świętowała. Panował hałas, ruch, rozlegały się krzyki, wzdłuż drogi przecinającej osiedle chodziły dziewczyny w jaskrawych sukienkach. Przed otwartą bramą domu popa tańczono kadryla, a wszystkie figury wykonywano z milczącą powagą. Kawalerowie i panny zręcznie wrzucali do ust pestki słonecznika i wypluwali na bok łuski. Na podworcu grał harmonista, zagłuszając melodię kadryla. Unosił instrument do ucha i wycinał wymyślne frazy. Przed nim w kręgu widzów dwóch chłopaków szło w prysiudy. – Przeminęły dobre dzionki, spada złoty liść, pożałujcie mnie dziewczęta, mam w rekruty iść – wyśpiewywał dźwięczny chłopięcy głos. Klim w napięciu obserwował tłum. Żora i Jelena co i raz z kimś się witali, znali wszystkich. A to prosili jasnowłosego chłopaka, żeby zawiózł ich na ryby, a to obiecywali kupić od gospodyni prosiaka. Na Rogowa nikt nie zwracał uwagi, z wyjątkiem chłopaczków, którzy od razu rozpoznali w nim cudzoziemca. – Patrzaj, patrzaj! – Pokazywali go sobie palcami. – Jaki ma kapelusz! Na stołach stały puste miski, leżały resztki pierogów i zalane rosołem obrusy. – Częste deszcze zdarzają się dlatego, że kiedy na frontach działa okrutnie głośno strzelają, to trzęsą się niebiosa! – krzyczał na całe podwórze mały pop, ściskając w pięści rzadką bródkę, całą w okruszkach chleba. – Trzeba wprowadzić prawo, żeby wojnę z Niemcami prowadzić tylko za pomocą szabel i bagnetów, dlatego że przez deszcze wszystkie narody cierpią tak samo.
– Proszę, spróbuj kapustki! – Popadia podeszła do Klima. – Żora, nasz paniczyk, powiada, żeś z zagranicy przyjechał, a tutaj to rzadkość. Zwykłym masłem ją zaprawiam, sam metropolita swego czasu zajadał i chwalił. Niny nigdzie nie było widać. Klim dostrzegł Grigorija Płatonowicza, który siedział na ziemi z głową w dłoniach i po pijacku kiwał się na boki. – A… i pan tutaj… – powiedział, kiedy zauważył Rogowa. – Gdzie Nina Wasiliewna? – Tam. Bije się o leszcze. – Grigorij Płatonowicz wskazał na dom popa. Klim wszedł do pachnącej starym drewnem półciemnej sieni. Zza otwartych drzwi dochodziły głosy. Nina siedziała bokiem przy małym, zakurzonym okienku. Znów była niepodobna do siebie w zwykłej bluzeczce z podwiniętymi rękawami i pięknym warkoczem przerzuconym przez ramię. Patrzyła gniewnie na ostrzyżonego pod skopek chłopa, przestępującego z nogi na nogę przy piecu. – Jak się dogadaliście z moim mężem? – Toć mi rzekł: „Płać, Archipie, piętnaście rubelków na rok i możesz brać ryby na moim łowisku”. – Piętnaście? – Nie inaczej. Nina oparła się pięściami o blat. – A ja wczoraj widziałam, jak twoi synowie na mojej części zakładali niewód. Przy mnie wyciągnęli dwa tuziny leszczy. – Toć je dokarmiamy, wasza jasność. A ile pieniędzy na to wydajemy… Czysta desperacja! – Nie trzeba od razu desperować – powiedziała Nina kpiąco i nagle zauważyła stojącego w drzwiach Klima. Oczy jej rozbłysły, podbiegła do niego. – A oto i mój nowy arendarz! Jemu oddam łowisko. Proszę mi pomóc! – wyszeptała ledwie słyszalnie. – Ale jakże to, wasza jasność?! – zaniepokoił się Archip. – Trzy lata dokarmiałem ryby… Jeśli wam moja cena zda się niedobrą, mogę coś dorzucić. Niech będzie dwadzieścia rubli. – Leszcz na targu stoi trzy, a w mieście dziesiątkę – przypomniała chłopu Nina. – A ja dam sto rubli – powiedział Klim z uśmiechem.
Archip chwycił się za serce. – Ależ kto to widział… Sto pięć! Targowali się długo i zawzięcie, wzywali świętych na świadków, grozili sobie to karami z nieba, to sądem, to „znajomymi chłopakami”. Klim ustąpił, kiedy stawka osiągnęła pięćset rubli. Archip rzucił czapkę na podłogę. – Ograbili! Złupili ostatnią koszulę! – Ale zaraz sięgnął za pazuchę i patrząc ze złością na Klima, odliczył z grubego pliku dwie zielone kierenki po dwieście pięćdziesiąt rubli. – Poproszę pokwitowanie! Nina wzięła od popadii kartkę i ołówek, a kiedy Archip dostał, co chciał, wypadł z izby. Nina obejrzała banknoty pod światło. Oto był prawdziwy duży połów! Z bijącym sercem Klim podszedł do niej. – Na pewno prawdziwe? Schowała pieniądze do kieszeni. – Ależ się pan umie targować… Gdzie się pan nauczył? – W Szanghaju zdarzyło mi się pracować w kompanii herbacianej. Przyjeżdżali do nas kupcy z całego świata. Zachodzące słońce padało z okienka na Ninę. Jej twarz pozostawała w cieniu, a ręce i pierś w wycięciu bluzeczki zdawały się złocistoróżowe. – Dziękuję za pomoc – powiedziała. – Żora powiedział, że nie chce pan nas wysiedlić. Rozumiem, że potrzebuje pan pieniędzy, ale zdołam się rozliczyć dopiero na wiosnę… I nie mam czego dać w dodatkowy zastaw prócz mebli i sreber stołowych. Klim patrzył na nią, zagryzając wargi. Targowała się z nim tak samo jak z Archipem. – A co niby miałbym robić z pani meblami? – W takim razie wypiszmy weksel – szybko zaproponowała Nina. – I w marcu… albo może lepiej w maju, przyślę panu pieniądze. Przyjaciel pomógł mi uzyskać wojskowe zamówienie, więc damy sobie radę. – Ten przyjaciel to Matwiej Lwowicz? Nina się zdziwiła. – Tak. Skąd pan wie? – Świat jest pełen plotek.
– Czyli domyślił się pan? Kiedy wrócę do Niżnego Nowogrodu, dopełnimy formalności. Tylko że teraz nie mogę jechać do miasta, mam tutaj sprawy. Z niecierpliwością postukała palcami w ramę okna. – Niech będzie – powiedział Klim. – To znakomicie! W takim razie do widzenia. Nina wybiegła do sieni. Z dworu dobiegała pieśń: W tamtą stronę mnie wiedzie Jakaś siła tajemna A w tym pałacu mieszka Pewna piękna panienka. Klim przetarł dłonią twarz. No to dostałeś za swoje, miłośniku przygód… Pasujesz do niej jak tango do bałałajki. Ona będzie dla ciebie miła do tej pory, aż wygasisz weksel – to wszystko, co ją interesuje. Skrzypnęły drzwi wejściowe, w progu pojawiła się Nina. – A może zatrzyma się pan u nas? Kiedy następnym razem przyjedzie pan do Rosji? Nie rób sobie nadziei. Ona po prostu obawia się puszczać cię z powrotem do pełnomocników. Przecież powiedzą, żeś oszalał, godząc się na odroczenie spłaty. Rozdział 8
Filigranowa dziewczyna 1 Klim ostatecznie zaniechał załatwiania swoich spraw. Z pęku rzemieni i paru kamieni sporządził bolas, broń służącą do polowań na małe zwierzęta. Uczył Jelenę i Żorę sztuki miotania wzorem gaucho, nieustraszonych argentyńskich poganiaczy bydła. Nina patrzyła na brata z uśmiechem. – Tylko nie zróbcie sobie krzywdy. Jeździli do zakładu, na pola, pływali łódką po zarośniętych nenufarami zatoczkach. Czarne, nasiąknięte wodą i zatopione podczas spławiania bale drewna spoglądały na nich spod powierzchni niczym prehistoryczne zwierzęta, przygarbiona czapla stała na mieliźnie, a jej odbicie falowało. Wspinali się na stromizny, skacząc z kamienia na kamień, a potem zsuwali się w dół i padali na miękki rzeczny piasek. Żora z Jeleną budowali zamki, Nina plotła wianki z jarzębiny, Klim trawką obrysowywał ślad jej ręki. Nie mam nic do twojego zmarłego męża, o którym wciąż wspominasz. I nawet przewodniczący Komitetu Aprowizacyjnego mnie nie peszy. Po prostu bądź obok. Klima zachwycało w Ninie przemieszanie kobiecości, siły woli i zdecydowania. Filigranowa dziewczyna okazywała się wykuta z metalu. On sam zupełnie nie znał się na gospodarowaniu, a tym bardziej na maszynach do klejenia i warzelnianych kotłach, i nie mógł się nadziwić, jak Nina ze znawstwem rozmawia z majstrami w halach albo wykłóca się z dostawcami o skład impregnatu. Ku niezadowoleniu stryjka Griszy wszędzie wtykała nos. – Czemu mnie podglądasz? – złościł się. – Uczę się od ciebie. Chciała się rozwijać, mądrzeć i osiągać coraz więcej. Nie miała nic wspólnego ani z dziewczętami z Kowalichy, które marzyły o bogatym narzeczonym tylko dlatego, żeby nie pracować, ani z damami, przelewającymi dusze w kiepskie wiersze i obrazy. Nina twierdziła, że zajmuje się zakładem dla pieniędzy, ale Klim w to wątpił, bo pałała zbyt wielkim zapałem i ambicją. Chciała „udowodnić im wszystkim”, a w pierwszym rzędzie sobie, że jest wiele warta. Tacy niespokojni ludzie nie są w stanie dostąpić nirwany, cały czas będą szukać sobie zajęcia i z uporem starać się wypłynąć. Pewnego razu, czekając na Ninę pod biurem, Klim zapatrzył się na wiewiórki – młode, żywe i rudziutkie. Biegały jedna za drugą po wielkiej sośnie, a suche igły i kawałki kory sypały się spod szybkich łapek. Nina była jak te zwierzątka – żyła z nastroszonym ogonem, pędząc na złamanie karku. Ryzykowała
częściej, upadała boleśniej niż inni, ale nie można było oderwać od niej spojrzenia. Czasami urządzali grzybobranie. Szli nieznanymi ścieżkami lasem ciemnym jak tunel. Ziemia po nocnym deszczu uginała się lekko pod nogami. Zapach zbutwiałych roślin, grzybów, niedalekiej rzeki… Tak chciwie Klim wdychał te wonie, że zmarzł mu koniuszek nosa. Na przedzie zawsze podążali Żora z Jeleną, za nimi Nina w pilśniowym kapeluszu i myśliwskiej kurtce. W warkoczu nieodmiennie zaplątywała jej się jakaś szyszeczka. Dogonić by ją, chwycić za ramiona, odwrócić do siebie i pocałować… Nina oglądała się na Klima. – Specjalnie dla pana zostawiłam koźlarza tam po boku. Czyżby pan nie zauważył? Gdzie by tam cokolwiek zauważył! A ona się śmiała: – Też mi grzybiarz! Nina zawsze potrafiła zebrać pełny koszyk, a młodzi mieli zabawę: widząc surojadkę z obłamanym kapeluszem, oboje krzyczeli „moja” i wykłócali się o nią, zataczając się ze śmiechu. Siedząc na zwalonych pniach, jedli chleb i zapijali go zimnym mlekiem z butelki. Raz widzieli lisa. Żora popędził za nim i wpadł do strumienia. – I bardzo dobrze – powiedziała Nina, pomagając mu zdjąć mokry sweter. – Nie wolno zadzierać z lisem. – Ech, żebym tak miał strzelbę! – szczękał zębami Żora. Nina dała mu swoją kurtkę. Troszczyła się o brata, dawała mu prosto z dłoni maliny. Jeśli kogoś kochała, nie kryła się z tym. Wracali do czasowo ożywionego dworku, zmęczeni nie tyle chodzeniem, co cierpkością powietrza i pięknem nadciągającej jesieni. Siedzieli wszyscy na zalanej słońcem werandzie. Nina i Jelena czyściły grzyby, obie miały od tego czarne palce. Żora otrzymał zadanie nabijania borowików na cieniutkie pręty. Klimowi, jako gościowi, polecono zająć się innym gościem, Grigorijem Płatonowiczem, który ukrył się u nich przed surową Barbarą. – Zostawił pan żonę w Argentynie? – zapytał, zapalając papierosa. – A może narzeczoną? – Nie. Grigorij Płatonowicz puścił kółko z dymu. – Nie znalazł pan sobie żadnej dziewczyny?
– Kiedy miałem pięć lat, oświadczyłem się niani, ale dostałem kosza. Od tamtej pory jakoś nie mogę się zdecydować na podobne deklaracje. Klim zauważył, że Nina podniosła głowę i spojrzała na niego uważnie. Słońce prześwitywało przez szczeliny słomianego kapelusza, tak że na policzkach dziewczyny pojawiły się maleńkie lśniące piegi. Odwróciła się, a one zaigrały na jej twarzy niczym iskry, jakby wiatr wzniecił złoty pył. Dziewczyny, oczywiście, jakieś były, ale teraz dziwnie by było o tym mówić. I jeszcze przy okazji słuchać, jak Jelena prosi Żorę, żeby zawinął jej za ucho niesforny kosmyk, a on poprawia i nie krępując się, całuje narzeczoną w skroń. – Dobrze, że nie zostawia pan moich krewnych samym sobie – powiedział Grigorij Płatonowicz. – Ale naród tutejszy dziki, diabli wiedzą, co ludziom do głowy strzeli. Lepiej byście wyjechali, drogie dzieci, do Niżnego, dalej od niebezpieczeństwa. A na Klima spadał smutek, kiedy tylko o tym pomyślał. W mieście wszystko potoczy się zupełnie inaczej. Ostre, nieznośne poczucie upływu czasu… Klimowi dane było obcować z Niną jutro, pojutrze, może jeszcze trochę. Odgradzała się od niego niemożliwą do pokonania barierą uprzejmości i nieznośną gościnnością. Przyjmowała podarunki – jeżyka w kapeluszu, czarne śliwki, kilka okoni – ale zawsze odsuwała się, jeśli Klim zanadto się zbliżył. Takiego prezentu nie potrzebowała. 2 – Chodź na słówko – poprosiła Jelena. Nina poszła za nią do altanki, spowitej w pożółkłe liście dzikiej winorośli. Jelena strzepnęła z ławki niewyschnięte jeszcze kropelki po deszczu, ale na łuszczącej się farbie zostały mokre smugi. – Wilgoć straszna… Nie ma jak usiąść, ale trudno. – Z uśmiechem zwróciła się do Niny. – Specjalnie namówiłaś go, żeby został, prawda? – Kogo? – Nie udawaj, bardzo proszę! – Śmiejące się oczy Jeleny błyszczały. – Trzeci dzień kłócimy się z Żorą, czym się zakończy sprawa z Klimem. Jelena była sama zakochana, wszędzie więc dostrzegała objawy romantyzmu. Nina poprosiła Klima o pozostanie, bo był jej potrzebny ktoś, kto będzie jej towarzyszył podczas wyjazdów do zakładu i na wieś. Stryjek Grisza napomknął, że samej lepiej nie chodzić, a z Żory żaden obrońca. Prócz tego miała ochotę ukarać Matwieja Lwowicza. „Proszę wybaczyć, panie Fomin, ale jeśli będzie mi pan mówił, co mam robić, wszystko z pewnością wyjdzie odwrotnie”.
Wybuchnie oczywiście dzika awantura, jeśli kupiec się dowie, że Klim pojawił się na wsi i zamyślił sobie zadbać o Ninę. I niech się złości na zdrowie! Chociaż trochę się też obawiała, czy Fomin nie namówi swoich przyjaciół z Komitetu Wojenno-Przemysłowego, żeby zabrali jej zamówienia. Jednak na taką podłość Matwiej Lwowicz chyba się nie zdecyduje. W każdym razie sumienie młoda wdowa miała czyste, a mógł to potwierdzić każdy. Jeśli zazdrośnik zapyta, dlaczego zaprosiła Klima w gościnę, zawsze może powiedzieć, że to z wdzięczności za odroczenie zwrotu długu. – Czemu milczysz? – nie poddawała się Jelena. – Klim ci się podoba? On tyle wie! Pamiętasz, jak opowiadał, że w Argentynie mięso jest tańsze od chleba, a ze skóry robi się wszystko, od wiader do tapet? Dlatego ma pieniądze… – Ten człowiek ma pusto w głowie! – rozgniewała się Nina. – Powinien załatwiać mnóstwo spraw w mieście, a tymczasem sobie wypoczywa. – Dlatego że to uważa za ważniejsze! Nina się odwróciła. Liście winorośli trzepotały na wietrzyku, pachniało mokrą ziemią. – Czyli nie? – spytała ze smutkiem Jelena. – Z takim człowiekiem nie zakłada się rodziny. Jelena westchnęła. – Po prostu wciąż jeszcze kochasz Wołodię… Tak, na pewno… Oczywiście, że Nina ich porównywała. Jak opowiadała Luboczka, Klim był bardzo miły. Przyjemnie też było na niego popatrzeć, poruszał się z wdziękiem doświadczonego tancerza i umiał obracać wszystko w żart. Teraz Nina z rozbawieniem wspominała czas, kiedy się go bała. Z Klimem było sympatycznie, ale przy tym zupełnie nie odpowiadał jej wyobrażeniu prawdziwego mężczyzny. Miał nadzieję na wyjazdowy romans i nie myślał o tym, jakie dla niej mógłby ten romans przynieść konsekwencje. Potrafił ją wziąć za służącą i nawet nie przeprosić, potrafiłby też rozkochać w sobie i najspokojniej później wyjechać, a ona musiałaby żyć ze złamanym sercem. Klim nie próbował pomagać Ninie w obowiązkach, a przecież tak bardzo pragnęła przekazać je w dobre, zaufane ręce! Wiedział, że jest jej trudno, ale uważał, że to jej wybór – chcesz, zajmuj się zakładem, nie chcesz, to nie. – A skąd wziąć pieniądze? – spytała drwiąco Nina. – I tutaj trzeba dokonać wyboru, co jest dla pani cenniejsze, czas czy pieniądze? Ja osobiście bardzo
cenię swój czas i nigdy nie traciłbym życia na to, co mnie nie ciekawi. Nina była zdumiona takim podejściem. Przy czym było ono u Klima zrozumiałe, bo on nie uznawał słowa „trzeba”, dlatego nigdy nie troszczył się o innych. Dla niego własna satysfakcja stała zawsze na pierwszym miejscu. Nina zapytała go, dlaczego nie chciał zostać prawnikiem. – Może to nudne ślęczeć nad kodeksami, ale za to miałby pan pewność, że rodzina będzie żyć w dostatku. – A po co mi rodzina, która przedkłada dostatek nad moje szczęście? – No… To jest tak, że jeśli mąż kocha małżonkę, jest dla niej gotów na pewne wyrzeczenia. Ale Klim stwierdził, że małżeństwo powinno być radością, a nie ofiarą. Ninę ogarniała złość. Taka ujmująca powierzchowność, a w duszy to rozkapryszony szczeniak! Nie traktuje poważnie ani siebie, ani kobiet, ani świata w ogóle… Matwiej Lwowicz był solidniejszy, a przez to bardziej pociągający niż Rogow ze wszystkimi jego pieniędzmi, przygodami i wdziękiem. 3 Klim obudził się wcześnie, ale w domu już nikogo nie było. Przeszedł się po zakurzonych pokojach, wyjrzał przez okno. Na dworze stał koń Grigorija Płatonowicza, zaprzężony do małego powozu. Nina i Jelena, odziane po miejsku, przywiązywały z tyłu kosz z jedzeniem. W drzwiach wejściowych Klim wpadł na Żorę. – Cóż to, wyjeżdżamy? – Matwiej Lwowicz przysłał telegram, żeby natychmiast wracać. Nina weszła do domu, chciała minąć Klima, ale ten chwycił ją mocno za rękę. – Musimy porozmawiać. Spojrzała ze zdziwieniem, ale poszła za nim do sali bilardowej z ogromnym łukowatym oknem i stołem zawalonym pożółkłymi gazetami. Stanęła plecami do światła. Założyła żałobną suknię, gładko zaczesała włosy. Stanowiła ciemną postać na tle chmurnego poranka. Klim patrzył na nią z bolesnym drżeniem. – Nino, proszę jechać ze mną do Buenos Aires.
– Słucham? – W Rosji jest wojna, rewolucja, złe wspomnienia… Nic pani tu nie trzyma. Nachmurzyła się. – Znakomicie. Najpierw bierze mnie pan za pokojówkę, a potem za niezły dodatek do spadku. – Źle mnie pani zrozumiała… – Wszystko doskonale rozumiem! – Nina nagle wybuchła. – Oczywiście pojedziemy do Buenos Aires! I zabierzemy ze sobą Żorę, który pójdzie nie do gimnazjum, ale do pracy, dlatego że ani słowa nie zna po hiszpańsku. Weźmiemy jeszcze Jelenę, bo bez niej Żora się nie ruszy. I jej rodziców, którzy przecież nie puszczą córki samej bez ślubu, z chłopakiem, który nie ma jeszcze osiemnastu lat. Oczywiście trzeba też wziąć stryja Griszę z rodziną. Jeśli wyjadę, natychmiast odbiorą mu zamówienia wojskowe, a nie wyobrażam sobie, za co miałby żyć, jeśli zakład stanie. Ach, jeszcze na dodatek należy zabrać moją świekrę z towarzyszką. Sofia Karłowna miała kaprys stracić wszystkie oszczędności na obligacje państwowe i jeśli nie dostanie ode mnie pieniędzy, umrze z głodu. – Nie ma pani obowiązku troszczyć się o wszystkich naraz i każdego z osobna! – Klimie, nie mogę pokochać człowieka, który nie rozumie, czym jest odpowiedzialność za bliskich! Odwróciła się i odeszła, potrącając gazetę leżącą na stole. Papier z cichym szelestem zsunął się na podłogę. – Żora, masło wziąłeś? – spytał Nina. – Postawiłam na parapecie w kuchni. Głos miała spokojny, jakby nic się nie wydarzyło. 4 Na przystani kłębili się ludzie. Tramwaj wodny był opóźniony. Na schodach, kuląc się w porannym chłodzie, siedział marynarz i grał niewprawnie na organkach. Ostre, świszczące dźwięki piłowały powietrze. Nina stała z boku – mały ptaszek, ostroskrzydły jerzyk. Oddała się Matwiejowi Lwowiczowi w zamian za wojskowe dostawy, żeby jej świekra i pozostali członkowie rodziny mieli co jeść. Poczucie bezradności, bzdurności, błędu. Co teraz? Wrócić do Argentyny i żyć jak przedtem? W duszy wszystko się rwało ze wzburzenia, kiedy Klim o tym myślał. Zmusić Ninę do posłuszeństwa, grożąc jej odebraniem domu? Boże, cóż ona wymyśliła? Pojedzie teraz do Niżnego i pójdzie do swojego pana? Musiała oszaleć!
– Niech pan przestanie! – warknął Klim na marynarza. Ten odpowiedział przekleństwem, ale schował harmonijkę do kieszeni. – Proszę z nim nie zadzierać! – szepnęła błagalnie Jelena. – Nie zamierzam. Ale tak naprawdę miał ochotę na bójkę, tyle się w nim nagromadziło bezsilnej wściekłości. Ale marynarz się odwrócił i nie odzywał aż do nadejścia tramwaju. Nina usiadła na rufie, jak najdalej od Klima. Nastroszyła się, nakryła szalem włosy, pokręcone od wilgotnej mgły. Rogow nie spuszczał z niej wzroku. Jak by się sprawy ułożyły, gdyby ją spotkał przed ucieczką z domu? Gdyby wtedy zrozumiał, że to właśnie ona, dziewczyna, przy której wrze mu krew? W 1907 roku miała jednak dziesięć lat, chodziła do Gimnazjum Maryjskiego, znajdującego się przez ulicę od jego domu. Trzeba było dbać o nią, rozpieszczać, czekać, aż dorośnie. Nie oddawać jakimś hrabiom… Marynarz kręcił na palcu czapką i mruczał: Ech, głupi chorąży, Po co ty się żenisz? Przyjdą bolszewicy Poślą cię do ziemi. Klim przestąpił przez jego wyciągnięte nogi i podszedł do Niny. Usiadł obok niej, długo milczał. Mlaskało koło, leciały bryzgi i uderzały o pokład, rozpłaszczając się w gwiaździste kleksy. – Nino… Proszę nie wracać do Matwieja. Nie odwróciła nawet głowy. – Proszę nie wracać! – powtórzył Klim. – Przecież go pani nie kocha… Jej pierścionki zaczęły nerwowo stukać o siebie. – Nino, proszę mnie wysłuchać… Niech Sofia Karłowna mieszka sobie w waszym domu, Żora dostanie pieniądze, skończy gimnazjum i pójdzie na uniwersytet. Nie powinna pani sprzedawać się Matwiejowi! Nina skrzyżowała ręce na piersi, spojrzała na niego ze zmarszczonymi brwiami. – Może powinnam się sprzedać panu? A w czym pan jest lepszy? Kiedy statek przybił do przystani w Niżnym Nowogrodzie, Jelena została pilnować rzeczy, a Nina z
Żorą poszli wynająć powóz. O Klimie jakby wszyscy zapomnieli. No tak, panie szanowny… Wszystko już postanowione. Obok, potrącając Rogowa, przechodzili żołnierze w rozpiętych płaszczach, brudni, rozgdakani, z niespokojnymi, szukającymi czegoś oczami. Nad poszarzałym miastem wisiało ciężkie, mgliste niebo. Rozdział 9
Prawdziwy bolszewik 1 Luboczka płakała nad swoją chrypiącą, duszącą się miłością. Ukrywała ją jak najdalej od ludzkich oczu, tak jak się grzebie niechciane dziecko, zmarłe ku powszechnej uldze. Klim zabrał jej nie tylko siebie, ale też najlepszą przyjaciółkę. Luboczka zaczęła darzyć ich oboje ciężką, nieuleczalną nienawiścią. Chwała Bogu, że Nina wyjechała na wieś, uwalniając ją od konieczności wyjaśnień i swojej osoby. Nie ma nic bardziej poniżającego, niż marzyć o mężczyźnie, któremu nie jesteś potrzebna. Czujesz się jak przestarzała, niezgrabna i niepotrzebna nikomu armata, której miejsce jest co najwyżej w muzeum wojskowości. Luboczka wspominała samą siebie przed zamążpójściem. Miała wielbicieli, dostawała kwiaty i oświadczenia o miłości. A teraz mam dwadzieścia pięć lat i muszę żyć przeszłością. Powiedziała Sablinowi, że boi się starości, w słabej nadziei na zapewnienie, że będzie ją kochał zawsze. Rozmarzyła się! Sablin uznał, że to po prostu kolejne „zaostrzenie się” stanu żony. Nie chciał wiedzieć o jej problemach. Powinien ożenić się nie z gorącokrwistą kobietą, ale ze szkieletem z instytutu anatomii – chcesz, to policz mu żebra, chcesz, to postaw do kąta, żeby nie przeszkadzał. Co powie mąż, jeśli się dowie, że Luboczka wieszała się na szyi kuzyna? Nie będę niczemu zaprzeczać – postanowiła. – Niech żyje z tym, jak sobie chce. Ale Klim milczał. Unikał jej, a jeśli już nie miał wyjścia, sprawiał wrażenie, że w jego świecie Luboczka nie istnieje. Na złość jej rozmawiał tylko z doktorem, a ona zaczepiała go, żeby zwrócić na siebie uwagę, wyrazić swoją wolę. Próbowała odgadnąć, co teraz myśli o niej Rogow, i czuła strach. Przywykła uważać się za dobrą, wielkoduszną, wyrozumiałą. Dawno wypracowała sobie kodeks postępowania i trzymała się go z żelazną konsekwencją. Nie pluj do cudzej zupy. Troszcz się o tych, których kochasz. Nigdy nie zazdrość, a jeśli zazdrościsz, kochaj i pomagaj, bo to najlepsze lekarstwo na takie uczucie. Kiedy Klim się pojawiał, w duszy Luboczki następował straszny, obrzydliwy zamęt, którego wstydziła się przed samą sobą. Coś podobnego zdarza się ludziom, którym kapie z nosa, kiedy tylko powąchają kwiat albo zjedzą czekoladkę. Nienawidzę siebie, kiedy on jest obok… – ta myśl cały czas obracała się w jej głowie, ale kiedy
kuzyn znikł, zapominając ją nawet powiadomić, dokąd jedzie i kiedy wraca, była przerażona. Nawet Sablin zauważył, że jego żona nie może znaleźć sobie miejsca. – Moja droga, czy z tobą wszystko w porządku? Ocknął się! Gdyby nie był takim kołkiem bez uczuć, to czy ona chociaż raz spojrzałaby na kogoś innego? Po kilku dniach Marisza spotkała na bazarze Kławdię, kucharkę Odincowów, a ta wyjaśniła, że Żora wyjechał do Osinek razem z prokuratorskim spadkobiercą. To znaczyło, że Klim rzeczywiście postanowił zdobyć Ninę. Kochaj i pomagaj… Kochaj i pomagaj… – mówiła sobie Luboczka i modliła się: – Panie, uczyń tak, żeby Klim zniknął na zawsze i żeby wszystko było jak dawniej! 2 Wrócił jednak i Luboczka od razu zrozumiała, że coś mu się nie udało. Był blady, wargi miał zaciśnięte. Wszedł, nie witając się z nikim, od razu poszedł do siebie, a po godzinie wezwał Mariszę. – Kazał sprzedać wszystkie rzeczy pozostałe po ojcu – powiedziała stara służąca z niedowierzaniem, kiedy zajrzała do Luboczki. – Zwołaj, powiada, sąsiadki i na cenę zbytnio nie patrz. Najważniejsze pozbyć się tego barachła jak najszybciej. Potem Klim poprosił Sablina i zaproponował mu do wyboru albo długoterminowy wynajem domu, albo stopniowy wykup. W nocy doktor nie mógł zasnąć. – On nie chce nawet procentów. Tylko pomyśleć, że możemy mieć własny dom! Ale jest mi wstyd, bo przecież to ze stratą dla twojego kuzyna… – Dotknął ręki Luboczki. – Śpisz? – Nie. – Według mnie Klim wygląda niezdrowo. Napomknąłem, że zarekomenduję mu jakiegoś specjalistę, ale on tak samo jak ty strasznie się boi lekarzy. Delikatność i przenikliwość Sablina mogły po prostu wprawić w zachwyt… 3 Rankiem następnego dnia Luboczka poszła do Niny.
– Klim uczynił ci propozycję? – zdziwiła się. – Pogościł się u ciebie i już był gotów? Nina uśmiechnęła się krzywo. – Nie chciał, żebym za niego wychodziła, tylko pojechała z nim do Buenos Aires. Jak jakaś Cyganka. – A gdyby się oświadczył? – Ale gdzież ja pojadę? Mam tutaj rodzinę, dom, fabryczkę… Ale porozumieliśmy się w sprawie spłaty weksla. Obiecał, że przesunie termin na maj. Nina opowiadała o tym, jak Klim ją oblegał, jakby to było coś mało znaczącego i głupiego. Spacerowali po zapuszczonej alei, Nina upuściła kolczyk i szukali go długo w opadłych liściach. A potem Klim przyznał się, że dawno go znalazł, tylko nie chciał mówić, bo to było miłe kucać obok niej i przebierać żółte klonowe liście. Luboczka nie wiedziała, czy cieszyć się złą radością, że drogi kuzyn dostał kosza, czy nakrzyczeć na Ninę, że całkiem oszalała, skoro nie rozumie, że albo i tak zostanie sama, albo znajdzie sobie rozumnego, oszczędnego odludka w rodzaju Sablina, który na pewno nie podaruje jej gwiazdki z nieba. Wszystko było jasne. Nina straciła całą wrażliwość. Tak się zdarza ciężko rannym żołnierzom – ciało przestaje reagować nie tylko na ból, ale też na przyjemność. Przesyłka ze szczęściem przyszła pod zły adres. 4 Anton Emiliewicz Szuster, ojciec Luboczki, wrócił z Kisłowodzka pod koniec września. Chudy, o wąskiej, poważnej twarzy i kapitańskiej brodzie, ubierał się w angielskie garnitury, przez dziesięciolecia nie zmieniał nawyków i posiadał wszechstronną wiedzę. Niegdyś jego krytyczne artykuły wzbudzały panikę wśród moskiewskich pisarzy i aktorów. Umiał konstruować efektowne paralele i potrafił tak dopiec, że czytelnicy tarzali się ze śmiechu, a twórcy myśleli o samobójstwie. Jednak jeśli człowiekowi wszystko idzie świetnie i powodzi mu się niczym Cezarowi u szczytu sławy, bogowie wreszcie postanowią sobie zadrwić ze szczęśliwca. Najpierw Antonowi Emiliewiczowi umarła żona, potem Rosja wypowiedziała wojnę Niemcom. Koledzy zaczęli się z miejsca interesować, czy pan Szuster nie jest aby Germaninem. Nazwisko wydawało im się podejrzane. Przedsiębiorstwa przemysłowe, należące do obywateli Austro-Węgier i Niemiec zostały obłożone podwójnym podatkiem, ale moskwiczanie uznali to za półśrodki i kupiectwo wystosowało petycję do najjaśniejszego pana, żeby poddanym cesarzy Wilhelma i Józefa zabierać majątki, przywileje i patenty.
Zaczęła się histeria, czujni obywatele wyszukiwali wszędzie wrogów i pod hasłem „Bij niemiaszków!” zatruwali im życie. Ci, których Anton Emiliewicz krytykował zgodnie z własnym sumieniem i zasadami sztuki recenzenckiej, oskarżyli go o szkodzenie rosyjskiej kulturze. To było tak idiotyczne, że nawet nie próbował nic wyjaśniać, lecz wkrótce zerwały z nim współpracę prawie wszystkie gazety i czasopisma, na wszelki wypadek, żeby nie mieć problemów w związku z podejrzanym człowiekiem. Anton Emiliewicz wydrukował oświadczenie: „Podaję do powszechnej wiadomości, że A.E. Szuster jest rosyjskim, a nie niemieckim poddanym”, po czym wyjechał do Niżnego Nowogrodu, gdzie nie znał go nikt oprócz krewnych ze strony małżonki. Kupił dom, a właściwie nie tyle dom, co kamienny pałac, pamiętający czasy Kuźmy Minina, i przeniósł do niego córkę oraz ogromną kolekcję najróżniejszych przedmiotów antykwarycznych, wytargowaną na Sucharewce. W Niżnym Nowogrodzie także panowały nastroje patriotyczne, ale ich natężenie było o wiele mniejsze. Sprawa ograniczała się do przemianowania restauracji Germania na Rosję i aresztowania cyrkowych klaunów, którzy wytrząsali się nad osiągnięciami rosyjskiej awiacji. W dobrym tonie było także wymówić pracę niemieckiej guwernantce albo obić twarz człowiekowi, który wydawał się nieco podobny do typowego Austriaka. Temperamenty nieco ostygły, kiedy do Niżnego przyjechały pierwsze eszelony z jeńcami i zamiast pewnych siebie, zadowolonych byczków ludzie ujrzeli głodnych, chorych chłopców, zarośniętych wielodniową szczeciną. Anton Emiliewicz nie zajmował się więcej krytyką literacką i teatralną, tylko zatrudnił się w miejscowej gazecie najpierw jako prowadzący dział, a potem odpowiedzialny sekretarz redakcji, kiedy młodego człowieka, zajmującego to stanowisko, wysłano na front. Córka wyszła za mąż, a wokół niej gromadził się miły krąg inteligencji. Stopniowo życie wróciło do normy, chociaż nie nabrało, oczywiście, dawnego blasku. Anton Emiliewicz chodził do pracy, krytykował władze (ale nie w druku) i sporządzał niestrudzenie spis swoich antykwarycznych skarbów. 5 Luboczka z radością przychodziła do ojca – to była ich tradycja – raz w tygodniu, w sobotę, urządzać obiad dla dwojga. Spożywanie posiłków z Antonem Emiliewiczem było ogromną przyjemnością. Kiedy pił wermut, opowiadał, że ten trunek wymyślił jego imiennik, Włoch Antonio Benedetto Carpano, mieszając białe wino z ziołami i przyprawami, a liczba składników sięgała trzydziestu. Jeżeli kucharka podawała śledzie, to jak magik z kapelusza wyciągał opowieści o polowaniach norweskich marynarzy, wplatając w nie przepisy na konserwację ryb, a także ceny Rynku Celnego, i przywołując ciekawy fakt, jak to w 1915 roku do gospody Prianiczkinowa przywieziono śledzia mającego bez mała arszyn długości. Pokoje w ojcowskim pałacu były bardzo przyjemne. Wyłożono je szarymi tapetami z perłowymi motywami, na półkach leżały tabakiery i munsztuki, po kątach można było znaleźć kolekcje drogich lasek, a na ścianach wisiały portrety oficerów w trójgraniastych kapeluszach i ryciny przedstawiające najady. Teraz pośród tego miłego nagromadzenia przedmiotów pojawiły się rzeczy, które Luboczka widziała
w pokojach starszego Rogowa. Klim pozwalał zabierać, co kto chciał, i gdyby nie Anton Emiliewicz, sąsiedzi wynieśliby wszystko, nawet albumy z rodzinnymi zdjęciami. – To bardzo lekkomyślny młody człowiek – powiedział ojciec, kiedy zaszedł do Luboczki po nieprzyjemnej rozmowie z krewniakiem. – Jak można rozprzedawać rodzinne mienie? A ty, moja miła, nic nie widzisz tutaj dla siebie? – Niczego od Rogowa nie potrzebuję – burknęła Luboczka. – Ty nie, ale twoje dzieci już może by potrzebowały – powiedział Anton Emiliewicz, po czym pojechał do domu powozem wyładowanym pustymi klatkami dla ptaków, żelazkami i abażurami. Za nim wieziono wozem żelazny sejf. Luboczka wiedziała, dlaczego Klim traktował rodzinny dom z taką oziębłością. Kiedy człowiek czuje, że wszystko przepadło, nie chce pielęgnować jakichś resztek. Trzeba zostawić ruiny za sobą, a samemu okrzepnąć, przyjść do siebie i zacząć żyć od nowa. Nina powiedziała, że spotkali się u notariusza, żeby prolongować weksel. Cała promieniowała radością. – Matwiej Lwowicz obiecał mi państwowy kredyt. Kiedy wojna się skończy, żołnierze wrócą z frontu i wszystko potoczy się inaczej. 6 Stół nakryto dla trojga. Luboczka ułożyła serwetkę na kolanach. – Czekasz na kogoś? – spytała. Anton Emiliewicz spojrzał na zegar. – Zaraz, zaraz! Rozległ się dźwięk miedzianych dzwoneczków w przedpokoju. – To on! Gospodarz wyszedł i po chwili wprowadził do jadalni… zwykłego żołnierza. – Oto właśnie mój „nadzwyczajny przypadek”! – wykrzyknął. – Osip Drugow. Jakie jest pańskie otczestwo? – Piotrowicz – odparł żołnierz basem. Luboczka podała mu ostrożnie dłoń, którą ten mocno ścisnął wielką, szorstką ręką.
– Miło poznać. Był wysoki i barczysty, z wyglądu miał nieco ponad trzydzieści lat, ale wąsy już mu posiwiały. Najbardziej zdziwiło Luboczkę to, że ten człowiek zupełnie się nie krępował, chociaż najwyraźniej po raz pierwszy trafił do dobrego domu. Obracał w dłoniach sztućce, pytał, co do czego służy, oglądał ojcowe skarby z ciekawością chłopca, którego zabrano do jubilera: tak, piękne to wszystko, ale jeśli nie można ruszać, Bóg z takimi zabawkami. Miał pełnokrwistą twarz i niebieskie oczy z żółtawymi białkami w czerwonych żyłkach. Kiedy sięgał po chleb, na jego ciemnej od słońca szyi jaśniały nieopalone wnętrza zmarszczek. – Towarzysz Drugow jest swojego rodzaju bohaterem – oznajmił Anton Emiliewicz. – Był jednym z prowodyrów buntu w sześćdziesiątym drugim pułku. Wyleczonych z ran żołnierzy siłą zaganiano do pociągów, żeby ich wysłać z powrotem na front, a Osip Piotrowicz z kolegami odbił ich konwojentom. Ojciec starał się mówić z ironią, ale Luboczka słyszała w jego głosie niezwykłe, przypochlebne tony. Troszczył się o gościa. – Niech pan je, bardzo proszę. Wspaniały pstrąg, dzisiaj przywieziony z Myzy. Osip nie zauważał jednak jego wysiłków. – To niesprawiedliwe gnać nas na rzeź, kiedy na tyłach zostają tacy, co za nich mamusia i tatuś zapłacili – tłumaczył Luboczce, utkwiwszy w niej jasne, proste spojrzenie. – Poszedłem od razu do gazety, żeby jak trzeba obsobaczyli wrogów klasy pracującej. Tam poznałem się z pani ojcem. Luboczka siedziała, wbita plecami w oparcie krzesła, całą sobą wyczuwając wzburzone napięcie ojca i spokojny, pewny napór gościa, który nie był ani nonszalancki, ani bezczelny, lecz po prostu czuł się w prawie robić i mówić, co mu się podoba. – Papa zrobił z panem wywiad? – spytała, uśmiechając się z przymusem. – No, porozmawialiśmy… Ja do niego, że tak i tak, krew za was przelewałem, byłem dwa razy ranny i kontuzjowany. Pomóżcie więc. A jeśli nie zechcecie pisać o potrzebach ludu, to was przymusimy. Anton Emiliewicz się roześmiał. – Rzecz jasna, byłem zdziwiony. „A pan to kto?”, pytam. A on na to: „Rosyjski bolszewik!”. W tej chwili Luboczka wszystko zrozumiała. Ostatnimi czasy ojciec często napomykał, że żyją sobie jak złote rybki w szklanej kuli, widzą wszystko w zniekształconym świetle, nie bardzo się zajmując tym, co dzieje się poza akwarium. Karma na razie jest, wokoło bezpieczne groty, wodorosty, dobrzy sąsiedziwelonki, czego jeszcze chcieć? A tymczasem na szkle pojawiają się już pęknięcia. Anton Emiliewicz chciał wiedzieć, co się dzieje w Czerwonych Koszarach i halach fabrycznych, właśnie dlatego zaprosił na obiad bolszewika. Ale Osip Drugow mówił takie rzeczy, że włos się jeżył na
głowie. – Ależ my nie życzymy Rosji zwycięstwa w wojnie, dlatego że taka wojna powinna zostać przegrana. I to nie będzie nasza porażka, tylko Rządu Tymczasowego. Burżuazja zmusza nas do zabijania braci robotników z Niemiec i Austro-Węgier. Wyobraźcie sobie, ilu ludzi zabito! W imię czego? O nie, skoro już dostaliśmy broń w swoje ręce, obrócimy ją przeciw prawdziwemu wrogowi: ziemianom, fabrykantom i innym ciemiężycielom ludu roboczego. Nie obawiał się przemocy. Jeszcze jedna, tym razem proletariacka rewolucja była dla niego jak najbardziej pożądana, a jeśli tak będzie trzeba, to i wojna domowa. W ogóle nie cenił sobie kultury i sztuki. – Przyjeżdżał do naszego szpitala jeden teatrzyk – uśmiechnął się Osip pod wąsem. – Wyszedł jakiś chmyz, maleńki, włosy miał. jakby mu krowa przylizała, i dawaj coś beczeć. Nasze damy, litościwe, dalej klaskać i krzyczą „brawo”, a to znaczy u nas „zuch”. A ja tak siedzę i myślę: „Ech, granat by się przydał!”. Dlaczego udawać jeden przed drugim? Przecież chłop parszywie śpiewa, nie da się słuchać. Ale nie, trzeba pokazywać, kto kulturalniejszy… A ja i bez tego wybiłem się na ludzi, mam mandat Rady Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich! Urządzimy wszystko inaczej… Władza będzie należała do ludzi pracy, a darmozjadów zlikwidujemy, i to fakt, a nie puste gadanie! – Jak będziecie ich odróżniać? – spytał uprzejmie Anton Emiliewicz. – Ależ bardzo prosto! Kto przynosi pożytek, niech sobie żyje. A kto darmozjad, tego na latarnię. Wy, na przykład, Antonie Emiliewiczu, macie bardzo pożyteczny zawód… – Chwileczkę – przerwała mu Luboczka. – Czyli mnie trzeba na latarnię? Bo jestem właśnie darmozjadem. Osip wcale się nie speszył. – To dlatego, że burżuazja wcisnęła was w takie ramy. Przychodziła do nas jedna bolszewicka agitatorka, opowiadała o takich kwestiach. Pomyślcie, jaki pożytek mogłyby przynosić klasie robotniczej baby, gdyby im pozwolono pracować na równi z mężczyznami! Czym chcielibyście się zająć? Luboczka rozejrzała się po pokoju, spojrzała na stół. – Powiedzmy, otworzyłabym swoją restaurację. – To się w żaden sposób nie uda, bo zlikwidujemy prywatną własność. Ale sensowni ludzie w obszarze żywienia będą nam potrzebni. Chodźmy, Antonie Emiliewiczu, zapalimy na zewnątrz. Machorki tu używać nie można, bo sufity zżółkną. Wyszli na ganek. Wstrząśnięta Luboczka przez jakiś czas patrzyła, jak pokojówka przygotowuje stół do podania herbaty. Wreszcie nie wytrzymała i podeszła do otwartego okna. – Proszę powiedzieć dokładnie, co zamierzają zrobić bolszewicy, jeśli zdobędą władzę – powiedział
Anton Emiliewicz. – Fabryki dla robotników, ziemia dla chłopów. – Osip mówił, jakby ciął szablą powietrze. – A najważniejsze, koniec z wojną. Przyjeżdżają do nas co i raz delegacje z frontu, proszą, żebyśmy zluzowali ich pułki. A za co mamy iść umierać? Za ministrów kapitalistów? O nie, koniec! – Kiedy ziemię chłopi i tak zabrali – zauważył Anton Emiliewicz. – A co do fabryk, naprawdę pan myśli, że robotnicy dadzą radę nimi zarządzać? To jakby oddać szpital chorym. Osip spojrzał na rozmówcę z wyrozumiałością. – Trzeba wniknąć w sens, natężyć umysł. Kto to wszystko zbudował? – Objął gestem okoliczne domy i wieżę ciśnień. – Robotnicy. A kto rozpętał wojnę, od której nie ma nic głupszego na świecie? Burżuje. Więc kto jest głupi, a kto mądry? My, bolszewicy, wierzymy w twórcze siły ludu. Anton Emiliewicz i Osip wrócili do jadalni. – Tak, tak, dobrze pan mówi – westchnął ojciec. – Rosyjska arystokracja ma tak wielkie długi względem narodu, że przez wszystkie wieki ich nie spłaci. Pamiętam, jak w dzieciństwie biegałem patrzeć na konwoje odchodzące na Sybir. Pewnego razu zobaczyłem starca z trzema piętnami na twarzy. To pokolenie bitych i piętnowanych już minęło, ale pamięć została. – Wzdrygnął się. – Napije się pan herbaty? – Nie, pójdę już. – Osip chował po kieszeniach kawałki chleba. – Zaniosę trochę chłopcom do koszar, bo z jedzeniem u nas, prawdę mówiąc, bardzo marnie. Zaczęli się żegnać. – Proszę nas jeszcze odwiedzić – powiedział Anton Emiliewicz. – Luboczka ma niebawem urodziny. Osip odwrócił się do niej i popatrzył tak przenikliwie, z jawnym samczym zainteresowaniem, że ugięły się pod nią kolana. – Co by pani chciała w prezencie? – spytał z pełną powagą. – A co może podarować bolszewik? – Wszystko. Cały świat. – W takim razie poproszę. – Będzie zrobione. Rozdział 10 Październikowy przewrót
1 El cuaderno negro – Czarny notatnik Wszystkie zapiski w języku hiszpańskim Z pewnością powinienem napisać o tym, co rozgrywa się przed moimi oczami. W kraju masowe zwolnienia, do przedsiębiorstw niczego się nie dowozi, nie ma ani paliwa, ani surowców. Doktor Sablin próbuje zgadnąć, gdzie się podzieją ci wszyscy bezrobotni. Zima się zbliża, więc wyjścia są tylko dwa: albo na drogę grabić, albo do armii (ale nie na front). W fabrykach powstają „gwardie”, których jedynym celem jest „ratować rewolucję”. „Gwardziści” chodzą po mieście – ten w czapce, tamten we francuskim kapeluszu, ale zawsze z karabinem i czerwoną kokardą na piersi. Część broni kupiona, część ukradziona z kremlowskiego arsenału. Nie wiadomo, kto sprawuje władzę w mieście. W Radzie Delegatów Robotniczych, Chłopskich i Żołnierskich zasiadają eserowcy, w Radzie Miasta jakaś socjalistyczna drobnica. Nie ma wiadomości z kraju ani ze świata (znów ktoś strajkuje – albo telegrafiści, albo zecerzy). Żyjemy jak na wyspie, ale jedno w tym dobre – kto mniej wie, lepiej śpi. Do domu wracam 27 października przez Moskwę. Wujek Anton nazwał mnie „niewydarzonym Herostratesem”, dlatego że spustoszyłem dom: w moich pokojach nie zostało nic prócz łóżka, walizek z rzeczami i portretu Mikołaja II, którego nikt nie chciał kupić. Dom ojca dostał doktor Sablin z prawem spłacania go na raty. Do Jeleny poszła ikona mamy Niepłonąca Kupina, która podobno zabezpiecza budynek przed pożarem. Kiedy dziewczyna wyjdzie za mąż, też zostanie Kupiną, więc jest to w pewnym stopniu symboliczne. Rodowita Kupina o imieniu Nina rzeczywiście okazała się niepłonąca, a dokładniej niepalna, niczym sejf. Jej przeznaczeniem jest podkreślać sukcesy pewnego przedsiębiorczego człowieka. Dostała kubek do mate, a jej brat Księgę o bóstwach i demonach wszelakich, przedmiot szalonej zawiści moich przyjaciół z dzieciństwa. Żółta oprawa, niebieskawy papier i niepowtarzalne rysunki – cały panteon od egipskiego boga Słońca po drobne słowiańskie diabły. Żora zapytał, za co dostaje takie cudo. Po prostu to dobry chłopak i od czasu do czasu szczęście powinno się do niego uśmiechnąć. Zajrzałem do nich na pożegnanie, ale Nina nie chciała mnie widzieć. Najwyraźniej Matwiej Lwowicz zabronił jej się ze mną spotykać. Wyszła jednak na herbatę z tomikiem Maupassanta i ani na chwilę nie odrywała oczu od książki. Przypadła mi skromna przyjemność obserwatora, który może wrócić do domu i zanotować, co widział: jasnobrązowy pieprzyk na podbródku, o którym najpewniej Nina nawet nie wie;
wzór żyłek na dłoni, bardzo podobny do chińskiego znaku symbolizującego wodę – jedynego, jaki znam; jeszcze topografię jej sukni: wszystkie fałdy, doliny i pagórki – od zastygłej czarnej lawy kołnierza po spore zagłębienie między biodrami. Parę dowcipnych uwag dotyczących Matwieja Lwowicza wszystko zepsuło. Jelenie i Żorze spodobał się mój sarkazm, ale gospodyni nie. Zostałem wypchnięty za drzwi salonu i tam, w półciemnym przedpokoju, między płaszczem a schnącymi parasolami zdarzył się cud. Nina zapytała, jak śmiem czynić aluzje pod jej adresem. Odpowiedziałem, że przecież ona, niestety, nie pozwala mi na nic innego. Wszystko jasne: wyrok został wydany i nie będzie ułaskawienia, ale zgodnie z tradycją mam prawo do ostatniego życzenia… Tańczyliśmy tango bez muzyki. Ustanowiłem sobie bank snów, w którym jeszcze długo będę zaciągać pożyczki. Trzymałem ją w objęciach, pocieszając się myślą, że prawo własności bezlitośnie potrafi zdeprecjonować piękno. Gdyby powiedziała mi „tak”, przyzwyczaiłbym się do niej, a tak do śmierci będę nosił w duszy marzenia o tym, co nigdy się nie stanie. Powolne tango, ciche szuranie butów, wielka iluzja. Nie jestem zazdrosny nawet o Maupassanta. Był cynikiem, do tego psychicznie chorym, nie potrafił pojąć różnicy między krowią żądzą a wyszukanym erotycznym uczuciem do kobiety, której nie wolno nawet pocałować. Można tylko podziękować jej, skłonić się, po czym wyjść. I to w zupełności wystarczy. 2 Cerkiew była pełna ludzi. Na złoconych ramach ikon migotały odblaski świec i kładły się głębokie cienie. „Boże, wzywamy Cię”, śpiewały drżące głosy, ulatując w ciemność pod kopułą. Nina żegnała się razem ze wszystkimi, ale nie docierała do niej treść modlitw. Patrzyła na strwożone, skupione twarze. Pod ścianą klęczała młoda kobieta w czarnej koronkowej mantylce na włosach, staruszek próbował zapalić świeczkę przed ikoną, ale nie mógł sobie poradzić, tak mu się trzęsły ręce. Gruba kupcowa zanurzała palec w zniczu i mazała powieki sobie oraz maleńkiemu synkowi. Kucharka Kławdia powiedziała, że marynarze za worek białej mąki wołają czterysta rubli, po czym sypią do środka piasek. Ludzie od rana tłoczą się na przystani, czekają na parostatki ze żniwnych guberni. Funt pszenicy stoi u spekulantów rubel i dwadzieścia pięć kopiejek. Szalone ceny! Wszystkie te dni Nina przeżyła w niespokojnym mirażu: coś miękkiego, szarego, bezkształtnego zalewało miasto i trudno było się uwolnić od tego wrażenia. Ktoś ze służby wygadał Matwiejowi Lwowiczowi, że Klim jeździł do Osinek, ale wbrew obawom Niny Fomin nie urządził awantury, tylko poprosił, żeby powiedziała mu prawdę. A potem ją objął: – Kiedy jest pani blisko, to wszystko nie wydaje się takie złe.
Ninie było wstyd, że go oszukiwała, bo przecież nie pociągała jej osoba przewodniczącego, lecz jego możliwości. Jeśli znajdował się obok, trzeba z nim było rozmawiać o konkretnych sprawach, zdawało się, że milczenie stawało się niezręczne. W pewnej chwili Nina uświadomiła sobie, że to jest jej mężczyzna. Nie „tymczasowy”, niewiele znaczący, ale taki na stałe. Jej życie miało polegać na byciu kochanką przewodniczącego Komitetu Aprowizacyjnego. Właśnie tak – z dookreśleniem piastowanego stanowiska. Klim miał rację – Nina się sprzedawała. I znów, nie wiedząc, co czyni, obraził ją, nazywając rzeczy po imieniu. Żora „poważnie” porozmawiał z siostrą. – Klim to wspaniały chłopak, czego jeszcze ci trzeba?! A ona kolejny raz wpadła w złość. – Nie kocham go! – Przecież nawet nie próbowałaś! Jego słowa zdumiały Ninę. – Jak można próbować kochać? – A można. Włożyć wysiłek, zrobić coś w tym kierunku. My z Jeleną cały czas staramy się o siebie, dlatego widzisz, jak między nami jest… A ty wcisnęłaś się w kąt i myślisz, że szczęście ci z nieba spadnie. – Zostawcie mnie w spokoju! Nina przypominała sobie, jak nie do końca świadomie drażniła się z Klimem, wchodziła mu w oczy i z ukrytą radością chwytała jego oszalałe spojrzenia. Droga do notariusza, nieoczekiwana wizyta Rogowa, kiedy przyniósł pożegnalne prezenty… Mogła w ogóle nie przychodzić do jadalni, ale nie potrafiła odmówić sobie tej przyjemności. – Szkoda, że go odrzuciłaś – westchnęła potem Jelena. – Byłoby ci z nim dobrze. Dobrze? Byłaby zabawką bogatego lekkoducha w obcym kraju, bez rodziny i przyjaciół. A gdyby się pokłócili, gdzie by miała pójść? Na bruk? Ani Żora, ani Jelena nie zauważali, że Klim złożył propozycję tylko dla pięknych słówek, doskonale wiedząc, że bez paszportu i wizy, z wielką rodziną na utrzymaniu kobieta nigdzie nie pojedzie. 3 Nina nie dotrwała do końca modłów, wyszła z cerkwi. Zmierzchało. Pogoda była nieprzyjemna,
kropił drobny deszcz, wiał wiatr. Skądeś wynurzył się chłopiec z gazetami. – Ostatnie wiadomości! Rząd Tymczasowy obalony! Tylko tego jeszcze brakowało… Wokół gazeciarza z miejsca zgromadził się tłumek. Ludzie płacili, wyrywali sobie nierówno zadrukowane kartki. – Co piszą? Znów wojna? Z kim? – W Piotrogrodzie nowa rewolucja… Władzę przejęli bolszewicy… Dla Niny nie wystarczyło gazet. Zaniepokojona, rozejrzała się, szukając innych gazeciarzy. Z cerkwi wyszli ludzie, ktoś już przekazał wiadomość o upadku rządu. Młodzieniec w skórzanej szoferskiej kurtce wszedł na ogrodzenie i zaczął agitować. – Zawsze będziemy stać za Konstytuantą … Nina zauważyła żołnierza z gazetą. – Diabli… Nic nie rozumiem! – powiedział. Rozejrzał się dookoła. – Panienko, umiesz czytać? To powiedz mi, co piszą. Nina wzięła od niego brudny papier. Z miejsca pobrudziła sobie palce farbą drukarską. – „Do obywateli Rosji – zaczęła głośno. Ludzie skupili się wokół niej. Słuchali chciwie, żeby nie uronić ani słowa. – Rząd Tymczasowy odwołano. Władza przeszła w ręce Komitetu Wojenno-Rewolucyjnego. Sprawy, za które walczył lud – niezwłoczne wprowadzenie demokracji, zniesienie własności ziemiańskiej gruntów, kontrola robotnicza nad produkcją, utworzenie Rządu Rad – wszystko to zostało już zapewnione. Niech żyje rewolucja robotników, żołnierzy i chłopów!”. Dalej były depesze, z których wynikało, że w Piotrogrodzie panuje chaos, a w Moskwie wybuchła strzelanina. – Bolszewicy nigdy nie robili tajemnicy ze swoich zamiarów – powiedział mężczyzna w pilśniowym meloniku. – Zapowiedzieli, że przejmą władzę, i przejęli. Teraz zacznie się rzeźnia. Tłum zaczął się rozchodzić. Nina nie wiedziała, co myśleć. Zniesienie własności ziemskiej, kontrola robotnicza… A jeśli zabiorą jej zakład w Osinkach? Trzeba pędzić do Kremla, do Matwieja Lwowicza, on na pewno będzie znał szczegóły. Nina poszła szybkim krokiem ulicą Pokrowską. Latarnie odbijały się w błocie ulicy, lśniły mętnymi kręgami w zakurzonych wystawach. Może nie będzie tak źle? Przeżyli rewolucję lutową, w 1905 też panował
chaos, a robotnicy bili się z policją w Sormowie i na przystaniach. Nina miała osiem lat, ale doskonale pamiętała, jak burczał ojciec, zamykając sklep wcześniej niż zwykle: – Cholerne czasy! Strajkują i strajkują, a skutek jeden. Towaru na Jarmarku mało, bo produkcja stoi, tragarze siedzą bez pracy, na darmo przyjechali do Niżnego. Wtedy wszyscy czekali na coś, tak jak się czeka na wrogą inwazję. Na placu Teatralnym rozległ się krzyk: „Ratujcie się! Zaraz będzie strajk!” – i zaczęła się taka panika, że kilka bab poraniono w ścisku. Dopiero potem zaczęli myśleć – no dobrze, strajk, no tak, krzyknął jakiś głupek… Ale po co wpadać od razu w histerię? Może i teraz okaże się, że strach ma wielkie oczy? 4 – Nino Wasiliewna, proszę zaczekać! Obejrzała się. To był Klim w eleganckim szarym płaszczu, w kapeluszu i zamszowych rękawiczkach. – Słyszał pan o przewrocie? – spytała strwożona. Podała mu manifest bolszewików. – Jak pan myśli, czy to poważne? Klim wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Dokąd pani idzie? Odprowadzę panią. Dzisiaj w nocy mam pociąg, pożegnałem się już ze wszystkimi i wysłałem walizki na dworzec. Żora powiedział mi, że poszła pani do cerkwi przy Pokrowskiej. Chciałem jeszcze panią zobaczyć przed odjazdem, popełnić, że tak się wyrażę, gauchadę. – Co takiego? – W Argentynie tak się nazywa uczynek godny prawdziwego gaucho. To wprawdzie zwyczajni poganiacze bydła, ale uważa się, że są bardzo szlachetni i posiadają szczególny pociąg do bohaterskich zachowań. A ja, no cóż… – Klim wyjął z wewnętrznej kieszeni białą kopertę i podał ją kobiecie. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – Co to jest? – Weksel. Może go pani zostawić sobie na pamiątkę. – Chce mi pan darować dług? – Nina była wstrząśnięta. – Nie potrzebuje pan pieniędzy? – Nie nałoży się więcej niż jednego kapelusza naraz. Wystarczy mi środków, żeby powałęsać się po świecie przez najbliższe dziesięć lat. A potem wrócę po panią.
Tego wieczoru, kiedy Klim był u Niny, powiedziała żartem, że byłby świetnym kochankiem dla dojrzałej kobiety, której nic nie brakuje: ma zamożnego męża, dzieci w szlacheckich instytucjach… Klim odpowiedział, że wróci do niej, kiedy będzie gotowa. A teraz spojrzał na nią z uśmiechem. – Oczywiście chciałoby się przybić na pani domu pamiątkową tablicę z wizerunkiem bohatera, ale Matwiej Lwowicz z pewnością byłby przeciwny. Nie szkodzi, prawdziwy gaucho nie czeka na nagrody. – Dziękuję. – Nina wzięła kopertę i schowała ją do mufki. Do samej Błagowieszczeńskiej szli w milczeniu. Nina nie wiedziała, co powiedzieć. Odrzuceni mężczyźni szukają zemsty, obrażają się, a nie okazują królewską wielkoduszność. Tak się nie zdarza. Zatem Klim coś musiał wymyślić i w tym wszystkim tkwił jakiś haczyk. Obok przejeżdżały ciężarówki, maszerowali żołnierze. Baba, siedząca przy wielkim glinianym garnku, zawodziła na całą okolicę: – Komu flaków, komu?! Smażonych, parzonych, w masełku! Wiatr unosił końce jej kraciastej chustki powyżej głowy. Na Kremlu było ciemno i cicho, tylko okna pałacu gubernatorskiego płonęły jasnym elektrycznym światłem. Na kracie przy arsenale rozpięto czerwony transparent: „Cała władza w ręce robotników, żołnierzy i chłopów!”. Nina weszła na podest. – Do widzenia… – Głos jej zadrżał. Mówiła nie to, co trzeba. Słowa nie pasowały ani do wspaniałego prezentu, ani do faktu, że właśnie żegnali się na zawsze. Drobne krople deszczu połyskiwały na włoskach płaszcza Klima. Mężczyzna był gładko wygolony, pachniał wodą kolońską. Nie należał do tego zmęczonego kraju, powinien znajdować się na drugim krańcu świata, gdzie właśnie trwała wiosna i kwitły jakarandy. Klim zdjął kapelusz, pocałował Ninę w rękę. – Żegnam panią… 5 W pałacu gubernatorskim nie było ani straży, ani ludzi na korytarzach. Nina powoli weszła na drugie piętro. Już więcej nigdy nie spotkamy się z Klimem. Wprawdzie nie odpowiadał jej ideałowi, ale przecież nie wolno go wypuścić ot, tak! To jakieś znęcanie się nad sobą, nad nim, nad zdrowym rozsądkiem… Nina miała poczucie, że otrzymała właśnie
szansę na ocalenie, ale ją odrzuciła. Pobiec za Klimem? Zawrócić go? O której ma pociąg? Stała na pustym podeście schodów. Drzwi do korytarza poznaczone były odciskami podeszew, szyba popękana, zaklejona papierem… Czuć było spaleniznę. Kiedy Klim ucałował rękę Niny, na mgnienie oka dotknął policzkiem jej nadgarstka. Miał ciepłe usta, ale skórę chłodną od wiatru. Nina odwróciła się i pobiegła w dół. I jak na kamienną ścianę, natknęła się na Matwieja Lwowicza. – Proszę za mną. – Jego głos brzmiał, jakby dobiegał z grobowej krypty. Powlókł ją do swojego gabinetu. Na całej podłodze zalegał popiół ze spalonych dokumentów. Kałamarz na stole był przewrócony, a pióra i ołówki odrzucone na bok. – Niech pani uważnie posłucha – powiedział Matwiej Lwowicz, zbliżając do Niny twarz, w której płonęły straszne oczy. – W Piotrogrodzie skupiły się dziesiątki tysięcy żołnierzy, którzy nic nie robią, żyją ze spekulacji i grabieży. Rząd Tymczasowy chciał ich wysłać na front, a wtedy się zbuntowali. – Mężczyzna ujął Ninę za ramiona. – Powinniśmy wyjechać, i to bez zwłoki. Krajem zaczną teraz rządzić bandy zbrojne, złożone z głodnych dezerterów. – A co bolszewicy? – wyszeptała Nina. – Przecież to oni przejęli władzę. Matwiej Lwowicz się roześmiał. – A kto to są ci bolszewicy, niech mi pani powie. Grupka emigrantów i więźniów politycznych, którzy przypadkiem znaleźli się na fali żywiołowego buntu. Ogłosili się partią proletariatu, a gdzie chcą go znaleźć, skoro większość fabryk została zamknięta, a robotnicy rozproszyli się po wsiach? Bolszewików popierają właśnie dezerterzy, którym obiecano natychmiastowy pokój z Niemcami. A teraz proszę pomyśleć, kto i jak będzie karmił naszych „szarych bohaterów”. Tylko w samym Niżnym Nowogrodzie rozkwaterowano trzy pułki piechoty. To frontowcy, którzy przez trzy lata odwykli od pracy, zdziczali od rozlewu krwi wiejscy chłopcy. Niech mi pani wierzy, że nie zawahają się ograbić waszego domu, jak rozgrabili Pałac Zimowy. – Mój Boże!… – jęknęła Nina. – Wdarli się do pałacu, wszystko, co mogli, zrabowali, otworzyli piwnice z winem i teraz w Piotrogrodzie już trzeci dzień trwa pijaństwo. – Może to wszystko nas ominie? – Niech pani nie będzie głupia! Mam pewne informacje, że jeszcze dzisiaj bolszewicy spróbują zająć tutejszy Kreml. Nina odsunęła się od niego.
– Nie pojadę z panem. – A z kim chce pani jechać? Z panem Argentyńczykiem, którego przed chwilą spotkałem na ulicy? Zadzwonił telefon, Matwiej Lwowicz natychmiast poniósł słuchawkę. – Tak… Tak… Aresztowany? Dobrze, zaraz będę. – Przymknął powieki, zaklął, a potem zwrócił się do Niny: – Proszę tu na mnie czekać. – Już powiedziałam, że nigdzie nie pojadę! Nina rzuciła się do drzwi, ale mężczyzna tak mocno pociągnął ją za rękę, że o mało się nie przewróciła. – Siedzieć tutaj, powiedziałem! Wyszedł z gabinetu, przekręcił w zamku klucz i nagle w korytarzu rozległ się stuk butów, padło przekleństwo. Gruchnął strzał. Nina w przerażeniu odskoczyła pod ścianę. Boże mój… Boże… Głosy ucichły na schodach, ale Nina jeszcze długo nie mogła się odważyć, aby podejść do drzwi i nacisnąć klamkę. Zamek był mocny. Spojrzała przez dziurkę od klucza, ale nie zobaczyła nic oprócz przeciwległej ściany. Nagle wielki cień zasłonił światło. – Nino Wasiliewna! – To był głos Klima. Zabębniła dłonią w drzwi. – Tutaj jestem! Zamknął mnie! – Kto strzelał? – Nie wiem. Muszę stąd wyjść! Klim uderzył w drzwi, ale ciężkie dębowe deski się nie poddały. – Proszę otworzyć okno. To pierwsze piętro… Zaraz coś wymyślimy. Nina rozsunęła story, szarpnęła zimną ramę. Posypał się kit, a potem okno poddało się i w twarz młodej kobiety uderzył zimny powiew. Klim był już na dole. Spojrzał w okno i uśmiechnął się tak, że Nina poczuła, jak staje jej serce. Miał w rękach czerwoną płachtę, zdartą z kraty przy arsenale. Wziął z ziemi kawałek cegły, owinął ją w materiał i zręcznie wrzucił do pomieszczenia.
– Proszę. Jest do czego to przywiązać? Nina rozejrzała się po gabinecie. W kącie stało drzewce od sztandaru z dwugłowym orłem na szczycie. Zaciągnęła na nim węzeł i wstawiła w poprzek okna, zrzuciła resztą płachty w dół. Klim napiął tkaninę, próbując, czy wytrzyma. – Całkiem mocne. Da pani radę zejść? – Dam. – Nina usiadła na parapecie. Deszcz migotał w smudze światła padającego z okna. Panie, zmiłuj się nade mną i ocal mnie… Kobieta wczepiła się w mokrą, zwiniętą w powrósło płachtę, zjechała na dół, prosto w objęcia Klima. – Uciekajmy! Biegli, trzymając się za ręce, rozchlapując kałuże, zmierzając gdzieś w ciemność, w nocną rewolucję, w oszalałe miasto. Chowali się w cieniu kremlowskiego muru, przeczekując, aż ich minie oddział czerwonogwardzistów. Jeden z żołnierzy zapalił zapałkę, żeby przypalić. Płomyk oświetlił straszną, brodatą twarz, odbił się w stali bagnetu. Stuk butów, skrzyp kół kulomiotu, podskakującego na bruku… Wyszli na ulicę Błagowieszczeńską. Między świątyniami kręcili się przygarbieni ludzie z podniesionymi kołnierzami płaszczów. – Dokąd teraz? – Nina spojrzała niepewnie na Klima. – Do mnie, na wypadek, gdyby Fomin zaczął pani szukać. – A co z pańskim pociągiem? – Czort z nim. 6 Zmarzli, zmokli, zmęczyli się. Po drodze trzykrotnie zatrzymywały ich patrole, złożone z jakichś podejrzanych typów, noszących na kufajkach taśmy amunicyjne do karabinu maszynowego. Na szczęście za każdym razem pięciorublowa przepustka okazywała się wystarczająca. Na Mironosickiej i w Iljince wyłączono prąd. Domy były ciemne, jakby porzucone, na ulicach żywej duszy. Klim przez całą drogę nie puszczał ręki Niny. Był poważny i milczący. – Dlaczego pan po mnie wrócił? – spytała. – Usłyszałem strzał.
Weszli na ganek, cicho otworzyli drzwi. Klim, nie zdejmując płaszcza, zaprowadził Ninę na górę. Młoda kobieta ujrzała pusty pokój, jeśli nie liczyć łóżka i portretu cara. Pod ikoną migotała lampka, od pieca o niebieskich kaflach szło ciepło. Pociąg do Moskwy już pewnie odjechał. Wierzchnie odzienie rzucili na łóżko, usiedli na podłodze, opierając się plecami o rozgrzany piec. – To najlepszy wynalazek na świecie – powiedziała Nina, zdejmując przemoczone pończochy. Klim skinął głową. To było niewiarygodne – Nina siedziała w jego pokoju. Czuł napięcie w mięśniach, w każdym stawie, nawet w oczach… Sięgnęła do mufki, którą rzuciła na podłogę, wyjęła kopertę. – Nie mogę tego wziąć. – Dlaczego? – Nie chcę, żebyś myślał, że cię wykorzystuję. Pierwszy raz powiedziała mu na „ty”… – A co można ze mną niby robić? Tylko wykorzystywać, oczywiście. – Klim wstał, otworzył drzwiczki i wrzucił weksel do pieca. A potem usiadł znowu obok niej. Nina uniosła się nieco, położyła mu głowę na piersi. – Ależ ci serce bije… – I nic dziwnego. Objąć, pocałować dołek na karku, skronie, kąciki ust… Pogrążyć się we własne sny, podróżować w nich z zachwytem i zaraz tracić ciąg myśli, bieg czasu. „Ninoczka, Ninoczka…” – dyszeć z wysiłkiem. Wstała nagle, uniosła ręce nad głowę, wyjęła po kolei szpilki, schowała je do kieszeni, rozpuściła włosy na żałobnej sukni, a potem zsunęła ją na podłogę. Usiadła na łóżku, tak inna w białej koszulce. – Chodź do mnie. Rozwiązała Klimowi krawat, rozpięła guziki kamizelki. Skrzypienie schodów sprawiło, że zamarli. W szparze pod drzwiami błysnął odblask świecy.
– To ci zatraceniec – warczała Marisza. – Lampy pewnie nie zgasił, a jak wróci prąd i potem przyjdzie rachunek, człowiek się nie wypłaci. – Próbowała otworzyć zamknięte na zasuwkę drzwi. – Co się dzieje, czyżby nie wyjechał? – Śpię! – powiedział głośno Klim. – Jakże to? Pociąg odwołali? – Marisza, ja śpię!!! – No dobrze, dobrze… Jutro opowiesz. Westchnięcia starej służącej i szuranie kapci ucichły, kiedy zeszła na dół. Nina, jeszcze mocniej podniecona tym, że ktoś mógł ich nakryć, zdjęła halkę przez głowę. Spojrzała zwycięsko, odrzuciła kędziory z wysokiej piersi i rozwiązała wstążki przy pantalonach. Moja miłości… Nigdzie od ciebie nie odjadę… Włączyli elektryczność, w łazience zapłonęło światło. Marisza miała rację, że Klim nie wyłączył lampy. Nina leżała na plecach z zamkniętymi oczami, palcami ściskając skraj prześcieradła. Klim trącił ją czołem w ramię. – Przynieść ci coś do picia? Leciutko, ledwie zauważalnie pokręciła głową. Klim poszedł do łazienki, lekko się słaniając. Odkręcił kran, napił się z dłoni zimnej wody, spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie mógł wprost uwierzyć we własne szczęście. Rozdział 11 Nasi w mieście 1 O tym, że nastąpiła zmiana władzy w Niżnym Nowogrodzie, Żora dowiedział się od starej hrabiny. Sofia Karłowna weszła do jego pokoju – czego nigdy wcześniej nie robiła – i spytała głośno, gdzie jest Nina. – Wie pan, młody człowieku, dlaczego nie nocowała w domu? Żora się nachmurzył.
– To znaczy? Stara hrabina zacisnęła usta. – Nie mówi się „To znaczy?”, tylko „Co pani ma na myśli?”. Pańska siostra wyszła wczoraj i do tej pory nie wróciła. Radziłabym panu ją odszukać, bo mamy w mieście następną rewolucję,
a na Kremlu zasiadł jakiś
sztab wojenno-rewolucyjny. W drzwiach pojawiła się śmiertelnie przerażona Furia Zakipirowna. – To wszystko bolszewicy, niemieccy agenci… Kaiser Wilhelm specjalnie ich przysłał, żeby obalili prawowitą władzę i sprzedali Rosję Niemcom. – Ludzie za nimi nie pójdą! – oświadczył Żora. Hrabina zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem. – Obawiam się, młody człowieku, że niewiele wie pan o ludziach. Oni w ogóle za nikim nie chodzą, jeśli istnieje taka możliwość, lecz siedzą po domach i czekają, czym się skończy sprawa. A w tym czasie przestępcy… Żora rzucił się do telefonu w korytarzu. Trzeba zadzwonić do Jeleny, Matwieja Lwowicza… do kogokolwiek… Ale telefon milczał. – Nic z tego nie będzie – oznajmiła Kławdia, która wyszła z kuchni. – Telefony nigdzie nie działają, rozmawiałam już z sąsiadkami. Żora podskoczył do niej. – Byłaś w mieście? Co się tam dzieje? – Wiece. Palacz Polakowów był rano na Błagowieszczeńskiej, powiada, że z dziesięć tysięcy ludzi się zebrało. W seminarium rozlokowali się junkrzy z kulomiotami, będą dawać odpór bolszewikom. Żora porwał z wieszaka szynel i czapkę, wybiegł z domu. Nocą spadł pierwszy śnieg, ale szybko się roztopił. Tylko gdzieniegdzie na ogrodzeniach i w kanałach pozostały białe ślady. Po niebie płynęły podobne do dymu chmury. W powietrzu unosił się zapach dymu. Nigdzie nie było widać dorożek. Żora skręcił w Zjazd Pochwaliński, potem w Małą Pokrowską. Miasto było przerażone jak Furia Zakipirowna – na śmierć. Ludzi było jak na lekarstwo, a i ci nieliczni szli szybko, jakby coś ukradli. Przy słupie ogłoszeniowym, oklejonym proklamacjami, zebrała się grupka zdezorientowanych ludzi. – Kto wygrał? – Diabli wiedzą. Zdaje się, że Lenin jest u nich za głównego. – Co też opowiadacie?! Lenin dawno wyparował do Niemiec, specjalnie po niego krążownik przysyłali.
– A nasza piekarnia otwarta, czy znów nie będzie chleba? – Najgorsze, że tych bolszewików nikt nie wybierał. Jakim prawem uzurpują sobie prawo do rządów? Im bliżej było Błagowieszczeńskiej, tym częściej pojawiali się żołnierze. Naprzeciwko Zgromadzenia Szlacheckiego płonęło ognisko, a w kręgu wrzeszczących, tupiących z zimna marynarzy tańczyła pijana dziewczyna. – Kurczak pieczony, kurczak pieczony poszedł nad rzeczkę na spacer – zawodziła, potrząsając po cygańsku piersiami. Żora cofnął się, kiedy wpadł na beznogiego kalekę. – O, burżujek! – Inwalida zamachnął się kosturem. Na Błagowieszczeńskiej był wiec. Nad tłumem gęstniał las bagnetów, zupełnie jakby cały plac został nabity stalowymi igłami. Brodaty mężczyzna w brudnej kapocie wlazł na postument pomnika Aleksandra Drugiego. – Niebawem w Rosji nie będzie ani jednego analfabety! Doprowadzimy elektryczność do najbardziej nawet zapadłych wsi! Nie tylko Europa, ale nawet Ameryka będą nam zazdrościć! – Hura! – zawołał tłum, chrypiący, ale zadowolony. Wszystko gęby chamskie, pijane, bezmyślne. Na ulicy walały się wdeptane w błoto ulotki: „Cała władza w ręce Rad!”, „Bij Żyda”, „Niech żyje Konstytuanta!”. Żora chciał przejść
do seminarium,
ale
tam stał
kordon czerwonogwardzistów. – Zjeżdżaj, szczeniaku! W otwartych oknach górnych pięter sterczały lufy kulomiotów. Z rzadka pojawiały się czapki junkrów. Znów zaczął padać śnieg. – Kupin, to ty? Żora obejrzał się. To był kolega z klasy, Kola Rukawicyn. – Trzeba iść do Rady! – wyszeptał. – Zabarykadowali się tam. – Kto? – Nasi! 2 Eleganckiego budynku Rady Miejskiej nikt nie ochraniał. Żora pociągnął wysokie drzwi, a one poddały się ze skrzypieniem. W mrocznym westybulu przed wielkimi marmurowymi schodami spoczywał stos mebli. Żora trącił nogą rozsypane na podłodze naboje. Potoczyły się w różne strony. – Kto tu?! – zawołał chłopięcy głos. Zza barykady wyszedł czerwonouchy trzynastolatek z odłamaną nogą stołową zamiast pałki. Żora nie wiedział, jak ma się przedstawić. – Swoi – powiedział w końcu, a wartownik od razu mu uwierzył. – Siedzę tu od rana. Dali papierek, kazali gwizdać, jakby co. Żora skonfundowany patrzył na idiotyczną barykadę i zawieszony na sznurówce świstek. Po plecach przeleciał mu dreszcz. Jakże bezsensownie, bezsilnie organizowano sprzeciw! – Gdzie są wszyscy? – Na górze. Zakładają Komitet Obrony Ojczyzny i Rewolucji. Idźcie posłuchać. Żora i Rukawicyn przeleźli przez barykadę, weszli po schodach. W otwartych drzwiach sali posiedzeń tłoczyli się bladzi urzędnicy. Huczały głosy, ktoś kręcił się w tę i we w tę. Pod wielkim na całą ścianę obrazem Wezwanie Minina do mieszkańców Niżnego Nowogrodu
siedzieli członkowie komitetu – opaśli, w krawatach i binoklach… Jak niby mieli walczyć z uzbrojonymi żołnierzami? Między Rukawicynem a Żorą przecisnął się rozczochrany dyrektor gimnazjum. – Bardzo dobrze, panowie, że przyszliście wypełnić swój obywatelski obowiązek. Wszystkie ręce potrzebne są tutaj. Chłopcy wymienili spojrzenia. Wcześniej dyrektor nie nazywał ich inaczej niż hultajami. Żora spróbował policzyć zebranych – stu ludzi, nie więcej. A za wysokimi oknami, na placu, wrzeszczał wielotysięczny tłum. Po schodach wszedł oficer, stukając obcasami. Miał twarz mokrą od roztopionego śniegu, czy też może od potu. Rozstąpili się przed nim. – Bolszewicy aresztowali dowódcę garnizonu, Zmijewa! Przekazał wiadomość do mieszkańców miasta, trzeba to szybko wydrukować i rozpowszechnić. Zapanowała ciężka cisza, ale zaraz dyrektor gimnazjum dyktował bladym jak ściana maszynistkom: – „Piotrogród został zajęty przez rządowe wojska, bolszewiccy żołnierze uciekają. Kreml moskiewski został już oczyszczony. Gubernia niżnonowogrodzka pozostaje w stanie wojennym. Wzywam obywateli, aby nie poddawali się panice ani prowokacjom i wykonywali wszelkie rozporządzenia legalnej władzy”. Twarze od razu poweselały, zaczął się szum, krzątanina. Oficerowi przyniesiono gorącej herbaty. – Na pewno nie jadł pan nawet śniadania. – Potrzebujemy ochotników, żeby zanieśli tekst do powielenia! – krzyknął dyrektor, wspinając się na palce. Rukawicyn trącił Żorę w bok. – Chodź, pójdziemy! – Muszę znaleźć siostrę… – zaczął młody Kupin, ale zaraz się zreflektował: Sprawy osobiste potem. Kolę skierowano do drukarni gazety „Wołgar”, a Żorę do „Wieści Niżnego Nowogrodu”. Pobiegł Wielką Pokrowską, ściskając w kieszeni zwiniętą kartkę. Ale do redakcji go nie wpuścili. Marynarz w rozpiętej na piersiach kurtce mundurowej zagrodził mu drogę. – Wynocha! – Nie macie prawa mnie zatrzymywać! – krzyknął Żora. – Gdzie macie pełnomocnictwo? Tamten poklepał drewnianą kaburę przy pasie.
– To jest moje pełnomocnictwo. A może chcesz pałą po łbie? Na zasypanej śniegiem ulicy leżał martwy kot, dopiero co zastrzelony. Obok, kręcąc zadem, przechadzała się wrona. Pióra na jej ogonie przy każdym kroku zmieniały kolor – odznaczały się to niebiesko, to czarno. Łapki pozostawiały ciemne wzroki. Żora stał niepewnie na chodniku. Dokąd iść? Z powrotem do Rady? A może szukać innej drukarni? O mało wpadłby na niego doktor Sablin. Szedł bez czapki, bez laski, przyciskając do twarzy chustkę do nosa. – Co panu jest, Bartłomieju Iwanowiczu? – zawołał Żora. Doktor zatrzymał się, miał dzikie spojrzenie. – W biały dzień rabowali kobietę, wyobraża pan sobie? Trzech żołnierzy! Ująłem się za nią… – Doktor nie dokończył, machnął ręką. – A co z panem? Żora opowiedział, co się dzieje w Radzie i o bezczelnym marynarzu, który nie wpuścił go do redakcji. – Bartłomieju Iwanowiczu, co mam robić? Nina zaginęła… Doktor położył mu rękę na ramieniu. – Nina Wasiliewna jest u nas, nie musisz się niepokoić. – To chwała Bogu! A pan teraz idzie do domu? Proszę jej przekazać, żeby się nigdzie beze mnie nie ruszała. Polecę do Rady, potem zajdę do Jeleny, bo muszę się dowiedzieć, co u niej… A potem od razu do was. Proszę obiecać, że nie wypuści pan Niny samej! – Nie jest sama, tylko z Rogowem. Klim, proszę sobie wyobrazić, postanowił z nią zostać. Żora nie wiedział, co myśleć. Cieszył się, że siostra jest bezpieczna, ale myśli rozbiegały się w różne strony. W ciągu jednego poranka świat stanął na głowie. 3 Jelena nalała narzeczonemu kapuśniaku, podsunęła kubek ze śmietaną gęstą jak powidła. – Jedz, jedz… – Usiadła przy stole, podparła policzek dłonią. – U nikonian mnisi są rozchwytywani. Wszyscy się przestraszyli, wzywają do siebie na nabożeństwa. Do sąsiadów przynieśli Matkę Boską Kazańską, ale odprawiali marnie, na chybcika, bo przez dzień piętnaście domów musieli obejść. Żora opowiedział Jelenie, że bolszewicy przejęli Kreml, telegraf, centralę telefoniczną i dworce. Przez jeden dzień prowadzili wodewilowe pertraktacje z Radą Miejską. Panowie w binoklach żądali
uwolnienia dowódcy garnizonu oraz innych aresztowanych, a towarzysze z karabinami wysyłali ich do diabła. Wieczorem nadeszły wiadomości, że cały Piotrogród jest już we władzy bolszewików i nie istnieją już żadne rządowe siły zbrojne. Aby uniknąć rozlewu krwi, junkrzy bez walki opuścili budynek seminarium i zdali trzysta karabinów produkcji japońskiej, kulomioty i naboje. Radę Miejską rozgoniło pięciu uzbrojonych młodzików. Przyszli, strzelili na postrach i Komitet rozpłynął się w powietrzu. – To nie rewolucja – powiedział Żora, jedząc zupę. – To „pusta lekcja” w gimnazjum: nauczyciel zachorował, a starostą okazał się być chłopak nie najsilniejszy, tylko najbardziej gwałtowny. Rozległ się ciężki kaszel, do pokoju weszła matka Jeleny. – Ojciec go wzywa – powiedziała do córki i znów ze świstem zakaszlała w pięść. Nie lubiła Żory za „nieprawidłową wiarę” i nigdy nie zwracała się wprost do niego. Jelena wstała. – Chodźmy. Nikanor Siemienowicz Bagrow siedział u siebie. Był mocno zbudowany, z chłopska, miał gęstą, splątaną brodę. Jego gabinet przypominał biuro spedytora drewna: pod piecem leżała wiązka drew, stół pokrywały rachunki i stosy faktur, meble były bardzo niewyszukane. Tylko parkiet i wielkie zwierciadło zdradzały zamożność starego przedsiębiorcy. W jego obecności Żora czuł się nieswojo. Ojciec Jeleny był człowiekiem bardzo silnej woli. Do Niżnego Nowogrodu przybył w łapciach, spał w noclegowni, gdzie gromadziło się nawet dwa tysiące dusz, zamiast przewidzianych pięciuset. Jelena opowiadała, że nawet zimą gości wyganiano na ulicę przed świtem i musieli chodzić po karczmach rozgrzewać się na kredyt herbatą i wódką. Na dworze panował mróz, nie mieli się gdzie przytulić i tak przeżywali całą zimę za pięćdziesiąt rubli, a kiedy zaczynała się żegluga rzeczna, szli na barki, do najcięższej pracy, żeby odpracować długi. Nie było innego wyjścia, bo oberżyści mieli swoich drabów, którzy umieli wydobyć człowieka nawet spod ziemi i rachowali mu kości. Zresztą, gdzie uciec bez pieniędzy i paszportu? Bagrow się wzbogacił i otworzył obok noclegowni herbaciarnię, gdzie nędzarzom wydawano za darmo wrzątek oraz funt chleba, urządzono też ambulatorium i aptekę. Ale za wszelkie łotrowskie postępowanie wyganiano z herbaciarni bez litości. Chcesz wyjść na ludzi, wchodź. Po to jest biblioteka z prostymi książkami, po to nauczycielka, która udzieli lekcji czytania i pisania. A jeśli jesteś bydlakiem i nie potrzebujesz niczego oprócz wódki, to idź się utopić w rzece, nikt za tobą płakać nie będzie. Na widok Żory Bagrow uniósł się, wyciągnął do niego włochatą rękę z wykrzywionymi stawami palców.
– Byłeś dzisiaj na Błagowieszczeńskiej? – Byłem. – Żora skinął głową. – Opowiedz. Bagrow słuchał, nie spuszczając z chłopaka małych, sprytnych oczu. – To nic, naród nie zdradzi. Dzisiaj w całym mieście są posiedzenia. Wniosą rezolucję przeciwko bolszewikom. – Kto? – spytał zdziwiony Żora. – Wszyscy. Nauczyciele, lekarze, urzędnicy, aptekarze, telegrafiści… – Ale co im da taka rezolucja?! – A to, że w całym kraju zacznie się strajk powszechny. Nikt nie pójdzie do pracy. A jak rządzić państwem, jeśli ono cię nie słucha? Kiedy Żora zebrał się do domu, Bagrow wyszedł go odprowadzić – wielki, silny, woniejący dziegciem i kadzidłem. – Ech, zapłacić by komuś, żeby wyrzucił bolszewików… – westchnął jakby w żartach. A potem dodał poważnie: – Tylko nie ma komu. Żora się pożegnał, zanurkował w mokrą mgłę. Drzwi za nim stuknęły, na ganek znów wyszedł Bagrow. – Pozwól jeszcze na chwilę – zawołał Żorę, a potem wziął go za ramiona, zajrzał w oczy. – Jeśli coś się stanie, zatroszczysz się o moich? Jelenka żyje w obłokach, tylko jej wiersze i pieśni w głowie. A matka w ogóle… – Oczywiście, że się zatroszczę. Wszyscy wszystkim obiecywali pomoc. Tak, biorąc się za ręce, ludzie przechodzą topiel. Tak na całym świecie gasi się pożary. Rozdział 12 Światowy Potop 1
El cuaderno negro — Czarny notatnik Nie ma atramentu, ostatki skonfiskował przedstawiciel komitetu osiedlowego. Chodził po domach i wypłakiwał się, że muszą wypisywać zaświadczenia, a nie mają czym. Nie miałem śmiałości odmówić, kiedy komitetnik zagroził sabotażystom strasznymi karami, a dokładnie odesłaniem do czyszczenia dołów kloacznych. Muszę więc pisać ołówkiem. Oficjalne wyjaśnienie powodów dokonania przewrotu wygląda na przykład tak: Rząd Tymczasowy celowo przeciągał zwołanie Konstytuanty, zatem bolszewicy musieli przejąć władzę, żeby zapewnić przeprowadzenie wyborów oraz przyspieszyć pracę deputowanych. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie. A na razie nie działa nic, oprócz domów publicznych i bazarów. Kolej strajkuje, w zakładach trwają ciągłe wiece na chwałę albo przeciwko rewolucji. Ludzie chodzą do pracy tylko dlatego, żeby zagrzać się w tłumie. Bolszewicy zawarli z Niemcami rozejm. Teraz, kiedy sprzedali sojuszników z ententy, Niemcy zyskali szansę na zwycięstwo w Wielkiej Wojnie. Sablin mówi, że pokój w takich warunkach to tylko przeniesienie ciężaru wojny ze swoich barków na barki następnych pokoleń: dopóki bogactwo będzie się opierało na ziemi i surowcach naturalnych, dopóty Niemcy będą z oskomą spoglądać na Rosję. Na mnie osobiście rewolucja odcisnęła się dwiema stratami. Strata Numer 1 – Matwiej Lwowicz zniknął, udając się w niewiadomym kierunku, jak się zdaje, wraz z kasą Komitetu Aprowizacyjnego. Nina obawiała się, że wróci po nią, ale przeceniliśmy moc jego pożądania. Strata Numer 2, nieco mniej przyjemna – moje pieniądze nie poszły do Argentyny. Do końca też nie wiadomo, jak z tym jest, jako że od ostatnich dni października nie pracuje żaden bank. Nie da się nic podjąć z rachunku, nie wypłacają pensji, za co ludzie żyją – nie wiadomo. Wszyscy przejadają to, co jeszcze zostało im po kieszeniach, w tym także nowa władza. Przez pewien czas oczekiwała, że wybuchnie światowa rewolucja, kapitalizm zniknie siłą rzeczy i pieniądze przestaną być potrzebne. Nie wiem, co się dzieje za granicą, ale u nas wybuchł tylko magazyn medycznego spirytusu, oblężony przez „wiernych synów ludu pracy”. Dziwne to widowisko, ci synowie – w rozchełstanych płaszczach, w jednej ręce mauzer, w drugiej czajnik z trunkiem. Ale też na naszym Kremlu zasiedli zdecydowani i nietracący ducha chłopcy: kiedy cały spirytus został wypity, a kasza z rozbitych magazynów żywnościowych zjedzona, bolszewicy weszli do banków i otworzyli sejfy. Oficjalnie po to, żeby sprawdzić, kto ma dochody z pracy, a kto inne. Nieoficjalnie zaś to był zwyczajny napad w duchu Dzikiego Zachodu. Podejrzewam więc, że z mojego spadku nic nie zostało, rewolucja przeznaczyła go na swoje potrzeby. Moje rzeczy pojechały do Moskwy, a w portfelu mam osiemdziesiąt pięć rubli. Wszyscy niesłychanie się zdziwili na wieść, że zostaję w kraju oswobodzonego trudu (a dokładniej, oswobodzonego od wszelkiego trudu). Luboczka zmiłowała się nade mną grzesznym, kiedy wróciłem ze wsi, ale teraz obrzuca mnie takimi spojrzeniami, jakimi traktowali ojca skazani kryminaliści.
Nina nie rozumie, dlaczego Luboczka nie zachodzi do niej w gości i jej nie zaprasza, a ja nie mam dość odwagi, aby jej wyjaśnić, w czym sprawa. Szkoda mi Sablina, który widzi, że jego żona traci rozum, ale nie jest w stanie jej pomóc. – Dureń z ciebie patentowany! – powiedziała mi Marisza. – Mogłeś przecież zdążyć na ostatni pociąg! Przecież to by i tak niczego nie zmieniło. Jeślibym nie utknął w Niżnym Nowogrodzie, to w Moskwie. Tylko że tam byłoby jeszcze gorzej, skoro bolszewicy ostrzeliwali miasto z armat. Nigdzie zresztą nie pojechałbym bez Niny. Jakkolwiek by to dziwnie brzmiało – jestem tutaj szczęśliwy. Wszystko, co opisałem powyżej, jest mi obojętne: jestem tu obcy nie dlatego, że posiadam argentyński paszport, ale z tego względu, że ani trochę nie interesuje mnie walka o jasną przyszłość. Mam już swoją jasną teraźniejszość – chodzę z Niną białymi ulicami, zaspy są wyższe ode mnie, brzozy przybrały formę godną parady. Nina recytuje mi wiersze Błoka, a ja śpiewam jej knajpiane piosenki po hiszpańsku, nielitościwie przekręcając słowa i melodie. Wraz z Niną drażnimy wszystkich wokół swoimi uśmiechami. Tylko Żora i Jelena nas rozumieją, chociaż i to nie zawsze. Nina spytała mnie, co dalej. Obiecałem, że będę ją kochać, dbać o nią i rozweselać. Wyrzucimy z życia wszystko, czym nie mamy ochoty się zajmować, na tym właśnie polega wolność. A więcej niczego nam nie trzeba. Patrzymy na rewolucję jak na film w kinie. Sofia Karłowna przeraża nas o wiele bardziej niż sztab wojenno-rewolucyjny. Przecież stara hrabina może zrobić nam wymówkę! Już mi się dostało za to, że nie zjawiłem się u niej na audiencji, i nawet nie zostawiłem wizytówki. Nina przekazała mi jej słowa: „Nigdy, słyszy pani? Nigdy nie ukłonię mu się na ulicy!”. Skoro nie mamy nic do stracenia, postanowiliśmy naruszyć jeszcze jedno przykazanie, które głosi, że młoda dama nie ma prawa chodzić do teatru z mężczyzną, który nie jest jej krewnym. Do Niżnego Nowogrodu przybyła z Tyflisu5 gwiazda sezonu, mademoiselle Kałantar, poszliśmy więc na nią popatrzeć. Teatr był nabity po brzegi. Starsza matrona w sąsiednim fotelu oburzała się: – To straszne, po prostu straszne! W czasie katastrofy narodowej działają wszystkie teatry. Zdaje się, że publiczności nic nie porusza: siedzą młodzi, rumiani, ani wstydu, ani sumienia. „Sumienie” to ulubione słowo w naszym mieście. Wykorzystywane jest jak uniwersalny klej, żeby naprawić rozbitą rzeczywistość. Ale wszelkie wezwania o „posiadaniu sumienia” zmierzają do zawołania „Ludzie, proszę, ratujcie mnie!”. Wartownik stoi w wieży Dymitrowskiej, zmarzł na kość i prosi przechodniów, żeby ktoś go zmienił: „Macie sumienie?”.
Całe miasto tonie w propagandowych plakatach i portretach kandydatów do Zgromadzenia Konstytucyjnego, często zapaskudzanych. Ta sama historia: wzywają do „obudzenia sumienia narodu”, do „karmienia honoru i sumienia rewolucji”, to znaczy marynarzy. Nawet przedstawiciel komitetu osiedlowego przywołuje nasze sumienia i oprócz atramentu żąda jeszcze znajdujących się w domu piór. Pióra są potrzebne po to, żeby „pogłębiać rewolucję” – to instrumenty w rodzaju ostrych pazurków, którymi komitet osiedlowy chce coś wiercić i wydłubywać. Zapis, uczyniony nieco później Wszystko to, oczywiście, była brawura, próba ukrycia narastającego strachu przed Światowym Potopem, kiedy nie masz ani arki, ani znajomego Boga. Plan jest taki: poczekamy na zakończenie strajku kolejarzy i pojedziemy do Piotrogrodu po wizy argentyńskie. Żorę bierzemy ze sobą, ale na razie nic mu nie mówimy, żeby nie przeraził się perspektywą rozłąki z Jeleną. Nina cierpi: wydaje się jej, że jeśli porzuci Rosję, nie da rady ocalić swojej fabryczki przed konfiskatą. Sowiecka władza zamierza zabrać przedsiębiorstwa przemysłowe prywatnym właścicielom, a to doprowadza moją dziewczynkę do płaczu. Chcę jednak postawić na swoim: parę lat pomieszkamy za granicą, a potem zobaczymy. 5 Obecnie Tbilisi. 2 Bieda jest wtedy, kiedy człowiek ma mało pieniędzy. Nędza, kiedy zupełnie ich brakuje. I nie ma w domu nic do jedzenia. Najpierw było zabawnie. Z zapałem archeologa Nina szukała kawałków minionych czasów – zapomniane drobne po kieszeniach szub i płaszczy, w torebkach i mufkach. Potem przegrzebała całą bibliotekę, bo miała zwyczaj używać banknotów małych nominałów zamiast zakładek. Dawne rządy – carski i Tymczasowy – wszyscy klęli za nieróbstwo i lenistwo. A tu proszę bardzo: ceny od października do grudnia wzrosły dwukrotnie, a dochodów nie było żadnych. Nowa władza, Rada Komisarzy Ludowych, winiła za tę całą przygniatającą ruinę upartych strajkujących, którzy nie ustępowali i żądali niezwłocznego przekazania rządów Konstytuancie. Ale bolszewicy odkładali jej zwołanie, przecież w wyborach zgromadzili tylko dwadzieścia cztery procent głosów. Gimnazjum było zamknięte, więc Żora całymi dniami chodził roztargniony po domu, pogwizdując Warszawiankę, która pasowała do sytuacji: Wrogie wichry wciąż wieją nad nami, Ciemne siły nas gniotą okrutnie. Na bój ostatni pójdziemy z wrogami… 6
– A… Niech się ode mnie odczepi ta głupia pieśń! Klim sprzedał złoty zegarek, żeby kupić prowiant, ale wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nie jest wyjście, pieniędzy wystarczy na tydzień, góra dwa. – Trzeba powiedzieć stryjkowi Griszy, żeby przysyłał nam jedzenie z wioski – wzdychał Żora. Ale telegraf i poczta nie działały. Świat bardzo się skurczył – nikt nie chodził w gości, bo nie było czym ludzi ugościć, „niepotrzebne” pokoje zamykano, bo nie było czym ich ogrzać. Ludzie żyli na wysepkach, w wieżach, jakby jeden dom od drugiego dzieliły całe wiorsty lodowatej tundry. Nowa władza walczyła z rozruchem za pomocą idiotycznych dekretów, które wykonawcy jeszcze komplikowali: to powołaj im komitet domowy, to przynieś wyjaśnienie, dlaczego nie uczestniczysz w samoobronie. Raporty o liczbie mieszkańców w wieku poborowym, spis lampek w domu, podanie o przydział drewna… Z początku nie było wiadomo, kto to wymyśla, wdraża i kontroluje, ale potem okazało się, że głodni studenci i gimnazjaliści proponowali władzom pomoc w odradzaniu Rosji w zamian za kartki na żywność. Niedouczoną młodzież setkami umieszczano na państwowych posadach, wakujących po strajkach. – Żora, marnujesz szansę na zrobienie poważnej kariery – uśmiechał się Klim. – Dzieciaki w twoim wieku zarządzają ziemskimi katastrami i miejskim wodociągiem. Proponuję udać się do ojców miasta i zażądać utworzenia wydziału do spraw zwalczania wrogich wichrów. Praca bardzo potrzebna i na pewno dobrze płatna. Najważniejsze to dobrać sobie piśmiennych specjalistów. – Niech lepiej zorganizuje mennicę i od razu robi pieniądze – warczała Nina. Niepokoiła się, czy jej zakład pracuje i co się z nim w ogóle dzieje. Stryjek Grisza nie odzywał się od października. Ninę przerażało i zachwycało zarazem to, że Klim dla niej został w Rosji, stracił przez nią cały spadek. Gdyby nie siedział trzy tygodnie w Osinkach, zdążyłby wysłać kapitał za granicę. Klim mówił, że nie żal mu specjalnie pieniędzy, może dlatego, że nie zdążył się z nimi zżyć. – Nic strasznego się nie stało. Na życie zawsze damy radę zapracować. Ale serce Niny krwawiło, kiedy myślała, że gdyby nie rewolucyjny chaos, mogliby do końca swoich dni żyć jak u Pana Boga za piecem. Klim chciał, żeby Nina pojechała razem z nim do Argentyny. Odpowiadała: „Tak, tak, oczywiście”, mając jednocześnie nadzieję, że nigdzie nie będzie musiała jechać. Bolszewicy wciąż jeszcze prowadzili rozmowy pokojowe, ale wojna w istocie rzeczy ucichła. Pułki pozostające w Rosji rozpuszczono do domów, a to oznaczało, że wiosną można będzie nająć robotników i postawić zakład na nogi. Nina nie chciała wierzyć w powszechną konfiskatę przedsiębiorstw, bo przecież nie da się wszystkiego odebrać wszystkim. Tylko jak dotrwać do wiosny, skoro w domu nie ma nawet rubla, a
jedyny sposób na przeżycie to oddawanie rzeczy z domu w komis? Jakkolwiek jednak byłoby trudno, Nina nie chciała wyjeżdżać. Kochała swoje miasto. W Niżnym Nowogrodzie miała przecież piękny dom, a w Buenos Aires mieszkałaby w maleńkiej kwaterze w cygańskiej dzielnicy. Klim ze smakiem opowiadał o tym, jak będą siedzieli rankami na ażurowym balkonie, pili kawę z koniakiem i lodami i patrzyli na przechodniów. Zapewniał, że na jego ulicy można spotkać najbardziej kolorowe osobowości – od Hindusów strojnych w drewniane korale do podpitych ministrów. – A co do hiszpańskiego, nie musisz się obawiać. To bardzo prosty język. Klim uczył się go z gazet, nie miał słownika, a znając angielski, domyślał się dzięki podobnym słowom, co znaczy chociażby Brutal crimen de dos policias (okrutne morderstwo dwóch policjantów). Jasne było, że informacja dotyczy policji i czegoś brutalnie kryminalnego, a dalej dało się już domyślić. – Tobie z twoim francuskim będzie w ogóle łatwo – zapewniał. Mimo to obawiała się takiej zmiany. W obcym kraju nie da rady zrobić nawet kroku bez Klima, cały jej świat skoncentruje się na nim, a to wydawało się mało kuszące. Któreś z nich musiało poświęcić własne plany i wygodę. Jak zawsze, to kobieta musiała ustępować, bo kim mógł zostać Rogow w Niżnym Nowogrodzie? Prowincjonalnym reporterem? Jeszcze jednym rezydentem Niny? – A co będę robiła w tej twojej Argentynie? – pytała. Na to także miał odpowiedź. – Będziesz wychowywała nasze dzieci. Ale Nina wątpiła, czy byłaby szczęśliwa, nie zajmując się niczym innym, tylko smoczkami i pieluchami. Klim mówił o dzieciach, ale o ślubie nie wspominał. Jak miała to rozumieć? Zdawał się nie pojmować, w jak dwuznacznej sytuacji znajduje się młoda kobieta. Plotka o tym, że została kochanką Argentyńczyka, momentalnie rozniosła się po wszystkich znajomych. Kto ją wypuścił? Służba Luboczki, która wywąchała, że noc po przewrocie Nina spędziła u Klima? A może sama Luboczka? Ich przyjaźń skończyła się nagle. Luboczka spotkała Ninę u Klima na schodach, powiedziała: „Co za szaleńcy”, a potem ani razu się nie odezwała i nie odpowiadała na liściki. Sofia Karłowna twierdziła, że teraz z Niną nie zechce utrzymywać znajomości nikt przyzwoity. – Wszystkich pani skompromitowała, siebie, mnie, swojego brata… A Rogow ma jeszcze na tyle bezczelności, żeby pojawiać się u pani w biały dzień! Tego właśnie należało się spodziewać.
