Poul William Anderson
Poul William Anderson Anderson William Poul (1926-2001), pisarz amerykański pochodzenia skandyna...
17 downloads
15 Views
958KB Size
Poul William Anderson
Poul William Anderson Anderson William Poul (1926-2001), pisarz amerykański pochodzenia skandynawskiego. Absolwent wydziału fizyki University of Minnesota (1949). Autor licznych opowiadań i powieści science fiction oraz fantasy, gdzie wykorzystywał m.in. motywy z literatury staroskandynawskiej. Opowiadania: Tommorrow’s Children (1948, napisane wspólnie z F.N. Waldropem), The Broken Sword (1954), The Longest Voyage (polskie wydanie w 1960 - NajdłuŜsza podróŜ), Starfog (1967), Alight in the Void (1991). Powieści: Vault of Ages (1952), Brain Wawe (1953), Three Heart and Three Lions (1953), Trader to the Stars (1964), Satan's World (1969), The People of the Wind (1973), The Game of the Empire (1981), Cold Victory (1982), Roma Mater (1986), Gallicenae (1987), The Dog and the Wolf (1988).
Łowca szczęścia
- str 2
Eutopia
- str 9
Myśliwski róg czasu
- str 26
NajdłuŜsza podróŜ
- str 38
Nazywam się Joe
- str 57
Mariusz
- str 82
Sam Hall
- str 91
Łowca szczęścia Sprzątnąłem chatę i wyszedłem na dwór; był wieczór. Wprowadziłem się tu zaledwie przed kilkoma dniami. Przedtem przebywałem w lesie, tu znajdowałem się ponad jego górną granicą. Był to najwyŜszy czas, by osiedlić się gdzieś na stale. Doprowadzałem więc do porządku chatę i jej wyposaŜenie, badałem jej okolice, sortowałem zbiory, przyzwyczajałem się do rzadszego powietrza. I oswajałem się z nowym Ŝyciem. Brakowało mi złotych plam słońca na miękkim, chłodnym mchu, męskiej chropowatości i kobiecego słodkiego zapachu szyszek i zieleni sosen wspinających się ku niebu niby włócznie, mieniącego się srebrzyście, rozśpiewanego potoku, krzyku ptaków, jelenia o wspaniałych rogach, który zaprzyjaźnił się ze mną i jadł mi z ręki. (W szczególności przepadał za skórką od ogórków. Nazwałem go Charlie.) Jeśli Ŝyjesz gdzieś i mieszkasz przez sześć miesięcy, od pierwszych dni jesieni przez surową i białą zimę, i wraz z ziemią wracasz do Ŝycia w pierwszych podmuchach wiosny, to coś z tego na zawsze pozostaje ci w kościach. Niemniej przez cały czas pamiętałem o wyŜynie kiedy Jo Modzeleski powiedziała mi, Ŝe nie udało jej się uzyskać pozwolenia na przedłuŜenie mojego pobytu, ostatnie dni postanowiłem spędzić właśnie tu. Stanowiło to część mojego planu; Jo kochała dziki kraj równie mocno jak ja, ale główne miejsce w jej sercu zajmowały góry i pobyt tu powinien wprawić ją w dobry nastrój. Ale i bez tego wróciłem tu Kiedy wychodziłem z chaty zamykając za sobą metalowe drzwi, tak Ŝe nic sztucznego nie dzieliło mnie juŜ od świata, nagle poczułem, Ŝe całym sobą właśnie do tego świata naleŜę. Baza znajdowała się na górskiej łące. Z gęstej trawy, połyskującej od rosy i miękko uginającej się pod nogami, wyzierały oczka stokrotek. Tu i ówdzie wznosiły się ogromne szare głazy wielkości domów, naniesione tu przed wiekami przez lodowiec, po którym pozostało jedynie niewielkie jeziorko błyszczące nieopodal w słońcu. Widok ten przypominał mi, Ŝe i ja naleŜę do wieczności. Dokoła rozciągało się pasmo Wind River Mountains, którego pokryte śniegiem szczyty i granatowe skały wznosiły się ku zawrotnie wysokiemu niebu, pod którym mogłem dojrzeć unoszącego się orła. Od jego skrzydeł odbijały się promienie zachodzącego słońca: ich światło w chłodzie wieczoru zdawało się nabierać kruchości kryształu. A cienie trzepotały się wśród drzew. Czułem zapach zieleni, bardziej surowy niŜ w lesie, lecz niemniej silny. W jeziorku zatrzepotała ryba: ujrzałem krótki błysk łusek, a w chwilę później słabe mimo ciszy chlupnięcie wody. Na twarzy czułem ostatnie pocałunki wiatru. Zapiąłem kurtkę, sięgnąłem po przybory do palenia i rozejrzałem się dokoła. JuŜ kilka razy zauwaŜyłem ślady niedźwiedzia. Oczywiście, o przyjaźni z taką bestią, podobnej do przyjaźni z Charliem, nie było mowy, ale moglibyśmy Ŝyć w zgodzie na tym samym terytorium, gdyby udało mi się poznać ją lepiej... A jeśli byłaby to samica, to by znaczyło, Ŝe mogła mieć małe. Nie. Masz wrócić do cywilizacji pod koniec tego tygodnia. Zapomniałeś? Niestety. Ale mogę przecieŜ i tu wrócić... Jakby w odpowiedzi na moją rozterkę usłyszałem daleki szum motorów helikoptera. Ich odgłos narastał stopniowo, aŜ nad lasem ujrzałem jego sylwetkę. Jo przyleciała wcześniej niŜ się jej spodziewałem (zaprosiłem ją na kolację po zachodzie słońca). Wcześniej, niŜ jej się
spodziewałem? Poczułem mocne bicie serca. Wetknąłem łajkę i kapciuch do kieszeni i ruszyłem naprzeciw niej. Wylądowała i wyskoczyła z kabiny, zanim motor przestał pracować. Zawsze poruszała się szybko i z wdziękiem. Poza tym zresztą nie była zbyt ładna: niska, krępa, miała nos mopsa i wyblakłe okrągłe oczy; czarne włosy ściśle przylegały do czaszki. Na tę okazję zrezygnowała z uniformu leśnika i przybyła ubrana w obcisły połyskujący strój. Ale nie był on w stanie uczynić jej piękniejszą, nawet gdyby umiała go nosić. – Witaj – odezwałem się pierwszy i uścisnąłem jej obie dłonie, oferując najserdeczniejszy z moich uśmiechów. – Część! – jej głos był lekko zdyszany. Jej twarz na przemian bledła i czerwieniała. – Jak się masz? – Znośnie. Tyle Ŝe przykro mi stąd wyjeŜdŜać – uśmiechnąłem się kwaśno, nie chcąc pokazać, Ŝe lituję się nad sobą. Odwróciła wzrok. – PrzecieŜ wracasz do Ŝony... Nie naciskaj zbyt mocno. – Przyleciałaś trochę za wcześnie, Jo, i nie zdąŜyłem niczego przygotować: ani pić a, ani jedzenia. Teraz chodź ze mną i przypatrz się, jak to robię. – Pomogę ci. – O, nie! Nigdy nie pozwalam na to moim gościom. Usiądziesz i odpoczniesz. – Wziąłem ją pod rękę i poprowadziłem w kierunku chaty. Roześmiała się niepewnie. – Boisz się, Pete, Ŝe ci będę przeszkadzać? Nie ma obawy. Znam dobrze te wszystkie urządzenia... Ostatecznie, po trzech latach... Ja spędziłem tu cztery, i to po sześciu latach włóczenia się po innych rezerwatach, zanim zdecydowałem, Ŝe tylko temu oddałem całe moje serce, bo jest najpiękniejszy z pięknych. – ...i mają tylko jedno miejsce, w którym moŜna wszystko zmagazynować – usłyszałem jej głos. Zatrzymała się, zatrzymałem się więc i ja. Rozejrzała się dokoła, wdychając głęboko powietrze. – Proszę cię, nie spieszmy się. Taki piękny wieczór... Wyszedłeś, Ŝeby się nim nacieszyć... I słowa niewypowiedziane: a juŜ niewiele ci tych wieczorów zostało, Pete. Akcja dokumentacyjna została oficjalnie zakończona w zeszłym roku. Jesteś ostatnim z niewielu mediamanów, którzy otrzymali specjalne zezwolenie na przedłuŜenie pobytu, by mogli zakończyć swą misję. A teraz: koniec! śadnych wymówek, Ŝadnych próśb o dalsze przedłuŜenie... Wynosić się! Niewypowiedziana odpowiedź: A wy, leśnicy? Garstka ludzi, specjalistów w zakresie ekologii, biologii gleby itp., garstka łudzi, którzy wyszli zwycięsko z zawodów z motłochem... Ale czy daje wam to prawo do wyłącznego władania tym wspaniałym krajem? – Doskonale – powiedziałem. – Pani – twoje towarzystwo czyni ten wieczór szczególnie rozkosznym... – Dzięki ci, łaskawy panie! – odparła, ale w jej głosie nie było wesołości. Ścisnąłem jej ramię. – Wiesz, Ŝe będzie mi cię brakowało, Jo? Wiesz o tym? – Pracowałem nad nią przez cały ubiegły rok, kiedy zacząłem realizować mój plan. Nie, nie – Ŝadnych zabaw i długich rozmów przez sensifon! Prawdziwa kultywacja: realne bycie – razem – wspólne wędrówki, pikniki, łowienie ryb, obserwowanie ptaków i jeleni, wspólne noce pod gwiazdami. Dobry mediaman wie, jak kultywować ludzi, a chociaŜ w ciągu ostatnich dziesięciu lat miałem niewiele okazji do wykorzystywania moich umiejętności w tym zakresie, to jednak nie wyzbyłem
się ich całkowicie. ToteŜ bez trudu okazywałem zainteresowanie jej banalnymi spostrzeŜeniami i sentymentalnymi poglądami... – Odwiedź mnie w czasie wakacji!. – powiedziałem. – Och, oczywiście... zadzwonię od czasu do czasu... jeśli Maria nie będzie miała nic przeciwko temu... – O nie! Odwiedź mnie osobiście! Hologram, dźwięk stereo, zapach, temperatura i wszystkie inne wraŜenia przesłane na odległość to nie to co rzeczywista wizyta przyjaciela... Skrzywiła się. – Ale ty mieszkasz w mieście! – W mieście nie jest tak bardzo źle – powiedziałem najbardziej brawurowym tonem, na jaki mogłem się zdobyć. – Mam dość duŜe mieszkanie, o wiele większe niŜ ta chata. Dźwiękoszczelne. Z klimatyzacją i filtrowanym powietrzem. Cała dzielnica jest dobrze chroniona przez policję. Opancerzone pojazdy zawsze do dyspozycji. – I maski zasłaniające nos i usta! Zdawała się dławić na sama myśl o tym. – Nie, nie – masek juŜ od dawna nie uŜywamy. Zatrucie powietrza ograniczone do minimum – przynajmniej w moim mieście, które – A wyziewy – i ten ohydny smak w ustach... Nie, Pete, musisz mnie zrozumieć. Nie jestem delikatnym kwiatkiem, ale obowiązkowe wizyty w Boswash to maksimum, na które mogę się zdobyć... po latach przebywania tutaj. – Sam myślałem o przeniesieniu się na wieś – powiedziałem. – Gdybym mógł wynająć domek w jakimś rejonie rolniczym i większość spraw załatwiać przez telefon, to jeździłbym do miasta tylko w najwaŜniejszych sprawach zawodowych. Skrzywiła się po raz wtóry. – Często wydaje mi się, Ŝe rejrole są jeszcze gorsze uniŜ tropolie. – O! – to, Ŝe Jo mogła mnie czymś zaskoczyć, było prawdziwa niespodzianką. – Oczywiście, są czystsze, spokojniejsze, bezpieczniejsze od miast i nie ma w nich tak potwornego zatłoczenia. To prawda – przyznała. – Ale ci warczący na siebie, zachłanni i znerwicowani mieszkańcy miast maja przynajmniej trochę wolności... trochę Ŝycia w sobie. śyją wprawdzie stłoczeni jak szczury, ale ich Ŝycie jest realne, jest w nim ład, ale i spontaniczność... A tam, w rejrolach, nie tylko natura jest zmechanizowana i zglajchszaltowana, lecz takŜe ludzie. Słusznie. Chciałbym tylko wiedzieć, jaki inny system moŜna zaproponować, jeśli ma się wyŜywić piętnaście miliardów ludzi. – Oczywiście – powiedziałem. – Rozumiem cię. Ale nie mówmy juŜ o tym; to przygnębiający temat. Pospacerujmy trochę. Wiesz, Ŝe znalazłem dziś pierwszy kwiat gencjany? – Tak wcześnie? Chciałabym go zobaczyć! Daleko stąd? – O, dość daleko! Włóczyłem się ostatnio całymi dniami. Ale za to pokaŜę ci grządkę czarnych borówek. Warto je obejrzeć... Kiedy znowu wziąłem ją pod rękę, powiedziała: – Stałeś się prawdziwym specjalistą. Pete... – Jej głos zdradzał zakłopotanie. – Trudno było tego uniknąć – mruknąłem. – Po dziesięciu latach zbierania materiałów na temat Systemów śywej Przyrody... – Dziesięć lat... Kiedy zaczynałeś, chodziłam jeszcze do szkoły. Znałam tylko normalne parki, gdzie prowadzano nas po wyŜwirowanych ścieŜkach i kazano przypatrywać się jakiemuś osobliwemu drzewu lub gejzerowi. A prawo do popływania w naturalnym jeziorze trzeba było rezerwować na miesiąc naprzód. A ty wtedy... – zacisnęła palce na moim ramieniu, byt to uścisk mocny i ciepły. – To niesprawiedliwie zmuszać cię teraz do wyjazdu! – śycie nigdy nie było sprawiedliwe.
Oto pełne zwycięstwo człowieka nad przyrodą! W rezultacie pozostało nam tylko kilka obszarów nietkniętej natury, koniecznych rezerwatów chroniących relikty ekologii globu... Źródło wiedzy dla badaczy usiłujących dowiedzieć się o niej tyle, by choć trochę ją podreperować, zanim załamie się całkowicie. Nigdy się o tym nie mówi, ale kaŜdy myślący człowiek wie, Ŝe kiedy tę ekologię diabli wezmą, Ŝywa przyroda będzie ostatnia szansa ratunku dla całej Ziemi. – Oczywiście – ciągnęła Jo – poniewaŜ tłumy niszczyły obszary naturalne – było to zabójstwo z miłości, jak ktoś napisał – przeto trzeba było ogłosić je za obszary zamknięte dla kaŜdego z wyjątkiem opiekujących się nimi leśników i badających je uczonych. I oczywiście, ze względów politycznych było to niemoŜliwe tak długo, jak długo "dla kaŜdego" nie znaczyło rzeczywiście "dla kaŜdego" – Jo uwielbiali pogadanki instruktaŜowe i lubowała się w powtarzaniu wyświechtanych sloganów. – A ostatecznie dokumentalne holofilmy czuciowe, jakie produkują artyści tacy jak ty, są dostępne kaŜdemu jej glos załamał się nagle. – Pete, nie moŜesz stad wyjechać! Nigdy! Puściła moja rękę, co pozwoliło mi wziąć jej dłoń w moje dłonie i ścisnąć ją z wykalkulowana łagodnością. Serce załomotało mi w piersi, a w ustach poczułem suchość. Mediaman powinien być bardziej pewny siebie. Ale tym razem szło o tak wielka stawkę, Ŝe... A juŜ udało mi się zainteresować Jo moja osoba, i to nie tylko w ten protekcjonalny sposób, w jaki interesowali się mną jej koledzy – zainteresować skromnym człowiekiem, którego jedynym pragnieniem było spędzić resztę swych dni w górach Wind River. Ale nie bytem pewien, jak dalece Jo się mną interesuje. Droga prowadziła nas wokół jeziora. Słońce skryło się za szczytami gór przez kilka minut śniegi okrywające ich wschodnie zbocza zdawały się płonąć – i dolina pogrąŜała się w cieniu. Usłyszałem miłosne wołanie sów. Na królewskim niebie zapłonęła Wenus. Zrobiło się zimno i krew zaczęła szybciej krąŜyć w moich Ŝyłach. – Brr! – zawołała Jo. – Teraz chętnie bym się czegoś napiła. W ciemności wieczoru nie rozróŜniałem dobrze jej rysów. Na niebie pojawiało się coraz więcej gwiazd. Ale Jo była tylko sylwetką, gorącym dotykalnym cieniem. Równie dobrze mogła to być Maria. Gdyby to była Maria! Maria byle piękna i mądra, i pociągająca... Zapewne zmieniała kochanków jak rękawiczki, kiedy opuszczałem dom na całe miesiące; zgodziliśmy się, Ŝe moją kochanką jest przyroda. Ale zapominali o nich natychmiast, kiedy do niej wracałem... Och, gdybyśmy mogli być tu razem! Wkrótce całe niebo roziskrzy się gwiazdami, Droga Mleczna zmieni się w biały wodospad, a potem odbije w nieruchomej tafli jeziora... Pół ostatniej nocy spędziłem zapatrzony w gwiazdy i ich ziemskie odbicia... Światło gwiazd było juŜ tak jasne, Ŝe nie musieliśmy uŜywać latarek, by znaleźć wejście do bazy. Warstwa izolacyjna ustąpiła pod moim dotknięciem. Weszliśmy do wnętrza, zapiąłem błyskawiczny zamek wejścia i włączyłem fluorescencyjne oświetlenie i wentylację. Jo mieli rację; te przenośne bazy nie róŜnią się niczym między sobą (Jo miała stała bazę, zbudowana z drewna, w której zgromadzili wszystkie rzeczy miłe jej sercu). Pomijając kilka ksiąŜek i niewielka ilość drobiazgów, mój jedyny pokój miał charakter czysto funkcjonalny. Co prawda telefon po zwołał mi doświadczyć złudnej obecności dowolnej osoby czy rzeczy, gdziekolwiek by się nie znajdowała. Ale my, mieszkańcy miast, kiedy udajemy się w podróŜ, zabieramy ze sobą niewiele rzeczy. Wnętrze mojej bary miało dobre proporcje, co wraz z miłym
zabarwieniem ścian pozwalało czuć się w nim wygodnie: a sama baza znajdowała się na wspaniałej górskiej łące. Czego więcej potrzebowałem? Wyjąłem obiad z lodówki i zabrałem się do przygotowania go. Potem przyniosłem praŜoną kukurydzę, rum i sok owocowy i przyrządziłem alkohol zgodnie z gustem Jo. Ostatecznie zdecydowała się nie pomagać mi, lecz wygodnie usadowili się w fotelu. Nie powiedzieliśmy sobie wiele w czasie spaceru. Teraz spodziewałem się, Ŝe skoro znaleźliśmy się wewnątrz bazy rozgada się i będzie mówić nerwowo, szybko, z podnieceniem. Ale zawiodłem się. Jej koścista sylwetka tkwili nieruchomo w fotelu, a ręce spoczywały na kolanach okrytych perłową suknia, tak bardzo do niej nie pasującą. Zrzuciła kurtkę i podałem Jo alkohol. – Zapomnijmy o smutkach! Nadszedł czas zabawy! – powiedziałem Ŝartobliwie rozkazującym tonem. Wzięła podawaną szklankę. Traciliśmy się. Wolna ręka dotknąłem kącików jej ust. – Hej, uśmiechnij się! Nie słyszałaś, co po wiedziałem? Mamy się bawić! – Bawić się? – Kiedy podniosła wzrok, zobaczyłem, Ŝe oczy ma pełne łez. – Oczywiście! Wcale nie chcę stad wyjeŜdŜać. – Gdzie trzymasz fotografię Marii? To był szok. Nie spodziewałem się tak otwartego pytania. – Dlaczego? – zacząłem. I urwałem. Dobra. Rzecz posuwa się naprzód szybciej, niŜ planowałeś. Teraz musisz stanąć na wysokości zadania. Przełknąłem łyk alkoholu, wyprostowałem się i powiedziałem z determinacją w glosie: – Nie chciałem zawracać ci głowy moimi kłopotami, Jo. Ale teraz muszę ci powiedzieć, Ŝe zerwałem z Marią. Pozostało nam tylko załatwić formalności rozwodowe. – Co takiego?! Otworzyła usta ze zdumienia, cala wpatrzona we mnie. Nawet nie zauwaŜyła, Ŝe trochę alkoholu ulało się z jej szklanki, wstrząśniętej gwałtownym gestem... CzyŜby juŜ mi się udało? Tak szybko? Wzruszyłem ramionami. – Tak, tak... właśnie wczoraj dostałem zawiadomienie o jej gotowości do rozwodu. I nie jest to dla mnie niespodzianką. Miała juŜ dość czekania na mnie. – Och, Pete! – Wyciągnęła ramiona w moją stronę. Miałem całkowitą świadomość sytuacji. Ściany bazy, półki z ksiąŜkami, noc w oknach, szum aparatury ogrzewającej, widok lamp kontrolnych radionicznego pieca i zapach przygotowywanego w nim mięsa, ta kobieta, którą muszę nauczyć się poŜądać... Przez głowę przebiegła mi myśl, Ŝe lepiej zrobię, jeśli udam, iŜ nie zauwaŜyłem jej gestu. – Nie oczekuję twojego współczucia – powiedziałem stanowczo. – Prawdę mówiąc, odczułem to raczej jako ulgę. – Myślałam – szepnęła. – Myślałam, Ŝe byliście z Marią szczęśliwi... Oczywiście, moja droga, ja i Maria byliśmy szczęśliwi. Choć jako wyrafinowany mediaman zawsze podejrzewałem, Ŝe nasze szczęście (w przeciwieństwie do szczęścia innych ludzi) w powaŜnej mierze zawdzięczaliśmy moim częstym i długim nieobecnościom w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Nieobecnościom, które były solą naszego związku. Czymś, czego tobie, Jo, zawsze będzie brakować, niezaleŜnie od okoliczności. Niestety, nie moŜna Ŝyć samą solą. – Wszystko ma swój koniec – powiedziałem zgodnie z planem. – Znalazła sobie kogoś bardziej odpowiedni o. Mogę się tylko cieszyć. – Ty, Pete?
– Dam sobie radę. No, a teraz pijmy. Mamy się przecieŜ bawić... Przełknęła łyk alkoholu. – Masz rację. I po chwili: – Nawet nie masz nikogo, kto by cię odwiedził w domu... – "Dom" niewiele znaczy dla mieszkańca miast, Jo. Jedno mieszkanie nie róŜni się od drugiego i w ciągu Ŝycia zmieniamy ich wiele. – Alkohol musiał zrobić swoje, bo nagle przyspieszyłem trochę sprawę: – Tu, w górach – na przykład – jest zupełnie inaczej. KaŜdy skrawek tej ziemi jest absolutnie unikalny. MoŜna spędzić cale Ŝycie poznając go, niejako wrastając weń... Nacisnąłem guzik i poduszka powietrzna, na której siedziała Jo, rozciągnęła się, robiąc równieŜ miejsce dla mnie. – Masz ochotę na trochę muzyki? – zapytałem. – Nie. – Jo spuściła oczy. Miała krótkie rzęsy – i zaczerwieniła się widziałem czerwone plamy na jej policzkach – ale nie zająknęła się ani razu; wypowiadali słowa z uporem, którego nie mogłem nie podziwiać. Ktoś z takim charakterem nie mógł być złym towarzyszem Ŝycia. – I tak byśmy jej nie słuchali. A poza tym to moja ostatnia szansa, by porozmawiać z tobą, Pete... naprawdę porozmawiać... – Nie sądzę. – Więcej namiętności w głosie, chłopcze. – Na Boga, mam nadzieję, Ŝe nie! – Dobrze nam tu było ze sobą. Moi koledzy to mili chłopcy, jak wiesz, ale – zamrugała szybko – ale to nie to, co ty. – I ty byłeś dla mnie kimś specjalnym. DrŜała nieco. Patrzyliśmy sobie w oczy, a nasze usta dzieliło tylko kilka centymetrów. PoniewaŜ rzadko pijała alkohol, przeto – jak mogłem przypuszczać – nawet ta niewielka ilość, którą wypiła, rozkleiła ją zupełnie. Pamiętaj, Ŝe nie masz do czynienia z dziewczyną z miasta, która ochoczo pójdzie z tobą do łóŜka i zapomni o tym w dwa dni później. Jo pochodziła z małego miasteczka i od razu po uniwersytecie przyjechała tutaj. Być moŜe, nawet jest dziewicą. Ale cóŜ, Pete, stary draniu! Pracowałeś nad nią od wielu miesięcy – i oto nadeszła upragniona chwila... Sądzę, Ŝe był to najłagodniejszy z pocałunków, jakie kiedykolwiek otrzymałem. – Prawdę mówiąc, bałem się zacząć pierwszy – wymruczałem w jej włosy, w których słońce równin pozostawiło swe ślady. – I ciągle jeszcze się boję. Ale nie chcę cię stracić, Jo... Słyszysz? Nie mogę cię stracić! Na pól z płaczem, na pół ze śmiechem wróciła do moich ust. Nie wiedząc o tym, przywarta do mnie całym ciałem. Czy pójdzie ze mną do łóŜka juŜ tej nocy? Pójdzie czy nie pójdzie – nie o to chodzi. WaŜne jest to, Ŝe Zarząd Parków Narodowych zezwala małŜeństwom mieszkać razem na terenie parku, jeśli mąŜ i Ŝona posiadają odpowiednie kwalifikacje i prowadzą wspólne prace. Jo jest leśnikiem, a ja, dzięki moim umiejętnościom technicznym, mógłbym być jej asystentem... A potem... Do dziś nie wiem, co się stało. Wypiliśmy jeszcze kilka szklanek alkoholu, potem długo całowałem ją i pieściłem, Jo była juŜ prawie naga, a nasz obiad zaczynał się przypalać, kiedy nieopatrznie okazałem zniecierpliwienie, bo Jo byle zbyt skrępowana czy wstrzemięźliwa, i natychmiast to wyczula; a moŜe poszło o to, Ŝe wyszeptałem jedno z tych słów, które są zarezerwowane tylko dla najbliŜszej istoty, i Jo – i tak juŜ nieco przestraszana – uznała, Ŝe to nie był przypadek ani dawne przyzwyczajenie, lecz Ŝe wyobraŜam sobie, iŜ jestem z Marią, bo oczy miałem zamknięte; a Jo nie byle tak naiwna, jak mi się wydawało (choć nigdy nie udawała
naiwnej), i w jednym z tych momentów refleksji, które (wbrew potocznym wyobraŜeniom) nachodzą kochanków, zadała sobie pytanie: Do diabła! Co właściwie się dzieje?! NiewaŜne, o co poszło. Nagle Jo zapragnęli zatelefonować do Marii. – Jeśli jest tak, jak mówisz, Pete, to Maria będzie szczęśliwa, kiedy dowie się Ŝe... – Zaczekaj! Zaczekaj chwilę! Więc nie wierzysz mi?! – Och, Pete mój kochany, wierzę ci, oczywiście, Ŝe ci wierzę, ale... – A więc tak... – Odsunąłem się od niej, by dać jej odczuć, jak bardzo jestem obraŜony. Zamiast rzucić mi się w ramiona, podniosła głowę i patrząc mi w oczy zapytała cicho: – A ty... wierzysz mii NiewaŜne. Nikt nie moŜe odpowiedzieć na takie pytanie. Obydwoje próbowaliśmy, choć nie powinniśmy tego robić. Pamiętam tylko, Ŝe wyprowadziłem ją z bary. Zapach spalonego mięsa unosił się za nami. Na zewnątrz powietrze było chłodne i czyste, niebo rozŜarzone gwiazdami, szczyty gór bielejące. Patrzyłem, jak Jo, potykając się, zmierza do swego helikoptera. Gwiazdy oświetlały jej drogę. Płakała przez cały czas. Ale nie odwróciła się ani razu. Mimo niepowodzenia przyjąłem z ulgą rozwiązanie problemu. Niewiele brakowało, Ŝebym zrobił duŜe świństwo Marii, która przecieŜ bardzo mnie kocha. I nasze mieszkanie jest całkiem przyjemne, jeśli tylko odizolować je od otoczenia. NaleŜymy oboje do nieduŜej mniejszości szczęśliwców. Zawarliśmy z Marią ponowny związek. Moja Ŝona nawet bąknęła coś o przedłoŜeniu władzom prośby o pozwolenie na spłodzenie i urodzenie dziecka. Na szczęście zachowałem jeszcze dość zdrowego rozsądku, Ŝeby natychmiast zmienić temat rozmowy. Następnego wieczoru odbyto się zebranie mieszkańców naszego miasta, od którego nie mogliśmy się wykręcić. Dzielnicowi mogą mieć rację, jeśli chodzi o większość obywateli. "Sensifon, niezaleŜnie od tego, do ilu obwodów jest podłączony, nie moŜe zastąpić fizycznego kontaktu i poczucia wspólnoty między ludźmi". Ale nam zebranie to pozostawiło jedynie ból głowy, szum w uszach od skandowanych okrzyków, dławienie w płucach od powietrza, które przeszło przez tysiąc innych płuc, i tłusty brud na całym ciele. W drodze do domu wpadliśmy w smog tak gęsty, Ŝe musieliśmy wysiąść z naszego samo. chodu. I w ten sposób znaleźliśmy się w samym środku kolejnych zamieszek; zanim policja wyciągnęła nas z tłumu, zdąŜyłem jeszcze zauwaŜyć, jak seria z kaemu przecina na pół jakiegoś człowieka. ToteŜ z ogromną ulgą przeszliśmy przez kontrolę dokumentów przed wejściem do naszej dzielnicy i wsiedliśmy do transportera, który nie zepsuwszy się ani razu, zawiózł nas pod sam dom. Po powrocie wzięliśmy wspólny prysznic, zuŜywając ogromny procent naszej miesięcznej racji wody, osuszyliśmy się i ja przebrałem się w piŜamę, a Maria w strój lekki i przejrzysty. Potem wypiliśmy i przekąsiliśmy coś przy muzyce Haydna i wreszcie mogłem rozpręŜyć się nieco aŜ do chwili, kiedy Maria, potrząsnąwszy swymi długimi lokami, pochyliła się ku mnie i szepnęła mi do ucha: – Przysuń się do mnie, mój bohaterze... Komputery przygotowały juŜ wszystko, co trzeba. Długo czekałam na tę chwilę... Przez moment pomyślałem o Jo. Oczywiście, nie było obawy, Ŝe pojawi się w filmie przeznaczonym dla szerokiej publiczności. Filmie poświęconym śywej Przyrodzie... Sam byłem ciekaw tego, co nakręciłem, i nie sądziłem, Ŝe rewizyta w parku za pomocą elektronicznego – marzenia moŜe sprawić mi ból, jeśli nawet byłem tam tak niedawno... Ale pomyliłem się. Najbardziej bolesna była tandeta tego filmu. O tak, oczywiście, moŜna w nim było znaleźć porządne reprodukcje pierwiosnka chylącego się pod tchnieniem wiatru, jastrzębia w pionowym locie zmierzającego ku swej zdobyczy, spieniona biel i głuchy grzmot dalekiej lawiny, jesienne
Ŝółte i brązowe liście spalone słońcem, ich zapach i chrzęst, śmiech porywów wiatru igrającego z moimi włosami, wcielona giętkość węŜa czy kangura, bogactwo zachodów słońca i delikatność brzasków. Tak, wszystko to moŜna było znaleźć w tym filmie. A jednak wszystko to nie było realne, nie było tym, co pokochałem. W ciemności usłyszałem głos Marii: – Dawniej robiłeś lepsze rzeczy. Park Krugera, Matto Grosso, Bajkał, poprzednie wizyty w tym rejonie – zawsze miałam wraŜenie, Ŝe jestem razem z tobą. Nie byłeś wyłącznie obserwatorem, byłeś takŜe artystą, wielkim artystą. Dlaczego to jest inne? Co się stało? – Nie wiem – wyjąkałem. – Muszę przyznać, Ŝe sposób, przedstawienia jest trochę mechaniczny. MoŜe byłem zmęczony... – W takim razie – usiadła wyprostowana, ze splecionymi rękami – w takim razie nie musiałeś siedzieć tam w nieskończoność. Mogłeś wrócić do mnie o wiele wcześniej. Tam nie byłem zmęczony – przebiegło mi przez głowę. – Dopiero teraz jestem wyczerpany. Wtedy, tam chłonąłem Ŝycie całym sobą... Ta gencjana, która Jo chciała zobaczyć... rośnie tam, gdzie teren obniŜa się nagle. Na prawo od wielkiej skaty rosną kwiaty gencjany, niebieskie kwiaty, och, jakŜe niebieskie na tle zielonej trawy i białych stokrotek i szarości kamieni! Strumyk płynie nieopodal, spada w dół, szemrzący, chłodny, w jego wodzie jest smak lodowców, skał, darni... Powietrze, które obejmuje mnie swym uściskiem, sięga wysokich i świętych szczytów, tam, w oddali... – Przestań! – ryknąłem nagle. Moja pięść uderzyła w poręcz fotela. Plastyk pękł i odwinął się. JuŜ nieco spokojniej powiedziałem: Tak... Być moŜe, zbytnio wrosłem w tę rzeczywistość i utraciłem obiektywność spojrzenia. Kłamię, Mario, łŜę jak Judasz. Nigdy nie byłem niczym tak bardzo zajęty jak planowaniem – właśnie tam, w parku – w jaki sposób wykorzystać Jo i pozbyć się ciebie. A teraz pozostały mi tylko te filmy, do końca Ŝycia nic, tylko te filmy... I Ŝadnej gencjany. Byłem zbyt zajęty moimi planami, by troszczyć się o kwiat tak mały, łagodny i niebieski... CzyŜ to nie dostateczna kara? – Nie. Ty miałeś moŜność przeŜywać rzeczywistość. I nie przyniosłeś jej ze sobą. – Jej głos przypominał wiatr wiejący nad równina okryta śniegiem. przekład : Jerzy Prokopiuk
Eutopia – Gif thit nafn! Duńskie słowa buchnęły nagle z głośnika radia umieszczonego w samochodzie, zanim mógł je pochłonąć hałas śmigieł helikoptera, który zagłuszył odgłos motoru i opon. – Kim jesteś? – powtórzył głos. Jazon Philippou spojrzał ku niebu poprzez przeźroczysty dach samochodu. Nad jego głową ciągnął się pas błękitu między dwoma poszarpanymi zielonymi ścianami świerkowego lasu rosnącego po obu stronach drogi. Promienie słońca odbijały się od ścian wojskowego helikoptera
unoszącego się nad szosą. Jazon poczuł, jak zimny pot gromadzi mu się pod pachami i ścieka wzdłuŜ Ŝeber. Nie wolno mi wpaść w panikę, pomyślał odruchowo. BoŜe, dopomóŜ mi. Tym jednak, co przywoływał na pomoc, był własny wieloletni trening. Psychosomatyka: Opanuj symptomy, oddychaj równomiernie, kaŜ zwolnić tętnu, a usuniesz lęk przed śmiercią. Był młody, toteŜ miał wiele do stracenia. Ale filozofowie z Eutopii dobrze kształcili dzieci oddane ich opiece. Będziesz męŜczyzną, a więc dojrzałym człowiekiem, mówili mu, istota człowieczeństwa zaś polega na niezaleŜności od instynktów i odruchów. Jesteśmy wolni, poniewaŜ moŜemy zapanować nad sobą. I to jest nasz powód do dumy. Nie mógł udać zwykłego obywatela Norlandii. (Nie, tu nazywano ich „mootmanomi”). Pomijając juŜ wszystko inne, jego helleński akcent był zbyt wyraźny. Ale mógłby zwieść pilota helikoptera – choćby na kilka minut – udając, Ŝe jest przybyszem z jakiegoś innego kraju tego świata. Pogrubił głos, by choć częściowo zamaskować swą wymowę i zapytał ze stosowną wyniosłością: – A ty kto jesteś? I czego chcesz? – Jestem Runolf Einarsson, kapitan armii Ottara Thorkelssona, Prawodawcy Norlandii. Ścigam kogoś, kto ściągnął wendetę na swą głowę. Podaj swe imię. Runolf, pomyślał Jazon. Dobrze cię pamiętam. Smukły męŜczyzna, którego ciemne włosy świadczyły o tym, Ŝe w jego Ŝyłach płynie tyrkerska krew. Ale twoje błękitne oczy wskazują na to, Ŝe inni twoi przodkowie przybyli z Thule. Refleksja wewnętrznego obserwatora: Nie, mieszam róŜne znane mi historie. Ja bym nazwał autochtonów Erytrejczykami, a ty kraj swych europejskich przodków nazywasz Danarik. – Zwą mnie Xipec. Jestem kupcem z Meyaco – odparł nie zwalniając. Dzięki szalonej całonocnej jeździe po ucieczce z zamku Prawodawcy juŜ tylko niewiele stadiów dzieliło go od granicy. Nie miał wielkiej nadziei, Ŝe uda mu się dotrzeć aŜ tak daleko, ale kaŜdy obrót kół przybliŜał ratunek. Drzewa tylko migotały po obu stronach pędzącego wozu. – Jeśli jest tak, jak mówisz, to muszę prosić się o wybaczenie, Ŝe cię zatrzymałem – głos Runolfa zatrzeszczał w odbiorniku. – Zwróć się do Prawodawcy, a moŜesz być pewien, Ŝe szybko otrzymasz odszkodowanie za naruszenie twych praw. Ale teraz zatrzymaj się i wysiądź z wozu, Ŝebym mógł zobaczyć twoją twarz. – Ale właściwie o co chodzi? – Jeszcze kilka sekund zwłoki. – Mieliśmy w Ernvik pewnego gościa ze Starej Ziemi. (Z Europy – pomyślał automatycznie Jazon). Ottar Thorkelsson podejmował go niezwykle serdecznie, a ten nędznik dopuścił się postępku, który tylko śmierć moŜe zmazać. I zamiast przyjąć wyzwanie Ottara, skradł samochód – tej samej marki co twój – i uciekł. – Czy nie wystarczyłoby nazwać go wobec całego ludu nicponiem? (A jednak czegoś się
nauczyłem z ich barbarzyńskich obyczajów...) – Dziwne słowa jak na Meyakańczyka! Natychmiast zatrzymaj się i wysiadaj, bo w przeciwnym razie otworzę ogień! Jazon uzmysłowił sobie, Ŝe zaciska zęby aŜ do bólu. Na Hades! KtóŜ byłby w stanie zapamiętać obyczaje panujące w setkach małych państewek, na który podzielony był cały kontynent? Westfalia stanowiła jeszcze bardziej fantastyczną mozaikę niŜ cała Ziemia w tej jej historii, w której kontynent ten nazywano Ameryką. – Dobra – pomyślał – teraz będę miał okazję przekonać się, jakie mam szansę raz jeszcze powrócić do niej jako do Eutopii... – Bardzo dobrze – powiedział. – Nie mam wyboru. Ale moŜesz być pewien, Ŝe zaŜądam rekompensaty za obrazę. Hamował najwolniej, jak tylko mógł. Droga wiła się przed nim niby twarda czarna wstąŜka rozdzielająca ogromne włosy drzew. Nie miał pojęcia, czy kiedykolwiek je wycinano. Być moŜe wtedy, kiedy biali ludzie po raz pierwszy przepłynęli przez Pentalimne (czyli Pięć Jezior, jak je nazwano w jego dziejach), by załoŜyć miasto Ernvik, gdzie Duluth znajdowało się w Ameryce, a Lykopolis w Eutopii. W tamtych czasach Norlandia rozciągała się daleko poza krainę jezior. Ale później doszło do wojen z Dakotami i Madziarami, które zmniejszyły jej obszar. A rozwój handlu – w ostatnim okresie był to handel syntetykami – pozwolił mieszkańcom kraju wykorzystywać jego głębiej połoŜone rejony jako tereny myśliwskie. (Polowania były ich prawdziwa, namiętnością). Po trzystu latach prastary las powrócił do swych praw. Przed oczami stanął mu jak Ŝywy obraz tych stron takich, jak przedstawiały się w jego historii. Gaje i ogrody, wioski, które zbudowano z myślą o ich urodzie, gibkie brązowe ciała w gimnazjonach, muzyka w świetle księŜyca... Nawet straszna Ameryka wydawała się bardziej ludzka od tej puszczy. Ale był to tylko obraz, obraz rzeczywistości zagubionej w wielorakich wymiarach czasoprzestrzeni. Tu był sam, a nad jego głową krąŜyła śmierć, i przestań litować się nad sobą, ty idioto! Oszczędzaj energię, jeśli chcesz przeŜyć... Wóz zahamował gwałtownie, tuŜ na skraju drogi. Jazon napiął mięśnie, otworzył drzwiczki i wyskoczył. To, co usłyszał w głośniku radia za swymi piecami, musiało być przekleństwem. Helikopter zatoczył łuk i niby jastrząb rzucił się w dół. Kule posypały się jak grad. Ale Jazon był juŜ między drzewami. Ich gałęzie osłoniły go niby dach, przez który tu i ówdzie przebijały promienia słońca. Pnie drzew stały całe w swej męskiej krasie. Kobiety mogłyby pozazdrościć Im zapachu... Opadłe igły sosen pokrywające ziemię tłumiły uderzenia jego stóp, skądś dobiegł go głos drozda, lekki wiatr chłodził mu policzki. Jazon rzucił się na ziemię, w cień najbliŜszej sosny i leŜał dysząc cięŜko, a gwałtowne bicie jego serca niemal zagłuszał złowieszczy ryk helikoptera.
Po chwili helikopter zniknął gdzieś w oddali. Runolf musiał wrócić do swego pana. Ottar wyruszy w pogoń końmi i weźmie ze sobą psy, bo tylko tak będzie mógł schwytać zbiega. Ale Jazon miał poro godzin wytchnienia. A potem... przywołał na pomoc swój trening, usiadł i zaczął myśleć. Jeśli Sokrates, czując chłód cykuty podchodzący mu pod serce, potrafił mówić o mądrości do młodzieńców ateńskich, to Jazona Philippou stać w trudnej chwili przynajmniej na ocenę własnych szans. A poza tym widmo śmierci oddaliło się na pewien czas. Nie uciekł z Ernviku tak, jak stał. Miał ze sobą pistolet miejscowej produkcji i kompas, pełna, kieszeń złotych i srebrnych monet, a na sobie płaszcz, który mógł słuŜyć jako koc, oraz kurtkę, spodnie i buty, składające się na strój noszony w środkowej Westfalii. A wreszcie dysponował takŜe najwaŜniejszym narzędziem – sobą samym. Był męŜczyzna wysokim i mocno zbudowanym – o jasnych włosach i nieduŜym nosie, który odziedziczył po swych gallickich przodkach – a za mistrzów miał ludzi, którzy zdobywali laury na niejednej olimpiadzie. Ale jeszcze większe znaczenie miał jego umysł i cały system nerwowy. Zasady logiki i semantyki, jakie wpoili weń pedagodzy z Eutopii, stały się dla jego umysłu czymś tak naturalnym, jak oddychanie dla jego ciała. Pamięć miał wyćwiczoną tak, Ŝe nie potrzebował brać ze sobą mapy. ToteŜ mimo, Ŝe dopuścił się katastrofalnego błędu, wiedział, iŜ jego umysł i jego ciało poradzą sobie nawet z najbardziej egzotycznymi przejawami ducha ludzkiego. A przede wszystkim – tak – miał powód, by Ŝyć. Było to coś więcej niŜ ślepa pragnienie zachowania siebie samego. Było to coś, co pojawiało się juŜ w pierwszej cząsteczce DNA, kiedy zapragnęła dać początek innym cząsteczkom. Miał kogoś, kogo kochał i do kogo chciał powrócić. Miał swój kraj, Eutopię, Dobrą Ziemię, którą jego lud powołał do istnienia przed dwoma tysiącami lat na nowym kontynencie, zostawiając za sobą nienawiści i okropności Europy, zabierając zaś dzieła Arystotelesa i stanowiąc w końcu w swych syntagma, Ŝe: „Celem narodu jest osiągnięcie powszechnej harmonii”. Jazon Philippou wracał do ojczyzny. Wstał i ruszył na południe. Było to w tetradę, dzień, który jego prześladowcy zwali onsdag. W jakiejś półtorej doby potem, o zachodzie słońca w dniu zwanym thorsdag, (ciągle jeszcze) przedzierał się przez las słaniając się na nogach, z ustami pełnymi piasku i brzuchem przyrośniętym do krzyŜa. Szedł z drŜącymi kolanami i opędzał się od rojów much, które przyciągał pot wysychający na jego skórze. Za sobą słyszał dalekie poszczekiwanie gończych psów. Dźwięk rogu, niby długie metaliczne warknięcie, doleciał go poprzez arkady liści. Byli juŜ na jego śladzie, a nie mógł przecieŜ być szybszy od ścigających go jeźdźców. Nigdy juŜ nie zobaczy gwiazd. Jego ręka odruchowo sięgnęła po broń. Przynajmniej kilku z nich zabiorę ze sobą... Nie. Był
przecieŜ Hellenem, który nikogo nie zabijał bez powodu, nawet barbarzyńców, którzy chcieli pozbawić go Ŝycia tylko dlatego, Ŝe naruszył jedno z ich tabu. Stanę pod gołym niebem, wezmę w siebie ich kule i zstąpię w ciemność pamiętając o Eutopii, wszystkich moich przyjaciołach, a przede wszystkim o Niki, mojej miłości... Niejasno uzmysłowił sobie, Ŝe wyszedł juŜ z sosnowego lasu i kroczy właśnie przez brzozowy zagajnik. Światło złociło liście drzew i pieściło ich wysmukłe, białe pnie. Gdzieś z przodu doszedł go warkot motoru. Stanął. Teraz dopiero poczuł, jak bliski jest kompletnego wycieńczenia. Na szczęście jednak jego organizm dysponował rezerwami, do których w pełni zintegrowany człowiek mógł jeszcze sięgnąć. Usunął ze świadomości dalekie poszczekiwanie psów, wszelki ból i wyczerpanie. Zaczął oddychać rytmicznie, koncentrując się na czystości i świeŜości wciąganego do płuc powietrza i wyobraŜając sobie atomy tlenu docierające do kaŜdej komórki jego ciała. Uciszył gwałtowne bicie serca i nadał mu powolny, głęboki rytm; przez chwilę napinał i rozluźniał mięśnie, aŜ doprowadził je do normalnego funkcjonowania. Ból, który przenikał uprzednio całe ciało, ucichł, a rozpacz zŜerająca duszę ustąpiła miejsca spokojowi i chłodnej rozwadze. Przed nim w kierunku południowym rozciągały się ziemie uprawne: fale wiatru przetaczały się przez młode zboŜe połyskujące złotawo w blasku zachodzącego słońca. Nieopodal widniała grupa zabudowań samotnej farmy; były to długie i niskie budynki o spiczastych dachach. Z kominów dym wznosił się ku niebu. JednakŜe wzrok Jazona pobiegł najpierw ku męŜczyźnie, który siedział na siodełku traktora pracującego w polu. ChociaŜ w tym świecie znano juŜ dielektryczny motor, to jednak na północy nie wszedł on jeszcze w uŜycie; dlatego Jazon nie zdziwił się, kiedy poczuł ostrą woń spalin, i pomyśleć, Ŝe uwaŜa ją za jedną z największych obrzydliwości, jakie spotkał w Ameryce! (Ten chlew, który oni nazywali Los Angeles!) Teraz woń ta wydała mu się czysta i mocna; była wysłanniczką nadziei. Kierowca traktora ujrzał go, zatrzymał swój pojazd i sięgnął po przytroczoną z boku strzelbę. Jazon podszedł bliŜej podnosząc ręce i ukazując puste dłonie, aby przekonać go o swych pokojowych zamiarach. Kierowca wyraźne przyjął to z ulgą. Był to typowy Węgier: tęgi i krzepki, o wystających kościach policzkowych, z trefioną brodą, w barwnie wyszywanym stroju. A więc juŜ przeszedłem granicę! – pomyślał Jazon z radością. Uciekłem z Norlandii i oto jestem w województwie Dakoty! Zanim go tu przystano, antropologowie z Instytutu Badań Parachronicznych oczywiście wpoili mu – na drodze elektrochemicznej – znajomość głównych języków Westfalii. Szkoda tylko, Ŝe nie przyłoŜyli się bardziej do nauczenia go tutejszych obyczajów...) Ale z drugiej strony zbyt szybko przenoszono go na tę placówkę po przypadkowej śmierci Megasthenesa. Przypuszczano równieŜ, Ŝe doświadczenie, jakie zdobył w Ameryce, dawało mu szczególne kwalifikacje do zajęcia się tą wersją historii, która takŜe była wersją niealeksandryjską. I
oczywiście, misje takie, jak ta, miały jedynie na celu poznanie, jak dalece społeczeństwa Ŝyjące na róŜnych Ziemiach róŜniły się między sobą. Uralskoałtajskie słowa bez trudu spłynęły mu z warg: – Bądź pozdrowiony! Przybywam tu jako błagalnik... Farmer siedział spokojnie, ale napięcie nie schodziło z jego twarzy. Spoglądał w dół na Jazona i nasłuchiwał głosu psów dobiegających z oddali. Broń trzymał gotowa do strzału. – Jesteś człowiekiem wyjętym spod prawa? – zapytał. – Nie w tym kraju, ispanie. (Jeszcze jedno określenie „obywatela”!) Jestem spokojnym kupcem ze Starej Ziemi przybyłym do Prawodawcy Ofrtara Thorkelssona, do Emvik. Ale – nie wiem, z jakich przyczyn – jego gniew spadł na mnie; i to gniew tak wielki, Ŝe Ottar złamał prawo świętej gościnności i sięgnął po moje Ŝycie, Ŝycie swojego gościa. Oto jego siepacze są na moim śladzie. Słyszysz głos ich psów. – Norlandczycy? PrzecieŜ tu jest juŜ Dakota! Jazon skinął potakująco głową. Uśmiechnął się ukazując zęby, które błysnęły bielą z brudnej i nie ogolonej twarzy. – Słusznie. Wtargnęli na twoją ziemię nie zapytawszy o pozwolenie. Jeśli pozostaniesz bezczynny, dotrą aŜ tu i zabiją mnie – tego, który prosi cię o pomoc. Farmer podniósł swą broń. – Skąd mam wiedzieć, Ŝe mówisz prawdę? – Zabierz mnie do Wojewody – powiedział Jazon. – W ten sposób zachowasz zarówno prawo, jak i swój honor. – Bardzo ostroŜnie wyjął pistolet z kabury i podał go farmerowi. – Będę na wieki twoim dłuŜnikiem. Niewiara, lęk i gniew kolejno dawały się zauwaŜyć na twarzy traktorzysty. Nie wziął podawanej mu broni. Jazon czekał. Jeśli dobrze wyczuwam to, co się w nim dzieje, to zdobyłem kilka godzin Ŝycia. MoŜe nawet więcej. Ale to juŜ będzie zaleŜało od Wojewody. Moją jedyną szansą jest umiejętność wykorzystania ich barbarzyństwa – ich rozbicia na małe państewka, ich zwariowanego pojęcia honoru, ich fetysza własności i sobiepaństwa – po to, by zrobić z nimi, co zechcę. A jeśli poniosę klęskę, to umrę jak człowiek cywilizowany. Tego mnie nie pozbawią. – Psy cię juŜ zwietrzyły. Będą tu, zanim zdąŜymy uciec – powiedział Węgier z niepokojem. Ulga, którą Jazon poczuł, przyprawiła go o zawrót głowy. Pokonał go z największym wysiłkiem i powiedział: – MoŜemy im zrobić niespodziankę... Daj mi trochę benzyny. – Acha! W ten sposób! Farmer zachichotał i zeskoczył z traktora. – Dobry pomysł, cudzoziemcze. A poza tym – to ja ci dziękuję. Ostatnio było tu juŜ zbyt nudno. Na traktorze miał zapasową bańkę z benzyną. Na sporym odcinku drogi cofnęli się śladem Jazona, obficie polewając ziemię i drzewa w lesie. Jeśli to nie powstrzyma sfory – pomyślał Jazon – to nic jej nie powstrzyma. – A teraz, szybko! Wracamy do domu!
Węgier pierwszy ruszył przodem. Jego farma z trzech stron otaczała otwarty podwórzec. Ze stodół dochodził słodki zapach siana i domowych zwierząt. Z domu wybiegło kilkoro dzieci i z otwartymi ustami wpatrzyło się w przybysza. śona farmera zapędziła je z powrotem do domu, wzięła strzelbę męŜa i stanęła na straŜy u drzwi, nie zmieniając wyrazu twarzy. Dom był solidny, obszerny i mógł się podobać, jeśli nie miało się nic przeciwko skomplikowanym, bogatym wzorom obić pokrywających ściany i kolorowym kolumnom. Nad kominkiem, w niszy, widniał ołtarz rodzinny. ChociaŜ większość mieszkańców Westfalii dawno juŜ zostawiła za sobą wiarę w mity swych przodków, to jednak chłopi w dalszym ciągu zdawali się czcić Troistego Boga OdinaAttilęManitou. Farmer podszedł do rodiofonu najnowszej konstrukcji. – Sam nie mam helikoptera – powiedział – ale mogę poprosić o przystanie... Jazon usiadł i zaczął czekać. Po chwili podeszła do niego młoda dziewczyna i nieśmiało podała mu puchar napełniony piwem i razowiec z kawałkiem sera. – Bądź naszym świętym gościem – powiedziała. – Oddam za was moją krew – odparł Jazon bez namysłu. Z trudem udało mu się spoŜyć posiłek nie poŜerając go jak zwierzę. Kończył jeść, kiedy wrócił farmer. – Jeszcze kilka minut – powiedział. – Acha. Jestem Arpad, syn Kolomana. – Jazon Philippou. – Podanie fałszywego imienia wydało mu się rzeczą niewłaściwą. Ręka farmera, którą uścisnął, była mocna i ciepła. – Dlaczego doszło do sporu między tobą a starym Ottarem? – zapytał Arpad. Wciągnięto mnie w zasadzkę – powiedział Jazon z goryczą. PoniewaŜ zobaczyłem, jak swobodne są ich kobiety... – Istotnie. To rozpustny pomiot te Danskarki. Są niemal tak samo bezwstydne, jak Tyrkerki, – Arpad zdjął z półki fajkę i woreczek z tytoniem. – Zapalisz? – Nie, dziękuję. (My w Eutopii nie poniŜamy się uŜywaniem narkotyków). Ujadanie psów przybliŜało się, by po chwili przejść w Ŝałosne zawodzenie. Psy zgubiły trop. Odezwał się głos rogów. Arpad nabijał swą fajkę z takim spokojem, jakby znajdował się na przedstawieniu. – JakŜe muszą kląć! – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Przyznać muszę, Ŝe Danskarowie to prawdziwi poeci, zwłaszcza jeśli chodzi o przekleństwa. I, oczywiście, dzielni ludzie. Byłem w ich kraju jakieś dziesięć lat temu, kiedy była u nich wielka powódź, a Wojewoda Bela posłał im pomoc. Śmiali się ze strat i zniszczeń. A w czasie dawnych wojen nieźle dali się nam we znaki! – Myślisz, Ŝe dojdzie jeszcze do wojen w Westfalii? – spytał Jazon. Chciał przede wszystkim uniknąć rozmowy na swój temat. Nie wiedział, co jego gospodarz zrobiłby, gdyby dowiedział się o przyczynach, które kazały mu szukać schronienia w Dakocie.
