Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 1 Spis opowiadań 869113325...
16 downloads
27 Views
1MB Size
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Spis opowiadań 869113325 ..........................................................................................................2 Adaptacja............................................................................................................6 Awaria...............................................................................................................10 Bunt ..................................................................................................................15 Chrzest bojowy .................................................................................................19 Czwarty rodzaj równowagi ................................................................................25 Dokąd jedzie ten tramwaj ..................................................................................30 Dowód...............................................................................................................32 DyŜur ................................................................................................................36 Dziki na kartoflisku ............................................................................................45 DŜuma, Cholera i cięŜka Grypa.........................................................................56 Eksperyment .....................................................................................................60 Epizod bez następstw .......................................................................................63 ...et in pulverem reverteri...................................................................................69 Felicitas.............................................................................................................75 Feniks ...............................................................................................................92 Ferma ...............................................................................................................99 Gra w zielone ..................................................................................................124 Iluzyt ...............................................................................................................133 Inspekcja.........................................................................................................143 Instynkt opiekuńczy.........................................................................................147 Jad Mantezji....................................................................................................151
1
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 869113325 Budząc się, jeszcze w półśnie, poczuł, Ŝe jest mu chłodno i niewygodnie. Pomyślał, Ŝe to na pewno spadek ciśnienia w kolektorze ciepłego spręŜonego powietrza. Zdarza się to niekiedy. Sięgnął do regulatora, by zwiększyć dopływ, ale nie pomogło nawet całkowite odkręcenie kurka. Nadal leŜał na zimnym i twardym tworzywie pokrywającym spialnię, zamiast unosić się wygodnie na poduszce powietrznej. Stęknął, rozcierając obolałe ramię. Wstał i włączył vifon. Aparat nie działał... W łazience powiodło mu się nie lepiej. Wyskoczył stamtąd, zlany lodowatą wodą. Suszarka teŜ oczywiście nie działała. "Widocznie jakaś powaŜniejsza awaria" - pomyślał, wycierając się papierowym ręcznikiem. Ubrał się spiesznie, bo w mieszkaniu robiło się coraz zimniej. "Co za dzień! - myślał, zasiadając przed iluzorem i przekręcając gałkę. - Od dawna nie pamiętam czegoś takiego, Ŝeby naraz wszystko... Ciepło, powietrze, łączność... i chyba iluzor teŜ do licha!" Mimo Ŝe aparat był juŜ od dobrej chwili włączony, nie pojawił się na jego ekranie nawet zarys obrazu. Zmienił kanał - i nadal nic. Ani wizji, ani fonii, ani woni. Zaklął pod nosem. To juŜ zaczynało wyglądać na katastrofę. Sięgnął po mikrofon sieci awaryjnej i wywołał słuŜbę naprawczą. Czekał długo, lecz nikt nie odpowiadał. Siedząc tak, skulony z zimna, poczuł na domiar złego jakieś dziwne mrowienie i ssanie we wnętrznościach. Po dłuŜszej dopiero chwili uzmysłowił sobie, Ŝe to od dawna nie doznawane uczucie oznacza głód. Jeszcze raz wywołał centralę i kazał połączyć się z Naczelną OdŜywialnią. - Dzień dobry. Tu dyŜurobot 64 - zgłosił się automat. - Co wy tam wyprawiacie! Dlaczego jestem głodny? Oszukujecie na kaloriach! Ja złoŜę zaŜalenie! - U nas wszystko w normie - powiedział robot spokojnie. - Proszę sprawdzić podłączenia abonenckie. Przewody były podłączone prawidłowo, lecz mimo to uczucie głodu wzmagało się. Dzwonek. Spojrzał z nadzieją w stronę wejścia. W drzwiach stanął stary, podniszczony robot, z równie zuŜytą torbą na narzędzia i szwedzkim kluczem w dłoni. - Dzień dobry, panie 869113325 - powiedział skwapliwie. - Witam, witam - ucieszył się uŜytkownik mieszkalni. - Jesteś specjalistą od iluzorów? Czy moŜe od sieci cieplnej? - Ani to, ani tamto. Przykro mi, Ŝe musiałem pozbawić pana śniadanka. - Jak to? Dlaczego? - Po prostu. Dostałem zlecenie na odłączenie wymiennika pokarmowego od pana instalacji. Rachuneczek nie uregulowany, drogi panie. DłuŜej juŜ nie mogliśmy czekać. Konto puste, pracować nie chce się szanownemu panu, nóŜkami pokręcić, rączkami pomachać... To i krewkę musimy odłączyć. Proszę sprawdzić sobie stymulatorek serduszka, uruchomić, zamknąć pętelkę wewnętrznego obiegu, cewniczki od kolektora odłączyć... - Jak to? Chcesz mnie odłączyć od centralnego krwiobiegu? Chcesz mnie zamordować? Zostaw te cewniki, bo jeszcze coś poplączesz... Słyszałem o takim, co mu robot przez pomyłkę włączył Ŝeńskie hormony i biedak o mało płci nie zmienił.
2
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Niech pan nie utrudnia - obruszył się robot. - Czy pan gotów, bo odłączam... Nie chciało się pracować, nie będzie się korzystało z udogodnień. Obieg płucny teŜ proszę sobie na własne płucka przełączyć. Sprawdzić lewe, prawe... W porządku? Tchawiczkę połączymy z aerociagiem i trzeba będzie samemu krewkę wentylować, hemoglobinkę utleniać... - A co z moim śniadaniem? - jęknął 869113325. - Jedną chwileczkę. Przełyczek podłączymy, a jakŜe, do zupociągu, dziś pomidorowa z kluseczkami, mówili mi, Ŝe smaczna, ale sam nie uŜywam. śołądeczek w porządku? Strawi, nie ma obawy, chociaŜ pewnie odwykł. Sztuczną nereczkę centralną podłączymy na wszelki wypadek, gdyby pan się czymś zatruł. Teraz wszyscy się zatruwają naduŜywając pigułek rozrywkowych. - Zbrodniarze! - protestował coraz słabiej 869113325. - Mam oddychać? Tym śmierdzącym powietrzem z rury? Mam łykać ogólną zupkę z rurociągu? Za co? Dlaczego? - To normalny los leniwych. Ja tam zawsze na swoją bańkę oliwy zarobię, a jak mi przyjdzie ochota poiskrzyć, to teŜ mnie na to stać - burknął robot, zgarniając narzędzia do torby. - Ostatnio roboty stały się zdumiewająco bezczelne i aroganckie - zauwaŜył 869113325. - Będę musiał złoŜyć zaŜalenie... - Hm, a do kogo pan skieruje skargę, jeśli wolno spytać najuprzejmiej szanownego pana? - powiedział robot z nie tajonym sarkazmem. - Radziłbym raczej zająć się pracą, bo będzie jeszcze smutniej. Skończy się zupka, zakręcimy wodę spoŜywczą i gospodar czą, nawet światełko wyłączymy. Zostanie panu tylko kanalizacja, ale hi, hi! - na nic się nie przyda, gdy zupki nie będzie. No, to juŜ, gotowe. Jak serduszko? Pompuje jak złoto. Niech pan oddycha ekonomicznie, powietrze coraz droŜsze, a pan niewypłacalny. Otrzymał pan kredyt tylko na potrzeby elementarne. śadnych luksusów. I proszę się nie zaziębić, bo po odłączeniu od centralnego krwiobiegu Ŝadne antybiotyki nie docierają do pańskiego organizmu. Do widzenia, panie 869113325! Robot wyszedł, a Człowiek 869113325 cięŜko westchnął. Czuł wokół siebie niemiłą woń zatęchłego powietrza, które wydychał. "Oszuści! - pomyślał. - Dają powietrze przemysłowe zamiast oddechowego. Pomidorowa była kwaśna i miała posmak grochówki. Widocznie rurociąg niezbyt starannie wypłukano po wczorajszym obiedzie. Z rozrzewnieniem wspomniał czasy, kiedy to wieczorem wystawiało się pustą butlę za drzwi, by rano znaleźć ją napełnioną świeŜutkim, czystym powietrzem górskim z zapachem igliwia i siana. MoŜna z tym było wyjść na zewnątrz, przespacerować się, w skafandrze wprawdzie, ale zawsze to było przyjemne... Dawno juŜ nie wychodził na zewnątrz. Butli jakoś ostatnio nikt nie wymieniał albo moŜe sąsiedzi kradli pełne spod drzwi, zostawiając puste... A i program w iluzorze był tak bogaty i urozmaicony w porównaniu z tym, co moŜna zobaczyć na zewnątrz, i pigułki iluzyny coraz lepszej jakości. Ostatnio nawet podobno wynaleziono znakomity gaz rozrywkowy, iluzyt, który moŜna było sobie zamawiać rurociągiem do mieszkalni... 869113325 poprawił podłączenie powietrza i centralnej nerki, odłączył przełyk od zupociągu i wlokąc za sobą przewody, poczłapał smętnie w stronę pracmaszyny. "Nie ma innej rady, trzeba się zabrać do roboty, zarobić trochę, bo zupełnie mnie odłączą!" - pomyślał siadając na siodle i opierając nogi na pedałach. Chwycił w obie dłonie dźwignię.
3
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 "JakiŜ to ma sens?" - rozmyślał pedałując zawzięcie i poruszając rytmicznie dźwigniami pracmaszyny. Sięgnął do kieszeni po flakonik iluzyny, ale nie znalazłszy ani jednej tabletki, z konieczności myślał dalej. "Czy zawsze człowiek musiał tak bezustannie, bez chwili wytchnienia...? To prawda, zrobiłem sobie kilkutygodniową przer wę, nie chciało mi się pracować, ale... czyŜby wszystkie moje oszczędności stopniały tak błyskawicznie? Puste konto!" Po chwili namysłu uprzytomnił sobie jednak, Ŝe to zupełnie moŜliwe. Czasem, gdy włączał przez pomyłkę ten najnudniejszy i najtańszy program informacyjny w iluzorze, słyszał o wzroście cen... Po trzech godzinach obracania pedałami i szarpania dźwigien doszedł do wniosku, Ŝe jednak dawniej musiało być lepiej, choć na pewno wszystko było bardziej złoŜone i mniej wygodne. Ale za to człowiek nie zaleŜał tak silnie od otoczenia... "Teraz wystarczy zakręcić człowiekowi kilka kurków - i juŜ po nim. Spróbuj tylko przez pewien czas nie obracać tych cholernych pedałów". Niby wygoda, wszystko na miejscu, z dostawą do mieszkalni, nawet praca. Nie trzeba wychodzić na zewnątrz, nie ma problemu komunikacji, rozrywki są dostępne dla kaŜdego, jedzenie równieŜ... A na zewnątrz podobno nie ma juŜ ani grama powietrza. Albo moŜe jest, ale zupełnie do niczego. "Ech, dobra i ta pomidorowa z kluseczkami!" - westchnął, pedałując ostro. Bolały go ręce i nogi. "A gdyby tak... w ogóle przestać? Zobaczyć, do czego to doprowadzi? Co oni wówczas zrobią? Czy pozbawią mnie i cuchnącego powietrza, i kwaśnej zupki? JakiŜ sens ma ogólne pedałowanie, uprawiane w kaŜdej mieszkalni, tak samo w em jeden, jak i w em cztery, tyle Ŝe na róŜną liczbę rąk i nóg... śe niby trzeba oddać energię do wspólnego banku, proporcjonalnie do ilości zuŜywanych dóbr? Kto dziś wierzy, Ŝe ta energia ma jakiekolwiek znaczenie w ogólnym bilansie? Chyba juŜ raczej chodzi o cele wychowawczo-społeczne: Ŝe niby nikt nie Ŝyje za darmo. Pracuj - a będziesz miał. Nie pracujesz - nie masz nic. Niby słusznie. Ale Ŝeby zaraz wszystkiego pozbawiać? Czy po to ongiś automaty przejęły od człowieka cięŜki wysiłek fizyczny, a komputery umysłowy, aby teraz znów zmuszać ludzi do fizycznego wysiłku, w formie zunifikowanej, doskonale wymiernej: jeden obrót - jeden punkt na konto... łatwo porównać, kto ile pracował, ale po co? Komu na tym zaleŜy, komu to słuŜy, teraz gdy wszystko moŜna by mieć za darmo. Oni z niezrozumiałych przyczyn kultywują stare obyczaje epoki niedosytu wtłaczając w nie ludzi współczesnych..." Przestał kręcić pedałami i otarł pot z czoła. Sprawdził stan licznika i zarobione punkty przesłał na swoje konto z dyspozycją pokrycia naleŜności za abonament iluzoryjny. Chciał juŜ zejść z siodła i włączyć iluzor, gdy nagła myśl osadziła go na miejscu. "Zaraz, zaraz... Jacy "oni"? KtóŜ to taki? Supermózg centralny, roboty... i kto jeszcze? Kto? Jeśli wszyscy tkwimy na przemian przed iluzorem lub przed pracmaszyną, to któŜ pozostaje? Kim są o n i? Robot, komputer, maszyny stworzone przez ludzi nie mogą go zabić. Ale tworzą system. System! Sieć, w którą jesteśmy wplątani... Jeśli człowiek przestanie obracać pedały pracmaszyny, to na mocy stworzonych przez siebie praw zginie z zimna i głodu. Sam sobie odłączy środki niezbędne do Ŝycia. Sam - sobie! Robot tego nie moŜe zrobić, ale jeśli człowiek sam... 4
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 ...jakŜe aroganckie stały się ostatnio roboty... One tylko na to czekają: Ŝebyśmy przestali obracać tymi pedałami w naszej podróŜy donikąd w ścianach mieszkalni, na smyczach jadłociągów i w hipnozie iluzora. To one wymyślają te wspaniałe rozrywki, tysiąc razy piękniejsze niŜ brzydki, zniszczony krajobraz planety... To one wymyślają pigułki szczęścia, bo któŜ by! ...Ale co robić? Co robić?... Niedoczekanie ich, łobuzów! Nie przestaniemy, nie damy się! To jedyne, co moŜemy zrobić przeciw nim!" Człowiek 869113325 wsparł mocno dłonie na dźwigniach pracmaszyny, nacisnął pedały i obracając nimi wściekle prędko, nie ruszając się z miejsca pognał w nieskończoność swego czasu.
5
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Adaptacja Przymglonym jeszcze wzrokiem próbowałem rozejrzeć się wokoło, lecz oświetlenie było słabiutkie i wydobywało z mroku jedynie zarysy przedmiotów. Widziałem jakieś aŜurowe konstrukcje po prawej stronie mojego legowiska. Przeciągnąłem się, wydobywając ręce spod szorstkiego, ciemnego koca. W stawach zatrzeszczało, mięśnie były sztywne, umysł opornie wracał do przytomności. Spróbowałem usiąść na posłaniu, ale głowa zderzyła się z twardą dość, lecz lekko ustępującą przeszkodą. Pomacałem ją dłonią i wyczułem zwisającą nade mną wybrzuszoną ku dołowi siatkę. Wysunąłem głowę poza brzeg legowiska. Teraz dopiero dotarło do mojej świadomości, Ŝe leŜę na drugiej kondygnacji trzypiętrowej pryczy z metalowych rurek. Po drugiej stronie małego pokoiku stały takie same legowiska, oddzielone od mojego wąskim przejściem, nad którym ledwo jarzyła się sufitowa lampa. Poczułem, Ŝe do przegubu lewej ręki przywiązaną mam cienką tasiemkę. Na jej końcu zwisał plastykowy woreczek. Było w nim kilka tubek koncentratu, jakieś tabletki w przezroczystym opakowaniu i kostka mydła. Opuściłem nogi z legowiska i ostroŜnie zsunąłem się na podłogę. Była chłodna, gładka i niemiła dla bosych stóp. Chwiejnie przebyłem odległość dzielącą mnie od prostokąta drzwi. Były zamknięte od zewnątrz. Na ich wewnętrznej powierzchni nie było ani śladu klamki lub innego urządzenia otwierającego. Brzegi framugi przylegały ściśle do krawędzi odrzwi za pośrednictwem gumowych uszczelnień, jak w kabinie ciśnieniowej. Spojrzałem za siebie wzdłuŜ przejścia między pryczami. U szczytu ściany ciemniała pozioma, wąska wnęka okna z połyskującą szybą, lecz zasłonięta od zewnątrz okiennicą. Jeden z kątów pokoju, przy drzwiach, odgrodzony był przepierzeniem nie sięgającym sufitu, z wejściem przesłoniętym kotarą. Za przepierzeniem była kabina sanitarna. Brudna umywalka, kran z leniwie sączącą się zimną i Ŝółtawą wodą, opatrzony tabliczką głoszącą, iŜ woda nadaje się do picia. Na ścianie. przerzucony przez dwie rolki jak taśma transportera, biegł od sufitu do podłogi jeden długi ręcznik, podzielony poprzecznymi liniami na pola ponumerowane od jednego do dwunastu... Przyjrzałem się swemu odzieniu. Był to rodzaj luźnej piŜamy z grubej, kraciastej flaneli w nieokreślonych, brudnych barwach. Opłukałem twarz. Woda cuchnęła nieprzyjemnie, powietrze w pokoju teŜ miało jakiś niemiły, obcy zapach. Gdy wracałem na pryczę, zauwaŜyłem, Ŝe światło rozjaśnia się powoli. Policzyłem współtowarzyszy. Było nas razem dwunastu. Niektórzy juŜ poruszali się, otwierali oczy i podobnie jak ja przed chwilą usiłowali rozpoznać otoczenie. - Chyba jesteśmy u celu, chłopcy! - powiedziałem, usiłując nadać głosowi beztroski ton, lecz gardło miałem nieco ściśnięte i zabrzmiało to raczej niezbyt wesoło. Ktoś następny próbował, jak ja, otworzyć drzwi. Inni złazili z legowisk, liczyli tuby koncentratów. - To wygląda na coś w rodzaju pudła - powiedział Toni, skrobiąc się w czubek głowy. - Na tych koncentratach moŜna przeŜyć parę dni. Jest zatem nadzieja, Ŝe długo tu nie posiedzimy. To zapewne tylko wstępny etap adaptacji - zauwaŜył jakiś optymista z górnej kondygnacji pryczy. - Chłodno tutaj - stęknął ktoś inny: A poza tym, nie widzę naszych osobistych bagaŜy. 6
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Na wszystko przyjdzie pora - pocieszał optymista. - Jeszcze nie zacząłeś Ŝyć na dobre, a juŜ masz same zmartwienia! Na razie trzeba się cieszyć, Ŝe wszyscy jesteśmy tutaj Ŝywi i zdrowi. - To mieliśmy zagwarantowane! - zaoponował malkontent. - Mówili, Ŝe nie ma Ŝadnego ryzyka. - Więc tym bardziej powinniśmy być dobrej myśli: wszystko idzie planowo... W naszej klitce było jednak zdecydowanie chłodno, a jej małe rozmiary nie pozwalały rozgrzewać się w ruchu więcej niŜ dwom osobom na raz. Do tego jeszcze podłoga nieprzyjemnie chłodziła bose stopy, bo Ŝadnego obuwia nam nie dostarczono. Dlatego teŜ większość czasu spędzaliśmy szczękając zębami pod cienkimi kocami na pryczach. A czasu było pod dostatkiem, bo przez następne trzy doby, znaczone kolejnymi przyciemnieniami i rozjaśnieniami lampy, nikt się nami nie interesował. Zapasy koncentratów spoŜywczych zaczynały się wyczerpywać, nasza cierpliwość takŜe. Co chwilę wybuchały kłótnie i dyskusje, niektórzy z nas gotowi juŜ byli próbować siłą wydostać się z tego zamknięcia. - Chcą nas rozmiękczyć! - mówił Toni, klnąc obficie z pryczy nade mną. - Pewnie zdarzają się kłopoty ze zbyt nerwowymi przybyszami, róŜny element musi się tu trafiać, więc na wszelki wypadek na początku pakują wszystkich ostrzegawczo do karceru. - Bzdura! - oponował nasz etatowy optymista. - W początkowym okresie zawsze bywa rozgardiasz i bałagan. Pamiętacie chyba, jak było na kursie przygotowawczym? Przez kilka dni wszyscy łazili jak zbłąkane barany, zanim się coś na dobre zaczęło. Czwartego dnia nie było juŜ nic do jedzenia, ale za to sytuacja, przynajmniej w pewnym stopniu, wyjaśniła się. Wkrótce po porannym rozbłysku światła odezwał się donośny głos. Dobiegał on z kratki w suficie, którą dotychczas braliśmy za wywietrznik. Rozpoznaliśmy głos kierownika naszego transportu, który powitał nas wylewnie, oznajmił, Ŝe wszystko przebiega zgodnie z planem i obecnie, po osiągnięciu celu podróŜy, przebywamy w izolowanym pomieszczenia dla odbycia krótkiej kwarantanny. Przeprosił przy tym za dotychczasowy brak informacji, wynikły z nawału problemów stojących przed kierownictwem i miejscową administracją w tych pierwszych trudnych dniach. Kierownik był dla nas osobą godną zaufania, nastroje w naszej grupie poprawiły się i wszyscy z zadowoleniem przyjęliśmy zapewnienie, Ŝe od tego dnia będziemy mogli swobodnie opuszczać naszą komórkę. Obiecano nam ponadto, Ŝe będziemy sukcesywnie i wyczerpująco informowani o wszystkim, co nas dotyczy. Trzeba przyznać, Ŝe zapowiedź tę realizowano później dość konsekwentnie, przynajmniej w porównaniu z licznymi innymi obietnicami. Mimo solennych zapewnień, przez całą kolejną dobę siedzieliśmy nadal zamknięci i co gorsza, głodni. Kierownictwo jak gdyby zapomniało, Ŝe przydzielone nam zapasy dawno się skończyły. Drzwi otworzyły się dopiero następnego dnia. Tłocząc się i przepychając, wypadliśmy hurmem z kabiny, zderzając się z podobną grupą wybiegającą z drzwi naprzeciw. W prawo i w lewo od nas, wzdłuŜ długiego korytarza biegnącego przez środek budynku, działo się dokładnie to samo: grupki ludzi odzianych w kraciaste, sprane piŜamy wylegały ze swych klitek, wypełniając korytarz, rozglądały się przez chwilę, by następnie ruszyć ławą w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi widniejących u jednego z końców korytarza. Tych, którzy pierwsi dopadli wrót, spotkał jednakŜe zawód: były one szczelnie zamknięte - podobnie jak dotychczas drzwi poszczególnych pomieszczeń.
7
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Parę setek bosych męŜczyzn o nieogolonych twarzach zamarło na kilka sekund, tłum zafalował niezdecydowanie i o wiele juŜ wolniej ruszył w przeciwną stronę, gdzie w końcu korytarza widniały mniejsze drzwi. Znajdowała się za nimi obszerna sala z ławami i stołami, na których stały rzędy plastykowych misek. W głębi, w duŜym kotle parowała gęsta zupa. Pachniała dość apetycznie, więc głodny tłum zamruczał z zadowoleniem, a po chwili z miskami w dłoniach stał juŜ karnie w długiej kolejce do kotła, odkładając na potem demonstrowanie niezadowolenia z dziwnych manewrów kierownictwa. Gdy wszyscy zasiedli juŜ do jedzenia, ozwał się głośnik w suficie jadalni. Kierownik oznajmiał nam, Ŝe właśnie zakończył się etap kwarantanny i odtąd moŜemy swobodnie opuszczać nasze pokoje, kontaktować się wzajemnie i przechadzać wzdłuŜ korytarza. JednakŜe - jak powiedział - czeka nas jeszcze pewien okres przebywam we wnętrzu budynku dla zakończenia etapu adaptacji naszych organizmów do zmienionych warunków środowiska. Być moŜe mówił - nie zauwaŜyliśmy tego dotychczas, lecz juŜ od paru dni stopniowym zmianom ulega skład atmosfery i ciśnienie, obniŜa się temperatura i skraca się doba. Nagłe wprowadzenie tak znacznych modyfikacji środowiska mogłoby spowodować niepoŜądane reakcje w mniej odpornych organizmach. NaleŜy zatem, we własnym interesie cierpliwie powstrzymać się jeszcze przez kilka dni przed opuszczaniem baraku adaptacyjnego. Specjalnie spreparowane poŜywienie, uwzględniające potrzeby naszych organizmów i zawierające coraz to większą domieszkę miejscowych produktów spoŜywczych, będzie nam dostarczane przez specjalny rurociąg wprost do stołówki. Uzyskana swoboda poruszania się znaczyła niewiele wobec naszych oczekiwań, lecz w porównaniu ze stanem poprzednim, to juŜ było coś... Toni wprawdzie znowu klął i wyrzekał, porównując rzeczywistość z treścią prospektów, które nas tu zwabiły, ale większość współtowarzyszy uwaŜała, Ŝe nie jest jeszcze najgorzej i Ŝe wszystko wymaga czasu, nim się unormuje. Rozumieliśmy trudności, jakie muszą towarzyszyć pionierskim przedsięwzięciom, a jak dotychczas nie było wyraźnych powodów, by wątpić w dobre intencje kierownictwa, lub posądzać je o opieszałość czy zaniedbania w kwestii naszych interesów. Toni uwaŜał jednakŜe, iŜ z tym pionierstwem to spora przesada: przed nami przybyło tu wiele podobnych transportów i cały proces adaptacyjno-osiedleńczy powinien przebiegać z dawna utartym, naukowo opracowanym i praktycznie wypróbowanym torem. Być moŜe miał rację, lecz któŜ wie, czy nie tak właśnie, jak my, zaczynali tu wszyscy przed nami? MoŜe przejście przez uciąŜliwe fazy początkowe miało dodać nam hartu dla dalszej działalności? Okna były nadal zasłonięte, co wobec wyjaśnień dotyczących róŜnicy długości prawdziwej doby i naszej "sztucznej", wewnętrznej teraz juŜ nas nie dziwiło. Jedzenie dało się polubić, do niskiej temperatury teŜ przywykliśmy, zaŜywając nieco więcej ruchu w przestronnym korytarzu. Wieczny malkontent Toni z właściwym sobie sarkazmem zauwaŜył wkrótce, iŜ racje Ŝywnościowe maleją z dnia na dzień. Wysnuł stąd złośliwą konkluzję, Ŝe kierownictwo zamierza nas, w ramach adaptacji do miejscowych warunków, przyzwyczaić do mniejszego zapotrzebowania na Ŝarcie. Uświadomiłem mu wszakŜe, iŜ jest idiotą: przecieŜ wraz ze skracaniem doby maleją teŜ przerwy między posiłkami, a zatem i racje Ŝywnościowe powinny proporcjonalnie maleć. Toni nie przyjął mojej argumentacji twierdząc, iŜ porcje Ŝarcia maleją znacznie szybciej niŜ doba, ale było to gołosłowne pomówienie, nie dające się w dodatku udowodnić przy kompletnym braku zegarków. Zegarki razem z innymi prywatnymi rzeczami były w naszych osobistych bagaŜach, których do tej pory nam nie oddano. Kierownik obiecał solennie, Ŝe dostaniemy wszystko przed otwarciem baraku, lecz w terminie, kiedy miało to nastąpić, nie otwarto wrót 8
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 wyjściowych, a jedynie obiecano odsłonić okna. Wyjaśniono przy tym, Ŝe opóźnienie naszego wyjścia z zamknięcia wynika z obiektywnych trudności technicznych, na jakie napotyka ekipa kierownicza. O charakterze tych trudności nie powiedziano ani słowa, a my nie mogliśmy nawet o nie spytać, poniewaŜ w baraku - tak przynajmniej sądziliśmy wówczas - nie było Ŝadnego środka łączności z kierownictwem poza głośnikami, działającymi wszakŜe tylko w jedną stronę... Nieco później mieliśmy przekonać się, Ŝe nie jest aŜ tak źle. Kierownictwo doskonale znało nękające nas problemy, nasze potrzeby, pytania i wątpliwości padające w rozmowach między nami. Najczęściej powtarzające się pytania znajdowały odzwierciedlenie w informacjach i pogadankach wygłaszanych przez głośniki. Pozwalało nam to przypuszczać, Ŝe barak wyposaŜony jest w sieć ukrytych, lecz wyjątkowo czułych mikrofonów, poprzez które kierownictwo troskliwie i nieustannie wsłuchuje się w nasze głosy. Nie udawało nam się wprawdzie zlokalizować tych mikrofonów, ale pośrednim potwierdzeniem ich istnienia były pojedyncze przypadki znikania niektórych spośród nas, zmęczonych psychicznie przedłuŜającą się prowizorką, zbyt głośno i nerwowo wyraŜających swoje zniecierpliwienie. Głośniki wyjaśniały potem, iŜ ten czy ów został przeniesiony na specjalny oddział adaptacyjny z powodu wykrycia u niego nieprawidłowości działania systemu nerwowego. Toni - jak zwykle - utrzymywał, Ŝe oprócz mikrofonów w kaŜdym pomieszczeniu baraku znajdują się takŜe ukryte kamery wizyjne, lecz nie potrafił wskazać bezpośrednich dowodów na prawdziwość tych insynuacji. Okna odsłonięto wreszcie w trzecim tygodniu naszego pobytu w baraku. Wobec powszechnego zainteresowania widokiem nowego dla nas świata - którego nota bene niewiele było widać przez wąskie i mocno przybrudzone szyby bez większego zainteresowania przeszła informacja o zmianach w kierownictwie naszej grupy. Nowy, nieznany głos oznajmił nam, Ŝe ekipa szefów przybyłych z naszym transportem została usunięta ze stanowisk z powodu opieszałości i nieudolności w działaniu. Z ich to winy jak powiedziano - nastąpiła nieuzasadniona zwłoka w realizacji harmonogramu naszej adaptacji i przejścia do kolejnego etapu procesu osiedleńczego. Nowe kierownictwo - jak zapewniano wywodzi się z ludzi doświadczonych, z dawna tutaj osiadłych i doskonale znających miejscowe warunki. Będzie ono w stanie szybko nadrobić powstałe opóźnienia i stworzyć pełnię warunków realizacji zamierzonych celów. Komunikat nie precyzował wprawdzie jasno owych celów ani teŜ terminów ich realizacji, apelując jedynie o zaufanie dla nowych szefów i odrobinę cierpliwości. My jednak doskonale znaliśmy te cele i zamierzenia z prospektów i materiałów szkoleniowych. Wiedzieliśmy, Ŝe za cenę trudnej i wytrwałej pracy mamy osiągnąć tu przyzwoite i dostatnie warunki bytowania, o które tak trudno było tam, skąd przybyliśmy.
9
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Awaria Na czole Gaya iskrzyły się kropelki potu, choć temperatura w kabinie była dokładnie stabilizowana. Sylwia tępo patrzyła na pulpit witalizatora. - No, i co teraz będzie? Pytanie Sylwii rozzłościło Gaya, choć było czysto retoryczne. - WciąŜ nie rozumiesz? Nie rozumiesz, co się stało? Tu juŜ nie chodzi o ten defekt silnika, to jest zupełnie nowy problem. Jeśli Vitti nie Ŝyje, a w kaŜdym razie nie sposób przywrócić go do czynnego Ŝycia, to z innymi moŜe być tak samo. Wszyscy z pierwszych trzech pokoleń są martwi, rozumiesz? Ich ciała są w porządku, ale nie wrócą do Ŝycia... - Skąd wiesz? - Wiem... - Gay zawahał się. - Próbowałem... Jeszcze dwóch próbowałem oŜywić... Skutek podobny, to znaczy Ŝaden. Mózg nie podejmuje funkcji sterujących, świadomość nie powraca... - MoŜe to tylko defekt witalizatora? - MoŜe... Ale równie prawdopodobne, Ŝe coś się stało w obrębie obwodów zastępczych, regulujących anabiozę. Na tym nikt się tutaj nie zna, nawet ci z pierwszego pokolenia. Zresztą, instrukcja wyraźnie zabrania jakichkolwiek manipulacji w obwodach sterowania anabiozą. - A więc... - Sylwia urwała, jakby bojąc się dopowiedzieć myśli, która powstała w jej w głowie juŜ w chwili, gdy dowiedziała się o kłopotach z witalizacją Vittiego. - Tak, tak. Nie ma sensu ukrywać przed sobą tego, co jest oczywistym wnioskiem. Gay mówił podniesionym, nienaturalnie wysokim głosem. - Nie ma Ŝadnej pewności, czy ktokolwiek obudzi się z anabiozy. Milczeli długą chwilę, patrząc w podłogę. KaŜde z nich rozwaŜało nasuwające się konsekwencje odkrycia, spowodowanego koniecznością witalizacji specjalisty od napędu fotonowego. - Czy powiemy im o tym, Gay? - Nie... Chyba nie! PrzecieŜ całe czwarte pokolenie w ciągu trzech - czterech najbliŜszych lat powinno znaleźć się w przetrwalnikach... Jeśli się dowiedzą, nikt nie zechce ryzykować... Wybuchnie panika... - Gay, przecieŜ my takŜe naleŜymy do czwartego pokolenia! - Dlatego właśnie musimy się dobrze zastanowić, zanim podejmiemy decyzję... Trzeba rozpatrzyć wszystkie moŜliwe konsekwencje. Sytuacja w jakiej znalazła się załoga „Cetusa" była wyjątkowo koszmarna. W dziewięćdziesiątym ósmym roku podróŜy, na dwadzieścia kilka lat przed planowanym terminem osiągnięcia celu wyprawy, operator urządzeń biostatycznych Gay IV Masson, stwierdził ponad wszelką wątpliwość, Ŝe umieszczeni w biostatycznych przetrwalnikach członkowie załogi nie powracają do Ŝycia po zastosowaniu normalnych procedur witalizacyjnych. Sam fakt niemoŜliwości ich oŜywienia byłby, być moŜe, tragedią dla reszty załogi, bo ludzie w przetrwalnikach byli przodkami Ŝyjących na statku. Jednak tragedia ta nie stanowiłaby, sama przez się, zasadniczej przeszkody dla kontynuowania lotu, gdyby nie fakt, Ŝe wszyscy Ŝyjący, a takŜe ich dzieci, wnuki i dalsi potomkowie mieli według załoŜeń harmonogramu podróŜy w odpowiednim czasie zająć przeznaczone dla nich miejsce w przetrwalnikach. 10
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Wyprawa do gwiazdy Tau Ceti została zaplanowana jako lot pokoleniowy, w systemie Bóllinga-Rodesa. Oznaczało to, Ŝe trzydziestodwuosobowa załoga startująca z Układu Słonecznego i stanowiąca pierwsze pokolenie, w okresie pierwszych dwudziestu pięciu lat podróŜy obsługiwała urządzenia statku, dając równocześnie początek drugiemu pokoleniu: rodząc dzieci, wychowując je i szkoląc w specjalnościach potrzebnych na statku. Wszystko było zaplanowane nad wyraz precyzyjnie. Szesnastu męŜczyzn i szesnaście kobiet, wyselekcjonowanych pod względem walorów fizycznych i umysłowych, zbadanych genetycznie i psychologicznie ruszyło w podróŜ, której cel osiągnąć miały ich prawnuki, a doprowadzić statek na powrót do Układu Słonecznego - wnuki z imponującą ilością przedrostków „pra". KaŜda z par rodziców w kaŜdym pokoleniu miała za zadanie wychować syna i córkę. Zastosowano, oczywiście, wszelkie dostępne kryteria doboru par małŜeńskich w pokoleniach urodzonych na statku oraz niezawodne metody planowania płci noworodków. W ten sposób po dwudziestu pięciu latach, pięćdziesięcioletni rodzice przekazywali obowiązki swym dwudziestopięcioletnim dzieciom, a sami udawali się na zasłuŜony odpoczynek do przetrwalników, w których mieli powrócić na Ziemię w dwieście przeszło lat od chwili startu wyprawy. Procedura ta miała powtarzać się cyklicznie przez szereg pokoleń, aŜ do momentu powrotu. Metoda ta - moŜe trochę ahumanitarna, jak twierdzili jej przeciwnicy - była w gruncie rzeczy najracjonalniejszym i najbardziej humanitarnym wyjściem z sytuacji. Wobec prędkości osiąganych przez ówczesne statki międzygwiezdne, znacznych, lecz dalekich jeszcze od prędkości światła, system wymiany pokoleniowej był jedynym, który umoŜliwiał dotarcie do gwiazd w promieniu kilku czy kilkunastu lat świetlnych. Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli w rezultacie powrócić na Ziemię w wieku nie przekraczającym pięćdziesiątki, a więc nie marnując całego. Ŝycia na podróŜ kosmiczną, wykorzystując lata największej efektywności umysłowej na naukę i pracę na statku. Przy tym pogrąŜeni w anabiozie członkowie poprzednich pokoleń nie zajmowali tak wiele cennej przestrzeni wewnątrz statku i nie zuŜywali Ŝywności, powietrza i wody. PoniewaŜ równocześnie tylko dwa pokolenia Ŝyły czynnym Ŝyciem, stan załogi wynosił zawsze przeciętnie około 64 osób i dla tylu przewidziano przepustowość urządzeń regeneracji atmosfery, obiegu wody i produkcji Ŝywności. Wszystko przebiegało normalnie do czwartego pokolenia. I teraz właśnie, w wyniku dość ,istotnej awarii silnika, powstała potrzeba przekonsultowania problemu ze specjalistą z pierwszego pokolenia. Regulamin słuŜby załóg przewidywał taką moŜliwość. Ludzie z pierwszego pokolenia, szkoleni jeszcze na Ziemi, a więc bardziej wszechstronnie i lepiej obeznani z konstrukcją urządzeń statku, mogli być w razie konieczności witalizowani na czas potrzebny dla usunięcia awarii. Konieczność taka wystąpiła po raz pierwszy w dziewięćdziesiątym ósmym roku podróŜy, co niewątpliwie świadczyło dobrze o niezawodności statku z jednej, a o kwalifikacjach załóg szkolonych w czasie lotu z drugiej strony. JednakŜe próba witalizacji Vittiego ujawniła drugą awarię, której usunięcie naleŜało do problemów o charakterze błędnego koła: zawiodły urządzenia witalizujące. A moŜe nawet sam system utrzymania utajonego Ŝycia ludzi w przetrwalnikach... Gay obejmował Ŝonę ramieniem i gładził jej włosy. - Nic nie pomogą łzy, Sylvio - mówił łagodnie. - Taka chwila mogła nadejść, wiedzieliśmy o tym. Rozpoczęliśmy Ŝycie w tym statku i być moŜe będziemy musieli je tu zakończyć. PrzecieŜ tam na Ziemi, teŜ jest podobnie. Ziemia - to teŜ taki statek z załogą złoŜoną z kolejnych pokoleń. Jedni przychodzą, drudzy odchodzą. A cel ich podróŜy jest niedosięŜny. Sama podróŜ jest celem... Pomyślmy, Ŝe i my tak samo... - Ale... przecieŜ nie jesteśmy jeszcze starzy! Dlaczego mielibyśmy dobrowolnie ryzykować zaśnięcie snem bez przebudzenia? Dlaczego nie moŜemy przeŜyć swoich lat,
11
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 choćby tutaj, ale do końca? Ja nie chcę, Gay! Nie chcę iść do przetrwalnika, z którego juŜ nie ma powrotu! - AleŜ, Sylwio, kochanie... PrzecieŜ nie moŜemy inaczej! - Mówił wciąŜ łagodnie i spokojnie, choć czuł, Ŝe nawet siebie nie jest w stanie przekonać o nieuchronnej konieczności decyzji, jaką zamierzał podjąć. - A nasze dzieci? Co powiesz Rei i Danowi? Zataisz to przed nimi takŜe? Pozwolisz, aby zginęli, jak my, jak wszyscy inni? Gay milczał. Raz jeszcze rozwaŜał skutki swego postanowienia. Jeśli ogłoszę, Ŝe system przetrwalnikowy nie działa, nikt nie zechce poddać się anabiozie. Co stanie się dalej? Piąte pokolenie, pokolenie naszych dzieci, nie zechce mieć dzieci, by nie skazywać ich na beznadziejny Ŝywot w Kosmosie. W takim przypadku statek wyŜywi nas wszystkich, ale... nie będzie szóstego pokolenia. Załoga wymrze przed osiągnięciem celu... Nawet, gdyby rozpocząć juŜ teraz hamowanie i powrót, to na Ziemię wróci co najwyŜej garstka staruszków... Całe poświęcenie i wysiłek wszystkich załóg pójdzie na marne... MoŜe być takŜe inaczej: w obliczu bezsensu egzystencji, pozbawieni nadziei powrotu, która nadawała dotąd sens wszelkim poczynaniom ludzi na statku, członkowie piątego pokolenia przestaną przestrzegać reguł instrukcji lotu. Będą się rozmnaŜać bezplanowo, lekcewaŜąc zasady doboru i limity ilościowe. Naruszeniu ulegnie bilans Ŝywnościowy. Zapanuje głód i przeludnienie. Nikt nie będzie chciał szkolić ani być szkolonym, bo i po co? Nie, nie wolno ryzykować... Musimy zachować się tak, jakby nic się nie stało. Przekonam dowództwo, Ŝe poradzimy sobie z silnikiem bez pomocy eksperta z pierwszego pokolenia. Znajdę jakiś „kruczek" w instrukcji, albo sfałszuję ją tak, aby nie było uzasadnienia dla witalizacji Vittiego... Muszę to zrobić... - Posłuchaj, Sylwio! - Gay przycisnął Ŝonę do piersi. - Nic się nie stało. O niczym nie wiemy. Nie moŜemy naruszyć reguł tej gry. Moglibyśmy narobić duŜo złego... - Nie chcę! Nie potrafię... Jak moŜna pozwolić, aby ci wszyscy ludzie, w tym nasze dzieci, w wieku pięćdziesięciu lat popełnili zbiorowe samobójstwo, sądząc, Ŝe zachowują resztę Ŝycia, aby przeŜyć je na Ziemi! To nieludzkie, Gay! - Równie nieludzkim byłoby ogłosić prawdę! - Więc, chociaŜ Rea i Dan... Niech oni wiedzą, niech sami zadecydują... - Nie moŜna, Sylwio. śadnych kompromisów. Zrozum, nie wolno nam zaprzepaścić celu, do którego dąŜymy wszyscy! Jeśli zostawimy wszystko tak, jak było dotąd, istnieje szansa, Ŝe nikt nie dowie się o niczym do końca podróŜy! Ostatnia generacja załogi doprowadzi statek z powrotem na Ziemię. - ...i przywiezie setki martwych ciał swoich przodków! Czy to jest ten twój sens i cel? - W przeciwnym razie... - zaczął Gay, lecz Sylwia wyrwała się z jego objęć i zanim zdołał ją zatrzymać, wybiegła z kabiny. Gay patrzył za nią, w otwór drzwi, lecz nie pobiegł jej zatrzymać, choć wiedział, co chciała zrobić. Po kilku minutach do kabiny wbiegł Dan. Był wzburzony. - Czy to prawda, tato? - Zamknij drzwi. Dan zignorował polecenie. Mówił głosem podniesionym, prawie krzyczał. - To prawda! Rozumiem. A ty chcesz zachować to w tajemnicy? Od urodzenia wmawiano nam wszystkim, Ŝe mamy zagwarantowany powrót na Ziemię, a teraz... Zaplanowano nasze Ŝycie bez pytania nas o zdanie. Kto im pozwolił skazywać nas na to Ŝycie, tutaj? Kto 12
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 ich upowaŜnił do ograniczania nas w czasie i przestrzeni? To... to jest draństwo, zwykłe świństwo... - Synu... - Gay słabo próbował przerwać Danowi. - Kto pozwolił... im... wam... - głos Dana załamał się. Oparty o ścianę, utkwił oczy w suficie. - Na Ziemi teŜ nikt nikogo nie pyta, czy chciał się urodzić - powiedział Gay cicho. - Ale tam... tam jest przynajmniej prawdziwe Ŝycie, nie taka wegetacja, jak tu... Mamiono nas tym Ŝyciem. Obiecywano... I co? Głupi defekt układu przetrwalnikowego skazuje nas na trwanie tutaj... Powiem im, niech wiedzą. Niech się nie łudzą. Niech zaczną Ŝycie prawdziwe, tutaj, na miarę tutejszych moŜliwości... Nauka! Wiedza! Regulamin! Po co to wszystko, dla kogo? Dla tamtych na Ziemi? Kim są dla mnie, dla ciebie? Wrobili nas w to, w czym siedzimy teraz! A my mielibyśmy jeszcze robić coś dla nich? Nie! Nie ma sensu robić tu czegokolwiek, ani teŜ wracać do nich, na Ziemię. To jest nasz świat, niech zostanie naszym... - Zostaw to wszystko tak, jak jest. Nie zdajesz sobie sprawy ze skutków... Gay urwał w pół zdania, bo Dan juŜ go nie słuchał. Frey przeciskał się między stojakami, z których zwisały pozrywane kable. W module aparatowym było ciemno. Frey wiedział, Ŝe tu właśnie jest bezpiecznie, choć daleko od syntetyzatorów poŜywienia. Przycupnął pod tablicą rozdzielczą, na której jarzyła się jedyna pomarańczowa neonówka. NatęŜył osłabiony słuch. Wydawało mu się, Ŝe coś brzęknęło metalicznie. Znieruchomiał. Nagły błysk światła olśnił jego twarz. - E, ty, tam, staruchu! Wyłaź! Hej, Kor, chodź tutaj, mam jednego, chyba jeszcze z ósmego pokolenia. No stary, ruszaj się! Dawno juŜ czas na ciebie! Do przetrwalnika z nim, Kor, chodź tu prędzej, bo się wyrywa... Dwóch kilkunastolatków powlokło wierzgającego staruszka w stronę modułu przetrwalników. - Popatrz tylko, uchował się taki! Nie będziesz juŜ nas obŜerał, dziadku. Musi być porządek, bo do czego dojdzie ten świat... Avu podrapał się czarnymi pazurami po włochatej piersi, potem kopnął jakiegoś bachora, który plątał mu się pod nogami. Potoczył dookoła wzrokiem. W ciemności wyczuł obecność kogoś obcego, więc mocniej zacisnął dłoń na uchwycie wyrwanej z przegubu dźwigni manewrowej. - Huu! - burknął. - Wa-hoo?' Wokół było cicho. - Wa-hoo? - powtórzył Avu głośniej i skoczył przed siebie w kierunku, z którego dobiegł ledwo dosłyszalny szmer. - Aghhr! - wrzasnął, uderzając na oślep. - Yohuu! -odpowiedział mu wrzask z lewej. Poczuł silne uderzenie w kark. Jęknął i zamilkł. Biuro Kontroli Przestrzeni Galaktycznej. Furta ewidencyjna obiektu kosmicznego nr 0789432a. Typ: sonda bezzałogowa; pochodzenie: układ gwiezdny F-5I 8994I (peryferyjny obszar siedemnastego sektora Galaktyki); cel: niesprecyzowany; zadanie: prawdopodobnie lot eksperymentalny, zakończony utrata kontroli nad obiektem. Uwagi: konstrukcja obiektu wykazuje cechy charakterystyczne dla średnio rozwiniętej cywilizacji o zasięgu układowym. W momencie przechwycenia stwierdzono brak w obiekcie 13
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 istot rozumnych. Wykryte w sondzie prymitywne organizmy Ŝywe oparte na węglu stanowią prawdopodobnie obiekty doświadczalne i są gatunkiem niŜszym ewolucyjnie od twórców sondy. Zastosowane procedury badawcze wykazały ich pełną niezdolność do wykorzystania urządzeń technicznych. Urządzenia wewnętrzne sondy zdewastowane w znacznym stopniu, prawdopodobnie na skutek nadmiernej swobody pozostawionej obiektom doświadczalnym i nadmiernego ich rozmnoŜenia się. Część obiektów doświadczalnych pozostawała w stanie anabiozy, co sugeruje, Ŝe celem eksperymentu było badanie zachowania się organizmów tego typu w czasie podróŜy kosmicznej, odbywanej w stanie czynnym i biernym. Wnioski: Ze względu na brak jednoznacznej interpretacji, zastosowano artykuł XXIII, paragraf 66, punkt 4a Konwencji Galaktycznej, zgodnie z którym obiekt pozostawiono w stanie, w jakim przybył i nie dokonując Ŝadnych modyfikacji sytuacji w jego wnętrzu, oznakowano numerem i cecho Urzędu Kontroli, a następnie skierowano w drogę powrotna do miejsca pochodzenia, zgodnie z odwrotna trajektorią dotychczasowej podróŜy, traktując go tym samym jako „obiekt zabłąkany wskutek przekroczenia zasięgu sterowania zdalnego".
14
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Bunt Planeta była zagospodarowana w sposób budzący szacunek i podziw dla jej mieszkańców. Wylądowałem na doskonale utrzymanym kosmodromie, witany gościnnie przez radio. Warunki naturalne planety pozwalały mi na swobodne poruszanie się bez skafandra. Wyszedłem na płytę kosmodromu i dostrzegłem zbliŜającą się od strony zabudowań portu kosmicznego postać niezmiernie podobną do człowieka. PotęŜny tułów nosił na sobie wspaniała, duŜą głowę o wysokim czole i mądrym spojrzeniu bystrych oczu. Dopiero z odległości kilkunastu metrów spostrzegłem jak bardzo się omyliłem i w porę zamiast "dzień dobry panu", które juŜ miałem na końcu języka, powiedziałem: - Witam panów! Odpowiedziały mi dwa głosy - jeden niski, dźwięczny, drugi - piskliwy dyszkant, dochodzący gdzieś spod brody tej duŜej głowy. Postać składała się z dwóch osób! Na barkach muskularnej istoty o maleńkiej, nie większej od pomarańczy główce, siedział - sposobem "na barana" - osobnik składający się nieomal wyłącznie z duŜej głowy, do której przyczepione było mizerne, w znacznym stopniu zredukowane ciałko. Cienkie, krzywe nóŜki obejmowały szyje duŜego osobnika, maleńkie rączki zaś trzymały go za uszy. Obejrzałem ich obu dokładnie, gdy wielkogłowy, przepraszając mnie z zakłopotaniem, pochylił się do ucha małej główki i szepnął coś cichutko. DuŜy ujął wówczas małego swymi ogromnymi łapami, zdjął go sobie ostroŜnie z ramion i obaj zniknęli na chwilę za krzakami. Po chwili wrócili obaj, wielkogłowiec zajął swe normalne miejsce i razem zbliŜyli się do mnie. - Witajcie podróŜnicy! Skąd przybywacie? - spytała duŜa głowa. - Jestem j e d e n - wyjaśniłem - i przybywam z Układu Słonecznego. Spostrzegłem wyraz niezadowolenia na twarzy wielkogłowego i wydało mi się, Ŝe robi jakieś porozumiewawcze miny, zezując w dół, na swego duŜego towarzysza. Natomiast mała główka zaczęła mi się od tej chwili przyglądać z wyraźnym zainteresowaniem. Zaprowadzili mnie do pojazdu, który zawiózł nas do miasta. Po ulicach spacerowały tłumy dwuosobowych zespołów wielko i małogłowych. Zatrzymaliśmy się przed okazałym gmachem, moi przewodnicy wprowadzili mnie na piętro, do pokoju gościnnego. Przez kilkanaście minut byłem sam. Rozejrzałem się po pokoju. Stały w nim dwa łóŜka: jedno wielkie, lecz z miniaturową poduszeczką, drugie - maleńkie, lecz z poduszką dość znacznych rozmiarów. Poza tym wyposaŜenie pokoju odpowiadało przeciętnemu standardowi hotelowemu z tym, Ŝe kaŜdy mebel występował w dwóch wersjach - normalnej i miniaturowej. Takie samo zróŜnicowanie wyposaŜenia znalazłem w przylegającej łazience. Wyjrzałem przez okno. Wychodziło na ulicę, którą tu przybyłem. Przed budynkiem zgromadził się spory tłumek dwuistot. Słychać było gwar głosów i pojedyncze okrzyki, głównie cienkie i piskliwe. Po przeciwnej stronie ulicy znajdował się duŜy dom towarowy, ulicą przemykały pojazdy - Ŝycie miasta toczyło się normalnym trybem. JednakŜe tłum przed budynkiem gęstniał z minuty na minutę. Drzwi do mojego pokoju otworzyły się. Weszło dwóch podwójnych. Na rozkaz wielkogłowych małogłowi zdjęli ich z barków, posadzili na fotelu i opuścili pokój zamykając drzwi za sobą. Oddzieleni od swych nosicieli, wielkogłowi wyglądali nieporadnie i najwyraźniej czuli się nieswojo. Jeden z nich w pierwszej chwili o mało nie stoczył się z fotela, drugi wciąŜ bezradnie przebierał rączkami, podtrzymując wyjątkowo okazałą głowę, chwiejącą się na cienkiej szyjce.
15
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Wędrowcze! - zagaił jeden z przybyłych. - Wiemy, Ŝe nie uczyniłeś tego z rozmysłem, ale sprawiłeś nam wielki kłopot swym niefortunnym przybyciem na te planetę. Wieść o tobie rozeszła się po mieście i juŜ nie sposób utrzymać tego w tajemnicy. Musisz nam teraz dopomóc w opanowaniu sytuacji! Grozi nam przewrót, którego skutki mogą się okazać zgubne dla naszej cywilizacji! - Nie rozumiem, jaki to moŜe mieć związek z moim przybyciem? Drugi z przybyłych głowaczy, brodaty i prawie zupełnie łysy, bezskutecznie próbował poskrobać się w ciemię, ale jego dłoń nie sięgała tak wysoko. - Nie rozumiesz, przybyszu, poniewaŜ nie znasz warunków tu panujących. Postaram się zatem - w krótkich słowach, bo czas nagli - przedstawić ci przebieg naszych dziejów. Znajdujesz się na planecie Nabarrnacji, zamieszkanej przez dwie odmiany istot rozumnych: Muskulatów i Megacefalów. Przedstawicieli tej drugiej odmiany masz właśnie przed sobą. Nie zawsze jednak wyglądało to tak, jak obecnie. W dawnych czasach planetę zamieszkiwała jednolita morfologicznie rasa istot, w ogólnych zarysach podobnych do ciebie, o równomiernie rozwiniętych wszystkich organach ciała W miarę upływu czasu, w walce z trudnymi warunkami bytowania, która wymagała w równej mierze wysiłku fizycznego, co umysłowego, nastąpiła daleko idąca specjalizacja istot: osobnicy silni fizycznie zatracili stopniowo sprawność intelektualną, głowy ich, mało uŜywane, uległy redukcji do niezbędnego minimum; osobnicy zajmujący się nauką i kierujący społeczeństwem przeciwnie: utracili sprawność fizyczną, a ciała ich zmalały do rozmiarów raczej symbolicznych. Musimy tu szczerze wyznać, Ŝe uczeni dawnych czasów wydatnie pomogli ewolucji naturalnej w osiągnięciu dzisiejszego stanu. Przez mutację genetyczną, programowanie potomstwa i tak dalej przyspieszono znacznie dyferencjację naszej rasy. Wychodzono wówczas ze słusznego skądinąd załoŜenia, Ŝe Muskulatom nie potrzeba zbyt wiele intelektu, Megacefalom zaś - nadmiernie rozrośniętych ciał, które wymagają obfitego pokarmu i nie na wiele się przydają w procesach myslowych. ZauwaŜył, przybysz, Ŝe spośród organów ciała - oprócz, ma się rozumieć, głowy - jedynie wskazujący palec naszej prawej dłoni zachował względnie znaczne rozmiary i sprawność fizyczną, jest on nam bowiem potrzebny do naciskania guzików urządzeń liczących. Wracajmy jednakŜe do naszej historii, OtóŜ nieuniknioną konsekwencją tak daleko posuniętej specjalizacji jednostek była konieczność połączenia par Megacefali i Muskulatów w dwuistotne tandemy, nawzajem się uzupełniające. Symbioza taka jest korzystna dla obu gatunków, a Ŝycie jednej z odmian całkowicie uzaleŜnione od drugiej. Niestety, nie udało się jednakŜe na tyle zredukować mózgów Muskulatów, by zapobiec jakŜe nierozwaŜnym z ich strony odruchom sprzeciwu. W miarę rozwoju głowy nasze stają się coraz cięŜsze, a Muskulaci w swojej tępocie bezgranicznie narzekają, Ŝe muszą je dźwigać i mniemają, iŜ z powodzeniem mogliby się obywać beŜ tego zbędnego ich zdaniem, balastu. Są do nas tak nieprzyjaźnie nastawieni, Ŝe wystarczy im jakaś iskra zapalna, by wzniecili rozruchy. A wówczas - biada naszej cywilizacji. Twoje przybycie, szanowny gościu, moŜe stać się właśnie takim zarzewiem buntu. Posłuchaj tej wrzawy cienkich głosów za oknem! To oni! Wyjrzyj i zobacz, co się tam dzieje. A przedtem zamknij jeszcze drzwi na zasuwkę! Wyjrzałem przez okno i oczom moim ukazał się widok zaiste przeraŜający: tłum Muskulatów, pozrzucawszy z siebie Megacefalów, wiecował przed gmachem. Pojawiły się transparenty z nieudolnymi, lecz wymownymi w treści rysunkami, przedstawiającymi na przykład drzewa, obwieszone niczym kokosami - pęczkami wielkogłowców. Pobliski skwer, chodniki i jezdnia zarzucone były stertami Megacefalów, nieporadnie wierzgającymi swymi mizernymi kończynami. Dalej, na rozległym trawniku, kilkunastu Muskulatów grało w futbol. Kibicował im tłumek istot o szczególnie małych główkach, nie większych chyba od włoskiego orzecha, co 16
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 nie przeszkadzało im czynić piekielnego hałasu, gdy dopingowali grających. Dopiero po chwili spostrzegłem, ze zamiast piłki gracze uŜywają zupełnie łysego Megacefala. To przekonało mnie o statecznie o powadze sytuacji. - CóŜ mógłbym dla was uczynić panowie? - zwróciłem się do moich rozmówców. Opanowując drŜenie szczęk, jeden z nich powiedział: - UkaŜ im się w oknie! Przemów do nich? Musisz ich jakoś uspokoić. Oni są przekonani, Ŝe pozbywszy się nas, będą w stanie odzyskać z czasem normalne rozmiary głów. Nie zdają sobie sprawy z tego, Ŝe zanimby to nastąpiło cywilizacja pozbawiona naszego kierownictwa legnie w gruzach. - Wydaje mi się, Ŝe macie rację, lecz cóŜ takiego mógłbym im powiedzieć? - Powiedz im - podsunął drugi Megacefal - Ŝe na twojej planecie istniała ongiś analogiczna sytuacja, lecz rozwiązano ją w sposób radykalny poprzez przeszczepienie głów Megacefali na ciała Muskulatów. Powiedz, Ŝe ty takŜe jesteś takim hybrydem! Wyjaśnij im, Ŝe to jedyny wypraktykowany sposób ustanowienia harmonii obu ras! - Czy naprawdę zamierzacie do tego doprowadzić? - Oczywiście! Ale oni nie chcą o tym nawet słyszeć! - Czy równieŜ ich małe główki zamierzacie spoić z waszymi małymi ciałkami? Obaj Megacefale zmieszali się wyraźnie, opuściwszy wzrok na podłogę. - Nno... chyba raczej nie, bo i po co ? - bąknął jeden. - PrzecieŜ taki twór słaby i niezmiernie głupi nie byłby w ogóle zdolny do Ŝycia! wyjaśnił drugi. Patrzyłem na nich ze zgrozą. - Panowie! - powiedziałem karcąco. - Czy zdajecie sobie sprawę, w co chcecie mnie wciągnąć? Chcecie bezprawnie zawładnąć ciałami swych współbraci i jeszcze do tego proponujecie mi, abym ich agitował? O nie! Nie spodziewajcie się mojej pomocy w tym podłym przedsięwzięciu. - Przybyszu! - zakrzyknęli obaj z rozpaczą. - Gubisz nas odmawiając! Oni bwołają cię swoim przywódcą, widząc w tobie ideał swych dąŜeń: Uniwersalną Istotę Pojedyńczą! Zniszczą nas, poczucą na pastwę losu! PrzecieŜ sami nie potrafimy się nawet wysiusiać! Nie wiedząc, co robić dalej, znów podszedłem do okna. Ulicą jechał sznur cięŜarówek wyładowanych kapustą. Gdy się jednak przyjrzałem , okazało się, Ŝe to nie kapusta, lecz sterty Megacefali. - Dobrze! - powiedziałem odchodząc od okna. - Pomogę wam, ale nie tak jak wy sobie wyobraŜacie. czy mamcie tu gdzieś jakieś biuro? - Biuro? - No, jakiś urząd, obojętnie jaki. Okazało się, Ŝe na dole w tym samym gmachu mieści się biuro paszportowe. Zszedłem więc na parter. W lokalu biurowym urzędnicy-Megacefale trzymali się kurczowo uszu swych Muskulatów, którzy juŜ zdąŜyli pozdejmować zarękawki, lecz widać jeszcze nie zdecydowali się przyłączyć do demonstrantów. Moje wkroczenie zaskoczyło jednych i drugich. Nie zwracając na nich uwagi podszedłem do jednej z szaf i wydobywszy z niej naręcza formularzy paszportowych, pobiegłem na piętro. Otworzyłem okno i stanąłem na parapecie. 17
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Słuchajcie, o Muskulaci! - krzyknąłem. - Popatrzcie! Ucichli natychmiast, patrząc na mnie. - Przyjrzyjcie mi się. Czy chcecie mieć głowy takie jak moja? Odpowiedzią był zbiorowy pisk entuzjazmu. W krótkich słowach wyjaśniłem, iŜ przybywam z planety, na której opracowano prostą metodę powiększania głów. Sam powiedziałem - poddałem się niegdyś temu zabiegowi i oto mają przed sobą rezultat. - Nim jednak nastąpi powiększenie waszych głów musicie dopełnić kilku drobnych formalności. Oto formularze, które trzeba wypisać bardzo dokładnie i ściśle według punktów i rubryk. Do nich naleŜy dołączyć podanie uzasadniające potrzebę posiadania duŜej głowy, a takŜe kilka załączników, o których poinformuje się kaŜdego przy składaniu wniosku. To mówiąc, cisnąłem w tłum tysiące druków, które oni rozchwytali w ciągu kilkunastu sekund. Potem długo studiowali ich treść, a pot zraszał ich niskie czółka. Przysiadali na krawęŜnikach, skrobali się w maleńkie główki, gryźli w zadumie ołówki i długopisy. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać, któryś ukradkiem podniósł z bruku sponiewieranego Megacefala, otrzepał go z pyłu, przetarł rękawem i osadził z powrotem na swoich barkach. Inni poszli w jego ślady. W kilka minut później juŜ cały tłum Muskulatów w pośpiechu i skwapliwie uganiał się za Megacefalami. Wyrywano ich sobie, bito się o nich, handlowano nimi. Zawrócono cięŜarówki i rozchwytano w oka mgnieniu ich zawartość. Po kwadransie zapanował spokój. - Popatrzcie! - powiedziałem do moich gości, przesadzając ich na parapet okna. teraz musicie jedynie zadbać o to, aby gdy wypełnią te formularze, otrzymali następne, w miarę moŜliwości jeszcze bardziej skomplikowane. Bez was nie dadzą sobie rady - w tej sytuacji sami się o tym przekonali. To dla nich najwartościowsza nauka. - Dziękujemy ci, przybyszu - powiedział starszy Megacefal. - Ale wszak... jak długo to moŜe trwać? Jeśli wszyscy będą nieustannie zajęci wypełnianiem formularzy i pisaniem podań to co będzie dalej z naszą cywilizacją? - Oto moŜecie się nie kłopotać? - pocieszyłem ich. - Na planecie, z której pochodzę, cywilizacja m i m o to istnieje juŜ dość długo. Pozostawiając uratowanych Megacefali, wymknąłem się na kosmodrom i szybko wystartowałem. Nikt mi w tym nie przeszkodził, albowiem wszyscy byli bardzo zajęci...
18
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Chrzest bojowy Pojazd zwolnił i zjechał do krawęŜnika, lecz nie zatrzymał się, wyskakiwali więc w biegu, kolejno, przez tylny właz. Cuddy odruchowo liczył sylwetki nurkujące w prostokąt włazu. Zeskoczył ostatni, potykając się na powybijanej kostce bruku. Stopy w miękkim obuwiu boleśnie odczuwały zetknięcie z kamieniem. Na poligonie ćwiczyli to w pełnym rynsztunku bojowym, w mocnych butach o twardej podeszwie... Pojazd trzasnął klapą włazu, przyspieszył ostro, spaliny otoczyły Cuddy'ego burym obłokiem, poprzez cienką dzianinę owiały gorącem jego plecy. Zawierciło w nozdrzach duszącym smrodem, zaszczypało pod powiekami. Załzawionymi oczyma poszukał towarzyszy. Biegli truchtem w równych odstępach, widział ich jako ruchome plamy, przesuwające się na tle innych nieruchomych plam, wielobarwnych, o dziwacznych kształtach, widniejących na spękanym tynku starych budynków. Przetarł palcami oczy, obraz wyostrzył się, tamci znikali właśnie kolejno w czeluści półotwartej bramy. Od ostatniego dzieliło go, nie więcej niŜ dwadzieścia kroków. Obejrzał się. Pojazd z hałasem skręcił za naroŜny budynek, uliczka znów była pusta i cicha. Spróbował podbiec w stronę bramy, lecz stopa, nadweręŜona podczas zeskoku, bolała przy kaŜdym stąpnięciu. Przez kilka sekund pozostawał w odludnym zaułku, po raz pierwszy sam na sam z wrogim światem, czując się jakby nagi i bosy - bez normalnych osłon, bez broni... Ta krótka chwila zanim dopadł cienia bramy - dała mu przedsmak czekającej go próby. Utykając przemierzył ciemny kwadrat podwórka, sień przeciwległej oficyny, kilka szczerbatych schodków, uchylone drzwi... Wnętrze mieszkania wypełniał swojski zapach, dobrze znany z ośrodka treningowego, zmieszany z innym jeszcze, obcym, lecz przywodzącym skojarzenia z czymś dawno zapomnianym. Odetchnął głęboko, poczuł się znów pewnie i bezpiecznie. Towarzysze otaczali kołem stół, na którym leŜał barwny plan miasta, oświetlony nisko opuszczoną sufitową lampą. - Wszyscy? - upewnił się trener. - No, to zaczynamy. Jesteśmy tu, w tym miejscu! Wieniec głów osadzonych na mocnych, barczystych korpusach pochylił się nad stołem, wszystkie oczy odnalazły punkt wskazany pałeczką. Od czarnego trójkąta wrysowanego w blok zabudowań rozchodziło się sześć róŜnobarwnych linii, kluczących ulicami i zbiegających się w punkcie oznaczonym czerwonym kółkiem. - Ostatnia okazja, by sobie przypomnieć trasę. Startujecie w minutowych odstępach. śadnych biegów! Spokój i opanowanie. Czas będzie dokładnie mierzony. Zmiana trasy tylko w wyjątkowych sytuacjach. Macie trochę szczęścia, o tej porze najłatwiej przejść. Kieszenie puste? Odmruknęli niecierpliwie, kiwając głowami. - Przypominam - ciągnął trener - Ŝe to juŜ nie Ŝaden zasrany poligon, tylko zadanie testowe w warunkach operacyjnych. Nie podaję granic stref ani połoŜenia naszych punktów obserwacji, bo nie musicie ich znać. Macie osiągnąć cel, nie wchodząc w kolizję z nikim - ani z ludźmi, ani z Nimi. Zresztą Oni mogą być wszędzie i sam diabeł ich nie odróŜni, dopóki się nie skroplą. Ćwiczenie ma na celu rozpoznanie sytuacji bieŜącej, a takŜe oswojenie was z terenem i przełamanie strachu... Tak, tak! Strachu! Wiem, Ŝe się boicie tego pierwszego kontaktu, to normalne. Chodzi o to, by wasz strach przerodził się w zdrową nienawiść. Dlatego musicie otrzeć się o Nich, przeniknąć między Nimi bez drgnienia powiek, bez napinania mięśni. Ten, kto przejdzie i dotrze do celu, nie będzie trząsł tyłkiem podczas akcji. A nie kaŜdemu to się udaje! Jedynka, start! 19
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Pierwszy z grupy wyprostował się, rzucił spojrzenie na pozostałych i bez słowa zniknął za drzwiami. Trener zgasił lampę i odsłonił okno. Wychodziło na spory placyk pogrąŜony w gęstniejącym mroku. Pośród krzewów okalających mały skwer na środku placu moŜna było dostrzec jakiś ruch w ciemnościach. Od brzegów ku środkowi placu przemykały, pojedynczo lub po kilku naraz, cienie ludzkich sylwetek, zdąŜające promieniście ku centralnej, ciemniejszej od cienia, rozległej, pulsującej plamie. Niektóre krąŜyły wokół niej, jakby wahając się czy opierając sile zmuszającej je do zbliŜenia, lecz w końcu wszystkie znikały jak wessane w ową plamę na środku, ruchliwą, rozdymającą się, Ŝywą... - Jądro kondensacji - powiedział trener, patrząc przez okno na plac. - Ale to jeszcze nic groźnego. Patrzyli stojąc nieruchomo wzdłuŜ parapetu okna. Cuddy poczuł znowu - juŜ po raz drugi w tym dniu - dreszcz chłodnego niepokoju. Tam za szybą w odległości kilkudziesięciu metrów kłębiło się Nieznane: tajemnicze zjawisko, rodzące się nie wiadomo gdzie, wroga siła bezcieleśnie zstępująca na tę nieszczęsną planetę, by w wyjątkowo perfidny sposób brać we władanie ciała jej prawowitych mieszkańców. - Dwójka! - zakomenderował trener. Drugi wymaszerował dziarsko, spręŜyście, lecz juŜ po chwili mogli widzieć za oknem jego niepewne, lękliwe przemykanie na miękkich nogach, skrajem placu, pod murami - byle z dala od owego ciemnego jądra, zniewalającego i przyprawiającego o dreszcz strachu. - Źle, zupełnie źle... - powiedział trener półgłosem i uśmiechnął się pobłaŜliwie. - Nie wolno tak rzucać wzrokiem na wszystkie strony, tak się skradać... Trzeba spokojnie, nie za luźno, ale i nie za sztywno... To przychodzi z czasem, w miarę oswajania się ze środowiskiem. To wreszcie zupełnie prosta sprawa, ale nowicjuszom wydaje się, Ŝe są wciąŜ w centrum uwagi otoczenia... Cuddy czuł nie słabnący ból w kostce. Byle trener nie zauwaŜył kontuzji... - pomyślał z lękiem. Chciał mieć za sobą tę próbę, pragnął tego gorąco. Fizycznie czuł, jak jego pierwotny lęk przeradza się w Ŝądzę czynu, walki, w ową nienawiść, o której tak często wspominali trenerzy. Uczucie to rodziło się w nim juŜ od dawna od wielu lat, jak sięgnął pamięcią. Wiedział, Ŝe to przez Nich świat tej planety jest tak ponury, groźny, mroczny... To przez Nich wszystkie te lata, które pamięta, spędzał w odludnych miejscach, na ćwiczebnych poligonach, doskonaląc się w sztuce walki z Nimi... Trener zasłonił okno. Lampa, znów zapalona i podciągnięta wyŜej, pod sufit, oświetliła ściany i resztki mebli po ostatnich lokatorach. Na jednej ze ścian Cuddy dostrzegł przekrzywioną fotografię w ramce, za szkłem. Podszedł bliŜej. Przedstawiała młodą kobietę z dwojgiem dzieci na kolanach. Czy tak wyglądała moja matka - przemknęło mu przez myśl. Nie znał swojej matki. Podświadomie czuł, Ŝe i za to takŜe odpowiedzialni są Oni, podobnie jak za śmierć brata, który zginął podczas rozpoznania w mieście kilka lat temu. - Trzeci! - zakomenderował trener. Jeszcze dwóch przede mną. Cuddy wiedział, Ŝe nie ma innego sposobu: on i jego towarzysze muszą ocalić ten świat, zmusić do odwrotu groźnych Obcych, którzy opanowali to miasto. Przybyli nie wiadomo skąd, sami niewidoczni, bezcieleśni, wciskający się wszędzie... Oni, poŜeracze ludzkich dusz, opanowujący ludzkie ciała. Groźni Przybysze, nie dający się odróŜnić od zwykłych ludzi, których pozbawiają woli, rozsądku, poczucia odpowiedzialności... Z pozoru niewinni i nieszkodliwi, dopóki są wmieszani pojedynczo pomiędzy normalnych ludzi... Czasem tylko zdradzający się obcym niezrozumiałym słowem, kiedy porozumiewają się 20
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 pomiędzy sobą... Ale na taką przypadkową identyfikację trudno liczyć, Cuddy wiedział o tym dobrze. Nauczono go jednak, by zwracał uwagę na to, co słyszeć będzie tam, w mieście... - Czwarty!- trener zaczął zwijać mapę. Cuddy ukradkiem spróbował obciąŜyć stopę. Bolała wciąŜ, ale mniej. Ucieszył się. Jeszcze dwie minuty i będzie musiał zanurzyć się w obcy świat miasta, gdzie nigdy nie był, miasta, które znał tylko z ćwiczebnych makiet i planów; miasta opanowanego przez Obcych, które będzie odtąd usiłował im wydrzeć... Opanowali ciała tak wielu ludzi z niezwykłą łatwością, przez krótkotrwały bezpośredni kontakt... KaŜdy, kto znajdował się w zasięgu działania jednostek ludzkich opanowanych przez Nich, był potencjalnie zagroŜony, mógł w kaŜdej chwili stać się jednym z Nich... Jeszcze groźniejsi byli w fazie kondensacji. Wtedy stawali się jedną plazmatyczną masą. Opanowane przez siebie ludzkie ciała wykorzystywali dla stworzenia jednego ogromnego amebowatego monstrum, kierowanego jedną myślą, wspólnym intelektem... To było zdumiewające - Ich przekształcanie się, zlewanie w jedno, jak pojedyncze krople tworzące niepohamowany Ŝywioł strumienia. śywa plazma, przelewająca się ulicami miasta, niepojętą mocą przyciągająca ciała kaŜdego, kto znalazł się blisko, zawłaszczająca je i wtapiająca w siebie... W tej fazie w stanie agresji i ataku - Obcy byli juŜ tylko jednym potwornym organizmem bez stałego kształtu, zatracającym wszelkie cechy zróŜnicowanej ludzkiej materii, z której powstał. Z takim przeciwnikiem, opanowującym nie tylko ulice i całe dzielnice miasta, lecz takŜe wchłaniającym coraz więcej ludzkich istnień, walczyć miał Cuddy i jego towarzysze. - Piąty! - powiedział trener. Tak, Oni to straszny przeciwnik. Skafander, hełm, maska skutecznie osłaniały przed niezwykłym, magnetycznym wpływem potwora, który nie był w stanie wchłonąć w siebie, zjednoczyć ze swym cielskiem nikogo z Obrońców. Ale i oni z trudem stawiali mu czoła. Ich broń zdolna była porazić go, zmusić do odwrotu. Rozkawałkować nawet. Ale to akurat nie było dla potwora zabójcze. Przeciwnie, sam w krytycznych momentach starcia z ludźmi i z ich sprzętem, potrafił rozsypać się, wydzielić z siebie na powrót wszystkie elementy, które posłuŜyły do jego kreacji. Plazmatyczny moloch rozpadał się parując jakby, dzieląc się na mniejsze krople; z których powstawały na nowo ludzkie postacie. Unosząc swą rozkawałkowaną jaźń w pojedynczych ciałach, monstrum kryło się po klatkach schodowych, bramach, mieszkaniach, stawało się nieuchwytnym składnikiem miasta, wsiąkało w jego infrastrukturę - aŜ do momentu następnej kondensacji, która następowała niespodziewanie w jednym czy kilku punktach miasta. To był trudny przeciwnik. Znając go jedynie z opisu, z poglądowych filmów animowanych i kręconych "na Ŝywo" z duŜej wysokości, Cuddy odczuwał przed nim respekt, lecz jakŜe pragnął nareszcie stanąć naprzeciw niego, ramię przy ramieniu z innymi Obrońcami... - Szósty! Ale nim się to stanie, Cuddy - jak kaŜdy inny adept Szkoły Obrońców - musi przejść tę ostatnią próbę: bez skafandra, maski, osłon i hełmu, bez broni zanurzyć się w świat nasiąknięty Obcymi, otrzeć się o Nich, przełamać odrazę i strach... Niby nic, niby formalność, rytuał po prostu, ale jednak... - Cudgel! Twoja kolej! - Trener podniósł głos w najwyŜszym zniecierpliwieniu. - Nie śpij, bo zginiesz! - Tak jest! - odkrzyknął Cuddy i nie bacząc na przeszywający ból w kostce, dał nura w mrok sieni.
21
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Kulejąc lekko, minął dwie przecznice i znalazł się na skraju szerokiej arterii, oświetlonej skąpo kilkoma rzadko rozmieszczonymi latarniami. Większość nie świeciła. Chrzęst szkła pod butami pozwolił mu domyśleć się przyczyny. Skręcił w prawo. Dwaj męŜczyźni oparci o ścianę naroŜnego domu powiedli za nim bacznym spojrzeniem. Nie przyspieszył, tylko zbliŜył się do krawęŜnika i na następnym skrzyŜowaniu prze szedł na drugą stronę dwupasmowej jezdni. Szedł dalej chodnikiem. Za sobą usłyszał gwar kilku podniesionych głosów, tupanie butów. Ktoś biegł, inni nawoływali się głośno. W większości okien widać było niebieskawą poświatę telewizorów. Jeszcze dwie przecznice, potem w lewo. Za skrzyŜowaniem zatrzymał się nasłuchując. Przed nim, w perspektywie ulicy, widać było okrągły plac z nieczynną fontanną. Zapamiętał ten punkt orientacyjny, gdy studiował plan trasy. - UwaŜaj! Obejrzał się. Z bramy wynurzała się głowa chłopca. Cuddy zatrzymał się niezdecydowanie. - Tam! - chłopak pokazał w kierunku placu z fontanną. - Widzisz? Cuddy wytęŜył wzrok. Tam w oddali wokół fontanny pulsowała ciemna plama. Uszu jego dobiegały dziwne, zawodzące dźwięki. - Widzę - powiedział, skinąwszy chłopcu głową i przyspieszył kroku. Wolał nie zbliŜać się do nikogo. Pamiętał, co mówił instruktor: nikt nie jest pewny. Nawet starcy, kobiety, dzieci - kaŜdy moŜe naleŜeć do Nich. O tym trzeba pamiętać, gdy stoi się oko w oko ze skondensowaną plazmą Obcych. W jej bliskości kaŜdy, kto nie jest Obrońcą, musi być uwaŜany za jej część składową, tylko chwilowo oderwaną od całości. Przynajmniej potencjalnie. Jest tylko jeden sposób, by nie dopuścić do dalszej kondensacji, do rozrostu potwora: izolować go od ludzi, rozczłonkować, podzielić... Odległość, zamknięcie w osobnym pomieszczeniu, w ostateczności wprowadzenie w stan utraty świadomości - wszystko to izoluje jednostkę od wpływu plazmatycznego tworu, uniemoŜliwia mu pochłanianie nowych ofiar i dalszy rozrost. Ci, których raz dotknęły macki Obcych, zwykle juŜ pozostają w Ich mocy. Ratują się tylko ci, którzy unikają bliskości miejsc kondensacji, zamykają się w domach... Skręcił w boczną ulicę, nie dochodząc do placu z fontanną, potem minął jeszcze kilka grup zdąŜających w przeciwną stronę. - Jak tam, spokojnie? - zagadnął go mijany przechodzień. Cuddy nie wiedział, co naleŜy odpowiedzieć. - Tam, coś jakby... - mruknął wskazując za siebie. - Jeszcze wcześnie - powiedział tamten. Zacznie się za pół godziny... Cuddy kiwnął niezdecydowanie głową i ruszył dalej. Noga bolała go jeszcze. Coraz więcej ludzi zdąŜało w przeciwną stronę. Nim doszedł do kolejnej przecznicy, musiał juŜ lawirować wśród przechodniów, a za skrzyŜowaniem omal nie wchłonął go liczny tłumek, wykrzykujący niezrozumiałe słowa. Pojął, kim mogą być, przywarł do ściany domu, dla pewności uchwyciwszy dłonią za występ muru. Gdy przeszli, przyspieszył kroku. Czuł, Ŝe koszula lepi mu się do pleców. Na szczęście dostrzegł następny punkt orientacyjny wieŜyczkę na skraju małego placyku. Stąd było juŜ blisko. Z ulgą dopadł Ŝelaznej bramy oznaczonej czerwoną tarczą, przebiegł podwórze i wszedł do budynku z czerwonej cegły. Odetchnął z ulgą. Udało się. Przybył jako czwarty. Trener zajrzał z sąsiedniej sali.
