Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 1 Spis opowiadań Metoda laboratoryjna ...
16 downloads
17 Views
1MB Size
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Spis opowiadań Metoda laboratoryjna ..........................................................................................2 Nieingerencja ......................................................................................................6 Ogon Diabła ........................................................................................................8 Po balu..............................................................................................................12 Poczucie winy ...................................................................................................13 Potęga rozumu..................................................................................................16 Prognozja..........................................................................................................17 Psy Agenora .....................................................................................................22 Raport z piwnicy................................................................................................27 Relacja z pierwszej ręki.....................................................................................32 Robot nr 3 .........................................................................................................42 Sami..................................................................................................................51 Satelita..............................................................................................................58 Skok dodatni .....................................................................................................60 Skorpion............................................................................................................68 Stan spoczynku.................................................................................................77 Studnia..............................................................................................................86 Tam i z powrotem............................................................................................103 Telechronopator..............................................................................................109 Ten pierwszy dzień .........................................................................................118 Towarzysz podróŜy .........................................................................................124 Uranofagia ......................................................................................................130 Utopia .............................................................................................................133 Woda śycia .....................................................................................................137 Wszystkowiedzący ..........................................................................................147 WyŜsze Racje .................................................................................................150 Zabawa w Berka .............................................................................................155
1
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Metoda laboratoryjna Lądowniki osiągnęły powierzchnię planety niemal równocześnie. Przez chwilę tkwiły w bezruchu, stopami aŜurowych wsporników zaryte w twardym, kamienistym podłoŜu. Potem - równocześnie z obu jak srebrzyste przecinki na tle szarobrązowego gruntu - wysypały się drobne, ruchliwe przedmiociki. - Zobacz, jakie zabawne! - Vram trącił Huxla, nie odrywając się od szczeliny obserwacyjnej. - Jeszcze nie widziałem czegoś podobnego! - Wielu jeszcze rzeczy nie widziałeś... Uszczelnij pole maskujące, bo zaraz zostaniemy odkryci! Vram ściągnął szczelniej brzegi pola i włączył wzmacniacz podsłuchu. - Trajkocą coś falami elektromagnetycznymi. To chyba impulsy koordynacyjne między poszczególnymi egzemplarzami. Ciekawe, jaki mają program. - Zdaje się, Ŝe biorą próbki geologiczne. Rozlazły się po znacznym obszarze. Kilka nawet zbliŜa się do nas. - Nigdy nie widziałem podobnych automatów. Nie wyglądają na coś nadzwyczajnego. Chyba to jakieś uniwersalne... Kiepsko radzą sobie w tych warunkach, jakoś tak niezgrabnie się poruszają. Prymityw - zauwaŜył Vram. - Powiedziałem ci juŜ, Ŝe nie widziałeś wielu rzeczy. Jak posiedzisz tutaj tyle czasu, co ja, to dopiero... - No, dobrze juŜ, dobrze! Nie musisz mi ciągle przypominać, Ŝe jestem staŜystą. A ty jesteś stary rutyniarz. JuŜ teraz wiem, co za chwile zrobisz: zastosujesz procedurę drugiego stopnia! Włączyć manipulator? Huxil milczał, obserwując bacznie równinę u podnóŜa skały w której byli ukryci. - Włączam manipulator - powiedział Vram głośniej. Sięgnął do pulpitu manipulatora, lecz Huxl powstrzymał go gestem. - Zaczekaj, coś mi się tu nie zgadza. Do licha, wcale nie jestem taki pewny, czy to nie są... - Przy braku pewności naleŜy bezwzględnie zastosować test. - Vram zacytował instrukcję. - Nigdy nie stosowałem Ŝadnych testów. To moŜe być nawet interesujące, tylko skąd mamy wiedzieć, jaki test będzie tu "odpowiedni". - Tu ci się przyda stary rutyniarz - burknął Huxl z przekąsem. - Oczywiście, Ŝe to musi być test oparty na cechach drugorzędnych i pierwotnych. - Damy im problem logikomatematyczny? - TeŜ wymyśliłeś! To dobre dla odróŜnienia robota od elektrycznego odkurzacza. - No, myślałem, Ŝe moŜe... według szybkości działania? - A skąd wiesz, co u nich jest szybko, a co wolno? A moŜe mają w lądowniku komputer? - Racja - przyznał Vram. - Więc powaŜnie myślisz, Ŝe to mogą być istoty rozumne? - Nie wiem na pewno. Przygotuj jakiś sensowny test, na wszelki wypadek trzeba to sprawdzić. Ładnie byśmy wyglądali, gdybyś pobrał próbkę istot rozumnych do badania analitycznego. 2
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - "W stosunku do istot rozumnych wolno stosować wyłącznie badania nieniszczące, i to jedynie takie, które nie spowodują zdemaskowania lub wykrycia obecności obserwatora" Vram znów wyrecytował odpowiedni fragment instrukcji. - Przestań, kujonie jeden! Czego was uczą na tych studiach, poza wkuwaniem formułek! Nawet głupiego testu nie potrafisz zaprogramować! - JuŜ, juŜ się robi... Więc mówisz - cechy pierwotne... Ale, ale, nie odpowiedziąłeś mi, skąd właściwie powziąłeś podejrzenie? - Popatrz! Hul odsunął się od szczeliny obserwacyjnej, ustępując miejsca towarzyszowi. - To, co one... czy teŜ oni tam robią, czasami wygląda na... bezcelowe. Jeden na przykład tak sobie jakoś dziwnie podskakuje, jakby go to niezmiernie bawiło... Siódemka i Trzynastka dotarli do skalistych bloków, które osunęły się kiedyś z niezbyt stromego w tym miejscu zbocza. - Wejdziemy wyŜej? - Siódemka patrzyła niepewnie to na osypisko, to znów na Trzynastkę. MoŜe wystarczy pobrać próbkę z tego, co się osunęło. To zbocze moŜe być niebezpieczne. - Wejdę kawałek w górę, ty zaczekaj tutaj. - Musisz koniecznie? - Przestań. Jesteś przesądna; czy co? Do diabła z tym numerem. Ktoś go przecieŜ musiał dostać. A, Ŝe wtedy miałem pecha, to jeszcze