– Nie. Nie w Westfalii. Za duŜo tu mamy do zrobienia. Jeśli młodej krwi nie ostudzą pojedynki, to zawsze moŜna zostać najemnikiem u barbarzyńców, którzy prowadzą swe wojny za morzami. Albo polecieć na inne planety. Mój najstarszy chłopak właśnie się wybiera w kosmos. Jazon przypomniał sobie, Ŝe kilka państewek, połoŜonych bardziej na południe, połączyło swe zasoby i wysiłki i podjęło juŜ pierwsze wyprawy poza Ziemię. Ich technologia osiągnęła ten sam poziom rozwoju, co technologia amerykańska, a poniewaŜ nie musiały finansować ani wielkiej machiny obronnej, ani rozbudowanego systemu świadczeń społecznych, przeto udało się im juŜ załoŜyć bazę na KsięŜycu i wysłać kilka ekspedycji na Aresa. Z czasem – pomyślał – uda się im takŜe to, co Hellenom udało się juŜ przed tysiącem lat: zmienić Afrodytę w Nową Ziemię. Ale czy wtedy będą juŜ mieli prawdziwą cywilizację? Czy będą racjonalnymi ludźmi, Ŝyjącymi w racjonalnie zaplanowanym społeczeństwie? Bardzo w to wątpił. Arpad wstał, kiedy usłyszeli ryk motoru za oknem. – To twój helikopter – powiedział. – Pośpiesz się. Czerwony Koń zabierze cię do Yarady. – Danskarowie wkrótce tu będą – odezwał się Jazon z troską w głosie. – Niech tam! – Arpad wzruszył ramionami. – Zaalarmuję sąsiadów, a Danskarowie nie są tak głupi, Ŝeby nie domyślić się, Ŝe to zrobię. Powymyślamy sobie nawzajem – juŜ słyszę ten turniej wyzwisk – a potem kaŜę im wynosić się z mojej ziemi. śegnaj, gościu! – Chciałbym... chciałbym móc ci się jakoś odwdzięczyć... – Phi! Nie ma o czym mówić. Miałem trochę zabawy... A poza tym szansę pokazania moim synom, jak postępuje prawdziwy męŜczyzna. Jazon wyszedł na zewnątrz. Helikopter – grawityki tu jeszcze nie znano – pilotował małomówny młody autochton. Przedstawił się jako miejscowy hodowca bydła i dodał, Ŝe przewiezienie obcego do stolicy traktował nie tyle jako przysługę dla Arpada, co jako odpowiedź na bezczelność Norlandczyków, którzy wtargnęli na terytorium Dakoty. To było wszystko, co powiedział, i Jazon odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, Ŝe nie musi podtrzymywać rozmowy. Maszyna wzbiła się w powietrze. W drodze (lecieli na południe) widział wioski budowane u rozstajnych dróg, tu i ówdzie dwór jakiegoś magnata, przede wszystkim jednak ogromne falujące równiny. Przyrost naturalny w Westfalii był – podobnie jak w Eutopii – ściśle kontrolowany. Tu jednak – myślał Jazon – kontrolowano go nie dlatego, by zapewnić ludziom wystarczającą przestrzeń do Ŝycia i czyste powietrze do oddychania. Tu kontrolę narodzin traktowano jako narzędzie ekonomicznej polityki rodzinnej, słuŜyła ona po prostu chciwości. Ojcowie nie chcieli dzielić swej własności między wiele dzieci. Słońce zaszło i bliski pełni księŜyc, wielki, koloru dyni, wspiął się na wschodnią krawędź świata. Jazon usiadł wygodnie, czując w kościach kaŜde drgnięcie maszyny, niemal smakując swe zmęczenie, i objął wzrokiem towarzysza Ziemi. Nic nie wskazywało na to, Ŝe znajduje się tam ludzka baza. ZdąŜy wrócić do domu, zanim w tej historii na KsięŜycu rozbłysną światła
miast. Ale dom znajdował się nieskończenie daleko. Mógłby udać się na najdalszą z tych gwiazd, które zaczęły się teraz zapalać na tle purpurowego brzasku – gdyby moŜna było przekroczyć szybkość światła – i nie znalazłby Eutopii. Dzieliły ją od niego całe wymiary i los. Tylko linie sił parachronionu mogły przewieźć go przez rzekę czasu i przywrócić go rodzinnym brzegom. Dlaczego świat jest taki, jaki jest? Była to pusta spekulacja, ale jego zmęczony umysł znajdował ulgę w roztrząsaniu tego infantylnego pytania. Dlaczego Bóg zechciał, by czas rozgałęział się na wiele odnóg, niby ogromne, cieniste drzewo wszechświatów, Yggdrasill z dankarskich legend? Czy po to, by człowiek mógł urzeczywistnić kaŜdą ze swych potencjalnych moŜliwości? Na pewno nie. PrzecieŜ tak wiele z nich było moŜliwościami absolutnie przeraŜającymi... Przypuśćmy, Ŝe Aleksander Zdobywca nie wyzdrowiał z gorączki, która chwyciła go w Babilonie. Przypuśćmy, Ŝe – inaczej niŜ w naszym świecie, gdzie jakby przez nią oczyszczony, resztę swego długiego Ŝycia poświęcił umacnianiu fundamentów swego imperium – przypuśćmy, Ŝe umarł. Ale tak rzeczywiście się zdarzyło i to nie w jednej historii. Potem imperium rozpadło się wskutek wojen o sukcesję. Rozwój Hellady i Orientu poszedł róŜnymi drogami. Rodząca się nauka zdegenerowała się w metafizykę, a w końcu nawet w mistycyzm. Osłabiony świat Śródziemnomorza opanowali stopniowo Rzymianie: chłodny, okrutny i nietwórczy lud, roszczący sobie pretensję do dziedzictwa po Helladzie nawet wtedy, kiedy niszczył Korynt. Potem pewien heretycki prorok Ŝydowski załoŜył misteryjny kult i znalazł zwolenników w całym ówczesnym świecie, bo rozpacz przenikała Ŝycie ludzkie. Był to kult, który nie znał słowa „tolerancja”. Jego kapłani negowali wszystkie z przelicznych dróg, na których moŜna dojść do Boga; wszystkie – z wyjątkiem własnej. Wycinali święte gaje, usuwali z domów ich skromne bóstwa i mordowali ostatnich ludzi o wolnych umysłach. – O tak – myślał Jazon – z czasem utracili wpływy i znaczenie. Dzięki temu mogła powstać nauka – prawie dwa tysiące lat później niŜ u nas. Ale ich trucizna pozostała: przekonanie, Ŝe człowiek musi przystosować się nie tylko do panujących form zachowania, ale takŜe do panujących wierzeń i przekonań. W Ameryce nazywają to totalitaryzmem, i dlatego właśnie doszło do ohydnego wylęgu: do powstania broni atomowej. Nienawidzę tamtej historii – jej brudu, jej marnotrawstwa, Jej brzydoty, jej ograniczeń, jej hipokryzji, jej obłędu. Nigdy nie będę miał do czynienia z trudniejszym zadaniem, niŜ miałem wtedy, kiedy musiałem udawać Amerykanina, by zobaczyć niejako od wewnątrz, co ci ludzie sami myślą o sobie. Ale dziś... śal mi cię, biedny, zgwałcony świecie, i nie wiem, czy Ŝyczyć ci, byś jak najszybciej unicestwił sam siebie, czy teŜ mieć nadzieję, Ŝe kiedyś twoi następcy wywalczą sobie to, co my osiągnęliśmy przed wiekami.
Ten świat miał więcej szczęścia, muszę to przyznać. Chrześcijaństwo znalazło swój kres pod naporem Arabów, wikingów i Węgrów. Później Imperium Muzułmańskie rozpadło się wskutek wojen domowych i europejscy barbarzyńcy znaleźli świat otwartym. Kiedy tysiąc lat temu przekroczyli Atlantyk, nie mieli dość siły, by dopuścić się ludobójstwa na tubylcach, toteŜ musieli się z nimi jakoś porozumieć. Nie mieli wtedy przemysłu, nie mogli więc zniszczyć całej hemisfery. Dlatego teŜ z konieczności wrastali w ten kraj powoli, biorąc go w posiadanie tak, jak męŜczyzna bierze swą ukochana. Ale te ogromne ciemne lasy, ponure równiny, nie zaludnione pustynie i góry, z biegającymi po nich kozicami... Atmosfera tego kraju przeniknęła w ich duszę. ToteŜ w swoich sercach zawsze będą dzikusami. Westchnął, usadowił się wygodniej i zmusił się do zaśnięcia, kaŜdy z jego snów miał no imię Niki. Gdzie wodospad zaznaczył kres nawigacji na tej wielkiej rzece znanej juŜ to jako Zeus, juŜ to jako Missisipi, juŜ to jako Długa Rzeka, lud zasadniczo rolniczy, który nie rozwinął transportu powietrznego w takim stopniu, jak stało się to w Eutopii, musiał zbudować miasto. Handel i aktywność militarna pociągnęły za sobą powstanie określonego systemu politycznego, sztuki, nauki, pedagogiki. Varady liczyło około stu tysięcy mieszkańców – w Westfalii nie przeprowadzano spisów ludności – których domy o oknach wychodzących jedynie na wewnętrzne podwórca otaczały wieŜe zamku Wojewody. Zaraz po obudzeniu Jazon wyszedł na balkon, skąd przysłuchiwał się dalekim odgłosom ruchu ulicznego. Baniaste dachy domów przypominały bunkry obronnych fortów. Pytanie – pomyślał – czy pokój oparty na równowadze sił między tymi państewkami moŜe się utrzymać? Ale poranek, był zbyt orzeźwiający i słoneczny, by oddawać się takim rozmyślaniom. Był tu juŜ bezpieczny; umył się i wypoczął. Niewiele z nim rozmawiano po przybyciu. Widząc stan, w jakim znajdował się uciekinier, który prosił go o azyl, syn Beli Zsolta kazał dać mu posiłek i posłał go do łóŜka. Niedługo będziemy rozmawiać – myślał Jazon – i wtedy będę musiał zachować najwyŜszą ostroŜność, jeśli chcę Ŝyć. Ale czuł się juŜ tak silny i zdrowy, Ŝe nie musiał nawet tłumić niepokoju. Za jego plecami rozległ się dzwonek. Jazon wrócił do pokoju; było to pomieszczenie duŜe i zaopatrzone w dobrą wentylację, ale ozdobne ponad wszelką przesadę. Przypomniał sobie, Ŝe miejscowy obyczaj potępiał nagość, toteŜ narzucił szatę, lekko wzdrygając się na widok pokrywających ją wzorów. – Proszę wejść – zawołał po węgiersku. Drzwi otworzyły się i do pokoju weszła młoda kobieta pchając przed sobą wózek ze śniadaniem. – śyczę ci dobrego dnia, gościu – powiedziała z obcym akcentem. Była Tyrkerką i nawet ubrana była w tyrkerski narodowy strój obszyty paciorkami i licznymi frędzelkami. – Czy
dobrze spałeś? – Jak Kojot po zabawie – odparł śmiejąc się. Uśmiechnęła się, widocznie zadowolona z aluzji, i zaczęła zastawiać stół. Razem usiedli do jedzenia, goście bowiem nie jadali samotnie. Dziczyzna wydała mu się dość cięŜką potrawą jak na tak wczesną porę dnia, ale kawa była niezwykle smaczna, a dziewczyna była czarującą towarzyszką. Pracowała tu jako pokojówka i część zarobionych pieniędzy odkładało na posag, jaki miała wnieść swemu przyszłemu męŜowi w kraju Czerokezów. – Czy Wojewoda zechce mnie przyjąć? – zapytał Jazon, kiedy śniadanie zbliŜało się juŜ do końca. – Oczekuje cię i nie wątpi, Ŝe rozmowa z tobą sprawi mu przyjemność. Zatrzepotała rzęsami. – Ale nie ma pośpiechu... Zaczęła odpinać pasek u sukni. Tak hojna gościnność musiała być skutkiem zdominowania surowych obyczajów węgierskich przez swobodne obyczaje danskarskie i jeszcze swobodniejsze – tyrkerskie. Jazon miał przez chwilę wraŜenie, Ŝe znalazł się w swej ojczyźnie, w świecie, gdzie ludzie szukali rozkoszy w sobie jak uznawali za stosowne. Milcząca propozycja była takŜe pokuso.: Tyrkerka miała szerokie, gładkie brwi jak Niki... Wysiłkiem woli odrzucił jednak pokusę. Miał niewiele czasu. Był w pułapce, jeŜeli nie uda mu się ustalić swej pozycji, zanim Ottar pomyśli o zawiadomieniu Beli. Pochylił się nad stołem i pocieszająco pogładził małą dłoń dziewczyny. – Dziękuję ci, miła – powiedział – ale złoŜyłem komuś ślubowanie. Jego reakcję przyjęła równie naturalnie, jak wystąpiła ze swą propozycją. Ten świat mimo, Ŝe miał sposoby, by się zjednoczyć, wolał pozostać mozaiką róŜnych kultur. Poczucie obcości wróciło doń na chwilę, kiedy spoglądał za dziewczyną opuszczającą pokój. Ujrzał bowiem jedynie błysk swobody. śycie w Westfalii pozostawało labiryntem tradycji, obyczajów, praw i przelicznych tabu. Co teŜ niemal przypłaciłem Ŝyciem, pomyślał, i jeszcze mogę przepłacić. Pospieszmy się więc. Narzucił na siebie strój, który dlań przygotowano, i wybiegł z pokoju. Zszedłszy schodami w dół, znalazł się w długim kamiennym hallu. Tu jakiś sługa pałacowy skierował go do pomieszczeń zajmowanych przez Wojewodę. Przed drzwiami kilkoro ludzi czekało ze swymi skargami i sprawami, które chcieli poddać pod sąd władcy. JednakŜe kiedy tylko Jazon kazał zaanonsować swą obecność, natychmiast został wpuszczony poza kolejnością. Pokój, do którego wszedł, naleŜał niewątpliwie do najstarszej części pałacu. Popękane od starości drewniane kolumny, pokryte groteskowymi rzeźbami bogów i herosów, podtrzymywały niski dach. Z paleniska na podłodze unosił się dym ku otworowi w dachu; niestety, jego część pozostawała w pomieszczeniu, toteŜ Jazon szybko poczuł palenie w oczach. Z łatwością mogli
dać swemu władcy jakieś nowoczesne pomieszczenie – pomyślał – ale oczywiście nie mogli tego zrobić, bo skoro jego przodkowie urzędowali właśnie w tej budzie, to i on musiał robić to samo... Światło przenikające przez wąskie okna oświetlało pomarszczono twarz Beli i rozpływało się w cieniu. Wojewoda był przysadzistym i siwowłosym starcem. Rysy jego twarzy zdradzały powaŜną przymieszkę chromosomów tyrkerskich. Zasiadał na drewnianym tronie, owinięty kocem, z głową przyozdobiono rogami i piórami. W lewym ręku dzierŜył berło ozdobione końskim ogonem, a na jego kolanach leŜała obnaŜona szabla. – Witaj, Jazonie Philippou – powiedział z powagą. Ręka wskazał Jazonowi krzesło. – Siądź, proszę. – Dzięki ci, mój panie. Eutopiańczyk z trudem zmusił się do wypowiedzenia poniŜającego tytułu. W jego historii nie tytułowano nikogo. – Czy gotów jesteś mówić prawdę? – Tak. – Dobrze. – Wojewoda nagle porzucił oficjalną pozę, załoŜył nogę na nogę i spod okrywającego go koca wyciągnął cygaro. – Palisz? Nie? No, ale ja zapalę. – Uśmiech przemknął przez jego pomarszczoną twarz. – Jesteś cudzoziemcem, nie muszę więc ciągnąć dalej tej cholernej ceremonii. Jazon zaryzykował ten sam ton. – Będzie to ulgą i dla mnie. Nie wiele mamy ceremonii w Republice Peloponezu. – To twoja ojczyzna, co? Słyszę, Ŝe nie najlepiej wam się wiedzie. – W istocie. Moja ojczyzna podupada. Wiemy, Ŝe przyszłość naleŜy do Westfalii, toteŜ tu kierujemy nasz wzrok. – Powiedziałeś wczoraj, Ŝe przybyłeś do Norlandii jako kupiec. – Tak. Przybyłem, by zawrzeć umowę handlową. – Jazon starał się nie kłamać – o ile było to w ogóle moŜliwe. Nie moŜna innym historiom zdradzić faktu, Ŝe Hellenowie wynaleźli parachronion. Nie tylko zmieniłoby to układy historyczne, które były przedmiotem badań; co więcej, dać poznać ludziom, Ŝe inni ludzie osiągnęli stan doskonałości, byłoby zbyt wielkim okrucieństwem. – Mój kraj dokonuje wielkich zakupów drewna i futer. – Acha. Tak więc Ottar zaprosił cię do siebie. To rozumiem. Nieczęsto widujemy ludzi ze Starej Ojczyzny. Ale pewnego dnia zapragnął twojej krwi. Dlaczego? Jazon mógł uniknąć konieczności odpowiedzi zasłaniając się przysługującym mu prawem do zachowania w tajemnicy spraw prywatnych. Ale taka skrytość zrobiłaby złe wraŜenie. A kłamstwo było niebezpieczne: przed tronem Wojewody trzeba było zeznawać pod przysięgą. – Niewątpliwie, w pewnym stopniu była to moja wina – powiedział. – Ktoś z rodziny Ottara – osoba niemal dorosła zresztą – przywiązała się do mnie i... No, moja Ŝona została na Peloponezie... A poza tym wszyscy mnie zapewniali, Ŝe przedmałŜeńskie stosunki w, Danskarze
są bardzo swobodne, no i tak. Nie chciałem nikogo skrzywdzić! Okazałem tej osobie trochę więcej serdeczności. W końcu Ottar dowiedział się o tym i wyzwał mnie na pojedynek. – Dlaczego nie przyjąłeś wezwania? Nie miało sensu tłumaczyć mu, Ŝe człowiek cywilizowany unika środków gwałtownych, jeśli ma do dyspozycji inne moŜliwości. – Pomyśl, mój panie – powiedział Jazon. – Gdybym przegrał, zginąłbym. Gdybym wygrał, oznaczałoby to kres naszego handlu z Norlandią. Synowie Ottara nigdy nie przyjęliby okupu, prawda? W najlepszym dla nas razie wygnaliby nas z kraju. A Peloponez potrzebuje drewna. Doszedłem więc do wniosku, Ŝe najlepiej będzie, jeśli ucieknę. A później moi wspólnicy wyparliby się mnie przed całą Norlandią. – Hm... Dziwne to rozumowanie. W kaŜdym razie jesteś człowiekiem lojalnym. Ale czego Ŝyczysz sobie ode mnie? – Jedyne, o co proszę, to umoŜliwienie mi bezpiecznego dotarcia do Steinvik. (Niewiele brakowało, by uŜył nazwy „Neathenai”). Musiał pohamować swój zapał. – Mamy tam naszego agenta i statek. Bela wypuścił kłąb dymu i z ponurą miną przyjrzał się Ŝarzącemu się czubkowi cygara. – Chciałbym wiedzieć, dlaczego Ottar wpadł w taki gniew. To niepodobne do niego. Ale z drugiej strony, jeśli w grę wchodziła jego córka, nie mógł być wyrozumiały... Pochylił się ku Jazonowi. – Dla mnie – powiedział opryskliwie – najwaŜniejsze jest to, Ŝe uzbrojeni Norlandczycy przekroczyli granicę mojego państwa, nie pytając mnie o zgodę. – Było to powaŜne pogwałcenie twoich praw. Wojewodo. To prawda. Bela zaklął jak stary kawalerzysta. – Nie rozumiesz mnie! Granice nie są święte dlatego, Ŝe chce tego Attila, jeśli nawet szamani wygadują takie głupstwa. Są święte dlatego, Ŝe tylko dzięki nim moŜna utrzymać pokój. Jeśli nie wyraŜę oficjalnie mojego oburzenia z tego powodu i nie ukarzę Ottara, to któregoś dnia jakiś awanturnik powtórzy próbę Ottara. A dziś kaŜdy ma broń jądrową! – AleŜ ja nie chcę, Ŝeby z mojego powodu doszło do wojny! – zawołał Jazon z przeraŜeniem. – To juŜ raczej odeślij mnie do Normandii! – Nie gadaj głupstw. Ottara ukarzę właśnie w ten sposób, Ŝe nie pozwolę mu zemścić się na tobie, niezaleŜnie od tego, czy racja jest po jego stronie, i będzie musiał to przełknąć. Bela wstał. OdłoŜył cygaro na popielniczkę, podniósł szablę – i od razu uległ kompletnej przemianie. Zdawało się, Ŝe to nie człowiek przemawia, lecz jakiś pogański bóg: – Od tej chwili, Jazonie Philippou, nikt w Dakocie nie śmie cię tknąć. Pozostajesz pod osłoną naszej tarczy, toteŜ zło tobie wyrządzone będzie złem wyrządzonym takŜe mnie, mojemu domowi i mojemu ludowi. Przysięgam na Trójcę! Jazon stracił panowanie nad sobą. Runął na kolana i wśród szlochu wyjękiwał słowa podzięki.
– Przestań! – mruknął Bela. – Lepiej będzie, jeśli moŜliwie najszybciej zajmiemy się przygotowaniami do twojej dalszej drogi. Polecisz samolotami z wojskową eskortą. Ale oczywiście najpierw muszę uzyskać pozwolenie od władz krajów, nad którymi będziesz przelatywał. To mi zajmie trochę czasu. Teraz wracaj do siebie, odpocznij, o ja wezwę cię, kiedy wszystko będzie gotowe. Jazon wyszedł, nagle jeszcze czując drŜenie. Spędził kilka przyjemnych godzin wałęsając się po zamku i jego podwórcach. Młodzieńcy z orszaku Beli zrobili wszystko, by zaimponować człowiekowi ze Starej Ojczyzny. Nie mógł nie podziwiać ich malowniczych popisów w jeździe konnej, strzelaniu i zawodach w rozwiązywaniu zagadek. Niejasne uczucia wzbudziły w nim opowieści o wyprawach poprzez ogromne równiny, w głąb kniei i poprzez wezbrane rzeki aŜ ku murom bajecznej metropolii – Unnborgu. Pieśń barda przenosiła słuchaczy w czasy dawniejsze niŜ historia, w czasy mięsoŜernych małp – przodków człowieka. Ale właśnie od tych wspaniałych pokus odwróciliśmy się w Eutopii. Bo my wyrzekliśmy się naszego zwierzęcego pochodzenia. My jesteśmy ludźmi obdarzonymi rozumem. I w tym tkwi istota naszego człowieczeństwa. Wracam do ojczyzny. Wracam do domu. Wracam do domu. W tej chwili jakiś sługa dotknął jego ramienia. – Wojewoda chce cię widzieć. – W jego glosie czuło się lęk. Jazon zadrŜał. Co się mogło stać? Tym razem nie zaprowadzono go do sali tronowej. Bela oczekiwał go na parapecie murów zamku. Za nim stało na baczność dwóch rycerzy, ich pozbawione wyrazu twarze kryły się w cieniu hełmów ozdobionych pióropuszami. Spojrzenie, jakim obrzucił go Bela, nie wróŜyło nic dobrego. Wojewoda splunął Jazonowi pod nogi. – Ottar telefonował do mnie – odezwał się. – Ja... Czy powiedział... – A ja sądziłem, Ŝe chciałeś tylko przespać się z dziewczyną. Ty zaś niemal zniszczyłeś dom, który obdarzył cię przyjaźnią! – Panie! – MoŜesz się nie bać. Wyłudziłeś ode mnie przysięgę na Trójcę... Minie wiele lat, zanim uda mi się wynagrodzić Ottarowi szkodę, jaką mu wyrządziłem. – Ale. Spokój! Spokój! Mogłeś się przecieŜ tego spodziewać. – Nie polecisz samolotem wojskowym. Ale będziesz miał eskortę. Maszynę, która cię zabierze, trzeba będzie potem spalić. Teraz masz zaczekać tam, przy stajniach, koło tej kupy gnoju, aŜ będziemy gotowi. – Nie chciałem nikomu zaszkodzić – zawołał Jazon. – Nie wiedziałem o tym, Ŝe... – Zabierzcie go stąd, bo go zabiję – rozkazał Bela.
Steinvik byt starym miastem. Te wąskie brukowane uliczki, te ponure domy widziały jeszcze statki ozdobione wizerunkami smoków. A od Atlantyku wiał ten sam wiatr, słony i świeŜy, i on to przegnał z duszy Jazona pozostałe w niej jeszcze resztki rozgoryczenia, które dręczyło go do tej pory. GwiŜdŜąc przepychał się przez tłum przechodniów. Mieszkaniec Westfalii czy Ameryki załamałby się po tych wszystkich doświadczeniach i niepowodzeniach. CzyŜ bowiem on, Jazon, nie poniósł całkowitej klęski? Czy nie naleŜało go zastąpić kimś, kto – przynajmniej oficjalnie – nie miałby nic wspólnego z Helladą? Ale w Eutopii dobrze zdawano sobie sprawę z przyczyn jego niepowodzenia: popełnił błąd, ale nie było w tym jego winy. Błędu tego bowiem nie popełniłby, gdyby lepiej go poinstruowano. Oczywiście – uczymy się na błędach. Wspomnienie o ludziach z Ernvik i Varady – porywczych, hojnych ludziach, których przyjaźń pragnąłby zachować – dręczyło go jeszcze przez chwilę. Ale szybko wymazał je z pamięci. Były przecieŜ jeszcze inne światy, nieskończony ich ogrom. Szyld zatrzeszczał pod uderzeniem wiatru. Bracia Hunyadi i Ivar. Armatorzy. Był to dobry kamuflaŜ w mieście, gdzie co druga firma miała coś wspólnego z morzem. Wbiegł po schodach na drugie piętro. Rozpostarł dłoń przed mapą morską umieszczoną na ścianie. Ukryty aparat zidentyfikował indywidualny wzór jego linii daktyloskopijnych i drzwi, przed którymi stal, rozsunęły się. Pokój, w którym się znalazł, był wykładany boazerią utrzymaną w stylu panującym w Steinvik. Ale jego proporcje nasuwały myśl o Eutopii; a na półce rozpościerała swe skrzydła Nike. Nike... Niki... Wracam juŜ do ciebie! Serce zabiło mu Ŝywiej. Dajmonax Aristides podniósł wzrok z nad swego biurka. Jazon niekiedy zadawał sobie pytanie, czy cokolwiek w świecie byłoby w stanie wstrząsnąć tym człowiekiem. – Chajre! – usłyszał głęboki, bas Dajmonaxa. – Raduj się! CóŜ cię tu sprowadza? – Przykro mi, ale przynoszę złe wieści. – No? Ale po tobie nie widać, Ŝeby sprawa przedstawiała się aŜ tak katastrofalnie! Dajmonax uniósł się z krzesła, podszedł do szafy z winem, napełnił parę delikatnych i pięknych pucharów, po czym spoczął na łoŜu. – No, teraz opowiadaj. – Jazon wyciągnął się na drugim łoŜu. – Nieświadomie pogwałciłem coś, co – jak się zdaje – jest tu tabu o pierwszorzędnym znaczeniu. Mogę się uwaŜać za szczęśliwca, Ŝe udało mi się ujść z Ŝyciem. – No, no... – Dajmonax pogładził swą siwiejącą juŜ brodę. – To nie pierwszy taki wypadek – i nie ostatni. Zmierzamy po omacku do wiedzy, ale rzeczywistość zawsze nas zaskakuje... W kaŜdym razie gratuluję ci tego, Ŝe uratowałeś własną skórę. Z prawdziwą przykrością opłakiwałbym twoją śmierć. Uroczyście uleli po kilka kropel ze swych kielichów – jako libację bogom – zanim
przystąpili do picia. Człowiek racjonalny potrafi uznać potrzebę ceremonii, a dlaczego nie wziąć jej ze – zdezaktualizowanej zresztą – sfery mitu? (Podłoga była uodporniona na plamy). – MoŜesz juŜ złoŜyć raport? – Tak. Idąc tu u porządkowałem sobie wszystko w pamięci. Dajmonax uruchomił aparat rejestrujący, wypowiedział kilka katalogujących formuł i powiedział: – Zaczynaj. Jazon mógł sobie pochlebić, Ŝe jego relacja była dobrze przygotowana: była przejrzysta, szczera i wyczerpująca. Ale kiedy mówił, jego pamięć mimo woli powracała do minionych doświadczeń, a była to przede wszystkim pamięć doznanych wraŜeń, uczuć, przeŜyć... Znów widział migotanie fal no największym z jezior Pentalimny; przechadzał się po kruŜgankach zamku w Ernvik z pełnym ciekawości i podziwu młodym Leifem; widział, jak Ottar zamienia się w zwierzę; uciekał z więzienia, ogłuszywszy straŜnika, i drŜącymi palcami uruchamiał wóz; mknął pustą drogą, a potem przedzierał się przez las goniąc resztkami sił; widział, jak Bela spluwa mu pod nogi, i radość, jaką czuł na myśl o wolności, zmieniała się w gorycz. Wreszcie nie mógł się powstrzymać. – CzemuŜ mnie nie poinformowano? Byłbym zachował ostroŜność! Ale powiedzieli mi, Ŝe będę miał do czynienia z ludźmi pozbawionymi przesądów i zdrowymi – w kaŜdym razie przed małŜeństwem... Skąd miałem wiedzieć? – Tak, to było przeoczenie – zgodził się Dajmonax. – Ale zbyt krótko zajmujemy się parachronią, toteŜ ciągle jeszcze duŜo rzeczy bierzemy za oczywiste. – Po co w ogóle tu jesteśmy? Czego moŜemy się nauczyć od tych barbarzyńców? Mamy do zbadania nieskończoną ilość światów, to dlaczego marnujemy czas zajmując się akurat tym światem? Jednym z dwóch najbardziej upiornych, spośród tych, jakie znamy... Dajmonax wyłączył aparat rejestrujący. Przez dłuŜszą chwilę obaj męŜczyźni milczeli. Z zewnątrz dobiegało dudnienie kół przejeŜdŜających wozów, czyjś śmiech mieszał się z melodią śpiewanej piosenki. Za oknem rozciągał się ocean rozjarzony w świetle słońca. – Nie wiesz tego? – odezwał się w końcu Dajmonax. Głos miał ściszony. – No tak... Zainteresowania naukowe, oczywiście... – Jazon przetknął ślinę. – Przepraszam. Naturalnie, działalność Instytutu opiera się na sensownych podstawach. W historii amerykańskiej obserwujemy błędną drogę rozwoju człowieka. Przypuszczam, Ŝe w tej takŜe. Dajmonax potrząsnął głową. – Nie. Nie o to chodzi. – To o co? – Uczymy się tu czegoś zbyt cennego, by z tego zrezygnować – odparł Dajmonax. – Jest to lekcja upokarzająca, ale trochę pokory zrobi dobrze naszej zadowolonej z siebie Eutopii. Nie wiedziałeś o tym, bo dotychczas nie mieliśmy do dyspozycji dostatecznej ilości faktów, by móc opublikować nasze konkluzje. Poza tym pracujesz w tym zawodzie od niedawna, a pierwszą
misję odbywałeś w innej historii. Ale widzisz, mamy najlepsze racje, by sądzić, Ŝe Westfalia jest takŜe rodzajem Eutopii – Dobrej Krainy. – To niemoŜliwe – wyszeptał Jazon. Dajmonax uśmiechnął się i pociągnął łyk wina. – Pomyśl tylko – rzekł. – Czego potrzeba człowiekowi? Przede wszystkim musi zaspokoić swe potrzeby biologiczne; musi mieć poŜywienie, dach nad głową, musi mieć jakieś leki, Ŝycie seksualne, a wreszcie Ŝyć w środowisku dość bezpiecznym, by móc wychować swe dzieci. Po drugie, szczególnie ludzką potrzebę stanowi dąŜenie do czegoś, chęć uczenia się i tworzenia. No, nie powiesz mi, Ŝe w tej historii ludzie nie zaspokajają tych wszystkich potrzeb? – To samo moŜna by powiedzieć o kaŜdym plemieniu z epoki kamiennej. Nie moŜesz stawiać znaku równości między zadowoleniem a szczęściem. – Oczywiście, Ŝe nie. A jeśli jakiś świat nie jest uporządkowaną, zunifikowaną Eutopią, krainą łagodnych krów, w której wszystko jest zaplanowane? Rozwiązaliśmy wszelkie konflikty, nawet te, które rozdzierały ludzką duszę; opanowaliśmy cały system słoneczny, choć gwiazdy okazały się nam niedostępne; gdyby więc dobry Bóg nie pozwolił nam wymyślić parachronionu, to cóŜ by nam zostało do roboty? – Czy chcesz przez to powiedzieć, Ŝe... – Jazonowi zabrakło słów. Uprzytomnił sobie, Ŝe tylko człowiek chory umysłowo obraŜa się, kiedy słyszy coś, co przeczy jego ulubionym poglądom. – A więc człowiek uwolniony od agresji, klanowości, przesądów, rytuału i tabu – nie ma juŜ nic? – Mniej więcej. Społeczeństwo musi mieć swą strukturę i sens. Ale natura nie dyktuje mu ani jego struktury, ani sensu. Nasz racjonalizm jest wyborem nieracjonalnym. To, Ŝe spętujemy zwierzęcość, która w nas Ŝyje, jest po prostu jeszcze jednym tabu. Wolno nam kochać innych według naszego upodobania, ale nie wolno nam nienawidzić. CzyŜ mamy więc większą swobodę niŜ mieszkańcy Westfalii? – Ale przecieŜ są kultury lepsze od innych! – Nie przeczę – powiedział Dajmonax. – Zwracam ci tylko uwagę na to, Ŝe kaŜda kultura za swe istnienie płaci pewną cenę. Drogo płacimy za to wszystko, czym cieszymy się u nas w Eutopii. Nie pozwalamy sobie nawet na jeden bezmyślny, czysto emocjonalny impuls. Likwidując wszelkie niebezpieczeństwa i trudności, eliminując róŜnice między ludźmi, nie zostawiamy sobie Ŝadnych nadziei na zwycięstwo. A – być moŜe – najgorsze jest to; Ŝe staliśmy się wyłącznie jednostkami. Nie mamy poczucia przynaleŜności. Nasze jedyne zobowiązanie ma charakter negatywny: jesteśmy zobowiązani nie zmuszać do niczego Ŝadnej innej jednostki. Państwo – doskonale zorganizowany, pozbawiony twarzy i niewymagający mechanizm – troszczy się o zaspokojenie kaŜdej naszej potrzeby i naprawienie kaŜdej przykrości, która nas spotyka. A gdzieŜ jest lojalność wobec śmierci? Gdzie jest intymność, jaka moŜna znaleźć tylko w całym przeŜytym z kimś Ŝyciu? Bawimy się w czasie róŜnych uroczystości i ceremonii, ale
poniewaŜ wiemy, Ŝe sprowadzają się do arbitralnych gestów, przeto pytam: jakaŜ jest ich wartość? PoniewaŜ ujednoliciliśmy nasz świat, przeto zagubiliśmy jego barwę i kontrasty, utraciliśmy dumę z naszej odrębności... Natomiast mieszkańcy Westfalii – mimo wszystkie ich wady – wiedzą, kim są, jacy są, do czego naleŜą i co naleŜy do nich. Swej tradycji nie zagrzebali w księgach; jest ona dalej częścią ich Ŝycia. ToteŜ ich zmarli pozostają z nimi dalej w ich pamięci. Mają realne problemy, toteŜ mają takŜe realne sukcesy. Wierzą w swe rytuały. Wierzą, Ŝe warto Ŝyć i umierać dla rodziny, króla, narodu. Być moŜe – choć nie jestem tego zupełnie pewien – myślą mniej od nas, ale za to w większym stopniu uŜywają swych nerwów, gruczołów i mięśni. ToteŜ znają dobrze ten aspekt człowieczeństwa, którego wyrzekł się nasz ostroŜny świat. Jeśli potrafili pozostać takimi, tworząc jednocześnie naukę. technikę, to czyŜ nie powinniśmy nauczyć się tego od nich? Jazon milczał. Nie potrafił na to odpowiedzieć. W końcu Dajmonax przerwał milczenie. – MoŜesz teraz powrócić do Eutopii. A kiedy odpoczniesz, otrzymasz nową misję w jakiejś historii, która będzie ci bardziej odpowiadać. – Rozstańmy się jak przyjaciele. Zaszumiał parachronion. Tętno czasu biło między wszechświatami... Drzwi pomieszczenia otwarły się i Jazon wyszedł na zewnątrz. Wszedł w las błyszczących kolumn. Białe Neathenai, wdzięczne, pogodne miasto, schodziło tarasami ku morzu. Człowiekiem, który wyszedł mu naprzeciw, był filozof. Czekała nań juŜ porządna tunika i sandały. Dobiegał skądś dźwięk liry. Radość trzepotała w Jazonie. Nie pamiętał juŜ o Leifie. Była to pokusa, która mogła powstać tylko na skutek samotności i tęsknoty... Teraz był juŜ w domu. A tu czekał na niego Niki, Nikiasz Demostheneou, najpiękniejszy i najbardziej czarujący z chłopców. przekład : Jerzy Prokopiuk
Myśliwski róg czasu Podczas pobytu na planecie Jongowi Errifransowi od czasu do czasu wydawało się, Ŝe słyszy odległe granie rogu. Dźwięk zaczynał się cicho, a jego puls przyspieszał, gdy tony nabierały głośności. Na koniec przechodził w mosięŜny huk i cichł łkając. Gdy zdarzyło się to po raz pierwszy, Jong znieruchomiał nagle i zapytał innych, czy teŜ słyszeli. Dźwięk jednak nawet dla niego znajdował się na samej granicy słyszalności, choć był młody i słuch miał ostry, usłyszał więc w odpowiedzi "nie". – To wiatr dmie na tamtych klifach – zasugerował Mons Rainart, drŜąc z zimna. – Cholerne
wietrzysko co dzień wyrusza tu na łowy. Jong nie wspominał juŜ o tym więcej, lecz za kaŜdym razem, gdy słyszał ów dźwięk, przeszywał go gwałtowny dreszcz. Właściwie bez powodu. Miasto nie miało Ŝadnych mieszkańców poza morskimi ptakami, których skrzydła łopotały w białym sztormie nad szczytami wieŜ, a ich głosy mieszały się ze świstaniem wiatru i łoskotem fal. Nie zaobserwowali nic groźniejszego niŜ wielka, pasiasta jak tygrys ryba, która krąŜyła przy zewnętrznych rafach. MoŜe właśnie dlatego Jong bał się dźwięku rogu. Był to głos pustki. Nocą, zamiast włączać świecik, wszyscy czterej zbierali drewno i rozpalali ognisko, dające im pierwotną postać pocieszenia. Rozbili obóz w miejscu, które mogło ongiś słuŜyć jako forum. Ponad piasek i krótką ostrą trawę, porastającą wszystkie ulice, wystawały tu gładzone kamienne bloki, a granice placu wyznaczały zwalone kolumnady. Lepsze schronienie oferowały nadal sięgające ku niebu wieŜowce, które skupiły się w centrum miasta. W ich oknach zachowały się jeszcze glasytowe szyby. Okna te za bardzo jednak przypominały oczy umarłych, a w pokojach było zbyt cicho, poniewaŜ maszyny, które były Ŝyciem miasta, leŜały skorodowane pod wydmami. MoŜe jednak powinni byli rozbić namiot pod gwiazdami. One przynajmniej po dwudziestu tysiącach lat pozostały mniej więcej takie same. MęŜczyźni spoŜywali posiłek, po czym dowódca grupy, Regor Lannis, unosił do ust bransoletę komunikatora, by zameldować o wynikach dzisiejszych poszukiwań. Radio promu odbierało przekaz i przesyłało go na pokład "Złotego Lotnika", który okrąŜał planetę po orbicie stacjonarnej, raz na dwadzieścia jeden godzin, dzięki czemu zawsze znajdował się bezpośrednio nad wyspą. – Bardzo niewiele nowego – meldował zwykle Regor. – Pozostałości narzędzi i tak dalej. Nie znaleźliśmy Ŝadnych kości, których wiek moŜna by określić metodą izotopową. Nie sądzę, by miało się nam to udać. Zapewne palili zmarłych, aŜ do samego końca. Według oceny Monsa blok cylindrów, który znaleźliśmy, zaczął rdzewieć jakieś dziesięć tysięcy lat temu. To jednak zaledwie domysły. Z całego urządzenia nic by nie zostało, gdyby nie zasypał go piasek, a nie wiemy, kiedy to się stało. – PrzecieŜ mówiliście, Ŝe meble w wieŜowcach są niemal nietknięte, wykonane z odpornych na starzenie stopów i syntetyków -odpowiedział głos kapitana Ilmaraya. – Czy nie moŜecie czegoś wy-dedukować z ich, hm, ustawienia? Jeśli miasto splądrowano... – Nie, sir, ślady są zbyt trudne do odczytania. Wiele pomieszczeń bez wątpienia ogołocono. Nie wiemy jednak, czy zrobiono to jednego dnia, czy raczej w ciągu stuleci. Ostatni z kolonistów mogli zabierać z domów przedmioty, których juŜ nie umieli produkować. MoŜemy być pewni tylko jednego. Kurz świadczy, Ŝe nikt nie był w środku przez okres tak długi, Ŝe wolałbym o tym nawet nie myśleć. Gdy Regor kończył rozmowę, Jong brał zwykle w ręce gitarę i akompaniował im przy śpiewie. Wykonywali wywodzące się z zapomnianych czasów pieśni Familii. Niektóre przetłumaczono z języków, którymi mówiono, nim jeszcze ludzie po raz pierwszy opuścili Ziemię. Muzykowanie pomagało zagłuszyć wiatr i łoskot fal, które tłukły o brzeg tam, gdzie kiedyś był port. Płomienie strzelały wysoko, oświetlając ich twarze pośród nocy i nadając prostym kombinezonom barwę niespokojnej czerwieni. Potem przygasały i ciała męŜczyzn ponownie niknęły w cieniu. Wszyscy czterej wyglądali bardzo podobnie. Byli niewysocy, gibcy i mieli smagłe twarze o ostrych rysach. Familia stanowiła odrębny lud. Załogi jej statków, które jako niemal jedyne podróŜowały między gwiazdami, zawierały związki małŜeńskie między sobą.
PoniewaŜ kaŜdy z tych gwiazdolotów opuszczał Ziemię na stulecie albo dłuŜej, planetarne cywilizacje, które rozkwitały, umierały i rodziły się na nowo niczym ogrzewające ich teraz płomienie, znaczyły dla nich bardzo niewiele. MęŜczyźni róŜnili się od siebie głównie wiekiem. Skórę Regora Lannisa pokryło głębokimi bruzdami sześćdziesiąt lat, natomiast Jong Errifrans dopiero niedawno skończył dwadzieścia. Jong przypomniał sobie, Ŝe były to prawie bez wyjątku lata pokładowe. Spojrzał z drŜeniem na Drogę Mleczną. Gdy statek leci z prędkością podświetlną, czas się kurczy. Podczas swego krótkiego Ŝycia był juŜ świadkiem rozkwitu i upadku imperium. Do tej pory nie zaprzątał sobie zbytnio głowy tym faktem. Tak juŜ po prostu było. Familia składała się z pseudonieśmiertelnych, a mieszkańcy planet byli czymś obcym, ulotnym, nie w pełni realnym. Trwająca dziesięć tysięcy lat podróŜ do centrum Galaktyki i z powrotem przerastała jednak wszystko, co do tej pory próbowano przedsięwziąć. Nikt z pewnością nie porwałby się na takie przedsięwzięcie, gdyby nie chodziło o odpokutowanie zbrodni nad zbrodniami. Czy Familia jeszcze istnieje? A Ziemia? Po kilku dniach Regor podjął wreszcie decyzję: – Trzeba się będzie zapuścić w głąb lądu. MoŜe tam będziemy mieli więcej szczęścia. – Nie znajdziemy nic poza puszczą i sawanną – sprzeciwił się Neri Avelair. – Wszystko to oglądaliśmy juŜ z góry. – Ale wędrując na piechotę moŜna zobaczyć rzeczy, których z promu się nie zauwaŜy. To niemoŜliwe, by koloniści mieszkali wyłącznie w tak duŜych miastach. Potrzebowali farm, kopalń, zakładów ekstrakcyjnych, dalej połoŜonych osad. Gdyby udało się nam zbadać którąś z nich, moŜe znaleźlibyśmy tam więcej wskazówek niŜ w tym cholernym wielkim mrowisku. – Jakie mamy szansę natrafić na cokolwiek, przerąbując się przez chaszcze? – argumentował Neri. – Lepiej zbadajmy parę miasteczek, które zauwaŜyliśmy. – Wszystkie są jeszcze bardziej zniszczone od tego miasta – przypomniał mu Mons Rainart. – W znacznej części zalało je morze. Nie musiał o tym wspominać. Jak mogliby zapomnieć? Ziemia nie zapada się szybko. Fakt, Ŝe miasta pochłonęło morze, dawał pewne wyobraŜenie o tym, jak dawno temu je porzucono. – To prawda. – Regor skinął głową. – Nie proponuję wyprawy do lasu. Wymagałaby więcej ludzi. Nie mamy teŜ tyle czasu. Jakieś sto kilometrów na północ stąd, nad zatoką o wąskim ujściu, znajduje się wyjątkowo rozległa plaŜa. Za nią leŜą Ŝyzne wzgórza. Wygląda równieŜ na to, Ŝe pod nimi powinny się kryć cenne kruszce. Zdziwiłbym się, gdyby koloniści nie próbowali zagospodarować tej okolicy. Kąciki ust Neriego opadły. – Jak długo będziemy musieli siedzieć na tej planecie duchów, zanim przyznamy, Ŝe nie zdołaliśmy się dowiedzieć, co się tu stało?! – zapytał nie do końca opanowanym głosem. – JuŜ niedługo – uspokoił go Regor. – Musimy jednak przed odlotem zrobić wszystko co w naszej mocy. Wskazał kciukiem w kierunku miasta. WieŜowce górowały nad zwalonymi murami i ruchomymi wydmami, sięgając ku pełnemu ptaków niebu. Pastelowe kolory budowli wyblakły w promieniach jasnego, Ŝółtego słońca i wieŜowce były teraz białe jak kość. Za to rozciągający się za nimi widok był piękny. Rosnący w głębi lądu las falował niezliczonymi odcieniami zieleni, po przeciwnej zaś stronie grunt opadał łagodnie ku morzu, które lśniło niczym szmaragd przyprószony diamentowym pyłem, huczało i rozbijało się o rafy w fontannach białej piany. Jong pomyślał, Ŝe pierwsze pokolenia osadników z pewnością czuły się tu bardzo szczęśliwe. – Coś ich zniszczyło i to nie była po prostu wojna – upierał się Regor. – Tego musimy się
dowiedzieć. MoŜe nic takiego nie wydarzyło się na Ŝadnym innym świecie. A moŜe wprost przeciwnie. Być moŜe Ziemia jest opustoszała, pomyślał Jong, nie pierwszy juŜ raz. "Złoty Lotnik" zatrzymał się tu, by dokonać remontów przed powrotem do staroŜytnej domeny ludzkości. Kapitan Ilmaray wybrał arbitralnie gwiazdę klasy F9, odległą o trzysta lat świetlnych od przewidywanej pozycji Soi. Nie wykryli nawet najmniejszego śladu energii uŜywanych przez cywilizowane gatunki – energii, które mogłyby stanowić dla nich zagroŜenie. Trzecia planeta przypominała raj. Dorównywała masą Ziemi, lecz jej lądy były rozsiane po globalnym oceanie w postaci wysp, a klimat od bieguna po biegun był ciepły. Mons Rainart dziwił się, Ŝe mimo tak niewielkiego obszaru odsłoniętych skał planeta zachowywała równowagę dwutlenku węgla. Potem zaobserwował unoszące się wszędzie w oceanie pola wodorostów, często pokrywające powierzchnię setek kilometrów kwadratowych, i doszedł do wniosku, Ŝe ich fotosynteza jest na tyle wydajna, by podtrzymywać atmosferę typu ziemskiego. Widok ruin miast, które zaobserwowali z orbity, wstrząsnął nimi. Nie byli zdumieni tym, Ŝe kolonizacja sięgnęła w ciągu dwudziestu tysięcy lat tak daleko, lecz faktem, Ŝe przedsięwzięcie przerwano. Dlaczego? Wieczorem przyszła kolej na Jonga, by odbyć osobistą rozmowę z ludźmi przebywającymi na statku-bazie. Wywołał rodziców przez interkom, by opowiedzieć im, co u niego słychać. Serce zabiło mu mocniej, gdy do ich głosu dołączył głos Soryi Rainart. – Och, tak – odpowiedziała dziewczyna z niepewnym śmiechem. – Akurat wpadłam z przypadkową wizytą. Za plecami Jonga zachichotał jej brat. Młodzieniec zaczerwienił się, gorzko Ŝałując, Ŝe nie moŜe mieć odrobiny prywatności. Sorya, rzecz jasna, wiedziała o jego dzisiejszej rozmowie z rodzicami... jeśli Familia jeszcze istniała, nie będzie mogło dojść między nimi do niczego. śonę sprowadzało się do domu z innego statku. Tak stanowiło prawo astronautów. Egzogamia pomagała przetrwać, co zawsze było trudne. Jeśli jednak wszystkie statki Familii poza "Złotym Lotnikiem" dryfowały martwe między gwiazdami, a kilkuset ludzi na jego pokładzie oraz ich czwórka na planecie stanowiło wszystko, co zostało z ludzkości... była inteligentna, łagodna i chodząc, słodko kołysała biodrami. – Cieszę... – Zapanował nad swym językiem. – Cieszę się, Ŝe to zrobiłaś. Co u ciebie słychać? – Boję się i czuję się samotna – wyznała. Jej słowa zakłócała kosmiczna interferencja. Ogień strzelał głośno iskrami w ciemność na górze. – Jeśli nie dowiecie się, co się tu wydarzyło... Nie wiem, czy to wytrzymam, jeśli przez resztę Ŝycia będę sobie zadawać to pytanie. – Przestań! – skarcił ją ostro. Rozkład morale zniszczył juŜ niejeden statek. Aczkolwiek... – Nie, przepraszam cię. Wiedział, Ŝe nie brak jej odwagi. Jego równieŜ dręczyła obawa, Ŝe całe Ŝycie będzie go prześladowało wspomnienie tego, co tu zobaczył. Śmierć była dla Familii starą znajomą, tym razem jednak wracali z przeszłości bardziej zamierzchłej niŜ lodowce i mamuty w chwili, gdy opuszczali Ziemię. Potrzebowali wiedzy równie gwałtownie jak powietrza, by zrozumieć otaczający ich wszechświat. A juŜ podczas pierwszego postoju w spiralnym ramieniu Galaktyki, które ongiś było ich domem, stanęli w obliczu zagadki z pozoru niemoŜliwej do rozwiązania. Korzenie Familii tkwiły tak głęboko w dziejach, Ŝe Jong znał symbol Sfinksa. Nagle zdał sobie sprawę z jego makabrycznej wymowy. – Poznamy odpowiedź – obiecał Soryi. – Jeśli nie tutaj, to po powrocie na Ziemię.
