WSTĘP Pierwsze z niniejszych opowiadań, Wrzask, napisałem w roku 1924, a ostatnie, Gwiazdkowy rozejm - w roku 1962. Większość z nich łącznie z takimi ...
14 downloads
17 Views
2MB Size
WSTĘP Pierwsze z niniejszych opowiadań, Wrzask, napisałem w roku 1924, a ostatnie, Gwiazdkowy rozejm w roku 1962. Większość z nich łącznie z takimi nieprawdopodobnymi jak /ubić ich! Zabić ich!, Murzyni Whitakera, Stary tata Johnson l t oast na cześć Avy Gardner jest prawdą, chociaż nazwiska i okoliczności zmieniłem. Ani też nie mogę przyznać się do tego. iv sam wymyśliłem konkretne szczegóły nawet w opowiadaniach: Ona wylądowała wczoraj i Zaproszenie na sabat. W islocie pewien korespondent, który czytał Ona wylądowała wczoraj, czynił mi wyrzuty, że nie wspomniałem o dwóch francuskich monetach miedzianych znalezionych w kieszeni kukły w trumnie, a Zaproszenie na sabat przywiodło do mnie wyznawców wskrzeszonego brytyjskiego kultu czarownic pra-un.|cych zasięgnąć informacji o czarodziejskich maściach I trmu podobnych. Czysta fikcja przekracza możliwości mojej wyobraźni; nawet główne elementy opowiadania Wrzask zaczerpnąłem z jednego z meczów krykietowych w szpitalu dla umysłowo chorych w Littlemore, Oxford. Wszystkie opowiadania tego zbioru, oprócz dwóch, zostały opublikowane po jednej i po drugiej stronie Atlantyku w takich czasopismach, jak „The New Yorker”, „Punch”, „The Sa-lurday Evening Post”, „Encounter”, „Playboy”, „Lilliput”, „Sports Illustrated”, „The New Statesman”, „Holiday” i inne. Redakcji „The New Yorker” muszę złożyć specjalne podziękowanie za zamieszczenie opowiadań Ona wylądowała wczoraj, Dowody dostatku, Rower na Majorce i Toast na cześć Avy Gunlner. R.G., Deya, Majorka, Hiszpania
Opowiadania angielskie
WRZASK Gdyśmy przybyli z naszymi workami na boisko krykietowe szpitala psychiatrycznego, lekarz naczelny, którego poznałem w domu, gdzie spędzałem te wakacje, podszedł do mnie, żeby się przywitać. Powiedziałem mu, że dziś tylko ja będę prowadził zapisy dla drużyny Lampton (tydzień przedtem, broniąc bramki na wyboistym pochyłym terenie, złamałem palec). - Och, w takim razie czeka pana interesujące towarzystwo - odpowiedział. - Ten drugi prowadzący zapisy? - zapytałem. - Crossley to najinteligentniejszy nasz pacjent - wyjaśnił doktor. - Mnóstwo czyta, pierwszorzędnie gra w szachy i tak dalej. Podróżował chyba po całym świecie. Skierowano go tutaj, bo ma urojenia. Najpoważniejszym z jego urojeń jest to, że uważa się za mordercę i opowiada, jak zabił dwóch mężczyzn i jedną kobietę w Sydney w Australii. Inne znów urojenie, bardziej humorystyczne: że dusza mu się rozpada na kawałki, cokolwiek to znaczy. Wydaje nasz miesięcznik, reżyseruje nasze przedstawienia gwiazdkowe i parę dni temu pokazał nam bardzo oryginalne sztuki magiczne. Polubi go pan. Dokonał prezentacji. Crossley, postawny czterdziesto- czy pięćdziesięcioletni mężczyzna, miał twarz dziwną, a przecież raczej sympatyczną. Czułem się jednak trochę nieswojo siedząc obok niego w loży zapisów, widząc jego czarno owłosione ręce tuż przy moich. Nie obawiałem się fizycznej przemocy, tylko doznawałem wrażenia, że to człowiek o niezwykłej si-le, może nawet - tak jakoś przyszło mi do głowy - o mocy okultystycznej. W loży pomimo dużego okna było gorąco. - Przed burzą - powiedział Crossley. Mówił, jak to określają na wsi, „głosem uniwersyteckim”, chociaż z jakiego uniwersytetu, nie mogłem się zorientować. - W taką pogodę my, chorzy, zachowujemy się jeszcze bardziej nienormalnie niż zwykle. Zapytałem, czy pacjenci grają w drużynie szpitala. - Dwaj. Po raz pierwszy razem przy bramce. Ten wysoki, B.C. Brown, trzy lata temu grał w barwach Hants, a ten drugi jest dobrym krykiecistą klubowym. Pat Slingsby zazwyczaj także gra dla nas... ten świetny krykiecistą australijski, wie pan... ale dzisiaj woleliśmy, żeby nie grał. W taką pogodę on gotów trafiać prosto w głowę batsmana. Nie jest obłąkany w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale przepysznie wpada w gniew. Doktorzy tutaj nie mogą sobie dać z nim rady. On naprawdę chce strzelać. - i Crossley zaczął mówić o lekarzu naczelnym. - Facet ma dobre serce i, jak na szpitalnego psychiatrę, stosuje dosyć postępowe metody. Rzeczywiście studiuje psychologię patologiczną i jest nieźle oczytany, z tym że ogranicza się do literatury przedwczorajszej. Miewam z nim sporo uciechy. Ponieważ nie czyta ani po niemiecku, ani po francusku, musi czekać na przekłady, więc jeśli chodzi o psychologiczne mody, ja ciągle jestem o jeden etap przed nim. Wymyślam znaczące sny dla niego do interpretacji. Stwierdziłem, że lubi, jak śnią mi się węże i szarlotki, toteż przeważnie je w moich snach zamieszczam. Jest przekonany, że moje zaburzenia psychiczne wynikają z tej zacnej odwiecznej obsesji antyojcowskiej... wiele bym dał, żeby tak było. Potem Crossley zapytał, czy potrafię prowadzić zapisy i jednocześnie słuchać jego opowieści. Odpowiedziałem, że potrafię. To był mecz krykietowy w dosyć zwolnionym tempie. - Moja opowieść jest prawdziwa - powiedział - co do słowa. Albo przynajmniej mnie się zdaje, że jest prawdziwa, kiedy opowiadam ją w jakiś nowy sposób. To zawsze opowieść ta mima, ale czasem urozmaicam zakończenie i nawet inaczej obsadzam postacie. Odmiany sprawiają, że nie zatraca świeżości, a więc pozostaje prawdziwa. Gdybym zawsze podciągał ją pod szablon, wkrótce stałaby się naciągnięta, sztuczna. Staram się, żeby tchnęła życiem, a więc jest prawdziwa, co do ulowa. Ludzi, którzy w niej występują, znam osobiście. To ludzie z Lampton. Zadecydowaliśmy, że ja będę zapisywał ruchy batsmanów I punkty dodatkowe, on zajmie się analizą strzałów i po każdej bramce będziemy przepisywać od siebie wzajemnie. W tym układzie mógł opowiadać. Richard budząc się pewnego dnia rano powiedział Rachel: - Ależ miałem niezwykły sen. - Opowiedz, kochanie - poprosiła Rachel - tylko pospiesz Mię, bo chcę ci opowiedzieć mój. - Rozmawiałem - powiedział Richard - z człowiekiem, czy może z ludźmi, bo ten człowiek zmieniał wygląd co chwila, o dużej inteligencji i wyraźnie pamiętam tę dyskusję. A wiedz, h' dziś po raz pierwszy zdarza mi się pamiętać dyskusję, którą prowadziłem we śnie. Zwykle moje sny tak różnią się od jawy po przebudzeniu, że opisać je mogę tylko, jeżeli mówię: „To było tak, jakbym żył i myślał będąc drzewem czy dzwonem, czy Arednim C, czy banknotem pięciofuntowym: jak gdybym wcale nie był istotą ludzką”. Życie w takim śnie jest dla mnie cza-nem bogate, czasem biedne, ale powtarzam: w każdym wypadku tak różniące się od jawy, że gdybym powiedział: „rozmawiałem” albo „byłem zakochany”, albo „słyszałem muzykę”, albo „Kiilewałem się”, byłoby to tak nietrafne, jak gdybym próbował wyjaśnić jakiś problem
filozoficzny na sposób Rabelaisowskiego Panurga, który Thaumastonowi udzielał wyjaśnień samym lylko wyrazem oczu i wykrzywianiem ust - Podobnie ja - przytaknęła Rachel. - Ja to we śnie staję się chyba kamieniem z wszystkimi duchowymi cechami kamienia. „Nieczuły jak kamień” - mówi przysłowie, ale może kamień ma w sobie większe wyczucie, większą wrażliwość, większą przydatność, więcej sentymentu, więcej rozsądku niż niejeden mężczyzna, niejedna kobieta. I nie mniejszą zmysłowość - dodała w zadumie. To był poranek niedzielny, więc Richard i Rachel mogli leżeć w łóżku przytuleni i nie kłopotać się, że czas mija; dzieci nie mieli, więc śniadanie nie musiało być zaraz. Richard opowiadał jej, jak w tym swoim śnie szedł po piaskowych wzgórzach z tym człowiekiem - z ludźmi - który mówił mu: „Te piaskowe wzgórza nie są częścią ani morza przed nami, ani spłachetków trawy za nami i nie łączą gór rozdzielonych spłachetkami trawy. Te piaskowe wzgórza są same w sobie. Ten, kto idzie po nich, wie, że idzie po nich, bo czuje tę ostrość powietrza i gdyby tylko powstrzymał się od jedzenia i picia, od spania i mówienia, od myślenia i pożądania, szedłby tędy i szedł wiecznie bez zmiany. Nie ma ani życia, ani śmierci na piaskowych wzgórzach. Wszystko może się zdarzyć na piaskowych wzgórzach”. Rachel powiedziała, że to bzdura, i zapytała: - Ale o czym była dyskusja? Richard odpowiedział, że o miejscu pobytu duszy, ale że teraz już nie pamięta szczegółów, bo ona niepotrzebnie kazała mu się spieszyć. Pamięta tylko, że ten człowiek był najpierw Japończykiem, potem Włochem i w końcu kangurem. W zamian Rachel skwapliwie opowiedziała Richardowi swój sen, trajkocząc tak szybko, aż słowa się zlewały. - Szłam po piaskowych wzgórzach; były tam króliki także, więc jak może to się zgadzać z tym, co on mówił o życiu i śmierci? Widziałam człowieka i tyś szedł z nim ramię w ramię do mnie, a ja uciekałam przed wami, ale zauważyłam, że on ma czarną jedwabną chustkę do nosa; kiedy biegł za mną, klamerka od pantofla mi odpadła, ale nie mogłam się zatrzymać, żeby ją podnieść, więc zostawiłam ją, a on się wtedy pochylił, podniósł ją i schował do kieszeni. - Skąd wiesz, że to był ten sam człowiek? - zapytał Richard. - Stąd - odpowiedziała Rachel ze śmiechem - że on miał czarną twarz i był w niebieskim surducie jak kapitan Cook na tym obrazie. I stąd, że to było na piaskowych wzgórzach. Richard pocałował ją w szyję. - Nie tylko żyjemy ze sobą i rozmawiamy, i śpimy razem, ale wydaje się, że nawet sny mamy wspólne. Oboje się uśmieli. Potem Richard wstał i podał Rachel śniadanie. Około pół do dwunastej Rachel powiedziała: - Idź teraz na spacer, mój kochany, i wróć do domu z czymś dla mnie, żebym miała o czym myśleć. Obiad o pierwszej, nie spóźnij się. Było to upalne przedpołudnie w połowie maja; Richard ruszył przez las i wyszedł na szosę przybrzeżną w miejscu, od którego do Lampton było pół mili. - Zna pan Lampton dobrze? - zapytał Crossley. - Nie - odpowiedziałem. - Przyjechałem tu tylko na wakacje do przyjaciół. Więc Richard poszedł szosą przybrzeżną i po przejściu może stu jardów zboczył na łąki: myślał o Rachel i obserwował błękitne motyle, i patrzył na dzikie róże i tymianek, i myślał o Rachel znowu i o tym, jakie to dziwne, że oni są tacy sobie bliscy. Potem zerwał szczyptę kwiatków kolcolistu i powąchał i zastanawiając się nad tym zapachem, pomyślał: „Gdyby ona umarła, co by się stało ze mną?” I wziął jeden łupek z niskiego murku i rzucił go w środek sadzawki z poślizgiem po powierzchni wody, ale stwierdził: Jestem zbyt niezdarny, żeby być jej mężem” i skierował się w stronę piaskowych wzgórz, a potem oddalił się od nich znowu, bo może lękał się trochę spotkać tego człowieka ze snu. I w końcu zatoczył luk do starego kościoła u stóp góry za Lampton. Nabożeństwo poranne się skończyło i ludzie wychodzili mijając kromlechy za kościołem, idąc po gładkiej darni małymi grupkami, jak zwyczaj nakazywał. Dziedzic mówił głośno o królu Karolu, Męczenniku: - Wielki człowiek, wielki nad wyraz, ale zdradzili go ci, których ukocha! najbardziej. A doktor sprzeczał się z proboszczem o muzykę organową. Gromadka dzieci bawiła się w piłkę. - Rzuć tutaj, Elsie! Nie, do mnie, Elsie, Elsie, Elsie. Aż proboszcz przerwał tę zabawę, zabrał piłkę dzieciom i powiedział, że jest niedziela: trzeba o tym pamiętać. Gdy odchodził, dzieci robiły za nim brzydkie miny. Po chwili jakiś nieznajomy podszedł do Richarda i zapytał, czy może usiąść obok. Zaczęli rozmawiać. Nieznajomy był na nabożeństwie i chciał podyskutować o kazaniu. Kazanie dotyczyło nieśmiertelności duszy: ostatnie z szeregu kazań na ten temat, które zaczęły się w niedzielę wielkanocną. Otóż on nie mógł się zgodzić z założeniem kaznodziei, że dusza stale przebywa w ciele. Dlaczego miałoby tak być? Jaką
powinność dusza spełnia w zakres codziennych normalnych zadań ciała? Dusza to przecież nie mózg, nie płuca, nie żołądek, nie serce, nie umysł, a i nie wyobraźnia. Więc to chyba coś odrębnego? Czyż nie może tak być, że dusza przebywa gdzieś poza ciałem? Skąd wiemy, że przebywa w ciele? I powiedział, że nie ma żadnych dowodów ani na jedno, ani na drugie, ale zaryzykowałby twierdzenie: Narodziny i śmierć są dziwną tajemnicą, a zatem ta niewidzialna istota życia może równie dobrze znajdować się poza ciałem, będąc widzialnym świadectwem faktu, że się żyje. - Nie potrafimy - powiedział - nawet rozpoznać dokładnie samego momentu narodzin i samego momentu śmierci. No, w Japonii, po której podróżowałem, uważają, że człowiek rodząc się ma już rok życia za sobą. A później we Włoszech pewien nieboszczyk... Ale chodźmy się przejść po tych piaskowych wzgórzach, to powiem panu, jakie wyciągnąłem wnioski. Łatwiej mi mówić w ruchu. Richard przeraził się, gdy usłyszał tę propozycję, tym bardziej że zobaczył, jak jego rozmówca ociera czoło chustką z czarnego jedwabiu. Wyjąkał coś. W tej samej chwili dzieci, które ukradkiem podbiegły i przyczaiły się za kromlechem, nl stąd, ni zowąd na jakiś uzgodniony sygnał wrzasnęły chóralnie prosto w uszy ich obu, po czym stanęły przed nimi pękając ze śmiechu. Nieznajomy zdenerwował się i rozgniewał: otworzył usta, żeby dzieci zwymyślać. Ale ta dziewczynka, Elsie, widząc jego zęby obnażone aż po dziąsła, padła przestraszona na ziemię i zaszlochała głośno. Doktor stojący niedaleko podszedł teraz i zaczął ją uspokajać. - On ma twarz jak diabeł - wykrztusiła Elsie. Nieznajomy uśmiechnął się dobrotliwie. - Rzeczywiście byłem diabłem jeszcze nie tak dawno temu - powiedział. - W północnej Australii, gdzie przez dwadzieścia lat mieszkałem wśród czarnych. Dali mi oni w swoim plemieniu miano, którego najbliższym odpowiednikiem po angielsku jest właśnie słowo „diabeł”. Poza tym mundur brytyjskiej marynarki wojennej z dziewiętnastego wieku, żebym go nosił od święta. Niechże pan przejdzie się ze mną po tych piaskowych wzgórzach, to panu opowiem całą tę historię: po to właśnie przyjechałem tutaj... Charles jestem. Richard powiedział: - Dziękuję, ale muszę już wracać do domu na obiad. - Głupstwo - powiedział Charles. - Obiad może zaczekać. Albo jeżeli pan woli, mogę pójść do domu z panem. Nawiasem mówiąc nic nie jadłem od piątku. Jestem bez grosza. Richard był w kropce. Bał się Charlesa i nie chciał gościć go u siebie - dzisiejszy sen, piaskowe wzgórza i ta chustka do nosa. Ale z drugiej strony, to człowiek inteligentny, spokojny, ubrany przyzwoicie i nic nie jadł od piątku. Rachel, gdyby on temu człowiekowi odmówił posiłku, na pewno by się o tym dowiedziała i wtedy miałaby nowy bicz na niego. Bo Rachel zawsze, gdy był w złym humorze, lubiła mu zarzucać skąpstwo. Chociaż, gdy zły humor jej mijał, przyznawała, że w życiu swoim nie znała nikogo tak szczodrobliwego jak on I że wcale nie myślała tego, co mówiła przedtem. Ledwie jednak znów miała jakieś pretensje do niego, wyzywanie go od skąpiradeł zaczynało się znowu. „Dziesięć i pół pensa - drwiła dziesięć i pół pensa, z tego trzy w znaczkach pocztowych”, a jego uszy paliły i chętnie by ją uderzył. Więc ostatecznie odpowiedział Charlesowi: - Ależ bardzo proszę, pójdzie pan ze mną i zje obiad u nas, tylko że ta mała ciągle jeszcze beczy, tak bardzo boi się pana. Niech pan coś na to poradzi. Charles skinieniem przywołał Elsie i szepnął jej jakie jedno słowo. To było australijskie słowo magiczne - wyjaśnił Richardowi później - i znaczyło mleko. Elsie już spokojna, nawet usiadła Charlesowi na kolanach i bawiła się guzikami jego kamizelki, dopóki jej nie odprawił. - Ma pan jakąś dziwną moc, panie Charles - zauważył Richard. Charles odpowiedział: - Lubię dzieci, ale tak wrzasnęły, aż mnie dreszcz przeszedł. Rad jestem, że jednak nie uległem pokusie i nie zrobiłem czegoś. - Czego? - zapytał Richard. - Sam chciałem wrzasnąć - odrzekł Charles. - No - powiedział Richard - to by im się podobało. Byłoby dla nich wspaniałą zabawą. Może nawet liczyły na to. - Gdybym wrzasnął - powiedział Charles - mój wrzask albo by je zabił, albo przyprawił o obłęd. Prawdopodobnie by je zabił, gdyby stały blisko. Richard uśmiechnął się trochę głupio. Nie wiedział - ponieważ Charles mówił tak poważnie i z taką troską w głosie - czy wypada, czy nie wypada parsknąć śmiechem. Więc tylko zapytał: -Jaki doprawdy to byłby wrzask? Chciałbym go usłyszeć. - Nie tylko dzieciom mój wrzask wyrządziłby krzywdę -powiedział Charles. - Dorośli też mogą kompletnie zwariować. Nawet najsilniejszych mój wrzask powaliłby na ziemię. To wrzask czarodziejski,
którego się nauczyłem od głównego dłubią na Północnym Terytorium Australii. Przez osiemnaście lat się w tym doskonaliłem, a przecież zastosowałem to Ule więcej niż pięć razy. Richard tak zupełnie nie wiedział, co myśleć o swoim śnie l tej chustce do nosa, i o jednym słowie szepniętym dziecku, Ir zdołał tylko wymamrotać: - Dam panu pięćdziesiąt funtów, jeżeli pan swoim wrzaskiem powali ten kromlech. - Widzę, że pan mi nie wierzy - powiedział Charles. - Molu pan nigdy nie słyszał o wrzasku strachu? Richard zastanowił się. - No, czytałem - odrzekł - że bohaterski wrzask dawnych wojowników irlandzkich doprowadzał całe armie do odwrotu i czyż Hektor trojański nie wrzeszczał straszliwie? I dawały się słyszeć niespodziewanie wrzaski w lasach Grecji. Przypisywano je bogowi Panowi i ludzie ze strachu wpadali w obłęd. Istotnie z tego mitu przeszło do języka angielskiego słowo „panika”. I przypominam sobie jeszcze jeden wrzask w „Malilnogionie”, w tej baśni walijskiej o Llevelysie i o bogu Llud. To był ten piskliwy wrzask, który rozlegał się co rok w przeddzień maja i przeszywał wszystkie serca i tak bardzo przerażał, że mężczyźni bledli i tracili siłę, kobiety traciły dzieci, młodzieńcy i dziewczęta zmysły, a zwierzęta i drzewa, ziemia i strumienie stawały się jałowe. Ponieważ to był wrzask smoka. - Chyba jakiegoś brytyjskiego czarownika z klanu Smoków - powiedział Charles. - Ja należałem do Kangurów. Tak. Znudzą się. Skutek niezupełnie taki sam, ale prawie. Doszli do domu o godzinie pierwszej i Rachel czekała w drzwiach, obiad miała gotowy. - Rachel - powiedział Richard - to jest pan Charles. Będzie u nas na obiedzie. Pan Charles wiele podróżował po Świecie. Rachel przetarła o by coś jej przysłaniało wzrok, może jednak po prostu raził ją nagły blask słońca. Charles ku jej zaskoczeniu pocałował ją w rękę. Rachel była pełną wdzięku, niedużą kobietą o oczach niezwykle niebieskich przy czerni włosów, o ruchach delikatnych i głosie dosyć niskim. Odznaczała się nieco dziwacznym poczuciem humoru. - Panu Rachel by się podobała - powiedział Crossley. -Ona odwiedza mnie tutaj czasami. Charlesa trudno opisać tak czy inaczej. Był to mężczyzna w średnim wieku, wysoki; włosy miał szpakowate, twarz zawsze ruchliwą, oczy duże i błyszczące, chwilami żółte. Ton głosu miał rozmaity i akcent też zależny od tego, o czym mówił. O Richardzie wystarczy powiedzieć, że był muzykiem, człowiekiem niezbyt silnym, ale szczęściarzem. Właśnie szczęście stanowiło jego siłę. Po obiedzie Charles i Richard razem zmywali naczynia i Richard nagle zapytał, czy Charles mógłby wrzasnąć dla niego. Wydawało mu się, że nie zazna spokoju, dopóki tego wrzasku nie usłyszy. Z pewnością lepiej raz usłyszeć coś tak okropnego, niż ciągle myśleć o tym. Bo on już uwierzył w ten wrzask. Charles znieruchomiał ze zmywakiem w ręce. - Jak pan sobie życzy - powiedział - ale ja pana ostrzegałem, co to jest. I jeżeli wrzasnę, to gdzieś na pustkowiu, żeby nikt inny nie słyszał. I to będzie wrzask nie drugiego stopnia, który oczywiście zabija, a pierwszego, który tylko przeraża, i kiedy będzie pan chciał, żebym przestał, niech pan przyłoży ręce do uszu. - Uzgodnione - powiedział Richard. - Nigdy jeszcze nie robiłem tego dla zaspokojenia czczej ciekawości - ciągnął Charles. - Wrzeszczałem wyłącznie wtedy, gdy groziła mi śmierć z rąk wrogów, czarnych bądź białych, i raz, gdy byłem sam jeden wśród pustyni bez niczego do jedzenia i do picia. Wtedy musiałem tak wrzasnąć, żeby mieć co jeść. Richard pomyślał: No, ja przynajmniej jestem szczęściarzem, i szczęście mam dostateczne nawet jak na to. - Nie boję się - oświadczył Charlesowi. - Pójdziemy na piaskowe wzgórza jutro rano - powiedział Charles, kiedy nikt jeszcze się nie kręci. Tam wrzasnę. Mówi pan, że się pan nie boi. Ale Richard bał się okropnie, tym bardziej że nie mógł wyjawić tej sprawy Rachel. Bo gdyby wyjawił, ona albo by mu zabroniła iść na piaskowe wzgórza, albo by poszła z nim razem. Gdyby mu zabroniła iść, strach przed tym nieznanym wrzaskiem i świadomość własnego tchórzostwa dręczyłyby go już do końca życia; a gdyby poszła z nim, to jeśli ów wrzask okaże się niczym, miałaby nowy powód do natrząsania się z jego łatwowierności i śmieliby się z niego, ona i Charles we dwoje, albo jeśli ów wrzask będzie rzeczywiście czymś, mogłaby wpaść w obłęd. Więc milczał. Zaproponował Charlesowi nocleg i rozmawiali do późnej nocy.
W łóżku Rachel powiedziała mu, że polubiła Charlesa i że ten człowiek na pewno widział wiele, chociaż to głupek i wielkie dziecko. Potem coś plotła trzy po trzy, bo wypiła, co jej się rzadko zdarzało, dwa kieliszki białego wina, a potem wykrzyknęła: - Och, najdroższy, zapomniałam ci powiedzieć. Kiedy wkładałam te pantofle z klamerkami dziś rano po twoim odejściu, jednej klamerki brakowało. Musiałam zauważyć to już wczoraj, zanim położyłam się spać, tylko że sobie tego nie uświadomiłam, więc wydawało mi się, że zgubiłam tę klamerkę we śnie, ale mam wrażenie, a nawet pewność, że ta klamerka jest w kieszeni pana Charlesa, a dlatego pewność, że to właśnie on się śnił nam obojgu. Ale nie przejmuję się tym ani trochę. Richard bał się coraz bardziej i już za nic by Rachel nie powiedział o tej czarnej jedwabnej chustce do nosa ani o propozycji Charlesa, żeby pójść na piaskowe wzgórza. I co gorsze, Charles w domu używał białej chustki do nosa, więc Richard głowy by nie dał, czy tę czarną widział, czy nie widział. Odwracając wzrok, rzekł kulawo: - No, Charles wie mnóstwo. Pójdę z nim na spacer jutro rano, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Dobrze mi robią takie wczesne spacery. - Och, pójdę z wami - powiedziała Rachel. Richard nie wiedział, jak ją od tego odwieść; stało się; popełnił błąd, mówiąc jej o spacerze. - Charles będzie bardzo rad - powiedział. - Więc o szóstej rano. Nazajutrz wstał o szóstej, ale Rachel po tym winie wolała spać dalej. Pocałowała go na do widzenia i wyszedł z Char-lesem. Noc miał fatalną. W jego snach tej nocy nie było nic ludzkiego, tylko prześladowały go okropności i czuł się bardziej daleki od Rachel niż kiedykolwiek dotąd od dnia ich ślubu, przy czym zżerał go lęk przed wrzaskiem. Teraz chciało mu się w dodatku jeść i było mu zimno. Ostry wiatr dmuchał z gór na morze. Spadło kilka kropel deszczu. Charles nie mówił prawie ani słowa, żuł źdźbło trawy i kroczył szybko. Aż Richard dostał zawrotu głowy. Powiedział: - Chwileczkę, kłuje mnie w boku. Więc zatrzymali się, gdy już odsapnął, zapytał: - Jaki to jest wrzask? Donośny? Piskliwy? Jak się go daje? Czy to może przyprawić o obłęd? Charles milczał. Z głupim uśmiechem Richard ciągnął: - Dźwięk to jednak ciekawa rzecz. Pamiętam, jak kiedyś, gdy byłem w Cambridge, ktoś z King’s College, na niego przypadła kolej, zaczął czytać naukę wieczorną. Ledwie przeczytał może z dziesięć słów, stęknęło, brzdęknęło, skrzypiało i kawałki drzewa, tumany kurzu opadły ze stropu. Bo jego głos był idealnie dostrojony do głosu tego budynku, więc on musiał przerwać czytanie, w przeciwnym razie chyba cały strop by runął. To tak, jak można tłuc kieliszek do wina, grając jego nutę na skrzypcach. Charles zgodził się odpowiedzieć. - Mój wrzask to nie kwestia tonu ani drgań. To kwestia czegoś, czego się nie da wytłumaczyć. Jest wrzaskiem czystego zła i nie ma żadnego stałego miejsca na skali. Może być w każdej tonacji. To czysty strach i gdybym nie powziął pewnego zamiaru, którego nie muszę panu zdradzać, nie zgodziłbym się wrzasnąć dla pana. Richard miał wielki dar rozwijania w sobie lęku, więc te nowe informacje o wrzasku niepokoiły go coraz bardziej. Żałował, że nie jest w domu, w łóżku, pragnął znajdować się daleko, dwoma kontynentami oddzielony od Charlesa. A przecież był ciekaw. Przechodzili teraz na przełaj przez trawniki i chyląca się z wiatrem trawa kłuła go przez skarpetki, zwilżała je rosą. I oto już doszli do nagich piaskowych wzgórz. Na najwyższym Charles rozejrzał się wokoło: plaża przed nim rozciągała się na przestrzeni dwóch mil z okładem. Nie było widać nikogo. Wyjął coś z kieszeni i stojąc tam, zaczął ostrożnie tym żonglować, przerzucać to z palca na palec i wprawiać w wir palcem wskazującym i kciukiem, a następnie chwytać na wierzch dłoni. Richard zobaczył, że to jest klamerka od pantofla Rachel. Tchu Richardowi zabrakło, serce mu gwałtownie biło i omal nie zwymiotował. Drżał z zimna i zarazem pocił się. Wkrótce przeszli na otwarty spłachetek pomiędzy piaskowymi wzgórzami niedaleko morza. Wznosiła się tam skarpa porośnięta morskim ostrokrzewem i wątłą trawką; kamienie leżały wszędzie naniesione przez morze dawno temu. Chociaż to miejsce osłaniał pierwszy nadmorski zwał piaskowych wzgórz, była w nim wyrwa, którą wysoka fala mogła się wedrzeć i wiatr nieustannie tamtędy przelatujący nie dopuszczał do przysypania kamieni piaskiem. Richard dla rozgrzewki trzymał ręce w kieszeniach spodni. W prawej kieszeni miał ogarek świeczki, z którą poprzedniej nocy zszedł na dół, żeby zamknąć drzwi frontowe. Teraz ugniatał ten wosk palcami. - Pan gotów? - zapytał Charles. Richard przytaknął niemo. Na piaskowe wzgórza przyfrunęła mewa, zobaczyła ich i z wizgiem odfrunęła.
- Niech pan stanie tam przy ostrokrzewie - powiedział Richard suchymi ustami - a ja będę tutaj na kamieniach, nie za błisko. Wrzaśnie pan, kiedy podniosę rękę. Jeżeli chwycę się za uszy, niech pan ucichnie od razu. Więc Charles przeszedł dwadzieścia kroków do ostro-krzewu. Richard patrzył na jego szerokie plecy i czarną jedwabną chustkę sterczącą mu z kieszeni. Przypomniał sobie swój sen, klamerkę od pantofla Rachel, przerażenie Elsie. Zupełnie stracił odwagę i pospiesznie rozdzielił wosk świeczki na dwie części i zatkał sobie nimi uszy. Charles tego nie mógł zobaczyć. Gdy Charles odwrócił się, Richard dał mu znak ręką. Pochylając się dziwnie do przodu Charles wysunął podbródek, obnażył zęby i nigdy dotąd Richard nie widział takiego strachu na ludzkiej twarzy. Tego się nie spodziewał. Twarz Charlesa, zwykle miękka i ruchliwa, zmienna jak obłok, teraz zastygła w twardą kamienną maskę, najpierw trupio białą, potem z rumieńcami rozlewającymi się od kości policzkowych, czerwona, coraz czerwieńsza, w końcu czarna, jak gdyby Charles się dusił. Widząc, że Charles powoli otwiera usta do wrzasku, Richard zasłonił rękami uszy i... zemdlał. Gdy odzyskał przytomność, leżał samotnie na kamieniach. Usiadł i zastanawiał się drętwo, czy długo tak leżał. Czuł się bardzo słaby i chory, w sercu miał chłód jeszcze gorszy niż dreszcze zimna wstrząsające nim całym. Nie mógł zebrać myśli. Żeby wstać, oparł rękę o najbliższy kamień, większy niż inne. Ale potem tylko podniósł ten kamień i pogłaskał z roztargnieniem. Błądził myślami. Nagle zaczął dumać o szewskim rzemiośle, dziwnie dobrze mu teraz znanym, chociaż dotychczas nie wiedział o nim nic. - Więc chyba ja jestem szewcem - powiedział głośno. I poprawił sam siebie. - Nie, przecież jestem muzykiem. Czy ja zwariuję? - Odrzucił od siebie kamień, który uderzył o inny kamień i odbił się. - No, ale dlaczego ja powiedziałem, że jestem szewcem? Przed chwilą wydało mi się, że wiem wszystko, co trzeba wiedzieć, żeby robić buty, ale w tej chwili już znowu się na tym nie znam. Muszę wrócić do domu, do Rachel. Dlaczego ja w ogóle tu przyszedłem. Potem Richard zobaczył Charlesa na piaskowym wzgórzu o jakieś sto jardów dalej, schodzącego nad morze. Przypomniał sobie swój lęk i sprawdził, czy ma wosk w uszach. Z trudem wstał. Przed nim coś zakotłowało się na piasku: to królik leżał bokiem i drgał w konwulsjach. Już nie żył, gdy Richard tam podszedł. Ukradkiem Richard wszedł na wzgórze piaskowe, a potem rzucił się pędem w stronę domu człapiąc niezgrabnie po miękkim piasku. Przebiegł może dwadzieścia kroków, gdy natknął się na tę mewę. Stała na piasku otępiała i nie frunęła przed jego nadejściem, tylko padła martwa. Jak dotarł do domu, nie wiedział, ale raptem już otwierał drzwi kuchenne i na czworakach wchodził na górę. Wyciągnął kulki wosku z uszu. Rachel siedziała w łóżku, blada i drżąca. - Dzięki Bogu, wróciłeś - powiedziała. - Miałam koszmarny sen, najgorszy w życiu. To było straszne. W tym śnie, najgłębszym śnie ze wszystkich, byłam czymś takim, jak mówiłam. Byłam jak kamień i wiedziałam, że ty jesteś przy mnie. Ty byłeś sobą zupełnie wyraźnie, chociaż ja byłam kamieniem, i tyś bał się, a ja nie mogłam nic zrobić, żeby ci dopomóc, i czekałeś na coś, i ta okropna rzecz nie stała się tobie, tylko mnie. Nie potrafię ci powiedzieć, co to się stało, ale Jak gdyby wszystkie moje nerwy jednocześnie krzyczały z bólu, i przeszył mnie na wskroś, na wskroś, na wskroś promień jakiegoś stężonego złego światła i wykręcał mnie całą. Obudziłam się i serce mi biło tak szybko, że nie mogłam złapać tchu. Myślisz, że to był atak sercowy i serce mi na chwilę zamarło? Podobno to jest takie właśnie wrażenie. Gdzie ty chodziłeś, najdroższy? Gdzie jest pan Charles? Richard siedział na łóżku i trzymał ją za rękę. - Ja także miałem niedobre przeżycie - powiedział. - Byłem z Charlesem nad morzem i kiedy on poszedł naprzód, żeby wejść na najwyższe piaskowe wzgórze, zrobiło mi się bardzo słabo i upadłem na kamienie. Ocknąłem się spocony ze strachu i po prostu musiałem jak najprędzej wrócić do domu. Więc szybko wróciłem sam. To się stało może pół godziny temu - powiedział. Nic więcej o tym nie mówił. Zapytał, czy może położyć się z powrotem i czy Rachel przyniesie mu śniadanie do łóżka. To było coś, czego nigdy nie robiła przez te wszystkie lata ich małżeństwa. - Jestem tak samo chora jak ty - odpowiedziała. Rozumiało się między nimi samo przez się, że kiedy ona jest chora, on musi czuć się dobrze. - Nie jesteś chora - rzekł Richard i zasłabł znowu. Niechętnie pomogła mu położyć się, ubrała się i opieszale zeszła na dół. Powitał ją zapach kawy i boczku i oto był już Charles, który rozpalił ogień i przygotował śniadanie dla dwóch osób na tacy. Czyli nie musiała przygotowywać śniadania. Odetchnęła z ulgą i taka była zbita z tropu, że podziękowała Charlesowi i powiedziała mu „kochany”, a Charles wtedy z powagą ucałował i przycisnął jej rękę. Przygotował to śniadanie akurat tak, jak ona lubiła: kawę zaparzył mocną, jajka usmażył po obu stronach.
Rachel zakochała się w Charlesie. Już będąc mężatką często zakochiwała się w mężczyznach, ale miała zwyczaj, gdy to się zdarzało, informować Richarda i Richard zgodził się informować ją, gdy jemu się to zdarzy. Dławiąca namiętność miała więc upust i nie było żadnej zazdrości, bo Rachel zwykle mówiła (i Richard mógł tak powiedzieć o sobie): „Owszem, jestem zakochana w takim to a takim, ale kocham tylko ciebie”. I na tym właśnie się kończyło. Ale teraz było inaczej. Jakoś Rachel nie potrafiła wyznać Richardowi, że jest zakochana w Charlesie. Ponieważ już Richarda nie kochała. Nienawidziła go za to, że jest chory, i powiedziała, że leni się, udaje. Wobec tego koło południa on wstał, ale jęczał chodząc po sypialni, dopóki nie pozwoliła mu znów się położyć, żeby jęczał w łóżku. Charles pomagał Rachel w gospodarstwie i sam gotował, nie chodził jednak na górę do Richarda, ponieważ nie był tam proszony. Rachel wstydziła się i przepraszała Charlesa za nie-grzeczność Richarda, to znaczy za tę ucieczkę od niego. Ale Charles powiedział łagodnie, że wcale się nie obraził, bo sam doznał dziwnego uczucia w ten poranek; to było tak, jak gdyby coś niedobrego poruszało się w powietrzu, gdy doszli do piaskowych wzgórz. Rachel powiedziała Charlesowi, że ona również czuła się tak dziwnie. Później usłyszała, jak w całym Lampton mówią o tym. Doktor utrzymywał, że to było trzęsienie ziemi, ale ludzie ze wsi mówili, że to diabeł przelatywał. Przybył po czarną duszę Salomona Jonesa, gajowego, którego zwłoki znaleziono w tamten poranek przy jego domku nieopodal piaskowych wzgórz. Gdy Richard już mógł zejść na dół i chodzić trochę po domu nie jęcząc, Rachel posłała go do szewca po nową klamerkę na miejsce tamtej, która jej odpadła. Doszła z nim do końca ogrodu. Alejka biegła brzegiem stromej skarpy. Richard wyglądał mizernie i lekko pojękiwał, więc Rachel na pół w gniewie, na pół dla uciechy zepchnęła go ze skarpy, aż zjechał jak długi między pokrzywy i stare żelastwo. Wróciła do domu głośno się śmiejąc. Richard westchnął i spróbował wbrew sobie cieszyć się tym żartem razem z nią - no, ale jej już nie było. Potem dźwignął się, podniósł jej pantofle spośród pokrzyw i po chwili wlazł powoli na skarpę i wyszedł za furtkę ogrodu na uliczkę w niezwykłej łunie słońca. U szewca natychmiast usiadł. Szewc chętnie zagaił rozmowę. - Źle pan wygląda - powiedział szewc. - Tak, w piątek rano miałem mały atak - odpowiedział Richard szewcowi. - Dopiero teraz dochodzę do siebie. - Dobry Boże - wybuchnął szewc - jeżeli pan miał mały atak, to co ja miałem? Mnie to jakby ktoś tarmosił obdartego ze skóry. Jakby ktoś wziął do ręki moją duszę i żonglował nią, podrzucał niczym kamień, aż w końcu gdzieś cisną}. Nigdy nie zapomnę, jak mi było w ten piątek rano. Ogarnęło Richarda dziwne wrażenie, że to duszę szewca miał w rękach pod postacią kamienia. Możliwe - pomyślał - że dusze wszystkich ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, w Lampton leżą właśnie tam. Ale tego nie powiedział, tylko poprosił o przymocowanie nowej klamerki do pantofla. W domu Rachel czekała z całusem i dowcipami i mógłby zareagować milczeniem, ponieważ jego milczenie zawsze ją zawstydzało. Ale uznał, że lepiej chyba jej nie zawstydzać. Od wstydu ona przechodzi do usprawiedliwiania siebie i wszczyna kłótnię o coś zupełnie innego, i to jest dziesięć razy gorsze. Będę wesoły, pozwolę na dowcipy. Był nieszczęśliwy. A Charles zadomowił się, łagodny, pracowity i często brał jego stronę, gdy Rachel szydziła. To go rozdrażniało, bo Rachel bynajmniej nie czuła się tym urażona. - Dalszy ciąg tej historii - powiedział Crossley - jest komicznym odprężeniem, ponieważ Richard poszedł znowu na piaskowe wzgórze i na to kamieniste miejsce i zidentyfikował dusze doktora i proboszcza - doktora dlatego, że miała kształt butelki whisky, a proboszcza dlatego, że była czarna jak grzech pierworodny. - Co świadczyło, że jego koncepcja jest słuszna. Ale pominę to i przejdę do momentu, gdy Rachel w dwa dni potem nagle zrobiła się czuła i powiedziała, że kocha Richarda bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Spowodował to fakt, że Charles odszedł nie wiadomo dokąd, a przed odejściem dał raczej spokój czarom z klamerką, bo nie wątpił, że będzie łatwo wznowić je po powrocie. Toteż wkrótce Richard poczuł się znowu dobrze i wszystko było tak jak dawniej, dopóki pewnego dnia pod wieczór drzwi się nie otworzyły i nie stanął w nich Charles. Bez słowa powitania Charles wszedł i powiesił swój kapelusz na wieszaku. Usiadł przy kominku i zapytał: - O której kolacja? Richard spojrzał na Rachel unosząc brwi, ale ją najwyraźniej ten człowiek urzekał. - O ósmej - powiedziała tym swoim niskim głosem i przyklękła, ściągnęła Charlesowi z nóg zabłocone wysokie buty i znalazła dla niego bambosze Richarda. Charles powiedział:
- To dobrze. Teraz jest siódma, więc już za godzinę. O dziewiątej chłopak przyniesie wieczorną gazetę. O dziesiątej, Rachel, pójdziesz ze mną do łóżka. Richard pomyślał, że Charles musiał nagle zwariować. Ale Rachel odpowiedziała jak gdyby nigdy nic: - Oczywiście, kochany. - Potem niegodziwie odwróciła się do Richarda. - A ty uciekaj, człowieczku! powiedziała i z całej siły uderzyła go w policzek. Richard stał zdumiony rozcierając obolały policzek. Ponieważ nie mógł uwierzyć, że Rachel i Charles zwariowali oboje naraz, przyjął, że sam zwariował. W każdym razie Rachel zna stan jego umysłu. I obowiązuje przecież ta ich potajemna umowa, że jeśli któreś z nich zechce złamać przysięgę małżeńską, drugie nie będzie przeszkadzać. Umówili się tak, bo chcieli być ze sobą związani bardziej miłością niż ślubem. Więc powiedział, jak tylko mógł najspokojniej: - Dobrze, Rachel. Zostawię was. Charles rzucił w niego butem mówiąc: - Jeżeli zajrzysz tu wcześniej niż w porze śniadania jutro rano, to tak wrzasnę, że ci uszy odlecą. Więc Richard wyszedł. Tym razem nie bał się, ale czuł chłód do szpiku kości i w głowie miał zupełną pustkę. Wyszedł za furtkę na uliczkę i przeszedł przez trawniki. Do zachodu słońca były jeszcze trzy godziny. Pożar tował z chłopcami grającymi w krykieta na boisku szkolnym. Rzucał kamyki do wody tak, żeby ślizgały się po powierzchni. Myślał o Rachel i łzy mu napływały do oczu. Potem nawet śpiewał sobie dla pociechy. - Och, z pewnością zwariowałem - mówił. - Na Boga, już przestałem być szczęściarzem. Wreszcie doszedł do tych kamieni. - No - powiedział - odnajdę tutaj moją duszę i rozwalę ją na sto kawałków tym młotem - bo wychodząc zabrał ze składziku węgla młot. Zaczął wśród kamieni szukać swojej duszy. Otóż cudzą duszę można rozpoznać nieomylnie, ale własnej nie można. Richard nie mógł znaleźć swojej. Przypadkiem natrafił jednak na duszę Rachel i rozpoznał ją (smukły zielony kamień z błyskami kwarcu), ponieważ Rachel żyła już nie z nim w tym czasie. Obok leżał inny kamień, brzydki, niekształtny krzemień pstrokatobrązowy. Richard zaklął: - Zniszczę go. To na pewno jest dusza Charlesa. Duszę Rachel pocałował: zupełnie tak jakby całował ją w usta. Potem odsunął od niej duszę Charlesa i zamierzył się młotem. - Rozbiję cię na pięćdziesiąt kawałków! Ale raptem powstrzymał się. Miał skrupuły. Wiedział, że Rachel kocha Charlesa bardziej niż jego i że powinien szanować tamtą umowę. Jakiś trzeci kamień (chyba dusza jego, Richarda) leżał z drugiej strony kamienia Charlesa. Gładki szary granit wielkości mniej więcej piłki krykietowej. Więc cóż on miał zrobić? - Własną duszę rozbiję na kawałki i niech już będzie koniec ze mną. Na świecie pociemniało, nie mógł ześrodkować wzroku i omal nie zemdlał. Ale wziął się w karby i z głośnym okrzykiem walnął młotem do węgla w ten szary kamień. Kamień pękł na czworo wydzielając zapach jak gdyby prochu: ale Richard pozostał żywy, więc zaczął się śmiać i śmiać. Bo to dowodziło, że po prostu zwariował, do cna zwariował! Rzucił młot daleko, położył się wyczerpany i zasnął. Obudził się akurat o zachodzie słońca. Z zamętem w głowie ruszył do domu myśląc: To jest jakiś bardzo zły sen. Rachel pomoże mi się z tego otrząsnąć. Na skraju miasteczka natknął się na gromadkę mężczyzn w podnieceniu rozmawiających pod latarnią. Jeden z nich właśnie pytał: - To się stało około ósmej, prawda? Drugi odrzekł: -Tak. Trzeci dalej opowiadał: - Właśnie, zupełnie zbzikowany. „Tylko tknijcie mnie, a ja wrzasnę - zagroził. - Wrzasnę tak, że się pochorujecie, wy, wszyscy, ta cholerna wasza policja”. A ten inspektor do niego: „No, Crossley, ręce do góry, przyskrzyniłiśmy cię wreszcie”. A on znowu: „Daję wam ostatnią szansę. Zostawcie mnie w spokoju, bo jak nie, to mój wrzask was zabije”. Richard zatrzymał się, żeby tego posłuchać. - I ostatecznie co się stało z Crossleyem? - zapytał. -i co powiedziała ta kobieta? - „Na litość boską - powiedziała do inspektora - odejdźcie, bo on was naprawdę zabije”. - I Crossley wrzasnął? - Nie wrzasnął. Wykrzywił się i zaczerpnął tchu. Boże święty, w swoim życiu nie widziałem takiej upiornej twarzy. Musiałem później wypić kilka koniaków jeden po drugim. Inspektor z wrażenia upuścił rewolwer i ten rewolwer wypalił... ale nie trafił nikogo. Wtedy Crossley nagle zmienił się. Złapał się za
bok, a potem znowu za serce i twarz mu się wygładziła, zmartwiała. Po chwili zaczął się śmiać i tańczyć, i fikać koziołki. A ta kobieta nic tylko się patrzyła i nie wierzyła własnym oczom, aż policja zabrała go. Po tym niebezpiecznym ataku szału był już tylko nieszkodliwie stuknięty. Więc już nie sprawiał im kłopotu. Zabrali go karetką pogotowia do szpitala hrabstwa. Richard wysłuchał tego, wrócił do domu i opowiedział Rachel wszystko i ona mu opowiedziała wszystko, chociaż niewiele miała do opowiadania. Zapewniła, że wcale się w Char-lesie nie zakochała: że tylko przekomarzała się z Richardem i że nigdy Charlesowi nie mówiła tego, co jemu, ani też Charles jej nie mówił bodaj w przybliżeniu tego, co on. Że to wszystko były jego urojenia we śnie. Jej serce należy do niego, tylko do niego, pomimo wszystkich jego wad (oczywiście je wymieniła) skąpstwa, gadatliwości, niechlujstwa. Zjadła z Charlesem kolację prawie milcząc, chociaż jej zdaniem to doprawdy nieładnie, że pan domu tak wybiegł bez słowa wyjaśnienia, i to aż na trzy godziny. Charles mógłby ją przez ten czas zamordować. W istocie nawet zaczął się z nią trochę szarpać - żartobliwie, żeby z nim tańczyła - gdy wtem ktoś zastukał do drzwi i to był inspektor policji, który wykrzyknął: -Walter Charles Crossley, w imieniu króla aresztuję cię za zamordowanie George’a Granta, Harr/ego Granta i Ady Co-leman w Sydney, w Australii. No, Charles dosłownie postradał zmysły. Wyciągnął z kieszeni jakąś klamerkę od pantofla i do tej klamerki powiedział: - Trzymaj tę kobietę dla mnie! I zagroził, że jeśli ci policjanci zaraz sobie nie pójdą, on ich zabije swoim wrzaskiem. Potem zrobił okropną minę do nich wszystkich i rozpadł się na kawałki. - To był dosyć miły mężczyzna - zakończyła Rachel. -Bardzo mi się podobał z twarzy, więc żal mi go. - Ciekawiło pana moje opowiadanie? - zapytał Crossley. - Tak - odpowiedziałem pochłonięty zapisami. - Bajka w najlepszym gatunku. Gratuluję, Lucjuszu Apulejuszu. Crossley miał twarz stroskaną. Zaciśnięte jego ręce drżały. - Prawda co do słowa - powiedział. - Dusza Crossleya rozpadła się na cztery kawałki, więc ja jestem obłąkany. Och, do Richarda i Rachel nie mam o to pretensji. To sympatyczna kochająca się para głupców i ja nigdy nie życzyłem im źle. Oni nawet dość często odwiedzają mnie tutaj. No, ale tak czy inaczej moja dusza już jest w kawałkach, straciłem tę dawną moc. Jedyne, co mi pozostało - dodał - to mój wrzask. Jednocześnie prowadząc zapisy i słuchając opowieści Crossleya nie zauważyłem, że przez ten czas nadciągnęła ogromna ławica czarnych chmur, zasłoniła słońce i całe niebo poczerniało. Teraz spadły pierwsze wielkie krople ciepłego deszczu. Błysnęło oślepiająco i w tej samej chwili huknął piorun. Nastąpiło zamieszanie. Deszcz lał jak z cebra. Krykieciści uciekli z boiska, wariaci piszczeli, ryczeli, bili się ze sobą. Wysoki młody człowiek, tenże B.C. Brown, który kiedyś grał w barwach Hants, rozebrał się i zaczął biegać nagusieńki. Jakiś brodaty staruszek stanął i modlił się do burzy: - Grzmij! Grzmij! Grzmij! Crossleyowi oczy zamigotały dumą. - Właśnie - powiedział wskazując niebo. - Taki to jest ten wrzask: identyczny skutek, z tym że ja potrafię to robić lepiej. -1 nagle twarz mu się wyciągnęła, żałosna jak buzia zaniepokojonego dziecka. Boże drogi - powiedział. - On znów na mnie wrzaśnie. Crossley wrzaśnie. Krew mi zastygnie w żyłach. Ulewa bębniła o blaszany dach loży, więc raczej niewyraźnie słyszałem to, co mówił. Jeszcze jedna błyskawica, jeszcze jeden huk pioruna - o wiele głośniejszy niż ten pierwszy. - Ale to zaledwie drugiego stopnia - ryknął mi Crossley do ucha. - Pierwszego stopnia trzeba, żeby zabijał. No - zapytał - czy pan mnie rozumie? - Uśmiecha się głupkowato. - Ja teraz jestem Richard. Crossley zabije mnie. Ten golas biegał wymachując kijami krykietowymi, które trzymał w obu rękach, i pokrzykiwał. Wstrętny to był widok. - Grzmij! Grzmij! Grzmij! - modlił się brodaty staruszek i deszcz zalewał mu plecy spływając ciurkiem z ronda kapelusza zsuniętego na tył głowy. Poczułem się tak, jakbym sam był wariatem. Ale już do loży zapisów wbiegł naczelny lekarz w spodniach flanelowych, mokrych zupełnie, i nadal jeszcze w rynsztunku do krykieta, tyle że bez okularów ochronnych. Usłyszał nasze podniesione głosy i zdążył na czas, żeby oderwać ręce Crossleya od moich rąk. - Crossley, marsz do sypialni - zakomenderował. - Nie pójdę - powiedział Crossley, znowu pełen dumy. - Ty nędzny psychoanalityku od wężów i szarlotki! Doktor chwycił go za marynarkę i usiłował wypchnąć przed sobą z loży, ale on odepchnął doktora i teraz oczy mu pałały wściekłością.
- Precz stąd - powiedział - zostaw mnie tutaj w spokoju, bo jak nie, to wrzasnę. Czy słyszysz? Wrzasnę! Zabiję was wszystkich, do cholery! Zburzę moim wrzaskiem cały ten szpital. Trawa uschnie tu wszędzie. Oj, bo wrzasnę! - Twarz mu zniekształcił strach. Czerwone plamy wystąpiły na kości policzkowe i rozlały się aż po szyję. Zatykając uszy palcami, wybiegłem z loży zapisów. Po dwudziestu może krokach, raptem pod wpływem dziwnego bólu, ognistego, nie do opisania, zakręciłem się w miejscu i zdrętwiałem. Tylko cudem uniknąłem śmierci. Przypuszczam, że podobnie jak Richard w tej opowieści jestem szczęściarzem. Ale ten piorun trzasnął w Crossleya i w doktora, obu ich zabijając. Znaleziono sztywne ciało Crossleya i ciało doktora w drugim końcu loży, skulonego, z rękami przy uszach. Nikt nie mógł tego zrozumieć - przecież śmierć nastąpiła natychmiast, a lekarz naczelny nie należał do tych, którzy w obawie przed grzmotem zatykają uszy. Raczej niezadowalające jest zakończenie tej historii. Richard i Rachel to właśnie są ci moi przyjaciele, u których spędzałem wakacje - Crossley doprawdy opisał ich jak najdokładniej. Ale gdy powiedziałem im, że jednocześnie z ich znajomym doktorem poniósł śmierć od pioruna niejaki Charles Crossley, jakoś w porównaniu ze śmiercią doktora ta wiadomość nie zrobiła na nich wrażenia. Richard miał twarz bez wyrazu. Rachel powiedziała: - Crossley. To chyba on mówił, że jest australijskim iluzjonistą i urządził ten cudowny pokaz swoich sztuczek parę dni temu. Właściwie nie miał żadnych rekwizytów oprócz jednej czarnej chustki jedwabnej. Bardzo podobał mi się z twarzy. Och, a Richardowi wcale się nie podobał. -Tak - powiedział Richard. - Nie mogłem ścierpieć wzroku, jakim przez cały czas patrzył na ciebie.
STARY TATA JOHNSON W lipcu 1916 roku leżałem w szpitalu z kapitanem H.H. Johnsonem z intendentury, który lubił mówić o sobie per „stary tata Johnson”. Miałem ranę w płucach, a on miał fatalnie złamaną miednicę. - Już co jak co - powiedział mi - ale żeby właśnie stary tata Johnson w połowie wojny europejskiej rozłożył się dlatego, że muł wojskowy wierzgnął! - I celem uniknięcia nieporozumienia pospieszył wyjaśnić: - Nie, intendentura nie jest moją formacją, dostałem się tam, bo to mi było na rękę. Jestem kawalerzystą, rzeczywiście... przez bite piętnaście lat służyłem w lansjerach, walczyłem w Le Cateau i zostałem ranny. Potem wróciłem do nich pod Ypres i znowu oberwałem. Tym razem to był pocisk, nie kula, i komisja lekarska orzekła: „Niezdolny do służby na froncie”. Więc przeszedłem do intendentury. Och, wiem, jak wy, połykacze ognia, młodzi oficerowie piechoty, lekce sobie ważycie ten zacny korpus... i ja sam wcale tak bardzo nie pragnąłem bawić się w piekarczyka czy w gońca z masarni. A przecież lepsze to niż powrót do Anglii. Tylko że ten śmieszny muł... Tata Johnson miał czterdzieści pięć lat, potężne bary, wzrost chyba średni (chyba, bo przecież niełatwo osądzić pionową długość człowieka, którego widuje się tylko w pozycji poziomej) i twarz komedianta. Tylko raz, gdy ordynans szpitalny zachował się arogancko, zobaczyłem, że ta twarz może nie być taka. Dosłownie skamieniała i głos taty Johnsona, zwykle będący głosem też komedianta, .zgrzytnął jak rozkaz w czasie musztry. Ordynans przestraszył się. Poza tym tata Johnson prawie ciągle coś bajdurzył rozśmieszając pielęgniarki do granic histerii. Aż kiedyś musiałem go poprosić, żeby przestał, bo ze względu na moją ranę nie mogę śmiać się tak serdecznie: znów dostałbym krwotoku. Miał szkatułkę do makijażu, w niej lusterko, tłuste szminki i cały asortyment bród i wąsów. Kiedy siostra Morgan mierzyła mu gorączkę, on wsuwał się z termometrem w ustach i z latarką elektryczną cały pod koce i po dwóch minutach wynurzał się zaskakująco inny. Chustka i ręcznik służyły mu za jedyne ponadto rekwizyty. Siostra Morgan z powagą brała od niego termometr, a on przedstawiał się: - Cześć, chłopcy i dziewczęta! Jestem królowa Wiktoria jako młoda żona i matka! - Albo: - Strzeżcie się, starzy wszetecznicy, ja jestem wdowa Twankey. - Albo: - Nastaw ucha, Beniaminie, jam Saul, syn Kiszą, i poszukuję oślic ojca mego. Siostra Morgan nie mogła się powstrzymać od śmiechu. A on uparcie odgrywał ową rolę, dopóki nie podawano śniadania. Jego specjalnością były role biblijne. Pewnego dnia przyglądałem się, jak on przygotowuje jakąś skomplikowaną sztuczkę z wycinankami z papieru. Składał płachtę gazety na różne sposoby i starannie przycinał ją to tu, to tam nożyczkami do paznokci, Powiedział mi, że kiedy ją rozłożę, to będzie coś, co się nazywa „obrzęd straszydeł na Sumatrze”. Pokazywał mnóstwo sztuczek tego rodzaju. Zacytowałem mu a propos werset z Psalmów zapomniałem już jaki - a on z politowaniem wtedy potrząsnął głową. - Nie, nie, Gravey. Pokręciło ci się. Staremu tacie Johnsonowi nigdy źle nie cytuj Psalmów Dawidowych, bo on je wszystkie zna na pamięć. I znał rzeczywiście, jak się przekonałem, gdy wyzwałem go. Znał Przypowieści również i Ewangelię Świętego Marka („ta wydaje mi się najbardziej szczera - powiedział - te inne według mnie są takie, jak gdyby miały czegoś dowieść”), i większość Księgi Izajasza, i całość Księgi Joaba. A także sonety Szekspira. Byłem zdumiony. - Gdzież pan, na Boga, się nauczył tego wszystkiego? - zapytałem. - W internacie u jezuitów tak pana karano za niesubordynację? - Nie, nie, nie. Zastanówże się, dziecię! Czy sonety byłyby podręcznikiem u jezuitów? Lwiej części tego, co umiem, nauczyłem się na Antarktydzie... brałem udział w dwóch ekspedycjach... kiedy śnieg nas zasypywał. Części nauczyłem się na Arktyce. Ale najwięcej w czasach, kiedy byłem administratorem Korony na Martwej Wyspie. - Gdzie to jest? Czy to ta wyspa archipelagu Fidżi? - Nie, nie, nie, dziecię. To na Antarktydzie. Najbardziej wysunięty na południe ląd pod flagą brytyjską. Co rok mianuje się tam administratora... Synekura - można by powiedzieć, choć nie każdy by się z tym zgodził... tysiąc funtów rocznie za pobyt na wyspie, gdzie nie ma nic. Zazwyczaj jakiś Szkot obejmuje to stanowisko. Szkotom przebywanie w zupełnej samotności na wyjącym pustkowiu nie sprawia takiej różnicy jak Anglikom. Szkoci to naród bardzo, bardzo zdrowy psychicznie. Ale mój szkocki poprzednik wytrzymał tam tylko dziewięć miesięcy, a ja wytrzymałem dwa lata; rozumiesz, stary tata Johnson jest psychicznie odrobinkę niezdrów. Zawsze był. Już od dziecka. Więc jemu to nie zaszkodziło. Zresztą przez ostatnie dziesięć miesięcy miał towarzystwo. - Jeżeli ta wyspa to pustkowie - zapytałem - jaki jest sens trzymać tam administratora i ponosić związane z tym koszty? Żeby tylko brytyjskie roszczenie nie przepadło? Czy może bogactwa mineralne czekają tam na wydobycie?
Johnson, zanim odpowiedział, ostrożnie położył swoje straszydła. To miał być, nawiasem mówiąc, prezent na urodziny dla siostry Morgan. Ogromnie mu zależało na utrzymaniu z nią dobrej komitywy, chociaż dlaczego - ani rusz nie mogłem pojąć. Siostra Morgan była pielęgniarką z Ochotniczego Towarzystwa Niesienia Pomocy Rannym, niemłodą, niesprawną i zawsze usiłowała robić z siebie wielką damę wśród nie cierpiących jej za to innych pielęgniarek. Ale w stosunku do Johnsona zaczęła po pewnym czasie zachowywać się bardzo dobrze i polubiłem ją, pomimo że przedtem, gdy jeszcze nie leżałem w jednym pokoju z Johnsonem, uważałem ją za wręcz niemożliwą. - Jako administrator Korony chciałbym, żeby pan to zrozumiał, kapitanie Graves, musiałem rozciągać kontrolę nad komorą celną Jego Królewskiej Mości, rejestrować import i eksport, występować jako dyrektor poczt i nadzorca materiałów i ponosić pełną odpowiedzialność za utrzymywanie Pax Britannica w rejonach Antarktydy... jeśli konieczne, za pomocą stryczka albo rewolweru. Nigdy nie wiedziałem, kiedy tata Johnson żartuje, więc powiedziałem: -Tak, ekscelencjo. Przypuszczam, że pingwinom i reniferom nadzór był bardzo potrzebny i zważywszy ten nawał widokówek, które one sobie wzajemnie przysyłały, i w ogóle, na pewno miał pan mnóstwo roboty. - Hignorant! - warknął tata Johnson tym idiotycznym tonem, jaki przybierał, grając wdowę Twankey. Renifery, także coś! Nie ma żadnych takich zwierząt na całej Antarktydzie. Te zatracone renifery mieszkają tylko w obszarach arktycznych. Hi nie ma tam pingwinów, ani jednego na tej wyspie. Są petrele i mewy. Słonie morskie przybywają w odwiedziny. Hale nie było z nimi kłopotu. - Potem mówił już swym normalnym głosem: - Ogólna wartość importu i eksportu w ciągu tych dwóch lat, kiedy ja tam byłem, wynosiła... zgadnij, dziecię! Ponieważ nie chciało mi się biedzić nad tą zagadką, sam podał mi rozwiązanie: ponad milion siedemset tysięcy funtów szterlingów. - Bo powinienem był ci wyjaśnić, mój mały Gravey, że Martwa Wyspa ma port prawie nie skuty lodem co rok przez parę miesięcy koło Bożego Narodzenia. Zawijają wtedy statki wielorybnłcze. Nie wszystkie one mogą jak „Larssen” dać sobie radę z nieograniczoną ilością wielorybów. Więc kiedy mniejsze statki mają dużo tranu, a jeszcze nie chcą wracać do oddalonej o pół świata Norwegii... rzucają te napełnione beczki na Martwą Wyspę pod opiekę administratora Korony, który wypisuje im pokwitowania na to. Są tam wielkie składy w jaskiniach wysadzonych w skałach. Potem przypływają statki-cysterny i zabierają pozostawiony tran. Poza tym pewna firma norweska dla wygody swoich mniejszych statków założyła na tej wyspie przetapialnię tłuszczu wielorybiego: trzy wielkie metalowe kotły, każdy prawie dwa razy większy niż ten pokój i o wadze nie wiem iluset ton. Musieli je dostarczyć w częściach i spawać dopiero na miejscu. Ale to było jeszcze przed moimi czasami. Kiedy ci faceci wychodzili na ląd i gotowali swój tłuszcz wielorybi, bez przerwy miałem zajęcie. Musiałem uważać, żeby nie kradli własności rządowej i tłuszczu należącego do innych statków i będącego u mnie na cle, i żeby za moimi plecami nie splądrowali mi domu. Nosiłem wtedy rewolwer luzem, zawsze nabity i prawie nie miałem czasu spać. Ale byłem jedynym przedstawicielem Jego Królewskiej Mości i przecież dostałem od niego na cały okres mojego pobytu nieograniczoną władzę ustawodawczą i wykonawczą. Po moim doświadczeniu z tymi przetapiaczami tłuszczu wielorybiego, które zakończyło się śmiercią jednego z nich i pożarem, wydałem edykt odtąd Martwa Wyspa będzie nie tylko najbardziej bezsłoneczną, ale i najbardziej bezalkoholową ze wszystkich posiadłości mojego króla. Nie mogłem zabronić tym bydlakom upijania się na pokładach statków w porcie, ale pilnowałem, żeby ani jedna kropla alkoholu nie wylądowała na tej brytyjskiej ziemi. Twardzi! Nie uwierzyłbyś, jacy twardzi byli ci norwescy wielorybnicy. Ale ich oficerowie na statkach byli jeszcze twardsi i trzymali ich w karbach. Pewnego dnia statkiem-cysterną przypłynęli dwaj niespodziewani goście. Jeden z nich, wysoki facet z wąsami gwardzisty (tu tata Johnson dla zilustrowania przyłożył sobie do ust takież wąsy ze swojej szkatułki), z zaczepną miną (tu tata Johnson zrobił takąż minę), podchodzi do mnie i powiada: „Pan Henry Johnson, administrator Brytyjskiej Korony, jeśli się nie mylę? Jestem Morgan, major Anthony Morgan z armii indyjskiej. Mam tu mieszkać u pana. A to jest profesor Durnsford z Nowojorskiego Muzeum Przyrodniczego - i podpycha ku mnie tego drugiego nieszkodliwie wyglądającego człeczynę z zadartym nosem, podobnego do pekińczyka. - Zamierzamy tu prowadzić badanie naukowe”. - i wręcza mi list polecający od rządu Nowej Zelandii. Zanadto byłem zajęty, żeby list przeczytać, więc nie otwarty włożyłem do kieszeni. Rozumie pan, od pierwszego wejrzenia nie lubiłem tego człowieka i nie podobało mi się, że tak bez pytania, bez „proszę” i „dziękuję” narzucono mi jego towarzystwo.
- No, chyba nie mogę odmówić - powiedziałem - skoro zadecydowaliście, panowie, mieszkać wśród tutejszego ludu w mojej jedynej osadzie. Tam jest mój dom, też jedyny na tej wyspie. Zadomawiajcie się, a ja tymczasem przejrzę wasze materiały. Prześlę je wam, kiedy tylko z nimi skończę. Morgan wybuchnął gniewem: - Z pewnością nie zrobi pan czegoś takiego, jak przetrząsanie mojego bagażu! Wzruszyłem ramionami i powiedziałem: -Takie mam zadanie. Celnik tutaj to właśnie ja. Proszę mi dać kluczyki. Nie żartowałem i on to widział i zdawał sobie sprawę, że ten statek-cysterna jeszcze może go zabrać z wyspy z powrotem. Gdybym odmówił mu gościny w moim domu, przecież musiałby tym statkiem odpłynąć. Rzucił mi więc kluczyki z wielką niechęcią, ale rzucił, i Durnsford grzecznie podał mi swoje. Kluczyki były numerowane, toteż bez trudu otworzyłem ich kuferki. Ugotowałem w tamten wieczór kolację i Morgan jadł ją w wyjętej ze swego blaszanego kufra menażce. Rzeczywiście starał się olśnić tatę Johnsona swoim szeregiem baretek. A wie pan, co to były za odznaczenia? Dziecię, jedno z koronacji, drugie z Durbar, trzecie z Osmaniye, które dają prawie każdemu odkomenderowanemu chwilowo do armii egipskiej, i wreszcie czwarte i ostatnie - Order Wiktorii Trzeciej Klasy. Udając, że jestem olśniony, wyszedłem z patelnią w ręce i przebrałem się w moją starą kurtkę połową, wprost paradną z tymi odznaczeniami od królowej i króla z Aszanti, Egiptu, Chin, z Afryki Południowej i Granicy Północno-Zachodniej. Nie było wśród nich żadnej zwykłej baretki: i wszystkie one sprawiały, że jego pokaz wyglądał dosyć słabo. Ale ja miałem tylko dwie gwiazdki, więc pan major próbował mnie majoryzować. Wierzaj mi, dziecię, to sam diabeł zemścił się na mnie za ten mój zakaz przywozu wina i alkoholu. On przywiózł dwadzieścia skrzynek szkockiej. Z początku nie zdawał sobie sprawy z tego, że na Martwej Wyspie się nie pije. Powiedział, że jego zdaniem wypada mi ładnie wystawić na stole butelkę z moich zapasów, skoro jeszcze żadnej z jego butelek nie zwolniłem z cła z pierwszym ładunkiem. Ale wyjaśniłem mu, jak to jest. Wyszedł wtedy z domu na świeże powietrze i ryknął, co myśli o mnie, zupełnie tak jakby ta wyspa była kancelarią jego kompanii i jak gdybym ja był nieszczęsnym rekrutem, Sudańczykiem. Nie będę powtarzał jego wypowiedzi, dziecię, bo akurat mogłaby tu wejść któraś z pielęgniarek, dosłyszeć parę słów i mylnie mnie zrozumieć. Odpowiedziałem mu uprzejmie, ale stanowczo. Przypomniałem, że jestem na Martwej Wyspie prezesem sądu i katem najwyższym, i wszystkim innym i że musi być tak, jak ja mówię. Profesor Durnsford - powiedziałem - który słyszał jego pogróżki, zostanie w razie konieczności wezwany przed mój sąd, jako świadek. I zacytowałem Alicję w Krainie czarów. Ja będę sędzią i ja będę sądem przysięgłych - rzekła chytra stara Furia. - Rozpatrzę całą tę sprawę i skażę ciebie na śmierć”. - Nie może pan jednak nie wpuścić tego tutaj - powiedział on w końcu. - Nie mogę? - zapytałem tonem brzydkim i pokazałem mojego colta. Wtedy zaczął kląć jeszcze bardziej, jeszcze siarczyściej i jedyną prawdą, jaka padła z jego ust, było to, że mam kuku na muniu i twarz jak Dan Leno w wieczór wolny od pracy. Zakończył: - Ha, Comma. Ha, wśród trąb. Jam jest wojenny rumak Jo-aba i czuję zapach bitwy z dala. Morgan w swoim postanowieniu nie załamywał się nawet przy posiłkach. Jeżeli chciał czegoś - soli czy grochu, czy musztardy - co znajdowało się blisko mojego talerza, prosił siedzącego pomiędzy nami Durnsforda, żeby mu to podał. Zamierzałem wyekspediować Morgana z jego whisky z powrotem do kraju już nazajutrz, ale kiedy on zaczął tę dziecinną grę, tak mi się to spodobało, że zmieniłem zamiar. Jak ci wiadomo, dziecię, pasjami lubię dziecinne gry, a tu w dodatku szła gra nie byle jaka, ponieważ pulą do zagarnięcia był Durn-sford. Co nie znaczy, żeby mi na Durnsfordzie jakoś szczególnie zależało, wydawał mi się on jednak przyzwoitym pekińczykiem, wartym lepszego kumpla niż taki zażarty wielki brytan jak Morgan. Wspólną ekspedycję zaplanowali ci dwaj panowie listownie, zanim poznali się osobiście. Morgan napisał, że może od rządu Nowej Zelandii uzyskać zezwolenie na zamieszkanie w moim domu dla nich obu: i pekińczyk Durnsford ucieszył się, że będzie miał towarzysza. Żaden z nich nigdy przedtem nie był na Antarktydzie. Durnsford stanowił świetną pulę w tej naszej grze o wszystko, tak bardzo starał się być neutralny. Ja oczywiście nie wychodziłem z siebie, żeby go zjednać - wtedy już nie byłoby to żadną grą. Ot, stałoby się licytacją, kto da więcej za śliwki w cukrze, i jego przejściem na tę stronę, która chce dać więcej. Nie, nie. Ja odpowiadałem mu na pytania uprzejmie, chociaż nie zawsze właściwie, dostarczałem potrzebne rzeczy i ostrzegałem go przed niebezpieczeństwami, nigdy jednak nie wdawałem się z nim w swobodne rozmowy. Mały pekińczyk Durnsford czuł się nieswojo (już chyba nawet posunął się do namawiania Morgana, żeby mnie przeprosił), ale mnie nic do szczęścia nie brakowało. Rozumiesz, dziecię, przywykłem do śmiertelnej ciszy na Martwej Wyspie, kiedy byłem sam jeden całymi miesiącami pod rząd, więc żywe milczenie tego
faceta Morgana mogło mnie bardzo cieszyć. Często on chciał zapytać o coś ważnego na temat wyspy, co tylko ja potrafiłbym mu powiedzieć, ale powstrzymywała go pycha. Nazajutrz owo pytanie padało dosyć niewinnie z ust Durnsforda. Odpowiadałem wtedy głosikiem „pensjonarki”: - Kochanie, to ogromny sekret. Ale jeżeli dasz mi słowo honoru, że nie powiesz nikomu na świecie, wyjawię ci go szeptem. Durnsford uśmiechał się żałośnie, a Morgan groźnie marszczył brwi. Chociaż w baraku miałem kilka pokoi, przeważnie mieściły się w nich składy i był tylko jeden duży piec. Morgan ostentacyjnie przeniósł swój dobytek do innego pokoju: przemarznięty musiał jednak wrócić ukradkiem w ciepło pieca. Ten barak zbudowano z kłód, nawiasem mówiąc, drzwi i okiennice zrobiono ze stali. Ściany były uszczelnione hermetycznie i całość przymocowana do skały czterema kablami stalowymi przeciągniętymi w poprzek dachu. Rozumiesz, dziecię, na Antarktydzie często bywają szczególne, jedyne w swoim rodzaju, zamiecie śnieżne, więc czysta konieczność nakazywała takie środki ostrożności. No! Ten statek-cysterna odpłynął z tranem i wielorybnicy przypłynęli, wyładowali swoje beczki i urządzili zabawę na cześć tłuszczu wielorybiego, po czym pożegnali się. Wiedziałem, że jeżeli nie zawinie przypadkiem jakiś statek zbudowany dosyć mocno, żeby uporać się z lodem, jak ten, którym odpłynął mój poprzednik - skoro już mowa o moim poprzedniku, to on dobijał się szkocką i nie mógł przestać, bo nie było pod ręką nikogo, kto by mu doradził nie robić z siebie bydlęcia - wiedziałem, że jeżeli nie zawinie jakiś przypadkowy statek, pan rozumie, będziemy sami we trzech przez bitych dziewięć czy dziesięć miesięcy. Miałem radio, ale o niewielkim zasięgu i rzadko kiedy łapałem przepływające statki nie w sezonie. Przez bitych pięć miesięcy Morgan trzymał się i mówił (tu tata Johnson znowu przylepił sobie wąsy, bo mu spadły): - Durnsford, stary, myślisz, że mógłbyś wymóc na tym swoim przyjacielu komediancie, żeby wstał ze skrzynki, na której siedzi? Tak się składa, że w niej są klisze fotograficzne. Czyżby on wziął ją w trzyletnią dzierżawę z możnością przedłużenia? Ha! Ha! Ha! Durnsford patrzył na mnie błagalnie, ale ja oczywiście nie wstawałem z tej skrzynki. Nigdy też nie prosiłem Durnsforda, żeby przekazał Morganowi jakąkolwiek wiadomość. Traktowałem Morgana jak powietrze i gdyby on siedział na jakiejś skrzyni, z której chciałbym coś wyjąć, po prostu bym podniósł jej wieko z nim razem. Morgan bał się mnie i wolał nie wszczynać awantury. Te ich badania przyrodnicze nie szły im zbyt dobrze, ponieważ nie wiedzieli, gdzie patrzeć. Otóż na Martwej Wyspie oprócz perteli i innych stworzeń, które wymieniłem przedtem i których nie trzeba długo szukać, jest zdumiewająco dużo życia, tylko trzeba umieć je znaleźć. Ja znałem tę wyspę. Są zwierzątka w rodzaju szczurów, które pogrążone są przeważnie w śnie zimowym, i jest nawet kilka odmian poczciwych ptaków. W głębi lądu są sadzawki słodkowodne z wszelkiego rodzaju robaczkami żyjącymi w lodzie. Bóg jeden wie, jak one utrzymują się przy życiu, ale po rozmrożeniu wiją się, aż miło. Nie mówiłem, co wiem, a Durnsfordowi nawet nie przychodziło do głowy pytać mnie o to. Jego wielki przyjaciel brał go na przechadzki krajoznawcze, w żadnym jednak razie nie był takim dobrym przewodnikiem, jakim byłby stary tata Johnson. Pewnego dnia w samo południe przed połową lata, kiedy termometr wskazywał czterdzieści pięć stopni poniżej zera i gwiazdy świeciły dosyć ładnie - słyszał pan, mam nadzieję, o naszej pięknej długiej nocy polarnej, która trwa miesiąc po miesiącu bez odrobiny światła dziennego? - No, pewnego dnia, czy też pewnej nocy, jeżeli pan woli, po śniadaniu czy też po kolacji, ten człowiek Morgan wkłada śniegowce i pyta Durnsforda: - Pójdziesz przejść się ze mną, profesorze? - Pójdę, majorze - odpowiada Durnsford, zamyka książkę i sięga po swoje śniegowce. - Durnsford - odezwałem się - nie wychodź! - Dlaczego? - zapytał zdumiony. Więc powiedziałem: - Popatrz na barometr! Morgan przerwał nam, mówiąc do Durnsforda: - Twój znajomy kretyn, profesorze, nie zna się na barometrach. Ten barometr tutaj ani drgnął przecież od dwudziestu czterech godzin. - Durnsford - powtórzyłem - nie wychodź! Morgan rozszczekał się: hau, hau, hau! - Och, nie słuchaj go, profesorze, idziemy. Zostaw tego starego nochala z jego wiankiem kiełbas i rozżarzonym pogrzebaczem. On ostatnio jest w nie najlepszym nastroju. Durnsford wahał się, już w jednym śniegowcu na nodze. Wahał się dosyć długo. Ostatecznie zdjął śniegowiec.
- Dziękuję, panie Johnson - powiedział - posłucham pańskiej rady. Nie wiem, co pan widzi na barometrze, ale z pewnością zna pan tutejsze warunki lepiej niż major Morgan. Zrobiło mi się przyjemnie. Oto wygrałem swoją grę z majorem Morganem i zagarnąłem pulę. Bez bluffowania: bo rzeczywiście ten nienaturalny bezruch barometru oznaczał kłopoty. Już parę godzin przedtem sprawdziłem, czy wszystkie okiennice są zamknięte. Więc Morgan wyszedł sam, pogwizdując: Och, to upojenie widzieć tu tych gwiazd lśnienie właśnie dziś... I w dwie minuty później zaczęły się trzaski, zgrzyty, skrzypienie i szum. Durnsford, zdziwiony, chyba myślał, że to ja robię jakieś sztuczki. - Nie - powiedziałem - to tylko dom przesuwa się trochę i kable się naprężają. Przelotny podmuch wiatru. Ale proszę, barometr ani drgnął. Durnsford podszedł do barometru, który teraz po prostu wariował, skakał jak groch w rondlu. Przez minutę czy dwie Durnsford milczał, a potem powiedział: - Johnson, ja wiem, że major zachowuje się wobec pana ohydnie. Ale czy nie sądzi pan, że... - Nie, kochasiu - odpowiedziałem - twoja biedna stara babcia chciałaby się zdrzemnąć i nie będzie teraz myślała o żadnych kłopotliwych majorach i temu podobnych. - Och, bodaj raz przestań pan żartować - wrzasnął Durnsford - ja wychodzę, żeby go poszukać. Złapał się za śniegowce znowu. Więc przemówiłem do niego surowo i pokazałem mu rewolwer. Powiedziałem, że nie mam nic przeciwko temu, żeby on się zabił, skoro wyraźnie ma na to ochotę, ale że zabiciu przy tej okazji starego taty Johnsona sprzeciwiam się stanowczo. Były tam podwójne drzwi: zewnętrzne ze stali, a wewnętrzne z grubych dębowych desek i komora ciśnień pomiędzy nimi. Wyjaśniłem Durnsfordowi, że wystarczy otworzyć drzwi zewnętrzne, żeby wiatr wdarł się do komory ciśnienia, wypchnął drugie drzwi i rozszarpał cały barak w ciągu trzech sekund. - Ale major? - wykrztusił Durnsford. - Czy nie zamarznie na śmierć? - Pana inteligentny przyjaciel już nie żyje. Zabił go już w parę sekund po wyjściu stąd ten pierwszy podmuch wiatru - powiedziałem. Zawieja trwała bez przerwy przez siedemdziesiąt dwie godziny i spodziewałem się, że lada chwila kable popękają. Zasiadłem więc do uczenia się na pamięć Księgi Rut, żeby nie myśleć o nieuchronnym naszym losie. Ale potem zawieja ucichła tak samo raptownie, jak się przedtem zerwała. Zwłoki znaleźliśmy w odległości zaledwie pięćdziesięciu jardów od baraku, wciśnięte pomiędzy dwa głazy. I nie uwierzyłby pan, ale wichura dostała się do jednego z tych dwóch wielkich kodów metalowych, dwa razy większych, powiadam, niż ten pokój, i zdmuchnęła go prosto do zatoki. Jako miejscowy rejestrator narodzin, zgonów i ślubów zameldowałem o tych wydarzeniach w parę miesięcy później i gdy w końcu pokazał się statek-cysterna, dostałem list od siostry Morgana z prośbą, żebym złożył szczątki jej brata w trumnie z ołowiu, którą załączyła. Musiałem odkopać szczątki, chociaż odprawiłem już nad nimi nabożeństwo żałobne i niczego nie pominąłem. Co do Durnsforda, pekińczyka, to on był tak bardzo wdzięczny mi za uratowanie życia, że wprost roztkliwiał się nade mną. I wkrótce stwierdziłem, że nie mniej niż ja lubi niemądre zabawy. Właśnie Durnsford nauczył starego tatę Johnsona tego składania i wycinania gazety, tyle że tata Johnson znacznie ulepszył jego metodę od tamtych czasów. W zamian tata Johnson pokazał mu, gdzie straszyć wszystkie żywe stworzenia w naszym królestwie. Pekińczyk znalazł jeden zupełnie nieznany gatunek słodkowodnego rozkruszka serowca, który nazwał Coś-tam-tata Johnsoniensis. I trzeba ci było widzieć ten list z podziękowaniem, jaki do mnie napisał z Nowojorskiego Muzeum Przyrodniczego. Siostra Morgan - otóż, dziecię, na litość boską nie przypominaj jej, kim jest H.H. Johnson. Poznałem przecież jej charakter pisma, kiedy wypisywała moje nazwisko na wykresie gorączki - nie jest złą kobietą pomimo wszystkich swoich min, chociaż przez bite trzy tygodnie z wielkim nakładem cierpliwości musiałem przymilać się do niej, zanim zaczęła brać udział w moich zabawach. I czy wiesz, Gravey? Gdyby nie ta sprawa z whisky, święcie wierzę, że stary tata Johnson mógłby z czasem zrobić sobie towarzysza zabaw z jej humorzastego brata.
PLACEK OWOCOWY Z SYROPEM Ta wiadomość przelatywała od gromadki do gromadki po całym peronie dworca Wiktoria, robiąc wrażenie na naszych rodzicach i smarkatych siostrach prawie nie mniejsze niż na nas. Jakiś lord jechał do naszej szkoły przygotowawczej. Prawdziwy lord. Nowy uczeń, chłopiec zaledwie ośmioletni. Najmłodszy syn księcia Downshire. Nowy, a przecież lord. Lord Julius Bloodstock. Taki to się nazywa. Rety! Podniecenie zapanowało dostatecznie duże, by powstrzymać buntownicze łzy nawet tych najbardziej miłujących dom rodzinny i sprawić, że nasze pożegnania w ostatniej chwili brzmiały nieomal zdawkowo. Ponieważ nigdy jeszcze nie mieliśmy z żadnym parem do czynienia, niektórzy z nas, gdyśmy się sadowili w zarezerwowanym przez szkołę pulmanowskim wagonie, wysuwali twierdzenie, że w ogóle nie ma lordów w wieku szkolnym, tak samo jak nie ma chłopców policjantów. Jednakże pan Lees, profesor łaciny (odmiana: Lees, Lees, Lem, Lei, Lei Lee) potwierdził meldunek. Lord już jedzie do szkoły książęcym rolls royce’em. Rety kasza! I znowu: Rety kaszore! Rety kaszotum. Jak mamy mówić do niego: „Wasza Książęca Wysokość”, „Miłościwy Panie” - no jak? Czy będzie trzymał w swojej skrzynce ze słodyczami diadem? Czy nauczyciele odważą się bić go trzciniką, jeżeli on naruszy regulamin albo nie odrobi lekcji? Billington Secundus powiedział nam, że jego ojciec (ten słynny, wybitny adwokat) nazwał Thosa: „snob gotów lizać buty możnym”, i to znaczy, że Thos jest szalenie dumny ze znajomości z takimi ludźmi jak biskupi, wybitni adwokaci i lordowie. Pan Lees zignorował Billingtona Secundusa, ale przyczaił się za gazetą, żeby huknąć, w razie gdyby padły jakiekolwiek dalsze lekceważące uwagi o wielebnym Thomasie Pearce, dyrektorze naszej szkoły. Nie padły. Większość z nas panicznie bała się Thosa: poza tym wszyscy, z wyjątkiem Billingtona Secundusa, byliśmy zdania, że duma z tego, że się zna ważnych ludzi, jest uczuciem dosyć niewinnym. Wkrótce potem pan Lees złożył gazetę, którą czytał, i powiedział: - Bloodstock, bo tak nauczycie się go nazywać, to zupełnie normalny wasz nowy, mały kolega, chociaż sądzone mu było urodzić się w purpurze, o ile którykolwiek z obecnych chwyta tę aluzję. Więc bez całusów i bez szturchańców (nec oscula, nec verbera, jedno i drugie: rodzaju nijakiego), a wszystko będzie dobrze. Nawiasem mówiąc, on wcale nie zna życia szkolnego. Książę dotychczas trzymał go w zamku i kształcili go prywatni nauczyciele. W zamku, prywatni nauczyciele! Rany koguta, rany kogutius, rany kogutissime. Przyjechaliśmy do Cedars akurat na obiad. Thos raczej nieśmiało wprowadził niedużego jasnowłosego chłopca do naszej sali jadalnej i wskazał mu miejsce na końcu stołu wśród dziewięciu innych nowych: - To jest lord Julius Bloodstock, chłopcy - zagrzmiał. -Będziecie go nazywali po prostu Bloodstock. Nie ma tutaj tytułowania ani honorowania. - To ja wolę, żeby mnie nazywali Julius. - Pierwsze pamiętne słowa z ust lorda. - Tak się składa, że używamy tylko nazwisk w naszym internacie - zachichotał Thos. Po czym odmówił modlitwę przed jedzeniem. Żaden z towarzyszy Juliusa przy stole nie nazywał go w ogóle. Od tego się zaczyna i wszyscy byli zbyt speszeni czy też onieśmieleni, żeby powiedzieć choćby: „Podaj mi sól, proszę”. Ale po zupie, gdy już jedliśmy zapiekankę z mięsa i kartofli (tym razem wyjątkowo zrobioną nie z resztek), Billington Tertius, ponieważ się założył i chciał ten zakład wygrać, przechylił się zuchwale nad stołem i zapytał: - Lordzie, dlaczego nie przyjechałeś pociągiem tak jak my wszyscy? Julius zrazu nie odpowiedział, ale sąsiedzi zaczęli go trącać łokciami, więc ostatecznie rzekł: - Julius mi na imię. Ojciec bał się, że na peronie będą fotoreporterzy. Z nimi może być takie utrapienie. Dwaj czekali na nas przy bramie szkoły i ojciec kazał szoferowi potłuc te ich aparaty fotograficzne. Ledwo to zapadło w naszą świadomość, ukazało się trzecie danie: placek owocowy z syropem. Tego dnia był poniedziałek: więc zupa cebulowa, zapiekanka z mięsa i kartofli z marchewką i właśnie placek z syropem. Zawsze w poniedziałek dawali taki obiad. Nawet w dawnych czasach, gdy pan Lees-Lees-Lem, mały wtedy chłopiec, tak się przykładał do nauki, że dostał największe stypendium do Winchester. - Placek z syropem. Po łacinie siropus, chociaż Rzymianie oczywiście... I mówiąc to pan Lees, który siedział na szczycie stołu i zaczął już jeść placek owocowy z syropem, nabożnie podniósł wzrok, żeby zobaczyć, czy ktokolwiek go słucha. Wtedy zauważył, że Julius odsunął swój talerzyk z podłużnym kawałem przypalonej leguminy, nietkniętym. - Zjedz to, chłopcze - powiedział pan Lees. - Tu nic nie wolno zostawiać na talerzach dla pana Dobre Maniery. Przepis szkolny. Julius westchnął lekko. - Ja nigdy nie jem placka z syropem - wyjaśnił. - Powinieneś zwracać się do mnie per panie profesorze -upomniał go pan Lees.
Julius wyraźnie zdziwił się. - Myślałem, że tu nie ma tytułowania ani honorowania -powiedział. - Same tylko nazwiska. - Mów mi „panie profesorze” - powtórzył z naciskiem pan Lees, niezupełnie pewny, czy to ze strony lorda naiwność, czy impertynencja. Julius lekko wzruszył ramionami. - Panie profesorze - powiedział. - Jedz swój placek - warknął pan Lees. - Ja nigdy nie jem placka... panie profesorze! - Moją powinnością jest dopilnować, żebyś jadł co poniedziałek. Julius uśmiechnął się. - Taka dziwna powinność - powiedział z niedowierzaniem. Chichoty, wykręcanie szyj. A potem Thos zawołał jowialnie przez całą długość stołu. - No, Lees, jakie tam wiadomości na twoim końcu? Czy mówi się o tych wakacjach, że trwały za długo? - Nie, dyrektorze. Ale nie mogę namówić pewnego zuchwalca, żeby skosztował naszego tradycyjnego placka z syropem. - Proszę przysłać go tutaj - polecił Thos swoim najbardziej złowieszczym tonem. - Proszę przysłać go tutaj z talerzem i z tym całym jego certowaniem się jak 01iver Twist. Ale gdy zobaczył, że to Julius, mina mu zrzedła i przełknął parokrotnie ślinę. Pouczył już grono profesorskie, że wszystkich uczniów należy traktować bez różnicy, czy to syn sklepikarza, czy syn księcia. Teraz więc musiał strzelić byka. - Drogi chłopcze - powiedział - pokaż mi, że zjesz ten wyśmienity deser bez dalszych obiekcji. I nie mów głupstw. - Ja nigdy nie jem placka z syropem, panie dyrektorze. Thos poderwał się jak spoliczkowany. Rzekł wolno: - Chcesz może powiedzieć: straciłem apetyt, panie dyrektorze. Dobrze, ale apetyt wróci przy kolacji, zapamiętaj sobie moje słowa, i wróci ten placek owocowy z syropem. Chichoty, którymi pochlebcy uczcili tak pierwszorzędny Thosizm, zdumiały Juliusa, ale nie zachwiały jego równowagi. Spokojnie lord podszedł do bufetu, postawił talerzyk i odwracając głowę ruszył na swoje miejsce. Thos natychmiast wstał i tonem wyzywającym odmówił modlitwę po jedzeniu. - Zarozumiały osioł, chciałbym stuknąć go w tę jego lordowską głowę - wyburczał Billington Secundus później w tamto popołudnie. - Musiałbyś najpierw stuknąć w głowę mnie - powiedziałem. - On jest... no, co myśmy przerabiali w Elegii Graya?... wioskowy Hampden. Stawił czoła Leesowi i Thosowi w cichym proteście nie uwieńczon chwałą i nie zjadł tego paskudztwa z syropem. - Ale z ciebie snob, gotów lizać buty możnym. - Tak uważasz? W każdym razie wolę smak butów niż tego placka Thosa. Dzwonek zadzwonił na kolację, a raczej kolacjo-podwie-czorek. W myśl przepisów wszystkie ciastka z naszych skrzynek ze słodyczami oddawaliśmy pod opiekę kierowniczki internatu, która rozdzielała je sprawiedliwie pomiędzy nas pięćdziesięciu, dopóki ich nie zabrakło. „Demokracją” nazywał ten zwyczaj Thos (ni rusz nie mogę się domyślić, dlaczego). W pierwszy wieczór po wakacjach jak zawsze, żeby poprawić smętny powakacyjny nastrój, kierowniczka wystawiła na stół największe ciastka, jakie tylko były - ciastka Juliusa. Prosto z kuchni książęcych. Pokryte grubo owocami w cukrze i lukrem, i marcepanem, nadziewane rodzynkami, wiśniami i orzechami. - Weźmiesz swoją porcję, mój drogi, kiedy już zjesz placek z syropem - łagodnie przypomniała kierowniczka Juliusowi. -Noblesse oblige. -Ja nigdy nie jem placka z syropem, pani kierowniczko. Musiało mu być ciężko na sercu, kiedy patrzył, jak obcy chłopcy pożerają tuż pod jego nosem własne jego przysmaki, ale nie protestował, tylko popijał herbatkę i poszedł spać bez kolacji. W sypialni opowiedział historię o duchach, która jeszcze dziś, po tych wszystkich latach, o ile mi wiadomo, krąży po szkole: otóż jakiś pan Gracie (dlaczego właśnie „Gracie”?) usłyszał w nocy głuche postękiwania, więc wstał, żeby zbadać, co to takiego, i nagle poczuł, że od tyłu chwyta go niewidzialna ręka. Naprawdę tylko zaczepił szelkami o klamkę drzwi. I miał wiele innych równie denerwujących przygód, aż wreszcie tropem owych postękiwań doszedł do łazienki, gdzie pani Gracie... Światła gasić. Spać! Dzwonki na budzenie, na modlitwę, na śniadanie. - Ja nigdy nie jem placka z syropem.