W cerkwi ludzie nie spuszczali z Niny wzroku. Już wcześniej uważano ją za czarną owcę, a teraz zapewne straszono nią panienki z gimnazjum. Czyżby Luboczka też ją tak osądziła? Przecież sama marzyła o kochanku! Nina wiedziała, że sąsiedzi czekają z niecierpliwością, czym się skończy ta „afera”. Olga Szełkowicz zaczepiła ją przy zapalaniu świeczek. – Pewnie pani nie myślała, że Rogow zostanie bez kopiejki? Cóż, nie powiodło się… – Nie jestem z nim dla pieniędzy… – zaczęła Nina. – Ach, więc z pani ideowa entuzjastka? Powiadają, że bolszewicy z aprobatą odnoszą się do rozpusty. Jeśli bardzo się chce, to dlaczego nie zaspokajać własnych potrzeb? A moralność jest dobra dla burżuazji. Nina wmawiała sobie, że nie obchodzi jej, co ludzie gadają. Szyli jej buty, kiedy wyszła za Wołodię i kiedy zaczęła się spotykać z Matwiejem Lwowiczem. Nic nowego pod słońcem. Ale za każdym razem, kiedy ktoś pytał, dlaczego Klim nie zabiera się do ożenku, kobiecie ściskało się serce. Nie miała co odpowiedzieć, a duma nie pozwalała jej upominać się u kochanka o oświadczyny. Nina stała się zupełnym odludkiem, nie chcąc się z nikim spotykać i wyjaśniać, że kochają się z Klimem. Bogiem a prawdą, powinna jechać do Argentyny, bo w rodzinnym mieście nie mogła zrobić kroku, żeby nie natknąć się na ciekawskie spojrzenia i drwiące uśmieszki. „Biedny Odincow przewraca się w grobie. No, ale czego się spodziewał, kiedy brał sobie dziewuchę z Kowalichy?”. Nina się dziwiła – w kraju rewolucja, wszystko wali się w gruzy, a ludzie interesują się, kto do niej przychodzi! Próbowała skarżyć się Klimowi na plotkarzy. – Nigdzie nie mogę się przed nimi ukryć. Niżny Nowogród to wielka wieś, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą… Ale on tego nie rozumiał. – Jaka to dla ciebie różnica? Przecież niebawem i tak wyjedziemy. Wszystko było takie niepewne i niedopowiedziane! Nina widziała, że Klim jest w niej zakochany, ale nie mogła zapomnieć słów Luboczki, która powiedziała swego czasu, że ten mężczyzna łatwo się zapala, ale też szybko gaśnie. Nie znikły też jej dawne podejrzenia, że Rogow nie nadaje się do życia rodzinnego, i w pewnej chwili może zostać zupełnie sama ze swoimi troskami na wypowiedzianej przez niego zasadzie „Chcesz, to z tym coś rób, a jeśli nie chcesz, to nie”. Status kochanka odpowiadał mu najbardziej – same przyjemności i żadnych obowiązków. Nie rozpaczał po swoim majątku, dlatego że w ogóle do wszystkiego odnosił się z dezynwolturą.
Mimo to Nina kochała go zazdrosną, wygłodniałą, nieufną miłością. Była przestraszona zachodzącą w niej zmianą. Jeszcze niedawno miała pewność, że nie potrzebuje nikogo, oprócz Wołodii, a tymczasem wspomnienie zmarłego męża nagle straciło na znaczeniu, niczym bilet na wczorajszy spektakl. Rankami z niecierpliwością wyglądała Klima, do głowy przychodziły jej straszne myśli, kiedy spóźniał się chociaż pięć minut. Wiejący w nocy wiatr od strony rzeki zasypywał śniegiem okna i pokoje ogarniał miękki, nostalgiczny półmrok. Wówczas Klim przed wejściem do domu wydobywał słońce. Z zewnątrz dochodziło szuranie, szron na szybie od wewnątrz się rozjaśniał, a Nina biegła do okna, oddechem rozmrażała niewielką dziurkę i patrzyła, cała drżąc z radości, jak Klim odgarnia biały puch. Witała go w przedpokoju, całowała w zaczerwienione policzki, w usta, wdychała zimowy zapach jego kołnierza. Jeśli na wieży pożarowej podnoszono czarną kulę na znak, że temperatura spadła do minus trzydziestu stopni, Nina z Klimem przez cały dzień siedzieli bezczynnie przy piecu. On opowiadał o Argentynie, o tym, jak przez ostatnie pięćdziesiąt lat imigranci zmienili ją w coś zadziwiającego. – Buenos Aires jest prawie jak Paryż, tylko jeszcze lepsze. Kiedy tam przyjeżdżasz, opanowuje cię dziwne uczucie: coś między namiętnością a strachem. Przed tobą nieznany kraj, masz w nim żyć i bardzo możliwe, że nic ci się nie uda… Ale i tak przepełnia cię nadzieja na lepszy los, dlatego że sceptycy siedzą w domu, a przez ocean podróżują tylko dzielni konkwistadorzy. Zrozumiesz, kiedy przywiozę cię do Argentyny, tam cała ziemia jest tym nasiąknięta. – Nadzieją? – Tak. I wiarą w przyszłość. Nina wtuliła twarz w pierś Klima. Teraz w Rosji cała ziemia była nasiąknięta wspomnieniami o przeszłości, a patrzenie w przyszłość wydawało się zbyt straszne. Wieczorem, kiedy Klim szedł do siebie, na progu pokoju Niny stawała świekra. – Powinnam pani może coś powiedzieć o panu Rogowie. Julia Spirydonowna wyjawiła mi, że wyrósł on w bardzo niezdrowej atmosferze. Jego matka była straszną nikczemnicą. Jak pani myśli, dlaczego umarła? Podczas aborcji. Związała się z porucznikiem gwardii, zaszła w ciążę i próbowała to ukryć przed mężem. Mam nadzieję, że rozumie pani, jaki to rzuciło cień na legalność pochodzenia jej syna? Gdyby żył pani ojciec, położyłby kres tej znajomości! Plotki i krzywe spojrzenia doprowadzały Sofię Karłownę do łez. Nie mogła wybaczyć Ninie narażenia na szwank dobrego imienia rodziny. – Przecież przysięgała pani, że nigdy nie zapomni Wołodii! Obiecywała pani, że chociaż spróbuje zostać przyzwoitą kobietą! – No, tego to na pewno pani nie obiecywałam! – warknęła Nina. Miała wrażenie, że świekra
nienawidzi Klima tylko dlatego, że mógł ją pozbawić źródła dochodu. – Co pani widzi w tym Rogowie?! – załamywała ręce Sofia Karłowna. Nina widziała w nim siebie. Przedtem była zaledwie szkicem człowieka, zmiętym przez Pana Boga rękopisem, w który nie udało się wlać tego, co artysta zamyślił. A teraz pojawiła się w niej gra światła i cieni, perspektywy i sens życia. Nie stanowili idealnej pary. Klim chciał, żeby Nina bardziej ufała jemu i mniej myślała o pieniądzach i pozycji społecznej. Raniły go jej wątpliwości, czy zdoła uczynić ją szczęśliwą. A ona mimo woli szukała w nim i nie mogła znaleźć zalet swoich poprzednich mężczyzn – wykwintnego arystokratyzmu Wołodii i rzeczowej twardości Fomina. Ale wszystko przykrywała szalona namiętność i to, jak potrzebowali siebie nawzajem: Ninie zdawało się, że gdyby odebrano jej nową miłość, musiałaby natychmiast zginąć. 6 Warszawianka 1905, op. cit. 3 Nadzieja pojawiła się ze strony, z której zupełnie jej nie oczekiwali. Furia Zakipirowna podbiegła do Niny z szarą karteczką, na której fioletowym atramentem napisano: „Właściciele piwnic winnych zobowiązani są w trybie natychmiastowym przekazać wszelkie zawierające alkohol substancje władzom radzieckim”. Niżej stało, że bolszewicy nie pozwolą burżuazji handlować winem i rozpijać ludności. Największymi
literami
wydrukowano ostrzeżenie o aresztowaniu wszystkich, którzy nie podporządkują się rozporządzeniu. – A nam co do tego? – zdziwiła się Nina. – Mamy w piwnicy cały skład wina! – lamentowała Furia Zakipirowna. Stara hrabina potwierdziła tę informację. W 1914, kiedy wyszła ustawa prohibicyjna, kazała zamurować piwnicę. – Tak mi poradziła księżna Anna Jewgienijewna, oni też tak uczynili. Zupełnie o tym zapomniałam. Gdy hrabina z towarzyszką poszły do cerkwi, Nina zaprowadziła Klima i Żorę do piwnicy. Świeciła im, kiedy przebijali się przez ceglaną ściankę. Hałas był taki, że wydawało się, jakby drżał cały budynek. Wreszcie konstrukcja się poddała, cegły runęły na cementową posadzkę. Na pokrytych kurzem stelażach leżały rzędy butelek. Ognik latarni odbijał się od matowo połyskującego szkła. – No proszę! – Żora zagwizdał z podziwem. – Bracia i siostry, powiadam wam, godnie przeżyjemy tę zimę! Drżąc z zimna i niecierpliwości, Nina czytała etykiety. Szampan Moët & Chandon, G.H. Mumm, Louis Roederer… Za wino można było dostać się do więzienia – w którym z pewnością nie było ani ogrzewania, ani jedzenia – ale za wino można też było nabyć wszelkie dobra bolszewickiego świata. Klim objął Ninę. – Naprawdę żyjemy! Żorka, zaraz pójdziemy na bazar zawrzeć kontrakt stulecia. Na pewno przyjmą nas z otwartymi ramionami. Nina patrzyła na niego wzrokiem zarazem strwożonym i szczęśliwym. Żeby się tylko wszystko udało! Do tej pory byli praworządnymi obywatelami, a teraz zamierzali popełnić przestępstwo i żadne z nich się tego nie wstydziło. Wieczorem Klim i Żora wrócili z dwoma koszami wszelakiego dobra. Nina nie wierzyła swoim oczom – wędzona kiełbasa, pomarańcze, czekolada… – Chyba oszaleliście! Mamy żyć ponad stan? – A dlaczego byśmy nie mieli? – śmiał się Klim. – Hrabinie powiemy, że sprzedałem duszę diabłu i stąd pieniądze.
Sofia Karłowna długo burczała, że to oburzające urządzać uczty, kiedy tylu ludzi głoduje. Klim jednak obłaskawił ją kieliszkiem likieru. – Boże mój – wykrzyknęła hrabina – pamiętam tę butelkę! Prawdziwy klasztorny benedyktyn, przywiozłam go z Normandii. Widzicie na etykiecie litery „D.O.M”? To znaczy Deo Optimo Maximo, czyli „Panu Dobremu i Wielkiemu”. Taki trunek należy pić na klęczkach, a wy go do szklanek lejecie! Ale zaraz się zarumieniła i rozluźniła. – Niech pani pije, kochana – mówiła, dolewając Jelenie czerwonego wina. – Proszę zapomnieć o przesądach starowierców! Burgundzkie, oczywiście, należy pić z serem Époisses, ale co zrobić, jeśli go nie ma? Proszę pić, bo może już nigdy nie zdarzy się wam próbować wina, które tak lubił d’Artagnan i Aramis. 4 Doktor Sablin nie brał udziału w strajku. Codziennie chodził do Szpitala Martynowskiego, zakładał fartuch i – czasem przy lampach elektrycznych, a innym razem przy naftowych – operował. Przewrót październikowy całkiem go wybił z torów życia. Wszystko, co dawniej zdawało się słuszne, okazywało się kontrrewolucyjnym. Być bogatym – źle, bronić kraju – głupio, rabować – korzystnie dla dobra ludu. Wrogów państwa rozpoznawano po pilśniowych kapeluszach i czystych paznokciach. – Sowieci przejedli już, co mieli – powiedział pewnego dnia Anton Emiliewicz. – Kasa pusta, a na wszystkie żądania Piotrogród odpowiada, że trzeba wykorzystywać miejscowe środki. Niedługo zaczną się konfiskaty. – Skąd pan wie? – zdziwił się Sablin. Anton Emiliewicz pokazał mu postanowienie o konieczności zajmowania własności burżuazji. – Przysłali nam to do redakcji i kazali opublikować. Pod postanowieniem widniał podpis: „Komisja starszych b.”. – Wie pan, co to takiego „b.”? – uśmiechnął się teść, widząc niedowierzanie doktora. – To znaczy bolszewicy, a nie to, co pan pomyślał. Co robić? Jak się odnieść do tego wszystkiego? Dusza jęczy, protestuje, ale przecież lud rosyjski uznał bolszewików. A może tak się tylko wydaje? Konstytuantę przegnali na cztery wiatry. Strajki i demonstracje przeciwko władzy zostały zabronione. Na swoich wiecach bolszewicy krzyczeli, że powstawać przeciwko „władzy ludowej” mogą tylko najemnicy kapitalizmu i szpiedzy. W najbezczelniejszy sposób podzielili obywateli rosyjskich – ci, co z nimi to lud, a przeciwnicy to wrogowie ludu.
Ich hasła wprawiały Sablina w osłupienie. „Pełna równość; powszechna własność środków produkcji; od każdego według jego zdolności, każdemu według potrzeb”. To były prawa ludzi pierwotnych. Co najdziwniejsze, nikt przeciwko temu nie protestował. Miasto modliło się – w Święto Ofiarowania Pańskiego procesja szła od soboru katedralnego do placu Nowobazarnego. Sablin zdjął czapkę, patrząc w zdumieniu na tłum ciągnący się przez dwie wiorsty. Chorągwie kołysały się, śnieg skrzypiał pod tysiącami nóg. Jeńcy austriaccy, jeszcze bardziej żałośni niż zazwyczaj, podchodzili i żebrali o chleb. – Christoratti… Christoratti… We wszystkich cerkwiach modlono się o zachowanie spokoju, ale zaraz pojawiła się klątwa na „czyniących bezprawie i zwalczających wiarę oraz Cerkiew prawosławną” – bolszewicy ogłosili bowiem religię opium dla mas. Międzynarodowe wiadomości przynosiła doktorowi Luboczka. Niemcy żądali od Rosji znacznych ustępstw terytorialnych i kontrybucji, w przeciwnym razie grozili natarciem. Komisarz Ludowy Spraw Zagranicznych Lew Trocki nakazał rozformować armię, nie podpisywać traktatu pokojowego i czekać, aż niemiecki proletariat zrzuci z tronu wstrętnego kajzera. – Będzie okupacja… – powtarzał Sablin i próbował odgadnąć, jak w takich okolicznościach powinien się zachować uczciwy człowiek. Skąd Luboczka znała szczegóły pertraktacji? Może od swojego nowego przyjaciela, bolszewika Osipa, kierującego wydziałem materiałowo-technicznym zaopatrzenia wojskowego komisariatu guberni? Ta „historyczna osobowość” bawiła ją nadzwyczajnie. Pewnego razu Luboczka zaprosiła Osipa w gości. Przyszedł nieogolony, woniejący machorką, usiadł na taborecie przy pianinie, szeroko rozstawiając nogi. Uniósł rękę, podrapał się w głowę – w pachach jego wypłowiałej bluzy dały się zauważyć nowe łaty. Dostrzegł wzrok Sablina. – Wasza żona mi wstawiła. Dzięki jej. Opowiadał, że bolszewicy nie chcą republiki burżuazyjnej, takiej jak Stany Zjednoczone albo Francja. Tam panuje bezrobocie i łupi się lud pracujący. Kapitalizm już odegrał swoją rolę, stworzył przemysł, a teraz pora z nim skończyć, przyszła kolej na socjalizm. – My całą tę burżuazję kopniemy jak spróchniały grzyb, a ona się rozpadnie na kawałki. Doktor nie spuszczał wzroku z żony. Pochyliła się naprzód, spierała z Osipem, śmiała obcym, dziwnym śmiechem i co rusz poprawiała szarą chustkę na piersi.
– Zdumiewający cham – powiedział Sablin, kiedy Osip wyszedł. – Co ty wiesz! – rozgniewała się. – Masz pojęcie, co to za człowiek? Kiedy władza carska prowadziła mobilizację czterdziesto-i pięćdziesięcioletnich mężczyzn, trzymali ich miesiącami w koszarach o czarnym chlebie. Łapcie im się rozlatywały, nie mieli w czym chodzić, a nowego obuwia nie dostawali. Panowie oficerowie gonili ich, przeziębionych, po placu ot tak, dla zabawy. A Osip poszedł do pułkownika i powiedział, że jeśli nie wypuści ludzi do domów, to cały sześćdziesiąty drugi pułk się zbuntuje. Sablin jakoś nie mógł sobie tego wyobrazić. – I co, pomogło? – Nie widzisz, jaką on ma w sobie siłę wewnętrzną? Umie wpływać na ludzi. Gdyby kiedyś ktoś powiedział Sablinowi, że jego wytworna małżonka będzie się zachwycać niegramotnym chamem, nigdy by nie uwierzył. Luboczka więcej nie zapraszała do siebie inteligenckiego towarzystwa. – Nasi politykierzy nigdy się nie zdobędą na prawdziwe działanie – mówiła z odrazą. – Zawsze zatrzymają się na skraju, w umiarkowanej, bezpiecznej opozycji. To przecież takie wygodne być trochę przeciw, bo to i koledzy szanują, i nie trzeba ryzykować. Sablin się krzywił. – Żeby postępować zdecydowanie w takich sprawach, trzeba, po pierwsze, nie znać historii, po drugie, uważać, że ma się prawo łamać czyjeś życie, a po trzecie, nie bać się rozlewu krwi. Ludzie podobni Osipowi się nie bali. Właśnie dlatego barbarzyńcy pokonali oświecony Rzym, a Mongołowie podporządkowali sobie ludy od Dunaju do Morza Japońskiego. Im wyżej rozwinięta cywilizacja, tym łatwiej ją ujarzmić. Mądremu, kulturalnemu człowiekowi obca jest przemoc, a nawet szorstkość, więc co może poradzić przeciwko tłumowi dzikusów, dla których cudze życie jest warte mniej od kopiejki? – Zdaje mi się, że jesteś zazdrosny – śmiała się Luboczka. Ale to nie była zazdrość, bo nie uważał, żeby miała sens. To było niedowierzanie: moja kochana, moja duszko, jak tak można?! Przecież twój Osip drapie się co chwila jak zapchlony kundel! Sablin spytał ostrożnie teścia: – Czy to pan poznał Luboczkę z towarzyszem Drugowem? Anton Emiliewicz uśmiechnął się dziwnie. – Radziłbym panu także bliżej się z nim zapoznać. Kto wie, w jakim miejscu znajdziemy się za rok? A
znajomości zawsze się przydają. Zawierać znajomości? Wikłać się w przeciwną naturze przyjaźń? Bez przesady! Istnieją wreszcie takie pojęcia, jak honor, duma, niechęć do brudzenia sobie rąk. Możliwe, że Osip Drugow mógł coś załatwić, ale jak przyjmować cokolwiek od człowieka, który robi wszystko, żeby zniszczyć kraj? A Luboczka, niestety, odznaczała się niezdrową ciekawością. Pamiętał, jak w Piotrogrodzie godzinami chodziła po gabinecie osobliwości i zachwycała się potworami zakonserwowanymi w spirytusie. 5 Sablin wszedł po schodkach, otrzepał walonki ze śniegu. Drzwi otworzył mu Klim, który też przed chwilą wrócił do domu. – Jak sprawy w szpitalu? – spytał, spoglądając na doktora pogodnym wzrokiem. Sablin burknął coś niewyraźnie. Luboczka nie wyszła go przywitać. Znów zabawiła gdzieś na mieście? Klim wyjął z wewnętrznej kieszeni płaszcza butelkę szampana i postawił ją na szafce pod lustrem. – Mam dla pana prezent. Sablin spojrzał zdumiony. – Skąd pan to ma? – Okradłem złodziei. Doktorowi wydawało się, że Klim był lekko wstawiony. Jako jedyny nie brał tego, co się działo, na poważnie, a ta beztroska drażniła Sablina. Przecież to nienormalne, żeby w takich czasach wdawać się w romans z wdową po oficerze, prowadzać ją to do teatru, to do kina, to na lodowisko. A teraz ośmielił się kupić zakazane wino i na dodatek darować je znajomym! Rozległo się pukanie do drzwi. – To pewnie Luboczka. Sablin otworzył i skamieniał – na ganku stali uzbrojeni ludzie. – Jesteśmy z komitetu głodowego – przedstawił się ponuro wysoki, przygarbiony młody człowiek w miedzianych binoklach. – Wszystkie obce klasowo domy mają być przeszukane na obecność broni, alkoholu i innych nadwyżek. Przedpokój wypełnił się bezosobową, ruchliwą ciżbą. Trzasnęły drzwi, zaskrzypiały wysuwane
szuflady, upadły na podłogę szczotki i łyżki do butów. – Ale jakim prawem? – krzyknął Sablin, ale zaraz urwał na widok lufy rewolweru wycelowanej prosto w jego twarz. – Jesteś lekarzem? Masz spirytus, morfinę, kokainę? Dowódca miał bladą, anemiczną twarz, skrzywiony, jakby wysuszony nos i rozszerzone źrenice. Poruszał się gwałtownie, na czoło wystąpiły mu grube krople potu. Narkoman, pomyślał Sablin z przerażeniem. Taki zabije i nawet powieka mu nie drgnie. – Nic nie mamy – powiedział rwącym się głosem i nagle przypomniał sobie o fatalnym szampanie. Klim, wciąż jeszcze w rozpiętym płaszczu, siedział na szafce z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Butelka znikła, najwyraźniej zdążył ją schować. – Idźcie na górę – rozkazał człowiek w binoklach i zwrócił się do gospodarza: – Jeśli nakłamałeś o alkoholu, rozstrzelam na miejscu. Rewizja trwała trzy godziny, poniżająca i bezmyślna. Klimowi, Sablinowi i służbie kazano siedzieć w jadalni. Obok nich przechodzili członkowie „komitetu głodowego”, jeden ze stertą ręczników, inny z butami myśliwskimi i kryształową wazą pod pachą. Po nogach ciągnął powiew od ustawicznie otwieranych drzwi, leciały pióra z rozprutych poduszek, na stole walały się rodzinne dokumenty – metryki, dyplomy, kwity. Marisza płakała histerycznie, bo zabrano jej amerykańską maszynkę do repasacji pończoch. Żeby tylko nie znaleźli szampana! – modlił się Sablin. Klim, poirytowany i kpiący, zaczepiał pilnującego ich chłopaczka z karabinem. – Ile masz lat? Tamten nie patrzył na niego, tylko w milczeniu przetaczał w ustach zaślinioną zapałkę. – Pewnie ze dwanaście, nie więcej – nie poddawał się Klim. – Z rodziny robotniczej? No pewnie, że nie archireja. Ale do cerkwi na pewno chodzisz. Co powiesz o przykazaniach „nie kradnij”, „nie pożądaj domu bliźniego swego, ani jego wołu, ani osła”? Doigra się! – myślał Sablin. – Znalazł sobie czas na wygłaszanie kazań. Chłopak wypluł zapałkę na podłogę, otarł spierzchnięte wargi. – Towarzysz Szczerbatow mówi, że popi kłamią. Trzeba, żeby było po równo, sprawiedliwie, co ma jeden, to i drugi. – Niech będzie po równo – zgodził się Klim. – To daj karabin. Ty sobie potrzymałeś, teraz moja kolej.
Chłopaczek się roześmiał. – Patrzajcie, jaki sprytny! – To znaczy, że nie chcesz się dzielić? Jak tu trafiłeś? – Fabrykę zamknęli, nie mam co jeść, a tu płacą. – Niech pan kupi jego mózg po śmierci – szepnął Klim do doktora po angielsku. – Na pewno będzie interesująco popatrzeć, co tam ma. – Pański też bym kupił! – nie wytrzymał Sablin. – Zgubi pan nas! Na górze rozległ się tupot. – Hej, zobacz, co znalazłem! Sablinowi stanęło serce. Do jadalni powoli wszedł dowódca grupy. W rękach trzymał portret Mikołaja II. – I co? – spytał, patrząc na twarze obecnych. – Taaaak. Jak widać, odkryliśmy gniazdo monarchistów… – To mój obraz – powiedział Klim urywanym głosem. – Proszę odłożyć go na miejsce i nie ruszać. Jestem dziennikarzem zagranicznym i mam prawo do wywozu historycznych pamiątek. – Obcokrajowiec? – zdziwił się rabuś. – To czego tak dobrze mówisz po rosyjsku? – Uczyłem się na specjalnych kursach. – Pokaż dokumenty. Widok argentyńskiego paszportu skonfundował przeszukujących. Klim zaczął pleść o Specjalnym Komitecie do spraw Prasy, o spotkaniu z Leninem, o odpowiedzialności za bezprawne działania. – Mogę poznać pańskie nazwisko? – spytał surowo. Człowiek w okularach wyjął z kieszeni zegarek, zerknął na cyferblat. – Nie mamy już czasu, obowiązki czekają. Banda wytoczyła się na ulicę. Doktor zamknął drzwi na zasuwę, oparł się o nie mokrymi plecami. – Nic nie rozumiem… Zabijcie mnie na miejscu, ale nie jestem w stanie tego pojąć… – A co tu jest do rozumienia? – rzucił Klim pogardliwie. – Ten nikczemnik służy w jakimś pododdziale zaopatrzenia, pieniądze się skończyły, więc zwołał
kompanów i urządzili sobie łowy. Szczur jeden wie, że nic mu nie zrobią, bo za burżujami nikt się nie wstawi. Ale obcokrajowiec to inna sprawa. Kto wie, może naprawdę ściskał rękę Leninowi? Klim znów wyjął z kieszeni butelkę. – Niech się pan napije, doktorze, bo taki pan blady, że twarzy nie widać. – Zawiązał szalik, zapiął płaszcz. – A ja idę na Grzebyk, tam przenocuję… Klim potrząsnął za ramię chlipiącą Mariszę. – Nie otwierajcie nikomu drzwi, a cara spalcie. I niech Lubow Antonowna nie chodzi sama po ciemku. Ale Luboczka nie wróciła sama. Towarzysz Osip odprowadził ją do schodów, zasalutował i zniknął w śnieżnym tumanie. Kobieta ze zdziwieniem patrzyła na bałagan w korytarzu. – Co tu się stało? Sablin, zmęczony i pijany, wyszedł do niej z butelką w dłoni. – Dobry wieczór, słoneczko. Chcesz się napić? Klim przyniósł nam szampana i nawet dał radę ukryć go podczas rewizji. To wszystko zrobili twoi bolszewicy. Luboczka zsunęła chustę na ramiona. – Poproszę Osipa, to da nam odpowiednie pismo albo jeszcze coś innego – powiedziała trzęsącym się głosem. Spali w ubraniach. Białą puchową kołdrę wyniósł „komitet głodowy”. Rozdział 13 Rewolucyjny Piotrogród 1 Ogromna kolejka w ośmiu szeregach wypełniała plac przed budynkiem korpusu kadetów. Bolszewicy zarządzili obowiązkową rejestrację oficerów, a ci, którzy by się nie pojawili, zostaliby uznani za wrogów ludu, co oznaczało skazanie, zgodnie z prawem czasu wojennego. Oficerowie przyszli, pokorni jak baranki, dreptali na mrozie, spierali się o miejsca: – Bardzo przepraszam, miły panie, ale pan tu nie stał! – Przecież ich tu są tysiące – szepnął Żora do Jeleny. – A w dzień przewrotu tylko kilku ludzi przyszło na Błagowieszczeńską.
Żora wiedział od znajomych, że w innych miastach dzieje się to samo. W Moskwie na rejestrację zjawiło się pięćdziesiąt sześć tysięcy osób. W czasie walki
o miasto uzurpatorzy mieli tylko oddziały robotnicze i kilka zdemoralizowanych, nieznających dyscypliny pułków zapasowych. Gdyby zebrali się sami oficerowie, w pół godziny rozpędziliby tę zbieraninę. No to teraz stójcie sobie jeden za drugim. Jak powiedzą, żeby paść na kolana, zrobicie to, nic innego wam nie pozostało! Jakże mu było wstyd za dorosłych! Nie przywykli myśleć samodzielnie, brać na siebie odpowiedzialności. Po mieszkaniach, po kątach szeptali, jak by to było dobrze wyrwać się nad Don, do generała Aleksiejewa. On, powiadali, organizuje Białą Armię, żeby przeciwstawić się zamachowcom. Ale mało kto decydował się na podróż przez cały kraj bez pieniędzy, bez jedzenia. Wszyscy szukali tajnych organizacji, które powinny pomóc w drodze na południe, lecz jednocześnie ostrzegali się nawzajem, żeby nie wierzyć nikomu, bo wszędzie pełno jest prowokatorów. W rezultacie chowali się po norach, trzęśli o swoją szczurzą egzystencję, o kawałek surogatu chleba. – Samoluby… – cedził Żora, omijając kolejkę. Dzieci – uświadomieni junkrzy i gimnazjaliści – otwarcie omawiały sytuację polityczną, próbowały poruszyć rodziców: coś trzeba robić! Bolszewicy krzyczeli na wszystkich rogach ulic, że reprezentują ideały wolności, jednak ustrój, który sobie wymarzyli, okazał się zupełnie nieżyciowy, więc dla utrzymania się przy władzy wprowadzili stare, carskie porządki, tyle że wzmocnili je dziesięciokrotnie, wliczając w to biurokrację, samowolę i areszty dla opozycji. Właśnie oni, całe życie spędzając między melinami konspiracyjnymi a katorgą, nie znali nic innego i zamieniali Rosję w swojskie dla nich więzienie. Ojciec Jeleny miał rację – nie było komu dawać pieniędzy na organizowanie sprzeciwu. Żora nieraz przemyśliwał o utworzeniu młodzieżowego oddziału zbrojnego, ale przeszkadzały mu w tym brak doświadczenia, obawa przed dobraniem sobie właściwych ludzi i strach przed tym, by pomysł zabawy w bohaterów nie okazał się najzupełniej bezsensowny. Po tym jak w mieście rozpoczęły się rewizje w domach burżuazji, Klim przeprowadził się na Grzebyk. Nawet stara hrabina nie ośmieliła się szemrać, bo jeśli w domu jest mężczyzna, staje się on od razu bezpieczniejszy. Żora zwracał się do niego z pytaniami, jak postępować i czego oczekiwać. – Wojny domowej – odparł ponuro Klim. – Wszystko ku temu zmierza. „Burżuje” nie będą tacy bierni, jeśli ich się postawi przed wyborem „albo śmierć, albo sprzeciw”. Żora całkiem się pogubił. Nienawidził właśnie tej bierności w sobie, w Klimie, w stojących w kolejce oficerach. Ale w tej chwili wiedział doskonale, że tylko ona chroni Rosję przed wielkim przelewem krwi. Tymczasem węzeł zaciągał się coraz mocniej. Niemcy przeszli do natarcia, a Lenin, który jeszcze niedawno zaprzeczał wartości patriotyzmu i potrzebie obrony kraju, nagle wydał dekret „Socjalistyczna ojczyzna w niebezpieczeństwie” i zażądał rzucenia wszystkich sił do obrony państwa.
– To jest niesłychanie urocze – wyraził się zjadliwie Klim, kiedy poczytał gazety. – „Nieprzyjacielscy agenci, spekulanci, bandyci, chuligani, kontrrewolucyjni agitatorzy, niemieccy szpiedzy będą rozstrzeliwani na miejscu przestępstwa”. Teraz można więc zastrzelić bez śledztwa i sądu każdego – mnie i ciebie również – jako spekulantów i agitatorów przeciw rewolucji, a sowieckich działaczy jako chuliganów i bandziorów. Być może rejestrowanie oficerów było prostą konsekwencją tego dekretu. Bolszewicy przestraszyli się, że „siły kontrrewolucyjne” wzniecą bunt tuż przed niemieckim natarciem. Kręcąc się przy ogonku, Żora pytał kilka razy oficerów: – Po co was spisują? Co potem zamierzają z tym zrobić? Nikt nie wiedział. – Chodźmy zapytać samych bolszewików – zaproponowała Jelena. Do wejścia nie można się było dopchać, bo kolejka przesuwała się powoli, wszyscy pilnowali skrupulatnie, żeby nikt się nie wcisnął, każdy chciał jak najszybciej wrócić do ciepłego domu. – Poczekajmy, aż ktoś będzie wychodził. Minęło dziesięć, piętnaście, trzydzieści minut, ale nikt nie pojawiał się z powrotem. Drzwi trzaskały tylko podczas wpuszczania kolejnego oficera. Młodzi obeszli budynek. Z drugiej strony zobaczyli otwarty lufcik, z którego unosił się dym tytoniowy. – Hej, jest tam kto? – zawołał cicho Żora. Z zewnątrz nie bardzo było widać, co dzieje się za szkłem. – Nie wolno tutaj wchodzić! – odezwał się jakiś głos. – Zatrzymują nas jako więźniów. Konwojenci mówią, że zaraz zorganizują kordon. Jelena jęknęła. Pobiegli z powrotem do kolejki, znaleźli znajomego zdemobilizowanego oficera. – Uciekajcie jak najszybciej! – powiedział Żora głośno, żeby i inni słyszeli. – Z budynku nikogo nie wypuszczają. Bolszewicy gromadzą siły, żeby was okrążyć. W kolejce rozległy się okrzyki. Jakiś człowiek w uszance pociągnął Żorę za rękaw.
– Chodź ze mną. Chłopak odepchnął go. – Idź precz, prowokatorze! Jelena pisnęła. Szeregi się rozproszyły, niektórzy oficerowi zaczęli biec, a wtedy od strony Wieży Dymitrowskiej ukazał się oddział uzbrojonych marynarzy. 2 Żora był wręcz pijany po przeżytym strachu i ze szczęścia, że udało się uratować tylu ludzi. Odprowadził do domu Jelenę, przemknął się na Grzebyk, wpadł do salonu, nie zdejmując kaloszy. – Zaczęło się! Wyjęli oficerów spod prawa, więc ci nie będą mieli innego wyjścia… Zamilkł, kiedy spojrzał na smutną Ninę stojącą przy oknie. – Byli u nas – powiedział Klim, wstając z fotela. – Kto? – Towarzysze, a któż by inny? – Znaleźli wino? Klim potrząsnął głową. – Gdyby znaleźli, tobyśmy tutaj nie siedzieli. Zabronili wyjeżdżać z miasta. Wbili w dokumenty wielką pieczęć. Ani ty, ani Nina, ani Sofia Karłowna nie macie prawa opuścić Niżnego Nowogrodu bez specjalnego zezwolenia. Z rodzicami Jeleny pewnie też tak zrobili. Skończył się strajk kolejarzy, puścili pociągi, więc towarzysze zapewne się przestraszyli, że zostaną bez wrogów klasowych. A z kim by wtedy walczyli? – Będziemy się bić! – wykrzyknął Żora i opowiedział, co się zdarzyło na Kremlu. – Nie – powiedziała Nina. – wyjedziemy. To już nie przelewki, wypowiedziano nam wojnę. – No i znakomicie! – Zabiją cię, głupcze! Jeśli samemu ci siebie nie szkoda, pomyśl o Jelenie. I o mnie. – Bolszewicy mają broń, a my nie – powiedział Klim. – Nie mamy czym się bronić. Ale rzecz nie w tym nawet. Po prostu nie chcę brać udziału w wojnie domowej. Ustaliliśmy już wszystko z Niną. Pojutrze
jadę do Piotrogrodu, żeby poprosić argentyńskiego ambasadora o pomoc w wywiezieniu was za granicę. Nie odmówią mi, bo mam znane nazwisko i pewne kontakty w Buenos Aires. Bolszewicy nie będą chcieli popaść w konflikt dyplomatyczny z powodu kilku uchodźców. Żora poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy. – Tylko szczury opuszczają tonący okręt! Bagrowowie nigdy nie wyjadą z Rosji, tutaj jest wszystko, sens życia… Matka nie przeżyje, jeśli Jelena ją porzuci, a ja sam nie pojadę. – Czasem człowiek musi podejmować trudne decyzje – powiedziała cicho Nina. 3 Przez cały wieczór Żora nie mógł sobie znaleźć miejsca. Jakże to wyjechać? Jak powiedzieć o tym Jelenie? Czyżby Klim tak nagle przejadł się bolszewizmem i znalazł pretekst do ucieczki? Podobał się chłopakowi, ale jego uparte wymigiwanie się od jakiejkolwiek walki prowokowało podejrzenia – co, jeśli z niego tylko samochwała i tchórz? Nina nie mogła sobie wyobrazić życia bez Rogowa. Starała się być wesoła i wiele mówiła, ale Żora miał wrażenie, że wieje od niej lodowaty strach. Poszła spać wcześnie, brat chciał pójść za nią, żeby ją przytulić i pocieszyć, ale Klim go nie puścił. – Zostaw. Potem… Musi pobyć sama. Siedzieli we dwóch w ciemnościach, rozpraszanych tylko przez żar pieca. Klim rozgarniał węgle pogrzebaczem, sypały się iskry. – Nie wiem, ile czasu spędzę w Piotrogrodzie – powiedział. – I nie wiadomo, czy będę mógł coś do was napisać… – Dlaczego nie chciałeś się ożenić z Niną? – przerwał mu Żora. Klim spojrzał na chłopaka zdziwiony, jakby ten zadał bardzo głupie pytanie. – Lepiej pobrać się w Buenos Aires. Mam tam przyjaciół. Żora doskonale wiedział, że wtrąca się w nie swoje sprawy, ale nie mógł wytrzymać. – A pomyślałeś przez chwilę o mojej siostrze?! Wyjedziesz teraz, a wszyscy uznają, że ją wykorzystałeś i porzuciłeś. – Obiecuję, że wrócę po was, cokolwiek by się działo. Klim zamilkł, ale twarz miał chmurną.
– Nina też myśli, że ucieknę? – Uśmiechnął się krzywo. – Ja tego nie powiedziałem – zaczął się tłumaczyć Żora. – Po prostu z boku może to tak wyglądać… Rogow wstał. – Spokojnej nocy. Przechodząc obok sypialni siostry, Żora słyszał, jak Klim coś jej tłumaczy podniesionym głosem. Długo nie mógł zasnąć. Dlaczego zabroniono im opuszczać miasto? Czy bolszewicy coś wymyślili, czy to kolejny idiotyczny, nic nieznaczący dekret? Próżno by było doszukiwać się logiki w działaniach władz, ale tym bardziej odczuwało się bezbronność w obliczu ich samowoli – ciebie i twoją rodzinę mogli aresztować w każdej chwili za cokolwiek. Wszystko zmierzało powoli w jednym kierunku, niczym lawina wielkich kamieni i piasku, przed którą nie sposób uciec. Żora wspominał historię ze szkolnych książek. Despoci zawsze obiecują ocalenie tu i teraz i zawsze potrzebują wrogów, żeby usprawiedliwiać własne porażki. Kiedy wrogowie zostają określeni, władza przyjmuje kurs na ich wytrzebienie, dlatego że sama szybko zaczyna wierzyć, iż nieszczęścia nie są spowodowane jej niedołężnością, ale czyimiś intrygami. Wystarczy przypomnieć sobie prześladowania chrześcijan albo rewolucję francuską czy powstanie tajpingów w Chinach. Z czymś takim nie można poradzić sobie w pojedynkę. Klim miał rację, że trzeba znaleźć sojuszników i wezwać ich na pomoc. 4 Anton Emiliewicz dowiedział się, że Klim zamierza wyjechać do stolicy, i oznajmił, że chce się z nim wybrać, a potem podróżować dalej, do Finlandii, która na czas zamknęła granicę i nie dopuściła do przewrotu. – Proszę wybaczyć mnie, staremu, ale nie mogę żyć w takim burdelu. Przeczekam rewolucję w Helsinkach, gdzie mam znajomych. – Luboczka też jedzie? – spytał Klim. – Odmówiła. – Anton Emiliewicz pobladł, strzelił palcami. – Cóż, nie będę się wtrącać w jej sprawy. Klim zabronił Ninie odprowadzać ich na dworzec. – Nie powinni cię tam widzieć.
Stojąc na ganku, patrzyła, jak Klim układa walizki w saniach dorożkarskich. Podszedł, objął ją. Oczy Niny zalśniły łzami, wargi jej drżały. – Wróć do mnie… Klim spróbował obrócić wszystko w żart. – Niepokój to skutek działania lęków, które się nigdy nie ziszczą. – Spóźnimy się! – zawołał z sań Anton Emiliewicz. Nina pobłogosławiła Klima, a on popchnął ją do drzwi. – Idź do domu, bo się przeziębisz. Ale stała na wietrze, czekając, aż sanie znikną jej z oczu. 5 Bilety na wagony sypialne okazały się niedostępne. Jakimś kolejnym dekretem pasażerowie zostali zrównani w prawach – „Nie, panowie burżuje przejadą się w zwykłym wagonie”. Ale zamiast wagonów trzeciej klasy podstawiono ogrzewane transportowe typu „Ładowność osiem koni albo czterdziestu ludzi”. Wsiadanie zamieniło się w szturm. Podłoga wagonu znajdowała się wysoko, a nie było żadnych stopni. Klim jako jeden z pierwszych wpadł do środka – ktoś go podsadził, a potem on sam brał bagaże i wciągał pasażerów, w większej części spekulantów. Pośrodku wagonu stał żelazny piecyk, wokoło nary. Ludzi weszło tylu, że można było tylko siedzieć ciasno obok siebie. – Zamykaj! – krzyczeli spekulanci. – Więcej się nie zmieści! Drzwi się zatrzasnęły, zgrzytnął zamek. Pasażerowie oglądali obrażenia odniesione podczas wsiadania. Dopiero teraz Klim zauważył, że nie było tutaj żadnych kobiet. To zrozumiałe. Trzeba by szalonej niewiasty, żeby się pchała w taką ciżbę, w ogólny wagon bez garderoby. Jak tu wywieźć Ninę w takich warunkach? Anton Emiliewicz nie mógł oddychać – ktoś go uderzył w splot słoneczny. – To nic, to nic, dobrze, że pan jest cały – mówił, oglądając urwaną rączkę walizki. – Myślałem już, że nie jestem zdolny do takich wyczynów, a tutaj proszę! Zdumiewa jednak takie dzikie zachowanie, co? Człowiek przyzwyczaja się do uprzejmości… Jeśli spotyka się na schodach sąsiada, trzeba się ukłonić, certować trochę: „Proszę przodem, drogi panie”, „Ależ nie, pan pierwszy!”. A tutaj ludzie zachowują się jak świnie przy korycie, jakby się bali, że dla
nich zabraknie pomyj. Ale tak naprawdę, na co my się skarżymy? Nie dalej jak sześćdziesiąt lat temu w „Wiadomościach” drukowano takie ogłoszenia: „Najlepsze psy można nabyć za cenę chłopskiej rodziny”. Jeżeli obywateli przez wieki traktowano jak bydło, to skąd mieli nabyć ludzkich manier? Pociąg szarpnął, pasażerowie zaczęli rozpakowywać jedzenie, wyjmowali kapciuchy z machorką i po chwili wagon wypełnił się gryzącym dymem. Klimowi się poszczęściło – zajął miejsce przy ścianie podziurawionej serią z kulomiotu. Przez dziurki dostawał się lodowaty wiatr, ale było to przynajmniej świeże powietrze. Ludzie, przyzwyczaiwszy się do nowej sytuacji, zaczęli mówić wszyscy naraz. Dziarski kapłan basował nad wszystkimi: – Dawniej nazywaliśmy Pana Boga Niebiańskim Carem, a Bogurodzicę Carycą. Trzeba z tym skończyć. Car to zwykły satrapa, a zatem Boga nie należy obrażać. Spekulanci rechotali. – A pewnie, pewnie, niech odtąd będzie niebiańskim przewodniczącym. Niebawem wszystko – ubrania, rzeczy, twarze – pokryło się białym nalotem. – To mączny pył – szepnął Anton Emiliewicz. – Spekulanci wiozą prowiant do Moskwy i Piotrogrodu. Tam z jedzeniem jest gorzej niż u nas. O wiele gorzej. Wagon się trzęsie, więc kurz leci z bagaży. Klim patrzył na brodate, surowe twarze. W sowieckich gazetach przedstawiano spekulantów jako słabe, ale sprytne ciapy. No, no… Żeby jeździć w przepełnionych wagonach za siedem gór i siedem rzek, taszczyć wielkie wory, codziennie ryzykować wszystkim, potrzeba takiej siły woli, takiego zdecydowania, jakie nie śniły się gabinetowym felietonistom. Spekulanci żywili miasta, bo w rządowych sklepach tygodniami nie było towaru. Na przystankach nie otwierano drzwi. Z zewnątrz walono w deski kolbami, grożono wrzuceniem granatu pod wagon. – Nie ma miejsc! – krzyczał pop-rewolucjonista. Przez maleńkie okienko pod sufitem podawał miejscowym chłopaczkom kociołek, żeby przynieśli wrzątku. Rozliczał się sucharami. Ludzie grali w karty, śmiali się z dowcipów i mówili, na której stacji jest porządny naczelnik. Stopniowo głosy cichły. Rozlegało się chrapanie, trzask polan w piecu. Klim oparł głowę na złożonych na kolanach rękach. Ni to zasnął, ni to oderwał się od rzeczywistości, wspominając wczorajszą noc. W pokoju było dobrze napalone. Zielona lampa rzucała odblaski na boki porcelanowych koni, stojących na komodzie, na płaszczyznę lustra w drzwiach szafy. Przerażenie – zupełnie jak przed samobójstwem – zlewało się z ciepłą, pulsującą radością, kiedy
obejmował Ninę i czuł, jak kobieta dotyka jego twarzy, słuchał jej głosu. – Namaluję cię… Właśnie tak, palcami… Najpierw policzek, potem brew… teraz ucho, przylegające do głowy jak u okrutnego mordercy. – Dlaczego mordercy? – Nie wiem… Mówią, że jeśli ktoś ma przylegające uszy, jest zdolny do najgorszych postępków. Ona także myślała o następnym dniu, wiedziała, że tak trzeba, ale nieświadomie oskarżała Klima o determinację w tym wyjeździe i dążeniu do doprowadzenia spraw do końca. W zdecydowaniu, aby ją porzucić, choćby tylko na jakiś czas. Klim przeklinał swoje niedbalstwo. Powinien jeszcze jesienią wykraść Ninę, wywieźć, uratować przed tym wszystkim. Próbował oderwać ją od złych myśli. – Narysuj mi wielkie mięśnie, chociaż na sowieckim wikcie niebawem całkiem zmarnieję. – Nie zamierzam. Muskularnie powinien być zbudowany mężczyzna z ludu. Ale rasa wymaga delikatności. Co za koszmar przenieść się z tego połyskującego raju do wypełnionego chrapaniem, cuchnącego wagonu! Trzeba było zostać, przepaść, zgubić siebie, ale jednak razem… Stukot kół: tak-trze-ba, tak-trze-ba, tak-trze-ba… 6 Do Piotrogrodu dotarli dopiero po tygodniu. Niemcy nacierali, ludność się rozpraszała, więc bolszewicy zarządzili, aby nikogo nie wypuszczać z miasta, żeby państwo radzieckie nie padło z braku poddanych. Ze strachu przed szpiegami i dywersantami do stolicy także nie wpuszczano bez specjalnego zezwolenia. Klim i Anton Emiliewicz przesiedzieli kilka dni w Wysznim Wołoczku, zanim zdołali załatwić sobie miejsca w pociągu do Piotrogrodu, dzięki zagranicznemu paszportowi jednego i ważnej delegacji drugiego. Tę delegację do Finlandii w sprawach służbowych ojciec Luboczki sam sobie wypisał. Ostatnią część drogi spędzili w komfortowych warunkach, to znaczy w prawie pustym końskim wagonie. Za to napatrzyli się na przepełnione składy, zmierzające w kierunku południowo-wschodnim. Mimo mrozu, ludzie jechali na dachach wagonów i na buforach. Klim widział zamarznięte trupy walające się pod nasypami, obserwował ślady katastrof – wykolejone, rozgrabione i spalone pociągi. Na Dworcu Nikołajewskim tłum okupował kasy, czerwonogwardziści tupali butami, gdzieś z daleka słychać było wystrzały. – Niemcy idą… Niemcy… – rozlegało się ze wszystkich stron.
Prospekt Ligowski wypełniały załadowane wozy. Spod brezentu sterczały biurka i drzewca zwiniętych sztandarów. Woźnice wrzeszczeli na siebie, trzaskały baty, rżały konie. Na wozach siedziały owinięte w chusty kobiety i dzieci. Anton Emiliewicz spojrzał zdumiony na Klima. – A co to za wędrówki ludów? – Władza przenosi się do Moskwy – mruknął stojący opodal mężczyzna w karakułowej czapce. – Razem z rodzinami, służbą i nałożnicami. Niemcy z aeroplanu zrzucili bombę na Fontankę. Widzicie, jak bolszewików rozrzuciła fala uderzeniowa? We wzburzony, ciekawski tłum wjechali kawalerzyści. – Rozejść się! Precz! Precz! – krzyczeli z wyraźnym obcym akcentem. – Łotysze… – Mężczyzna w karakułowej czapce wzruszył ramionami. – Co tutaj robią? – spytał Klim. – Ochraniają rząd. To dezerterzy, jak wszyscy inni, tylko że Rosjanie rozjechali się po wsiach dzielić ziemię, a Łotysze nie mogą wracać do domów, bo w Kurlandii i Inflantach siedzą Niemcy. No to się najęli Sowietom za strawę. Powiadają, że o lepszych najemników trudno. Po rosyjsku nic nie rozumieją, nawet łapówki takiemu nie dasz. Anton Emiliewicz, który dobrze znał Piotrogród, wyjaśnił Klimowi, jak dotrzeć do ambasady. – Z Newskiego Prospektu skręcisz na Litiejny, a tam zapytasz o cerkiew pod wezwaniem Panteleja. Ambasador mieszka naprzeciwko niej. A ja teraz udam się do Smolnego, po zezwolenie na wyjazd. Wieczorem spotkamy się u Chitruka. Pamiętasz adres? Klim pokiwał głową. Chitruk był przyjacielem Antona Emiliewicza i zgodnie z tym, co powiedział ojciec Luboczki, powinien ich przenocować. 7 Wspaniałe budynki niczym pleśnią zarosły pisanymi ręcznie ogłoszeniami. Żeby pozbawić opozycyjne gazety dochodów, bolszewicy wprowadzili państwowy monopol na reklamę, więc teraz wszelkie „kupię i sprzedam” rozpełzły się po ścianach i słupach ogłoszeniowych. Dookoła przemykali zziębnięci, przygarbieni ludzie. Połowa wystaw była rozbita, a okna przypominały czarne wejścia do pieczar. Zamiast szyldu nad dawnym sklepem widniały wielkie litery: „Obywatele! Ratujcie anarchię!”. Widać przyszły takie czasy, że nawet anarchia wołała o ratunek. Klim szybko odszukał pięciopiętrowy budynek z kolumnami. Ambasadę ochraniali polscy żołnierze w
rogatywkach i długich płaszczach. Pokazał im paszport, a dowódca warty wezwał maleńką czarnowłosą sekretarkę. Klim powiedział jej, że przyjechał do Rosji w sprawach rodzinnych i chciałby wrócić do Buenos Aires. – Proszę za mną – powiedziała kobieta. W poczekalni na parapetach i szafach stały świece. – Co raz wyłączają prąd – wyjaśniła sekretarka. – Nocami jest, trzeba powiedzieć, okropnie. Niedawno obrabowano włoskiego ambasadora, zabrali mu portfel i płaszcz. Najpierw przysłali nam do ochrony kadetów, ale kiedy nastąpiła rewolucja, sami musieliśmy bronić ich przed tłumem. Na szczęście są tu teraz Polacy, ale i w nich nie możemy pokładać nadziei w razie większego zamieszania. – Argentyna nie uznała Sowietów? – spytał Klim. Sekretarka spojrzała na niego zdziwiona. – Nikt ich nie uznał. Siłą przejęli władzę, konfiskowali własność zagranicznych obywateli i odmówili spłacania długów Rosji. Kiedy Trocki przyszedł do brytyjskiego ambasadora, ten nie wpuścił go dalej niż do przedpokoju. – A Sowiety was uznają? – Ambasadorzy wręczali listy uwierzytelniające poprzedniemu rządowi, dlatego nie mamy zapewnionej nawet nietykalności. Korpus dyplomatyczny co jakiś czas zbiera się w ambasadzie amerykańskiej, ale nikt nie wie, co robić, wyjeżdżać czy zostać. Z jednej strony powinniśmy dbać o interesy naszych obywateli, ale z drugiej trudno mówić o jakiejkolwiek współpracy z Sowietami. Trocki grozi aresztowaniem każdemu, kto będzie nastawiać rządy innych krajów przeciwko bolszewikom. Już zapoznaliśmy się z planami Twierdzy Szlisselburskiej. Powiadają, że najwygodniejsze cele są od numeru trzydzieści do trzydzieści sześć. Klim nie spodziewał się, że dyplomaci mają tak niewielkie wpływy. – Mogę porozmawiać z panem ambasadorem? – zapytał. – Zaraz pana zapowiem – zreflektowała się sekretarka. – Proszę tutaj spocząć. W ambasadzie panowała martwa cisza, nie poruszało się nawet wahadło ściennego zegara. Klim kilka razy przeszedł się po pomieszczeniu, wziął ze stolika „Prawdę” datowaną na 23 lutego 1918 roku. Niemieccy generałowie zorganizowali bataliony uderzeniowe i znienacka, zupełnie bez uprzedzenia, napadli na naszą armię, spokojnie przystępującą do demobilizacji. Lecz obrona jest już organizowana. Krzepnie i będzie się wzmacniać z każdym dniem. Wszystkie nasze siły zostały rzucone do walki z niemieckimi białogwardzistami!
– Señor Martinez-Campos czeka na pana – wezwano Klima. Pan ambasador był mężczyzną pod pięćdziesiątkę. Nosił elegancki garnitur, miał podkręcone ku górze wąsy i czarne, niespokojne oczy. – Bardzo mi miło pana poznać – powiedział, wyciągając drobną, ale silną dłoń. – Proszę usiąść. Pan od dawna w Rosji? Pół roku? Zdaje się, że razem byliśmy świadkami błyskawicznego upadku potężnego państwa. Jak to się mogło stać? – Okrutnie zły zbieg okoliczności – rzekł Klim. Ambasador wziął ze stołu kościany nożyk do papieru, pokręcił nim w palcach. – Niepojęte są meandry słowiańskiej duszy – uśmiechnął się po chwili milczenia. – Kilka razy spotkałem się z Leninem, to człowiek wielkiej kultury, ale zupełny fanatyk… Zdaje się, że jedyny dekret jego rządów, który wyszedł Rosji na dobre, to przejście z kalendarza juliańskiego na gregoriański. Martinez-Campos usiadł przy biurku, położył przed sobą ręce, splótł palce. Spinki w mankietach lśniły mętnym złotem. – Radzę panu wyjechać jak można najszybciej – oznajmił, patrząc Rogowowi w oczy. – Jeśli nie ma pan pieniędzy, rząd udzieli panu kredytu. Ale wyjechać można tylko przez Archangielsk lub Władywostok, granice są zamknięte. Może jeszcze być Finlandia, gdyby zdołał pan zdobyć pozwolenie wyjazdu od Sowietów. Jeśli wybierze pan ten wariant, wypiszę zaświadczenie do Komisariatu Spraw Zagranicznych. – Muszę wywieźć również rodzinę – wyjaśnił Klim. – Mojej narzeczonej zabroniono opuszczać miasto. – Jest obywatelką Argentyny? – Nie, ale… Martinez-Campos nie patrzył już na gościa. Na jego twarzy pojawił się wyraz znużenia, jakby zawczasu wiedział, co zaraz usłyszy. – Nie mogę w niczym pomóc. Otrzymałem dyrektywę, aby nie wydawać wiz obywatelom rosyjskim. Klim poczuł zimny dreszcz na plecach. – Dlaczego?! – W Buenos Aires obawiają się, żeby bolszewicka zaraza nie pojawiła się i u nas. – Nawet jeśli chodzi o żonę Argentyńczyka? Mamy zamiar się pobrać, po prostu nie zdążyliśmy z formalnościami… – Nie ma wyjątków dla nikogo. Niech pan wyjedzie, señor Rogow, w przeciwnym razie pan zginie.
Nie można dać więcej, niż się posiada… Rozdział 14 Bogini skoroszytów 1 Klim szedł ulicą szybkim krokiem. Cesarstwo papierów… Na każde działanie trzeba otrzymać zezwolenie: kartki to przepustka do jedzenia, zezwolenie jest przepustką do wagonu, a wiza do szczęścia osobistego. Potrzeba zaświadczenia, że jest się go godnym. Do diabła, co teraz robić? Może wystawić pomnik własnej naiwności? No dobrze, teraz najważniejsze to wrócić do domu. Plac Znamieński był pełen ludzi. Klim przebił się do dworca, razem z tłumem wpłynął do środka. Żołnierz z czerwoną opaską na rękawie upominał oczadziałych niespokojnym oczekiwaniem ludzi: – Nie spać! Patrzeć na rzeczy, bo ukradną! Przy kasach stała kolejka, a nad nią brzmiał kobiecy głos: – Biletów nie ma i nie będzie! Według rozporządzenia Przewodniczącego Centralnego Kolegium do spraw Ewakuacji z miasta wyjeżdżają tylko kobiety, dzieci oraz instytucje rządowe. Kasjerka chciała zamknąć okienko, ale Klim jej nie pozwolił. – Jestem zagranicznym dziennikarzem, muszę się szybko dostać do Niżnego Nowogrodu. – Obcokrajowcom w związku z ewakuacją biletów się nie wydaje. Perony zostały zablokowane przez uzbrojone kordony. Ani z biletami, ani bez nich, nie można się było dostać do pociągów. 2 Po nocnym niebie błądziły mętne promienie reflektorów, w dali wyły fabryczne syreny, prądu nie było w żadnym domu, czekano na niemieckie balony. Klim odszukał duży, wielorodzinny dom przy Mchowej, gdzie mieszkał Chitruk. Ciemna klatka schodowa, czwarte piętro… Zza obitych wojłokiem drzwi dochodziły głosy. Klim zapukał. Otworzyła mu pokojówka ze świecą w dłoni. – Już dawno na pana czekamy – powiedziała, kiedy Klim się przedstawił. – Anton Emiliewicz
powiedział, że pan przyjdzie. Proszę nie zdejmować płaszcza. Mieszkanie było wyziębione, zadymione i pełne gwaru. Kucharka niosła właśnie kipiący samowar. – Och, przepraszam, żeby się pan tylko nie oparzył! Wokół stołu, oświetlonego lampą naftową, zebrali się pogodni, natchnieni ludzie w szubach. – A oto mój krewny, proszę go dobrze przyjąć! – uwijał się Anton Emiliewicz. Klim witał się z obecnymi, nie zapamiętując ani imion, ani twarzy. Zmęczony usiadł na fotelu pod ścianą. Pokojówka podała mu szklankę herbaty. – Proszę wybaczyć, że esencja byle jaka, ale innej nie mamy. Anton Emiliewicz podsunął się do Rogowa. – Jak sprawy? – spytał szeptem, żeby nie przerywać wysokiemu, siwowłosemu mówcy, wyrzekającemu na Sowiety. – Źle – odparł Klim. – Wiz nie dadzą, a biletów do Niżnego nie można dostać. – Ambasador odmówił? No, no! – westchnął Anton Emiliewicz. – Chce pan coś zjeść? Pobiegł dokądś, przyniósł czarnego chleba. – Borys Borysowicz to nasz bogacz. – Wskazał mówcę. – Jego żona jest z dziećmi w Kijowie, a on pobiera na nich kartki i żyje jak baron. Siedem funtów chleba to całkiem nieźle, prawda? – A jak panu poszło? Anton Emiliewicz wyjął z kieszeni karteczkę. Zaświadcza się, że okaziciel tego dokumentu, towarzysz Anton Emiliewicz Szuster, jest rewolucyjnym dziennikarzem. Zezwala się na wyjazd służbowy do Finlandii. Wszelkie radzieckie organizacje winny mu okazać wsparcie i pomoc. Anton Emiliewicz opowiedział o wizycie w byłym Smolnym Instytucie Szlachetnie Urodzonych Panien, w którym zasiadła sowiecka władza. – Co się dzieje dookoła, aż trudno uwierzyć – szeptał wzburzony. – Na skwerze instytutu kuchnie polowe, samochody pancerne, czerwonogwardziści chodzą z pochodniami… W Smolnym szykowano się do obrony Piotrogrodu. Formowano oddziały robotnicze, coś rysowano na mapie sztabowej, a jednocześnie wysyłano komisariaty do Moskwy. Wielu urzędników otrzymywało wymówienie i powiększało jeszcze bardziej wszechobecny chaos.
– Przy mnie nadeszły wiadomości, że udało się powstrzymać natarcie z południowego zachodu, z kierunku na Narwę – mówił dalej starszy dziennikarz. – Coś się Niemcom nie powiodło i odstąpili, chociaż miasto jest ewidentnie bezbronne, można je wziąć gołymi rękami… W Smolnym zapanowała niesamowita radość! Od razu poszedłem do przewodniczącego, żeby wyjaśnić, czego potrzebuję, i zaraz dostałem to zaświadczenie. Idź i ty, dopóki jest możliwość. Bolszewicy dobrze wiedzą, że ich rządy długo się nie utrzymają, chcą się więc jak najszybciej nachapać. – Ile pan zapłacił? – spytał ponuro Klim. – Pięćset rubli złotymi dziesiątkami. To za jedną przepustkę. A Klim potrzebował trzech: dla Niny, Żory i Sofii Karłowny, którą synowa obiecała zabrać ze sobą. Ponadto wszyscy troje dostali zakaz opuszczania miasta, a zatem nawet półtora tysiąca mogło się okazać za mało. Tymczasem Rogow miał w kieszeni tylko dwieście rubli w kierenkach przypominających etykiety z butelek wody mineralnej. Niewiarygodne atrakcje „rosyjskiej trampoliny” – w październiku człowiek był bogaty niczym padyszach, a w marcu już musiał uznać, że jedyną szansą na zdobycie pieniędzy jest obrabować bank. Chociaż po wizytach bolszewików nawet tam nie było czego szukać. 3
Borys
Borysowicz Chitruk był starym rewolucjonistą. W latach osiemdziesiątych poprzedniego wieku, obawiając się buntowniczych studentów, władze wprowadziły wysokie czesne za naukę, żeby uczelnie były dostępne tylko dla bogatych kupców i arystokracji. Studenci wyszli demonstrować, pobili się z Kozakami. Chitrukowi na pamiątkę tamtych wydarzeń pozostała blizna na twarzy po nahajce. Został aresztowany i jak wielu innych wcielony do wojska. Ale rząd się przeliczył. Rewolucyjnie nastawieni studenci rozlali się po garnizonach i niebawem nawet w najdalszych miastach zadźwięczało niesłychane hasło „Precz z samodzierżawiem!”. Chitruk dosłużył się stopnia oficerskiego, został zdymisjonowany, a po powrocie do stolicy zajął się działalnością wydawniczą. Wysoki, z bujną grzywą siwych włosów, przyprawiał cenzorów i policjantów o poważny ból głowy. Gazety Chitruka zamykano, jego karano, osadzano w Krestach, ale on po wyjściu uporczywie wracał do poprzedniej pracy, owiany sławą i otoczony zachwyconymi wielbicielami, gotowymi pójść za nim na koniec świata. Nazwisko swojego wodza rozszyfrowali jako „Chytry Przywódca”. Z bolszewikami wydawca walczył z takim samym uporem jak przedtem z żandarmami. – Ukradli nam rewolucję! – szumiał podczas nocnych zebrań. – Znów została wprowadzona haniebna cenzura, w gazetach są białe plamy. Nie możemy siedzieć z założonymi rękami! Jego zmarszczki poruszały się, a na czole pojawiały się trzy bruzdy, przypominające ptaki z rozłożonymi skrzydłami, unoszące się jeden nad drugim. W dzień ewakuacji rządu Chitruk zebrał u siebie dziennikarzy, redaktorów i karykaturzystów, całą swoją ulubioną twórczą brać. – Znalazłem pieniądze na wydawanie gazety – oświadczył. – Daje kupiec, którego dopiero uwolniono z lochu. Papier jest, zezwolenie załatwione na podstawionych ludzi, z drukarnią się dogadałem. Odpowiedział mu wielki entuzjazm. – Kiedy wychodzimy? – Pojutrze. To będzie dziennik. Praktycznie nie mamy konkurencji. W większości gazet pracują tacy mędrcy, że zmiłuj się, Panie. Nabrali żurnalistów, którzy myślą, że imperializm to jakiś region… bodaj w Anglii. Aplauz, spór o kierunek pisma, oczywiście bardzo radykalny. Chitruk rozdzielał zadania, zarządzał i dawał awanse. Jadowity wstępniak, poświęcony formowaniu Armii Czerwonej. Zdaje się, że ktoś niedawno mówił, jakoby wojenna eksploatacja narodu była charakterystyczna tylko dla ciemiężycieli! Druga strona – reportaż o Nowoaleksandrowskim targu, na którym rozkwitł nieskrępowany handel przedmiotami antykwarycznymi i luksusowymi, zabranymi przeklętym
burżujom. W ostatniej kolumnie satyryczne wiersze o zdychającym w bagnie łosiu, do którego przyssały się pijawki. – Może wasz krewniak też coś napisze do gazety? – spytał Chitruk Antona Emiliewicza. – Mówił pan, że poszedł w pańskie ślady i został dziennikarzem. Ojciec Luboczki opisał sytuację Klima. – Jednakowoż… – wymamrotał Borys Borysowicz. – A może niech mi pan to opowie dokładniej. 4 Kiedy goście się rozeszli, Chitruk zaprowadził Antona Emiliewicza i Klima do pokoju kanapowego. Dał im na noc dwa polana. – Wybaczcie, ale w tym pokoju zazwyczaj nie palimy. Na takie mieszkanie trzeba by mieć sążeń drewna tygodniowo, a skąd je brać? W czternastym roku taka ilość kosztowała osiem rubli, a teraz czterysta. Zwrócił się do Antona Emiliewicza: – I jak, nie przemyślał pan sprawy z wyjazdem? Ze swoją encyklopedyczną wiedzą bardzo by się pan nam przydał! Anton Emiliewicz westchnął ze smutkiem. – Pan, drogi Borysie Borysowiczu, ma tyle wewnętrznego ognia, że nawet nie zauważa pan zimna. A ja nie mogę żyć bez należytego ogrzewania i gorącej wody. Mam chory krzyż. Chitruk usiadł na kanapie obok Klima. – A pan co zamierza? – Nie wiem… – Rogow potrząsnął głową. – Dzisiaj na dworcu słyszałem, że wielu ludzi wybiera się z Piotrogrodu na piechotę lub saniami. – Niech się pan nie wygłupia! – rozgniewał się gospodarz. – Na dworze jest mróz, a pan nie ma ani walonek, ani kożucha. Za trzy godziny zamarznie pan na śmierć, albo nawet pan nie zdąży, bo zabiją pana za burżujski wygląd. Klim milczał. – Gołąbeczku, tak czy inaczej, musi pan gdzieś mieszkać, zanim uda się panu zdobyć bilet – powiedział po chwili Chitruk. – Może zatrzyma się pan na razie u mnie? Tym bardziej że obawiam się,
czy mi nie dokwaterują przedstawicieli proletariatu. Robotnicy, którzy nie mają się gdzie podziać, otrzymują „klasowe mandaty” i rekwirują „zbędne” pokoje w bogatych mieszkaniach. A kiedy sobie wyobrażę, że jacyś tam michriutki7 będą gotować na moim piecu i chodzić do mojej toalety, niedobrze mi się robi. Tym bardziej że jak sam pan widzi, odbywają się u mnie ciągle zebrania, a nie damy rady omawiać spraw, jeśli ktoś tu stale będzie. – Dlaczego nie zaprosi pan przyjaciół? – spytał Klim. – Przyjaciele sami szukają kogoś do zagęszczenia lokali. W mieście nie zostało już prawie wcale porządnych ludzi, wszyscy się rozjechali. Niech pan zostanie. Z kartkami jest wprawdzie krucho, bo ostatniej kategorii, to znaczy burżujom dają dosłownie skibkę chleba, a jeśli chodzi o obcokrajowca, zupełnie nie wiem, jak jest. To co, zgadza się pan? Klim skinął głową. – I znakomicie – ucieszył się Chitruk. – Jutro pójdzie pan do administracji i się zamelduje. Tam jest taka sekretarka… dziwna… Przyjęła sobie imię Durga – ni to od durna, ni od skarga. Zresztą, sam pan zobaczy. 7 Z ros. niezguła, nieudacznik. 5 Administracja mieściła się w dawnej portierni. Na brązowych drzwiach wisiało obwieszczenie, że Piotrogród znajduje się w stanie wojny. Zabrania się wychodzić z domu między szóstą wieczorem a szóstą rano. Wszyscy przyjezdni powinni bezzwłocznie się rejestrować. Klim zapukał i wszedł. Na ścianie pogrążonego w półmroku biura wisiały dwa portrety – Lenina i wielorękiego Sziwy. Pod nimi zasiadała kobieta w malinowej czapce z dzianiny. – Pokój wam – powiedziała obojętnie i zapaliła wiszącą nad stołem miedzianą kadzielnicę. Szaroniebieski dym popłynął ku zakopconemu sufitowi. Kobieta długo machała dłonią w rękawiczce o obciętych palcach, żeby zgasić zapałkę. – Muszę się zameldować – powiedział Klim. Podniosła na niego okrągłe, jasne oczy. – Chwała Bogu, że nie żenić się. Bo przyszedł tutaj jeden taki spod trzynastki, chciał się swatać. Ja tu pracuję. Gromadzę dokumenty w niebieskich teczkach, przeze mnie przechodzą kartki aprowizacyjne i wnioski o powiększenie powierzchni mieszkalnej, nic więc dziwnego, że wielu bierze pokusa. Durga! – przedstawiła się nagle i tak energicznie uścisnęła dłoń Klima, jakby chciała mu zrobić krzywdę.
On również uścisnął szczupłe palce. Zgodnie z Księgą o bóstwach i demonach, którą Klim podarował bratu Niny, Durga była indyjską boginią-wojowniczką, chroniącą porządek świata. Kazała Klimowi usiąść na wielkim bębnie kielichowym i zaczęła studiować argentyński paszport oraz zgłoszenie Chitruka tymczasowego meldunku gościa. – Obcokrajowiec… Tak zapiszemy. Ki diabeł was tutaj przyniósł? Przy czym odpowiedzi są wymagane na piśmie. Durga podała Klimowi duży zeszyt oprawiony w ceratę, w którym na pierwszej stronie znajdowały się pytania jak w ankietach. – Okólników z komitetu kwaterunkowego nie można się doczekać, tak że sama wszystkie kwestie zestawiłam – powiedziała, zauważywszy niedowierzające spojrzenie Klima. – Piszcie, proszę, powinnam wiedzieć, kogo rejestruję w kamienicy. Durgę interesowało wszystko – od pochodzenia do szczególnych cech charakteru. Ostatnie pytanie brzmiało: „Co pan/pani sądzi o aktualniej sytuacji?”. Klim miał ochotę napisać: „Niech mnie diabli porwą, jeżeli cokolwiek rozumiem”, ale nie chciał przysparzać sobie kłopotów. Durga wnikliwie przeczytała ankietę. – Tak, Rogow Kliment Aleksandrowicz, rok urodzenia tysiąc osiemset osiemdziesiąt dziewięć… W rubryce „Zawód wykonywany” wpisał pan, że pisze… A co dokładnie? – W ostatnim czasie odpowiedzi do ankiety. – I ten też! – Durga popatrzyła z wyrzutem na Lenina. – Chitruk pisze nikomu niepotrzebne apele, Połtawski spod piątki pisze wiersze, Artiomow z dziesiątego pisze koncerty skrzypcowe, a kiedy ma pieniądze na kokainę, to jeszcze objawienia boskie… Dlaczego nikt nie napisze, jak dalej żyć? – Kobieta opuściła przykrywkę na kadzielnicę i spojrzała potępiająco na Klima. – Znajomy sprzedał mi funt amerykańskiej mąki kukurydzianej i puszkę francuskiej margaryny. A w domu nie mam nic oprócz sody i soli. Pytanie, co mam teraz zrobić z tym dobrem? W książce kucharskiej wszystkie przepisy jak na złość: „Weź trzy funty świeżej cielęciny…”. Skąd mam wziąć, pytam? Powiedzcie mi coś o mące kukurydzianej, a nie o mięsie, które już nawet nie istnieje w naturze! – Zróbcie sobie tortillę – poradził Klim. – To takie ciasto, w swoim czasie tylko tym się żywiłem. Opowiedział jej, że kiedy przyjechał do Buenos Aires, nie miał nawet centavo przy duszy, nie mówił po hiszpańsku i nie mógł znaleźć pracy. Rosyjski ojczulek pozwolił mu nocować w bibliotece przy cerkwi Świętej Trójcy, a gotować musiał to, co Bóg dał, w tym tortille z mąki kukurydzianej. – No i piszecie nie jakieś głupoty, ale pożyteczne rady! Może wiecie też, co można przyrządzić z ziemniaczanych łupin i łebków śledziowych? Pamiętacie, jak wcześniej sprzedawali książki Obiad za dziesięć kopiejek? Tego właśnie trzeba narodowi! A swojemu Chitrukowi przekażcie, żeby tak się nie stawiał.
Klim wzruszył ramionami. – Nie może patrzeć obojętnie na… – Obojętność to spokój duszy – warknęła Durga. – Do wszystkiego odnosicie się tak samo, z otwartym sercem, ale nie oczekujecie niczego od nikogo i dlatego nie cierpicie. I tak powiedzcie Chitrukowi! Zanotowała sobie przepis na tortillę i zapisała Klima do rejestru. – Zajdźcie wieczorem, to poczęstuję was tą potrawą. Rozdział 15
Piracka taktyka 1 Strajk nauczycieli zamarzł dopiero w środku zimy. Żora zjawił się w wyziębionym budynku gimnazjum i zdębiał – w korytarzach tłoczyły się skonfundowane dziewczęta! – Wprowadzamy system koedukacyjny – oznajmił nowy dyrektor. – Kobiety zostały zrównane w prawach z mężczyznami, dlatego wszyscy uczniowie będą siedzieli w jednej klasie. To było tak dziwne, że przez kilka pierwszych dni Żora tylko gapił się na zakutane w chustki dziewczęce głowy. Potem w klasie zjawiło się sześciu młodych ludzi, przeniesionych ze szkoły rzemiosł. Trzymali się z boku, popatrywali bezczelnie na gimnazjalistów i nazywali ich „zgniłą inteligencją”. – Nic tu po was, miłościwe państwo! Żora kilka razy pokłócił się z nimi, ale za każdym razem sprawa kończyła się wezwaniem do dyrektora i groźbą wyrzucenia. „Rzemieślnicy” utrzymywali przyjazne stosunki z młodymi komunistami. Ludzie się ich bali, nadskakiwali im, na walnym zgromadzeniu uczniów i pedagogów właśnie ich wybrano, aby pilnowali na stołówce, żeby kucharze po równo rozlewali zupę z kaspijskich płotek. Najpierw ogłoszono, że sowieckie szkoły będą wolne od jakiegokolwiek ideologicznego nacisku, bo nauka powinna znajdować się poza wpływami religii i polityki. Jednakowoż już na pierwszej lekcji historii w klasie siódmej zaczęły się bajeczki o bohaterskich marynarzach, którzy wzięli szturmem Pałac Zimowy, i aresztowanych tchórzliwych ministrach-kapitalistach. Tak jakby każdy uczeń nie wiedział, jak naprawdę wyglądają „rewolucyjne wojska” i nie słyszał opowieści o pijackich orgiach w Piotrogrodzie w pierwszych dniach po przewrocie. Na zajęciach z literatury wątły staruszek, co i raz zaglądając do konspektu, zaczął opowiadać o proletariackich pisarzach, a przede wszystkim o Maksymie Gorkim. Żora nie wytrzymał: – „Człowiek – to brzmi dumnie”? Ale jaki człowiek, jeśli wolno spytać? Bo bywają bardzo różni. Nie bardzo orientował się w twórczości Gorkiego, Demiana Biednego i im podobnych, ale ich nazwiska zlały się z tym, przeciw czemu młody mężczyzna miał zamiar walczyć do końca. – Czyżby nie było o kim mówić w rosyjskiej literaturze? – oburzał się. – Sasza Puszkin, Liowka Tołstoj, Kola Gogol… Dziewczyny w niemym zdumieniu patrzyły na niego. – Jak śmiesz tak ich nazywać?! – żachnął się nauczyciel. – Przecież to jakieś bluźnierstwo! – Kupin sam jest poetą – podpowiedzieli z tylnych ław. – Puszkina ma za brata. I rzeczywiście tak było. Za każdym razem, kiedy Żora brał się do ulubionych książek, opanowywało
go poczucie pokrewieństwa i wspólnego dziedzictwa. – Tylko głupiec może uważać, że Puszkin urodził się jako święte popiersie z brązu – powiedział pogardliwym tonem. – Won mi z klasy! – wyszeptał nauczyciel. Niebawem na ścianie męskiej ubikacji pojawił się wierszyk: Wykładał pilnie literaturę Gotów jej wznosić modły. Ulepił z łajna więc podłą kulę, By skończyć żywot – też podły. Przezwisko Podła Kula na stałe przylgnęło do nauczyciela literatury, a były wzorowy uczeń Gieorgij Kupin spadł na jedno z ostatnich miejsc w klasie. Pedagodzy uważali go za niebezpiecznego i na wszelki wypadek budowali sobie ostrokół z jedynek. 2 Kola Rukawicyn spotkał Żorę w szatni. Był całkiem blady. – Słyszałeś? Bolszewicy okupili się Niemcom, zawarli pokój na ich warunkach. Patrz! Podał koledze przepisany odręcznie tekst. Żora czytał i nie wierzył własnym oczom – na zachodzie granice Rosji miały kształt jak za Księstwa Moskiewskiego, Ukraina ogłosiła się niezawisłym państwem, Niemcom zagwarantowano uprzywilejowany status – ich własność nie podlegała nacjonalizacji, mogli bez cła wywozić wszelkie towary i otrzymywać odszkodowania za mienie utracone podczas działań wojennych. Rosja winna była spłacać cesarzowi i jego sojusznikom carskie długi, armię i flotę rozwiązywano, czarnomorskie okręty przekazywano wrogowi. Bolszewicy odebrali własnym obywatelom wszelkie prawa, ale pozostawiali je Niemcom. – Władze nie odważyły się tego opublikować – powiedział Rukawicyn. Żora oddał mu kartkę. – Chodźmy – powiedział zrezygnowanym tonem. W klasie działy się rzeczy niewiarygodne. Gimnazjaliści skakali po ławkach, dziewczęta piszczały, grzechotały pióra w pudełkach. Na tablicy ktoś napisał: „Niech żyje Rosja!” i „Precz z pokojem brzeskim!”.
Podła Kula miotał się między rzędami. – Ciszej, dzieciaczki… Błagam was, ciszej! Wreszcie bez sił osunął się na krzesło, po chwili znów się poderwał, a spodnie miał z tyłu całe ubrudzone kredą – ktoś specjalnie wysmarował nią siedzenie mebla. Klasa przycichła, oczekując na jego reakcję, ale Podła Kula nie zauważył, co się stało. – Towarzysze dzieci! – zawołał. – Rozumiem wasze niezadowolenie, ale jesteście jeszcze zbyt młodzi, żeby rozumieć znaczenie polityki międzynarodowej. Naszym zadaniem jest uczyć się i uczyć, żeby uczynić z was godnych ludzi. – Z siebie niech pan najpierw zrobi człowieka! – krzyknął Żora i obejrzał się na klasę. – Jak sobie chcecie, ale ja nie zamierzam tutaj tracić czasu. Żora przywykł, że inni biorą z niego przykład. Był prowodyrem, sędzią na pojedynkach i obrońcą młodszych, kiedy starsze roczniki urządzały im „kocenie”. To przez niego siódmoklasiści narzucali płaszcze na ramiona, a plecaki nosili nie na plecach, ale w rękach. Lecz kiedy teraz opuścił klasę, nikt za nim nie wyszedł, nawet Kola Rukawicyn. Na korytarzu Żora usłyszał jeszcze kpiący głos jednego z „rzemieślników”: – A czego się spodziewaliście po hrabiowskim krewniaku? – Niech się z nim rozprawi Gubczeka! – wrzasnął Podła Kula. Gubczeka oznaczało Gubernialną Komisję Nadzwyczajną do walki z Kontrrewolucją i Sabotażem. We wszystkich zakładach pracy wisiały plakaty informacyjne z zakazem numer jeden: zabrania się gromadzenia na ulicach – patrol po dwukrotnym ostrzeżeniu może otworzyć ogień. Wszyscy obywatele i wszelkie organizacje mają obowiązek donosić o nawoływaniu do obalenia władzy radzieckiej pod numerem telefonu dziewięć–czterdzieści trzy albo złożyć pismo z meldunkiem na Małej Pokrowskiej, w domu zarekwirowanym Kuzniecowom. Na podwórzu woźnice ściągali z platformy padłego konia, przeznaczonego na obiady. Wokół zwierzęcia tłoczyli się radośni „kontrolerzy”. – Nagotujemy kapuśniaku, bo zupy rybnej mamy już potąd! Żora wyszedł na Tichonowską, podniósł kołnierz przed wiatrem. Szlachetne oburzenie przygasło. Rzucił gimnazjum i co dalej? Jeżeli bolszewicy utrzymają się przy władzy, nie dostanie na pewno świadectwa dojrzałości, czyli nici z wykształcenia uniwersyteckiego. Dziwna rzecz ta władza. Nie ma znaczenia, czy jest państwowa, czy gimnazjalna, wszystko sprowadza się do jednego, a mianowicie żadne kierownictwo nie jest w stanie kontrolować wszystkich, ludzie podporządkowują się dobrowolnie. Z jakiej przyczyny dzieciaki drżą przed geografem, a chcą pluć na Podłą Kulę? Każdy z nich prowadzi śmiertelnie nudne zajęcia, ale geograf w razie potrzeby tak potrafi stłuc linijką, że siniaki utrzymują się dwa tygodnie. A Podła Kula umie tylko jęczeć „Ciszej, dzieciaczki!”. Pierwszy z nich to gad, łajdak, ale od razu daje odczuć, kto tu rządzi, drugi chce się
przypodobać wszystkim, kokietuje, pragnie pokoju i spokoju, ale tak naprawdę wszystkich się boi i wszystkich nienawidzi. Ta sama historia z bolszewikami i Rządem Tymczasowym. Władza jest tylko wtedy władzą, kiedy nie poddajesz się przy pierwszym okrzyku sprzeciwu, lecz z całych sił chronisz swoje prawo do przewodzenia. Głupio jest żywić nadzieję, że lud nada mi pełnomocnictwa i pójdzie za mną, albowiem sam mnie wybrał. Lud słucha tylko tego, kto jest gotów przegryzać gardła, żeby zająć miejsce na koźle. I tak być powinno – żeby rządzić, trzeba mieć pazury ze stali, mocne szczęki, płonące oczy… Wszystko to mają bolszewicy, a brakuje podobnych przymiotów ich nazbyt mało krewkim przeciwnikom. Dlatego Lenin z Trockim wciąż jeszcze siedzą na Kremlu, a nie na Butyrkach8. Pod cerkwią Świętego Tichona Amafunckiego kilku ludzi rozbijało lód na chodniku. Żora zbliżył się i zobaczył zażywne damy w orenburskich chustach, wąsatych panów w płaszczach z karakułowymi kołnierzami… Obok na wietrze kulił się chłopaczek czerwonoarmista, przestępował z nogi na nogę, dmuchał w zziębnięte palce. – Ej, burżuje, ruszajcie się! – krzyczał na robotników. – Do wieczora się będziecie obijać? Dwie panie przekładały lód na nosze. W jednej z nich Żora poznał Jelenę. – Co tu robisz? – Podbiegł do niej. Dziewczyna upuściła łopatę. – Mamę i tatę aresztowali… A mnie kazali tutaj… – Trzęsła się jak przerażony zajączek. Czerwonoarmista wycelował z karabinu w Żorę. – Won stąd! Żora chwycił za lufę i trzasnął kolbą szczeniaka. Chłopaczek zawył, usiadł w zaspie. Żora rozładował broń i wrzucił naboje do kieszeni. – Nie bądźcie niewolnikami! – zawołał do osłupiałych „burżujów”. – Nie wypełniajcie ich rozkazów! Odrzucił karabin, wziął Jelenę za rękę i poszli. Z tyłu znów rozległy się uderzenia narzędzi o lód. Praca trwała dalej. W drodze Jelena opowiedziała, co się stało. Gubispołkom, to znaczy Gubernialny Komitet Wykonawczy, nałożył na najbogatszych mieszkańców miasta kontrybucję w wysokości pięćdziesięciu milionów rubli. Kupcy zwołali zebrania w Zarządzie Rzemiosła i postanowili w żadnym razie nie dawać pieniędzy. Wtedy bolszewicy zagrozili, że wszystkich posadzą. – Papa próbował przemówić im do sumienia – chlipała Jelena. – Mówił im: „Wyobrażacie sobie chociaż, ile to jest pięćdziesiąt milionów? Zamknęliście nam rachunki bankowe, przeprowadziliście rewizje, u wielu niejeden raz…”. Ale oni nie widzą różnicy między pięcioma tysiącami a
pięćdziesięcioma milionami. Dla nich to po prostu dużo pieniędzy. Gubispołkom nie chciał o niczym słyszeć. Macie dać pieniądze, bo robotnicy z Zakładów Sormowskich trzeci miesiąc pracują bez wynagrodzenia i gotowi się zbuntować. – A co na to ojciec? – spytał Żora. – Zaczął się z nimi wykłócać. Powiedział: „Przypuśćmy, że zbierzemy pieniądze, a wasi robotnicy je przejedzą. I co dalej? Jeśli mi wszystko odbierzecie, nie wypuszczę na rzekę nawet jednego statku”. Oświadczył, że bolszewicy są wrogami ludu pracy, gdyż z rozmysłem niszczą tych, którzy dają ludziom pracę. Przyszli po Bagrowa rano. – Piraci! – zgrzytnął zębami Żora. Właśnie tak postępowali od wieków piraci – zajmowali miasto, rabowali, co znaleźli, a potem szantażowali bogatych kupców. Matkę Jeleny wzięli, nie bacząc na błaganie i zaświadczenie lekarskie o ciężkiej astmie. – Niech mąż się zatroszczy o wasze zdrowie – powiedzieli czekiści. – Jak tylko zapłaci kontrybucję, wypuścimy was. Jeleny nie aresztowali jako niepełnoletniej, ale kazali iść do pracy przymusowej. – Prosiłam, żeby mnie zamknęli zamiast mamy. A oni powiedzieli, żebym tak się nie spieszyła, bo niebawem wszyscy bogacze pojadą na Syberię las rąbać, a kobiety będą tam… No, sam rozumiesz, co będę robić z konwojentami za kawałek chleba albo po prostu za to, żeby nie bili. Wysłali mnie do czyszczenia ulic, a kiedy upadłam, żołnierz zawołał do mnie: „E, ty, sukienkę zadrzyj wyżej!”. Żora wyglądał, jakby rozcierał sobie zmarznięte uszy, ale tak naprawdę zatykał je, lekko uderzał, żeby słowa dziewczyny nie przebijały się przez szum. Inaczej wróciłby na Tichonowską i po prostu zabił młodocianego czerwonoarmistę. 8 Więzienie przejściowe i śledcze w Moskwie, również dla więźniów politycznych. 3 Nina wiedziała już o aresztowaniach. Nakarmiła Jelenę, a potem długo siedziała obok niej na kanapie, obejmując ją i pocieszając. – Możesz mieszkać u nas – powiedziała. – A co zrobimy, kiedy i do nas przyjdą? – spytał Żora. Myślał o tym bezustannie. – Może jakoś przedostaniemy się do stryjka Griszy?
Nina pokręciła głową. – Zatrzyma nas pierwszy patrol. A poza tym muszę czekać na Klima. – Ja też nie pojadę – odezwała się ledwo słyszalnie Jelena. – Rodzicom trzeba nosić paczki. Żora czuł, że powinien coś wymyślić, wpaść na pomysł, jak uratować narzeczoną i siostrę. Jednak zostali osaczeni ze wszystkich stron, nie mieli wyjścia i nie mogli liczyć na niczyją pomoc. W przedpokoju rozległ się skrzyp otwieranych drzwi. – Nino, to oburzające! – wykrzyknęła Sofia Karłowna, wchodząc do saolnu. – Księżnej Annie Jewgienijewnie kazali przysłać troje ludzi, żeby czyścili szalety. Bolszewicy chcą nas specjalnie poniżyć! A co, jeśli i nam coś takiego nakażą? Nina nie dopowiedziała od razu. Wyprostowała się, wygładziła suknię na kolanach. – Ja nie pójdę – powiedziała powoli. – Niech mnie rozstrzelają, niech robią, co chcą. – Ale jeśli pani nie pójdzie, zawloką mnie! – W takim razie też proszę odmówić. Hrabina w milczeniu wyszła z pomieszczenia. – Panie, za co nas tak karzesz? – doleciał głos Furii Zakipirowny. Prześladują nas nie za jakieś przewinienia, ale robią przedstawienie – myślał zgnębiony Żora. – Żeby proletariusze widzieli, jak władza sowiecka walczy z kapitałem. I żeby nie mieli wątpliwości, iż jeśli zażąda, każdy ma robić to, czego chce. 4 Nina uznała, że brat powinien wrócić do gimnazjum. – Przecież sam urządziłeś awanturę. Co chcesz osiągnąć swoim uporem? Nie zmienią dla ciebie traktatu z Niemcami. – Nie chcę się uczyć u bolszewików! – przerwał jej Żora. – Oni mówią, że zlikwidują warstwy społeczne, a natychmiast ustanowili kasty jak w Indiach. Kapłani-władcy, wojownicy, robotnicy, wszelka pomniejsza służba i my, niedotykalni… – Czym się będziesz zajmował? Żora nie wiedział, co powiedzieć.
– No… Zostanę poetą. W rewolucyjnym czasie poezja to wspaniała sprawa. Po pierwsze, wreszcie zaczęła się opłacać, skoro za kiepskie czastuszki wydział kulturalno-oświatowy daje funt chleba. A po drugie, do tworzenia wierszy nie muszę mieć nawet papieru i pióra, pamięć wystarczy. Nina patrzyła na brata. Płomienny, utalentowany, honorowy, musiał przepaść w Sowdepii (jak teraz zaczęto nazywać Rosję). Dlaczego nie posłuchała Klima i nie wyjechała do Argentyny razem z bratem jeszcze we wrześniu? A teraz, kiedy rodzice Jeleny zostali aresztowani, chłopak za nic jej nie porzuci, nawet jeśli Klim załatwi wizy. Wszystko wskazywało na to, że nie ma sensu liczyć na prędką zmianę władzy. Zaraz po przewrocie zdawało się, że bolszewicy nie utrzymają się dłużej niż dziesięć dni, ale skoro do tej pory nikt ich nie odsunął od rządów, znaczyło to, że wszystkich ich taka opcja urządza. Tak ludzie przyzwyczajają się do kierownika-idioty w biurze. Podwładni boją się go jak ognia, nienawidzą, uśmiechają się w oczy, a za plecami klną i obmawiają. I cierpią, cierpią, cierpią. Nie chcę tak żyć! – myślała przerażona Nina. Każdego dnia przychodziły wiadomości. Czterokrotnie podniesiono podatek od nieruchomości, dla przedstawicieli dawnych ciemiężycieli ludu wprowadzono jednorazową opłatę w wysokości czterdziestu dwu procent. Przedsiębiorstwa przemysłowe jeszcze należały do właścicieli, ale jeśli przynosiły jakikolwiek zysk, komitety zakładowe natychmiast żądały, a to podwyższenia poborów, a to nowych kombinezonów, a to mleka dla karmiących robotnic, a to jeszcze innych rzeczy. Czegokolwiek. Jeżeli właściciel odmawiał, czekiści przychodzili do jego domu i spisywali majątek. Zdarzało się coraz częściej, że kupcy palili własne dobra, żeby nie dostały się rabusiom. Naftowy magazyn Ter-Akopowa przy szosie Sormowskiej płonął kilka dni… – U Nagolcewów ze Szlacheckiej zakwaterowali żołnierzy – opowiadała Furia Zakipirowna. – Zaraz pierwszej nocy łomoczą do gospodarzy i żądają samowara. A potem w ogóle wygonili na mróz panią, żeby poszukała im wódki. Nina z Żorą postanowili również spalić dom, jeśli im kogoś dokwaterują. Jak umierać, to z muzyką i salwą armatnią. Ale na razie los oszczędzał Grzebyk. Ani razu nie pojawiła się rewizja, nikt też nie zająknął się o podatkach za zakład w Osinkach. Całą zimę Nina żyła nadzieją, że wraz z otwarciem ruchu statków stryjek Grisza przybędzie i pomoże jej finansowo, ale w obecnej sytuacji nie mogła otrzymać od niego ani kopiejki, jeśli nie chciała zaraz potem rozmawiać z czekistami. Dochodziło do absurdów – żeby zapłacić podatek, przemysłowiec Karpow próbował sprzedać partię skór ze swojego zakładu, a wtedy oskarżono go o podstępną spekulację i aresztowano. Nina siedziała jak mysz pod miotłą, starając się nawet nie wychodzić z domu bez potrzeby, a jeśli ktoś obcy dzwonił do drzwi, przebierała się, udawała pokojówkę i mówiła, że gospodyni wyjechała. Nie miała wyboru. Nie pozwalano jej uczciwie zarabiać na chleb, a jedynym, czym mogła zostać w bolszewickim świecie, to przestępczynią. Wbrew surowemu zakazowi handlu alkoholem nosiła po
butelce szampana na Milionkę, targowała się z handlarzem-złodziejaszkiem i tak ratowała dom od ruiny, a bliskich od głodu. Bardzo się obawiała, że ona sama albo ktoś z bliskich zachoruje. Lekarstwa były tak drogie i tak trudno dostępne, że nie mogła liczyć na pomoc medyczną. Właśnie dlatego traciła straszne pieniądze na „luksusy” – żurawinę i suszone jabłka, kupowała mydło i żądała, aby domownicy na nim nie oszczędzali. Służbę zwolniła jeszcze w grudniu, tak więc również hrabina z Furią Zakipirowną musiały same się ubierać i robić przepierki. – Przyzwoity dom nie może się obejść bez praczki! – sierdziła się Sofia Karłowna, lecz Nina ją zaraz przytemperowała: – Chce pani, żebym opierała wasze pantalony? Może pani wynająć dziewuchę, nikt słowa nie powie, tylko płacić jej proszę z własnej kieszeni. Nina żyła w czystej, surowej biedzie, podobnie jak w dzieciństwie, kiedy pieniędzy wystarczało tylko na niezbędne rzeczy. Ale przy tym otaczały ją piękne przedmioty: wyszukane meble, piękne wazy, rzeźbione ramy luster i inne zbytki, które przydają życiu smaku. Na coś podobnego nie mógł sobie pozwolić nikt ze znajomych, którzy wszelkie cenniejsze rzeczy oddawali do lombardu. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie niepokój o Klima, wieczny strach przed aresztowaniem, niebieska pieczątka w książeczce paszportowej. Kiedy Nina miała sześć lat, matka zamknęła ją w składziku za bawienie się ogniem. Ograniczenie wolności, nawet na pięć minut, doprowadziło ją do dzikiej histerii. Nina biła głową w podłogę i wrzeszczała tak, że sąsiedzi się zbiegli. Nocą postanowiła się otruć i połknęła małą kulkę, oderwaną od oparcia kanapy. Takie samo uczucie oburzenia towarzyszyło jej teraz, kiedy nie mogła wyjechać z miasta. Kiedyś wyobrażała sobie, co musieli czuć pańszczyźniani chłopi, związani pańską wolą. Na pewno to samo – porażające wrażenie własnej małości, takiej osobistej nikczemności, że nikogo nie interesują myśli, nadzieje i prawość człowieka. Nikt się za takim nie ujmie, w ogóle żyje on tylko dlatego, że nikomu nie chce się go zabić. 5 Minęły trzy tygodnie, a Klim nie przysłał żadnego listu. Kilka razy Nina chodziła na pocztę, która wreszcie zaczęła działać, ale panienka za drewnianą przegrodą mówiła za każdym razem, że na nazwisko Odincowa nic nie przyszło. Wszystko, co zostało po Klimie, to książka o dawnych bogach i kubek z tykwy, oprawiony w srebro. Nina nosiła w kieszeni krętą rurkę, przez którą pijał mate. Wieczorem, rozplątując warkocz, zagłębiała palce w kędziory, bo Klim lubił tak robić. Wtulała twarz w poduszkę, na której spał. Chodziła po ulicach, dostrzegając na każdym rogu niewidoczne ślady jego obecności. O, tutaj upuścił
rękawiczkę, a tu ciągnął Ninę po lodowej dróżce… Wszystko pamiętała – różnobarwne włoski w jego porannej szczecinie, czarne, jasne, rude, oczy koloru mocno zaparzonej herbaty, ledwie zauważalne kuliste zgrubienie w płatku lewego ucha – ślad po kolczyku, który nosił, odkąd skończył dziewiętnaście lat, a który się potem zgubił. Od czasu do czasu Ninę dopadały wątpliwości. A może Klim wcale nie wróci? – Żyła z nim pani bez ślubu, pewnie w nadziei, że się pobierzecie – wymawiała jej hrabina drżącym głosem. – A jegomość Rogow panią rzucił. Widzi pani teraz, jak to się skończyło, skoro dała mu pani do zrozumienia, że jest zwykłą… zwykłą… – Dziwką – podpowiedziała Furia Zakipirowna. Nina dała jej w twarz i kazała wynosić się z domu. – Nie ma pani prawa wygnać zameldowanej tutaj obywatelki! – wykrzyknęła stara hrabina. – Sowieckie państwo nie uznaje prywatnej własności domów. Nina chciała zagrozić, że nie da Furii jeść, ale nie mogła nad sobą zapanować i się rozpłakała. Jakież nieznośne było, że jej miłość deptali wszyscy po kolei, nawet bezduszny brat! Nagle się zreflektował i przeprowadził z nią rozmowę o moralności i odpowiedzialności za uczynki. – Może Klim wyjechał do Argentyny? A ty wyrobiłaś sobie taką reputację, że nie znajdziesz już innego chłopa… – Chociaż ty byś milczał! – zirytowała się Nina. Nie miała się nawet komu wypłakać. Przyjaciółek zabrakło, a Jelena była tak zajęta własnymi kłopotami, że nie potrafiła myśleć o niczym oprócz rodziców. Co trochę chodziła na posiedzenia resztek Komitetu Giełdowego, zbierała pieniądze na aresztowanych, biegała do aresztu z paczkami. Cały kwiat kupiectwa Niżnego Nowogrodu tam siedział – Baszkirowie, Markowowie, Burmistrowie, Łamonowowie, Biespałowie… Pewnego razu Jelena wróciła z zebrania i powiedziała, że kupcy przyjęli warunki bolszewików. – Dzisiaj zastanawiali się, kto ile powinien zapłacić. Pożarli się przy tym, mało sobie bród nie powyrywali. Teraz czerezwyczajka za żadne skarby nie zwolni zatrzymanych, jako że jeśli dali kilka tysięcy, to dadzą i pięćdziesiąt milionów. A tyle pieniędzy po prostu nie ma! Nina nie wiedziała, jak dalej żyć. Nocami nawiedzały ją koszmary. Majaczyło jej się przez sen, że ktoś stuka do drzwi. Zrywała się na równe nogi i nasłuchiwała. Czekiści? Rabusie? A może Klim wrócił? Ale na jawie panowała cisza. Nie mogła zajmować się ważnymi sprawami, jej miłość przepadła bez wieści, jej miasto poszarzało,
zestarzało się i wpadło w letarg. Nie pozostało nic z targowego grodu-samochwały. Postanowiła zobaczyć się z Sablinami i poprosić o radę Bartłomieja Iwanowicza, chociaż wiedziała doskonale, że doktor niewiele jest w stanie podpowiedzieć. Luboczki nie było, a jej mąż nie raczył wyjść z gabinetu. – Kazał przekazać, że nie ma czasu – burknęła Marisza. Nina poczuła chłód w sercu. – Co się z nim stało? Nigdy przecież nie odmawiał… – A to! – przerwała jej służąca. – Wszystko przez panią, latawico! Gospodyni za pani przykładem też się zajęła cudzołóstwem! – Co?! – Męża swojego oszukuje, ot co! – rozeźliła się w końcu Marisza. – Mówi, że idzie do pani w gości, a tymczasem pędzi do tego swojego bolszewika! Spaceruje z nim pod rączkę i przyjmuje prezenty, oczywiście kradzione! Niedawno przyniosła pozłacaną szczotkę… Z cudzymi włosami! Zgnębiona, ogłuszona wiadomościami, Nina udała się do domu. – Jakiego niby bolszewika może mieć Luboczka? – spytała brata. A Żora potwierdził słowa Mariszy. Kilka razy natknął się na tę niedobraną parę – żołnierza w połatanym szynelu i elegancką Luboczkę. Byli sobą tak mocno zajęci, że nie dostrzegali nikogo dookoła. Nina nie mogła zasnąć tej nocy. Jak coś takiego mogło się zdarzyć? Jakże jej przyjaciółka – mądra, przyzwoita, szlachetnie urodzona – mogła związać się z bandytą? Przecież to zdrada wszystkiego i wszystkich… Z pewnością dlatego właśnie nie pojawiała się na Grzebyku. Wstydziła się. A Nina, głupia, myślała, że świat kręci się wokół niej. 6 Po kłótni o Furię Zakipirowną świekra nie odzywała się do Niny trzy dni, a potem zjawiła się, żeby położyć na stole trumienkę na łańcuszku – złotą, z emaliowanymi wstawkami. Wewnątrz spoczywał szkielet wyrzeźbiony z kości słoniowej. – Wszystkie klejnoty oddałam na opiekę dla rannych, więc zostało mi bardzo niewiele – powiedziała. – To jest wisior z siedemnastego wieku, nosili takie ozdoby angielscy arystokraci po straceniu Karola Pierwszego. Przypominać ma o marności egzystencji i nakazuje przez cierpienie i śmierć odrodzić się w
Chrystusie. Na wewnętrznej stronie wieczka widniała łacińska maksyma Memento mori. – W starożytnym Rzymie to zdanie wykrzykiwał niewolnik jadący na rydwanie triumfatora – dodała Sofia Karłowna. – Mam nadzieję, że mój prezent będzie pani przypominał, że nie trzeba unosić się pychą, albowiem koniec jest jednakowy dla wszystkich. – Toż to jest po prostu bezużyteczna starucha! – wściekł się Żora, usłyszawszy o tym. – Żyje na twój rachunek i jeszcze robi takie wstrętne aluzje! Po coś to w ogóle wzięła? Nina wzruszyła ramionami. – Złoto nie leży na ulicy. – Hrabinie bardzo trudno przyznać przed samą sobą, że od kogoś zależy – powiedziała Jelena. – Przywykła być dobrodziejką wszystkich, a Nina nawet rad od niej nie chce. Próbuje więc zwrócić na siebie jej uwagę, a jednocześnie pokazać różnicę, jaka jest między nią a nisko urodzoną synową. Wieczorem dziewczyna czytała głośno powieść Jacka Londona o silnych ludziach i okrutnych okolicznościach. Nina słuchała, kiwając na palcu wisiorem. Trzeba to wymienić na coś potrzebnego. Może na srebrny spodeczek, żeby toczyć po nim czarodziejskie jabłuszko i widzieć całe królestwo, wszystkich wrogów, a co najważniejsze, pewnego człowieka, który zaginął gdzieś w Piotrogrodzie. A może czapkę niewidkę, albo nawet czapkę ochronną, żeby stać się niedostępną dla czekistów. Żywą wodę, żeby co rano zmywać z duszy wszelki brud, nagromadzony przez noc. Zaczarowanych bliźniaków, żeby wreszcie naprawili przeciekający dach. A najlepiej ze wszystkiego latający dywan o dużej ładowności. Rozdział 16
Spiskowcy 1 Zima była długa, do połowy marca trzymały mrozy, a potem nastąpiła nagła odwilż. W dzień z nagrzanych słońcem dachów spadały całe zaspy, przez noc na gzymsach narastały rzędy sopli grubych jak męska ręka. Miasto rozgrzało się, obnażyło i zaczęło cuchnąć, kiedy odtajały nieczyszczone przez całą zimę śmietniki. Nina zawsze chodziła na bazar z bratem, bo samotnym kobietom często zabierano kosze z zakupami. Ale dzisiaj Żora został w domu: raz, że nadeszła wiosna i uznał, że niepotrzebne mu szalik i czapka, więc się przeziębił. Gorączki na razie nie miał, ale głos stracił. Droga rozmokła tak, że z łatwością można było zostawić kalosz w lepkim pośniegowym błocie. Nina przeszła, balansując na mokrej belce przerzuconej nad strugą wody. Humor jej się poprawił albo dzięki temu, że udało jej się zeskoczyć na ziemię, nie brudząc spódnicy, albo dlatego, że powietrze stało się łagodniejsze i słońce przypiekało tak, że chciało się rozpiąć płaszcz. W dodatku na parapetach pojawiły się doniczki z rozsadami, prawdziwy raj dla oczu! Niebo jasne, na drzewach gawrony… Ech, gdyby dali Ninie taką możliwość, szybko by zaprowadziła porządek w mieście! W pierwszym rzędzie kazałaby porąbać łuki triumfalne, wzniesione z desek i malowanego płótna z okazji wizyty władz moskiewskich. Dorożkarze musieli je objeżdżać, przez co niszczyli chodniki. Zostałyby zdjęte plakaty, żeby nie mąciły umysłów. Toż to jakaś dzika bzdura – Karol Marks w czerwonej koszuli, szarawarach i ze znaczkiem, na którym napisano: „Pozdrowienie rewolucyjnym przedsiębiorcom wodnym”.
Z Wielkiej Pokrowskiej należałoby zabrać gipsowych staruchów w kapeluszach. Kto to ma być i dlaczego postawiono im pomnik w Niżnym Nowogrodzie, nikt nie wiedział. Na postumencie napisano, że to Klara Zetkin i Róża Luksemburg, ale sądząc po twarzach, zostały skopiowane z Karola Marksa, tylko nie miały bród. A najważniejsze to zlikwidować mordziastego milicjanta na Nowym Bazarze. Oficjalnie targ został zamknięty, ale każdego dnia w tym miejscu zbierał się tłum. Nie było wyraźnych zaleceń w sprawie drobnego handlu – w Niżnym Nowogrodzie raz zezwalali, raz zabraniali handlować, więc milicjant nie wiedział, czy powinien gonić „występne hieny spekulacji”, czy nie. Dyktaturę proletariatu rozumiał po swojemu, czyli zabierał wszystko, co mu się podobało, mogło się spodobać żonie, naczalstwu i kumplom. Ze starymi spekulantami żył w swoistej symbiozie – handlarze po prostu kupowali mu wódkę albo płacili chłopaczkom, żeby go obskakiwali. – Wujku, wujku, daj strzelić z karabinu! Milicjant wrzeszczał, czasem robił zamach kolbą, ale nie biegał za nimi. Nina mimowolnie się przygarbiła, kiedy przechodziła obok niego, chociaż był właśnie zajęty ważną sprawą: darł się na przestraszoną wiejską babę. Na bazarze kipiało jak w wielkim garze. Handlowano wszystkim, czym się dało: onucami, zabawkami z sosny, ciastkami makowymi, kokainą. Ludzie krzyczeli, łajali się, popychali, jedli, idąc. Stary generał w pękniętych okularach sprzedawał tubę od gramofonu. Stał, odwracając ze wstydu wzrok, przygryzał koniec siwego wąsa. Starucha w szkolnej czapce nałożonej na chustę oferowała dwie niemyte patelnie. Chłopcy próbowali wcisnąć przechodniom trzęsącego się szczeniaczka, szwedzkie zapałki i papierosy Jawa. Pod nogami chlupotały kałuże, ciżba kłębiła się, czasem rozlegał się krzyk: „Mogę wnieść skargę!”. Na ogrodzeniu wisiał wielki plakat: „Handel chlebem, zarówno w obrębie miasta, jak i poza nim stanowi monopol państwa”. Żora pytał Ninę, po co w ogóle komu taki monopol. To akurat było jasne – najpierw wprowadzili go z głupoty, bo rządzącym się wydawało, że to pomoże rozwiązać problemy miasta, a potem bolszewicy zorientowali się, że zarządzanie dystrybucją żywności to przycisk, którym włącza się wierność. Ludzie słuchają tego, kto ich karmi. Teraz bolszewicy już tego nie odwołają, dlatego że inaczej nie zdołają zmusić ludzi, aby na nich pracowali. Jeśli wprowadzić wolny rynek, władza przepłynie do innych karmicieli – spekulantów i ich totumfackich. Pod ogrodzeniem leżała rogoża, a na niej klamki z dworku, żołnierskie pasy i stare Ewangelie w atłasowej oprawie. Nina kiwnęła Jefimce, chudemu chłopakowi z oczami jak u wołu i przelatującym przez twarz tikiem. Ten przywołał gestem chwiejącego się opodal chłopa: „Popilnuj towaru”, wstał i ruszył przez tłum, a Nina za nim. Jefimka wszedł do dawnego zakładu szewskiego i stanął na schodach, czekając na kobietę. Weszli na piętro. Przez zakurzone okienko ledwie przedostawało się światło, wydobywając z mroku rozeschnięte deski na ścianach i mocne niskie drzwi. – Płaci pani gotówką? – spytał chłopak.