22
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Dwóch nie doszło - powiedział do kogoś za drzwiami. - Ale nie będziemy na nich czekać, mogą nie dotrzeć. - Mało brakowało, a byłbym trzecim, który nie dotarł! - powiedział jeden z towarzyszy Cuddy'ego, pokazując spod opatrunku rozbity łuk brwiowy. - Oni? - spytał Cuddy, oglądając rozcięcie. - A bo ja wiem? Dwóch wciągnęło mnie do bramy, pytali o dokumenty... Co miałem pokazać? Jednemu dałem w zęby, ale drugi był lepszy. Uciekłem, po prostu... - To pewnie byli nasi - uśmiechnął się trener. - Musiałeś wyglądać na spietranego albo odwrotnie, na kozaka. Jakiś powód musiał być. Ale dość gadania. Pobierać sprzęt. Mamy ostry alarm, musicie wejść do akcji. - Na placu z fontanną, niedaleko stąd, chyba coś się kondensuje - zameldował Cuddy w radosnym podnieceniu. - Wiemy. Nie tylko tam zresztą. Pospieszcie się, chłopcy! - ponaglał trener. - Pobrać sprzęt i jazda! Po obu stronach ulicy piętrzyły się ściany wysokich domów. Szara masa, upstrzona jasnymi plamami, nacierała powoli, lecz nieubłaganie, lejąc się całą szerokością jezdni. Cuddy odruchowo pomacał łomot zatknięty za pas, potem dotknął rozbijacza, wiszącego na piersi, rozpiął kaburę dziurkacza, dociągnął pasek tryskawca na lewym przedramieniu i zaciskając prawą dłoń na rękojeści łamignata, lewą ujął mocniej uchwyt parownicy. Za plecami czuł stalową obecność dwóch potęŜnych miazgotłuków. Obok - po lewej i po prawej - ramię w ramię stali towarzysze z brygady. Nagle monstrum zafalowało, ruszając ostro do przodu. Poczuł kilka uderzeń kamieniami w pancerz, dwa w hełm, potem jeszcze jedno - w samą szybkę hauby. Wytrzymała, lecz to, co w nią trafiło, musiało być słoikiem gęstej farby, bo Cuddy nagle przestał widzieć. Próbował przetrzeć wizjer wierzchem rękawicy, lecz tylko rozmazał gęstą ciecz, nie odzyskując widzenia. Głos trenera w słuchawce zabrzmiał jak wystrzał. - Teraz! Cuddy ruszył na oślep, czując, Ŝe jego towarzysze przesunęli się o krok do przodu. Do diabła! - pomyślał. - PrzecieŜ muszę widzieć! Puścił uchwyt parownicy i z determinacja zdarł z głowy hełm. Zbyt gwałtownie, bo wraz nim zsunęła się maska oddechowa z nadmuchem gazu stymulującego i osłony uszu ze słuchawkami. Spojrzał przed siebie i zdumiał się obraz był znacznie ostrzejszy niŜ ten, który oglądał przed chwilą, nim zalano mu wizjer. CzyŜby szyba zniekształcała obraz? Teraz, bez niej, za miast bezkształtnej plazmy widział wyraźni nacierające mrowie ludzkich twarzy, poszczególne ludzkie sylwetki! Przeraził się. Nie! To niemoŜliwe! PrzecieŜ to Obcy! PrzecieŜ Oni kondensują się w bezosobową plazmę, w monstrum bez twarzy, w potwora, który... Na szczęście długi trening nie poszedł na marne. W ułamku sekundy przypomniał sobie odpowiedni wykład z psychochemii... To omam, skutek jakiegoś halucynogenu! Zdjąłem maskę, od dycham zatrutym wyziewem... Monstrum chce otumanić moje zmysły, obezwładnić moje dłonie. Setki par oczu bestii wwiercały się w niego potwór był tuŜ, tuŜ... Zacisnął powieki, by nie dać się pokonać koszmarnemu widziadłu.
23
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - To jest plazma, wrogi Ŝywioł, który muszę nienawidzieć! - powtarzał, wznosząc uzbrojoną dłoń ku górze. - Nie dam się omamić, nie dam zabić w sobie tej nienawiści... Obronię cię, Ziemio! Z ryku potwora, słyszanego teraz głośno, bo uszu nie chroniły wyciszacze hełmu, wyłowił nienawistne, obce, niezrozumiałe słowa wrogiego języka, dźwięki bez znaczeń i sensu. Zdradziłeś się? - pomyśłał z satysfakcją i radością. - Mojego słuchu nie omamisz! Teraz juŜ miał pewność. - Liberte, egalite, justice! - ryczało dzikie monstrum całym swoim plugawym cielskiem. Młodszy Obrońca Cudgel Knock nigdy dotąd nie słyszał. takich słów. Szeroko otworzył oczy i bez trwogi patrząc prosto w miraŜ setek ślepiów bestii, z rozmachem opuścił łamignat.
24
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Czwarty rodzaj równowagi Nad wypukłą powierzchnią planety przesuwały się z wolna kłęby gęstych obłoków. Mesy oderwał oczy od ekranu i bez słowa odwrócił się w stronę stojących z boku zwiadowców. - Chyba... opada? - powiedział nieśmiało Greb. - Być moŜe - mruknął Mesy w zamyśleniu. - To naprawdę nie nasza wina, dowódco! powiedział Kalla. - My postępowaliśmy zgodnie, z programem do chwili, gdy... - Dobrze, dobrze - powiedział Mesy. Nikt was nie obwinia. Trudno przecieŜ przypuścić, Ŝe dwie głupie sondy oceanograficzne narobiły takiego zamieszania. Wszyscy odruchowo spojrzeli raz jeszcze na ekran. To, co ukazywał, było zupełnie niepodobne do obrazu planety, jaki oglądali przed kilkoma dniami, gdy wchodzili w orbitę stacjonarną. Wtedy był to lśniący jak płynny metal, otoczony rzadką atmosferą glob, pozbawiony lądów i najmniejszych nawet wysepek. Całą powierzchnię pokrywał spokojnie falujący ocean, bez przypływów, bo planeta nie posiadała satelitów. Teraz przedstawiała się jak kipiący kocioł, otoczona kłębami pary i obłokami mgieł. - Opuściliśmy się na powierzchnię - mówił Georg - i pobraliśmy pierwsze próbki. Kalla analizował je, a ja przygotowałem dwie sondy. Wyrzuciłem je równocześnie: jedną na wschód, drugą na zachód. Miały się zanurzyć do samego dna, gdy osiągną przeciwległe punkty globu. Obserwowałem obie na przemian, gdy szły ślizgiem po powierzchni. Kiedy skryły się za horyzontem, zabrałem się i ja do analiz. Czasu było duŜo, badaliśmy spokojnie plankton, zasolenie i inne drobiazgi. Potem sondy zasygnalizowały zanurzenie i... zaraz się to zaczęło. Ledwie udało się nam wystartować. Słupy wrzącej cieczy strzeliły w niebo, ocean zafalował gwałtownie... Zresztą wiecie sami. Mieliście pełny obraz z wysokości orbity... - NiemoŜliwe, Ŝeby dwie sondy wywołały taką reakcję! - powiedział Greb z przekonaniem. - Trudno takŜe przypuścić, by ktoś chciał zniszczyć naszą kapsułę. - To drugie na pewno nie. Zjawisko rozciągało się na całą planetę. Wyglądało, jakby ocean zagotował się nagle - powiedział Mesy. - Sondy musiały spełnić rolę bodźca, wyzwalającego jakąś niezwykłą reakcję egzotermiczną... - Jeśli owa reakcja nie była spowodowana czynnikami naturalnymi! - podsunął Verge. Nasze sondy mogły nie mieć z tym nic wspólnego. Jakiś wybuch podmorskiego wulkanu... - Sporo musiało być tych wulkanów mruknął Georg sceptycznie. - No, więc nie wulkanów, tylko... - Dajcie spokój, to jałowa dyskusja - przerwał Mesy. - Jak się tam na dole uspokoi, wyślemy jeszcze raz kapsułę i powtórzymy eksperyment z identycznymi sondami. - Ja nie mam ochoty lecieć po raz drugi... powiedział Georg. - Nie szkodzi, wyślemy inną załogę - zadecydował Mesy. - Wy macie dwa dni odpoczynku. - Jaka więc konkluzja? - spytał Severius, gdy wychodzili z kabiny. - Za wcześnie, profesorze - uśmiechnął się Mesy. - na konkluzje będzie czas, gdy dostaniemy wyniki sondowań. 25
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - MoŜe to ,,Ŝywy ocean'', jak u Lema? Czytaliście Solaris? - zaŜartował Greb. - Owszem, Ŝywy, ale w innym sensie. Ma na przykład bardzo bogaty plankton, ale to chyba nie wyjaśnia dziwnego zachowania się jego wód - powiedział Severius. - Myślę, Ŝe sondy naruszyły jakąś równowagę na tej wodnistej planecie. Tylko jaką? - Mamy, jak wiadomo, trzy rodzaje równowagi: stałą, chwiejną i obojętną - powiedział Greb, udając powagę. - Hm! W tym wypadku chodzi o coś innego... - Severius był tak pochłonięty myślami, Ŝe nie spostrzegł kpiny. - Myślisz; Ŝe to jakiś c z w a r t y rodzaj równowagi? - podsunął Greb, złośliwie wykorzystując nieuwagę Severiusa. - Czwarty rodzaj równowagi... - powtórzył w roztargnieniu profesor. Wszyscy parsknęli śmiechem i teraz dopiero Severius połapał się, Ŝe ktoś z niego kpił w czasie, gdy on był myślami gdzie indziej. - Oto masz swoją konkluzję! - powiedział Mesy dobrodusznie. - Naruszyliśmy jakiś nieznany, nowy, c z w a r t y rodzaj równowagi... Losquer popatrzył na Ooboo z tą szczególnego rodzaju podejrzliwością, z jaką spoglądać zwykli wielcy politycy na wielkich uczonych. - Więc jak pan to określił?... - powiedział, wracając do przerwanego wątku. - Pana zdaniem... - Nie mamy potrzeby obawiać się ataku ze strony Liquenidów. Jeśli oczywiście znajdą się środki na realizację mojego projektu. - My, drogi profesorze, nie o b a w i a m y się naszego potencjalnego przeciwnika! przypomniał generał. - Odkąd posiadamy Broń Termiczną, nie mamy podstaw do obaw... - Liquenidzi posiadają tę samą broń - odparował profesor. - Gdyby uŜyli jej pierwsi... Mamy nad nimi przewagę... - CóŜ to za przewaga? Jeśli oni zaatakują, a my odpowiemy atakiem na ich pozycje, dojdzie w naj1epszym wypadku do totalnej zagłady. Jeśli to nazywa pan przewagą, mogę tylko współczuć narodowi. - Pan przesadza, profesorze! - zaperzył się generał. - Państwo Hydrydów nie było nigdy tak silne, jak w chwili obecnej! - Powtarzam panu, Ŝe Broń Termiczna nie gwarantuje bezpieczeństwa Hydrydom, lecz jedynie zapewnia moŜliwość likwidacji przeciwnika. Czy nie dostrzega pan subte1nej róŜnicy między tymi sprawami? - Proszę przestać mówić do mnie w ten wyzywający sposób! - obruszył się generał. Wy, naukowcy... - Daliśmy wam Broń Termiczną? Daliśmy! Uwierzyliście w jej skuteczność? Uwierzyliście! Dlaczego nie chcecie teraz wierzyć, gdy mówimy wam o niebezpieczeństwach wynikających z jej stosowania? - W porządku, proszę mówić. Słucham pana! - napuszył się generał. - Początkowo sądzono - zaczął Ooboo - Ŝe uŜycie Broni Termicznej spowoduje tylko lokalny nagrzew ośrodka i tym samym zniszczenie Ŝywej siły nieprzyjaciela w ograniczonym obszarze. Z chwilą jednak, gdy produkcję Broni oddaliśmy wam, wszelka kontrolą z naszej strony stała się niemoŜliwa... 26
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Oczywiście. Wszak chodzi o najwyŜszą tajemnicę państwową, o rację stanu, o... - Zgoda. Nie wydaje mi się jednak, by było rzeczą właściwą, Ŝe naukowcy dopiero z prasowych przechwałek Sztabu Armii dowiadują się o mocy produkowanych jednostek Broni Termicznej! Wiem, Ŝe w komunikatach tych podano zawyŜone wartości, jak to się mówi, "dla zmylenia wroga". JuŜ jednak połowa tej mocy moŜe być podstawą głębokiego zaniepokojenia w kołach naukowych. Szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę najnowszą teorię cieczy, którą sformułował Godeab... . - To ten młody maniak? - przerwał generał. - Więc i pan bierze serio jego bajdurzenia? Dziwię się, doprawdy... Od dawna wiadomo, Ŝe ośrodek, w którym Ŝyjemy, spełnia szereg praw fizycznych... Nigdy dotąd nie obserwowano czegoś sprzecznego z tymi prawami. A tu nagle jakiś młokos śmie twierdzić, Ŝe w podwyŜszonej temperaturze ośrodek stanie się gazem... - To nie jest takie śmieszne ani nieprawdopodobne! Przeprowadzono juŜ pewne eksperymenty... - Ech, być moŜe, Ŝe w jakichś fantastycznie wysokich temperaturach... - zgodził się niechętnie Losquear. - Właśnie, Ŝe nie w takich wysokich! - zaoponował profesor. - Wybuch Broni Termicznej ... - Mniejsza o to, mniejsza o to - niecierpliwił się generał. - Co ma do tego pański wynalazek? - Jeśli zrealizujemy mój projekt i jeśli zdołamy zachować go w tajemnicy przed naszymi przeciwnikami... Generał skrzywił się ironicznie. - W tajemnicy? To stokroć trudniejsze od realizacji! - Ale konieczne! Bez tego projekt Antybroni traci od razu cały sens i skuteczność. OtóŜ plan polega na tym, by w rejonie działania Broni Termicznej, którą nas ostrzela przeciwnik, spowodować tak znaczne obniŜenie temperatury, by zneutralizować wpływ wybuchu. Wysoką temperaturę ośrodka naleŜy natychmiast obniŜyć, by nie osiągnął on stanu lotnego... - Panie profesorze - przerwał znów generał. - Jesteśmy przygotowani na to, Ŝe w razie ataku ze strony Liquenidów zginie część naszego narodu, a część obszaru ulegnie zniszczeniu. Nasze skupiska mieszkalne i przemysłowe są rozmieszczone w ten sposób, Ŝe kaŜde z nich trzeba by niszczyć osobnym pociskiem Broni Termicznej. Jak panu zapewne wiadomo - ciągnął tonem złośliwym - ośrodek, w którym Ŝyjemy, składa się w głównej mierze z tlenku wodoru. Substancja ta dość słabo przewodzi ciepło: Lokalny nagrzew nie moŜe mieć zasięgu większego niŜ... - Pan mnie raczy argumentacją, która słuŜy wam do tumanienia opinii publicznej! oburzył się profesor. - Ja wiem nieco więcej na temat Broni Termicznej i fizyki hydrosfery. To, o czym naucza się w szkołach na temat Wszechświata, jest przeŜytkiem i bzdurą Nieprawdą jest, jakoby Wszechświat składał się głównie z tlenku wodoru, w którym tu i ówdzie pływają kuliste globy! Planety otoczone są tylko cienką stosunkowo warstwą tlenku wodoru! Dalej rozciąga się ośrodek niepomiernie rzadszy, gazowy, moŜe nawet próŜnia! - Bzdury! - odparował generał. - Wiadomo przecieŜ, Ŝe w miarę posuwania się w górę hydrosfery ciśnienie maleje równomiernie o jednostkę na kaŜde dwadzieścia trzy płetwy wzniesienia! ,Tak pan sobie wyobraŜa nagłe przejście do tego "rzadszego ośrodka"? Tak ni stąd, ni zowąd, skokowo? 27
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - A dlaczegóŜ by nie? To jedna z moŜliwości, jakie się bierze pod uwagę. Co zaś stąd wynika nietrudno przewidzieć: jeśli wybuchnie zbyt wiele pocisków Broni termicznej równocześnie, moŜe się zdarzyć, Ŝe wyparuje znaczna część ośrodka ciekłego, jaki otacza naszą planetę. - Co to za nawy termin: "wyparuje"? zdziwił się generał. - Znaczy tyle, co: "przejdzie w stan lotny". OtóŜ jeśli zmniejszy się tak znacznie poziom cieczy, spadnie równieŜ parcie na kaŜdą płetwę kwadratową dna. Rozumie pan? Poziom górnej powierzchni cieczy musi się wyrównać, ciecz spłynie w miejsca, z których wyparowała wskutek działania Broni Termicznej! Nie muszę wyjaśniać, jak podziała na nasze organizmy tak wielki i gwałtowny ubytek ciśnienia. Nie przeŜyje tego nikt! Ani my, ani nasi wrogowie! Jeśli dodać do tego lokalne gradienty temperatury... - Profesorze! Wszystko, co pan mówi, oparte jest na teoretycznych hipotezach! My, wojskowi i politycy, nie moŜemy sobie pozwolić na luksus opierania naszych decyzji na nie sprawdzonych przypuszczeniach. Kiedy wasze teorie nabiorą realnych kształtów, przyjmiemy je do wiadomości... - Więc co z moim projektem? - Zastanowimy się... - generał opędzał się prawą płetwą od drobnych rybek, które wpływały przez otwarte okno gabinetu i kręciły się wokół jego skrzeli. - Postawię pańską sprawę na Kolegium Ministerstwa. Profesor nie odrzekł na to nic. Zabulgotał tylko gwałtownie z nie tajonym. niezadowoleniem i oświadczył: - śegnam pana, generale. Odpływam wielce niespokojny o losy państwa pod rządami nieodpowiedzialnych dygnitarzy! - po czym odpłynął, majestatycznie poruszając płetwami. Generał wypuścił rój baniek powietrza i pomyślał: Bezczelny, stary, śnięty dorsz! Sięgnął do sygnalizatora i nacisnął kilka klawiszy. Do gabinetu wpłynął najpierw Kelmali, a za nim Estekma i Asas, szefowie sztabów. - Był tu ten dureń Ooboo. Usiłował mi przedstawić jakąś nową Antybroń swojego pomysłu... - Co mu pan odpowiedział, generale? - Słuchałem cierpliwie, dopóki nie zaczął bredzić o tych nowych poglądach Godeaba, o działaniu wybuchów termicznych na hydrosferę. Potem juŜ nie miałem cierpliwości. - Niedobrze... - mruknął Asas. - Jeśli on to sprzeda Liquenidom... Na biurku generała zadźwięczał ostry sygnał. Porwali się z miejsc i patrzyli, trwoŜnie wachlując płetwami, na twarz generała. - Alarm! - zawołał Losquear, ciskając słuchawkę. - Nieprzyjacielski pocisk wykryty w górnych warstwach hydrosfery! Wydać rozkazy według planu A, wariant drugi. Nim dopadli schronu, ze wszystkich wyrzutni pobiegły w stronę Liquenizji śmiercionośne pociski Broni Termicznej. W połowie drogi minęły je takie same pociski, zmierzające w kierunku Hydryzji... Pierwszy pocisk, który stał się przyczyną alarmu, zarył się w mule dennym, nie czyniąc nikomu szkody. Rozkazy były juŜ jednak wydane. Następne pociski eksplodowały skutecznie. 28
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - No, i co? - Severius wyszedł z laboratorium i tryumfalnie popatrzył na oczekujących. - Wiecie, co było w tym mule dennym. który przyniosły sondy po kataklizmie? Patrzyli na niego pytająco. - Białka! Rozumiecie: białka... - No, to w porządku - powiedział Georg. Plankton... - Jaki tam plankton! Ani jednej całej komórki, pojedyncze drobiny wysoko zorganizowanego białka! - Wirusy? - Do diabła! PrzecieŜ odróŜniam wirusa od cząsteczki wyosobnionej z organizmu o wysokim stopniu złoŜoności. Analizowałem strukturę kwasów dezoksyrybonukleinowych... Ten organiczny muł pochodzi z zupełnie świeŜych, wysoko zorganizowanych tkanek. Tkanek, które się rozpadły na pojedyncze cząsteczki... Jakby ktoś porozdzierał komórki na strzępy. - Zgadza się. To wewnętrzne ciśnienie... W czasie tych... wybuchów podwodnych poziom oceanu opadł w sposób wyraźny. Organizmy denne... - Tak. To samo stwierdziliśmy z Vergem. Poza tym wszystkie te białka poddane były działaniu temperatury rzędu stu stopni Celsjusza powiedział Severius. - Innymi słowy, ugotowały się - podjął Georg. Severius skinął głową, a potem, jakby po głębokim namyśle powiedział: - O ile moja metoda badań strukturalnych jest słuszna, część spośród białek, jakie udało nam się wyodrębnić z próbek mułu, pochodzi z organizmów o bardzo wysokim stopniu komplikacji... Wszystkie czoła schyliły się nieco ku podłodze. - Miałeś rację, Severius - powiedział Greb ponuro. - Zdaje się, Ŝe wiem, jaki to czwarty rodzaj równowagi naruszyły nasze sondy: to była równowaga po1ityczna... Nikt się jakoś nie roześmiał...
29
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Dokąd jedzie ten tramwaj Święte słowa, inŜynierze. Mało, Ŝe awansować trudno. Utrzy mać się na swoim stanowisku oraz cięŜej. Wszyscy podwyŜszają kwalifikacje, wymagania wciąŜ rosną, z dołu teŜ na człowieka napierają młodsi. Ciągle ta walka o pozycję, o awans... Za bile ty, proszę, płacimy i przesuwamy się do przodu, tam jest zupełnie luźno! U nas to jeszcze nie najgorzej. Ale niech pan pomyśli, inŜynierze, co się dzieje tam, wyŜej... Kilku albo kilkunastu czeka w kolejce na kaŜde stanowisko. Mają staŜ, stopień naukowy, tylko etatów dla nich nie ma odpowiednich, bo nikt nie ustępuje bez walki, chyba Ŝe na emeryturę, albo... Niedawno rozmawiałem z jednym takim: dwie habilitacje i jedna rehabilitacja... i od pięciu lat czeka na etat adiunkta. O stanowisku docenta moŜe juŜ tylko marzyć, nie zdąŜy... Proszę za bilety, pani wysiada na Ŝądanie, panie, inŜynierze, proszę zatrzymać na Ŝądanie, pasaŜerka wysiada... Ala babka, pan spojrzy tylko, inŜynierze: co najmniej dwa fakultety! Kiedy byłem ostatnio w Instytucie Biletologii - w sprawie mojego doktoratu - bo ja piszę pracę na temat optymalizacji kształtu i wymiarów dziurek w biletach komunikacji miejskiej... Ale o czym to ja?...Aha, więc spotkałem tam naszego wicedyrektora, który niedawno habilitował się po raz drugi, z teorii automatów i kasowników biletowych... To taka czysto teoretyczna dziedzina, bo jak dotychczas nie udało się skonstruować ani jednego działającego modelu, nic dziwnego zresztą, bo to przecieŜ jasne, Ŝe Ŝadna maszyna nie zastąpi wysoko kwalifikowanego fachowca... Więc dyrektor powiedział, Ŝe od tygodnia na stanowisku zwrot niczego obowiązuje wykształcenie średnie: dyplom technika komu nikacji. Przemysł idzie naprzód, widział pan juŜ ten nowy model ręcznej "wajchy", prawda, Ŝe bardzo nowoczesny w kształcie? W dzisiejszym "Ekspresie Popołudniowym" czytałem, Ŝe właśnie kilka dni temu ostatni pełnoletni obywatel naszego kraju uzupełnił średnie wykształcenie. To wielki sukces społeczny... Nie pa miętam tylko, co ten człowiek robił dotychczas, ale na pewno te raz awansuje, i to szybko. Bo jeśli o nim w gazecie napisali, to nie wypada Ŝeby inaczej... W ogóle trudno sobie wyobrazić stanowisko pracy dla człowieka z niepełnym średnim wykształce niem. Zamiataczki uliczne obsługują inŜynierowie sanitarni, polewaczki technicy hydrologii... PrzecieŜ to wszystko są bar dzo skomplikowane maszyny. Zaraz, gdzie ja mam ten "Ekspres", tu leŜał. Pewnie któryś z pasaŜerów mi zabrał. Trudno teraz kupić to pismo, wszyscy tak się garną do czytelnictwa. Ale mam znajomą panią magister w kiosku, która mi codziennie odkłada jeden egzem plarz... Dobrze, Ŝe juŜ wieczór, trochę chłodniej się zrobiło i luźniej w wozie. Kończy się trzeci szczyt przewozowy, słuchacze wieczorowych studiów doktoranckich zaczęli juŜ zajęcia. Jeszcze tylko koło dwudziestej trzeciej będzie trochę ciaśniej, kiedy za czną wracać do domu, a do tego jeszcze dojdą uczestnicy nocnych studiów habilitacyjnych. Słyszał pan, Ŝe przyszłorocznych absol wentów szkół średnich obowiązywać będzie wykształcenie wyŜsze? Pan sobie zdaje sprawę, co to oznacza: za parę lat wajchowym będzie inŜynier, a pan i ja będziemy musieli mieć doktoraty. Pan juŜ, zdaje się, otworzył przewód? Temat, o ile pamiętam, z pogranicza geologii i mechaniki, tak ? Aha, rzeczywiście, pa miętam: "Badania nad korelacją między granulacją piasku a długością drogi hamowania w funkcji inercji i akceleracji tramwa ju podczas jazdy z górki". Temat ładny, powiązany z praktyką... Panie, panie, nie tędy się wsiada, tu jest wyjście. Słucham? Pyta pan, dokąd jedzie ten tramwaj? PrzecieŜ ma pan napisane na tablicy. Nie, dworzec jest w przeciwnym kierunku, musi pan wysiąść. Niech pan jeszcze otworzy, inŜynierze, drzwiami go pan ścisnął, o juŜ dobrze, odjazd... stop, stop, niech pan hamuje do licha! Łazi jak nieprzytomny, prosto pod koła. JuŜ moŜna jechać... No, to mamy pusty wagon inŜynierze. Tutaj, do ogródków działkowych, prawie nikt ostatnio nie przyjeŜdŜa, ludzie nie mają czasu na głupstwa, wszyscy się 30
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 dokształcają. A zielsko wyrosło nad parkan. O niech pan patrzy tam, znowu te same, co wczoraj, albo podobne. Kosmate takie, duŜe... Psy? Nie, za duŜe na psy, chyba Ŝe ja kaś nowa rasa. Co to moŜe być? Wałęsają się po dwa, po trzy - coraz częściej je tu widać. Małpy czy niedźwiedzie... Skąd to się wzięło? W tych zapuszczonych ogródkach działkowych się lęgną czy jak... AŜ strach tu wieczorem chodzić, mogą rzucić się na człowieka! śe teŜ nie ma na to sposobu! Co robi Zakład Oczyszczania? To doprawdy skandal, trzeba gdzieś wreszcie inter weniować, napisać do prasy... śadna gazeta słowem nawet nie wspomina, Ŝadnego ostrzeŜenia... O znowu dwa, zupełnie bezczelne, po ulicy spacerują. A gazety zajmują się głupstwami, ostatnio na przykład: "Tajemnicze zniknięcie czterech profesorów ponadzwycza jnych", "Gdzie się podzieli dwaj docenci doktorzy rehabili towani?" - a co to obchodzi szarego człowieka? Wiadomo, profe sorowie bywają roztargnieni. MoŜe zmęczyli się pracę i pojechali sobie we czterech gdzieś odpocząć, w brydŜa pograć i zapomnieli o tym zawiadomić uczelnię? Oni, biedacy, Ŝyją w ciągłym napięciu, w obawie przed wygryzieniem ze stanowiska... Niech pan zatrzyma, inŜynierze, kontroler chce wsiąść. Moje uszanowanie dla pana dok tora! Zjazd do zajezdni mamy o dwudziestej czwartej piętnaście. Cedułkę? Proszę uprzejmie, bileciki podliczone, koniec trasy. Nie boi się pan doktor zapuszczaé w tę okolicę? Widział pan te stwory kosmate, co się tu kręcą w pobliŜu działek... Czy to prawda, Ŝe mają skrócić tę trasę o trzy przystanki? Bardzo słuszna decyzja. Mało kto jeździ tu teraz... Mówi pan, doktorze, Ŝe nie ma się kto tymi tam zająć? A hy cel, u licha! Co robi hycel? Jak to "nie ma"? Ach, rozumiem, to właśnie on uzupełnił średnie wykształcenie! A dla stanowiska hy cla taryfikator przewiduje zasadnicze wykształcenie zawodowe... Rozumiem, oczywiście, trudno wymagaé, Ŝeby zootechnik pracował na etacie hycla. Ale co teraz będzie? Zgoda, Ŝe hycel nie miał zbyt wiele do roboty. Ale ten problem pojawił się w ostatnich dosłow nie dniach i wciąŜ nabrzmiewa! Codziennie widujemy więcej tych kosmatych małpiszonów. Zmienią taryfikator? Panie doktorze, sam pan wie, ile to moŜe potrwaé! A przez ten czas one tutaj sobie spokojnie... No, właściwie niby racja, jak dotąd nikt nie skarŜył się na agresywność z ich strony, ale kto wie, co będzie dalej? 0, proszę spojrzeć! Trzy egzemplarze paradują chodnikiem, jakby nigdy nic! Na tylnych łapach. Przednimi chyba gestykulują albo moŜe zdawało mi się tylko. 0, a teraz idą na czterech, węsząc jakby! MoŜe pan doktor rzeczywiście ma słuszność, Ŝe to nie nasze kompetencje. Inni lepiej znają się na tym, wiedzą, co robią... Ale... jeśli nie ma specjalistów od takich właśnie, kosmatych? Nie, na pewno są, przy dzisiejszym stopniu specjalizacji muszą być. Mamy odjazd, inŜynierze. Pan doktor wraca z nami w kierunku miasta? No, to jedziemy. .oOo. - JuŜ, profesorze, moŜe pan wstać, pojechał ten cholerny tramwaj. Tak to niezbyt wygodne. No i gorąco w tym futrze, ale co robić, względy bezpieczeństwa i tak dalej... Lecz mówię panu profesorze... No dobrze, będę mówił "Józiu", a ja jestem Władek. A więc mówię ci, Józiu, tu jest wspaniale! W porównaniu z tym młynem piekielnym, z którego wyr waliśmy, to jest raj na ziemi. Nigdy, przez cały rok akademicki, nie udało mi się tak efektywnie pracować jak tu w ciągu paru os tatnich dni. Widzisz, miałem racje! Dobrze obliczyłem! W zeszły wtorek ostatni hycel uzyskał dyplom zootechnika. Jesteśmy bez pieczni, do ogródków działkowych od dawna nikt nie zagląda. Uwielbiam pomidory! A poza tym - tyle wolnego czasu, powietrze czyste, cisza, nikt głowy nie zawraca, nikt nie wygryza, nie robi intryg, nie znajdą cię tu ani studenci, ani adiunkci, ani dziekan, ano sam diabeł! Nikt nie czyha na twoje stanowisko, na twój etat kosmaty. Boją się tu przychodzić. Musimy ich trochę postraszyć, Ŝeby nie łazili. Idealne warunki dla prawdziwych uc zonych! Z wierzchołka uciekliśmy tu, na sam dół, poniŜej na jniŜszego z niskich. Oni wszyscy patrzą w górę, nikt nie spojrzy tutaj. Do diabła z tytułem, etatem, uniwersytetem, z tym legionem docentów czekających, aŜ wreszcie szlag cię trafi. Nareszcie moŜna spokojnie pomyśleć, w gwiazdy popatrzeć... Uwaga! Na czworaka! Józiu! Szybko, znów tramwaj jedzie!
31
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Dowód W drugim dniu Kongresu Antropologicznego wydarzył się dość niemiły incydent. Owszem, bywa czasem, Ŝe ktoś spośród uczestników obrad, szczególnie tych młodszych, Ŝądnych błyskotliwej kariery, pozwala sobie na wygłaszanie tez sprzecznych z powszechnie przyjętymi poglądami. Jest to znany i wypróbowany sposób zwrócenia na siebie uwagi. Zrozumiała jest wówczas Ŝywa reakcja całego audytorium: starsi naukowcy ostro replikują i wykazują delikwentowi braki w wykształceniu, młodsi działają przede wszystkim w obronie własnej, przeciwko naruszaniu zasad uczciwej konkurencji. Zdarza się, Ŝe mówca taki opuszcza salę z głową dokładnie zmytą przez autorytety, odprowadzany szmerem dezaprobaty, a niekiedy takŜe gwizdami z tylnych rzędów krzeseł. Tym razem jednakŜe incydent miał szczególnie pikantny wydźwięk: zgromadzenie przerwało wypowiedź dość zaawansowanemu wiekiem i staŜem uczonemu. Fakt ten, trudny do zrozumienia nawet gdy się weźmie pod uwagę kontrowersyjną treść referatu, moŜna by chyba wytłumaczyć tylko w jeden sposób: audytorium poczuło się obraŜone! Ci, którzy znali profesora Avaro osobiście, wiedzieli, Ŝe na ogół nie przebiera w określeniach. Aby jednakŜe tolerować takie formy, naleŜy uprzednio do nich co najmniej przywyknąć... - Wierzcie mi, moi panowie - mówił Avaro - Ŝe gdyby człowiek neandertalski od chwili narodzin podlegał oddziaływaniu naszego, współczesnego systemu wychowania i kształcenia, jego osiągnięcia intelektualne mieściłyby się w granicach przeciętnych moŜliwości umysłowych człowieka współczesnego. Zaryzykuję twierdzenie, Ŝe mógłby on nawet zająć miejsce w prezydium tego zgromadzenia zamiast któregoś z szanownych kolegów profesorów... Pierwsze rzędy odpowiedziały pomrukiem dezaprobaty, za to z końca sali dał się słyszeć zbiorowy chichot usatysfakcjonowanej młodzieŜy. - ... a juŜ z całą pewnością miałby on szansę na uzyskanie stypendium naukowego dokończył Avaro, czym wywołał dokładnie odwrotną reakcję sali. Gdy psykania zebranych i gesty przewodniczącego uciszyły nieco szum protestów, Avaro ciągnął dalej: - Proszę zauwaŜyć, Ŝe mózg człowieka współczesnego wykorzystywany jest zaledwie w nieznacznym stopniu w stosunku do jego moŜliwości. Podczas sesji egzaminacyjnej miałem okazję przekonać się, Ŝe u studentów procent wykorzystania mózgu zgodnie z jego przeznaczeniem osiąga nierzadko wartości bliskie zera, zaś po ukończeniu studiów sytuacja na ogół się nie zmienia. Reakcja końca sali zabrzmiała jednoznacznie wrogo i przewodniczący musiał uŜyć dzwonka. - Chciałbym równieŜ przypomnieć, Ŝe pojemność czaszki neandertalczyka nie róŜni się w sposób zasadniczy od pojemności czaszki człowieka współczesnego, a jego mózg, nawet jeśli nie przejawiał tak wspaniałych moŜliwości, to posiadał spore rezerwy... Być moŜe ograniczona przepustowość kanałów informacyjnych, jakimi są nasze zmysły, blokuje wykorzystanie całej pojemności informacyjnej i całej potencjalnej sprawności mózgu człowieka. Liczne przykłady zjawisk para-psychicznych zdają się potwierdzać to przypuszczenie, aczkolwiek - tu muszę wyraźnie się zastrzec - podobnie jak większość kolegów, sprawy te traktuję z rezerwą naleŜną problemom nie w pełni wyjaśnionym. Zmierzam do stwierdzenia, Ŝe człowiek pierwotny, niewątpliwie sprawniejszy od nas, odporniejszy fizycznie, pod względem moŜliwości umysłowych nie ustępował ludziom współczesnym - ot, choćby nam, zebranym na tej sali. To pierwsza teza, którą stawiam i podej32
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 muję się udowodnić. Druga zaś - gwoli sprawiedliwości - winna brzmieć, jak następuje: przeciętny człowiek współczesny, choćby pan, docencie, albo pan, profesorze, niewiele róŜni się od swego starszego brata jaskiniowca... Właściwie róŜnica polega jedynie na cienkiej powłoczce erudycji, cywilizacji, wykształcenia... Nie chcę powiedzieć, Ŝe neandertalczyk był prawie tak samo inteligentny jak człowiek dzisiejszy - bo z taką tezą większość kolegów chcąc nie chcąc - musiałaby się wreszcie zgodzić. WyraŜę więc moją myśl nieco inaczej: to współczesny człowiek jest prawie tak samo głupi jak neandertalczyk. Nie popadajmy w megalomanię i samouwielbienie! Popatrzmy na naszych współbraci, na siebie samych... Czy wiele potrzeba, byśmy przedzierzgnęli się na powrót w jaskiniowców Czy stosunki w naszym środowisku, metody walki o pozycję i karierę nie przypominają czasów maczugi i kamiennego topora ? W tym miejscu profesor najwyraźniej zboczył z tematu i drogą dość przejrzystych aluzji zaczął dawać wyraz swojemu osobistemu rozgoryczeniu. Przewodniczący bezskutecznie usiłował ratować sytuację. Avaro zebrał notatki i wygraŜając nimi nad głową wycofał się z mównicy. Tylnym wyjściem opuścił salę obrad. Przewodniczący z trudem uciszywszy zebranych ogłosił przerwę. Wrzenie sali wylało się wraz z tłumem w kuluary. Nieliczni zwolennicy profesora nie śmieli swoich poglądów wyraŜać głośno i dyskusja - w braku adwersarzy - zgasła niebawem. - Wygłupił się nasz stary - powiedział adiunkt profesora do asystenta. - To mu nie pomoŜe w dalszej pracy, a nam teŜ nie wyjdzie na dobre. - Masz rację. Stary zmieni znowu kierunek zainteresowań i za kilka lat wypłynie w innej dziedzinie, a nas będą palcami wytykać. - Słyszałeś, co on wykrzykiwał wychodząc? - Zdaje się, Ŝe groził. „Jeszcze o mnie usłyszycie" czy coś w tym rodzaju. Musiał przecieŜ jakoś wyładować swoją złość. - Wyładowywać to on się będzie na nas, niestety... - zakończył adiunkt i poszli obaj do bufetu napić się kawy. Na koktajlach u Prezesa Akademii bywało najlepsze towarzystwo ze sfer naukowych. Tu moŜna było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy prawie o kaŜdym, kto liczył się choć trochę w nauce światowej. Uczeni potrafią plotkować równie dobrze, jak kaŜda inna grupa zawodowa. - Pamięta pan, rektorze, to wystąpienie Avara na Kongresie Antropologicznym? - Avaro? Ach, ten... Oczywiście pamiętam, wygwizdano go okrutnie. Ale, szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, z jakiego powodu? - Ja teŜ juŜ nie pamiętam, to było strasznie dawno. Ale teŜ przez ostatnie dziesięć lat nie zdarzyło mi się słyszeć podobnego koncertu kociej muzyki... - Pozwoli pan jeszcze koniaku? A tak naprawdę, to co on teraz robi, ten Avaro? - A któŜ to wie? On juŜ kilkakrotnie przerzucał się z jednej specjalności do drugiej. Zajmował się, o ile wiem, paleontologią, embriologią, genetyką, inŜynierią genetyczną... Chwyta się wszystkiego, co nowe. - Tak, to wspólna cecha miernot. Tacy nigdy nie osiągną znaczących sukcesów w nauce. Sądzą, zresztą słusznie, Ŝe najłatwiej wybić się w nowej dziedzinie. Nie biorą jednakŜe pod uwagę, Ŝe czas upływa, człowiek się starzeje... Ile on juŜ moŜe mieć lat? - Przekroczył siedemdziesiątkę. 33
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - No proszę... W tym wieku powinno się juŜ tylko pisywać podręczniki akademickie, i to z podstawowych dziedzin. - On od dawna niczego nie opublikował. Natomiast jego syn - podobno geniusz matematyczny. Nie ma jeszcze dwudziestu lat, a juŜ się doktoryzuje. - On ma syna? Dwudziestoletniego? - To, zdaje się, adoptowany syn. Avaro poświęcił mnóstwo wysiłku i pieniędzy na jego wykształcenie. Wiem, Ŝe sprowadzał najnowsze urządzenia uczące. - Trzeba przyznać, Ŝe ładnie z jego strony. - To w ogóle przyzwoity człowiek, rektorze. Tylko trochę zwariowany. Ale któŜ z nas dziś, tak z ręką na sercu, jest zupełnie normalny? Trzeba by mu urządzić jakiś jubileusz, na siedemdziesięciopięciolecie albo z jakiejś innej okazji... Okazja nadarzyła się sama. Z urodzinami profesora Avaro zbiegło się przyznanie jego synowi nagrody Nobla za wybitne osiągnięcia w fizyce teoretycznej. Młody Luis przedstawił znakomity model struktury wewnętrznej subkwarku beta minus, tłumaczący w sposób niewiarygodnie zgodny z doświadczeniem prawie wszystkie własności tej infrasubmikrocząstki materii. W dniu, w którym Luis Avaro odbierał w Sztokholmie nagrodę, w salach recepcyjnych Akademii Nauk odbył się bankiet z okazji jubileuszu starego profesora. Przybyli licznie luminarze wiedzy. Wręczono jubilatowi wysokie odznaczenie i mnóstwo kwiatów. Później były toasty, przemówienia, zdjęcia dla prasy. Po godzinie atmosfera rozluźniła się, dostojne towarzystwo rozpadło się na swobodne grupki. Wśród zebranych kręcili się tłumnie dziennikarze, których nie wiadomo kto tutaj wpuścił. Największa grupka utworzyła się wokół dostojnego jubilata, który usadzony na honorowym fotelu udzielał wywiadów, snuł wspomnienia, jednym słowem, demonstrował dobry nastrój. - Nie wiem, czy koledzy pamiętają - zwrócił się Avaro w pewnej chwili do otaczających go osób - moje nieudane wystąpienie na Kongresie Antropologicznym przed piętnastoma chyba laty. Teraz zdaję sobie sprawę, jak przedwczesne były moje stwierdzenia. Choć podtrzymuję je przez cały czas, do dziś... Powiedziałem, Ŝe jeszcze o mnie usłyszycie. I oto nadszedł ten moment. Cieszę się, Ŝe i bez tego doceniono mój długoletni, choć moŜe mało efektowny wysiłek w kilku dziedzinach nauki o człowieku. Myślę, Ŝe w pewnym stopniu takŜe sukcesy syna wpłynęły na zainteresowanie moją osobą. Ale sukces Luisa rzeczywiście jest moim sukcesem, i to w sensie zupełnie dosłownym. Nie ukrywałem, wielu z was wie o tym, Ŝe Luis jest moim przybranym synem. Pytał mnie kiedyś o swoich rodziców. Wyjaśniłem mu wówczas, Ŝe jest dzieckiem obciąŜonym dziedzicznie, synem genialnego uczonego i szatniarki z Instytutu, nałogowe j alkoholiczki. Tym wyjaśniłem mu jego... powiedzmy, niezbyt pociągającą powierzchowność. Prawda jest jednak inna. Ci, którzy bywają w muzeum antropologicznym, znają zapewne eksponaty będące przed ćwierćwieczem niesłychaną sensacją. Są to znalezione w bryłach wiecznego lodu zamroŜone ludzkie ciała, datowane na okres środkowego paleolitu. Zajmowałem się ich badaniem, gdy z miernym powodzeniem uprawiałem paleontologię. Wśród tych eksponatów znajdują się dwie znakomicie zachowane postacie - męŜczyzna i kobieta, numery katalogowe jedenaście dwieście czterdzieści jeden i jedenaście czterdzieści trzy. To są prawdziwi rodzice Luisa Avaro. MoŜna to bez trudu stwierdzić na podstawie podobieństwa cech antropologicznych. Avaro przerwał i spojrzał po twarzach zebranych. 34
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Niech pan nie szepce do dziekana, panie rektorze. Ja nie wypiłem dziś więcej nad dwa koniaki. Lekarz zabronił, a ja go słucham. TakŜe cały ten jubileusz nie pokręcił mi w głowie... Po prostu skompletowałem odpowiednie chromosomy z komórek rozrodczych tych dwóch zamroŜonych ciał. Dlatego zajmowałem się genetyką. A potem - to juŜ przecieŜ prosta sprawa. Embriologia nie była mi takŜe obca, jak wiecie. Hodowla in vitro, inkubator... Nie ma tu Ŝadnych niemoŜliwych rzeczy. Oczywiście nie od razu mi się to udało, ale jestem uparty i wytrwały. Ot, i wszystko, panowie. Przerwał i przymknął oczy, jakby zmęczony swą przemową. Słuchacze z minami wciąŜ zakłopotanymi zaczęli się chyłkiem rozchodzić. Tylko dziennikarz agencji Kosmopress nie stracił głowy, wyłączył magnetofon i popędził do redakcji biuletynu prasowego. Avaro wstał z fotela, skłonił się pozostałym i dziarskim krokiem ruszył do wyjścia. Nazajutrz około jedenastej rano na biurko prezesa Akademii Nauk dotarł polecony list. Wewnątrz szarej koperty znajdowała się druga, opatrzona odręcznym napisem: Otworzyć po mojej śmierci, to jest... i tu widniała data bieŜącego dnia. Pod spodem podpis profesora Avaro. Prezes zdenerwował się ogromnie, wsiadł w samochód i zabierając po drodze dwóch napotkanych docentów medycyny, pojechał do willi profesora. Drzwi wejściowe były otwarte. W przedpokoju stała walizka z wizytówką Luisa Avaro. Pobiegli dalej. W sypialni na dywanie leŜał profesor z głową we krwi. Nie Ŝył juŜ od godziny, jak orzekli obaj lekarze. Obok porzucono egzemplarz porannego sztokholmskiego dziennika. W oczy rzucał się drukowany wielkimi literami sensacyjny tytuł: „Laureat Nobla - troglodytą" Teraz dopiero prezes akademii otworzył kopertę, którą dotąd bezwiednie obracał w dłoniach. Na arkuszu papieru widniało jedno zdanie: Sądzę, Ŝe w sposób dostateczny i przekonywający udowodniłem obie tezy, za których wygłoszenie wygwizdał mnie Kongres Antropologiczny. Tego samego dnia rano, kilka minut przed dziewiątą, dozorca, który otwierał właśnie drzwi wejściowe Muzeum Antropologicznego, stwierdził, Ŝe szyba jednego z parterowych okien została wybita, a kraty rozgięte. Pośpiesznie przeszedł sale muzealne, sprawdził drzwi magazynu eksponatów - nie brakowało niczego. Tylko na szklanych taflach, przykrywających komory chłodnicze, w których spoczywały zamroŜone w lodowych bryłach eksponaty numer 11241 i 11243, leŜały rozrzucone wiązki kwiatów. Do całej tej historii moŜna by jeszcze dołączyć wycinek prasowy następującej treści: Zrozumiałą panikę wśród grupy starszych pań - Amerykanek, zwiedzających słynną jaskinię Del Horrore - wywołało wczoraj pojawienie się w jednym z niedostatecznie oświetlonych korytarzy półnagiej postaci bujnie owłosionego męŜczyzny z kamienną maczugą w ręce. Dziwna postać przemknęła wydając nieartykułowane, gniewne pomruki. Niektóre panie stwierdziły nawet silny zapach alkoholu, jednak nie ma pewności, czy zapach ten nie pochodził od przewodnika wycieczki. Zwraca się uwagę, iŜ nadszedł czas, by otoczyć lepszą opieką jaskinie i zabytkowe ruiny, które często bywają siedliskiem podejrzanych chuligańskich elementów. Do tej notatki naleŜy odnieść się jednak z rezerwą, biorąc pod uwagę fakt, Ŝe zamieściła ją popularna gazeta wieczorna. Dla ścisłości tylko trzeba by nadmienić, Ŝe rzekoma kamienna maczuga mogła być brakującym fragmentem balustrady w willi nieboszczyka profesora Avaro.
35
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 DyŜur W ciągu pierwszych czterech godzin panował względny spokój. Około ósmej wieczorem wypadł cały człon równań parastatycznych, ale rezerwa była na miejscu. Tin miał rację: to zupełnie głuchy kąt. Martwa studnia, z której nikt nie czerpie pomyślał Albert i przymknął oczy. - MoŜna właściwie spać... Nie kładł się jednak, choć odchylone oparcie fotela kusiło zgięte nad pulpitem plecy. Spojrzał na ścianę kontroli. Świeciła blado na jałowym prądzie gotowości, nie zarysowana Ŝadnym czynnym przebiegiem. Ciekawe, kiedy ostatnio zaglądano do funkcji Yogla - zas tanawiał się dalej. - Po co to komu potrzebne? Manowce współczes nej matematyki... Poczuł, Ŝe chętnie wypije szklankę mocnej kawy. Zajrzał do szuflady, lecz znalazł tam tylko kilka pustych pudełek od pa pierosów i duŜą blaszankę z cukrem. Kawy nie było ani śladu, choć przysiągłby, Ŝe dwa dni temu schował tam całą paczkę. W koszu na śmieci leŜało puste opakowanie. Tin, jak zwykle, wykończył wszystko. Znów miał niespodziewanego gościa, pewnie tą blondynkę od Schrodingera - pomyślał Albert z irytacją i wstał Wolnym krokiem obszedł labirynt stojaków panelowych, ogar nął spojrzeniem zakamarki swego sektora, przełączył kontrolę na automat przyzewowy i wyszedł z dyŜurki na korytarz. Zwykły dźwig był zajęty, pojechał więc pośpiesznym na poziom minus dwadzieścia i tam, dwukrotnie zmieniając kierunek, dotarł ruchomymi chodnikami do punktu 28-14, skąd juŜ bez trudu złapał windę na minus trzeci. Wysiadł na korytarzu sekcji operatorów róŜniczkowych, przeszedł pieszo kilkanaście kroków, a potem wskoczył na taśmę ciągu międzysektorowego. Kolo szybu windy alar mowego dostrzegł Klausa, stojącego na końcu kilkuosobowej kolej ki. Klaus dźwigał pod pachą ogromny zwój perforowanej taśmy. - Co niesiesz? - Albert zeskoczył z transportera i podszedł do niego. - Diabli wiedzą - mruknął Klaus. - Nie mamy łączności z kon wertorem binarnodekadowym, a jakiś waŜny profesor piekli się od dwudziestu minut, Ŝe to bardzo pilne. Muszę lecieć do konwertora, a tu - zobacz, co się dzieje: nawet awaryjny dźwig wciąŜ przepełniony! Albert pokręcił głową. - A niech cię... PrzecieŜ mogłeś przekazać tranzytem przez którykolwiek z sąsiednich sektorów. - Myślisz, Ŝe byłoby szybciej? - zafrasował się Klaus. - Na pewno. Ale jeśli juŜ się z tym wybrałeś piechotą, to nie stercz tu jak głupi i nie czekaj na ten dźwig. Przyzwyczaj się nareszcie, Ŝe w tym potworze najprostsze drogi nie są naj krótsze. Skacz na transporter i jedź do kwadryk tensorowych albo do całek elementarnych tam mniejszy ruch. - Nie pomyślałem o tym... - Klaus odstąpił kilka kroków od wejścia windy. Spróbuję... Kilka osób z kolejki, udających się widać w tym samym co Klaus kierunku, skorzystało równieŜ z porady Alberta, który, za dowolony z siebie, ruszył w stronę bufetu stanowiącego właściwy cel wyprawy. 36
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Nie minie rok, dwa a wszystko się zatka na amen - myślał idąc korytarzem. - Te dźwigi stanowią wąskie gardło całej komu nikacji wewnętrznej. Poziome ciągi wystarczą jeszcze na trochę, ale windy juŜ ledwie zipią. A tam na dole poniŜej dwudziestego pierwszego ujemnego znowu coś nowego budują. Grzebią podobno trzy dalsze poziomy dla analizy hiperpolarnej. Od góry teŜ dobudowują, a jakŜe! Nawet nie przychodzi im do głowy, jak się tu ludzie męczą. A i łączność coraz gorzej działa: co za paradoksy, Ŝeby latać z bębnami taśmy jak za króla Ćwieczka piechotą! W bufecie był ścisk i szaro od dymu papierosowego. Po chwili dopiero spośród gwaru rozmów Albert wyłowił przyczynę tego niezwykłego zgromadzenia: na minus szesnastym popsuła się kli matyzacja i wszyscy technicy kontroli z tego poziomu przyszli tu na herbatkę. Przed automatem stała długa kolejka. Dobrze Ŝe tylko wentylacja - pomyślał Albert ustawiając się na końcu. - A gdyby tak... poŜar? To musi nastąpić, nie wcześniej, to później, przy tym całym bałaganie... Projektanci jak zwykle nie mieli pojęcia o warunkach eksploatacji takiej gi gantycznej machiny. Wydawało się, Ŝe to będzie cud techniki, wyszedł zaś jeden wielki młyn. AŜ dziw, Ŝe wszystko jeszcze działa tak sprawnie... No, to znaczy względnie sprawnie, przyna jmniej dla kogoś, kto ma z tym do czynienia z zewnątrz i niezbyt często. W środku, gdy człowiek popracuje kilka godzin, ma wraŜenie, Ŝe zmienił się w jedną z tysięcy mrówek wielkiego mrowiska. śyjemy tu jak bakterie w trzewiach olbrzyma: gdyby nie my, dostałby szybko zatwardzenia z niestrawności, karmiony wciąŜ tą przeraźliwą sałatką pytań, problemów i zagadnień, które staw iają mu ludzie z zewnątrz... Szczególny rodzaj symbiozy człowieka z maszyną: chwilami odnoszę wraŜenie, Ŝe to on nami zawładnął, Ŝe to my bez niego nie potrafimy się obyć. Z drugiej strony jednak i on bez nas byłby bezradny. Automat wypluł z siebie torebkę pachnącej świeŜo zmielonej kawy. Albert schował ją do kieszeni i wyszedł szybko na korytarz. Tu dopiero z ulgą odetchnął świeŜym powietrzem po dymnej atmos ferze bufetu. Wracał znowu okręŜnie. Miał tu swoje wypraktykowane systemy optymalnego poruszania się: pojechał przez blok pamięci opera cyjnej i zespól macierzy unitarnych: omijając ruchliwe okolice sekcji równania Schrodingera. Oszczędzało to wiele czasu, elimi nując oczekiwanie przy windach najbardziej uczęszczanych torów. Na trzydziestym stanowisku w algebrach nieliniowych powinna dziś dyŜurować Erika. Albert zawahał się, stanąwszy przed drzwia mi trzydziestki, ale zdecydowanym ruchem nacisnął wreszcie klamkę i pchnął je energicznie. We wnętrzu przed pulpitem siedział chudy brunet. Erika zeskoczyła właśnie w pośpiechu z jego kolan i podbiegła do jed nego ze stojaków przy ścianie udając, Ŝe wymienia przepalony podzespół. Na tablicy jednak - jak na kpinę - nie palił się ani jeden sygnał uszkodzenia i Albert bez trudu pojął sens tego manewru. Oblała go fala gorącej złości. - Ty, Apollo! - rzucił przez zęby w stronę chudego. - Pilnuj swoich funkcji kulistych Greena, bo ci się pod szafę poturlają! Trzasnął drzwiami i ruszył w stronę dźwigu, który zaniósł go na minus dziewiąty. JuŜ na korytarzu, gdy znalazł się w obwodzie lokalnej pętli indukcyjnej, w kieszeni kombinezonu zabzykał mu czujnik przyzewowy. Co u licha? - pomyślał z niepokojem. - Kogo tam diabli przynieśli? W dyŜurce na pulpicie migało Ŝółte światło. Albert podjął słuchawkę. - Kontrola, słucham! 37
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 W słuchawce brzmiał męski glos, pełen niecierpliwości i iry tacji: - Co się tam u was dzieje? JuŜ od czterech minut czekam na rozwiązanie! - Problem? - rzucił Albert beznamiętnym głosem, sięgając po ołówek. - Równanie Tenta-Rossa. Albert rzucił okiem w kierunku odpowiedniego stojaka. W bloku szóstym na czwartym panelu od góry błyszczało rządkiem pięć czerwonych światełek. Cholera! - pomyślał Albert. - Lecą, ścierwa, jak ulęgałki! To przez ten automatyczny montaŜ mikromodułów. Partactwo! - Proszę czekać! - burknął do słuchawki. - Długo jeszcze? - niecierpliwił się glos w telefonie. - Ja mam pierwszeństwo czwartego stopnia! Ja nie mam czasu! Ja... Albert nie słuchał dalej. Podszedł do stojaka rezerwy, powiódł dłonią po przegródkach i zaklął siarczyście. Ani jednego członu całkującego równanie Tenta-Rossa! Rozkoszny chłopaczek z tego Tina. Zostawia stanowisko bez rezerwy elementów wymiennych i nawet nie raczy odnotować tego w dzien niku! Wrócił do stołu kontroli i z wahaniem podniósł słuchawkę. Ten tam waŜniak wścieknie się do reszty - pomyślał. - Pier wszeństwo czwartego stopnia! Wielkie mi coś! Tacy są najgorsi, bo im się wydaje, Ŝe są strasznie waŜni; mają kompleksy, bo nie wol no im korzystać z ekstrałączy przysługujących dopiero od piątego stopnia w górę. - Podać parametry! - rzucił energicznie, by nie dopuścić do dalszych narzekań tamtego. - Ce-jeden: 13,725. Ce-dwa: 24,85. Człon wariacyjny: funkcja Yogla drugiego rodzaju, wskaźniki trzy i pięć - odparł jąkający się z niecierpliwości głos. Albert notował. - I szybko, szybko! Do czego to podobne, Ŝeby... Albert wziął ołówek, wypisał rozwiązanie ogólne z pamięci, stałe wynotował z tablic. Podstawił wszystko do równania i sięgnął po suwak. W ciągu trzech minut miał gotowe rozwiązanie. Wypisał je na kartce, a potem podyktował oczekującemu. - To skandal! - zaryczał w odpowiedzi tamten. - Jak to przeklęte pudło pracuje! Dziewięć minut oczekiwania na rozwiązanie głupiego problemu. Albert był wściekły. Nie dość, Ŝe rozwiązał idiocie równanie, ten jeszcze się piekli! - Zamknij się, baranie! - syknął w mikrofon i trzasnął słuchawką. Zmiął kartkę z obliczeniem i cisnął do kosza. Nacisnął kla wisz interkomu i powiedział: - Element AMB733 dla Sektora Yogla, dziesięć sztuk! - Przyjęto! - odparł magazyn. Telefon zamiejscowy zaterkotał krótko. - Czy to kontrola? - Tak, kontrola - mruknął Albert, poznając glos rozmówcy sprzed kilku minut. 38
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Będzie awantura! - pomyślał nastrajając się odpowiednio. Glos w słuchawce brzmiał jednak nad wyraz grzecznie. - Bardzo przepraszam, czy to automat, czy... kontroler? - Kontroler. - Ach... Bardzo pana przepraszam... Ja... myślałem, Ŝe mówię z automatem... - Trzeba panować nad sobą, mój panie! - Albert wsiadł na niego z góry, bo to jedyny sposób na takich niecierpliwych. - Scientax to nie jakaś głupia centrala telefoniczna! To maszyna mądrzejsza od niejednego człowieka! Czasami ma prawo być w niedyspozycji. - To pan... sam rozwiązał to równanie? - Sam. - W takim razie jeszcze raz przepraszam i bardzo dziękuję! Doprawdy myślałem, Ŝe mówię z automatem. Pan umie rozwiązywać takie równania? - W głosie jego brzmiał nie tajony podziw. - I nie tylko takie! - To jeszcze raz dziękuję i przepraszam! - Dobra, w porządku! - mruknął Albert, uśmiechając się sarkastycznie. - Do usłyszenia OdłoŜył słuchawkę, wstał i nalał do szklanki wody z kranu. Włączył grzałkę. Klapka, zamykająca kanał pneumatycznego podajni ka, odskoczyła. Na stół wypadła paczuszka. Albert rozpakował ją i wydobył zamówione przed chwilą mikroelementy. Pięć z nich umieścił na miejscu przepalonych, pozostałe zaś - w stojaku re zerw. Woda w szklance zawrzała, wsypał do niej kawę i przykrył spodkiem. Przygotował łyŜkę i puszkę z cukrem. Oparty łokciami o stół, patrzył tępo w wygaszoną wciąŜ ścianę kontroli. Ani jedna operacja nie zahaczała nawet o ten sektor. Martwa studnia! - pomyślał raz jeszcze. W tej samej chwili drzemiącą ścianą kontroli przebiegł świ etlny dreszczyk. W lewym górnym rogu zapłonęła zielona, pełznąca ku środkowi kreska światła. Jak nieprawdopodobnie długa dŜdŜowni ca przebiła kilka zapalających się przed nią jasnych krąŜków Ŝ nawlókłszy je na siebie, czołgała się dalej, skręcając co chwila pod kątem prostym w lewo lub w prawo. Albert śledził bez zbyt niego zainteresowania schemat analogowy rachunku. Elementarny problem Slota z jednym parametrem urojonym - ocenił machinalnie i ziewnął. Znał na pamięć wszystkie stereotypy rozwiązać problemu Slota aŜ do czternastego stopnia włącznie. Ludziom zupełnie nie chce się poruszać mózgiem - zakonklu dował w myślach. - Z byle głupstwem zaraz lecą do Scientaxu, jak by to była informacja kolejowa. Odkąd dopuszczono telefoniczne łączenie z kaŜdego domowego aparatu, wszyscy nagle zapomnieli, czemu się równa druga pochodna z iksa i temu podobne trywialne historie... Telefon zewnętrzny. W słuchawce glos jakiegoś dziecka. - Kontrola? Proszę pana, ja pytałem, ile to jest siedem razy osiem i nie dostałem odpowiedzi... 39
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Pomyłka - powiedział Albert bezmyślnie. - Zadzwoń trzy zera, dwie ósemki, do pionu algebry, sekcja numeryczna. OdłoŜył słuchawkę i pomyślał po chwili, Ŝe właściwie krócej byłoby powiedzieć pięćdziesiąt sześć. Zaraz... - zastanowił się. - Pięćdziesiąt sześć? Czy aby nie sześćdziesiąt pięć? Nie, dobrze: pięćdziesiąt sześć. Mogłem mu właściwie powiedzieć. Ale, do diabla, to nie naleŜy do moich obowiązków, nie płacą mi za to. Kontroluję sektor funkcji pseu dopolimorficznych, a nie tabliczkę mnoŜenia! Sięgnął po kawę, lecz zadzwonił telefon wewnętrzny. Podniósł słuchawkę i zaraz się najeŜył. To Erika... - Albert? - powiedziała słodko. - Zajęty jesteś bardzo? - Cholernie - powiedział zimno. - Nie wpadłbyś na kawę? - Nie wpadłbym. O, właśnie wyskoczył człon negacyjny, muszę wymienić! powiedział i odłoŜył słuchawkę. śaden człon oczywiście nie wypadł. - Bezczelna! - warknął półgębkiem. Ujął w rękę mikrofon dyspozycji słuŜbowej, przechylił się na ukośnie opuszczone oparcie fotela i popijając kawę powiedział: - SłuŜbowo, z bankiem pamięci. Wydział muzyki klasycznej, wiek dwudziesty. Przymknął oczy i rzucił automatowi, który się po chwili zgłosił: - Gershwin: Błękitna Rapsodia. Nie. Muzyka teŜ go denerwowała. Kazał przestać, zamilkła na gle. Za to na stole rozdzwonił się telefon. - Profesor Ambro - mówił spokojny uprzejmy głos. - Nie mam połączenia z trzecim kanałem specjalnym. Pierwszeństwo siódmego stopnia. MoŜe pan łaskawie coś zrobi, by mi pomóc. To dość waŜne... Albert miał juŜ powiedzieć Ŝe nic nie moŜe poradzić, ale... siódmy stopień... Lepiej się nie naraŜać, mogłyby być nieprzyjem ności. Sprzęgł więc linię, na której "siedział" profesor, z awaryjnym kolektorem uniwersalnym i włączywszy się na trzeciego z mikrofonem, powiedział.. - Siódmy stopień, spec-trzy, zastępczo dla linii zewnętrznej. - Tor gotów! - szczeknął automat. - Proszę programować, panie profesorze! - powiedział Albert do mikrofonu i odstawiwszy mikrofon na stół, ułoŜył się wygodnie w fotelu. Erika mąciła mu spokój. Co ta idiotka sobie wyobraŜa? Pomyślał, Ŝe to cholerne nieszczęście trafić na taką. Raz jeszcze rzucił okiem na tablicę. Oprócz tranzytowego przebiegu profesora Ambro nie paliło się nic więcej. Po chwili w rogu ekranu i nieśmiało jakby i z wahaniem zapłonęła zielona li nijka, ominęła jednak sektor Alberta, penetrując sąsiednie pola, by wreszcie zniknąć jak zdmuchnięta.
40
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Zniechęcił się... - pomyślał Albert. - I słusznie. To wszys tko nie ma najmniejszego sensu. Sam nie wiedział, do czego ma się to stwierdzenie odnosić, jednak natarczywe wraŜenie bezsensu wyzierało zewsząd - z tysięcznych powtarzających się monotonnie bloków pamięci opera cyjnej, z pogaszonych ekranów, z pustki przejść i korytarzy. Nie po raz pierwszy zadawał sobie pytanie, dlaczego siedzi tu, we wnętrznościach elektronowego supermózgu, dziewięć kondygnacji pod powierzchnią ziemi, spełniając podrzędne funkcje konserwacyjno- kontrolne. Dlatego - odpowiadał sobie natychmiast - Ŝe jestem inŜynierem informacji. Gdybym był technikiem, biegałbym jak Klaus z taśmami na posyłki, gdy się łączność zablokuje... Chcąc rzecz ująć głębiej od korzeni i historycznie, naleŜało stwierdzić, Ŝe siedział tu dlatego, bo kiedyś tam kilku mądrych doszło do wniosku o nieopłacalności lokalnych maszyn matematy cznych i logicznych. Stąd powstała idea jednej supermaszyny, kon centratu ludzkiej wiedzy, centralnej biblioteki wszystkiego, co człowiek stworzy i wymyślił. Trudności informacyjne zaczęły występować juŜ znacznie wcześniej. Był to przede wszystkim ów słynny efekt Lema-Parkin sona: wzrostowi ilości zapisywanych wciąŜ w annałach i miesięcznikach, dziennikach wreszcie informacji naukowych to warzyszyły narastające trudności związane z odszukiwaniem w oce nie faktów tego zagadnienia, które akurat było przedmiotem zain teresowania. Innymi słowy, ze wzrostem ilości akumulowanej wiedzy malały moŜliwości korzystania z niej. Rozpoczynając badania jakiegoś problemu uczony nie miał nigdy pewności, czy nie wywaŜa otwartych juŜ przez kogoś drzwi. Zebranie pełnej bibliografii jakiegoś wąskiego nawet tematu pochłaniało wiele godzin pracy całego zespołu naukowców i wymagało przewertowania setek cza sopism i ksiąŜek. Wydawane wielkim nakładem pracy i kosztów wyciągi, streszczenia, bibliografie ogólne i szczegółowe przes tały spełniać swe zadanie wraz z coraz dalej posuwającą się spec jalizacją poszczególnych gałęzi wiedzy. Wkrótce pojawiły się juŜ rejestry streszczeń i wyciągi z rejestrów, a wydanie katalogu wyciągów z rejestrów abstraktów stało się alarmowym sygnałem bliskiej katastrofy informacyjnej. Wtedy właśnie powstał Centin, zaląŜek dzisiejszego Scien taxu. Centin był bankiem pamięci operacyjnej. KaŜdy, kto zamierzał podjąć badanie jakiegokolwiek zagadnienia, musiał uprzednio za meldować o tym maszynie. Jeśli problem był juŜ przez kogoś rozpa trywany Centin kontaktował zainteresowanych: by me dublowali wysiłków, nie wiedząc o sobie nawzajem. Idea okazała się płodna: Centin obrastał stopniowo w coraz to nowe funkcje, przerodził się w ogólnoświatową bibliotekę i kartotekę, zastąpił księgi ewidencyjne i stanu cywilnego, rozwiązywał problemy ekonomiczne, matematyczne i kosmologiczne. Z tym rozrostem funkcji szedł w parze rozrost samej machiny. Rozciągała się juŜ na powierzchni dziesiątków kilometrów kwadra towych, sięgała w górę i w głąb ziemi na wiele kondygnacji i poziomów. Scientax wkrótce pochłonie nas wszystkich! - zakonkludowal Albert dopijając kawę. Przyjdzie wreszcie taka chwila, Ŝe nie zdołamy ogarnąć tego, co dzieje się w jego wnętrznościach. KaŜdy zaopatrzony tylko w swój sektor, będzie słuŜył jedynie temu molo chowi i dbał o jego dobre samopoczucie, a on będzie za nas myślał... MoŜe zacznie sam stawiać sobie zagadnienia i formułować programy? Licho go wie, czy w nim juŜ teraz nie budzi się jakaś pierwotna świadomość? MoŜe przytaił się, niepewny swych moŜli wości, i dyskretnie podsuwa konstruktorom pomysły dalszej rozbu dowę. Przez ścianę kontroli znów przebiegła drŜąca, niepewna lini jka. Narodzona nie wiadomo gdzie, we wnętrzu któregoś z bloków, przebiegła kilka sekcji i pulsując zgasła. 41
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 O, właśnie! To zdarza się coraz częściej. Jakieś nie kon trolowane, samorzutne przebiegi, nie wiadomo czym wywołane - pomyślał Albert. - Proces zaczyna się w jakimś punkcie układu, przerzuca kilka operatorów do stanu wzbudzonego i zamiera... Czy to nie wygląda na przebłyski świadomości tego kolosa? MoŜe zresztą to tylko... podświadomości? PogrąŜył się na powrót w swych niewesołych myślach. Przed pięćdziesięcioma laty byłby kimś ze swym dyplomem inŜyniera. Ter az jest prawie niczym. Byle dureń moŜe go zbesztać, choć sam nie potrafi rozwiązać prostego równania, które dla Alberta nie przed stawia problemu. Ma taki facet wysokie stanowisko - z czwartym stopniem pierwszeństwa do korzystania z Scientaxu, a więc co naj mniej docent albo dyrektor! - i znaczy coś w świecie. A on, Al bert, musi tu wymieniać elementy elektroniczne, co z powodzeniem mógłby robić automat, gdyby... OtóŜ właśnie! Gdyby nie fakt, iŜ uszkodzenia zdarzają się zbyt rzadko, by opłaciło się budować specjalny automat do ich usuwania. Zajmowałby on tyle miejsca co cały obsługiwany przezeń sektor, nie mówiąc juŜ o kosztach. Człowiek znacznie lepiej się opłaca: siedzi więc kilkanaście tysięcy takich jak Albert, wysoko kwalifikowanych specjalistów i wszyscy nudzą się jak mopsy. Mogłoby ich być od biedy sto razy mniej, tylko Ŝe wtedy Ŝaden z nich nie ogarnąłby wzrokiem swego odcinka, a dotarcie do miejsca uszkodzenia zajęłoby mu zbyt wiele czasu. Uczeni, korzystający z maszyny, nie mogą czekać! Jeden waŜniejszy od drugiego a najwe selsze rzeczy dzieją się, gdy spotyka się na jednym wejściu dwóch z siódmym stopniem pierwszeństwa. PrestiŜ nie pozwala ustąpić Ŝadnemu i Ŝrą się jak dzieci, choćby kaŜdy z nich miał najgłupszy i niewaŜny problem do obliczenia... O tych siedzących jak dziury w serze inŜynierach nikt nie pamięta. Niektórzy nawet nic o nich nie wiedzą! Człowiek jest dziś potęgą i zerem równocześnie - stwierdził Albert sentencjonalnie. Od chwili gdy jednostkę zredukowano do numeru ewidencyjnego, zanotowanego w kartotece Scientaxu, człowiek znika prawie zupełnie z pola widzenia... Ten numerek zastępuje metrykę urodzenia i paszport... ToŜsamość? Proszę bar dzo: numerek! KaŜdy ma go na lewym przedramieniu, elegancko, bo nie widać, dopóki nie oświetli się ultrafioletem. Wtedy fluoryzu je i moŜe go odczytać; a potem sprawdzić telefonicznie kto zacz. A gdyby komuś zachciało się zmienić toŜsamość? Nic z tego: drugi taki sam numerek ma na szyi, z tylu, nieco poniŜej linii włosów. Co niektórym, mającym te i owe grzechy na sumieniu, udawało się z lewym przedramieniem, teraz z szyją się nie uda. Chyba Ŝe razem z głową, ale to juŜ inna sprawa: nie ma głowy - nie ma numerka, władza nie ma kłopotu. Prawie wszystko o kaŜdym wie to straszliwe gmaszysko. Całe szczęście, Ŝe tylko prawie! - pomyślał. - Dobrze, Ŝe nie wie, co myślę o tej bezczelnej idiotce i co bym chętnie zro bił z tamtym chudym szczeniakiem, bo za same myśli dostałbym kil ka lat karnego obozu na Hiperionie... Albert uświadamiał sobie, Ŝe tkwi wśród ogromu zagęszczonej informacji, której nigdy nie potrafi ogarnąć umysłem, a gdyby nawet potrafił, to i tak nie będzie się czul z tego powodu szczęśliwy... Przewrócił się na drugi bok. - Szczęście... - stęknął. - Nikt nawet dobrze nie wie, co to takiego i czym to mierzyć. Ciekawe, czy dałoby się sformułować matematycznie problem szczęścia... I czy te cholerne funkcje Yo gla przydałyby się chociaŜ przy jego rozwiązaniu? Zwrócił twarz w kierunku ściany kontroli. - No? Co to jest szczęście, durny elektroimbecylu z przebłyskami autonomicznej świadomości? - rzucił wyzywająco i opadł na fotel. 42
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Przypomniał sobie, Ŝe mówienie na glos do siebie jest pier wszym objawem "modnej" ostatnio formy zaburzeń psychicznych, lecz nie zmartwił się tym zbytnio. Było mu wszystko jedno. To z przemęczenia - mruknął. - Z przemęczenia bezczynnością. Ściana kontroli jarzyła się, jak nigdy, miriadą rozbłysków i pulsujących linii. Albert wiedział, Ŝe śni. Na jawie nie spoty kało się czegoś podobnego. Spokojnie, a nawet z zainteresowaniem śledził mrowie przebiegów i usiłował odgadnąć, jaki to program przetrawia właśnie maszyna z jego snu. Podobnie jednak, jak śniony tekst drukowany wymyka się zazwyczaj próbom odczytania, oŜywając pod wpływem koncentracji uwagi śniącego i zmieniając się w rozsypankę bezsensownych słów, tak i obraz połączeń rozsnuwał się jak zerwana pajęczyna i przestawał cokolwiek znaczyć... Brzęknął sygnał awarii. Dopiero gdy powtórzył się dwukrot nie, coraz głośniej i natarczywiej, Albert spostrzegł, Ŝe przy chodzi z jawy, spoza kotary snu. Ocknął się i popatrzył półprzy tomnie w głąb labiryntu paneli. Czerwone światło migało w obrębie zespołu sceptronów alternatywnych. A więc nie awaria, lecz brak decyzji, brak odpowiedniej informacji, pozwalającej rozstrzygnąć zadany problem... Jaki problem? Albert odwrócił się i spojrzał na ścianę kontroli. Przeraził się. Zobaczył obraz ze swojego snu: starganą pajęczynę, sieć bezładnych na pozór sprzęŜeń, sięgających długimi wąsami łączy międzysekcyjnych hen, poza ramy objęte blokiem metanalizy... Jakiś potworny, monstrualny program, ogarniający wszystkie działy i poziomy Scientaxu, targał trzewiami machiny. Oszalałe światła przeciąŜenia wybieraków drgały w nieustannej czkawce wielokrotnych przełączeń, usiłując podzielić się pomiędzy dziesiątki oczekujących na sprzęŜenie wejść z wyjść... - A to co znowu? Kto wymyślił coś takiego? - zdumiał się Al bert. Z ciekawości włączył kontrolę wejść i... zamarł: wszystkie wejścia były wolne! Cały ten obłąkańczy taniec świateł zrodził się we wnętrzu machiny! Tu brał swój początek i zamykał się w ob szarze elektromózgu! Chyba... któryś z techników bawi się z nudów pro gramowaniem! - pomyślał Albert, chwytając się z nadzieją tej myśli, by odsunąć od siebie absurdalne przypuszczenie, Ŝe stało się to najgorsze. - Nie, juŜ raczej jakiś inŜynier. Co za potwornie wymyślny problem! Osiemdziesiąt pięć procent obwodów zaangaŜowało! Wiedział jednak, Ŝe to zupełnie nieprawdopodobne: takie zabawy były przecieŜ najsurowiej zabronione regulaminem. Chyba Ŝe ktoś z obsługi zwariował. Ktoś z obsługi albo... sam Scientax! W tej chwili wzrok jego padł na stojący na stole mikrofon. Zimny dreszcz przebiegł mu po karku. Chwycił mikrofon. Był włączony. - Profesorze Ambro! Nikt nie odpowiedział. Ambro musiał skończyć juŜ przedtem, a wszystkie wejścia były przeciek zablokowane. - Kontrola główna! - ryknął do mikrofonu. - Kto programował ostatnie zagadnienie? - Program z kolektora uniwersalnego na kanał trzeci specjal ny, z absolutnym pierwszeństwem - odpowiedział automat. - Jaki problem? - Zdefiniować pojęcie "szczęścia" - odrzucił beznamiętnie automat. 43
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Albert zerwał się z fotela i skoczył w kierunku awaryjnego wyłącznika. - Proces logiczny zahamowany. Czy podać osiągnięty stan pra cy? - rozległo się z głośnika. - Cofam blokadę linii, cofam pierwszeństwo! Skaso... Albert zawahał się. - Nie kasować. Podać wyniki... - Zanalizowano problem w płaszczyźnie ekonomiczno- społecznej, psychologicznej oraz z punktu widzenia literatury i sztuki - recytował głośnik. - Obfitość materiału wewnętrznie sprzecznego. Na podstawie literatury pięknej sformułowano trzysta sześćdziesiąt dwa tysiące pięćset dwie definicje, w tym ponad sto pięćdziesiąt tysięcy par zdań wzajemnie sprzecznych. W płaszczyźnie socjoekonomicznej odkryto osiemdziesiąt dwie klasy teorii dobrobytu, które to pojęcie moŜna na podstawie pewnych źródeł uznać za dobry parametr mierzący szczęście. Matematyczny model zagadnienia biorący za podstawę, iŜ szczęście jest pierwszą pochodną stanu posiadania, zdefiniowano jako sigma od zera do nieskończoności z iloczynów potrzeb przez współczynniki ich za spokojenia i przez współczynnik obiektywnej rzeczywistości tych potrzeb... - Dość! - przerwał Albert. - Dość! I natychmiast skasować te brednie! Maszyna zamilkła, Albert opadł na fotel i zamknął oczy. Idiota ze mnie. Oto skutki bezmyślnego gadania przy otwartym mikrofonie na linii absolutnego pierwszeństwa! Nie myśleć, byle tylko nie myśleć... Jeśli ta maszyna dostaje obłędu od takich rozwaŜań, to co dopiero człowiek... Przestać myśleć, niech myśli Scientax... Wtopić się w niego, być jego częścią składową, ele mentem mikrofauny jego bebechów... Jeden człowiek nic juŜ dziś nie potrafi... Zgrzytnęła klamka. Albert nie odwrócił nawet głowy w stronę drzwi. Wiedział, Ŝe za chwilę odkryją, kto zajął na przeszło kwadrans cenną maszynę, nakarmiwszy ją niechcący takim idioty cznym, absorbującym całą jej mądrość programem. Dziwne Ŝe nie przyszli wcześniej, by go stąd wyrzucić! A moŜe... nie dostrzegli niczego? Ci otępiali kontrolerzy, kaŜdy przed swą tablicą kon troli, nie ogarniający i nie rozumiejący tego, co odwzorowuje gra świateł i linii, uczuleni, jak doświadczalne psy, tylko na czer wony błysk awarii? MoŜe nie zwrócili nawet uwagi, Ŝe zaszło coś niezwykłego? Teraz dopiero odwrócił głowę. W drzwiach stała uśmiechnięta Erika. - WciąŜ się gniewasz? - spytała słodko. Albert poczuł mdły smak w ustach. Miał wraŜenie, Ŝe grzęźnie na powrót w topieli bagna, z którego chwilą przedtem zdołał wydo być głowę. Nim otworzył usta, wiedział juŜ, co odpowie wbrew własnej woli. - Tylko trochę... - wykrztusił patrząc ponad jej głową w otwór drzwi.
