GRAHAM MASTERTON
Nocna Plaga
(Przeło ył: Grzegorz Jasiński)
PRZYLOT CZOŁOWEGO SKRZYPKA AM
ERYKAŃSKIEGO
Amerykański wirtuoz, Stanley Eisner, lat 44,
pr...
4 downloads
0 Views
GRAHAM MASTERTON
Nocna Plaga
(Przeło ył: Grzegorz Jasiński)
PRZYLOT CZOŁOWEGO SKRZYPKA AM
ERYKAŃSKIEGO
Amerykański wirtuoz, Stanley Eisner, lat 44,
przybył dziś do Londynu, by przez kilka
miesięcy występować wraz z Kameralną Or-
kiestrą Kensington. Eisner, gwiazda Zespołu
Barokowego z San Francisco będzie
prowadził
zajęcia z wybitnie utalentowanymi młodymi
muzykami, a tak e będzie grał pierwsze
skrzypce w serii nowych nagrań suit i im-
prowizacji Bacha. Jego miejsce w San Fran-
cisco zajął Joh Bright, czterdziestojednoletni
skrzypek z orkiestry Kensington.
-,,Evening Standard”, 25 października 1989
To ja byłem w twym śnie -
Ka dej nocy czekam daremnie,
A sen znów odsłoni
Te ywe wzgórza...
- Walter de la Mare
ROZDZIAŁ l
3/843
KAPTUR
Nigdy przedtem nie bał się w Londynie. W
Nowym Jorku - tak, i raz na Haiti w Port-au-
Prince, kiedy jego samochód został zatrzy-
many i przeszukany przez zbirów z Tontons
M acoute uzbrojonych w pistolety
maszynowe. Ale nigdy w dobrym starym
Londynie.
Kiedy wyszedł tego mroźnego poranka o ós-
mej na ulicę, pogwizdując rondo z Serenady
na trąbkę M ozarta, człowiek w szarym
wełnianym kapturze czekał ju na niego na
naro niku po przeciwnej stronie, dokładnie
tam, gdzie czekał wczoraj, przedwczoraj i trzy
dni temu.
Stanley, który zawsze miał Londyn za przy-
jazne, gwarne i tak bezpieczne jak tylko mo e
być miasto (w ka dym razie tak bezpieczne
jak Sztokholm czy Bonn), zatrzymał się
gwałtownie, uniósł podbródek, stając się
nagle czujny, jakby ktoś dał mu prztyczka,
niezbyt mocno, ale wystarczająco, by go
zdenerwować, by zburzyć jego spokój. „Trzy
kolejne poranki i dziś znowu tu jest”. Stanley
poczuł w ustach smak soli i jeszcze czegoś, co
było smakiem autentycznego strachu.
Gdzieś w pobli u grało radio:...wielka muzyka
dla wielkiego miasta...
Stanley zamknął za sobą powoli czarną
furtkę do ogrodu, zaskrzypiała i trzasnęła.
Raźno, marszcząc brwi, oddychając trochę za
szybko, rozejrzał się po domach z ółtobrunat-
nej cegły, z wczesnowiktoriańskimi balko-
nami, zdobionych świe o pomalowanymi sti-
ukami. Dookoła nie było nikogo oprócz mę
czyzny w szarym kapturze oraz pręgowanego
kota, który przemykał się niemal wstydliwie z
ywym ró owym pisklakiem w pysku.
Niespełna pięćdziesiąt metrów stąd King's
Road tętniła i huczała od porannego szczytu,
5/843
ale Langton Street była pozostawionym sobie
odrębnym światem.
o sytuacji na drogach... powietrzny patrol...
Wzdłu krawę nika stały jeden za drugim za-
parkowane samochody, brudne citroeny z za-
błoconymi szybami i nowe modele roverów z
wgniecionymi zderzakami i nie opró nionymi
popielniczkami. Widać w Fulham nie było w
modzie traktowanie samochodu choćby z
odrobiną troski. Niebo wisiało nisko, chmury
kłębiły się złowieszczo, jakby zaraz miał za-
cząć padać śnieg.
Stanley stał ciągle z futerałem na skrzypce w
ręku i gapił się na człowieka w kapturze,
chcąc zmusić go, eby się odwrócił. Ale mę
czyzna nie poruszył się ani nie dał po sobie
poznać, e jest świadom, i Stanley się w niego
wpatruje. Oprócz kaptura mę czyzna miał na
sobie długi, szary, gabardynowy prochowiec i
dziwaczne cię kie buty, wyglądające jak buty
6/843
chirurga albo średniowieczne chodaki. Stał
niezgrabnie, pochylony na jedną stronę,
jakby miał wadę kręgosłupa.
Ka dego dnia, od pojawienia się we wtorkowy
poranek, człowiek w kapturze czekał na prze-
ciwnym naro niku Langton Street, a Stanley
ruszy w kierunku King's Road, wówczas na-
tychmiast ruszał za nim. Trzymał się w
odległości dwudziestu, trzydziestu metrów, i
jeśli Stanley zwalniał kroku albo zatrzymywał
się, on równie zwalniał bądź stawał - nie od
razu i w sposób nie nazbyt oczywisty, tak eby
Stanley nie miał pewności, e jest śledzony.
Podczas gdy Stanley czekał na autobus,
człowiek w kapturze trzymał się z dala od
przystanku, ła ąc tam i z powrotem,
niespokojny, jak bohater kreskówek
Popeye'a, zawsze ze spuszczoną i odwróconą
w bok głową. Kiedy autobus nadje d ał, znikał
wśród pchających się do środka ludzi.
Zawsze potrafił jakoś znaleźć się na górze
7/843
autobusu i zająć miejsce w szóstym, czy
siódmym rzędzie za Stanleyem. Twarz
odwracał do okna. Kiedy Stanley doje d ał do
swego przystanku i wstawał z miejsca, by
wysiąść, człowieka w kapturze nigdy ju nie
było.
Dziś ju po raz czwarty z rzędu Kaptur stał
nieruchomo na przeciwległym rogu obok
skrzynki pocztowej, lekko pochylony, z
rękami w kieszeniach. Wiatr ciął jak brzytwa.
Stanley oblizał w zdenerwowaniu usta, po
czym otarł
je chusteczką, eby mu nie popękały. Nie
wiedział, co robić. Było jasne, e mę czyzna
nie zamierza go zaatakować, zawsze stał tak
samo oddalony. Nie mógł być ebrakiem, a
jeśli był, to miał chyba najdziwaczniejszą
metodę ze wszystkich ebraków, polegającą
na straszeniu potencjalnych dobroczyńców
swoją cichą, przyczajoną obecnością, aby dali
mu pieniądze na odczepne.
8/843
Stanleyowi przyszła nawet do głowy irracjon-
alna myśl (rzeczywiście irracjonalna), e Kap-
tur być mo e jest prywatnym detektywem
pracującym dla Eve, jego ony. Ale Eve wró-
ciła do matki...