Nina wyjęła z kieszeni kierenki. – Dwa funty ryżu, pół funta miodu, trochę soli, proszę nasypać w pudełko od zapałek. Jeszcze herbaty jak zwykle i chleba. Tylko poprzednim razem prosiłam czystego, bez domieszek, a dostałam Bóg wie co. – W piekarni szachrują – odparł Jefimka, mrugając szybko. Dała mu pieniądze i plecak na sprawunki, a chłopak zniknął za drzwiami. Nina czekała, niecierpliwie stukając palcami w futrynę. Z placu dochodził gwar. Wyjrzała przez okienko. Czarny bazarowy tłum zdawał się trzepotać jak ryby w saku. Wreszcie Jefimka wrócił. Nina sprawdziła zakupy. Z plecaka wspaniale pachniało świeżym pieczywem. – Zna pan kogoś, kto kupuje stare złoto? – spytała. – Jakiego rodzaju? Nina wyjęła trumienkę i nie puszczając łańcuszka, podała chłopakowi. – O Panie, szkielet! – powiedział, kiedy zajrzał pod wieczko. – Skąd to pani ma? Trzeba pokazać gospodarzowi. Nina wzięła wisior. – Ten przedmiot ma dwieście lat. Sama pokażę. Jefimka się speszył. – No… Nie wiem… Ale chyba można, jeśli taka sprawa… – Otworzył drzwi i kazał kobiecie iść za sobą. Minęli mroczny korytarz, zawalony pustymi skrzyniami. Zeszli schodami w dół, potem znów wdrapali się na piętro. To było coś jak niewielki dworek. Czarny ostry pies o skołtunionej sierści rzucił się ku nim, ale poznawszy Jefimkę, zamerdał ogonem. Nina rozglądała się trwożnie. Zaprowadzi mnie gdzieś i zabije, pomyślała. – Tu proszę. – Jefimka wskazał pochyloną stróżówkę. W pomieszczeniu pachniało smażoną rybą, a brodaty człowiek siedział przy okienku i jadł. – Stryjek Grisza? – zdziwiła się Nina. – Skąd się tu wziąłeś? Mężczyzna zerwał się, rozłożył ręce, żeby ją objąć.
– Krewniaczka! Oj, poczekaj, mam tłuste palce… No, no, ileż to lat minęło, ile zim! Jak sobie radzisz? 2 Stryjek Grisza odesłał Jefimkę na bazar, a sam podsunął Ninie talerz z zimną rybą. – Pojedz sobie. Dobrze, że mnie znalazłaś, bo muszę z tobą porozmawiać o sprawach. Ale Nina mu przerwała. – Dawno jesteś w Niżnym? Dlaczego nie zaszedłeś? Krewniak wytarł ręce starą gazetą. – Zajmuję się takimi rzeczami, że rodziny lepiej nie mieszać. Nigdy nie wiadomo, co się stanie, a w razie czego zamknęliby was ze mną. Zebrałem dla was gościńca. – Wskazał wielkie pudło w kącie. – Chciałem chłopaków dzisiaj do was wysłać, ale sama się zjawiłaś. – Jak zakład? – spytała Nina. Mężczyzna tylko machnął ręką. – Pietka Utkin, nasz miejscowy bolszewik, zebrał chłopów u starosty i oświadczył, że trzeba powołać radę wiejską, a fabryczkę i mienie zająć. Poszedłem do nich. „Kto – mówię – będzie dostarczał surowiec? Kto naprawi maszyny? Pietka? Zróbcie go kierownikiem, a my popatrzymy, jak sobie radzi”. – Ale zakład ocalał? – spytała z nadzieją kobieta. – Hali nie ruszyli, ale twój dom spalony do cna. – Mój Boże… – Baby powiedziały, że to Utkin, w każdym razie za to go wygnali. Gotów jeszcze ludziom za to chaty spalić. Stryjek Grisza sam ogłosił w Osinkach przejęcie władzy przez bolszewików i wywiesił nad bramą czerwoną flagę. Ale kiedy tylko młodzież zaczęła opowiadać o kontroli robotniczej, natychmiast postawił sprawę na ostrzu noża – albo ja, albo wy. Produkcją zaczęła kierować twarda Barbara, a on wziął na siebie zbyt. Trzeba się było zająć wszystkim po kolei: pieniądze mało kogo interesowały, towar szedł więc na zasadach wymiany. Stryjek Grisza wiózł skórzane zelówki z Bogorodzka, z Gorbatowa haczyki na ryby, z Semenowa łyżki, ale już nie na własnych plecach, tylko wynajmował robotników pozostających bez wynagrodzenia.
– Bolszewicy na każdym skrzyżowaniu stawiają przeciw nam posterunki, a my musimy się przedostawać dobrym słowem albo walką. – Uśmiechnął się. – A ja właśnie chciałem z tobą porozmawiać. No bo powiedz, bez czego ludzie dzisiaj nie wyjdą z domu? Ano bez worka. Bo niby w czym przynieść chleba albo kaszy? A latem na kolei worki w ogóle będą na wagę złota. To najlepszy czas, żeby na nich zrobić pieniądze, a konkurentów nie mamy. Nina spojrzała na krewniaka przestraszona. Co on wymyślił? Wielką spekulację? Nie była gotowa iść do więzienia za jakieś tam worki. Ale było jej wstyd przyznać się do tchórzostwa – stryjaszek tego nie cierpiał. – Jak to nie ma konkurencji? – zaprotestowała. – A Fabryka Molitowska? – Bolszewicy przekazali ją komitetowi fabrycznemu, a ci durnie patentowani co zrobili? Podnieśli pensje, których nie mieli czym wypłacać. Robotnicy powynosili części zapasowe oraz materiał i sprzedali mnie. Molitowka jest skończona. – A co się stało z nacjonalizacją? – spytała Nina. Stryjek Grisza spochmurniał. – Jeśli bolszewicy przetrwają, prędzej czy później skonfiskują zakład. Według postanowień pokoju brzeskiego przyznano Niemcom prawo zarządzania przedsiębiorstwami, dlatego wszyscy, którzy mają akcje, sprzedają je niemieckim agentom, żeby odzyskać jakiekolwiek pieniądze. Bolszewikom to się nie podoba, więc postarają się położyć łapę przede wszystkim na przemysł… Nie dokończył, bo od strony bazaru dobiegł krzyk: – Obława! Na podwórzu zaszczekał pies. Stryjek Grisza poderwał się, chwycił pudło przeznaczone dla Niny. – Uciekamy! Skoczyli za stodołę, po desce przedostali się za ogrodzenie. Po Priadilnej mknęły chłopskie sanie, płozy skrzypiały na gołej kostce brukowej. Biegły baby, przyciskając do piersi niesprzedany towar. Nina dyszała ciężko, nogi i dół spódnicy miała mokre. – Idź i się nie oglądaj – szepnął stryjek Grisza. Rozległy się wystrzały, Nina się wzdrygnęła. – Nie drżyj – złościł się stryjek Grisza. – Jeśli nas zatrzymają, zapłacimy odstępne. Wiesz, po co nachodzą targi? Czerwonoarmiści nie mają czego żreć, więc ich wyprawiają na „walkę ze spekulacją”. Biorą od bab prowizje i z tego się żywią. A bazar i tak jutro będzie otwarty, tylko ceny wzrosną.
3 Kiedyś pojawienie się stryjka Griszy było świętem. Przywoził gościńce, a potem wyprawiał się z krewnymi na bazar, żeby kupić wędzoną gęś, suszone morele i paszteciki z grzybami. Ucztowali na stoku, pod na wpół zrujnowaną ścianą Kremla – jedli rękami, a zamiast serwetek stryjek miał zeszyty uczniowskie z wiejskiej szkoły. Żora głośno czytał zadania z arytmetyki: – Jeden rolnik kupił czterysta arszynów jedwabiu po pięć rubli za arszyn. Jeden arszyn przeznaczył na kapotę, dwieście na spódnicę żony, a resztę wymienił na owies, dopłacając dziesięć kopiejek… Śmiali się do rozpuku, wyobrażając sobie jedwabną kapotę z jednego arszyna i spódnicę z dwustu, w dodatku szytą dla wiejskiej baby. – To wymyśla nasza nauczycielka – mówił stryjek Grisza. Ale tym razem Nina czuła, że przyprowadziła do domu niebezpiecznego człowieka. Był jeszcze większym przestępcą niż ona, i najwyraźniej chciał ją wciągnąć w sprawy, za które nie da się wykpić byle aresztem. Siedział na wspaniałym krześle wiedeńskiej roboty, brodę miał skłębioną, paznokcie brudne. Tak od niego śmierdziało potem, że Nina miała chęć otworzyć okno. Starała się być uprzejma – postawiła samowar, wyłożyła na stół dzisiejsze zakupy i zapasy z pudła. – Nie wiedziałam, że kupuję od ciebie jedzenie… – Żory nie ma w domu? – spytał stryjek. – Gdzieś poleciał, i to z bolącym gardłem! – To dobrze. – Mężczyzna westchnął i uważnie spojrzał w twarz krewniaczce. – Z czego żyjesz? Opowiedziała mu o piwnicy z winem. Stryjek Grisza kiwał głową, ni to ją chwalił, ni to podśmiewywał się z jej pociągu do interesów. Kiedy skończyła, wyjrzał za drzwi, nasłuchując, czy ktoś nie idzie. – Ninka, niepotrzebnie się boisz – powiedział, wracając do stołu. – Myślisz, że nie widzę, jak na mnie patrzysz? Jak na zakaźnie chorego. Musisz wiedzieć jedno, kochana krewniaczko. Choćbyś nie wiadomo jak zarabiała na życie, czekiści i tak mogą cię aresztować. Nie ma więc różnicy, czy będziesz załatwiać funt mąki, czy cały wagon, tym bardziej że sił i czasu stracisz tyle samo. Co człowiek chce osiągnąć, to dostaje.
Ninie było wstyd, że stryj tak ją rozszyfrował. – Nie agituj mnie, tylko mów prosto. – Potrzebujemy mieć magazyn w mieście – oznajmił. – Tutaj są porządne piwnice, dom stoi na uboczu, a z okienka widać cały stok. I będziesz musiała założyć spółdzielnię, że niby razem z sąsiadami zakupujesz żywność i inne produkty. Dzięki temu uzyskamy potrzebne papiery od sowdepu i będziemy mogli przywozić do miasta towar. – Przecież nikt ci nie zezwoli przywozić worków! Myślisz, że bolszewicy nie połapią się, że zamierzasz zaopatrywać spekulantów w opakowania? – Kiedy my będziemy wozić nie worki, tylko łaziebne miotły. Albo słomę, albo inne cholerstwo. A worki, jak to powiedziałaś – będą dla nich opakowaniem. Stryjek Grisza mówił „nam”, „my”, jakby za jego plecami stali jeszcze jacyś ludzie. – Masz wspólników? Kogo? – spytała. – Nie mogę powiedzieć – mężczyzna sposępniał. – Powinnam mieć pojęcie, z kim sprawa! Chcę wiedzieć wszystko, co najważniejsze, to znaczy, czym ryzykuję, ile dostanę, kto będzie wiedział o naszym przedsięwzięciu, jak będzie dzielony dochód… Patrzył na nią długo spode łba. – Będziesz ryzykować… życiem. A dochód pójdzie nie tylko do twojej kieszeni. – To znaczy? – Uwierz mi, nie musisz wiedzieć, czego nie potrzeba, to sprawa nie na babski rozum. Twoim zadaniem będzie nam pomagać, a wszystkim innym sami się zajmiemy. Nina zaczęła się czegoś domyślać. – Szykujecie powstanie, tak? – Ja tego nie powiedziałem… Przede wszystkim potrzebne nam pieniądze, dlatego wszyscy dają, ile mogą, albo pomagają nam zarabiać. Zostanę na noc, a rano powiesz, czy się namyśliłaś. Możesz odmówić i nikt złego słowa nie powie. Ale pomyśl. Jeśli nie weźmiesz się sama do najtrudniejszej pracy, nikt jej za ciebie nie wykona. Stryjek Grisza powiedział dokładnie, co jest potrzebne dla założenia spółdzielni spożywczej. Nina próbowała go słuchać, ale jej myśli krążyły gdzie indziej. W jej życiu zawsze znajdował się ktoś, kto robił to, co najtrudniejsze – planował jej los, wszystko załatwiał i przyjmował na siebie odpowiedzialność za możliwe błędy. Najpierw to była mama, potem
Odincow, następnie Matwiej Lwowicz i stryjek Grisza, a wreszcie Klim. Nigdy nie groziło jej więcej niż miesiąc lub dwa w areszcie za drobną spekulację. Za pomoc buntownikom groziła kara śmierci… I nikt nie podpowie, co robić – wikłać się w spisek, czy uprzejmie odmówić. Odebranie władzy bolszewikom było najtrudniejszą sprawą. Kląć na nich, myśleć, jak by trzeba było na nowo urządzać miasto – to Nina umiała. Ale jakże miała uwierzyć, że od niej może zależeć bieg spraw? Jeśli ją aresztują, czy nie wyda ze strachu stryjka Griszy? Czy nie opowie wszystkiego, co wie, żeby tylko ją oszczędzili, nie bili i nie gwałcili? Można, oczywiście, nie brać się za najtrudniejsze i mieć nadzieję, że wszystko jakoś tam pójdzie samo. Ale wtedy nie ma się prawa skarżyć, że życie straciło sens, a człowiek siedzi w ciemnym kącie i boi się wyjść na ulicę. Nie wolno mu opłakiwać w bezsilnej złości płonących majątków… Każdy jest kowalem swojego losu. – Nie będę czekać do jutra, stryjaszku – powiedziała Nina drżącym głosem. – Zgadzam się. I jest jeszcze coś. Jefimka powiedział, że interesujesz się złotem. Proszę… – Położyła na stół trumienkę i zaczęła ściągać pierścionki. – Niech to będzie mój wkład. 4 Żora i Jelena do wieczora stali w kolejce pod twierdzą, żeby przekazać paczkę dla Bagrowów. Widzenia były zabronione. Wszystko, czym się żywili aresztowani, przynosili krewni, a wszystko, co żarli strażnicy, zostało ukradzione z tych przesyłek. Żora cierpiał, wściekał się. – Kupcy nie powinni byli iść na ustępstwa! – szeptał. – Bolszewicy zrozumieli, że piracka taktyka działa. Teraz aresztom nie będzie końca. Jelena spojrzała oburzona. – Znaczy co? Mieli złożyć z siebie ofiarę, żebyś ty mógł spać spokojnie? Żora zamilkł, nastroszył się. Stanie w kolejkach przed więzieniem pozbawiało go wszystkich sił, ale nie miał prawa opuszczać dziewczyny. Kiedy wrócili do domu, Nina najpierw zrugała brata, że nie dba o gardło, a dopiero potem powiedziała, że przyjechał stryjek Grisza. Żora się ucieszył, wyściskał krewnego, chciał mu zadać tysiąc pytań, ale całkiem stracił głos. – Marsz do łóżka! – rozkazał stryjek. – Siostra zaraz ci zaparzy kwiatu lipy. Ale kiedy Nina z Jeleną poszły do kuchni, sam usiadł na łóżku przy siostrzeńcu. Obrzucił spojrzeniem książki walające się na szafce nocnej. – Nina mówi, że wyleciałeś z gimnazjum. Czym się zajmujesz?
– Przygotowuję się do egzaminów – wyszeptał samymi wargami chłopak. – Na uniwersytet? Nie przyjmą. Żora to doskonale wiedział, ale i tak liczył na cud. – Według dokumentów nie jesteś hrabią, tylko mieszczaninem – powiedział stryjek Grisza – więc w przyszłym roku pójdziesz na ośmiotygodniowe szkolenie wojskowe. A jeśli bolszewicy ogłoszą przymusowy nabór do Armii Czerwonej, pójdziesz w kamasze. Żora milczał. – Wciąż jeszcze marzysz o dyplomacji? – ciągnął bezlitośnie starszy krewniak. – Oni, bracie, potrzebni są wtedy, kiedy w kraju obowiązuje prawo i jest legalna władza. Lepiej zapisz się na kursy dla pracowników medycznych przy Szpitalu Martynowskim. Jesteś już dorosły, więc będę z tobą mówił bez ogródek… Stryjek Grisza powiedział, że po natarciu niemieckim bolszewicy zrozumieli, iż nie obędą się bez regularnej armii. Kreml wezwał do służby byłych oficerów, właśnie dlatego zorganizowano rejestrację. Śledzili specjalistów wojennych, straszyli ich aresztami i podkarmiali przydziałami. Do czasu, kiedy bolszewicy zajmowali się likwidowaniem sił zbrojnych i stawiali na półbandyckie „czerwone oddziały”, kadra oficerska była przeciwko nim. Lecz teraz wielu uznało, że sprawą wojskowych nie jest polityka, a obrona ojczyzny, jakakolwiek by ona była. – Ale jak to tak? – wyszeptał Żora. Mężczyzna rozłożył ręce. – Właśnie tak. Wszyscy mają rodziny, które trzeba wykarmić. Wojskowym nawykiem jest słuchanie rozkazów i niesprzeciwianie się przełożonym. Rozmawiałem z wieloma, chętnie by wyrzucili bolszewików, ale nie widzą nikogo, kto by mógł przewodzić takiej sprawie. Sami czują się małymi pionkami, które można ustawić, gdzie się chce. Z trudem, ze zgrzytami, ale bolszewicy budowali armię na nowo. – Kiedy pojawi się u nich prawdziwa siła – ciągnął stryjek, spoglądając na drzwi – walka będzie tysiąc razy trudniejsza. Działać trzeba już teraz. Wysyłamy ochotników nad Don, do generała Aleksiejewa, i przygotowujemy wystąpienie tutaj. Serce Żory zabiło mocniej. – A w innych miastach? – Tam także są swoi ludzie. W Moskwie, w Riazaniu, w Astrachaniu… Jak tylko drogi podeschną, zacznie się wojna. – Stryjek Grisza wstał. – Zrozumiałeś, o co mi chodzi z kursami? No to znakomicie. Potrzebujemy medyków. A teraz zdrowiej!
Rozdział 17
Niewierna 1 Bartłomiej Iwanowicz Sablin znalazł dodatkową pracę – wieczorami udzielał lekcji anatomii ogólnej. Wracał do domu późno, ledwie żywy ze zmęczenia, ale to było dla niego ratunkiem. Kiedy zmordował się do cna, kiedy cały dzień głowę miał zajętą sprawami, mógł chociaż trochę zapomnieć o Luboczce, odstępnej nierządnicy, przeklętym ścierwie, ukochanej żonie. Ciężko stąpając na niesprawnej nodze, Sablin szedł do swojego gabinetu, zapalał lampę pod matowym kloszem i otwierał starą książkę biurową z kruchymi, pożółkłymi na skrajach kartkami, żeby napisać kolejny plan lekcji. Wchodziła Marisza z kolacją, stawiała tacę na obrusie w białe wypukłe kwiaty. Sablin jadł posłusznie, nie wypuszczając z ręki skręconego papierosa. Za każdym razem Marisza przynosiła nową filiżankę, których mnóstwo znajdowało się w kredensie. Wszystkie stanowiły prezenty od wdzięcznych pacjentów. Kiedyś doktor miał swoją ulubioną z niebieskim obłokiem i złotym napisem „Z okazji dnia anioła od żony”. Rozbił ją o ścianę, kiedy główny lekarz, Ilja Nikołajewicz, powiedział mu, że spotkał w mieście Luboczkę pod rękę z żołnierzem, krzepkim, czerwonomordym, w starych buciorach i połatanej kapocie. – Zupełnie tego nie rozumiem i potępiam! – oburzał się Ilja Nikołajewicz. – Jak pan może na to pozwalać? No dobrze, upadek obyczajów, czas rewolucyjny… Ale przecież to się skończy tak, że ten żulik pewnego dnia pchnie ją nożem. Pamięta pan, jak przywieźli nam damulkę z jarmarcznego teatru? Podobna historia. – Jeśli Lubow Antonowna trafi na mój stół operacyjny, to ją dokończę – odparł Sablin głuchym głosem. Zdumiony Ilja Nikołajewicz zamilkł. – Ależ… – powiedział po chwili. – Cóż… Jeśli będzie pan opowiadał takie rzeczy, odsunę pana od pracy. Sablinowi było wszystko jedno. Czuł się, jakby znów dostał odłamkiem pod kolano, po arterii, jakby życie z niego powtórnie uciekało, tyko teraz nie miał kto zatamować krwawienia. Jedynym człowiekiem, którego obecność cieszyła doktora, okazał się jego uczeń, Żora Kupin. Batłomiej Iwanowicz zdumiał się niesamowicie, kiedy zobaczył, że ten chce zostać medykiem. Wcześniej Żora zgłębiał tajniki dyplomacji, a teraz z równym uporem zajmował się anatomią i sprawiał wrażenie, że nie przeszkadzają mu ani ciężki odór, ani stoły z trupami. Kilka razy asystował przy operacjach, a przy tym nie tylko wszystko dostrzegał, ale też plotkował z siostrami o śmietankowym maśle i cenach na pszenicę. „Nasz człowiek” – uśmiechnął się pod nosem Batłomiej Iwanowicz.
Niezręcznie było mu rozmawiać z chłopcem na inne tematy niż medycyna. Tylko raz zapytał: – Słychać coś o Rogowie? – Nie… – Żora pokręcił głową. Sablin chciał wiedzieć, jak się powodzi Ninie, ale nie zdecydował się zadać pytania. Była przyjaciółką Luboczki i jak się zdawało, kryła ją. Na pewno uważała Sablina za „ograniczonego, nudnego, skupionego na sobie fanatyka”. Właśnie tak oświadczyła mu żona, kiedy zażądał wyjaśnień. Dla doktora to był cios. Przywykł, że jeśli nie wszyscy, to większość ludzi odnosi się do niego z szacunkiem i sympatią. A tutaj okazało się, że jest „egoistą niezdolnym do głębokich uczuć”. Bartłomiej Iwanowicz zaczął wątpić w siebie i innych, zaczął się przysłuchiwać i przyglądać, czy wszyscy widzą go właśnie w takim świetle, a on sobie nie zdawał z tego sprawy. – Rozmawiałeś ze mną wyłącznie o rzeczach, które interesowały ciebie – rzuciła pogardliwie Luboczka. – Słuchać nie mogę o bakteriach trawiennych! Nigdy nie myślałeś o mnie! Sablin przypomniał jej, jak w poprzednim tygodniu zaproponował kupno mleka u pewnej kobiety, która ma krowę. To by było dobre dla zdrowia żony. – A idź ty do diabła ze swoją krową! – prychnęła Luboczka i wyszła, trzaskając drzwiami. Sablin zapytał następnego dnia, przełamując się: – Chcesz się ze mną rozwieść? Luboczka kiwnęła głową, ale więcej nie wracali do tego tematu. Każde przebywało w swoim pokoju, mówili sobie „dzień dobry” i „dobry wieczór”. Doktor kładł pieniądze na komodę, a Luboczka je podbierała i starała się, żeby w domu było jedzenie. Gdzie przepadała na całe dnie, Sablin nawet nie chciał wiedzieć, dlatego że kiedy wyobrażał sobie żonę w objęciach innego, to jemu – „niezdolnemu do głębokich uczuć” – chciało się sobie samemu wsadzić skalpel między czwarte a piąte żebro. 2 Pewnego dna po lekcji Żora podszedł do Sablina. – Bartłomieju Iwanowiczu, mam panu coś przekazać… Od tej pory zaczęła się ich niedostrzegalna z boku przyjaźń. Według Kupina całe miasto zostało oplecione siecią wiernych ludzi, którzy pomagali w organizacji powstania. W skrytkach gromadzono broń, w piwnicach porzuconych fabryk oficerowie uczyli strzelać wczorajszych gimnazjalistów.
Bartłomiej Iwanowicz mógł się tylko dziwić, skąd w siedemnastolatku tyle zdecydowania i odwagi. W jego wieku Sablin z kolegami zajmowali się wędkowaniem i kolekcjonowaniem znaczków, a Kupin wraz z przyjaciółmi należeli do innego sortu, byli żylaści i wysportowani, wojowniczy, nieugięci. Cała młodzież szalała, nigdy wcześniej Sablin nie widział takiego grona młodzieńców i dziewcząt gotowych to walki zarówno o wolność, jak i miejsce w tramwaju. Tylko co tu było pierwotne? Czy wojny i rewolucje zdarzają się, kiedy wyrośnie wyjątkowo zadziorne pokolenie, czy młodzież przyucza się do tego, żeby gryzła i odgryzała się? Sablina zachwycała ich śmiałość, a często też ofiarność, ale strasznie było myśleć o tym, że te dzieci nie mają wykształconego pojęcia miłości bliźniego. I dla czerwonych, i dla białych dobro ogólne przeważało nad prywatnym, dobro brali za słabość, a czujność i nieufność były obowiązkiem wojskowym. – Jak widzicie Rosję po zwycięstwie nad bolszewikami? – spytał doktor Żory. Chłopak odpowiedział, że w pierwszym rzędzie należy osądzić i rozstrzelać czekistów oraz wszystkich, którzy splamili się grabieżami i gwałtami. Powstanie miało być krwawe. – Dobrze. – Doktor pokiwał głową. – A co potem? – Potem zostanie zwołana Konstytuanta, która postanowi, jaką drogą pójdziemy. Znowu takie „w koło Macieju” – proste marzenie, żeby części układu zamieniły się miejscami. Skądś z trzewi narodu powinni się pojawić mędrcy, którzy poprowadzą wszystkich ku szczęściu. A co, jeśli mędrcy się nie znajdą? Kto dostanie się do Konstytuanty? Wiejscy rachmistrzowie, którzy przez całe życie przeczytali parę książek, z czego połowa to bulwarowe romanse? Co oni mogą wiedzieć na temat operacji importowych i eksportowych? O prawie podatkowym, kredytowaniu i sztuce wojennej? Jak bez takiej wiedzy można rządzić krajem i podejmować właściwe decyzje? Bartłomiej Iwanowicz ze swoim wyższym wykształceniem i dużym doświadczeniem życiowym nie wziąłby na siebie takiej odpowiedzialności. Ale w podobnej sytuacji trzeba wybrać mniejsze zło, dlatego zgodził się pomagać spiskowcom i zdobywał dla nich lekarstwa oraz środki opatrunkowe. 3 „Napiętnowana przysięgą” Luboczka wróciła do domu. Sablin poczuł, jak po lewej stronie pod żebrami coś go okropnie zabolało. Kobieta porozmawiała ze służbą, potem poszła do kuchni. Słyszał wszystko, a może raczej wyczuwał wyostrzonym do granic możliwości słuchem. W tym domu zawisło pytanie „Co dalej?”. Jak sobie radzić, kiedy się wie, że Luboczka ma kochanka, obrzydliwego łajdaka o niemytych łapach? Pewnie by się do niego wyprowadziła, gdyby nie mieszkał w koszarach, gdzie nie było dla niej miejsca. Lekkie kroki… – Jeszcze pracujesz? – Zajrzała do gabinetu, a Sablin poczuł kwiatowy zapach jej perfum. Nie odpowiedział, zaczął pisać po łacinie słowa rzymskiego filozofa Boecjusza: „Najgorszą stroną
nieszczęścia jest to, że się kiedyś było szczęśliwym”. Luboczka usiadła na fotelu. Sablin nie patrzył na nią, tylko kątem oka śledził jej odbicie w szybie szafy z książkami. Zdjęła z sukienki włos, spojrzała na niego pod światło. – Po mnie nawet nie widać, czy już zaczęłam siwieć, czy jeszcze nie. Wiesz, gdzie byłam dzisiaj? – Hm? – Na posiedzeniu kobiecej jaczejki. Była narada, jak powinnyśmy szerzyć propagandę wśród robotnic, bo większość ma bardzo niską samoocenę. Opowiadasz o niewoli w małżeństwie, o talentach pogrzebanych pod garnkami i fajerkami, a kobiety patrzą na ciebie, nic nie rozumiejąc. Władza radziecka wyzwoliła je od więzów cerkiewnego małżeństwa, dała prawo do rozwodu, a one myślą, że tak jest gorzej, bo teraz mężczyźni mogą narobić dzieci i zniknąć. Luboczka zamilkła, czekając na odpowiedź Sablina, ale on wypisywał łacińskie zdania, na przykład z Elegii miłosnych Owidiusza: „Dążymy zawsze do tego, co zakazane, i pragniemy tego, czego nam odmówiono”. – W ogóle jeśli idzie o kwestie kobiece, panuje zupełny zamęt – odezwała się Luboczka. – Słyszałeś, że w Saratowie ktoś wypuścił dekret o nacjonalizacji kobiet? Jeszcze czego! We Włodzimierzu powołali biuro wolnej miłości i kazali wszystkim kobietom od osiemnastego do pięćdziesiątego roku życia zapisywać się, żeby mężczyźni mogli sobie wybierać damy serca. Wszystko to w interesie państwa, rzecz jasna. – Co cię tak oburza? – nie wytrzymał Sablin. – Sama mówiłaś, że w komunie rodzina umrze. A żeby to nie wyglądało na zwykłą rozpustę, można organizować dyskusje z ciemnymi babami. Doktor był przekonany, że Luboczka na niego nakrzyczy, ale ona tylko się roześmiała. – Chcesz, to ci wyjaśnię, co się dzieje. Wyobraź sobie setki głęboko nieszczęśliwych ludzi. Nieszczęśliwych z różnych przyczyn: ktoś cierpi z powodu swojej narodowości, ktoś umiera w nędzy, ktoś napytał sobie biedy własną pychą, komuś nie udało się życie rodzinne. I nagle ci ludzie dostają władzę, o jakiej nie marzyli. Mogą z nią robić, co chcą! Ale okazało się, że umieją tylko burzyć stare, budować nowego nikt nie potrafi. Nie mają doświadczenia, rozumiesz? Trącają to i tamto, popełniają błędy, potrzebują czasu, żeby stanąć na nogi, ale publiczność już gwiżdże i żąda, żeby zabierali się ze sceny. – Ludzie nie mogą czekać, aż bolszewicy nauczą się rządzić państwem! – uniósł się Sablin. – To my, rozumiesz? Właśnie my umrzemy z głodu i chorób! – Nie umrzemy – odpowiedziała spokojnie Luboczka. – W kuchni jest kosz. Przyniosłam chleba. – Skąd? – Zostałam kierowniczką stołówki przy gubernialnym komisariacie wojskowym. Mam nadzieję, że
rozumiesz, co to znaczy. 4 Luboczkę wszyscy potępiali. Przecież zamieniła rodzinę i przyjaciół na silnego mężczyznę z legitymacją partyjną w kieszeni połatanej bluzy. Długo trwało jej przeobrażenie – marzyła potajemnie o kochanku, ale tak naprawdę bała się i nie chciała zdrady. Przybycie Klima uświadomiło jej tylko jeszcze mocniej, jak marne życie prowadzi. Ostatkiem sił wczepiła się w Sablina, próbowała nim potrząsnąć, dać do zrozumienia, że niebawem wszystko runie. W jej urodziny wstał od świątecznego stołu i poszedł do siebie pisać list do moskiewskiego kolegi, z którym od dawna prowadził spór o cewniki i zaciski. Wieczorem oznajmił żonie triumfalnie, że przyszedł mu do głowy wspaniały argument i po prostu musiał go od razu przelać na papier. Luboczka przepłakała całą noc, a rano poszła na spacer do Ogrodu Aleksandrowskiego, mrocznego, wilgotnego, z drzewami o połamanych wiatrem gałęziach. Obok niej przeszedł jakiś człowiek, uchylił kapelusza i się ukłonił. – Cudny dzionek, panienko! Pięknie pani wygląda. Luboczka przystanęła z wrażenia. Czyżby mogła się jeszcze komuś podobać? Jegomość zniknął za zakrętem, a kobieta nagle zrozumiała, że nie boi się już rozwodu i wynikających z niego braku pieniędzy oraz samotności. O wiele gorzej by było, gdyby wszystko zostało, jak jest. Niech to diabli! Była młoda i powabna, a najlepsze lata traciła na Sablina, któremu była obojętna! W tym mieście żyło sto tysięcy ludzi, niemożliwe, aby nie znalazł się ktoś, z kim mogłaby być szczęśliwa. Sablin, oczywiście, oskarży ją o niewdzięczność i zdradę, ale z czasem sam zrozumie, że tak właśnie było trzeba. Miał zupełnie inny temperament, inne zainteresowania, zupełnie nie pasowali do siebie z Luboczką. Nie była to niczyja wina. On powinien znaleźć sobie dzieweczkę bez pomysłów, która będzie zdmuchiwać z niego pyłki i z zachwytem słuchać historii o skręcie kiszek. Jemu też przecież nie było łatwo, kiedy miał w domu wiecznie niezadowoloną żonę… Kiedy Luboczka wróciła z Iljinki, zauważyła przy ganku człowieka w żołnierskim płaszczu. Zadeptał niedopałek papierosa i uśmiechnął się szeroko. – Już dwie godziny tutaj czekam. Zmarzłem jak pies, ale myślę sobie, co mi tam, dotrwam, aż Lubow Antonowna wróci. Tak jak to obiecał, Osip podarował Luboczce cały świat. Był mądry, żądny wiedzy, pełen wielkich marzeń. Szczycił się nią tak, jakby na ramieniu usiadł mu żar-ptak. Była widzialnym symbolem tego, że wszystko się uda – jemu oraz milionom innych chłopów.
Osip właśnie tak się określał – „chłopem”, co niezmiernie śmieszyło Luboczkę. Urodził się we wsi Czukino, w powiecie bałachińskim. Jego matka miała ręce tak szorstkie od pracy, że strasznie ciągnęły włosy, kiedy gładziła dzieci po głowach. Ojciec pił i bił, a kiedy bywał trzeźwy, lubił zaskakiwać bliskich. Kiedyś po udanym handlu na bazarze przywiózł Osipowi nowe buty. – Patrz, jak błyszczą! Dbaj o nie, bo drugich nie dostaniesz. Jesteśmy z ludu, do łapci urodzeni. Osip zakładał buty tylko latem i tylko w święta, do cerkwi. Z domu wychodził boso, a pod kruchtą wycierał nogi w trawę i wchodził do świątyni obuty. Pop nauczył go czytać i pisać, a Osip pochłaniał wszystko bez wyboru – od psałterza do opowieści o przygodach detektywa Pinkertona. – Nafty na ciebie nie wystarczy! – warczał ojciec. – Lepiej byś mniej czytał, a więcej pisał – wzdychała matka. – Kiedy zostaniesz gminnym pisarzem, będziesz miał uważanie, ludzie podarki przyniosą. Latem będziesz jeździł na hulajnodze w pasiastych portkach. Osipa, najzdolniejszego z rodzeństwa, wysłano do szkoły ziemskiej. Była tam nauczycielka z miasta – młodziutka, piękna. Osip mówił, że Luboczka jest do niej bardzo podobna. Najpierw kobieta się obraziła (jak to tak może być, że on ją z kimś porównuje?!), ale potem zrozumiała, że dla Osipa to stanowiło największy komplement. W jego dzieciństwie nie było nic lepszego od tej nauczycielki. – Na ścianie w domu wisiała mapa – opowiadał Osip. – Trzy lata na nią patrzyłem i marzyłem, żeby pojechać do miasta Izium. Raz ojciec przywiózł nam z jarmarku funt białego chleba „iziumskiego” z rodzynkami. Myślałem, że tam się go robi. W wieku dwunastu lat Luboczka bawiła się lalkami, jeździła do Kisłowodzka i pisała piękne wiersze o miłości do Klima. A Osip po dziesięć godzin dziennie klepał rozżarzone nakrętki w Zakładach Sormowskich. Mistrz targał go za uszy i bił pięścią w twarz. Raz tak go trzasnął, że Osip z rozmachem uderzył o krawędź żelaznej taczki. Przez całe jego muskularne plecy ciągnęła się szarpana blizna. Mała Luba, widząc wozaków bijących zwierzęta, podnosiła krzyk na całą ulicę: – Nie bijcie koników! Bo powiem tacie! Ojciec podchodził do woźnicy, dawał mu dziesięć kopiejek i katowanie się kończyło. Za Osipem nikt się nie ujął. Kiedy leżał na wiórach pod warsztatem, cały się trzęsąc od gorączki, mistrz trącał go czubkiem buta i pytał: – No, kiedy zdechniesz? Luboczkę od dzieciństwa odgradzali od tego strasznego świata. Brzydziła się go i bała, jak normalny człowiek obawia się groźnych szaleńców. W którym momencie runęły tak starannie stawiane bariery? Jak to w ogóle było możliwe?
Z pewnością wszystko zaczęło się od tego, że Luboczka przypadkiem odkryła tajemnicę mademoiselle Emmy. Krucha i wykwintna, niby statuetka z czasów Ludwika XV, cierpiała na bezsenność. Nocami piła herbatę, jadła ciastka i ser. Z kąta wychodziła myszka, wchodziła na stół i jadła prosto z ręki guwernantki, co stanowiło niesłychane naruszenie porządku! Ale przez szczelinę w drzwiach Luboczka widziała nie tylko to. Do mademoiselle przychodził palacz Daniła, wielki kosmaty chłop w walonkach i cuchnącej smołą kapocie. Przynosił jej lody na patyku, motek wełny albo funt jej ulubionej kawy. Drżąc ze strachu, że ktoś może ją przyłapać, Luboczka słuchała ich pół rosyjskich, pół francuskich rozmów. Śmieszyło ją to, że mężczyzna mówił głośniej, kiedy nie mogli się zrozumieć, a czasem oboje gestykulowali jak głuchoniemi. Rozmawiali o zupełnych bzdurach – co było na kolację u sąsiadów i kogo przyjęli na służbę, a komu wymówili. Nieskończone niewinne ploteczki, które przekształcały się w rytuał, pełen ukrytych aluzji, zachwytu i oczekiwań. Luboczka nie mogła pojąć, jak mademoiselle Emma, uwielbiająca poezję Verlaine’a, delikatna i wrażliwa, niecierpiąca wszelkich przejawów wulgarności, mogła pokochać kosmatego Daniłę. Ale to była miłość: skrępowana, opanowana, z szybkimi spojrzeniami i zamierającym sercem. Jeśli Daniła nie przychodził, mademoiselle Emma cały dzień była nieswoja. Skarżyła się na migrenę, dawała Luboczce książki: „Przeczytaj, dziecko, cokolwiek”, złościła się na wszystkich, nawet na plączącego się pod nogami kota. Kiedyś Luboczka kpiąco wyraziła się o koleżance z klasy: – Tania nigdy nie jest przygotowana do lekcji. Niezguła, zostawiła podręczniki w tramwaju, a nowych nie kupi, bo jej rodzice się rozwodzą i mamusia nie ma pieniędzy. Mademoiselle Emma powiedziała, że snobizm jest nieodłączną częścią życia bogatych. Jeśli zniżą się do poziomu prostych ludzi, okazuje się, że nie są w niczym lepsi. Jak można by do tego dopuścić? Jednak jeśli odgrodzić się od wszystkich snobizmem, można żyć nie w pięknym świecie, lecz w szczelnej złotej skrzyni. I Sablin, i ojciec, i wszyscy dawni przyjaciele Luboczki uważali się za wyższe istoty. Bez sensu byłoby im udowadniać, że Osip to nie typowa postać złodzieja z obrazka, reprezentująca sobą wszystkie nieszczęścia i wady. Oni już wcześniej nie mogliby wybaczyć kobiecie zdrady. – Myślałem, że kochasz Bartłomieja – powiedział z wyrzutem Anton Emiliewicz, dowiedziawszy się o romansie córki. Luboczka odpowiedziała, że ma bardzo rozwinięte wymaganie wzajemności, a jeśli Sablin nic do niej nie czuje oprócz zwykłej przyjaźni, to ona odpowiada mu tym samym. Ojciec przetarł binokle, strzelił palcami. – Rozumiem, że Osip może być pożyteczny w obecnej sytuacji, ale… Luboczka tłumaczyła z żarem, że Osip wywodzi się z najgłębszych nizin i wszystko osiągnął własnymi siłami. Obca mu była chciwość, nie szukał wygody dla siebie, ale chciał, żeby ludzie z jego klasy społecznej – przybici, zmęczeni straszliwym trudem – żyli godnie. Ale nie mogła powiedzieć ojcu najważniejszego. Tego, że latami błagała Sablina o zmiłowanie, aby
dał jej odczuć, że ceni ją jako kobietę, jako ciekawego rozmówcę, jako najukochańszą istotę. On jednak odgrodził się od jej problemów i tym samym podkreślał, że małżonka go nie interesuje. Po kłótni z Klimem była tak rozżalona, że poszłaby za kimkolwiek, byle tylko poczuć się kochaną. Tymczasem wszystko stało się samo z siebie. Osip zbyt wytrwale ją osaczał, żeby mogła się oprzeć. Przecież właśnie o tym marzyła. Znajdowała w kochanku coraz to nowe i nowe zalety. Był złotą rączką – w koszarach zbudował suszarkę do onuc, którą można było opuszczać, żeby wygodniej je rozwieszać, a potem podnosić, żeby nie przeszkadzała w przejściu. W kuchni pułkowej skonstruował szafę chłodniczą na żywność, w której zawsze panowała ta sama temperatura. – To jest dla mnie właśnie największa przyjemność – mawiał – złożyć z góry chłamu coś użytecznego. Byle tylko mieć pod ręką potrzebne elementy. W życiu wyglądało to podobnie – jeśli chce się zrobić coś nowego, trzeba mieć odpowiednie elementy, słuchać innych, przyjmować nowe pomysły, z całych sił rozszerzać granice swojego światka. A wtedy stanie się cud. Ale komu to miała tłumaczyć? Ninie? Klim, jak należało oczekiwać, rzucił ją i wyjechał do Buenos Aires, a teraz była hrabina Odincowa handlowała cebulą w sklepie spółdzielczym. Z pewnością winiła za ten stan rzeczy nie siebie samą, lecz „przeklętych bolszewików”. Luboczce było jej żal, ale nie mogła się zmusić do spotkania. Wszystko na świecie, w tym przyjaźń, ma swój początek i koniec. Poznała się z Niną w szpitalu, dokąd Sofia Karłowna zaprosiła młode kobiety z dobrych domów, aby cięły gazę na bandaże. Ale Nina szybko porzuciła nożyczki, oświadczając, że to głupie tracić cały dzień na coś, z czym maszyna poradziłaby sobie w godzinę. Luboczka była zdziwiona, że Nina Odincowa, która nie była zbyt lubiana, zdecydowała się na otwarty spór z Komitetem Kobiet. Ale miała przecież rację, bo to całe robienie bandaży było tylko na pokaz – damy „przejawiały patriotyzm”, ale w tym czasie nie dotykały zawszonych żołnierzy, którzy mogliby je obłapiać albo zwymyślać. Frontowcy widzieli w arystokratkach nie miłosierne anioły, tylko przedstawicielki znienawidzonej klasy, która zmusza ich do umierania nie wiadomo za co. Luboczka zawsze miała ciągoty do silnych ludzi. Odszukała młodą hrabinę Odincową i zaprosiła w gości. Tak zaczęła się ich przyjaźń. Nina także teraz poszła pod prąd, organizując spółdzielnię spożywców, przedsięwzięcie w obecnych czasach bardzo podejrzane. Ale jeśli wcześniej Luboczka widziała w działaniach przyjaciółki zdrowy rozsądek, to teraz Nina walczyła nie o poprawę świata, ale zachowanie obumarłych porządków. Nie było im razem po drodze. Co do Klima Rogowa – Bóg z nim. Luboczka była zadowolona, że nie znajdowała się na miejscu
Niny, a przecież w swojej głupocie marzyła właśnie o tym. 5 Od czasu do czasu Sablin próbował ułożyć jakoś stosunki z Luboczką. – I czego ci brakowało? Dopiero teraz, kiedy zrobiło się za późno, zaczął interesować się żoną. Jego zazdrość była w pewnym stopniu przyjemna, bo świadczyła o tym, że Luboczka jednak podniecała męża. Musieli się rozstać, ale nie miała dokąd pójść. Z początku Osip mieszkał w koszarach, a później, kiedy komisariat wojskowy przeniesiono do dawnego seminarium, zamieszkał w swoim gabinecie. – Znajdę nam pokój – obiecywał, ale to było dla Luboczki zbyt mało. Potrzebowała mieszkania, nawet niewielkiego, ale własnego. Planowała przenieść się do ojcowego pałacyku, ten jednak został zarekwirowany na ośrodek dla wdów po proletariuszach, a kolekcję antykwaryczną, której Anton Emiliewicz kazał strzec jak źrenicy oka, skonfiskowano na potrzeby muzeum krajoznawczego. Niełatwo było dostać mieszkanie. Dostępne od zaraz były rudery bez kanalizacji, elektryczności i wodociągu, gdziekolwiek za placem Monastyrskim. Osip mógłby zadziałać, ale wstydził się starać o cokolwiek dla siebie, a już tym bardziej wykorzystywać swoją pozycję dla załatwiania spraw osobistych. Ten ascetyzm był jego jedyną wadą, którą Luboczka z trudem znosiła. Osip krępował się nawet tego, że jego kochanka elegancko się ubierała. – Trzeba skromniej się nosić, klasa robotnicza powinna widzieć, że dzielimy z nią wszelkie uciążliwości. – A czy sens rewolucji nie leży w tym, żeby zaoferować kulturę każdemu proletariuszowi? – pytała Luboczka. – Oczywiście można wszystkich ubrać w parciane łachy, zabronić opery i spalić biblioteki, żeby po dawnym świecie nie został kamień na kamieniu. Ale to doprowadzi tylko do tego, że cywilizacja burżuazyjna będzie o głowę wyższa od proletariackiej. Luboczka tłumaczyła Osipowi, że umiejętność rozkoszowania się pięknem jest podobna do umiejętności czytania. Dla niektórych litery nic nie znaczą, a dla innych zawierają największy sens. – Nienawiść biedoty do burżujów to oburzenie gościa, którego gospodarze zbyli marnym pierogiem – mówiła. – Mamy tylko dwa wyjścia: albo w ogóle zlikwidować pierogi, albo zrobić tak, żeby każdy mógł się najeść do syta. A jeśli wybierzemy drugi wariant, ktoś powinien pokazać ludowi pracującemu, do czego należy dążyć. W oczach Osipa błyszczał niekłamany szacunek. Żeby chociaż raz Sablin popatrzył na nią z takim zachwytem! Żeby chociaż raz się nią zachłysnął! A on jeszcze śmie pytać, dlaczego żona już go nie
kocha… Kiedy Osip napomknął, że w komisariacie wojskowym postanowili otworzyć stołówkę, Luboczka powiedziała, że chciałaby służyć władzy radzieckiej. Stołówka to była żywność i znajomości. A jeśli ma się odpowiednie stosunki, góry można przenosić. Luboczka wzięła się do pracy. Kiedyś miała wpływ na losy swoich czwartkowych gości, a teraz na losy beczułek śmietany, konfiskowanej przez czekistów i przekazywanej do komisariatu wojskowego. Przechowywała w głowie setki imion i wiedziała, co komu trzeba zaproponować i o co można poprosić w zamian. Stała się obiektem uwielbienia, najszczerszego, wręcz psiego. Ci ludzie byli inni, nie „kwiat inteligencji”, jak dawniej, ale kobieta wolała mieć do czynienia z tymi, którzy umieją przeżyć, nie bacząc na okoliczności. Mądrzy i dalekowzroczni ludzie potrafią się urządzić przy każdym reżimie, a głupi zmarnują wszystko, co się im zaoferuje. Cały dzień Luboczka krzątała się, starała, zdobywała, a wieczorem szła do gabinetu Osipa. Potem, rozgorączkowani i zmęczeni, leżeli przytuleni i myśleli o przyszłości. Co się stanie za sto lat? Jakie fryzury ludzie będą nosić? Jakie będą stawiać budynki? Konie, zapewne, znikną całkiem, drogi wypełnią się pięknymi samochodami, a niebo sterowcami i aeroplanami. Znikną granice i paszporty, ludzie będą mogli mieszkać i pracować, gdzie im się zamarzy, podróżować wedle własnej woli, czytać, co zechcą. Nikt więcej nie będzie oceniać zdolności według pochodzenia społecznego, narodowości albo płci. Człowiek sam będzie sobie wybierał życie, jak rękawiczki w sklepie, żeby mu się jak najbardziej podobało. Rozdział 18 Wielki Szlak Spekulantów 1 Gdy tylko z Wołgi spłynęły lody, otworzono Wielki Szlak Spekulantów. Dwa strumienie wysłanników spotykały się w granicznych wioskach guberni symbirskiej. Z południa wieźli ziarno, sól i ryby, z północy resztki wyrobów przemysłowych, zrabowanych w magazynach. Ludzie stryjka Griszy mieli dokumenty na wszelkie okoliczności – jeden uchodził za współpracownika Komisariatu Ludowego do spraw Rolnictwa, inny – za kwatermistrza wojskowego. Prowiant chowali w łódkach z podwójnym dnem, w przeznaczonym dla kawalerii sianie, w trumnach. Mąką nabijali materace, a znajdowali się tacy spryciarze, którzy potrafili we wszywanych kieszeniach przemycić bez mała pud kaszy. Szedł taki tłuścioch ulicą, ledwie ruszał nogami, a milicja nie miała pojęcia, co się kryje w jego szerokich bryczesach. W ciągu pół roku spekulanci z przestraszonej, rozproszonej masy zmienili się w tajną armię z własnymi dowódcami, ochroną, wywiadem i intendenturą. Pojawiły się meliny dla spekulantów, w których mogli porządnie zjeść, przenocować i ukryć się
przed czekistami. Przed władzami bronili się, niczym ptactwo wodne przed drapieżnikami: podnosili larum, tłoczyli się, pojawiali się i nagle ginęli w ciżbie, dezorientowali. Jeśli próbowano przeprowadzać rewizję na parostatku, przy trapie natychmiast gromadziła się hałaśliwa ciżba, przez którą nie sposób było się przebić. Po dwóch, trzech godzinach nerwówki, komendant rezygnował i zabierał żołnierzy za pół tysiąca odstępnego, zręcznie wsuniętego do kieszeni.
Nina zarządzała spółdzielnią spożywczą. Chociaż
w komitecie wykonawczym patrzyli na nią krzywo, ale – oczywiście za łapówkę – wydali pozwolenie na otwarcie sklepu w dawnej galerii z artykułami żywnościowymi kupca Pietrowa. Na zewnątrz wszystko wyglądało jak należy. Mieszkańcy sąsiednich ulic składali się i wysyłali ludzi do guberni rolniczych. A żeby nikt się do nich nie przyczepiał, dostawali dokument zaopatrzony pieczęciami spółdzielni i Komitetu Aprowizacyjnego. Potem przywiezione towary sprzedawano w sklepie, ale tylko członkom kooperatywy. – Najważniejsze, żeby wszystko się zgadzało w papierach – pouczał stryjek Grisza. – Jeśli bolszewicy żądają protokołów z walnych zebrań, niech mają te protokoły. I regulamin, i sprawozdawczość, i nawet grafik mycia podłóg. I tak nikt tego czytał nie będzie, ale papiery muszą się zgadzać. To było coś jak rytualne podporządkowanie się władzy. Podobnie dzikie psy kładą się na grzbiecie przed wodzem, wystawiając bezbronny brzuch: „Patrz, należę cały do ciebie”, a czujne oczy śledzą, czy przywódca nie rozsierdzi się i nie rozerwie poddanego w strzępy. Nina cały dzień spędzała w sklepie. Sprawdzała kartki i legitymacje członkowskie, odliczała pieniądze i ważyła kaszę na zardzewiałej wadze. Ceny w spółdzielni były wyższe niż w państwowym monopolu, ale i tak przeszło dwa razy mniejsze niż rynkowe, więc w przedsiębiorstwie zawsze panował tłok. Z tyłu sklepu Jelena wydawała worki, po które przychodzili cisi, niepozorni ludzie w czapkach i wypłowiałych roboczych bluzach. Pewnego dnia pojawili się milicjanci – groźni i nieubłagani, każdy niczym baskak ze Złotej Ordy. Nina uprzejmością i skargami przekonała ich, aby jej nie rujnowali, a jako dar wdzięczności ofiarowała po ćwiartce samogonu, funcie machorki i bochenku żytniego chleba bez domieszek. – Dopilnujcie tylko, żeby nie przysyłano do nas kogo innego niż wy – poprosiła. – Jeśli rozgrabią spółdzielnię, sami na tym stracicie. Od tamtej pory niedaleko sklepu zawsze dyżurował milicjant. Sąsiedzi ostatecznie znienawidzili Ninę. Mało tego, że wyszła za Odincowa (na pewno omotując go lub szantażując), mało tego, że pozostawała w podejrzanej zażyłości z przewodniczącym Komitetu Aprowizacyjnego i otwarcie żyła z synem prokuratora, to teraz zajęła się spekulacją, zarabiając na tragedii narodu. Jej domu nie rewidowano, nikogo jej nie dosiedlono. Wszyscy wiedzieli też, że Nina zrzuciła ze schodów przedstawiciela komitetu osiedlowego, kiedy ten zażądał ludzi do robót publicznych. Dentystka Charitonowa z domu naprzeciwko sama słyszała, jak Nina nazwała go „fagasem” i obiecała „obić gębę”, jeśli się jeszcze zjawi. Teraz hrabina Odincowa w pełnej krasie ujawniała swoje talenty sklepikarskie. Umiała zdobyć żywność w czasach, gdy ludzie ginęli z głodu. Dla jednego wojna to piekło, dla innego błogosławieństwo. Sąsiedzi wspominali rodzinę Niny i nie nazywali jej już inaczej niż Kupinowa-Sprzedałowa. – Ma pani szczęście z tymi zdolnościami do handlu – wzdychali przy spotkaniu.
Żadnych zdolności Nina w sobie nie czuła. Z boku mogło się wydawać, że jej to wszystko przychodzi łatwo, i właśnie dlatego jej zazdrościli, ale nikt nie chciał dostrzec, że Nina wstawała o czwartej rano, żeby pojechać do młyna i spotkać się z chłopami dostarczającymi mąkę. Sama przenosiła worki, żeby jak najszybciej się z tym uporać, po dziesięć godzin dziennie stała za ladą, roznosiła sprawozdania na milicję, do wydziału sanitarnego, do straży pożarnej… Trzęsła się ze strachu i płaszczyła, żeby tylko wrogowie byli zadowoleni i nie chciało im się jej szkodzić. Było czego zazdrościć? A może tego, że otaczał ją nie tylko płot z drutu kolczastego bolszewickich przepisów, ale także ściana głuchej nienawiści? Nina wiedziała, że sąsiedzi będą sobie nawzajem pomagali w razie potrzeby, wspinając się przy tym na szczyty szlachetności, ale jej wszyscy życzyli upadku, a im bardziej spektakularny będzie, tym lepiej. A jednak nikt jakoś nie oddawał legitymacji członkowskiej i nie odmawiał prawa kupowania żywności w jej sklepie. I to ją zdumiewało najbardziej – skąd taka niewdzięczność? – Co ja im zrobiłam? – pytała stryjka Griszy. Ten uśmiechał się pod nosem. – Wyrządziłaś im wiele zła. Źle się prowadzisz i jak im się zdaje, odnosisz sukcesy. A skoro powodzenie jest przy tobie, to znaczy, że oni nie mają na nie szans, bo postępują inaczej. Tak więc, moja miła, przygotuj się na to, że będą cię wyklinać za każdy uczynek i postarają się dokuczyć przy pierwszej nadarzającej się okazji, żeby wreszcie zwyciężyła sprawiedliwość. – To co mam robić? – Masz wybór: albo zostań sobą, albo stań się jedną z nich. W rzeczy samej, Nina od dawna pracowała niczym maszyna z zerwanym łańcuchem – małe trybiki jeszcze się kręciły, ale najważniejsze części zastygły bez ruchu. Klim przepadł. Przed odjazdem przysiągł, że wróci na pewno. Skoro nie przyjechał, to znaczyło, że zginął. To mogła być katastrofa kolejowa, napad, czekiści, cokolwiek. A z całą pewnością od wielu miesięcy Nina żyła sama. Kiedy o tym myślała, czuła, jak wewnątrz wszystko się rwie i pęka. Nie wolno myśleć… Trzeba się czymś zająć i żywić nadzieję. Sąsiedzi myśleli, że Nina jest szczęśliwa, tak jakby harówka w sklepie była szczytem jej marzeń. Uważali ją za bogatą, ale prawie cały dochód spółdzielni Żora zanosił nieznanym ludziom na Białą sprawę. Jakże kobiecie było żal tych wytartych, wymiętych rubli! Łatwo dawać na coś pieniądze, jeśli widzi się od razu rezultat… Ale jej ofiary przepadały bez śladu, dlatego Nina nie mogła spać po nocach, myśląc o tym, że powinna okraść własną kasę, zdobyć potrzebne dokumenty i wyruszyć do Piotrogrodu na poszukiwania Klima. 2
Wołga wylała i zatopiła Jarmark. Nina wraz ze stryjkiem Griszą płynęli łódką między halami targowymi. Zdawały się martwym miastem, zagadkowym i pełnym grozy. Cisza panowała taka, że słyszeli tylko plusk wioseł. Niebo było przejmująco błękitne, powietrze czyste, fabryki stały, a i w piecu mało kto palił. Nina siedziała na rufie i ze wzruszeniem przyglądała się wyblakłym przez zimę szyldom: „Stowarzyszenie manufaktur gumowych Rosji i Ameryki”, „Zakład muzyczny Zimmermanna”… Nie chciało się wierzyć, że całkiem niedawno przelewał się tutaj wystrojony tłum, damy z parasolkami słonecznymi wybierały perskie dywany i koronkowe kołnierzyki do sukienek. Było tu wszystko – stoiska z kryształami, owocami, futrami, perłami, galanterią, mydlane… W głównym budynku Jarmarku handlowali jubilerzy, od Fabergé po Liagutiajewa z jego uralskimi kamieniami szlachetnymi, dalej chińskie sklepy, pasaż brazylijski, tatarskie karczmy, rzędy stoisk z gałganami, ikonami, chlebem, mięsem, alkoholami… Bolszewicy zamierzali to wszystko zniszczyć, gdyż władza sowiecka i Jarmark to były pojęcia absolutnie sprzeczne. Stryjek Grisza zgrzał się, wiosłując w gorących promieniach słońca, na jego piersi i pod pachami pojawiły się plamy potu. – Z Jarmarku nigdy nie wywożono całego towaru – powiedział, kiedy zrobił sobie przerwę na odpoczynek. – Za drogo to wychodziło. Lepiej było przenieść wszystko na górne piętra i pochować w skrytkach do następnego sezonu. A żeby złodzieje nie wynieśli dobra, kupcy składali się na strażników. A dla nas najważniejsze wiedzieć, gdzie co leży, bo teraz żadnej ochrony nie ma, a właściciele albo siedzą w areszcie, albo pouciekali. Namówił Ninę, żeby udała się z nim na tę wyprawę. Ktoś mu doniósł, że w składach igielnych pozostał sklep z nieobrabowaną skrytką. – Przybory do szycia to niezwykle cenny na wsi towar – powiedział. – Za dobrą igiełkę stalową dają pięć funtów mąki, a nożyce są jeszcze droższe. Z początku Nina próbowała odwieść stryjka od pomysłu: – Przecież to kradzież z włamaniem… – To po prostu sposób na zaspokojenie własnych potrzeb – zaśmiał się. – Przecież władza właśnie do tego nas namawia. W Rosji rozdrapywano wszystko. Z drzwi sklepów zrywano plomby, w wagonach rozbierano boki i podłogi. W sklepach państwowego monopolu trzymano niewiele mąki, żeby zwiększyć jej cenę. Co rusz wybuchały w nich pożary, wywoływane przed spodziewanymi rewizjami przez pracowników. Apoteozą grabieży stały się oddziały, które władza sowiecka wysyłała do wsi, aby odbierały chłopom „nadwyżki”. A nadwyżkami okazywało się wszystko – od chleba po ziarno siewne. Uczciwi i sumienni ludzie mogli na to tylko gorzko wzdychać, ale stryjek Grisza potrzebował zdobyć pieniądze na powstanie w dowolny sposób. Pozostawało zatem się dziwić, jak szybko zmieniał się sposób myślenia – kradli wszyscy, włączając w to starą hrabinę. Parę dni wcześniej razem z Furią Zakipirowną przytaszczyły deskę, zgubioną na drodze przez wojskową ciężarówkę, i były bardzo rade z popełnienia tego przestępstwa.
W zatopionym sklepie ktoś już buszował. Drzwi zostały wyłamane z zawiasów, wokół pływały drzazgi i kawałki papieru. Stryjek Grisza skierował łódkę prosto przez zniszczoną witrynę. W środku nic nie było, oprócz reklamowych plakatów na ścianach. Zacumowali przy schodach. – Pójdziemy zobaczyć, co zostało na górze – zarządził stryjek Grisza. Na pierwszym piętrze również było pusto. Pachniało zawilgotniałym tynkiem i gnijącym drewnem, na suficie drżały słoneczne odblaski. Mężczyzna przeszedł się po pomieszczeniu i zaczął opukiwać ściany. Ale odpowiadały głucho, zwyczajnie. – Chodźmy, nic tu po nas. – Nina zadrżała. Cudzy sklep, opuszczone miasto… Ale stryjek Grisza nie zamierzał się poddać. – Zaufany człowiek powiedział, że coś tu jest. Pod ścianą stały zdjęte z zawiasów drzwi bez klamki i zamka. Stryjek Grisza odsunął je. – Sprawdzę jeszcze tylko tę ściankę. Ale i tam nic nie znalazł. – Niech to diabli… Odszedł na krok, zahaczył nogą drzwi, a te zwaliły się na podłogę. Cienka dykta odskoczyła, z ust Niny dobyło się westchnienie. Wewnątrz wszystko było wypełnione pudełkami igieł. – Przecież mówiłem! – zarechotał stryjek Grisza. Przenieśli łup na pokład, ale gdy tylko wypłynęli na Teatralną, od strony Kanału Betankurowskiego pojawiła się druga łódka. – Stać! – wrzasnęli siedzący w niej mężczyźni. – Co wieziesz? Stryjek Grisza naparł na wiosła. – Nie odpowiadaj – szepnął do Niny. – Hej tam, odpowiadaj, pókim dobry, bo zaraz dogonimy i sprawdzimy! – Stryjku, oni mają dwie pary wioseł… Tamci wpadli w złość.
– Przyłożyć się, ludziska! Ich łódka szybko płynęła po lśniącej słońcem wodzie, dulki głośno skrzypiały. Stryjek Grisza puścił wiosła, chwilę grzebał pod siedzeniem, a potem, ku przerażeniu bratanicy, wyjął z worka pistolet. Huk wystrzału spłoszył stado czajek siedzących na dachach. Jedno z wioseł ścigających zostało zniszczone. Mężczyźni oniemieli ze strachu i zdziwienia. – No właśnie – warknął stryjek Grisza, podał pistolet Ninie i znów zaczął wiosłować. – Obserwuj ich. Jeśli zbliżą się choćby na werszek, podziuraw im łódź. Ale tamci zniknęli za zakrętem, w ulicy Makarewskiej. – Skąd masz broń? – spytała Nina, z obawą oglądając woniejący prochem pistolet. – Skąd mam, to mam – odparł opryskliwie. – Nie patrz w lufę, głupia! Chociaż bezpiecznik przesuń! Zadawać się z babami… Następnym razem zabiorę Żorkę. 3 Pudełka z igłami wrzucili do plecaków i zanieśli na Grzebyk. Byli okropnie zmęczeni. – Zda się, że od rzeki do domu to tylko rzut kamieniem, a spróbuj wdrapać się pod górę – powiedział stryjek Grisza i otarł pot z czoła. – Znajdą się jakieś szmatki do czyszczenia igieł? Bo pewnie wszystkie już zardzewiały. Do pracy zagnał Ninę i Jelenę. – Ech, dziewczynki, ile my dostaniemy dobra za te igiełki! Na wsiach z pieniędzy przyjmują tylko złote monety albo mikołajowskie pięćsetrublówki. Kierenki nadają się co najwyżej do oklejania kufrów, a niedługo będą je dawać na wagę. „Droga pani, proszę mi odważyć funt żółciutkich i pół funta zieloniutkich”. Do pokoju zajrzała Furia Zakipirowna. – Nino, hrabina panią prosi. Świekra zawsze przyjmowała Ninę w sypialni, której połowę zajmowało wielkie, wysokie łóżko. W kącie stała majestatyczna szafka na święte obrazy. Sofia Karłowna była głęboko wierząca. Kiedy Nina weszła, hrabina coś notowała, siedząc przy biurku ze złoconymi przyborami do pisania. – Dobry wieczór – odezwała się Nina. – Chciała pani ze mną rozmawiać? Sofia Karłowna skinęła głową. – Widziałam z okna, że Grigorij szedł między panią a Jeleną. Proszę mu przekazać, że wychowany
człowiek powinien iść od strony ulicy, a nie między damami. – Przekażę – westchnęła Nina. – Mogę odejść? Hrabina skierowała na synową lornion. Jej oczy błysnęły kpiąco. – Uważa pani, że dobre maniery są przydatne tylko w czasie pokoju? To nieprawda. – Wyjęła z szuflady brudną kopertę, podała ją młodszej kobiecie. – Proszę. Byłam rano na poczcie, ale zapomniałam przedtem to oddać. List od Rogowa. Coś podobnego czują zapewne ludzie ogarnięci falą uderzeniową – dźwięki i przedmioty wydają się odskakiwać na boki, nie można odetchnąć, nie można się poruszyć i trzeba przez jakiś czas przychodzić do siebie, znajdując się już w zupełnie innym miejscu niż człowieka zastała eksplozja. Nina siedziała na fotelu, trzymając kopertę z naderwanymi znaczkami. – Wszystko z panią dobrze? – dotarł do niej głos świekry. – Widziałam, że list został otwarty, ale urzędnik pocztowy powiedział, że dostali go w takim stanie. Nina skinęła głową, wyjęła poliniowaną kartkę… To było obce pismo. Jakaś kobieta prosiła, żeby jej przysłać pantofle z płótna żaglowego i przybory kreślarskie. Nina spojrzała na kopertę. Została zaadresowana do niej, niewątpliwie ręką Klima. – Zamienili listy! – wykrzyknęła w rozpaczy. Sofia Karłowna wzięła od niej kopertę. – Rzeczywiście… Wie pani, Anna Jewgienijewna mówiła mi, że wszystkie listy przechodzą najpierw przez cenzurę w CzK. Są rozdzielane wśród pracowników, a ci wiele z nich niszczą, żeby mieć mniej pracy. – Zamienili listy… – powtórzyła Nina. – Zapewne włożyli nie do tej koperty, co trzeba… Niech pani dziękuje Bogu, że w ogóle doszedł. Czekiści konfiskują koperty z dobrym charakterem pisma i bez błędów, gdyż uważają, że to nieomylne oznaki białogwardyjskości. Ale teraz przynajmniej pani wie, że Rogow pomyślnie dotarł do Piotrogrodu. Sądząc z pieczęci, list został wysłany półtora miesiąca temu. Nina wyrwała świekrze kopertę. – Jaki jest adres zwrotny? Ale ktoś postawił mokrą filiżankę na skraju papieru i oderwał wierzchnią warstwę. Można było rozpoznać tylko słowo „Piotrogród” i numer mieszkania.
Rozdział 19
Opozycyjna gazeta 1
El cuaderno negro Tutaj i dalej prawie nieczytelny, wszystkie imiona i nazwiska zostały zastąpione inicjałami Wysłałem do Niny osiem listów, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Stoję na skraju tej pocztowej dziury w przestrzeni i zaglądam w jej paszczę, niczym Dante w otchłań piekła. Bardzo możliwe, że na zawsze się w niej zagubiliśmy. Moja przyjaciółka Durga, bogini ankiet i skoroszytów, rozbiera moją duszę na najdrobniejsze części, wiedziona naukowo-sakralną wnikliwością. Jest niesamowicie ciekawa, co kryje się pod maską ponurego półobcokrajowca, próbuje więc – niczym włamywacz – podebrać mi klucze. – Proszę sobie wyobrazić, że wasze życie to kartka. Co byście na niej narysowali? Wszystko, co tylko możliwe, już zostało namalowane do naszych czasów. W wiekach XVI i XVII Holendrzy najchętniej przedstawiali martwą naturę – Vanitas: w centrum znajdowała się śmierć pod postacią czaszki, a obok nieistotne rzeczy, jak karty do gry na znak hazardu i uciech życia, sakiewka z pieniędzmi (o Panie Boże, jakże mnie są potrzebne pieniądze!), róża jako symbol krwi, klepsydra przypominająca o upływie czasu. Wszystko to na tle ruin i z napisem w rogu: „Krzątanina w chaosie i łowienie wiatru”. Właśnie z tego składa się moje obecne życie. Biletów kolejowych nie sprzedaje się obywatelom innych państw, a szczególnie reporterom, którzy mogą się naszpiegować, a potem produkować dla gazet następne oszczerstwa względem Sowietów. A ja – jak kto głupi – zaznaczyłem w dokumentach prawdziwy zawód. Jadam w małych, kiepskich lokalach, śpię w pokoju kanapowym u Chitruka. Nad drzwiami naszego mieszkania przypięliśmy zszytą z kuchennych zasłon flagę Argentyny, co w pewnym stopniu chroni nas przed przeszukiwaczami, albo tylko myślimy, że chroni, dlatego że nie da rady zrozumieć, z jakich przyczyn pojawiają się lub nie. Mądry Chitruk poradził mi zdobyć dla Niny przepustkę do okupowanej przez Niemcy Małorosji. Wszyscy, którzy z pomocą łapówek mogą udowodnić ukraińskie pochodzenie, właśnie tam uciekają. Powiadają, że Niemcy zaprowadzili w Kijowie „wzorowy porządek”, pierwszego dnia zgromadzili baby ze szmatami i kazali wymyć do czysta zapuszczony dworzec. Na sowiecko-ukraińskiej granicy opryskliwy podoficer z pomocą pałki reguluje ruch rosyjskiego tłumu. Jeśli ktoś chce się dostać do strefy okupacyjnej, musi posiedzieć w kwarantannie. Tam wszyscy zarażeni tyfusem lub dezerterzy powinni wymrzeć, a kto zostanie przy życiu, może ruszać dalej. Ale żeby dotrzeć do błogosławionej kwarantanny, trzeba mieć paszport z wizą, kosztujący tysiąc dwieście rubli. Pozwolenie na wyjazd od CzK to następny tysiąc. Wuj Anton miał niewiarygodne szczęście, że udało mu się przeskoczyć w tych dniach, kiedy spanikowani urzędnicy gotowi byli brać, ile dają, choćby śmieszne pięćsetrublowe łapówki. Od czasu, kiedy się osiedliłem u Chitruka, jego gazetę zamykali trzykrotnie. Ostatni raz za czastuszki o bałtyckich marynarzach, którzy pełnymi załogami przenieśli się z okrętów na bal, czyli do pałaców, w których obecnie mieszczą się morskie instytucje. To była jawna obraza władzy, więc Borys Borysowicz podążył doskonale znaną sobie drogą, to znaczy dostał wezwanie do domu numer 2 przy ulicy Grochowej,
gdzie dawniej mieściła się carska ochrona, a obecnie piotrogrodzki oddział CzK. – Rewolucja cierpi na brak poczucia humoru – powiedział po powrocie. – A to oznacza, że jest głupia. Następnego dnia Borys Borysowicz poszedł ze skargą do komisariatów, w których zasiadają członkowie zarządu sławetnego niegdyś Związku Dziennikarzy Rosji. Ci tylko machali rękami – idź precz, siło nieczysta! Ale Chitruk znów zmartwychwstał, kiedy otrzymał pozwolenie na prowadzenie gazety przez podstawionych ludzi. – Kraj potrzebuje prawdziwej prasy i my ją zapewnimy! – oznajmił. Najgorsze, że nie wystarcza mu środków. Dobroczyńcy, nie widząc oczekiwanych rezultatów, zaczynają opowiadać o trudnych czasach, reklama w gazetach została zabroniona, a sprzedaż nie pokrywała kosztów. Boska Durga ma rację, że Rosja o wiele bardziej potrzebuje praktycznych porad niż krytyki robotniczych i żołnierskich posłów. Kolporterzy czasopism, dawni urzędnicy, którzy stracili miejsca w czasie wielkiego strajku, stoją na każdym rogu i oprócz drukowanych wydań sprzedają rewolucyjne kokardy oraz zapalniczki własnej roboty. Popatrzyłem na asortyment, porozmawiałem z inwestorami. Nie po drodze im wikłać się w układy z pismami opozycyjnymi, bo jeśli zamyka się wydanie, to milicja zabiera cały towar. Dochód z jakichś tam „Anegdot” albo pocztówek pornograficznych jest o wiele większy niż z twórczości Chitruka i jego kompanii. W Rosji prasa każdego rodzaju na tyle się zdyskredytowała, że kupowali ją tylko najbardziej oddani zwolennicy. W bolszewickich gazetach próżno szukać prawdy, a opozycyjne nie mogą jej publikować. Po pierwsze, nie mają dostatecznie mocnych podstaw, jako że sieci korespondentów zostały unicestwione, a po drugie, za pisanie prawdy można trafić na Grochową. Na razie bolszewicy nie mają śmiałości oficjalnie zdusić wolności słowa i „burżuazyjne” wydawnictwa zamykają pod pozorem braku należytej ilości papieru w kraju. Twierdzą, że należy go dystrybuować w zależności od tego, czyje interesy reprezentuje gazeta. Ponieważ burżuazji jest mało, a pracujących dużo, to opozycję powinno się pozbawić prawa wypowiadania się. Na ulicznych wiecach co i raz pojawiają się oratorzy oznajmiający uroczyście, że „w trudnym dla Ojczyzny czasie” nie wolno krytykować rządu. Nie wiem już nawet, czy to są płatni agenci, czy pożyteczni idioci, którzy uważają, że „nasze” z zasady oznacza „słuszne”. Chitruk irytuje się, przeżywa wszystko okropnie i zażywa proszki na ból głowy. Nie wie już, jak „obudzić naród”, co jeszcze z nim trzeba zrobić, żeby się otrząsnął i chociaż spróbował obrony. Borys Borysowicz wypytywał mnie o argentyńską prasę: – Czy wasz prezydent Yrigoyen zagwarantował wolność dziennikarską? – No tak. A prasa z miejsca zaczęła go dziobać. – Nam potrzeba takich polityków! Napomknąłem wtedy, że wolność prasy w Argentynie nie jest wprawdzie ograniczona prawem, ale wolą wpływowych rodzin, które zawiadują gazetami, jednak było za późno: Chitruk już uznał, że raj na
ziemi naprawdę istnieje. Jest zmuszony podporządkowywać się bolszewikom, bo jeśli gazeta zostanie ostatecznie zamknięta, pracę straci dwudziestu ludzi. Oprócz tego niebaczący na nic Borys Borysowicz może sprowadzić nieszczęście nie tylko na siebie. W jego mieszkaniu co i raz nocują ukrywający się przed milicją członkowie partii kadetów9. Mam takie wrażenie, jakby nawet sam Bóg pogubił się w tym wszystkim i dał sobie spokój – róbcie, co chcecie. Z uporem żuka gnojowego toczę swoją kulkę ulepioną z możliwości i pieniędzy, taki ze mnie staroegipski symbol boga słońca. Pracuję u Chitruka jako zewnętrzny współpracownik. Wszystko zaczęło się od tego, że zaproponowałem mu, aby umieścić na pierwszej stronie moją kolumnę z wielkim nagłówkiem: Uniwersalne erzace towarów kolonialnych – herbaty, kawy i innych, żeby przyciągnąć uwagę czytelników. Borys Borysowicz oburzył się i powiedział, że nie zamierza zmieniać kursu z mocno społecznego na poradnictwo kuchenne, ale przekonałem go, że trudno znaleźć lepszą alegorię dla dzisiejszych czasów. Sprzedaż z miejsca podskoczyła. Teraz Chitruk drukuje rozporządzenia Sownarkomu po lewej stronie, a po prawej Żyto i pszenica w ziarnach: co można z nich przygotować przy minimalnej ilości opału? Aluzyjnie i niewinnie zarazem, żaden cenzor się nie przyczepi. Oprócz gazet Chitruk wydaje moje wspomnienia z czasów durnej i chmurnej młodości: przepisy teherańskich oberwańców, szanghajskich kulisów i emigrantów w Buenos Aires. Wychodzą na przepięknym papierze pakowym, bez okładki, i świetnie się sprzedają, a chodzą plotki (od których aż zamiera próżne serce autora), że niektórzy przechowują je, żeby przekazać dzieciom. Całymi dniami siedzę u Durgi na portierni i marnuję urzędowe przybory do pisania na nieśmiertelny rękopis Książka kucharska pogodnego inteligenta. Wypytuję gości Chitruka o ich sposoby przetrwania, a Durga wydaje zaświadczenia w zamian za dobry przepis. Zdobyłem paręnaście rozmaitych recept na przygotowanie śledzia bez tłuszczu i warzyw. Ja dyktuję, Durga stuka na maszynie: – Mączna kasza. Zalać wrzątkiem pół szklanki żytniej mąki i mieszać, aż znikną grudki. Rozklekotany underwood hałasuje, na stole podskakują spinacze i pokrywka kadzielnicy. – Co dalej? – Durga przerywa pisanie. – Wszystko. Kasza gotowa. – Może dodać sacharyny? – Burżujka się znalazła! Mąka żytnia jest słodka sama w sobie. Chociaż sól nie zaszkodzi. Chodzę do biblioteki publicznej i wyszukuję w zakurzonych tomach ukrytą wiedzę: Pożyteczne rośliny i grzyby naszej guberni. Dla biednych drukujemy Surogat chleba i dopuszczalne domieszki, dla bogatych Landrynki, pomadki i sucharocukier. Moja duma i radość to Sposoby domowej destylacji – tak niewinnie nazywa się instrukcja budowy aparatów bimbrowniczych. Na swoją kolej czekają dwa tomy po dwanaście stron: Radości zakochanych i Środki zapobiegania ciąży.
W maju oficjalnie stałem się z księcia żebrakiem: bolszewicy wydali dekret zmieniający prawo spadkowe i ojczulkowy majątek przeszedł na własność republiki. Pozostałem właścicielem jedynie malutkiego pudełka po cukierkach, w którym przechowuję honoraria od Chitruka. Pilnuję go jak oka w głowie i noszę na piersi w kieszeni, która zamyka się aż na trzy haftki. Jestem zbiedniałym carem Kościejem, marnieję nad złotem i wciąż jeszcze mam nadzieję porwać swoją Wasylisę do dalekiego królestwa, gdzie jej nie znajdzie bohater ludowy, gotów ukraść cudzą żonę. Ten nieborak właśnie tak pojmuje mołojecką zuchwałość. Telegramy nie przysługują obywatelom, albowiem połączenia zawalone są obwieszczeniami rządowymi. Może posłać do Niżnego Nowogrodu gońca, żeby się rozpatrzył, co i jak? Wydać na taką usługę drogocenne banknoty, pachnące zwietrzałą, przedrewolucyjną czekoladą? Powinienem się pospieszyć, zdobyć ukraińskie dokumenty, zanim bolszewicy opamiętają się i zamkną także ten kierunek. O ileż Durga jest ode mnie szczęśliwsza! Wierzy w przepowiednie i po dobrym rozkładzie kart gotowa jest pracować niczym latarka na bateryjce. A kiedy ładunek się wyczerpie, stawia następnego pasjansa: a nuż wypadnie coś pomyślnego. Ja sam przez wiele tygodni pracuję podtrzymywany złudzeniami. Każdego wieczoru, kładąc się spać, odsuwam na bok to swoje obecne nie-bycie i zapełniam pokój odblaskami mojej cudownej, strasznej, niewyobrażalnie szczęśliwej zimy. Rozświetlone dwoma ogarkami pomieszczenie; w piecyku tlą się węgle. Nina chce się umyć, więc spieszę na pomoc. Staję za jej plecami tak, żeby widzieć w lustrze nas oboje. Wkładam ręce do ciepłej wody i zwilżam jej twarz. Kropelka cieknie po jej szyi, Nina próbuje ją wytrzeć, ale nie pozwalam. Całuję tę kroplę, potem pukiel włosów na karku… Wydaje mi się, że nie doceniałem tego wszystkiego… A może doceniałem, lecz nie z należytą mocą. Teraz już za późno: ziemia się rozstąpiła, a moja miłość runęła w przepaść. Nie wiem, gdzie jest Nina, co się z nią dzieje, nawet czy jeszcze żyje. Nie wiem, czy dobrze robię, pozostając w Piotrogrodzie i próbując zdobyć dokumenty. Borys Borysowicz mawia: „Gdybym miał pieniądze, z miejsca dałbym potrzebną sumę, ale sam pan widzi, ilu ludzi trzeba karmić. Niech pan nie upada na duchu, wszystko się ułoży”. A rozpacz, trzeba przyznać, nader często zagląda do mojego pokoju kanapowego. Czasem wydaje mi się, że już nic się nie da zrobić. Za późno… 9 Partia Konstytucyjno-Demokratyczna, znana również jako Partia Wolności Ludowej, nieformalnie zwana „partią kadetów”, „K-D” oraz „kadetami”. Została uznana przez bolszewików za głównego przeciwnika ze względu na wysoki wynik uzyskany w wyborach z 25 listopada 1917 r. i zdelegalizowana już w grudniu tego samego roku. 2 Klim i Chitruk jechali do drukarni. Panowała biała noc, tramwaj rzęził
niczym zagoniony zwierz, na twarzach pasażerów malowała się zmęczona czułość dla przeklętego miasta, byliby jednak gotowi do awantury w razie potrzeby. Na ścianach domów wisiały liczne afisze zapraszające na tańce, także w gmachu dawnego
Zgromadzenia Szlacheckiego. Na ażurowych poręczach mostu Nikołajewskiego siedzieli chłopcy łowiący ryby. Piotrogród przypominał nieco Buenos Aires – podobnie zbytkowna architektura, proste ulice i wyczuwalna obecność wielkiej wody gdzieś niedaleko. A jeszcze zwyczajne tutaj pragnienie cudu, który wreszcie zmieni człowieczą marną egzystencję. Wagon trząsł się na zakrętach, z jednej strony drzemał uwieszony rączki Borys Borysowicz, z drugiej staruszka szeptała coś do Boga. Na siedzeniu rozwalił się czkający marynarz, wielbiciel sztuki jubilerskiej, sądząc po broszkach, które zastępowały mu guziki przy kurtce. W ostatnim czasie Klim coraz częściej łapał się na niezręcznym, dzikim déjà vu. Przecież wszystko to już przeżył. Mówił kiedyś Ninie, że w życiu osobistym nie ma miejsca na ofiary i obowiązki, zatem związki trzeba utrzymywać tylko do tej pory, kiedy przynoszą zadowolenie. Kłamał, powtarzając dawno wymyśloną samoobronną formułę. Ale miał po temu powody. Klim nigdy nie opowiadał ukochanej, jak trafił do Argentyny, bo ta historia zdawała się zanadto poniżająca. Miał dwadzieścia lat, mieszkał w Szanghaju i kochał się w chińskiej tancerce imieniem Dzha-Dzha. Angielski właściciel kompanii, w której pracował Klim, dowiedział się, że chłopak chce się żenić z kolorową, i postawił sprawę na ostrzu noża: w jego firmie nie ma miejsca dla takich, którzy zapominają o godności białej rasy. Klim wysłał go do wszystkich diabłów, a tego samego dnia policjanci z wydziału imigranckiego aresztowali go i siłą wsadzili na odchodzący statek. Rasiści płacili kapitanom za wywóz z Chin zakochanych renegatów, żeby tubylcom nie postała w głowie najmniejsza nawet myśl o rodzinnych związkach z białymi. Klim, wylądowawszy w Buenos Aires, z całych sił starał się zdobyć pieniądze na powrót. Udawał przed otoczeniem wesołego kpiarza, śmiał się z siebie i okoliczności, a w istocie rzeczy odchodził od zmysłów z tęsknoty i złości na zły los. Niebawem otrzymał telegram, że Dzha-Dzha zmęczyła się czekaniem i znalazła sobie nową miłość, o wiele bliższą i bogatszą. Klim pamiętał zimny tuman, kłębiący się w duszy, kiedy tak jak teraz jechał tramwajem i próbował zebrać myśli. Po jego ciele przebiegały dreszcze, palce tak mocno zaciskały się na poręczy, że ręka go potem bolała dwa tygodnie. Znów został zagoniony w tę samą pułapkę i mimo woli bał się powtórki. Każda kobieta posiada instynkt nakazujący jej budować gniazdo. Jeśli mężczyzna nie może jej zapewnić odpowiednich warunków, niezależnie od przyczyn, ona się rozczarowuje. Nie tyle nim jako człowiekiem, ile życiem w ogóle. I wtedy pragnie dokonywać zmian, zburzyć zwykły schemat. Jeżeli Nina nie zechce czekać na Klima, nie będzie mógł jej czynić wymówek. Obiecał jej pomóc, a
tymczasem zostawił samą w oszalałym mieście. Co kogo obchodzi, że urabia sobie ręce, żeby ją uratować? Ważny jest rezultat – jeśli nie można poradzić sobie z zadaniem, nie wolno mieć później pretensji. Lepiej żyć samotnie i zadowalać się tymczasowymi kochankami, które nie wywołują w duszy nic poza żalem i zniecierpliwieniem. Na nic innego się wówczas nie zasługuje. Na początku Klim nie żenił się z Niną dlatego, że nigdy nie myślał o formalnościach jako o czymś ważnym. Ich miłość zdawała się tak naturalna, że nie potrzeba było nic udowadniać. Dopiero przed samym wyjazdem zrozumiał, jak istotne dla Niny było zawarcie oficjalnego małżeństwa. Znów złapał się na myśli, że nie powinien jej oceniać wedle siebie. On mieszkał w ogromnym mieście, megalopolis obojętnym na związki rodzinne i sąsiedzkie, ona całe życie spędziła w niewielkim ośrodku, w którym wszystko zależy od tego, co myślą o człowieku kumoszki z sąsiednich podwórek. „Nigdy niczego w niej nie rozumiałeś. Jeśli cię rzuci, to będzie twoja wina, twojej beztroski, braku umiejętności spojrzenia w głąb, niedostatku zdrowego rozsądku”. Klim koił nerwy wspomnieniami, napawał się nimi, a potem robił to, czego od niego oczekiwano – jechał z Borysem Borysowiczem do drukarni, sprawdzał odbitki – a przy tym miał nadzieję, że nie robi tego wszystkiego na próżno. 3 W drukarni panowała wilgoć, ciasnota, a do tego było nadymione. Maszyna wyglądała jak wyciągnięta z muzeum techniki, wykonywała tylko jedną stronę naraz, wprawiało ją w ruch koło przypominające sterowe. Wątły staruszek odprawiał czary nad kasztami. Kiedyś pracował w drukarni synodalnej, a to wiele mówiło o jego fachowości i skrupulatności, dlatego Borys Borysowicz byłby gotów przed nim klękać. Na następny dzień Chitruk przygotował prawdziwą „bombę”: nie bacząc na protesty kolegium redakcyjnego, postanowił wydrukować sprawozdanie z wyborów do miejscowych rad. W całej Rosji znów zwyciężali mienszewicy i eserowcy. – Ludzie nie chcą bolszewików! – zapewniał łamacza. – Eserowców i mienszewików też nie chcą – uśmiechnął się staruszek. – Tylko nie ma na kogo więcej głosować, bo waszej partii nie dopuszczono do wyborów. Z tym że i tak byście przegrali, bo lud w każdym, kto nosi krawat, widzi sytego bogacza, chociaż byle chłop na roli ma więcej pieniędzy. Drzwi otworzyły się nagle od uderzenia, do drukarni wpadł tłum żołnierzy. – Pod ścianę! Ręce do góry! Wydrukowane egzemplarze zostały skonfiskowane, matryce zniszczone, nakład zlikwidowany.
Drukarnię zarekwirowano na potrzeby wydziału kulturalno-oświatowego. Podczas aresztowania Borys Borysowicz trzymał fason: – Znakomicie, a więc na Grochową pojedziemy automobilem! – Ale w samochodzie szepnął z goryczą do Klima: – Doigraliśmy się… Więcej gazety nie będzie. Klim nie odpowiedział. Podczas przeszukania zabrano mu pudełko z pieniędzmi. Do następnego wieczora trzymano ich w ponurym pokoju, podobnym do sali szpitalnej. Potem wszystkich naraz wezwali do śledczego, który od dawna znał się z Chitrukiem. – Musicie zrozumieć, Borysie Borysowiczu, że jeśli będziecie szkodzić władzy radzieckiej, ukarzemy was. Sami rozumiecie, że żurnaliści, wydawcy i pisarze to bańki mydlane, kalifowie na jedną godzinę. Jakkolwiek bezlitośnie byście nas gromili, po prostu zamkniemy gazetę i koniec, nie ma was. Robotnikom z drukarni kazali następnego dnia pojawić się w pracy, a Klimowi wyjechać z kraju w ciągu dwudziestu czterech godzin, jako osobie niepożądanej. Śledczy był mądry, miłosierny i nieskończenie uprzejmy. Kiedy dokumenty zostały podpisane i zatwierdzone, ukłonił się aresztowanym: – Wszystkiego dobrego. Więcej was nie zatrzymuję. Klim wsunął do kieszeni paszport z anulowaną wizą. 4 Kiedy dotarli do domu, Borys Borysowicz natychmiast zasiadł do telefonu. – Proszę przekazać Iwanowi, żeby jechał na daczę! Klim podszedł do okienka, przycisnął czoło do zimnej szyby. Trzeba załatwić sobie rozdwojenie jaźni. Teraz był „numerem jeden” i najwyższa pora, żeby rzucił się z czwartego piętra. Ale jest i „numer dwa” – spokojny i niewzruszony niebianin. Pierwszemu trzeba przekazać wszystkie nieszczęścia, drugiemu wszystkie siły. Drugi patrzy na pierwszego z wysokości, współczuje mu i we wszystkim pomaga. Ten drugi to właśnie Klim Rogow. A pierwszy to ulubiony domowy zwierzak, o którego trzeba się troszczyć. Musiał się sam przekonać, że właśnie tak jest, inaczej mógłby zwariować. „Trzeba zapamiętać: to wszystko nie dzieje się z tobą”. Chitruk odwiesił słuchawkę. – Wie pan co? Chodźmy do teatru, leczyć się sztuką.
– Nie lubię tutejszych teatrów – westchnął Klim. – Dawniej pachniało w nich perfumami, a teraz towarzyszami. Chitruk położył mu rękę na ramieniu. – Nie, nie. Pójdziemy na koncert dla swoich. 5 Maleńka sala była wypełniona po brzegi. Ludzie siedzieli nawet w przejściach i na podłodze przed sceną. Śpiewała młoda dziewczyna, bardzo piękna, na szyi i nadgarstkach miała białe koronki. Kryształowy głos – dobiegał jakby z przeszłości, dziś zupełnie niedoścignionej. Dziewczyna składała palce – kciuk ze środkowym – i lekko wodziła ręką w powietrzu, jakby wyszywając lub czyniąc znak krzyża. Myślałam – nie ma już do czego dążyć I wszystko dawno przesądzone Lecz w żyłach krew wciąż nie przestaje krążyć I serce walczy niestrudzone. Burza zachwytu, widzowie zerwali się z miejsc, klaszcząc frenetycznie. Śpiewaczka uśmiechała się, rozpromieniona, szczęśliwa, nie wiedząc, jak zareagować na to nagłe, oszalałe uwielbienie. – Brawo! – krzyczał Borys Borysowicz. Pociągnął Klima za rękaw. – No co, źle? Niech pan sam powie! – Przepięknie. Publiczność długo nie mogła się uspokoić i rozeszła się dopiero, kiedy pogasły żyrandole. Ale na pogrążonych w półmroku marmurowych schodach ktoś zaczął śpiewać „Myślałam, że nie ma już do czego dążyć…” i cały tłum podchwycił pieśń. Śpiewano cichymi głosami, ale rozlegały się mocno pod zdobionymi sklepieniami. Borys Borysowicz wzruszył się bez reszty. – A jednak nie przepadliśmy! Widzi pan, co się dzieje? Można nam odebrać wszystko, ale nie to! Do domu dotarli piechotą, długo czekali na stróża pod zamkniętą bramą. – A cóż to panowie tak późno dzisiaj? – basował cieć, brzęcząc kluczami. W pokoju jasny mrok, znajoma kanapa, zapach wypranej pościeli. Kołdrę na ramię, odwrócić się na
bok… A w głowie wciąż jeszcze dźwięk kryształowej pieśni. Klim przymknął oczy. Cóż, trzeba coś postanowić. Jutro spali za sobą wszystkie mosty. Jest coś, czego mu nie można odebrać. I on po prostu tego nie odda. Rozdział 20 Konfiskata nadwyżek 1 Tacy chłopcy jak Osip Drugow mieli przed sobą tylko jedną drogę, niby spływające po zboczu krople deszczu, którym sądzone jest albo wyschnąć, nie pozostawiając po sobie śladu, albo dołączyć do wielkiej, wzburzonej rzeki. Czasami do Czukina przyjeżdżali młodzieńcy z miasta, żeby szukać kobiet. Nosili sukienne kapoty, wysokie czapki z daszkiem, a jeden miał nawet miedziany łańcuszek przy kamizelce. Osip kręcił się przy nich, zazdroszcząc tym proletariuszom do bólu. Oni mogli każdego dnia jeździć tramwajem. – Ojczulku, proszę na Jezusa Chrystusa, puśćcie mnie do miasta! – błagał Osip, kiedy skończył dwanaście lat. – Na Świętej Trójcy rozmawiałem z wujaszkiem Ignatem… pamiętasz, przyjechał? Powiedział, że przysposobi mnie do fabryki albo jeszcze gdzieś. Przed odjazdem Osip się obudził, zanim zapiały koguty, ale mamka, która wierzyła w znaki, nie chciała wychodzić z izby przed świtem. Osip patrzył za okno na skraj świerkowego lasu i myślał, czy aby diabeł nie wczepił się w słońce, aby nie wstało. Przejechał dwadzieścia pięć wiorst ostygniętą po nocy polną drogą, obok skoszonych pól, cerkiewek i cmentarzyków. Słodki strach przed podróżą koleją… Wsunął w okienko kasy dziesięć kopiejek i powiedział z powagą: – Do samego Niżnego. Potem siedział na twardej ławce, przyciskając do piersi czapkę i węzełek, i ku nieopisanej radości pasażerów żegnał się przy każdym sygnale parowozu. Miasto ogłuszyło Osipa. Do wieczora włóczył się po ulicach, zaczepiał przechodniów: „Muszę do Sormowa”. Śmiali się z niego: „To ci wiejski głupek!”. Osip czuł doskonale, że jest sto razy gorszy i głupszy od mijających go eleganckich ludzi. Chciał już wracać do domu, do mamy, do pieca, i nienawidził się za to. Dobrzy ludzie jednak powiedzieli, jak znaleźć Sormowo i wujka Ignata. Ten się raczej nie ucieszył na widok krewnego, ale nakarmił go i podziękował za liścik od swoich. Ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń Osip długi czas nie mógł zasnąć. Przebiegały mu przez głowę to radosne, to przerażające myśli: „Dokąd mam iść jutro? A może wujek
Ignat mnie przepędzi? Nie dam rady zarobić na chleb?”. Do tego bolało go kolano. Osip zobaczył bogaty powóz pędzący wprost na niego, odskoczył i upadł na bruk. Zdarł sobie skórę; żeby tylko rana nie zaczęła ropieć. Rano wujek zaprowadził chłopca do fabryki. Osip szedł, obserwując zakopcone domy, wdychając zapach spalenizny, kurz, patrząc na śpiące pod zakładami psy. Mnóstwo było tych psów. Fabrykę wyobrażał sobie jako raj, a okazała się piekłem z niegasnącymi nigdy paleniskami, rozżarzonym metalem, warkotem maszyn. Tutaj nawet osiłki w sile wieku stawały się kalekami. W dni wypłaty pod portiernią stały baby, czekały na ślubnych, żeby ci nie zdążyli przepić pieniędzy. Czego to robociarze nie wymyślali! Chowali się za kolegami, zamieniali odzieżą, siedzieli do zmroku w halach, ale na nic! Sormowskie niewiasty były gorsze od majstrów, bardziej czepliwe niż dzielnicowy. Osip dorósł, kupił sobie kapotę i kaszkiet, przywiózł ze wsi żonę. Motia, nieskończenie głupia, od razu zaszła w ciążę, urodziła syna Miszkę. Każdej nocy cicho płakała z tęsknoty za wsią. Osip odesłał ją z powrotem i czasem przekazywał pieniądze, żeby kupiła coś dziecku. Próbował się modlić, chcąc uzyskać od Boga wiedzę, dlaczego jedni opływają w dostatki, a inni konają za życia w fabrykach. Ale pop powiedział, że tak było od wieków, a zadawać głupie pytania to grzech. Osipa przejęli bolszewicy, zupełnie jak sanitariusze rannego na froncie. Postawili go na nogi, wyleczyli duszę. Byli mądrzy, znali nauki Marksa, które wszystko tłumaczyły – kto jest winny żałosnego położenia robotników i co trzeba zrobić, żeby ludzie pracy na całym świecie zaczęli godnie żyć. Osip zaczął chodzić po halach z koszykiem. Na wierzchu leżały wióry, a pod spodem ulotki. Wsuwał je do kieszeni, chował za paletami, pewnego razu przypiął jedną majstrowi do pleców, a ten łaził po zakładzie niczym żywa bolszewicka gazeta. Luboczka stała się najważniejszą rewolucyjną zdobyczą Osipa. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że pokochała go wykształcona doktorowa. Krył niepewność za stanowczością, za namiętnymi przemowami. – Znacjonalizujemy cały przemysł, zlikwidujemy handel i pieniądze. To przez nie, przez pieniądze, wszystkie nieszczęścia. Każdy będzie zobowiązany pracować i wedle wykonanej pracy otrzyma z państwowych magazynów potrzebne produkty. Osipa szczególnie interesował pomysł znakomitego inżyniera Taylora z Ameryki – jeżeli maszyny, w których wszystko dokładnie zaplanowano i wykonano, są zdolne tworzyć najlepsze wyroby, to i ludzie przestaną się tyranizować, jeśli także w ich przypadku wdroży się dokładne plany. Trzeba przyuczyć robotników, żeby pracowali jak automaty, żeby setki czysto odzianych ludzi maszerowały w kolumnach do jasnych hal, aby na sygnał brać się do zajęć. Wszystkie ruchy powinny być precyzyjne, gwarantujące brak usterek, a na miejscu pracy ma panować
wzorowy porządek. – To będzie zupełnie nowe życie! – mówił Osip. – Zbudujemy domy stanowiące komuny, sprawy będziemy załatwiać razem, grupowo. Wszyscy mają mieć jednakowe warunki – pokoje, ubrania, meble. Żadnych zbytków, żeby sobie nawzajem nie zazdrościć, nie czynić nieprzyjemności… Prawda, że dobrze pomyślane? Na ustach Luboczki pojawiał się nieprzenikniony uśmiech. – Obawiam się, że my tego nie doczekamy. – Doczekamy, zobaczysz! – złościł się Osip i milkł, skonfundowany. Wydawało mu się, że kochanka wie coś, co dla niego jest niedostępne. A najbardziej obawiał się z jej strony rozczarowania nim, rewolucją, partią bolszewicką. W pierwszych miesiącach po przewrocie powtarzał za Leninem, że kiedy władza w kraju przejdzie od mienszewików do bolszewików, naród sam, z naturalną łatwością, zdoła zarządzać państwem. Ale nic nie działało jak należy. Do CzK nader często dostawali się przestępcy i psychicznie chorzy. Jeśli ludowi pracującemu dawano możliwość decydowania o sobie, wyznaczano właśnie takich na kierowników przedsiębiorstw, co kończyło się czczą gadaniną i ruiną. Nikt nikogo nie słuchał, na każde zarządzenie sztabu wojennorewolucyjnego znajdowano dziesięć wymówek, aby nie wykonać dyrektyw. Czasami Osip miał wrażenie, że jedyne, co jest w stanie zmusić ludzi do wykonywania poleceń, to rozstrzelanie jednego lub dwóch sabotażystów. Wtedy wszyscy z miejsca odzyskają rozsądek. W kraju zaczęły się zamieszki związane z aprowizacją, a buntowali się ci, którzy zdawali się najbardziej zaufani. Osip jeździł po zakładach, przekonywał, groził, ale nic nie pomagało – panowały nastroje kontrrewolucyjne. Gdy tylko wchodził na trybunę, w tłumie rozlegały się głosy: – Zabrać wszystkim komisarzom skórzane płaszcze! Patrzajta, jak to się wystroili, diabły oślizłe, a my nie mamy za co łapcia marnego kupić! Nie wszyscy proletariusze uważali bolszewików za swoich. Słowo „towarzysz”, niegdyś brzmiące dumnie i jasno, stało się przedmiotem drwin. „Towarzysze wszystkich krajów kury zjedli”. A czasami z tłumu padały hasła całkiem niedopuszczalne: – Precz z Leninem i koniną! Chcemy cara z wieprzowiną! Poradzić sobie z kontrrewolucją można było tylko siłą, władza potrzebowała armii. Z polecenia komisariatu wojskowego Osip przeczesywał magazyny, gromadził uszkodzoną broń, organizował warsztaty. Nawet Luboczka nie miała pojęcia, jak było mu trudno. Musiał uczyć się wszystkiego na bieżąco. Przeszkadzali swoi, partyjni. Kiedy tylko stało się jasne, że bolszewicy rozdzielają dobra, wnioski o przyjęcie do organizacji zaczęły składać najgorsze nawet szumowiny. Towarzysz Lenin kazał przeprowadzić czystki – połowę posłano do wszystkich diabłów, ale najsprytniejsi i tak zostali.
Braki kadrowe były zatrważające. Czasami Osip myślał, że dobrze by było zaprząc do pracy takich jak Sablin. Wprawdzie nienawidził lekarza przez Luboczkę, ale musiał przyznać, że miał twardy charakter i duży rozum. Z początku chodził do Sablinów w gości – celowo, żeby stłumić w sobie nieśmiałość i zazdrość. Zachowywał się swobodnie i naturalnie, patrzył prosto w oczy, prowadził agitujące rozmowy. Miał ochotę wyśmiewać Sablina za polityczną krótkowzroczność, ale doktor z nim nie dyskutował. Tylko raz pozwolił sobie na uwagę (całe szczęście nie przy Luboczce): – Wszystko u was, towarzyszu Drugow, to brawura i zupełne niezrozumienie sprawy. Ot choćby to, że przypięliście sobie ostrogi, a po co one piechurowi? Osip schował nogi pod stół. Wstydził się przyznać, że kupił ostrogi na straganie i przypiął dla ozdoby. – Ostrogi trzeba nosić umiejetnie – mówił cicho doktor. – Zakłada się je poziomo albo lekko na skos, ale zawsze nisko. Jeśli wiszą przy samej kostce, nie da się spiąć wierzchowca. Proszę pokazać nogę. Osip niechętnie wysunął but. – Następnym razem niech pan bierze z kółkiem, a nie gwiazdką, a przy tym nieduże, bo chodząc, niszczy pan tylko sprzęty. Dawniej ostrogi sprzedawali w sklepie Gorbunowa, miały wspaniałe brzmienie, a w dodatku każde inne, własne. Ale wasi towarzysze zamknęli wszystkie porządne sklepy. Po tym zdarzeniu Osip nie zakładał już ostróg i przestał chodzić do Sablinów. Zbyt mocno się obawiał, że doktor znów zrobi z niego durnia. Nieraz Osipowi wydawało się, że rozumie, dlaczego Luboczka nie chce odejść od męża, zrzucając wszystko na kwestie mieszkaniowe. Cokolwiek by mówić, Sablin był kulturalnym człowiekiem. A z towarzysza Drugowa miała jedną korzyść – grzeszną i cielesną. Ech, wziąć by tego doktora i wysłać, gdzie raki zimują! 2 Rada Komisarzy Ludowych postanowiła ogłosić przymusową rekrutację do Armii Czerwonej, jako że ochotników zgłosiło się zbyt mało. Osipowi przybywało zmartwień, musiał zajmować się wszystkim po kolei, od sprzączek i butów po kwestie żywnościowe. Bogaci chłopi postanowili wziąć rewolucję głodem. Celowo ukrywali plony i nie dawali ani ziarenka głodującym miastom. Gdy tylko do wsi docierały oddziały aprowizacyjne, zaczynały się chłopskie powstania – w powiatach wasilsurskim, kniginińskim, sergaczskim… Analizował raporty otrzymane z tamtych miejsc. Wszędzie powtarzał się jeden schemat – nikt nie ustalał, gdzie kułak, a gdzie biedniak, tylko szli od domu do domu, zabierając cały znaleziony prowiant,
który potem zwalali na kupę. Chleb pleśniał, mięso gniło, a to, co docierało do miasta, i tak zaraz rozkradali. Rolnicy chwytali za przywiezione z wojny obrzynki i witali ogniem oddziały aprowizacyjne. Żeby ich uspokoić, nieraz trzeba było wezwać na pomoc artylerię.
Na posiedzeniu Gubernialnego Komitetu Wykonawczego postawił zasadniczą kwestię: – Potrzeba nam klasowego podejścia do zagadnienia rekwizycji, wówczas nie będzie nadużyć. Do oddziałów przyjmować tylko sprawdzoną brać roboczą. Na dowódców wyznaczyć ludzi oddanych partii. – W takim razie jedźcie, towarzyszu Drugow, dajcie należyty przykład. Taką dostał odpowiedź. Osip długo stał nad mapą. Dokąd się udać? Do rodzinnego Czukina? Ale tam kułaków tylu, co kot napłakał, dużo się z nich złupi? Wszystko pójdzie na utrzymanie oddziału. – Jedźmy tam, gdzie jest chleb – powiedział pomocnik, młody i głupi Fiedunia. Osip się rozeźlił. – A skąd mam wiedzieć gdzie? Na oślep tknął palcem w gminę bolszejelińską. Ktoś znajomy był tam i twierdził, że ludzie żyją dostatnio. Gubernialne biuro do spraw organizacji oddziałów aprowizacyjnych znajdowało się na Małej Pokrowskiej. Przed budynkiem CzK siedzieli w kucki ochotnicy rekwizytorzy. Osip spytał, kim są. Wszyscy byli swoi, robotnicy z fabryki „Etna”, ostrzelani w boju, potrafiący chodzić w oddziale. Zaprowadził ich do łaźni i po mundury. Umyci założyli spodnie oraz bluzy, a bieliznę schowali do worków. – A to co za moda?! – krzyknął Osip. Ludzie się obrazili. – Towarzyszu komisarzu, a w czym nas pochowają, jeśli zginiemy? Bez niczego? Nieboszczykom zawsze zakładają bieliznę. Po co nam ją wydali, jeśli nie na śmierć? Osip się złościł, ale rozumiał ich, bo niedawno sam taki był, myślał, że sprzączkę na pasku przypinali po to, żeby bardziej bolało podczas bicia. Żołnierzom wydano nowe płaszcze i baranie kozackie czapki, bo innych w magazynie nie mieli. Każdy miał karabin z dziesięcioma nabojami, a Osip mauzera w drewnianej kaburze. Sfotografowali się całym oddziałem na tle sztandaru, a potem czwórkami ruszyli na Dworzec Romodanowski. Wsiedli do pociągu. Fiedunia całą drogę grał na harmonii, a rekwizytorzy tańczyli, jak który umiał, żeby się rozgrzać, bo zimno było jak w psiarni. Kiedy przybyli na miejsce, Osip zapytał przestraszonego zwrotniczego, gdzie mieszkają kułacy.