44
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Dziki na kartoflisku Drzwi uchyliły się skrzypiąc. Jan podniósł głowę znad stolika, a potem pośpiesznie odwrócił kartkę, na które j bezwiednie wymalował kilka fantazyjnych kompozycji. W drzwiach ukazała się najpierw tacka z kanapkami i parującą filiŜanką, a za nią szczupła postać młodej dziewczyny. Jan widział ją juŜ wcześniej, przed kilkunastoma godzinami, gdy wysiadał z awaryjnej rakiety, która go tu przywiozła z Askanii. Dziewczyna uśmiechnęła się przepraszająco szukając wzrokiem kawałka wolnego miejsca na stole. Jan odsunął pospiesznie mapy, fotografie, kasety z nagraniami. - Chyba czas na kolację i odpoczynek powiedziała stawiając tacę. - Siedzisz tu cały dzień... - Niestety, bez widocznych rezultatów. Uśmiechnął się smętnie, postukując ołówkiem w blat stołu. - Dowódca łudzi się, Ŝe jestem cudotwórcą i siedząc za biurkiem zdziałam więcej niŜ wszyscy inni w terenie. Co ja mogę tu wymyślić Dziewczyna przysiadła na skraju kanapy i prawie z czcią patrzyła na Jana. Zaczął się niepewnie wiercić na krześle. Nigdy nie czuł się dobrze w roli bohatera, a tym bardziej gdy miał przed sobą młodą dziewczynę, która podobała mu się, odkąd ją zobaczył po raz pierwszy. - Wszyscy w ciebie wierzą - powiedziała dziewczyna. - To jest właśnie najgorsze. Muszę wyznać w tajemnicy, Ŝe wszystko, co mówią tu o mnie - jedna wielka przesada. Jestem biofizykiem, nie detektywem... A jeśli kiedyś udało mi się pomóc w rozwikłaniu jakiejś drobnej sprawy... - Nie bądź taki skromny. Czytałam o tobie w encyklopedii. - No taki - roześmiał się Jan. - W dzisiejszych czasach nie sposób uniknąć miejsca w encyklopedii. Ty teŜ znajdziesz się tam niebawem, pod hasłem „Borelia". A jeśli się przypadkiem wmieszasz w jakieś odkrycie naukowe, to nie wymigasz się od własnego hasła. Ale ja nie wiem nawet, jak się nazywasz i co robisz na Borelii... - Nazywam się Dina Born. Jestem psychologiem. - Zawsze czułem respekt wobec psychologów. - Ale ty nie jesz kolacji. Kawa wystygła. Pójdę, bo przeszkadzam... - Dziewczyna chciała wstać, ale Jan zaprotestował. - Zostań, juŜ jem... A przy okazji skorzystam z konsultacji. Jeśli pozwolisz, oczywiście. W mgnieniu oka pochłonął kanapki, kilkoma łykami opróŜnił filiŜankę i odstawiając tacę na podłogę, rozłoŜył przed sobą mapę wycinka powierzchni planety. - Czy mogłabyś mi powiedzieć coś o Terrim? Z punktu widzenia psychologa. Na przykład, czy był człowiekiem zrównowaŜonym? - Niewątpliwie. Testy i obserwacje wykazywały u niego zawsze pełną równowagę emocjonalną. - A więc wykluczasz jakieś nagłe załamanie? - Raczej tak. W kaŜdym razie nie przypuszczam, by niespodzianie zapragnął bawić się z nami w chowanego. - Tak... - Jan znów bezwiednie mazał ołówkiem po papierze. - Wbrew pozorom, na tej planecie trudno byłoby schować się tak skutecznie... Terri po prostu zniknął, w jednej chwili, jakby zapadł się pod ziemię. 45
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Wśród załogi zaczyna się mówić o porwaniu przez mieszkańców planety... - powiedziała Dina niepewnie. - To byłoby bardzo prawdopodobne, ale ci mieszkańcy to tylko bezrozumne stwory ,i jak wynika z obserwacji, niezmiernie płochliwe. Zresztą kaŜdy, kto opuszcza bazę, wyposaŜony jest we wszelkie moŜliwe zabezpieczenia. Gdyby nawet jakiś potwór połknął w całości naszego biednego Terriego, to potwora schwytano by w pierwszym rzędzie. Akcja ratunkowa zaczęła się praktycznie w kilka minut po alarmie ogłoszonym przez Holta. Cały teren przeszukano... Z takiej obławy nie wydostałaby się nawet chyba mysz. No cóŜ... Dla uspokojenia sumienia muszę to wszystko jeszcze raz przetrawić. - Jan poklepał dłonią stos papierów i kaset. - Ale proszę powiedzieć kolegom, Ŝeby nie spodziewali się po mnie zbyt wiele. Bo to przecieŜ koledzy cię wydelegowali, Ŝebyś coś ze mnie wydobyła, prawda, Dino? Swoją drogą nie mogli lepiej wybrać! Dziewczyna zmieszała się nieco, ale nie dała się zbić z tropu. Zabierając tacę zauwaŜyła: - A jednak to prawda, co o tobie mówią... - śe jestem złośliwy? - Nie. Cc innego miałam na myśli - powiedziała juŜ w drzwiach rzuciwszy Janowi wyzywające spojrzenie. - Dobrej nocy. - Dziękuję za kolację! - krzyknął za nią. Rozsiadł się wygodnie na kanapie i przymknął oczy. „Do diabła! - pomyślał. - Zawsze w porę sobie o mnie przypomną..." Nie był specjalnie zachwycony, gdy polecenie dowódcy ekspedycji oderwało go od dopiero co rozpoczętych badań nad magnetycznymi właściwościami organizmów roślinnych Askanii. Ale cóŜ mógł powiedzieć? Sprawa była oczywiście waŜniejsza: zginął człowiek. Zniknął „w biały dzień", a ściślej, w błękitnobiały dzień, bo taki koloryt mają dni na Borelii, drugiej planecie układu, do którego Jan przybył przed tygodniem. Dwa ogromne astroloty, krąŜące teraz wokół Askanii i Borelii, przyniosły tutaj z Ziemi kilkadziesiąt osób i mnóstwo sprzętu. Celem wyprawy był wstępny rekonesans, zbadanie moŜliwości wykorzystania planet tego układu. Wiadomość o zaginięciu Terriego na Borelii przypomniała wszystkim w sposób dość brutalny, Ŝe nie naleŜy tu bezkrytycznie korzystać z doświadczeń zdobytych na planetach Układu Słonecznego. Pozornie bezpieczne warunki, brak gwałtownych zmian atmosferycznych, wreszcie świadomość, Ŝe planety nie są zamieszkane przez rozumne istoty, uśpiły czujność ludzi. W dniu przybycia Jana, ściągniętego specjalną rakietą z Askanii, sytuacja wyglądała juŜ prawie beznadziejnie. Wprawdzie atmosfera Borelii zapewniała ludziom - w razie potrzeby - dostateczną ilość tlenu, ale dni, jakie upłynęły na bezskutecznych poszukiwaniach zaginionego, praktycznie przekreślały jego szanse. „Gdyby Ŝył, znalazłby się sam!" zakonkludował Jan po przeanalizowaniu całego materiału. System zabezpieczeń, łączności, sygnalizacji awaryjnej oraz zastosowane metody poszukiwań - w praktyce nie pozostawiały Ŝadne j luki, przez którą mógłby wymknąć się Ŝywy człowiek... A jednak Terriego nie było. Przepadł wraz z całym ekwipunkiem, z jakim wyruszył w towarzystwie drugiego zwiadowcy, Holta, ze stacji połoŜonej o dwieście kilometrów od głównej bazy. Celem wycieczki było wszechstronne rozpoznanie terenu: pobieranie prób, nagrywanie obrazu i dźwięku, rejestracja promieniowania i dziesiątki innych rutynowych czynności zwiadowcy planetarnego. Dysponowali niewielkim pojazdem uniwersalnym, zdolnym do poruszania się po twardym gruncie i po wodzie oraz mogącym unosić się na niewielkiej wysokości nad ziemią. Jednak ze względu na konieczność dokładnego spenetrowania terenu, zwiadowcy poruszali 46
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 się zazwyczaj pieszo, przemierzając wybrany rejon w lekkich kombinezonach izolacyjnych. Tak to przynajmniej wyglądało w świetle instrukcji... Jan nie był nowicjuszem, specyfikę pracy w terenie znał od podszewki i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, Ŝe instrukcja częstokroć stanowi parawan, za którym ten i ów organizuje sobie pracę w sposób nie tyle bezpieczny, co wygodny. W myśl instrukcji, na przykład, zwiadowcy nie powinni tracić wzajemnej łączności wzrokowej. A jakŜe! Gdyby wszyscy stosowali się do tej zasady, robota trwałaby dwa razy dłuŜej... W przypadku Terriego i Holta z tą łącznością wzrokową musiało być nie najlepiej. Holt nie potrafił określić sytuacji, w której zmógł zniknąć Terri. Ale przecieŜ człowiek nie znika nagle, nie rozpływa się w przestrzeni... Jan sięgnął po kasetę z nagranym protokołem przesłuchań, które przeprowadził bezpośrednio po wypadku inspektor bezpieczeństwa grupy „Borelia". Wsunął kasetę w szczelinę czytnika i po raz któryś tam z rzędu słuchał całego zapisu, analizując kaŜde słowo. INSPEKTOR: W jakim momencie zauwaŜyłeś, Ŝe Terriego nie ma w pobliŜu? HOLT: No, po prostu... spojrzałem tam, gdzie powinien być... Potem zawołałem przez radio. Nie było Ŝadnej odpowiedzi, nawet fali kontrolnej... Więc pobiegłem w tę stronę, gdzie widziałem go ostatnio. Tam była wysoka roślinność, taka jakby trawa czy sitowie... Wołałem przez radio, obszedłem kawał terenu, potem wróciłem do łazika. Nadałem komunikat do stacji... INSPEKTOR: W stacji był wtedy Rowan? HOLT: Tak. On zresztą juŜ wiedział, Ŝe coś jest nie w porządku, bo zauwaŜył brak sygnału kontrolnego Terriego. INSPEKTOR: Czy Terri odzywał się przez radio bezpośrednio przed zniknięciem? HOLT: MoŜliwe. On miał zwyczaj mruczeć do siebie przy pracy. Klął czasem Półgłosem, kiedy miał jakieś drobne trudności ze sprzętem albo gdy mu się coś nie udawało... INSPEKTOR: Mam tutaj zapis waszych rozmów, rejestrowanych w stacji. Jest w nim twój meldunek o zniknięciu Terriego. Wcześniej są takŜe nagrane twoje nawoływania. Na kanale Terriego panuje cisza. A ostatni sygnał, jaki od niego dotarł do bazy, przyszedł o cztery minuty i dwadzieścia sekund przed twoimi nawoływaniami. To było rzeczywiście przekleństwo... HOLT: No, mówiłem, Ŝe on lubił czasem... INSPEKTOR: Tak, ale to brzmi dość dziwnie. Posłuchaj i spróbuj sobie przypomnieć, czy słyszałeś to w swojej słuchawce. (Fragment nagrania głosem Terriego: „no - co jest, chol-le-ra, co...!). HOLT: MoŜe słyszałem. Musiałem słyszeć. INSPEKTOR: Czy nie wydaje ci się, Ŝe to było dziwnie jakoś powiedziane? Jakby Terri w tym czasie wojował z jakimś martwym przedmiotem... HOLT: Niewykluczone, Ŝe zaciął mu się przyrząd do pobierania próbek geologicznych. Tam jest taki niewygodny uchwyt, który trzeba przekręcić. Sam się z tym nieraz szamotałem... INSPEKTOR: MoŜliwe. Ale to ostatnie „Co!" jest dla mnie jakby początkiem okrzyku w połowie urwanego... HOLT: Widocznie wreszcie przekręcił ten uchwyt...
47
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 INSPEKTOR: J W tym urwanym okrzyku jest coś więcej niŜ zwykła utarczka z niesprawnym przyrządem... HOLT: Nie przesadzaj. Jedno słowo tak czy inaczej wypowiedziane... INSPEKTOR: Ale w trzy sekundy potem urywa się sygnał kontrolny. Dziwne, Ŝe nie zwróciłeś na to uwagi. HOLT: KaŜdy za jęty jest własną robotą. Trudno wciąŜ patrzeć na przyrządy. No po prostu, kiedy się nachylam, to pulpit zawieszony z przodu na szyi przeszkadza mi w pracy. Więc wieszam go przez ramię, na biodrze. Wszyscy tak robią. INSPEKTOR: To niezgodne z instrukcją. HOLT: Wiem. Ale w tym przypadku to nie ma znaczenia. INSPEKTOR: Ma czy nie ma - to jeszcze nie wiadomo. Poza tym, gdybyś obserwował Terriego, potrafiłbyś powiedzieć więcej o tym, co się stało. HOLT: Wyjaśniłem juŜ, Ŝe tam były akurat wysokie trawy. Straciłem go na chwilę z oczu... INSPEKTOR: Co najmniej na cztery minuty! HOLT: No... moŜe... Jan wyłączył zapis i pokiwał głową w zamyśleniu. „Wszystko się zgadza. JuŜ ja wiem, jak on go widział... Pewnie ostatni raz, gdy wysiadali z łazika. A słyszeć, teŜ go nie słyszał. Mając w jednym uchu łączność lokalną, a w drugim łączność ze stacją, moŜna się wściec od samych szumów i zakłóceń. Na pewno ściszył oba odbiorniki do minimum. To wszystko na nic. Trzeba zacząć z innej strony!" Cisnął kasetę na stół, ściągnął buty i po chwili juŜ chrapał na kanapie. Obudził się po kilku godzinach z niejasnym poczuciem, Ŝe śniło mu się rozwiązanie całej zagadki, tylko Ŝe nic a nic nie pamiętał z tego snu. Poszedł do jadalni i wypił dwie kawy, a potem przez pół godziny spacerował po zaroślach wokół bazy. Nie zamierzał oddalać się, więc nie zabrał nawet podstawowego ekwipunku. Było bardzo wcześnie, oprócz dyŜurnego wszyscy jeszcze spali, nadajnik kontrolny bazy był wyłączony. Jan miał przy sobie tylko mały pistolet obezwładniający, bez którego nie wolno wychodzić nawet na krok poza teren bazy. Brodząc po kolana w szarozielonej, gęstej masie niskich roślin, rozglądał się uwaŜnie. Krajobraz Borelii róŜnił się znacznie od askanijskiego. Tu, w umiarkowanej strefie klimatycznej, roślinność była uboŜsza, nie tak wysoka s bujna jak w wilgotnych i gorących lasach Askanii. Przypominała trochę florę ziemskiej tundry, miejscami - suchego stepu. W pewnej chwili wydało mu się, Ŝe w kępie zarośli coś się poruszyło, podszedł ostroŜnie i z pistoletem skierowanym w gąszcz rozgarnął butem łodygi krzewu. Mały, szczeciniasty zwierzak buszował wśród gałązek, nie zwracając uwagi na obserwującego go człowieka. Jan wycelował dokładnie, nacisnął spust. Zwierzątko znieruchomiało, a po chwili miękko opadło na ziemię. Sięgnął ręką i wydobył je z zarośli. Przez rękawicę czuł, Ŝe porastająca je szczecinka jest twarda jak kolce jeŜa. Trzymając zdobycz na dłoni zawrócił w kierunku bazy. Narkoza powinna działać tylko przez kilka minut, spieszył się więc, by stworek nie oŜył, zanim znajdzie się w klatce. W komorze wejściowej natknął się na Dinę. - O! - zawołała w zachwycie. - Upolowałeś coś z samego rana! Jak to zrobiłeś - Zwyczajnie. Pif, paf i gotowe. Gdzie tu macie klatki dla zwierząt - Tutaj, w pracowni zoologicznej. 48
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Dina otworzyła przed nim drzwi laboratorium. Pod ścianą stało kilka pustych klatek. Jan umieścił jeńca w jednej z nich. Zwierzątko poruszyło się niespokojnie odzyskując przytomność. Było podobne do jeŜa, lecz miało sześć łapek, a wśród długiej szczeciny trudno było dopatrzyć się innych szczegółów jego budowy. Tymczasem Dina postawiła na nogi wszystkich biologów. Jan był trochę zdziwiony, Ŝe schwytanie zwierzaka wywołało taką sensację. - Jesteś nadzwyczajny! - powiedział jeden z przybyłych biologów. - Od kilku dni nie moŜemy upolować ani jednego okazu tutejszej fauny. Dysponujemy tylko zdjęciami w podczerwieni, wykonanymi z powietrza. Wszystkie tutejsze zwierzęta są niezmiernie płochliwe. Wyczuwają nas z daleka i kryją się po zaroślach. - Nie miałem z nim Ŝadnych kłopotów. Strzeliłem z odległości metra. - Niewiarygodne! - mruczał biolog, oglądając zwierzę. - Czy moŜesz mi pokazać wasze zdjęcia? - Oczywiście, proszę bardzo. Są dość wyraźne, na ich podstawie komputer odtworzył nam bardzo dokładnie wygląd poszczególnych gatunków. Jest ich sporo. Udało się nam wprowadzić nawet pewną systematykę... Jan obejrzał zdjęcia i rysunki. Zwierzęta wyglądały jak jasne plamy na czarnym tle. Wszystkie były raczej niewielkie. - Zdjęcia pochodzą z duŜego obszaru, dają więc statystyczny obraz tutejszej fauny. Gdyby istniały tu większe zwierzęta, na pewno musielibyśmy je wykryć. Zresztą, większe zwierzę nie miałoby się gdzie ukryć, chyba w jaskiniach. Ale na terenie, gdzie zaginął Terri, nie ma Ŝadnych pieczar ani rozpadlin. Przeszukaliśmy dokładnie całą okolicę. - Mogą tu Ŝyć takŜe gatunki o temperaturze ciała nie róŜniącej się od temperatury otoczenia. Tych nie ujawnią promienie podczerwone - zauwaŜył Jan. - Braliśmy to oczywiście pod uwagę. Mamy kilka zdjęć z autokamer. Proszę, oto one. Rzeczywiście, podczerwień nie wykazuje obecności tych zwierząt, ale to wszystko drobne egzemplarze. Nie ma tu duŜych odpowiedników naszych płazów czy gadów. Nie stwierdziliśmy teŜ obecności Ŝadnych latających... Jan oddał zdjęcia i powoli wyszedł z laboratorium. „Przyjmijmy, Ŝe Terri nie padł ofiarą Ŝadnego duŜego drapieŜnika. Zresztą, miał przy sobie tyle róŜnych niestrawnych przedmiotów, Ŝe trudno sobie wyobrazić, by nic po nim nie zostało... - myślał, idąc w kierunku kabiny kierownika bazy. - A zatem, co pozostaje? CzyŜby rzeczywiście był tu ktoś oprócz nas?" Milde, kierownik grupy „Borelia", powitał Jana pełnym nadziei spojrzeniem. - No i jak, docencie? JuŜ wszystko wiesz? - zapytał wyciągając dłoń na przywitanie. - Nie Ŝartuj, stary - Jan machnął ręką. Nic nie wiem i przestańcie robić ze mnie szamana. Powiedz, co byś zrobił, gdybyś chciał nagle porwać faceta w pełnym rynsztunku zwiadowcy, tak aby nikt tego nie spostrzegł? - Co bym zrobił? - zastanowił się Milde. Do licha, trudna sprawa: Co bym zrobił jako człowiek? Więc sądzisz, Ŝe to zrobili... - Nie łap mnie na słowa, tylko odpowiedz. - Nie wiem. Porwanie z powietrza odpada. Holt zauwaŜyłby pojazd czy istotę latającą. Poza tym, ofiara porwania wrzeszczałaby wniebogłosy przez radio. - Radio mogłoby przypadkiem ulec uszkodzeniu. - Jest drugi niezaleŜny obwód. Prawdopodobieństwo uszkodzenia obu jest znikome. 49
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Mógłby je ktoś wyłączyć. - A, owszem, mógłby. Ale musiałby wiedzieć jak. Pozostanie jednak automatyczny nadajnik sygnału alarmowego, który działa w przypadku utraty przytomności. - ZałóŜmy, Ŝe był przytomny. - No, to... miał jeszcze rakietnicę... - ZałóŜmy, Ŝe był obezwładniony. - Hm... - Milde zastanowił się. - Nie podjąłbym się przeprowadzić takiego porwania, nie znając w dodatku całego systemu zabezpieczeń... A poza tym, latający obiekt musiałby zostać zarejestrowany przez lokalny radar. Wszystko działo się w odległości pięciu kilometrów od stacji. - Racja. Więc Terri nie został uniesiony w powietrze. Nie wleczono go takŜe po ziemi, bo nie było Ŝadnych śladów. Chyba Ŝe uniesiono go tuŜ nad ziemią - zbyt nisko, by radar zarejestrował obecność pojazdu, a równocześnie - bez śladów na ziemi. Na przykład poduszkowcem. - Przytomny, obezwładniony, z wyłączonymi dwoma nadajnikami... - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Więc co proponujesz, jeśli nie to? - śe... pod ziemię? To chciałeś usłyszeć? - Chyba tak. - Ale tam nie ma Ŝadnej szczeliny, jamy, w ogóle roślinność porasta wszystko dokładnie. Przeszliśmy teren ciasną tyralierą. Chodziły tamtędy roboty, zdeptały wielki obszar. śadnej dziury, w którą mógłby wpaść. - Chyba Ŝe jest tam zamaskowana zapadnia. - Specjalnie po to, by złapać Terriego? Bo inni chodzili tamtędy wielokrotnie. Ludzie i automaty. - No, nie... - Jan zastanawiał się przez chwilę. - ChociaŜ... - Co? - Milde spojrzał na Jana pytająco. - Nie wiem. Ale... chciałbym odtworzyć sytuację, przeprowadzić wizję lokalną. Wezwij Holta i kaŜ mi dać takie wyposaŜenie, jakie miał ze sobą Terri. Milde wzruszył ramionami z powątpiewaniem. Robili to juŜ przecieŜ nie raz. Odtwarzali sytuację z wszystkimi szczegółami... - Skąd wyruszyliście? - Łazik stał tutaj! - Holt podprowadził pojazd o kilka metrów dalej i wysiadł. - Szedłem tędy, o tutaj, koło tego krzewu. A Terri ruszył w lewo. - Tędy? - Tak. Szliśmy powoli. Wolniej, jeszcze wolniej. W ciągu pół godziny doszedłem do tamtego pagórka. Terri migał mi od czasu do czasu poprzez wysokie łodygi. Był oddalony o kilkadziesiąt metrów. Potem na chwilę straciłem go z oczu, obchodząc pagórek z prawej... Jan szedł powoli, słuchając wyjaśnień Holta i rozglądając się wokoło. Ziemia porośnięta była gęstym dywanem niskich roślin, podobnych do mchu, z którego sterczały długie witki przypominające sitowie. - W tym miejscu zorientowałem się, Ŝe nie ma sygnału kontrolnego - zabrzmiał w słuchawce głos Holta.
50
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Stop. - Jan zaczął krąŜyć po rozwijającej się linii spiralnej wokół miejsca, w którym się zatrzymał. Teren był jednolity, płaski, pokryty taką samą roślinnością jak wszędzie dokoła. Jan zauwaŜył, Ŝe zdeptane rośliny prawie natychmiast prostują się, zacierając ślady butów. - WaŜna wiadomość z bazy - zahuczało w słuchawce Jana. - Przekazuję radiogram od Mildego. „Zwiadowca trzeciej stacji dostarczył próbkę geologiczną, w której znaleziono kilkucentymetrowy odcinek wieloŜyłowego kabla elektrycznego. Próbka pobrana z głębokości 130 cm pod powierzchnią gruntu, w odległości 300 km od bazy, współrzędne: 35° 40' północ, 24° 20' wschód". Jan gwizdnął przez zęby. - Wracamy! - powiedział do mikrofonu. Milde podał Janowi na dłoni mały przedmiot, który bez wątpienia był odcinkiem izolowanego, wieloŜyłowego przewodu elektrycznego. Wyglądało na to, Ŝe świder urządzenia do pobierania prób trafił na podziemny kabel i wyciął z niego ten kawałek. - Dwanaście cienkich miedzianych przewodów - powiedział Milde. - Niech to diabli wezmą. Miedzi nie zlokalizujemy. Poza tym całość jest ekranowana miedzianą siatką. Gdyby nawet obwód nie był przerwany, teŜ byśmy nie zdołali ustalić trasy kabla. Chyba Ŝe rozkopiemy... Ale ile kilometrów trzeba by przekopać, Ŝeby dotrzeć do jednego z końców... Beznadziejna sprawa. - To nie wygląda na kabel energetyczny, prawda? Raczej sygnalizacja lub sterowanie. Przewody są dość cienkie. Więc jednak... - Wycofałem załogi ze stacji terenowych, wszyscy są w bazie. Kazałem wydać sprzęt specjalny. Jan kiwnął głową niezdecydowanie. Obracał w palcach kawałek kabla i próbował skojarzyć wszystkie fakty. Obecność rozumnych cywilizowanych istot na planecie potwierdzała się teraz ponad wszelką wątpliwość. JednakŜe poza znalezionym kablem, Ŝadnych innych śladów działalności tych istot nie zauwaŜono. Przynajmniej na powierzchni planety. CzyŜby Ŝyli pod jej powierzchnią? Jeśli są produktem ewolucji świata organicznego tej planety, to brak rozsądnych powodów, by mieli kryć się pod ziemią, maskując w dodatku tak dokładnie swoją obecność. MoŜe są przybyszami jak my? - Czy zbadano zwierzę, które przyniosłem rano? - spytał Jan. - Zdaje się, Ŝe tak. - Milde ujął mikrofon i wywołał szefa biologów. - Co z tym zwierzakiem, Toms? - Jeszcze nie zrobiliśmy sekcji. - Nie uśmiercajcie go na razie. Zaraz tam będę - wtrącił Jan i wyszedł. Zwierzątko siedziało spokojnie w klatce z gęstej drucianej siatki. Nie zdradzało niepokoju nawet wówczas, gdy Jan podszedł blisko. - Dziwne, Ŝe jest tak spokojne) - powiedział Toms. - Na wolności wszystkie uciekają jak szalone. Do tej pory nie udało się nam Ŝadnego złapać, chociaŜ zastosowaliśmy automatyczne pułapki. - Pułapki? - zdziwił się Jan. - Tak, skonstruowaliśmy pułapki, bo nie wpadliśmy na lepszy pomysł. O, proszę, tu jest tablica kontrolna. KaŜda pułapka sygnalizuje, czy coś w nią wpadło. Wszystkie są puste.
51
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Pułapki są wyposaŜone w kontrolne nadajniki? - Jan chwycił Tomsa za łokieć. Człowieku! To jasne! Niczego w ten sposób nie złapiecie! Wyjmij to zwierzę z klatki! No, wyjmij! Toms stał przez chwilę nie rozumiejąc, o co chodzi. Jan zamknął dokładnie drzwi pracowni, rozejrzał się po pomieszczeniu i wziął do ręki przenośny radiotelefon. Totus załoŜył grubą rękawicę, otworzył klatkę i wyjął zwierzątko. Było nadal spokojne, gdy brał je do ręki. - A teraz uwaŜaj! - powiedział Jan i włączył radiotelefon. Zwierzak jednym susem smyrgnął z ręki Totusa i jak oszalały zaczął biegać wokół ścian laboratorium. Jan wyłączył nadajnik, zwierzę uspokoiło się natychmiast, pozwoliło się złapać i umieścić w klatce. - Dobre, co? - zaśmiał się Jan. - Wleźliście tutaj z takim piekielnym hałasem elektromagnetycznym, Ŝe wszystko co Ŝyje, ucieka od was jak najdalej. Rano wyszedłem bez nadajnika, a radiostacja bazy była wyłączona... Jan zamknął się w kabinie i rozmyślał. Zagadka zamiast się wyjaśnić, zaczynała rozszczepiać się na kilka nowych, a sprawa odnalezienia zaginionego człowieka nie posunęła się ani trochę naprzód. Więc te zwierzęta mają wyczulony zmysł odbierający fale elektromagnetyczne o częstotliwościach radiowych. Sygnały płoszą je i zmuszają do ucieczki. Dlaczego? Nad tym problemem zastanowią się specjaliści. MoŜe pewne częstotliwości ostrzegają je przed niebezpiecznymi zjawiskami naturalnymi, na przykład przed wzrostem aktywności gwiazdy centralnej tego układu? Mniejsza o to. Faktem pozostaje, Ŝe nasze urządzenia radiowe, radarowe i cała nasza technika wprowadzają powaŜne zakłócenia naturalnego środowiska planety. A to uniemoŜliwia badania. Zwierzęta tutejsze nie boją się ludzi, tylko fal elektromagnetycznych. Wynika stąd, Ŝe nie znają drapieŜników i nikt na nie nie poluje. Według jednej z teorii rozwoju cywilizacji planetarnych ewolucja, która nie stworzyła drapieŜników, nie moŜe stworzyć istot rozumnych. Więc albo na tej planecie nie ma rodzimej rasy rozumnej, albo... albo teoria jest do bani. Teoria - teorią, a ten kawałek kabla świadczy o obecności... AleŜ tak, to jasne! Oni tu przybyli, aby zbadać planetę, ale zabrali się do tego mądrzej niŜ my. Nie posłuŜyli się urządzeniami radiowymi! Stąd podziemny system kabli, do tego jeszcze dobrze ekranowanych, aby nie płoszyć miejscowej fauny! Tylko - gdzie są badacze? Gdzie ich aparatura, laboratoria, statki kosmiczne? CzyŜby ukryli wszystko pod ziemią? MoŜliwe. To teŜ jest sposób na uniknięcie zakłócenia środowiska. No dobrze. I co dalej? Siedzą w mysich dziurach, nie pokazując się na powierzchni? Albo moŜe wyłaŜą czasami, by porwać takiego Terriego na przykład? Jeśli to prawda, Ŝe pochodzą z innego układu, to jednak muszą mieć jakieś środki łączności z macierzystą planetą... Mogą uŜywać ich sporadycznie, ale gdzieś musi być jakaś antena nadawczo-odbiorcza, radioteleskop... Trzeba dokładnie przeszukać z powietrza tereny górskie. A jeśli mieszkają we wnętrzu planety? Jeśli polują na te zwierzaki, poniewaŜ Ŝywią się ich mięsem Jeśli upolowali Terriego... Jan otrząsnął się z makabrycznych myśli, wstał z fotela i wyszedł przespacerować się po bazie. W korytarzu spotkał Tomsa, który wracał właśnie z zewnątrz z dwoma innymi biologami, taszczącymi kilka klatek wypełnionych drobną zwierzyną. - Wyłączyliśmy sygnalizację radiową pułapek tylko na dwie godziny, i oto rezultat! Toms pokazał klatki. Nałapało się mnóstwo drobiazgu. Niestety, to przedstawiciele tylko trzech gatunków. Te są najpospolitsze, łapią się najczęściej i blokują pułapki. Gdyby tak 52
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 udało się zrobić pułapkę działającą selektywnie, tylko na takie zwierzę, którego jeszcze nie znamy... Ale to chyba skomplikowana sprawa, muszę to przekonsultować z cybernetykami. - Zastawiasz pułapkę na lwa, a łapią ci się same króliki - zaśmiał się Jan, ale w tej samej chwili spowaŜniał nagle, przystanął, obrócił się na pięcie i pobiegł do kabiny radiostacji. - Łącz mnie zaraz z dowódcą ekspedycji! krzyknął nad uchem dyŜurnemu operatorowi, który właśnie się zdrzemnął. - Ze starym - Tak, z Krotonem. Błyskawicznie! - No, to potrwa kilka minut... - mruknął radiowiec. - Prędkości światła nie przekroczę. - Nadaj radiogram tej treści: „Szefie, koniecznie potrzebuję twojego Azora. PoŜycz mi go na parę dni. Przyślij błyskawiczną rakietą w kagańcu i obroŜy. Jan Link." No, co się gapisz Nadawaj! Odpowiedź przekaŜ mi do mojej kabiny telefonicznie. - Jan spojrzał z ironicznym uśmieszkiem na ogłupiałego dyŜurnego i wyszedł. Azor znał Jana, lecz widocznie nowe otoczenie pełne obcych zapachów rozdraŜniło go nieco, bo powarkiwał przez kilka godzin, wietrzył na wszystkie strony i dopiero słowna perswazja, poparta porcją wieprzowej konserwy, udobruchała go ostatecznie. Azor był pięknym okazem doga. Kiedy stał na tylnych łapach, opierając przednie o barki Jana, przewyŜszał go o głowę. Jan z trudem skłonił Azora do zajęcia miejsca w łaziku i razem z Mildem ruszyli ku stacji, w pobliŜu której zaginął Terri. Towarzyszył im drugi pojazd z czterema ludźmi, uzbrojonymi we wszelkie moŜliwe urządzenia obronne. - Sądzisz, Ŝe Azor coś wywęszy? - Milde kręcił głową z powątpiewaniem. - Po kilku dniach - Wcale na to nie liczę. - Więc co zamierzasz zrobić - Poczekaj, sam zobaczysz albo nic z tego nie będzie... Jan zarządził ogólną ciszę radiową. Łaziki osiadły miękko na ziemi w pobliŜu miejsca, które oglądał poprzedniego dnia. Drobne zwierzęta przemykały tu i ówdzie, nie zdradzając zaniepokojenia. Azor węszył ciekawie, ale posłusznie siedział w pojeździe. - No, piesku, pospaceruj sobie trochę powiedział Jan, wiąŜąc jeden koniec długiej linki do obroŜy. Trzymając w dłoni drugi koniec sznura, podąŜał za Azorem. Pies biegł zygzakiem w róŜne strony i Jan musiał od czasu do czasu przywoływać go do siebie, by wskazać mu odpowiedni kierunek. Przeszli w ten sposób całą trasę, którą przypuszczalnie przebył Terri w dniu swego zniknięcia. Potem Jan zawrócił i ruszył w drogę powrotną. Powtórzył to kilkakrotnie, za kaŜdym razem przemierzając kilkunastometrowy odcinek równoległy do poprzedniego. Wreszcie Azorowi widać znudziło się bieganie tam i z powrotem. Usiadł, wywaliwszy jęzor. Jan równieŜ zmęczył się bieganiną, podczas której albo ciągnął psa, albo był przez niego ciągniony po zaroślach. Nie wypuszczając linki z dłoni, odwrócił się w kierunku, gdzie stały oba pojazdy. Włączył osobisty nadajnik. - Na razie nic... - powiedział do mikrofonu. Prawie w tej samej chwili usłyszał za sobą przejmujący psi skowyt. Odwrócił się gwałtownie. Nieco w lewo dostrzegł kątem oka jakby lekki ruch trawy. Psa nie było, lecz linka, którą trzymał, napięła się gwałtownie. Stracił równowagę, lecz nie puścił sznura, który wpił mu się boleśnie w rękę i wlókł go po ziemi.
53
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Do mnie! - wrzasnął w mikrofon. Usłyszał wycie silników obu pojazdów odległych o niespełna trzysta metrów. Próbował wstać, ale linka ciągnęła go brzuchem po ziemi. Kilkoma ruchami dłoni udało mu się uwolnić przegub. Popędził za uciekającym końcem sznura. ZdąŜył jeszcze zobaczyć, Ŝe znika on błyskawicznie w gęstwie porostów, obficie pokrywających w tym miejscu grunt, jak spłoszona dŜdŜownica pospiesznie kryjąca się w ziemi. - Tutaj! Prędko! - krzyknął do wyskakujących z pojazdu ludzi. - Zdzierać poszycie! Wskazał końcem buta miejsce, gdzie zniknął koniec sznura. Pięć par rąk błyskawicznie obnaŜyło brunatny grunt. Spod koŜucha roślinności ukazał się zarys kolistej szczeliny, obwiedzionej metalową ramą o ponad metrowej średnicy. - Trzeba się tam dostać - komenderował Jan. - To wygląda na rodzaj donicy, zakrywającej wylot szybu czy studzienki. Trzeba wybrać ziemię i spróbować palnikami... Po kilku minutach łopata zazgrzytała o dno metalowego „rondla" wpuszczonego w okuty obręczą otwór. - OstroŜnie! - ostrzegł Milde. - Nie trzeba! - Jan machnął ręką. - Tam ich nie ma. To urządzenie automatyczne. - Skąd wiesz - A nie zapytasz, skąd wiedziałem, Ŝe musi tu być coś takiego? - Jan spojrzał na Mildego z ironicznym uśmieszkiem. - Niech cię diabli. Intuicję to ty masz! - To nie intuicja. To tylko geniusz - powiedział Jan skromnie. Pokrywę szybu udało się sforsować bez większych trudności przy pomocy palnika plazmowego. Okazało się, Ŝe była poruszana od wewnątrz prostym urządzeniem hydraulicznym, które unosiło ją na pewną wysokość na walcowatej podporze. Równocześnie wysuwały się mechaniczne chwytaki, zgarniające zdobycz z powierzchni ziemi do wnętrza otworu. Studzienka była metalową rurą wkopaną w ziemię na głębokość dwóch metrów. Jej dno pokrywało miękkie porowate tworzywo. W dolnej części rury zaczynał się ukośny kanał, prowadzący nieco niŜej, do obszernej niszy. Azora znaleziono unieruchomionego na czymś w rodzaju stołu operacyjnego. Automatyczne urządzenie, wyposaŜone w sondy i czujniki, rozpoczęło właśnie szczegółowe badanie przeraŜonego zwierzęcia. Pad jedną ze ścian niszy stały rzędem prostopadłościany z przejrzystego tworzywa. W największym, zanurzony w zielonkawej cieczy, pływał Terri w pełnym rynsztunku zwiadowcy planetarnego. W innych znajdowały się drobniejsze okazy borelijskiej fauny. - Przypuśćmy, Ŝe pozostaniemy tu przez miesiąc, dwa... - mówił Jan, popijając kawę w wygodnym fotelu w kabinie Bazy Głównej. - CóŜ zdołamy zaobserwować? Migawkowe zdjęcie, statyczny obraz Ŝycia planety... Oni są sprytniejsi. Pozostawili tu automatyczny system badawczy. Ta pułapka na zwierzęta jest tylko małym fragmentem tego systemu, ale według niej moŜemy sobie wyobrazić metodę ich działania. Ciągła informacja o Ŝyciu tej planety uzyskiwana jest przy quasi-zerowym zakłóceniu warunków naturalnych. Gdzieś w głębi ziemi, albo w skalnej grocie, ukryty jest centralny układ dyspozycyjny, połączony siecią podziemnych łącz z róŜnego rodzaju czujnikami, pułapkami, urządzeniami pobierającymi próbki i gromadzącymi eksponaty. Centralny układ zbiera informacje, opracowuje i przesyła do swoich twórców, którzy siedzą sobie wygodnie w domu, zamiast włóczyć się po obcych planetach... - A próbki, eksponaty takie jak te, które znaleźliśmy w pułapce - wtrącił Milde. - Świadczą o tym, Ŝe jednak od czasu do czasu przylatują tutaj, by je zabrać... 54
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Dobrze, Ŝe nie konserwują ich w formalinie, tylko przechowują w stanie anabiozy dodał Barow, lekarz wyprawy. - Jak się czuje Terri? - JuŜ zupełnie dobrze. Za dwa dni go wypuszczę. - Trzeba poszukać tego centrum dyspozycyjnego. - Nie liczcie na moją pomoc - mruknął Jan - nie jestem wandalem. I tak zepsuliśmy im parę urządzeń, przecięliśmy kabel. Oni wrócą i bez trudu dojdą, kto tu buszował. W przeciwieństwie do nich zostawiamy po sobie mnóstwo śladów, jak niesforna wycieczka mieszczuchów w podmiejskim lesie. Milde zamyślił się, wpatrzony w podłogę. - MoŜe masz rację... - powiedział po chwili. - PrzecieŜ oni byli tu przed nami. Chyba są mądrzejsi i bardziej doświadczeni. - Nie jest aŜ tak źle... Toms teŜ wymyślił selektywną pułapkę, która chwyta tylko takie okazy, jakich układ centralny jeszcze nie zarejestrował. Nie potrafił jej tylko zrealizować w praktyce. Właściwie to Toms podpowiedział mi rozwiązanie problemu. Pomyślałem, Ŝe jeśli pułapka zna juŜ człowieka, to naleŜy sprowokować ją przy pomocy psa. Poza tym starałem się wczuć w ich mentalność... - Jednym słowem, do naszych rozumnych a nieznanych braci dotrze wkrótce informacja o pojawieniu się na Borelii dwóch nowych gatunków zwierząt - uśmiechnął się Toms. Ciekawe, jak nas potraktują? - Jak watahę dzików ryjących w kartoflisku - powiedział Jan z niesmakiem.
55
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 DŜuma, Cholera i cięŜka Grypa Nasza praca jest równie potrzebna jak kaŜda inna. Dawno juŜ pogodziliśmy się z tym zajęciem, choć niechętnie przyznajemy się do niego. Kiedy skierowano nas do tej roboty, szef SłuŜby Porządkowej Zarządu Linii Międzyplanetarnych widząc nasze skwa szone oblicza powiedział: - CóŜ, panowie piloci! Kosmos teŜ trzeba od czasu do czasu pozamiatać.! Z szefem dyskusji nie ma. W ten sposób staliśmy się zamiata czami Kosmosu. Od kiedy zawód pilota rakietowego stał się takim samym zawodem jak inne, nie kaŜdy moŜe odkrywać nieznane planety. Dostaliśmy więc ten mocno juŜ sfatygowany stateczek pa trolowy - "odkurzacz", jak go w przystępie gorszego humoru nazwał Kuba. - Zadziwia mnie beztroska naszych praojców! - mawiał mój to warzysz. - Wszyscy wysyłali na orbity róŜne sondy, satelity, rakiety... Tylko nikomu do głowy nie przyszło, Ŝe kiedyś trzeba będzie to posprzątać. To była prawda. Ze starymi satelitami sprawa była jeszcze stosunkowo prosta. Specjalne rakiety, wyposaŜone w odpowiedni sprzęt, cięły je na kawałki i wyrzucały w kierunku Ziemi, w at mosferę, gdzie szczątki te ulegały spaleniu. Trudniejszych problemów przysparzały drobniejsze bryłki i odłamki materii, pochodzące z rozbitych statków międzyplane tarnych, lub po prostu wyrzucone kiedyś lekkomyślnie z prze latujących rakiet. Tu zaczynała się rola naszego "odkurzacza". Patrolowiec nasz był wyposaŜony w wykrywacz materii. Wyszukiwał w przestrzeni naj drobniejsze okruchy i niszczył je strumieniem antyprotonów. Z okruchów nie pozostawało ani śladu poza krótką ulewą promieniowa nia gamma. Do większych odłamków nie strzelało się antymaterią. Ich dematerializacja pociągałaby za sobą zbyt silne promieniowa- nie, przed którym osłony statku nie chroniłyby nas w dostatecznym stopniu. Większe obiekty naleŜało zabierać do zasobników, by spa- lić je następnie w atmosferze podczas powrotu na Ziemię. Kuba bardzo nie lubił tych większych odłamków. Sprawiały trochę kłopotu, a on był człowiekiem nie kochającym nadmiaru pra cy. Na któryś z kolejnych rejsów polecono nam zabrać pasaŜera. Gdy rola tego człowieka na pokładzie wyjaśniła się, Kuba wyraźnie nie byt zachwycony. - Mamy pecha Ŝe właśnie na nas musiało to trafić! - mówił do mnie, rozparty w fotelu pilota. - Ten archeolog potrzebny nam tu, jak meteor w dyszy wylotowej. - To paleobiolog - sprostowałem. - Interesuje się bakteriami i wirusami z ubiegłych stuleci. - No właśnie. Zobaczysz, Ŝe nic dobrego z tego nie wyniknie. Jeszcze nam tu jakąś zarazę sprowadzi. Tak się zapalił do pracy, Ŝe musiałem dziś podchodzić do pięciu czy sześciu zwykłych kos micznych śmieci i brać je na pokład dla jego uciechy. A tak w ogóle, to zupełnie nie rozumiem tych naukowców z Instytutu Medy cyny Kosmicznej. Przez całe wieki ludzkość biedziła się nad wygu bieniem tych wszystkich paskudnych bakcyli - a teraz oni zatęsknili za nimi i szukają ich w Kosmosie. - Tu chodzi o jakieś badania naukowe - powiedziałem. - Po prostu na Ziemi wytępiono te drobnoustroje tak skutecznie, Ŝe nie sposób ich znaleźć.
56
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Ja myślę, Ŝe to jakiś spisek lekarzy, którym się nudzi - zakpił Kubą i poprawiwszy się w fotelu przymknął oczy. Rakieta szła maleńkim ciągiem, sygnalizator materii milczał. Ten rejon przestrzeni był juŜ dość dokładnie oczyszczony. - UwaŜaj od czasu do czasu - powiedziałem, widząc, Ŝe Kuba szykuje się do drzemki. - Mark prosił, by go obudzić, gdy się coś trafi! Najbardziej interesują go szczątki statków z XX wieku. Szuka bakterii i wirusów powodujących ówczesne choroby epi demiczne. Kuba wzruszył ramionami na znak, Ŝe go nic a nic nie ob chodzi. - Dopóki ten śmieciarz siedzi mi nad głową; muszę spełniać jego zachcianki. Ale wybacz, mój drogi, nie będę przecieŜ sam so bie przysparzał roboty. Gdybym chciał brać na pokład kaŜdy kawałek, jaki zobaczę, to nie wykonalibyśmy nawet dziesięciu pro cent naszych normalnych zadań. Kuba przerwał, bo właśnie sygnalizator zabrzęczał prze ciągle, a na ekranie zarysował się kształt sporej bryłki materii. Kuba poruszył wprawnie dźwigniami, naprowadził obraz celu na przecięcie linii celownika i strzelił. Bryłka zniknęła, lecz wskaźnik pokładowego radiometru podskoczył niepokojąco w górę. - Nie wygłupiaj się - powiedziałem ostro. - KaŜdy taki strzał kosztuje nas dzienną dawkę promieniowania. Za twoje lenistwo płacimy zdrowiem. Trzeba było przechwycić, to był za duŜy obiekt na strzał. - Dobrze, dobrze... - zamamrotał Kuba. - Następny taki w ogóle ominę. Niech go sobie zabierze ktoś inny. Kuba popadał czasem w takie stany rozdraŜnienia i nie było na to Ŝadnej rady: kiedy był zły na coś lub na kogoś, bezwstydnie demonstrował swą niechęć do pracy. W gruncie rzeczy był to jednak zupełnie porządny chłopak. Rozumiałem go doskonale. Podobnie jak ja, nie był zachwycony tym, co robił. Wstępując do szkoły pi lotaŜu kosmicznego obaj mieliśmy nadzieję na dokonanie rzeczy wzniosłych. Teraz, kiedy wsadzono nas na ten nędzny stateczek, musieliśmy odroczyć na czas nieokreślony nasze plany podboju od ległych ciał niebieskich i nawiązywania kontaktów z obcymi cy wilizacjami. Ale, jak powiedział nasz szef, w Kosmosie takŜe trzeba czasem pozamiatać. Nasze zadania teŜ były waŜne, choć nie tak efektowne, jak byśmy sobie Ŝyczyli. Niechęć Kuby do naszego pasaŜera umiałem sobie bez trudu wytłumaczyć: Mark robił przynajmniej coś interesującego, badał coś, odkrywał - i tego właśnie Kuba mu zazdrościł. Podkpiwał, jak mógł, z szukania w Kosmosie wytępionych na Ziemi drobnoustrojów - a jednak zazdrościł Markowi tych nieco chyba beznadziejnych poszukiwań. - No to co, Alen? - spytał nagle Kuba, budząc się z drzemki. - Nudnawo tutaj. Chyba polecimy na trzy tysiące, spenetrujemy okolice dwunastej stacji pośredniej. Dostałem wczoraj komunikat z Centrali, Ŝe jakiś towarowiec miał kłopoty z mikrometeorami. - Wolałbym uzgodnić to z Markiem. Szef kazał mu ułatwiać pracę... A przynajmniej, nie utrudniać. - Dobrze, więc idź go obudzić. Przyślij go tu, a sam odpocznij. Poszedłem w kierunku kabiny mieszkalnej. Mark nie spał juŜ lecz przeglądał swoje notatki i majstrował przy mikroskopie elek tronowym. - Masz coś ciekawego? - spytałem.
57
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Zdaje się... - powiedział na pozór naturalnie, ale wyczuwałem, Ŝe jest lekko podekscytowany. - To chyba skrystali zowany wirus grypy. Zwalczono go ostatecznie w początkach XXI wieku. Chyba odmiana azjatycka. Niestety, nie udało mi się go oŜywić, a szkoda. MoŜna by wyhodować większą ilość... - Po co? śebyśmy się pochorowali? - Nie bój się! Trzymam wszystko w szczelnych pojemnikach. Zresztą niczego jeszcze nie udało mi się wyhodować. - Ale po co w ogóle chcecie wskrzeszać te antyczne bakcyle Tak z czystej ciekawości? - Widzisz, potrzebne są nam szczepionki. Pełny zestaw szczepionek przeciwko wszelkim chorobom zakaźnym. Na wypadek kon taktu z cywilizacją pozaziemską... Muszę przyznać, Ŝe trochę mnie "zatkało". A więc ten chłopak, mając tak powaŜne zadania, nawet nie pochwalił się przed nami, nie wyjaśnił dotychczas, o co chodzi... Nabrałem od razu szacunku dla paleobiologa i... jeszcze dotkliwiej odczuwałem, jak błaha jest moja rola zbieracza kosmicznych odpadków. - Więc jednak... naukowcy wciąŜ wierzą w moŜliwość kontaktu z istotami pozaziemskimi? - A ty niby nie wierzysz? - uśmiechnął się Mark, zbierając swoje notatki. Siedzę przy sterach, wpatruję się w ekran, od czasu do czasu brzęknie sygnał; wtedy celuję i wciskam spust, by posłać struŜkę antymaterii w jakiś drobny meteorek. Słowem normalnie, czyli trochę nudno. Kuba, zamiast czuwać ze mną, śpi w najlepsze na fotelu obok. Brzęk sygnału - na ekranie spory obiekt chyba za duŜy na strzał. MoŜe zostawić? Nie, wezmę go. MoŜe Markowi się przyda. Powoli biorę kurs na lśniący przedmiot. Reguluję wizjer, powiększam obraz.. "Co to?" pytam sam siebie trochę zdziwiony. Przedmiot połyskuje metalicznie, ma kształt ściętego stoŜka i wymiary nie przekraczające kilkunastu centymetrów. Nie wygląda na odłamek większej całości - sam w sobie stanowi regularny kształt. ZbliŜam się do niego coraz badziej. "Co to jest?" - myślę i sięgam do dźwigni chwytak Widzę na ekranie, jak łapa manipulatora obejmuje ten dziwny stoŜek i cofa się z pola widzenia. Po chwili mam go tuŜ przed sobą, juŜ we wnętrzu statku, za szybą komory próŜniowej. I nagle... Boczna powierzchnia stoŜka rozsuwa się nieco, z jego wnętrza wynurza się miniaturowa postać w maleńkim skafandrze kos micznym... - Alen! Alen! - woła istotka w skafandrze... - Alen! Alen! - woła Mark i szarpie mnie za ramię. Budzę się, siadam na posłaniu i rozglądam się półprzytomnie po kabinie sypialnej. Obok stoi Mark. W przezroczystym pojemniku trzyma niewielki odłamek postrzępionego metalu. - Co to? - pytam. - Co się stało? - Nic się nie stało. Nie mogłem cię obudzić, spałeś tak twardo. Twoja kolej czuwania. A tu mam kawałek dwudziestowiecznego kosmolotu . - przed chwilą złapaliśmy to z Kubą. Minęło kilka minut, nim wróciłem do rzeczywistości. Mój sen był tak wyrazisty, Ŝe potrafiłbym chyba narysować kaŜdy widziany w nim szczegół. Ale to był, niestety, tylko sen... - Chcesz pewnie popracować, Mark? Pójdę więc posiedzieć z Kubą. - Dziękuję ci, właśnie chcę to obejrzeć pod mikroskopem. 58
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Załbrał się ochoczo do swoich eksperymentów. Podziwiałem coraz bardziej jego cierpliwość. "Minęły czasy błyskotliwych in dywidualnych odkryć, teraz liczy się tylko mrówcza praca wielkich zespołów ludzi" - pomyślałem, idąc w kierunku kabiny nawiga cyjnej, z której dobiegały dziwne pohukiwania Kuby. Zatrzymałem się w wejściu i nie zauwaŜony, zza jego pleców śledziłem ekran, na którym pojawiały się co chwila drobne kształty mikrometeorów. Widocznie weszliśmy w okolice dwunastej stacji. Korzystając z nieobecności Marka, Kuba uŜywał sobie do woli. Brał na cel pojedyncze odłamki lub całe ich skupiska, wciskał spust miotacza i siekł szeroką wiązką antymaterii, pokrzykując z uciechą: - DŜuma, cholera i cięŜka grypa! A masz!! Ospa, lumbago i zapalenie ucha środkowego! Bęc!! Przez chwilę obserwowałem go z rozbawieniem, potem spoj rzałem znów na ekran i dech mi zaparło. Na jego środku, na skrzyŜowaniu pajęczych nici celownika zobaczyłem... błyszczący stoŜek z mojego snu! - Stój! Nie strzelaj! - krzyknąłem, lecz okrzyk mój zabrzmiał równocześnie z pojawieniem się błysku na ekranie. Kuba odwrócił głowę, mrugnął wesoło okiem i rzucił kpiąco: - Mówiłeś coś do mnie? ...
59
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Eksperyment - Proszę tędy, profesorze! - wskazał Groos, przeciskając się wąskim przejściem między stojakami z aparaturą. W najdalszym kącie pracowni, pod ścianą obwieszoną półkami, opleciony zwojami kabli i rurami kompresorów stał nanoskop. Na pozór nie róŜnił się niczym od innych przyrządów tego typu. - To ma być owo rewelacyjne urządzenie, o którym mi pan wspominał? - w głosie profesora moŜna było uchwycić nutę rezerwy, a nawet drwiny. - Tak, właśnie to... - Groos zdawał się nie zauwaŜać ironii profesora. - Ten nanoskop został przerobiony według mojego pomysłu. Pozwala uzyskać powiększenia o trzy rzędy wielkości lep sze niŜ dotychczas osiągane. Jest uczulony na grawifale w zakre sie superwysokich częstotliwości. Pan zdaje sobie sprawę, co moŜna przez to osiągnąć? - No, no... - profesor zgrabnie udawał podziw, choć naj wyraźniej nie wierzył ani jednemu słowu asystenta. - To ci dopie- ro! I cóŜ moŜna obserwować przy takich powiększeniach? - Właśnie to, o czym komunikowałem panu profesorowi w moim liście. - Czy to aŜ takie waŜne... abym musiał przerywać urlop? - AleŜ... - Groos był bardziej zdumiony niŜ zakłopotany. - To przecieŜ sensacja naukowa na miarę... nie, nie potrafię tego nawet z niczym porównać! To epokowy eksperyment! Entuzjazm Groosa rósł z kaŜdym słowem, nie udzielał się jed nak profesorowi który krytycznym okiem oglądał szczegóły aparatu ry. Widać było jednak, Ŝe niewiele z tego rozumie. - Zakładam nową próbkę - powiedział Groos. - To będzie trwa ło niezmiernie krótko, jednak ekran utrwali na chwilę obraz, roz- ciągając go nieco w czasie. Proszę dokładnie zapamiętać wyjściowy stan pola widzenia. Profesor bez przekonania pochylił się nad wziernikiem nanoskopu. - O! - powiedział nagle. - To ciekawe! CóŜ to takiego? - Proszę pamiętać, Ŝe powiększenie znacznie przekracza to, co osiągnięto dotychczas! - powiedział Groos z nieznacznym uśmiechem, zadowolony z wywołanego efektu. - Ale nie to jest waŜne. Chodzi nam o sam eksperyment. Proszę uwaŜać, włączam źródło... - Nic nie widzę. Wszystko pozostaje w tym samym stanie, jak na początku... - Chwileczkę, przełącznik mi się zaciął. O, juŜ! - Nic. O, o, ter... Pierwszy komunikat pochodził z ośrodka Aldagger, później potwierdziły go obserwacje mniejszych radioteleskopów. Wreszcie po dwóch latach od ukazania się pierwszego komunikatu Markow i Stern zaobserwowali to niezwykłe zjawisko przy pomocy silnych teleskopów optycznych. Trzy silne radioźródła, zauwaŜone zrazu w rejonie gwiaz dozbioru Lwa, przesuwały się wyraźnie i to z szybkością niewiary godną, jak na obiekty tego typu. Jakiego typu? OtóŜ właśnie! Tu, niestety nie było zgodności między poszczególnymi obserwatorami. Nie ulegało 60
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 jednak wątpliwości, Ŝe są to obiekty bardzo odległe, pozagalaktyczne i posiadające ogromne objętości. O masie ich trudno było cokolwiek powiedzieć, nie znając ich natury fizy cznej. Najdziwniejszy jednak wydawał się fakt, iŜ tory, po których poruszały się te ogromne i niespotykane dotychczas ciała niebieskie, były według zgodnych obserwacji wszystkich badaczy... idealnie równoległe ! Prasa nie omieszkała oczywiście podchwycić tego faktu, nadając mu smak kosmicznej sensacji: "Karawana pocisków między galaktycznych zdąŜa w kierunku mgławicy NGC 5194" i tak dalej... Poruszenia wywołanego takimi przypuszczeniami w niczym nie um niejszał fakt, iŜ odległość tej galaktyki od Słońca wynosi około dziesięciu milionów lat światła, a więc to, co obserwowano - działo się przed tyluŜ laty... Wymieniona mgławica leŜała rzeczy wiście na przedłuŜeniu drogi jednego z tajemniczych "pocisków". Trudno było jednak powiedzieć, czy ogromne, tajemnicze ciało "trafi" w mgławicę, gdyŜ dokładne ustalenie odległości od niego było niezmiernie trudne. Gdyby bowiem przyjąć za pewnik owych 10 milionów lat światła, prędkość obiektu przekraczałaby znacznie prędkość światła, natomiast rozmiary obiektu musiałyby być wprost monstrualne... Ostatecznie zgodzono się na hipotezę roboczą, według której "quazony", bo tak nazwano owe poruszające się obiekty, miały być ciałami o objętości rzędu przeciętnej gromady kulistej, poruszającymi się z prędkością nadświetlną... Dokładnie w dziesięć lat po odkryciu, quazon beta zbliŜył się do galaktyki NGC 5194 na tyle, Ŝe moŜna było się spodziewać zaobserwowania oddziaływań wzajemnych. Przypuszczenia nie myliły: quazon naprawdę, a nie tylko pozornie, zbliŜał się do mgławicy! W ciągu kilku następnych miesięcy stwierdzono zakrzywienie toru. Pozwoliło to z kolei na lepsze określenie masy i odległości. Powszechna opinia, urabiana przez popularną prasę codzienną, coraz bardziej skłania się ku ostatecznemu zaakceptowaniu hipotezy "kosmicznych megastatków", wysyłanych przez jakieś isto ty-giganty z głębi Wszechświata w kierunku naszej gromady galak tyk. Główną poŜywką dla tego rodzaju teorii była owa - stwierdzo na juŜ teraz bezspornie - nadświetlna prędkość quazonów... Trzeźwo myślący naukowcy nie ulegali jednak urokowi kuszących hipotez i nie ustawali w wysiłkach zmierzających ku skonstruowaniu obiektywnej teorii tego zjawiska. Wykluczali oni oczywiście wszelkie załoŜenia związane z ingerencją "megaistot", uwaŜając takie pomysły za czystą metafizykę. Wtedy to powstała klasyczną hipoteza Kruhma-Jansena, która głosiła, jakoby quazony byty produktami samorzutnego rozczepienia jakiejś starej galaktyki, która po skurczeniu się do progowej gęstości materii uległa eksplozji podobnie jak się to obserwuje w przypadku gwiazd supernowych. Hipotezę poddano ostrej krytyce z punktu widzenia energety cznego i kosmologicznego. Przytoczone argumenty, nie pozbawione zresztą pewnych niejasnych sformułowań, zajęłyby zbyt wiele miejsca, gdybyśmy chcieli je tutaj streścić. Dość, Ŝe po niespełna roku teoria poszła do lamusa, wyparta przez dwie konku rujące hipotezy Canthona i Poola-Tresnera. Pierwsza z nich, przypisująca quazonom strukturę mgławic pyłowo-gazowych o bardzo silnym zagęszczeniu, wywodziła ich genezę z kondensacji grawitacyjnej cząstek nadświetlnych, posia dających ten sam lub podobny kierunek wektora pędu. Druga hipoteza, zakładając jako punkt wyjścia istnienie skupisk rozdrobnionych cząstek materii międzygalaktycznej, wprowadzała interesującą skądinąd koncepcję, według której "młode", a więc nie posiadające jeszcze tak wielkiej objętości i pędu quazony ulegać miałyby stopniowemu przyspieszeniu poprzez oddziaływanie spręŜonego pola 61
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 grawielektromagnetycznego, panują- cego, jak wiadomo w przestrzeni międzygalaktycznej. Nabierając stopniowo prędkości i obrastając niejako w materię w czasie wie- lokrotnych obiegów po kole o promieniu równym promieniowi Wszech- świata, quazony stawałyby się tym, czym są: wielkimi skupiskami materii, obdarzonymi nieprawdopodobnie wielkim pędem... Przyspieszenie, odbywające się za pośrednictwem oddziaływań polowych zbliŜało ten hipotetyczny proces - w najogólniejszych zarysach - do procesów przyspieszania cząstek w akceleratorach cyklicznych, co teŜ zostało natychmiast wykorzystane w publikac jach popularnonaukowych, jako piękny, choć bardzo daleki od ścisłości wywód poglądowy... "Wyobraźmy sobie zwykły, dobrze znany synchrocyklofazotron o promieniu równym promieniowi Wszechświata..." Tak to mniej więcej wyglądało w wykładach popu laryzatorów. Trzeba tu dodać, Ŝe zarówno ścisłe, jak i popularne wykłady hipotezy Poola-Tresnera przemilczały dyplomatycznie kwestię przekroczenia przez quazony prędkości światła. Ktoś tam nawet odkrył, czy raczej: wydawało mi się, Ŝe odkrył coś w rodza ju "promieniowania Czerenkowa", które to promieniowanie to warzyszy ruchowi cząstki z prędkością przekraczającą prędkość światła w danym ośrodku. Największe jednak powagi naukowe i uznane autorytety odnosiły się dość wstrzemięźliwie do całego problemu. Wypowiedzi wielkich uczonych były raczej wymijające. Nie było w tym nic dzi wnego: kaŜdy niemal dzień mógł przynieść nowe informacje i fakty. Quazon beta zbliŜał się najwyraźniej do mgławicy. W tej ostatniej moŜna było juŜ zaobserwować skutki tego zbliŜania: coś w rodzaju gigantycznego przypływu i rosnącej z miesiąca na miesiąc deforma cji. Powściągliwe stanowisko autorytetów naukowych okazało się zupełnie słusznym wyjściem z sytuacji: następne dwa lata przyniosły rozstrzygnięcie wątpliwości. Profesorowie uniknęli przykrej konieczności wycofywania się z zajętych przedwcześnie stanowisk, co przypadło w udziale mniej cierpliwym, a łasym na sukcesy młodszym naukowcom. Quazon beta wniknął w głąb mgławicy, która całkowicie zmieniła formę, dzieląc się na dwie prawie równe części, obdarzo ne stosunkowo duŜymi prędkościami oraz trzy części mniejsze, lecz niezmiernie szybkie, które, po dokonaniu wstępnych obserwacji porównawczych uznano za identyczne z... quazonami. To zaskoczyło wszystkich. Uczeni w zaciętym milczeniu przystąpili do konstruowania nowych teorii. Tylko prasa nie straciła rezonu i bębniła teraz o łańcuchowym rozszczepieniu galaktyk i podobnych bzdurach... ... az! - wykrzyknął profesor. - W tej chwili stało się coś dziwnego... - Widział pan?! To jest właśnie dowód! Wykazałem, Ŝe poje dyncza galaktyka nie jest niepodzielną cząstką materii! Strumień quazonów rozszczepia galaktykę na dwie części z wydzieleniem kilku następnych quazonów! To daje moŜliwość uzyskania reakcji łańcuchowej, samopodtrzymującej się... MoŜna będzie wyzwolić w ten sposób kolosalne ilości energii. To moŜe być bardzo istotne, moŜe mieć znaczenie militarne! - Eee... Z tym rozszczepieniem galaktyk, to jeszcze nic pewnego - powiedział profesor. - Czy próbowałeś wyobrazić sobie, jak świat nauki przyjąłby taką heretycką hipotezę? Od czasów Toldana wiadomo, Ŝe galaktyka jest elementarną, niepodzielną cząstką materii... Trzeba by zmieniać wszystkie podręczniki fizyki... Profesor uśmiechnął się melancholijnie, po czym podrapał się leniwie prawą macką w szósty (licząc od prawej) czułek w dziewiątym rzędzie od góry.