W duchu dręczyła go jednak niepewność. Wdał się w swobodną rozmowę i nawet zdobył się na parę Ŝarcików, ale potem, gdy leŜał juŜ w śpiworze, wydawało mu się, Ŝe słyszy dobiegający z północy dźwięk rogu. * * * Wszyscy członkowie ekspedycji wstali o świcie, przełknęli śniadanie, załadowali sprzęt do promu, który wystartował na napędzie aerodynamicznym i wyrównał lot, lecąc z niewielką prędkością tuŜ nad powierzchnią. Z prawej mieli błyszczące, wzburzone morze, a z lewej wznoszący się stromo w górę ląd. Nigdzie nie zauwaŜyli stad wielkich zwierząt. Zapewne w ogóle ich tu nie było z uwagi na brak miejsca. Za to ocean tętnił Ŝyciem. Spoglądając z góry na przezroczyste wody, Jong dostrzegał cienie ławic złoŜonych z setek tysięcy ryb. Dalej zauwaŜył stado opasów, dorównujących wielkością wielorybom ryb, które torowały sobie powoli drogę przez pola wodorostów. Głównym źródłem Ŝywności dla kolonistów z pewnością był ocean. Regor posadził prom na szczycie klifu wznoszącego się nad zatoką, o której wspominał. Za urwiskiem ciągnął się łuk nieprawdopodobnie szerokiej i długiej plaŜy, usianej licznymi głazami. Wiele kilometrów stąd łuk prawie się zamykał i zatokę z oceanem łączyła tylko wąska cieśnina. Czyste, niebieskozielone wody lśniły w blasku wschodzącego słońca. Prawie nie widziało się tu fal, lecz zatoka nie była zupełnie spokojna, gdyŜ wywoływane przez wielki księŜyc pływy z pewnością zmieniały poziom wody w ciągu doby o jakieś dwa, trzy metry. Ponadto do zatoki wpadała rzeka spływająca z południowych wyŜyn. Jong widział z daleka muszelki zaścielające piasek pod znakiem wody wysokiej, dowód na to, Ŝe Ŝycie krzewi się tu bujnie. Wydawało mu się straszliwą niesprawiedliwością, Ŝe koloniści byli zmuszeni zamienić tak wiele piękna na ciemność. Regor popatrzył kolejno na wszystkich towarzyszy. – Sprawdźcie sprzęt – rozkazał, po czym przeszedł do listy: ful-gurator, bransoleta komunikatora, kompas energetyczny, pakiet medyczny... – Mój BoŜe – odezwał się Neri – moŜna by pomyśleć, Ŝe wybieramy się na roczną wyprawę, i to kaŜdy z nas osobno. – Rozdzielimy się w poszukiwaniu śladów – wyjaśnił Regor -a przez te skały często nie będziemy się widzieć. Resztę zostawił niewypowiedzianą: to, co spowodowało zagładę kolonii, moŜe nadal zagraŜać – im. Wyszli w chłodne, rześkie powietrze, które – jak nad morzami wszystkich podobnych do Ziemi światów – przesycała woń soli, jodu i czystego rozkładu. Zeszli z urwiska. – Rozejdźmy się we wszystkie strony – zasugerował Regor. – Jeśli nikt nic nie znajdzie, za cztery godziny spotkamy się tu na obiedzie. Jong zawędrował najdalej na północ. Z początku szedł szybko, radując się wysiłkiem mięśni, skrzypieniem piasku i grzechotem kamyków pod stopami oraz głosami licznych krąŜących w powietrzu ptaków. Potem jednak musiał brnąć przez kamienne osypiska oraz omijać potęŜne ciemne głazy. Niektóre z nich dorównywały wielkością domom. Dawały osłonę przed wiatrem, lecz równieŜ powodowały, Ŝe nie widział towarzyszy. Przypomniał sobie samotność Soryi. O nie, tylko nie to. CzyŜ nie zapłaciliśmy juŜ wystarczająco wysokiej ceny? – pomyślał. My tego nie zrobiliśmy, dodał w duchu podczas chwili buntu. Potępiliśmy zdrajców, a gdy tylko się o wszystkim dowiedzieliśmy, wyrzuciliśmy ich w przestrzeń. Dlaczego to nas miałaby spotkać kara? Familia zbyt długo jednak Ŝyła w izolacji, uwaŜając, Ŝe toczy walkę z całym wszechświatem,
by mogła zaprzeczyć temu, Ŝe grzech i smutek jednej osoby obciąŜają wszystkich. Ponadto Toma-kan i jego współspiskowcy nie dopuścili się owego czynu z egoistycznych pobudek. Chcieli ratować statek. W ostatnich straszliwych latach Imperium Gwiezdnego, gdy Ziemianie zrobili z Familii kozła ofiarnego, obciąŜając ją winą za własną nikczemność, wszystkie załogi uciekły, by zaczekać na lepsze czasy. Wziętych do niewoli ludzi z "Gwiezdnego Lotnika" czekałaby straszliwa śmierć, gdyby Tomakan nie kupił ich wolności, zdradzając prześladowcom, na której planetoidzie ukrywają się dwa inne statki Familii, przygotowujące się do opuszczenia Układu Słonecznego. Jak mogli później spojrzeć w oczy swym braciom i siostrom podczas spotkania Rady na Tau Ceti? Wyrok był sprawiedliwy: wyprawa badawcza na pogranicze jądra Galaktyki. Być moŜe znajdą tam Starsze Gatunki, które musiały przecieŜ gdzieś mieszkać; być moŜe przywiozą stamtąd wiedzę i mądrość, które wyleczą człowieka z wrodzonego szaleństwa. No cóŜ, nic takiego się nie wydarzyło, ale sama podróŜ była osiągnięciem wystarczającym, by "Złoty Lotnik" mógł odzyskać honor. Z pewnością wszyscy ówcześni członkowie Rady obrócili się juŜ w proch. Niemniej ich potomkowie... Jong zatrzymał się w pół kroku. Jego krzyk odbił się echem od skał. – Co to? Kto wołał? Coś się stało? Pytania wylatywały z jego bransolety niczym podenerwowane pszczoły. Pochylił się nad małą kupką kamieni i dotknął jej palcami, które nie chciały się uspokoić. – To ociosany krzemień – wydyszał. – Łuski, złamane groty włóczni... obrobione drewno... coś... Rozgrzebał piasek. Słońce padło na kawałek metalu, któremu w prymitywny sposób nadano kształt sztyletu. Z pewnością uformowano go z jakiegoś odpornego na starzenie stopu, który pochodził z miasta. Dawno temu, poniewaŜ sztylet był tak zuŜyty, Ŝe w końcu się złamał. Jong przykucnął nad pozostałościami, gadając coś od rzeczy. Wkrótce przez jego słowa przebił się niŜszy głos Monsa: – Mam następne znalezisko! Zwierzęca czaszka, z pewnością rozszczepiona ostrym kamieniem, rzemień... chwileczkę, chwileczkę, widzę coś, co wyrzeźbiono w tym bloku, być moŜe symbol... Nagle jego głos przeszedł w ryk bólu, a potem w dziwny, zdławiony bulgot, który po chwili umilkł. Jong wyprostował się gwałtownie. Z komunikatora dobiegały pytania Neriego i Regora, zignorował je jednak. Nie było czasu na trwogę. Włączył kompas energetyczny. KaŜda z bransolet emitowała poza falą nośną równieŜ charakterystyczną częstotliwość, która umoŜliwiała lokalizację, i... Igła zawirowała gwałtownie. Jong wolną dłonią wyciągnął fulgurator i pobiegł we wskazanym kierunku, przeskakując skały. Gdy wydostał się na wolną przestrzeń, wiatr uderzył go z całą siłą w twarz. Przez chwilę słyszał przebijający się przez jego świst ton rogu, głośniejszy niŜ kiedykolwiek dotąd. Dobiegał zza klifów. Przypomniał sobie mimochodem, Ŝe pewnego dnia na jednym z pogranicznych światów widział, jak grupa myśliwych ścigała zwierzę, które płakało podczas ucieczki. Wódz uniósł wówczas do ust zakrzywioną trąbkę i zagrał na niej taki właśnie ton. Dźwięk wybrzmiał. Jong omiótł wzrokiem plaŜę. W oddali ujrzał kilka postaci, które wyłoniły się ze skupiska głazów. Dwie z nich dźwigały ludzkie ciało. Wrzasnął głośno i popędził sprintem w tamtą stronę, Ŝeby przeciąć im drogę. Kompas wypadł mu z dłoni. Obcy zatrzymali się na jego widok. Gdy Jong się zbliŜył, zauwaŜył, Ŝe niesione przez nich
ciało jest ciałem Monsa Rainarta. Zwisał z ich rąk, makabrycznie bezwładny. Z pleców i piersi kapała mu krew. Jong przeniósł spojrzenie na sześciu morderców. Byli przeraŜająco podobni do ludzi, jakieś pół metra wyŜsi od niego. PotęŜne mięśnie uwydatniały się pod nagą, białą skórą, która była całkowicie pozbawiona włosów. Palce długich stóp i dłoni łączyły błony pławne. Mieli wielkie płetwy na plecach, a mniejsze na piętach, łokciach oraz kopulastych czaszkach. Ich twarze były kościste, oczy wielkie i głęboko osadzone, a zewnętrznych uszu nie mieli. Ze ściągniętego nosa do ust opadał płatek skóry. Dwaj nieśli drewniane włócznie z krzemiennymi grotami, dwaj wykute z metalu trójzęby – ostrza jednego z nich lśniły wilgotną czerwienią – a u pasów tych, którzy taszczyli ciało, wisiały noŜe. – Stać! – wrzasnął Jong. – Zostawcie go! Zatrzymał się w niewielkiej odległości i zagroził Obcym bronią. Największy z nich wydał z siebie basowe szczeknięcie, po czym ruszył ku Jongowi, unosząc trójząb. Młodzieniec cofnął się o krok. Cokolwiek uczynili, nie chciał... Nagle zalśniła wiązka energetyczna, której towarzyszył grom. Obcy dźwigający Monsa za ramiona zgiął się wpół, osunął na kolana i runął na piasek. Krew płynąca z dziury wypalonej w jego piersi zmieszała się z krwią astronauty, tak samo karmazynową jak ona. Wszyscy odwrócili się błyskawicznie. Na drugim końcu plaŜy pojawił się Neri Avelair. Jego fulgurator przemówił po raz drugi. Migotliwy blask wiązki odbijał się w mokrym piasku. Strzał chybił, lecz wiązka stopiła kwarc u stóp istot, opryskując je rozpalonymi kropelkami. Wódz zamachał trójzębem i krzyknął coś. Obcy poczłapali w stronę wody. Ten z nich, który trzymał Monsa za kostki, nie zamierzał go puścić. Głowa i ramiona ciągniętego po plaŜy ciała podskakiwały groteskowo. Neri strzelił po raz trzeci, lecz biegł zbyt szybko i znowu chybił. Palec Jonga nadal spoczywał nieruchomo na spuście. Pięciu olbrzymów weszło w wody zatoki. Jej dno szybko opadało i juŜ po minucie mogli zanurkować pod powierzchnię. Neri dobiegł do Jonga, strzelając raz za razem, aŜ z wiatrem popłynął obłok pary. Po policzkach męŜczyzny spływały łzy. – Dlaczego ich nie zabiłeś, ty sukinsynu?! – krzyczał. – Mogłeś z łatwością załatwić wszystkich! – No, nie wiem. Jong przyjrzał się broni, która nagle wydała mu się dziwnie cięŜka. – Utopili Monsa! – Nie... on juŜ nie Ŝył. Widziałem to. Na pewno przebili mu serce. Pewnie zastawili na niego zasadzkę między tymi skałami... – M... m... moŜe i tak. Ale jego ciało, niech cię diabli, mogliśmy uratować chociaŜ ciało! Neri przeszył płetwiastego trupa wiązką energii w geście bezmyślnej złości. – Przestań – rozkazał Regor. Opadł na ziemię, dysząc cięŜko. Jong zauwaŜył, Ŝe we włosach dowódcy pojawiły się pasemka siwizny. Myśl, Ŝe nawet nieugiętego Regora Lannisa porwała fala lat, wzbudziła w nim litość i grozę. O czym ja myślę? Zabili Monsa. Brata Soryi. Neri schował fulgurator do kabury, ukrył twarz w dłoniach i rozpłakał się. Po dłuŜszej chwili Regor otrząsnął się, wstał i ponownie ukląkł nad martwym pły-waczem, by mu się lepiej przyjrzeć. – A więc są tutaj tubylcy – mruknął. – Koloniści na pewno nic o nich nie wiedzieli. Albo
moŜe nie docenili moŜliwości dzikusów. Przesunął dłońmi po bezwłosej skórze. – Jest jeszcze ciepły – stwierdził, mówiąc właściwie do siebie. – Oddycha powietrzem. To z pewnością prawdziwy ssak, aczkolwiek u tego samca nie widzimy szczątkowych sutków. Na palcach ma paznokcie, nawet jeśli zrobiły się grube i ostre jak pazury. – Odsunął wargi trupa, by przyjrzeć się zębom. – To zapewne wszystko-Ŝerca przekształcający się w drapieŜnika. Trzonowce nadal ma stosunkowo płaskie, ale pozostałe zęby są większe od naszych i do tego dość ostre. – Spojrzał w martwe oczy. – Wzrok typu ludzkiego, choć zapewne mniej wyostrzony. Pod wodą nie widzi się na zbyt duŜą odległość. Będą potrzebne szczegółowe badania, by określić krzywą wraŜliwości na kolory, jeŜeli tubylcy w ogóle je rozróŜniają. Nie wspominając juŜ o innych przystosowaniach. Przypuszczam, Ŝe wytrzymują pod wodą wiele minut, choć z pewnością nie tak długo jak walenie. Nie oddalili się jeszcze tak bardzo od swych lądowych przodków. Świadczą o tym płetwy. Z pewnością ułatwiają pływanie, ale nie osiągnęły jeszcze rozmiarów ani kształtu, które zapewniłyby im wysoką wydajność. – Jak moŜesz bawić się w takie spekulacje, kiedy oni uciekają z ciałem Monsa? -wykrztusił Neri. Regor wstał i spróbował roztargnionym gestem strzepać piasek z ubrania. – No tak – mruknął. Wykrzywił twarz i zamrugał kilka razy. – Oczywiście, musimy coś w tej sprawie zrobić. – Spojrzał na niebo. Przesłaniały je niezliczone skrzydła. Morskie ptactwo zobaczyło mięso i krąŜyło bezczelnie blisko. Chór ptasich pisków zagłuszał szum wiatru. – Wracajmy do promu. Zabierzemy to ścierwo, Ŝeby zbadali je uczeni. Neri przeklinał w myślach, podniósł jednak trupa za jeden koniec. Jong złapał za drugi. CięŜar wydawał się monstrualny i rósł w miarę, jak zbliŜali się do urwiska. Oddychali chrapliwie. Pot przylepiał im koszule do ciał. Jong przyjrzał się brzydkiej fizjonomii zabitego. Bez względu na śmierć Monsa – och, nigdy juŜ nie usłyszy jego głośnego śmiechu, nie zagra z nim w szachy, nie wychyli kielicha ani nie stanie obok niego na wibrującym pokładzie! – zadawał sobie pytanie, czy gdzieś w oceanie mieszka kobieta, która uwaŜała tę twarz za piękną. – Nie zrobiliśmy im nic złego – wysapał Neri w przerwie między wysilonymi oddechami. – Nie moŜesz ... oskarŜać jadowitego węŜa... ani drapieŜnika... jeśli podejdziesz do nich zbyt blisko – sprzeciwił się Jong. – Ale to nie są bezrozumne zwierzęta! Spójrz na puszkę mózgową. I na nóŜ. – Neri przerwał, by zaczerpnąć tchu, i kontynuował wściekłą tyradę: – Często juŜ mieliśmy do czynienia z nieludźmi. Nieraz nawet z nimi walczyliśmy. Wszyscy oni mieli jednak powód do walki. MoŜe i niesłuszny, ale zawsze powód. Nigdy nie słyszałem, Ŝeby ktoś bez Ŝadnej prowokacji zaatakował zupełnie obce istoty. – Być moŜe wcale nie byliśmy obcy – zasugerował Regor. – Co takiego? Neri odwrócił głowę i spojrzał na starszego męŜczyznę. Regor wzruszył ramionami. – Umieszczono tu ludzką kolonię. Wygląda na to, Ŝe tubylcy zniszczyli ją doszczętnie. Przypuszczam, Ŝe mieli wówczas jakiś powód. A tradycja mogła przetrwać. Przez dziesięć tysięcy lat albo i dłuŜej? – zadał sobie pytanie wstrząśnięty Jong. Jakich okropności dopuścił się wobec nich nasz gatunek, jeśli nie potrafili o nich zapomnieć przez tak wiele tysiącleci? Spróbował sobie wyobrazić, co mogło się zdarzyć, nie znalazł jednak w tej wizji
rzeczywistości, ale jedynie suchą i raczej wątłą logikę. Tę kolonię zapewne załoŜyła cywilizacja, która była spadkobierczynią Imperium Gwiezdnego. Prawdopodobnie ona równieŜ z czasem upadła. Osadnicy przypuszczalnie nie posiadali własnych gwiazdolotów. Dalej połoŜonym światom łatwiej było polegać na Familii, która zapewniała zaopatrzenie w nieliczne towary. W ich bibliotekach często brakowało danych potrzebnych do budowy statku, nie wypracowywali teŜ ekonomicznej nadwyŜki, która pozwoliłaby na ponowne przeprowadzenie niezbędnych badań. Kolonię pozostawiono więc samej sobie. Później, jeŜeli nastąpił tu epizod szczególnie gwałtownego antyfamilizmu, kupcy mogli przestać ją odwiedzać. Niewykluczone nawet, Ŝe wszelkie wzmianki o jej istnieniu przepadły. Albo Familia wymarła, ale tej moŜliwości wolimy nie rozwaŜać, pomyślał. Planeta popadła w izolację. Powierzchnia lądu była tu mała, nie istniała więc moŜliwość utrzymania wielkiej populacji, nawet jeśli większość Ŝywności i surowców czerpano z morza. Mimo to mieszkańcom powinno było się udać zachować maszynową kulturę. Ich społeczeństwo z pewnością skostniało, ale statyczne cywilizacje mogą trwać bez końca. Chyba Ŝe zetrą się z pełnymi wigoru barbarzyńcami, zorganizowanymi w milionowe hordy... Czy jednak była to prawdziwa odpowiedź? Jak miasto władające energią atomową mogło zostać podbite przez neolitycznych łowców? Atak od wewnątrz? Jednoczesny bunt wszystkich tubylczych niewolników? Jong spojrzał w twarz zabitego. Jego zęby lśniły. MoŜe i mam źle w głowie. MoŜe te istoty mordują po prostu dla przyjemności, jak łasice. Wspięli się na urwisko i wrócili do promu. Jong ucieszył się, gdy ich zdobycz zniknęła w lodówce. Potem jednak nadeszła chwila, gdy musieli wysłać meldunek na "Złotego Lotnika". – Ja zawiadomię rodzinę – oznajmił bardzo cicho kapitan Ilma-ray. Ale i tak będę musiał opowiedzieć Soryi, jak wyglądał, pomyślał Jong. Narosła w nim determinacja. Odzyskamy ciało. Mons będzie miał familijny pogrzeb. Dłonie tych, którzy go kochali, skierują go na orbitę wiodącą w słońce. Nie musiał artykułować tej myśli, nawet przed samym sobą. Jedność Familii sięgała poza wrota śmierci. Ilmaray zapytał Rego-ra tylko o to, czy jego zdaniem jest szansa. * * * – Tak, pod warunkiem, Ŝe zaczniemy natychmiast – padła odpowiedź. – Dno opada tu szybko, ale nie poniŜej jakichś trzydziestu metrów. Za wejściem do zatoki ciągnie się płasko przez dość długi odcinek, dalej niŜ sięgnęły nasze sondy akustyczne, kiedy tamtędy przelatywaliśmy. Wątpię, by pływacze mogli się poruszać wystarczająco prędko, Ŝeby udało się im wymknąć, nim dotrą na głębokość, na której nukleoskop nie będzie juŜ w stanie wykryć elektronicznego sprzętu Monsa. – Świetnie. Ale nie podejmujcie Ŝadnego ryzyka. I tak mamy niewiele do przekazania przyszłości – stwierdził ponurym tonem Ilmaray. – Skieruję do stratosfery prom wyposaŜony w ekrany powiększające o duŜej mocy, Ŝeby obserwować okolicę. Niech szczęście wam sprzyja. – I wszystkim naszym statkom – dokończył tradycyjną formułę Regor. – Niech jeden z was załoŜy skafander i przygotuje się do zejścia na dół – rzucił przez ramię, podczas gdy jego palce poruszały się po tablicy rozdzielczej, unosząc prom w powietrze. – Drugi niech zajmie się nukleoskopem i opuści kolegę, gdy tylko znajdziemy to, czego szukamy. – Ja pójdę – odezwali się jednocześnie Jong i Neri. Wymienili spojrzenia. W oczach starszego męŜczyzny pełno było złości.
– Proszę – błagał go Jong. – MoŜe i powinienem ich zastrzelić, kiedy zobaczyłem, co zrobili Monsowi. Nie wiem. Ale tego nie uczyniłem. Pozwól mi chociaŜ przynieść jego ciało, dobrze? Neri przyglądał mu się jeszcze przez blisko minutę, nim wreszcie skinął głową. * * * Prom leciał powoli zygzakiem nad zatoką, a Jong wciskał się w skafander. Ubiór funkcjonował pod wodą równie sprawnie jak w próŜni. Młodzieniec obwiązał sobie linę wokół pasa, a jej drugi koniec przytwierdził do małej wciągarki przy śluzie dla załogi. Metalowe nici wplecione w plastik umoŜliwiały prowadzenie rozmów telefonicznych. Zarzucił sobie na ramię worek, w który miał włoŜyć, no cóŜ, obiekt poszukiwań. Miał nadzieję, Ŝe nie będzie potrzebował miotacza pocisków, umocowanego przy biodrze. – Tam! Jong poderwał się gwałtownie na krzyk Neriego. Regor zatrzymał statek w powietrzu, parę metrów nad powierzchnią i około trzech kilometrów od brzegu. – Jesteś pewien? – zapytał. – Absolutnie. Nie porusza się. Pewnie porzucili go, Ŝeby móc szybciej uciekać, kiedy zobaczyli, Ŝe nadlatujemy. Jong zamknął szczelnie hełm. Zewnętrzne hałasy ucichły. W ciszy, która nastała, słyszał własny oddech i tętno, a takŜe coś innego – jakiś wewnętrzny odgłos, zbłąkany impuls nerwowy bądź produkt czystej wyobraźni – myśliwski róg, odległy i pełen triumfu. Śluza otworzyła się i otwór wypełniło niebo. Jong podszedł do krawędzi i omal go nie oślepił odbijający się od niewielkich fal blask słońca. Jasność sięgała aŜ po horyzont. Zsunął się w dół. Lina rozwinęła się i zamknęły się nad nim wody. Zanurzył się w morzu. Zewsząd otoczyła go chłodna zieleń, nakryta złocistym dachem słonecznego blasku. Nawet przez pancerny skafander wyczuwał najrozmaitsze wibracje. W morzu pełno było Ŝycia i ruchu. Obok przemknęła para niewiarygodnie wdzięcznych ryb. Na chwilę nawiedziła go heretycka myśl. Zastanawiał się, czy Mons nie wolałby zostać tutaj, ukołysany do snu aŜ po koniec świata. Przestań! – skarcił sam siebie i skierował wzrok w dół. Pod nim " rozciągała się ciemność. Włączył potęŜny reflektor, który miał -u pasa. Światło rozpraszało się na unoszących się w wodzie drobinach. Czuł się jak w oświetlonej jaskini. Obok niego przepływały kolejne . ryby. Ich łuski lśniły niczym klejnoty. Miał wraŜenie, Ŝe dostrzega juŜ dno, biały piasek i skalne wyniosłości, na których skupiły się . wielobarwne koraloidy, wyrastające ku słońcu. Nagle pojawił się" pływacz. ZbliŜył się ostroŜnie do granicy światła i zatrzymał. W lewej dłoni trzymał trójząb, być moŜe ten sam, którym zabito Monsa. W pierwszej chwili przymruŜył powieki, oślepiony blaskiem, po czym spojrzał spokojnie na świetlistego człowieka z metalu. Gdy Jong opuszczał się ku płaszczyźnie dna, pływacz podąŜał za nim, poruszając płetwami stóp i wolnej dłoni z wdziękiem węŜa. Jong zaczerpnął głośno tchu i wyszarpnął miotacz pocisków. – Co się stało? – usłyszał w słuchawkach głos Neriego. Młodzieniec przełknął ślinę. – Nic – odpowiedział, nie wiedząc dlaczego. – Opuść mnie niŜej. Pływacz zbliŜył się nieco. Mięśnie miał napięte, a usta otwarte, jakby był gotowy gryźć, głęboko osadzone oczy wyraŜały jednak spokój. Jong odwzajemnił jego spojrzenie i obaj skierowali się w dół. Nie boi się mnie, pomyślał chłopak. Albo opanował strach, mimo Ŝe widział na plaŜy, co
potrafimy zrobić. Uderzenie o dno przeszyło bólem podeszwy jego stóp. – Jestem na miejscu – zameldował mechanicznie. – Popuść mi trochę liny i... Och! Krew odpłynęła mu nagle z głowy, jakby rozszczepiło ją uderzenie topora. Zachwiał się na nogach, podtrzymywany tylko przez wodę. Czaszkę wypełniły mu grom, wicher i dźwięk rogu. – Jong! – wołał nieskończenie odległy Neri. – Coś się stało, wiem, Ŝe coś się stało, odpowiedz mi, na miłość Familii! Pływacz równieŜ opadł na dno i stanął po drugiej stronie tego, co zostało z Monsa Rainarta, trzymając trójząb pionowo. Jong wycelował w niego broń. – Mogę cię naszpikować metalem – usłyszał własny jęk. – Mogę cię pokroić na kawałki, tak jak wy... wy... Pływacz zadrŜał (czyŜby głos jakoś do niego dotarł?), pozostał jednak na miejscu. Uniósł powoli trójząb, wskazując nim niewidoczne słońce. Okręcił go płynnym ruchem, wbił w piasek i puścił. Potem odwrócił się plecami i odpłynął, uderzając potęŜnymi nogami. W Jongu eksplodowało zrozumienie. Stał znieruchomiały przez tak wiele sekund, Ŝe wydawały się latami, stuleciem. Przez ciszę przebiły się słowa Regora. – Przygotuj mój skafander. Idę po niego. – Nic mi nie jest – zdołał powiedzieć. – Znalazłem Monsa. Zebrał, co mógł. Nie było tego wiele. – Podnieście mnie – rzucił. * * * Dopiero gdy wynurzył się z wody i wszedł do środka przez śluzę, poczuł, jak wielki cięŜar dźwiga. Rzucił na podłogę worek i trójząb, po czym uklęknął obok nich. Z pancernego skafandra spływała woda. Drzwi się zamknęły. Prom wzbił się w górę. Na wysokości kilometra Regor zablokował urządzenia sterujące i przeszedł na rufę, do pozostałych. Jong zdjął właśnie hełm, a Neri otworzył worek. Głowa Monsa wytoczyła się z niego, podskakując. Neri stłumił krzyk. Regor zatoczył się do tyłu. – Zjedli go – wychrypiał. – Pokroili go na kawałki, a potem zeŜarli. Zgadza się? Wziął się w garść, podszedł do bulaja i wyjrzał na zewnątrz, mruŜąc powieki. – Widziałem, jak jeden z nich się wynurzył, na chwilę przed tobą – wycedził przez zęby. Po bruzdach jego policzków spływał pot... a moŜe to były łzy? – MoŜemy go dorwać. Prom ma działko. -Nie... Jong spróbował wstać, lecz zabrakło mu sił. Rozległ się brzęk radia. Regor podbiegł do fotela pilota, rzucił się na niego i szybkim ruchem przestawił urządzenie na odbiór. Neri zacisnął wargi, podniósł głowę i połoŜył ją na worku. – Mons, Mons, zapłacą za to – zapewnił. Statek wypełnił się głosem kapitana Ilmaraya. – Właśnie otrzymaliśmy komunikat z promu obserwacyjnego. Nie dotarł jeszcze na wyznaczone miejsce, lecz na ekranach widać juŜ całą hordę pływaczy... nie, to kilka odrębnych
stad, są ogromne, na pewno składają się z tysięcy osobników... wszystkie zmierzają ku wyspie, na której przebywacie. Przy takim tempie powinni tam przybyć za parę dni. Oszołomiony Regor potrząsnął głową. – Skąd wiedzą? – Nie wiedzą – wymamrotał Jong. Neri zerwał się na nogi z gwałtownością tygrysa. – To właśnie jest nasza szansa. Będziemy mieli okazję zrzucić na nich parę bomb. – Nie! – krzyknął Jong. Udało mu się równieŜ wstać. W ręku ściskał trójząb. – Dał mi to. – Co takiego? Regor odwrócił się, a Neri zesztywniał nagłe. Wewnątrz promu zapadła cisza. – Na dole – wyjaśnił Jong. – Zobaczył mnie i popłynął za mną na dno. Kiedy zrozumiał, co robię, dał mi to. Swoją broń. – Po co? – Na znak pokoju. Po cóŜ by innego? Neri splunął na pokład. – Pokój z obrzydliwymi kanibalami? Jong rozprostował ramiona. CięŜar pancernego skafandra nie wydawał się juŜ niemoŜliwy do zniesienia. – Gdybyś zjadł małpę, nie byłbyś kanibalem, prawda? Neri odpowiedział mu obscenicznym słowem, lecz Regor powstrzymał go gestem. – No cóŜ, to odrębne gatunki – przyznał zimno pilot. – Zgodnie ze słownikiem masz rację. Ale ci zabójcy są rozumni. Nie zjada się innych myślących istot. – To się zdarzało – zaprzeczył Jong. – TakŜe wśród ludzi. Często był to akt szacunku albo miłości. Próbowano w ten sposób przejąć część mana drugiej osoby. Tak czy inaczej, skąd mogli wiedzieć, kim jesteśmy? Kiedy pływacz zobaczył, Ŝe przybyłem po ciało zabitego, oddał mi swoją broń. Jak inaczej mógł mi powiedzieć, Ŝe jest mu przykro i Ŝe jesteśmy braćmi? MoŜe, gdy juŜ miał czas przemyśleć sprawę, zrozumiał, Ŝe to prawda równieŜ w dosłownym sensie. Nie sądzę jednak, by ich tradycje sięgały wstecz aŜ tak daleko. To wystarczy. Właściwie to nawet lepiej, Ŝe przyznał, iŜ jesteśmy mu bliscy tylko dlatego, Ŝe dbamy o naszych zmarłych. – Co chcesz przez to powiedzieć? – warknął Neri. – Chwileczkę. – Regor ścisnął poręcze fotela. – Chyba nie uwaŜasz, Ŝe... – zaczął cichym głosem. – UwaŜam – przerwał mu Jong. – Kim jeszcze mogliby być? Jak na tych kilku wysepkach mogłyby wyewoluować tak duŜe ssaki, wyposaŜone w dłonie i wielki mózg? Jak tubylcy mogliby zniszczyć kolonię dysponującą bronią atomową? Myślałem o buncie niewolników, ale to równieŜ nie ma sensu. Kto zawracałby sobie głowę tak wielką liczbą niewolników, mając cybernetyczne maszyny? Nie, pływacze są kolonistami. śadna inna moŜliwość nie wchodzi w grę. – Hę? – mruknął Neri. – To niewykluczone – dobiegł ich przez pustkę przestrzeni głos Ilmaraya. – Jeśli dobrze to sobie przypominam, homo sapiens rozwinął się z form przypominających, hm, neandertalczyków w ciągu jakichś dziesięciu, dwudziestu tysięcy lat. Zakładając małą liczebność i dryf genetyczny, grupa mogłaby się zdegenerować nawet w krótszym czasie. – Kto mówi, Ŝe są zdegenerowani? – sprzeciwił się Jong.
Neri wskazał na leŜącą na pokładzie, wpatrzoną w nicość głowę. – Tu masz dowód. – Mówię ci, Ŝe to był przypadek. Nieporozumienie – upierał się Jong. – Sami jesteśmy sobie winni. Wtargnęliśmy tu zupełnie na oślep. To nie degeneracja, tylko przystosowanie. W miarę jak kolonia coraz bardziej uzaleŜniała się od morza, dochodziło do mutacji i najwięcej dzieci pozostawiali po sobie ci, którzy najlepiej potrafili znieść bytowanie w podobnym środowisku. Statyczna cywilizacja nie zauwaŜyłaby, co się dzieje, dopóki nie byłoby za późno, a nawet gdyby zauwaŜyła, nie potrafiłaby nic na to poradzić. Nowi ludzie mogli się swobodnie poruszać po całej planecie. Przyszłość naleŜała do nich. – Tak jest, przyszłość dzikusów. – Cywilizacja naszego typu na nic by się im zdała. Nie pasuje do tego świata. Jeśli spędza się większą część Ŝycia w słonej wodzie, raczej nie da się korzystać z elektrycznych maszyn, a krzemień, który moŜna znaleźć prawie wszędzie, jest lepszy od metalu, który trzeba wydobywać spod ziemi i wytapiać. MoŜliwe, Ŝe ich inteligencja nieco się obniŜyła. Raczej w to wątpię, ale jeśli nawet, to co? Nigdzie nie udało się nam znaleźć Starszych Gatunków. Być moŜe celem istnienia wszechświata wcale nie jest inteligencja. Osobiście jestem przekonany, Ŝe ten lud na swój własny sposób wspina się z powrotem w górę. To jednak nie nasz interes. – Jong uklęknął i zamknął powieki Monsa. – Pozwolono nam zadośćuczynić za naszą zbrodnię – dodał cicho. – MoŜemy przynajmniej wybaczyć z kolei im? Mam rację? Ponadto... nie wiemy, czy gdzieś we wszechświecie Ŝyją jeszcze jacyś ludzie poza nami i nimi. Nie, nie moŜemy ich zgładzić. – Ale dlaczego zamordowali Monsa? – Oddychają powietrzem – wyjaśnił Jong – i z pewnością muszą się uczyć pływać, tak jak płetwonogi. Nie potrafią robić tego instynktownie. Dlatego potrzebują terenów, na których mogliby się rozmnaŜać. Plemiona z pewnością zmierzają w stronę tej plaŜy. Grupa męŜczyzn popłynęła przodem, Ŝeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zobaczyli coś niezwykłego i straszliwego, co chodziło po ziemi, na której miały się urodzić ich dzieci, i zdobyli się na odwagę, by to zaatakować. Przykro mi, Mons – zakończył szeptem. Neri osunął się na ławę. Wróciła cisza. – Sądzę, Ŝe to prawidłowa odpowiedź – odezwał się po chwili II-maray. – Nie moŜemy tu zostać. Wracajcie natychmiast i ruszamy w drogę. Regor skinął głową i dotknął urządzeń sterujących. Silnik obudził się, bucząc głośno. Jong wstał, podszedł do bulaja i wpatrzył się w morze, które rozciągało się na dole niczym płynne srebro. Potem skurczyło się i zniknęło, niebo nabrało twardości i pojawiły się gwiazdy. Ciekawe, czym właściwie był ten dźwięk, pomyślał Jong. Najprawdopodobniej tylko wiatrem, tak jak mówił Mons, ale nigdy nie dowiem się tego na pewno. Przez chwilę wydawało mu się, Ŝe znowu go słyszy, w bębnieniu energii oraz metalu i w tętnie własnej krwi – róg łowcy ścigającego zdobycz, która płacze podczas ucieczki. PrzełoŜyl Michał Jakuszewski
NajdłuŜsza podróŜ
Po raz pierwszy usłyszeliśmy o Statku Nieba kiedy byliśmy na wyspie o trudnej do powtórzenia, barbarzyńskiej nazwie Yarzik. Minął juŜ prawie rok, od kiedy Złoty Skoczek wypłynął z Lawre i przypuszczaliśmy Ŝe jesteśmy w połowie drogi dookoła świata. Nasza biedna karawela tak była oblepiona wodorostami i muszlami, Ŝe przy pełnych Ŝaglach ledwie wlokła się przez morze. Reszta słodkiej wody w beczkach pozieleniała i stęchła suchary roiły się od robaków i u niektórych członków załogi wystąpiły pierwsze objawy szkorbutu. Nie ma rady – zdecydował kapitan Rovic – musimy dopłynąć do jakiegoś lądu. – W jego oczach pojawił się znajomy błysk. Pogładzią rudą brodę i mruknął: – Poza tym, dawno juŜ nie pytaliśmy o Złote Miasta. MoŜe tym razem uda nam się czegoś dowiedzieć... PodąŜaliśmy w kierunku tej potwornej planety, wznoszącej się coraz wyŜej w miarę jak posuwaliśmy się na zachód. Otaczała nas tak bezmierna pustka, Ŝe załoga znów zaczęła się buntować. W głębi duszy nie miałem do nich Ŝalu. Wyobraźcie sobie tylko. Dzień po dniu nie widzieliśmy nic prócz bezmiaru wód i pienistych fal, obłoków na tropikalnym niebie, słyszeliśmy tylko wiatr, szum fal, skrzypienie drewna i czasem w nocy dziwne odgłosy wydawane przez morskie potwory. JuŜ samo to było wystarczająco przeraŜające dla zwykłych Ŝeglarzy, nieoświeconych ludzi, którzy nadal wierzyli, Ŝe Ziemia jest płaska. A tu jeszcze Tambur wisiał nieustannie nad bukszprytem tak, Ŝe wszyscy wiedzieliśmy, iŜ w końcu będziemy musieli przepłynąć pod tym posępnym stworem... A co go trzymało w powietrzu – załoga szemrała w kajutach. – Czy rozzłoszczony Bóg nie spuści go nam na głowy? Tak więc wysłali delegację do kapitana Rovica. Ci krzepcy, nieokrzesani męŜczyźni stanęli przed nim onieśmieleni i pełni szacunku, prosząc by zawrócił z drogi. Ale reszta zebrała się na pokładzie – muskularne, spalone słońcem postacie w zniszczonych kitlach, ze sztyletami i kołkami w rękach. Prawda, Ŝe my, oficerowie, mieliśmy szable i pistolety. Ale było nas zaledwie sześciu, licząc przeraŜonego chłopca, czyli mnie i sędziwego Froada – astrologa, któremu szata i biała broda nadawały wielce czcigodny wygląd, ale który nie na wiele zdałby się w walce. Po wysłuchaniu Ŝądania Rovic stał długą chwilę w milczeniu. Ciszę zakłócał jedynie głuchy gwizd wiatru. Wspaniale wyglądał nasz kapitan, bo spodziewając się przybycia delegacji włoŜył czerwone pończochy, buty z dzwoneczkami, hełm i zbroję wypolerowaną jak lustro. Nad oślepiającym stalowym chełmem powiewały pióra, a brylanty na placach rzucały błyski na ozdabiające rękojeść szpady rubiny. Jednak kiedy wreszcie przemówił, nie były to słowa rycerza Królowej, ale prosty andyjski dialekt, którym posługiwał się w dzieciństwie. – Wiec chcecie do domu, chłopaki? Jak juŜeśmy przepłynęli połowę drogi przy dobrym wietrze? Jacywy inni niŜ wasi ojcowie! Czyście zapomnieli, Ŝe – jak osi legenda – ongiś wszystkie rzeczy robiły to co człowiek kazał i właśnie przez lenistwo pewnego Andyjczyka teraz ludzie muszą sami odwalać robotę? Mało mu było, Ŝe siekiera ścięła dla niego drzewo, chciał Ŝeby drwa same poszły do domu, ale i tego było za mało i kiedy powiedział, Ŝeby go zaniosły, Bóg się zgniewał i zabrał mu jego władzę. Ale Ŝeby go zanadto nie ukrzywdzić, obdarzył wszystkich Andyjczyków powodzeniem na morzu, w grze w kości i w miłości. Czego więcej byście chcieli, chłopcy? Zakłopotany taką odpowiedzią, przedstawiciel załogi zaczerwienił się, spuścił oczy i jąkając się mówił, Ŝe wszyscy zginiemy marnie... z głodu, pragnienia, potoniemy, albo nas zmiaŜdŜy ten straszny księŜyc, albo dopłyniemy do krawędzi świata i spadniemy... Złoty Skoczek dotarł dalej niŜ jakikolwiek inny statek od czasu Upadku Człowieka i jeśli wrócimy to i tak okryjemy się sławą...
– A czy sława da się zjeść, E1ien? – zapytał Rovic, nadal sepokojny i uśmiechnięty. – Biliśmy się i przeszliśmy burze i pohulaliśmy wesoło, aleśmy nie widzieli ani śladu Złotego Miasta, a głowę daje, Ŝe gdzieś tu musi być, pełne skarbów dla pierwszego kto przybędzie je zagarnąć. Coś taki strachliwy? Niełatwy rejs? A co by ludzie powiedzieli? Ale by się pyszałki z Sathaynu i te brudasy z Woodland śmiały – nie tylko z nas, ale z całego Montaliru – gdybyśmy wrócili ! Tak oto ich uspokoił. Tylko raz dotknął szabli, nawpół ją wyciągając, jakby w roztargnieniu, kiedy wspominał o walce z huraganem w Xingu. A wszyscy pamiętali o buncie, który potem wybuchł i o tym jak ta szabla przebiła trzech uzbrojonych marynarzy, którzy go zaatakowali Zrozumieli, Ŝe nie będzie przypominał tego co było, jeśli i oni nie będą do tego wracali. Obietnica nowych zabaw i rozkoszy wśród lubieŜnych, prymitywnych plemion, opowieści o legendarnych skarbach i odwołanie się do ich dumy jako marynarzy i Montaliriaficzyków rozwiały ich strach. A kiedy zobaczył, Ŝe zmiękli postąpił krok do przodu. Ponad jego głową łopotała wyblakła flaga Montaliru, a on przemówił tonem rycerza Królowej. – Rozumiecie teraz, Ŝe zamierzam wrócić dopiero, gdy okrąŜymy całą kule ziemską i przywieziemy jej Królewskiej Wysokości podarunek, zaszczyt wręczenia którego przypadł nam w udziale. Nie będzie to złoto ani niewolnicy, ani nawet wiedza odległych miejsc. Nie tego pragnie ona i jej Spółka Wypraw Handlowych. Tego dnia, gdy znów staniemy w doku Lavre, złoŜymy jej w hołdzie nasze osiągnieęcie: czyn, na który nikt w świecie do tej pory się nie odwaŜył. Stali jeszcze chwile w ciszy zakłócanej jedynce szumem morza. Potem powiedział cicho: – Rozejść się. – Odwrócił się i odszedł do swojej kajuty. Tak wiec płynęliśmy dalej. Załoga była cicha, ale pogodna, a oficerowie starali się ukrywać swoje wątpliwości. Ja bytem zajęty nie tyle obowiązkami duchownego, za co mi płacono, czy teŜ kształceniem się na przyszłego kapitana, ile pomaganiem astrologowi Froadowi. Przy tak wspaniałej pogodzie często pracował na pokładzie. Jemu było obojętne czy utoniemy, czy będziemy płynąć, przeŜył juŜ tak wiele i liczyła się dla niego tylko wiedza o niebie, którą tutaj mógł pogłębiać. W nocy, kiedy stał na dziobie statku z kwadrantem, astrolabium i teleskopem, oblany srebrną, poświatą, przypominał świętego z witraŜy kościoła w Provien. – Spójrz tam, Zhean. – Wąską dłonią wskazał na Tambur, zawieszony na purpurowym niebie w otoczeniu kilku gwiazd, które odwaŜyły się mu towarzyszyć. O północy ukazywał się w całej pełni, ogromna lazurowa tarcza, po której przesuwały się smugi złej czerni. Mały świetlik – księŜyc, który nazwaliśmy Siett, migotał tuŜ przy mglistej krawędzi giganta. – Zobacz – stwierdził Froad – nie ma wątpliwości, widać jak obraca się wokół swojej osi, jak burze szaleją w atmosferze. Tambur przestał być najbardziej tajemniczą ze strasznych legend i przeraŜającą zjawą, która pojawiła się przed nami na nieznanych wodach, on istnieje naprawdę. To świat taki jak nasz. O wiele większy, to pewne, ale po prostu sferoida w przestrzeni, wokół której porusza się nasza planeta, zwracając zawsze tę samą półkulę w stronę swego władcy. Przypuszczenia staroŜytnych zostały potwierdzone. Nasz świat nie tylko jest okrągły, ba, to dla kaŜdego jest oczywiste... ale w dodatku okrąŜa większe centrum, które z kolei odbywa roczną podróŜ dookoła słońca. Ale, w takim razie, jak duŜe jest to słońce? – Siett i Balant to wewnętrzne satelity Tambura – starałem się uporządkować swoje wiadomości. – Vieng, Darou i inne księŜyce, które często widać u nas w kraju, poruszają się po szlakach leŜących na zewnątrz naszego świata. No tak! Ale jak to wszystko się trzyma? – Tego nie wiem. MoŜe kryształowa kula, zawierająca gwiazdy wywiera na nie nacisk. Ten
sam nacisk spowodował to, Ŝe znaleźliśmy się tutaj, w czasie Upadku z Nieba. Noc była ciepła, ale zadrŜałem jak z zimna. – W takim razie szepnąłem – ludzie mogą być równieŜ ... na Sietcie, Balansie, Viengu... nawet na Tamburze? – Kto wie? Wiele lat upłynie zanim się dowiemy. I jakie to będą lata! Dziękuj Bogu, Zhean, Ŝe urodziłeś się w zaraniu nadchodzącego wieku. I Froad ponownie zajął się obliczeniami. Pozostali oficerowie uwaŜali to za nudne zajęcie, ale ja juŜ poznałem matematykę na tyle, by zrozumieć, Ŝe dzięki tym niekończącym się tabelom moŜna dowiedzieć się, jakie są prawdziwe rozmiary ziemi, Tambura, słońca, księŜyców i gwiazd, jakie są ich drogi w przestrzeni i gdzie leŜy Raj. Tak więc prości marynarze, którzy przechodząc obok naszych instrumentów czynili znaki i mruczeli zaklęcia, byli bliŜsi prawdy niŜ dŜentelmeni Rovica: bo Froad doprawdy miał do czynienia z potęŜną siłą. JuŜ z daleka dostrzegliśmy pływające po powierzchni wodorosty, ptaki, skłębione masy chmur – wszystkie oznaki lądu. Trzy dni później dobiliśmy do wyspy. jej zieleń przy tak spokojnym niebie wydawała się bardzo intensywna. Gwałtowniejsze niŜ na naszej półkuli fale przybrzeŜne rozbijały się o wysokie skały i spienione wracały z rykiem. Płynęliśmy ostroŜnie wzdłuŜ brzegu, wypatrując odpowiedniego podejścia, a kanonierzy stali przy działach z zapalonymi zapalnikami. Niebezpieczeństwo stanowiły nie tylko nieznane prądy i mielizny – mieliśmy juŜ kilka potyczek z pływającymi czółnami kanibalami. Najbardziej baliśmy się zaćmienia. MoŜecie sobie wyobrazić, jak na tamtej półkuli słońce codziennie zachodzi za Tambur. Na tamtej szerokości geograficznej działo się to około południa i trwało prawie dziesięć minut. Był to budzący grozę widok: główna planeta – bo tak nazywał ją Froad – pokrewna Diellowi i Cointowi, stawała się otoczonym czerwoną poświatą czarnym krąŜkiem na nagle pełnym gwiazd niebie Wiał zimny wiatr i nawet fale przybrzeŜne zdawały się uspakajać . A jednak ludzka dusza jest tak zuchwała, Ŝe nasze czynności przerywaliśmy tylko na modlitwę w chwili, gdy znikało słońce i myśleliśmy więcej o niebezpieczeństwie rozbicia statku w ciemnościach, niŜ o Majestacie Boga. Tambur jest tak jasny, Ŝe płynęliśmy okrąŜając wyspę nawet w nocy. Od wschodu od zachodu słońca, przez dwanaście straszliwych godzin Złoty Skoczek posuwał się wolno naprzód. Kiedy zbliŜało się drugie juŜ południe, wytrwałość kapitana Rovica została nagrodzona. Między skałami ukazał się długi fiord. Wiatr wiał od brzegu, wiec zwinęliśmy Ŝagle i wzięliśmy się za wiosła. Był to niebezpieczny moment, zwłaszcza, Ŝe dostrzegliśmy wioskę nad fiordem. – Czy nie powinniśmy zostać tutaj poczekać aŜ oni pierwsi do nas podpłyną, kapitanie? – ośmieliłem się zapytać. Rovic splunął za burtę. – Przekonałem się, Ŝe nigdy nie naleŜy okazywać wahania – odparł. -Jeśli ci z czółna nas zaatakują, pokaŜemy im jak smakują nasze kule. Ale sądzę, Ŝe jeśli od razu spostrzegą, iŜ się ich nie boimy, to nie będą skłonni do przygotowania później jakiejś zdradzieckiej zasadzki. Okazało się, Ŝe miał rację. Później dowiedzieliśmy się, Ŝe natrafiliśmy na wschodnią krawędź wielkiego archipelagu. Mieszkańcy byli znakomitymi marynarzami, mimo Ŝe mieli jedynie łodzie z wydrąŜonych pni. Jednak długość tych łodzi często sięgała czterech metrów i z czterdziestoma wiosłami lub trzema Ŝaglami taki statek mógł niemal dorównać prędkością naszemu, a przy tym łatwiej było nim manewrować. Jednak niewiele miejsca na ładunek ograniczało ich zasięg. Tubylcy mieszkali w drewnianych, krytych słomą chatach i uŜywali jedynie kamiennych narzędzi, ale byli cywilizowanymi ludźmi. Uprawiali ziemię i łowili ryby, a ich księŜa mieli swój
alfabet. Wysocy i silni, trochę ciemniejsi i mniej owłosieni niŜ my, wyglądali imponująco, zarówno nago, jak i w pełnej gali ubrań, piór i ozdób z muszli. Tworzyli luźne imperium, obejmujące cały archipelag, handlowali a takŜe najeŜdŜali leŜące dalej na północ wyspy. Całe państwo nazywali Hisagazi, a wyspę, na którą trafiliśmy – Yarzik. Wszystkiego tego dowiedzieliśmy się stopniowo, w miarę jak opanowywaliśmy ich język. A spędziliśmy tam kilka tygodni. KsiąŜę wyspy, Guzan, przyjął nas dobrze, dostarczając nam poŜywienia, schronienia i potrzebnych pomocników. My, z kolei, dawaliśmy im wyroby ze szkła, bele wondyjskiego materiału i inne podobne towary. Mimo to napotkaliśmy na wiele trudności. Zbyt błotniste brzegi uniemoŜliwiały wyciągnięcie statku na ląd, więc aby oczyścić statek, musieliśmy zbudować suchy dok. Wielu z nas zapadło na jakąś nieznaną chorobę i chociaŜ wszyscy wyzdrowieli, to jednak opóźniło to nasze prace. – Nie ma teko złego, co by na dobre nie wyszło – powiedział mi pewnego wieczoru Rovic. Przekonawszy się o mojej dyskrecji, zwierzał się czasem ze swoich myśli. Kapitan jest zawsze samotny, a Rovicowi, synowi rybaka, korsarzowi, samoukowi, zwycięzcy nad Wielką Flotą Sathyanu, któremu sama Królowa nadała szlachectwo, trudniej było zachować konieczną powściągliwość niŜ urodzonemu dŜentelmenowi. Czekałem w milczeniu, tam, w trzcinowej chatce, którą mu podarowano. Migotała lampka, coś szeleściło w trzcinach. Za chatą podmokły teren obniŜał się stopniowo, aŜ do fiordu lśniącego w świetle Tambura. W drzwiach między zbudowanymi na palach domami, szemrał wiatr. Szałem stłumiony głos bębnów, monotonny śpiew i tupot stóp wokół jakiegoś rytualnego ognia. Chłodne wzgórza Montaliru wydawały się tak daleko. Rovic wyciągnął swe muskularne ciało, w tym upale odziane jedynie w prosty marynarski kilt. Kazał sobie przynieść ze statku normalne krzesło. – Bo widzisz, przyjacielu – mówił dalej – gdybyśmy mieli mniej czasu, moglibyśmy najwyŜej wypytać się o złoto. MoŜe nawet udałoby się nam zdobyć jakieś wskazówki. Ale usłyszelibyśmy znowu to samo: “Tak, zamorski panie, jest naprawdę królestwo, w którym ulice wyłoŜone są złotem... sto mil na zachód", a wszystko byle pozbyć się nas jak najprędzej. A dzięki temu, Ŝe nasz pobyt się przedłuŜył wypytałem księcia i bałwochwalczych kapłanów trochę dokładniej. Udzieliłem im tak skąpych informacji na temat tego skąd przybywamy i co juŜ wiemy, Ŝe powiedzieli mi wiele nowych rzeczy. – Złote Miasta? – krzyknąłem. – Cicho! Nie chce, Ŝeby załogę ogarnęło podniecenie. Jeszcze nie. Jego spalona słońcem i wiatrem twarz była dziwnie zamyślona. – Zawsze sądziłem, Ŝe opowieści o tych miastach to tylko czcze gadanie powiedział. Musiał zauwaŜyć moje zaskoczenie, bo uśmiechnął się i mówił dalej. – ChociaŜ poŜyteczne – bo ciągnie nas dookoła świata jak magnes. – Rozbawienie minęło i znów przybrał ten wyraz twarzy, który niewiele róŜnił się od wyrazu twarzy Froada spoglądającego na gwiazdy. – Tak, oczywiście ja teŜ chcę złota. Ale jeśli w czasie tej podróŜy nie znajdziemy go, to nic. Po prostu przechwycę kilka statków z Eralii albo Sathyanu, kiedy juŜ będziemy na swoich wodach i koszt podróŜy mi się zwróci. Mówiłem tedy na pokładzie szczerą prawdę. Zhean – ta podróŜ jest celem samym w sobie. Otrząsnął się z zamyślenia i powiedział rześkim głosem: – Dając mu do zrozumienia, ze wiem juŜ prawie wszystko na ten temat, wyciągnąłem z księcia Guzana potwierdzenie pogłosek, Ŝe na głównej wyspie Hisagazi jest coś, o czym ledwie ośmielam się myśleć. Statek bogów, jak dowiedział, i prawdziwy Ŝywy bóg, który przybył do
nich z gwiazd. Tego moŜesz się dowiedzieć od pierwszego lepszego tubylca. Tajemnica, którą znają tylko wyŜsze klasy to to, Ŝe historia ta nie jest jedynie legendą, ale autentycznym faktem. Tak przynajmniej twierdzi Guzan. Sam nie wiem co o tym myśleć. A jednak... Zabrał mnie do świętej jaskini i pokazał przedmiot z tego statku. Sądzę, Ŝe to jakiś zegarowy mechanizm. Ale co, nie wiem. Z lśniącego srebrzystego metalu, jakiego nigdy nie widziałem. Kapłan powiedział, Ŝebym spróbował to rozbić. Nie był cięŜki, więc metal musiał być cienki, ale stępił moją szpadę, skała, którą w niego uderzyłem roztrysnęła się, a mój brylantowy pierścień nie zostawił na nim Ŝadnej rysy. Wyszeptałem chroniące przed złym zaklęcie. Przeszedł mnie dreszcz. Bębny mamrotały w ciemnościach, a nad wodą jak Ŝywe srebro wisiał Tambur, kaŜdego popołudnia zjadający słońce. Kiedy Złoty Skoczek znów nadawał się do Ŝeglugi, Rovic bez problemu uzyskał pozwolenie na złoŜenie wizyty monarsze Hisagazi na głównej wyspie. Właściwie trudno by mu było tego uniknąć. Wieść o nas dotarta juŜ do najdalszych zakątków królestwa i moŜni panowie z niecierpliwością oczekiwali widoku błękitnookich przybyszów. Doprowadzeni do ładu i znów zadowoleni, uwolniliśmy się od uścisków śniadych dziewcząt i wróciliśmy na statek. W górę kotwica, w górę Ŝagle! śegnani śpiewem, którego echo płoszyło krąŜące nad błotami ptaki, wyszliśmy w morze. Tym razem mieliśmy eskortę. Sam Guzan wskazywał nam drogę. Był to potęŜny męŜczyzna w średnim wieku, przystojny mimo sinego tatuaŜu na twarzy i ciele. Kilku jego synów rozłoŜyło sobie materace na naszym pokładzie, a rój wojowników w czółnach wiosłował przy burtach. Rovic wezwał bosmana Etiena do swej kajuty. – Jesteś roztropnym człowiekiem – powiedział. – Powierzam a pilnowanie, by załoga była czujna, z bronią w pogotowiu, ale to ma się odbywać dyskretnie. – Dlaczego, kapitanie? – Na pokrytej bliznami twarzy pojawiło się przeraŜenie. – Czy podejrzewasz, Ŝe tubylcy coś knują? – KtóŜ to moŜe wiedzieć? – odparł Rovic. – Ale nic nie mów załodze! Nie potrafią ukrywać swoich uczuć. Gdyby ogarnęła ich chęć walki albo strach tubylcy od razu by to wyczuli i stali się niespokojni – co z kolei pogorszyłoby nastroje wśród naszych ludzi i tylko BoŜa Córka wie, co mogłoby się w końcu zdarzyć. Zwróć tylko uwagę na to, Ŝeby broń zawsze była pod ręką, a nasi ludzie trzymali się razem. Etien ukłonił się i wyszedł. Ośmieliłem się zapytać, co Rovic miał na myśli. – Nic konkretnego – powiedział. – Ale w tej oto dłoni trzymałem mechanizm, którego nawet Wielki Pan z Ciariu nie mógłby sobie wyobrazić i opowiadano mi niestworzone historie o Statku, który spłynął z nieba przynosząc boga czy teŜ proroka. Guzan wierzy, Ŝe wiem więcej, niŜ wiem naprawdę, i liczy na to, Ŝe będziemy nowym elementem, zakłócającym ustalony porządek, dzięki czemu ma nadzieję zaspokoić swoje ambicje. Nie bez powodu zabrał ze sobą tych wszystkich wojowników. A jeśli chodzi o mnie... mam zamiar dowiedzieć się czegoś więcej. Siedział przy stole, przyglądając się jak promień słońca przesuwa się w górę i w dół po boazerii w rytm kołysania się statku. Wreszcie odezwał się znowu: – Pismo Święte mówi, Ŝe przed upadkiem człowiek mieszkał za gwiazdami. Astrologowie z zeszłego wieku mówili, Ŝe planety są ciałami materialnymi, tak jak ta ziemia. Przybysz z Raju... Kiedy stamtąd wyszedłem, szumiało mi w głowie. Bez trudu posuwaliśmy się między wyspami. Po kilku dniach dotarliśmy do wyspy centralnej, Ulas-Erkila. Miała ona około stu mil długości i czterdzieści mil w najszerszym miejscu. Zielone pola wznosiły się stromo ku łańcuchowi górskiemu z wulkanicznym stoŜkiem.