– Idźcie do Utieczyna – padła odpowiedź. – Tam mieszkają wredne chłopy. Do wsi dotarli już nocą. Osip kazał się rozejść po kwaterach i powiedzieć, że są czerwonoarmistami, którzy odstali od oddziału. On, Fiedunia i jeszcze jeden, rudy Andriejka, mieli iść do domu na skraju wsi. Osip poświecił zapałką. Brama była mocna, a to znaczyło, że zwrotniczy nie skłamał – w Utieczynie mieszkali bogaci chłopi. Na dworze ujadał pies łańcuchowy. Osip przestępował z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować, żeby zastukać. Kułacy byli okrutni, wielu aprowizatorów wysłali już na tamten świat! Pociągnęli losy, ale wypadło i tak na Osipa. Wyjął pistolet, zadudnił pięścią w bramę. – Kto tam? – Gospodarzu, jesteśmy żołnierzami. Trzech. Pozwolicie przenocować? Jedzenie mamy swoje. Skłamał, bo przydział zjedli jeszcze rano – funt chleba i kociołek lury. Zasuwa w bramie zgrzytnęła. Osip znów przyświecił zapałką: zobaczył dziada z widłami. – Powiadaj, kto jesteś. Bolszewik czy komunista? – Ale skąd, wujaszku. My zwykli ludzie. Pościelono im na podłodze. Dziad pytał o miasto, o wojnę, o ceny. Kolacji nie zaproponował, chociaż się domyślił, że goście nie mają żywności. To pasożyt – wściekał się Osip. – Ale to nic, jutro z tobą inaczej pogadamy. W brzuchu burczało mu tak, że rozlegało się w izbie. – A strzelby to wam nie wypalą? – niepokoiła się młoda kobieta na piecu. – Jedni tacy też raz poprosili o gościnę, a w środku nocy jeden strzelił! Tutejsi nie interesowali się polityką, tylko malec, sądząc po głosie może siedmioletni, zapytał, czy to prawda, że cara wywieźli na zsyłkę. Kiedy gospodarze zasnęli, Fiedunia zbliżył się do Osipa. – Byłem za potrzebą i słyszałem wzdychającą krowę. Zdaje się, że mają niejedną. Bogato sobie żyją! Osip trącił go. – Milcz! Rano dziad pojechał na pole, znaczy miał konia. Gospodyni poczęstowała rekwizytorów mlekiem i
kawałkiem czerstwego chleba. Osip rozglądał się. Chałupa nie była tak przestronna, jak mu się zdawało. Ale wszystko w obejściu zadaszone, a w sadzie jabłonie. Zachodził w głowę, jak przystąpić do konfiskaty. Zaczął opowiadać o głodujących robotnikach. Gospodyni słuchała w milczeniu i przędła, aż wrzecionko brzęczało na podłodze. Jej synek – ładny i jasnowłosy – plótł sieć i spoglądał na harmonię Fieduni. Już chciał do niej sięgnąć, ale matka go skarciła. – Mój mąż, Stiepan Jegorycz, zginął na wojnie – powiedziała. – Może być tak, że tylko dostał się do niewoli? Syn Melanii przepadł bez wieści, potem przyszło pismo, a na Wielki Tydzień sam wrócił. Tylko co z niego za pożytek, skoro bez ręki się został… Trzeba było zaczynać. Osip wstał, a za nim z miejsca zerwali się Andriejka z Fiedunią. W tej chwili na zewnątrz zabrzmiał kobiecy krzyk… Andriejka strzałem położył chłopa, który chciał zacząć bić w zawieszoną na drzewie szynę. Fiedunia wyciągał właśnie z podwórza kozę, kiedy gospodyni wsadziła mu widły w bok. Osip wyjął pistolet, wypalił… – Mamuniu! – krzyknął jasnowłosy chłopiec. Wywlekali worki z ziarnem ze spichrzów, łapali kury, wynosili z piwnic kadzie z solonkami. Wieś wyła w przerażeniu: „Nie gubcie nas, panie!”. Osip sam nie mógł pojąć, jak to się stało. Przecież szli zabrać tylko nadwyżki, chcieli pilnować proletariackiego honoru, być stanowczymi, ale sprawiedliwymi. – Nie ma takiego prawa, żeby mi zboże zabierać, jeśli je sam siałem i zebrałem! – rwał się do Osipa czarnobrody rolnik. Żołnierze trzymali go pod ręce, żeby nie dopadł gardła komisarza. Osip uderzył go w twarz. – Sam żeś niby siał, darmozjadzie tłustobrzuchy? W domu tego chłopa znajdowała się manufaktura – buty, walonki w takiej liczbie, że można było sklep otworzyć. W ogrodzie znaleźli przykrytą pożółkłą darnią jamę, a w niej skrytkę z ziarnem. Stuletnia starucha, zgarbiona, w czarnej chuście, patrzyła, jak rekwizytorzy wleką za szyję broniące się gęsi. – Złodzieje zatracone! – krzyknęła, wskazując Osipa długim, krzywym paluchem. – Chałupę spalę! – wrzasnął. Dlaczego nie zostawili ani jednego domu w spokoju? Ano dlatego, że cała wieś była wrogiem i trzeba było ją pokonać, złamać, podporządkować własnej woli. Zdołali zebrać żałośnie mało, ale okazało się, że w wiosce są jeszcze skrytki.
Usprawiedliwiali się więc przed sobą, że strzelali i bili nie tak po prostu, ale ze względu na wielką sprawę, żeby nakarmić głodnych. Ale nakarmić Sormowo można było tylko, niszcząc Utieczyno i okoliczne wsie. Miejscowych ktoś uprzedził i schowali się w lesie razem z bydłem i wszelkimi zapasami. Osip poszedł z bolszewikami, żeby stać się wybawicielem, nieść wolność ludziom pracy, a tymczasem nazywali go panem albo złodziejem. Jedno było zrozumiałe – ci wiejscy durnie nie pojmowali powagi sytuacji, tego, że jeśli nie wyżywi się teraz miasta, to potem nie będzie miał kto walczyć za lud, za taką jak tutaj na wpół spleśniałą staruchę. Wrócą panowie, wrócą fabrykanci i znów zrobi się jak za cara. Chłopi myśleli, że skoro rewolucja dała im wolność, zostali zwolnieni z powinności wobec państwa. Oni, zniewoleni przez stulecia, nie potrzebowali od miasta niczego i kiedy zabroniono im handlu na targowiskach, z miejsca zaczęli pędzić ze zboża samogon. Z Moskwy szły rozporządzenia nakazujące rozstrzeliwać bimbrowników na miejscu, ale w Utieczynie rolnicy kupili aparat wspólnie, zatem winni byli wszyscy. Miał rozstrzelać całą wieś? Amok, krwawa mgła, szaleństwo… Osip zwołał zebranie wiejskie. – Jeśli się dowiem, że zamiast oddawać nadwyżki państwu, spekulujecie albo pędzicie samogon, każę wysadzić młyn. Zrozumiano? – Ale jak to?! Gdzie będziemy mielić zboże? Osip kazał zakopać zabitych bez nabożeństwa i załadować wozy, żeby odwieźć żywność na stację. Jednooki woźnica, chcąc się przypodobać Osipowi, wzdychał całą drogę: – Naród u nas taki… Dekret przyślą z powiatu, a oni z niego papierosa skręcą. Osip szedł w milczeniu obok furmanki, specjalnie tak trzymając karabin Fieduni, żeby pas ocierał się o gołą skórę, sprawiając ból i kalecząc. – A ty, naczelniku, nie jesteś przypadkiem z Penzy? – męczył wozak. – Z Niżnego. – Syn mówił, że w Penzie stoi eszelon z jakimiś Czekami, byłymi jeńcami wojennymi. – Nie z Czekami, tylko z Czechami – poprawił Osip. – Austriacy ich zmobilizowali i rzucili na front rosyjski, tylko że oni nie chcieli z nami walczyć i sami się poddawali. Przecież to taka sama słowiańska krew. Woźnica ucieszył się, że srogi bolszewik podtrzymał rozmowę. – No, no! Kiedy wracałem z wojny, widziałem ich. Rząd Tymczasowy wydał im broń i racje żywnościowe, żeby walczyli z Niemczurami.
Osipowi zdarzyło się słyszeć o Czechach. Sformowano z nich korpus składający się z trzech dywizji i postanowiono przetransportować przez Amerykę na zachodni front. Ale sprawa się przeciągnęła, jak to zwykle w Rosji, a eszelony stały na przestrzeni od Powołża do Morza Japońskiego. Po przewrocie nikt nie wiedział, co zrobić, a czterdzieści tysięcy obcych żołnierzy stanowiło niebagatelną siłę. – I co ci ten syn nałgał? – spytał Osip. – Wasi chcieli ich rozbroić na wszelki wypadek, ale tamci się zbuntowali. Przestraszyli się, że zostaną wydani Niemcom, a tam nikt się z nimi cackał nie będzie, tylko zostaną rozstrzelani za zdradę. W Niżnym wieści o powstaniu korpusu czechosłowackiego zostały potwierdzone. W komisariacie wojskowym panowała prawdziwa gorączka. Trzeba było formować oddziały do zdławienia buntu. Ucieszono się z powrotu Osipa, napisano o nim artykuł w gazecie, podarowano papierośnicę z jakimiś literami w zdobieniach. A on nie mógł myśleć o niczym innym jak o zastrzelonej kobiecie, czarnej starusze i pokornych, lecz nienawidzących go chłopach. 3 Po trzech dniach Luboczka odszukała Osipa w dawnej szatni seminaryjnej, wśród byle jak zwalonych ławek. Siedział z głową zwieszoną na piersi. Obok na podłodze leżała butelka wódki. – Chodź – powiedziała Luboczka. – Doprowadzimy cię do porządku. – Babę zastrzeliłem… – Chodź, musisz się wyspać. I nie obwiniaj się tak. To przecież wojna. Osip nie chciał się z tym zgodzić. – Na wojnie strzela się do żołnierzy, a my paliliśmy do bezbronnych… Luboczka zamilkła, odeszła na krok. – Tak, mój drogi przyjacielu – rzekła surowo. – Więcej żadnej wódki, rozumiesz? Nie zamierzam się męczyć z pijakiem. Albo zachowuj się jak mężczyzna, albo… Osip wytarł twarz rękawem. – Wybacz, Luboczko… Więcej nie będę się mazał. Wyprowadziła go na dwór, posadziła w dorożce, ale kazała jechać nie do koszar i nawet nie na Iljinkę, tylko do pałacu ojca. – Zdołałam załatwić, żeby dom papy uznali za zabytek. Wdowy po rewolucjonistach tak go
zapaskudziły, że Komisja do spraw Kultury wyrzuciła je, a mnie wyznaczyła na kuratora. Na razie tam zamieszkamy. Rozdział 21 Chińscy żołnierze 1 Klimowi pozostawało tylko jedno – zdobyć sowiecki paszport. Chitruk określił to mianem całkowitego idiotyzmu, ale razem z Durgą potwierdził jego dane, kiedy zażądano ich w odpowiednim dokumencie. O ile do wyjazdu z kraju potrzebne były sowite łapówki, to uzyskanie obywatelstwa praktycznie nic nie kosztowało i odbywało się bezboleśnie, jeśli nie liczyć uciążliwych kolejek. Światowa rewolucja jakoś nie chciała się zacząć, więc bolszewicy musieli się zadowalać jej ograniczonym wariantem – do Rosji Sowieckiej zjeżdżali rewolucjoniści romantycy, żeby wziąć udział w budowaniu nowego życia. Było ich niewielu, w większości wnioski składali niemieccy, austriaccy i węgierscy jeńcy wojenni, którzy woleli zostać w Rosji na dobrych warunkach, niż wracać do domu i znów iść na front, walczyć z Francuzami i Anglikami. Klim złożył podanie do Komitetu Wykonawczego i zarejestrował się w Ludowym Komisariacie Spraw Wewnętrznych. Pozostawały tylko ostatnie drzwi w resorcie Ludowego Komisariatu Spraw Zagranicznych, gdzie musiał zdać argentyński paszport. Siedzieli w zaplutej, ale wciąż jeszcze pamiętającej lepsze czasy poczekalni. Drzwi do biura międzynarodowej propagandy rewolucyjnej otwierały się co chwila. Amerykańscy socjaliści za pieniądze rosyjskiego rządu przygotowywali materiały dla niemieckich socjalistów. Na parapetach i pod stolikami walał się ostateczny efekt tych działań, gazeta „Die Fackel”. Drzwi z tabliczką „Ewidencja obywateli zagranicznych” otwierały się raz na pół godziny. Na podłodze siedzieli z wyciągniętymi nogami zarośnięci jeńcy wojenni i kilkudziesięciu Chińczyków, ubranych w sfatygowane, przepasane kaftany. – Skąd jesteście? – spytał Klim po szanghajsku. Chińczycy zagapili się na niego osłupiali. Najwyraźniej nie spotkali jeszcze białego, który znałby języki Państwa Środka. Kosmaty mężczyzna o grubych wargach wstał, skłonił się. – Mam na imię He, moja matka jest z prowincji Jiangsu. A pozostali nie mówią w dialekcie Wu, są z północy. Jakoś się jednak dogadali. Dwa lata temu Chińczycy przyjechali na budowę Kolei Murmańskiej. W Rosji brakowało robotników, więc rosyjscy kupcy, osiedli w Chinach, przysłali gromady biedaków, zebranych po wsiach. Po rewolucji bolszewickiej przestano im płacić, więc przenieśli się do
Piotrogrodu. Z pokoju wyszedł wątły, bardzo chudy młody człowiek, wyglądający na Cygana. Popatrzył na uchylone drzwi, zadreptał w miejscu. – Uciśnieni ludzie pracy z Chin, proszę za mną! Podszedł do jednego z Chińczyków, chciał wziąć go za rękę, ale ten się odsunął przestraszony. – On chce, żebyście z nim poszli – przetłumaczył Klim. – Rozumie pan po ichniemu? – wykrzyknął chłopaczek. – W takim razie potrzebuję was! – Stoję w kolejce… – Obsłużę was bez kolejki, dam bochenek chleba. Zgoda? I słoniny, i herbaty… – Wyciągnął do Klima chudą, włochatą rączkę. – Jestem Lesza Puchow. Kazano mi utworzyć proletariacki oddział z ludzi żółtej rasy. 2 Puchow zaprowadził zdezorientowanych Chińczyków do wielkiej sali z kryształowymi lustrami. – Niech pan im powie, żeby sobie wygodnie usiedli. Najpierw będzie wiec, a później przejdziemy do części organizacyjnej. – Młodzieniec wyjął z kieszeni kartkę i zaczął czytać: – Chińscy bracia rewolucjoniści! Towarzysze! Kto z was opowiada się za uwolnieniem poniżanych i wykorzystywanych, kto pragnie bronić władzy robotniczo-chłopskiej, niech przyłączy się do nas, wstąpi w szeregi chińskiego batalionu Armii Czerwonej! Klim nie miał pojęcia, jak po szanghajsku będzie „towarzysz” czy „zniewolony”, a już tym bardziej „batalion”, przekazywał więc sens słów – Lesza Puchow da Chińczykom jedzenie i pieniądze, jeśli będą robić, co im każe. He tłumaczył to na jakiś północny dialekt. – Rewolucja czyni cuda! – rozpalał się Lesza. – Pod waszą żółtą skórą płynie czerwona krew, w żółtych piersiach biją mężne serca w jednym rytmie z sercami światowego proletariatu! Proszę, aby wszyscy zapisywali się do oddziału. Należy podchodzić pojedynczo i wypełniać ankietę… – Myślicie, że oni są piśmienni? – uśmiechnął się Klim. – W takim razie niech panu dyktują, a pan będzie pisał od razu po rosyjsku. Wiecie, zupełnie zapomniałem, że mamy jeszcze masło roślinne. Dam wam też masła. Klim zapisywał historie chińskiego życia: Jen Dehai, zdaje się około trzydziestu lat, ale nie jest pewien. Urodził się w prowincji Jilin, wcześnie stracił rodziców. Pasał krowy i konie. Na podstawie umowy zawartej z mieszkańcami rodzinnej wsi pojechał do Rosji budować kolej żelazną. W Piotrogrodzie przebywa od marca 1918 roku, pracował na
życie robieniem papierowych zasłon. – Jeśli na dużej kartce robić dziurki, to wychodzi wzór – wyjaśnił Jen Dehai. – Biedne rosyjskie kobiety nie kupią prawdziwych tiulowych zasłon, a papierowe są prawie tak samo ładne. Tylko szybko żółkną i prać ich nie można. Li Tse-Han, dwadzieścia siedem lat. Przyszedł na świat w prowincji Szantung. Pracował w niemieckich kopalniach węgla, potem zatrudnił się u Rosjan. Wykonawca przysłał żołnierzy, którzy kolbami i kopniakami tłumaczyli, co trzeba robić. Karmiono ich czarnym chlebem. Dlatego Li Tse-Han uciekł i zatrudnił się w Fabryce Wyrobów Gumowych „Trójkąt” w Piotrogrodzie. Ale tam przepracował tylko trzy miesiące, bo komitet zakładowy nie dawał pieniędzy, a zatem chodzenie do pracy nie miało sensu… Lesza Puchow rozpuścił Chińczyków po kwaterach, a potem długo studiował biografie przyszłych żołnierzy. – Co za podłość! – zawołał serdecznie wzburzony. – Jakże tych biedaków wykorzystywano! Tam gdzie Rosjanin zarabiał trzy ruble dziennie, im płacili półtora. Nie dawano im nijakich ubezpieczeń, za wszelkie protesty zaraz wyrzucali… A gdzie taki Chińczyk miał iść na skargę? Klim potakiwał i z niepokojem spoglądał w okno. Dwadzieścia cztery godziny od czasu anulowania wizy minęły, nie dostał się do wydziału dla obcokrajowców, więc teraz mogło go czekać natychmiastowe aresztowanie. – Wedle statystyk, mamy około czterech milionów obywateli z zagranicy – paplał Lesza Puchow. – Połowa z nich to jeńcy wojenni, a pozostali przesiedleńcy i uchodźcy z całego bodaj świata. Wszyscy są to ludzie pracy i już zorganizowani w komuny wedle narodowości. Z nich rekrutujemy najlepszych proletariackich żołnierzy. W listopadzie powołaliśmy fiński oddział Armii Czerwonej, a duńscy strzelcy bardzo pomagają CzK. – Słyszałem o tym. – Klim uśmiechnął się smutno. – No widzicie! – zakrzyknął Lesza. – Teraz musimy zorganizować siły zbrojne złożone z Chińczyków. W Piotrogrodzie jest ich co najmniej pięć tysięcy, mieszkają w rozwalających się barakach, w niewyobrażalnym brudzie i tłoku. Prawie nikt nie ma tam oficjalnej pracy. Do milicji już dotarły informacje o napadach rozbójniczych i gwałtach. Na jeden barak przypada nawet pięćdziesięciu ludzi i dziewięć wspólnych kobiet. Wyobrażacie sobie? A ci Chińczycy wszyscy młodzi, mają swoje potrzeby… no, sami rozumiecie… Ale jeśli człowiek nie ma pieniędzy, to nie tylko o ślubie nie myśli, ale nawet dziewczyny zabrać do kina nie może. Co mu wtedy pozostaje? – Oczywiście gwałt. – Klim wstał. – Wybaczcie, ale muszę już iść. – Ach, tak! – zreflektował się Lesza. – Zaraz się z wami rozliczę. Zaprowadził Klima do gabinetu, prawie pod sam sufit zawalonego skrzynkami ze znakiem Czerwonego Krzyża.
– Prowiant muszę trzymać w miejscu pracy – wyjaśnił Puchow. – To racje dla naszych Chińczyków. Widzicie, że wszystko już gotowe. Jutro zaczniemy szkolenie. A po co pan stał w kolejce? Potrzebne dokumenty? Klim wyjaśnił mu swoje położenie. – A cóż to za bzdura! – zawołał urzędnik. – Z jakiej racji CzK anulowała waszą wizę? To w ogóle nie ich sprawa, tylko Komisariatu Spraw Zagranicznych. Zaprowadzę was do towarzysza Załkinda, on zaraz wszystko załatwi. – A jeśli nie zgodzi się mi pomóc? – Zgodzi się. Jeśli będzie trzeba, wyślemy kurierów do Smolnego i na Grochową. Powinien pan pozostać w Piotrogrodzie, bo jak niby jutro mam rozmawiać z moimi Chińczykami? Serce Klima zabiło szybciej. – A czy dałoby radę sprowadzić tutaj moją narzeczoną? Miejscowe władze zabroniły jej wyjeżdżać z Niżnego Nowogrodu. Puchow się skrzywił. – E… Zrozumcie, na prowincji komitety gubernialne robią, co im się podoba, a na razie nie mamy jak ich przytemperować. – Chyba że ja pojadę do Niżnego. – Tu mi jesteście potrzebni! Chiński oddział po odbyciu podstawowego szkolenia zostanie skierowany do Moskwy, pod rozkazy CzK. Zajmie to najwyżej dwa miesiące, a potem, jeśli zechcecie, zorganizuję wam delegację do tego waszego Nowogrodu… jak mu tam? Ale musicie się najpierw zaprezentować z najlepszej strony. Klimowi zaproponowano pracę tłumacza w oddziale karateków. – Zgadzam się – odpowiedział. – Mogę tylko prosić o przysługę? Potrzebuję wysłać telegram do Niżnego, ale taki, żeby dotarł do rąk własnych adresata i przysłano odpowiedź. Puchow się roześmiał. – Też mi przysługa! Telegram wyślemy nawet zaraz, mamy telegrafistów na całodobowych dyżurach. Poradził Klimowi, żeby nie zdawał argentyńskiego paszportu. – Zaczęła się powszechna mobilizacja – uprzedził. – A wy jesteście w wieku poborowym, trzeba by was później reklamować. Lepiej przedłużymy wam wizę, tak będzie prościej.
3 Straciwszy gazetę, Chitruk snuł się po mieszkaniu, nie mogąc spać, ciężki w pożyciu, nerwowy. Redakcja mu się rozproszyła, jeden wyjechał na wieś, inny na Ukrainę, ktoś przedostał się do Finlandii. Czasy sukcesów prasowych minęły bezpowrotnie. Eserowcy czy to w akcie rozpaczy, czy z głupoty, zastrzelili niemieckiego ambasadora, aby wyrazić sprzeciw wobec pokoju brzeskiego. Spróbowali wzniecić kieszonkowe powstanie, co skończyło się aresztami, których ofiarą mogli paść nie tylko eserowcy, lecz każdy, na kogo padło podejrzenie, że nie podoba mu się władza. Ale w mieszkaniu Chitruka, jak dawniej, zebrali się członkowie partii kadetów i coś tam ustalali za zamkniętymi drzwiami. Klim celowo nie wypytywał o szczegóły, żeby nic nie wiedzieć i nie narobić przypadkiem kłopotów Borysowi Borysowiczowi. Gospodarz też nie wtrącał się w sprawy Klima, ale domyślał się, że Rogow poszedł na jakąś współpracę z bolszewikami, skoro pozwolili mu zostać w Rosji bez zmiany obywatelstwa. A i prowiant, otrzymany od Puchowa, mówił swoje. Chitruk nie prosił więcej Klima do partii szachów, patrzył krzywo, a kiedy zostawali sami, nie potrafił znaleźć tematu do rozmów. Ale to wszystko było nieważne. Klim wreszcie otrzymał wiadomość od Niny. Nie dotarł do niej ani jeden z jego listów, ale najważniejsze, że była żywa i zdrowa. Klim zawiadomił ją, że przyjedzie na początku sierpnia. Lesza obiecał zdobyć niezbędne papiery od biletu na pociąg po przepustkę z CzK, bez której teraz nie dało się postawić nawet kroku. Klim nie wiedział, co będzie później robił, ale jedyne, co go interesowało w tej chwili, to powrót do Niny. Każdego ranka przychodził do hotelu Astoria, w którym mieszkał Puchow. Szofer zajeżdżał przed wejście czarnym lśniącym automobilem, a potem jechali po zarośniętych trawą, opustoszałych ulicach do koszar pułku grenadierów, w których umieszczono tymczasowo Chińczyków. Klim trzymał się na dystans od Puchowa i jego pomagierów, byłych podoficerów wynajętych za racje żywnościowe. Ci nie lubili go, od kiedy się okazało, że z trzystu poborowych tylko dwudziestu rozumie dialekt Wu, a pozostałym powinien przewodzić He. Do tego ani Klim, ani He nie znali terminologii wojskowej, więc trzeba się było posiłkować gestykulacją. – Nie mam innych tłumaczy! – złościł się Lesza Puchow. – Wszędzie już szukaliśmy, i na uniwersytecie, i w Akademii Nauk. Jeśli nawet ktoś zna języki Chin, to odmawia współpracy z nami. Smętnie spoglądał na swoich wojaków. Jeden był w kapocie, drugi w samym podkoszulku, jeszcze inny tylko w podartych portkach. – Ech, żołnierze rewolucji, taka wasza mać! – wzdychał. Stopniowo Chińczycy nauczyli się, jak po rosyjsku będzie „formuj szereg”, „naprzód marsz” czy „hura”. Ale nie poznawali dowódców, gdyż wszyscy biali wyglądali dla nich tak samo. Wartownicy zatrzymywali nawet Puchowa: „Nia idy!”, a dopiero potem orientowali się, że przed nimi stoi sam komisarz, pan Le Sza. Jego imię za każdym razem wywoływało uśmiech. Jak domyślił się Klim, „le sza” stanowiło jakieś określenie bliskie głupcowi.
Instruktorzy do późna męczyli poborowych przebieżkami, celowaniem i strzelaniem. Wkrótce z Moskwy przysłano telegram z żądaniem, aby oddział został przeorganizowany w „lotny”. Zatem teraz należało przyuczyć towarzyszy z Azji do konnej jazdy. Na dziedzińcu koszar zaczął się pojawiać wojowniczy kozak z wielkimi siwymi wąsami. Uroczyście przejeżdżał na karym koniu wzdłuż pieszego szeregu. – Patrzeć na mnie i uczyć się! A potem gnał galopem ku słomianej kukle. Machnięcie szaszką, okrzyk i kukła padała, przerąbana na pół. Chińczycy patrzyli z zachwytem i przez He mówili Klimowi, że taka nauka bardziej im odpowiada. Ale w oddziale przypadała jedna wyszczerbiona szabla na pięciu, a koni nie mieli wcale, więc do kukły biegali na własnych nogach, a i to tylko po kolei. Bo kukła była jedna… Klim wracał do domu najwcześniej około dziewiątej, zmęczony, marzący o łóżku. Ponuro witał się z wyczekującą na schodach Durgą. – Co, nie będziemy już pisać książeczek? – pytała. – Jest świetny pomysł na taką: Tępienie parazytów w domach mieszkalnych i instytucjach. Klim kręcił głową. – Cenzura nie przepuści. Od razu wyczują podtekst polityczny. Wchodził na czwarte piętro, a z dołu dolatywało: – To może wydamy Wzory podań i skarg na każdą okoliczność życia? Klim szedł do mieszkania, oddawał kucharce worek z prowiantem i chował się w swoim pokoju. Na ścianie wisiał wycięty z gazety kalendarz. Klim każdego wieczora zakreślał jeden dzień, nie bieżący, lecz jutrzejszy, żeby mieć wrażenie, jakby czas biegł szybciej. Rozdział 22
Mobilizacja 1 Zdarza się niespodziewane szczęście, odmiana losu, cudowne zrządzenie, wygrana na loterii… Nina otrzymała telegram od Klima. Pokazywała go Jelenie, bratu, stryjkowi Griszy, odczytywała i śmiała się: – A wy mówiliście, że mnie rzucił! I jeszcze na mnie burczeliście… – Wszystko jedno, nie godziło się puszczać go do domu – warczał stryjek Grisza. – Wstyd na całą gubernię! Nina z łobuzerskim uśmiechem pochyliła się do niego i wyszeptała: – A ty sam może nie łaziłeś do Barbary przed ślubem? Łaziłeś, mówiła mi. – Ale ja jestem mężczyzną, a ty jako baba powinnaś się szanować! – Powiedz to Barbarze, co? To cię obije patelnią. Stryjek Grisza chwycił się za głowę. – Ależ młodzież teraz mamy! Ni wstydu, ni sumienia! Wieczorami Nina chodziła boso po sypialni, rzucała się do lustra, żeby ocenić swoje odbicie. Czy nie zmieniła się od czasu wyjazdu Klima? Skakała kolanami na łóżko, rozkładała ręce i padała na poduszki. Dawne troski o to, co powiedzą sąsiedzi, teraz zdawały się zupełnym głupstwem. Co za różnica, co myślą o człowieku ci, których się nie szanuje? Kochała Klima i swoich krewnych, więc była gotowa tracić czas tylko dla nich. Zaprzyjaźniła się bardzo mocno z bratem i Jeleną. Chętnie siadali na maleńkiej kanapce w bibliotece, ciasnej i niewygodnej, ale cieszyli się wzajemną bliskością. Spacerowali po Ogrodzie Aleksandrowskim, chodzili do kinematografu, ale nie tyle patrzyli na ekran, co na publiczność i tłumili śmiech w najbardziej patetycznych momentach filmów. Pracowali w warzywniku, znajdującym się pod oknami, i bardzo byli dumni ze swoich ogórków i rzodkiewki. Stali za ladą sklepu spółdzielczego i na hasło wydawali niezgłaszany do handlu towar, od mleka w proszku po gwoździe. Wiodło im się nad podziw: nie zatrzymywano ich, nawet nie poddawano ulicznej kontroli dokumentów. W odróżnieniu od wielu innych ludzi, byli syci i zdrowi. Po wybuchu powstania w korpusie czechosłowackim, Rosja zapłonęła od krańca do krańca. Buntowali się chłopi, na południu czerwonych gromili Kozacy i biała Armia Ochotnicza, na Powołżu i wzdłuż magistrali Kolei Transsyberyjskiej walczyli Czesi. Przewrót w Niżnym Nowogrodzie wyznaczono na koniec sierpnia. To wprawiało spiskowców w nieopisany zachwyt i podniecenie. Pozostawało tylko jedno „ale”. Bagrowowie wciąż jeszcze siedzieli w areszcie. Nina, Jelena i Żora
robili wszystko, by ich uwolnić, ale ani prośba od Rady Wyższych Urzędników Basenu Wołżańskiego, ani zaświadczenie z wydziału ochrony zdrowia nie skutkowały. – To nic, zostało już niedługo – mówił Żora. – Najwyżej miesiąc. 2 Luboczka odeszła od Sablina, ale od czasu do czasu pojawiała się na Iljince. Doktor nie mógł pojąć, czego chciała. Może wiedzieć, co u niego? A może sprawdzała, czy nie pogodził się już z losem, nie znalazł innej kobiety? Za każdym razem Bartłomiej Iwanowicz sprowadzał rozmowę na politykę, żeby nie mówić o sobie. – Luboczka, czy to prawda, że w Samarze powołano nowe władze, Komitet Członków Zgromadzenia Ustawodawczego? Co się stanie z waszym komisariatem wojskowym, jeżeli białogwardziści dotrą do Niżnego? Luboczka się rozzłościła. – To kłamstwo! – Doprawdy? – Sablin cmoknął językiem. – Spójrz na dzisiejszą gazetę. Taki tytuł: „Wszystkie siły na wojnę z Komuczem10!”. Może zadzwoń, gdzie trzeba, ze skargą. Przecież nie powinno się drukować nieprawdy! A że Czesi zajęli Ufę, to też kłamstwo? Luboczka wyszła, zostawiając męża pełnego złośliwej satysfakcji. No, niebawem towarzysz Drugow dostanie za swoje! Po przyjściu do szpitala Sablin zawsze w pierwszym rzędzie znajdował Żorę, który pracował teraz jako sanitariusz na oddziale chirurgii. – Co słychać? – Biali z Czechami wzięli Symbirsk i ruszyli w górę Wołgi! – szeptał zachwycony Kupin. Przygotowania do walki szły pełną parą. W soborze Starojarmarcznym urządzono skład broni. Sablin organizował po mieszkaniach punkty medyczne dla rannych. Stał się częstym gościem na Grzebyku i teraz aż mu było dziwnie, że podejrzewał Ninę Odincową o spiskowanie z Luboczką. Nina też należała do „byłych” – tak nazywano ludzi, którzy przed rewolucją byli kimś. Czując nadchodzący koniec, bolszewicy po prostu oszaleli. Żora opowiedział oniemiałemu doktorowi, że w Jekaterynburgu rozstrzelali carską rodzinę, włączając w to księżniczki i trzynastoletniego następcę tronu.
Wieść o tej zbrodni szybko się rozeszła po szpitalu. Właściwie nikt nie okazywał litości ani współczucia. Większość ograniczyła się do krótkiego „Hm… tak… doigrał się imperator”, a ten i ów cieszył się otwarcie: „Dobrze tak Mikulaszce”. Miasto pogrążyło się w gorączce. Na płotach pojawiły się wielkie plakaty wzywające marynarzy rzecznych do wstępowania w szeregi wołżańskiej flotylli wojennej. W Kunawinie i na Jarmarku pojawiły się marynarskie czapki z nazwami nieznanych dotąd na Wołdze statków. Flotę Czarnomorską zatopiono pod Noworosyjskiem, aby nie wpadła w ręce Niemców, jak to ustalono w traktacie brzeskim, więc pozbawionych okrętów marynarzy przysłano do Niżnego Nowogrodu. W Sormowie i w dzielnicy Borskiej przerabiano dla nich parowce z handlowych na wojenne. Rankiem 27 lipca do domu Sablina zapukali dwaj czerwonoarmiści. – Zbierajcie się. Kazano nam was dostarczyć do sztabu uzupełnień flotylli. W sztabie wyjaśniono mu, że został wyznaczony na dowódcę szpitala i następnego dnia odpływa w kierunku frontu na nowej kanonierce, przerobionej z holownika „Dziedziczka”. Sablin krzyczał, że nie chce i nie może iść do wojska ze względu na niesprawną nogę, ale komisarz, jasnooki muskularny byczek, oznajmił, że nie ma czasu na takie przekomarzania i zaraz każe rozstrzelać Sablina, jeśli ten zamierza mu się sprzeciwiać. 10 Komucz – Komitet Członków Zgromadzenia Ustawodawczego – organ antybolszewiski. Został utworzony w czerwcu 1918, a zdelegalizowany w listopadzie tego samego roku po przewrocie wojskowym admirała Kołczaka. 3 Nina stała się pewniejsza siebie, pozwoliła bratu zapraszać do domu jego przyjaciół poetów. Wieczorami na Grzebyku czytano wiersze i śpiewano przy gitarze. Czasami urządzali sobie karciane gry w durnia, a stawką były własne wiersze z autografami. Wszyscy lubili myśleć, że kiedyś będą niesłychanie cenne. Hałas robił się taki, że przychodziła Furia Zakipirowna, żeby uspokajać młodzież. Jelena pokazywała karciane sztuczki, których nauczył ją Klim. Żora na bis recytował epitafium, które ułożył dla Luboczki: Ostatniego swego życzenia Z braku czasu nie ogłosiłaś. Postaraliśmy się więc do grobu złożyć Wszystko, co tak bardzo na ziemi lubiłaś: Portfel ze skóry krokodyla, Mydło lawendowe – niech ci swąd umila,
Cukierki, papierosy, słoninę, Pomady, pantofle, dzban z winem, Kawior, liść laurowy, pochwalne listy. Nie upchnęliśmy jednak Osipa komunisty. Jakże szkoda, że skromna ta twoja mogiła Całej pełni luksusów jakoś nie zmieściła. Poeci siedzieli do późnej nocy. Pewnego razu Żora zaczął ciekawy temat – klasyfikację dziewcząt. – Jako pierwsza na liście figuruje „Biała królowa”. Jest pełna tajemnic, przepiękna… – Z byłych, oczywiście – podpowiedział Kola Rukawicyn. – Może się przebrać za żebraczkę, ale prawdziwy rycerz i tak pozna, co i jak. Żora skinął głową. – Następnie idzie „Czerwona dziewica”. Jeździ po zupełnie czarnym mieście, w którym nie ma elektryczności, a jeździ zupełnie czarnym, zarekwirowanym autem… W zupełnie
czarnym skórzanym płaszczu, z najczarniejszym naganem w dłoni. Czerwoną nazywa się nie ze względu na wygląd, ale legitymację partyjną. Płonęły świece, na ścianach tańczyły cienie. Wisiorki przy żyrandolu kołysały się w lekkim przeciągu – zrobiło się gorąco, dlatego Nina otworzyła okna, czego z ostrożności robić nie należało. – „Ofiara rewolucji” to upadła jaśnie pani. Kocha niegodziwców i kokainę, wygląda końca świata, udaje, że pracuje w jakimś biurze, bo nic tak naprawdę robić nie umie. „Juczna oślica” – pokornie ciągnie wózek i nosi ciężary, nie skarży się, płacze, gdy ją karcą, mruga przestraszona, kiedy chwalą. Na obiad jada zieleninę, łatwo daje się tresować i rozmnażać. Żora chciał opowiedzieć jeszcze o „Kancelaryjnej myszy zwyczajnej”, ale w tej chwili rozległo się stukanie do drzwi. Wszyscy zamarli, spoglądając na siebie. Nina szybko zdmuchnęła świecę i na palcach podkradła się do okna. – Nikogo nie widać. Znów stukanie. – Uciekajcie szybko przez okno! – zarządził Żora. – Pójdę zobaczyć, kto to. Poeci jeden za drugim przełazili przez parapet i na przełaj przez grządki biegli w dół zbocza. Któryś upadł, zaklął. Nina z Jeleną zawinęły w obrus resztki poczęstunku, włożyły go pod łóżko i opuściły kapę do podłogi. Wyglądało, jakby nikogo tu w ogóle nie było. Każde spotkanie w burżuazyjnym domu było uznawane za zebranie polityczne. Jak później udowodnić, że nie omawiano nic innego, tylko pieśni i wiersze? Kobiety wsłuchały się w głosy z przedpokoju. Rozległy się kroki, skrzypnęły drzwi. Do salonu weszli Żora i Sablin. – Bartłomieju Iwanowiczu, to pan?! Co się stało? Jelena zapaliła świecę i płomień oświetlił pozbawioną krwi twarz doktora. – Zmobilizowali mnie do Armii Czerwonej… A wy pewnie nie wiecie, że znaleźli i zarekwirowali „Dziedziczkę”… – Naszą „Dziedziczkę”? – upewnił się Żora. To był najlepszy ze statków Nikanora Bagrowa. – Tak. – Gdzie pana wysyłają? – spytała przestraszona Nina. – Do Kazania. Będzie tam zorganizowany szpital. Pod Symbirskiem toczą się walki, jest sporo
rannych. Komisarz Markin groził mi śmiercią, jeśli odmówię. 4 – Nie oddam „Dziedziczki” – szepnęła Jelena do Żory. Właściciele statków całe lato walczyli z Gubernialnym Komitetem Wykonawczym, chcąc uchronić swoje jednostki od nacjonalizacji. Odmawiali przekazania dokumentów, zaniżali moc silników i tonaż, celowo komplikowali sprawy, wykorzystując barki zbożowe do transportu drewna i kamieni, a „drewianki” do przewozu zboża. Ale wszystko skończyło się źle. Na jednym z parostatków zastrzelono kapitana ku przestrodze dla innych. Wówczas Związek Właścicieli Statków Rzecznych postanowił w tajemnicy przekazać ocalałe jednostki podpułkownikowi Kappelowi, dowódcy sił zbrojnych białych na Wołdze. „Dziedziczki” rzeczywiście nie powinno się zostawiać bolszewikom. Była jednym z najszybszych statków. Zbudowana trzy lata wcześniej, zamiast parowego, dostała silnik spalinowy Diesla. Bagrow kilka razy zabrał nią Żorę na przejażdżkę. To był statek przyszłości. Podczas gdy Nina rozpytywała Sablina o szczegóły, Żora z Jeleną ukradkiem wyśliznęli się z domu. Dróżkami przez krzaki zeszli do nabrzeża, na którym obok pływającego pomostu mieszkał Postromkin, nawigator pracujący dla Bagrowa. Żora rozejrzał się po pustej ulicy. Nikogo nie dostrzegł, więc podbiegli i zastukali w okno. – Kto tam? – Postromkin, to ja! – szepnęła Jelena. – Wpuść nas! Rodzina nawigatora gnieździła się w maleńkim dwupokojowym mieszkaniu. – Chodźcie do kuchni – powiedział, podając chłopcu kopcący kaganek. – Bądźcie cicho, bo moi już dawno śpią. Usiedli przy porysowanym nożami stole. – Co tam u was? – spytał Postromkin. Był w samych kalesonach, na zarośniętej piersi połyskiwał miedziany krzyżyk. Jelena nie wiedziała, gdzie oczy podziać, krępowała się. Żora przekazał wszystko, co powiedział Sablin. – Wiem – powiedział ponuro nawigator. – Wszystkich naszych zmobilizowali. I smarowniczych, i pompiarzy, i starszego mechanika, mnie także… – I co, pójdziecie? – spytała Jelena.
– Moją babę rozwalą, jeśli nie pójdę. – Trzeba spalić „Dziedziczkę” – oznajmił stanowczo Żora. – Oblać burty naftą… Gdzie stoi? – A tutaj, naprzeciw placu dorożkarskiego. – Są straże? – Pewnie! Żora zamilkł, zamyślił się. – Potrzebna nam łódka i nafta – powiedział wreszcie. – Podpłyniemy od strony rzeki… Postromkin spojrzał na niego osłupiały. – Zuchwalec z ciebie! Jelena ujęła Żorę za rękę, ścisnęła ją. – Postromkin, sami wszystko zrobimy, tylko nam pomóż. Nawigator wyszedł, a po chwili wrócił już ubrany. – Zaczekajcie tutaj, zaraz wrócę. 5 Nie było go ponad godzinę. – To pewny człowiek? – spytał Żora. Przez twarz Jeleny przebiegł gniewny grymas, uniosła brwi. – Razem z ojcem chodził jako burłak po Wołdze! Takie ciężary ciągali, że trudno sobie wyobrazić. W podobnych grupach ludzie się stawali braćmi. Nie da się inaczej, kiedy na jednego przypada dwieście pudów. Żora objął Jelenę, pocałował jej puszyste włosy. Towarzyszu mój, wybuchnie ten proch, Zapłacimy wszystko, choćby przyszło skonać, W protokołach milicji zadudnią jak groch Nazwiska nasze i nasze imiona. Jelena roześmiała się i nagle zamilkła. Na progu pojawiła się bosa kobieta w długiej koszuli.
– Dzieci… No zupełne dzieci! – zawołała. – On do czekistów poleciał, gad jeden, żeby was wydać! Uciekajcie zaraz! Rozdział 23 Wołżańska flotylla wojenna 1 – Wojna, towarzyszu Rogow! – zawołał wzburzony Lesza Puchow. – Wcielili nas do Drugiego Pułku Piotrogrodzkiego. W czwartek ruszamy w kierunku na Kazań z wojskowym transportem. Pan jedzie z nami, więc proszę się zbierać. Droga do Kazania wiodła przez Niżny Nowogród. – A jednak idzie pan na front? – spytał Chitruk, kiedy Klim przyszedł się pożegnać. Wygląd argentyńskiego tłumacza chińsko-rosyjskiego był pełen kolorytu: nowiutkie, prosto z magazynu umundurowanie, a do niego ten sam co zawsze długi płaszcz, uszyty przez najlepszego krawca na Calle Florida w Buenos Aires. – Jadę do Niżnego – odparł Klim. Chitruk odwrócił wzrok. – W takim razie z Bogiem, z Bogiem. Klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapalniczki, warczał, klął i sprawiał wrażenie, że nie zauważa wyciągniętej ręki. – Dzięki za wszystko, Borysie Borysowiczu – powiedział Klim, zarzucając na ramię worek z rzeczami. Durga czekała na schodach. – Sama już nie wiem, czego wam życzyć… – rzekła gniewnym tonem. – Proszę już iść, zanim coś chlapnę, niechcący was przeklnę i dostaniecie kulkę w pierwszym boju. 2 Jednostki wojenne z trudem przedzierały się przez zamulone latem rzeki. Na Szeksnie czekało dwadzieścia osiem stuletnich śluz wznoszących i cztery schodzące. Drewniane konstrukcje były zniszczone i płytkie, więc przyszło przeładowywać węgiel i amunicję na barki. Nawet wodę spuszczano z kotłów parowych. Do samego Rybińska flotyllę ciągnęły holowniki, ze średnią
prędkością dwóch i pół węzła. Czasem trzeba było stać przy śluzach, nawet pół dnia, czekając, aż w górnej komorze nagromadzi się woda. Klima męczyła bezczynność. Przemierzał rozgrzany pokład, patrzył spod dłoni na stare monastyry z wieżami i strzelnicami, na zalewowe łąki, koszone przez rolników. Pachniało trawą i szlamem. Lesza Puchow siadał przy rozleniwionych słońcem podwładnych. – Jak po waszemu będzie „dzień dobry”? Chińczycy coś tam mu tłumaczyli i radośnie rechotali, a Lesza im wtórował wysokim śmiechem. Nie domyślał się, że sobie z niego kpią i uczą go wulgarnych określeń na samego siebie. Po kolacji Klim zaszywał się na rufie za szalupą ratunkową, żeby pobyć samemu i odseparować się od Azjatów, którym bez przerwy trzeba było coś tłumaczyć. Ale i tam znajdował go Lesza Puchow. Siadał obok, wciskał chude ręce między kolana. – Biali też organizują flotę… Nie myślałem, że przyjdzie mi brać udział w starciach na wodzie. W dzieciństwie czytałem książki o okrętach i działach, szablach abordażowych. A teraz takie rzeczy zobaczymy na własne oczy… Klim nie odpowiadał. Jego wojna nie dotyczyła. Gdy tylko dotrą do Niżnego Nowogrodu, zejdzie na brzeg i się ukryje. – Ech, pocisków do armat mamy za mało – gadał Lesza. – Powiadają, że białym imperialiści dostarczają amunicji. Chociaż nie mam pojęcia, jak to możliwe. Kappel jest na Wołdze, a tamci na Morzu Kaspijskim albo Czarnym. Pewnie tak jak i my, biali będą walczyć tym, co zostało w magazynach wojskowych. Na brzegu kosiarze warzyli kaszę. Fale cicho biły o burtę. Ile jeszcze czasu musieli płynąć z tymi wszystkimi postojami, śluzami, załadunkami i rozładunkami? – Klim? – Co tam? – A tak uczciwie powiedz… Boisz się? A jeśli zabiją? Rób, co chcesz, a nie mogę sobie tego wyobrazić! Jak to możliwe, żeby mnie na świecie nie było? 3 Kapitan powiedział, że w Niżnym zatrzymają się ledwie na parę godzin, więc Puchow zabronił Chińczykom schodzić ze statku.
– Rozleziecie się po mieście i kto was będzie szukał? Nie chciał też wypuścić Klima, ale ten się wściekł, chwycił go za bluzę na piersi. – Muszę wpaść do miasta! Lesza próbował się wyrwać. – Czego szalejesz?! Nie mogę cię puścić, bo co, jeśli nie wrócisz? – Jeśli nie dasz mi przepustki, taki bal ci urządzę przy pierwszej walce, że rodzona matka cię nie pozna! – A ty co, komisarzowi grozisz? – Obiecałeś mi pomóc! Lesza wreszcie się zgodził i zwolnił Klima na godzinę pod warunkiem, że pójdą z nim dwaj Chińczycy. – Macie go pilnować! – powiedział do He, który już jako tako rozumiał po rosyjsku. – I nawet nie ważcie się bez niego wracać, bo od razu pójdziecie pod sąd! Niżny Nowogród zamienił się w obóz wojskowy. Po szwendającym się swobodnie żołdactwie nie pozostało nawet śladu. Ulicami co i raz przechodziły oddziały, łomotały kuchnie polowe i wozy z amunicją, podskakując na bruku. Klim z niecierpliwością czekał, aż z góry zjedzie wagonik wyciągu, i już myślał o tym, żeby iść piechotą. Ale w końcu dostali się na szczyt. – Dokąd idziemy? – spytał He, ze zdziwieniem oglądając zielone parowy i domy z rzeźbionymi zdobieniami. Klim nie wiedział, jak po szanghajsku będzie „narzeczona”, więc powiedział, że do „żony”. Chińczycy wymienili spojrzenia, zaśmiali się. Ulica zarosła dmuchawcami, okna były szare, nieprzeniknione, dookoła żywego ducha. Pod otwartymi drzwiami domu Niny stał zakurzony automobil z napisem na burcie „GubCzK”. Klim poczuł, jak krew odpływa mu z serca. Wbiegł na ganek, wszedł do przedpokoju. Musiał chwilę poczekać, aż oczy przywykną do półmroku. Dom wypełniała martwa cisza. – Nikogo nie ma? – spytał He. Lecz nagle rozległ się hałas, zabrzmiał dziki krzyk i dwóch mężczyzn wywlokło Ninę do sieni.
– Gdzie ten suczy syn?! Jeden z czekistów powalił kobietę na ziemię i z całej siły kopnął ją w brzuch. Nie panując nad sobą, Klim rzucił się ku niemu i rąbnął w okrągłą, wykrzywioną ze zdumienia mordę. Oprawca poleciał w wieszaki. Drugi funkcjonariusz wyjął rewolwer, ale He w porę podbił mu rękę. Gruchnął wystrzał, lustro rozleciało się na kawałeczki. – Wiedrow, Łapin, na pomoc! – wrzasnął czekista. Z dalszych pokojów dobiegł tupot. Klim chwycił Ninę. – Uciekamy! Biegli w dół zbocza, przez czeremchy, łopiany, łamiąc gałązki krzaków. Za nimi grzmiały wystrzały pistoletów 4 Klim przedarł się do trapu, po którym biegali tam i z powrotem tragarze taszczący wielkie worki. Puchow czekał już, spoglądając wymownie na zegarek. – Boże, co z tobą?! – wykrzyknął na widok Klima. Rękaw bluzy Rogowa był podarty, spodnie uwalane ziemią, na ramieniu widniała krwawa plama. – Gdzie byłeś? W tej chwili jego wzrok padł na Ninę, którą z dwóch stron podtrzymywali Chińczycy. – A to kto? – Lesza, ukryj ją! – powiedział Klim, ciężko dysząc. Puchow się odsunął, wpuszczając ich na statek. Klim zaprowadził Ninę do kajuty, którą dzielił z komisarzem, położył kobietę na koi. Nina była śmiertelnie blada, na poszarzałych wargach zaschła jej krew. – A jednak przyjechałeś – wyszeptała ledwie słyszalnie. Klim usiadł obok niej. – Wszystko będzie dobrze… Zobaczysz… Zaraz odpływamy. Nie mogło mu się w głowie pomieścić, że tamci ją bili! Nina nie patrzyła na niego, nic nie mówiła, tylko oddychała szybko, jakby brakowało jej powietrza. Klim chciał ująć jej rękę, leżącą na brzuchu, ale nie pozwoliła. Miała mięśnie stwardniałe, jak z kamienia.
– Co się właściwie stało? – rozległ się głos Puchowa. Rogow się obejrzał. W drzwiach stał Lesza, za nim tłoczyli się Chińczycy. – Odejdźcie, bardzo proszę! – powiedział błagalnie Klim. Prawie siłą wyprowadził Leszę na korytarz. – Dzięki. Wielkie dzięki… Jestem twoim dłużnikiem. – Klim przetarł dłonią twarz, próbując zebrać myśli. Palce też miał pobrudzone krwią Niny. – Gdybyśmy przyszli chwilę później, to wszystko… rozumiesz? – To byli czekiści? – spytał chmurnie Puchow. – Tak. Stał tam ich automobil. – No to mnie nieźle wystawiłeś. Może ta kobieta to element wywrotowy? Klim chwycił go za ramiona. – Lesza, cóż to za różnica, do czorta?! Jesteśmy żywi, a tamci chcą nas zabić. Niedawno sam mówiłeś, że nie wyobrażasz sobie, jak by miało cię nie być na świecie. My też sobie nie wyobrażamy! Puchow uwolnił się z uścisku Rogowa. – Zrobimy tak. Ty mi niczego nie mówiłeś o czekistach – powiedział ledwie słyszalnie. – Przyprowadziłeś ją jako pomoc dla kuka do obierania kartofli. Kiedy tylko odbijemy, niech się bierze do roboty. – Dzięki… – A ty mi się teraz przydasz, bo trzeba przeprowadzić z Chińczykami zajęcia polityczne. 5 Wzdłuż rzeki ciągnęły się porośnięte lasem brzegi, na mieliźnie czerniał szkielet spalonej barki. Puchow jakby celowo przeciągał lekcję, nikomu niepotrzebną i straszliwie monotonną. Głośno czytał napisany wczoraj konspekt, tłumacze męczyli się, a znudzeni żołnierze przysypiali. W Klimie poczucie wdzięczności zmieniało się w nienawiść do Puchowa. Jak można być takim cymbałem? Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że Klim pół roku nie widział Niny. Wysłał ją do kuchni, łajdak, aby pracowała na chwałę rewolucji. A przecież ledwo żyła!
– Siły kontrrewolucjonistów zajmują Powołże – bredził Lesza, podnosząc głos, aby przekrzyczeć warkot silnika. – Odcięte są Azja Środkowa i Syberia, Ukrainę zajęli Niemcy. Naszym najważniejszym zadaniem jest obrona wielkich węzłów kolejowych i rzecznych, znajdujących się w Kazaniu. Ten, kto kontroluje to miasto, panuje nad drogami do Moskwy i na Ural… Czajka szybowała nad pokładem, jakby uwiązana na niewidzialnej nici. Bury dym snuł się ku niebu. – I dlatego wzywam was, towarzysze chińscy żołnierze, abyście ustawicznie podnosili swoją świadomość i umiejętności bojowe. Czekają nas wielkie bitwy! – Puchow zamknął zeszyt. – To wszystko. Klim nie czekał, aż Lesza wypowie sakramentalną kwestię, czy są pytania. Pobiegł do kambuza. – Gdzie Nina? Tłusty kuk, cały w tatuażach niczym katorżnik, otarł pot z twarzy. – Też mi pomoc przysłali, cholera! Co i raz przytomność traci. Nie jestem jakąś niańką. Klim wybiegł na pokład, zaczął rozpytywać marynarzy, czy któryś nie widział jego żony. – Taka kędzierzawa? Tam jest. Nina siedziała przy trapie, z kolanami podciągniętymi pod brodę. Rysy jej się wyostrzyły, źrenice miała rozszerzone. Klim usiadł obok niej. – Co z tobą? – Nie trzeba było mieć dyplomu lekarskiego, żeby ocenić jej stan jako ciężki. Nina spojrzała na niego. Była blada, załamana, zupełnie inna, niż ją zapamiętał. – Czekiści przyszli po Żorę i Jelenę – wymamrotała. – Co oni ci zrobili? – przerwał jej Klim. Kobieta nagle straciła przytomność, uderzyła potylicą o burtę. – Nina! – wrzasnął. Chwycił ją, zanim osunęła się na pokład, przycisnął do piersi… 6 Ocknęła się już w kajucie, znów podciągnęła kolana pod brodę. – Pokaż! – zażądał Klim.
– Nie… Nie trzeba… Nie słuchał jej, tylko zadarł spódnicę i halkę, odchylił pantalony i wciągnął gwałtownie powietrze. W dole brzucha, tam, gdzie trafił bucior czekisty, widniał wielki, czarno-malinowy krwiak. Klim wiedział, co to jest. W swoim czasie uczestniczył w bójkach z włoskimi emigrantami z La Boca, dzielnicy Buenos Aires, zamieszkanej przez biedną łobuzerkę. Proste, mocne kopnięcie w brzuch powodowało urazy narządów wewnętrznych, przyprawiało o straszliwy ból, a w efekcie o… śmierć. Na statku nie było ani doktora, ani nawet apteczki. Chińczyka, który zatruł się ciężko jakimś świństwem, leczono za pomocą współczucia. Wiedza Rogowa o medycynie ograniczała się do płukania sodą bolącego gardła i przemywania jodyną skaleczeń. Był zupełnie bezradny. Niech to wszyscy diabli… Klim poszedł do Puchowa, powiedział mu o wszystkim. Ten zaklął, zły, że ktoś obciąża go swoimi problemami. – Kiedy dotrzemy do Kazania, odeślemy ją do szpitala – burknął i nagle się rozzłościł: – I co tak na mnie patrzysz? Chcesz ją wysadzić w jakiejś dziurze? Po wsiach nie mają lekarstw, rozumiesz? Lekarzy też nie, dlatego że został wydany nakaz mobilizacji wszystkich medyków! Klim wrócił do kajuty, usiadł przy Ninie. – Wytrzymasz trochę? Jutro znajdę lekarza. Zamknęła oczy. – Opowiedz mi coś, jak kiedyś… Pamiętasz? O Chinach. – Chiny to bardzo zagadkowa kraina. Tam kobiety noszą spodnie, a mężczyźni warkocze… Ileż razy wyobrażał sobie spotkanie z Niną, jakże długo karmił się tymi marzeniami. Ona się ucieszy na jego widok, znów wszystko będzie dobrze, nawet jeśli przyjdzie żyć na krawędzi, w ciągłym strachu… A Nina nic nie powiedziała, nawet nie dała znaku, że się stęskniła. O Boże, co ja plotę?! Nie chciał dopuścić do siebie świadomości, że to już może być koniec. Kobiety, którą tak kochał, nie ma i nigdy nie będzie, zabił ją łajdak czekista. Jej ziemska powłoka przetrwa jeszcze parę dni, a potem skona na rękach ukochanego. Rozdział 24
Zdobycie Kazania 1 W nocy Nina poczuła się nieco lepiej, nawet zasnęła. Klim trzymał w dłoni jej palce i wyobrażał sobie, że jego siły życiowe płyną do niej tajemnymi kanałami. Patrzył w duszny mrok za iluminatorem, słuchał pracy silnika. Szybciej, szybciej… Do Kazania podeszli o świcie. „Nachomowiec” rzucił kotwicę na środku rzeki, a do brzegu popłynął kuter do dowództwa po dalsze rozkazy. Klim wyszedł na pokład. Na przystani ktoś biegał z latarniami i pochodniami, ujadały psy. Z południa dochodził odległy grzmot, jakby tam szalała burza. – To mateczka artyleria – powiedział jeden z marynarzy. – Wcześniej nie słyszeliście takiego czegoś? Brzeg stanowiła ponura równina, poprzecinana koleinami dróg. Do miasta pozostało jeszcze kilka wiorst. Pokładowy smarowniczy, który wiele razy bywał w Kazaniu, wyjaśnił Klimowi, jak znaleźć najlepszy szpital w mieście. – Zaraz wyjdziemy na brzeg, znajdziesz transport i za godzinę będziesz na miejscu. Mroczne chmury rozświetlił błysk, a po chwili od strony miasta dobiegły odgłosy potężnych wybuchów. Jeden, drugi, trzeci… Nad odległymi dachami wzniósł się czarny dym. – Co tam się stało? – spytał Klim, kiedy Puchow wrócił na pokład. Lesza przełknął ślinę. – Wybuchają nasze wagony z amunicją. Czesi nacierają, a my mamy wszystkiego trzy tysiące żołnierzy. Zbieraj szybko Chińczyków! – Ale jak i gdzie? – Zbieraj, jak ci się mówi! Jedziesz ze mną. – Lesza, ja… Puchow wytrzeszczył oszalałe oczy. – Powiedz tylko coś o swojej babie, a zastrzelę! 2
Klim wbiegł do kajuty. Nina uniosła głowę. – Słuchaj – wyszeptał pospiesznie Rogow. – Tu są pieniądze, a tu adres szpitala. Zaraz będziemy przerzucać Chińczyków na brzeg. Puchow, cholera, nie puści mnie, każe mi tłumaczyć… Kiedy tylko oni się wyokrętują, zapłać marynarzom, żeby wysadzili cię na przystani. Tam podobno zawsze stoją jakieś dorożki. Powiedz, że musisz jechać do Szpitala Szamowskiego. Nina spojrzała na niego przestraszona. – A co z tobą? Klim objął ją, pocałował. – Postaraj się dotrzeć do szpitala, jeśli będzie trzeba, wydaj wszystko do ostatniej kopiejki, ale niech cię przyjmie prawdziwy lekarz. Odszukam cię tam. Dasz sobie radę? Nina kiwnęła głową. – Rogow, gdzie jesteś, niech to diabli?! – dobiegło z korytarza. Klim wstał, wciąż jeszcze nie puszczał ręki Niny. – Kocham cię, rozumiesz? Potrzebuję cię. Zrób wszystko, jak powiedziałem. – Rogow! Drzwi otworzyły się gwałtownie, w progu stanął Puchow z rewolwerem. – Całkiem zdurniałeś?! Czesi nacierają! – Nie wrzeszcz – rzucił Klim ze złością. Wyszli na pokład, na którym ustawili się Chińczycy. – Towarzysze żołnierze! – zawołał Lesza. – Zostało wam powierzone niezmiernie odpowiedzialne zadanie. Mamy ewakuować cenne mienie, znajdujące się w mieście. Żądam od was pełnego zdyscyplinowania. Jeśli wykonacie zadanie jak należy, możecie liczyć na nagrodę. Niech żyje światowa rewolucja! A teraz wszyscy do załadunku! 3 Kazań to dziwne, piękne miasto o prostych ulicach. W pobliżu nie było nikogo, tylko z rzadka przemieszczały się niewielkie oddziały kawaleryjskie i ciężarówki. W powietrzu unosił się swąd spalenizny.
Puchow i komisarz Kazania ze zrośniętymi brwiami poganiali Chińczyków. – Szybciej! Szybciej! Po zakurzonych czołach spływał pot, żołnierze podawali sobie butelki z wodą, pijąc w biegu. – Dokąd teraz? – spytał Klim miejscowego. – Do banku. W mrocznym niebie coś zawyło, a po sekundzie nastąpił wybuch. Blisko. – Biali! – jęknął Puchow. – Powiedzcie im – rzucił komisarz do Klima – że to nasi celowo ostrzeliwują podejścia do banku, żeby ułatwić nam zabranie rzeczy. Skręcili w ulicę Prołomną. Pod wielkim budynkiem z kolumnami stało kilka podwód. Marynarze i czerwonoarmiści biegali tam i z powrotem. Jeden z nich upuścił wyładowany worek i na ulicę wysypały się pięciorublowe kierenki. Nikt ich nie zbierał. – Tarasow przyprowadził Chińczyków! – zawołał ktoś. – Niech pomagają nosić! W ciemnym westybulu zalegały skrzynie. Klim przyjrzał się im. Widniały na nich napisy: „Gosbank”, „Pałac Zimowy”, „Pałac Aniczkowski”… Chitruk mówił, że w czasie niemieckiego natarcia bolszewicy wywieźli skarby imperatorskie z Piotrogrodu gdzieś w głąb kraju. Czyżby właśnie do Kazania? Tarasow kazał Chińczykom brać po skrzyni i ustawiać je ostrożnie w tramwaju. Klim słyszał, jak wyjaśnia Puchowowi: – Tramwajem łatwiej dowieźć, dopóki mamy elektryczność. Szyny dochodzą prawie do samej przystani. Lesza ponuro kiwał głową. Wyjął z mapnika kartkę, napisał chemicznym ołówkiem: „Tymczasowo wycofujemy się z Kazania. Kiedy wrócimy, pogonimy białych, a tych, którzy im pomagali, powiesimy”. Wsunął papier za ozdobną kratkę pięknych drzwi. To znaczyło, że ucieczka czerwonych została postanowiona. Lesza chwycił skrzynię, spróbował podnieść, żyły nabrzmiały mu na skroniach. – Co się gapisz? – krzyknął na Klima. – Pomóż! Skrzynia była rzeczywiście ciężka. We dwóch dotaszczyli ją do tramwaju. – Właź do wagonu i przyjmuj towar! – nakazał Lesza. Klim wszedł na schodki.
– Szybciej, szybciej! – pojękiwał motorniczy. Przejście i siedzenia były już zupełnie zastawione. Tarasow podał Klimowi ciężki rulon z workowej tkaniny. – Jak najostrożniej, tu jest rzeźba. Skrzynia się rozwaliła, a nie mamy ani młotka, ani gwoździ, żeby ją naprawić. Przewieziemy, jak jest. Klim przecisnął się na środek wagonu, gdzie było jeszcze trochę miejsca. Gruchnęło tak, że nie zdołał się utrzymać na nogach. Posypało się szkło, wagon drgnął i potoczył się po ulicy. Klim leżał rozpłaszczony na skrzyniach. W lustrze kabiny odbijało się bezmyślne oblicze motorniczego. Tramwaj skręcił w sąsiednią ulicę, na której końcu płonęło kilka domów. Płonęło też wielkie stuletnie drzewo, zamiast liści błyskało tysiące maleńkich ogników. Znów dał się słyszeć świst pocisku. Uderzenie. Tramwaj wypadł z szyn i przewrócił się na bok, a potem długim ślizgiem wjechał w wystawę sklepową. 4 W głowie mu huczało, skóra na czole była ściągnięta przez zaschniętą krew. Klim spróbował wstać, ale ostry róg skrzyni, która utknęła między siedzeniami, uwierał go prosto w pierś. Nie miało sensu wołać o pomoc, bo wokoło nie było nikogo. Panowała ciemność – tramwaj wszedł w budynek jak w masło, tylko w wąskiej szczelinie między skrzyniami czerwieniał poblask pożaru. Klim nie miał pojęcia, ile czasu minęło, zanim udało mu się wygrzebać spod ładunku. W każdym razie był wieczór. Czuł zawroty głowy, ręce miał całe podrapane i najeżone drzazgami, czuł straszne pragnienie. Zajrzał do kabiny motorniczego, ale mężczyzna nie żył. Jedna ze skrzyń zmiażdżyła mu głowę. Klim przecisnął się między dachem tramwaju i ścianą sklepu, wyjrzał ostrożnie na ulicę. Budynek naprzeciwko dopalał się – spadały belki i pokrycie dachu, w powietrzu latały płaty popiołu, obok pogorzeliska brnęli pokrwawieni ludzie. Myśli się rozbiegły. Klim próbował przypomnieć sobie wskazówki smarowniczego, gdzie znajduje się szpital. Teraz na pewno panował tam duży ścisk… Trzeba się będzie dopytać, jak tam dotrzeć, bo żadnego dorożkarza się przecież nie znajdzie. Poza tym nie miał grosza przy duszy, wszystko oddał Ninie. Pieniądze! Przecież w tramwaju przewozili pałacowe skarby! Wszedł z powrotem do wagonu, ale żadna ze skrzyń nie rozbiła się przy uderzeniu, a bez narzędzi i osłabiony wypadkiem mógł się co najwyżej nabawić kontuzji przy próbach ich otwarcia trzęsącymi się rękami. To było niesłychane posiadać cały wagon drogocennych przedmiotów i nie mieć ani czasu, ani siły dobrać się do nich.
Gramoląc się na zewnątrz, zobaczył zaczepiony na rzemiennej pętli rulon, który podał mu Tarasow. Rozwiązał sznurek i tkaninę. W środku znajdował się pięknie wyrzeźbiony tors satyra z maleńkimi rożkami nad szerokim czołem. Do podstawki przyklejono karteczkę: „Pałac Zimowy, podarunek dla Aleksandra II od francuskich przemysłowców. Srebro”. Klim oderwał karteczkę i z powrotem zawinął satyra. Posążek był ciężki, ale dało się go unieść. 5 Do ulic wokół Prołomnej dolatywały pociski artyleryjskie. Na oczach Klima jeden z nich zniszczył róg domu, inny zmiótł komin, trzeci złamał starą brzozę, która upadła z trzaskiem, zagradzając drogę. Odłamki jak grad dudniły po metalowych dachach. Czasem rozległa się seria z kulomiotu. Na chodnikach leżały trupy. Kiedy Rogow dotarł do czerwonego gmachu szpitala, w jego duszy nie zostało już nic, prócz poczucia wielkiego przytłaczającego nieszczęścia. Obok niego przebiegali żołnierze, marynarze, tatarskie kobiety z dziećmi, mułłowie w długich kaftanach, brodaci chłopi… W bramie utknął wóz Czerwonego Krzyża. Starsza wiekiem mała mniszka w poplamionym habicie i wielkich okularach przekonywała białą kobyłę: – No i czego stanęłaś jak kto głupi? Ludzie na nas czekają, a ty im chcesz sprawić zawód! Na szpitalnym dziedzińcu ludzie krzyczeli, jęczeli, oszalałe siostry miłosierdzia w zakrwawionych fartuchach biegały z miednicami i tacami narzędzi. Ranni leżeli wprost na ziemi, inni przechodzili nad nimi, jak nad kłodami drewna. Nikt nie widział Niny. – A skąd mam wiedzieć, gdzie jest wasza żona?! – krzyknął gniewnie ledwie żywy felczer. – Nie widzicie, co się dzieje?! Klim długo chodził po salach, zaglądając ludziom w twarze. Wyszedł na dwór. Mniszka wciąż nie mogła wyjechać za bramę. – Suka jesteś, nie kobyła! – wrzeszczała. – Czego się wydurniasz? I nie tłumacz się, żeś słaba! Kto wczoraj drugiemu koniowi cały owies z obroku wyżarł? Koń ciągnął z całych sił, ale nie mógł ruszyć wozu. – Tylna oś zaczepiła o skrzydło bramy – podpowiedział Klim. Mniszka spojrzała. – O Panie mój! Rzeczywiście!
We dwoje zmusili kobyłę do cofnięcia się i uwolnili oś. Wóz wyjechał na drogę. – A ty dokąd, żołnierzyku? – spytała zakonnica. – Ja jadę dogonić tabor z rannymi, ten co poszedł na Swijażsk. – A byli tam jacyś cywile? – spytał czujnie Klim. – Główny lekarz kazał tam zabrać tych, którzy potrzebują natychmiastowej pomocy. W Swijażsku są klasztory, w których można umieścić rannych. Jedź ze mną, żołnierzyku, bo Matriona to dobra kobyła, czas niepewny, nie wiadomo, czy się kto na nią nie połaszczy, a my musimy szybko dostarczyć środki medyczne… Siadaj obok mnie na koźle. Jestem siostra Fotyna, a ciebie jak wołają? 6 Rzeka uciekinierów podążała rozmytą drogą. Furmanki, taczki, kolasy; obsługa działa biedziła się nad leżącą w rynsztoku armatą. Jechali na ślepo, bezmyślnie, niczym ławica małych rybek. Przy Małej Igumnowej Słobodzie na drzewie wisiał trup, przywiązany za nogę, całe ciało miał w sinoczarnych plamach. Marynarze zatrzymywali się, zdejmowali czapki i żegnali się, a Klim jeszcze długo nie mógł się zmusić, aby podnieść wzrok. Miał dość patrzenia na śmierć. Siostra Fotyna siąkała krótkim, mocno opalonym nosem. – To nic, to nic… Dojedziemy do Swijażska, a tam już będzie dobrze. To gród, rozumiesz, niezwykły. Sam Iwan Groźny rozkazał zbudować tutaj twierdzę z gotowych fragmentów, sporządzonych z drewna zrąbanego w lasach ugliczewskich. Twierdzę wznieśli w jeden miesiąc, drewienko po drewienku, a już stąd poprowadzono wojska na Chanat Kazański. Pokażę ci chram, żołnierzyku, w którym car się modlił. Do tej pory stoi. Uszy wypełniał odległy łomot kanonady i kląskanie setek przemoczonych chodaków. Ostre krawędzie zawiniętego w tkaninę posążka wbijały się Klimowi w bok. Od czasu do czasu dostrzegał cień przemykający w przydrożnych zaroślach. Ogarniała go wtedy panika: Zaraz strzelą! – a dopiero po chwili docierało do niego, że to ptak… Mięśnie drżały, serce biło tak, że czuł puls nawet gdzieś pod kolanem, ludzkie twarze pojawiały się i znikały w gęstniejącym mroku, i tylko zad białej klaczy majaczył mętnie przed oczami. Zaczęło padać. – Cumujemy! – krzyknął jakiś marynarz. W wiosce rozległy się krzyki oburzonych gospodarzy, których nikt nie słuchał. Uciekinierzy rozlali się po podwórzach i walili spać, gdzie tylko kto znalazł miejsce.
Klim z zakonnicą znaleźli się w łaźni,
wraz z dziesięcioma czerwonoarmistami. Zdjęli ciężkie od wilgoci buty i legli z miotłami łaziebnymi pod głowami. Od rozbitego okienka ciągnęło zimną wilgocią. Pachniało mydłem, szumiał deszcz, chwilami drobne krople dolatywały aż do twarzy. – Jedna nazwała synka Kontra – opowiadał na podwórzu jakiś chłopiec. – Wczoraj ją aresztowali i rozstrzelali za stodołą. – Mogła dać mu na imię Lenin, toby nawet nie ruszyli – zauważył ktoś. – Ciszej bądź, głupi… Kto u was na noc stoi? Żołnierze? – Nie, szpitalni. A ci, co po świnię przychodzili, to ze sztabu… Klim skoczył i jak stał, boso, wybiegł na dwór. Było ciemno choć oko wykol. – Chłopaki, u kogo są chorzy z Kazania? Chłopcy nie odpowiadali. – Szukam żony! Powinna gdzieś tu być. – A jak wygląda? U nas jest tylko jedna baba, młoda i kędzierzawa. Mama powiedziała, że ona umiera. Klim poszedł przed siebie i zatrzymał się na słupie podtrzymującym daszek. Siedzący pod nim chłopcy zaśmiali się. – Patrz, gdzie leziesz! – Proszę, pokażcie mi tę kobietę. 7 Nina prawie nie pamiętała, jak dotarła do szpitala. Ktoś jej pomógł. Świadomość jej się mąciła, nie wiedziała, czy wspomnienia są prawdziwe, czy to tylko majaki: Straszny ból w brzuchu. Biały sufit, jasna lampa. Doktor w maseczce. – Jasna sprawa, zapalenie otrzewnej… Droga pani, potrzebna jest błyskawiczna operacja. Ostrzał, panika. Ludzie przebiegają obok, ktoś mówi: – Tej nie wolno zostawić, umrze. Spróbujemy dowieźć do Swijażska. Droga, trzęsąca się furmanka… Ból taki, że chciałoby się uderzyć głową o kamienie, żeby stracić
przytomność. A potem nic, oprócz mdlącej słabości… Świerkowe gałęzie tworzą baldachim nad drogą niczym sklepienie. Na igłach girlandy kropel deszczu. Wszystko migocze, przelewa się. Przez gałęzie przedzierają się promienie słońca, unosi się para. Żorę i Jelenę na pewno aresztowali… Doktor powiedział, że absolutnie nie wolno dawać jeść ani pić. Mamo, pamiętasz, jak piłyśmy herbatę przy samowarze w Ogrodzie Aleksandrowskim? Tam pod sosnami ustawiono stoliki i ławeczki. Proste kobiety, wystrojone, w wyszywanych koszulach, w chustach, zawiązanych tak, żeby końce sterczały nad czołem jak rogi. – Może herbatki? Zapraszam do mnie! Na czerwonych obrusach szklanki, dzbanki mleka, chleb pod lnianą serwetą. I kominy samowarów, gęsty biały dym… Herbata z borówkowym liściem… Smaczna… Sylwetka Klima na tle ciemnego nieba za oknem. Przycisnął niegolony policzek do dłoni kobiety. – Nie zostawiaj mnie… Potem zaczął mówić po hiszpańsku – ledwie dosłyszalnie, uporczywie, powtarzając te słowa jak modlitwę. Chmurny poranek, wiatr, prom wypełniony uciekinierami. Klim trzymał Ninę w objęciach, zaciskał zęby za każdym razem, kiedy pokład kołysał się na falach, wywoływanych przez płynące rzeką parowce. – Tam jest! Nasz Swijażsk! – wykrzyknęła mała mniszka w okularach. Nina odwróciła głowę. Nad wodą wznosiły się zielone brzegi bajkowej Wyspy Szypra. Nad białymi cerkwiami kłębiły się ciemne obłoki, a przez szczeliny między nimi spływała jasna, podwójna tęcza. Rozdział 25 Swijażsk 1 Sablin wyjął z kieszeni butelkę z rozwodnionym spirytusem, łyknął, wytrzeszczył oczy. Co za świństwo! I znów przyssał się do szyjki. Który to już dzień był pijany?… Luboczka wyprawiła go na front z całym ceremoniałem – popłakała, założyła na szyję szkaplerz, pobłogosławiła.
– Uważaj na siebie! Sablin postanowił, że bolszewicy nie doczekają się od niego pomocy! Niech zabiją, nie boi się śmierci. Chwała Bogu, spirytus daje sobie radę nie tylko z infekcjami, ale też z instynktem przetrwania. Doktora nie dowieźli do Kazania, wysadzili na wysokim półwyspie Swijażsk, gdzie znajdowały się stare monastyry z podgrodziami. Wygnano z nich mieszkańców, żeby urządzić szpitale i koszary. – Proszę sobie wybrać jakiś wolny pokój – powiedzieli Sablinowi w komendanturze. – Musicie budować wszystko od podstaw, bo po szpitalu ziemskim mało co zostało. Niedługo zaczną napływać ranni, przygotujcie się, jedźcie na stację po lekarstwa, znajdźcie sobie pomocników. Jeśli będzie wam czegoś trzeba, dajcie znać. Doktor długo krążył po pustych ulicach, patrzył na złocone krzyże, na Dzwonnicę Mikołajewską ze starym zegarem. Dozorca, staruszek łapciarz, pozwolił mu wejść na górę. Doktor dotarł do dzwonów. Wiatr był taki, że zatykało uszy. Nad ulicą unosił się pył. Kopuły, chmury… W oddali za Wołgą widział ścianę deszczu. Oderwał się od poręczy, zaczepił nogą sznur, pociągnął i nad głową odezwał się mały dzwon. Stróż aż podskoczył. – Przez was mnie aresztują! A jak komendant pomyśli, że to ja szarpnąłem za sznur alarmu? Zeszli na dół, zajrzeli do szkoły klasztornej, do lochów, do gimnazjum, w którym panował brud i nieład. Sablin ominął dom zarządcy miasta i wyszedł na zbocze. – A za to, Panie, powinno być ci wstyd! – wyszeptał, patrząc ze zdziwieniem na dziesiątki płynących do brzegu statków i łodzi. Znów sięgnął po butelkę, łyknął, otarł usta rękawem. Holowniki, promy, różna drobnica… Żołnierze i uciekinierzy zapełnili teren wokół przystani, ruszyli drewnianymi schodkami na górę. Krzyki, szczęk broni, rżenie koni… – Jest lekarz? Gdzie znajdę lekarza? – miotała się na brzegu zakonnica w okularach. – Tutaj! – zawołał stróż. Jedne za drugimi pojawiały się nosze z rannymi. – Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści. – Sablin liczył obandażowane ciała. – Pan jest doktorem? – Podbiegła do niego siostra miłosierdzia. – Dokąd zanosić ludzi? Sablin spojrzał na nią.
– Do gimnazjum, tu niedaleko… Dziadku – zawołał stróża – pokaż im, jak dojść. Lekarstw nie miał, personelu też, niczego nie przygotowano. – Morfinę! Wody!… Gdzie doktor?! Po schodach wszedł człowiek z martwą kobietą na rękach. – Zaraz wyprowadzimy z promu mój wóz i pojedziemy – powiedziała mniszka i pobiegła na dół. Mężczyzna położył kobietę na trawie przy ogrodzeniu, zdjął długi płaszcz, przykrył ją. – Klimie, to pan?! – zawołał doktor i chwiejąc się, podszedł. – Co pan tu robi? Kto to? – Pochylił się nad kobietą i jęknął. Ziemistoszare wargi, wpadnięte oczy, trudno mu było uwierzyć, że to Ninoczka Odincowa. Sablin ujął ją za nadgarstek, puls był ledwie wyczuwalny. Klim zwrócił ku niemu zmienioną twarz. – Lekarz w Kazaniu powiedział, że to zapalenie otrzewnej. Obiecał operować, ale uciekł… Sablin uderzył się kilka razy po policzkach, próbując pozbyć się alkoholowej mgły z umysłu. Otrzewna, niech to diabli… Co zrobić, jeśli nie ma się żadnych instrumentów, oprócz noża do papieru? – Jeśli jest koń, trzeba zawieźć Ninę Wasiliewnę na stację, do korpusu medycznego, tam mają może chociaż nici chirurgiczne. Inaczej… Ale sam pan widzi! Klim wczepił się w jego rękę. – Koń zaraz będzie. Bartłomieju Iwanowiczu, niech pan jedzie ze mną! Przecież jest pan chirurgiem… Pan… – Nie dokończył. Plecy miał zgarbione, w oczach przerażenie i smutek. Sablin spojrzał na rannych. Gad z niego, nie chirurg. Spił się tak, że ani wczoraj, ani przedwczoraj palcem w palec nie umiałby trafić. Do wieczora będzie miał na sumieniu ze dwudziestu nieboszczyków. Sanitariusze przynosili wciąż nowych potrzebujących pomocy, na szarej rzece snuły się parowce. Przeprawa dopiero się zaczęła. Siostra miłosierdzia znów podbiegła do lekarza. – Doktorze, w gimnazjum nie ma nawet materacy! Kto tu zarządza? Kto za cokolwiek odpowiada? Sablin się wyprostował.
– Wy się zajmiecie rozmieszczeniem rannych. A ja teraz jadę na stację zdobyć wszystko, co potrzebne do szpitala. 2 Dziki strach oblepia duszę jak mokra glina. Próbujesz znaleźć winnych i nieodmiennie dochodzisz do wniosku, że to wszystko przez ciebie. Zostawiłeś Ninę samą, snułeś głupie plany, wierzyłeś obietnicom ludzi, którzy kłamstwo wynieśli do rangi sztuki. Chciałeś wszystko czynić zgodnie z prawem, tak jak przywykłeś, uważając siebie za przyzwoitego człowieka… A trzeba było wrócić do Niżnego Nowogrodu, nawet bez biletu, bez przepustek, choćby piechotą. Przecież byś dał radę, gdybyś tylko chciał… Co poczniesz, jeśli Nina umrze? Pojedziesz szukać łajdaka, który ją zabił, i zrobisz mu to samo? Jest godne wyjście – udać się do komendantury czerwonych i zwyzywać ich od ostatnich, a stamtąd wyprawią cię już do nieba. Albo zapniesz płaszcz, zsuniesz na oczy czapkę, a potem z niezwykłym sprytem i uporem dobrniesz do granicy i popłyniesz do Argentyny, żeby spokojnie sobie żyć w kwitnącym kraju, z upodobaniem wymądrzać się na łamach gazet, pić kawę z ciasteczkami i kokietować dziewczyny. Słuchaj, Panie Boże… Co mam ci obiecać? Jaką złożyć ofiarę? Jesteś przecież wszechmogący, więc moje łapówki ci niepotrzebne. Tak, jesteśmy właśnie tacy, że przypominamy sobie o Bogu tylko w święta i gdy przyjdzie bieda. Sam nas takimi stworzyłeś… Zostaw mi Ninę, dobrze? Nie zabieraj… Uwierz, że będzie ci bardziej słodko patrzeć na nas będących razem niż oddzielnie. A jeśli jednak chciałbyś jakiejś zapłaty, wymyśl coś, a ja to zrobię. Znasz mnie przecież, zawsze dotrzymuję słowa. 3 W Moskwie podśmiewali się, że Lew Trocki, zostawszy Komisarzem Ludowym Spraw Wojskowych i Marynarki Wojennej, zmienił Kiereńskiego na stanowisku „głównodowodzącego armii”. Kiedy przyszedł telegram o upadku Symbirska, błyskawicznie zorganizowano mu pociąg propagandowy. Składały się na niego wagony sypialne, należące wcześniej do ministra komunikacji, garaż dla kilku samochodów, cysterna z benzyną, zbrojownia, radiostacja i telegraf, drukarnia, biblioteka, szpital oraz najważniejsze – wagony towarowe z żywnością, umundurowaniem i innymi dobrami. Oprócz pracowników komisariatu ludowego, ochrony i agitatorów, w pociągu jechały oddziały szoferów i strzelców, a także orkiestra dęta, fotograf i kinooperator. Studenci Akademii Sztuk Pięknych ozdobili wagony czerwonymi symbolami i hasłami „Zwycięstwo albo śmierć”. Na stacji w Swijażsku Trocki otrzymał straszną wiadomość, że Kazań zajęli biali. Resztki Armii Czerwonej uciekały przez Most Romanowski. Cała zajezdnia, wszystkie magazyny i warsztaty zapełnione były wojskiem, które nie wiedziało, co dalej robić i dokąd dalej iść. Nie było żadnej dyscypliny, panowało zupełne rozprężenie. Mnisi z okolicznych monastyrów cieszyli się, że oto Pan pokarał niegodziwców. Trocki kazał ukarać największych obskurantów, to znaczy wyprowadzić ich w szczere
pole i rozstrzelać. Kontrrewolucja, jeszcze mocniej podrażniona, ukryła się… A komisarz ludowy wydał rozkaz: Każdy nikczemnik, który będzie namawiał do odwrotu i dezercji, zostanie rozstrzelany. Każdy żołnierz Armii Czerwonej, który samowolnie opuści stanowisko bojowe, zostanie rozstrzelany. Każdy żołnierz, który porzuci karabin lub sprzeda choćby część umundurowania, zostanie rozstrzelany. Każdy, kto ośmieli się ukrywać dezerterów, zostanie rozstrzelany, a jego dom spalony. Śmierć samolubom i zdrajcom! W strefie przyfrontowej rozstawiono oddziały zaporowe, które łapały zbiegów. Wszystkim miejscowym radom i komitetom biedoty przykazano, żeby dwa razy na dobę urządzały obławy. Pojmanych odstawiano do sztabu i likwidowano. Mimo to ludzie uciekali całymi grupami, kryli się po lasach i sami urządzali zasadzki na ścigających. W zwycięstwo Armii Czerwonej nikt już nie wierzył. Trocki miał w zapasie tylko jedną przewagę – wielką boginię wojny, kuchnię polową. Wysłał do Rady Komisarzy Ludowych kilka telegramów i sprawił, że wszystkie zapasy kraju zostały rzucone na Wołgę. Głodni żołnierze są zdolni tylko do grabieży, więc wybór był prosty – albo Rosja Radziecka będzie zaopatrywać swoją armię, albo armia przestanie być radziecka. 4 Na peronie przy pociągu propagandowym kłębił się tłum. Trocki odsunął skraj zasłony, na której widniały odwrócone z tej strony litery napisu „Niech żyje światowa rewolucja”. Bluzy o plecach wybielonych potem, spłowiałe kaszkiety, brudne bandaże. Kordon strzelców łotewskich ledwie powstrzymywał napierających. – Ileż można? – warczała zła kobieta. – Odchodzimy. Dwie doby bez żarcia… Wzdłuż kordonu biegał rozczochrany towarzysz Skudra, zapewniał, udowadniał, ale nikt go nie słuchał. – Hańba! Nie chcemy! Niech wyjdzie i nam powie! Trocki wezwał sekretarza, młodego chłopaka, jednego z najbardziej oddanych.
– Chodźmy, Kostia. Trzeba przed nimi wystąpić. – Rozszarpią, Lwie Dawidowiczu. Przecież tu jest ze trzystu ludzi… – No to rozszarpią! Trocki niespiesznie włożył skórzany płaszcz z karmazynową podpinką, zapiął na wszystkie guziki, poprawił przed lustrem kaszkiet z gwiazdą. – Chodźmy, Kostia, praca czeka. W pociągu ludzie patrzyli na Trockiego tak, jak asystenci spoglądają na wielkiego sztukmistrza. Wszystko dzieje się przed ich oczami, każdy trik znają na wylot, sami przygotowali wszystko, co potrzebne do występu… Setny raz patrzą na ruchy białych rękawiczek w świetle reflektorów i nie mogą zrozumieć, jak mu się to udaje! Trocki grał tłumem, żonglował jego gniewem, uśmiechami, pojmowaniem… Potrafił przekabacić go tak, że po jego bulgoczących wystąpieniach tłum sam siebie nie poznawał. – Tutaj sposób jest prosty – pouczał Lew Dawidowicz Kostię. – W czasie wojny człowiek czuje się tak marnym pyłkiem, że nie dowierza własnym sądom. Cokolwiek by zrobił, zawsze jest źle. Dlatego pozostaje w stanie ciągłego poszukiwania. Szuka tego, kto będzie podejmował za niego dobre decyzje. I jeśli znajdzie geniusza, któremu można wierzyć, świat przestaje być taki straszny, skoro ktoś mądry się może o człowieka zatroszczyć. Zatem jeśli pokażesz tłumowi, że jesteś geniuszem, pójdzie za tobą, dokąd zechcesz. – A jak to pokazać? – zdziwił się Kostia. – Niech ludzie myślą, że wiesz więcej od innych, w nic nie wątpisz i niczego się nie obawiasz. Lew Trocki był geniuszem czystej wody. Otworzył drzwi wagonu i stanął na stopniach – niewysoki, chudy, z bródką godną Mefistofelesa. Kilka chwil patrzył w milczeniu w strwożone twarze. Okrzyki ucichły. Guzik po guziku Trocki rozpiął płaszcz, błysnął czerwoną podpinką, podciągnął rękawy, jakby zamierzał się wziąć do ciężkiej, zwykłej roboty. Artysta! Artysta! – zachwycał się w duchu Kostia. – Kazań można było obronić – powiedział powoli, groźnie Lew Dawidowicz. – Został porzucony w panice… A skąd się ta panika wzięła, pytam was?! Burżuje rozwalili co trzeba! Łączność, dostawy, transport! Poczuliście się oderwani od całego świata, myśleliście, że pomoc nigdy nie nadejdzie. Właśnie wtedy zyskaliście przekonanie, że wszystko przegrane. Tak? Ale rosyjski proletariat jest z nami, czerwone chłopstwo nie pozwoli wam umrzeć z głodu. Jutro przywiozą słoninę, buty, zapałki i tytoń… Kostia słuchał pilnie, nie chcąc uronić nawet jednego słowa. Właśnie tak! Nie krzyczy na nich, ale wyjaśnia, dlaczego tak wyszło. Obiecuje, że od jutra sprawy potoczą się
inaczej. Twarze się rozjaśniły, tłum stał bez ruchu. – Lud pracujący całego świata śledzi sytuację na naszym odcinku frontu! – grzmiał Trocki. – Mamy antenę, która pozwala odbierać depesze z Francji, Niemiec i oczywiście z Moskwy. Sami też przekazujemy wszystkie ważne wiadomości, które zaraz pojawiają się na łamach prasy światowej. Co pomyślą o was robotnicy w Liverpoolu? Dokerzy w Marsylii? Uznają was za tchórzy, gotowych ich zdradzić przy pierwszym niepowodzeniu. A może udowodnicie im, że świat nie widział jeszcze tak zażartych bojowników o szczęście światowego proletariatu? Na stole Trocki zostawił historię Imperium Rzymskiego. Kostia zauważył, że Lew Dawidowicz podkreślił słowa organizatora walk gladiatorów: „Wyprawiając wojownika na śmierć, należy mu obiecać, że cały Rzym będzie na niego patrzył. Jedno to poddać się, kiedy nikt nie widzi, a drugie – zrobić to pod przenikliwym spojrzeniem wielkiego amfiteatru”. Trocki zeskoczył na peron i skierował się do barczystego, choć chudego żołnierza, ubranego w mundur polowy i cywilny płaszcz. Lew Dawidowicz zawsze wybierał w tłumie największego sceptyka i przy wszystkich przekonywał go o swojej racji. – Bracie! Mnie i tobie potrzebna jest wolność. Dali nam ją bolszewicy, a my nie pozwolimy, żeby jutro ziemianie i kapitaliści zrobili z nas wrogów! Jak się nazywasz? To, co się później zdarzyło, było nieco nieoczekiwane. Żołnierz okazał się korespondentem z Argentyny, przybyłym, aby obserwować przebieg rewolucji. Pokazał sfatygowany dokument po hiszpańsku, z mnóstwem zawijasów i wielką czerwoną pieczęcią, a potem poprosił o pomoc. Jego żona była bardzo chora. Trocki otoczył go ramieniem. – Widzicie? – zawołał. – Lud Argentyny jest z nami! W napięciu czeka na wynik walki, wysyła do nas dziennikarzy… Oczywiście, okażemy braterską solidarność i pomożemy towarzyszowi jak tylko można. Trocki kazał Kostii zaprowadzić Argentyńczyka do wagonu szpitalnego, a sam znów wszedł na podest. – Przysięgamy wierność Republice Rad! Umrzemy za naszą rewolucję! Naprzód, na Kazań! Hura! Nad stacją wzniósł się entuzjastyczny okrzyk: – Hura!!! 5 Po drodze na stację Sablin zadręczał Klima:
– Niech pan się modli, żeby tam była sala operacyjna! Chociaż to obojętne, jest czy jej nie ma. Nie wyobrażam sobie, jak mogę się obejść bez instrumentariuszki, bez asystentów. W dodatku ręce mi się trzęsą po przepiciu. Siostra Fotyna popędzała kobyłę, wóz podskakiwał na wybojach. Klim podtrzymywał głowę Niny. Miała chłodną skórę, na skroniach i czole perlił się pot. Nie odejmował palców od wgłębienia za jej uchem. Jeszcze bił puls, ale Klimowi co chwila się zdawało, że to już koniec. Szpital na stacji był, ale nabity tak, że nawet w drewutni leżeli ranni. – Idźcie się poskarżyć Trockiemu! – warknął tylko felczer. Dostać się do komisarza wojennego wydawało się równie nierealne, jak otrzymać zaproszenie na przyjęcie u Belzebuba. A tym bardziej nie należało żywić nadziei na jego pomoc. Ale Klimowi udało się oszukać i los, i Trockiego. Miał w kieszeni z dawnych czasów kartonik, stanowiący świadectwo, że jego wspaniały płaszcz naprawdę został uszyty w atelier monsieur Trejana na Calle Florida. Właśnie to pokazał jako mandat prasowy. Na szczęście Trocki uwierzył. Dobrze odżywieni sanitariusze przenieśli Ninę do czystego, pachnącego lekarstwami wagonu szpitalnego. Pod sufitem zaświecono okrągłe lampy. – Wie pan, kto się nią zajmie? – Sablin podskoczył do Klima. – Gabriel Michajłowicz! Boże mój, taka sława, a też go zmobilizowali! Rogow spojrzał na starszego pana w białym kitlu. – Proszę zabrać wszystkich postronnych – mruknął lekarz. Siostra miłosierdzia pociągnęła Klima za rękaw. – Potem was zawołają. Patrzył na Ninę. Nie mógł się pozbyć myśli, że zostanie wezwany tylko po to, żeby usłyszeć: „Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy”. Wyszedłszy z wagonu, ruszył po peronie, który urywał się w połowie. Nad lejem wznosiły się rozbite deski. Usiadł na skraju, spuścił nogi w dół. – To biali bombardowali pociąg Trockiego z aeroplanu – usłyszał głos Fotyny. Pokiwał głową w milczeniu. Zakonnica postawiła obok niego posążek satyra. Tkanina się rozchyliła, sterczał z niej długi nos i bródka. – Zapomniałeś swojego skarbu – powiedziała kobieta, ocierając pot z czoła. – Ledwie dotaszczyłam!
– Dziękuję… – No, ty tego… na razie poczekaj, a ja pójdę… doktor Sablin załatwił trochę medykamentów dla naszego szpitala. Trzeba zawieźć, bo tam też umierają żołnierze. – Dobrze. Siostra Fotyna poklepała go po ramieniu. – Gdyby coś, wracaj do nas. 6 Można dręczyć mrówkę, każąc jej chodzić wciąż na nowo po źdźble. Kiedy już dochodzi do szczytu, przekręca się je i zwierzę musi zaczynać wszystko od początku. Mrówka biega, szukając ratunku, ale nikogo to nie obchodzi. Mordkę ma niewielką, niewidoczną, dlatego jest nieważna. Co oni teraz robią z Niną? Rozpłatali ją? Trudno sobie wyobrazić, jak to jest operować kogoś. Nie można się pogodzić z tym, że teraz wszystko zależy od ludzi, którym jest obojętne, czy Nina przeżyje. Nie odwracając głowy, nasłuchujesz kroków na peronie – ktoś nadchodzi z wiadomością?… Nie, to wartownicy, sygnałowi… Pozostawało tylko pokładać nadzieję w Bogu. Lekarz ma na imię Gabriel, jak archanioł-posłaniec. Mama była wierząca, ale po cichutku, jakby krępowała się śmiesznych przesądów, odziedziczonych po przodkach. W domu przestrzegano prawosławnego obyczaju, ale i Boże Narodzenie, i Wielkanoc, i Zielone Świątki stanowiły raczej pretekst do świętowania, a posty do jedzenia pierogów z grzybami. Klim kiedyś służył w cerkwi. Wśród gimnazjalistów zadawało się szyku chodzeniem z tacą pośród dziewcząt. Chłopcom pozwalano bywać za ołtarzem „dla lepszego przyuczenia do cerkiewnej służby”, ale właśnie tam Klim na zawsze odszedł od wiary. Kapłan, myśląc, że nikt go nie widzi, nabijał sobie nos tabaką, a diakon zlizywał resztki komunii. Także Klim z przyjaciółmi często podprowadzali butelkę wina mszalnego. Religia zamieniła się w zbiór przesądów, jak i u mamy. Klim nosił krzyżyk niczym amulet, był z Bogiem na „ty”, warczał na Niego, kiedy coś się nie udawało, albo zachodził do świątyni, kiedy czegoś okropnie żałował. Wszystko mu było jedno, jaki to kościół – prawosławny czy katolicki. A teraz wszystko, co się wydarzyło, zdawało mu się karą za brak wiary, ognistą gehenną, którą groził nauczyciel religii nieposłusznym chłopcom. Masz, heretyku! 7 Szybkie kroki za plecami… Wszystkie mięśnie się napięły, w żebrach wzmógł się ucisk…
– Co tam macie? – spytał Trocki, wskazując czubkiem buta połyskującego w rozchylonym materiale satyra. – A takie tam… Kupiłem pamiątkę na bazarze. Trocki ukucnął, zaczął oglądać posążek. Nieco przypominał jego samego – taka sama bródka, podobne szerokie czoło. Tylko jeden nie miał okularów, a drugi rogów. – Tak, tak, towarzyszu Argentyńczyku – powiedział w zadumie Trocki. – Dajcie nam swoją pamiątkę, użyjemy jej do celów agitacyjnych. – Oczywiście. – Jeszcze jedno. Gabriel Michajłowicz powiedział, że wasza żona powinna jakiś czas zostać w wagonie szpitalnym. A żebyście nie siedzieli bezczynnie, wyznaczymy wam pożyteczną pracę. Skoro jesteście dziennikarzem, napiszcie nam ulotki o szkodliwości religijnego otumanienia. Towarzysz Skudra powie wam, co i jak. To nasz specjalista od propagandy. Chodźcie, poznam was ze sobą. Klim wstał, czując miękkość w kolanach z niesamowitego szczęścia. Nina żyła… Prosił o znak, jak mógłby odpłacić Bogu za miłosierdzie. A tymczasem służył diabłom. Ale to już, Boże, twoja wola. I zapewne naprawdę cię to bawi… Rozdział 26
Lucyfer 1
El cuaderno negro Nina jest słabiutka, ledwie może unieść głowę. Ostrzygli ją i wygląda teraz jak maleńki chory elf: nieobecne spojrzenie, cieniutka szyja, rączki jak gałązki. Ale już chce, żebym do niej przychodził, czeka, warczy oburzona, jeśli towarzysz Skudra zbyt długo mnie przetrzymuje. A ja triumfuję! Moja najdroższa się złości, a to znaczy, że mają dla niej jeszcze znaczenie ziemskie sprawy. Bardzo się martwi o swoich. Czekiści przyszli po Żorę i Jelenę. Zakochani nie nocowali w domu, coś przeskrobali i zostali zdemaskowani. Co się stało z hrabiną i Furią Zakipirowną, można było tylko snuć domysły. Nina postanowiła, że wróci po nie do Niżnego, kiedy tylko jej się poprawi. „Pojedziesz ze mną?” – spytała tak, jakbym miał jakiekolwiek prawo jej odmówić. Ale nie o to mnie teraz boli głowa. Co będzie, jeśli towarzysz Trocki wyruszy gdzieś tym swoim agitacyjnym pociągiem i zabierze Ninę? A jeżeli biali znów zrobią bombardowanie z aeroplanów? Ich wywiad na pewno wie, gdzie przebywa komisarz wojskowy, więc w pierwszym rzędzie postarają się zniszczyć jego rezydencję. Ale nie mogę zabrać Niny. W wagonie szpitalnym są lekarstwa, wikt i opieka, o jakich nie śniło się rannym żołnierzom. Nie mamy prawa do tych udogodnień, trafiły się przypadkowo i nie zostały zabrane tylko dlatego, że towarzysz Trocki nie ma czasu analizować podjętej w teatralnym zapale decyzji. A ja, zaprzedawszy duszę diabłu, solennie wypełnię swoją część umowy w nadziei, że sobie o nas nie przypomni. Archanioł Gabriel Michajłowicz powiedział, że jeśli nie nastąpi wtórna infekcja, a Nina poleży ile trzeba, wszystko będzie dobrze. Sablin zażądał, żeby mu pokazano pacjentkę. Kiedy wyszedł z wagonu, powiedział: „Umieram z zazdrości. Żebym ja umiał tak zakładać szwy!”. Jestem zarazem i zły, i zadowolony. Żeby tylko nie było natarcia! Ale biali najwyraźniej nie mają sił, żeby pójść w górę Wołgi. Skudra wypaplał, że w Kazaniu jest wielu mówców i mało żołnierzy, pewni wydają się tylko Czesi, ale oni nie chcą walczyć za ocalenie Rosji. Chcą się stąd wyrwać, a po nich choćby potop. Całymi dniami siedzę na stacji w pokoju telegrafisty, zajętym przez agitbrygadę. Na podłodze niedopałki i łuski po pociskach, na ścianie napis: „W walce zyskasz prawa swoje!”. Zdaje się, że jestem najstarszy w tym oddziale agitatorów. Nasz naczelnik, towarzysz Skudra, skończył wczoraj dopiero dwadzieścia trzy lata, pozostali są jeszcze młodsi. Malujemy plakaty, drukujemy frontową gazetę, robimy stojaki propagandowe i tniemy na wstęgi państwowy papier, który później wymieniamy na bimber. Tym papierem chłopi zaklejają okna, żeby szyby nie pękały od wybuchów. Szczegóły naszej nielegalnej działalności należy zabrać ze sobą, jeśli nie do grobu, to na pewno za granicę. Mój podstawowy obowiązek to produkcja ulotek pod kierunkiem towarzysza Skudry, byłego
pomocnika prowizora z Rygi. Z moich wypocin można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy. Na przykład o tym, jak pojawiają się święte napisy na ścianach świątyń. Nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, a jedynie zwykła chemia. Bierzemy rozmiękczony wosk, dodajemy do niego białego fosforu (ostrożnie, jest trujący!) i malujemy nim tajemne znaki. Nocą będą świecić niczym nowojorska reklama. Jeżeli biały fosfor rozpuścić w dwusiarczku węgla (także trująca substancja) i potraktować tym knoty świec lub lamp, to mieszanina szybko wyparuje, a fosfor wybuchnie w powietrzu. Tak robi się cuda z boskim ogniem. Stare ikony, namalowane z użyciem minii i ołowianych bieli (trujące!), ciemnieją wraz z upływem czasu, ale wystarczy je przetrzeć roztworem nadtlenku wodoru, żeby obrazy „zmartwychwstały”. A żeby usunąć poczerniałą warstwę pokostu, wystarczy popracować esencją octową. Proszę bardzo, oto macie odrodzone ikony. Sablin zajął się urządzaniem szpitala w dawnych swijażskich monastyrach. Rannych i chorych jest tylu, że kładzie się ich nawet w soborach. Z początku, kiedy pytałem, jak się miewa moja kuzynka, odpowiadał, że wszystko dobrze. Ale pewnego dnia przyznał się: znalazła sobie nowego męża wśród bolszewickich bojarów. Bartłomiej Iwanowicz całkiem się rozkleił wspomnieniami o Luboczce, a ja doskonale go rozumiem, bo sam jeszcze kilka dni temu wyobrażałem sobie, że stracę Ninę. Chciałem pocieszyć Sablina, ale cóż można zrobić w takiej sytuacji? Kiedy ktoś odchodzi na tamten świat, to dla drugiego jest niczym mała śmierć. Możesz przeglądać zdjęcia, nosić kwiaty na grób, ale fakt pozostaje faktem – wszystko przepadło. Ech, Luboczka, Luboczka… Ale na szczęście porzuciła przynajmniej rojenia o mojej skromnej osobie. Swijażski obóz wojskowy rośnie nie z dnia na dzień, ale z godziny na godzinę. Każdego dnia przychodzą eszelony z uzupełnieniami, ale poza ostrzałem artyleryjskim okrętów białych nic się nie dzieje – większość nowo powołanych nie potrafi obchodzić się z bronią, trzeba ich wszystkiego nauczyć. Nas ratuje to, że poniżej rzeka robi ostry zakręt i tam została ustawiona pływająca bateria, która nie pozwala białym zbliżyć się na odległość strzału. Towarzysz Trocki, nadzieja i opoka naszej armii. „Nasza” w tym przypadku to prawidłowe określenie, choć w żadnej mierze nie zmieniłem poglądów na bolszewickie eksperymenty. Ludzie, cisnący się wokół Swijażska, przypominają stado wędrownych mrówek, gdzie przeżycie każdego z osobna zależy od sukcesu całości. Odłączenie się od swoich oznacza zagładę, samotnego zniszczą wszyscy – i czerwoni, i biali, i „neutralne chłopstwo”, które wyznaje zasadę „Zaraza na was i na wasze domy”. A może jesteś szpiegiem, samotniku? Albo dezerterem? Może sam chcesz napaść na spokojnych ludzi? Przy drogach walają się trupy, a to zastrzelonych, a to zwyczajnie zarżniętych. My z Niną dołączyliśmy do Armii Czerwonej, ona nas ochrania, dlatego jest „nasza”. Od twojej woli nic nie zależy, wiarę możesz pokładać tylko w kolektywie. I właśnie to wspaniale wpisuje się w teorię Trockiego, który jest pewien, że każdy człowiek, jeśli go wziąć oddzielnie, to tchórz, leń i w ogóle jednostka upośledzona. Lew Dawidowicz zajmuje się „spajaniem” i „porywaniem mas”, lecz doskonale rozumie, że
natchnienie, wlane na wiecach, wyparuje natychmiast, kiedy tylko na żołnierskiej pięcie pojawi się pierwszy pęcherz. Jeśli buty obcierają, żaden Kazań wojaka nie interesuje. Jedyne, co może popędzić go naprzód, to strach przed śmiercią albo jeszcze większym cierpieniem. A ponieważ w Armii Czerwonej nie znajdzie się plastrów, skarpet ani dobrych butów, pozostaje tylko jedno – grożenie rozstrzelaniem: „Zewrzeć szyki, taka wasza mać! Ani kroku w tył, bo…”. Nie tylko w oddziałach wojskowych, ale nawet w naszej agitbrygadzie ukształtowała się niewzruszona „zasada wiary”: robić swoje, jak najlepiej się da, tylko ze strachu przed karą. Teoretycznie mamy „walkę o lepsze jutro”, ale praktycznie to tylko pusty slogan, nic nieznaczący dla absolutnej większości, chociaż propaganda twierdzi co innego. Ideowych bojowników jest mało, prawie wszyscy oni sprawują obowiązki komisarzy. Ci naprawdę walczą o lepszą przyszłość – swoją osobistą, albowiem z jednej strony to nowe stanowiska i korzyści, a z drugiej – przyjemność płynąca z pracy misjonarza, ratującego z odmętów nieuctwa robotników i chłopów. Zapewne właśnie ci komisarze będą później pisać płomienne wspomnienie o wojnie domowej i ukazywać własne odczucia jako opinie mas. Broń Boże żaden się nie przyzna, że pragnie tylko własnej wygody i w ogóle chce być syty, zadowolony i szczęśliwy! Wszystko, co robisz, powinno być trudne: żyjesz z wielkim wysiłkiem, zaciskając zęby i nie czekając nagród (w każdym razie oficjalnie). Dopiero wówczas możesz się uważać za godnego członka wielkiego społeczeństwa proletariatu. W rezultacie u każdego pojawia się drugie dno. Z pozoru jesteś oddany mrowisku, z dumą nosisz słomki i martwe gąsienice. Nie masz osobistych pragnień, mrowisko to wszystko – i matka, i okno na świat. A wewnątrz wciąż pozostajesz człowiekiem, a czym większe w tobie owo człowieczeństwo, tym trudniej udowodnić, że nie posiadasz własnych myśli ani zainteresowań, a zamiast serca masz w piersi tylko kawałek nieczułego mięśnia. Ironia polega na tym, że rewolucja miała skończyć z zasadą, iż człowiek zawsze jest czyimś niewolnikiem i czyimś panem, ale zapewne to są właśnie te filary, na których opiera się Rosja. Co trzeba zrobić? Uzupełniać chitynowy pancerz, ostrzyć szczękoczułki, gromadzić jad – na pewno nam się przyda. Musimy nauczyć się od zwierząt sztuki mimikry. Jak twierdzą zoolodzy, ten sposób samoobrony sprawdził się w toku ewolucji, stosują go małe pająki i koniki polne. 2 Oddziały Armii Czerwonej ustawiły się na placu Katedralnym. Klim jako korespondent zagraniczny otrzymał honorowe miejsce – na dachu samochodu. To było niesamowite widowisko – parada bezbożników na tle starych cerkwi. Na niebie płynęły chmury, odcinały się od błękitu kopuły świątyń, a pośrodku placu ustawiono trybunę, na której zasiadł komisarz ludowy. Na ziemi wiatr rozwiewał pióra zabitego gołębia. Nieco dalej, przy urwisku, znajdowała się „niespodzianka”, czyli nakryty czerwonym materiałem kolejny pomnik bohaterów rewolucji.