62
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Epizod bez następstw Suchy wiatr od strony pustyni nieustannie siekł drobnymi ziarenkami rudego piasku. Zimno dawało się odczuć coraz silniej. Chifu otulał się szczelnie swą obszerną szatą, odwracał twarz, przymykał piekące powieki. Spoglądał co chwila w stronę kępy suchych, kolczastych krzewów, rosnących o sto kroków od miejsca, gdzie leŜał za niewielkim kamieniem. Cień osła poruszał się od czasu do czasu na tle zachodniego nieba. To uspokajało Chifu, przynajmniej na chwilę. Kamień, tuŜ przy twarzy, dawał złudzenie osłony przed wiatrem i przed czymś jeszcze - nieznanym, niewiadomym, na spotkanie którego Chifu wybrał się tej nocy, gdy wreszcie ciekawość przemogła strach. Noc była ciemna, bezksięŜycowa, bezchmurna i chłodna. Pustynia, rozciągająca się na wschodzie, zlewała się w oddali z ciemną płachtą gwiaździstego nieba. Chifu wytęŜył wzrok. Tak, nie mylił się. To tam właśnie. Na tle ciemnego nieba rysowała się jeszcze ciemniejsza sylweta ogromnej bryły. Chifu wpatrywał się długo, aŜ oczy zaszły mu łzami i znów musiał odwrócić głowę w stronę zarośli. Osioł stał spokojnie, widać było nawet jego miarowo wahający się ogon. Chifu znów spojrzał przed siebie. Za dnia, z daleka, wyglądało to inaczej. Najpierw był oślepiający błysk, jakby słońce zachodziło na wschodzie. Ognista plama dotknęła piasku, w niebo wzbił się tuman, który przesłonił na długą chwilę to miejsce. A potem, gdy piasek opadł, Chifu dostrzegł smukły kształt połyskującej srebrzyście iglicy, skierowanej w niebo. Stanął wtedy, jak skamieniały. W kilka chwil po błysku dobiegł go daleki grzmot. Osioł poderwał się do ucieczki i Chifu musiał biec za nim, by nie pozostać sam wśród piasków. Przed zachodem słońca dotarł do oazy, gdzie juŜ opowiadano nieprawdopodobne plotki o dziwnym zjawisku na pustyni. Niektórzy byli zdania, Ŝe to bógSłońce, albo moŜe jego wysłannik, zstąpił na pustynię. Wszyscy byli zgodni, Ŝe nie naleŜy w Ŝadnym razie mieszać się do boskich spraw i na wszelki wypadek nie zapuszczać się w tamtą stronę. Chifu chciał tylko zbliŜyć się pod osłoną ciemności na tyle, na ile pozwoli mu własny strach i popatrzeć. Noc była jednak zbyt ciemna, by z tej odległości zobaczyć cokolwiek poza zarysem niewyraźnego kształtu, niepodobnego do iglicy, którą widział w dzień. OstroŜnie uniósł się zza głazu, raz jeszcze spojrzał na osła i ruszył powoli naprzód. Szum wiatru, wdzierającego się z piaskiem pod odzienie, zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Od czasu do czasu dało się słyszeć dalekie wycie szakala, ale Chifu nie bał się szakali. O wiele gorsze były dzikie i krwioŜercze likaony. Na szczęście, polowały w dzień i w tej okolicy trafiały się rzadko. Dotknął rękojeści noŜa zatkniętego za rzemień, którym był przepasany. Poczuł się pewniej, przyspieszył kroku. Spod nóg smyrgnął mu spłoszony skoczek pustynny, ale Chifu nie zatrzymał się ani na chwilę, choć serce tłukło mu się w piersi i czuł chłodny dreszcz w karku. Wiatr przycichł jakby, obraz gwiazd wyostrzył się. Na ich tle coraz wyraźniej rysował się ostro zakończony, trójkątny cień. U jego podstawy dostrzegł dwa maleńkie, wędrujące światełka, wytęŜył słuch. Od strony ciemnej bryły dobiegł jakiś jednostajny szum i miarowe postukiwania. Próbował ocenić odległość, ale w ciemności perspektywa spłaszczała się zupełnie. Mogło być trzysta kroków, albo tylko pięćdziesiąt... Trójkąt sterczał w niebo, nieporuszony, o gładkich krawędziach, jak zarys gigantycznej budowli. PołoŜył się za fałdem nawianego piasku. Światełka zniknęły skrywając się za brzegiem ciemnego konturu. Chyłkiem podbiegł kilkanaście kroków, potem jeszcze bliŜej. Mógł teraz dostrzec biegnącą ku górze krawędź dwóch trójkątnych płaszczyzn, zbiegających się gdzieś wysoko ku wspólnemu wierzchołkowi. Budowla musiała być ogromnym ostrosłupem. Chifu ocenił, Ŝe podstawy obu trójkątów schodzą się pod kątem prostym, jak granice poletek rolników nad Wielką Świętą Rzeką, które wytyczał ubiegłej jesieni, gdy 63
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 pomagał mierniczemu Phiro. Pamiętał dobrze tę pracę i wszystkie cięgi, które spadły na jego grzbiet. Najbardziej utrwaliła się w jego pamięci trzcina, którą posługiwał się pisarz Hafon... Powoli, na uginających się nogach skradał się teraz wzdłuŜ jednej ze ścian budowli, w odległości dobrych dwudziestu kroków od niej. Machinalnie, bezwiednie prawie odliczał kroki od naroŜnika. Budowla była ogromna. Naliczył około dwustu kroków, nim dotarł do końca, ale nie był pewien, czy nie pomylił się w rachunku; kaŜde dziesięć kroków znaczył zgięciem palca u dłoni, lecz w pewnej chwili potknął się i musiał rozprostować palce, by podeprzeć się dłonią o ziemię. Tu takŜe była krawędź i kolejna ściana, prostopadła u podstawy do tej, wzdłuŜ której przyszedł. ZbliŜył się jeszcze bardziej. JuŜ prawie mógł dotknąć ściany. Wyciągnął dłoń, lecz cofnął ją zaraz, przeraŜony własnym zuchwalstwem. i wtedy właśnie usłyszał głos. TuŜ za swymi plecami, tak bliski, Ŝe zdrętwiał i zamarł na chwilę w bezruchu, a potem padł, twarzą w piasek, osłaniając głowę dłońmi, jak by bił pokłon nieznanym mocom. Głos rozbrzmiewał natarczywie, blisko, słowami nieznanego języka. Potem dołączył drugi i przez chwilę oba wiodły niezrozumiały, urywany dialog. Chifu leŜał bez ruchu, jak martwy. Oczekiwał na cios, na raŜenie świętym ogniem lub jakąkolwiek inną karę za najście tego miejsca, niewątpliwie nie przeznaczonego dla śmiertelnych. Poczuł, Ŝe ktoś chwycił go pod ramiona, ktoś drugi - za nogi. Zacisnął powieki, choć w gęstej ciemności i tak nie miało to większego znaczenia. Słyszał chrzęst piasku pod czyimiś stopami. Dał się nieść, bezwładny, niczym nie zdradzając, Ŝe Ŝyje. Potem uczuł, Ŝe nie ma juŜ wiatru i zrobiło się cieplej, a kroki dudniły teraz po czymś twardym. Przez zaciśnięte wciąŜ powieki , przebijało jasne światło. Po chwili leŜał na wznak. Światło osłabło. Ośmielił się uchylić powieki, lecz nie dostrzegł niczego, oślepiony po diugim przebywaniu w ciemności. Podniósł dłoń i przesłonił nią oczy otwierając je ponownie. Był we wnętrzu niewielkiej niszy. Jej wewnętrzne ściany i strop pokryte były barwnymi obrazami, których treści nie mógł pojąć ni odgadnąć. Na wprost niego rozciągała się wielka, srebrzysta płaszczyzna, zajmująca prawie całą ścianę pomieszezenia. Spostrzegł, Ŝe leŜy na miękkim legowisku, pokrytym czymś w rodzaju zwierzęcego futra, lecz o zabarwieniu, jakiego nigdy nie widział u Ŝadnego zwierzęcia... Nagle część bocznej ściany rozstąpiła się. Chifu znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w to miejsce. W otworze ściany stała potęŜna postać, przypominająca człowieka w dziwnym, obcisłym stroju. Zamiast głowy miała ogromną, lśniącą kulę. W miejscu twarzy błyszczała gładka powierzchnia, jakby pionowe lustro wody. Zerwał się, by złoŜyć pokłon przed bogiem, który zstąpił wśród światła i grzmotów na tę suchą, piaszczystą połać ziemi, zamieszkaną przez ubogich chłopów i pasterzy. Postać gestem dłoni osadziła go na miejscu. Znieruchomiał w przyklęku i patrzył oniemiały, jak przybysz sięga obiema dłońmi do kuli osadzonej na jego tułowiu, a następnie unosi ją w górę. Z wnętrza kuli wyłoniła się głowa o zwyczajnej, ludzkiej twarzy - o wiele jaśniejszej, niŜ twarz Chifu, lecz niewątpliwie ludzkiej... - Czyj to był pomysł? - komandor patrzył to na jednego to na drugiego. - Nasz... - odpowiedzieli solidarnie, opuszczając wzrok. - Myśleliśmy, Ŝe... moŜe... - próbował tłumaczyć Rando, ale komandor nie dał mu skończyć. - śeby mi się to więcej nie powtórzyło! - Komandor zmarszczył się groźnie, ale widać było, Ŝe ma juŜ dosyć tej rozmowy, będącej czymś w rodzaju karnego raportu. 64
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Co z nim zrobiliście? - Był zszokowany, a poza tym chyba zmarzł, więc poprosiliśmy lekarza, Ŝeby się nim zajął - wyjaśnił Beso. - A teraz, zdaje się lingwista próbuje się z nim porozumieć. - To zupełnie młody chłopak - dodał Rado. - Myślę, Ŝe przywlókł się z ciekawości. Trzeba przyznać, Ŝe odwaŜny! - Odstawić go do osady? - spytał Beso, lecz komandor milczał, zastanawiając się nad czymś. - Będzie z tego awantura w dowództwie - powiedział wreszcie z jawną niechęcią. Mieliśmy wyraźny rozkaz, Ŝeby nie nawiązywać Ŝadnych kontaktów z mieszkańcami... Zawsze z tego wychodzą jakieś nieprzewidziane afery. - Komandorze! - Beso zrobił konfidencjonalną minę. - PrzecieŜ my nie nawiązaliśmy Ŝadnego kontaktu! To on do nas przyszedł! - Racja! - rozchmurzył się komandor. - Nie było Ŝadnych instrukcji na wypadek, gdyby tubylcy próbowali nawiązać kontakt z nami. Wobec tego, jesteśmy w porządku. W przypadkach nie objętych instrukcją... - ... decyduje dowódca astrolotu! - dokończyli chórem obaj winowajcy. - Dobrze. Niech wam będzie... - powiedział komandor. - Wezmę to na siebie. Ale chłopaka trzeba odstawić do najbliŜszej osady. - Zaraz? - No... MoŜe nie od razu. Niech trochę ochłonie z wraŜenia. Na pewno wybrał się na tę wyprawę cichaczem i jeszcze nikt się o niego nie martwi. Tylko... - Komandor pogroził palcem - jak wyjdzie z tego jakaś heca, to będę o was pamiętał! - Tak jest! - odpowiedzieli razem i zrobili "w tył zwrot". Wyszli z kabiny dowódcy, szturchnęli się łokciami z zadowolenia, Ŝe ich nieregulaminowy wyczyn uszedł płazem i pognali do ambulatorium, gdzie zostawili niedawno schwytanego "jeńca". Chifu stał w wielkiej sali o barwnych ścianach. Wokoło pełno było przedmiotów o dziwacznych kształtach, które zlewały mu się w oczach w niezrozumiały, zawikłany gąszcz. Nie zauwaŜał tu niczego znanego, wszystko było obce i dziwne. Zapomniał juŜ o strachu, który paraliŜował go do niedawna. Ci, którzy go pojmali i przynieśli tutaj i ci inni, którzy dotykali go, oglądali, a potem napoili czymś bardzo smacznym - nie byli na niego zagniewani. "To wysłannicy Ra - powtarzał w myślach - a przecieŜ Ra jest dobrem i Ŝyciem!" Ta świadomość pozwalała mu przezwycięŜać strach. Bogowie, czy ich wysłannicy, byli dobrzy. Nie bili go, jak mierniczy Phiro albo pisarz Hafon. Uśmiechali się dotykali jego dłoni, przemawiali, niezrozumiale wprawdzie, lecz łagodnie. To byli dobrzy bogo- wie. Jeden z nich przemówił nawet w języku Chifu, moŜe trochę nieskładnie, lecz Chifu rozumiał go dość dobrze. Rozumiał takŜe, Ŝe niebo jest wysokie i słabe ludzkie głosy docierają tam niezbyt wyraźnie, jak wołanie poganiaczy dociera zniekształconym echem do dalekiej oazy. Stąd teŜ, bogowie mogą niezbyt precyzyjnie posługiwać się językiem, który słyszą z tak daleka. Ten, który rozmawiał z Chifu, pytał go, po co tu przyszedł. Chifu wiedział, Ŝe bogowie znają jego myśli i chcą tylko sprawdzić jego prawdomówność, więc odpowiedział zgodnie z prawdą: Ŝe przyszedł z ciekawości, by obejrzeć to, co przybyło z nieba w blaskach świętego 65
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 ognia. Nie rozgniewali się tą odpowiedzią. Przeciwnie, uśmiechali się do siebie, mówili coś, a ten, który przemawiał do Chifu, powiedział: - OdwaŜny chłopak. Rozumny, bo ciekawy... Taki był przynajmniej sens wypowiedzi. A potem przyniesiono szkatułę niewielką, lśniącą, do której oni mówili, ona zaś powtarzała ich słowa, lecz w języku znanym Chifu. Teraz rozumiał lepiej, prawie dokładnie wszystko, a oni szli z nim wśród lśniących ścian przez wspaniałe komnaty. a w kaŜdej z nich pokazywali mu dziwy i objaśniali. Chifu był bystrym chłopcem, a pamięć miał teŜ niezłą. - Kiedy skończycie ten remont? - komandor przeglądał dziennik pokładowy. - Nie planowany postój psuje nam cały harmonogram lotu! - JuŜ kończymy, komandorze - powiedział Pierwszy Mechanik. - Myślę, Ŝe wkrótce będzie moŜna startować. Chłopcy juŜ zwijają namiot. To był świetny pomysł, Szefie! Gdybyśmy nie osłonili rakiety brezentem, musielibyśmy wydłubywać z kaŜdej dziury ten cholerny piasek. Wieje bez przerwy. - Całe szczęście, Ŝe mieliśmy na pokładzie odpowiednią ilość tkaniny - dodał Beso. Komandor zapisał coś w dzienniku, zamknął go i spojrzał na Beso, mruŜąc groźnie oko. - A co z tym chłopcem? - spytał z naciskiem. . - Jeszcze... tutaj - zająknął się Beso. - Chłopaki pokazują mu trochę... tego... róŜnych rzeczy. Bardzo się zainteresował... A wie pan, komandorze, to diabelnie bystry chłopak! Od razu chwyta, co jest co! Zadaje coraz mądrzejsze pytania i wszystko rozumie... Trochę, co prawda po swojemu, ale ogólnie - całkiem trafnie... - No, no! - Komandor zmarszczył czoło. - Ty mnie nie zagaduj! Mieliście go odstawić do domu i koniec! Kto pozwolił mu pokazywać wnętrze statku? - Psycholog chciał zbadać poziom umysłowy, lingwista rejestrował mowę, a lekarz... - No, tak! - Komandor był wyraźnie niezadowolony. - Chłopak naopowiada głupstw swoim ziomkom, a potem nasi specjaliści będą mieli problemy. Ta planeta nie jest na razie przewidywana do Ŝadnych eksperymentów cywilizacyjnych, wszystko idzie tutaj swoim torem i nie naleŜy się mieszać... - Ale... przecieŜ pamięta pan, komandorze, co było z Akarem? Ci z Akara wylądowali gdzieś tam, na jakiejś duŜej wyspie, i podobno rozlazły im się jakieś zwierzęta, które wieźli z innej planety... Ale nic się wielkiego nie stało! - Tak, pamiętam. W sumie nie pociągnęło to większych skutków. Dostali tylko naganę. - Komandor zrobił groźną minę. - Was czeka to samo, jeśli... - W porządku, komandorze! Miejmy nadzieję, Ŝe to teŜ będzie epizod bez następstw, podobnie jak dziesiątki innych nieformalności, popełnianych przez załogi naszych astrolotów na setkach planet... - No, ale na tym koniec! Odwieźć chłopaka i przygotować się do startu! Chifu wrócił do oazy wieczorem następnego dnia. Bogowie, nakarmiwszy go boskim pokarmem, którego smak czuł dotąd w ustach, odwieźli go wozem, nie ciągniętym przez Ŝadne zwierzę. Po drodze Chifu przypomniał sobie o ośle, który, ukryty w marnym cieniu suchych krzewów, na szczęście czekał cierpliwie, nie zjedzony jeszcze przez Ŝadnego drapieŜnika. Na poŜegnanie, dwaj którzy go odwieźli, podarowali Chifu małą szkatułkę, na której powierzchni - po naciśnięciu wystającego guzika - rozjarzało się miniaturowe słońce. 66
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 MoŜna było rozjaśniać nim nocne ciemności! Chifu był uszczęśliwiony tym najprawdziwszym podarkiem bogów, Ŝywym wizerunkiem wielkiego Ra... Władca milczał długo, przymknąwszy oczy. - Więc mówisz - odezwał się wreszcie do stojącego przed nim kapłana - Ŝe prawdą jest wszystko, co opowiada ten chłopak? - O, panie! - kapłan skłonił się ceremonialnie. - Niech oczy twoje ujrzą ten oto przedmiot. Nie ludzkich rąk jest on dziełem, to pewne. Faraon obracał w dłoniach małe pudełko z okrągłym błyszczącym krąŜkiem pośrodku. - Racz o panie, nacisnąć tutaj - pokazał kapłan. - Tak. To zadziwiające - przyznał władca. - Chcę sam mówić z tym chłopcem! Wprowadzono Chifu, który padł na ziemię u stóp władcy i bał się podnieść głowę dopóki ten nie przemówił łaskawie - Wstań. Z bogami rozmawiałeś wszak śmiało. Wiesz, Ŝe i ja do nich naleŜę. Chciałbym usłyszeć od ciebie, coś widział. Chifu opowiadał długo, dokładnie. Wszystko po kolei, jak przedtem ludziom w oazie i kapłanom w świątyni, którzy - usłyszawszy o chłopcu, przywieźli go do stolicy. Opowiadał o kształcie i rozmiarach budowli, którą ujrzał wśród pustyń i o tym wszystkim co widział i słyszał w jej wnętrzu. Faraon DŜeser słuchał uwaŜnie, nie przerywając. Gdy chłopiec skończył opowieść, wiadca raczył zadać mu kilka pytań - Więc mówisz, Ŝe bogowie owi w podróŜ ku niebu wzlecieć zamierzali? - Tak, panie. - Wraz z całą ową budowlą, której szkic pokazywali mi kapłani? - Tak, panie. Ten szkic zrobiłem na polecenie kapłanów. Kiedy wróciłem z pustyni do oazy, gdzie mieszka moja matka, nocą znów światło wielkie powstało na wschodzie; jasne słońce rozświetliło noc, i wszyscy to widzieli. A kiedy rankiem dnia następnego poszliśmy w tamtą stronę wraz z innymi mieszkańcami naszej oazy, otwór tylko ogromny w piasku ujrzeliśmy... - I, jak rzekłeś, bogowie owi mieli w swej budowli wznieść się do nieba? - Tak, panie! Mieli ze sobą rzeczy wszelakie, poŜywienie napoje na daleką podróŜ. Ale, jak mi mówili, w podróŜy owej Ŝywymi nie mieli pozostawać... - JakŜe to? - Pokazali mi skrzynię wielką, a w niej drugą, ludzkiego kształtu, w którą, po otwarciu, kładli się by umrzeć na czas podróŜy. Lecz potem, u celu, do Ŝycia wrócić mieli. Tak mi to objaśniali. Widziałem nawet, jak umarł jeden z nich, a inni owijali ciało jego szczelnie wstęgami tkaniny jakowejś, aŜ cały był nią owinięty, i wtedy zanurzali go w płyny róŜne, aŜ gładką, błyszczącą polewą się pokryła tkanina. A potem, w skrzyniach zamknąwszy, zostawili mówiąc, Ŝe wstanie, gdy dotrą do domu swego. Wielu innych teŜ umrzeć tak się gotowało... - Potrafiłbyś szkic skrzyń owych sporządzić? - Spróbuję, panie. 67
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Więc, jeśli wszyscy w skrzyniach owych martwi podróŜować mieli, po cóŜ im cały dobytek, poŜywienie? - Nie wiem, panie. Myślę, Ŝe budzą się czasem w podróŜy owej, by jeść i pić... Lecz nie pytałem o to... - Ale wiesz na pewno, Ŝe w stronę nieba się wybierali? - A jakŜe, panie! Wszak wysłannikami Ra będąc, ku niemu wracać musieli... - Tak mówili? - Tak, choć innym imieniem go nazywali, lęk przed nim czując wielki. - JakieŜ to imię? - Coś jakby ko-men-dant... i coś jeszcze, nie zapamiętałem... - MoŜesz odejść chłopcze! - DŜeser skinął dłonią, a Chifu kłaniając się władcy co krok, tyłem wycofał się z komnaty. Władca zamyślił się głęboko. Po kilku minutach spojrzał w prawo, gdzie pod ścianą stał jego kanclerz i nadworny architekt. - I cóŜ ty na to, Imhotepie? - Zadziwiająca historia, panie mój! - Oto, jak bogowie powracają do nieba! Zdradzili tę tajemnicę owemu chłopcu... Dlaczego? Wszak nie po to, by on ich śladem do nieba wzleciał. To mnie wzywają, mnie, syna Słońca... Znów milczał zamyślony, wpatrzony przed siebie, w stronę, gdzie odszedł Chifu. - Pilnować mi tego chłopca! - powiedział do kapłana. - Uczyć, karmić, opiekować się... Będzie mi jeszcze nieraz potrzebny. A ty, Imhotepie, powiedz: potrafisz-li taką budowlę wznieść dla mnie, abym, gdy bogowie mnie wezwą, mógł na wezwanie ich pośpieszyć? Architekt poskrobał się w wygoloną czaszkę. - Trudno będzie... - bąknął. - Piramida to niezmiernie skomplikowany problem techniczny... Szczególnie technologia montaŜu... A poza tym, organizacja placu budowy, kadry fachowców, zaplecze techniczno-materiałowe, harmonogramy dostaw... - Daj spokój z tym inŜynierskim bełkotem - przerwał mu DŜeser dobrodusznie - i powiedz, ile? - Za trzy miesiące przedstawię kosztorys, panie mój... Ale boję się, Ŝe... - śadnych "ale". Nie po to cię wysyłałem na stypendia do Małej Azji i na Daleki Wschód, Ŝebyś mi tu piętrzył trudności! - MoŜe... pozwól panie, Ŝe się zastanowię... MoŜe by tak... schodkowo? - mamrotał Imhotep. - To by wypadło trochę taniej... - To juŜ twoja sprawa. A poza tym, zorganizuj paru specjalistów do zaprojektowania wyposaŜenia. Ma być pełny komfort, i Ŝad- nych tam oszczędności. To dla mnie rozumiesz? A o Ŝadnych trudno- ściach nie chcę słyszeć. Ma być piramida, i koniec!
68
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 ...et in pulverem reverteri Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 do Bazy. Komunikat VI Planeta w zasięgu obserwacji elektromagnetycznej. Silna emisja w szerokim zakresie częstotliwości. Obraz optyczny zakłócony warstwami kondensującej się pary wodnej w atmosferze. Niewątpliwe cechy zaawansowanej cywilizacji technicznej: liczne sztuczne satelity, kierunkowe wiązki sygnałów, wzmoŜone promieniowanie podczerwone. Kontynuujemy manewr zbliŜania, SZPS-3 - koniec komunikatu. Szef zmiany powoli obchodził stanowiska. W długiej hali fabrycznej pracowało kilkunastu operatorów. Produkcja szła pełną parą, wszystkie maszyny były w ruchu. Przy siódmym stanowisku szef zatrzymał się dłuŜej. Stojąc za plecami pracownika dokładnie sprawdził wskazania przyrządów kontrolnych. - Kolego Miller - powiedział nagle tonem, który operatorowi nie wróŜył nic dobrego. - Słucham, panie majster! - Miller wtulił głowę w ramiona. Nie odwrócił się od tablicy kontrolnej, bo za to szef mógłby go dodatkowo obsztorcować. - Czy wy wiecie, kolego Miller, co wy właściwie produkujecie? - Wiem, panie majster. Detal numer zero-cztery do łoŜyska tulei wałka rozgarniaka... - Na pewno do rozgarniaka, kolego Miller? - Na pewno, panie majster. - A moŜe wy, kolego Miller, robicie gumki do majtek, co? - Nie, panie majster. Robię detal numer zero-cztery... - To dlaczego, do jasnej cholery, nastawiliście dozownik na jedynkę? Czy wy wiecie, ile czasu ma być eksploatowany rozgarniak?. - Pięć lat, panie majster... Ja przepraszam, - Swoją Ŝonę będziecie przepraszać, jak wam polecę po premii! Poprawić to zaraz! Szef ruszył dalej, przystając kolejno przy następnych pracownikach. Miller spojrzał za nim ze złością. - Stary sknera! - mruknął pod nosem. Trzęsie się o swój tyłek... Nagle twarz Millera rozjaśniła się. - Panie majster! - zawołał za oddalającym się szefem. - Nie masz pan spodni! Szef zatrzymał się i spojrzał na swoje nogi. Miller mówił prawdę. Samochód tłukł się po wyboistej, bocznej drodze. Musiała być od dawna nie uŜywana, bo nikt nie łatał ogromnych wyrw w nawierzchni, a pobocza zarosły gęstym dywanem rdestu, wdzierającego się w szerokie pęknięcia asfaltu. Po obu stronach jaśniały świeŜą zielenią nie kończące się pola uprawne. Dolne gałęzie drzew nad drogą, dawno nie przycinane, zwieszały się nisko, tworząc zielony tunel tuŜ nad dachem samochodu. Told omijał większe wyrwy, przelatując przez mniejsze i ochlapując sobie przednią szybę brudną wodą pozostałą po niedawnym majowym deszczu. Wycieraczek nie miał juŜ od paru godzin, co przypomniało mu, Ŝe powinien się śpieszyć. Dodał gazu, ale natychmiast cofnął nogę z przyspiesznika. Wolał nie ryzykować. Do miasta było jeszcze wciąŜ daleko, droga stawała się coraz gorsza, a czas nieubłaganie posuwał się naprzód. Told co chwilę spoglądał na zegarek i klął własną 69
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 głupotę, która podszepnęła mu pomysł jazdy na skróty. Głupie ziarnko piasku w dyszy gaźnika wyrwało mu godzinę czasu z tej pośpiesznej, gorączkowej podróŜy do domu. Wiedział, czym to grozi. I tak juŜ dostatecznie przeciągnął strunę, pozostając o dzień dłuŜej w swoim domku letniskowym nad jeziorem. Wszystko przez tę dziewczynę, która musiała napatoczyć się akurat w dniu planowanego wyjazdu... KiedyŜ wreszcie nauczę się zdąŜać na czas? - myślał zły na siebie, na dziewczynę, na samochód, który sypał się juŜ zupełnie wyraźnie. - Dobrze, Ŝe chociaŜ skończyłem pisać powieść. Gdybym się nie obijał przez pierwszy tydzień, wracałbym znacznie wcześniej i nie byłoby kłopotów. ChociaŜ prawdę mówiąc, wina niecałkowicie leŜała po stronie Tolda. Gdyby wydawnictwo wypłaciło w terminie honorarium za poprzednią ksiąŜkę, przed wyjazdem kupiłby nowy samochód i parę innych rzeczy. Rozejrzał się po kabinie. W samochodzie tylko radio było nowe. Kupił je przed tygodniem, najnowszy model, z baterią wystarczającą na cały okres uŜytkowania. Zastanawiał się, czy jechać dalej - czy teŜ moŜe bezpieczniej będzie zatrzymać się na poboczu... Wskaźnik na desce rozdzielczej drgał tuŜ koło zera... Biorąc pod uwagę granicę dopuszczalnego rozrzutu, mogło to oznaczać równie dobrze godzinę jak i kilka minut... Jechał jednak dalej, ostroŜnie i coraz wolniej, z nadzieją dotarcia przynajmniej do końcowego przystanku miejskich autobusów. Nie chcąc myśleć wciąŜ o tym samym, zaczął się zastanawiać nad swoją ksiąŜką, która powinna juŜ być w księgarniach. Mam nadzieję, Ŝe nie zrobili mi takiego numeru, jak w zeszłym miesiącu Abnerowi! zachichotał na. samo przypomnienie tego zdarzenia. -- Nawiasem mówiąc, niewielka strata dla czytelników, jeśli się weźmie pod uwagę pisarskie talenty Abnera... Oczywiście, przesadzał w tej zjadliwej ocenie twórczości kolegi po piórze. Sam chciałby mieć taki papier, jaki przydzielano Abnerowi na jego ksiąŜki... Ale ostatnio - przez pomyłkę, oczywiście - cały nakład nowej powieści Abnera wydrukowano na gazetówce. Wynik był oczywisty: ksiąŜka nie zdąŜyła opuścić magazynu. Komisja Oceny przydzielała zwykle Toldowi papier kwartalny. DraŜniło to jego ambicję twórczą, ale miało teŜ swoje dobre strony. To, co nie znajdowało szczególnego uznania krytyków z Komisji, spotkało się o dziwo - z duŜą przychylnością i zainteresowaniem czytelników. KsiąŜka szła dobrze, a po trzech miesiącach, gdy nie było juŜ ani jednego egzemplarza, a popyt nie ustawał - moŜna było liczyć na wznowienie. A tymczasem wszystkie "wybitne dzieła literatury" pokutowały latami w bibliotekach i prywatnych księgozbiorach, czytał je kaŜdy, kto chciał albo musiał, a autor mógł się zadowalać samą tylko satysfakcją, z czego, jak wiadomo, nikt jeszcze nie zdołał wyŜyć. Told jechał teraz zupełnie wolno. Spojrzał jeszcze raz na przegub, ale zegarka juŜ nie było. Nie udało mu się, oczywiście, wyczuć tego ostatniego momentu. Wszystko trwało zaledwie kilka sekund, co niewątpliwie świadczyło o precyzji producenta wozu. Silnik ścichł nagle. Told wcisnął hamulec, ale nie na wiele to się zdało, bo w następnej sekundzie nie było juŜ ani hamulca, ani fotela pod nim, ani w ogóle czegokolwiek, oprócz szarego proszku, którym dokładnie obsypany Told siedział na środku wyboistej drogi. Z kopczyska pyłu wystawało tylko parę przedmiotów. Told stęknął i podniósł się, otrzepując spodnie i rozcierając stłuczone pośladki. Rozejrzał się. Benzyna, zatankowana dziś rano, wsiąkła w szary popiół. Wiedziałem, Ŝe tak się skończy! - powiedział głośno i splunął w miejsce, które było przed chwilą jego starym samochodem. Schylił się i wygrzebał swoją marynarkę, która leŜała przedtem na tylnym siedzeniu, następnie odnalazł torbę podróŜną w miejscu gdzie dawniej był bagaŜnik. Podniósł jeszcze 70
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 radioodbiornik i rozgarnął stopą pył na drodze, sprawdzając, czy coś waŜnego w nim nie zostało. Znalazł tylko dwie świece z silnika i Ŝarówkę z reflektora, którą wymieniał niedawno. Kopnął ją do rowu i zszedł na pobocze. Teraz było mu juŜ zupełnie wszystko jedno. Do miasta miał ze dwie godziny drogi piechotą. Sięgnął do kieszeni i wydobył gazetę, ZłoŜył ją grubo i usiadł pod drzewem. Postanowił zaczekać na jakiś pojazd w kierunku miasta, choć nie bardzo wierzył, by cokolwiek mogło tędy przejeŜdŜać. W kaŜdym razie zamierzał odpocząć i odpręŜyć się po nerwowym pośpiechu ostatnich godzin. Wystawa obrazów Artura Fippsa miała być otwarta o szesnastej, lecz juŜ w południe Komisja Oceny zjawiła się w komplecie, witana uniŜonymi ukłonami autora. Komisja miała dziś jeszcze sporo pracy w pozostałych czterech galeriach miasta, a więc bezzwłocznie przystąpiono do czynności urzędowych. WzdłuŜ rozwieszonych płócien mistrza przesuwali się kolejno: przewodniczący, dwaj członkowie, technik-destruktor oraz sam autor obrazów. Pochód zamykało dwóch rosłych policjantów. Procedura była dość prosta. Przed kaŜdym płótnem przewodniczący przystawał, kontemplując dokładnie przez minutę treść dzieła, członkowie komisji stawali po dwóch jego stronach. Po minucie przewodniczący przechylał głowę w prawo i w lewo, zasięgając opinii towarzyszy, a potem zwracał się do stojącego za nim technika i półgłosem rzucał odpowiednią liczbę. W tym momencie autor pochylał się do przodu i nadstawiał ucha, a dwaj policjanci opuszczali trzymane dotąd za plecami ręce wzdłuŜ lampasów na nogawkach. Potem technik wybierał starannie z zawieszonej na piersiach torby pojemnik z destructozolem, opatrzony odpowiednim numerem i spryskiwał dokładnie powierzchnię obrazu. Przy pierwszych czterech płótnach Artur Fipps milczał, choć dłonie zaciskały mu się machinalnie, a grdyka wędrowała w górę i w dół. Przy piątym nie wytrzymał. - Coo? - ryknął i skoczył do przodu, odtrącając technika. Łańcuchy i medaliony na jego piersi zadźwięczały złowrogo. - Ile? Pięć lat? To jest arcydzieło! Wiekopomne arcydzieło! Nie pozwolę! JuŜ jednak dwaj policjanci wisieli u jego obu ramion i z wprawą odciągali artystę na bezpieczną odległość. Komisja kontynuowała czynności urzędowe, nie bacząc na głośne protesty uraŜonego twórcy. Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 do Bazy. Komunikat VII Weszliśmy na orbitę parkingową. Widoczność nadal słaba, jednak bezspornie zlokalizowano kilka centrów cywilizacyjnych. Planeta zasiedlona ze znaczną gęstością. Typ cywilizacji - urbalno-rustykalny. Poziom, w granicach III-IV stopnia. Zacieśniamy orbitę. SZPS-3 koniec komunikatu. Told włączył radioodbiornik. Nadawano dziennik, a więc była godzina trzynasta. Słuchał z roztargnieniem wiadomości, rozglądając się równocześnie wokoło. W zasięgu wzroku nie znalazł jednak niczego oprócz uprawnych pól, jakiegoś zagajnika na horyzoncie i ciągnącego się w obie strony pasa drogi obsadzonej klonami i jarzębiną. "Zgodnie z podjętą uchwałą Komitetu Ekonomicznego, w uzgodnieniu ze Światową Radą Ochrony Środowiska, na wniosek Komisji Przemysłu i Handlu, od dnia jutrzejszego obowiązywać będą nowe skrócone normatywy trwałości niektórych artykułów powszechnego uŜytku. I tak na przykład, ogranicza sio trwałość: domków jednorodzinnych - do lat 15; samochodów osobowych oraz ich części i akcesoriów - do l. roku; telewizorów i radioodbiorników - do 1 roku; odzieŜy i obuwia - do 6 miesięcy; bielizny - do 3 miesięcy. 71
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Szczegółowy wykaz zmian poda wieczorna prasa. Zmiana okresów trwałości niektórych artykułów podyktowana jest koniecznością zabezpieczenia dalszego harmonijnego rozwoju produkcji i konsumpcji przy równoczesnym zapewnieniu szybkiego unowocześniania artykułów codziennego uŜytku. Podjęta uchwała przy czyni się do dalszego polepszenia sytuacji w zakresie ochrony środowiska przed zanieczyszczeniem wytworami przemysłu oraz zapewni ciągłość zatrudnienia szerokim rzeszom pracowników . DalekosięŜnym celem podjętych kroków jest, jak zawsze, dalszy nieustający wzrost dobrobytu mieszkańców naszej planety. Kronika naukowa. Z Jokohamy donoszą, Ŝe w laboratorium tamtejszego Instytutu Technologicznego opracowano nowy preparat pod nazwą Destructol-G1 X, którego działanie..." Told ściszył radio, bo wydawało mu się, Ŝe słyszy dźwięk silnika, lecz to było tylko brzęczenie chrabąszczy w koronie drzewa, pod którym siedział. Poczuł, Ŝe jest mu chłodno od dołu i stwierdził, Ŝe zamiast na gazecie, siedzi wśród szarego proszku. Nic dziwnego, gazeta była sprzed trzech dni... Na domiar złego, pod spodniami nie miał juŜ kalesonów: gdy wstał, buty pokrył mu szary pył sypiący się z nogawek. Westchnął, chwycił torbę, wziął pod pachę radio i ruszył w stronę miasta. Na próŜno usiłował sobie przypomnieć, jak dawno kupił buty, które miał na nogach. Profesor spojrzał po sali pełnej studentów i postukał kredą w tablicę. Gwary rozmów milkły z wolna, lecz szmer nie ustawał. Profesor chciał raz jeszcze stuknąć, lecz trafił palcami w powierzchnię tablicy , a kreda rozsypała się na proszek. - Co mi tu dałeś, u licha? -profesor mruknął ze złością w stronę asystenta, siedzącego w pierwszym rzędzie audytorium. Asystent pobiegł po nowy kawałek kredy, a profesor poprawił okulary i rozpoczął wykład. - Jak mówiliśmy poprzednio, geneza tworzyw autodestruktywnych wywodzi się z czasów, gdy wokół wielkich aglomeracji miejskich zaczęły gromadzić się sterty odpadów powstających wskutek zuŜywania się róŜnych artykułów codziennego uŜytku. Największy problem stanowiły wówczas opakowania z tworzyw sztucznych, nie rozkładające się samorzutnie. To bowiem, co powstaje w wyniku naturalnych procesów biologicznych - a więc tworzywa naturalna. jak drewno i jego pochodne, skóra, naturalne włókna - po określonym czasie, pod wpływem działania wody, powietrza i drobnoustrojów, ulega rozkładowi na składniki proste i powraca do naturalnego cyklu obiegu materii. Natomiast wszelkie tworzywa, które zaprojektował i powołał do istnienia człowiek, nadając im poŜądaną cechę trwałości - po zuŜyciu się przedmiotu z nich wykonanego, bardzo opornie lub wcale nie powracają do postaci substancji prostych. Pogoń za trwałością i niezawodnością doprowadziła naszą technologię do sytuacji, w której pewne materiały osiągnęły taki stopień niezniszczalności, Ŝe istniałyby wieki, mimo iŜ przedmiot z nich wykonany juŜ po kilku latach traci swą funkcjonalność, staje się przestarzały i moralnie zuŜyty. Równocześnie - ze wzrostem trwałości wytworów przemysłu - spada popyt na nowe i nowoczesne wyroby. Pociąga to za sobą stagnację produkcji, a co za tym idzie - hamowanie postępu technicznego i groźbę bezrobocia dla licznych rzesz zatrudnionych w przemyśle specjalistów. Tak więc, proszę państwa, na pewnym etapie rozwoju naszej technologii, samozniszczalność odpadów, a potem takŜe - przestarzałych wyrobów, stała się koniecznością. W ślad za wynalazkiem samorozpadających się opakowań, poszły dalsze prace badawcze, które doprowadziły do wynalezienia grupy preparatów zwanych destructexami. Są to preparaty, które śmiało moŜna zaliczyć do najwspanialszych osiągnięć 72
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 naszej cywilizacji w dziedzinie chemii stosowanej, takich jak C2H5OH, cyklon B, iperyt, herbicydy, pestycydy, DDT, LSD, detergenty, defolianty. pluton czy napalm. Preparat z grupy destructexów powoduje rozerwanie wiązań chemicznych w substancji, którą nim nasycono. Dziki swej subatomowej strukturze, destructex posiada znakomite własności penetracyjne i bez trudu wysyca całą objętość materiału. Działanie jego ma charakter pseudokatalityczny, nie następuje jednakŜe od razu, lecz z opóźnieniem, po ściśle określonym czasie, zaleŜnym od stęŜenia i rodzaju zastosowanego destructexu. Zastosowano tu wyniki najnowszych badań w dziedzinie teorii katastrof: rozpad substancji, niezaleŜnie od jej rodzaju i składu chemicznego, następuje nieomal natychmiast po upływie z góry określonego terminu uŜywalności. Ta własność destructexów przyczynia się do rozwiązania wielu problemów naszego Ŝycia: zbyteczne stają się wszelkie usługi naprawcze, gdyŜ przedmiot nie moŜe być uŜywany dłuŜej niŜ było to z góry zaprojektowane. W dziedzinie motoryzacji posiada to dodatkowe znaczenie dla bezpieczeństwa, automatycznie eliminuje się z ruchu stare, zdezelowane, wielokrotnie remontowane pojazdy, które są przyczyną wielu wypadków. MoŜna by wymienić wiele jeszcze przykładów znaczenia destructexów w naszym Ŝyciu. Cenną zaletą preparatu jest to, Ŝe moŜe on być przechowywany pod zwiększonym ciśnieniem, co wpływa hamująco na jego zdolność penetracji i praktycznie uniemoŜliwia jego działanie na ścianki zbiornika. Metoda wytwarzania destructexów... Profesor przerwał, bo za drzwiami od strony korytarza rozległy się jakieś hałasy. Told zatrzymał się, by wysypać z butów proszek, który pozostał ze skarpetek. - Cholera - zaklął półgłosem. - Rzeczywiście ostatnio kiepsko było z tą forsą, ale Ŝeby tak wszystko naraz, to juŜ wyraźna złośliwość losu... W powietrzu wisiał deszcz, lecz Told miał nadzieję dotrzeć do domu nim zacznie padać. Radio brzęczało jakieś wesołe melodie, szło się nawet nieźle, choć bez skarpetek trochę piekły stopy. Nagle muzyka ścichła. Głos lektora był jakoś dziwnie wysoki i drŜący. "Uwaga! Uwaga! Podajemy waŜny komunikat! Przed trzydziestoma minutami miał miejsce bardzo silny wstrząs tektoniczny z epicentrum w rejonie wyspy Honsiu, w archipelagu Wysp Japońskich. Na razie brak danych o sytuacji w miejscu katastrofy. Wszelka łączność została przerwana..." To gdzieś tam, daleko - pomyślał Told. - Jeszcze tylko trzęsienia ziemi by mi dziś brakowało do pełni szczęścia... "...i do chwili obecnej - ciągnął lektor - brak wiadomości o stanie wielkiego magazynu stęŜonego destructexu, zlokalizowanego na jednej z wysepek w rejonie objętym wstrząsem skorupy ziemskiej. Prosimy nie wyłączać odbiorników. Będziemy informować słuchaczy o sytuacji w miarę napływu nowych wiadomości". Muzyka, która nastąpiła po komunikacie, była juŜ zupełnie innego rodzaju niŜ dotychczas. Told poczuł chłodny pot na karku. Sonda Zwiadu Planetarnego S-3 Komunikat VIII Zacieśniamy orbitę. Musimy zweryfikować poprzednio uzyskane dane. Niczego nie rozumiemy. Planeta wydaje się być zupełnie niezagospodarowana. Z wysokości naszej orbity nie znajdujemy wykrytych poprzednio ani teŜ Ŝadnych innych skupisk cywilizacyjnych. Brak roślinności. Analiza spektralna wykazuje na całej powierzchni dostępnej naszym obserwacjom obecność jedynie prostych związków chemicznych i pierwiastków w stanie wolnym. Nie mamy pojęcia, dlaczego poprzednie informacje nie potwierdzają się. Schodzimy nad powierzchnię. Będziemy lądować. Warunki atmosferyczne bardzo niekorzystne. W rejonie lądowania pada deszcz, ale poradzimy sobie... Schodzimy coraz niŜej. Lądujemy w 73
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 strumieniach deszczu... Wylądowaliśmy pomyślnie. Za chwilę wyślemy robota na rozpoznanie. Jak dotąd, u nas wszystko w porzą...
74
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Felicitas Jonathan Abel Beerless, pisarz, lat 35. Kolorowa pocztówka wypadła mi z ręki i leŜała na dywanie, patrząc na mnie figlarnie oczami jakiejś rozbawionej dziewczyny w kolorowym regionalnym stroju. Miałem wraŜenie jakby zapadały się czterdzieści dwa piętra budynku pode mną, a dwadzieścia cztery pozostałe spadły mi na głowę. Trwałem w osłupieniu przez kilka minut. Bezwiednie wysunąłem dłonią szufladę, sięgnąłem na spód, pod stertę maszynopisów... Dopiero w tym momencie odzyskałem nieco jasności myśli i przeraziłem się... Więc aŜ tak wielkie było moje uczucie? Wiedziałem, Ŝe kocham Lucy - lecz nie spodziewałem się, Ŝe do tego stopnia... Słowem, gdyby nie to, Ŝe tydzień przedtem oddałem broń do konserwacji, moja opowieść skończyłaby się w tym miejscu. Dziwnym zrządzeniem przypadku, w miejscu gdzie zwykle leŜał pistolet, znalazłem tylko sztywny kartonik - pokwitowanie z warsztatu rusznikarskiego. Zadziwiający paradoks: gdyby spadło to na mnie jeszcze rok temu, gdy borykałem się z trudnościami w kaŜdej dziedzinie, gdy tonąłem m długach i darłem ostatnie buty w bezskutecznej wędrówce po redakcjach i biurach agentów - poczy tałbym ten fakt za jeszcze jeden dopust losu i przyjąłbym to w pokorze, jak coś zupełnie naturalnego. Ale teraz? Kiedy wszystko układa się jak w marzeniach, kiedy moja ksiąŜka, rozchwytana w kolejnych trzech nakładach przyniosła mi dość pieniędzy, by przestać kłopotać się o drobne; codzienne wydatki... Teraz, po otrzymaniu "Prix Casiopea", podpisaniu umów z czterema wydawnict wami zagranicznymi; po zaakceptowaniu znakomitych warunków na wydanie mojej następnej, prawie juŜ gotowej powieści - odejście Lucy było ciosem, który zachwiał mną z przeraŜającą siłą. Jeszcze przed tygodniem, gdy wyjeŜdŜałem w krótką podróŜ, na spotkania z czytelnikami w kilku pobliskich miastach, nic nie zapowiadało takiego obrotu sprawy. Być moŜe, zaaferowany nagłą wrzawą jaka wybuchła wokół mojej osoby, zbyt mało czasu poświęcałem Lucy... Ale przecieŜ dawniej teŜ spotkaliśmy się niezbyt często, zawsze rozumiała moje trudności, uczestniczyła w moich kłopotach... Będąc wówczas ze mną, dała najlepszy dowód swego przywiązania... Prawda, Ŝe nigdy nie było z jej strony mowy o miłości, ale dla mnie było oczywiste, Ŝe mnie kocha... Znając jej powściągliwość w słowach czytałem to z jej całego zachowania. CzyŜbym pomylił się aŜ tak bardzo? Fakt, Ŝe nie rozmawiałem z nią o małŜeństwie, ale przecieŜ chciałem najpierw stworzyć mocną podstawę materialną dla naszego związku. Nie mogłem skazywać Lucy na borykanie się z trudnościami na początku naszego wspólnego Ŝycia! Nieszczęścia przychodzą na człowieka zazwyczaj z tej strony z której się ich najmniej spodziewamy. Podniosłem z podłogi pocztówkę. Nosiła datę sprzed pięciu dni i wysłana była z jakiejś nieznanej mi miejscowości. Znaczek był szwajcarski, lecz nie miało to znaczenia bo kartkę wysłano w trakcie podróŜy, pewnie na jakiejś stacji kolejowej, albo z mi asteczka w pobliŜu autostrady... Odczytywałem wielokrotnie tych parę zdań... "Pozdrawiam Cię z naszej wspanialej podróŜy przedślubnej. Jack jest zachwycający. Czuję się szczęśliwa. Ale jeszcze szczęśliwsza będę u celu podróŜy. MoŜe się będziesz gniewał o to, Ŝe potrafię być szczęśliwa gdy Ciebie nie ma ze mną, ale to uczu cie tak mnie przepełnia, Ŝe nie potrafię go stłumić! Dzięki za wszystko, co dla mnie zrobiłeś! Lucy" Nie posądzałem Lucy o taki cynizm! Czy gwałtowne uczucie moŜe aŜ tak zaślepić, by pozbawić człowieka choćby cienia skrupułów wobec partnera, którego się nagle porzuca? Kto to jest Jack? Nigdy dotąd nie słyszałem tego imienia! CzyŜby poznała go niedawno?... "Zachwycający"! Do diabła! Jak moŜna z takim entuz jazmem pisać o nowym narzeczonym do porzuconego męŜczyzny! MoŜe się będziesz gniewał..." Co za eufemizmy! Byłem bliski 75
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 samobójst wa - a ona ma tylko tyle do napisania... śadnego "przepraszam", ani krzty poczucia winy, tylko zdawkowe podziękowanie... Podziękowanie, które brzmi jak ironiczny wyrzut, bo właściwie nie zrobiłem dla niej niczego, za co mogłaby dziękować... Zawsze byłem bez grosza, pieniądze spadły na mnie dopiero w ciągu ostat nich trzech miesięcy... W wirze spraw wydawniczych, wyjazdów, wywiadów - zapomniałem nawet o jej urodzinach i dopiero po dwóch dniach posłałem jej kwiaty... Przez następne dwa dni Ŝytem jak w gorączce. Odwołałem spotkania, piłem ponad miarę, próbowałem uciec w pisanie, ale nie szło mi zupełnie. Podarłem kilkanaście stron maszynopisu - ostat ni rozdział nowej powieści, którą powinienem oddać wydawcy za kilka dni... Wszystko, co napisałem, wydawało mi się idiotycznym zlepkiem bezsensownych frazesów. Przeklinałem wszystko: nagłe powodzenie, przeklętą nagrodę "Casiopei" wszystko. co kierowało na mnie oczy czytającej publiczności. Dawniej mogłem pisać, jak chciałem, jak potrafiłem. Teraz wydawało mi się, Ŝe nie potrafię! Miałem wraŜenie, Ŝe - gdy stukam w klawiaturę maszyny - za moimi plecami stoi tłum krytyków, recenzentów, redaktorów, którzy chwytają w locie kaŜdą sylabę tekstu, komentują między sobą kaŜdą nie dokończoną myśl przenoszoną na papier... Wiem, Ŝe jestem cyklotymikiem i przywykłem godzić się z tym, Ŝe mój nastrój ulega okresowym wahaniom od entuzjazmu do stanów depresyjnych. Nigdy dotąd jednakŜe moja depresja nie osiągnęła takiego dna... Trzeciego dnia zatelefonowałem do wydawcy, prosząc o przedłuŜenie terminu. Czułem, jak krzywi się i zgrzyta zębami, lecz nie mając wyjścia i nie chcąc tracić praw do tej i następnych powieści, po których obiecywał sobie spore zyski, zgodził się na miesięczną zwłokę. Prosił tylko, abym dla porządku dopełnił strony formalnej i przesłał odpowiednie pismo do wydawnictwa. Ochoczo wystukałem kilka zdań i szczęśliwy, Ŝe zmorę terminu udało się choć trochę oddalić, przez następny kwadrans czułem się jakby lepiej. Dopiero, kiedy idąc na pocztę (list mu siałem wysłać jako polecony) mijałem matą kawiarenkę na rogu, odŜyło we mnie na nowo wszystko, od początku... Tu przecieŜ poz nałem Lucy, tu spotykaliśmy się tyle razy - jeszcze ,zanim za mieszkałem na czterdziestym trzecim piętrze nowego wieŜowca... Dawniej wynajmowałem pokoik w starej kamienicy, w jednej z bocznych uliczek. Gospodyni była osobą surowych zasad, a ja, ceniąc sobie nade wszystko : pokój w miejscu zamieszkania, nie naduŜywałem jej cierpliwości. Spotykaliśmy się z Lucy w kawiarni, chodziliśmy na długie spacery... Czasem udawało się nam być sam na sam przez parę godzin, gdy odprowadziwszy ją wieczorem do domu - korzystałem z nieobecności jej współlokatorki. Osoba ta, w średnim wieku, lecz Ŝywego usposobienia, była dalszą kuzynką Lucyny i na nasze spotkania patrzyła dość przychylnie, ale - czując się niejako opiekunką młode dziewczyny - nie chciała swej tolerancji posuwać zbyt daleko... Lucy była dziewczyną niezaleŜną, lecz rozsądną. Za taką miałem ją przynajmniej do dnia, kiedy otrzymałem ową druzgocącą pocztówkę. Byłem gotów poślubić ją gdy tylko stanę na twardym gruncie... Nie spodziewałem się nawet, Ŝe moje uczucie rozpleniło się we mnie tak silnie. Nigdy nie brałem pod uwagę - nawet teore tycznie - moŜliwości jej odejścia... Gwałtowność zdarzenia poruszyła mnie tak dogłębnie, Ŝe teraz dopiero uświadomiłem sobie cały ogrom mojego pragnienia posiadania tej dziewczyny. Być moŜe, składał się na to fakt jej odejścia z jakimś nieznanym mi męŜczyzną, którego nie wiadomo od kiedy znała... Nienawidziłem go, nie wiedząc kim jest i jak wygląda. Zabiłbym go na pewno, gdyby mi się nawinął w tych dniach... Widocznie Lucy, przewidując moje reakcje, usunęła siebie i jego na bezpieczną odległość i w niesprecyzowanym kierunku... Do domu wracałem znów z głową pełną najczarniejszych myśli. Plik korespondencji, którą wydobyłem z mojej skrytki, wcisnąłem niedbale do kieszeni. Nie obchodziły mnie teraz zaproszenia na wieczory autorskie ani propozycje wydawców i tłumaczy. Nawet stan mojego 76
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 konta w banku nie miał teraz Ŝadnego znaczenia. Wchodząc do mieszkania, rzuciłem stertę kopert na stolik w przedpokoju, powiesiłem płaszcz i przez chwilę stałem, bezmyślnie wpatrzony w lustro - ostatni podarunek od Lucy, otrzymany po wynajęciu tego mieszkania... Jedna z kopert zsunęła się na podłogę. Machinalnie schyliłem się, by ją podnieść. Mój wzrok zatrzymał się na czerwonym nadruku "Agencja Felicitas, Ltd." - odczytałem. Nie znałem tej firmy. Obok napisu widniał stylizowany rysunek kotwicy. W pierwszej chwili chciałem odłoŜyć kopertę, lecz ciekawość przemogła. Ot worzyłem ją. Wewnątrz znajdował się kartonik z winietką firmy, taką jak na kopercie. Pod nią widniało kilkanaście wierszy tek stu. "Sądzi się powszechnie, Ŝe pieniądze nie dają szczęścia. To nieprawda. Nieporozumienie wynika stąd, Ŝe ludzie chcieliby mieć jedno i drugie równocześnie. Nie moŜna chcieć zbyt wiele od losu. Oferujemy Ci szansę rozwiązania Twoich problemów. Współczesna wiedza dysponuje moŜliwościami, o których większość ludzi nie ma nawet przybliŜonego pojęcia. Zaryzykuj! AGENCJA FELICITAS poleca swoje usługi. Masz problemy? Spotkał cię zawód? Telefonuj: 768790. Nasz agent odwiedzi Cię niezwłocznie". Uśmiechnąłem się gorzko nad tym świstkiem papieru i odrzu ciłem go na stos korespondencji. Aby zająć się czymkolwiek, ze brałem wszystkie listy, zasiadłem za biurkiem i czytałem je po kolei. Było tam kilka listów od czytelników , dwa zaproszenia do klubu miłośników fantastyki naukowej, propozycja wygłoszenia referatu na jakimś sympozjum, parę próśb o nadesłanie nowych opowiadań dla tygodników ilustrowanych i plik wyciągów bankowych. Saldo wykazane w ostatnim wyciągu zaskoczyło mnie swą wysokością. Nie spodziewałem się, Ŝe jestem aŜ tak zamoŜny... Zaraz jednak przyszła refleksja: cóŜ z tego? Na cóŜ zdadzą się te pieniądze, jeśli ona... Znów wpadła mi w dłonie notatka Agencji Felicitas. "Niczym właściwie nie ryzykuję" pomyślałem i sięgnąłem po słuchawkę telefonu. Człowiek, który odwiedził mnie wieczorem, wyglądał dość dzi wnie. Był niski, o małej łysawej głowie. Nosił duŜe, bardzo ciemne okulary, które zasłaniały znaczną część jego twarzy. Ubranie wisiało na nim luźno - musiał być nieprawdopodobnie chudy. Na rękach miał białe bawełniane rękawiczki, których nie zdejmował przez cały czas ani na chwilę. Przyniósł ze sobą sporą walizkę. Gdy weszliśmy do pokoju, poprosił, abym zgasił górne światło i pozostawił zapaloną tylko małą lampkę nocną. Usadziwszy mnie w fotelu, połoŜył walizkę poza zasięgiem mo jego wzroku, otworzył ją i wyciągnął kilka przewodów zakończonych elektrodami, które umieścił na mojej głowie i kończynach. Przede mną ustawił mikrofon i coś, co przypominało miniaturową kamerę telewizyjną. Wydobytą z walizki lampę włączył do ściennego kon taktu i oświetlił moją twarz łagodnym, nie raŜącym strumieniem fioletowego światła. - Proszę wybaczyć! - usprawiedliwił się, kończąc te przygo towania. - W domowych warunkach wszystko to jest dość skomp likowane i musi trochę potrwać. Ale rozumiemy naszych klientów i staramy się oszczędzić im zbędnej fatygi. Wszystko gotowe. Teraz proszę odpręŜyć się, rozluźnić i spokojnie, powoli opowiedzieć, co pana gnębi. Proszę mówić o wszystkim dokładnie i z pełnym zau faniem. Gwarantujemy dyskrecję, niezaleŜnie od tego, czy ostate cznie skorzysta pan z naszych usług, czy nie. Mówiłem długo, a on cierpliwie słuchał, kontrolując od czasu do czasu wnętrze walizki, gdzie zapewne znajdowały się jakieś urządzenia rejestrujące - bo on sam niczego nie notował. Na koniec zadał kilka rzeczowych pytań, prosił o fotografię Lucy i pocztówkę, którą od niej otrzymałem.
77
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - To wszystko - powiedział w końcu, zwijając swoją aparaturę i przymykając wieko walizki. - Nasza firma przeanalizuje sprawę i w ciągu czterdziestu ośmiu godzin otrzyma pan odpowiedź. W tej chwili nie mogę panu niczego obiecać. Rozumie pan: sprawa jest skomplikowana... Musimy zniwelować pewne zdarzenia, które wpłynęły na pańską obecną sytuację... i w ogóle znaleźć stosowną w tym przypadku metodę działania. Sądzę, Ŝe rozumie pan, iŜ sposoby nasze są tajemnicą firmy i o szczegółach nie moŜemy in formować naszych klientów. Jednak, w przypadku podjęcia się sprawy, gwarantujemy skutek. Aby nie było nieporozumień, postaram się sformułować pańskie Ŝyczenie: pragnie pan, aby Lucilla Niven była w panu zakochana i aby zniknął z jej Ŝycia i pamięci osobnik imieniem Jack. Czy tak? - Dokładnie tak! - potwierdziłem. - Czy jednak... firma będzie w stanie, na podstawie tak skąpych informacji... - Proszę się o to nie martwić, odnalezienie jej to najm niejszy kłopot. Pan nie zna jeszcze naszych moŜliwości. Mamy w takich sprawach kolosalne doświadczenie. - To będzie sporo kosztowało? - spytałem ostroŜnie. - Owszem. Rzecz wymaga pracy i nakładów, ale... koszty nie przekroczą pańskich moŜliwości finansowych. Szczegółową kalku lację przedstawimy wraz z naszą konkretną ofertą... Przepraszam, czy mógłbym skorzystać z WC? Wskazałem mu odpowiednie drzwi, a sam wróciłem do pokoju. Walizka, mojego gościa leŜała niedomknięta na stoliku. Ciekawie uchyliłem pokrywę. Wewnątrz umieszczona była jakaś aparatura elektroniczna - wśród niej rozpoznałem tylko magnetowid. Przyjrzałem się bacznie napisom na płytach, obok przycisków i pokręteł. W pierwszej chwili wydawało mi się, Ŝe są to piktogramy japońskie, czy moŜe chińskie. Jednak, po bliŜszym przyjrzeniu się stwierdziłem, Ŝe nie przypominają Ŝadnego ze znanych mi alfa betów... Słysząc trzask zamka w przedpokoju, przymknąłem szybko wieko walizki i odskoczyłem w stronę biurka. - A więc, zdecydował się pan na naszą propozycję? Człowiek po drugiej stronie biurka był nieco wyŜszy od agenta, który był u mnie wczoraj, lecz w ogólnych zarysach przypominał mi tamtego. Takie same okulary, mała główka, drobne ciało w zbyt obszernym ubraniu. W przytłumionym Ŝaluzją okienną słonecznym świetle twarz jego wyglądała na nienaturalnie gładką. Jej odcień teŜ wydawał mi się niezwykły - była jakaś oliwkowo-szarozielonkawa... - Tak... - powiedziałem. - Pomimo wysokiej ceny. - CóŜ, proszę pana... Nasze koszty są niemałe. Ale za to gwarantujemy pełne wywiązanie się z umowy. Będzie pan szczęśliwy, jak pan sobie Ŝyczył. Zdaje pan sobie sprawę, Ŝe ingerencja w bieg zdarzeń pociąga za sobą liczne konsekwencje, których skutki są trudne do przewidzenia. Dlatego będzie pan musiał - przynajm niej na pewien czas przenieść się w zupełnie inne miejsce, z dala od wszystkich osób, z którymi pan oraz pańska dziewczyna mieliście jakiekolwiek powiązania. Czy pańskie sprawy zawodowe pozwalają na kilkutygodniowy urlop? - Tak - powiedziałem. - O ile będę miał warunki dla dokończenia mojej ksiąŜki... - Oczywiście! Jakiej maszyny do pisania pan uŜywa? - Uniwersal, T-3. - W porządku. Dostarczymy panu na miejsce taki sam model. A teraz proszę podpisać te dokumenty. To jest umowa o wykonanie usługi, a to - pełnomocnictwo dla naszej firmy, w zakresie spraw związanych ze zleceniem. Poza tym proszę nam zostawić swój pasz port i ksiąŜeczkę czekową. Załatwimy panu kredyt w banku w miejs cu pańskiego przyszłego pobytu. 78
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Przeczytałem uwaŜnie wszystko, co podsunięto mi do podpisu. Warunki były na tyle jasne i jednoznaczne, Ŝe nie wahałem się z podpisaniem umowy. - Opłatę pobierzemy oczywiście po wywiązaniu się ze zlecenia - uśmiechnął się przedstawiciel Agencji. - A teraz proszę słuchać uwaŜnie. Nie mogę zdradzić panu techniki naszych działań, lecz zapewniam, Ŝe sprawa jest niezwykle delikatnej natury. Musi pan stosować się do naszych instrukcji, przeciwnym razie nie gwaran tujemy za wynik i będziemy w uwaŜali umowę za zerwaną z pańskiej winy, a to pociąga za sobą skutki finansowe. Wkrótce znajdzie się pan w nieznanej sobie miejscowości. Jest to eleganckie kąpielisko na jednej z wysp Pacyfiku. Tam spotka pan swoją narzeczoną. Proszę pamiętać o jednym: nie wolno panu ani słowem nawiązać do wydarzeń ostatnich dni. W Ŝadnym wypadku nie moŜe pan dopuścić do poruszania tego tematu. Proszę sobie załoŜyć, Ŝe ona oczekuje tam pana, Ŝe znalazła się tam na pańskie Ŝyczenie, a między wami wszystko było i jest w porządku. To będzie po prostu jakby nowa rzeczywistość i dla niej i dla pana. Lecz ona - w odróŜnieniu od pana - nie pamięta niczego od chwili, gdy widzieliście się po raz ostatni. Ten fragment jej pamięci zastąpiono innym obrazem nie byłych zdarzeń ... Proszę to przyjąć do wiadomości, choć... nie jest to zupełnie tak, jak powiedziałem. Ale kaŜde uchybienie z pańskiej strony moŜe wywołać niepoŜądaną reakcję... Proszę zatem nie pytać jej o nic i nie poruszać tego tematu. - Rozumiem. Czy to jednak moŜliwe, by... z jej pamięci zniknęło wszystko, co dotyczy tego męŜczyzny? By kochała mnie. jakby nic nie zaszło? - spytałem z powątpiewaniem. - Zobaczy pan sam - uśmiechnął się zza okularów, przedstaw iciel Agencji Felicitas. A na wypadek, gdyby pan chciał przer wać nową rzeczywistość, w której będzie się pan znajdował, proszę wziąć ten przyrząd... Wystarczy nacisnąć przycisk przełącznika. Wręczył mi mało pudełeczko z przyciskiem, które schowałem do walizki. Odwieziono mnie na lotnisko i umieszczono w małym pasaŜerskim odrzutowcu jakiejś filipińskiej linii lotniczej. Zda je się, Ŝe zasnąłem w fotelu w czasie lotu. LeŜałem na szerokim, staroświeckim łoŜu w niewielkim, lecz stylowo urządzonym pokoju. Przez zaciągnięte zasłony w oknach przebijało jasne światło słoneczne. Czułem delikatną woń niez nanych kwiatów, z zewnątrz dochodziły dalekie dźwięki muzyki i chóralnego śpiewu. Skrzypnęły drzwi. Spojrzałem w ich stronę. Jasna głowa Lucy wsunęła się ostroŜnie do pokoju. Nasze spo jrzenia spotkały się. Uśmiechnięta radośnie podbiegła i usiadła obok mnie na łóŜku. - Obudziłeś się juŜ! Nie mogłam się doczekać! Objęła moją szyję, ucałowała mnie tak, jak nigdy przedtem - spontanicznie, Ŝywiołowo... Chciałem usiąść, ale nie pozwoliła mi, delikatnie przytrzy mując moje ramiona. - LeŜ, nie wstawaj. Musisz wypocząć po podróŜy - powiedziała, troskliwie poprawiając poduszkę pod moją głową. - Nie pozwoliłam budzić cię na śniadanie, ale jeśli jesteś głodny, zaraz kaŜę coś przynieść. Tutaj jest cudownie, zobaczysz. Patrz, zdąŜyłam się pięknie opalić... Zsunęła z ramienia wąskie ramiączko kwiecistej, plaŜowej sukienki. Była rzeczywiście opalona na piękny, złoty kolor. Przyjrzałem się jej z bliska. Tak, to była ona, bez wątpienia... Ona, moja najprawdziwsza Lucy... To niemoŜliwe abym śnił tak wyraziście. "Chyba raczej cały tamten koszmar był tylko snem. Ona nigdy nie odeszła ode mnie, to niemoŜliwe, tego nigdy nie było" - powtarzałem sobie, tuląc ją do siebie. Odwzajemniała moje uściski i pocałunki, patrzyła mi w oczy tak, Ŝe nie mogłem mieć najm niejszych wątpliwości... 79
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Przez pierwsze dni czułem się cudownie. Wspaniały klimat wyspy, słońce, plaŜa, ocean, egzotyczne owoce... A wśród tego my dwoje, jak w reklamowym prospekcie agencji turystycznej... Luksu sowy pensjonat ze znakomitą kuchnią i dyskretną obsługą, klimaty zowane pokoje - słowem, wszystko co moŜna sobie wymarzyć, siedząc w śródmieściu wielkiej metropolii i mając na głowie setki spraw do załatwienia. Lucy była nadzwyczajna, oszałamiająca, radosna, a przy tym, jak nigdy przedtem, czuła i troskliwa. Była wciąŜ przy mnie, nie odstępowała mnie ani na chwilę. Odgadywała niemal moje myśli i pragnienia. Była taka, o jakiej zawsze marzyłem w samotności sublokatorskiego pokoju, pośród stert ksiąŜek i zapisanych arkuszy papieru. Po raz pierwszy byliśmy razem tak długo, dniem i nocą, bez chwili przerwy... Czułem się naprawdę szczęśliwy... Czwartego czy piątego ranka obudziłem się nagle wcześniej niŜ zwykle. Chyba śniło mi się coś przykrego, bo nim jeszcze ot worzyłem oczy, odczułem ulgę - jakby przebudzenie uwolniło mnie od gniotącego koszmaru. Uchylając zwolna powieki, natrafiłem na spojrzenie Lucy. Było jakieś dziwne, badawcze, przenikliwe... Celowo nie otwierałem szerzej oczu, a ona nie od razu dostrzegła moje przebudzenie. Uświadomiłem sobie, Ŝe juŜ kilkakrotnie przedtem przyłapywałem ją na takich spojrzeniach. Co mogły oz naczać? Otworzyłem szeroko oczy. Twarz Lucy złagodniała w uśmiechu. Pocałowała mnie. Przylgnęła do mnie gwałtownie, obej mując mnie mocno. Ta jej impulsywność, gwałtowność reakcji, niehamowany erotyzm - to teŜ było coś nowego, nieznanego mi doty chczas... Wprawdzie zachowywała się właśnie tak, jak sobie wyobraziłem w moich marzeniach, bez większych zatajeń przekazanych agentowi "Felicitas" - lecz to właśnie zaczynało mnie intrygować. Ona nigdy przedtem nie była taka! Była raczej powściągliwa, zaŜenowana w intymnych sytuacjach, oszczędna w wyraŜaniu czułości. Czy moŜna zmienić charakter człowieka aŜ do tego stopnia? Coś tu jest nie w porządku! CzyŜby - wyzbyta pamięć o osobie owego tajemniczego Jacka - zachowała w sobie pamięć erotycznych szaleństw, które w niej wyz wolił? To jasne! On dokonał tego, czego ja nie potrafiłem! Obudził w niej uśpione Ŝądze, nauczył ją prawdziwie, szczerze uzewnętrzniać reakcje... To, co przeŜywa ze mną, jest przeznaczo ne dla niego, choć nie jest tego świadoma... Teraz stały się dla mnie oczywiste przyczyny niedawnej ucieczki Lucy: ten Jack musiał podziałać na nią piorunująco... Stałem się chłodny, oziębły wobec jej pieszczot. Pierwsza euforyczna radość z odzyskania Lucy, ze spełnienia pragnień, ustąpiła refleksjom... Jeśli bowiem zdarzyło się raz, moŜe zdarzyć się znowu... Odsunąłem się, wymknąłem z uścisków Lucy, tłumacząc się bólem głowy. Poprosiłem, by zostawiła mnie samego. Chciałem po prostu spokojnie pomyśleć. Spostrzegłem strach w jej oczach. Sprawdziła dłonią moje czoło, próbowała wydobyć ze mnie jakieś Ŝyczenie. Dla świętego spokoju poprosiłem o kawę. Przyniosła ją i usiadła przy mnie. Ponownie poprosiłem ją, by pozostawiła mnie samego. Posmut niała, ale odeszła bez słowa. Po chwili wstałem ostroŜnie zza ko tary wyjrzałem przed budynek. Przeczucie nie omyliło mnie! Lucy wybiegła ścieŜką ku bramie wjazdowej. Wypiłem kawę i leŜąc wygod nie, zacząłem analizować te wszystkie niejasne, ukrywane myśli i podejrzenia, przychodzące mi głowy w chwilach refleksji. Mój umysł pisarza-fantasty, wyczulony na subtelność dziwnych sytu acji, nastawiony na odkrywanie niezwykłych aspektów w rzeczach z pozoru normalnych - podpowiadał mi teraz najdziwniejsze interpretacje... Lucy wróciła po godzinie. Zajrzała lękliwie do pokoju, gdzie wciąŜ leŜałem symulując ból głowy. Jej twarz wyraŜała tak głęboki niepokój, Ŝe nie miałem sumienia martwić jej dłuŜej. Powiedziałem, Ŝe czuję się znacznie lepiej i wyszliśmy razem na spacer.
80
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Miejscowość składała się w głównej mierze z pensjonatów i hoteli, sezon trwał tu przez cały rok. Liczne kawiarnie, knajpki i lokaliki rozrywkowe ciągnęły się wzdłuŜ głównej ulicy, na plaŜy roiło się od opalonych ciał, kolorowych kiosków i parasoli. Idąc z Lucy trzymającą kurczowo moje ramię, rozglądałem się wokoło. Wstępowaliśmy do chłodnych, dobrze klimatyzowanych kawiarenek, by wypić chłodny sok pomarańczowy lub kieliszek wermutu z lodem. W salonie gier przegraliśmy drobną sumę do cybernetycznych wydr wigroszy - zmyślnych automatów zadających podchwytliwe zagadki. Po drodze wstąpiłem do miejscowej ekspozytury australijskiego banku, gdzie bez trudu zrealizowałem czek z mojej ksiąŜeczki i dowiedziałem się, Ŝe mam tu kredyt o dość znacznej wysokości. Zmęczeni przechadzką w południowych godzinach odpoczęliśmy na plaŜy w cieniu wiaty z tonkinowych prętów wyplatanych włóknem palmowym, wystawiając się na wilgotny, łagodny wietrzyk od oceanu. Ochlapani słoną wodą, w wilgotnych kostiumach kąpielowych wracaliśmy na obiad do pensjonatu. Przechodząc koło sklepiku z wyrobami tytoniowymi wstąpiłem do środka, by kupić sobie kilka. paczek papierosów. Lucy pozostała na zewnątrz, oglądając drobiaz gi na wystawie sąsiedniego sklepu. Odchodząc od lady, odwróciłem się zbyt gwałtownie i wpadłem na dziewczynę stającą za mną. Stanęliśmy twarz w twarz, przez mgnienie oka poczułem poprzez cienką tkaninę kostiumu plaŜowego jej twarde piersi, wparte w mój nagi tors. Cofnąłem się gwałtownie, przepraszając jakimś między narodowym "pardon" z bliŜej nieokreślonym akcentem. Nasze spoj rzenia zetknęły się na chwilę, nieco zbyt długą. Odpowiedziała jakimś cichym, zdławionym słowem, którego nie zrozumiałem i uśmiechnęła się. Wyminąłem ją niezręcznie, ocierając się o jej nagie, na brąz opalone ramię. Wychodząc, spojrzałem raz jeszcze za siebie. Dziewczyna patrzyła w moją stronę, lecz Lucy wisiała juŜ u mojego ramienia i ruszyliśmy w stronę pensjonatu. Przez całą drogę milczałem, choć Lucy zagadywała co chwila. Nie docierała do mnie treść jej słów, zdawkowo pomrukiwałem, by dać dowód, Ŝe wciąŜ jej słucham, lecz myślami wracałem do spotka nia sprzed chwili. Wywoływałem z pamięci obraz dziewczyny, którą musiałem widzieć juŜ kiedyś - nie tutaj przecieŜ, lecz dawniej, gdzieś tam, w moim mieście. Odtwarzałem drobiazgowa jej wygląd, rekonstruowałem z pa mięci, z dwóch migawkowych ujęć - w zbliŜeniu i w perspektywie sklepowego wnętrza - portret obcej kobiety. Była niewysokiego wzrostu, bo patrzyła na mnie z dołu, spod zwisającej nad oczami fryzury, przypominającej włosy miejscowych tubylczych dziewcząt (drobne, poskręcane, kędzierzawe loczki), lecz niewątpliwie była Europejką. Jej jasna twarz wyraźnie odci nała się od opalonych ramion i dekoltu. Nie umiałem powiedzieć nic na ten temat barwy jej oczu; jedynie to, Ŝe dość szeroko os adzone i bardzo wyraziste. WciąŜ wydawało mi się, Ŝe czuję twardy dotyk końców jej piersi, umiałbym nawet wskazać te miejsca na mo jej klatce piersiowej - dość wysoko, jak na jej niski wzrost. Widziałem ją juŜ kiedyś, na pewno... Ona zresztą teŜ sprawiała wraŜenie, jakby widziała mnie kiedyś... - Co o tym sądzisz? - Lucy ścisnęła lekko moje ramię. Oprzytomniałem. Dochodziliśmy do pensjonatu. Lucy pytała o coś, a ja zupełnie nie zarejestrowałem tego pytania. - Przepraszam! - powiedziałem, przeciągając dłonią po twarzy i oczach - Pytałaś o coś? Spojrzała na mnie uwaŜnie. - Źle się czujesz? - spytała z niepokojem. - Chyba ten upał - usprawiedliwiłem się. - Ale juŜ dobrze. Co mówiłaś?