Więc Julius nie jadł śniadania, ale myśmy zabrali ze stołu kromki chleba i konserwy mięsne (wtorek), żeby ukradkiem dać mu na boisku później. Niestety wtrącił się szkolny portier. Polecono mu pilnować, żeby ten panicz od nikogo nie dostawał nic do jedzenia. Dzwonek: łacina. Dzwonek: matma. Dzwonek: duża przerwa. Dzwonek: religia. Dzwonek: umyć ręce, obiad. - Ja nigdy nie jem placka z syropem - znowu powiedział Julius, jak gdyby to była jego stała odpowiedź na modlitwy Thosa przed jedzeniem. Tylko że tym razem zemdlał. Thos nadał bardzo pilny, długi telegram do księcia, wyjaśniając mu, w jakim kłopotliwym jest położeniu: szkolne przepisy, dyscyplina, nie można czynić wyjątków i tak dalej. Książę odpowiedział telegramem dość wymijająco: „Właśnie. Stop. Chłopiec nigdy nie je placka z syropem. Stop. Pozdrowienia. Downshire”. Kierowniczka internatu zabrała Juliusa do szpitalika, gdzie wolno mu było dawać mleko i zupę, ale nic poza tym, dopóki on nie zdecyduje się poprosić o placek owocowy z syropem. Julius trwał przy swoim, grzeczny i stanowczy aż do końca, który nastąpił po drugiej wymianie telegramów w dwa dni później. Bawiliśmy się w salonowca niedaleko skrzydła profesorskiego, gdy rolls royce podjechał. Wkrótce potem zszedł ze schodków frontowych Julius w płaszczu i w meloniku przed portierem szkolnym niosącym jego skrzynkę ze słodyczami, buty do piłki nożnej i neseser. Billington Secundus, już nawrócony na pogląd ogółu, wzniósł pierwsze trzykrotne hurra, które Julius przyjął łaskawym uchyleniem melonika. Z cichym warkotem samochód odjechał. A my wszyscy jak jeden mąż w dowód naszego podziwu dla Juliusa przysięgliśmy za-strajkować przeciwko plackowi owocowemu z syropem już w najbliższy poniedziałek: żaden z nas nie zje ani kęsa, choćby nawet lubił tę leguminę, a niektórzy z nas bardzo ją lubili! W poniedziałek, oczywiście, chłopcy przy stole najbliżej Thosa zlękli się i jeden po drugim zostawał łamistrajkiem. Nawet Billington Secundus i ja, ponieważ nie byliśmy ani synami para, ani nawet wiejskimi Hampdenami, wprawdzie z żalem, ale dostosowaliśmy się.
PORTRET WIELKOŚCI NATURALNEJ William „Dzieciak” Nicholson, mój teść, nigdy nie zdołał pozbyć się wiktoriańskiego przesądu, że honorarium artysty to jest honorarium artysty: podatek dochodowy wydawał mu się jakimś barbarzyńskim żartem - czym przecież nie jest i być nie powinien - już jeżeli dozwolonym, to wobec takich jak ja. Teść miał dużą rodzinę na utrzymaniu i jako modny malarz portretów musiał dbać o pozory, które by usprawiedliwiały to, że on żąda za portret wielkości naturalnej tyle samo, co jego przyjaciele, William Orpen i Philip de Laszlo. Celował w malowaniu martwej natury i chociaż uskarżał się, że kwiaty to niespokojne modelki, wolałby nie malować nic poza nimi i, od czasu do czasu, pejzażami. Ale właśnie zamówienia na portrety wielkości naturalnej były mu potrzebne. - Portrety rzadko kiedy podskakują w cenie - powiedział. Nie rozumiałem, więc mi wytłumaczył: - Maluję i sprzedaję, i maluję i sprzedaję od tak dawna, że moi pierwsi klienci zaczynają wymierać albo bankrutować. Zapomniane dzieła W.N. ciągle pojawiają się na licytacjach i muszę kupować je i płacić za nie pięć razy więcej niż pierwotnie były warte, po to żeby rynek W.N. trzymał się niezachwianie. Niektóre z nich są urocze, aż ogarnia mnie zdumienie, że kiedykolwiek malowałem tak dobrze: ale inne wprost błagają, żeby je odwrócić twarzami do ściany, i to prędko. Takie jak te! Doszło do przesilenia w jego pracowni na Appletree Yard. Ci ze skarbu państwa, powiedział, przysłali mu wezwanie, trzykrotnie podkreślone, na rozmowę o podatku dochodowym i na domiar nieszczęścia pewien nie znający się na malarstwie zbieracz jego wczesnych płócien zmarł nagle nie pozostawiając żadnych spadkobierców, więc agent wystawił na licytację kilka tych obrazów, a zaczyna się od tego, że one w ogóle nie powinny nigdy zostać sprzedane. - Och, niewątpliwie grzech twój na jaw wyjdzie - zacytował „Dzieciak” w przygnębieniu. - Potrzeba mi teraz co najmniej dwóch tysięcy gwinei gotówką. Módl się o cud, mój chłopcze! Modliłem się i nie minęły dwie godziny, gdy w pracowni rozległ się dzwonek i wkroczyła niejaka pani Mucklehose-Kerr, eskortowana przez niejakiego Fultona, kamerdynera, oboje w ciężkiej żałobie. „Dzieciak” dotychczas nawet nie wiedział o istnieniu tej pani, ale ona wydawała się dosyć solidna, a nazwisko Mucklehose-Kerr było jednoznaczne z „Glenlivet Whiskey”, toteż przyjął ją bardzo uprzejmie. Gdy formalnościom powitalnym stało się zadość, pani Mucklehose-Kerr przycisnęła żarliwie dłoń do ręki „Dzieciaka” i oświadczyła: - Panie Nicholson, ja wiem, że pan mnie nie zawiedzie. Pan, nikt inny, tylko pan ma dane, żeby namalować portret Alison, mojej córki. - No - powiedział „Dzieciak” mrugając do mnie ostrożnie. - Jestem raczej zajęty w tym sezonie, pani rozumie. I obiecałem rodzinie, że za jakieś trzy tygodnie wyjedziemy do Cannes. Jednakże jeżeli pani tak na tym zależy, może pozowania będą mogły odbywać się, zanim wyjadę z miasta. - Żadnych pozowań nie będzie, panie Nicholson. Nie może ich być. - Pani Mucklehose-Kerr otarła delikatnie oczy chusteczką z czarną koronką. - Moja córka w zeszłym tygodniu oddała duszę Bogu. Chwilę potrwało, zanim „Dzieciak” to przetrawił, ale jakoś wymamrotał kondolencje, po czym rzekł łagodnie; - W takim razie chyba będę musiał pracować z fotografii. Pani Mucklehose-Kerr odpowiedziała załamującym się głosem: - Niestety, nie ma żadnych fotografii. Alison nie lubiła się fotografować. Zawsze mówiła: „Mamo, fotografie, a po co ci? Stale będziesz miała mnie, żeby patrzeć na mnie w naturze, a nie na jakieś niemądre, stare podobizny!”, a teraz ona zgasła i nie pozostawiła mi bodaj migawkowego zdjęcia. Za radą mojego brata poszłam najpierw do pana Orpena i poprosiłam go o to, o co pana teraz proszę. Ale on odpowiedział, że takie zadanie przekracza jego możliwości. Powiedział, że jedynym w Londynie malarzem, który potrafi mi pomóc, jest pan, ponieważ pan ma szósty zmysł. Orpen miał poniekąd rację. „Dzieciak” był znany ze swojej dziwnej sztuczki. Pytał nagle przypadkowego znajomego: Jak pan się podpisuje?” - i gdy tamten odpowiadał: „Herbert B. Banbury” (czy też jakoś tam inaczej), „Dzieciak” zadziwiał go wypisując to jego własnym charakterem pisma. - Niech pan patrzy, tu jest jej podpis. Na okładce zeszytu do historii. Wahał się jeszcze, ale błądzącym wzrokiem natrafił na te kosztowne swoje obrazy, oparte o stół, na którym leżało to wezwanie do zapłacenia podatku dochodowego. -To trudne zamówienie - powiedział. - Chętnie zapłacę panu dwa tysiące gwinei - powiedziała pani Mucklehose-Kerr - za wielkość naturalną. - Nie chodzi tu o pieniądze... - zaprotestował.
- Przecież Fulton panu opisze moją kochaną Alison -błagała pani Mucklehose-Kerr, już nie mogąc powstrzymać się od płaczu. - Panienka Alison była piękna, prawda, Fulton? - Milusia - przyznał Fulton z zapałem - ładna jak obrazek, proszę pani. - Ja wiem, panie Nicholson, że pan mi nie odmówi, i osobiście wybiorę do tego portretu którąś z jej sukienek. Tę, którą lubiłam na niej najbardziej. Nie pozostawało nic innego, tylko zamówienie przyjąć. Tamtego dnia wieczorem „Dzieciak” zabrał Fultona do Cafe Royal i nie szczędząc whisky zaczął go wypytywać: - Oczy niebieskie? - Niebieskawe, proszę pana, i trochę łzawiące. Ale milusie. - Włosy? - Mysie takie, proszę pana, ona w ogóle była jak myszka, i upięte w koczek. - Figura? -Taka sobie, panie Nicholson, taka sobie! Ale była bardzo milusia, ta panienka Alison. - Miała jakieś fizyczne cechy szczególne? - Żadnych, proszę pana, rzucających się w oczy. Ale ja, niestety, nie bardzo umiem podawać rysopis. - Może miała jakichś przyjaciół, którzy by potrafili narysować ją z pamięci? - Nie miała, panie Nicholson. Raczej stroniła od ludzi. Więc „Dzieciak” rozczarował się co do Fultona i jego sztuczka z odtwarzaniem pisma na podstawie charakteru osoby też wcale tu nie pomogła, ponieważ brak mu było uzupełniającej zdolności (którą pani Mucklehose-Kerr mu przypisywała, ale która stanowiła, że użyję jego wyrażenia: inną parę kaloszy), a mianowicie nie umiał odtworzyć osoby na podstawie charakteru pisma. Nazajutrz w rozpaczy poradził się swego szwagra, Jamesa Pryde, również malarza. - Jimmy, co ja, na Boga, mam teraz zrobić? Jimmy będąc praktycznym Szkotem zastanawiał się przez chwilę, po czym zapytał: Nie mógłbyś dowiedzieć się od Fultona, czy ta dziewczyna chodziła kiedy do dentysty? Tak się złożyło, że sir Rockaway Timms był członkiem klubu Savile, więc „Dzieciak”, żeby zasięgnąć konsultacji, pojechał na Wimpole Street. - Rocks, stary, wpakowałem się w kabałę. - Nie po raz pierwszy, „Dzieciak”. - Chodzi o dziewczynę osiemnastoletnią, niejaką Alison Mucklehose-Kerr, jedną z twoich pacjentek. - Powinieneś dać takiej spokój, dopóki nie dojdzie do wieku dojrzałego. Och, wy, artyści. - Na oczy jej nie widziałem. A teraz, o ile mi wiadomo, ona nie żyje. - To fatalnie, fatalnie! Popełniła samobójstwo? - Och, ja tylko chcę wiedzieć, co ty wiesz o niej. - Mogę ci co najwyżej pokazać model jej szczęki, jeżeli myślisz, że ci to da jakieś chorobliwe zadowolenie. Mam to u siebie w gabinecie. Zaczekaj. M...Mu...Muck... Wiem! Zachodzące siekacze, jeden ząb trzonowy zaplombowany niezdarnie ciężką ręką; drugi ditto, ale już lekką ręką i schludnie, bo przeze mnie. Kły zniekształcone, zęby mądrości jeszcze nie wyszły. - Na litość boską, Rocks, ale jak ona wyglądała? To dla mnie kwestia życia i śmierci. Sir Rockaway spojrzał szelmowsko na „Dzieciaka”. - Co ja na tym zyskam? - zapytał. - Ogromne pudło czekoladek z likierem, owiązane różową wstążką. - Przyjęte w imieniu Edith. No, ta Alison, którą tyś uwiódł w ciemnym lesie... przerażona, niezgrabna, mała Szkotka o ziemistej cerze, z lekkim zezem jednego oka... ale pomimo wszystko podobna jest jak kropla wody do tej gwiazdy filmowej, Lillian Gish! „Dzieciak” uścisnął Rockawayowi rękę tak gwałtownie, jak pani Mucklehose-Kerr przy pożegnaniu uścisnęła rękę jemu. Potem wybiegł do czekającej na niego taksówki. - Panie kierowco! - krzyknął - na Narodziny narodu, w którymkolwiek to idzie kinie. Prędko, co koła wyskoczą! Pani Mucklehose-Kerr, wezwana na Appletree Yard w tydzień później, aż jęknęła z zachwytu, ledwie weszła do pracowni. - To Alison, to moja Alison jak żywa - wybełkotała. - Wiedziałam, panie Nicholson, że geniusz pana mnie nie zawiedzie. Ale och! Jak dobrze ona wygląda, jaka jest szczęśliwa, odkąd umarła!... Fulton, Fulton, powiedz panu Nicholsonowi, zrobił ją cudownie! - Uchwycił pan wyraz twarzy panienki Alison w sam raz, proszę pana! - oświadczył Fulton, wyraźnie pod silnym wrażeniem.
Pani Mucklehose uparła się, żeby kupić dwa z tych podbitych w cenie, niegodnych wczesnych Nicholsonów, które przypadkiem leżały na podłodze wierzchami do góry. „Dzieciak” miał właśnie je całe zamalować i jego widoczna niechęć do sprzedania ich sprawiła, że pani Mucklehose-Kerr zaproponowała za oba tysiąc dwieście gwinei. Słabo zgodził się, zapominając, jak strasznie pokarze go za to skarb państwa.
CO ZIEMSKIE - ZIEMI Tak, tak, tak! Nie zrozumcie mnie źle, na litość boską. Sercem i duszą zgadzam się z wami. Przyznaję, że Człowiek niecnie okrada Matkę Ziemię z jej odwiecznych należności, bo nie oddaje glebie tyle pożywienia, ile z niej bierze. I że nowoczesny system kanalizacyjny to w państwie krwawiąca rana. I że miejskie place do spalania nieczystości są raczej ludobójcze niż bakteriobójcze... I że kremację powinno się uznać za jedną ze zbrodni głównych. I że to, co powoduje zachłanna orka......tak, tak, tak. Ale...! - ZIEMI Elsie i Roland Hedge - ona ilustratorka książek, on architekt o niezupełnie zdrowych płucach - zostali należycie ostrzeżeni przed doktorem Eugenem Steinpilzem. - Ten facet nie przyniesie wam szczęścia - powiedziałem im. - Mój mały palec mówi mi to zdecydowanie. - I pan także przeciwko niemu? - zapytała Elsie z oburzeniem (to było w Brixam w południowym Devonie w marcu 1940 roku). - Pewnie dlatego, że ma akcent cudzoziemski i brodę, uważa go pan za szpiega? - Nie - odrzekłem chłodno - ta racja dotąd nie przyszła mi do głowy. Ale nie będę zaprzeczał. Już nazajutrz Elsie z rozmysłem poderwała - nie lubię tego wyrażenia, cóż, kiedy to właśnie zrobiła tego doktora, Alzatczyka, który miał paszport amerykański i mówił, że jest Naturphilosoph. I oboje, Elsie i Roland, wkrótce pogrążyli się w tym Steinpilzerei aż po nosy. Zaczęło się to, gdy on zaprosił ich na obiad i podał mięso na zimno i dwa konkurencyjne zestawy jarzyn -kartofle (pieczone) i marchewkę (ze śmietaną) kupione w miejscowym sklepie warzywno-owocowym oraz kartofle (pieczone) i marchewkę (ze śmietaną) wyrosłe na kompoście w jego własnym ogrodzie. Wyższość tego ostatniego zestawu, jeśli chodzi o wygląd, wielkość, a zwłaszcza smak, dla Elsie i Rolanda stała się wręcz objawieniem. Tak, o tak, rozumiem to. Czemuż bym nie miał rozumieć? Gdy jeżdżę na targowisko tutaj w Palmie, nigdy nie chcę kupować kartofli La Torre, ponieważ uprawia się je na rynek angielski przed sezonem i dlatego cuchną importowanym nawozem sztucznym. Kupuję kartofle Son Sardina, smaczne jak te, które mieliśmy w Anglii pięćdziesiąt lat temu. A to dlatego, że dostawcy Son Sardina nawożą swoje pola odpadkami kuchennymi z Palmy, wciąż jeszcze do nabycia całymi wozami w tym mieście zbyt zacofanym, żeby mogło sobie pozwolić na pozbywanie się odpadków za pomocą skutecznych metod nowoczesnych. W taki to sposób doktor Steinpilz nawrócił bezdzietne, kochające się małżeństwo Hedge na Steinpilzowską religię kompostowania. W istocie nie różniła się ona zbytnio od metod, o których czytano w rubryce „Notatki ogrodnicze” w waszej ulubionej gazecie, tyle że była znacznie radykalniejsza. Doktor Steinpilz opracował metodę wytwarzania bakterii wyjątkowo złośliwych, zdolnych (twierdził Roland) prawie w oka mgnieniu rozproszkować stary but czy Biblię rodzinną, czy dziurawy wełniany podkoszulek w piękny czarnoziem. To był jednakże przepis nie do kupienia, podawany jedynie pod przysięgą dochowania tajemnicy członkom „Towarzystwa Stein-pilza”, do którego ja nie chciałem przystąpić. Nie będę więc udawał, że ten przepis znam, ale kiedyś wieczorem podsłuchałem, jak Elsie i Roland kłócą się w swoim ogrodzie o to, czy wpływy planet są sprzyjające. Mówili przy tym o ugotowaniu, zdaje mi się, rogu tryka i o jakiejś skomplikowanej mieszance produktów zwierzęcych i roślinnych w proszku - fachowo przez nich nazywanej „.matką”. O ile wiem, miało być w tej produkcji także i kopyto byka i trzustka kozy, ponieważ pan Pook, rzeźnik, powiedział mi później, że zastanowiła go prośba Rolanda o tak niezwykłe kawałki. Wśród roślinnych składników „matki” z pewnością figurowały: krzyżownica i mięta, polej i dwulistnik; rozpoznałem te zioła pewnego dnia w koszyku, który Elsie zostawiła w urzędzie pocztowym. Wkrótce już Hedge’owie gotowali pierwszy kompost w swoim ogrodzie, który był wielkości kortu tenisowego i składał się głównie z utrzymanych dobrze trawników. Doktor Steinpilz nadzorując ich, zaczął teraz nawiedzać ten do-mek jak zapach ścieków. Musiałem zaprzestać wizyt u nich. Potem, po upadku Francji, Brixham stało się strefą wojenną i wszystkich, oprócz nas, Brytyjczyków, i naszych sprzymierzeńców: wolnych Francuzów i wolnych Belgów, wyrzucono. Siłą rzeczy doktor Steinpilz musiał wyjechać, co uczynił bardzo niechętnie. Zginął pod bombami w czasie nalotu na Liver-pool, w przeddzień odpłynięcia z powrotem do Nowego Jorku. Ale to jeszcze nie był koniec tej historii. Przypuszczam, że Elsie kochała się w doktorze, i wiem na pewno, że Roland podziwiał go i czcił. Oboje nad wyraz cenili sobie zbiór zadedykowanych jego wszystkich ezoterycznych książek, z których każda miała tytuł od nazwy innego półszlachetnego kamienia, i czytywali je sobie na zmianę głośno przy posiłkach! Żeby pokazać, że to jest praktyczna filozofia, a nie jakieś przypadkowe nagromadzenie pięknych myśli o przyrodzie, zaczęli kompostować w głębszy i nabożniejszy sposób niż przedtem. Trawnik podrósł, oczywiście, ale oni używali darniny do przekładania warstw odpadków kuchennych zmieszanych z wyskrobkami z opuszczonego chlewa, z dwoma taczkami rozmokłych liści topoli z boiska i z workiem zgniłej rzepy. Przez żywopłot
widywałem fanatyczne błyski w oczach Elsie, gdy rozrzucała te głodne bakterie na stercie i ogarniało mnie wtedy złe przeczucie. Na razie było chyba dobrze. Ale gdy nastąpiły poważne bombardowania i żywności zaczęło tak brakować, że gospodynie domowe karano grzywną za niedostarczanie pomyj dla państwowej trzody chlewnej, Elsie i Roland martwili się coraz bardziej. Zrezygnowali z normalnego urządzenia sanitarnego w swoim domu i zbudowali budkę w ogrodzie, po czym usiłowali przekonać sąsiadów, że powinnością wszystkich jest zrobić to samo nawet za cenę ewentualnych przeziębień i tego, że pająki mogą im łazić po karkach. Ponadto Roland na polecenie Elsie chodził o zmierzchu za czerwonymi devońskimi krowami, które kołysząc się wracały wolno do obory, i zbierał szufelką kuchenną ich drogocenne odchody. Sama Elsie tymczasem ze skrzynią na kółkach odwiedzała miejscowe śmietnisko i zbierała stamtąd wszystko, co się tylko dało, pochodzenia organicznego - zdechłe koty, stare gałgany, uschnięte kwiaty, łodygi kapusty i nawet takie odpadki, jakimi państwowe świnie w czasach wojny niewątpliwie by pogardzały. Ocalała też każdą kroplę wody z kąpieli swoich i Rolanda, żeby spryskiwać sterty w ogrodzie, ponieważ, jak twierdziła, ta woda zawiera cenne sole zwierzęce. Próbą jakości kompostu, jak wie każdy człowiek oświecony, jest to, czy wykiełkowuje z niego pewien wprost obrzydliwy, aczkolwiek dobroczynny grzyb. Otóż kupy kompostu Elsie były szare od tego plonu i tak wewnątrz rozgrzane, że mogły służyć jako coś w rodzaju termosów, z pewnością umożliwiając jej oszczędzanie węgla. Nazywam te sterty „stertami Elsie”, bo ona teraz uważała się za pełnomocniczkę doktora Steinpilza na tym padole, a wierny Roland nie kwestionował jej roszczenia. Krytyczna faza ich historii nastąpiła w czasie bitwy powietrznej o Anglię. Należy pamiętać, że gdy wojna wybuchła, londyńczycy byli ewakuowani pełnymi pociągami do południowego Devonu, a później ewakuowali się tam i z powrotem na własną rękę w sposób jak najbardziej niezorganizowany. Elsie i Roland, los tak chciał, uniknęli kwaterunku, ponieważ nie mieli wolnej sypialni, ale raz późnym wieczorem zastukał do ich drzwi jakiś emerytowany oficer marynarki prosząc, żeby pozwolili mu przenocować. Był pogorzelcem z Plymouth, gdzie panował całkowity chaos, i prawie nieprzytomnie wywędrował stamtąd i błądził, aż znalazł się tutaj, głodny i śmiertelnie zmęczony. Dali mu kolację, położyli go na kanapie, ale nazajutrz, gdy Elsie zeszła na dół, żeby widłami przetrząsnąć kompost, leżał tam martwy. Zmarł wskutek niewydolności serca. Roland, chociaż stosunki między nami dość dawno się oziębiły, przyszedł do mnie raczej zakłopotany, zapytać mnie o zdanie. Elsie, powiedział, zdecydowała, że nie warto fatygować policji tą sprawą: bo policja ostatnio jest tak bardzo zajęta, a ten biedny człowiek mówił, że nie ma żadnych krewnych ani znajomych. Więc oni odczytali nad nim nabożeństwo żałobne i po usunięciu klamry, paska, guzików od spodni, metalowego futerału do okularów i wiązki kluczy, które nie podlegają rozkładowi, pochowali go z szacunkiem w tej nowej pryzmie kompostu. Inne jej składniki to wózek odpadków z wytwórni jabłecznika, pozbierane krowie łajna i kilka koszyków obrzynków z żywopłotu. Czy źle zrobili? - Jeżeli pytasz, czy zamelduję to władzom, odpowiem, że nie - zapewniłem Rolanda. - Nie zaglądałem do was o tej właśnie godzinie, a ty opowiadać możesz wszystko. Roland powłócząc nogami, odszedł zadowolony. Wojna trwała dalej. Hedge’owie obrócili w szeregi stert ku pamięci Eugena Steinpilza cały ogród, aż nie zostało ani trochę miejsca na kartofle czy marchew, na uprawę których ten kompost był pierwotnie przeznaczony. Sprowadzali odpadki z targu rybnego Brixham i zawartość zbiornika do śmieci przed oddziałem chirurgicznym wiejskiego szpitala. I pamiętam, jak w te wiosny wojenne Elsie zrywała mnóstwo pierwiosnków i nie bawiąc się w żadne sentymenty, nawet nie wąchając tych kwiatków, wrzucała je prosto na kompost: dziewicze pierwiosnki miały szczególnie smakować jej żarłocznym bakteriom. Tutaj ta historia, gdy się ją czyta, powiedzmy, na głos w rodzinnym gronie, staje się trochę przykra dla osób bardziej wrażliwych. A więc spróbuję ją złagodzić. Pewnego dnia rano przyszedł do Hedge’ów policjant z wezwaniem sądowym i przypadkiem widziałem, jak Roland wyjrzał niespokojnie z okna sypialni i szybko wycofał głowę. Policjant dzwonił, stukał i czekał, potem próbował łomotać do drzwi kuchennych, aż w końcu odszedł. Wezwanie było w sprawie nieprzestrzegania zaciemnienia, ale najwidoczniej Hedge’owie nie wiedzieli o tym. Nazajutrz rano, gdy policjant przyszedł znowu, również mu nie otworzyli. Więc tym razem sam sobie siłą otworzył drzwi od kuchni. Zastał ich oboje w łóżku martwych po zażyciu samobójczej ilości tabletek nasennych. Na kołdrze leżała kartka: Prosimy złożyć nasze zwłoki na kompoście najbliżej chlewa. Kwiaty mile widziane. Obrzućcie nimi zwłoki z domieszką odpadków kuchennych, a potem widłami przetrząśnijcie trochę ziemię. E.H., R.H.
George Irks, nowy dzierżawca, postanowił przyczynić się do zwycięstwa uprawą kartofli. Wynajął wóz i zaczął przewozić kompost do rzeki Dart, „żeby już nie patrzeć na te wstrętne muchomory”, jak wyjaśnił później. Pięć idealnie czyściutkich szkieletów ludzkich, które odkopał w tokusprzewożenia kompostu, jeszcze czekało na zidentyfikowanie, gdy wojna się skończyła.
OBRAZEK Z EPOKI To było w lipcu pewnego roku za panowania Edwarda Dobrego, Rozjemcy. Wyjechałem na długi weekend do zamku Balch - piękna miejscowość w Oxfordshire - „gniazda” mojego kuzyna Toma. Tom był poniekąd zbieraczem, czego zresztą nie miałem mu za złe, bo już jeżeli ktoś był temu winien, to przede wszystkim Eva. Ona zbierała na swoje domowe przyjęcia osobistości aż nazbyt, jak mówią jankesi, „modne”: członków parlamentu, ludzi sławnych wszelakiego rodzaju i pod jakimiś tam względami prawie niedoścignionych. Przed tym szczególnym weekendem Eva zarzuciła swoją sieć szeroko i dokonała fantastycznego połowu. Przyjechali mianowicie: Nixon-Blake, członek Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, który namalował obraz roku (czy obecnie bywają obrazy roku? Nie byłem w galerii sztuki już od lat); „Szczurek” Dingleby, który w lutym, również tego roku, opłynął swoim małym jachtem „Rubinem” przylądek Horn (jego nekrolog w „Timesie” zobaczyłem dopiero dwa lata temu: dożył lat dziewięćdziesięciu, urodzony nie po to, by utonąć); i ten łowca słoni, który dostał Krzyż Wiktorii w Transwalu, jakże on się nazywał, do diabła, kapitan Scrymgeour, no tak! poległ pod Younghusband w Tybecie w rok czy dwa lata później, a także Charlie Batta, słynny impresario aktorów. Żadnego z tych panów nie mogłem zaliczyć do moich bliskich przyjaciół. Byli to istotnie homines novi. Na szczęście przyjechał też Mungo Montserrat: mój rocznik w Eton. I Doris, jego żona, dosyć nudna, ale zacna pani, jeszcze jedna moja kuzynka. Wprost roi się od moich krewnych na tym świecie. Ponieważ to miał być weekend tenisowy, wszyscy przywieźliśmy spodnie flanelowe i rakiety, gotowi dzielnie naśladować braci Doherty, będących wówczas ostatnim krzykiem mody. Na obu kortach zamku Balch grało się świetnie, ogrodnik, jeśli chodzi o darń, doprawdy robił jakieś czary, ale że był lipiec, oczywiście lało i lało jak z cebra, nieprzerwanie, od piątku do poniedziałku. Już więc w piątek po południu ten deszcz dosłownie zmył nasze tenisowe mecze. Niemniej mogliśmy uprawiać inny nie najgorszy sport Tom miał kryty kort do sąuasha dla takich facetów jak Mungo i ja, zbyt energicznych, żeby się zadowolić bakaratem i bilardem. I Charlie Batta wezwał z Londynu pewną ładną aktorkę, która, tak się szczęśliwie złożyło, była w tym sezonie nie zatrudniona czy może nie do zatrudnienia. Co więcej, Eva wymyślała raz po raz zabawne figielki, jak to się nazywało w modnym wtedy żargonie, żeby niektórych z nas wprawiać w zażenowanie, czasem nawet prawie nieprzyzwoicie! Ale do żadnych rozgrywek tenisowych nie doszło, chociaż na kominku w palarni czekała nagroda dla zwycięzcy, piękny wazon ze srebra. Zapomniałem powiedzieć, że był wśród nas biskup Banga-lore, który dostał zaproszenie przez pomyłkę. Zabawa nigdy się nie zaczynała, dopóki on nie poszedł spać, ale na szczęście ten biskupunio miłował swoją poduszkę jeszcze bardziej niż bliźniego swego. W niedzielę, a raczej w poniedziałek, bo mniej więcej w kwadrans po północy, gdy już panie udały się na spoczynek i biskup szybko ruszył za nimi - proszę nie dopatrywać się w tym żadnej aluzji - Tom siedząc z nami przy whisky w ciepłym różowym blasku stojącej lampy - wiecie, jak to jest -oświadczył prosto z mostu: - Panowie, martwi mnie do głębi, tak samo jak was, fiasko z tenisem, więc nie chcę, żeby mi się ten srebrny nocnik obijał po zamku i ciągle o tym przypominał. Powiem wam coś: niech to będzie nagroda za najlepszą odpowiedź na pytanie, które wam zadam w imieniu Evy, bo jej skromność nie pozwala zadać go wam osobiście: Jakie było twoje najbardziej sensacyjne przeżycie?” Ciągnęliśmy numerki z urzekająco ozdobionego galonem cylindra biskupa, w kolejności ustalonej przez los, po czym zaczęliśmy snuć bajeczne opowieści. Oprócz Munga i mnie każdy z tych znakomitych ludzi był urodzonym gawędziarzem. Zapewniam was: mieliśmy czego słuchać, gdy Charlie Batta, pierwszy z kolei, opowiadał, jak grał Hamleta na migi w piwnicy pełnej bandytów korsykańskich, którzy porwali go, żeby dostać okup, trzy tysiące suwerenów, i jak potem wymachując tymi pieniędzmi, strzelając feux-dejoie przez całą drogę w hołdzie dla jego sztuki, eskortowali go triumfalnie do Ajaccio. To było warte stu wazonów ze srebra. Następnie dzielny Scrymgeour opowiedział o safari na niemieckim wschodzie, kiedy to ubił jedną ręką hipopotama, a drugą nosorożca. Słowo daję, trzymał nas w napięciu! Potem ten z Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych (już mówiłem, jak on się nazywał, ale znowu zapomniałem; pamiętam jednak, że miał rudą napoleońską bródkę, oczy koloru piwa imbirowego i twierdził, że to on wprowadził na nowo żółte kamizelki do polowania, co uważam za nieścisłość) barwnie odtworzył przygodę w puszczy niedaleko Budapesztu: spotkał tam młodą Cygankę, akurat nadającą się na modelkę do jego wymarzonego obrazu „Czarodziejka”, i garścią monet i czułymi węgierskimi słówkami przekonał ją, żeby pozowała mu nago. No i namalował te okrągłe kształty Junony, tę delikatną karnację - i tak dalej, wiadomo - drobiazgowy, jeśli chodzi o anatomiczne szczegóły, upojnie natchniony i beztroski, chociaż do groty, gdzie odbywało się to malowanie, wszedł kochanek Cyganki i wściekle zazdrosny celował do niego przez cały czas z inkrustowanej śrutówki. Ale w końcu ta mordercza broń ze szczękiem upadła na ziemię i
Cygan zdławionym głosem wykrzyknął: - Gorgio, nie mogę ciebie zastrzelić. Chylę głowę przed twoim talentem! Zatrzymaj sobie dziewczynę, mnie zostaw ten obraz, idź! Po nas wszystkich biedny stary Mungo, który wyciągnął numer 13, też musiał coś opowiedzieć. Całym sercem byłem przy nim, ponieważ sam zdrowo nabzdurzyłem pomimo wielkich starań. Cytuję słowa Munga: - Panowie, jestem prosty facet, nigdy nie miałem żadnych takich podniecających przygód jak wy. Ale nie, przepraszam. Jeżeli chcecie wiedzieć. Najbardziej sensacyjne chwile przeżyłem po ślubie z Doris... wszyscy znacie Doris... i no... kiedy ona i ja... - Pauza. - W istocie dla mnie to najbardziej sensacyjne przeżycia jeszcze i teraz. Mungo wywołał huczne oklaski. Tom rzucił mu srebrny wazon w opierające się tej nagrodzie ręce, poczęstował go najmocniejszą whisky z lodem, jaką kiedykolwiek widziałem, i podprowadził zygzakowato na górę do sypialni, gdzie Doris nie mogła zasnąć, z powodu nie tyle naszej zabawy w palarni, ile straszliwych pochrapywań biskupa w sąsiednim pokoju. - Co ty tam masz, Mungo? - zapytała niezadowolona. - Wazon - wybełkotał. - Tom wyznaczył go na nagrodę dla faceta, który potrafi najlepiej odpowiedzieć na pytanie Evy, jakie było jego najbardziej sensacyjne przeżycie. Wszyscy opowiadali kapitalne historie, więc kiedy na mnie przyszła kolej, dostałem piekielnej tremy. Ale ciągnęliśmy przedtem losy z cylindra biskupa, i to mnie natchnęło. Powiedziałem: „Wtedy, gdy Doris i ja klęczymy przy sobie w kościele i dziękujemy Bogu za te wszystkie błogosławieństwa, którymi nas obsypuje”. No i dali tę nagrodę mnie! - Mungo, jak mogłeś! Ty wiesz, że to okropne kłamstwo. Och, tak mi wstyd za ciebie! Kościół i modlitwy nie są tematem do żartów. Rozwodziła się nad tym aspektem sprawy długo, a Mungo zrezygnowany tylko zwiesił głowę. Whisky, nie wiem dlaczego, zawsze wprawiała go w nastrój melancholijny. Nazajutrz rano nastąpił wyjazd: wszyscy spieszyliśmy się na ekspres 10.45 do Londynu. Doris Montserrat zauważyła mnóstwo pełnych podziwu i ciekawości spojrzeń rzucanych w jej stronę i sumienie ją dręczyło. Stojąc na schodach w hallu wygłosiła więc krótkie, zaskakujące przemówienie: - Panowie, niestety Mungo wygrał wczoraj w nocy ten wazon oszukaństwem. On zrobił... to, co powiedział, że zrobił... tylko trzy razy. Pierwszy raz przed ślubem, bo ja go do tego zmusiłam. Drugi raz zaraz po ślubie, bo po prostu nie mógł tego uniknąć. I trzeci raz już później, kiedy byliśmy małżeństwem, ale wtedy zasnął w połowie...
WEEKEND W CWM TATWS Nie opowiadałbym teraz tej historii, w której nie ma właściwie nic nadzwyczajnego poza jej następstwami - gdyby ona już nie krążyła w przekręconej formie. To, co przytrafia się mnie, niech już będzie opowiadane na mój własny sposób albo wcale. Chodzi o to: zakochałem się w tej dziewczynie od pierwszego wejrzenia. Tak piękna, że mogłaby zostać królową piękności, była w dodatku bardzo mi życzliwa... Pomimo że wyglądałem jak dureń. I prawdopodobnie nawet, gdyby ona była ślepa na jedno oko i miała drewnianą nogę, i tylko jeden ząb... Co nie znaczy, żeby mnie jakoś szczególnie interesowały zęby w tamtej chwili, czy żebym mógł zdobyć się na coś więcej niż słabe „uch”, albo powitać ją przynajmniej uśmiechem. Ale jakże troskliwie zajęła się mną, zanim podjęła jakikolwiek krok, żeby załatwić sprawę tego ciężkiego przedmiotu, który leżał mi na kolanach! Większość dziewcząt dostałaby ataku histerycznego. Ona jednak, tak się złożyło, była praktyczna: bez wahania nakręciła numer telefonu 999. Bo zobaczyła kącikiem oka, że... Ale zacznę od początku. Poza tym, że wyglądałem jak dureń, byłem durniem rzeczywiście, bo ząb mnie rozbolał raptem w sobotę po południu, i to gdzie? W Cwm Tatws. Dureń ze mnie, powtarzałem sobie nieustannie w ten zmarnowany weekend. Kłopot polegał na tym, że byłem sam, nikogo więc nie mogła zaniepokoić moja nieobecność, nikt nie mógł wysłać ludzi na poszukiwanie, bo też nikt w całej miejscowości nie znał mnie na tyle. Przyjechałem do Cwm Tatws na ryby, co jest chyba jedynym powodem, dla którego ktokolwiek i kiedykolwiek tam przyjeżdża, jeżeli przypadkiem nie nazywa się Harry Parry bądź Owen Owens, bądź Evan Evans, bądź Reece Reece albo... czyli tak, jak ja się nie nazywam. Ząb zaczął mnie lekko ćmić w piątek, ledwie zapisałem się w książce gości „Pod herbem Dolwreiddiog”. Ale postanowiłem uznać to za ból newralgiczny i zlikwidować aspiryną. W sobotę wstałem wcześnie i poszedłem nad jezioro, w którym podobno biorą w sporych ilościach dwu- i trzyfuntowe. Wziąłem ze sobą buteleczkę aspiryn i bardzo podłe drugie śniadanie. Żeby łowić ryby, niekoniecznie trzeba być wielbicielem Hemingwaya: ostatecznie więcej o wędkarstwie pisał Izaak Walton, którego także nie czytałem. Po południu ząb zbudził się nagle i zaczął jak gdyby podskakiwać... złapały mi się na haczyk dwie spore, chociaż wcale nie takie duże, wbrew tej całej reklamie, i obie się urwały. Moim błędem było to, że czekałem, aż złapie się szczęśliwie trzecia. Poza tym zapomniałem, że jest sobota. Dopiero gdy wróciłem do Cwm Tawts, gdzie jest pięć knajp (niektóre niedobre, niektóre jeszcze gorsze), komisariat policji, urząd pocztowy, filia banku i tak dalej - dość duże miasteczko jak na taki okręg - zdecydowałem się poszukać miejscowego wyrywacza zębów, pana Griffitha Griffithsa, którego mosiężną tabliczkę zauważyłem przy „Capel Beulah rok 1861”. Nie to, co myślicie. Pan Griffith Griffiths był w domu i owszem, jak najbardziej serdeczny, i powiedział, że w sobotnie popołudnia i wieczory pracuje, a jakże, ponieważ sobota to właśnie dzień, kiedy wszyscy... Ale pośliznął się niedawno na mokrym głazie w pośpiechu, żeby upolować oszczepem wielką sztukę, i odprysnął mu rożek lewego łokcia. Paskudny pech: bo on jest leworęczny. - Niech ja obejrzę ten ząb - powiedział. I obejrzał. Nie ma ani iskierki nadziei, że się da tego biedaka uratować. Powinienem go wyrwać od razu. Szkoda go, tylny trzonowy, jej! I co człowiek ma robić? Pan Griffith ditto wykluczony na cały miesiąc. Człowiek mógłby oczywiście wynająć jakiś samochód i pojechać trzydzieści mil za wzgórza do Denbigh, gdzie może jutro... Napierałem i błagałem o zlitowanie. - Czy nie ma nikogo w tym pięcioknajpowym mieście, kto by potrafił wyrwać ząb... Kowal, na przykład? albo fryzjer? Albo czy nie wyrwałby mi weterynarz? Pod pana kierunkiem? - No, po prawdzie, skoro jest pilna konieczność, może pan Rowland Rowlands, weterynarz, zgodziłby się poćwiczyć na panu to, co ćwiczy na owcach. Niestety pan Rowland powtórzyć dwa razy sam wyjechał do Denbigh ostatnim automobusem Qak nazywają autobusy w Cwm Tatws), żeby odwiedzić swoją, czym ona tam dla niego była. Pan Griffith Griffiths praworęcznie głaskał się po nie ogolonym podbródku. Nie mógł golić się teraz, a miejscowego zakładu fryzjerskiego bardzo nie lubił. - Hmm, hmm, no - powiedział. - Właściwie to bym się nie dziwił, gdyby tak przypadkiem stary szanowny pan van der Pant chciał odegrać rolę dobrego Samarytanina. To jest Anglik jak pan i był dyplomowanym lekarzem dentystą w Cwm Tatws jeszcze niecałe piętnaście lat temu. Od niego kupiłem tę praktykę. Miły stary pan, chociaż zatwardziały odludek i ani be, ani me nie mówi po walijsku. Brak znajomości języka walijskiego nie stanowił szczególnej przeszkody w tych okolicznościach, więc popędziłem prosto do rododendronowego domku mokrą uliczką, po czym aleją jeszcze bardziej mokrych rododendronów. Tymczasem ząb mnie...
I tu znowu mylicie się. Zastałem pana van der Panta również w domu i on nawet nie miał złamanej ręki. Ale gdy zadzwoniłem do drzwi, dziesięć minut minęło, zanim mi otworzył, a i to tylko przypadkowo, bo dzwonka nie słyszał. Pomińmy farsę rozmowy na migi z głuchym. Ostatecznie dokonałem tego, że zrozumiał i zgodził się... Ten pokój był... Makabryczny, prawda? „Wstęp tylko dla dorosłych”. Zamknięty na klucz sądząc po wyglądzie, diabli wiedzą, odkąd. Pajęczyny jak pnącza tropikalne. Fotel dentystyczny głęboko w kurzu. Okiennice wypaczone, zimno. Zapach myszy. Obecność myszy. Miska do spluwania zardzewiała, półeczka na instrumenty też. Płaty szarego tynku z sufitu. Tapeta w strzępach. Urzekające to w jakiś sposób. Pomogłem panu van der Pantowi wkręcić żarówkę i powiedziałem: - Nie, proszę się nie fatygować z rozpalaniem tu ognia. - Ależ tak, trzeba wyrwać - wysapał. - Szkoda, że to trzonowy. Jeszcze bardziej szkoda, że skończyły mi się środki znieczulające. Ku swemu zadowoleniu jednak stwierdził, że kleszcze, które niegdyś schował naoliwione, łatwo wytrzeć do sucha. Przyjrzał się im z lubością. Jeszcze mógł ich użyć. I użył. Tymczasem ten trzonowy... czy może ja się powtarzam? Rzeczywiście to bardzo niefortunne, wyraził pan van der Pant ubolewanie. Nie tymi kleszczami powinien wyrywać. Ale tamte lepsze pan Griffith Griffiths razem z praktyką odkupił od niego. Pomimo wszystko on zrobi, co tylko będzie mógł. Czy pozwolę włożyć sobie w usta pewien mały aparacik trzymający szczęki szeroko rozwarte? Wtedy pracować wygodniej. I dodał, że się starzeje i trochę traci wprawę. I proszę, czy mógłbym nie ruszać głową? Tak, tak, bardzo niefortunnie. Skaleczył mnie w kącik ust, dobrze wie o tym, ale to tylko dlatego, że się szarpnąłem. Trzech następnych minut lepiej nie opisywać. Wstęp wzbroniony nawet dorosłym. Potem pan van der Pant wyraził obawę, że to do niczego nas nie doprowadzi. Te kleszcze! Ząb jest zepsuty, odchodzi po kawałku. Teraz musimy sięgnąć głębiej w dziąsła. Może troszeczkę zaboli. Ale proszę tym razem już naprawdę się nie ruszać. Powinienem poczuć tylko chwilowy ból i zaraz... Ale może, gdybym pozwolił przywiązać się do fotela? Bo on ma serce niezbyt mocne, a to moje podskakiwanie... Biedny nudziarz. - Niech mnie pan skrępuje jak kaczątko Aylesbury, jeżeli pan chce, byleby pan wreszcie wygrzebał ten ząb... ze mnie - powiedziałem. On oczywiście nie mógł słyszeć, ale domyślił się i wyszedł z pokoju, po czym wrócił z jardami przewodu izolowanego. Owiązał mnie porządnie na sposób marynarski. - Byłeś kiedyś dentystą na okręcie wojennym? - zapytałem. Uśmiechnął się głucho. Dochodziło już pół do siódmej w sobotni wieczór i, rzecz dość dziwna, zaczął mi opowiadać o słynnym mordercy - niejakim Crippenie jeszcze z czasów przed moimi narodzinami który razem z nim studiował stomatologię, gdy nagle... Jego ostatnie słowa były: „A także miałem przywilej leczenia zębów jego żony i ofiary, panny Belli Ellmore, aktorki, niech pan to zapamięta. Ona wypluła siekacz, kiedy gryzła...” Wolałbym, żeby ludzie kończyli zdania, które zaczynają mówić. Więc jak powiedziałem, o n a się zjawiła opatrznościowo. O jedenastej piętnaście w poniedziałek, wnuczka brata pana van der Panta przyjechała niespodziewanie do niego w odwiedziny. Śliczna dziewczyna, prosto z Bond Street czy też jak spod igły. A ja tam siedziałem w zimnym, wilgotnym pokoju, w zakurzonym fotelu dentystycznym i zmarły dentysta leżał mi na kolanach. Szczęki miałem rozwarte tym aparacikiem, dreszcze, wzbierający ropień, nogi i ręce i korpus ciasno owiązane jardami przewodu izolowanego, już nie mówiąc oczywiście o... Tak, chcę tę historię opowiadać po swojemu, chociaż wcale nadzwyczajna nie jest. Mogłaby się zdarzyć każdemu innemu cholernemu idiocie. Dopiero następstwa! No, to naprawdę było...
POSZEDŁ KUPIĆ ALPAKĘ -To był bardzo cichy, bardzo delikatny młody człowiek -zakończyła pani Tisser - i płacił za pokój punktualnie. Naprawdę mi przykro, że wybrał takie tchórzliwe wyjście. Moim zdaniem to on dostał zaburzeń psychicznych. - Sąd nie pyta świadka o opinię lekarską - szepnął sekretarz koronera. - Sąd pyta świadka o fakty. Koroner powiedział: - Pani Tisser, nie prosimy pani o diagnozę. Zeznaje pani fakty. Sąd przysięgłych chce usłyszeć coś więcej o zachowaniu się zmarłego Angusa Hamiltona Tighe w poranek jego śmierci. Pani Tisser trwała przy swoim. - Zachowanie się tego młodego człowieka, Wysoki Sądzie, świadczyło wyraźnie o zaburzeniach psychicznych. - Proszę to rozwinąć - ustąpił koroner. - On się zachowywał bardzo dziwnie, Wysoki Sądzie. Kiedy postawiłam przed nim tacę ze śniadaniem na stole w saloniku, powiedział mi: „Pani Tisser, ja zawsze robiłem to nie tak, jak trzeba: otwierałem usta, zamiast mieć je zamknięte”. No, ja właśnie się modliłam od tygodni, żeby on to powiedział, ponieważ ten biedak chrapał, jakby Świnia chrząkała. Więc mówię mu: „No, panie Tighe, jestem kontenta, że pan się przyznaje. Powinien pan pójść do doktora Thorne’a, żeby panu zoperował nos, i wtedy juź pan nigdy nie będzie robił tego”. A on powiedział: „Och, ale ja lubię to uczucie - i jakoś dziko patrzyło mu z oczu. - To tak orzeźwia organizm. I przyjemność tania w dodatku jak siedzenie na słońcu albo przesuwanie grzebieniem po włosach, musi pani przyznać”. Popatrzyliśmy na siebie z powagą, a ona prawiła dalej: - Ja wtedy, że nie muszę i że chętnie bym mu obniżyła komorne o szylinga na tydzień, gdyby przezwyciężył ten nawyk. Parsknął śmiechem, powiedziałabym, diabelskim, więc wyszłam z pokoju już bez jednego słowa. Przedtem nigdy nie śmiał się ze mnie. Nie, żebym się rzeczywiście zirytowała. Ale ten śmiech był z pewnością bardzo niepokojący. - To było zaraz po ósmej rano, pani Tisser? Czy widziała go pani jeszcze raz w tamten poranek, zanim nastąpiło nieszczęście? - Widziałam, Wysoki Sądzie, w jakieś pięć minut później. Spotkaliśmy się na schodach. On jak gdyby powstrzymywał podniecenie i jeszcze dojadał śniadanie po drodze. Powiedział, że idzie kupić „wieczność odpoczywania” i zrobi to w końcu należycie. „Wieczność odpoczywania”? - zapytałam, bo myślałam, że przesłyszałam się może. - „Alpakę, jeżeli pani tak woli, pani Tisser” - odpowiedział szczerząc zęby w uśmiechu jak diabeł. - A potem? - A potem, Wysoki Sądzie, nie było go mniej więcej od dziesięciu minut do pół godziny, aż wpadł do domu jak wiatr i popędził na górę. Pół minuty upłynęło i raptem słyszę coś niezwykłego: jak gdyby przytłumiony wybuch w saloniku. I on wylatuje stamtąd otwartymi drzwiami przez korytarz do sypialni i przez balkon. Wrzasnęłam i zbiegłam na dół. - Dziękuję, pani Tisser, to wystarczy. Nie potrzebuje pani powtarzać tej części swojego zeznania. Obejrzeliśmy drzwi balkonowe i roztrzaskaną poręcz, o której pani mówi. Jeszcze jedno pytanie. Co pani wiadomo o życiu uczuciowym zmarłego? - Jeżeli to znaczy, czy on kiedy próbował do domu sprowadzić kobietę, powiem, że na pewno nie, Wysoki Sądzie. Można by go stawiać innym młodym za wzór pod tym względem. Zajmował się studiami, jakby ta medycyna była dla niego matką, żoną i dzieckiem, jest takie powiedzenie. Jedyna jego sprawa uczuciowa, którą sobie przypominam... - Tak, pani Tisser? - Raz wieczorem zwierzył mi się, że kocha pewną panią całym sercem, chociaż jej wcale nie zna. Z początku myślałam, że to jakaś aktorka filmowa, ale powiedział, że nawet nie wie, jak ona wygląda, i że jej język to dla niego zagadka. Wtedy właśnie zaczęłam podejrzewać, że coś mu padło na mózg. No, jakiś tydzień temu, kiedy sprzątałam w jego pokoju, patrzę, leży na palenisku kominka trochę zwęglony, zmięty list Widać było pierwszą linijkę: „Cudowna moja Yma”. Ale jestem zanadto szanująca się, żeby czytać cudze listy, i przykro mi nawet wspominać o tym teraz. Ona to chyba jakaś jego urojona. Ponieważ raz, kiedy wrócił z Londynu, powiedział: „Och, taki jestem szczęśliwy, pani Tisser”, i oczy mu błyszczały. „Czy z powodu tej pani, o której pan mówił?” zapytałam, a on odpowiedział: „Byłem z nią przez cale popołudnie”. Na to ja: „Więc poznał ją pan wreszcie?” A on: „Byłem z nią duchowo”, powiada. Zeznania następnych świadków powołanych celem stwierdzenia stanu umysłu zmarłego Angusa Hamiltona Tighe okazały się nieprzekonywające. Nie mogliśmy nawet wywnioskować, czy był przepracowany, czy miał trudności materialne, czy może go szantażowano. Do doktora Thorne’a nie
zwracał się nigdy z żadnymi dolegliwościami poza zwichnięciem kostki. Wśród kolegów na uniwersytecie nie miał szczególnie bliskich przyjaciół, a jeśli chodzi o rodzinę, wszyscy jego krewni mieszkali w Kanadzie. Więc zrezygnowaliśmy z tych badań. Ponieważ wydawało się nieprawdopodobne, żeby pani Tisser wypchnęła go z balkonu, wydaliśmy oczywiste orzeczenie: „samobójstwo”, przy czym mając na względzie uczucia rodziny Tighe w Alberta, chcieliśmy dodać: „w chwili rozstroju nerwowego”. Ale jeden z przysięgłych, pan Pink, emerytowany farmaceuta, był odmiennego zdania. Poprosił o ciszę i tonem autorytatywnym przemówił: - Myślę, proszę państwa, że jeszcze możemy zmienić to orzeczenie. Od tego się zaczyna, że nie pomawiam siebie o pomieszanie zmysłów, bo niedostateczną podstawą po temu Jest sam fakt, że ja także podziwiam, mało, uwielbiam tę słynną śpiewaczkę peruwiańską Ymę Sumac, chociaż nigdy jej nie widziałem ani nie rozumiem po hiszpańsku ani słowa. Jej głos, chyba najcudniejszy na świecie, obejmuje pełnych osiem oktaw i w każdym rejestrze dźwięczy rzeczywiście jak dzwon. Biedny młody Tighe! Mam rzadki komplet pierwszych nagrań Ymy, którymi bym go uraczył i które bez wątpienia sprawiłyby mu niezmierną przyjemność, gdybym tylko był wiedział, że on, tak jak ja, wielbi jej talent. Ale chcę teraz zwrócić uwagę sądu na coś jeszcze bardziej istotnego. A mianowicie: kiedy dokonywaliśmy oględzin zwłok, stwierdziłem szczególne zabarwienie prawej dziurki nosa. Wszyscy wpatrywaliśmy się w niego. Z powagą mówił dalej: - To nie figuruje w raporcie postmortem, a przecież powodem tego, według mnie, była „rzecz do kichania”, a nie „wieczność odpoczywania”, czy też tabaka, a nie „alpaka”. Inaczej mówiąc, zażycie tabaki. Jeżeli pan koroner nam pozwoli, wyślemy policjanta do jedynego sklepu w naszym mieście, w którym sprzedają ten staroświecki towar. Prawie na pewno policjant wróci z informacją, że zmarły Tighe był w tym sklepie mniej więcej kwadrans po ósmej rano. Ta zabójcza tabaka prawdopodobnie jest w pudełku do ołówków na jego biurku. Co więcej, zauważyłem też leżącą na śniadaniowym stole dobrze mi znaną książkę z dziedziny fizjologii podstawowej. Zobaczymy w indeksie: „kichanie”, odnajdziemy podaną stronicę, a znajdziemy tam, proszę państwa, mniej więcej takie określenie: Kichanie. Odruch oddechowy wywołany przez podrażnienie zakończeń nerwów błony śluzowej nosa bądź przez ostre pobudzenie nerwu wzrokowego światłem. Kichający po wciągnięciu głęboko powietrza zaciska usta i wtedy zawartość płuc gwałtownie zostaje wydalona nozdrzami. Dobrze pamiętam, jakie wrażenie ten ustęp zrobił na mnie przed laty, kiedy studiowałem farmakologię. Powiedziałem sobie dosłownie to samo, co zmarły Tighe: „Zawsze robiłem to nie tak, jak trzeba, otwierałem usta, zamiast je zamknąć”. Więc t następnym razem, kiedy poczułem, że kichnę, należycie zacisnąłem wargi i hej! przeleciałem przez pokój jak kamień wyrzucony z katapulty. Na szczęście nie było tam drzwi balkonowych. Walnąłem się jednak o parapet kominka tak, że straciłem przytomność. Toteż niech mi wolno będzie wysunąć wniosek, że zmarły Angus Hamilton Tighe poniósł śmierć jako męczennik doświadczenia naukowego i był akurat takim samobójcą, jak ja. Ostatecznie więc orzekliśmy: „Śmierć na skutek nieszczęśliwego wypadku, będąca ostrzeżeniem przeciwko eksperymentalnemu stosowaniu środków pobudzających kichanie”, co, obawiam się, nic ogółowi nie mówi.
ZABIĆ ICH! ZABIĆ ICH! Wielki ośrodek przemysłu ceramicznego był już tylko daleką plamą na horyzoncie za nami i, jak wynikało z mapy, zbliżaliśmy się do granicy Walii. Samochód prowadziła Jenny. Walia przypominała nam obojgu o Davidzie, który przechodził przeszkolenie wojskowe w tym rejonie. Więc wkrótce, wiedząc, że myśli Jenny na pewno biegną teraz tym samym torem co moje, powiedziałem: - Oczywiście daliby mu pośmiertne odznaczenie, gdyby teren, który on zajął, został utrzymany. Co nie znaczy, żeby to miało dużą wagę dla kogokolwiek, poza historykiem pułku. W każdym razie Japończycy się przedarli, hinduskie bataliony na flankach naprostowały swoje linie (jak to się mówi) i pułk musiał walką torować sobie odwrót Jest taka zasada, że walki na tyłach anulują wszystkie pochwalne wzmianki. - Pewien lotnik z RAF-u, który dawał tej brygadzie pomoc z powietrza... poznałam go w zeszłym roku w Transjordanii... mówił, że to był atak samobójczy i zbrodniczy. - Nie z winy dowódcy. On z Londynu dostał rozkaz zapewnienia sukcesu taktycznego na tym obszarze, zanim zacznie się monsun. Przybity był tym strasznie. - Skąd wiesz, ojcze? - Warell zaraz po wojnie napisał do mnie i sam poruszył ten temat Miał swoją kwaterę główną w odległości tysiąca mil stamtąd i chociaż, gdy mu przedłożono ten plan ataku, ogromnie go kusiło, żeby polecieć tam i dowodzić osobiście, głównodowodzącemu przecież nie bardzo wypada przejmować dowództwo brygady. Po prostu tak się nie robi. Czy też przynajmniej tak napisał. Przechowuję jego list dla ciebie. - Ten mój facet z RAF-u mówił, że wszyscy tam szaleli, gdy dowiedzieli się, że mają uderzyć na pozycję obwarowaną w najbardziej nowoczesny sposób, i to nie mając odpowiedniej pomocy artylerii... i nieomal w przededniu pory deszczów, w której wszystko i tak miało stanąć w miejscu. Ta świadomość głupiego lekceważenia istnień ludzkich musiała wprawić Davida rzeczywiście w szał. Wiesz, jakim on był zagorzałym pacyfistą, nie miał nic przeciwko Japończykom. Milczeliśmy na przestrzeni paru mil. Potem powiedziałem: - Jedno, co on zrobił, zawsze mnie będzie napawało zdumieniem. Kiedyś w Oxfordzie... miał wtedy cztery lata... wjeżdżaliśmy na wzgórze, a tu raptem z Queen’s College wychodzi na ulicę wielka gromada duchownych w czerni i w księżych kołnierzykach. Odbywał się jakiś kongres kościelny. David wrzasnął wtedy podniecony: „Zabić ich! Zabić ich!” Może mu się nie podobała ta czerń, jak myślisz? Czy może po prostu był przeciwny duchowieństwu? - Ani to, ani to - Jenny zastanowiła się. - Ja bym powiedziała, że to chodziło o nienaturalność tego widoku. Prawdopodobnie on tak samo, zresztą jak i ja, zawsze myślał o pastorach w liczbie pojedynczej. Proboszcz na stopniach ołtarza: jeden. Podobnie matka nad kołyską: jedna. Albo dyrektorka szkoły w swoim gabinecie: jedna. Każda z tych postaci nadrzędna, wszechmocna, niezależna i w istocie pojedyncza. Więc zebrania matek, konferencje dyrektorów i dyrektorek szkół i zjazdy kościelne, czyż nie mogą wydawać się okropnie sztuczne i ponure... to znaczy dlatego, że zatraca się ta pojedynczość? Gdy tymczasem żołnierze czy marynarze, studenci, dzieci szkolne, które z natury rzeczy objęte są liczbą mnogą... - Proboszczowie w gromadzie zachowują się bardzo niezręcznie, zgadzam się, i David może chciał uwolnić ich od tej niedoli raptowną zagładą. Miał dobre serce. - Poza tym - powiedziała Jenny - na zebraniach matek i na konferencjach dyrektorek szkół z reguły jest ciasto posypane makiem. Kiedy David miał dwanaście lat, a ja trzynaście i przychodziliśmy gdzieś na przyjęcie, on zawsze zaraz zaczynał krążyć tam i badał, co będzie do jedzenia. Jeżeli to, co mieli podać, odpowiadało nam, zostawaliśmy. Jeżeli nie, trącał mnie łokciem i szeptał: „Ciasto z makiem, Jenny”. Wtedy zawsze wymykaliśmy się. On nie cierpiał takiego ciasta. Było bezosobowe, a David naprawdę miał indywidualność. Zielone wzgórza walijskie i dzikookie walijskie owce, i ta sylaba Lian na co drugim znaku drogowym. W tych okolicach David dowodził swoim plutonem w czasie manewrów: może ostrzeliwał z lekkich karabinów maszynowych urojony garnizon tego farmerskiego domu przy szosie na szczycie wzgórza. Był to wspaniały budynek z osiemnastego wieku -z szeroką wybieloną wapnem fasadą, mnogością okien i niesymetrycznym dachem łupkowym, żółtym od grzyba; na podwórzu duży śmietnik, piękne kury staroświeckiego, nieopłacalnego gatunku, czarne krowy i wyściółka z paproci u wejścia do obór. Napis: PODWIECZORKI. Biorąc ostry zakręt za narożnikiem tego wielkiego domu, zobaczyliśmy przed furtką połyskliwy autokar wycieczkowy, z którego właśnie wysiadali turyści. Wszyscy przejęci, w czerni, w księżych kołnierzykach, wyraźnie onieśmieleni. Czterdziestu ich czy pięćdziesięciu co najmniej i - to jest prawda, a
nie żart, ponieważ ani Jenny, ani ja nie byliśmy w nastroju do żartów - każdy z nich miał w ręce kawałek ciasta posypanego makiem i już odgryzł w zaabsorbowaniu kęs. I nagle wydawało mi się, że mały chłopczyk, poważny, rumiany jak jabłuszko, siedzi pomiędzy Jenny i mną i wymachuje z furią piąstką. - Zabić ich! Zabić ich! - krzyknąłem mimo woli. Ale Jenny, chociaż przerażona, miała dość przytomności umysłu, żeby zboczyć na szosie i jechać dalej.
FRANCUSKIE NIEPRZYZWOITOŚCI - Kto mi, do licha, położył te francuskie nieprzyzwoitości na stole zabiegowym? Bella Nightingale przy śniadaniu wzięła od męża wymiętoszony magazyn ilustrowany i zaczęła oglądać. - O Boże! - chichotała zachwycona. - Czyż to nie zgroza? - Nie pytam o twoje wrażenie estetyczne - warknął doktor Nightingale. - Chcę tylko wiedzieć, kto mi to położył na moim stole zabiegowym. Wczoraj wieczorem tego tam nie było, a dziś siostra Parker jeszcze nie przyszła. - Nawet gdyby już przyszła, kochanie, chyba nie przypuszczasz, że ona by ci dała tak wysoce niestosowny prezent? Uwielbia cię, ja wiem, ale wątpię, czy by ryzykowała swoją reputację zawodową, próbując nasunąć ci myśli tego rodzaju... Och, Harry, tylko popatrz, co za potworny okaz anatomii kobiecej, i to sfotografowany pod takim dziwnym kątem! Doktor Nightingale wyrwał magazyn z rąk żony. - Na miłość boską, Bella. Opanuj się i odpowiedz na moje pytanie. - Pani Jelkes, tyś chyba tego nie zauważył, przyszła dziś wcześnie, ponieważ o jedenastej ma pogrzeb. Kurze u ciebie w gabinecie wytarła już po sprzątnięciu pokoju gościnnego. Ten debil, twój siostrzeniec, zostawił tam okropny bałagan przedwczoraj rano, kiedy spieszył się z powrotem do obozu. Wysuwam hipotezę, że pani Jelkes znalazła tę paradę namiętności pod jego poduszką i uznała, że powinna cię ostrzec, jaki z niego numer. Doktor Nightingale ochłonął z gniewu. - No cóż - westchnął - pewnie tak było, ona przecież ciągle powtarza: Jeżeli panicz Nicholas jeszcze raz tu przenocuje, znajdę sobie pracę gdzie indziej i powiem sąsiadkom, dlaczego”. Szkoda! Za nic nie chcę poświęcić Nicholasa na rzecz bezkompromisowej pani Jelkes, ale to kobieta nieubłagana, obawiam się. Czy też przynajmniej tak mocna, że szantażując nas potrafi stać się nieubłagana. Trochę niezręczna sytuacja, kiedy Nicholas znów do nas wpadnie. Będę musiał odmówić mu noclegu i wyjaśnić, co sprawiło, że przestał być penom grata. - To tylko twoja własna idiotyczna wina. Z zasady żal mi młodych żołnierzy, ale ten twój Nicholas to leniwy, niedbały szczeniak i ty wiesz o tym. - Wiem?!... Miło mi dowiedzieć się teraz, że jest zdrowym heteroseksualistą... Z nimi nigdy nic nie wiadomo w tych naszych czasach, zwłaszcza jeżeli pisują wiersze. No, proszę cię, wrzuć to w ogień. - Nie mogę. Pani Jelkes jest w kuchni i nie chcę jej dać satysfakcji prychania na mnie z pogardą. - Więc chociaż schowaj to tymczasem, dopóki ona nie wyjdzie. Ktoś zadzwonił do frontowych drzwi przeciągle, natarczywie. - Wypadek drogowy, sądząc po dzwonku - powiedział doktor Nightingale. Miał rację. Na ganku podtrzymywany przez kolegę stał kierowca ciężarówki z rozciętą głową i zwisającą ręką. Gdy doktor skinął, żeby weszli, kolega kierowcy zemdlał na progu. - Nigdy nie mógł wytrzymać widoku krwi - wyjaśnił pogardliwie kierowca. - Głupi ciołek. Nigdy. Siostra Parker jeszcze się nie pokazała, więc Bella Nightingale szybko przełknęła swoją kawę, wsunęła francuski magazyn w stertę tygodników leżących na radiu i ruszyła do akcji u boku męża. W połowie tego zamieszania zatelefonowała ciotka siostry Parker. Niestety siostrzenica dziś nie może przyjść do pracy. Jej autobus zderzył się z ciężarówką i ona teraz leży z powrotem w łóżku. - Nie, nie, kości nienaruszone, chwała Bogu! No, ale szok. Dopiero w porze obiadowej można było odsapnąć. Przez całe przedpołudnie Bella zastępowała siostrę Parker, a oprócz zwykłych dobrze znanych pacjentów sobotnich napływali ranni z obozu letniego - z rękami pokaleczonymi przy otwieraniu sardynek, z zakażeniem od ukąszeń komarów i z rozbitymi kolanami. - Co zrobiłaś z tą francuską rzeczą, Bella? - Wetknęłam między tygodniki. - Och, naprawdę?... No, wpadliśmy z kretesem. - Boże, chyba nie chcesz przez to powiedzieć, że pani proboszczowa...? - Do diabła, to właśnie chcę powiedzieć. Przypadkiem zobaczyłem, jak maszerowała przez ogród z plikiem tych pism pod pachą. Zapomniałaś, że poleciliśmy pani Jelkes dawać jej prasę dla szpitala w każdą ostatnią sobotę miesiąca? Bella parsknęła histerycznym śmiechem, po czym rozpłakała się. - Kochanie, towarzysko jesteśmy wykończeni i to twoja idiotyczna wina! - Proboszczowa na pewno przejrzy te wszystkie pisma i kiedy natrafi na paryskie dzieweczki Nicholasa... Boże, już słyszę, jak
filiżanki z herbatą będą brzękać, jak czajnik będzie syczał w tej okropnej wiosce! Pani Jelkes ma znacznie więcej honoru. Słówka nie piśnie, jeżeli Nicholas już nie będzie tu zostawał na noc. Ale proboszczowa... - Musisz do niej pobiec i odebrać to wszystko. Wytłumacz, że jakaś bardzo potrzebna gazeta zaplątała się między te tygodniki. - Wtedy zacznie się upierać, że poszuka tej gazety dla mnie. Nie, nasza jedyna nadzieja w tym, że bez przeglądania wszystko walnie do szpitala od razu. Trzymajmy kciuki... Niech to się tylko dostanie do szpitala, a jesteśmy uratowani. Ta lady Almoner znajdzie to i zabierze do domu na pamiątkę swojej przeszłości. Skoro sama była, jeżeli można wierzyć doktorowi MacGillicuddy, modelką fotografów, i to nie ze względu na fotogeniczność tylko twarzy i kostek. - Ta stara jędza? Chyba bardzo dawno temu, i nawet w takim wypadku ja bym jej nie ufał ani trochę. - Harry, co do tej francuskiej rzeczy... - Nie nazywaj tego tak! Stało się coś nowego? - Nie. Spotkałam proboszczową kilka razy od soboty. Miła i uprzejma dla mnie jak zawsze... - Rzeczywiście bardzo dziwne. Widzisz... No, znam Mac-Gillicuddy’ego, wiem, że to porządny facet, więc zadzwoniłem do niego do szpitala, opowiedziałem mu w zaufaniu całą historię i poprosiłem o dopilnowanie, żeby prasę ze zbiórki natychmiast przekazano jemu, a nie lady Almoner. Tej francuskiej rzeczy tam nie było, przysięgał mi. - Więc może proboszcz... - Proboszcz wyjechał na cały zeszły tydzień. - Może jego locum, ten płowowłosy w binoklach... - Może. Kazanie następnego dnia wygłosił zastanawiające. O Jezabel i o tych psach... - Albo może sam pan doktor MacGillicuddy... - Też niewykluczone, jest kawalerem. Tak czy inaczej zapomnijmy już o tej nieprzyjemnej sprawie. - Bella... ta francuska rzecz. Przyszło mi do głowy, że to mogło... - I mnie! Myślisz o tym, co proboszczowa mówiła nam o szkółce niedzielnej? Że tak ją cieszy niespodziewanie duża frekwencja. - Właśnie. Doszło trochę dzieci, i to nie dziewczynki, tylko chłopcy. Aż czterech... w tym Harold Jelkes... i nasz mały Robin Lostwithiel, już kto jak kto, ale on. Powiedziała, że ci kochani malcy tak się przejęli szkółką niedzielną, że n&wet przychodzą o pół godziny wcześniej i bawią się z jej samotną córuchną, Evangeline. - Wielka jest moc kobiety, także i sześcioletniej. - To jest ewentualność gorsza niż wszystkie inne. Jeżeli się nie mylimy, Evangeline przyłapią z tymi sprośnościami już lada dzień i wtedy wytropią nas jak amen w pacierzu. Dziecię otworzy szeroko niewinne błękitne oczęta i powie: „Och, ja nie myślałam, że to coś złego, mamusiu! Przecież pani Nightingale nam to dała razem z «Picture Post» i wszystkim”. Po prostu musimy jakoś zabrać jej ten magazyn i tu doprawdy cel uświęca środki. Na pewno trzyma go gdzieś w ukryciu wśród zabawek. - Harry, na Boga, jak możesz wymagać, żebym plądrowała w pokoju Evangeline? - Nie wiem, jak mogę. Ale to przez ciebie wpadliśmy w taką kabałę. Więc powinnaś wyplątać nas czym prędzej. Bo inaczej... Barbie Lostwithiel, ubrana ekstrawagancko i wyperfumo-wana jak zwykle, weszła niespodziewanie drzwiami od ogrodu i ucałowała Bellę i doktora w oba policzki. Moda z kontynentu. Doktorowi Nightingale’owi dosyć się podobało takie niekonwencjonalne powitanie, zwłaszcza że Bella nie miała o to urazy. - Słuchajcie, starzy - powiedziała Barbie ochrypłym szeptem - ja okropnie potrzebuję waszej rady. Wiecie, w jakich jestem stosunkach z Robinem, odkąd przyznali mi wyłączność opieki. Nie ma żadnych kłamstw, żadnych sekretów, żadnych niedomówień pomiędzy nami, szczerość całkowita. Wiem, że to, co powiem, nie będzie wam się podobało, ale trudno! No, nadwątliła się ta nasza więź odrobinkę, odrobineczkę zeszłej niedzieli po lunchu, kiedy Robin powiedział, że nie zagra w warcaby, chociaż od dawien dawna dopełniamy tego, jak obrządku, i chciał zaraz biec na plebanię. Trochę się oczywiście dziwiłam, kiedy powiedział tydzień przedtem, że chce pochodzić do szkółki niedzielnej, ale uznałam, że lepiej się nie sprzeciwiać, jeżeli on właśnie tak sobie wyobraża przyjemność. Więc kiedy tak się spieszył w tę drugą niedzielę, zapytałam tylko: „Bobbie, czy ty przypadkiem nie zakochałeś się w Evangeline?” Z tym swoim nagłym ujmującym rumieńcem odpowiedział: - „Nie, Barbie, jasne, że nie, ale ona ma bardzo ciekawe fotografie pań w jednym piśmie z Paryża. Rozumiesz, panie w Paryżu chodzą na golasa, i to nawet frajda oglądać, jakie rzeczywiście są pod spodem. Ale nie wolno mi mówić o tym nikomu, żywej duszy na
świecie... jasne, że ty się nie liczysz, Barbie... bo by Evangeline miała piekło z proboszczem. Ona to zwędziła z tej zbiórki tygodników dla szpitala”. Państwo Nightingale milczeli, tylko nerwowo zaciskali i rozwierali palce. Barbie Lostwithiel ciągnęła: - Przez cały tydzień biedziłam się, co zrobić. Nie mam nic przeciwko temu, żeby Bobbie podziwiał kształty kobiece bez okrycia (dopóki nie są to obrazki zbyt gorsząco nieprzyzwoite - co, o ile się orientuję, w tym wypadku nie wchodzi w grę, chociaż zapewne trochę tam jest śmiałej akrobatyki). Ale istotnie wiele mam przeciwko temu, że wciąga go jakiś brudny, chichotliwy i potajemny fotoplastikon plebanijny... Czyż nie inteligentnie Evangeline się przyczynia do ostatecznego rozwiązania palącego problemu Kościoła? Jak wypełnić puste kościelne ławki? Niestety nie mogę zwierzyć się pani proboszczowej. Ona już i tak mnie nie cierpi, bo jestem rozwódką... pomimo że uznaną za stronę niewinną. To znaczy: nie mogłabym jej powiedzieć, co w trawie piszczy, bez sprzeniewierzenia się Robinowi i rozwiania jego wiary w moją absolutną dyskrecję. Przy tym okropnie naraziłabym go na nieprzyjemności ze strony tego gangu, szkółki niedzielnej. Harry, może mógłbyś, jako tutejszy lekarz, porozmawiać tak po męsku z proboszczem? Powiedziałbyś, że ojciec jednego z chłopców uskarża się. Wtedy Robin wyszedłby z tego gładko. Błagam. - Barbie, jakkolwiek mówię, że serdecznie kocham ciebie i twoich, nie mogę tego zrobić i nie zrobię! Proboszcz wyrzuciłby mnie ze swego gabinetu przez okno, gdybym oskarżył jego niewinną małą córeczkę o prowadzenie... no, salon des voyeurs, chyba tak by się to urzędowo nazywało. A on grał w reprezentacyjnej drużynie rugby jeszcze sześć lat temu. Więc Bella Nightingale i Barbie Lostwithiel we dwie obmyśliły plan działania. Najważniejszą sprawą było sprytne podsunięcie dziewczynce czekolady z kolokwintą. Barbie załatwiła to bez trudu. Pożyczyła od zakrystiana klucz do drzwi kościoła pod pretekstem, że chce napełnić oba wazony na stole komunijnym liliami ze swojego ogrodu, po czym wychodząc zatrzymała się przy ławce rodziny proboszcza. Tam pod modlitewnik Evangeline wetknęła tę czekoladę owiniętą w kawałek brudnego papieru klasówkowego z nagryzmolonymi słowami: „Pozdrowienia miłosne od Harolda Jelkesa XXX”. Bella, która była dyplomowaną farmaceutką, zanim wyszła za mąż, odmierzyła dozę skrupulatnie. Zaraz po niedzielnym obiedzie żona proboszcza zadzwoniła do doktora z wiadomością, że Evangeline gwałtownie rozbolał brzuszek. Czy pan doktor zechce przyjść możliwie zaraz? Doktor Nightingale odpowiedział, że to chyba zwykłe boleści...? On właśnie wybiera się z Bellą na piknik na Wzgórza Kredowe. Jednakże, skoro biedna malutka Evangeline... - No i masz swoją przez niebo zesłaną możliwość - powiedział, gdy żona proboszcza się wyłączyła. - Och, świetnie. Jeżeli już muszę - powiedziała Bella. Przez ostrożność nie mówiła mu o czekoladzie, bo był takim niedobrym aktorem, że na pewno zdradziłby się jakoś. Poza tym etyka lekarska przecież nie pozwalała lekarzowi brać honorarium za leczenie dolegliwości, w której spowodowanie jest tak czy inaczej zamieszany. Wrzucili do samochodu piknikowy ekwipunek i pojechali na plebanię. Bella weszła tam z doktorem, żeby wyrazić współczucie, ale czekała w pokoju zabaw, gdy żona proboszcza i doktor byli w sypialni Evangeline. Po błyskawicznym przetrząśnięciu pokoju wygrzebała ten francuski magazyn pod tabelą gry „Węże i Drabiny”, leżącą pod ilustrowanym wydaniem „Cuda Przyrody dla Dziecka”, na którym siedziały rzędem misie. Wepchnęła magazyn za dekolt bluzki, zapięła na sobie płaszcz, posadziła misie z powrotem na „Cudach Przyrody”, po czym usiadła, żeby spokojnie poczytać „Niedzielę w Domu”. Tymczasem doktor Nightingale nie posiadał się ze zdumienia. Jak Bella to przewidziała, Evangeline nigdy by się nie przyznała do jedzenia słodyczy w kościele, zwłaszcza będących prezentami w dowód miłości od małych chłopców z gminu. - Dziwne - powiedział doktor, gdy odjeżdżał z Bellą sprzed plebanii. - Nie sądzę, żeby ten ból żołądka spowodowały robaki. To mi o wiele bardziej wygląda na zatrucie kolo-kwintą czy jakimś innym alkaloidem roślinnym tego rodzaju: a jednak ona zjadła na śniadanie i na obiad to, co zwykle, i pomiędzy tymi posiłkami tylko wypiła szklankę mleka. W każdym razie zaleciłem parodniową ścisłą dietę. Znalazłaś tę francuską rzecz? - Znalazłam. - Brawo! Spal to! Bella pokazała Barbie ten magazyn w myśl obietnicy. Barbie aż zaskowytała cicho. - O mój biedny, kochany Robin! - powiedziała, teatralnie zasłaniając oczy rękami. - I pomyśleć, że jego pierwsze wtajemniczenie w boskość kształtów kobiety musiało być dokonane przez komplet takich kociaków po pięć franków! - Doprawdy, Barbie! Ty masz język!
- Przecież to wystarczy, żeby zachwiać jego równowagą psychiczną raz na zawsze. Chętnie bym trzasnęła tę waszą panią Jelkes w buziuchnę za wszczęcie tej zabawy. - Los już ją pokarał, miło mi cię poinformować - powiedziała Bella. - Jej biedny Harold dostał w nocy, jak mówiła, „pokrzywki”, rzucał się okropnie i przewracał z boku na bok. Wrzeszczał i drapał się i cały dom nie spał przez niego prawie do rana. Pani Jelkes w ogóle oka nie zmrużyła. Harry, kiedy dziś rano tam przyszedł, stwierdził, że temu dzieciakowi nic nie jest poza tym, że ma mnóstwo swędzącego proszku w pidżamie. Pewnie to Evangeline tak mu się odpłaciła za swoje boleści. Ciekawa tylko jestem, w jaki sposób dopięła tego. Bogu dzięki, że nie podejrzewa nas! Barbie podjęła się spalić tę francuską rzecz w swoim ogrodowym piecu do spalania nieczystości. W tydzień później, akurat gdy to robiła, Robin podszedł niespodziewanie i zapytał, co tak dziwnie pachnie. Barbie, spłoszona, odpowiedziała mu po raz pierwszy kłamstwem: - Po prostu palę banknoty. To znacznie łatwiej niż płacić nimi. Przekonasz się, kiedy dorośniesz. - Rozumiem. Wiesz, co, Barbie, kochanie! - Co, najdroższy? - Spotkaliśmy w lesie Evangeline. Ona mówi, że proboszcz zobaczył ten paryski magazyn i wyrwał jej z ręki. Strasznie się rozgniewał. Ona mówi, że dał jej okropne lanie laską z gałką... takie okropne, że musieli ją położyć do łóżka i wezwać doktora Nightingale z bandażami i jodyną. A potem proboszcz głodził ją prawie na śmierć. I ona nam powiedziała, że nasi ojcowie zleją nas wszystkich też okropnie i będą nas głodzili prawie na śmierć, jeżeli się dowiedzą, że myśmy oglądali te rozebrane paryskie panie (całe szczęście, że ja nie mam już ojca, prawda?). Ale obiecała, że będzie uważać, czy ktoś nie przyśle do szpitala jeszcze jednego takiego pisma. Tylko że nie bardzo wie, od kogo przyszło to pierwsze. Myśli, że od Nightingale’ów. Ale na pewno przyjdzie takie następne, powiedziała. I wtedy już ona znajdzie jakieś bezpieczniejsze miejsce do schowania.
MĘŻCZYŹNIE NIE WOLNO OŻENIĆ SIĘ Z JEGO... Wasz korespondent telefonem z uroczego małego barku „Dwanaście Przykazań” w odległości niecałych stu jardów od bram Laimbeth Pałace donosi, że głębokie zainteresowanie wywołuje w tym gmachu złożony przez Stałą Komisję Arcybiskupów kwartalny raport o Małżeństwie. Raport ten wysoce fachowy, wciąż jeszcze tajny, podpisał prebendariusz Palk, doktor teologii, największy rozrabiacz wyznania anglikańskiego i podkreśla się w nim pewne braki w ustawie dotyczącej pokrewieństwa i powinowactwa: dokumencie prawnym, który wasz korespondent w dzieciństwie zwykł studiować uważnie w czasie kazania, traktując to jako odprężenie po żarliwości litanii, i którego dogłębną znajomość zachował po dziś dzień. Pół godziny temu łysy i kwitnący prebendariusz, zaproszony przez waszego korespondenta do tego dyskretnego baru na podwójny gin z sokiem cytrynowym, odsłonił przyłbicę. - Kościół - powiedział prebendariusz - dotychczas i rad przyjmuje, że Genesis, rozdział pierwszy, werset dwadzieścia siedem: „I stworzył Bóg człowieka na wyobrażenie swoje, stworzył go; mężczyznę i białogłowę stworzył ich”, jest sformułowaniem jasnym, i rad wierzy, że każda istota ludzka ma daną od urodzenia przynależność albo do jednej płci, albo do drugiej. Niedostateczną jednak wiarę pokłada się w tajemnicę i cud ewolucyjny Planu Boskiego oraz w tę niezwykłą zręczność, jaką... hmm... Opatrzność raczy obdarzać niektórych wybitnych lekarzy i chirurgów. Zostało już dowiedzione, że mężczyzna czy kobieta nawet po skonsumowaniu swojego małżeństwa na drodze aktu rozradzania może ulec częściowej zmianie płci i że tę zmianę ci lekarze i chirurdzy potrafią uczynić całkowitą. Pod taktownym naciskiem waszego korespondenta prebendariusz rozwinął temat: - Stała komisja - rzekł pozwalając swoje słowa przytoczyć w korespondencji - nie uważa, że w ustawie zabronione stopnie pokrewieństwa i powinowactwa określono nie dość dokładnie na to, by nie dopuścić do zawierania małżeństw, które mogą wydawać się... zaznaczam, wydawać się... gorszące, do związków prima facie kazirodczych duchowo, jeżeli nie dosłownie. Weźmy na przykład ten artykuł o mocy nieomal zdawkowej: że i mężczyzna nie może ożenić się z babką swojej zmarłej żony, ani też (co chyba będzie większą pokusą, jeżeli jego owdowiały dziadek ożenił się z młodą dziewczyną i zostawił jej całą rodzinną gotówkę) z żoną swojego zmarłego dziadka. A przecież, skoro świadectwo podpisane przez dwóch czy trzech dyplomowanych lekarzy i zaaprobowane przez sędziego pozwala teraz mężczyźnie legalnie zarejestrować się w Somerset House jako kobieta, to cóż... proszę, niech mi pan powie... przeszkadza mu, pomimo ustawy, za-wrżeć związek małżeński z dziadkiem swojej zmarłej żony czy z drugim mężem swojej babki, którzy mogą być jeszcze pełni wigoru, chociaż stuknęła im sześćdziesiątka? - Nic nie przeszkadza, nadal jednak pod warunkiem, że nie ma między małżonkami żadnego pokrewieństwa i że oboje przejawiają szczere pragnienie wydawania na świat dzieci - ujął to wasz korespondent ze współczuciem i z cieniem wątpliwości nad szklanką ginu z piwem. - Właśnie, właśnie - przytaknął prebendariusz, sam, nawiasem mówiąc, zatwardziały kawaler. Chociaż przy ślubie cywilnym, wie pan, urzędnik stanu cywilnego nie wymaga tej moralnej gwarancji, którą pan bardzo stosownie wymienił. Ale powstaje tu kwestia: czy takie małżeństwo, zawarte nawet pomiędzy chrześcijanami o najczystszych zasadach moralnych i najgłębiej do siebie przywiązanych, powinno być uroczyście uświęcone w kościele? Dręczy nas, członków komisji, zagadnienie, czy taki mężczyzna, będący teraz legalnie kobietą, jeśli został ochrzczony jako mężczyzna i jeżeli, co gorsze... albo może mam powiedzieć, co lepsze?... ożenił się biorąc ślub w kościele i spłodził dzieci z żoną, teraz już zmarłą, czy taki mężczyzna, powtarzam, chociaż legalnie jest kobietą, musi z punktu widzenia kościoła pozostać mężczyzną, skoro sakramentów nie można anulować ani lekceważyć, nawet jeżeli człowiek, któremu ich udzielono, staje się zdeklarowanym odstępcą od wiary. Ten wzgląd pociąga za sobą to, że, zgodnie z pierwszym Listem do Koryntian, rozdział jedenasty, werset czwarty, on byłby zobowiązany do pokazywania się w kościele z głową odkrytą, a nie zakrytą, jak w wersecie piątym. - Niechże pana taki drobiazg nie dręczy, panie prebenda-riuszu. W tych naszych czasach, kiedy ławki kościelne świecą pustką, proboszczowie pozwalają przychodzić kobietom z gołymi głowami, boso i nawet w dwuczęściowych kostiumach kąpielowych. Zresztą zmienność płci zależnie od obrządku, nawet jeśli chodzi o kobiety fizycznie normalne, już jest w naszym kraju zalegalizowana. - Ha! Jak to? - zapytał prebendariusz gwałtownie. - No - wyjaśnił wasz dowcipny korespondent. - W pewną niedzielę Jane Doe, córka biskupa, wita niskim dygnięciem królową, która jako głowa Kościoła kładzie kamień węgielny pod budowę nowej katedry. W następną niedzielę taż sama Jane Doe, starszy sierżant Żeńskiej Służby Pomocniczej, bierze udział w kościelnej defiladzie i salutuje królowej jako swemu pułkownikowi głównodowodzącemu. Ten
salut jest teoretycznie podniesieniem kapelusza i Jane Doe oddaje go jako, że tak powiem, mężczyzna honorowy. Ale w poprzednią niedzielę było to dla niej, córki biskupa, niedozwolone. Prebendariusz usiłował podważyć ten argument, ale wasz korespondent przypomniał mu, że zważywszy nacisk, jaki w regulaminie królowej kładzie się na symboliczne zdjęcie kapelusza, salutowanie z gołą głową jest karalnym przestępstwem. Niezbyt przekonany prebendariusz chrząknął i powrócił do swojej hipotezy małżeństwa. - Zakładając, że Boskie Prawo, jak zostało to z nieugiętą mocą wyłożone w „Leviticusie” rozdział dwudziesty, werset trzynasty, nie dopuszcza, by Kościół uznał związek fizyczny pomiędzy mężczyzną i mężczyzną; czyż ducha tego prawa nie przestrzega się, jeżeli jeden z owych mężczyzn jest fizycznie kobietą? I czy ten duch nie byłby zlekceważony, gdyby w już zawartym związku pomiędzy kobietą, będącą prawnie i fizycznie mężczyzną, i mężczyzną, będącym prawnie i fizycznie kobietą, ten ostatni odzyskał swoją fizyczną męską naturę. Wasz zarumieniony korespondent musiał przyznać, że, jego zdaniem, trzeba by to uznać za lekceważenie. - I weźmy przykład krańcowy: co z małżeństwem zawartym w kościele pomiędzy mężczyzną, który zmienił się w kobietę fizycznie i prawnie, ale nie duchowo, i kobietą, która fizycznie i prawnie, ale nie duchowo, zmieniła się w mężczyznę? Nie widzę żadnych obiekcji moralnych przeciwko małżeństwu tego rodzaju, ponieważ ci małżonkowie są płci odmiennej, pod jakimkolwiek kątem, by się na to patrzyło. Ale jeśli ta była kobieta zadokumentuje istotną męskość tym, że spłodzi potomstwo, i jeżeli ten były mężczyzna zadokumentuje istotną kobiecość tym, że urodzi je i wykarmi piersią, to które z nich dwojga „pod mocą będzie mężową” (Genesis, rozdział trzeci, werset szesnasty), czyli któremu należne będzie posłuszeństwo jako głowie domu, a które jako matka będzie prowadzone na wywód po urodzeniu każdego ślubnego potomka? - Pojęcia nie mam - odpowiedział z powagą wasz korespondent parafując zamówienie w bloczku kelnera, który natychmiast napełnił znowu szklankę prebendariuszowi. - Może rozstrzygnięcie najlepiej byłoby pozostawić poszczególnym sumieniom? -To są doprawdy drażliwe problemy - oświadczył prebendariusz Palk, - i nie tylko Kościoły Protestanckie muszą zdecydowanie zmierzyć się z nimi. Bóg jeden wie, jakie stanowisko zajmie Watykan, ale nie dawniej niż wczoraj rozmawiałem z pewnym dostojnikiem Kościoła greckoortodoksyjnego... z patriarchą Lesbos, skoro już mówię o tym... Wasz korespondent przerwał mu zuchwale. Tak prywatnie zapytał - jaką radę dałby pan prebendariusz byłemu mężczyźnie, gdyby on jako zalegalizowana kobieta szacownie zakochał się w mężu swojej zmarłej babki i stwierdził, że jego uczucia są całym sercem odwzajemniane? - Ściśle prywatnie - odpowiedział prebendariusz i zgoła nie klerykalnie przy tym zachichotał. Poradziłbym mu, żeby cieszył się tą wzajemnością, dopóki mu z tym dobrze. Niech ogłosi zapowiedzi w jakiejś odległej parafii i nie zdradza wszystkich okoliczności kapłanowi udzielającemu ślubu. Bo ostatecznie, jak wykazał Wódz Grzeszników, lepiej wziąć ślub niż smażyć się w piekle, i żadne ustawodawstwo, jakkolwiek może być powołane, nie będzie legalizować retrospektywnie potomstwa z takiego związku. To możemy przyrzec pańskiemu przyjacielowi. - Oczywiście wysunąłem tylko hipotezę - wyjąkał wasz korespondent napotykając bystre, ciekawe spojrzenie prebendariusza z niejakim zażenowaniem.
ZAPROSZENIE NA SABAT - Mam zaszczyt mówić z panią Hipkinson? - Owszem! I o cóż to panu chodzi, młodzieńcze? - Skierował mnie do pani członek waszej organizacji, Robin ze Szczekającego Wąwozu. Powiedział, że tak właśnie się nazywa. - Zupełnie w tym bezczelnym stylu Robina! Stary cap! Odkąd słodycze przestały być na kartki, nie przysyła mi nawet pocztówki z życzeniami „Wesołych Świąt”, a teraz chce mnie wpakować w kłopoty. - W kłopoty, pani Hipkinson? - Tak jak powiedziałam. Przecież pan nie jest swój człowiek. Nie trzeba patrzeć w kryształową kulę, żeby to stwierdzić. Na czym polega pańska gra? - Robin ze Szczekającego Wąwozu był tak uprzejmy, że podsunął mi, że pani będzie tak uprzejma, że... - Skończmy z tym. Muszę jeszcze załatwić kilka sprawunków. - Może pozwoli pani, że poniosę jej koszyczek? Jest chyba niezbyt lekki. - Dobrze, poddaję się. Niech pan poniesie ten piekielny ciężar. Odciski mi dokuczają. No, więc o co chodzi? - Szczerze mówiąc, proszę pani, robię doktorat z filozofii. Temat pracy doktorskiej „Magologia nowoczesna”. - Hę? Co to takiego? Proszę mówić nie tylko szczerze, ale i zwyczajnie. - Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że po studiach na uniwersytecie zajmuję się badaniem czarnoksięstwa w obecnych czasach. - No, to już nabiera trochę sensu. Jeżeli Robin odpowiada za pana, nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy panu pomóc... podobnie jak wyciągnęłam naszą Deannę na piątkę maleńkim zaczarowaniem tych egzaminujących profesorów. Ale nie musi pan tak szeptać. Ustawy o czarnoksięstwie z osiemnastego wieku od dawna są przestarzałe poza tym, że odnoszą się jeszcze do jasnowidzów, a to przecież amatorszczyzna nie dla nas, zawodowców, w żadnym razie. Przyznaję oczywiście, że trzymamy się w swoim kręgu, ale czyż nie tak trzymają się razem Masoni i Foresters, i Buffs, już nie mówiąc o komunistach. I na naszych jubelkach mile widzimy tylko te osoby z zewnątrz, które zgodzą się być, jak trzeba, ukłute w czubek palca i złożyć przysięgę, i rozdzielać te komiczne całusy. Policja nam nie przeszkadza. Czas ma dostatecznie poszatkowany przekroczeniami przepisów drogowych, przestępstwami nieletnich i tak dalej. I podobno nie wierzy w czarownice, zamiast tego interesuje się ciotami. Strasznie na te biedne cioty jest ostatnio zawzięta. - Czy to znaczy, że policja nie włamałaby się na żaden z waszych wielkich sabatów, gdyby... - Chwileczkę! Muszę wpaść do tego samu, kupić paczkę kodetów i parę jajek. Mój złoty, skoczy pan po koszyk dla mnie, jeżeli pan taki dobry... - Mówiła pani, pani Hipkinson...? - Ach tak, o tych sabatach... No, rozumie pan, musimy pokazywać się nago, żeby więc policja nie musiała czepiać się, naturalnie wynajmujemy dom nudystów. Główne uroczystości obchodzimy w dni premii kwartalnych obowiązujące obecnie, jak również i w te zniesione. Czy to w Lancashire, czy w Górach Szkockich, czy gdzie indziej. Toteż nie dużo mamy wolnego czasu między nimi. Prowadzimy tutaj dwie loże sabatowe... dawniej były trzy... mieszane, ale znacznie przeważają dziewczyny. Ja jestem Pucelle z Loży Numer Jeden, a mój kochanek, Arthur z Altanki (radiomechanik w życiu prywatnym), jest Diabłem Naczelnym obu tutejszych lóż. Mój mąż gra na bębenku i na drumli w Loży Numer Dwa. Kiepski, w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale chętny muzyk, ten mój pan Hipkinson. - Mam nadzieję, że nie będzie niedyskrecją, jeżeli zapytam, jak nazywacie swojego boga czarownic? - No, w dawnych czasach, zanim ta wieś stała się tak zwanym śpiącym przedmieściem, nazywaliśmy go różnie. Ma-hew, pamiętam, albo Lug, albo Herne, w zależności od pory roku. Ale wielebny Jones, nasz przedprzedostatni Główny Diabeł Naczelny był trochę erudytą. On zawsze nazywał tego boga „Faun”, po grecku czy po hebrajsku, o ile się orientuję. - Ale Faun był patronem pasterstwa i lasów. A tego niewiele teraz tu w północno-wschodnim Londynie? - Oj, prawda, że niewiele, my jednak dopełniamy obrządków urodzaju ze względu na ogródki działkowe. Wszyscy uważamy, że ogródki działkowe to dobra sprawa i warto ją popierać, tym bardziej żeśmy nie zapomnieli, jak brakowało żywności podczas wojny. A propos, muszę się zatrzymać przy tym wózku z warzywami: kupić chrzan i sałatę chińską, i kilka ładnych marchewek. Chrzan jest dla mojego domowego staruszka; za ostry smak jak na mój gust... Bez porównania łatwiej wszystko kupować, odkąd myśmy z Arthurem usunęli tego Hitlera.