Błyszczały instrumenty orkiestry, biały kurz osiadał na twarzach, skrzypiał w zębach. – Wołga powinna być i będzie radziecka! – Binokle na twarzy Trockiego mętnie połyskiwały. – Jest nas o wiele więcej niż białogwardzistów! Swijażska grupa wojsk ma do piętnastu tysięcy ludzi… Tego oczywiście nikt nie wiedział. Liczebność Armii Czerwonej była bardzo umowna, biorąc pod uwagę masowe dezercje, braki w umundurowaniu i dokumentach. Niektóre pułki składały się z nie więcej niż dwudziestu, trzydziestu żołnierzy, a i ci jednym uchem wpuszczali rozkazy przełożonych, drugim zaś je wypuszczali. – Rosyjscy robotnicy i chłopi! Nastał wasz czas! Idźcie naprzód do zwycięstwa! Z nami są bracia Łotysze, bracia Węgrzy i inne narody. Oni już udowodnili w walce swoją wartość… Najpewniejsze wojska czerwonych stanowiły: łotewski Pułk Zemgalski, Muzułmański Oddział Komunistyczny, Międzynarodowy Batalion imienia Karola Marksa, Batalion Tatarsko-Baszkirski i tym podobne. Biali mieli podobną historię z Czechami i Serbami. Własna nacja to były pułki złożone z oficerów i siłą wcielanych z okolicznych ziem chłopów. Czerwoni zasilali się robotnikami z Moskwy, Piotrogrodu i innych centrów przemysłowych. Klim rozmawiał ze zmobilizowanymi i jeńcami. Nikt nie chciał walczyć. Wielu miało za sobą wojnę światową: „No i co się wyrabia? Przecież obiecali nam pokój!”. Wpadali w zapał bitewny nie tyle za sprawą politycznych animozji, ile ze złości: przyleźli jacyś i znów trzeba jechać na front. Przy pierwszej sposobności zaś i jedni, i drudzy z ochotą szli do niewoli, żeby tylko uniknąć udziału w starciach. – Witaj! – krzyknął ktoś do Klima. Na stopniu samochodu stał Lesza Puchow. – Z daleka cię zauważyłem, siedzisz sobie jak dzwonnik na wieży, nad wszystkimi. Gdzie się podziewałeś? Podciągnął się na rękach i wdrapał na dach. Klim myślał gorączkowo, co powiedzieć. Diabli, przecież Puchow wiedział, że nie jest korespondentem argentyńskiej gazety! A jeżeli Lesza się dowie, że hrabina Odincowa jest leczona w pociągu Trockiego, dostanie zawału. Nie zniesie, że wróg klasowy ma takie szczęście, podczas gdy czerwonoarmiści gniją w przepełnionych szpitalach. Opowiedział, jak motorniczy wywiózł go spod banku. – Wagon wypadł z szyn, straciłem przytomność… Lesza spojrzał na Rogowa podejrzliwie. – Nie kłamiesz? A czym się teraz zajmujesz? – Pracuję w agitbrygadzie. – Zabierzemy cię ze sobą. Bez tłumacza nie dajemy rady. Sam już nie wiem, jak zdołałem
wyprowadzić moich Chińczyków spod Kazania. Z banku prawie nic nie udało się zabrać, wszystko poszło w łapy białych. Przyszliśmy więc tutaj i mamy na dwustu ludzi trzydzieści menażek oraz dwanaście łyżek, a i to naczelnik gospodarczy wrzeszczy, żeby to dobro przypadkiem nie zginęło. Po wiecu pójdziesz ze mną, Chińczyków trzeba wysłać do łaźni, bo jeszcze się wszy rozlezą i będziemy mieli epidemię tyfusu. – Kto chce, żeby ziemia znów należała do panów, niech podniesie rękę! – zawołał Trocki. Tłum na placu milczał, tylko zabłąkana koza czochrała się o trybunę oblepionym rzepami bokiem. – Kto gotów harować dla fabrykantów od świtu do nocy i od nocy do świtu? Kto chce, żeby jedni mieszkali sobie w willach, a inni tłoczyli się po dziesięciu w jednym pokoju? Twarze były surowe, wargi zaciśnięte. Głupek Maksymka, pastuszek, próbował przecisnąć się do trybuny. – Tam moja koza… Oddajcie, na rany Chrystusa! Groźni Łotysze chwycili go pod ręce, kozę za rogi i wywlekli. Trocki zdjął czapkę, otarł spocone czoło. – Są pytania? – Kiedy do Boga pozwolą się modlić? – poleciał nad placem głos Maksymki. Komisarz ludowy uśmiechnął się, zszedł z trybuny i zbliżył się do „niespodzianki”. Jednym ruchem zerwał materiał z rzeźby. – Oto wasz bóg! Tłum drgnął. Na wkopanej w ziemię marmurowej kolumnie stało popiersie satyra. – Przez wiele wieków słudzy kultu opowiadali ludowi o Lucyferze! – podniósł głos komisarz, wskazując na podarunek francuskich przemysłowców. – Kogo obskuranci nazywali nieczystym? Kogo obawiali się śmiertelnie? Pierwszego rewolucjonisty! Lucyfer nie chciał się podporządkować niedołężnemu Bogu i powstał przeciwko jego despotyzmowi. Zatem na ziemi, po której popi i otumanieni przez nich głupcy od stuleci pełzali na kolanach, stanie pomnik dumnego ducha, który nie chciał się pokłonić, choć został za to wygnany z raju i wyklęty po wsze czasy! Orkiestra zagrała Międzynarodówkę. Klim spojrzał kątem oka na Puchowa, który gapił się osłupiały na satyra. – Jak się tu znalazł?! Przecież to jest rzeźba z banku! Pamiętasz? Wypadła ze skrzyni i Tarasow przekazał ją tobie.
Nagle dał się słyszeć warkot silników i z chmur wynurzyły się dwa samoloty. – Biali! Szeregi się załamały, żołnierze poszli w rozsypkę. Klim i Puchow zeskoczył na ziemię, wczołgali się pod samochód. – Zaraz zrzucą bomby! Zaraz zrzucą! – wrzeszczał Lesza, zasłaniając głowę rękami. Ale zamiast bomb, z nieba spłynął deszcz ulotek. A za oddalającymi się maszynami poleciały kule. Można było wyjść spod auta. Klim wyciągnął rękę po ulotkę, ale Puchow krzyknął: – Nie dotykaj! Zaczął szybko zbierać karteczki, miął je i pakował sobie za pazuchę. – Przestać panikować! Formować szereg! – wrzeszczeli komisarze, sami śmiertelnie przerażeni. Klim skorzystał z okazji i kryjąc się za plecami ludzi, poszedł w stronę płotu. Przeskoczył na ulicę Uspieńską, a potem pobiegł w dół zbocza, po drodze prowadzącej na stację. Lesza na pewno zapyta Trockiego, skąd wziął srebrnego satyra, i z pewnością opowie komisarzowi, kim jest Klim Rogow – dezerterem, maruderem i szują. W efekcie i Klim, i Nina zostaną rozstrzelani. 3 Okna wagonu szpitalnego były otwarte. Przez całe dnie Nina patrzyła przez szparę między białymi zasłonkami na pokrzywy pod płotem, chodzącego tam i z powrotem wartownika, na włóczącego się parszywego psa. – Trzeba go przegonić! – krzyczała siostra miłosierdzia. – Psy nie mają tu czego szukać! Nie wiedziała, że Nina potajemnie wyrzuca przez okno kawałki chleba. Kiedy nie można wstać, kiedy człowiek dziko się nudzi, można czerpać zadowolenie z nieposłuszeństwa. Albo z dotyku. Kto by pomyślał, że dookoła jest tyle przedmiotów o przyjemnej fakturze! Na przykład wypolerowany sęczek na boazerii – gładziutki, lekko wypukły. Atłasowe wnętrze orzecha laskowego, jeśli rozłamać jądro dokładnie wzdłuż naturalnej krawędzi. Soda do picia… Trzeba poprosić siostrę, żeby przyniosła na łyżeczce do herbaty. Można dotknąć językiem delikatnego proszku, rozetrzeć go w palcach.
Za parawanem dwaj marynarze z połamanymi nogami bez końca opowiadali dowcipy albo mówili o swoich dziewczynach, dosadnie, z anatomicznymi szczegółami, ale nieodmiennie budzili w Ninie wesołość. Możliwe, że to było nerwowe, bo kiedy doktor zabronił się śmiać, żeby nie rozerwać szwów, każdy drobiazg doprowadzał Ninę do śmiechu. Prosiła marynarzy, żeby przestali, ale wtedy jeszcze bardziej ją rozśmieszali. Nakrywała więc głowę kołdrą, ale i tak nie mogła uciec od frywolnych opowieści. Rano przychodził do kobiety surowy Gabriel Michajłowicz ze świtą. W jego obecności wszyscy zamierali, nawet zza parawanu rozlegało się tylko „Tak jest, doktorze” i „Nie, doktorze”. Gabriel Michajłowicz oglądał Ninę, kiwał łysą, pokrytą plamami wątrobowymi głową i zawsze mówił to samo: – Całkiem się pani zapuściła, gołąbeczko. Nie wiadomo, co to oznaczało – czy teraz jest bardzo niedobrze, czy niedobrze było wcześniej. Doktor odwracał się, siostra otwierała przed nim drzwi i medycy wychodzili. Po obiedzie przychodził Klim. Wszyscy myśleli, że jest mężem Niny. Siostry miłosierdzia uśmiechały się, kiedy wchodził do wagonu. Mężczyzna zawsze miał coś dla nich. A to bukiet zerwanych przy ogrodzeniu rumianków, a to kilka papierosów, a to jeszcze jakiś drobiazg. Nina z zadowoleniem patrzyła, jak dziewczęta krzątają się koło niego, chociaż jednocześnie odbierało to drogocenny czas, jako że Skudra nie wypuszczał Klima na więcej niż dosłownie pół godziny. Na stacji działo się coś niebywałego – wędrówki ludów, dziesięć plag egipskich naraz. Ale strumień ludzi i wydarzeń mijał wagon szpitalny bokiem. Dni Niny były wypełnione oczekiwaniem i lękami. – Wszystko urządzę, o nic się nie martw – mówił Klim. Ale jakże miała się nie martwić, jeśli nie wiedziała, co się dzieje z Żorą i Jeleną? Jeśli kilka razy zaglądał do niej elegancki Łotysz w skórzanym płaszczu i doskonałym rosyjskim rozpytywał o nią i Klima, kim są i skąd? Mówiła wtedy, że niedobrze się czuje, a on wychodził, zaś osad strachu zostawał w duszy. Nina była przykuta do szpitalnego łóżka. Gdyby uciekła, to skąd weźmie rosół z kury, czyste bandaże i morfinę? Właśnie dlatego Klim zaprzedawał się Skudrze, harował, nie spał po nocach, mieszkał Bóg wie gdzie… W czasie odwiedzin siadał obok Niny i szeptem opowiadali sobie, co się działo podczas tych sześciu miesięcy rozłąki, jak było strasznie myśleć, że stracili się na zawsze, i jakie to szczęście dowiedzieć się, że wiernie czekali na siebie i zawsze będą czekać. – Znalazłem dla nas pełną patosu alegorię – powiedział Klim, pokazując podwójny pierścień z drutu. – Oddzielnie jesteśmy niczym, zerami, ale złączeni tworzymy znak nieskończoności. – Rozgiął kółeczko i uczynił z niego symbol wstęgi Moebiusa. – A tak przy okazji, wiesz, co to jest? To kółko zawleczki granatu.
Klim całował Ninę na pożegnanie, mierzwił jej przystrzyżone kędziory – śmieszyła go ta dziecięca fryzura. – Do jutra… Stał przy parawanie, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zapomniał co, a tak naprawdę po prostu przeciągał czas. – No dobrze, bądź zdrowa. Kroki się oddalały, skrzypiały drzwi, potem następowało stukanie w okno i dalszy rytuał pożegnania – z uśmiechami i rysowaniem twarzyczek na zakurzonej szybie. Odchodził, a Nina długo patrzyła na opustoszały peron. Wewnątrz pulsowało słoneczne ciepło. Bardzo chciała wyjść za Klima i mieć z nim dzieci. 4 Zmierzchało. Gdzieś śpiewał chór czerwonoarmistów, na sąsiednich torach manewrował mały parowóz. – Nie wolno! Tutaj nie wolno! – rozległ się głos siostry. – Wy co, do knajpy przyszliście? Tupot, łomot przewracanego stolika na kółkach… Parawan odleciał na bok. Klim podszedł do Niny, pochylił się do niej. – Przyszedłem cię zabrać. Obejmij mnie za szyję. Przestraszyła się, zauważyła kątem oka, jak marynarze patrzą na nich w zdumieniu. Klim podniósł Ninę razem z prześcieradłem. Dół brzucha kobiety odezwał się ostrym bólem. – Musisz wytrzymać, kochana. – Zwariowaliście! – krzyczała za nimi siostra. – Wszystko powiem doktorowi! Nagle w pobliżu wybuchł pocisk artyleryjski, zadźwięczało szkło. Nina przywarła do piersi Klima. – Co to? Skąd strzelają? Nie odpowiadał. Szedł szybko wzdłuż budynku dworca, obok wyległych na peron ludzi, z lękiem patrzących w ciemniejące niebo. Przy drodze czekała na nich furmanka. Chłopiec na koźle się wzdrygnął.
– Jeśli znów zaczną strzelać, nigdzie nie jadę. Klim ułożył Ninę na sianie, przykrył ją. – Pojedziemy teraz do Sablina – szepnął jej prosto w ucho. – Nie możemy tu zostać… Gdyby coś się stało, nie znasz mnie, jesteś uciekinierką z Kazania. Rozumiesz? Nina wczepiła się w jego rękę. – Co się stało? – Opowiem później. Boję się, że strasznie cię wytrzęsie. Pocałował ją w czoło, usiadł obok chłopca. – Trzymaj. – Dał małemu garść nabojów. – Jeśli będziesz opowiadał, kogo i dokąd wiozłeś, kark ci skręcę. – W głosie Klima brzmiała prawdziwa groźba. Czegoś podobnego Nina z jego ust jeszcze nie słyszała. Rozdział 27 Sens życia 1 W starym soborze Wniebowzięcia został założony szpital zapasowy. Ranni leżeli na słomie jeden obok drugiego, prawie się dotykając. Artyleria w rejonie torów kolejowych biła bez ustanku, a pod kopułą każdy wybuch odbijał się echem. W gazecie frontowej napisano, że ani jeden białogwardyjski parowiec nie da rady przejść przy łuku rzeki obok baterii, która ostrzeliwała Wołgę od brzegu do brzegu. Ale jeśli tak, to kto bombardował teraz stację? Ogromny żyrandol kołysał się pod sklepieniem, stuletnie łańcuchy skrzypiały przeraźliwie. – Jeszcze na nas spadnie to diabelstwo! – szeptali przerażeni ranni. Okna dawno wyleciały, ale i tak powietrze w świątyni było cuchnące i duszne. Rozstawione tu i ówdzie ogarki ledwie oświetlały zmizerniałe twarze, malowidła na ścianach tonęły w mroku. Sablin, nieogolony i rozczochrany, wskazał Klimowi, gdzie ma położyć Ninę. Po jeździe wyboistą drogą ledwie żyła z bólu.
– Niech się pan nie martwi, zadbam o nią – obiecał doktor. – Dobrze, że ją pan tutaj przywiózł, bo na dworcu trwają walki. Po sterylnej czystości wagonu szpitalnego czymś nie z tego świata zdawały się zgniła słoma, wszy, setki mężczyzn w śmierdzących opatrunkach. Sablin przysiadł obok Niny, uniósł świeczkę do jej twarzy. – Jak się pani czuje? – Znośnie – wytchnęła z siebie. Klim poprawił jej koc. Kręciło mu się w głowie. Co powinien zrobić? Przypilnować Puchowa i zabić go, żeby ich nie wydał? A może jednak dobrze uczynił, przywożąc ukochaną tutaj? Tak, oczywiście! Przecież tutaj zaraz dostanie tyfusu i umrze… Doktora zawołali do rannego. Kiedy odszedł, Klim jeszcze długo siedział z Niną i wsłuchiwał się w grzmot dział. Na kolumnie przed nimi widniał wizerunek rycerza z psią głową. Chcesz przeżyć, uderz pierwszy, zamień się w psa-wojownika, jak ten… bohater naszych czasów. – To Anubis? – spytała Nina. Nie spała, także patrzyła na postać w karmazynowym płaszczu. – Pamiętasz? W tej książce od ciebie był heretycki bóg z głową psa. Klimowi dreszcz przeszedł po plecach. Przecież Anubis to władca Królestwa Zmarłych. – Co też opowiadasz, przecież to prawosławna świątynia. Na zewnątrz rozległo się wycie i ściany soboru drgnęły po wybuchu. Wszystkie świece zgasły. – Po nas walą! – zaczął się krzyk. – Cicho bądźcie! Cicho! – zawołał Sablin. – Bez paniki! Klim pochylił się do Niny. – Zaraz wrócę, muszę zobaczyć, co się dzieje. Przecisnął się między rzędami rannych, wyszedł na dwór. Wokoło nie było nikogo, wszyscy się pochowali. Chmury się rozwiały, na jasnym niebie świecił księżyc w pełni. Wiatr szarpał liście topoli przy kruchcie. – Klim, to ty? Przyjrzał się, kto go woła. Siostra Fotyna. Jej okulary połyskiwały w poświacie księżyca.
– Dobrze, że cię spotkałam – wyszeptała. – Chodź, dobry człowieku, potrzebuję cię. Chwyciła Klima za rękę, pociągnęła za sobą. Wyrwał się jej. – O co chodzi? Siostra Fotyna stanęła na palcach, żeby dosięgnąć jego ucha. – Zabieraj swojego diabła! – powiedziała z żarem. – Ty go przywlokłeś, więc ty zakończ całą rzecz! Sama bym go zrzuciła, ale nie mam siły! Klim się rozejrzał. – Przecież zaraz zobaczą! – Zabieraj! – powtórzyła z uporem Fotyna. Szybko poszli na plac Katedralny. Satyra rzeczywiście dobrze by było schować po to, by Puchow nie zdołał udowodnić, że to naprawdę ta sama rzeźba, która zginęła z banku. Ale pomnika Lucyfera już nie było. Biała kolumna leżała na ziemi, rozbita na trzy części. Klim jęknął w duchu – czyżby Puchow zdążył zabrać posąg? Dopiero po chwili zrozumiał, że postument zniszczył podmuch wybuchu, a popiersie spadło z urwiska. – Żeby tylko karku nie skręcić… – Klim klął, schodząc po stromiźnie. Pokryta rosą trawa okazała się śliska. – I co, masz? – szeptała z góry siostra Fotyna. Satyr wpadł w krzaki. Zakonnica zeszła po schodach, podała Klimowi worek. – Tu go schowaj. A potem do rzeki, żeby ślad po nim nie został! Rogow się uśmiechnął. Trzeba by postradać rozum, żeby wyrzucać pud srebra. – To eksponat dla muzeum naukowego – powiedział. – W guberni smoleńskiej jest chłop z rogami i zrobiliśmy jego portret dla uczonych. A Trocki go odebrał i nazwał Lucyferem. Siostra Fotyna się przeżegnała. – Boże, to okropne! Biedak nawet czapki zdjąć nie może w cerkwi, bo ludzie wyśmieją! – Zakopiemy rzeźbę – zaproponował Klim. – A potem, kiedy Trocki się stąd zabierze, oddamy do muzeum. Wykopali w przybrzeżnym piasku niezbyt głęboki dół.
– Grzebiemy zupełnie jak człowieka – powiedziała siostra Fotyna. – Potrąciliśmy przechodnia i tego… Klim przywlókł znad brzegu pień, położył go na kryjówce. Wyrównał piach dookoła, sprawdził ostatni raz, czy wszystko wygląda jak powinno. Weszli na górę. Na zachodzie niebo płonęło purpurą, artyleria grzmiała bez ustanku, w rejonie dworca trwała walka. – Biali zajęli chyba Most Romanowski – powiedziała siostra Fotyna. Klim skinął głową. On i Nina mogli teraz tam być. Jak się okazało, nieszczęście im pomogło. Jednak jeśli zwyciężą czerwoni, i Skudra, i Puchow oskarżą go o dezercję. Trzeba by uciec, ukryć się w lesie, doczekać nadejścia białych… Ale Nina umrze bez niego w przepełnionym szpitalu. Sablin oczywiście będzie o nią dbał, lecz ma tyle obowiązków, że nie można na niego liczyć. Klim pożegnał się z siostrą Fotyną i poszedł z powrotem do soboru. W kruchcie natknął się na doktora, który wyszedł zapalić. – Gdzie się pan podziewał? – spytał ze złością Bartłomiej Iwanowicz. Nina Wasiliewna odchodzi od zmysłów! Przecież obiecał pan zaraz wrócić! Wewnątrz znów zapłonęły świece i kopcące lampki. Klim podszedł do Niny, usiadł obok. – Na stacji walki? – spytała przestraszona. – Dlatego mnie stamtąd zabrałeś? Skąd wiedziałeś, że biali się przedrą? – Nie wiedziałem, po prostu tak wypadło. Dobrze, będziemy czekać, jak to się skończy. I tak nie mamy innego wyjścia. 2 Klima aresztowali o świcie. Żołnierze przyszli, obudzili go kopniakami i kazali iść ze sobą. Nina chciała pobiec za nimi, ale tak ją skręciło z bólu, że straciła przytomność. Ocuciła ją siostra Fotyna, klepiąc po policzkach. – Co z tobą, mileńka? Nina usiadła. Z okien biły promienie światła. Nad głową miała wysokie kamienne sklepienia, ogromnych, uroczystych świętych na freskach, a niżej kłębiła się ludzka masa. – Gdzie Klim? – spytała, pokonując z trudem mdłości.
Siostra Fotyna zdjęła okulary, zaczęła je przecierać skrajem szaty. Jej twarz wydała się Ninie pusta, bezoka. – Gdzie jest? – powtórzyła z wysiłkiem. – Biali szli dwie doby, zmęczyli się i atak stanął – powiedziała mniszka, nie patrząc na kobietę. – Wokół dworca wszystko zniszczone. Połowa pociągu komisarza ludowego spłonęła, bo pocisk trafił w cysternę z benzyną. Tak że miałaś szczęście, mileńka… Przed oczami Niny świat pływał od słabości i złych przeczuć. – Czerwoni zwyciężyli, chociaż sami nie wiedzą jak – mówiła dalej siostra. – Cały Pułk Piotrogrodzki uciekł z pola walki, razem z Chińczykami. Zajęli statek sztabowy, przeznaczony dla Trockiego… Wszystkich ich postawią pod trybunał. – Tak trzeba z tą hołotą! – burknął bezręki żołnierz. – A komisarz jest zuch, ostry towarzysz. Ranni wokół potakiwali. – Prawda! Jedni będą krew przelewać, a drudzy chować się za babskimi spódnicami? – Bo trzeba postawić sprawę jasno: albo dostaniesz kulkę od swoich, taką gwarantowaną, albo idź w bój, a tam Bóg ci dopomoże i a nuż nie ubiją. Nina patrzyła zdumiona i nieco zagubiona na gadających żołnierzy. Nie wystarczało im własnego nieszczęścia, chcieli go dołożyć innym. Klim był dla nich zdrajcą i dezerterem, bo walczył nie za Armię Czerwoną, ale za Ninę. Dlatego należało go zabić. Z zewnątrz doleciał turkot kół furmanek, zarżały konie. Wzburzony Sablin wpadł do cerkwi i szybko pokuśtykał do oddzielonej zasłonami z prześcieradeł części operacyjnej. – Siostro, przywieźli rannych ze stacji! – krzyknął, zakładając po drodze fartuch. – Proszę zorganizować wolne miejsca. – Ale gdzie?! – Gdzie chcecie! – Bartłomieju Iwanowiczu! – zawołała Nina. – Co się tam dzieje? Sablin się obejrzał. Na dworze rozległa się salwa karabinowa. Gwar ucichł, pod kopułą zatrzepotał skrzydłami gołąb. – Co?! Co?! – krzyknął oszalały doktor. – Rozstrzeliwują dezerterów! Na placu Katedralnym! Przed frontem wojska!
Nina zakryła usta dłonią, siostra Fotyna jęknęła. Znów zagrzmiała salwa. Sablin odszedł, nie oglądając się. Jeszcze salwa i jeszcze… Zakonnica pogładziła Ninę po ręce. – Módl się, mileńka… Nina spojrzała na Fotynę nieprzytomnie. – Do kogo mam się modlić?! Nikt nas nie usłyszy! – Pan wszystko wie i pomaga zagubionym duszom – powiedziała surowo siostra. – Widzisz tego świętego z psią głową? To Krzysztof. Niespotykanej urody był to młodzieniec, a żeby dziewki nie wodziły go na pokuszenie, poprosił Boga, aby go uczynił strasznym jak pies. I tak się stało. Podobne cuda się zdarzają! Nina podciągnęła kolana do piersi. Klima aresztowali jako dezertera… Za to, że nie wziął udziału we wczorajszej walce. Siostra Fotyna wstała, strząsnęła z podołka kawałki słomy. – Pójdę zobaczyć. Nina do wieczora przesiedziała bez ruchu. Mięśnie zdrętwiały, w głowie krążyły dziwaczne, suche myśli. Tutaj, w Swijażsku, ziała dziura w czasie. Królowało ciemne średniowiecze z całą jego dzikością i fanatyzmem. Świadomość wywrócona została na nice. Boga należy prosić nie o miłość, nie o radość, ale o psi pysk, żeby udowodnić swoją wierność. Im więcej się utraci w imię dogmatu, tym większa zasługa w niebie, a jeśli przy tym przetrzebi się tłum innowierców, wejść można na najprostszą drogę do zbawienia. Ale też czego można oczekiwać od ludzi, dla których najwyraźniejszymi wydarzeniami w życiu są wojna i publiczne egzekucje? Nie wolno być zadowolonym, zdrowym i szczęśliwym! I nie wolno się spierać z dogmatami! Za szerzenie heretyckich idei czeka stos, a jeśli ktoś nie zechce wziąć udziału w samobiczowaniu, zostanie potraktowany kamieniami brukowymi, bronią proletariatu. Siostra Fotyna nie wracała. Któryś z lekko rannych przyszedł z wiadomościami. Trocki postawił wszystkich dezerterów w szeregu i kazał wystąpić co dziesiątemu. To właśnie ich rozstrzelano ku przestrodze pozostałym. Komisarz ludowy oznajmił, że taką właśnie karę stosowali starożytni Rzymianie, dlatego ich pułki cechowała żelazna dyscyplina. Nastała noc, a Nina wciąż siedziała, nie zmieniając pozycji, patrzyła tylko na ogień lampki na stoliku dyżurnego lekarza. Zdawało się jej, że dusze rozstrzelanych przechadzają się wzdłuż rzędów śpiących rannych. Jeszcze nie przywykli do śmierci, jeszcze próbują podnieść czyjś kubek z wodą albo powiedzieć coś przyjacielowi, lecz palce przelatują przez przedmioty, a głosu nikt nie słyszy.
Siostra Fotyna obudziła Ninę. – Twój żyje! Jest na stacji, u Chińczyków jako tłumacz. Przekazał dla ciebie karteczkę. Nina trzęsącymi się rękami wzięła kawałek papieru, ale w ciemności nie mogła rozróżnić liter. – Napisał tam: „Czekaj. Przyjdę, kiedy tylko będę mógł” – powiedziała mniszka. – Co się tam dzieje, na dworcu? – spytała Nina, płacząc z radości. – Trocki wyjechał do Moskwy. Doczepił ocalałe wagony do parowozu i tyle go widzieli. Powiadają, że w Moskwie podczas wiecu terrorystka poważnie raniła Lenina. 3
El cuaderno negro Po przeczesaniu okolic Swijażska oddziały zaporowe ujęły około czterystu dezerterów. Przed rozstrzelaniem uratowali mnie Chińczycy. Zgodnie z najlepszymi tradycjami Niebiańskiego Imperium rzucili się do nóg komisarzowi i – nie bez mojej pomocy – wytłumaczyli, że opuścili pole walki, gdyż źle zrozumieli rozkaz. Jeśli ostatni tłumacz zostanie zabity, oddział zupełnie straci wartość bojową. Trocki się zlitował i kazał rozstrzelać tylko Puchowa, który nie potrafił należycie załatwić sprawy. Ten nawet nie próbował się usprawiedliwiać, stał tylko bosy, w rozchełstanej koszuli i w milczeniu ronił łzy. Rewolucja go zdradziła, swego najwierniejszego, kochającego ją najbardziej ze wszystkich. W Swijażsku myślą, że to, co się stało, jest karą za pomnik… teraz już Judasza Iskarioty. Po odjeździe Trockiego śledczym w sprawie zaginionej rzeźby mianowano Tatara, który ledwie mówi po rosyjsku. Czegoś nie zrozumiał i uznał, że komisarz postawił pomnik zdrajcy, a nie buntownikowi. W każdym razie nie ma już ani Lucyfera, ani Judasza. Chińczycy chcieli zabrać mnie z sobą. He, nowy dowódca oddziału, przydzielił mi dwóch konwojentów i kazał pilnować jak oka w głowie. Ale towarzysz Skudra mnie nie oddał, przecież ktoś powinien pisać informacje o stanie Lenina! Zatem razem z Chińczykami zaczęli mnie pilnować również dwaj Łotysze. Na razie naczalstwo rozważało, co ze mną zrobić – wysłać z Chińczykami na lewy brzeg Wołgi, zostawić w agitbrygadzie czy rozstrzelać, a my z konwojentami spędzaliśmy przyjemnie czas, grając w karty. W efekcie trafiły mi się zdobyczne niemieckie binokle.
Drugiego września wrócił Trocki i przywiózł z Moskwy dwóch tłumaczy-sinologów. Tym sposobem zostałem w niewoli u Skudry. Praca w „La Prensa” wydaje mi się teraz odległym snem. Wspominam nasz piękny budynek, pozłacaną Pallas Atenę na kopule. Uosabiała, wyobraźcie sobie, wolność słowa. Dynamiczna redakcja, upojna walka o lepsze z innymi – gdzie to teraz jest? Wówczas miałem wrażenie, że właśnie Buenos Aires jest centrum świata, kultury, nauki i techniki. Przecież mieliśmy metro, szybkie windy, nasza redakcja miała biura rozsiane po całej Ameryce i Europie… Aż mi dziwnie, że moi koledzy z agitbrygady nigdy nie słyszeli o „La Prensa”, a nawet o samym Buenos. Dla nich najważniejszy na całej Ziemi jest wschodni front, Argentyna zaś i Atlantyda to nazwy niczym się nieróżniące. Moi koledzy budują komunizm. Jest tylko jedno „ale”: budowniczy myślą, że stawiają pałac, plany wskazują jednak na miejskie krematorium. Oni zaś nie potrafią odróżnić jednego od drugiego… Nie posiadają wykształcenia ani doświadczenia życiowego. Przez takich jak oni państwo, które jakoby w komunizmie miało zaniknąć, przekształciło się w potwora. Pieniądze też mieli zlikwidować, a tymczasem w Sowdepii kroku bez nich nie można zrobić. O wyzysku nie ma co nawet wspominać, bo osiągnął nieprawdopodobne rozmiary. Człowiek, jeśli zacznie coś robić, nie lubi się zatrzymywać i przyznawać do błędu. Na pewno każdy sam tego doświadczył: wykłócasz się, wiedząc, że mówisz nieprawdę, ale nie potrafisz zejść z raz obranej drogi. Ludzie instynktownie uciekają od wątpliwości co do swojej racji, znajdując miliony powodów „za” i gorliwie udowadniając, że czarne jest białe. Chłopcy z legitymacjami partyjnymi w kieszeniach nigdy nie odstąpią od swoich planów. Pale zostały wbite, dźwig niesie rury, za późno, aby zatrzymywać budowę – zbyt wiele sił i środków w nią włożono. Zrozumienie przyjdzie później, kiedy czerwona wstęga zostanie przecięta, a orkiestra zagra tusz. Wtedy chłopcy ze zdziwieniem odkryją, że własnymi rękami wznieśli krematorium, w którym sami spłoną. Jak Lesza Puchow. Najstraszniejsze zdarzenia zamieniają się w mity, a jakiż to mit bez bohatera? Bohater powinien czynić cuda i cierpieć za lud, nie szkodzi również, aby powstał z martwych. Zranienie Lenina uczyniło z niego bohatera bez zmazy, a ze mnie specjalistę od folkloru. Piszę, że Włodzimierz Iljicz, nie bacząc na dziurę w płucu, dzień i noc pracuje dla dobra rewolucji. Człowiek takiego umysłu, takiego formatu rodzi się raz na tysiąc lat. Światowy proletariat miłuje go bezgranicznie, wysłannicy ze wsi przybywają na Kreml, aby oddać cześć zdrowiejącemu wielkiemu wodzowi. Jego imię będzie dźwięczeć przez wieki, jego dzieło jest nieśmiertelne i tak dalej, i tym podobne. Niesłusznie przypuszczałem, że służba kościelna i nauki Prawa Bożego na nic mi się zdadzą – piszę akatysty ze znajomością sprawy. Jedyne, co dziwi, to fakt, że mój sarkazm jest przyjmowany za dobrą monetę i na „hura”. Im więcej kwiecistych, prostackich epitetów, tym radośniej Skudrze na duszy. „Dopóki będzie żyć proletariat, dopóty będzie żyć też Lenin”.
„Wola ludu obroni cię przed podłą ręką mordercy!”. „Przyszedłeś, aby ulżyć naszemu losowi, unicestwiłeś wrogów ludu pracującego. Nie zapomnimy o twoim cierpieniu!” Nieźle? Czy mogłem kiedyś mieć nadzieję, że moje utwory zaczną się ukazywać w stutysięcznych nakładach? A proszę popatrzeć, Skudra wczoraj wysłał do Moskwy kuriera z rękopisem broszury Wielki wódz wiejskiej biedoty. Za ten trud otrzymałem bajeczne honorarium – dwieście rubli i zdobyczny neseser z mydłem, proszkiem do zębów, szczotką i brzytwą Gilette. Na stacji pojawili się już chłopcy z całymi stertami pocztówek z Leninem. Towar szybko znika – jedni kupują na szczęście w walce, drudzy na szczęście w karierze, jeszcze inni jako ozdoby do powieszenia nad łóżkiem. Nas z Niną to wszystko bardzo śmieszy. Oczywiście to śmiech niezdrowy, ale tylko taki jest w tej chwili dany. Ona na razie przebywa jeszcze w soborze. Zaczęła zdrowieć, wychodzi ze mną na krótkie spacery. Postanowiła twardo wrócić do Niżnego Nowogrodu, żeby znaleźć Żorę. Próbowałem ją od tego odwieść, ale nie dało rady, tylko się obraziła. – Gdybyś miał brata, zostawiłbyś go w nieszczęściu? Rozumiem, oczywiście, że Żorę trzeba ratować, ale codziennie czytam gazety, przychodzące z Niżnego. „Izwiestija”: Proletariat odpowie na zranienie Lenina tak, że cała burżuazja zadrży ze strachu. „Prawda”: Hymn klasy robotniczej od tej chwili będzie hymnem nienawiści i zemsty. „Krasnaja Gazeta”: Będziemy zabijać wrogów całymi setkami. Niech to będą tysiące, niech zachłysną się własną krwią. Za krew Lenina niech spłyną strumienie krwi – jak najwięcej krwi, tyle, ile tylko można. Co to jest? Masowa psychoza? Histeria? Polowanie na czarownice? Razem z Niną jesteśmy burżujami z definicji i to właśnie nas chce mordować zaniepokojony proletariat. Nie możemy jechać do wielkiego miasta, bo to zbyt niebezpieczne. Tym bardziej do Niżnego, gdzie Ninę mogą łatwo rozpoznać. Ale czy tę upartą niewiastę można zawrócić z drogi? Wszystko, co mi pozostaje, to żyć dniem dzisiejszym i próbować być szczęśliwym, dopóki można. Biali nie atakowali więcej Swijażska – i bardzo dobrze! Trocki przywiózł mnóstwo lekarstw i żywności, więc moja ukochana na razie jest bezpieczna. Diabeł przycisnął mnie, żebym nie zapominał, iż wypełnia swoje obowiązki zgodnie z umową, a ja służę mu najlepiej, jak umiem. W dodatku – aż strach powiedzieć – jestem mu wdzięczny!
Wczoraj wracałem piechotą na dworzec, patrzyłem na wielkie, ciemne chmury, na awanturujące się w krzakach wróble – będzie burza! Szedłem szybko, głodny, wyjęty spod prawa, bez pamięci zakochany w mojej pani, marzący o jutrzejszym dniu, kiedy znów będę z nią siedzieć nad urwiskiem, na wiecznym swijażskim wietrze… Będę się nią cieszyć i mrugać porozumiewawczo do Boga: „Widzisz? Widzisz, jaka ona jest!”. Luboczka oskarżała mnie o zbytnią duchową szczodrość. Ale co też opowiadała! Nikomu nie oddam ukochanej, będę jej pilnował, zazdrośnie śledził, czy się kto do niej nie podsuwa. Przecież nawet całuję ją, odgradzając sobą od całego świata. Dziewczyny z koszami grzybów spoglądały na mnie z lękiem – widziały zarośniętego żołnierza, który uśmiecha się nie wiadomo z jakiego powodu. Bóg wie, o czym taki myśli. O sensie życia, miłe moje, o sensie życia… Przetransportowane z Bałtyku działa morskie ostrzeliwują pozycje białych. Ci nie mają czym odpowiedzieć, u nich można znaleźć co najwyżej sfatygowane trzycalówki o donośności dwa razy mniejszej. Oddziały „braciszków”, czyli bałtyckich i czarnomorskich marynarzy, gromią najróżniejsze „pospolite ruszenia”, zbierane przez białogwardzistów. Powiadają, że los Kazania jest już przesądzony, jako że Czesi uciekają, a własnymi siłami biali miasta nie utrzymają. Rozdział 28
Poeci proletariatu 1 Żora od razu zrozumiał, że nie mogą wracać do domu, bo Postromkin na pewno zdradził czekistom nazwiska „wrogów ludu”, a zdobyć ich adres to sprawa chwili. Do rana ukrywali się za szopami przy stacji elektrycznej i dopiero potem do nich dotarło, że zamiast nich mogą aresztować Ninę i starą Odincową! Żora przeklinał siebie. Dureń! Też z niego bohater – „Dziedziczkę” stracił, siostrę wystawił na niebezpieczeństwo. Sklep spółdzielczy na pewno teraz zamkną, stryjek Grisza przyjedzie i może wpaść w zasadzkę w domu na Grzebyku. Jelena myślała o tym samym. – Trzeba ostrzec Ninę. Zbliżyli się do domu od strony zbocza i prawie wpadli na kordon żołnierzy. – Uciekamy! – szepnął Żora. Cały dzień miotali się po mieście. Dokąd iść? Wszyscy pewni przyjaciele uczestniczyli w antybolszewickim spisku, nie wolno ich było narażać swoją obecnością. Jeśliby aresztowali Żorę i Jelenę w ich domach, czekiści mogliby zdekonspirować po kolei wszystkich. – Chodź, spróbujemy znaleźć pokój w hotelu – zaproponowała dziewczyna, kiedy szli Aleksiejewską. – Powiemy, że jesteśmy młodymi proletariackimi poetami z Moskwy, ale skradziono nam bagaże. Osiemdziesięcioletni były szwajcar, a obecnie zarządzający sowieckim internatem, kazał im iść do wydziału mieszkaniowego Gubernialnego Komitetu Wykonawczego. – Dostarczycie przydział, to pogadamy. – Posłuchajcie, jest już późno, wszystko zamknięte – powiedział Żora. – Jeśli nas nie wpuścicie, przenocujemy tutaj. – Zaraz zadzwonię do CzK! Stary naklął się co niemiara, zanim zgodził się wpuścić proletariackich poetów do środka w zamian za butelkę wódki. – Idźcie zapytać Nikołajewnę, do późna handluje machorką na rogu. Zawsze się u niej butelczyna znajdzie. Nikołajewna, obrzydliwa, bezzębna baba, zaprowadziła Żorę do bramy i podała mu dużą apteczną flaszkę.
– Idealna proporcja – zapewniła. – Powąchaj. Spirytus? – Spirytus – potwierdził chłopak. – Widzisz, że nie oszukuję. Inni to wodę podsuwają albo nawet jeszcze gorzej. Otrzymawszy haracz, stary wziął latarnię i zaprowadził młodych po niemytych schodach na piętro. – Chodzić trzeba z wami tam i z powrotem – warczał. – Stali mieszkańcy teraz nie płacą za pokoje, wprowadzają się z przydziałów… Nawet napiwków nie doczeka się od nich człowiek. Wszyscy, co tu pracowali, gdzieś się rozbiegli, sam zostałem. – Stary otworzył drzwi. – Nocujcie sobie. Poświecił latarnią. Jelena zajrzała do wnętrza i jęknęła. W pokoju jeden przy drugim stały tapczany, na których chrapali żołnierze. – Przecież nie ma miejsca! – oburzył się Żora. – To delegaci zjazdu Armii Czerwonej. Jutro rozjadą się do domów. A wy tu się prześpicie. – Wskazał maleńką, wygiętą w półkole kozetkę. Jelena jakoś się na niej ułożyła, a Żora udał się „na parter” – to znaczy na podłogę. Nie mógł zasnąć. Myślał wciąż o Ninie, czy ją aresztowali. A może zdołała się uratować? Układał epitafia. Najpierw dla tutejszego kierownika: Leży tu gwizdek i czapa Dzielnego starego capa. Potem dla siebie: Niepotrzebny się okazał, Bo nie zdradził i nie schował, Nie pozostał obojętny, Z CzK się nie rachował. Kula w łeb dla popędzenia, Dusza sączy się ze świstem, By aniołom w bieli czystej Wiersze dać uspokojenia.
Dokąd pójść? Na wieś? Bez dokumentów? A może urządzić się gdzieś w Niżnym Nowogrodzie? Tylko jak się wyżywić? Zostało im ledwie dwadzieścia rubli. Ach, ty durniu, ty idioto! Chciałeś ratować „Dziedziczkę”, a wszystkich zgubiłeś… Wstali o świcie i zeszli na dół. Żora postanowił, że namówi staruszka, aby go przyjął na posadę za prawo do mieszkania w jakimś kącie. Ale kierownika nigdzie nie było widać. Pochodzili po ciemnym westybulu, powciskali klawisze rozbitego aparatu grającego w rogu. – A gdzie ten kierownik?! – wykrzyknął Żora, po czym podskoczył i usiadł bokiem na kontuarze. – A tobie co? – spytała Jelena, widząc, jak jego oczy robią się wielkie z przerażenia. – Jeleno, staruszek jest tutaj… Żora przeszedł na drugą stronę kontuaru. Zarządzający hotelem spoczywał na podłodze pod uchylonym blatem, dlatego nie było go widać. Obok niego leżał pusty apteczny pojemnik. Jelena weszła za kontuar. – Mój Boże, nie żyje? – A ja mu wczoraj wymyśliłem epitafium – mruknął Żora. Domyślił się, co zaszło – sina twarz, trupie plamy, słodkawo-mdląca woń z ust… Do kostnicy przyszpitalnej często przywozili ludzi otrutych spirytusem metylowym. Wyglądem, smakiem i zapachem nie różni się od alkoholu etylowego, więc handlarze podsuwali go prostaczkom. Śmiertelna dawka to był jeden, góra dwa kieliszki. Niektórzy długo się męczyli, a ci, którzy zdołali przeżyć, na zawsze tracili wzrok. Na schodach zadudniły kroki. Żora podskoczył, ale na ucieczkę było za późno, bo westybul zapełnił się delegatami. – Dobra, wyjeżdżamy! – powiedział jeden z nich i rzucił oniemiałemu chłopakowi klucze. – Lokal u was marny, po meblach wszy łażą, złożymy na was skargę. – Tak jakby w innych hotelach było lepiej! – śmiali się inni. – Wystawcie zaświadczenie o zwolnieniu kwatery. Żora, zdezorientowany, tylko mrugał, ale Jelena otworzyła szufladę kantorka, wyjęła kałamarz i zaczęła zapisywać wychodzących. – Tu proszę podpisywać – mówiła, wskazując odpowiednie miejsca w księdze meldunkowej. – Kto
nie umie, niech stawia krzyżyk. Uśmiechała się, rzucała promienne spojrzenia, zupełnie jakby pod jej nogami nie leżał martwy człowiek. Wreszcie wszyscy delegaci wyszli na ulicę. – Żora, trzeba schować starego! – szepnęła dziewczyna i pokazała pokój kierownika. Klucz leżał na kontuarze. Otworzyli drzwi, przenieśli nieboszczyka na zapadnięte łóżko i nakryli kołdrą. – Na pewno mieszkał właśnie tutaj – powiedziała Jelena, wskazując maszynkę spirytusową na stole i kożuch wiszący za kretonową zasłonką. – Trzeba uciekać – powiedział Żora. – Dokąd? – Nie wiem. Jak najdalej stąd, zanim nas złapią. Jelena potrząsnęła głową. – Jeśli zaczniemy się włóczyć, złapią nas natychmiast. Zostaniemy tutaj i powiemy, że jesteśmy nową obsługą. Oprócz kierownika nikt tu nie pracował, więc nikt nie będzie zadawał pytań. – A co z trupem? – Wyrzucimy. Mało to starców umiera na ulicy? Myślisz, że milicja będzie się zastanawiać, kto to? Żora przymknął oczy. Nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. 2 W szopie znaleźli taczkę, na której Żora wywiózł starca na cmentarz Piotropawłowski i tam zrzucił pod płotem. Kierownika nikt nie szukał. Żora z Jeleną wykonywali jego pracę i nikomu nie przychodziło do głowy, że są jakimiś samozwańcami. Co prawda, nie mieli zupełnie pieniędzy, stopniowo wyprzedali na bazarze cały majątek nieboszczyka – od łóżka po kożuch. Za sprawą głodu i przerażenia czuli się wręcz świętymi. Nie mieli prawa do życia, nie wiedzieli, dokąd uciec i co robić, wszelkie związki z przyjaciółmi i rodziną zostały zerwane. Jelena płakała po nocach, że nie może odwiedzać rodziców w areszcie. Ale na razie nikt ich przynajmniej nie ruszał, oprócz przeklętych wszy. Porozmawiawszy z kobietami na bazarze, Żora zrobił cuchnące mazidło, którym należało nacierać
całe ciało. Jelena zaczęła nosić na nadgarstku amulet. Spróbowali wszystkiego – od naftaliny po olejek kamforowy, stracili na walkę z parazytami cały dochód ze sprzedaży listew ściennych. Ale zarówno nauka, jak i zabobony okazały się bezsilne. Żora napisał wierszyk i zaniósł go do gazety „Niżnonowogrodzka Komuna”: Straszne dzieło to szatańskie, Że nas gryzą wszy bezpańskie, O rewanżu nie myślimy, Wszą się wszak nie nasycimy. Wierszyk wzięli, tyle że zmienili „że nas gryzą wszy bezpańskie” na „gryzą nas wszy wielkopańskie”. Honorarium młodzi podzielili na połowę i udali się do łaźni. Nadzy ludzie, para, awantury i miejsce przy kranie z gorącą wodą, przekleństwa. Żora z przerażeniem patrzył na opuchnięte nogi i podrapane plecy. Nagle z szarej mgły wypłynęła brodata twarz stryjka Griszy. – Patrzcie, ty tutaj! A już myślałem, że zginąłeś. Żorę z radości ogarnęła słabość. Stryjek powiedział, że Ninie udało się uciec. Sąsiedzi słyszeli, jak czekiści wyklinali. Co się stało ze starą hrabiną, nikt nie wiedział. – Zakład nam znacjonalizowali – westchnął stryjek Grisza, wyjmując z balii rozmoczone gałązki, i ledwie słyszalnie dodał: – Nie wybieraj się teraz do Osinek. Nie mam pojęcia, jak sobie tam radzi Barbara z dziećmi. – A ty gdzie mieszkasz? – Ukrywam się u Jefimki. Drzwi umywalni się otworzyły, weszli ludzie w mundurach. – To on! – krzyknął ktoś, wskazując na stryjka Griszę. Nie pozwolili im się nawet ubrać, wyprowadzili w samych spodniach na dwór. Ludzie stojący w kolejce do kasy odprowadzali aresztowanych przestraszonymi spojrzeniami. Z łaźni wyskoczyła Jelena z poczerwieniałą twarzą, mokrymi włosami. – Stójcie! – krzyknęła w stronę ciężarówki.
– Ją też zabierzcie – rozkazał garbatonosy, podobny do orła czekista. Zapakowali ich do rozgrzanej słońcem budy. – Po co?! Po co ty?! – krzyczał Żora na Jelenę. Przytuliła się do jego ramienia. – Gdzie ty, tam i ja. 3 Żora znów wszystko zepsuł. Obejmując płaczącą Jelenę, pokazał czekistom słaby punkt. Kiedy odmówił podania swoich personaliów i dostarczenia dowodów na działalność spekulacyjną oraz kontrrewolucyjną Grigorija Kupina, który od dawna pozostawał w zainteresowaniu służb, strażnicy przyprowadzili do gabinetu dziewczynę. – Narzeczona, co? – uśmiechnął się śledczy. – Cóż, obywatelu anonimie, zaczniemy od początku: jak się nazywacie i co was łączy z Kupinem? Podszedł do Jeleny i uderzył ją w twarz. Żora zerwał się, lecz strażnicy go przytrzymali. – Mało? – zapytał spokojnie czekista. – Dodać jeszcze? Zamachnął się. – Nie trzeba! – wrzasnął Żora. – Wszystko powiem, tylko jej nie ruszajcie! Nie pamiętał później, co mówił. Po biciu głową o ścianę i parapet przed oczami krążyły ogniste koła, świadomość odchodziła. – Rozstrzelać – rozkazał śledczy i chłopaka wywlekli na zewnątrz. Płacząca Jelena została w jego gabinecie. 4 Na podwórzu zebrano już około dwudziestu aresztantów. Żora zatrzymał się, patrzył przed siebie z tępym wyrazem twarzy. Struny głosowe spuchły od krzyku, wyłamane stawy bolały, kolana się trzęsły. Nie od razu poznał stryjka Griszę, siedzącego pod ścianą. Miał całą twarz i brodę we krwi. – Chodź no tutaj, krewniaku – zawołał chłopca. Żora się zbliżył. Usiadł obok, oparł się tyłem głowy o zimny mur.
Jelena… Jelena… Co oni teraz z tobą robią? – Ech, kiepscy z nas się okazali spiskowcy – powiedział świszcząco stryjek Grisza. Podczas przesłuchania wybili mu zęby. – Ale to nic, chociaż żal Barbary i dzieciaków zostawiać… Jak przez sen Żora słyszał konwojentów, którzy opowiadali sobie, że od kilku dni odbywają się masowe aresztowania. Ktoś zauważył, że naczelnik garnizonu rozesłał żołnierzy do najdalszych wiosek, aby dławili kontrrewolucyjne ruchawki, dlatego w Niżnym prawie nie zostało wojska. Wyglądało to podejrzanie i właśnie dowódca okazał się przywódcą podziemia białogwardyjskiego. Torturowano go i wydobyto wiele nazwisk. Powstanie sczezło trzy dni przed wyznaczoną datą. Słońce zastygło nad wierzchołkami jabłoni dawnego kupieckiego ogrodu. Umysł nie chciał się pogodzić z myślą, że to już koniec. Czy to możliwe? Czy ośmielą się ich zabić? Żora płakał, ukrywszy twarz w dłoniach. – Dobrze już, dobrze – szeptał stryjek Grisza, gładząc go po głowie. Ale chłopak nie mógł się uspokoić, w uszach dzwonił mu przerażony krzyk Jeleny. Na podwórze wywleczono następnych ludzi, pokrwawionych, na granicy histerii, całkowicie zdruzgotanych. Jeleny wśród nich nie było. Szept, szept bez końca: – Sojusznicy obiecali się wstawić za aresztowanymi. Czerwony Krzyż nie dopuści do takiej zbrodni… – Jednego pułkownika skazali na rozstrzelanie, ale o nim zapomnieli… O zachodzie słońca wyprowadzili ich za ogrodzenie, na krawędź Parowu Poczaińskiego, a zamiast wyroku, odczytali artykuł z gazety: – Przestępczy zamach na życie naszego ideowego przywódcy, towarzysza Lenina, nakazuje nam porzucić sentymenty i zaprowadzić twardą ręką dyktaturę proletariatu. Dość zbędnych słów! Na każde zabójstwo komunisty lub zamach będziemy odpowiadać rozstrzelaniem burżuazyjnych zakładników, albowiem krew naszych towarzyszy – czy to zabitych, czy ranionych – żąda zemsty. Ostatnie, co zobaczył Żora przed egzekucją, to dwóch czekistów, którzy przywlekli
trupa
dziewczyny o długich jasnych włosach i rzucili go w przygotowaną wspólną mogiłę. Rozdział 29 Jarmark w Niżnym Nowogrodzie 1 Epidemia niebywałej, szczególnie ciężkiej grypy opanowała Swijażsk. Doktor Sablin zaraził się jako jeden z pierwszych, więc został odesłany do Niżnego Nowogrodu. Choroba rozprzestrzeniała się tak szybko, że niebawem liczba cierpiących przewyższyła znacznie liczbę rannych. Młodzi i krzepcy umierali najpierw dziesiątkami, potem setkami. Grypa nieomal zabiła Klima, ale za to uratowała go przed szturmem Kazania. Parowiec, na którym agitbrygada Skudry podpłynęła do miasta, wyleciał na minie. Kazań został wzięty. Czerwonym dostały się triumfujące peryferia i opustoszałe centrum: razem z białymi uciekły tysiące ludzi. Flotylla wołżańska z wojskiem wyruszyła na wschód, w górę Kamy. Swijażski obóz stopniowo się zwijał. Klim nie mógł uwierzyć, że Armia Czerwona, bardziej przypominająca hordę rozbójników niż wojsko, dała radę białym. Czyżby po tamtej stronie nie mieli ani sił, ani środków, żeby utrzymać Wołgę? Nie mieli, chociażby z tego względu, że właśnie tacy jak Klim Rogow pracowali na rzecz bolszewików. Dokonał wyboru i uznał, że ratowanie Niny jest ważniejsze od Kazania. Lwia część uczestników operacji też doszła do wniosku, że korzystniej dla nich będzie wspierać czerwonych albo zachować neutralność. Dla jednych było to działanie najzupełniej świadome, inni dawali się nieść nurtowi wydarzeń… Wyrzekanie na efekt było pozbawione sensu. To, co się stało, było zgodne z logiką. Trudno było jednak rozstawać się z nadzieją na szybkie wyzwolenie! Jeszcze miesiąc wcześniej Klim myślał, że bolszewicy nie utrzymają się przy władzy. Wcześniej dostrzegał wady i niedociągnięcia w Armii Czerwonej, a teraz widział oznaki jej szybkiego zwycięstwa. Czuł się jak gracz, który przesadził z licytacją i teraz musi uiścić wszystkie zobowiązania. 2 Siostra Fotyna umieściła Ninę i Klima na statku sanitarnym „Śmierć Burżujom”, płynącym do Niżnego Nowogrodu.
– Nieboraki – westchnęła, patrząc na nich. Przed samym odpłynięciem mniszka przyprowadziła wiejskiego głupka Maksymkę, który za sucharek zgodził się przywlec na statek ciężki pakunek owinięty w płótno. – Zabieraj swojego diabła – szepnęła na ucho Klimowi. – Nie wiem już sama, czy to do muzeum, czy nie, ale przynosi nam tutaj nieszczęście. Dobrześmy zrobili, nie wrzucając go do rzeki, bo wszystkie ryby by zdechły. Statek sanitarny żegnały syreny. Nina i Klim siedzieli przy burcie, obłożonej workami z piaskiem. Po prawej mieli stanowisko karabinu maszynowego, po lewej skrzynki z nabojami, za plecami starannie upakowany prezent francuskich przemysłowców, właśnie owego Lucyfera i Judasza Iskariotę w jednym. Dookoła królowało jaskrawe piękno jesieni i w takim pejzażu płynął odrapany parowiec z ledwie żywymi pasażerami, wyglądając jak zdechła mysz na paradnym stroju szambelana. Ponad rok wcześniej Klim płynął tą samą trasą na parowcu „Suworow”. Tylko pomyśleć, że miał ze sobą skórzane walizki i nosił jasny garnitur… Ale i teraz był bogaczem w porównaniu z innymi, posiadał lornetkę, neseser i skradzionego satyra. Wszystko, o czym marzył, to położyć głowę na kolanach Niny, obserwować pukiel włosów na jej szyi, przypominający narysowany wzór. Kobieta przygładzała Klimowi odstające kosmyki, wodziła palcami od skroni do potylicy. Ta pieszczota łagodziła nieco przeklętą migrenę, skutek przebytej grypy. Nie wolno wracać do domu, bo rozpoznają ich, aresztują i zabiją. Ale Żory nie wolno zostawić w nieszczęściu. Chociaż, kto wie, może dla niego za późno na ratunek? 3 Już z daleka było widać, że Niżny Nowogród jest ciężko chory. Domy wyglądały jak zapadnięte w ziemię, na brzegu przy Jarmarku nie było żywego ducha. Marynarz powiedział, że bolszewicy próbowali organizować tam „targowisko socjalistyczne” – zaproponowali chłopom wymianę towarów przemysłowych za zboże. Ale nic z tego nie wyszło, bo wieśniacy odmawiali dostarczania żywności, a artykułów przemysłowych nikt nie miał, bo skąd je brać, gdy fabryki stoją? Hale targowe zamieniono w koszary dla wojsk przybywających do miasta na przeformowanie. Zaczęły się samowola, pijaństwo, prostytucja i nieuniknione w tej sytuacji pożary. Spłonęło siedem sklepów w chińskiej części, restauracja Apollo, pokoje Jermołajewa… Gubernialny Komitet Wykonawczy wyprowadził więc żołnierzy jak najdalej od pokus i rozlokował ich w mieście. A ludzie zaczęli rozbierać Jarmark, dlatego w okolicznych wsiach wszystkie dachy były pokryte żelaznymi szyldami. Jedni mieli nad głowami „Wyroby z kryształu”, inni „Ubojnię drobiu”. „Śmierć Burżujom” zawinęła do przystani. Przy trapie pojawili się chłopcy w czystych bluzach i eleganckich butach.
– Każdy ma obowiązek przedstawić dokument tożsamości! Od dwudziestego drugiego sierpnia w mieście wjazd i wyjazd tylko za przepustkami! Kazano im iść do diabła. Na statku było pięćdziesięciu rannych, jak chcą, niech ich sobie aresztują. Klim i Nina wyszli na plac Safronowski. Podbiegła do nich kobieta z ustami zasłoniętymi gazą – w Niżnym też szalała grypa. – Nie macie mąki? Klim pokręcił głową. Kobieta spojrzała na pakunek w jego rękach. – Daję za pud osiemset rubli. – Ile? – żachnęła się Nina. – No dobrze, dobrze, dorzucę jeszcze setkę. Cały plac był ozdobiony czerwonymi flagami na cześć zdobycia Kazania. Brać dorożkarska wymarła. Sieroty-ulicznicy sprzedawali zapałki, ale już nie w pudełkach, tylko na sztuki. Podczas gdy pacjentów ładowano na podwody, Nina i Klim poszli na Bożonarodzeniową i wsiedli do na wpół pustego tramwaju. Miasto było złoto-niebieskie od liści i jasnego, wspaniałego nieba. Przechodniów było jednak bardzo mało, większość chodziła z opaskami zakrywającymi nos i usta. – Też powinniśmy tak zrobić – szepnęła Nina. Klim skinął głową. Ludzie bez twarzy przestawali być ludźmi, zmieniali się w niewyraźne sylwetki, rozpływające się widma…
Na Iljince wszystkie domy były obwieszone nowymi tablicami informacyjnymi: „Sztab Dowodzącego Wołżańską Flotyllą Wojenną”, „Morska Komisja Śledcza”, „Intendentura”… W kamienicy Rogowów zasiadało Kolegium Niżnonowogrodzkiego Portu Wojenno-Morskiego. Z otwartego okna na piętrze dochodziły przekleństwa, ktoś bębnił w fortepian, z lufcika w mansardzie wyglądała tępa morda karabinu maszynowego. Klim miał wrażenie, że oto jest świadkiem gwałtu. Kazał Ninie poczekać przy słupie z naklejonymi gazetami. – Pilnuj satyra, a ja zobaczę, co się tam dzieje. Główne drzwi były zamknięte, musiał wejść tyłem. Dom pachniał urzędem, zleżałymi butami i rozgrzanym lakiem pieczęci. Korytarze świeciły pustkami, w kuchni stało pięć biurek, przy których siedzieli ludzie z zawiązanymi twarzami. – Wiecie może, gdzie jest doktor Sablin? – spytał Klim. – Był na froncie, ale zachorował. Powinni go odesłać do domu. – Jeżeli nie jesteście z urzędu, to idźcie, nie przeszkadzajcie w pracy – powiedziała postać z brzegu. Czyżby Bartłomiej Iwanowicz poległ? Dokąd teraz iść? Gdzie szukać Żory i innych? Klim wyszedł na zewnątrz. Nina siedziała na ziemi z głową opartą o kolana i płakała bezgłośnie. Podbiegł do niej. – Co się stało?! Wskazała na słup. Pod groźnie brzmiącym tytułem Nasza odpowiedź na zranienie Iljicza opublikowano listę rozstrzelanych: były gubernator, kupcy, urzędnicy, oficerowie, duchowni… Gieorgij Kupin, Grigorij Kupin… cała trójka Bagrowów: Jelena, Natalia, Nikanor… Klim patrzył w milczeniu to na zrozpaczoną Ninę, to na obwieszczenie. Jeśli ktoś będzie sprzyjać kontrrewolucji – w tym ukrywać kontrrewolucjonistów – zostanie niezwłocznie rozstrzelany. Za jednego poległego towarzysza zabijemy stu burżujów. – Chodź, nie powinniśmy tu zostawać – powiedział Klim.
Nina pokiwała głową, wstała, ale z miejsca znów usiadła z powrotem. Sukinsyny, potrafili człowiekowi urwać skrzydła i podciąć ścięgna… Z Mironosickiej wychynęła kolumna brudnych, oberwanych żołnierzy, najwyraźniej schwytanych dezerterów. Szli w otoczeniu konwojentów i śpiewali ciężko, jak katorżnicy: Ruszymy śmiało w bój Za ludu władzę. Śmierć nam daruje strój I zginąć każe 11 . Dezerterzy zerkali na Klima i płaczącą Ninę. – Musimy iść… – Zaraz… Ja zaraz… Próbowała zebrać siły, ale ciało nie było posłuszne. Klim pomógł jej się podnieść i przytulił do piersi. – Nikogo już nie mam prócz ciebie – chlipnęła Nina. – Chodź już… Och, nie trzeba było wracać! Klim chwycił pakunek z satyrem. Nie mieli już przyjaciół, przynajmniej połowa znajomych tylko się ucieszy, jeśli Ninę schwytają, a pozostałym też nie wolno ufać. W każdym razie nikt nie zechce ryzykować dla spekulantki i krewnej skazanych kontrrewolucjonistów. Trzeba było jak najszybciej znaleźć jakiś nocleg, bo przebywanie na zewnątrz po godzinie dziewiątej karano albo aresztem, albo rozstrzelaniem na miejscu, to już podpowiadało patrolom rewolucyjne sumienie. Dawniej ogłoszenia o pokojach do wynajęcia wisiały w oknach, ale mieszkania przestały być własnością prywatną, więc kartki znikły. Nie miało sensu pytać ludzi, wszyscy stronili od nieznajomych ze strachu zarówno przed chorobą, jak i czekistami. – Trzeba iść na Jarmark – zdecydował Klim. – Tam znajdziemy jakiś kąt. 11 Refren popularnej pieśni z czasów pierwszej wojny światowej i wojny domowej w Rosji, przekład własny. Pierwotnie refren w wolnym przekładzie brzmiał: „Ruszymy śmiało w bój Za Rosję świętą Oddamy młodą krew / Z największą chęcią.
4 Jarmark był miastem ruin – wybite okna, rozebrane dachy, pustymi ulicami wiatr pędził kurz i zeschłe liście. Zdawał się udzielać odpowiedzi na dziecięce pytanie: „Mamo, a co będzie, jeśli wszyscy ludzie znikną? Jeżeli na całym świecie zostaniemy tylko ty i ja?”. Środkiem ulicy szedł ponury pies, minął ich, nawet nie podnosząc łba. Z fontanny przed Głównym Domem Handlowym wzbiło się w powietrze stado wron. Klim zaprowadził Ninę do teatru Fignera, tego samego, w którym Jelena kiedyś śpiewała tango po rosyjsku. W całym budynku nie pozostała ani jedna cała szyba, szerokie schody pokrywała warstwa śmieci. Klim otworzył drzwi na widownię. W smugach światła wpadającego z okien pod sufitem krążyły drobinki pyłu. Foteli nie było, wielki żyrandol leżał rozbity na podłodze. Wszystko, co pozostało z dawnego zbytku, to karmazynowa kurtyna, zawieszona tak wysoko, że rabusie nie dali rady jej dosięgnąć. – Proponuję rozgościć się w loży dyrektorskiej – powiedział Klim. – Jeśli już się włóczyć, to z szykiem i godnością. Nina kiwnęła głową. Dojedli resztki chleba zabrane ze statku. Klim poszedł na zaplecze, pomajstrował chwilę przy dźwigniach i linach, i zakurzona, podziurawiona kulami kurtyna spłynęła w dół. – Kiedy byłem chłopcem, żyliśmy w zgodzie z robotnikami teatralnymi – wyjaśnił. – Przynosiliśmy im piwo i ryby, a oni wpuszczali nas bez biletów na przedstawienia. Uwił z kotary coś w rodzaju gniazda i umieścił w nim Ninę, a potem położył się obok. – Śpij. Jutro coś wymyślimy. Zamknęła oczy. – A ja w dzieciństwie czytałam Draculę Brama Stokera i opowiadałam wszystko bratu. On potem wymyślił specjalną modlitwę: „Panie, zmiłuj się i ocal rodziców, Ninę, mnie oraz wszystkich prawosławnych chrześcijan. Pozwól mi zostać dobrym człowiekiem i zbaw nas od krwiopijców”. Mówiłam mu, że u nas takich być nie może, i przestał się modlić. A oni go jednak dopadli… Jak ją pocieszyć? Jak ściągnąć brzegi rany? Chwała Bogu, że Nina szybko zasnęła. Zbyt się wzruszyła, zbytnio utrudziła. Cisza w teatrze panowała taka, że Klim miał wrażenie, jakby ogłuchł. Na Jarmarku powinno być głośno, musi szumieć tłum, grać orkiestra, kramarze powinni zachwalać towar… Zapadał w słoneczny półsen i budził się nagle, jak od uderzenia. Ale wokół trwała tylko grobowa cisza. W mieście żyć się nie da, ale i niemożliwe jest wyjechać. Nadchodzi zima i jeśli jeszcze można jakoś się ukryć przed czekistami, to przed mrozem zupełnie się nie da. 5
Poszli na dworzec dowiedzieć się o bilety. Nawet jednak nie myśleli, dokąd można by jechać. Gdzie zaczynała się i kończyła Sowdepia? Co się działo za granicą? Przekazywano tylko wiadomości o strajkach i antyrządowych demonstracjach w innych krajach: „Światowa rewolucja jest już blisko!”. Bilety sprzedawano tylko tym, którzy posiadali zezwolenie na wyjazd. Klim porozmawiał ze spekulantami. Przy odrobinie zręczności można było dostać się do wagonu bez biletu, ale panował tyfus, wszy przełaziły z chorych na zdrowych, a w efekcie ludzie chorowali całymi eszelonami. Bezpiecznie było jechać tylko w wagonach przeznaczonych dla bolszewickich urzędników. Gdyby Klim był sam, spróbowałby szczęścia, ale nie mógł narażać Niny. Zbyt krótki czas upłynął od operacji, gdyby zachorowała w podróży, nie można byłoby liczyć na pomoc lekarską. Postanowili rozpiłować satyra na kawałki i sprzedawać sukcesywnie, żeby gotówki starczyło na dłuższy czas. Za resztę pieniędzy otrzymanych za broszury o Leninie Klim kupił piłkę do metalu i w pierwszej kolejności pozbawił rzeźbę brody. Trzeba było coś wymyślić z mieszkaniem i pracą. Przez to, że Nina nie miała dokumentów, nie mogli wynająć pokoju. Nie ma papieru – nie ma zezwolenia, a za nieoficjalne przyjęcie podejrzanych osobników gospodarze mogli zapłacić nawet życiem. Po drugiej stronie Oki, wzdłuż Myzinskiej Szosy, stały puste dacze. Ale gdyby tam się osiedlić, to skąd brać pieniądze i żywność? Jak się okazało, w mieście panowało pełne bezrobocie, brali tylko bez problemów do Armii Czerwonej. A poza tym kto nie służył Sowietom, znajdował się poza prawem. Klim zdumiewał Ninę zdolnością przystosowania. Przyniósł zardzewiałe żelazko, zdjął z niego rączkę i powstała maleńka kuchenka, w której można było palić szczapkami i starymi afiszami. Umiał cieszyć się nawet z niedostatków – nie ma łyżek i widelców? No i dobrze, prawdziwy gaucho zwykł posługiwać się tylko nożem. – Do widelca potrzeba talerza, a do talerza z kolei stołu i krzesła – mówił, puszczając oko do Niny. – A jak to wszystko wozić ze sobą w pampasach? Nijak. Gaucho powinien być wolny jak wiatr. Z kurtyny uszyli całkiem dobry namiot, na szczęście mieli w neseserze igły i nici. Ktoś wyrzucił palmę domową, a Klim ją przyniósł do teatru. W oczyszczonym wiadrze mogli nosić wodę, a roślinę wstawili w jakąś skrzynkę i zostawili dla ozdoby, żeby było pod czym siedzieć i opowiadać Ninie o dalekich krajach. Nina lubiła na niego patrzeć. Klim miał interesujący zarys włosów – z cypelkiem wychodzącym na czoło i dwiema ścieżkami na potylicy. Niegolony zarost także ładnie się prezentował z pięknymi łukami na policzkach i wąskim przesmykiem pod dolną wargą. – Pocałuj mnie – poprosiła.
Klim odskoczył w udawanym przestrachu. – Madame, pocałunek to źródło zarazy! Widziałem takie hasło na szpitalu. Ale zaraz ją całował i mocno tulił. – Cicho… Cicho… Jeszcze za wcześnie… Niechętnie go słuchała, jednocześnie bardzo zadowolona, że pomimo jej chudości i spłowiałego ubrania z trzeciej ręki, Klim i tak widział w niej kobietę. – Dziękuję! – szeptała. A on się śmiał: – Zamiast „dziękuję”, zgodnie z nowymi zasadami, powinno się mówić „merci”, jako że „dziękuję” to przeżytek starych czasów, słowo zacofane, którym również zwracano się do Boga, na przykład wołając zaściankowo i burżuazyjnie „dzięki Bogu”. A przecież wiadomo, że Bóg nie istnieje. Klim nie pozwalał Ninie wychodzić z teatru. Zbyt wielkie istniało ryzyko natknięcia się na patrol, jako że co i raz brzegiem Oki maszerowały oddziały wojskowe. Do tego w ruinach domów handlowych mogli się ukrywać bandyci i bezdomni. Kto wie, co się może stać, kiedy spotkają samotną kobietę? – Sam wszystko urządzę – obiecał Ninie. – Twoja sprawa to zdrowieć. Ale tak trudno było wytrzymać dzień za dniem w samotności! Klim chował twarz pod chustą i wyruszał po prowiant, a Nina chodziła po teatrze albo odgrywała na scenie przedstawienia z pamięci. Występowała jako nieszczęsne dziewczęta, ich kawalerowie i ciemiężyciele. Czasem wyobrażała sobie, że tańczy z Klimem tango – jak wtedy, w przedpokoju domu na Grzebyku. A czasem opłakiwała brata gorzkimi łzami. Gdyby rok wcześniej ktoś powiedział, że przypadnie jej los bezdomnej żebraczki, mieszkającej w ruinach, kazałaby mu iść do lekarza! Ile to może trwać? Czy można mieć nadzieję? Na co czekać? Pewnego dnia Klim oznajmił, że nie wróci na noc. – Tak trzeba, ukochana, nie pytaj o nic. Nina się zlękła, zirytowała i nakrzyczała na niego. – Zupełnie oszalałeś, żeby mnie samą zostawiać?! A co, jeśli… Krzywił się na te słowa, jakby go coś okropnie bolało. – Muszę iść, uważaj na siebie.
To była straszna noc. Nina płakała, wyobrażała sobie, że Klim nie wróci, że zostanie całkiem sama… Przypominała sobie, co mu powiedziała w przypływie gniewu. Znienawidzi mnie za to. Zapominając o ostrożności, zaczęła płakać tak głośno, jak czasem to robią przerażone dzieci. I zaraz umilkła, wsłuchując się w ciszę. Klim wrócił rano zmęczony, przesiąknięty zapachem tabaki. Wszedł do namiotu, legł obok Niny. Słońce prześwitywało przez starą kurtynę, wszystko w środku było zalane czerwonym blaskiem. Nina gładziła ukochanego po głowie. – Gdzie chodziłeś? Dlaczego nie chcesz nic powiedzieć? Wplątałeś się w coś strasznego? – Przyniosłem chleb – powiedział, nie otwierając oczu. – Nic nie powiesz? – spytała przygnębiona. Klim odetchnął głęboko. – Gram w karty na pieniądze. Może będziemy udawać, że właśnie taką mam pracę? Wybacz, ale inaczej się nie dało. 6 Nina lękała się kart jak choroby, której nie da się wyleczyć, jeśli raz się na nią zapadnie. Jej ojciec był karciarzem i przez wieczór potrafił przepuścić cały zarobek, a potem mama musiała zaciągać długi, żeby nakarmić rodzinę. Nina powiedziała Klimowi: „Wiem, że będziesz uważał”, ale obawiała się, że przegra pieniądze uzyskane ze sprzedaży srebra. W dzień, kiedy odsypiał, Nina brała lornetkę i wchodziła na najwyższe piętro, skąd był doskonały widok na cały Jarmark. Oto pasaże Brazylijski i Bubnowski, w których handlowano piernikami, ciastkami i cukierkami. A tam osmalone chińskie sklepiki, kiedyś sprzedawano w nich jedwab, wachlarze i egzotycznie drobiazgi. Opodal zaś kręciły się karuzele. W oddali po ulicy Aleksandra Newskiego jechały ciężarówki, ozdobione napisami: „Niech żyje mobilizacja marynarzy!”, „Krawcy! Wszyscy do pracy przy mundurowaniu Armii Czerwonej”. Pewnego razu Nina zobaczyła transparent „Obywatele, oddawajcie lornetki!”. Niedoczekanie wasze! Dzięki lornetce mogła patrzeć na swój dom. Klim próbował się dowiedzieć o losy Sofii Karłowny, ale nic nie ustalił. Dowiedział się jedynie, że w dawnej hrabiowskiej kamienicy rozlokowano stację telegraficzną. Drzewa przed oknami zostały ścięte, a w ich miejsce nawtykano w ziemię maszty radiowe. Wszystko przepadło – książki, obrazy, pamięć dawnego piękna… Srebrny satyr pozbył się już połowy czaszki. Nina i Klim wiedzieli, że zimy nie przetrwają, chociaż
nie mówili o tym głośno. Noce stawały się coraz chłodniejsze, pieca nie mieli, a ogniska rozpalić nie mogli. Bez narzędzi, mając tylko piłkę do metalu, nic się też nie dałoby zbudować. Nina chodziła cichutko, jak Indianin, mówiła szeptem, wzdrygała się przy każdym odgłosie. Pojedynczy wystrzał – kto strzelał? Rabusie? Milicjanci? Od strony rzeki kilka karabinowych salw – znów egzekucja? Przyśniło jej się, że spadł śnieg i czekiści odnaleźli ich kryjówkę po śladach. Zbudziła się zlana zimnym potem. Tak się nie da żyć, trzeba coś przedsięwziąć, jakoś urządzić sobie teraźniejszość i przyszłość. Ale teraz kuliła się na samą myśl o oporze. Zbyt świeża była pamięć o uderzeniu w brzuch, zbyt głęboka rana po stracie bliskich. Działał instynkt – nie wychylaj się, nie pchaj przed oczy, udawaj, że cię w ogóle nie ma. A mnie naprawdę nie ma – myślała Nina. – Dla nikogo prócz Klima, nawet dla samej siebie. Rozdział 30
Preferans 1 Nina gasła w oczach. Nie spała całymi nocami, martwiła się, że Klim może nie wyjść żywy z karcianej spelunki. Może po drodze aresztują go za naruszanie godziny milicyjnej? Ale najbardziej dręczyło ją to, że nie miała pojęcia, jak wyrwać się z ruin. Choroba i strach paraliżowały jej wyobraźnię, wszystkie myśli kręciły się nie wokół planów na przyszłość, ale dotyczyły wszelkich możliwych zagrożeń. Klim znajdował się w takiej samej pułapce i nie widział sposobu, jak ulokować siebie i Ninę w bolszewickim społeczeństwie. A bez społeczeństwa musieli zginąć. To było błędne koło: nie można dostać pracy w sowieckich organach bez rekomendacji, a tych nie było skąd wziąć. Prywatna działalność została zabroniona, kartek nie mieli, więc trzeba było wszystko kupować po wariackich cenach. Jedyne, co pozostawało, to znaleźć kompanię sobie podobnych i razem z nimi zająć się niebezpieczną działalnością, za którą w każdej chwili można trafić do więzienia. Praktycznie co wieczór Klim chodził do dawnej gospody Łukina za Rynkiem Kunawińskim, w której urządzono nielegalną szulernię. Tam korzystano z życia. Z piwnicy windą dostarczano wiadrami samogon, który goście zakąszali rozmoczonym grochem i chlebem suto posypanym solą. Prostytutki, uczennice o głodnych oczach, przysiadały się do inwalidówspekulantów. Ci zawsze mieli pieniądze, bo kalekom pozwalano przewozić nieco więcej bagaży niż zdrowym. Nocą do Łukina dołączało kierownictwo bolszewickie i bratało się z kapitałem. Zarządca lombardu skarżył się naczelnikowi wydziału milicji, że niebawem przyjdą mrozy, a władze nie chcą przydzielić więcej niż pięćdziesiąt sążni drewna. Milicjant narzekał na marynarzy Wołżańskiej Flotylli Wojennej, którzy wrócili na leża zimowe i z miejsca zaczęli się awanturować. – Najważniejsze to nie wydawać im ciepłych płaszczów, wtedy całą zimę przesiedzą spokojnie – radził kierownik lombardu. Milicjant kiwał głową i pod stołem pokazywał mu garść pierścionków. – Ile za to dacie? Klima przyprowadził tutaj jubiler, zajmujący się fałszowaniem pieniędzy, któremu sprzedawał srebro. – No cóż… Wyznaczmy pulę – powiedział i założył ciemne okulary. Jego partnerką była niebieskooka dama w pożółkłych gronostajach na kościstych ramionach. Klimowi zaś przypadł czerwonogęby wojak, do którego wszyscy mówili Piotrowicz. Na kolanach położył sobie aktówkę jako symbol państwowej władzy. Jubiler i niebieskooka byli szulerami. Znali swój fach – trochę się podkładali, ale w ostatecznym rozrachunku wychodzili na swoje. Czerwonogęby wojskowy pochrząkiwał i bezustannie palił.
Wielki don Fernando, pierwszy karciarz rozpustnego Szanghaju, uczył Klima, że poza nielicznymi przypadkami wszyscy szulerzy stosują trzy metody działania. Sztuczki – kiedy potrzebną kartę wyciąga się z rękawa. Znaki – kiedy partnerzy albo widzowie posyłają szulerowi sygnały. W kasynie don Fernanda pewnego razu obrabiali angielskiego dyplomatę. Nad ranem mężczyzna wstał, przeciągnął się: „Ech, trzeba się napić!” – i otworzył drzwiczki barku za swoimi plecami. A tam na półce ujrzał ludzką głowę! Okazało się, że w szafce zostało zrobione miejsce, w którym mógł się zmieścić nieduży Chińczyk. Całą noc siedział, zaglądając przez drobną kratkę w karty Anglika, i od wewnątrz poruszał klamkami na drzwiczkach tak, żeby don Fernando mógł odczytać, jaki układ ma właśnie gracz. Wreszcie klasyka gatunku – znaczone karty. Robi się na nich znaki – albo grafitowym rysikiem schowanym pod paznokciem, albo igiełką – zręczne palce szulera łatwo rozpoznają delikatne wgłębienia i wybrzuszenia, niewidzialne dla dyletanta. Ale mimo tej wiedzy, Klim nie mógł za żadne skarby odgadnąć, w jaki właściwie sposób szulerzy oszukują także jego. Pomógł mu przypadek; przy kolejnym rozdaniu, właśnie kiedy jubiler tasował talię, wysiadła elektryczność. – Światło! – krzyknął. – Świeć tu zaraz! Płomyk świeczki wydobył z ciemności jego strwożoną twarz i Klim dostrzegł, że przykrył karty dłonią. Wreszcie przyniesiono duży kandelabr. Klim spojrzał na pudełko zapałek. To była chałupnicza robota z piwnicy na Milionce. – Można poprosić kilka? Tak, to były zapałki fosforowe, jakich przemysłowo nie produkowano od dobrych dwudziestu lat. Cóż, teraz zaczną się cuda… W szatni Klim zmoczył podszewkę kieszeni i włożył do niej zapałki. Wrócił do stołu, znów zasiedli do gry, ale tym razem jubiler i jego partnerka nie byli tacy zadowoleni, jak przed chwilą. – Robimy podsumowanie – powiedział szuler po jakimś czasie, zdejmując okulary. Klim włożył wygraną do kieszeni i wyszedł, ale na zewnątrz dogonił go Piotrowicz. – Jak ci się udało?
Księżyc oświetlał jego napiętą twarz. Z otwartych drzwi gospody dochodziły pijane wrzaski. – Grali znaczonymi kartami – powiedział cicho Klim. – Kłamiesz! – Na pewno słyszeliście o cudownych napisach, które nagle się pojawiają na ścianach cerkwi? Tutaj zastosowali tę samą zasadę. Karty były pomalowane fosforem, w świetle znaki widział tylko ten, kto nosi ciemne okulary. Dlatego nasz złodziejaszek tak się przestraszył, gdy zgasły lampy. Klim wyjaśnił, że w czasie gry co chwila wkładał rękę do kieszeni, żeby dotykać mokrych zapałek, a potem sam zostawiał na kartach fosforowe plamy. Niebawem oszust w okularach nie był w stanie odróżnić własnych znaczków i całkiem się pogubił. – Czemu go nie zdemaskowałeś? – spytał Piotrowicz. – Ja tu nie walczę o prawdę i sprawiedliwość, tylko o pieniądze. – A ty jak grałeś? Tak jak oni? Klim pokręcił głową. – Do tego trzeba się przygotować. A ja dzisiaj po raz pierwszy przyszedłem do waszego lokalu. – Nauczysz mnie grać w preferansa? – Jeśli zapłacicie, nauczę. 2 Niebawem Klimowi wytłumaczono, że jeśli będzie się zgrywał na mądrego i skubał cudzych klientów, skręcą mu kark. Od tej pory mógł grywać z klientami nieposiadającymi pieniędzy i Piotrowiczem, z którym grał w parze za jego pieniądze. Wygraną tamten zawsze zabierał sobie, a Klimowi dawał tylko coś w rodzaju prowizji. W dodatku odnosił się do partnera z pełną ostrożności ciekawością. – Z tym narodem nigdy nie wiadomo – mawiał, spoglądając złym wzrokiem na ludzi rzucających karty. – Przychodzę tutaj, żeby chociaż w preferansa pobić te gnidy. Ale ciebie nie umiem rozgryźć. Jesteś może z „byłych”? Nie wyglądasz… – Z powątpiewaniem zerkał na ubiór Klima. – Ech, czort was wie, skąd się tacy biorą! Jedno jest jasne: złodziejaszek z ciebie i suczy syn. Piotrowicz był fanatykiem czystej wody, absolutnie przekonanym co do nieomylności partii bolszewickiej. Nie miał też pojęcia o wartości pieniądza. W młodości nie posiadał grosza przy duszy, a teraz wszystko samo mu się dostawało, z urzędu. Zamęczał się ciężką pracą, wszystko brał na siebie, wściekał się, rzucał, wrzeszczał. Zapominał o jedzeniu, palił paskudne, trujące skręty z machorki. Wszystko, co
miał, rozdawał żebrakom, i z tą samą beztroską był gotów podpisywać wyroki śmierci. Piotrowicz nigdy nie rozmawiał o rzeczach „świeckich”, wszystko sprowadzał do kazania, nawet przy kartach: – Rewolucja była niezbędna z historycznego punktu widzenia. Absolutna większość narodu żyła w nędzy, nie mając ani praw, ani możliwości poprawienia swojej doli. Taaak, teraz pójdziemy z trefli! Co, połknąłeś? Mechanika z naszej hali za co wzięli? Za to, że przyjął do domu rewolucjonistów, którzy uciekli ze zsyłki. Za dobroć i przyzwoitość trafił do turmy! – Czyli wszystko zostało po staremu – uśmiechnął się kierownik lombardu. – Tylko że teraz zamykają za udzielenie schronienia białogwardziście. – I dobrze robią! Ten, kto jest przeciwko ludowi, powinien ponieść zasłużoną karę… Ach, ty bez brania wyszedłeś? Klim nie spierał się z nikim i tylko notował w pamięci smutne znaki czasu: rewolucja zamieniła jedną arystokrację na drugą, ale nie zniszczyła rosyjskiego despotyzmu. Przedtem mówiono z przerażaniem: „A ty co, przeciw carowi?!”, obecnie zaś: „A ty co, przeciw ludowi?!”. A jedno i drugie oznaczało: „Nie waż się targnąć na przywileje panujących urzędników”. Przy czym lud jak był pozbawiony praw, tak pozostał, a zgodnie ze średniowiecznym jeszcze chłopskim nawykiem wciąż uważał, że to on powinien służyć rządzącym, a nie rządzący jemu, cokolwiek by tam pisali na plakatach o „władzy ludowej”. Karty były jedyną słabością Piotrowicza, najzupełniej zrozumiałą. Jeśli wewnątrz wszystko kipi, powinno się złapać oddech, upuścić pary, inaczej się wybuchnie. Doskonale wiedział, jaka publika zbiera się w gospodzie Łukina, i dobrodusznie, ale zdecydowanie obiecał wszystkich postawić pod ścianą. – Ciebie prędzej załatwią – odszczekiwali się spekulanci. Piotrowicz zaciskał pięści. – Ja bym ostatnią kroplę krwi oddał, żeby tylko przybliżyć światową rewolucję. Było widać, że za jego słowami kryje się niepodważalna wiara. Piotrowicz dawno rwał się na front, ale naczalstwo nie puszczało. Nie miał go kto zastąpić na odpowiedzialnym posterunku. Tak jak obiecał, pewnego dnia do gospody wpadli czekiści. – Ten jest ze mną. – Piotrowicz wskazał Klima i wyprowadził go na zewnątrz. – Wyjeżdżam do Moskwy – powiedział, wsiadając do samochodu. – Nie będzie mnie około miesiąca, do tego czasu nie pętaj się nigdzie, jeśli chcesz żyć. Rozumiesz? Klim skinął głową. Motor zawarczał i Piotrowicz pojechał.
Ostatnie źródło dochodu zniknęło. Cóż, trzeba było „dojeść” satyra i pięknie umrzeć na deskach teatru. 3 Klim wyszedł z namiotu – ależ chłód nastał! Ściany pokrywał szron, przez noc teatr zamienił się w lodowy pałac. Klim się obejrzał – Nina też była na zewnątrz. – Pewnego dnia się nie obudzimy – powiedziała cicho. Całkiem niedaleko rozległ się odgłos rąbania i trzask łamanego drewna. Wybiegli na korytarz, spojrzeli w okno. Czerwonoarmiści rąbali słupy podpierające zadaszenie sklepu naprzeciwko. Z ulicy Niżnonowogrodzkiej wyszedł jeszcze jeden oddział z piłami i siekierami. – Wszyscy do roboty! – krzyknął do tuby dowódca. – Im więcej drewna narąbiecie, tym cieplej będzie zimą! – Chłopaki, rżnąć Jarmark! Żołnierze rozbiegli się po placu. Jedni zaczęli odrywać deski z zabitych okien, inni rąbali drzwi i wyłamywali futryny. – Trzeba uciekać – szepnął Klim. Zdążyli zabrać tylko resztki satyra. Wybiegli przez tylne wyjście i od razu wpadli na grupę młodzieży z czerwonymi kokardami na piersiach. Ale nikt nie zwrócił na nich uwagi. – Święto rewolucji uczcimy ciężką pracą! – zachęcało kierownictwo. Leciały drzazgi, kurz unosił się ku niebu. Ktoś zaczął śpiewać Dubinuszkę, melodię podchwyciły od razu dziesiątki głosów. Naprzeciw Głównego Domu Jarmarku zatrzymał się ozdobiony flagami tramwaj, z którego wysypali się robotnicy z taczkami i bosakami strażackimi. – Dawno trzeba było rozebrać Jarmark! Zbudowali tu gniazdo kapitalizmu… – A my to gniazdo w piec! Klim i Nina wsiedli do pustego wagonu.
– Towarzysz Trocki dał mi poczytać książkę o historii Imperium Rzymskiego – powiedział Klim, starając się zachować dobry humor. – Tam była opowieść o stoiku Epiktecie. Nauczał, że wszystkie rzeczy i sprawy trzeba rozdzielić na zależne i niezależne od człowieka. W pierwszym przypadku trzeba wypełniać obowiązek, cokolwiek by się działo, nie bacząc na nic. Tylko tak można zachować prawdziwą wolność, zarówno w biedzie, jak i w bogactwie. Zostaniemy stoikami? Nina powoli pokiwała głową, patrząc przed siebie. Drżała. Siedzieli na ławeczce tramwajowej, nakryci jednym płaszczem. Klim zaciskał zęby w bezsilnej złości – na siebie, na los, na to spotworniałe, gnijące od korzeni miasto. Nie potrafił sobie wyobrazić, gdzie można pójść. Spróbować odszukać Luboczkę? Ale czy ona zaraz ich nie wyda w łapy CzK? Kto zresztą wie, gdzie kuzynka teraz mieszka? Gdyby Piotrowicz nie wyjechał, Klim właśnie jego poprosiłby o pomoc. Patrzył z ukosa na Ninę, na jej posiniałe usta, starą, do niczego niepodobną suknię… Jeśli nie znajdą dzisiaj noclegu, ma gwarantowane zapalenie płuc albo nawet coś gorszego. Tramwaj zadudnił na pontonowym moście. Szara woda zdawała się gęsta, nad falami kłębił się tuman, pierwszy symptom, że niebawem rzeka pokryje się lodem. Flagi na Bożonarodzeniowej wymieniono, w witrynach ustawiono portrety przywódców – już nie ludzkich, ale słoniowych gabarytów. Stara Wieża Iwanowska była ozdobiona świerkowymi gałęziami oraz wielkim transparentem: „Chwała rocznicy wielkiej rewolucji!”. Pomyśleć tylko, że minął już cały rok… Tramwaj dotarł do Kremla. Błagowieszczeńska i Wielka Pokrowska były zamknięte. Motorniczy powiedział, że będzie szła tędy demonstracja. – Ciekawe, co też będą demonstrować i przeciw komu. Sami przeciwko sobie? – uśmiechnęła się Nina. – Przeciwko nam – odparł Klim. – Żebyśmy się bali. – W takim razie popatrzmy. Przecież artystom będzie przykro, jeśli publiczność nie pojawi się na przedstawieniu. – A jeżeli ktoś cię rozpozna? Nina popatrzyła na niego z powagą. – Daj spokój. Nie mogę się wiecznie ukrywać. 4
O dwunastej włączyły się wszystkie syreny, klaksony i dzwonki tramwajowe Niżnego Nowogrodu. Orkiestry zaczęły grać Międzynarodówkę, aeroplany rozrzucały ulotki, a potem przez Wielką Pokrowską wyruszył pochód delegatów Gubernialnego Komitetu Partii, Komitetu Wykonawczego, Rady Miejskiej i innych organizacji. Wyglądało to jak procesja, tyle że w miejsce krzyży niesiono karabiny, a zamiast ikon – transparenty. Kto jest przeciwny monopolowi zbożowemu, ten wrogiem proletariatu! Klasowy podział produktów zabije pasożytów na ciele ludu! Pozdrowienie i braterski uścisk dłoni niemieckiemu ludowi pracującemu! Za maszerującymi jechały wozy zamienione w ruchome sceny. Na jednym ustawiono klatkę z wielkim pająkiem i napisem „Kapitalizm”, na innym ogromny pojemnik na śmieci, w którym siedzieli ponurzy artyści przebrani za duchownego, horodniczego i cara (sądząc ze stroju, był to operowy Borys Godunow). Na kolejnej platformie umieszczono pręgierz z przywiązanymi do niego kukłami białogwardyjskich oficerów. Na słupie widniał napis: „Śmierć Komuczowi i przeklętym białym!”. Wokół krążyli artyści baletowi, przebrani za czerwonoarmistów. Tłum patrzył na te wspaniałości w milczeniu, tak jak ludzie w podbitym kraju spoglądają na paradę zwycięzców. Wśród ludzi krążyli agenci CzK, na wypadek, gdyby ktoś przybył na święto z niedostatecznie radosną twarzą. Uroczystość zwieńczyło spalenie kukieł oficerów i kapitalistycznego pająka. 5 Ukryta w tłumie Luboczka obserwowała Ninę i Klima. Boże mój, ależ wychudli, ależ są wyniszczeni! Niedawno do jej stołówki zaczął przychodzić kot, brudny i tak chudy, że przez szarą, przypominającą żyłkowany marmur sierść sterczały żebra. Dziki, nieufny, nie umiał się ani łasić, ani wyprosić jedzenia. Patrzył tylko od progu na deskę z krojonym mięsem. Kucharka złapała go, bo tak osłabł z głodu, że nie był w stanie przeskoczyć dość szybko przez płot. Podniosła go za skórę na karku, a kot położył uszy po sobie, zmrużył oczy. – Trzeba zabić paskudnika, bo jeszcze do mięsa się dobierze! Kobieta wzięła już kawał cegły, ale Luboczka odebrała jej zwierzę, wzięła do siebie i nakarmiła. Ale kot nadal był nieufny, syczał i machał łapą, kiedy chciała go pogłaskać. Ulokował się na szafie i chodził górą, zeskakując na podłogę, tylko kiedy musiał. Klim Rogow wyglądał teraz identycznie. A Ninę w ogóle trudno było poznać, tak zmizerniała.
Podejść do nich? Ale na pewno uciekną od niej jak od zarażonej, przecież Luboczka też się zmieniła… tyle że zupełnie inaczej. Mieszkała teraz w pałacu ojca razem ze wszystkimi swoimi mężczyznami: Sablinem, Osipem i Antonem Emiliewiczem. Ojciec wrócił do miasta na początku sierpnia. Całkiem osiwiał i wyłysiał, resztki włosów sterczały mu nad czołem, jedno ucho miał zmasakrowane i źle zrośnięte. Do Finlandii nie dotarł, bo na granicy wyciągnęli go z pociągu, odebrali pieniądze i wsadzili do aresztu. Na strwożone pytania córki odpowiadał niezgrabnymi żarcikami albo wpadał w nagłą złość i żądał, żeby go zostawić w spokoju. – Papo, wszystko się ułoży – obejmowała go Luboczka. – Dla jednego się ułoży, dla drugiego nie. – Anton Emiliewicz rozpaczał po swojej kolekcji, skonfiskowanej przez bolszewików. Z gazet Luboczka wiedziała, że czekiści rozstrzelali Jelenę, Żorę i Grigorija Kupina. – Nie prowadzimy walki z jednostkami – powiedział Osip, kiedy poprosiła go o wyjaśnienie. – Jeśli ci ludzie nie służyli nam, to znaczy, że pracowali na rzecz kontrrewolucji. – Ale wy sami nie pozwalacie takim jak oni polubić władzy radzieckiej! Skazujecie ich tylko na podstawie pochodzenia klasowego… – Nie „wy”, tylko „my” – przerwał jej ostro Osip. – Jesteś z nami, za późno się wykręcać. Luboczka wiedziała, że Osipa dręczy to, co dzieje się dookoła, ale pocieszał się słowami: „Nie można winić siebie, bo to wojna”. Kiedyś przecież zażądała, żeby zachowywał się jak mężczyzna, a nie mazał, więc tak postępował. Na początku września Luboczka spotkała na ulicy głównego lekarza, Ilję Nikołajewicza. – Sablin umiera w szpitalu, a pani nawet go nie odwiedzi? – skrzywił się pogardliwie. Znalazła Bartłomieja w okropnym stanie – leżał na podłodze w korytarzu. Postawiła ojca i Osipa przed faktem dokonanym, przywożąc Sablina na leczenie w domu. – Nie zamierzam do niego wracać – zapewniła poirytowanego Osipa. – Sablin wyzdrowieje i odejdzie. Co byś o mnie sobie pomyślał, wiedząc, że potrafię zdradzić bliskiego człowieka? – On nie jest twoim bliskim! – Nigdy nie zdradzam swoich. Ciebie też nie sprzedam, nieważne, co się stanie. Osip patrzył na nią spode łba, ale nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby ją przekonać. Bartłomiej Iwanowicz wyzdrowiał, ale nie miał dokąd pójść, jako że dom na Iljince został
zarekwirowany. Zamieszkał zatem w dawnej bibliotece Antona Emiliewicza. Luboczka zdawała sobie sprawę, że nie jest jeszcze obojętna Sablinowi. Uznał, że skoro go ratowała, nie wszystko jeszcze stracone. Był nieśmiały i niezręczny w swoich próbach zachowywania się jak szarmancki kawaler, a ją to wzruszało. W głębi duszy nie chciała, żeby doktor odszedł. Osip co i raz wyjeżdżał w delegacje, czasem nie gościł w domu nawet parę tygodni, a wtedy Luboczka spędzała wieczory z Sablinem. Po chorobie Bartłomiej Iwanowicz został ostatecznie uznany za niezdolnego do służby wojskowej, znów zaczął pracować na oddziale chirurgii Szpitala Martynowskiego. Jak dawniej zachwycał Luboczkę wykształceniem i wielkim rozumem. Można było z nim porozmawiać na tematy zupełnie obce Osipowi: o historii, nauce i kulturze, a tego bardzo jej brakowało. W pewnym momencie nagle zrozumiała, że potrzebni są jej obaj – i towarzysz Drugow, i pan Sablin. Robiła wszystko, żeby jak najrzadziej przebywali w swoim towarzystwie, bo kiedy znajdowali się obaj w jednym pomieszczeniu, zaczynali bardzo niebezpieczną grę. – Osipie Piotrowiczu, słyszeliście, że kierownictwo kremlowskie wprowadziło powszechny obowiązek pracy? – mówił Sablin. – Teraz, oprócz zwykłej pracy, ludzie powinni rozładowywać wagony. A ja się zastanawiałem, dlaczego ostatnimi czasy zaczęto nas nazywać „siłą niewolniczą”… Osip spochmurniał. – A jak, waszym zdaniem, mamy sobie radzić z rozładunkiem? Staramy się ze wszystkich sił… Mamy bezpłatny transport… – I tramwaje prawie wcale nie jeżdżą. – Zostały anulowane komunalne płatności… – Z usług komunalnych została w ogóle tylko elektryczność. A tak przy okazji, mówiono mi, że komisariat wojskowy kazał policzyć wszystkie maszyny do szycia w mieście… – Musimy produkować umundurowanie! – wściekał się Osip, słysząc sarkazm w głosie rozmówcy. – Towarzyszu Drugow, na Boga, przecież to wstyd nie wiedzieć prostych prawd. Kiedy tylko cokolwiek zaczynacie liczyć, momentalnie znika. – Sablin zaglądał w oczy Osipa. – Nie odmówcie małej przysługi, postawcie do raportu komisję zdrowia, która zwyczajnie nie daje nam pracować. Tylko proszę wezwać jej członków w pełnym składzie, żeby nawet wspomnienie po nich w naszym szpitalu nie zostało! W takich chwilach Luboczce się zdawało, że Osip skoczy do Sablina z pięściami, ale on tylko robił się purpurowy i szedł do swojego pokoju. – Och, jaki z niego wrażliwy obywatel – kręcił głową doktor. – Dajże mu kropli walerianowych, bo wreszcie dostanie ataku serca.