niczego nie dowodzi... Trzynastka zaczął się gramolić pomiędzy duŜymi odłamkami skał, powoli i ostroŜnie forsując zbocze. Siódemka, czujnie obserwując towarzysza, przywarła do gładkiej powierzchni ogromnego głazu, nieco w bok od niebezpiecznego toru lawiny. Gwałtowny rumor osypujących się kamieni dobiegi ją w tej chwili, gdy na mgnienie oka straciła Trzynastkę z pola obserwacji. W pierwszym odruchu dała nura w bok, pod skalny nawis i przez kilka sekund trwała tam w oszołomieniu, jak sparaliŜowana. Potem, mimo Ŝe z góry sypały się wciąŜ jeszcze ostre odłamki, wychyliła się z kryjówki, szukając wzrokiem śladu towarzysza. Wśród kamieni, u stóp zbocza, błyszczało coś metalicznie. Dopadła jednym skokiem do tego miejsca. TuŜ obok niej przetoczyły się dwa spore odłamy skały, ale nie zwróciła na to uwagi. Na wpół zgnieciona, między kamieniami leŜała puszka z próbkami gruntu. Siódemka powoli, jakby z obawą, podniosła wzrok ku górze. Po zboczu toczyły się juŜ tylko maleńkie okruchy skały. - Trzynastka, zgłoś się! - powiedziała Siódemka do mikrofonu. W jej słuchawce rozległo się głuche stęknięcie, a potem głos Trzynastki: - Jestem, jestem. Dziwnym trafem Ŝyję jeszcze... - MoŜesz sam zejść? Gdzie jesteś? - Tu jest taka nisza, chyba nawet wejście do jaskini. Prawdę mówiąc, pojęcia nie mam, jak się tu znalazłem... Chyba to prawda, Ŝe strach dodaje skrzydeł... - Więc usłyszałeś tę lawinę wcześniej...? - Nie to ja sam ją spowodowałem, ruszyłem kamienie pod sobą... Mam nadzieję, Ŝe nie stałaś na ich drodze? - dodał z nagłym niepokojem. Schodź ostroŜnie. I powiedz wreszcie, co cię tak przestraszyło? 3
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Ech, co ci będę mówił... - głos Trzynastki zawahał się. - I tak mi nie uwierzysz! - Zobaczyłeś smoka? - zaśmiała się Siódemka. - Coś w tym rodzaju. W kaŜdym razie, miałem stracha jak nigdy w Ŝyciu. Ale to musiał być jakiś zwid albo halucynacja bo tu nie ma niczego oprócz skał. JuŜ schodzę, tylko gdzieś mi się zapodział pojemnik z próbkami... - Jest tutaj, w opłakanym stanie. Schodź ostroŜnie! Trzynastka zsuwał się powoli brzegiem Ŝlebu. Siódemka prowadziła go wzrokiem. - Patrz! Co to jest? - krzyknęła Siódemka. - O, tam! Spójrz nieco w lewo! W miejscu, gdzie przed chwilą osypywały się skalne odłamy, na kawałku gładkiej kamiennej płyty połyskiwał sporych rozmiarów foremny pięciokąt z zielonkawego, fluoryzującego szkliwa. Trzynastka sięgnął w tamtą stronę. Pięciokątna płytka leŜała na skale, moŜna ją byLo podnieść. Trzynastka włoŜył ją do torby i po chwili był juŜ na dole. - Daj mi to! - powiedziała Siódemka, wskazując torbę. - To ja znalazłam! - Zaczekaj! - Trzynastka odbiegł kilka kroków i wyjął znalezisko z torby, - Tu są jakieś znaki, rysunki! Kapitalne! Siódemka, skradając się za plecami Trzynastki, skoczyła nagle i próbowała mu wyrwać płytkę, ale odepchnął ją i uskoczył. - To moje, ja zauwaŜyłam, oddawaj! - krzyknęła Siódemka płaczliwie. - Będziesz się chwalił cudzym odkryciem, ty świntuchu, egoisto, niewdzięczniku! Nie bacząc na to, Ŝe Siódemka okładała pięściami jego plecy, Trzynastka zapiął zdecydowanie torbę. - Widziałem to juŜ wcześniej, kiedy wspinałem się w górę - powiedział. - Kłamiesz! Chcesz się popisać odkryciem! Zawsze byłeś taki! Siódemka odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę lądowników. Trzynastka stał przez chwilę, zdecydowanie machając torbą. Potem ruszył powoli za Siódemką. - Zaczekaj... - powiedział niepewnie. - No, zaczekaj, do licha, masz, weź, bo się rozryczysz! Siódemka zatrzymała się, a gdy Trzynastka zbliŜył się do niej i rozpiął torbę, stała się dziwna rzecz: lśniąca płytka poszarzała nagle, a po chwili... zniknęła! Po prostu - zniknęła, jakby wyparowała. Popatrzyli na siebie, a potem zapominając w jednej chwili o niedawnej awanturze, rzucili się na torbę, nicując ją i potrząsając przez dobre pięć minut, jednak bez śladu jakiegokolwiek rezultatu. Vram śmiał się jeszcze przez dłuŜszą chwilę. Potem podsumował wyniki. - No, tak! Miałeś zupełną rację, Huxl! Teraz nie ma cienia wątpliwości. Test dał wynik niemalŜe "podręcznikowy": ryzykanctwo - 0,7, instynkt samozachowawczy - 0 9, strachliwość przy bodźcu nagłym - 0,9, altruizm - 0,5, egoizm - 0,5, no i ciekawstwo 1 ,0! Wypisz, wymaluj - istota rozumna! To diabelnie mądra rzecz, ta metoda testowa! - Tak, tak, mój drogi! Ucz się, ucz. Jak popracujesz tyle czasu, co ja, na poligonie doświadczalnym Instytutu Badań Obcych Cywilizacji, poznasz wiele ciekawych spraw powiedział Huxl z wyŜszością. - Sprawdź teraz, co zarejestrowały kamery i czujniki. 4
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Dobrze, a co dalej? - Jak zwykle, to znaczy nic. - Szkoda. Obejrzałbym sobie z bliska Ŝywy egzemplarz takiego dziwoląga! - Ani mi się waŜ! Nie masz pojęcia, co by się tutaj działo, gdyby nas odkryli! To byłby koniec spokojnej pracy i obserwacji. Trzeba by zwijać poligon i przenieść gdzie indziej. Wyobraź sobie, ile by to kosztowało przerzucić te wszystkie urządzenia, dekoracje, symulatory... Nie po to wabimy tu róŜne wyprawy międzygwiezdne, Ŝeby one zabierały się do badania nas: To my mamy je zbadać w warunkach laboratoryjnych, i to tak, aby sobie nie zdawały z tego sprawy. Na tym polega metoda naszej pracy! Specjalnie wywołujemy róŜne niezwykłe zjawiska na naszym słońcu, by zainteresować wszystkich tym układem planetarnym. Przylatują tutaj, a my spokojnie moŜemy stwarzać im róŜne warunki i badać ich reakcje i właściwości... Kiedy przylatują same automaty czy sondy kosmiczne, moŜemy je badać bezpośrednio, a potem tak spreparować zawartą w nich informację, Ŝe wynoszą stąd takie wyniki, jakie chcemy, aby wyniosły. Z istotami rozumnymi jednakŜe inna sprawa: nie wolno nam wpływać na zawartość ich pamięci, musimy więc bardzo uwaŜać, aby nas nie spostrzegły i nie domyśliły się, Ŝe to one są obiektem badań... - Gadasz jak na wykładzie dla pierwszego roku Eksploracji Kosmicznej - obruszył się Vram. - Znam to na pamięć... - Tak... Znasz, ale nie przestrzegasz! Nic juŜ nie mówiłem, ale ten test spartaczyłeś, Ŝe gorzej nie moŜna. Kto to robi takie nadprzyrodzone cuda ze znikaniem przedmiotów?! PrzecieŜ to istoty rozumne, a nie głupie automaty! KtóŜ wreszcie rozchyla pole maskujące i straszy przybyszów z kosmosu nagłym bodźcem w postaci własnej nadobnej fizjonomii?! Wystarczyło wrzasnąć UHUU!!! albo coś w tym rodzaju, a zobaczyłbyś, jakby się przeląkł! A teraz będzie długo dociekał, czy mu się naprawdę tylko wydawało... - Ale mimo twego całego doświadczenia - powiedział Vram pojednawczo - przyznasz chyba Ŝe podobnych dziwadeł nigdy nie widziałeś! Ci, których widywaliśmy poprzednio, zawsze byli do czegoś rozsądnego podobni. A ci... Biorąc nawet pod uwagę, Ŝe musieli być w jakichś powłokach ochronnych, trzeba stwierdzić, Ŝe wyglądali cudacznie... O, jeden jeszcze się tu kręci w pobliŜu. Popatrz: taki klocek, rozdwojony u dołu, z kulistą bryłą na szczycie, a po bokach dyndają mu dwie niezgrabne, długie przywieszki. Strasznie jestem ciekaw jak on jest zbudowany w środku... Albo, Ŝeby chociaŜ z bliska obejrzeć. Rozsunę trochę pole i manipulatorem... - Ani mi się waŜ! Jak cię swędzą macki, to je wciągnij. Zwiń czułki i trzymaj przylgi przy sobie! Jeszcze by tego brakowało!