- Proszę, niech pani mówi dalej, pani Hipkinson. - No, jak powiedziałam, ten Hitler narobił nam mnóstwo kłopotów. Zwykle nie mieszamy się do polityki, ale ci hitlerowcy byli już zanadto źli ze swoimi bombami zapalającymi i pociskami. Więc my z Arthurem zaczęliśmy nad nim pracować na odległość, stosować najsilniejsze czary z Księgi Księżyców i nie z tej księgi, nie mówiąc o dwóch nowych czarach, na które przepis wydębiłam od Wolnych Francuzów, marynarzy bretońskich. Ale pan Hitler jednak to był twardy orzech do zgryzienia. Był chroniony, pan rozumie? Ale że częstował nas ogniem, myśmy ogniem mu się odpłacili. Za pierwszym razem, niestety, pomyliło nam się parę słów w tym przepisie, więc tylko spodnie z niego zdmuchnęliśmy. Za drugim razem poszło doskonale: spaliliśmy tę całą elitkę na popiół... To mi przypomina, co zrobiła moja prababcia, stara pani Lou Simmons z Wanstead. Kiedy zaczął ją złościć cesarz Napoleon Bonaparte, sprawiła, że na polu bitwy pod Waterloo brzuch go rozbolał. Też na odległość. Trzeba ropuchę tak przestraszyć, żeby ze zgrozy zwymiotowała, bo inaczej nie wydzieli tego potrzebnego jadu. Ale stara Lou, no... ona przestraszyła swoją ropuchę aż miło: podsunęła jej krzywe lusterko. Sprytnie, prawda? Więc Napoleonek już nie mógł myśleć o tej bitwie, no i właśnie te jego straszne rżnące boleści dały księciu Wellingtonowi życiową okazję. Muszę przejść na drugą stronę ulicy do apteki, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu... - Czy przypadkiem nie po jakieś maści do czarów? - Także mi coś! Przypuszcza pan, że ja bym poprosiła pana Cadmana o sadzę, tłuszczyk niemowlęcia, krew nietoperza 1 takie rośliny jak tojad i marek? Ten stary truposz myślałby, że ja żarty sobie z niego stroję. Nie, naszą maść wyrabia dla nas Wysoki Jack z Loży Numer Dwa... Jack jest asystentem aptekarza w szpitalu dziecięcym na New Cut. Och, widzi pan, jaki ogonek! Czekanie w takim ogonku to dla mnie zbyt duża fatyga. Zażyję w domu aspirynę, przecież nie gorszą niż te lekarstwa na ubezpieczalnię. - Pani Hipkinson, czy nadal używacie waszych staromodnych mioteł w okresach zabaw? - Jeszcze jedna trudność, którą pan poruszył. Nie dostanie się tu porządnej miotły za żadne skarby świata. W sklepach są tylko szczotki do zamiatania. Kije polakierowane na biało, szczecina ze sztucznego włosia. Więc żeby mieć prawdziwe miotły z jesionu albo brzozy i z łoziny, musimy je sprowadzać od pewnego człowieka aż z Taunton. Ale też... może mi pan wierzyć albo nie, ostatnio ten dureń przeklęty owiązał przesyłkę mioteł dla mnie taśmą nylonową. Taśmą nylonową, no! N - Tak. Nowoczesny postęp technologiczny chyba nie sprzyja postępowi starej religii. - Na to nie narzekam. Liczebnie jesteśmy w pełnej sile, jakkolwiek starsi powoli się wykruszają. Ale, owszem, telewizja wchodzi nam w drogę. Nieraz muszę odczynić trochę czarów, żeby odciągnąć moją lożę od „Godziny dla Dzieci”. - Czy może mi pani zdradzić, na czym polegają te czary? - Och, to nic szczególnego. Lalka woskowa i szczypta swędzącego proszku. Zdalnie wywołuje bąble na siedzeniach co zagorzalszych telewidzów. Ale wracając do sprawy kadr, ani jedna dziewczynka w wieku szkolnym nie przystąpiła do nas od czasów mojej Deanny, czyli od dość dawna. Piekielna mordęga, werbowanie rekrutów. Och, znam dzieci z rodzin, w których trzy pokolenia czarownic były przed nimi, i niech pan zgadnie, co ta smarkateria mówi? - Wolałbym nie ryzykować zgadywania, pani Hipkinson. - Mówi, że to prymityw. Prymityw! Świetny dowcip, prawda? No, ale do rzeczy. Święto Matki Boskiej Gromnicznej przypada w tym roku w sobotę. Niech pan przyjdzie o zmierzchu. Dom nudystów - łatwo trafić. Pierwszy duży budynek na lewo za światłami na skrzyżowaniu. Niech pan tylko zastuka. I może pan się nie obawiać tego kłucia w czubek palca. Przyniosę szarpie i jodynę. - Bardzo pani łaskawa, doprawdy, pani Hipkinson. Jeszcze dziś wieczorem zatelefonuję do Robina ze Szczekającego Wąwozu i powiem mu, jak ogromnie mi pani pomogła. - Drobiazg, młody człowieku. No, jestem już na swoich śmieciach. Niestety nie mogę zaprosić pana, ponieważ mój domowy staruszek chyba robiłby panu wstręty. Ale przyjemnie nam się gawędziło. Dobrze więc. W przeddzień Gromnicznej niech pan w miseczce do golenia wypatruje trzech zielonych żabek, przyślę je, żeby panu przypomnieć... I uwaga, żadnych figielków, panie Mądralo! Z otwartymi ramionami witamy dobrych gości, zwłaszcza typu akademickiego, ale strzeżcie się wy, którzy jesteście wścibscy, pan rozumie? W ostatnie święto dożynek przyłapaliśmy z Arthurem zaczajonego wśród nas reportera z „Obserwatora Północno--Wschodniego”. Hej! Od razu zaczarowaliśmy go w takiego australijskiego żółtego psa dingo. Przewieźliśmy go furgonetką Arthura do Regenfs Park i puściliśmy tam na trawę. Dowiedziałam się później, że uciekł z Ogrodu Zoologicznego, ale ci dozorcy wkrótce go złapali. To jedyny dingo z ogonem zawiązanym w pętlę, chociaż i bez tego też łatwo go rozpoznać po tym jego wyglądzie szubienicznika. Tak, możemy przecież oglądać psy dingo na wolności, to znaczy, kiedy chodzą sobie ładnie przy ogrodzeniach parku. No, to na razie cześć! - Do widzenia, pani Hipkinson.
WSTRĘTNY PAN GUNN W roku 1910 w pewien poniedziałek rano ten wstrętny pan J.O. Gunn, wychowawca trzeciej klasy Brown Friars, przebiegł swoim śledzienniczym kłusem pomiędzy dwoma rzędami szkolnych ławek z żółtej sosny i chwycił mnie za krótkie włosy nad prawym uchem. Pan Gunn był barczysty, miał bladą szeroką twarz i czarne włosy natłuszczone brylantyną o zapachu miodu i przylizane starannie. Podnosząc mnie na wysokość kilku cali oznajmił klasie: - Teraz profesor Graves na dowód, jakim cudownym jest erudytą, omówi pierwszą podróż misyjną świętego Pawła. (Śmiech). Omówiłem to urywanie, ponieważ jak zwykle moja myśl o kilka etapów wyprzedzała język: to znaczy, gdy mówiłem „Piotr”, już myślałem „Paweł”. Gdy mówiłem: „przed Chrystusem”, oznaczało to „po Chrystusie”. Nadal język płata mi takie figle, co sprawia, że moje wypowiedzi nieraz trudno zrozumieć i co obecnie uważa się za objaw zaczynającej mnie przytępiać starości. W tamtych czasach nie zaskarbiało mi to sympatii pana Gunna. Po klęsce pod Syrakuzami jeden Ateńczyk pytał drugiego: „Powiedz mi, przyjacielu, co się stało z takim to a takim?” i nieodmiennie padała odpowiedź: Jeśli przeżył, uczy młodzież”. Otóż panu Gunnowi, którego duchowi sukinsynowie od tamtych czasów szydzą z mojej „erudycji” i okrutnie chwytają mnie za krótkie włosy, nie mógłbym życzyć gorszego losu niż to, że on, chociaż ma lat ponad osiemdziesiąt, nadal wykonuje swój zawód i z każdym nowym poniedziałkiem rano jest jeszcze trochę brzydszy i jest jeszcze trochę bardziej śledziennikiem. Ja i erudycja? Nawet teraz nie jestem porządnie oczytany. Oddawałem się sporadycznie lekturze, nigdy jednak nie płynąłem biernie na falach różnorodnej literatury, tylko zawsze szukałem jakichś szczególnych faktów, żeby nakarmić czy też napoić jakiegoś mojego mola. I teraz opowiem coś, co wstydliwie ukrywałem przed światem od tamtych koszmarnych czasów. W pewien piękny dzień późnej wiosny, kiedy siedziałem samotnie na walcu do wyrównywania trawy za placem krykie-towym i w głowie miałem raczej pustkę, nagle doznałem niebiańskiego objawienia: ja wiem wszystko. Pomyślałem błyskawicznie - pamiętam - o wszystkich znanych mi przedmiotach wiedzy. Wiem wszystko rzeczywiście. Chociaż, szczerze mówiąc, przeszedłem nie więcej niż jedną trzecią drogi wykształcenia, jestem słaby w matematyce i wciąż na bakier z gramatyką grecką, i o historii Anglii mam raczej mgliste pojęcie, to jednak trzymam w garści klucz do prawdy, którym mogę sobie otworzyć każde drzwi. Moją siłę stanowi nie teoria religijna czy filozoficzna, tylko prosty sposób oglądania chaotycznych faktów ze wszystkich stron, żeby je w pełni zrozumieć. Zsunąłem się z walca dumając, co robić z tą wprawiającą mnie w zakłopotanie iskierką geniuszu. Komu się z tego zwierzyć? Nawet najserdeczniejsi przyjaciele powiedzieliby: „Zwariowałeś” i albo by mnie bojkotowali, albo by mi zbiorowo sprawili kocówę, albo jedno i drugie: i już wkrótce jakiś lizus doniósłby to panu Gunnowi, a wtedy nastąpiłby kres wszystkiego. Przyszło mi na myśl, że najlepiej będzie podać ten mój przepis na wszechwiedzę w krótkim orędziu do świata, rozesłanym bezimiennie do poważnych gazet W takim wypadku powinienem to opracować nocą pod kołdrą w świetle latarki elektrycznej i napisać szyfrem, który ostatnio udoskonaliłem. Ale przypomniałem sobie, że latarka mi się stłukła, a już za późno było tego dnia, żeby kupić nową. No, pocieszyłem się, ostatecznie pośpiechu nie ma. Plan jak w sejfie mam w głowie. Znów zacząłem eksperymentować, próbować możliwości mojego klucza w różnych zacinających się zamkach: w końcu każdy zamek ustępował i drzwi otwierały się gładko. Potem z daleka usłyszałem dzwonek wzywający na odrabianie lekcji i modlitwę. Nazajutrz, ledwie się obudziłem, pomyślałem o tym sekrecie i stwierdziłem, że nic nie uleciało mi z pamięci, przedpołudniowe lekcje jednak mnie rozproszyły, więc zamknąłem się w toalecie, żeby, póki czas, zanotować sobie wszystko na okładce starego zeszytu do wypracowań. Cóż, kiedy pióro nie nadążało za myślą, aż zacząłem skreślać - fatalny błąd i wkrótce potem zgniotłem te notatki i spuściłem z wodą. Wieczorem pod kołdrą usiłowałem zabrać się do tego na nowo, ale czar już prysnął i zdołałem sformułować tylko jedno jedyne zdanie wstępne. Wizja prawdy nie powróciła, chociaż dwa razy poszedłem na plac krykietowy i siedziałem tam na walcu z nadzieją, że wróci. Po pewnym czasie opadły mnie wątpliwości, ponure wątpliwości, co do wielu niewzruszonych dotąd pojęć takich, jak prawdziwość Ewangelii, nieodwołalność protestanckich zasad moralnych i to, że człowiek może osiągnąć doskonałość. Został tylko sam poblask owej cudownej światłości, jaka na mnie spłynęła, i pewność, że jednak nie była złudzeniem. Coś z tego jeszcze jest we mnie, bo teraz wiem, że w tamten wieczór ni stąd, ni zowąd uświadomiłem sobie dziecinnie potęgę intuicji, tej nadlogiki, która odrzucając wszystkie zwykłe procesy myślowe, przechodzi od problemu do rozwiązania.
Jak bardzo intuicję mogą stępić wrogie okoliczności, zademonstrował pan Gunn swoim potraktowaniem niejakiego F.F. Smilleya, nowego ucznia, który, zdaje się, dziwnym przypadkiem chyba doznał olśnienia podobnie jak ja, chociaż bardziej sprecyzowanego rodzaju. Smilley przyjechał do naszej szkoły późno, bo w wieku lat już jedenastu z powodu wątłego zdrowia czy czegoś tam innego. Tak się złożyło, że w jego pierwszy w trzeciej klasie dzień pan Gunn dał nam do rozwiązania zadanie z podręcznika „Arytmetyka dla szkół przygotowawczych” Hilderbranda, polegające na tym, że trzeba było obliczyć pierwiastek do kwadratu sumy dwóch bardzo długich ułamków dziesiętnych, podzielonej (jak na złość) przez sumę dwóch bardzo, złożonych zwykłych ułamków. Po chwili wszyscy mozolnie coś gryzmolili, tylko F.F. Smilley siedział roztargniony, przecierał okulary i patrzył przez okno. Pan Gunn podniósł na chwilę wzrok znad listu, który pisał, i zapytał złośliwie: - Czerpiesz natchnienie z tej dalekiej wieżyczki kościelnej, Smilley? - Nie, panie profesorze. Przecieram okulary. - A to dlaczego, proszę? - Zapaćkały się marmoladą, panie profesorze. - Nie odszczekuj, chłopcze. Dlaczego nie rozwiązujesz zadania? - Już napisałem rozwiązanie, panie profesorze. - Pokaż swój zeszyt!... Ach, tak, rozwiązanie napisałeś. Sir Isaacu Newtonie, mój wielce oświecony i pomysłowy przyjacielu - szarpnął Smilleya za te krótkie włosy - ale gdzie obliczenia, którymi do tego doszedłeś? - Nigdzie, panie profesorze. To po prostu samo mi przyszło. - Samo ci przyszło, F.F. Smilley, chłopcze? Chcesz powiedzieć, że spróbowałeś odgadnąć na chybił trafił? - Nie, panie profesorze, po prostu zastanowiłem się i zrozumiałem, że rozwiązanie może być tylko takie. - Ha! Dziwne fizyczne zjawisko! Ale muszę zażądać dowodu, żeś nie zajrzał do rozwiązań podanych na końcu podręcznika. - No, potem zajrzałem, panie profesorze. - Prawda powoli wychodzi na jaw. - Ale w rozwiązaniu z podręcznika jest błąd, panie profesorze. Ostatnie dwie cyfry powinny być trzydzieści pięć, a nie pięćdziesiąt trzy. - Coraz ciekawsze! Oto chłopiec w trzeciej klasie naszej szkoły, który wie lepiej niż profesor Hilderbrand, wybitny matematyk w Cambridge. - Nie, panie profesorze, ja myślę, że to błąd drukarski. - No i patrzcie, znalazł się stary przyjaciel profesora Hilderbranda. Jakoś bardzo gorąco bronisz go. - Nie, panie profesorze, poznałem pana Hilderbranda osobiście, ale niezbyt mi się spodobał. F.F. Smilley został natychmiast wysłany do dyrektora z kartką: „Zechce pan dyrektor wychłostać oddawcę niniejszego za lenistwo, kłamstwo, oszukiwanie i skandaliczną impertynencję”. Dyrektor, człowiek nie bez wad, chętnie uczynił tej prośbie zadość. Co było dalej, nie wiem dokładnie, ale mam wrażenie, że pan Gunn wygrał, tak samo jak już przedtem wygrał bitwę z J.X. Bestard-Montćrym, który swym paryskim akcentem czytając głośno: „Maitre Corbeau sur un arbre perchć” zasłużył sobie na miano „szachraja żabojada”, jak również na mocny kułak w głowę i ostatecznie musiał pokryć swoją francuszczyznę rdzennym akcentem środkowej Anglii. W istocie pan Gunn stopniowo pokonując opór F.F. Smilleya wytrwałym szarpaniem za włosy, kułakami i drwiną, zmusił go do zapisywania wszystkich matematycznych działań pracowicie wyłożonych przez profesora Hilderbranda. Koniec z gapieniem się w okno, koniec z wyczuwaniem rozwiązania. Czy pan Gunn wyleczył F.F. Smilleya raz na zawsze, trudno mi powiedzieć, bo jeszcze w tamtym roku szkolnym komisarz policji hrabstwa dał dyrektorowi dwadzieścia cztery godziny na opuszczenie kraju (policja była bardziej gentlemań-ska wtedy, w edwardiańskich czasach) i szkoła z internatem Brown Friars rozpadła się wśród zamętu. Odtąd nigdy o F.F. Smilleyu nie słyszałem. Albo poległ, gdy wybuchła pierwsza wojna światowa, albo uczy w jakiejś szkole. Gdyby wyróżnił się jako matematyk, chyba byśmy o tym wiedzieli. O ile, co niewykluczone, nie jest gdzieś za kulisami, takim arcymędr-cem w dziedzinie wzorów matematycznych, na których opierają się ze swoimi bombami i stosami atomowymi fizycy nuklearni Jej Królewskiej Mości, że opiekunowie z bezpieczeństwa zmienili mu nazwisko, przeobrazili operacją plastyczną rysy twarzy, nauczyli go wspaniale jakiegoś obcego języka, żeby mógł udawać imigranta, i ukrywają jego obywatelską tożsamość. Moim zdaniem, to by nie przekraczało ich możliwości. Ale z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że Gunn wygrał.
HAROLD VESEY U WRÓT PIEKŁA Zamglony stary szyld „Pelikan” został zmyślnie przemalowany przez jakiegoś nowoczesnego artystę. Brudne kiedyś podwórze stajenne, uczęszczane przez hordy zakopconych wróbli, zamieniło się w parking, ókna jaśniały teraz bielą muślinowych firanek. Pobliska sieć pełnych wycia, smrodu i tyfusu ruder, gdzie policjanci za czasów mojego dzieciństwa odważali się wchodzić tylko po czterech, z pałkami gumowymi w rękach i z gwizdkami w ustach, zniknęła bez śladu: wille z garażami postawione na tym terenie wcale już nie były nowe, wiązy przy nich tak się rozrosły, że prawie nakrywały dachy. Skrzyżowanie, z którego kiedyś wymiatali błoto i koński nawóz bladzi ulicznicy w postrzępionych spodniach, żebyśmy my, jaśnie państwo, mogli przejść na drugą stronę ulicy - „Pani nie zapomni o biednym zamiataczu, proszę pani” stało się połyskliwym asfaltowym rondem, a rozpluskana woda deszczowa w rynsztokach wyglądała tak, jakby się nadawała do picia. To są wrota piekła - przypomniałem sobie pomimo wszystko, zanim pchnąłem drzwi z napisem „Bar Pierwszej Klasy”. Amelia, moja niańka, gdy miałem cztery lata, powiedziała mi, wskazując przez okno łazienki drugą stronę ulicy: - Człowiek wchodzi w te tam drzwi, trzeźwy, pracowity, żyjący w bojaźni bożej, a wychodzi stamtąd jak diabeł w ludzkim przebraniu, czy wypił piwo, czy wypił gin. - Otarła wtedy oczy chusteczką. - Dawniej miałam porządny dom i męża. Do głowy mi nie przychodziło, że będę musiała pracować na życie w służbie domowej za dwadzieścia funtów rocznie. A z tą biedną głupią Annie jak było?! Ten „Pelikan” doprowadził do upadku i ją także... Mówiła o naszej pokojówce, fatalnie zakochanej w Haroldzie, bednarzu, który przedtem był żołnierzem. Wielki, rumiany z pięściami jak ćwiartki baraniny, Harold, chodził, pamiętam, w zielonym rypsowym fartuchu i wyświeconych czarnych spodniach ze sztruksu. Annie ukradła dwa z naszych srebrnych półmisków do zakąsek, żeby kupić Haroldowi na Gwiazdkę zegarek z dewizką: i w rezultacie dostała natychmiastowe zwolnienie bez świadectwa ze służby u nas. W barze za kontuarem samotnie rozpierał się pulchnolicy właściciel, pan Gotobed junior. Prawdopodobnie - pomyślałem - wnuk „pyskacza” Gotobeda. Dosyć jeszcze młody, z baczkami i w ubraniu od krawca z Savile Row, w krawacie o barwach Starego Klubu Maltuzjanów, zobaczył, że waham się, i powitał mnie swobodnym, chociaż zagadkowym uśmiechem. Na ścianach wisiały trzy sztychy Baxtera, dwa jednakowe staroświeckie ogrzewadła do pościeli, kiść afrykańskich maczug, bundook z rewolty sipajów, tarcza do gry w strzałki, duża drewniana łyżka, dwa obrazy miernego francuskiego impresjonisty w muzealnych ramach oraz obręcz żelazna. - Czym miło mi będzie służyć panu? - Podwójny koniak, proszę - powiedziałem, pomny skutków tego piwa i ginu. - I wodę sodową? - Nie, dziękuję. Sam koniak. - Wypiłem jednym haustem. - To wrota piekła, panie Gotobed - zauważyłem kładąc dwie półkoronówki na kontuarze. - Słucham pana? - Kiedyś mieszkałem w tym dużym domu naprzeciwko. - W tej czynszowej kamienicy Rosemary? - Nie, w domu Rosemary z jego czasów przedczynszowych. Z czasów, kiedy najlepsze piwo w „Pelikanie” kosztowało dwa pensy za pól kwarty, a było takie mocne, że kopało jak perszeron. I kiedy kufle i przekleństwa latały po tym starym barze niczym pszczoły w letni dzień. I kiedy nietrzeźwi żołnierze koziołkując wylatywali na łeb, na szyję ze swoimi futrzanymi czapami w zasiusiane błoto, prawie monotonnie ponaglał ich podkutym butem dzielny kapral Harold Vesey. To, powtarzam, były wrota piekła. - Mówi pan zapewne o czasach, które ja pozwolę sobie nazwać przedreformacyjnymi - powiedział pan Gotobed raczej kwaśno. - Moi goście teraz to prawie wyłącznie ludzie z City. Ale spokojnie, demokratycznie, dobrze się tutaj bawimy. Dla rozrywki założyliśmy w zeszłym roku klub gry w strzałki tu, w barze, i przystąpiliśmy do zawodów o mistrzostwo południowo-zachodniego Londynu. Wygraliśmy tę drewnianą chochlę uczciwie i nasza drużyna teraz jest oczkiem w tej zbiorowej głowie. Ale ja nie dałem się sprowadzić z tematu: - To były czasy - trwałem przy swoim, wskazując ładny portret księcia Kornwalii na ścianie za kontuarem - prapra-praprababki tego chłopca. Pamiętam tę starą panią dobrze, kiedy jeździła ulicą Główną w otwartym powoziku z eskortą pobrzękujących szablami lansjerów. Pan Gotobed junior przyjrzał mi się z bojaźnią. - Trzy praprapra? - zapytał. - Jest pan tego pewny? - Nazywam się Rip van Winkle - odpowiedziałem. - Przypuszczam, że nie ma celu pytać pana, co się stało z kapralem Haroldem Veseyem? Wiem, że on właśnie tak się nazywał, ponieważ przysłał naszej
pokojówce, Annie, Walentynkę, na której napisał: „Z poważaniem, Harold Vesey, kapral, rok tysiąc dziewięćsetny”. To było wtedy, gdy chwalebnie ranny już wrócił z wojny południowoafrykańskiej. Był bednarzem i portierem u wrót piekła. - Coś mi dzwoni - powiedział pan Gotobed w zadumie - z piekła dzwoni, przyznaję, ha, ha, ha! Rok tysiąc dziewięćset? Czasy mojego dziadka? - Jeżeli to właśnie dziadek pana był tym zuchem w purpurowej kamizelce, któremu ci chłopcy nadali przezwisko „Pys-kiicz” - powiedziałem i zamówiłem jeszcze jeden koniak. Pan Gotobed zbył moje słowa machnięciem ręki. - Dziwne - zauważył - jak my tutaj określamy czasy według wojen. Południowoafrykańska. Pierwsza światowa. Druga światowa. - Harold Vesey służył w Tel-el-Kebir w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym drugim. Kiedy ja go znałem, był weteranem. - Rzeczywiście? Ja nigdy nie odbywałem służby wojskowi i nie wstyd mi powiedzieć panu o tym teraz, po wojnie. Gdybym miał się zgłosić na ochotnika, nie wątpię, że poszedłbym był ze wszystkimi innymi świeżo upieczonymi magistralni. Ale przecież nie na warunkach poboru. My, Maltuzjanie, mamy swoją dumę. Mówiąc panu w zaufaniu, nabrałem komisję na sztuczkę prostą, a jednak wcale pomysłową. Dwa tygodnie przedtem zacząłem jeść cukier. Stopniowo doszedłem do dwóch funtów dziennie. Upiorna dieta z upiornymi objawami. Upiornie kosztowna w dodatku, kiedy żywność była na kartki. Naturalnie właśnie z tego powodu ci medycy nie powzięli nawet najlżejszych podejrzeń. - Naturalnie - zgodziłem się - Harold kiedyś też oszukał (twego lekarza wojskowego, żeby uniknąć odkomenderowania dokądś tam na służbę w garnizonie. Żuł kordyt, co podniosło jego temperaturę do stu sześciu Fahrenheita. Po należytym popełnieniu tego karygodnego czynu przyznał się i pułkownik wysłał go za karę do Afryki Południowej. W rezultacie miał przyjemność ratowania Ladysmitha. Ale to oczywiście działo się w czasach przed poborem. - Szczęśliwie dla niego - powiedział pan Gotobed bez przekonania i znowu zmienił temat: - A propos, widzi pan tę żelazną obręcz tam na ścianie? Ciekawa pamiątka z czasów mojego dziadka. Kupiłem ją w tandeciarni na nasze uroczystości gwiazdkowe, żeby owinąć wokół niej ostrokrzew i bluszcz nad drzwiami. Ten stary tandeciarz powiedział mi, że dzieci bawiły się tu takimi żelaznymi kółkami w czasach latarń gazowych i ruchu konnego. - Harold Vesey dał mi kiedyś żelazną obręcz - powiedziałem - ale, niestety, nie pozwalano mi się nią bawić. Byłem małym gendemanem, a małym gentlemanom wypadało popychać kijkiem tylko koła drewniane. Zabraniano nam również gwizdać na palcach i bawić się kołami od wozu, ponieważ tak robili ulicznicy. To trochę deprecjonuje nieubłaganą ewolucję społeczeństwa nowoczesnego, panie Gotobed. Ulicznik siłą rzeczy dzięki postępowi przemysłu staje się szacownym obywatelem. Jego wnukowie, jeżeli nie jego synowie, rodzą się małymi gentlemanami: więc zabrania im się gwizdać na palcach i toczyć koła od wozu na zabłoconym skrzyżowaniu ulicy. A obręcze żelazne tak samo jak bąki z niebezpiecznymi szpicami (jeszcze jedna stara rzecz, którą się odróżniała klasa robotnicza) skazane są na wygnanie do tandeciarni. Harold Vesey zdumiałby się. Niemiłosiernie podtrzymywałem temat Harolda Veseya, aż panu Gotobedowi znowu coś zadzwoniło. - Vesey? Już wiem. Mój dziadek zatrudniał w „Pelikanie” niejakiego H. Veseya. Komiczna historia na swój niesamowity sposób. Chyba wkrótce po przysłaniu tego liściku na świętej Walentyny pańskiej pokojówce. On dostał spadek, jakaś ciotka umarła i pozostawiła mu wiejski domek w Essex i nieduży zapis, w uznaniu jego zasług dla ojczyzny. Jednakże przed samą wojną z Hitlerem, kiedy miał już koło osiemdziesiątki, rada hrabstwa postanowiła zburzyć ten domek. Otrzymał wtedy mieszkanie w nowiusieńkim bloku: nowoczesna kanalizacja, dobrze wyposażona kuchnia, szafy w ścianach, wszystko. Ale ten uparty stary... no... typ nie polubił tego mieszkania. Bez względu na pogodę przesiadywał całymi dniami na ławce w ogrodzie. „Na złość im” - mówił. Aż dostał zapalenia płuc i umarł. Tylko że... i tu jest ten żart... domek ostatecznie nie został zburzony. To drewno było jeszcze zdrowe, więc w czasie wojny służył za mieszkanie ewakuowanym. Niedawno mój ojciec kupił ten teren, więc tak się złożyło, że znam tę historię. Ojciec wydał kilka tysięcy funtów, żeby przerobić to na zajazd weekendowy. Ale rada hrabstwa nie pozwala nam zmienić fasady ani dobudować piętra, ponieważ ostatnio... to jest ta prawdziwa pointa... ten domek wciągnięto na listę zabytków. Co za kraj, ech? W tym samym momencie do baru zabłądzili jacyś weseli goście z City i zaczęli wołać o wytrawne martini. Zdołałem wyjść niepostrzeżenie nie narażając się na komentarze.
GWIAZDKOWY ROZEJM Młody Stan przyszedł wczoraj po południu - znacie mojego wnuka Stanleya? Jest studentem politechniki, ukończył niedawno dwadzieścia lat i spryciarz z niego taki sam jak jego tata, kiedy był w tym wieku. Zamierza zostać wziętym plastykiem i malować duże barwne plakaty. Nie reaguje na „Stan” uważa to za zdrobnienie „takie pospolite”, tylko twierdzi, że jest Stanleyem i tylko Stanleyem. Stan ma mnóstwo wielkich szlachetnych idei przemyślanych starannie i z dołączonymi, jak on to nazywa „nagłówkami”. No, ja nie mówię nic przeciwko wielkim szlachetnym ideom. Sam byłem pełnym zapału labourzystą przez jakiś czas, czterdzieści lat temu, kiedy wojna z kajzerem się skończyła i ci, którzy na niej zbili majątek, zaczęli nas, bohaterów, wdeptywać w błoto. Ale to już dawno minęło, w istocie Partia Pracy stała się zbyt cholernie szacowna jak na mój gust! Jej przywódcy teraz bywają gorsi niż Torysi, choćby najgłośniej kiedyś śpiewali „Czerwony sztandar niech powiewa”. Oni wszyscy teraz są członkami komitetów parafialnych, panami ziemianami albo nawet zasiadają w Izbie Lordów. Tak czy inaczej Stan przyszedł w sprawie wielkiego marszu przez całą Anglię na Trafalgar Sąuare pod hasłem: „Precz z Bombą Atomową”. Czy ja bym nie mógł namówić moich dawnych towarzyszy broni do uformowania specjalnego oddziału z transparentem: „Weterani Pierwszej Wojny Światowej Protestują Przeciwko Bombie”? Umyślił sobie, żebyśmy ten pochód prowadzili właśnie my, przystrojeni w nasze odznaczenia, o kulach, w fotelach na kółkach i w ogóle. Załatwiłem go odmownie. - Nie, panie Stanley - powiedziałem grzecznie. - Przykro mi, ale nie przyjmę pańskiego łaskawego zaproszenia. - Ale dlaczego? - zapytał. - Przecież nie chcesz, dziadziu, nowej wojny, prawda? Nie chcesz zagłady ludzkości? Tym razem to już nie będzie tak, że polegnie tylko pewna liczba nieszczęsnych bohaterów jak wuj Anzelm w czasie pierwszej światowej i tatuś w czasie drugiej... Tym razem zginie cała ludzkość. - Słuchaj, młodziku - powiedziałem. - Ja nie dowierzam tym, którzy prawią o ludzkości... ani proboszczom, ani mężom stanu, ani nikomu innemu. Bo nie ma czegoś takiego jak ludzkość, praktycznie mówiąc, nie ma. - Praktycznie mówiąc, dziadziu - zaperzył się młody Stan -jest. Ludzkość to wszystkie poszczególne narody razem wzięte: my, Rosjanie, Amerykanie, Niemcy, Francuzi i wszyscy. Jeżeli ta bomba wybuchnie, wszystkich czeka koniec. - Nie wybuchnie, ręczę. - Ale dwa razy już wybuchła... w Hiroszimie i w Nagasaki - wysunął argument - więc dlaczego nie miałaby wybuchnąć znowu? I wtedy skutki będą nieodwracalnie ostateczne. Nie dopuściłem, żeby on miał ostatnie słowo. - W czasie tej wariackiej staroświeckiej wojny, na której utraciłem nogę - powiedziałem dosyć surowym tonem - fryce używali gazów trujących. Myśleli, że to im pomoże przedrzeć się do Ypres. Ale jakoś front się utrzymał i wkrótce potem nasze fabryki już produkowały takie samo cuchnące paskudztwo, żebyśmy mogli i my z naszej strony używać gazów. No dobrze, i co było później na wojnie z Hitierem? - Co było? - zapytał Stanley. - No - powiedziałem - każdemu w Anglii przydzielono kosztowną, w eleganckim futerale maskę przeciw bombom gazowym z powietrza... mnie i twojemu tatusiowi, twojej mamie i tobie samemu, brzdącowi, Ale ile tych bomb gazowych spadło na Londyn czy na Berlin? Ani jedna nie spadła. Obie strony bały się śmiertelnie. Gazy trujące były już zbyt zabójcze. Żadne maski wypuszczone na rynek nie zdołałyby chronić przed nowymi rodzajami tych gazów. Dlatego więc nikt nie rzuci bomby atomowej, zapewniam cię, Stanley, mój chłopcze: nikt na tym świecie! Wszyscy znowu boją się śmiertelnie! - To w takim razie po co obie strony produkują tyle bomb atomowych i robią z nich zapasy? - zapytał mój wnuk. - A bo ja wiem - odpowiedziałem. - Myślę, że to sprytny sposób niedopuszczania do bezrobocia tak udawać, że wojna ciągle nam grozi. Zważywszy te bomby i schrony przeciwatomowe, i sprzęt radarowy, i niezatapialne lotniskowce, i satelity, rakiety wystrzelane na księżyc i utrzymanie wielkich armii, przy czym dwa tysiące funtów kosztuje obecnie utrzymanie jednego żołnierza w warunkach polowych, jak czytałem parę dni temu... i zważywszy to całe udawanie, przecież możemy być pewni, że zatrudnienie jest dla wszystkich, i ludzie interesu zacierają ręce. - Twoja argumentacja ma jeden okropnie słaby punkt, dziadziu. Rosjanie nie muszą obawiać się bezrobocia.
- Tak - powiedziałem - może nie muszą. Ale też nie mogą pozostawać w tyle w wyścigu zbrojeń. Nie myśl o tym, chłopcze, nie myśl o tym! Tak zwana przez stare panny i młodych idealistów ludzkość nie zginie od bomby atomowej. Stan zmienił taktykę. - Jednakże, dziadziu - powiedział - my, Brytyjczycy, chcemy zadokumentować Rosjanom, że nie należymy do żadnego spisku kapitalistycznego. Wszyscy ludzie są braćmi i ja nie mam nic przeciwko mojemu odpowiednikowi w Moskwie, Iwanowi takiemu to a takiemu... Marsz protestacyjny to jedyny logiczny sposób, w jaki mogę mu pokazać, że zorganizowana propaganda mi się nie podoba. - Ale Iwan Orfalicz jest za daleko, żeby ten twój marsz zobaczyć. I jeżeli myśli, że jesteś cholernym kapitalistą, to będzie tak myślał nadal, i nie tak znów bardzo myląc się, moim zdaniem. Nie, Stan, nie można walczyć ze zorganizowaną propagandą na drodze propagandy amatorskiej. - Och, można, dziadziu! - powiedział Stan. - Jesteś zawodowym pesymistą. I sam, chociaż biłeś się z Niemcami, przecież nie czułeś do nich nienawiści... wbrew gazetom. Weźmy na przykład ten rozejm gwiazdkowy. No, wspomniałem mu kiedyś o tym, przyznaję. Tylko że on chyba wyciągnął niewłaściwe wnioski i nie chciał, żeby mu to wyjaśnić. Mam jednak szczęście - zawsze ratowało mnie coś, co inni nazywają „zbiegiem okoliczności’’, a czego ja wcale tak nie nazywam, ponieważ to zawsze zdarza mi się akurat w odpowiednich chwilach. W okopach mówili o mnie: „siedzi w kieszeni u Pana Boga”. Więc oczywiście nagle puk, puk, słyszymy teraz pukanie do drzwi i okrzyk powitalny, i któż wchodzi, jak nie mój stary współlokator z okopów, „Spryciarz” Green - dawniej 301691 szeregowiec Edward Green, 1 batalion, pułk Północny Wessex, który jak w każdą sobotę przyjechał autobusem z odległości dwudziestu mil, żeby popić wieczorem ze mną. - Akurat zjawiasz się w porę, Spryciarz - powitałem go -nie pierwszy raz zresztą. Bo on swego czasu pod Delville kropnął szwabskiego oficera, gdy leżałem bez jednej nogi, a ten Szwab miłosiernie uwalniał nas, rannych, od cierpień doczesnych strzałami z pistoletu automatycznego. - Co nowego, Rzępoło? - zapytał. - Opowiedz temu chłopcu o rozejmach, jakie mieliśmy na Boże Narodzenie - poprosiłem. - O pierwszym i o drugim. On próbuje nas zwerbować, żebyśmy pomaszerowali do Moskwy czy gdzieś tam. - No - powiada Spryciarz. - Nie wiem, co ma piernik do wiatraka. A marsz do Moskwy chyba nie gorszy niż tamten do Berlina, kiedy maszerowaliśmy i maszerowaliśmy... i jakoś nigdy przez cale trzy lata nie posunęliśmy się dalej niż o parę-set jardów. Ale dobrze. Opowiem mu o tych rozejmach, jeśli tak bardzo ci na tym zależy. Stan przysłuchiwał się w milczeniu, gdy Spryciarz snuł swoją opowieść. Ja słyszałem to dosyć często już przedtem, ale Spryciarz za każdym razem opowiada coraz lepiej. Rozumiecie, mnie ominął ten pierwszy rozejm gwiazdkowy, dlaczego, wytłumaczę później. Ale zdążyłem wrócić na drugi i widziałem tę część, której Spryciarz nie widział. A morał, jaki chciałem wyryć w pamięci młodego Stana, ma dopiero historia obu tych rozejmów, bardzo przecież różniących się od siebie. Więc przyniosłem kwartę bardzo mocnego piwa i dwie szklanki - nie trzy, ponieważ młody Stan nie pije nic „tak pospolitego” jak piwo - i Spryciarz zaczął. Jest złotousty, ten Spryciarz - „Pod Trzema Piórami” słuchają go ludzie jak zaczarowani od chwili otwarcia lokalu, aż do chwili zamknięcia, przy czym jego kufel, napełniany co trzy minuty, zaraz robi się pusty. - No - opowiadał teraz Spryciarz. - Pierwszy rozejm na Boże Narodzenie był w roku tysiąc dziewięćset czternastym w jakieś cztery miesiące po wybuchu tej wojny z kajzerem. Podobno stary papież doradził taki rozejm i kajzer zgodził się, ale Joffre, francuski wódz naczelny, nie chciał na to pozwolić. Jednakże Bawarczycy aż dyszeli do tej krótkiej chwili spokoju i dobrej woli, jak na katolików przystało, i rozpuścili wiadomość, że papież postawi na swoim. W rezultacie, chociaż nie Bawarczyków mieliśmy przed sobą tam, w Boy Greneer, nie było ani jednego strzału na naszym odcinku przez całą Wigilię. W tamtych czasach nie wydawano nam bomb ani moździerzy okopowych, ani pistoletów Vereya, ani stalowych hełmów, ani worków z piaskiem, ani żadnych innych tych późniejszych luksusów i tylko dwa kaemy były na batalion. Okopy płytkie, woda sięgała nam do kolan, tak że przeważnie musieliśmy kulić się na stopniach strzeleckich. Bóg wie, jakim cudem żyliśmy dalej i uśmiechaliśmy się... To nie-była majówka, prawda, Rzępoło?... tym bardziej że i mróz brał w dodatku! W tamtą Wigilię Bożego Narodzenia o pół do ósmej wieczorem nieprzyjaciel w okopach przed nami wystawił rząd kolorowych latarenek, które migotały ładnie i z wioski na jego tyłach zaczęły wylatywać w niebo fajerwerki. Czekaliśmy w pogotowiu, spodziewając się wszystkiego. W dziesięć minut później fryce zaśpiewały swoją kolędę Cicha noc. Nasi chłopcy odpowiedzieli Dobrym Królem Wieńczysławem pierwszą zwrotką, bo tyle się nauczyli, kiedy jako kolędnicy chodzili od drzwi do drzwi. Niestety, mało który znał
drugą zwrotkę, a już trzeciej nie znał żaden. Kolędnicy, wiadomo, dostają albo miedziaka, albo kopniaka, zanim zdążą zaśpiewać kolędę do końca. I raptem jakiś fryc zawołał przez tubę: „Wesołych Świąt, Wessex!” Dowodził nami kapitan Pomeroy. Pułkownik Baggie zachorował, jego zastępca jeszcze nie wrócił z urlopu, a większość innych oficerów to byli młodzi podporucznicy prosto z Sandhurst - takiego Szwaby dały nam łupnia w ostatnich dniach października. Ten kapitan Pomeroy to był prawdziwy gendeman. Jego ojciec i dziadek, i pradziadek, cały jego ród służył w tym pułku. No, więc kapitan woła przez tubę: „Co wy za jedni?”, a oni odpowiadają, że Saksończycy, ludzie tacy sami jak my, z miasteczka Halle w zachodniej Saksonii. - Czy wasz dowódca spotka się ze mną na ziemi niczyjej, żeby omówić warunki świątecznego rozejmu? - woła kapitan znowu. - Będziemy respektowali białą flagę - powiada. Zostało to uzgodnione. Nasz kapitan i ich szwabski oficer, który się nazywał porucznik Coburg, wyleźli każdy ze swoich okopów i spotkali się w połowie drogi. Nie podali sobie rąk, ale jeden drugiemu zasalutował i dał słowo honoru, że jego żołnierze nie strzelą ani razu przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Porucznik Coburg wyjaśnił, że jego pułkownik i cała starszyzna siedzą spokojnie w sztabie pułkowym. Wydaje się, że oni lubili mieć buty C2yste i ręce nie zmarznięte - nie tak, jak nasi oficerowie. No, kapitan Pomeroy wrócił bardzo zadowolony i powiedział: „Wessex, rozejm zacznie się o świcie, ale tymczasem zostajemy w okopach. I jeżeli któryś z was pogwałci to zawieszenie broni jutro - powiedział - ja sam go zastrzelę, ponieważ dałem temu niemieckiemu oficerowi słowo. Niemniej, uważajcie”. Nam w to graj: cieszyła nas perspektywa, że będziemy mogli wstać z tych cholernych stopni strzeleckich i wyprostować nogi. Więc tamtej nocy śpiewaliśmy frycom nasze żołnierskie serenady, a oni nas raczyli swoimi „Deutschland uber alles” i innymi śpiewkami z przygrywką na harmonii. Zaczęliśmy zeskrobywać błoto z owijaczy i czyściliśmy do połysku nasze mosiądze, żeby wyglądać trochę bardziej po pułkowemu nazajutrz. Kapitan Pomeroy wyszedł znowu z latarnią elektryczną i uzgodnił, że będzie gwiazdkowy mecz piłki nożnej - początek o godzinie pół do jedenastej, a potem o godzinie drugiej nabożeństwo żałobne i pogrzeb wszystkich zwłok nie zabranych z pola, bo leżeli za blisko przeciwnych okopów. Minęła ta noc i o ósmej rano kapitan wrzasnął: „Wychodzimy i powodzenia!” - zupełnie jakby prowadził nas do ataku. Więc wyszliśmy trochę nieśmiało oczywiście, stoimy tam i czekamy na fryców. Oni podchodzą do nas, krzyczą, no i już po pięciu minutach byliśmy wszyscy... aż miło. Najdziwniejsze moje Boże Narodzenie, jeśli w ogóle miałem jakieś dziwne w życiu. Brataliśmy się, co tu dużo mówić, ze Szwabami, wymienialiśmy papierosy, rum, guziki i odznaki za koniak, cygara i suweniry. Porucznik Coburg i kilku z tych fryców mówili po angielsku, ale z naszych żaden nie potrafił wykrztusić ani słowa tym ich dzikim językiem. Przedtem, kiedyśmy nocą wyczołgiwali się na patrole, wydawało nam się, że ziemia niczyja ma w poprzek co najmniej dziesięć mil, ale teraz zobaczyliśmy, że jest to nie większa niż przepisowa odległość bramki od bramki na boisku piłki nożnej. Myśmy dostarczyli piłkę i zamiast bramek ustawiliśmy nosze i wielebny Jolly, nasz kapelan, sędziował. Przegraliśmy dwa do trzech, ale to dlatego, że kapelan trochę przeholował z chrześcijańskim miłosierdziem i zaliczył tę trzecią bramkę, chociaż strzelili ją z poza lewej linii. Stał jednak za daleko, co przyznał zaraz po gwizdku. My, publiczność, z karabinami naładowanymi, zawieszonymi na ramionach, staliśmy wszędzie, prawie na liniach bocznych. Obiad świąteczny zjedliśmy w swoich okopach i niemiecki trębacz sprawił nam przyjemność, bo wezwał fryców do jedzenia naszą melodyjką. Kapitana Pomeroya oni zaprosili do siebie, ale on uważał, że nie wypada mu tam iść. Potem jeden z naszych wartowników, syn farmera, zobaczył, jak zając kica pomiędzy okopami. Więc woła na migi: huzia! i wszyscy podbiegamy do parapetu i gramolimy się z okopów i biegniemy, żeby zającowi odciąć drogę. Fryce wybiegają także. W Niemczech inaczej się poluje na zające niż u nas, oni zamiast psów używają do zajęcy śrutówki. Ale przecież nie mogli strzelać w czasie rozejmu, więc polowali tak samo jak my. Młody Totty Fahy i jeden kapral saksoński złapali tego zająca, kiedy skręcił w ich stronę. Totty złapał go za przednie skoki, ten fryc za tylne i upadli jednocześnie. Kapitan Pomeroy wyraźnie denerwował się, czy nie dojdzie do awantury o zająca, ale myśmy pokładali się ze śmiechu, kiedyśmy patrzyli, jak młody Totty i ten fryc grzecznie ustępują sobie nawzajem, certują się, który ma wziąć to truchelko! Aż trzeba było to załatwić na wyższym szczeblu, więc kapitan i porucznik znowu się spotkali i kapitan proponuje: „Niech rzucą monetę”. Ale porucznik mówi: „Przykro mi, moi żołnierze tego nie zrozumieją. U nas zwykle ciągnie się słomki”. Więc zerwali dwa źdźbła
zeschniętej trawy, i to dłuższe wyciągnął Totty. Był z naszego odcinka, więc mieliśmy wtedy na kolację zająca uduszonego z kartoflami w wielkim żelaznym garnku, który pożyczyliśmy z Farmy Kaczej. Ale Totty dał temu frycowi skórę zająca i dwie puszki wołowiny. W życiu swoim nie jadłem takiej przepysznej dziczyzny. Nazywaliśmy ich w tamtych czasach frycami. Szkopy zaczęło się mówić dopiero później z powodu tych ich hełmów. W tamtych czasach mieli jeszcze hełmy ze szpicami, zwane Pickielhaubes, z przydziału w roku tysiąc dziewięćset czternastym, ale do użytku tylko na paradach. W okopach nosili czapki prawie takie jak nasze, chociaż szare i z miękkim denkiem. Nasi faceci okropnie chcieli mieć te pickielhauby dla swoich narzeczonych, kiedy pojadą do domu na przepustkę; ale porucznik Coburg powiedział, że przykro mu, wszystkie pickielhauby są w magazynie za liniami. Więc naszym musiały wystarczyć klamry od niemieckich pasków. Brytyjskim Korpusem Ekspedycyjnym dowodził wtedy generał French - przyzwoity stary oferma. Sam później powiedział, że gdybyśmy prosili go o pozwolenie na rozejm, on by pozwolił, bo to rycerski gest. Najwidoczniej myślał, że którakolwiek strona przegra, my czy Niemcy, ogólny rozejm gwiazdkowy bardzo pomoże w końcu zawrzeć pokój na przyzwoitych warunkach. Ale sztab główny kajzera to byli przeważnie Prusacy. Porucznik Coburg powiedział nam, że Prusacy są przeciwni rozejmom, bo to nie zgadza się z ich pojęciem „zastraszania” i podczas gdy na całej linii frontu bataliony fraternizują się z nami - o czym myśmy wcale nie wiedzieli - Prusacy w żadnym razie tego nie robią. Tak samo zresztą niektóre pułki angielskie, takie jak East Lanes na naszej prawej flance i Sherwood Foresters na lewej flance. Do fryców wychodzących z białymi flagami ci żołnierze zaczęli strzelać w powietrze i zawracać ich machaniem rąk. Ale nam w naszej zabawie nie przeszkadzali. Gorzej działo się na linii francuskiej. Tam żabojady wykończyli kaemami wszystkie zabawy gwiazdkowe... Oczywiście Francuzi bardziej lubią obchodzić Nowy Rok niż Boże Narodzenie. Fryce sprawili nam niespodziankę: przytoczyli do nas dwie beczki piwa z browaru za ich liniami. Nie przepadam za francuskim piwem, ale to przynajmniej nie było tak zakropione wodą jak piwo, które sprzedawano nam, angielskim żołnierzom, w kantynach. Otworzyliśmy te beczki na ziemi niczyjej i fryce otworzyli jeszcze dwie ze swoich. Kiedy doszło do toastów, kapitan powiedział, że chce wyłączyć z tego politykę. Więc wzniósł toast na cześć „żon i kochanek!” i porucznik wypił ich zdrowie. Potem porucznik wzniósł toast na cześć „króla” i kapitan wypił zdrowie króla i nieważne, że był jakiś tam król Saksonii także. Bo żadnych imion się nie wymieniało, rozumiesz. Trzeci toast był, „żeby szybko zapanował pokój”, i każda ze stron mogła uznać, że to oznacza zwycięstwo dla niej. Po obiedzie nastąpiło to nabożeństwo żałobne - fryce pochowali swoich poległych przy swojej linii, a my naszych przy naszej. Ale wykopaliśmy te doły tak blisko siebie, że jedno nabożeństwo wystarczyło dla jednych i drugich. Saksoriczycy nie mieli kapelana u siebie, ale to byli protestanci, więc wielebny Jolly czytał nabożeństwo, a jeden niemiecki student teologii tłumaczył im słowo po słowie. Kapitan Pomeroy wezwał doboszów i zarządził wszystko w należyty pułkowy sposób. Wolny marsz, przytłumione werble, flaga brytyjska i w ogóle. Na godzinę przed zapadnięciem zmroku fryc z zabawną twarzą, zwany Putzi, przyniósł stół na kozłach. Mówił po angielsku jak jankes. Powiedział, że z Cyrkiem Ringlinga jeździł po Stanach Zjednoczonych. Mówił do nas „wi dzieci chłopcy” i ubawił nas mnóstwem dobrych żartów, sztuczek magicznych i żonglerki - a miny przy tym robił jak prawdziwy klown. Nigdy w życiu nie słyszałem takich oklasków jak te, któreśmy bili temu Herr Putzi! Aź tu raptem nasz brygadier, skurwysyn z brzuchem pełnym indyka i puddingu śliwkowego, i keksu oczywiście, decyduje się złożyć wizytę w okopach, żeby życzyć nam wesołych świąt! Kapitana Pomeroya ostrzegł ten tutaj Rzępoła, który pełnił wtedy lekką służbę w batalionie kwatery głównej. Na łeb, na szyję przebiegł otwartą przestrzeń i zziajany wykrztusił: „Panie kapitanie, melduję, że brygadier tu chodzi, ale nikt mu ani słowa nie pisnął o tym rozejmie”. Kapitan Pomeroy zaraz odkomenderował nas do okopów: „Z... powrotem, Wessex marsz!” - wrzasnął. W pięć minut później brygadier przyszedł do nas z okopów łączności dobrze już zabłocony i z głową między ramionami. Kapitan usiłował dać znać porucznikowi Coburgowi, co się dzieje, ale porucznik poszedł do swoich okopów po ciepłe rękawiczki, żeby mu je dać na pamiątkę. No, kapitan nie umiał mówić po niemiecku, i co więcej, fryce tak byli zagapieni w sztuczki Putziego, że wcale nie chcieli słuchać. Więc kapitan krzyczy do mnie: „Szeregowiec Green, biegnijcie wzdłuż linii i przekażcie rozkaz dowódcom plutonów ode mnie: strzelić trzy szybkie razy nad głowy nieprzyjaciela”. Co uczyniłem i kiedy brygadier się pokazał, nie było już ani jednego fryca na widoku.
Ten brygadier, nazywany przez nas „Stara Konina”, aż kipiał gwiazdkową wesołością: „Rad usłyszałem - powiedział -ten ogień Wessexu, Pomeroy, krążą pogłoski o jakiejś frater-nizacji gdzie indziej na linii. To zgroza! To hańba! Wojny o wolność nie można przerywać tylko dlatego, że jest Boże Narodzenie! Ma pan coś do zameldowania?” Kapitan Pomeroy z kamienną twarzą powiada: „Nasi wartownicy meldują, że nieprzyjaciel wystawił stół na kozłach na ziemi niczyjej, panie generale. Trochę to zagadkowe. Stoi na nim chyba akwarium ze złotymi rybkami”. Kopnął przy tym kapelana, więc kapelan się nie odzywał. „Stara Konina” zdejmuje swój generalski kapelusz, bierze lornetkę i ostrożnie wyziera za parapet. „Złote rybki, na Boga! - wykrzykuje. - Jakie następne diabelstwo wymyślą te Szwaby?! Wysłać tam patrol dziś w nocy, niech zbada”. - Rozkaz, panie generale - powiedział kapitan. Ale nagle „Stara Konina” wypatrzył coś jeszcze: to porucznik Coburg spacerował po otwartej przestrzeni pomiędzy swoją rezerwą a liniami frontu. W ręce trzymał te ciepłe rękawiczki. - Co za bezczelność! Patrzcie, jak ten szwabski pyszałek brawuruje! Prędko! Masz karabin, chłopcze! Połóż tego oficerka z miejsca! Porucznik Coburg najwidoczniej myślał, że tamte trzy wystrzały to była sprawka Foresterów na naszej flance, ale teraz raptownie przystanął na ziemi niczyjej i chyba zastanowił się, dokąd wszyscy odeszli. „Stara Konina” wpycha mi karabin w rękę: „Dobrze celuj - powiada. - Przyciśnij spust, nie pociągaj!” Wycelowałem przyzwoicie w powietrze nad głową porucznika: paf! paf. paf! Zachwiał się i dał nura głową do najbliższego leja po pocisku. „Gratuluję - powiedział «Stara Konina» i beknął mi koniakiem prosto w nos. - Możecie naciąć sobie na kolbie waszego karabinu jeszcze jedną kreskę. Ale co za bezczelność! Wydaje się temu Niemcowi, że w święta Bożego Narodzenia jest nietykalny Ha, ha, ha!” - On nie przyniósł kapitanowi Pome-royowi nic w prezencie, ani whisky, ani cygar, nic, skąpy stary skurwysyn. No w każdym razie fryce połapali się i otworzyli ogień z kaemów o jakieś trzy stopy nad naszymi okopami. Wtedy brygadier ruszył z powrotem do siebie z takim pośpiechem, że potknął się o sznur telefonu i upadł twarzą w błoto. To była jego pierwsza i ostatnia wizyta na linii. Odczekaliśmy pół godziny, po czym wystawiliśmy deskę z napisem: Alarm odwołany. Teraz byliśmy gotowi kumać się z frycami jeszcze bardziej niż przedtem. Ale porucznik Coburg powiedział, że im ciszej, tym lepiej. Sztab mógłby to zwietrzyć i zrobiłoby się piekło. Kapitan Pomeroy przyznał mu rację. I porucznik ostrzegł nas, że zaraz po świętach ma zluzować jego Saksończyków gwardia pruska. „Proponuję, żebyśmy przedłużyli rozejm aż do tego czasu, ale już bez fraternizacji” - powiedział porucznik. Pomeroy zgodził się! Przyjął te ciepłe rękawiczki i w zamian dał porucznikowi szalik z wełny szetlandzkiej. Potem zapytał, czy w drodze wielkiej grzeczności oni pozwolą Wes-sexowi wziąć do niewoli złote rybki, a to ze względu na brygadiera. Herr Putzi nie był tym zachwycony, ale dostał od kapitana suwerena w złocie, więc tylko powiedział: „Proszę, nie zapominajcie, na litość boską, zmieniać im wody!” Bóg jeden wie, co wywiad wyprawiał z tymi złotymi rybkami, kiedy zostały odesłane do kwatery głównej korpusu w luksusowym francuskim chateau. Ktoś tam chyba doszedł do wniosku, że złote rybki mają w okopach jakieś zastosowanie, podobnie jak kanarki w naszych kopalniach węgla. Potem kapitan Pomeroy powiada do porucznika: „O ile się orientuję, Coburg, sytuacja na tym froncie przez rok albo i dłużej nie zmieni się ani trochę. Wy nie zdołacie, nawet zmasowanymi kaemami przerwać naszej linii ani my nie zdołamy przerwać waszej. Zapamiętaj sobie moje słowa: nasz Wessex i wasz zachodniosaksoński będą jeszcze gnić tutaj w następne Boże Narodzenie... to, co z nich zostanie”. Porucznik nie przyznał mu racji, ale nie sprzeczał się. „W takim razie, Pomeroy, mam nadzieję powiada - że obaj dożyjemy spotkania znowu przy takiej świątecznej okazji i że nasi żołnierze przejawią gentlemańskiego ducha tak samo jak dzisiaj”. „Będzie nam bardzo miło - odpowiedział kapitan. - Jeżeli tylko do tego czasu nie zaskoczą mnie z moimi i nie wyrżną”. Przypieczętowali to uściskiem dłoni i rozejm trwał przez cały drugi dzień świąt. Ale nikt nie wychodził na ziemię niczyją po za tym, że nocą trzeba było umocnić druty telefoniczne potratowane podczas naszych uroczystości. I naturalnie nie mogliśmy wpłynąć na naszą artylerię, żeby nie strzelała, ani też Saksończycy nie mogli wpłynąć na swoją. Ale kiedy ta pruska gwardia się wprowadziła, wojna była znowu. W ciągu trzech dni mieliśmy pięćdziesięciu zabitych i rannych, w tym młody Totty utracił rękę.
Tymczasem stała się dziwna rzecz: wróble jakoś wyczuły, że jest rozejm, i zaczęły się zlatywać do naszych okopów po okruchy sucharów. Naliczyłem ich ponad pół setki naraz w drugi dzień świąt. Zdecydowanie przeciwko takim rozejmom (oprócz oczywiście brygadiera i kilku jemu podobnych) były tylko dziewczyny francuskie. Patrzeć na nas nie chciały, kiedyśmy wrócili na kwatery. Mówiły, że my jesteśmy no bon i beaucoup camarade z tymi Allemans. Stan wysłuchał tej opowieści i oczy mu świeciły jak gwiazdy. - Nie było żadnej nienawiści - powiedział - pomiędzy poszczególnymi żołnierzami z tych dwóch wrogich sobie armii. Całą nienawiść wzniecały gazety. W zeszłym roku, pamiętasz, dziadziu, pojechałem na Zjazd Młodzieży do Norymbergi. Dwaj moi koledzy, których ojcowie też polegli w czasie wojny jak mój ojciec, mieszkali tam w jednym namiocie z czterema osieroconymi przez wojnę Niemcami. Ci Niemcy wcale nie byli źli. - No, chłopcze - odezwałem się i z kolei ja podjąłem opowieść o rozejmie. - Niewiele z tego pierwszego gwiazdkowego rozejmu widziałem, a to dlatego, że kula trafiła mnie w ramię i utkwiła pod skórą. Nasz lekarz wyjął ją i dostałem zwolnienie ze służby w okopach, dopóki rana się nie zagoi. Przez cały miesiąc nie mogłem nosić plecaka, więc jak Spryciarz ci powiedział, dali mi lekką służbę w batalionie kwatery głównej i w ten sposób ominęła mnie ta uciecha. Ale następny rozejm gwiazdkowy to już inna sprawa. Wtedy byłem plutonowym dwudziestu żołnierzy z poboru... rozmaitych, na niektórych z nich Jego Królewska Mość zrobił dobry interes, na niektórych fatalny. Nabraliśmy przez tamten rok sporo doświadczenia w okopach. Nauczyliśmy się okopy odwadniać i budować ziemianki. Postawiliśmy przed sobą zasieki na pięć jardów szerokie i peryskopy, i podsłuchy przed nimi na aproszach. Mieliśmy moździerze okopowe, granatniki i bomby, i stalowe płyty z otworami do strzelania z zasadzki. A teraz opowiem ci, co się stało, i Spryciarz, ten tutaj, to potwierdzi. Rozkazy z batalionu przychodziły do kwatery głównej kompanii co wieczór i dowódcą był podpułkownik Pomeroy -DSO z odznaczeniem dodatkowym. Dali mu podpułkownika za to, że zebrał batalion do walki, kiedy wielka niemiecka mina i rozbiła w szczątki kompanię C, a za miną natarli fryce z bombami i bagnetami. Jednakże w dwa dni później przed samym Bożym Narodzeniem tysiąc dziewięćset piętnastego roku pułkownik Pomeroy nie kazał (przypadkiem czy celowo) adiutantowi razem ze swoimi rozkazami ogłosić „urzędowego ostrzeżenia dla wszystkich oddziałów” generała sir Douglasa Haiga. Haig był naszym nowym głównodowodzącym. Słyszy się o nim jedenastego listopada, w Dzień Maków, bo on te maki, większość ich, sam zasiał. Swego czasu postarał się wpłynąć na króla Jerzego, żeby doprowadzić do wylania generała Frencha, no i wepchnął się na tę posadę. Jego „ostrzeżenie” było tej treści, że każdego żołnierza, który pod kiepskim pretekstem świąt Bożego Narodzenia spróbuje fraternizować się z nieprzyjacielem Jego Królewskiej Mości, czeka sąd wojenny i kara śmierci. Ale pułkownik Pomeroy nigdy nie łamał danego słowa, choćby miał nawet wisieć za to. A oto teraz nad kanałem La Basse, kto siedział w okopach naprzeciwko, jak nie ten sam Zachodni Saksoński z Halle? Pułkownik wiedział, że to oni, bo dwie noce przedtem na patrolu starliśmy się z ich patrolem i ogłuszyliśmy jednego fryca i wzięliśmy go do niewoli. Następnie ten facet, kiedy już nasz medyk zaplastrował mu głowę, został poprowadzony pod eskortą (ja i jeszcze jeden byliśmy tą eskortą) do kwatery głównej batalionu. Pułkownik zaczął przez tłumacza wypytywać go o położenie geograficzne niemieckich okopów i gdzie oni trzymają ten cholerny miotacz min, jak i kiedy i skąd dostają przydziały żywności, i tak dalej. Ale ten fryc nie chciał zdradzić nic a nic: tylko wciąż powtarzał, że stracił pamięć od ogłuszenia. Więc w końcu pułkownik powiedział po angielsku: - Dobrze, to wszystko. Ale... ale, czy porucznik Coburg jeszcze żyje? - Och, tak - odpowiada ten fryc tak zdumiony, że sam zaczyna mówić po angielsku. - Był ranny, ale już wrócił. Teraz jest majorem i dowodzi naszą jednostką. -1 nagle coś fryca tknęło. - Na Boga, czy to nie pan był oficerem Wessexu w zeszłym roku, tym świętym Mikołajem, który załatwił nam rozejm? - To ja - odpowiada pułkownik - a wy, to Putzi Cohen, ten magik, od któregośmy kupili akwarium ze złotymi rybkami! Jakaż mała ta wojna. I właśnie dlatego, rozumiesz, pułkownik nie podał ostrzeżenia Haiga do wiadomości. Nas, starych z tamtego roku, zostało około osiemdziesięciu, przeważnie doboszów, transportowców albo rannych facetów, którzy wrócili do kompanii. Wiadomość się rozeszła i wszyscy przybiegli do Putziego ściskać mu rękę i pytać, czy on nie mógłby znowu pokazać paru magicznych sztuczek. Putzi odpowiedział: - Poproście pułkownika świętego Mikołaja! On ciągle jeszcze karmi moje złote rybki.
Ja eskortowałem Putziego, a przedtem tak się złożyło, że to ja go ogłuszyłem i przytargałem do okopów, a przecież nie poznałem go bez tych jego szminek, dopóki nie zaczął mówić swoją śmieszną jankesowską angielszczyzną. Potem pułkownik znowu wezwał Putziego i mówi: - Chyba nie czujecie się na tyle dobrze, żeby podróżować. Zatrzymam was tutaj na leczeniu do końca świąt. Przez następne dwa dni Putzi żył jak Świnia premiowana i co wieczór pokazywał nam sztuczki przeważnie z kartami, ponieważ nie miał rekwizytów. Aż nadeszła Wigilia Bożego Narodzenia i jeden sierżant od Holy Boys, którzy siedzieli znowu na naszej prawej flance, westchnął przy mnie: jaka szkoda, że Haig pozbawił nas gwiazdkowej przyjemności. „Pierwszy raz o tym słyszę - powiadam ja - i co więcej, bracie, słyszeć o tym nie chcę, rozumiesz? Urzędowo, nie”. Ledwo zdążyłem to powiedzieć, a tu Saksończycy wysunęli jak w poprzednim roku te chińskie latarenki i śpiewali tę swoją Cichą noc. W dodatku nie oddali ani jednego strzału przez całą tę dobę. Wkrótce dostaliśmy rozkaz pułkownika: - Od tej chwili nie strzelać bez pozwolenia oficera. Nazajutrz po apelu, skoro świt, pułkownik Pomeroy wylazł z okopów i z białą chustką do nosa w ręce przeszedł lawirując przez nasze zasieki i stanął w połowie drogi na ziemi niczyjej. „Wesołych świąt, Saksończycy!” - zawołał. A major Coburg już się zbliżał do niego. Zasalutowali i uścisnęli sobie dłonie. Ależ głośno rozległo się „Hurra!” „Siedzieć w okopach, Wessex!” - wrzasnął pułkownik przez ramię. I major wydał taki sam rozkaz swoim żołnierzom. Pogadali trochę i uzgodnili, że będzie wolno wyjść z okopów tylko tym, którzy brali udział w zabawie w tysiąc dziewięćset czternastym, bo tylko nam, żołnierzom ze stałej armii, mogli zaufać. Rozumiesz, tacy znają prawidła wojny i nie przewróci im w głowach polityka ani propaganda: a żołnierze z poboru nieraz doprowadzali nas do mdłości swoimi pompatycznymi, patriotycznymi gadkami i nienawiścią do „germańskiego wroga”, jak jeden z nich nazywał fryców. Dwa razy więcej Saksończyków niż nas wyszło na ziemię niczyją. Surowo nam zakazano rozmawiać o polityce, co nie znaczy, żeby którykolwiek z nas od czasu tamtej zabawy gwiazdkowej uczył się niemieckiego. W piłkę nożną nie można było grać wśród nachodzących na siebie lejów po pociskach i tych drutów kolczastych, ale jakoś porozumiewaliśmy się z frycami odrobiną kawiarnianej francuszczyzny i na migi i wymienialiśmy papierosy, alkohol i guziki. Pułkownik jednak nie pozwolił wymieniać odznak. I nie powiem, żebyśmy tak się bratali jak poprzednio. Zbyt wielu z naszych i z ich ludzi zgasło ze słońcem w tamtym roku, zresztą okopy już nie były zalane wodą. Zorganizowaliśmy trzy mecze bokserskie: średniej wagi, ciężkiej i lekkiej. Drugi i trzeci wygraliśmy knockoutami. W wadze średniej przegraliśmy na punkty. Pułkownik Pomeroy warunkowo zwolnił Putziego z aresztu i Putzi zrobił nam przedstawienie jeszcze ładniejsze niż przedtem, ponieważ major Coburg posłał kogoś po jego szminki i rekwizyty. Tym razem zamiast złotych rybek wystąpiła z Putzim papuga. Po obiedzie jakoś niewiele więcej mieliśmy do powiedzenia frycom i do wymiany z nimi, więc pułkownik i major zadecydowali, że czas kończyć tę imprezę, zanim wszyscy wpakujemy się w kłopoty. Holy Boys obiecali nie strzelać i lewa flanka była osłonięta skarpą nad kanałem. Kiedy oni dwaj debatowali, jak długo jeszcze ma trwać rozejm, ni stąd, ni zowąd duch Bożego Narodzenia rozbudził się znowu. Chwyciliśmy się z frycami za ręce i zatańczyliśmy wokoło dwóch z nich - Wessex i Saksoński, wszyscy razem jak jeden kołysaliśmy się na prawo i lewo pod takt „Pójdziemy między morwy”, to w lejach od pocisków, to poza lejami. Potem nasz sierżant ze sztabu pułku wskazał majora Coburga i wtedy kilku naszych podniosło go w górę i my wszyscy zaśpiewaliśmy mu: „Bo to jest dobry kolega”. A fryce podnieśli naszego pułkownika w górę na ramionach i także zaśpiewali: „Hoch soli es leben” czy coś tam... Nasz sierżant żandarmerii sfotografował ten widok. Szkoda, że dostał za swoje, zanim zdążył wywołać zdjęcia. Teraz coś, czego się dowiedziałem od „Błyskawicy” Collinsa, starego żołnierza w moim plutonie. Podczas walki wagi średniej Collins podszedł tak blisko do pułkownika i majora, że słyszał ich rozmowę, kiedy oni obaj myśleli, że nikt nie słucha. Pułkownik powiedział: „Mówiłem w zeszłym roku, panie majorze: jeszcze będziemy tutaj na to Boże Narodzenie, ci z nas, którzy zostaną. I znów panu mówię: Jeszcze będziemy tutaj na następne Boże Narodzenie i na następne. Jeżeli nie zostaniemy wyrżnięci, a na to jest szansa jedna na dziesięć. Co więcej, w następne Boże Narodzenie nie będzie już żadnej zabawy, żadnych gier, żadnej fraternizacji. Wątpię, czy ten obecny akt
niesubordynacji ujdzie mi bezkarnie, ale jestem człowiekiem honoru tak samo jak pan i obaj dotrzymaliśmy słowa”. „Och, tak, panie pułkowniku - powiada major. - Ja także będę miał szczęście, jeżeli nie stanę przed sądem wojennym. Dostaliśmy rozkaz równie surowy jak wy”. I roześmieli się, zupełnie jakby krakały wrony. Putzi był tego dnia żołnierzem najbardziej godnym zazdrości we Francji. Potem bezpieczny pod eskortą miał pojechać do obozu jeńców wojennych w Blighty. I pułkownik powiedział majorowi: „Gratuluję panu takiego żołnierza. On nic nie chciał zdradzić”. Punkt o czwartej skończyliśmy zabawę i ci dwaj oficerowie stali tam jeszcze razem i czekali, aż wszyscy wrócą do okopów. Ale nie myśl, Stan, że to koniec tej historii! Był jeden facet w moim plutonie, nazywał się Cygan Smith, śniady brudas i morderca. Obserwował to wszystko z najbliższego przyczółka podsłuchowego i ledwie zobaczył, że major odwraca się plecami i odchodzi, wycelował mu w głowę i położył go. Zbaraniałem, a tu już istny szał wściekłości wokół mnie. Widzę, jak pułkownik Pomeroy podbiega do majora, słyszę, jak woła sanitariuszy. Ci fryce pewnie myśleli, że to było zaplanowane, bo kiedy sanitariusze wyszli z okopów, zaczęli strzelać i trafili jednego z nich w nogę. Drugi wycofał się do okopów z powrotem. Potem pułkownik został sam na ziemi niczyjej. Ruszył ku okopom niemieckim spokojnie, z rękami w kieszeniach, za dumny, żeby je podnieść nad głowę. Dwóch fryców strzeliło do niego, ale chybili. Zatrzymał się przy ich zasiekach i wrzasnął: „Zachodni Saksoński, moi żołnierze dostali surowy rozkaz zaprzestania ognia. Jakiś tchórz nie usłuchał. Proszę, pomóżcie mi przenieść ciało majora do waszych okopów! Potem możecie mnie zastrzelić, jeżeli chcecie, ponieważ dałem słowo honoru, że nie będzie walki”. Fryce zrozumieli i wysłali sanitariuszy. Sanitariusze zabrali majora i ponieśli z powrotem krzywą uliczką wśród ich zasieków. Pułkownik Pomeroy szedł za nimi. Kiedy wchodził do okopów, jakiś niemiecki oficer zawiązał mu oczy. Bez oddania jednego strzału czekaliśmy. To było po czwartej po południu i nic się nie działo aż do następnej zmiany warty. Wtedy patrzymy: sygnały światłem latarki i wkrótce potem nasz pułkownik wraca. Włos mu z głowy nie spadł. I mówi nam, że ku jego wielkiej uldze kula Cygana nie zabiła majora, tylko przeleciała po głowie i pozbawiła przytomności. O szóstej odzyskał przytomność i kiedy zobaczył pułkownika czekającego tam, wydał rozkaz, żeby go natychmiast uwolnić. Uścisnęli sobie znowu ręce i powiedzieli: „Do widzenia po wojnie!” i major dał pułkownikowi swoją latarkę elektryczną. Na tym, Stan, ta opowiastka kończy się już, ale niezupełnie. Było o naszym rozejmie dużo gadania, aż generał Haig najpierw kazał przeprowadzić śledztwo, a następnie postawić pułkownika Pomeroya przed sądem wojennym. Śmiercią go nie ukarali, oczywiście, ale dostał surową naganę i na pięć lat utracił starszeństwo. Co zresztą nie miało dużego znaczenia, ponieważ kula trafiła go między oczy w roku tysiąc dziewięćset szesnastym w Delville, tam, skąd ja wyszedłem bez nogi. Jeśli chodzi o Cygana Smitha, to Smith powiedział, że przestrzegał ściśle surowego zakazu fraternizacji, a poza tym czuł się w obowiązku pomścić brata zabitego pod Lus. „Krew za krew powiedział - to nasza cygańska zasada”. Więc nie mogliśmy mu nic zrobić, tyle że okazywaliśmy, co myślimy o nim, i traktowaliśmy jak błoto, jakim był. Ale on także nie pożył długo. Wysłałem go z tymi, którzy nam przynieśli racje żywnościowe w drugi dzień świąt. Jeszcze utrzymywaliśmy nasz zbrojny rozejm z Saksończykami, ale znowu ich artyleria nie brała w tym udziału, więc jak łupnęła przed barak kwatermistrzostwa, to Cyganowi odłamek pocisku howitzer oderwał siedzenie. Zmarł w pociągu Czerwonego Krzyża ten Cygan. Aha... zapomniałem ci powiedzieć, że w tamto drugie Boże Narodzenie wróble już nie przylatywały po okruchy z sucharów. Wyniosły się stamtąd na całe miesiące przedtem. Z każdym rokiem wojna była coraz gorsza. Zanim przyszedł jej koniec, prawie w trzy lata później, przesunęło się dziesięć tysięcy oficerów i żołnierzy przez ten jeden batalion, nigdy nie będący w sile większej niż pięćset karabinów. Ja do roku tysiąc dziewięćset szesnastego odniosłem trzy rany, niektórzy faceci nawet sześć w sumie, zanim to się skończyło. Tylko ten tutaj, Spryciarz, przetrwał bez żadnego draśnięcia. Przezwaliśmy go tak właśnie dlatego, że sprytnie unikał kuli z jego nazwiskiem i numerem na łusce. Zawieszenie broni zastało nas w Mons, akurat tam, gdzie zaczynaliśmy tę wojnę. Mówiło się, żeby „kajzera powiesić”, ale zostawili go przy życiu i zaczął rąbać drzewo w Holandii. Reszcie tych fryców należycie wytarzał nosy w kurzu Traktat Pokojowy. Daliśmy im jednak uzbroić się znowu na drugą wojnę, wojnę Hitlera, w której twój tatuś poległ. I po tej Hitlera byłaby jeszcze trzecia, teraz mniej więcej, i z kolei ty miałbyś się z pyszna, Stanley, mój chłopcze, gdyby nie ta bomba, chociaż chcesz, żebyśmy maszerowali z protestem przeciwko niej.
I teraz posłuchaj, chłopcze. Jeżeli ci dwaj prawdziwi staroświeccy gentlemani: pułkownik Pomeroy i major Coburg... o majorze nigdy już nie słyszałem, ale wątpię, czy przeżył, on taki odważny... jeżeli ci dwaj prawdziwi mężczyźni jak oni nie mogli mieć nadziei na trzeci rozejm gwiazdkowy w czasach, kiedy „ludzkość”, jak ty to nazywasz, jeszcze była troszeczkę cywilizowana, to powiedz mi, na co ty możesz mieć nadzieję teraz? Tylko lęk, powtarzam, może utrzymać pokój. Narody Zjednoczone to śmiech i ty wiesz o tym. Więc dziękuj swoim szczęśliwym gwiazdom, że Rosjanie mają bombę wodorową i że jankesi mają bombę wodorową... całe stosy tych bomb, dosyć ich, żeby tysiąc razy zdmuchnąć twoją „ludzkość” z powierzchni ziemi... i że wszyscy szanują się nawzajem, chociaż nie są w nazbyt zażyłych stosunkach towarzyskich i nie składają sobie wizyt zbyt często. Urwałem, bo mi zabrakło tchu. Spryciarz ujął Stanleya za rękę. - Chyba ty wiesz, co jest dobre dla was, chłopcze - powiedział. - Więc nie słuchaj swojego dziadka. Nie daj się tak zagadać, żebyś stracił swoje poglądy. On jest z tych Starych i Dzielnych, ale może nie jest mądrzejszy od ciebie ani ode mnie.
WYGRAŁEŚ , HOUDINI ! Jenkins, Howell i Edwards kancelaria adwokacka Victory Chambers nr 3 Pontypol, Południowa Walia 24 lipca 1959 roku Szanowny Panie kapitanie Graves, Po tak długim czasie prawdopodobnie nie przypomina Pan sobie mojego nazwiska, chociaż los parę razy zetknął nas w królewskim walijskim ośrodku szkolenia w roku tysiąc dziewięćset szesnastym. Z pewnością jednak pamięta pan Ho-udiniego Cashmana. Miałem chęć napisać do Pana o nim, gdy tylko przeczytałem Pańską autobiografię, w której była wzmianka o jego nagłym wyjeździe z pułku w dwa czy trzy miesiące po Zawieszeniu Broni. Pisze Pan: ...Nazajutrz porucznik kompanii, którą przejąłem, odjechał z kasą i na mnie mogła spaść odpowiedzialność za brak tych 200 funtów. Przed wojną występował on na molo Blackpool jako „Król w kajdanach”. Uciekł szczęśliwie do Stanów Zjednoczonych. Ta sprawa znów mnie zaczęła dręczyć, gdy Pan ponownie wydał tę książkę w zeszłym roku, i na domiar wszystkiego dostałem list od młodego Boba Stacka, większego i wyższego brata Dicka Stacka, który był w 2 batalionie z Panem. Nie sądzę, żeby Pan znał Boba. Bob był jednym z najdzielniejszych, ale najdzielniej spisał się dla własnego dobra, gdy wyemigrował do Australii i zbił majątek na wełnie. Ma teraz dziewięcioro wnuków, z których jednego ochrzczono imieniem Daniel na moją cześć. Nadal dość często pisujemy do siebie i zawsze wymieniamy kartki z życzeniami na Boże Narodzenie. Tak czy inaczej to właśnie on przysłał mi wycinek z jednej z gazet Melbourne o tym, że zmarł w więzieniu niejaki Victor Cashman, były prestidigitator zawodowy. Nie może przecież w świecie prestidigitatorstwa być więcej takich Victorów Cashmanów i poza tym ta historia ma rzeczywiście sens dla wszystkich, którzy znali Houdiniego. Więc póki czas, wyciągnę całą tę sagę z zakamarków mojej pamięci, przepraszając za jej nieskoordynowaną długość i mając nadzieję, że Pana nią nie znudzę. Przypominam sobie przybycie Houdiniego do ośrodka szkolenia w czerwcu 1917 roku, gdy w ramach ustawy o obowiązkowej służbie wojskowej uzupełniano pułk rojami dekow-ników wygarniętych z bezużytecznych stanowisk jak wyskrobki z dna dosyć brudnej beczki. Oczywiście, razem z nimi przyjechało kilku zacietrzewionych chłopców w wieku akurat dostatecznie dojrzałym, żeby nadawać się na mięso armatnie. Co do nowych oficerów, byli oni - jak Pan zapewne pamięta - doprawdy zbieraniną i pułkownik Jones Williams miał z nimi sporo kłopotu, zważywszy rozkaz w sprawie ustalenia ojcostwa, sprowadzania kobiet do obozu, skargi kupców, że dostają czeki bez pokrycia itd. Houdini przyjechał z dwiema baretkami z wojny burskiej. Adiutant nie kwestionował ich, ale niektórym z nas wydały się one podejrzane. Houdini mówił, że służył w Afryce Południowej w pułku londyńskich ochotników, ale gdy Jack Wilson, odznaczony Krzyżem Walecznych w tymże korpusie w roku 1900, wziął go w krzyżowy ogień pytań o poszczególne akcje bojowe, w których korpus brał udział, i o ich dowódców, Hou-dini jakoś nic nie mógł sobie przypomnieć. Powiedział, że muł kopnął go w głowę, zanim padł rozkaz zaprzestania ognia, i wskutek tego wspomnienia wojenne zupełnie się zatarły, rabatowaliśmy też, jakim cudem, do diabła, on dostał patent oficerski, ponieważ o musztrze miał takie mniej więcej pojęcie, jakiego mógłby nabrać w brygadzie chłopców. I w którym pułku, jeśli już w ogóle, służył dotąd przez trzy lata tej wojny? Trzymał lewą rękę tak, jakby został ranny w lewe ramię, i mówił, że w czasie odwrotu był kurierem. Ja uważam, że ten Houdini Cashman, ze swoim mizdrzeniem się, głupawym uśmiechem zza podkręconych wąsów i zwyczajem siadania po turecku na podłodze baraku, był najdziwniejszym bubkiem w całej armii brytyjskiej. Na ogół pewnym współczuciem darzyliśmy wiernych wyznawców Biblii, którzy uchylali się od służby wojskowej ze względów religijnych i przytaczali przed trybunałem szóste przykazanie, rzeczywiście wierząc w słuszność swego stanowiska. Ale znieść nie mogliśmy podszytych strachem podłych dekowników w rodzaju Cashmana, którzy stawiali na to, że w wojsku będą bezpieczniejsi niż w cywilu, jeżeli tylko odpowiednio tę grę rozegrają - a Houdini Cashman miał przecież rękawy kurtki wprost wypchane asami. W przenośni, jak i dosłownie, ponieważ jego sprzęt stanowiła głównie talia szachrajskich kart. Można by powiedzieć, że nieomal okopał się w ośrodku szkolenia rekrutów jako zastępca instruktora strzelania, a to tylko na mocy swoich baretek, gdy już wkradł się w łaski starego majora Floodsa zwykłymi swymi sztuczkami kuglarskimi. Aż pewnego dnia adiutantowi złożył wizytę Jock Wilson. - Willie - powiedział - ten Cashman to niewłaściwy tu człowiek. Mądrze byś zrobił, gdybyś odkomenderował go z następną partią, zanim coś gorszego nam się przytrafi. I jeżeli ten śmierdziel na wiadomość o odkomenderowaniu zachoruje, a myślę, że tak właśnie zrobi, postaraj się oświecić lekarza co do niego.
Więc wkrótce potem Houdini znalazł się w obozie bazy w Rouen, w tym samym oddziale co ja. Dziesięciu oficerów i dwustu żołnierzy. Pamięta Pan wiersz kapitana Sassoona: Gdy będę stary, łysy, zasapany, zamieszkam w bazie wraz z panem majorem, by smętnych zuchów gnać na Linię Śmierci. I niech szeptają, żem zły, żem nalany w najdroższych barach żrę i chlam wieczorem... Według mnie natchnieniem do tego wiersza musiał być Houdini! W Rouen stosował dalej taktykę, która omal nie poskutkowała w ośrodku szkolenia. Wystąpił jako prestidigitator w baraku YMCA prezentując te - zapewne znane Panu - bzdury z „Zaczarowanym Kręgiem” i urządził widowisko w Sali Egipskiej prawie godne Maskelyne’a, chociaż nie miał luster ani rekwizytów. Potem przyssał się do dowódcy, majora Charlesa Shorta (brata sir Wm. Shorta), za każdym razem pozwalał mu wybierać odpowiednią kartę, gdy wszystkim innym to się nie udawało, przy czym nieodmiennie strugał wariata z kapitana Hotsona z południowowalijskiej straży pogranicza, którego, jak wiedział, major nie lubił. Jasnowidz Houdini powiedział publiczności: - Zginęła mi fotografia Gigi, mojej francuskiej narzeczonej. Karty mówią, że ktoś tutaj obecny ma tę fotografię w portfelu. Major Short z uśmiechem zapytał, kogo karty podejrzewają. Houdini stuknął w waleta kierowego. - To ten kapitan siedzący w kącie - powiedział. Więc major zapytał, czy Hotson zechce wyciągnąć portfel z kieszeni i otworzyć. - Oczywiście! - odpowiedział Hotson i wyciągnął portfel. I znalazł pocztówkowe zdjęcie bardzo hożej nagiej Francuzki z nabazgranymi na odwrocie fioletowym atramentem słowami: „Od Gigi dla jej kochanego monsieur Victora!” Trzeba było widzieć miną Hotsona, gdy Houdini pokazywał pocztówkę oficerom siedzącym w pierwszych rzędach! Tegoż wieczora, zaproszony na kolację do kasyna kwatery głównej, Houdini zaczął mówić o gromadzie dezerterów, którzy, jak wieść krążyła, ukrywali się w lesie niedaleko obozu i żyli ze zbrojnych napaści na nasz transport. Cztery tysiące naszych chłopców miały nazajutrz przetrząsnąć c^ły las, idąc w odstępach kilku kroków od siebie pod dowództwem majora Shorta. Houdini zauważył: - Nie wątpię, że pan wyłapie tych bandytów, panie majorze, ale później bądźcie z nimi ostrożni. Oni wszyscy to stare wygi i chyba potrafią pozbyć się kajdanków wojskowych w ciągu minuty. - Nasze kajdanki są zupełnie dobre - szczeknął major. -Niech pan spróbuje pozbyć się ich, przyjacielu! Stawiam sto franków, że pan tego nie zrobi nawet w ciągu pięciu minut, a cóż dopiero mówić o jednej. - Jeżeli myśli pan o zwykłych kajdankach wojskowych, chętnie zaryzykuję i przyjmę zakład - powiada Houdini. Tak się złożyło, że major Short, J.P., który znał mnie przez całe moje życie, i mnie też zaprosił na tę kolację. Notabene właśnie on, jako dziedzic mojej wsi rodzinnej Llanfihangel, zarekomendował mnie do awansu we wrześniu 1914 roku. I teraz pozwolę sobie wyznać, że Houdini uczynił ze mnie swego pomocnika. Jednym z takich pomocniczych zadań było zabawianie Hotsona rozmową pod prysznicem w łaźni pod wieczór, gdy Houdini wkładał mu tę pocztówkę do portfela. W ogóle połowa sztuczek Houdiniego opierała się na pomocy osób postronnych, a mnie chyba nikt by nie podejrzewał o Współdziałanie z tym nicponiem. I faktem jest, że nie rozumiem, dlaczego poszedłem na to. Gdy nalewano portwein, major Short wezwał sierżanta żandarmerii i powiedział: - Parę kajdanków, sierżancie! Zamierzam skierować jednego z oficerów, którzy są tutaj, do ścisłego aresztu. Sierżant żandarmerii zasalutował z fasonem i wymaszerował. Patrzyłem zaciekawiony, czy bodaj zerknie w stronę Houdiniego, ale patrzył przed siebie, więc po dziś dzień nie wiem, czy był w to wciągnięty. To znaczy, czy przyniósł - może trochę za szybko - kajdanki trikowe czy prawdziwe. Major Short wyprowadził Houdiniego na środek sali i oznajmił: - Panowie, ten oficer wyraził powątpiewanie co do skuteczności naszych kajdanków. Uzgodniliśmy, że jeśli on się nie uwolni od tych regulaminowych kajdanków w ciągu pięciu minut, będzie je miał na rękach aż do pobudki jutro rano. Houdini odpowiedział swoim najbardziej kołtuńskim tonem: - Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość, panie majorze. Ale jeśli mi się powiedzie, wszyscy tutaj zobaczą, jak się to robi, i ten sposób wkrótce będzie powszechnie znany. Ze względu na porządek i dyscyplinę proponuję, żeby kazał mnie pan zasłonić parawanem. Major Short zgodził się i kazał przynieść parawan. Potem sam zatrzasnął te bransolety na przegubach rąk Houdiniego założonych z tyłu.