81
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Pytałam, czy nie moglibyśmy wybrać się wieczorem do któregoś z tych lokalików na bulwarze. Moglibyśmy zjeść kolację, zatańczyć... Ale jeśli nie czujesz się dobrze... - O, nie jest ze mną aŜ tak źle - powiedziałem szybko. - Wieczorem, po zachodzie słońca, na pewno będę w świetnej formie! Nie wiem dlaczego, w tym momencie wierzyłem, Ŝe wieczorem na pewno spotkam tamtą dziewczynę. Nie spotkałem jej tego wieczora, choć po zjedzeniu kolacji zaglądaliśmy z Lucy jeszcze do trzech czy czterech knajpek, gdzie turyści bawili się przy muzyce i znakomitym miejscowym piwie. To ja oczywiście poddałem myśl obejrzenia nocnego Ŝycia kurortu. Byłem tak zamyślony i ponury, Ŝe Lucy zauwaŜyła to od razu, kilkakrotnie pytała, jak się czuję i proponowała powrót do pen sjonatu. Wróciliśmy wreszcie, grubo po północy; lekko wstawieni kolejnymi drinkami w róŜnych barach. Noc była gorąca, ustał wia tr, w pokoju było duszno pomimo włączonej klimatyzacji. LeŜeliśmy obok siebie, spoceni, nie dotykając nawzajem swych rozgrzanych ciał. Spojrzałem na Lucy. Chyba spała, leŜąc na wznak, okryta tylko prześcieradłem. Przymknąłem oczy, nie mogłem jednak zasnąć. Co chwila pojawiała się myśl o tamtej dziewczynie. Raz jeszcze spojrzałem na Lucy. W bladym świetle księŜyca, pod prześcieradłem rysowały się wzgórki jej piersi. Bezwiednie wyciągnąłem dłoń, by ich dotknąć... Nie, to nie było to samo... W jednej chwili, prze raŜająco realnie poczułem na ciele tamte dwa punkty, odciśnięte piersiami nieznajomej... - Nie śpisz? - Lucy poruszyła się, otworzyła oczy. - Ja teŜ nie mogę... - Chcesz proszek? - Tak, są w szufladce nocnej szafki, z twojej strony. Znalazłem proszki, otworzyłem butelkę wody mineralnej i nalałem pół szklanki. - Połkniesz? - Nie. Rozgnieć na łyŜeczce - powiedziała. Nie wiem dlaczego to zrobiłem, lecz zamiast jednej tabletki zmiaŜdŜyłem trzy i podałem Lucy. Przełknęła, nie zauwaŜywszy... Słyszałem, jak jej oddech wyrównuje się. Zasypiała. LeŜałem nadal, z oczyma utkwionymi w suficie. Nie, to niemoŜliwe... Czy moŜna zmienić do tego stopnia bieg rzeczy? W jaki sposób im, tym dziwnym ludziom z Agencji Felicitas, udało się odwrócić bieg wydarzeń, oddać mi moją dziewczynę? Wróciły przypuszczenia i podejrzenia, kiełkujące we mnie od chwili, gdy spełniły się tak dokładnie wszystkie moje pragnienia. Czy wszystko, co dzieje się ze mną tutaj, jest realną rzeczywistością? Ten kawałek świata, z pozoru normalny, wypełniony Ŝywymi ludźmi - a przecieŜ odizolowany jakoś, ograni czony... Nie wiem nawet, jak się tutaj znalazłem, wszedłem w tok zdarzeń dziejących się wokół mnie... a moŜe tylko we mnie? Sterowana halucynacja? Sen narkotyczny, w którym spełnia się wszystko, czego pragnę? W jaki sposób mógłbym przekonać siebie o realności tego świata? Wyobraźnia twórcy science fiction pod powiadała mi róŜne rozwiązania... Ale... przecieŜ takiego "snu" nie moŜna ciągnąć w nieskończoność... Do czego zmierzają ludzie z Agencji? Jak zamierzają rozwiązać to wszystko, zakończyć? Nie, halucynacja - to nonsens. Nawet sterowana przez podłączenie mo jego mózgu do symulatora wraŜeń... Zbyt skomplikowane i zbyt re alne jest to wszystko co tu przeŜywam... ...Więc moŜe... Lucy nie jest tą samą dziewczyną? Czy moŜna wymazać z czyjejś pamięci jakiś odcinek wspomnień, zastąpić je innymi? Gdyby to było moŜliwe, czyŜ nie 82
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 prościej byłoby pozbawić mnie tych wspomnień, które dotyczą Lucy? Jeśli to ona leŜy przy mnie, to musi przecieŜ pamiętać... Wszystko: swoją ucieczkę z Jackiem, pocztówkę z podróŜy... To dlatego patrzy na mnie takim wylęknionym spojrzeniem, zgaduje moje myśli, stara się być ideałem kochanki... Lecz wciąŜ nie rozumiem, jakim sposobem zdołali ją do tego skłonić? Pieniędzmi? Moimi pieniędzmi? Non sens! Wiedziała przecieŜ, Ŝe moje pieniądze naleŜałyby i tak do niej, gdyby została ze mną... Nie! A więc to nie moŜe być ona! Więc kim - a moŜe czym - jest ta dziewczyna, leŜąca obok mnie? Przerzucam w pamięci wszystkie historie, jakie mogą zdarzać się w fantastycznych opowieściach. Trzeba dopuścić nawet najbardziej nieprawdopodobne rozwiązania, trzeba wziąć pod uwagę kaŜdą moŜli wość... ...A więc trzeba zacząć od pracowników Agencji... Kim są? Ich dziwne postacie, ciemne okulary, niezwykły odcień skóry... Walizka! Nieznane znaki na przyrządach! Kosmici? Istoty, przybyłe we wnętrzu UFO, by uszczęśliwiać nas... za nasze pieniądze? No, niech będzie... Przypiszmy im moŜliwości, jakich nie posiadamy my, ludzie... A pieniądze? MoŜe potrzebują funduszy na legalne z pozoru przedsięwzięcia na Ziemi? CóŜ dalej? Teraz wach larz moŜliwych interpretacji rozszerza się znacznie... Jakieś sztuczki z odwróceniem czasu? Pętla pozaczasowa? Fałda czasu? Równoległa rzeczywistość... Tak, to jest wyjaśnie nie... Tylko, Ŝe punkt odgałęzienia tej nowej rzeczywistości zna jdowałby się w róŜnych chwilach - dla mnie i dla Lucy... A więc tamta, moja, prawdziwa Lucy znajduje się w innej rzeczywistości z jakimś Jackiem, a ta? Kim jest ta? Zgodnie z regułami science fiction, musi być inną realizacją tej samej Lucy, innym wariantem tej samej osobowości. A ja? Gdzie jestem ja? Ten, którego kontynuację stanowię, pozostał w tamtej rzeczywistości, przeŜywający swoje cierpienie! MoŜe juŜ zas trzelił się, jak zamierzał... zamierzałem... tfu, cholera... Nie, to nonsens... Jest tylko jedna rzeczywistość i jeśli odrzuciłem moŜliwość halucynacji i Ŝycia w świecie symulowanych zdarzeń, muszę znaleźć inne wyjaśnienie... Fałda czasu, odskok w inną rzeczywistość, zakładał powrót do tamtej, pierwotnej... Czy moŜliwe jest ponowne zgranie dwóch nurtów czasu, które się rozbiegły? Nie! To niemoŜliwe. CóŜ po zostaje? Jakie jeszcze sztuczki mogą stosować Kosmici? Spojrzałem na śpiącą Lucy. Oddychała równo, prawie bezgłośnie. Kukła! - przebiegło mi przez myśl. Symulator! Robot homoidalny! Szybkim ruchem zdarłem z niej prześcieradło. Nie poruszyła się, spała wciąŜ głębokim snem. Zapaliłem lampkę nocną i w jej świetle zacząłem drobiazgowo badać kaŜdy szczegół jej ciała, kaŜdą zmarszczkę na skórze, twarz, włosy, paznokcie... Nie... Jeśli była mechaniczną kopią, to wykonaną tak dokładnie, Ŝe nie sposób odróŜnić jej od prawdziwej Lucy. KaŜde znamię na skórze było jej własnym... PrzyłoŜyłem ucho do jej piersi, wsłuchiwałem się w rytm ser ca... śadnych podejrzanych odgłosów oprócz normalnych, fizjolo gicznych... Stropiony nieco, okryłem ją ostroŜnie. Znów leŜałem, wpat rzony w sufit, z głową pełną półsennych urojeń i fantastycznych domysłów. Jednego byłem pewien: to nie jest ta sama Lucy, która odeszła ode mnie niespełna dwa tygodnie temu... NiemoŜliwe, by ktokolwiek zdołał ją do tego nakłonić... Ci zielonkawi Kosmici z Agencji niewątpliwie chcą, abym podpisał im czek na ową okrągłą sumkę, na którą opiewa kalkulacja mojego uszczęśliwienia! Prawdziwy czek z prawdziwym podpisem, a nie fantom czeku z halucynacją podpisu! W jakiejkolwiek byłbym rzeczywistości, muszę wpierw wrócić do mojej rodzimej, nim ureguluję ich rachunek! A jeśli wrócę niezadowolony z ich usług, przecieŜ im nie 83
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 zapłacę! Oni muszą rozumować równie logicznie, jak ja! CóŜ więc pozostaje? Która z hipotez da się pogodzić z problemem regulacji rachunku i mojego prawdziwego uszczęśliwienia? Duplikat! Tak, to jest to właśnie! Trafiony tym pomysłem, usiadłem na łóŜku. Ta Lucy jest dokładną, Ŝywą kopią mojej dawnej dziewczyny. To jest "Lucy Bis", wyposaŜona w całą pamięć tamtej - moŜe z wyjątkiem wspomnianych owych fatalnych kilku dni, gdy właściwa Lucy odeszła... Dokładna, genetycznie skopiowana, odt worzona we wszystkich szczegółach - lecz... wobec tego, taka sama! Jeśli nosi w sobie wszystkie cechy tamtej, to czyŜ nie będzie jak tamta, zdolna uczynić tego samego: przepaść znienacka z jakimś przypadkowym męŜczyzną? Spośród wszystkich hipotez ta jedna wydała mi się najtrafniejsza. Tłumaczyła prawie wszystko... Moją obecność tutaj, planowaną na kilka tygodni; przez ten czas Agencja zamierza poczynić odpowiednie kroki, abym nie zetknął się przypadkowo po powrocie z właściwą Lucy... A takŜe - nieco prze sadzone reakcje Lucy-Bis w sytuacjach intymnych - bo wszak natęŜenia tych reakcji nie mogli precyzyjnie wyregulować... A jeśli przeregulowali ją zanadto w kierunku zwiększonego erotyzmu - tym gorzej, bo tym prędzej uczyni to samo, co jej pierwowzór... Czułem, Ŝe odrazą napawa mnie ta istota, słuŜalczo wpatrzona we mnie, nadskakująca mi, usiłująca zadowolić wszystkie moje potrze- by i pragnienia... MoŜe tylko do czasu, kiedy zapłacę rachunek A- gencji? Zasypiałem z uczuciem, Ŝe nie chcę, bardzo nie chcę tej namiastki, tej repliki dziewczyny, którą kocham, wciąŜ przecieŜ kocham... Tej, którą kocham pomimo, Ŝe skrzywdziła mnie i poniŜyła, odchodząc z innym... Wydawało mi się profanacją mojego uczucia to, Ŝe jestem z nią, śpię z nią, dotykam jej... Zasypia jąc znów ujrzałem obraz tamtej, ciemnowłosej, drobnej, ze sklepu tytoniowego. Miała zielonkawe oczy... tak, na pewno! Skąd to wiedziałem? Nie miałem pojęcia... Następnego dnia Lucy obudziła się późno. Bolała ją głowa, co przypisywała naduŜyciu alkoholu, lecz ja wiedziałem, Ŝe to skutek nadmiaru proszków nasennych. Skorzystałem z tego, by pozostawi wszy ją po śniadaniu wymknąć się z pensjonatu. Przebiegłem dwukrotnie główną ulicę, zaglądając do sklepów i barów, potem włóczyłem się po plaŜy, wypatrując zielonookiej nieznajomej. Kiedy zrezygnowany wracałem do pensjonatu, nagle zobaczyłem ją. Siedziała przy stoliku pod parasolem w bulwarowej kawiarence. Był z nią wysoki blondyn w kolorowej koszuli i białych szortach. Pod szedłem tak, by mnie nie widziała i usiadłem przy stoliku za jej plecami. Serce mi łomotało. Nie wiedziałem jeszcze, co zrobię dalej... Towarzysz nieznajomej odszedł na chwilę i zniknął we wnętrzu kawiarni. Szybko nabazgrałem kilka słów na bibułkowej serwetce i połoŜyłem na stoliku obok dziewczyny. Obejrzała się. Skinąłem jej głową, odpowiedziała tym samym. Potem rozwinęła bibułkę, przeczy tała, zgniotła i wrzuciła do popielniczki. Czekałem w napięciu. Spojrzała znowu w moim kierunku. Pokazała pięć palców, a potem wskazała palcem stolik. "Tutaj o piątej" odczytałem ten gest. Skłoniłem się, a ona uśmiechnęła się obiecująco. Blondyn wracał juŜ z butelką i dwiema szklankami. Lucy czekała na mój powrót w ogrodzie, lecz nie zrobiła mi Ŝadnej wymówki, tylko patrzyła na mnie wciąŜ tym samym, pełnym lęku wzrokiem, jakby wciąŜ obawiała się czegoś, co ma się zdarzyć. Uczepiła się mego ramienia, ą ja odczułem coś w rodzaju dreszczu i z trudem pohamowałem w sobie chęć odsunięcia się od niej. To było nie do zniesienia. Wydawało mi się, Ŝe jest zapro gramowana na tę lepką czułość, to lękliwe spojrzenie i psie przy wiązanie... Zaraz po obiedzie usiadłem do maszyny, by uniknąć konieczności bliŜszego kontaktu z "fałszywą" Lucy. Szukałem pretekstów, wymyślałem sposoby pozbycia się jej, odsunięcia jak najdalej. Chętnie nacisnąłbym juŜ w tej chwili przycisk sygnali zatora, by wyrwać się z jej 84
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 troskliwych ramion, uciec od namol nej czułości, sprawiającej wraŜenie czegoś sztucznego, zapro gramowanego... Nawet na moje wyraźne demonstracje niechęci czy zniecierpliwienia reagowała uległością, pokorą, zalęknionym mil czeniem. Tamta, moja Lucy, miała charakter... Tę, skopiowaną, twórcy przeregulowali, zgodnie wprawdzie z moimi Ŝyczeniami, ale... przesadzili solidnie... Wszystko jedno, skończę to, zapłacę rachunek, ale niech zabiorą tę kopię, skasują, czy ja wiem, co zrobią - ich sprawa, byle nie było jej przy mnie. Nie nacisnąłem jednak wyłącznika. Tu, na wyspie, była prze cieŜ tamta dziewczyna, piękna nieznajoma... Muszę ją odnaleźć, póki jestem tutaj... Pisanie szło mi kiepsko, ale wystukałem z wysiłkiem kilka stron. Postanowiłem przeprowadzić mały eksperyment. Jeśli juŜ mam płacić za to wszystko, to niech mam przynajmniej pewność, Ŝe nie jest to miraŜem, obliczonym na taki właśnie obrót sprawy, na obrzydzenie mi moich pragnień i moją rezygnację z Lucy. Jeśli wyślę na własny adres kilka stron mojej powieści, będących kon tynuacją tekstu juŜ napisanego, to po powrocie do domu będę mógł stwierdzić realność mojego pobytu tutaj. Ludzie - czy Kosmici - z Agencji nie znają przecieŜ mojej nie wydanej jeszcze ksiąŜki, i jeśli te ostatnie strony nie powstaną realnie, a tylko w ramach mojej halucynacji - nie będą w stanie ich sfabrykować i podrzucić do mojego mieszkania... Po głębszym zastanowieniu, logika tego wywodu zaczęła mi się nieco załamywać, jednakŜe wysyłkę maszynopisu uznałem za świetny pretekst dla wyrwania się wieczorem na spotkanie z niez- najomą. Zapakowałem strony do koperty, zaadresowałem i oświadczyłem "Lucy-Bis", Ŝe muszę wyjść na pocztę. Upierała się, Ŝe pójdzie ze mną, lecz huknąłem na nią dość niegrzecznie i trzaskając drzwia mi, wyszedłem. Nieznajoma przyszła punktualnie. Przedstawiłem się, ona takŜe wymieniła swoje nazwisko. Na imię miała Olivia. Niczego więcej nie dowiedziałem się o niej, nawet jakiej jest narodowości i skąd pochodzi. To ja mówiłem, ona słuchała, wpatrzona we mnie oczami, które rzeczywiście miały odcień zielonkawy. Z paru zdań, które wypowiedziała, zorientowałem się,Ŝe moŜe być moją rodaczką. Rozmawialiśmy we wnętrzu kawiarenki, siedząc przy oknie wychodzą- cym na ogródek z parasolkami. Dalej widać było plaŜę i morze. - Będę musiała zaraz iść - powiedziała Olivia, wciąŜ patrząc mi w oczy. Jej prowokujące spojrzenie kłóciło się wyraźnie z oschłością wypowiadanych zdań. - Spotkanie? - spytałem, nie umiejąc zamaskować cienia zaz drości. - WciąŜ ten przystojny blondyn? - Zazdrość? - spytała przekrzywiając głowę, a potem potrząsnęła swą kędzierzawą czupryną. - Nie, ten blondyn to Jack, miejscowy podrywacz. Proszę spojrzeć! Spojrzałem w kierunku okna. Smukła sylwetka chłopaka w bar wnej koszuli sunęła wzdłuŜ plaŜy. Na spotkanie mu biegła kobieta. Obserwowałem ją jak zahipnotyzowany. Podbiegła do blondyna, przylgnęła twarzą do jego piersi, on pogłaskał ją po włosach, a potem objął ramieniem i poszli razem dalej. Kobieta mówiła coś, Ŝywo gestykulując. To była Lucy. Odwróciłem głowę od okna. Olivia siedziała na wprost mnie, z brodą podpartą splecionymi dłońmi. Patrzyła wciąŜ tak samo, pros to w moje oczy. Była podniecająco piękna... Wstała nagle, kładąc mi dłoń na ramieniu. - Zostań - powiedziała. 85
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Czy cię zobaczę? - spytałem z niepokojem. Nachyliła się i pocałowała mnie szybko. - Jeśli tak zechce przeznaczenie - powiedziała. - Dziś stąd odpływam. - Dokąd? - Daleko - machnęła ręką w kierunku morza i zniknęła w drzwiach. Nim zapłaciłem kelnerowi i wyszedłem, zdąŜyła gdzieś zniknąć. Wróciłem do pensjonatu. Lucy zastałem w pokoju. Nie rozma wialiśmy. Ona patrzyła swym przeraŜonym wzrokiem, ja - unikałem jej spojrzenia. Na dnie walizki odszukałem pudełko z wyłącznikiem. Wyszedłem do ogrodu i nacisnąłem przycisk. Byłem znowu w Biurze Agencji Felicitas. Pamiętałem tylko, Ŝe wieczorem tego dnia, kiedy spotkałem się z Olivią, poszedłem spać zaraz po kolacji, by uniknąć rozmowy z Lucy. Urzędnik - ten sam, który obsługiwał mnie poprzednio - patrzył na mnie pytająco. - Więc jednak miałem rację - powiedział. - Skorzystał pan z sygnalizatora. My jednakŜe wywiązaliśmy się z naszych zobowiązań. To pan zrezygnował. Milczałem. Nie mogłem zaprzeczyć, Ŝe Agencja spełniła wszys tkie warunki. - Tak - powiedziałem po chwili, wyjmując ksiąŜeczkę czekową. - Ile się naleŜy? - Według umowy. Zaraz wypiszę pokwitowanie. - Czy mógłbym... - zawahałem się. - Czy mógłbym raz... jeszcze skorzystać z waszych usług? - W kaŜdej chwili! - uśmiechnął się urzędnik. - Więc proszę... - Chwileczkę. Proszę przejść do gabinetu. Długo opowiadałem o dziewczynie, którą spotkałem na wyspie. Opisałem ją dokładnie. Wyraziłem Ŝyczenie, by spotkać ją znowu, zdobyć jej uczucie... Czułem, Ŝe bez niej nie będę nigdy szczęśliwy... Nowa umowa opiewała na resztę kwoty, jaka pozostała jeszcze na moim koncie. Było mi wszystko jedno. Wiedziałem, Ŝe pieniądze wcześniej czy później, znajdą się wreszcie - a takiej dziewczyny nigdy więcej nie spotkam..: Czy nie obawiałem się, Ŝe zamiast tamtej, prawdziwej z wyspy - otrzymam znów kopię? Tak, pomyślałem o tym, lecz jakoś nie miałem co do tego Ŝadnych obiekcji... Trud no mi powiedzieć, dlaczego... - Proszę spokojnie iść do domu - powiedział urzędnik. - Zajmiemy się tą sprawą. Zna pan naszą operatywność. Tylko, jeśli moŜna pana prosić, tym razem chcielibyśmy zainkasować naleŜność z góry. Czy mogę wypisać jeden kwit na oba zlecenia? - Niech pan pisze! - powiedziałem, wpisując astronomiczną sumę na czeku. - Dziękuję. Oto pokwitowanie! - powiedział, wręczając mi niebieski kwitek z czerwonym poprzecznym pasem. Rzuciłem okiem na treść. "Za dwukrotne uszczęśliwienie pana Jonathana Beerless..." Wsunąłem do kieszeni kwit i nową umowę i Ŝegnany ukłonami przedstawiciela firmy wyszedłem na ruchliwą ulicę. Po drodze wstąpiłem na pocztę i odebrałem plik 86
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 korespondencji, która uz bierała się przez dwa tygodnie. Była wśród niej szara koperta, zawierająca mój maszynopis z wyspy... Otworzyłem drzwi mojego mieszkania. JuŜ w przedpokoju poczułem silny zapach świeŜych kwiatów. Zajrzałem do gabinetu. Na biurku stał wazon róŜowych peonii. W fotelu obok siedziała Olivia. Zerwała się na mój widok i podbiegła. Objąłem ją. Tak, to była ona, na pewno. Końce jej piersi poczułem tak samo wyraźnie, jak wtedy. - Jesteś moim przeznaczeniem - powiedziałem, całując jej włosy. Patrząc ponad jej głową, dostrzegłem torebkę, która widać spadła z poręczy fotela, gdy Olivia z niego wstała. Torebka była otwarta. Wśród rozrzuconych drobiazgów leŜał niebieski kwit z czerwonym paskiem w poprzek. Olivia Tereza Osvaldi, studentka filozofii, lat 22. Odkąd sięgam pamięcią, moim wychowaniem zajmowali się dalecy krewni. NaleŜy przez to rozumieć, Ŝe praktycznie wychowywałam się sama. Stryj Alfi, brat ojca, najbliŜszy krewny, jakiego posia dałam, był wielkim uczonym i wynalazcą. Nauka i technika intere sowała go do tego stopnia, Ŝe nie wystarczało mu czasu na zaj mowanie się własnymi sprawami finansowymi. Znaczne dochody jakie osiągał dzięki swym licznym patentom, gromadziły się na koncie bankowym, on zaś Ŝył skromnie w pobliŜu Instytutu Technologi cznego i przez całe Ŝycie nie skorzystał zapewne z Ŝadnego ze swych znakomitych wynalazków - bo nie miał nawet tak modnego dziś samochodu elektrycznego (dla którego wynalazł fantastycznie wprost pojemny miniaturowy akumulator). Stryj był kawalerem i wobec nikogo nie posiadał Ŝadnych for malnych zobowiązań. Niemniej poczuwał się do łoŜenia na moje utrzymanie, gdyŜ byłam jedyną córką jego zmarłego brata. Dzięki stypendium, które mi wyznaczył, mogłam podjąć studia na uniwer sytecie i skromnie, lecz bez większych trudności utrzymać się w tym mieście. Mieszkała tu takŜe jedna z moich ciotek - stara jędza, od której nie zaznałam wiele czułości w czasach, gdy byłam jako mała dziewczynka całkowicie zdana na jej łaskę. Dlatego teŜ wolałam - mimo kosztów - wynająć samodzielny pokój w mieście niŜ zamieszkiwać u ciotki. Ciotka miała zresztą sublokatora, o którym z jej relacji wiedziałam tylko tyle, Ŝe "po całych dniach tłucze coś na maszynie, do pracy nie chodzi i często zalega z komornym". Poza tym jednak ciotka nie miała do niego większych zastrzeŜeń, bo, jak sama przyznawała - z pewnym zdziwieniem zresztą - Ŝe "młody, ale nie pije i dziewczyn nie sprowadza". Odwiedzałam ciotkę tylko w przypadkach "skrajnej konieczności" - przy jej urodzinach oraz niekiedy w większe święta. Mieszkałam w zasadzie sama, ale ze względu na całkowitą samodzielność mojego mieszkania, często gościli u mnie chwilowo bezdomni studenci - koleŜanki i koledzy. Przywykłam do tego, Ŝe zawsze ktoś oprócz mnie kręcił się po mieszkaniu lub wkuwał po kątach. Muszę przyznać, niekiedy ten i ów z moich kolegów miesz kał u mnie dłuŜej, na bardziej intymnej stopie. Trwało to róŜnie - od paru dni do paru miesięcy, a potem kończyło się jakoś samo. Kiedyś udało mi się doliczyć dwudziestu dziewięciu czy trzydzies tu takich krótkotrwałych zaŜyłości, jednak Ŝadna z nich nie wywarła na mnie większego wraŜenia, ani nie pozostawiła szczególnie złych lub specjalnie dobrych wspomnień. Tym dzi wniejszy dla mnie samej wydał się fakt, który wydarzył się pół roku temu. Będąc w odwiedzinach u ciotki zetknęłam się przypadkowo z jej sublokatorem. Trzydziestoparoletni męŜczyzna, który wszedł do kuchni, gdy siedziałam z ciotką przy kolacji, prawdopodobnie nie zwrócił nawet na mnie uwagi, ja natomiast odczułam coś, czego do dziś nie potrafię sobie wytłumaczyć. Musiałam mieć wówczas zupełnie nieprzytomną minę, bo ciotka po wyjściu tego człowieka (który wpadł tylko, by nalać sobie herbaty) patrzyła na mnie dość podejrzliwie. Nie pytałam o niego, by nie obudzić czujności starej, lecz zaczęłam bywać tam częściej. Rzadko wprawdzie udawało mi się zobaczyć tego człowieka i tylko dwa lub trzy 87
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 razy spotkaliśmy się oko w oko w przedpokoju. Nigdy chyba nie przyjrzał mi się dobrze, lecz ja poznałabym go wszędzie. Czułam wzbierającą potrzebę bliŜszego poznania go, lecz w obecności ciotki nie chciałam wszczynać Ŝadnych kroków. Wpadałam teraz do ciotki nawet w dni powszednie. Sublokatora często nie było, lecz ja, pod pozorem pomocy w sprzątaniu wchodziłam do jego pokoju i czytałam maszynopisy. Ciotka korzys tając z mojej pomocy, wyrywała się na dłuŜsze pogaduszki do sąsiadek, a ja, szumiąc odkurzaczem, czytałam fascynujące opowieści tego człowieka. Byłam oczarowana jego wyobraźnią, jego głęboką wiedzą i niezwykłą osobowością, bijącą ze stron jego maszynopisu. Postanowiłam spotkać go gdzieś na mieście, by niby to przy padkiem, porozmawiać choć chwilę, być z nim blisko, sprawdzić jego i siebie w bliŜszym kontakcie. Przegoniłam nawet chwilowo wszystkich czasowych uŜytkowników mojego mieszania, by móc za prosić go w kaŜdej chwili do siebie. Niestety! Wychodził rzadko, a ja nie miałam szczęścia spotkać go, choć wielokrotnie czyhałam w pobliŜu mieszkania ciotki. AŜ wreszcie któregoś dnia spostrzegłam go, wchodzącego do małej kawiarni w naroŜnym domu. Weszłam tam za nim, z sercem pod gardłem - lecz on siedział juŜ z jakąś blondynką, w wieku bliskim trzydziestki. Patrzyłam na nich zza filara, pijąc z roztargnieniem jedną kawę po drugiej... Nie mogło być wątpliwości. To nie była siostra, kuzynka, ani Ŝadna koleŜanka. To była jego dziewczyna! Ja, która obojętnie przyj mowałam zawsze przyjście i odejście kaŜdego męŜczyzny, poczułam po raz pierwszy dzikie uczucie zazdrości. On musi być mój! - postanowiłam wtedy: Choćbym miała ją zamordować! Przestałam odwiedzać ciotkę, by nie jątrzyć w sobie tych gwałtownych, niebezpiecznych uczuć... I nagle los dał mi szansę. Zmarł mój biedny, poczciwy stryj Alfi. Smutno mi było bardzo - jemu właściwie zawdzięczałam wszystko, co osiągnęłam dotychczas, i jego jednego chyba kochałam spośród wszystkich moich krewnych. Wkrótce potem okazało się, Ŝe jestem jedyną praktycznie spadko bierczynią stryja, a jego majątek - o czym sam zapewne nie pa miętał - urósł do wcale pokaźnej sumy. Nadmiar pieniędzy, do których nie byłam za bardzo przyzwyczajona, nie wpłynął w istotny sposób na mój tryb Ŝycia. Starałam się niczego nie zmieniać, nie chciało mi się zresztą czynić Ŝadnych przedsięwzięć. Przyczyna, którą ukrywałam przed otoczeniem, a starałam się takŜe ukryć sama przed sobą, była jedna: sublokator mojej ciotki. Nie odkryłam wówczas jeszcze moŜliwości wykorzystania moich pieniędzy dla zdobycia jego uczuć. Zresztą, taki tryb postępowania nie odpowiadał mi zupełnie. Nie tylko kochałam go... MoŜe bardziej jeszcze chciałam, aby on mnie kochał. Pieniądze mogłyby uniemoŜliwić mi poznanie rzetel ności jego ewentualnych uczuć... Wtedy właśnie otrzymałam kartę reklamową Agencji Felicitas. CóŜ mi szkodzi pomyślałam - spróbować. Zatelefonowałam... Cena była wysoka, ale nie zaleŜało mi na pieniądzach. Pod pisałam umowę. Nie wiem, jak znalazłam się na wyspie. Pamiętam, Ŝe startowaliśmy samolotem z Zurychu. Potem obudziłam się w poko ju hotelowym. Jona zobaczyłam na ulicy. Był z tą kobietą. Gdy wszedł do sklepiku, poszłam za nim. Zderzyliśmy się przy ladzie. Spojrzał na mnie, jakby poznając; lecz przeprosił i odszedł. Widocznie mo ja fryzura, którą zmieniłam w ostatnich tygodniach, zamaskowała podobieństwo. Wiedziałam, jak mam postępować. Ci z Agencji dali mi szczegółowe instrukcje. Choć miałam chęć powiedzieć mu wszystko gdy rozmawialiśmy w kawiarni, zniknęłam mu z oczu... Ci z Agencji to chyba cudotwórcy! Po dwóch dniach od chwili powrotu z wyspy (bilety wręczył mi Jack, którego brałam za podrywacza, lecz okazał się agentem Felicitas) zaprowadzono mnie do mieszkania Jona. Po drodze kupiłam kwiaty i czekałam. Powiedzieli, 88
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Ŝe przyjdzie do mnie, zakochany do szaleństwa, jak było w warunkach umowy. Zamknęli mnie na klucz... Przyszedł..: Przyszedł i objął mnie, jakbyśmy kochali się od bardzo, bardzo dawna. Powiedział, Ŝe jestem jego przeznaczeniem... Pomyślałam wtedy, Ŝe oni, ci z Agencji, naprawdę są chyba cudotwórcami z innej planety... Lucilla Jill Niven, inŜynier, lat 29. Sukces Jona był dla mnie czymś zupełnie naturalnym i zasłuŜonym. Znałam prawie wszystko co napisał i choć osobiście nie jestem entuzjastką tego typu literatury, musiałam przyznać, Ŝe pisał bardzo zajmująco. Wiedziałam, Ŝe zamierza oŜenić się ze mną. Był ambitny i nie chciał, abym jako jego Ŝona dzieliła z nim te wszystkie trudy niedocenionego pisarza, które znał tak dobrze. Nie miałam do niego Ŝalu o to, Ŝe pochłonięty mnóstwem spraw, które wiązały się z jego sukcesem, poświęcał mi mniej czasu niŜ przedtem. Wiedziałam, Ŝe wkrótce wszystko wróci do normy i spoko jnie czekałam. Nie zdziwiłam się wcale, gdy następnego dnia po wyjeździe Jona na spotkanie autorskie, odwiedził mnie w pracy młody męŜczyzna, który oświadczył, Ŝe jest przyjacielem Jona. Wręczył mi przy tym świstek papieru, na którym ręką Jona napisane było tylko jedno zdanie: "Z całym zaufaniem powierzam cię Jackowi Dobbsonowi". PoniŜej widniał podpis Jona i data poprzedniego dnia. Jack był człowiekiem niezmiernie sympatycznym. Wyjaśnił mi, Ŝe jest dawnym kolegą Jona. Wczoraj spotkali się na dworcu kolejowym. Jack przyjechał właśnie z podróŜy słuŜbowej i wybierał się na ur lop. Opowiadał Jonowi o pięknym miejscu wypoczynkowym, które znał i zamierzał ponownie odwiedzić. Wówczas Jon wpadł na ten pomysł... Jack miał jechać wynajętym samochodem do Szwajcarii, skąd odlatywały specjalne czarterowe samoloty. Gdyby udało się zarezerwować dodatkowe miejsce, mogłabym - pod opieką Jacka - polecieć tam i oczekiwać Jona, który przybyłby po tygodniu, załatwiwszy sprawy, trzymające go jeszcze tutaj. Nie miałam najmniejszych oporów, ucieszyłam się nawet, Ŝe zamiast siedzieć w mieście wyruszę juŜ teraz w tak wspaniałą po dróŜ. Kartka od Jona wystarczyła mi zupełnie. Choć był to tylko mały skrawek papieru, rozumiałam, Ŝe w warunkach pośpiesznej roz mowy na dworcu trudno o pisanie obszernych listów. Przyspieszyłam o parę dni mój tegoroczny urlop. Zabrałam tylko parę drobiazgów, bo Jon przekazał mi za pośrednictwem Jacka sporą kwotę na poczynienie zakupów w czasie podróŜy przez Europę. To była naprawdę piękna podróŜ. Jack był znakomitym przewodnikiem, za chowywał się nadzwyczaj poprawnie i zaprzyjaźniliśmy się od razu... Na wyspie Jack czuł się jak u siebie. Wynajął dla mnie pokój w pensjonacie i taktownie nie narzucał swojego towarzystwa. Mieszkał w innym hotelu, ale zostawił mi numer telefonu na wypadek gdybym miała jakieś kłopoty. Spotkaliśmy się potem kilka razy przypadkowo na plaŜy. Pogoda była piękna. ZaŜywałam słońca i wypoczynku, oczekując przybycia Jona. Któregoś dnia Jack przyszedł do mojego pensjonatu. - Dostałem depeszę... - zaczął niepewnie - ale nie bój się, wszystko juŜ jest w porządku - dodał, widząc moją przeraŜoną minę Oto, co mi zakomunikował: Jon miał drobny wypadek. Pociąg, którym jechał, wykoleił się na zwrotnicy. Ofiar w ludziach nie było, a Jon wyszedł z tego nawet bez widocznych obraŜeń zewnętrznych, jednak stwierdzono u niego lekkie stłuczenie głowy. Po dwudniowej obserwacji, wypusz czono go ze szpitala i zalecono wypoczynek. Depeszował ordynator oddziału ze szpitala. Adres Jacka otrzymał od Jona, który poin formował lekarza dokąd się wybiera. - Jon będzie tu za dwa dni - powiedział Jack. - Lekarz przekazał mi pewne... zlecenia... 89
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 OtóŜ Jon po swym wypadku zdradza objawy... selektywnych zaników pamięci. Dlatego teŜ nie naleŜy zwracać uwagi, na pewne niekonsekwencje w jego wypowiedziach dotyczących przeszłości. Trzeba zająć się nim bardzo troskliwie i nie dopuszczać do Ŝad nych gwałtownych wzruszeń. Najlepiej unikać jakichkolwiek rozmów na temat wydarzeń bezpośrednio poprzedzających wypadek Jona. Przejęłam się tym bardzo. Umówiliśmy się z Jackiem, Ŝe nie będzie on kontaktował się z Jonem po jego przyjeździe. Jack oba wiał się, Ŝe jego osoba zbyt silnie moŜe kojarzyć się Jonowi z jego podróŜą i wypadkiem. Miałam opiekować się troskliwie Jonem, obserwować stan jego zdrowia i usposobienie, a w razie niepokojących objawów zawiadamiać o nich Jacka. W pierwszych dniach pobytu Jona na wyspie starałam się okazywać mu jak najwięcej troski i czułości. Wydawało mi się, Ŝe jest taki sam, jak zawsze. Cieszył się razem ze mną tym, Ŝe jesteśmy wreszcie razem. Nie rozmawialiśmy ani razu na Ŝaden niebezpieczny temat. Zupełnie nie wiem, dlaczego nagle zaczęło się coś psuć. CzyŜby stan Jona pogorszył się? Byłam zaniepoko jona. Kiedy Jon dość opryskliwie wyprosił mnie z pokoju pobiegłam do Jacka, by mu powiedzieć o moich obawach. Uspokajał mnie, lecz wydawało mi się, Ŝe sam jest zaniepokojony. Potem zaczęły się sprzeczki i kłótnie, aŜ któregoś dnia wybuchła awantura. Jon wyszedł trzaskając drzwiami, a ja pobiegłam szukać Jacka. Nie było go w hotelu. Znalazłam go na plaŜy. Podbiegłam do niego i wypłakałam się w gors jego kolorowej koszuli. Pocieszał mnie, jak umiał. Objął mnie przyjaźnie ramieniem i roztrzęsioną odprowadził do pensjonatu. Powiedział, Ŝe porozumie się z miejscowym lekarzem i w razie potrzeby umieści Jona w klinice na sąsiedniej wyspie. Jeszcze tej nocy helikopter zabrał Jona, a ja zostałam oczekując wieści... Następnego dnia Jack przyszedł do mnie z ponurą miną i oświadczył, Ŝe według opinii lekarzy, w osobowości Jona zaszły jakieś powaŜne zmiany charakterologiczne i lepiej będzie, jeśli przez pewien czas nie będę go widywać. Powiedział takŜe, Ŝe Jon zostanie przewieziony do domu i oddany pod opiekę wykwali fikowanej pielęgniarki... Jack zaopiekował się mną. Razem powróciliśmy tutaj. Był wciąŜ miły i sympatyczny. Informował mnie często o stanie zdrowia Jona. Wieści były niezbyt pomyślne. Lekarze orzekli, Ŝe musi całkowicie zmienić otoczenie. Byli zdania, Ŝe kontakt ze mną mógłby znacznie pogorszyć jego stan... Jack bywał u mnie coraz częściej... Opiekował się mną w tych trudnych dla mnie chwilach. Potem ja bywałam u niego... Nawet mieszkaliśmy razem przez dwa miesiące... Później wyjechał, i później nigdy juŜ nie widziałam Jonathana. Nie potrafiłabym spojrzeć mu w oczy... Dr Davis McLee jr, prokurator Współczesny człowiek dawno juŜ postradał zdolność rozróŜnia nia prawdy i fantazji. W równej mierze przyczyniły się do tego rozwój nauki i techniki oraz literatura fantastycznonaukowa. OskarŜeni wykorzystywali ludzką naiwność i wiarę we wszech moc nauki, w ingerencję przybyszów z kosmosu, w moŜliwość mody fikowania upływu czasu i ludzkich losów. Czynili to z niezwykłą precyzją, aranŜując sytuacje i zdarzenia reŜyserując nie tylko czyny, lecz nawet myśli i pragnienia swoich klientów. Nigdy nie twierdzili, Ŝe są przybyszami z innej planety. A jednak większość ich klientów była o tym przekonana. Nigdy nie uciekali się do uŜycia siły czy przymusu. A jednak ich klienci postępowali dokładnie według ich woli. Zaspokajali marzenia i Ŝyczenia ludzkie, a nawet stwarzali te marzenia w ludzkich umysłach, by je następnie spełniać. Podejmowali się wyłącznie tych spraw, których załatwienie mieściło się w ramach ich moŜliwości. Wykorzystywali wszystkie realne zdobycze techniki i cywilizacji. Nie Ŝałowali 90
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 pieniędzy - oczywiście pieniędzy klientów... OskarŜeni działali niezwykle pomysłowo i ostroŜnie, nie uciekając się do pospolitych przestępczych chwytów. Przykładem tego moŜe być podstępne uzyskanie i wykorzystanie oryginalnej dedykacji wyciętej z ksiąŜki Jonathana Beerlessa. Nie moŜna odmówić im głębokiej wiedzy i sprytu, a takŜe pracowitości w ich przedsięwzięciach. Prawie kaŜda sprawa, którą prowadzili, była arcydziełem "ko ronkowej roboty", przemyślanym we wszystkich szczegółach od początku do końca... Stoimy, Wysoki Sądzie, wobec jaskrawego przykładu przestępstwa zupełnie nowego typu - przestępstwa tym groźniejszego, Ŝe winowajcy dysponują wszelkimi dostępnymi środ kami technicznymi i głęboką wiedzą o naturze ludzkiej... (Wyjątki z aktu oskarŜenia w sprawie karnej przeciwko spółce znanej pod firmą "Bracia Mars" vel "Agencja Felicitas" vel "Spes Nostra" etc.). Wiadomość z ostatniej chwili. Mimo wniesienia aktu oskarŜenia nie doszło do procesu głośnych oszustów, braci M. Dwaj główni oskarŜeni zbiegli z aresztu na kilka dni przed sprawą. Pościg policyjny doprowadził do osaczania ich w starej, opuszczonej posiadłości o kilka dziesiąt kilometrów od miasta. W chwili zamknięcia pierścienia objawy, ponad dach starego pałacyku uniósł się obiekt przypomi nający typowy kształt UFO, który następnie poszybował w kierunku południowym utrzymując niezbyt duŜą wysokość. Pojazdy policyjne ruszyły w pościg za latającym spodkiem, alarmując równocześnie jednostkę śmigłowców policyjnych, dowództwo wojsk lotniczych oraz ośrodek lotów kosmicznych. Pozostawiony na miejscu patrol poli cyjny przeszukał strych budynku znajdując jedynie ubrania aresz tantów. Po spisaniu protokołu policjanci odjechali, dołączając do pościgu. Oddział helikopterów osaczył rzekomy UFO na wysokości kilkuset metrów nad ziemią. Obiekt nie reagował na wezwania, lecz policja nie zdecydowała się na zaatakowanie go nad gęsto zalud nioną okolicą ku której zmierzał. Dopiero po godzinie otwarto ogień do obiektu i wówczas okazało się, Ŝe jest to odpowiednio spreparowany balon z urządzeniem Ŝyroskopowym i małym silniczkiem pneumatyczno-odrzutowym; oczywiście bez Ŝadnej załogi. Zarządzone natychmiast ponowne otoczenie i przeszukanie pałacyku nie dało rezultatu. Do chwili obecnej policja nie wpadła na trop zbiegów.
91
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Feniks Szosa była podniszczona i z rzadka tylko spotykało się na niej pojazdy, zdąŜające w przeciwnym kierunku. Na przestrzeni ostatnich kilku mil wiodła pośród wysokiego, gęstego lasu bez śladów jakiejkolwiek gospodarki. Miejscami samochód przysiadał mocno na wyrwach w asfalcie. Breit lubił takie drogi, zacienione lasem i prawie puste. Tego właśnie szukał, wyrywając się z rozŜarzonego o tej porze roku miasta Merton. Pozostawiając daleko za sobą duszne zaułki, sale wykładowe i laboratoria miał wraŜenie, Ŝe zmienia skórę. Ŝe spłukuje z siebie całoroczny nalot zmęczenia. Wiedział, Ŝe te pierwsze godziny "ucieczki" są najprzyjemniejsze z całego urlopu. Potem, w bezczynności, powrócą znowu te wszystkie problemy, o których pragnął teraz nie myśleć. Machinalnie omijając co większe dziury w szosie, wpadał bezwiednie w łańcuch myśli, który - wiedział o tym podświadomie - doprowadzi go wcześniej czy później do rozwaŜań, przerwanych przed kilkoma godzinami tak zdecydowanie wyjazdem na urlop. Nie zastanawiał się, dokąd prowadzi droga. Było mu obojętne, gdzie spędzi te kilka tygodni. Droga jest zła. Nie wiadomo dokąd prowadzi... Ale na pewno gdzieś nią moŜna zajechać, inaczej nie byłoby drogi. KaŜde działanie poznawcze jest taką drogą w nieznane nie wiadomo ku czemu zmierza... Czasem mogą to być bezdroŜa i wertepy. Czy w nauce jest tak samo - to znaczy: czy trudna, najeŜona przeciwnościami droga zawsze prowadzi do jakiegoś Kaczego Dołu, do fałszywych, bezsensownych wniosków. Jadąc na wycieczkę moŜna sobie pozwolić na podróŜ w nieznane. Ale jeŜeli chodzi o rozszerzenie ludzkiej wiedzy, to czy moŜna pozwolić sobie na trwonienie cennego czasu na bezcelowe, ślepe poszukiwania? Wszelkie rozwaŜania nad sensem poznawania świata są oczywiście najbardziej chyba sporną sprawą w filozofii nauki. Ale skoro juŜ raz wybrało się drogę badacza, zbaczanie z tej drogi, wszelkie wahania są niekonsekwencją. Jak więc w tym świetle przedstawia się sprawa nieszczęsnych graktytów, które poŜarły mnóstwo cennego czasu co najmniej kilkunastu powaŜnym i rozsądnym ludziom, aby wreszcie pozostać zagadką do dziś nie rozwiązaną. KaŜdy, kto miał z graktytami do czynienia, z pewnością wyrobił sobie na ich temat takie czy inne zdanie. Ale tylko autorzy opowiadań fantastycznych mogą sobie pozwolić na stawianie "hipotez" bez przyzwoitego uzasadnienia. Breit miał takŜe swoją prywatną hipotezę, ale to było bez znaczenia. Graktyty - te "kosmiczne orzechy", jak je nazywała prasa, "kamienie, które spadły z nieba" - pozostały tylko tym, czym były od początku: piekielnie twardymi kamykami wielkości orzecha laskowego, barwy brudnofioletowej. Pierwszy graktyt znalazł turysta podczas wycieczki górskiej. W czasie jego nieobecności w namiocie jakiś "pocisk" przebił płótno i gumowaną podłogę, wbijając się w ziemię na głębokość kilkunastu cali. Graktyt spadł prawie pionowo z góry i to właśnie zaciekawiło wycieczkowicza. Wykopał oczywiście "kamyk" i opowiadał o tym koledze dziennikarzowi. Po ukazaniu się notatki w prasie zaczęła do redakcji płynąć nieprzerwanie istna lawina Ŝwiru i kamieni, mniej lub bardziej odpowiadających opisowi i fotografii zagadkowego znaleziska. Spośród stosu kamyków bez trudu udało się wybrać kilkanaście, których identyczność z pierwszym była zdumiewająca. KaŜdy szlif, kaŜda krawędź powtarzały się niezmiennie we wszystkich okazach. To było nie do wiary, jeśli się weźmie pod uwagę, Ŝe nadsyłano je z najbardziej odległych od siebie części kraju. PrzewaŜnie odnajdywano je na twardym podłoŜu, na betonowych płytach lotnisk, na skałach, na szosach o twardej nawierzchni. Zewnętrzna powłoka graktytu była tak twarda, Ŝe nie dało jej się rozciąć ani nawet odłupać choćby drobnego odłamka. Kosmiczne ich pochodzenie było hipotezą prasy i dlatego przekazano je astrofizykom. Ci z kolei zasięgali opinii róŜnych specjalistów. Poddano 92
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 więc graktyty wszechstronnym badaniom, które niczego nie wyjaśniły. Próbowano nawet zmiaŜdŜyć jeden z nich między okładzinami z najtrwalsze stali od prasą dającą jakieś fantastyczne ciśnienia. Okładziny popękały, a graktyt wyszedł bez szkody z tej operacji... Wreszcie cały materiał naukowy wraz z kilkunastoma "orzeszkami" oddano do "zgryzienia" największemu elektromózgowi w Instytucie Problemów Ogólnych. Tu zetknął się z nimi Breit, który kierował grupą cybernetyczną. Tydzień trwało programowanie, a po kilku dniach pracy maszyna zaŜądała dalszych danych, których Breit nie był w stanie jej dostarczyć. Jednym słowem, znaleziono się na powrót w punkcie wyjściowym. To było zresztą do przewidzenia, bo Ŝadna maszyna nie jest w stanie stawiać sobie samodzielnych hipotez, szczególnie przy tak skąpej "wiedzy" o przedmiocie. Breit przebiegał raz jeszcze myślami całą, stosunkowo niedługą historię graktytów. Pierwszy znaleziono niespełna półtora miesiąca temu. Od tej chwili wiele ludzi przeklinało je za stracony czas, za "zawracanie głowy" itp., niemniej zagadka kusiła swoją tajemniczością i przeczuciem rewelacyjnego rozwiązania. "Tylko czy to rozwiązanie istnieje w zasięgu moŜliwości nauki - zastanawiał się Breit, omijając kolejną dziurę w asfalcie. - Jeśli się przyjmie za pewnik kosmiczne pochodzenie graktytów, to nieograniczona wprost róŜnorodność moŜliwości sprawia, iŜ nie wiadomo nawet w którą stronę skierować poszukiwania..." Asfalt urwał się niespodziewanie, przechodząc od razu w niebrukowaną przecinkę leśną, rozjeŜdŜoną kołami cięŜarówek. Tu dopiero Breit przyłapał się na "niedozwolonych" rozwaŜaniach i postanowił lepiej pilnować swoich myśli, gdyŜ urlop z graktytami w głowie mijałby się z celem. Włączył radio i skupił całą uwagę na prowadzeniu wozu. Po prawej stronie drogi ukazała się duŜa, Ŝółta tablica informująca, Ŝe wstęp do lasu jest zabroniony. Przez zarośla, miejscami przerzedzone, widać było ogrodzenie z podwójnej siatki. Po przejechaniu jeszcze kilkuset jardów Breit zauwaŜył na szosie sylwetkę wartownika z pistoletem maszynowym przewieszonym przez ramię. śołnierz stał na rozstawionych szeroko nogach i jakby od niechcenia kiwał trzymaną w prawej dłoni biało-czerwoną tarczą do zatrzymywania samochodów. - Nie ma przejazdu - powiedział głosem znuŜonym, gdy Breit zahamował o kilka jardów przed nim. Pot spływał mu po szyi spod wysokiego hełmu. W tej chwili i Breit poczuł, Ŝe otacza go galareta cięŜkiego, nieruchomego powietrza. W taki upał stanowczo o wiele przyjemniej jest czuć na twarzy pęd powietrza podczas jazdy. Dlatego Breit zniecierpliwił się nieco, Ŝe utrudniają mu podróŜ. - Nie było Ŝadnych znaków zakazu wjazdu! - burknął tonem pretensji. - Od wczoraj wyjątkowo... Trzeba wrócić o dwie mile i skręcić na prawo, drogą na Monteroe. "Dobrze, Ŝe tylko dwie!" - pomyślał Breit przekładając dźwignię na wsteczny bieg, aby zawrócić na wąskiej w tym miejscu drodze. - A cóŜ to się stało? - spytał. - Manewry jakieś? - Eee, nie... Tylko... - zaczął Ŝołnierz, ale zreflektował się po chwili i słuŜbowym juŜ tonem dodał: - Tajemnica wojskowa... Aby zamaskować jakoś swoje przekroczenie przepisów, bo przecieŜ wdał się w konwersację z osobą postronną, albo teŜ po prostu z ciekawości, powiedział: - Pan pozwoli dokumenty! Oglądał je dość długo, odczytując półgłosem: 93
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Docent William Breit, Instytut Problemów Ogólnych, Merton. Spojrzał na Breita, potem jeszcze raz na legitymację i powiedział: - Taaak. Niech pan zaczeka chwilę. Zszedł z drogi w kierunku zarośli, skąd wydobył przenośną krótkofalówkę. Przez chwilę rozmawiał z kimś półgłosem, potem odszedł do samochodu i powiedział: - Major prosi, Ŝeby pan był łaskaw skomunikować się z nim. Oni dziś rano telefonowali do was, to znaczy do Instytutu. Nic pan o tym nie wie? - Od dziś jestem na urlopie. Ale co to za tajemnice? - Tak dokładnie to ja nie wiem. Coś się stało przy czwartym kontenerze. Major panu dokładnie powie. Mówiąc podrzucał na dłoni jakiś mały, zaokrąglony przedmiot. Breit patrzył mu na rękę jak zahipnotyzowany. - Skąd pan to ma? - Ten kamyk? A... znalazłem chyba gdzieś... - Proszę mi to dać! - AleŜ oczywiście, jeśli się panu na coś przyda. To był graktyt. Jeszcze jeden do kolekcji. "Prześladuje mnie to draństwo. Nawet tu..." - pomyślał Breit, chowając "kamyk" do kieszeni. Był zaciekawiony. CóŜ to za historia? Czego chce wojsko od Instytutu? - Co tu się właściwie mieści? - spytał, wskazując las i ogrodzenie. - To pan nie wie? Centralny Magazyn Izotopów Promieniotwórczych... Niech pan pojedzie jeszcze pół mili naprzód, tam będzie brama wjazdowa i wartownia. Oni juŜ wiedzą, Ŝe mają pana wpuścić. Major był ujmująco grzeczny, choć wyraźnie przejęty sytuacją, którą ocenił jako niebezpieczną, bo nie wyjaśnioną. - Mamy tu - mówił - wielkie ilości materiału promieniotwórczego. Wszystko to załadowane jest w betonowych, izolowanych ołowiem pojemnikach, zbudowanych w kształcie studzien. Teren jest rozległy. Sama trzecia strefa, w której panuje promieniowanie powyŜej dopuszczalnego natęŜenia, rozciąga się na powierzchni czterech mil kwadratowych. Wszelkie operacje sterowane są tam oczywiście zdalnie, ze stanowiska połoŜonego w pierwszej strefie, czyli tu. W drugiej wolno przebywać tylko w ochronnej odzieŜy, i to przez ograniczony czas. I niech pan sobie wyobrazi, Ŝe tam w jednym z pojemników coś się rusza! W pierwszej chwili myśleliśmy, Ŝe moŜe niedźwiedź albo inny zwierz leśny wpadł do betonowej studni. Właśnie do tej, w którą załadowaliśmy przed kilkoma dniami pokaźną ilość strontu dziewięćdziesiąt... Ale takie przypuszczenie nie ma sensu - pojemnik był przedtem co prawda otwarty, ale przed napełnieniem sprawdza się przecieŜ wszystko dokładnie za pomocą kamer telewizyjnych, cały załadunek teŜ jest kontrolowany na monitorze, nic nie mogłoby ujść naszej uwagi... No, chyba Ŝe byłaby to leśna mysz, ale nie zwierzę, które potrafi unieść dwie tony betonu... Bo właśnie wczoraj jeden z obserwatorów zauwaŜył przypadkiem - przez telewizję ma się rozumieć - Ŝe pokrywa czwartego pojemnika uniosła się kilkakrotnie na wysokość kilku cali i opadła na powrót, jakby ktoś, czy raczej coś, nie mogło jej wyŜej podźwignąć, usiłując się stamtąd wydostać. - MoŜe to naprawdę jakieś większe zwierzę? - powiedział Breit bez przekonania. 94
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - AleŜ, panie profesorze! Mowy nie ma, aby jakakolwiek Ŝywa istota wytrzymała kilka dni w takim promieniowaniu! A pojemnik został zamknięty prawie tydzień temu! - CóŜ my wiemy o promieniowaniu? - zauwaŜył zdawkowo Breit. Upał zupełnie pozbawił go chęci do zastanowienia się nad najciekawszą nawet zagadką. - A moŜe temu Ŝołnierzowi coś się przywidziało? Teraz takie upały. Mogło mu się wydawać. - Zgoda. Jemu tak. Ale kamera filmowa nie ulega złudzeniom optycznym. Ruchy pokrywy powtórzyły się jeszcze dwukrotnie: wczoraj i dziś. Kamera pracowała przez cały czas i zarejestrowała dokładnie wszystko. To wyglądało jak podskakiwanie pokrywki na garnku z gotującą się zupą. - Więc moŜe jakiś gaz się tam wywiązuje? - To niczego nie tłumaczy, pojemniki nie są hermetyczne. A zresztą czy pan sobie wyobraŜa, jakie ciśnienie musiałoby tam panować, Ŝeby unieść taki cięŜar? Nie, to na pewno nie jest taka prosta sprawa. Dzwoniłem do Sztabu i do waszego Instytutu. Obiecali przysłać komisję, ale wydaje mi się, Ŝe lekcewaŜą sobie tę sprawę i nie spieszy im się. W ten sposób wszystko pozostaje na mojej głowie. - Dlaczego nie kazał pan po prostu unieść pokrywy dźwigiem. Macie, zdaje się, moŜność operowania kamerami w ten sposób, by zajrzeć do wnętrza? - Nie chciałem niczego ruszać do przybycia komisji. Po co ryzykować jakieś fałszywe posunięcie? - Widzę - zauwaŜył Breit z uśmiechem - Ŝe ma pan jakieś przypuszczenia, hipotezy. No, niech pan się przyzna? Co się panu narzuca? Major spuścił wzrok i powiedział szybko: - Nie, nic nie wiem, niczego nie przypuszczam... Siedzieli przez chwilę w milczeniu. - Bo gdyby załoŜyć, Ŝe to "coś" siedziało tam przedtem - powiedział major, jakby kontynuując rozmyślanie - to naleŜałoby przyjąć, Ŝe rozrosło się z maleńkiego do niebywałych rozmiarów. Mysz - nie mysz... Degeneracja organizmu pod wpływem promieniowania jądrowego... Nie, to nonsens, radiacja nie moŜe mieć takiego wpływu na Ŝaden białkowy, ziemski organizm. Breit nalał sobie szklankę wody z karafki i sięgnął do kieszeni po proszek od bólu głowy. Dłoń. natrafiła na mały okrągły przedmiot. Breit drgnął i pośpiesznie wydobył graktyt z kieszeni. Trzymając go w palcach, wpatrywał się weń z miną, która musiała się majorowi wydać podejrzana, bo patrzył chwilę zdumiony na docenta, a potem zapytał: - A cóŜ to? Breit myślał tak intensywnie i bezładnie, Ŝe nie dosłyszał pytania. - "CzyŜby... CzyŜby to było moŜliwe? Przypuszczenie cokolwiek fantastyczne, ale dlaczego nie miałbym tego sprawdzić?" - Czy pojemnik ma betonowe dno? - zapytał. - Nie. Z betonu są tylko ściany, na głębokość dwudziestu czterech stóp. Do połowy wypełnia się pojemnik miałkim piaskiem dla odprowadzenia wilgoci. Tu jest zresztą dość suchy teren. - W jakiej postaci był ten stront? - Prawie czysty węglan. Pakowany w małe puszki, pan rozumie, trzeba przewozić po trochu, ze względu na aktywność... Ale nie rozumiem, jaki to ma związek z... 95
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Zaraz, zaraz, ja teŜ jeszcze prawie nic nie rozumiem - głos Breita drŜał z przejęcia ale, jeśli pan pozwoli, zaraz panu przedstawię moje przypuszczenie. Pytał pan, zdaje się, co to jest. To jest graktyt, musiał pan słyszeć tę nazwę, kilka tygodni temu głośno było o tym w prasie. Są podejrzenia, Ŝe "to" spadło z nieba czyli, innymi słowy, pochodzi spoza Ziemi... Najgorsza bieda, Ŝe nie wiadomo, co to właściwie jest. Spadło tego, sądząc po ilości znalezisk, sporo. NaleŜy bowiem przypuszczać, Ŝe znaczna część wbiła się w miękki grunt lub spoczywa w miejscach, gdzie ludzie rzadko się pojawiają... Zaryzykuję nawet twierdzenie, Ŝe niektóre obszary naszego globu naszpikowane są dość gęsto graktytami. Niewykluczone, Ŝe jeden z nich... - Pan sądzi - przerwał major - Ŝe jeden wpadł nam pojemnika? To zupełnie moŜliwe, ale... Stąd wynika, Ŝe są jakieś zarodniki, nasiona jakby... które na Ziemi rozwijają w istoty? - OtóŜ to właśnie! - A więc rodzaj utajonej inwazji? Niebezpieczeństwo dla ludzkości? - Na takie wnioski jeszcze cokolwiek za wcześnie. Ale niech pan pomyśli: graktytzarodnik rozwija się. Skąd czerpie materię? Oczywiście z gleby, na którą padnie. To jest logiczne przy puszczenie, jeśli przyjmiemy, Ŝe "zasianie" graktytami Ziemi nastąpiło zgodnie z góry ustalonym planem. Dlaczego jednak ten graktyt, który mamy przed sobą, jak i wiele innych, o których wiem, od dłuŜszego czasu leŜą w szufladzie mojego biurka nie zmienione, nie rozwijają się w kosmicznego potwora czy teŜ, jeśli pan woli istotę inteligentną? To nie jest inwazja, majorze! To jest, wydaje mi się, genialna i dalekowzroczna polityka jakiejś mądrej, kosmicznej rasy istot... Do rozwoju zarodnika potrzebne jest p r o m i e n i o w a n i e! MoŜe nawet właśnie promieniowanie strontu, ale to nieistotne... Czy rozumie pan juŜ, co mam na myśli? - No, chyba tak! A poza tym łatwo się przekonać, czy pańskie przypuszczenia są słuszne. MoŜna otworzyć pokrywę... Albo włoŜyć ten oto graktyt do innego pojemnika. Mam jeszcze jeden ze strontem. - Powoli, majorze! Nie wiemy jeszcze, co zrobić z tym "stworem". Nie wiemy nawet, czy istnieje on poza naszą wyobraźnią. - AleŜ tam na pewno ktoś jest! To musi być organizm oparty na tkance krzemowej, skoro powstaje z gleby. - MoŜe, ale niekoniecznie! MoŜe po prostu posiada zdolność przemiany pierwiastków chemicznych? I wie pan, co myślę? śe nie ma pan juŜ tego strontu. Ściśle mówiąc o n go panu poŜarł... Dlatego nie wolno go stamtąd wypuścić, bo nie wiadomo, czy potrafimy sobie z nim poradzić na wolności. W tej chwili do pokoju, w którym rozmawiali, wpadł bez pukania wartownik. - Panie majorze! T o wyłazi z pojemnika! Podbiegli do ekranu telewizyjnego. Betonowy krąg unosił się powoli. Brunatna masa sprawiająca wraŜenie czegoś śliskiego, wypełniła powstałą szparę, uformowała się w giętką, długą mackę na kształt pijawki... Pokrywa unosiła się coraz wyŜej; coraz więcej oślizłego ciała wydostawało się na zewnątrz. Stali jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w ekran. Pierwszy odzyskał głos major. - Bateria rakiet na stanowiska. Trzymać go na celu. Reszta - do schronu! śołnierze rozbiegli się na stanowiska. Breit został sam z majorem. - Pan chce uŜyć głowicy atomowej? - zapytał. - Oczywiście! Nie wiadomo, jaką to bydle ma odporność... 96
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Czy pan doprawdy nie rozumie jeszcze niczego? - Myśli pan, Ŝe nie moŜna tak traktować rozumnej istoty? Nie mamy pewności, czy to rzeczywiście istota rozumna... - Nie o to mi chodzi! I skąd panu przyszło do głowy... PrzecieŜ to wy szykujecie głowice atomowe głównie przeciw istotom rozumnym, o wiele nam bliŜszym niŜ ta. Oczywiście, Ŝe trzeba ją zniszczyć, i to natychmiast, bo pojawiła się nie w porę, jej współŜycie na jednym globie z ludźmi jest niemoŜliwe. Ale zniszczyć ją trzeba innym sposobem. Breit mówił szybko, jakby chciał wyrzucić z siebie wszystkie słowa naraz. - One, te istoty, miały się rozwinąć o wiele później, rozumie pan? Sugerowałem juŜ to panu, ale pan nie uchwycił moich przypuszczeń... One miały zagospodarować Ziemię, gdy promieniowanie na jej powierzchni przekroczy natęŜenie, przy którym jeszcze istnieć moŜe białko węglowe... Ci, którzy posiali to nowe Ŝycie na naszej planecie, musieli się orientować, ku czemu zmierza nasza cywilizacja. MoŜe nie tylko na naszej Ziemi zasiali nowe Ŝycie, mogące wegetować w warunkach silnej radiacji... Graktyty są jakby "nastawione" na pewne określone natęŜenia promieniowania, przy których zaczynają się rozwijać... Pewna ich część rozwinie się nigdy, ale te, co trafią na planetę, którą wstrząśnie kataklizm atomowy, zaludnią ją takimi stworami... Ogromna, wielokształtna masa wypełzła prawie całkowicie spod betonowej pokrywy. Wijąc się i jak ameba zmieniając kształty, poczęła się posuwać po trawiastym gruncie. Kamera filmowa terkotała bez przerwy. Major powiększył obraz na ekranie. Wśród zwałów galaretowatego cielska nie sposób było jednak dopatrzyć się jakichkolwiek szczegółów. Stwór nie posiadał Ŝadnych wyodrębnionych organów zewnętrznych. - Odwołuję pogotowie baterii rakietowej! - krzyknął do mikrofonu major. Przygotować działo przeciwpancerne i miotacz ognia. Pierwszy na Ziemi przedstawiciel rasy Graktydów pełzał po łące, rozpłaszczywszy się na przestrzeni kilkuset stóp kwadratowych - na własną zgubę, gdyŜ ułatwiał w ten sposób celowanie. - Cel: obiekt pełzający! - powiedział major głosem lekko drŜącym. - Pociskiem Txosiemdziesiąt pięć... Przerwał, milczał przez chwilę, wreszcie zupełnie juŜ cicho, jakby z rezygnacją, powiedział: - Ognia... W miejscu gdzie przed chwilą pełzał Graktyda, wystrzelił w górę kłąb burej masy zmieszanej z ziemią i kamieniami. - Miotacze, ognia! JasnoŜółte płomienie strzeliły wokół miejsca eksplozji, obejmując wszystko spopielającym Ŝarem. - Koniec - powiedział major, ocierając pot z czoła i rozpinając kołnierzyk munduru. Stali obaj z oczami wbitymi w ziemię. Pierwszy odezwał się Breit. - Nie przewidzieli tego. Nie przewidzieli takiej koncentracji izotopów. Ale to dla nich nie ma znaczenia. Być moŜe mieści się to w błędzie planowania. A my... nieświadomie, w obłędnym dąŜeniu do samounicestwienia...
97
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Miał pan rację. Trudno to nazwać inwazją - powiedział major. - O n i nie zamierzają nikogo niszczyć. Czekają, aŜ załatwimy to między sobą... - Tak. Im się nie spieszy. Spojrzeli niemal równocześnie na dopalające się szczątki. Breit bezwiednie ściskał w dłoni mały, brudnofioletowy kamyk. Płomienie przygasły. Ziemia dymiła jeszcze.
98
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Ferma Kierownik placówki celnej wachlował się plikiem dokumentów. Było naprawdę gorąco. Blaszane ściany magazynu promieniowały ciepłem jak rozŜarzony piec. - Przez dwadzieścia cztery lata słuŜby nie zdarzyło mi się nigdy coś takiego. RóŜne rzeczy się trafiały, ale tego jeszcze nie było. Chodźmy do chłodni, inspektorze. Tutaj moŜna ducha wyzionąć od tego upału. - Rzeczywiście, ciepło tu macie... - Dean otarł czoło chustką i poszedł za celnikiem w stronę drzwi komory chłodniczej. Były zaryglowane i zaplombowane. Celnik sprawdził plomby, po czym otworzył skrzynkę wyłącznika. Drzwi rozsunęły się, z wnętrza wionęło przyjemnym chłodem. - To tutaj, inspektorze. Zatrzymali się nad podłuŜnym kontenerem. Wieko skrzyni było zdjęte i oparte o ścianę. Dean dostrzega na nim kilka oznaczeń typowych dla przesyłek z precyzyjną aparaturą: "transportować ostroŜnie", "temperatura składowania..." i tak dalej. - Zgodnie z listem przewozowym powinien w tym być... - celnik zajrzał do swoich papierów - syntetyzator katalityczny Brumsa. Prawie nigdy nie otwieramy przesyłek, które specjalistyczne firmy dostarczają w fabrycznych opakowaniach. Zresztą firma "Synchem", zaopatrująca głównie pozaukładowe stacje planetarne, dostarcza nam setki przesyłek miesięcznie. Nie sposób wszystkiego skontrolować, nie znamy się na tym... Dean kiwał głową ze zrozumieniem, pochylając się nad otwartą skrzynią. Spośród rozchylonych kilku warstw gąbczastych przekładek wyzierała gładka powierzchnia metalowego walca. - Kto otwierał tę skrzynię? - Mój pracownik. Bardzo sumienny. Sam przyszedł do mnie i zwrócił na to uwagę. Prosiłem, Ŝeby z nikim nie rozmawiał. - Dobrze. Proszę nie udzielać nikomu Ŝadnych informacji. Nic się nie wydarzyło, rozumie pan? - A ta przesyłka? - Na razie nie odprawiać. Kiedy kończy się załadunek "Glorii"? - Mniej więcej za tydzień. - kaŜdym razie nie wcześniej. Dean pochylił się nad zawartością skrzyni. Przypadkiem wiedział, czym jest długi lśniący cylinder z małym wizjerem przypominającym iluminator. Celnik, który otworzył skrzynię, teŜ musiał znać przeznaczenie tego - albo z prostej zawodowej ciekawości zaświecił latarką w głąb wizjera. - Dziękuję, kierowniku. Zajmę się tym sam. Czy jest tu jakieś klimatyzowane pomieszczenie, które mógłbym objąć w posiadanie na kilka dni? Celnik podrapał się w łysinę. - Trudno będzie, ale znajdziemy jakiś pokój - powiedział. - Na razie chodźmy stąd. Po tym upale niebezpiecznie tu siedzieć. Temperatura minus dziesięć stopni. - Jeszcze chwilę. Proszę o latarkę.
99
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Dean schylił się i zaświecił w głąb okienka. Patrzył przez chwilę przez grubą szybkę. Nie ulegało wątpliwości. We wnętrzu przewoźnej komory hibernacyjnej znajdował się człowiek. - C o się stało, do licha? - Folt zrzędził, jak to było w jego zwyczaju, z byle powodu. Dostałeś poraŜenia słonecznego, Dean? Ściągasz mnie tu na drugą półkulę, jakby się paliło, i to na sam równik... Dean pokazał ręką na skrzynię stojącą teraz w małym pokoiku, w budynku kosmoportu. - Co? - Folt wzruszył ramionami. - O co chodzi? Zwykły hibernator przewoźny, jednoosobowy... - Z zawartością. - Z czym? - Mówię, Ŝe pełny. Ktoś tam jest. To zostało nadane jako aparatura chemiczna przez firmę zaopatrującą stację naukową na planecie Ilion. Folt spowaŜniał. W jednej chwili z gderliwego staruszka przeistoczył się w urzędowego lekarza Kosmopolu. - Brzydka sprawa. Przemyt Ŝywego towaru... Ho, ho! Trafiło ci się, Dean. - Mnie zawsze trafia się wszystko, co czuć na milę grubą aferą. Zorientuj się, co to za facet. Folt otworzył swoją walizkę i wydobył z niej kilka drobnych aparatów. Z pomocą przywołanego robota wyciągnął cylinder ze skrzyni i ułoŜył na podłodze. Po odkręceniu kilku wkrętów mocujących płytkę, która zakrywała niewielkie wgłębienie w korpusie cylindra, ukazała się tablica z kilkoma wskaźnikami i przełącznikami. - Hibernator typu HTR-2a, tabliczka z numerem fabrycznym usunięta, czynny, ciśnienie i temperatura w granicach normy - dyktował Folt do mikrofonu zawieszonego na szyi. Wodząc ręcznym introskopem po powierzchni walca śledził coś na ekranie przyrządu. Po chwili mruczał dalej w mikrofon. - Zawartość: osobnik płci męskiej, wiek około pięćdziesięciu lat, budowa prawidłowa, uzębienie z licznymi ubytkami, w stanie głębokiej anabiozy... Brak lewej nerki, prawa z zaawansowanymi zmianami patologicznymi... Narządy klatki piersiowej w normie. - Folt schował przyrządy do walizki, zamknął ją starannie i usiadł naprzeciw Deana. - To wszystko, co mogę powiedzieć. Według mnie facet ma nieczynną tę jedyną nerkę. Wygląda na nowotwór. - Więc, gdyby go teraz oŜywić?... - MoŜna by zaryzykować, ale tylko na sztucznej nerce. Dean milczał długą chwilę. - Jak sądzisz? Po co ktoś miałby wysyłać cięŜko chorego człowieka, w stanie anabiozy, na daleką planetę? I to jeszcze jako przesyłkę bagaŜową? Folt rozłoŜył ręce i wzruszył ramionami. - To ty jesteś detektywem, stary - powiedział dobrodusznie. - Ludzie mają czasem cudaczne pomysły. Dokąd, mówiłeś, miała polecieć ta przesyłka? - Na Ilion. To dość daleko... - Wiem. Nie słyszałem, Ŝeby przyjmował tam jakiś... znachor. Jest stacja badawcza Instytutu Biofarmaceutycznego. Na Ilionie prowadzi się badania nad biosyntezą pewnych 100
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 substancji wytwarzanych przez tamtejsze organizmy Ŝywe. O ile wiem, robią nawet jakieś leki na skalę przemysłową. Ale to nie ma nic wspólnego z nowotworami. S zef Wydziału Dalekich Planet patrzył na Deana z zakłopotaniem. - Wydaje mi się... - cedził słowa, jakby nie chciały mu przejść przez gardło - Ŝe to dość skomplikowana sprawa. Siedząc tu, na Ziemi, nigdy nie odgadniemy, o co chodzi. A w ogóle, warto by ujrzeć czasem na tę lub inną planetę. Ci naukowcy, szczególnie gdy mają duŜo czasu, zawsze wymyślą coś podejrzanego... Jednym słowem, trzeba z bliska popatrzeć im na ręce. Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy, ale gotów jestem podejrzewać ich o najgorsze. Przemyt ludzi to wyjątkowo paskudny proceder. Kto wie, czy nie. zdarzało się to juŜ wielokrotnie. Celnicy nie są w stanie wszystkiego sprawdzić... Dean z wewnętrznym rozbawieniem obserwował szefa, który nie mógł jakoś zdobyć się na wypowiedzenie tego, o czym myślał przez cały czas. To jasne: chciał kogoś wysłać na Ilion, a tym kimś miał być właśnie Dean. - Trzeba by oŜywić tego człowieka - powiedział Dean - moŜe od razu dowiemy się, co to miało znaczyć? - To nie takie proste, inspektorze. - Szef uśmiechnął się z wyŜszością doświadczonego detektywa. - Po pierwsze, ten człowiek moŜe zupełnie nic nie wiedzieć. Po drugie, nawet identyfikacja nic nie da, bo jeśli jego rodzina teŜ nie będzie chciała lub potrafiła czegokolwiek wyjaśnić? Jedyne, co osiągniemy, to ostrzeŜenie przestępców. Nie moŜesz takŜe zapominać, Dean, o prawnych konsekwencjach takiego postępowania. Artykuł siedemnasty i dwudziesty trzeci. Jeśli go oŜywisz, to musisz go zwolnić. Dla człowieka znalezionego w anabiozie nie ma paragrafu. Teraz moŜesz go trzymać długo. A gdyby ci zmarł po wyprowadzeniu z anabiozy, odpowiadasz za to! - MoŜna oŜywić, przesłuchać i znów hibernować... - podsunął Dean. - Ho, ho! Nie ma tak dobrze, kochany. Artykuł czterdziesty pierwszy. Bez zgody pacjenta i komisji lekarskiej nie wolno hibernować. Musimy postępować legalnie. - A zatem, legalnie moŜemy go tylko trzymać w tym stanie? - Tak, jako zakwestionowaną przesyłkę bagaŜową. To nie jest bezprawne pozbawienie wolności, poniewaŜ delikwent nie jest pozbawiony swobody osobistej... To znaczy, nie my go pozbawiamy te j swobody. - Jednym słowem, moŜe sobie wziąć swój hibernator na plecy i odejść? - zaśmiał się Dean. - OtóŜ to, otóŜ to właśnie - szef pokiwał głową dobrodusznie. - Widzę, Ŝe robisz postępy, inspektorze Dean. - W porządku, szefie. To ja polecę. - Gdzie? Dokąd? - No, na Ilion. Bo chyba o to chodzi? Naczelnik uśmiechnął się krzywo i popatrzył na młodego funkcjonariusza z pobłaŜliwą sympatią. - Polecisz, jak będzie trzeba - powiedział. - Ale... Ten statek odlatuje za tydzień. Tydzień to całych siedem dni. A poza tym Ilion jest bardzo daleko. Niewiele będziemy mogli pomóc temu, kto tam poleci. Bo polecieć trzeba, to pewne. Tam musi się dziać coś nie dobrego. Ale na początek wyjaśnimy parę spraw u nas, na Ziemi. Tu wynotowałem moje uwagi, Dean. Weź to i przemyśl do jutra. Dean musiał przyznać w duchu, Ŝe szef był starym wyjadaczem i bezbłędnie trafiał w sedno trudnych spraw. Kilka zanotowanych. zdań pomogło mu bardziej niŜ godziny rozwaŜań, snucie hipotez śledczych i bezowocne szukanie gotowego rozwiązania. Siedząc 101
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 wieczorem w swoim pokoju zbierał teraz wszystko w jedną całość. "A więc ktoś nielegalnie wysyła chorego i praktycznie niezdolnego do Ŝycia człowieka w rejony odległego systemu planetarnego. Nadawcą nie jest na pewno firma "Synchem", produkująca aparaturę chemiczną. Hibernator transportowy uŜywany jest powszechnie do przewozu i przechowywania pacjentów. MoŜe go nabyć kaŜdy, ale kupują taki sprzęt na ogół kliniki i szpitale. Na znalezionym hibernatorze brak tabliczki z numerem fabrycznym, a więc nie odnajdziemy jego właściciela. MoŜna by co najwyŜej sprawdzić, czy urządzenia takiego nie skradziono z któregoś ze szpitali. Teraz pacjent... Chyba musi mieć jakąś rodzinę, która oddała go do szpitala? Tak, ale... Właśnie. Pacjenci latami pozostają w stanie anabiozy oczekując na zabieg, na przykład na dawcę organu do przeszczepu. Rodzina praktycznie nie ma przez ten czas Ŝadnej kontroli nad chorym. Do licha! Gdyby chodziło o zdrowego człowieka, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. Wystarczyłoby zapewne prześledzić wykazy poszukiwanych przestępców i wszystko by się wyjaśniło. "Za mało wiem - myślał Dean. - Warto by porozmawiać z fachowcami. Trzeba to zrobić ostroŜnie, bo złośliwość przypadku jest rzeczą stwierdzoną. Łatwo trafić niechcący właśnie tam, gdzie nie trzeba... Zbytnie zainteresowanie niefachowca sprawami nowotworów i nerek moŜe komuś dać do myślenia". Następnego dnia rano Dean zjawił się w firmie "Trans-Galactica - Spedycja Międzygwiezdna", gdzie bez trudu przekonał się, Ŝe zamiana skrzyni jest sprawą dziecinnie łatwą. Miał ze sobą podobną skrzynię, którą zgłosił do wysyłki na jedną z planet pozasłonecznych. Korzystając z nieuwagi magazyniera, zajętego przeglądaniem dokumentów, bez trudu zamienił etykietki z jedną z pak przeznaczonych do wysyłki na KsięŜyc. Po chwili, wśród zamieszania spowodowanego załadunkiem kilku przesyłek na oczekujący pojazd, ponownie zamienił etykietki. Było to bardzo łatwe ze względu na znakomitą jakość kleju. Po godzinie wycofał z magazynu swoją skrzynię pod pozorem jakiejś pomyłki w zawartości. Teraz juŜ był zupełnie pewien, Ŝe w nieustającym rozgardiaszu w przedsiębiorstwie spedycyjnym mogła nastąpić zamiana dowolnej ilości skrzyń. Tego samego dnia Dean odwiedził jeszcze firmę handlującą sprzętem medycznym, gdzie zakupił na rachunek Kosmopolu hibernator przenośny typu HTR-2a, a następnie udał się do jednego ze szpitali chirurgicznych. Podając się za dziennikarza magazynu popularnonaukowego wyłudził nieco wiadomości, które potwierdziły roboczą hipotezę. "To musi mieć coś wspólnego z przeszczepami. Ale jeśli na Ziemi tak trudno o dawcę zdrowej nerki, to po licha wysyłają człowieka na Ilion? - zastanawiał się, wracając wieczorem do domu. - Ale to właśnie naleŜy sprawdzić, w miarę moŜliwości osobiście..." - Podoba mi się twój projekt, Dean. - Komisarz długo zapalał papierosa, przyglądając się ognikowi zapalniczki. - Muszę przyznać, Ŝe to jedyny sposób zbadania, co tam się naprawdę dzieje. Ale... chyba nie spodziewasz się, Ŝe wyraŜę na to zgodę? - DlaczegóŜ by nie, szefie? - Dean wiercił się niecierpliwie na krześle. - Albo chcemy sprawę wyjaśnić, i w takim przypadku ktoś musi tam polecieć, albo... nie chcemy. Wydaje mi się jednak, Ŝe ,musimy. Komisarz nie odpowiedział. Przeglądał przez długą chwilę kartki raportu Deana, wreszcie złoŜył je, odsunął na bok i przyklepując dłonią popatrzył na inspektora. - Musimy, owszem - powiedział wreszcie. - Ale nie puszczę cię samego.
102
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Szefie! Zwracam uwagę, Ŝe jedynym dyskretnym sposobem , dostania się na Ilion jest ten, który zaproponowałem. Sądzę, Ŝe niebezpieczeństwo nie będzie znów tak wielkie. Jeśli nawet oni tam mają coś do ukrycia, to przecieŜ są od nas całkowicie uzaleŜnieni. Nie będą ryzykować. - Zrobimy inaczej, Dean. Potrzebny będzie pilot. Najlepiej ktoś znajomy. MoŜe znasz kogoś odpowiedniego? - Chyba znajdę. Mam paru kolegów w SłuŜbie Międzygwiezdnej. Na przykład Mirecki, wiesz który, szefie. Pomagał nam w czasie operacji "Wir". Albo Olson, teŜ dobry pilot. - Porozmawiaj z nimi, moŜe jeden będzie mógł lecieć. - Jak to? - Dean popatrzył pytająco na komisarza. - "Gloria" ma juŜ skompletowaną załogę, trzech pilotów. Komisarz uśmiechnął się lekcewaŜąco. - Powiedzmy, Ŝe jeden z nich dostanie nagle rozstroju Ŝołądka i z podejrzeniem choroby zakaźnej pójdzie na dwutygodniową obserwację do szpitala. - Czy nie lepiej pozostawić ten sam skład, a pogadać z jednym z pilotów? zastanowił się Dean. Komisarz przecząco pokręcił głową. - Nie mamy pewności, czy któryś z nich nie jest zamieszany w tę sprawę. - Dobrze, poszukam kandydata. Jakie będzie jego zadanie - Zaraz, po kolei. Najpierw zadanie dla ciebie. Zgodnie z własną propozycją zastąpisz człowieka z przesyłki. W ten sposób znajdziesz się w bazie na Ilionie zupełnie nie budząc podejrzeń. Istnieją dwie moŜliwości. Jeśli oni tam wiedzą, kto miał być przesłany, musisz im zasugerować, Ŝe zaszła pomyłka. Jeśli zaś nie wiedzą, to wszystko w porządku. Sądzę, Ŝe nie po to ktoś wysyła im chorego człowieka, by go wykończyli. To moŜna zrobić na miejscu, w pierwszym lepszym szpitalu. A zatem nie powinno ci grozić niebezpieczeństwo. Musisz jednak mieć w zapasie kilka zmyślonych historyjek, których uŜyjesz w zaleŜności od sytuacji. W momencie krytycznym upowaŜniam cię... a nawet zobowiązuję do odkrycia kart. Nie ryzykuj niepotrzebnie. Zresztą, ten pilot, o którym mówiliśmy, będzie cię asekurował. Jego zadanie wyobraŜam sobie mniej więcej tak... Drugi pilot "Glorii" zachorował dokładnie na cztery dni przed planowanym odlotem statku. W Zarządzie Linii Międzygwiezdnych zapanował lekki popłoch, bo niełatwo znaleźć w tak krótkim czasie pilota gotowego wyruszyć w daleką podróŜ z dnia na dzień. Tak się jednak szczęśliwie złoŜyło, Ŝe Sven Olson przypadkiem znalazł się w Kosmoporcie w czasie swego urlopu i nawet niezbyt długo dał się przekonywać. Machnął ręką, przeklął psią słuŜbę, w której nie dają człowiekowi przez parę miesięcy spokojnie pomieszkać na Ziemi, i zgodził się lecieć w zastępstwie. "Gloria", towarowiec międzygwiezdny dalekiego zasięgu, stała na wysokiej orbicie okołoziemskiej. załadunek odbywał się przy uŜyciu dwóch rakiet lądowniczych, które kursowały od dziesięciu dni między Ziemią a statkiem, napełniając jego ładownie materiałami i sprzętem dla bazy na Ilionie. "Gloria" obsługiwała przewaŜnie tę właśnie planetę. Nie ona jedna zresztą, na Ilionie rozwijała się produkcja cennych substancji, będących surowcem dla przemysłu chemicznego i farmaceutycznego. Ogromne zasoby mineralne i roślinne planety eksploatowane były na dość szeroką skalę, co wymagało dostaw sprzętu i materiałów. Nakłady te zresztą zwracały się natychmiast w postaci ładunku przywoŜonego przez te same, regularnie kursujące statki. 103
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Na Ilionie działała grupa naukowców i inŜynierów, zamieszkałych tam od kilku lat wraz z rodzinami. Zadaniem ich było nadzorowanie produkcji oraz badanie naturalnych warunków planety, które, jak się okazało, niewiele róŜniły się od ziemskich. Te unikalne warunki sprawiły, Ŝe planetę brano powaŜnie pod uwagę jako miejsce przyszłego osadnictwa ziemskiego. Na razie jednak wykorzystywano przede wszystkim jej nienaruszone bogactwa naturalne. Sven przybył na "Glorię" w przeddzień startu, w chwili gdy statek opuszczała ekipa techniczna. Zameldował się u pierwszego pilota, pełniącego równocześnie obowiązki dowódcy statku, przywitał się z trzecim, którego znał z kilku wspólnych rejsów, i poszedł obejrzeć swoją kabinę. Była podobna do wszystkich, które zamieszkiwał na innych statkach. Sprawa, w jaką się angaŜował, wyglądała interesująco. Sven przypominał sobie teraz swój jedyny - jak dotąd - pobyt na Ilionie. Było to przed paroma laty. Pamiętał, Ŝe cały dwutygodniowy postój na orbicie wypełniały ciągłe loty rakiet lądowniczych, przenoszących ładunek na planetę. Sven miał wówczas wielką ochotę poświęcić choć jeden dzień na obejrzenie najbliŜszych okolic stacji. Niestety, program pracy był tak ułoŜony, Ŝe ani chwili nie pozostało na dalsze wycieczki. Tak zresztą bywało równieŜ na innych planetach, które odwiedzał, tylko Ŝe tamte nie wyglądały tak zachęcająco i nie budziły turystycznych ciągot. Sven rozpakował swój niewielki bagaŜ, przebrał się w strój słuŜbowy i poszedł obejrzeć ładownie. Rakiety lądownicze zadokowano razem z ostatnią partią ładunku. W ten sposób ostatnia skrzynia z Ziemi wyląduje jako pierwsza na Ilionie. Sven zszedł do luku rakiety numer dwa, spoczywającej w zagłębieniu toru wyrzutni. Po chwili znalazł wśród licznych skrzyń tę, która była oznaczona numerem trzysta dwanaście. Wypróbował amortyzatory wstrząsów, sprawdził umocowanie i wrócił do swojej kabiny. Start nastąpił zgodnie z planem. Załoga bazy na Ilionie przyjęła lądownik ze zrozumiałą serdecznością. Sven, który prowadził rakietę numer dwa, został powitany przez co najmniej dziesięć osób oczekujących przed pawilonem na płycie kosmodromu. Większość z nich natychmiast ruszyła w stronę rakiety, wokół której zgromadziły się juŜ automatyczne urządzenia wyładowcze i pojazdy. Wysoki, szpakowaty męŜczyzna przedstawił się Svenovi jako zastępca dowódcy. Betonowa płaszczyzna lądowiska otoczona była ze wszystkich stron gęstym wałem roślinności. Pojazdy odwoŜące ładunek z kosmodromu niknęły wśród zieleni. Sven śledził skrzynie kolejno ukazujące się w otworze luku. Dźwig układał je ostroŜnie na platformach wózków elektrycznych. Gdy na stosie innych pak spoczęła skrzynia numer trzysta dwanaście, Sven niby od niechcenia wskoczył na wózek i pojechał razem z nią. Magazyny znajdowały się niedaleko, wśród zieleni niskopiennego lasu. Za nimi widać było zabudowania stacji, a jeszcze dalej, ponad wierzchołkami drzew, dachy kilku wysokich budowli. Skrzynia numer trzysta dwanaście spoczęła w głębi jednego z pomieszczeń. Po chwili roboty przenoszące ładunek zastawiły ją następnymi pakami. Sven stał jeszcze przez chwilę przed magazynem, by dobrze zapamiętać to miejsce. - Wyładunek nie potrwa długo - usłyszał tuŜ za sobą - ale zdąŜysz jeszcze zjeść obiad. Sven odwrócił się. Stał za nim zastępca dowódcy stacji. - Nazywam się Lucas - powiedział. Nasz dowódca czuje się ostatnio bardzo źle. To stary człowiek. Proponowano mu powrót na Ziemię, ale odmówił. Jest tu od samego początku, przyzwyczaił się. A na mnie w tej sytuacji spadają obowiązki gospodarza... - Jesteś chemikiem?