5
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Nieingerencja Ukryty za kępą gęstych krzewów Numi bacznie obserwuje małą, ruchliwą postać. Z rutyną wytrwałego badacza rejestruje w świado mości drobne, lecz istotne szczegóły, z rzadka tylko uciekając się do pomocy ekstrapolatora wyciąga przejrzyste wnioski. "Długa jeszcze przed nimi droga, ale rozwiną się, bez wąt- pienia rozwiną się wspaniale. Mają wszelkie warunki. Na przykład ta niezwykła, unikalna wprost budowa ciała... To im daje szybkiej ewolucji w bardzo korzystnym kierunku..." Z przyjemnością prawdziwego znawcy przedmiotu Numi zauwaŜa róŜne drobiazgi dla laika moŜe nieistotne i niedostrzegalne, lecz jakŜe waŜne z punktu widzenia perspektyw rozwoju: "Te dolne kończyny, dość krótkie wprawdzie, ale zupełnie niezłe. Inna rzecz, Ŝe ich trochę przymało, ale za to wyrostki chwytne redukują się juŜ ponad wszelką wątpliwość. Przy zupełnym braku ogona oznacza to pewien utrwalony juŜ sposób poruszania się, bardzo interesujący z punktu widzenia biomechaniki. No i, oczywiście, te górne kończyny... W całości - znakomity materiał ewolucyjny!" Na podstawie swej rozległej wiedzy i bogatego doświadczenia, korzystając z pomocy ekstrapolatora, Numi potrafi wyobrazić sobie dość dokładnie typ cywilizacji, jaką będą zdolne wytworzyć te is toty, stojące dziś u stóp drabiny rozwojowej. Numi przeczuwa piękno kształtu i barwy tych przedmiotów, ozdób, naczyń, które zastąpią widziane w osadzie nieudolne wyroby z kamienia i gliny; wyobraŜa sobie piękne gmachy i posągi, które w dalekiej przyszłości zostaną stworzone przez te sprawne, wielopalczaste kończyny. "Stworzą pismo, poezję, literaturę, muzykę... Ich ciała staną się jeszcze piękniejsze, okryją je barwnymi, wymyślnymi strojami. Planeta pełna jest bogactw, których jeszcze nie dostrzegli, nie przeczuwają ich nawet..." Numi z upodobaniem patrzy na dłonie młodego osobnika, na sprawne palce gładzące spręŜystą, prostą gałązkę za pomocą os trego krzemienia. Patrzy, jak te palce wybierają starannie długie włókna z łodyg wysokiej rośliny, jak splatają z nich cienki, moc ny sznur. "Dojdą do wielkich rzeczy - myśli Numi. - Będą kontynuowali dziedzictwo rozumu, gdy - być moŜe - zginą inne, dziś juŜ doj rzałe cywilizacje Galaktyki. Będą naprawdę piękni i rozumni, wie- lu z nich osiągnie wyŜyny wiedzy i poznania..." Młody osobnik nacina ostroŜnie powierzchnię wygładzonej gałązki w pobliŜu obu jej końców. Na końcach splecionego sznura wiąŜe pętelki. Teraz wybiera długi prosty patyczek, cienki, lecz sztywny. Pilnie szlifuje na płaskim kamieniu jeden z jego końców. Próbuje palcem ostrości stoŜkowatego grotu. Drewno jest twarde, lecz on cierpliwie nadaje mu odpowiedni ostry kształt. Numi czu je, jak przenika go chłód i niepokój, znany przecieŜ i nie po raz pierwszy odczuwany, lecz zawsze jednakowo przykry, jak przypom nienie koszmaru. Koszmaru, który istnieje wśród licznych warian tów prawdopodobieństwa... Patyk, wygięty łukowato, pozostaje w pętach sznura wiąŜącego jego końce. Sprawne palce