- Gotów? - Gotów, panie majorze. Zauważyłem, że akurat nad parawanem w stropie jest świetlik, więc po cichu wymknąłem się z kasyna, przystawiłem podręczną drabinę przeciwpożarową do ściany, wszedłem na dach i stamtąd patrzyłem w dół. Houdini przysiadł i już przeciskał swoje szerokie siedzenie przez skrępowane ręce, gdy nagle spostrzegł mnie. - Stop - zakwiczał. - Ktoś na górze podgląda! W mgnieniu oka zjechałem z drabiny, postawiłem ją z powrotem tam, skąd wziąłem, i wróciłem do kasyna. - Już minuta, panie Cashman - mówił major Short, patrząc na swój złoty zegarek z kryształowym szkiełkiem. - Ale dam panu dodatkowe dziesięć sekund z powodu tej przerwy. - Dziękuję, panie majorze, to zbyteczne - mizdrząc się Houdini, uśmiechnięty, wyszedł zza parawanu i wręczył majorowi kajdanki. - Sto powiedziałem? - zapytał major posępnie. Wyjął portfel z kieszeni. I nagle poczerwieniał jak burak na widok przyczajonej wśród grubszych banknotów tejże samej golaski. - Nie musimy tego załatwiać tak od razu, panie majorze -powiedział Houdini. - Może zagramy: dwieście franków albo kwita? Założę kajdanki kapitanowi Hotsonowi czy też komuś innemu, kogo pan łaskawie wybierze, i jeśli zdoła on uwolnić się w ciągu pięciu minut, żadne pieniądze nie przejdą z ręki do ręki. - O tej pocztówce nie napomknął nawet mgliście, co było dowodem taktu prawie na granicy szantażu. Hotson odmówił owego zaszczytu: - Nigdy nie odsiadywałem kary w Parkhurst ani w Prince-town, gdzie można nauczyć się takich rzeczy. Dla zadokumentowania swojego poczucia humoru Houdini przyłączył się do ogólnego śmiechu i - czy Pan uwierzy? -nazajutrz w czasie apelu siedział na koniu! Dowódca mianował go zastępcą adiutanta. I niech mnie diabli, tego samego dnia wieczorem nikt inny, tylko Houdini odczytał listę oficerów i żołnierzy, mających pociągiem odjechać na front Wygrałeś, Houdini! Doskonałe przedstawienie! Nie dla ciebie krwawe sporty na wzniesieniu Pilckem, bijatyka ze szkopami w zdrowotnym Langemarck, łobuzerka w przewiewnych lejach po pociskach w Paschendaele. Służysz ojczyźnie po to, „by smętnych zuchów gnać na Linię Śmierci”. „Ęgnjour et bonne chance, cher monsieur Victor!” Winnie Churchill, gdy na skutek bałaganu dardanelskie-go stracił posadę w Whitehall, zgłosił się ochotniczo do okopów i przez jakiś czas dowodził 6-tym królewskich szkockich fizylierów. Myśmy ich raz zluzowali nad Sommą. Ale potem jego przyjaciele w Ministerstwie Wojny, bojąc się, że on mógłby zainkasować za dużo chwały, rozwiązali ten batalion. Winnie znów pojawił się w parlamencie, i może Pan pamięta tę dyskusję o „wyczesaniu” jeszcze więcej cywilów z funkcji, które mogą pełnić kobiety i niezdolni już do noszenia broni byli żołnierze, ponieważ armia potrzebuje coraz więcej mięsa armatniego. Winnie wygłosił przemówienie, w którym powiedział, że setki tysięcy mężczyzn już będących w siłach zbrojnych i zdolnych do służby na froncie zajmuje na tyłach stanowiska bezużyteczne. Przekręcił werset z Ewangelii: „Lekarzu, wylecz się” na „Lekarzu, wyczesz się!” Coś niecoś zdziadział. Poniektórych młodych, biurokratycznych alfonsów z kwatery głównej armii przeniesiono aż do kwater głównych dywizji: poza tym żołnierzy kategorii A 1 odkomenderowano od naprawy szos zastępując ich żołnierzami kategorii B 1, ale to było mniej więcej wszystko. W Rouen Houdini miał nadal swego rumaka i wpływ nawet większy niż przedtem na majora Charliego Shorta. Ja oberwałem jeszcze dwa razy: w Langemarck we wrześniu 1917 roku, a potem w lutym 1918 roku, gdyśmy maszerowali przez pavć do Messines. Za każdym razem po powrocie do batalionu przez Rouen stwierdzałem, że Houdini tam jest, obrastający w piórka jak ptak i znacznie od najbrzydszego ptaka brzydszy. Miał już naszywkę za ranę, a także trzy gwiazdki, czyli był lepszy niż ja. Chociaż kilkakrotnie dowodziłem czasowo kompanią i raz batalionem, gdy wszyscy inni dostali łupnia, zawsze przybywał nowy dowódca, zanim zdążyłem otrzymać tymczasową rangę. Nie ulegało wątpliwości, że miałem polec jako młodszy oficer! Ani też nie dostałem żadnych odznaczeń. Nadeszło lato 1918 roku. Można by powiedzieć, że byliśmy przyciśnięci plecami do ściany. Stary Ludendorff wygonił naszych walecznych sojuszników „wieprzowiną z fasolą” z sektora Neuve-Chapelle, szeroko rozerwał front i zmusił „Rzeźnika” Haiga do ewakuowania całego przyczółka Ypres. Następnie wypchnął Francuzów z Chemin des Dames i gdyby jankesi w porę go nie zatrzymali w Ctóteau-Thierry, skończyłoby się na tym, że krokiem defiladowym wkroczyłby do Paryża. Tymczasem w kraju hodowano młodzież do poboru i wyczesywano cywilów co tchu. My nad Sommą co dzień rano czekaliśmy w pogotowiu na największy, najbardziej krwawy szwabski ogień zaporowy, który
miał oczyścić Ludendorffowi drogę do Amiens. Zrywały się trąby paniki nawet z pism okólnych, które wyżsi oficerowie puszczali w obieg siedząc w swoich przytulnych chateaux. W istocie, sytuacja musiała wyglądać dosyć rozpaczliwie w Rouen, ponieważ kiedyś wieczorem, któż to wgramolił się do ziemianki naszej kompahii w Beaumont-Hamel jak nie kapitan Victor Cashman. Dowódcą kompanii B był Jock Wilson po utracie trzech palców i po nadzianiu kawałkami metalu, ale wciąż jeszcze na chodzie. Nawiasem mówiąc, to uparte ptaszysko, z zawodu inżynier, pracował przed wojną w kamieniołomach łupku i mówił wspaniałym językiem walijskim z Merionethshire, dzięki czemu zaskarbił sobie ogromną sympatię swoich żołnierzy. Od razu chwycił za słuchawkę telefonu polowego i połączył się z batalionem, dowodząc, że najlepiej byłoby, gdyby dał Houdiniemu dwie ze swych trzech gwiazdek i został jego zastępcą. Pułkownik zrozumiał, o co chodzi. W razie śmierci Jocka to przecież Houdini musiałby objąć dowództwo kompanii, a dotychczas nawet butów nie zabłocił w leju po pocisku czy w dole kloacznym i nie ma zielonego pojęcia o wojaczce okopowej. Wartość militarna samego Jocka już spadła. Szkoci piją nieźle, bo rodzą się chyba z dwiema wątrobami i zapasową parą nerek, ale ten Szkot doszedł do stadium trzech butelek dziennie. W istocie stał się nieomal pasażerem, pozostawiając dowodzenie kompanią mnie i młodemu Stackowi. Musiał trochę wypocząć, żeby znów stanąć na nogi. Od miesięcy starał się o urlop, ale nadaremnie. Jego jedyną nadzieją była następna rana, byle nie w głowę i nie w żołądek. Seria zapór ogniowych zmieniała system okopowy Beaumont-Hamel w piekło. Ale przynajmniej to jeszcze nie był rząd lejów połączonych ze sobą tylko na niektórych odcinkach kilkoma pospiesznymi skrobnięciami łopat, tak jak to czyniono w Paschendaele i gdzie indziej. My, oficerowie kompanii B, nawet zasiedliśmy w tamten wieczór do kolacji przy małym stole w zabezpieczonej, przynajmniej przed hukiem, ziemiance i każdy z nas miał pod siedzeniem mocną skrzynkę z amunicją. Dyżurnym był młody Stack, co pozwalało Jockowi, Houdiniemu i mnie spokojnie zjeść razem to duszone mięso. Otóż wiadomo, jak to jest ze zwierzętami, gdy się boją: poszczególne gatunki przeważnie znają tylko jeden swoisty sposób zmierzenia się z niebezpieczeństwem. Koty wprawiają się w dziką furię, króliki czmychają, byki nacierają z opuszczonymi rogami, niektóre owady i gady udają martwe, Houdini bał się porządnie, ale ani nie wprawił się w furię, ani nie czmychnął, ani nie udawał martwego. Zaczął od zwykłych swoich sztuczek i kawałów, pewnie żywiąc patetyczną nadzieję, że przypadnie Jockowi do serca i skombinuje sobie wygodne stanowisko oficera rozrywkowego kompanii. Myślę, że z psychologicznego punktu widzenia bardzo by mnie to interesowało, gdybym przypadkiem był psychologiem, cóż, kiedy nie byłem. Włożył pięść w usta i cisnął na stół przede mną sztuczne szczęki ze sprężyną. Gdy odjął rękę od nich, szczęki podskoczyły wysoko. Jock miał twarz ceglastą, oczy nabiegłe krwią, szkliste. Wydawał się prawie nieświadom obecności Houdiniego, poza tym, że policzki mu obwisły od antypatii. Ale teraz się poruszyły. - Zabierz pan stąd tego cholernego gryzonia. Houdini schował protezy do kieszeni uśmiechając się blado. - I już nie wyjmuj! - dodał Jock. - Zapnij pan guzik klapy! Ponieważ w kilka sekund później Houdini pałaszował przydziałowy suchar, uznałem, że albo te protezy nie pochodziły z jego ust, albo on ich nie schował do kieszeni. Pomiędzy jednym kęsem i drugim ukrył w dłoni mój nóż i widelec, wyjął z mojej maski gazowej jajko, owinął kubek w kawałek gazety i walnął w niego rewolwerem - ale ostatecznie kubka w gazecie nie było. Ciągnął tę zabawę przez jakieś dwadzieścia minut Myśmy nie komentowali. Może uważał nasze milczenie za dowód szacunku i bojaźni, wreszcie jednak przerwał i spojrzał na Jocka wyczekująco. Jock siedział obojętny jak jubileuszowy pomnik królowej Wiktorii. Ani drgnienia zainteresowania. Nagle odwrócił się do mnie i powiedział po walijsku: - Dan bach, zabierz tę żabę, zanim pokaże nam machlojkę ze swoim cholernym pępkiem! Więc zabrałem Houdiniego, żeby zluzował młodego Stacka, którego zastaliśmy na posterunku z lewej. Posterunek z lewej wisiał w powietrzu. Ci ze Straży Pogranicza zeszli z samobójczej pierwszej linii frontowych okopów i utrzymywali się na pozycji równoległej w odległości pięćdziesięciu jardów na skos za nami. Młody Stack powiedział Houdiniemu: - Musi pan zostać, dopóki ktoś pana nie zluzuje. Trzymać żołnierzy w ciszy i w pogotowiu. Od czasu do czasu przejdzie pan wzdłuż frontu kompanii. I z telefonu wolno korzystać tylko w potrzebie. To znaczy, kiedy Szwaby otworzą ogień. - O telefonie w ogóle może pan zapomnieć - przerwałem. - Kiedy otworzą ogień, meldować o tym nie będzie potrzeby... hałas doleci do Calais i do Dovru, i do Whitehall. Zresztą w ciągu dwóch minut wykończą nas. A nieboszczycy nie telefonują. Nie widziałem po ciemku, jak Houdini zareagował na tę informację. Noc była cicha.
- Podejrzany spokój - zauważył młody Stack, chwytając w lot, o co mi chodzi. - Typowe dla Ludendorffa. On nie chce odkrywać swoich kart, więc każe im siedzieć cicho. Ale te cholerne szkopy są zanadto dokładne. Powinna być przynajmniej jakaś normalna aktywność, jeżeli mają udawać, że to normalna noc, a nie ta właśnie noc. Sierżant Foster, który dowodził plutonem nr 1, mrugnął do mnie i dołożył swoje: - Cisza głucha od wielu godzin, panie poruczniku. To będzie dzisiaj, jak amen w pacierzu! Houdini już wcisnął się do ziemianki posterunku, a myśmy gawędzili dalej. - Dobranoc, sierżancie - powiedziałem w końcu. - Opiekujcie się panem Cashmanem. To stary żołnierz, ale nie był w akcji od czasów Mafeking, a tu warunki trochę inne niż na słonecznych południowoafrykańskich stepach. - Nie dobranoc, panie poruczniku! Raczej niech pan powie: „Żegnajcie”. Wróciłem do kwatery głównej kompanii i okazało się, że jestem dowódcą. Jock nie poległ ani nie został ranny, ani nawet nie uległ atakowi delirium tremens. Jakimś cudem doszło zezwolenie na jego urlop, więc w siną dal odfrunął ze zbyt wielkim pośpiechem, żeby bodaj skończyć swoją trzecią tej doby butelkę whisky, którą właśnie otwierał, gdy przyszła ta wiadomość. Minęły dwadzieścia cztery godziny, zanim odwiedziłem ponownie posterunek z lewej. Musiałem trzymać się blisko telefonu i w świetle dziennym wędrówka na jedną czy drugą flankę była dosyć niebezpieczna. A także na cały dzień utraciłem Stacka - wypożyczonego do kompanii C, gdzie dwaj oficerowie zginęli od jednego i tego samego pocisku. Ale on wrócił do nas wieczorem, bo przysłano tam zastępstwo. Nadeszła pora kolacji, a Houdini się nie zjawił. - Jestem wykiwany, Dan - powiedział młody Stack. - Ordynans mi mówił, jakie kuglarskie przedstawienie mieliście za darmochę wczoraj wieczorem. - Możemy wydać rozkaz powtórzenia - zaproponowałem. Ale Houdiniego nadal nie widać. Potem goniec przychodzi z ustną wiadomością od sierżanta Fostera. - Zabrakło rumu. Czy dowódca kompanii będzie łaskaw przyjść na inspekcję posterunku z lewej, przy pierwszej dogodnej okazji. - Gdzie jest nowy oficer, chłopcze? - zapytałem Daviesa, tego gońca zwanego „Do trzech”. - Panie poruczniku, ja go w ogóle nie widziałem. Więc poszedłem na rekonesans zostawiając młodego Stacka przy telefonie. - Jeżeli dowódca będzie pytał, gdzie jestem, powiedz, że badam meldunek o kłopotach na posterunku z lewej. Sierżant Foster z ponurą miną wskazał ruchem głowy norę. - Ten nowy oficer wyszedł stamtąd tylko raz, a i to w pewnym celu. - Dobrze, sierżancie. Wysiedlijmy go. . Wcisnąłem się do ziemianki i poświeciłem latarką wokoło. Dwugalonowy gąsior po rumie leżał przewrócony na środku podłogi. Oddałem go sierżantowi. - Nawet kropla nie została, panie poruczniku. Houdini, przycupnięty na workach z piaskiem w kącie, patrzył na mnie. Jakże dziwnie wyglądał! Podkręcone wąsy spotkały się z dwudniowym sinym zarostem, a oczy tkwiły w twarzy jak rodzynki w nie dogotowanym puddingu z mąki i łoju. Nie zdołałem w żaden sposób się z nim porozumieć. Kulił się i skomlał zupełnie jak szczeniak, którego przyłapano na paskudzeniu w bardzo eleganckim salonie. - Do diabła z tym facetem! Odwróćcie się tyłem, sierżancie, to walnę go tak, że może się opamięta. Nie chcę świadków. Ale gdy podszedłem, Houdini zaskowyczał. Okropny był to skowyt, aż ciarki mi przeszły po krzyżu i wnętrzności się wywróciły. Wyszedłem stamtąd, żałując, że ten gąsior jest pusty. - Ta historia nie ujdzie mu bezkarnie - powiedziałem. - Idę do kwatery głównej batalionu. Postawcie przy nim wartownika, sierżancie. Od razu wyruszyłem w drogę, tylko zatrzymałem się na moment, żeby przytrzymać młodego Stacka przy telefonie. Ale wkrótce potem spotkałem Barneya, naszego nowego lekarza, który ukończył studia medyczne w Trinity College w Dublinie dwa miesiące przedtem i jeszcze uważał wojnę za świetny żart Begob! Wygląd twój, panie, świadczy o tym, że serce masz zbolałe - powiedział teatralnie tym przesadnym akcentem irlandzkim, którym mówił, gdy chciał nas rozśmieszyć. Wyznałem mu, dokąd i po co idę. - Więc to tak - powiedział. - Obejrzymy ukradkiem to niebożę.
Zawróciłem z Barneyem na posterunek z lewej. Barney zajrzał do ziemianki, a potem zaczął kiwać głową pełen zdumienia i podziwu. - Matko Przenajświętsza, schlał się facet na umór. Ale wtedy bez ogródek nakreśliłem mu portret Houdiniego po angielsku i po walijsku, i w innych językach, i szybko zrozumiał, w czym rzecz. - Dobrze, Dan - powiedział trzeźwo. - Sam pójdę do batalionu. Zaufaj mi, to ci zaoszczędzi niezręcznych pytań. Nikomu się nie przysłużysz, jeżeli wniesiesz oskarżenie przeciwko temu skurwysynowi. Barney miał rację. Głównodowodzący tylko byłby mi wdzięczny za milczenie i zachowałby tę sprawę w tajemnicy. Zważywszy, że młody Howland zdezerterował i ledwie uniknął egzekucji, starszy szeregowiec Peters zamordował oberżystę, a sierżant Phillips wywołał skandal, już i tak za dużo mówiło się o naszym batalionie w ciągu ubiegłych miesięcy. Ustąpiłem Barneyowi i Houdiniego już nie widziałem, ponieważ adiutant przemycił go wzdłuż linii ambulansem, nawet nie informując mnie o tym. Wygrałeś, Houdini! Ale wspaniałość jego sukcesu objawiła się dopiero wtedy, gdy Jock wrócił z urlopu. Po drodze zatrzymał się w Rouen, żeby odnowić swoje zapasy whisky. I któż to tam paraduje po rynku, jak nie Houdini! Znowu kapitan i znowu w siodle. Wyjaśnił Jockowi, że zwolniony ze służby na froncie na skutek zatrucia żołądka, jeszcze leżąc w szpitalu Czerwonego Krzyża numer 2, napisał do majora Shorta. Major, opowiadał Jock, był bardzo rad, ponieważ Houdini uczył go sztuczek z tasowaniem i rozdawaniem kart, co musiało przecież urzekać niezmordowanego brydżystę, który kiedyś w czasie rejsu przez Adantyk przegrał grubą forsę do jakichś szulerów. Jock nie wiedział o popisie Houdiniego u nas, dopóki nie usłyszał tej historii od Barneya i ode mnie. Ale nawet gdyby wiedział przedtem, cóż mógłby był zrobić, żeby pokrzyżować jego plany? Urzędowo to było zatrucie pożywieniem! A więc znowu wykwintne kolacyjki w restauracjach Fleur de Lys i Couronne dla ciebie, Houdini! Dla Jocka, dla młodego Stac-ka i dla mnie chwała przedzierania się po pas w wodzie przez An-cre i tych stu dni na trasie Albert-Maubeuge. Ludendorff już wypuścił swoją strzałę i teraz znowu przyszła kolej na nas. Niedaleko Maubeuge Jock zmarł od łuski kuli z kaemu, która trafiła go w skroń - niezbyt, a przecież dostatecznie głęboko - gdyśmy biwakowali w sadzie śliwkowym. Spał i nikomu na myśl nie przyszło, że on nie żyje - aż do następnego dnia rano. W listopadzie nastąpiło to niesamowite zawieszenie broni: potem mnóstwo krzątaniny i polerowania mosiądzów, nauka na kursach i inne budujące zajęcia. Nazajutrz po dniu, kiedy zostałem zdemobilizowany, wziąłem do ręki „Daily Mail” i przeczytałem: OFICER UCIEKA Z GOTÓWKĄ KOMPANII. ARESZTOWANY W LIVERPOOLU. DWA LATA CIĘŻKICH ROBÓT. Ale Pan napisał, że Houdini wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Najwidoczniej więc po swojemu uwolnił się od kajdanków, co rodzi we mnie przypuszczenie, że te w Rouen jednak nie były rekwizytem. Nie wiem, w jaki sposób ani kiedy wyemigrował ostatecznie do Australii, ani co robił przez ten długi czas w latach 1919-1958. Ale mogę Pana poinformować, jak to się skończyło. Odsiadując dziesięcioletni wyrok za oszustwo „sprawował się nienagannie” i dzięki swym „niezwykłym zdolnościom ku-glarskim” zdobył sobie sympatię naczelnika więzienia. W istocie naczelnik zdołał załatwić mu skrócenie kary o cztery lata za dobre sprawowanie. Znowu wygrałeś, Houdini! Tylko że tyra razem niedługo Houdini mógł cieszyć się wygraną. W przeddzień jego zwolnienia znaleziono go w bibliotece więziennej martwego, z gardłem poderżniętym poszarpaną krawędzią blaszanego talerza. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Boże! Z życzeniami wszystkiego najlepszego i przepraszając za długość tej tyrady pozostaję z poważaniem Daniel Edwards (były sędzia)
Opowiadania Rzymskie
EPOSY SĄ NIEMODNE Petroniusz zrobił, co tylko mógł. W gruncie rzeczy to nie był zły człowiek, chociaż miał najbardziej robaczywe myśli w całym Rzymie i pił jak wielbłąd. A kunszt życia nowoczesnego opanował tak świetnie, że cesarz nigdy nie ważył się kupić czary ani posągu, ani nawet próbki wina nie znanego sobie rocznika bez zasięgnięcia jego rady. Kiedyś wieczorem Petroniusz wpadł na kolację do pałacu i podano mu jakiś rzeczywiście nieapetyczny sos, głównie chyba z czosnku i z benzoesu. Widząc, że służący wyraźnie czeka, aż on obleje tym sosem pięknie przypieczoną solę, wywołał rumieniec na twarzy Nerona po cebulki włosów, bo ni mniej, nie więcej tylko zapytał jedwabistym tonem: - Drogi Cezarze, czyż może to być właśnie to, co chciałeś przyrządzić? Rozumiecie, ochocze, niespokojne zerknięcia cesarza świadczyły, że sam tę nowość kulinarną wykoncypował. Więc gdyby Petroniusz okazał się dość słaby, żeby sos pochwalić, już wkrótce na każdym szlachetnym stole w Rzymie cuchnęłoby takie paskudztwo. Serca nam wezbrały wdzięcznością dla Petroniusza. Mój szwagier, Lukan, powszechnie znany z braku równowagi, jaką odznaczał się Petroniusz, był stanowczo zbyt zadowolony z siebie. Zawsze ubolewałem nad małżeństwem mojej siostry: Lukan, syn bogacza z Hiszpanii, więc z prowincji, pozostawał kimś spoza naszego kręgu, chociaż jego stryj, Seneka, nauczyciel Nerona, wzniósł się już do rangi konsula i zajął poczytne miejsce wśród pisarzy i dramaturgów swoich czasów. Seneka wprost przepadał za młodym Lukanem, cudownym dzieckiem, które mając cztery lata mówiło płynnie po grecku, mając lat osiem znało na pamięćIliadę i zanim ukończyło jedenaście, napisało historyczny komentarz do Anaba-sis Ksenofonta oraz tłumaczyło poezje Ibikosa elegijnym wierszem owidiańskim. Teraz Lukan miał dwadzieścia pięć lat i Neron, o dwa lata od niego młodszy, uznał go za swój wzór literacki. Lukan odpowiedział na tę łaskawość cudownym, pełnym pochlebstw, przemówieniem w dniu święta Nerona. Ale tegoż dnia wieczorem Petroniusz zawitał do naszego domu - Lukan chwilowo mieszkał u nas - domyśliłem się, że gratulacje z powodu udanego przemówienia to tylko pretekst i że chodzi o coś znacznie poważniejszego, więc odprawiłem niewolników i zostaliśmy we trzech i rzeczywiście... - Tak, Lukanie, bezbłędna była twoja oracja i nazbyt jestem dyskretny, żeby pytać, jak dalece szczera. Wszelako... hmm... krążą pogłoski, że pracujesz nad jakimś doniosłym poematem historycznym. - Zgadza się, przyjacielu Petroniuszu - odpowiedział wielce z siebie zadowolony Lukan. - Na miłość Bachusa, chyba nie piszesz dalej o podbojach Aleksandra? - Nie, tamto już wyrzuciłem, z wyjątkiem kilku ustępów naprawdę wspaniałych. - Mądrze z twojej strony. Mógłbyś był natchnąć cesarza, naszego patrona, do współzawodnictwa z Macedończykiem w marszu na Partię. Jakkolwiek on ma wrodzony talent wojskowego, etcetera, etcetera, nie jestem pewny, czy armia sprostałaby temu zadaniu. Partańscy łucznicy, wiadomo... - mówiąc coraz wolniej i ciszej Petroniusz urwał. - Nie. Skoro pytasz, odpowiem ci. Tematem są wojny domowe. Petroniusz złapał się za głowę. - Takie właśnie doszły mnie słuchy i nie potrafię wyrazić, drogi mój chłopcze, jak bardzo mnie to zaniepokoiło! Temat rozpaczliwie drażliwy, nawet po stu latach. Co najmniej dwie trzecie arystokratycznych rodów jeszcze nie wygasłych walczyło po stronie, która przegrała. Może twoje dzieło spodoba się cesarzowi... powtarzam, może, i podkreślam to... ale z pewnością nadepniesz na mnóstwo odcisków. Długi jest ten poemat? - Epos w dwunastu księgach. Dziewięć napisałem... - Epos, wielce szlachetny panie? - Epos. - Przecież eposy są śmiesznie niemodne! - Mój będzie modny. Wojownicy w nim używają broni nowoczesnej. I wykluczam wszelką niedorzeczną interwencję bogów; ożywiam narrację anegdotami o okropnościach, metaforami zapierającymi dech w piersiach i każdym zwrotem retorycznym, jaki tylko mi przychodzi na myśl. Mam przeczytać ci kilka stron? - Jeżeli chcesz tak koniecznie. Lukan poszedł po ten papirus. Petroniusz pociągnął mnie za rękaw. - Argentariuszu, tak czy inaczej, musisz położyć kres tej bzdurze! Cesarz nieśmiało mnie dziś zapytał: „Co myślisz o moim wierszu Bitwa pod Akcjum, który przedwczoraj ci pokazałem? Czyżbyś był wtedy nazbyt pijany, żeby rozumieć?” Uspokoiłem go: „Nie, Cezarze. Twoje niezwykłe heksametry otrzeźwiły mnie w mgnieniu oka”. Neron zapytał: „A więc zgadzasz się ze mną, że jestem lepszym poetą niż Lukan?”
Wykrzyknąłem: „O niebiosa nad nami! Nie ma porównania!” Widocznie przyjął ten okrzyk jako komplement dla siebie, bo powiedział: „Miło mi, bo są to strofy z mojego wielkiego nowoczesnego eposu”. Wrócił Lukan z papirusem. Petroniusz umilkł teatralnie w połowie zdania i sięgnął po ten papirus. Lukan patrzył, jak on czyta. Po kłopotliwym kwadransie Petroniusz odkłada papirus i mówi: - Trzeba to jeszcze opracować, Lukan. Nie twierdzę, że to jest niedobre, ale powinno być o wiele, o wiele lepsze przed oddaniem do kopisty. Schowaj to na parę lat. Moim zdaniem (którego ty nie możesz lekce sobie ważyć) nowoczesny epos jest formą, w której próbować swoich zdolności mogą tylko emerytowani mężowie stanu albo młodzi cesarze. Lukan zbladł. - Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał. - Wypowiedziałem się i nie mam nic do dodania - odrzekł Petroniusz machając ręką na pożegnanie. Był tak pijany, nawiasem mówiąc, że nieomal wydawał się trzeźwy. Nazajutrz wczesnym rankiem na Via Sacra Lukan próbował udawać, że nie poznaje Petroniusza, ale Petroniusz siłą poprowadził go do tylnej izby winiarni. - Słuchaj, ty imbecylu - powiedział - nikt nie zaprzecza, że jesteś największym poetą na świecie z jednym wyjątkiem: ten wyjątek jednak już usłyszał o twoim projekcie i doprawdy bardzo się rozzłości, jeżeli pozwolisz sobie współzawodniczyć z nim. Na miłość Wulkana, napal swoim przeklętym papirusem w piecu. Napisz zamiast tego rymowaną księgę kucharską... chętnie ci pomogę... albo jeszcze kilka erotycznych epigramów o Murzynkach mających kończyny lubieżne i włosy jak runo czarnego tryka Zeusa z Lafistios, albo może pochwałę zręczności cesarza w rydwanie? Co tylko zechcesz... byle nie epos o wojnach domowych! - Nikt nie ma prawa powściągać mojego Pegaza. - To były słynne ostatnie słowa Bellerofonta - zwrócił Petroniusz Lukanowi uwagę. - Wtedy Gromowładny zesłał gza, który tak ugryzł Pegaza pod ogon, że Bellerofont spadł z bardzo wysoka i bardzo boleśnie. Lukan zapałał gniewem. - A kimże ty jesteś, żeby mówić o ostrożności? Czyż nie wykpiłeś Nerona pod postacią Trymalchiona w swojej powieści satyrycznej? Nikt nie wątpi, czyj to jest portret: jego płaskie żarty, jego chaotyczna bzdurna gadanina, jego wysoce ordynarny smak, jego rozpaczliwe roztkliwianie się nad sobą. Och, cóż za wszeteczny niepiśmienny i durny zezowaty megaloman! Cóż za karkołomna góra zepsutego mięsa! Petroniusz wstał. - Rzeczywiście, Iberyjczyku, myślę, że czas się pożegnać. Są pewne rzeczy, o których nie przystoi rozmawiać w żadnym towarzystwie. - Które ja jednak powiedziałem i powiem znowu! Okazało się, że to było ich ostatnie spotkanie. W miesiąc później Lukan zaprosił kilku przyjaciół na ucztę w ścisłym gronie i po deserze wyrecytował pierwszych dwieście z trzystu strof swojego eposu. Epos zaczynał się od opisu wojen domowych jako największej niesławy kiedykolwiek pogrążającej w mroku Rzym, niemniej sowicie się opłacającej, skoro wojny te zagwarantowały ostateczną sukcesję Neronowi. Potem następowała zapowiedź, że Neron po swoim zgonie tak samo jak boski August uleci prosto do gwiazd i stanie się jeszcze bardziej boski niż jest teraz... z tym że będzie miał możność wyboru, czy zostać Jowiszem i dzierżyć berło olimpijskie, czy zostać Apollinem i powozić niebiańskim rydwanem-Słońcem. Do tego miejsca wszystko szło świetnie, ale to tylko zmierzało do niespodziewanego wielkiego obrachunku. Musicie zrozumieć, że Petroniuszowi satyra o Trymalchionie uszła bezkarnie, ponieważ on był artystą: postarał się nie opisywać żadnego z oczywistych dowodów głupoty i wulgarności Nerona, o których krążyły wieści, tylko parodiował sam sposób bycia, jaki (szeptem oczywiście) nazywaliśmy neronizmem. Toteż Neron nigdy by w tym nowobogackim Trymalchionie nie rozpoznał siebie, a, rzecz jasna, nikt by się nie odważył go oświecić. Natomiast Lukan artystą nie był. Szybko popuścił wodze swojej fantazji i jego żartobliwa heroja nagle wyrodziła się w niezdarną karykaturę: błagał, żeby Neron, gdy zostanie bogiem, nie pozbawiał Rzymu pełnego promieniowania tej boskości, a więc żeby nie ulokował się ani w arktycznych rejonach niebios, ani na tropikalnym południu, ponieważ wtedy owe szczęsne promienie docierałyby do nas zezowato, i niech Neron, upraszamy, nie opiera się zbyt ciężko na jakiejś szczególnej części przestworzy, bo pod jego boskim ciężarem oś , niebios mogłaby wyskoczyć, a to by rozstroiło cały wszechświat. I mało tego - czytając, Lukan, idiota, podkreślał każdą pointę upiornym grymasem, co wprawiało wszystkich w takie zakłopotanie, że wśród ogólnego zamętu zaczęli się z uczty wymykać. Neron przypadkiem usłyszał mgliste tylko pogłoski o tej sprawie, a przecież zapytał Petroniusza, czy Lukan otrzymał przestrogę, że nie wolno mu wkraczać na literacki teren cesarski. Petroniusz bez wahania odpowiedział:
- Tak, Cezarze. Wyjaśniłem mu, że usiłując współzawodniczyć ze swoim mistrzem na polu literatury, jedynie by się ośmieszył. Więc Neron poprzestał na wysłaniu do Lukana dwóch gwardzistów ze zwięzłą wiadomością: - Nie pisz więcej poezji aż do odwołania. Dalszy ciąg jest dobrze znany. Lukan przekonał kilku innych zapaleńców, żeby przystąpili do jego spisku i po cichu zamordowali cesarza w imię wolności artystycznej. Nie powiodło im się. Przyjaciół aresztowano, a Lukanowi w czasie zwykłej ciepłej kąpieli chirurg podciął żyły, gdy recytował on tragiczny fragment swoich Podbojów Aleksandra - o żołnierzu Macedońskim, który kona wskutek upływu krwi. Ojciec Lukana naturalnie musiał pójść za ponurym przykładem syna i tak samo stary Seneka. (Dosyć ciężkie to dla mojej biednej siostry!) Co gorsze, Lukan pozostawił niegrzeczny list dla cesarza - jeśli „niegrzeczny” jest tu odpowiednim słowem - i w liście tym między innymi nazwał Petroniusza tchórzem obawiającym się kpić z cesarza w portrecie Trymalchiona zbyt wyraźnie. Więc Petroniusz wpadł także! Ale ja prosto z tej uczty uciekłem do Ostii, dobre dwanaście mil, ze wszystkim złotem, jakie zdołałem zmieścić w torbie na plecach. Z Ostii statkiem popłynąłem do Efezu, gdzie ufarbowałem włosy, zmieniłem nazwisko i ukrywałem się przez trzy, prawie cztery lata, dopóki szczęśliwie nie przywdział purpury Wespazjan. Dzięki bogom, byłem tępym uczniem w szkole i nigdy nie miałem żadnych ambicji literackich! Nikt w Rzymie jednak nie mógłby o mnie powiedzieć, że nie jestem człowiekiem myślącym na długą metę...
WIZJA CESARSKIEGO RZYMU - Witam cię, panie! Świt czerwony i niebo bez chmur -mówi Sofron otwierając delikatnie okiennice nie oszklonego okna. Widzę pnącze na moim balkonie i podobny balkon mieszkania naprzeciwko. Odrzucam kołdrę i koc, rozglądam się po tym dobrze znanym kwadratowym pokoju, w którym jedyne meble to moje łóżko i stolik nocny, i drewniana komoda z namalowaną scenką: kupidynami, które jadąc na zającach próbują upolować łasiczkę. My, Rzymianie, sypiamy w przepaskach biodrowych i w tunikach, więc ten stary niewolnik, Syryjczyk, podaje mi tylko pantofle i zdejmuje z kołka moją togę, ogromne półkole grubej wełnianej tkaniny. Smętnie potrząsa głową nad plamą od wina, pozostałością z wczorajszego wieczora. - Ułóż fałdy starannie, Sofronie, to nie będzie widać - powiadam. Sofron drapuje mi jeden koniec togi na lewym ramieniu, pozwalając jej opaść do uda: prawy koniec przeciąga na kark i pod prawą pachę, po czym ujmuje tę masę tkaniny od dołu i przerzuca drugi koniec togi przez pierwszy, żeby toga zwisała mi na plecach. Dzięki temu cały, oprócz prawego ramienia, jestem ciepło spowity i mam niejako kieszeń na wysokości piersi. Kiedy tylko można, nosi się samą tunikę i przy brzydszej pogodzie grube poncho z kapturem. Togi są niezgrabne, ciężkie i trudne do utrzymania w czystości wśród brudów tego miasta, jakkolwiek, jest to strój wymagany na wszystkie oficjalne uroczystości. Wkładam w zanadrze tabliczki woskowe, stilus, chustkę do nosa i garść pieniędzy ze stolika. Monety przeważnie z czasów cesarzy: Augusta, Tybe-riusza i Kaliguli, ale oto i ostatnia emisja, połyskliwa brązowa moneta z głową Klaudiusza po jednej stronie i z wieńcem dębowym po drugiej, wybita dla uczczenia fantastycznego podboju Brytanii, którego niedawno dokonał. - Podaj mi czarę, Sofronie! Płuczę usta wodą, wypluwam przez okno na ulicę, resztę wody wypijam. - Niech Aleksander przyprowadzi muła! A ty opróżnisz tymczasem nocnik. Ożeniłem się trzy lata temu. Wuj załatwił mi to małżeństwo, gdy płacił moje długi. Nie kochałem Arruncji ani ona mnie nie kochała, ale wierzyciele byli zajadli jak wilki, więc jej pokaźny posag odziedziczony po ciotecznej babce stanowił pokusę nie do odparcia. Arruncjusz, mój teść, jest zbrojownikiem Cesarskiej Szkoły Gladiatorów na Via Labicana, którą to szkołę prowadzi właśnie ten wuj. Teść pozwala mi nie płacić komornego za mieszkanie na pierwszym piętrze nad jego zbrojownią, bylebym pomagał mu prowadzić przedsiębiorstwo. Okropny to człowiek, jednakże! Dziesięć lat temu brutalnie zamordował matkę Arruncji i skazany na śmierć został ułaskawiony pod warunkiem, że będzie gladiatorem (gladiatorzy to niewolnicy publiczni). Opanował świetnie styl zapasów „sieć i trójząb” i w ciągu swoich pierwszych dwóch lat zabił bądź okaleczył dwudziestu przeciwników. Gdy doszedł do zapisu pięćdziesięciu, hałaśliwe tłumy w amfiteatrze zażądały jego uwolnienia i Kaligula przysłał mu zgodnie ze zwyczajem drewniany floret, ale też i obelżywe słowa: „Rude rite donatur ignavus” - „Tchórzowi należycie daje się wolność”. On wtedy gniewnie przełamał floret na pół i dalej brał udział w walkach. Pokonał już siedemdziesięciu, gdy Kaligulę skrytobójczo zamordowano. Publiczność ponownie zażądała zwolnienia go. Klaudiusz, nowy cesarz, przysłał mu jeszcze jeden floret drewniany z charakterystycznym rozkazem: „Desine: tridens tibi nimium placet„Przestań walczyć: za dużą przyjemność sprawia ci twój trójząb!” Więc on usłuchał, odzyskał przepadłe mienie, otrzymując w dodatku procent narosły w ciągu ;lat dziesięciu, no i kupił tę sześciopiętrową kamienicę czynszową niedaleko handlowej dzielnicy Subura. W Rzymie prawie wszyscy mieszkają w wynajętych mieszkaniach takich jak nasze. Całe to miasto liczące milion mieszkańców nie może pomieścić więcej niż tysiąc domów prywatnych. Mieszkanie bardzo trudno znaleźć, poza tym na parterze w kamienicy Arruncjusza jest doprowadzona rurami ze zbiornika prawdziwie bieżąca woda, z której Arruncjusz pozwala nam korzystać, gdy inni lokatorzy muszą się zadowalać wodą z brudnych skórzanych worków tych złodziei woziwodów. Arruncjusz ma ponadto piec kuchenny ogrzewany ogniskiem w jego kuźni i z tego pieca możemy korzystać po południu: inaczej musielibyśmy nasze ćwiartki mięsa i drób dawać do pieczenia na rożnie u piekarza o dwie ulice dalej. Ponieważ to ja pobieram od lokatorów komorne dla Arruncjusza, wiem, że on zarabia ponad dwadzieścia procent na swoich wkładach. Lokale im wyżej, tym bardziej są zatłoczone. Na poddaszu gnieździ się pięćdziesiąt pięć nieszczęsnych osób - Cylicyjczycy, Syryjczycy, Maurowie - płacąc wspólnie prawie takie samo komorne, jakie należy się za mieszkanie na pierwszym piętrze. Każdy tam kupuje sobie miejsce na jardy kwadratowe, akurat żeby pomieścić materac i małą kuchenkę, i dzielą je z pchłami, pluskwami i myszami. Nie odważą się przy tym poprosić Arruncjusza o naprawę dachu. - Mam coś powtórzyć pani Arruncji - pyta Sofron - jeżeli ona się obudzi przed twoim powrotem, panie? - Powiedz, że po złożeniu obowiązkowej wizyty wrócę prosto do domu.
Słowa wypowiedziane ostrym tonem, odgłos uderzenia i skowyt zza sąsiednich drzwi świadczą o tym, że Arruncja już wstała i nowa niewolnica pracuje przy jej uciążliwej porannej toalecie. Arruncja zawsze hołduje modzie. Odrzuciła prostą fryzurę republikańską (przedziałek pośrodku i kok nisko na karku) i czesze się w najmodniejszym ostatnio stylu. Przypięte złotymi szpilkami i grzebieniami loki i warkocze, spiętrzone wysoko, podtrzymywane sporą ilością sztucznych włosów ze Wschodu, wyglądają jak wał fortecy. Ale najpierw niewolnica wklepuje płyny i kremy w twarz i szyję Arruncji: aplikuje kredę i biały ołów do jej ramion i rąk, czernidło do oprawy oczu, różuje policzki ochrą, maluje usta czerwonym osadem winnym, skrapia pachnidłem skórę za uszami... Nie będąc ludźmi wulgarnymi Arruncja i ja zajmujemy osobne sypialnie i mnie nie wobo jej oglądać, dopóki ona nie ma na sobie całego rynsztunku pierścieni, kolczyków, naszyjnika, brosz, wisiorków, kółek i bransolet, i tej długiej tuniki z jedwabiu lila, ściągniętej w talii haftowanym pasem, że już nie wspomnę o tyryjskim szalu. - Pozwól, panie, że przyczeszę ci włosy - mówi Sofron. Aleksander, mój młodszy niewolnik, mamrocze kwaśno: - Dzień dobry. Otwiera rygle drzwi frontowych mieszkania i cicho wychodzi. Wkrótce potem sam schodzę na dół i wstępuję do zbrojowni. Naczelny kowal nie ma czasu na pogawędkę. - Daruj mi, panie Egnacjuszu, żałośnie nam brak rąk do pracy, odkąd ten arcydureń Hylas obraził swojego pana. Sofron mija mnie idąc z nocnikiem za róg ulicy. W kamienicach czynszowych nie ma kanalizacji. Nocne nieczystości wyrzuca się na kupę gnoju przy ślepym końcu najbliższego zaułka. Nocniki wylewa się do dużego zbiornika przed pralnią: zawartość zbiornika po dodaniu do niej potasu i glinki farbiarskiej służy praczom do czyszczenia wełen. Płacą oni miastu podatek za ten przywilej. Przechodzę na drugą stronę ulicy i spoglądam w górę. Wybrzuszenie ściany naszego drugiego piętra martwi mnie: tak samo martwi mnie szeroka rysa w pobliżu naszego frontowego okna. Może to być gra wyobraźni, ale i wybrzuszenie, i rysa wydają mi się większe niż były we wrześniu, gdy ostatnio patrzyłem na nie. Nowoczesne domy w Rzymie przeważnie są budowane tandetnie, ponieważ przedsiębiorca budowlany nie potrzebuje przedkładać planów architektowi miejskiemu i ponieważ tylko świątynie wznosi się tak, by stały po wsze czasy. A przecież Arruncjusz twierdzi, że ten budulec jest zdrowy, ściany mocne, i nadal mieszka pod nami. Już ostatni rozklekotany wóz wyjechał z miasta. Żeby raz na zawsze położyć kres korkom ulicznym, Juliusz Cezar nakazał wstrzymać na ulicach wszelki ruch kołowy - z wyjątkiem obrzędowych rydwanów i wozów przewożących materiały budowlane - od wschodu słońca do zmierzchu. W rezultacie nasz nocny sen nieustannie przerywają wrzaski i przekleństwa woźniców, turkot, łoskot, skrzypienie, gdy wozy nocą przejeżdżają przez rzymskie ulice i zaułki, na których nigdzie nie ma świateł ani tablic z ich nazwami i które biegną bezładnie na wszystkie strony. Woźnice często tracą orientację i jeśli wóz z wozem spotka się na wąskiej uliczce, kłócą się godzinami, który ma ustąpić. Patrole policyjne łapiąc wozy w Rzymie po wschodzie słońca każą je opróżniać i zatrzymują aż do zmroku, więc kłótnie woźniców po pierwszym pianiu koguta stają się jeszcze gwałtowniejsze i głośniejsze. Kilku sklepikarzy już otworzyło swoje sklepy i wystawia towar po obu stronach ulicy, tak że zostaje tylko wąskie przejście pomiędzy nimi - bardzo brudne w dodatku. Nie opodal pod markizą już czynna jest szkoła dla chłopców. Nie naucza się tu historii, geografii ani literatury, religii ani retoryki! Nie, tylko czytanie, pisanie i arytmetyka bez przerwy od świtu do południa przez cały rok z wyjątkiem wakacji letnich i jednego dnia wolnego, co osiem dni. Nauczyciel, okrutne biedaczysko, siedzi na koślawym krześle i wymachuje brzozową rózgą. Przerażeni uczniowie kulą się w ławkach. Nauczyciel przydziela im liczydła, po jednym na trzech, i gdy ja czekam, każe im rozwiązać zadanie: ' - Dodać siedemnaście, dwa tysiące i sto pięćdziesiąt cztery. Prędko, łobuzy, i nie ściągać od kolegów! Każdy chłopiec przesuwa paciorki po drutach wykonując jedną trzecią tego zadania, po czym tyran sprawdza wyniki. Następują mocne uderzenia rózgą, wymierzane grupom - on nigdy nie zadaje sobie fatygi, żeby sprawdzić, który z chłopców źle wyliczył paciorki. Aleksander przyprowadza Bucefalusa, mojego muła w uprzęży. Bucefalus, gdy dosiadam go z wygodnej beczki, nagle cofa się prosto w piramidę glinianych garnków. Kilka tłucze. Sklepikarz kipi wściekłością, uczniowie krzyczą i wrzeszczą, radują się, nauczyciel chłosta ich rózgą, każdego bez różnicy. - Dwie sestercje pokryją stratę - mówię Aleksandrowi, sięgając w zanadrze po monety. - Sklepikarze wystawiają tłukący się towar na własne ryzyko. Do golibrody dzisiaj wstępować nie muszę. Mam zarost tak jasny, że mogę to robić co drugi dzień. Och, jaką nudą bywa golenie, chociaż dzięki temu, że jestem z wysokiego stanu, nie muszę czekać w kolejce! Nasz uliczny golibroda to człowiek cierpliwy, goli bezboleśnie, bo zmiękcza zarost ciepłą wodą,
ostrzy na kamieniu swoją żelazną brzytwę często, ale też potrzebuje prawie pół godziny, żeby ogolić jednego klienta. Wolę jednak być zanudzany jego plotkami, niż powierzyć siebie jego pomocnikowi, niedbaluchowi, który w ciągu niespełna pół godziny zdąży ogolić czterech, co chwila przy goleniu zacina i nigdy nie przeprasza, tyle że tamuje krew pajęczyną i octem. Odjeżdżam z tętentem: jadę do Lucjusza Witeliusza złożyć mu obowiązkowe poranne uszanowanie. Kilka lat temu służyłem jako oficer komisariatu w północnej Italii pod dowództwem jego najstarszego syna, obecnie konsula. Stary Wite-liusz, bliski przyjaciel cesarza, jest wzorowym patronem. Kiedy Sofrona w lecie tego roku krzywdząco aresztowano po awanturze na Targu Rybnym, Witeliusz od ręki wyciągnął go z aresztu i załatwił wycofanie skargi. Na Nowy Rok zawsze daje mi ładny prezent: srebro stołowe albo togę. Ostatnim razem dał mi Bucefalusa. Ja ze swojej strony staram się być wzorowym dependentem i delikatne zadania, które on mi często porucza, wypełniam sumiennie - czasami z pomocą dwóch byłych gladiatorów, druhów Arruncjusza. Spętawszy Bucefalusa przed rezydencją Witeliusza na Kwirynale, wchodzę do marmurowego przedsionka. Są tu już setki dependentów, wśród nich dwunastu senatorów. Wpuszcza się nas w ściśle przestrzeganej kolejności pierwszeństwa do sali, gdzie z obu stron stoją posągi przodków. Stary Witeliusz wita każdego skinieniem głowy albo żarcikiem. Mnie pyta: - Jak tam muł, Iberyjczyku? - Wspaniale żwawy, panie. - Kopnął dziś kogoś ważnego? - Nie, mój panie, nie spotkaliśmy nikogo z twoich wrogów. Tyle że rozbił w szczątki szkło sycylijskie wystawionę przed sklep. Ten kupiec ocenia straty na pięćdziesiąt denarów. - No, to chyba przyjmie dwadzieścia? Dobrze, mój chłopcze. Pobierz je i w przyszłości dawaj swojemu rumakowi mniej paszy, a więcej ćwiczeń. Szlachetny Bucefalus! Zarobił dla mnie dziewiętnaście denarów. Pobieram te pieniądze od zarządcy, który stoi za całym z kości słoniowej fotelem swego pana i wkrótce będzie wydzielał codzienny zasiłek po sześć sestercji na głowę -wszystkim uboższym dependentom. Z powrotem do domu. Zdejmuję togę i ponieważ Arruncja jest nadal niedostępna, wyruszam na Targ Rybny z Sofronem, niosącym na ramionach koszyki. Naszym kobietom nie można powierzać sprawy zakupów: teoretycznie one siedzą w domu i przędą. (Arruncja z wrzecionem! Wyobrazić sobie tylko!) Na targu zaczynam od kramu Zenona i na szczęście zastaję go. Zenon proponuje mi duże czerwone barweny tylko po pół denara za funt! Ma być nas sześcioro dziś na kolacji -nie, z Arruncjuszem siedmioro. Kupuję więc odpowiednią ilość. Stamtąd na targ drobiu i na targ warzywny. - Żeby zrobić dobry sos do czerwonej barweny z rusztu -mówi mi Sofron - potrzebna jest ruta, mięta, zielona kolendra, bazylia, lubczyk, koper i wszystko to świeże. A także pieprz indyjski, miód, oliwa i wywar z różnych jarzyn, ale to już mamy w spiżarni. Zgoda. A po rybie, czy kurczęta? Upieram się przy przepisie Frontona: młode kurczaki najpierw przyrumienić, a potem dusić w oliwie z koperkiem i porami, cząbrem i korlandą. Po jednym na osobę wystarczy. Kupuję siedem dużych kurcząt tak się targując, że płacę za nie tyle, ile wynosi cena za sześć. Deser? Powiedzmy: granaty, pigwy duszone w miodzie i dwa melony. W kramie warzywno-owocowym Opiana wybieram, co trzeba, znów targuję się przez jakiś czas głośno, aż Opian, chociaż zażądał ode mnie dwunastu sestercji, przyjmuje dziewięć. - Włóż to do koszyka, Sofronie, z dala od ryb! Wracam do domu. Arruncja wygląda jak Messalina, frywolna żona Cezara, czy też jak jakaś rujnująco kosztowna grecka kurtyzana z Baiae. Opowiadam jej moje poranne przygody i gdy już wyraźnie jest niespokojna, czy przypadkiem zapomniałem, że dziś jej urodziny, wyciągam kwadratowe srebrne puzderko do kosmetyków z wygrawerowanym obrazkiem przedstawiającym trzy boginie i Parysa z napisem: „Formosissimae adjudicatur” - Wyrok na rzecz najpiękniejszej. Ona całuje mnie za to czule. Istotnie na rozwód z Arruncją jeszcze mnie nie stać i tak się składa, że jej ostatni kochanek to mój edyl jeden z urzędników miejskich, w zakres działania których wchodzi między innymi nadzór nad obywatelską obyczajnością, a więc badanie takich przestępstw jak jawna niemoralność, zakładanie się (wyjątek stanowią wyścigi rydwanów) bądź wyrzucanie brudów przez okno na ulicę. Arruncja, jeżeli ją rozzłoszczę, łatwo może namówić go, żeby sfabrykował przeciwko mnie oskarżenie. Razem jemy śniadanie: chleb, ser i winogrona. Chleb mamy z mąki pełnoziarnistej, twardy, płaski, upieczony w formie. W kromki chleba wcieramy czosnek i zanurzamy je w oliwie. Arruncja pyta mnie o inwestycje, jakich dla niej dokonałem. - Przypomnij mi o nich za miesiąc, wtedy będę mial dobrą wiadomość - odpowiadam z uśmiechem.
Przecież nie musi wiedzieć, że to srebrne puzderko kupiłem za łapówkę, którą dał mi właściciel wytwórni dachówek: żebym przedłużył wydzierżawienie jej przez Arruncję i tym samym pozwolił mu dostać procent za jeszcze jeden miesiąc. - Co będziesz robiła dziś przed południem, ukochana? - Och - odpowiada Arruncja - idę na obrzęd pełnolecia znajomej na drugim brzegu Tybru. Później moja przyjaciółka, Pyrra, mnie zabierze... zapomniałam, jaka to ulica, w każdym razie dzielnica ta sama... no będzie recytował poezję ten nudny Marek Jak-Mu-Tam... I prosi, żebym jej towarzyszył. Wykręcam się od tego: muszę być w zbrojowni u Arruncjusza, obejrzeć tarcze i broń na jutrzejsze walki gladiatorów, sprawdzić, czy przejdą przez kontrolę. Ponieważ brak kowali, Arruncjusz sprowadza trochę towaru używanego z prowincji. Niewolnica Arruncji biegnie za róg ulicy wynająć „senatorską” lektykę. Najwidoczniej Arruncja chce zrobić na kimś wrażenie. Na kim? Roztacza woń indyjskiego pachnidła, nie po to przecież, by podobać się mnie, a jej kochanek, edyl, przez całe przedpołudnie zajęty jest w sądzie. Co mnie to jednak obchodzi? Po sprawdzeniu broni z Arruncjuszem, będącym dziś w bardzo dobrym humorze, idę na spacer przez Suburę w kierunku Forum i właśnie dochodzę do świątyni Kastora i Polluksa, gdy nagle słyszę okrzyki: - Z drogi! Z drogi! Liktorowie kroczą dumnie, sześciu ich szeregiem, a za nimi sunie lektyka cesarza i gwardia pretoriańska. Stary Klaudiusz siedzi w lektyce rozparty, głowa mu się kiwa, palce drżą. Gawiedź wiwatuje i śmieje się. Jakiś młody Gal rzuca Klaudiuszowi petycję trafiając prosto w cesarskie oblicze. Klaudiusz protestuje gniewnie: - Czy tak przystoi traktować współobywatela, mój panie? Następnym razem będziesz rzucał kamienie bruku. Nie dziwiłbym się, gdybyś... - Róże, tylko róże, nigdy kamienie dla Zdobywcy Brytanii! - wykrzykuje zakłopotany Gal. Klaudiusz już z pobłażliwym uśmiechem rozwija tę petycję, czyta kilka linijek i wręcza ją sekretarzowi stanu, Pallaso-wi, który jedzie konno obok niego. - Petycja wysłuchana - mówi Klaudiusz. - Ten człowiek wygląda na uczciwego i potrafi pisać dobrą czystą łaciną. Na rogu dzielnicy tuskańskiej w pobliżu Forum wstępuję do wydawnictwa Sosjusza. Otwarte patio mieści chyba z osiemdziesiąt biurek i przy każdym biurku siedzi skryba pochylony nad długim zwojem pergaminu. Lektor dobitnie dyktuje tekst, który ci niewolnicy piszą: uczoną Historię Etrusków pióra samego Klaudiusza. Wymawia literę po literze i uprzedza, na czym każda linijka się kończy, tak że wszystkie kopie wyjdą jednakowo i będzie łatwo wyłapać błędy. Ta księga zostanie wydana w dwudziestu zwojach, cena: pięć denarów za zwój [1]. U Sosjusza spotykam Afera, znajomego, którego szukałem. Afer właśnie wrócił z Herculaneum pod Neapolem. - Czy to prawda, Afer, że chcesz sprzedać niewolnika, rudowłosego Bryta, imieniem Uterus? - No... może sprzedam, jeżeli cena będzie należyta. - W takim razie powiem ci szczerze. Niejaki Glabrio... on chce ożenić się z moją siostrą... kupił niedawno innego z waszych Brytów, ale na próżno usiłuje zmusić go do pracy. Ten człowiek prawie ciągle płacze i nic nie je. A wszystko dlatego, że rozdzielono go z jego bratem, Uterusem. Glabrio jest moim sąsiadem i trzeba trafu, że ja potrzebuję tragarza. Byłoby więc miłosiernie... Afer rozważa to. - Ile byś zapłacił? - Tysiąc dwieście. Czy Uterus jest silny i zdrowy? - Gwarantuję. W godzinę później ustalamy cenę: tysiąc czterysta denarów, i przy świadkach uderzamy się wzajemnie po dłoniach na znak, że dobiliśmy targu. Niewolnik Glabrio, prawdę mówiąc, nie usycha z tęsknoty, ale przypadkiem powiedział Sofronowi, że Uterus był jednym z najlepszych kowali kujących miecze dla króla Karaktakusa. Więc gdybym ja znalazł mu pracę... Mam raczej pewność, że uda mi się sprzedać Ute-rusa mojemu teściowi i zarobić ze dwa tysiące na tym interesie. Albo jeżeli nie teściowi, to jego konkurencji na Via Impu-dica. Szczęśliwy dzisiaj dzień! Kupię mojej ładnej kochance, Klimie, szarfę z niebieskiego jedwabiu. ________________
[1] Za 150000 słów około 30 funtów.
Do domu na obiad trochę się spóźniam. Arruncja spóźnia się jeszcze bardziej. Nikt nie przeprasza za spóźnienie w Rzymie, gdzie tylko milionerzy mają wodne zegary. Orientujemy się w czasie według słońca od wschodu do południa, kiedy to urzędnik obwieszczający czas w sądzie, oznajmia wniebogłosy: - Południe, moi panowie! Jego okrzyk zostaje radośnie podchwycony i powtarza się tę wiadomość na wszystkich ulicach, we wszystkich zaułkach. Ludzie odkładają narzędzia pracy, zamykają sklepy, kończą przemówienia: bo dla Rzymian - z wyjątkiem szynka-rzy, golibrodów, policjantów i artystów występujących publicznie - praca po południu nie istnieje. I prawie co drugi dzień pod takim czy innym pretekstem jest święto. Arruncja zapytana o Marka Jak-Mu-Tam udziela bardzo niejasnych odpowiedzi. Ale ja wiem, gdzie ona była, ponieważ kazałem Aleksandrowi śledzić ją. Niezadowolona ze swojego edyla, nawiązała poważny romans z Askalusem, słynnym mimem! Na obiad jemy zimne resztki z wczorajszego wieczora: zaprawione korzeniami kiełbaski i pasztet rybny. W braku tychże Sofron upiekł na ruszcie filety z okonia morskiego, posiekał je, na wolnym ogniu ugotował w wywarze z jarzyn z jajkami, dodał pieprzu i trochę ruty, położył na nich świeżą meduzę i zagrzał w parze. Nikt z nas nie odgadł składników. Gdy Arruncja odbywa sjestę, wymykam się z domu, żeby dać Klimie tę nową szarfę jedwabną. Jakże hojnie Klima okazuje wdzięczność! Później, po południu, idę z Arruncją do Gorących Łaźni Agrypy za Forum: jej niewolnica niesie to srebrne puzderko z kosmetykami, Aleksander niesie moje rzeczy w torbie skórzanej na plecach. Kąpiele mężczyzn i kobiet razem są tu regułą. Tylko wstydliwe młode dziewice i skwaszone matro-ny, które utraciły krągłe kształty chodzą do prywatnych łaźni dla kobiet. W łaźni Agrypy wszyscy kąpią się nago, ale policja edylów jest obecna w dużej sile, żeby nie dopuszczać do rozwiązłości. Arruncja rozbiera się w damskiej garderobie. Ja rozbieram się w męskiej. Potem przyodziani w krótkie tuniki wbiegamy do wielkiej sali gimnastycznej. Arruncja zaczyna grać ze swymi trzema młodymi kuzynkami w potrójną piłkę. Po to przecież przyniosła trzy małe piłeczki z koźlej skóry, wypchane pierzem. Chodzi o to, by nie upuścić żadnej z tych piłeczek, co wymaga zręczności, gdy tempo rzucania wzrasta. Mistrzowie tej gry używają sześciu piłek zamiast trzech i łapią je i rzucają oburącz. Najwięcej jednak osób gra w piłkę-pęcherz: każdy może się przyłączyć i dokładać starań, żeby pęcherz nie upadł na podłogę. Ja osobiście wolę harpasłum: łapiesz ciężką piłkę ze świńskiej skóry pełną piasku i biegasz z nią to tu, to tam, dopóki ktoś ci jej z rąk nie wyrwie - kluczysz, pozorujesz natarcie, skaczesz, odpychasz przeciwników. Ale przedtem trzeba dobrze natłuścić się oliwą, im bardziej skóra śliska, tym lepiej. Podstawiać nogi i chwytać poniżej pasa nie wolno, prawidła gry to wykluczają. Dziś jestem w świetnej formie: biegając od ściany do ściany, przedzieram się przez grupę dwudziestu zawodników aż dwukrotnie, zanim któryś skacze mi na ramiona i powala mnie. Niezwykłym zbiegiem okoliczności biorą udział w tej grze obaj kochankowie Arruncji. Licjanusa, edyla, obdarzam miłym uśmiechem, Askalusowi wyrywam piłkę po długiej gonitwie. Jeden i drugi gratulują mi sprawności. Wkrótce potem zdejmujemy tuniki i nadzy wchodzimy wąską kładką do łaźni parowej, która mieści się nad głównym piecem. Pot płynie strugami. Bardzo chwiejnie idziemy do ciepłych łazienek. Tu nasi niewolnicy za pomocą gąbek i srebrnych skrobaczek myją nas gorącą wodą z centralnego kotła i wycierają ręcznikami. O jakieś pięć funtów lżejsi i czyści jak kupidyny wskakujemy do chłodnego basenu pływackiego, gdzie harcujemy niczym delfiny w morzu. Arruncja, nagusieńka, podpływa do sznura, który oddziela kobiety od mężczyzn. - Co my zrobimy? - lamentuje. - Obaj moi bracia nie mają dziś czasu. Przyjdą do nas na kolację tylko te okropne bratowe! - Nie takie znów okropne, kiedy są bez mężów - pocieszam ją. I nagle któryś z bogów, może Wulkan, ten rogacz, podsuwa mi złośliwy pomysł: - Namówię moich dwóch znakomitych znajomych, żeby zapełnili te puste leżanki przy stole. I po chwili, gdy edyl przepływa obok mnie, zatrzymuję go i pytam: - Znasz moją żonę, Arruncję? - Pozwól, że ci przedstawię, kochana Arruncjo: Edyl Licjanus, który grał ze mną w to mordercze harpastum. Czy mogę zaprosić go do nas dziś na kolację? Ach, zapraszam Licjanusa tak niewinnie: i on przyjmuje zaproszenie tak niewinnie: i Arruncja promienieje tak niewinnie! Ale żart musi mieć pointę. Więc zapraszam też Askalusa.
Dzień zbliża się do swego punktu kulminacyjnego. Arruncja szybko wychodzi z basenu, żeby na nowo umalować twarz - kunsztowne uczesanie zachowała, trzymając głowę wysoko nad wodą - a potem wracamy do domu. Arruncja jest niezwykle milcząca, ja niezwykle gadadiwy. O zmierzchu przychodzą nasi goście. Kładziemy się wokół kosztownego stołu z drzewa cytrusowego. Na stół wjeżdżają czerwone barweny, pięknie podane i smaczne, a już Sofron w przyrządzaniu kurcząt rzeczywiście przeszedł sam siebie. Z początku Licjanus i Askalus zwracają się przeważnie do bratowych albo do Arruncjusza w obawie przed mimowolnym traktowaniem Arruncji zbyt poufale. A moja żona stara się jak może przymilać do mnie. Wkrótce wyciągam gąsior najlepszego falernum. Licjanus, nasz mistrz ceremonii, w todze z fioletowym obszyciem, nalega, bym nie dolewał do tego wina więcej wody, niż nakazuje przyzwoitość przecież tylko złodzieje i gladiatorzy piją wino nie rozcieńczone - i gdy zaczynają się zawody: kto ma najmocniejszą głowę, właśnie on pokazuje swoje możliwości już śmielej. Wciąż zwiększając ilość czasz, które mamy wypić, wznosi toast po toaście, chyba w nadziei, że upije nas wszystkich, a sam, prawie trzeźwy, wyląduje w objęciach Arruncji. Ale stare falernum to figlarne wino. Dźwigam się z mojej leżanki i proszę o głos. - Arruncjo, żono najdroższa, posłuchaj, co powiem! Na moim prezencie urodzinowym dla ciebie, który tak ci przypadł do gustu, wygrawerowane są trzy boginie i Parys. Królewicz Parys, jak mówi Homer, miał obdarzyć jabłkiem najbardziej uroczą z tych trzech bogiń, a więc dokonać wyboru nadzwyczaj taktownie. Parys wybrał boginię miłości i dzięki temu pozyskał łaski Heleny. Otóż teraz „ty wybieraj”! Daj ten granat najurodziwszemu z nas trzech tutaj, młodych mężczyzn... Upraszam cię, moja droga, nie pójdź za przykładem Parysa oglądając się na własne korzyści, tylko osądź sprawiedliwie. Nie bierz pod uwagę ani stanowiska i dostojeństwa Licjanusa, ani sławy Askalusa, ani swojej powinności małżeńskiej wobec Egnacjusza, pokornego twojego męża. Orzeknij z głębi wiernego serca! Mogę liczyć na to, że mój teść, człowiek honoru, dopilnuje, byś wypowiedziała się rzetelnie. Twarz Arruncji pod kredą i różem zalewa ciemny rumieniec. Licjanus chyli orli nos do agatowej czaszy z winem. Askalus przybiera teatralnie pozę Ajaksa wyzywającego burzę. Ale Arruncjusz wybucha tubalnym pijackim śmiechem i wali mnie pięścią w plecy. - Egnacjuszu! - wrzeszczy. - Podobasz mi się! Dalejże! Publicznie upiecz dla nas tę oślicę na ruszcie! Obie bratowe chichoczą lękliwie. Nie cierpią Arruncji, ale boją się awantury, tym bardziej że Arruncjusz dużo wypił. On nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły i doprawdy to właśnie usprawiedliwiało go przed laty, gdy podejrzewał matkę Arruncji o wiarołomstwo... - Wybieraj więc, najpiękniejsza z kobiet, Heleno Rzymu! - nalegam, doskonale panując nad sytuacją. Wybieraj! Arruncja podpiera ręką podbródek i zastanawia się głęboko. Czy ten? Czy ten? Czy ten? Dramatyczną ciszę przerywa głośny łoskot i krzyki zgrozy gdzieś na górze nad nami, po czym prawie zaraz dudni echo huku i słyszymy jeszcze głośniejsze piskliwe wrzaski. Urzeczony patrzę, jak ulica za oknem powoli pęcznieje i zapada się... I nagle wszystko już zwalone! Czy ktoś z nas przeżył? Wątpię. Moim następnym wyraźnym wspomnieniem jest to, że byłem znów małym dzieckiem. Orkiestra wojskowa gra, matka podnosi mnie w ramionach, żebym przez dobrze znane oszklone angielskie okno dziecinnego pokoju popatrzył na udekorowane pojazdy i na żołnierzy w czerwonych mundurach w ten dzień brylantowego jubileuszu królowej Wiktorii.
FILOZOF Z WYSPY MYKONOS I Wszyscy przed winiarnią dokuczali łagodnemu cudzoziemcowi w szarej pelerynie greckiego filozofa. Zwykle filozof to człowiek, który wiele podróżował, ma język ostry jak brzytwa i wyczucie niczym sęp, ale ten wydawał się nieoświe-cony i gapiowaty, prawdziwy prowincjał. - Na piekło, skąd pochodzisz? - zapytał Skorpus. - Myślałby kto, że przespałeś tysiąc lat i dopiero przed chwilą się obudziłeś! - Z Mykonos, wyspy na Morzu Egejskim. To niezbyt duża wyspa, dosyć jednak słynna. No, Olbrzymy, które napadły na Niebiosa, są tam pogrzebane pod naszymi skalami granitowymi, które bóg Herkules zrzucił na nich. I pokazujemy też grobowiec Ajaksa, jednego z bohaterów wojny trojańskiej. Po czym ten filozof zaczął przytaczać Homera, ale Skorpus mu przerwał. - Tyś Mykonijczyk nie rodowity - powiedział gwoli uciesze. Filozof zarumienił się. - Skąd wiesz? - Wystarczy spojrzeć na twoją czuprynę! Myconi calva omnis juventas!... Wszyscy Mykonijczycy, nawet młodzi, są łysi jak kolano. - Tak - bąknął filozof. - Moja rodzina, przyznaję, pochodzi z Aten. Uchodźcy polityczni. Z tymi bujnymi włosami rzeczywiście rzucam się w oczy także na wyspie. Ale mam jak najpiękniej łysą żonę i łyse dzieci. Mówił tak poważnie, że ubawił nas niesłychanie. - Podróżowałeś już przedtem? - zapytałem, gdy ryki śmiechu przycichły. - Kilka lat temu byłem na kursie filozofii w Atenach. Stamtąd powędrowałem na Igrzyska Olimpijskie. Niezapomniane przeżycie! Jak Homer powiada... - Nie praw nam o Homerze! Czy widziałeś w Olimpii jakieś dobre zawody? - Panie, to było bajeczne! Pięć dni obfitujących w wydarzenia! Najpierw składanie ofiar i klasyfikacja atletów. Potem zawody trębaczy. Wielkie nieba, trzeba wam było widzieć ich policzki, rozdęte jak świńskie pęcherze... żyły nabrzmiałe na skroniach, oczy wytrzeszczone. Powinien był wygrać pewien mały człowieczek z Sycylii, ale sędziowie go zdyskwalifikowali wskutek czyjegoś sprzeciwu: podobno kiedyś odbywał karę więzienia w Syrakuzach za to, że uderzył kapłana. A do zawodów olimpijskich mogą stawać tylko wolni, rodowici Grecy dobrego charakteru. Ale, na Jowisza, jakże on trąbił! Przepiękne to były grzmoty! Potem dla zaostrzenia naszych apetytów nastąpiły wyścigi chłopców! Dwa dni przemknęły jak z bicza trząsł na tym stadionie w kształcie podkowy! Co najmniej czterdzieści tysięcy widzów ściągnęło tam z całego świata greckiego! Rozbiliśmy namioty i biesiadowaliśmy nad rzeką. Trzeci dzień był dniem mistrzów... Bieg na dwieście jardów, bieg na ćwierć mili, marsz dwumilowy. Klasyczne zapasy. Wyścigi żołnierzy zbrojnych w tarcze i włócznie: nasz mykonijski mistrz dotarł do mety trzeci. Walka na pięści w twardych rękawicach. Mocowanie się. Coś wspaniałego! Ci zawodnicy trenowali od lat. - Marsz - prychnęła wzgardliwie Bufotilla, zielonooka przyjaciółka Skorpusa. Wytwornie kciukiem i palcem wskazującym chwyciła się za nos, po czym otarła te palce z kataru o moją pelerynę. - Lewa, prawa, lewa, prawa... oczy szkliste, łokcie chodzą, w płucach pogwizduje... i tak w kółko i w kółko, i w kółko... Nie wyobrażam sobie okropniejszego widowiska! - Ach, miłe kobiety! - westchnął filozof. - Wszystkieście jednakie. Udajecie, że w pogardzie macie Igrzyska, bo ich oglądanie jest wam pod karą śmierci wzbronione. Bufotilla zapatrzyła się w niego. - Wzbronione... pod karą śmierci? A to dlaczego, proszę? - Dlatego, panienko, że atleci olimpijscy występują nago -odpowiedział filozof. - Na pas Wenery, co w tym złego? Czy wy w Grecji w łaźniach publicznych nie kąpiecie się nago razem z kobietami? Teraz z kolei filozof zapatrzył się w Bufotillę. - No, nie jest tak? - pytała ostro. Skorpus, który słyszał tu i ówdzie niejasne opowieści o Igrzyskach Olimpijskich, zmienił temat. - Wielkie nagrody, prawda? Pokaźne premie? - Nie, panie. Taka sama nagroda w każdej dyscyplinie: wieniec z gałązek oliwnych ściętych złotym sierpem ze świętego drzewa. - Tak, tak, nagroda symboliczna, nie wątpię. Ile to jednak oznacza w przeliczeniu na gotówkę? Nie powiesz mi, że ci ludzie trenują przez wiele lat i przybywają do Olimpii z całego świata greckiego tylko w nadziei wygrania marnego wieńca z gałązek, jakich sami mogą sobie naciąć z drzew oliwnych gdzie indziej.
Filozof uśmiechnął się potępiająco. - My jesteśmy Grecy, a nie barbarzyńcy - powiedział. - No to co? Czy nikt w Olimpii nigdy nie sprzedaje wyniku wyścigów bądź walk? - Oni wszyscy przedtem uroczyście ślubują, że tego czynić nie będą. Przy ołtarzu Zeusa olimpijskiego, w obliczu zgromadzonych sędziów. - A jeśli któryś atleta się sprzeniewierzy? - Sędziowie nakładają na niego wielką grzywnę i pohańbione jest miasto, które on reprezentuje. W Olimpii po obu stronach schodów świątyni stoją posągi z brązu. Wyrzeźbione i postawione tam za pieniądze właśnie z tych grzywien, jakie się pobiera od sprzeniewierców usiłujących kupić sobie wygraną. Długie rzędy posągów wartych nie wiem ile. - Dziękuję. Miałem jednak rację, że pieniądze odgrywają w tym rolę - powiedział Skorpus. - Jak zawsze i wszędzie. Wszyscy parsknęli śmiechem, ale filozof nie dopatrzył się dowcipu. - To fakt - przyznał - więc na każdym posągu wyryto ostrzeżenie, że Igrzyska Olimpijskie zapoczątkował Herkules jako zawody mężczyzn, a zatem chodzi w nich o wykazanie hartu męskiego, a nie o pieniądze, i bogowie zawsze odkryją szachrajstwo. - Och, skończ tę swoją gadkę! Bufotilla zaczyna się nudzić, prawda, kochana? Opowiedz nam lepiej o wyścigach rydwanów. To przecież gwóźdź programu wszelkich igrzysk. - Nie w Olimpii. Kiedy mówimy o poprzednich Igrzyskach Olimpijskich, oznaczamy je imionami zwycięskich atletów... bo dla nas pierwszym i najważniejszym wydarzeniem sportowym są biegi. Zwycięzcą wyścigu rydwanów może zostać nawet władca Kadyksu bądź prowincji nad Morzem Czarnym, starzec dogorywający, który nigdy przedtem nie widział Grecji, ale przypadkiem ma dobrą stajnię. W biegach zwycięzcą jest człowiek. To człowieka później opiewają i sławią... a nie zaprzęg głupich koni. Dlatego więc my, filozofowie, gardzimy wyścigami rydwanów: pogwałcają one zasadę olimpijską, że męski hart nie da się zastąpić pieniędzmi. - Czy nie zapominasz o tych, którzy rydwanami powożą? - zapytał delikatnie Skorpus gładząc się po swym dużym nosie. Każdy inny taki zawodowiec jak on powaliłby tego filozofa i stratował... Ale jego przecież stać było na wyrozumiałość. - Och, nie - odpowiedział filozof. - Woźnice rydwanów chyba wydobywają ze swoich zaprzęgów, co tylko najlepsze. Ale w Olimpii nikt nie zwraca na nich szczególnej uwagi. To nie jest wyścig niebezpieczny: woźnica, gdyby rozmyślnie zderzył się z rydwanem współzawodnika... no, byłby okryty hańbą do końca życia! Znowu ryknęliśmy śmiechem i Bufotilla wykrzyknęła: - Na wszystkich bogów w niebiosach i w piekle! cóż za naród maminsynków! Nic dziwnego, że nasze rzymskie legiony przeszły przez wasze ziemie jak sznurek przez ser! Skorpus, z wielkim wysiłkiem opanowując rozweselenie, powiedział: Mów dalej o tych najbardziej etycznych wyścigach rydwanów. Ile okrążeń trzeba zrobić? - Okrążeń? Tylko jedno... jak za czasów Homera. - Jeszcze raz wspomnij Homera, a wrzasnę! - wrzasnęła Bufotilla. - Długie to okrążenie? - zapytał Skorpus. - Pięćset jardów. - I ty to nazywasz sportem? - Oczywiście! - Więc powinieneś dziś po południu zobaczyć rzymskie wyścigi, żeby rozszerzyć swoje wykształcenie. Zajmij się nim, Gla-brionie, dobrze? I niech on dostanie miejsce wśród rodziny. Zapewniłem, że zajmę się nim. Akurat przechodziła gromada młodzieży szlachetnych rodów, wszyscy z błękitnymi odznakami. Widząc Skorpusa zrobili mu owację, podnieśli go w górę i z okrzykiem „wiwat”, zabrali go. - Z jakim wzorem ludzkiej doskonałości miałem zaszczyt rozmawiać? - wykrzyknął filozof. - Ze Skorpusem, naszym najznakomitszym od pokoleń woźnicą rydwanu. Skorpus falę fortuny odwrócił od fakcji Zielonych do Błękitnych, odniósł dla nas tysiąc sto zwycięstw od czasu wstąpienia na tron obecnego cesarza. Ma już prawie dwa miliony w złocie! Gdyby poderżnął ci gardło teraz, kiedy mówiłeś o woźnicach rydwanów, jak gdyby to byli wsiowi furmani, czyż którykolwiek Rzymianin odważyłby się świadczyć przeciwko niemu? Żaden! W jego wypadku cała policja, wszyscy sędziowie mogą sobie iść do diabła! Skorpus popija z samym cesarzem Domicjanem, żony i córki senatorów aż piszczą do niego, ale on się od nich opędza jak od muchy. -Jest szlachetnie urodzony?
- Szlachetnie? Jego ojciec, niewolnik z Jorku, pracował w stajniach cesarskich. I jeżeli chcesz wiedzieć, dlaczego on gardzi wyścigami rydwanów w Olimpii nie mniej niż wy, filozofowie, to ci wyjaśnię: dlatego że jego trasa wynosi siedem okrążeń areny Wielkiego Cyrku, gdzie czai się przy każdym słupie krwawe morderstwo. Niewielu woźniców na dłuższą metę unika złamania nogi czy ręki. Dziesięć wyścigów, dwadzieścia może, jeżeli mają szczęście: a potem rozbijają się!... Skorpus szczęście ma fenomenalne: tylko trzy poważne wypadki w ciągu pięciu lat. Wszyscy się dziwią temu, że on nie poprzestaje na swoich dotychczasowych zwycięstwach. - A dlaczego nie poprzestaje? - Mówi, że nie może sprawić zawodu publiczności, ale według mnie chodzi nie tylko o to. Publiczność on w głębi serca lekceważy jak wszyscy doświadczeni woźnice rydwanów. Według mnie po prostu czerpie rozkosz z takiego igrania ze śmiercią. Poza tym gdyby się wycofał, czegóż innego mógłby się imać i nadal czuć mężczyzną... pomijając możliwość zostania gladiatorem? Plakat na ścianie winiarni głosił, że tego dnia po południu w teatrze Pompejusza wystawiona będzie jedna z komedii Menandra. Filozof zapragnął tę komedię zobaczyć. - Nie - powiedziałem - nie pójdziesz tam. - Czemuż to? - zapytał buntowniczo. - Z trzech istotnych powodów. Po pierwsze: greckie komedie grają tu w tłumaczeniu na łacinę, którą ty znasz słabo. - Zaryzykuję. - Po drugie, ten teatr wyda ci się za duży. Byłem w Grecji, chodziłem tam do teatru. Dwa tysiące widzów, co najwyżej. A tutaj będzie prawie sześćdziesiąt tysięcy! Przy tej gadaninie, pokasływaniu, szuraniu nogami czy można dobrze słyszeć dialog na scenie, nawet jeżeli wiatr wieje od właściwej strony? I z tylnych rzędów niełatwo rozróżnić aktorów. Więc w sztuce prostytutki zawsze są w żółtych strojach, starcy w bieli, bohater sztuki nosi strój różnobarwny, kupcy są w fioletach, żebracy w czerwieni i tak dalej... A w tej komedii, którą grają dzisiaj, widać tylko wściekle kosztowne dekoracje, słychać głośniejsze fragmenty wrzeszczanego dialogu i pieśni przewodnie. Gra orkiestra, chór śpiewa, Parys tańczy. - Któż może grać Parysa? - Główny aktor, za którym nasze kobiety szaleją. Strach, udrękę, lubieżne namiętności, synowskie przywiązanie, zwykłą wesołość, bestialską chytrość, wszystko odtwarza hopsa-niem po scenie! Samą tylko gestykulacją! Menander w grobie by się przewrócił, gdyby widział, co czyni się z jego strofami, a mam wrażenie, że ty szanujesz Menandra? Nasze aktorki rozbierają się do naga, żeby uzyskać jak największy realizm. I wszelkie chwyty są dozwolone. To jest wolnomyślne wykształcenie czasami... No, niedawno za pozwoleniem cesarza, jako wódz rozbójników w ostatnim akcie Laureolosa, wystąpił pewien skazaniec, którego rzeczywiście ukrzyżowano na scenie. - A jaki jest trzeci powód? - Najważniejszy! Skorpus spodziewa się, że będziesz oglądał dzisiejszy wyścig rydwanów w Wielkim Cyrku. Rozumiesz? Zjedliśmy obiad - krwawą kiszkę z chlebem - w innej winiarni niedaleko Cytadeli. Wielki wyścig miał się rozpocząć dopiero za dwie godziny, więc zadecydowałem, że przez ten czas pokażę filozofowi amfiteatr nieboszczyka cesarza Tytusa, zwany powszechnie Koloseum. Posiadam tam na własność dwa dobre miejsca po cienistej stronie i nawet kiedy zapominam biletów, zawsze mogę wejść jako członek „rodziny” Skorpusa. Jestem jego rymarzem, jedynym, wyłącznie odpowiedzialnym za lejce, postronki i uprząż jego koni... Spacerkiem minęliśmy Forum. Jakaś ładna dziewczyna w jedwabnej sukni lila, w bransoletach, kółkach i naszyjnikach ważących razem co najmniej pół funta ujęła filozofa czule pod ramię. - Sokratesie - zagadnęła - przejdziesz się ze mną? Mogłabym ci zadać kilka trudnych pytań. Stanowczo rozdzieliłem ich i kazałem jej odejść. - Czemu to zrobiłeś? - beknął. - Bo nie chcę, żeby moi przyjaciele mnie widzieli idącego z taką parą jak filozof i prostytutka... - A ja myślałem, że prostytutki zawsze ubierają się na żółto - rzekł z westchnieniem. Cóż za naiwność! Zanotowałem sobie to w pamięci, gwoli ubawienia Skorpusa! Była pora obiadowa. Koloseum nie zapełnione - co najwyżej trzydzieści tysięcy widzów. Zwykle o tej porze odbywają się widowiska pośledniejszego gatunku: numery ze zwierzętami bądź popisy akrobatów, ale tym razem ku mojemu zadowoleniu szły „Kary śmierci”. Jest to zabawna alternatywa ukrzyżowania i skazańcy oceniają płynącą z tego dla nich korzyść. Śmierć następuje szybko, przy czym niejeden z nich ma szczęście w nieszczęściu: sam zabija, zanim zostaje zabity. Dziesięciu zbrodniarzy zgłoszono tego dnia: -
bandytów, kazirodców, podpalaczy i ojcobójców. Gromadę łotrów, w której odznaczał się wspaniałą urodą bandyta sycylijski, Juliusz Ferox. Wszystkie kobiety na widowni machały do niego szarfami wiedząc, że on, gdy bronił się przed pojmaniem, położył trzech żołnierzy i sierżanta. Miał wystąpić trzeci. Werble. Najpierw wprowadzono obnażonego ojcobójcę. Nieprzytomnie popatrzył ten człowiek wokoło: wrota już zamknięte, bariery zbyt wysokie, żeby przejść przez nie. I zaraz wkroczył majestatycznie w pełnej zbroi z tarczą i mieczem inny zbrodniarz - obłąkany Maur z Tangeru, który podpalił dom czynszowy, co spowodowało śmierć wielu osób. Dopadł swoją ofiarę po długiej gonitwie, ale rzecz zakończyła się dosyć blado, ponieważ zdesperowany ojcobójca wyrwał się, skoczył na barierę i spadł z niej martwy. Wtedy dwaj strażnicy rozbroili Maura i oddali jego tarczę i miecz Juliuszowi Feroxowi. Ledwie Maur uszedł trzy kroki, Juliusz przeszył go na wskroś mieczem. Kiepska zabawa. Ale teraz z kolei Juliusz został rozbrojony i wystawiony na pastwę jakiegoś brutala ze Wzgórz Sabińskich. Nie okazał ani odrobiny trwogi. Chociaż nagi jak noworodek, odparł natarcie, odchylił się do tyłu i gwałtownie kopnął Sabińczyka w przegub ręki. Miecz wyleciał w powietrze, Juliusz ujął Sabińczyka poniżej pasa i wyrwał mu tarczę, a ostrym jej guzikiem walnął go w skroń. Wstał i podszedł do strażników. - Będę walczył bez tego - rzekł niedbale oddając im tarczę i miecz. - Następny klient! Zerwała się burza oklasków. Teraz Juliusz miał przed sobą twardego Neapolitańczyka, podrzynacza gardzieli, i sprytnym manewrem ustawił go twarzą w blask słońca. Schylił się, rzucił mu garść piasku w oczy, a potem z rozbiegu kopnął go w genitalia. Raz-dwa odniósł swoje trzecie zwycięstwo. - Następny klient! Szalone owacje. Pani siedząca poniżej mnie wrzasnęła piskliwie do męża: - Och, Tuliuszu, gdybyś tylko miał kondycję tego bandyty, jakaż byłabym szczęśliwa! - I gdybym tylko potrafił tak kopnąć jak on - warknął Tuliusz - zaraz bym wyleczył twoje swędzenie! Z nieszczęsnym tuskańskim elegancikiem, skazanym za zgwałcenie swojej siostrzenicy - także mi gladiator! - Juliusz nie musiał zadawać sobie trudu. Podszedł i powiedział: - Daj miecz, chłopcze! Spokojnie pożyczył ten miecz i jednym machnięciem odpłatał nieborakowi głowę. - Następny klient! Nowym przeciwnikiem był także bandyta, jego porucznik, który wydał go w ręce władz z próżną nadzieją, że sam uzyska ułaskawienie. Z początku szamocząc się z Juliuszem zadał mu mieczem trzy rany, ale wkrótce Juliusz zdobył miecz i bezlitośnie, zanim uśmiercił zdrajcę, odciął mu uszy, nos i ręce. Publiczność wstawała z miejsc, ryczała zachwycana i domagała się ułaskawienia. Było to jednak widowisko „bez pardonu”. Więc ostatecznie Juliusz popełnił samobójstwo. Uczynił to z całym spokojem, teraz, gdy już dokonał odpowiedniej zemsty. - Gratuluję, powiedziałem filozofowi. - Szczęście początkującego! Najlepszy spektakl w tym roku, i to w porze obiadowej! Prawdziwe walki wydadzą się po tym płaskie... Oczywiście, gdyby Hermes występował, miałoby się na co popatrzyć. Cudowny z niego gladiator! Ale on jest obecnie w szpitalu... dźgnięty w udo przez mistrza „sieci i trójzębu”. To człowiek wszechstronny, ten Hermes: trójząb, włócznia, miecz, konno i pieszo. Sprawia, że wszystkie kondygnacje w teatrze są przepełnione. No, może byśmy już stąd poszli? Następne numery to tylko Murzyn linoskoczek, karzeł na grzbiecie kozła biorący przeszkody i pojedynek dwóch zbrodniarek, gospodyń domowych, uzbrojonych w tasaki. Filozof z twarzą pozieleniałą mocno zaciskał powieki, żeby nie widzieć, jak wykańczają się pozostali skazańcy. Szturchnąłem go znowu. - Idziemy? - Gdzie mogę zwymiotować? - zapytał zdławionym głosem. - Prawiłeś o męskim harcie - powiedziałem wyprowadzając go - a jednak zbiera ci się na wymioty! No więc jak z tym naszym męstwem? Jeżeli nawet bandyta rzymski udowadnia, że jest bohaterem. Czym my, Rzymianie, twoim zdaniem, jesteśmy? Milczał, aż wyszliśmy z Koloseum i mdłości mu minęły. Wtedy odpowiedział: - Bohaterstwo tego sycylijskiego bandyty nie ukazuje mi ducha zwykłych rzymskich obywateli: sprzedawców win, aktorów, siodlarzy. Czy ty brałeś udział w jakiejś wojnie? Nie? Czy byłeś na morzu w czasie burzy? Nie? Czy boksujesz bodaj w miękkich rękawicach? Potrząsnąłem głową. - A jakie sporty uprawiasz? - Teraz żadnych. Czasami w Łaźni wypacam z siebie pot, przyłączam się do zdrowotnej, ale brutalnej gry w piłkę. Dawniej pasowałem się, jednak przestałem, kiedy kciuk mi wyskoczył ze stawu. A co do boksu, to nie jest sport dla szanujących się Rzymian. Pozostawiamy boks gladiatorom. Zdeformowane uszy i złamane nosy nie podobają się ładnym paniom. Gladiatorzy nie dbają o swój wygląd, beztrosko używają
kastetów nabitych gwoździami. Kilka dni temu widziałem, jak Hermes atakował ogromnego czarnego niedźwiedzia... zabił go w dodatku. Lewym sierpowym w pysk i prawym w szczękę. - Czyli niewolnicy, zbrodniarze i najubożsi mają wykazywać odwagę w waszym imieniu. - Ujmijmy to w ten sposób, jeżeli chcesz. Nie będę sprzeczał się z filozofem. - Czy to prawda - zapytał jeszcze - że w Koloseum codziennie partiami rzuca się żydowskich mistyków głodnym lwom na pożarcie? - Tak, chyba tak: wczesnym rankiem po pierwszym otwarciu bram. Spuszcza się ich w klatkach za pomocą żurawia. Mało kto przychodzi to oglądać, ponieważ nie ma się o co zakładać. I widowisko, jest dosyć blade. Ci chrześcijanie, bo tak oni się zwą, nawet nie próbują walczyć. Wypuszczeni z klatek tylko klękają, modlą się i śpiewają. Dziwne, prawda? Ale to chyba niezupełnie Żydzi, słyszałem, że mogą bez ograniczeń jadać wieprzowinę. Gdyśmy się wmieszali w dum ludzi, którzy spieszyli w stronę Wielkiego Cyrku, zobaczyliśmy, jak dwaj policjanci za ręce i nogi, twarzą w dół, wloką jakiegoś obdartusa do aresztu. - Zakładał się? - zapytałem. Skinęli głowami potwierdzająco i poszli dalej. Filozof wykrzyknął: - Przecież tam w winiarni jeden z tych młodych szlachetnie urodzonych otwarcie stawiał na Skorpusa dziesięć tysięcy sztuk złota do sześciu! Czy inne jest wasze prawo dla ubogich, inne dla bogaczy? - Nie zrozumiałeś. Prawo nie pozwala zakładać się o byle co. Każdy, kogo się na tym przyłapie, musi uiścić grzywnę czterokrotnie wyższą od sumy, o którą się założył, albo odsiedzieć karę w więzieniu. Ale stawiać na rydwany i na gladiatorów mogą wszyscy, nawet się ich do tego zachęca. Żałuję teraz, że nie widziałeś walk gladiatorów w Koloseum. Powinniśmy byli na nich zostać. Nieraz to bywa wielka uciecha... jeżeli nie ma szachrajstwa... Powiedzmy, że stawiasz na tego z nich, który jest z tarczą. Zakładam się, powiedzmy, o cały swój miesięczny zarobek i ta walka jest dobra i zaciekła... biczownik nie musi zagrzewać ich smaganiem po łydkach. Publiczność wrzeszczy: „Bierz go, Błękitny!” „Zamorduj go, Zielony!” (Bo i tutaj mamy fakcje: Błękitną i Zieloną). A potem: „Spal go!” „Upiecz go!” „Obedrzyj go ze skóry, wypatrosz!” „Zamarynuj!” Albo: „Hej, uważaj, Zielony!” I w końcu słychać jeden wielki ryk: „Brawo, Błękitny, załatwiłeś go!”... i patrzysz, jak ten twój z tarczą wbija miecz w brzuch Zielonego... Czujesz się wtedy wspaniale, rozumiesz? Jak gdybyś ty sam zabił. I dzięki swojemu Błękitnemu przynosisz do domu szynkę. Doskonały przykład sportu rzymskiego... męstwo idzie w parze z pieniędzmi. - No - powiedział filozof, gniewnie obciągając na sobie szarą pelerynę - wy, Rzymianie, zaiste opanowaliście sztukę zmuszania biednych nieszczęśników, żeby mordowali się nawzajem dla waszej przyjemności! Czy w legionach na każdych dziesięciu żołnierzy jest choć jeden rodowity Rzymianin... poza starszymi oficerami? - Wątpię. Poeta Wergiliusz czy może Cycero, nie pamiętam, nazwał nas, Rzymian, rasą panów odrzekłem wesoło.
II W dalszej drodze do Wielkiego Cyrku wskazałem filozofowi pozłacany pomnik na ciężkim marmurowym piedestale. - Bóg słońce? - zapytał. Uśmiechnąłem się rozbawiony. - Czy jego nos i podbródek nie przypominają ci kogoś? - Tak, doprawdy! Dziwne podobieństwo do twojego przyjaciela, Skorpusa! - Bo to jest Skorpus! Filozof zatrzymał się jak wryty. - Kiedyś - powiedział surowo - uważano za wielki grzech takie oddawanie honorów śmiertelnikom, nawet królom. I oto doszło teraz do tego, że pozłacany posąg byłego niewolnika może budzić cześć, jakby to był posąg boga. - I czemuż by nie? Fakcja Błękitna postawiła ten pomnik dla uczczenia tysięcznego zwycięstwa Skorpusa. Gdyby każdy bóg tak obsypywał złotem swoich czcicieli jak Skorpus Błękitnych, religia z pewnością by nie podupadła. Poprosił, żebym wyjaśnił, co to są te nasze fakcje, ale przystępnie. Trudne zadanie dla mnie, starego fachowca... - No - powiedziałem. - Fakcje poznaje się po barwie odznaki, jaką nosi każdy, kto do niej należy. Są fakcje Zielona, Błękitna, Biała i Czerwona. Cztery stajnie wyścigowe prowadzone przez syndykat milionerów. Zielona do spółki z Białą, Błękitna do spółki z Czerwoną. Zauważysz, że najwięcej jest
odznak Zielonej i Błękitnej, co jednak nie znaczy, że barwy mniej powszechne są godne pogardy. Biali i Czerwoni woźnice rydwanów pomagają na stadionie swoim wspólnikom, a przeszkadzają przeciwnikom. - Czy te barwy mają jakieś głębsze swoiste znaczenie? - O ile wiem, to nie. - A przecież, zdaje się, że tylko ja tutaj jestem bez odznaki! - To długa historia - powiedziałem. - Kilka pokoleń wstecz toczyliśmy jedną wojnę domową po drugiej: wszystkie z powodów natury politycznej. Trwały te wojny, dopóki nie upadla republika i August nie uczynił się cesarzem. Odtąd ciągle, nie licząc małych zamieszek po śmierci Nerona, panuje spokój... i nie ma żadnego politykowania! Więc Rzym wzbogaca się wprost niewiarygodnie. Wzbogaca się w niewolników i w handel. To jest Dobre Życie z marzeń naszych przodków. Wolni obywatele pracują tylko do południa. Mogą co drugi dzień kupować wszystko, czego potrzebują, i po tych zakupach jeszcze mają dość pieniędzy, żeby nimi pobrzękiwać... więc wyłania się nie znane dotychczas zagadnienie. Jak spędzać czas wolny od pracy? Co dzień błogosławione popołudnie, co drugi dzień przedpołudnie także. Moje szczęście, że jestem w branży widowiskowej: dzięki temu nigdy mi nie brak zajęcia. - Ja bym kupował książki - rzekł filozof ochoczo. - Książki? No, ale tyś Grek. My, Rzymianie, nie czytamy, chyba że leżymy złożeni chorobą. Wszędzie indziej ludzie bezczynni, nie mając ani pracy, ani pieniędzy, żywią urazy polityczne: tutaj odmawia im się nawet tej pociechy. I cesarz nie może zapędzić wszystkich do roboty przy budowaniu kolosalnych piramid... co, jeśli się nie mylę, było sposobem, w jaki faraonowie rozwiązali egipski problem wolnego czasu. Wie, że natychmiast, skrytobójczo, zamordowano by go za to. Chcąc nie chcąc więc opłaca darmowe widowiska: walki gladiatorów i wyścigi rydwanów i pozwala na rozpolitykowanie fakcji, o ileż bezpieczniejsze niż rozpolitykowanie partyjne. Tylko głupiec pragnąłby zmian w rządzie, kiedy należąc do fakcji może łatwo z gotówki, którą ma na zbyciu, robić majątek. - Jak to? - Zakłada się oczywiście! Każdy może przystąpić do Błękitnych albo do Zielonych i chociaż obie fakcje są jednakowo szachrajskie, wypłacanie wygranych przebiega dobrze. - Ja bym uważał, że to demoralizujące być wiecznym widzem. - Pod tym względem cesarz zgadza się z tobą. Niedawno proklamował Igrzyska Rzymskie co cztery lata na wzór Olimpijskich niewątpliwie w nadziei, że wszyscy z wielkim entuzjazmem staniemy się atletami. Ale nawet jeżeli i tym zajmą się fakcje, co jest raczej nieprawdopodobne, nie wyobrażam sobie, żeby atletyka miała jakąś przyszłość przed sobą. Poza seksem, muzyką popularną i tańcami w teatrze Rzym interesują przede wszystkim gladiatorzy, wyścigi rydwanów i zakłady: my nie pozujemy na greckich idealistów. Uwagę filozofa zwróciło przyklejone na murze ogłoszenie o walkach kogutów - i to, że ma walczyć kogut z Mykonos. Po prostu uparł się, żeby wejść do tego miniaturowego Koloseum, więc weszliśmy. Przy drzwiach areny, gdzie można zakładać się tylko o laskowe orzechy, stała służba porządkowa. Publiczność stanowili biedacy w połatanych i brudnych pelerynach, a przecież stawki były pokaźne. Ani ta hołota, ani smród, ani sprośne malowidła na ścianach nie przeszkadzały filozofowi. Musiałem przesiedzieć z nim trzy walki kogutów, aż został wreszcie wystawiony przez jego łysego ziomka ów ptak z Mykonos. Taki mały kogucik, ale, o bogowie! to dopiero był zawodnik... chociaż od razu oberwał od przeciwnika, wysokiego koguta tanagryjskiego i łebek miał rozorany, zakrwawiony, trzymał swój krótki szeroki grzebień nadal prosto i walczył jak orzeł Jowisza. Dosyć szybko dezorientując Tanagryjczyka, zemścił się. Odfrunął w powietrze, rzucił się do tyłu tak błyskawicznie, że nie dało się tego zauważyć, po czym ostrogą przebił Tanagryjczykowi czaszkę. - Wielkie nieba, ależ sobie wyliczył czas! - wykrzyknął filozof uradowany. Zaczął chwalić koguta z Mykonos, jak gdyby ten ptak całą Grecję uchronił od klęski. Pożartowałem sobie z niego: - A więc nawróciłeś się, przyjąłeś rzymski pogląd na sport? Teraz rozumiesz, dlaczego my lubimy patrzeć, jak gladiatorzy mordują się ku naszej rozrywce. Miał na to gotową odpowiedź: - Czy koguty trzeba ćwiczyć w szkole gladiatorów? Zmuszać je do rozpaczliwych walk, tak jak waszych skazanych brutali, za cenę uniknięcia więzienia bądź galer? Kto stać ma z biczem nad nimi? Koguty z własnej nieprzymuszonej woli walczą na śmierć i życie, ponieważ taką mają naturę... czy to będzie podwórze czy arena. - Nie doceniasz naszych gladiatorów - powiedziałem. -Hermes, przywódca Błękitnych w Koloseum, to urodzony zabójca. Rozkoszuje się każdą minutą na tym świecie z wyjątkiem czasu, kiedy leży w szpitalu.