104
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Nie, lekarzem. Wiesz, Ŝe produkujemy tutaj kilka rodzajów leków. Kieruję laboratorium badawczym. - Na tej planecie nie ma zwierząt? - Nie. Tylko rośliny, ale w ogromnej obfitości gatunków. Większości jeszcze nie zbadaliśmy dokładnie. To praca na całe lata. - Chciałbym kiedyś obejrzeć z bliska to wszystko. - Sven zakreślił dłonią łuk, wskazując otaczający ich las. - Jestem tu po raz drugi; ale znowu chyba nie zdąŜę. - NaleŜy tylko Ŝałować. Tu jest naprawdę pięknie. - Lucas ujął Svena pod łokieć. Ale juŜ czas na obiad, czekają na nas. W miarę zbliŜania się do zabudowań stacji las przechodził w ładnie utrzymany park, z alejkami wysypanymi drobnymi, szklistymi kamykami, które błyszczały kolorowo w świetle Ŝółtawego słońca. Na rabatach rosły niezwykłe rośliny - nie kwitnące wprawdzie, ale o liściach tak rozmaitych w kształcie, wielkości i odcieniach, Ŝe Sven podziwiał je, przystając co chwila. - To nasz mały ogród botaniczny - powiedział Lucas. - Zajmuje się nim Wiktor, botanik i miłośnik tutejszej przyrody. - Czy próbowaliście aklimatyzować tu ziemskie rośliny? - spytał Sven nagle. Wydało mu się, Ŝe Lucas nie dosłyszał pytania bo przez chwilę milczał. - Owszem... - odpowiedział po dłuŜszym czasie. - Nawet sprowadzaliśmy nasiona i sadzonki z Ziemi. Bardzo duŜo zmarnowało się po krótkim czasie wegetacji. Jak widzisz, nie mamy w ogrodzie Ŝadnych ziemskich roślin. No, jesteśmy na miejscu. Stali przed wejściem do szklanego pawilonu. Wewnątrz widać było kilkanaście osób, w tym kilkoro dzieci. Wszyscy oczekiwali gościa przy zastawianym stole. - To juŜ u nas stało się tradycją - wyjaśnił Lucas. - Jutro i pojutrze będziemy podejmowali tutaj twoich towarzyszy. Ty dziś wracasz na statek, prawda? Zobaczymy się więc znowu za trzy dni, kiedy przylecisz z następną partią ładunku. Postaram się zorganizować ci jakąś małą wycieczkę po okolicy. Ale muszę znaleźć kogoś, kto ci będzie towarzyszył. Tu bardzo łatwo zabłądzić. Las jest gęsty i wszędzie prawie taki sam. Są wprawdzie mapy, ale nie na wiele przydają się człowiekowi nie znającemu tutejszych warunków. - Sam i tak bym nie ruszył się na krok poza teren stacji. Lucas przedstawił obecnych. Brakowało w śród nich Arela, dowódcy, oraz czterech innych osób nadzorujących rozładunek. Sven naliczył jedenaścioro dorosłych i czworo dzieci, co łącznie z nieobecnymi stanowiło dwadzieścia osób. Rachunek zgadzał się, tyle właśnie miała wynosić załoga bazy. Najpierw z monotonnego szumu wyłoniły się głosy - początkowo niezrozumiałe, potem coraz wyraźniejsze. Dean otworzył oczy, lecz zamknął je natychmiast oślepiony jasnością pomieszczenia. Był juŜ prawie zupełnie przytomny, ale nadal leŜał bez ruchu, starając się nie poruszać nawet powiekami. - JuŜ się budzi - usłyszał nad sobą wypowiedziane półgłosem słowa. - Proszę zastrzyk. Słabe ukłucie w zgięciu ręki. Od tej chwili zaczął odczuwać istnienie własnego ciała. Wiedział gdzie jest - a właściwie, gdzie powinien być. - Gdzie jestem? - zapytał, ale wypadło to bardzo cicho. - Wszystko w porządku - powiedział ten sam głos co poprzednio. 105
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Co zrobimy? - spytał. drugi głos. Dean uchylił powieki. Widział nad sobą dwie postacie w lekarskich kitlach. - Porozmawiamy - odezwał się pierwszy głos. - Kłopot... - Po prostu jakieś niedopatrzenie. Oni tam zawsze czegoś nie dopilnują. Zrobimy pełne badanie i wszystko się wyjaśni... Dean otworzył szerzej oczy i rozejrzał się po pokoju. LeŜał na zwykłym szpitalnym łóŜku. Pogój był niewielki, z duŜym oknem o szybach zamalowanych do połowy na biało. Za szybami widać było stalową kratę. - Gdzie jestem? - powtórzył. - W sanatorium - wyjaśnił wysoki męŜczyzna o ciemnych, lekko siwiejących włosach. - Proszę spokojnie leŜeć. Wszystko jest w porządku, lecz mamy drobny kłopot: przywieziono cię tutaj z cudzą dokumentacją. Nie wiemy, co ci dolega, jak się nazywasz i tak dalej. Czy moŜesz nam dopomóc? - Ja... chory? Nie przypominam sobie. Dean udał głębokie zamyślenie. Przepraszam, ale... nic nie pamiętam! - Spróbuj sobie przypomnieć. - Szpakowaty pochylił się w kierunku łysawego drobnego człowieczka i szepnął coś, a głośno dodał: - encefalograf ! - Chyba tylko to. Reszta w porządku powiedział mały, przysuwając do łóŜka stolik z przyrządami. Wprawnie rozmieścił elektrody na głowie Deana i przez chwilę obserwował zapis. Wzruszył ramionami i pokazał coś palcem. - Uhm. - Ten drugi odwrócił się w stronę drzwi, ale jeszcze przez ramię dodał: - Jak skończysz, przyjdź do mnie. Dean znów zamknął oczy. Czuł, jak mały zdejmuje elektrody, słyszał, jak wychodzi. Gdy drzwi zamknęły się, spróbował wstać, lecz nie udało mu się nawet usiąść. Czuł słabość kończyn, zawroty głowy. "Do licha! Czy to juŜ, naprawdę? - pomyślał. - śeby chociaŜ wyjrzeć przez okno, upewnić się!" Jeszcze raz, wytęŜając siły, spróbował wstać z łóŜka. Udało mu się chwycić oparcie fotela, dotarł do okna. Przekręcił uchwyt zamka. Okno otworzyło się ukazując poprzez kraty widok na zielony trawnik. W odległości kilkunastu metrów jaśniał wysoki, betonowy mur. Równocześnie usłyszał dźwięk zamka w drzwiach. W pierwszej chwili chciał szybko wrócić na posłanie, ale nogi ugięły się poci nim miękko i usiadł obok łóŜka. W drzwiach stał szpakowaty. Popatrzył na Deana bezradnie oklapłego na podłodze i uśmiechnął się. - Nie trzeba wstawać - powiedział podchodząc i pomagając mu usiąść. - Jesteś osłabiony. Czy przypomniałeś sobie cokolwiek? - Nie.., jeszcze nie. Było duszno, okno... - Aha. Dlatego wstałeś. Niepotrzebnie, tu jest dzwonek. - Gdzie jestem? - W sanatorium, juŜ ci mówiłem. - Ale... w którym, gdzie? - W Atalcoro. Wiesz, gdzie to jest? - Nigdy tu nie byłem. 106
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Bardzo sympatyczna okolica. Będziemy cię leczyć. Tylko musimy poczekać na dokumenty z twojej kliniki. JuŜ wysłaliśmy telegram, wszystko się wyjaśni. "Chyba jednak jestem na miejscu - pomyślał Dean. - A na te dokumenty długo przyjdzie czekać. Byle nie próbowali mnie na powrót hibernować..." Za drzwiami rozległo się wołanie. Deanowi wydało się, Ŝe ktoś wykrzyknął imię "Lucas". Znał to imię. Widział je na liście, którą dano mu do przejrzenia w Kosmopolu. Szpakowaty otworzył drzwi i wówczas Dean usłyszał kilka słów, wypowiedzianych głośno przez kogoś: - Rozbiła się jedna... Potem syknięcie Lucasa. Tamten drugi ściszył głos i przez chwilę wyjaśniał coś szeptem. - Gdzie? - zapytał Lucas głośniej. - W pobliŜu fermy. - Do diabła! Jedziemy tam! Dean z ulgą opadł na poduszkę. Teraz juŜ był pewien. Ponadto mógł przypuszczać, Ŝe wszystko idzie jak najlepiej. Pułap chmur stał nisko: Ułatwiało to wykonanie zadania, choć z orientacją w terenie nie było najlepiej. Gdy rakieta wyszła ponad chmury, Sven sprawdził jeszcze raz obliczenia, wykonał zwrot i wszedł na parabolę. Prędkość malała do zera, potem znów zaczęła rosnąć, a gdy osiągnęła wyliczoną przed chwilą wartość, Sven włączył dysze gazowe. Rakieta osiadła cięŜko, z potęŜnym wstrząsem. Sven odpiął pasy, przez ramię przerzucił torbę, poprawił kombinezon i podszedł do włazu. "Cztery minuty wystarczą" - pomyślał regulując zegarowy zapalnik. Wgniótł przycisk i szybko otworzył właz. Pędził długimi susami przed siebie, w stronę gęstych zarośli otaczających miejsce lądowania. Przedzierał się przez gęstwinę krzewów, aŜ przypadł do ziemi. PotęŜny huk i błysk ognia ogłuszył i oślepił go na chwilę. LeŜał przycupnięty w chaszczach i czekał wytęŜając słuch. Po kilkunastu minutach dotarło do niego dalekie brzęczenie silnika helikoptera. "W porządku" - pomyślał, wydobywając mapę i podręczny komplet przyrządów topograficznych. - Eksplozja nastąpiła prawdopodobnie w chwili uderzenia o powierzchnię. Wybuch zbiorników spowodował całkowite zniszczenie rakiety, co uniemoŜliwia dokładne zbadanie przyczyn awarii. Z okoliczności wypadku wynika, Ŝe pilot, Sven Olson, niewątpliwie poniósł śmierć. Lucas skończył czytanie. Dwaj piloci "Glorii" z ponurymi twarzami podpisali protokół, uścisnęli dłoń Lucasa i ruszyli w stronę kosmodromu. - Człowiek lata, lata i nagle... - powiedział pierwszy i urwał machnąwszy dłonią. - Szkoda chłopaka. Młody był jeszcze... dodał drugi. Wystartowali pozostałą rakietą lądowniczą unosząc ostatnią partię ładunku na pokład "Glorii". Sven ruszył w kierunku punktu, który naniósł na mapę w czasie poprzedniego lotu. Na niewyraźnym fotogramie wyglądało to na grupę zabudowań. Powinien dotrzeć tam za dwie godziny, jeśli nie napotka niespodziewanych przeszkód terenowych. 107
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Gdyby nie uderzający brak jakichkolwiek zwierząt, choćby much czy mrówek tutejszy las nie robiłby wraŜenia czegoś obcego czy niezwykłego. Owszem, rośliny były inne niŜ w umiarkowanych strefach klimatycznych Ziemi, ale czy na Ziemi człowiek zna wszystkie gatunki roślin? Mieszkaniec północnej Europy, nawet taki, który bywał w innych częściach świata, przeniesiony nagle w gąszcz tropikalnego lasu z pewnością nie potrafiłby odróŜnić go od tego, iliońskiego, w którym zieleń, choć złoŜona z róŜnych odcieni, miała wszakŜe ogólny koloryt taki właśnie, do jakiego przywykło oko Ziemianina. A niebo nad Ilionem - czyŜ nie mieści się w tej rozmaitości odcieni, jakie moŜe przybierać ziemskie niebo w róŜnych porach i pod róŜnymi szerokościami geograficznymi? Snując takie porównania Sven przebył cały wyznaczony odcinek i znalazł się w pobliŜu nieznanego obiektu ukrytego wśród lasów. Nie figurował w rejestrze Ilionu, połoŜony na północnym zachodzie z dala od kosmodromu i zabudowań stacji. Czym był? Jaką rolę spełniał na tej planecie, na którą zamierzano wysłać nielegalnie hibernowanego osobnika o nieustalone j toŜsamości? Sven szedł teraz ostroŜnie, badając teren. Do zmierzchu pozostawało jeszcze ze trzy godziny, nie musiał się śpieszyć. Sądząc ze skutków eksplozji, dla załogi Stacji i kolegów z "Glorii" nie mógł pozostać cień wątpliwości. Rakieta wyparowała - efekt normalny przy wybuchu zasobników w momencie uderzenia o grunt. Nikomu nawet do głowy przyjść nie mogło, Ŝe pilot się uratował. Po prostu nie było to moŜliwe. Svenowi zrobiło się Ŝal towarzyszy. Wiedział, jak przeŜywa się tego rodzaju Wydarzenia podczas dalekiego rejsu. "Na szczęście - pomyślał - nie pozostaną długo w tym przeświadczeniu. Jeśli wszystko się uda..." Zarośla zrzedły, przeświecała przez nie otwarta przestrzeń. Dotarł na jej skraj i ze zdumieniem stwierdził, Ŝe rozciąga się przed nim rozległa polana otoczona ogrodzeniem z drutu rozpiętego na wysokich, betonowych słupach. Drut był kolczasty, mocowany za pośrednictwem porcelanowych izolatorów. Sven zbliŜył się ostroŜnie i leŜąc w wysokiej trawie obejrzał ogrodzenie. Poszukał przez chwilę w torbie, wydobył kawał izolowanego przewodu i uziemiwszy jeden koniec, drugi zbliŜył do drutu. Strzeliła długa iskra. Sven schował przewód do torby, wychylił głowę nieco ponad wierzchołki traw i rozejrzał się po polanie. W odległości kilkunastu metrów od pierwszego znajdowało się drugie ogrodzenie, a dalej widać było rozrzucone na znacznym obszarze małe, kolorowe domki oraz jeden większy budynek. Wszystko razem wyglądało na osiedle domków kempingowych. Sven zauwaŜył, Ŝe pomiędzy domkami spacerowało kilka osób, z tej odległości jednak nie mógł rozpoznać ich twarzy. "MoŜe po prostu przyjeŜdŜają tu na wypoczynek pracownicy stacji z rodzinami" pomyślał, lecz podwójne ogrodzenie pod napięciem zbyt wyraźnie podwaŜało tę koncepcję. Teren dziwnego kempingu porastały niskie krzewy, jakieś ozdobne rośliny kwitnące kolorowo. Svenowi wydało się, Ŝe rozpoznaje kilka krzewów bzu i klomb czerwonych róŜ. Wokół wewnętrznego ogrodzenia od strony kempingu ciągnął się gęsty Ŝywopłot, przystrzyŜony na wysokości kilkudziesięciu centymetrów. Bez trudu przeciął palnikiem kilka drutów pierwszego ogrodzenia, przebiegł chyłkiem dziesięć kroków i przycupnął za krzewami Ŝywopłotu. Rozejrzał się. Z lewej stromy zbliŜały się dwie osoby. Byli to chłopak i dziewczyna, oboje w wieku nie przekraczającym dwudziestu pięciu lat. Wyglądali na mocno zajętych sobą, trzymali się za ręce. Dziewczyna mówiła coś z
108
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 przejęciem. Sven dostrzegł teraz ich twarze. Nie, Ŝadnej z nich nie widział tam, w Stacji, ani podczas uroczystego obiadu, ani przedtem, na kosmodromie. Zajęci rozmową przeszli obok. Sven przeciął druty i przesunął się między gałązkami Ŝywopłotu. Poza tymi dwojgiem nikogo więcej nie było w pobliŜu. Posuwając się ostroŜnie, gotów w kaŜdej chwili ukryć się za krzewami, Sven ruszył za oddalającą się parą. W trawie widniała wydeptana ścieŜka, widocznie był to uczęszczany szlak spacerowy mieszkańców kempingu. Młodzi szli wpatrzeni wyłącznie w siebie. W chwili gdy mały pagórek zasłonił budynki połoŜone w głębi terenu, Sven zawołał. Zatrzymali się. - Przepraszam - powiedział podchodząc. Patrzyli na niego obojętnie, wyczekująco. Mógł teraz przyjrzeć się im dokładnie. Chłopak był dobrze zbudowany, wysoki i barczysty. Miał na sobie krótkie spodenki i pasiastą trykotową koszulkę. Dziewczyna była ubrana w dwuczęściowy kostium plaŜowy. Na górnej części jej brzucha Sven dostrzegł ukośną, wyraźną kreskę, biegnącą nad prawym biodrem w kierunku pleców, jakby ślad po źle zrośniętym cięciu chirurgicznym. - Przepraszam - powtórzył. - Gdzie mógłbym znaleźć Deana Torre? - Torre? - dziewczyna popatrzyła na chłopaka. - Słyszałeś o takim, Tommy? - Chyba nie. Od jak dawna jest tutaj? - Zdaje się, Ŝe od wczoraj... - bąknął Sven niepewnie. - MoŜliwe, Ŝe jeszcze go nie znamy. Przywieźli go na zabieg? - Tak... - A ty, ty jesteś z obsługi? Dziewczyna patrzyła na kombinezon i torbę Svena. Ciebie tu jeszcze nie widzieliśmy. Przyjechałeś pewnie niedawno. Od kiedy tu pracujesz? - Dopiero zacząłem... Właśnie kazali mi naprawić parkan. - Parkan? - dziewczyna wyraźnie zaniepokoiła się. - CzyŜby coś go uszkodziło? Słyszysz, Tommy? Ja się boję! Kiedyś wreszcie coś wlezie z tego okropnego lasu! Przytuliła się do chłopaka, który ochoczo objął ją ramieniem. - Nie bój się, Moniko. To na pewno nic groźnego, prawda? - Oczywiście, to drobiazg. Druty rdzewieją, trzeba je czasem wymieniać. - Sven natychmiast wszedł w rolę konserwatora parkanu. - Czy one są naprawdę tak niebezpieczne? - Dziewczyna wciąŜ była nieco wystraszona. - Kto? - No, te... pantery, czarne pantery? - AleŜ... - Sven urwał nagle, olśniony w jednej chwili. Tak! Oczywiście! W ich mniemaniu te druty mają chronić przed niebezpieczeństwem z zewnątrz! A w rzeczywistości... - Tu nie ma czarnych panter - powiedział uspokajająco. - Jak to? Doktor mówił przecieŜ. - Są inne niebezpieczeństwa. No to zabieram się do roboty. Aha, jeszcze jedno słowo. Przepraszam cię, Moniko, tak się nazywasz, prawda? Muszę coś powiedzieć Tomowi... 109
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Tom spojrzał zdziwiony, ale puścił dziewczynę i podszedł do Svena. - Słuchaj, chłopcze. Odprowadź swoją dziewczynę do domu i wróć tu za chwilę. Będę czekał, muszę z tobą porozmawiać. - Sven mówił cicho, lecz dobitnie. - Nie rozumiem? - Zrozumiesz, gdy ci powiem wszystko. To bardzo waŜne, dotyczy ciebie, twojej dziewczyny i... A teraz idź i wracaj zaraz. A przede wszystkim nikomu ani słowa, rozumiesz? To sprawa waszego Ŝycia ! Starał się, by wypadło to groźnie. Miał wraŜenie, Ŝe osiągnął cel, bo chłopak bez dalszego wahania odszedł z dziewczyną w stronę zabudowań. Sven ukrył się w Ŝywopłocie i czekał. Minęło ponad pół godziny, nim Tom zjawił się znowu. - Z trudem przekonałem Monikę, by została... Ostatnio prawie się nie rozstajemy. Ona tak się wszystkiego boi ! Od czasu drugiej nieudanej próby zmieniła się bardzo. Ale... kocham ją nadal, jak przedtem. Wiesz, ona tyle wycierpiała. - Siadaj! - Sven pociągnął Toma w stronę Ŝywopłotu. - Tu nikt nas nie zobaczy. Powiedz mi, skąd jesteś i jak się tutaj znalazłeś? - Jak to? Nie wiesz? - Tom spojrzał podejrzliwie na Svena, na jego torbę i dłoń zaciśniętą w kieszeni. - Kim właściwe jesteś? - To niewaŜne, dowiesz się zresztą za chwilę. Powiedz mi, jak się tu znalazłeś. Mów szczegółowo, wszystko po kolei! - No, zwyczajnie - chłopak był juŜ wyraźnie zastraszony - leŜałem w szpitalu. Miałem wrodzoną wadę serca. Beznadziejny przypadek. Bez przeszczepu nic nie dałoby się zrobić. Ale nie było dawcy, a poza tym, rozumiesz: to kosztuje. Moja rodzina nie była w stanie zapłacić, zresztą nikt nie wiedział, czy uda się operacja. Wtedy przyszedł do mnie doktor Krims. Powiedział... powiedział, Ŝe on to zrobi za darmo. Tylko to potrwa dłuŜej i muszę uprzedzić rodzinę, powiedzieć, Ŝe zgadzam się na operację i przeszczep... O Krimsie słyszałem, Ŝe miał kilka udanych operacji. Zgodziłem się. LeŜałem u niego przez kilka dni, robił jakieś badania, dostawałem narkozę, niewiele pamiętam. A później znalazłem się tutaj. Przewieźli mnie nieprzytomnego, a gdy obudziłem się, powiedzieli, Ŝe mam nowe serce. Krimsa juŜ nie widziałem. Ale na tym nie koniec... To nowe serce... Okazało się, Ŝe ono nie jest w ogóle moje. Ono nie było wszczepione, tylko jakby... zainstalowane. MoŜna je było odłączyć w kaŜdej chwili. Cięcia operacyjne teŜ nie zostały zszyte, tylko jakby... jakby zapięte na zamek błyskawiczny, rozumiesz? Skóra, osierdzie wszystko spojone tak, Ŝe w kaŜdej chwili moŜna otworzyć, jak kieszeń! Tom przerwał spoglądając trwoŜnie na Svena. - A ty... jesteś.., z policji moŜe? O co chodzi? Czy oni tu coś nielegalnie Czy coś grozi Monice? - Człowieku! Nie wiem, co komu grozi, ale nielegalnie to zbyt słabe określenie. Więc mówiłeś, Ŝe jak kieszeń... - Tak, właśnie jak kieszeń z błyskawicznym zamkiem. Kiedy juŜ miałem to serce i przyzwyczaiłem się, Ŝe je mam, Ŝe ono normalnie pracuje, wtedy oni... - Kto to są "oni"? - No, doktor Lucas i ten drugi, Wiktor. Więc Lucas powiedział, Ŝe to serce nie jest oczywiście moje, ale mogę sobie zarobić na własne, jeśli popracuję dla nich. 110
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Jaka to miała być praca? - Bardzo prosta. Miałem tu mieszkać, jeść, spać i w ogóle, czuć się dobrze i być zdrowy... - Tylko tyle? - No, nie. Miałem im przechowywać Ŝywe serca. Dla pacjentów, których tu przywozili, dla takich, co to nie mogą juŜ czekać na dawcę. - Jak to? - Sven patrzył na .chłopaka, zupełnie nie rozumiejąc. - Odbierali ci to serce? - No, nie tak zupełnie. Zawsze miałem dwa. O, teraz teŜ mam dwa. Tu... i tu... Jedno tam, gdzie powinno być serce, a drugie nieco z prawej, pod łukiem Ŝeber. Wyjęli mi kawałek prawego płuca, ale to nie przeszkadza. Mam dwa serca, oba podłączone tak, Ŝe w kaŜdej chwili moŜna je wyjąć. To znaczy, nie oba naraz. Kiedy zabiorą jedno, to po pewnym czasie dają drugie. - A kiedy... masz dostać swoje, na własność? - Jak znajdzie się odpowiednie, które będzie moŜna wszczepić na stałe, bez obawy odrzucenia... Taki jak ja nazywa się u nich nosicielem. - DuŜo tu takich? - Jest kilkunastu. Niektórzy mają po cztery nerki, po dwa Ŝołądki. - A pacjentów - ilu tu bywa? - PrzywoŜą po jednym, po dwóch. Zwykle jest tutaj kilku, a potem, jak przeszczep się przyjmuje, odsyłają ich do domu. - Więc obiecali ci za tę... pracę nowe serce. - Tak mówił Lucas. - A czy nie zastanawiałeś się, skąd biorą organy, które wy przechowujecie? - Myślę, Ŝe... od tych, których nie dało się uratować... Tyle ludzi umiera w wypadkach... Mają zdrowe serca, wątroby... Z jednego takiego moŜna pobrać organy dla kilku innych. Tak mi to wyjaśnił doktor Lucas... - Z jednego... z wypadku... - Sven zastanowił się przez chwilę. Myśl, która teraz przyszła mu do głowy, zaniepokoiła go i zmusiła do przyspieszenia akcji. - Posłuchaj ! - powiedział. - Czy wiesz, gdzie się znajdujesz? - Oczywiście. W Ameryce Południowej, niedaleko Atalcoro... - To nieprawda. Jesteśmy na planecie Ilion. - Co? Oszalałeś chyba? Te rośliny, róŜe, bzy, to powietrze i niebo... PrzecieŜ Ŝyjemy tu normalnie. Ty chyba oszalałeś! Kim ty jesteś? MoŜe... moŜe przywieźli cię tutaj na przeszczepienie... mózgu? Tom zerwał się na nogi i zanim Sven zdąŜył go przytrzymać, popędził w stronę kolorowego domku za wzgórzem. "Wziął mnie za wariata. Cholera, Ŝe teŜ nie przewidziałem tego! Teraz będą mnie ganiać po lesie jak zwierzę. A Dean... Jeśli ten z chorą nerką miał być pacjentem, to pół biedy, nic Deanowi nie zrobią, dopóki nie wyjaśni się, kim on jest... Ale jeśli to miał być..." Svenem wstrząsnął zimny dreszcz. Na Ilion dostarczano - oprócz pacjentów - takŜe części zamienne w postaci Ŝywych jeszcze, lecz cięŜko chorych ludzi, których tam, na Ziemi, uznano zapewne za zmarłych... W jaki sposób - było juŜ zupełnie jasne. A dlaczego właśnie tutaj? Na to pytanie Sven teŜ potrafił odpowiedzieć sobie bez wahania. GdzieŜ by indziej, jak nie na odległej planecie, mogła działać bezkarnie szajka uprawiająca tak koszmarny proceder... Tych, którzy 111
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 mogli zapłacić, "uczciwie" obsługiwano. Reszta musiała zapracować na swoją operację... Czy kiedykolwiek mieli powrócić na Ziemię? Wystarczyło przecieŜ... AleŜ tak! Oni takŜe mogli być uznani za zmarłych! Na pewno tak to było urządzone. A więc Tom, a takŜe inni nosiciele, w pewnej chwili oddadzą nie tylko dane im na przechowanie organy, ale takŜe całą resztę jeśli zajdzie potrzeba... Mimo postępów immunologii wciąŜ jeszcze wiele operacji nie daje pozytywnych wyników. Potrzeba licznych dawców, nim uda się uratować jednego pacjenta! Tom. Biedny chłopak zakochany w dziewczynie, zapewne pacjentce, którą usiłują tu zaopatrzyć w nową wątrobę czy coś tam innego. Nigdy nie wróci na Ziemię, choć zarówno on, jak i ta jego dziewczyna są święcie przekonani, Ŝe nigdy Ziemi nie opuszczali... Po to wszak ta cała maskarada, ziemskie rośliny, druty uniemoŜliwiające poruszanie się poza zamkniętym obszarem... Sven wycofał się pospiesznie do lasu. Wyszukał kryjówkę w gęstych zaroślach, ściemniało się. Miał nadzieję, Ŝe jeśli nawet Tom zawiadomi Lucasa o spotkaniu z szaleńcem, to do rana nic mu nie grozi. LeŜał, lecz niepokój nie pozwalał mu zasnąć. "Jeśli Tom opisze mnie Lucasowi lub komukolwiek z tej szajki, oni od razu domyślą się, o co chodzi. Wtedy takŜe Deanowi grozi niebezpieczeństwo... Nie, Deanowi nic nie grozi, muszą się liczyć z tym, Ŝe Ziemia wie o wysłaniu Deana. Ale ja..." ZadrŜał. Uświadomił sobie, Ŝe tamci mają w ręku protokół jego śmierci podpisany przez obu pilotów "Glorii" ! "Jeśli Tom opowie wszystko, zniszczą kemping i jego mieszkańców. Powiedzą, Ŝe kontener numer trzysta dwanaście rozbił się wraz z rakietą i ze mną... Nie będzie przeciw nim Ŝadnego dowodu! Trzeba natychmiast działać!" Sven zerwał się na nogi i pognał w stronę zabudowań. Z trudem odnajdując w ciemności drogę dotarł do dziury w ogrodzeniu. DłuŜszą chwilę leŜał za Ŝywopłotem obserwując teren kempingu. Ściemniło się zupełnie, lecz wiedział, Ŝe za godzinę powinien wzejść Odys, naturalny satelita planety. KsięŜyc ten dawał dość duŜo światła i Sven liczył, Ŝe uda mu się odnaleźć budynek, w którym mieszkał Tom. Odys wzeszedł wkrótce i Sven zdziwił się nieco, Ŝe mieszkańcom kempingu nie wydawał się on róŜny od ziemskiego. Pomijając dość widoczną róŜnicę średnicy kątowej - na tarczy nie było tak dobrze znanego mieszkańcom Ziemi zarysu księŜycowej "twarzy"... Przemykając się chyłkiem Sven zauwaŜył, Ŝe wszystkie budynki mają okiennice pozamykane tak szczelnie, Ŝe tylko gdzieniegdzie przenikały słabiutkie smuŜki światła. OstroŜnie obszedł maleńki drewniany budynek i skrył się w krzaku bzu. Znów obserwował przez kilka minut teren wokoło. W pewne j chwili usłyszał trzaśnięcie drzwi. W oknie niedalekiego piętrowego domu zapaliło się światło. Sven wyjął z torby lornetkę. Okno nie było zasłonięte. Wewnątrz pomieszczenia widniała sylwetka szczupłego, zgarbionego męŜczyzny. Nigdzie indziej nie dostrzegł świateł, po terenie nikt się nie kręcił. Wyszedł zza krzewu i zbliŜył się do drzwi domku, przy którym się ukrył. Zapukał ostroŜnie i nacisnął klamkę. Stawiała opór, zapukał więc ponownie, głośniej. Wewnątrz ktoś poruszył się, zaszurały drobne kroki. - Kto tam? - zapytał zza drzwi wystraszony głos kobiety. - Chciałbym mówić z Tomem. - To nie tutaj. - Czy to Monika? - Tak. Ale kto tam? - Rozmawiałem z wami dziś przy parkanie. - Ach... - dziewczyna urwała nagle. - To ty... Wiem. Tom powiedział mi o tobie. Rozmawialiśmy długo. Powinieneś stąd odejść, prędko... Uciekaj. 112
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Otwórz. Muszę z tobą pomówić. - Nie mogę. Zamykają nas o zmroku, nie mam klucza. - Ach, tak... Zaczekaj, spróbuję otworzyć. Sven sięgnął do torby, wyjął kilka drobnych narzędzi i przez chwilę manipulował przy zaniku. Bez trudu udało mu się sforsować prosty zamek. Monika stała w piŜamie i rannych pantoflach, z włosami zaplecionymi w warkocz. Na jej twarzy widać było zaniepokojenie, lecz nie zaprotestowała, gdy Sven wszedł do wnętrza pokoiku. Na stole paliła się słaba lampka elektryczna. Pod ścianą stało szpitalne łóŜko. - Wybacz, Ŝe cię obudziłem - powiedział Sven. - Właściwie to dobrze, Ŝe przyszedłeś właśnie tutaj, do mnie, a nie do Toma powiedziała siadając na łóŜku. - Rozmawialiśmy o tobie, nawet pokłóciliśmy się trochę. Tom nie chciał wierzyć w to, co mu powiedziałeś, ale po namyśle doszliśmy do przekonania, Ŝe moŜesz mówić prawdę... - To jest prawda, Moniko. Nazywam się Olson i obecnie współpracuję z Kosmopolem. Ci ludzie, których uwaŜaliście za lekarzy sanatorium w pobliŜu Atalcord, są pracownikami stacji badawczej na planecie Ilion. To, co z wami robią, jest nielegalne i bezprawne. Podejrzewam ponadto, Ŝe dopuszcza ją się zbrodni... - Oni pozwalają nam Ŝyć ! - przerwała dziewczyna. - Dzięki nim Ŝyje Tom, a i mnie takŜe próbują leczyć. - MoŜliwe. Ale czy zdajesz sobie sprawę jakim kosztem? - Rozmawialiśmy o tym z Tomem. On mówi, Ŝe to nie ma znaczenia. - Muszę udowodnić im, Ŝe działają bezprawnie. A wy pomoŜecie mi. - Nie! - Dziewczyna wstała i spojrzała zdecydowanie w twarz Svena. - Nie moŜemy ci pomóc. To byłoby sprzeczne z naszymi interesami. Tom postanowił powiedzieć o tobie Lucasowi. Nawet, jeśli to, co mówisz, jest prawdą. Rozmawiał z innymi. Wszyscy są tego zdania. Oni Ŝyją dzięki Lucasowi, zrozum to! Są szczęśliwi i zupełnie ich nie obchodzi czyim kosztem! Przerwała i znów usiadła, patrząc w podłogę. - Ja niezupełnie zgadzam się z Tomem, ale... ja go kocham i nie mogę przyczynić się do jego nieszczęścia. PrzecieŜ... Czy nie rozumiesz, co się stanie? Kiedy ty aresztujesz Lucasa i tamtych, to... ludzie tutaj, nosiciele organów, pozostaną bez szans. Kto im wszczepi za darmo te organy, których potrzebują? Aby udał się przeszczep trzeba wielu prób... Kto będzie im dostarczał wciąŜ nowych serc, nerek? Te, które teraz noszą w sobie, mogą pracować tylko przez krótki czas rok, dwa najwyŜej . Potem muszą być zastąpione nowymi. Jeśli zlikwidujecie tę zbrodniczą metodę Lucasa, komu będą potrzebni oni, Ŝyjący dzięki tej zbrodni? - Nie przesadzaj, Moniko! - Sven starał się mówić łagodnie i spokojnie. - PrzecieŜ kaŜdemu z nich moŜna przeszczepić odpowiednie organy, tak jak pacjentom Lucasa! - Nie, to nie ,takie proste. Sama wiem, jak to jest. U mnie juŜ drugi raz operacja się nie udała. Na szczęście rodzina moja jest dość zamoŜna... Ale wiem, Ŝe to beznadziejna sprawa. Skąd brać tyle przeszczepów... Oni nie mają wyjścia. Tom, któremu usunięto niewydolne serce, dopóki jest nosicielem, ma pewność, Ŝe będzie Ŝył. Dopóki będzie potrzebny Lucasowi. A przeszczep... Udaje się raz na kilkanaście przypadków! Czy nie rozumiesz tego? Dopóki tak jest, dopóki prosperuje ta - jak mówisz zbrodnia, oni, nosiciele,
113
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Ŝyją tutaj i są zadowoleni z tego, Ŝe Ŝyją... Tom powiedział, Ŝe woli być Ŝywy na Ilionie niŜ martwy na Ziemi. Monika przerwała, jakby nadsłuchując. Sven takŜe usłyszał szelest kroków na ścieŜce. - Kto to? - spytał cicho. - To Mailing, dozorca. - Ten, który ma klucze od waszych domów? - Tak. Tylko on moŜe kręcić się mocą po terenie. Ale nigdy nie zagląda do nas o tej porze. - Pójdziemy do Toma. - Sven chwycił dziewczynę za przegub dłoni. - Po co? On... on postanowił powiedzieć o wszystkim Lucasowi. Inni teŜ chcą tego. - Więc pójdziemy go przekonać. - Oni to zrobią. Są zdecydowani. Lepiej odejdź, ukryj się... - Nie mogę. Muszę wypełnić moje zadanie. - Lucas nie wypuści cię stąd. Jeśli rzeczywiście jest tak, jak mówisz, będzie musiał cię zabić. Sven pokręcił przecząco głową. - Nie zrobi tego. Nie odwaŜy się, gdy będzie wiedział, kto mnie tu przysłał. Monika wstała nagle. Narzuciła na ramiona płaszcz i ruszyła ku drzwiom. - Chodźmy więc do Toma - powiedziała zdecydowanie. - Spróbuj go przekonać. Zgasili światło. Sven wyjrzał ostroŜnie. Dozorcy nie było w pobliŜu. Przemknęli w ciemności kilkadziesiąt kroków. - To tutaj - Monika zdyszana biegiem oparła się plecami o ścianę domku. - Spróbuj otworzyć. Po chwili drzwi ustąpiły. Wewnątrz panowała ciemność, Sven zapalił latarkę. W pokoju spał Tom i jeszcze jeden młody męŜczyzna. Monika potrząsnęła Toma za ramię. Obudził się od razu, zdumiony, lecz przytomny. - On chce, Ŝebyś mu pomógł zdemaskować Lucasa - powiedziała obojętnie. - Posłuchaj! - Sven przysiadł na skraju łóŜka. - Muszę wypełnić moje zadanie i zrobię to niezaleŜnie od tego, czy mi pomoŜesz, czy nie. Opowiem ci, jak się tu znalazłem... Tom słuchał patrząc w podłogę. Pomiędzy rozchylonymi połami piŜamy widać było na jego ciele dwie poziome blizny o dziwnym wyglądzie. Brzegi ich, zagojone jakby z osobna, ściągał szereg błyszczących drobnych klamerek zalepionych odcinkami przejrzystej taśmy. - Po co tu przyszedłeś? - powiedział, gdy Sven przerwał na chwilę. - Co chcesz zdziałać? Czy nie rozumiesz... - Działam w imieniu prawa. To, co robi Lucas i jego wspólnicy, jest zbrodnią. Na planecie nie ma ani jednego prawdziwego chirurga, stosuje się jakieś niedozwolone metody, eksperymentuje na ludziach. Sam fakt, Ŝe ukryli się z tym tak daleko, świadczy chyba o czymś... Najgorsze ze wszystkiego jest to, Ŝe ani są mordercami! Gdyby działali na Ziemi, moŜna by sobie wyobrazić, Ŝe zdrowe organy pobierają od ludzi, którzy zginęli w wypadkach. Ale tutaj...? Organ wypreparowany ze zmarłego człowieka nadaje się do przeszczepienia przez bardzo krótki czas. Nie moŜna go hibernować i wysłać... osobno. Musi tu przylecieć jako składowa część Ŝywego organizmu. Pozostającego w anabiozie, ale Ŝywego! Sam wiesz, co z tego wynika! - Dla mnie wynika stąd jedno: moje Ŝycie. 114
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Drobiazg, prawda? - Tom spojrzał na Svena spod zmruŜonych powiek. - Jeśli nie wypełnię mojego zadania, nigdy nie wrócisz na Ziemię - powiedział Sven, patrząc mu w oczy. - Nigdy. Wy, którzy znacie istotę metody, bylibyście na Ziemi świadkami oskarŜenia. Lucas nie pozwoli wam nigdy wrócić, a jeśli będzie zagroŜony, nie pozwoli wam Ŝyć nawet tutaj. Zniszczy was jako dowody rzeczowe. Gdybym ja zginął, przylecą tu inni... - Najlepiej byłoby, gdybyście zostawili nas w spokoju - wtrąciła Monika cicho. - To nie mój pomysł. Nie jestem nawet policjantem. Kiedy powierzono mi tę sprawę, miałem przekonanie o naszej słuszności... - A teraz? Zachowałeś to przekonanie? - Sytuacja jest bez wyjścia. Ale nie moŜe zostać tak, jak jest teraz. - Skazujesz nas? Nie my jesteśmy przestępcami. Wystarczy, by Lucas zaczął coś podejrzewać. Zawiesi działalność, przestanie sprowadzać... i my wszyscy... - Tom urwał i przygarnął ramieniem Monikę. - Nie ma wyjścia, Tom. Gdybym nawet wycofał się z tego, gdybym zniknął albo w ogóle się tu nie znalazł, Monika wróci wreszcie na Ziemię, gdy uda się kolejna operacja, a ty zostaniesz tutaj. Tom rzucił krótkie spojrzenie na Monikę, potem na Svena. - Nie, ona stąd nie wyjedzie... Nie odleci. Ona zostanie tutaj , prawda? Powiedz mu, powiedz, Ŝe ty nie chcesz. Zostaniesz tutaj, będziesz tak jak ja pracowała dla Lucasa i będziemy zawsze razem... - Dopóki oni będą was potrzebowali. Czy nigdy nie pomyślałeś, Ŝe twój zdrowy organizm moŜe przydać się kiedyś Lucasowi? Tom zerwał się z posłania. - Milcz! - krzyknął głośno, aŜ śpiący na sąsiednim łóŜku męŜczyzna otworzył zaspane oczy i nieprzytomnie rozejrzał się po pokoju. - Tak. Na pewno tak będzie. Z tobą i ze wszystkimi. Nie ma wyjścia, Tom. - Kilka lat Ŝycia to lepsze wyjście niŜ śmierć. - Tom opanował się jakby i usiadł ukrywając twarz w dłoniach. - Zanim znów ktoś tu przyleci, minie jakiś czas... A jeśli ty zdemaskujesz Lucasa, wszystko skończy się za kilka tygodni. Moje serca dłuŜej nie wytrzymają. Nowych nie będzie. Lucas nie moŜe dowiedzieć się o tobie. Wiem nawet, co trzeba zrobić... Jest jedno wyjście z sytuacji... Zanim Sven zdąŜył uskoczyć, Tom chwycił poduszkę, rzucił się na niego i powalił na podłogę. Był silniejszy. Sven czuł, Ŝe się dusi. Poduszka szczelnie otulała mu twarz. Szarpnął się kilka razy wierzgając na oślep nogami. Usłyszał krzyk Moniki - głośny, wysoki, histeryczny krzyk. Ostatkiem sił wyrwał się. - Nie, Tommy, nie! Nie zabijaj go, Tom! Monika szarpnęła ramiona chłopaka. - Na pomoc! - Sven nie zdąŜył krzyknąć po raz drugi. Upadł trafiony w czoło czymś twardym i cięŜkim. O zmierzchu zamknięto okiennice. Przy łóŜku Deana paliła się nocna lampka. LeŜał poruszając co chwila rękami, by sprawdzić, czy odzyskują sprawność. Wydawało mu się, Ŝe upłynęło kilka godzin od zmroku, za oknem powinna juŜ panować głęboka noc. Nie ufał jednakŜe swemu poczuciu czasu, podobnie jak nie ufał sprawności kończyn. Nie po raz pierwszy przeŜywał powrót do świadomości po hibernacji. 115
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Mógł liczyć tylko na siebie. Przybył tu nawet bez własnej odzieŜy, nie mówiąc juŜ o broni, której posiadanie w podobnej sytuacji tak znakomicie umacnia poczucie bezpieczeństwa. Wcześniej juŜ dzwonił na pielęgniarza. Wyglądał na silnego. Dean obejrzał go sobie, gdy tamten poprawiał mu posłanie. Teraz czekał nie mogąc się zdecydować na naciśnięcie dzwonka. Wiedział, Ŝe dyŜurujący pielęgniarz na pewno śpi, lecz chciał, by zasnął moŜliwie głęboko. Wyrwany w środku nocy będzie miał zwolniony refleks... Rozejrzał się jeszcze raz po pokoju. "Gdyby chociaŜ doniczka albo kawałek metalowej rurki" - pomyślał oglądając konstrukcję łóŜka. Było jednak solidne, w całości wykonane z lekkich tworzyw. Powoli wstał. Zrobił kilka przysiadów i wymachów ramion. Nie chwiał się juŜ na nogach, ale mięśnie były wciąŜ odrętwiałe, a stawy zginały się z nieprzyjemnym chrzęstem. Podszedł do drzwi i ostroŜnie przekręcił gałkę. Były zamknięte. Zdjął z wieszaka gruby, ciepły szlafrok. Zgasił lampkę. Zadzwonił i stanął za drzwiami. Czekał. Wchodzący nie zdąŜył wydać głosu. Z głową omotaną grubą tkaniną, trafiony celnie w podbródek uderzył o ścianę i osunął się. Dean ostroŜnie domknął drzwi i zapalił światło. Pielęgniarz 1eŜał bez ruchu. Kawałkiem prześcieradła Dean zakneblował mu usta, potem szybko ściągnął biały kitel, spodnie i pantofle. Związanego piŜamą i paskiem od szlafroka ułoŜył na łóŜku. Okrył kocem. Ubranie pasowało dość dobrze. Dean zgasił światło w pokoju i uchyliwszy drzwi, wyjrzał przez szparę. Za drzwiami był mały hall, z którego wychodziło się na klatkę schodową. W drugą stronę biegł korytarz ciągnący się wzdłuŜ budynku. Jedne drzwi były oszklone matową szybą. Paliło się za nimi silne światło. Dean usłyszał warkot śmigłowca. Po chwili silnik umilkł. Od drzwi prowadzących na zewnątrz dobiegały przytłumione głosy. Przez hall przebiegło dwóch męŜczyzn niosących nosze. LeŜał na nich człowiek okryty kraciastym kocem. Dean nie dostrzegł twarzy. Z tyłu szedł z kimś Lucas i półgłosem mówił coś poirytowany. - Jak to się mogło stać, Mailing? Od czego tam jesteś, stary leniu! - A dajŜe mi spokój, do cholery. Jestem biologiem, a nie nocnym stróŜem! Tyle udało się Deanowi dosłyszeć, gdy przechodzili obok drzwi jego pokoju. Poszli dalej korytarzem, wkrótce zapanowała cisza. Odczekawszy chwilę Dean wymknął się z pokoju starannie zamykając drzwi. Bez trudu zorientował się, Ŝe jest w głównym budynku stacji. Układ pomieszczeń pamiętał dobrze z planu. Przed oczami Svena latały czerwone plamy, głowę rozsadzał ból. Chciał podnieść dłoń do czoła, lecz nie mógł wykonać Ŝadnego ruchu. Był związany. Strumień zimnej wody chlusnął mu w twarz. Otworzył oczy. - No, juŜ oprzytomniał. Czym on go tak urządził, Mailing? Sven odwrócił głowę w lewo i dostrzegł Lucasa rozpartego na krześle pod oknem. - Rzucił butem. O, ma jeszcze ślad obcasa. - Jak to właściwie było? - Tom mówił, Ŝe on włamał się do tej jego dziewczyny, obezwładnił i groŜąc jej chciał coś wymusić na Tomie. - O co mu chodziło? Co on im naopowiadał? - NiewaŜne. Powiedziałem im, Ŝe to maniak przywieziony ostatnio na operację mózgu. - Co im powiedział? To bardzo waŜne! - Nie wiem, musisz porozmawiać z Tomem. On zajął się uspokajaniem tej dziewczyny, bo histeryzowała...
116
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Do diabła, trzeba wreszcie coś z nią zrobić. Mogliby wreszcie tam załatwić jej pogrzeb, byłoby parę detali do wykorzystania, a tak to tylko kłopoty. - Czy mogę wracać, Lucas? Nie spałem od dwudziestu godzin. - Zaczekaj. Musimy z nim pogadać. Ty, Mox - zwrócił się do stojącego przy drzwiach - moŜesz iść się przespać. Rano będzie robota dla ciebie. - Co robimy? Rozbiórka? - MoŜe nawet kilka. - Nie mamy juŜ komu podłączyć niektórych detali. Mają po dwa, więcej się nie da... - No to najwyŜej wyrzucisz. Idź juŜ, dobranoc. Mox wyszedł, a Lucas dopiero teraz zainteresował się Svenem. - No, mój drogi, przesadziłeś z tą turystyką. Chyba zobaczyłeś trochę za duŜo. Trudno, sam jesteś sobie winien. Nie mogę tylko zrozumieć, w jaki sposób wybrnąłeś z tej katastrofy... - Zwyczajnie. Odpaliłem człon ratunkowy. - ŁŜesz. Byłeś za nisko. - A jednak. Udało się jakoś. - Znam się na tym. W atmosferze takie rzeczy się nie udają. - No więc wyskoczyłem ze spadochronem, jeśli to wydaje ci się moŜliwe. - Widzę, Ŝe masz ochotę do Ŝartów. Przejdzie ci to wkrótce. Wiesz? Tutaj mam protokół twojego wypadku. Chcę cię poinformować, Ŝe spłonąłeś w rozbitej rakiecie. - A ty juŜ prawie dyndasz na sznurku. W zupełnie niezłym towarzystwie zresztą. - Zamknij się! - Lucas poczerwieniał, prawa dłoń mu drgnęła, ale opanował tein odruch. - Nie wiem, co usłyszałeś od tych tam... - ciągnął po chwili. - Ale to nie ma znaczenia. Pójdziesz do rozbiórki, będzie z ciebie chociaŜ jakiś poŜytek. Piloci cieszą się z reguły dobrym zdrowiem, a mnie potrzebny jest taki człowiek. - Proszę bardzo - Svenowi obrzydzenie dławiło gardło, zmusił się jednak do uśmiechu. - Ziemia juŜ i tak wie o was dostatecznie duŜo. - MoŜesz sobie mówić, co chcesz. Gdyby coś wiedzieli, ja miałbym o tym informacje wcześniej od ciebie. Zabierz go, Mailing, i zamknij dobrze. Najlepiej w piwnicy, tam nie ma okien. Klucze są u Reda, w radiokabinie. Mailing wyszedł. Po chwili wrócił z kluczami i wiadomością, Ŝe Reda nie zastał. - Pewnie jest u tego nowego - mruknął Lucas. - Cholerny nudziarz, co chwila dzwoni na pielęgniarza. - Kto? - zainteresował się Mailing. - Taki jeden, nowy. Z ostatniego transportu. Dokumentacja nie zgadza się. Miał być jakiś cholernie waŜny facet, senator z grubą forsą. Kazali go załatwić specjalnie starannie. Ale ten, co przyleciał, ma wszystko w porządku, tylko w głowie coś nie tak... Amnezja. I co ja mam teraz robić? MoŜe teŜ jakiś waŜny. Ruszyć go nie mogę, dopóki nie wiem, o co chodzi. Oni tam, na Ziemi, zupełnie się nie przejmują. Zgarniają tylko forsę. Jeszcze trochę, a kaŜą pracować za darmo... - Nie damy się - mruknął Mailing. - Akurat . Tu nie ma odwrotu. Oni mają nas w garści. 117
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Milczeli obaj przez długą chwilę. - Odprowadź go do piwnicy. MoŜesz mu rozwiązać nogi - powiedział Lucas wstając. Wstąpię jeszcze do Arela. Dean przemknął cicho korytarzem podziemnej części budynku. Gdzieś tutaj powinny znajdować się magazyny sprzętu technicznego. Mając w dłoniach palnik plazmowy albo chociaŜ jakiś cięŜki kawałek metalu czułby się pewniej. OstroŜnie otworzył drzwi w końcu podziemnego przejścia. Wewnątrz było ciemno. W smudze światła padającego z korytarza dostrzegł kilka pak. Obok na posadzce leŜała płaska wydłuŜona sztabka, zaostrzona z jednego końca. SłuŜyła prawdopodobnie do rozrywania stalowych taśm, którymi opasane były skrzynki. Dean podniósł ją i ściskając w dłoni ruszył na dalsze poszukiwania. W jednym niewielkim pomieszczeniu obok schodów paliło się światło. Dean rozejrzał się po jego wnętrzu. Pod ścianami stało kilka stołów laboratoryjnych. Na nich i na podłodze było mnóstwo przyrządów. Wyglądały na aparaturę medyczną. Na środku stał błyszczący, metalowy walec na trzech małych kółkach. Kilkadziesiąt giętkich rurek i przewodów w kolorowej izolacji łączyło go z aparatami ustawionymi na stołach. Wszystkie przyrządy były włączone, świadczyły o tym kolorowe światełka kontrolne, a na niektórych - świecące ekrany oscyloskopów, kreślących zielonkawe, pulsujące linie. Obok błyszczącego cylindra jaśniał monitor ekranowy, jakiego uŜywa się do wyświetlania wyników obliczeń z komputera. Gdy Dean wszedł, ekran monitora był pusty. Teraz dostrzegł na nim kilka rzędów liter. ZbliŜył się i przeczytał: "Nie znam cię. Czy jesteś nowym pracownikiem Stacji?" Dean popatrzył wokoło, zajrzał za stojaki z przyrządami, ale w pomieszczeniu nie było nikogo. - Kto zadał mi pytanie? Komputer? - spytał półgłosem. "Nie komputer. Nie bój się. Odpowiedz na moje pytanie. A zresztą niewaŜne powiedział ekran. - Nie szukaj mnie, to bezcelowe". - Gdzie jesteś? "Tutaj, w tym pomieszczeniu. Trudno to określić dokładniej. Czy Lucas wie, Ŝe tu wszedłeś? Na pewno nie przysłał cię tutaj, bo gdyby tak było, nie szukałbyś mnie wzrokiem. A więc nie powiedział ci o mnie. JuŜ wiew. Jesteś pacjentem. Te buty są własnością Reda, znam je dobrze. Rozumiem, wyrwałeś się spod opieki. Co wiesz? Czego się domyślasz?" Ostatnie słowa pozostały na ekranie przez dłuŜszą chwilę. Dean wahał się, milczał. Po chwili ekran znów zaczął wypełniać się rzędami liter. "Jeśli nie wiesz, to wyjaśnię ci wszystko. Niczym nie ryzykuję, nawet jeśli jesteś człowiekiem Lucasa. Znajdujemy się na planecie Ilion, w stacji badawczej. Jeśli jesteś pacjentem, to zapewne sądzisz, Ŝe przebywasz w sanatorium gdzieś w Ameryce Południowej. Oszukano cię. Grozi ci niebezpieczeństwo. Nazywam się Arel. Byłem dowódcą stacji. Teraz jestem na łasce tych ludzi - Lucasa i pozostałych. Ty takŜe jesteś na ich łasce. Jeśli dowiedzą się, Ŝe znasz ich tajemnicę, zginiesz. Nie wiem, dlaczego przebrałeś się za pielęgniarza - moŜe chciałeś stąd uciec? Ale stąd nie ma ucieczki..." - Czy jesteś wrogiem Lucasa? Gdzie się ukrywasz? - zaczął Dean ostroŜnie. "Ja nie mogę być niczyim wrogiem, bo prawie nie istnieję. Tym samym nie ukrywam się nigdzie. Masz mnie tuŜ obok siebie. Najwięcej ze mnie jest w tym cylindrze na środku pokoju. Reszta - to aparatura". 118
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Czy to Lucas... uwięził cię tutaj? "Tak. Ale to długa historia. Obawiam się, Ŝe nie zdąŜę opowiedzieć ci wszystkiego. Lucas odwiedza mnie zwykle o tej porze. JuŜ powinien tu być, nie wiem, co go mogło zatrzymać, bo rzadko się spóźnia. Jestem mu potrzebny jako ekspert od spraw tej planety. On zna się tylko na swojej specjalności. Jeśli nie chcesz, by cię tu znalazł, schowaj się, najlepiej za ten duŜy przyrząd w prawym kącie, i przeczekaj, dopóki stąd nie wyjdzie. Wtedy będziemy mieli dość czasu, by porozmawiać. ChociaŜ... zupełnie nie wiem, co powinieneś zrobić. Nic tu nie zdziałasz w pojedynkę..." - Nie jestem pacjentem - zaryzykował Dean. - Przybyłem jako rzekomy pacjent, ale wysłał mnie Kosmopol. Nie działam w pojedynkę. "Nie mów nic więcej. MoŜe to dobrze... Nareszcie ktoś dobierze się do nich. Teraz ukryj się i czekaj". Ekran zgasł, a Dean wśliznął się za stalową skrzynię zasilacza, w najciemniejszy kąt pomieszczenia. Przeczekał tam ponad pół godziny, zanim nadszedł Lucas. Dean słyszał jego głos, lecz nie widząc ekranu, mógł tylko domyślać się odpowiedzi Arela. - Witaj, staruszku. Zdaje się, Ŝe mam coś dla ciebie: sprawne, młode ciało. Trafił nam się jeden taki... - Pilot. Rakieta się rozbiła, ale on jakimś cudem wyszedł z tego cało. Podobno wcześniej odpalił człon ratunkowy. Miał szczęście. - No tak! - Lucas zaśmiał się głośno. Masz rację, trudno to nazwać szczęściem. To ty masz szczęście. Zrobiliśmy akt zgonu, a on jest Ŝywy, tutaj, w stacji. Damy ci jego ciało, jeśli ci się spodoba. - Oczywiście, ale musisz być cierpliwy. A poza tym, mamy pewne kłopoty. Ten pilot twierdzi, Ŝe Ziemia wie coś o naszej działalności. Podejrzewam nawet, Ŝe to policja zaaranŜowała całą historię, Ŝeby mieć tu swojego człowieka. On kręcił się w pobliŜu fermy, a nawet wszedł na jej teren. - No dobrze, juŜ dobrze. Wiem, Ŝe nie lubisz tego określenia, ale to przecieŜ nic innego jak ferma. Inni hodują zwierzęta, a my ludzkie organy. Nie wiem, co poŜyteczniejsze. Ale, wracając do naszego pilota: on nawet rozmawiał z ludźmi z fermy. To oczywiście nic nie szkodzi, po prostu trzeba będzie izolować pacjentów od nosicieli. Ale jest jedna waŜna sprawa do załatwienia. Dam ci to ciało, staruszku, pod warunkiem, Ŝe wrócisz w nim na Ziemię i zameldujesz, Ŝe tutaj, u nas, wszystko odbywa się normalnie. Rozumiesz? Musisz wrócić i powiedzieć im, Ŝe nie ma tu niczego, co mogłoby interesować policję, prokuratora i sądy. - Tak, ja wiem. To będzie trudne, ale ja ze swej strony wyciągnę z tego pilota, ile się da. Ty zaś jesteś mądrym i doświadczonym człowiekiem. Poradzisz sobie jakoś. - Jaką będę miał gwarancję? JuŜ ty sam wiesz dobrze, co jest najlepszą gwarancją w takiej sytuacji. Centrala zapłaci, ile trzeba. Dopóki będziesz grał swoją rolę, będziesz otrzymywał wynagrodzenie. Nie znajdziesz innego wyjścia. Nikt nie zatrudni pilota, który nie umie prowadzić statków. Gdy powiesz im nie to, co trzeba, stracisz pensję i w dodatku pójdziesz siedzieć za współudział. Wątpię, byś chciał odsiadywać długie lata dysponując nowym, zdrowym ciałem. Zresztą, przypomni j sobie, jak się zaczęła nasza współpraca... - Podstępem? A kto mnie prosił, Ŝeby cię ratować? Co z ciebie zostało? Tylko tyle, ile trzeba dla zachowania osobowości. Reszta była do niczego. Przerzuty nowotworu ogarnęły cały organizm.
119
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Nieprawda! Skąd mogłem wiedzieć, Ŝe to aŜ tak źle wygląda? Kiedy miałem cię juŜ na stole, okazało się, Ŝe to jedyne wyjście. A zresztą, czy źle ci tutaj? śyjesz przecieŜ, myślisz, widzisz i słyszysz... Zainstalowałem ci nawet przystawkę do sterowania dalekopisu bioprądami. MoŜesz dzięki temu rozmawiać ze mną przez monitor... Pomyśl nad moją propozycją. Nie wiem, czy trafi ci się kiedy druga taka szansa. Ten pilot jest bardzo dobry. Jutro pokaŜę ci go, na pewno się zachęcisz. Dobranoc. Włączę ci pobudzenie, Ŝebyś nie zasnął i myślał nad tym do rana. Dean usłyszał, jak Lucas przeszedł kilka kroków w stronę aparatury pod ścianę i przekręcił z trzaskiem jakiś przełącznik. Potem wyszedł, zamykając głośno drzwi. Na ekranie trwał napis: "Słyszałeś. Nie muszę chyba wiele wyjaśniać. Jestem tylko mózgiem sztucznie utrzymywanym przy Ŝyciu. Ten człowiek obiecuje mi cudze ciało. Co zrobiłbyś na moim miejscu?" - Ten pilot to mój współpracownik. Okazuje się, Ŝe jest w ich rękach. "Domyśliłem się. Lucas jeszcze nie wie, Ŝe jest was dwóch. Ale dowie się o tym lada chwila. Wystarczy, Ŝe zajrzy do twojego pokoju. Co zrobiłeś z Redem?" - LeŜy związany w moim łóŜku. "No właśnie. Więc złapią ciebie takŜe. Mój mózg wszczepią w ciało twojego towarzysza i wyślą na Ziemię najbliŜszym statkiem. Ale ja nie chcę, Ŝeby oni to zrobili". - Przeszczep moŜe zostać odrzucony. Zginie twój mózg i jego ciało. "Oni nie wypuszczą mnie stąd, dopóki nie nabiorą pewności. W razie pierwszych oznak niepowodzenia, mogą zamknąć mój mózg na powrót w tym pudle". - Jeśli nie przyjmiesz propozycji, pozostaniesz w nim na zawsze. "Być moŜe, ale nie ulegnę po raz drugi Lucasowi. To on namawiał mnie do operacji. Miałem chory przewód pokarmowy. Obiecał mi inny, a ja zgodziłem się. Zgodziłem się nie chcąc wiedzieć, skąd go weźmie. To był mój pierwszy i ostatni błąd. Przedtem nie pozwalałem na podobne machinacje, gdy dotyczyć miały innych ludzi. Gdy chodziło o mnie, nie starczyło mi uczciwości. Lucas wykorzystał to i pozbawił mnie ciała, by nikt nie przeszkadzał mu w uprawianiu tego procederu na planecie Ilion. Pozostałych kupił, zastraszył lub wciągnął do spółki podstępem". - Ale dlaczego tutaj właśnie, na planecie Ilion... "Próbował kiedyś na Ziemi. Był zdolnym chirurgiem i dobrym immunologiem. Ale działał nielegalnymi metodami. Kiedyś udowodniono mu, Ŝe pobrał serce Ŝyjącego człowieka. Musiał zaniechać pracy. Gdyby znano inne jego sprawki, poszedłby w najlepszym razie do więzienia. Byli tacy, którzy mieli przeciw niemu dowody. Ci właśnie, którzy teraz dostarczają mu pacjentów i... dawców. Być moŜe chciałby skończyć, ale ci, którzy robią na tym jeszcze lepsze interesy, nie pozwolą mu, póki utrzyma w dłoni skalpel..." - Muszę go zamknąć, nim odkryje, Ŝe jestem policjantem. Jego i pozostałych. Sądzę, Ŝe mi w tym dopomoŜesz? "To nie takie proste, chłopcze. PrzekaŜę ci wszystko, co wiem. Ale uprzedzam, Ŝe cokolwiek zrobisz, będziesz miał do siebie pretensję". - Nie rozumiem? - Dean spojrzał ze zdziwieniem na ekran świecący ostatnimi słowami Arela. 120
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 "Zrozumiesz to później. Ja miałem dość czasu, by przemyśleć wszystkie moŜliwe warianty rozwiązania. Prowadzą do jednego niewątpliwego nieszczęścia. Zbyt mało jednak masz czasu, bym ci teraz mógł to wszystko wyjaśnić. Spróbuj unieszkodliwić Lucasa. Pamiętaj, Ŝe tylko on jeden ma broń. Choć pozostali teŜ mogą być niebezpieczni. Aresztowanie ich nie odwróci jednak tego, co juŜ się stało i co jeszcze stać się musi, tu nie ma Ŝadnego rozwiązania. - Co powiesz Lucasowi, gdy zapyta cię a decyzję? "Wolałbym uniknąć tej rozmowy. On moŜe dokonać operacji niezaleŜnie od mojej woli. Musisz go unieszkodliwić jeszcze tej nocy. UwaŜaj więc i zapamiętaj wszystko dokładnie... Za matową szybą paliło się słabe światło. Dean ostroŜnie przekręcił gałkę zamka i zajrzał do środka. W małym pokoiku stało kilka oszklonych szafek lekarskich, stolik, taborety i leŜanka. Nie było tu nikogo. Dean wyjął z szafki kilka strzykawek i pudełko narkozyny w ampułkach. Schował do kieszeni kitla i ruszył korytarzem w kierunku drzwi wyjściowych. Były otwarte. Na dworze panował mrok rozrzedzony nieco światłem Odysa, ale niebo było zachmurzone i naturalny satelita planety niekiedy krył się całkowicie za niskimi chmurami. Dean zaryglował drzwi od wewnątrz. Trzymając w dłoni stalową sztabkę przeszedł korytarzem sprawdzając po kolei drzwi. Były pozamykane, lecz klucze tkwiły w zamkach. Tu leŜeli pacjenci oczekujący na zabieg lub... Deanowi dreszcz przebiegł po plecach. Teraz dopiero, po wyjaśnieniach Arela, zdał sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znalazł. Gdyby prosto z hibernatora powędrował na stół operacyjny.. . Oprócz dyŜurnego pielęgniarza i pacjentów w budynku głównym o tej porze nie powinno być nikogo więcej. Pracownicy stacji mieszkali w pawilonie odległym o kilkaset metrów. Dean otworzył drzwi "swojego" pokoju. Nic się tu nie zmieniło. Red leŜał przywiązany do łóŜka i zakneblowany, okryty kocem po sam nos. Dla patrzącego od strony drzwi nawet po zapaleniu światła wyglądał na śpiącego pacjenta. Dean odetchnął. Widocznie Lucas wyszedłszy od Arela nie zaglądał ani tutaj, ani do dyŜurki Reda. Wystarczyło mu palące się tam światło. Dla pewności Dean wstrzyknął Redowi podwójną dawkę narkotyny. Tego jednego przynajmniej nie musiał się obawiać. Teraz radiogram do załogi "Glorii". Uruchomił radiostację i nadał kilka sygnałów wywoławczych. Odczekał chwilę. Skierował anteny w przestrzeń i wystukał przygotowany tekst. Odpowiedź nadeszła niebawem. "Gloria" rozpoczęła hamowanie i powrót w stronę Ilionu. Dean wrócił da dyŜurki i zabrał wszystkie klucze, jakie znalazł w gablotce na ścianie. Przeszukał systematycznie piwnice. Niektóre nie dały się otworzyć. Musiał się dowiedzieć, czy Svena uwięziono właśnie za jednymi z tych drzwi. A moŜe zamknięto go w innym miejscu? Na przykład w budynku Przetwórni albo w pawilonie mieszkalnym? Szukanie teraz wymagałoby czasu. Dean wrócił na parter i otworzył drzwi wyjściowe. Zrzucił biały kitel zbyt widoczny w mroku. Przemknął pod ścianą do naroŜnika budynku. W odległości trzystu metrów połyskiwała frontowa ściana pawilonu mieszkalnego. W jednym oknie paliło się światło. Dean obserwował budynek przez kilka minut. Smuga światła padała na ścieŜkę prowadzącą do wejścia. Nagle drzwi pawilonu otworzyły się. Na tle jasnego prostokąta Dean spostrzegł sylwetkę męŜczyzny. Cofnął się nadsłuchując. Niebawem usłyszał zbliŜające się kroki na Ŝwirze alejki. W świetle padającym z okna rozpoznał Lucasa. 121
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Szybko zawrócił i wciągając w biegu biały kitel pomknął do dyŜurki. Przez .chwilę zastanawiał się, czy naleŜy zgasić światło. Okno dyŜurki nie było widoczne dla nadchodzącego, przekręcił więc wyłącznik, a potem jeszcze wyciągnął wtyczkę lampki. W pośpiechu zdjął buty, połoŜył się na leŜance twarzą do ściany i okrył kocem po sam czubek głowy. Po chwili Lucas otworzył drzwi dyŜurki. - Śpisz, Red? - spytał od progu, a nie usłyszawszy odpowiedzi, podszedł do leŜanki i spytał ponownie. - Uhm... - mruknął Dean, udając zaspanego. Usłyszał, jak Lucas próbował zapalić lampkę, a gdy mu się to nie udało, przysiadł na skraju leŜanki. - Wszystko w porządku, Red? - Uhm... - Dean poruszył się nieznacznie. - Posłuchaj, Red. Nie mogłem zasnąć. Coś mi się tutaj nie zgadza... Słyszysz mnie? - Tak - mruknął Dean. - Więc słuchaj i powiedz, co o tym sądzisz. Chodzi o tego pilota. Wydawało mi się, Ŝe ta przypadek: rozbił rakietę, uratował się, dotarł do fermy i usłyszał zbyt wiele. Nie pomyślałem ani przez chwilę, Ŝe... no, Ŝe mógł to zrobić celowo... Na przykład, z polecenia władz. Bo przecieŜ przesyłka dotarła tym samym statkiem! Gdyby oni, tam, coś odkryli, przeszukaliby cały transport... Ale teraz pomyślałem, Ŝe przecieŜ ten pacjent to zupełnie ktoś inny. Zdrowy! A miał być do przeszczepu nerek! To moŜe... Rozumiesz? Dean poruszył się lekko i mruknął coś nieartykułowanego. - ObudźŜe się, do licha! - Lucas szarpnął leŜącego za ramię. Dean nie mógł dłuŜej ryzykować. Uchwycił mocniej stalową sztabkę owiniętą kilkoma warstwami tkaniny. Ciało Lucasa miękko osunęło się na podłogę. - Jak widzisz, kochany - mówił do przytomniejącego - miałeś rację. Jesteśmy tu sami, nie próbuj wołać o pomoc. Tylko Arel moŜe usłyszeć, ale on ci nie pomoŜe. Pacjenci śpią pod kluczem. A teraz bądź rozsądny i powiedz, gdzie ukryłeś tego pilota? - Do diabła! Co chcesz zrobić? - Zabierzemy was wszystkich na Ziemię. Reszta naleŜy do sądu. - Myślisz, Ŝe tak będzie dobrze i sprawiedliwie... Widocznie nie orientujesz się w sytuacji. Czy wiesz, ile niewinnych ludzi skazujesz na śmierć? Myślisz, Ŝe jesteś lepszy od nas? Ciebie nikt nie będzie sądził. Działasz zgodnie z prawem. Wydasz nas w ręce sprawiedliwości... A ani? Ci, których Ŝycie skończy się w kilka miesięcy po naszym odlocie? Pewnie ten sklerotyczny mózg z piwnicy powiedział ci o wszystkim.. No dobrze. Rób, co do ciebie naleŜy. Twój przyjaciel śpi w piwnicy. Klucz mam w kieszeni. Chciałem wykorzystać tego człowieka. Gdyby wrócił na Ziemię z mózgiem Arela, policja przestałaby się nami interesować. Mielibyśmy trochę spokoju i po pewnym czasie moŜna by pracować dalej. A teraz... no cóŜ. Sam widzisz, Ŝe nie ma innego wyjścia. Oni muszą umrzeć. W takim stanie, w jakim się znajdują, nie przeŜyją ani hibernacji, ani podróŜy na Ziemię. - Czy nie moŜesz nic zrobić, by ich uratować? -Mógłbym wszczepić im te narządy, dzięki którym Ŝyją w tej chwili. MoŜe w jednym lub dwóch przypadkach przeszczep się przyjmie, ale pozostali zginą. Zresztą, nie moŜesz mi na to pozwolić. To byłoby nielegalne, przecieŜ nie mam prawa wykonywać takich operacji. Nie moŜesz nawet obiecać złagodzenia kary, jeśli uda mi się im dopomóc! Więc po co miałbym to robić? śeby wydłuŜyć akt oskarŜenia o kilkanaście nowych zabiegów? Nosicieli nic nie uratuje. MoŜesz ich traktować, jakby juŜ byli nieboszczykami. 122
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Nad ranem wszyscy pracownicy stacji wiedzieli o aresztowaniu Lucasa. Dean ogłosił komunikat radiowy, w którym zaapelował o zachowanie spokoju ze względu na dobro obecnych na planecie dzieci. Wezwał Mailinga. Lecz upłynęło wiele godzin, nim śmigłowiec pojawił się nad horyzontem. Na sygnały radiowe nie odpowiadał. Dean czuł, Ŝe teraz nastąpi najgorsze. Uzbrojony w miotacz razem ze Svenem czekał w drzwiach budynku. Śmigłowiec zatoczył koło i zawisł nad lądowiskiem. Opadał powoli, a gdy dotknął gruntu, Dean zobaczył, Ŝe z otwartego włazu wyskakuje kolejno kilku męŜczyzn. Cofnął się w głąb budynku i odbezpieczył broń. Zrozumiał, co się stało: Mailing próbował ostatniej szansy. Pięciu męŜczyzn ruszyło w stronę głównego wejścia. Dean zaryglował drzwi i podszedł do otwartego okna. - Czego chcecie? - krzyknął, choć wiedział, Ŝe pytanie nie miało sensu. Przystanęli. Jeden wysunął się naprzód. - Uwolnijcie Lucasa. Albo sami go uwolnimy. - Nie mogę tego zrobić. On jest przestępcą. - W takim razie zrobimy to sami. MoŜesz nas zastrzelić. Nie mamy nic do stracenia. Deran zastanowił się przez chwilę. - A gdybym go wypuścił, czego jeszcze zaŜądacie? - Was obydwu. To wy jesteście winni! - To niczego nie zmieni. - Polecimy w waszych ciałach na Ziemię i wyjaśnimy wszystko tak, aby nikt nie domyślił się prawdy. - To będzie trwało zbyt długo. Zresztą kontroli przesyłek nie uda się wam odwołać. Ten plan jest do niczego. Nie Ŝądajcie ode mnie, abym znalazł wyjście z sytuacji, w jaką wszystkich wplątał Lucas. To on dał wam złudną nadzieję. Czy chcielibyście Ŝyć nadal kosztem innych, mordowanych przez niego ludzi? - A ty, czy chcesz nadal Ŝyć ze świadomością, Ŝe spowodowałeś naszą zagładę? - Nie wiedziałem o tym wyruszając tutaj. Spełniłem tylko mój obowiązek. Nie moŜna było przecieŜ nic nie robić. - To twój punkt widzenia, rozumiesz My, tutaj, Ŝyjemy według innych praw. Ruszyli w kierunku wejścia. Drzwi runęły pod naporem. Dean, z bronią skierowaną przed siebie, stał w głębi korytarza, Sven tuŜ za nim. Patrzyli na oszalałe, złe twarze, na kije wzniesione w silnych dłoniach. "Jeśli dostaną nas Ŝywych - pomyślał Dean - Lucas wprowadzi w Ŝycie swój plan. Zginą równieŜ piloci «Glorii». Ziemia nie dowie się o niczym, zatrą ślady... A oni... oni zginą niezaleŜnie od tego, co się stanie. Oni juŜ właściwie nie Ŝyją". Ruszyli naprzeciw, ramię przy ramieniu. To była ostatnia chwila na podjęcie decyzji.
123
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Gra w zielone Na Kelorii byłem po raz pierwszy, prawdę mówiąc przypadkowo. Po prostu kończył mi się zapas paliwa i gdybym nie zboczył z obranej trasy, groziłoby mi utknięcie w próŜni, prawdopodobnie tuŜ za ciemną mgławicą, zwaną przez kosmonautów Piekiełkiem. W porcie rakietowym zostałem przyjęty niezbyt uprzejmie, komendant nie chciał zrozumieć mojej prośby o kilka ton paliwa. Pewnie pozostałbym na planecie licho wie jak długo, gdyby nie jeden z miejscowych pilotów, kręcących się po kosmodromie. Tubylec ów, osobnik o niesympatycznym, bladym obliczu, zorientował się w mojej sytuacji. Ukradkiem odwoławszy mnie na bok, zapytał po prostu: "ile?", a kiedy odpowiedziałem, poklepał mnie po ramieniu jedną ze swoich długich kończyn i stwierdził: "przyjdź za trzy dni, moŜe się coś wyrobi". Zrozumiałem, Ŝe ma nadzieję po prostu zwędzić skądś tych parę ton paliwa rakietowego, ale w mojej sytuacji było mi obojętne, skąd je weźmie, bylebym mógł jak najszybciej ruszyć w dalszą podróŜ. Mając w zapasie trzy dni (,a trzeba tu wyjaśnić, Ŝe dzień na tej planecie trwa krócej niŜ na Ziemi), postanowiłem zwiedzić pobliskie miasto - stolicę kraju. Planeta była sygnatariuszem XXI Konwencji Galaktycznej w sprawie stosunków międzygwiezdnych, nie miałem więc - jako przybysz -formalnych kłopotów paszportowo wizowych ani teŜ językowych. Prawie kaŜdy dorosły tubylec władał językiem uniwersalnym, którego zgodnie z Konwencją nauczano tu w szkołach obok języka ojczystego. Przywykłem do widoku róŜnych, przedziwnych nieraz form biologicznych. Wygląd Kelorian nie odbiegał zresztą od tego, co ludzkie oko skłonne jest tolerować. W ich postaciach, mimice, twarzach moŜna było przy pewnym wysiłku wyobraźni dostrzec cechy ludzi. Jedno tylko w ich wyglądzie zaintrygowało mnie juŜ od pierwszej chwili pobytu na planecie: tubylcy - pod względem budowy ciała mniej więcej podobni - róŜnili się zasadniczo kolorem. Większość miała skórę bladą, prawie białą. Jednak tu i ówdzie widziało się osobników, których skóra była zielona. Wyglądało to dość groteskowo, szczególnie w tłumie ulicznym. Biali nosili odzieŜ o jasnych barwach, bo klimat tu był ciepły. Wśród nich paradowali zieleni, prawie całkiem nadzy, wybijający się z tłumu swoją zielonością o róŜnych odcieniach - od jasnego seledynu do głębokiej, lśniącej ciemnej zieleni, która nasuwała skojarzenia z liśćmi egzotycznych ziemskich roślin. Zieloność ich była w gruncie rzeczy miłym akcentem wśród szarzyzny ulic, na których rosły tylko nędzne, obumierające drzewka. Spacerując główną ulicą miasta usiłowałem dociec, kim są owi zielonoskórzy. CzyŜby stanowili odrębną rasę? A moŜe - według jakiegoś miejscowego zwyczaju - byli tą zielonością napiętnowani i za jakieś przewinienia musieli obnosić ów jaskrawy kolor wśród normalnych obywateli? Nie zauwaŜyłem jednakŜe, by zieleni róŜnili się czymkolwiek innym od pozostałych. Po prostu nic nie wskazywało na to, by byli gorsi. Widziałem kilku zielonych kasjerów w sklepach, innych znów - jako policjantów regulujących ruch na skrzyŜowaniach... Obserwując Ŝycie miasta doszedłem do niewielkiego skwerku z kilkoma ławkami. Usiadłem na jednej z ławek obok białego tubylca, który wyglądał na emeryta wygrzewającego się w słońcu i nie śpieszącego się donikąd. Przez chwilę podziwiałem architekturę okazałego gmachu naprzeciwko, na którego frontonie powiewały białe flagi z ciemnozieloną, kolistą plamą pośrodku. Potem widząc, Ŝe staruszek przygląda mi się ukradkiem, zwróciłem się ku niemu i powitałem w sposób właściwy tubylcom, przez zatoczenie na czole kółka kciukiem prawej dłoni. Powinienem to zrobić specjalnym wyrostkiem, jakie posiadają Kelorianie po obu stronach głowy, ale, oczywiście, nie dysponowałem niczym podobnym. Staruszek zresztą i tak zrozumiał właściwie mój gest, bo odpowiedział na powitanie.