– Przestań się nad nim znęcać! – błagała Luboczka, ale Sablin był nieugięty. – To jedyna przyjemność w mojej podłej egzystencji. Anton Emiliewicz słuchał ich przepychanek i wzdychał: – Doigrasz się wreszcie, córeczko… 6 Przez rok władzy sowieckiej na całe miasto rozciągnęły się niewidoczne, ale mocne nici, wiążące ze sobą posiadaczy „dóbr”. Ciągnęły się od Gubernialnego Komitetu Wykonawczego, zajmującego budynki Zgromadzenia Szlacheckiego, i obejmowały wszystkie dziedziny życia – od dopiero co założonego uniwersytetu po szewców i dentystów. Towary pierwszej potrzeby rozdzielano przez związki konsumpcyjne, ale towary deficytowe nigdy nie wychodziły poza „krąg wtajemniczonych”. Gumowe kalosze, futrzane ubiory, żelazo dachowe, masło śmietankowe i wszelkie inne dobra szły w ręce jedynie przedstawicieli władzy. Przy wydawaniu specjalnym nie obowiązywały kartki, w ogóle nie wciągano towarów do ewidencji. Ci, którzy chcieli i umieli żyć, dawno porzucili niebezpieczną spekulację i wstąpili na państwową służbę, gdzie mogli dostać towar, kontakty i ważne zaświadczenia – wszystko to, co było warte więcej niż pieniądze. Luboczka ustawiła sprawy tak, żeby jej bliskich nie posyłano na roboty publiczne i nie wzywano do samoobrony. Dzięki jej staraniom Sablin otrzymał stanowisko kierownika oddziału chirurgicznego, Anton Emiliewicz zaś został odpowiedzialnym sekretarzem w gazecie „Niżnonowogrodzka Komuna”. Ludzie, z którymi Luboczka się spotykała, w ten czy inny sposób umieli się przystosować do nowych warunków, co świadczyło o ich rozumie oraz roztropności. I oto przed nią stał Klim Rogow, którym się niegdyś zachwycała. Został jednak przy Ninie w Rosji, ale jednocześnie osiadł na samym dnie. Przyjaciółce dostał się chudy, brodaty żebrak o zaszczutym spojrzeniu. I co, była zadowolona? Mieli teraz jeden płaszcz na dwoje. Klim się obejrzał, jakby poczuł na sobie wzrok Luboczki, spojrzał na nią zdumiony. Kobieta natychmiast podeszła do nich. – Chodźcie ze mną – powiedziała, rozumiejąc, że tutaj nie rozmowy potrzeba, ale ratunku. Rozdział 31 Umiejętność życia 1
W związku ze świętem Sablin miał wolne. Po raz pierwszy od długiego czasu został sam w pałacyku. Były teść wybrał się na Kreml wysłuchać uroczystego koncertu, jego zastępca do spraw obowiązków małżeńskich wyjechał w delegację do Moskwy, a Luboczka poszła popatrzeć na demonstrację. Człowiek przyzwyczajony do pospiesznego trybu życia nie bardzo wie, co począć z wolnym czasem. Bartłomiej Iwanowicz postanowił iść na spacer. Włożył płaszcz, wziął laskę i wyszedł. Przez dwadzieścia minut nie spotkał żywej duszy, ulica zdawała się wymarła, domy opustoszałe, z topoli już opadły liście… Jak przy epidemii dżumy. Podobieństwo było zadziwiające: bakterie choroby rozprzestrzeniają się tak samo jak chorobliwe idee – przez kontakt z zarażonym, jedno i drugie jest nieuleczalne, jeśli się nie zapobiegnie na czas. W czternastym wieku w czasie epidemii czarnej śmierci wymarła połowa populacji Europy, wsie opustoszały, wszelkie wartości upadły, jedno za drugim wybuchały antychrześcijańskie powstania. Historia się powtarzała. Tak jak wtedy, obecnie też nikt nie potrafił określić przyczyny choroby, dlatego winne były a to demony, a to cudzoziemcy. W Niżnym Nowogrodzie w każdej kuchni wyliczali, kto w sownarkomie ma rodzinę żydowską, a kto kurlandzką. Powszechnym sposobem ratunku stało się picie zacieru dla rozgrzania żołądka i odstanie swojego na „mszy” ludowej, chociaż było to zupełnie pozbawione sensu. Co więcej, podczas spotkań modlitewnych (czy raczej wieców) zaraza rozprzestrzeniała się jeszcze szybciej. Ale nie bywa zła bez odrobiny dobra. Po dżumie liczba ludzi w Europie Zachodniej zmniejszyła się i zaczęło brakować rąk do pracy. Królowie wydawali edykty, żeby chłopi nie śmieli uciekać od feudałów, ale oni i tak uciekali, jeśli hrabia w sąsiedztwie lepiej płacił. Nawet ostatni parobek czuł swoją wartość. Może właśnie wtedy zaistniała różnica między zachodnim a wschodnim sposobem myślenia? Przez to, że w Europie Wschodniej wsie znajdowały się o wiele dalej od siebie, a handel nie był tak rozwinięty, skutki zarazy okazały się mniej katastrofalne. W efekcie przeludnienie i niedobór urodzajnych ziem sprawiły, że pańszczyzna przybrała ekstremalne formy. Przez pięćset lat dla zachodniego Europejczyka prawa własności stały się naturalne jak oddychanie, a w Rosji walka o wolność obróciła się przeciw wolnym. Bolszewizm był tylko nosicielem wrogości, jak pchły stają się nosicielami pałeczki dżumy. Człowiek się zaraża i po nim: przychodzą halucynacje, gorączka i pragnienie wycięcia z ciała chorobowych czyraków, choćby miało się po tym zrobić jeszcze gorzej. Bartłomiej Iwanowicz sam się zaraził nienawiścią. Cóż można czuć do tych, którzy dobijali Rosję tak, jak się dobija rannego? Do Trockiego, który bez wahania podpisywał wyroki śmierci przeciwko swoim? Do Osipa Drugowa, który odebrał Sablinowi żonę? Do samej Luboczki? Żora Kupin napisał wiersz o towarzyszu Drugowie: Pół miał królestwa, pół żony,
Pół konia zdobył na obiad. Liczenie poznał dość dobrze – By dzielić i odejmować. Choć go na froncie ranili, Do władzy iść był gotowy, Lekarz nie umiał, niestety, Całkiem naprawić mu głowy. Tacy jak Żora giną pierwsi. Są zbyt pryncypialni, zbyt widoczni… Jak wybaczyć jego zabójcom? Przecież czekiści eksterminowali całe pokolenie młodzieży, która w innym czasie stanowiłaby kwiat narodu! A to właśnie ci zaangażowani, zdolni chłopcy z płonącymi oczami, którzy przyszli na ten świat, aby zmieniać go na lepsze. Właśnie oni wstępowali na ochotnika do Białej Armii, właśnie oni dokonywali bohaterskich czynów w imię idei. Kto po nich przyjdzie? Tak samo zapaleni młodzieńcy z robotniczych przedmieść i biedoty wiejskiej. Ale ci biali chłopcy mieli za sobą kulturę i wiedzę przodków, a młodzi komuniści muszą się uczyć wszystkiego od początku, tak gdzieś od czternastego wieku. Osip pochodził właśnie z takiego środowiska. Towarzysz Drugow uważał, że skoro Sablin nie wyzwał go na walkę, musi to świadczyć o braku kręgosłupa. – Jeśli wszawa inteligencja nie potrafi się ująć za sobą, to niepotrzebnie w ogóle zużywa powietrze! Sablin się uśmiechał. – Wy sami garniecie się do nauki, czyli chcecie być tacy jak my. Przecież wiedza daje nie tylko umiejętność rozumnego postępowania, ale też ogromną satysfakcję. Im więcej jej w siebie wtłoczycie, tym więcej będziecie mieli wątpliwości i tym bliżej wam będzie do „wszawych inteligentów”. – Nie ma mowy! – Osip zaciskał pięści. – Chociaż może nie mam racji – zgadzał się doktor. – Was się już nie odmieni. Ale kiedy wasz syn podrośnie, oddacie go do dobrej szkoły, może pójdzie na uniwersytet, a potem z pewnością przejdzie do naszego obozu. Osip się wściekał, nazywał lekarza „niedorżniętym burżujem”, ale w jego ostrym sprzeciwie Sablin dostrzegał niepewność. Osip nie mógł nie widzieć, że rewolucja zupełnie zwyrodniała. Ci, którzy rok wcześniej krzyczeli o sprawiedliwości społecznej, dzisiaj chętnie pobierali towar pierwszej kategorii wraz z partyjnymi dodatkami. W tym gronie znajdował się sam Osip. Luboczka go przekonała, że przy takiej odpowiedzialnej i nerwowej pracy nie można się źle odżywiać, bo organizm nie wytrzyma. Sablin nie zamierzał wyzywać towarzysza Drugowa na pojedynek. On sam dostatecznie się karał.
Wszyscy go wykorzystywali, a im wyżej się wspinał po szczeblach kariery, tym więcej pojawiało się przy nim „przyjaciół”, tym bardziej natarczywe stawały się prośby i tym mniej miał czasu na ważne sprawy. Luboczka kilka razy zastała Osipa w towarzystwie Mariszy, kiedy rozpijali we dwoje małą zieloną butelkę. – A wy co, pijaństwo urządzacie? Osip milczał, a Marisza się tłumaczyła: – Ząb rozbolał, trzeba przepłukać wódką. – Powiedz Antonowi Emiliewiczowi, znajdzie ci doktora. – Oj, nie! Do naczelnika nie pójdę. – Kiedy zakazano słowa „pan”, Marisza zaczęła nazywać gospodarzy naczelnikami. Po kłótni z Osipem Luboczka szła do Sablina, żeby podzielić się z nim obawami. – Według mnie Marisza się rozpija – mówiła, ale myślała o Drugowie. Bartłomiej Iwanowicz wsłuchiwał się w śpiew na dwa głosy, dochodzący z kuchni. Marisza i Osip śpiewali w skupieniu, jakby odbywali karę. – Powinieneś na nich wpłynąć! – mówiła Luboczka. – Przecież tak można się zabić! Sablin nie patrzył na nią. – Jeśli człowiek chce umrzeć, nikt mu nie przeszkodzi. Powinnaś to rozumieć najlepiej. W odróżnieniu od innych, Luboczka nienawidziła nie innych ludzi, ale siebie. Sablin dziwił się, że nie dostrzegł tego wcześniej. Starała się zgromadzić jak najwięcej ludzi, rzeczy, możliwości, żeby wejść na tę górę i stać się chociaż odrobinę ważniejsza. Mało jej było miłości Sablina, dlatego nie wierzyła w nią. Tragiczne jest takie rozdwojenie: myśleć uporczywie o wielkich uczuciach, ale w głębi duszy uważać się za niegodną ich. I prowadzić się tak, jakby się taką było. Jak przetrwać epidemię dżumy? Niektórzy zyskują odporność i albo nie zarażają się wcale, albo lekko przechodzą chorobę. To właśnie na nich spoczywa obowiązek odbudowywania wszystkiego po zniknięciu plagi, a taka praca może trwać nawet lata. Zapewne bolszewicka dżuma również przyniesie jakieś pozytywne skutki. Ludzkość należy rozpatrywać jak ciało, a poszczególnych ludzi jako komórki. Te, które chorują, organizm odrzuca, żeby pozostałe mogły funkcjonować i się rozwijać. Jednym ze skutków czarnej śmierci była epoka odrodzenia. Kiedy okazało się, że modlitwy nie są skuteczne, a pokuta nie działa leczniczo, ludzie zaczęli się interesować, jak zbudowany jest świat, i stopniowo, krok za krokiem, przez kilka wieków nie tylko wskrzesili osiągnięcia antyczne, ale je prześcignęli.
Szkoda tylko, że w historycznej skali los jednostki znaczy nie więcej niż los komórki, rozwijającej się gdzieś w okolicach kości ogonowej – wyląduje na podłodze, kiedy organizm się podrapie. Zza węgła wyszło ich troje – mężczyzna i dwie kobiety. Sablin skamieniał. To Luboczka i… nie wierzył własnym oczom… Klim? Nina? Pokuśtykał im naprzeciw. – Żyjecie?! Boże drogi, co za radość! Co się z wami działo? Luboczka rozejrzała się na boki. – Chodźcie do domu. Bartłomieju, nie mają się gdzie podziać, więc zamieszkają z nami. Ja wszystko załatwię. 2 – Pielmieni powinny być takie, jakie robią w guberni permskiej – mówiła Luboczka, rozkładając jedzenie na talerzach. – Wielkości włoskich orzechów, z cieniutkim jak płótno ciastem i nadzieniem wieprzowo-wołowym. Zaprawiamy wszystko śmietaną z cebulą posiekaną tak, żeby powstała jednolita masa. Gotować należy pielmieni w gorącym bulionie, a potem polewać czerwonym octem i posypać pieprzem oraz pietruszką. Ciepło i sytość, spokój i wygoda. Nina siedziała na kanapie z dłońmi pod kolanami. Wstydziła się, że w skórę wokół paznokci wżarł się jej brud. Dostatek otaczający Luboczkę oburzał, ale jej dobroć obezwładniała. – Chodźcie, pokażę wam pokój – powiedziała, prowadząc Ninę i Klima do maleńkiej, obitej drewnem izdebki nad gankiem. – Dawniej papa miał tu coś w rodzaju składziku. – Twój ojciec nie będzie miał za złe, że tam zamieszkamy? – spytał Klim, kiedy Luboczka opowiedziała, co się stało z Antonem Emiliewiczem. – Ale co też ci do głowy przychodzi! Przecież jesteś jego krewnym! – A co powie twój nowy mąż? – Nic. – Wszystkich ich wzięłaś pod pantofel? Luboczka przewróciła oczami. – Och, ty niepoprawny!
3 Niegdyś Nina nie miała bliższej przyjaciółki, a teraz Luboczka robiła to, co powinno się robić dla kochanych ludzi – dzieliła się jedzeniem i mieszkaniem… Kiedy Klim się mył, razem wstawiały zimowe ramy i zaklejały szczeliny papierem. A jednak Nina nie potrafiła nic poradzić na to, że nie czuła wdzięczności dla Luboczki. A ta opowiadała, że przez lato nasuszyła całe naręcza ziół, od dziurawca po liście borówki. W piwnicy stały kadzie z kwaszonymi jabłkami, solonymi pomidorami i ogórkami. – Taki tam zapach, że w głowie się kręci – chwaliła się Luboczka. – Zimą będziemy żyć jak królowie. Nina uśmiechała się z wysiłkiem i starannie dobierała słowa, odpowiadając na pytania. Skąd w niej taka nieufność? Przecież Luboczka nie dawała im najmniejszego powodu do podejrzeń. A jednak Nina czuła się jak Małgosia, która w znanej bajce trafiła do Baby-Jagi. Ta ją karmi, parzy w łaźni i tylko czeka, żeby zjeść. Problem polegał na tym, że Luboczka mogła ich zdradzić, tak jak już zdradziła Sablina i wszystko w ogóle. Gospodyni przyniosła poduszki i pościel. – Jak będziecie spać? Razem? Nina przytaknęła. – Jak jest z tobą i Osipem? – nie wytrzymała, żeby nie zapytać. Luboczka odłożyła powłoczkę, spojrzała poważnie: – Miłość. Okrutna. Do szpiku kości. – A co z Sablinem? – Jego też bardzo kocham. Każdego po swojemu. – Ale jak to? Nina spróbowała sobie wyobrazić, że Klim mógłby kochać dwie kobiety: jedną mądrą, a drugą piękną. Boże… Luboczka patrzyła uważnie na dawną przyjaciółkę. – Kiedyś to zrozumiesz. Dobrze cię znam. Dla ciebie ważny jest komfort, wygoda, pieniądze wreszcie. A Klim nie zdoła ci tego ofiarować, więc.. – To nie jego wina, że zdarzyła się rewolucja – przerwała jej Nina.
Luboczka się roześmiała. – Ja nie o tym. Klim jest próżny, wystarczy mu pochwała, aby był szczęśliwy. Pieniądze i władza są mu obojętne, ma tak od dziecka. Nigdy nie da rady się wzbogacić, po prostu nie umie i nie chce się uczyć. Przypomnij sobie, jak prowadził własne sprawy. Przyjechał dwa i pół miesiąca przed przewrotem, przez ten czas mógł odzyskać spadek i wywieźć pieniądze z Rosji. Wszystko stracił. Nina poczuła się obrażona. – Ja go kocham! – I bardzo dobrze. Jest ci drogi, ale kiedyś zrozumiesz, że to za mało. Nie sprzeciwiaj się, udawaj, że wszystko jest dobrze – uspokajała siebie Nina. – Prędzej czy później wojna się skończy – ciągnęła Luboczka – i silni ludzie znajdą się, tak czy inaczej, na wozie. A teraz pomyśl, gdzie znajdziesz się razem z Klimem. – Jesteśmy silni. – W to nikt nie wątpi. Może nie będziecie żebrać, lecz nic ponadto. Mówię tak, nie żeby cię obrazić, ale żebyś zrozumiała, czym jest życie. To skomplikowana rzecz, nie ma w nim tylko dobra i zła. Klim wrócił z łazienki ogolony, w czystej koszuli i spodniach otrzymanych od Luboczki. – No, teraz jesteś podobny do człowieka! – ucieszyła się. Odpowiedział uśmiechem. – Może się wydawać, że do szczęścia wystarczy gorąca woda i kawałek mydła. Luboczka podała Ninie złożony ręcznik i jedną ze swoich sukni. – Teraz ty. Lustro w łazience było zaparowane. Nina przeciągnęła po nim dłonią i długo patrzyła na swoje odbicie. Luboczka – chcąc albo nie chcąc – dotknęła bolącego miejsca. Strach przed przyszłością dręczył Ninę i w Swijażsku, i kiedy mieszkali w teatrze. Czyżby życie nigdy nie miało wrócić w prawidłowe koleiny? Jeśli zwyciężą czerwoni, jedynym sposobem na jakąkolwiek dobrą egzystencję będzie pójść na służbę do tych, którzy zamordowali jej brata. A jeśli to biali będą górą, Klim i tak nie zobaczy swoich pieniędzy. Wątpliwe też, czy coś zostanie po zakładzie w Osinkach i domach zarekwirowanych do celów państwowych. Nie dadzą też wizy argentyńskiej… Co robić? Gdzie żyć? Czy warto żywić nadzieję? Lustro znów się zamgliło.
Planowanie przyszłości to przywilej bogatych, którzy mogą decydować, gdzie znajdą się jutro. 4 Powrócił Anton Emiliewicz. – Boże, zmiłuj się! Klim, gdzie się podziewałeś?! Rogow opowiedział, co się zdarzyło. – To znaczy, że Nina nie ma dokumentów? – spytał w zadumie ojciec Luboczki. – To się da załatwić. Idźcie do Miejskiego Komitetu Wykonawczego i powiedzcie, że papiery skradziono w tramwaju. Tylko inne nazwisko podajcie, żeby uniknąć niepotrzebnych dociekań. A kiedy zapytają o miejsce urodzenia, trzeba powiedzieć, że Nina pochodzi z Kijowa, bo tam archiwum spłonęło jeszcze w czasie rewolucji lutowej. Wydadzą wam czasowe zaświadczenia, a zanim sprawdzą, co i jak, dwa lata miną. – Takie to proste? – zdumiał się Klim. – A ty myślisz, że w naszych kancelariach siedzą wielcy mędrcy? Tam pracują zwykłe kobieciny, dla których najważniejsze to nie stracić pracy. Dlatego wszystko robią zgodnie z instrukcjami, które piszą inne kobieciny, wcale nie lepsze od pierwszych. 5 Nina z Klimem leżeli – mój ty Boże! – w czystej pościeli, w dobrze ogrzanym pokoju. Nie mogli zasnąć, zbyt niewiarygodna była ta cudowna przemiana. Oboje męczyły pytania, na które nie było odpowiedzi. Jak po powrocie zareaguje Osip na nowych sąsiadów? Skąd wziąć pieniądze? Jak długo można objadać Luboczkę? I najważniejsze: co robić dalej? Klim znalazł pod kołdrą rękę Niny, włożył swoje palce między jej. – Z nami będzie wszystko dobrze. Dom, dzieci… Obiecuję… Uśmiechnęła się gorzko. W innym czasie i w innym miejscu ludzie oczekują szczęścia. Od „wszystko będzie dobrze” dzieli ich tylko czas. A Ninę i Klima dzieliła jeszcze przestrzeń. W ich rodzinnym mieście nie istniały już szczęśliwe domy, a dzieci z wielkim prawdopodobieństwem czekała śmierć. – Pogadałem z Bartłomiejem Iwanowiczem – powiedział Klim. – Wiosną uciekniemy od bolszewików. – Sablin też ma wszystkiego dosyć? – Powiada, że tęskni za uprzejmymi dozorcami… Nie wyobrażam sobie, jak może żyć w tym piekle. Luboczka wysysa z niego wszystkie siły, wiesz, jak to ona potrafi. A on nie ma się gdzie podziać.
– Tak jak my. Klim uniósł się na łokciu i długo patrzył na ukochaną. – Wyjdziesz za mnie? Kiwnęła głową. – Kiedy tylko dostaniemy nowe dokumenty… Ale zostawię sobie panieńskie nazwisko, dobrze? – Dlaczego? – Żeby tobie było łatwiej przeżyć, jeśli mnie aresztują. 6 Pobrali się w cerkwi Gieorgijewskiej, najpiękniejszej w całym mieście: lekkiej, koronkowej, stojącej nad samym urwiskiem nadwołżańskim. Luboczka patrzyła na Klima, na Ninę, wystrojoną w jej suknię… Czuła gorzką czułość – mimo wszystko, kochała ich oboje. Klim także się jej podporządkował, uznał jej przywództwo. Kto by pomyślał, że jej dziecięce marzenie spełni się w takich okolicznościach! Teraz już nie zadzierał nosa przy Luboczce, zwracał się do niej z szacunkiem tak ostentacyjnym, że nieraz robiło jej się nieswojo i zastanawiała się, czy nie drwi z niej. Ale jakżeby mógł drwić, skoro całkowicie od niej zależał! Niny było jej po prostu żal. Przez rok zmieniła się zupełnie, nie tylko zewnętrznie, ale też duchowo. Całkiem niedawno była elegancką, energiczną młodą kobietą, a teraz Luboczka miała przed sobą ponurego podrostka, gotowego w każdej chwili rzucić kamieniem w tego, kto go obrazi. Nina we wszystkim dostrzegała oznaki nienawiści i nie wierzyła nikomu oprócz swojego starszego towarzysza, dzielącego z nią nędzę i chleb. Była mu oddana i nie dopuszczała myśli o tym, że on ją ciągnie w dół, że gdyby oddała się w lepsze ręce, nie musiałaby się ukrywać i głodować. Ale o czym tu myśleć… – Sługa Boży Kliment poślubia służkę Bożą Ninę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen… Przepadną oboje jak nic. Po wyjściu z cerkwi udali się do sutereny, do sowieckiego urzędu po dokument z pieczęcią. Republika radziecka uznawała tylko śluby cywilne. – Postanowiliśmy z papą zrobić wam prezent ślubny – powiedziała Luboczka do Klima. – On umieści cię w gazecie, a tu są kartki i legitymacja z prawem do obiadów w Domu Dziennikarza. – Co muszę zrobić? – spytał.
– Napisz coś na próbę. – Coś w rodzaju „gorącego apelu”? – Właśnie. Tylko się szczególnie nie wymądrzaj. Teraz od dziennikarza nie wymaga się zwiększania sprzedaży gazety, trzeba jedynie podobać się Gubernialnemu Komitetowi Wykonawczemu. Po długich namysłach, redagowaniu i wielu poprawkach, Klim przyniósł Luboczce artykuł. – Jest tak, jak trzeba: zupełna niedorzeczność, słowo „świetlany” trzy razy w jednym akapicie, „towarzysz” cztery razy, „niech żyje” pięć. Wykrzykników dziewięć sztuk. Towarzyszki robotnice! Rosyjska kobieto, najbardziej wolna kobieto na świecie, twoje prawa są takie same jak mężczyzn, masz prawo sama ustalać swoje prawa, iść ręka w rękę z towarzyszem mężczyzną. Ale towarzyszki! Wciąż jeszcze tkwimy w okowach konwenansów, nie wiemy, z której strony podejść do nowego życia. Nie wiemy, jak rozpocząć naszą pracę twórczą, jak się dogadać. Tak, towarzyszki, zbierzmy się na nasze pierwsze wiece jak jedna rodzina, wtedy łatwiej się wypowiemy. Niech żyje świetlana Komuna! Naprzód do walki o świetlaną przyszłość, za nowe pokolenia! Niech żyje nasz wielki nauczyciel Lenin! Niech żyją sławni bojownicy, niech żyje sławna Armia Czerwona, wykarmiona piersią proletariuszek! Wieczna pamięć o naszych świetlanych poległych siłaczach, którzy oddali dusze za lepszą przyszłość! Wiedzcie rodacy, że jesteśmy z wami! Są nas miliony, a będą następne. Niestraszne nam groźby całego świata, bo na nim żyją takie same proletariuszki. Niech żyje światowa rewolucja! – Bardzo ładnie – pochwaliła Luboczka. – Jak nic wezmą cię na asystenta. Rozdział 32
Radziecki dziennikarz 1
El cuaderno negro Znaki czasu: Wrona upuściła w Zaułku Gruzińskim kawałek kiełbasy i już kolejny dzień pod oknami naszej redakcji siedzi cała wataha wyrostków, czekając na powtórzenie cudu. Jarmark już nie istnieje. Porąbali go na drwa. Przetrwał równo sto lat, niewiele jak na jeden z cudów świata. Zostałem sowieckim sługusem i teraz mam prawo do klasowego przydziału trzeciej kategorii, składającego się z dziesięciu funtów zgniłych kartofli miesięcznie, które otrzymam z barki „Fryderyk Engels”, kiedy zawinie do portu w następnym tygodniu. Przy czym, jeśli Oka zamarznie, „Fryderyk” dostarczy moje ziemniaki komuś innemu. „Niżnonowogrodzka Komuna” wychodzi w niewielkim nakładzie od dwóch do sześciu tysięcy egzemplarzy, zależnie od przydziału papieru. Oficjalnie prowadzi ten organ Aleksandra Sawieliewa, niebywale zasłużona dama, która brała udział w przewrocie październikowym. Wszyscy o niej mówią, ale nikt nie widuje, jako że towarzyszka główny redaktor nie schodzi z kremlowskiego Olimpu. Sprawami gazety zajmuje się więc sekretarz odpowiedzialny, Anton Emiliewicz Szuster. Trudno tę naszą pracę nazwać dziennikarską. Prawie wszystko, o czym należałoby pisać, stanowi tajemnicę państwową, zatem ograniczamy się do publikacji dekretów, odezw i miażdżącej krytyki burżuazji. Wszystkie wiadomości przychodzą z Piotrogrodu telegraficznie już gotowe. Zdarzają się jednak, oprócz wykrzyknikowego blichtru, także listy robotników i chłopów. Wszystkich jako tako gramotnych aktywistów bolszewicy z miejsca zabierają do roboty partyjnej, więc miejscowymi korespondentami zostają ci, którzy gorzej znają alfabet. Listy ludu pracującego są całkowicie na mojej głowie. Mam obowiązek je redagować, a jeśli nie ma odpowiedniego materiału, pisać samodzielnie. Na przykład ogłoszono konkurs na najlepsze opowiadanie. Sam napisałem dziesięć tekstów, sam wybrałem zwycięzcę, sam sobie przyznałem nagrodę – prenumeratę „Niżnonowogrodzkiej Komuny”. W Niemczech i Austro-Węgrzech odbywają się przewroty państwowe, anulowano pokój brzeski, ententa wygrała wojnę. Światowa rewolucja rozpoczęła się, zwycięstwo socjalizmu jest już bliskie – głosił artykuł wstępny. – Nie jesteśmy sami, trwa przy nas niemiecka armia i niemiecki proletariat. Ostatni imperator w Europie został obalony, teraz kolej na królów i prezydentów! Wujaszek Anton, zatwierdzając wstępniak, płakał. Przez wszystkie te miesiące wierzył, że Niemcy ruszą w głąb Rosji i pokonają bolszewików.
– Może zaatakuje nas chociaż ententa? – wzdychał. – Co prawda, gdyby chciała, dawno by to zrobiła… Toż to tylko śmiech. Wysadzili w portowych miastach małe oddziałki i udają, że walczą. A Czesi w ogóle wyjechali do domu. Kto jednak wie, czym wszystko się skończy? Kołczak na wschodzie odnosi sukcesy, a generał Krasnow na południu… Zrobiłem wielkie oczy: „Być nie może!”, a wujaszek Anton w szczegółach opowiedział mi i pokazał na mapie, jakie wsie i miasta zostały zajęte przez białych. To nie były żadne brednie, które docierają do ludzi za pośrednictwem gazet, lecz najświeższe nowiny prosto ze sztabów. Wedle prawa, takie informacje mogą otrzymywać tylko wyżsi urzędnicy i naczelni redaktorzy, którym przysyłano ściśle zarachowane biuletyny. Ale ponieważ naszej madame Sawieliewy nigdy nie ma, czytuje te streszczenia w jej imieniu wujaszek Anton i od czasu do czasu dzieli się ze mną wnioskami. A mnie jak powietrze potrzebne są dokładne wiadomości o sytuacji na froncie, bowiem spisek w naszym pałacyku nabiera tempa – postanowiliśmy jak najszybciej uciec z Sowdepii. Z początku myślałem, żeby zabrać Antona Emiliewicza. Ale im dłużej z nim obcuję, tym bardziej się cieszę, że nic mu nie powiedziałem. Przymyka oczy na to, że jego córka ma dwóch mężów. Nie chce wchodzić w konflikt ani z jednym, ani z drugim, gdyż obaj są mu przydatni. – To nie moja sprawa radzić innym – powiada. Przy tym, jeśli jakaś dziewczyna przyśle do gazety list „Szanowny towarzyszu Szuster, powiedzcie, co mam robić, bo się zabiję”, wujaszek Anton odpisuje soczyście na pięciu stronach, z rekomendacjami i uroczystymi życzeniami. Gotów byłby własną książkę dołączyć do listu. Okazało się bowiem, że pisze on powieści. Do czasu rewolucji coś tam wydawał, ale bez sukcesów, gdyż „do wielkiej literatury nie można się przebić, wszystkie miejsca zajęte, wszędzie tylko twoi-moi, ci, którzy osobiście znają Maksyma Gorkiego”. Wujaszkowi zdarzyło się spotykać go w Piotrogrodzie i opowiada o tym każdemu, kogo spotka: – W jego obliczu robię się jakiś głupi, mały, mówię nie to, co trzeba… A on zachowuje się jak prosty człowiek. Siedzi dokładnie jak ty. Plamę ma na spodniach, łupież… O plamie nigdy nie zapomina, podobnie jak o tym, że Gorki „w ostatnim czasie miał załamanie”. Po przemowie wujaszek Anton zdecydowanym krokiem podchodzi do okna, staje bokiem i ciągnąc się za brodę, deklamuje fragmenty swojej powieści, którą zna właściwie na pamięć. Tematy zawsze są te same – rycerstwo i służba Pięknej Pani. Kiedy wchodzi sekretarka Marusia, zaczyna się awantura. – Głupia! Gdzie się wpychasz? – krzyczy „rycerz”. – Nie widzisz, że jesteśmy zajęci?! Zwalniam cię, możesz jutro nie przychodzić!
Marusia zaczyna płakać, a wtedy Anton Emiliewicz przypomina sobie o cnocie miłosierdzia. – Dobrze już, przecież cię nie wyrzucę… Ech, żadnego poszanowania dla sztuki! Te dziewuchy tylko by chciały jak najszybciej wyjść z pracy! Nie pamiętam go takim. Albo go zmienili w bolszewickiej turmie, albo z potrzebnymi ludźmi postępuje niczym szlachetny hidalgo, zaś dla niepotrzebnych nie chce mu się starać. Moje akcje runęły, więc przy mnie może sobie pozwolić na odprężenie. A Marusi w ogóle nie uważa za człowieka. Bardzo cierpi, ale nie dają mu stać się poczytnym autorem. Nie dociera do niego, że nie można się takim stać, takim można tylko być – od młodości do grobu, w wieku osiemnastu lat robić to, co po czterdziestce doprowadzi człowieka do celu. Nikt nie budzi się nagle wielkim pisarzem, chirurgiem czy muzykiem – za każdym „błyskawicznym” sukcesem stoją lata ciężkiej pracy. Sukces właśnie na tym polega: trzeba zacząć wcześnie, mylić się, padać, wstawać i nie bacząc na nic, robić krok, jeszcze jeden i jeszcze. A jeśli zawsze znajdujesz sobie winnego – Gorkiego czy taką Marusię – roztrwonisz życie na poszukiwaniach krzywdzicieli i na tym poprzestaniesz. W naszym pałacyku trwa niewidoczna, cicha wojna religijna. Rozdźwięki między sektami są na tyle duże, że zawarcie pokoju wydaje się absolutnie niemożliwe. Mamy wielkiego reformatora Osipa (czasowo nieobecny). Luboczka i jej ojciec należą do zakonu przystosowujących się, którzy może w nic nie wierzą, ale sprawnie biją pokłony w odpowiednim kierunku, dzięki czemu otrzymują nadania. My z Niną i Sablinem jesteśmy starowiercami: twardo trzymamy się dawnych zasad. Jeśli nie wolno nam służyć wybranym ideałom, uciekamy na koniec świata, dokądkolwiek, byle dalej od bezbożników. Broń Boże, nie spieramy się z oficjalną religią, nawet udajemy, że jesteśmy gotowi odejść od dotychczasowych błędów, ale nocami, kiedy w domu zapada cisza, spotykamy się potajemnie, żeby praktykować wolność słowa i zgromadzeń. Luboczka z uporem próbuje przeciągnąć nas do swojej sekty, kusząc przydziałami w obecnym czasie i ocaleniem w przyszłości. Jako zaliczkę zaproponowała Ninie pracę pomywaczki w stołówce. To bardzo prestiżowe miejsce: po pierwsze, blisko prowiantów, a po drugie, kuchennego ciepła. Moja dumna żona pośmiała się, popłakała i wyraziła zgodę, jako że potrzebujemy pieniędzy na ucieczkę. A moja tęsknota do Argentyny przerodziła się w prawdziwą manię. Idę do redakcji i na tyle pogrążam się we wspomnieniach, że zdaje mi się, jakbym czuł na twarzy świeży wiatr z Rio de la Plata, „srebrnej rzeki”, i słyszał hiszpańską mowę z ostrym włoskim akcentem – z niczym nieporównany język Buenos Aires. Nawet kiedy dziewczęta opowiadają sobie, jak można przyrządzić twardą koninę, wspominam przepis pewnego gaucho, który mówił, że trzeba włożyć kawałek mięsa pod siodło i pogalopować. Czasem kątem oka dostrzegam, że ktoś gestykuluje całkiem jak Argentyńczyk. Oczywiście to bzdura, lecz bardzo dobrze diagnozuje mój stan. Poprzednie życie stało się dla mnie symbolem pokoju, a obecne wojny. Wiem, że zanudziłem Ninę wiecznymi opowieściami o rytuale asabo, kiedy cały dzień się przygotowują, a potem świętują, jedzą kolację o dziewiątej lub dziesiątej wieczór, późno idą spać.
Najbardziej tęsknię do argentyńskich nocy z domowym winem, serdecznymi rozmowami i tańcami. Próbuję dać Ninie nadzieję, obiecuję, że zdobędę wizę, nieważne, ile miałaby kosztować. Czasem mam wrażenie, że jej własna wiara zaczyna pękać, a to mnie przeraża najbardziej. Ona potrzebuje wielkiego celu, zwykła egzystencja niewiele ją obchodzi. Nie jest w stanie długo funkcjonować na podstawie małych radości w rodzaju „dzisiaj udało się zdobyć trochę mąki”. Drażni ją okropnie, jeśli ktoś inny, nawet Luboczka, chce rozporządzać jej czasem i siłami. Nina sama powinna być kowalem swojego losu, inaczej się dusi. Za to ją właśnie kocham – za nieumiejętność płynięcia z prądem, za gorącą chęć bycia kimś, robienia czegoś ważnego, za śmiałość dążenia do wielkości. Posiada wolę, serce i ma głowę na karku. Takim jak ona nie wolno rozdrabniać się na zwykłą pracę i służbę, choćby nawet sytą i prestiżową. Żeby tylko wierzyła w nasze siły… Będziemy chodzić po centrum Buenos, patrzeć spod daszków z dłoni na wyszukane kształty budynków, zgadywać, kto mieszka za zaciągniętymi żaluzjami, a kiedy to nam się znudzi, pójdziemy do kawiarni
Tortoni
z jej witrażowymi
sufitami
i siwymi kelnerami, przypominającymi angielskich lordów. Będziemy pochłaniać torty, które należy jeść maleńkimi łyżeczkami na długich trzonkach, smaczne croissanty medialunas… Tak, wystarczy już… Dusza znów odpłynęła do raju. 2 Nina z uśmieszkiem wspominała, jak bardzo pragnęła zrobić z siebie prawdziwą damę. Tymczasem okazało się, że o wiele wygodniej być chytrą bazarową przekupką, sprytną bestią, która i pieniądz wyłudzi, i pieprznym dowcipem rozbawi, po czym zbędzie natrętów. Nie wychodziła na ulicę bez opaski z gazy, ale już się nie bała, że ktoś ją pozna, i odnosiła się do tego zagrożenia z fatalizmem – jest las i są wilki, które każdego dnia kogoś pożerają, nic się na to nie poradzi. Każdego dnia szła do komisariatu wojskowego, wciąż umiejscowionego w dawnym seminarium. Miasto zasypał śnieg, ocalałe drzewa i krzaki pokrywała okiść, domy ubrały watowane czapki, ozdobiły się wielkimi soplami. Wokół bladego słońca lśniły kręgi. Tłoczące się pod sklepem kobiety szeptem klęły władzę sowiecką: – Czego to komuchy ciągle naprzód lezą? Gnać ich trzeba! Milicjant pogryzał pestki i wypluwał łuski na chodnik. Stał wśród tych łupin, sam sobie śmiecił pod nosem, ale mu to nie wadziło. Sprzedawczyni w półkożuszku, zakutana w chustę z gałganków, powoli przestawiała odważniki na wagach. Czyżby nie można było postawić do wydawania towaru dwóch kobiet? I czemu tej baby nikt nie ukarze za to, że trzyma ludzi na mrozie? Takie trzeba by skazywać jak złodziei, bo kradną czas, najcenniejsze, co człowiek posiada. W Sowdepii czas trzeba było też zabijać, choćby dlatego, żeby wszystko szybciej się kończyło. Królestwo Bandar-Logów – myślała Nina, idąc ulicą. Nie posiadają też zgoła pamięci. Wrzeszczą przez cały dzień, wychwalając się, iż są ludem wielkim, zdolnym do czynów niezwykłych, do zawładnięcia dżunglą, ale wystarczy, by spadł orzech z drzewa, a zaraz zapominają o wszystkim i zanoszą się od śmiechu 12 – jakoś tak to szło u Kiplinga. Nina nie miała powodów, żeby się skarżyć. Jej stołówka przy komisariacie wojskowym była najlepszą „placówką zbiorowego żywienia” w mieście. Stały tu złocone teatralne fotele i duże rodzinne stoły, łyżki były wprawdzie drewniane, a zamiast obrusów leżały gazety, za to na talerzach widniały książęce monogramy. O ile w zwykłych jadłodajniach na pierwsze i drugie danie serwowano śledzia, to u Luboczki kucharka wpisywała w menu „pilaw z gow” i „kisiel borówkowy z cukierem”. Ale to tylko dla pozoru,
żeby nikogo nie krępować. W rzeczy samej otrzymywała z Taszkentu suszone owoce, ryż i mąkę, z krajów bałtyckich konserwy, znad dolnej Wołgi kawior i soloną rybę. Wszystko u niej było, ale przecież nie dla wszystkich. Pod stołówką dyżurowali ulicznicy i rzucali się do każdego wchodzącego z krzykiem: „Cioteczko! Wujaszku! Zostaw chociaż łyżeczkę!”. Nina starała się nie patrzeć na zasmarkane, nigdy niemyte twarze, strząsała śnieg z walonek, podarowanych jej przez Luboczkę, i szła do kuchni. Zanim zjawią się klienci, trzeba było nagrzać wody w dużej cysternie. O dziesiątej rano na podwórze wjeżdżał oszroniony koń, ciągnący na saniach beczkę. Woziwoda, także pokryty szronem, nie całkiem przypominał człowieka. Na kożuch miał założony sztywny fartuch, na głowie czapkę, której futro sterczało długimi białymi igłami. Wyciągał wodę czerpakiem na długim trzonku, z beczki szła para, koń wzdychał i mrugał oczami o zaszronionych rzęsach. Przynieść drew, rozpalić w piecu. Otwierano o dwunastej, a teraz kuchnię wypełniał brzęk naczyń i tupot nóg. Kucharka pokrzykiwała, kelnerki nosiły, co trzeba. Czasem zajrzała Luboczka, żeby zażądać „pierwszego zestawu”. To oznaczało, że do stołówki pofatygował się ktoś z kierownictwa. – Jak ci idzie? – pytała zdyszaną Ninę. Ta wycierała rozpulchnione gorącą wodą ręce o fartuch, odgarniała z czoła kosmyk włosów, który wysmyknął się spod chustki. – Dobrze. – Zuch dziewczyna. Tylko nie wstawiaj filiżanek jedna w drugą, bo popękają. – Dobrze. Królowa przyjmowała ambasadorów, kokietowała faworytów… Nina patrzyła na nią z przerażeniem i zachwytem jednocześnie – jak na żmiję. Luboczka postępowała nieprawidłowo i zwyciężała… podobnie jak ona sama, kiedy prowadziła sklep spółdzielczy. Razem z Klimem nie mieli prawa nienawidzić Luboczki, a jednak to robili. Ninie się zdawało, że przez takich jak dawna przyjaciółka bolszewizm zdołał się utrzymać przy władzy. Niezliczone Luboczki lokowały się w biurach i urzędach, osiadały w nich i rozpaczliwie bojąc się stracić posadę, broniły swoich pozycji, czyli sowieckiego państwa jako takiego. Prawie u wszystkich biurowych szlachcianek były problemy z prawidłowym pochodzeniem społecznym. Nic dziwnego, bo skoro umiały pisać i czytać, to znaczy, że chodziły do gimnazjów! Po kolei miętosiły je na kanapach rządzące chamy, a one miały rozrywkę, kopiąc pod sobą nawzajem dołki, i bez końca dzieliły się łaskami każdego następnego pana. Nie mogły znieść swojej wspaniałej pracy, zatem większą część czasu plotkowały, paliły i piły herbatę, żeby się rozgrzać. Albo stały w kolejce do sklepów specjalnych, do których czasem rzucano powidła albo gumę na zelówki. Oczywiście ta nowa
biurokracja nie miała nic wspólnego z klasą robotniczą, o której interesy powinna dbać. Największy paradoks sowieckiego państwa stanowiło to, że wszyscy pamiętali, iż przed rewolucją żyło się lepiej, cichaczem klęli na bolszewików, ale pracą umacniali ich władzę, chociaż bez wielkich porywów, ot tak tylko. Zdawało się, że w takich okolicznościach powinno być bardzo prosto rozgonić Sowiety na cztery wiatry, ale czerwony terror, głód i choroby wywoływały efekt uboczny – obojętność wobec wszystkiego, oprócz spraw osobistych. Powstanie było możliwe wiosną i latem 1918 roku, zimą podobne drobiazgi nikogo nie zajmowały. A poza tym skąd brać pieniądze na zakup broni, lekarstwa, propagandę? Powstanie to rzecz nie tylko niebezpieczna, ale i droga, a płaca urzędnika sowieckiego wynosiła trzy–cztery tysiące rubli, podczas gdy funt chleba kosztował pięćdziesiąt do siedemdziesięciu, a męski garnitur trzydzieści tysięcy. Ceny na sól w porównaniu z 1914 rokiem wzrosły sto dwadzieścia razy. Sprzeciw, oczywiście, zdarzał się, ale na poziomie małego sabotażu i powszechnego złodziejstwa. Z poczuciem największego zadowolenia Nina taszczyła ze stołówki proso i karmiła nim swoje kury. Kurka Pstrokatka, przedmiot jej dumy i nieustannych zabiegów, znosiła dosłownie złote jajka, które na targu kosztowały osiemdziesiąt rubli za sztukę. Nina bała się, że kot Luboczki udusi Pstrokatkę, i często wychodziła w nocy, żeby sprawdzić, czy z kurą wszystko w porządku. Klim nazwał kota Kajzer, bo zwierzak miał wojownicze wąsiska i skończył podobnie jak niemiecki imperator, który stracił włości i musiał żyć na cudzej łasce. – Jeśli on zje moją kurkę, nie wiem, co z nim zrobię! – złościła się Nina. – Precz z mieszczaństwem! – naśmiewał się Klim. – Kura to durna istota, a kot, jeśli nawet nie jest królem zwierząt, pozostaje chociaż księciem zagrodowym. W każdym razie ja odczuwam dla niego klasową solidarność. Kajzer sypiał u niego na kolanach i pozwalał się drapać za uchem. 12 Rudyard Kipling, Księga dżungli, przekład Franciszek Mirandola, Lwów–Poznań 1923, Wydawnictwo Polskie. 3 Czytając stary numer „Krajowych Notatek”, Sablin natknął się na zdanie, zapisane na początku dziewiętnastego wieku przez hrabiego de Maistre, ambasadora królestwa Sardynii przy dworze rosyjskim: „Każdy naród ma taki rząd, na jaki zasłużył”. Pan ambasador nie miał jednak racji. Jest metoda utrzymania władzy, na której działanie obywatele nie mają najmniejszego wpływu. Została dawno wypróbowana w więzieniach całego świata: osadzonymi nie zawiaduje ani kierownictwo, ani strażnicy, tylko inni przestępcy, posiadający autorytet i siłę, „gospodarze” cel, wspierani przez nadzorców. Jeśli pozbawi się człowieka możliwości ucieczki, nie pozwoli mu się zarobkować, to będzie zmuszony podporządkować się temu, kto mu daje chleb i ochronę – w ten sposób stanie się częścią systemu. Jeżeli chleba jest za mało, a więźniów się bije, zaraz rozkwita
podłość. Najszlachetniejsze dusze biegną do więziennych atamanów z donosami, żeby odsunąć wzniesioną do ciosu pięść albo dostać dodatkową porcję lury. To zapobiega możliwości powstawania spisków i buntu. Bo jakże spiskować, skoro jeden nie wierzy drugiemu? W każdej celi siedzi uprzywilejowany niegodziwiec z totumfackimi, którzy od własnej wolności wolą rozdzielanie chleba i bicie po mordach niżej stojących. I tak na wszystkich poziomach. Jeśli zabrać przywódcę z celi, jego miejsce zaraz zajmie następny i łańcuch błyskawicznie się odtworzy. Najważniejsze to utrzymywać całość w nędzy i ograniczeniu. Kiedy taki system wprowadzi się w całym kraju, nie da się go skruszyć strajkami czy międzynarodowym bojkotem. Przy pogarszaniu się warunków ekonomicznych tylko tężeje, gdyż czyni ludzi jeszcze bardziej zależnymi od władzy posiadaczy. Dla tych, którzy znajdują się wewnątrz, istnieją tylko dwa wyjścia: odsiadywać wyrok cierpliwie i mieć nadzieję, że pewnego dnia lochy zamienią się w sanatorium, albo uciec. Aby udać się do strefy przyfrontowej potrzebowali: 1) paszportów, 2) zaświadczenia o stosunku do służby wojskowej, 3) potwierdzenia służbowej delegacji, 4) zezwolenia Gubernialnego Komitetu Wykonawczego, 5) pełnomocnictwa do otrzymania biletów, 6) biletu kolejowego, 7) przepustki z Wydziału Specjalnego CzK. Biurokraci robili królewskie interesy na dokumentach o delegacje. Ścigano ich, rozstrzeliwano, ale na zwolnione miejsce zaraz przychodzili inni, i wszystko zostawało po staremu, tylko ceny za usługi rosły. Pieniędzy brakowało. Klim i Sablin zarabiali nędzne grosze, bezkształtny kawałek srebra, jaki został z satyra, nie mógł pokryć nawet dziesiątej części potrzebnej sumy, a doktor w ogóle nie miał nic, poza lustrem w bursztynowej oprawie, z uszkodzonym rogiem. I tak sprawa utknęła na trzecim punkcie, bo ani gazeta, ani szpital nie wysyłały pracowników do strefy przyfrontowej. A praca Niny w ogóle nie wymagała podróżowania. Poza tym sytuacja na kolei była krytyczna. Prawie wszystkie wagony zostały skonfiskowane na potrzeby wojska, brakowało parowozów. Anton Emiliewicz powiedział Sablinowi, że w Piotrogrodzie nieprawdopodobnie przepełniony pociąg spadł z mostu. W Newie utonęły setki pasażerów. Czasem znajomi przynosili wiadomości o sukcesach. Poruszony Sablin ostrożnie rozpytywał, którędy przechodzi front, jak zbiegowie się tam dostają, jak przechodzą na drugą stronę i na ile w ogóle są prawdziwe pogłoski o przechodzeniu do białych. Przecież stamtąd, niby z zaświatów, nikt nie wracał. 4
Kto by pomyślał, że tak trudno będzie powiedzieć samemu sobie: „Wiosną odejdę od Luboczki na zawsze”. Sablin popadał w wątpliwości. A może trzeba by zostać? Wymyślał powody, żeby zachować chociaż nędzne resztki dawnego szczęścia. – Nie, nie mogę jednak porzucić szpitala – mówił do Klima. – Ludzie z głodu jedzą byle co, trują się, a nie mamy środków wymiotnych… – To niech czytają naszą gazetę – burczał Klim. – A pan powinien stąd wyjechać, inaczej grozi panu szaleństwo. Nina też przekonywała Bartłomieja Iwanowicza: – Niech pan zacznie wszystko od nowa! Jeśli nie uwolni pan serca, nowa miłość nie przyjdzie. Doskonale wiem, o czym mówię. Sablin się krzywił. Nie chciał omawiać głośno takich spraw, szczególnie z kobietami. Wspominał, jak była żona odszukała go umierającego, jak przynosiła rosół w filiżance z napisem „Wypij drugą”… Skarżyła się, że Sablin zbyt mało ją kocha, a on się gubił w obliczu niesprawiedliwości takich oskarżeń. Dla niego miłość oznaczała rodzinę, a rodzina to szacunek, współpraca, przyjaźń, wierność. Wszystko to Luboczka miała, czego jej więc brakowało? Jedyne wyjaśnienie było obrzydliwe i nie do zniesienia – była z niego niezadowolona jako z mężczyzny. Pytał ją przecież o to, z przerażeniem czekając odpowiedzi, ale ona tylko klaskała w ręce: „Boże, jakiś ty przyziemny! Nie o to chodzi! Wcale nie o to!”. A o co? Sablin potajemnie przyglądał się Klimowi. Z początku Nina dała mu kosza, ale on umiał postawić na swoim. I nie chodziło o pieniądze, bo przegnała go, kiedy był bogaty. Z pewnością sekret tkwił w uroku osobistym, a tym Sablin nigdy nie dysponował. Nie miało sensu przeklinać losu. Jeden ma zdolności do tańca, a inny będzie siedział w kącie. Jeden ma miły charakter, a inny urodzi się jako pedant i nudziarz. Sablin pogodził się ze swoimi niedostatkami podobnie jak z niepełnosprawnością. Wieczory spędzał z Niną i Klimem, w ich towarzystwie mógł chociaż trochę odsapnąć. Grali o bursztynową papierośnicę – w karty wygrywał zawsze Rogow, a w szachy Sablin. – To nie jest dobra gra – złościł się Klim po kolejnej porażce. – Trzeba wprowadzić w szachach figurę smoka, żeby walka toczyła się o niego, a nie o unicestwienie siły żywej. Unicestwienie jest ordynarne i głupie. Powinna być nagroda. Na tym polegało nieszczęście Sablina – nie wiedział, o co powinien walczyć. Z Klimem i Niną mieszkał przez ścianę i nie mógł słuchać ich namiętności. Miał ochotę walić pięścią w kruchą przegrodę i wrzeszczeć na nich: „Jesteście przecież w gościach, niech was diabli!”. Rano Nina wychodziła z pokoju niewyspana, ale ze szczególnym wyrazem ulotnego szczęścia na twarzy. Sablin patrzył na nią ponuro, ledwie się powstrzymując, aby nie zapytać: „Ciekawe, co pani zrobi, jeśli zajdzie w ciążę?”.
A potem pojawiała się Luboczka, troskliwa jak ogrodniczka. – Sablin, wziąłeś lekarstwo? Nie zapominaj, bardzo proszę. A kiedy będziesz szedł do pracy, załóż dwie pary rękawiczek, żeby ci dłonie nie zdrętwiały. Dobrze, niech będzie ucieczka, długie tygodnie w zawszonych pociągach, ciągła obawa, czy się nie zostanie obrabowanym albo zabitym… Niech będzie już front, ostrzały, przeszukania… ale kiedy już wszystko zostanie za nim, czy nie pożałuje decyzji? Nie oszaleje z tęsknoty do Luboczki, do Niżnego Nowogrodu, do pracy? Tam, po drugiej stronie, doktor Sablin nie będzie mógł przyjść do szpitala i powiedzieć: „Zróbcie mnie chirurgiem, umiem wycinać wyrostki”. Kim będzie? Gdzie się zaczepi? Komu jest potrzebny kulawy, nieśmiały odludek? Rozdział 33
Hrabiowskie brylanty 1 Nie miało sensu wstawać przed dziewiątą – było ciemno, a elektryczności rankami nie dostarczano, takie już panowało to bolszewickie prawo natury. Połowa śniadania była własna,
uczciwie
zapracowana w „Niżnonowogrodzkiej Komunie”, czyli herbata marchewkowa i kawałek chleba, odkrojony z zamrożonego bochenka, kupionego dwa tygodnie wcześniej za sto rubli. Druga połowa pochodziła od kuzynki – kawałek cytryny, ser i masło śmietankowe. – Czemu krępujesz się przyjmować ode mnie prezenty? – drażniła się z Klimem Luboczka. – Uznaj, że nie jesteś obojętny Bogu, więc korzysta z pośrednika, żeby ofiarować ci cytrynę i herbatę. Nie będzie się przecież sam tym zajmował. Pan Bóg miał przewrotne poczucie humoru – jeśli miałby przysłać kogoś z jedzeniem, to raczej admirała Kołczaka. Wnioskując z plakatów, właśnie on zabrał cały prowiant Rosji, u niego były szampan i kiełbaski. Ale admirał utkwił gdzieś na Uralu, co oznaczało, że przed obiadem raczej nie zdąży. O jedenastej trzeba wyjść z domu. Może inni ludzie pochodzili od małpy albo od Adama i Ewy, ale mieszkańcy Sowdepii musieli mieć coś wspólnego z chomikami. Przez cały czas szukali jedzenia, a jeśli je znaleźli, chowali do worków, tyle że nie do policzkowych, tylko naplecznych. Po drodze do redakcji na przykład była świetna wegetariańska stołówka – jakże do niej nie zajrzeć? W stołówce wszystko kosztowało okropnie drogo, ale to było jedyne miejsce w Niżnym Nowogrodzie, w którym dało się zjeść bez zaświadczeń i kartek ze związków zawodowych. Jadłodajnię, niestety, zamknięto w związku z kradzieżą, a przed wejściem chodził elegancki milicjant. No i dobrze, obiad można zjeść w Domu Dziennikarza… Ale niech to diabli, tam już się ustawiła długa kolejka na wpół martwych dusz, z których lwia część w sposób oczywisty nie umiała nie tylko pisać artykułów, ale w ogóle czytać. – Kuchnia się zepsuła, dopiero za godzinę naprawią. Cóż, trzeba iść do pracy. W redakcji było zimno jak na Czukotce, stoły zawalone paskami gazetowego śmiecia i wąskimi szpaltami z odciskami palców. Pracownicy już od godziny oddechem rozgrzewali własnej roboty tusz. – Rogow, spóźniliście się! – zawołał z oburzeniem Sierioża Sotow, czarnozęby młody człowiek, zatrudniony na dziwacznej posadzie. Z całą pewnością wszystkich obserwował, obawiano się go, Anton Emiliewicz zaś, który miał nosa do pożytecznych ludzi, nazywał Sieriożę tylko po imieniu z otczestwem. Sotow wyjął z kieszeni czerwoną kredkę i podszedł do wielkiego kartonu zawieszonego na ścianie. Na jednej połowie widniał napis: „Chwała uczciwym pracownikom” z listą tych, którzy przychodzili do redakcji wcześniej od Sotowa, a wychodzili później. Na drugiej połowie – „Hańba darmozjadom i nierobom!”. Tu listę otwierał Rogow, bo któżby inny? Sierioża postawił przy jego nazwisku jeszcze jeden gruby krzyżyk, po czym kazał wszystkim zapisywać się na sobotnik. – Dokąd kierują? Może do fabryki cukierniczej? – spytał Klim.
Korektorki się zaśmiały. – Marzyciel! Do rozładowywania wagonów… – W takim razie jestem zajęty. Sierioża na razie nie był pewien, czy można pociągnąć Rogowa do odpowiedzialności. Miał przecież zagraniczny paszport i chyba znał Trockiego. Pomaszerował więc do gabinetu Antona Emiliewicza na skargę. Sekretarz odpowiedzialny robił zatem publicznie wymówki krewniakowi, nie chcąc zostać posądzony o kumoterstwo. – Klimie, tworzymy zespół, a ty jesteś na uboczu… – Przecież to nie zespół, tylko sekta. No bo kto by się okaleczał w imię idei? – Jesteś kontrrewolucjonistą! – syknął Sotow. Bóg z nim. Lepiej iść do księgowości zapytać, kiedy przywiozą kapustę, obiecaną przez związki. Okazało się, że będzie jutro, ale nie dla dziennikarzy, tylko dla strażników. Redakcji strzegł karabin maszynowy, żeby białogwardyjska swołocz nie przejęła gazety. Honorarium może by dostać… Rachunki podpisywała kierowniczka wydziału finansowego, bojowa przyjaciółka zasłużonego katorżnika, który umarł za wolność jeszcze w dziewiętnastym wieku. Spojrzała na sumę, wytarła pióro o spódnicę i napisała: „Wydać”. – Posłuchajcie, Rogow, po co wam tyle pieniędzy? Co z nimi zrobicie? O, nie musicie się niepokoić, towarzyszko kierowniczko! Wszystko, co pochodzi z waszych rąk, zostanie przeznaczone na najpilniejsze potrzeby, a dokładnie na zakup niezbyt znoszonych butów. Anton Emiliewicz z potępieniem obserwował krewniaka przez otwarte drzwi. Tak, Klim nie miał zapału do pracy, chciałby do domu, do pieca. Ale jednak podszedł do parapetu z zamarzniętym fikusem, usiadł na krześle z wyłamanym oparciem, rozpiął górne guziki płaszcza i zaczął studiować list od operatora maszyny z życzeniami rychłego wyzdrowienia dla towarzysza Lenina. To była liryka miłosna najwyższej próby! Gdyby Włodzimierz Iljicz wiedział, ile płomiennych strof poświęcił mu Klim Rogow, natychmiast by mu odpowiedział i kazał wydać buty nieodpłatnie. Ale kto powie wodzowi rewolucji o wielkim osiągnięciu skromnego dziennikarza? Przyszedł kierownik do spraw edukacji wojskowej, piękny mężczyzna w papasze, i zaczęła się krzątanina w damskiej części redakcji. Kobiety usiadły w kręgu, korektorki już miały pomalowane wargi. Ciekawe, skąd brały pomadę. Przybyły odczytał zarządzenie numer 4 Gubernialnego Komitetu do spraw Wojskowych:
– We wszystkich biurach zorganizować naukę pieśni rewolucyjnych. Śpiewania pieśni pozbawionych treści rewolucyjnych, jeśli się takie praktykuje, bezzwłocznie zaniechać. Utworów rewolucyjnych nikt nie znał. – Podyktuję słowa – powiedział kierownik. Ale to było niemożliwe, gdyż atrament znów zamarzł. – W takim razie uczymy się od razu na pamięć! Przy drugiej zwrotce zapiewajło sam prawie zamarzł. – Na dzisiaj to wszystko. Są pytania? Korektorki podniosły ręce, ale Sierioża je ubiegł. – Jeżeli nie wyda się nam drewna na ogrzanie redakcji, składam wymówienie i idę na front. Oczywiście zełgał. Ale byłoby dobrze, gdyby jego groźby odniosły skutek. Nadchodził wieczór, redakcja rozeszła się do domów. W powrotnej drodze Klim znów zajrzał do Domu Dziennikarza. Kolejka nadal stała, drzwi były zamknięte. – Kiedy dadzą jeść? – Nie wiemy. – To czemu stoicie? – Bo a nuż zaraz otworzą. Do Rogowa podszedł ulicznik i mrugnął. Nie trzeba było tłumaczeń. Należało iść za umorusańcem do bramy, w której z pewnością przestępował z nogi na nogę niepozorny obywatel, mający sprawę do Klima. Dobrze być młodym i zdrowym, a przy tym wyglądać elegancko. Wówczas chłopcy na posyłki u spekulantów z miejsca wypatrzą takiego w tłumie i zaprowadzą do kogoś, kto zaoferuje kaszę gryczanę, bułkę tartą albo najprawdziwsze brzozowe polana. Jeśli ktoś wygląda mniej okazale, musi się zdać jedynie na stołówki, skoro wszystkie targi pozamykano. Istnieje jednak ryzyko, że jeśli człowiek zostałby uznany za bogacza, dostanie po głowie, więc pójście za małym oberwańcem było niejako podróżą w nieznane. 2
– Sofio Karłowna, to pani?! Hrabina położyła palec na ustach i dopiero kiedy wynagrodzony chłopak pobiegł, podała Klimowi rękę. – Tam w kolejce stoi czekista, który przeszukiwał nasz dom. Bałam się, że mnie pozna, jeśli podejdę do pana. Jak pan żyje? Bardzo się postarzała, ale i tak wyglądała imponująco: stara, ale porządna szuba, chusta na wierzch aksamitnej czapki, dziecięce saneczki na sznurku. – A jak pani? – spytał Klim. – Szukaliśmy pani z Niną wszędzie. Twarz hrabiny się rozjaśniła. – Ona żyje? A ja postawiłam świeczkę za spokój jej duszy. Przeczytałam w gazecie o rozstrzelaniu nieszczęsnych Żory i Jeleny, myślałam, że ją też zabili… Klim opowiedział krótko, co się działo. – A więc to pan wyrwał ją przy aresztowaniu? – zdziwiła się hrabina. – Proszę nie odmawiać uprzejmości i przyjść do nas. Mieszkam u Anny Jewgienijewny, zna ją pan? Nie? Szkoda, to wspaniała staruszka, takich już więcej nie będzie. – A Julia Spirydonowna? Hrabina spuściła wzrok. – Umarła po najściu na nasz dom. Czekiści ją… Nie, nie musi pan znać szczegółów. – Sofia Karłowna zacisnęła pięści w wełnianych rękawiczkach i z nagłą złością dodała: – Oni chcą przyswoić sobie naszą urodę, naszą siłę tak, jak to robią dzikusy. Jedząc serce wroga. 3 Sofia Karłowna i Anna Jewgienijewna zajmowały dawny pokój kucharki z oknem do połowy wrośniętym w ziemię. Samą kamienicę zamieniono w koszary, teraz w książęcych komnatach stały piętrowe wojskowe prycze. Tutaj w jednym kącie rozwieszono ikony, a w drugim portrety synów poległych na wojnie. Anna Jewgienijewna – obrzęknięta, z bolącym gardłem – skłoniła się ceremonialnie. – Rada panu jestem. – U nas temperatura nigdy nie schodzi poniżej piętnastu stopni – mówiła hrabina, zapalając maszynkę spirytusową. – Tył pieca z sąsiedztwa przylega do ściany. Ten sąsiad, starszy intendent, złości się, że ciepło dostaje się nam za darmo, ale co może poradzić?
Czcigodne damy zarabiały obszywaniem swoich „lokatorów”. Mundurów żołnierze nie mieli: Rewolucyjna Rada Wojenna obiecała przysłać szynele sukienne i czapki budionówki z czerwoną gwiazdą, ale na obietnicach się skończyło. – A z obuwiem u nich zupełna bieda. – Kręciła głową Sofia Karłowna. – Walonki mają tylko komisarze, zwykłe buty kawalerzyści, a pozostali chodzą w łapciach. Starsze panie bardzo dbały o siebie nawzajem. – Anno Jewgienijewna, przyniosłam pani cukru do herbaty. – Ale co też pani, razem się napijemy słodkiej! Pani też powinna nieco zadbać o zdrowie. Z sąsiadami nie utrzymywały bliskich kontaktów, ale czasem chodziły pożywić się z żołnierskiego kotła. Wiadomości także czerpały od „lokatorów”. – Lenin powiedział, że na wiosnę w Armii Czerwonej będą trzy miliony ludzi – powiedziała Sofia Karłowna. – Nie rozumiem, po co chcą z pracujących chłopów zrobić uzbrojonych darmozjadów. – Czego pani nie rozumie, Sofio?! – Anna Jewgienijewna odłożyła szycie. – Przecież żołnierze masowo dezerterują, a to znaczy, że co chwila należy przeprowadzać mobilizację. Rekruci siedzą bez broni i amunicji, bo te zabrali poprzedni dezerterzy. Z głodu i nieróbstwa rozłażą się i wszystko trzeba zaczynać od nowa. Władza musi bez przerwy dołączać nowych poborowych, a to oznacza, że w kraju będzie mnóstwo gąb do wyżywienia, a mało rąk do pracy. Damy spierały się z szacunkiem i gorliwie potakiwały sobie w kwestiach, w których się zgadzały. Nie zaniedbywały dawnych nawyków w sprawach elegancji, więc w pokoju było idealnie czysto, podłoga zamieciona, klamki wyczyszczone, a co najbardziej zaskakujące, powietrze pachniało sosną. Kiedyś Klim podśmiewał się z hrabiny, ale teraz nagle zrozumiał, że właśnie jej żelazne zasady pozwoliły paniom zachować poczucie godności własnej. Klim przyniósł z podwórza drewnianą kłodę i pomógł ją rozpiłować, żeby staruszki miały jak nagrzać sobie wody i zrobić pranie. Sofia Karłowna długo mu dziękowała. – Trudno nam samym radzić sobie z piłą. – Za młodu ukończyłam kursy dla asystentek chirurgicznych. Profesor uczył nas, jak robić amputacje – odezwała się Anna Jewgienijewna. – Mówił: „Piłujcie kość tak, jak się piłuje drewno”. A skąd miałam wiedzieć, jak się drewno piłuje? Teraz, kiedy zęby klinują się w kłodzie, wspominam, jak trzeba się obchodzić z kośćmi goleni. Klim obiecał zajrzeć do nich razem z Niną. – Tylko kiedy będziecie stukać, nie pytajcie o nas, czy jesteśmy w domu – ostrzegła Anna
Jewgienijewna. – Bo a nuż nas aresztują i zastawią pułapkę na naszych znajomych? – Aneczko, co też pani mówi! – Hrabina aż klasnęła w dłonie. – Niech lepiej młody człowiek nie ryzykuje niepotrzebnie. Trzeba najpierw zapytać, kto tu mieszka, a jeśli wymienią nasze nazwiska, można wchodzić. Sofia Karłowna odprowadziła Klima do bramy. Księżyc w pełni jaśniał nad czarno-białym miastem, pod nogami skrzypiał śnieg. – Dobrze, że pana spotkałam – powiedziała cicho hrabina. – Anna Jewgienijewna umiera… Wie pan, chodzę po ulicach, patrzę na ludzi i mam wrażenie, że wszyscy dożywają swoich dni. Wczoraj byłam na cmentarzu. Ileż znajomych nazwisk! Cały kwiat Niżnego Nowogrodu tam się przenosi, bez następców, bez pozostawienia majątków… My nie umieramy tak zwyczajnie, ale znikamy bez twarzy. Ile ma pan lat? – Dwadzieścia dziewięć. – A ja sześćdziesiąt pięć. Wszyscy moi bliscy odeszli. I mąż, i syn… Nigdy nie będę miała wnuków, jestem nędzarką, moje dni się dopalają… Ale chcę żyć! Proszę mi powiedzieć, co zamierzacie robić? – Wiosną wyjedziemy – przyznał się Klim. – Ja, Nina i doktor Sablin. – Dokąd? – Jeszcze nie postanowiliśmy. – Do Noworosyjska! – szepnęła gorąco Sofia Karłowna. – Tam na redzie stoją okręty sojuszników. Wiem to na pewno od intendenta. A stamtąd już można przedostać się do Francji. Weźmiecie mnie ze sobą? Klim się zmieszał. – Nie mamy pieniędzy i na razie jeszcze nie wymyśliliśmy, skąd wziąć potrzebną sumę. Hrabina wyjęła z kieszeni mały aksamitny woreczek, włożyła go w dłoń Klima. – To brylantowe kolczyki. Mama podarowała mi je w prezencie ślubnym. Myślę, że można za nie sporo dostać. – Ale jak tak… To wydawało się wprost nieprawdopodobne. Hrabina, która nigdy nie lubiła Klima, nagle powierza mu swoje ostatnie skarby? – Niech pan bierze bez żadnych przyrzeczeń i wyjaśnień – powiedziała Sofia Karłowna. – Jak dawniej, tak i dzisiaj nie podoba mi się pański sposób życia, ale skoro nie porzucił pan Niny, to znaczy, że należy pan do szlachetnej klasy. A ta klasa to nie carski dwór i nie tytuły magnackie. To bractwo ludzi
wysokiej kultury, którzy mają wyrobione poczucie obowiązku. 4 Niesamowicie szczęśliwy dzień – po siódmej zapomnieli wyłączyć elektryczność. – Nie ma się co tak cieszyć, na pewno u kogoś zrobią przeszukanie – prorokowała ponuro Marisza, ale nikt nie zwracał uwagi na jej słowa. Klim, Nina i Sablin byli zbyt poruszeni sprawą hrabiny. – Jak ona zdołała przechować te kolczyki? – mówiła Nina, oglądając mieniące się w świetle brylanty. – A przecież mówiła mi, że nic jej nie zostało. Luboczka zawołała ich na kolację. Anton Emiliewicz jak zwykle opowiadał historie. – Myślicie, że powszechny obowiązek pracy i reglamentacja produktów żywnościowych to wynalazek bolszewików? Ależ skąd. To wszystko już przerabiano jako obciążenia pańszczyźniane w Wielkim Księstwie Moskiewskim. Przy czym obkładano powinnościami nie człowieka, lecz terytorium, a mieszkańcy sami już mieli decydować, kto będzie je wypełniał i ile płacił. Jeśliby praca nie została wykonana, baty otrzymywali wszyscy. Tylko że wówczas zwolnienie od obciążeń przynosiła służba dla państwa, a teraz przynależność do partii. W domu wuj Anton nie musiał mówić na okrągło o „załodze” czy „wrednych indywidualistach” i mógł sobie pozwolić na krytykę rządzących. Klima drażniła ta gadanina. Chciał jak najszybciej wrócić do siebie i przemyśleć, komu i jak sprzedać kolczyki. Ile można właściwie za nie dostać? Jak się zabezpieczyć przed czekistowską zasadzką? – Papo, Bóg z nią, z tą pańszczyzną – powiedziała Luboczka. – Jedz już, bo wszystko ostygnie. Nagle na zewnątrz rozległy się twarde kroki, a zaraz potem mocne stukanie do drzwi. Klimowi zrobiło się zimno. Rewizja! Gdzie schować brylanty? Zerwał się, ale Luboczka go zatrzymała. – Siedź spokojnie. Marisza, spytaj, kto to. Klim ukradkiem podał kolczyk Ninie. Jeśli znajdą jeden, może drugi uda się jakoś przechować? Wsunęła klejnot za skraj pończochy. A co, jeśli zrobią jej rewizję osobistą? Nerwy mieli napięte jak struny. Marisza zastukała zasuwami. Czyjś głos, skrzyp desek… – Kolację sobie jecie? – powiedział człowiek o czerwonej twarzy, zaglądając do jadalni. To był Piotrowicz, ten sam, którego Klim uczył grać w preferansa.
– Ośka! – zapiszczała Luboczka i rzuciła mu się na szyję. 5 Po posiłku Osip z Luboczką poszli do siebie i długo coś omawiali. Nina kilka razy podchodziła pod ich drzwi i wracała blada ze strachu. – Nic nie słychać. Marisza dawno już zebrała naczynia, Anton Emiliewicz poszedł do swojego pokoju, a Nina, Klim i Sablin nie odchodzili od stołu. Stał sobie w polu pałacyk, a w nim mieszkała polna myszka, żabka rzekotka i inne zwierzęta. Aż pewnego razu zawitał do nich niedźwiedź… Wszystko zniszczy, czy zechce żyć spokojnie i przysparzać dóbr? Klim podrzucał w dłoni pękatą solniczkę. Kto by pomyślał, że Osip i Piotrowicz to jedna i ta sama osoba? Hm… tak… Ale sobie Luboczka znalazła kawalera. Sablin wyglądał tak, jakby go ktoś mocno spoliczkował. Trudno sobie wyobrazić, żeby żona – najdroższa osoba na świecie – mogła tak zdradzić. Ludzie od zawsze schodzą się i rozchodzą, do tego zazwyczaj człowiek odnosi się spokojnie, jeśli rzecz dotyczy innych, ale kiedy widzi się przyjaciela przybitego cierpieniem, kiedy odczuwa się samemu część jego nieszczęścia, krew stygnie w żyłach. Klim miał w tej chwili ochotę przygarnąć Ninę do piersi i zażądać, aby przysięgła, że między nimi nigdy do czegoś podobnego nie dojdzie. Wreszcie Luboczka zajrzała do jadalni. – Klimie, pozwól, proszę. Dopiero w tej chwili wyłączono prąd. 6 Cerkiewna świeca rzucała poblask na zmęczoną twarz Osipa. Luboczka stanęła za jego plecami i z uśmiechem patrzyła na Klima. – No proszę, znów przyszło się nam spotkać… – przemówił Osip. – Lubow Antonowna powiedziała, że jesteś jej krewnym. – Zgadza się. – I że z ciebie dziennikarz, umiesz przemawiać do ludzi…
– Coś w tym rodzaju. – I po świecie jeździłeś… Gdzie bywałeś? – W Persji, w Chinach, w Argentynie. No i w dzieciństwie podróżowałem po Europie. Jasne oczy Osipa spoglądały uważnie i czujnie. – A twoja żona, jak się zdaje, uciekła przed aresztowaniem? Klim drgnął, przeniósł wzrok na Luboczkę. Po co mu to opowiedziała? Wciąż jest zazdrosna o Ninę? – Lubow Antonowna mówi, że twoją chcieli aresztować przez brata – ciągnął Osip. Przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonych szarych włosach. – Kto by za wami trafił… Posadzisz taką, a ona może być całkiem niewinna, państwo tylko będzie ponosić zbędne wydatki, żeby ją karmić i pilnować. Zostawisz na wolności, to może się okazać, że nam nie przebaczyła rozstrzelania brata i będzie szkodzić. Luboczka położyła rękę na ramieniu Osipa. – Jeśli zacząć aresztować na wszelki wypadek, całe miasto trzeba by posadzić – powiedziała łagodnie, a potem zwróciła się do Klima: – Zobacz sam, w jakim jesteśmy położeniu. W Niżnym rozkwaterowano dwa tysiące marynarzy Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Zimą nie mają co robić, a komisariat wojskowy ich porozrzucał, jednych do Molitowki, drugich do Sormowa, innych do Domu Pracy… W Domu Ludowym jest Centralny Klub Wojskowy z teatrem i czytelnią, ale na razie marynarzy nie cieszy taka rozrywka. Gubernialny Komitet Wykonawczy chce ustanowić Uniwersytet Marynarski, żeby ich kształcić, ale do takiej pracy potrzeba odpowiednich ludzi, żeby się chłopcy nie nudzili. Jeśli się przed nimi postawi profesora, z miejsca się rozlezą. – Chcecie, żebym został wykładowcą? – zdziwił się Klim. Luboczka uśmiechała się jak czarownica, której właśnie udało się rzucić wyjątkowo skomplikowane zaklęcie. – Będziesz opowiadał im o dalekich krajach, o tym, że trzeba myć ręce przed jedzeniem… – To bardzo ważna sprawa – odezwał się Osip. – Towarzysz Lenin mówi, że musimy koniecznie wzmacniać kulturę w wojskowych kolektywach. Dostaniesz przydział pierwszej kategorii, oczywiście po okresie próbnym. – Nie macie nic przeciwko temu, żebyśmy z Niną tutaj mieszkali? – A co mi do tego? Nie mój dom, tylko państwowy. Luboczka mrugnęła do Klima. – No przecież ci mówiłam!
Po powrocie do jadalni Klim starannie zamknął drzwi, po czym przekazał Ninie i Sablinowi treść rozmowy. – Mam pewien pomysł. Zaproponuję Drugowowi zorganizowanie lotnego wagonu agitacyjnego, a kiedy zacznie się sezon żeglugowy i marynarze wrócą na statki, poproszę, żeby wysłać tę ekipę na front do wychowania żołnierskich kolektywów
bez
odrywania
ich
od walki.
Zostaniemy wykładowcami-propagandzistami, będziemy mogli wyjeżdżać własnym wagonem i żadna czekistowska morda się nie przyczepi. Nina patrzyła na Klima przerażonym wzrokiem. – Myślisz, że Osip zgodzi się pomóc? – Powinien nawet, skoro uważa, że czerwonoarmistów powinno się sprowadzać na dobrą drogę. Sablin uśmiechnął się niewesoło. – Biedna Luboczka… Gdyby wiedziała, co zamierzamy… – Co za różnica?! – powiedziała ostro Nina. – Traktuje nas jak gospodyni ptactwo domowe: jedną ręką karmi, a drugą wyrywa pióra, żeby poduszkę sobie nabić. Wie pan, jak jej się na niej wygodnie śpi? Sablin westchnął ciężko. – Niestety wiem. Rozdział 34
Uniwersytet Marynarski 1 Uczelnię dla marynarzy urządzono w budynku dawnego Gimnazjum Marynarki na Iljince. Anton Emiliewicz też został wykładowcą. Roztargniony, spocony z gorliwości, czytał drapiącym się po głowach „braciszkom” czasem własne opowiadania, a czasem Statut i Program Partii. Ale to nie była publiczność, z jaką zwykł obcować ojciec Luboczki. Marynarze nie rozumieli jego ironii i nie potrafili docenić interesujących historycznych paraleli. Propaganda robiła swoje – młodzi mężczyźni byli przekonani, że stanowią „piękno i dumę rewolucji”, zatem wszyscy, a w tej liczbie też jakieś tam wykładowczyki, powinni w pas im się kłaniać. Marynarze przerywali wykłady, potrafili w trakcie zajęć wstać: „Muszę do sracza…”. Antonowi Emiliewiczowi opadały ręce: żadnego szacunku dla wykształcenia, dla kultury… Kładli się spać w butach, smarkali w palce, w każdej chwili gotowi byli podnieść wrzask: „Dlaczego do zupy nie dokładają kartofli? Powiedz na kuchni, żeby nie kradli, bo ząbki wybijemy raz-dwa!”. A co mógł na to poradzić Anton Emiliewicz? – Towarzysze, chciałbym przeczytać wam opowieść o szlachetnym rycerzu. Mordy tępe, obojętne… Jeden żuł tytoń, inny dłubał w nosie. Nagle w klasie obok rozległ się wybuch śmiechu. – A to co znowu?! Nie można prowadzić zajęć! – złościł się Anton Emiliewicz. Złość go brała, kiedy widział, że wszyscy wsłuchują się nie w jego słowa, ale w to, co się dzieje za ścianą. A tam prowadził wykład Klim. Na przerwach marynarze palili i dzielili się wrażeniami. Anton Emiliewicz szedł właśnie do dziekanatu przez radośnie klnący, rechoczący tłum. – Mieliśmy rozprawę prostytutki Podpłotkowej, która uwiodła żołnierza Wieśniaczkowa. Bosman robił za babę, w chustkę się wystroił, dostawiał się do Waśki Szczerbatowa… Ale go obłapiał! Tarzaliśmy się ze śmiechu… A jutro towarzysz Rogow obiecał urządzić pogrzeby przesądom. Chłopaki już dla nich grób przygotowali. Klim bardzo dbał o rozweselanie marynarzy. – Nic dziwnego, że cię tak lubią – uśmiechał się Anton Emiliewicz. – Rybak rybaka na wiorstę rozpozna. Ale ku jego niezadowoleniu i oburzeniu, Klima lubili nie tylko marynarze. Wieczorami do jego auli przychodziło parę setek ludzi, a byli to już inteligenci, studencka brać… Anton Emiliewicz poszedł na jeden z wykładów z ciekawości, chociaż temat wydał mu się banalny:
„Kolektyw a indywidualność”. W sali nie było gdzie wcisnąć szpilki. Słuchacze drżeli z zimna, przestępowali z nogi na nogę, nad głowami unosiła się chmura z oddechów, a przez nią przedzierało się światło lamp. Klim nie oceniał władzy sowieckiej wprost, ale zamiast wznosić peany na cześć ruchów mas ludowych, mówił o tym, że przez całą historię znajdowali się ludzie gotowi w pojedynkę bronić podstaw humanizmu, że prawdziwa dzielność polega nie na tym, żeby ruszać do boju wraz z tysiącami innych żołnierzy na wskazanego wroga, ale aby nie podporządkowywać się podłym rozkazom, nie postępować wbrew sumieniu, nawet jeśli grozi za to surowy wyrok. Trzeba urządzać świat wokół siebie tak, żeby nie było wstyd przed dziećmi i wnukami. To nie cudze brzemię – państwa, partii czy komuny – ale własny krzyż. Słuchacze nie mieli odwagi wymieniać spojrzeń, uwag, zadawać pytań. Wszyscy byli wpatrzeni w wykładowcę. – Dla jednych ludzi najwyższą wartością jest wolność i wiara we własne osądy oraz możliwości – mówił Klim. – Ich hasłem jest „Ja sam!”. Inni potrzebują cara i darmowych nadań. Ci wątpią w siebie, potrzebują oparcia w religii, nauce, tłumie albo wodzu. Dlatego zawsze ujmują się nie za prawdą, ale za „swoimi”. Pierwsi nie potrafią żyć bez wolnego dostępu do informacji, bo bez tego nie da się zyskać wiedzy o świecie, a drudzy nie funkcjonują bez starannie dawkowanych wskazówek, żeby nie musieli o niczym myśleć, podejmować trudnych decyzji, wątpić, a najważniejsze – nie są za nic odpowiedzialni. Właśnie dlatego zawsze odcinają się od wolności słowa i woli. Zderzenie się tych światów stanowi kwintesencję obecnej polityki. Tłum zadeptuje człowieka, narzuca własne prawa, ale… co uczyni bez indywidualistów? Nauka i sztuka, każdy rodzaj działalności, w której ważny jest własny talent, nie może być udziałem tłumu. A to znaczy, że musi on albo ścierpieć istnienie osobowości indywidualnych, albo staczać się ku zupełnej dzikości i obywać się bez wynalazców, pisarzy, kompozytorów… słowem, bez cywilizacji jako takiej. Każdy słuchający wiedział z własnego doświadczenia, że bolszewicy, mówiący ciągle o drodze do kolektywizmu, w rzeczy samej doprowadzili do zupełnego rozbicia społeczeństwa: nikt nikomu nie ufał, wszystkie wspólne przedsięwzięcia były dokonywane pod pałką, groźbą rozstrzelania, zwolnienia z pracy albo donosu. Klim mówił, że na owocną współpracę można liczyć tylko wtedy, kiedy ludzie widzą w sobie odrębne byty, kiedy są pewni, że będą wzięte pod uwagę osobiste korzyści każdego. A jeśli tego nie ma, można tworzyć wspaniałe mity o jednej woli ludu, podczas gdy w praktyce każdy człowiek troszczy się jedynie o siebie i swoją rodzinę, więc na innych nie zostaje mu ani sił, ani czasu. Słuchacze wychodzili z sali milczący, wstrząśnięci – wszystko to stało w kontraście do oficjalnych pojęć dobra i zła. Ale najbardziej zadziwiały nie słowa wykładowcy, lecz to, że ośmielał się je wypowiadać, jakby miał pewność, że słuchacze go nie wydadzą, jakby żył w kraju, w którym każdy ma prawo wyrażać własną opinię. – Trzeba mieć wielką odwagę cywilną, żeby mówić takie rzeczy otwarcie – powiedział do Antona Emiliewicza jakiś człowiek z kardynalską bródką. – Ale to pachnie albo niesamowitą rozpaczą, albo pozerstwem, graniczącym z szaleństwem.
– To jest po prostu głupiec! – rzucił Anton Emiliewicz. Taki krewniak mógł go zaprowadzić do lochu. Po powrocie do domu Anton Emiliewicz wezwał Klima na rozmowę i w ostrych słowach powiedział, że jeśli ten ma ochotę pchać głowę pod topór, to jego sprawa, ale w takim razie powinien się natychmiast wyprowadzić. A potem porozmawiał z Niną. – Chce pani owdowieć drugi raz? Mało pani rozstrzelania brata? Z zadowoleniem słyszał potem, jak żona rozliczała Klima. Ten się kajał i obiecywał więcej nie kusić losu. Następnie dostało mu się od Osipa. Anton Emiliewicz nieco rzecz ubarwił, kiedy przekazywał Drugowowi to, o czym Rogow mówił. Osip wrzeszczał tak, że Marisza ze strachu rozbiła wazę. Ale i ona się zgadzała, że Klima trzeba przytemperować. – Patrzajcie, jak się rozzuchwalił! Myśli, że jak go puszczają na trybunę, to może się samego diabła nie lękać? Luboczka jakoś zdołała uspokoić Osipa. – No i co tam? – spytał Anton Emiliewicz, kiedy stanęła w progu jego pokoju. – Osip powiedział, że jeśli coś podobnego się powtórzy, osobiście zastrzeli Klima jako zdrajcę rewolucji. Anton Emiliewicz zachrzęścił palcami. Bardzo żałował, że w przypływie szlachetności jego córka pozwoliła zamieszkać u siebie Rogowowi. Teraz nie było go jak wygonić, na pewno zacząłby się sądzić o powierzchnię mieszkalną. Postraszyć donosem albo nawet wydaniem CzK jego żonki? A jeśli on wtedy naopowiada, że towarzysz Szuster klnie władzę sowiecką? Gdzie się obrócić, wszędzie Klim… – Jak by się go pozbyć? – spytał Anton Emiliewicz. – Ile jeszcze zamierza tu siedzieć? Wypuściliby go z miasta jako obywatela innego kraju, ale nie wyjeżdża przez Ninkę. Też ma się za kogo męczyć, jakby w Argentynie brakowało pomywaczek! Tyle że tam by mu jeszcze szybciej łeb rozbili. Luboczka się nachmurzyła: – O czym ty mówisz? Anton Emiliewicz pokazał jej notatkę z biuletynu agencji telegraficznej Oddziału Zagranicznego Rosji: 7 stycznia 1919 roku w Buenos Aires wybuchły masowe zamieszki, które przerodziły się w starcia z policją. Wywołali je komuniści. Przez kilka dni tłum krzycząc „Śmierć Rosjanom”, rabował domy i sklepy należące do obywateli Rosji.
Zginęło ponad siedemset osób, a przeszło cztery tysiące odniosło rany. Luboczka wzięła karteczkę od ojca i skierowała się ku drzwiom. – Trzeba to pokazać Klimowi. – Nie wolno! – zawołał Anton Emiliewicz. – Przecież wtedy zostanie u nas na zawsze! Luboczka się obejrzała. – No i znakomicie! 2
El cuaderno negro Kiedyś ledwie się powstrzymywałem, żeby nie wyrzucać Ninie: „Dlaczego nie wyjechałaś ze mną, kiedy jeszcze było można?”. Myślałem, że wtedy uratowalibyśmy i siebie, i Żorę. Ale z pewnością Nina ma lepiej ode mnie rozwinięty instynkt samozachowawczy. Gdybyśmy trafili do Buenos Aires, z pewnością zostalibyśmy zabici. Tam wszyscy wiedzieli, że jestem Rosjaninem. Siedemset ofiar – trudno uwierzyć, że dobrzy Argentyńczycy mogli się czegoś podobnego dopuścić. Ręce mi po prostu opadają. Nina i Sofia Karłowna myślą, że znajdą cichą przystań we Francji, ale gdzie tam! We Francji zrobi się to samo, będziemy obcy dla wszystkich, niezrozumiali, dlatego winni ogółu/całości nieszczęść. Nie ma dokąd uciec, skoro świat oszalał. Chyba żeby wyjechać na jego koniec, do Patagonii, żeby wokół nie było żywej duszy, tylko błękitne góry w śniegu, kryształowe jeziora i trawa falująca na wietrze. Założyć estancję i hodować owce – dalibóg, coś lepszego trudno sobie wyobrazić. Tylko moja żona nigdzie nie pojedzie, skoro Sofia Karłowna zawróciła jej w głowie paryskimi planami. Francja nie przeraża Niny, kiedyś tam była, zna język, a mnie, co tu dużo gadać, jest już wszystko jedno. Po wykładzie publicznym na Uniwersytecie Marynarskim domownicy napadli na mnie ze wszystkich stron, oskarżyli o głupotę, egoizm, krótkowzroczność: „Skąd u ciebie taki pociąg do samobójstwa?”. W rzeczy samej, to raczej pociąg do normalnego życia, który bardzo trudno w sobie stłumić. Jeśli mam coś do powiedzenia, jeśli widzę, że ludzie chcą tego słuchać, uważam za bardziej niż naturalne porozmawiać z nimi, po prostu podzielić się tym, co mi leży na duszy. Dlatego właśnie nie chcę i nie mogę uczyć byle jak. Nina pyta: „Co chcesz udowodnić tym matrosom? Przecież to beznadziejne dzikusy, nie naprawisz ich!”. A ja nie próbuję naprawiać. Udowadniam, że mamy wiele sposobów na życie. Bywają ludzie tacy i zupełnie inni, a każdy ma prawo do swobodnego istnienia, jeśli nie szkodzi innym. Wojna powoduje głuchotę i niemotę. Przemilczać, nie próbując wyjaśnić samego siebie, to sposób na podtrzymywanie konfliktu. Widzieć w marynarzach tylko porywczych degeneratów, to kontynuować walkę. A przecież z nimi można się porozumieć! Są po prostu inni, trzeba więc ich przyjmować właśnie takimi, wtedy wszystko układa się na swoich miejscach. Nie mówię, że wszyscy powinni się obściskiwać ze wszystkimi. Róbcie, co chcecie, ale w tej chwili nie jestem w stanie ścierpieć Luboczki i nie czuję sympatii dla wuja Antona, którego jedyną radością jest roztkliwianie się nad partyjnym przydziałem i możliwość czytania wiadomości ze świata. Mówię o podstawowych zasadach: jeśli ci się nie podoba jakiś człowiek, nie zadawaj się z nim, ale nie próbuj też go unicestwić albo przerobić na swój obraz i podobieństwo! Osip kazał mi opowiadać na zajęciach o wspaniałych, potężnych planach władzy sowieckiej w dziedzinie kolektywizacji i mechanizacji: „U nas wszystko będzie działać wedle wcześniej
opracowanych schematów!”. Oto właśnie ideał – w pełni przewidywalna, beznamiętna maszyna sporządzająca produkt – zarówno ludzki, jak i przemysłowy – bez jednego sęczka, bez najmniejszej zadry, wspaniały w swojej szablonowości. Osip nie rozumie, że bez odchyleń od normy rozwój jest zasadniczo niemożliwy. Ale nawet nie o to chodzi: jeśli pozwolić człowiekowi tylko słuchać poleceń i kopiować, to oduczy się innych działań. Atrofii ulegną zdolności twórcze, a przecież to one są jednym z najważniejszych źródeł przyjemności na ziemi. Sens tworzenia maszyny nie zasadza się na tym, żeby zbudować aeroplan, lecz jest w tym, by nauczyć się nim latać. I naśladować nie należy parowozu z jego nieposkromionym apetytem na węgiel, nie pasa transmisyjnego, ale Leonarda da Vinci, Galileusza, Darwina, Edisona, Lwa Tołstoja – ludzi myślących, wrażliwych i dostatecznie odważnych, żeby porzucić utarte ścieżki i udać się na poszukiwanie nowych dróg. Zresztą moje pełne oburzenia notatki nie mają większego sensu. Nina uważa, że to moja kolejna głupota, aby chronić pamiętnik, który może mnie kosztować życie. Cóż, trzeba postąpić zgodnie z głosem rozsądku. Wszystko jedno, za późno już na żale, od dawna mieszkamy we wspólnej mogile. 3 Nina weszła do pokoju, zdjęła chustkę. – Paliłeś papier? Klim siedział przy piecu i mieszał pogrzebaczem węgle. Na podłodze leżała pusta skórzana okładka. – Co się stało?! – Nic, po prostu postanowiłem pozbyć się świadka. Pobądź ze mną. Nina usiadła obok, przytuliła jego głowę do piersi. Zamknął zmęczone powieki. – Posłucham twojego serca… Rozdział 35
Przygotowania do ucieczki 1 Wiosna i początek lata 1919 roku minęły na nieskończonych staraniach i oczekiwaniach. Klim dopiął w końcu swego i przydzielono mu wagon wartowniczy do pracy agitacyjnej w terenie. Stał ten wagon na bocznicy, cały pomalowany jak wóz cyrkowy. Biurokratyczna maszyna kręciła się, zbierano komisje, przygotowywano plany i kosztorysy, ale nie było lokomotywy, albowiem wszystkie sprawne parowozy pracowały już na granicy wytrzymałości przy przewozie żołnierzy, amunicji i żywności. Na wschodzie nacierał Kołczak, na północy Judenicz, na południu Denikin, a i na zachodzie srożyły się jakieś grupy. Gazety donosiły, że „pierścień frontów zaciska się”. Po szalonej krzątaninie i panice w bolszewickich kancelariach było widać, że sprawy sowietów idą źle. Nie da się oddać słowami takiego zjawiska, jak gęstniejące od oczekiwania powietrze, jakim oddychało całe miasto. Wszystkie zmysły były wyostrzone, nikt dokładnie nie wiedział, w jakim kierunku poruszają się biali, jakimi siłami dysponują, kim są ci przeklęci imperialiści, którzy ich wspierają. Nina starała się zachować sceptycyzm. Rok wcześniej, w czasie natarcia Armii Ludowej Komucza też się zdawało, że porażka czerwonych nastąpi lada dzień. Trzeba czekać i słuchać, śledzić każde słowo i każde spojrzenie… Klim sam przygotował rozkład pracy i skład osobowy agitacyjnego wagonu. Zgodnie z papierami, pięknie opatrzonymi pieczęciami i podpisami, doktor Sablin miał odpowiadać za krzewienie wśród czerwonoarmistów nawyków higieny. Sofii Karłownie powierzono opiekę nad rekwizytami, Nina prowadziła kancelarię, a sam Klim był kierownikiem do spraw ideologicznych. – Módlmy się wszyscy, żeby Osip nie chciał sprawdzać listy naszych kadr – mówił. – Inaczej od razu zrozumie, że zamierzamy zbiec całą naszą grupą. Musieli czekać i odmawiać sobie wszystkiego, żeby gromadzić środki na „fundusz ucieczkowy”. Kolczyki Sofii Karłowny zostały sprzedane, ale wiosną ruble ostatecznie straciły wartość. Bank Narodowy w ogóle wypuszczał „fantiki” – a dlaczego się ograniczać, skoro pieniądze w państwie socjalistycznym miały zaniknąć? Ich produkcja stała się najsilniejszą i zapewne jedyną jakoś się rozwijającą dziedziną gospodarki. Tylko braki papieru nie pozwoliły rozwinąć inflacji na pełną skalę. Klim ironizował: – Niedługo na słupach pojawią się ogłoszenia: „Do sprzedania śliczna tabakierka do przechowywania przydziału żywnościowego oraz duża taczka do przewozu wynagrodzenia”. Żarty żartami, ale „fundusz ucieczkowy” trzeba było jakoś chronić. Waluta? Jednak marki niemieckie, franki i funty także traciły w oczach za sprawą powojennej inflacji. Poza tym Nina stwierdziła, że szeleszczą, jeśli się je schowa w ubraniu. – Jeśli zaczną przeszukiwać, znajdą – powiedziała po kilku eksperymentach. – Trzeba spróbować z dolarami.
Ale jeśli europejskie waluty można jeszcze było zdobyć na Bałczudze albo w bramach przy dworcu, to dolarów nie dało się kupić za żadne pieniądze. Do tego dochodził strach przed prowokatorami i fałszerzami, których ostatnio się namnożyło. Pewnego razu Sablin przyniósł do domu podrabiany banknot z napisem „kommisarz financowy”. Oszczędności postanowiono ulokować w spirytusie. Klim z Sablinem zmajstrowali polowe laboratorium z gniazdami dla menzurek. Na każdej Nina przykleiła etykietę „Ostrożnie! Bakterie tyfusu!”, a na skrzynce napisała: „Sprzęty medyczne wyjątkowej ważności”. Długo rozważali, co zrobić z odzieżą – kupować czy nie? Z jednej strony trzeba by brać jak najwięcej, bo ubrania można przecież wymienić na chleb. Ale z drugiej duży bagaż zwiększał ryzyko, że natkną się na rekwizytorów, którzy tylko czekali, kiedy wpadnie im w łapy kolejny „burżuj”. W każdym razie Klim i Sablin potrzebowali mundurów, żeby ludzie brali ich za frontowców. Chodziły słuchy, że oddziały zaporowe czują przed nimi respekt. Trudniej było zamaskować Sofię Karłownę, której cała istota protestowała przeciwko zostaniu prostą, nikogo nieinteresującą staruszką. Na dodatek po śmierci Anny Jewgienijewny hrabina stała się nadmiernie gadatliwa. – Boże mój, ich lokaje mają wąsy! – wzdychała po spotkaniu z milicjantem w poczekalni Gubernialnego Komitetu Wykonawczego. – Gdzie wyście widzieli lokaja z wąsami? Powinien nosić baki! Nina obawiała się, co będzie w drodze. A jeśli hrabina coś powie nie w porę i ich zdekonspiruje? Sofia Karłowna co i raz pouczała byłą synową. – Kiedy chodziliśmy na rynek, zawołała pani do Klima po imieniu. Dobrze wychowana dama nie podnosi głosu. Jeśli chce zostać dostrzeżona w tłumie, powinna zdjąć kapelusz, zatknąć go na parasolce i podnieść nad głową. – Sofio Karłowna, nie mam ani parasolki, ani kapelusza. – No widzi pani, tak się nie godzi. I niepotrzebnie się pani na mnie gniewa! Rozumiem, że w pani rodzinie uważano, iż wychowanie kobiet jest do niczego niepotrzebne, bo ich rzeczą jest siedzieć w domu i zajmować się dziećmi… Ale jak pani chce kiedyś wychowywać własne potomstwo, jeśli sama nic nie wie? Czasem Nina była gotowa przekląć ten dzień, gdy Klim spotkał hrabinę. Ale cóż by zdziałali bez jej brylantów? Prócz tego, stara arystokratka miała w Paryżu wpływowych krewnych, którzy mogli pomóc w uzyskaniu wiz i urządzeniu się na nowym miejscu. 2 Luboczka zaszła w ciążę i uznała, że Nina powinna jej służyć jako osoba na posyłki już w tej chwili,
a w przyszłości zostać niańką. – Trudno mi będzie radzić sobie z niemowlakiem i stołówką jednocześnie – mówiła. – Pomożesz mi, prawda? Nina jeździła kupować dla niej a to flanelę na pieluszki, a to kozę. – A jeśli z nerwów zabraknie mi mleka? – niepokoiła się brzemienna. – Trzeba zawczasu wybrać dobre zwierzę. Umiesz doić kozy? Powiadają, że to nietrudne, więc jeśli nawet nie potrafisz, to się nauczysz. Luboczka czuła się w prawie żądać honorariów za swoją dobroć. Jak można jej było odmówić? Nina pocieszała ją, wypełniała wszelkie polecenia, zapewniała, że po porodzie jej figura wróci do normy… – Na pewno nie. Patrz, zrobiłam się całkiem nieatrakcyjna – chlipała Luboczka. – Osip nie zwraca już na mnie uwagi. Drugow przychodził do domu, jadł kolację, na pytania odpowiadał od rzeczy, a potem się nagle zrywał i nie słuchając więcej Luboczki, szedł do Klima. – Hej, jesteś? Można zajrzeć? Nina się złościła, że Osip odbiera jej męża i zmusza go do siedzenia przy kartach przez całą noc, ale nic nie mogła na to poradzić. – Car miał nadzieję, że będziemy walczyć w imię interesów burżuazji – rozpalał się Osip. Klim słuchał go z brodą opartą na dłoni. – Jeśli nie chcesz strzelać do niemieckiego robotnika, to znaczy, że nie kochasz Rosji… Car miał nas za zupełnych głupców, rozumiesz? A w czym był lepszy od nas? No właśnie! Tylko państwo bolszewickie jest w stanie zabezpieczyć powszechną równość… – Przecież państwo nie może uczynić ludzi równymi – krzywił się Klim. – Jesteśmy różni od urodzenia. Ważna jest nie sama równość, ale równouprawnienie. Spierali się, zacietrzewiali, ale Klim zawsze obracał te kłótnie w żart. Osip chrząkał, surowe zmarszczki na jego czole się wygładzały. – A niechże cię! Potrafisz każdego zagadać! Klim uśmiechał się z zadowoleniem i pytał o sprawy wojny. Walki na wschodzie toczyły się ze zmiennym powodzeniem. Wiosną armia Kołczaka zajęła ogromne terytorium, ale musiała zwolnić natarcie i bolszewicy zdołali odbić Ufę. Za to na froncie południowym odpadły od czerwonych Donbas i Charków. Nina prosiła, żeby Klim nie sprzeciwiał się Osipowi.
– A jeśli wreszcie się wścieknie i zacznie ci szkodzić? Lecz Klim uważał, że właśnie te spory pomagają mu znaleźć wspólny język z komunistą. – Zrozum, że Osip nikomu nie wierzy i uważa, że wszyscy go wykorzystują. A ze mną czuje się bezpiecznie, wiedząc, czego się może po mnie spodziewać. Czuje się samotny, więc próbuje znaleźć przyjaciela. – Ale jesteście od siebie zupełnie różni! – Co z tego? Tutaj najważniejsze są szczerość oraz szacunek. – Szanujesz go? – zdziwiła się Nina. – Absolutnie i bezwarunkowo. 3 Ciąża dawała się Luboczce mocno we znaki. Najpierw mdłości, potem bóle pleców, niepokój, że nie da rady po porodzie zajmować się stołówką i ją komuś przekażą… A jeśli nie zdobędzie żywności, jak wykarmi niemowlę? Na Osipa raczej liczyć nie mogła, miał na głowie komisariat wojskowy, karty i spory polityczne. Dziecko wcale go nie cieszyło, zaczął się odnosić do Luboczki tak, jakby była poważnie chora. Próbowała przyciągnąć jego uwagę opowieściami o tym, że Sablin stał się dla niej wyjątkowo życzliwy, ale Osip nie wierzył, że brzemienna kobieta może kogoś zainteresować. – Już nie wymyślaj – basował łagodnym tonem. – Lepiej spójrz na siebie w lustro… Rzeczywiście, niewiele zostało z urody Luboczki. Biodra, piersi, szyja, wszystko stało się opuchnięte, pierścionki nie chciały wchodzić na palce. – To minie? – dopytywała doktora. – Czemu milczysz? Jesteś lekarzem, powinieneś wiedzieć! – To nie moja specjalność – wzdychał Bartłomiej Iwanowicz. Zdawała sobie sprawę, że patrzenie na jej brzuch jest dla niego nieznośne, ale i tak zadręczała go pytaniami, szukając jakiejś otuchy. – Źle, że się związałaś z Osipem – powiedział pewnego dnia Anton Emiliewicz. – To nie mąż, tylko diabli wiedzą co. Starszego syna ma za nic, nie widział go od lat. Coś mi się zdaje, że z młodszym będzie tak samo. Luboczka płakała. – Gdyby nie Osip, nie mieszkalibyśmy tutaj! I nie byłoby żadnej stołówki!
– No, no… Ty łzy tutaj lejesz, a on gdzie? Rżnie z Klimem w karty. Przyprowadziłaś tutaj kuzyna, to teraz masz. Pamiętasz, jak się w dzieciństwie skarżyłaś, że on ci wszystko zabiera? Nic się od tamtej pory nie zmieniło. Luboczka była pewna, że już od dawna nie odczuwa zazdrości o Klima, ale pewnego razu, przechodząc korytarzem, usłyszała jego głos: – Jeśli krzywo przystrzyżesz, marynarze mnie zaśmieją na śmierć. Łasi są na takie wpadki. Drzwi łazienki były uchylone. Okryty ręcznikiem Klim siedział na niskim taborecie i starał się nie ruszać, podczas gdy Nina podgalała mu kark. – Długo jeszcze? – spytał. – Pocierp chwilę. Zdmuchnęła mu z szyi kosmyki, zdjęła ręcznik… Luboczka nigdy nie widziała jego nagości. Przyglądała się z zafascynowaniem szerokim smagłym plecom i ramionom, widocznej w lustrze, pokrytej ciemnymi kędziorami piersi i wąskiemu paskowi włosków, biegnących pionowo w dole brzucha i znikających za paskiem spodni. – Według mnie jest dobrze – powiedziała Nina. – Może tylko skrócić trochę z lewej? – Nie trzeba. Klim nagle przygarnął ją do siebie. – Poczekaj! – pisnęła. – Jeszcze ktoś… Podniósł ją i posadził na małej szafeczce pod ścianą. Luboczce prawie serce pękło, kiedy zobaczyła, jak Klim rozchyla kolana żony i przywiera do niej mocno. Nina objęła go, przytuliła się do ramienia i nagle zobaczyła Luboczkę. – Nie zapomnijcie po sobie posprzątać – powiedziała ta ostatnia, cała spąsowiała, ze łzami w oczach, a potem poszła do kuchni. 4 Zebrała w swoim domu wszystkie rodzaje miłości: miłość przemieszaną z żalem do Sablina, miłość zabarwioną żądzą do Osipa i miłość pełną szacunku dla ojca, a do tego doszła nieogarniona, gorzka, balansująca na granicy nienawiści miłość do Klima. I właśnie ona zatruła wszystkie inne miłości, zaraziła je swoim nieodwzajemnieniem. Nieraz Luboczka dawała Ninie wskazówki, jak powinna postępować z mężem – strzec go, dbać o niego… Ta patrzyła z niedowierzaniem.
– O czym ty mówisz? O tym, że Luboczce było okrutnie żal Klima. Ten głupiec wszystko zmarnował i wybrał kiepski surogat zamiast prawdziwego szczęścia. Rozumiała, że zaczęła traktować Ninę z pogardą właśnie dlatego, że uważała ją za coś w rodzaju pozbawionej talentu dublerki wielkiej aktorki. Celowo, żeby to podkreślić, zaproponowała jej pracę pomywaczki i poniewierała nią, jak mogła. Tymczasem wspominała smagłe plecy Klima i przyznawała sama przed sobą, że wszyscy inni mężczyźni w jej życiu stanowili tylko próbę znalezienia dla niego zastępcy. Luboczka nie żywiła żadnych nadziei. Uznała, że wystarczy, aby on mieszkał z nią pod jednym dachem i był wdzięczny. Znów zaczęli się ze sobą przekomarzać, zupełnie jakby nigdy nie zdarzyła się historia z pijanym pocałunkiem. Pojawiły się małe, nic nieznaczące gesty. Klim przyniósł jej szal i sam narzucił na ramiona, wyprawił do łóżka Osipa, kiedy rozstrojona Luboczka trzeci już raz po niego przyszła, dotknął jej brzucha, kiedy zaproponowała, żeby zobaczył, jak dziecko się porusza. Klim lubił dzieci, a Nina przyznawała, że często o nie zagaduje. Byłby z niego świetny ojciec – bawiłby się z malcami, opowiadał im bajki… Czasami Luboczka ledwie powstrzymywała się przed wydaniem Niny czekistom. Ale co by to zmieniło? Jeśli Klim straci żonę, od razu opuści Rosję. Luboczka zapytała go, co planuje robić w przyszłości. – Wyjadę na front agitować czerwonoarmistów – odparł. To brzmiało na tyle dziwacznie, by Luboczka uznała, że Klim znów się z nią drażni. Teraz, kiedy droga do Argentyny była dla niego zamknięta, mogła wreszcie pomyśleć, jak go do siebie przywiązać. Ułatwić mu karierę na miejscu? Zapewnić taki status, żeby nawet nie pomyślał o zagranicy? Na to Luboczka nie miała na razie ani sił, ani możliwości, a zbliżające się rozwiązanie jeszcze bardziej ją ograniczało. Sam Klim raczej nie mógł liczyć na sukces u bolszewików. Był nazbyt prostolinijny – co w sercu, to na języku. Po skandalu z publicznym wykładem o mało nie zwolnili go z uniwersytetu, ale Luboczka załatwiła wszystko tak, żeby syn rektora trafił nie do oddziałów frontowych, ale do ochrony miejscowego urzędu, dzięki czemu Klim wykpił się samokrytyką i zakazem wygłaszania niezgodnych z linią władzy przemów. Luboczka wiedziała, że jeśli tylko nadarzy się okazja, Rogow wywiezie żonę za granicę. Chciała nawet, żeby Nina zaszła w ciążę, bo gdyby miała przy piersi niemowlę, nigdzie by się nie ruszyła. Z małym dzieckiem nie da się podróżować zawszonymi pociągami. Te marzenia były dla niej bardzo poniżające, ale co zrobić, jeśli każdego dnia potrzebowała skradzionych słów i spojrzeń Klima, tak jak głodujący potrzebuje kawałka skradzionego ze stołówki chleba? Patrzyła, jak siedzi w fotelu i coś pisze w notesie, pociera gęste brwi, z czegoś się śmieje – pewnie
znów wymyślił żart, ale jeszcze nie jest gotów go opowiedzieć. Och, co za śmiertelna męka! Luboczka zamykała się w tej samej łazience, siadała na tę samą szafkę i wyobrażała sobie, że obejmuje Klima. Wtulała głowę w wilgotne ręczniki, przesuwała dłońmi po swoim ciele, jakby to były jego ręce… Wielka osa pełzała po okienku z rzeźbioną szybką, polatywała i uderzała w przeszkodę, oddzielającą ją od nieba i słońca. Luboczka spróbowała ją wypuścić, ale zasuwka na ramie nie chciała się poddać, w końcu więc rozgniotła owada szczotką do włosów. 5 Osip kochał Luboczkę tak samo jak przedtem, ale jej brzemienność mocno go złościła – po co komu ten bachor? Poszłaby na aborcję, ale nie, wolała wszystkich doprowadzać do pasji. Nie dało się z nią teraz porozmawiać od duszy, miała w głowie tylko, gdzie zdobyć ceraty i śpioszki. Obrażała się, kiedy Osip próbował opowiadać o swoich sprawach. – Całkiem już cię nie interesuję! Za to Sablin… Dawniej Osip wściekałby się z zazdrości przy takich słowach, ale teraz widział, że Luboczka po prostu chce się wydać bardziej wartościowa, a jej były mąż wcale o nią nie zabiega. Co było zupełnie zrozumiałe, bo po co komu baba z brzuchem? Pocieszał się, że to minie, kiedy Luboczka urodzi i znów stanie się czuła, pełna pożądania. Przeczekiwał czas ciąży u Rogowa, dlatego że tylko tam czuł się rozumiany. Klim stopniowo wciągał się w rewolucję. Osip widział, jak się zajmuje marynarzami, w jego słowach nie było obojętności! Mówił bez sztuczności, zupełnie jakby sam był proletariuszem. Ale czasem dawała o sobie znać jego burżuazyjna przeszłość. – Osip, ty uważasz, że społeczeństwo jest podzielone na klasy, które koniecznie powinny się zwalczać – mówił Klim. – Czegoś tu nie rozumiem, bo kim ja jestem z klasowego punktu widzenia? Pochodzenie mam szlacheckie, ale życiorys raczej nędzarza. Z kim powinienem walczyć? – Jesteś elementem zdeklasowanym – pouczał Osip. – To ktoś taki, co się miota między niebem a ziemią. Spróbuj wniknąć w sens, wytęż umysł: bez walki klas zwyczajnie się nie da! Jeden żyje z własnego trudu, a inni z cudzego, i właśnie tę eksploatację trzeba zakończyć. – Ale ja nie mam nic przeciwko temu, żeby mnie eksploatowali. – Klim wzruszał ramionami. – Jeśli wydawca dobrze mi płaci i nie wtrąca się do prywatnego życia, po co mam z nim wojować? Jeszcze się okaże, że wygram, i kto mi będzie naliczał honoraria? – Sam będziesz panem rezultatów swojego trudu i sam możesz nim rozporządzać. – A jeśli tak nie chcę? Jeżeli wygodniej mi napisać artykuł i dać go wyzyskiwaczom?