Zatłoczonym Lukiem Tytusa przepchnęliśmy się do Wielkiego Cyrku. Optimus, krzepki szef fakcji Błękitnych, stał przed drzwiami swego kantoru kipiąc gniewem. - Spóźniasz się, Glabrionie! - ryknął na mnie. - Zaraz idź sprawdzić uprząż. Prędko! Początek już za kwadrans. - Sprawdzałem przed obiadem, panie. Skorpus był ze mną. Zapytaj go! I przez cały ten czas Zenon uprzęży pilnuje. - Zenon! Cóż mnie Zenon obchodzi? - wściekał się Optimus. - A bo ja wiem, czy on jest pewny! Zenon to Czerwony, wcale nie mój pracownik. Nie słyszałeś, że na ten wyścig postawiono milion sztuk złota? Sprawdź wszystko dokładnie jeszcze raz! I spiesz się, powiadam! Poszedłem do sali uprzęży. Przy strażniku stajennym otworzyłem drzwi z klucza i sprawdziłem znowu. Rydwanu wykładanego złotem, inkrustowanego lapis-lazuli i turkusami, nie musiałem kontrolować - nawet za kółka uprzęży nie byłem odpowiedzialny. Ale za postronki, a jakże! Popuściłem je powoli -trzydzieści jardów nieskazitelnej nowej byczej skóry, twardej i giętkiej zarazem: połączenia na nakładkę zeszyte dwukrotnie struną z kiszki lisiej! Następnie lejce również nowiusieńkie. Uprząż mocna, ale zbyt obficie przyozdobiona. Nie cierpię przysłaniania dobrej skóry plakietkami, klejnotami i amuletami: jednakże skoro publiczność podziwia takie głupstwa... I wreszcie wędzidła z brązu. Do moich zadań należało obmycie wędzideł przed każdym wyścigiem, na wypadek, gdyby ktoś wysmarował je jakimś środkiem odurzającym. Wody w tym celu używam z zapieczętowanego gąsiora. Strażnik stajenny jak zawsze nad tym czuwał, patrząc na mnie bacznie oczami jak paciorki. - Wszystko w porządku, panie! - oznajmiłem wkrótce potem Optimusowi. Chłopcy stajenni wytoczyli rydwan Skorpusa, przymocowali dyszel, nałożyli uprząż na czekające ogiery. Pierwsza para to były bułanki tesalskie. Dalej konie boczne, dwa gniade. Trasa wyścigów zawsze biegnie w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara, więc te boczne konie mocno przywiązano do kółek drążka. Oddział strażników stajennych przygląda się ponuro. Nikt w Cyrku nie ufa nikomu. Otóż zdradzę wam pewien stajenny sekret. My, Błękitni, częstowaliśmy nasze ogiery jęczmieniem wymieszanym z siekaną, surową koniną - co czyniło z nich kanibali! Pamiętacie, jak król Diomedes, którego zabił Herkules, karmił swoje klacze mięsem ludzkim? Śmiałem się kiedyś z tego i kładłem to między baśnie poetyckie: teraz wiem, że konie lubią mięso. Zieloni jeszcze nie odkryli, dlaczego Skorpus, niezależnie od tego, że jest cudownym woźnicą, uzyskuje przy każdym okrążeniu dodatkowe pół długości. Próbowali dawać swoim koniom najbardziej znane środki podniecające, nawet ostrygi posypane pieprzem! Ale nie ma to jak surowe mięso wołowe czy końskie! Skorpus wyszedł ze swojej garderoby - majestatyczny, w tunice z jedwabiu błękitnego jak niebo i w hełmie, w sandałach z rzemykami zasznurowanymi na łydkach, ze sztyletem i z batem. Nos i podbródek zadzierał dumnie. - Wszystko gotowe? - spytał Optimusa. - Wszystko gotowe, mistrzu. Jak się czujesz? - Tak jak wyglądam. Przywołuję rozmarzonego filozofa do porządku. - Stawiasz coś na niego? - W życiu nie zakładałem się o nic... nawet o koguty. - Co?! Więc jesteś dziewiczy? W imię Niebios użycz mi swojego dziewiczego szczęścia! Dokonaj zakładu za mnie! Dam ci połowę wygranej, przysięgam! - To byłoby wbrew moim zasadom. - Twoje zasady niechaj rozdziobią kruki! Weź ten trzos: powinno w nim być dziewięćdziesiąt sześć sztuk złota. Biegnij zaraz naprzeciwko do Zielonych i postaw to na Skorpusa! Zarejestruj swój zakład u bukmachera. Zieloni jakoś wciąż wierzą, że Tallus wygra, więc nie zgadzaj się, żeby postawi! mniej niż ty! Dziewiczy zakład, o bogowie! W życiu nie widziałem, żeby dziewiczy zakład nie przyniósł gotówki. Jeżeli nie pomożesz mi, Mykonijczyku, walnę cię tak, że wszystkie gwiazdy zobaczysz! Nad wyraz niechętnie filozof wziął trzos i postawił moje pieniądze na Skorpusa, ustalając równą stawkę, a jakże! Sam chyba nie spisałbym się lepiej, ponieważ Tallus prawie tak samo jak Skorpus był ulubieńcem i stawiano na niego nawet pięć sztuk złota do jednej. Może się to wydać nierówną szansą, ale pomyślcie, ilu ochoczych graczy chce stawiać przeciwko bankowi! Potem zajęliśmy miejsca na ławach z marmuru w pierwszym rzędzie, gdzie siedziała już „rodzina” Skorpusa-jego trener, rydwaniarz, naczelny stajenny, weterynarz i zielonooka jego przyjaciółka Bufotilla. Wszędzie na trybunach obowiązuje zasada: „Kto pierwszy, ten lepszy”, oczywiście poza ogrodzoną lożą cesarską i rzędami zarezerwowanymi dla senatorów, rycerzy i takich dostojników fakcyjnych jak my. To dlatego tysiące kibiców, żeby zdobyć dobre miejsce, czekają w ogonkach przez całą noc i wchodzą zaraz
po otwarciu bram o wschodzie słońca. W godzinę później pozostają tylko miejsca stojące. Nigdy się nie wie, przy kim się będzie stało bądź siedziało. Moją żonę, Syryjkę, poznałem właśnie w ogonku do Cyrku... Nie opodal z drugiej strony przejścia zasiadła już „rodzina” Tallusa. Wszyscy tam byli zdumieni, skąd wśród nas szara peleryna filozofa. - Cóż ma Skorpus z filozofią do czynienia? - debatowali. - Filozofia to jest coś, do czego biorą się generałowie i mężowie stanu na emeryturze. Może Skorpus już przechodzi na emeryturę? Niech sobie lamią głowę - pomyślałem. Dowcipy i zniewagi zawsze przelatują pomiędzy rodzinami współzawodników. Filozof, któremu zaimponowały niezmiernie rzesze publiczności w Koloseum, teraz w Wielkim Cyrku nie wierzył własnym oczom. - Ile tu ludzi! Ile tu ludzi! - jęczał rozglądając się wokoło. - Prawie komplet - powiedziałem. - Dwieście pięćdziesiąt tysięcy, chyba. I sam cesarz Domicjan, o ten tam, w szkarłacie! W złotym wieńcu i ze swym ulubionym karłem! Ale mnie weterynarz powiedział, że jest niespokojny. Słyszał coś w tym tłumie, z czego by wynikało, że z Błękitnymi dziś krucho. Więc zaczęliśmy wypytywać weterynarza. - Co to znaczy krucho? Kto nabrużdził? Mówże wyraźnie. Razem jest nas pięciu odpowiedzialnych za wszystko... poza samym Skorpusem. A usposobienie Skorpusa to zadanie Bu-fotilli. Masz coś przeciwko Bufotilli? - Niechby tylko miał! - Bufotilla się nasrożyła. - Nie, nie, tak nie mówcie - zaprotestował weterynarz. -To tylko coś, co wisi w powietrzu. Ci Zieloni są dzisiaj jacyś piekielnie pewni siebie. Zabrzmiały trąby, huknęły oklaski. Cztery zaprzęgi wjechały kłusem na stadion i stanęły w szeregu za linią startu. Wyciąganie losów nie było dla nas fortunne. Skorpus wyciąg-nął tor zewnętrzny, wobec czego Czerwony wspólnik wyciągnął tor wewnętrzny: Zielony i Biały pomiędzy nimi, a więc od wewnątrz do zewnątrz ustawili się odpowiednio: Czerwony, Biały, Zielony, Błękitny. Dzień piękny, ciepły, bez wiatru. Cyrk ogromny, zatłoczony na stadionie żółty czysty piasek; woźnice rydwanów nieruchomi w postawach bogów. Każdy odchylony trochę do tyłu, z lejcami owiązanymi ciasno w pasie, konie bijące kopytami o ziemię, pochrapujące, strojne w swoje barwy. Wysoko na długim, wąskim obwałowaniu, wokół którego biegła trasa wyścigów, wznosił się sprowadzony przez Augusta z Egiptu obelisk i z czterech jego stron stały marmurowe posągi: Neptuna, Herkulesa i Bliźniąt Niebiańskich oraz brązowe podobizny ubóstwianych Cezarów: Augusta, Klaudiusza, Wespazjana, z których każdy za życia szczodrobliwie popierał Cyrk. Cesarz machnął serwetką na znak, żeby „zaczynać”. Jeszcze jedna fanfara. Napięta lina upadła, cztery baty świsnęły jak jeden i rydwany ruszyły wzbijając tumany piasku. Wspólnik Błękitnego, Czerwony, mając tor najdogodniejszy, powinien postarać się dojechać do pierwszego słupa na zakręcie pierwszy i wziąć ten zakręt bardzo szeroko przytrzymując Białego i Zielonego na swojej flance, co pozwoliłoby Błękitnemu wysunąć się spoza nich i wziąć zakręt przed nimi. Widywałem ten manewr często: na to jednak trzeba rozeznania. Przy tej teraz okazji Czerwony ruszył ze startu za wolno, toteż Biały na cztery długości przed słupem przycisnął go do obwałowania i otworzył się tor wewnętrzny dla Tallusa. Skorpus pewny, że Czerwony bez przeszkód dojedzie do słupa pierwszy, nie jechał z pełną szybkością: w rezultacie, gdy mijał Białego na zakręcie, Zielony już dobrze go wyprzedzał. (Te dwa słupy przy końcu obwałowania to filary z pozłacanego brązu: na ramie ponad nimi leży siedem wielkich jajek drewnianych). Za każdym okrążeniem przodującego rydwanu niewolnik cesarski zdejmuje jedno jajo, aż wszystkie ich siedem znika. To oszczędza zawodnikom i widzom fatygi liczenia okrążeń. Niedobry początek. Tallus wciąż wysuwał się naprzód o trzy długości i dokończył pierwsze okrążenie biorąc zakręt tak ostro, że kołem rydwanu, przysiągłbym, zdrapał pozłotę z obu stron brązu! - po nim śmignął Skarpa dostatecznie już daleko od Białego, żeby się nim nie przejmować: chociaż wyraźnie przejmował się widokiem Zielonej tuniki przed sobą. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że bliższy nas koń z jego pierwszej pary nie był w najlepszej formie. Trzy bardzo szybkie okrążenia, sytuacja wciąż taka sama. Pod koniec czwartego okrążenia Skorpus rzucił wyzwanie i przez jakiś czas jechał z Zielonym łeb w łeb, ale nie zdołał zrobić sobie miejsca od wewnątrz na zakręcie. Cztery jajka zniknęły! Pięć jajek! Skorpus nie wysunął się znowu: czekał na coś pomimo szyderstw, protestów, gwizdów i wrzasków zachęty. Czekał cierpliwie, aż Czerwony utracił całe okrążenie i trzymając się obwałowania jechał o kilka długości za Białym, gdy Zielony lada sekunda miał minąć go przy słupie.
- Ag’ut prima debebas! - zawołał wtedy Skorpus jadący za Zielonym. - Zrób to, co powinieneś w pierwszym okrążeniu! Czerwony zrozumiał: wysmagał krew i pot ze swoich szkap i tym razem wziął zakręt szeroko i porwał ze sobą Zielonego. Skorpus prawie pod kątami prostymi wyszedł z tyłu tak zręcznie, że jego boczny koń łopatką otarł się o tył rydwanu Czerwonego. Wjechał wtedy na tor wewnętrzny, wyprzedził Zielonego i uzyskał przewagę o trzy długości. - Successił et vicet! - ryknęli Błękitni. - Już jest pierwszy i utrzyma się! Sześć jajek zniknęło! Ale teraz Biały tuż przed Skorpusem, chociaż nadal w piątym swoim okrążeniu, robił wszystko, żeby Skorpusowi przeszkodzić. Zielony jechał trzeci. Skorpus złapany w taki potrzask pomiędzy dwoma przeciwnikami podjął śmiałą decyzję. Zmusił boczne konie, żeby szły na ostatnim zakręcie jak najszerzej: co sprawiło, że Biały stracił zarówno swój bat, jak głowę. Myśląc, że zaprzęg Tallusa to zaprzęg Skorpusa boczne konie Zielonego były tak samo gniade - przeszkodził w decydującej chwili Tallusowi. Koło rydwanu Tallusa walnęło o słup, rydwan się rozbił. W mgnieniu oka Tallus uwolnił się od lejc sztyletem. Popędził konie ciągnące za sobą już tylko szczątki rydwanu. Burza oklasków, wiwatów i przekleństw. To był wyścig Błękitnego, a jakże! Skorpus mógł był do mety dojechać stępa. Ale on jeszcze smagał batem swoje triumfalne Tesalijczy-ki pędzące po prostej, gdy nagle jakiś nieduży obdartus przeskoczył przez barierę i potrząsając cherlawą pięścią wybiegł na piasek. Stanął bezpośrednio na szlaku kwadrygi! Skorpus w przekonaniu, że on straci odwagę i uskoczy z drogi, ani nie powściągnął koni, ani nie zboczył. Intruz rzucił się na łby bu-łanków, po czym z rozdzierającym wrzaskiem upadł pod ich podkute żelazem kopyta. Boczne konie tymczasem spłoszyły się, skręciły raptownie odwracając rydwan, tak że Skorpus wyleciał w powietrze i uderzył hełmem w marmur obwałowania. Wleczony po piasku minął słup mety - o jedno okrążenie i pięć długości przed Białym. Niewiarygodna wrzawa. Usłyszałem, jak rydwanomistrz zachłystuje się ze zgrozy. W dziwnym koszmarze usłyszałem własne moje jęki, jak gdyby dobywające się z serca kogoś innego. Skorpus, nasz wielki Skorpus! powalony ostatecznie z czaszką rozbitą i skręconym karkiem! Ta długa gra się skończyła. Płakaliśmy jak osierocone dzieci. Bufotilla zemdlała, zajął się nią weterynarz. I to lepiej, że ona zemdlała. Wszystkim nam była droga nad wyraz. Miała wyjść za Skorpusa w dzień Nowego Roku. Trudno znaleźć słowa pociechy w takich okolicznościach... Dalej wrzawa. Sędziowie zasygnalizowali zwycięstwo Błękitnego. Ktoś pociągnął mnie za rękaw. - Wygrałeś swoje dziewięćdziesiąt sześć sztuk złota! - powiedział filozof. - Ja zrzekam się udziału. Byłoby hańbą czerpać korzyść ze śmierci człowieka. Wykazał tym brak logiki. Nikt przecież po śmierci nie może wygrać wyścigów i z decyzji sędziów wyraźnie wynikało, że Skorpus został przeciągnięty przez metę jeszcze za życia. Ale nie miałem chęci się sprzeczać. - Co za boleść! Co za nieszczęście! - lamentowałem. - Nie ma już Skorpusa! Zieloni żądni krwi najwidoczniej liczyli na to, że ten łachmaniarz uratuje ich zakłady. Biedny samobójca, postawił przeciwko Skorpusowi o ten jeden raz za dużo! Ale ja nie wierzę, by ktokolwiek mógł przeleźć przez barierę bez pomocy! W tym samym momencie wystrzelono z cesarskich kata-pult: ulewa żetonów posypała się na publiczność. Niektóre oznaczały pieniądze od pojedynczych sztuk złota aż do setki, niektóre miały jeszcze wyższą wartość, stanowiąc takie dary jak gospodarstwa rolne, domy, sklepy, nieruchomości skonfiskowane przez cesarza wygnańcom albo pozostawione mu w testamentach. - Ja już nie wytrzymam! - piskliwie wykrzyknął filozof. -Jutro wracam na Mykonos, jeżeli łaskawi bogowie pomogą mi się tam przeprawić. Łaskę bogów, i to wielką łaskę, zadokumentował najdziwniejszy zbieg okoliczności. Żeton trafił w głowę kobietę siedzącą za nami i odbił się prosto na kolana filozofa. Upoważniał do odebrania daru, którym był pięćdziesięciotonowy statek kupiecki. „Przychylna Fortuna” wówczas na kotwicy w Neapolu: gwarantowany w dobrym stanie. No i jak tu nie mówić o szczęściu nowicjusza? Tym bardziej że już w pięć dni później edykt cesarski przepędził z Rzymu wszystkich filozofów! Od czasu śmierci cesarza Tytusa nie widziałem wspanialszego pogrzebu. Poeta hiszpański, Marcjalis, napisał pełną wdzięku pieśń żałobną: „Niechaj Zwycięstwo smutno dłoń załamie” etcetera, etcetera... Jak również epitafium o tym, jak zawistny Los porachowawszy zwycięstwa Skorpusa, zadecydował, że w wieku lat dwudziestu siedmiu ma on za sobą już dostateczną liczbę zwycięstw, więc wziął swoje nożyce i przeciął jego życia nić. Nie znam się na wierszach, ale podziwiałem bijące z tych strof uczucie.
Na tron pozostawiony przez Skorpusa wstąpił Tallus. My, Błękitni, rzadko teraz wygrywamy. Zresztą wyścigi nie są tym, czym były; cesarz z jakichś nieodgadnionych racji stanu utworzył nową fakcję: Fioletową i Złotą. Nasi strapieni bukmacherzy nigdy nie wiedzą, jak obliczać szanse. I Koloseum także mam już dosyć. Hermes, mój ulubiony gladiator, wyszedł ze szpitala za wcześnie i w pierwszej walce dał się posiekać. Też mi Dobre Życie! Jeżeli sytuacja wkrótce nie ulegnie poprawie i jeżeli wskutek kłopotów jeszcze bardziej wyłysieję, jestem prawie skłonny pożeglować na Mykonos i otworzyć tam małą arenę walk kogutów.
Opowiadania majorkańskie
TAK MÓWIĄ... TAK MÓWIĄ Jest sobota, mili radiosłuchacze, i oto stoję przy starym wozie transmisyjnym w hiszpańskim miasteczku portowym na Costa Brava. Słońce nawet w tej porze roku dosyć przypieka: kilkudziesięciu rolników i handlarzy, przeważnie zamiejscowych, objęło w posiadanie kawiarnie przy placu Targowym. Przyzwoici z nich ludzie w dodatku. W całym tym tłumie nie ma ani jednego noża czy pistoletu, czy bodaj zamiaru mogącego świadczyć o braku życzliwości. Chrypliwe szmery, które słychać, to zwykła wymiana zdań o cenach pomidorów, przyszłości oliwek, o skutkach suszy na gospodarkę rejonu i tak dalej. Głośniejsze akcenty to żywe dyskusje na temat Grand Tour de Catalonia - wyścigów rowerowych - oraz straszliwych zmagań miejscowej drużyny futbolu gotowej zrobić wszystko, byle tylko uniknąć zepchnięcia do Trzeciej Ligi. A gdybyśmy tak podrzucili teraz mikrofon na jeden ze stolików tam w rogu i posłuchali, o czym rozmawiają przy kawie i anis ci dwaj bardzo spokojni panowie? Smętnolicy jegomość w ubraniu z czarnego sztruksu, uświetnionym srebrną dewizką masywnego zegarka, nazywa się Pep PraŁ Hoduje muły Jego rumiane vis-a-vis z niebieską szarfą, niejaki Pancho Pons, dostarcza na rynek barceloński goździki. PANCHO: - No, mistrzu Pep! Byłeś ostatnio na ulicy Conception? PEP: - A jeżeli nie, Pancho, to czy dużo straciłem? PANCHO: - Nic a nic. Ja tylko tak, żeby pogawędzić. PEP: Gawędźmy, gawędźmy. PANCHO: - Zaszedłem dziś rano do Banko Futuristico. Rozmienić banknot studurowy. PEP: - I okazało się, że dostałeś za mało? Zdarzają się takie omyłki przy sobocie. PANCHO: - Nie, wyobraź sobie, że nie! Don Bernardo Bosch był jakiś bardzo klapnięty. On teraz ma cudo, powiadam ci, nie kantorek, trzy leniwce, biurko mahoniowe, okno z widokiem na ulicę. PEP: - No pewnie... pewnie... Ach, mistrzu Pancho! Co i raz przed oczami stoi mi ta biedaczka! PANCHO: - Odważna była, nie? Ja bym się nigdy nie zdobył na takie odezwanie do niego jak ona. PEP: - To już więcej niż rok temu. PANCHO: - Ale jak bym to dzisiaj słyszał. Przypadkiem załatwiałem wtedy coś z mleczarzem niedaleko, a ta biedna świątobliwa Margalida nigdy nie mówiła cicho, choćby nawet serce jej się ściskało, a już wtedy głos miała, powiadam ci, taki donośny, że mogłaby nawracać pogan. Powiedziała: „Don Bernardo, zamilknij pan! Wzięłam ten sklep w stuletnią dzierżawę, z czego jeszcze osiemdziesiąt sześć lat zostaje, i ponieważ mam, chwała Bogu, dopiero trzydzieści lat i cieszę się dobrym zdrowiem, termin wygaśnie chyba nie wcześniej niż ja umrę. Nie sprzedam. Nie muszę sprzedać i niech to sobie będzie lokal tylko na dwadzieścia pięć i pół metra kwadratowego, mnie wystarcza, żebym w nim prowadziła mój skromny interes. PEP: - Miała w sobie tego ducha. PANCHO: - A don Bernardo odpowiedział: Jesteś krwio-pijczynią, Margalido Mut, jesteś Murzynką, jesteś Jaellem i Sappirą w jednej osobie. Śmiesz mi odmówić, kiedy ja ci proponuję tysiąc pięćset duro za jeden metr kwadratowy, żebyś odstąpiła od dzierżawy”. A to biedactwo odpowiedziało: „Nie sprzedam, ty Cyganie! Ale jeżeli pomyślicie kiedyś o sprzedaniu Banco Futuristico tak samo tanio, dajcie mi znać może mi ta wasza buda przyda się na skład drewna. Adios!” Taki koniec miała ta komedia. PEP: - Ale powiedz, właściwie dlaczego ona nie chciała sprzedać? PANCHO: - A niby dlaczego miałaby chcieć? Tylko dlatego, że Banco Futuristico kupił cały teren wokoło i wolał, żeby jej zardzewiałe okiennice i spękany szyld nie psuły widoku jego pięknego z marmuru frontu na ulicy Conception? Margalida cierpiała dla zasady. PEP: - Niemniej zasada nie da boczku w potrawce. Margalida prowadziła drobny handelek. Mówiła, że handluje antykami, ale lepszy towar niż jej widuje się wyłożony na bazarze: gwoździe, podkowy, popsuta maszyna do szycia, trzy nadtłuczone talerze, książki bez okładek, pół poręczy łóżka. PANCHO: - Uważasz, ja nic nie wiem, ale mówię... bardzo krzywdząco, bez wątpienia... że ta kobieta, przecież wzór wszystkich cnót, przyjmowała kradzione rzeczy i była li-chwiarką na złożony procent, szantażystką, protestantką! PEP: - Tak mówią! Ach obłudnicy! Słówka nie pisnęli o tym na jej pogrzebie. Co za pokaz! Tysiąc ludzi co najmniej szło za trumną, nie licząc księży i akolitów. I aż roiło się od gromnic. I całe kolumny napisali w „Heraldo” o jej dobroczynności i pobożności, i świątobliwości. Pamiętam, jaki wstrząśnięty był don Bernardo, kiedy usłyszał, że ona nie żyje. Od razu w samej tylko piżamie pobiegł złożyć kondolencje jej siostrze okrytej ciężką żałobą, Joanie Mut. PANCHO: -1 dobrze zrobił, chociaż Margalida od śmierci rodziców w ogóle nie chciała się do obu swoich sióstr odzywać. Mówią, że chodziło o spadek. PEP: - Tak mówią. I mówią, że... ale nieważne.
PANCHO: - Dziwna śmierć, prawda? Niezrozumiała. To się stało, przypominam sobie, punkt o siódmej, kiedy wszystkie okiennice na tej ulicy trzaskały, bo akurat je ludzie zamykali. Więc jeżeli ona protestowała, nie było tych protestów słychać. Nikt nie wiedział, że się stało coś niezwykłego, aż dopiero o dziewiątej nazajutrz rano ktoś zwrócił uwagę, że jej okiennica jest niedomknięta, czyli że ona nie zamknęła jej dobrze, chociaż miała taki zwyczaj, zanim wracała ze sklepu tam, gdzie mieszkała, biedaczka, sama jedna. Szkoda, bo o dziewiątej nazajutrz było już za późno, żeby zadzwonić do komisariatu w Port Bou i prosić o skontrolowanie pasażerów na granicy. Z całą pewnością tym skrytobójcą był Francuz. PEP: - Mój szwagier z policji nie zgadza się z tym. PANCHO: - No, jeszcze żaden Katalończyk na Costa Brava nie zamordowałby nawet przypuszczalnej lichwiarki dla pieniędzy. PEP: - No jasne, że nie! Tylko że pieniędzy ten ktoś wcale nie zrabował. Banknot dwustodurowy leżał w otwartej kasie nietknięty. Mówią, że zabiła ją jakaś pani, mężatka, żeby wyciągnąć z tej kasy kompromitujący dokument. Mówią, że pasmo długich włosów znaleziono w palcach tej biednej Margalidy... PANCHO: - Tak mówią. Ale też mówią, że to były jej włosy wyrwane w czasie walki. PEP: - Tego samego koloru i tej samej grubości, to fakt Włosy Mutów jak amen w pacierzu... Ja tylko nie mogę zrozumieć, dlaczego mój szwagier dostał rozkaz od góry, żeby na jednym i na drugim końcu tej ulicy stał ktoś uzbrojony ze straży obywatelskiej przez cały miesiąc. Wygląda mi na to, że jest obawa zakłócenia spokoju publicznego. PANCHO: - To, oczywiście, taka ich teoria, że mordercy zawsze przychodzą na miejsce swoich zbrodni. Ale wiesz, o co chciałem zapytać twojego szwagra? O to, dlaczego on pozwolił, żeby w „Heraldo” podali fotografię tego biednego Isi-dora Nunez z dopiskiem: „Poszukiwany żywy czy umarły pod zarzutem popełnienia zbrodni na ulicy Conception!” Isidoro to wcale nie jest zły człowiek. Tyle że kiedyś upił się i pożyczył rower burmistrza i wpadł na drzewo, więc zamknęli go na dwa miesiące, ale to było już wszystko. Faktycznie wiadomo, że on pojechał dwa dni przedtem w odwiedziny do ojca w Galicji, a mówią, że kiedy wrócił, policja nawet nie przesłuchiwała go... PEP: - Och, tak mówią! I mówią, że to była tragedia miłosna... że tę biedaczkę zabił jakiś rozkochany porywczy młodzik, którego ona przedtem odtrąciła. PANCHO: - Ach! Margalida była przecież brzydka jak kalosz wędkarza! PEP: - Pancho! Nie wolno bez szacunku mówić o zmarłych! Ale dobrze, przypuśćmy, że ten rozkochany młodzik chciał w gruncie rzeczy tylko jej pieniędzy... PANCHO: - Dobrze! I myślał, że ona dobiła interesu z don Bernardem. Powiedz mi, skoro już o tym mowa, czy jej spadkobiercy chcą sprzedać jej dzierżawę za tych tysiąc pięćset duro od metra kwadratowego? PEP: - Nie. Widzisz, Margalida nie powiedziała o tej dzierżawie dokładnie. Ona ją miała tylko na czas do swojej śmierci. Więc kiedy umarła, sklep wrócił do właściciela. Bez korzyści, ponieważ według Ustawy o Ograniczeniach Czynszu ten właściciel i tak więcej za ten sklep by nie mógł wziąć - tylko marne dziesięć duro miesięcznie. Ta ustawa to jednak wielka ochrona dla ubogich. PANCHO: - Ale kto to jest ten właściciel, skoro już o tym mowa? PEP: - Dziwnym zbiegiem okoliczności to nikt inny tylko Joana Mut. Ponieważ Joana nie miała rodzinnych zdolności do handlowania antykami, więc chociaż żałowała, pozbyła się tego spadku. Bank zapłacił jej za metr kwadratowy tysiąc duro, tak mówią, ale może to przesada. Druga siostra nic nie dostała poza towarem Margalidy i jej rzeczami osobistymi, biedaczka! PANCHO: - Na czosnek i cebulę, Pep! Wiesz, co ja myślę? PEP: - Powiedz. PANCHO: - Myślę, że Margalida, ten anioł nieszczęsny, zamknęła okiennice niedbale i udusiła się własnoręcznie ze zmartwienia, że odrzuciła propozycję don Bernarda! PEP: - Możliwe. Co więcej, mówią, że... No, mili radiosłuchacze, usłyszeliście, spodziewam się, dosyć. Zanim jednak wrócimy do studia, przejdźmy na drugą stronę ulicy i posłuchajmy, co ma od siebie do powiedzenia ta energiczna, ale jakże urocza handlarka ryb. Ta tutaj w chustce w cętki na głowie. Ho, ho, ależ zbieg okoliczności! Przecież to Aina, najmłodsza z trzech sióstr Mut! Szkoda, że państwo tego nie widzą, nożem zdziera twardą brązową skórę z paskudnej płaszczki! Szczerze mówiąc ja osobiście nie lubię... I patrzcie! Któż to, jeżeli nie don Bernardo we własnej.osobie kupuje przy sąsiednim stoisku ślimoraczki. Wielkie nieba! Aina już go zobaczyła! Odkłada tę płaszczkę i z nożem... Och! Och! mili radiosłuchacze! Jak to dobrze, że państwo tego nie widzą! Na czosnek i cebulę!
SZEŚĆ DZIELNYCH BYKÓW Najdroższa ciociu May, Nigdy nie zgadniesz, co mi się zdarzyło wczoraj (czyli w święto Wniebowstąpienia, poza tym, że moje urodziny!). Spotkałam naszego nowego listonosza przy drzwiach frontowych i odebrałam ciociną pocztówkę urodzinową: „Teraz masz 11 lat” - dziękuję szalenie! To był młody listonosz z bardzo długimi włosami i zapytał mnie, co na tej pocztówce jest napisane. Przetłumaczyłam mu. Potem zapytał, czy ja znam taką zagraniczną rodzinę, państwa Esk. Powiedziałam: „Nie, ale proszę, niech pan mi pokaże te listy do nich. I wiesz, co? Te wszystkie koperty były do taty, aż dziesięć ich z adresem „William Smith, Esq” - a on, ten listonosz, nosił je ze sobą już od tygodnia. Więc oboje byliśmy bardzo zadowoleni. Potem ja mu napomknęłam, że senor Colom chce mi zrobić przyjemność na urodziny, więc zabierze mnie na walki byków, a jemu wtedy twarz zrobiła się jasna jak chińska latarenka. Zapytałam: „Dzielne są te wasze byki?”, a on odpowiedział: „Córko, one są escandal”. Zapytałam: „Co to znaczy «escandal». Więc mi wytłumaczył. Rozumiesz, ciociu, Poblet, najstarszy matador, napisał do swojego przyjaciela, don Ramona, który ma farmę byków pod Jerez i dostarcza sześć byków do tych walk tutaj, żeby mu przysłał byki z niedowagą, ponieważ on, to znaczy Poblet, ten najstarszy matador, nie czuje się dobrze po grypie i tak samo jeszcze mają katar pozostali dwaj matadorzy, Calvo i Broncito - i napisał, że zapłaci don Ramonowi dobrze i załatwi wszystko z dyrekcją Areny Byków po cichu. Więc wszystko było, jak on chciał, cóż kiedy nowy generał-gubernator Majorki, który jest przewodniczącym Areny i bardzo w porządku, poszedł zobaczyć te byki, kiedy one wylądowały Spojrzał tylko raz i rozkazał: „Zważcie je!” Więc wsadzili je na wagę, a one ważyły około pół tony mniej niż powinny. Więc rozkazał: „Odeślijcie je z powrotem i zatelefonujcie, żeby przysłali inne”. Ta następna partia właśnie przyjechała parowcem. I ten nowy listonosz mi powiedział, że one to klęska, i wyglądają jak pewne bardzo niebezpieczne owady. Ten mój przyjaciel, wiesz, ciociu, senor Colom, jest w gruncie rzeczy recenzentem muzycznym, ale to posada za marnych kilka peset tygodniowo: więc dorabia na utrzymanie jako recenzent walk byków. Prawdziwy matador dostaje za jedną walkę około dwóch albo i trzech tysięcy, więc jego agenta stać na to, żeby płacił recenzentom dobrze, jeżeli piszą, jaki zdolny i dzielny jest ten matador, nawet jeżeli naprawdę nie jest o koncertach senor Colom pisze kropka w kropkę to, co rzeczywiście myśli, ale z walkami byków zupełnie inna sprawa: senor Colom po prostu prosi, żeby ten agent sam napisał recenzję i potem poprawia błędy gramatyczne, dodaje parę własnych kawałków i podpisuje. Taki już jest zwyczaj. W każdym razie senor i senora Colom i ja poszliśmy tam i flaga Stanów Zjednoczonych była w porcie i obok nas siedzieli dwaj amerykańscy marynarze. Podobno generał-gubernator sam osobiście zmierzył tym bykom rogi i powiedział do ich pasterza: „Kiedy te zwierzęta będą martwe, zmierzę im rogi znowu. Jeżeli okażą się krótsze albo przypiłowane, ktoś pójdzie do więzienia”. Potem sprawdził piki, czy nie mają dłuższych szpiców, niż to jest dozwolone, i kazał weterynarzowi dopilnować, żeby nikt nie osłabił tych byków żadnym środkiem na przeczyszczenie. Więc senor Colom powiedział, że będzie na co patrzeć. Generał-gubernator siedział w loży przewodniczącego. Po przemaszerowaniu wszystkich pomachał chustką do nosa i trąbki zagrały, i wypuszczono pierwszego byka. To był byk wielki jak katedra i wybiegł na arenę jak Anioł Śmierci. Ale kiedy ci z czerwonymi płachtami wyszli i zaczęli go drażnić, nagle rozległ się pomruk i głośny protest i publiczność zawołała: „Bizgo! Bizgo., a to znaczyło, że ten byk jest zezowaty, więc na nic drażnienie go czerwonym materiałem. Wobec tego generał-gubernator kazał tego byka wygonić z areny. Poblet, który miał z nim walczyć, uśmiechnął się bardzo niegrzecznie, ponieważ żadnych byków do zastąpienia tego zezowatego nie było. Jeden utonął, bo zsunął się z pomostu, a drugiego zakłuł rogami jego przyjaciel. Generał-gubernator wyraźnie się wściekał. Następny byk był bardzo dziki, aż ci z płachtami musieli uciekać, bo inaczej by ich pozabijał. Jeden z nich zorientował się, że nie zdąży dobiec za osłonę, więc skoczył na parkan i uciekł na korytarz za parkanem. Ale byk przeskoczył prosto za nim i potłukł aparat fotograficzny i okulary jednemu reporterowi i okropnie tego reportera w dodatku przestraszył. Publiczność śmiała się, jak nie wiem co. Potem trąbki znowu zagrały i „wjechała kawaleria” - tak senor Colom zawsze mówi o pikadorach. Byk rzucił się na pierwszego konia, zanim peon przy tym koniu zdążył przybrać odpowiednią pozycję, więc koń od razu padł zemdlony. Pikador upadł pod konia, ale butem kopnął byka w pysk. I wtedy jeden z tych amerykańskich marynarzy zemdlał, aż drugi musiał go wynieść. Poza tym jeszcze czterech Amerykanów zemdlało w różnych częściach trybun. Amerykanie to naród bardzo wrażliwy i zapomniałam Cię, ciociu, uprzedzić, że ten byk to był byk dla Broncita. Broncito jest Cyganem i zaręczył się z siostrą Calva. Bardzo przesądny, a właśnie tego dnia rano spotkał trzy zakonnice idące rzędem, więc powiedział Calvovi, że nie będzie walczył. Calvo na to powiedział: „W takim razie w ogóle nie chcę ciebie mieć za
szwagra. Tylko byś zhańbił mnie przed publicznością. Ja bym miał zabijać twoje byki za ciebie poza tym, że muszę zabić swoje? Przecież one mi się tak samo nie podobają jak tobie”. Wobec tego Broncito przyrzekł, że będzie walczyć. No, ten pikador jakoś nie został ranny, oni nigdy, wiesz, ciociu, nie zostają ranni. Ci z płachtami odciągnęli byka i z powrotem postawili tego konia na nogi i wydawało się, że nie jest gorzej niż przedtem. I pikadorzy potem robili swoje, i banderilleros tak samo. Ale Broncito drżał cały. Zrobił kilka kiepskich wypadów jak najdalej od byka, a potem zmówił modlitwę do Przenajświętszej Panienki Bezpieczeństwa, która chroni matadorów od śmierci w ten sposób, że majtając swoją niebieską peleryną odciąga byka. No, ten byk stanął rzeczywiście w odpowiedniej pozycji na rozkraczonych nogach, więc Broncito skoczył i zabił go, to fakt,' jednym pchnięciem. Publiczność się wściekła, bo on przedtem byka nie drażnił prawie wcale, a właśnie za widok tego drażnienia płaci się, kiedy kupuje się bilety. Trzeci byk wyszedł dla Calva. I Calvo był szalenie dzielny, bo tak bardzo wstydził się za Broncita. Zrobił chyba z dziesięć pięknych doskoków wysokich i niskich, a także veronicas i parę motyli, o których wszyscy, oprócz senora Coloma, powiedzieli, że to cudowne. Ale senor Colom znał kiedyś wielkiego Marciala Lalandę, pierwszego mistrza motyli, więc powiedział, że te motyle Calva są konwulsyjne i nieładne, tylko że tego oczywiście nie może napisać w swojej gazecie. No, Calvo po dwóch próbach zabił byka i dostał w nagrodę jego uszy. Główny peon odciął bykowi także i ogon i podał ten ogon Calvovi, ale generał-gubernator już przedtem pokazał ręką, że Calvovi należą się tylko uszy, więc ten peon musiał zapłacić za karę pięćset peset, bo zanadto był samodzielny. W czasie przerwy były fistaszki i woda mineralna, a potem znowu przyszła kolej na Pobleta. Jego byk przybłąkał się na arenę, jak gdyby nigdy nic popatrzył uważnie wokoło, a potem na samym środku areny położył się. Po wielu dźgnięciach i dokuczaniu, na które nie zwracał uwagi, musieli sprowadzić zaprzęg: dwa woły - biały i czarny z dzwonkami, które przyszły podrygując i tak go rozruszały, że wyszedł z areny za nimi. Czy znasz, ciociu, historię byczka Fernando? Ona kończy się niezupełnie tak, jak powinna. Bo takie byczki jak Fernando wcale nie wracają na farmę, żeby jeść stokrotki. Nie-slety, zostają tuż za areną zastrzelone przez Straż Obywatelską jak dezerterzy w czasie bitwy. Publiczność już się niecierpliwiła. Wołała „Buum” i robiła kocią muzykę, jak nie wiem co, cóż, kiedy piąty byk to był znowu byk dla Broncita. No, wyglądał jak coś więcej niż katedra: miał kolor mydła i rogi jak kły słonia. Broncito prawie wymiotował ze strachu i zbladł jak płótno, kiedy oba konie upadły, zanim ci pikadorzy zdążyli użyć pik, i tylko jeden banderillero był dosyć wysoki, żeby wbić swoje dwie strzały w byka tak jak trzeba. No, Broncito jednak udawał, że drażni byka. Cóż, kiedy byk gonił go po całej arenie, a publiczność pokładała się ze śmiechu i wykrzykiwała niegrzeczne dowcipy. Więc on wreszcie potrząsnął pięścią i zawołał, żeby dać mu czerwoną muletę i miecz... a potem, tylko zgadnij, ciociu, co potem było! Broncito zamordował tego byka naprawdę, tylko że bocznym pchnięciem w płuca zamiast pomiędzy łopatki. Cisza zrobiła się straszliwa wśród Hiszpanów, którzy własnym oczom nie mogli uwierzyć - bo to było tak jak zastrzelenie lisa - ale amerykańscy marynarze wrzasnęli: „Brawo!”, bo myśleli, że Broncito postąpił szalenie sprytnie. Potem oczywiście ich wrzaski zagłuszyło piekielne buczenie hiszpańskiej publiczności. Generał--gubernator zerwał się na równe nogi i zaczął kląć okropnie. I zaraz potem dwaj ze Straży Obywatelskiej aresztowali Broncita i wymaszerowali z nim z areny do więzienia. Ostatni byk stanowczo był najlepszy z tych wszystkich sześciu byków, Calvo zaś szalenie chciał się popisać. Zależało mu na tym, żeby dostać oba uszy i ogon, i kopyta także (a kopyt nie daje się prawie nigdy), więc zaraź spróbował drażnić tego byka. Powiedział, że poświęca to publiczności, a potem naprawdę robił cudowne, cudowne, fantastyczne rzeczy. Jest taki jakiś parapet przy parkanie, żeby łatwiej ci z pelerynami mogli się wspiąć w razie czego. Więc wiesz, ciociu, Calvo usiadł na tym parapecie, gdzie już nie miał wcale miejsca na ucieczkę przed natarciem byka i tam dopiero się zamierzał. Potem ukląkł i czekał, aż ten byk rogami otarł się o złoty galon na jego piersi. A potem zrobił kilka zdumiewających veronicas i nagkfi odszedł odwracając się do byka tyłem, tak że byk wtedy rzeczy-, wiście miał głupią minę. A że już przedtem machnął ręką, by ci z pelerynami odeszli, więc publiczność dosłownie szalała z radości. Tylko że jakiś idiota rzucił na arenę swój kapelusz, i to odwróciło uwagę byka od tej mulety i w rezultacie Caltfo dostał rogami w udo, i byk go podrzucił i cisnął na ziemię. Potem chciał zabić go. Nie wiem, ilu jeszcze marynarzy amerykańskich zemdlało, zanadto byłam przejęta, żeby ich liczyć. Aż tu nagle jakiś espontaneo w szarym mundurze i z długimi włosami wyskoczył na arenę, chwycił miecz Calva i czerwoną muletę i odciągnął byka. I wiesz, ciociu, to był właśnie ten nasz ciamajda, nowy listonosz! I kiedy peoni nieśli Calva do ambulatorium, on drażnił byka bardzo dzielnie i publiczność biła mu brawa szalone, jeszcze głośniej niż przedtem Calvovi i nawet sam generał-gubemator oklaskiwał go, chociaż on rzeczywiście popełnił przestępstwo. Wszyscy myśleli, że Poblet przecież wyjdzie na arenę i wykończy tego byka, cóż, kiedy Poblet był także aresztowany, bo obraził porucznika Straży Obywatelskiej,
bo ten porucznik obraził Broncita, no, więc żaden już prawdziwy matador nie został. Ale Calvo poprosił, żeby listonosz dostał pozwolenie na zabicie tego byka, ponieważ to tylko ten listonosz ocalił Calva przed śmiercią. Generał-gubernator zgodził się i, wiesz, ciociu, kiedy machałam ręką jak szalona, listonosz poznał mnie po mojej żółtej sukience i od siebie poświęcił tego byka mnie - mnie, ciociu May! Z powodu moich urodzin i z powodu tego „Esk”, czyli „Esq.” Więc udało mu się, chociaż biedak jest wsiowy i zupełnie bez finezji (tak powiedział o nim i napisał senor Colom), zabić byka już przy drugiej próbie. Potem oczywiście jego aresztowali także. Wszystkich espontaneos się aresztuje. Ale generał-gubemator kazał go zwolnić z upomnieniem i wielkim pudłem prawdziwych cygar hawańskich. Zawsze kochająca Ciebie, ciociu, siostrzenica Margaret
ROWER NA MAJORCE Nie zawsze tak było. Majorka kiedyś uchodziła za najbardziej wolną od przestępstw wyspę w Europie. Gdy wróciłem tam z rodziną wkrótce po drugiej wojnie światowej, nadal mogłem powiesić portmonetkę na drzewie i przyjść pod to drzewo w trzy miesiące później, żeby znaleźć jej zawartość nienaruszoną. Chyba, rzecz jasna, że ktoś, komu brakowało drobnych, zastąpił drobne banknoty większym równej wartości. Marnuję dzisiejszy poranek w pełnych przeciągów korytarzach sądu miasta Palmy, a to z powodu „zabrania” roweru mojego syna, Williama. William pożyczył ten rower przed rokiem młodszemu bratu, Juanowi, ponieważ rower Juana... Ale o rowerze Juana nie mówmy na razie i skoncentrujmy się wyłącznie na rowerze Williama. Sprowadziliśmy oba te rowery z Anglii. Hiszpanie z pewnością na rowerach jeździć umieją: są bohaterskimi rowerzystami wyścigowymi i śmiertelność wśród ich przodujących zawodowców jest znacznie większa niż wśród toreadorów. We wnęce na tyłach Klubu Cyklistów w Palmie mieści się nawet kapliczka ku uczczeniu pamięci jednego z członków klubu, który poniósł śmierć na szosie górskiej w czasie Tour de Spain - jego pedały i buty wiszą poniżej plakietki ze świętym Krzysztofem, pomiędzy świecami stale palącymi się ku ich pamięci. Innych członków klubu, którzy umierają w czasie pomniejszych zawodów, nie czci się aż w taki sposób. Ale my, Brytyjczycy, przynajmniej umiemy produkować rowery. Spieszę zaznaczyć, że naprawdę daleki jestem od krytykowania hiszpańskich wyrobów. Po prostu tak się tylko składa, że jeśli chodzi o rowery, Brytyjczycy mają duże doświadczenie, eksportują ogromne ilości rowerów nawet do wybrednych Stanów Zjednoczonych. Oczywiście rząd hiszpański nie przyzna, że ktokolwiek inny na świecie potrafi produkować cokolwiek lepiej niż Hiszpanie i chyba sprawą każdego rządu jest podsycać wiarę w przemysłową biegłość narodu! Ta postawa jednakże utrudnia Hiszpanowi bądź cudzoziemcowi mieszkającemu stale w Hiszpanii - i tu właśnie tkwi pointa sprowadzić rower z Wielkiej Brytanii, tym bardziej że hiszpańskie rezerwy funtów szterlingów są nieduże. Taki importer musi wypełnić piętnaście formularzy, w pięciu kopiach każdy, podając swoje zasadnicze personalia łącznie z personaliami krewnych, co najmniej bliższych, oraz powody, dla których powinien uzyskać zezwolenie na posiadanie roweru brytyjskiego (pomimo hiszpańskiej opłaty celnej wynoszącej sto procent wartości owego roweru), chociaż może mieć znacznie lepszy rower kosztujący o połowę taniej, wyprodukowany na miejscu. Gdy już czeka piętnaście miesięcy na odpowiedź, a przez ten czas rezerwy funtów szterlingów nadal maleją, szanse są tylko na to, że dostanie pismo: „Z wielkim żalem zawiadamiamy pana, iż zeszłoroczna kwota importu rowerów została już wyczerpana, dlatego więc radzimy panu wypełnić niezbędne formularze w pięciu kopiach na kwotę tegoroczną” - a mowa będzie o roku, który faktycznie skończył się trzy miesiące przedtem. Biorąc to pod uwagę, najbardziej bezbolesny sposób sprowadzenia brytyjskiego roweru przyswoiłem sobie od pewnego życzliwego urzędnika w magistracie: mam przyjechać z rowerem na granicę, zapłacić cło gotówką i upierać się, żeby to wpisano. - Jeżeli będą panu towarzyszyły dzieci - powiedział ten życzliwy urzędnik - nie powinno być żadnego kłopotu. Każdy Hiszpan jest pełen współczucia dla zmordowanego ojca rodziny, który odbywa długą podróż pociągiem. - A gdybym pechowo natrafił na jakiś wyjątek? - Wtedy niech pan spróbuje na posterunku granicznym w Pirenejach. Przy okazji powiem panu, że urzędnicy na oddalonych posterunkach nie mają żadnych informacji o wysokości opłat celnych, jakie należy pobierać za importowane rowery od stałych mieszkańców. I jeżeli tak się złoży przypadkiem, że importerem będzie zmordowany ojciec rodziny, mogą mu doradzić nawet, żeby... doprawdy bywa tak... żeby rower pomazał błotem i w ten sposób zamienił w stary rower. Jego synek może wtedy przejechać przez granicę jako letni turysta. To jest długa historia... W każdym razie wprowadziliśmy rower Williama na Majorkę dosyć legalnie. To było w roku 1949 i żadnych bezpośrednio związanych z tym kłopotów nie miałem. Brytyjski ten rower budził niemały podziw swoją solidnością, a także dlatego, że był jedynym na wyspie rowerem z nierdzewnymi szprychami i obręczami kół, z hamulcami, które rzeczywiście hamowały, i sprawną skrzynką trzech biegów. Potem mniej więcej w roku 1951 turyści brytyjscy, francuscy i amerykańscy uwierzyli w fantazje o Majorce: „Wyspie Miłości”, „Wyspie Spokoju”, „Raju”, gdzie słońce świeci zawsze i gdzie człowiek żyje jak kogut hodowany do walki - za dolara dziennie łącznie z trunkami. Ogromna fala dobrobytu rozbiła się na tym wybrzeżu i aczkolwiek statystyki wykazują, że tylko trzy procent poszukiwaczy Raju przyjeżdża po raz drugi, to przecież w ich krajach ojczystych są jeszcze miliony, które mogą przyjechać po raz pierwszy. Co naturalnie oznacza, że z całego świata ściągają na Majorkę złodzieje, żebracy, handlarze narkotyków, oszuści, gigolaki, kokoty, zboczeńcy, homoseksualiści, z których chyba dziewięćdziesiąt siedem procent zatrzymuje się dłużej. Ich kręta działalność jest niezawinionym brzemieniem na barkach łagodnej Straży Obywatelskiej. Powtarzam: „łagodnej”. Straż Obywatelska, ogólnie biorąc, to ludzie delikatni, szlachetni, poprawni w każdym calu, odważni, grzeczni, nieprzekupni i
szczerzy. Są prawdopodobnie jedynymi Hiszpanami bez kompleksu niższości z racji, że nie zostali toreadorami, który to kompleks atakuje nawet rowerzystów wyścigowych. Gorąco odradzam śmiech na widok dziwnego fasonu ich hełmów z lakierowanej skóry i wszelkie asocjacje z „operą komiczną”. Pod tymi nakryciami głowy zazwyczaj kryją się prawdziwi mężczyźni. Koszary Straży Obywatelskiej w Palmie stoją tuż za rogiem naszej ulicy. Warunki w koszarach są dosyć surowe, kwatery mieszkalne raczej podobne do cel więzienia pod Bostonem, niedawno uległego rozbiórce. Jakże się to więzienie nazywało? To, w którym było tyle buntów? Znam kilku zuchów ze Straży Obywatelskiej i moja rodzina ma stałe zaproszenie na jej coroczne widowisko 1 marca (w dniu Anioła Stróża), a to już naprawdę jest coś. Więc gdy pewnego wieczoru w roku 1952 rower Williama skradziono z hallu wejściowego naszej kamienicy - mieszkamy na drugim piętrze - udałem się prosto do jednego z tych znajomych, którego pamiętałem prawie raczkującego jeszcze jako dziecię grube i uszargane w roku 1920, i poprosiłem go o natychmiastowe wszczęcie akcji. On wtedy wezwał swego kolegę, tajniaka, którego dzieci chodziły do tej samej szkoły co moje, i wysłał go do obozowiska Cyganów w pobliżu gazowni. (Prawie pierwszą oznaką dobrobytu na Majorce był napływ niesfornych, malowniczo brudnych Cyganów z południa Hiszpanii). Obóz ten stanowiły niskie kamienne chałupki zbudowane bez zaprawy murarskiej, kryte dachami z drewna naniesionego przez morze, ze szmat i gdzieniegdzie z zardzewiałej blachy, i tam zwykle szukano ukradzionych rowerów. Tym razem przetrząśnięcie wszystkiego nic jednak nie dało. Ale gdy tajniak stamtąd wracał, utrudzony srodze, i już widział z daleka koszary (z napisem „Wszystko dla Ojczyzny” nad wejściem), jakiś rowerzysta przejechał przez jezdnię najwyraźniej nie mogąc sobie z rowerem dać rady, omal nie otarł się o tajniaka i walnął w słup latarni. Ten rowerzysta, głupkowaty młody człowiek z Minorki, doznał ciężkich obrażeń - jak również doznał ciężkich obrażeń rower Williama. Nie znając trzyzmianowej przerzutki, nieborak zmienił bieg, żeby prędzej minąć koszary, ale nie przestał kręcić pedałami. Tryb w przerzutce złamał się, a on stracił orientację, równowagę, przytomność i wolność. Musiałem podpisać oskarżenie przeciwko niemu i przysiąc, że to mój rower, zanim pozwolono mi tę własność zabrać. - Uważa pan - powiedział porucznik Straży Obywatelskiej - rower trzeba przedstawić jako dowód, kiedy przyjdzie czas, na procesie tego przestępcy. Ponieważ my dobrze pana znamy, może go pan chwilowo zatrzymać, ale niech pan o niego dba należycie! Fala dobrobytu spowodowała taki straszny korek w sądownictwie, że sprawa Minorkańczyka wciąż jeszcze figuruje na liście spraw czekających. Aresztantów wolno zwalniać za kaucją, ale chłopak z Minorki nie miał z czego nawet zapłacić za szkodę, jaką wyrządził rowerowi Williama. Gdyby więc nie doznał obrażeń, przypuszczam, że siedziałby jeszcze w takim więzieniu czy innym po dziś dzień. Mogę tylko powiedzieć, że prasa miejscowa zachowuje na ten temat milczenie. Pewien mój młody znajomy, Anglik, nie tak dawno temu poznał niedobre strony więzienia w Palmie, aresztowany pod zarzutem, że chodzi pijany z zabójczą bronią. Gdy generał-gubernator kazał uwolnić go w zamian za jakieś niewiadome grzeczności, które miał mu wyświadczyć konsul brytyjski, nasłuchałem się o tym więzieniu mnóstwo. Można zarobić tam na darowanie jednego dnia wyroku każdym pełnym dniem powszednim ochotniczej pracy (wyplatając koszyki z liści palmowych zdobne w napis „Pamiątka z Majorki” i deseń z kwiatów wplecionych kolorową rafią, następnie sprzedawane turystom) oraz na darowanie dwóch dni, jeśli się pracuje w niedzielę i święta państwowe. Jedynym oprócz tego Anglika więźniem, który nie chciał pracować, był pewien złodziej kieszonkowy z Walencji, uznany za winnego licznych przestępstw i skazany w sumie na sto osiemdziesiąt lat więzienia. Na podstawie opowiadań tego mojego znajomego wydawało się, że jest to więzienie staroświeckie, jeśli chodzi o posłania, urządzenia sanitarne i układy towarzyskie („prosto z osiemnastego wieku, coś dla amatorów”). Ale grę w karty, picie alkoholu, nie-budujące (to znaczy niereligijne) książki i papierosy amerykańskie objęto tam zakazem. Żaden Majorkańczyk nie znajdował się wśród jedenastu przestępców dzielących z moim Anglikiem celę, gdzie były tylko cztery prycze, więc sypiało się na trzy zmiany - ponieważ Mąjorkańczycy raczej nie popełniają przestępstw (chyba że za przestępstwo jest uznany przemyt, co jednak musi pozostawać kwestią otwartą), a jeśli już popełnią, zawsze mogą zebrać pieniądze na kaucję od bliższych bądź dalszych krewnych. No, gdy nadejdzie termin tej sprawy roweru, kto wie, czy nawet nie w tym roku, i sąd wyda wyrok na dziesięć lat, ten Minorkańczyk będzie miał całą już karę odpracowaną i wyjdzie na wolność z fachem w palcach i pieniędzmi w kieszeni - nagromadzonym zapasem jednogroszówek za każdy zrobiony przez niego koszyk minus koszta kawy wypijanej od czasu do czasu oraz golenia. Tymczasem myśmy naprawili rower, wstawiliśmy nowe ramię pedału, dokupiliśmy latarkę hiszpańską i hiszpański przedni błotnik, ponieważ oryginalne te części padły również ofiarą wypadku. Trzyzmianowa przerzutka niezupełnie jest taka, jak była, ale rower nada się do użytku pomimo innych swych przygód, o których zaraz opowiem.
Ale zacznę od roweru Juana, też legalnie czy przynajmniej prawie legalnie importowanego. Wybraliśmy rower czerwony jak skrzynka pocztowa, rzucający się w oczy, gdyż fala dobrobytu wzbierała i nie chcieliśmy, żeby go ukradli. Będąc perfekcjonistą, Juan troszczył się o ten rower niezmiernie, przecierał go co dzień natłuszczoną ścierką, okurzał wiechet-ką, pucował siodełko preparatem do czyszczenia skóry. W złą jednak godzinę zapisaliśmy Juana do rzekomo najlepszej -nazwijmy ją San Rococo - szkoły dla chłopców w Palmie. Juan jest protestantem i ci poczciwi księża, którzy prowadzą San Rococo, przecież mieli nadzieję, że da się skierować do owczarni katolickiej, nie inaczej niż pewien mały Duńczyk, dwóch małych Niemców i inny mały Anglik. Ale Juan po mieczu i po kądzieli odziedziczył zawziętą ciemną krew protestancką, więc się nie ugiął. Rozczarowani księża ostygli w ojcowskim zapale i już wkrótce napadła Juana gromada jego kolegów. Tak się złożyło, że był międzypaństwowy mecz piłki nożnej, Anglia pokonała Hiszpanię strzelając cztery bramki na jedną Hiszpanów, wobec czego ci młodociani patrioci oskarżyli zarówno angielskich zawodników z ataku, jak i Juana o niehonorową grę. Kopniakami wybili dwie szprychy z kół roweru, wyrzucili kapturek dzwonka za mur, rozbili dynamo i uciekli z pompką. Tu muszę zaznaczyć, że byli to nie Majorkańczycy, tylko synowie Galicjan, na fali dobrobytu niedawno przybyłych do Palmy, a ów bramkarz hiszpański był właśnie Galicjaninem. - Młodzieńczy animusz - westchnął ksiądz Blas, gdy przyszedłem ze skargą. - Istotnie niemożliwością jest wykryć nazwiska tych winowajców, bo my tutaj nie zachęcamy do plotkarstwa. Poza tym brak uczestnictwa pańskiego syna w naszych chrześcijańskich nabożeństwach... Więc rower Juana naprawiliśmy na własny koszt, cóż, kiedy wkrótce potem ukradziono go z zamkniętego pomieszczenia w gmachu szkoły wczesnym rankiem w pewien poniedziałek, kiedy Juan był na lekcji. Ksiądz Blas promieniał i nie chciał traktować tej sprawy poważnie. Nie wątpił, że to któryś z wesołych uczniów spłatał Juanowi figielka. Wszystko - da Bóg! - wyjaśni się jutro i doprawdy nie ma się czym denerwować, ponieważ to pomieszczenie jest pod opieką rzetelnego seminarzysty. - Jeżeli jutro roweru nie będzie - powiedziałem - zechce ksiądz niezwłocznie zawiadomić o tej kradzieży Straż Obywatelską. Żona i ja odlatujemy dziś wieczorem do Madrytu, więc nie możemy się zająć tym sami. Rower Juana łatwo poznać, nawet gdyby go przemalowano... - Ani słowa już, drogi panie! Rozumuje pan nad wyraz logicznie! - wykrzyknął ksiądz Blas. Żaden jednak figlarny uczeń nie zwrócił czerwonego jak skrzynka pocztowa roweru Juana. W następny poniedziałek skradziono rower innego chłopca i w poniedziałek w dwa tygodnie później następne pięć rowerów - wszystkie należące nie do protestantów. Po powrocie z Madrytu udałem się do księdza Blasa znowu i zapytałem go, co słychać. Ksiądz Blas przyznał, że jeszcze nie podjął żadnych praktycznych kroków w tej sprawie, ponieważ w szkole są teraz rekolekcje (przytyk do „braku uczestnictwa” Juana), ale jutro z całą pewnością ten rzetelny seminarzysta zgłosi władzom tajemnicze znikanie rowerów. Oświadczyłem stanowczo, że jeśli Juan nie odzyska swego legalnie importowanego angielskiego roweru w ciągu najbliższych dziesięciu dni, spodziewam się, że szkoła San Rococo pokryje nam stratę równowartością roweru wynoszącą z opłatą celną dwa tysiące peset, czyli, powiedzmy, pięćdziesiąt dolarów. Ksiądz Blas serdecznie uścisnął mi rękę na pożegnanie i zapewnił, że napisze do mnie, gdy tylko naradzi się ze swoimi wielebnymi kolegami. Jego odpowiedź dostałem przed samym końcem roku szkolnego, dołączoną do rachunku za szkołę - zwięzłe zawiadomienie, że starannie przemyślanym zdaniem radców prawnych szkoły San Rococo wyżej wymieniony kolega nie ponosi odpowiedzialności za znikanie rowerów z zamkniętego schowka, ponieważ za przywilej pozostawiania ich tam na czas lekcji nie pobiera się od uczniów żadnej opłaty specjalnej. Człowiek szybko uczy się na Majorce nie wnosić oskarżeń do sądu w sprawie tak nieważnej jak rower. Wiedziałem, że koszty postępowania prawnego znacznie przekroczyłyby wartość roweru i parę lat musiałoby minąć, zanim ta sprawa znalazłaby się na wokandzie. Poza tym, jak wyjaśnił mi mój fryzjer, gdy z nim to omawiałem, Kościół zawsze wygra, bo przecież zawsze wygrywał z wyjątkiem czasów niegodziwego reżimu liberałów na początku dziewiętnastego wieku i czasów równie niegodziwej republiki. Więc ja po prostu odebrałem Juana z tej szkoły. Do księdza Blasa napisałem grzeczny list dziękując mu za troskliwość, którą tak szafował w odniesieniu do edukacji mojego syna, i żadnych opłat szkolnych nie uiściłem. San Rococo nie wniosła przeciwko mnie oskarżenia, bo znów i tutaj to by znacznie przekroczyło wartość tych nie uiszczonych opłat i moje kontroskarżenie w związku z utratą roweru - zwłaszcza gdyby nasz adwokat przytoczył sześć innych kradzieży jako dowód niedbalstwa - na pewno nie przysłużyłoby się szkole. Od tamtej pory Juan uczy się w domu i tylko na lekcje francuskiego chodzi do „Alliance Franęaise”. William, obecnie kształcący się w Anglii, pożyczył mu wyjeżdżając swój rower. - Tylko nie zapominaj zamykać go na łańcuch i kłódkę, kiedy mnie nie ma. Jeżeli tego nie będziesz robił, zabiję cię!
Aż nadszedł luty 1957 roku i wyjechałem z odczytami do Stanów Zjednoczonych. Moi przyjaciele na Majorce niepokoili się tą moją podróżą po kraju gangsterów, psychopatów, Indian i obław szeryfów, tak dobrze znanych im z kina; co pobożniejsi chyba nawet palili świeczki wybranym świętym, żebym wrócił szczęśliwie. Witali mnie wręcz owacyjnie, gdy już wróciłem przywożąc łupy: słodycze, nylony, płyty z rock and rollami, filmy Polaroid, baletki, głowę ludzką zasuszoną przez łowców głów w Panamie - jak również nie poskąpiła mi powitalnych wyrazów szacunku miejscowa prasa. Rower Williama nie skradziony - co stwierdziłem z wielką ulgą - stał na dole, przyczepiony łańcuchem do słupa naszej okrągłej klatki schodowej. Nazajutrz o godzinie ósmej rano bez pośpiechu ubierałem się na śniadanie (po którym miało nastąpić przesłuchanie Juana z łaciny, której uczył się w czasie mojej nieobecności), gdy raptem przeraził mnie dziki wrzask i okropny łoskot. Przyjąłem, że to Juan dla uczczenia tej zasuszonej głowy szalejąc w sposób iście indiański, przypadkiem potrącił kredens z fajansami. - Co ty wyprawiasz? - zawołałem. Juan stanął w drzwiach przestraszony. - To na dole - powiedział. - Chyba znowu się biją. Dwa lata przedtem nasza klatka schodowa była widownią krwawej bitwy. Szacownemu majorkańskiemu małżeństwu z czwartego piętra nie podobało się to, że służąca pewnej cudzoziemki, mieszkającej pod nami, wciąż śpiewa flamenco. Na Majorce nikt nie śpiewa ani nie tańczy flamenco z wyjątkiem Cyganów, panienek z dzielnicy czerwonych latarń i od czasu do czasu jakiejś pani z Ameryki turystki, która kupuje kastaniety i uczęszcza do Szkoły (nazwijmy1 to tak) Tańców Hiszpańskich prowadzonej przez Pascualitę Pasti, ponieważ jakoś chce usprawiedliwić szale, grzebienie szylkretowe i kolczyki, kupione w Sewilli. Otóż małżeństwo majorkańskie zaczęło brzydko wymyślać tej dziewczynie śpiewającej flamenco, wtedy ona rzuciła się na nich oboje, panią ugryzła w rękę docierając zębami aż do kości, a panu złamała nogę. Jej pracodawczym była pełna nienawiści do tych Majorkańczyków -długo w noc ich stara ciotka zwykła szyć na swojej czcigodnej maszynie do szycia, aż sufit się trząsł od tego, a przez cały boży dzień ich małe dziecię bawiło się w kręgle, przy czym oni nie zrobili nic, żeby sprawę załatwić polubownie. Tamten incydent okrył naszą ulicę niesławą. Ale tym razem uznałem, że to raczej nie może być znowu bijatyka, więc szybko włożyłem pantofle ranne. Muzykalna służka i jej pani wyprowadziły się już dawno temu i cała kamienica stała się szacowna na nowo. Jeśli się nie myliłem, myśmy byli jedynymi nie-Majorkańczykami, którzy zostali. Wybiegłem z mieszkania i stanąłem na podeście schodów. Dotknąłem żelaznych balasków poręczy i nagle na palec kapnęła mi kropla krwi i usłyszałem jakiś odgłos nad sobą. Podniosłem wzrok. Na poręczy o jedno piętro wyżej stał młody człowiek z czołem broczącym krwią, twarzą wykrzywioną i oczami szklistymi. Zawołałem po hiszpańsku: - Niech pan zejdzie stamtąd i zachowuje się jak przystało na chrześcijanina! Ale on wrzasnął i skoczył. Podchwyciłem go, kiedy przelatywał koło mnie. Ważył jednak za dużo: zleciał na dół, uderzył o rower Williama i z tym samym przerażającym łoskotem jak przedtem poturlał się i znieruchomiał. To drugie usiłowanie samobójstwa wyglądało na dosyć skuteczne. O doraźnej pomocy lekarskiej wiem tylko, że w wypadku rany z broni palnej w rękę bądź w nogę trzeba zastosować krępulec - nauczyłem się tego na froncie pierwszej wojny światowej - w razie czegoś gorszego aplikować morfinę. Więc zbiegłem na dół, wyskoczyłem z domu i popędziłem za róg ulicy do koszar Straży Obywatelskiej. Zdyszany zameldowałem dyżurnemu: - Ktoś przed drzwiami mojego mieszkania usiłował popełnić samobójstwo. Sprowadźcie lekarza. - Chwileczkę, proszę pana! Życzy pan sobie wnieść oskarżenie? Jeżeli tak, to musi pan poczekać, aż otworzą biuro. Sierżant jeszcze nie jadł śniadania. - Nie, nie, człowieku! On może umrzeć i chociaż przykro mi, że przeszkodzę sierżantowi w zjedzeniu... - Czy ten osobnik jest panu znany osobiście? -Nie. - Czy sprawia wrażenie cudzoziemca? - Nie potrafię powiedzieć. Potrzebny teraz przede wszystkim lekarz. - Tego nie mogę wziąć na siebie. Kto lekarzowi zapłaci? Dlaczego pan sam nie wzywa lekarza? Niech pan spróbuje w tej lecznicy tam dalej. Chyba prędzej będzie niż budzić sierżanta i prosić go, żeby obudził porucznika. Uznałem wagę tego argumentu, więc pospieszyłem do lecznicy. Przypadkiem akurat podjechał przed główne wejście samochód z plakietką MEDICO. Przytrzymałem kierowcę, gdy wysiadał.
- Proszę, panie doktorze, niech pan pójdzie ze mną... to najwyżej sto jardów stąd. W domu, w którym mieszkam, ktoś skoczył z trzeciego piętra na kamienną podłogę. - Powiem zakonnicom - odrzekł. - Ja osobiście jestem tylko laborantem. Chirurgii uczyłem się bardzo dawno temu. Podziękowałem mu za uprzejmość. No, pomyślałem, byle położyć tego wariata na materacu i pod kocem, jeżeli on jeszcze żyje. Wracając na miejsce wypadku zastałem gromadę trajkoczących sąsiadek ale samobójca zniknął. Okazało się, że znalazł w sobie dość siły, żeby poczołgać się po schodach z powrotem na górę, ale gdy na podeście drugiego piętra próbował z żelazną konsekwencją uczynić trzeci wysiłek samobójczy, Juan wezwał resztę mojej rodziny i wszyscy trzymali go, póki nie nadeszła pomoc w osobie akuszerki, która mieszka w tym bloku i której nie brak doświadczenia, ponieważ jej mąż jest bardzo porywczy. Ona to wzięła niedoszłego samobójcę pod opiekę. Znów zapanował spokój i po pewnym czasie przyszli dwaj przedstawiciele Straży Obywatelskiej. Niedoszły samobójca, szacowny Majorkańczyk i właściciel sklepu korzennego, tłumaczył się, że spadł z góry na dół w nagłym zaćmieniu spowodowanym przez zastrzyk przeciwkataralny, jaki mu zaaplikował pewien doktor, Francuz z Marsylii, kilka dni przedtem. Sierżant mógł więc zameldować, że po prostu zdarzył się ubolewania godny wypadek zachwiania równowagi, któremu don Pedro Taly Cual uległ, schodząc ze schodów po wizycie w sprawach handlowych u znajomych mieszkających na trzecim piętrze. -Wszelkie poważniejsze uszkodzenia pańskiego roweru - powiedział sierżant do mnie - pokryje oczywiście sam ten nieszczęśnik. Mam nadzieję, że nie wniesie pan przeciwko niemu oskarżenia. - Nie, nie - odpowiedziałem. - Ostatecznie to nasz sąsiad i rodem z Palmy... W żadnym razie nie można podejrzewać go o przestępcze zamiary. - Takie łatwo rozbić - zauważył kowal z podziwem, gdy prostował kierownicę. - Gdyby to był któryś z naszych rowerów, tego człowieka rama by nie odbiła. Skoro już mowa o tym nieboraku, nie wie pan, jak on się czuje? - Głowa go boli, słyszałem, i zadraśnięty łokieć. - Prawdziwy cud! - To bardzo historyczny rower - powiedział Juan kowalowi - jednego człowieka wpakował do więzienia, a drugiemu ocalił życie. W niecały tydzień potem rower został ukradziony z zamkniętego pomieszczenia w „Alliance Franęaise” pewnego wieczora, gdy Juan był tam na wieczornej lekcji. Od razu Juan poszedł do koszar Straży Obywatelskiej i zgłosił tę kradzież. - Uciekaj, chłopcze, jesteś jeszcze za młody, żeby móc wnieść należyte oskarżenie - powiedziano mu. Zresztą biuro przyjmowania skarg nieczynne aż do jutra rano. Poproś swego profesora, niech tu przyjdzie jutro koło dziesiątej. Juan żałośnie, noga za nogą, ruszył do domu i spóźnił się na kolację. - Ukradli rower Williama - wykrztusił wśród szlochów. -A William powiedział, że mnie zabije... - Nie stał na łańcuchu? - Nie, i to najgorsze ze wszystkiego. Kiedy już jechałem na lekcję, przypomniałem sobie, że zapomniałem łańcucha i kłódki, więc zawróciłem do domu. Ale potem nie mogłem sobie przypomnieć, czego zapomniałem, więc zawróciłem do „Alliance” i myślałem, że nic się nie stanie. Ale stało się! Daliśmy Juanowi kiełbaski i kawę i popędziliśmy do portu. Wieczorny statek do Barcelony jeszcze nie odpłynął. Zapytałem sierżanta Straży Obywatelskiej przy barierze, czy przypadkiem nie widział wśród pasażerów kogoś z rowerem angielskiego typu. - Bo nam właśnie ukradziono taki rower - wyjaśniłem. -Słyszałem, że czasami złodzieje ładują ukradzione rowery na statek w ostatniej chwili. Wiedzą, że nie wolno składać skarg urzędowych o tak późnej godzinie. - Nie, proszę pana. Żaden taki rower nie przechodził przez tę barierę. Ale pana mylnie poinformowano. Teraz jest era dobrobytu. Paserzy barcelońscy interesują się tylko skradzionymi motocyklami. - Nigdy już nie zobaczymy tego historycznego roweru -lamentował Juan. - Nie będę mógł spojrzeć w oczy Williamowi, kiedy przyjedzie na Wielkanoc. Ponieważ zdarza się, że ludzie wypożyczają sobie rowery dla samej przyjemności jednej przejażdżki, po czym je porzucają, udaliśmy się do Miejskiego Biura Rzeczy Znalezionych. Nie mieliśmy szczęścia. Ten urzędnik odradził nam meldowanie o tej stracie Straży Obywatelskiej. - Jeżeli oni rzeczywiście rower znajdą, może go państwo nie odzyskacie. Zatrzymają go jako dowód rzeczowy aż do sprawy w sądzie. - Lepsze to przecież niż pożegnać się z nim raz na zawsze? - zapytałem. - Obawiam się, że na jedno wychodzi, proszę pana - odpowiedział ponuro.
Żałuję, że nie usłuchałem tego głosu rozsądku. Straż Obywatelska, chociaż zapomniała o swoim aresztancie z Minorki i skojarzyła rower Williama z usiłowanym samobójstwem, zmusiła mnie jednak, żebym zarejestrował tę utratę. I już nazajutrz tak się złożyło, że najserdeczniejszy przyjaciel Juana z „Alliance Franęaise” wypatrzył ten rower oparty o ścianę w cieszącym się złą sławą zaułku, dosyć daleko od naszego domu. Uczciliśmy to odkrycie kurczętami na obiad. Ale wkrótce potem przyszedł ktoś ze Straży Obywatelskiej zapytać, czy rower się znalazł. Oznajmiliśmy, że - chwała Bogu - jest znowu w naszym posiadaniu. - Mój przyjaciel Pepe znalazł go na Olejowej - powiedział Juan. - Kto zacz ten Pepe? Jego nazwisko? Gdzie on mieszka? Właśnie dziś dostałem wezwanie do sędziego w sprawie „podsumowania dotyczącego dziewięćdziesiątego szóstego przywłaszczenia roweru w roku bieżącym, pod karą ustawowej grzywny”. Wydaje się, że może nasz nowy generał-gubernator, zaczynając przykręcać śrubę, zabrał się przede wszystkim do złodziei rowerów i że ten porucznik Straży Obywatelskiej może o przywłaszczenie naszego roweru podejrzewa młodego Pepe, przyjaciela Juana. Nie wiem, czy w Hiszpanii różnica pomiędzy zabraniem a kradzieżą jest taka sama jak w Stanach Zjednoczonych. Tutaj tylko w wypadku, gdyby Juan nie zapomniał łańcuchem przymocować roweru w pomieszczeniu rzeczywiście zamkniętym, a więc gdyby złodziej użył siły, żeby rower wziąć, byłaby to kradzież, czyli przestępstwo podlegające karze więzienia o kilka lat dłużej niż zabranie. Pepe jakoś nie pokazuje się nigdzie w okolicy, ale też nie przypuszczam, że zobaczę go pod eskortą Straży Obywatelskiej u sędziego. Chociaż nie jest szacownym Majorkańczykiem, co uwolniłoby go od wszelkich podejrzeń, tak się składa, że zajmuje pozycję jeszcze lepszą: jego ojciec, zawadiaka z Estremadury, to nowy kapitan Straży Obywatelskiej w drugich koszarach.
PIĘCIU OJCÓW CHRZESTNYCH Kochana ciociu May! Napiszę ci o tym chrzcie świętym. Ojciec tego dzidziusia, don Onofre Tur y Tur, jest adwokatem, ale to niewiele znaczy tutaj, na Majorce. Tylko kilku adwokatów ma tu kancelarie i aplikantów, i takie rzeczy. Wszyscy inni idą na uniwersytet, na prawo, dlatego że ich ojcowie chcą w ten sposób z nich zrobić gentlemanów, chociaż tu nie potrzeba więcej adwokatów niż tych kilku, którzy już są. No, a oni jako gentlemani wstydzą się sprzedawać melony na targu czy chodzić za pługiem i mułem po polach oEwek, więc przeważnie marnują czas w kawiarniach albo zalecają się do zagranicznych pań turystek, które wyglądają na samotne. Don Isidoro, ojciec don Onofre, dorobił się dużych pieniędzy na tym, że sprzedawał pod szkołami dla chłopców w lecie lody, a w zimie pączki. Później kupił nocny lokal, który się nazywał „Niebieska Papuga”, i sklep z pamiątkami, który się nazywał „Pensćes de Majorąue”, i wtedy już stał się szalenie bogaty jak Charles Augustus Fortescue w „Cautionary Tales”. Ale don Onofre pokochał Majuritę, która była jedną z taxi-girls w „Niebieskiej Papudze”, i potajemnie wziął z nią ślub. (Wiesz, ciociu, posada taxi-girl polega na tym, że ona tańczy z gośćmi i namawia ich, żeby kupowali galony drogich alkoholi, a potem przez całą noc siedzi z nimi w kącie i przytula się do nich). Don Isidoro wpadł we wściekłość, kiedy się o tym dowiedział. Wypędził syna do Binijini z pensją sto peset dziennie i zakazał mu pokazywać się w Palmie kiedykolwiek w życiu. Oczywiście w Binijini każdy zna tę historię i żona burmistrza i żona sekretarza strasznie złośliwie traktowały Maruji-tę. Ale Onofre jej powiedział, że nie powinna zwracać uwagi na te wulgarne osoby. Sam jakoś potrafił być zupełnie szczęśliwy: kupił sobie motocykl i przyrząd do zabijania włócznią ryb pod wodą, i strzelbę na króliki, i przepiórkę do wabienia przepiórek, i sidła na drozdy. Poza tym co dzień grał w pokera z dwoma amerykańskimi malarzami abstrakcyjnymi i z jednym prawdziwym malarzem z Nowej Zelandii. Marujita czuła się trochę osamotniona, ale szalenie ją cieszyło to, że ma swoje własne domowe ognisko, chociaż przedtem była taxi-girl, i poza tym te sto peset dziennie wydawało się jej bogactwem. Pewnego dnia gruchnęła wiadomość, że Marujita jest „przy nadziei”, to znaczy, że niedługo będzie miała dziecko. I wkrótce potem Onofre poprosił naszą mamę, żeby przygotowała wszystko z położną, naprawdę zacną kobietą z Madrytu, która uważa, że Binijini to jest bardzo wiejska miejscowość. Więc nasza mama to zrobiła. Marujita pod koniec swojej nadziei już nie mogła poradzić sobie z gospodarstwem, a sąsiadki udawały zbyt okropnie zajęte, żeby jej pomagać, a my przecież mieszkamy po drugiej stronie doliny. A w Hiszpanii, wiesz, ciociu, mąż nic nie robi w domu, zwłaszcza jeżeli jest gentlemanem jak Onofre. Więc Marujita zadepeszowała po swoją młodszą siostrę, Sitę. Sita przedtem także tańczyła w „Niebieskiej Papudze”, ale don Isidoro ją odprawił, bo bał się, że goście się dowiedzą, że ona jest jego krewną: z miejsca dał jej wypowiedzenie i pieniądze na przejazd statkiem trzecią klasą do Walencji. Czyż to nie było podłe?! No, Sita przyjechała do Binijini na miesiąc przed narodzinami dzidziusia i chociaż z początku raczej uciekała przed mamą i przed nami, jak gdybyśmy rzeczywiście byli dla niej nieuprzejmi, myśmy ją szalenie polubili. Te dwie siostry zawsze płakały jedna nad drugą, całowały się i odmawiały różańce i Sita robiła na drutach trykociki i skarpeteczki całymi dniami. W każdym razie dzidziuś urodził się szczęśliwie i ponieważ to chłopczyk, Onofre po prostu musiał dać mu imię po dziadku, taka tutaj jest zasada (co do pierwszego syna, drugiemu daje się imię po drugim dziadku). Sita była wspaniała. Pomagała pani położnej przy Marujicie i wcale nie wrzeszczała ani nie biegała w kółko jak kobiety z Binijini, tylko robiła, co mogła, żeby dzidziuś od razu czuł się jak u siebie w domu, kąpała go i zmieniała mu pieluszki i śpiewała śliczne piosenki flamenco. A także gotowała posiłki i robiła w domu wszystko, co trzeba. Onofre już pierwszego dnia, kiedy przyjechała, powiedział jej: „Szwagierko, jesteś bardzo dobrą dziewczyną, będziesz matką chrzestną”. Potem poprosił tego malarza z Nowej Zelandii na ojca chrzestnego. Malarz powiedział: „Słuchaj, ja przecież jestem protestantem”. Ale on powiedział: „Nie szkodzi, w każdym wyznaniu księża to księża”. Oczywiście Onofre zawiadomił o narodzinach wnuka dziadka i babcię. Najpierw nadał telegram pełen szacunku, a potem wysłał do nich ozdobny list i drukowane zaproszenie na chrzciny na kartoniku. Wcale się nie spodziewał, że dostanie odpowiedź: chodziło mu tylko o to, żeby dalej dostawać tę pensję. No, w dzień chrztu Sita włożyła najlepszą sukienkę i starła makijaż i przygotowała w saloniku alkohole i torty, i herbatniki, i tapas dla gości. Potem owinęła dzidziusia jak mumię w cztery czy pięć szali i ponieważ nigdy jeszcze nie była chrzestną matką, dońa Isabel, ta pani położna, towarzyszyła jej, żeby podpowiadać. Marujita nie czuła się dosyć dobrze, więc została w domu w łóżku. Onofre rozesłał całą paczkę tych kartoników z zaproszeniami, ale nikt nie przyszedł oprócz mamy i tatusia, i mnie, i Richarda, i tych dwóch amerykańskich malarzy abstrakcyjnych, i tego prawdziwego malarza z Nowej Zelandii.
Ksiądz czekał w drzwiach kościoła, ale akolici się spóźniali. Czekaliśmy prawie godzinę rozmawiając i dowcipkując, a dzidziuś sobie spał. Wreszcie ksiądz powiedział, że ma jeszcze dużo spraw do załatwienia, więc musi zacząć bez akolitów, i może Onofre zgodzi się pomagać? Więc on się zgodził, żeby nie tracić czasu. Sita już trzymała zapaloną świecę, którą każda katolicka matka chrzestna ma trzymać, a tu raptem jakiś duży wspaniały samochód wjechał na Plaża, i kto wchodzi do kościoła? Ni mniej, ni więcej tylko don Isidoro i dona Tecla. Onofre zbladł, a ten paskudny starzec, jego ojciec, mówi: Ja tu jestem ojcem chrzestnym i nikt inny, rozumiesz, Onofre? I ta nieskromna kobieta nie może być matką chrzestną u mego boku. Jeżeli ona nie odejdzie, przestanę ci płacić pensję, i twoje dziecko umrze z głodu”. Onofre zbladł jeszcze bardziej, ale Sita zachowała spokój. Powiedziała do księdza: „Proszę księdza proboszcza, ja się zrzekam moich praw. Nikt nigdy nie powie, że weszłam w paradę szczęśliwym losom tego najdroższego dzidziusia”. I wręczyła donii Isabel tę świecę i poszła do domu powiedzieć Marujicie. Malarz z Nowej Zelandii oczywiście zrezygnował także, więc ksiądz zaczął chrzcić, ale kiedy tylko odwrócił się tyłem i zrobił ukłon przed ołtarzem, dona Tecla wyrwała dzidziusia z rąk donii Isabel i powiedziała: Ja jestem chrzestną matką tutaj i żadna inna, rozumiesz, kobieto?” Ale dona Isabel nie puszczała świecy z ręki i powiedziała tym niedobrym dziadkom głośnym szeptem, że Sita jest warta czterdzieści koszyków pełnych takich canaille jak oni. Dona Tecla aż pisnęła na to i zagdakała, wiesz, ciociu, jak stara kwoka i nawet ksiądz zgubił ten ustęp w Biblii i zaczął czytać modlitwy dla misjonarzy w dalekich krajach. Połapał się zaraz, że to nie to, i powiedział: „Caramba, co za głupota!” A tu raptem wbiegają do kościoła akolici bez komż i pękają ze śmiechu. Bo przysłał ich dyrektor hotelu, żeby natychmiast przyprowadzili donę Isabel, ponieważ dwie panie, Belgijki, uparły się przy opalaniu nago tuż obok szałasów rybaków, więc gdyby Straż Obywatelska je złapała, to właśnie on musiałby zapłacić grzywnę dwieście pięćdziesiąt peset za jedną i dwieście pięćdziesiąt za drugą, no bo rozumiesz, ciociu, one to goście w jego hotelu i taka jest ustawa. Dona Isabel zapytała: „Ale dlaczego ja?” A ci chłopcy odpowiedzieli: „Pani przywykła do dawania sobie rady z rozebranymi kobietami”. No, wtedy dona Isabel powiedziała: „Cierpliwości, przyjdę za chwilę”. Ksiądz wziął dzidziusia i włożył mu tak, jak się to robi, sól do buzi, żeby wypędzić diabła, ale nie wiadomo, dlaczego dzi-dziuś nie zaczął płakać. Może mu sól smakowała. Więc don Isidoro powiedział: „Niech ksiądz włoży więcej soli, na Boga! Diabeł jeszcze w nim jest w środku!” Dona Tecla sięgnęła pod te szale i uszczypnęła dzidziusia, żeby wrzasnął. Onofre zauważył to i powiedział na cały glos: „Mamo, wolno moją szwa-gierkę i dyplomowaną położną w tej wsi obrażać mamie, to są kobiece sprawy, w które ja się nie mieszam. Ale nie będzie mi mama w tyłek szczypała mojego syna!” Ksiądz bardzo prędko zrobił na czole dzidziusia znak krzyża i przez pomyłkę nazwał go Onofrem zamiast Isidorem. Wtedy Onofre zabrał księdzu dzidziusia i dał go naszej mamie, która na szczęście wybiegła z kościoła, zanim coś gorszego zdążyłoby się stać. Naturalnie, don Isidoro wyrzekł się don Onofre i w dodatku dona Tecla dała don Onofre po twarzy, jeszcze zanim oboje z tupaniem wyszli z kościoła i odjechali tym swoim wielkim wspaniałym samochodem. My wszyscy powlekliśmy się na przyjęcie. I rzeczywiście Onofre starał się jak mógł. Zaprosił nas: „Chodźcie, przyjaciele, i pomóżcie mi wypić ten koniak, ponieważ jutro zejdziemy na dziady”. Sita tam była, kiedy przyszliśmy, kołysała dzidziusia i wyglądała bardzo ładnie i blado bez makijażu. Wszyscy zaczęli od razu pić i tańczyć. Myśmy odeszli wcześnie, bo Richard zjadł za dużo tortu i wypił pół szklanki anis, ale wkrótce potem jeszcze jeden gość sam się wprosił. Oficer z hiszpańskiej Dywizji Błękitnej, którego dopiero co Rosjanie wypuścili z więzienia, po czternastu latach. Przyjaciele mu poumierali przez te czternaście lat, a chciał oblewać swój powrót. Dona Isabel też przyszła. Tak nastraszyła te Belgijki, że one prędko się ubrały, i potem wróciła do kościoła, gdzie zobaczyła, że dona Tecla nie podpisała się w księdze kościelnej jako matka chrzestna dzidziusia. Więc ona, dona Isabel, sama się podpisała, ponieważ ostatecznie to ona trzymała świecę. I na imię dzidziuś miał Onofre, a nie Isidoro. Taka była wola Boska. Przed samą północą Onofre walnął się pięścią w głowę i zawołał: „O mało nie zapomniałem: ten zwierz, mój ojciec, także nie wpisał się do księgi. Biegiem, panowie, na plebanię, zanim zegar wybije północ i będzie nowa data!” Więc ten jeniec z Błękitnej Dywizji i ci dwaj malarze abstrakcyjni, i ten jeden prawdziwy, wszyscy razem poszli na plebanię, bardzo podchmieleni, i powiedzieli stanowczo, że podpiszą się w księdze jako zbiorowy ojciec chrzestny małego Onofre. Ksiądz musiał im pozwolić, bo inaczej zrobiłby się skandal. I zgadnij, ciociu, co? W kwietniu wszyscy jadą do Sewilli na targi, gdzie zaprosił ich nowy no vio Sity, który jest milionerem chilijskim i nazywa się don Jacinto. Poznałam go osobiście. Don Jacinto poza tym ma pożyczyć Onofremu i Marujicie pięć milionów peset, żeby założyli w Palmie jeszcze bardziej
luksusowy dom tańca niż „Niebieska Papuga”. Powiedział: „To da nauczkę don Isidoro, że nie wolno obrażać biednych, pięknych fordanserek o duszach naprawdę świętych!” Ten lokal będzie się nazywał „Los Cinco Padrinos”. To znaczy, wiesz, ciociu, „Pięciu ojców chrzestnych”, ponieważ don Jacinto dopisał do tej listy swoje nazwisko przez solidarność. Jednak nie mogę powiedzieć, że ja mu ufam. I Marujita nie ufa mu także. Ale mamy nadzieję, że będzie jak najlepiej. Mnóstwo całusów Margaret
DOWODY ZAMOŻNOŚCI Jeżeli nie wiem, do jakiego stopnia istnieje w Stanach Zjednoczonych wzajemne zaufanie pomiędzy urzędnikami z wydziału podatku dochodowego a prywatnymi obywatelami, to dlatego, że ta kwestia bezpośrednio mnie nie dotyczy. Nigdy w życiu nie musiałem wypełniać amerykańskich formularzy podatkowych. Jestem obywatelem brytyjskim nie zamieszkałym w Ameryce na stałe, wszystkie więc moje zarobki amerykańskie podlegają opodatkowaniu już u źródła, i na tym koniec. W Wielkiej Brytanii, gdzie dzięki „pomysłowemu kruczkowi prawnemu uznaje się mnie za stałego mieszkańca, chociaż ze stałym miejscem zamieszkania za granicą”, moje zarobki także są oprocentowane u źródła, ale przynajmniej wolno mi dla obrony zatrudniać konsultanta do spraw podatku dochodowego, a raczej dwóch konsultantów: panów Ribbons i Winder, Aquarium Road, Rhyl. Co rok ci panowie przysyłają mi formularz do wypełniania i dyskretnie doradzają sprytne, a przecież legalne sposoby na to, by uzyskać zwrot części potrąceń. W tym roku jednak dwanaście miesięcy zabrało im dopełnienie konsultacji, ponieważ Bank Angielski („Pewny jak Bank Angielski!”) przyznał, że zagubił jakieś dokumenty mające znaczenie dla mojej sprawy, a rząd tymczasem cieszył się wolną od procentów pożyczką moich pieniędzy. Chyba nieładnie w stosunku do Gravesa, który wyjechał za granicę tylko dla dobra ojczyzny! Niemniej pan Krwiopijca, jak my, Brytyjczycy, czule nazywamy poborcę podatkowego, to z gruntu przyzwoity człowiek. Powoływany do wprowadzenia w życie planu, za który nie ponosi przecież winy, stara się, jak może, złagodzić jego okrucieństwo. Dawno temu, gdy byłem borykającym się poetą, jeszcze zamieszkałym stale w Wielkiej Brytanii, składałem wizyty panu Krwiopijcy raz na rok i doprawdy nie mogłem się doczekać naszych pogawędek. On, widząc mnie, promieniał za rogową oprawą swoich okularów i mówił: - No, tylko niech pan nie omieszka, młodzieńcze, upomnieć się o odliczenie kosztów utrzymania roweru i kosztów ogrzewania pokoju, w którym pan pracuje, już nie mówiąc o abonamencie w czytelni. I przypuszczam, że prenumeruje pan jakieś uczone czasopisma? Może pan odzyskać trochę z tego źródła. I czy pan jest pewny, że nie przyczynia się pan częściowo do utrzymywania kogoś ze starych krewnych? Och, i niech pan patrzy tutaj! To roszczenie o zwrot wydatków na pocztę i telegraf jest niezwykle niskie. Może by dodać ze dwa funty dla lepszej miary? Niewątpliwie coś panu jeszcze zostało, czego pan nie podał. Rozumiecie: w Wielkiej Brytanii wyznaje się zasadę - czy w każdym razie wyznawało się w tamtych spokojnych „latach dwudziestych” - że szary obywatel w drelichu bądź z wystrzępionymi mankietami, wprost odwrotnie niż sprytny człowiek interesu w schludnym garniturze, rzadko kiedy, jeśli już w ogóle, usiłuje oszukać rząd, nie trzeba więc dopuszczać, by obdzierał ze skóry sam siebie. A mój pan Krwiopijca był nieposzlakowanie prawy: gdy znajdował na biurku anonim z donosem, że pan Ananias Doe czy pani Sapphira Roe wbrew ustawie zatajają swoje dochody podlegające opodatkowaniu, zawsze (tak mi opowiadano) oblewał się rumieńcem i darł to pismo w drobne kawałki. Krótko mówiąc brytyjski system pobierania podatku dochodowego nie był wtedy i teraz też nie jest brzemienny - czy ja kiedykolwiek przedtem w życiu użyłem tego określenia? Nigdy, no i proszę! - brzemienny w taki dramat jak w niektórych krajach latynoskich, gdzie rozumie się samo przez się, że tylko głupiec albo cudzoziemiec ujawni więcej niż marną jedną dziesiątą swoich zarobków netto. I gdzie władzom brak skutecznych środków wykrycia, jakie są te zarobki, ponieważ niejeden - waham się, czy powiedzieć, że każdy rozsądny przedsiębiorca prowadzi co najmniej dwa komplety ksiąg, posiada co najmniej dwa potajemne konta bankowe, często zapomina księgować wpłaty gotówką i w dodatku ma umownie na utrzymaniu dużą rodzinę i również umownie łoży na partię polityczną, do której należy, bądź jakąś działalność nielegalną. Detektywi urzędu skarbowego w tych krajach muszą siłą rzeczy opierać się na tak zwanych „dowodach zamożności”, to znaczy stylu życia, i obliczać wstępnie wymiar podatku na sumę dziesięć razy wyższą niż ta, którą mają nadzieję ściągnąć z podatnika. Potem toczy się bitwa i zwycięstwo odnosi strona, wykazująca większą siłę charakteru. Od roku 1954 jestem podatnikiem hiszpańskim, podlegam urzędowi skarbowemu hiszpańskiemu i chociaż jestem uczciwym angielskim głupcem, starałem się sprowadzać dowody mojej zamożności do minimum. Rzeczywiście, gdy mieszkałem w Palmie, podatek dochodowy był dla mnie wspaniałym pretekstem, żeby nosić stare ubranie i golić się co drugi dzień, jadać kolację raczej w skromnej fonda za rogiem ulicy, niż w oświetlonej neonami restauracji „El Patio” bądź „El Cantabrico”, i w ogóle wieść życie w cieniu, omalże nietowarzyskie. Senor Chupasangre (majorkański odpowiednik pana Krwiopijcy) czaił się za kasą w każdej drogiej restauracji w mieście i za portierami każdego nocnego lokalu również. Co więcej, gdybym zapisał się do Klubu Tenisowego i kupił nowy połyskliwy samochód, motorówkę czy bodaj adapter, seńor Chupasangre dowiedziałby się o tym już nazajutrz od swego bardzo sprawnego wywiadu.