opierają strzałę na cięciwie. Numi chciałby wyrwać z rąk chłopca to prymitywne urządzenie, połamać, odrzucić precz - ale wie, Ŝe nie wolno mu tego zrobić... A gdyby nawet to zrobił, cóŜ?... I to musi nastąpić. Numi widzi w wyobraźni zwarte szeregi łuczników, kuszników, muszkieterów, sna jperów, erkaemistów, kanonierów... Widzi wreszcie gęsty, kryjący wszystko bury obłok, wąski u podstawy, rozszerzający się ku górze, niknący szczytem w stratosferze planety... 6
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 "Nie, nie! Zostaw to, wyrzuć" - szepce Numi w języku swojej rasy i wyłącza wzmacniacz wyobraźni. Patrzy, jak napięta cięciwa wysuwa się z długich, zręcznych palców, a strzała wypryska płaskim lotem szyjąc zarośla tuŜ koło kryjówki Numiego. Numi cofa się w kierunku swego talerzowatego pojazdu, skry tego w zaklęśnięciu gruntu, wśród wysokich traw. Widzi jeszcze jak chłopiec odnajduje strzałę i z napiętym ponownie łukiem rozgląda się szukając celu. Niedaleko w trawie buszuje coś małego. Chłopiec ma rękę pewną, wzrok bystry. śałosny pisk, za mieszanie w gąszczu traw. Długie włosy chłopca rozwiewają się, gdy biegnie po zdobycz. Numi łączy w jeden splot czternaście spośród swych dwudziestu ośmiu cienkich, wiotkich odnóŜy, co u jego gatunku jest wyrazem bezgranicznego smutku i poczucia bezsilności. Talerzowaty pojazd unosi się bezgłośnie i szybuje wysoko, ponad zielone wierzchołki lasu. "Wyrzuć to, chłopcze, połam, spal, wyrzuć... Tyle jest in nych, pięknych i ciekawych zajęć - czy musisz...?!" - szepce Numi w zadumie, odlatując bez spojrzenia poza siebie. Nie widzi juŜ, jak chłopiec porzuca łuk i wydobywa z trawy małe, drŜące i piszczące zwierzątko o długich uszach. Oczy chłop ca smutnieją, gdy ogląda krwawiące skaleczenie, przepraszająco przytula twarz do pstrego futerka, niesie w kierunku strumienia, zrywając po drodze wąskie, lancetowate liście...
7
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Ogon Diabła Czasy, w których Ŝyjemy przytępiły naszą wraŜliwość na zjawiska zaskakujące i niezwykłe. Realizacja kaŜdej najbardziej zdawałoby się, wariackiej idei wydaje nam się raczej kwestią cza su niŜ moŜliwości technicznych. MoŜe dlatego właśnie przechodzimy nieraz obojętnie obok wydarzeń czy zjawisk, które ludziom minio nych epok dałyby wiele do myślenia. Nasi przodkowie, w mniejszym stopniu dotknięci iluzją wiary we wszechmoc i wszechwiedzę - któ- rą skłonni jesteśmy dziś sobie przypisywać - widzieli wokół sie- bie więcej tajemnic, choć niewątpliwie mniej spośród nich potra- fili rozwikłać. Ot, choćby takie, dobrze nam znane zjawisko... Na pewno kaŜdemu zdarzyło się to niejednokrotnie; istnieje nawet, odpowiednie na tę okoliczność, ludowe porzekadło: "Diabeł nakrył ogonem". Mówimy tak nieraz i my, gdy przedmiot, który dosłownie przez chwilą widzieliśmy, mieliśmy w dłoni - znika. OdłoŜony gdzieś na bok, przepada w czterech ścianach pokoju i choć jesteśmy przekonani, Ŝe musi być "gdzieś na wierzchu" - on skutecznie opiera się naszym nerwowym