– Tfu! – złościł się Osip. – Dlaczego wszystko odnosisz tylko do siebie?! – Dobrze, to pogadajmy o tobie… Do jakiej klasy należysz? – Robotniczej, a niby jakiej? – Ależ nic podobnego! Od tysiąc dziewięćset czternastego nie pracujesz na hali produkcyjnej. Jesteś urzędnikiem, takim samym jak mój ojczulek. W pracy się starasz, wrogów państwa traktujesz z całą surowością… Osip się śmiał, bo bardzo go bawiło porównanie z prokuratorem. Klim robił niewinne oczy. – No i czego rechoczesz? Kto pędzi robotników do pracy? Kto nie robi nic innego, tylko przekłada papiery? – Ale ja nie zabieram owoców ich trudu! – To skąd bierze się twój partyjny przydział? Hm, a może to ty jesteś wyzyskiwaczem? Osip czerwieniał. – No, no! Możesz kłamać, ale się nie zapędzaj! – Dokładnie tak samo mawiał ojczulek. Mimo wszystko Osip dał radę przeciągnąć Klima na swoją stronę, skoro ten sam się zgłosił do wyjazdu na front. Plan zorganizowania wagonu propagandowego wprawił towarzysza Drugowa w zachwyt. Klim naprawdę mógłby wzniecać zapał w żołnierzach, przekonywać, że racja jest po ich stronie, a zwycięstwo już bliskie. Zanim jednak zezwolono na organizację lotnej brygady propagandowej, naczelnik komisariatu wojskowego wezwał Osipa. – Piotrowicz, jesteś go pewien? Argentyna nie uznała Sowietów. Może twój Rogow to szpieg albo dywersant? Wyślemy go do strefy przyfrontowej, a on zacznie szkodzić… – Jego baba tutaj zostaje – odparł Osip. – Dlatego szkodzić byłoby mu nie na rękę. To nasz człowiek, ręczę za niego. – No popatrz… 6
Osip złapał Klima po zajęciach. – Słuchaj, wszystko załatwione, zbieraj swoją grupę i wyjeżdżacie dzisiaj o dziewiątej wieczór. – Dokąd? – Biali przerwali obronę w rejonie Kurska. Morale upadło, wojska uciekają, dlatego Biuro Polityczne potrzebuje rezerw propagandowych. Wagon musi zostać tutaj, ale to nic, dadzą wam jakiś przedział, a na miejscu znajdziecie sobie transport. – Podał Klimowi papier. – Trzymaj delegację. Dzwoniłem do CzK, dziewczyny siedzą w kancelarii do szóstej. Przynieś im książeczki pracy twoich ludzi, dostaną zezwolenia na wyjazd. W Kursku na was czekają. Klim pobladł. – A ty? – Ja też jadę na front, ale nie z wami, mam pociąg za dwie godziny. – Osip uścisnął dłoń Rogowa. – Nie zdradź naszej rewolucji! Kiedy będziesz rozmawiał z żołnierzami, przypominaj im stale, że Armia Czerwona jest niepokonana, że jeśli biali nas zrzucą, to ustanowią carat i wrócą ziemianie, a lud pracujący ukarzą za bunt. Niech pamiętają, że założyliśmy pierwsze na świecie państwo robotniczo-chłopskie. 7 Osip zajrzał do Luboczki w jadłodajni. – Chodź, musimy pogadać. Wyszła na korytarz, trzymając w rękach młynek do kawy. – Zdobyliśmy prawdziwą kawę! Powąchaj. Osip posłusznie wciągnął w nozdrza miłą woń, niechcący dmuchnął i ciemnobrązowy proszek pobrudził Luboczce suknię. – Przepraszam najmocniej! – powiedział skonfundowany. Strząsnęła z siebie kawę. – Nic się nie stało. Teraz jesteśmy bogaci, z dziesięć funtów tego dobra przywieźli. Zaraz cię poczęstuję. Osip potrząsnął głową, ujął ciężarną za rękę. – Mam prośbę, obiecaj, że ją spełnisz. Miszka, mój syn… i rodzice… Odwiedź ich, zrób, co trzeba: chleba daj… może pieniędzy…
Luboczka patrzyła na niego ze zmarszczonymi brwiami. – Coś ty wymyślił? – Jadę na front. – Kiedy?! – Zaraz. 8 Luboczka pobiegła do domu, jak stała, razem z młynkiem. Łzy ciekły jej po policzkach, serce łomotało. Chciałaby paść teraz pośrodku drogi i umrzeć… To przeklinała Osipa najgorszymi słowy, to wspominała, jak mocno objął ją na pożegnanie. – Nie wspominaj mnie źle. Pisz do mnie… Będę czekał. Co ona mu nagadała? Coś strasznego! Że przestał ją kochać, że gotów uciekać od niej prosto pod kule… I niech idzie w diabły, jeśli tak bardzo chce… Na jej krzyki zbiegła się cała kuchnia. Osip patrzył na Luboczkę oczami pełnymi bólu. – Powinnaś rozumieć, że w takim czasie nie wolno myśleć tylko o sobie! Ale ona właśnie nie myślała o sobie, tylko o dziecku, które na pewno zostanie sierotą. Osip już nie wróci, to Luboczka wiedziała na pewno. Na ganku pałacyku zderzyła się z Sablinem. Był do siebie niepodobny w żołnierskim szynelu i z plecakiem. – Dokąd się wybierasz? Sablin najwyraźniej nie spodziewał się jej spotkać. Uchylił czapki. – Wyjeżdżam na front… Odstąpiła na krok i uderzyła się o poręcz. – A wy co, wszyscyście rozum postradali?! Tobie nie wolno, ty… Nie zdążyła dokończyć, kiedy skrzypnęła furtka, a na podwórze wpadli Nina i Klim. – Bartłomieju Iwanowiczu, niech pan idzie, zaraz pana dogonimy.
Luboczka przenosiła wzrok z jednej twarzy na drugą. – Wyjaśnijcie, co się dzieje! Klim ujął ją delikatnie za ramię. – Chodźmy… Weszli do domu, potem do jej zalanego słońcem pokoju. Luboczka odstawiła młynek na stół, na którym leżały niedoszyte pieluszki. – Masz książeczkę pracowniczą Niny? – zapytał Klim. – Tak. – W biurze? – Nie, tutaj. – Luboczka wskazała sejf, w którym kiedyś leżały dokumenty spadkowe Klima. – Jadłodajnie często są okradane, dlatego na wszelki wypadek… – Oddaj mi ją, proszę! – wykrzyknęła z niecierpliwością Nina. Luboczka patrzyła na nią w osłupieniu. Żałosny, nienaturalny uśmiech wykrzywiał wargi Niny, co chwila przełykała nerwowo ślinę. – A ty co, chcesz się zwolnić? – Nie… To znaczy… Luboczkę zalała wściekłość. – Niczego wam nie dam, jeśli nie wyjaśnicie! – Chcemy wyjechać z Niżnego Nowogrodu – powiedział Klim. – Dlatego Nina potrzebuje książeczki pracowniczej. Bez niej nie dostaniemy w CzK przepustki. – Sablin jedzie z wami? – Tak. Pomóż nam! Luboczka zrozumiała – oni chcieli uciec z Sowdepii. Założyła ręce na piersi. Jak ci ludzie mają czelność prosić ją o cokolwiek?! Dała im dach nad głową, pracę, wszystko na świecie, a oni teraz zostawiają ją samą, ciężarną, porzuconą przez męża! – Kpicie sobie, tak?! Krzyczała, nie panując nad sobą, rzuciła w Klima młynkiem, który uderzył
o ścianę, a kawa rozsypała się na dywan. – Obiecałaś mi pomóc przy dziecku! – rzuciła się do Niny. – Jak można być tak podłą?! Czemu milczysz?! – I tak nie zostanę. – Zostaniesz! Nie masz żadnej książeczki pracy! – Luboczka, daj po dobroci… – zaczął Klim. – A co? Zabijecie mnie, żeby ograbić sejf? Proszę bardzo! Ninka niech trzyma, a ty poderżnij mi gardło. O, tam leżą ostre nożyce! Nie poradzę sobie przecież z wami! Tylko że klucza nie dostaniecie. Klim westchnął, podszedł do sejfu i zrzucił go na podłogę. Potem nacisnął na dno, które od razu wpadło do środka. Włożył rękę w papiery i zaczął je wyciągać po kolei. Nina z Luboczką patrzyły na niego zdumione. – Ojcu podarowali tę skrzynkę w firmie ubezpieczeniowej po tym, jak wyprawił na katorgę dwóch rabusiów – oznajmił Klim. – Tamci tak sprytnie otworzyli sejf, że z początku nikt nie mógł się zorientować, gdzie się podziało dwieście tysięcy, chociaż drzwi były całe, a zamek nienaruszony. Dopiero potem śledczy odkrył, że wycięli całe dno specjalnym amerykańskim narzędziem. Łzy ciekły Luboczce po policzkach. – Dlaczego mnie porzucacie?! Co wam zrobiłam? – Urządziłaś nam życie nie tak, jak byśmy chcieli – powiedziała Nina urywanym głosem. Klim schował książeczkę pracowniczą do kieszeni. – Luboczka, to nie twoja wina, wiemy, że się starałaś, i jesteśmy ci wdzięczni… Ale nam tutaj źle… Chodźmy już – powiedział do Niny. Milczał przez chwilę, nie wiedząc, co dodać. – Dziękujemy za wszystko. – Bądźcie przeklęci. Wyszli. Luboczka stała pośrodku pokoju obok przewróconego sejfu i stosu papierów. W pałacyku było cicho jak w porzuconym szybie kopalni. Do Luboczki powoli zaczęła docierać cała groza jej położenia. Nikt przy niej nie został. Wszystko stało się zbyt szybko, a to znaczyło, że planowali ucieczkę od dawna. Kiedy ona poświęcała się, żeby zapewnić im dobrobyt, o jakim nie śniło się zwykłym obywatelom, oni spiskowali przeciwko niej. Czuła się jak bogata staruszka, o którą krewni zabiegali tylko do chwili podpisania testamentu. A Sablin? Jakże on mógł ją porzucić? Luboczka skierowała się do telefonu, podniosła słuchawkę. – Czym mogę służyć? – spytała telefonistka.
– Dziewięć-czterdzieści… Nie zdążyła dokończyć, połączenie nagle się przerwało. – Nie dzwoń – powiedział ojciec. W dłoni trzymał wyrwany przewód. – Za nimi obstajesz? – oburzyła się Luboczka. Anton Emiliewicz pokręcił siwą głową. – Niech jadą. Ktoś i tak skręci im karki po drodze. A jeśli ich teraz aresztują, zacznie się śledztwo, a czekiści najpierw przyjdą do naszego domu. Naprawdę tego chcesz? Objął Luboczkę, a ona zaczęła płakać jak mała dziewczynka, wtulona w jego ramię. Rozdział 36
Czerwoni agitatorzy 1 Do pociągu specjalnego przeznaczenia trzeba było iść na bocznicę. Co sto kroków spotykali patrol, który sprawdzał dokumenty. Nina trzymała Klima za rękę, co chwilę oglądała się, czy kulejący Sablin nie zostaje zbytnio z tyłu i czy wszystko w porządku ze starą hrabiną. Miała wstrętne poczucie, jakby szła z podwiniętym ogonem i nagim brzuchem. Modliła się gorliwie: „Panie, uratuj, zmiłuj się i obroń nas!”. A jeśli coś się nie uda? Jeśli nie trafią do parowozu? Jeśli w czekistowskich papierach znajdzie się jakaś pomyłka? – Nie trzeba było Luboczce nic mówić – szeptała do Klima. On sam już tysiąc razy pożałował swojej otwartości. Czekista przy schodkach wagonu przez parę strasznych chwil przeglądał dokumenty, skrobał je paznokciem i poruszał ustami. Nina nie od razu dostrzegła, że trzymał papiery do góry nogami. Kontroler okazał się niepiśmienny. Weszli do przedziału, nie wierząc jeszcze w swoje szczęście, zamknęli drzwi… Czyżby się udało? Nie, nie… zbyt wcześnie na radość. Klim położył laboratorium na górną półkę. – Sofio Karłowna, zapomniałem zapytać, czy dżentelmen powinien nosić plecak swojej damy? Jeszcze miał siłę na żarciki! – Ale co pan opowiada? – rozzłościła się hrabina. – Dżentelmen nie powinien za damą nosić nic, oprócz może jednej lub dwóch książek, lub elegancko zapakowanego pudełka cukierków. Wszystko pozostałe nosi jego służący. – Czyli wszystko w porządku – powiedział z ulgą Klim, pomagając Ninie zdjąć plecak. – Kajzera tylko szkoda. Na pewno Luboczka wstrzyma mu zaopatrzenie z zemsty za naszą ucieczkę. A Pstrokatkę zje. – Och, niechże pan zamilknie! – zirytował się Sablin. O dziewiątej pociąg nadal stał na bocznicy. Jeszcze dwie godziny siedzieli cicho – samotni, struchlali. Po dachach biegali żołnierze, za ścianką ktoś wrzeszczał na konduktora. Wreszcie rozległ się gwizdek parowozu, trzasnęły drzwi i pociągiem szarpnęło, a ciemne budynki zaczęły płynąć za oknem. – Kotlety sto rubli sztuka, biały placek czterdzieści rubli sztuka, wrzątek po dwa ruble za szklankę –
powiedział konduktor, zaglądając do przedziału. 2 Kiedyś można było wieczorem wsiąść do pociągu w Niżnym Nowogrodzie, a następnego dnia stanąć w Moskwie. Pociąg szczególnego przeznaczenia następnego dnia zajechał do Doskina – drugiej stacji od głównego dworca. Co się działo w tajemniczych kolejowych sferach, nie mógł odgadnąć nawet komendant pułku z sąsiedniego przedziału, człowiek skrajnie poważny. Wykorzystał wszelkie sposoby, włącznie z groźbą rozstrzelania, ale ani przekleństwa, ani rewolwer, przystawiony do czoła maszynisty, nie pomagały. – Co mam zrobić, skoro wojskowe eszelony puszczają przodem? – odszczekiwał się kierownik pociągu. Pozostawało tylko jedno – patrzeć, jak obok nich przejeżdżają wagony z rekrutami. Na wagonach widniały napisy: „Wszystkie siły na walkę z Denikinem!”. Żołnierze siedzieli w otwartych drzwiach, widać było głowy, głowy, głowy… – Mięso armatnie… – szeptał Sablin. Do Moskwy dotarli po tygodniu. Tam im powiedziano, że Armia Ochotnicza Denikina wzięła Połtawę, Krzemieńczuk i Jekaterynosław, a potem rozpoczęła natarcie na Kijów i Odessę. Trzy tygodnie zeszły na załatwianiu przepustki w Centrali Informacji Wojskowej, bo dokument wydany przez Osipa przez ten czas stracił ważność. Wystraszeni na śmierć urzędnicy mówili, że nic nie wiadomo, a sytuacja na froncie zmienia się codziennie, więc łączność raz jest, a raz jej nie ma. Wreszcie otrzymali zezwolenie i znów wsiedli w pociąg. W sąsiednim przedziale jechali młodzi dowódcy, świeżo po kursie. Sablin przyglądał się tym chłopskim synom, dumnym, że partia pokłada w nich wielkie nadzieje. Byli schludnie odziani, skromni, w głowach mieli bolszewickie hasła pomieszane z hurapatriotyzmem. Gdyby z nimi porozmawiać tak po dobremu, dać czas na zastanowienie i dokonanie wyboru… Nie było dat ani godzin, czas określali w przybliżeniu. Jedli to, co kucharz przysłał z „wagonu restauracyjnego”, myli się na stacjach u bab, które przychodziły do pociągów z wiaderkami, mydłem i ręcznikami. Przez pierwsze dni Sablin nie do końca rozumiał, co narobił, wyjeżdżając z Niżnego Nowogrodu. Przez ponad pół roku myślał tylko o ucieczce z Sowdepii, ale to zawsze odnosiło się do przyszłości, dalekiej i trudnej do przewidzenia. A teraz jechał gdzieś, z każdą sekundą był bliżej wojny i tylko jedno stawało się jasne – przeszłość nie wróci. Sablin nie podejrzewał, że mieszkanie w jednym przedziale z Klimem i Niną będzie aż tak nieznośne. Kobieta kroiła jabłko na cząstki, stawała na swoim łóżku i podawała je Klimowi, który spał na górze. A
potem długo nie siadała, tylko coś mu szeptała na ucho, śmiejąc się cicho. Sablin czuł się niepotrzebny, niewygodny, przeszkadzający… Hrabina rozkładała pasjansa, a Sablin z tęsknotą wspominał Luboczkę. Jak ona na niego patrzyła! Przecież naprawdę postąpili z nią niegodnie. Jak sobie poradzi sama z niemowlakiem? Trzeba było zostać w Niżnym! Co z tego, że nosiła pod sercem nie jego dziecko? I tak ją kochał… Znów kontrola dokumentów, nieskończone manewrowanie po bocznicach, ryjący okopy jeńcy, plotki o tym, że gdzieś w okolicy grasuje groźna szajka ni to bandytów, ni partyzantów, którzy napadają na pociągi i rabują wszystkich bez wyjątku i bez wyboru. Nie było się nawet przed nimi czym bronić, bo rekrutom przed przybyciem na front nie wydawano broni, żeby nie uciekli z karabinami i nie postrzelali się nawzajem. Na postojach wszyscy wyglądali przez okna i krzyczeli do żołnierzy w innych pociągach. – Wy skąd? – Z Briańska! A wy? – Z frontu syberyjskiego. Załatwiliśmy Kołczaka, teraz jedziemy pokonać Denikina. Kołczak się cofa… O czym myślą biali generałowie? Powinni razem uderzyć na Moskwę, a tak rzeczywiście rozbiją ich pojedynczo. A jednak postanowienie o wyjeździe było słuszne. Przeszłość nie wróci, trzeba uczyć się żyć od nowa, tak jak kiedyś trzeba było nauczyć się znowu chodzić na zranionej nodze. Sablin jeszcze nie wiedział, jak się wszystko ułoży, ale już przeczuwał, że niebawem można będzie mówić, myśleć i pracować bez idiotycznej kontroli, bez poniżających godność rozporządzeń. Niewiele zostało cierpienia. Nocą, kiedy siedzieli w gościnie u żołnierzy, usłyszeli dalekie grzmoty dział. – Front już chyba blisko – powiedział Klim. Jego oczy błyszczały radością i niepokojem. Jeden z czerwonych dowódców uniósł rękę, jakby chciał przygładzić włosy, i nagle szybko się przeżegnał. W jego ślady poszli inni. 3 „Agitatorzy” znów nie spali pół nocy – szeptali, planując, jak najlepiej przejść przez linię frontu. Sablin rozumiał, że te dyskusje są bezsensownym zajęciem. Wystarczy dostać się do Kurska i tam się rozeznać, ale i tak spierał się z Klimem. – Nie będziemy brać przewodnika! Zaprowadzi nas prosto w pułapkę i zabije. Albo wyda czerwonym. – Najważniejsze to zdobyć mapę – upierała się Nina. – Jeśli będziemy mieli dobrą mapę, sami się
zorientujemy… Sablin ledwie trzymał się w ryzach. – Jeżeli znajdą przy nas coś takiego, od razu się domyślą, co zamierzamy! Sofia Karłowna nic nie proponowała, denerwowała się mocniej od wszystkich i piła zabrane z domu krople uspokajające. Wreszcie się położyli, zatrwożeni. Sablin przysłuchiwał się stukaniu kół i bez końca myślał: Uda się przebić, czy nie? Założył ręce za głowę. Spod pach dawno niezmienianej koszuli woniało potem, zapachem żywego ciała. Na razie jeszcze żywego. Firanki chwiały się, cicho pobrzękiwał emaliowany kubek, pozostawiony na stoliku. Nagle puknięcie w drzwi. – Wszyscy wstawać! Kontrola dokumentów! Barłomiej Iwanowicz tak szybko się zerwał, że uderzył głową w półkę bagażową. Hrabina zapaliła świeczkę, wstawioną w puszkę po konserwie. – Co tam? – spytał Klim. – Nie wiem… Pewnie znów szukają dezerterów. W sąsiednim przedziale słychać było krzątaninę. Konduktor chodził po korytarzu. – Towarzysze, przygotowywać się! Sablin zszedł na dół, usiadł obok Sofii Karłowny. Przykryła się szynelem. Podczas kontroli zawsze miała dreszcze. Klim uchylił drzwi i wyjrzał. – Mamy tutaj cały zjazd deputatów żołnierskich! Bartłomieju Iwanowiczu, proszę podać dokumenty. Sablin dał mu postrzępione papiery. Drzwi odjechały w bok. – Tutaj mamy agitatorów – powiedział konduktor do kogoś na korytarzu. Za nim tłoczyli się czerwonoarmiści i jeszcze jacyś ludzie. – Dobrej nocy. Wybaczcie, że niepokoiliśmy. Klim ziewnął w pięść.
– Nie szkodzi. Konduktor znów się obejrzał, żołnierze się rozstąpili, a do przedziału wszedł… Osip. Od razu wszystko zrozumiał. Osłupiały Sablin słuchał głuchych uderzeń własnego serca. No to dojechaliśmy.. Ale Osip nie patrzył na niego, tylko na Klima. – Tak… A co ty, wziąłeś ze sobą Ninkę? – spytał z drwiną. – Nie boisz się, że ją postrzelą? Klim milczał, zagryzając wargi. Osip wziął z jego rąk dokumenty, wyjął z kieszeni latarkę i uważnie obejrzał papiery. Potem z wysiłkiem rozdarł cały pakiet – i przepustki, i argentyński paszport. Jego twarz wykrzywił nerwowy grymas. Zaświecił latarką prosto w oczy Klima. – Jak mi powiedzieli, że jesteś w czwartym wagonie, od razu przyleciałem… Pomyślałem sobie, że przyjaciela spotkam, razem pojedziemy na front. – Osip odwrócił się do czerwonoarmistów: – Oni chcą do białych, całą rodziną, że tak powiem. Wy, Bartłomieju Iwanowiczu, też do Denikina? Luboczka przestała być potrzebna? Sablin szarpał kołnierz koszuli, jakby ten go dusił. – Wszystkich obszukać! – rozkazał Osip. – Przejrzyjcie ubrania, mogą mieć drogie kamienie w ołówkach, w świeczkach, w chlebie. Monety chowają w zelówkach albo obszywają tkaniną i wstawiają zamiast guzików. A ty do wyjścia – rzucił w stronę Klima. Nina wczepiła się w niego. – Nie! Proszę… Nie trzeba! Osip odepchnął ją tak, że upadła na stolik. – Panowie, czyście oszaleli? – żachnęła się Sofia Karłowna. Klima wywlekli na zewnątrz. – Stójcie! – krzyknął Sablin. Rozepchnął żołnierzy, wyskoczył na korytarz, do huczącego przedsionka. – Otwórz drzwi, żebyśmy tutaj krwią nie napaskudzili – rozkazał Osip przerażonemu konduktorowi. Ciężkie skrzydło uderzyło w odrapaną ścianę. Do wnętrza wdarło się zimne powietrze wraz z głośnym stukaniem kół. Nad podskakującą linią drzew zieleniało przedranne niebo. Klima ustawili w drzwiach. Osip podał latarkę konduktorowi i wyjął z kabury rewolwer. – Drugow, nie wolno! – wrzasnął Sablin, chwytając go za rękę.
Gruchną strzał, Klim runął w tył. Z przedziału doleciał przerażony kobiecy krzyk. Osip bez pośpiechu zapiął kaburę i nagle z całej siły uderzył doktora pięścią w głowę. Sablin upadł na zaplutą podłogę. – Towarzyszu Drugow, mają spirytus w skrzynce! – krzyknął któryś z żołnierzy. Konduktor, cały się trzęsąc, zaglądał Osipowi w oczy. – Towarzyszu, uwierzcie, ja nie wiedziałem, że to zdrajcy! – Trzeba było lepiej patrzeć – powiedział Osip przez zęby i odszedł. Rozdział 37 Korniłowcy 1 Sablina, Ninę i Sofię Karłownę wysadzono na bezimiennej stacji i odprowadzono do punktu kontrolnego, mieszczącego się w zarekwirowanym elewatorze. Wszędzie zalegało ziarno, ludzie wdeptywali je w błoto, sięgały ku niemu konie czerwonej kawalerii. W oddali huczały działa. Aresztantów trzymano w pomieszczeniu biurowym, wszystkich razem, kobiety i mężczyzn. W drzwiach siedział konwojent, marynarz w podartych spodniach. Zamiast karabinu miał siekierę, na czapce odręczny napis „Czerwony terror”. – Co to jest, nazwa statku? – spytał Sablin. – To nasz program. Hrabina uwijała się wokół zmartwiałej Niny. – Chce pani, to poproszę o wodę. Nina nie patrzyła na świekrę. W twarzy nie miała kropli krwi, jej źrenice rozszerzyły się tak, że oczy sprawiały wrażenie zupełnie czarnych. Bartłomiej Iwanowicz nie mógł do końca zrozumieć, co się stało. Jak Osip znalazł się w ich wagonie? Za co zabił Klima? W dodatku zastrzelił człowieka i zniknął, nie interesując się zupełnie pozostałymi przestępcami. Klima było mu żal tak, że czuł ściskanie w gardle. Oto przyjechał, zbulwersował wszystkich, rozkochał w sobie tę pechową dziewczynę…
Sablin mówił do siebie: Ciebie też zastrzelą za parę godzin. Ech, Luboczka… Wzięłaś sobie mordercę za męża. Kiedy wróci, nie będzie miał cię kto ochronić… Na ścianach widniały napisy: …Siedzę 26 dni. Za co – nie wiem. …Był tutaj Izydor Kriukow, niewinny kamerdyner. …Rechoczą diabły na straży, a ich halabardy we krwi. Aresztantów było trzydzieścioro. Niektórzy opowiadali, za co ich zatrzymano. Siedemdziesięcioletni starzec, były starszy sierżant, siedział za to, że słysząc o zbliżaniu się białych, przypiął order. – Czerwoni postanowili sprawdzić, kto jest za nimi, a kto za Denikinem. Przebrali swoich żołnierzy w zdobyczne mundury i całym oddziałem przyszli do naszej wsi. Z początku nie uwierzyliśmy, ale potem zwołaliśmy zgromadzenie przed cerkwią, pop odprawił nabożeństwo. Dowódca powiedział: „Kto chce iść na ochotnika? Zapisujemy po kolei”. Dziesięciu się zgłosiło, kropnęli ich, a mnie dali tutaj. „Kropnęli” – jak jakieś zwierzęta. Właśnie tym słówkiem coraz częściej określano śmierć. Dwóch chłopów przyjechało ze wsi, wioząc całą beczkę solonych grzybów. Mieli nadzieję wymienić je na sierpy. Wzięto ich pod klucz za spekulację. Roztrzepana kobieta, najwyraźniej schizofreniczka, bez przerwy skarżyła się na krewniaczkę, która na nią doniosła. Powiedziała, że ciotka hoduje w ogródku kwiaty, żeby je podarować białym zwycięzcom. – Mój dom chciała zająć! Mnie się pozbyć i zdobyć moje georginie! – krzyczała, kiwając się. – Panie, ukarz ją! Niech oślepnie, a potem zdechnie! Sablin stał przy oknie i patrzył na jadące ulicą nieskończone tabory – miasto się ewakuowało. Nadziei na uwolnienie nie było, marynarz powiedział, że wszystkich aresztowanych zabiją, nie będą ich taszczyć ze sobą. Denerwował się, co chwila schodził z posterunku, żeby zobaczyć, kiedy będą zwijać punkt kontrolny. Jego miejsce zajmował żołnierz z naganem. Sablinowi było gorąco, całe ciało miał rozpalone. Zabiją nas? – tępo dudniło w mózgu i w tej chwili rodził się protest: Trzeba coś zrobić… Trzeba walczyć… Długo przyglądał się drugiemu strażnikowi. Miał jakieś czterdzieści pięć lat, ogorzałą od wiatru twarz, worki pod oczami, na nosie brodawkę. Siedział w drzwiach i z nudów pluł sobie pod nogi, starając się, aby ślina rozciągała się od ust do samej ziemi. Pogadać z nim? Postraszyć? Powiedzieć, że wszyscy wyjechali i zostawili go samego? Nagle okno rozleciało się od uderzenia z zewnątrz. Aresztanci zerwali się. „Czerwony terrorysta” rozbijał szyby siekierą.
– Żeby się białym nie dostało! Żołnierz z brodawką rzucił się do niego. – A ty czego, głupi?! Może jeszcze tu wrócimy, jak będziemy zimować? Sablin podsunął się do wyjścia, ale konwojent natychmiast wycelował w niego broń. – Do tyłu! „Terrorysta” długo coś klarował na ucho swojemu współpracownikowi. Aresztanci zupełnie zamilkli, wszyscy patrzyli na strażników, próbując odgadnąć, co zamierzają. Na ulicy już nikogo nie było, tylko z rzadka przemykali galopem gońcy. Obiadu nie przyniesiono, a „czerwony terrorysta” znów gdzieś pobiegł. Starając się trzymać prosto i rozciągając usta w fałszywym uśmiechu, Bartłomiej Iwanowicz skierował się do strażnika. – Słuchaj, ja ciebie przecież znam… Skąd jesteś? Jaki powiat? Żołnierz spojrzał ponuro. – Władymirowski. – A wieś? – Kostrowo. – Właśnie! – ucieszył się doktor. – Jeździłem tam na urlop! Mieszkałem u jednej staruszki… Jak jej? No, taka garbata. Strażnik uniósł brwi. – Baba Niura, tak? – O! Dawno byłeś w domu? Co z nią? – A co ma być? Żyje sobie. Moja chałupa stoi dwa podwórza od niej. Sablin klepnął go w ramię. – To my jesteśmy jak krewni! Patrz, gdzie się przyszło spotkać. Żołnierz miał na imię Demian. Ze szczegółami opowiedział o Kostrowie, o babie Niurze, o swojej rodzinie. Sablin, sam się sobie dziwiąc, łgał jak najęty, że podczas wojny z Niemcami walczył na tym samym froncie co rozmówca i tam został ranny w nogę. Wspominali walki, klęli na dowódców i skarżyli
się na spleśniałe szynele, które darły się przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Żeby tylko nie wrócił przeklęty marynarz! Kątem oka Sablin popatrywał w okno. – Słuchaj, Demian, a dlaczego ten z siekierą tak tobą rządzi? To może były oficer? Konwojent chrząknął. – A jaki z Sańki oficer?! To nawet nie marynarz, a czapkę dla fasonu nosi, chce, żeby go wszyscy mieli za bezlitosnego. Poszedł kulomiot wyprosić, żeby was wszystkich… – To co, do mnie będziesz strzelał? – spytał Sablin, patrząc strażnikowi w oczy. Demian odwrócił wzrok. – Jeszcze czego! – A może Sańce pozwolisz? Konwojent spojrzał szybko na pustą ulicę. – Uciekaj stąd – powiedział głuchym szeptem. – A o mnie się nie martw, nic mi nie zrobią. Na tych, których rano przyprowadzili, papierów jeszcze nie ma. Powiem, że takiego nie było. – A oni? – Sablin wskazał aresztantów. – Przecież mogą donieść, że mnie puściłeś. Chodź, wyślemy do domu wszystkich, co? Po co krzywdzić ludzi? I sam też uciekaj, bo jak biali przyjdą, to ciebie postawią pod ścianą. 2 Plac przed cerkwią był wypełniony ludźmi. Bolszewicki mówca, stojąc na furmance, wzywał baby i dzieciaki, aby nie poddawali się prowokacjom. – Kolosalna propagandowa maszyna imperializmu próbuje ideowo rozbić nasze szeregi… Nie, tędy też nie można… Sablin wszedł w zaułek, w którym zostawił Sofię Karłownę i Ninę. Już godzinę krążyli po mieście, żeby gdzieś się ukryć do nadejścia białych. Pod doktorem uginały się kolana, czy to ze wzburzenia, czy ze zmęczenia. Do tej pory nie mógł uwierzyć, że strażnik ich wypuścił. Z niepokojem patrzył na swoje damy. Hrabina też była ledwie żywa, a Nina wyglądała tak, jakby było jej wszystko jedno, dokąd ją prowadzą i co się z nią stanie. Kiedy Sablin zagadywał, nawet go nie słyszała. Poruszała się, jakby dostała dużą dawkę morfiny. Rozległ się stukot kopyt i do zaułka wjechał konny patrol. W Sablinie zamarło serce. Biali!
Jechali, nie kryjąc się. Czarno-czerwone czapki, pagony… Ochotnicy spieszyli się i prowadząc konie za wodze, ruszyli w stronę placu. Bolszewik w porywie krasomówczego natchnienia niczego nie dostrzegł. – Bez wątpienia pokonamy białych bandytów! Zwyciężymy Kappela i Kołczaka… Jego wzrok skierował się na oficera, uderzającego się nahajką po cholewie. – Kontynuuj, towarzyszu, nie krępuj się – zachęcił przybyły. – Bardzo to interesujące. Ludzie się zaśmiali. Na wieży ożył dzwon, potem następny, aż wreszcie zabrzmiały wszystkie w mieście – małe i duże – zupełnie jak na Paschę, jak podczas największych świąt. 3 Sablin szedł ulicą, utykając jeszcze mocniej niż zwykle. Radość w nim wibrowała, podchodziła do gardła, tłumiąc zarówno ból po stracie przyjaciela, jak i niedawno przeżyty potworny strach. Biali w mieście! Wszystko jakby nabrało sensu i blasku, barwy stały się żywsze, powietrze świeższe. Sablinowi się zdawało, że jeszcze nigdy nie odczuwał takiego natchnienia, takiej wdzięczności dla losu. Miał ochotę uklęknąć na środku jezdni i płakać ze szczęścia. Korniłowcy13 – dzielni, zakurzeni, ogorzali – wypełnili miasto. Chłopcy kręcili się przy nich, patrząc szeroko otwartymi oczami na symbol czaszki przypięty do czapek i naszyty na rękawach. – Patrz, patrz! Mają trupi czerep z kościami! To znaczy „Zabijemy was, sucze syny!”. – Nie, chłopcy – mówiła Sofia Karłowna. – To „głowa Adama”, czyli zmartwychwstanie przez śmierć. Oznacza, że nie oszczędzając się, walczą za ojczyznę i przyjaciół. Na placu zagrzmiała orkiestra i to nie jakąś piosneczkę, ale Boże, chroń cara. Obok przeszedł oddział, śpiewając na całe gardło: Za Rosję i za swobodę, Jeśli wezwą w bój, I w ogień ruszy, i w wodę Korniłowców rój 14 . Sablin zwrócił się do swoich kobiet:
– Panie mi wybaczą… Ale powinienem wstąpić do armii. Będziecie musiały same dotrzeć do Noworosyjska. – Ale jak to? – Hrabina długo na niego patrzyła, a potem wyciągnęła rękę. – To święta sprawa, doktorze! Błogosławię pana. Nina nic nie odpowiedziała. Stała z oczami wlepionymi w ziemię. Kosmyk niesfornych kędzierzawych włosów opadł jej na policzek. Palce ugniatały skraj żakietu. Sablin jakby się ocknął. – Nino Wasiliewna… Gołąbeczko… Spojrzała na niego błędnym wzrokiem, wargi jej zadrżały. – Klimowi zabrakło jednego dnia… 13 Korniłowska Dywizja Uderzeniowa – jednostka wojskowa Białej Armii, utworzona przez generała Ławra Gieorgijewicza Korniłowa. 14 Marsz Korniłowców, słowa A. Krwiwoszejewa, muzyka kapitan Ignatiew, przekład własny. 4 Kiedy uruchomiono linię kolejową, Bartłomiej Iwanowicz wsadził damy do pociągu. Tymczasowy komendant ucieszył się, że Sablin wziął na siebie ciężar odpowiedzialności za rannych, więc wypisał „rodzinie doktora” przepustki do oficerskiego wagonu. Sablin uściskał Ninę i Sofię Karłownę. – Niech pan dba o siebie – powtórzyła po raz kolejny hrabina, czyniąc na jego czole znak krzyża. – Z Noworosyjska dostaniemy się do Paryża. Proszę obiecać, że pan do nas napisze. List proszę wysłać na poste restante poczty głównej. Sablin pokiwał smutno głową. – Jeśli przeżyję. Długo machał im na pożegnanie nową czapką. – Bez wątpienia zginie – oznajmiła Nina, kiedy tylko pociąg ruszył. – Dlaczego tak pani myśli? – zdziwiła się hrabina. – Nie dostrzega tego pani? Wszyscy dobrzy ludzie giną. Zawsze. – Ale my żyjemy.
– Też nas czeka śmierć, jeśli się nie nauczymy… – Nina przetarła twarz dłonią. – Nie wiem na razie czego… Kraść, zabijać… Nie mamy pieniędzy i nie wyobrażam sobie, jak dotrzemy do Francji. Sofia Karłowna nachyliła się do jej ucha. – Coś tam mam schowane – wyszeptała, dotykając swojego policzka. – W zębie, a dokładniej w jego resztkach… Półtorakaratowy brylant, to powinno nam wystarczyć na jakiś czas. Proszę mi wybaczyć anatomiczne szczegóły, ale nie miałam co z nim zrobić. Pociąg zwolnił i stanął, żeby przepuścić eszelon jadący w przeciwnym kierunku. Nina milczała. – Głównym przykazaniem dobrej gospodyni – dodała hrabina – jest nie przechowywać nigdy wszystkich jajek w jednym koszu. Chciała, żeby Nina zachwyciła się jej zapobiegliwością, ale ta patrzyła w okno nieruchomym wzrokiem. Stara kobieta podążyła za spojrzeniem synowej. Na słupie semaforowym kiwał się trup powieszonego człowieka. To był Osip Drugow. 5 Sofia Karłowna nie pamiętała, w którym momencie Nina przestała być dla niej tą kobietą i zamieniła się w córkę. Najpierw nie mogła jej wybaczyć Wołodii, potem Klima Rogowa, tak była jej wstrętna myśl, że Nina mogła znaleźć pocieszenie w innych ramionach. Ale hrabina musiała ukrywać swoje uczucia, jako że nie miała innych opiekunów niż synowa i jej nowy mąż. Śmierć Klima zbliżyła ją do Niny. A jeśli chodziło o maniery, to kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem. Sofia Karłowna obserwowała młodą kobietę, jej nastrój, sprawdzała, co jadła i czy w ogóle coś jadła, radziła jej pić krople uspokajające, kiedy tylko zdołają jakieś kupić. Po śmierci Wołodii Nina wpadła w histerię i to można było zrozumieć. Teraz była spokojna i nawet nie płakała, ale hrabina widziała, że z synową dzieje się coś niedobrego. Żeby oderwać ją od smutnych myśli, wspominała, jak jej małżonek przegrał wszystko, co miał, w Monte Carlo i przysłał jej telegram po francusku: Six d’un baisent gros chat, co można było fonetycznie odczytać jako „Sie dzę bez gro sza”, a oznaczało dosłownie „Sześć jednemu całuje wielkiego kota”, na co ona odpisała: Nous ici édit, czyli „No isi edź” („Nam tutaj dekret”). Nina się uśmiechnęła. Sofia Karłowna starała się każdą chwilę zajmować jej opowieściami o czekającym ich życiu we Francji. – Zimę będziemy spędzać w Paryżu, a lato w Burgundii. Mam niewielki kapitał, zdeponowany w
Lionie, kupimy sobie winnicę pod Dijon… Kiedy byłam w pani wieku, zawsze marzyłam o produkcji wina, więc czemu by nie spełnić tego teraz, prawda? Sofia Karłowna już widziała oczami duszy matowoniebieskie kiście winogron, czuła smak pierwszego owocu, zerwanego na próbę. – Ból minie – powiedziała. – Nie od razu, ale stopniowo wszystko wróci na swoje miejsce. Przecież także kochałam męża. Zabił go student terrorysta, w tamtych latach zamachy na ważnych urzędników zdarzały się bardzo często. – Nigdy nie zapomnę Klima… – odezwała się Nina i zamilkła, kiedy uświadomiła sobie, że nie tak dawno identycznie mówiła o Wołodii. Sofia Karłowna westchnęła. – Nie zapomina się tylko pierwszej miłości, a im człowiek robi się starszy, tym troskliwiej przechowuje ją w sercu. Kiedy miałam czternaście lat, mieszkaliśmy w Petersburgu, a przez płot mieliśmy rezydencję japońskiego konsula. Jego syn, którego nazywaliśmy Japończykiem, cały czas podpatrywał, jak bawimy się na dworze. Pewnego dnia przysłał do mnie list: „Moja różowo kwitnąca sakuro – Sonia-san…”, który kończył się słowami: „Moje ciało jest w działaniu, a dusza przy Pani, wokół Pani…”. Byłam głupia i pokazałam list innym dziewczętom. A one go zaczęły drażnić: „Hej, narzeczony, zawołać Sonię-san, póki twoje ciało jest w działaniu”. Niebawem znikł i więcej go nie widziałam. Minęło pięćdziesiąt lat… Właśnie tak będzie pani wspominać mojego syna. – Z pewnością… – szepnęła ledwie dosłyszalnie Nina. 6 Sofia Karłowna pytała synową, dlaczego wciąż milczy. Dlatego, że nie było o czym mówić. Nina skamieniała, w jej ciele zaszła gwałtowna reakcja: skóra, mięśnie, myśli – wszystko zwinęło się i stwardniało. Co począć z samą sobą? W dzień odczuwała pogardliwą nienawiść do tych, którzy zajęli miejsce Klima: oddychali jego powietrzem, jedli jego chleb, kradli czas, przeznaczony tylko dla niego. To było jak codzienne upokorzenie i świętokradztwo. Nocą leżała zwinięta w kłębek i w rytm stuku kół powtarzała: „Niech wróci, niech wróci…”. Próbowała uświadomić sobie, że nie będzie już gęstych, ciemnych brwi ani kpiącego spojrzenia czarnych oczu. W wagonie unosił się kwaśny odór, chrapanie i para. Chcesz, żebym nauczyła się obywać bez ciebie, a ja jeszcze się z tobą nie nagadałam, nie naspałam… Powinnam patrzeć, jak rano pijesz herbatę, przygładzać twoje włosy, szukać razem z tobą kluczy, które wpadły pod szafkę w przedpokoju… Schylić się po nie z tobą jednocześnie i zapominając o wszystkim,
zacząć się całować. Powinnam czekać na ciebie wieczorami… Smakować cię… Złościć się, że jesteś spóźniony, a w ogóle zawsze się spóźniasz… Rozdział 38 Biała Armia Ochotnicza 1 Matwiej Lwowicz Fomin cudem wymknął się bolszewikom w dzień przewrotu. Gonili za nim, strzelali, ale zdążył się schować w na wpół zrujnowanej wieży, w której przesiedział do rana. Niny Odincowej, czułej hrabineczki, było bardzo szkoda, ale Matwiej Lwowicz nie mógł po nią wrócić. W listopadzie 1917 roku był już w Nowoczerkasku u generała Aleksiejewa. Matwiej Lwowicz przekazał mu – na potrzeby białej Armii Ochotniczej – kasę Niżnonowogrodzkiego Komitetu Aprowizacyjnego. Potem były Kubańskie Marsze i niezliczone podróże na południu Rosji oraz na Ukrainie… Biała Armia rosła na jego oczach, z prochu, na samym entuzjazmie. Z całej Rosji ściągali oficerowie i młodzież, brali karabiny, przekazane przez sojuszników z wojskowych magazynów w Rumunii, i szli do walki, aby ratować kraj. Jednak ochotników było zbyt niewielu. Żeby pokonać bolszewizm, należało porwać jakoś szerokie masy. A co mogli zaproponować biali generałowie? Przywrócenie dawnego porządku? Trzeba by wówczas odebrać chłopom ziemię, a to oznaczało opór absolutnej większości obywateli. Poprzednie bunty w historii Rosji były tłumione dlatego, że przeciwko słabo zorganizowanym tłumom występowało państwo razem z armią. Ale po przewrocie listopadowym potęga państwa i wojska była tylko wspomnieniem. Wojna zrobiła swoje, rozkładając struktury. Powinno się znaleźć jakieś rozwiązanie, i to szybko. Jednak do lata 1918 roku sowieci zdołali wyprzedzić opozycję, tworząc bardziej lub mniej efektywną hierarchię urzędniczą i powołując wojsko. To oni zaczęli uosabiać państwo, a białogwardziści przeciwnie, zamienili się w buntowników. Czerwonych nie można też było pokonać tylko siłą fizyczną. Na zajętych przez nich terenach żyła większość narodu, tam znajdował się cały przemysł i główne linie kolejowe. Idiotyczne z gruntu hasło „Ziemia chłopom, fabryki robotnikom” mógł zweryfikować i obalić tylko czas. Matwiej Lwowicz robił wszystko, żeby przekonać generałów, że biali nie mogą się obejść przez przemyślanego, prostego i atrakcyjnego dla ludu programu. Ale OSWAG15 po swojemu rozumiał pojęcie „proste hasła”. Skoro dla bolszewików wszystkiemu winni byli burżuje, to dla białych chłopcem do bicia stali się Żydzi. Dziki, bezlitosny antysemityzm to było wszystko, co jednoczyło polityczne siły koalicji antybolszewickiej, od monarchistów do anarchistów – skoro Żydzi trafili do rządu, a także na wysokie stanowiska w Armii Czerwonej i CzK, to rewolucja i wojna domowa były częścią międzynarodowego żydowskiego spisku, prowadzącego do przejęcia władzy nad światem. W rezultacie nastąpiły pogromy o niespotykanej skali i okrucieństwie. Matwiej Lwowicz sam poddawał się powszechnej nacjonalistycznej histerii, często łapał się na
uprzedzeniu do Żydów, ale przy tym rozumiał, na ile zabójcze było ograniczenie idei ratowania ojczyzny do iście bolszewickich postulatów „Kradnij ukradzione!” i „Sądź wedle pochodzenia!”. Czerwonym dostało się centrum kraju z jednorodną etnicznie ludnością, a biali musieli się porozumiewać z narodowymi rubieżami, z których każda dążyła do samostanowienia. Generałowie z uporem opowiadali się za „jedną i niepodzielną Rosją”, a to zniechęcało sojuszników właśnie wtedy, gdy najbardziej trzeba było ich pomocy. Nawet z Kozaczyzną wciąż powstawały konflikty – ochotnicy mieli nadzieję, że kubańscy i dońscy kozacy będą walczyć o wyzwolenie Rosji, ale ci odnosili się do wypraw w głąb kraju, jakby to było wtargnięcie na wrogie terytorium. Do tego gardzili rosyjskim chłopem za jego poddańczość i nieumiejętność walki o swoje prawa. Nacjonalizm, niesprzyjająca geografia i ciągłe niesnaski między generałami – wszystko to stawiało pod znakiem zapytania zdolność przetrwania Białej Armii. Ale głównym problemem były pieniądze, przeklęte pieniądze! Brak środków prowadził do braków w zaopatrzeniu. Groszowe wynagrodzenia urzędników i wojskowych sprzyjały łapownictwu i kradzieżom. Jedno zazębiało się o drugie, nawet na głębokich tyłach generał Denikin nie otrzymywał wsparcia. Nie raz i nie dwa Matwiej Lwowicz był świadkiem skandalicznych scen. Oddział zajmował wieś, a w miejscu zakwaterowania sztabu od razu zaczynała się przepychanka, kto ma iść rozmawiać z ludnością. Nikt z oficerów nie potrafił powiedzieć, czego chcą biali. Słowa „monarchia” albo „wolność”, „Konstytuanta” albo „praworządność” nic nie znaczyły dla ciemnych chłopów. Obawiali się jednego – że biali przywrócą ziemiaństwo i znów trzeba będzie płacić za ziemię. Jak można było liczyć na pomoc z prowiantem i mobilizacją? Oficerowie próbowali dowieść swego siłą, ale to tylko pogarszało i bez tego bardzo złą sytuację. „Zbawiciele ludu rosyjskiego” nie mogli już nawet jeździć w pojedynkę, bo chłopi ich łowili i cichaczem mordowali. Matwiej Lwowicz włożył wszystkie siły, cały swój kapitał, żeby zrobić porządek z propagandą w Białej Armii. Trzeba było stawiać nie na izolację, nie na karanie zbuntowanego pospólstwa, ale na jedność, przyciągać do walki wszystkich, którzy byli gotowi występować przeciwko bolszewikom, iść na kompromisy, prowadzić szeroką agitację poza granicami, skoro kredytów na wojnę udzielali obcokrajowcy. – Żyjemy w epoce demokracji parlamentarnej – mówił Matwiej Lwowicz na posiedzeniach – a parlamenty w Europie i Ameryce coraz przychylniej spoglądają w stronę socjalistów. Powinniśmy im udowodnić, że bolszewizm nie ma żadnego odniesienia do interesów ludzi pracy, inaczej nie dostaniemy złamanego franka. Matwieja Lwowicza wysłuchiwano, ale jego pomysłów nikt nie popierał. – Niech w swoich Europach robią, co chcą, ale Rosja nie jest gotowa na demokrację. Oczywiście, oczywiście, przecież człowiek w ogóle nie jest gotów żyć bez kagańca… Tylko że panowie generałowie zakładali go przede wszystkim sobie. Matwiej Lwowicz dał sobie ze wszystkim spokój i przeniósł się do Noworosyjska, żeby rozpocząć pracę jako przedstawiciel międzyresortowej komisji obliczającej majątek państwowy odebrany bolszewikom. To dawało mu możliwość zdobywania pieniędzy dla wydawanych gazet. Matwiej
Lwowicz na własną rękę prowadził agitację wśród prostych ludzi. 15 OSWAG (Oswiedomitielnoje Agenctwo) – organ propagandowy Sił Zbrojnych Południa Rosji (przyp. aut.). 2 Noworosyjsk to maleńkie miasteczko na południu, położone w pobliżu niebieskawych gór i zapaskudzonego morza. Niedaleko mola z wody sterczały maszty – pozostałości zatopionej Floty Czarnomorskiej, na horyzoncie majaczyły sylwetki okrętów sojuszniczych i to już były wszystkie atrakcje. Matwiej Lwowicz jechał rozklekotanym samochodem po Sieriebriakowskiej. Dookoła kłębił się nerwowy tłum, pod budynkami koszar stali obdarci żołnierze, podobni do operetkowych bandytów. Powoli toczyła się furmanka, wznosząc chmurę białego wapiennego pyłu, spod byle jak narzuconego brezentu wystawały sine ręce i nogi. – Wiozą tyfuśników – powiedział szofer. – Pogrzebowa, można powiedzieć, procesja, a nikt nawet kapelusza nie zdejmie. Minęli kinematograf. Nad wejściem pysznił się wielki afisz: „Okropności w Moskwie, czynione przez bolszewików od roku 1917 do 1919. W czterech częściach”. Wszystkie te „okropności” zostały sfilmowane w atelier ze środków OSWAG-u. W witrynie lokalu gastronomicznego wisiała mapa działań wojennych. Chorągiewki nie zmieniły pozycji od dobrych trzech tygodni. Nad księgarnią wisiał plakat, na którym rumiana dziewoja w kokoszniku ze słowem „Rosja” oganiała się od diabła, który na plecach miał napisane „Sowiety”. Na chodniku siedział inwalida z blaszanym kubkiem. – Obywatele, piękni panowie i piękne panie, złóżcie się na pomnik dla bohaterów, poległych z rąk obrzydłych bolszewików! Po kolei, proszę się nie przepychać. Matwiej Lwowicz patrzył na tłum, płynący nieprzerwanym strumieniem – wypłowiałe meloniki, czapki, damskie kapelusze, zrobione najwyraźniej z sukna pozyskanego z karcianych stolików… Uciekinierzy, taka ich mać… Do września wierzył jeszcze w możliwość zwycięstwa, ale kiedy w Głównym Urzędzie Zaopatrzenia powiedzieli mu, że zimą armia zostanie bez butów, Fomin zrozumiał, że sprawa jest przegrana. Wszystkie zwycięstwa, od Carycyna po Odessę, były tylko szczęściem gracza, a nie skutkiem porządnego planowania. Każdy frant spacerujący po Sieriebriakowskiej czuł to z tyłu głowy i dlatego siedział w Noworosyjsku, jak najbliżej okrętów. Matwiejowi Lwowiczowi zdarzyło się być na tyłach czerwonych. Tam despotyczna władza nie dała spokojnie odetchnąć, ale też odczuwało się doskonale, że bolszewicy będą walczyć o każdy kamień. W
Noworosyjsku wszyscy patrzyli tylko innym w twarze: „A wy pójdziecie na front?”. I tylko z delikatności nie dodawali „…bronić nas?”. Nowy zdeprawowany krąg – nie idę do armii, bo nikt nie idzie. Całe terytorium białych było pokryte takimi wiedźmowymi kręgami. Nie ma zaopatrzenia, to będą grabieże, ludność zacznie chować prowiant i szkodzić „białym bandytom” w miarę sił i możliwości. Nie ma rezerw, więc wojska zaczną się cofać, a do armii w odwrocie nie zagoni się ochotników. Nie ma informacji, zatem wszystko będzie robione na łapu-capu i trzymać się na ślinie. Nie ma wiary, że dowódca dba o los podwładnych, co sprawia, że Nowosybirsk już zapełnił się żołnierzami, którzy samowolnie porzucili pozycje bojowe. – Trzeba reorganizować siły… – Będziemy wyganiać dekowników na front… – Wystarczy, nawojowaliśmy się! Niech burżuje teraz karmią wszy w okopach. Znów to pełne nienawiści i zawiści słowo „burżuj” – człowiek, który jest szczęśliwszy i dlatego koniecznie trzeba go uczynić nieszczęśliwym. Biała Armia Ochotnicza całkowicie zależała od dostaw sojuszników. Gdyby nie energia brytyjskiego ministra wojny Winstona Churchilla, wojna domowa w Rosji dawno by wygasła. Zbyt wielka była przewaga czerwonych w ludziach i sprzęcie. Matwiej Lwowicz nieraz rozmawiał z przedstawicielem wojskowej misji brytyjskiej, podpułkownikiem De Wolffem. – Dlaczego nie przyślecie wojska? Przecież bolszewicy nie wytrzymaliby nawet miesiąca walk z regularną armią brytyjską. Podpułkownik kręcił głową. – Wojna to koszta. Co zyskają nasi podatnicy, prócz dziesiątków tysięcy mogił i dziury budżetowej? Rosja nie ma jak się rozliczyć. Wasz przemysł legł w gruzach, wydobycie surowców jest utrudnione, trzeba by mocno inwestować, zdobywać długoterminowe kredyty, a to wielkie ryzyko, bo wystarczy zła pogoda, i wydatki na transport pochłoną wszelkie zyski. Ponadto powinniście zrozumieć jedną rzecz: Anglicy są zmęczeni wojną i w większości zupełnie obojętny jest im los Białej Armii. Mówię to nie bez goryczy, ale takie są fakty. Jeden z moich współpracowników dopiero przybył z Salonik, gdzie znajdują się bazy, dostarczające towary także tutaj. Jeśli tamtejszym oficerom czegoś brakuje, przyjeżdżają i biorą z „rosyjskiego magazynu”. Mają głęboko gdzieś to, że dostaniecie aeroplan z odkręconym śmigłem. I to nie są jakieś jednostkowe przypadki, lecz cały proceder. Matwiej Lwowicz kiwał głową. Wszystko się zgadzało.
– Rząd Denikina już uzyskał wielkie kredyty na Zachodzie – mówił dalej podpułkownik. – Chcieliście do października zająć Moskwę, ale się nie udało. Również Kołczak poniósł zupełną porażkę na Syberii. Bankierzy się denerwują, bo jeśli przegracie wojnę, stracą pieniądze… A ze swojej strony myślę sobie, że jeżeli Wielka Brytania i Rosja są sprzymierzeńcami i dążymy do powszechnego dobra, to czy mój kraj powinien brać udział w zabijaniu waszych obywateli? Czy mamy prawo wchodzić do cudzego domu z pięściami tylko dlatego, że nam się zdaje, jakoby działo się tam coś złego? Nie jestem pewien. Matwiej Lwowicz wszystko rozumiał na poziomach dyplomatycznym, finansowym i filozoficznym. Rzeczywiście, im wcześniej się wyjdzie z nieudanego przedsięwzięcia, tym mniejsze będą straty w pieniądzach i opinii. Ale na grzesznej ziemi sprawy miały się nieco inaczej. Tu i teraz tyfus pochłaniał tysiące ofiar przez brak lekarstw. Tu i teraz oficerowie przez pół roku nie otrzymywali wynagrodzenia, więc odchodzili z frontu, żeby zdobyć chleb dla swoich głodnych dzieci. Tu i teraz Matwiej Lwowicz pisał w gazetach „Sojusznicy nam pomogą”, lecz czytelnicy widzieli, że sojusznicy nie kwapią się do tej pomocy i nie są pewni, czy warto wplątywać się w sprawy Rosji. Coraz częściej znajomi pytali Matwieja Lwowicza, dokąd zamierza emigrować. Może powinien jechać do Szwajcarii, do niekochanej żony, której nie widział pięć lat? A kto go tam wpuści? Ani jeden europejski kraj nie życzył sobie przyjmować chorych, ubogich, moralnie upadłych rosyjskich emigrantów. Wy, panowie Europejczycy, macie nadzieję, że u was nic podobnego się nie stanie? – myślał z goryczą Fomin. – Uważacie, że bolszewizm to taka burza, którą można przesiedzieć w domu, byle tylko szczelnie zamknąć okna? Kiedyś przypomnicie sobie koniec dziewiętnastego wieku i zrozumiecie, że mieliście szansę wszystko odmienić, ale nie chcieliście z niej skorzystać. Niemniej musiał rozważyć kwestię emigracji. Matwiej Lwowicz przywykł uważać siebie za wielkiego tuza, przed którym wszystkie drzwi stoją otworem, ale szybko się okazało, że jest jednym z niezliczonych „burżujów”, na próżno oblegających zagraniczne misje i komitet do spraw ewakuacji, prowadzony przez pana Twerskiego, pomocnika Denikina do spraw obywatelskich. Uchodźców wywozili na Krym, na grecką wyspę Lemnos, do Konstantynopola, do Serbii i na Wyspy Książęce. W pierwszej kolejności szli chorzy i ranni żołnierze, potem ich rodziny, następnie obywatelski personel szkół wojennych. Pozostałe kobiety i dzieci brali za opłatą, a w ostatniej kolejności ewakuowali kierownictwo. Matwiej Lwowicz skierował się prosto do Twerskiego. – Możemy się dogadać? Zapłacił tysiąc dolarów za bilet i ryzyko, a następnego dnia okazało się, że Twerski uciekł do Konstantynopola. Kiedy strażnicy pojawili się w jego resorcie, znaleźli tylko spisy i dokumenty ludzi oczekujących na ewakuację, w dodatku nikt nie miał zezwolenia na wyjazd. W biurze wybuchł pożar i Fomin został bez wizy. Przy czym nie należało zazdrościć szczęśliwcom, którzy otrzymali odpowiednie dokumenty – w
porcie cywilnych jednostek doglądała „kontrola oficerska”. Pijane chamy nie bały się nikogo i przed nikim się nie płaszczyły. Przeszukiwały bagaże, obmacywały kobiety pod pozorem rewizji, a mężczyzn często wyrzucali za burtę na postrach innym. 3 Najświeższe nowiny na temat polityki i sytuacji wojennej można było usłyszeć w kawiarni Machno, w której kwaterował sztab Czarnej Ordy – groźnego związku spekulantów. Kawiarnia była nastawiona nie tyle na żywienie, co stanowiła klub i giełdę. Na sprzedaż wystawiano wszystko – od żołnierskich kalesonów po akcje stalowni. Wpływy tego miejsca były takie, że notowania walut w gazetach umieszczano pod nagłówkiem „Kawiarnia”. Brudne pomieszczenie, w kątach uschnięte palmy, pośrodku piec. Kelnerzy włosy mieli ulizane, mankiety bielutkie, paznokcie czyste, a kelnerki chodziły w klejnotach. – Człowieku! Szampana kilka sztuk! – żądali klienci. – Już, momencik, monsieur! Matwiej Lwowicz od razu poszedł do swojego stolika, na którym kredą napisano „Rezerwacja”. – Sałatkę Capri z pomidorami i czarnymi oliwkami – z miejsca powiedział kelner Wadik, wielki mistrz w dogadzaniu klientom. – Filet z flądry z winogronami, krewetki podpieczone z cytryną na mieczykach… Matwiej Lwowicz nie słuchał. Przy pustym stole pod oknem siedziała dziewczyna dziwnie przypominająca Ninę Odincową. Ale oczywiście to nie była ona. Miała ostrzyżone włosy, gimnazjalną sukienkę… Hm… Zazwyczaj w takich miejscach zjawiały się zdesperowane uczennice starszych klas. Siedziała bokiem, z nogą założoną na nogę. Na drugim krześle leżały: płaszcz, pilśniowy kapelusz i niewielka torba podróżna. A jednak to była Nina, bardziej dorosła, o wyostrzonych rysach. Kiedyś przypominała ulotną akwarelę, teraz stała się rysunkiem w tuszu, czarno-białym, ciemnym i bladym. – Kaczka w sosie słodko-kwaśnym – przypomniał się Wadik. Matwiej Lwowicz odprawił go gestem i skierował się do Niny. – Zabawne… Znów spotykamy się w kawiarni. Wzdrygnęła się.
– To pan? Fomin miał wrażenie, że Nina się ucieszyła. Trzymał jej rękę w swojej szorstkiej łapie i prawił niedorzeczności. – Boże mój, Ninoczka… Nie myślałem… Ile to lat minęło? – Tylko dwa. – Uśmiechnęła się tak, że zamarło mu serce. – Co u pana? – Jakoś idzie powolutku… Wszystko bzdury, drobiazgi… A co u pani? Nina odwróciła wzrok, oswobodziła rękę i schowała ją pod stół. Przecierpiała swoje – pojął od razu Matwiej Lwowicz. – Gdzie Żora? – spytał. – W armii? Chyba już skończył dwadzieścia lat. – Zginął. – Nina cofnęła się, wtuliła w oparcie krzesła. – Wszyscy zginęli. Jelena, stryjek Grisza i… Zostałam tylko z Sofią Karłowną. Matwiej Lwowicz przeżegnał się. – Panie na niebiesiech… Okazało się, że Nina z hrabiną dopiero przyjechały z Rostowa i jeszcze się nie urządziły. Sofia Karłowna udała się do francuskiej misji, żeby pertraktować w sprawie wyjazdu, a Nina czekała na nią w tym lokalu. – Powiada pani, że ma kontakty w Paryżu? – upewnił się Fomin. Nieźle by było z pomocą arystokratki trafić do Francji, unikając kwarantanny, obozów przejściowych i poniżających formalności. – Gdzie chcecie się zatrzymać? Nina wzruszyła ramionami. – Na razie nie wiem. Powiedziano nam, że wszystkie hotele są przepełnione. – W takim razie zapraszam do mnie. – Ile pan liczy za pokój? Matwiej Lwowicz się roześmiał. – Ninoczka, co z panią? Oszczędzicie pieniądze, bo ceny tu straszne, jabłko kosztuje pięćdziesiąt rubli. – Dlaczego tak drogo? – zdziwiła się Nina. – Kiedy jechałyśmy, widziałam mnóstwo sadów.
– Nikt stąd nosa nie wyściubi, bo tam są zieloni. – Kto? – Partyzanci. A dokładniej, bandy dezerterów, unikających mobilizacji. Rabują wszystkich: i białych, i czerwonych, a czasem schodzą z gór i zabijają strażników. Bez dokumentów lepiej nie wychodzić na ulicę, bo jak złapią, od razu ciągną do kontrwywiadu w związku z podejrzeniem pomagania partyzantom. Jeśli ktoś ma pieniądze, to się wykupi, w przeciwnym wypadku wychłostają. Pod warunkiem, że ma się szczęście. Nina pobladła. – Na razie nie mamy dokumentów. Sofia Karłowna ma nadzieję dostać je od Francuzów. – No proszę, to znaczy, że sam Pan Bóg nakazuje paniom rozgościć się u mnie. Tam będziecie bezpieczne, mam dobrą ochronę. Nina spojrzała na niego chłodno, taksująco, a Matwiej Lwowicz od razu zrozumiał, że kobieta nie chce go dopuszczać zbyt blisko. – Nie przyjechała pani sama? – spytał wprost. Pokręciła przecząco głową. – A co się stało z Argentyńczykiem, który się za panią uganiał? – Wyszłam za niego. – Doprawdy? I gdzie jest pani mąż? – Zabili go dwa miesiące temu. Wróciła rozemocjonowana Sofia Karłowna i powiedziała, że spotkała się z pułkownikiem Guiomarem oraz pułkownikiem Corbeillem, uczciwymi ludźmi. Obiecali uczynić, co tylko możliwe, żeby przerzucić ją i synową do Francji. Matwiej Lwowicz słuchał, nie odrywając oczu od Niny. Ta dziewczyna była cudzym szczęściem, które nie pasowało do niego wiekiem, pozycją i nawet przysłowiowym stosunkiem do służby wojskowej. Ona wyjedzie, a on zdechnie w Noworosyjsku z tęsknoty, jeśli wcześniej nie dosięgnie go czerwona kula. Tak mu już było pisane – ani ojczyzna, ani ukochana nie okazywały mu wzajemności. Rozdział 39
Bezdomne dzieci 1 Słońce – jasne i nieznośne – zapiekło pod powiekami, wysuszyło je jak liście. Z ciała pozostała tylko żyłkowana powłoka. Czuł słabość i ciągnący ból, szczególnie w piersi przy każdym oddechu. Albo coś trzeszczało, albo szumiało w głowie. I nagle gruchot, żelazny dzwon, gorący wiatr na policzkach. Klim otworzył oczy. Po nasypie jechał, tryskając iskrami, pociąg pancerny. Dudniące wagony, czarny dym, a po chwili znów wszystko ucichło, tylko ziemia jeszcze długo drżała, jak zbita kobieta. Klim spróbował usiąść i zaraz opadł z powrotem, przeszyty strasznym bólem. Odpoczął, spróbował znów, tym razem ostrożniej. Całą koszulę miał zalaną na wpół zaschniętą krwią. Strasznie było spojrzeć tam, na otwartą ranę. Śmiertelna? Nie od razu, ale jednak zrozumiał, że płuco jest całe, kula przeszła wzdłuż, rozerwała tylko mięśnie na piersi. Mętnie, niczym majak, przyszły wspomnienia ostatniej nocy. Skoczył przez otwarte drzwi, może sekundę przed wystrzałem, i widocznie poszło bokiem. Uderzył o ziemię, na pewno dostał wstrząśnienia mózgu, dlatego tak mu się wszystko plątało. Nina… Klim prawie zadławił się powietrzem, złapał się za czoło. Boże, ona przecież została w wagonie! 2 Bosy, podpierając się jakimś kijem, brnął wzdłuż torów. Do zrobienia prowizorycznego opatrunku wykorzystał koszulę. Wokół nie było żywego ducha, garbata ziemia, zeschłe trawy, zagajniki… Nie miał jedzenia ani wody, nie mógł nawet przemyć rany. Bez lekarstw na pewno wda się zakażenie. Na długo nie wystarczy mu sił, stracił zbyt dużo krwi. Kilka razy padał i leżał, nie czując już nic, oprócz własnego pulsu. Żeby ktoś przyszedł, wszystko jedno – biali czy czerwoni. Daliby trochę wody, a potem mogliby nawet dobić. W malignie czuł strach. Co z moją żoną? Gdzie jej szukać? Przecież te bestie mogły ją zgwałcić, okaleczyć… Osip, nie rusz jej… proszę… proszę… Klim modlił się cicho, bezmyślnie, co i raz myląc się i plącząc słowa. Przerażenie przygniatało go jak głaz: Widziałeś ją po raz ostatni, nikt ci nie powie, gdzie jej szukać. Przepadła bez wieści, a ty rób, co chcesz… Najpierw zgasł słuch. Klim przestał słyszeć ptaki, brzęczenie przewodów telegraficznych, trzask gałązek pod nogami. Rozmawiał sam ze sobą, nie rozróżniając własnego głosu. Potem zaczęły się wizje –
pływające nad widnokręgiem szare chaty, prosta dróżka przez pole pszenicy, niczym przedziałek na dziewczęcej głowie. Na ścieżce stało wielkie łóżko z gorejącymi w promieniach zachodzącego słońca kulami przy oparciu. Na łóżku dwaj chłopcy w łachmanach. Klim chciał do nich zagadać, ale rozpłynęli się w gęstym, drżącym powietrzu. Podszedł do mebla… Że też się takie rzeczy człowiekowi przywidzą! Położył się… Teraz to już na pewno koniec – nigdzie się nie ruszy. 3 Klima obudziły dzieci – dwaj chudzi, groźni chłopcy, jeden z kuchennym nożem, drugi z kosą, w koszuli po kimś dorosłym i bluzie z kapturem. Ten wyglądał jak sama śmierć. – Złaź, to nasze łóżko! Potem przyszły dwie dziewczynki, lękliwe, zastraszone. Wszyscy długo chodzili wokół Klima w bezpiecznej odległości, nie wiedząc, co z nim począć. Wreszcie przynieśli mu wody. – Są jacyś dorośli we wsi? – spytał Klim. – Nikogo – odparła młodsza z dziewczynek, ogolona na łyso. – Czerwoni wszystkich mężczyzn zmobilizowali i zabrali zboże, baby same uciekły, bo nie było co żreć. A my mieszkamy w pańskim domu, tam, za pagórkiem. – Zamknij pysk, Pijawka! – Starsza dziewczynka pociągnęła ją za rękaw. W zamian za mokrego ziemniaka Klim zgodził się zejść z łóżka. – Dokąd to taszczycie? – zapytał, kiedy chłopcy chwycili mebel za nogi. – Do dworu. Leży tam zagraniczny lotnik, to dla niego. Może nas za to przewiezie aeroplanem. Klim spędził noc w pustej chacie, a rano z trudem się dowlókł do ziemiańskiego domu. Wszędzie było widać ślady grabieży i stacjonowania dużego zgrupowania wojska. Zniszczony strzałami sufit, podłoga z powyłamywanymi klepkami parkietu, wszystkie duże meble porąbane, pod nogami podarte książki i fotografie. Tylko stare gobeliny pozostały nietknięte, bo zetlały materiał nikomu nie był potrzebny. Klim nie słyszał, jak Pijawka do niego podeszła. – Chodź, pokażę ci pilota. Leży w pokoju pani, tam są różowe tapety, a w oknach kolorowe szkła. Klimowi z zimna i zmęczenia mąciło się w głowie.
– Można gdzieś tu zdobyć jedzenie? Pijawka wzruszyła kościstymi ramionkami. – Chodziliśmy przy torach, żeby znaleźć jakieś niedopałki. Z wagonów wyrzucają, a my zabieramy, żeby resztki tytoniu wymieniać na kartofle. – Tylko tym się żywicie? Pijawka potarła nogą o nogę. – Prosimy jeszcze o jałmużnę w dużej wsi. Czasem dadzą prztyczka, ale czasem chleba. 4 Porucznik Eddie Moss poleciał z dokumentami dla brytyjskiego obserwatora wojskowego przy Korniłowskiej Dywizji Uderzeniowej. Ale w drodze powrotnej jego samolot strąciła seria karabinowa z czerwonego pociągu pancernego. Silnik umilkł, maszyna buchnęła płomieniami i pomknęła ku ziemi, jęcząc jakby z bólu. Pilot zginął od razu, od kuli, a Eddiego uratowało to, że samolot upadł na drzewa, a on zdołał wyskoczyć, dzięki czemu nie spłonął, poparzył tylko nogi i prawą rękę. Znalazły go bezdomne dzieci. Najstarszy chłopiec miał może dwanaście lat. Przetaszczyły go do rozgrabionego dworku, karmiły i pomagały zmieniać opatrunki. Eddie nie znał rosyjskiego, mógł się porozumiewać tylko na migi i rysunkami, ale nie posiadał za grosz talentu graficznego, a do tego musiał się posługiwać lewą ręką, więc dzieci często nie mogły zrozumieć, czego chce. Najważniejsze to dostać się do swoich. Eddie szkicował w notesie aeroplan, cały czas próbował dopytać dzieci, czy gdzieś taki widzieli. Był pewien, że koledzy go szukają. Ale dzieci pomyślały, że mu niewygodnie leżeć na podłodze, więc prosi o dobre łóżko. I rzeczywiście je przyciągnęły, tyle że bez materaca. Radośnie paplały, zadowolone, że mogły pomóc rannemu awiatorowi – uważały go za pilota. To, że latał, zachwycało je. Chłopcy co rusz przynosili jakieś części, wykręcone i wyrwane ze spalonej maszyny, i zaraz zaczynali zabawę – biegali z nimi po domu z rozpostartymi rękami, naśladując odgłos silnika. Eddie był zrozpaczony. Przepadł… Sam nie mógł się stąd wydostać, nogi i ręka paliły, z bólu miał ochotę się zastrzelić. Ale pewnego dnia stał się cud. Do jego pokoju wszedł człowiek i zapytał z mocnym rosyjskim akcentem: – Jak pan się tutaj dostał? 5 Jedenastego listopada 1918 roku Londyn świętował zwycięstwo w wielkiej wojnie. Przed południem
przyszły telegramy o kapitulacji Niemiec. Miasto krzyczało z radości fabrycznymi syrenami, gwizdkami parowozów i klaksonami samochodowymi. W kościołach wznoszono dziękczynne modły, w pubach balowano, ludzie tańczyli na ulicach pijani i szczęśliwi. Każdy miał zatknięty w kapeluszu albo w klapie mak, jako znak pamięci o tych, którzy nie doczekali szczęśliwego dnia. Subiekci rozdawali chłopcom pomarańcze, konduktorzy nie brali opłat za przejazdy, nadęci mieszkańcy City proponowali nieznajomym kieliszeczek whisky z butelek w srebrnej oprawie, kobiety całowały żołnierzy. Eddie Moss jechał w kabriolecie po Pall Mall Street, ulicy słynnej z nagromadzenia klubów dla dżentelmenów, i prawie płakał, uświadamiając sobie, że jest młody i żyje, że na niebie lśni jasna łuna, a okna nie są już zaciemnione. Jeszcze całkiem niedawno niemieckie sterowce bombardowały Londyn, podczas tego nalotu zginęło ponad siedemset osób. Eddie zatrzymał kabriolet przed Królewskim Klubem Automobilowym. Na marmurowych stopniach dżentelmeni w rozpiętych płaszczach śpiewali Mademoiselle from Armentières. W barze na Eddiego czekali chłopcy. – O, zjawił się! Nalejcie mu, niech pije karną kolejkę za spóźnienie! Na ulicy ktoś rozbił latarnię, rozległy się policyjne gwizdki i wszyscy pobiegli zobaczyć awanturę. Porucznik Bolt przysiadł się do Eddiego i otoczył go ramieniem. – Co chcesz robić po wojnie? – Nie wiem jeszcze… Mój brat ma firmę w Yorkshire, produkuje nawozy. – Krowie gówno? – zaśmiał się Bolt. – Już widzę, jak będziesz tym handlował. – To nie gówno, tylko chemia! Eddie się zmieszał. A co miałby robić, skoro wszystkich zdemobilizują? – A my jedziemy do Rosji – oznajmił Bolt. – Na południu będzie organizowana nasza misja wojskowa, potrzeba około trzystu ochotników. Chcesz z nami? Eddie próbował sobie przypomnieć, co wie o Rosji – śnieg, brodaty car w epoletach, którego kiedyś widział na okładce czasopisma… – Rosyjskie pospólstwo się zbuntowało, więc szlachetne damy czekają na wybawców – kusił porucznik. – Ministerstwo Wojny chce pomóc generałowi Denikinowi zaprowadzić porządek. Niedługo będziemy świętować w Moskwie. Pozostali wrócili do baru, zadowoleni, że pomogli odbić z rąk policji rozhulanego amerykańskiego marine. – Wszyscy jedziecie? – spytał Eddie.
– Wszyscy, oprócz ciebie, jeśli wolisz pracować jako woziłajno. Bolt zaproponował dżentelmeńską umowę – ten, kto pierwszy dostanie order, dostanie pierwszą rosyjską księżniczkę, z którą uda im się zapoznać. – A oni mają w ogóle księżniczki? – zdziwił się Eddie. – Znajdą się. Rosja to bardzo bogaty kraj, wszystkiego tam pełno. Pozostali dostaną drugie, trzecie i tak dalej księżniczki i hrabiny. Przywitają nas pocałunkami i łzami wdzięczności. Przecież ich ojczyznę, niech to licho, ratujemy! Pili za matkę Rosję, za Moskwę i cara z małżonką, jeśli w ogóle jeszcze żyli. Śmiali się i darli gardła: Ho! — for the cognac! Ho! — for the wine! Ho! — for the Mam’selles, Everyone is fine. Ho! — for the hardtack, bully beef and beans! To hell with the Kaiser and goddamn Marines! „Naprzód za koniakiem, naprzód za winem, naprzód za panienką – każda nam podejdzie! Naprzód za sucharem, konserwą i bobem! Niech idzie w diabły kajzer, a z nim przeklęci marines!” Długa podróż morska, potem brudny noworosyjski port, pociąg do Jekaterynodaru, gdzie zainstalowała się brytyjska misja. Żadnych księżniczek tam oczywiście nie było, ale Rosjanie nosili Anglików na rękach. Przedstawiciel Wielkiej Brytanii, generał major Poole, obiecał zrobić wszystko, żeby rząd przysłał wojska na pomoc Denikinowi. Powiadali, że za napisanie stosownego raportu Poole dostał
sowite
wynagrodzenie
od spółki zagospodarowującej północno-wschodnie wybrzeże Morza Kaspijskiego. – Akcje warte sto pięćdziesiąt tysięcy funtów! – szepnął Eddiemu porucznik Bolt. – Za napisanie pięćdziesięciu pięciu stron. Ale w Londynie do propozycji Poole’a odniesiono się sceptycznie i niebawem zmienił go na stanowisku generał kawalerii Briggs. Za jego rządów zaczęły się dostawy sprzętu wojennego na potrzeby Białej Armii. Eddiego co trochę posyłali do Nowo (tak dla oszczędności nazywali Noworosyjsk) to z paczką, to do obserwacji rozładunku czołgów. Ze zdumieniem patrzył na rdzawoszare kolosy. W gazetach pisali, że pierwsze „samobieżne pancerniki” przywieźli na w front w drewnianej skrzyni, na której napisano tank, czyli „cysterna”. I tak już to słowo przylgnęło w języku angielskim, a później rosyjskim do tego typu maszyn. W Nowo urządzili pokazową walkę. Czołgi jeden za drugim z hałasem waliły się w stromy parów, po czym, ciężko pracując gąsienicami, wypełzały po drugim zboczu. Publiczność drżała z wrażenia. – Proszę im wyjaśnić, że czołgi typu Mark V dzielą się na „samce”, uzbrojone w działa i broń maszynową, oraz „samice”, na których zamontowano tylko karabiny – powiedział kapitan Pride, czołgista Jego Królewskiej Mości. Ale nie miał kto tego wyjaśniać. Pośród rosyjskich oficerów bywali tacy, którzy znali angielski, ale tylko na poziomie konwersacyjnym, więc kiedy rzecz schodziła na przeniesienie napędu albo filtrów powietrza, natychmiast stawali się niemi. Nie było słowników, uczyli się więc terminów, wskazując palcem tę albo inną część. Na południu Rosji było zboże, ale prawie żadnego przemysłu. W rosyjskich intendenturach zestawiano nieskończone spisy wszystkiego, czego potrzebowali na froncie, ale nie miał ich kto przetłumaczyć. Anglicy patrzyli na bukwy, wzruszali ramionami i przysyłali po prostu to, co zostało po wielkiej wojnie. Bagnety nie pasowały do karabinów, taśmy do kulomiotów, pociski do dział. Sanitarne studebakery były zbyt ciężkie na rosyjskie drogi, podkowy zbyt duże dla kozackich koni, a przysłano ich sto szesnaście tysięcy. Sto tysięcy stalowych hełmów kurzyło się w magazynach, Rosjanie nigdy ich nie używali. Ogromne masy dobra płynęły ze śródziemnomorskich baz wojskowych bez najmniejszego pojęcia, komu i po co są potrzebne. Rosjanie przybiegali z awanturami, wrzeszczeli, wymachiwali rękami. – Twierdzą, że Anglicy sobie z nich zwyczajnie drwią – mówił beznamiętnie tłumacz. – Że celem Wielkiej Brytanii nie jest odbudowanie Rosji, ale jej zrujnowanie. Z przekładaniem takich słów nigdy nie było problemów.
Jeden z parowców przywiózł trzydzieści skrzyń z rynsztunkiem szermierczym – szpady, napierśniki, maski… Setnik kozacki, który to wszystko dostał, obił gębę angielskiemu strażnikowi, który nie chciał go wpuścić do misji, odebrał mu karabin i złamał na bruku. Generałowie długo wymieniali się przeprosinami za ten incydent. – Angielscy komuniści buntują robotników portowych w Londynie, żeby nie ładowali broni na wojnę z braćmi bolszewikami – wyjaśniał Briggs. – Niestety, nie możemy postawić wartownika przy każdym człowieku. Denikin obwiniał sojuszników o chaos na tyłach. Ci zrzucali odpowiedzialność na złodziejskich intendentów. Dekownicy chadzali w nowiutkich brytyjskich mundurach, a co było w magazynach wojskowych, lądowało na bazarach, po szalonych cenach oczywiście. Po pół roku Briggsa odwołano. W Londynie wyczekiwali. Nikt nie potrafił przewidzieć, czy warto stawiać na Denikina, czy nie. Z jednej strony bolszewizm stanowił zagrożenie dla światowego porządku, w samej Anglii ustawicznie wybuchały strajki. Z drugiej strony rządy Lenina na tyle zrujnowały kraj, że Rosja nie mogła już być groźna dla interesów Jego Królewskiej Mości, co stanowiło zrozumiały powód do zadowolenia. Polityka nie zajmowała Eddiego, a sama służba była lekka, funty miały dużą wartość, a w Jekaterynodarze i Noworosyjsku było pełno restauracji oraz pięknych dziewcząt, choć nie księżniczek. To, że następca Briggsa, generał Holman, stale wysyłał Mossa z dokumentami przeznaczonymi dla obserwatorów wojskowych, tylko cieszyło porucznika. Przecież dzięki temu latał aeroplanami! Jeśli wcześniej wysyłał bratu zdjęcia z podpisami w rodzaju „Ja na tle czołgu Mark V”, to teraz w Yorkshire otrzymywali fotografie „Ja i bombowiec DH.9” z dokładnym opisem, jakie to uczucie latać po niebie. Były też pocztówki „Pozdrowienia z Rostowa”, „Nacieramy”… I oto zrujnowane osiedle gdzieś na końcu świata mogło stanowić ostatni etap życia Eddiego Mossa. 6 Eddie wczepił się w Klima. – Nie zostawiaj mnie! Tu nikt nie rozumie po angielsku… Nie przeżyję bez ciebie! Pomóż. Klim patrzył na jego pokrytą zaskorupiałą sadzą twarz, na krótki nos, gęsto usiany piegami, w niebieskie błyszczące oczy ze zlepionymi rzęsami. – Wybacz, ale muszę ratować żonę. Rozpytał Pijawkę, jak dotrzeć do najbliższej stacji. Z powątpiewaniem patrzyła na jego przesiąknięty krwią opatrunek, na niewładne nogi. – Nie dojdziesz.
Klim rzeczywiście dał radę dowlec się tylko do schodów przed wejściem, a tam stracił przytomność. Dzieci przetaszczyły go z powrotem, do Eddiego. Tak spędzili razem ponad miesiąc w pokoju z różowymi tapetami. To były na wpół nieprzytomne dni, z gorączką. Z dręczącą myślą, od której wszystko w środku się skręcało – Nina nie wróci. Klimowi zdawało się, że gdyby nie czarna, rozpalona rana na piersi, gdyby nie zwalające z nóg mdłości, mógłby ją uratować… A teraz już za późno na wszystko. Osip na pewno nie wybaczył mu wyrafinowanych, wielomiesięcznych kłamstw, strzelił, nie zastanawiając się nad tym, że to on sam postawił Klima w sytuacji bez wyjścia – Rogow nie mógł mówić prawdy. Sablina też na pewno zabił, korzystając ze znakomitej okazji, aby raz na zawsze pozbyć się potencjalnego konkurenta. I z kobietami się nie cackał… Wszyscy oni nie są dla niego żywymi ludźmi, lecz wrogami klasowymi. Luboczka ich przeklęła i wyszło tak, jak sobie życzyła. Boże, trzeba było zostać w Niżnym, niechby rezydentami w obcym domu, niechby nawet niewolną siłą roboczą! Eddie szarpał Klima: – Gdzie toczą się walki? Dlaczego nie słychać dział? Co mówią dzieci? Dzieci nie miały pojęcia, gdzie przebiega front. W okolicznych wioskach nie było żadnej władzy, ani sowieckiej, ani białogwardyjskiej. Eddie cierpiał przez tę niewiedzę bardziej niż od oparzeń. – Jeśli znajdą nas czerwoni, od razu rozwalą? – pytał. – Najpewniej. – A jeśli biali? Dasz radę im wytłumaczyć, że służę Jego Królewskiej Mości? – Dam. Eddie był wrażliwym chłopcem, a przy tym nieskomplikowanym i czytelnym, niczym nieśmiertelnik, który nosił na szyi. Kiedy czuł się lepiej, opowiadał Klimowi o brytyjskiej misji w Jekaterynodarze: – Sporo nas tam jest. Stu oficerów i stu trzydziestu żołnierzy, wszyscy wolontariusze. Towarzystwo zebrało się takie, że można by cyrk zorganizować. Jeden usłyszał w radio Churchilla, który wzywał do pomocy Rosji, i dlatego postanowił się zapisać do ekspedycji, że Churchill to jego idol. Drugiemu sam Bóg kazał jechać do Rosji, trzeci całą wielką wojnę przesiedział w niemieckiej niewoli i nie zdążył się odznaczyć: tutaj koledzy cali w medalach, a on jak kto głupi… Mamy też instruktora broni maszynowej, który wprost mówi, że uciekł przed policją. Rosja, powiada, to oczywiście dziura, ale wszystko jest lepsze od Scotland Yardu. – A ty po co przyjechałeś? – spytał Klim.
– Świat zobaczyć. Gdyby mnie zdemobilizowali, utknąłbym w Yorkshire. A tam nie ma nic do oglądania. Rozmawiali całymi dniami. Klim opowiadał o Argentynie, Eddie o chemicznych atakach pod Ypres, o tym, jak cudem uniknął zatrucia, gdyż tego dnia, kiedy Niemcy ostrzelali ich minami z jakimś świństwem, właśnie wysłali go na tyły po pocztę. Gdy wrócił, okazało się, że cała kompania straciła wzrok, więc i tak nie będzie komu czytać listów. Urodził się w tym samym roku co Nina i tak naprawdę niczego w życiu nie widział, oprócz wojny. Dziwił się, że Klim nie chce wstąpić do Białej Armii. – Przecież nienawidzisz bolszewików, dlaczego nie chcesz z nimi walczyć? – Bo to nie moja wojna. – Gdyby każdy tak myślał, bolszewicy musieliby wygrać. – Teraz już mi wszystko jedno… Dzieci było żal. Jaka przyszłość czekała wysokiego Fiedię? Jurę, który nigdy nie rozstawał się z zardzewiałą kosą? Wiecznie zakatarzoną Żankę i wielkogłową Pijawkę? Dzieciaki okradały chłopskie zagrody, były bite, same też ciągle walczyły między sobą, przy czym Fiedia szczególnie ostro traktował dziewczynki, żeby go szanowały. Klim, kiedy był mały, zawsze rzucał drobne kataryniarzom, którzy prowadzali ze sobą dzieci i zwierzęta. Wieść o szczodrym synu prokuratora rozeszła się po okolicy i żebracy zaczęli zadręczać Klima. Ojciec wytargał go za uszy i na dwa tygodnie pozbawił kieszonkowego. – Litość to nie tylko haniebne, ale i szkodliwe uczucie – mówił, przechadzając się tam i z powrotem po gabinecie. – Dasz kataryniarzowi dziesięć kopiejek, a on to przepije i nazajutrz znów przyjdzie pod twoje okno. Tym samym odrywasz go od pożytecznych zajęć. – Nakarmi swojego synka! – protestował Klim. – Przecież musi mu dać jeść, bo inaczej chłopiec umrze z głodu! – I bardzo dobrze, jeśli umrze. Inaczej prędzej czy później trafi do więzienia przy takim wychowaniu. Ojciec zabierał Klima do aresztu i zmuszał zatrzymanych, aby opowiadali o tym, jak weszli na drogę przestępstwa. Prawie wszystkie historie brzmiały tak samo: nędza, bicie, nienawiść nieszczęsnego zwierzątka do sytych i bogatych. – Widzisz? – Ojciec uśmiechał się, wskazując zabójcę w szarej bluzie, wyglądającego na suchotnika. – Dobrzy ludzie rzucali mu jałmużnę, nie dali zdechnąć, a on, kiedy wyrósł, zarżnął kupca. Uważasz, że to dobrze? 7
Czasami Klim opowiadał dzieciom bajki albo pokazywał sztuczki z kartami, bo okazało się, że Eddie w mapniku schował talię, tyle że z nieprzyzwoitymi obrazkami. Pijawka patrzyła na Klima zakochanymi oczami. – Jak ty to robisz? Jesteś czarodziejem? Nocą kładła się spać obok niego. – Poleżę z tobą. Mam złe sny, jakbym krzyczała, to mnie obudź. – A co ci się śni? – Takie różne… Potem Fiedia powiedział, że na oczach Pijawki rozstrzelali całą jej rodzinę. – Kto? – Diabli wiedzą. Z początku Rogow nie mógł zrozumieć, dlaczego bezdomne dzieci, same wiecznie głodne, dzielą się z nimi jedzeniem. Rzecz była wcale nie w kartach i samolotach. Po prostu każde dziecko potrzebuje dorosłych, którzy będą się nim interesowali. W dzieciństwie Klimowi zdawało się, że ojciec go nienawidzi, i był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. A tych małoletnich przestępców nienawidził cały świat, więc jeśli ktoś ich nie odganiał, oczekiwał od nich pomocy, a nie podłości, odbierali to jako cud. – Zdrowiejcie jak najszybciej – mówiła Żanka. – Na zimę przenosimy się do miasta. Mamy dobre miejsce nad fabryczną kotłownią, to jest po prostu raj. Możecie z nami mieszkać, a jeśli przyjdzie obława, powiecie, że jesteśmy waszymi dziećmi. Nie chcemy trafić do sierocińca, tam nie dają jeść. Łatwo powiedzieć: „zdrowiejcie”. Zaczęły się chłody. Klim i Eddie owijali się starymi gobelinami. Obaj byli chudzi i kudłaci, mieli już brody. I już sami nie wiedzieli, dlaczego rano tak trudno im zmusić się do wstania – z choroby czy z głodu. Cały czas, w każdej chwili, chciało im się jeść. Klim obszukał cały dom i park w poszukiwaniu żywności. Tylko na samym czubku wątłej jarzębiny wisiały owoce, ale dostać się tam nie było jak. Gałęzie nie utrzymałyby nawet drobnej Pijawki. A sam Rogow miał zbyt mało siły, żeby myśleć o złamaniu drzewa. W kominku różowej komnaty palili resztkami mebli. Lakier i farba brzydko pachniały, drewno wydzielało gęsty bury dym, ale przynajmniej dawało trochę ciepła na noc. W poszukiwaniu prowiantu dzieci chodziły coraz dalej i przynosiły coraz mniej. Fiedia zrobił się zły i zamyślony, więcej nie interesował się samolotami.
8 – Zostawią nas – powiedział Eddie, kiedy ponury Jura przyniósł im jedną zapleśniałą piętkę chleba na dwóch i od razu zniknął za drzwiami. Klim sam już to wiedział. Niedawno Pijawka długo płakała i nie chciała powiedzieć, o co chodzi. Z pewnością dzieci się naradziły i zdecydowały same się przenieść do miasta. Nie były w stanie wykarmić dwóch mężczyzn. Klim przypuszczał, że do aglomeracji będzie z piętnaście wiorst. Gdyby wymyśleć coś w kwestii butów, można by dojść. Ale Eddie nie był w stanie chodzić. Jego nogi pokryły się strupami i każdy ruch sprawiał mu ból. Zostać oznaczało razem umrzeć z głodu, a iść to pozostawić Anglika na pewną śmierć. Wieczorem dzieci nie wróciły, trzeba było podjąć decyzję. Eddie raz mówił, że za dwa, trzy dni zdoła się podnieść, innym razem prosił, żeby go dobić. – Zamknij się wreszcie, na Boga! – krzywił się Klim. W głowie rodziły mu się fantastyczne pomysły. Może dotrzeć do miasta i uprosić ludzi, żeby przewieźli Eddiego… Tylko czy ktoś zechce gonić konia w pasie przyfrontowym po nikomu niepotrzebnego Anglika? Słychać było, jak po torach przejeżdżają pociągi, dosłownie parę kroków od osiedla. Ale jaki pociąg się zatrzyma, żeby zabrać dwóch rannych? Nawet jeśli się stanie na torach i zacznie machać rękami, to po prostu przejedzie, nie zatrzymując się. I właśnie na to Klim miał największą ochotę. Wszystko mu już obrzydło, nie miał o co walczyć. Rozdział 40 Tłumacz wojskowy 1 Wybawcy przyjechali do Klima i Eddiego czołgiem. Wielka stalowa skrzynia, cała w nitach, rozbiła bramę i podjechała do ganku. Spaliny, zgrzyt gąsienic, na zasypanej śniegiem drodze czerniły się żebrowane ślady. Z grzmiącego wnętrza wylazł człowiek w brytyjskim mundurze. – Chłopcy, tu na pewno jest piec! – wrzasnął po angielsku i pobiegł do wejścia. Za nim z maszyny wysiadło jeszcze pięciu. Eddie nie mógł uwierzyć we własne szczęście. To byli ci sami chłopcy, którym pomagał urządzić pokaz sprawności czołgów dla noworosyjskiej publiczności. – Skąd się tutaj wzięliście? – dopytywał, kiedy go nieśli do czołgu.
Kapitan Pride wyjaśnił, że angielski pociąg wyruszył razem z Ochotniczą Białą Armią. W miarę możliwości czołgiści zjeżdżali z platform i gonili czerwonych. Czołgi wprawiały w panikę niedawno zmobilizowanych wiejskich chłopów, więc poważna walka zdarzyła się tylko raz. Czerwoni atakowali z taką furią, że Anglicy byli zdumieni, tym bardziej że tamci nie mieli nic prócz karabinów, a z czymś takim iść na pancerne pojazdy to głupota. Położyli mnóstwo ludzi… Jeńcy zeznali potem, że to byli kursanci z Tweru, których zapewniono, że biali mają podrabiane czołgi z pomalowanej na kolor stali dykty, wystarczy pchnąć bagnetem, żeby przebić. Czołgi nie mogły przemieszczać się same na duże odległości, dlatego nigdy nie odjeżdżały daleko od torów. Trzeba było ich strzec, jako że maszyny były drogie. Jeśliby się coś stało, to jak je zabrać z pola walki i gdzie naprawiać? Czołgiści mieszkali w przystosowanych wagonach towarowych, w których nocą było bardzo zimno. Kapitan Pride uznał, że potrzebują niewielkiego piecyka. Z daleka zauważył bury dym, spojrzał przez lornetkę i dostrzegł budynki o europejskiej architekturze, a to znaczyło, że można w nich znaleźć kuchnię albo kominek, a nie wielki piec, jakie buduje się w rosyjskich chatach. Kazał maszyniście zatrzymać pociąg i wyprawił się po łupy. – Nie mieliśmy dobrego drewna, więc Klim palił w kominie meblami – wyjaśnił Eddie. – Ten gość mnie uratował. Zrobił z kamieni bolas, takie argentyńskie urządzenie do rzucania. Polował z nim na zające, które przychodziły do naszego sadu. Kapitan Pride długo ściskał rękę Klima. – Ile tutaj wytrzymaliście? – Nie wiem, dawno straciliśmy rachubę czasu. Czołgiści wyrwali kominek ze ściany i zawieźli go czołgiem do pociągu. Potem rozerwali dach wagonu i wstawili zdobycz do środka. – Będzie ciepło, jak u mojej mamy w salonie – powiedział Pride. – A ci od kulomiotów dupy sobie odmrożą! Nie chcieli nam pomagać? To teraz ich nie wpuścimy, żeby się ogrzali. Zawołał Klima. – Skąd pan zna angielski? – Najpierw uczył mnie w domu guwerner, potem pracowałem w brytyjskiej misji w Teheranie, a następnie w Szanghaju. – Chce pan zostać naszym tłumaczem? Okazało się, że na poprzedniej stacji musieli oddać pod trybunał połowę ordynansów i tłumacza po tym, jak wyszło na jaw, że ci ludzie sprzedawali z pociągu wszystko, co tylko się dało, począwszy od oficerskich butów, skończywszy na silniku czołgowym Ricardo.
– Źle u nas z tłumaczeniem! – złościł się Pride. – Próbowaliśmy najmować Rosjan, ale to zawsze albo złodzieje, albo angielskiego nie znają. Przysłali nam żydowskich emigrantów z East Endu, ale to jeszcze gorzej, bo Rosjanie tak ich nienawidzą, że nie chcą z nimi gadać, a jednego zastrzelili na naszych oczach. Ci od nas, którzy w szkole uczyli się francuskiego, mają jeszcze dobrze, bo mogą porozmawiać z ludźmi z wyższych warstw społecznych. Ale co mi z tego? Przez całą wojnę nauczyłem się tylko jednego zdania po francusku: Çacoûte combien? czyli „Ile kosztuje?”. No, żeby panienki na ulicy zagadnąć. – Tylko że ja niezbyt dobrze znam terminologię wojskową – przyznał się od razu Klim. – To nam niepotrzebne. – Pride machnął ręką. – To instruktorzy muszą wyjaśniać waszym sprawy związane z karabinami maszynowymi. A my teraz mamy inny problem. Trzeba znaleźć jakieś baby, żeby nam portki przeprały, bo ordynansów praktycznie zabrakło. Klim podpisał umowę i rozpoczął pracę tłumacza. 2 Przekładał Pride’owi depeszę za depeszą. Judenicz na północy został rozbity, Kołczak opuścił Omsk. W połowie listopada Armia Czerwona zajęła stację Kastornoje, ważny węzeł kolejowy. Stało się jasne, że do Moskwy biali nie dojdą. Ludzie nazywali ich „trupą objazdową”, bo nigdzie nie zatrzymywali się na dłużej. Nadlatywali, rozbijali czerwony garnizon, zbierali ludzi: – Obywatele, jesteście wolni, Rosja uratowana! A potem szli zabierać dobra, ofiarowane przez „wdzięczną ludność”. Wiele razy Klim widział epickie obrazy upojnej grabieży: żołnierze biegali od wagonu do wagonu, rozbijali kolbami zamki, zrywali plomby. – Bracia! Bielizna! Kalesony! – A tutaj artyleryjskie chomąta! – Siodła! Siodła! Wołaj naszych! Pułkowy kapelan bił maruderów laską: – Nie ruszaj! To grzech! Nie wolno! Rzucali go w błoto. Białogwardziści zmuszali chłopów do przewożenia zdobyczy i nie wypuszczali ich, uprowadzając coraz dalej od domów. Nie płacili, nie obroczyli ich zwierząt. Niejeden był gotów zamienić swojego
dobrego konia na ranionego, żeby tylko wrócić do rodzinnej wsi. A tam już rządził nowy komisarz, przysłany w miejsce powieszonego. – Obywatele, okowy spadły, wstaje nowy poranek! Armia Ochotnicza traciła żołnierzy i obciążała się uciekinierami. Ludzie wieźli swoje skarby, gnali stada. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie kontynuowaliśmy natarcia na Moskwę. – Kapitan Pride wzruszał ramionami. – Ale pewnie dowództwo wie lepiej. Wszystko było widać gołym okiem – Armia Ochotnicza zbankrutowała, zupełnie jak upadłe przedsiębiorstwo. Nie wystarczyło jej rezerw, ani materialnych, ani ludzkich. Smutny absurd: Pierwszy Pułk Korniłowski wziął dwustu jeńców. Oficer ustawił ich w szeregu: – Czołem, swołocze! – Czołem, wasza miłość! – Sformujemy z was zapasowy batalion. Walczymy za jedyną i niepodzielną Rosję, więc każdy uczciwy człowiek powinien przyłączać się do świętej białej sprawy! Po kilku dniach jeńców wysyłali przeciwko wczorajszym towarzyszom, a oni przy pierwszej okazji znów się poddawali, tylko że już czerwonym. Niektórzy po pięć czy sześć razy przechodzili z rąk do rąk. Biała Armia cofała się, dlatego że bez posiłków nie da się walczyć. Walki z każdym miesiącem powodowały coraz większe otępienie u zmęczonych żołnierzy, którzy opadali z sił. Dostawali jako prowiant zgniłe suchary, wszystko pozostałe musieli zdobywać na miejscowej ludności. Ochotnicy doskonale rozumieli, że nikt im nie przyjdzie z pomocą. Stopniowo ogarniała ich rozpacz, bliska obojętności. Kiedy polegli wszyscy przyjaciele, kiedy płuca wyrywa zastarzałe zapalenie oskrzeli, a żołądek wyje z głodu, jedynym, co można odczuwać, to zapiekła nienawiść do tych, którzy siedzą sobie z tyłu i żyją na koszt żołnierza. 3 Przez większość czasu angielski pociąg stał na bocznicach. Czołgów już nie zdejmowano z platform, bo zabrakło paliwa. W wagonach Brytyjczyków panowała nerwowa wesołość, podobna do tej, jaką Klim obserwował w spelunce karciarzy. O wiele bardziej niż wojna z bolszewikami czołgistów zajmowały partyzanckie zmagania z instruktorami broni maszynowej i artylerii z sąsiedniego wagonu. Czołgiści nazywali ich „damami z klasą”, a sami z dumą nosili przezwisko „konserwy”. – O, mięsko z puszeczek się pofatygowało! – wrzeszczeli instruktorzy na widok przeciwników. A ci zaczynali się wygłupiać, czynić reweranse.
– Dzień dobry, madame! Jak tam wasze lekcje? Instruktorzy także siedzieli bez pracy. O ile w pierwszych miesiącach wojny wysyłano ich do rosyjskich oddziałów, aby pokazywali, jak sobie radzić z brytyjską techniką, o tyle teraz nikt o nich nie pamiętał. Czołgiści i instruktorzy rywalizowali w każdej dziedzinie – od strzelania do butelek po mecze bokserskie. Rozejm następował tylko wtedy, gdy samochód kurierski dostarczał francuskie czasopisma „L’Illustration” oraz „La Vie Parisienne”. Zajadle handlowano zdjęciami dziewcząt, szczególnie jeśli trafiły się jakieś wyjątkowo piękne, z dekoltem tak głębokim, że widać było nóżki. W głębi duszy każdego męczyły pytania: Co my tutaj właściwie robimy? Komu w ogóle jesteśmy potrzebni? Fizycznie Klim okrzepł, angielskie jedzenie było urozmaicone – konserwy do wyboru, od mleka skondensowanego do wołowiny w sosie własnym. Przez te wszystkie miesiące nie tyle jednak żył, ile znosił fakt, że żyje. Wszystko, czego w tej chwili od niego wymagali, to tłumaczenie wiadomości, zarządzanie nowo przyjętymi ordynansami i pomoc w przelotnych sprawach sercowych. Instruktorzy wściekle zazdrościli czołgistom Klima i często prosili o wypożyczenie tłumacza. Pride wymyślał niesamowite opłaty: – Dobra, ale za skrzynkę whisky. Chociaż możecie też przynieść nowy samowar. Przez czas podróży zebrał całą kolekcję samowarów. Przewoził ją w wagonie z zapasami, pod czujnym okiem konwojentów. Instruktorzy kpili z tej jego pasji. – Bolszewicy prędzej czy później wysadzą nasz pociąg i twoje samowary rozlecą się po całej okolicy. A Rosjanie zrobią w kronikach zapis: w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku zaobserwowano zadziwiające zjawisko – deszcz samowarów. Wieczorami czołgiści zbierali się w „salonie z kominkiem”. Klim pił razem z nimi, śmiał się z pieprznych dowcipów i wciąż patrzył na mapę rozwieszoną na ścianie. Żałobna linia kolejowa wiodła na południe, przez Rostów i Jekaterynodar do samego Noworosyjska. A jeśli Nina zdołała uciec czerwonym i dotrzeć właśnie tam? Chociaż jaki jest sens oszukiwać samego siebie? Nigdy nie znajdzie żony. Jeśli Ninie nawet się udało i Osip ją oszczędził, jeśli nie zabili jej po drodze, już dawno wyjechała z Rosji. A dokąd, Bóg jeden wie. Może do Francji, a może gdzie indziej. W każdym razie ona była pewna, że Klim zginął, nie czekała na niego. Dusza miotała się niczym uwięziony drapieżnik, biła o ściany i nie znajdowała wyjścia. – Coś wpadasz w melancholię – mawiał Pride, zaglądając Klimowi w oczy. – Widziałem takich na froncie. Daj, naleję ci.