Hisagazi czczą dwa rodzaje bogów – wody i ognia – i myślę, Ŝe góra Ulas jest siedliskiem tych ostatnich. Kiedy zobaczyłem śnieŜny szczyt, unoszący się nad szmaragdowymi stokami i plamę dymu na błękitnym niebie, zrozumiałem co czują poganie. Najświętszy czyn, jakiego moŜe według nich dokonać człowiek, to rzucenie się do płonącego krateru Ulas i wielu postarzałych wojowników wnoszą na górę, Ŝeby mogli to zrobić. Kobiety nie mają wstępu na zbocza: Nikum, królewska siedziba, leŜy nad fiordem jak wioska, w której mieszkaliśmy przedtem. Ale Nikum jest bogate i wielkie jak Roann. Większość domów zbudowana jest z drewna, nie z trzciny. Jest tam teŜ bazaltowa świątynia na skale nad miastem, a za nią ogrody, dŜungla i dalej góry. Mając pod dostatkiem wielkich drzew, zamiast bardziej prymitywnych miejsc do cumowania, jakimi zadowala się większość portów na świecie, Hixagazi zbudowali cały zespól doków takich jak w Lavre. Zaproponowano nam honorowe miejsce w centralnej części nabrzeŜa, ale Rovic, tłumacząc, Ŝe trudno manewrować naszym okrętem, polecił przycumować go w dalszym końcu. – W środku mielibyśmy wieŜe straŜniczą tuŜ nad nami – szepnął do mnie. – A oni moŜe jeszcze nie wynaleźli łuku, ale ich oszczepnicy są świetni. Poza tym byłby łatwy dostęp do naszego statku i chmara czółen oddzielałaby nas od wyjścia z zatoki. A stąd w kaŜdej chwili moŜemy szybko odpłynąć. – Ale czy mamy się czego obawiać, kapitanie? – zapytałem. Przygryzł wąsy. – Nie wiem. Wiele zaleŜy od tego, co oni naprawdę sądzą na temat tego ich boskiego statku... i czym on jest rzeczywiście. Niech się dzieje co chce, niech piekło i śmierć szaleje, a my nie wrócimy bez prawdziwych wiadomości dla Królowej Odeli. Gdy nasi oficerowi schodzili na ląd, terkotały bębny i skakali ustrojeni piórami włócznicy. Zbudowano dla nas wspaniały pomost. (Tubylcy przepływali poprostu od domu do domu w czasie przypływu, a towary przewozili małymi łódkami. Wśród malowniczych winorośli i trzcin stał pałac, długi budynek z drewnianych bali, o fantastycznych rzeźbach bogów na dachu. Iskilip, Kapłan-Imperator Hisagazi, był stary i otyły. Wysoki pióropusz, ozdobione piórami szaty, drewniane berło zakończone ludzką czaszką, tatuaŜ na twarzy, bezruch, wszystko to sprawiało, Ŝe nie wyglądał na istotę ludzką. Siedział na podwyŜszeniu wśród słodko pachnących pochodni. Synowie siedzieli u jego stóp, a dworzanie po obu bokach. WzdłuŜ ścian stały straŜe. Nie mieli naszego zwyczaju stania na baczność. Uzbrojeni w krzemienne topory i włócznie, zabijające równie łatwo jak Ŝelazo, z tarczami z łuskowatej skóry jakiegoś morskiego potwora, ci młodzi, pręŜni ludzie o ogolonych głowach wyglądali naprawdę groźnie. Iskilip powitał nas uprzejmie, polecił podać poczęstunek i wskazał nam ławę niewiele niŜszą od jego podium. Zadał nam wiele bystrych pytań. Hisagazi wiedzieli o istnieniu wysp leŜących daleko od ich archipelagu. Potrafili nawet wskazać kierunek i określić w przybliŜeniu odległość, dzielącą ich od krainy o wielu zamkach, którą zwali Yuradadak, chociaŜ Ŝaden z nich nigdy tak daleko nie zawędrował. Sądząc z ich opisów cóŜ to mogło być innego niŜ Giair, do którego podróŜnik z Wondii, Hanas Tolasson dotarł drogą lądową? Zatopiwszy się w entuzjastycznych rozmyślaniach o tym, Ŝe naprawdę okrąŜamy świat, dopiero po chwili zacząłem ponownie przysłuchiwać się rozmowie. – Jak juŜ powiedziałem Guzanowi – mówił Rovic – następna rzecz, która przywiodła nas tutaj to wieść o tym, Ŝe zostaliście wyróŜnieni przybyciem statku z nieba. I on pokazał mi, Ŝe to prawda. Szept przebiegł przez sale. KsiąŜęta zesztywnieli, dworzanie przybrali dziwny wyraz twarzy i nawet wartownicy poruszyli się i coś szemrali. W oddali słychać było huk zbliŜającego się
przypływu. Iskilip przemówił ostrym tonem: – CzyŜbyś zapominał, Ŝe tych rzeczy nie wolno oglądać niewtajemniczonym, Guzanie? – Nie, Wasza Świątobliwość – odparł księŜe. Pot spływał po jego twarzy, ale nie był to pot strachu. – Ten kapitan wiedział. Jego ludzie równieŜ... o ile zdołałem się zorientować... on ma trudności z mówieniem w naszym języku... ale zrozumiałem, Ŝe jego ludzie teŜ są wtajemniczeni. Jego Ŝądanie brzmi rozsądnie, Wasza Świątobliwość. Prosię spojrzeć na cuda, które przywiózł. Twardy, lśniący kamień-nie-kamień, taki jak w noŜu, który mi podarował, czyŜ nie przypomina tego, z czego zbudowany jest Statek? Rurki, które sprawiają, Ŝe odległe rzeczy widać jak na dłoni, takie jaką ty otrzymałeś, Panie, czyŜ nie przypominają przyrządu, który ma Posłaniec? Iskilip pochylił się w stronę Rovica. DzierŜąca berło ręka drŜała tak mocno, Ŝe szczęki czaszki zaklekotały. – Czy Ludzie Gwiazd nauczyli was jak robić te przedmioty? – krzyknął. – Nigdy nie przypuszczałem... Posłaniec nigdy nie mówił o innych... Rovic uniósł dłonie do góry. – Nie tak szybko, Wasza Świątobliwość, bardzo proszę – powiedział. – Słabo władamy waszym językiem. Nie zrozumiałem ani słowa. To było kłamstwo. Wszystkim oficerom polecono udawać, Ŝe znają hisagazi gorzej niŜ to było w istocie (wprawiliśmy się w tym języku przez ćwiczenia ze sobą w tajemnicy). W ten sposób miał wspaniałą wymówkę dla wymijających odpowiedzi. – Najlepiej będzie, jeśli pomówimy o tym na osobności; Wasza Świątobliwość – zaproponował Guzan, spoglądając na dworzan. Odwzajemnili mu się pełnym zazdrości spojrzeniem. Iskilip siedział zgarbiony w swoim okazałym królewskim stroju. Jego słowa były stanowcze, ale wypowiedział je głosem starego, zmęczonego człowieka. – Nie wiem. Jeśli ci przybysze są juŜ wtajemniczeni, z pewnością moŜemy pokazać im co mamy. Ale jeśli nie – gdyby pogańskie uszy mały usłyszeć opowieść naszego Posłańca... Guzan wzniósł władczą rękę. Zuchwały i ambitny, od dawna duszący się w swej mało waŜnej prowincji, tego dnia był w swoim Ŝywiole. – Wasza Świątobliwość – powiedział – czemu ta historia była przez wszystkie te lata otoczona tajemnicę? Częściowo po to, by utrzymać naród w posłuszeństwie. Ale czy oprócz tego Wy i Wasi doradcy nie. obawialiście się, Ŝe Ŝądny wiedzy świat przybywszy tu zaleje nas i zniszczy? CóŜ, jeśli pozwolimy, by błękitnoocy ludzie nie zaspokoiwszy ciekawości odjechali, z pewnością wrócą tu z posiłkami. Więc nic nie tracimy wyjawiając im prawdę. Jeśli nie mają swego Posłańca i na nic nam się nie przydadzą, to i tak będzie czas, by ich zgładzić. Ale jeśli naprawdę i do nich przybył Posłaniec, czegoŜ nie będziemy mogli razem zdziałać! Powiedział to szybko i cicho, Ŝebyśmy my, Montaliriańczycy, nie mogli go zrozumieć. I rzeczywiście nasi oficerowie nie zrozumieli, ale moje młode uszy uchwyciły sens jego wypowiedzi, a Rovic uśmiechał się tak bezmyślnie, Ŝe domyśliłem się, iŜ rozumie kaŜde słowo. W końcu zdecydowali zaprowadzić naszego przywódcę – i moją skromną osobę, bo Ŝaden hisagaziański szlachcic nie rusza się nigdzie bez osoby towarzyszącej – na górę do świątyni. Iskilip osobiście prowadził, a za nim szedł Guzan i dwaj krzepcy ksiąŜęta. Dwunastu włóczników zamykało pochód. Pomyślałem, Ŝe szpada Rovica nie na wiele by się zdała w razie jakichś problemów, ale zacisnąłem usta i zmusiłem się do podąŜenia za nim. Wyglądał tak ochoczo, jak dzieciak w Dzień Dziękczynienia. Zęby błyszczały w uśmiechu, a pióra beretu fantazyjnie opadały na czoło. Nikomu nie przyszłoby do głowy, Ŝe zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Wyruszyliśmy o zachodzie słońca – na tamtej półkuli mniej zwraca się uwagę na odróŜnianie pór dnia. Widząc, Ŝe Siett i Balant znajdują się w połoŜeniu oznaczającym wysoki przypływ, nie
byłem zadowolony, Ŝe Nikum niemalŜe zniknęło pod wodą. A jednak kiedy wspinaliśmy się kamienistą ścieŜką do świątyni, widok roztaczający się przed moimi oczyma był najdziwniejszym, jaki kiedykolwiek widziałem. Pod nami leŜała tafla wody, nad którą unosiły się dachy miasta, u wejścia do zatoki fale pieniły się na skałach. Wzgórza nad nami były całkiem czarne, a ognisty zachód słońca krwawo barwił wody. Zza chmur wyzierał blady sierp Tambura. Po obu stronach ścieŜki rosła sucha trawa. Na wschodzie, na purpurowym niebie zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Tym razem gwiazdy nie przyniosły mi uspokojenia. Szliśmy w milczeniu. Bose stopy tubylców stąpały bezgłośnie. Dzwoneczki przy butach Rovica brzeczały cichutko. Świątynia była zbudowana z rozmachem. Wewnątrz tworzących czworobok bazaltowych murów znajdowało się kilka budynków z tego samego materiału. Dachy pokryte były świeŜo ściętymi liśćmi. Z Iskilipem na czele minęliśmy zakonników i kapłanów i weszliśmy do drewnianej chaty za sanktuarium. Dwóch wartowników stało w drzwiach, ale na widok Iskilipa uklękli. Monarcha zastukał swoim dziwnym berłem. Zaschło mi w ustach, a serce waliło jak młotem. Spodziewałem się ujrzeć jakąś istotę szkaradną lub cudowną. Kiedy drzwi się otworzyły, zaskoczony byłem widokiem zwykłego męŜczyzny, w dodatku mizernej postury. W świetle lampy przyjrzałem się jego siedzibie – był to pokój czysty, skromny, ale wygodny, taki jak przeciętne mieszkanie hisagaziańskie. On sam odziany był w spódnicę z trzciny, spod której wychodziły cienkie i krzywe nogi starego człowieka. Był chudy, ale trzymał się prosto z dumnie uniesioną głową. Jego skóra była nieco ciemniejsza od naszej, a jaśniejsza od skóry Hisagaziańczyków, oczy brązowe, a broda rzadka. Nos, usta i zarys szczęki róŜniły rysy jego twarzy od innych ras. Ale był to człowiek, nic więcej. Weszliśmy do chaty, zostawiając włóczników na zewnątrz. Iskilip przedstawił nas na wpół rytualnie. Guzan i ksiąŜęta stali niespokojnie, lecz wcale nie przeraŜeni. Od dawna przywykli do tego rodzaju ceremonii. Z twarzy Rovica nie sposób było wyczytać co myśli. Ukłonił się Val Nirowi, Posłańcowi Niebios i w kilku słowach wyjaśnił skąd i po co przybyliśmy. Ale kiedy mówił ich oczy spotkały się i widziałem, Ŝe ocenia człowieka z gwiazd. – Oto mój dom – powiedział Val Nira. Powtarzał te słowa zapewne juŜ wiele razy. Nie zauwaŜył jeszcze naszych metalowych przedmiotów, albo nie pojął jakie mają dla niego znaczenie. Od... czterdziestu trzech lat, nie myje się, Iskilip? Traktowano mnie bardzo dobrze. I jeśli czasem miałem ochotę płakać w samotności, to cóŜ, taki jest los proroka. Monarcha poruszył się, zakłopotany. – Jego demon opuścił go wyjaśnił. – Teraz jest zwykłym człowiekiem. To jest właśnie nasza tajemnica. Nie zawsze tak było. Pamiętam chwilę, kiedy przybył. Przepowiadał niezwykłe rzeczy, a wszyscy ludzie padali przed nim na twarz. Ale od czasu, kiedy jego demon wrócił do gwiazd stracił swoją siłę. Ludzie nie uwierzyliby w to, wiec nadal udajemy, Ŝe nic się nie zmieniło, by uniknąć niepokoju. – Który naruszyłby wasze przywileje – wtrącił Val Nira z ironią. Wtedy Iskilip był młody – dodał patrząc na Rovica – i istniały wątpliwości co do – dziedziczenia tronu. UŜyczyłem mu swego wpływu. Obiecał, Ŝe w zamian zrobi coś dla mnie. – Próbowałem – powiedział król. – Zapytaj wszystkich męŜczyzn, którzy utonęli, jeśli nie wierzysz. Ale inna była wola bogów. – Najwidoczniej tak – wzruszył ramionami Val Nira. – Na tych wyspach jest niewiele rud i nikt nie potrafi rozpoznać tych, które mi są potrzebne. Do stałego lądu za daleko jest dla czółen Hisagazi. Ale nie przeczę, Ŝe próbowałeś, Iskilip. Po raz pierwszy obcy zostali obdarzeni królewskim zaufaniem, przyjaciele. Czy jesteście pewni, Ŝe
zdołacie powrócić Ŝywi? – AleŜ, co teŜ, są naszymi gośćmi! – wybuchnęli Iskilip i Guzan niemal równocześnie. – Poza tym – uśmiechnął się Rovic – znałem juŜ prawie całą tajemnice. Mój kraj ma równieŜ swoje tajemnice. Tak, myślę, Ŝe moŜemy coś wspólnie zdziałać, Wasza Świątobliwość. Król zadrŜał. Jego głos zabrzmiał jak skrzek. – Czy rzeczywiście wy teŜ macie Posłańca? – Co? – Val Nira wlepił w nas zdziwiony wzrok. Czerwienił się i bladł na przemian. Potem usiadł na ławce i zaszlochał. – No, niezupełnie. – Rovic połoŜył rękę na drŜących ramionach starca. – Przyznaję, Ŝe Ŝaden Statek Nieba nie zawitał do Montaliru. Ale mamy inne tajemnice, moŜe równie cenne. Tylko ja, który znałem go dobrze, mogłem wyczuć jaki jest napięty. Patrzył na Guzana tak długo, aŜ ten spuścił oczy. A równocześnie, z matczyną łagodnością, mówił do Val Nira. – Rozumiem, przyjacielu, Ŝe twój statek uległ katastrofie na tym wybrzeŜu i nie moŜe być zreperowany, dopóki nie zdobędziesz potrzebnych materiałów? – Tak... tak... posłuchaj... – oŜywiony myślą, Ŝe uda mu się zobaczyć rodzinne strony, zanim umrze, Val Nira jąkając się próbował wyjaśnić na czym polega jego problem. – Teoretyczne załoŜenia, które przedstawił są tak zdumiewające, a nawet niebezpieczne, Ŝe jestem pewien, iŜ panowie woleliby Ŝebym nie powtarzał wszystkiego. JednakŜe nie sądzę, aby były błędne. Jeśli gwiazdy są słońcami takimi jak nasze, a kaŜdej towarzyszą planety takie jak nasza – to znaczy, Ŝe teoria kryształowej kuli jest fałszywa. Ale Froad, kiedy mu to potem powtórzyłem, uznał, Ŝe to nie ma znaczenia dla prawdziwej religii. Pismo Święte nie wspomina o tym, Ŝe Raj leŜy dokładnie nad miejscem urodzenia BoŜej Córki. Tak po prostu sądzono w czasie wieków, kiedy wierzono, Ŝe świat jest płaski. Dlaczego Raj nie miałby być jedną z tych naleŜących do innego słońca planet, tam gdzie ludzie Ŝyją w chwale i przenoszą się z gwiazdy na gwiazdę tak łatwo jak my z Lavre do West Alaun? Val Nira uwaŜał, Ŝe nasi przodkowie rozbili się na naszej planecie kilka tysięcy lat temu. Prawdopodobnie uciekali, by uniknąć konsekwencji jakiegoś przestępstwa albo herezji i zabrnęli aŜ tak daleko. Ich statek uległ jakiemuś uszkodzeniu, ci którzy ocaleli stali się na powrót dzikimi ludźmi, a ich potomkowie stopniowo zdobywali wiedzę na nowo. Moim zdaniem takie wyjaśnienie nie przeczy dogmatom o Upadku, a raczej je potwierdza. Upadek obejmował nie całą ludzkość, ale niewielką grupę – o nieczystej jak nasza krwi – a reszta została w dostatku i radości w niebie. Do dzisiaj nasz świat leŜy z dala od handlowych szlaków mieszkańców Raju. Mało kto z nich interesuje się odkrywaniem nowych światów jednym z takich podróŜników był Val Nira. Wędrował kilka miesięcy, zanim trafił na naszą ziemię. A wtedy i jego dosięgło przekleństwo. Coś się zepsuło, wylądował na Ulas-Erkila i Statek nie mógł juŜ lecieć dalej. – Wiem, co się zepsuło – mówił gorączkowo. – Nie zapomniałem. Przez wszystkie te lata nie było dnia, Ŝebym nie powtarzał sobie, co mam zrobić. Do jednego delikatnego silnika Statku potrzebna jest rtęć. – Minęło trochę czasu zanim Rovicowi udało się ustalić, Ŝe słowo, którego starzec uŜywa oznacza właśnie rtęć. – Kiedy silnik wysiadł, wylądowałem tak ostro, Ŝe zbiorniki wybuchły. Cała rtęć się wylała. Tyle, Ŝe w tej zamkniętej przestrzeni mógłbym ulec zatruciu. Uciekłem na zewnątrz i zapomniałem zamknąć drzwi. Rtęć spłynęła po pochyłym pokładzie za mną. Zanim ochłonąłem z przeraŜenia, tropikalny deszcz zmył płynny metal. I tak oto zostałem skazany na doŜywotnie wygnanie. Naprawdę byłoby lepiej, gdybym zginął od razu! Schwycił Rovica za rękę. – Czy naprawdę moŜesz zdobyć rtęć? zapytał błagalnym głosem. – Potrzebuję nie więcej niŜ mogłaby pomieścić ludzka głowa. Tylko tyle i kilka drobnych napraw, do których wystarczą narzędzia ze Statku. Kiedy powstał ten kult musiałem rozdać niektóre moje
rzeczy, by kaŜda świątynia miała relikwie. Ale zawsze pamiętałem, Ŝeby nie oddać niczego potrzebnego. Wszystko czego potrzebuje jest tam. Trochę rtęci i... och, BoŜe, moŜe moja Ŝona jeszcze Ŝyje, na Ziemi! Guzan w końcu zaczął pojmować, co się dzieje. Dał znak ksiąŜętom, którzy ścisnęli mocniej swoje topory i przysunęli się bliŜej. Wartownicy byli za drzwiami, ale jeden krzyk wystarczyłby, Ŝeby wpadli do chaty ze swoimi włóczniami. Rovic przeniósł wzrok z Val Niry na Guzana, którego twarz zbrzydła z wściekłości. Mój kapitan połoŜył dłoń na rękojeści szpady. Była to jedyna oznaka napięcia. – Rozumiem, panie – powiedział pogodnie – Ŝe Ŝyczyłby pan sobie, by Niebieski Statek mógł znowu latać. Guzan był zupełnie zbity z tropu. Nie spodziewał się tego. – CóŜ, oczywiście – krzyknął. – Dlaczego nie? – Wasz oswojony bóg opuści was. Co wtedy stanie się z waszą władzą w Htsagazi7 – Ja...ja nie zastanawiałem się nad tym – wyjąkał Iskiljp. Spojrzenie Val Nira wedrowało miedzy nami, jakby przyglądał się grze w piłkę. Jego drobne ciało zadrŜało. – Nie – zapiszczał – Nie moŜecie. Nie moŜecie mnie zatrzymać! Guzan kiwnął głową. – Za kilka lat -powiedział całkiem uprzejmie – i tak odejdziesz w czółnie śmierci. Gdybyśmy teraz chcieli cię zatrzymać wbrew twojej woli, mógłbyś nie chcieć wygłaszać pomyślnych dla nas proroctw. Nie, moŜesz być spokojny, zdobędziemy ci twój płynny kamień. – I dodał przeszywając Rovica zabójczym spojrzeniem: – Kto go przywiezie – Moi ludzie – odparł rycerz. – Nasz statek moŜe z łatwością dotrzeć do Giairu, gdzie na pewno mają rtęć. Nie trwałoby to dłuŜej niŜ rok. – I wrócilibyście z posiłkami, by zdobyć święty statek? – wypalił Guzan bez ogródek. Rovic oparł się nonszalancko o słup podtrzymujący dach: Wyglądał jak wielki, pewny siebie, drapieŜny kot. – Tylko Val Nira potrafi uruchomić ten statek – powiedział cedząc słowa. – Czy to ma znaczenie kto pomoŜe mu go zreperować? Z pewnością nie sądzisz by któryś z naszych krajów mógł podbić Raj? – Bardzo łatwo kierować tym statkiem – zaszczebiotał Val Nira. KaŜdy moŜe to zrobić. Wielu szlachcicom pokazałem, których dźwigni naleŜy uŜyć. Najtrudniej sterować między gwiazdami. Nikomu z tego świata nie udałoby się dotrzeć samodzielnie do moich rodaków – nie mówiąc juŜ o pokonaniu ich w walce – ale czemu mówicie o walce? Tysiąc razy ci powtarzałem, Iskilip, Ŝe Mieszkańcy Mlecznej Drogi nie są dla nikogo niebezpieczni, Ŝe są gotowi kaŜdemu pomóc. Mają takie bogactwa, Ŝe sami nie wiedzą co z nimi robić. Z radością nie szczędziliby wydatków, by pomóc wam w powrocie do cywilizacji. – Znów spojrzał na Rovica z przepełnionym pragnieniem, niemal histerycznym wyrazem oczu. – Nauczymy was wszystkiego. Damy wam silniki, automaty, małe człowieczki, które będą za was wykonywać cięŜką prace, fruwające w powietrzu łódki i statki, przewoŜące pasaŜerów między gwiazdami... – Obiecujesz to od czterdziestu lat – wtrącił Iskilip. – Ale mamy tylko twoje słowo. – I wreszcie okazję, by je potwierdzić – nie wytrzymałem i musiałem się wtrącić. – Nie jest to taka prosta sprawa – powiedział Guzan z teatralną stanowczością. – Obserwuję tych ludzi od tygodni, Wasza święto-bliwość. Nawet kiedy starają się zachowywać jak najprzykładniej, są zapalczywi i zachłanni. Nie mam do nich za grosz zaufania. TakŜe tej nocy przekonałem się, jak nas oszukują. Znają nasz język lepiej niŜ utrzymywali. I wprowadzili nas w błąd dając do zrozumienia, Ŝe mają Posłańca. Gdyby Statek rzeczywiście miał znów unieść się w
powietrze i mieliby go w swoich rękach, to kto wie co by zrobili? – Co proponujesz, Guzan? – głos Rovica zabrzmiał jeszcze przyjaźniej. – MoŜemy to omówić innym razem. Zobaczyłem jak pięści zaciskają się na kamiennych toporach. Przez chwile słychać było tylko nerwowy oddech Val Niry. Guzan stał sztywno w świetle lampy, pocierając brodę w zamyśleniu. W końcu powiedział szorstko: – MoŜe załoga, złoŜona głównie z Hisagaziańczyków mogłaby popłynąć twoim statkiem po płynny kamień. Kilku twoich ludzi, Rovic, popłynęłoby z nimi jako doradcy. Reszta zostałaby tutaj w roli zakładników. Mój kapitan nie odpowiedział. – Nic nie rozumiecie – jęknął Val Nira. – Sprzeczacie się nie wiadomo o co! Kiedy moi ludzie tu przybędą, nie będzie juŜ więcej wojen, ucisku, wyleczą was ze wszystkich chorób. Nauczą przyjaźni i równości. Błagam was... – Wystarczy – przerwał mu Iskilip. – Wrócimy do tego jutro, a teraz pójdziemy spać. Jeśli ktokolwiek będzie mógł zasnąć po tylu dziwnych słowach. Rovic spojrzał na Guzana, omijając wzrokiem króla. – Zanim podejmiemy decyzje – zacisnął palce na rękojeści szpady tak mocno, Ŝe paznokcie zrobiły się białe, ale głos nawet mu nie zadrŜał – najpierw chce zobaczyć ten Statek. Czy moŜemy udać się tam jutro? Iskilip był królem, ale skulił się w swojej szacie z piór. Guzan kiwnął głową na znak, Ŝe się zgadza. śyczyliśmy sobie dobrej nocy i wyszliśmy. ZbliŜała się pełnia Tambura i dziedziniec zalany był zimną poświatą, ale chata stała w cieniu świątyni. W oświetlonych światłem lampy drzwiach widniała wątła sylwetka Val Nira z gwiazd. Patrzył w ślad za nami aŜ nie zniknęliśmy w oddali. W drodze powrotnej Guzan i Rovic targowali się ostro. Statek znajdował się o dwa dni marszu w głąb lądu, na stokach góry Ulas. Mieliśmy go obejrzeć, ale tylko dwunastu Montaliriaficzyków mogło wziąć udział w wyprawie. A potem mieliśmy ustalić dalsze przedsięwzięcia. Latarnie na rufie naszej karaweli rzucały Ŝółte światło. Dziękując Iskilipowi za gościnę, Rovic i ja wróciliśmy tam na nocleg. Wartownik przy schodni zapytał czego się dowiedziałem. – Zapytaj mnie jutro – odparłem wymijająco. – Dziś juŜ mi się kreci w głowie. – Wstąp do mnie na kielich wina zanim pójdziemy odpocząć zaprosił mnie kapitan. Bóg jeden wie, jak tego potrzebowałem. Weszliśmy do niskiego pokoiku, zatłoczonego Ŝeglarskimi przyrządami, ksiąŜkami i mapami. Rovic usiadł za stołem i wskazał mi krzesło. Napełnił dwa kielichy z ouaynijskiego kryształu. Czułem, Ŝe myśli o doniosłych sprawach – o wiele waŜniejszych niŜ ocalenie naszego Ŝycia. Przez chwilę sączyliśmy wino w milczeniu. Drobne fale pluskały, wartownicy stąpali na pokładzie, cisza. W końcu Rovic wyprostował się, patrząc na rubinowe wino na stole. – No i jak, chłopcze – powiedział – co o tym myślisz? – Sam nie wiem co mam myśleć, kapitanie. – Ty i Froad jesteście trochę przygotowani do wieści, Ŝe gwiazdy są słońcami. Jesteście wykształceni. Jeśli chodzi o mnie, to tyle juŜ dziwnych rzeczy przeŜyłem... Ale reszta naszych ludzi... – Co za ironia losu, Ŝe barbarzyńcy tacy jak Guzan od dawna o tym wiedzą – od czterdziestu lat mają tego starca z nieba – czy on naprawdę jest prorokiem, kapitanie? – Zaprzecza temu. Gra rolę proroka, bo musi, ale to oczywiste, Ŝe wszyscy ksiąŜęta i
panowie w tym królestwie wiedzą, Ŝe jest to tylko sztuczka. Iskilip jest juŜ stary i prawie całkiem nawrócony na tę sztuczną wiarę. Gadał coś o proroctwach, które Val Nira wygłaszał dawno temu, prawdziwych proroctwach. Ba! Zawodna pamięć i poboŜne Ŝyczenia. Val Nira jest tak samo zwykłym i omylnym człowiekiem jak ja. My Montaliriańczycy jesteśmy takimi samymi ludźmi jak Hisagazi, chociaŜ nauczyliśmy się stosować metal wcześniej od nich. Ludzie Val Niry z kolei wiedzą więcej niŜ my, ale teŜ są tylko śmiertelnikami, na Niebie. Muszę pamiętać, Ŝe tak właśnie jest. – Guzan pamięta. – Brawo, chłopcze! – Rovic uśmiechnął się. – On jest sprytny i śmiały. Zrozumiał, Ŝe ma szansą osiągnąć coś więcej niŜ zarządzanie mało znaczącą wyspą. Nie pozwoli tej szansie umknąć bez walki. Jak kaŜdy obłudnik, nas posądza o knucie tego, co sam zamierza zrobić. – Ale co! – Przypuszczam, Ŝe chce mieć Statek dla siebie. Val Nita powiedział, Ŝe łatwo nim latać. PodróŜ miedzy gwiazdami byłaby niemoŜliwa dla kaŜdego oprócz niego i Ŝaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie próbowałby zostać piratem na Mlecznej Drodze. JednakŜe... gdyby Statek został tutaj, ten, do kogo by naleŜał, mógłby podbić wiecej narodów niŜ sam Lame Darveth. Osłupiałem. – Czy uwaŜasz, Ŝe Guzan nie próbowałby nawet szukać Raju? Rovic w zamyśleniu patrzył na swój kielich. Zrozumiałem, Ŝe chce być sam. Wymknąłem się cicho do mojej koi na rufie. Kapitan wstał przed świtem. Popędzał załogę i najwyraźniej podjął juŜ jakąś decyzję, niezbyt przyjemną. Ale kiedy juŜ raz coś postanowił, nigdy nie zmieniał zdania. Długo rozmawiał z Etienem, który wyszedł z kajuty przestraszony. Dla dodania sobie odwagi bosman ostrzej dyrygował ludźmi. Na wyprawę mieli pójść Rovic, Froad, ja, Etien i ośmiu marynarzy. Wszyscy zaopatrzeni zostali w hełmy, muszkiety i ostrą broń. PoniewaŜ Guzan powiedział nam, Ŝe do statku prowadzi ubita ścieŜka, przygotowaliśmy wóz do przewoŜenia zapasów. Etien nadzorował jego załadowanie. Zdumiałem się widząc, Ŝe prawie cały, aŜ jęknęły osie, załoŜony był beczkami z prochem. Ale przecieŜ nie zabieramy armaty! – zaprotestowałem. – Rozkaz szypra – warknął Etien. Odwrócił się do mnie plecami. Jedno spojrzenie na twarz Rovica wystarczyło, by powstrzymać nas od pytania o powód. Przypomniałem sobie, Ŝe będziemy wędrować na szczyt góry. Wóz pełen prochu i zapalony lont wystarczy pchnąć go w dół na wrogą armie, by wygrać bitwę. Ale czy Rovic spodziewał się otwartej walki tak szybko? Z całą pewnością rozkazy, które wydał pozostającym na statku marynarzom i oficerom wskazywały na to, Ŝe właśnie tak było. Mieli zostać na pokładzie Złotego Skoczka, gotowi do natychmiastowej walki lub ucieczki. O wschodzie słońca odmówiliśmy modlitwę do BoŜej Córki i wymaszerowaliśmy z portu. Lekka mgiełka była rozpostarta nad zatoką, blady sierp Tambura wisiał nad cichym Nikum. Guzana spotkaliśmy przy świątyni. Dowodził nimi syn Iskilipa, ale ksiąŜę ignorował młodzieńca podobnie jak i my. Mieli ze sobą stu ludzi w łuskowatych zbrojach, o ogolonych głowach, pokrytych na całym ciele wizerunkami smoków i burz. Pierwsze promienie słońca lśniły na obsydianowych ostrzach włóczni. Obserwowano nasze nadejście w milczeniu. Ale kiedy zbliŜyliśmy się do tej bezładnej chmary, Guzan podszedł do nas. On teŜ cały był okryty skórami i trzymał miecz, który dostał od Rovica na Yarzik. Rosa migotała na piórach jego płaszcza. – Co macie na tym wozie? – zapytał. – śywność – odparł Rovic. – Na cztery dni?
– Odeślij do domu wszystkich z wyjątkiem dziesięciu twoich ludzi – powiedział chłodno Rovic – a ja odeślę ten wóz. Zmierzyli się wzrokiem, aŜ wreszcie Guzan odwrócił się i dał rozkaz wymarszu. Ruszyliśmy – grupka Montaliriańczyków, otoczona pogańskimi wojownikami. Przed nami rozciągała się dŜungla, morze zieleni, wznoszące się do połowy stoku Ulas. WyŜej były juŜ tylko nagie czarne skały, uwieńczone czapą śniegu wokół dymiącego krateru. Val Nira szedł między Rovicem a Guzanem. Dziwne, pomyślałem, Ŝe wygnaniec Boga był taki skurczony. Powinien iść potęŜny i wyniosły, z gwiazdą nad czołem. Przez cały dzień, w nocy, gdy rozbiliśmy obóz i znów następnego dnia Rovic i Froad wypytywali go o jego rodzinne strony. Nie słyszałem wszystkiego, bo musiałem, kiedy przypadła moja kolej, ciągnąć wóz wąską, pnącą się w górę, piekielną ścieŜyną. Hisagazi nie mają zwierząt pociągowych, wiec nie uŜywają kół i nie mają dobrych dróg. Ale to, co usłyszałem wystarczyło, bym długo nie mógł zasnąć. Cuda, o jakich nie śniło się poetom! Całe miasta mieszczące się w jednej wieŜy, ponad pół kilometra wysokiej. Światła na niebie, tak Ŝe nigdy nie jest naprawdę ciemno, nawet po zachodzie słońca. PoŜywienie nie uprawiane w ziemi, ale robione w alchemicznych pracowniach. Najbiedniejszy mieszkaniec ma kilka maszyn, które słuŜą mu lepiej i pokorniej niŜ tysiąc niewolników, ma powietrzny wóz, w którym moŜe przez jeden dzień oblecieć cały swój świat, kryształowe okno, w którym pojawiają się obrazy jak w teatrze, by urozmaicić mu wolny czas. Statki krąŜą między słońcami, wyładowane bogactwem tysiąca planet, a kaŜdy z nich bez broni i straŜy, bo nie ma tam piratów, a królestwo od dawna jest w tak dobrych stosunkach z innymi państwami gwiazd, Ŝe ustały wszystkie wojny. Te inne kraje mają bardziej nadprzyrodzony charakter niŜ kraj Val Nita, bo narody, które je tworzą nie są ludzkie, chociaŜ potrafią mówić i myśleć). W tym szczególnym państwie niewiele jest przestępstw. A jeśli coś złego się wydarzy, przestępca zostaje schwytany, ale go nie wieszają ani nie zamykają. Jego umysł zostaje wyleczony z pragnienia łamania prawa i wraca do domu jako szczególnie powaŜany obywatel, bo wszyscy wiedzą, Ŝe juŜ moŜna mu całkowicie ufać. Jeśli chodzi o rząd – ale tego właśnie nie zdołałem usłyszeć. Sądzę, Ŝe jest to republika, rządzą wybrani pełni poświęcenia ludzie, dbający o dobrobyt wszystkich. Doprawdy, myślałem, to jest Raj! Nasi marynarze słuchali z rozdziawionymi ustami. Rovic przyjmował to z rezerwą, ale wciąŜ przygryzał wąsy. Guzan, który słyszał to juŜ wiele razy, niecierpliwił się. Wyraźnie nie podobała mu się nasza zaŜyłość z Val Nirą i łatwość z jaką pojmowaliśmy jego słowa. Ale w końcu pochodziliśmy z kraju, w którym od dawna popierano rozwój filozofii i wszystkich sztuk mechanicznych. Ja sam, w moim krótkim Ŝyciu, byłem świadkiem zastąpienia koła wodnego w rejonach o niewielkiej ilości strumieni przez nowocześniejszy wiatrak. Zegar wahadłowy wynaleziono rok przed moim urodzeniem. Przeczytałem wiele powieści o latających maszynach, które wielu próbowało zbudować. Przyzwyczajeni do tak zawrotnego tempa rozwoju, my, Montaliriańczycy, gotowi byliśmy do zaakceptowania jeszcze śmielszych pomysłów. W nocy, kiedy siedzieliśmy z Froadem i Etinem przy ognisku, zagadnąłem uczonego co o tym myśli. – Tak – powiedział – dzisiaj objawiono mi Prawdę. Czy słyszałeś, co mówił człowiek z gwiazd? O trzech prawach ruchu planet wokół słońca i głównym prawie przyciągania, który ten ruch tłumaczy? Na Wszystkich Świętych, to prawo moŜna ująć w jednym krótkim zdaniu, ale trzysta lat minęłoby zanim uczeni doszliby do tego!
Patrzył gdzieś poza płomienie, ogniska, ciemną plama dŜungli i gniewny wulkaniczny blask w górze. Zacząłem go wypytywać. Zostaw go, chłopcze – uciszył mnie Etien. Przysunąłem się bliŜej masywnej, budzącej zaufanie postaci bosmana. – Co sądzisz o tym wszystkim? – zapytałem cicho. W dŜungli coś szemrało i rechotało. – Ja juŜ jakiś czas temu przestałem myśleć – powiedział. – Po tym dniu na pokładzie, kiedy szyper namówił nas na Ŝeglowanie dalej, choćbyśmy mieli dotrzeć na krawędź świata i spaść z pianą między te gwiazdy... cóŜ, jestem tylko biednym marynarzem i moja jedyna szansa powrotu do domu to trzymanie się kapitana. – Nawet jeśli poleci w niebo? – MoŜe to mniej ryzykowne niŜ płynięcie dookoła świata. Ten mały staruszek przysięgał, Ŝe jego pojazd jest bezpieczny i Ŝe wśród słońc nie ma burz. – Czy wierzysz w to co mówi? – O tak. Nawet taki prosty stary człowiek jak ja, jeśli poznał w Ŝyciu wielu ludzi potrafi wyczuć, Ŝe ktoś jest zbyt nieśmiały i pełen entuzjazmu, by kłamać. Nie boję się ludzi w Raju i szyper teŜ się ich nie boi. Tylko w pewien sposób... – Etien potarł dłonią broda, marszcząc brwi. – ChociaŜ w jakiś sposób, którego nie potrafię zrozumieć, napawają Rovica obawą. Nie obawia się, Ŝe przybędą tu zniszczyć nas ogniem i mieczem, ale jest w nich coś, co go niepokoi. Poczułem jak ziemia zadrŜała leciutko. To Ulas. – Zdaje się, Ŝe naraŜamy się na gniew Boga... – Nie to trapi kapitana. Nigdy nie był przesadnie poboŜny. Etien podrapał się, ziewnął i wstał. – Cieszę się, Ŝe nigdy nie będę kapitanem. On musi myśleć, co naleŜy zrobić, czas Ŝebyśmy poszli spać. Ale niewiele spałem tej nocy. Rovic chyba dobrze wypoczął. Jednak następnego dnia wyglądał mizernie. Zastanawiałem się dlaczego. Czy podejrzewał, Ŝe Hisagazi zaatakują nas? Jeśli tak, to dlaczego w ogóle zgodził się iść? W miarę jak zbocze stawało sio coraz bardziej strome, coraz trudniej było pchać wózek i moje obawy rozwiały się, bo skupiłem się na łapaniu oddechu. Jednak kiedy dotarliśmy do Statku, przed wieczorem, zapomniałem o zmęczeniu. Po chóralnych okrzykach zdziwienia, nasi marynarze starali w milczeniu, wsparci na dzidach. Hisagazi ze strachu popadali plackiem na ziemie. Tylko Guzan stał sztywno. ZauwaŜyłem wyraz jego oczu kiedy patrzył na cudowne zjawisko. Wyzierało z nich poŜądanie. Dzikie było to miejsce. Wyszliśmy ponad linię lasu i teren pod nami wyglądał jak zielone morze, zakończone srebrną obwódką oceanu. Dookoła nas leŜały w nieładzie czarne głazy, a pod stopami mieliśmy popiół i pył wulkaniczny. WyŜej urwiska strome ściany skalne, aŜ do śniegu i dymu wznoszącego się w niebo, były blade i zimne. A tu stał Statek. Statek był samym pięknem. Pamiętam. Długością, a raczej wysokością, bo stał na ogonie, równy był naszej karaweli, w kształcie przypominający zakończenie iglicy, jego biel nie straciła połysku po czterdziestu latach: To wszystko. Ale jakŜe marne są słowa. Jak mogą oddać czystość linii, blask opalizującego metalu, obraz dumnej i pięknej rzeczy, która samym swoim kształtem zdawała się rwać do lotu? Jak moŜna wyczarować nimi urok otaczający statek, którego kil ciął światło gwiazd? Stałem tam długo. Zaszkliły mi się oczy. Wytarłem je, zły, Ŝe aŜ tak byłem poruszony, ale zobaczyłem łzę lśniącą na policzku Rovica. I tylko twarz miał spokojną, a kiedy się odezwał, powiedział jedynie rzeczowym tonem: – Chodźcie, trzeba rozbić obóz.
Wojownicy Hisagazi nie odwaŜyli się podejść bliŜej niŜ kilkadziesiąt metrów do Statku, tak potęŜnym był dla nich boŜkiem. Nasi marynarze równieŜ trzymali się z daleka. Ale kiedy zapadła noc i wszystko juŜ było zrobione, Val Nira zaprowadził Rovica, Froada, Guzana i mnie do niezwykłego pojazdu. Kiedy się zbliŜyliśmy, podwójne drzwi z boku otworzyły się bezgłośnie i wysunął się z nich metalowy pomost. Zalany światłem Tambura i odbijający czerwony blask łuny wulkanu, Statek był dla mnie wystarczająco dziwny. Kiedy więc sam otworzył się dla nas, jakby pilnował go jakiś duch, krzyknąłem i uciekłem. świr chrzęścił pod moimi butami, poczułem zapach siarki. Ale kiedy dotarłem do krańców obozu, oprzytomniałem na tyle, by się obejrzeć. Statek stał samotny i dostojny. Wróciłem. Jasne, zimne w dotyku płytki oświetlały wnętrze. Val Nira wyjaśnił. Ŝe wielki silnik, który wprowadzi Statek w ruch jak skrzat z bajki, zaprzęgnięty do kierata – był nieuszkodzony i mógł dostarczyć mocy, jeśli przesunęłoby się dźwignię. O ile zdołałem zrozumieć to, co powiedział, działo się to przez zamianę metaliczne cząstki soli w światło... właściwie i tak tego nie rozumiem. Rtęć potrzebna była do części sterowniczej, przenoszącej siłę silnika do innego mechanizmu, który unosił statek w góra. Obejrzeliśmy uszkodzony zbiornik. Doprawdy potęŜne musiało być uderzenie przy lądowaniu by zgiąć i skręcić tak gruby stop. A jednak Val Nire chroniły niewidzialne siły i reszta Statku niewiele ucierpiała. Val Nira wyciągnął jakieś narzędzia, które strzelały płomieniami, buczały i wirowały i na naszych oczach usunął kilka uszkodzeń. Z pewnością bez trudu mógłby uporać się z reperacją – a wtedy wystarczyłoby wlać rtęć i Statek znów by oŜył. Pokazał nam jeszcze wiele róŜnych rzeczy. Nie opowiem o tym, bo nawet nie pamiętam dokładnie tych dziwów, me mówiąc juŜ o znalezieniu odpowiednich słów. Siedzieliśmy tam ładnych kilka godzin. Guzan nie odstępował nas na krok. ChociaŜ był tam juŜ raz w czasie ceremonii wtajemniczenia, nigdy przedtem nie kazano mu aŜ tak wiele. A jednak kiedy na niego patrzyłem, wiałem w nim więcej zachłanności niŜ podziwu. Bez wątpienia Rovic teŜ to zauwaŜył. Niewiele mogło umknąć jego uwadze. Kiedy wyszliśmy ze Statku nie był tak oszołomiony jak Froad czy ja. Wtedy myślałem, Ŝe niepokoił się co wymyślił Guzan. Teraz, wracając do tej chwili, wydaje mi się, Ŝe był smutny. Wszyscy połoŜyliśmy się spać, a on długo jeszcze stał wpatrując się w Statek. O świcie obudził mnie Etien. – Wstawaj, chłopcze, mamy robotę. Naładuj pistolety i weź sztylet. – Co? Co się dzieje?, – wyplątywałem się z oszronionego koca. – Szyper nic nie mówił, ale najwidoczniej, spodziewa się walki. Idź do wozu i pomóŜ przesunąć go pod latającą wieŜę. – Eden przykucnął przy mnie i powoli powiedział. – Wydaje mi się, Ŝe Guzan wpadł na pomysł wymordowania nas wszystkich tutaj na tej górze. Potem moŜe zmusić jednego oficera i kilku marynarzy ze Złotego Skoczka, Ŝeby zawieźli go do Giairu i z powrotem. Reszcie poderŜną gardła i po kłopocie. Czołgałem się, szczękając zębami. Zabrałem broń i trochę jedzenia ze wspólnego składu. Hisagazi wzięli w podróŜ suszoną, rybę i rodzaj chleba ze sproszkowanego ziela. Dotarłem do wozu ostatni. Tubylcy posępnie, zbliŜali się do nas, niepewni co zamierzamy zrobić. – Ruszamy, chłopcy – powiedział Rovic. Wydał rozkazy. Czterech męŜczyzn zaczęło ciągnąć wóz w stronę lśniącego wśród mgieł Statku. Reszta została z bronią w ręku. Guzan przybiegł do nas od razu z rozespanym Val Nirą. Twarz pociemniała mu z gniewu. Co robicie? – warknął.
Rovic spojrzał na niego spokojnie. – CóŜ, panie, poniewaŜ spędzimy tutaj trochę czasu oglądając Statek... – Co? – przerwał Guzan. – Jak to? Czy nie zobaczyłaś wystarczająco duŜo, jak na pierwszy raz? Musimy wracać do domu i przygotować się do wyprawy po płynny kamień. – Idź, jeśli chcesz – odparł Rovic. – Ja tu jeszcze trochę zabawię. A poniewaŜ nie masz do mnie zaufania i ja tobie nie ufam, moi ludzie będą w Statku, gdzie łatwo się w razie potrzeby bronić. Guzan wściekał się i wrzeszczał, ale Rovic przestał zwracać na niego uwagę. Nasi ludzie nadal pchali wózek po nierównej ziemi. Guzan dał znak swoim włócznikom, którzy zbliŜyli się bezładną, ale gotową do walki chmarą. Etien wydał rozkaz. Staraliśmy w szeregu. Pochyliliśmy piki i wycelowaliśmy muszkiety. Guzan cofnął się. Na jego własnej wyspie pokazaliśmy mu jak działa broń palna. Bez wątpienia mógłby nas pokonać, gdyŜ było ich więcej, ale poniósłby zbyt duŜe straty. – Nie ma o co walczyć, prawda? – powiedział Rovic. – Robię tylko to, co nakazuje rozsądek i ostroŜność. Statek jest bardzo cenny. Mógłby dla wszystkich otworzyć wrota Raju... albo dać jednemu panowanie na tej ziemi. Są tacy, którzy woleliby to drugie. Nie pokazuję nikogo palcem, jednak roztropniej będzie jeśli zatrzymam Statek jako zastaw i fortece, dopóki będzie mi się podobało siedzieć tutaj. Myślę, Ŝe wtedy właśnie przekonałem się, jakie były prawdziwe zamiary Guzana. Gdyby szczerze chciał dotrzeć do gwiazd, troszczyłby się jedynie o bezpieczeństwo statku. Nie schwyciłby wątłego Val Niry w swoje potęŜne łapy i nie ciągnął jak tarczy przed naszymi pociskami. Wściekłość wykrzywiła jego wymalowaną twarz. Wrzasnął do nas: – W takim razie ja teŜ wezmę zakładnika! I nic wam nie pomoŜe wasze schronienie! Hisagazi dreptali w pobliŜu, mamrocząc i potrząsając włóczniami i toporami, ale nie ruszyli na nas. Szliśmy wśród czarnych skał. Słońce świeciło ostro. Froad tarmosił brodę. – Ojej, kapitanie – powiedział – czy sądzisz, Ŝe przystąpią do oblęŜenia? – Nie radziłbym nikomu oddalać się od grupy – odparł sucho Rovic. – Ale bez Val Niry i jego wyjaśnień cóŜ przyjdzie nam z siedzenia w Statku? Najlepiej wracajmy. Muszę zajrzeć do matematycznych ksiąg – ciągle kołacze mi się w głowie to prawo o obrocie planet – muszę zapytać tego człowieka z gwiazd co wie .. Rovic przerwał mu, opryskliwie wydając rozkaz trzem ludziom, by pomogli podnieść koło, które utknęło między kamieniami. Był w złym humorze. Przyznaję, Ŝe jego postępowanie wydawało mi się szalone. Gdyby Guzan coś knuł, niewiele zyskalibyśmy zamykając się w Statku, gdzie czekałby nas głód. Lepiej było walczyć na otwartej przestrzeni, gdzie mielibyśmy szanse się przebić! Z drugiej strony, gdyby Guzan nie miał zamiaru na nas napaść, prowokowanie go nie miało Ŝadnego sensu. Ale nie odwaŜyłem się pytać. Kiedy przyciągnęliśmy wózek do Statku, znowu wysunął się dla nas pomost. Marynarze zatrzymali się, wykrzykując przekleństwa. – Spokojnie, chłopcy – uciszał ich Rovic. – Ja juŜ bytem w środku. Tam nie ma nic złego. Teraz trzeba przenieść tam proch i rozmieścić go tak jak ustaliłem. Nie naleŜałem do najsilniejszych, więc nie wyznaczono mnie do noszenia cięŜkich beczek, ale postawiono na warcie przy pomoście. Byliśmy zbyt daleko od Hisagazi, Ŝebym mógł odróŜnić słowa, ale widziałem jak Guzan wszedł na skałę i przemawiał do nich. Potrząsali bronią i krzyczeli. Jednak nie odwaŜyli się zaatakować. Próbowałem zrozumieć co się dzieje. Jeśli Rovic przewidział, Ŝe będą oblegać Statek, to wyjaśniałoby dlaczego zabrał tyle prochu... nie, to nie to, bo prochu było więcej niŜ dwunastu ludzi mogło zuŜyć w ciągu tygodnia nieustannego
strzelania... i nie mieliśmy prawie wcale jedzenia! Spojrzałem na trujące chmury nad wulkanem, na Tambura, na którym szalały straszliwe burze i zastanawiałem się jakie demony przybyły stamtąd by opętać ludzi. Oprzytomniałem słysząc ze środka czyjś oburzony krzyk. Froad! JuŜ chciałem tam pobiec, ale przypomniałem sobie o powierzonym mi zadaniu. Słyszałem jak Rovic huknął na niego i kazał ludziom robić coś dalej. Froad i Rovic poszli chyba do kabiny pilota i gadali pzez ponad godzinę. Kiedy starzec wyszedł, juŜ nie protestował . Ale schodząc z pomostu płakał. Za nim wyszedł Rovic i nigdy nie widziałem, Ŝeby ktoś miał bardziej ponurą twarz niŜ on wtedy. Za nim wysypali się z wnętrza marynarze, niektórzy przeraŜeni, niektórzy wzdychali z ulgą. To byli prości marynarze. Statek nie znaczył dla nich wiele, było to tylko coś obcego i niepokojącego. Ostatni wyłonił się Etien. Rozwijał po drodze długi sznurek. – Utworzyć czworobok – wrzasnął Rovic. Ludzie zajęli swoje miejsca. – Froad i Zhean – dowiedział kapitan – lepiej stańcie w środku. Nadajecie się bardziej do niesienia amunicji niŜ do walki. – Sam stanął na czele. Pociągnąłem Froada za rękaw. – Proszę mi powiedzieć co się dzieje? – Ale był tak zapłakany, Ŝe nie mógł mówić. Etien kucnął z krzemieniem w ręku. Usłyszał mnie, bo wszyscy stali w grobowym milczeniu. Powiedział twardo: – RozłoŜyliśmy proch i lont w całym statku. Nie byłem w stanie mówić, myśleć, takie to było potworne. Jakby z daleka usłyszałem trzask stali o kamień, słyszałem jak Etien dmucha na iskrę i mówi: – Myślę, Ŝe to dobry pomysł. Powiedziałem, Ŝe pójdę za kapitanem nie bacząc na gniew Boga – ale lepiej nie draŜnić Go za bardzo. – Naprzód marsz! – Rovic wyciągnął szpadę. Szliśmy szybko, a nasze buty skrzypiały głośno i strasznie. Nie oglądałem się za siebie. Nie mogłem. Nadal czułem się jak w koszmarnym śnie. Guzan i tak me pozwoliłby nam przejść, więc ruszyliśmy prosto na nich. Wyszedł naprzód, kiedy zatrzymaliśmy się przed obozem. Usłyszałem niewyraźnie jego słowa: – No co, Rovic, co teraz? Gotowy jesteś do powrotu? – Tak – powiedział kapitan. – Wracamy do domu. Guzan zmruŜył oczy, coś przeczuwając. – Dlaczego zostawiliście wasz wózek? Co w nim jest? – Zapasy. Idziemy. Val Nira nie odrywał wzroku od naszych złowrogich pik. Z trudem wydobył z siebie głos – O czym wy mówicie? Po co zostawiać tutaj jedzenie? Będzie się psuło aŜ...aŜ... – Urwał spojrzawszy Rovicowi prosto w oczy. Zbladł. – Coś zrobił? – szepnął. Nagle Rovic zakrył twarz dłonią. – To co musiałem – powiedział stłumionym głosem. – Córko Boga, wybacz mi. Człowiek z gwiazd patrzył na nas przez chwile. Potem odwrócił się i zaczął biec. Obok zaskoczonych wojowników, po zapylonym stoku, do Statku. – Wracaj ! – ryknął Rovic. – Ty idioto, nigdy... Spoglądał na małą, samotną postać i opuścił ręce. – MoŜe tak będzie najlepiej – powiedział. Guzan uniósł szpadę. W łuskowatym płaszczu z powiewającymi piórami wyglądał równie imponująco jak zakuty w stal Rovic. Powiedz mi co zrobiłeś – warknął – albo w jednej chwili
zetnę ci głowę! Nie zwracał uwagi na nasze muszkiety. On teŜ miał swoje marzenie. On teŜ zobaczył, Ŝe juŜ się nie spełnią, kiedy Statek eksplodował. Nawet ten nieugięty pojazd nie mógł być silniejszy niŜ kilka beczek starannie rozlokowanego prochu. Rozległ się huk, który zwalił mnie na kolana i kadłub pękł na pół. Białe kawały metalu rozprysły się po stoku. Widziałem jak jeden z nich uderzył w wielki głaz i rozbił go na części. Val Nira zniknął, zginął zanim zobaczył co się stało; więc w końcu Bóg ulitował się nad nim. Przez płomienie i dym , i piekielny hałas dostrzegłem jak Statek pada. Toczył się w dół, rozsypując swoje własne poszarpane wnętrzności. Góra zagrzmiała, poruszyła się i pochowała Statek w swym wnętrzu. Pył wzbił się w niebo. To wszystko co miałem odwagę zapamiętać. Hisagazi wrzeszcząc uciekli. Pewnie myśleli, Ŝe to koniec świata. Guzan stał w miejscu. Kiedy pył okrył nas i grób Statku i biały krater wulkanu, skoczył na Rovica. Muszkieter uniósł swą bron. Etien powstrzymał go. Staliśmy przyglądając się walce dwóch męŜczyzn i wiedzieliśmy, Ŝe muszą to rozegrać sami. Szczękały ostrza i leciały iskry. Wreszcie zwycięŜyła wprawa Rovica. Trafił Guzana w gardło. Pochowaliśmy Guzana i ruszyliśmy przez dŜunglę. Tej nocy wojownicy pozbierali się na tyle, by nas zaatakować. Musieliśmy bronić się szpadami i pikami. Przerąbaliśmy sobie przez nich drogę w stronę morza. Zrezygnowali z dalszej walki i pośpieszyli uprzedzić mieszkańców miasta. Kiedy dotarliśmy do Nikum, wszystkie siły Iskilipa otaczały Złotego Skoczka czekając na nas. Znów utworzyliśmy czworobok. Straciliśmy sześciu dobrych ludzi na poczerwieniałych ulicach. Kiedy nasi na statku zorientowali się, Ŝe Rovic wraca, zbombardowali miasto. To zapaliło dachy domów i odwróciło uwagę na tyle; Ŝe pomoc ze statku mogła do nas dołączyć. Przedarliśmy się do mola i weszliśmy na pokład. Rozwścieczeni i odwaŜni Hisagazi płynęli czółnami. Wspinali się jeden na drugiego i sporej grupie udało się wedrzeć na statek. Dopiero po zaciekłej walce oczyściliśmy z nich , pokład. Wtedy właśnie uszkodziłem sobie kręgi szyi, które do dzisiaj dają mi się we znaki. Wreszcie wyszliśmy z zatoki. Wiał wschodni wiatr. Rozwinęliśmy wszystkie Ŝagle i umknęliśmy pogoni. Policzyliśmy zabitych, opatrzyliśmy rany i poszliśmy spać. O świcie, zbudzony bólem ramienia i o wiele gorszym bólem w środku, wdrapałem się do nadbudówki. Niebo było zachmurzone. Wiatr się wzmagał. Zimne i spienione, zielone morze ciągnęło się aŜ po chmurnie szary horyzont. Maszty skrzypiały, liny piszczały. Stałem tak godzina na chłodnym wietrze, uśmierzającym ból. Usłyszałem za sobą kroki. Nie odwróciłem się. Wiedziałem, Ŝe to Rovic. Stał przez chwilę w milczeniu. ZauwaŜyłem, Ŝe zaczyna siwieć. W końcu nie patrząc na mnie, powiedział: – Rozmawiałem z Froadem, tego dnia. Zasmucił się, ale przyznał mi rację. Czy mówił ci coś o tym? – Nie. – śaden z nas nigdy nie będzie miał ochoty o tym opowiadać. Po jakimś czasie odezwał się znowu: – Nie bałem się, Ŝe Guzan czy ktoś inny zagarnie Statek i spróbuje podbić świat. My Montaliriańczycy poradzilibyśmy sobie z takim łajdakiem. Nie bałem się teŜ mieszkańców Raju. Ten nieszczęsny staruszek nie mógł kłamać. Nigdy nie zrobiliby nam krzywdy... rozmyślnie. Przywieźliby cenne podarki, nauczyli nas wiele i pozwolili zwiedzić ich gwiazdy.