No, ale czas już przestać mówić o sobie - nie ma bardziej wyświechtanego tematu na świecie niż finanse pisarza - i przystąpić do mojej opowieści o rodzinie Sanchez, której mieszkanie sąsiadowało z naszym. Ponieważ Majorkańczycy zawsze mówią pełnym głosem (kiedyś ośmieliłem się zapytać: Po co? I odpowiedziano mi: „Po to, by nikt nie myślał o nas, że jesteśmy chorzy albo że się boimy”) i ponieważ ściany między mieszkaniami w domach czynszowych w Palmie zarówno przez oszczędność, jak i dla rozkwitu stosunków sąsiedzkich są niezwykle cienkie, mogę opisać wiernie szczegóły awantur domowych, których w rzeczywistości nie byłem świadkiem. Myślicie, że to niemożliwe, i sugerujecie, że drzwi balkonowe obu mieszkań musiały być przez cały ten czas na oścież otwarte? Pozwolę sobie z tego szydzić! Pół cala piaskowca pogrubione trzema czwartymi cala bliźniaczych warstw zaprawy murarskiej i tynku nie stłumi dostatecznie nawet mamrotania Sancheza odmawiającego różaniec. Don Cristobal Sanchez, rzutki młody właściciel świeżo założonej fabryki mebli, i jego pulchna piwnooka śniada żona, dona Aina z włosami niepotrzebnie utlenionymi i ciężkim złotym krzyżykiem na szyi, zawsze grzecznie witali nas na schodach bez względu na to, który już raz mogliśmy ich tam spotykać w ciągu jednego dnia; nużąco też regularnie pożyczali od nas spirytus metylowy, zapałki, chleb, żarówki, igły, nici, jodynę, aspirynę i naszą domową drabinkę i w porach zgoła nieodpowiednich, kiedy leżeliśmy w łóżku, przychodzili pytać, czy wolno im z naszego telefonu zamówić międzymiastową z Barceloną. Mają radio i dziecko, jedno i drugie piekielnie głośne, co do radia ubłagałem donę Ainę, żeby nastawiała je w moich godzinach pracy tylko w święta kalendarzowe (tych jednakże kalendarz hiszpański zawiera, jak na moje protestanckie pojęcie, stanowczo za dużo). Dziecko lekceważyłem: gdy cudzym dzieciom wyrzynają się ząbki, ich lament staje się nieomal przyjemnością dla kogoś, kto tyle, co ja przecierpiał za czasów niemowlęcych własnego licznego potomstwa. Poza tym płacz dzieci, którym wyrzynają się ząbki, nie narzuca żadnej tonacji ani nie ma w nim słów dość zrozumiałych, żeby mogły zagłuszyć głos mojej Muzy i tym samym zakłócić rytm tego, co piszą. Dwanaście lat temu, zanim zaczął się na Majorce popyt na nieruchomości, ojciec Ainy, którego przodkowie, szlachta aragońska, przybyli tutaj w roku 1229 z królem Jakubem Zdobywcą i wypędzili Maurów, musiał sprzedać pałac rodu w Palmie oraz dwie bardzo zadłużone hipotecznie posiadłości wiejskie, żeby zaspokoić wierzycieli swego zmarłego stryja. Ceny uzyskał żałosne. Zdołał jednak wtedy zatrzymać rząd domów z czternastego wieku w centrum Palmy. W jakiś czas później Rada Miejska zarekwirowała i zburzyła te domy, bo potrzebne było miejsce pod budowę nowych arkad ze sklepami dla turystów. Swym brutalnym aktem oddała biedakowi dużą przysługę, bo w myśl ustawy o ograniczeniu czynszu jego lokatorzy płacili mu komorne z roku 1900, chociaż peseta w tamtych czasach była jeszcze monetą srebrną i stanowiła całą dniówkę robotnika, a obecnie wartość jej wynosi niespełna dwa centy Stanów Zjednoczonych. Dzięki hojnemu odszkodowaniu za te domy ojciec Ainy uniknął przytułku dla ubogich, i nawet zaczął spekulować w nowym budownictwie podmiejskim - z rozeznaniem, jak to się okaże, nie najlepszym. Aina w tych okolicznościach miała szczęście, że wyszła tak dobrze za mąż - don Cristobal pochodzi z czcigodnej, aczkolwiek niezupełnie znakomitej rodziny, i jego walory Osobiste to prezencja, pracowitość, optymizm i pieniądze. Co nie znaczy, żeby o rękę Ainy nie starali się inni. Mówił nam brat naszej służącej (on pracuje w modnym barze „El Terreno”), że przez trzy lata była zaręczona ze swoim kuzynem drugiego stopnia, don Gregorio de la Torre Oscura y Parelada - którego nigdy nie mieliśmy przyjemności poznać, ale z powodu którego Cristobal nawet przy nas nieraz dokuczał Ainie, śmiejąc się wniebogłosy. Jedną z większych słabostek Cristo-bala, należy tu podkreślić, jest jego zadowolenie z siebie, skomplikowane niepohamowaną skłonnością do zbytecznego niekiedy otwierania swych dużych ust ze schludnym wąsikiem. Zdarzało nam się słyszeć dosyć zgryźliwe uwagi donii Ainy na temat tej właśnie cechy jego charakteru. Brat naszej służącej opowiedział dokładnie, jakimi sposobami Cristobal zdołał oderwać Ainę od don Gregoria. Krótko mówiąc, było tak: młodzież majorkańska, nie mogąc pod rządami Franco tworzyć nowych partii politycznych, znalazła alternatywne ujście dla swojej energii intelektualnej: pod nazwą MauMau powstała grupa skrajnie religijna. I właśnie rodzice Ainy byli jednymi z jej założycieli. Mau-Mau, ascetyczni ultrakatolicy, przerażeni byli obecnym upadkiem obyczajności i głosili na zasadzie przyłącz się kolego konieczność moralnych zbrojeń, przy czym pełne żarliwości zebrania odbywały się w wykwintnych salonach i prowadzono politykę przenikania w śmietankę towarzyską i wolne zawody. Zwykłych katolików, takich jak brat naszej służącej, raziło to, że Mau-Mau zwracają się do Boga per ,Mi Amo” - mój panie. Mau-Mau przecież jest skrótem, powiedział nam, Mi Amo Unico. Mi Amo Universal” - czyli mój panie jedyny, mój panie wszechrzeczy. Otóż Cristobal Sanchez przystąpił do Mau-Mau i ochotniczo zaczął z ramienia grupy pełnić funkcje tajnego obserwatora w „Nautico”, naszym miejscowym klubie żeglarskim, odnotowując dane dotyczące nie
zanadto godnych zaufania młodych członków Mau-Mau. Jego celów można się tylko domyślać. Z pewnością jednak wiemy, że don Gregorio, chociaż po to, by zjednać sobie rodziców Ainy, również przystąpił do grupy, nie ukochał spraw niebiańskich. Popijał w barze „Tito” bądź „U Larrego”, bądź też „U mamy”, obracał się w niedobrym towarzystwie, wolał jazz amerykański niż capella classica i widywano go w „Granja Reus” z pewną meksykańską rozwódką i, co najgorsze, gdy był podchmielony, szydził z grupy Mau-Mau zamieniając doprawdy bez szacunku jedną literę w jej przezwisku -tylko że brat naszej służącej nie chciał tego przezwiska ujawnić. No, Cristobal w ramach swojej powinności donosił o tym wszystkim ojcu Ainy, aż don Gregorio został sromotnie wyrzucony z grupy. W dodatku chłopcy z oddziału Mau-Mau, upoważnieni do wszczynania akcji silnej ręki przeciwko odszczepieńcom, którzy utracili Łaskę Bożą, przyczaili się na niego nocą przed barem „Tito”, wepchnęli go do taksówki, wywieźli za miasto w ciche ustronie i z surowym zapamiętaniem wymierzali mu sprawiedliwość, dopóki nie wzeszło słońce. Aina, poinformowana przez jakąś znajomą o tej meksykańskiej rozwódce, nie uroniła nad don Gregoriem ani jednej łzy, bo poza tym miała mu do zarzucenia to, że on, chociaż przepuścił niemal cały spadek, jaki dostał, nie chciał pracować, a także i to, że przyjmował jej łaskawość jako rzecz przesądzoną „prawie tak jakby już się pobrali i dawno' wrócili z podróży poślubnej”. Bardzo rozsądnie przestawiła się na don Cristobala. Don Cristobal po uzyskaniu stopnia magistra praw wybrał sobie zawód przemysłowca, miał kwitnące przedsiębiorstwo, dużą, piękną esnipó, czyli żaglówkę w klubie „Nautico”, którą rad służył Ainie, żeby jej pokazywać piękne zakątki nad morzem i tak samo cieszył się mogąc zapraszać Ainę na siodełko swojego skutera i wozić ją do pięknych zakątków niełatwo dostępnych od strony morza. Po przesyconej gniewem niemal boskim awanturze w klubie „Nautico” -nikczemne szczegóły tego wydarzenia wypada mi zataić - don Gregorio strząsnął ze swego obuwia ze spiczastymi nosami pył miasta Palma (okropny pył, ponieważ to była pora si-rocco) i wyjechał do Madrytu, gdzie miał krewnych. - Ale posłuchaj uważnie tego, co ci powiem, ty skrytobójco, ty Świnio - przed wyjazdem ostrzegł Cristobala - nadejdzie dzień, kiedy ja wrócę i wyrównam z tobą rachunki. Rzeczywiście wrócił. W pewien upalny poranek w maju, gdy siedziałem przy moim stole cierpliwie tłumacząc Pharsa-lia Lukana i błagając Muzę, żeby lekceważyła gramofon skrzeczący w domu naprzeciwko „La Paloma”. Nagle bardzo głośny dzwonek usłyszałem zza ściany niezwykle cichego o tej porze mieszkania Cristobala i Ainy. Żebrak - pomyślałem - żebracy zawsze naciskają dzwonek dwa razy mocniej niż akwizytorzy i znajomi. Za chwilę spróbuje do mnie... Czekałem, ale żadnego żebraka nie było. Na balkon San-chezów, oddzielony od naszego balkonu żelaznymi prętami, wybiegła dona Aina. W pracowni mam lustro, w którym zobaczyłem jej odbicie: stała przy ścianie domu, załamująca ręce, wyraźnie niespokojna. Domyśliłem się, że Cristobal już popatrzył przez zakratowane okienko w drzwiach frontowych i dał jej znak ręką, żeby się ukryła. Więc odłożyłem pióro i czekałem. Cristobal powitał gościa swym piskliwym tenorem wyraźnie okazując zadowolenie. - No, Gregorio, co za wspaniała niespodzianka! Myślałem, że nadal siedzisz w Madrycie. Witam! Zabrzmiał rezonujący baryton Gregoria i ku swojej uldze dosłyszałem w nim serdeczność. - Doprawdy, Cristobal, tak miło mi uścisnąć znowu twoją dłoń, po latach. Myślałem o tobie często, wspominałem te przejażdżki konne i strzelanie do gołębi, i wyścigi naszych esnipe po zatoce, i te wszystkie wspaniałe, wspólne zabawy... przed... w istocie przed... W lustrze widziałem twarz donii Ainy czujną i zafrasowaną, gdy Cristobal odpowiedział: - Gregorio, oddaję cześć twojej szlachetności ducha. Fakt, że raczysz wejść w moje progi po tych bolesnych dla mnie pogróżkach, które wypowiadałeś w klubie „Nautico” tamtego, jakże smutnego dnia, cieszy mnie niepomiernie. A więc ostatecznie nie masz mi za złe, że takie wielkie szczęście mnie spotkało. Aina już nie tylko jest moją żoną, ale urodziła mi ukochanego syneczka. Krytyczna chwila, Gregorio jednak najwyraźniej przyjął ten cios ze stoicyzmem. - No - powiedział - postąpiłeś odrobinkę zbyt brutalnie, muszę przyznać... zważywszy, że Aina i ja chodziliśmy ze sobą przez całe trzy lata i poczyniliśmy wszelkie przygotowania do ślubu. Ale oczywiście teraz, kiedy twoja kradzież została zalegalizowana i uwieńczona zarejestrowanymi narodzinami nowego obywatela... no, cóż mogę zrobić innego niż pogratulować ci w duchu szczerze chrześcijańskim. Nie mów nic, człowieku! Poza tym Aina przecież nie jest jedyną dziewczyną w Hiszpanii. Istotnie, chociaż nie mam zamiaru obrazić ani jej, ani ciebie jakimiś budzącymi zawiść porównaniami, ostatnio związałem się z panną jeszcze inteligentniejszą (zdaniem, być może, niektórych) i piękniejszą, i z lepszej rodziny także... gdyby to w ogóle było możliwe. Poznałem ją w Sewilli na Targach. I trzeba trafu, ona również urodziła się w naszym mieście i kocha mnie szaleńczo. W ten sposób lody zostały przełamane. Dwaj dawni rywale rozmawiali coraz czulej.
- Z całego serca gratuluję ci, przyjacielu drogi! - Cieszę się ogromnie... Jest tylko jeden minus tej sytuacji, a mianowicie nadmierne bogactwo mojej narzeczonej. Martwię się tym nieustannie. - No, rodzice Ainy przynajmniej nie mają takiego minusu. Na odwrót, przychodzą do mnie co drugi poniedziałek prosić o pomoc materialną. - Jasne! Aina to była nagroda wymagająca szczodrego spłacania. Ale twoje przedsiębiorstwo meblowe kwitnie, o ile mi wiadomo? - Jak jaskry na łące. Jestem teraz dosyć zamożny, dziękować Bogu i ożywieniu ruchu turystycznego. Trzydzieści trzy nowe hotele, sześćdziesiąt nowych residencias, i czterdzieści osiem pensions buduje się tej zimy! Ale drogi Gregorio, skoro twoja narzeczona jest tak głęboko do ciebie przywiązana, czemu bogactwo jej rodziców miałoby ci być nie na rękę? - Nie udawaj głupiego, przyjacielu Cristobalu: wyraźnie oni chcą zapewnić swojej córce takie życie, do jakiego przywykła... przyjęcia, dużo służby, wizyty, tenis, mnóstwo nowej garderoby, godzina u fryzjera codziennie i tak dalej. Jednakże to zawodniczka godna tego starego egoisty, jej ojca. Zagroziła mu, że wstąpi do klasztoru, jeżeli nie pozwolą jej wyjść za mnie. Więc on, acz niechętnie, przecież ustąpił. Ale przede wszystkim muszę zrobić sporo pieniędzy na mojej nowej posadzie: taki postawił stanowczy warunek. - Ty rzeczywiście masz posadę, Gregorio? Doprawdy miłość czyni cuda! - Och, skromna to posada: w istocie, prawie nie wypada mi się nią chwalić, czy bodaj napomykać o niej w kulturalnym towarzystwie. Ale daje pewne możliwości. - Czarny rynek, przypuszczam. - Nie, nie. Mój przyszły teść, don Mariano Colom y Bonapart, ma tak świetne koneksje, że przez myśl by mu nie przeszło szkodzić swojej reputacji wpakowaniem mnie w jakiś podejrzany interes. - Przez myśl by mu nie przeszło? Tę fortunę, którą zbił kilka lat temu szmuglując penicylinę z Tangeru do naszych szpitali... tak zwaną penicylinę, bo żeby podziałała, trzeba by odmówić akt wiary... Don Mariano teraz przyzwoicie zainwestował w te fantastyczne nowości turystyczne, prawda? Pewnie dobrze mu się powodzi. - No, oczywiście. Wcale nie zostało udowodnione, że przemycał tę penicylinę... interes zresztą jak najbardziej świadczący o miłosierdziu... ani tym bardziej, że ta penicylina nie skutkuje przy należytym jej stosowaniu. Niewątpliwie sami ci lekarze fałszowali swoje dostawy, żeby rozprowadzić je dalej. W każdym razie sprawę przeciwko niemu urzędowo wycofano. Och, tak, na nowości, o których mówiłeś, jest popyt zwłaszcza wśród grup niemieckich turystów z przewodnikami... najlepiej idzie zabawny piesek, podnoszący łapkę. Don Mariano obecnie rozważa wypuszczenie jakichś poważniejszych pamiątek dla Anglików: zasięgał rady pewnego sędziego z Anglii, który bawi tutaj na urlopie. - Ale co z tą twoją posadą, Gregorio? - Daruj mi, Cristobal. Wstydzę się. To posada w jednym z ministerstw... zbyt nudna i obrzydliwa, żeby rozmawiać o niej. - Ale chyba z tradycyjnymi możliwościami dochodów ubocznych? - Oczywiście! Czyż don Mariano załatwiłby ją dla mnie, gdyby było inaczej? - Minę masz raczej nietęgą, Gregorio. Wypijesz kieliszeczek koniaku? - Chwilowo nie piję. Don Mariano nie chciałby zięcia alkoholika. Muszę prosić cię o oranżadę, niestety. - A może coca-coli? Przyniosę ci butelkę z naszej lodówki elektrycznej. - Masz lodówkę, Cristobal? - Dzięki niech będą Panience Przenajświętszej! Nie należymy do tych, którzy chłodzą masło w wiadrze spuszczonym w studnię. - Bardzo miło mi słyszeć, Cristobal, mój drogi, że zarabiasz więcej i wprowadzasz ulepszenia domowe. Ta orzeźwiająca coca-cola niezbicie świadczy o dostatku... Znajomi mówili, że parę dni temu wydałeś wspaniałe przyjęcie w hotelu „Nacional”? - Ach, szkoda, że ciebie tam nie było! Jak te korki szampana strzelały! Chrzciny naszego syna. - Musiały kosztować majątek! - Kosztowały. Całe pięć tysięcy, i rodzice Ainy nawet jedną pesetą nie przyczynili się do tego. Mogę z tobą rozmawiać swobodnie... Aina w tej chwili przebiera się w suknię wieczorową. Nawiasem mówiąc, ona wciąż jeszcze bardzo cię ceni. Sądząc z zaciśniętych ust donii Ainy na balkonie, Cristobal miał zapłacić za to dictum natychmiast po wyjściu Gregoria. Tymczasem jednak dona Aina ukrywała się nadal, chociaż wyraźnie jaskrawy blask słońca nękał ją. Po cichu wyszedłem na balkon i z grzecznym uśmiechem nad dzielącym nas
przegrodzeniem wręczyłem jej ciemne okulary. Wzdrygnęła się zaskoczona, ale przyjęła okulary z wdzięcznością. Gregorio mówił: - Zdanie twojej żony o mnie wysoce mi pochlebia. I co do tych prostaczków Mau-Mau, jej rodziców, rzeczywiście trudno od nich teraz wymagać pomocy. Ponieśli ostatnio spore straty materialne, tak przynajmniej słyszałem od moich radców prawnych. Wykończyły ich zwłaszcza odszkodowania dla byłych lokatorów tego nowego domu czynszowego. Jakąż nieszczęsną inwestycją okazał się ten dom! - Właśnie! - przyznał Cristobal. - Twój przyszły teść podsunął ten dom mojemu faktycznemu teściowi chytrze, akurat w samą porę. Ufam, że don Mariano nie pójdzie do więzienia, kiedy Urząd Śledczy ogłosi swoje odkrycia w sprawie zawalenia się tego budynku. - Don Mariano do więzienia! - Gregorio parsknął śmiechem. - Co za śmieszny pomysł! Nie, nie! Urząd Śledczy już zamknął tę sprawę. Rozumiesz, plany sporządził architekt miejski, który przecież wyrasta ponad wszelkie podejrzenia. Faktem jest, że don Dionisio Gomez, ten przedsiębiorca budowlany, robił oszczędności na cemencie i żeby było jeszcze taniej, wprowadził wadliwe belki, ale skąd don Mariano mógł o tym wiedzieć? Don Dionisio, o ile mi wiadomo, wyemigrował do Wenezueli, zanim ojciec Ainy zdążył go zaskarżyć... - Oczywiście, to był wielki cios dla nas. Ale Bóg łaskaw, więc w tej katastrofie nikt nie zginął, oprócz wdowy Ibizan, która nie miała żadnych krewnych. Tak się złożyło, że wszyscy inni lokatorzy byli wtedy poza domem. Rozumiesz. Boże Ciało, więc wyszli popatrzeć na procesję. A co do tego automobilu w garażu przed domem, rozbitego w szczątki, kiedy te cztery mieszkania ze wszystkimi meblami runęły na garaż... no, ten muzealny antyk był przecież własnością don Dionisia! Zważywszy okoliczności, on raczej nie będzie śmiał wystąpić o odszkodowanie. - Zgadzam się, mój drogi Cristobalu. W istocie słyszałem o tym automobilu zabawną historyjkę. Ty sam sprzedałeś go don Dionisiowi w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku, prawda? - Tak, ogromnie rad, pozbyłem się tego grata, i to za dobrą cenę. Nie tylko dlatego, że skrzynia biegów i hamulce szwankowały, ale i dlatego, że ktoś ostrzegł mnie w porę. Powiedział mi, że w nowym systemie ściągania podatku dochodowego posiadanie samochodu to oczywisty dowód wzbogacenia się. Sprzedałem więc natychmiast... - Sprytnie nad wyraz! Ale, Cristobal, są inne dowody twojego dostatku: chrzciny za pięć tysięcy peset, lodówka elektryczna, odkurzacz, wieczorowe suknie twojej czcigodnej żony, ten angielski wózek niemowlęcy, który widziałem w przedpokoju, pomoc materialna, jakiej udzielasz swoim teściom? Czy zdajesz sobie sprawę, że na to wszystko nieuniknienie musi zwrócić uwagę senor Chupasangre, naczelny inspektor? - Aina i ja śmiejemy się z niego. Uchodzimy za niezamożnych. Już ja się dobrze pilnuję, żeby nie mieć samochodu. - Ależ, Cristobal, ty masz samochód! - Ja...! Cóż to znów za dowcip? - Mówię o tym samochodzie, na który zwaliły się mieszkania. - Idioto, przecież sprzedałem go don Dionisiowi cztery lata temu! Gregorio powiedział wolno i dobitnie: - Tak, sprzedałeś, tylko że don Dionisio nie przerejestro-wał go w magistracie na swoje nazwisko: urzędowo ten samochód pozostaje nadal twoją własnością. O ile mi wiadomo, powinieneś zapłacić znacznie wyższy podatek dochodowy za rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty, piąty, szósty i siódmy, co prawie na pewno jest już tematem rozmów toczących się między tobą a senorem Chupasangre. - Z tym robakiem? Skąd wiesz? - Przypadkiem musiałem zajrzeć do ksiąg w ratuszu wykonując pracę zawodową. - Ależ, Gregorio, nonsens! To automobil don Dionisia, nie mój! Już od roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego! - W oczach Prawa pozostaje twój, wybacz! I don Dionisio jest za daleko, żeby złożyć odpowiednie oświadczenie. - Phhi! - prychnął głośno Cristobal. - Kto powie, że ja podlegam podatkowi od wzbogacenia się? Mogę przedstawić senorowi Chupasangre moje raporty kasowe... te oficjalne, rzecz jasna, bardziej pesymistyczne... udowodnić, że nie podlegam. Przysięgnę, że ta lodówka i odkurzacz to były prezenty ślubne, a że ten angielski wózek dla dziecka pożyczyła nam moja siostra. I jeśli chodzi o chrzciny i wieczorowe suknie... - Masz senora Chupasangre i jego kolegów za kompletnych durniów? - A czemuż by nie?
Ale dona Aina już wywąchała niebezpieczeństwo. Zobaczyłem, jak ona bezwiednie przykłada do ust rękę, którą w tej chwili nie może walnąć swego męża. Gregorio oznajmił uroczyście: - Cristobal, drogi przyjacielu, jak starałem się dowieść ci w czasie tej miłej naszej pogawędki, Aina istnieje dla mnie już tylko jako twoja wierna żona i matka twojego syneczka. Jednakże moim obowiązkiem wobec siebie samego i wobec mojego ministerstwa jest wypełnić świętą powinność. Albowiem... chociaż może słusznie nazywasz mnie kompletnym durniem, ta moja nowa posada... - Gregorio, co ty mówisz, człowieku? - ...ta moja nowa posada, chociaż może chwilami być obrzydliwa, daje tradycyjne możliwości, jak napomknąłeś, dochodów ubocznych. Za twoim pozwoleniem, jutro znów cię odwiedzę... urzędowo. Tymczasem wyrazy najgłębszego szacunku dla twojej znakomitej małżonki! Cieszę się, powiedz jej to, nad wyraz, że ona jeszcze pamięta moje imię. Drzwi trzasnęły. Potem kroki Gregoria z wolna ucichły na schodach. W lustrze zobaczyłem, jak dona Aina schyla się i podnosi dosyć dużą doniczkę z różowym geranium. Czy rzuci nią -jCatacrok! pomyślałem, w głowę Gregoria, kiedy on wyjdzie na ulicę? Ale powinienem był wiedzieć, że to nie w stylu donii Ainy. Otworzyła drzwi balkonowe i przez chwilę stała na progu pokoju z jedną nogą wysuniętą, z tą doniczką na opuszczonej prawej dłoni, z lewą ręką podniesioną, jak gdyby w salucie fa-langisty. - Zwierzak! Kretyn! - wrzasnęła, zamierzyła się i rzuciła1 z całej siły doniczkę w Cristobala. Zatkałem palcami uszy, żeby nie słyszeć tego huku.
DAJ BOŻE DŁUGIE ŻYCIE CZCIGODNEMU PANU Rozciąłem tę cienką, niebieską kopertę, wyciągnąłem jeszcze cieńszy arkusz papieru zapisany na maszynie i zacząłem czytać bez najmniejszego zainteresowania. Ale już zaraz wzdrygnąłem się jak człowiek w opowiadaniu „Amos”, który bezmyślnie opierając rękę o murek, został ukąszony przez węża. Ten list w tłumaczeniu z hiszpańskiego brzmiał następująco: Odnośnie kwestii dotyczącej czcigodnego Pana, uprzejmie prosimy stawić się osobiście w Komendzie Policji któregoś dnia powszedniego bm. godz. 10-12. Sprawa: odebranie zezwolenia na stały pobyt. Daj Boże długie życie czcigodnemu Panu! Podpis: Emilio Taki-to-a-Taki Pieczęć purpurowa: Komenda Policji Palma de Mallorca Przez parę minut siedziałem, uśmiechając się cynicznie do tego paskudztwa „iPara retirar la Autorizacion de Residencia." A więc to tak! Chociaż często mnie ostrzegano, że w państwie totalitarnym wszystko może się zdarzyć bez,uprzedzenia, bez litości, bez sensu, wyobrażałem sobie, że przecież mnie nic tego rodzaju nie zdarzy się nigdy. Przyjechałem na Majorkę dwadzieścia pięć lat temu, za czasów dyktatury Primo de Rivery, i mieszkałem potem przez cały czas trwania republiki. Ni stąd, ni zowąd pewnego pięknego dnia latem w roku 1936 zaczęły na miasto Palma spadać małe bombki i ulotki z groźbą, że spadną większe bomby; żołnierze ściągnęli flagę republikańską w dół; w naszej wsi Binijiny pojawili się nieznani młodzi ludzie z karabinami i chcieli zabić doktora, mylnie biorąc go za politytfa socjalistę; statek do Barcelony przestał kursować, kawa i cukier zniknęły ze sklepów, poczta nie dochodziła i pewnego też pięknego dnia konsul brytyjski nabazgrał kartkę do mnie: Drogi Robercie, Dziś po południu statek Jego Królewskiej Mości „Grenvitle” będzie ewakuował osoby narodowości brytyjskiej. Prawdopodobnie ostatnia szansa dla Ciebie, żeby opuścić Hiszpanię bezpiecznie. Bagaż ograniczony: jedna torba ręczna. Stanowczo doradzam, żebyś przyjechał. I.L. Pospiesznie wepchnąłem do jednej torby ręcznej moje rękopisy, bieliznę i garnitur londyński. W godzinę później z Kennethem i dwoma innymi przyjaciółmi już jechałem do portu taksówką, którą konsul troskliwie przysłał po nas. W ten sposób staliśmy się nieszczęsnymi uchodźcami i byliśmy nimi przez dziesięć lat, gdy tymczasem wojna domowa toczyła się do swego krwawego kresu, po czym wybuchła wojna światowa i także musiała przetoczyć się przez swoje ponure lata, aż wreszcie rząd generała Franco, uwolniony od zobowiązań wobec Osi, uznał, że może usankcjonować nasz powrót. Czytelniku, w żadnym razie nie bądź uchodźcą, jeśli tylko uniknięcie tego jest możliwe - choćby nawet miała czekać cię później radość powrotu taksówką powietrzną i widok szeregu nie ogolonych wiejskich podbródków podniesionych w oczekiwaniu na twój braterski salut. Nie ruszaj się stamtąd, gdzie mieszkasz, wszelkie dopusty przyjmuj potulnie i w chwilach wielkiego głodu jedz trawę albo korę z drzew. Tułaczka po pokojach umeblowanych i przejazdy z kraju do kraju - Anglia, Szwajcaria, Anglia, Francja, Stany Zjednoczone i znowu Anglia - nostalgia i dezorientacja, szukanie spokojnego schronienia wciąż daremne, to los samego diabła. Skrótem doprowadzam tę historię do roku 1946. Po powrocie zastałem w Binijiny dzięki lojalności miejscowych ludzi swój dom prawie w takim stanie, w jakim go zostawiłem. Marynowane zielone pomidory w wekach dojrzały przez tych dziesięć lat cudownie, jak również sterta czasopism: „Economist” i „Times Literary Supplement”. „I odtąd już zawsze będę żyć szczęśliwy” - obiecałem sobie. W roku 1947 wrócił Kenneth i zabraliśmy się do wspólnej pracy na nowo. Cóż, kiedy nagle to! „Para retirar la..." Ale dlaczego? - zastanawiałem się. Do żadnej organizacji nie należę, fremason nie jestem, z reguły nie piszę nic ani na pohybel, ani na chwałę rządu hiszpańskiego i gdy ktokolwiek pyta mnie: „Co słychać na tej pana wyspie?” baczę, żeby odpowiedzieć: „To wyspa nie moja, tylko ich”. Będąc cudzoziemcem, który co dwa lata musi ubiegać się o wznowienie zezwolenia na pobyt, staram się być doskonałym gościem, trzeźwym, neutralnym, pełnym uznania i skrupulatnym w sprawach pieniędzy. Jakie więc przestępstwo można by mi zarzucić? Czyżby komuś się nie podobało coś w mojej powieści historycznej o hiszpańskiej kolonizacji za panowania Filipa II? Albo to, że puszczam fajerwerki co rok, 24 czerwca, czyli w dniu moich urodzin, przypadkowo zbiegających się z rocznicą zawładnięcia przez Anglików Gibraltarem? Albo może któryś z kanoników katedralnych doniósł, że wystąpiłem jako tłumacz na jednym z komicznych w swojej powadze spotkań przyjaźni kościelnego chóru protestantów spośród załogi lotniskowca USA
„Midway” z ponurym zakatakumbowanym Kościołem Ewangelickim Majorki? Gdzie mógłbym się dowiedzieć? Ci policjanci niewątpliwie odmówią mi wszelkich wyjaśnień. Jakimi środkami dysponuję, żeby ich zmusić do powiedzenia czegoś więcej niż „racje bezpieczeństwa”, czyli tego, co kiedykolwiek raczy mówić brytyjskie demokratyczne Ministerstwo Spraw Wewnętrznych? Nikt mnie nie prosił, żebym osiedlił się właśnie na Majorce, każdy ma prawo sprzeciwiać się mojej stałej obecności na tej wyspie. ...W każdym razie było już jasne, dlaczego oni nad moim podaniem o wznowienie tego cholernego zezwolenia dumali tak długo! Moja żona chyba będzie rada zmianie domu, pożywienia i klimatu. Ale jak powiedzieć to Kennethowi? Chociaż ja bez niego bym przepadł, raczej nie można od niego wymagać, żleby znowu dzielił ze mną moje wygnanie: nie miał, biedak, prawie ani jednego szczęśliwego dnia, jak wiedziałem, w ciągu tamtych długich dziesięciu lat I co będzie, jeżeli z powodu naszej długoletniej współpracy on także znalazł się na tej czarnej liście? I to akurat teraz, kiedy kupuje motocykl! Ale dlaczego, do diabła, miałbym się z tym godzić? Po dwudziestu pięciu latach - po wprowadzeniu tutaj tych wszystkich funtów szterlingów i dolarów! I moje dzieci, cała czwórka, są majorkańskie prawie bardziej niż sami Majorkańczycy! Zbuntowany, postanowiłem wynająć samochód, natychmiast pojechać do Palmy, do komendanta policji, i zapytać wyniośle, kto ponosi odpowiedzialność za ten nietaktowny figiel czy też okrutną atropellada. (Słowo atropellada w tym kontekście nie da się przetłumaczyć na żadne proste, potoczne określenie angielskie, ponieważ znaczy rozmyślne przejechanie kogoś na ulicy). Potem zadzwonię do ambasady brytyjskiej w Madrycie i do ambasady irlandzkiej. I do ambasady Stanów Zjednoczonych. I... Podstawili mi pod dom wynajęty samochód. Biedny Kenneth! Biedny ja! Biedne dzieci! Będziemy musieli chyba wyjechać do Anglii. Do Londynu - próbowałem planować, chociaż w moim poprzednim okresie uchodźstwa, ilekroć usiłowałem zamieszkać tam, nękały mnie wrzody i abcesy. Moja żona kocha Londyn, oczywiście. Ale czy zdołamy znaleźć dom dostatecznie duży i dla nas wszystkich zarazem dostatecznie tani? I co ze szkołami dla dzieci? I z boną dla najmłodszego? I kto się zajmie naszymi kotami w Binijiny? Dojechałem do Palmy i dopiero wtedy przypomniałem sobie, że to dzień świętego Sebastiana, patrona tego miasta Palma, a więc fiesta i wszystkie urzędy są zamknięte. Nic nie mogłem załatwić aż do dnia następnego. Tymczasem dzwony kościelne dzwoniły, napastowały mnie roje czyścibutów. Straż Obywatelska paradowała w galowych mundurach, w kapeluszach przypominających kształtem jajko w koszulce i w olśniewająco białych rękawiczkach. Ludność snuła się bez celu po ulicach też odświętnie wystrojona. Gdy świadom daremności swoich poczynań stałem bezradnie przed barem „Figaro”, nagle powiedział mi dzień dobry jakiś fertyczny Hiszpan. Zapytał grzecznie o moje zdrowie i zdrowie mojej rodziny, jak również o moją pracę twórczą, po czym wyraził ubolewanie, że tak niewiele moich książek można dostać w przekładach na hiszpański i francuski. Pojęcia nie miałem, skąd znam tego człowieka. Uznałem, że prawdopodobnie to krawiec, który szył mi koszulę, bądź portier hotelowy, albo ktoś z komitetu Klubu Tenisowego czy też może starszy urzędnik pocztowy i że niewątpliwie rozpoznałbym go od razu w jego właściwym otoczeniu. W każdym razie niezręczna sytuacja! - Proszę, don Roberto, chodźmy na kawę! Ruszyłem z nim żałośnie, podejrzewając, że on, jak wszyscy inni, chce wziąć mnie w krzyżowy ogień pytań na temat współczesnej literatury angielskiej. Ale ostatecznie czemuż bym nie miał nadal dogadzać tym łagodnym, prostodusznym, gościnnym ludziom? To przecież ich wyspa, a nie moja. I w barze „Figaro” odżywa dla mnie tyle sentymentalnych wspomnień. Usiedliśmy. Podałem mu woreczek z czarnym tytoniem i paczkę bibułek Marfil. Skręcił dwa papierosy, wręczył mi mój, żebym sam polizał bibułkę, posłużył mi ogniem zapalniczki i zapytał: - No, znakomity przyjacielu, czy rychło możemy spodziewać się pańskiej wizyty u nas? Pozwoliłem sobie wczoraj wysiać do pana urzędowe przypomnienie. Kiedy znajdzie pan czas, żeby odebrać zezwolenie na pobyt... „para retirar la Autorizacion de Residencia?” Ono czeka w naszych aktach na pana, należycie podpisane, już od października. Z wdzięczności wygłosiłem don Emiliowi godzinny fachot wy przegląd literacki dzieł takich angielskich grannovelistas jak „M o u g u m”, „U c z l e y”, „E s t r o n g” i „A ł o f obiecując nie tylko odwiedzić go przy najbliższej okazji z koniecznym znaczkiem skarbowym za 1 pesetę 55 centymów, ale również pożyczyć mu przemycone argentyńskie wydanie wierszy Lorki. Daj Boże długie życie czcigodnemu panu! Jakiejż bezsennej nocy uniknąłem dzięki niemu!
WICEHRABINA I KRÓTKOWŁOSA DZIEWCZYNA Dwadzieścia pięć lat temu gospodarz Toni, przysadzisty, umięśniony i łysy, ciemnooki i zawsze uśmiechnięty właściciel naszego wioskowego warsztatu samochodowego, zaprosił mnie na imieniny. Fiesta w owym dniu świętego Antoniego, czyli 17 stycznia, odznacza się w majorkańskich wsiach tym, że ksiądz dosyć wesoło kropi wodą święconą wszystkie osły, muły, owczarki i samochody, które jego parafianie zechcą podprowadzić pod drzwi kościoła, jak również tym, że przy żarze ogniska rozpalonego w poprzedni wieczór, i zwykle koło północy dogasającego, ludzie smażą sobie bunuelos - rodzaj pączków. W tamte imieniny Toniego ognisko jeszcze płonęło po mszy porannej, więc dona Isabel, żona solenizanta, wysłała tam swoje dzieci z łopatkami, żeby mieć żar na fajerce pod stołem, na którym podała uroczystą imieninową kolację. Najważniejszym daniem były drozdy-paszkoty duszone w liściach kapusty, ze śliniaczkami, ośmiornicą i ryżem szafranowym. Ponadto jedliśmy wędzoną szynkę, płaty ogromnej rzodkwi, pierwsze zamarynowane w tym sezonie czarne oliwki, ser owczy z Minorki, chleb figowy i zwykły chleb i piliśmy mnóstwo czerwonego wina binisalem. Zapamiętałem zwłaszcza te drozdy-paszkoty, ponieważ pewna pani, Niemka, widząc stertę ich na podłodze warsztatu w tamten poranek, zakipiała wściekłym gniewem. - Jak wy śmiecie urządzać masakry naszych pięknych niemieckich ptaków śpiewających?! wrzeszczała. - Senora - odpowiedział gospodarz Toni - wasze niemieckie ptaki śpiewające są źle wychowane, przylatują, żeby kraść nam oliwki. A oliwki to dla nas główne źródło bogactwa: oliwki i figi... figi takie właśnie, jakie pani często kradła z moich drzew w zeszłym roku we wrześniu, kiedy chodziła pani tą ścieżką kolo naszego domu. Sam widziałem. Drozdy-paszkoty łapało się przy zastosowaniu metody kiedyś znanej w Anglii jako „oślepianie ptaków światłem”, ale teraz, o ile wiem, w Anglii już tej metody zaniechano. Dwaj ludzie stają w odległości kilku kroków od siebie w jednym szerokim zakątku na zboczu góry, gdzie drozdy zlatują z gałęzi dębów wiecznie zielonych, rosnących powyżej. W poprzek zakątka rozciągnięta jest sztywno sieć rybacka przywiązana do dwóch bardzo wysokich tyczek. O świcie pierwsze stadka drozdów, zwane tordos d’auba, zlatując do gajów oliwnych, wpadają w tę sieć. Obie tyczki jednocześnie przewracają się, sieć opada, po czym łowcy ukręcają łebki wszystkim ptakom uwięzionym pod nią. Około godziny ósmej zlatuje mniejsza fala drozdów, zwanych tordos de gran dia, a później można się spodziewać już tylko stadka tordos de vispera, czyli drozdów wieczornych. Takie polowania to jeden z nielicznych sportów, które mogą uprawiać ci wieśniacy. W górach, stromymi tarasami wznoszącymi się nad morzem nie ma równin dostatecznie dużych na boisko piłki nożnej, czy bodaj kort tenisowy, i od roku 1906, gdy mały Mateo z Pomalowanego Domu kamieniem z procy trafił w oko przechodzącego turystę celował figlarz tylko w fajkę tego nieszczęśnika - strzelanie z pradawnej balearskiej procy nawet do królików zostało urzędowo zakazane. W każdym razie gospodarz Toni, w przeddzień świętego Antoniego rozweselony i nasycony sporą ilością bunuelos, wrócił do domu, żeby się przespać, i wstał już po dwóch godzinach, o piątej rano, tak bardzo chciał mieć na imieninową * kolację tordos d’auba. Cóż, kiedy przybiegł do niego kościelny w płaszczu i pantoflach nocnych z wiadomością, że jego siostra Maria Makaroniarka jest znowu ciężko chora i trzeba natychmiast sprowadzić lekarza z Soller. Więc gospodarz Toni wsiadł do swojego antycznego studebakera i gdy doktor po zbadaniu Marii (na łożu śmierci raz po raz od piętnastu lat) został odwieziony z powrotem do Soller, można było łapać już tylko pogardzane tordos de gran dia. Niemniej gospodarz Toni i niejaki Sentia Woźny Psów, wioskowy człowiek do wszystkiego, zdołali wspólnymi siłami zgarnąć dwa tuziny - niezwykła zdobycz w tamtym roku. I bardzo nam one smakowały. Może powinienem wyjaśnić, że Maria Makaroniarka nigdy w życiu nie wyrabiała makaronu. Jej babka uprawiała to rzemiosło i przezwisko utrzymało się w linii żeńskiej rodziny. Teraz nosi je dorosła wnuczka, Zaria, chociaż zajmuje się szyciem rękawiczek. Podobnie nieśmiały i chciwy Sentia Woźny Psów odziedziczył swoje przezwisko po jakimś przodku, którego funkcją było pilnowanie, żeby włóczące się psy, zmęczone upałem, nie szukały schronienia w chłodnym cieniu Katedry Palmeńskiej. Sentia to skrót imienia Sebastian. Doprawdy, aż nazbyt wiele trzeba wyjaśniać, z chwilą gdy zaczyna się cokolwiek opowiadać o naszej wiosce. Po obiedzie, przy kawie i koniaku łatwo mi było przysiąc, że nigdy w życiu nie zjadłem tak dobrze i tak dużo. - Nawet na Picadilly, don Roberto? - zapytał gospodarz Toni wnikliwie. Oczywiście. - No, myśmy we trzech: Damian Stangret, Sentia Woźny Psów i ja, nieźle tam jadali za tych naszych słynnych czasów w Palacio hotelu „Regent”. - Nigdy mi pan nie mówił, że był kiedyś w Londynie. Dlaczego? - Ja jestem zajęty, pan jest zajęty. Zachowałem tę długą historię o wicehrabinie i krótkowłosej dziewczynie na tę dzisiejszą fiestę. Teraz więc nastąpi opowieść gospodarza Toni, tak jak ją zapisałem tamtego jeszcze wieczora. Uwzględniłem to, że on nie potrafił wymawiać nazw i nazwisk angielskich zaczynających się od liter St, Sc, Sp czy Sm bez dodania przed nimi sa-‘ mogłoski e. Niechaj owo „e” pozostanie, żeby odpowiednio przypominać, że opowiada „Espanish”, czyli Hiszpan.
WICEHRABINA I KRÓTKOWŁOSA DZIEWCZYNA Wszystko to zaczęło się któregoś dnia w sierpniu, kiedy bardzo wspaniałą taksówką z Palmy podjechali pod mój warsztat dwaj Anglicy. Obaj w czarnych marynarkach i spodniach w paski - raczej za ciężko ubrani jak na ten piekielny wtedy upał. Szofer taksówki, mój znajomy, zapytał, czy oni mogą porozmawiać ze mną na osobności. - Jestem do usług - odpowiedziałem - byleby nie próbowali sprzedać mi czegoś. Okropnie u mnie krucho z pieniędzmi w tym miesiącu. Jeden z tych panów znał hiszpański, więc zrozumiał moją odpowiedź. Wyglądał trochę jak mały kogut i nawet przechylał głowę pytająco, jak często robi to drób. Jego czarny kapelusz był podobny do grzyba, więc sądziłem, że on jest mniej ważny niż ten drugi w czarnym kapeluszu jedwabnymo kształcie rury od pieca. -Jeśli tak, to gratuluję panu, don Antonio - powiedział. -Mój przyjaciel, ten tutaj, pan PP Jones, wkrótce wydźwignie pana z niedostatku. Jeżeli pan przyjmie jego propozycję, kie* szenie będzie pan miał pełne srebrnych duro. Pozwoli pan, że się przedstawię, Charley Estrutt, bardzo mi miło. - Czy on nie żąda ode mnie, żebym pogwałcił prawo?.-zapytałem. Pan Estrutt przetłumaczył to pytanie na angielski. Pan Jones, który wyglądał trochę jak duża, dobrze zakonserwowa-na szynka, potrząsnął energicznie głową i powiedział: - Wprost przeciwnie. Jakoś bez tłumaczenia od razu zrozumiałem to. No, więc zaprosiłem ich obu na górę, żeby napili się kawy. Poszli ze mną i kiedy już filiżanki były puste i pan Estrutt powiedział już wszystkie, jakie mógł, komplementy o pięknie i spokoju naszej wsi, dosyć długo czekałem, żeby wreszcie przystąpił do rzeczy. Ale pan Estrutt milczał, więc sam śmiało zacząłem: - Z tego, że macie, panowie, złote dewizki i niewiele mówicie, sądzę, że jesteście adwokatami. Wasze czarne ubrania również świadczą, że przyjechaliście tu nie na urlop, tylko w interesach. Na waszych teczkach widzę etykietki z napisem: „London”. Ponieważ nasza wieś całego ostatniego roku miała zaszczyt powitać tylko jedną osobę z waszego kraju, to znaczy pewną młodą dziewczynę z włosami ostrzyżonymi krótko jak chłopak, która mieszkała przez jeden tydzień maja w hotelu „Bonsol” z wysokim cudzoziemcem, Bóg wie jakiej narodowości, czy wolno mi wywnioskować, że te wasze interesy jakoś dotyczą właśnie jej? Pan Estrutt się rozpromienił. Powiedział: - Co za inteligencja, don Antonio! Bezbłędnie odgadł pan wszystko, oprócz tego, że z nas dwóch, tylko pan Jones jest adwokatem. W istocie, on reprezentuje niepocieszoną matkę tej krótkowłosej dziewczyny, niedawno owdowiałą. Zapytałem: - A pański zawód, senor? Czy może panu nie na rękę to wyjawić? Pan Estrutt odpowiedział z uśmiechem: - Ależ bynajmniej. Swego czasu byłem inspektorem w naszej stołecznej policji. Ale wycofałem się i obecnie jestem prywatnym detektywem zatrudnionym przez bogatych ludzi do prowadzenia delikatnych badań. Wynagrodzenie lepsze. Zgadywałem dalej: - Pan Jones ma wygląd taki uroczysty, że chyba jest adwokatem nie byle jakim. Pan Estrutt gwizdnął. - On nigdy nie przyjmuje za sprawę mniej niż pięćdziesiąt tysięcy peset tygodniowo. I fakt faktem, że ta niepocieszona matka, o której mowa, wprpst tarza się w pieniądzach. Jej ojciec był multimilionerem z Chile. Pracowałem kiedyś dla niego. Tak się złożyło, że syn z nieprawego łoża zaczął go szantażować. - Słychać w pana hiszpańskim - zauważyłem - ten akcent południowoamerykański. Lekko się zarumienił: - Tak, tak - powiedział - wy, Hiszpanie, pogardzacie ludźmi z Ameryki Południowej za to, że mówią nieładnie waszym pradawnym językiem. Ponieważ pan Charley Estrutt, pomimo swego śmiesznego kapelusza, jak czarny grzyb sterczącego mu na kolanach, . wydawał się człowiekiem dosyć sympatycznym, zapewniłem go, że my tutaj, na Majorce, mówimy jeszcze bardziej prostackim dialektem hiszpańskim niż Chilijczycy. I dalej rozmawialiśmy tak niezdecydowanie, aż w końcu pan Jones, który nie rozumiał ani słowa, spojrzał na swój duży, złoty zegarek i powiedział coś panu Estruttowi. Wyraźnie nadeszła chwila omówienia interesu. Pomyślałem sobie: „Oni
mogą dobrze zapłacić. Pewnie, że nie zgodzę się na pierwszą cenę, jaką mi zaproponują... za to, czegokolwiek mogą chcieć ode mnie”. Teraz pan Estrutt wyjechał z propozycją. Wyjaśnił, że dziewczyna z krótkimi włosami, niepełnoletnia, uciekła z francuskiego klasztoru, gdzie pobierała staranne wykształcenie, i w drodze brutalnie porwał ją jakiś bułgarski artysta. Z wielkim trudem udało się wytropić, że byli we dwoje w naszej wsi. Niepocieszona wicehrabina, jej matka, pragnie zebrać świadków, którzy pod przysięgą złożą dostateczne zeznania o tej tragedii, żeby sąd skazał tego bułgarskiego heretyka na więzienie już do końca życia. A przecież trzeba za wszelką cenę uniknąć skandalu, więc hiszpańskiej policji lepiej było nie prosić o pomoc. No, jeżeli trzech świadków - to znaczy ja i jacyś moi dwaj przyjaciele - zezna przed sędzią angielskim, że ten Bułgar siłą przywlókł tę nieszczęśliwą dziewczynę do hotelu „Bonsol” w naszej wsi i dopuścił się przestępstwa na jej osobie, fakt nieszczęsnego uwiedzenia zostanie prawnie udowodniony i przestępca poniesie karę. - Panu Jonesowi - powiedział mi pan Estrutt - wiadomo, że to ja przewoziłem ich dwoje moją taksówką z mola w Palmie do hotelu „Bonsol” i że niejaki Sebastian Vives (miał na myśli Sentię Woźnego Psów) przenosił ich bagaż do sypialni w wyżej wymienionym hotelu; i że Damian Frau (to znaczy Damian Stangret), właściciel hotelu, podał im na tacy śniadanie do łóżka nazajutrz rano. Pan Jones ma nadzieję, że zechcemy łaskawie przyjechać za miesiąc do Londynu, żeby pomścić honor szlachetnego angielskiego domu, tym bardziej że niepocieszona wicehrabina jest bardzo pobożną katoliczką, a pan Jones słyszał, jak my, Majorkańczycy, gorliwie strzeżemy świętości katolickich ognisk domowych. Odpowiedziałem: - Tak między nami, panie Estrutt, nie wyglądało mi na to, że ta krótkowłosa dziewczyna jedzie pod przymusem. Faktycznie, kiedy ich wiozłem z Palmy, nawet tuliła się i czuliła do tego heretyka... przecież widziałem w lusterku nad kierownicą... i wyraźnie była zadowolona. Można sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy pan Estrutt mrugnął do mnie (ale tak, żeby pan Jones nie zobaczył). - Don Antonio - powiedział pan Estrutt - w Anglii nasze młode dziewczęta na skutek podnieceń niedawnej wojny są zupełnie zdemoralizowane. Co więcej, ta biedna dziewuszka może lękała się, że jeśli nie będzie okazywała mu czułości publicznie, on zacznie ją maltretować z całym okrucieństwem, ledwie zostaną sami. Krótko mówiąc, wynagrodzenie dla nas, trzech świadków, za wyjazd do Londynu zaproponowali takie: poza pokryciem kosztów podróży, mieszkania i utrzymania, wina, cygar, prania i zwiedzania, i wszystkiego innego, czego tylko moglibyśmy sobie życzyć w granicach rozsądku, każdy z nas miał dostać po dwadzieścia peset dziennie przez cały czas pobytu i jeszcze po pięćset peset na zakończenie, jeżeli złożymy nasze zeznania w sposób przekonywający dla sędziego. Pan Estrutt zapytał, czy będę tak uprzejmy i powtórzę tę propozycję moim przyjaciołom: don Sebastianowi i don Damianowi? Chciałem jednak wiedzieć, na jak długo mamy wyjechać. Kiedy pan Estrutt wyliczył, że powinniśmy być w domu z powrotem po trzech tygodniach, powiedziałem, że albo się zgodzimy, albo się nie zgodzimy, ale w każdym razie musimy mieć noc do namysłu. Ale pan Jones nalegał, żebyśmy podpisali kontrakt od razu tego samego wieczora. Zależało mu na tym, żeby zdążyć na wieczorny statek do Barcelony. No, zostawiłem tych Anglików u mnie w domu, poszedłem do hotelu „Bonsol” i wyciągnąłem Damiana na mały spacerek. - Jesteś człowiekiem znającym życie - powiedziałem -i wiesz, jakie sposoby mają bogaci. Dostałem zaproszenie do Londynu jako świadek w sprawie o porwanie. No, są gotowi płacić mi za to dwadzieścia peset dziennie, plus pełne utrzymanie, wystarczy? Mam wyjechać na jakieś trzy tygodnie. Damian przystanął, pogapił się na mnie, zdziwiony, splunął głośno i powiedział: - Człowieku, byłbyś głupcem, gdybyś odmówił! Ja to bym chętnie pojechał nawet za darmo... żeby tylko uciec z tej nudnej dziury i pożyć trochę we wspaniałej cywilizacji znowu. Damian Stangret, powinien pan wiedzieć, ma to przezwisko dlatego, że był stangretem prezydenta republiki argentyńskiej i ciągle jeszcze wspomina tamte czasy chwały. I dodał: - Ale co wspólnego, do diabła, ma ta sprawa z tobą? - Cierpliwości, przyjacielu - odpowiedziałem. - Najpierw powiedz, czy zapłata jest dobra. Zastanowił się chwilę, splunął znowu i rzekł: - Według mnie, Toni, powinieneś targować się, żeby ci dali trzydzieści peset dziennie. Anglicy już z zasady zostawiają pięćdziesiąt procent do wytargowania, kiedy załatwiają coś z Hiszpanami. - I potem mam dostać pięćset peset na dokładkę! - Ładna sumka, mój Boże! Aż mi żal, że to nie ja mogę zarobić tyle przez trzy tygodnie wakacji! - Więc ciesz się, Damian! Ciebie zapraszają także.
Myślał, że żartuję, ale zaraz wyłożyłem mu wszystko, co i jak. Podrzucił wtedy swój kapelusz tak wysoko w powietrze, że kapelusz zleciał na tarasę przy końcu doliny, wpadł w wartki strumień i już nie dał się odnaleźć. We dwóch poszliśmy do Senti powiedzieć mu, jakie szczęście go spotkało. Sentia podówczas zarabiał niespełna pięć peset dziennie, i to dorywczo, więc aż oczy wybałuszył, tak zapragnął tych pieniędzy. A przecież musieliśmy wlać mu w gardło sporo koniaku, zanim zdołaliśmy go nakłonić, żeby przyłączył się do nas. On nigdy dotąd nie wyjeżdżał z wyspy i strasznie bał się, że utonie w czasie burzy na morzu. Ostatecznie jednak zgodził się i Damian i ja wytargowaliśmy od pana Jonesa bez trudu dodatkowe dziesięć peset dziennie dla każdego i razem z Sentią poszliśmy do burmistrza, który był miejscowym sędzią pokoju, i na naszą prośbę zaświadczył tę poprawkę naszego kontraktu. Potem wszyscy trzej podpisaliśmy ten dokument, już przedtem przygotowany przez jakiegoś hiszpańskiego notariusza. Sentia nagryzmolił swoje nazwisko drżącą ręką i powiedział: - Boże daj, żeby to nie był dla mnie wyrok śmierci. Nikt z naszej wsi nigdy nie widział brzegów Anglii, więc wydawało się nam wielką rzeczą to, że my trzej będziemy pierwsi. Nasze żony oczywiście nie pochwalały tej przygody, skoro nie mogły jechać z nami; no, czy nie mówię prawdy, Isa-bel? Ale pan Estrutt powiedział, że zabierać żony byłoby bardzo nieroztropnie, nawet gdybyśmy zechcieli płacić za te ich przejazdy i wydatki z naszych własnych zarobków. Wtedy żona Senti zrobiła awanturę. Wrzeszczała, że jesteśmy głupcy, bo kiedy pan Jones zgodził się na nasze żądanie tak chętnie, powinniśmy zażądać po pięćdziesiąt peset dziennie i po tysiąc na koniec. I wrzeszczała, że ci Anglicy na pewno mnie przekupili, żebym nie dopuścił do podniesienia zapłaty, i że ona dobrze wie o tym, jakiś głos jej to szepcze w głębi duszy. Ale Isabel, ta tutaj moja żona, i Angela, żona Damiana, kazały jej siedzieć cicho, ponieważ ta zapłata i tak miała być hojna, a dokument już został ze wszystkim podpisany. No, awantur więcej nie było. Przyrzekliśmy, że będziemy pisać często, i nasze żony przyrzekły, że w czasie naszej nieobecności będą zachowywać się przyzwoicie i dbać o dzieciaki. Uroczyście oświadczyliśmy, że nawet by się nam nie śniło wyjechać z naszej wsi bodaj na trzy tygodnie, gdyby nie to, że chodzi o ratowanie katolickiego ogniska domowego. Doprawdy kobiety z naszej wyspy są prawie tak gorliwe w tych sprawach, jak pan Estrutt sobie wyobrażał: wątpię, czy któraś z tych trzech zainteresowanych żon pozwoliłaby nam wyjechać tylko dla pieniędzy. Dowiedziałem się później, że kiedy nas nie było, Isabel, ta tutaj moja żona, codziennie przez pół dnia modliła się w kościele tak samo o mój szczęśliwy powrót, jak o pociechę duchową dla tej nieszczęśliwej wdowy. No, pan odbywał tę podróż nie jeden raz, don Roberto, więc to dla pana nic nowego, ale dla mnie to zaczęło być przeżyciem, ledwieśmy przejechali granicę Francji! Zupełnie jakby się stał cud, w odległości niecałej mili od Hiszpanii, nagle wszystko jest inne: ubrania, mundury, język, słupy telegraficzne, kolor skrzynek pocztowych, nawet kształt i smak chleba! Pan Estrutt przyjechał po nas do wsi taksówką, żeby towarzyszyć nam w tej podróży, przeprowadzić nas przez kontrolę paszportów, cło i inne takie. Teraz, kiedy już nie był w cieniu tego poważnego pana Jonesa, kompletnie się zmienił: włożył kremowy garnitur z gabardyny i sztywny kapelusz słomkowy z kanarkowożółtą wstążką i miał w ręce laskę ze złotą gałką. W dodatku opowiadał nam słone kawały. Przyjechał pod mój dom tą taksówką trochę zmęczony, bo poprzednią noc spędził w barze „Macarena”. Pan był kiedy w barze „Macarena”, don Roberto? Jeżeli tak, musi pan wiedzieć, jaki to niemały wyczyn, że on uciekł żywcem od tych Cyganów i nawet udało mu się zachować portfel, perłową szpilkę w krawacie i tę laskę ze złotą gałką. Angielska policja stołeczna to chyba rzeczywiście jakieś plemię lwów. Wsiedliśmy na wieczorny statek do Barcelony i łzy płynęły po policzkach naszych żon, kiedy one machały do nas rękami z mola. I przyznam, że przez chwilę zastanawiałem się, czy moja decyzja była rozważna. O Senti lepiej nie mówić: był w opłakanym stanie, aż pan Estrutt kazał mu połknąć tabletkę, która od razu go uśpiła. Ledwieśmy wypłynęli z portu Palma, pan Estrutt zaprosił Damiana i mnie do baru. Przy koniaku powiedział: - Chłopcy, zaraz idę do kabiny, żeby nadrobić stratę snu, ale przedtem chcę być z wami szczery. Ta historia o porwaniu, trzeba wam wiedzieć, to bujda. Wymyśliłem ją ze starą wicehrabiną do spółki, żeby uspokoić wasze żony, aby czuły się w obowiązku puścić was do Anglii. Co więcej, zadecydowaliśmy, że ani słowa o tym nie powiemy panu Jonesowi. Bo pan Jones, chociaż jest inteligentnym adwokatem, ma wyspiarski światopogląd i wzniosłe zasady moralne, więc nigdy by nie pozwolił na żadne kłamstewka nawet w dobrej sprawie. - No to, na miłość boską, niech pan nam powie prawdę! -zażądał Damian srogo. - Powiem - odpowiedział pan Estrutt. - Otóż ta stara czarownica, wicehrabina, utraciła męża, wicehrabiego, trzy miesiące temu... spadł z balkonu ich sypialni w hotelu „Esplendi-do” w Cannes, i
niewykluczone, że to był rzeczywiście wypadek... któż może wiedzieć? Ale nieważne! Ta wdowa zakochała się teraz w pewnym emerytowanym oficerze z Królewskiej Gwardii Przybocznej. Ten oficer, zawodowo polujący ze sforą psów na lisy, ma dużą posiadłość ziemską, ale nie ma pieniędzy, żeby te swoje włości utrzymać, i w dodatku narobił mnóstwo długów karcianych. Faktem jest, że zależy mu na ożenku z tą starą wydrą, która zresztą nieźle wygląda w blasku świecy, jeżeli się postawi tę świecę daleko za nią i włoży się ciemne okulary. Jedyną przeszkodą do ich małżeństwa to jego młoda żona, aktorka, która niedawno wyszła za niego, bo myślała, że on jest bogaty, ale odkąd pojęła, że ją nabrał, uważa, że ma prawo, gdzie się tylko da, szukać pociechy w towarzystwie innych panów. Starannie jednak zaciera za sobą ślady, kiedy wyrusza na takie polowania... polowania na mężczyzn, oczywiście, nie na lisy. Przystojna lala, no nie? Ponieważ pan Estrutt wyraźnie mówił o tej dziewczynie z krótkimi włosami, Damian i ja wypowiedzieliśmy o niej swoje zdanie: że owszem, apetyczna, chociaż może trochę za chuda, i oczy ma za bladoniebieskie. Pan Estrutt ciągnął dalej: - Więc rozumiecie, chłopcy, że wasze zeznania będą bardzo cenne dla wicehrabiny. Jeżeli ten oficer polujący na lisy dostanie rozwód z tą krótkowłosą, wicehrabina po zapłaceniu wszystkich kosztów rozwodu będzie mogła za niego się wydać. No i teraz moja rola w tym wszystkim. W maju krótkowłosa wyjechała zaproszona do swojej siostry w Tosca na Co-sta Brava; ale kiedy wicehrabina przysłała mnie tam w lipcu, żebym to zbadał, stwierdziłem, że ta dziewczyna spędziła w Tosca tylko jeden poranek, a potem statkiem popłynęła na Majorkę z bułgarskim artystą, którego poznała w pociągu z Paryża. Dyskretnie podążyłem ich trasą i po nitce do kłębka, pomimo że nawet nie dojechałem wtedy do waszej wsi, dowiedziałem się waszych nazwisk od pewnego życzliwego kaprala Straży Przybrzeżnej. Z tą informacją wróciłem do Londynu, gdzie pan Jones zdecydował się wyciągnąć od wicehrabiny bajońską sumę za poprowadzenie tej sprawy w sądzie. Powinienem dodać, że krótkowłosą oskarża się i o inne akty cudzołóstwa, ale ten na Majorce jest jedyny, który pan Jones na razie odważa się przedłożyć sądowi. No, chłopcy, przecież mi wybaczycie, że z początku was okłamywałem. Roześmiałem się: - Ka, człowieku. Damianowi i mnie to bez różnicy - powiedziałem - bylebyśmy dostali zapłatę zgodnie z kontraktem. Pan Estrutt klepnął mnie po plecach i wykrzyknął: - Podoba mi się twój animusz, Toni, jeżeli wolno mi mówić do ciebie po imieniu? I ty mów mi: Charley, jak wszyscy inni, którzy się bodaj trochę liczą! Ach, i jeszcze coś. Kiedy zażądałeś tych dodatkowych dziesięciu peset dziennie, oświeciłem pana Jonesa, że wy, niezłomni katolicy, jesteście śmiertelnie przeciwni małżeństwom osób rozwiedzionych, więc po prostu musicie dostawać co najmniej trzydzieści peset za każdy dzień, skoro macie zeznawać w sprawie tak bardzo wam obcej. No, powiedziałem wam dosyć, ale ręczę, że w Londynie będziecie cudownie się bawić. Nawiasem mówiąc, nie powinniście niczym dawać do zrozumienia tej mojej nostalgii, tej starej pru-kwie wicehrabinie, że ja wyjawiłem wam prawdę, i chyba lepiej, żebyście nie wtajemniczali w to naszego zacnego Senti. Bo on mógłby wyrobić sobie jakieś niedobre pojęcie o mnie. Barman znowu nalał nam koniaku do kieliszków i kolejno piliśmy zdrowie wicehrabiny, nieboszczyka wicehrabiego, dziewczyny z krótkimi włosami, oficera polującego na lisy, pana P.P. Jonesa i wysokiego sądu oraz wielu innych ludzi już nie tak bardzo związanych z tą sprawą, aż tych koniaków było doprawdy sporo. Pan Estrutt tamtej nocy nie nadrobił straty snu. Pomimo tych naszych zbytków przecież dopłynęliśmy do Barcelony szczęśliwie i zjedliśmy tam w hotelu „Palacio” wspaniały posiłek z majonezem, z homarem, francuskimi winami i w ogóle wszystkim, co najlepsze. Sentia Woźny Psów był okropnie skrępowany w tym eleganckim otoczeniu. Do jedzenia otwierał usta tylko na pół i swoje ogromne czerwone ręce trzymał przeważnie pod stołem. Ale Damian napawał się tym krótkim powrotem do zbytkownego życia, kubek w kubek takiego, jakie miał w pałacu prezydenta w Buenos Aires, i wspominał swoją przeszłość jak nigdy przedtem, odkąd go znałem. Po nocy w wagonie kolejowym z bardzo wąskimi łóżkami przyjechaliśmy do Paryża i taksówka przewiozła nas na Ga-re du Nord. Wysiedliśmy z tej taksówki i pan Estrutt powiedział: - Chłopcy, zrobicie mi wielką grzeczność? Ja skoczę teraz do miasta, wy zaczekacie w restauracji dworcowej, o tam. Każcie sobie podać do jedzenia i do picia, co tylko chcecie, ale pamiętajcie: z nikim nie wdawać się w żadne rozmowy! Wicehrabina poleciła, żebym nie spuszczał was z oka. No, do widzenia, na pewno nie spóźnię się na nasz pociąg. Damian zapytał: - Ile za tę wielką grzeczność dostaniemy, don Charley?
Pan Estrutt odpowiedział: - Wy mnie osłaniajcie, Damian, a ja będę osłaniał was. To wystarczy chyba. Ponieważ on miał wszystkie pieniądze i nasze bilety, Damian musiał mu przyznać rację. Jednakże było to dla nas kłopotliwe, bo do tej restauracji dworcowej akurat musieli wejść moi znajomi, przedsiębiorcy z Palmy, i ukłonić mi się. Patrzyłem na nich tępo i udawałem, że jestem Niemcem. Nawet odwróciłem głowę do Damiana i powiedziałem: - Heułe isł Sonntag! - Ale to było wszystko, co umiałem powiedzieć po niemiecku. Damian, człowiek dosyć szybko myślący, potrząsnął głową i odpowiedział: - Donnerwetter! - z tym, że to także było wszystko, co on umiał powiedzieć po niemiecku. No ci dwaj z Palmy usiedli przy stoliku daleko w kącie i stamtąd gapili się na nas. Nie mieliśmy odwagi rozmawiać ze sobą po naszemu, dopóki nie wyszli. I jedzenie w tej restauracji, nawiasem mówiąc, wcale nie było smaczne. Zaczęliśmy jeść o drugiej. Nasz pociąg do Calais odchodził o szóstej: ale czwarta minęła i piąta, i pół do szóstej, i piąta czterdzieści pięć, a myśmy wciąż jeszcze musieli tam siedzieć. Za dziesięć szósta Damian powiedział: - Niezbyt mi to w smak. Co mogło stać się panu Estruttowi? - Cierpliwości! - powiedziałem. - Pan Estrutt jest porządnym człowiekiem. Przyjdzie! Ale Sentia denerwował się jeszcze bardziej. Wykrzykiwał, że trzeba było nie wyjeżdżać, że zostaliśmy zwabieni do Paryża w jakiejś sprawie diabła i że na pewno zaprzedadzą nas w niewolę do Maurów. Już on miał - tak powiedział - czarne przeczucia od razu przy podpisywaniu tego kontraktu! Myśmy nic na to mu nie odpowiadali. W końcu Damian wstał. - No - powiedział - włóżmy paltoty i przygotujmy wszystko. Pan Estrutt, nie mam co do tego wątpliwości, pokaże się akurat w ostatniej chwili. Jeszcze nie domówił tych słów, kiedy patrzymy, a tu pan Estrutt wpada do restauracji, płaci nasz nieduży rachunek jednym dużym banknotem. Tak wygonił nas na peron, że usiedliśmy w pociągu do Calais, kiedy jeszcze pół minuty brakowało do odjazdu. - Boże, ale o mały włos się nie spóźniłem! - wykrzyknął pan Estrutt opadając na siedzenie. - Niemniej znalazłem to, co chciałem znaleźć! Damian zapytał: - To była ładna krucha kurka? Pan Estrutt przyjął ten dowcip naiwnie. - Niestety nie - odpowiedział - to była poważna sprawa, a nie przyjemność gastronomiczna. Dowiecie się o tym w swoim czasie. Ale bardzo wam, chłopcy, dziękuję za waszą wspaniałą cierpliwość! No, może byśmy teraz zagrali w karty? Więc graliśmy w truc, dopóki nie dojechaliśmy do Calais. Na przekór temu, cośmy przedtem słyszeli, Kanał Angielski był jak lustro i po tamtej stronie znaleźliśmy się znowu w zupełnie innym kraju, zielonym i pięknym! Chociaż była już jesień, słońce świeciło bez przerwy przez cały czas, jaki tam spędziliśmy. Nie rozumiem, dlaczego Hiszpanie mówią, że klimat angielski jest okropny. Z Dover ogromna limuzyna rolls royce przewiozła nas szosą do Londynu, i potem przez to miasto jechaliśmy, wydawałoby się, całymi godzinami na drugi brzeg rzeki Tamesis. Ale w końcu dojechaliśmy na Picadil-ly Circus, gdzie wprost oszałamiały bajeczne kolorowe szyldy i rozbiegane tłumy. Niedaleko stał hotel „Regent Palacio” i tam już czekał na nas apartament na pierwszym piętrze, z dwiema łazienkami, a jakże, i z jadalnią i z wszelkimi wygodami świata. Kelnerzy byli do obsługiwania nas i golibroda, żeby nas golić codziennie po śniadaniu. Pan Estrutt to bardzo wesoły człowiek. Następnego dnia rano wziął Damiana i mnie na bok i powiedział: - Kiedy ta stara kwoka przyjdzie się z wami przywitać, nie zapomnijcie wyrazić jej współczucia z powodu losu tej biednej córki. Im wylewniej złożycie jej kondolencje, tym większe ona będzie miała wyrzuty sumienia, że tak wam oczy zamydla tym porwaniem, i tym pobieżniej będzie sprawdzała nasze rachunki. Pochlebiajcie jej poza tym jak najbardziej! Tu muszę wam wyjaśnić, że zajmujemy ten pyszny apartament tylko dzięki temu, że ona nie chce, żebyście mieli kontakt z ludźmi. Sam jej to powiedziałem, że adwokat krótkowłosej, gdyby dowiedział się, że jesteście w Londynie, próbowałby ze wszystkich sił oświecić was, o co naprawdę chodzi, i wtedy byście chyba nie chcieli zeznawać w takiej sprawie. To jest sytuacja szalenie wygodna dla nas. Będziemy grać na jej obawach i razem cieszyć się cudownym życiem. W teorii ja nawet przez chwilę nie będę spuszczał was z oka. Ledwie to wszystko pan Estrutt powiedział, patrzymy, a tu wchodzi sama wicehrabina. W futrze z czarnych soboli i w czarnym kapeluszu, i w czarnych rękawiczkach. Miała też chusteczkę do nosa z czarną
koronką i przyciskała ją do czarnych oczu. Powitała nas płynnie po hiszpańsku, zaszlochała i jeszcze raz zaszlochała i podziękowała nam z głębi serca matki za to, że tacy jesteśmy gotowi ratować jej córkę z rąk tego kryminalisty, bułgarskiego heretyka, którego policja, dzięki Panience Przenajświętszej z Gwadelupy, już trzyma bezpiecznie w areszcie. Sentia aż się rozpłakał, a Damian powiedział jej, że sam przeżył podobnie smutną tragedię - rodzoną jego córkę wywabił z domu rodzinnego pewien angielski lord, złamał jej życie i rzucił ją jak starą rękawiczkę. Damian, pan wie przecież, jest bezdzietny, a kłamać potrafi bez drgnienia tej swojej niecnej gęby, która wygląda jak wyrzeźbiona z mahoniu. To, co opowiedział, zrobiło wrażenie. Nawet pan Estrutt był pełen podziwu. Pogłaskał go po plecach i powiedział: -Jednakże, senor Frau, serce bijące w pana piersi pozwoliło panu wybaczyć angielskiej arystokracji. Musi rządzić tym pana sercem duch wielkiej pobożności. Krótko mówiąc, komedia! Co do mnie, to powiedziałem wicehrabinie, że tylko tak wielkie nieszczęście jak jej, mogło sprawić, że zdecydowałem się porzucić moją wyspę, moją żonę i moje dzieci, i wyruszyć w nieznane do tego najbardziej przerażającego miasta! Wicehrabina wciąż jeszcze zajęta muskaniem oczu chusteczką odpowiedziała, że przemawiać tak szlachetnie umieją tylko Hiszpanie. I że ona sama jest nie mniej pobożną katoliczką niż ja. I że, Bóg łaskaw i Panienka Przenajświętsza, więc ta słuszna sprawa chyba zatriumfuje. Stosowna odpowiedź od razu przyszła mi do głowy: - Ten bułgarski heretyk wyglądał na prawdziwego brutala - powiedziałem. - Miejmy nadzieję, że powieszą go wysoko! Nie do pojęcia, że jakakolwiek dobrze wychowana dziewczyna mogła się zawierzyć takiemu bydlakowi! A przecież fakt, że pani biedna córka uczyniła to, dowodzi jej nadzwyczajnej niewinności... Ale jedna rzecz mnie zdumiewa w tej bolesnej sprawie. Jakim cudem pani, senora wicehrabina, może być jej matką... nawet w połowie nie wygląda pani na tyle lat! - Wyszłam za mąż bardzo młodo - wytłumaczyła i znowu musnęła chusteczką oczy. Po jej odejściu otworzyliśmy okna, żeby rozwiał się mocny zapach perfum z fiołków i drzewa sandałowego, który zostawiła za sobą. Proces odłożyli na dwa tygodnie, z powodu jakiejś prawnej komplikacji. Więc nasza nieobecność w domu przeciągała się na jeszcze trzy tygodnie co najmniej, ale to nas nie martwiło ani trochę. Za radą pana Estrutta oświadczyliśmy panu Jonesowi, że ponieważ nasze interesy na pewno popadną w ruinę, kiedy nas tam nie ma, należy nam się po pięćdziesiąt peset dziennie i po tysiącu na zakończenie. Wicehrabina z przyjemnością spełniła to żądanie, a myśmy z przyjemnością podpisali nowy kontrakt. W życiu nie zarobiłem takich dużych pieniędzy za nic! Pan Estrutt, trzeba panu wiedzieć, miał tę ogromną limuzynę rolls royce do swojej dyspozycji, kiedy tylko chcieliśmy się przejechać. Pokazał nam główne widoki Londynu: Tower i Most Tower, i Gabinet Figur Woskowych, i Muzeum Zwierząt i Ptaków, i doki, i ten cudowny Ogród Botaniczny, gdzie z tego ich chłodnego powietrza wchodzi się prosto do tropikalnej palmiarni i o mało nie umiera się, tak tam jest gorąco. I pokazał nam Sądy, gdzie wkrótce mieliśmy złożyć zeznania, i wiele innych miejsc. I co wieczór prowadził nas do cines i do kabaretów. Poza tym pan Estrutt zabierał nas w odwiedziny do swoich żon, przedtem jednak wyjaśnił Senti, że wielożeństwo to normalny zwyczaj policji stołecznej. Dwie z jego żon mieszkały na dwóch końcach Londynu, każda w małym domku z czerwonej cegły z ogrodem pełnym kwiatów. My, Majorkańczycy, siedzieliśmy sobie wśród kwiatów na słoneczku, piliśmy piwo i paliliśmy papierosy, a pan Estrutt szedł na górę omówić z żoną sprawy rodzinne. Każda żona miała poza tym małego synka, z którym bawiliśmy się piłką na trawniku. Później poznaliśmy trzecią żonę. Ta trzecia miała duży dom pod Brighton i chyba była bardzo bogata, chociaż ani w przybliżeniu taka piękna, jak tamte dwie. Poczęstowała nas, Majorkańczyków, whisky i cygarami, kiedyśmy siedzieli na trawniku i bawili się z psem rasy pudel. Pan Estrutt potem przyszedł do nas z nową złotą zapalniczką, prezentem urodzinowym dla niego od tej pani. Ale czwarta żona, która mieszkała w odległości wielu kilometrów na północ od Londynu, okazała się stara, brzydka i skwaszona. Bez żadnej serdeczności powitała pana Estrutta, więc to musiała być jego główna żona. Przynajmniej Damian tak powiedział, a on widywał podobne zachowanie się w rodzinach mauretańskich, kiedy odbywał służbę wojskową w Melilla: główne żony, powiedział, są nieodmiennie zazdrosne i złośliwe. Pewnego dnia pan Estrutt wziął mnie na bok i szepnął: - Toni, przyjacielu, uważam, że potrzebne nam jest małe urozmaicenie. Nie uskarżam się na ten Palacio, ale nawet najlepszy hotel po trzech tygodniach staje się nudny. Zresztą nie chcę, żeby ten stary wieszak na ciuchy, wicehrabina, myślała, że ja zapominam o poważnym zadaniu, które mi poru-czyła. Bądźcie o północy gotowi do przeprowadzki, ale jak zwykle, Senti, ani słowa!
Tamtego wieczora Sentia poszedł spać przed jedenastą i zaraz już chrapał. Wtedy pan Estrutt zatelefonował do wicehrabiny i powiedział jej coś z największą powagą. Damian i ja słyszeliśmy jej głos piszczący z przerażeniem ze słuchawki. Pan Estrutt mówił raz po raz: - Tak, tak, tak, proszę pani! Otóż on jej nakłamał, że jeden kelner ze znajomością hiszpańskiego, przekupiony przez adwokata krótkowłosej, próbował nam wyjaśnić całą prawdę o tej sprawie, ale on, pan Estrutt, na szczęście pojawił się w samą porę i przerwał tę naszą rozmowę z kelnerem, ledwie się zaczęła. Wicehrabina wobec tego uprosiła pana Estrutta, żebyśmy natychmiast przenieśli się do innego hotelu. Spakowaliśmy manatki i obudziliśmy Sentię. Damian powiedział: - Bracie, jesteśmy w strasznym niebezpieczeństwie! Ten Bułgar, heretyk, odkrył nas. Pakuj się, jeśli ci życie miłe! Kiedyśmy wyszli frontowymi drzwiami hotelu, limuzyna rolls-royce już czekała. Wicehrabina siedziała w niej i miała fioletowy szalik na twarzy dla niepoznaki. Powiedziała, że nie ma ani chwili do stracenia, i pan Estrutt przytaknął. Szofer ruszył od razu z warkotem i z wielką szybkością, ale wicehrabina była pewna, że ktoś nas ściga. Kazała szoferowi kluczyć bocznymi ulicami na chybił trafił, wykręcać i zawracać, żeby uciec przed tym pościgiem. Szofer był posłuszny, ale chociaż jechał jak wariat, ona ciągle patrzyła przez tylną szybę i krzyczała: - Jest! Samochód ten sam znowu! Sentia spocony ze strachu ciągle żegnał się: W imię Ojca i Syna, i pytał: - Myślicie, że nas zabiją? Po godzinie takiej głupoty wyjechaliśmy na otwartą wieś. Limuzyna rolls royce zboczyła tyłem w jakąś drogę polną. Szofer wyłączył silnik i zgasił reflektory. Przez godzinę siedzieliśmy w ciemnościach, a tymczasem szosą przejeżdżały sznury samochodów. Dopiero kiedy wicehrabina uwierzyła, że wykiwała tych ścigających, wróciliśmy bardzo kręto do Londynu i o godzinie drugiej nad ranem dostaliśmy nowy apartament w hotelu „Palacio Estrand” (niecały kilometr od „Palacio Regent”), ale tutaj ze względu na tajność weszliśmy nie od frontu, tylko drzwiami dla personelu. Dziwne to, prawda, że każdy hotel, w którym mieszkaliśmy tam za granicą, nazywał się Palacio? Ale biedny Sentia umierał tamtej nocy chyba ze sto razy! Pisaliśmy do domu co tydzień, że czujemy się dobrze, że interes kwitnie i że ufamy, że to wszystko zakończy się normalnie. I zawsze na końcu dodawaliśmy te ładne zdania, jakich człowiek uczy się w szkole. Nasze rodziny odpisywały w taki sam sposób, chociaż bardziej religijnie. We wsi, kiedy nas nie było, nie działo się nic ważnego poza tym, że wielka burza wyrwała sporo gałęzi w moim gaju oliwnym i ściany trzech teras się zawaliły. Pewnego dnia pan Estrutt zapytał mnie: - Przyjacielu, czy nadal podoba ci się to życie? Odpowiedziałem panu Estruttowi. - Jeszcze jak! Pomyśleć tylko! Według tego nowego kontraktu wkrótce zarobię dosyć pieniędzy, żeby kupić piękny amerykański samochód i sprzedać mojego starego studeba-kera na raty. Sprawiedliwa nagroda za wszystkie moje ciężkie trudy! Ale, don Charley, pod jednym względem daliśmy się nabrać. - Daliście się nabrać? - zapytał pan Estrutt zdumiony. - No - odpowiedziałem - odżywia pan nas aż milo, mamy wygodne łóżka, dobre trunki i przepyszne cygara hawańskie. Zabiera pan nas często do cine i do kabaretów, i raz nawet byliśmy z panem w Operze. Pokazuje pan nam słynne widoki Londynu... Ale jest jeszcze jedna nasza paląca potrzeba! Jak się to mówi na Majorce, nie można zapraszać dzieci do cukierni i nie kupować im przy tym ciastek. Jesteśmy wszyscy, tak się składa, dobrymi katolikami, ale żaden z nas mnichem nie jest. (Widzi pan, don Roberto, co za szczęście, że akurat teraz moja Isabel wyszła... pozmywać statki pewnie i nakarmić kury. Inaczej musiałbym opuścić w tym opowiadaniu następny incydent. No, ale i tak muszę go opowiedzieć prędko). Otóż pan Estrutt w lot zrozumiał. - Jeżeli nie chodzi o nic innego, przyjacielu Toni, można to załatwić bez trudności - powiedział. Bałem się coś takiego wam proponować, bo a nuż bym uraził waszą wrażliwość. Przypuszczałem, że skoro nie byliście w policji stołecznej, może uważacie się za mniej wolnych pod pewnymi względami niż ja. Doskonale, zaraz zatelefonuję do pewnego mojego kolegi, kierownika od takich spraw. Przyrzekam: już nie będziecie mieli powodów do ubolewania, że daliście się nabrać. Pan Estrutt dotrzymał słowa. Tamtego wieczora po kawie usłyszeliśmy ciche pukanie do drzwi i weszły trzy piękne uśmiechnięte blondynki w bardzo obcisłych sukniach z jedwabiu. Przedstawił nas tym
blondynkom, z tym że pilnował się dobrze i podał nasze zmyślone nazwiska. Potem odkorkował bardzo dużą butlę szampana i napełnił siedem kieliszków. Na mnie z miejsca zwróciła uwagę najważniejsza z tych trzech panienek. Damian uwinął się koło drugiej. Ale Sentia, którego jak zwykle nie wtajemniczyliśmy w sedno tego wszystkiego, siedział zakłopotany i bezwładny i wybałuszał oczy jak wielka dogorywająca ryba, kiedy zobaczył, że te dwie panienki przysiadają nam na kolanach. Trzecia podbiegła do pana Estrutta. Pan Estrutt jednak jej wytłumaczył, że wybranek dla niej to jest ten nieśmiały pan w kącie: on sam będzie tylko naszym tłumaczem. Chociaż była rozczarowana, rzuciła się na Sentię cudownie udając zachwyt Sentia skoczył na równe nogi, aż przewrócił krzesło, i uciekł do łazienki. Ale ta dziewczyna zdecydowana na wszystko wepchnęła nogę w szparę między drzwiami i framugą i zawołała pana Estrutta na pomoc. Pan Estrutt mocno pchnął drzwi i otworzył je na oścież, a potem, kiedy ona już weszła, zamknął je za nią na klucz. Powiem tylko tyle, źe Damian i ja nie potrzebowaliśmy tłumacza... Ale, o Boże, jak okropnie Sentia później się wstydził i jak myśmy się z niego śmieli! Jednej rzeczy mogliśmy być pewni: - tego, że po powrocie do domu on ani słóweczkiem nie piśnie o tej zabawie, nie przyzna się nawet w konfesjonale. Wicehrabina odwiedziła nas nazajutrz rano ze swoją zwykłą bajeczką. Bóg i Panienka Przenajświętsza sprawią, że słuszność zwycięży, i ona serdecznie jest nam wdzięczna za naszą rycerską obronę jej katolickiego ogniska domowego. Powiedziała to i nagle zauważyła, że Sentia stoi jakiś nieswój, więc położyła mu na ramieniu rękę w czarnej rękawiczce, żeby go pocieszyć. - Mój ty, biedaku! - wykrzyknęła. - Tak bardzo tęskno ci do żony! Na to Sentia Woźny Psów zapłakał jak małe dziecko. W strachu, że on powie coś głupiego, powiedziałem szybko: - Tak, proszę pani, Sebastian, ten tutaj, tęskni szaleńczo za swoją Joaną, bo nie spodziewał się, że będzie bez niej aż tyle tygodni. Nie on jeden tu cierpi. Don Damian i ja także jesteśmy stęsknieni, ale ze względu na pani nieszczęsną córkę staramy się zdławić w sobie naszą żałość. Wicehrabina obiecała, że na pewno nigdy nie będziemy żałowali naszego pobytu w Londynie, i miłosiernie otarła Sebastianowi oczy swoją wyperfumowaną chusteczką z czarną koronką. Ale jego nawet to nie pocieszyło! W dwa dni potem zaczęła się sprawa rozwodowa. Pan Estrutt siedział z nami w sądzie i szeptem wyjaśniał, kto jest kto i co się rozgrywa. Ten polujący na lisy przedstawił już trzy czy cztery oskarżenia swojej krótkowłosej o cudzołóstwo, ale pan Jones i jego szwadron adwokatów wybrali tylko dwa, które wydawały się najłatwiejsze do udowodnienia: a mianowicie romans z bułgarskim artystą w hoteliku Damiana i wcześniejszy romans w Paryżu z bogatym fabrykantem szkockim, Simonem Macwilly. Pan Macwilly miał żonę, więc był wstrząśnięty tym, że go podano jako współwinnego w tej sprawie. Zgodził się zapłacić za obronę dziewczyny z krótkimi włosami, byle tylko uniknąć pretensji swojej żony. Jak się okazało, jakiś urzędnik ambasady brytyjskiej w Paryżu pożyczył panu Macwilly mieszkanie na czas swojej chwilowej nieobecności i właśnie w tym mieszkaniu krótkowłosa spędziła noc z panem Macwilly. Ale ów urzędnik ambasady nie chciał być oskarżony o pomaganie przyjacielowi w występku, więc kiedy pan Estrutt i pan Jones zaczęli prowadzić śledztwo, natychmiast wysłał swoich dwoje służących na wieś i tym samym nie dopuścił, żeby oni byli świadkami. Wobec tego jedyne ważne zeznania mógł złożyć kierowca taksówki, który przywiózł pana Macwilly i krótkowłosą z ich bagażem pod drzwi tego mieszkania: a to mogło być uznane za niewystarczające. Jednakże pan Estrutt popatrzył w kalendarz i wyliczył, że krótkowłosa musiała po opuszczeniu mieszkania urzędnika ambasady brytyjskiej spędzić jeszcze jedną noc gdzieś w Paryżu. To dlatego tak długo czekaliśmy wtedy na Gare du Nord. Pan Estrutt przez ten czas namówił swoich znajomych z francuskiej policji do zbadania książek gości w pewnych hotelach. I jako żywo, znaleźli mały hotelik na lewym brzegu rzeki Sena, gdzie pan Macwilly na tę noc kwestionowaną wpisał się do książki za siebie i panią Macwilly. Ten francuski hotelarz i jego żona zażądali zwrotu kosztów, które pan Jones uznał za wygórowane, ale których oni nie chcieli obniżyć. Dostarczenie wymaganego dowodu, powiedzieli, mogłoby narazić dobrą sławę ich hotelu, jeżeli chodzi o dyskrecję. Ale wicehrabina chętnie by zapłaciła, Bóg wie ile, za to ich zeznanie, więc doszli do porozumienia. Oskarżenie o cudzołóstwo z panem Macwilly zostało wysłuchane najpierw. No, poprzedniego dnia po południu ten adwokat najważniejszy, uprzedził nas, jakie pytania będzie zadawał i jak powinniśmy odpowiadać. Robił z nami za pomocą tłumacza próby raz po raz jak w teatrze, ale Sentia Woźny Psów ani rusz nie potrafił wyuczyć się swojej lekcji, aż ten adwokat wykrzyknął zniecierpliwiony: - Człowieku, człowieku, ja prawie nie mam odwagi wezwać cię na świadka. Możesz zupełnie zepsuć naszą sprawę! Twoi koledzy to orły w porównaniu z tobą! Błagaliśmy Sentię, żeby się skupił, ponieważ trzy tysiące peset zależą od tego, czy zadowolimy Wysoki Sąd, czy nie, ale on stracił głowę.