4 Klim zaszedł do Eddiego, leżącego w wagonie szpitalnym. – Jak się masz? Moss odłożył gazetę. – Jakoś, i tyle – odparł porucznik i zaczął pogwizdywać Długą drogę do Tipperary. – Wracamy do domu. – W jakim sensie? – Klim nie zrozumiał. Eddie podał mu gazetę. Brytyjski premier Lloyd George w przemówieniu podczas bankietu w londyńskim ratuszu oznajmił: „Nie możemy sobie pozwolić na przedłużanie tak kosztownej interwencji w nieskończenie długiej wojnie domowej”. Żeby prowadzić efektywne działania, Anglia powinna przysłać do Rosji czterysta tysięcy żołnierzy, co jest oczywiście całkowicie wykluczone. Prędzej czy później czerwony reżim padnie, ale generał Denikin nie jest tym przywódcą, który mógłby prowadzić antybolszewicką kampanię. Gdyby za nim w rzeczywistości stał rosyjski naród, bolszewicy nigdy by nie mogli go pokonać. – To, rzecz jasna, brednie – uśmiechnął się Eddie. – Jakby zwycięstwo zależało od czegoś w rodzaju głosowania. Ale od tej pory będziemy występowali wyłącznie w roli obserwatorów. 5 Wiadomości o tym, że Wielka Brytania przerywa dostawy zaopatrzenia, wprawiły białych w popłoch. Coraz częściej nawoływano, aby zmienić staroreżimowego Denikina na świetnego kawalerzystę, generała Wrangla. Na całym Kaukazie kipiały polityczne namiętności, Kozacy kubańscy odmawiali poparcia ochotnikom, jeżeli nie otrzymają gwarancji niezawisłości. Odwrót zamienił się w ucieczkę. Anglicy spędzali Boże Narodzenie w stepie, parowóz się zepsuł. Za oknem ciągnęła się jak okiem sięgnąć biała równina i aksamitna, gwiaździsta noc. W kominku rozpalili kolbami od uszkodzonych karabinów, każdy po kolei kręcił korbką lampy. Świąteczne przyjęcie zamieniło się w wieczór wspomnień. – Moja mama robiła cielęcinę z podrobami – opowiadał kapitan Pride, otwierając puszkę obrzydłej już wołowiny. – Tak się objadaliśmy, że ledwie mogliśmy się ruszać. Eddie rozlał whisky do kubków. – A u nas podawali indyczkę. I jeszcze pierogi z jabłkami i dynią… Żeberka wołowe, młode ziemniaki pięciu gatunków, pudding, który po prostu rozpływał się w
ustach… – Panowie, zamknijcie się już, proszę! Ale rozmowy trwały. – Gęś faszerowana… Omlet z wędliną… Eddie wzniósł kubek. – Pamiętacie, jak piliśmy za Boże Narodzenie w Moskwie? Drzwi zgrzytnęły, wszedł kierownik pociągu. – Lokomotywa jest naprawiona, ale nie mamy wody – przetłumaczył Klim. – Dowódca prosi wszystkich, żeby pomogli napełnić kocioł śniegiem. – Tylko dopijemy i już idziemy – odparł kapitan Pride. – Życzę wam, panowie, miłych świąt i szczęśliwego tysiąc dziewięćset dwudziestego roku! Wszyscy, którzy mogli stać na własnych nogach, nosili śnieg do samego rana – w wiadrach, torbach, płaszczach. Wiadro śniegu po stopieniu dawało ledwie parę filiżanek wody. Pociąg jakoś się dowlókł do Rostowa. Drogi wyjazdowe były zatłoczone, uchodźcy szturmem brali wagony, mając nadzieję dostać się na południe. Kapitan Pride rozstawił strzelców i kazał otworzyć ogień, jeśli ktokolwiek spróbuje wchodzić do ich eszelonu. Razem z Klimem do wieczora krążyli po rozhisteryzowanym mieście. Nikt nie wiedział, gdzie jest sztab, gdzie dowództwo, telegraf nie pracował, bo przecięto przewody. – Lada chwila będą tutaj! – Czerwoni podchodzą? – spytał Klim oszalałego pułkownika, kierującego załadunkiem koni. – Toście się ocknęli! Będą tu lada chwila! Klim przetłumaczył jego słowa kapitanowi. Pride zbladł. – Potrzebujemy innego parowozu. Na naszej ruinie nie pociągniemy nawet dziesięciu minut. Dookoła rdzewiało całe cmentarzysko parowozów. Sprawnych nie można było zdobyć ani za pieniądze, ani za konserwy. Pride wrócił do naczelnika parowozowni z żołnierzami i ustawił wszystkich pod ścianą. – Niech pan mu powie – rozkazał Klimowi – że jeśli nie dostanę transportu, rozstrzelam całe to towarzystwo.
– A co, ja mu urodzę?! – złościł się naczelnik. Żołnierze zrobili „prezentuj broń”. – Kapitanie Pride! Kapitanie Pride! – Po podkładach pędził jeden z instruktorów. – Mamy parowóz manewrowy! Spotkaliśmy naszych z misji rostowskiej, ewakuują się i zabierają nas ze sobą! Ale lokomotywa nie uciągnie więcej niż dwa wagony. Pride kazał wyrzucić wszystko – czołgi, arsenał, swoje wspaniałe samowary… – Trzeba ratować ludzi. Personel cywilny też trzeba było zostawić. – Ci z Rostowa mają swojego tłumacza Anglika – powiedział Pride do Klima. – Jeśli wezmę ciebie, nie mogę odmówić pozostałym Rosjanom. Klim odparł, że doskonale to rozumie. Eddie wychylił się z wagonu i wcisnął mu w rękę zwitek wygniecionych banknotów. – Trzymaj, zrzuciliśmy się z chłopakami… – Wargi mu się trzęsły. – Czujemy się jak ostatnie gówno… Przebacz, że tak wyszło… 6 Czarna, straszna ciżba żołnierzy i uciekinierów przechodziła po lodzie na drugi brzeg Donu. – Tak uchodzi burżujska siła! – powiedział ulicznik, siedzący na wmarzniętej w ziemię łódce. Nieszczęśni „burżuje” nie mieli nawet kopiejki – i ci, którzy przed rewolucją tańczyli walca na parkiecie, i ci, którzy taszczyli toboły na przystaniach. Nie wiadomo było, dokąd idą, gdzie się zatrzymają i co będzie tutaj. Wzdłuż torów kolejowych na kilka wiorst rozciągnął się kałmucki tabor. Zamorzone głodem konie, ogromne, ubłocone wielbłądy o splątanej sierści… Wykrzywione dzieci z sinymi ustami, zdrętwiali z zimna starcy, kobiety o pustych, nic niewyrażających twarzach… Nikt nie rozumiał, dlaczego biali nie potrafili zorganizować obrony. Skąd ta ogólna niewiara we własne siły i wspólny wysiłek? Każdy był gotów zabijać niczym drapieżnik za zmarzłą marchew, za możliwość siedzenia w saniach, za miejsce w ciepłej chacie, a nie w zaspie. Klim podporządkowywał się prawom uciekającego stada. Był neutralny i nie rzucał się w oczy. Inaczej nie mógłby się dostać do Noworosyjska, do statków i ocalenia, które tak naprawdę na diabła mu było potrzebne.
Znów mu się udało – był ciepło odziany i miał pieniądze. Ale nocami po długich marszach tak samo jak innych nawiedzały go halucynacje: naręcza róż leżące na zdeptanym śniegu. Wszyscy to widzieli, to był cudowny masowy obłęd – iść po kobiercu z biało-różowych, upojnie pachnących kwiatów. Klim miał jeszcze swoją, bardziej podniosłą halucynację. Widział żonę w niebieskiej sukni z przelewającym się haftem na piersi, z kędziorami ujętymi rzeźbionym grzebieniem. Wzywał tę wizję celowo i tak bardzo się zapominał, że czasem szedł jak ślepiec, wpadając na ludzi. Trzeba to sobie wkłuwać pod skórę, wlewać do środka, w rozumnych dawkach. Ludzie będą sądzić, że jesteś skończonym neurastenikiem ze zwichniętym poczuciem humoru, z nieadekwatnym postrzeganiem rzeczywistości, który nie zapił się jeszcze na śmierć tylko dlatego, że mu szkoda pieniędzy na wódkę. A w tobie gra tango, teatr Kolumna w dni premiery, ognie i flagi… I cóż z tego, że Buenos Aires skundlało tak samo jak wszystko wokół? Tak czy inaczej, tam nie wrócisz, nie zobaczysz wstydu miasta. Nino, zatańcz ze mną. Chcę wyrysowywać tobą wzory, obejmować cię czule, po prostu być obok. To najlepsze, co mogło mi się przytrafić. Halucynacje to błogosławieństwo. Jeśli przestaniesz odróżniać, co jest jawą, a co nie, to nie wpadasz w panikę na widok rozdętych dziecięcych trupków, wyrzucanych z okien pociągów, nie oburzasz się, widząc w porzuconym wagonie sztabowym kryte aksamitem meble i wypchanego tygrysa. Czerwoni nacierali. Mrozy przeszkadzały ich konnicy dogonić i porąbać szaszkami uciekinierów, ale kosili szeregi białych. Chodziły słuchy, że gdzieś w stepie zamarzło sześć tysięcy kozaków generała Pawłowa. Czerwoni rankiem wyleźli z ciepłych domów, a wokół leżały oblodzone zwłoki. Miasta, stacje, chutory – całą drogę do Jekaterynodaru Klim pokonał piechotą i dopiero tam wcisnął się do rozklekotanego pociągu. Szczęśliwcy zwycięsko chrapali na półkach, pozostali spali na stojąco, kiwając głowami. Pociąg jechał przez górskie stromizny, nurkował w tunele, wdrapywał się pod górę i zjeżdżał w dół. Słońce wstawało i podkreślone śniegiem kształty gór zmieniały barwy – od purpury do złota. Rozdział 41 Kwestia żydowska 1 Do Noworosyjska zawitała już wiosna. Robiło się ciepło i wietrznie. Śniegu nie było. Na maleńkiej, brudnej stacji widać było tylko koce, pieluchy, syczały prymusy. Uchodźcy mieszkali tutaj tygodniami. Tutaj też umierali – po holu chodzili sanitariusze i sprawnie przekładali martwych na nosze. Tyfus… Klim wyszedł na przepełniony plac dworcowy. Mocny poryw wiatru zerwał
mu z głowy czapkę i rzucił pod nogi strażnikowi, siedzącemu na połamanym koniowiązie. – To jeszcze nic – uśmiechnął się mężczyzna. – Zimą zawiewa z północnego wschodu. Takie huragany przychodzą, że strach. – Nie wie pan, gdzie można wynająć pokój? – zapytał Klim. Twarz strażnika pojaśniała. – Pięćdziesiąty czwarty! – wrzasnął, przykładając złożone w trąbkę dłonie do ust. Tragarz z blachą na mocnej piersi pokazał mu kciuk: – W porządku! – Założyliśmy się, ilu ludzi zapyta o kwaterę – wyjaśnił dobrodusznym tonem strażnik. – Ja powiedziałem, że do obiadu spokojnie setka. Klim się rozejrzał. Kobiety z dziećmi, oficerowie, kozacy, Kałmucy, wszyscy tłoczyli się, biegali, miesili błoto… – Ludzie jednakowoż gdzieś mieszkają – powiedział Klim. – To znaczy, że kwatery są. Strażnik wzruszył ramionami. – Idź na bazarek, popytaj, może jakaś wdowa cię przygarnie. Wiatr hałasował blaszanymi szyldami, na niebie kłębiły się rozkoszne chmury. Na trotuarach było tak tłoczno, że ludzie przepychali się do przodu jak w tramwaju. Setki żebraków, ale starych bardzo mało, najczęściej dorośli i podrostki. Wszędzie stały rzędy krytych wozów i zepsutych samochodów – właśnie w nich mieszkali żołnierze, tam rozpalali ogniska, rozbierali końskie tusze. Na trupy nikt nie zwracał uwagi, zupełnie jak na zabite psy przy drodze. Nikt nie wiedział, co się gdzie znajduje, ale po długim błądzeniu w schodzących ku morzu uliczkach Klim dotarł do bazarku. Wzdłuż kamiennego ogrodzenia stały wozy zaprzężone w długorogie woły. Zapach wilgotnej ziemi i zgniłych ziemniaków mieszał się z dymem rusztów. – Chłopcy, komu szaszłyk? – Komu solonych arbuzów? – Kup suszone morele! Pyszne, słodkie jak wargi dżygita! Sprzedawano tutaj wszystko – od admiralskich kordzików do pomarańczy, od srebrzystego ostroboka do wodnistej zupy, którą przekupki nalewały do kubków i kociołków. Niebieskookie Kozaczki targowały się z uchodźcami, okazując im pogardę, długo oglądały pod
światło ruble „dzwonki” i warcząc, wsuwały je za cholewy męskich butów. Rupiecie, granie w karty, bójki, cementowy pył… Klim podszedł do wózka z gazetami. Leżały na nim paczki „Rosyjskiego Czasu”, „Wolnego Słowa”, „Wielkiej Rosji”… Artykuły wstępne ograniczały się do jednego: „Hura, cokolwiek by się stało!”. Odezwa „Do braci chłopów”: Cała ziemia, zabrana w czasie rewolucji, powinna zostać zwrócona prawnym właścicielom. Ale biorąc pod uwagę, że oziminy zostały już zasiane, jedna trzecia urodzaju zostanie przekazana państwu, druga część właścicielom, a ostatnia zostanie u rolników za ich trud. Głupcy… Właśnie to trzeba oznajmiać ludziom w chwili, kiedy Armia Ochotnicza znalazła się na skraju przepaści?! „Wielką Rosją” handlował zgrzybiały Żyd z zarośniętymi uszami, maleńki, przygarbiony, w czapeczce z daszkiem. – Nie wie pan, która godzina? – zapytał Klim. Handlarz na wszelki wypadek pokłonił się i odpowiedział bardzo dokładnie i uprzejmie: – Szanowny pan może wybrać jedną z pięciu: pierwsza godzina to nasza lokalna, druga jest na statkach, trzecia – wedle czasu piotrogrodzkiego standardowego dla kolei, czwartą ogłaszają robotnikom fabryczne syreny, piątą ma misja brytyjska. Zatem nie ma sensu patrzeć na zegar. Starca zwali Zjama Frojman. Powiedział Klimowi, że ludność Noworosyjska dzieli się na trzy kategorie – miejskich, kozaków i straże. Miejskimi nazywał uchodźców, wiecznie szukających pracy, noclegu i jedzenia. Kozacy, mieszkańcy okolicznych stanic, gardzili nimi i oszukiwali, jak mogli. Straż na zmianę grabiła to jednych, to drugich. – Pan, jak rozumiem, jest uciekinier? – spytał Zjama. – Przyjechał pan z Niżnego Nowogrodu? A jak, a jak… Znam dobrze wasz Jarmark, tam od Żydów brali wyższy podatek, a potem całkiem zamknęli nasze sklepy, oprócz tych, co miały duże wpływy. Staruszek marzył o Palestynie, o państwie żydowskim, w którym nie ma czarnosecińców i pogromów. – Biali bardzo nas nie lubią, a z moim wyglądem nie da się udawać ruskiego chłopa. Nie wyobraża pan sobie, co się działo na Ukrainie i w ogóle na południu zeszłej zimy. Takich pogromów nie było od czasu Chmielnickiego. Oni uważają, że skoro ja handluję, muszę od razu być bogacz. Oni mówią do mnie: „Ty wypasłeś się na krwi i łzach rosyjskiego ludu”. Gdybym ja wiedział, kto by chciał kupić krew i łzy, to ja bym się obszedł doskonale zapasami mojej rodziny. – A co Denikin mówi o pogromach? – zainteresował się Klim. Zjama machnął chudą rączką.
– Nie ma co się skarżyć. Nawet najlepsze oficery nigdy nie wstawią się za Żydem. Oni się boją, że ludzie powiedzą: „I ten się żydłakom sprzedał”. Mój wspaniały syn Jasza dawniej miał w Noworosyjsku gazetę, ale potem ją zarekwirowali i teraz mój mądry chłopaczek musi siedzieć w dziale ogłoszeń, dlatego że w całym mieście nie znajdzie pan takiego, co by lepiej się orientował w ogłoszeniach. Nie wygnali go właśnie dlatego, że – proszę o wybaczenie – Rosjanie nie mają pojęcia o takiej delikatnej robocie. – Jestem dziennikarzem – powiedział Klim. – Jak pan myśli, dostałbym pracę w gazecie Jaszy? Zjama pokręcił głową. – Panie szanowny, pan nie rozumie całkiem, w jakich czasach żyjemy… – Może pójdę po prostu zapytać pańskiego wspaniałego syna – zaproponował Klim. – Jest mądry i na pewno coś mi poradzi. 2 Dom Zjamy został zajęty na potrzeby amerykańskiego Czerwonego Krzyża, a gospodarze musieli przenieść się do piwnicy. Żona Frojmana, Rywka, potrafiła uwić tam całkiem przytulne gniazdko. Przy długim warsztacie siedziały ich wnuki – uszaste, bojaźliwe i urocze prymusy. Odrabiały lekcje, nie zwracając uwagi ani na dziadka, ani na Klima, ani na lamenty babki: – Kogoś to przyprowadził, nieszczęście ty moje? Wszak nie gościa, bo wszystkie goście skończyły się w moim domu w czternastym roku. Więcej mnie ucieszy inspektor podatkowy niż taki gość. – Sza, kobieto! – krzyknął na nią Zjama. – Co ja, nie gospodarz tutaj? Będziemy czekać na Jaszę. Żeby nie kłuć w oczy Rywki, Klim wyszedł na zastawione ciężarówkami podwórze. Snuły się tutaj siostry miłosierdzia, przy schodkach do sieni ustawiła się długa kolejka. Klim podszedł do amerykańskiego marine z ochrony. Ten powiedział, że prawie wszyscy obcokrajowcy przenieśli się na drugą stronę zatoki, gdzie na terenie niemieckich zakładów zainstalowała się brytyjska misja. – Poddadzą Noworosyjsk? – zpytał Klim. Marine spojrzał na góry spod dłoni przyłożonej do czoła. – Tutaj sam Bóg nakazał trzymać obronę, bo to naturalna twierdza. Ale wszyscy już się poddali długo przed nadejściem czerwonych. Kiedy Klim wrócił do piwnicy, stary podbiegł do niego, chwycił za rękaw. – Pan mówi po angielsku?! Widziałem, jak pan rozmawiał z tym Amerykaninem. To się Jasza ucieszy! Będzie miał sprawę. – Jaką?
– Sam panu powie. To rzecz bardzo delikatna… Niech pan u nas zostanie, jeśli chce. Można spać na warsztacie. Zatem nocleg już był. Udobruchana Rywka nasypała Klimowi do filiżanki mleka w proszku. – Innego jedzenia nie ma, a mleko dostajemy od Czerwonego Krzyża. Jak to dobrze, że pan po obcemu rozumie! Przecie to ratunek, słowo daję. Uczcie się, tumany! – krzyknęła nagle na wnuków. – Bierzcie przykład z wykształconego człowieka! 3 Jasza nie wracał. Frojmanowie pomodlili się i poszli spać. – Kontrwywiad go zabrał – dolatywały z ciemności pochlipywania Rywki. – I nawet mnie nie pocieszaj! Wiem, że zabrał. – Nie strasz dzieci, bo się będą jąkać! – złościł się Zjama. – Jaszeńkę zatrzymali w pracy, bez niego są tam jak bez ręki. Klim zaraził się powszechnym, dusznym oczekiwaniem. Warsztat okazał się niewygodnym legowiskiem, kojarzył się z katafalkiem. Obok na kufrze wiercił się starszy wnuk, czternastoletni Sioma. – Nie śpisz? – spytał Klim szeptem. – Opowiedz mi o Noworosyjsku. Co tu się dzieje? Sioma odetchnął ciężko. – Kiedy wygnali naszych… to znaczy czerwonych, oficerowie zebrali marynarzy, co nie zdołali uciec, i kazali im dół kopać. Potem rozstrzelali najmniej pół tysiąca… Rzucali się jak ryby, zanim ich zasypali. Jak zaczęli gnić, smród szedł na całe miasto. Kobiety poszły do komendanta. „Pozwólcie, mówią, przenieść ich, bo strasznie cuchnie”. A on im na to: „A możecie sobie z nich nawet galaretę zrobić!”. Tego komendanta potem w wygódce utopili: ręce i nogi całe, a głowy nie ma. – Milcz! – syknęła Rywka. – Niech go pan nie słucha, dziecko niewiele rozumie. Jak to „nie rozumie”? Na czerwonych czekali w Noworosyjsku. Dla wielu tutaj byli taką legendą, jak biali dla mieszkańców Niżnego Nowogrodu. Mają nadzieję, że przyjdzie swoja władza i zaprowadzi porządek – myślał Klim. – Tylko nie mają pojęcia, jaka ta władza jest. 4
– A skąd mam wiedzieć, kto to jest? – usłyszał przez sen głos Rywki. – Ojciec twój przyprowadził go z targu. Klim usiadł. W kącie paliła się mała lampka. Szczupły mężczyzna – mały, łysy, marnie wyglądający – zdejmował buty. Matka podała mu kubek. – Wypij mleka, Jaszeńka. Zjama usiadł obok syna, otoczył go ramieniem, jakby się obawiał, że ten znów przepadnie. Klim podszedł do nich. – Dobry wieczór. – Dobry, dobry. – Jasza uśmiechnął się krzywo, a Klim zauważył na jego czole duże rozcięcie. – Znów zabrali wszystkie pieniądze – zalamentowała Rywka, podpierając policzek dłonią. – Słuchaj, Jakowie Frojman – szepnął Zjama i wskazał Klima – ten młody człowiek zna angielski… Sam Bóg nam go zesłał. Frojmanowie zdawali sobie sprawę, że na ewakuację nie mogą liczyć, bo nie mieli pieniędzy, żeby kupić bilety na statki cywilne, a o miejscu na okrętach nawet mowy być nie mogło. Zostawać na łasce bolszewików? Dzieci, które nie wiadomo gdzie nałykały się socjalistycznej ideologii, uważały, że należy czekać przyjścia czerwonych. – Nic im nie mówię, żeby nie straszyć – powiedział Jasza – ale kiedy tutaj wszystko runie, co może się stać w każdej chwili, w Noworosyjsku wybuchnie panika, a wtedy Żydzi mogą się czuć bezpiecznie tylko w grobie. Do tego nie jestem pewien, czy mi wybaczą „burżujską przeszłość” i pracę dla białogwardyjskiej gazety. Mamy krewnych w Nowym Jorku, zamożnych ludzi. Jestem pewien, że mój kuzyn pomoże nam przedostać się do Ameryki. Musimy się tylko z nim skontaktować. – Co mam zrobić? – zapytał Klim. – Tam, w naszych pokojach – Jasza wskazał palcem sklepienie – jest amerykański Czerwony Krzyż. Trzeba napisać do ich kierownika podanie, wyjaśnić naszą sytuację. Zajmują się dobrymi rzeczami, więc powinni nas zabrać ze sobą. A kiedy dotrzemy do Ameryki, rzecz jasna nie pozostaniemy dłużni. Klim pokręcił głową z powątpiewaniem. O ile mógł wywnioskować z rozmów zasłyszanych na ryneczku, nawet bogaci książęta nie mogli wyjechać z Noworosyjska, a co dopiero zubożała rodzina żydowska… Ale Frojmanowie się nie poddawali.
– W panu nasza jedyna nadzieja. Proszę napisać podanie! Może naczelnik Czerwonego Krzyża sam jest z Nowego Jorku? Może nawet zna naszego Salomona? – W Nowym Jorku żyją miliony ludzi… – Trzeba spróbować! Prosiliśmy rosyjskiego tłumacza, żeby nam pomógł, ale ten młody człowiek nie lubi Żydów. Żądał nawet, żeby nam nie dawali mleka w proszku, a u nas przecież czworo dzieci. Wychowują się bez matki, bo ją zabili za „szpiegostwo”. Agenci kontrwywiadu dostają połowę pieniędzy znalezionych przy zatrzymanym bolszewiku, żywym lub martwym. – Dla niektórych to sposób zarabiania – powiedział Jasza drżącym głosem. – Podpatrzą, kto idzie z wypłatą, podłożą komunistyczną ulotkę i od razu rozstrzeliwują… Nic im za to nie jest. Zjama już wszystko przygotował: kartkę białego papieru, zaostrzony ołówek. – Tylko bardzo proszę porządnie, żeby nie było skreśleń – krzątał się. – Amerykanie to ludzie skrupulatni, dokument powinien wyglądać jak dokument. Klim czuł się jak Wańka Żukow z opowiadania Czechowa, który pisał list „do dziadka na wieś”. Frojmanowie stali wokół i szeptem dyktowali, o czym jeszcze trzeba wspomnieć: o swoich dawnych zasługach, o zamożności Salomona z Nowego Jorku, podać jego adres, na który można wysłać telegram… Czerwony Krzyż w żadnym razie nie będzie się zajmował problemami zdrowych ludzi w czasie, kiedy miasto jest pełne chorych, znajdujących się w jeszcze gorszym położeniu. Ale przekonywanie gospodarzy nie miało sensu. – Jak mogę się panu odwdzięczyć? – zapytał Jasza, chowając drogocenną kartkę do kieszeni. – Jak pan chce – westchnął Klim. – Nie mam ani mieszkania, ani pracy. – On chciał się dowiedzieć, czy można dostać pracę w waszej gazecie – podpowiedział Zjama. Jasza się zasępił. – Nie da się w żaden sposób. Nie mamy co począć z literatami, a wszyscy znamienici, prosto ze stolicy… Każdy chce publikować swoją pisaninę, każdy woła pieniędzy, a gazeta ma tylko cztery strony. Nagle Klimowi przyszła do głowy myśl. – Pan zajmuje się przecież ogłoszeniami? Moja żona zaginęła bez wieści, może ktoś o niej słyszał? – Dobrze, spróbujemy zamieścić anons w rubryce „Poszukuje się” – zaproponował Jasza. – Damy tłustym drukiem, żeby był widoczny. Pieniędzy od pana nie wezmę. Czerwoni i tak zajmą miasto wcześniej, niż ktoś do nas przyjdzie na kontrolę. Rozdział 42
Ogłoszenie 1 Cynizm jest najlepszym lekarstwem. Wcześnie rano Nina wychodziła na rzeźbiony balkon z filiżanką, żeby patrzeć na wstający dzień i panikę. Kiedyś Klim marzył o tym, że będą razem pić kawę na balkonie jego domu w Buenos Aires… Niskie chmury nad górami poróżowiały, błękitny promień reflektora z angielskiego pancernika oświetlał stoki i gasł. Potem odzywała się armata – tak sojusznicy próbowali zastraszyć zielonych. Tymczasem partyzanci otwarcie chodzili po mieście, a trzy dni wcześniej szturmem zajęli miejskie więzienie i wszystkich uwolnili. Zerwał się przenikliwy wiatr, Nina marzła, ale nie wracała do pokoju. Po ulicy Woroncowskiej nieskończonym strumieniem płynęli ludzie. Ogłupiali kozacy wlekli za sobą konie z otartymi grzbietami, trąbiły samochody, kobiety pchały przed sobą dziecięce wózki, załadowane różnymi domowymi skarbami. Nikt nie wiedział, co robić dalej – rejestrować się, iść do prac przy okopach, zgłosić się do mobilizacji czy wyjechać. Wszystkie urzędy zamieniły się w ule, z poprzegradzanymi prześcieradłami komórkami, w których mieszkały ewakuowane rodziny. Niektórzy mieli nadzieję dostać się na statki, ale większość już godziła się z faktem, że trzeba będzie jakoś ułożyć sobie życie przy nowym reżimie. Znajomi Matwieja Lwowicza zapewniali Ninę, że nie wszystko jeszcze stracone, bo niebawem sojusznicy przyślą bułgarski korpus. Nina słuchała ich i kiwała głową: Oczywiście, oczywiście… Ktoś na pewno przybędzie, żeby was uratować… Owinęła się mocniej szalem, postawiła filiżankę na poręczy i patrzyła na jakiegoś wąsatego, przystojnego mężczyznę w przyciasnym, dopiero przed chwilą zakupionym cywilnym ubraniu, z wielkimi walizkami w rękach. Z jednej sterczały sztywne kurze nogi, z drugiej cholewa buta. W kieszeni miał zapewne fałszywe zaświadczenie, a w głowie tylko jedną myśl – ratuj się, kto może! Niepotrzebnie się spieszycie, wasze jaśnie przebrane państwo, i tak nie dostaniecie się na pokład. Rosyjskie parowce nie mają węgla, a te, które jeszcze mogą pływać, utknęły w Konstantynopolu i w greckich portach. Cudzoziemcy wiedzą, że w Noworosyjsku panuje epidemia tyfusu, więc zanim wpuszczą kolejną partię uchodźców, muszą ich przez kilka tygodni poddawać kwarantannie na pokładach. Obiecanych przez sprzymierzeńców transportów też nie czekajcie. Sztorm rozpędził brytyjską eskadrę, wczoraj dotarł radiogram w tej sprawie. Sama Nina miała nadzieję ewakuować się razem z francuską misją, pozostało tylko czekać na potwierdzenie wiz. Przez to, że ona i Sofia Karłowna nie miały paszportów, sprawa przeciągała się już
kilka miesięcy. Konsulat na razie wysłał odpowiednie zapytanie do Paryża, na razie przyszła odpowiedź… Matwiej Lwowicz też czekał na francuską wizę. Denerwował się, a Nina naśmiewała się z niego. – Tak się pan tym przejmuje, jakby liczył, że na emigracji czeka szczęśliwe życie. Proszę się uspokoić. Wszystkie nagrody od losu już otrzymaliśmy, teraz przyjdzie się za nie rozliczyć. – A może jeszcze pohulamy sobie na koniec? Nina podsłuchała pewnego razu rozmowę kucharki z przyjaciółką. – Moja pani nigdzie się nie podzieje. Będzie się opierać dla porządku, a potem i tak wyjdzie za Matwieja Lwowicza. Pewnie, że mógłby być jej ojcem, ale wyboru żadnego nie ma. Urodzi mu dzieci, a pan za pięć, może dziesięć lat umrze na atak serca. Nina wiedziała, że jeśli uda im się wydostać z Noworosyjska, właśnie tak się sprawa skończy. Matwiej Lwowicz wszystko robił jak trzeba – nie próbował się do niej podsuwać i uśmiechał się tylko, kiedy opowiadała o swojej miłości do Klima. Pozostawała jej tylko ponura satysfakcja z takiego drażnienia Fomina. Specjalnie rozdrapywała rany swoje i jego. Wieczorami wysyłali Sofię Karłownę do łóżka, a sami pili szampana, zarekwirowanego w AbrauDurso. Siedzieli tak do rana niczym nocne zwierzęta. Śmiali się z siebie i z białych, śpiewali rosyjskie pieśni, rozprawiali o polityce… Matwiej Lwowicz twierdził, że białogwardzistów zgubili Anglicy, którzy zawsze pragnęli unicestwić Rosję. – Zbyt wielkie ma pan o nas mniemanie – nie zgadzała się Nina. – Każdy kraj żyje dla siebie, a nie po to, żeby kogoś niszczyć. Jeśli nastąpi konflikt interesów, wybucha wojna. Jeśli nie, Bóg z wami. W Noworosyjsku nie tylko nie ma konfliktu interesów Zachodu z kimkolwiek, ale nawet się nie krzyżują, dlatego nie otrzymujemy pomocy. Biali nie przepadli przez Anglików, ale przez to, że nie zyskali poparcia wśród ludzi. – Diabli wiedzą, kogo ludzie w ogóle popierali! – złościł się Matwiej Lwowicz. – Ktoś ich pytał? Ktoś prowadził statystyki? Kiedy wstawał świt, Nina parzyła kawę. Matwiej Lwowicz wracał do pracy dzielić skórę na nie tylko już zabitym, ale wręcz gnijącym niedźwiedziu, to znaczy decydować, co z wielkich zapasów, zgromadzonych w Noworosyjsku, powinno zostać zniszczone, a co należy wywieźć na Krym. 2 Nina wróciła do pokoju, zamknęła drzwi balkonowe. Sofia Karłowna czesała się przed stojącym lustrem.
– Pułkownik Guiomar prosił, żebym przyszła przed ósmą – powiedziała. – Wizy powinny już być gotowe. – Poproszę Fomina, żeby pani kogoś przydzielił do eskorty – powiedziała Nina. – Widziała pani, co się wyprawia na ulicy? Sofia Karłowna westchnęła. – Oj, ludzie, ludzie… Trzasnęły drzwi wejściowe, chłopiec przyniósł gazety. Nina zeszła na dół, gdzie czekała ochrona Matwieja Lwowicza. – Gdzie pan Fomin? Szuszunow, wielki ponury kozak ze złamanym nosem, wskazał jadalnię. Matwiej Lwowicz z jedną ręką w płaszczu stał pod oknem i czytał gazetę, zbliżywszy do papieru szkła okularów. – Nie można puścić hrabiny samej – odezwała się Nina. Matwiej Lwowicz wzdrygnął się i pospiesznie wsunął gazetę do kieszeni. Miał taki wyraz twarzy, że Nina się zlękła. – Coś się stało? – Nie… Nic takiego… Zaczęła tłumaczyć, że Sofii Karłownie jest potrzebny ktoś do ochrony, żeby odprowadził ją do misji i z powrotem, ale Fomin nie słuchał. – Nie wychodźcie dzisiaj z domu – powiedział wreszcie, założył płaszcz i ruszył do wyjścia. – Wyślę Sofię Karłownę automobilem, a Szuszunow niech jej pilnuje – zawołała za nim Nina, ale Matwiej Lwowicz nawet się nie odwrócił. 3 Ogłoszenie „Szukam Niny Wasiliewny Kupiny…” udało się wydrukować dopiero po tygodniu, gdyż władze ustawicznie żądały publikowania rozporządzeń i rozkazów, więc brakowało miejsca. Przez wszystkie te dni Klim mieszkał u Frojmanów, ale Rywka z jej lamentami była na tyle nieznośna, że chodził z Jaszą do redakcji. Dokładnie tak jak w „Niżnonowogrodzkiej Komunie” tutaj też wszystkich gonili na „szkolenie wojskowe”. Pracownicy ustawiali się na podwórzu i warczeli, że od maszerowania tylko się niszczy cenne obuwie.
Na drzwiach wisiał napisany odręcznie rozkaz o mobilizacji mężczyzn w wieku od siedemnastu do pięćdziesięciu czterech lat – do rycia okopów. Zaganiano ich nas stację Tunelową, gdzie siedzieli całymi setkami na peronie bez jedzenia, bez wody i nawet bez łopat. Wokół redakcji kręciły się tłumy niemogących znaleźć sobie miejsca literatów. Mieli swoich przywódców, komitety i zebrania. Przewodniczący – mroczny mężczyzna w drogim, ale nieświeżym garniturze – miotał się między polskim konsulatem, brytyjskim biurem ewakuacyjnym i spekulantami z kawiarni Machno. Próbował ratować „kwiat kultury rosyjskiej”. Niczym nieuzasadniona nadzieja całkowicie pochłonęła Klima. Może ktoś jednak widział Ninę albo chociaż o niej słyszał? Co trochę próbował się zmitygować, przygotowywał się na najgorsze, a właściwie bardziej na to, że nic się nie zmieni, ale tak czy inaczej, starał się nie tracić Jaszy z oczu. A nuż rozmyśli się co do ogłoszenia? A nuż wyślą go do okopów? A nuż jakiś łajdak znów się przyczepi i zastrzeli go za semickie rysy? – Jest pan jak anioł stróż – mówił z uśmiechem Jasza. Wzywano go do pokojów na górze i chodził tam, pogwizdując dziecinne piosenki. Wieczorami w piwnicy Frojmanów naradzano się, co wziąć ze sobą do Nowego Jorku i jak się tam najlepiej urządzić. Gazetę drukowano w nocy i trafiała na lady o siódmej miejscowego czasu. Klim doskonale wiedział, że głupio by było oczekiwać jakichś reakcji od samego rana i nawet jeśli ktoś nie będzie zwlekał z przyjściem, to raczej nie pomknie do redakcji sekundę po przeczytaniu. Boże, przecież nie powinien siebie oszukiwać! To tylko kropla w morzu – nakład tysiąca egzemplarzy na przepełnione do granic możliwości miasto! Niemniej wszystkim pracownikom zapowiedziano, że jeśli ktokolwiek będzie pytać o Klima Rogowa, ten będzie czekał przy biurku Frojmana za szafą. Sam Jasza poszedł do grafików, żeby czarować nad rysunkiem reklamy cukierków odświeżających oddech – jesienią bardzo pożądany asortyment wśród damulek, mających nadzieję w ostatniej chwili uwieść wpływowego urzędnika i ewakuować się z nim do Konstantynopola. Klim odszukał ołówek i położył go na nakrętce kałamarza, tworząc coś w rodzaju wagi. Kładł na tym pinezki i spinacze, próbując uzyskać równowagę, ale nie udawało się i przedmioty rozsypywały się na blacie. Za szafą rozległy się kroki, Klim się obejrzał… To był Matwiej Lwowicz! – Witaj, panie Argentyńczyku – powiedział, ale nie wyciągnął ręki. Obszedł stół, uderzając biodrem o kant, zaklął. Usiadł ciężko na miejscu Jaszy, a kruchy taboret zazgrzytał pod jego ciężarem.
Przez kilka chwil patrzyli na siebie z napięciem. – Wie pan, gdzie jest Nina? – Klim wreszcie nie wytrzymał. Fomin nie odpowiedział. Lewa powieka mu drżała, wyszczerzył mocne zęby. – Czegoś jej nie upilnował, co? – powiedział wreszcie. – Jak się człowiekowi dostanie takie szczęście, trzeba go strzec. Gdzie się zatrzymałeś? – U Frojmana. – Jasne…
Sytuacja rozpaczliwa,
grosza
przy duszy,
a obiad w czechosłowackiej jadłodajni kosztuje sto pięćdziesiąt rubli. Żeby mordę ogolić, trzeba sto rubelków wyłożyć… Co niby zamierzasz robić, czując, że „dramat dojrzewa”? Na ewakuację, oczywiście, liczyć nie możesz… – Czego pan chce? – nachmurzył się Klim. Za szafę wszedł Jasza, ale cofnął się na widok Fomina. Ten zaprosił go: – Wejdź, wejdź, żydłaczku. Czego się przestraszyłeś? Pytałem w kasie, jak ten tutaj rozliczył się za ogłoszenie w mojej gazecie. Okazało się, że nie zapłacił nic… – Matwiej Lwowicz, cały czerwony z wściekłości, wstał. – No cóż, panie Argentyńczyku… Nie dałem pozwolenia, żebyś siedział sobie w moim biurze. Tak że won mi stąd! 4 Sofia Karłowna wróciła bardzo szybko. – Ninoczko, mnie przysłali paszport, a pani wizę. Ale Fominowi odmówili. Francuzi wywożą jedynie rodziny swoich obywateli. Nie wiem tylko, jak to powiedzieć naszemu gospodarzowi. Nina pobiegła do telefonu. W Komisji do spraw Mienia Państwowego powiedziano jej, że Fomin zadzwonił z redakcji i zapowiedział, że zjawi się dopiero wieczorem. Działo się coś niedobrego. W ostatnich tygodniach Matwiej Lwowicz nie odwiedzał gazety, jakby uważał, że przestała być potrzebna – nie było pewnych wiadomości na żaden temat, a odezwy i wiersze patriotyczne potrzebne są tylko ich autorom dla zarobku. Rano był rozstrojony, nie chciał powiedzieć, o co chodzi… – Sofio Karłowna polecę teraz do redakcji i zaraz wracam – powiedziała Nina i pobiegła na dół. – Szuszunow, jedziesz ze mną na Sieriebriakowską! Kozak założył papachę. – Tak jest. Uważał za rzecz poniżej godności służyć na posyłki damulkom i nie lubił, kiedy Nina fatygowała go w swoich sprawach. Wielki, krzywonosy, odziany w czerkieskę z gazyrami, zdawał się kobiecie nieczułym jaszczurem. Taki będzie siedział nieruchomo na kamieniu, myśląc o swoim, a potem nagle rzuci się i przegryzie na pół. Wsiedli do odkrytego samochodu, kierowca włączył silnik. – Są jakieś wiadomości? – spytała Nina kozaka. Ten splunął na ulicę.
– Zaprzestali ewakuacji mężczyzn, oprócz chorych i rannych. Nina się uśmiechnęła. Jakże kierownictwo lubi piękne gesty, które tak efektownie wyglądają na stronicach gazet, a praktycznie spowodują jeszcze więcej nieszczęść, pociągną za sobą tysiące ofiar! Lazaretów i tak się nie wywiezie, bo nie ma transportu i w takim zamieszaniu niepodobna go zorganizować. Wszystko to doprowadzi tylko do aresztowań, kolejnych aktów korupcji i handlu zaświadczeniami lekarskimi. Trąbiąc jak szalony, samochód mknął ulicą. Jeżeli Matwiej Lwowicz nie wyjedzie, czeka go pewna śmierć. Nie ma dokąd się udać z Noworosyjska, w górach przecież grasują partyzanci, przetną Szosę Suchumską. A co do tego, że bolszewicy będą mordować, nie było wątpliwości. Po wielodniowym pochodzie i strasznych walkach urządzą rzeźnię, żeby wyrzucić z siebie wszystko, co się w nich nagromadziło. Sofia Karłowna powiedziała, że ona i Nina mogą już teraz przenieść się na pokład francuskiego pancernika „Waldeck-Rousseau”. Ale jak porzucić Matwieja Lwowicza? Przecież tak długo im pomagał – karmił, zapewniał wszystko, co niezbędne, kochał ją wreszcie, a to znaczyło niemało. Pod budynkami redakcji zgromadzili się gapie – kogoś bito. Szuszunow kazał kierowcy zatrzymać wóz, stanął na siedzeniu, żeby popatrzeć. – Ba! Złapali następnego bolszewika! Nina także się podniosła. Spojrzała i ulica rozpłynęła się przed jej oczami. Napadali całą zgrają. Bili pięściami, kopali… Wrzeszczeli na całe małpie gardła… Ciemnowłosy człowiek w zalanym krwią angielskim mundurze próbował się podnieść, ale znów rzucali go na ziemię. Nina, nie panując nad sobą, wyjęła z torebki damski rewolwer, podarunek od Matwieja Lwowicza, i wypaliła w powietrze. Tłum zamarł na chwilę. – Szuszunow, na Boga, ratuj go! – zajęczała Nina. – Oddam ci wszystko, co mam. Ten spojrzał na nią kpiąco, ściśnięta w zębach cygaretka uniosła się i opadła. Zeskoczył na ziemię, rozgarnął bandziorów. – Kto to? – Komunista… Ulotki rozdawał. Szuszunow popatrzył na szofera. – Do kontrwywiadu z nim. Załadowali we dwójkę Klima na tylne siedzenie. Szuszunow stanął na stopniu. – Bez samosądów, zrozumiano? – powiedział ostro do tłumu. – Jeśli złapiecie bolszewika, natychmiast go dostarczyć na przesłuchanie. Zabijecie go, a to może być większa sprawa. Niech najpierw
powie, kto go wysłał i po co. Usiadł na przednie siedzenie. – Ruszaj! 5 Przez wszystkie te dni Nina żyła jakby pod lodem. I nagle została wyciągnięta na powierzchnię. Chwytała powietrze, drżała na całym ciele i patrzyła na Klima. Żył… Był zbity na kwaśne jabłko, ale żył! Przyszedł nieco do siebie i także patrzył na Ninę, jakby nie wierzył własnym oczom. Wyciągnął rękę, żeby jej dotknąć, ale potrząsnęła głową. Nie trzeba, żeby Szuszunow i kierowca domyślili się, kogo właśnie uratowali. Klim uśmiechnął się ze zrozumieniem. – Żyjesz… – westchnęła Nina, prawie płacząc. Samochód podjechał do nietynkowanego piętrowego domu przy Morskiej. – Tutaj pani chciała jechać, Nino Wasiliewna? – spytał szofer, odwracając się. Dopiero teraz zrozumiała, że naprawdę ich zawieźli do kontrwywiadu. Strażnik przy wejściu, długa kolejka krewnych, którzy przyszli zapytać o aresztowanych, na dachu flaga Rosji, rozerwana przez wiatr na trzy osobne pasy… Nina wyjęła portfel i zaczęła wydobywać pieniądze, ale palce jej nie słuchały. Podała wszystko kozakowi. – Bierz, podzielicie się. Ten schował portfel za pazuchę. – Dasz radę iść? – Nina pochyliła się do Klima. Skinął głową. – Zostawcie nas tutaj – powiedziała. – I nikomu ani słowa. To mój przyjaciel. Zdarzają się takie przypadki. A teraz możecie jechać. Krzywiąc się z bólu, Klim wysiadł. Nina zatrzasnęła drzwi i samochód zniknął za zakrętem. Pachniało morzem, za ogołoconymi z liści drzewami widać był na nabrzeżu czarnosine fale z białymi grzywami. Nina spojrzała na Klima.
– Chodź, usiądziemy gdzieś. 6 Czasem po prostu brakuje słów. Człowiek chce coś powiedzieć, ale tylko płacze. Ale Klim jak zwykle kpił sobie. – W kogo celowałaś, kiedy wypaliłaś w niebo? W Pana naszego? Też jestem na niego obrażony. Dlaczego, kiedy spotykamy się po długiej rozłące, któreś z nas od razu trzeba zabijać? – Nie bluźnij! – złościła się Nina. – Teraz po prostu nie wolno! Uśmiechał się – nawet z krwiakiem na całym policzku, z rozbitym łukiem brwiowym, był taki jak zawsze – kochany, najdroższy… Siedzieli nad samą wodą, patrzyli na odblaski słońca w falach, na chmury rozchodzące się na boki niby kurtyna. Ogarnęła ich wielka radość z tego, że postanowili być jak jętki jednodniówki, przeczekać razem czas do apokalipsy. Klim opowiedział Ninie o spotkaniu z Matwiejem Lwowiczem. – Z pewnością to on nasłał bandytów, żeby mnie zabili. Nienawiść nadleciała nagle, niby północno-wschodni wiatr. Nie mogła zrozumieć, jak można obdarowywać jedną ręką, a drugą zabierać to, co najdroższe. Czuła strach – co teraz robić? Dokąd pójść? Jak wydostać się z Noworosyjska? A co, jeśli Szuszunow z kierowcą wygadają Matwiejowi Lwowiczowi, że Nina uratowała wrogiego mu człowieka za jego własne pieniądze? – Zrobimy tak – powiedział Klim. – Razem z Sofią Karłowną przeniesiecie się dzisiaj na francuski pancernik. Będę przynajmniej o was spokojny. – Nigdzie nie pojadę – oznajmiła zdecydowanie Nina. – Wyślemy twoje dokumenty, Francuzi ewakuują swoich obywateli, a ty jesteś moim mężem, więc należy ci się wiza. Klim się uśmiechnął. – Ale też ze mnie krewny francuskiej obywatelki. Jestem tylko mężem jej synowej. Nie mam nawet paszportu, tylko legitymację tłumacza, którą dostałem od Anglików. – W każdym razie nie możesz wracać do Frojmanów. Pokoju w mieście nie znajdziesz za żadne pieniądze. Innego wyjścia nie ma, musisz zamieszkać na strychu w naszym domu. Klim spojrzał na nią ze zdumieniem.
– U Matwieja Lwowicza? Nina pokiwała głową. – Musisz przeczekać, aż z Sofią Karłowną załatwimy wizę. – A ty będziesz mieszkać na dole z Fominem? – Nie gadaj bzdur! Pokłócili się, pogodzili, coś sobie mętnie obiecali… Nina z płaczem obejmował Klima, całowała w kłujące policzki, w usta. – Trzeba już iść, bo nie zdążymy przed powrotem Fomina. 7 Nina odesłała służbę z poleceniami i wróciła po Klima, czekającego za rogiem. – Droga wolna! Weszli do willi. Klim się rozglądał. Na ścianach wisiały zakurzone portrety, pokoje były ciasne i ciemne, zastawione drogimi meblami. – A więc tutaj mieszkałaś przez cały ten czas… A ja parę razy tędy przechodziłem. Nina wprowadziła go triumfalnie do Sofii Karłowny. – Proszę zobaczyć, kogo znalazłam. Hrabina upuściła pince-nez. – Klimie, to pan żyje?! Nina opowiedziała jej, co się stało. – To szaleństwo przyprowadzać go tutaj! – krzyknęła Sofia Karłowna. – A jeśli Matwiej Lwowicz go znajdzie? Przyszedł na obiad, dowiedział się, że nie dostał wizy, i ze złości najchętniej by kogoś zabił. Nina wyjęła rewolwer, dała go Klimowi. – Niech lepiej będzie u ciebie. Sofio Karłowna, powinna pani pójść do pułkownika Guiomara i powiedzieć mu, że Klim się znalazł i że bez niego my… a w każdym razie ja nigdzie nie pojadę. Klim nie ma paszportu, ale niech pani wytłumaczy, że to świństwo żądać paszportu w takim położeniu! Nina krzątała się po domu, karmiła Klima, grzała wodę, szukała dla niego rzeczy na przebranie. Był
cały w malinowych krwiakach, a ona aż chwytała się za serce, wspominając swoje zapalenie otrzewnej. – Na pewno nie powinien cię obejrzeć lekarz? – Nie trzeba, kochana. Sofię Karłownę postawili przy oknie, żeby patrzyła, czy ktoś nie idzie, ale ona co chwilę opuszczała posterunek, żeby dawać upust złości na wiarołomstwo Matwieja Lwowicza. – Nie przypuszczałam, że jest zdolny do zabójstwa zza węgła! Klim mrugał do niej. – Wszystko jest jak należy. Znieważony dżentelmen powinien wyzwać na pojedynek konkurenta, a nie nasyłać na niego cuchnących oberwańców. Ale to nic, pojedynek jeszcze sobie urządzimy. – Przestań! – szeptała Nina. – Według mnie Klima nie można zostawiać na strychu – kręciła głową hrabina. Na takie słowa Nina jeszcze bardziej się złościła. – A gdzie się podziejemy?! Mamy nocować na ulicy? Strych był duszny i zakurzony. Za lukarną hałasowały gołębie. Ninie zdawało się, że Klimowi będzie tu niewygodnie. Przyniosła mu koce, jedzenie, wodę, parę starych numerów „Niwy”, pisma dla całej rodziny… Stanęła, nie wiedząc, co jeszcze trzeba zrobić. – Wieczorem rozpalę w piecu, więc od komina powinno iść ciepło. Leż tutaj, nad moim pokojem, dobrze? A co do Matwieja Lwowicza, nie musisz się niepokoić. Jest cały czas w pracy, więc co dzień będziemy razem. Żeby tylko służba czegoś nie wyniuchała. – Matwiej Lwowicz przyjechał! – krzyknęła na schodach Sofia Karłowna. Nina szybko pocałowała Klima, przeżegnała go. – Nie bój się o mnie! – Nachmurzył się. – Nic mi twój Fomin nie zrobi. Kobieta położyła palec na ustach. – Pamiętasz, jak mówiłeś, że wszystko załatwisz? Teraz moja kolej. 8 Matwiej Lwowicz był milczący i ponury, a Nina wciąż łapała się na myśli, że przesadza, zbyt się szarpie, nazbyt mu schlebia.
– Coś pana martwi? – spytała przy kolacji. Podniósł na nią ciężkie spojrzenie. – Tak, pewien Żydek napaskudził… Ale mu wszystkie żebra połamałem, szybko się nie pozbiera, suczy syn. Nina złapała się za serce. Klim mówił, że Jaszce Frojmanowi na pewno dostało się za niego. – Gdzie dzisiaj pani była? – zapytał nagle ostro Matwiej Lwowicz. Nina zmartwiała. On wszystko już wie! Sofia Karłowna, stara idiotka, niespokojnie spojrzała na sufit. Nina wzięła ze stołu nóż do krojenia mięsa. „Zabiję go, jeśli tylko spróbuje… – Spacerowałam – powiedziała, sama dziwiąc się temu, jak pewnie zabrzmiał jej głos. – Była ładna pogoda. – Szuszunow powiedział, że nie wzięła go pani ze sobą. Nina patrzyła mu prosto w oczy. Diabli, trzeba było zostawić sobie rewolwer. – Tak nie wolno, moja droga – powiedział Matwiej Lwowicz. – Jest pani młodą kobietą, a w mieście pełno różnych śmieci. Następnym razem koniecznie proszę wziąć ze sobą Szuszunowa. A jednak kierowca z ochroniarzem nie wygadali się… Matwiej Lwowicz nalał sobie koniaku, wypił jednym haustem. – Mam myśl, jak mnie ewakuować. Tylko że będę potrzebował pani pomocy i mam nadzieję, że nie spotkam się z odmową. Zatem, skoro Francuzi zgadzają się wywozić tylko bliskich krewnych innych Francuzów, to dlaczego nie miałaby pani wyjść za mnie za mąż? To czysta formalność, oczywiście, nie zamierzam pani do niczego przymuszać. – Ale przecież pan jest żonaty! – powiedziała przerażona Nina. – A kto o tym wie? – Guiomar od razu zrozumie, że to fikcyjne małżeństwo – powiedziała Sofia Karłowna. – Dopiero co zwrócili panu dokumenty. A poza tym opowiadałam pułkownikowi historię Niny… Matwiej Lwowicz bębnił palcami po obrusie. – Cóż, w takim razie muszę zostać Klimem Rogowem. Nie chce mi się wchodzić w cudzą skórę, ale nic innego się nie wymyśli. Opublikowałem w gazecie ogłoszenie, że pan Rogow poszukuje żony. Jest żywy, ach, co za cud! I właśnie spotkał się z rodziną. Mówiła pani Guiomarowi, że Rogow jest obywatelem Argentyny?
– Mówiłam – potwierdziła hrabina. – W takim razie powie pani, że się pani pomyliła. Po prostu długo mieszkał w Ameryce Południowej. Argentyńskich dokumentów tutaj nie przygotujemy, ale rosyjski paszport zagraniczny mogą mi przynieść już jutro razem z zaświadczeniem o zwolnieniu z mobilizacji. Zrobimy drugiego Rogowa nieco starszym i zmienimy mu rysopis. A pani, Sofio Karłowna, będzie musiała przekonać pułkownika, że powinien dać wizę człowiekowi, który zastąpił pani rodzonego syna. Jeśli zażąda pieniędzy, trzeba dać mu do zrozumienia, że się porozumiemy w tej kwestii. Nina i Sofia Karłowna wymieniły spojrzenia. – Dobrze – powiedziała hrabina. Nina nie mogła wykrztusić słowa. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Matwiej Lwowicz, sam o tym nie wiedząc, zapewni Klimowi paszport i wizę. A co będzie z nim samym? A niech przepadnie! Chciał zabić mojego męża, nie jestem mu nic winna. Wieczorem w gości zaszedł kapitan Igoszyn z kontrwywiadu. Matwiej Lwowicz zamknął się z nim i długo coś omawiali. Nina zmęczyła się czekaniem, aż kapitan odjedzie, a Fomin pójdzie spać. Napaliła w piecu tak, że nie było w pokoju czym oddychać. Byle tylko Klim nie zmarzł. Ze strychu nie dobiegał najmniejszy odgłos, zaczęła się niepokoić, czy wszystko jest w porządku. Ale przecież to na pewno Klim dba o to, żeby się z niczym nie wydać. Wreszcie Igoszyn wyszedł, a Matwiej Lwowicz zapukał do Niny. Otworzyła. – Nie chce pani wypić kieliszeczka za rozwiązanie problemu wizowego? Musiała być uprzejma i miła, ale nie miała sił na udawanie. – Matwieju Lwowiczu, niechże pan odpocznie. Proszę popatrzeć na siebie, ciągnie pan ostatkiem sił! – Podobnie jak pani. – Ja już się kładę. Na angielskim okręcie zagrzmiała armata. Matwiej Lwowicz pocałował Ninę w rękę. – Czemu pani tak drży? Przecież tylko zielonych straszą. Miał czerwone oczy, rozszerzone źrenice. Niną wstrząsnęło obrzydzenie do niego – niekochanego, skazanego, tracącego wszystko i wszystkich… Wyjęła palce z jego szorstkiej dłoni. – Spokojnej nocy.
9 Po godzinie ukradkiem zbliżyła się do jego pokoju i zajrzała do środka. Światło się paliło, na blacie stała pusta butelka po koniaku, a sam Matwiej Lwowicz chrapał na kanapie, tak jak stał, w ubraniu. Cicho, cała zamieniając się w słuch, Nina weszła na strych. Stopnie skrzypiały zdradziecko i za każdym razem zamierała ze strachu, że ktoś usłyszy. Powoli otworzyła klapę. Zapach opuszczonego miejsca, chłód… A jednak zimno! Zupełnie ciemno, a światła nie można zapalić. – Klim – odezwała się cichutko, ledwie słyszalnie. – Tu jestem. Gorąca fala przetoczyła się przez ciało. Chwała Bogu, wszystko w porządku! Na oślep, sprawdzając każdy krok, Nina dotarła do Klima. Położyła głowę na jego ramieniu. Przykrył ją kocem, przytulił mocno i jęknął cicho. – Zmacali mi boki… Nina pochlipywała, w piersi pełgał ogienek: Niczego więcej nie potrzebuję… Tylko kochać cię… Tylko być z tobą… Klim delikatnie przebierał jej włosy. – Nie mogę uwierzyć, w co się wplątałaś… Wszystko słyszę, o czym się mówi na dole. Ten z kontrwywiadu nakłamał Matwiejowi, że jego ludzie zabili mnie i wrzucili do morza. Dostał za to pięćdziesiąt tysięcy franków… tak człowiek może się dowiedzieć, ile jest wart. Leżałem tutaj, jakbym rzeczywiście wzniósł się na niebiosa… – Nie mów tak! – oburzyła się Nina. W ciemności miała wrażenie, że całuje się z widmem, jakby duch zjawił się na wołanie. Była niesłychanie ostrożna, ale stopniowo zapominała o tym i pogrążała się w ciepłym szczęściu. Na zewnątrz zaczęła się strzelanina. Nina się podniosła. – Idź… – Klim wciąż trzymał ją za rękę. – Ninka… To prawda, że cię znalazłem? Może to tylko majak? Jeśli tak, niech trwa. Rozdział 43 Wielki odwrót
1 Sablin służył w Armii Ochotniczej już pół roku. Widział kolumny marszowe, rozciągnięte od horyzontu po horyzont. Widział okrutne kawaleryjskie szarże, kiedy dwie lawiny spotykały się w pełnym pędzie i ścierały z dziką wściekłością. Wszystko mu przeszło przed oczami: konne baterie górskie, zakopane w śniegu działa, głusi artylerzyści, którzy umieli porozumiewać się tylko krzykiem… Kałmucy, idący do boju w rytm bębnów, z szamanem, a wracający z zatkniętymi na pikach głowami… Dońscy Kozacy w wypłowiałych bluzach i hajdawerach z czerwonymi lampasami. Kubańscy i terscy w papachach i czerkieskach. Ochotnicy w rosyjskich i brytyjskich mundurach. Jedyne, co ich łączyło, to sfatygowane buty, symbol wielkiego odwrotu. Teraz jeśli na drodze trafiały się trupy, natychmiast zdejmowano im buty, bo po co marnować tyle dobra? Od zaopatrzeniowców nikt się już niczego nie spodziewał. Przez dwa miesiące tylko raz przysłali obuwie – lewe żołnierskie buty. – Nie trzeba gniewać Boga – mówił felczer Kirył Sawwicz. – Cieszcie się tym, co jest. A nuż wam prawą nogę odstrzelą, wtedy lewy but będzie jak znalazł. Żeby jeszcze mieć pewność, że odstrzelą właśnie prawą… Uciekali, ale powoli. Step odtajał, wszystko rozkisło. Koła oblepiało błoto, wozy sanitarne nie jechały, tylko sunęły. Sablin pamiętał, że coś podobnego działo się w Mandżurii podczas wojny japońskiej. Konie padały bez sił i nawet nie próbowały wstawać. Doktor, sam ubłocony po szyję, podchodził do sanitariuszy stojących wokół zwierzęcia. Boki takiej szkapy wydymały się ciężko, uszy drżały. – Trzeba rozprzęgnąć, chwycić za grzywę i przewrócić na bok – rozkazywał Bartłomiej Iwanowicz. Oswabadzał podkulone nogi zwierzęcia, znów ciągnął za grzywę, potem w górę za ogon. Koń wstawał i znów go zaprzęgali. – Patrzeć na to nie mogę – powiedziała kiedyś Wróżka, podobna do złośliwego diabełka siostra miłosierdzia. – Może trzeba dać zwierzęciu trochę odpocząć? Sablin prychnął pogardliwie. – Szkapa nie ruszyłaby się z miejsca i szybko zdechła. Z koniem trzeba umiejętnie postępować. Pamięta pani, jak na moście mojej Jaskółce kopyto wpadło w szparę między deskami? Gdybym zostawił ją w spokoju, wszystkie nogi by sobie połamała. Konie w panice zaczynają się rzucać. – Tak jak ludzie – westchnęła Wróżka.
Wkrótce lazaret pozostał sam, wszyscy go wyprzedzili, tylko z rzadka obok przechodziły oddziały ariergardy. Sablin z początku oglądał się, czy nie widać czerwonych. Ale potem machnął ręką. Nocowali na podłodze w chatach, nierzadko porzuconych. Sablin kładł się na końcu. Przedtem trzeba było sprawdzić konie – czy wyjęto im z pysków wędzidła, czy zluzowano popręgi, czy mają siano. Po dwóch godzinach znowu wstawał, upewniał się, czy konie napojono. Nie mógł nikomu zaufać, ludzie otępieli ze zmęczenia, mówili „Tak jest” i nie wykonywali rozkazów. Tylko Wróżka pomagała, jeśli było trzeba, nosiła wodę albo targowała się z Kozaczkami o furaż. – Potrzebuję siano i jęczmień dla lazaretu. – Nie ma jęczmienia. – Słuchaj, ja zapłacę. Ale jeśli odmówisz, sama znajdę i nie dostaniesz kopiejki. A czerwoni i tak wam zabiorą ziarno. Na Sablina warczała: – Tylko końmi się pan przejmuje, a o siebie wcale nie dba. Jeżeli zwierzę padnie, zdobędę inne, choćby i spod ziemi wyciągnę. Ale gdzie szukać drugiego doktora? Niechże pan już idzie spać! Nawet rano, kiedy wszyscy się zbierali, odpędzała od niego sanitariuszy. – Sami sobie radźcie! – dolatywało do Bartłomieja Iwanowicza. – Dajcie człowiekowi poleżeć chociaż chwilę. 2 Po kapitulacji Jekaterynodaru nastąpił moment odpoczynku. Bolszewicy zostali nieco z tyłu, bo wylała rzeka Kubań, a wszystkie mosty zostały zniszczone. Nieco lżej było jechać, bo lazaret wyprzedzili Kałmucy ze stadami, a owce tak udeptały błoto, że zamieniło się w twarde, sprężynujące, ale nie lepiące się ciasto. W kolumnie zostało tylko osiem wozów. Wszyscy lekko ranni poszli do przodu, połowa ciężko ranionych umarła w drodze. Powietrze było łagodne, w dali rysowały się piękne szaroniebieskie góry, na których spoczywały jeszcze resztki śniegu. Sablin często zasypiał w siodle, a może nawet nie zasypiał, tylko tracił poczucie rzeczywistości. Jaskółka sama niosła go za wozami. Doktorowi śnił się Niżny Nowogród, dom, żona… Zdawało się, że patrzy na to wszystko z boku, jakby na filmową biografię – kolorową i z dźwiękiem. – Panie doktorze – usłyszał głos Wróżki – proszę spojrzeć! Droga ginęła w rozpadlinie górskiej, w którą wlewały się niezliczone tabory i oddziały wojska. Było to widowisko jednocześnie podniosłe i okropne – jakby Armia Ochotnicza znikała w innym, równoległym świecie.
Przejście po kamienistych górach. Wszystkie wąwozy, wszystkie tunele były zalane rzeką ludzi, koni, wielbłądów i wozów. Partyzanci mogli pojawić się w każdej chwili, wyskoczyć zza każdej skały. Sablin poznał się z porucznikiem, który kilka razy bywał w Noworosyjsku. Oficer wyjaśnił, że cały Kaukaz roi się od partyzantów jak kozacka papacha od wszy. „Piliukowcy”, „Socznicy”, „Oddział Gromu i Błyskawicy”, „Grupa mścicieli”… – Na kim się mszczą? – spytał doktor ze znużeniem. – Na wszystkich i za wszystko. Nie było sposobu z nimi walczyć. Zabijali, kogo chcieli, i zabierali, co tylko mogli. – Nieraz pomyślisz sobie, po co to wszystko? – wzdychał felczer Sawwicz, patrząc na kolumny przed sobą. – Gdyby człowiek zawczasu wiedział, że tak to wyjdzie, to nie warto było powoływać ani Armii Ochotniczej, ani prowadzić wojny. Wszystko jedno, Rosja przepadła. Tylko na darmo się męczyliśmy i padło tylu ludzi. Sablin uśmiechał się krzywo. Może i nie było warto, ale gdyby znów miał dokonywać wyboru, przyłączyłby się do ochotników i przebył drogę od Orła do Kaukazu. Klim Rogow mówił, że nie ciekawi go zajmowanie się wojną, szkoda tracić czasu na głupoty. A wojna tymczasem bez pytania zajęła się nim. Zabierała wszystkich – i tych, którzy byli gotowi brać w niej udział, i tych, którzy nie chcieli. Iść przeciw bolszewikom, znaczyło strzelać do ludzi zmobilizowanych przez nich na siłę. Nie iść, znaczyło patrzeć, jak burzą człowiekowi dom, i nawet nie próbować go ratować. To taka pułapka – jeśli ktoś w nią wpadnie, nie ma dobrego wyboru: albo odgryzie sobie łapę i ucieknie jako kaleka, albo zaczeka na myśliwego i będzie udawać kukłę ze szklanymi oczami. Każdy sam podejmował decyzję, co dla niego lepsze. Sablin widział siebie jako tego, który się nie poddaje. A czy jego walka miała sens, czy nie, któż to może wiedzieć? Życie w ogóle mało ma w sobie sensu. 3 Sablin nie wiadomo dlaczego wierzył naiwnie, że kiedy dotrą do Noworosyjska, najgorsze będzie już za nimi. Nastąpi ewakuacja, rannych przetransportują na statki i wyprawią… dowództwo będzie wiedziało dokąd. Ale gdy tylko lazaret przebrnął góry, stało się jasne, że wszelkie nadzieje były płonne. Cichy wiosenny wieczór, zbocza otulone liliową mgłą, w oddali spokojne morze… W dole – o ile go oczy nie myliły – kłębiły się oddziały wojskowe. Od podnóża gór wznosiły się wielkie słupy kłębiącego się, szaroczarnego dymu. – Gdzie statki sojuszników? – spytała Wróżka z niepokojem. Kirył Sawwicz podał jej lornetkę.
– Tam, na horyzoncie. A w porcie, jak widać, nie ma transportu. No cóż, panowie, gratuluję. Pozostaje nam tylko rzucić się w morze. Sablin kazał rozbić obóz, a sam – po długich wyjaśnieniach, kto za co odpowiada – pojechał konno do generała Kutiepowa, który przewodził komisji ewakuacyjnej. Jego sztab mieścił się w wagonie niedaleko przystani. Na dojazdowych torach stało kilka ogrzewanych wagonów. U Kutiepowa trwała narada. Po słownych przepychankach z wartownikami i oficerami Sablinowi udało się wcisnąć do gorącego wnętrza. Było tak gęsto od papierosowego dymu, że powietrze można by nożem kroić. Kozacy i ochotnicy wrzeszczeli, chwytali za broń… Generał wzywał ich do porządku, ale kłótnie znów wybuchały. – Wiadomo wam, że generał Kiriej wywozi amunicję i oporządzenie artyleryjskie, podczas gdy ludzie zostają na brzegu? – krzyczał pułkownik z blizną po szabli na czole. – Ten podlec wydał oświadczenie, że ci, którzy załadują nie mniej niż pięćdziesiąt pudów, dostaną miejsce na pokładzie. – Dlaczego wywozi się artylerię, a nie chorych i rannych? – spytał Sablin kapitana od drozdowców16. Ten skrzyżował ręce na piersi. – Dlatego że wszyscy już myślą tylko o tym, jak będą żyć po wojnie. Chorych i rannych za granicą nie sprzedasz. Zebranie ciągnęło się cztery godziny. Każdej dywizji przydzielono parowce, które trzeba było obsadzić wartami, żeby nie wpuszczać na pokłady postronnych. – Panowie – powtórzył kolejny raz Kutiepow – zapewniam was, że transporty będą. Już otrzymaliśmy odnośne radiogramy. Sablin walczył jak lew, ale nie udało mu się znaleźć miejsca dla lazaretu. Jeden odwracał oczy, drugi wprost posyłał go do diabła, inny radził zwracać się do sojuszników. – Francuzi powiedzieli, że znajdą czterdzieści pięć miejsc, nie więcej – mówił drozdowiec. – Od Anglików do tej pory nie dostaliśmy odpowiedzi, są zajęci, bo z Konstantynopola właśnie przybył drugi batalion Strzelców Szkockich. Ma za zadanie zabezpieczyć ewakuację zagranicznych misji i – jeśli się uda – niewielkiej liczby białogwardzistów. Sablin wyszedł z wagonu. Na ścianie widniał rozświetlony słońcem plakat. Guliwer w brytyjskim hełmie ciągnął na sznurkach grupkę pancerników – „Ja, Anglik, dałem wam wszystko, co potrzebne do zwycięstwa!”. A na ziemi, pod samym wagonem sztabowym, walały się odbite na powielaczu ulotki: Precz ze złotymi pagonami i nierobami!
Wszyscy żołnierze Białej Armii mają teraz prawo wrócić do ojczyzny, oprócz monarchistów, ziemian, kułaków, fabrykantów, kupców, spekulantów oraz innych pasożytów, których wypędza się z Rosji Radzieckiej. Pokaż tę ulotkę w wydziale politycznym dowolnej z radzieckich armii. Włóż bagnet w ziemię! Dołącz do Armii Czerwonej! Dołącz do historii! Naprzód, na spotkanie nowej zorzy człowieczeństwa! Sablin wrócił do obozu ogłuszony i zobojętniały. Długo siedział przy ognisku, patrząc w ogień. Wróżka podeszła do niego. – Byłam niedawno w porcie. Strach powiedzieć, co się tam dzieje! Przyszedł włoski statek, to wszyscy od razu ku niemu. Kobietę stratowali na śmierć. Sablin słuchał i nie słuchał. Co robić? Prowiantu zostało na trzy, cztery dni, w kasie ledwie parę tysięcy rubli „dzwonków”, za które już nic się nie kupi. Obejrzał się. Stoki gór były usiane ogniskami. Musiały tam siedzieć dziesiątki tysięcy ludzi. Nie można ich ewakuować, nie są też w stanie stawić oporu. Co ich czeka, kiedy do miasta wejdą czerwoni? Dym z dogasających zgliszcz zasłonił całe niebo. W górach dało się słyszeć wystrzały, co znaczyło, że już trwa tam walka. Zresztą, kto wie? Może to tylko zieloni znów dokonywali grabieży? Szybko zapadał zmrok, obóz huczał, kłębił się i urządzał. W krzakach świergotał ptak. Doktor wstał – trzeba odwiedzić pacjentów. Ranni leżeli na wozach, siostry zmieniały im opatrunki, światło lampy naftowej ukazywało ich ogorzałe, chude twarze, przywodzące na myśl ascetyczne oblicza świętych z ikon. Bartłomiej Iwanowicz podszedł do pierwszego w rzędzie wozu. Nikita Jeremin, dwadzieścia dwa lata… Trzy dni temu Sablin amputował mu dotkniętą gangreną stopę. – Jak się masz? Jeremin leżał na plecach z rękami założonymi za głowę. – Dobrze, Bartłomieju Iwanowiczu. Niech pan spojrzy, jaki księżyc! Po prostu ser z dziurami! Moja mateczka miała sklep spożywczy w Kijowie i tam sprzedawała taki ser. – Mamy mydło? – krzyknęła do kogoś Wróżka. – Nie zostało czystych bandaży, trzeba prać! – Idź lepiej do angielskiego magazynu – poradził ktoś z ciemności. Sablin obejrzał się na ten głos i skamieniał. Prosto do niego szedł kozak, obwieszony polowymi torbami medycznymi.
– Co to jest? Skąd? Kozak wskazał na miasto w dole. – Anglicy likwidują wojskowe magazyny i część rzeczy oddają za darmo. Sablin spojrzał na Wróżkę. – Bierz Kiryła Sawwicza i jedziemy tam! – Doktorze, niech pan nas nie zostawia! – Jeremin wczepił się nagle w jego rękę. Doktor wyrwał ją ze złością. – A ty co, dzieciaku?! Nikt nie zamierza cię zostawiać. Ale Jeremin nie słuchał. – Doktorze, niech się pan zmiłuje, nie zostawia nas! Niech pan popatrzy, co się dzieje, przecież tutaj przepadniemy! Tak jest, zginiemy bez pana… Sablin, Wróżka i Kirył Sawwicz byli już daleko od obozu, a chłopak jeszcze krzyczał. 16 Drugi Pułk Konny generała Michaiła Gordiejewicza Drozdowskiego – jednostka kawalerii białej Armii Ochotniczej. Rozdział 44
Figurant 1 Pułkownik Guiomar dostał łapówkę i obiecał załatwić sprawę z wizą, ale we wszystkim innym plan Niny okazał się nie tak doskonały, jak by chciała. Matwiej Lwowicz nie jeździł już do pracy i nie dawał jej spokoju, żądając, aby wciąż przy nim była. Kiedy siedzieli na piętrze, Klim słyszał każde słowo. Jakże złościło go, że musi się kryć przed jakimś łajdakiem, być świadkiem tego, jak uwodzi Ninę! Wchodziła na strych dopiero późno w nocy, kiedy wszyscy pogrążali się w ciężkim, nieprzynoszącym ulgi śnie. Nie zapalali lampy i nie widzieli się, co jeszcze bardziej pogłębiało poczucie nierealności sytuacji. Wszystko, na co mógł liczyć Rogow, to dotyk i drżący szept: – Wytrzymaj jeszcze troszeczkę! Czasem promień reflektora wpadał przez okienko i wtedy Klim przez sekundę widział białą twarz Niny z ciemnymi, płonącymi oczami. Pozaziemskie, straszne piękno… Nina całowała go, kazała sobie obiecać, że pod żadnym warunkiem nie zejdzie na dół i nie sprowadzi na siebie niebezpieczeństwa. – Matwiej Lwowicz rozkazał ochronie nie wychodzić z domu – mówiła. – W mieście zaczęły się rozboje i grabieże, boi się, żeby do nas się nie dobrali. Klim nienawidził samego siebie za trwanie w tej wymuszonej bezczynności. Ale w rewolwerze była tylko jedna kula, a z takim arsenałem nie miał najmniejszych szans w starciu z ochroniarzami. 2 W dzień dręczyło go oczekiwanie pozbawiające sił. Dach rozpalał się, słońce biło przez lukarny, z zewnątrz dochodził warkot silników, stuk podków i zgiełk oszalałego tłumu. Nie był w stanie nawet porządnie rozprostować kości, bo mógł go zdradzić jakiś nieostrożny ruch. Spał, czytał i rozmyślał… Jakże się Nina zmieniła przez te dwa i pół roku! Wciąż jeszcze miała w sobie wiele z niesfornej dziewczynki – ukrywała Klima tak, jak gimnazjalistki chowają pierwszą miłość przed surowymi rodzicami. Tylko że Matwiej Lwowicz zamiast rzemienia, miał na podorędziu ochroniarzy z pistoletami. Wojna nie złamała kobiety, ale bezlitośnie ją pokaleczyła. Tak przywykła widzieć w każdym nieprzyjaciela, że nie dowierzała nawet hrabinie. – Nie znasz jej! – mówiła. – Ani mnie, ani ciebie nigdy nie lubiła.
Klima zachwycały u Niny zdecydowanie i niezłomność, ale niepokoiły objawy stwardnienia serca. Słyszał, co mówiła Matwiejowi Lwowiczowi. Fomin ją kochał, a Nina co trochę podkreślała, że nie liczy się dla niej jako mężczyzna, że klęska białych jest winą takich jak on, że na emigracji nic dobrego go nie czeka, więc lepiej, by się od razu zastrzelił. Matwiej Lwowicz podarował jej drogą jedwabną chustę, a ona wytarła nią rozlane wino i rzuciła kucharce: – Jeśli sobie upierzesz, jest twoja. Mściła się na Fominie za swój strach i zależność od niego. Klim nie współczuł Matwiejowi Lwowiczowi, ale chciałby widzieć Ninę jako osobę wielkoduszną. Bezduszność i cynizm to zazwyczaj oznaki głębokiej rany. Nina przepuściła przez siebie śmierć wszystkich ukochanych ludzi. Musi minąć wiele czasu, zanim znów będzie sobą, a Klim nie ma innego wyjścia, jak tylko się z tym zmierzyć. Może robić, co chce, ale ona powinna żyć w spokoju, dostatku i cieple duchowym, tylko tak da się jej pomóc. Dwa i pół roku wcześniej Klim także był innym człowiekiem – próżnym, beztroskim arogantem, szczerze wierzącym we własną wyjątkowość. Pieniądze były pretekstem, a nie przyczyną powrotu do Rosji. Ojciec myślał, że jego syn do niczego się nie nadaje, a wyszło inaczej. Klim chciał wrócić, żeby się wyróżnić, postawić kropkę nad „i”… Nie udało się jednak zwyciężyć. Jeżeli wojna uczyniła Ninę cynikiem, to Klim zamienił się w stoika. Jak tam to było u Epikteta? Jeśli zapraszają nas na obiad, jedzmy to, co podadzą. W życiu żądamy od bogów tego, czego nie mogą nam dać, żądamy, choć już otrzymaliśmy od nich bardzo wiele. Nieszczęście jest albo poczuciem winy za przeszłość, albo strachem przed przyszłością. Człowiek obawia się nie tego, co teraz, lecz czekających go cierpień, ale przecież nigdy nie będzie żyć w tym, co nadchodzi, lecz zawsze ma do czynienia z teraźniejszością, z którą zawsze można się jakoś ułożyć. Chociaż starożytni stoicy z pewnością potępiliby uczucia Klima do żony, albowiem szacowni mędrcy nie uznawali tak wielkiego przywiązania do kogokolwiek. Chociaż oni z pewnością nie próbowali niczego słodszego od rzepy i nie mieli pojęcia o takich sprawach. Żeby zrozumieć, czym jest miłość, trzeba się przyjrzeć jej przeciwieństwu. I nie jest to nienawiść, tylko wojna. Kiedy ktoś kocha, w drugim człowieku widzi świętość, a kiedy nienawidzi, ten drugi zapewne zasługuje na tę nienawiść. A wojna to upadek człowieczeństwa. Nie zabija się bliźniego jak istoty ludzkiej, ale jak mrówkę, która przypadkowo znalazła się pod obcasem. Człowiek jest nikim, a być nikim to rzecz nieznośna. Na wojnie trzeba się ratować albo bohaterstwem, albo miłością, tylko tak można uzyskać moralne prawo do życia. Ale dokonania bojowe zasadzają się głównie na zabijaniu innych, zatem wybór jest w istocie rzeczy niewielki. Chcemy, żeby nas ceniono, rozumiano i wierzono w naszą wyjątkowość.
Jesteśmy szczęśliwi, kiedy czujemy takie wsparcie, a bez niego wszystko traci sens, również samo życie jako takie. Schemat miłości jest podobny do greckiej litery lambda (Λ), w której każda ze stron wspiera drugą i chroni przed upadkiem. A zatem, panowie mędrcy, wy jak sobie chcecie, ale my nie możemy istnieć bez miłości. 3 Przez cały ranek trwała nieprzerwana kanonada – na stacji niszczono pociski. Powietrze pachniało spalenizną, płonęły cysterny z ropą naftową. O dziewiątej Szuszunow odwiózł Sofię Karłownę do Guiomara po wizę. Ale nastało już południe, a oni nie wracali. Klim słyszał, jak na dole ciężko chodzi Matwiej Lwowicz. – Coś mi się zdaje, że hrabina nie wróci – powiedział do Niny. – Albo sama zmarła w drodze, albo ją ktoś wykończył. Jak pani myśli, mogło tak się zdarzyć? – A skąd mam wiedzieć? – odparła ostrym tonem Nina. – Powinienem pojechać osobiście… Klim usiłował policzyć, ilu ochroniarzy zostało w domu. Kierowca z Szuszunowem odjechali. Czy wysłali z nimi jeszcze kogoś? Co zrobić, kiedy hrabina przywiezie dokumenty? Gdyby Klim wiedział, że wizy już dzisiaj będą gotowe, wyszedłby z domu jeszcze nocą i poczekał na kobiety w umówionym miejscu. A teraz? Pojawić się niczym Robin Hood i obrabować Fomina? Klim mógłby zabić w obronie własnej lub kogoś. Ale tutaj trzeba było zabrać człowiekowi koło ratunkowe, żeby ratować się samemu, nawet gdyby w puli znajdował się teoretycznie jego paszport. W najbliższym czasie trzeba będzie dokonać wyboru… A to właśnie Klim miał największe szanse dostać kulkę, jako że ani Matwiej Lwowicz, ani jego kozacy na pewno nie będą się czymkolwiek przejmować. – Pierwsza po południu – rozległ się głos na dole. – Co robimy, Nino Wasiliewna? W porcie teraz panuje koszmar, żołnierze siłą zajmują statki, a takich jak my albo rozstrzeliwują, albo wyrzucają za burtę. Nina nie odpowiedziała. Nagle ruch, tupot nóg… – Pani, proszę na dół – powiedział obcy głos. Klim się sprężył. – A, znów się pofatygował do nas kontrwywiad – powiedział Matwiej Lwowicz z lodowatą
wesołością. – Czym mogę służyć? Zaskrzypiały krzesła. – Słuchaj, Matwieju Lwowiczu, ja doskonale wiem, że przekazałeś już sprawy komisji, ale wiem też, że w styczniu otrzymałeś weksle na okaziciela, podjęte w charkowskim banku. – A tobie o co chodzi? – spytał groźnie Fomin. – Doskonale wiesz, o co. Nie wciągnąłeś tych weksli do bilansu, zupełnie jakby ich nigdy nie było. Tak? I właśnie dzięki nim zamierzasz sobie ułożyć sprawy na emigracji… Tyle że te pieniądze nie należą do ciebie… – A do kogo? Może do ciebie? – Proponuję umowę. Ty nie zmusisz mnie do przeszukania twojego domu, a w zamian dostaniesz miejsce na statku. Myślę, że to dobre dla wszystkich. Ja mam mało czasu, a ty bez mojej pomocy, tak czy inaczej, przepadniesz, z wekslami czy bez nich. Klim nie dosłyszał odpowiedzi Matwieja Lwowicza. Kilka minut wsłuchiwał się w ciszę na dole. A potem na dworze zawarczał silnik. – Angielska misja! – krzyknęła nagle Nina, ale jej wołanie zaraz się urwało. Zapominając o ostrożności, Klim rzucił się na dół. W pokojach nikogo nie było… Wybiegł na ulicę. Wielki czarny samochód w pełnym pędzie mknął do portu. – Niech to diabli! – Klim pchnął skrzydło bramy, rozległ się zgrzyt żelaza. Brytyjska misja znajdowała się po drugiej stronie zatoki. Zanim dotrze tam piechotą, statek już odpłynie. Drugi samochód powoli podjechał do domu. – Co pan tu robi? – krzyknęła Sofia Karłowna. – Gdzie Nina? – Uprowadził ją! – odkrzyknął zrozpaczony Klim. – Przed chwilą! Nawet na panią nie czekali! Hrabina jęknęła. Szuszunow z kierowcą wymienili spojrzenia. – Nie mogliśmy szybciej wrócić – powiedziała hrabina. – Musieliśmy czekać… Ale przywiozłam panu dokumenty. Klim, nie patrząc, schował paszport do kieszeni, chwycił za drzwi. – Szuszunow, niech pan mnie zawiezie do brytyjskiej misji! Kozak wyjął kapciuch i niespiesznie zaczął skręcać papierosa.
– Ile dasz? Klim nie miał ani kopiejki. Zuchy z kontrwywiadu w pierwszym rzędzie ogołocili mu kieszenie. – Muszę dostać się do Anglików! Szuszunow zapalił. – Nie da rady. Sofia Karłowna westchnęła, pokręciła głową i wyjęła pięć franków. – Proszę zapamiętać, Klimie. Człowiek z towarzystwa zawsze powinien mieć jakieś pieniądze na pociąg. Inaczej może się znaleźć w bardzo nieprzyjemnym położeniu. Niech pan wsiada! Rozdział 45
Noworosyjska katastrofa 1 Już od kilku dni wszyscy pracownicy brytyjskiej misji oddawali się wandalizmowi na niespotykaną skalę. Pięćset galonów rumu wylądowało w morzu. Utopiono wszystkie zamki do armat. Czołgiści rozjechali nowe samoloty, czterdzieści sztuk, jeszcze fabrycznie zabezpieczone. Potem same czołgi z włączonymi silnikami podążyły do zatoki. Wszyscy próbowali wydawać się spokojnymi, ale marnie im to wychodziło. Na nabrzeżu rosły stosy karabinów, żołnierskich plecaków, siodeł, uprzęży. Strzelcy Szkoccy polewali je naftą i podpalali. Morze przed przystanią było pokryte pływającymi śmieciami, czasem między falami dało się dostrzec także plecy trupów. Magazyny znajdujące się w samym mieście zostawili szabrownikom, ale o tym, żeby wpuścić Rosjan na teren misji, nie mogło być mowy. Sami Anglicy także nie mogli wychodzić za ogrodzenie, bo z miejsca rzucano się na nich z żądaniami ewakuacji. Dwa dni wcześniej Eddie pojechał na dworzec z dokumentami dla generała Kutiepowa, ale kiedy tylko wysiadł z samochodu, przybiegły kobiety z małymi dziećmi. Pokazywały mu wrzeszczące niemowlęta i krzyczały: „Pażałsta! Pażałsta!”, zupełnie jakby mógł cokolwiek dla nich zrobić. Jedna padła na kolana i chwyciła porucznika za rękę, chcąc ją ucałować. Odepchnął ją, czując się jak morderca. Tłumacz w sztabie generała wyjaśnił Eddiemu, że wydano nowy rozkaz – teraz należało wywozić tylko żołnierzy, którzy będą w stanie kontynuować wojnę z bolszewikami na Krymie. Do brytyjskiego dowództwa przekazano prośbę o pomoc w ewakuacji. 2 Anglicy ładowali się pospiesznie na najeżony lufami dział okręt „Hanower”. Łomotały żołnierskie buty, skrzypiały koła, cementowy kurz osiadał na spoconych twarzach. Nad portem rozlegało się wycie. Za drutem kolczastym, odgradzającym przystań, szalał tłum. Żołnierze na wieżyczkach co trochę strzelali seriami w powietrze, żeby powstrzymać napór, ale nawet to nie pomagało. Tych, którzy próbowali przejść przez ogrodzenie, odpychano kolbami. Eddie starał się nie patrzeć na Rosjan. To nie nasza wina, że nie jesteśmy w stanie ich uratować. Rozdepczą nas, gdyby ich wpuścić za druty. Białogwardziści uważali, że Anglicy odnoszą się do nich poprawnie, ale z zimną obojętnością. Ale to nie była obojętność! To był nieprawdopodobny szok i wstyd: Jednak wyjeżdżamy… Obiecaliśmy pomoc,
ale musimy was porzucić na pewną śmierć. Tysięczny raz Eddie wspominał Klima Rogowa i ten dzień, kiedy zostawili go w Rostowie. Ale co, niech to diabli, mógł zrobić?! Zostać samemu w imię solidarności? W dodatku nie całkiem jeszcze wyleczony? Żeby stać się dla niego dodatkowym ciężarem, a potem zdechnąć gdzieś w lodowatym stepie? Sami są sobie winni… – kiedy myśli się w ten sposób, jest nieco lżej na duszy. Z zewnątrz, zza ogrodzenia rozległ się gwizd parowozu. – Moss, do bramy! – krzyknął kapitan Pride. Lokomotywa stanowiła jedyny sposób, żeby się przebić przez tłum i dostarczyć do pomostu ludzi z misji. Para, zgrzyt, krzyki. Ktoś wpadł pod koła? Strzelcy Szkoccy runęli na uchodźców, nie pozwalając im wedrzeć się przez otwartą na chwilę bramę. – Do tyłu! – wrzeszczał Eddie, wymachując pistoletem. – Cofnąć się albo będę strzelał! Parowóz powoli wciągnął do środka cztery wagony. Eddie już miał wydać rozkaz zamknięcia bramy, kiedy zobaczył brnącego przez tłum jeźdźca na gniadym koniu. Czerwone wyłogi i taki sam otok na czapce – to był oficer Korpusu Medycznego Armii Królewskiej. – Co u was? – krzyknął Eddie. – Lazaret – odpowiedział medyk zduszonym głosem. Był najwyraźniej przeziębiony. – Proszę pomóc przewieźć moich pacjentów. Eddie złapał się za głowę. – A gdzie was nosiło do tej pory?! Dlaczego nie jesteście jeszcze na statku? Medyk tylko machnął ręką. Szkoci utworzyli kordon, żeby przepuścić osiem wozów z bladymi, owiniętymi świeżymi bandażami rannymi. – Jesteście ze szpitala naszej misji wojskowej? – dopytywał Moss, ale nikt mu nie odpowiadał. Doktor zeskoczył z siodła, zaczął komenderować sanitariuszami i pielęgniarkami, przekładającymi rannych na nowiutkie nosze, które przywieźli ze sobą. – Szybciej, szybciej! Nieście ich na okręt! – Miał dziwny akcent. Z wagonów wychodzili rosyjscy oficerowie sztabowi, którzy zgodnie z umową zawartą z dowództwem otrzymali miejsca na „Hanowerze”. Wysoki, ogolony na łyso człowiek ciągnął za rękę wyrywającą się kobietę. Miała potargane włosy, w oczach łzy, coś krzyczała po rosyjsku. Człowiek
uderzył ją w twarz. Krzyknęła i chwyciła się za policzek. Cała nagromadzona złość zakipiała w Eddiem. Podskoczył do nikczemnika i wetknął mu lufę w podbródek. – Nie waż się! – wrzasnął. Tamten podniósł ręce. – Pan nie rozumie, to moja żona – powiedział łamanym angielskim. Eddie chwycił go za ramię, popchnął w stronę Szkotów. – Wyrzućcie stąd tego łajdaka! – Podszedł do płaczącej kobiety. – Wszystko w porządku, madame? Nie odpowiedziała, najwyraźniej nie znała angielskiego. Cała się trzęsła. – Proszę iść na pokład, zaraz odpływamy. Nagle zobaczyła za jego plecami oficera medycznego. – Doktorze Sablin! Rzuciła się ku niemu i zasypała słowami. Ten patrzył na nią zmieszany, powiedział coś uspokajająco. Eddie nagle zrozumiał, że to Rosjanin, podobnie jak wszyscy ranni. Doktor przebrał się w brytyjski mundur i naszył malinowe patki, żeby wydać się Anglikiem i wcisnąć swoich rannych na okręt. Zameldować dowództwu? Nie, oczywiście, że nie. Niech kapitan otrzyma „radosną wiadomość”, kiedy „Hanower” odpłynie. Eddie podszedł do doktora. – Każcie swoim ludziom milczeć, w każdym razie do końca załadunku. Pomogę wam się urządzić. W jego głowie brzmiała uroczysta pieśń: It’s the only, only way, It’s the only game to play… „To jedyna słuszna droga, I gra, w którą grać nie szkoda…” 3
– Najpierw pojedziemy na francuską przystań – powiedziała hrabina. – Proszę mi wybaczyć, ale jestem zbyt stara na przygody wojenne i chcę się wreszcie dostać na statek. Za dodatkowe dwadzieścia franków Szuszunow obiecał pomóc jej dotrzeć do punktu kontrolnego. – Niech pan jedzie ze mną – zachęcała Klima Sofia Karłowna. – Mamy przecież dokumenty, a Ninę zabierze Matwiej Lwowicz. Klim odwrócił spojrzenie. – Anglicy wywiozą ją do Egiptu albo jeszcze gdzie indziej, a potem nigdy jej nie znajdę. – I tak jej pan nie znajdzie – westchnęła hrabina. – Niemniej życzę szczęścia. Wymienili uścisk ręki i Sofia Karłowna wysiadła. – Jeśli jakimś cudem zdoła się pan stąd wyrwać, niech pan pisze na poste restante na poczcie głównej w Paryżu. Chodźmy, Szuszunow. W porcie musiał opuścić samochód. Jezdnią nieskończoną kolumną jechali Kozacy dońscy. Las pik, morze końskich łbów, na ziemi sukno, skóra, konserwy, karabiny… Klim przedzierał się tuż przy końskich brzuchach. Dowódca kazał kolumnie stanąć. – Z koni! Kozacy zdejmowali siodła i uzdy, wielu po zakurzonych policzkach płynęły łzy. Jakże porzucić konia, który jest więcej niż przyjacielem? Przecież unosił jeźdźca bezpiecznie z pola walki, dzielił z nim wszystko – przemarsze, głód… Kozacy obejmowali zwierzęta za szyje, gładzili po chrapach. Jeden przyłożył rewolwer do końskiego ucha, chciał strzelić, ale inni mu nie dali. – A co, ma się dostać komuchom?! – Wyrywał się z rąk druhów. – Toż to gorzej, niż własną babę im oddać! Rżenie, przekleństwa… Kozacy ze złością ciskali siodła w wodę. – Wszystko przepadło! Tupot setek, tysięcy nóg po trapach. Pułki szły na parowce. Statki i okręty się przechylały. – Jest rozkaz odbijać! Więcej miejsc nie ma! – wołał przez tubę kapitan, ale nikt go nie słuchał. – Mamy jeszcze trzy pułki ariergardy!
– Walki trwają już na stacji Gajduk… – mówił ktoś. – A może nawet w Kiryłowce. – Zatopicie statek! – wściekał się kapitan. – Z redy zaraz przyślą transport i was wezmą! Od przystani jedna po drugiej odpływały przepełnione jednostki. Ludzie gronami wisieli na olinowaniach. Kiedy podchodził nowy parowiec, tłum z krzykiem zaczynał biegać po nabrzeżu, nie wiedząc, gdzie przycumuje. Lamentowały zagubione dzieci, kobiety biły się, ogarnięte histerią. Kałmuk z dwoma oniemiałymi ze strachu chłopcami miotał się wśród żołnierzy. – Gdzie mam wsiadać? Gdzie? Kilka koni wskoczyło do morza i popłynęło za odchodzącymi parowcami. Klim zdołał się przebić do angielskich przystani dopiero przed wieczorem. Przed zamkniętą bramą stał wielki tłum, ale już nie szalał. Otępiali ludzie patrzyli przez zwoje drutu kolczastego na odpływający okręt. Mgła spływająca z gór mieszała się z dymem. Ktoś zdecydował się iść w stronę Gelendżyku, ktoś inny wracać do miasta. Klim słyszał, jak oficer od Markowa proponował opanować siłą następny statek. – Teraz każdy na własną rękę… – Nie będzie następnego statku – odezwał się znajomy głos. Klim się wzdrygnął. Dwa kroki od niego stał Matwiej Lwowicz w płaszczu z oberwanymi guzikami, bez czapki. – Gdzie Nina? – rzucił się do niego Klim. – O, witam, pana Argentyńczyka… Nie ma już Niny Wasiliewny. Ani dla ciebie, ani dla mnie. 4 Sablin kazał Ninie pomóc przy noszeniu rannych. Próbował ją powstrzymać, kiedy po zakończeniu załadunku pobiegła na górny pokład. – Muszę do miasta! Klim tam został! Sablina wezwał kapitan, który się zorientował, że na okręcie nieprawnie przebywa rosyjski szpital polowy. – Wróżko, niech pani nie spuszcza oka z Niny Wasiliewny – rozkazał doktor czarniawej siostrze miłosierdzia. – Nie panuje nad sobą, gotowa wyskoczyć za burtę. Wróżka przez cały czas spoglądała zazdrośnie na Ninę.
– Jeśli chce pani zostać, to proszę bardzo – powiedziała, kiedy tylko Sablin odszedł. Nina podeszła do trapu. – Nie mogę płynąć… – próbowała wytłumaczyć angielskim marynarzom. Pomogli jej przedostać się na zawalone porzuconymi rzeczami nabrzeże. Z komina zaczął walić gęsty dym, łańcuch kotwiczny z gruchotem poszedł w górę. „Hanower” wyszedł w morze. Nina długo stała, patrząc na odblaski ognia w falach zatoki. Obok przeszedł ostatni transportowiec, ciągnący za sobą przepełnioną barkę. Tłum za ogrodzeniem zrzedł, ludzie odchodzili początkowo pojedynczo, potem grupami. Wkrótce na przystani nie było nikogo. Nad umierające miasto szybko nadciągnął zmrok, chmury od czasu do czasu rozjaśniał różowy poblask – to na przełęczy toczyły się ostatnie walki obronne. Nina podniosła z ziemi czekoladę, otworzyła. Prawie już zapomniany zapach, smak… Próbowała zrozumieć, dlaczego tak a nie inaczej postąpiła. Dlaczego nie chciała się ratować? Nie potrzebuję takiego ratunku… W duszy nie zostało nic, prócz szarej apatii. Gdzie szukać Klima? Co mogło mu się przydarzyć? Nie byłaby w stanie znów przeżyć jego utraty. Porzucony koń podszedł do Niny, położył jej łeb na ramię. Cały drżał, spoglądał wielkim okiem, prychał. W jego źrenicy odbijał się krążek fioletowego ognia. Nina zebrała spódnicę, włożyła nogę w strzemię i dosiadła wierzchowca. Wiatr chłodził nagie kolana. – Pojedziemy do domu – powiedziała. 5 W mieście panował chaos. Ulice zalane były złocistymi odblaskami pożarów, niskie chmury zdawały się kawowobrązowe, wszędzie unosił się popiół i nadpalone papiery. Nina jechała powoli środkiem ulicy. Obok przebiegali nędzarze z naręczami skórzanych kurtek, butów i pasów. Rozbijali skrzynie i przekładali do plecaków paczki sucharów, drożdże i mąkę ziemniaczaną. Trudno było zrozumieć, gdzie się to wszystko podziewało, skoro ludzie w mieście przez ostatni czas głodowali.
Ziemia drżała pod tętentem tysięcy kopyt. Pozostawione przez kozaków konie zbiły się w tabuny, a brodaci Czerkiesi gonili za nimi, pokrzykując. Na Woroncowskiej było pusto. Wszyscy się pochowali i czekali na nieuniknione. Nina wjechała na podwórze, zeskoczyła na ziemię i zamarła, nie wierząc własnym uszom. Z domu dochodził śmiech. Wbiegła na schodki, wpadła do środka… W pokoju gościnnym paliły się dwie świece. Przy stole siedzieli Klim i Matwiej Lwowicz. Grali w karty. – Myślę, że byłby ze mnie niezły komisarz do spraw aprowizacji – powiedział Fomin. Klim kiwnął głową. – Całkiem niewykluczone. – Nagle zobaczył Ninę i się zerwał. Przez jego twarz przemknął skurcz. – Dlaczego zostałaś?! Rzuciła się ku niemu. – A dokąd miałam iść bez ciebie? Klimowi trzęsły się ręce. Całował Ninę i przytulał z całej siły. – Wszystko będzie dobrze… To nawet lepiej, że nie dostaliśmy się na Zachód. Starożytni powiadali, że tam się znajduje Królestwo Zmarłych… Przedrzemy się na Wschód. Bolszewicy, choćby nie wiadomo jak chcieli, nie zdołają zablokować granicy z Chinami, to tysiące wiorst. Znajdziemy sposób, jak przejść na drugą stronę. Matwiej Lwowicz odciągnął kurek maleńkiego damskiego rewolweru. – Oderwała nas pani od ważnej sprawy – powiedział kpiąco. – Kiedy zostaliśmy sami, postanowiliśmy z panem Argentyńczykiem urządzić sobie karciany pojedynek. Wydało nam się to bardzo zabawne. Wygrywający dostaje drogocenną kulę w skroń, żeby nie musiał się dłużej męczyć, a przegrany czeka, aż go zarąbią czerwoni. Pani małżonek mnie ograł. Nina zmartwiała. – Matwieju Lwowiczu, niechże pan będzie rozsądny! – Panie Rogow, jeśli tak pan chce, mogę przekazać nagrodę naszej piękności. Proszę decydować. Odblask świeczki płonął na spoconym czole Fomina, kąciki jego warg drżały. – Nie przejmujcie się tak, bo rozstaniecie się na krótko – zarechotał. – Czerwoni będą za parę godzin i zabiją tych, co zostali. Spotkamy się w niebie, powspominamy sobie, pośmiejemy się… – Ręce do góry! – krzyknął dźwięczny głos. W drzwiach stało dwóch chudych wyrostków z karabinami.
Zaskoczony Matwiej Lwowicz upuścił rewolwer i podniósł ręce. Ale po chwili zrozumiał, że przed nim stoją tylko niepewni siebie chłopcy. – Czego chcecie? – powiedział ze złością. Schylił się po rewolwer, ale starszy chłopaczek trącił go lufą w pierś. Drugi zabrał broń. – Przyszliśmy porozmawiać o naszym tacie, Jakowie Frojmanie. Matwiej Lwowicz się skrzywił. – Czyli tak… Cóż, młodzi ludzie, zapraszam. Starszy chłopak zwrócił się do Klima: – Uciekajcie. Mamy tu swoje sprawy. Klim chwycił Ninę za rękę i wybiegli na dwór. Nad drzewami niebo połyskiwało pomarańczowo. – Co to za dzieci? – wyszeptała Nina. – Awangarda sowieckiej władzy – odparł Klim. – Chodź, musimy znaleźć jakieś schronienie. W domu zagrzmiał karabin. 6 Po wejściu na pokład pancernika „Waldeck-Rousseau” Sofia Karłowna od razu wprost z noworosyjskiego koszmaru trafiła do Francji. Obiad z pięciu dań, kajuta z wanną, usłużny i stonowany Szuszunow, którego hrabina wprowadziła na pokład jako swojego lokaja… Pancernik stał daleko na redzie, ale nawet stąd widać było kłęby dymu i zorzę pożarów. Sofia Karłowna nie patrzyła w tamtą stronę. Morze było spokojne, niebo w tym miejscu wrzosowe i bezchmurne, nad górami wschodził księżyc, podobny do starej, na wpół startej kamei. Na pokładzie junkrzy z ewakuowanej Aleksandrowskiej Szkoły Wojskowej śpiewali modlitwę. Hrabina słuchała ich czystych, młodych głosów i się żegnała. Wszystko było jak trzeba: gospodyni pożegnała gości i życzyła im spokojnej nocy. Teraz może iść odpocząć, a służba zamiecie śmieci i sprzątnie ze stołów. Rok później Sofia Karłowna przeczytała w gazecie kupionej na Montmartrze, że po noworosyjskiej katastrofie część białogwardzistów rozproszyła się, a część poszła w niewolę. Wielu zgłosiło się do dobrowolnej rejestracji, wierząc w obietnice o amnestii. Potem zgodnie ze spisami aresztowano ich, jednych wysłano do łagrów, z innych zrobiono mięso armatnie na polskim froncie.
Polacy zatrzymali niezwyciężoną Armię Czerwoną rwącą na Zachód, więc bolszewickie plany rewolucji światowej legły w gruzach. Przynajmniej na jakiś czas. 1997–2010 Spis treści Rozdział 1. Syn marnotrawny 1 2 3 4 Rozdział 2. Niżny Nowogród 1 2 3 Rozdział 3. Pierwsza miłość 1 2 3 4 5 Rozdział 4. Dobroczyńca 1 2 3 4 5 6 7 Rozdział 5. Mezalians 1 2 3 4 6 7 Rozdział 6. Na wsi 1 2 3 Rozdział 7. Rosyjskie tango 1 2 3 4 5 6 7 8 Rozdział 8. Filigranowa dziewczyna 1 2 3 4 Rozdział 9. Prawdziwy bolszewik 1 2 3 4 5 6 Rozdział 10. Październikowy przewrót 1 2 3 4 5 6 Rozdział 11. Nasi w mieście 1 2 3 Rozdział 12. Światowy Potop 1 2 3 4 5 Rozdział 13. Rewolucyjny Piotrogród 1 2 3 4 5 6 7 Rozdział 14. Bogini skoroszytów 1 2 3 4 5 Rozdział 15. Piracka taktyka 1 2 3 4 5 6 Rozdział 16. Spiskowcy 1 2 3 4 Rozdział 17. Niewierna 1 2 3 4 5 Rozdział 18. Wielki Szlak Spekulantów 1 2 3 Rozdział 19. Opozycyjna gazeta 1 2 3 4 5 Rozdział 20. Konfiskata nadwyżek 1 2 3 Rozdział 21. Chińscy żołnierze 1 2 3 Rozdział 22. Mobilizacja 1 2 3 4 5 Rozdział 23. Wołżańska flotylla wojenna 1 2 3 4 5 6 Rozdział 24. Zdobycie Kazania 1 2 3 4 5 6 7 Rozdział 25. Swijażsk 1 2 3 4 5 6 7 Rozdział 26. Lucyfer 1 2 3 4 Rozdział 27. Sens życia 1 2 3 Rozdział 28. Poeci proletariatu 1 2 3 4 Rozdział 29. Jarmark w Niżnym Nowogrodzie 1 2 3 4 5 6 Rozdział 30. Preferans 1 2 3 4 5 6 Rozdział 31. Umiejętność życia 1 2 3 4 5 6 Rozdział 32. Radziecki dziennikarz 1 2 3 4 Rozdział 33. Hrabiowskie brylanty 1 2 3 4 5 6 Rozdział 34. Uniwersytet Marynarski 1 2 3 Rozdział 35. Przygotowania do ucieczki 1 2 3 4 5 6 7 8 Rozdział 36. Czerwoni agitatorzy 1 2 3 Rozdział 37. Korniłowcy 1 2 3 4 5 6 Rozdział 38. Biała Armia Ochotnicza 1 2 3 Rozdział 39. Bezdomne dzieci 1 2 3 4 5 6 7 8 Rozdział 40. Tłumacz wojskowy 1 2 3 4 5 6 Rozdział 41. Kwestia żydowska 1 2 3 4 Rozdział 42. Ogłoszenie 1 2 3 4 5 6 7 8 9 Rozdział 43. Wielki odwrót 1 2 3 Rozdział 44. Figurant 1 2 3 Rozdział 45. Noworosyjska katastrofa 1 2 3 4 5 6