– Wiec dlaczego? – Któregoś dnia następcy Froada rozwiąŜą zagadki wszechświata – powiedział. – Kiedyś nasi potomkowie zbudują swój własny statek i wyruszą tam gdzie zapragną. Spieniona woda odbijała się od burty. Mgiełka kropel zmoczyła nam włosy. Czułem smak soli na wargach. – Zanim to nastąpi – ciągnął Rovic – przepłyniemy morza tej ziemi wzdłuŜ i wszerz, wejdziemy na góry, oswoimy tę ziemię, poznamy i zrozumiemy. Pojmujesz, Zhean? To właśnie odebrałby nam Statek. Wtedy ja teŜ mogłem zapłakać. PołoŜył raka na moim zdrowym ramieniu i staliśmy tak razem, a Złoty Skoczek pod pełnymi Ŝaglami sunął na zachód. przekład : Anna Miklińska
Nazywam się Joe Z ciemności na wschodzie nadciągnął z wyciem wiatr, siekąc przed sobą biczem amoniakalnego pyłu. W kilka chwil Edward Anglesey zaniewidział całkowicie. Wbił wszystkie cztery łapy w rozkruszone skorupy stanowiące glebę, wygięty w pałąk szukał po omacku swojego podręcznego wytapiacza. Wicher buczał mu w czaszce jak oszalały saksofon. Coś smagnęło go w plecy raniąc je do krwi: drzewo wyrwane z korzeniami i ciśnięte sto kilometrów. Strzelił piorun, niezmiernie wysoko nad głową, gdzie z nadejściem nocy wrzały chmury. Jak gdyby w odpowiedzi, wśród lodowych wzgórz zadźwięczał grzmot, skoczył czerwony język ognia i zbocze góry runęło z łoskotem w dół, rozbryzgując się po całej dolinie. Powierzchnia planety zadygotała. Wybuch sodu, pomyślał Anglesey wśród huku. Ogień i błyskawica dały tyle światła, Ŝe udało mu się odnaleźć zgubę. Ujął przyrządy w muskularne ramiona, mocno chwycił ogonem rynnę i zaczął się przebijać w stronę przekopu, a tym samym do swego schronienia. Ściany i dach miało z wody zamarzniętej wskutek oddalenia od Słońca, przygniatanej tonami atmosfery cisnącej się na kaŜdy centymetr kwadratowy powierzchni. Lampka na olej drzewny spalany w wodorze, napowietrzana przez mały otwór dla dymu, dawała samotnej izbie nikłe światło. Anglesey rozciągnął swą szaroniebieską postać na podłodze, cięŜko dysząc. Nie było sensu przeklinać burzy. Te amoniakalne zawieruchy często rozpętywały się o zachodzie słońca i nie pozostawało nic innego, tylko je przeczekać. Poza tym był zmęczony. Za jakieś pięć godzin zacznie świtać. Miał nadzieję, Ŝe tego wieczora uda mu się odlać brzeszczot siekiery, ale moŜe lepiej wykonywać taką pracę przy dziennym świetle. Zdjął z półki ciało dziesięcionoga i jadł mięso na surowo, czyniąc dłuŜsze przerwy w celu zaczerpnięcia z dzbanka sporych łyków płynnego metanu. Sprawy przybiorą lepszy obrót, gdy tylko postara się o odpowiednie narzędzia; na razie wszystko trzeba było z wielkim trudem wykonywać i formować za pomocą zębów, pazurów i przypadkiem znalezionych sopli lodu oraz obrzydliwie delikatnych, rozpadających się fragmentów statku. Dajcie mu kilka lat, a będzie Ŝył
jak człowiek. Ziewnął, przeciągnął się i ułoŜył do snu. Nieco ponad sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów od tego miejsca Edward Anglesey zdjął z głowy hełm. * * * Rozejrzał się dookoła, mruŜąc oczy. Po przeŜyciach na powierzchni Jowisza czuł się zawsze trochę nierealne z powrotem w czystym, uporządkowanym świecie sterowni. Mięśnie go bolały. Nie powinny. W rzeczywistości nie walczył z huraganem wiejącym z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę przy potrójnej grawitacji i temperaturze 133 stopni poniŜej zera. Był tutaj, w niemal zerowej grawitacji Piątego, oddychając mieszaniną tlenoazotową. To Joe Ŝył tam na dole i napełniał płuca wodorem i helem pod ciśnieniem, którego wartość moŜna było jedynie szacować, bo roztrzaskiwało aneroidy i rozstrajało piezometry. Niemniej jego ciało czuło się zmęczone i rozbite. Napięcie, niewątpliwie – psychosomatyka. Ostatecznie przez dobre kilkanaście godzin w pewnym sensie on był Joem, a Joe cięŜko pracował. Po zdjęciu hełmu Anglesey podtrzymywał tylko cienką nić toŜsamości. Esprojektor w dalszym ciągu był nastrojony na mózg Joego, ale nie skupiał się juŜ na jego własnym. Gdzieś w głębi umysłu rozpoznawał nieokreślone uczucie senności. Co jakiś czas mgliste plamy barw znosiło ku stonowanej czerni – czyŜby sny? Niewykluczone, Ŝe mózg Joego powinien trochę śnić w czasie, gdy umysł Angleseya z niego nie korzystał. Na konsolecie projektora zamigotała czerwona lampka i dzwonek zapiszczał z elektronicznego strachu. Anglesey rzucił przekleństwo. Chude palce zatańczyły na klawiaturze fotela; obrócił się w miejscu i wystartował na drugi koniec sterowni do zespołu instrumentów pomiarowych. Tak, to tutaj – znowu lampka K wpadła w oscylację. Spalił się obwód. Jedną ręką szarpnął ściankę czołową, drugą zaczął grzebać w panelu. Wewnątrz umysłu poczuł zanikanie łączności z Joem. Gdyby chociaŜ na chwilę stracił całkowicie łączność, nie wiadomo, czy udałoby mu się ją przywrócić. A Joe był inwestycją wartości kilku milionów dolarów i wielu lat pracy znakomitych specjalistów. Anglesey wyjął winowajczynię z gniazdka i walnął nią o podłogę. Bańka eksplodowała. Trochę mu ulŜyło, dokładnie tyle, Ŝeby znaleźć nową lampę, wetknąć ją do gniazdka i na powrót włączyć prąd. Kiedy maszyna nagrzała się i znowu zaczynała wzmacniać, uczucie obecności Joego w ciemnych zakamarkach mózgu pogłębiło się. Wówczas człowiek w elektrycznym fotelu na kółkach powoli wyjechał ze sterowni na korytarz. Niech ktoś inny posprząta szkło po rozbitej lampie. Mam to gdzieś. Mam gdzieś wszystkich. * * * Jan Cornelius nigdy nie był od Ziemi dalej, niŜ jakieś komfortowe uzdrowisko na KsięŜycu. Dręczyła go myśl, Ŝe dał się naciągnąć Psionics Inc. na trzynastomiesięczne wygnanie. Fakt, iŜ wiedział o esprojektorach i ich kapryśnych wnętrzach tyle co o kaŜdym człowieku na świecie. nie był Ŝadnym usprawiedliwieniem. Po co w ogóle wysyłać kogokolwiek? Kogo to obchodziło? Oczywiście Federacyjną Akademię Nauk. Najwyraźniej podpisała owym brodatym pustelnikom czek in blanco na koszt podatników. I w taki sposób Cornelius utyskiwał sam do siebie przez cały lot po hiperboli w kierunku Jowisza. Potem prędko zmieniające się kierunki przyspieszeń, oznaczające zbliŜanie się do jego maleńkiego satelity wewnętrznego, doprowadziły Corneliusa do zbyt opłakanego stanu, by miał
jeszcze ochotę zrzędzić. A kiedy wreszcie, tuŜ przed rozładunkiem, poszedł na górę do cieplarni, by rzucić okiem na Jowisza, nie wyrzekł ani słowa. Nikt tego nie czyni za pierwszym razem. Arne Viken czekał cierpliwie, aŜ Cornelius napatrzy się do syta. Mnie teŜ to jeszcze bierze, wspominał. Za gardło. Czasem aŜ boję się patrzeć. W końcu Cornelius odwrócił się od iluminatora. Sam miał trochę jowiszową posturę, będąc masywnym męŜczyzną o imponującym brzuchu. – Nie wiedziałem – szepnął. – Nigdy nie sądziłem... Widziałem filmy, ale... Viken skinął ze zrozumieniem głową. – W samej rzeczy, doktorze Cornelius. Filmy nie dają o nim pojęcia. Z miejsca, gdzie stali, widać było ciemną, nierówną powierzchnię satelity, mocno pofałdowaną na krótkim odcinku tuŜ za wąskim pasem lądowiska, a dalej ostro opadającą. Wydawało się, Ŝe na tym księŜycu nie ma miejsca nawet na platformę kosmiczną – a zimne konstelacje płyną za nim oraz wokół niego. Jedną piątą nieba pokrywał jasnobursztynowego koloru, opasany róŜnobarwnymi wstęgami Jowisz, nakrapiany cieniami księŜyców o rozmiarach planetarnych oraz wirami atmosferycznymi wielkości Ziemi. Jeśli byłaby tu jakakolwiek odczuwalna grawitacja, Cornelius pomyślałby odruchowo, Ŝe ta wielka planeta spada na niego. W rzeczywistości miał uczucie, jakby go ssało w górę; nie przestały go jeszcze boleć dłonie, którymi chwycił poręcz, Ŝeby się przytrzymać. – śyje pan tutaj... całkiem sam... z tym... ? – spytał zduszonym głosem. – Och, wie pan, jest tu nas razem około pięćdziesięciu, całkiem sympatycznych – odrzekł Viken. – Nie jest najgorzej. Wszyscy zapisują się na turnusy czterocyklowe – czterech przylotów statku – i moŜe pan wierzyć lub nie, doktorze Cornelius, to jest mój trzeci zaciąg. Przybysz zaniechał głębszych dociekań. Było coś niepojętego w tych męŜczyznach na Piątym. Na ogół nosili brody, chociaŜ poza tym dbali o wygląd zewnętrzny; ruchy ich ciał dostosowane do niskiej grawitacji byty jakby lunatyczne; rozmowę prowadzili w taki sposób, iŜ miało się wraŜenie, Ŝe chcą ją rozciągnąć na okres roku i jednego miesiąca między kolejnymi przylotami statków. Wpłynęła tak na nich ich klasztorna egzystencja – czy moŜe złoŜyli swoiste śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, bo na zielonej Ziemi nie czuli się nigdy naprawdę w domu? Trzynaście miesięcy! Cornelius wzdrygnął się. To będzie długie i zimne czekanie, a honorarium i dodatki gromadzące się dla niego były słabą pociechą tu, siedemset siedemdziesiąt milionów kilometrów od Słońca. – Wspaniałe miejsce do badań naukowych – ciągnął Viken. – Same udogodnienia, dobrana paczka kolegów, spokój i cisza – oraz, oczywiście... – Wycelował kciukiem w planetę i odwrócił się do wyjścia. Cornelius ruszył w ślad za nim, kołysząc się niezgrabnie. – To bardzo ciekawe, niewątpliwie -mówił sapiąc. -Fascynujące. Ale doprawdy, doktorze Viken, gnać mnie taki kawał drogi i kazać mi spędzać rok z hakiem w oczekiwaniu na najbliŜszy statek – Ŝeby wykonać robotę, która moŜe mi zająć kilka tygodni... – Jest pan pewien, Ŝe to takie proste? – zapytał grzecznie Viken. Obejrzał się za siebie i w jego oczach było coś takiego, co zmusiło Corneliusa do milczenia. – Po tych wszystkich latach spędzonych tutaj pragnąłbym zetknąć się kiedyś z taką sprawą, choćby najbardziej zagmatwaną, która nie okaŜe się jeszcze bardziej zagmatwana, gdy podejdzie się do niej we właściwy sposób. * * * Przeszli przez śluzę i tunel łączący ją z wejściem do Stacji. Niemal wszystko znajdowało się
pod ziemią. Pokoje, laboratoria, nawet korytarze odznaczały się pewnym luksusem – we wspólnej sali był nawet kominek z prawdziwym ogniem! Bóg jeden wie, ile to musiało kosztować! Zastanowiwszy się nad ogromną zimną pustką, w jakiej kryła się królewska planeta, i nad swoim rocznym wyrokiem, Cornelius doszedł do wniosku, Ŝe takie luksusy były rzeczywiście biologiczną koniecznością. Viken zaprowadził go do przyjemnie urządzonego pokoju, który miał być odtąd jego własnością. – Niedługo przyniesiemy bagaŜe i wyładujemy pański sprzęt psioniczny. Teraz wszyscy albo rozmawiają z załogą statku, albo czytają listy. Cornelius skinął w roztargnieniu głową i usiadł. Krzesło, jak wszystkie meble na niską grawitację, było po prostu pająkowatym szkieletem, ale podtrzymywało jego cielsko całkiem wygodnie. Sięgnął do kieszeni płaszcza w nadziei, Ŝe uda mu się przekupić tego człowieka, by dotrzymał mu przez chwilę towarzystwa. – Cygaro`? Przywiozłem trochę z Amsterdamu. – Dzięki. – Viken przyjął je z przykrą dla Corneliusa obojętnością, skrzyŜował długie chude nogi i dmuchał szarymi kłębami dymu. – Hm... pan jest tu szefem? – Niezupełnie. Nikt tu nie jest szefem. Mamy za to jednego administratora kucharza – do załatwiania niewielkiej ilości spraw tego rodzaju, jakie się mogą wyłonić. Proszę nie zapominać, Ŝe to jest stacja naukowa, zawsze i wszędzie. – Wobec tego czym się pan zajmuje? Viken skrzywił się. – Proszę innych nie wypytywać tak bezceremonialnie, doktorze Cornelius – przestrzegł go. – Woleliby raczej pogawędzić sobie z przybyszem jak najdłuŜej. To rzadka okazja obcować z kimś, kogo wszelkich najdrobniejszych odpowiedzi się nie... och, nie musi pan przepraszać. Nie ma sprawy. Jestem fizykiem specjalizującym się w ciałach stałych pod ultrawysokim ciśnieniem. – Skinął głową w stronę ściany. – Jest ich duŜo do przebadania – tam! – Rozumiem. – Cornelius przez chwilę paląc w milczeniu cygaro. Następnie rzekł: – Mam się zająć kłopotami z psioniką, ale szczerze mówiąc, nie widzę na razie powodu, dla którego wasze maszyny miałyby się źle sprawować, jak doniesiono. – Chodzi panu o to, Ŝe... hm, Ŝe na Ziemi lampy K mają wyŜszą stabilność? – A takŜe na KsięŜycu, na Marsie, na Wenus – widocznie wszędzie, tylko nie tutaj. – Cornelius wzruszył ramionami. – Naturalnie wszystkie wiązki psi są kapryśne i czasem dochodzi do niepoŜądanych sprzęŜeń, kiedy się... Nie, najpierw pozbieram fakty, a potem zacznę teoretyzować. Kim są wasi espmeni? – Jest tylko Anglesey, ale on wcale nie ma formalnego przygotowania; zajął się tym po wypadku i wykazał takie wrodzone zdolności, Ŝe z miejsca go tutaj wysłano, kiedy się zgłosił na ochotnika. Tak trudno dostać kogokolwiek na Piątego, iŜ nie jesteśmy drobiazgowi co do stopni. A jeśli juŜ o tym mowa, to Ed daje sobie radę z prowadzeniem Joego równie dobrze, jak doktorzy psioniki. – Ach, tak. Waszego pseudojowiszanina. Tej sprawie równieŜ muszę się przyjrzeć bardzo dokładnie – powiedział Cornelius. Mimo wszystko, zaczynało go to interesować. – MoŜe źródłem kłopotów jest coś w biochemii Joego. Kto wie? Zdradzę panu pewną matą, dobrze strzeŜoną tajemnicę, doktorze Viken: psionika nic jest nauką ścisłą. Tamten uśmiechnął się szeroko. – Ani fizyka – powiedział. Po chwili dodał powaŜniej: – W kaŜdym razie, moja gałąź fizyki. Mam nadzieję uczynić ją ścisłą. Dlatego w ogóle tu jestem, jak pan się domyśla. Dlatego wszyscy tu jesteśmy. * * *
W pierwszej chwili widok Edwarda Angleseya przyprawiał o lekki szok. To była głowa, dwoje ramion i para niepokojących, intensywnie niebieskich, wytrzeszczonych oczu. Cała reszta była niewaŜnym szczegółem, schowanym w pojeździe na kółkach. – Z zawodu biofizyk – powiedział Viken Corneliusowi. – Zajmował się zarodnikami atmosferycznymi na Stacji Ziemia, kiedy byt jeszcze młody – nagle wypadek, przywaliło go poniŜej klatki piersiowej, praktycznie wszystko ma tam zmiaŜdŜone. Typ ponuraka, musi się pan z nim obchodzić jak z jajkiem. Posadzony na wąskim krześle w sterowni projektora psi, Cornelius doszedł do wniosku, Ŝe Viken odmalował prawdę w zbyt jasnych barwach. Anglesey mówił z pełnymi ustami, nieelegancko, kaŜąc czułkom przy fotelu sprzątać za sobą okruszki. – Ja muszę – wyjaśnił. – W tym kretyńskim miejscu obowiązuje czas ziemski, GMT, a na Jowiszu nie. Muszę tutaj tkwić, kiedykolwiek Joe się budzi, gotów na jego przejęcie. – Nie moŜe pana ktoś zastępować? – spytał Cornelius. – Ba! – Anglesey wbił nóŜ w kromkę proteidu i pogroził nią przybyszowi. PoniewaŜ był to dla niego język rodzony, złorzeczył po angielsku – w języku powszechnie uŜywanym na Stacji – ze straszną zawziętością. – Słuchaj, no! Stosowałeś kiedy terapię pozazmysłową? Nie sam podsłuch czy nawet dwustronny kontakt, tylko prawdziwy nadzór wychowawczy? – Nie. Na to trzeba specjalnych, wrodzonych zdolności, takich jak pańskie. Cornelius uśmiechnął się. Jego krótka i przymilna wypowiedź została przełknięta, bez większej uwagi ze strony zaciętej twarzy naprzeciwko. – O ile dobrze rozumiem, chodzi o przypadki analogiczne do, hm, przywracania sprawności systemowi nerwowemu dziecka dotkniętego paraliŜem? – Tak, tak. Niezły przykład. Czy próbował ktoś zgnieść kiedy osobowość dziecka, przejąć ją w najbardziej dosłownym sensie? – Mój BoŜe, nie! – Nawet w charakterze eksperymentu naukowego? – Anglesey wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Czy którykolwiek operator esprojektora chlusnął kiedy energią i zalał dziecięcy mózg własnymi myślami? DalejŜe, Cornelius, nie sypnę cię! – No cóŜ... to nie moja branŜa, jak pan wie. – Psionik ostroŜnie odwrócił głowę, napotkał łagodne oblicze tarczy zegarowej i utkwił w niej wzrok. – Słyszałem, hm, coś nie coś... No cóŜ, owszem, były próby w pewnych przypadkach patologicznych, przebicia się... zniszczenia przemocą złudzeń i iluzji pacjenta... – I nie wyszło – odrzekł Anglesey. Roześmiał się. – To się n i e m o Ŝ e udać, nawet na dziecku, nie mówiąc juŜ o dorosłym z całkowicie ukształtowaną osobowością. PrzecieŜ trzeba było dziesięciu lat udoskonaleń – prawda? – nim udało się maszynę usprawnić do tego stopnia, aby psychiatrzy mogli choć "podsłuchiwać" mimo naturalnych róŜnic między ich wzorcami myślowymi a pacjentów mimo róŜnic wywołujących interferencje mieszające pacjentom w głowach. Maszyna musi dostosowywać się automatycznie do róŜnic między poszczególnymi osobnikami. Między gatunkami przerzucać mostów nie potrafimy w dalszym ciągu. Jeśli druga osoba jest skłonna do współpracy, moŜesz bardzo delikatnie kierować jej myśleniem. I to wszystko. Jeśli usiłujesz przejąć władzę nad innym mózgiem, mózgiem z własną przeszłością i doświadczeniem, z własnym ja, powaŜnie naraŜasz własne zdrowie psychiczne. Ten drugi mózg będzie się instynktownie bronić. W pełni rozwinięta, dojrzała, zahartowana osobowość ludzka jest po prostu zbyt złoŜona, by moŜna nią było sterować z zewnątrz. Posiada zbyt duŜo dróg ucieczki, za duŜo ciemnych sił jakie podświadomość moŜe wezwać w obronie osobowości, jeśli jej integralność jest zagroŜona. Do cholery, człowieku, nie umiemy panować
nawet nad własnymi umysłami, a co dopiero nad cudzymi! Skrzekliwa tyrada Angleseya urwała się. Siedział zatopiony w myślach przy pulpicie sterowniczym i bębnił palcami po klawiaturze swojej mechanicznej matki. – Więc? – zapytał po chwili Cornelius. Nie powinien się, być moŜe, odzywać, lecz nie potrafił powstrzymać się od mówienia. Było zbyt duŜo ciszy – to prawie osiemset milionów kilometrów stąd od Słońca. Kiedy zamykasz usta na pięć minut, cisza zaczyna dzwonić ci w uszach jak na alarm. – Więc? – zadrwił Anglesey. – A więc nasz pseudojowiszanin, Joe, ma fizycznie dojrzały mózg. Cały sekret mojej władzy nad nim polega na tym, Ŝe mózgowi Joego nigdy nie dano szansy stworzenia własnej osobowości. To ja jestem Joe. Nie opuszczałem go od chwili narodzenia się jego świadomości. Wiązka psi przekazuje do mnie wszystkie dane z jego zmysłów i śle mu w zamian nerwowe impulsy motoryczne. Niemniej jednak on ma wspaniały mózg, a jego komórki nerwowe rejestrują ślady wszelkich przeŜyć, dokładnie tak samo jak twoje lub moje; jego synapsy przybrały topografię, która odpowiada mojemu "wzorcowi osobowości". KaŜdy inny espmen, przejmujący go ode mnie, przekonałby się, Ŝe byłoby to jak próba wyzucia mnie samego z mojego mózgu. Tego nie da się zrobić. Mówiąc ściśle, Joe ma bez wątpienia tylko podstawowy zestaw wspomnień Angleseya ja na przykład nie powtarzam sobie twierdzeń trygonometrycznych, kiedy nim steruję – ale jest wyposaŜony wystarczająco dobrze, Ŝeby stać się, potencjalnie, odrębną osobowością. Faktem jest, Ŝe zawsze, gdy budzi się ze snu – zazwyczaj jest kilkuminutowy poślizg, zanim wyczuję zmianę poprzez moje naturalne zdolności psi i ustawię wzmocnienie hełmu – czeka mnie mały pojedynek. Odczuwam niemal... pewien opór, dopóki nie doprowadzę jego prądów psychicznych do absolutnej zgodności fazowej z moimi. Samo marzenie senne było wystarczająco odmiennym doświadczeniem, Ŝeby... – Angleseyowi nie chciało się kończyć zdania. – Rozumiem – powiedział cicho Cornelius. – Tak, to jasne. Swoją drogą, niesłychane, Ŝe moŜe pan mieć taki wszechstronny kontakt z istotą o całkowicie innym metabolizmie. – To juŜ nie potrwa długo – rzekł z ironią espmen – chyba Ŝe potrafisz usunąć powód palenia się lamp K. Mój zapas części zamiennych jest na wyczerpaniu. – Mam kilka hipotez roboczych – odparł Cornelius – lecz tak słabo znamy zasado rozchodzenia się wiązki psi – prędkość nieskończenie wielka czy tylko bardzo duŜa, czy moc wiązki zaleŜy ostatecznie od odległości, czy nie? A co wiemy o moŜliwych skutkach transmisji – och, na przykład poprzez zdegenerowaną materię w jądrze Jowisza? Mój BoŜe, planety, na której woda to cięŜki minerał, a wodór – metal! Co my w ogóle wiemy? – Mamy się o tym przekonać – warknął Anglesey. – O to chodzi w tym całym projekcie. O wiedzę! Bzdura! – Omal nie splunął na podłogę. – Widocznie nawet ta odrobina wiedzy, jaką zgromadziliśmy do tej pory, nie dotarła do ludzi. Tam gdzie Ŝyje Joe, wodór jest wciąŜ gazem. Musiałby kopać wiele kilometrów w głąb, Ŝeby dotrzeć do warstwy stałej. I oczekuje się ode mnie, bym przeprowadził naukową analizę warunków na Jowiszu. Cornelius postanowił to przeczekać, pozwalając Angleseyowi się wyszaleć, a sam zajął się roztrząsaniem problemu oscylacji lamp K. – Oni tam na Ziemi niczego nie rozumieją. I tu teŜ nie. Czasami zdaje mi się, Ŝe nie chcą zrozumieć. Joe tkwi na dole nie mając niczego poza parą własnych rąk. On, ja, my – na początku wiedzieliśmy niewiele więcej ponad to, Ŝe prawdopodobnie będzie mógł odŜywiać się miejscowymi formami Ŝycia. Poświęca prawie cały czas na zdobywanie Ŝywności. To cud, Ŝe
zdołał tyle osiągnąć w ciągu kilku tygodni – zbudował sobie dom, rozpoznał najbliŜsze otoczenie, zabrał się do metalurgii czy hydrourgii – nazwij to, jak chcesz. Czego jeszcze Ŝądają ode mnie, do jasnej cholery? – Tak, tak – mruknął Cornelius. – Owszem, ja... Anglesey podniósł białą, kościstą twarz. Jakaś mgiełka pokazała mu się w oczach. – Co to...? – zaczął Cornelius. – Zamknij się! – Anglesey błyskawicznie obrócił się wraz z fotelem, na oślep sięgnął po hełm i załoŜył go na głowę. – Joe się budzi. ZjeŜdŜaj! – Ale jeśli pozwoli mi pan pracować tylko w trakcie jego snu, to jak mam...? – zaprotestował Cornelius. Anglesey zaklął i rzucił w niego obcęgami. To był marny rzut, nawet jak na niskie ciąŜenie. Cornelius cofnął się w kierunku drzwi. Anglesey nastawiał esprojektor. Nagle szarpnął się ostro. – Cornelius! – Co się stało? – Psionik usiłował podbiec z powrotem, przeszarŜował i poślizgnął się, wpadając w rezultacie na tablicę rozdzielczą. – Znowu lampa K. – Anglesey zrzucił hełm. To musiało boleć jak diabli, kiedy w mózgu odebrało się lawinowo narastający i wzmacniany skowyt psychiczny, ale on rzekł tylko: – Wymień mi ją. Szybko. A potem wynoś się i zostaw mnie w spokoju. Joe nie przebudził się samodzielnie. Coś jeszcze wślizgnęło się do schronienia wraz ze mną – wpadłem tam na dole w niezłe tarapaty. To był dzień cięŜkiej pracy i Joe zapadł w głęboki sen. Spał, dopóki na jego gardle nie zacisnęły się łapy. Wówczas przez chwilę doznawał tylko fali obłędnego, paraliŜującego strachu. Wydawało mu się, Ŝe znów jest na Stacji Ziemia, unosząc się w stanie niewaŜkości na końcu liny, a tysiąc mroźnych gwiazd otacza świetlnym kołem planetę naprzeciw niego. Odniósł wraŜenie, Ŝe wielki, cięŜki dźwigar zerwał się ze swych cum i ruszył w jego stronę, powoli, choć z całą bezwzględnością inercji swoich zimnych ton, wirując i migocząc w świetle Ziemi a jedyny dźwięk to on sam przeraźliwy wrzask i znowu wrzask w jego hełmie próbował zerwać się z kabla dźwigar trącił go tak delikatnie lecz wciąŜ się przemieszczał on się przemieszczał wraz z nim wgniotło go w ścianę stacji wtulił się w nią jego porwany kombinezon pienił się gdy chciał zatkać swoje zranione ja była krew zlana z pianą jego krew darł się Joe. Powodowany konwulsyjną reakcją Joe rozerwał łapy na jego szyi i odrzucił czarnego stwora na drugi koniec ziemianki. Z głośnym hukiem stwór walnął o ścianę; lampka spadła na ziemię i zgasła. Joe stał w ciemności cięŜko dysząc, zdając sobie niejasno sprawę, Ŝe kiedy spał, wichura zamarła, z przeraźliwego wycia przechodząc do głębokiego pomruku. Odrzucone na bok stworzenie jęczało z bólu i czołgało się pod ścianą. Wśród ciemności Joe szukał po omacku swojej maczugi. Coś zeskrobało w ziemię. Przekop! Szły przez przekop! Joe ruszył na oślep na spotkanie z nimi. Serce waliło mu jak młot, a jego nos chłonął obce zapachy. Stworzenie, jakie się ukazało, gdy zacisnęły się na nim łapy Joe, było o połowę mniejsze od niego, miało za to sześć stóp o monstrualnych pazurach i parę trójpalczastych kończyn górnych, wyciągających się do jego oczu. Joe zaklął, uniósł wijące się stworzenie do góry i grzmotnął nim o ziemię. Zapiszczało, a on usłyszał trzask kości.
– No, dalejŜe! – Joe wygiął się w łuk i parskał na nie, tak jak tygrys zagroŜony przez gąsienice-olbrzymy. Napływały przez tunel masami do jego izby, kilkanaście wtargnęło do środka, gdy walczył z jedną, która owinęła się wokół jego ramion i pazurami szczepiła z nim swoje krępe, węŜowate ciało. Szarpały go za nogi, usiłując wpełznąć mu na grzbiet. Raził w lewo i prawo własnymi pazurami, bił ogonem, przewrócił się i utonął pod masą napastników. Powstał z całym mnóstwem nadal uczepionych jego ciała. Szamotał się z nimi w ciemności. Kotłujący się gąszcz kończyn uderzył w ścianę ziemianki. Zatrzęsła się, pękła krokiew, dach runął na ziemię. Anglesey stał w głębokim dole między potłuczonymi płytami lodu w nikłym świetle zachodzącego Ganimedesa. Widział teraz, Ŝe potwory były czarne i miały wystarczająco duŜe łby, by pomieścić mózg, mniejszy niŜ u człowieka, ale być moŜe większy niŜ u małpy. Było ich około dwudziestu, z trudem wydobywały się spod rumowiska, a potem falami rzucały na niego z tą samą przeraźliwą zaciekłością. Dlaczego? Małpia reakcja, pomyślał Anglesey gdzieś na dnie duszy. Zobaczyć obcego, barć się obcego, nienawidzić obcego, zabić obcego. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała, pompując powietrze przez zaschnięte gardło. Wyrwał jedną całą belkę, chwycił ją w połowie i zamachnął się drewnem twardym jak metal. NajbliŜsze stworzenie padło z roztrzaskanym łbem. Drugie z przetrąconym karkiem. Trzecie zostało gwałtownie odrzucone ze zgruchotanymi Ŝebrami w objęcia czwartego; oba runęły na ziemię. Joe zaczął się śmiać. To zaczynało być zabawne. -Jeee-huuu! Tyyygryys! – Puścił się biegiem po zlodowaciałej ziemi w kierunku hordy. Rozbiegły się, wyjąc. Ścigał je, dopóki ostatnie nie zniknęły w lesie. CięŜko dysząc Joe popatrzył na trupy. Sam krwawił, było mu zimno, odczuwał ból i głód, a jego schronienie leŜało w ruinie – ale pobił je! Pod wpływem nagłego impulsu omal nie uderzył się w piersi z wyciem. Przez chwilę się wahał. Czemu nie? Anglesey odrzucił w tył głowę i wzniósł okrzyk triumfu ku bladej tarczy Ganimedesa. Później wziął się do pracy. Najpierw rozpalił ognisko pod osłoną statku z którego do tej pory zostało niewiele ponad pagórek rdzy. Horda potworów wyła w ciemności wśród spękanej ziemi, nie zrezygnowały z niego, powrócą. Rozszarpał lędźwie jednemu z zabitych i odgryzł kawałek mięsa. Całkiem dobre. Byłoby jeszcze lepsze, gdyby je właściwie przyrządzić. Ha! Popełniły wielki błąd, zwracając jego uwagę na swoje istnienie! Kończył śniadanie, kiedy Ganimedes chował się za górami lodowymi na zachodzie. Wkrótce zacznie świtać. Powietrze było prawie nieruchome, a wysoko nad głową latało stado przypominających naleśniki podniebnych brzytwodziobów, jak je nazywał Anglesey, koloru wypolerowanej miedzi, połyskujących w nieśmiałych promieniach brzasku. Joe przetrząsał ruiny swojej chaty, dopóki nie odnalazł aparatu do wytapiania wody. Nie byt uszkodzony. Pierwsza rzecz, to stopić trochę lodu i odlać go do form siekiery, noŜa, piły i młotka, które przygotował z wielkim trudem. W warunkach jowiszowych metan byt płynem, który się piło, a woda – zestalonym minerałem. Nadawała się doskonale na narzędzia. Później spróbuje ją stopić z innymi substancjami. A potem – tak. Do diabła z ziemianką, przez jakiś czas moŜe spać pod gołym niebem. Zrobi łuk, zastawi pułapki, będzie gotów urządzić masakrę gąsienicom, jeśli go znowu zaatakują. Niedaleko stąd była rozpadlina schodząca głęboko ku przejmującemu zimnu metalicznego
wodoru: naturalna lodówka, miejsce na przechowywanie wielotygodniowych zapasów mięsa, które dostarczą jego wrogowie. Zostanie mu duŜo wolnego czasu... Och! Cholernie duŜo! Joe roześmiał się z zadowoleniem i połoŜył się, by obejrzeć wschód słońca. Na nowo zlot sobie sprawę. co to za urocze miejsce. Widzisz, jak mała połyskliwa iskierka Słońca Ŝegluje do góry spoza wschodnich watów ciemnopurpurowej mgły, Ŝyłkowanej róŜem i złotem; widzisz, jak światło powoli narasta, dopóki ogromny wklęsły łuk nieba nie stanie się jednym potokiem promieniowania; widzisz, jak światło wlewa ciepło i Ŝycie w rozległą piękną krainę, milion kilometrów kwadratowych niskich szumiących lasów i migotliwie falujących jezior i pióropuszy wodorowych gejzerów; i widzisz, widzisz, widzisz, jak lodowe góry zachodu rozbłyskują niczym szara stal! Anglesey wciągnął głęboko w płuca gwałtowny poranny wiatr i krzyknął z chłopięcej radości. * * * – Sam biologiem nie jestem – zastrzegł się Viken. – Ale być moŜe dzięki temu lepiej uda mi się przedstawić panu ogólną sytuację. Potem Lopez albo Matsumoto mogliby odpowiedzieć na wszelkie szczegółowe pytania. – Doskonale – zgodził się Cornelius. – Lecz proszę przyjąć, Ŝe jestem absolutnym ignorantem, jeśli chodzi i ten projekt, zgoda? Prawie jestem, wie pan o tym. – Jak pan sobie Ŝyczy – roześmiał się Viken. Stali w zewnętrznym biurze sekcji ksenobiologicznej. W pobliŜu nie było nikogo, gdyŜ zegary stacji wskazywały 17.30 GMT, a prace szły tylko na jedną zmianę. Nie było potrzeby pracować dłuŜej, dopóki działka Angleseya nie zacznie dostarczać danych powierzchniowych. Fizyk pochylił się i podniósł z biurka przycisk do papieru. – Jeden z chłopców zrobił ją dla Ŝartów – powiedział – ale to zupełnie dobry wizerunek Joego. Liczy około pięciu stóp, mierząc przy głowie. Cornelius obracał w dłoniach plastykową figurkę. Jeśli wyobrazić sobie kociego centaura z grubym chwytnym ogonem... Tułów był przysadzisty, o długich kończynach, silnie umięśniony; łysa głowa okrągła, szerokonosa, z wielkimi, głęboko osadzonymi oczami i mocnymi szczękami, ale to rzeczywiście przypominało ludzką twarz. Barwa ogólna była niebieskoszara. – Samiec, jak widzę – zwrócił uwagę. – Oczywiście. Pan, zdaje się, nie rozumie. Joe jest kompletnym pseudojowiszaninem jeśli wolno nam to stwierdzić – końcowym modelem, rozpracowanym pod kaŜdym względem. Jest odpowiedzią na naukowe pytanie, którego postawienie zajęło pięćdziesiąt lat. Viken spojrzał z ukosa na Corneliusa. – A więc zdaje pan sobie sprawę ze znaczenia pańskiej misji, prawda? – Zrobię, co będę mógł – odparł psionik. – Lecz gdyby... no cóŜ, załóŜmy, Ŝe awaria lampy lub coś innego sprawi, iŜ stracicie Joego, nim zdąŜę rozwiązać problem oscylacji. Macie chyba w zapasie innych, prawda? – Och, naturalnie – odrzekł markotnie Viken. – Ale koszty... Nie jesteśmy na nieograniczonym budŜecie. Wydajemy oczywiście mnóstwo pieniędzy, bo pluć i łapać w takiej odległości od Ziemi to droga przyjemność. Ale z tego samego powodu swoboda naszych posunięć jest nieduŜa. WłoŜył ręce do kieszeni i poczłapał ze spuszczoną głową w kierunku wewnętrznych drzwi, laboratoriów, przemawiając niskim, natarczywym głosem. – Pan nie zdaje sobie chyba sprawy,
jaką koszmarną planetą jest Jowisz. To nie tyle powierzchniowa siła ciąŜenia – trochę mniej od trzech g, co to jest? – ile potencjał grawitacyjny, dziesięciokrotnie większy niŜ ziemski. Temperatura. Ciśnienie. A przede wszystkim atmosfera, burze i ciemność! Gdy statek schodzi do lądowania na powierzchni Jowisza – odbywa się to z pomocą radia – cieknie jak sito dla zneutralizowania ciśnienia, ale poza tym jest to za kaŜdym razem najpotęŜniejszy, absolutnie najmocniejszy model aktualnie produkowany, wyładowany rozmaitymi czujnikami, serwomechanizmami, wszelką aparaturą zabezpieczającą, jaką umysł ludzki musiał wymyślić, Ŝeby ochronić kupę precyzyjnego sprzętu wartości milionów dolarów. I co się dzieje? Połowa statków w ogóle nie dociera do powierzchni. Porywa je burza i miota gdzieś nimi albo zderzają się z bryłą Kry 7 – mniejszą wersją Czerwonej Plamy – albo, niech ja skonam, to co uchodzi tu za stado ptaków, taranuje któryś i rozbija. A dla tej drugiej połowy, której uda się wylądować, jest to podróŜ w jedną stronę. Nie próbujemy nawet odstawiać ich z powrotem. Jeśli napręŜenia nie rozerwały czegoś podczas lądowania, to i tak skazała je korozja. Wodór przy jowiszowym ciśnieniu wyczynia z metalami zabawne rzeczy. Dostarczenie Joego na powierzchnię kosztowało ogółem jakieś pięć milionów – jednego osobnika. KaŜdy następny będzie kosztować, jeśli nam się poszczęści, parę milionów więcej. Viken kopnięciem otworzył drzwi na ościeŜ i poszedł przodem. W głębi znajdowało się wielkie pomieszczenie, nisko sklepione, rozjaśnione zimnym światłem i przepełnione szumem wentylatorów. Przypominało Corneliusowi laboratorium nukleoniczne; przez chwilę nie mógł sobie uzmysłowić dlaczego, po czym rozpoznał zawiłości zdalnego sterowania, zdalnej obserwacji, ściany odgradzające siły, które mogłyby zniszczyć cały ten księŜyc. – One są konieczne ze względu na ciśnienie, rzecz jasne – powiedział Viken wskazując szereg osłon. – I zimno. I sam wodór, jako drobniejszą groźbę. Mamy tu urządzenia odtwarzające warunki w jowiszowym... hm... powietrzu. Oto miejsce, w którym cały ten projekt naprawdę się zaczął. – Słyszałem coś nie coś. Nie zaczerpywaliście zarodników unoszących się w atmosferze? – Ja nie. – Viken roześmiał się. – Zespół Tottiego to zrobił, pięćdziesiąt lat temu. Udowodnili, Ŝe na Jowiszu istnieje Ŝycie. śycie, wykorzystujące ciekły metan jako punkt startu dla syntezy nitrozwiązków: rośliny wykorzystując energię słoneczną do budowy nienasyconych związków węglowych uwalniają wodór; zwierzęta zjadając rośliny redukują te związki ponownie do postaci nasyconej. Jest nawet odpowiednik spalania. Takie reakcje wymagają złoŜonych enzymów, a więc... no cóŜ, to nie moja dziedzina. – Biochemia jowiszowa została więc całkiem dobrze poznana. – O, tak. Nawet w czasach Tottiego dysponowano wysoko rozwiniętą technologią biotyczną – zsyntetyzowano juŜ ziemskie bakterie i całkiem nieźle odwzorowano większość struktur genowych. Jedyną przyczyną, Ŝe tak długo trwało sporządzenie diagramu procesów Ŝyciowych na Jowiszu. były trudności techniczne, wysokie ciśnienie i temu podobne. – Kiedy właściwie udało się zobaczyć powierzchnię Jowisza? – Dokonał tego Grey, przed mniej więcej trzydziestu laty. Spuścił na dół sondę telewizyjną, która przetrwała wystarczająco długo, by przekazać mu całą serię obrazów. Od tego czasu technika rozwinęła się. Wiemy, Ŝe Jowisz roi się od własnego, przedziwnego Ŝycia, być moŜe bardziej płodnego niŜ Ŝycie na Ziemi. Ekstrapolując z unoszących się w atmosferze mikroorganizmów, nasz zespół przeprowadził próbne syntezy tkankowców i ... Viken westchnął. – Do diabła, gdybyŜ tu było rodzime Ŝycie inteligentne! WyobraŜa pan sobie, doktorze Cornelius, o czym mogliby nam opowiedzieć, o tylu szczegółach, o tylu... proszę
tylko pomyśleć, jak daleko zaszliśmy na Ziemi z chemią niskich ciśnień od czasów Lavoisiera. Tu jest szansa nauczenia się chemii i fizyki wysokich ciśnień, przynajmniej równie bogatych w moŜliwości! Po chwili Cornelius zapytał przekornie: – Jest pan pewny, Ŝe nie ma Ŝadnych Jowiszan? – Ach, no jasne, mogłoby ich być wiele miliardów. – Viken wzruszył ramionami. – Miasta, imperia, wszystko, co pan chce. Jowisz ma powierzchnię wielkości stu Ziemi, a my widzieliśmy kilkanaście nieduŜych regionów. Jedno wiemy z całą pewnością – nie ma tu Ŝadnych Jowiszan uŜywających radia. Wziąwszy pod uwagę ich atmosferę, niepodobna, Ŝeby kiedykolwiek wynaleźli je dla siebie – proszę pomyśleć, jak gruba musiałaby być lampa elektronowa, jak potęŜna próŜniowa pompa! Tak więc postanowiono ostatecznie, Ŝe najlepiej będzie, jak sami sobie stworzymy naszych Jowiszan. Cornelius przeszedł za Vikenem przez laboratorium do następnego pokoju. Ten był mniej zagracony, robił wraŜenie bardziej zadbanego; bałaganiarskie nawyki eksperymentatora ustąpiły przed niezawodną precyzją inŜyniera. Viken zbliŜył się do jednego z pulpitów stojących pod ścianami i spojrzał na instrumenty pomiarowe. – Za tą ścianą czeka następny pseudo – powiedział. W tym wypadku samica. LeŜy pod ciśnieniem dwustu atmosfer i w temperaturze stu dziewięćdziesięciu stopni powyŜej zera absolutnego. Jest to... układ z pępowiną, chyba tak by pan to nazwał, podtrzymujący jej procesy Ŝyciowe. Była hodowana do postaci dorosłej w tym... hm... stadium płodowym – modelowaliśmy naszych Jowiszan na wzór ziemskich ssaków. Nigdy nie była przytomna. I nie będzie, póki się nie "urodzi". Trzymamy tutaj łącznie dwadzieścia samców i sześćdziesiąt samic. Liczymy, Ŝe mniej więcej połowa z nich dotrze na powierzchnię. MoŜna zrobić więcej, jeśli zajdzie potrzeba. Nie same osobniki są takie drogie, tylko ich transport. A więc Joe będzie tam na dole zupełnie sam, dopóki nie nabierzemy pewności, Ŝe jego gatunek moŜe przetrwać. – O ile dobrze rozumiem, eksperymentowaliście najpierw z niŜszymi formami Ŝycia? – spytał Cornelius. – Oczywiście. Trwało to dwadzieścia lat, nawet po wprowadzeniu technik wymuszonej katalizy, Ŝeby przejść od sztucznego zarodnika unoszącego się w atmosferze do Joego. Wykorzystaliśmy wiązkę psi do nadzorowania wszystkiego, począwszy od pseudoowadów. Oddziaływanie międzygatunkowe jest moŜliwe, wie pan, jeśli system nerwowy marionetki będzie specjalnie w tym celu zaprojektowany i nie da mu się szansy rozwinięcia formy odmiennej od systemu nerwowego espmena. – I Joe jest pierwszym pseudo, który sprawił kłopoty? – Tak. – Jedna hipoteza upada. – Cornelius siedział na stoliku dyndając grubymi nogami i przebierając palcami w rzadkich, lekko rudawych włosach. – Myślałem, Ŝe wszystkiemu winne moŜe być jakieś zjawisko fizyczne na Jowiszu. Teraz wychodzi na to, Ŝe problem leŜy w samym Joem. – Tyle i my wiemy – odparł Viken. Zapalił papierosa i wciągnął głęboko oba policzki. Wzrok miał zasępiony. – Trudno zrozumieć, co tu się dzieje. Specjaliści od biotyki mówią, Ŝe Pseudocentaurus sapiens jest zbudowany precyzyjniej od kaŜdego wytworu ewolucji naturalnej. – Nawet mózg? – Nawet. Jest dokładną kopią ludzkiego, Ŝeby umoŜliwić oddziaływanie wiązce psi, ale ma ulepszenia – wyŜszą stabilność. – Są jednak jeszcze aspekty psychologiczne – rzekł Cornelius. – Pomimo wszystkich
waszych wzmacniaczy i innych technicznych udogodnień psi nawet dzisiaj pozostaje zasadniczo domeną psychologii. Zastanówmy się nad doświadczemami traumatycznymi. Domyślam się, Ŝe... płód pseudojowiszanina odbywa bardzo nieprzyjemną podróŜ na dół? – Statek, owszem – odparł Viken. – Ale sam pseudo – nie, poniewaŜ jest cały zanurzony w płynach, tak samo jak pan przed urodzeniem. – Niemniej jednak – odparł Cornelius – ciśnienie dwustu atmosfer tutaj, to nie to samo, co niewyobraŜalne ciśnienie na Jowiszu. Czy taka zmiana nie moŜe być szkodliwa? Viken spojrzał na rozmówcę z respektem. – Chyba nie – odparł. – Mówiłem juŜ, Ŝe statki na Jowisza buduje się nieszczelne. Zewnętrzne ciśnienie przenoszone jest do... hm... mechanizmu macicznego poprzez szereg przepon, stopniowo. Schodzenie trwa wiele godzin, rozumie pan. – Dobrze, co się dzieje dalej? – ciągnął Cornelius. – Statek ląduje, mechanizm maciczny otwiera się, pępowina się rozłącza i Joe, powiedzmy, rodzi się. Lecz on ma juŜ dojrzały mózg. Przed wstrząsem nagłego rozbudzenia się świadomości nie chroni go niedorozwinięty mózg noworodka. – Wzięliśmy to pod uwagę – odrzekł Viken. – Anglesey był sprzęgnięty fazowo z Joe wiązką psi, kiedy statek opuszczał nasz księŜyc. A więc praktycznie to nie Joe się wyłonił i to nie on postrzegał. Joe nie był niczym więcej niŜ bryłą substancji biologicznej. MoŜe ulec wstrząsowi psychicznemu tylko w takim stopniu co Ed, poniewaŜ to Ed jest na dole! – Jak pan chce – powiedział Cornelius. – Nie planowaliście chyba jednak stworzenia gatunku marionetek, prawda? – Och, na Boga, nie – odparł Viken. – Oczywiście, Ŝe nie. Jak się tylko przekonamy, Ŝe Joe jest właściwie urządzony, ściągniemy kilku dodatkowych espmenów i damy mu wsparcie w postaci innych pseudo. W końcu na dół wyśle się samice i nie sterowane samce, których wychowaniem zajmą się marionetki. Nowe pokolenie narodzi się juŜ normalnie – no cóŜ, tak czy owak ostatecznym celem jest nieduŜa społeczność Jowiszan. Będą myśliwi, górnicy, rzemieślnicy, farmerzy, gospodynie domowe, fabryki. WywyŜszą grupę kluczowych członków – rodzaj kapłaństwa. A kapłaństwo to będzie kontrolowane metodami psi, tak jak Joe. Potrzebne jest wyłącznie po to, by wytworzyć narzędzia, zająć się nauką czytania, przeprowadzić eksperymenty i informować nas o tym, na czym nam zaleŜy. Cornelius pokiwał głową. W sensie ogólnym taki był ów cały jowiszowy projekt, jeśli go dobrze zrozumiał. Mógł ocenić znaczenie swojej misji. Tylko Ŝe nie potrafił wyjaśnić dodatkowego sprzęŜenia zwrotnego w lampach K. I co mógł na nie poradzić? * * * Dłonie miał w dalszym ciągu posiniaczone. O BoŜe, pomyślał Ŝałośnie juŜ po raz setny, czy to aŜ tak na mnie wpływa? Czy naprawdę waliłem pięściami w metal, kiedy Joe walczył tam na dole? Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia na drugi koniec pokoju, w stronę stolika, przy którym pracował Cornelius. Nie lubił Corneliusa, tego ssącego cygaro tłuściocha, który nieustannie gadał i gadał. Przed chwilą postanowił, Ŝe daje sobie spokój z sileniem się na uprzejmość wobec tego ziemióra. Psionik odłoŜył śrubokręt i rozprostował zdrętwiałe palce. – Fiu! – Uśmiechnął się. – Zrobię sobie małą przerwę. Rozebrany na części esprojektor stanowił kiepską zasłonę dla jego obszernego,
przelewającego się, Ŝabiego ciała przy warsztacie. Angleseyowi cholernie nie spodobał się pomysł dzielenia z kimś tego pokoju, nawet tylko kilka godzin dziennie. Ostatnio poprosił, aby przynoszono mu tutaj posiłki i pozostawiano je za drzwiami przylegającej do pokoju łazienko-sypialni. Tkwił tam juŜ dłuŜszy czas. A po co miał wychodzić? – Nie mógłbyś się trochę pośpieszyć? – rzucił oschle. Corneliusowi krew napłynęła do twarzy. – Gdyby miał. pan złoŜoną maszynę rezerwową, zamiast luźnych części... – powiedział i zamilkł. Wzruszył ramionami, wyjął niedopałek cygara i przypalił go na nowo; ich zapas musi mu wystarczyć na długo. Anglesey zastanawiał się, czy te kłęby śmierdzącego dymu były wydmuchiwane z ust Corneliusa rozmyślnie. Nie lubię cię, panie Ziemianinie Cornelius, i jest to niewątpliwie uczucie odwzajemnione. – Nie było potrzeby dopóki nie przylecą inni espmeni – odrzekł ponuro Anglesey. – A instrumenty kontrolne wykazują, Ŝe ta jest w doskonałym stanie. – Niemniej jednak – powiedział Cornelius – w nieregularnych odstępach czasu ulega gwałtownym oscylacjom, od których palą się lampy K. Pytanie brzmi: dlaczego? Chciałbym, aby pan wypróbował tamtą maszynę, jak tylko będzie gotowa. ChociaŜ, szczerze mówiąc, nie sądzę, Ŝeby problem w ogóle leŜał w elektronice – czy nawet w zjawiskach fizycznych, których nie moŜna przewidzieć. – A zatem w czym? – Anglesey poczuł się raźniej, kiedy dyskusja przeszła na sprawy czysto techniczne. – Niech pan uwaŜa. Czym właściwie jest lampa K? Sercem esprojektora. Wzmacnia pańskie naturalne impulsy psi, wykorzystując je do modulowania fali nośnej, i emituje całą wiązkę w dół na Joego. Odbiera teŜ od niego impulsy i wzmacnia je dla pana. Cała reszta to zespoły wzmacniające lampę. – Oszczędź mi wyktadu – burknął Anglesey. – To tylko powtórka z rzeczy najprostszych – rzekł Cornelius – poniewaŜ od pewnego czasu dzieje się tak, Ŝe najprostsze rozwiązania znajduje się najtrudniej. MoŜe to nie lampa źle się sprawuje. MoŜe to pan? – Co? – Biała twarz wytrzeszczyła oczy. Fala narastającej wściekłości przeszła po jej wystających kościach. – To nic osobistego – dodał szybko Cornelius. – Ale wie pan, jaką chytrą bestią jest podświadomość. ZałóŜmy, wyłącznie jako hipotezę roboczą, Ŝe w głębi duszy pan nie chce być na Jowiszu. Mogę sobie wyobrazić, Ŝe jest to raczej przeraŜające środowisko. Kto wie, czy nie wchodzi tu w grę jakiś utajony czynnik freudowski. Albo, całkiem zwyczajnie, pańskiej podświadomości moŜe wydawać się, Ŝe śmierć Joego pociągnie za sobą automatycznie pańską śmierć. – Hm, hm, hm. – Mirabile dictu, Anglesey zachował spokój. Tarł podbródek kościstą dłonią. – MoŜesz się jaśniej wyraŜać? – Tylko ogólnie – odrzekł Cornelius. – Świadoma część pańskiego umysłu śle impulsy motoryczne do Joego wiązką psi. Jednocześnie część podświadoma, przeraŜona tą sytuacją, emituje impulsy gruczoło-naczyniowe-sercowo-trzewiowe towarzyszące stanowi lęku. One działają na Joego, którego rosnące podenerwowanie jest przenoszone po wiązce psi z powrotem. Czując fizjologiczne objawy lęku przejawianego przez Joego, pańska podświadomość staje się jeszcze bardziej niespokojna, wzmagając tym samym objawy. Teraz jasne? To dokładnie przypomina zwyczajną neurastenię, z tą róŜnicą, Ŝe poniewaŜ bierze w tym udział potęŜny
wzmacniacz – lampa K – oscylacje w jednej chwili mogą narosnąć lawinowo. Powinien pan być wdzięczny lampie, Ŝe się spala – w przeciwnym razie czekałoby to pański mózg! Przez chwilę Anglesey milczał. Potem roześmiał się. Był to mocny, okrutny śmiech. Cornelius drgnął, gdy zaczęły mu pękać bębenki. – Ciekawy pomysł – powiedział espmen. – Ale obawiam się, Ŝe nie będzie pasował do faktów. Widzisz, mnie się tam na dole podoba. I lubię być Joem. Przerwał na moment, a później ciągnął niemiłym, bezosobowym tonem: – Nie osądzaj tego środowiska na podstawie moich notatek. Tam są same idiotyczne rzeczy, takie jak szacowania prędkości wiatru, wahań temperatury, zasobów mineralnych – bez znaczenia. To czego nie potrafię wyrazić słowami, to obraz Jowisza w czułych na podczerwień oczach Jowiszanina. – Całkiem odmienny, jak sądzę – zaryzykował Cornelius po chwili nieprzyjemnej ciszy. – I tak, i nie. To trudno powiedzieć. Ja niektórych rzeczy nie potrafię, bo człowiekowi brakuje pojęć. ChociaŜ... nie, nie jestem w stanie tego opisać, sam Szekspir by nie umiał. Proszę tylko nie zapominać, Ŝe wszystko co dla nas na Jowiszu jest zimne i trujące, dla Joego jest dobre. Anglesey stopniowo ściszył głos, jakby zaczął mówić do samego siebie. – Wyobraź sobie spacer pod rozjarzonym fioletowym niebem, tam gdzie ogromne rwące obłoki omiatają cieniem ziemię, a pod nimi wielkimi susami pędzi ulewa. Wyobraź sobie spacer po stokach góry niczym szlifowany metal, kiedy czysty czerwony płomień wybucha ci nad głową i śmieje się ustami ziemi. Wyobraź sobie zimny szalejący potok i niskie drzewa o ciemnych, miedzianych liściach, i wodospad metanospad, jeśli sobie Ŝyczysz – skaczący w przepaść, a gwałtowny, Ŝywy wiatr rozwiewa jego grzywę, całą w tęczy! Wyobraź sobie wielki las pogrąŜony w ciemności i oddychający głęboko, a tu i ówdzie miga ci bladoczerwony błędny ognik, który jest promieniowaniem Ŝycia jakiegoś zwinnego, nieśmiałego zwierzaka i... i... Anglesey zachrypiał i umilkł. Wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie, po jakimś czasie zamknął mocno oczy, a po twarzy pociekły mu łzy. – Wyobraź sobie, Ŝe jesteś silny! Nagle chwycił hełm, nałoŜył go na głowę i przekręcił gałki regulacji. Na dole Joe spał od dawna w mroku nocy, ale za chwilę Joe miał się obudzić i... tak długo ryczeć pod czterema wielkimi księŜycami, aŜ cały las przestraszy się go? Cornelius po cichu wymknął się z pokoju. * * * W długich promieniach mosięŜnego blasku zachodzącego słońca, pod ciemnym wałem chmur nadciągającej burzy, wchodził długimi krokami na zbocze góry z poczuciem dobrze przepracowanego dnia. Z obu stron jego pleców zwieszały się wyplatane kosze, jeden napełniony cierpkimi owocami ciernistego drzewa, a drugi grubymi jak palec pnączami do sporządzenia liny. Siekiera przy boku chwytała ostatnie promienie dnia i odbijała je oślepiająco. Robota nie była cięŜka, ale zmęczenie opanowało jego umysł i nie uśmiechały się mu czekające nań zajęcia – gotowanie, sprzątanie i inne. Dlaczego nie przysłali mu jeszcze nikogo do pomocy? Jego oczy z oburzeniem przeszukiwały niebo. Piąty chował się w cieniu; tutaj na dnie oceanu atmosfery widziało się tylko Słońce i cztery księŜyce galileuszowe. Nie wiedział nawet, gdzie mógł być teraz Piąty względem niego. Chwileczkę, tu jest zachód słońca, lecz gdybym przeszedł do kopuły widokowej, widziałbym Jowisza w ostatniej kwadrze, ale bym... ach, do diabła, jeden obrót wokół planety i tak zabiera nam tylko pół dnia ziemskiego. Joe potrząsał głową. Mimo Ŝe upłynęło juŜ tyle czasu, niekiedy diabelnie trudno było mu
utrzymać jasność myśli. To ja, zasadniczy ja, znajduję się tu wysoko na niebie, wędrując na Piątym wśród zimnych gwiazd. Pamiętaj o tym. Otwórz swoje oczy, jeśli chcesz, i przyjrzyj się wymarłej sterowni połoŜonej na Ŝywym zboczu góry. Nie zrobił tego, mimo wszystko. Obserwował szarość zniszczonych przez wiatr głazów na grubym kobiercu roślinności stoku. Nie bardzo przypominały ziemskie kamienie, tak jak i gleba pod jego stopami nie była podobna do humusu. Przez chwilę Anglesey rozmyślał nad pochodzeniem tych krzemianów, glinianów i innych składników kamieni. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie takie materiały powinny być na zawsze uwięzione w jądrze planety, gdzie ogromne ciśnienie z łatwością zgniatało i niszczyło atomy. Nad jądrem powinno leŜeć tysiące mil alotropowego lodu, a potem warstwa metalicznego wodoru. Tak wysoko miało nie być Ŝadnych złoŜonych minerałów, a jednak były. No trudno, być moŜe Jowisz uformował się zgodnie z teorią, ale później wessał przez swą ogromną gardziel grawitacji wystarczająco duŜo kosmicznego pyłu, meteorów i gazów, by utworzyć skorupę grubości kilkunastu kilometrów. CóŜ oni wiedzą, cóŜ mogą wiedzieć te miękkie, śluzowate robaki z Ziemi? Anglesey włoŜył palce do ust – palce Joego – i gwizdnął. Zarośla rozbrzmiały ujadaniem. Dwa ciemne jak noc monstra skoczyły ku niemu. Uśmiechnął się i pogłaskał ja po łbach; z tymi małymi czarnych gąsienic, które wziął, nauka szła znacznie szybciej, niŜ się spodziewał. Będą z nich straŜnicy dla niego, pastuchy, słuŜący. Na grani wzgórza Joe budował sobie dom. Wykarczował hektar lasu i wzniósł palisadę. Teraz wewnątrz ogrodzenia stała szopa dla niego i jego zapasów, studnia z metanem i zaczątki wielkiej wygodnej chaty. Lecz pracy było za duŜo dla jednej Ŝywej istoty. Mimo pomocy na wpół inteligentnych gąsienic i posiadania chłodni do mięsa, większość czasu wciąŜ pochłaniało mu zdobywanie Ŝywności. Zwierzyny teŜ nie wystarczy na wieczność; musiał się wziąć za uprawę ziemi przed końcem przyszłego roku – roku jowiszowego, dwunastu lat ziemskich, pomyślał Anglesey. Była chata do wykończenia i umeblowania; chciał postawić na rzece młyn wodny – nie, młyn metanowy – do napędzania całego tuzina maszyn, których pomysł przyszedł mu do głowy; zamierzał eksperymentować ze stopami lodu oraz... Oraz całkiem niezaleŜnie od konieczności posiadania kogoś do pomocy, dlaczego miały pozostawać samotny, być jedyną myślącą istotą na całej planecie? Fizycznie był płci męskiej, z męskimi instynktami – ostatecznie jego zdrowie musi ucierpieć, jeśli będzie Ŝyć jak pustelnik, a w tej fazie sukces całego projektu zaleŜał od zdrowia Joego. To nie było w porządku! AleŜ ja nie jestem samotny. Wraz ze mną na satelicie znajduje się pięćdziesięciu ludzi; kiedy chcę, mogę rozmawiać z kaŜdym z nich. Tylko Ŝe ja teraz rzadko chcę. Wolę być Joem. Niemniej jednak ... to ja, kaleka, odczuwam całe zmęczenie, gniew, ból, frustrację tej cudownej maszyny biologicznej zwanej Joem. Tamci tego nie rozumieją. Gdy burza amoniakalna obdziera go ze skóry, krwawię ja. Joe połoŜył się na ziemi, wzdychając. Kły błysnęły w paszczy czarnej bestii, która wygięta w pałąk stanęła nad nim, Ŝeby go polizać po twarzy. Burczało mu w brzuchu, ale odczuwał zbyt duŜe zmęczenie, by się zająć posiłkiem. Jak tylko wytresuje psy... O wiele bardziej opłacałaby się edukacja drugiego pseudo... Niemal to widział w ogarniającej jego znuŜony mózg ciemności. Tam w dole, na równinie pod wzgórzem, ogień i grzmot, kiedy statek się zatrzymuje. I stalowe jajo otwiera się z trzaskiem,
stalowe ramiona – rozpadające się juŜ, nędzna robota ziemiórów! – podnoszą istotę ze środka i kładą ją na ziemi. Poruszy się, krzycząc przy pierwszym oddechu jowiszowym powietrzem, rozglądając się dookoła pustymi, obojętnymi oczami. I Joe pójdzie po nią i zaniesie ją do domu. Będzie ją karmił, troszczył się o nią, pokaŜe jej, jak się chodzi – to nie potrwa długo, dorosły organizm nauczy się tych rzeczy bardzo szybko. Po paru tygodniach będzie juŜ mówiła, będzie miała osobowość, duszę. Czy pomyślałeś kiedykolwiek, Edwardzie Angleseyu, w czasach kiedy teŜ mogłeś chodzić, Ŝe twoją Ŝoną będzie szary, czworonoŜny potwór? Mniejsza z tym. NajwaŜniejsze to ściągnąć tutaj innych jemu podobnych, samice i samców. Ograniczony planik Stacji zmuszał go do czekania jeszcze dwa ziemskie lata, nim przyślą mu najwyŜej jedną marną imitację, taką jak on sam, marny umysł ludzki, patrzący oczami sprawiedliwie naleŜącymi się Jowiszaninowi. Nie wolno tego tolerować! Gdyby nie był taki zmęczony... Joe usiadł prosto. Senność uciekła z niego w tej samej chwili, kiedy obudziła się świadomość. To nie on był zmęczony. To Anglesey. Anglesey, ludzka strona jego natury, ten co od miesięcy zapada jedynie w drzemki, którego spokój został ostatnio zakłócony przez Corneliusa – to ciało ludzkie opadało z sił, dawało za wygraną i emitowało do Joego wraz z wiązką psi jedną po drugiej łagodne fale snu. Napięcie somatyczne powędrowało ku niebu; Anglesey drgnął i ocknął się. Rzucił przekleństwo. Kiedy tak siedział z głową w hełmie, wraz ze zmniejszeniem się jego koncentracji psychicznej, zanikała plastyczność obrazu Jowisza, jak gdyby planeta stawała się coraz bardziej przezroczysta, a potęgowało się poczucie obecności stalowej klatki, którą było jego laboratorium. Tracił kontakt. Dzięki doświadczeniu sprawnie wprowadził się z powrotem w fazę zgodną z nerwowymi prądami drugiego mózgu. Siłą woli zmuszał Joego do spania, dokładnie tak samo, jak człowiek często zmusza samego siebie. I jak wszyscy cierpiący na bezsenność, poniósł poraŜkę. Ciało Joego było zbyt głodne. Wstało z ziemi i poszło przez obozowisko w kierunku swojej chaty. Lampka K oszalała i spaliła się. * * * W noc poprzedzającą odlot statków Viken i Cornelius późno poszli spać. To nie była oczywiście prawdziwa noc. Przez dwanaście godzin maleńkim księŜycem miotało wokół Jowisza między ciemnością a powrotem do niej, aczkolwiek blade słońce mogło z powodzeniem ukazać się nad jego skałami, gdy zegary oznajmiły, Ŝe w Greenwich nastała godzina duchów. Lecz większość załogi o tej porze spała. Viken miał kwaśną minę. – Nie podoba mi się to – powiedział. – Zbyt nagła zmiana planów. Za wysoka stawka. – Ryzykujecie tylko – no ile? – trzy samce i tuzin samic – odparł Cornelius. – Oraz piętnaście statków jowiszowych. Wszystkie, jakie mamy. Jeśli idea Angleseya nie urzeczywistni się, miną miesiące, rok albo i więcej, zanim uda nam się zbudować następne statki i przystąpić na nowo do badań atmosferycznych. – Lecz jeśli się urzeczywistni – odrzekł Cornelius – to nie będą wam potrzebne Ŝadne statki jowiszowe poza dostarczającymi na dół następne pseudo. Będziecie zbyt pochłonięci rozpracowywaniem danych napływających z powierzchni, Ŝeby w górnych warstwach atmosfery
zajmować się głupstwami. – Oczywiście. Nie spodziewaliśmy się jednak tego tak wcześnie, zamierzaliśmy sprowadzić więcej espmenów, by poprowadzili jeszcze kilka osobników... – PrzecieŜ oni są n i e p o t r z e b n i – argumentował Cornelius. Wykrzesał Ŝycie z niedopałka cygara i zaciągał się dłuŜszą chwilę, Ŝeby umoŜliwić rozumowi odszukanie właściwych słów. – W kaŜdym razie przez jakiś czas. Joe znalazł się w takim punkcie swojego rozwoju, Ŝe – jeśli otrzyma pomoc – moŜe przeskoczyć wiele tysięcy lat historii, moŜe mieć w niedalekiej przyszłości nawet coś w rodzaju radia, które powaŜnie zredukuje znaczenie waszej esprojekcji. Ale pozbawiony pomocy będzie dreptał w miejscu. To głupota. kazać wspaniale wyszkolonemu ludzkiemu espmenowi zajmować się pracą fizyczną, bo do czego innego potrzebna jest teraz reszta osobników? Jak powstanie porządna osada jowiszowa, to wtedy moŜecie posyłać na dół więcej marionetek. – Nie wiadomo jednak – upierał się Viken – czy Anglesey jest w stanie samemu wyszkolić wszystkie te marionetki jednocześnie? Przez wiele dni będą bezbronne jak noworodki. Upłyną tygodnie, nim naprawdę zaczną myśleć i działać bez pomocy z zewnątrz. Czy Joe mógłby w tym czasie je pielęgnować? – Ma nagromadzoną Ŝywność i opał na wiele miesięcy – powiedział Cornelius. – A co się tyczy umiejętności Joego, no cóŜ, hm, musimy zdać się na sąd Angleseya. Tylko on ma informacje z pierwszej ręki. – A kiedy wreszcie ci Jowiszanie staną się naprawdę indywidualnościami – niepokoił się Viken – to czy na pewno pójdą w ślady Joego? Proszę pamiętać, Ŝe poszczególne osobniki nie są swoimi wzajemnymi kalkami. Zasada nieoznaczoności gwarantuje kaŜdemu jedyny w swoim rodzaju zestaw genów. Gdyby w tej całej masie obcych na Jowiszu miał się znajdować tylko jeden ludzki umysł... – Jeden ludzki umysł? – Ta wątpliwość była prawie niesłyszalna. Viken otworzył pytająco usta. Cornelius szybko dodał: – Och, proszę mi wierzyć, Anglesey mógłby kontynuować dominację nad nimi. Jego osobowość jest na swój sposób ... potęŜna. Viken wyglądał na zaskoczonego. – Naprawdę pan tak myśli? Psionik skinął głową. – Owszem. W ostatnich tygodniach poznałem go lepiej niŜ ktokolwiek inny. A moja profesja, rzecz jasna, zwraca mnie raczej ku psychologii człowieka aniŜeli jego ciału czy manierom. Pan widzi złośliwego kalekę. Ja dostrzegam umysł, który odreagował swoje ułomności fizyczne przez wytworzenie takiej piekielnej energii, takiej siły koncentracji, Ŝe to mnie przeraŜa. Dać tej psychice krzepkie ciało na jej potrzeby; a świat stanie przed nią otworem. – MoŜe ma pan rację – szepnął po pewnym czasie Viken. – To nie znaczy, Ŝeby odegrała jakąś rolę. Decyzja została podjęta. Rakiety jutro lecą na dół. Mam nadzieję, Ŝe wszystko dobrze się skończy. Umilkł na chwilę. Szum wentylatorów w jego małym pokoju wydawał się nienaturalnie głośny, a barwy wiszącej na ścianie fotografii dziewczyny – szokująco jaskrawe. Następnie bez pośpiechu powiedział: – Pan nie lubi mówić o sobie, Janie. Kiedy spodziewa się pan ukończyć własny esprojektor i przystąpić do testowania? Cornelius rozejrzał się dookoła. Na korytarzu nie było nikogo; mimo to wyciągnął rękę i zamknął drzwi, nim z lekkim uśmieszkiem odrzekł: – Jest juŜ gotów od kilku dni. Ale proszę nikomu nie mówić.