- Wy, chłopcy, będziecie zeznawać następni - powiedział nam pan Estrutt, kiedy pierwszy świadek wystąpił i złożył przysięgę na dużą Biblię, którą ucałował. Sentia zbielał jak prześcieradło i zaczął się żegnać w Imię Ojca i Syna jak wariat. Aż mnie lekki strach obleciał, chociaż raczej bez powodu, bo wykułem moją lekcję słowo w słowo. Krótko mówiąc: ten francuski hotelarz z żoną rozpoznali dziewczynę z krótkimi włosami, która ubrała się do sądu na czarno, żeby konkurować z wicehrabiną, i przysięgli, że ona była w ich hotelu tamtej nocy z grubym łysym mężczyzną zapisanym w książce gości jako Simon Macwilly. Ci dwoje zajmowali dwie sypialnie połączone drzwiami i klucz do drzwi był po jej stronie. Krótkowłosa, kiedy została wezwana do złożenia zeznań, przyznała, że spędziła jedną noc w tym hotelu, ale stanowczo zaprzeczyła oskarżeniu o cudzołóstwo. Pan Macwilly, powiedziała, ulega atakom serca, więc ona, jedyna życzliwa dusza w Paryżu, na której on mógł polegać, przecież chciała być pod ręką, żeby zająć się nim w razie jego ataku w godzinach nocnych. Nasz adwokat powiedział, że z pewnością doszło między nimi do czynu nierządnego. Krótkowłosa udała rozwścieczoną i wykrzyknęła: - Czyn nierządny, no, to przecież śmieszne! Pan Macwilly jest starcem sześćdziesięcioletnim! Popełniła poważny błąd taktyczny. Od razu nasz adwokat zwrócił się do sędziego (w olbrzymiej peruce na głowie, nie zapytałem pana Estrutta, dlaczego). Ponieważ zauważył gniewny wyraz jego twarzy, kiedy krótkowłosa tak wyraźnie dała do zrozumienia, że człowiek sześćdziesięcioletni jest starcem już do niczego, powiedział bystro: - Wysoki Sądzie, nie powołam już więcej świadków. Niech moja obrona oprze się na zeznaniu, które Wysoki Sąd teraz wysłucha. - Ponieważ ten sędzia nie tylko obchodził parę dni przedtem swoje sześćdziesiąte urodziny, ale w dodatku podkreślił je trzecim małżeństwem. Pan Estrutt prawie się zakrztusił, tak mu się chciało śmiać, kiedy to usłyszał. Poklepał Sentię po ramieniu i szepnął mu do ucha: - Chłopcze, jesteś uratowany! - Potem to samo powtórzył Damianowi i mnie: - Wy także jesteście uratowani. Ostatecznie wcale nie będziecie musieli zeznawać. Damian zakipiał gniewem i zapytał na głos: - Więc co z moim tysiącem peset? Okradacie mnie. Mam nie zeznawać, ale z jakiej racji? Sędzia spode łba popatrzył na Damiana, bardzo rozgniewany, i zawołał, że ma być w sali porządek. Pan Estrutt szepnął: - Ty wariacie, przecież dostaniesz swój tysiąc! Wtedy Damian ustąpił i już tylko troszeczkę mamrotał po cichu. Słuchaliśmy mowy sędziego i jego orzeczenia, że zarówno on nie może uwierzyć w historyjkę opowiedzianą przez tę bezwstydną młodą kobietę, jak i chyba wszyscy inni na sali. Potem sędzia pochwalił wspaniałą powściągliwość naszego adwokata, który nie nalega na wysunięcie następnego oskarżenia, i tym samym zdemaskowania tej nieszczęśliwej bez-wstydnicy jako zwykłej prostytutki, ponieważ dwa udowodnione oskarżenia o cudzołóstwo, ona powinna to wiedzieć, dałyby jej w myśl prawa angielskiego właśnie takie haniebne miano! Krótko mówiąc, sąd udzielił rozwodu, i to tak, że wszystkie koszty postępowania prawnego miała zapłacić ta dziewczyna z krótkimi włosami. Jej adwokat nie apelował od tej decyzji, i tak ta sprawa się skończyła... Ale to niezupełnie koniec mojej historii. Kiedy sędzia wyszedł i wyszła cała modna publiczność, zostaliśmy w sądzie tylko my, ten francuski hotelarz z żoną, kilku adwokatów i ich aplikantów, paru woźnych, dziewczyna z krótkimi włosami i wicehrabina. Koszty sprawy już zapłacili adwokaci Macwilly’ego, więc wicehrabina z oczami błyszczącymi jak gwiazdy podbiegła do nas i ucałowała każdego z nas po kolei łącznie z panem Estruttem w oba policzki i wykrzyknęła: - Bóg i Panienka Przenajświętsza jednak mnie wysłuchali! Ubawiło mnie to tak bardzo, że powiedziałem: - Najserdeczniejsze gratulacje, proszę pani. Jednakże pani biedna córka okropnie jest zgryziona. Może rozpacza nad losem tego bułgarskiego heretyka! Albo może boi się, że pani nigdy jej nie przebaczy? - Doprawdy, przyjacielu - wykrzyknęła wicehrabina - jakaż ja jestem głupia! Muszę się z nią pogodzić natychmiast! I popędziła przez salę do krótkowłosej. Pan Estrutt, człowiek bardzo ciekawski, pobiegł za nią. Potem powiedział mi, jak to było. - Moja droga - powiedziała wicehrabina - stoczyłaś bardzo dobrą walkę. Muszę to przyznać i rzeczywiście nie chcę nad tobą triumfować, ja, która przecież kiedyś też miałam kłopot tego rodzaju. Co zrobisz z sobą teraz? Krótkowłosa blado uśmiechnęła się do wicehrabiny i powiedziała:
- Pojęcia nie mam. Utraciłam wszystko! Chociaż pan Mac-willy płaci koszty tej sprawy, jego żona nigdy mu nie da rozwodu, nawet gdybym ja zgodziła się wyjść za niego, czego nie mam zamiaru uczynić. Człowiek, którego kocham, to Borys. A przecież nie mam nawet miedziaka przy duszy, i Borys nie ma tak samo. Wicehrabina ucałowała ją w czoło. - Moja ty biedna niewinna - zagruchała jak gołąb. - W żadnym razie nie powinnaś była wybierać sobie artysty na ewentualnego męża i doprawdy dosyć nieroztropnie dokuczyłaś Wysokiemu Sądowi. Ile pieniędzy postawiłoby cię znowu na nogi? Krótkowłosa zastanawiała się przez chwilę. Potem rzekła powoli: - Obawiam się, że raczej nie mogłabym dać sobie rady bez co najmniej dziesięciu tysięcy funtów. Za takie pieniądze Borys i ja moglibyśmy otworzyć jakiś interes... chyba. - Więc pozwól, że zaokrąglę to do dwudziestu tysięcy! -wykrzyknęła wicehrabina w przypływie współczucia. Wyciągnęła książeczkę czekową i złote wieczne pióro. Wypisała ten czek tam od razu. My, Majorkańczycy, skorzystaliśmy także z jej hojności, bo dostaliśmy po jeszcze jednym tysiącu peset każdy. I w pół roku później dowiedzieliśmy się, że ona wyszła za swojego polującego na lisy. Tegoż samego dnia, tylko że w innym mieście, krótkowłosa została połączona związkiem małżeńskim z tym bułgarskim artystą. Kupili oni pension niedaleko San Sebastian, obecnie bardzo luksusowy, zawsze pełen gości - i o tym mnie powiadomił pan Estrutt niedawno na widokówce. Napisał, że był z żoną na urlopie w San Sebastian i że szkoda, że Damian Frau i ja nie byliśmy tam z nimi razem, bo to była wielka uciecha. Zapomniał dodać, z którą pojechał tam żoną, ale niewykluczone, że ostatnio ożenił się z piątą, nie znaną nam, za te pieniądze, które zapłaciła mu wicehrabina. Może pańcię dziwi, don Roberto, tak samo jak myśmy się wszyscy dziwili. Bo niby dlaczego wicehrabina, chociaż bajecznie bogata, wyrzuciła na swoją sprawę aż tyle pieniędzy. Przecież gdyby zaproponowała krótkowłosej dwadzieścia tysięcy funtów przed procesem, w ogóle mogłoby do takiego procesu nie dojść. No, pan Estrutt powiedział, że pan P.P. Jones odradził jej to jako przestępstwo zwane „zmowa”, a więc sprzeczne z jego wzniosłymi zasadami moralnymi. Poza tym z jakiej racji on miałby się pozbawiać tak niezwykle zyskownej sprawy? W dodatku krótkowłosa chwaliła się, że jest roztropna i żadnego oskarżenia przeciwko niej nie można udowodnić. Cóż, wcale nie wzięła pod uwagę detektywa tak doświadczonego i przenikliwego jak mój przyjaciel, pan Charley Estrutt!
TOAST NA CZEŚĆ AVY GARDNER W Hiszpanii mężatka zachowuje swoje nazwisko panieńskie i tylko dołącza do niego nazwisko męża po przedimku de. W ten sposób nasza majorkańska przyjaciółka, Rosa, wychodząc za Wifreda Las Rocas, zaczęła nazywać się Rosa Espino-za de Las Rocas - bardzo fortunnie, bo to znaczy „Pani Róża Kolczasta ze Skał”. Miała znacznie większe szczęście niż jej cioteczna siostra, Dolores Fuertes, która bezmyślnie wyszła za adwokata Thomasa Barrigę i jest obecnie panią Dolores Fuertes de Barriga, „Bóle Gwałtowne Żołądka”. Moja żona i ja poznaliśmy Rosę w jednym ze sklepów w Palmie. Po angielsku uskarżaliśmy się gorzko na odwieczny przesąd major-kański, że słońce tu wesoło przygrzewa przez cały okrągły rok, wobec czego nigdy nie mogą powstać kłopoty z suszeniem prania. Mąjorkańczycy po prostu nie mają żadnych suszarni w swoich nawet najwspanialszych domach i gardzą tym starym angielskim wynalazkiem, jakim jest stojak na ręczniki w dziecinnym pokoju, pozwalający znękanym matkom prać rzeczy dzieci regularnie, choćby deszcz padał przez całe tygodnie. Szukaliśmy takiego stojaka we wszystkich sklepach meblowych w Palmie, ale wszędzie zbywano nas wzruszeniem ramion i uśmiechami. Nagle Rosa zaćwierkała przy moim łokciu piękną wyraźną angielszczyzną prawie bez cienia akcentu hiszpańskiego: -Przepraszam! Nie mogłam nie słyszeć tej rozmowy. Mój mąż, Wifredo Las Rocas, na pewno, z przyjemnością, zrobi dla państwa stojak na ręczniki. On doskonale zna się na tym. Moja kochana stara bona, Angielka, nieboszczka niania Parker, przywiozła ze sobą stojak na ręczniki, kiedy przyjechała do nas z ambasady brytyjskiej w Madrycie, ale niestety ma go teraz moja najstarsza siostra w Saragossie. Jeżeli zechcą państwo pójść ze mną... Wifredo i jego wspólnik, Anibal Tulipan, pracowali w dużej fabryce mebli na przedmieściu Palmy. Ta fabryka była dawniej ich wspólną własnością, ale wskutek pożaru uległa zniszczeniu: Bank Centralny odbudował ją i wyposażył w nowe maszyny za cenę objęcia nad nią kontroli. Wifredo i Anibal zostali w rezultacie zdegradowani do roli zwykłych pracowników, których bank mógł zwolnić, gdyby nie udało im się wykazać zysków - pozycja chwilami trudna w tamtych ciężkich czasach dla mężczyzn tak dumnych. Anibal zajmował się dostawami i sprzedażą. Wifredo planowaniem, produkcją i personelem. Byli szwagrami, ale śmierć siostry Wifreda na skutek przedawkowania tabletek nasennych, zażytych w proteście przeciwko zbyt poważnemu związkowi Anibala z sekretarką pewnego dentysty, sprawiła, że ta więź rodzinna pękła, i jeśli kiedykolwiek byli dwaj ludzie zgoła nie nadający się na wspólników, to właśnie oni. Anibal, który umiłował wszystko, co niemieckie, zwłaszcza metafizykę, muzykę i Sauerkraut, przypominał z wyglądu Goeringa i odznaczał się gwałtownością iście wagnerowską. W chwilach złości nawet rzucał się jak Adolf Hitler na podłogę i gryzł dywan. Wifredo natomiast - wysoki, jasnowłosy i długonogi -do czasu wojny zakończonej zwycięstwem aliantów starał się ukrywać, że jest zagorzałym anglofilem. Zaczął nim być na parę lat przed wojną, gdy zakochany w Rosie dostał się pod pośmiertny urok słynnej niani Parker, która wkraczając do domostwa Espinoza, wniosła ze sobą oprawione roczniki „Illustrated London News” z lat 1906-1925 i co rok dodawała do nich nowy rocznik. W roku 1936 wybuch hiszpańskiej wojny domowej i śmierć niani Parker - przejechanej przez samochód szybko jadącego oddziału nieinterweniujących lotników włoskich, pamiętacie? - zakończyły ten szereg roczników. Ale dzięki nieustannemu studiowaniu ich Wifredo stal się znawcą wszystkiego, co angielskie, na przestrzeni trzydziestu lat, które one obejmowały. Gdy Rosa przedstawiła nas Wifredo i zapytała, czy on może dostarczyć nam stojak na ręczniki do dziecinnego pokoju, Wifredo zgodził się z entuzjazmem, widząc w nas przydatne źródło wiadomości o wszystkim, co się wydarzyło plemieniu brytyjskiemu od czasu śmierci Jerzego V. Wynikiem był stojak z porządnego mahoniu ze żłobkowanymi prętami i mosiężnymi gałkami, prawie zapierający dech w piersiach, mocny i pojemny jak kościół - i to w okresie braku mahoniu na Majorce. Wifredo policzył nam za to arcydzieło sumę nominalną, zapewniając, że cała przyjemność po jego stronie. Potem Anibal dowiedział się od majstra w fabryce o tym stojaku. Swoim zwyczajem wpadł w piekielną wściekłość. Na-wymyślał Wifredo ordynarnie i zarzucił mu okradanie przedsiębiorstwa, marnowanie cennych surowców, odwlekanie wykonania innych zamówień i sprzymierzanie się, z odwiecznymi zawziętymi wrogami Hiszpanii. Nawet groził, że ten śmieszny stojak na ręczniki nie ujdzie uwadze Banku Centralnego. Wifredo odpowiedział z pasją, że Wielka Brytania to najlepszy klient Hiszpanii i najszlachetniejsze po Hiszpanii państwo w Europie. Skomentował też teutoński brak gustu, wyobraźni i poczucia humoru cechujący Anibala, po czym oświadczył, że zamierza natychmiast rozpocząć produkcję co najmniej stu stojaków na ręczniki „Nanniparker”, chociaż w oparciu o model raczej tańszy niż ten prototyp. Po czym padło kilka bardzo już ciętych uwag, takich na przykład: - Ksiądz, kiedy chrzcił ciebie, musiał mieć okropny katar i tylko dlatego na imię ci Anibal zamiast Animal. Doprawdy jesteś tłustym tępym zwierzakiem, sofistycznym bydlęciem germańskim i gdybyś,
zwyrodnialcze, nie szalał tak w najnędzniejszych spelunkach Santa Catalina, moja siostra żyłaby po dziś dzień! Nastąpiła bójka. Wifredo był silniejszy, ale Anibal w jakiejś tam fazie wojny domowej przeszedł twardy kurs walk ulicznych i od swoich ochotniczych instruktorów z SS nauczył się wszelkiego rodzaju chwytów. Toteż zarówno jeden, jak drugi doznał poważnych obrażeń. W fabryce nawet przedtem nie wszystko grało. Maszyny były stare, te same od lat; zdarzały się przerwy w dopływie prądu, brakowało drewna: z okazji nowych świąt państwowych dla uczczenia triumfu Sił Światła dyrekcja musiała wynagradzać robotników podwójną płacą za patriotyczne powstrzymywanie się od pracy w te dni: powstawały kłopoty z syndykatami, dekrety zabraniały zwalniać poszczególnych robotników, nawet najbardziej niesprawnych, nieuczciwych czy zbytecznych. Ale dopiero ten zupełny rozłam między wspólnikami doprowadził do przesilenia. Wifredo i Anibal uparcie teraz postępowali, każdy w myśl własnych wytycznych. Wifredo projektował meble w jeszcze bardziej prowokującym angielskim stylu, Anibal nie dostarczał mu odpowiedniego drewna i wcale nie próbował sprzedawać tego, co on zdołał wyprodukować. Zdając sobie sprawę, że fabryka wkrótce zbankrutuje, jeżeli ktoś nie wtrąci się zdecydowanie, wtrąciła się Rosa. Dosyć rozsądnie zatelefonowała do pewnego kanonika katedralnego, który był starszym bratem i spowiednikiem człowieka stojącego z batem nad dwoma wojującymi ze sobą wspólnikami, czyli samego dyrektora Banku Centralnego. Przedstawiła swoją trudną sprawę i ubłagała kanonika, żeby narzucił pokój w sposób, jaki uzna za najlepszy, byleby nie ucierpiało na tym żadne z tych dwóch ognisk domowych. - Wielebny księże kanoniku - powiedziała - chociaż to prawda, że tę haniebną kłótnię wszczął don Anibal obsypując Wifreda ordynarnymi wyzwiskami, których żaden człowiek honoru nie mógłby słuchać spokojnie, przyznaję, że odpowiedź Wifredo w niczym nie poprawiła sytuacji. Również to prawda, że don Anibal uderzył pierwszy, a przecież Wifredo nie nadstawił drugiego policzka. Teraz on jednak żałuje, że postąpił tak nie po katolicku. I ja bynajmniej nie żartuję, proszę księdza, on co dzień rano przed wyjściem do pracy musi pamiętać o tym i położyć na półce zegarek zdjęty z ręki, a także zapasowe okulary do czytania, bo jedno i drugie może mu się potłuc w razie nowego starcia. Kanonik słuchał pochrapując zachęcająco i ostatecznie wypowiedział swoje zdanie: - Córko, widzę tylko jedno wyjście z tego kłopotu, który tak jasno nakreśliłaś. A mianowicie ty i żona don Anibala powinny-ście zawrzeć realistyczne przymierze w dążeniu do zawarcia pokoju. Skoro nie da się waszych mężów namówić, żeby uścisnęli sobie dłonie na zgodę, musicie przynajmniej nalegać, żeby oni wspólnie poprosili bank o wyznaczenie stałego rozjemcy mającego rozstrzygać wszystkie spory pomiędzy nimi. Taki układ nie pociągnąłby za sobą dużych kosztów: nie wątpię, że jakiś emerytowany oficer, prawy i taktowny, chętnie podejmie się tego zadania i to nie za wynagrodzenie pieniężne, ale, powiedzmy, za codzienny przydział przekąsek i napojów. Wtedy wasi mężowie nie potrzebowaliby się spotykać inaczej niż w jego obecności. Bank oczywiście będzie sobie życzył, żeby przyjmowali wszystkie orzeczenia tego rozjemcy bez sprzeciwu, ale czyż gracze w piłkę nożną nie przyjmują orzeczeń sędziego pod rygorem opuszczenia boiska? Jeżeli możesz, córko, zgodzić się na to w imieniu swojego męża, zaaranżujemy spotkanie twoje z żoną don Anibala jutro u mnie w domu. Bóg da, że się to wszystko należycie ułoży. Nowa żona Anibala, ta ładna eks-sekretarka dentysty, nazywała się Gracia Joncosa de Tulipan - Gracja Trzcinowa Tulipan (jeszcze jedno kwieciste połączenie botaniczne). Gracja była twardą dziewczyną i podobnie jak Anibal żywiła poglądy uparcie antyklerykalne. Stawiła się na to spotkanie, ale od razu uprzedziła kanonika, że ponieważ inicjatywa wyraźnie wyszła od Rosy, Anibal odrzuci pomysł arbitrażu tak energicznie, jak gdyby ten projekt wysunął sam Kreml. Kanonik, chociaż zmarszczył swe różowe oblicze, to przecież powstrzymał się od wywlekania nagannej przeszłości Gracji i tylko poprosił ją, żeby wzięła przykład z iście katolickiego ducha Rosy. - Błogosławieni ci, którzy pokój czynią - zaintonował machając palcem. - Błogosławieni rzeczywiście! - przytaknęła Gracja, na której pomimo wszystko wywierał wrażenie ogromny, przesycony zapachem cygar, gabinet kanonika: ciemne i groźne szafy biblioteczne, ciemne i groźne obrazy świętych odzieranych żywcem ze skóry, przypiekanych na rozżarzonym węglu, bądź tylko klęczących w ekstazie na skalnych urwiskach, wokół których latały skrzydlate demony. - Ale mój Anibal ciągnęła dalej - zaraz sobie wmówi, że arbiter został wybrany w cichym porozumieniu pomiędzy księdzem kanonikiem i don Wifredem wyłącznie po to, by usunąć go z fabryki. Kanonik odpowiedział gładko: - Droga córko, twój w gorącej wodzie kąpany małżonek nie powinien się tego obawiać. Uspokój go, że ja, kanonik katedry w Palmie, solennie przyrzekam znaleźć rozjemcę niepokalanie prawego i wnikliwego, jakby był potomkiem samego króla Salomona. Jeżeli twój małżonek odrzuci moje przyrzeczenie, uznam,
że on odtrąca ze wzgardą pomoc Kościoła, jak również Banku i o jego zatwardziałości powiadomię mojego znakomitego brata. Gracja zobaczyła to czerwone światło. - Nie, nie - wykrzyknęła - najwielebniejszy księże kanoniku! Błagam, niech ksiądz tak nie mówi! Anibal jest w głębi serca człowiekiem miłującym pokój i ze wszechmiar szanuje zarówno księdza, jak i znakomitego brata księdza. Niech mi wolno będzie spróbować przemówić mu do rozsądku. - Zrobisz dobrze próbując, córko - odpowiedział kanonik surowo i na tym rozmowa się skończyła. Anibal, gdy Gracja przekazała mu wiadomość od kanonika, znów dostał szału. - To rozbój! - wrzeszczał podobno. - Czy ja rzeczywiście muszę wręczyć mój portfel tym bezwstydnym gangsterom ze szczerze katolickim uśmiechem? Jednakże nie było innego wyjścia. Dyrektor Banku Centralnego zaproponował, żeby rozjemcą został emerytowany, wielce odznaczony pułkownik, którego będę nazywał don Hi-lario Tortugas. W czasie wojny z Berberami był on ranny trzy razy: za pierwszym razem w łydkę, za drugim w kolano i za trzecim w ramię, a potem na dokładkę utracił wszystkie palce lewej ręki, dokonując wyczynu tak niesłychanie dzielnego, że otrzymał za to wielki krzyż świętego Ferdynanda. Anibal kwestionując prawość takiego bohatera tylko by się ośmieszył. Co więcej, don Hilario znużony bezczynnością, ochoczo podjął się tego zadania, przy czym jako codzienne honorarium zażądał tylko dwóch filiżanek kawy, jednej kanapki z salami, butelki piwa i jednego cygara z Wysp Kanaryjskich. Kawa miała być piekielnie gorąca: to był jego jedyny warunek. Układ okazał się nie najgorszy. Faktem jest, że don Hilario posiadał wiedzę w zakresie prowadzenia fabryki bardzo znikomą - niedociągnięcie w hiszpańskim programie nauczania, które na przestrzeni dziejów Hiszpanii wykazał długi szereg mężnych i uczciwych wyższych oficerów, nagle obarczonych brzemieniem stanowienia o gospodarce ojczyzny. Niemniej don Hilario, przez wiele lat dowodząc żołnierzami, wyostrzył w sobie wrodzony instynkt dostatecznie, by wyczuć, kiedy ludzie kłamią i kiedy mówią prawdę, całą bądź połowiczną, więc gdy pomiędzy Wifredo i Anibalem powstawały spory w kwestiach technicznych, rozstrzygał je raczej w zależności od brzmienia głosów obu skłóconych wspólników, od wyrazów ich twarzy i zachowania się, niż na podstawie przedkładanych mu dokumentów. W ten właśnie sposób powziął decyzję w roztrząsanej wielokrotnie sprawie stojaka na ręczniki „Nanniparker”: - Chociaż Wifredo - oświadczył - niewątpliwie wyprodukuje fachowo doskonały przedmiot codziennego użytku, jeśli tylko dostanie materiały, jakich żąda, to jednak brak zaufania Anibala do takich nowości nasuwa myśl, że roztropniej byłoby odłożyć tę produkcję na razie. Ponadto zarządził: - Fabryka powinna jednak ponieść koszty zrobienia prototypu sprzedanego ustosunkowanej rodzinie cudzoziemskiej, co było uzasadnionym chwytem propagandowym. Codzienna obecność don Hilaria w fabryce świetnie wpływała na morale robotników. Chwalili się oni w kawiarniach: - Jest u nas na liście płacy ten sławny pułkownik Tortu-gas... ten, który zarąbał szablą siedemnastu Kabylów jednego po drugim, chociaż miał dwadzieścia ran na sobie. To dopiero wojownik, no! A przecież Anibal nie potrafił przełknąć urazy. - Coś podobnego! Stary wojskowy relikt postawiony nade mną, żeby rządzić i szpiegować! Nadal, jak tylko mógł, utrudniał Wifredo życie, fałszywie przedstawiając sprawy zaopatrzenia i widoki sprzedaży. Jednocześnie skarżył się don Hilario, że Wifredo psuje robotników i nie ma pojęcia o tendencjach meblarstwa nowoczesnego. Za radą Rosy Wifredo starał się zachowywać angielską zimną krew w nadziei, że wreszcie sprowokuje Anibala, aż ten wyjdzie z siebie i dopuszczając się jakiegoś grubiańskiego wyskoku, zasłuży nieuniknienie na urzędową naganę. Ale niepokoiły go wysiłki Anibala zmierzające do zaskarbienia łask don Hilaria. Na przykład, gdy Anibal dał don Hilario na imieniny pudełko stu cygar „Romeo y Julieta”, don Hilario, zbytecznie to zaznaczać, odmówił przyjęcia tego prezentu i wyjaśnił, że chociaż lubi dobrze zapalić, nie może w żadnym razie odstąpić od swoich bardziej niż drakońskich zasad i musi unikać podejrzenia o sprzedajność. Niemniej Wifredo zobaczył, jak on przygląda się temu pudełku ze źle ukrywaną tęsknotą. Od czasu do czasu Wifredo proponował don Hilario, że go podwiezie z fabryki z powrotem do centrum miasta swoim dużym w kształcie łodzi dwuosobowym renaultem, model 1922 rok - Majorka to ostatni przytułek dobrych starych samochodów, i to wygodny przytułek w dodatku, bo tam dokonują one żywota, co im się zresztą należy, jeszcze bardzo długo - ale don Hilario zawsze, nawet w dni deszczowe, gdy dawne rany dawały mu się we znaki, wracał uparcie pieszo. Przyjmował tylko te dwie codzienne filiżanki słodkiej, piekielnie gorącej kawy, kanapkę z salami i butelkę piwa, tak jak zostało zastrzeżone w kontrakcie. Raz
jeden sumienie pozwoliło mu pożyczyć od Wifreda dwie bibułki, z których zwykł skręcać papierosy: ale oddał Wifredo ten mały dług już nazajutrz. Tyle o sytuacji w fabryce. A teraz jeśli chodzi o „ustosunkowaną cudzoziemską rodzinę”, odwiedziła nas niespodziewanie Ava Gardner, serdeczna przyjaciółka naszej znajomej z Maryland, Betty Sicre. Betty doradziła Avie dla odpoczynku, po wyczerpującym życiu towarzyskim w Madrycie, wyjazd na tę senną i rzeczywiście sielską Majorkę. Tu Ava będzie mogła ode-spać nieprzespane noce, pływać codziennie, zasięgać moich wskazówek, żeby co prędzej uzupełnić luki w znajomości poezji angielskiej. Poznaliśmy Avę w domu Betty kilka miesięcy przedtem i stwierdziliśmy, że jest bardzo zabawna; później Ava przysłała nam ogromny bukiet czerwonych róż w dowód sympatii, którą oboje z żoną doceniliśmy tym bardziej, że jak nam było wiadomo, Ava nie należy do osób okazujących komukolwiek czcze względy. W tym właśnie czasie jej starsza siostra wyjechała z powrotem do Stanów, więc ona czuła się osamotniona, kolejno wypożyczała na noc każdego z czterech małych synków Betty, żeby jej dotrzymywali towarzystwa. - Wszyscy koledzy w szkole amerykańskiej będą mnie uważali za maminsynka - uskarżał się ze łzami najmłodszy, ale tylko on jeden - jeżeli się dowiedzą, że dwa razy na tydzień śpię z Avą! W Palmie, na lotnisku San Bonet, Ava biegiem ruszyła ku nam przez płytę: spłoszona sarna uciekająca przed wyraźnie zgłodniałym wilkiem. Gdy ten wilk zobaczył ją nagle wśród naszej licznej rodziny - dzieci darowały sobie w ten dzień szkolne lekcje mówiąc swoim zakonnikom i zakonnicom, że ciocia przyjeżdża z Londynu - chyłkiem odszedł śliniąc się. Ale już po całym lotnisku krążyła wiadomość, że sławna Ava Gardner ostatecznie przyleciała na Majorkę i tłumy zaczęły się tłoczyć, wypatrywać czerwonego dywanu, bukietów i fotoreporterów. Myśmy tymczasem pospiesznie wpakowali Avę w naszego land-rovera i ściągnęli jej bagaże z lotniskowej ciężarówki. Jakiś kinoman zauważył kobietę bardzo podobną do jego bożyszcza rozprawiającą bzdurnie z naszymi dziećmi w zakurzonym samochodzie, przystanął, popatrzył zmrużonymi oczami i poszedł dalej: oczywiście to nie mogła być Ava Gardner. Uciekliśmy bez trudu. Ava powiedziała, że w samolocie miała dwóch rzeczywiście kłopotliwych wielbicieli. Pierwszy, siedząc z drugiej strony przejścia, wciąż ją zagadywał jakimś eksperymentalnym językiem włoskim, aż w końcu zamknęła z trzaskiem Oxford Book of English Verse (dostarczoną, przez Betty na ten kurs poezji) i zapytała: - Jeżeli już koniecznie pan musi przeszkadzać mi w czytaniu, to dlaczego nie mówi pan swoim ojczystym językiem? Wielbiciel odpowiedział z galanterią. - Signorina, poczytuję sobie za honor mówić melodyjnym ojczystym językiem pani. Avę ogarnęło zdumienie. - Tak się składa, że jestem żoną Sycylijczyka, ale mówię po włosku jeszcze gorzej niż pan. Kobieciarz patrzył na nią lubieżnie i chytrze zarazem: - Niech się pani nie wydaje, że mnie pani zwiedzie! Wszystkie nasze gazety zapewniają, że pani jest córą Neapolu. - Więc kłamią. Urodziłam się i wychowałam w Północnej Karolinie. Wielbiciel sromotnie stracił pewność siebie. - Czyżbym więc się pomylił? Pani nie jest Sofią Loren? Z okrzykiem oburzenia Ava wstała i przeszła na puste miejsce z przodu, ale już czyhał wielbiciel Nr 2. Rezultat był taki, że czytała Oxford Book of English Verse w toalecie, z której wyszła dopiero wtedy, gdy samolot wylądował: ale wielbiciel Nr 2 czekał na nią z miłosnymi skowytami u stóp schodków. Gwiazdy, jak się okazuje, muszą niezłomnie przestrzegać pewnych zasad: w żadnym razie nie wolno im obrazić dziennikarza czy fotoreportera, odmawiać autografu (chyba że rozpaczliwie gdzieś się spieszą), ani też grzmotnąć kobieciarza neseserem czy dźgnąć go czubkiem parasolki w oko. Plany Avy co do poczynienia postępów w gramatyce hiszpańskiej i odespania nieprzespanych nocy nie bardzo dały się przeprowadzić. Było zbyt wiele miejsc w Palmie, gdzie Cyganie brzdąkali na gitarach i tańczyli flamenco przez całą noc: a Ava nigdy nie potrafi oprzeć się flamenco. Poza tym jej pierwszy przyjazd na Majorkę wywołał taką szaloną sensację, że musiała przenosić się z hotelu do hotelu cztery razy w ciągu pięciu dni. Ale nas urzekały możliwości chwilowego pławienia się w blasku skierowanych na nią reflektorów. Chociaż mówiła, że najsmaczniejsze jest mięso zapiekane z kartoflami i kaszanka w naszym mieszkaniu w Palmie, rycersko zabrała nas parę razy do płynących alkoholem restauracji. Po kolacji przy jednej z tych okazji poprosiła, żebym zrobił jej wykład o poezji i wtedy jej powiedziałem, że niewiele wierszy warto przeczytać, chociaż wiele wierszy uważa się mylnie za warte przeczytania, więc ona nie powinna marnować czasu na niepotrzebną lekturę. Szukanie złota w piasku bywa nudną pracą. Potem używając innej metafory powiedziałem, że szczery głos osobisty jest lepszy niż
cała zręczność techniczna i śmiałe eksperymentowanie - poezja rzeczywiście dobra ma sens prosty i wyraźny, nigdy nie nudzi, i tym większej nabiera logiki, im częściej się ją czyta. - Wiersze są jak ludzie - zakończyłem. - Mało jest wśród nas osób autentycznych. Ava zapytana następnie o swoją legendarną osobowość, w której monstrualnym nimbie żyje, powiedziała nam, że robi wszystko, co mpżliwe, żeby ten nimb z siebie strząsnąć, chociaż agenci reklamowi i prasa wciąż usiłują utrwalać go jeszcze gruntowniej. I wyjaśniła, że wcale nie zmieniła się od czasów, gdy wychowywano ją na bezkompromisową baptyst-kę. Czuwał nad nią na tej farmie tytoniowej w Północnej Karolinie cudowny ojciec, i dlatego wciąż jeszcze czuje się ona pod względem moralnym nieswojo w większości wytwórni filmowych. Uchodzi za osobę bardzo namiętną nie wskutek tego jednak, co robi, tylko tego, co mówi. Czasami po prostu nie panuje nad językiem. Jakiś fotograf nagle błysnął na nas światłem magnezji i Ava błysnęła do niego spojrzeniem prawie tak samo przerażającym, po czym gwałtownie go zwymyślała. Ale gdy on natychmiast przeprosił, prawie mu wybaczyła. Dalszy ciąg naszej rozmowy punktowało raz po raz podawanie przez kelnera albumów z prośbą o autograf Avy: Ava podpisywała się machinalnie z zastygłym słonecznym uśmiechem nie tracąc wątku rozmowy, aż nagle podeszła po jej autograf kobieta wyglądająca jak zanadto wypchana kanapa, klapnęła na krzesło obok mnie, przechyliła się przed moim nosem ku Avie i powiedziała: - Och, szanowna panno Gardner, nie ma filmu z panią, którego bym nie widziała! Więc może byłaby pani taka dobra i dała mi swój autograf specjalnie dla mojej wnusi. Ona kończy siedem lat i nazywa się Wendy Solgotch Wallinger. Ava nachmurzyła się. - Czy koniecznie muszę dodać Solgotch Wallinger? - zapytała. -1 na czym mam to jej napisać? - Och, myślałam, że papier zawsze dostarczają same gwiazdy! Ava nachmurzyła się jeszcze bardziej. Jej komentarza na temat braku papieru lepiej nie odnotowywać. Wystarczał w zupełności, żeby potwierdzić famę o jej temperamencie. A przecież pamiętając o obowiązku przestrzegania zasad od-darła róg jadłospisu i nabazgrała: „Wendy, z życzeniami wszystkiego dobrego, Ava Gard-ner”. I zaraz machnięciem ręki odprawiła panią Wallinger razem z tym autografem. Gdy natrafiła w naszym mieszkaniu na zbiór moich wierszy, zapytała, który z nich powinna przeczytać najpierw. To pytanie po tym, co już jej powiedziałem, zakłopotało mnie. Ale odpowiedziałem, że chciałbym, by jeden wiersz przyjęła osobiście do siebie; chociaż napisałem go na długo, zanim ją poznałem. I że zaznaczam jej tę stronicę do przeczytania wieczorem przed zaśnięciem - jeżeli ona w ogóle pójdzie tego wieczora spać. Bo zawsze ona mówić będzie głosem własnym nawet do ludzi obcych... i dalej: Szalona i niewinna, oddana miłości poprzez wszelkie nieszczęścia... To była Ava jak żywa. Tymczasem w fabryce mebli Anibal konsekwentnie wszystko utrudniał. Poskarżył się don Hilario, że Wifredo podburza robotników narzekając na dostarczane im drewno jakoby zielone, wypaczone i sękate, jakoby mogące służyć jedynie do wyrobu wiejskich ławek. Zapytany o to Wifredo poinformował don Hilaria, że nie narzekał, tylko stwierdził istotny stan rzeczy; doprawdy daleki jest od podburzania robotników, nawet stara się budzić w nich nadzieję, te coś przecie! da się zrobić z tych cudacznych kawałów surowego drzewa, które są teraz wszystkim, co jego wspólnik potrafikupować. Don Hilario patrzył pytająco, więc Wifredo poszedł do warsztatu i wrócił ze szczególnie nieładną próbką majorkań* skiej sosny, całą najeżoną sękami. Zapytał don Hilaria: - Czy poważnie wymaga się ode mnie, żebym wykonał na zamówienie rady miejskiej osiemdziesiąt pulpitów szkolnych z drewna takiej jakości? I w dodatku piły mam tępe. Don Hilario obejrzał ten eksponat i zaryzykował ostrożnie: - No, można by wybić sęki młotkiem i dziury po nich wykorzystać jako otwory na kałamarze. Ale zwrócę uwagę don Anibala na to, że jeżeli przyjmiecie taki kurs, z pewnością będzie więcej otworów do kałamarzy, niż jest tych uczniów. Wybiła godzina siódma i Wifredo wykrzyknął: - Pan wybaczy, don Hilario. Robotnicy już wyszli i mój wspólnik także, więc muszę pozamykać wszystkie drzwi. Ponieważ pan oczywiście się nie zgodzi, żebym odwiózł pana do domu moim starym gruchotem, pozwoli pan, że mu powiem z szacunkiem dobranoc. Dosyć mi się spieszy. Moi przyjaciele, angielscy intelektualiści, państwo Graves, zaszczycą dziś moje skromne progi swoją wizytą. Mam nadzieję, że przywiozą z sobą Avę Gardner. Don Hilario zachłysnął się i chwycił Wifredo za rękaw. - Mówi pan o tej prawdziwej Avie Gardner? - zapytał przeciągle. - Ona... tutaj, na Majorce?
-Tak, ta jedyna nie do naśladowania Ava - odpowiedział swobodnie Wifredo. - Państwo Graves zapewnili mnie, że jest miła i inteligentna tak samo jak piękna. - Miła i inteligentna! Zaiste! Miła i inteligentna, też mi pochlebne określenie! Dla mnie Ava Gardner to największa z żyjących artystek! Ava, tak się jednak złożyło, nie była z nami u Wifredo w tamten wieczór. Zrobiła wypad na piękną piaszczystą plażę Camp de Mar, ale że pogoda była srogo zimna, akurat przed tymi strasznymi mrozami w lutym 1956 roku - tylko ona jedna tam okazała się dość zahartowana, żeby popływać. Jej wielbiciele w sile kilku przepełnionych samochodów stali i patrzyli, i podniósł się ryk podziwu, gdy ona w swym jaskrawym włoskim kostiumie kąpielowym nieomal pląsając zeszła z tarasu hotelu mad morze i dała nurka we wzburzone fale. A przecież, gdyby tonęła, nie znalazłby się, jak nam opowiadano, żaden ratownik, choćby dlatego, że Hiszpanie, jakkolwiek to nieuleczalni romantycy, nie mają w sobie nic z Donkiszota. Później przewieziono Avę szybko do winnic binisalem, gdzie tak przyjemnie mijał jej czas przy naszym jedynym majorkań-skim winie rocznikowym, że zdołaliśmy się z nią skontaktować dopiero o północy. Nazajutrz rano don Hilario odciągnął Wifredo na bok i poprosił żarliwie: - Przyjacielu, powiedz mi coś o niej! Za nic nie chcąc rozczarować pułkownika, Wifredo powiedział: - Zjawiskowa! Taka delikatna, taka piękna, z takim poczuciem humoru. Don Hilario westchnął. Ach, don Wifredo, jakże ja panu zazdroszczę! - i w nagłym zrywie dodał: - Ja nigdy, jak pan wie, odkąd przyszedłem do tej fabryki, nie przyjmuję od pana żadnych prezentów ani grzeczności. Nawet papierosa nie, nawet zapałki, nawet podwiezienia tym pana zwariowanym automobilem! Jednak muszę przyznać, że pan, w odróżnieniu od swojego gburowatego wspólnika, zawsze ma na względzie moją pozycję tutaj, więc nigdy nie stawia mnie pan w dwuznacznej sytuacji, którą można by sobie tłumaczyć fałszywie. I za to pana szanuję! Doprawdy tak wielce pana szanuję i pochwalam pańską poprawność, że ośmiela mnie to do wystąpienia z dziwną prośbą: wierzę, że uzna pan ją za zupełnie coś oderwanego od płaszczyzny naszych zajęć powszednich, na której codziennie się spotykamy: don Wifredo, jestem samotnym starym człowiekiem, przez całą zimę bolą mnie moje dawnerany i niewiele mam przyjemności w życiu... krótko mówiąc, gdyby mógł pan jakimś argumentem trafić do przekonania tym swoim przyjaciołom, Anglikom, żeby spróbowali pannę Gardner... Wifredo odpowiedział: - Już niech pan nic nie mówi, don Hilario! Gdyby ktokolwiek inny w całej Palmie poprosił mnie o to... nawet dyrektor Banku Centralnego, chociaż od jego dobrej woli zależy moja egzystencja... powiedziałbym: „To niemożliwe!” Ale najodważniejszemu żołnierzowi naszego narodu, czyż śmiałbym odmówić?! Panna Gardner odlatuje z wyspy dziś po południu, mam jednak nadzieję, że tę sprawę da się załatwić. W kilka minut później zadzwonił do nas telefon. - Robert? - zapytał Wifredo podniecony. - Czy zechciałbyś spotkać się ze mną o dwunastej w cafe „Mecca”. To szalenie ważne. I przez telefon nie mogę ci powiedzieć, o co chodzi. Ku mojej uldze Ava już przeczytała ten zaznaczony wiersz i zdecydowała się uznać go za hołd złożony jej osobiście. Istotnie poprosiła nawet, żebym odręcznie go przepisał dla niej i opatrzył moim podpisem. - Z największą przyjemnością - powiedziałem. - Ale zróbmy handel wymienny. Ava, daj mi którąś ze swoich najwspanialszych fotografii z dedykacją: „Bohaterskiemu pułkownikowi don Hilario Tortugas y Postres z serdecznym podziwem od Avy Gardner”. Zanotuję ci na kartce. - Czy jest bezwzględnie konieczne „z serdecznym podziwem”? - Bezwzględnie. Przepisałem ten wiersz dla Avy bardzo kaligraficznie i wkrótce po jej odlocie z powrotem do Madrytu (z czterema skrzynkami wina binisalem wśród bagażu) dostałem świetny fotos prawie do połowy zabazgrany dedykacją dla pułkownika. Dosyć ucieszyłem się widząc, że to jest portret nie tyle samej Avy, ile egzotycznej legendy o niej. Rosa i Wifredo zaprosili nas na najbardziej angielską kolację, jaką jedliśmy od lat zupa wschodnioindyjska z curry, pieczeń wołowa z kartoflami, pudding Yorkshire, gotowana kapusta, legumina z jabłkami i ze śmietaną i (że, przytoczę sformułowanie Edwarda Leara) „nieskończoność sera Stilton”. Wifre-do nawet wyciągnął butelkę rocznikowego portwejnu - skąd on wziął zarówno ten ser Stilton, jak ten portwejn, zgoła nie pojmuję - i uroczyście wzniósł toast na cześć Avy Gardner. Wszyscyśmy wypili. - Kochani przyjaciele - głosem ochrypłym ze wzruszenia oznajmił wtedy Wifredo - w wyniku sprawozdania, które don Hilario złożył dyrekcji banku dwa dni temu, zostałem jedynym kierownikiem fabryki. Tylko ja mam odpowiadać za nią przed bankiem. Anibala bank odprawił z odszkodowaniem i
upoważnił mnie nie tylko do kupowania surowca według własnego uznania, ale i do tego, żebym sam dobrał sobie kogoś, kto poprowadzi dział sprzedaży. Pogratulowaliśmy mu hałaśliwie. - To jeszcze nie wszystko - ciągnął dalej. - „Nanniparker”, stojak na ręczniki, wchodzi natychmiast do produkcji. Tak samo jak i urządzenie zaprojektowane przez moją kochaną Rosę podnoszące mokrą bieliznę pod sufit kuchni za pomocą sznura i krążka. Przy lepszej pogodzie będzie można zamiast prania suszyć na nim szynki, kiełbasy, wiązki papryki i cebuli. Bardzo to oryginalny wynalazek i bardzo przydatny! Proponuję nazwać go: „suszarka Avy Gardner”. Każdą sztukę musi zdobić piękna kolorowa miniaturka tego autentycznego zdjęcia mojej dobrodziejki, zrobionego, kiedy ona stała wśród fal w Camp de Mar. Uważacie, że powinienem napisać do niej z prośbą o pozwolenie? - Jej zdanie byłoby stanowczo niekonieczne - odpowiedziałem popijając portwejn, rozłupując orzechy włoskie i myśląc: „Kochana Ava”!
ZAGINIENI CHIŃCZYCY Jaume Gelabert był krępym, barczystym Majorkańczy-kiem, rozczochranym ł bardzo ponurym jak na swoje siedemnaście lat Jego ojciec poległ w roku. 1936 w czasie oblężenia Madrytu, ale po stronie, która przegrała, więc bez chwały i bez renty dla tych, których miał na utrzymaniu: matka umarła w kilka lat później. Mieszkając samotnie w walącym się domku niedaleko naszej wsi Muleta, Jaume jniał parę teras oliwek i gaj cytrynowy. Ja schodziłem tamtędy ze skał - trzysta stóp w dół do morza, żeby popływać, i zawsze, gdyśmy przypadkiem się spotykali, częstowałem go amerykańskim papierosem. Pytał wtedy, czy idę do kąpieli, na co odpowiadałem albo: - Odgadłeś mój cel. Albo: - Tak, lekarze mówią, że to zdrowo. Kiedyś, niby to od niechcenia, powiedziałem, że niebieskie dżinsy, które miałem na sobie, zrobiły się dla mnie za ciasne i że chyba je wyrzucę, ale może jeszcze do brudnej roboty przydałyby się jemu. - Może by mi się przydały - pomacał ten gruby drelich. Dla niego powiedzieć „dziękuję” oznaczałoby to samo, co przyjąć miłosierdzie i popsuć stosunki między nami. Ale nazajutrz dał mi koszyk wisien pod pretekstem, że jego drzewo zanadto obrodziło i że czerwcowe wiśnie nie mają wartości na rynku. Tak więc połączyły nas dobre stosunki sąsiedzkie. Był wtedy czerwiec 1952 roku - akurat zanim Willie Fedora zjawił się w Muleta i wynajął domek. Rząd Stanów Zjednoczonych płacił Williemu w uznaniu jego „psychonerwicy spotęgowanej w czasie wojny koreańskiej” skromną rentę, która nieźle wystarczała mu na utrzymanie, dopóki wskutek napływu turystów ceny nie skoczyły w górę. litr koniaku w tamtych czasach kosztował tylko dwanaście peset, a nie trzydzieści sześć, jak obecnie, a on najwięcej wydawał właśnie na koniak. Nasza mała kolonia cudzoziemców, przeważnie malarzy, zrazu zaakceptowała Williego. Ale wieś Muleta to nie jest eleganckie kąpielisko z łatwo dostępną plażą i zamiast tradycyjnie grać w brydża, opalać się i roztrząsać nawzajem niepewność swoich związków małżeńskich, tutaj cudzoziemcy pracują. Gawędzimy tylko wieczorem przy stoliku w kawiarni, gdy dostajemy pocztę. Od czasu do czasu ktoś z nas urządza przyjęcie i nieraz wynajmujemy wioskowy autobus, żeby pojechać na niedzielne walki byków: ale poza tym żyjemy każdy sobie. Willie nie chwalił sobie tak nietowarzyskiego trybu życia. Pod byle wymówką zaczął odwiedzać nas już od rana, gdy po śniadaniu zabieraliśmy się do pracy, i zawsze dokumentował swoją niezależność przynoszeniem koniaku w oplecionej słomą dużej płaskiej butelce, którą zawieszał sobie na ramieniu i nazywał swoim „samowarem”. Zamykanie drzwi Williemu przed nosem byłoby grubiaństwem: zachęcanie go do tych wizyt byłoby deprawowaniem siebie. Zwykle wymykaliśmy się kuchennymi drzwiami i czekaliśmy, aż odejdzie. Willie pisał sztuki dramatyczne, a raczej mozolił się od wielu, wielu miesięcy wciąż nad jednym wierszowanym dramatem mówiąc o nim bez końca, ale nie posuwając się ze swoją twórczością ani o krok naprzód. Bohater tego dramatu pod tytułem Wercyngetoryks (sam Willie ukryty pod togą) był dowódcą ze sztabu Juliusza Cezara w czasie wojny z Galami. Co dzień Willie, żeby popracować nad Wercyngetoryksem musiał wypić ćwiartkę koniaku, ponieważ ów rzymski temat podszepnęło mu straszne poczucie winy. Pod koniec wojny koreańskiej, jak dowiedzieliśmy się, starszy oficer oddał Williemu pod dozór grupę pięciuset wziętych do niewoli chińskich komunistów, ale gdy Willie po otrzymaniu rozkazu wszedł za ogrodzenie, zastał ich tam tylko trzystu. Owi nieobecni w liczbie dwustu nie mogli przecież paść ofiarą masakry ani popełnić zbiorowego samobójstwa, tak żeby nie pozostało po nich ani śladu, uciec też nie mogli w żadnym razie, a przecież zniknęli. „Rozpłynęli się w powietrzu” powtarzał Willie tragicznie przechylając swój samowar. Wszelkie sugestie, że ci Chińczycy istnieli tylko na papierze - cyfrę 3 nabazgraną w ogniu bitwy, tłumaczyliśmy, można było wziąć za cyfrę 5 doprowadzały Williego do wściekłości. - Cholera jasna! - wrzeszczał i walił pięścią w stół. - Pobrałem racje żywnościowe i koce dla pięciuset. Wyśmiewajcie się z tego! Wkrótce już zamykaliśmy drzwi przed Williem. Powinien pisać tę swoją sztukę dalej, mówiliśmy, a nie opowiadać o niej. I nikt z nas nie poczuwał się do odpowiedzialności za brak jego dwustu jeńców. Co noc jednak ci Chińczycy prześladowali go w snach i często pokazywali mu się przyczajeni za drzwiami bądź za stodołą, nawet w świetle dziennym. Zgodnie ze starym obyczajem wieś Muleta popiera misje katolickie w Chinach i co rok jest tutaj dzień chiński. Dzieci szkolne malują sobie twarze na żółto, skośne brwi i przebierają się w szaty orientalne niepewnego pochodzenia, które przydziela im z szuflad zalatującej kamforą przepastnej, wysokiej komody matka przeorysza naszego klasztoru franciszkanek. Jeżdżą potem wywrotką po całej wsi i zbierają sporo pieniędzy: chociaż kto ostatecznie coś z tego ma, pozostaje zagadką, skoro (jak poinformowałem nie
dowierzającą mi matkę przeoryszę) żadne misje cudzoziemskie nie są tolerowane w Chinach już od lat. Trzeba pecha, że tacy młodziutcy Chińczycy zastukali po południu do okna domku Williego i napędzili mu piekielnego stracha. Potykając się, tłukąc swój samowar w zderzeniu z beczką wina, nieborak wbiegł do kawiarni i zemdlał na tarasie. Gdy już poczuł się lepiej, poradziliśmy mu, żeby pojechał do pewnego lęjcarza w Palmie. Jęknął: - Niech was diabli porwą! Wy intelektualiści! Ja z wami skończyłem. Wybieram prymitywne życie. I wybrał prymitywne życie. Ku zdumieniu wszystkich we wsi zaprzyjaźnił się z Jaumem Gelabertem. Jaume, już napiętnowany jako syn Czerwonego, pozyskał sobie na domiar w dzień świętego Piotra (patrona wsi Muleta) opinię zabijaki. Syn burmistrza, młodzieniec pyskaty, będący posiadaczem motocykla i przywódcą atlotes, czyli miejscowych fircyków, zaczął się z niego naigrawać. - Patrzcie, oto dziedzic La Coma - szydził. Jaume zbladł: - Nie tobie, Paco, ty krzykliwy dziwkarzu, mówić o La Coma! Twój własny stryj obrabował moją matkę, biedną wdowę, z udziału w jej majątku i wszyscy o tym wiedzieli, tylko że są za wielkie tchórze, żeby się sprzeciwić. Wtedy Paco sklecił naprędce copeo, wierszyk satyryczny z rodzaju śpiewek, jakie się słyszy przy tym święcie: Dziedzic La Coma w niełasce żyje Langust nie jada, twarzy nie myje! Gromada atlotes podchwyciła te słowa chórem, tańcząc wokół Jaumego. Doprowadzony do wściekłości Jaume wyciągnął sztachetę z płotu piekarza i powalił Paca i dwóch innych atlotes. Dopiero Straż Obywatelska rozbroiła go i wepchnęła bez ceremonii do miejscowego aresztu. Sędzia pokoju, którym był ojciec Paca, zanim go zwolnił z zawieszeniem, udzielił mu surowej nagany. W Muleta żaden przyzwoity człowiek nigdy nie używa siły: jeżeli walczy się, to tylko na słowa albo na pieniądze. Ci dwaj poza nawiasem, Willie i Jaume, stali się serdecznymi przyjaciółmi, tak że o zdrowie Williego już nie musieliśmy się troszczyć. Willie postanowił nauczyć się od przyjaciela mówić po majorkańsku. Ten stary język podobnie jak pro-wansalski w Prowansji nie wychodzi z domowego użytku na całej tej wyspie, chociaż rząd bynajmniej tego nie pochwala. Willie miał wrodzone zdolności do języków, więc trzy miesiące nauki wystarczyły, żeby gawędził po majorkańsku dość płynnie - jedyny cudzoziemiec w Muleta (oprócz moich dzieci chodzących do miejscowej szkoły), który kiedykolwiek dokonał tego wyczynu. Ponieważ swego czasu na jakimś uniwersytecie na Środkowym Zachodzie specjalizował się w dramaturgii, uparł się, wdzięczny Jaumemu, że nauczy go pisać sztuki i tymczasem odłożył Wercyngetoryksa na bok. Wiosną Jaume ukończył pisanie Pobłażliwej matki, majorkańskiej komedii, zaczerpniętej z życia jego ciotecznej babki, Cataliny. W zamian jakoś sprawił, że Willie zaczął jadać takie pożywne potrawy jak grochówka i pa’mb’oli i pić więcej czerwonego wina niż koniaku. Nigdy nie kwestionował opowiadania Willie-go o tych zaginionych Chińczykach, tylko dowodził, że nadzór nad pięciuset jeńcami byłby zbyt wielkim brzemieniem dla młodego żołnierza, więc Bóg wszechwiedzący na pewno sprawił cud i liczba jeńców się zmniejszyła. - Gdyby mnie ktoś dał pięćset owiec - powiedział - jakże ja bym sobie z nimi poradził sam jeden? Ze stoma owcami, owszem. Z dwustoma, owszem. Z trzystoma, możliwe, ale pięćset to już byłoby za dużo. - Ale jeśli tak, powiedz, dlaczego te żółte diabły ciągle mnie prześladują? - Dlatego, że są poganami i bluźnią przeciwko Bogu! Nie zwracaj na nich uwagi! I kiedy nękają ciebie, nie przejmuj się, tylko dużo jedz, mało pij! W roku 1953 Muleta przechodziła kryzys gospodarczy. Wskutek złej pogody słaba była nadzieja na oliwki, pomarzło kwiecie drzew owocowych i zawaliło się kilka teras. Co więcej, dom Enrique, nasz proboszcz, zbyt pochopnie zamówił nowy ołtarz i nadmiernym kosztem przebudował prezbiterium, gdy tymczasem należało odremontować dach kościoła, częściowo zerwany którejś nocy przez wichurę. W każdym razie Muleta nie mogła sobie wtedy pozwolić na uczczenie święta swojego patrona tradycyjnym co rok przedstawieniem Teatru Objazdowego z Palmy. Ale dom Enriąue usłyszał o sztuce Jaumego. Przeczytał ją i obiecał wystawić, dobierając obsadę spośród dziewcząt Accion Catolica i ich novios, jeżeli Willie zechce reżyserować, a Jaume przeznaczyć cały dochód z tego na Fundusz Naprawy Dachu. Projekt wywołał naturalnie sporo protestów ze strony miejscowej starszyzny: Willie, zwany teraz „Don Conac”, i Jaume, ten czerwony brutal, wydawali się jak najbardziej nieodpowiednimi filarami parafialnego teatru. Dom Enriąue jednakże nie miał szczególnie Jaumemu za złe incydentu ze sztachetą i wiedział, że Willie pod opieką Jaumego stanie się znacznie lepszy niż dawniej. Wygłosił więc w mocnych słowach kazanie wymierzone przeciwko faryzeuszom i niemiłosiernym i gdy już postawił na swoim, dał sprytnie rolę przywódcy młodzieży synowi burmistrza, Pacowi. Niemniej, żeby nie dopuścić do żadnego skandalu,
zapowiedział surowo, że próby muszą odbywać się tak, jak nakazuje przyzwoitość: to znaczy pod okiem matek dziewcząt albo osób przez te senory upoważnionych. On również będzie na próbach obecny. Komedia Pobłażliwa matka, w której śmieszność łączyła się z patosem, w sposób wyeksploatowany przez Menandra, Terencjusza i Plauta oraz innych mistrzów starożytnych, odniosła bezsprzecznie sukces. Chociaż pomimo usilnych starań obu reżyserów, czyli Williego i dom Enrique’a, aktorzy nieraz odwracali się do publiczności tyłem, improwizowali zbyteczne wstawki, mamrotali, szarżowali, zapominali swoich kwestii, przegapiali je i w momentach dramatycznych bezradnie chichotali, Fundusz Naprawy Dachu powiększył się o tysiąc pięćset peset i jeszcze osiemset przyniosła loteria na niemiecki zegarek (pozostawiony przez kogoś na plaży dwa lata przedtem). W gazecie „Baleares” zamieszczono pod nagłówkiem „Uroczysta msza parafialna w Muleta: okazałe igrce ludowe” wzmiankę o niezwykłym młodym dramaturgu, don Ja-ume Gelabercie. Również Paco i jegonovia, bohaterka sztuki, zasłużyli sobie na kilka słów w tych wiadomościach. Tymczasem Willie, którego na łamach „Baleares” nazwano niefortunnie „Don Guillermo Conac, teatrolog zza Atlantyku”, oblewał debiut Jaumego trochę za obficie i wyśpiewywał murzyńskie spirituals na uliczkach wsi jeszcze długo po północy. Gdy w końcu upadł nieprzytomny, Paco i inniatlotes rozebrali go i położyli nagiego w jednym z grobowców na cmentarzu, podkładając mu „samowar” pod głowę. Został znaleziony przez cały oddział starych beałas, pobożnych kobiet w czarnych welonach, idących na poranną mszę - straszny skandal! Jaume natomiast ledwie kurtyna opadła po ostatnim akcie, poszedł prosto do domu, żeby uniknąć gratulacji. Ale rano, gdy usłyszał krążące plotki, odtworzył sobie całą tę historię, złapał Paca przed kawiarnią i wrzucił go do rzeczki Torrent tak, że mu złamał nogę w kostce. Tym razśm stanąłby przed sądem w stolicy za usiłowanie zabójstwa, tylko że Willie zainterweniował. - Jeżeli ukarze pan Jaumego - ostrzegł burmistrza - to będę zmuszony wnieść oskarżenie na pańskiego syna. Mam świadków jego bezwstydnego postępku, którzy mogą zeznawać, i poza tym stoi za mną rząd Stanów Zjednoczonych. Mnie z Jaumem nadal łączyły dobre sąsiedzkie stosunki. Powiedziałem mu: - Jaume, moim zdaniem, zrobiłeś, co trzeba. Żaden prawdziwy przyjaciel nie zrobiłby mniej wobec takiej prowokacji. Szybko minęła zima i wiosna i znów czekała nas fiesta San Pedro. Składając dom Enrique’owi wizytę na plebanii, Willie ofiarował się reżyserować nową sztukę Jaumego pod tytułem Trudny mąż. Przyszedł wprawdzie nie pijany, ale (jak mówią Irlandczycy) „wypiwszy sobie”, więc gdy oznajmił, że ta komedia ma zalety, dzięki którym pozyska kiedyś światową sławę, dom Enriąue - trudno się temu dziwić - odrżucił dyplomatycznie jego propozycję. Owdowiała dziedziczka La Coma, zmarła niedawno, pozostawiła kościołowi mały zapis, wobec czego parafianie ufają, że on znów zaprosi Teatr Objazdowy z Palmy. Miary tej porażki dopełniła niedobra wiadomość. Jaume miał odbyć służbę wojskową i liczył na to, że zostanie przydzielony do baterii przeciwlotniczej, odległej od Mulety o trzy mile, i będzie mógł często na przepustkę przyjeżdżać do domu. W istocie, dowódca tej baterii obiecał mu to załatwić. Ale nic z tego nie wyszło - może ojciec Paca szepnął coś temu kapitanowi do ucha - i Jaume dostał rozkaz wyjazdu do hiszpańskiego Maroka. Willie z oczami pełnymi łez przyrzekł, że będzie nawadniać gaj cytrynowy, orać ziemię wokół drzew oliwnych, sadzić fasolę, gdy pogoda się zmieni, i czekać cierpliwie na powrót Jaumego. Ale już wkrótce dwustu widmowych Chińczyków, wykorzystując jego samotność, znowu czyhało za drzewami i stukało do kuchennego okna. Samowar Williego napełniał się i opróżniał, napełniał się i opróżniał kilka razy w tygodniu. O gaju cytrynowym Willie rzadko kiedy sobie przypominał, jadał byle jak, zamykał się w swoim domku i nie wpuszczał tam nikogo, za wszelką cenę chciał ukończyć przekład Trudnego męża na angielski. Spotkałem go pewnego dnia rano u listonosza, gdy nadawał paczkę do Stanów. Tak bardzo zmizer-niał i wydawał się taki zagubiony, że przy pierwszej okazji wspomniałem o nim burmistrzowi. Czy nie należy poczynić jakichś kroków? - Ale co ja mam zrobić? - wykrzyknął burmistrz. - On nie popełnia żadnego przestępstwa. Jeżeli jest chory, niech się poradzi lekarza! Tegoż dnia po południu Willie zobaczył, jak Toni Coli wykopuje dół na śmieci poniżej jego domku. Przekonany, że to grób dla niego, schronił się na galerii organowej w kościele, upił się tam do nieprzytomności i odnaleziono go dopiero po dwudziestu czterech godzinach. Dom Enrique z pomocą swojej matki przeniósł go na plebanię, gdzie pozostawał pod troskliwą opieką tych dwojga, dopóki ambasada amerykańska nie załatwiła jego powrotu do Stanów. W Nowym Jorku witał go komitet recepcyjny związku weteranów, po czym skierowano go do szpitala wojskowego w Pittsburgu. Pierwszego dnia roku 1955 skręcił kark wyskakując przez okno, najwidoczniej, żeby uciec przed ścigającymi go chińskimi dręczycielami. Bardzo przykro mi było z jego powodu.
Jeżeli ludzie z Mulety myśleli, że nie usłyszą już nic więcej o komedii Jaumego, to grubo się mylili. W dwa lata później akurat, gdy ku uczczeniu San Pedra fajerwerki miały zajaśnieć na niebie, listonosz (który pełni również funkcję naszego telegrafisty) pociągnął mnie za rękaw. - Don Roberto - powiedział - przyszła depesza z Nowego Jorku do jakiegoś Williama Schenectady. Może pan wie, kto to jest? Przyszła trzy dni temu i nikt z pana przyjaciół nie zna tego nazwiska. Czy może to jakiś turysta, który tędy przejeżdżał? - Nie, to ten nieszczęśliwy don Conac - wyjaśniłem mu. W Hiszpanii zawsze środkowe nazwisko jest patronimiczne, a Willie urzędowo nazywał się: William Schenectady Fedora. - Smutna historia - westchną? Mercurio. - Żadna korzyść z depeszy dla nieboszczyka, kiedy on już nie może nawet pokwitować odbioru. I nie ma sposobu, żeby zwrócić nadawcy... - Ja pokwituję, skoro tym się pan trapi - powiedziałem. -Prawdopodobnie życzenia urodzinowe od starej ciotki, której nie zawiadomiono o jego śmierci. Jeżeli tak, podrę to. Po tych fajerwerkach przypomniałem sobie o telegramie. Przeczytałem: William Schenectady Fedora. Muleta. Majorka. Hiszpania. Wspaniałe brawo brawo brawo stop trudny mąż sensacja pożądany na Birdwaju reżyseria Neumanna Harpvicke rola tytułowa stop pocztą lotniczą kontrakt stop propozycje przedłożymy osobiście prosimy szybka odpowiedź stop pozdrowienia Everett Samstag Empire Stat Enterprixes New York Zasępiłem się. Mój sąsiad Len Simkin często opowiadał o Sammym Samstagu, impresariu z Broadwayu i nawet obiecywał Wiłliemu zainteresować Sama dramatem Wercyngeto-ryks, ale ten telegram nie wyglądał mi na żart. Kto by wyrzucał dziesięć dolarów, żeby nabrać zmarłego. A przecież, jeżeli to nie żart, dlaczego nie ma kuponu na opłaconą odpowiedź? Zabrałem się do wypytywania Mercuria, który przyznał, że owszem, odebrał jakiś formularz przypadkowo razem z tą depeszą dla don Conaca. Później powiedział: - Skoro don Conac już nie żyje, to może ktoś inny z cudzoziemców zechce wysłać tę opłaconą odpowiedź. Wobec tego ja nadałem telegram do Samstaga: Zainteresowany pańskim zainteresowaniem stop doradzę autorowi trudnego męża aktualnie na safari udzielić opcji jeżeli cena współmierna zważywszy potrójne brawo stop pozdrowienia Podpisałem: „Fedora”, bo wyjaśnienie, że Willie stał się już niedostępny i tylko ja pozostałem do ochrony interesów Jau-mego, wykraczałoby poza przewidzianą długość odpowiedzi. Owo „aktualnie na safari” było skrótem telegraficznym informacji: teraz wlecze za sobą swój karabin przez Północną Afrykę, ale wróci w przyszłym tygodniu, i brzmiało zamożniej. W kawiarni spotkałem Lena, przedwcześnie starego czy też za późno młodego wytwórcę abstrakcyjnych ozdób ściennych. Len grał kiedyś tylko małą rólkę w czymś wystawionym nie na Broadwayu, ale dla wsi Muleta był jedynym łącznikiem z tą jaśniejącą neonami arterią sławy. - Szkoda, że biedny Willie nie żyje - powiedziałem, gdy Len skończył komentować zjadliwie przedstawienie, które ubiegłego wieczoru dał Teatr Objazdowy z Palmy. - On może by ci załatwił mówioną rolę w tej nowej sztuce na Broadwayu. Zawsze podziwiał twoją interpretację. - Nie łapię dowcipu - burknął Len. - Przyprawiał mnie o ciarki ten dziwak! „Twórczy artysta”, a jakże, bo tworzył niepokój. Po kilku łykach z jego samowara ja sam mogłem widzieć tych cholernych Chińczyków! Ręczę, że oni włażą mu do trumny i opuszczają nad sobą wieko. - Jeżeli tak przyjmujesz moją bombę, Len - powiedziałem - nie dostaniesz nawet „ogona”! - Nie rozumiem jednak... - No, zrozumiesz... kiedy tylko Sam Samstag tutaj się pokaże ze skrzynią cygar hawańskich, a ty, samotny, będziesz musiał palić dalej swoje smrodliwe „Peninsulares”. - Pewnie powiesz jeszcze, że Neumann reżyseruje? I Wer-cyngetoryksa gra Hardwicke? - Nie. Ta sztuka to nie Wercyngetoryks. To Trudny mąż. Poza tym wszystkiego domyśliłeś się, odgadłeś. - Uważasz pan, żeś szalenie dowcipny, prawda? - Len nieznacznie odsunął się ode mnie, po czym gniewnie odwrócił się na pięcie i wyszedł mówiąc wspaniale: - Moim zdaniem dowcipy o zmarłych Amerykanach cuchną! - Kurtyna. Gdy Jaume wysiadł z ąutobusu Palma-Muleta, chyba wyższy i jeszcze bardziej ponury niż kiedykolwiek przedtem, nie powitały go żadne owacje. Tamtego dnia wieczorem przyszedłem do jego domku: gotował sobie fasolę i dusił krwawą kiszkę na ogniu z drewna. Poczęstował mnie tą kolacją. Pytał o szczegóły śmierci Williego i rozpłakał się słysząc o jego otwartym oknie. - On był dla mnie bratem - szlochał. - Taki wielkoduszny, taki myślący! Ponieważ już nie mógł zajmować się moją ziemią bez pomocy, więc poprosiłem Toniego Colla, żeby dbał o drzewa za połowę
udziału w cytrynach i oliwie. Toni właśnie mi wypłacił dwa tysiące peset. Nie jest w przyjaźni ze mną, ale straciłby twarz we wsi, gdyby zapuścił gospodarkę poborowego. Nawet doprowadził do porządku tę terasę, która się osunęła, zanim wyjechałem. Przyniosłem ze sobą butelkę czerwonego wina binisalem, żeby oblać telegram Samstaga. - Biedny Willie, tak bardzo by się ucieszył - westchnął Jau-me, gdy mu przeczytałem telegram. - Ależ by pił i śpiewał! To przychodzi za późno. Willie zawsze chciał, żeby mnie się powiodło, bo jemu to się nigdy nie powodziło przez te jego uchybki. - Niech spoczywa w spokoju. - Ja tam nie mam wielkich ambicji teatralnych - ciągnął Jaume po chwili - Willie musiał stać nade mną najpierw, żebym napisał Pobłażliwą matkę, a potem, żebym napisał Trudnego męża. - Długo pisałeś te sztuki? - Pobłażliwą matkę, długo. Nad Trudnym mężem nie potrzebowałem tak sobie łamać głowy. 'Samo mi to wyszło. - A jednak senor Samstag, bardzo ważna osobistość, uznał, że rezultat jest wspaniały. To z pewnością triumf. Czy masz kopię tej sztuki? - Tylko po majorkańsku. - Zdajesz sobie sprawę, Jaume, co będzie, jeżeli Trudny mąż spodoba się na Broadwayu? - Mogliby mi zapłacić? - Zapłacić tobie, człowieku? Oczywiście! Pięć procent chyba od wpływów kasowych brutto, co może oznaczać pięćdziesiąt tysięcy dolarów tygodniowo. Powiedzmy, że ta sztuka będzie szła przez dwa lata, nazbierałoby ci się... zaczekaj, obliczę... no, ze dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów... - Nic mi to nie mówi. Ile dolarów warta jedna peseta? - Słuchaj, jeżeli wszystko pójdzie dobrze, możesz zarobić dwanaście milionów peset... a nawet gdyby sztuka zrobiła klapę, dostałbyś dwieście tysięcy za samo sprzedanie panu Samstagowi prawa do wystawienia jej! - To, co pan mówi o milionach, tylko mąci mi w głowie. Ja bym się zgodził na pięćset peset. - Ale myślę, że tak samo zgodziłbyś się na dwanaście milionów? - Czy ci ludzie tam powariowali? - Nie, po prostu umieją robić dobre interesy. - Pan żartuje ze mnie, don Roberto! - Nie żartuję. - No, w takim razie pan wyolbrzymia! Ja chcę tylko wiedzieć, że ten telegram pomoże mi kupić osła i nowe dachówki do pokrycia dachu. - Zapewniam cię, że osłów będziesz miał całą lawinę! W dwa dni potem przyszedł kontrakt zaadresowany do Williego. Na trzydziestu stronach wymieniono wszelkie ewentualności wzajemnych i obopólnych oszustw ze strony autora i producenta przewidywane przez czujną Ligę Pisarzy Ameryki Północnej, Dział Dramaturgów, przy czym poruszano takie wdzięczne pomniejsze tematy, jak uprawnienia do wyjazdów na tournće drugą klasą, różne odmiany popularyzacji, różne odmiany tournee koncertowych, przedstawienia w językach obcych i sprzedaż lalek bądź innych zabawek wzorowanych na postaciach rzeczonej sztuki... Tamtego dnia po południu przeglądałem ów dokument na tarasie kawiarni, gdy podbiegł ćlo mnie Len. - Jest ktoś u mnie - wykrztusił podniecony. - Nazywa się Bill Truscott, mówi, że reprezentuje interesy Williego. To mój kolega z uniwersytetu Columbia. Przyzwoity facet. Trochę go zdziwiło to, że nie ma tutaj Williego... Słuchaj, czy możliwe, nie nabierałeś mnie, kiedy mówiłeś parę dni temu o tej sztuce na Broadwayu? -Ja nigdy nikogo nie nabieram. Brak mi poczucia humoru. - Czyżby? No, w każdym razie powiedziałem Billowi, że może ty mógłbyś mu pomóc. Idziemy? Bill Truscott, wysoki chudy Bostończyk, powitał mnie wylewnie. - Przesłałem Trudnego męża do biura Samstaga dziesięć dni temu - powiedział - i mój człowiek, którego tam trzymam, zawiadomił mnie, że ten stary skurczybyk bierze się do tego na własną rękę. Nie lubi pośredników, woli podejście wprost. Ale postawmy sprawę jasno: czy Fedora rzeczywiście nie żyje? Mój człowiek przysięga, że on telegrafował do Samstaga z tej tutaj wsi. - Zgadza się, Fedora nie żyje. Jednak obiecał spotkać się z Samstagiem celem omówienia tego dokumentu - stuknąłem palcem w kontrakt - na który chyba powinien pan teraz rzucić okiem. Proszę mi powiedzieć, mówi pan po hiszpańsku? Bo Jaume Gelabert nie zna ani angielskiego, ani francuskiego. - Gelabert? Kto to jest Gelabert? Nigdy o takim nie słyszałem. - Autor Trudnego męża. Fedora tylko przełożył na angielski tę sztukę.
- Tylko przełożył... wie pan na pewno? Szczyt wszystkiego! To zmienia postać rzeczy. Myślałem, że on ją napisał... Co to za typ, ten Gelabert? Odnosił już jakieś sukcesy na scenie? - Jego Pobłażliwa matka zrobiła furorę - powiedziałem kopiąc Lena pod stołem. - Chłopak pełen prostoty... można by go nazwać odludkiem. - Czy wiadomo panu o jakichś układach pomiędzy Fedorą i Gelabertem co do honorarium za przekład? - Nie sądzę, żeby był jakiś układ. Fedora pił ostro i przełożył tę sztukę, żeby zrewanżować się Gelabertowi za opiekę... Pan się niepokoi o swoją prowizję? - Ja się niepokoję?! Jednakże Gelabertowi potrzebny będzie agent i ostatecznie Fedora przysłał tę sztukę do mojego biura. Len poręczy za mnie, prawda, Len? - Len z pewnością poręczy, panie Truscott - powiedziałem - a pan poręczy za Lena. Lenowi przyda się czyjeś poręczenie. - Padam do nóżek, don Roberto - zakwilił Len płaszcząc się z wdziękiem. Pozwoliłem mu płaszczyć się tak przez chwilę, a potem zapytałem Truscotta: - Czy Fedora w załączonym liście nie podał, że autorem jest Gelabert? - Nadmienił, jeżeli dobrze sobie przypominam, o jakimś miejscowym geniuszu, który bronił go przed napaścią jakichś Chińczyków i właśnie miał wyruszyć na wojnę z Maurami, kiedy on, Fedora, miał pilnować jego gaju cytrynowego... było w tym liście pytanie, czy mógłbym popróbować z załączoną sztuką szczęścia u Samstaga. Ale poza tym już nic. Tylko parę zdań napisanych jakimś wariackim językiem pełnym iksów i igreków. - Wnoszę z tego, że list Fedory zaginął? Truscott przytaknął posępnie. - A więc faktycznie - powiedziałem - nie może pan udowodnić, że jest pan agentem Fedory, tym bardziej więc Gela-berta. Odpowiedzi nie było. Schowałem kontrakt do kieszeni i skręciłem sobie papierosa poświęcając na to więcej czasu, niż musiałem. W końcu wycedziłem: - Może Gelabert mianowałby pana swoim agentem. Ale to człowiek, z którym trudno sobie poradzić. Załatwienie tego lepiej niech pan zostawi mnie. - Bardzo pan uprzejmy... Pewnie, że jestem panu wielce zobowiązany. I pan zapewne czytał kopię Trudnego męża? - Jeszcze nie czytałem. -A więc jest nas dwóch. Pan rozumie, po przestudiowaniu obłędnego listu Fedory rzuciłem ten maszynopis nie przejrzany na biurko mojej sekretarce Ethel May, która chociaż biła rekord tępoty wśród wszystkich sekretarek na Trzydziestej Ósmej ulicy, miała niezmiernie piękne nogi i nawyk do systematyczności. Nie cierpiała niczego wyrzucać... nawet próśb o wsparcie. Więc włożyła ten maszynopis do teczki „Spróbować u pana Samstaga”. Wkrótce potem wyszła za mąż i zrezygnowała z posady. Ale pewnego dnia rozchorowałem się na grypę i tegoż samego wieczora Samstag chciał mieć szybko pewną sztukę jednego ze sławnych autorów. Leżałem w łóżku, a przecież zadzwoniłem do następczyni Ethel May i zachrypiałem: „Proszę natychmiast wysłać ten maszynopis do pana Samstaga. Przez umyślnego”. Ta biedna przerażona ptaszyna wolała się nie przyznawać, że nie ma pojęcia, o jakiej ja sztuce mówię. Zaćwierkała: Już to robię, szefie” i poszła przetrząsać papiery. A ja, nieborak, zapomniałem, że tę sztukę, o którą chodziło Samstagowi, mam w swojej teczce w domu - grypa płata diabelskie figle. No, ptaszyna grzebała, grzebała, aż wygrzebała Trudnego męża i przesłała Samowi. Iskra geniuszu! Muszę dać tej dziewczynie podwyżkę. Ale Sam nie wie, co to jest etyka. Pominął moje biuro i od siebie zadepeszował do nieboszczyka Fedory w nadziei, że Fedora natychmiast podpisze się na linii kropkowanej i dopiero potem, już za późno, przyszło mu na myśl, że przecież powinien zasięgnąć mojej fachowej rady w sprawie tego z pewnością drańskiego kontraktu. Że też takie psy złodziejskie istnieją! - Tak - powiedziałem - gdyby Fedora był autorem tej sztuki i gdyby pan był jego agentem, miałby pan prawo się uskarżać. Ale spójrzmy prawdzie w oczy, pozycja pana tu jest żadna. Niech pan siedzi cicho! Proponuję, żebyśmy poszli teraz do Gelaberta. On prawdopodobnie da nam jakąś kolację. W mroku wiatr hulał po dniu niezwykłych o tej porze roku przelotnych ulewnych deszczów, a ścieżka prowadząca do do-mku Jaume’a niełatwa jest do przebycia nawet przy najlepszej pogodzie. Było błoto, co krok kałuża; woda kaskadami spływała z gałęzi. Truscott, chociaż mu pożyczyłem latarkę elektryczną, dwa razy potknął się o korzenie drzew oliwnych i upadł. Do domku (stajnia, studnia, kuchnia, jedna sypialnia) doszedł w opłakanym stanie. Z grubsza nakreśliłem Jaumemu całą sytuację i wkrótce potem wszyscy trzej jedliśmy jego pa’mb’oli, to znaczy kromki chleba maczane w nie oczyszczonej oliwie, z połówkami pomidora i solą. Surowa cebula, gorzkie oliwki i szklanka czerwonego wina podnosiły smak tego dania.
Pa’mb’oli było niejako próbą ogniową dla Truscotta, ale on to zdzierżył, jakkolwiek oliwa mu kapała na zabłocone spodnie. Poprosił mnie, żebym chwalił w jego imieniu „tę przytulną chatkę”. „Niech mu pan powie, że ja mu zazdroszczę. Niech mu pan powie, że ludzie wielkiego miasta często zapominają, co to jest prawdziwe zapamiętałe życie na łonie przyrody!” Potem zaczął mówić o interesach. - Proszę, niech pan naszemu gospodarzowi powie, że przysłano mu tylko kontrakt podstawowy. Zdumiewa mnie jednak wysokość zaliczki: trzy tysiące po podpisaniu i jeszcze dwa tysiące po premierze! Samowi najwidoczniej się zdaje, że trafił na żyłę złota. No, ale moje długoletnie doświadczenie w prowadzeniu spraw pisarzy teatralnych mówi mi, że z łatwością możemy dostać więcej, niezależnie od tego, że zażądamy dodania kilku paragrafów specjalnych. Fedora niestety nie żyje, czy też może dałoby się wpakować go tu do kontraktu jako autora. W przeciwieństwie do Gelaberta on, jako zamieszkały za granicą obywatel amerykański, nie podlegałby podatkowi. Może by się dało podstawić go i... - Co ten pan mówi? - zapytał Jaume. - Chce być twoim pośrednikiem w załatwianiu spraw z se-norem Samstagiem, któremu nie ufa. Poza tym mówi o rzeczach nieciekawych. - Dlaczego miałbym ufać temu panu bardziej, niż on ufa innym? - Dlatego, że Willie na swojego pośrednika wybrał właśnie senora Truscotta i Samstag dostał tę sztukę od niego. Jaume uroczyście wyciągnął do Truscotta rękę. - Pan był w przyjaźni z Williem? - zapytał. Przetłumaczyłem. - To był jeden z moich najlepszych klientów - odpowiedział Truscott. Ale gdy ze swojej walizeczki wydobył umowę o pośrednictwo, rzuciłem Jaumemu ostrzegawcze spojrzenie. Jaume odpowiedział mi nieznacznym skinieniem głowy. - Podpisuję tylko wtedy, kiedy mogę przeczytać i zrozumieć - powiedział. - Moja biedna matka utraciła swój udział w spadku La Coma, bo zawierzyła adwokatowi, który mówił do niej bardzo długimi słowami. Znajdźmy w stolicy jakiegoś porządnego notariusza. Truscott wyraził sprzeciw. - Nie mogę reprezentować Gelaberta, dopóki nie będę pewny mojej prowizji. - Daj pan spokój - upomniałem go ostro. - Ma pan tu do czynienia z wieśniakiem, który nie da się omotać ani sterroryzować. Samstag zawiadomił telegraficznie, że przyleci samolotem „Swissair” nazajutrz. Listonosz Mercurio zapytał Lena, który przypadkiem był wtedy u niego, w jakiej to sprawie tyle olbrzymich depesz przelatuje tam i z powrotem. Len odpowiedział Mercuriowi: - W sprawie wielkiego bogactwa dla młodego Gelaberta. Jego komedia, chociaż odrzucona dwa lata temu przez dom Enrique’a, ma być wystawiona w Nowym Jorku. - To, że u nas moralność stoi wyżej niż w Nowym Jorku, wcale mnie nie dziwi - zauważył Mercurio. Ale co dolary, to dolary, więc Jaume może teraz śmiać się z nas, natrząsać, i nieważne, ile niemoralnych rzeczy jest w tej jego komedii. Len przyniósł mi ten telegram Samstaga do domu. Ku memu zakłopotaniu zwrócił mi bardzo dawny dług, dwieście peset, o których zupełnie już zdążyłem zapomnieć. I nie ukrywał nadziei, że wkręcę go w ten spektakl na Broadwayu. - Nie potrzeba mi dużo... byle jaka rólka wystarczy -prosił. Czemuż bym miał odbierać mu taką nadzieję? Chowając do kieszeni dwieście peset powiedziałem, że jego przyjaciel Bill na pewno zarekomenduje go Samstagowi. Wiadomość o szczęściu Jaumego rozeszła się po wsi kilkakrotnie. Za każdym razem piękniejsza. Ostateczna wersja była taka, że Samstag to kuzyn Jaumego, milioner z Wenezueli, który ledwie przeczytał w „Baleares” recenzję o Pobłażliwej matce, zapisał Jaumemu całą swoją fortunę. Jaume na moją prośbę mówił tylko, że rozważa pewną propozycję amerykańską i że ta propozycja może jeszcze okazać się nie do przyjęcia. Razem z Truscottem pojechałem po Sama na lotnisko w Palmie. Wypatrując Truscotta w tłumie, Sam rzucił się za barierę, niewiele szacunku okazując Straży Obywatelskiej, której funkcjonariusz kierował nowo przybyłych przez komorę celną. - Jak babcię kocham, Bill! - wykrzyknął i zaczął ściskać Truscottowi prawicę. - Cieszę się, że cię widzę! Wielka niewiadoma już jest wiadoma! Więc to od ciebie dostałem tę anonimową przesyłkę, prawda? - Tak jest, Sam - odpowiedział Truscott - i podobnie jak wszystkie przesyłki, które przedtem dostawałeś ode mnie, była poznaczona pieczątkami mojej agencji.
- No, moja sekretarka rzeczywiście domyśliła się tego i zaraz do ciebie zatelefonowała... ale ty byłeś chory, więc nie mogłem mieć potwierdzenia... Ten ze Straży Obywatelskiej akurat wtedy zdjął karabin z ramienia i lufą szturchnął Samstaga, małego pulchnego brunecika, żeby zajął swoje miejsce w ogonku. Wreszcie jednak Samstag wynurzył się ze swoim bagażem i przyjął, że ja jestem pan William Fedora. Gdy Truscott wyprowadził go z błędu, Samstag wyraźnie oziębł w stosunku do mnie. Ale on i Truscott już wkrótce byli spoufaleni ze sobą, jak dwaj złodzieje, jakkolwiek również jak dwaj złodzieje pełni wobec siebie podejrzliwości. Wsiadając do naszej taksówki Samstag zapalił duże cygaro i odwrócił się ode mnie z pogardą. Wobec tego musiałem zaznaczyć, że jednak to ja gram pierwsze skrzypce w tym całym interesie. -Też zapalę - powiedziałem i wyciągnąłem po cygaro dwa palce. Samstag, przerażony, podsunął mi papierośnicę. - Niech pan weźmie dwa - rzekł błagalnie. Wziąłem pięć, wyszczypałem je wszystkie, po czym trzy odrzuciłem. - Nie przejmujcie się mną, chłopcy! - powiedziałem zza wonnego obłoczka dymu. Ustalajcie między sobą te specjalne paragrafy. Reszta to moja rzecz. Na to przypomnienie o mojej obietnicy Truscott z pośpiechem, a przecież szeroko, zaczął omawiać mój wielki wpływ na senora Gelaberta i zapewnił Samstaga, że beze mnie senor Gelabert nie zrobi nawet jednego kroku. Samstag pokwitował to nieobowiązująco: - Och, tak? I znowu podjął rozmowę o premierach na angielskiej prowincji ewentualnie poprzedzających premiery w Londynie. Tuż za zakrętem szosy, gdy już lada chwila miał nam się ukazać widok naszej wsi, poklepałem Samstaga po ramieniu: - Słuchaj, Sam, co ci powiedziało, że Trudny mąż to dar z niebios dla Broadwayu? - Nie co, tylko kto! - poprawił mnie Sam radośnie. - Sharon, oczywiście! Sharon zawsze wie. Powiedziała: „Tatusiu, możesz mi wierzyć, to będzie największy szlagier w mieście”. Więc pchnąłem ten telegram do Fedory i przyleciałem. Ona ma dopiero czternaście lat, ta moja Sharon, i jeszcze się uczy u Świętej Teresy. Żebyście widzieli, jakie ma stopnie! Parszywe, to jeszcze nie jest określenie! A przecież Sharon zawsze wie... Weźmie maszynopis, powącha go, przeczyta tu trzy linijki, tu cztery, w ciągu paru minut przejrzy pierwszy akt i od razu przeskakuje do finału. A potem... - Samstag zniżając głos, zakończył pełnym powagi szeptem: - potem trafnie jak diabli wypowiada swój sąd! - Więc ty także nie czytałeś tego maszynopisu? To już jest nas trzech. Może byśmy jednak zapoznali się z nim po kolacji? Żeby nie marnować czasu i wzroku, moglibyśmy zaprzą-gnąć Lena Simkina... jeszcze jeden twój aktor tragiczny, Sam... niech on poczyta nam głośno? - Jak uważasz. Może senor Gelabert ma kopię. Ja swojej nie przywiozłem. Przyjechałem tu w interesach, a nie po to, żeby wysłuchiwać czytania dramatów. W istocie, nikt nie miał maszynopisu. Ale i tak Samstag i Truscott dyskutowali nad paragrafami specjalnymi w gospodzie do schyłku dnia, aż wszystko wydawało się dopięte na ostatni guzik. Spotkanie z senorem Gelabertem - gratulowali sobie - będzie tylko formalnością. Jaume przybył na nasze rendez vous, wystrojony niedzielnie, z włosami przylizanymi, w butach wypucowanych i okazywał imponującą sang froid. Samodzielność tak wcześnie narzucona mu przez sieroctwo, brak szczęścia i twarde warunki koszarowe w Melila uczyniły go dojrzałym mężczyzną. Po wylewnych gratulacjach, które on zbył wzruszeniem ramion, Samstag kazał sprowadzić miejscową taksówkę i zawiózł nas do Palmy na kolację. Len ku swojemu rozczarowaniu nie został zaproszony. Wybraliśmy najwykwintniejszą na Majorce restaurację „Aqui Estamos”. Tam Samstag wciąż klepiąc Jaumego po ramionach wykrzykiwał: -Amigo! Albo: - Magnifico! I prosił mnie, żebym tłumaczył pochlebne uwagi Sharon o Trudnym mężu między innymi: „Ta rola tytułowa pasuje do ciebie jak ulał, tatusiu!” (El papel titular corresponde precisa-mente contigo, Papaito!) Na to Jaume z brzuchem pełnym już langusty, szparagów, pieczonego indyka, poziomek i szampana uśmiechnął się po raz pierwszy tego wieczora. Zakończyliśmy zabawę o godzinie trzeciej przed świtem jeszcze większymi ilościami szampana, gorszej jednak jakości, przy dźwiękach flamenco w jednym z nocnych lokali cygańskich. Truscott i Samstag, którzy mieli odlecieć z powrotem do Nowego Jorku o godzinie ósmej rano, popuścili sobie cugli należycie: pożegnanie było serdeczne nad wyraz.
Ale Jaume obstawał przy swoim: uparcie nie chciał się zobowiązać, dopóki nie będzie mógł sam przeczytać umowy z poprawkami i dać jej do zatwierdzenia godnemu zaufania notariuszowi. Ani też nie uprzedzał uśmiechów losu zakupieniem bodaj świni, a cóż dopiero mówić o ośle. Gdy Truscott w końcu przysłał mi ten poprawiony dokument, Len oświadczył, że może służyć fachową konsultacją za darmo, on wie wszystko o kontraktach Broadwayu i na pierwszy rzut oka potrafi poznać wszelkie machlojki. - Może Bill i Sammy dobili ze sobą jakiegoś kanciarskiego targu - podsunął. Oczywiście Bill to stary mój znajomy, ale w branży teatralnej... Pozbyłem się Lena i poszedłem z kontraktem do Jau-mego. - W załączeniu jest list od senora Samstaga - powiedziałem mu. - Chcesz, żebym ci najpierw przetłumaczył list czy kontrakt? - Kontrakt najpierw, jeżeli pan łaskaw. Tłumaczyłem: - „Zważywszy, że Autor, członek Ligi Pisarzy Ameryki Północnej, Dział Dramaturgów (odtąd zwanego Związkiem), przygotowuje książkę, która zawiera sztukę teatralną czy inną własność literacką obecnie pod tytułem «Trudny mąż»... I zważywszy, że Producent, i tak dalej i tak dalej, pragnie wystawić wyżej wymienioną sztukę teatralną w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie, i tak dalej i tak dalej... przeto więc w uwzględnieniu podstaw prawnych oraz obopólnych zobowiązań i uzgodnień objętych niniejszym kontraktem, jak również biorąc pod uwagę inne słuszne, rzeczowe i wymierne okoliczności, ustala się, co następuje: Punkt pierwszy: Autor niniejszym a) gwarantuje, że jest autorem rzeczonej sztuki teatralnej, a więc ma prawo zawrzeć to porozumienie...” Jaume przerwał mi: - Ale ja nie jestem członkiem związku! - Nieważne. Możesz postarać się o członkostwo. - A jeżeli nie będą chcieli przyjąć cudzoziemca? - Nie martw się! Senor Truscott załatwi to dla ciebie. Czytajmy dalej: .Autor... b) zgadza się, że zgodnie z niniejszym kontraktem...” - Ale może, don Roberto, powinien pan najpierw przetłumaczyć mi ten list? - Dobrze. Więc list... Senor Samstag bardzo mile wspomina swój pobyt na Majorce i bardzo się cieszy z naszego spotkania oko w oko i bardzo ciebie prosi, żebyś podpisał załączony dokument, bo już tylko twój podpis jest potrzebny teraz, kiedy twój agent, senor Truscott, uzgodnił z nim te warunki. I tutaj, zaczekaj... tutaj ton listu staje się inny. Senor Samstag nadal uważa, że ta sztuka jest doskonała, ale proponuje poczynienie w niej pewnych radykalnych zmian. Bo to jeszcze niezupełnie jest dobry teatr, pisze senor Samstag. Trudny mąż na przykład pozostaje postacią zbyt statyczną: jego postępowanie daje się przez cały czas przewidzieć, tak samo jak zwycięstwo jego żony. W sztukach wyrafinowanych postać bohatera musi się rozwijać i ten rozwój musi być zadokumentowany żywym dialogiem. Otóż trudny mąż powinien stawać się stopniowo coraz mniej trudny, coraz bardziej ludzki, w toku wartkiej akcji. A także powinien mimo wszystko odnieść jakieś małe przypadkowe zwycięstwo nad żoną... Oczy Jaumego pałały. - Tak on uważa, ten idiota? Próbowałem go udobruchać. - Ostatecznie ludzie z branży teatralnej potrafią rozumieć wymogi rynku. Studiują rynek przez cały okrągły rok. - Z łaski swojej niech pan czyta dalej! - Senor Samstag nalega, żeby zmienić tę scenę, w której mąż kłóci się z żoną o domowe rachunki. Niech mąż zamiast tego poucza żonę, jak ona ma radzić sobie z czymś widocznym ... powiedzmy, z telewizorem albo wyrzucaniem śmieci do zsypu. „My w teatrze chcemy widzieć rzeczy - pisze senor Samstag. -1 potem, kiedy żona za jego pozwoleniem wyrusza na długą wycieczkę morską, a w rzeczywistości tylko udaje, że wyjechała, i zostaje na lądzie, żeby zaoszczędzić pieniądze na dom... to jest nie bardzo przekonywające! Niech ona je-dzie dla zdrowia, naprawdę, niech jedzie i niech zakocha się. W jakimś przystojnym poszukiwaczu przygód na tym statku! Mąż na początku trzeciego aktu... może stać się komicznie zazdrosny... - Dość! - ryknął Jaume. - Dlaczego ten człowiek najpierw depeszował, że moja sztuka jest wspaniała, a teraz chce, żebym ją całą zmienił, chociaż proponuje mi taką samą ogromną sumę pieniędzy? - Cierpliwości, Jaume! On depeszował: „Brawo, brawo, brawo”, ponieważ nie przeczytał tej twojej sztuki. Teraz pisze na odwrót, ponieważ nadal jej nie przeczytał. Wie, że jesteś niedoświadczony, więc nic dziwnego, że powierzył Trudnego męża swoim pomocnikom, fachowym lekarzom sztuk teatralnych. Jeżeli
ty nie napiszesz jej na nowo, to zadanie z konieczności spadnie na nich czy też na kogoś, kto pracuje pod ich kierunkiem. - W takim razie to już nie będzie moja sztuka. -Ależ będzie twoja! Chroni cię ten kontrakt. Czerwonymi, zielonymi i żółtymi neonami na fasadzie teatru rozbłyśnie właśnie twoje nazwisko i ty dostaniesz te grube pieniądze. Lekarze sztuk nie dostaną ani grosza poza zwykłymi swoimi poborami. Oni nie potrafią pisać na własną rękę, potrafią tylko poprawiać. - Willie nigdy by się nie zgodził! - Jesteś tego pewny? -Willie nie zmieniłby nawet jednego słowa! On był uparty. - No, przyznaję, że ten list jest raczej bzdurny... co nie znaczy, żebym ja czytał Trudnego męża. Ale masz przed sobą wyraźny wybór. Albo walcz o każde słowo swojej sztuki i miej to szczęście, że wywalczysz jedno na dziesięć, albo odmów podpisania kontraktu. - Dosyć, dosyć, don Roberto! Już wybrałem. Ten kontrakt niech diabli porwą! Jeżeli senor Samstag i pomocnicy chcą napisać moją sztukę na nowo, bardzo dobrze! Niech sobie rzucają monetę, kto ma być autorem. Ja im sprzedam Trudnego męża z miejsca, bez żadnych w ogóle warunków poza tym, że senor Samstag musi mi tę sumę wypłacić gotówką w pesetach, i już! Ile on mógłby zapłacić? Wyjaśniłem Jaumemu: - Na szczęście, to nie jest sprawa kupienia twojego nazwiska, on tylko kupuje twoją fabułę. Skoro wierzy w nią tak niezłomnie, może zapłaciłby dziesięć tysięcy dolarów... około pół miliona peset. To drobiazg dla takiego producenta jak Samstag. Jaume rzekł powoli: - Z panem Truscottem jeszcze nie podpisałem umowy, więc jestem panem mojej woli. Zadepeszujmy do senora Sams-taga, że jeżeli on tu znowu przyleci, nowy kontrakt na jedną tylko stronicę będzie czekał u notariusza. - A co z senorem Truscottem? - Za trzy tysiące dolarów mogę stać się dziedzicem La Co-ma, bo ten majątek wystawili teraz na sprzedaż. Więc senor Truscott, jeżeli tak zazdrości mi tego tu domku, może go sobie mieć, proszę bardzo. Dodam mu jeszcze ze dwie terasy, dla zaokrąglenia. Ale gaj cytrynowy i moje drzewa oliwne daję panu, don Roberto. One są warte o wiele więcej i dlatego niech pan je przyjmie ode mnie. - Bardzo ci dziękuję, Jaume. Ja nie chcę nic oprócz twojej życzliwości. No, trzeba wysłać ten telegram natychmiast. W trzy dni później przyleciał Samstag, uszczęśliwiony, że Billa Truscotta nie ma na Majorce. - Prawda, że agenci niepotrzebnie komplikują sprawy pomiędzy przyjaciółmi? - zapytał nas. Jednostronicowy kontrakt napisany prawniczą hiszpań-szczyzną nie wzbudził żadnych zastrzeżeń. Zresztą Samstag, który już zawczasu postarał się o te konieczne pesety, całą sumę przekazał prosto na konto, które Jaume otworzył sobie w Banku Hiszpańskim. Gdy wracaliśmy taksówką z Palmy, Jaume po raz ostatni wypowiedział się na ten temat. - Co można zrobić z takim kimś, kto się uskarża, że sztuka jest źle napisana, chociaż jeszcze jej nie przeczytał? Trudny mąż - i prawie wszyscy Majorkańczycy wiedzą o tym, chociaż Amerykanie może nie wiedzą - miał szalone powodzenie w Cine Moderno kilka lat temu. Moja biedna matka zabrała mnie na to. Ten film szedł przez bite trzy tygodnie. Tylko idiota chciałby zmienić jego treść. To było pod tytułem... pod jakim to tytułem?... ach, już mi się przypomniało: La Vio-la eon Papa. Jak się to powie po angielsku, don Roberto?