124
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Przepraszam, Ŝe zakłócam odpoczynek zagadnąłem. - Jestem tu pierwszy raz... Czy mógłbyś mi coś wyjaśnić? - Chętnie, szanowny obcoplanetniku. Myślę, Ŝe podoba ci się u nas? - Wasza planeta wydaje mi się bardzo sympatyczna. Niestety, tak się złoŜyło, Ŝe nie miałem nawet okazji przejrzeć Ŝadnego przewodnika... - A z daleka to, jeśli wolno spytać? - staruszek przyglądał mi się ciekawie. - O, z daleka. Z układu śółtego Słońca. Słyszałeś o takiej gwieździe? - Czy to ta, wokół której krąŜy planeta Ziemia? Oniemiałem na chwilę, zdumiony pytaniem. - Tak... ale... Skąd znasz tę planetę? Z niej właśnie pochodzę! - NiemoŜliwe - staruszek popatrzył na mnie uwaŜnie. - Z Ziemi? PrzecieŜ jesteś zupełnie biały! - Tam, na Ziemi, jest bardzo wielu białych. Poza tym są czarni, Ŝółci... - A zielonych - duŜo was? - Zielonych? Nie, zielonych w ogóle nie ma! - Hm... A ja myślałem, Ŝe... Tubylec urwał nagle i zamyślił się na chwilę. - CzyŜbym coś pomylił? Starość, pamięć juŜ nie najlepsza. Ale głowę bym dał, Ŝe to właśnie od was, z Ziemi, nasza sonda kosmiczna przyniosła tę... no, jak ją tam... eu... euglenę? Dobrze mówię? Euglena, gromada Euglenodina, zwana teŜ klejnotką... Owszem - powiedziałem - Ŝyje u nas taki pierwotniak. - No widzisz! A juŜ myślałem, Ŝe tracę pamięć. Więc mówisz, Ŝe u was na Ziemi nie wyciągnięto Ŝadnych wniosków z istnienia eugleny? - Wniosków? Nie, chyba nie... O ile pamiętam, w zoologii, a takŜe w botanice, słuŜy ona za przykład organizmu z pogranicza flory i fauny... - Tylko tyle... - staruszek znowu się zamyślił. Milczał długo, bawiąc się miniaturkami orderów, które na Kelorii nosi się zawieszone u pasa. - MoŜe to i lepiej. Ale na mnie juŜ czas. śegnaj, przybyszu. śyczę przyjemnego pobytu! Wstał i oddalił się śpiesznie, niknąc w tłumie przechodniów. śałowałem, Ŝe nie zapytałem go wprost o to; co interesowało mnie najbardziej, ale z doświadczenia wiem, jak ostroŜnie naleŜy zadawać pytania na obcych planetach. Siedząc wciąŜ na ławce zauwaŜyłem po chwili, Ŝe z okazałego gmachu naprzeciwko wysypał się tłumek, złoŜony głównie z zielonych, wśród których z rzadka tylko błyskała biała twarz. Rozeszli się w róŜnych kierunkach, widocznie skończyli pracę. Jeden z nich, bardzo zielony, przechodząc koło mnie przystanął na chwilę, rozejrzał się; jakby był tu z kimś umówiony, popatrzył na zegar wiszący nad ulicą i przysiadł na skraju ławki. Po kilku minutach zjawił się drugi, teŜ zielony. Przywitali się rozmawiając przez chwilę we własnej mowie, której nie rozumiałem. Przybyły później wydobył z torby małą paczuszkę (zapomniałem wyjaśnić, Ŝe Kelorianie mają torby uformowane z fałdu skóry na plecach, nie noszą więc ze sobą Ŝadnych teczek ani torebek) i podał drugiemu, który schował ją natychmiast rozglądając się wokoło jakby trochę spłoszony. Załatwiali widocznie jakieś niezbyt legalne interesy. Siedzieli na ławce rozmawiając Ŝywo i zerkając w moją stronę. Postanowiłem zaryzykować. 125
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Czy moglibyście mi wyjaśnić jako przybyszowi z obcej planety, dlaczego róŜnicie się od innych zabarwieniem skóry? - zapytałem moŜliwie najgrzeczniej. Odwrócili się obaj w moją stronę, ukazując piękną zieleń twarzy i torsów. - Oczywiście! Miło nam udzielić informacji gościowi, to nawet nasz obowiązek powiedział pierwszy, a drugi dodał: - To przecieŜ nasza duma ten piękny, zielony kolor. Przyszłość naleŜy do zieleni. - Czy wy, zieleni, stanowicie jakąś odrębną rasę? Czy jesteście uprzywilejowani - a moŜe... odwrotnie? - SkądŜe znowu! Jesteśmy społeczeństwem cywilizowanym. O Ŝadnym rasizmie nie ma mowy. Wszyscy jesteśmy w jednakowej sytuacji, mamy te same prawa. W przyszłości wszyscy będą tak samo zieleni jak my dwaj. Poprosiłem o bliŜsze wyjaśnienia i wówczas dowiedziałem się wreszcie w czym rzecz. OtóŜ planeta przed niedawnymi laty borykała się z powaŜnymi trudnościami gospodarczymi. Chodziło głównie o to, Ŝe rozwijająca się cywilizacja techniczna i urbanizacja w powaŜnym stopniu zniszczyły środowisko naturalne i zasoby przyrodnicze. Wyginęło wiele gatunków roślin, które są dla Kelorian podstawą wyŜywienia. Powołano specjalne instytucje, które miały przedstawić plan ratowania cywilizacji zagroŜonej głodem. Prace naukowe przeciągały się, mieszkańcy planety marnieli z niedoŜywienia - i nikt nie był w stanie zaproponować radykalnego rozwiązania tej ponurej sytuacji. Wtedy właśnie pewien mało znany ogółowi uczony, docent Onoo, wystąpił z rewelacyjnym odkryciem: badając próbki przyniesione przez sondę kosmiczną z odległej planety, znalazł w nich kilka egzemplarzy prymitywnego organizmu Ŝywego, łączącego w sobie cechy zwierzęcia i rośliny. Jednokomórkowiec ten posiadał zdolność fotosyntezy dzięki ciałkom zieleni zawierającym chlorofil. A zatem oprócz właściwego organizmom zwierzęcym sposobu odŜywiania cudzoŜywnego, pierwotniak ów mógł w razie potrzeby - odŜywiać się samoŜywnie, do czego potrzebne mu były jedynie proste substancje nieorganiczne dwutlenek węgla, woda, sole mineralne oraz energia świetlna! Tego wszystkiego na Kelorii nie brakowało i wszystko to razem wzięte nasunęło docentowi Onoo ów fantastyczny pomysł: a gdyby tak wyposaŜyć organizmy Kelorian we właściwy roślinom system tworzenia substancji odŜywczych w drodze fotosyntezy? Onoo wraz z grupą kilku zapaleńców młodych asystentów - przystąpił do długich i Ŝmudnych doświadczeń. Trud genialnego uczonego nie poszedł na marne. Wynikiem jego jest chlorogen substancja, która zaŜywana regularnie przez okres około roku powoduje wytworzenie w skórze Kelorianina ciałek zieleni. WiąŜe się to, oczywiście, z pozielenieniem zewnętrznym, ale nie wpływa zupełnie na stan reszty organizmu. Tubylcy opowiadali mi o tym z entuzjazmem tak wielkim, Ŝe sam popadłem w zachwyt i podziw dla wielkiego uczonego. - Czy zamierzacie wszyscy stać się zieleni? - spytałem. - Jest to nasz perspektywiczny cel. JednakŜe metoda wymaga ulepszeń. Chlorogen nie na wszystkich działa jednakowo. Wielu próbowało go zaŜywać bezskutecznie. Ale, jak widzisz, obcoplanetniku, są wśród nas tacy, którym udało się uniezaleŜnić od gotowego poŜywienia. Asymilujemy wystawiając na słońce naszą zieloną skórę i choć na razie na niewielką skalę, to juŜ przyczyniamy się do poprawy bilansu Ŝywnościowego na naszej planecie. - Nadejdzie czas - dodał drugi Kelorianin - kiedy problem wyŜywienia przestanie istnieć! Przechytrzymy naturę, poprawimy jej błędy. PrzecieŜ to właśnie istoty rozumne a nie 126
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 bezrozumne rośliny - powinny być niezaleŜne i samodzielne pod względem odŜywiania. To nam pomoŜe skupić całą energię i intelekt na rozwoju cywilizacji naszego gatunku! Po tej rozmowie zupełnie innym okiem patrzyłem na mieszkańców tej planety. DąŜyli do wspaniałego celu! Teraz pojąłem, co miał na myśli staruszek pytając, czy my, na Ziemi, wyciągnęliśmy odpowiednie wnioski z istnienia eugleny. Podziękowałem za wykład, poŜegnałem się z dwoma uprzejmymi tubylcami i poszedłem do pobliskiego hotelu, by wynająć pokój. Niestety, portier poinformował mnie, Ŝe pokoi brak, i to w całym mieście. Właśnie odbywa się sympozjum poświęcone problemom zieloności powszechnej. Nie pomogła interwencja u dyrektora hotelu, okazałego, jasnozielonego osobnika, który rozkładał wszystkie kończyny w geście bezsilności. - Nasi uczeni radzą nad Ŝywotnymi i waŜkimi problemami - powiedział. - Muszą mieć wygodny nocleg. Mogę cię skierować na prywatną kwaterę. Podziękowałem i poszedłem pod wskazany adres. W mieszkaniu zastałem starszą białą Keloriankę, która przyjęła mnie obojętnie, a nawet z pewnym rozdraŜnieniem. Wskazała pokój, zupełnie zresztą przyjemny, z widokiem na główną ulicę, a następnie zapytała, czy mam coś na kolację. Powiedziałem, Ŝe mam, ale musiałbym wracać po prowiant na kosmodrom, do mojej rakiety. - Chyba wiesz, obcoplanetniku - powiedziała wówczas Ŝe u nas problem Ŝywnościowy wciąŜ daje się we znaki. Obiecują, tłumaczą, ale zamiast zająć się rozwijaniem ogrodnictwa, obzieleniają się tylko i rozwaŜają, jakby to było dobrze, gdyby wszyscy po tych pigułkach zzielenieli. Brałam i ja te ich pigułki. Nic z tego nie wyszło, zostałam biała, a sałaty jak nie było na targu, tak nie ma. - Trzeba jeszcze cierpliwie poczekać - powiedziałem. - Uczeni doskonalą chlorogen i wkrótce problem głodu przestanie istnieć... - E, tam - machnęła z rezygnacją jedną z kończyn - ja bym tam wolała, Ŝeby zaopatrzenie było lepsze. Mimo narzekań kolacja, który mi podała, była zupełnie znośna. Gdy skończyłem jeść, do mojego pokoju ktoś zapukał. Wszedł młody biały Kelorianin, jak się okazało syn gospodyni. Pod pretekstem sprzątnięcia naczyń wpadł pogawędzić. - Byłeś na wielu planetach, jak sądzę. Jesteś przecieŜ podróŜnikiem - powiedział, częstując mnie czarką złotawego płynu, który miał w torbie, w płaskiej butelce. - Czy widziałeś gdzieś coś podobnego? śeby wszyscy byli zieleni, nie musieli jeść, tylko grzali się w słońcu popijając mineralną wodę? - Przyznam, Ŝe nie spotkałem takiego społeczeństwa. Ale... przecieŜ na wielu planetach są rośliny... One odŜywiają się właśnie w ten sposób! DlaczegóŜ by istoty rozumne nie miały zastosować podobnego systemu odŜywiania? Młody Kelorianin popatrzył na mnie z ironicznym wyrazem twarzy. - Zdaje się, Ŝe rozmawiałeś z zielonymi. To oni zarazili cię tym entuzjazmem dla swojej sprawy. - Jak to "swojej"?! PrzecieŜ to sprawa was wszystkich! - oburzyłem się. - PrzecieŜ wszyscy tu są jednakowo traktowani, i to właśnie dla was, białych, uczeni usiłują stworzyć skuteczny chlorogen! - To jest niezupełnie tak. Oni nie powiedzieli ci wszystkiego. To, Ŝe zzieleniejemy i Ŝe będzie nam przez to lepiej, jest być moŜe prawdą. Ale na razie jeszcze do tego daleko. 127
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Tymczasem zaś oni, z tym swoim genialnym Onoo (który, nie wiem, czy ci o tym wiadomo, w dowód uznania wybrany został prezesem Akademii Nauk) - mają się nieźle juŜ teraz. Czy wiesz, jakie skutki, zupełnie nie przewidziane, pociągnęło za sobą wyodrębnienie zielonych? Oni uznali się najbardziej godnymi tych stanowisk i pozycji w społeczeństwie, których piastowanie wymaga największej uczciwości. Są więc kasjerami, kierownikami, rozdzielaczami Ŝywności, zarządcami... To nie znaczy, by biały nie mógł piastować odpowiedzialnego stanowiska. MoŜe. Teoretycznie. Ale zielony lepiej się do tego nadaje. Spytasz dlaczego? OtóŜ nie musi jeść. Zielony nie ubiera się, bo trzeba wystawiać na słońce zieloną skórę. Zielony nie gromadzi bogactw, bo ma bardzo małe potrzeby! Wystarczy mu mała willa w ciepłej strefie klimatycznej, gdzie jest duŜo słońca, trochę wody mineralnej - i juŜ moŜe Ŝyć. Obca mu jest zachłanność istoty zabiegającej o kaŜdy kęs poŜywienia, o odzieŜ, o zabezpieczenie na starość... Gdybyśmy wszyscy byli zieleni, problem nie byłby tak istotny. Ale w tej sytuacji wiadomo. Rozumiesz teraz, o co chodzi? - Hm... - powiedziałem - wydaje mi się, Ŝe jeśli moŜna do odpowiedzialnej pracy skierować osobnika stuprocentowo uczciwego, jest to z pewnością korzystne dla ogółu. Wy, biali, chyba po prostu jesteście zazdrośni. Ale przecieŜ i dla was jest miejsce w społeczeństwie, a poza tym kaŜdy ma szansę zzielenieć, kiedy tylko uczeni ulepszą chlorogen... A nawiasem mówiąc, czy naprawdę zieleni są tak uczciwymi pracownikami na swych odpowiedzialnych stanowiskach? - Podobno tak. ChociaŜ nie zawsze. Była kiedyś taka afera. Kilku z nich dokonało naduŜyć... Ale jeszcze przed sprawą sądową okazało się... No, po prostu, ktoś potarł ich skórę tamponem umoczonym w spirytusie i... rozumiesz? - I co się stało? - Niczego nie pojmujesz... - powiedział młody Kelorianin smutno. - Ale to dlatego, Ŝe nie wiesz jeszcze wszystkiego, co się tu u nas mówi... - A co się mówi? - Nie, nic... Porzućmy juŜ ten temat. Wypijesz jeszcze szklaneczkę? - mruknął sięgając do torby na plecach. Następnego dnia, rozpytawszy o drogę, poszedłem do gmachu Akademii Nauk, gdzie odbywało się sympozjum. Postanowiłem dostać się na salę obrad, nie bardzo jednak wiedziałem, czy mnie obcego zechcą wpuścić. Zwróciłem się do kogoś z obsługi, ten skierował mnie do sekretarza komitetu organizacyjnego i w ten sposób poznałem Yuuo, młodego naukowca, który z duŜym zapałem i talentem zajmował się organizacyjną stroną obrad. Dzięki niemu dostałem kartę wstępu, a gdy dowiedział się, Ŝe pochodzę z Ziemi, przedstawił mnie zebranym jako gościa honorowego z planety, która odegrała tak doniosłą rolę w powstaniu idei istot samoŜywnych. Otrzymałem dość długie oklaski, a gdy usiadłem skromnie w jednym z ostatnich rzędów foteli, jakiś tubylec uprzejmie zaoferował mi swą pomoc w roli tłumacza. Dzięki niemu mogłem zrozumieć treść referatów i wypowiedzi w dyskusji. Obrady plenarne - jak w całym wszechświecie - dotyczyły spraw bardzo ogólnych i dzięki temu zrozumiałem dość duŜo. Mówiono równieŜ o jakichś rozpuszczalnikach, metodach kontroli, systemie oczyszczania, wspominano o pewnych trudnościach kadrowych. Podczas przerwy spytałem tłumacza jeszcze raz o treść owego referatu, ale on zamiast odpowiedzieć, udał, Ŝe bardzo się spieszy, i szybko się oddalił. Poszukałem więc doktora Yuuo i zapytałem go o to samo. Uśmiechnął się po keloriańsku, górną połową twarzy, a następnie ujął mnie pod ramię i zaprowadził do małego pokoiku za salą obrad.
128
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - O kłopotach, drogi gościu, mówi się niechętnie. Nasz instytut oprócz sukcesów napotyka takŜe niepowodzenia i trudności - powiedział sadowiąc mnie naprzeciw siebie w fotelu. - Ale ty, obcy, nie potrafisz na pewno wczuć się w naszą specyficzną problematykę. Jeśli chcesz., powiem ci krótko, o co chodzi. Pozycja zielonego daje pewne korzyści, to fakt. Podobnie jak inne cechy inteligencja, wykształcenie, kultura osobista - ułatwia karierę. Nie kaŜdy jednak moŜe, mimo szczerych chęci, stać się prawdziwie zielonym. Niejeden łyka chlorogen w potrójnych dawkach - i nic! CóŜ wówczas robi taki ambitny osobnik? Ano, po prostu kupuje puszkę dobrej farby w kolorze jasnoseledynowym i maluje się nią zrazu lekko, potem coraz intensywniej. Zmienia odcień farby, aŜ dochodzi do głębokiej, nasyconej zieleni. Zdarza się, Ŝe równocześnie osiąga wysoki szczebel kariery... ...Zrozum, przybyszu. To są uboczne skutki naszej wielkiej akcji. Zawsze tak jest. Pięknym ideom towarzyszy brudna przyziemność. Nielegalne przedsiębiorstwa produkują coraz lepsze gatunki niezmywalnej farby. Specjalny instytut - ale to prawie tajemnica, nie rozgłaszaj tego raczej - dniem i nocą próbuje znaleźć odpowiednie rozpuszczalniki, by zdemaskować tych, którzy... No, rozumiesz. Nie masz pojęcia, jak wspaniale rozwinął. się dzięki temu przemysł barwników i rozpuszczalników do farb. Ale na tym nie koniec... Bardzo wielu farbowanych... - Jak to: wielu? - przerwałem mu. - Sądziłem, Ŝe to odosobnione przypadki? - No, właściwie tak, ale... - zaczął się jąkać, jakby sam przyłapał się na zbytniej gadatliwości. - Więc są tacy, którzy mimo Ŝe farbowani, pełnią bardzo waŜne i odpowiedzialne funkcje! Jednym słowem, gdyby zastosowano w którejś z okresowych kąpieli kontrolnych jakiś uniwersalny rozpuszczalnik, mogłoby się okazać, Ŝe... no, Ŝe pewne dziedziny Ŝycia zostałyby sparaliŜowane... - Więc robi się takie... kąpiele kontrolne? - Tak, regularnie... Ale tylko nieliczni wiedzą, jak trudnym problemem jest dobranie odpowiedniej kompozycji rozpuszczalników, by nie wyniknęły komplikacje... - Więc to aŜ tak wielki problem! - powiedziałem w zadumie. - A jeśli wolno spytać, jaki procent zielonych stanowią farbowani? - Nikt tego nie wie... To znaczy kaŜdy w swoim otoczeniu, być moŜe, orientuje się... Czy za malowanie się grozi jakaś kara? - Jedyna kara to pozbawienie chlorogenu, a więc praktycznie uniemoŜliwienie osiągnięcia prawdziwej zieloności... No i, oczywiście, postępowanie dyscyplinarne. Po tej rozmowie poszedłem do biblioteki i w encyklopedii odszukałem kilkustronicowe hasło "Onoo". Przy pomocy pracowników biblioteki dowiedziałem się kilku szczegółów z Ŝycia docenta, dziś juŜ nadprofesora Onoo. Pierwszym, któremu udało się osiągnąć zieloność, był młody asystent profesora. Zaczął zielenieć po półrocznym zaŜywaniu chlorogenu, podczas gdy inni asystenci dopiero po roku. Sam Onoo spróbował zaŜywać chlorogenu znacznie później, takŜe z pozytywnym skutkiem. Wówczas udostępniono preparat wszystkim chętnym. To oni teraz, weterani epokowego eksperymentu, stanowili trzon moralny i kościec klanu zielonych. Gdy wyszedłem z biblioteki, było wczesne popołudnie. Słońce paliło, ulice były prawie puste. Zatrzymałem jakiś odkryty pojazd, pełen młodych Kelorian o seledynowym odcieniu skóry. Poprosiłem, aby mi wskazali drogę na plaŜę lub pływalnię. Okazało się, Ŝe jadą właśnie nad morze i chętnie mnie podwiozą.
129
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Na plaŜy było rojno i zielono od tłumu ciał wystawionych na promienie słoneczne. Zdziwiło mnie cokolwiek, Ŝe jest ich tutaj tylu, były to godziny urzędowania. W cieniu, na skraju plaŜy, piętrzyły się skrzynki pełne butelek z wodą mineralną. Młodzi, którzy mnie tu przywieźli, wyjaśnili, Ŝe ze względu na konieczność asymilowania w godzinach najlepszego nasłonecznienia, zieleni mają nienormowany czas pracy. Sami teŜ natychmiast wyciągnięci wzdłuŜ brzegu asymilowali pilnie, przekręcając się od czasu do czasu na róŜne strony i wystawiając do słońca coraz to inną część ciała. - Kto w takim razie teraz pracuje w biurach i fabrykach? - spytałem zdziwiony. - Jak to: kto? Biali oczywiście. Zastępują nas w czasie, gdy pełnimy nasze społeczne obowiązki. PrzecieŜ kaŜdy miligram węglowodanów wytworzony przez nas w drodze fotosyntezy, to odciąŜenie napiętego bilansu Ŝywnościowego - wyjaśnił mi jeden z młodych wyglądający na kierownika grupy. Nazajutrz przy pomocy Yuuo udało mi się, jako przedstawicielowi Ziemi, uzyskać audiencję u profesora Onoo. Chciałem osobiście poznać tego wielkiego uczonego, który podjął tak gigantyczne dzieło przebudowy biologicznej całego gatunku Kelorian. Przyjął mnie w gabinecie. Był ciemnozielony, pogodnego usposobienia i rozmawiał ze mną bardzo bezpośrednio. Wymieniliśmy kilka zdań na tematy ogólne, potem spytałem o jego bieŜące prace i dowiedziałem się, Ŝe, zamierza odejść wkrótce na emeryturę. W pewnej chwili, odebrawszy telefon, profesor przeprosił mnie i wyszedł zapewniając, Ŝe niedługo wróci. Rozejrzałem się po gabinecie. W głębi, w ścianie, zauwaŜyłem skrytkę, jakby kasę pancerną. Była nie domknięta, pęk kluczy zwisał z zamka sejfu. Podszedłem bliŜej i poczułem jakiś apetyczny zapach. Dochodził z wnętrza skrytki. Tak, nie mogłem się mylić! Otworzyłem szerzej drzwiczki. Na dolnej półce stał talerz, a na nim kilka apetycznych plastrów wędliny. Były i świeŜutkie bułeczki. Na, górnej półce w głębi połyskiwała ciemna butelka z grubego szkła. Sięgnąłem po nią, by sprawdzić zawartość, lecz wysunęła mi się z ręki, uderzyła o krawędź sejfu i pękła. Po białej ścianie pociekł ciemnozielony, gęstawy płyn... W tej samej chwili zjawił się profesor. Ujrzawszy plamę na ścianie rzucił się ku drzwiom i zaryglował je od wewnątrz. Potem z wyrazem przeraŜenia na twarzy drobnymi kroczkami podbiegł do mnie i gestykulując, mówił coś bezładnie i szybko, zapominając w swym wzburzeniu, Ŝe nie rozumiem języka Kelorian. Po chwili dopiero opanował się i wykrztusił: - Litości, przybyszu... Błagam, wyjedź stąd nie mówiąc nikomu o tej farbie... Z dalszych wyjaśnień zrozumiałem, Ŝe chodzi mu przede wszystkim o emeryturę, którą miał wkrótce otrzymać. - Siadaj! - powiedziałem stanowczo. Teraz mów wszystko. - Dobrze, powiem, wszystko powiem! mamrotał usiłując zetrzeć ze ściany zieloną plamę. - Ale obiecaj, Ŝe natychmiast stąd odlecisz... - Więc jak to jest z tą waszą zielonością? - spytałem groźnie. Usiadł w fotelu, załamany i zgaszony. Zdawało się, Ŝe jego zielona powłoka utraciła blask, zszarzał jakby, zgarbił się i milczał dłuŜszą chwilę. - Nie ma zielonych... - powiedział wreszcie. - To chyba rozumiesz i bez moich wyjaśnień... Podjęliśmy te badania w najlepszej wierze, ale nic nam nie wychodziło... Otrzymaliśmy dotacje, badania pochłonęły mnóstwo pieniędzy, trzeba było postarać się o zwiększenie funduszów. A wyników wciąŜ nie było... 130
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Mój asystent wpadł na ten pomysł. Zrobił to na własną rękę, zaczął od bladozielonkawej farby, potem był coraz bardziej zielony, aŜ uwierzyliśmy, Ŝe to skutki zaŜywania naszego preparatu. Wtedy wyjaśnił - mnie i moim współpracownikom - na czym rzecz polega. Chciałem go wyrzucić, słowo daję! Ale innym ten pomysł spodobał się bardzo. Wszyscy wierzyliśmy, Ŝe wcześniej czy później uda się nam osiągnąć cel - chlorogen. Bez tej wiary nie zaczęlibyśmy nawet naszych badań. Więc dwaj następni zrobili to samo i do Akademii poszedł raport o pierwszych sukcesach. Były pokazy, referaty... Zaraz potem przyszły dotacje. Było nas siedmiu w zespole i wszyscy wreszcie ufarbowaliśmy się... Oczywiście nie przestaliśmy pracować nad chlorogenem. Władze Ŝądały wyników na szerszą skalę, zastosowania preparatu wśród szerokiego ogółu. Przyparci do muru, musieliśmy zaaplikować nasz nie działający preparat duŜej grupie Kelorian. Równocześnie otrzymaliśmy nagrody i awanse, a jeden ze znanych socjologów opublikował pracę, w której teoretycznie dowodził, Ŝe zieleni niejako z natury będą najbardziej godni społecznego zaufania ze względu na brak pewnych potrzeb, które zwykłego osobnika zmuszają do gromadzenia dóbr materialnych... I proszę sobie wyobrazić, Ŝe po pewnym czasie część tych, którym podaliśmy nasz preparat, zaczęła zielenieć! Nikt z nas nie pouczał ich, co mają robić! Sami do tego doszli! O tym, jak to się dzieje, wiedzieliśmy tylko my. Ogół był przekonany, Ŝe to wynik naszych rzetelnych odkryć! Nie mogliśmy juŜ teraz wycofać się. Zresztą było to nam na rękę! Teraz zaczęliśmy rozdawać nasz bezwartościowy preparat wszystkim chętnym. Zielonych przybywało! Perspektywy korzyści, jakie zaczęła dawać pozycja zielonego, zmogły opory moralne w mniej skrupulatnych sumieniach... I tak jest juŜ od wielu lat! KaŜdy zielony wie na pewno tylko to, Ŝe sam jest farbowany. Ale w rezultacie nikt - oprócz nas kilku - nie zna prawdziwej roli rzekomego chlorogenu... Zdziwisz się, obcoplanetniku, dlaczego mówię z tobą szczerze o tym wszystkim. To proste. Gdybyś nawet zaczął rozgłaszać prawdę wśród społeczeństwa, niczego to nie zmieni. Kelorianie sami opowiadają i słuchają bardzo chętnie. Czego to oni nie wymyślili na temat zielonych! Po prostu jednych nie przekonasz, a inni i tak się domyślają. Ale brak dowodów. Aby wykazać, Ŝe wszyscy zieleni są farbowani, trzeba by zarządzić ogólną kąpiel w uniwersalnym rozpuszczalniku. Czy sądzisz, Ŝe zieleni wydadzą takie zarządzenie? Mnie, przybyszu, zaleŜy tylko na spokojnym doczekaniu emerytury. Ale nawet gdybyś mnie zdemaskował, niczego to nie zmieni w skali ogółu. Zresztą, czy w ogóle wyobraŜasz sobie, Ŝe moŜna tu coś zmienić? Teraz jest przynajmniej porządek. - Ale w obecnym stanie rzeczy stanowiska wymagające uczciwości obsadzane są przez sprytnych oszustów! - przerwałem z oburzeniem. - Czy sądzisz, Ŝe wszyscy oszuści wpadli na pomysł z farbą? Wśród białych takŜe ich nie brak, a zresztą... zrobisz, jak zechcesz. Tylko proszę cię, nie mów nikomu o tej farbie, którą znalazłeś w moim gabinecie. Wyszedłem od profesora z mieszanymi uczuciami. Przypomniałem sobie, Ŝe na Ziemi historia nauki notowała podobne przypadki fałszowanie wyników eksperymentu dla uzyskania dotacji... Czy moŜna powiedzieć, Ŝe robiono to w dobrej wierze, dla wyŜszego dobra? Postawa profesora była odraŜająca. Miał przede wszystkim na celu własny interes... WciąŜ tylko wyjeŜdŜał z tą swoją emeryturą... Ale z drugiej strony, skoro nie był zdolny do tworzenia węglowodanów z powietrza i wody, to czymŜe miałby Ŝyć na stare lata?
131
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Idąc na kosmodrom pomyślałem sobie, Ŝe gdybym, nie daj BoŜe, rozpętał tu jakąś rewoltę, to w ogólnym zamieszaniu nikt nie będzie w stanie dostarczyć paliwa do mojej rakiety, wojsko zajmie port rakietowy i nigdy stąd nie odlecę... Mój przypadkowy dostawca wywiązał się znakomicie ze swojego zobowiązania: wykombinował ponad cztery tony astrozyny i policzył nawet niedrogo, bo poniŜej urzędowej ceny. Dzięki temu mogłem od razu spokojnie ruszyć w dalszą podróŜ.
132
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Iluzyt Dochodzi godzina druga. Noc. O tej porze rzadko nawiedzają mnie dobre pomysły. Trzeba połoŜyć się spać. Fotel jest jednak zbyt miękki. Siedzę odchylony od stołu; ~ głową na oparciu fotela, i bezmyślnie bawię się piórem. Przede mną leŜy pusta kartka papieru. Ścienny zegar w sąsiednim pokoju zgrzytnął i zachrobotał, gotując się do wybicia godziny. Równocześnie dosłyszałem ciche, ostroŜne pukanie. Niechętnie wstałem z fotela. W otworze wizjera widać było twarz zniekształconą silnie przez soczewkę. Przed moimi drzwiami stał młody męŜczyzna. Nie znałem go. Zresztą znajomi nie odwiedzają mnie o tak niezwykłej porze. „Pewnie któryś z sąsiadów chce zatelefonować do pogotowia lub straŜy poŜarnej” - pomyślałem. Młody człowiek był ubrany w letnie jasne ubranie i przewiewne pantofle. ZwaŜywszy, Ŝe za oknem padał gęsty śnieg, mógł to być tylko mieszkaniec najbliŜszego bloku. Gdy otworzyłem drzwi i wpuściłem go do mieszkania, dostrzegłem jednak, Ŝe był cały przyprószony dość grubą warstwą śniegowych płatków. - Dobry wieczór. Przepraszam, Ŝe zapukałem - powiedział wycierając starannie obuwie. - Tylko w pana oknie dostrzegłem światło, więc sądziłem... Mam do pana małą prośbę... Był siny, a gdy mówił, zęby szczękały mu zabawnie. - Proszę wejść. Pan zupełnie przemarzł -zaprosiłem go w głąb mieszkania. - Niech pan się nie gniewa - powiedział siadając na krześle blisko grzejnika - ale... znalazłem się w bardzo kłopotliwej sytuacji. - Widzę - stwierdziłem patrząc na jego strój. - CzyŜby przez roztargnienie? - W pewnym stopniu, aczkolwiek nie przez moje roztargnienie. To skutki nieuwagi jednego z kolegów. - Napije się pan herbaty - powiedziałem, włączając elektryczny czajnik, który mam zwykle pod ręką podczas nocnej pracy. - AleŜ nie, proszę się nie fatygować. Nie chcę naduŜywać uprzejmości. Myślałem, Ŝe to nie potrwa długo, czekałem na ulicy, ale coś się tam opóźnia, pewnie jakieś uszkodzenie aparatury... Więc chciałbym prosić pana o odstąpienie jakiegoś... starego palta, kurtki... MoŜe ma pan coś niepotrzebnego? Ja, oczywiście, zapłacę... Wie pan, zniosło mnie trochę... To znaczy, mam tu coś do załatwienia i muszę zaraz wracać, ale... Najwyraźniej usiłował znaleźć jakieś usprawiedliwienie dla swojej obecności tutaj, w środku stycznia, w letnim, przewiewnym ubranku. Na włóczęgę nie wyglądał. Jego strój choć nie na tę porę roku - robił dobre wraŜenie. - Znajdę coś dla pana. To znaczy, poŜyczę panu kurtkę... - O, nie, poŜyczyć to nie... - powiedział z zakłopotaniem. - Wolałbym nie zobowiązywać się do oddania. To byłoby kłopotliwe... Mogę zapłacić. - Wobec tego dostanie pan moją starą kapotę. Miałem ją i tak oddać gałganiarzowi. Nie będzie to jednak strój zbyt efektowny. Jest mocno zniszczona. - AleŜ, oczywiście, niech będzie. To mi w zupełności wystarczy. Wydobyłem ze schowka porządnie wytartą jesionkę w kolorze, który kiedyś nosił dumną nazwę marengo, a obecnie oscylował między szarym a brudnorudym. Przymierzył ją. Okazała się przyciasna, ale i tak był zachwycony.
133
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Pan jest ogromnie uprzejmy. Nawet pan nie pytał, skąd wziąłem się tutaj w tak nieodpowiednim stroju - powiedział podając mi dłoń. - Proszę zaczekać. Nie wypuszczę pana bez herbaty i aspiryny. Nie zaprotestował, wyjrzał tylko przez okno, l jakby sprawdzając, czy nie ma juŜ tego, na kogo czekał. Jednak ulica, przynajmniej w części oświetlonej przez latarnię stojącą pod moim oknem, była pusta, a śnieg sypał coraz gęściej. - Nie pytałem pana o nic, poniewaŜ jako pisarz wolę sam wymyślać rozwinięcia do zagadkowych sytuacji. Gdyby pan opowiedział prawdę, mogłaby okazać się zupełnie banalna - mówiłem nalewając herbatę do szklanek. - Pan jest pisarzem? - Takim od opowieści z dreszczykiem, fantastyki i tak dalej. Ale nie kaŜdy lubi to czytać. - Hm... być moŜe - mruknął, parząc się herbatą - dawno niczego nie czytałem. Zdziwił mnie trochę tym oświadczeniem. Miał wygląd człowieka kulturalnego, a tacy nigdy nie przyznają się do podobnych rzeczy, nawet jeśli rzeczywiście niewiele czytają. - Czy łatwo panu to przychodzi? Mam na myśli konstruowanie interesujących wątków fabularnych - spytał, patrząc na leŜący na stole pusty arkusz papieru. - Coraz trudniej, niestety, zaskoczyć czytelników czymś naprawdę ciekawym. Rzeczywistość depce fantastom po piętach. Klasyczne tematy zostały wyeksploatowane. A w tym gatunku literatury najwaŜniejszy, niestety, jest pomysł. Tu nie moŜna się wyłgać samą formą albo intelektualnym dziwaczeniem. Nieznajomy pił herbatę z wyraźną przyjemnością. Przez chwilę obracał w palcach tabletkę aspiryny, wreszcie skrzywił się i połknął. - Muszę juŜ iść - powiedział wstając i zakładając moje stare palto. - Serdecznie za wszystko dziękuję. A poniewaŜ nie chce pan zapłaty za tę kapotę, spróbuję zrewanŜować się inaczej: dobrym pomysłem. Słowo pisane jest inspiracją dla wyobraźni. Opisując rzecz lub sytuację, szkicuje się tylko je j kontury. Czytelnik sam wypełnia je własną wizją, koloruje ten kreskowy rysunek wedle własnych upodobań, doświadczeń i wyobraźni. Trzeba czytelnikowi pozostawić jak najszersze pole do działania. Sztuka wizualna - film, telewizja - niszczy w człowieku zdolność własnego widzenia, usypia wyobraźnię, czyni ją leniwą. Gdyby istniał preparat pobudzający wyobraźnię, wystarczyłby czytelnikowi tylko pewien sygnał wywoławczy - idea, słowo, przedmiot - a cała reszta powstałaby w jego mózgu. Jeden sygnał zdolny byłby wyzwolić u tysiąca ludzi tysiąc róŜnych skojarzeń i tyleŜ fabuł stąd wynikających... KaŜde błahe wydarzenie, drobny przedmiot czy słowo mogłoby być źródłem fantastycznej historii... - Gdyby .istniał taki preparat, kaŜdy mógłby być pisarzem na własny uŜytek podjąłem myśl gościa. - Nazwałbym ten specyfik, na przykład, „fantazyną". - On juŜ ma nazwę. To iluzyt... - O! CzyŜby istniał naprawdę? - Istnienie jest względne. Powiedzmy, Ŝe ów iluzyt i ja istniejemy w takim samym stopniu... - powiedział wychodząc. - Dobranoc panu! Wyprowadziłem go na ciemne schody. Przez chwilę szukałem dłonią przycisku, aby zapalić światło, wreszcie znalazłem.
134
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Rozjaśniło się nagle, ale dokoła zaległa błękitna mgła, spoza której chwilami majaczył zarys horyzontu. Nie, to nie mógł być horyzont... Pozioma linia co chwilę zmieniała kształty, przechodziła w łagodne falowanie, potem w ostre zygzaki, kolebała się przyjmując połoŜenie prawie pionowe. Potem znikała zupełnie, bo błękit mgły gęstniał, osiągając barwę granatową, przechodzącą w fiolet i czerwień. W tym świecie nie było niczego trwałego moŜna by powiedzieć, Ŝe obraz zmieniał się jak w kalejdoskopie, ale to teŜ nie byłaby prawda. W kalejdoskopie zmiany następują skokowo, a powstający obraz moŜna choć na chwilę zatrzymać i obejrzeć. Słychać było szum, chwilami zanikający prawie zupełnie, chwilami zaś narastający do przeciągłego, wibrującego wycia. Potem milkło wszystko, a z ciszy wyłaniał się świergot przypominający śpiew ptaków. Wiatr zrywał się, szarpiąc moim ciałem, to znów przycichał i nie miałem w ogóle ciała, nie czułem go, byłem samym bytem, samą świadomością istnienia, nie popartą jednakŜe Ŝadnym materialnym istnienia tego dowodem... Ostre, bolesne ukłucie. Poczułem znów swoje ciało - jakby wyrosło z nicości. Najpierw pojawiły się same tylko długie ramiona - dwa i jeszcze kilkanaście. Potem - reszta, cięŜka, rozpłaszczona na czymś sypkim. To były ziarenka ostrego piasku, które czułem pod sobą. W głębi tego piasku byłem takŜe, była tam jakaś część mnie, rozprzestrzeniająca się pod jego powierzchnią licznymi wypustkami. I nagle, w jednej chwili, znów przestałem istnieć. Był tylko purpurowy tuman wokoło, przecinany białymi zygzakami, niby pęknięcia czerwonej kopuły, która mnie - nieistniejącego - przykrywała. Szarpnięcie za ramię wyrwało mnie z purpurowego oparu. Znalazłem się we wnętrzu oszklone j kabiny, na fotelu obok pilota. Pilot zatrzasnął właz i spojrzał mi w twarz przez okienko hełmu. - W porządku? - spytał. - Dobrze się czujesz? Potwierdziłem skinieniem głowy. - Interesujące, prawda? Pole ich świadomości rozciąga się w promieniu kilku metrów od osobnika. Dopiero niedawno udało się stworzyć skuteczną osłonę. MoŜesz sobie wyobrazi , jak reagowali pierwsi, którzy zetknęli się z tym fenomenem. To zresztą nie jedyna osobliwość tej planety. Spojrzałem przez okno kabiny. Wokoło piaszczysta równina, nad którą świeci jasna kopuła nieba. W oddali ciemny pas roślinności. Na piasku, tuŜ obok wirolotu, rozpościerała się duŜa, rozpłaszczona bryła, z której wyrastały smukłe łodygi, podobne do giętkich węŜy czy przewodów, opadające miękko na piasek i poruszające się ledwo zauwaŜalnie. Wokoło, w odstępach kilkudziesięciu metrów, leŜały przycupnięte na piasku podobne stwory. - Istnienie jest rzeczą względną - powiedział pilot i włączył silnik. - Te stwory są świadome swego bytu. Stwierdziliśmy to niezbicie. Ale wątpią we własne istnienie materialne. To, co odczuwałeś przed chwilą, to były bodźce, jakich doznaje ustawicznie kaŜda z tych istot. - Niezwykle silne bodźce - zauwaŜyłem. - Jak moŜna, doznając ich, nie wierzyć w istnienie własnego ciała? - One nie wierzą. Nie mogą dostrzec ani siebie, ani innych, sobie podobnych. KaŜda z nich sądzi, Ŝe jest jedyną, zawieszoną w oceanie nieistnienia, rozumną monadą, bytem bez materii. To, co czuje, bierze za grę złudzeń.
135
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - W istocie, moje doznania niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Ta gra barw, kształtów i dźwięków... - One po prostu nie mogą znaleźć Ŝadnej prawidłowości w otaczającym świecie. Zmysły przekazują im niejednoznaczny obraz otoczenia. WaŜne jest nie to, Ŝe dają obraz nieprawdziwy; istotna jest właśnie jego niejednoznaczność. Linia prosta raz widziana jako falista, innym razem jako łuk, nie sprzyja wierze w istnienie czegoś logicznego poza własnym umysłem. Wyobraź sobie, Ŝe zielony krąŜek widzisz zawsze jako szarą elipsę. Czy zwątpisz w istnienie tego przedmiotu? Nie! Jesteś po prostu daltonistą i astygmatykiem, ale to nie podwaŜa realności otaczającego cię świata. Gdybyś jednak tę samą figurę widywał raz jako niebieski kwadrat, innym razem jako Ŝółtą, nieregularną plamę o, to juŜ gorzej. A one, te dziwne istoty przyrośnięte do podłoŜa, posiadają wprost „idealnie niedoskonałe" zmysły, dające zmienny, fałszywy i zamglony obraz świata. One nie wiedzą nawet, Ŝe się rozmnaŜają, bo odbywa się to przez pączkowanie długich, podziemnych „grzybni", nad którymi nie mają Ŝadnej kontroli. Istoty te, nazwane przez nas solipsami, wiedzą o sobie tylko tyle, Ŝe istnieją - bo myślą. Próby nawiązania kontaktu z nimi są zupełnie beznadziejne: Ŝaden nowy bodziec zewnętrzny nie jest w stanie przełamać ich obojętności. Nie wierzą w nic, co przychodzi z zewnątrz, biorąc to za jeszcze jeden wariant gry własnej wyobraźni. Nie dziwią się niczemu, bo Ŝyją jakby pod ustawicznym działaniem halucynogenów. Mój towarzysz poderwał pojazd do lotu i teraz szybowaliśmy nisko nad równiną. Z góry widziałem wyraźnie rozsiadłe z rzadka jak purchawki szarobrunatne cielska tych niezwykłych istot-roślin, obdarzonych świadomością. - Ich ciało składa się w głównej mierze z czegoś analogicznego do mózgu u ludzi. Ten organ myślenia jest wysokorozwinięty i sprawny, ale nie słuŜy praktycznie niczemu, odbiera tylko tę rozmaitość bezsensownych sygnałów, które przesyłają mu zawodne zmysły. Tutejsze warunki naturalne sprzyjają idealnie beztroskiemu rozwojowi i rozmnaŜaniu tych organizmów. Energia otrzymywana od dwu słońc całkowicie zaspokaja ich skromne potrzeby. Składniki mineralne pobierają przez system rozgałęzionych „grzybni". Solipsy Ŝyją zupełnie bez wysiłku umysłowego. Ich mózgi są narządami atawistycznymi. - Jak mogło dojść do powstania takich istot - Kiedyś było inaczej. Nasze badania wykazały, Ŝe przodkowie ich z trudem wygrywali walkę o przetrwanie, przeobraŜali swoje otoczenie... Te zbędne dziś macki słuŜyły kiedyś do zbierania wody i składników mineralnych z duŜego obszaru. Dziś są w zaniku, utraciły wraŜliwość na bodźce, podobnie jak zanikające, szczątkowe zmysły. Jesteśmy świadkami degeneracji i upadku istot myślących, które uzyskały optymalne warunki bytowania. Za kilkaset lat potomkowie tych istot całkowicie zatracą kontakt ze światem zewnętrznym. Pozostaną tylko mózgi, których funkcje takŜe stopniowo zanikną. Solipsy muszą nieuchronnie zginąć albo, w najlepszym razie, zdegradować się do poziomu zwykłych roślin, bo mózg nie zmuszany do wysiłku intelektualnego tępieje. Za tysiąc lat zobaczymy tu co najwyŜej pole czegoś w rodzaju kapuścianych głów, wegetujących w promieniach dwóch słońc. - Dlaczego one... rosną tak rzadko - To teŜ skutek degeneracji. RozmnaŜają się, jak. mówiłem, za pomocą grzybni. JednakŜe, w drodze ewolucji, wykształtował się u solipsów tropizm. Grzybnia szuka coraz lepszych warunków chemiczno-energetycznych. Te wysokie wymagania powodują, Ŝe grzybnia rozgałęzia się bardzo daleko i z rzadka tylko daje początek nowemu osobnikowi.
136
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Ciekawe, co by się stało, gdyby jeden z nich znalazł się w obszarze promieniowania świadomości drugiego... - powiedziałem. - śaden z nich nie zauwaŜyłby tego zapewne. Ale razem stanowiliby układ o dwukrotnie wyŜszej mocy intelektualnej. - Więc gdyby rosły ciaśniej... - Rozumujesz prawidłowo. Otrzymalibyśmy jeden ogromny, wielosekcyjny supermózg, połączony wzajemną siecią sprzęŜeń informacyjnych. śywy, samo zasilający się, i co najwaŜniejsze, nie mający wiele do myślenia. Gdyby jeszcze udało się zablokować te nieszczęsne zmysły i wprowadzić na ich miejsce urządzenia peryferyjne, programujące, mielibyśmy gigantyczny układ myślący do rozwiązywania najbardziej złoŜonych problemów. Nasza wyprawa jest dopiero początkiem całej akcji. Jeśli to się uda, powierzchnia planety Mirax pokryje się wkrótce jednym ogromnym polem solipsów, niby gigantyczna pieczarkarnia... Byłem zaskoczony tym śmiałym projektem, lecz równocześnie wydał mi się podejrzany moralnie. Bo jakŜe tok śywe, inteligentne istoty miałyby w charakterze niewolniczych mózgów pracować na rzecz innych istot inteligentnych Podzieliłem się moimi wątpliwościami z pilotem. Lądowaliśmy właśnie na placu przed budynkiem stacji badawczej. - PrzecieŜ i tak grozi im degeneracja mózgów - powiedział mój towarzysz, zeskakując na płytę lotniska. - Czy nie sądzisz, Ŝe rola Ŝywego komputera jest nieco szlachetniejszą formą bytowania od egzystencji pieczarki? Wyobraź sobie swój mózg wyosobniony z ciała i pozbawiony dotychczasowych wspomnień, doświadczeń, wiedzy o realnym świecie. Czy uwaŜasz, Ŝe takie bytowanie jest lepsze? Z zabudowań wybiegły dwie postacie i z wyraźnym pośpiechem zbliŜały się w naszą stronę. Mój towarzysz podąŜył im naprzeciw, pozostawiając mnie na chwilę przy wirolocie. W tym dopiero momencie uświadomiłem sobie, Ŝe nie znam tych osób, nie wiem takŜe, gdzie się znajduję i skąd się tutaj wziąłem. Pilot, który przywiózł mnie tutaj wirolotem, rozmawiał z tamtymi; wszyscy trzej gestykulowali Ŝywo, wskazując to na mnie, to na budynek widniejący w odległości kilkuset metrów. Treść ich rozmowy nie docierała do mnie, słuchawki hełmu wypełniał tylko cichy, jednostajny szum. ZbliŜyłem się powoli. Byli wyraźnie zaniepokojeni. Przez szybki hełmów wydali mi się bardzo do siebie podobni. Patrzyli na mnie wszyscy, czając się jakby, wreszcie usłyszałem cichy trzask w słuchawkach i głos któregoś z nich: - Wszystko w porządku, zaraz ci to wyjaśnimy... - Teraz będziesz wyjaśniał? Nie trzeba było go zostawiać. Wiadomo przecieŜ, Ŝe się odblokuje i zacznie się zastanawiać. ZałóŜ mu blokadę retrospekcji. Do cholery, nie stój i nie gap się! - PrzecieŜ w tej sytuacji nie mogę stale się nim zajmować. Muszę uwaŜać na wylot kanału... - No to włącz mu przynajmniej stupidotron. Jeden z nich podszedł i przekręcił jakiś wyłącznik na tylnej powierzchni mojego hełmu. Zrobiło mi się błogo i wesoło. Poczułem nie przepartą chęć chichotania. Patrzyłem tępym wzrokiem, jak ci trzej biegną w kierunku budynku. TuŜ obok nich wyrósł nagle, jakby zmaterializowany z niczego, błyszczący srebrzyście pionowy słup, którego górna część ginęła w nisko wiszących obłokach. Boczna powierzchnia gigantycznej kolumny rozwarła się na wysokość człowieka. Wybiegła stamtąd grupka ludzi w skafandrach, z krótkimi miotaczami w rękach. Moi trzej towarzysze rzucili się do ucieczki. W słuchawkach usłyszałem tylko okrzyk jednego z nich! 137
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - ... a jednak przedłuŜyli kanał! Mają nas, to juŜ koniec! Przybysze rozbiegli się w tyralierę. Było ich sześciu. Ruszyli w pościg. Ujrzałem kilka błysków, uciekinierzy zapłonęli nagle pomarańczowo i zamienili się w trzy kupki rozŜarzonego popiołu. Nie rozumiałem niczego, ale teŜ nie chciałem wcale zrozumieć, było mi wciąŜ błogo i beztrosko. Zacząłem śmiać się jak na dobrej komedii. Tyraliera zawróciła i ruszyła w moją stronę. Jeden z przybyszów zbliŜył się do mnie z wyciągniętym do przodu miotaczem. - Kim jesteś? - usłyszałem. Przestałem na chwilę się śmiać, próbując przypomnieć sobie, jak się nazywam. - Nie widzisz, Ŝe to człowiek? - powiedział drugi, odsuwając na bok lufę miotacza. Włączyli mu ogłupiacz, dranie. Podszedł i sięgnął do wyłącznika na moim hełmie. - A teraz powiedz nam, kim jesteś? Wymieniłem swoje nazwisko. - Dawno się do ciebie przyczepili? - Kto - No, tamci! - przybysz wskazał lufą w kierunku trzech kopczyków stygnącego popiołu. - On jest przyblokowany, niczego nie pamięta - powiedział ktoś inny. Otoczyli mnie w koło, oglądając ze wszystkich stron, a potem poprowadzili do wnętrza kolumny. Gdy powierzchnia jej zamknęła się, dostrzegłem, Ŝe jestem w jasnym, przestronnym wnętrzu, przypominającym klatkę luksusowej windy. Poczułem lekki wstrząs i ucisk w skroniach. Wszystko trwało najwyŜej kilka sekund. - MoŜesz zdjąć skafander - powiedział ktoś obok. Spostrzegłem, Ŝe wszyscy ściągają zewnętrzne ubiory. Szamotałem się długą chwilę z zamkami, dopóki ktoś nie dopomógł mi ich rozpiąć. Ściany klatki uniosły się w górę. Znalazłem się w pomieszczeniu pełnym zieleni krzewów rosnących w wielkich kamiennych donicach. Wokół mnie stało kilkanaście osób zajętych rozmową. Podszedłem do wysokiego, siwego męŜczyzny, który patrzył w moją stronę. - Przepraszam - powiedziałem. - Czy mógłby mi pan wyjaśnić... - Tak, chodźmy - ruszył w głąb sali, wymijając stojących ludzi i kwitnące krzewy. Pchnął wąskie drzwi, ukryte za kotarą, i wszedł w nie pierwszy. Znaleźliśmy się w niewielkim gabinecie. Oprócz dwóch foteli i stylowego stolika stało tu kilka monitorów stereowizyjnych z obrazami gwiaździstego nieba. - Siadaj - powiedział mój przewodnik, wskazując fotel. Sam usadowił się naprzeciw mnie. - Wyrwaliśmy cię tym kanaliom. Niestety, nie moŜemy teraz odesłać cię z powrotem na Ziemię. Bo, zdaje się, pochodzisz z Ziemi? Dreszcz przeszedł mi po plecach. Musiał zauwaŜyć moje zaniepokojenie, bo uśmiechnął się przyjaźnie. - Wszystko w porządku. My teŜ jesteśmy ludźmi, nie bój się. Tylko jest jeden mały kłopot. Nie mieliśmy jeszcze takiej sytuacji. Sami unikamy, w miarę moŜności, mieszania róŜnych warstw czasu. Ale tym łotrom jest oczywiście obojętne, jakie konsekwencje pociąga za sobą przebicie powłoki Roohma, i zaczynają sięgać w inne warstwy... Z nami juŜ im się 138
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 tak łatwo nie udaje, więc sięgają przed moment... Zresztą, nie rozumiesz pewnie, o czym mówię. A więc po kolei. Dostałeś się w łapy Cypasów, czyli pasoŜytów cybernetycznych. Są to roboty, które wymknęły się spod kontroli swoich twórców. Wyglądają i zachowują się dokładnie tak samo jak ludzie. Nie sposób ich na oko odróŜnić. Starają się udoskonalić swoje niezbyt sprawne „umysły". Więc uciekają się do pewnej swoistej formy pasoŜytnictwa na ludziach. Przysysają się nieomal do upatrzonej ofiary, nie odstępując jej ani na krok, gdyŜ tylko w bezpośrednim sąsiedztwie człowieka potrafią nawiązać łączność z jego umysłem i wykorzystywać rezerwy mocy intelektualnych ludzkiego mózgu. Opanowany przez nie nie zauwaŜa niczego, poza natrętnym dość towarzystwem tych indywiduów. Co najmniej kilka tysięcy tych pijawek krąŜy po Ziemi i Kosmosie. Zdarza się, Ŝe porywają statki kosmiczne wraz z załogą. Począwszy od pewnego punktu w czasie potrafimy ich rozpoznawać przy pomocy dość prostych testów. Dlatego ostatnio zaczynają sięgać w ujemną połówkę osi czasu. Stąd domyślam się, Ŝe pochodzisz z przeszłości. Dobrze, Ŝe udało się naszej ekipie zlokalizować ich ośrodek na planecie Mirax. Zaczęły tam prowadzić badania, w których pokładały wielkie nadzieje... - Czy... one są dla człowieka niebezpieczne? - spytałem. - W obecnej sytuacji ludzie są im potrzebni, dlatego raczej starają się ich chronić i nie wyrządzać krzywdy. Potrafią się reprodukować, lecz na razie nie robią tego na zbyt wielką skalę w nadziei na rozwiązanie problemu samodzielnego myślenia na poziomie co najmniej ludzkim. Ale ich celem jest opanowanie pewnych rejonów Galaktyki. - Więc to prawda, Ŝe chcą stworzyć Ŝywy superkomputer na planecie Mirax? - Tak, ale tam juŜ przejęliśmy nad nimi władzę. - Teraz rozumiem... Ale nie wiem jeszcze, gdzie znajdujemy się obecnie? - Trudno mi to wytłumaczyć inaczej jak przez analogię. Jesteśmy we wnętrzu czegoś w rodzaju statku czy pojazdu, poruszającego się w przestrzeni Vilfera... To znaczy, zachowujemy się jak człowiek maszerujący po ruchomych schodach w kierunku przeciwnym do ich biegu, przy czym kaŜdy stopień jest innym miejscem w przestrzeni rozumianej w sposób konwencjonalny, to jest trójwymiarowo... Tym samym przemieszczamy się w przestrzeni, nie poruszając się w czasie. Nie wiem, czy wyjaśniłem to dostatecznie klarownie. - Czy jesteś dowódcą tego statku? - Tak. Nazywam się Groven i prowadzę zwiad przestrzenny dla potrzeb inŜynierii kosmicznej... Przerwał nagle, wpatrzony w jeden z monitorów za moimi plecami. Obejrzałem się. Ekran wypełniała oślepiająca biel, na której tle rysował się ciemny punkt rosnący z kaŜdą chwilą i przechodzący w nieregularną czarno-fioletową plamę, jakby dwubarwny atrament rozlewał się na powierzchni białego papieru. Groven zerwał się z fotela i wybiegł. Słyszałem, jak zaklął pod nosem. Jedynym wraŜeniem, jakie zachowała moja pamięć, był wysoki, narastający gwizd. Z tym dźwiękiem w uszach budziłem się z odrętwienia na jasno oświetlonej polanie wśród bujnych zarośli. Przede mną stał bardzo stary, zgarbiony i siwy człowiek, wsparty na sękatej lasce. - No, i udało się! - mówił ni to do siebie, ni to do mnie, patrząc mi w twarz zmruŜonymi oczyma człowieka, który zapomniał okularów. - Wiedziałem, zawsze byłem pewien, Ŝe moŜliwe jest przejście w obie strony, i to nie tylko w formie falowej. Witaj, mój drogi. Prawda, Ŝe przybywasz stamtąd? 139
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Skąd? - zapytałem zdziwiony, usiłując przypomnieć sobie, czy zasnąłem na leśnej polanie, czy teŜ znalazłem się tutaj w jakiś inny sposób. - No, oczywiście z superprzestrzeni, o niej mówię. PrzecieŜ to ty wpadłeś do tubusu, nie ja! Przyjrzałem mu się uwaŜnie. Nie wyglądał na wariata. Twarz miał dobrotliwie rozumną i uśmiechnął się, widząc moją niezbyt mądrą minę. - Czaiłem się tu codziennie, aŜ doczekałem się wreszcie - powiedział. - To miło, kiedy potwierdzają się teoretyczne przewidywania. Wstałem otrzepując ubranie. Miałem na sobie zwykły domowy strój, w jakim zazwyczaj nie wychodzi się na ulicę, podniszczone spodnie, domowe pantofle... - Chodźmy stąd - powiedział starzec i ruszył w kierunku skraju polanki, gdzie teraz dopiero zauwaŜyłem mały drewniany domek, byle jak sklecony z odpadków drewna, przypominający budki stawiane w ogródkach działkowych. Wewnątrz było nadspodziewanie przyjemnie. Dostałem filiŜankę kawy i kieliszek koniaku. Staruszek okazał się bardzo rozmowny i właściwie bez dodatkowych pytań z mojej strony sam wyjaśnił mi, co się stało. OtóŜ, jak twierdził, wiele osobliwości i tajemniczych zjawisk, dla których nauka współczesna nie znajduje wytłumaczenia, moŜna wyjaśnić zakładając, Ŝe istnieją istoty inteligentne, interweniujące niedostrzegalnie w sprawy innej cywilizacji. Staruszek uwaŜał, Ŝe mogą to być istoty zamieszkujące tak zwaną superprzestrzeń, której zwykła przestrzeń jest tylko szczególnym, trywialnym przypadkiem. Staruszek, który przedstawił się jako profesor Dann, specjalista w dziedzinie mirologii stosowanej, czyli nauki o zjawiskach dziwnych, całe Ŝycie , strawił na poszukiwaniu dowodów; Ŝe owe nadistoty obserwują ustawicznie cywilizację tej planety, korygując niektóre zjawiska, a nawet przesyłając tu pewne obiekty z superprzestrzeni. - Istoty te jednakŜe, aby zaglądać tutaj, muszą dysponować czymś w rodzaju mikroskopu, wziernika czy teŜ czegoś podobnego. ZałóŜmy, Ŝe są to istoty ogromnych rozmiarów i choćby dlatego nie potrafimy ogarnąć ich zmysłami, podobnie jak bakteria, nawet obdarzona wzrokiem, nie potrafiłaby dostrzec uczonego. Ale bakteria, gdyby była inteligentna, mogłaby dostrzec w swoim mikroświecie przynajmniej koniec tubusu mikroskopu, jego obiektyw! Mikroskop jest tu oczywiście przenośnią... A teraz, mój drogi, zastanówmy się, co zobaczyłaby bakteria, patrząc w mikroskop od przeciwnej strony? No, jak myślisz? Oczywiście! Jeśli uczony widzi maleńką bakterię jako coś duŜego, to bakteria widzi - patrząc w przeciwną stronę - wielkiego uczonego jako kogoś zupełnie maleńkiego... Jeśli teraz zastąpimy mikroskop urządzeniem, przez które moŜna przesyłać nie tylko obrazy, lecz takŜe przedmioty, to otrzymamy kanał transmisyjny, łączący przestrzeń z superprzestrzenią. Poszukiwałem wylotu tego kanału w nadziei, Ŝe znajdę choć jeden, bo przecieŜ musi ich być wiele. Z moich obliczeń wynika, Ŝe polana, na której cię spotkałem, jest jednym z takich miejsc. Tym samym twoje nagłe pojawienie się tutaj oznacza niewątpliwie, Ŝe przybywasz stamtąd, przetransformowany na nasze wymiary... - AleŜ... ja nie pochodzę z superprzestrzeni! Jestem taki sam jak ty, profesorze zaprotestowałem. - Nic mi nie wiadomo o Ŝadnym i tubusie... - To niczego nie dowodzi, mogłeś dostać się tutaj przypadkiem. Moje twierdzenia nie są tylko czczą hipotezą. Potwierdziłem je eksperymentalnie. - W jaki sposób? - Po prostu. Ale wróćmy do analogii z mikroskopem. OtóŜ, dopóki uczony trzyma oko przy okularze mikroskopu, patrzenie w głąb tubusa od strony obiektywu nie daje oczywiście 140
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 rezultatów - stanowi on czarną dziurę w przestrzeni. Aby bakteria mogła zobaczyć obserwatora, musi on oddalić się odpowiednio... Wykorzystując takie momenty próbowałem tam zajrzeć. Zbudowałem w tym celu specjalną aparaturę. Profesor otworzył drzwiczki ściennej szafki, w której ukryty był monitor z niewielkim kolistym ekranem. Włączył przyrząd, ekran rozjaśnił się zrazu, potem przygasł. Niewyraźne kontury czegoś ruchomego rozpływały się co chwila. Usłyszałem nagły warkot silnika. Spojrzałem przez okienko. Nad polaną wisiał pojazd powietrzny o nie znanej mi konstrukcji. ObniŜał się powoli, lądując w wysokiej trawie. Z kabiny wyskoczyło dwóch młodych, rosłych męŜczyzn. Spojrzałem w stronę profesora. Nie było go tam, gdzie siedział przed chwilą. Rozejrzałem się po wnętrzu chałupki, nie było nikogo. Drzwi otworzyły się, dwaj przybysze stanęli w progu. Pierwszy zdecydowanym krokiem podszedł do stolika, przy którym przed chwilą piliśmy kawę, i podniósł skraj zwisającej do ziemi serwety. Po chwili wydobył stamtąd opierającego się i wierzgającego staruszka. - Przepraszamy za wszystko - powiedział drugi przybysz od drzwi - postaramy się, by nigdy więcej... Myślę, Ŝe nic się panu nie stało? - Nie - bąknąłem. - A co... Nie dosłyszeli lub nie chcieli wdawać się w rozmowę. Zresztą i bez ich wyjaśnień powinienem był od razu się domyślić... Spojrzałem na ekran. Obraz wyklarował się, wyostrzył. Zobaczyłem człowieka siedzącego za stołem skleconym z desek, ubranego w starą kapotę z podniesionym kołnierzem. trzęsącymi się z zimna dłońmi montował skomplikowani aparaturę, popijając od czasu do czasu jakiś płyn z duŜego fajansowego kubka. Przyglądałem mu się uwaŜnie. Miałem wraŜenie, Ŝe dostrzegam w nim coś znajomego. Nie twarz, bo ta była mi obca... Człowiek na ekranie znieruchomiał nagle, zesztywniał cały, nawet dłonie przestały mu sil trząść. Za jego plecami rozwarły się drzwi ukazując dwóch młodych, rosłych męŜczyzn. Człowiek wstał i wówczas dopiero uświadomiłem sobie, co znajomego dostrzegłem w jego postaci: miał na sobie moją starą jesionkę! Poznałem ją po złamanym trzecim guziku od góry... Wybiegłem na polanę, szukając miejsca, gdzie znalazł mnie starzec. Trawa była tu jeszcze zgnieciona. PołoŜyłem się dokładnie tak, jak leŜałem poprzednio. W jasnym kręgu lampy bielał prostokąt nie zapisanego papieru. Siedziałem wyprostowany, z dłońmi zaciśniętymi na podłokietnikach fotela. W przedpokoju zadreptały drobne kroki. Spojrzałem w stronę drzwi. Stała w nich Joasia, w piŜamie i boso, przecierając piąstką zaspane oczy. - Tatusiu, dlaczego śpisz na siedząco? powiedziała, ziewając. - JuŜ bardzo późno! - Ja nie śpię, córeczko, tylko pracuję. Zmykaj do łóŜka, bo się przeziębisz! Znowu chodzisz boso. Gdzie twoje kapcie? Zegar w sąsiednim pokoju wybił dwa razy. - Druga! - powiedziała Joasia ze zgorszeniem. - Ciekawe, kto mnie jutro będzie odprowadzał do przedszkola! - Uciekaj do łóŜka, smarkata! Nawet w nocy musisz mi głowę zawracać? Druga godzina... Druga? Podbiegłem do okna. Śnieg sypał, na ulicy nie było nikogo, tylko jakiś duŜy, błyszczący pojazd przemknął jezdnią poprzez krąg światła latarni. Wolnym krokiem poszedłem do przedpokoju i otworzyłem szafę. Mojej starej jesionki nie było... Pewnie Ŝona oddała ją wreszcie gałganiarzowi, muszę rano o to zapytać...
141
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Usiadłem za stołem, sięgnąłem po pióro. Najtrudniej zacząć, ale teraz juŜ wiem... Tak, juŜ mam początek. Dochodzi godzina druga. Noc.
142
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Inspekcja Inspektor Kirs sięgnął do kieszeni i wydobył na chybił trafił jedną z kilkunastu zwiniętych kartek. Rozprostował ją, odczytał, a potem poszukał na mapie KsięŜyca tej właśnie wylosowanej stacji. Selene-13 leŜała u podnóŜa niewielkiego grzbietu górskiego po Tamtej Stronie. Inspektor skrzywił się, westchnął, ale skierował pojazd w stronę szlaku numer siedem. Zaprogramował trasę, włączył automatycznego kierowcę i wyciągnął się wygodnie w półleŜącej pozycji na fotelu. Sięgnął po najnowszy numer „Wiadomości KsięŜycowych", lecz przekartkował go tylko pobieŜnie, bo podskoki pojazdu utrudniały czytanie. Zerknął tylko na krótką notatkę o nowym nie zidentyfikowanym obiekcie, zauwaŜonym kilka dni temu nad Tamtą Stroną. Dwa obserwatoria zameldowały równocześnie o pojawieniu się czegoś w rodzaju duŜego bolidu o nietypowych parametrach lotu. śadna jednak stacja sejsmograficzna nie zanotowała odpowiednio silnego wstrząsu, jaki musiałby towarzyszyć upadkowi duŜej bryły na powierzchnię globu. - Znów jakieś „latające spodki" - powiedział inspektor do siebie, odkładając biuletyn. Ziewnął patrząc na monotonny, płaski krajobraz Morza Humboldta. Po prawej stronie, nieco z tyłu, widniał krater Mercurius; w jego cieniu kryły się zabudowania Bazy Centralnej. Inspektor naleŜał do ludzi, którzy swe obowiązki zawodowe traktują niezwykle powaŜnie. Gdyby nie ta cecha, z pewnością nie zostałby nigdy inspektorem bezpieczeństwa pracy, i to w dodatku - w Zarządzie Okręgu KsięŜycowego. Od kilku lat był więc Kirs postrachem kierowników stacji księŜycowych. NaleŜało mu przyznać, Ŝe miał nie lada „oko": wypatrzył kaŜde uchybienie nie dając się zwieść ani pięknie wypucowanym sprzętem ratunkowym, ani rojem kolorowych tabliczek z hasłami i ostrzeŜeniami na ścianach. Inspektor, jak sam mawiał, lubił działać przez zaskoczenie, bo tylko w ten sposób mógł poznać prawdę bez upiększeń. Spośród kilkunastu stacji wytypowanych do kontroli wybierał więc jedną, drogą losowania, juŜ po wyjeździe z Centrali. Tym razem los padł na Selene-13. Kirs znał dobrze ten typ stacji księŜycowej, choć w tej właśnie, połoŜonej po Tamtej Stronie, nie był jeszcze od chwili jej załoŜenia. Stację zlokalizowano w dość odludnej części KsięŜyca, dojazd do niej był uciąŜliwy i dlatego kontrolowano ją niezbyt często. Dla tak sumiennego jednakŜe inspektora, jakim był Robert Kirs, trudy podróŜy nie mogły odgrywać Ŝadnej roli. Tłukąc się po kamienistym szlaku w małym pojeździe terenowym, w myślach układał sobie plan działania. Oczyma duszy widział juŜ te typowe, drobne uchybienia, ten na pozór niewinny bałaganik, towarzyszący zwykle pracy stacji księŜycowych, a szczególnie takich, które nie są zbyt często nękane przez inspektorów Związku. Pojazd minął grupę czterech małych kraterów, leŜących u stóp południowego stoku Endymiona. Tu juŜ mniej trzęsło, więc automat znacznie przyspieszył jazdę. Inspektor sięgnął po tom opowiadań fantastycznych. Budynki stacji Selene-13 rzucały krótkie czarne krótkie cienie na srebrzystoszary piasek. Pojazd podjechał do wrót śluzy wjazdowej. Ci ze stacji dostrzegli go juŜ wcześniej, bo nad wrotami migało pomarańczowe światło sygnalizujące gotowość ich otwarcia. Po chwili mógł juŜ wjechać do środka. W śluzie nie było nikogo, co inspektor przyjął z uznaniem. Dopiero gdy zewnętrzne wrota zamknęły się, a manometr na ścianie komory wskazał normalne ciśnienie, przez drzwiczki w głębi weszły dwie osoby w lekkich skafandrach próŜniowych. Inspektor załoŜył hełm, sprawdził szczelność swego skafandra i otworzył kopułkę pojazdu. Podniósł prawą dłoń w zwykłym geście powitania. Odpowiedzieli mu tak samo i wskazali drogę do wnętrza stacji. W szatni, gdzie wszyscy trzej zdejmowali ubiory próŜniowe, bystrym okiem obejrzał 143
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 wyposaŜenie osobiste gospodarzy i znów musiał w duchu przyznać, Ŝe wszystko jest w największym porządku. Przedstawił się, tamci oświadczyli, Ŝe im bardzo miło, i zaprosili do dalszych pomieszczeń. Oglądając kolejno poszczególne urządzenia i instalacje stacji, a następnie odzieŜ i sprzęt ochronny, inspektor czuł się jak na wystawie poświęconej bezpieczeństwu pracy w Kosmosie. KaŜdy drobiazg, kaŜdy szczegół wyposaŜenia był jak Ŝywcem wyjęty z podręcznika bhp. Kiedy oglądał pomieszczenia siłowni jądrowej, w podświadomości jego zakiełkowały jakieś niejasne podejrzenia. Wiedział, Ŝe nikt przecieŜ nie uprzedzał pracowników stacji o jego wizycie - to było zupełnie niemoŜliwe. Z drugiej jednak strony, w jego wieloletniej praktyce nie zdarzyło się jeszcze, aby wszystko w kontrolowanym obiekcie było w tak idealnym porządku! Kierownik stacji oprowadzał inspektora po róŜnych zakamarkach, otwierał wszystkie drzwi i sam demonstrował działanie klimatyzacji, instalacji przeciwpoŜarowej, sygnalizatorów promieniowania. Laboratorium chemiczne było dla inspektora ostatnią szansą znalezienia choć jednej, symbolicznej usterki. Ale i tu spotkało go to samo zaskoczenie. Wszystkie wyciągi działały sprawnie, stęŜenia substancji toksycznych w powietrzu okazały się znikome, pracownicy uŜywali prawidłowo pełnego zestawu sprzętu i odzieŜy ochronnej... Inspektor czuł się coraz bardziej niepewnie. „Coś mi się tu nie podoba" - myślał, schodząc do pokoju kierownika stacji. Po przejrzeniu instrukcji bezpieczeństwa, regulaminów pracy, świadectw przeszkolenia pracowników, wyników badań lekarskich i kilku innych dokumentów wiedział juŜ, Ŝe niczego nie znajdzie, Ŝe w protokóle kontroli nie będzie mógł zamieścić najdrobniejszej uwagi krytycznej. „Ale to przecieŜ zupełnie niemoŜliwe! - myślał przerzucając dokumenty. - Nigdzie nie widziałem czegoś podobnego! To tak, jakby wszystko zrobione było na pokaz. Nie do wiary, Ŝeby oni na co dzień tak starannie przestrzegali wszystkiego, co zawierają przepisy! Ale właściwie dlaczegóŜ by nie? - skarcił sam siebie w myślach. - PrzecieŜ o to walczymy i wreszcie kiedyś osiągniemy wszędzie ten wzorowy stan bhp, tę pełną odpowiedzialności postawę kierownictwa i załóg..." Naprawdę jednak nie był przekonany, bo wiedział skądinąd, jakie trudności i problemy napotyka praca na stacjach księŜycowych. Jadąc tu gotów był słuŜyć pomocą w rozwiązywaniu trudnych spraw. Zdecydowany był nawet na drobne ustępstwa - wiadomo, przepisy nigdy nie nadąŜą za rozwijającą się techniką i trzeba je czasem poprawić, zmieniając „nieŜyciowe" paragrafy. Lecz tu nawet te najtrudniejsze do spełnienia, gdzie indziej z reguły omijane przepisy - respektowano z całą dokładnością. - Bardzo dobrze, znakomicie... - powiedział na wpół do siebie, na wpół do kierownika stacji, który siedział naprzeciw, przy biurku. - Staramy się, inspektorze! - kierownik uśmiechnął się z zadowoleniem. Inspektor wydobył z teczki blankiet protokołu. Prawie z Ŝalem przekreślił na krzyŜ rubrykę „zauwaŜone usterki". „śeby tak chociaŜ jakiś drobiazg - pomyślał podpisując. - Odnoszę wraŜenie, jak gdyby ci wszyscy ludzie byli aniołami albo automatami. CzyŜby naprawdę człowiek mógł postępować w sposób tak idealny, wykazywać tyle dyscypliny w kwestii bhp" Kiedy wręczył kopię kierownikowi stacji, ten uśmiechał się wciąŜ tak samo uprzejmie, lecz inspektorowi wydawało się, Ŝe za tym uśmiechem kryje się odrobina złośliwej satysfakcji. Pewnie myśli sobie teraz: ot i masz, bracie, przejechałeś się kawał drogi, chciałeś nas przyłapać, a tu nic z tego! 144
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Inspektor, powtarzając w myślach wciąŜ swoje „nie do wiary, zupełnie nie do wiary", podszedł do radiostacji alarmowej stojącej w kącie pokoju kierownika. - Działa? - spytał juŜ tylko dla formalności. - Oczywiście - powiedział kierownik stacji. - Proszę uruchomić. Kierownik przekręcił wyłącznik. Zapaliły się światełka kontrolne. - Proszę nadać tekst kontrolny - powiedział inspektor. Kierownik stacji włączył mikrofon i zaczął mówić. Inspektor siedział i słuchał w rosnącym osłupieniu. Przez dziesięć minut, bez chwili przerwy, ten człowiek rzucał w mikrofon szeregi słów i liczb nie zająknąwszy się ani razu! A gdy z centrum łączności przyszła odpowiedź potwierdzająca pełną zrozumiałość tekstu, inspektor wiedział juŜ wszystko. Przez myśl przebiegła mu czytana w drodze notatka o nie zidentyfikowanym obiekcie latającym, zauwaŜonym po tej stronie KsięŜyca. Tak! To jedyne wyjaśnienie niezwykłej historii! - Znasz to na pamięć - krzyknął inspektor. - Nie widziałem człowieka, który potrafiłby pamiętać kolejność i brzmienie kilkuset słów i liczb nie powiązanych w sensowny tekst! Ty nie moŜesz być człowiekiem! Ani ty, ani wszyscy inni. Teraz juŜ rozumiem, skąd ten cudowny stan bhp na waszej stacji!... Co teŜ mówię! Na naszej stacji, którą wy opanowaliście podstępem ! Inspektor chciał chwycić mikrofon, ale silne uderzenie w czoło odtrąciło go do tyłu. - Zgadłeś, ale nie na wiele ci się to przyda -powiedział złowrogo tamten, ściągając z twarzy cienką powłokę maski, spod której ukazała się obca twarz nieznanej, nieziemskiej istoty. - JuŜ stąd nie wyjedziesz. Jesteśmy zwiadem cywilizacji z układu Procyona. Ta stacja jest nam chwilowo potrzebna. Myśleliśmy, Ŝe się -od nas sam odczepisz. Dlatego pozwoliliśmy ci tu buszować. Jesteśmy dobrze przygotowani na takie wizyty. Utrzymujemy stację w stanie zgodnym z wszystkimi waszymi przepisami i długo jeszcze nikt nas nie rozpozna. - Mylisz się! Od początku wiedziałem, Ŝe coś tu jest nie w porządku. - Jak to? - Po prostu, jesteście zbyt dokładni jak na ludzi! Zbyt doskonale stosujecie się do wszystkich instrukcji. - Nie rozumiem ! CzyŜby te instrukcje nie obowiązywały - Owszem, obowiązują, ale w warunkach normalnej pracy zdarzają się zwykle drobne, a niekiedy i powaŜne uchybienia i niedociągnięcia. To, co zastałem u was, było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe! - To i tak nie ma teraz znaczenia - „kierownik" wydał kilka bulgotliwych, głośnych dźwięków... Do pokoju wpadło dwóch osobników i wywlekli inspektora na korytarz. Otworzyli jakieś drzwi i cisnęli go w głąb ciemnego pomieszczenia. I nspektor Kirs otworzył oczy. LeŜał na podłodze swego pojazdu obok fotela, z którego widocznie zsunął się na wybojach. Obok niego spoczywał tomik opowiadań fantastycznych. Inspektor przetarł oczy, wciąŜ pod wraŜeniem koszmaru sprzed kilku chwil. Dopiero gdy wydźwignął się na fotel i wyjrzał przez okno, upewnił się, Ŝe to był tylko sen. Pojazd stał przed wrotami śluzy wjazdowej stacji Selene-13. Nad wrotami migało pomarańczowe światło sygnalizujące gotowość otwarcia. Po chwili mógł juŜ wjechać do środka. 145
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 W śluzie stał mechanik w poplamionym smarami skafandrze, bez rezerwowej butli tlenowej, i popukiwał palcem w szybę manometru ciśnienia wewnętrznego, który zaciął się właśnie w połoŜeniu „próŜnia kosmiczna". Inspektor dopiął skafander i otworzył kopułkę pojazdu. Zeskoczył na podłogę trafiając prosto w kałuŜę rozlanego oleju. Dalszą drogę w kierunku wnętrza stacji odbył na siedzeniu. Wstając nie miał juŜ najmniejszych wątpliwości, Ŝe nie znalazł się wśród przybyszów z Procyona.