– Jak to? – Viken drgnął. Gwałtowny ruch ciała przy niskim ciąŜeniu wyrzucił go z krzesła na środek stołu. Zsunął się z powrotem na miejsce i uniósł pytająco brwi. – Ja tylko udawałem, Ŝe coś dłubię – powiedział Cornelius – ale przede wszystkim wyczekiwałem na pewien wysoce emocjonalny moment, chwilę, kiedy będę miał absolutną pewność, Ŝe cała uwaga Angleseya skupia się na Joem. Jutrzejsze wydarzenia są właśnie tym, czego mi trzeba. – W jakim celu? – Siebie przekonałem bardzo łatwo, Ŝe kłopoty z maszyną są natury psychologicznej, nie technicznej. Sądzę, Ŝe dla jakiegoś powodu, zepchniętego do jego podświadomości, Anglesey nie chce obcować z Jowiszem. Konflikty tego typu mogą z powodzeniem doprowadzić wzmacniacze psi do oscylacji. – Hm, hm, hm – Viken tarł podbródek. – MoŜe być. Ed ostatnio zmienia się co:az bardziej. Kiedy zjawił się tu pierwszy raz, był co prawda dość porywczy, ale przynajmniej grywał z nami w pokera. Teraz tak się zamknął w tej swojej skorupie, Ŝe go w ogóle nie widać. Nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym, aleŜ... tak, na Boga, Jowisz musiał wywrzeć na niego jakiś wpływ! – Hm, hm, hm – kiwał głową Cornelius. Nie rozwinął tematu, nie wspomniał na przykład o tym jednym, całkowicie nietypowym epizodzie, kiedy Anglesey starał mu się opowiedzieć, jak to jest na Jowiszu. – Oczywiście – ciągnął w zadumie Viken – jego poprzedników nie dotknęło to szczególnie. Ani początkowo Eda, gdy jeszcze zajmował się pseudojowiszanami niŜszych gatunków. Zaczął się tak zmieniać dopiero wtedy, gdy na powierzchnię zszedł Joe. – Tak, tak – rzucił Cornelius. – Tyle wiem i ja. Ale dość juŜ o sprawach zawodowych... – Nie. Proszę chwilkę zaczekać – powiedział Viken niskim, natarczywym głosem, patrząc ponad Corneliusem. – Pierwszy raz zaczynam jasno zdawać sobie z tego sprawę. Nigdy naprawdę nie przestałem o tym myśleć, po prostu zaakceptowałem złą sytuację. Jest coś osobliwego w naszym Joem. To na pewno nie moŜe dotyczyć jego budowy fizycznej ani tamtejszego środowiska, bo niŜsze formy nie sprawiały takich trudności. A moŜe coś się kryje w fakcie, Ŝe Joe jest na całym świecie pierwszą marionetką o potencjalnie ludzkiej inteligencji? – To są czyste spekulacje – powiedział Cornelius. – Prawdopodobnie jutro będę mógł panu odpowiedzieć. Teraz nie wiem nic. Viken wyprostował się na krześle. Utkwił zamglone oczy w drugim męŜczyźnie, nie mrugając powiekami. – Jedną chwileczkę – powiedział. – Tak? – Cornelius uniósł się, Ŝeby wstać. – Tylko szybko, proszę. Powinienem juŜ być w łóŜku. – Pan wie duŜo więcej, niŜ mówi – powiedział Viken. – Mam rację? – Z czego pan to wnosi? – Nie naleŜy pan do grona najbardziej uzdolnionych kłamców na świecie. A poza tym popierał pan bardzo stanowczo projekt Angleseya, wysłania na dół pozostałych marionetek. Bardziej, niŜ moŜna było tego oczekiwać po przybyszu z zewnątrz. – Mówiłem panu, chciałem, Ŝeby jego uwaga skupiła się na czymś w czasie, kiedy... – AŜ tak panu na tym zaleŜy? – zapytał ochryple Viken. Cornelius milczał przez chwilę. Potem westchnął i odchylił się do tyłu. – W porządku – powiedział. – Będę musiał polegać na pańskiej dyskrecji. Widzi pan, nie
byłem pewien, jak zareagowałby stary personel Stacji. W związku z tym nie chciałem się ujawniać ze swoimi podejrzeniami, które mogą być fałszywe. Niezbite dowody, zgoda – powiem im; ale nie chciałem atakować ludzkiej religii na podstawie byle hipotezy. Viken zmarszczył brwi. – O czym, u licha, pan mówi? Cornelius mocno ssał cygaro; jego koniuszek bladł i rozjaśniał się niczym czerwona diaboliczna gwiazda w miniaturze. – Piąty jest czymś więcej niŜ stacją naukową – powiedział spokojnie. – To styl Ŝycia, prawda? Nikt nie przyleci tu nawet na jeden zaciąg, jeŜeli praca nie będzie dla niego rzeczą waŜną. Ci, co zostają dłuŜej, muszą odnajdować w pracy coś, czego Ziemia ze wszystkimi swoimi bogactwami nie jest w stanie im zaoferować. CzyŜ nie? – Tak – odparł Viken. To byt niemal szept. – Nie przypuszczałem, Ŝe zrozumie pan to aŜ tak dobrze. Ale co z tego? – No cóŜ, wolałbym nie mówić, chyba Ŝe będę potrafił to udowodnić: Ŝe moŜe wszystko poszło na marne, Ŝe zmarnowaliście Ŝycie i mnóstwo pieniędzy, a teraz będziecie musieli pakować się i wracać do domu. W pociągłej twarzy Vikena nie drgnął ani jeden mięsień; sprawiała wraŜenie zakrzepłej. Zapytał jednak z całkowitym spokojem: – Dlaczego? – Proszę rozwaŜyć Joego – powiedział Cornelius. – Jego mózg jest równie pojemny, jak przeciętny mózg dorosłego człowieka. Rejestruje wszystkie dane czuciowe, które docierają do niego od chwili urodzenia – tworząc w sobie ich zbiór, w swoich własnych komórkach, a nie wyłącznie w technicznym banku pamięci Angleseya tutaj na orbicie. Wie pan równieŜ, Ŝe myśl takŜe stanowi daną czuciową. A myśli nie poruszają się po odrębnych, konkretnych torach, one tworzą ciągłe pole. Zawsze kiedy Anglesey jest w kontakcie z Joem i myśli, to owa myśl przechodzi zarówno przez synapsy Joego, jak i przez jego własne – i kaŜda myśl niesie łańcuchy skojarzeń, i wszystkie kojarzone wspomnienia są rejestrowane. Na przykład kiedy Joe buduje chatę, kształty belek mogą przypominać Angleseyowi jakąś figurę geometryczną, która z kolei moŜe mu się kojarzyć z twierdzeniem Pitagorasa... – Rozumiem, o co chodzi – powiedział oględnie Viken. – Przy odpowiednim nakładzie czasu mózg Joego przejmie wszystko, co kiedykolwiek było w mózgu Eda. – Słusznie. A więc funkcjonujący system nerwowy z utrwalonym zapisem wzoru doświadczeń, w tym wypadku nieludzki system nerwowy – czyŜ to nie całkiem dobra definicja osobowości? – Przypuszczam, Ŝe tak. Dobry BoŜe! – Viken aŜ podskoczył. – Czy to znaczy, Ŝe Joe... przejmuje? – W pewnym sensie. Subtelnie, mimowolnie, nieświadomie. – Cornelius wziął głęboki oddech i skoczył na głęboką wodę: – Pseudojowiszanin to niemal doskonała forma Ŝycia: wasi biologowie wmontowali w nią całe doświadczenie zdobyte na błędach popełnionych przez naturę w procesie tworzenia nas. Początkowo Joe był tylko zdalnie sterowaną maszyną biologiczną. Potem Anglesey i Joe stali się dwoma przejawami tej samej osobowości. Następnie – och, bardzo powoli – silniejsze i zdrowsze ciało... większy zakres moŜliwości dla jej myślenia... rozumie pan? Joe zaczyna dominować. Weźmy tę sprawę wysłania na dół innych pseudo – Angleseyowi tylko wydaje się, Ŝe ma logiczne powody, dla których tego chce. Faktycznie jego powody to tylko rozumowe argumenty dla instynktownych pragnień drugiego przejawu osobowości – dla pragnień Joego. Podświadomość Angleseya musi odnieść się do nowej sytuacji z niechęcią, w sposób reaktywny; musi odczuwać, Ŝe świadoma część jego osobowości zostaje stopniowo przygniatana
przez ogromną siłę instynktów Joego i pragnień Joego. Stara się obronić swoją toŜsamość i zostaje przytrzaśnięta przez przewaŜającą siłę własnej rodzącej się podświadomości Joego. Przedstawiłem to skrótowo – zakończył tonem ubolewania – lecz właśnie to jest odpowiedzialne za oscylację w lampach K. Viken kiwał głową powoli, jak starzec. – Tak, rozumiem – odparł. – Obce środowisko tam na dole... inna struktura mózgu... Dobry BoŜe! Ed jest wchłaniany przez Joego! Władca i animator marionetek sam się zmienia w marionetkę! – Wyglądał, jakby zrobiło mu się słabo. – To są tylko moje spekulacje – powiedział Cornelius. Raptem poczuł się bardzo zmęczony. Nie było mu przyjemnie mówić to wszystko Vikenowi, którego lubił. – Ale rozumie pan dylemat, czyŜ nie? Jeśli mam rację, wówczas kaŜdy espmen przeistoczy się powoli w Jowiszanina – potwora o dwu ciałach, z których ciało ludzkie będzie niewaŜnym dodatkiem. A to oznacza, Ŝe w przyszłości Ŝaden espmen nie zgodzi się poprowadzić jakiejkolwiek marionetki – a więc koniec z waszym projektem. Wstał, – Przykro mi, Arne. Zmusił mnie pan, Ŝeby powiedzieć, co myślę, a teraz będzie pan leŜał bezsennie i cierpiał, a ja mogę się całkowicie mylić i pan gryzie się niepotrzebnie. – W porządku – burknął Viken. – Być moŜe pan się nie myli. – Sam juŜ nie wiem. – Cornelius przemieszczał się w stronę drzwi. – Jutro zamierzam znaleźć niektóre odpowiedzi. Dobranoc. * * * Wstrząsający powierzchnią Piątego grzmot rakiet, bach, bach, bach, startujących ze swoich wyrzutni, dawno przeminął. Obecnie flotylla szybowała wśród Ŝywiołów jowiszowego nieba na metalowych skrzydłach, odkształconych dodatkowymi silnikami strumieniowymi. Gdy Cornelius otwierał drzwi sterowni, tamten spoglądał na konsoletę z czujnikami. W innym miejscu ktoś przekazywał jednostajnym głosem wiadomość do wszystkich stacji. Jeden statek rozbity, dwa statki rozbite, lecz Anglesey nie pozwalał Ŝadnym dźwiękom wedrzeć się do jego świadomości w czasie, gdy nosił hełm. Uprzejmy technik zamocował nad esprojektorem Corneliusa tablicę z piętnastoma czerwonymi i niebieskimi sygnalizatorami świetlnymi, by równieŜ i on był informowany na bieŜąco. Dla pozorów, oczywiście, umieszczono je tam wyłącznie ze względu na Angleseya, chociaŜ espmen zaręczał, Ŝe nawet na nie nie spojrzy. Cztery spośród czerwonych lampek były ciemne, a zatem i cztery niebieskie nie zaświecą się, by zawiadomić o pomyślnym lądowaniu. Trąba powietrza, piorun, ruchomy okruch lodowy, stado płaszczkowatych ptaków o ciałach twardych i sztywnych jak Ŝelazo – mnóstwo rzeczy mogło zgnieść cztery statki i rozrzucić ich szczątki wśród trujących lasów. Cztery statki, cholera! Pomyśl o czterech Ŝywych istotach ze wspaniałością mózgu dorównywującego twojemu, najpierw skazanych na lata mroku w nieświadomości, a potem – nigdy nie oprzytomniałych, z wyjątkiem jednej niedorzecznej chwili – roztrzaskiwanych na krwawe drzazgi o górę lodową. Bezsens tej brutalności jak zimny kamień przygniatał serce Corneliusa. Musiało się tak stać, niewątpliwie, jeśli na Jowiszu miało pojawić się kiedykolwiek rozumne Ŝycie; ale z drugiej strony niechby się to juŜ stało prędko i przy jak najmniejszych stratach, tak aby następne pokolenie mogło być zrodzone dzięki miłości, a nie przez maszyny! Zamknął za sobą drzwi i przez chwilę stał wstrzymując oddech. Ed Anglesey to był tylko fotel na kółkach i miedziana krzywizna hełmu na tle ściany po przeciwnej stronie laboratorium. śadnego ruchu, najmniejszego zainteresowania tym, co się dzieje dookoła. To dobrze. Byłoby niezręcznie, moŜe wręcz katastrofalnie, gdyby Anglesey dowiedział się o tej potajemnej obserwacji. Ale nie miał w ogóle takiego zamiaru. Odgrodził się od wszelkich widoków i
odgłosów z zewnątrz murem swojej koncentracji. Niemniej jednak psionik ostroŜnie przenosił swą masywną postać na drugi koniec pokoju ku nowemu esprojektorowi. Nie lubił pełnić roli szpicla, nie podjąłby się jej wcale, gdyby widział jakieś inne wyjście. Nie odczuwał jednak z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia. Jeśli prawdą było to, co podejrzewał, to Anglesey zupełnie nieświadomie wikłał się w coś nieludzkiego; podglądanie go w tej sytuacji mogło się równać ratowaniu mu Ŝycia. Cornelius delikatnie uaktywnił instrumenty pomiarowe i rozpoczął nagrzewanie swoich lamp. Z oscyloskopu wbudowanego w maszynę Angleseya pobierał jego dokładny rytm alfa, słuŜący psionikowi jako podstawowy zegar biologiczny. Najpierw się z tym zestrajasz, potem odkrywasz na wyczucie składniki subtelniejsze, a kiedy wasza aparatura jest juŜ całkowicie zgodna w fazie, moŜesz niezauwaŜenie zagłębić się i... Stwierdzić, co było nie tak. Przestudiować udręczoną podświadomość Angleseya i przekonać się, co takiego jest w Jowiszu, Ŝe zarówno pociąga go, jak i przeraŜa. Pięć statków rozbitych. PrzecieŜ to juŜ najwyŜszy czas, Ŝeby wreszcie lądowaty. MoŜe tylko pięć przepadnie na zawsze. MoŜe dziesięć pozostałych się przebije. Dziesięcioro przyjaciół dla – dla Joego? Cornelius westchnął. Popatrzył na siedzącego inwalidę, głuchego i ślepego na ludzki świat, który go wpędził w kalectwo, i ogarnęło go uczucie litości oraz gniewu. Ani pierwsze, ani drugie nie było sprawiedliwe. Nawet w stosunku do Joego. Joe wcale nie byt jakimś diabłem poŜerającym ludzkie dusze. Nie zdawał sobie przecieŜ dotychczas sprawy, Ŝe jest odrębną istotą zwaną Joem, Ŝe Anglesey staje się marnym dodatkiem. Joe nie prosił się na świat, a odebranie mu jego ludzkiego odpowiednika bardzo prawdopodobnie oznaczałoby zniszczenie go. Jakoś tak się dzieje, Ŝe kiedy ludzie przekroczą granice przyzwoitości, czeka ich kara. Cornelius w myśli sklął siebie. Jest zadanie do wykonania. Usiadł i załoŜył na głowę hełm. Fala nośna dawała niewielką pulsację, niesłyszalną, drganie neuronów w głębi jego umysłu. Tego się nie da opowiedzieć. Sięgnąwszy ręką do góry dostroił się do alfy Angleseya. Jego własna miała nieco niŜszą częstotliwość, więc było to niezbędne, by przenieść sygnały przez proces heterodynowania. WciąŜ brak odbioru. No trudno, trzeba naturalnie odnaleźć dokładny kształt fali, barwa tonu była równie zasadniczą sprawą dla myśli, jak dla muzyki. Nie spiesząc się pokręcał gałkami z najwyŜszą ostroŜnością. Coś mignęło w jego świadomości, wizja chmur kłębiących się na fioletowym niebie, wiatru, który cwałował przez bezkresny ogrom – stracił ją. Palce mu drŜały, gdy się na nowo dostrajał. Wiązka psi między Joem a Angleseyem pogrubiała. To włączyło Corneliusa do obwodu. Patrzył oczami Joego, stał na wzniesieniu i wpatrywał się w niebo nad lodowymi górami, wytęŜając wzrok w poszukiwaniu śladu pierwszej rakiety, a równocześnie nadal był Janem Corneliusem, jak przez mgłę widzącym wskaźniki, myszkującym za emocjami, symbolami, jakimś kluczem do uwięzionego w duszy Angleseya przeraŜenia. PrzeraŜenie wezbrało i uderzyło go w twarz. Detekcja psioniczna nie polega na biernym podsłuchiwaniu. Podobnie jak odbiornik radiowy, który z konieczności staje się równieŜ słabym nadajnikiem, tak i system nerwowy w rezonansie ze źródłem energii widma psi zaczyna emanować. W normalnych warunkach zjawisko to nie ma oczywiście znaczenia; lecz kiedy przepuszczasz impulsy w obie strony przez układ heterodynujących i wzmacniających urządzeń z głębokim ujemnym sprzęŜeniem zwrotnym...
Na wczesnym etapie rozwoju psychoterapia psioniczna nie została dopuszczona do praktyki leczniczej, gdyŜ wzmocnione myśli jednego człowieka po przeniknięciu do mózgu drugiego łączyły się z jego procesami nerwowymi zgodnie ze zwykłym prawem pola wektorowego. W rezultacie dwoje ludzi odczuwało nowe częstotliwości w formie koszmarnego trzepotania myśli; doświadczony w samokontroli psychoanalityk mógł to ignorować, jego pacjent – nie, i reagował gwałtownie. Ostatecznie jednak zmierzono podstawowe długości ludzkich fal i terapia psioniczna zawitała do gabinetów lekarskich. Nowoczesne esprojektory analizują wchodzący sygnał i przekształcają jego indywidualne cechy na zgodne z "wzorcem" odbiorcy. Rzeczywiście odmienne impulsy mózgu "nadawcy", których w Ŝaden sposób nie moŜna przyporządkować wzorowi neuronów odbiorczych – tak jak sygnałów o przebiegu wykładniczym praktycznie nie da się wiernie nałoŜyć na sinusoidę – zostają odfiltrowane. Skompensowana w taki sposób cudza myśl moŜe być zrozumiana równie łatwo jak własna. Jeśli pacjenta umieścić w obwodzie wiązki psi, doświadczony terapeuta moŜe się podłączyć bez jego wiedzy. Byłby w stanie albo sondować myśli drugiego człowieka, albo zaszczepić mu swoje własne. Plan Corneliusa, oczywisty dla kaŜdego psionika, polegał na tym: przejmie sygnały nieświadomej tego pary Anglesey/Joe. Jeśli jego hipoteza jest słuszna i osobowość espmena przepoczwarzała się w osobowość jakiegoś monstrum, jego myślenie okaŜe się zbyt obce, by mogło przejść przez filtry. Odbierze jakieś strzępy albo w ogóle nic. Jeśli hipoteza była fałszywa, i Anglesey był wciąŜ Angleseyem, odbierze jedynie zwykły ludzki strumień świadomości i będzie mógł sondować dalej w poszukiwaniu innych powodujących trudności czynników. Jego mózg zagrzmiał! * * * Co się ze mną dzieje? Przez chwilę interferencja, która zwróciła jego myśli na piłokształtny zgrzyt, zalewała go falami lęku. Gwałtownie łapał oddech, tam na wietrze jowiszowym, i jego straszne psy poczuły w nim obcość i zaskomlały. Później rozpoznanie, przypomnienie i wybuch gniewu tak wielkiego, Ŝe nie pozostawiał miejsca na lęk. Joe napełnił swoje płuca i krzyknął to na głos aŜ zbocze rozbrzmiało echem: – Precz z mojego umysłu! Czuł, jak Cornelius zanika po spirali ku nieświadomości; przytłaczająca siła jego własnego ciosu psychicznego była zbyt wielka. Wybuchnął śmiechem, który bardziej przypominał warknięcie, i złagodził presję. Nad jego głową wśród burzowych chmur błysnął ogień z dyszy pierwszej nadlatującej rakiety. Umysł Corneliusa na nowo po omacku dąŜył ku światłu, przeciął wodnistą powierzchnię; usta męŜczyzny otwierały się łapczywie za tlenem, a jego dłonie szukały pokręteł, by wyłączyć maszynę i uciec. – Nie tak szybko, ty. – Joe zawzięcie wzmagał nakaz utrzymujący mięśnie Corneliusa w stalowym uścisku. – Chcę wiedzieć, o co tu chodzi. Siedź cicho i daj mi popatrzeć! – Unicestwił impuls, który mógłby zostać zinterpretowany jako znak zapytania. Pamięć eksplodowała na wszystkie strony w przodomózgowiu psionika. – A więc to tak. Sądziłeś, Ŝe mam stracha zejść tutaj na dół i być Joem, i ciekawiło cię, dlaczego? PrzecieŜ ci mówiłem, Ŝe nie mam!
Powinienem był uwierzyć, szepnął Cornelius. – No cóŜ, zatem wynoś się z obwodu – kontynuował Joe, wymrukując to głosem. – I nie pokazuj się nigdy w sterowni, zrozumiano? Lampy K czy co innego, nie chcę cię więcej widzieć. I moŜe jestem kaleką, ale jeszcze potrafię rozłoŜyć cię na kawałki, jedna komórka po drugiej. Teraz wyłącz się – zostaw mnie samego. za chwilę nadlatuje pierwszy statek. Ty jesteś kaleką – ty, Joe Anglesey? – Co? – Wielka szarawa istota na wzgórzu uniosła barbarzyńską głowę, jak na dźwięk niespodziewanych trąb. – O co ci chodzi? CzyŜbyś nie rozumiał, zapytała słaba, wlokąca się myśl. PrzecieŜ wiesz, na jakiej zasadzie działa esprojektor. Wiesz, Ŝe mogłem sondować psychikę Angleseya w mózgu Angleseya nie wywołując aŜ tyle interferencji, Ŝeby być zauwaŜonym. A nie mógłbym w ogóle sondować nieludzkiej psychiki i ona równieŜ nie mogłaby być świadoma mnie. Filtry nie przepuściłyby takiego sygnału. A jednak wyczułeś mnie w pierwszym ułamku sekundy. To moŜe jedynie oznaczać ludzki umysł w nieludzkim mózgu. Nie jesteś juŜ półŜywym kaleką na Piątym. Jesteś Joe... Joe Angleseyem. – Hm, bodaj cię diabli – odparł Joe. – Masz rację. Wyłączył Angleseya, brutalnym impulsem wyrzucił Corneliusa ze swojej psychiki i pobiegł w dół na spotkanie statku kosmicznego. Cornelius wstał kilka minut później. Rozsadzało mu czaszkę, czuł, Ŝe za chwilę rozleci się w kawałki. Sięgnął po omacku do głównego wyłącznika naprzeciw siebie, pstryknął nim w dół, zerwał hełm z głowy i rzucił go ze szczękiem na podłogę. Trzeba było jednak trochę czasu, by zebrać siły i wykonać te same czynności za Angleseya. Tamten człowiek nie był w stanie zrobić dla siebie czegokolwiek. * * * Siedzieli przed izbą chorych i czekali. Była tu niemile oświetlona jałowość metalu i plastyku tchnących antyseptyką – głęboko w pobliŜu serca satelity, pod milami skaty przesłaniającej straszliwe oblicze Jowisza. Tylko Viken i Cornelius przebywali w tym ciasnym pomieszczeniu. Reszta załogi krzątała się dla zabicia czasu wokół własnych spraw, nim będzie wiadomo, co się stało. Za drzwiami trójka biotechników stanowiących równieŜ personel medyczny stacji walczyła z aniołem śmierci o stworzenie, które było Edwardem Angleseyem. – Dziesięć statków przedostało się na dół – powiedział głucho Viken. – Dwa samce i siedem samic. Wystarczy do załoŜenia kolonii. – Ze względów genetycznych poŜądane byłoby mieć więcej – zauwaŜył Cornelius. Starał się mówić szeptem wbrew wyczuwalnej w jego głosie pogodzie ducha. Był w tym wszystkim odcień niesamowitości. – Ja w dalszym ciągu nie rozumiem – przyznał Viken. – Och, to całkiem jasne – teraz. Być moŜe powinienem odgadnąć to wcześniej. Znaliśmy wszystkie fakty, problem w tym, Ŝe nie potrafiliśmy dokonać prostej, oczywistej interpretacji. Nie, my musieliśmy wywołać ducha potwora Frankeinsteina. – No i zabawiliśmy się we Frankeinsteina, prawda? – Słowa Vikena zabrzmiały jak zgrzyt. – Ed walczy tam ze śmiercią. – To zaleŜy, jak pan definiuje śmierć. – Cornelius długo zaciągał się cygarem, potrzebując czegokolwiek, co pozwoliłoby mu odzyskać równowagę. Jego głos był rozmyślnie wyprany z
emocji. – Proszę posłuchać. RozwaŜyć fakty. Czym jest Joe właściwie? Stworzeniem z mózgiem o pojemności ludzkiego mózgu, lecz nie mającym psychiki – jakaŜ doskonała tabula rasa Locke'a dla piszącej na niej wiązki psi Angleseya. Wywnioskowaliśmy zupełnie prawidłowo – moŜe tylko trochę późno – Ŝe kiedy napisze się dostatecznie duŜo, powstanie osobowość. Ale czyja? PoniewaŜ ze zwykłego ludzkiego lęku przed nieznanym, tak mi się wydaje, przypuszczaliśmy, Ŝe kaŜda osobowość w takim obcym ciele musiała być straszna. A w związku z tym – wroga Angleseyowi; na pewno go wchłania... Otworzyły się drzwi. Obaj męŜczyźni zerwali się z miejsc. Naczelny chirurg pokiwał głową. – To na nic. Typowe urazy po głębokim wstrząsie, juŜ bliski zejścia. Gdybyśmy mieli lepsze wyposaŜenie, to moŜe... – Nie – wtrącił się Cornelius. – Nie da się uratować człowieka, który nie chce dłuŜej Ŝyć. – Wiem. – Lekarz ściągnął maskę z twarzy. – Marzę o papierosie. Czy któryś z panów mógłby mnie poczęstować? – Jegd~ęce lekko drŜały, gdy sięgał do papierośnicy Vikena. – Lecz jak on moŜe... nie chcieć... czegokolwiek – wykrztusił fizyk. – Jest stale nieprzytomny, odkąd Jan wyciągnął go z tego...'z tego stwora. – To było zdecydowane wcześniej – odparł Cornelius. – W gruncie rzeczy tamten kadłubek na stole operacyjnym nie posiada juŜ psychiki. Wiem o tym. Byłem tam. – Wzdrygnął się trochę. Tylko silna dawka środka uspokajającego odpędzała od niego koszmar. Później będzie musiał wymazać to wspomnienie. Lekarz zaciągał się głęboko, przytrzymywał dym w płucach i wydmuchiwał go gwałtownie. – To chyba kładzie kres projektowi – powiedział. – Nie zdobędziemy drugiego espmena. – śebyście wiedzieli, Ŝe nie. – Głos Vikena zabrzmiał złowieszczo. – Zamierzam osobiście rozwalić tę szatańską maszynerię. – Stop, zaczekaj pan chwilę! – wykrzyknął Cornelius. – Nie rozumie pan? To nie jest koniec! To dopiero początek! – Lepiej wrócę do siebie – powiedział lekarz. Zgasił papierosa i wszedł do ambulatorium. Drzwi zamknęły się za nim ze śmiertelną ciszą. – Co pan ma na myśli? – Viken wypowiedział to tak, jakby stawiał mur obronny. – Nie moŜe pan nie rozumieć! – wrzeszczał Cornelius. – Joe ma wszystkie myśli Angleseya, zwyczaje, całą pamięć, fobie, zainteresowania. Ach tak, inne ciało i inne środowisko – to oczywiście wywołuje pewne zmiany, ale nie większe od tych, jakie mógłby przechodzić kaŜdy człowiek na Ziemi. Gdyby wyleczyć pana nagle z wyniszczającej choroby, to czy nie stałby się pan człowiekiem trochę wybuchowym i szorstkim? Nie ma w tym niczego nienormalnego. Ani w tym. Ŝe chce się być zdrowym – prawda? Rozumie pan? Viken usiadł. Poświęcił trochę czasu na milczenie. Naraz rzeki bardzo powoli i ostroŜnie: – Czy to znaczy Ŝe Joe jest Gilem? – Albo odwrotnie. Jak pan woli. Sądzę, Ŝe teraz nazywa siebie imieniem Joe – jako symbolem wolności – chociaŜ nadal pozostaje sobą. Czym jest jaźń. jeśli nie ciągłością egzystencji? – On sam nigdy nie pojąc tego do końca. Wiedział tylko – mówił mi to, a ja powinienem był mu uwierzyć – Ŝe na Jowiszu był silny i szczęśliwy. Dlaczego oscylowały lampy K? Objaw histerii! Podświadomość Angleseya nie bała sio porastania na Jowiszu – ona się bała powrotu! A potem, dziś rano, podłączyłem się do niego. Do tej pory cale Ŝycie Eda koncentrowało się
na Joem. Chodzi mi o to, Ŝe głównym źródłem energii emocjonej i umysłowej było męskie ciało Joego, a nie chore ciało Angleseya. To oznaczało odmienny wzorzec impulsów mózgowych – nie nazbyt obcych, by zostały odfiltrowane, choć wystarczająco obcych, by spowodować interferencję. W rezultacie on wyczuł moją obecność. I zrozumiał prawdę, tak samo jak ja. Wie pan, jakie było ostatnie uczucie, z którym Joe wyrzucał mnie ze swojej duszy? JuŜ nie złość. Postąpił brutalnie, ale były w nim pokłady radości. Wiedziałem, jaką silną osobowość ma Anglesey. Licho wie, dlaczego przyszło mi na myśl, Ŝe mózg przerośniętego dziecka, taki jak u Joego, mógłby ją zdruzgotać? Tutaj, w gabinecie, lekarze -ciach! Ulitują ratować powlokę. którą odrzucono, bo jest niepotrzebna! Cornelius umilkł. Zaschło mu zupełnie w gardle od mówienie. Przemierzał korytarz i puszczał wokół kłęby dymu z cygara, nie zaciągając się nim. Po kilku minutach Viken rzekł nieśmiało: – Zgoda. Pan wie najlepiej: jak pan twierdzi – był pan tam. Ale co teraz? Jak się skontaktujemy z Edem? Czy on w ogóle będzie zainteresowany nawiązaniem łączności z nami? – O tak, ma się rozumieć – odparł Cornelius. – On jest wciąŜ sobą, proszę o tym pamiętać. Powinien być trochę sympatyczniejszy, skoro uwolnił się od wszelkich frustracji kaleki. Kiedy przejdzie mu zaciekawienie nowymi przyjaciółmi będzie potrzebował kogoś, z kim moŜe porozmawiać jak równy i równym. – A ściśle mówiąc, kto poprowadzi następnego pseudo – zapytał ironicznie Viken. – W mojej skórze jest mi całkiem dobrze, nie ma głupich! – Czy Anglesey był jedynym nieuleczalnym kaleką na Ziemi? – szepnął Cornelius. Viken wytrzeszczył oczy. – Starzejący się ludzie takŜe się znajdą – mówił psionik, częściowo do samego siebie. – Któregoś dnia, mój przyjacielu, kiedy pan i ja poczujemy, Ŝe Ŝycie ubywa, a tyle będzie się wokół nas dziać – moŜe i nam spodoba się perspektywa przedłuŜenia Ŝycia w ciele Jowiszanina. – Pokiwał głową nad swoim cygarem. – Surowe, pełne wigoru, burzliwe Ŝycie, na pewno – niebezpieczne, awanturnicze, gwałtowne – ale takie, którego być moŜe nikt nie przeŜył od czasów ElŜbiety I. O, nie będzie większego kłopotu ze znalezieniem Jowiszan. Odwrócił głowę ku wychodzącemu po raz drugi chirurgowi. – No i co? – zachrypiał Viken. Lekarz usiadł. – To juŜ koniec – oznajmił. Milczeli przez chwilę w zakłopotaniu. – To dziwne – rzekł lekarz. Szukał nerwowo papierosów, których nie miał. Viken poczęstował go bez słowa. – To dziwne. Spotykałem juŜ takie przypadki. Ludzi po prostu rezygnujących z Ŝycia. Ten był pierwszym człowiekiem, jakiego widziałem, który schodził z tego świata uśmiechnięty. Uśmiechnięty przez cały czas. przekład : Wiesław Lipowski
Mariusz
Znowu lał deszcz. W ostrym powietrzu czuć było przedsmak nadchodzącej zimy. Latarnie uliczne ciągle jeszcze nie działały i wczesny zmierzch wciskał się miedzy zrujnowane mury, zacierając sylwetki obdartych, zamieszkujących wygrzebane jaskinie, ludzi. Etienne Fourre, przywódca francuskiej Resistance, a co za tym idzie, przedstawiciel Francji w NajwyŜszej Radzie Zjednoczonej Europy wyrŜnął palcem u nogi w wystający brukowiec. Ostry ból przeniknął całą stopa. Fourre zaklął. Otaczająca go pięćdziesięcioosobowa obstawa – kudłaci męŜczyźni odziani w dziwaczne łachmany skompletowane z części umundurowania co najmniej tuzina armii, wśród których jedynym rodzimym elementem była wyszyta ręcznie trójkolorowa kokarda, drgnęli w napięciu. Była to reakcja odruchowa – wyrobili ją w sobie od dawna. Tak samo jeŜy się wilk, gdy usłyszy jakiś nieoczekiwany szmer. – Eh, bien – mruknął Fourre – przypuszczam, Ŝe Rouget de Lisle komponując Marsylianka potknął się o taki sam kamień. Jednooki Astier wzruszył ramionami. W panujących ciemnościach gest ten był ledwie widoczny. – Kiedy przypłynie nowy transport ziarna? – spytał. Przy akompaniamencie grających marsza z głodu kiszek trudno było myśleć o czymkolwiek poza jedzeniem, a w czasie tych beznadziejnych lat Wyzwoliciele zdąŜyli wyzbyć się resztek etykiety wojskowej. – O ile na barki nie napadną piraci, myślę, Ŝe jutro, moŜe pojutrze – odparł Fourre. – Ale nie wierze, by piraci podeszli tak blisko Strasburga. Spróbował uśmiechnąć się. – Bądź dobrej myśli, mój stary. Następny rok przyniesie nam obfite plony. Amerykanie wysyłają nam nowy środek przeciwko zarazie zboŜowej. – Ciągle ten przyszły rok – mruknął Astier. – Czemu nie przyślą nam czegoś do jedzenia juŜ dziś? – Sami ucierpieli od zarazy. To wszystko, co mogą dla nas zrobić. Gdyby nie oni, wciąŜ jeszcze siedzielibyśmy po lasach. – Niewiele nam przyszło z tego zwycięstwa. – Dzięki Profesorowi Valtiemu wcale nie tak mało. Nie sądzę, by którekolwiek z państw walczących po naszej stronie wygrało w pojedynka, bez innych. – Jeśli nazywasz to zwycięstwem... – ponury głos Altiego umilkł i zapadła cisza. Przechodzili właśnie obok zburzonej katedry, w ruinach której zwykły kryć się bandy bezdomnych dzieci. Te małe dzikusy napadały czasem nawet na uzbrojonych ludzi, atakując ich zardzewiałymi bagnetami i wyszczerbionymi butelkami z obtłuczonym denkiem. Jednak pięćdziesięciu Ŝołnierzy stanowiło siłę zdecydowanie zbyt pokaźną. Fourremu zdawało się, Ŝe słyszy jak coś przemyka się miedzy kamieniami – jednak mogły to być tylko szczury. W najśmielszych nawet domysłach nie spodziewał się, Ŝe moŜe istnieć tyle szczurów. Drobny ponury deszcz siekł mu Marz i Fourre nieomal fizycznie czuł, jak ciąŜy mu nasiąknięta wodą broda. Świtało. Brzask przychodził jak posłanie z terenów, pogrąŜonych w chaosie i rzeziach. "Ale my się odbudowujemy" – pomyślał, jakby broniąc się przed samym sobą. Z tygodnia na tydzień władza Rady Strasburskiej rozciągała swe opiekuńcze skrzydła nad coraz to nowymi połaciami krajów zrujnowanej Europy. W ciągu dziesięciu łat, być moŜe nawet juŜ za piać (automatyzacja była tak niesamowicie wydajna, byle tylko na początek udało się zdobyć maszyny) ludzie staną się z powrotem pokój miłującymi farmerami i sklepikarzami, a ich
kultura czymś Ŝywym i godnym uwagi. JeŜeli reprezentujący róŜne nacje Członkowie Rady będą podejmować właściwe decyzje. A nie podejmują. Valti przekonał wreszcie o tym Fourrego. Dlatego teraz on, Fourre szedł w strugach deszczu, otulając się starą peleryną, a ludzie w barakach oceniali chłodno, ilu im ruchów potrzeba, by dopaść ustawionej w kozły broni... Musieli bowiem pokonać tego, który odmawiał zgody. ZauwaŜył ironicznie, Ŝe aby wprowadzić w Ŝycie prawidła nowej matematyki, którą na całym świecie było w stanie pojąć ledwie para tysięcy umysłów, naleŜało odwołać się do feudalnej zasady osobistej wierności wobec wodza. Ale nie moŜna przecieŜ spodziewać się, Ŝe normandzki chłop Astier, czy Renault, apasz paryski, poświecą te kilka wolnych chwil, jakie uda im się znaleźć w ciągu roku, by studiować równania socjologii symbolicznej. Trzeba im po prostu powiedzieć "chodźcie", a pójdą, bo darzą cię miłością. Kroki odbijały się głuchym echem w pustych ulicach. Światu, temu właśnie światu obca była wszelka logika. To, Ŝe wiejskiemu aptekarzowi Etienne Fourremu udało się przeŜyć, było dziełem przypadku i ten przypadek sprawił, Ŝe stał się on de facto przywódcą Francji. Mógł sobie jedynie Ŝyczyć, aby los dotknął jego, a oszczędził Jeanette – ale w końcu Ŝyło jego dwóch synów i pewnego dnia, o ile nie wchłonęli zbyt wielkiej dawki promieniowania, doczeka się wnuków. Stanowczo, Bóg nie jest aŜ tak mściwy. – Jesteśmy. To tam, przed nami – powiedział Astier. Fourre nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć. Powszechny, ludzki nawyk mówienia bez przerwy był mu obcy. Strasburg stał się siedzibą Rady tak z powodu swojego połoŜenia, jak i dlatego, Ŝe niezbyt ucierpiał. Osiemnaście miesięcy temu rozegrała się tu zwykła, konwencjonalna bitwa, podczas której uŜyto jedynie broni chemicznej. Uniwersytet wyszedł z niej prawie nietknięty, on teŜ przekształcony został w kwatera główną Jacquesa Reinacha: Jego ludzie snuli się tu na posterunkach (swoją drogą ciekawe, co pomyślałby Goethe, gdyby wrócił do krainy swych lat studenckich). Teraz byli tu właśnie tacy ludzie – ludzie trzymający wypucowane karabiny w pokrytych zastarzałym brudem rękach. Oni byli cywilizacją. To właśnie im podobni mieli przywrócić prawo i falujące na wietrze łany zbóŜ. Kiedyś... być moŜe... Pierwszego posterunku strzegło gniazdo karabinów maszynowych. Oficer dyŜurny rozpoznał Fourrego i zasalutował mu niedbale. (Tak, juŜ sam fakt, Ŝe Reinach zdołał narzucić tej bandzie chociaŜ tyle dyscypliny, mówił wiele o zaletach jego charakteru). – Pańska straŜ musi zaczekać tutaj, generale – powiedział oficer na wpół przepraszająco. Nowe przepisy. – Wiem – odparł Fourre. Musiał jednak uciszać gniewne pomruki swojej obstawy, bowiem jego ludzie n i e wiedzieli. – Jestem umówiony z Głównodowodzącym. – Tak, generale. Prosze trzymać się oświetlonych przejść. W przeciwnym razie mogą wziąć pana za rabusia i zastrzelić. Fourre kiwnął głową i ruszył naprzód pomiędzy budynkami. Marzył o tym, by wydostać się wreszcie z tego deszczu, mimo to szedł wolno, chcąc opóźnić moment spotkania. Jacques Reinach był nie tylko jego krajanem, ale i przyjacielem. Z takim, powiedzmy, Helgensenem ze Związku Nordyckiego, Włochem Tottim, czy Rojańskim z Polski, łączyły go nieporównanie słabsze wrazi, a Niemca Auerbacha po prostu nienawidził. Budowla mieszcząca najwaŜniejsze biura majaczyła w ciemnościach, ledwie kilką oświetlonych okien rzucało słaby blask na Fourrego. Reinach, słusznie zresztą, zainstalował tam
generator elektryczny, często bowiem zdarzało się, Ŝe mimo skrajnego wyczerpania, on sam i jego przemęczony personel zmuszeni byli pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę. StraŜnik przepuścił go do wartowni, gdzie z pół tuzina męŜczyzn zajętych było dłubaniem w zębach i grą w kości. Stawką były naboje. Zniszczona gruźlicą sekretarka pokasływała nad stertą fiszek sporządzonych ze starych kwitów z pralni, ulotek i wszelkich innych skrawków papieru, jakie znalazły się akurat pod ręką. Wszyscy podnieśli się, a Fourre wyjaśnił, Ŝe przybył, by spotkać się z Głównodowodzącym, prezesem Rady. – Tak, panie generale. Oficer nie skończył nawet dwudziestki. Jego twarz, której nie zdąŜył jeszcze pokryć zarost, była pomarszczona jak twarz starca. Jego francuszczyzna była fatalna. – Proszę zostawić broń i wejść. Fourre odpiął pistolet i pomyślał, Ŝe to ostatnie Ŝądanie, by rozbrajać dowódców przed spotkaniem z Prezesem Reinachem, doprowadziło do pasji Alvareza i popchnęło go do spisku. Z drugiej strony, rozkaz ten nie był bezzasadny. Reinach musiał wiedzieć o narastającej opozycji, a kaŜdy był aŜ zanadto skory do rozstrzygania wszelkich sporów siłą. Poza tym... Alvarez nie był filozofem, lecz szefem ochotników hiszpańskich, wykorzystywano taki materiał ludzki, jaki był osiągalny. Oficer zrewidował go – było to zupełnie nowe poniŜenie, które dopiekło Fourremu do Ŝywego. Zdławił gniew, myśląc jak dalece trafne okazały się przepowiednie Valtiego. Potem dalej, ciemnym cuchnącym pleśnią korytarzem, aŜ do wejścia, przy którym stał kolejny wartownik. Fourre skinął mu głową i otworzył drzwi. – Dobry wieczór, Etienne. Czym mogę ci słuŜyć? Wysoki blondyn spojrzał na niego zza biurka i uśmiechnął się. Był to zadziwiająco nieśmiały, niemal młodzieńczy uśmiech. Coś boleśnie skurczyło się w Fourrem. Przed wojną gabinet naleŜał do jakiegoś profesora. KsiąŜki wypełniające całą powierzchnie ściany pokrywała gruba warstwa kurzu. Tak... powinni troszczyć się o ksiąŜki, nawet gdyby miało to oznaczać mniej czasu poświeconego na walkę z głodem, zarazą i bandytyzmem. W głębi widać było zamknięte okno; ciemne strugi deszczu spływały po jakimś cudem ocalałej szybie. Fourre usiadł. Fotel zatrzeszczał pod cięŜarem jego wychudzonego, ale grubokościstego ciała. – Nie domyślasz się, Jacques? – spytał. Przystojna twarz Alzatczyka, jedna z nielicznych ogolonych twarzy na świecie, zwróciła się ku niemu badawczo. – Nie byłem pewien, czy i ty jesteś przeciwko mnie – powiedział Reinach. – Helgesen, Totti, Alexios... tak... ta banda... ale ty? Przez wiele lat byliśmy przyjaciółmi, Etienne. Nie spodziewałem się, Ŝe wystąpisz przeciwko mnie. – Nie przeciwko tobie – Fourre westchnął i poczuł, Ŝe ma ogromną chęć na papierosa, ale tytoń był pieśnią odległej przeszłości. – Nigdy przeciwko tobie, Jacques, tylko przeciwko twojej polityce. Jestem tu, by wyrazić opinie nas wszystkich... – Niezupełnie wszystkich – przerwał mu Reinach. Jego głos był spokojny, beznamiętny. – Teraz widzę jasno jak zręcznie usunąłeś z miasta moich wiernych sprzymierzeńców. Brevoort wysłany, by nawiązać kontakty z rządem rewolucyjnym; Ferenczi zakopany w Genui, gdzie gromadzi okręty dla naszej floty handlowej; Janoskowi rozkazano dowodzić ekspedycją karną
przeciwko bandom w Szlezwiku. Tak, tak... przygotowaliście to nadzwyczaj starannie. Ale jak myślisz, co oni powiedzą po powrocie? – Zaakceptują fakt accompli – odparł Fourre. – To pokolenie ma wojny powyŜej dziurek w nosie. Ale powiedziałem ci juŜ, Ŝe jestem tu, by ci przekazać zdanie moich towarzyszy. Mieliśmy nadzieje, Ŝe przynajmniej wysłuchasz naszych argumentów. -Jeśli to w ogóle są jakieś argumenty. -Reinach przeciągnął się w fotelu jak kot. Jego dłoń spoczywała na kaburze rewolweru. Zresztą przedyskutowaliśmy je na zebraniu Rady i jeśli teraz wracasz do tego, to... – ... to dlatego, Ŝe musze. – Fourre siadł, utkwiwszy spojrzenie w pokiereszowane, kościste dłonie, które splótł na kolanach. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, Jacques, Ŝe prezes Rady musi sprawować najwyŜszą władze w czasie stanu wyjątkowego. Zgadzamy się przyznać ci głos rozstrzygający. Ale nie jędyny!! Błysk wściekłości mignął w błękitnych oczach Reinacha. – Czy juŜ nie dość mnie oczerniano? – spytał. – Oni uwaŜają, Ŝe chce zrobić z siebie dyktatora! Etienne, jak sądzisz, dlaczego po drugiej wojnie światowej wybrałem karierę wojskową, podczas gdy ty wystąpiłeś z armii i stałeś się skromnym cywilem? W Ŝadnym wypadku dlatego, bym czuł specjalne upodobanie do wojska. Przewidziałem za to, Ŝe nasz kraj będzie znów w niebezpieczeństwie, jeszcze za mego Ŝycia i chciałem po prostu być na to przygotowany. Czy mówię jak... jak jakiś nowy Hitler? – Oczywiście, Ŝe nie, mój drogi. Postąpiłeś za przykładem de Gaulle'a, to wszystko. I gdy zdecydowaliśmy, Ŝe będziesz dowodził naszymi zjednoczonymi siłami zbrojnymi, nie mogliśmy dokonać lepszego wyboru. Bez ciebie – i Valtiego – wciąŜ jeszcze trwałyby walki. My... ja... myślimy o tobie jak o naszym zbawcy, jesteśmy ci wdzięczni tak, jak moŜe być wdzięczny tylko chłop, któremu zwrócono zagrabiony wcześniej kawałek ziemi. Ale ty popełniasz błąd. – KaŜdy popełnia błędy – Reinach uśmiechnął się – ja równieŜ widzę swoje własne. Na przykład kompletnie spartoliłem sprawę ostatecznego załatwienia się z tymi... Fourre uparcie potrząsnął głową. – Nie rozumiesz, Jacques. Nie o takie biedy mi chodzi. Twój podstawowy błąd polega na tym, Ŝe nie zdajesz sobie sprawy z tego, Ŝe mamy pokój. Wojna się skończyła. Reinach kpiąco uniósł brwi. – Ani jedna barka nie płynie Renem, nie odbudowaliśmy. ani kilometra trakcji kolejowej, musimy za to zwalczać bandytów, lokalnych wataŜków i wpółszalonych fanatyków najrozmaitszego autoramentu. To są te twoje pokojowe czasy? – Widzisz, to kwestia odmiennych załoŜeń – odparł Fourre. Ludzie są zwierzętami tego rodzaju, Ŝe najwaŜniejszą dla nich sprawą jest rezultat, a nie prowadzące doń środki. Wojna jest moralnie nieskomplikowana – masz jeden cel: narzucić swą wole wrogowi, nie skapitulować przed słabszym. Ale spójrz choćby na instytucję policji. Policjant strzeŜe c a ł e g o społeczeństwa, którego integralną częścią są równieŜ kryminaliści. A polityk? Musi uciekać się do kompromisów nawet z niewielkimi stronnictwami, nawet z ludźmi, których osobiście lekcewaŜy, czy którymi gardzi. Ty, Jacques, myślisz jak Ŝołnierz – a my nie chcemy, by dalej rządzili nami Ŝołnierze. – Cytujesz tego zgrzybiałego głupca Valtiego – warknął Reinach. -Gdyby nie profesor Valti i jego logika socjosymboliczna, uŜyta przy planowaniu naszej strategii, wojna ciągnęłaby się do dziś. W owym czasie nie mieliśmy Ŝadnej szansy na to, by wyzwolił nas ktoś z zewnątrz. Po pierwszym starciu nuklearnym Anglosasi nie mieli prawie
Ŝadnych rezerw. Inwazja na Europę była niepodobieństwem. Musieliśmy wyzwolić się sami, mając do dyspozycji naszych łachmaniarzy, bataliony rowerowe i samoloty, składane do kupy ze stosów starych wraków. Gdyby nie plany Valtiego i by być sprawiedliwym – gdyby nie twoja ich realizacja, nigdy byśmy tego nie dokonali. Fourre znów potrząsnął głową. Jacques w Ŝadnym wypadku nie mógł wyprowadzić go z równowagi. – Myślę, Ŝe daje to profesorowi prawo do szacunku – skończył. – Dobrze... niech ci będzie... – Reinach zaczął mówić gwałtownie, podniesionym głosem. – Ale teraz to starzec! Starzec bełkoczący coś o przyszłości i trendach długofalowych... Czy najemy się przyszłością? Ludzie giną z głodu, od chorób i anarchii! Teraz!!! – Valti przekonał mnie – odparł Fourre. – Jeszcze rok temu myślałem identycznie, lecz on wykształcił mnie w podstawach swej nauki i wskazał mi ku czemu zamierzamy. Eino Valti to stary człowiek, ale pod tą łysą czaszką kryje się pierwszorzędny umysł. Reinach wyraźnie się odpręŜył. Jego twarz przybrała wyraz Ŝyczliwej wyrozumiałości. – Bardzo dobrze, Etienne, ku czemu zatem zmierzamy? Fourre zdawał się patrzyć na wylot przez niego, wprost w ciemności nocy. – Ku wojnie – wyjaśnił miękko – nowej wojnie jądrowej za jakieś pięćdziesiąt lat. I nie ma Ŝadnej pewności, czy rodzaj ludzki w ogóle ją przetrwa. Deszcz, znów gęsty, walił w okiennice. W opustoszałych uliczkach wył wiatr. Fourre spojrzał na zegarek. Zostało niewiele czasu. Musnął palcami zawieszony na szyi gwizdek policyjny. Reinach wzdrygnął się, lecz po chwili znów złagodniał. – Gdybym sądził, Ŝe tak jest w istocie – odparł – podałbym się do dymisji w tej chwili. – Wiem – wymamrotał Fourre – dlatego właśnie moja rola tak mi ciąŜy. – Ale wcale tak nie jest! – Reinach machnął ręką, jakby chciał odpędzić od siebie koszmarną zjawę. – Ludzkość odebrała tak koszmarną lekcję, Ŝe... – Ludzie, jako zbiorowość, nigdy niczego się nie uczą – przerwał Fourre. – Czy Niemcy wyciągnęły jakieś wnioski z Wojny Stuletniej albo my z Hiroszimy? Jedyną metodą zapobieŜenia przyszłej wojnie jest ustanowienie pokojowej władzy o zasięgu ogólnoświatowym. NaleŜy odbudować ONZ i wyposaŜyć ją w realną siłę... – Doskonale, doskonale – niecierpliwie odezwał się Reinach. To zrozumiałe. Wytłumacz mi tylko, w czym to ja się mylę? – W bardzo wielu rzeczach, Jacques. Słyszałeś o nich w Radzie. Naprawdę muszę powtarzać te długą listę? Głowa Fourrego obróciła się z wolna, jakby z wysiłkiem pokonując opór nieposłusznych kręgów szyjnych; jego oczy wbiły się nieruchomo w męŜczyznę po drugiej stronie biurka. – Improwizacja w czasie wojny – kontynuował – to zupełnie inny problem. Ale ty działasz bez zastanowienia w czasie pokoju. Przeforsowałeś decyzje o wysłaniu zaledwie dwóch osób, które miałyby reprezentować nasz sojusz na konferencji w Rio. Czemu? Bo nie mamy środków transportu, wykwalifikowanych urzędników, papieru, ba, nawet przyzwoitych ubrań! Tę sprawę naleŜało starannie rozwaŜyć. Być moŜe traktowanie Europy jako całości jest słuszne, być moŜe nie; prawdopodobnie spowodowałoby to wzrost tendencji nacjonalistycznych, nie o to zresztą chodzi. Ty natomiast podjąłeś decyzje dosłownie w chwili, gdy pojawił się sam problem i zakazałeś jakiejkolwiek dyskusji.