ONA WYLĄDOWAŁA WCZORAJ W pewien piątek o godzinie piątej po południu na Majorce, gdzie mieszkam, odebrałem rodzinną pocztę i wracając wstąpiłem do wioskowej kawiarni. Wszyscy tam byli przejęci i podnieceni. Zapytałem, co się stało. - Hrabia Deia nie żyje - powiedziała mi zza kontuaru Catalina. Ona i jej mąż, właściciele kawiarni, zawsze wiedzieli o wszystkim. Zobaczyłem, że jest zapłakana. - Przecież spotkałem go zaledwie kilka godzin temu! - wykrzyknąłem. - Był idealnie zdrów i sypał dowcipami, chociaż może dosyć smętnymi. - Gdzie to było, don Roberto? - Na ścieżce niedaleko Oślej Skały. - O której godzinie? - Zaraz po Aniele Pańskim w południe. - W takim razie jest pan chyba ostatnim człowiekiem, który go widział żywego. Co on mówił? - Poprosił mnie o papierosa. Powiedziałem mu, że nie mam jasnego tytoniu, tylko czarny. „Tym lepiej - powiedział - ja nie lubię palić słomy”. Dałem mu stary mój skórzany woreczek z tytoniem i paczkę bibułek. Usiedliśmy razem na głazie. Skręcił sobie papierosa i dałem mu zapałki, ale nie chciał ich i zapalił papierosa od małej soczewki. Powiedział, że tak jest oszczędniej, a poza tym słońce to jego przyjaciel. - Mówił coś jeszcze? - zapytała Catalina. - To, że słońce jest doprawdy jedynym jego przyjacielem teraz. - Biedny pan hrabia! - Miałem w koszyku wino, więc go poczęstowałem. Łyknął trochę, a potem starannie wytarł szyjkę butelki czystą chusteczką do nosa. Rozmawialiśmy o łacińskim poecie podziwianym przez nas obu i pożegnaliśmy się. Zanim odszedł na wzgórze, wyraził nadzieję, że wkrótce go odwiedzę. Znaleźli go w zbiorniku przy Oślej Skale o trzeciej... Boże, świeć nad jego duszą! Don Julian popędził tam, a za nim doktor i doktor próbował stosować sztuczne oddychanie. Ciężki kamień był przywiązany do nóg hrabiego, ale don Julian to bardzo dobry ksiądz, zawsze gotów wierzyć raczej w niewinność grzeszników niż w ich winę, więc upierał się, że hrabia po prostu nierozważnie przywiązał sobie ten kamień, żeby dotrzeć na samo dno zbiornika po jakąś monetę, która mu tam wpadła, czy inny jakiś drobiazg. I w rezultacie jest biedak ofiarą wypadku. Tym bardziej że swój złoty zegarek i notes położył dla pewności na obmurowaniu. Potem, chociaż doktor wreszcie uznał go za zmarłego, don Julian nie chciał dać temu wiary. Pochylił się nad hrabią i prosił, żeby hrabia dopełnił szczerego aktu skruchy. Żadnej odpowiedzi na to nie było, ale don Julian mówi, że twarz hrabiego wyrażała pokorną zgodę, więc ze wszech miar mógł udzielić mu rozgrzeszenia. Pogrzeb będzie jutro, jak najbardziej katolicki, skoro już sędzia podpisał świadectwo zgonu wskutek wypadku. - To wielka pociecha dla rodziny hrabiego - zauważyłem. - Dla tej resztki, która z niej została. Jest jakaś jego dziewięćdziesięcioletnia ciotka w Madrycie i kuzynka, zakonnica, w klasztorze w Cartagenie. Ten tytuł hrabiowski po siedmiuset latach teraz wygaśnie. - Czy będzie nocne czuwanie w jego domu? - Będzie, don Roberto. Mamy nadzieję, że tam pana zobaczymy. Czy dużo wiedziałem o tym arystokracie po krótkiej naszej znajomości trwającej może cztery, pięć miesięcy? Doprawdy niedużo. On był tak zwaną postacią charakterystyczną. Moja matka zawsze mnie przed tym ostrzegała. Pamiętam, jak kiedyś zapytałem ją, co to znaczy „postać charakterystyczna”, a ona odpowiedziała: „To są, na przykład, tacy ludzie, którzy karmią ptaki w ogrodach publicznych i zwykle parę z tych ptaków siedzi im na głowach”. Ale hrabia nigdy by się tak nie pospolitował. Jeśli już, to karmiłby sępy na cmentarzu, być może. Schludny, nieładny człowieczek po pięćdziesiątce, zawsze ubrany w tę samą kurtkę i szare spodnie i francuską kamizelkę myśliwską, na której grubą złotą dewizkę zegarka wciąż poruszał nerwowo swymi wypielęgnowanymi owłosionymi rękami. Kapelusza nie nosił nigdy i miał łysinę bardzo piegowatą. Jego pogarda dla świata, zaznaczająca się tym, że drwiąco kręcił nosem, i gniew pałający w jego czarnych oczach budziły moje zainteresowanie. Bo Majorkańczycy przeważnie są jak dzieci obojętne i ugrzecznione. Mówił pięknie po kastylijsku i jeszcze piękniej po majorkańsku. Arystokracja naszej wyspy rozmawia językiem Mallor-quina aulica, dwornym dialektem swoim własnym, zbliżonym do prowansalskiego i wyróżniającym się formami z trzynastego wieku, które z Mallorquina plebeia, języka pospólstwa, dawno już zniknęły. Wiedziałem, że hrabia niedawno owdowiał i że nie ma dzieci. Wiedziałem, że świetnie zna łacinę i jest autorytetem we wszystkim, co dotyczy średniowiecznego buntu chłopów. Wspominał mi o ogłoszeniu drukiem monografii Krzysztofa Kolumba, w której udowadnia, że
Kolumb był wyjętym spod prawa Majorkańczykiem i uciekł do Genui, gdy po upadku buntu skonfiskowano jego dobra rodowe. Hrabia mieszkał sam, obsługiwany przez lokaja, w Ca’n Deia, niedaleko kościoła - wysokim domu z szesnastego wieku z herbem wyrzeźbionym nad nadprożem. Poza tym, że od czasu do czasu grywał w truc z burmistrzem, kierownikiem szkoły i doktorem w kawiarni, prawie nie brał udziału w życiu wsi. Kobiety i dzieci chyba się go bały, chociaż dlaczego, nie mogłem zrozumieć, ponieważ nigdy nie podnosił głosu ani nie robił awantur. Wszystkie co ważniejsze osobistości wsi Muleta przyszły w tamten wieczór złożyć ostatnie uszanowanie. Hrabia zajmował wysoką pozycję w okolicy jako właściciel Ca’n Deia, ale siedzibą rodu był Palacio Deia w Palmie. Dopóki na sześć miesięcy przed śmiercią on nie osiedlił się wśród nas, Ca’n Deia stał pusty od wielu pokoleń, chociaż zawsze otwarty i raz do roku na Wielkanoc obrzędowo pobielany. Meble, obrazy i porcelana świadczyły, że okresem ostatniej jego dzierżawy były lata tysiąc osiemset trzydzieste. Zgodnie z tym, co mówił zakrystian, który był skarbnicą dawnych tradycji wsi, jeden z przodków hrabiego z bocznej linii - „ten cierpiący na swobodę obyczajów” - przebywał tam wówczas pod strażą dwojga służących, a to żeby rodzinie oszczędzić kłopotów wynikłych z trzymania go w domu, czy też hańby zamknięcia go w szpitalu wariatów. Zakrystian opowiadał, że ten nieszczęśliwy młodzieniec musiał być zaszywany w swoje ubrania, bo inaczej zdejmowałby je publicznie, zwłaszcza na mszy. Przywieziono go tutaj w czasie wojny karlistów w tym samym roku, kiedy klęska głodu sprawiła, że ludzie na wsi mieli tylko groch. I właśnie jego dziełem są te wycinanki wiszące teraz na ścianach korytarza. Prawda, że są dziwne? - pytał mnie zakrystian. Były to misterne wycinanki z białego papieru: drzewo palmowe, sceny polowania, galanci w cudacznych strojach palący fajki. Znaki herbowe, ogromne gołębie, kwiaty, rusałki i jednorożce - wszystko to chaotycznie ułożone na tle z niebieskiego papieru, ale ujęte w proste pozłacane ramy. Zmarły hrabia leżał na pierwszym piętrze ubrany w strój dworski ze wspaniałymi orderami, zasypany wiązankami lilii i róż. Woń tych kwiatów prawie przeważała nad zapachem kamfory i starannie rozrzucone róże ukrywały, odkryłem to później, co większe dziury - wyjedzone przez mole? czy może myszy? - w czarnym aksamicie jego ubrania. No, ale nie miał on okazji do noszenia dworskiego stroju od czasu abdykacji Alfonsa XIII, czyli od dwudziestu lat z górą. Twarz jego została przyzwoicie umalowana przez położną i wszyscy się zgadzali co do tego, że on wydaje się spokojny jak dziecko: położna bowiem nie zamaskowała tego charakterystycznego uśmieszku w kąciku jego ust. Gdy tam wszedłem, pewne wspomnienie sprawiło, że wargi mi zadrgały współczuciem. - O senor muerto! - wymamrotałem. To był dowcip, który on sam mi kiedyś opowiadał o pewnym wiejskim przedstawieniu teatralnym. Wierny paź znajdując zwłoki swego zamordowanego pana powinien był wykrzyknąć w rozpaczy: O senor! Muerto esta! Tarde llegamos! (O panie! Zmarłeś! Przybywamy za późno!), ale ten aktor nauczył się roli z egzemplarza suflerskiego, a więc bez akcentów i znaków przestankowych. Wbiegł na scenę prawie pląsając i zawołał wesoło: jO senor muerto, esta tarde llegamos! (Och, panie zmarły, przyjdziemy dziś wieczorem!). Na dole, w wykładanym kamiennymi płytami salonie, my, żałobnicy, zajęliśmy stojące długim szeregiem niskie prążkowane krzesła, takie jakie nieomal każda majorkańska rodzina trzyma na chrzciny, pogrzeby, wesela i pierwszą komunię świętą. Ale te krzesła zostały pożyczone z domu zakrystiana, który mieszkał blisko. W Ca’n Deia były tylko fotele ogromne, królewskie, pokryte spłowiałym czerwonym pluszem, albo wysokie, pokryte czarną skórą, z ośmiokątnymi mosiężnymi guzami. Lokaj podał nam czarną kawę i herbatniki, i pudełko cygar leżało otwarte na blacie stołu, grubym na dwa cale. Jako ostatni człowiek, który widział hrabiego za życia, musiałem powtarzać moją opowieść kilkakrotnie. Kurtuazyjnie upiększyłem ją wspomnieniem uwag nieboszczyka nieograniczonej gościnności, jakiej mu nie skąpili miejscowi luminarze - nabożny ksiądz, prawy sędzia pokoju, uczony kierownik szkoły i niezmordowany doktor. Ale jedną autentyczną i bardzo zagadkową uwagę hrabiego zatrzymałem przy sobie, w obawie, że mógłbym kogoś urazić. A mianowicie hrabia odwracając się do zbiornika powiedział przez ramię: - Ona wylądowała wczoraj, pan rozumie. Niedaleko stąd. Właśnie dlatego muszę pana pożegnać. Nasze uroczyste zebranie zrobiło się swobodniejsze o godzinie jedenastej, gdy światło elektryczne trzykrotnie przygasło i rozjaśniło się na znak, że za pół godziny, jak co noc, dopływ prądu zostanie przerwany. Wtedy większość mieszkańców Muleta pożegnała się i wyszła. My pozostali przyciągnęliśmy krzesła do stołu i tęgi lokaj hrabiego, nasz gospodarz, zapalił wysokie, cienkie świece kościelne w cynowych lichtarzykach. Potem przyniósł na tacy dwie butelki koniaku i jedną anis, więc wkrótce zaczęliśmy rozmawiać swobodnie. Było nas siedmiu: Guillermo, ten lokaj, kierownik szkoły, który miał ambicje literackie, wychudzony zakrystian, Maria, położna, don Thomas Fons y Pons - nie znany mi
przedtem radca prawny rodziny hrabiego - oraz mąż Cataliny, który prowadzi nasz wioskowy autobus tak samo dobrze jak swoją kawiarnię. No i ja. - Akurat w sam raz - powiedział, kierownik szkoły, rozpromieniony. - Więcej nas niż gracji i mniej niż muz. - Ale - powiedział zakrystian - to może za mało takich, którzy szanują pamięć pana hrabiego, nieboszczyka tam na górze, żeby czuwać przy nim przez całą noc. - Nie widziałem we wsi nikogo z arystokracji - powiedział mąż Cataliny - chociaż wiadomość o tym wypadku musiała już dawno dojść do stolicy. Adwokat przygładził swój biały wąsik, chrząknął i wyjaśnił: - Wiele z nich wyjechało z miasta, a reszta jest na włoskiej operze. Możemy jednak spodziewać się przedstawicieli wszystkich możnych rodów jutro na nabożeństwie żałobnym. Im po prostu nie wypada uchylić się od oddania tej ostatniej przysługi hrabiemu, który był nie tylko arystokratą majorkańskim, ale i dziedzicznym, przy boku Jego Królewskiej Mości króla Hiszpanii pokojowcem noszącym gałkę przeciwko chorobie zakaźnej. - Ci obłudnicy, jakże oni nie lubili mojego pana! - wybuchnął lokaj. - Jego ojciec pokochał w czasie zabijania świń w Martinas piękną dziewczynę wiejską z Costitx i miał dość zdrowego rozsądku, żeby się z nią ożenić, zamiast uwieść niewinną biedaczkę i cisnąć jak banknot stupesetowy na kolana, jak każdy inny z nich by to zrobił. Ona była wspaniałego charakteru i pobożna aż do przesady, ta stara hrabina. A ci degeneraci udawali, że pogardzają naszym hrabią jako latoroślą z mezaliansu, ale tak naprawdę to zazdrościli mu uczoności i odwagi i niezależności ducha! Lepszy był od nich właśnie dzięki tym paru łyżkom zdrowej chłopskiej krwi w swoich żyłach. Stara hrabina umarła, kiedy mój pan miał pięć latek i on przez całe życie wielbił jej pamięć. Doprawdy, poniektórzy mówią, że to zniszczyło tego nieszczęsnego hrabiego. - No, człowieku! - oburzyła się Maria, położna. - Jak może wielbienie pamięci matki zniszczyć kogokolwiek? Guillermo odwołał się do adwokata: - Don Thomas, niech mnie pan poprawi, jeżeli się mylę, ale taką historię mi opowiadali w służbowych pokojach, a my, służba, jesteśmy bardzo akuratni. - Opowiedz to, Guillermo, po swojemu - rzekł adwokat. - No więc - zaczął opowiadać lokaj - don Ignacio, jedyny brat hrabiego, o dwa lata od niego młodszy, prowadził bardzo szybko samochód szosą do La Puebla. Deszcz przedtem padał, więc asfalt był śliski, od naniesionego z dróg polnych przez wozy z kartoflami błota. Przy nim siedziała jego żona i oboje ponieśli śmierć w jednej chwili, kiedy z poślizgu wpadli na drzewo. Ich urocza, zielonooka, trzynastoletnia córka, dona Acebo, dostała się pod opiekę mojego pana... nie miała żadnych odpowiednich ciotek czy innych krewnych ani z jednej, ani z drugiej strony rodziny. Ponieważ on był kawalerem, trochę to go żenowało. Ale przyjął na siebie tę odpowiedzialność i kiedy zobaczył, że ta dziewczynka jest okropnie niedouczona, odebrał ją z pensji klasztornej i sam został jej nauczycielem. Mieszkali w Palacio Deia. Uczył donię Acebo historii, heraldyki, geografii, botaniki, francuskiego i łaciny. Dona Acebo wkrótce przestała się widywać ze swoimi koleżankami z pensji, bo żadna z nich nie miała takich zainteresowań jak ona i nie cieszyła się taką wolnością, a od towarzystwa w Palmie hrabia trzymał ją z daleka, żeby nie zmieniła się w rozpustną kobietę nowoczesną, jak powiedział. Uczyła się tylko przez trzy godziny dziennie, a przecież to było warte trzydziestu godzin nauki w klasztorze, ponieważ on nauczał jak anioł, i ta praca była dla nich obojga prawie zabawą. Kapelan rodzinny, oczywiście, zajmował się jej potrzebami religijnymi. No, mój pan zabierał donię Acebo wszędzie - do teatrów i na koncerty, i na walki byków, i na walki kogutów, i na mecze zapaśnicze - ale oboje o wiele bardziej lubili rozrywki ich własnego pomysłu. Byli szalonymi żartownisiami i nieraz wychodzili z pałacu na długie godziny, przebrani za Cyganów albo za pijaków, albo za przekupniów ulicznych, i mieli tysiące kroto-chwilnych przygód na bocznych uliczkach Palmy. - Proszę podać nam przykład - rzekł kierownik szkoły. -„Tysiące krotochwilnych przygód” to nie jest sposób opowiadania! - No, współzawodniczyli ze sobą, kto z nich pierwszy zarobi pięćdziesiąt peset od kogoś obcego za pomocą bezczelnego oszustwa. Ja notowałem czas. Mój pan ubrany w sukienną czapkę, w okularach i ze sztuczną bródką, podszedł do kramu, gdzie sprzedawano stare książki i zapłacił pięć peset za tomik o pszczelarstwie. Dopisał potem zero do tej ceny wypisanej na pierwszej kartce i zapakował tomik w arkusz brązowego papieru. Wśliznął się do kawiarni po gazetę, znalazł tam porzuconą przez kogoś La Ultima Hora i przeczytał na drugiej stronie nekrologi. Dowiedział się z nich o śmierci niejakiego don Fulana de Tal, importera rur, niedaleko, bo tylko dwie ulice dalej. Więc poszedł do tego domu z tą książką i zapytał o don Fulana. „Niestety, don Fulano nie żyje” - wyszlochała wdowa. „Niestety, i to podwójnie niestety! -
zala-mentował hrabia. - Don Fulano, wartościowy mój znajomy, zamówił tę oto książkę tydzień temu i właśnie udało mi się ją dostać w Barcelonie”. Odwrócił się ze smutkiem, niby to do odejścia, kiedy wdowa poprosiła, żeby dał jej tę książkę przejrzeć. „Aha, praktyczna rozprawa o hodowaniu pszczół - powiedziała z czułością - więc mój biedny anioł ostatecznie myślał o spokojnym życiu na wsi, które ja tak często mu zachwalałam, błagając, żeby sprzedał swoje przedsiębiorstwo w porę. Jakże słusznie go o to błagałam! Jego przepracowane serce przecież nie wytrzymało. Muszę kupić to na pamiątkę jego miłości do mnie. Ile ta książka kosztowała pana?” Hrabia pokazał jej cenę na pierwszej kartce i powiedział, że jeszcze pięć peset wydał na opłaty pocztowe. W tych smutnych okolicznościach był gotów obejść się bez prowizji i wdowa nie protestowała, tylko dziękowała mu za jego szlachetność. Ta zabawa trwała pół godziny, ale tymczasem dona Acebo już wygrała. Sprzedała jakimś Niemcom, turystom, dwa po dwadzieścia pięć peset każdy, przedawnione bilety na loterię na automobil, i wróciła do domu, ledwie wskazówka na moim stoperze przesunęła się o pięć minut. - Mów, co było dalej, człowieku! - powiedziała Maria, położna. - Stanąłeś na tej rujnującej miłości hrabiego do nieboszczki matki. - Przecież ja właśnie o tym. To niewinne koleżeństwo pomiędzy hrabią i doną Acebo nie mogło trwać wiecznie, ponieważ dona Acebo, kiedy podrosła i przytyła, stała się tak podobna do portretu swojej babki, starej hrabiny, po której odziedziczyła imię, że można by je wziąć za bliźniaczki. Jednym słowem, kiedy ukończyła piętnaście lat, mój pan się w niej zakochał. Dosyć to go denerwowało i zawstydzało. Nie wiedział, co zrobić. Oni serdecznie już się do siebie przywiązali, sami ciągle w tym wielkim pałacu, tylko z kapelanem i z nami, służbą, jak gdyby z chórem, że tak powiem, w tej ich długiej komedii, więc myślał, że chyba byłoby największym okrucieństwem wyprawienie jej gdzieś z domu. Ale czy nie będzie gorzej, jeżeli ona zostanie? Po wielu niespokojnych rozmyślaniach i za niepewną zgodą kapelana postanowił ożenić się z nią. Oczywiście, chociaż małżeństwo pomiędzy stryjem i bratanicą Kościół może sankcjonować przez szacunek dla dobrze znanego precedensu w Ewangelii, to jednak takie związki zdarzają się bardzo rzadko. Tutaj w tej wsi, gdyby stryj był dla bratanicy zanadto czuły, ludzie by od wieczora do rana urządzali kocią muzykę pod jego domem i brudy by wyrzucali mu na próg. Ale hrabiom Deia do pewnego stopnia wszystko wolno, bo przecież czyż ich przodkowie nie przyczynili się wybitnie do tego, że nasze duchowieństwo majorkań-skie odmawiało posłuszeństwa antypapieżom w Awinionie? Niemniej, nawet dla mojego pana, to była kosztowna i kłopotliwa procedura: uzyskać dyspensę z Watykanu. Przede wszystkim musiało być pismo od biskupa Palmy z wyjaśnieniem szczególnego charakteru tej sprawy, a biskup stawiał przeszkody. - Dość, Guillermo - przerwał adwokat. - Subtelności prawa kanonicznego zostaw kanonikom i nie odbiegaj od rzeczy! Hrabia Deia i dona Acebo pobrali się, i to nie było szczęśliwe małżeństwo. - Faktycznie - przyznał lokaj. - Na początku dona Acebo, która miała wtedy szesnaście lat, uważała te zaślubiny za jeszcze jeden ich szalony, skandaliczny figiel, i to dający jej świetną pozycję w salonach. Wyjechali na miodowy miesiąc do San Sebastian w jak najlepszych humorach. Ale kiedy zrozumiała, że stryj na serio spodziewa się, że ona będzie jego żoną, nie tylko z nazwy, i że obdarzy go spadkobiercą, poczuła niesmak i chyba nawet skrupuły moralne, chociaż była należycie poślubiona. - Słyszałam gadanie o tym - powiedziała Maria, położna, bez uśmiechu. - Dona Acebo odtrącała jego pieszczoty, ale robiła to bardzo czule. - Bardzo czule, dona Maria - przytaknął lokaj również z powagą. - Hrabia bał się łaskotek, więc ona, ilekroć mu się zbierało na coś więcej niż stryjowskie serdeczności, łaskotała go w żebra, aż omal nie umierał ze śmiechu i podenerwowania... Adwokat przerwał znowu: - Tragiczna to historia! Hrabia rozjątrzony, świadom, że popełnił poważny błąd, przecież chciał za wszelką cenę dać swojej hrabinie nauczkę. No, w tajemnicy przed nią wystąpił o unieważnienie małżeństwa, ale to okazało się tak samo kłopotliwe i kosztowne, jak przedtem było uzyskanie pozwolenia na zawarcie tego związku. Niemniej w pewien piękny poranek dona Acebo budzi się i patrzy: obrączka zniknęła z jej palca. Podnosi krzyk, płacze i wtedy Margalida, pokojówka, w myśl polecenia hrabiego informuje ją, że ta błyskotka jest już jej niepotrzebna. - Dona Acebo z powodu tego figla strasznie się zawzięła -powiedział lokaj, kiwając głową dla zaakcentowania owej zawziętości - toteż nigdy już oni oboje nie bawili się ze sobą beztrosko jak dawniej i wkrótce potem ona uciekła z młodym Kolumbijczykiem, kierownikiem orkiestry tanecznej, którego poznała w barze Tito. Z każdego miasta, gdzie on się angażował ze swoją orkiestrą, przysyłała do hrabiego pocztówkę przedstawiającą zakochanych, czasami ckliwą, czasami ordynarnie komiczną, ale wszystkie w najgorszym pospolitym guście. Hrabia stawał się coraz bardziej ponury, leżał w łóżku i nie przyjmował nikogo. Kiedy w końcu doszedł do siebie, wyraźnie był zmieniony i zaczął wyprawiać dziwne rzeczy. Na
mszy w kościele Świętej Eulalii, na przykład, gdzie podłoga jest w deseń z marmurowych tafli białych i ciemnoczerwonych, zadawał sobie wiele trudu, żeby podejść do ołtarza w specjalny sposób. Zawsze tam klęczały jakieś rozmodlone, świątobliwe kobiety na tych ciemnoczerwonych kwadratach, po których on miał ochotę przejść. „Przepraszam, dobrodziejko - mamrotał - czy może pani przesunąć się o dwadzieścia centymetrów w prawo?” Podnosiły na niego wzrok z oburzeniem, ale musiały się odsuwać, boby je podeptał. Ksiądz, który odprawiał mszę, bladł na jego widok, ponieważ on, kiedy już był przed ołtarzem, załamywał ręce i jęczał cicho: „Oooo!”, ilekroć przyłapywał księdza na najmniejszym bodaj błędzie w łacinie. - Kiedyś w Palmie na Targach Niedzielnych obserwowałem go przez bite trzydzieści minut - wtrącił się mąż Cataliny - to było w jakieś trzy miesiące po wyjeździe donii Acebo. On przy kontuarze strzelnicy, a za nim w ogonku mali chłopcy, którym kazał stać na baczność, jak żołnierzom. Najpierw oddał parę strzałów, żeby sobie dokładnie wymierzyć skrzywienie lufy, a potem kupił ogromną stertę żetonów i strzelał uporczywie, aż nudno, ciągle w tę żelazną tarczę. Paf! Paf! Paf! Za każdym trafieniem drzwiczki się otwierały i wychodziła z nich lalka w stroju kelnerki z tacką, na której stała buteleczka tak zwanego wermutu. Kiwał palcem, żeby mu podać tę buteleczkę, odkorkowywał ją, wlewał z niej cały wermut do gardła pierwszego chłopca w ogonku i odsyłał go na koniec ogonka i popisywał się dalej jako ten strzelec wyborowy. Właściciel strzelnicy klął siarczyście, ale cóż mógł zrobić? - Dlaczego hrabia wyprowadził się z pałacu? - zapytał zakrystian. - Czy chciał uciec od wspomnień swojego nieszczęśliwego małżeństwa? - Możliwe - odpowiedział lokaj. - Ale mówił, że schronił się tutaj w górach przed wrogami. Kiedyś wytłumaczył mi, co to są wrogowie: „Ci, którzy palą jasny tytoń; ci, którzy szpecą nasze spokojne majorkańskie plaże różowym, obłażącym ze skóry ludzkim mięsem; ci, którzy jeżdżą z rykiem po całej naszej wyspie zagranicznymi samochodami dziesięciometrowej długości; ci, którzy wolą rondle aluminiowe niż kamionki i plastyk niż szkło; ci, którzy obracają stare dzielnice Palmy w gruzy i na ich miejscu budują biura turystyczne, sklepy z pamiątkami i wysokie hotele jak koszary; ci, którzy nastawiają swoje radia na pełny regulator, aż całe ulice beczą w czasie sjesty; ci, którzy żłopią wariacką Kaku-kolę i piwo butelkowane!” Szczególnie rozzłościło hrabiego zamknięcie Cafó Figaro, gdzie bywały wszystkie znane osobistości w Palmie, i przebudowanie tej kawiarni na pałacowe biura firmy Thomas Cook i Synowie. Hrabia dawniej siedział tam prawie co dzień rano przy stoliku w kącie i grał w domino z Dusikotem... - Z kim? - zapytałem. Kierownik szkoły i mąż Cataliny jeden przez drugiego zaczęli mi opowiadać o Dusikocie, ale zagłuszył ich zakrystian. I właśnie od zakrystiana dowiedziałem się, że ów powszechnie znany człowiek był kucharzem starego biskupa Palmy, który umarł, a nowy biskup popełnił fatalny błąd krytykując sos przyrządzony przez niego. Zraniło to jego dumę do głębi, ale przełknął tę zniewagę w milczeniu. Wkrótce potem, gdy u nowego biskupa na kolacji byli tacy znakomici goście jak generał-gubernator ze swoim sztabem, podał przepyszne ra-gout z królika. Wezwano go do jadalni i zaczęto mu prawić przesadne komplementy, a on wtedy powiedział: „Tak, niewątpliwie jestem najlepszym kucharzem na Majorce! Tak świetnie gotuję, że moja potrawka smakuje jak najbardziej kruchy królik, chociaż to tylko bezpańskie koty z zaułka. A teraz, proszę eminencji, odchodzę i dobrej nocy życzę eminencji i szanownym jego gościom”. Rzucił swoją wysoką czapkę kucharską na podłogę i wymaszerował stamtąd w chwale. Odtąd włóczył się po ulicach Palmy, zbierał niedopałki papierosów wyrzucone przez turystów i dawał się zaprosić na kawę ludziom, którzy podziwiali w nim niezłomnego ducha. Nigdy już nie ugotował żadnego posiłku. Ponieważ dotkliwie brakowało kucharzy wskutek zbudowania zbyt wielu hoteli, wciąż próbowano zapewnić sobie jego usługi kulinarne, proponując mu nawet sto tysięcy peset rocznie. Dusikot jednak tylko spluwał w odpowiedzi. - Co zrobił hrabia - zapytałem - kiedy była hrabina tak go nękała tymi pocztówkami? To było pytanie kłopotliwe. Trzej moi współżałobnicy poruszyli się na krzesłach niespokojnie, ale zobaczyli, że adwokat marszczy brwi, więc nic nie powiedzieli. Dopiero Maria, położna, ulitowała się nade mną. - Hrabia miał w sobie chłopską krew, don Roberto. Wiemy, że on, zrozpaczony, radził się pewnej mądrej kobiety w Andraitx. Co ona mu poradziła, nie wiadomo. Ale fakt faktem, że to nękanie się skończyło na początku zeszłego roku, kiedy dona Acebo umarła. - W jaki sposób umarła, dona Maria? - W wodzie, jak hrabia. Ten nowy statek pasażerski, którym ona i jej młody kierownik orkiestry płynęli z Brazylii do Argentyny, uderzył o skałę i zatonął. Don Thomas z pośpiechem zmienił temat rozmowy.
- Hrabia miał złote serce - powiedział. - Pewnego dnia pod wpływem swego nerwowego impulsu próbował przejść z jednego końca ulicy San Miguel na drugi, wymijając przechodniów na zmianę to z lewej strony, to z prawej. W istocie musiał pląsać dosyć ryzykownie, ponieważ był sobotni poranek i ruch na tej ulicy duży, mnóstwo ludzi ze wsi przechodziło i siedziało przy stolikach przed kawiarnią Cafe Suiza. Po jezdni przejeżdżał skuter” marki Vespa. Hrabia nagle zabiegł drogę temu skuterowi, żeby wyminąć go z prawej strony. Skuter trącił go w nogę i przewrócił się. Skuterzysta zleciał z siodełka i tylko silnik dalej warkotał przy chodniku. Akurat nadjechał rowerzysta, chłopiec od piekarza z ogromną tacą ciastek na głowie, wpadł na ten skuter i wszystkie ciastka posypały się wokoło. „Młodzieńcze - krzyknął hrabia do skuterzysty marki Vespa, który rozcierał sobie obolały łokieć - jak śmiesz w ogóle jeździć tą swoją cholerną maszyną po ulicy San Miguel w sobotę rano?” Niedaleko na chodniku siedziała jakaś niewidoma z biletami loteryjnymi na sprzedaż. No, ona tego wszystkiego nie widziała, ale poczuła, jak spódnica jej się unosi w podmuchu silnika firmy Vespa, więc wrzasnęła, wtedy hrabia natychmiast zapłacił chłopcu od piekarza za ciastka, potem ruszył do tej biedaczki, pocałował ją w rękę, kupił pięć biletów na loterię, które podarł zaraz... on miał ten gest... i wprowadził ją do Cafe Suiza, gdzie wypiła piorunem jeden po drugim na jego rachunek dobrych kilka koniaków. Chłopiec od piekarza pozbierał ciastka, wytarł je z kurzu o spodnie, ułożył w stertę z powrotem na tacy i pojechał dalej, bogatszy o sto peset. Tak, hrabia miał swoje wady, kto ich nie ma? Ale czy kiedykolwiek jeszcze zdarzy się nam spotkać takiego jak on? Siedzieliśmy tam i piliśmy do piątej rano. Przed odejściem poszliśmy na górę, żeby złożyć zmarłemu hrabiemu ostatnie uszanowanie, zanim zostawimy go w towarzystwie jego najserdeczniejszego przyjaciela, który już pozłacał szczyty gór. - Upodobanie Hiszpanów do czarnego aksamitu - zauważył sentencjonalnie kierownik szkoły patrząc na dworski strój nieboszczyka - nieraz poczytuje się za ponurą stronę naszego charakteru narodowego. Otóż to jest błąd. Chlubą naszych przodków była roślina indygo, która jedna jedyna dawała możliwość szybkiego farbowania futer z soboli, żeby kontrastowały z olśniewającą bielą płóciennych kryz i mankietów. Czarny aksamit hiszpański nigdy nie rudzieje ani nie zielenieje. Guillermo słusznie wybrał lilie i róże dla uwydatnienia tej czerni. Najmroczniejszą melancholię naszego przyjaciela zawsze rozjaśniały żywe błyski najczystszej bieli. Nabożeństwo żałobne za duszę hrabiego zaczęło się o godzinie dziesiątej rano i byli obecni przedstawiciele wszystkich arystokratycznych rodzin w Palmie. Rynek naszej wsi zapełniły ich połyskliwe samochody włoskie i amerykańskie. Ci goście trzymali się razem w zwartej, milczącej gromadzie i sprawiali, że czułem się chłopem z chłopów. Ale przez cały czas nabożeństwa, które odprawiał sam biskup, z pomocą kilku pomniejszych księży, łącznie z don Julianem, zastanawiałem się nad słowami: „Ona wylądowała wczoraj, rozumie pan. Niedaleko stąd. To dlatego muszę się z panem pożegnać”. Kto wylądował w ten czwartek? Gdzie? Przecież nie dona Acebo, a w życiu hrabiego, wszyscy to twierdzili zgodnie, nie było żadnej innej kobiety. Maria, położna, wprawdzie napomknęła, że on uciekł się do czarów, ale czary to sprawa, której Majorkańczycy nigdy nie omawiają z cudzoziemcami, więc uznałem, że roztropniej będzie nie próbować tego tematu rozwijać. Nazajutrz, tak się złożyło, byłem z żoną na wysepce Pagu-era, oddalonej o kilka mil od Andraitx, na obiedzie u Jacka i Glorii Stonegate. Jack to bystry przemysłowiec z północnej Anglii, który w porę wycofał się z interesów, a Gloria to geniusz, jeśli chodzi o sklejanie antycznej porcelany. I nigdzie na całej Majorce nie ma tyle słońca, ile jest w Paguera, co oznacza naturalnie rzadkość deszczów i tym samym ciągły brak słodkiej wody. Ale wynagradza to piękno piaszczystej plaży i lasów sosnowych i możliwość pływania już w marcu. - Nic nowego nie stało się od ostatniego razu? - zapytałem Jacka przy trunkach. - Nic szczególnego, stary. Dwa wypadki rowerowe, jedno utonięcie, bójka paru Holendrów w sklepie spożywczym, no i to, że nie dowieźli nafty i że trzy dni temu fale wyrzuciły na brzeg trumnę. - Trumna wydaje mi się najbardziej interesująca. - I jest z całą pewnością. Leżała w niej kukła drewniana długości mniej więcej trzech stóp... najwidoczniej podobizna jakiejś rzeczywistej osoby... w sukni ślubnej i w welonie. Co myślisz o tym? Miała przewieszoną przez ramię miniaturową torbę pocztową, pasiastą w kolorach Hiszpanii, i w tej torbie znaleźliśmy zbiór pocztówek raczej nieładnych z całego świata... z Tangeru, z Honolulu, z Blackpool, z Atlantic City, z Kopenhagi. Adresat został starannie wydrapany żyletką i nie było na nich żadnych pozdrowień ani podpisu. Tylko litera „A”. - Jakiej wielkości ta trumna? - Naturalnej. Musiała długo być w wodzie. Oglądałem te pocztówki uważnie. Ostatnia wysłana z Rio de Janeiro, stempel pocztowy sprzed półtora roku. Przy jednym z uchwytów trumny był kawałek postrzępionego sznura. Najwyraźniej obciążono ją kamieniami... sam ołowiany spód ważył za mało, żeby
ją utrzymać na dnie. Musiała oderwać się od tych kamieni w czasie wielkiej burzy w zeszłym tygodniu. Ci ze Straży Obywatelskiej oglądali ją i proboszcz także, kiedy wypłynęła na powierzchnię. Proboszcz był do głębi wstrząśnięty i nawet ci ze Straży Obywatelskiej trochę się zdenerwowali. Co myślisz o tym, stary? - Och, to tylko jakiś żart - uspokoiłem Jacka. - Niektórzy Majorkańczycy zrobią wszystko, żeby się pośmiać... pojęcia nie masz, do czego mogliby się posunąć... - Powiedziałbym, że to humor cholernie makabryczny -mruknął Jack. - No, ale cóż, jestem Anglikiem. Proszę, nie pytajcie mnie, czy śmierć donii Acebo wskutek utonięcia uważam za czysty zbieg okoliczności. Niech wam wystarczą fakty. Ta kukła w trumnie chyba stanowi konkretny dowód, że hrabia z pomocą czarownicy usiłował spowodować śmierć donii Acebo za pomocą czarów. Nieoficjalnie mieszkańcy mojej wsi są pewni, że mu się to udało. Potępiają jego postępek, rzecz jasna, niegodny katolika, ale prowokacja przecież była ogromna, więc czyż można by wymagać od hrabiego Deia, syna chłopki, żeby postąpił inaczej? Oficjalnie zgadzają się z księdzem: to był smutny zbieg okoliczności. Oficjalnie i ja się do tego przychylam.
MURZYNI WHITAKERA Nawiedzanie czy to na jawie, czy we śnie potężne wywołuje emocje, a przecież tak rzadko można je przypisywać działaniu czynników zewnętrznych, że obecnie za powszechną zgodą zajmują się tymi sprawami posępni patolodzy, a nie, jak niegdyś, kapłani bądź wróżbici. Liczba „nawiedzeń podlega leczeniu” - jest takie znane powiedzenie. Wielki doktor Henry Head opowiadał o jednym ze swych pacjentów, którego nawiedzał jakiś wysoki, ciemny mężczyzna zawsze stojący na dywaniku przy łóżku. Head postawił diagnozę, że to jest odbicie urazu w mózgu pacjenta, i udowodnił to stopniowo obracając łóżko. Wysoki ciemny duch kołysał się razem z łóżkiem półkoliście, aż znalazł się za drzwiami balkonu. Ta operacja usunęła go całkowicie. I parę dni temu w pewnym amerykańskim czasopiśmie lekarskim przeczytałem o kimś, kto w rezultacie zaawansowanego syfilisu był nawiedzany co noc przez tysiące kobiet; gdy mu dano wyciąg z korzenia wężowego, liczba owych kobiet zmniejszyła się do jednej, a z tą jedną już łatwo mógł sobie poradzić. Są także od czasu do czasu nawiedzania, które większość psychologów raczej zbyłaby jako urojenia albo jako groteskowe nawet obrazy pewnych konfliktów duchowych, ale które pomimo to należałoby przyjąć za dobrą monetę i umieścić we właściwym kontekście dziejów życia. Pozwolę sobie opisać tutaj uporczywe nawiedzanie, jakiemu ja sam podlegałem. Rad stwierdzam, że to nie wzięło początku z mojego nawiedzanego przez duchy dzieciństwa, więc tym łatwiejsze jest do oszacowania, chociaż nie mogę powiedzieć, że byłem w owym czasie zdrów fizycznie i psychicznie: na odwrót, nękały mnie straszliwe koszmary i halucynacje z pierwszej wojny światowej, na której walczyłem. Nocą wybuchały w moim łóżku pociski, w dzień rzucałem się, padałem na ziemię, gdy tylko jakiś samochód huknął rurą wydechową, i każdy klomb róż pachniał mi przerażająco fosgenem. A przecież czułem się już znacznie lepiej w owym czasie zaraz po wojnie. Zawieszenie broni zostało już podpisane i nic nie wskazywało na to, że Niemcy wznowią walkę. Styczeń 1919 roku zastał mnie z powrotem w królewskim batalionie rezerwy fizylierów walijskich w mieście Limerick, gdzie dwadzieścia lat przedtem mój dziadek był ostatnim biskupem państwowego protestanckiego Kościoła Irlandii. limerick stało się już twierdzą ruchu Sinn Fein. Ulica Króla Jerzego otrzymała nazwę ulicy 0’Connella i naszym żołnierzom wychodzącym z koszar na spacer, zawsze zresztą po kilku, zalecono, żeby brali trzonki od łopat okopowych w odpowiedzi na miejscowe pałki z tarniny. Ten mój powrót w charakterze cudzoziemca, wroga, do miasta, z którym moja rodzina miała powiązania od dwustu lat z górą, byłby jeszcze bardziej przykry, gdyby nie stary Reilly, właściciel antykwariatu, niedaleko przemianowanego mostu Sarsfield. On pamiętał mojego ojca i trzech z moich stryjów i doprawdy wspaniale opowiadał mi o śmiałych wyczynach myśliwskich mojej ciotki Augusty, jak również o strasznych awanturach w czasie czuwania przy zwłokach mojego dziadka, kiedy to dziadka kolega, biskup katolicki, nakazał swoim katolikom obecność obowiązkową w hołdzie temu uczonemu celtyckiemu i archeologowi. Kupiłem od Reilly’ego sporo rzeczy: irlandzkie srebro, sztychy i liczącą sobie sto lat parę białych, długich do łokcia rękawiczek limeryckich ostatniej z panien Rafferty, ze specjalnie wyprawionej cielęcej skóry - tak cienkich, że składało się je do skorupki orzecha włoskiego opatrzonej w mosiężne zawiaski. W sklepie Reilly’ego pachniało zbutwiałością i myszami, ale jeśli nieczęsto przychodziłem tam na pogawędkę, to tylko dlatego, że przerażał mnie koszmarny obraz wiszący nad drzwiami: portret mężczyzny jaskrawo namalowany pod szkłem. Wiek modela był nieokreślony, cera połyskliwie biała, oczy mongolskie o wyrazie kretyna: miał on dwa wystające psie kły i wąski podbródek, na głowie melonik, nasunięty nisko na czoło. Na domiar tej zgrozy jakiś humorysta domalował mu krótką fajkę z obłoczkiem dymu. Reilly powiedział, że kupił ten portret od spadkobierców pewnego emigranta z czasów nieurodzaju kartofli, który wrócił do Irlandii z workiem dolarów, żeby wygodnie zapić się na śmierć w mieście rodzinnym. Dlaczego ta twarz prześladowała mnie i przerażała tak bardzo, nie wiem, ale pojawiała mi się przed oczami raz po raz przez lata całe, zwłaszcza wtedy, gdy miałem gorączkę. Mówiłem sobie, że jeśli kiedykolwiek zobaczę ducha o północy - w przeciwieństwie do duchów w południe, które w końcowych neurastenicznych fazach tamtej wojny były zjawiskami dość pospolitymi i nie tyle strasznymi, co patetycznymi -ten duch będzie wyglądał właśnie tak. Na wiosnę 1951 roku, gdy Reilly już od trzydziestu lat leżał w grobie, przyjechała do mnie na Majorkę Julia Fiennes. Amerykanka: po ojcu z krwią irlandzką i włoską w żyłach, po matce z krwią Francuzów z Nowego Orleanu; projektantka deseni tekstylnych, młoda, wysoka, przystojna, lekkomyślna rómantyczka. Przyjechała, żeby popatrzeć na Europę, zanim Europa wyleci w powietrze. W momencie, gdyśmy się poznali, jakiś prąd wstrząsnął nami obojgiem z rodzaju prądów określanych zazwyczaj pseudofilozoficznie słowami: „Myśmy chyba spotykali się w poprzednim wcieleniu”, według psychologów są to chyba odpowiadające sobie grupy emocjonalne. Ja zadowolę się sformułowaniem, że „coś zaskoczyło”. I
rzeczywiście, jak się okazało, mogłem z Julią rozmawiać żartobliwą stenografią słowną, mówiącą niewiele osobom trzecim, ale dla nas wyrażającą rozmaitość przeżyć tak złożoną, że w żadnym razie nie potrafilibyśmy przełożyć tego na zwykły język. Odkrycie radosne, ale kłopotliwe, ponieważ ta więź między nami, tak przecież mocna, nie dała się wtłoczyć w bieg życia ani jej, ani mojego. Nic nie potrzebujemy od siebie nawzajem poza wesołym, serdecznym przyjmowaniem łączącego nas ogniwa do wiadomości. Jestem starszy od niej o trzydzieści trzy lata: należymy do innych cywilizacji; ja byłem zupełnie zadowolony z tego, co miałem, a ona była zdecydowana iść naprzód i naprzód, póki okoliczności nie każą jej się zatrzymać czy to z ukontentowania, czy z wyczerpania, co od tamtych czasów robi nieustannie. Z Beryl, moją żoną, łączy mnie więź nie tak efektowna, ale ważniejsza. Z Beryl mam wspólnych przyjaciół, z Beryl mam czworo dzieci i niczego przed nią nie ukrywam. Jedyną dziwną formą, jaką ta więź przybiera czasami, jest to, że gdy pracuję nad jakimś dokuczliwym zagadnieniem historycznym i kładę się spać, zanim dojdę do rozwiązania, elementy tego mogą wtargnąć w sny nie moje, tylko jej. Pewnego dnia rano - podaję tu klasyczny przykład - obudziła się udręczona niedorzecznością swojego koszmaru: - Wiedźmy, mnóstwo ich, huśtały się na gałęziach wielkiego drzewa w naszym gaju oliwnym i odrąbywały ich końce kuchennymi nożami. A pod drzewem czekała horda brudnych Cyganiątek, żeby je łapać... Musiałem Beryl przeprosić za to. Głowiłem się w poprzedni wieczór nad pewnymi tekstami w Nowym Testamencie i ustaliłem związek pomiędzy Mateuszem rozdział XVIII, werset 20: „Albowiem gdzie są dwaj albo trzej zgromadzeni w imię moje, tam ja jestem w pośrodku nich” i Izajaszem, rozdział XVII, werset 6, który brzmi: „...jako na otrzęsionej oliwie dwie albo trzy oliwki na wierzchu gałęzi” oraz z Deuteronomium (Księga Powtórzonego Prawa, rozdział XXTV, werset 20: Jeśli zbierzesz owoce oliwne, nie wrócisz się, żebyś zebrał, co zostało na drzewach, ale zostawisz przechodniowi, sierocie i wdowie”. Kładąc się spać dumałem leniwie, jak ta sierota i ta wdowa poradzą sobie, żeby zerwać pozostałe niedostępne oliwki, w razie gdyby nie nadarzy! się żaden w dobrej kondycji przechodzień. - No, teraz już wiesz! - powiedziała Beryl skwaszona. Któregoś wieczora, gdy spacerowałem z Julią po ciemnej szosie nad morzem i bzdurzyliśmy jak zwykle, nagle poprosiłem, żeby mi opowiedziała coś rzeczywiście strasznego. Przystanęła. Chwyciła mnie za rękę i powiedziała: - Powinnam była już dawno ci to opowiedzieć, Roberto. To się stało, kiedy mieszkałam u mojej babci w Nowym Orleanie, tej która miała ten topazowy medalionik i oczy takie jak twoje. Miałam wtedy dwanaście lat chyba i do szkoły może pół mili od domu babci jeździłam na rowerze. Kiedyś latem o zmierzchu wpadłam na pomysł, żeby wrócić do domu inną trasą, gdzie było mnóstwo skrzyżowań. Nigdy przedtem nie jeździłam tamtędy, więc zabłądziłam i raptem znalazłam się w jakiejś ślepej uliczce, na której końcu było kwadratowe patio za zardzewiałą żelazną furtką i jakaś stara francuska rezydencja porośnięta pnączami. Okiennice też oplatała gęsta zieleń. To było piękne, cieniste, wilgotne miejsce w tym upale. Położyłam rękę na klamce furtki, ale mimo woli podniosłam wzrok, a tam z okienka poddasza patrzył ktoś na mnie... Uśmiechał się do mnie i stukał w szybę trędowatobiałymi palcami i kiwał na mnie, żebym przyszła... Sądząc z rysopisu, który mi podała Julia, to była twarz zupełnie taka sama jak tamta na szkle w sklepie pana Reilly’ego. Gdy opowiedziałem jej o tym, oboje przestraszeni ruszyliśmy biegiem do najbliższej jasno świecącej latarni. Później dużo o tym myślałem. Może Julia jakoś wyczuła to moje dawno pogrzebane brzemię, które następnie połączyło się w jej wyobraźni ze wspomnieniami dzieciństwa w Nowym Orleanie: i to tak wyraźnie, że ona rzeczywiście uwierzyła, że sama kiedyś widziała tę twarz uśmiechającą się do niej. O fajce nie wspomniała, no, ale fajkę mogła pominąć jako nieistotny szczegół. Po kolacji wpadł do nas bliski załamania nerwowego Hank, Amerykanin, syn nowojorskiego bankiera. Hank, który odkąd doszedł do pełnoletności, jakoś nie mógł sprostać pracy na żadnej z posad załatwianych mu przez ojca, teraz dryfował po Europie żyjąc w nieróbstwie za ojcowskie pieniądze. Chciał pisać, ale pojęcia nie miał, jak się do tego zabrać, i roztrząsał swoje problemy w sposób okropnie nudny. Kiedyś zwierzył mi się: - Tamtego wieczora, zanim odpłynąłem do Europy, ojciec powiedział mi coś bardzo okrutnego. Powiedział: „Hank, jesteś dobrym zegarkiem, ale gdzieś tam pewnej śrubki ci brakuje”. Istotnie jako zegarek Hank byłby czystą stratą, bo miejsce owej brakującej śrubki zajął jakiś błędny pomniejszy mechanizm, który w ogóle z wymiernością czasu nie miał nic wspólnego. Na przykład Hank zaczyna trajkotać histerycznie o jakimś strasznym trzęsieniu ziemi i zastanawia się, czy już nadchodzi koniec świata. Nazajutrz rano były wzmianki w gazetach o bardzo niedużym trzęsieniu ziemi w południowej Hiszpanii, które sprawiło, że obrazy kołysały się na ścianach, z kilku budynków w małym miasteczku oderwały się gzymsy i parę dziewcząt w centrali telefonicznej zemdlało ze strachu. Raczej
nieprawdopodobne, żeby Hank wyczuł owe dalekie wstrząsy, chociaż Majorka podobno stanowi część pasma gór w dużej części zatopionych, które ciągnie się na południowy zachód aż do głównego lądu - z pewnością jednak on podchwycił wzburzenie tych przerażonych telefonistek. - Co nowego, Hank? - zapytałem ozięble. - Miałem piekielne przeżycie - wykrztusił Hank. - Dajcie mi się napić czegoś mocnego, dobrze? Pojechałem dziś po południu samochodem do Soller. Obcas mi odleciał od buta, więc chciałem dać go do naprawy. Robert, znasz Bennasara, tego szewca przy targowisku? Już tam miałem wejść, kiedy przypadkiem zajrzałem przez okno... Julia i ja spojrzeliśmy na siebie. Oboje wiedzieliśmy, co Hank teraz powie. I on rzeczywiście powiedział: - Zobaczyłem jakąś straszną twarz... Przestraszyliśmy się jeszcze bardziej niż przedtem. Wkrótce potem Julia wyruszyła w bezplanową podróż po Francji, Austrii i Włoszech i dopiero w następnym roku przyjechała ponownie na Majorkę, tym razem ze swoją matką. Był wtedy listopad 1952 roku i pisałem do spółki z Williem Price scenariusz filmowy. Will pochodzi z Missisipi, ale Nowy Orlean to jedno z ulubionych miast jego rodziny, więc i on, i pani Fiennes szybko zaczęli dogadywać się wspólnych dalekich krewnych. Pewnego dnia, gdyśmy siedzieli przed kawiarnią, Julia przypadkiem wspomniała o Hanku. - Kto to jest Hank? - zapytali tamci. Wyjaśniliśmy im i Julia powtórzyła swoją opowieść o tej twarzy w Nowym Orleanie. Pani Fiennes prawie bez tchu szorstko chwyciła ją za ramię. - Dziecko, na miłość boską, dlaczego wtedy nie powiedziałaś mi o tym? - Bałam się. - Przypuszczam, że uroiłaś to sobie na podstawie czegoś, co ja ci opowiadałam. Sama widziałam taką twarz, zanim tyś przyszła na świat... i tę zardzewiałą furtkę żelazną... i te pnącza, i te okiennice. - Nigdy mi o tym nie opowiadałaś, mamo. Zresztą ja to widziałam na własne oczy. Nie jestem żadnym medium. Nie należy mylić mnie z Hankiem. - Prawdopodobnie - odezwałem się w olśnieniu - pani zobaczyła to pierwsza. A potem Julia w dzieciństwie musiała słyszeć, jak pani opowiada to komuś, i włączyła tę historię w świat swoich własnych koszmarów. Ale Will, wygodnie rozparty na krześle, odwrócił się do pani Fiennes i zapytał tym przesadnie południowym akcentem, jakim dla żartu oni ze sobą rozmawiali: - Kochanie, słychać ich było kiedy w domu, jak rozchlapują wodę po całym strychu? Nikt z nas nie zrozumiał, co on chce przez to powiedzieć. Tamtego dnia wieczorem, gdy piliśmy kawę, Will nagle podniósł głos: - Proszę państwa, pozwolicie łaskawie, żebym wam coś opowiedział? - No, naturalnie, prosimy. Wobec tego zaczął opowiadać: - Sporo lat temu kancelaria adwokacka mojego ojca, Price i Price, prowadziła sprawę wierzycieli zbankrutowanej plantacji w Missisipi. Pieniędzy nie było widać, wobec czego mój ojciec zgodził się przyjąć zamiast honorarium osiemdziesiąt akrów prawie nic niewartej ziemi w Pond, niedaleko Fort Adams. Miasteczko Fort Adams, przycupnięte na wysokich urwiskach nad wodą, było kiedyś kwitnącym portem rzecznym w tej krainie. Ale rzeka ni stąd, ni zowąd przesunęła się kapryśnie o całych pięć mil na zachód i pozostawiła Fort Adams z rozległymi moczarami zamiast swoich wód. Ruch handlowy siłą rzeczy przesunął się także do Natchez i Baton Rouge, gdzie porty rzeczne są jeszcze dzisiaj. Urwiska stanowią krawędź trzystomilowej linii wzgórz powstałych podobno w czasach przedhistorycznych z pyłu nawiewanego z Wielkich Równin i poprzecinanych strumieniami i bagnami. Na wzgórzach były kiedyś dziesiątki bogatych plantacji, ale gdy rzeka opuściła Port Adams, porzucono je i dopuszczano do tego, że zamieniły się w dżunglę. Ofiarą tej katastrofy padła wieś Pond, nazwana tak od sadzawki dla bydła, którą wykopał i otoczył jednopiętrowymi drewnianymi sklepami i składami wybitny obywatel tej wsi, stary Lemnowitz. Kiedyś bardzo trudno było przywozić bawełnę na wzgórza z plantacji w głębi lądu. Załadowane belami bawełny, ogromne na szesnastu kołach wozy, ciągnęły zaprzęgi sześciu do dziesięściu wołów. Woźnice i plantatorzy obozowali w Pond przed wyruszeniem w końcową drogę pod górę do Fort Adams. Stary Lemnowitz wypożyczał im za opłatą dodatkowe woły na ten najgorszy odcinek i z wielkim zyskiem handlował wszelkimi towarami, które sprowadzał znad rzeki poza sezonem. Były jeszcze ślady dawnego bogactwa w okolicach Pond, kiedy tam przyjechałem. Ruiny rezydencji i kwatery niewolników ante bellum i wśród rozrośniętych niesamowicie poskręcanych winorośli, wijących się przez podłogi. I w samej wsi Pond skład Lemnowitza, który dawniej był czymś w rodzaju firmy Macy,
nadal pozostawał pod tym samym nazwiskiem. Ale tylko w jednym narożniku teraz mieścił się sklep nieduży, niezbyt elegancki, z tytoniem i takimi artykułami jak igły, nici i tak dalej, haki i perkal. Jednocześnie mieniło się to urzędem pocztowym w Pond. Wokoło była dżungla. Moja matka przyjechała tam, żeby zobaczyć, czy Price i Price zostali właścicielami kamelii, ponieważ niejeden z dawnych plantatorów hodował rzadkie kwiaty w zapuszczonych ogrodach i nieraz jeszcze znajdowało się kamelie, które rosły dziko. Nie! Żadnych storczyków nie ma na tym obszarze, ale kamelie importowano kiedyś z całego świata, nawet z gór chińskich, skąd pierwotnie pochodziły. Ja dotrzymywałem matce towarzystwa i sprawdzałem granice posiadłości. No, wszedłem do sklepu Lemnowitza, żeby kupić paczkę papierosów i zanim zdążyłem dostać resztę, wkroczył ten stwór. Niewątpliwie w jakiś niesamowity sposób był istotą ludzką... wkroczył wyprostowany, miał dwie nogi i dwie ręce. Nawet podszedł do lady i zapłacił dziesięć centów za puszkę tabaki. Ale poza tym... Twarz szklista, zielonkawobiała, cztery kły wystające na usta, dolna warga wydatna, wysunięta. Włosy ciemnobrązowe, mokre, aż z nich kapało spod czarnego filcowego kapelusza, z rodzaju tych, jakie biała hołota w Georgii nazywa „kapelusze wełniane”. Długie ręce w rękawicach roboczych z płótna i skóry, ze sztywnymi mankietami - zwisające poniżej kolan, kiedy on szedł. Zabłocony kombinezon, ciężkie skórzane buty do kostek, zwane „buciorami”. Smród, jak gdyby pięćdziesiąt kloak otworzyło się naraz. Nic nie powiedziałem, może tylko jęknąłem: „Och!” Co byście wy powiedzieli w takich okolicznościach? Za wami magazyn jak ciemna pieczara z akrami pustych pólek ginących w mroku i raptem ten stwór staje w drzwiach na tle jaskrawego słońca. Kiedy zniknął, podbiegłem do okna, żeby zobaczyć, czy moja matka nie zemdlała, a potem prawie skradałem się wracając do lady. „Co to było?” „No, to przecież Murzyn Whitakera - odpowiedział pan Lemnowitz niedbale. Nigdy dotąd pan żadnego z nich nie widział?” Wyraźnie bawiło go moje przerażenie. Gdy Willie opowiadał tę historię, dawny strach znów odżył we mnie. - Ale co to właściwie było? - zachrypiałem. - No, chyba Murzyn Whitakera - powiedział Willie. -Później doszedłem do wniosku, że przydałby mi się psychiatra. Pan Lemnowitz powiedział mi, że za dwie pięciocentówki chłopak, który jest tylko na pół Murzynem Whitakera, zaprowadzi mnie tam, gdzie jego starzy mieszkają. I zaprowadzał. Mieszka tam, czy też wtedy mieszkało, kilka takich rodzin niedaleko Pond pośród bagien w dżungli, gdzie nikt, nawet inspektor sanitarny, nigdy nie odważy się wejść. Wyobraźcie sobie geografię tych wzgórz i ich zdumiewająco bujną roślinność, absolutny brak perspektywy. Można maszerować w prostej linii pod górę i w dół przez bagno dziesiątki mil nawet w przebłysku nie widząc horyzontu. Dżungla jest tak gęsta miejscami, że całe rodziny żyły tam i wymierały w odległości jednej mili od sąsiadów, o których istnieniu wcale nie wiedziały, i to w moim stanie Missisipi, kraju ludzi towarzyskich. Sam nie wiem, jak zdołałem dojść do tego miejsca, ponieważ szedłem pod wiatr i ten smród rozciągał się w promieniu pół mili wokoło. Prawie wymiotowałem, jeszcze zanim tam doszedłem. Oni są wolni od podatków i nawet nie figurują w spisie ludności i oczywiście nie muszą posyłać swoich dzieci do szkoły, a tym bardziej nie podlegają obowiązkowi służby wojskowej. Dzieci mieszkają w dołach pod ich chatami stojącymi na palach: najwidoczniej nieczęsto stamtąd wychodzą, dopóki nie ukończą czternastu lat mniej więcej... nie wytrzymują słońca. Dobrą sekwencję dokumentalną można by nakręcić: maciora i jej prosięta tarzają się razem z gromadką małych potworków Whitakera: można by to zatytułować „Symbioza”... czyli tak zwanym przez nas „uczonym” słowem. Ci dorośli czerpią niejakie utrzymanie z hodowli świń i kur. To pozwala im kupować tabakę i buty, i rękawice, i inne konieczne rzeczy. Włosy Murzyna Whitakera, jak się okazało, to mech hiszpański, mokry, nałożony na głowę dla ochłody. Ten mech jest szarozielony i ciemnieje, kiedy się go namoczy, ale ich prawdziwe włosy są także długie, brązowe i faliste, chociaż włosy negroidalne są zwykle poskręcane. Te buty i rękawice oni noszą pełne wody. Rozumiecie, nie mają gruczołów potnych, na tym polega ich kłopot. To dziedziczne i muszą sobie wciąż nawilżać skórę, bo inaczej umierają. Są Murzynami, ale podobno mają w sobie krew Indian Czoktaw, a także może trochę krwi Czikasawa i Naczezów. - Ale tabaka, Will - ktoś z nas zapytał - czy nie nasiąkała im wilgocią? Will odpowiedział łagodnie. - Nie, wcale nie! W tamtych stronach tabakę bierze się „do ust”, a nie do nosa. Kupuje się ją w puszkach wysokich na półtora cala. Pokrywką puszki wsypuje się szczyptę tabaki do woreczka ustnego... jeszcze jedno „uczone” określenie, które oznacza zagłębienie pod dobą wargą, darujcie, że to demonstruję. Większość nas nad koniakiem uśmiechnęła się z niedowierzaniem, ale Will mówił teraz do mnie:
- Słyszałeś kiedy o ludziach-żółwiach? Taką nazwę nadano białym dotkniętym tą samą chorobą. Jest kilka przypadków nad Missisipi... w Natchez, w Vicksburgu i w Yazoo City, w Baton Rouge... zachowywanych jednak w tajemnicy. Kiedyś w Natchez byłem w pewnym domu, gdzie trzymano człowieka-żółwia na strychu, i słyszałem, jak on tam na górze rozchlapuje wodę. Kogoś takiego właśnie Julia i przedtem pani Fiennes musiały widzieć w Nowym Orleanie. I myślę, że to, co ty widziałeś w Limerick, było podobizną człowieka-żółwia przywiezioną z Południa Stanów jako ciekawostka. Zapytaliśmy Willa: - Jak oni się tam dostali? I dlaczego nazywa się ich „Murzynami Whitakera”? Will wyjaśnił: - Właśnie chciałem powiedzieć o tym. Koło roku tysiąc osiemset dziesiątego, czy przynajmniej tak mi mówiono, niejaki George Whitaker, bogaty plantator, nabrał obrzydzenia do metod pracy na plantacji. To był inteligentny człowiek z Nowej Anglii, naiwny, o sercu chrześcijanina i oczach szeroko otwartych, który chciał zreformować Południe i tylko przypadkiem powiększał swój i tak już duży majątek. Mierziła go sprawa kupowania niewolników i hodowania ich jak bydło, twierdził, że to dlatego, że oni nie mają żadnych tradycji, żadnych zasad moralnych, żadnej dyscypliny poza tym, co może w nich wpoić lęk. Należałoby jego zdaniem doprowadzić do idealnej sytuacji, w której plantator mógłby, niczym jakiś dziedzic w Europie, wyjeżdżać na długi wypoczynek i po powrocie stwierdzić, że wszystko jest w porządku, ludzie pracują dobrze pod okiem kolorowych nadzorców, plony zostały należycie zebrane i tylko drobne przestępstwa wymagają kary. Dowodził, że gdyby pierwsi handlarze niewolników sprzedawali rodziny i klany w całości wraz z ich afrykańskimi naczelnikami, siła robocza nie stanowiłaby żadnego zagadnienia. I nagle przyszło mu na myśl: „Czemuż bym ja nie miał zrobić takiego eksperymentu?” I pojechał do Nowego Orleanu, gdzie porozmawiał z tym słynnym piratem, Jeanem Lafit-te. „Proszę pana powiedział - chciałbym, żeby pan dla mnie popłynął do Afryki i przywiózł mi całe jedno plemię Murzynów. Chodzi o dwieście głów, ale sto także wystarczy. Zapłacę panu po dwieście dolarów od głowy: mężczyźni, kobiety i dzieci. Ale niech pan pamięta, to musi być całe plemię, a nie próbki z dziesiątków plemion. Tylko wtedy ich kupię”. George był poważnym człowiekiem, więc Jean Lafitte zdecydował się przyjąć jego propozycję. Zaczekał tylko na odpływ i ze swoim bratem Pierre’em pożeglował na Złote Wybrzeże, gdzie szczęśliwym przypadkiem prawie natychmiast zaskoczył cale plemię w marszu. Ci Murzyni, wypędzeni skądś w głębi lądu, wędrowali w bardzo opłakanym stanie, więc nie stawiali oporu. Bracia Lafitte zabrali dwustu ich na pokład i do Ameryki dowieźli stu pięćdziesięciu żywych, przemycili ich przez Port Adams i bajora St John, aż ukazała się wieś Pond przed nimi. Chytrze, rozumiecie, naruszyli wydany w roku tysiąc osiemset ósmym federalny zakaz importowania niewolników. Zważywszy więc ryzyko, dwieście dolarów za głowę nie było ceną nierozsądną. Ale pomyślcie, ile to na nowoczesne pieniądze! No, pan Lemnowitz w Pond opowiadał mi, że George Whitaker zbladł śmiertelnie, kiedy zobaczył ten żywy inwentarz, który bracia Lafitte przywieźli z Afryki, i pojął, jakie obowiązki wobec tego na niego spadają, chociaż oni w tej swojej kondycji akurat tak nadają się na robotników rolnych jak aligatory z bagnistego odgałęzienia rzeki. Jednak zapłacił Jeanowi Lafitte bez słowa. Wrócił do domu, sporządził testament, zapisując większość swojej ziemi ówczesnemu „Terytorium Missisipi”, po czym ręka w rękę ze swoją młodą żoną wskoczył do rzeki i odtąd nigdy ich obojga nie widziano. Ktoś objął tę plantację, ale Murzynom Whitakera pozwolono zostać na jednym z bagien i radzić sobie, jak zdołają. Siedzieli tam jeszcze długo potem, kiedy siedzibę Whitakera połknęła dżungla. Ich „czterdziestka” jest wolna od podatków i nietykalna, ponieważ pierwotny akt darowizny opiewał na zapłacenie za nich podatków po wsze czasy. Jakieś piętnaście lat temu jeden z nich zwariował do cna, a wiedzcie, że w ogóle nie grzeszyli oni inteligencją, i wyruszył w drogę, sam nie wiedząc, dokąd. Tułał się od bagna do bagna, jadł to, co zebrał z ziemi, aż w końcu doszedł do miasteczka Woodville, które jest niedaleko stamtąd dla przelatującej wrony, a wśród dżungli wydaje się oddalone o tysiące mil. Zacni mieszkańcy Woodville normalnie wydają dodatek nadzwyczajny swojej gazety tylko w wypadku wypowiedzenia wojny albo skrytobójczego zamordowania prezydenta, ale tym razem pospiesznie przepuścili przez prasę drukarską wiadomość opatrzoną całostronicowym tytułem: CZŁOWIEK Z MARSA, ponieważ ten nieborak, ledwie żywy, nie potrafił wyjaśnić, kim jest, i wszystkie konie w mieście stawały dęba, i kobiety wrzeszczały wniebogłosy. - Ale skąd krew Czoktaw? - Czoktaw i Czikasawa to byli miejscowi Indianie, którzy uczynnie wyprowadzili się z tych okolic, żeby ustąpić miejsca bawełnie. Kilku z nich jednak zostało tam na bagnach i ci hul-taje, przeważnie syfilitycy, pożenili się z Murzynkami Whita-kera z braku innych kobiet. - Czy matka pana znalazła kamelie?
Will dosłyszał nutę ironii w tym niewinnym pytaniu. - Tak, proszę pani - odpowiedział - narwała duży pęk. Potem znów zwrócił się do mnie: - Znasz kogoś w „Time Magazine”? - Tylko redaktora naczelnego - odpowiedziałem. - Tak się złożyło, że wynająłem Tomowi Matthews dom tutaj w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym, kiedy był jeszcze recenzentem książek. - W takim razie poproś go, żeby ci przysłał egzemplarz z artykułem o ludziach-żółwiach opublikowanym w tamtym roku. - Z pewnością zrobię to. I we właściwym czasie Tom przysłał mi medyczną rubrykę „Time” z 14 grudnia 1931 roku i oto co przeczytałem: LUDZIE-ŻÓŁWIE W Houston, w stanie Missisipi, niejaka pani C. ma wannę z wodą na podwórku za domem postawioną tam w niezwykłym celu. Jest to wanna do nurkowania dla jej pięcioletniego synka. Chłopczyk, ilekroć czuje się niedobrze, wskakuje do wanny w ubranku i we wszystkim. Pani C. nie łaje go za to, ponieważ tylko w ten sposób on może mieć dobre samopoczucie. Urodził się bowiem bez gruczołów potnych, dzięki którym normalny człowiek wydziela dwie do trzech kwart chłodzącego potu dziennie. Drugi synek pani C. niemowlę, również urodził się bez gruczołów potnych. Jest za mały, żeby zanurzać się w wannie, więc matka od czasu do czasu bierze go pod rynnę. Żaden z tych malców nie może spać, jeżeli nocna bielizna i materac nie są wilgotne. W dzień drzemią oni w wilgotnej piwnicy na mokrych workach zamiast poduszek. Pod Vardaman, w stanie Missisipi, mieszkają dwaj bracia farmerzy podobnie upośledzeni. Pracują na zmianę przez pół dnia. Gdy jeden z nich orze, drugi chłodzi się w strumieniu. Co jakiś czas ten, który pracuje, też wchodzi do strumienia, żeby się ochłodzić. Ci bracia mają siostrę chłodzącą się w zbiorniku wody za domem. Ich sąsiadka też nie ma gruczołów potnych i musi dla ochłody zanurzać się w wodzie. W Vicksburgu, w stanie Missisipi, mieszka siódma z tych osób, które jak żółwie muszą regularnie wchodzić do wody. Jest to dwunastoletni chłopiec pozostający pod opieką lekarską dra Guya Jarretta. Innymi wyżej wymienionymi przypadkami zajmuje się dr Ralph Bowen w Memphis. Dr Bowen w zeszłym tygodniu złożył sprawozdanie dotyczące tego zjawiska. Tych siedem osób cierpi na „dziedziczną dysplazję naskórka typu bezwodnego". To znaczy: nie mają gruczołów potnych i ten brak jest dziedziczny. Jednakże osoby te zamieszkałe w stanie Missisipi są ze sobą spokrewnione tylko tak, jak to podaliśmy powyżej. Nasuwa się więc przypuszczenie, że brak gruczołów potnych zdarza się częściej, niż uważano dotychczas (w całej literaturze medycznej jest mowa tylko o dwudziestu trzech przypadkach). Najwidoczniej ta dolegliwość nieraz wymyka się opiece lekarzy. W parze z brakiem gruczołów potnych idzie brak zębów. Żaden z tych siedmiu przypadków missisipijskich nie ma więcej niż dwa zęby. Tom również przysłał mi maszynopis z archiwów naukowych „Time”. Fragment pracy Choroby skóry Andrewsa Dziedziczna ektodermalna dysplazja. Istnieją liczne anomalia nabłonka skóry i jego przydatków spowodowane wadliwym rozwojem zewnętrznej warstwy błony zapłodnionego jaja. Termin „defekt naskórkowy” odnosi się tylko do stanu spowodowanego niedorozwojem nabłonka skóry bądź jego przydatków, albo też brakiem naskórka w danym miejscu, natomiast nie odnosi się do zrogowaceń i znamion (noevi). Wrodzony brak paznokci bądź zniekształcenia paznokci i zębów są pospolite i towarzyszą im znamiona i inne anomalie wrodzone. Upośledzenia te również zdarzają się często i nie jest faktem niezwykłym to, że w danym miejscu stwierdza się brak bądź osłabienie gruczołów potowych i łojowych. Może tam wcale i nie być naskórka i przydatków od urodzenia. Rzadziej zdarzają się przypadki, w których stwierdza się dużą deformację bądź brak wszystkich czy prawie wszystkich struktur skórnych biorących początek z nabłonka. Grupie tej nadano nazwę: „wrodzone defekty nabłonka skóry”. Pierwszy doniósł o takim przypadku amerykański dentysta Guilford. Powierzchowność tych chorych jest typowa i rzucająca się w oczy - ogólny ich wygląd przypomina cechy dziedziczonego syfilisu. Skóra jest nieowłosiona, sucha, biała, gładka i połyskliwa. Zębów w ogóle brak, a jeśli są, o w małej ilości i zawsze nienormalne. Stwierdza się też dystroficzne zaburzenia w paznokciach. Włosy na głowie są rzadkie, miękkie i cienkie. Kości policzkowe są wysoko osadzone i szerokie, dolna część twarzy jest wąska. Kości nad oczodołami są wydatne: nasada nosa wklęsła, nos tak zwany „siodełkowy”. Czubek nosa mały i zadarty, nozdrza szerokie i niezwykle duże. Brwi są rzadkie, długości od środka zaledwie jednej trzeciej normalnych brwi. Oczy skośne nadają choremu mongolski wygląd. W szparach ustnych promieniste
bruzdy, „pseudozmarszczki w kącikach ust” i na policzkach są naczynia włosowate rozszerzone i małe pryszczyki przypominające milium i adenoma sebaceum. Usta są zgrubiałe, z górną wargą szczególnie wydatną. Pacjent badany przez dra MacKee i przeze mnie nigdy się nie pocił. Czuł się źle w czasie upału, ponieważ miał wtedy podwyższoną temperaturę ciała, i nie mógł grać ze swoimi rówieśnikami w baseball ani w żadne inne gry wymagające biegania, gdyż taki wysiłek za bardzo by go zmęczył. Objawy te są podobne do przypadków opisanych w literaturze i zazwyczaj chorzy latem muszą oblewać się wiadrami wody, żeby czuć się dobrze. Jest to przypadłość rodzinna, na którą przeważnie cierpią mężczyźni, i wydaje się spowodowana jakimś uszkodzeniem w trzecim miesiącu życia w macicy. Niektórzy z tych chorych są upośledzeni psychicznie, ale większość z nich ma psychikę normalną, ponieważ tworzenie się komórki systemu nerwowego w embrionie jest odrębne od komórki naskórka na długo, zanim owo uszkodzenie następuje. Mac-Kay i David-son donoszą o czterech przypadkach kolejno: kobiety trzy-dziestoczteroletniej, jej dwóch synów i jednej córki w wieku lat sześć, jedenaście i trzynaście. Obszerny artykuł z dobrymi odnośnikami na ten temat napisali Gordon i Jamaeson. Teraz już mogłem rozpatrzyć tę historię na nowo od samego początku. W roku 1919 byłem załamany nerwowo po trzynastu miesiącach w okopach pod nieustannym bombardowaniem i zacząłem miewać urojenia we Francji, jeszcze zanim odłamek ośmiocalowego pocisku przeszedł mi przez prawe płuco i odebrał przytomność. Potem Iimerick było dla mnie żywym miastem umarłych, pełnym rodzinnych duchów i ten obraz za szkłem zogniskował moje chorobliwe obawy przed wszystkim, co było i co będzie. Tak, to musiał być portret człowieka-żółwia, przywieziony do Irlandii z południowych Stanów Ameryki. Julia i ja: - biorąc pod uwagę nadzwyczaj mocną więź pomiędzy nami, dającą się częściowo wytłumaczyć krwią irlandzką w jej żyłach, trudno się dziwić, że ją tak samo przeraziła twarz tego rodzaju. Will potwierdził, że oryginał przerażał swym wyglądem wszystkich poza lekarzem, który mógł patrzeć na niego chłodno („Kiedy twarz nie jest twarzą, powiedz mistrzu Bones?” „Gdy jest twarzy potwarzą”). I czemuż by matka Julii nie miała trafić do tego samego starego domu w Nowym Orleanie i ujrzeć tego samego człowieka-żółwia, który przez okienko poddasza patrzył na Julię dwanaście lat potem? Hank: żadna nić wrodzonej sympatii nie łączyła go ani ze mną, ani z Julią. Ale on rzeczywiście był niezwykły, odbierał z daleka cudze wzruszenia, po czym przeobrażał je w urojenia swoje własne. Najwidoczniej odebrał ów strach, jaki Julia i ja przekazaliśmy sobie nawzajem, i rezultatem go była urojona okropność, którą zobaczył w Soller. Raczej nie potrzebuję zaznaczać, że senor Bennasar w swoim patio nie ma żadnego zbiornika, gdzie zanurzaliby się ludzie-żółwie. Will Price: ten miał żywe poczucie dramatu, ale stwierdziłem nieraz, że nazwiska, nazwy, daty i fakty podaje ściślej niż większość moich przyjaciół, więc nie mogłem nie wierzyć w jego opowieść. Czyli mogłem przyjąć wszystko, co Will widział na własne oczy. Natomiast to, co pan Lemowitz opowiadał mu o George’u Whitakerze i o braciach Lafitte, prawdopodobnie było, jak sam Will przyznał, „obleczone w mit miejscowy”. Z zasady podchodzę sceptycznie do wszelkich legend o braciach Lafitte, nie inaczej niż do legend o Paulu Revere, Paulu Jonesie czy Paulu Bunyanie. Poza tym, jaki związek mógłby istnieć pomiędzy Murzynami Whitakera i tymi białymi ludźmi-żółwiami spotykanymi tu i ówdzie nad Dolną Missisipi? Nikt nigdy nie napomykał jakoby wyrafinowane białe kobiety Natchez, Vicksburga, Vardaman, Baton Rouge, Yazoo City czy Nowego Orleanu kiedykolwiek przyjeżdżały do Pond w poszukiwaniu nowych frisson seksualnych. Dlatego wydaje się możliwe, że jeśli bracia Lafitte rzeczywiście przemycili cały okrętowy ładunek Murzynów do Pond, owi Murzyni przybyli tam jeszcze zdrowi, ale okazali się podatni na chorobę żółwiową, która jest endemiczną chorobą nad rzeką Missisipi. I ponieważ rozmnażali się w swojej grupie, ta choroba stała się wśród nich dziedziczna. Dotkniętych nią rodzin niewolników wyrzekli się ich właściciele, ale pozwolono im obozować na bagnistych skrajach posiadłości Whitakera, gdy już George pociągnął swoją żonę ze sobą w odmęty rzeki, co zapewne uczynił, jeżeli już w ogóle, to po prostu z powodu jakiejś tragedii domowej. I skoro takie cechy, jak wysoko osadzone kości policzkowe i słaby porost włosów, charakterystyczne dla ludzi-żółwi, podobne są do cech odziedziczonego syfilisu, chyba bez racji jest wprowadzanie tu syfilityków Czoktaw i Czikasawa. Ale co powiedzieć o tych wielu zbiegach okoliczności spajających tę historię? Julia, jej matka, Will, Hank i ja - wszyscy byliśmy przerażeni, bezpośrednio bądź pośrednio, tym samym rzadkim zjawiskiem; i przypadkowo spotkaliśmy się w Deya, wsi liczącej czterystu mieszkańców, którzy, co im się chwali, niczym nie zapisali się w kronikach historycznych świata, i leżącej w odległości trzech czy czterech tysięcy mil od Pond, wioski jeszcze mniejszej, znanej jednemu spośród nas: Willowi. Co więcej, Tom Matthews, dzięki któremu uzyskaliśmy naukowe wyjaśnienie tego zjawiska (zarówno Julia, jak jej matka poczuły bezmierną ulgę dowiadując się, że ostatecznie to była prawdziwa twarz), też mieszkał w Deya, gdy ów
artykuł ukazał się w „Time Magazine”. Ale te zbiegi okoliczności w rezultacie chyba nie są szczególnie istotne i nigdy by nie wypłynęły na światło dzienne, gdyby Murzyni Whitakera nie byli tak niezapomnianie przerażający. (Przychodzi mi teraz na myśl, że konkretnym wyjaśnieniem tajemnicy Potwora z Glamis rzekomo „Nieśmiertelnej Istoty Rzeczy” - który kiedyś wyglądał przez okno poddasza zamku Glamis, mogła być dziedziczna choroba żółwiowa w rodzie Rowes-Lyon, zachowywana w sekrecie, ponieważ jedną z jej ofiar był spadkobierca tytułu hrabiowskiego). Ostatecznie podejrzewam, że co do tej telepatii pomiędzy Julią i mną, mocno przesadziłem. Czy ta twarz, którą Julia tak żywo opisała, nie narzuciła mi się przypadkiem na wyblakłe wspomnienie tamtej twarzy, którą widziałem w antykwariacie pana Reilly? Nie mam wyobraźni urodzonego kłamczucha, ponieważ nie pozwala mi blagować na całego moje protestanckie sumienie: ale jestem przecież Irlandczykiem o tyle, że zawsze staram się nadawać opowieściom formę efektowniejszą niż ta, w której je słyszę. To jeszcze nie wszystko. W roku 1954 puściłem skrót powyższego opowiadania w BBC. Zaraz potem pewien lekarz napisał do mnie informując, że kiedyś w szpitalu w Liverpoo-lu miał pod obserwacją białe dziecko cierpiące na tę rzadką chorobę i nacieranie od czasu do czasu gąbką zmoczoną w wodzie przynosiło temu dziecku dostateczną ulgę, jeżeli nie było wyjątkowo nieznośnego upału. Inny list przyszedł od pani Lobstein, Angielki, która mając wyjechać za parę miesięcy z mężem, panem Otto Lobsteinem, w podróż po Stanach Zjednoczonych, obiecała mi sprawdzić, jak to naprawdę jest z Murzynami Whitakera. „Bardzo proszę podać jeszcze raz, gdzie oni zamieszkują” - napisała w tym swoim liście. Posłużyłem się wskazówkami zaznaczonymi na mapie, chociaż nie spodziewałem się dalszych wiadomości od pani Lobstein. Ale we właściwym czasie dostałem od niej drugi list i fotografię. Ta fotografia przedstawia missisipijski drogowskaz: kierunek na południe - Woodville; na północ - Pinckneyville, na zachód - Fort Adams i na wschód - Pond. Wspaniały stan trzech z tych szos świadczy, że od czasów bytności tam Willa Price’a, ponad dwadzieścia lat temu, dobrobyt w tamte okolice powrócił. List pani Lobstein za jej łaskawym pozwoleniem przytaczam w całości. Nowy Orlean 1 luty 1955 r. Szanowny Panie Robercie Graves, Spędziliśmy interesujący dzień tropiąc Murzynów Whitakera po noclegu w lesie nad Missisipi żałosnym noclegu, bo ta noc była chyba najmroźniejsza ze wszystkich tej zimy. Ale już od rana słońce zdumiewająco przygrzewało, pola wyglądały pięknie, wiatr ustał i cieniutkie proste sznurki dymu unosiły się pionowo z kominów małych chatek wzdłuż szosy. Wsi Pond nie ma na mapie, jechaliśmy więc szosą do Fort Adams, dopóki nie trafiliśmy na bardzo uroczą starą plantację, gdzie niejaki Rip White poinformował nas, którędy dojechać do plantacji Whitakera. Ale o wiele chętniej opowiadał nam o swoim domu, który „został nadany Henry Stewartowi, synowi szkockiej królowej Marii, jakieś 180 lat temu”. Henry był konkurentem do tronu, dlatego więc wysłano go do Ameryki, gdzie dostał tę właśnie plantację mierzącą 2200 akrów, żeby siedział cicho i miał zajęcie. Dom rzeczywiście wyglądał po królewsku, ale trochę mnie trapiła mała rozbieżność w czasie pomiędzy Marią, królową Szkocji, a królem Jerzym III, jak również różnica nazwisk Stewart i Stuart! Kiedy dojechaliśmy do plantacji Whitakera, jej właściciel, pan Whitaker, dokądś w pośpiechu się wybierał, ale powiedział nam, że stary dom, który stał dalej w głębi pól, został przed kilku laty rozebrany. Teraz jest tam duży, nieprzytulny i zgoła nieromantyczny, nowoczesny dom parterowy. Pan Whitaker powiedział nam również, że w tymże samym czasie ziemię po podziale objęli w posiadanie, każdy na własną rękę, dwaj synowie Whitakera - co raczej nie zgadza się z opowiadaniem Willa Price’a, że ta ziemia została przekazana stanowi, chyba że może jakiś brat Whitakera-samobójcy zakwestionował akt darowizny i wygrał sprawę. W każdym razie pan Whitaker doradził nam, żebyśmy zapytali o to panią Ray: ona wychowywała wszystkich Whitakerów od dwóch czy trzech pokoleń. Miła stara pani Ray uraczyła nas ciekawymi wspomnieniami opowiadań jej ojca i matki zasłyszanych w dzieciństwie. Mówiła, że nadzorca katował niewolników na kłodzie za to, że zebrali z pola za mało bawełny, inni niewolnicy po zapadnięciu zmroku wymykali się z plantacji do „dziury” i nisko pochylając głowy, żeby ich nie było słychać, śpiewali i modlili się o wolność. Ale o Murzynach Whitakera pani Ray nigdy nie słyszała żadnych opowiadań. W Woodville, małym miasteczku, na drodze do Pond, wstąpiliśmy do sądu. Przypuszczaliśmy, że mogą tam być jakieś akta spraw pierwotnego George’a Whitakera. Inteligentny archiwista, pan Leek, powiedział nam, że miał rzeczywiście do czynienia z Murzynami Whitakera, bo pomagał im wypełniać kwestionariusze w czasie drugiej wojny światowej. Powiedział, że oni szybko wymierają. W zimie noszą zwykłą odzież, w lecie grubą bieliznę namoczoną w wodzie. Zapiski sądowe jednakże nie wykazywały, że od roku 1804, czyli odkąd pojawili się w Missisipi, jakakolwiek ziemia Whitakera została zapisana
stanowi. Nazwę „Murzyni Whitakera” pan Leek wyjaśnił tym, że pierwszy z nich cierpiący na tę chorobę miał na imię Whitaker. Wreszcie dotarliśmy do Pond. Urząd pocztowy w Pond to budynek jak duża stodoła i podobnie jak w dawnych czasach placówek handlowych teraz też zwozi się tam wszystko i handluje się workami mąki i belami bawełny. Wielka, ładna sadzawka, o której mówił Will Price, jest u stóp wzgórza. Pan Carroll Smith, niskiego wzrostu, srebrnowłosy, o sarnich oczach, naczelnik tego urzędu pocztowego, po panu Lemno-witzu, sprzedał nam kilka agrafek. Zrazu, kiedyśmy go wypytywali, okazywał pewną powściągliwość, ale stopniowo się rozkrochmalił. Potwierdził, że jest już bardzo niewielu Murzynów Whitakera, ale powiedział, że mieszkają nie na bagnach, tylko na plantacjach. Obecnie z pięciorga czy sześciorga dzieci w rodzinie odziedzicza tę chorobę tylko jedno dziecko. Od czasu do czasu któryś z Murzynów Whitakera przychodzi do urzędu pocztowego, co zawsze jest wysoce nieprzyjemnym przeżyciem, bo z ust mu cuchnie zgnilizną. Pan Smith nigdy nie słyszał o samobójstwie George’a Whitakera tak samo jak pan Leek przypuszczał, że pierwszym cierpiącym na tę chorobę był jakiś Murzyn imigrant ze stanu Virgi-nia. Poradził nam, żebyśmy pojechali do najbliższej wsi Pinck-neyville i odwiedzili niejakiego pana McGeehee, u którego pracuje dwoje Murzynów Whitakera. I już nic więcej na ten temat nie powiedział, chociaż jeszcze przez jakiś czas rozmawiał z nami o płaceniu dzierżawy częścią plonów. Więc pojechaliśmy dalej. Plantacja pana McGeehee okazała się bardzo angielska, z wysadzaną drzewami aleją wjazdową jak przez park biegnącą przez łąki (gdzie pasły się „herefordy” i czerwone „devony”) do dużego bezpretensjonalnego domu. Sam pan McGeehee był bardzo gościnny; również i jego matka, delikatna starsza pani, wyglądająca jak zasuszony kwiat. Gawędziliśmy w przestronnym salonie grzecznie o uprawie roli i o dzieciach, i o domach na plantacjach; ale oboje, stara pani McGeehee i jej syn, wyraźnie nie życzyli sobie, żebyśmy zobaczyli się z tymi Murzynami Whitakera pracującymi u nich. Pan McGeehee bardzo słusznie czuł się odpowiedzialny za swoich pracowników i powiedział, że zbyt wielu turystów przyjeżdża ostatnio, żeby gapić się na tych dwoje, co sprawia, że oni są na to wrażliwi. Więc ani mój mąż, ani ja nie nalegaliśmy; i w każdym razie, cel tej naszej wizyty jakoś stracił dla nas znaczenie. Grupa ludzi mająca dziwne dzieje, żyjąca w dziwnych warunkach i z dziwną spuścizną to jedna sprawa; a poszczególne jednostki nękane pewną chorobą skóry, które przypadkiem rodzą się w normalnych rodzinach, to sprawa zupełnie inna. W latach trzydziestych Will Price najwidoczniej znalazł ich żyjących w gromadzie, i to było naturalne, bo z powodów oczywistych nie cieszą się oni sympatią innych Murzynów. I chyba był u nich w lecie, kiedy ich znamienne obyczaje są bardziej widoczne. Jeśli chodzi o ich początki, wydaje się prawdopodobne, że pan Lemnowitz słyszał tę historię z jakiegoś źródła obecnie już nie istniejącego i tak samo niewiaro-godnego jak źródło legendy Ripa White’a o „Henrym Stewarcie, konkurencie do tronu”. Nową cechą tych wiejskich okolic, która może pana zainteresuje, jest to, że plantatorzy zaczęli importować zamiast storczyków bydło „bramini” z Dalekiego Wschodu. Bramini wytrzymuje upały i suszę lepiej niż inne rasy i jest to dobre bydło tuczne - jedwabiście szare, z ogromnymi rogatymi łbami. Te byki są garbate jak wielbłądy, co przydaje uroku krajobrazom Pond. Pozostaję z poważaniem Anna Lobstein Ten spokojny i rzeczowy reportaż z podróży rozwiał prześladujące mnie koszmary raz na zawsze. Strach ustąpił miejsca litości: piraci Jean i Pierre Lafitte razem z tymi hultajami Czoktaw i Czikasawa zostali wygnani do królestwa makabrycznej legendy. Pozostają na widowni tylko ten gościnny pan McGeehee i jego delikatna stara matka; przypominająca zasuszony kwiat, mając pod swoją opieką dwoje wrażliwych ludzi, którzy cierpią na dziedziczne schorzenie naskórka typu bezwodnego i dla których treścią życia jest pasanie jedwabiście szarego bydła „bramini” wśród bujnej zieleni missisipij-skiego parku - o ileż milszy przykład symbiozy niż ten z opowieści Willa Price’a.
SPIS RZECZY Wstęp
Opowiadania angielskie Wrzask Stary tata Johnson Placek owocowy z syropem Portret wielkości naturalnej Co ziemskie - ziemi Obrazek z epoki Weekend w Cwm Tatws Poszedł kupić alpakę Zabić ich! Zabić ich! Francuskie nieprzyzwoitości Mężczyźnie nie wolno ożenić się z jego ... Zaproszenie na sabat Wstrętny pan Gunn Harold Vesey u wrót piekła Gwiazdkowy rozejm Wygrałeś, Houdini!
Opowiadania rzymskie Eposy są niemodne Wizja cesarskiego Rzymu Filozof z wyspy Mykonos
Opowiadania majorkańskie Tak mówią... tak mówią Sześć dzielnych byków Rower na Majorce Pięciu ojców chrzestnych Dowody zamożności Daj Boże długie życie czcigodnemu panu Wicehrabina i krótkowłosa dziewczyna Toast na cześć Avy Gardner Zaginieni Chińczycy Ona wylądowała wczoraj Murzyni Whitakera