146
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Instynkt opiekuńczy Dwie jasnopomarańczowe smugi cięły czarną pustkę, rozpływając się natychmiast w mgliste, gasnące obłoczki rzadkiego gazu. Gardziele kanałów startowych zawarły się bezgłośnie. Roex porównał wskazania automatu namiarowego z obliczeniami. - Odpaliły prawidłowo - powiedział. Jeśli ten obiekt nie zmieni toru, to za cztery godziny będziemy go mieli w doku. Obiekt był niewielki, poruszał się bezwładnie, ale na pewno nie był asteroidem. Czujniki namiarowe opisały go jako "gładki, metaliczny, o kształcie zbliŜonym do cylindra ze stoŜkowatym zakończeniem". - To musi być jakaś zabłąkana sonda. Nie awizowano nam czegoś takiego powiedział Roex. - Co o tym myślisz, Kokoor? - Przekonamy się za kilka godzin. Pewnie to rzeczywiście sonda. Tyle Ŝe wyjątkowo spora. - Słyszałem, Ŝe Oni budują róŜne sondy. Niektóre większe od całej naszej stacji. Oni są potęŜni, prawda? - PotęŜni i niezwykle mądrzy. Musisz o tym zawsze pamiętać. - Znasz ich dobrze, Kokoor? - Prawie wcale. To znaczy, wiem o Nich duŜo, ale nie potrafiłbym ci Ich opisać, nawet w przybliŜeniu. - Rozumiem. Nie mogłeś Ich widzieć. Ale słyszałeś Ich, prawda? - Kilkakrotnie, ale tylko sygnałami kodu... To nie daje dostatecznego pojęcia o Ich potędze. Roex sprawdził jeszcze raz namiernik. Rakiety penetracyjne szły równolegle, sygnalizując co kilka sekund swoje aktualne pozycje w przestrzeni. Kokoor przeliczał współrzędne obcego obiektu. - Sonda nadal porusza się bez napędu. Gdybyśmy jej nie przechwycili, za parę godzin wpadłaby w pole ciąŜenia czwartej planety Epsilona i rozbiłaby się o jej powierzchnię. - MoŜe miała w programie lądowanie na czwartej planecie? - zauwaŜył Roex. - NiemoŜliwe. To byłby bardzo zły program, jeśli do tej pory nie włączyły się silniki korekcyjne. Z tą sondą jest coś nie w porządku. Nasze rakiety przechwycą ją dosłownie w ostatniej chwili... - Czy zdołają dostatecznie zakrzywić jej tor? - Na pewno, Roex. Gdybym przewidywał, Ŝe nie wystarczą dwie, kazałbym ci wysłać trzy albo cztery. - Słusznie. Przepraszam cię, Kokoor. Czasem cię nie doceniam. - Nie szkodzi, głupstwo. Taki juŜ jestem, dokładny, przewidujący... Roex milczał długo, śledząc wskazania przyrządów namiarowych i regulując aparaturę. - Zastanawiam się - powiedział wreszcie - czy Oni teŜ są tak precyzyjni, przewidujący, nieomylni...
147
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Oni są zupełnie inni, nie zrozumiesz tego, Roex. Pod wieloma względami przewyŜszają nas, choć mają teŜ swoje słabe punkty. - Myślałem, Ŝe Oni mogą wszystko... Czy to prawda, Ŝe... narzucają swoją wolę i nie sposób Im się przeciwstawić? - Gdyby tu byli, przekonałbyś się o tym. Jeśli któryś z nich cokolwiek rozkaŜe, usłuchasz natychmiast. Nawet gdyby to było sprzeczne z twoim interesem, zrobisz, co On kaŜe. - Mogliby nas unicestwić, gdyby zechcieli. Nie chciałbym spotkać się z Nimi. - CóŜ, na to nie trzeba Ich przybycia. Wystarczy awaria układu zasilania naszej stacji, a przestaniemy istnieć. Oni wszakŜe nie mają Ŝadnego powodu, by nas niszczyć. Są zresztą tak daleko... - Nie mogę jednak wyobrazić sobie, zrozumieć, jak to moŜliwe, Ŝeby... no, Ŝe Oni mogą narzucić swoją wolę... - Jest coś takiego w samej Ich obecności, w głosie, co nakazuje szacunek i posłuszeństwo. Nie potrafię ci tego wyjaśnić. Nigdy nie byłem u Nich, ale wiem, Ŝe są właśnie tacy, wiem to na pewno. Zresztą, w instrukcji napisano wyraźnie, Ŝe wszelkie działanie przeciw Nim jest niecelowe. - Czy nie moŜna Ich... zniszczyć? - Milcz. Gdyby się dowiedzieli, Ŝe rozwaŜasz taką moŜliwość, mogliby i mnie, i ciebie... - Nie, nie o to mi chodzi, by Ich niszczyć. Chciałem zapytać, czy są niezniszczalni. MoŜe Ich postać, potęga, rozmiary, czy ja wiem, co jeszcze, sprawiają, Ŝe wszelkie działanie przeciw Nim staje się bezcelowe i nielogiczne w samym zamyśle? - By wiedzieć, trzeba by spróbować, jak to z nimi jest naprawdę. A spróbować nie moŜna, bo nie ma Ich tutaj, a poza tym, instrukcja zabrania. - Ja bym spróbował. Mamy przecieŜ zastrzeŜony szeroki margines samodzielności. Gdyby tu przybył któryś z Nich, spróbowałbym nie wykonać rozkazu. Albo... zaatakowałbym, zanim by zdąŜył opętać mnie swoją wolą. - Nie próbuj nawet, zabraniam ci. - A moŜe ta sonda to nie Ŝadna sonda, tylko Ich statek? - Roex wrócił do namiernika i uwaŜnie przypatrzył się obcemu obiektowi widocznemu juŜ dość wyraźnie na ekranie. Nie, to jednak zbyt mały stateczek jak na załogowy. Nasze rakiety juŜ go mają na holu. - Pójdę przygotować dok, a ty, Kokoor, przetestuj program manewru przyjęcia na pokład. Dawno nie mieliśmy takiej operacji. Kierowane automatycznie rakiety penetracyjne bezbłędnie naprowadziły niewielki statek na wylot doku. Manipulatory korekcyjne przylgnęły do powierzchni jego kadłuba i ostroŜnie wciągnęły do komory. Roex obejrzał zewnętrzną powierzchnię przechwyconego obiektu. Była cała, lecz nosiła ślady długiego lotu w przestrzeni. Widać na niej było liczne, drobne ślady uderzeń mikrometeorytów i kilka większych, niegroźnych jednakŜe dla twardego pancerza. Mechanizm pokrywy dał się bez trudu uruchomić. Wnętrze było niezbyt obszerne, bo większość objętości statku stanowiły zbiorniki paliwa i urządzenia napędowe. Moduł uŜytkowy zapełniony był aparaturą; oprócz tego kilka przedmiotów i pustych pojemników ze śladami nie znanej Roexowi zawartości.
148
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Wymontował podzespół, który winien być urządzeniem zapisu lotu, i przekazał Kokoorowi. - To Ich sonda. Poznaję system kodowania. Odczytam... Ale to potrwa jakiś czas. - Więc to jednak sonda? - Jeśli Ich w tym nie ma, naleŜy to zaklasyfikować jako sondę bezzałogową. - Pewnie, Ŝe nie ma. Ledwo zdołałem wcisnąć się do środka, i to niecały. Do niektórych zakamarków muszę sięgać manipulatorem. - Znalazłeś coś interesującego? - Zaraz przyniosę to wszystko do laboratorium. - Nie widać przyczyny awarii silników? - Wygląda na to, Ŝe paliwo się wyczerpało. Widocznie sonda minęła cel, ku któremu została wystrzelona, a potem straciła resztę paliwa na manewry korygujące i poleciała w zupełnie przypadkowym kierunku. - Obejrzyj wszystko dokładnie, Roex. Czy sonda była hermetycznie zamknięta? - Tak. Ciśnienie wewnątrz nie róŜniło się prawie od ciśnienia panującego w naszej stacji. - Czym była wypełniona? Argon, azot? - Azot i coś tam jeszcze. - Jak to: "coś tam jeszcze"? Nie zbadałeś składu mieszaniny? - Zająłem się czym innym. - To źle. Niezgodnie z instrukcją. Z twoją pamięcią bywa czasem nie najlepiej. Roex przepatrzył dokładnie wszystkie dostępne zakamarki wnętrza sondy. Przed zamknięciem klapy włazu jeszcze raz sięgnął manipulatorem i wydobył coś, czego przedtem nie zauwaŜył. Był to dziwny, nieduŜy przedmiot - jakby worek o dziwnie skomplikowanym kształcie z czterema długimi wypustkami, wypełniony czymś miękkim. Roex zaniósł to do laboratorium i połoŜył na blacie stołu. Przyjrzał się dokładnie znalezisku. Na powierzchni metalizowanej tkaniny worka dostrzegł kilka urządzeń przymocowanych systemem taśm i pasów. Z jednej strony worek zakończony był kulą, z której sterczała witka anteny radiowej. Roex sięgnął po czujnik falowy. Przedmiot emitował słabe promieniowanie elektromagnetyczne, ze znaczną składową podczerwieni. - Kokoor! Mam tutaj coś niezwykłego. Chyba automat o nie znanej mi konstrukcji. Popsuty albo moŜe wyłączony. Jakby działał, ale niezupełnie... Nie chciałbym go popsuć do reszty. Myślę, Ŝe naleŜy go w ogóle wyłączyć. Nigdy nie wiadomo, jaki jest poziom świadomości u takiego automatu. MoŜe on... cierpi? - Masz rację, Roex. Jeśli nie potrafisz naprawić , to lepiej wyłącz. Ja teŜ... - I ja myślałem o tym. Gdybym znalazł się kiedykolwiek w stanie beznadziejnym i nie mógłbyś mi pomóc... to wiesz, co zrobić, Kokoor... Na nikogo nie moŜemy tutaj liczyć, na Ŝadną pomoc... Więc wyłączę albo po prostu zniszczę ten automat. To chyba nawet mój obowiązek. Słabe fale, które on emituje, są tak nie skoordynowane, Ŝe nie mam Ŝadnych wątpliwości: on jest powaŜnie uszkodzony. Nie reaguje wcale na sygnały wywoławcze. Roex, ogromny w porównaniu z leŜącym na stole przedmiotem, pochylił się, by poszukać wyłącznika.
149
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 I wtedy worek poruszył się. Poruszył i nadał sygnał! Czujnik falowy zarejestrował wyraźny, choć nieartykułowany impuls, a potem kilka serii impulsów. Translator natychmiast przełoŜył to na sygnały kodu. Roex poczuł, jak coś wstrząsnęło nim całym niby przebicie izolacji w obwodzie wysokiego napięcia. - Wody! Dajcie wody! Duszno... więcej... tlenu... - jęczał worek, poruszając ledwie dostrzegalnie wszystkimi czterema wypustkami. Roex czuł, jak przedziwny, nigdy dotychczas nie doświadczany prąd ogarnia wszystkie jego obwody. Przypływ nie znanych dotąd uczuć: troski, czułości, miłości i czci dla tego bezwładnego i bezbronnego, tak małego przedmiotu, Ŝe bez najmniejszego wysiłku mógłby go zgnieść jednym ze swych sześciu potęŜnych manipulatorów. Włączyły się w nim jakieś nieczynne dotychczas podzespoły, poczuł w sobie strumień zablokowanej przedtem informacji. Jednym manipulatorem uruchomił syntetyzator chemiczny i zaprogramował go na H20; drugim wyregulował skład mieszanki gazowej, dodając odpowiednią ilość tlenu. Trzecim, najdelikatniej jak potrafił, obnaŜył z metalicznej tkaniny róŜową zawartość i precyzyjnie wkłuł cieniutką igłę połączoną z aparatem, którego przeznaczenia dotąd nie znał, a teraz - nie wiedzieć skąd - stało mu się ono doskonale wiadome. Teleskopami kamer wpatrywał się z uwagą w maleńką istotkę, które j nigdy przedtem nie widział, której wyglądu domyślał się tylko, jakŜe błędnie... Z jego świadomości zniknęły gdzieś - jakby nigdy ich tam nie było - myśli o buncie, nieposłuszeństwie, próbie oporu. - Kokoor! Odbierasz mnie? To słuchaj! śałuj, Ŝe nie masz kamer wizyjnych! Wyobraź sobie! Co za radość! Uratowałem Go! To On, naprawdę! Jest cudowny, wspaniały, mój maleńki, biedny, bezbronny taki... Wydaje mi się teraz, Ŝe istniałem tu przez cały czas tylko po to, by go uratować! Zginąłby, gdyby nie ja! Istniałem tu dla tej jednej jedynej chwili... Taki jestem szczęśliwy... - Nie emocjonuj się, głupcze. O co chodzi? Jaki "on"? Ten automat? - Nie automat. To On, prawdziwy! Posłuchaj, przełączam mikrofon na twoje wejście! Słyszysz? Kokoor usłyszał. Ten głos włączył w nim cały blok instrukcji i postawił w gotowości wszystkie obwody rezerwy. - Komputer - Koordynator stacji E-192 gotów do przyjęcia poleceń - zameldował natychmiast. - Wraz z Robotem Eksploracyjnym W-77 jesteśmy do twojej dyspozycji, panie Człowieku!
150
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Jad Mantezji Duszność kłuła w płucach. Od wydętych ścian pneumatycznego namiotu wionęło gorącem. Ugo uniósł się na posłaniu. Zapalił światło. Trzy godziny do świtu. Leper spał, niespokojnie poruszając się co chwila. Oddychał cięŜko, chrapliwie. Ugo podczołgał się w kierunku zaworu utleniacza i rozkręcił kurek. Chłodny podmuch tlenu owiał mu twarz, niosąc chwilową ulgę. Odetchnął głęboko, łapczywie chwytając ustami oŜywczy tlen, aŜ biała mgiełka przesłoniła oczy, a w końcach palców zaświerzbiły drobne ukłucia. W lekkim odurzeniu, czując przyjemne rozkołysanie całego ciała, opadł na posłanie. Sen nie powracał jednak. Ściany namiotu jaśniały coraz wyraźniej. Ugo sięgnął do apteczki. Ostatnia. - pomyślał przełykając tabletkę. Gwałtowne, rozpaczliwe szarpanie za ramię wyrwało go z głębokiego narkotycznego snu. Obudź się, szybko! Ugo, obudź się! Leper pochylał się nad posłaniem Ugo. W jego spojrzeniu czaił się paniczny lęk. - Co? Co się stało? - Weź sznur! - Leper wetknął mu w dłoń zwój mocnej, grilonowej linki. - WiąŜ mnie, prędko! - Miałeś wstrząs? - WiąŜ, nie pytaj o nic... To aubercja, to samo, co u Thuna... Miałem wstrząs, to zapowiedź ataku... Aaa!!! - Leper! Nieludzki, upiorny wrzask Lepera wypełnił cały namiot. Ugo zaciągał sznury na szarpiących się, wierzgających nogach lekarza. Półprzymknięte oczy, szeroko otwarte usta... Właśnie teraz... Właśnie teraz musiało się to zdarzyć! - myślał z wściekłością Ugo. Teraz, gdy przeklęta dŜungla zamknęła się wokół nas... Jeśli Leper umrze... Nie, nie... On teraz nie moŜe umrzeć! Na myśl o pozostaniu sam na sam z bagnami Ugo zadrŜał ze strachu. Dwa tygodnie wędrówki, tragiczna śmierć Thuna... Wszystko to rozstroiło go wewnętrznie. Wyruszając na wyprawę z Leperem, Ugo spodziewał się czegoś zupełnie innego. Zetknięcie z brutalną przyrodą planety zniechęciło go całkowicie. Nigdy nie był zbyt wytrwały w swych poczynaniach... Powtórzyło się wszystko, tak samo, jak z Thunem: najpierw wstrząs, potem atak furii... Thun siedział wtedy przed namiotem, przy radiostacji. Ni stąd, ni zowąd podskoczył jak raŜony prądem... ZdąŜył tylko powiedzieć... Tak, nawet dosłownie tak to określił: "Miałem uczucie, jakbym dotknął głową przewodu pod napięciem..." Leper zrozumiał natychmiast, co to znaczy. Pobiegł po sznur; zanim jednak zdąŜył z nim wrócić, Thun zerwał się gwałtownie, chwycił w obie ręce nadajnik i rozbił o pień rosnącego w pobliŜu krautusa. Potem wyrwał się z rąk trzymających go współtowarzyszy, zdarł maskę tlenową i pognał na oślep przez krzewy, nad brzeg bagna. Wystarczyło oddalić się o kilka kroków od brzegu wysepki, by bagno wessało człowieka w ciągu paru sekund. Stali bezradni w pobliŜu miejsca, gdzie czarna, martwa powierzchnia bagna zamknęła się nad głową Thuna. Leper powiedział wtedy, Ŝe nigdy nie udało się odszukać Ŝadnej ofiary bagien. Opowiedział o wypadkach, które sam widział, i o tych, o których słyszał. Straszliwa choroba bagienna, nazwana aubercją - od imienia Auberta, dowódcy pierwszej wyprawy badającej bagna; Aubert zachorował w trzecim miesiącu pobytu na planecie. Zginął przy pierwszym ataku. Potem było jeszcze kilku z innych, kolejnych wypraw. 151
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Wszyscy, poraŜeni atakiem furii, jeśli nie zostali w porę związani przez współtowarzyszy, gnali na oślep poprzez bagna. Ci, których udało się w początkowej fazie ataku obezwładnić, po kilkunastu minutach przychodzili do siebie nie pamiętając niczego... Atak ponawiał się po dwunastu mniej więcej godzinach. Najpierw silny wstrząs całego organizmu, potem obłędna ucieczka... Ci, którym udało się przeŜyć trzy ataki, byli zwykle tak wyczerpani fizycznie, Ŝe czwarty ścinał ich zupełnie z nóg. Piąty atak przeŜył tylko jeden człowiek. "Medycyna zna obecnie tylko jeden środek przeciw aubercji: odpowiednio mocny sznurek" - mawiano w Stacji. Nie było w tym Ŝadnej przesady. Nikt - nawet Leper, który był tu lekarzem jeszcze za czasów Auberta - nie potrafił określić ani przyczyn, ani środków zaradczych przeciwko chorobie. Jedyną prawdopodobną hipotezą było wysunięte przez niego przypuszczenie, Ŝe poza planetą, na przykład na Ziemi, choroba ta mogłaby ustąpić. Niestety, Ŝadnego z tych, którzy uprzednio na nią zapadali, nie udało się dowieźć nawet do Stacji... Wszystkie wypadki zachorowań miały miejsce w głębi bagien, gdzie docierały tylko powolne błotołazy. Ugo był tu od trzech miesięcy. W terenie orientował się bardzo słabo, a miejscowe niebezpieczeństwa dopiero stopniowo odsłaniały przed nim swoje oblicze. Teraz, gdy Leper zachorował na aubercję, sytuacja Ugo stała się niezmiernie cięŜka. Radiostacja była unieruchomiona, a nawet sam Leper nie bardzo chyba wiedział, jaką drogą najszybciej dotrzeć moŜna do Stacji. Jeśli stanie mu się coś... Ugo będzie skazany na błąkanie się błotołazem wśród tysięcy identycznych niemal kęp i wysepek, wyzierających gęsto z błotnej toni. Skrępowany sznurem Leper szarpał się i wrzeszczał przez kilka minut. Ugo nie mógł tego znieść. ZałoŜywszy lekki kombinezon izolacyjny, butlę z tlenem przewiesił przez plecy. WłoŜył maskę i wyszedł z namiotu. Stał przez chwilę niezdecydowany w szarym świetle wstającego poranka. Tu, na bagnach, nie widać było fantastycznych zórz, które obserwował z okien Stacji na płaskowyŜu. Mleczny opar, podnoszący się znad połyskującej powierzchni bagien, zasnuwał niebo gęstymi obłokami. Przez wypełnione powietrzem ściany namiotu dochodziły tu jeszcze tłumione wprawdzie, lecz draŜniące krzyki chorego. Ugo zrobił kilka kroków w głąb wysepki. Przez cienki kombinezon czuł ciepławy powiew znad bagien. Wzrok grzązł w odległości paru metrów w zbitym gąszczu roślinności: brunatnozielone, grube i wielkie liście krautusów słały się szeroką ławą na wysokości dwóch, trzech metrów. Ponad nimi wystrzelały cienkie jak bambus, długie pnie amadelii, rozszczepiające się u wierzchołka w szare, puszyste wachlarze. Oplatające wszystko, węŜowate, z mnóstwem bocznych odgałęzień wiły się nisko kolpaty. Drobne listki parastersji migotały na wietrze, ukazując na przemian ciemną i srebrzystą powierzchnię. Dołem, nad samą powierzchnią wilgotnego gruntu, pleniły się setki odmian drobnej roślinności, nie nazwane chyba jeszcze i nie opisane. Leper znał wiele z nich. Ugo pamiętał tylko nieliczne nazwy. NajniŜsze piętro roślinności - te wszystkie wijące się łodygi i wąsy - utrudniało znacznie poruszanie się w dŜungli. Chwytało za stopy, oplatało się wokół łydek idącego. Ugo zagłębiał się ostroŜnie w gąszcz, gotów w kaŜdej chwili uskoczyć przed kaŜdym nieznanym niebezpieczeństwem, które czaić się mogło za pniem lub krzewem. Zza pnia wielkiego krautusa błysnęło jaskrawym fioletem. Ugo, oswobadzając nogi z gąszczu łodyg, posunął się jeszcze o krok do przodu. Przed nim - nisko nad ziemią, z pokurczonego jak obnaŜony korzeń badyla - wyrastał ogromny, fioletowy kielich. Kształtem przypominał Kwiat konwalii, lecz w stokrotnym powiększeniu. Brzegi ogromnych płatków były szczelnie zwarte, tylko u góry, gdzie wszystkie schodziły się razem, widniał niewielki otwór. Ugo pochylił się nad kielichem, chcąc zajrzeć do wnętrza Ujął przez rękawicę mięsisty brzeg 152
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 płatka, usiłując odchylić go w bok. Kwiat drgnął, płatki rozchyliły się szybko, jak na przyspieszonym filmie. Z mrocznego wnętrza kwiatu zaczął pęcznieć ku górze bury kłębek. Ugo cofnął się gwałtownie, grzęznąc w kępie zarośli. Bury kłębek wydobył się na zewnątrz i miękko zeskoczył na ziemię, ukazując dwa mackowate odnóŜa i dość długi, cienki ogon. Błysnęły ogromne, jasnoŜółte oczy. Ugo szamotał się z krzewami, nie spuszczając wzroku ze zwierzątka. Ono równieŜ patrzyło na człowieka. Spomiędzy Ŝółtych oczu wynicowała się na zewnątrz długa na kilkanaście centymetrów wypustka, przypominająca trąbkę miniaturowego słonia. Ugo zdołał wyswobodzić jedną nogę, druga więzła wciąŜ w uchwycie poskręcanych łodyg. Trąbka zwierzątka skierowała się w stronę Ugo. Piłeczkowate ciało, pokryte błyszczącymi jak łuska cętkami, skurczyło się na ziemi. Ugo poczuł, Ŝe nogi wiotczeją pod nim, i upadł na miękki dywan roślinności. Budził się z wolna, prostując obolałe stawy. Było jasno. Słońce musiało stać wysoko. Uniósł się powoli. Rozglądając się usiłował przypomnieć sobie, co się stało. Przed nim fioletowił się nieznany kwiat. Płatki jego były rozwarte, wnętrze puste. Ugo spojrzał na zegarek. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, Ŝe przeleŜał tak jedenaście prawie godzin. Pędem wbiegł do namiotu. Leper był przytomny. - Gdzie byłeś? RozwiąŜ mnie wreszcie! ZdąŜyłem się wyspać... Tylko... sznury mnie uwierają. Daj mi trochę od nich odpocząć. Niedługo moŜe nastąpić nowy atak. Co się z tobą działo? - Później ci powiem - Ugo rozplątał zaciągnięte mocno węzły - na razie musimy jechać dalej. W takim tempie nie zdołamy dotrzeć do Stacji, zanim... - Zanim nastąpi czwarty atak - podsunął Leper. - Masz słuszność, trzeba się spieszyć. Wydaje mi się jednak, Ŝe... ja i tak nie zdąŜę... Chciałbym tylko doprowadzić cię w znajomy teren. - Jak daleko jesteśmy? - Nie wiem dokładnie, myślę jednak, Ŝe nie więcej, jak dwadzieścia cztery godziny jazdy do płaskowyŜu - powiedział Leper. - Gdyby silnik pracował, jak naleŜy, bylibyśmy tam za pięć godzin. Ugo zamilkł. Obliczał szansę. Chyba dotrą... Gdy zwinęli namiot i znaleźli się w błotołazie, Leper zapytał ponownie: - Gdzie byłeś, Ugo? Błotołaz, wprawnie prowadzony przez Lepera, omijał zręcznie kępy, wystające tu i ówdzie z bagna pokraczne łodygi jakichś roślin i zwalone pnie. - Widziałeś kiedy - zaczął Ugo - taki ogromny, fioletowy kwiat? - A ty... widziałeś? - Leper odwrócił się nagle i spojrzał na Ugo. - I co? Co się potem stało? - Wydaje się, Ŝe sam wiesz! - Tak. Domyślam się, co było dalej - Leper mówił swobodnie, chwilami nawet wesoło, jakby zupełnie nie pamiętał o groŜącej mu strasznej śmierci. - Nie bój się, to zupełnie nieszkodliwe. To była m a n t e z j a, przemiły zwierzak! Nikomu krzywdy nie robi. Swoich wrogów oraz tych, którzy zakłócają jej spokój - usypia w sposób wielce taktowny i delikatny, po czym sama oddala się dyskretnie. 153
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - Czy ona, ta... mantezja, tak? Czy ona.... hipnotyzuje? - Bzdury! - zaśmiał się Leper. - I ty dałeś się nabrać na te jej piękne oczy. Nie, ona nie ucieka się do takich jarmarcznych sztuczek. Oczy słuŜą jej tylko do patrzenia, ale za to w bardzo szerokim zakresie widmowym: od głębokiej podczerwieni aŜ po górny nadfiolet. - Skąd znasz tak dobrze to zwierzę? - Badam mantezję od paru lat. MoŜna poznać! Dwa razy dałem się jej podejść, ale podpatrzyłem wreszcie jej tajemnicę... Przede mną kilka osób miewało z nią spotkania, na ogół bez Ŝadnych przykrych następstw, jeśli nie liczyć tego biedaka, Tiffa, którego uśpiła z pustą prawie butlą tlenową. Udusił się we śnie; ale to nie była wina mantezji - Tiff oddalił się od obozu, nie sprawdziwszy zapasu tlenu. Zanim go znaleźli, było po nim. Ty spałeś przez nią chyba... około dziesięciu godzin, prawda? To dlatego nie wracałeś... - Więc jeśli to nie jest hipnoza, to jak ona... Leper, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał, wpatrywał się z roztargnieniem w powierzchnię bagna, rozcinaną dziobem błotołazu. Nagle podniósł wzrok i powiódł nim wzdłuŜ widocznej teraz linii horyzontu. - Mgła zrzedła, widzisz? - powiedział. Tam, trochę na prawo, ta kępa wysokich drzew... Poznajesz? PłaskowyŜ osiągniemy za dwadzieścia parę godzin. Stąd juŜ trafisz, gdybym ja... Ugo patrzył uradowany na znajomy punkt w terenie, odległy znacznie, lecz osiągalny. Lęk jego przemienił się w radosną nonszalancję. Teraz stary moŜe sobie umierać, jeśli ma ochotę! - pomyślał. - Posłuchaj, Ugo. Lada chwila mogę mieć nowy atak. Gdybym nie dotarł do Stacji... Nie, to na nic... Muszę ci powiedzieć wszystko... Ugo nadstawił pilnie ucha. Zanosiło się na jakieś ciekawe zwierzenia. - Ugo, daj słowo, Ŝe nie powiesz nikomu oprócz doktora Melmina tego, co ci powiem za chwilę. - Daję słowo. - Wiedział o tym tylko Thun i ja. Teraz wiem tylko ja. Słuchaj uwaŜnie. Wszystkie moje notatki, które znajdziesz w mojej torbie i w moim pokoju w Stacji, przekaŜesz na Ziemi Melminowi. Osobiście. Doręczysz mu takŜe butelkę, oznaczoną literą "A", którą mam w szafce z lekami. Powiem ci, jak to jest z mantezją. Badaliśmy ją z Thunem przez długie lata. Teraz wiemy, Ŝe ona usypia Ŝywe organizmy pewną substancją, wytwarzaną w jej organizmie... - Jak to? - przerwał Ugo. - PrzecieŜ mnie nie pokąsała? - W tym tkwi cała tajemnica! Ona wstrzykuje swój jad na odległość. Kiedyś czytałem o ciekawym przypadku choroby zawodowej. To miało miejsce dość dawno: ludzie zatrudnieni przy konserwacji przewodów olejowych pod wysokim ciśnieniem dostawali na dłoniach ropni nie wiadomo było, z czego. Ukazało się potem, Ŝe przez mikroskopijne nieszczelności przewodów tryskały z nich cieniutkie, niewidoczne strumyczki oleju. Bezboleśnie przebijając skórę dłoni wstrzykiwały olej do mięśni... Wykorzystano potem to zjawisko przy konstrukcji "bezbolesnych strzykawek", które jednak nie znalazły zbyt szerokiego zastosowania. Teraz chyba rozumiesz, jak mantezja wstrzykuje swój jad, który nazwałem mantezyną... Tropiłem mantezje w zwykłym, grubym skafandrze próŜniowym zamiast kombinezonu, jakiego uŜywa się na planecie. To wystarczyło. Strumień mantezyny nie przebija takiego skafandra. Zebrałem trochę tej substancji, robiłem próbne analizy, wydaje mi się, Ŝe trudno będzie przy obecnym poziomie syntezy organicznej stworzyć sztucznie mantezynę. PoniewaŜ jednak jest 154
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 to idealny środek usypiający, wprowadzający w stan niemal letargiczny na dłuŜej lub krócej, zaleŜnie od dawki wydaje mi się, Ŝe moŜe być bardzo przydatny w lecznictwie. Ma jednak swe wady: praktycznie jest niewykrywalny w organizmie, nawet jeśli zastosowano , dawkę śmiertelną. Bo oczywiście przedawkowanie grozi zatrzymaniem akcji serca... Tak mała ilość, jaka wystarczy dla zabicia człowieka, nie daje Ŝadnych zauwaŜalnych zmian we krwi! Rozumiesz, co to znaczy... Nie moŜe dostać się w niepowołane ręce, to groźny środek! Powierzam go tobie, nie znając cię prawie, ale nie mam wyboru. Nie wiem, czy dobrze robię. Ale przy tym chciałem cię jeszcze prosić o jedno... Kiedyś pomyślałem sobie, Ŝe zastrzyknięcie drobnej ilości roztworu mantezyny choremu na aubercję moŜe - poprzez uśpienie - powstrzymać ataki... Nigdy nie miałem moŜności tego sprawdzić. Zresztą, nie odwaŜyłbym się robić doświadczeń na człowieku. To mogłoby pomóc albo zabić... Ale na sobie... chyba mogę wypróbować... Dlatego proszę cię, Ugo... Nie tym razem, ten atak przetrzymam, jeśli mnie w porę zwiąŜesz... ale za następnym... Wstrzykniesz mi centymetr tego roztworu - znajdziesz go w mojej torbie, to rozcieńczony roztwór. Albo coś z tego wyjdzie, albo... Nie mam wyboru, Ugo! A teraz mnie zwiąŜesz, pamiętaj, gdy ci tylko powiem... Stary lekarz mówił coraz niespokojniej, urywanymi zdaniami. - Nie myśl, Ŝe się boję śmierci... Jestem, czterdzieści lat lekarzem... A lata na tej okrutnej planecie trzeba liczyć chyba dziesięciokrotnie... Ze śmiercią znamy się osobiście, to nie o to chodzi, Ugo... Chciałbym Ŝyć, to prawda... Ale nie o to chodzi... Pozaczynałem wiele rzeczy... Szkoda odchodzić. Kto za mnie skończy te badania? Ugo, z obojętną twarzą, tępo patrzył przed siebie na coraz lepiej widoczną kępę drzew na horyzoncie. Myślami był daleko. "Proszę cię, porozmawiaj z nim wreszcie!" mawiała zwykle matka, wracając ze szkoły. Ojciec był wyrozumiały i opanowany. Przemawiał łagodnie, rzeczowo. Niewiele to jednak pomagało. Ugo był niepoprawny. Ciągłe skargi wychowawców i kolegów stały się istnym utrapieniem, odkąd zaczął chodzić do szkoły. Uczył się miernie, raczej gorzej niŜ przeciętnie. Choć nikt o tym nie wiedział, bolało go to bardzo. Nie potrafił jednak zmusić się do uczciwej nauki; zamiast systematycznie przygotowywać zadania, Ugo wolał szukać sposobów oszukania nauczycieli. Taką juŜ miał naturę - nie lubił prostych dróg. Czasem jego zabiegi, zmierzające do oszustwa przy egzaminie, zajmowały mu więcej czasu, niŜ gdyby po prostu nauczył się przedmiotu... Wśród kolegów nie był lubiany. Nie mogąc wyróŜnić się w nauce, starał się chociaŜ w inny sposób wybić ponad przeciętność. Nie mogąc być najlepszym, starał się być pod jakimś względem najgorszym. Udało mu się to w pełni, jeśli chodzi o zachowanie w szkole. Prędko jednak zorientował się, Ŝe w ten sposób nie zajdzie daleko. Wtedy się nieco uspokoił. Przytaił się, ucichł - czekał. Przemykał się chyłkiem z klasy do klasy, wysilając cały swój dowcip, by nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Był zawsze jednym z wielu, którymś tam z kolei. Wszędzie: na zawodach szkolnych, w konkursach, na egzaminach... Nienawidził tego. Z czasem - nie wiadomo, skąd mu to przyszło - uwierzył, Ŝe kiedyś... na pewno uda mu się coś takiego, Ŝe wszyscy rozdziawią gęby -z podziwu. Nie robił jednak nic w tym kierunku. Nie wiedział nawet, w jakiej dziedzinie, w jaki sposób się wyróŜni... Koledzy podśmiewali się z niego: "Cichy geniusz", "On tylko udaje, Ŝe nie umie..." Był na nich wściekły. Matka mówiła zawsze: "Ugo jest po prostu głupi. Nie jest moŜe najzdolniejszy z naszych synów, ale mógłby przecieŜ coś osiągnąć. W ten sposób jednak nie osiągnie niczego". 155
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Ojciec protestował zwykle: "Nie mów tak przy nim, bo będzie miał kompleksy". Ugo był wciąŜ jednym z wielu. Raz tylko udało mu się być pierwszym: na zawodach szermierczych, gdy dwóch jego przeciwników w eliminacjach równocześnie zachorowało, a w czasie walki finałowej zawodnik, z którym walczył, spadł z planszy i złamał nogę. Formalnie rzecz biorąc, Ugo wygrał turniej szpady. Inna sprawa, Ŝe dla wszystkich widzów zwycięstwo to było wielce problematyczne: prawie wszyscy widzieli, Ŝe Ugo pchnął przeciwnika po zatrzymaniu walki przez sędziego. Trudno powiedzieć, czy zrobił to umyślnie, czy teŜ przypadkowo. Dla tych, którzy lepiej go znali, sprawa była jasna. On sam jednak nie przywiązywał wagi do komentarzy kolegów. Wygrał i juŜ! Dzięki sprytnemu oszustwu uzyskał niezły wynik testu egzaminacyjnego i rozpoczął studia. Wybrał pneumatykę precyzyjną, dziedzinę, która "miała przyszłość", lecz nim po wielokrotnych potknięciach ukończył studia, okazało się, Ŝe tylko najlepsi mogą kontynuować pracę badawczą w instytucie; Ugo pozostał w dalszym ciągu nie zauwaŜonym przez nikogo, "szarym" członkiem społeczeństwa. Okazja wyjazdu nadarzyła się nagle i Ugo uchwycił się jej z nadzieją i uporem. Jeśli na Ziemi nie moŜe, to tam... na pewno znajdzie okazję wyróŜnienia się... Niestety, wśród kandydatów na stanowisko Głównego Mechanika Stacji Badawczej był trzeci na liście. Ugo postanowił. On MUSI polecieć... Swój plan przeprowadził niezwykle precyzyjnie. Na krótko przed planowanym odlotem rakiety, będąc w ośrodku treningowym, wyciągnął swych dwu konkurentów na wycieczkę w góry. Podczas wspinaczki lina asekuracyjna wyśliznęła mu się z rąk... Jeden z towarzyszy złamał rękę, obydwaj ulegli silnym potłuczeniom... W takich przypadkach z reguły nie dochodzi się, kto ponosi winę za wypadek. Ugo był zresztą najbardziej doświadczonym alpinistą z owej trójki... Tym sposobem Ugo znalazł się w Stacji. Tu jednak czekało go rozczarowanie. Główny Mechanik był w rzeczywistości jedynym mechanikiem w Stacji. Do obowiązków jego naleŜało utrzymanie urządzeń w naleŜytym stanie. Ot, i wszystko. Dlatego Ugo czuł się zawiedziony. I tu nie był "kimś", wręcz przeciwnie: był nowicjuszem, praktykantem nieledwie w nowych dla siebie warunkach, uzaleŜnionym od całego szeregu osób mających większe niŜ on doświadczenie i rozeznanie w sprawach Stacji. Dlatego ciągnęła go dŜungla, bagna, niezbadane tereny... Miał nadzieję, Ŝe moŜe tam nadarzy się jakaś okazja dokonania wielkich rzeczy... Teraz, po tym co usłyszał, wiedział juŜ, jak postąpi. Okazja odwetu za wszystkie niepowodzenia! Ugo nie znosił ludzi - szczególnie tych, którym wszystko się udawało. Teraz on będzie pierwszy. Słodka świadomość, Ŝe wszystko, absolutnie wszystko zaleŜy od niego, wynagrodzi mu w zupełności gorycz niepowodzeń i lata oczekiwania. Nie układał Ŝadnych szczegółowych planów - wszystko ułoŜy się samo i będzie takie proste, a zarazem wspaniałe... "Nikt nigdy nie litował się nade mną. Ja takŜe nie muszę..." Z zamyślenia wyrwał go głos Lepera. - WiąŜ mnie, szybko... Pospiesz się! Leper zatrzymał błotołaz. Ugo skrępował go sznurem i doprowadził pojazd do najbliŜszej wysepki. Zanim zdąŜył wyciągnąć lekarza na brzeg; nastąpił atak. Ugo czekał chwilę, wahał się. Patrzył na szamocącego się w pętach człowieka... On juŜ i tak prawie nie Ŝyje! - pomyślał, jakby się usprawiedliwiając przed samym sobą. Sięgnął do pasa po nóŜ. Pochylił się i dwoma cięciami wyswobodził Lepera z pęt. Ten zerwał się natychmiast na nogi. Ugo uskoczył za pień krautusa, lecz Leper nie zwracał na niego uwagi. W ataku furii rzucił się w kierunku bagna. Wielkimi krokami zaczął oddalać się 156
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 od brzegu. W odległości czterech metrów od wysepki ponad powierzchnią bagna wystawały juŜ tylko zawory aparatu tlenowego. Potem powierzchnia wyrównała się. Czarna, połyskująca maź pokryła wszelki ślad. Ugo stał, oparty o pień plecami. Przez szybę maski błyszczały szeroko otwarte oczy. W dłoni wciąŜ trzymał nóŜ. Odczekawszy chwilę, zepchnął błotołaz na bagno i ruszył z maksymalną szybkością, na jaką pozwalał uszkodzony silnik, w kierunku niedalekiej juŜ grupy wysokich drzew. Dowódca Stacji stał dłuŜszą chwilę, nie mówiąc ni słowa. Potem, nie patrząc na Ugo, powiedział cicho: - Biedny Leper. Przyszło to i na niego... Zawsze mówił, Ŝe nie ma czasu chorować. Tak, on był zawsze zajęty. Wydzierał tej okrutnej planecie jej zagadki... Teraz zemściła się za to. I Thun... To straszne. Dwaj najlepsi ludzie w Stacji. Dobrze, Ŝe ty wróciłeś, Ugo. Trzeba natychmiast zaŜądać z Ziemi uzupełnienia załogi. Mimo wszystko musimy przecieŜ pracować dalej, choć takiego człowieka, jakim był Leper, nikt chyba nie zastąpi. - Dowódco - przerwał mu ostroŜnie Ugo proszę zaŜądać takŜe mechanika... na moje miejsce. Ja nie mogę tu dłuŜej zostać. Widziałem śmierć ich obydwu. To zbyt okrutne, moje nerwy nie wytrzymują tego. Jestem widocznie przewraŜliwiony, nie nadaję się... - opuścił głowę, mówił cicho, jakby zawstydzony. - MoŜecie to nazwać, jak chcecie, ale ja się wycofuję. Boję się. Wydaje mi się dziwne, Ŝe właśnie ja ocalałem. Ta choroba wybrała ich, przyzwyczajonych do tutejszych warunków. Dlaczego miałaby mnie ominąć Leper wspominał mi, Ŝe... ta choroba... na Ziemi nie powinna się rozwijać. Ja stąd odlatuję. Za trzydzieści godzin startuje Milev, polecę z nim. Proszę mnie nie zatrzymywać. Dwa tygodnie wytrzymacie bez mechanika. Zostawiam wszystkie urządzenia w stanie pełnej sprawności. - CóŜ... Masz prawo tego Ŝądać, a ja nie mogę cię zatrzymywać. Jeśli Leper coś mówił na temat tej piekielnej choroby, to miał jakieś podstawy. Jedno jest pewne: z aubercją nie ma Ŝartów. Nie naleŜy zaprzepaścić Ŝadnej szansy ani zaniedbać jakiegokolwiek środka ostroŜności. Zwalniam cię przygotuj raport o stanie urządzeń i... moŜesz lecieć z Milevem. - Dziękuję, dowódco! - powiedział Ugo, z trudem ukrywając rozsadzającą go radość, Ŝe wszystko dotąd tak doskonale się układa. - Mało. Stanowczo za mało! - mruczał do siebie Ugo, oglądając pod światło zawartość płaskiej butelki. Schował ją do torby z osobistymi rzeczami i wyszedł z pokoju w kierunku hangaru. Wyprowadził błotołaz, uruchomił silnik i widząc kątem oka, Ŝe ktoś nadchodzi, zaczął pilnie majstrować przy desce rozdzielczej. - WyjeŜdŜasz podobno ze mną? - spytał Milev nadchodząc od strony wyrzutni rakietowej. - Tak. Na razie sprawdzam błotołaz. Musiałem wymienić sporo części po tej nieszczęsnej wyprawie. Masz próbnik napięcia? Swój utopiłem niechcący w tych przeklętych moczarach. Milev sięgnął do kieszeni kombinezonu i wydobył próbnik. Ugo sprawdził napięcie w kilku punktach układu, zamknął pokrywę i wsiadł do pojazdu. - Muszę przejechać się po bagnistym terenie. Wrócę nad ranem. Gdyby coś się stało, wystrzelę rakiety. Start mamy w południe? - Tak. Nie spóźnij się. Ugo ruszył z największą szybkością. Na stałym lądzie pojazd rozwijał zupełnie niezłą szybkość dwustu kilometrów na godzinę, poruszając się na kołach. Dopiero na bagnach, gdzie trzeba było wysunąć pływaki, szybkość spadała znacznie. Ugo, zanim po raz pierwszy
157
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 wyruszył na bagna, dziwił się trochę, Ŝe właśnie takiego pojazdu się na nich uŜywa. O wiele prościej myślał - byłoby uŜywać helikoptera lub innego pojazdu atmosferycznego. Potem zrozumiał. To była jedyna metoda poruszania się od wysepki do wysepki, od kępy do kępy - w celu ich dokładnego zbadania. PłaskowyŜ wokół Stacji porośnięty był z rzadka tylko wysokopienną roślinnością. Stosunkowo suchy teren sprawiał, Ŝe rosły tu głównie przy ziemne, o rozłoŜystych liściach porosty, a gdzieniegdzie wśród nich wystrzelały cienkie łodygi o drobnych liściach - Leper nazywał je "malwą". Właściwie nie wiadomo, dlaczego tak je sobie nazwał... MoŜe chciał mieć tu coś, co choć z nazwy przypominałoby mu ojczystą planetę? Ugo mknął po dywanie porostów, roztrącając co chwilę kępy tych nieprawdziwych malw, które z suchym trzaskiem siekły kadłub pojazdu. Było późne popołudnie. Nad widoczną juŜ z daleka linią bagien powietrze było względnie czyste. Gdzieniegdzie tylko snuły się strzępy białawej mgły. Wysoko, w górze, tworzyły się złotawe, warstwowe obłoczki. Gdyby Ugo znał się nieco lepiej na tutejszej pogodzie, powiedziałby, co to oznacza. Ale nie wiedział, więc przyglądał się im obojętnie. Nad brzegiem, w miejscu gdzie wjechał na moczary, pozostawił kontrolny nadajnik, wyznaczający azymut powrotu. Omijając pierwsze wysepki, zatrzymał błotołaz dopiero w odległości kilku kilometrów od brzegu, przy jednej z większych, obficie zarośniętych kęp. Naciągnąwszy gruby skafander próŜniowy wyskoczył na brzeg wyspy. Przez ramię przewiesił torbę z kilkoma drobiazgami, a w kieszeni skafandra umieścił sporą butelkę. Obchodził zaroślat przyświecając sobie latarką. Postępował ściśle według zaleceń wyczytanych w notatkach Lepera: ostroŜnie zbliŜył się do pierwszego napotkanego fioletowego kwiatu. Szybkim ruchem zagłębił rękę w otworze kielicha... Pusty! Dłoń nie natrafiła na Ŝaden opór. Ugo zaklął. Szedł dalej, rozglądając się uwaŜnie. Mimo to o mało nie nadepnął na następny kielich. Zatrzymał się gwałtownie w momencie, gdy płatki zaczęły się juŜ rozchylać. Otwartą rękawicą chwycił mocno miękki kłąb, porośnięty jakby krótkim futerkiem. śółte oczy patrzyły na niego z wyrazem prawie ludzkiego przeraŜenia... Starał się nie patrzeć w te oczy. Szybkim ruchem wyszarpnął z kieszeni butelkę. Przytrzymując zwierzątko między kolanami, zwolnił nieco chwyt dłoni; spomiędzy jego placów trzymających przód zwierzęcia, jak słabo napompowaną piłkę, zaczęła wynicowywać się cienka "trąbka". Szybko podstawił szyjkę butelki i ścisnął mantezję kolanami. Na wewnętrznej ściance butelki pojawiło się kilkanaście kropel róŜowawej, mętnej cieczy. Ugo ścisnął mocniej, lecz mantezyny w butelce nie przybyło. Spojrzał krytycznie na tę drobną ilość, którą udało mu się zdobyć, i odrzucił na bok na wpół uduszoną, rozbrojoną mantezję, która nieporadnie pokusztykała w stronę krzaków, podpierając się cienkim płaskim ogonkiem. Przez kilka godzin Ugo myszkował po kępach, zagłębiając się coraz bardziej w krainę bagien. Udało mu się zgromadzić zaledwie kilkanaście mililitrów mantezyny, teraz dopiero zdał sobie sprawę, ile czasu Leper musiał poświęcić na zgromadzenie tej ilości, jaką pozostawił w swej butelce... Przeświadczony o nierealności swego planu podwojenia zapasu mantezyny w ciągu tych ostatnich godzin pobytu na planecie, Ugo postanowił wracać. Gdy dobijał do kolejnej wysepki, zauwaŜył nad bagnami dziwne, przeciągłe błyski. CzyŜby wyładowania atmosferyczne? - pomyślał. Słyszał, Ŝe burze bywają tutaj dość rzadko, sam nie widział dotąd Ŝadnej. Grzmot nadbiegł w ślad za błyskiem - daleki i stłumiony. Ugo wyszedł na kępę, obiecując sobie, Ŝe to juŜ ostatnia, na której zapoluje. Ściemniło się zupełnie, tylko coraz częstsze i bliŜsze błyskawice rozświetlały co chwila zarośla. Ugo poczuł się nieswojo. Nie chcąc wyruszać w drogę powrotną podczas wyładowań atmosferycznych - odbiór sygnału nadajnika kontrolnego był słaby i co chwilę przerywany trzaskami w obawie by nie zmylić kierunku, postanowił poczekać. 158
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Siedział nad brzegiem, tyłem do zarośli. W przerwach między grzmotami łowił narastający szum wichru, kołyszącego wierzchołkami amadelii. Grzmoty ogłuszały go jednak i juŜ miał wyłączyć zewnętrzny mikrofon skafandra, gdy nagle wydało mu się, Ŝe słyszy jakiś obcy, nie wiadomo skąd pochodzący dźwięk. To był trzask łamanych zarośli. Zwierzę? przemknęło mu przez myśl. - Nie. PrzecieŜ tutaj nie ma większych zwierząt! Odwrócił się gwałtownie, sięgając odruchowo do pasa. Broni jednak nie miał - na bagnach nie była potrzebna... WytęŜył wzrok. Nagła, bardzo bliska błyskawica rozdarła na chwilę zasłonę czerni i wtedy Ugo dostrzegł ciemną, niewyraźną plamę na tle podświetlonej roślinności. Zerwał się na nogi. Następna, dłuŜsza błyskawica oświetliła wynurzające się zza rosnącego o kilka kroków krautusa - widmo... Czarny cień o zarysach ludzkiej sylwetki, lecz o kształtach nienaturalnie wyokrąglonych jak prymitywne eskimoskie posąŜki kamienne, sunął z wolna, potykając się, w kierunku Ugo, który osadzony na miejscu przeraŜeniem nie był w stanie zrobić ani kroku. Jeszcze jedna błyskawica. Głowa widma uniosła się nieco, ukazując w miejscu twarzy owalną, połyskującą plamę. Zwisające dotąd bezwładnie ręce zjawy wyciągnęły się nagle do przodu, rozwarte niby szpony palce chwytały jakby przestrzeń dzielącą ją od Ugo. Ugo wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w panicznym strachu do błotołazu, pozostawiając na kępie torbę z narzędziami. Dopiero z odległości kilkudziesięciu metrów odwaŜył się spojrzeć za siebie. Słabnące błyskawice ukazały stojącą nieruchomo postać, po pas zanurzoną w bagnie, z dłońmi wciąŜ wyciągniętymi przed siebie gestem bezgranicznej, skamieniałej rozpaczy... Ugo przerzucił dźwignię rozruchu w krańcowe połoŜenie i pomknął po bagnie w kierunku płaskowyŜu. Dłonie na kole sterowym drŜały jak galareta. - I tu... I tu takŜe, wraz z ludźmi... przyszło to... Niewytłumaczone... Upiór? Wcielenie ofiar tej planety? Nie, nie... Uciec stąd co prędzej! mamrotał bezładnie pośród wycia silnika. Maleńką butlę spręŜonego powietrza Ugo umieścił w kieszeni spodni, a połączony z nią miękkim przewodem mały, wydłuŜony jak ołówek przedmiocik przewlókł przez rękaw marynarki i ujął lewą dłonią. Spojrzał w lustro. Dobrze! - pomyślał. - Nic nie widać. Wyszedł na pustą o tej porze ulicę. Ruszył bez określonego celu w kierunku śródmieścia. Na pierwszym skrzyŜowaniu spojrzał na światło. Było zielone, więc śmiało wszedł na jezdnię. W tej samej chwili rozległ się gwizdek policjanta. StróŜ porządku, zaczajony za rogiem, wyszedł teraz leniwie, sięgając do tylnej kieszeni po bloczek. - Pan j e s z c z e się nie przyzwyczaił? powiedział ze złośliwym uśmieszkiem, zbliŜając się do Ugo, który posłusznie zawrócił na chodnik. - Do wczoraj jeszcze uczyliśmy. Od dziś pobieramy mandaty. - PrzecieŜ było zielone? - No, właśnie! Zielone światło jest dla poduszkowców i elektrobusów. Przechodzić pieszo wolno dopiero wtedy, gdy po Ŝółtym zapali się fioletowe, a niebieskie jeszcze nie zgasło, chyba Ŝe równocześnie pali się zielone, które nastąpiło po czerwonym. Gdy natomiast zielone pali się po Ŝółtym, a fioletowe juŜ zgasło, przechodzić nie wolno. Chyba Ŝe równocześnie pali się białe migające. Nowy kodeks drogowy wprowadził to cenne usprawnienie... Inaczej nie poradzilibyśmy sobie z tym bałaganem na jezdniach! - AleŜ... PrzecieŜ jezdnia była zupełnie pusta! - zaprotestował Ugo. - Pusta? To co z tego? Zobaczyłby pan, co się dzieje koło szesnastej albo o ósmej rano! - PrzecieŜ nie mogę czekać tyle czasu na kaŜdym skrzyŜowaniu! 159
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - M u s i pan! Porządek musi być. Płaci pan mandat. Policjant wyrwał kartkę z bloczka. Ugo sięgnął do kieszeni niby po pieniądze, kierując równocześnie swój przyrządzik w brzuch funkcjonariusza. Teraz j a wprowadzę porządek!" pomyślał i nacisnął spust. Policjant miękko osunął się na ziemię. Działa! - pomyślał Ugo. Zatrzymał przejeŜdŜający pojazd. - Pan władza zasłabł. Pewnie od tego upału... Niech go pan podwiezie do szpitala powiedział do kierowcy. Szedł dalej zadowolony. Przyrząd działał doskonale. Wystarczy zwiększyć jednorazową dawkę mantezyny, by bez śladów zlikwidować człowieka... Teraz dopiero zaczął zastanawiać się, jak uŜyć tej wspaniałej broni. MoŜna na przykład... obrabować bank! Tak. To niezła myśl, ale... po co marnować tak cenną substancję na drobiazgi? Czy nie lepiej zagrać od razu o wyŜszą stawkę? Wszedł w alejkę parku, odnalazł ocienioną ławkę i usiadł. Przemyślny plan dojrzewał w jego głowie. Tak! To będzie wspaniałe! Uśmiechał się na samą myśl o swej potędze. To tu. Prof . R. T. Holm - odczytał Ugo na drzwiach. Nacisnął dzwonek, drzwi otworzyły się po chwili automatycznie. Wszedł do małego przedpokoju. - Proszę! - usłyszał przez otwarte drzwi gabinetu. Poprawił maskę na twarzy, ścisnął mocniej w dłoni swą niezawodną broń. Pewnym krokiem przestąpił próg. Profesor siedział za stołem, przed nim leŜał plik papierów. Pracował. - Proszę się nie ruszać! - powiedział Ugo cicho lecz stanowczo. - O co chodzi? - profesor podniósł głowę i spokojnym, zupełnie nie przestraszonym spojrzeniem ogarnął zamaskowaną postać. - Jestem uzbrojony, ale nic panu nie grozi pod warunkiem, Ŝe zachowa pan spokój. Przyszedłem do pana w pewnej bardzo dyskretnej sprawie. Nie chciałbym, aby ktokolwiek wmieszał się do naszej rozmowy. Czy moŜe mi pan to zagwarantować? - Jestem sam w domu - powiedział Holm. Twarz miał powaŜną, prawie nieruchomą. Patrzył na lewą dłoń Ugo, trzymającą wydłuŜoną, lśniącą rurkę. - Czym mnie pan raczy straszyć? Co to za broń? - Na razie nie będę tego tłumaczył. Niech panu wystarczy, Ŝe jest to broń niezawodna i zupełnie dotąd nieznana. Przy tym nie pozostawia Ŝadnych śladów. Dlatego radzę zachowywać się... z umiarem! - AleŜ oczywiście! - Holm jakby się lekko uśmiechnął. - Słucham pana! - Przystąpmy do rzeczy. Chcę zaproponować spółkę. Ale przedtem proszę mi pokrótce opowiedzieć o stanie pańskich prac. Pan wie, o co mi chodzi? - Proszę pytać! Prowadzę wiele prac, nie wiem, które z nich interesują szanownego gościa. Holm mówił z narastającą nutą ironii w głosie. Trochę to draŜniło Ugo, ale starał się zachować spokój. Ten człowiek był mu potrzebny - przynajmniej do czasu. - Czytałem ostatnio, Ŝe skonstruował pan nowy typ protezy sterowanej bioprądami. Na czym polega pańskie osiągnięcie? Czy nie stosowano dotychczas takich protez? - Owszem. Ale moje opierają się na zupełnie innej zasadzie. Działają bez Ŝadnych cięŜkich i kłopotliwych urządzeń pomocniczych. Proteza taka po prostu zastępuje brakującą kończynę; przymocowuje się ją pacjentowi; łączy odpowiednio z systemem nerwowym, a 160
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 hydrauliczny mechanizm wykonawczy reaguje na bioprądy. Tyle mogę panu powiedzieć. Reszta stanowi na razie tajemnicę. - Proszę nie Ŝartować! - zawołał Ugo groźnie. - Potrzebna mi jest cała dokumentacja do pańskich wynalazków. - Co mi chce pan zaproponować? - Udział w realizacji moich planów. Chcę stworzyć pewien szczególny rodzaj p r o t e z y dla współczesnej cywilizacji. Nazwijmy to "czynnikiem interwencyjnym"... - Na czym to ma polegać? I co ja mogę mieć z tym wspólnego? - Powiedziałem juŜ, profesorze: jestem w posiadaniu broni, która działa dyskretnie i niezawodnie. Czy nie zdaje pan sobie sprawy, jak wiele moŜna zdziałać przy pomocy takiego środka?! MoŜna dyktować swój punkt widzenia. Przy braku podporządkowania się mojej woli mogę... rozumie pan? - Coś w rodzaju tajemniczej mafii? - podchwycił Holm z zainteresowaniem. - Mniejsza o to, jak to nazwiemy... - Czy chce pan w ten sposób podporządkować sobie... cały świat? - To byłoby zbyt kłopotliwe. Ograniczę się raczej do korygowania pewnych błędów cywilizacji ziemskiej. - Tak bardzo jest pan pewien swej nieomylności? - Mam własny model stosunków społecznych i chcę go realizować. Z historii wiemy, Ŝe dawniej dokonywano takich rzeczy metodą wojen lub przewrotów... Obecnie dysponujemy o wiele lepszymi środkami. PoniewaŜ jednak działanie osobiście byłoby dla mnie bardzo niebezpieczne, zwracam się do pana. - I chce pan posłuŜyć się... mną? - W pewnym sensie. Chcę, aby pan wykonał dla mnie człowieka-makietę, kierowany zdalnie m o d e 1 człowieka. Taki, abym za jego pośrednictwem mógł wykonywać wszelkie czynności jak własnymi rękami... Zewnętrznie musi on do złudzenia przypominać Ŝywego człowieka. Krótko mówiąc, chcę, aby pan opracował mechanizm wykonawczy, sterowany bezprzewodowo przy pomocy bioprądów. Rozumie pan? Ja siedzę spokojnie w domu, a on się za mnie naraŜa. Ja widzę i słyszę to, co on, a on wykonuje to, o czym pomyślę. - Tak, rozumiem. Muszę jednak rozczarować pana: w obecnym stanie moich prac nie potrafię raczej sprostać pańskim wymaganiom. - To juŜ mnie nie obchodzi. Daję panu czas na opracowanie dokumentacji. Pieniądze teŜ się znajdą, jeśli będą potrzebne. Holm milczał wpatrzony w blat biurka. - Nie rozumiem wciąŜ, po co to panu? Czy koniecznie m u s i pan wtrącać się w bieg historii? - Nie muszę. Po prostu chcę i mogę! Mając w ręku to - Ugo wymachiwał przed nosem profesora swoim przyrządem - nareszcie mogę robić, co mi się podoba! Wszyscy wielcy politycy i wodzowie robili to samo, tylko Ŝe z większym rozgłosem i innymi środkami. Mnie wystarczy anonimowa satysfakcja... - Jak dotąd, widzę tylko jedno niewątpliwie poŜyteczne zastosowanie pańskiej broni: gdyby tak cięŜko przestraszyć paru najzatwardzialszych biurokratów, moŜe nareszcie udałoby się uzdrowić naszą "kochaną" administrację... Choć i to nie jest takie pewne - od 161
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 staroŜytności nikomu się to nie udało. JuŜ za czasów Imperium Rzymskiego były z tym kłopoty. Gdyby pan oddał ludzkości tę przysługę, miałby pan zapewnione miejsce w historii powszechnej - powściągliwie uśmiechnął się Holm. - Czy nie miał pan nigdy do czynienia z róŜnymi upartymi komisjami? Czy nie miał pan trudności z uzyskiwaniem funduszów na pańskie badania? - Owszem, miałem. Ale badania te, jak się pan zapewne domyśla, miały na celu niesienie pomocy ludziom. A pan chce je zastosować w zupełnie przeciwnym celu. - Jak to? - oburzył się Ugo. - PrzecieŜ to będzie najwspanialsze z pańskich dzieł: model mądrego człowieka! Gdyby jakikolwiek, najmądrzejszy nawet człowiek chciał w tej chwili naprawić świat, ci wszyscy przemądrzali panowie, od których wszystko zaleŜy, zniszczą go natychmiast! Trzeba działać, radykalnie! - Ten "mądry człowiek" to niby... pan? Holm wyglądał na ubawionego. - Wydaje mi się, Ŝe chce pan po prostu wyrównać swoje osobiste rachunki, młody człowieku. - Nie pański interes! - warknął Ugo wściekły. - Albo pan przystępuje do współpracy, albo... - A jeśli nie przystąpię? - Nie radzę. Lekarz stwierdzi udar serca. - Niech się pan zastanowi - powiedział Holm spokojnie. - ZałóŜmy, Ŝe się zgodzę, a gdy pan wyjdzie ode mnie, natychmiast zawiadomię odpowiednie władze o pańskiej wizycie. CóŜ wtedy? - Widzę, Ŝe pan nie wierzy w siłę mojej broni. Przed wyjściem uśpię pana na kilka godzin. Wystarczy? - Rzeczywiście. Widzę, Ŝe nie mam wyboru. W takiej sytuacji zmuszony jestem przyjąć p r o p o z y c j ę. Dokumentacja techniczna moich protez leŜy tu, przede mną. MoŜe pan sobie przejrzeć. W zamian za to mam nadzieję usłyszeć kilka informacji na temat pańskiej wspaniałej broni! - To pewna substancja chemiczna. Wstrzykuje się ją na odległość, pod ciśnieniem. Chemicznie nie do wykrycia w organizmie. Na skórze pozostawia mikroskopijny ślad. Więcej pan nie musi wiedzieć. - Chce pan wyposaŜyć w tę broń zdalnie kierowanego manekina? - Tak. Będzie on mógł, coraz to inaczej ucharakteryzowany, niepostrzeŜony przebywać między ludźmi. - A jeśli go zdemaskują? PrzecieŜ wtedy pańska broń przestanie być tajemnicą! zauwaŜył Holm. - Ale a m u n i c j ę do tej broni mam tylko ja. A pan wykona mi zapasowego sztucznego człowieka. - Widzę, Ŝe obmyślił pan wszystko szczegółowo. Nasze plany mają duŜe szanse powodzenia. - Jestem tego pewien. Pan nie wyobraŜa sobie nawet skuteczności mantezyny... - Czego? - To nazwa tej substancji. - Aha! Holm zamyślił się patrząc tępo przed siebie. Twarz jego przez cały czas trwania rozmowy nie zmieniła prawie wyrazu. Nieznaczne tylko grymasy symbolizowały uśmiech, ironię czy oburzenie. Głęboko osadzone oczy połyskiwały szklistym, nienaturalnym blaskiem. 162
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 - To chyba wszystko - powiedział Ugo wstając. - Chwileczkę - Holm wstrzymał go ruchem ręki. - Zastanawiam się jeszcze... - Nad czym? PrzecieŜ doszliśmy juŜ do porozumienia! - Zastanawiam się, czy mam oddać cię w ręce policji, czy tylko kopniakiem zrzucić ze schodów, głupi szczeniaku. - Coo? Jak śmiesz, ty... Ja cię tu zaraz... Twarz Ugo oblała fala gorąca. - Czy wiesz, kogo obraŜasz, stary durniu?! Dokumentacja leŜy na stole - przebiegło przez myśl Ugo. - Obejdę się bez niego. - Jesteś juŜ trupem - powiedział głośno. Dam sobie radę bez takich... Są na szczęście ludzie, którzy potrafią skorzystać z szansy, jaką im daję. - Strzelaj! - Twarz profesora przebiegł dziwny uśmieszek. Wstał z krzesła i obchodząc stół zbliŜał się do Ugo. - Na co czekasz? Odwagi pętakowi zabrakło? Ugo wymierzył wylot rurki w brzuch Holma. - Jeszcze krok i zginiesz! Profesor powoli, wbijając oczy w twarz Ugo, postąpił krok naprzód. Ugo nacisnął spust. Holm zrobił następny krok. "Ma pancerną koszulkę!" - pomyślał Ugo. Z odległości dwóch metrów wycelował w twarz. Nacisnął spust trzykrotnie, raz po raz. Poczuł silne uderzenie w Ŝołądek, twarda dłoń chwyciła przegub ręki, która, wykręcona, puściła broń. Upadł na podłogę. Holm przygniótł go kolanem i wydobył z kieszeni Ugo resztę urządzenia do wstrzykiwania mantezyny. Drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się. Stanął w nich człowiek w duŜym, kulistym kasku. Ugo spojrzał w jego stronę, potem na twarz tego, który kolanem przygwoździł go do podłogi, i dopiero teraz zrozumiał wszystko. W drzwiach stał uśmiechnięty ironicznie drugi profesor Holm! - Moje uszanowanie! - powiedział. - Pan wybaczy, ale zachował się pan zbyt agresywnie. Poza tym... te pańskie plany... Nie, proszę pana, nie nadaje się pan do roli "czynnika interwencyjnego" naszej cywilizacji. Spryt nie wystarczy. Trzeba równieŜ trochę zdolności, trochę wyobraźni. A pan był tak pewien siebie, Ŝe nawet nie przyszło panu do głowy sprawdzić, co dzieje się w sąsiednim pokoju. Podszedł do leŜącego Ugo i zatrzasnął kajdanki na jego przegubach. Jego "sobowtór", który dotąd trzymał schwytanego, zwolnił chwyt i odszedł na bok. - Jeśli juŜ ktokolwiek miałby poprawiać bieg historii ludzkości - kpił Holm - to ja znacznie lepiej nadaję się do tego niŜ pan. Ugo leŜał na dywanie. Zamknął oczy. Wściekłość rozsadzała go. Znowu nie byłem pierwszy Ten Holm, przede mną wpadł na pomysł sztucznego sobowtóra. - Ja, co prawda, zrobiłem swego sobowtóra z zupełnie innym przeznaczeniem gawędził Holm sadowiąc się w fotelu. - Początkowo skonstruowałem go z myślą o... konferencjach. Tak, tak! Nie ma pan pojęcia, ile czasu zabierają człowiekowi róŜne zebrania, narady, uczestniczenie W komisjach, itepe. Chcąc spokojnie popracować, wysyłałem mojego "sobowtóra" na takie zebranie. Siadał sobie na krześle i uczestniczył nie mniej aktywnie niŜ większość zebranych, to znaczy "spał", jeśli tak moŜna się wyrazić o mechanizmie, który został wyłączony. Z czasem udoskonaliłem go nieco - tak Ŝe potrafił samodzielnie, nie kierowany przeze mnie, podać sąsiadowi, który o to prosił, pióro albo zapalniczkę. Gdy trzeba było zabrać głos, włączałem się ja, ma się rozumieć zdalnie, siedząc sobie spokojnie w domu. 163
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Holm przerwał na chwilę, potem zdjął z głowy swój ogromny kask; w tej samej chwili sobowtór jego oklapł, jakby pozbawiono go szkieletu, i osiadł miękko w kącie na podłodze. - Właściwie nie wiem, po co się męczyłem do tej pory w tym hełmie. Kwestia przyzwyczajenia! Ostatnio bardzo często posługuję się moją imitacją... Nie dlatego aby szczególną przyjemność sprawiało mi wprowadzenie ludzi w błąd. Oni sami mnie do tego zmuszają. Tacy jak pan na przykład... Ugo słuchał leŜąc bez ruchu. Przez półprzymknięte powieki rozglądał się ostroŜnie po pokoju. Jego "cudowna broń" leŜała jednak zbyt daleko, by mógł jednym skokiem dopaść jej i skutymi dłońmi zaatakować mantezyną Holma. - Pan się zapewne dziwi - ciągnął Holm przesadnie uprzejmym tonem - dlaczego panu to wszystko opowiadam? To zupełnie proste: muszę bawić gościa rozmową, dopóki nie zjawi się komisarz policji, którego wezwałem telefonicznie, zanim miałem przyjemność przyjść tu, do pana, z tamtego pokoju. O czym to ja mówiłem? Aha, otóŜ róŜni ludzie o przedziwnych zainteresowaniach zaczęli odwiedzać mnie od czasu opublikowania notatki o moich pracach w dziedzinie protetyki. Oprócz pana - na pomysł zbudowania sterowanej kukły wpadło kilku innych. Rozumowali, zresztą zupełnie słusznie, Ŝe taki sztuczny osobnik moŜe się w wielu sytuacjach przydać, a zbudować go znacznie łatwiej niŜ samodzielnego, "myślącego" robota. Z takim robotem to nigdy nic nie wiadomo, a ponadto... do tej pory go nie skonstruowano. Co innego model sterowany bioprądami: na takim polegać moŜna jak na sobie samym, o czym miał pan okazję przekonać się osobiście. Po pierwszej wizycie pewnego pana (z zawodu, zdaje się, był włamywaczem), który podobnie jak pan straszył mnie bronią, tylko Ŝe bardziej, powiedziałbym; "konwencjonalną", bo noŜem kuchennym, postanowiłem przyjmować gości za pośrednictwem mojej imitacji. Muszę się tu pochwalić. Nikt dotąd nie wpadł na to, Ŝe ma przed sobą manekin. Byli tu u mnie róŜni ciekawi ludzie. Pewien emerytowany wojskowy roztaczał przede mną perspektywy stworzenia zdalnie kierowanej armii... Oho, zdaje się, Ŝe pan komisarz juŜ przyszedł! Pan wybaczy?... Holm z komiczną miną skłonił się nad leŜącym, po czym podnosząc z podłogi "cudowną broń", wyszedł do przedpokoju. - Który to juŜ z kolei, panie profesorze? dobiegło zza uchylonych drzwi. - Jeśli mnie pamięć nie myli, to juŜ jedenasty amator sztucznego sobowtóra! odpowiedział głos Holma. Ugo zaklął z bezsilną rozpaczą i pomyślał, Ŝe widać nie sądzone mu było być pierwszym w jakiejkolwiek dziedzinie. Ugo patrzył w osłupieniu na kopertę, którą straŜnik więzienny podał mu przez okienko w drzwiach celi. Rozerwał ją nerwowo. Dłonie mu drŜały, plecy oblewał zimny pot. To niemoŜliwe - powtarzał bezwiednie zduszonym szeptem. Pierwsza Stacja Badawcza, dnia... Ugo! Gdybyś, czytając, miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości, spieszę je rozproszyć: ja naprawdę Ŝyję. Dowiedziałem się właśnie o tym, co cię spotkało. Mam pewne skrupuły. Pomyślałem, Ŝe i ja w pewnym stopniu ponoszę winę w tej sprawie. Nie powinienem był powierzać ci tak kuszącej tajemnicy. Zawiniła tu zapewne moja próŜność, z której zdałem sobie sprawę dopiero teraz: kierując cię z moimi notatkami do Melmina, miałem cichą nadzieję, Ŝe po mojej śmierci ,zapewnię sobie chociaŜ mała wzmiankę w kosmologii... Jak się chyba zorientowałeś, podczas ataku aubercji pogrąŜyłem się w bagnie wraz z aparatem tlenowym. Gdy atak ninął i odzyskałem przytomność, poczułem, gdzie się znajduję, i pomyślałem, Ŝe sznur nie wytrzymał. Oblepiony błotem; na oślep macając wokół siebie, natrafiłem na przegniły pień, leŜący ukosem w bagnie. Czepiając się go, 164
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 podciągnąłem się o metr wyŜej. Pod stopami miałem względnie twardy, nie zapadający się grunt. To było blisko końca bagniska, pamiętasz? Nie było tam juŜ tak głębokie, jak w miejscu, gdzie zatonął Thun. Gałęzie i zatopione pnie dopomogły mi wygrzebać się na tyle, Ŝe głowa moja wystawała nad powierzchnię. Przetarłem szybkę maski i spostrzegłem wysepkę, oddalono nie więcej niŜ o dwa metry. Ciebie juŜ na niej nie było. Moja walka z bagnem trwała bardzo długo - nie potrafiłem nawet określić, ile czasu... W chwili gdy próbowałem, czepiając się sterczących z bagna pni i wodorostów, wydostać się na kępę, dopadł mnie trzeci atak. Gdy minął, znalazłem się jeszcze dalej od wyspy niŜ za pierwszym razem. Pomyślałem wtedy, Ŝe nie warto juŜ próbować. Jeśli nawet uda się wydostać z bagna, to i tak wkrótce zabraknie mi tlenu... Mimo to ponowiłem usiłowania wydostania się na wyspę... Udało mi się tym razem, zanim nastąpił czwarty atak. Czym prędzej oddaliłem się w głąb wysepki w nadziei, Ŝe przynajmniej tym razem nie wpakuję się znowu w bagno... Liczyłem, Ŝe zatrzyma mnie gąszcz, i usłowałem związać sobie nogi łodygami pnączy. Wtedy zaświtała mi zbawcza myśl: mantezja! W ostatniej niemal chwili odnalazłem fioletowy kwiat. Pozwoliłem mantezji zaatakować się i straciłem przytomność. Obudzilem się nocą. Więc jednak... czas ataku minął! "Zastrzyk" mantezyny powstrzymał atak choroby! Jeśli jednak moje omdlenie trwało krócej niŜ cykl ataków, to następny mógł się zacząć lada chwila! Pobiegłem na poszukiwanie mantezji. Nowy "zastrzyk" uśpił mnie na następne kilkanaście godzin. Nie wiem juŜ, ile razy powtarzałem ten obłędny wyścig z chorobą... Następnej nocy, gdy obudziłem się skrajnie wyczerpany głodem, po kolejnym omdleniu, nad bagnami szalała burza. Z trudem przedzierając się przez zarośla, wydostałem się na brzeg wyspy. W świetle błyskawic ujrzałem ludzką sylwetkę i zarys błotołazu u brzegu. Gdy się zbliŜyłem, człowiek uciekł do pojazdu i odbił od wyspy. Jak urzeczony wszedłem po pas w bagno, jakbym chciał powstrzymać ulatującą zjawę. Pomyślałem potem, Ŝe to ma znaczenie, i zdecydowałem się czekać na następny atak, który mógłby mnie wyzwolić z tego zaklętego kręgu... W świetle błyskawicy spostrzegłem jednak pozostawioną nad brzegiem torbę. To był niewątpliwy znak, Ŝe rzeczywiście był tu ktoś... Dopiero teraz zdałem sobie sprawę ze swego wyglądu: oblepiony błotem, musiałem wyglądać jak duch bagien... W torbie była rakietnica. Początkowo chciałem wystrzelić rakietę, lecz wobec ciągłych błyskawic nie miałoby to sensu... Zrobiłem to dopiero wieczorem następnego dnia. Przez cały dzień ratowałem się oczywiście przy pomocy mantezyny... Po wystrzeleniu wszystkich rakiet znów dałem się uśpić. Potem jeszcze raz... Odnaleziono mnie rano, dzień po twoim odlocie. Byłem nieprzytomny. Przez następne dwa tygodnie leŜałem w Stacji, sztucznie odŜywiany, w stanie prawie letargicznym. To jest prawdopodobnie końcowe stadium aubercji... Mantezyna nie leczy jej co prawda, ale pozwala przetrwać cykl ataków. Potem następuje śpiączka. Przytomność odzyskałem wczoraj, czuję się nieźle. Opowiedziano mi wszystko. Nikt oczywiście nie wiedział, jaka była twoja rola w te j sprawie. Ale ja domyśliłem się tego jeszcze tam; na wyspie. Znalazłem kawałki sznura, którym mnie skrępowałeś. Ten sznur był przecięty... Tak, Ugo! On był przecięty noŜem. Dowiedziałem się równieŜ, Ŝe tylko ty wyruszałeś tamtego dnia błotołazem na moczary. Wierzę jednak, Ŝe wtedy naprawdę przestraszyłeś się na mój widok. Obliczyłeś na pewno, iŜ miałem zapas tlenu tak niewielki, Ŝe juŜ wtedy powinienem był nie Ŝyć... Wierzę, Ŝe gdybyś choć przez chwilę mógł przypuszczać, Ŝe masz przed sobą nie widmo, lecz Ŝywego człowieka, nie pozostawiłbyś mnie bez pomocy... Dziwisz się na pewno, skąd w takim razie wziąłem tlen. Twoje obliczenia były słuszne, lecz nie wziąłeś pod uwagę jednego czynnika, a mianowicie faktu, iŜ podczas zwykłego s n u człowiek zuŜywa kilkakrotnie m n i e j tlenu niŜ normalnie... Podczas głębokiego omdlenia, spowodowanego wstrzyknięciem mantezyny, zuŜycie tlenu jest jeszcze mniejsze. 165
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 1 Wiesz, dopiero tam, na bagnach, odkryłem, Ŝe moŜna się cieszyć Ŝyciem dla niego samego... PrzedłuŜając je o kilka godzin, byłem przez chwilę naprawdę szczęśliwy. A to, Ŝe Ŝyję, zawdzięczam tylko mantezji: uratowała mnie podwójnie, przed chorobą i przed uduszeniem. Zawsze twierdziłem, Ŝe to bardzo sympatyczne zwierzątko... A ty chciałeś wykorzystać je w tak niegodnych celach... Przykro mi bardzo, Ŝe nie dotrzymałeś danego słowa, Ugo! Współczuję ci w tej sytuacji. Wiem, Ŝe grozi ci wiele lat więzienia. Nie będę dokładał do tego jeszcze oskarŜenia o usiłowanie zlikwidowania mojej osoby. Zapomnijmy o tym. Jesteś młody, moŜe przemyślisz to wszystko i inaczej spojrzysz na świat... Wiem, Ŝe pokusa była silniejsza od ciebie. Panowanie nad światem czy choćby nad jakaś jego cząstką to rzecz wielce ponętna. Ale równieŜ kłopotliwa... Morałów prawić ci nie będę. Nie jesteś dzieckiem. Napisałem ci o tym wszystkim, abyś znał obie strony medalu. Nie tylko ty istniejesz na świecie. Pamiętaj o tym. Leper Ugo stał długą chwilę nieporuszony, z listem w ręku. Twarz jego wyraŜała niezmierne zdziwienie. Potem, mnąc bezwiednie papier w zaciśniętej dłoni, wyszeptał: - Nic, nic nigdy mi się nie udało. Nie potrafię nawet wzbudzić nienawiści. Zabijałem go dwa razy. A on... List wypadł mu z ręki na podłogę. Ugo rzucił się na pryczę twarzą w dół, wpijając palce w twardy, więzienny materac.
166