– Oczywiście – odparł szorstko Reinach. -Jeśli sobie przypominasz, było to tego dnia, w którym dowiedzieliśmy się o neofaszystowskim zamachu stanu na Korsyce. – Korsyka istotnie nie mogła dłuŜej czekać. Tak... byłoby ją znacznie trudniej odbić, gdybyśmy nie zaatakowali od razu. Ale sprawa naszych przedstawicieli w ONZ moŜe zadecydować o całej przyszłości naszego... – Wiem, wiem! To Valti i jego teoria "opcji kluczowych". Eeee... – Ta teoria sprawdza się, mój stary! – Do pewnego stopnia. Przyznaje, Etienne, jestem człowiekiem praktycznym. – Reinach pochylił się nad blatem biurka i wsparł podbródek na dłoniach. – Czy nie uwaŜasz, Ŝe czasy wymagają zdrowego rozsądku? Kiedy wokół szaleje piekło, nie ma czasu, by zawracać sobie głowę filozofiami lub... lub próbować wyborów do parlamentu, co jak rozumiem, jest kolejnym zaniedbaniem, jakie zarzuca mi Valti. – Tak właśnie – odparł Fourre . – Czy lubisz róŜe? – dodał. – Co?... Dlaczego?... Tak. – Reinach zamrugał w osłupieniu. – W kaŜdym razie lubŜe się im przyglądać. – Przez jego twarz przemknął cień zadumy. – Skoro juŜ o tym wspomniałeś, to wiele lat minęło od momentu, gdy po raz ostatni widziałem róŜę. – Ale nienawidzisz pracy w ogrodzie! Pamiętam to dobrze z dawnych dni. Dziwna czułość męŜczyzny w stosunku do męŜczyzny, uczucie, którego nikt jeszcze do końca nie wytłumaczył, boleśnie targnęła Fourrem. Odepchnął ją od siebie, nie śmiać postąpić inaczej i dodał bezosobowo: – Lubisz takŜe rządy demokratyczne, ale nigdy nie interesowała cię czarna robota, jakiej wymaga ich wprowadzenie. Teraz właśnie nadszedł czas, by posiać ziarno. Jeśli tego nie uczynimy, zrobi się za późno i rządy twardej ręki staną się nawykiem nie do wykorzenienia. – Tak, ale teraz trzeba takŜe przeŜyć. Po prostu pozostać przy Ŝyciu. Nic więcej. – Jacques, nigdy nie oskarŜałem cię o nieczułość. Przeciwnie, jesteś sentymentalny; gdy zobaczysz dziecko opuchłe z głodu lub dom oznaczony krzyŜem mówiącym, Ŝe przeszła przezeń zaraza, Czarna Śmierć, przepełnia cię litość i tracisz zdolność myślenia. To my... Valti, ja i inni... my jesteśmy beznamiętni, gotowi teraz poświecić kilka tysięcy istnień ludzkich więcej, pozbawiając ich tego, co niezbędne, po to, by uratować całą ludzkość za lat pięćdziesiąt. – Być moŜe masz racje – odparł Reinach. – Mam na myśli to, co powiedziałeś o swoim braku uczuć ludzkich – mówił to tak cicho, Ŝe głos jego gubił się w szumie padającego deszczu. Fourre znów zerknął ukradkiem na zegarek. Wszystko to trwało dłuŜej niŜ pierwotnie przewidywał. – Bezpośrednią przyczyną wszystkiego, co dzieje się tej nocy, jest sprawa Pappasa – wyrzucił z siebie pospiesznie, kalecząc słowa... – Tak teŜ myślałem – przyznał Reinach spokojnie. – I ja go nie znoszę. Wiem równie dobrze jak ty, Ŝe to zbrodniczy łajdak, którego nienawidzą nawet właśni Ŝołnierze. Ale, do jasnej cholery! Człowieku, czy ty wiesz, Ŝe szczury robią rzeczy znacznie gorsze niŜ wyŜeranie naszej Ŝywności i oczu naszym śpiącym dzieciom?! Nie zdajesz sobie sprawy, Ŝe to one roznoszą zaraŜę?!... A Pappas zaofiarował nam usługi jedynej zdolnej do działania kompanii deratyzacyjnej w całej Europie! W zamian za to nie Ŝąda niczego, poza uznaniem istnienia Wolnej Macedonii i zapewnieniem mu miejsca w Radzie. – To zbyt wysoka cena – sprzeciwił się Fourre. – Za dwa lub trzy lata sami poradzimy sobie ze szczurami.
– A zanim to nastąpi? – Musimy mieć nadzieję, Ŝe nikt z tych, których kochamy nie zachoruje. Reinach uśmiechnął się smutno. – To nie jest wyjście. Nie mogę się na to zgodzić. JeŜeli kompania Pappasa pomoŜe nam, przyspieszy to odbudowę przynajmniej o rok, uratuje tysiące istnień ludzkich. – Po to, by zniszczyć ich miliony w przyszłości. – A, daj spokój! Malutka prowincja w rodzaju Macedonii. – Nie! Jeden bardzo wielki precedens!!! Nie moŜemy po prostu przyznać jakiemuś podrzędnemu– kacykowi prawa do tego, co zrabował. Wtedy zgodzilibyśmy się na – Fourre uniósł pobrudzoną dłoń i zaczął wyliczać na palcach – na prawo istnienia dyktatur, a takie, o ile zaistnieją, oznaczają wojnę, wojnę i jeszcze raz wojnę; na przestarzałą i zgubną w skutkach zasadę nieograniczonej suwerenności narodowej; na obraŜę zaprzyjaźnionej Grecji, która odpłaciłaby nam pięknym za nadobne; na nieuniknione reperkusje polityczne w rejonie Bliskiego Wschodu – i tak wystarczająco niespokojnego; w konsekwencji na wojnę z Arabami, bowiem musimy mieć ropę naftową; na miejsce w Radzie dla zdolnego i bezwzględnego łajdaka, który, bądźmy szczerzy, Jacques, moŜe myśleć o wykończeniu ciebie; na... Nie! – Teoretyzujesz na temat jutra. Szczury są dziś i tu! W takim razie czego domagasz się ode mnie? – Odrzuć te propozycje. Poślij tam mnie z jedną brygadą. MoŜemy wykopać tego Pappasa do wszystkich diabłów... chyba, Ŝe pozwolimy mu zanadto urosnąć w siłę! Reinach dobrodusznie potrząsnął głową. – I kto tu jest podŜegaczem wojennym? – zapytał. – Nigdy nie zaprzeczałem, Ŝe mamy przed sobą jeszcze długą walkę – w głosie Fourrego zabrzmiał smutek. W Ŝyciu swym widział zbyt wielu ludzi, którzy jęcząc tarzali się po ziemi z wyprutymi flakami. – Chcę tylko mieć pewność, Ŝe posłuŜy ona do osiągnięcia celu ostatecznego, do tego, by świat nigdy więcej nie zaznał wojny. śeby moje wnuki i prawnuki nigdy więcej nie musiały chwytać za broń. – A równania Valtiego pokazują ci, w jaki sposób to Osiągniesz? – cicho spytał Reinach. – Tak. Uczą jak do maksimum zwiększyć prawdopodobieństwo poŜądanego rezultatu. – Wybacz, Etienne. – Reinach pokręcił głową. – Po prostu w to nie wierze. Sprowadzić społeczeństwo ludzkie do... jak to się nazywa...? Aha... jakiegoś tam pola potencjalnego i dokonywać w jego obrębie działań z zakresu logiki symbolicznej... To dla mnie zbyt odległe, abstrakcyjne... Ja istnieję realnie, w konkretnej powłoce cielesnej, czy raczej tym, co z niej zostało przy naszej diecie, a nie w stertach gryzmołów stworzonych przez jakąś bandę długowłosych teoretyków. – Podobna banda odkryła energię jądrową – zareplikował Fourre. – To prawda, Ŝe nauka, którą stworzył Valti jest młoda. _ Ale w ramach przyjętych załoŜeń jej twierdzenia sprawdzają się. Gdybyś tylko zechciał zająć się nią... – Mam zbyt wiele innych spraw na głowie.-– Reinach wzruszył 'ramionami. Nagle jego twarz skamieniała. – Straciliśmy juŜ znacznie wiece] czasu niŜ mogłem sobie na to pozwolić. Czego konkretnie chcą ode mnie wszyscy ci twoi wojskowi? Fourre odpowiedział w sposób, jaki musiał przypaść do gustu jego przyjacielowi – twardo i bek ogródek, jakby wymierzał cios `` pięścią miedzy oczy.
– śądamy byś ustąpił. Oczywiście, zachowasz miejsce w Radzie, ale jej przewodniczącym zostanie Vatti i rozpocznie wcielanie w Ŝycie reform, których się domagamy. Mamy zamiar formalnie potwierdzić, Ŝe wiosną zostanie zwołana Konstytuanta, a obecny gabinet poda się do dymisji najdalej za rok. Pochylił głowę i spojrzał na zegarek. Zostało mu jeszcze półtorej minuty. – Nie! – odpowiedział Reinach. – Ale... – Milcz! – Alzatczyk uniósł się z fotela. – Lampa rzucała jego nadnaturalnej wielkości, groteskowy wręcz cień na rzędy zakurzonych tomów. – Czy przypuszczałeś, Ŝe jestem ślepy na to, co dzieje się wokół mnie? Jak ci się wydaje, dlaczego wpuszczam do siebie tylko po jednej osobie, a i to jeszcze kaŜe ją rozbrajać? Niech szlag trafi twoich pułkowników! Prości ludzie znają mnie dobrze, wiedzą, Ŝe to ja pierwszy stanąłem w ich obronie – i do diabła z twoimi mglistymi wizjami przyszłości. Przyszłości stawimy czoła wtedy, kiedy nadejdzie! – Ludzkość robiła tak zawsze – tłumaczył mu błagalnie Fourre. – I dlatego nasz gatunek jak ślepiec zmierza od jednej katastrofy ku drugiej. Być moŜe mamy ostatnią szansę, by przerwać ten zaklęty krąg! Reinach nerwowym krokiem przemierzał w te i z powrotem przestrzeń dzielącą okno od biurka. – Czy tobie się wydaje, Ŝe lubię te parszywą robotę – odparował. – Dzieje się tak dlatego, Ŝe nikt inny nie jest w stanie jej sprostać. – No tak, stałeś się niezastąpiony – szepnął Fourre. – Miałem nadzieje, Ŝe uda ci się tego uniknąć. – Wracaj, Etienne... – Reinach zatrzymał się. Znów był wcieleniem uprzejmości. – Wracaj i powiedz im wszystkim, Ŝe osobiście nic do nich nie mam. Mieliście prawo przedstawić wasze Ŝądania. No i w porządku – przedstawiliście je i... odmówiono wam. Reinach w zamyśleniu skinął głową. – Zresztą myślę, Ŝe moŜliwy jest szereg zmian w naszej organizacji... Nie zamierzam być dyktatorem, ale.. GODZINA ZERO. Fourre poczuł się bardzo, bardzo zmęczony. Odmówiono mu, nie mógł zatem zadąć w gwizdek na znak powstrzymania rebelii. Z tą chwilą dalszy przebieg wypadków przestawał zaleŜeć od niego. – Usiądź – powiedział – usiądź, Mariuszu. Pogadamy chwile o starych, dobrych czasach. Reinach spojrzał na niego zdziwiony. – Mariuszu? Co to ma znaczyć? – Ot... taki sobie przykład z historii staroŜytnej. Słyszałem go od Valtiego... Fourre przyjrzał się uwaŜnie podłodze. TuŜ obok jego lewej stopy majaczył potrzaskany legar. Potrzaskany i w kaŜdej chwili groŜący zawaleniem – rozchwiany szczątek cywilizacji... "W jaki sposób ten sam gatunek mógł stworzyć katedrę w Charires i bombę wodorową? – przemknęło mu przez myśl. Mówił z wyraźnym wysiłkiem: – ... W II wieku przed Chrystusem z północy runęli Cymbrowie i ich sojusznicy, teutońscy barbarzyńcy. Przez kilkadziesiąt lat grasowali po Europie siejąc mord i poŜogę. Armię rzymską, wysłaną by ich powstrzymać, roznieśli w strzępy. W końcu wkroczyli do Italii. Wydawało się, Ŝe
nic nie zdoła ich powstrzymać, póki nie opanują samego Rzymu. Lecz jednemu z dowódców, Mariuszowi, udało się zgromadzić nową armię. Stawił czoła barbarzyńcom i unicestwił ich. – No wiesz? Dziękuje ci... – Reinach usiadł, zbity z tropu. Ale... – Daj spokój... – Wargi Fourrego skrzywiły się w uśmiechu. Pogadajmy sobie jeszcze kilka minut. Pamiętasz te noc, tuŜ po zakończeniu II wojny? Byliśmy chłopakami, tuŜ po partyzantce... Wałęsaliśmy się po uliczkach ParyŜa i piliśmy na cześć wschodzącego słońca z Sacre Coeur. – Tak! A jakŜe! To była szalona noc! – Reinach roześmiał się, Wydaje mi się, Ŝe było to wieki temu... Jak miała na imię ta twoja dziewczyna? Nie mogę sobie przypomnieć... – Maria. A twoja Simone. Śliczna mała laleczka Simone. Ciekaw jestem, co się z nią stało? – Nie wiem. Ostatnie słowo, jakie od niej usłyszałem brzmiało "Nie". Pamiętasz, jaki zakłopotany był kelner, kiedy... Suchy trzask wystrzału przedarł się przez szum ulewy. W ślad za nim gniewnie zaterkotał karabin maszynowy: Jednym tygrysim susem Reinach znalazł się przy oknie, kryjąc się za jego framugą. W ręce trzymał rewolwer. Fourre nie ruszał się z miejsca. Strzelanina przybliŜała się i stawała coraz głośniejsza. Reinach odwrócił się,. Wylot lufy jego rewolweru spoglądał pusto na Fourrego. – Słucham, Jacques. – Bunt?!!! – Musieliśmy. – Fourre ze zdziwieniem odkrył, Ŝe znów moŜe spoglądać Reinachowi prosto w oczy. – Sytuacja stała się krytyczna. Gdybyś ustąpił... Gdybyś chociaŜ zechciał przedyskutować te sprawę... dałbym wtedy sygnał gwizdkiem i nic by nie nastąpiło. Teraz zaszliśmy juŜ za daleko – chyba, Ŝe poddałbyś się, jeśli tak nasza propozycja pozostaje w mocy. Chcielibyśmy widzieć w tobie współpracownika. Gdzieś w pobliŜu eksplodował granat. – Ty... – Strzelaj. To i tak nie ma juŜ znaczenia. – Nie! – Muszka rewolweru opadła. – Nie, dopóki... Zostań tam, gdzie jesteś! Nie ruszaj się! – Reinach przetafl czoło ręką i wzdrygnął się. – PrzecieŜ wiesz, jak dobrze strzeŜone jest to miejsce. Wiesz, Ŝe ci ludzie są po mojej stronie. – Myślę, Ŝe nie. Uwielbiają cię, ale są zmęczeni i głodni. A gdyby nawet, to zaplanowaliśmy całą akcje na noc. Do rana wszystko będzie skończone. – Fourre mówił jak nie naoliwiony automat. Koszary właśnie zostały zdobyte. Te dalsze odgłosy oznaczają, Ŝe przechwyciliśmy artylerie. Uniwersytet jest otoczony i nie wytrzyma szturmu. – Ten budynek wytrzyma! – A wiec nie chcesz zrezygnować, Jacques. – Gdybym chciał, nie byłoby mnie tu dzisiaj. Okno otworzyło się z trzaskiem. Reinach odwrócił się, jednak człowiek, który wskakiwał do środka strzelił pierwszy. Do pokoju wpadł stojący przed drzwiami wartownik. Broń trzymał w pogotowiu, lecz nim zdąŜył jej uŜyć, juŜ nie Ŝył. Ciemno ubrane sylwetki o zamaskowanych twarzach wspinały się na-parapet. Fourre ukląkł obok Reinacha. – "Kula w głowę, przynajmniej szybko" – pomyślał. Czuł, Ŝe ma ochotę zapłakać. Zapomniał jednak jak się to robi.
Rosły męŜczyzna, który zastrzelił Reinacha, zostawił swoich komandosów i razem z Fourrem pochylił się nad ciałem zabitego. – Przykro mi, generale – wyszeptał. Słowa te z trudem przechodziły mu przez gardło, zwłaszcza Ŝe zdawał sobie sprawę do kogo je mówi. – To nie twoja wina... – głos Fourrego się załamał. – Skradaliśmy się w cieniu, tuŜ pod ścianą. Dałem susa przez okno. Nie było jak wycelować... Nie miałem pojęcia, kto to, dopóki... . – Powiedziałem, w porządku. Obejmij dowództwo nad oddziałem i oczyśćcie budynek. Gdy go opanujemy, reszta natychmiast się podda. Olbrzym skłonił się i wyszedł na korytarz. Fourre powstał, skulony u boku Jacquesa Reinacha. Seria kul zabebniła po zewnętrznej stronie muru. Dosłyszał ją jakby przez mgłę. Zastanawiał się coraz powaŜniej, czy przypadkiem, to, co się stało nie było najlepszym ze wszystkich moŜliwych rozwiązań. Teraz będą mogli zapewnić swojemu przywódcy pogrzeb z pełnymi honorami wojskowymi, nieco później wzniesie się pomnik człowiekowi, który uratował Europę i... Ale przekupienie upiora moŜe okazać się niełatwe. ,Jednak musze spróbować" – pomyślał. – Nie opowiedziałem ci całej historii, Jacques – zaczął. Gdy skrajem skafandra ocierał krew z rany przyjaciela, wydawało mu się, Ŝe jego ręce naleŜą do kogoś innego. – Myślę, Ŝe powinienem – ciągnął obcym głosem. – MoŜe byś wtedy zrozumiał... moŜe zresztą nie... Wiesz, Mariusz zajął się potem polityką. Stała za nim chwała jego zwycięstw, był najpotęŜniejszą postacią w Rzymie. Intencje miał jak najszlachetniejsze, tyle Ŝe na sprawach rządzenia nie znał się zupełnie. Nastąpił obłędny festyn przekupstwa, mordów politycznych, wojen domowych – pięćdziesiąt lat tego wszystkiego – i ostateczny upadek republiki. Cezar dał po prostu tylko swoje imię temu, co juŜ się dokonało. Chciałbym wierzyć, Ŝe zaoszczędziłem Jacquesowi Reinachowi miana Mariusza. Deszcz zacinał ostro przez wybite okno. Fourre wstał i przymknął podkrąŜone oczy. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek uda mu się zamknąć takŜe oczy swemu sumieniu... PrzełoŜył Marek Urbański
Sam Hall Klik. Bzzzz. Wrrr. Obywatel NN, miejscowość X, gdzieś w Stanach Zjednoczonych, podszedł do okienka hotelowej recepcji. – Poproszę o jednoosobowy pokój z łazienką. – Bardzo przepraszamy, ale nasz przydział opału nie pozwala na indywidualne kąpiele. MoŜemy oczywiście zarezerwować dla pana jedno miejsce, ale będzie to kosztowało 25 dolarów ekstra. – Tylko tyle? Och, w porządku. Biorę. Obywatel NN sięgnął automatycznym gestem po portfel, wydobył perforowaną kartę i podał ją maszynie rejestrującej. Aluminiowe szczeki przytrzasnęły kartę, miedziane ząbki zaczęły
szukać dziurek, elektroniczny język smakował Ŝycie Obywatela NN. Miejsce i data urodzenia. Rodzice. Rasa. Religia. Wykształcenie, słuŜba wojskowa, przebieg pracy w słuŜbie państwowej. Stan cywilny. Zawód, w przypadku zmiany kolejne aŜ do obecnego, łącznie z miejscem aktualnego zatrudnienia. Wymiary fizyczne, linie papilarne i siatkówka oka, grupa krwi. Psychotyp podstawowy. Stopień lojalności. Wskaźnik lojalności jako funkcja czasu, aŜ do ostatniego przeglądu. Klik, klik. Bzzzz. – W jakim celu pan przyjechał? – Handlowiec. Musze być jutro wieczorem w Nowym Pittsburgu. Recepcjonista (32 lata, Ŝonaty, dwoje dzieci. UWAGA poufne! śyd. Nie dopuszczać do stanowisk kluczowych) naciskał klawisze. Klik, klik. Maszyna zwróciła kartę. Obywatel NN włoŜył ją na powrót do portfela. – Windziarz! Boy hotelowy (19 lat, kawaler, UWAGA poufne! Katolik. Nie dopuszczać do stanowisk kluczowych) wziął walizkę nowego gościa. Winda skrzypiąc wspinała się po piętrach. Recepcjonista wrócił do przerwanej lektury. Tytuł artykułu brzmiał: "Czy Brytania nas zdradziła?" Inne artykuły magazynu głosiły: "Nowy program indoktrynacji dla Sił Zbrojnych", "Na Marsie polują na pracowników", "Jak pracowałem w związkach zawodowych dla Agencji Ochrony", "Nowe plany TWOJEJ Przyszłości". Maszyna gadała do siebie. Klik, klik. Ekrany mrugały tak jakby opowiadały sobie szeptem kawały. Sygnał ogólny wędrował przez druty. Razem z tysiącami innych sygnałów kierował się do jądra sieci informatycznej, do urządzenia rozdzielczego Archiwum Centralnego. Klik, klik. Bzzzz. Wrrrr. Mrugniecie i rozjarzenie się lampki kontrolnej. Czytnik przeczesywał obwody pamięciowe. Przesunięte molekuły jednej ze szpul zawierały dane Obywatela NN i czytnik wydobywał je, wprowadzając do komparatora, gdzie czekał juŜ sygnał dotyczący Obywatela NN. Sfazowanie było idealne. Wszystko w porządku. Obywatel NN zatrzymał się w miejscowości, którą określił poprzedniego dnia jako przypuszczalne miejsce postoju i nie trzeba było wprowadzać korekty. Nowe informacje zostały wprowadzone do rejestru Obywatela NN i całe jego Ŝycie powróciło do banku danych. Pamięci czytnika f komparatora oczyściły się automatycznie i czekały spokojnie na następny sygnał wejściowy. Maszyna połknęła i przetrawiła kolejny dzień Ŝycia człowieka. Była zadowolona. * * * Thornberg wszedł do swego biura o zwykłej porze. Sekretarka podniosła głowę mówiąc "dzień dobry" i przyjrzała mu się uwaŜniej. Pracowali razem wystarczająco długo, by potrafiła odczytać róŜnice jego starannie kontrolowanego wyrazu twarzy. – Coś się stało, szefie? – Nie – odparł szorstko, co było u niego rzeczą niezwyczajną. – Nie, nic złego. MoŜe to tylko pogoda nie najlepiej na mnie wpływa. – Ach, tak. – Sekretarka kiwnęła potakująco głową. W słuŜbie państwowej moŜna się nauczyć dyskrecji. – Mam nadzieje, Ŝe to szybko przejdzie. – Dziękuję. To nic wielkiego. – Thornberg pokuśtykał do swego biurka i usiadł, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Wyciągnął jednego, wygniótł w Ŝółtych od nikotyny palcach i zapalił. Przez moment jego oczy były puste ale po chwili zaciągnął się łapczywie i sięgnął po czekającą pocztę. Jako główny technik Rejestru Centralnego otrzymywał obfity przydział tytoniu
i korzystał z niego w pełni. Biuro nie było duŜe. Dziupla bez okna umeblowana spartańsko. Jedynym osobistym akcentem były zdjęcia syna i zmarłej fony. Wydawało się, Ŝe Thornberg jest zbyt duŜy i nie pasuje do swego pokoju. Wysoki i szczupły, z twarzą o ostrych, prostych rysach, miał gładko przyczesane siwiejące włosy. Nosił zwykły mundur Agencji z plakietką Wydziału Technicznego i insygniami majora bez Ŝadnych odznaczeń czy baretek, do których miał pełne prawo. Kapłani Matyldy zwykli w tych czasach nosić się ze skromną nonszalancją. Paląc papierosa za papierosem przeglądał pocztę. Zwykłe bzdury, w większości dotyczące zmian koniecznych przy przejściu na nowy system identyfikacyjny. – MoŜesz przyjść June? – zwrócił się do sekretarki. Nie wiadomo dlaczego wolał dyktować jej bezpośrednio niŜ nagrywać na dyktafon. – Pozbądźmy się tego migiem, bo mam trochę własnej roboty do zrobienia. Trzymając przed sobą list dyktował: – Do senatora E.W. Harmisona, Nowy Waszyngton. Szanowny Panie. W odpowiedzi na pańskie pismo z dnia 14 bm. w którym prosi Pan o moją opinii w sprawie nowych dowodów toŜsamości, informuje, Ŝe wyraŜanie opinii nie naleŜy do obowiązków personelu technicznego: Dyrektywa nakazująca, aby kaŜdy obywatel posiadał tylko jeden numer ewidencyjny, którym znakowane będą wszystkie jego dokumenty, takie jak: metryka, świadectwo, kartki zaopatrzeniowe, legitymacja ubezpieczeniowa, ksiąŜeczka wojskowa itp. przyniesie oczywiście długofalowe korzyści, ale, co naturalne, wymagać będzie duŜego nakładu pracy podczas zmiany dotychczas obowiązującego systemu kodowania informacji. Decyzja prezydenta stwierdzająca, Ŝe długofalowe korzyści usprawiedliwiają obecne trudności powinna zobowiązywać wszystkich obywateli do podporządkowania się jej. Lączę wyrazy itd. – Uśmiechnął się chłodno: – To przynajmniej j e g o załatwia. Pojęcia nie mam na co moŜe przydać się Kongres z wyjątkiem sprawiania kłopotów uczciwym biurokratom. June zdecydowała w duchu Ŝe zmieni ton listu. Niewykluczone, Ŝe senator był potakiwaczem, ale to jeszcze nie powód, Ŝeby traktować go tak ostro. Obowiązkiem sekretarki jest chronić szefa przed niepotrzebnymi kłopotami. – W porządku, następny – mruknął Thornberg. – Do pułkownika M.R. Huberta, dyrektora Wydziału Łącznikowego, Centralna SłuŜba Archiwalna, Agencja Ochrony itd. Szanowny Panie. W odpowiedzi na Pańskie memorandum z dnia 14 bm., w którym domaga się Pan ustalenia określonej daty zakończenia prac nad zmianą systemu identyfikacyjnego, musze stwierdzić z całym szacunkiem, Ŝe nie jestem w stanie, mimo najszczerszych chuci, podać podobnego terminu. Musimy 'bowiem skonstruować i wykonać wcześniej niezbędne, modyfikujące pamięć urządzenie, które dokonywać będzie zmian w naszych rejestrach bez konieczności wyjmowania i korygowania kaŜdej z przeszło 300 milionów szpul pamięci indywidualnych, znajdujących się w naszej maszynie. Zdaje Pan sobie zapewne spraw, Ŝe w takiej sytuacji nikt nie jest w stanie dokładnie przewidzieć kiedy ukończona zostanie podobna praca. Tym niemniej chciałbym Pana zapewnić, Ŝe badania przebiegają pomyślnie (odeślij go proszę do mojego ostatniego raportu, dobrze?) i mogę poinformować Pana w zaufaniu, Ŝe zmiana systemu zostanie zakończona, a wszyscy obywatele zostaną powiadomieni o przydzielonych numerach najpóźniej w ciągu dwóch miesięcy. Z wyrazami szacunku itd... Wygładź to jeszcze, June. Kiwnęła głową. Thornberg przerzucił pocztę, odkładając większość listów do koszyka z korespondencją, na którą ona mogła samodzielnie udzielić odpowiedzi. Kiedy wrzucił ostatni list, ziewnął i zapalił kolejnego papierosa. – Allach jest wielki, a to się skończyło. Mogę teraz spokojnie zejść do laboratorium.
– Ma pan kilka spotkań po południu – przypomniała mu. – Wrócę po obiedzie. Do zobaczenia. – Wstał i wyszedł z pokoju. Zjechał windą na niŜszą, podziemną kondygnacji i zaczął iść długim korytarzem, odpowiadając mechanicznie na honory, oddawane przez przechodzących techników. Jego twarz była nieporuszona i tylko nieco sztywne ruchy rąk mogły zdradzić jego stan psychiczny. Jimmy – pomyślał. – Jimmy, mój dzieciaku". Wszedł do wartowni. PrzyłoŜył dłoń i oko do czytników przy drzwiach w głębi pomieszczenia. Linie papilarne i siatkówki oka były przepustką. Alarm nie włączył się, W porządku. Drzwi otworzyły się automatycznie i Thornberg wszedł do świątyni Matyldy. Stała przed nim – przysadzista, kondygnacja piętrząca się nad kondygnacją. Panele kontrolne, wskaźniki, błyskające światła. Piramida Azteków. Siedzący wewnątrz piramidy bogowie mruczeli do siebie i mrugali czerwonymi oczyma do drobnego człowieka, pełzającego na jej monstrualnych bokach. Thornberg przystanął na moment. Zmęczony uśmiech wykrzywił mu twarz. Gorzkie myśli przychodziły do głowy, fragmenty zakazanych ksiąŜek z lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. KsiąŜki francuskie, włoskie, niemieckie, brytyjskie. Prace rozgorączkowanych intelektualistów zaniepokojonych amerykanizacją Europy, kruszeniem się starej kultury pod naporem stechnicyzowanego barbarzyństwa napojów gazowanych, reklamy, obficie chromowanych samochodów (Duńczycy nazywali je "uśmiech dolara"), gumy do Ŝucia, sztucznych tworzyw... śaden z nich nie protestował jednak przed równoczesną europeizacją Ameryki, przeciw narastającej kontroli rządowej, tworzeniu się kasty wojskowych, latom świetlnym urzędowych archiwów, biurokracji, cenzurze; tajnym policjom, nacjonalizmowi i rasizmowi. A niech tam. – Jimmy, chłopaku, gdzie jesteś i co oni teraz z tobą robią?" Thornberg podszedł do stanowiska, przy którym jego najlepszy inŜynier, Rodney, testował nowe urządzenie. – Jak leci? – spytał. – Całkiem nieźle, szefie – odparł Rodney, nie markując nawet salutowania. Thornberg, prawdę mówiąc, zakazał oddawania honorów w laboratorium, uznając to za niepotrzebną stratą czasu. – Kilka pluskiew juŜ znaleźliśmy, ale dajemy sobie radę. Trzeba było mieć to urządzenie, aby zmieniać numery ewidencyjne bez naruszania reszty zakodowanych informacji. Grzebanie w magnetycznych bankach pamięci nie jest rzeczą łatwą. – No to dobrze – powiedział Thornberg. – Idy do centralnej sterowni. Chcę sam zrobić kilka testów, gdyŜ niektóre ekrany w sekcji trzynastej zachowują się jakoś dziwnie. – Potrzebuje Pan pomocy? – Nie, dziękuję. Potrzeba mi tylko spokoju. Thornberg odszedł spręŜystym krokiem, aŜ echo poniosło się korytarzem. Centralna sterownia mieściła się w opancerzonym pomieszczeniu, przylegającym do wielkiej piramidy i Thornberg raz jeszcze musiał poddać się kontroli czujników zanim automat otworzył przed nim drzwi. Tylko wybrani byli wpuszczani do środka. Archiwa państwowe miały zbyt wielką wartość, Ŝeby moŜna było ryzykować. Wskaźnik lojalności Thornberga, AAB-2, nie był idealny, ale wśród ludzi z jego zawodem i doświadczeniem naleŜał do najlepszych z moŜliwych. Podczas ostatniej kontroli, w czasie której poddany został działaniu narkotyków, stwierdzono, Ŝe co prawda miewał pewne wątpliwości i zastrzeŜenia w stosunku do polityki rządu, jednak wykluczono moŜliwość najmniejszej nawet niesubordynacji. JuŜ na pierwszy rzut oka moŜna było mieć pewność, Ŝe ten człowiek jest
lojalny. Odznaczył się odwagą podczas wojny z Brazylią, w trakcie której stracił na froncie nogi. Jego Ŝona zginęła, gdy przed dziesięciu laty Chiny dokonały nieudanego ataku rakietowego. Syn był dobrze zapowiadającym się oficerem wenusjańskiego garnizonu Gwardii Kosmicznej. Słuchał wprawdzie rzeczy zakazanych i zagranicznej propagandy, czytywał prohibity i literatury podziemną, ale kaŜdy intelektualista babrał się trochę w takich rzeczach i nie naleŜało tego traktować powaŜnie, o ile ogólna opinia była pozytywna i jeśli badany podśmiewał się z tego, co wyczytał lub usłyszał. Siedział przez chwili spokojnie; obserwując stoły sterownicze. Były tak skomplikowane, Ŝe mogły przyprawić o zawrót głowy niejednego inŜyniera, ale Thornberg i pracował przy Matyldzie od tak dawna, Ŝe nie potrzebował nawet zerkać na napisy. "Rusz się,.." Trzeba było mieć siłę woli, Ŝeby zdecydować się na taki krok. Byle hipnoquiz mógł ujawnić co zamierza zrobić, ale takie śledztwo w stanie hipnozy przeprowadzano, z konieczności, na zasadzie losowego wyboru i było raczej mało prawdopodobne, aby wybrano go ponownie w ciągu kilku najbliŜszych lat. Tym bardziej Ŝe miał pozytywny wskaźnik lojalności. Zanim on zostanie wykryty, Jack juŜ powinien zajść wystarczająco wysoko w szeregach Gwardii, aby być bezpiecznym. W odosobnieniu centralnej sterowni Thornberg pozwolił sobie na gorzki uśmiech. – Widzisz, to będzie mnie bardziej boleć niŜ ciebie – mruknął do maszyny i zaczął naciskać klawisze. Istniały obwody, dzięki którym moŜna było dokonywać korektur w rejestrach. Wyciągnąć dowolny rejestr i wpisać w jego ścieŜkę magnetyczną Ŝądany tekst. Thornberg robił to juŜ kilka razy na prośby róŜnych wysokich osobistości. Teraz miał to zrobić dla siebie. Jimmy Obrenowicz, syn dalekiej kuzynki, został w nocy aresztowany przez Agencję Ochrony pod zarzutem zdrady. W rejestrze zapisano to, czego zwykli ludzie nie wiedzieli – Ŝe Jimmy został zabrany do obozu Fieldstone. Ci, co stamtąd wracali milczeli i nie ujawniali gdzie byli i co robili. Czasami w ogóle nie potrafili mówić. Dla szefa technicznego Rejestru Centralnego nie było korzystnie mieć krewnego w Fieldstone. Thornberg pracowicie naciskał klawisze, przez pół godziny korygując i wymazując. Była to Ŝmudna praca, gdyŜ musiał cofnąć stu o kilka pokoleń, zmieniając całe drzewa genealogiczne. Jednak kiedy skończył, Jimmy Obrenowicz nie miał nic wspólnego z rodem Thornbergów. "Zastanawiałem się nad tym długo, chłopcze. Nie robię tego dla siebie, Jimmy. Chodzi mi o Jacka. Kiedy gliny zaczną sprawdzać twój rejestr, najdalej dzisiaj po południu, nie mogę im pozwolić na znalezienie informacji, Ŝe jesteś spokrewniony z kapitanem Thornbergiem, stacjonującym na Wenus i Ŝe jesteś bliskim przyjacielem jego ojca". Prztyknął w wyłącznik i szpula powróciła na swoje miejsce w bloku pamięci. "Niniejszym wyrzekam się ciebie". Siedział jeszcze przez chwilę, rozkoszując się ciszą sterowni i czystą bezosobowością elektronicznej aparatury. Nawet palić mu się nie chciało. Tak więc kaŜdy obywatel ma teraz dostać numer, który, nie ma co się łudzić, zostanie mu wytatuowany. Jeden numer na całe Ŝycie. Na wszystko. Thornberg z łatwością wyobraził sobie, jak ludzie nazywają te numery "piętnem", a Agencja ściga uŜywających tego słowa za "nielojalne wyraŜanie się". Cokolwiek jednak by się myślało, podziemie rzeczywiście było niebezpieczne. Wspierały je obce kraje, którym nie podobał się świat zdominowany przez Ameryk , a przynajmniej przez
współczesną Ameryk. Rebelianci twierdzili, Ŝe mają swoje bazy gdzieś w kosmosie i Ŝe udało się im objąć organizacją podziemną terytorium całego kraju. Całkiem prawdopodobne. Ich propaganda była subtelna – nie zamierzamy niszczyć kraju, chcemy tylko wyzwolić, pragniemy przywrócić Karty Praw. Takie hasła mogą pociągać mniej zrównowaŜone charaktery. Z drugiej strony antyszpiegowskie akcje Agencji powodowały ofiary wśród ludzi, którzy nawet nie pomyśleli o zdradzie. Takich jak Jimmy. ChociaŜ... czy Jimmy rzeczywiście nie działał w podziemiu? Nigdy nie wiadomo. I nigdy się nie dowiesz. Thornberg poczuł gorycz w ustach. Skrzywił się. Przypomniały mu się słowa piosenki. "Nienawidzę was wszystkich, co do jednego. Zaraz, jak to szło? Śpiewaliśmy to przecieŜ w studenckich czasach. Było to o bardzo niemiłym facecie, który popełnił morderstwo... Aha, Sam Hall. Jak to szło? Trzeba było mieć grobowy głos, aby zaśpiewać tę piosenki naprawdę dobrze: Nazyam się Sam Hall, tak Sam Hall Na imię mam Sam Hall, tak Sam Hall Oh, nazywam się Sam Hall I nienawidzę was, wszystkich razem Tak, nienawidzi was co do jednego Niech Bóg przeklnie wasze oczy. Tak, to było tak. Sam Hall miał zawisnąć za morderstwo". Teraz juŜ pamiętał. Poczuł się jak Sam Hall. Popatrzył na maszynę, zastanawiając się, ile moŜe być w niej rejestrów ludzi o nazwisku Sam Hall. Leniwie, oddalając chwilę, kiedy trzeba będzie wrócić do pracy, naciskał klawisze: nazwisko Samuel Hall, innych danych brak. Maszyna zagulgotała do siebie. Po chwili zaczęła wypluwać metry papieru, zadrukowane danymi z bloków pamięciowych. Kompletne rejestry kaŜdego z ludzi o nazwisku Sam Hall, bez względu na to, czy jeszcze Ŝyli, czy teŜ dawno umarli dawno, ale juŜ po wprowadzeniu rejestrów obywateli. "Do diabła z tym!" Thornberg urwał taśmy i wepchnął ją do podręcznej spalarki. Zabiłem człowieka, mówili, tak mówili: Okrutny obraz przemknął przez myśl Thornberga. Oni obrabiali teraz Jimmy`ego, bijąc go zapewne po nerkach, a on, Thornberg, siedział spokojnie czekając aŜ gliny zaŜądają rejestru Jimmy`ego i nie był w stanie nic zrobić. Miał związane ręce. "Na Boga!" – aŜ go zatkało. – "PrzecieŜ mogę im podsunąć Sama Halla!" Palce Thornberga skoczyły do klawiszy. Pochłonięty skomplikowanymi problemami technicznymi zapomniał o dławiących mdłościach. Wsuniecie całkowicie fałszywej szpuli do pamięci Matyldy nie było łatwe. Nie moŜna było po prostu kopiować numerów, a przecieŜ kaŜdy obywatel posiadał ich mnóstwo. NaleŜało odtworzyć, a raczej stworzyć kaŜdy dzień Ŝycia. Dobra, pewne sprawy będzie moŜna uprościć. Maszynę zbudowano dopiero przed ćwierćwieczem. Przedtem rejestry prowadzono na papierze i trzymano w co najmniej tuzinie róŜnych instytucji. Zróbmy Sama Halla mieszkańcem Nowego Jorku. Jego teczka została zniszczona podczas bombardowania przed trzydziestu laty. Papiery, które przechowywano w Nowym Waszyngtonie równieŜ zaginały. Tak więc to on sam dostarczył szczegółów. Tyle, ile udało mu się zapamiętać, a nie musi być ich wiele. Spróbujmy. "Sam Hall" to piosenka angielska, a wiec Sam Hall powinien być Brytyjczykiem. Przybył do Ameryki z rodzicami, powiedzmy, jakieś 38 lat temu jako trzyletnie dziecko i naturalizował się razem z nimi, zanim jeszcze wprowadzono całkowity zakaz imigracji.
Wychował się w dolnej części East Side, twardy dzieciak nowojorskich slumsów. Świadectwa szkolne zaginęły w bombardowaniu, ale twierdził, Ŝe ukończył 10 klas. śadnych krewnych. Kawaler bez rodziny i bez określonego zawodu. Pracował gdzie popadło jako robotnik niewykwalifikowany. Wskaźnik lojalności BBA-0; co oznacza, Ŝe zadano mu kilka rutynowych pytań, które wykazały; Ŝe nie posiada Ŝadnych poglądów politycznych i o to chodziło. Ten Ŝyciorys jest zbyt blady. Warto dorzucić trochę gwałtu i przemocy. Thornberg zaŜądał informacji o nowojorskich komisariatach, zniszczonych w trakcie ostatnich nalotów i listy poległych oficerów policji miejskiej. Korzystając z obu tych wykazów budował rejestr drobnych przestępstw Sama Halla. Pijaństwo, zakłócanie porządku, awantury i bójki, podejrzenie o udział w napadach i włamaniach, ale nie zanadto, Ŝeby nie przesadzić i nie sprowokować Agencji do wysłania ekipy hipnotechników w celu przesłuchania go. Hmmm. Lepiej dać mu kategorię 4-F, niezdolny do słuŜby wojskowej. Na jakiej podstawie? Początkujący narkoman. Dzisiaj rekruci nie są juŜ tak potrzebni i odchyleńców raczej się leczy. Neokoka – nie nadweręŜa zbytnio zdolności umysłowych. Będzie dobra. Prawdę mówiąc po zaŜyciu ćpun robi się niesłychanie szybki i silny, chociaŜ później ma niebywały kociokwik. Teraz czas przejść do przebiegu pracy zawodowej. Popatrzmy co się da zrobić. Spędził trzy lata jako robotnik fizyczny na budowie Tamy Colorado. Było tam zaangaŜowanych tylu ludzi, Ŝe nikt go dzisiaj nie będzie pamiętał, a w najgorszym razie będzie bardzo trudno znaleźć majstra, który mógłby go rozpoznać. Teraz wypełnić ten szkielet. Thornberg musiał uŜyć kilku automatów. KaŜdy dzień w minionym ćwierćwieczu musiał być odnotowany, a szczególnie kaŜda podróŜ lub zmiana miejsca zamieszkania. Thornberg poprosił o listy tanich hotelików, w których nie dbano o przechowywanie kwestionariuszy meldunkowych (wszystko przecieŜ odnotowywała Matylda) i gdzie szansa, Ŝe nędznie wyglądający klient zostanie zapamiętany była bardzo nikła. Jako obecny adres Sama Thornberg wpisał hotel Triton, osławiony dom noclegowy na East Side w pobliŜu kraterów. Bezrobotny, Ŝyjący z oszczędności. O cholera! Trzeba koniecznie wypełnić zeznania podatkowe. Thornberg zrobił to śpiesznie. Rysopis. Hmmm. Średniego wzrostu, krępy, o czarnych włosach i czarnych oczach, wygiętym nosie i z blizną na czole. Wygląda oprychowato, ale nie rzuca się zbytnio w oczy. Thornberg wpisał dokładne wymiary. Sfałszowanie układu linii papilarnych i linii siatkówki oka nie było problemem, wrzucił tylko obwód cenzorski, Ŝeby nie skopiować przez przypadek linii Ŝyjącego człowieka. Skończył. Wyprostował się w fotelu i westchnął z ulgą. W opracowanym rejestrze było jeszcze mnóstwo luk, ale mógł je wypełnić później w wolnych chwilach. Dwie godziny pracy w pełnej koncentracji minęły w zasadzie bez najmniejszego efektu, jeśli nie liczyć faktu, Ŝe mógł się wyładować. Tak czy inaczej czuł się teraz lepiej. Spojrzał na zegarek. Czas wracać do pracy, synku. Przez jeden buntowniczy moment pomyślał, Ŝe zegarek nie powinien zostać wymyślony. Z jednej strony zegarki były podstawą nauki, którą kochał, ale z drugiej – mechanizowały człowieka. Dość. Jest juŜ zbyt późno. Wstał z fotela i wyszedł ze sterowni. Drzwi zamknęły się za nim automatycznie.
Minęło kilka tygodni zanim Sam Hall popełnił swą pierwszą zbrodnię. Poprzednią noc Thornberg spędził w domu. Jego stopień gwarantował mu dobre warunki mieszkaniowe i chociaŜ był samotnym człowiekiem, mieszkał w dwóch pokojach z łazienką na 98 piętrze bloku mieszkaniowego w miasteczku, połoŜonym nie opodal zamaskowanego wjazdu do podziemnego królestwa Matyldy. Fakt, Ŝe słuŜył w Agencji, sprawiał, Ŝe ludzie traktowali go z nadmierną uległością, chociaŜ zdawali sobie sprawę, Ŝe nie naleŜał do ekip śledczych. W rezultacie często czuł się osamotniony. Któregoś dnia dozorca usiłował zaoferować mu swą córki: "ona ma tylko 23 lata, proszę pana. Właśnie odeszła od dŜentelmena w randze marszałka i szuka miłego opiekuna". Thornberg odmówił, starając się z całej siły nie popaść w pruderyjny ton. "Być moŜe innym razem" – pomyślał, choć wielkich szans nie miała, gdyŜ małŜeństwo Thornberga trwało długo i było prawdziwie szczęśliwe. Rozglądał się po półkach biblioteki starając się wybrać coś dobrego do czytania. Biuro Literackie okrzyczało ostatnio Whitmana wczesnym przykładem amerykanizmu, ale Thornberg nie gustował w poetach i jego ręka błądziła po wysłuŜonym grzbiecie pełnego plam i oślich uszu tomiku Marlowe'a. Czy to był eskapizm? LB zagłębiał się w eskapizm. Zgoda, to były cięŜkie czasy. Niełatwo było naleŜeć do narodu, którego misją było narzucenie pokoju posępnemu światu. NaleŜało być energicznym, pełnym realizmu i czego tam jeszcze trzeba. Zadzwonił telefon. Thornberg odszedł od półek i włączył monitor. Na ekranie pojawiła się prosta, pulchna twarz Marthy Obrenowicz. Jej siwe włosy były rozczochrane, a głos pełen przykrego rechotu. – A, witaj – powiedział nieswoim głosem. Nie dzwonił do niej od chwili, gdy dowiedział się o aresztowaniu jej syna. – Jak się czujesz? – Jimmy nie Ŝyje – oznajmiła. Przez dłuŜszą chwili stał, skamieniały z wraŜenia. W głowie miał pustkę. – Otrzymałam dzisiaj wiadomość, Ŝe zmarł w obozie kontynuowała Martha. – Pomyślałam, Ŝe chciałbyś o tym wiedzieć. Thornberg bardzo wolno pokręcił głową. – To nie jest wiadomość, którą pragnąłbym kiedykolwiek usłyszeć, Martho. – To niesprawiedliwość!– wrzasnęła Martha. – Jimmy nie był zdrajcą. Znałam mojego syna. KtóŜ mógłby znać go lepiej? Miał kilku kolegów, co do których mogłabym mieć wątpliwości, ale Jimmy, on nawet... w W piersi Thornberga rosła zimna kula. Nigdy nie ma pewności czy rozmowa nie jest nagrywana. – Przepraszam cię Martho – jego głos był drewniany ale policja jest bardzo skrupulatna w tych sprawach. Nie działaliby, gdyby nie byli pewni. Sprawiedliwość jest jedną z naszych tradycyjnych wartości. Popatrzyła na mego długo i uwaŜnie. W jej oczach pojawiły się twarde błyski. – Ty teŜ – stwierdziła wreszcie zimno. – UwaŜaj na siebie Martho – ostrzegł ją. – Rozumiem, Ŝe to cięŜki cios dla ciebie, ale nie mów niczego, czego później mogłabyś Ŝałować. W końcu Jimmy mógł zginąć w jakimś wypadku, przez przypadek. Takie rzeczy się zdarzają. – Zapomniałam – wykrztusiła z trudem przez ściśnięte gardło. – Ty... teŜ... jesteś... z... Agencji. – Uspokój się – mitygował ją Thornberg. – Pomyśl o tym w kategoriach ofiary złoŜonej
ojczyźnie. Wyłączyła się, Wiedział, Ŝe teraz juŜ nie zadzwoni do niego, a spotykać się z nią nie jest rzeczą bezpieczną. – Do zobaczenia Martho – powiedział głośno, ale nie był to jego głos. Powrócił do półki z ksiąŜkami. – To nie dla mnie mruknął do siebie z cicha. – To dla Jacka. – Dotknął oprawy "Źdźbeł Traw". "Oh, Whitmanie, stary rebeliancie" pomyślał i wstrząsnął nim jakiś niezwyczajny chichot. Tej nocy zaŜył o jedną pigułkę nasenną więcej niŜ zwykle. Gdy przyszedł do pracy wciąŜ huczało mu w głowie. Po kilku minutach załatwiania codziennej korespondencji miał juŜ dość i zszedł do laboratorium. W trakcie rozmowy z Rodneyem, kiedy starał się usilnie skoncentrować na omawianych właśnie kwestiach technicznych, jego wzrok zatrzymał się na Matyldzie. Niespodziewanie dotarło do niego, Ŝe potrzebuje jakiegoś oczyszczenia. Przerwał rozmowę i skierował się do centralnej sterowni. Przez dłuŜszą chwilę skupiał się, pochylony nad klawiaturą. Kreowanie Ŝyciorysu Sama Halla, dzień po dniu, wywoływało dziwaczne uczucia. Sam będąc człowiekiem cichym i introwertykiem, modelował postać krzepką, o awanturniczej przeszłości. Z wolna Sam Hall stawał mu się bardziej bliski niŜ wielu kolegów z pracy. "Fajnie, być moŜe jestem typem schizoidalnym. MoŜe powinienem zostać pisarzem. Nie, pisanie odpada. łączy się ze zbyt wieloma ograniczeniami i wszechobecnym strachem przed cenzorem". To co robił z Samem Hallem dawało znacznie więcej przyjemności. Odetchnął głęboko i zaŜądał informacji o nie wyjaśnionych zabójstwach oficerów Agencji Ochrony w rejonie Nowego Jorku w ostatnim miesiącu. Biło ich niespodziewanie duŜo. CzyŜby to miało oznaczać, ze ludzie są bar dziej niezadowoleni niŜ przyznaje to rząd? Jeśli jednak większość narodu myśli w sposób określany jako zdrada, to czy wówczas termin ten jest właściwy? Znalazł wreszcie informację, której szukał. W ubiegłym miesiącu, dwudziestego siódmego, sierŜant Brady wjechał po zmroku do dzielnicy Crater. Wyruszając na patrol, zapewne dla wzbudzenia respektu, ubrał się w czarny mundur Agencji. Nastypnego ranka znaleziono go w bocznym zaułku z roztrzaskaną głową. Oh, zabiłem człowieka, tak mówili, tak mówili. Tak zabiłem człowieka, tak mówili, tak mówili Rąbnąłem go w łeb I porzuciłem, Ŝeby skapiał Tak, porzuciłem, Ŝeby skapiał Niech Bóg przeklnie jego oczy. Gazety nie miały najmniejszych wątpliwości, potępiając tę brutalną napaść jako dzieło zdradzieckich agentów obcych mocarstw. (Oh, ten klecha przyszedł tu, przyszedł tu). Kilkunastu podejrzanych zostało natychmiast zatrzymanych i poddanych wnikliwemu śledztwu. (Nawet szeryf, teŜ tu jest, teŜ tu jest). Jak dotychczas niczego im nie udowodniono, ale jeden z podejrzanych, Joe Nikolsky (Amerykanin od pięciu pokoleń, mechanik, Ŝonaty, czworo dzieci, w jego mieszkaniu znaleziono ulotki) został wczoraj formalnie aresztowany. Thornberg kiwnął ze zrozumieniem głową. Za dobrze znał Agencje, Ŝeby nie wiedzieć, Ŝe w takiej sprawie winny na pewno zostanie znaleziony. Agencja nie mogła sobie pozwolić na
nadszarpnięcie swej reputacji – reputacji instytucji nieomylnej. Być moŜe Nikolsky był winien, nie potrafił wszak udowodnić, Ŝe tego fatalnego wieczoru wyszedł tylko na spacer, a być moŜe był niewinny. Ma czwórkę dzieci. Z takim hakiem w rejestrze ich matka będzie mogła znaleźć pracę najwyŜej w domu uciechy. Podrapał się po głowie. Trzeba działać ostroŜnie. Spróbujmy. Ciało sierŜanta Brady`ego juŜ zostało poddane kremacji, ale przedtem przeprowadzono oczywiście dokładną sekcje. Thornberg wyciągnął z maszyny rejestr zmarłego i wydrukował fragment dotyczący wyników sekcji. Nic nie znaleziono. Niszcząc wydruk i zmazując ekran wsunął do pamięci króciutkie stwierdzenie, Ŝe na kołnierzu ofiary znaleziono zatarte odbicie linii papilarnych kciuka i skierowano je do laboratorium identyfikacyjnego celem zrekonstruowania. Następnie do akt Identyfikacji dołączył meldunek z wykonania takiej czynności, sporządzony dopiero wczoraj ze względu na nawał zajęć. (Miało to pozory prawdy, poniewaŜ Identyfikacja miała rzeczywiście mnóstwo roboty z materiałami przysłanymi ostatnio z Marsa, gdzie znaleziono lokal, w którym spotykali się członkowie podziemia.) Prawdopodobny układ linii papilarnych, głosił meldunek, był jak na załączonym rysunku, tutaj wsunął obraz linii prawego kciuka Sama Halla. Umieścił szpule pamięciowe na swoich miejscach i wyciągnął się w fotelu. Cała operacja była ryzykowna. Oczywiście pod warunkiem, Ŝe komuś chciałoby , się sprawdzić w laboratorium Identyfikacji czy rzeczywiście badano zatarty ślad kciuka na kołnierzu munduru sierŜanta Brady`ego. Coś takiego było jednak mało prawdopodobne. Nowy Jork zaakceptuje wyniki badań rutynowym podziękowaniem, które dyŜurny urzędnik laboratorium Identyfikacji skieruje mechanicznie ad acta. W zasadzie nic nie groziło. Przemęczeni policjanci nie będą przecieŜ jeszcze raz sprawdzać linii papilarnych wszystkich podejrzanych i pytać ich, czy dotykali kołnierza ofiarę. Jeśli nawet poddany hipnoquizowi Nikolsky przyzna się do zamordowania sierŜanta Brady'ego, to wówczas ślady na kołnierzu zostaną uznane za pozostawione przez przechodnia, który znalazł zwłoki, ale nie zameldował o tym władzom. Nie ma co mówić, Sam Hall zamordował oficera Agencji. Chwycił go za kark i roztrzaskał mu czaszkę potęŜną łapą. Thornberg poczuł się o wiele lepiej. * * * Nowojorskie bezpieczeństwo zaŜądało od Archiwum Centralnego najnowszych materiałów dotyczących śmierci sierŜanta Brady'ego. Automat przyjął zlecenie, porównał z kodami pamięciowymi i stwierdził, Ŝe dodano świeŜe informacje. Wiadomość o tym została błyskawicznie przesłana do Nowego Jorku razem z rejestrami Sama Halla i dwóch innych ludzi, na których, jako na przypuszczalnych morderców, wskazywała rekonstrukcja linii papilarnych. Tych dwóch szybko wykluczono. Mieli niepodwaŜalne alibi. Ekipa operacyjna, która wpadła do hotelu Triton poszukując Sama Halla stanęła wobec osłupiałych ze zdumienia pracowników i gości. Nikt nie pamiętał, Ŝeby kiedykolwiek ktoś o takim nazwisku tu się meldował. Nie widziano nikogo o podobnym rysopisie. Energiczne i szeroko zakrojone śledztwo potwierdziło jedynie prawdziwość początkowych zeznań. Pozostawało jedyne wyjaśnienie: Samowi Hallowi udało się podać fałszywy adres. Mógł to zrobić bez większych trudności. Mógł po prostu wystukać adres na klawiaturze hotelowego terminala w chwili, gdy nikt nie zwracał uwagi na to, co się dzieje w recepcji. Sam Hall mógł więc przebywać gdzie chciał, wszędzie! Joe Nikolsky został zahipnotyzowany, ale stwierdzono, Ŝe jest niewinny i zwolniono go. Grzywna za przechowywanie wywrotowej literatury wpędziła go w długi na jakieś pięć najbliŜszych lat, nie miał wystarczająco wpływowych przyjaciół, którzy załatwiliby gdzie trzeba wyrok w zawieszeniu, ale poza tym, uwaŜając na siebie, nie musiał obawiać się powaŜniejszych kłopotów. Agencja Ochrony ogłosiła natomiast pilne poszukiwania Sama Halla.
W Thornbergu rosło przewrotne zadowolenie, gdy obserwował policyjne polowanie na podstawie informacji napływających do Matyldy. Sprawdzono wszystkie bilety wykupione na transport publiczny. Bezskutecznie. Numer ewidencyjny Sama Halla nie pojawił się na Ŝadnym bilecie. To jeszcze nic nie znaczyło. Z setek ludzi, którzy znikali bez wieści kaŜdego roku wielu musiało być mordowanych specjalnie dla zdobycia ich kart identyfikacyjnych. Wprowadzono więc do Matyldy specjalny program, który miał podnieść alarm, jeśli gdziekolwiek wypłynie na powierzchnię numer ewidencyjny osoby zaginionej. Thornberg sfałszował kilka takich meldunków, ot, tylko po to, Ŝeby dać policji nieco zajęcia. Spał coraz gorzej, co odbijało się w pracy. Spotkał przypadkiem na ulicy Marthę Obrenowicz. Przeszedł spiesznie obok niej, nawet się nie kłaniając. Nie mógł później zasnąć przez całą noc mimo zaŜycia maksymalnej dopuszczalnej dawki środków nasennych. Prace nad systemem nowych numerów ewidencyjnych zostały zakończone. Maszyny wysłały do wszystkich obywateli zawiadomienia wraz z wezwaniem do stawienia się w ciągu 6 tygodni celem wytatuowania na prawej łopatce nowego numeru. KaŜdy punkt tatuaŜu nadsyłał informację, Ŝe taki to a taki obywatel zgłosił się i otrzymał taki to a taki numer ewidencyjny, a roboty Matyldy wprowadzały odpowiednie korektury w rejestrach pamięci. Sam Hall, numer AX-428-399-075, nie zgłosił się do tatuowania. Thornberg aŜ zachichotał jak odczytał ten numer: AX – Anonim X. Jakiś czas potem nadano w dzienniku telewizyjnym wiadomość, która przykuła wszystkich do ekranow. Na siedziby First National Bank w mieście Idaho napadli bandyci i uciekli z pięcioma milionami dolarów w uŜywanych banknotach. Oceniając ich zdyscyplinowanie i świetne wyposaŜenie, moŜna załoŜyć, Ŝe byli to agenci rebeliantów. Nie jest wykluczone, Ŝe przybyli statkiem kosmicznym z tajnej bazy międzyplanetarnej specjalnie w celu zdobycia środków na swoją niegodziwą działalność. Agencja w ścisłej współpracy z Siłami Zbrojnymi rozpoczęła energiczne śledztwo i pierwszych aresztowań naleŜy się spodziewać w ciągu najbliŜszych godzin, itd., itd. Thornberg poszedł do centralnej sterowni Matyldy zapoznać się z prawdziwym przebiegiem wypadków. Była to śmiała i błyskawiczna akcja. Wiele wskazuje na to, Ŝe rabusie mieli na twarzach plastykowe, zmieniające rysy maseczki, a pod normalnymi ubraniami koszulki pancerne. W czasie ucieczki jednemu z napastników maska przekrzywiła się na chwilę i urzędnik bankowy, który przypadkowo stał obok, zauwaŜył fragment jego prawdziwej twarzy. Z pomocą hipnozy udało się uzyskać wcale niezły rysopis. Krępa budowa, włosy brązowe, rzymski nos, wąskie usta z małym wąsikiem. Thornberg zawahał się, Kawał kawałem, pomaganie biednemu Nikolskiemu było, być moŜe, moralnie słuszne, ale pomoc i zachęcanie do przestępstwa, które nosiło wszelkie znamiona zdrady... Uśmiechnął się smutnie do siebie. Zabawa w Stwórcy była zbyt pociągająca. Błyskawicznie zmienił zapis zeznań. Przestępca był teraz średniego wzrostu, ciemnej karnacji, miał bliznę i złamany nos. Odchylił się w fotelu zastanawiając się czy jest jeszcze zdrowy na umyśle. I czy inni są zdrowi. Centrala Agencji Ochrony zaŜądała kompletnej dokumentacji napadu, ze wszystkimi korelacjami, jakie maszyna była zdolna przeprowadzić. Otrzymała je. Podany rysopis mógł pasować do wielu ludzi, ale czytnik Matyldy wybrał tylko jedną ewentualność. S a m H a l l. Sfora psów ruszyła ujadając świeŜym tropem. Tej nocy Thornberg spał dobrze. Kochany Tatusiu!
Przepraszam, Ŝe nie pisałem tak długo, ale byliśmy tutaj bardzo zajęci. Przez ostatnich kilkanaście tygodni byłem, jak wiesz, na patrolu w Gor6uwashtarze. Strasznie opustoszały region, jak wszystkie rozsadzone planety. Czasami wątpiłem nawet, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzę Słońce. Nie mówiąc juŜ o jeziorach i lasach... któŜ to pisał o zielonych Ziemi pagórkach? Nie mamy tu wiele czasu na czytanie i czasami czuje, Ŝe mój umysł rdzewieje. Proszę nie traktuj tego jako skargi, ja wiem, Ŝe ktoś tutaj musi siedzieć. Ledwie wróciliśmy z patrolu kiedy wezwano nas na operacje specjalną, wsadzono do rakiet przerzucono na drugą stronę planety w trakcie najsilniejszego huraganu, jaki kiedykolwiek przeŜyłem na Wenus. Gdyby nie to, Ŝe jestem oficerem, a wiec, jak mi się wydaje, dŜentelmenem, wyrzygałbym wnętrzności. Wielu chłopaków niemal to zrobiło i przy lądowaniu nasza załoga wyglądała raczej marnie, ale natychmiast skierowano nas do akcji. W kopalni toru wybuchł strajk i miejscowe chłopaki nie mogły dać sobie rady. Musieliśmy uŜyć broni, zanim udało nam się doprowadzić ich do rozsądku. Tatusiu, Ŝal mi tych biednych wariatów, przyznaję. Oni SKREŚLONE PRZEZ CENZURĘ ktoś musi wykonać równieŜ te robotę i jeśli nie ma ochotników, za Ŝadne pieniądze, trzeba arbitralnie kierować do tego ludzi ze słuŜb państwowych. To dla dobra kraju. Poza tym nic nowego. śycie jest raczej monotonne. Nie wierz w pełne przygód opowiadania. Przygodą są tygodnie nudy, przerywane chwilami panicznego strachu. Przepraszam, Ŝe pisze tak krótko, ale chce nadać list odlatującą właśnie rakietą. Druga taka okazja nie trafi się przez jakieś dwa miesiące. U mnie wszystko w porządku, naprawdę. Mam nadzieję, Ŝe u Ciebie teŜ i czekam z myślą, Ŝe się znów spotkamy. Miliony podziękowań za ciasteczka. Wiesz doskonale, Ŝe cię nie stać na takie przesyłki, stary rozrzutniku. To Martha je piekła, co? Poznałem kuchnie Obrenowiczów. Pozdrów ją ode mnie i Jimma teŜ. Myślę o tobie stale. Twój jak zawsze. Jack * * * W dzienniku telewizyjnym nadano listy gończe za Samem Hallem. Wprawdzie brakowało fotografii, ale grafik opierając się na precyzyjnych danych Matyldy był w stanie narysować całkiem dokładny wizerunek i teraz okrutna twarz Sama straszyła ze ścian gmachów publicznych. Minęło trochę czasu, a w Denver z przejeŜdŜającego samochodu rzucono do biur Agencji granat. Wóz zamachowców zagubił się w ruchu ulicznym, ale znalazł się świadek, który przez moment widział rzucającego granat i w stanie hipnozy podał fragmentaryczny rysopis, całkiem zbliŜony do wyglądu Sama Halla. Thornberg poprawił troszeczkę uzyskany materiał dowodowy i zeznania świadka jeszcze bardziej zbliŜyły zamachowca do wyglądu Sama. Taka manipulacja była oczywiście ryzykowna, gdyŜ Agencja mogła raz jeszcze skonfrontować posiadany materiał ze świadkami, ale prawdopodobieństwo podobnej kontroli było znikome. Naukowo przesłuchiwany człowiek ujawnia wszystko co wie, co zostało zakodowane w jego świadomości, podświadomości i pamięci komórkowej. Nie ma wiec powodu do powtarzania podobnego przesłuchania. Thornberg wielokrotnie starał się przeanalizować motywy swojego działania: Nie lubił rządu, to jasne, ale jeśli tak, to znaczy, Ŝe ukrywał tę nienawiść przez całe Ŝycie, pieczołowicie nie dopuszczając jej do swej świadomości i dopiero niedawno ona się wyzwoliła i opanowała jego umysł. Nawet podświadomość przez cały ten czas nie podejrzewała, co się dzieje, gdyŜ w przeciwnym razie musiałaby zdradzić go podczas testów lojalności. Nienawiść narodziła się z lat wątpienia (Czy rzeczywiście istniały jakieś powody rozpoczęcia wojny z Brazylią inne niŜ uzyskanie tych baz i koncesji górniczych, o których tyle mówiono? Czy przypadkiem chiński
atak nie został sprowokowany, albo nawet sfabrykowany; poniewaŜ rząd w Pekinie stale i zdecydowanie zaprzeczał, jakoby uderzył pierwszy?) i milionów drobnych frustracji, jakie niesie Ŝycie w państwie stanu wojennego. Cisza – jej siła i Gwałt! Kreując Sama Halla uderzył po raz pierwszy, ale było to zaledwie słabe pchnięcie, drobny gest. Najprawdopodobniej jego głównym motywem w tym momencie była choć wyładowania się w moŜliwie najbezpieczniejszy sposób. Tworząc Sama Halla obdarzył go wszystkimi cechami bestii, która tkwiła w nim samym. Kilkanaście razy usiłował przerwać swą akcję sabotaŜową, ale była ona jak narkotyk. Sam Hall stał się niezbędny dla jego własnej równowagi pychicznej. Sytuacja stawała się niepokojąca. Powinien właściwie odwiedzić psychiatrę, ale lekarz będzie musiał złoŜyć doniesienie o takim przypadku i wówczas on sam trafi do obozu, a Jack, jeŜeli nawet jego kariera nie zostanie całkiem zrujnowana, będzie miał haka na całe Ŝycie. Thornberg nie miał najmniejszej ochoty trafić do obozu. Jego Ŝycie miało swoje dobre strony: interesująca praca, kilku dobrych przyjaciół, sztuka i muzyka, literatura, niezłe wina, zachody słońca w górach, wspomnienia. Zaczął tę gry pod wpływem nagłego impulsu i teraz było juŜ za późno, Ŝeby się wycofywać. Sam Hall został ogłoszony wrogiem publicznym numer1. * * * Nadeszła zima i stoki Gór Skalistych, pod którymi spoczywała Matylda, zbielały pod mroźnym, zielonkawym niebem. Ruch powietrzny wokół pobliskiego miasteczka gubił się w ogromie szczytów jak meteory w nieskończoności Wszechświata. Ruch kołowy był dla patrzącego spod wejścia do Archiwum całkowicie niewidoczny: Thornberg udawał się co ranka do pracy specjalnym ruchomym chodnikiem, ale czysto wracał pieszo, przemierzając pięć dzielących go od domu mil. Niedziele spędzał zwykle na długich wycieczkach stromymi ścieŜkami. Spacerować zimą samotnie w górach było cięŜką głupotą, ale Thornberg nie zwaŜał na niebezpieczeństwa. Kilka dni przed BoŜym Narodzeniem pracował właśnie w biurze, gdy z interkomu dobiegł go głos: – Major Sorensen chciałby się z panem widzieć. Z Deparlamentu Śledczego! Thornberg poczuł jak Ŝołądek zwija mu się w zimną kule. – Dobrze, proszę – odpowiedział i aŜ zdziwił się spokojnym brzmieniem swego głosu. – Odwołaj proszę inne spotkania. – Departament Śledczy Agencji miał pierwszeństwo przed wszystkim i wszystkimi. Sorensen wszedł do pokoju twardym, wojskowym krokiem. Był to potęŜny blondyn o szerokich barkach, kamiennej twarzy i oczach tak bladych, zimnych i pustych jak zimowe niebo. Czarny uniform leŜał na nim jak druga skóra, błyszcząca odznaka jego słuŜby świeciła na czerni jak zamroŜona gwiazda. Stanął sztywno przed biurkiem, a Thornberg wstał i niezgrabnie zasalutował. – Proszę usiąść majorze Sorensen. Co mogę dla pana zrobić? – Dziękuję. – Głos supergliny był energiczny i ostry. Usiadł cięŜko i przewiercił Thornberga swoimi przenikliwymi oczami. – Przyszedłem tu w sprawie Sama Halla. – Oh, tego rebelianta? – Thornberg pokrył się gęsią skórką. Starał się ze wszech sił wytrzymać wzrok Sorensena. – Skąd pan wie, Ŝe to rebeliant? – zapytał Sorensen. Oficjalnie jeszcze tego nie ogłoszono. – Skąd... tak mi się wydawało... ten napad na bank... a potem te plakaty... Ŝe naleŜy do podziemia. Sorensen przechylił lekko swą krótko ostrzyŜoną głowę. Jego głos był spokojny, niemal
niedbały. – Niech pan mi powie, majorze Thornberg, nie studiował pan przypadkiem rejestru Halla? Thornberg zawahał się. Bez rozkazu nie miał prawa tego robić, jego obowiązkiem było tylko konserwować maszynę. – Gdy podejrzewają cię o wielki grzech, przyznaj się do mniejszego – przypomniał sobie myśl, którą gdzieś przeczytał lub usłyszał. – To rozwiewa podejrzenia. – Prawdę mówiąc, tak – powiedział głośno. – Wiem, Ŝe regulaminy zakazują, ale byłem ciekaw... Nie przypuszczam, aby w czymś mogło to zaszkodzić. Oczywiście wszystkie informacje zachowałem dla siebie – dorzucił spiesznie. – NiewaŜne – Sorensen machnął swą muskularną ręką. – Jeśliby pan tego jeszcze nie zrobił, musiałbym wydać panu taki rozkaz. Chciałbym bowiem poznać pańską opinię w tej sprawie. – Dlaczego? Ja nie jestem detektywem... – Myślę, Ŝe zna pan Archiwum lepiej niŜ ktokolwiek inny. Chciałbym być z panem szczery, oczywiście pozostanie to między nami. – Sorensen spoglądał teraz prawie przyjaźnie. "Czy jest to podstęp, aby uśpić czujność ofiary?" – Widzi pan, moim zdaniem jest kilka zagadkowych kwestii w tej aferze. Thornberg milczał. Zastanawiał się, czy Sorensen moŜe dosłyszeć łomot jego serca. – Sam Hall jest cieniem – kontynuował superglina. Sprawdzono dokładnie i wykluczono, Ŝe moŜe być sobowtórem innego człowieka o tym samym nazwisku. Prawdę mówiąc ustaliliśmy, Ŝe nazwisko pochodzi ze starej pieśni pijackiej. Przypadek, czy teŜ pieśń podsunęła Hallowi pomysł przestępstwa? A moŜe udało mu się, dzięki jakiejś niebywałej sztuczce, zastąpić pseudonimem Sam Hall swe prawdziwe nazwisko w rejestrze Archiwum Centralnego. Rzekomo nie przeszedł przeszkolenia wojskowego, a mimo to zaplanował kilka wspaniałych, precyzyjnych ataków. Jego iloraz inteligencji wynosi tylko 110, ale potrafi się wymknąć z kaŜdej naszej pułapki. Nie miał poglądów politycznych, a jednak bez ostrzeŜenia zaatakował Agencję. Nie byliśmy w stanie znaleźć ani jednego człowieka, który by go znał. Nikogo, proszę mi wierzyć, chociaŜ obróciliśmy kaŜdy kamień. Oh, jest oczywiście kilka mglistych zapisów w podświadomości, które mogą być jego odbiciem, ale prawdopodobnie nie są, a przecieŜ tak awanturnicza osobowość powinna być pamiętana świadomie. śaden członek podziemia, Ŝaden złapany w ostatnim czasie agent obcego kraju nie ma o nim najmniejszego pojęcia, a to juŜ jest przeciwne prawdopodobieństwu. Cały ten interes wydaje się nieprawdopodobny. Thornberg oblizał wargi. Mając takie doświadczenie w polowaniach na ludzi Sorensen musiał zorientować się, Ŝe on się boi, ale czy potraktuje ten strach tylko jako naturalną reakcję zdenerwowanego człowieka siedzącego naprzeciw oficera Agencji? Przez twarz Sorensena przemknął twardy uśmiech. Sherlock Holmes powiedział pewnego razu, Ŝe kiedy wyeliminuje się wszystkie hipotezy, ta, która pozostanie musi być prawdziwa, choćby była najmniej prawdopodobna. Wbrew chęciom Thornberg poczuł sympatię do Sorensena. Nie przypuszczał, Ŝe moŜe on czytać ksiąŜki. – No dobrze – formułował z wolna pytanie – jaka jest pańska ostatnia hipoteza? Siedzący po drugiej stronie biurka męŜczyzna długo badał go wzrokiem, Thornbergowi wydawało się, Ŝe przez wieczność, zanim odpowiedział: – Podziemie jest silniejsze i liczniejsze niŜ ludziom się wydaje. Mieli około 70 lat na dobre przygotowanie się i w ich szeregach jest wiele doskonałych mózgów. Oni prowadzą własne badania naukowe. To co mówi jest ściśle tajne, ale wiemy, Ŝe wynaleźli nowy typ broni, której nie udaje się nam odtworzyć. Jest to, jak się wydaje, ręczna broń miotająca energia coś w rodzaju
piorunów o potęŜnej sile. MoŜe pan to nazwać gadaczem piekielnym. Wcześniej czy później rozpoczną otwartą wojna z rządem. Powstaje pytanie, czy przypadkiem nie dokonali podobnego odkrycia w psychologii? Czy nie wynaleźli sposobu na wymazywanie lub kamuflowanie wybiórczo pamięci, nawet na poziomie pamięci komórkowej ? Czy są w stanie oszukać probierz osobowości? Słowem czy potrafią maskować swoje myśli? JeŜeli tak, to wokół nas moŜe być wielu Samów Hallów, którzy pozostaną nie wykryci aŜ do chwili, kiedy zdecydują się uderzyć. Thornberg poczuł, Ŝe flaczeje. Nie mógł powstrzymać wszechogarniającego uczucia ulgi i miał nadzieje, Ŝe Sorensen weźmie to za oznakę zaniepokojenia. – To przeraŜająca perspektywa, nieprawdaŜ? – PotęŜny blondyn zaśmiał się chrypliwie. – MoŜe pan sobie wyobrazić jak czują się ci na górze. Zmobilizowaliśmy wszystkich psychologów, których mamy pod ręką i co? I nic. Idioci! Trzymają się uznanych doktryn i są zbyt strachliwi, Ŝeby pokusić się o oryginalność nawet kiedy domaga się tego państwo. Oczywiście, to moŜe być tylko dziwny pomysł. Mam nadzieję, Ŝe tak jest, ale my musimy mieć pewność. Dlatego teŜ zdecydowałem się przyjść do pana osobiście, zamiast wysłać panu wezwanie. Chciałbym, Ŝeby przejrzał pan dokładnie rejestry. Wszystko, co pańskim zdaniem moŜe łączyć się ze sprawą, kaŜdego człowieka, kaŜde odkrycie, kaŜdą hipotezę. Ma pan szeroką wiedze techniczną, a z pańskiej dokumentacji psychologicznej wynika, Ŝe ma pan nadzwyczaj twórczą wyobraźnię. Chciałbym, Ŝeby zrobił pan co w pańskiej mocy i spróbował porównać róŜne dane. MoŜe pan wciągnąć do współpracy kogo pan chce. Proszę złoŜyć w moim biurze raport na temat moŜliwości, a raczej prawdopodobieństwa, w tej sprawie, a jeśli okaŜe się, Ŝe istnieje jakakolwiek szansa, Ŝe nasze obawy są słuszne, proszę sporządzić ramowy program badań, które pozwoliłyby skopiować rezultaty i opracować środki zaradcze. Thornberg z trudem dobierał słowa. Miał pustkę w głowie. – Spróbuję – wykrztusił. – Zrobię co w mojej mocy. – Dobrze. To sprawa wagi państwowej. Sorensen skończył oficjalną część odwiedzin, ale jeszcze nie zabierał się do wyjścia. – Propaganda rebeliantów jest subtelna – stwierdził cicho, po dłuŜszej przerwie. Jest niebezpieczna, gdyŜ uŜywa naszych sloganów zmieniając ich znaczenie. Wolność, równość, sprawiedliwość, pokój. Zbyt wielu ludzi nie moŜe pojąć, Ŝe czasy się zmieniły i znaczenie słów równieŜ musi się zmieniać. – Nie przypuszczam – powiedział ostroŜnie Thornberg. – Nigdy nad tym się głębiej nie zastanawiałem skłamał gładko. – Powinien pan – głos Sorensena brzmiał zachęcająco. – Niech pan studiuje historii. Kiedy przegraliśmy III Wojnę Światową musieliśmy zmilitaryzować społeczeństwo i kraj, Ŝeby wygrać czwartą, a później dla własnego bezpieczeństwa musieliśmy objąć kontrolą całą ludzkość. Ludzie domagali się tego wówczas. "Ludzie – pomyślał Thornberg – nigdy nie doceniają wolności, aŜ ją stracą. Zawsze są gotowi sprzedać swe prawo za miskę soczewicy. A moŜe jest to tylko brak umiejętności myślenia i przenikania przez mgłę demagogii, wyobraŜenia sobie, jakie mogą być konsekwencje własnych pragnień?" Przeraził się własnych myśli. Czy juŜ nie jest w stanie kontrolować nawet własnego umysłu? – Rebelianci – ciągnął Sorensen – twierdzą, Ŝe warunki się zmieniły i militaryzacja nie jest juŜ, o ile kiedykolwiek była, konieczna oraz Ŝe Ameryka moŜe być wystarczająco bezpieczna w ramach federacji wolnych państw. Jest to diabelsko cwana propaganda, majorze Thornberg. Niech pan na nią uwaŜa.
Sorensen wstał i wyszedł z pokoju. Thornberg jeszcze przez dłuŜszą chwilę siedział nieruchomo, gapiąc się na drzwi. Ostatnie słowa Sorensena brzmiały co najmniej dziwnie. Chciał dać coś do zrozumienia, czy zastawić pułapkę? * * * Następnego dnia do Matyldy trafiły wiadomości, których szczegóły skrupulatnie cenzurowano, podając do rozpowszechnienia środkom masowego przekazu. Desant rebeliantów wylądował na spacerniaku obozu Jackson w stanie Utah. StraŜników wystrzelano, więźniów uwolniono. Lekarz więzienny, którego oszczędzono, zeznał, Ŝe dowódca desantu, krypy męŜczyzna w masce na twarzy, powiedział ironicznie na poŜegnanie: "PrzekaŜ swoim, Ŝe ja jeszcze wrócę. Nazywam się Sam Hall". Statek Gwardii Kosmicznej został wysadzony w powietrze na lądowisku Mesa Verde. Na jednym z metalowych szczątków ktoś naskrobał: "Pozdrowienia od Sama Halla". Magazyny kwatermistrzowskie armii zostały obrabowane z miliona dolarów. Szef napastników poinformował przed ucieczką, Ŝe nazywa się Sam Hall. Patrol Agencji został ostrzelany z broni maszynowej podczas rajdu na domniemaną kryjówkę agentów podziemia w Nowym Pittsburgu. Głos dobywający się z ukrytych megafonów obwieszczał: "Nazywam się Sam Hall". Dr Matthew Thomson, chemik z Seattle, podejrzany o kontakty z podziemiem zniknął z domu kilka minut przed wkroczeniem agentów Ochrony. Na biurku zostawił notatkę: "Wyskoczyłem spotkać się z Samem Hallem. Wracam po wyzwoleniu. MT". Zakład zbrojeniowy koło Miami produkujący waŜne elementy do bomb został zniszczony przez niewielki ładunek nuklearny. Dyrekcja otrzymała ostrzeŜenie o podłoŜeniu bomby wraz z informacją, Ŝe pozostało pół godziny na ewakuacje personelu. Rozmówca przedstawił się jako Sam Hall. Laboratoria armii lądowej w Houston otrzymały podobne ostrzeŜenie od osobnika równieŜ podającego się za Sama Halla. Alarm okazał się fałszywy, ale stracono cały dzień na poszukiwania bomby. Od Nowego Jorku po San Diego, od Duluth po El Paso na murach domów zaczęły pojawiać się napisy: Sam Hall, Sam Hall. Sam Hall. * * * Nie ma co, myślał Thornberg, podziemie postanowiło nie przepuścić okazji i wykorzystać do swoich celów legendy o niewidzialnym i niezwycięŜonym człowieku. Doniesienia napływające z całego kraju świadczyły, Ŝe Sam Hall pojawił się w kilkuset miejscach naraz. Sam Hall tutaj, Sam Hall tam. 99 procent okazywało się fałszywymi alarmami, halucynacjami bądź zwykłymi pomyłkami, ot, po prostu zwariowana moda, owoc niepewnych czasów, tak jak w XVI i XVII wieku polowania na czarownice, a w XX wieku latające spodki, ale Agencja i zwykła policja musiały sprawdzić kaŜde doniesienie. Thornberg sam podrzucił kilka fałszywych meldunków, ale na szerszą akcji nie miał czasu, gdyŜ był zajęty zleceniem, przekazanym przez Sorensena. Dobrze zdawał sobie spraw, jakie znaczenie miało ono dla rządu. śycie w państwie stanu oblęŜenia nieuchronnie musiało zasadzać się na strachu i braku zaufania. KaŜdy powinien czujnie obserwować swojego sąsiada, ale koniec końców hipnoquizy i drobiazgowe dokumentacje psychologiczne dawały organom władzy pewien margines swobody, pewien komfort rządzenia. Teraz kiedy ten stołek spod nich wylatywał... Wstępne studia, które przeprowadził, wskazywały, Ŝe hipoteza Sorensena, chociaŜ
teoretycznie niemoŜliwa do wykluczenia, leŜała daleko poza granicami moŜliwości współczesnej nauki, nawet jeŜeli załoŜyło się, Ŝe rebelianci dysponowali większą wiedzą. Prowadzenie badań na skali praktyczną moŜna było spokojnie uznać za marnowanie czasu i umiejętności specjalistów. Thornberg spędził wiele bezsennych nocy i zuŜył niemal cały miesięczny przydział papierosów zanim zdecydował się co w tej sytuacji robić. Pomógł nieco insurekcji, zgoda, i nie powinien teraz sam się wstrzymywać, ale z drugiej strony czy rzeczywiście o to mu chodziło? Kariera Jacka była zapewniona. Kochał niezmierzone przestrzenie Kosmosu, tak jak kocha się kobieta. Ale jeśli j coś się zmieni? Jak wówczas wyglądać będzie przyszłość Jacka? A teraz? Co on ma teraz? Upchnięty gdzieś na ponurej planecie, gdzie pełni role straŜnika i kata stęsknionych, głodujących i ginących od radiacji więźniów, nie mających nawet szansy ujrzenia światła słonecznego. Nadejdzie dzień, kiedy Jack zajmie koje w porządnym próŜniopławie. OdwaŜni ludzie będą potrzebni do eksploracji przestrzeni poza Saturnem. Jack jest zbyt prostolinijny, Ŝeby stać się prawdziwym rebeliantem; ale Thornberg czuł, Ŝe gdy pierwszy szok minie, Jack z zadowoleniem powita nowy rząd. Ale zdrada! Przysięga! Kiedy w trakcie rozwoju ludzkości... Thornberga przekonał przypadek. Mijał sklep w centrum miasta, gdy zauwaŜył grupa członków Młodej Gwardii rozbijających wystawa i rozlewających Ŝółtą farba na wyłoŜone w witrynie towary. O MojŜeszu, Jezusie, Mendelssohnie, Herzu i Einsteinie! Kiedy juŜ wkroczył na ścieŜki wojenną ogarnęła go dziwna pogoda ducha. Ukradł fiolki cyjanku znajomemu chemikowi i trzymał ją stale w kieszeni, a jeśli chodzi o Jacka, to teraz chłopak będzie mógł decydować sam. Gra była trudna i niebezpieczna. Musiał przerabiać fakty, które były dostępne w innych źródłach, ksiąŜkach, pismach naukowych i pamięci ludzi. Z podstawowymi teoriami nic oczywiście nie dało się zrobić, ale wyniki ilościowe moŜna juŜ było trochę naciągnąć, tak, Ŝeby obraz ogólny wypadł zgodnie z załoŜonym planem. Miał swobodę w doborze współpracowników i wybrał takich ekspertów, których psychotypy wskazywały, Ŝe prawdopodobnie pójdą na łatwiznę i bidą korzystać wyłącznie z danych Matyldy, nie sięgając do oryginalnych źródeł. Dzięki temu korelacje i integracje niezliczonych danych, równania empiryczne i ekstrapolacyjne będą manipulowane. Codzienne obowiązki przekazał Rodneyowi i całkowicie poświecił się nowemu zadaniu. Schudł i stał się draŜliwy. Kiedy Sorensen wpadł na chwilę i próbował go nacisnąć, odburknął krótko: – Chcę pan szybkości czy jakości? – i nawet nie zdziwił się swą odwagą. Spał niewiele, ale jego umysł był niemal nienaturalnie jasny i sprawny. Zima przechodziła w wiosny, Thornberg i jego eksperci pracowali nieustannie, a krajem wstrząsały psychiczne i fizyczne fale gwałtu spod znaku Sama Halla. W maju raport był gotowy. Był tak gruby i pełen szczegółów, Ŝe Thornberg nie przypuszczał, Ŝeby naukowcom rządowym chciało się odwoływać do innych źródeł. Konkluzja raportu była pozytywna: technika maskowania psychologicznego wydaje się prawdopodobna pod warunkiem, Ŝe doskonali fachowcy zastosują matrycę Belloniego do formuł cybernetycznych i uŜyją sondy koloidalnej nieznanego rodzaju. Rząd skierował do dalszych badań wszystkich specjalistów, jakich miał do dyspozycji. Thornberg wiedział, Ŝe wykrycie fałszu w jego raporcie jest tylko kwestią czasu. Nie był w stanie przewidzieć, kiedy to nastąpi, ale gdy się juŜ dowiedzą to...
A teraz na linie, w górę, w górę A teraz na linie, w górę, w górę I sukinsyny zostają w dole Wołają "Sam mówiliśmy ci" Wołają "Sam mówiliśmy ci" Niech Bóg przeklnie wasze oczy. "ATAK REBELIANTÓW" "STATKI KOSMICZNE WYLĄDOWAŁY POD OSŁONĄ DESZCZU" "ZAJĘTO PUNKTY KOŁO NOWEGO DETROIT" "REBELIANCI UśYLI PRZECIWKO ARMII MIOTACZY OGNIA" – Haniebne legiony zdrajców zajęły kluczowe punkty na terytorium całego kraju, ale nasze bohaterskie siły zbrojne wyparły przeciwnika. Wypełzli na początku lata jak robactwo i jak robactwo zostaną zgnie..... iiiiiuuuuuuuuooooooo! – Cisza. – Wszyscy obywatele obowiązani są zachować spokój, pozostać lojalni wobec władz i przebywać miejscach pracy lub zamieszkania, o ile władze lokalne nie wydadzą innych poleceń. Osoby cywilne winny zgłosić się do swoich dowódców obrony terytorialnej. Wszyscy rezerwiści winni natychmiast zgłosić się do słuŜby w swych jednostkach macierzystych. – Halo Hawaje! Jesteście tam? Wołam Hawaje! Wołam Hawaje! – Dowództwo Marsa woła Kwaterę Główną... bzzz... iiiii... kolonia Syrtis Major zajęta i..... uuuuuuuu..... potrzebna pomoc..... – Baza rakietowa na KsięŜycu została zaatakowana i opanowana przez rebeliantów. Komendant wysadził się nie chcąc iść do niewoli. Drobniutki błysk na powierzchni KsięŜyca i świeŜy krater, jak oni go teraz nazwą? – Zdobyli Seattle? No to wysłać eskadrę robomb! Zdmuchnąć to miasto z powierzchni mapy... Mieszkańcy? Do dupy z mieszkańcami! Teraz jest wojna! – ... w Nowym Jorku. Tajnie przeszkoleni rebelianci wyszli z osławionej dzielnicy Crater i zaatakowali... – ...zamachowcy zostali zastrzeleni. Nowy prezydent wkrótce po zaprzysięŜeniu... "WIELKA BRYTANIA, KANADA, AUSTRALIA ODMÓWIŁY POMOCY RZĄDOWI" – ...nie, proszę pana, robomby dotarty do Seattle, ale zostały wstrzymane i zniszczone zanim zdołały wykonać atak, coś w rodzaju dział energetycznych... – COMECO do wszystkich dowódców armii lądowej w Georgii i na Florydzie: w wyniku akcji nieprzyjaciela nie jesteśmy w stanie utrzymać pozycji na Florydzie. Jednostki armii lądowej wycofują się w następującym porządku... – Oddział rebeliantów blokujący drogę konwojowi armii lądowej na przełęczy Donner został dzisiaj zniszczony taktycznym ładunkiem nuklearnym. Jakkolwiek nasze oddziały poniosły pewne straty wskutek tego ataku, to jednak... – COMECO do wszystkich dowódców armii lądowej w; Kalifornii: bunt jednostek stacjonujących w okolicach San Francisco stanowi powaŜny problem dla... "TĄJNA POLICJA WYKRYŁA KRYJÓWKĘ REBELIANTÓW" "PIĘCIU TAK ZWANYCH OFICERÓW ARESZTOWANO" – Mówicie, Ŝe nieprzyjaciel jest gotów zająć Boston? Nie moŜemy rozdać broni mieszkańcom. Mogliby obrócić ją przeciwko nam!
"ODDZIAŁY GWARDII KOSMICZNEJ IDĄ NA ODSIECZ Z WENUS" Jack, Jack, Jack! * * * Dziwne tak Ŝyć w środku wojny. Thornberg nigdy nie przypuszczał, Ŝe to moŜe tak wyglądać. Twarze wychudzone, oczy umykające w bok, całkowity chaos w dziennikach telewizyjnych i fale paniki, gdy odrzutowce rebeliantów przemykały nisko nad głowami. Poza tym Ŝycie biegło normalnie. śadnej strzelaniny, wybuchów bomb, Ŝadnych bitew z wyjątkiem tych nierealnych, o których się tylko słyszało. WydłuŜająca się lista strat była wyłącznie rezultatem wzmoŜonej aktywności Agencji. Ludzie znikali bez śladu i nikt więcej o nich nie wspominał. Bogiem a prawdą dlaczego nieprzyjaciel miałby interesować się mało waŜnym górskim miasteczkiem? Armia Wyzwoleńcza, tak się nazwali, zajmowała kluczowe zakłady przemysłowe, węzły komunikacyjne, walczyła z regularnymi oddziałami armii, dokonywała sabotaŜu, wykonywała zamachy na czołowych przedstawicieli rządu. Wojna totalna nie była jej celem. Nie pragnęła wyniszczenia narodu, o którego wyzwolenie walczyła. Obrońcy starego ładu nie byli zresztą tak twardzi, jak to oficjalnie głoszono. Większość obywateli zachowywała się obojętnie. Zawsze tacy byli. MoŜna wątpić, czy więcej niŜ jedna czwarta ludności znalazła się podczas Trzeciej Rewolucji amerykańskiej choć przez chwilę w pobliŜu pola walki. Mieszkańcy miast mogli czasem dostrzec łunę na niebie, usłyszeć huk dalekiej artylerii i gwizd pocisków, być noŜe zdarzyło się, Ŝe musieli uciekać z drogi oddziałów lub wozów pancernych zmierzających do walki lub kryć się w schronach, gdy nad miastem z głośnym wyciem przelatywały rakiety, ale w gruncie rzeczy starcia toczyły się poza miastem. JeŜeli dochodziło do sytuacji, Ŝe walki uliczne stawały się nieuniknione, rebelianci albo wycofywali się i czekali aŜ garnizon sam się podda, albo liczyli na działania swoich agentów wewnątrz miasta. Dopiero wówczas moŜna było usłyszeć trzaski karabinowych wystrzałów, wybuchy granatów, grzechot pistoletów maszynowych bądź ostre wyładowania laserów i zobaczyć leŜące na ulicach ciała. Hałas walki ustawał jednak wraz z powrotem oficjalnych władz wojskowych lub teŜ wkroczeniem sił rebeliantów, którzy powoływali własne rady tymczasowe. (Oddziały te bardzo rzadko witane były uśmiechami i kwiatami. Nikt nie orientował się jak moŜe zakończyć się wojna, ale szeptano im jakieś słowa na ucho, a ich prośby były spełniane natychmiast. ) Przeciętny Amerykanin starał się ze wszech miar prowadzić Ŝycie moŜliwie najbardziej zbliŜone do normalnego. Thornberg kroczył własną drogą. Matylda pracowała pełną parą jako centrum informacyjne. Gdyby rebelianci wiedzieli gdzie ona się znajduje... A moŜe wiedzieli? Nie mógł poświęcać zbyt wiele czasu na swe prywatne sabotaŜe, ale planował je skrupulatnie i wykorzystywał kaŜdą sekundę, kiedy znalazł się sam w centralnej sterowni. Głównie zajmował się doniesieniami o pojawieniu się Sama Halla. Sam Hall tutaj, Sam Hall tam, autor i wykonawca niewiarygodnych wyczynów. CóŜ jednak moŜe osiągnąć jeden człowiek, nawet superman, w takich przełomowych dniach? Niewiele. Potrzeba było czegoś nowego, innego. Radio i gazety doniosły z tryumfem, Ŝe udało się w końcu nawiązać łączność z Wenus. KsięŜyc i Mars wpadły w ręce rebeliantów, satelity Jowisza nie odpowiadały na wezwania, ale na Wenus wszystko zdawało się pozostawać w porządku, kilka nieporadnych prób wzniecenia powstania zostało szybko zdławionych. Silne oddziały Gwardii mogły w kaŜdej chwili wyruszyć na Ziemię. Transportery wojskowe musiały orbitować przez większość drogi i trzeba się było
liczyć z tym, Ŝe podróŜ zajmie jakieś sześć tygodni, ale posiłki z Wenus mogły być niezłym zastrzykiem doborowego Ŝołnierza. – Wygląda na to, Ŝe wkrótce zobaczy pan swego chłopaka, szefie – powiedział Rodney. – Tak – odparł Thornberg. – Być moŜe. – Walki są krwawe. – Rodney pokiwał głową. – Kręcić się w tym piekle to Ŝadna frajda. "O BoŜe, Jack moŜe zginąć od kuli rebeliantów, którym ja pomagam... Sam Hall – rozmyślał Thornberg – całe swoje cięŜkie Ŝycie spędził wśród gwałtów, nieprzyjaźni i podejrzeń. Nawet Ŝona traktowała go nieufnie. ... i moja Nelly ubrana na niebiesko Mówiła "twe płoche dni się kończą" Teraz wiem, Ŝe miała rację Niech Bóg przeklnie wasze oczy. Biedny Sam Hall. Nic dziwnego, Ŝe zabił człowieka". Podejrzliwość! Thornberga aŜ zatkało i musiał zatrzymać się na chwilę. Państwo policyjne stało na podejrzliwości. Nikt nikomu nie ufał. Teraz gdy w powietrzu wisiała groźba psychokamuflaŜu, a badania zawieszona na czas kryzysu... "Spokojnie chłopie. Spokojnie. Nie śpiesz się, To musi być bardzo dobrze przygotowane". Thornberg zaŜądał szczegółowych rejestrów ludzi na szczycie administracji, wojska i Agencji. Zrobił to w obecności dwóch swoich asystentów. Sądził, Ŝe jego zbyt częste samotne wizyty w centralnej sterowni mogą wydać I się podejrzane. – To ściśle tajne – ostrzegł ich zadowolony, Ŝe jest w stanie trzymać nerwy na wodzy. Stawał się prawdziwym Machiavellim. – Obedrą was Ŝywcem ze skóry, jeśli puścicie parę z gęby. – Nie są juŜ nawet pewni swoich najlepszych ludzi, co? – mruknął Rodney spoglądając na niego przenikliwie. – Dostałem polecenie sprawdzić – uciął Thornberg. To wszystko, co powinieneś wiedzieć. Studiował otrzymane dane przez wiele godzin zanim podjął ostateczną decyzję. KaŜdego potajemnie obserwowano od czasu do czasu. Porównanie takich raportów z innymi danymi przechowywanymi w pamięci Matyldy wykazało, Ŝe tajniak, który napisał ostatni meldunek z obserwacji Lindahla został następnego dnia zabity podczas szybko zdławionego spontanicznego buntu. Meldunek nie zawierał Ŝadnych rewelacji: Lindahl przebywał w domu, studiując jakieś papiery, był sam jeŜeli nie liczyć ochroniarza, który siedział w innym pokoju i nie mógł go widzieć. Lindahl był podsekretarzem obrony. Thornberg zmienił nieco meldunek. Zamaskowany męŜczyzna, krypy i czarnowłosy, odwiedził Lindahla i rozmawiał z nim przez trzy godziny. Szeptali do siebie tak, Ŝe stojący pod oknem tajniak nie mógł dosłyszeć o czym mówili. Gdy skończyli, tajemniczy gość oddalił się, a Lindahl połoŜył się spać. Tajniak wrócił podekscytowany do komendy, napisał meldunek i dał dyŜurnemu, Ŝeby go przekazał do Matyldy. "Co zrobić z tym dyŜurnym" – zastanawiał się Thornberg. – "Oni będą chcieli dowiedzieć się dlaczego nie poinformował swych przełoŜonych w Nowym Waszyngtonie o takim meldunku, skoro dowiedział się, Ŝe autor doniesienia został zabity. Oczywiście zaprzeczy, Ŝe meldunek tej treści przeszedł przez jego ręce. Zrobią mu więc hipnoquiz, który potwierdzi prawdziwość jego zeznań, ale oni juŜ nie wierzą tej metodzie!" Przestał litować się nad kimkolwiek. Tylko jedno się liczyło – Ŝeby wojna skończyła się
zanim Jack doleci na Ziemię. Wrzucił skorygowaną szpuli z powrotem do Matyldy i zmienił adres swego ostatniego donosu o pojawieniu się Sama Halla z Salt Lake City na Filadelfię. W ten sposób cała historia nabierała jeszcze większego prawdopodobieństwa. Następnie popracował nieco nad rejestrami innych czołowych osobistości. Męczył się w niepewności przez całe dwa dni, zanim zaŜądano od niego świeŜych informacji o Samie Hallu. Czytniki zaczęły przeszukiwać szpulę za szpulą, trybiki obracały się i kontrolki migotały jak świetliki. Obwód gdzieś się zamknął i szpula LINDAHL potoczyła się do mikrodrukarki wewnątrz maszyny. Odnośniki do danych, zawartych na taśmie szpuli rozgałęziały się we wszystkie strony. Thornberg odesłał wstępny raport, opatrując go komentarzem: sprawa wygląda interesująco, czy potrzebujecie dodatkowych danych? Potrzebowali! Nastypnego dnia dziennik telewizyjny podał wiadomość o powaŜnych zmianach personalnych. W nowym kierownictwie resortu Lindahla nie wymieniono. "Złapałem za ogon piekielnie duŜego tygrysa" – rozmyślał gorzko Thornberg. – "Teraz będą sprawdzać kaŜdego, a ja samotnie będę musiał zmierzyć się z całą Agencją". Lindahl jest zdrajcą. Jak jego przełoŜony w ogóle mógł dopuścić go do władzy? Sekretarz Hoheimer był zaprzyjaźniony z Lindahlem. KaŜcie Archiwum sprawdzić Hoheimera. Co się stało? Hoheimer teŜ? Pięć lat temu? To co, Ŝe dawno, ale w rejestrze jest odnotowane, Ŝe mieszkał w bloku, w którym Sam Hall był dozorcą! Łapać Hoheimera! Kto na jego miejsce? Generał Halliburton? Ta stara głupia pała? W porządku, niech będzie. W kaŜdym razie ma czyste konto. Nie moŜna wierzyć tym gładkim facecikom. Hoheimer ma wysokiej rangi brata w Agencji, ma dobre wyniki. Wtyczka? KtóŜ to moŜe wiedzieć? Wsadźcie go do aresztu. I sprawdźcie dobrze cały jego personel... Archiwum Centralne informuje, Ŝe jego najlepszy agent, Jones, nie mógł w zeszłym roku udowodnić co robił przez piać dni, zasłaniał się wówczas tajemnicą słuŜbową, ale gdy sprawdzono dokładnie to okazało się, Ŝe nie był wówczas na słuŜbie, tak? No to rozstrzelać Jonesa! Jego kuzyn jest kapitanem w armii? Wycofać jego oddział z frontu do czasu aŜ sprawdzimy wszystkich jego ludzi. Zbyt duŜo mamy ostatnio buntów. Bliskim kumplem Lindahla był Benson, ten który kieruje zakładami broni nuklearnych w Tennessee. Zapudlić Bensona! Najstarszy syn Hoheimera jest przemysłowcem, ma rafinerię w Teksasie. Do kicia z nim! Jego Ŝona jest siostrą tego Leslie, szefa Biura Koordynacyjnego Produkcji Wojennej. Brać gol Jasne, Ŝe robi dobrą robotę, ale moŜe teŜ przekazywać tajne informacje nieprzyjacielowi albo tylko czeka na sygnał, Ŝeby objąć sabotaŜem całą produkcję. Mówi wam, nie moŜna wierzyć n i k o m u! O co chodzi? Archiwum przekazuje raport, Ŝe burmistrz Tampa jest w zmowie z rebeliantami. Raport ma wprawdzie adnotacji "źródło niepewne, pogłoska", ale przecieŜ Tampa poddało się bez wystrzału. Partnerem burmistrza w interesach jest Gale, którego kuzyn jest w armii lądowej i dowodzi bazą robomb w Nowym Meksyku. Sprawdźcie tych Gale, obu. Halo, Archiwum? Co, kuzyn był nieobecny przez cztery dni i nie podał gdzie był, tak? Immunitet czy nie – aresztujcie go i sprawdźcie gdzie się szwendał! – Uwaga Archiwum, uwaga Archiwum, pilne! Brygadier John Harmsworth Gale itd. itd. odmawia udzielenia wyjaśnień twierdząc, Ŝe przez cały czas przebywał w bazie. Czy wasze informacje mogą zawierać błąd? – Archiwum do Centrali dot: itd. itd. nie ma moŜliwości zaistnienia błędu z wyjątkiem błędu
w informacji otrzymanej. – Do Archiwum dot: itd. itd. zeznania Gale potwierdzone przez trzech oficerów jego sztabu. Aresztować cały personel tej pieprzonej bazy! Sprawdzić wszystkie informacje. Ale, ale... kto je przekazywał? – Do Archiwum dot: itd. itd. podczas próby aresztowania personel Bazy Robomb 37 J odpowiedział ogniem i wyparł jednostki Agencji. Zgodnie z ostatnimi meldunkami brygadier Gale zwrócił się o wsparcie do odległego o 50 mil oddziału rebeliantów. Szczegóły przekaŜemy jak tylko nadejdą. A więc Gale był zdrajcą! ChociaŜ być moŜe zdecydował się dopiero w ostatniej chwili, ze strachu. Sprawdźcie w Archiwum, kto przekazał pierwszą informację, Ŝe Gale jest niepewny. Nikomu juŜ nie moŜna wierzyć! * * * Thornberg nie zdziwił się, gdy drzwi jego biura ustąpiły z trzaskiem pod silnym kopnięciem i do środka wtargnął patrol. Oczekiwał takiej wizyty od kilku dni. Gra, jaką prowadził nie mogła trwać wiecznie. Gromadzące się nieścisłości musiały wreszcie wzbudzić podejrzenie lub, co nie jest wykluczone, łańcuch rzuconych podejrzeń dotarł w końcu, jak na ironię, do niego, albo teŜ Rodney lub ktoś inny z personelu technicznego zorientował się i go zasypał. Nie miał pretensji do nikogo. Tragedia wojen wewnętrznych polega na tym, Ŝe brat strzela do brata. Popatrzył w luf pistoletu, a następnie podniósł zmęczone oczy i spojrzał w twarz nad lufą. – Rozumiem, Ŝe chcecie mnie aresztować? – spytał beznamiętnym głosem. – Wstawaj! – Twarz była płaska i brutalna. W szerokich ustach czaił się sadyzm. June jęknęła. Gliniarz, który ją trzymał, wykręcił jej ręce do tyłu. – Zostaw ją – powiedział Thornberg. – Ona jest niewinna. – Powiedziałem wstawaj!– Lufa posunęła się bliŜej. – A ty nie podchodź tu za blisko. – Thornberg uniósł w górę prawą dłoń, zaciśniętą wokół niewielkiej piłki. – Widzisz to? To jest malutkie urządzenie elektroniczne, które sobie zrobiłem. Nie bój się, to nie bomba. Mały nadajnik. Jeśli moja dłoń otworzy się, guma się rozkurczy i nadajnik się włączy. Napastnik cofnął się nieco. – Powiedziałem puść dziewczynę – powtórzył Thornberg spokojnie. – Najpierw się poddaj! June zawyła z bólu, gdy gliniarz podciągnął jej rękę trochę wyŜej. – Nie – stwierdził sucho Thornberg. – To co robię jest waŜniejsze niŜ Ŝycie kogokolwiek z nas. Jak widzicie byłem przygotowany. Nie boje się śmierci, ale jeśli puszczę tę piłki sygnał radiowy włączy przekaźniki i wewnątrz Matyldy powstanie potęŜne pole elektromagnetyczne. KaŜdy rejestr, kaŜda informacja jaką rząd ma w Archiwum zostanie skasowana. AŜ się boję pomyśleć co oni wówczas z wami zrobią. W nagrodę, Ŝe do tego dopuściliście. Trzymający June gliniarz powoli rozluźnił chwyt. Osunęła się łkając na podłogę. – Kłamiesz! – ryknął drugi. Na jego twarzy pojawiły się drobne kropelki potu. – Sprawdź, a się przekonasz. – Thornberg uśmiechnął się z wysiłkiem. – Mnie nie zaleŜy. – Ty zdrajco! – I to bardzo wydajny, nieprawdaŜ? Wywróciłem na lewą stroni i do góry nogami cały rząd. Armia szaleje, oficerowie dezerterują na prawo i lewo z obawy przed aresztowaniami. Administracja sparaliŜowana i trzęsąca się ze strachu. Zamachy i zdrady kaŜdego dnia, wasi
ludzie uciekają do rebeliantów stadami. Armia Wyzwoleńcza napotyka tylko zdezorganizowane i zdemoralizowane hordy, pozbawione woli i oporu. Mogę się załoŜyć, Ŝe Nowy Waszyngton padnie w ciągu tygodnia. – To twoja robota – palec na spuście niebezpiecznie drgnął. – Bez przesady. Jeden człowiek nie moŜe zmienić historii. Ale przyznaje, Ŝe byłem wcale waŜnym czynnikiem. Albo bądźmy precyzyjni, Sam Hall był. – Co teraz chcesz zrobić? – To zaleŜy od ciebie, przyjacielu. Jeśli mnie zastrzelisz, zagazujesz, uderzysz lub zrobisz coś podobnego moja dłoń się otworzy. MoŜemy teŜ czekać aŜ któraś ze stron się zmęczy. – Straszysz! warknął dowódca patrolu. – MoŜecie oczywiście wysłać techników, Ŝeby przejrzeli Matyldę i sprawdzili czy mówię prawdę – kontynuował Thornberg. – I jeśli nie kłamię, moŜecie im rozkazać odłączyć mój elektromagnes. Ostrzegam was jednak, Ŝe, na pierwszą oznakę takiej operacji otwieram dłoń. Popatrzcie na moje usta – otworzył je. – Widzicie te szklaną fiolkę? Jest pełna trucizny. Jak puszcze piłkę zgryzam ją i nie dostaniecie mnie Ŝywego. Nie boje się was. Zdumienie i wściekłość walczyły ze sobą na twarzach, które obserwował. Tych ludzi nie uczono myślenia. – Macie jednak jedno wyjście – ciągnął dalej beznamiętnie Thornberg. – Wedle ostatniego meldunku eskadra naleŜących do rebeliantów odrzutowców wylądowała o sto mil stąd. MoŜecie ich wezwać i poprosić, Ŝeby zajęli to miejsce. Coś takiego moŜe wam się przydać w przyszłości. Nadejdzie bowiem dzień rozrachunku i wówczas moje dobre słowo będzie mogło was osłonić, chociaŜ przyznam, Ŝe nie zasługujecie na to. Popatrzyli po sobie. Po dłuŜszej chwili namysłu dowódca pokręcił przecząco głową. – Nie! Stojący za nim gliniarz wyciągnął pistolet i strzelił mu w plecy. Thornberg uśmiechnął się. * * * – Prawdę mówiąc – wyjaśniał Sorensenowi – blefowałem. Trzymałem w dłoni zwykłą piłkę tenisową, do której przykleiłem kilka scalaków i kondensatorów. W tej fazie walki całe to zdarzenie nie miało większego wpływu na bieg wypadków, wyjąwszy oczywiście bieg mojego Ŝycia. – Matylda bardzo nam się przyda do wyławiania niedobitków – stwierdził Sorensen. – Nie chciałbyś przypadkiem popracować jeszcze trochę? – Oczywiście, przynajmniej do czasu aŜ mój syn wróci. Powinien być za tydzień. – Ucieszysz się. Udało nam się skontaktować z Gwardią. Tylko krótka depesza, ale dowódca zgodził się podporządkować kaŜdemu rządowi, który będzie u władzy w chwili, gdy przybędą na Ziemie. To juŜ będzie nasz rząd, a wiec twój chłopak nie będzie musiał walczyć. Na takie słowa człowiek nie znajduje odpowiedzi. Ukrywając z trudem wzruszenie Thornberg zagadnął moŜliwie swobodnym tonem: – Widzisz, nie mogę wyjść z podziwu, Ŝe to właśnie ty byłeś w podziemiu. – Byliśmy zorganizowani w małe komórki rozsiane po całym kraju i kombinowaliśmy tak, Ŝeby hipnoquizować jeden drugiego. – Wykrzywił się. – To nie były przyjemne. Rzeczy, które musiałem robić. Na szczęście juŜ z tym koniec. Wyciągnął się wygodnie na fotelu i połoŜył nogi w cięŜkich wojskowych butach na biurku. Zwykle za obszerny i wygnieciony mundur Armii Wyzwoleńczej, tam nie bawiono się w
zupactwo, na nim leŜał nieskazitelnie. – Początkowo było sporo podejrzeń wokół Sama Halla – opowiadał. – Pijacka piosenka i inne skojarzenia. Moi szefowie czasem myśleli. Tak manewrowałem, aby to mnie polecono sprawdzenie ciebie. BliŜsza obserwacja dała mi podstawy do podejrzeń, Ŝe moŜesz mieć rewolucyjne ciągoty. Wystawiłem ci wiec jak najlepsze świadectwo. Dopiero później wymyśliłem tę bajkę z psychologicznym kamuflaŜem i podsunąłem ją kilku szyszkom, które wzięły ją na serio. Kiedy spostrzegłem jak znakomicie wykorzystujesz podsuniętą ci koncepcje byłem przekonany, Ŝe jesteś po naszej stronie. – Uśmiechnął się. – Dlatego teŜ nasza armia nigdy nie zaatakowała Matyldy, – Mogłeś połączyć się ze swymi siłami dopiero niedawno? – Taak. Najpierw musiałem wywiać z Agencji, a to nie było proste w trakcie bałaganu i polowania na czarownice, które rozpytałeś. O mały figiel nie straciłem przez ciebie Ŝycia, wiesz Thorny? Mówię ci, warto jednak było zaryzykować i zobaczyć jak karaluchy gryzą się miedzy sobą. Thornberg wyciągnął się cięŜko na biurku. – Zawsze zakładałem, Ŝe wy, rebelianci, jesteście uczciwi – zaczął powoli. – Nigdy jednak nie byłem całkiem pewny. Teraz mam okazję się przekonać. Macie zamiar rozmontować Matyldę? Sorensen kiwnął potakująco głową. – Wykorzystamy ją tylko do odnalezienia kilku ludzi, na których raczej nam zaleŜy, i do reorganizacji. Oczywiście, Ŝe tak. Jest zbyt potęŜnym instrumentem. Nadchodzi czas odkręcania śruby. – Dziękuje ci – szepnął Thornberg. Po dłuŜszej chwili chrząknął. – Nadchodzi kres Sama Halla. Dostanie się do raju zarezerwowanego dla wielkich bohaterów ludzkiej imaginacji. WyobraŜam go sobie, jak kłóci się z Sherlockiem Holmesem, straszy Króla Artura lub przyjaźni się z Długim Srebrnym Johnem. Wiesz jak kończy się ballada? – Zanucił cicho: – Teraz w niebiosach, bujam w niebiosach, bujam w niebiosach... PrzełoŜył Rafał Brzeski