poszukiwaniom... Fenomen ów przejawia się jeszcze jaskrawiej gdy zdarzy się nam upuścić jakiś drobiazg. CzyŜ nie przytrafiło się wam na przykład, naprawa czegoś pod maską samochodu stojącego na tra wiastym poboczu drogi? Albo majstrować przy rowerze na ścieŜce wśród nieskoszonych łąk? Albo moŜe - naprawiać zegarek w pokoju, którego podłogę pokrywa puszysty dywan? Zawsze znajdzie się jakaś taka niewielka, ale diabelnie waŜna śrubka czy nakrętka... Albo, czy nie wystrzeliła wam nigdy, w nieznanym kierunku, ta cholerna spręŜynka, która drzemie dostępnie we wnętrzu długopisu? Oraz ta, co lubi wyskakiwać z zapalniczki, w ślad za nowym kamieniem krzesiwowym, który właśnie próbujemy zain stalować? Przykłady moŜna by mnoŜyć w nieskończoność. IleŜ to razy, łaŜąc na czworakach po podłodze, przepatrujemy wszystkie zakamarki, tropiąc tę złośliwą nakrętkę czy spręŜynkę, której brzęk słyszeliśmy dokładnie w chwili upadku... Klniemy przy tym i wyrzekamy na ewidentną złośliwość rzeczy martwych. A przecieŜ, stojąc na gruncie racjonalizmu, który nam, ludziom nowoczesnym przystoi, musimy bez wahania przyznać, Ŝe bezduszny ów przedmiot nie ma prawa sam przez się przejawiać podłości, o jaką go poma wiamy. Te przepadające drobiazgi odnajdują się zazwyczaj po pewnym czasie samorzutnie, i to w miejscach, gdzie najmniej byśmy się ich spodziewali. Fakty, o których mowa, przyprawiają nas o krótkotrwałe zniecierpliwienie lecz szybko zapominamy o nich, jak o innych marginalnych, choć draŜniących incydentach i epizodach ser wowanych obficie przez naszą Ŝyciową codzienność. A przecieŜ - zastanowiwszy się głębiej nad ową rodziną zjawisk - jakŜe niezwykłe wnioski moŜna z nich wysnuć! Nie pisałbym o tym tak obszernie, gdyby nie fakt, Ŝe oto dziś właśnie zakończyłem cykl systematycznych eksperymentów wieńczących moje długotrwałe badania nad "efektem diabelskiego ogona" - bo tak pozwoliłem sobie nazwać ów fenomen, jeszcze nim poznałem prawdziwą jego naturę. W dalszym ciągu tej rozprawy zamierzam w skrócie, w formie lakonicznego doniesienia naukowego, podać najogólniejsze wnioski wynikające z moich dociekań teoretycznych i z przeprowadzonych doświadczeń. Dotychczas poczynione uwagi proszę zatem traktować jako wstępne postawienie problemu i wprowadzenie w meritum zagad nienia. Przyjmując za podstawowy aksjomat całkowitą i nieza przeczalną apsychiczność śrubek, spręŜynek, kluczy do piwnicy, karteluszek z numerem waŜnego telefonu i wszelkich
8
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 innych przed miotów, które "lubią" znikać, wykluczyłem na wstępie ich złośli wość i moŜliwości samoistnych migracji. ZałoŜenie takie implikuje konieczność postulowania kierującego poczynaniami "złośliwych" rzekomo obiektów.
Czynnika
Sprawczego,
Byt ów hipotetyczny w sposób oczywisty wymyka się bezli tosnemu cięciu ostrza brzytwy Ockhama: powołanie go do istnienia jest niezaprzeczalnie konieczne jeŜeli w ogóle chcemy jakkolwiek "ugryźć" postawiony problem. Pozostawiając chwilowo poza obszarem dociekań ów Czynnik Sprawczy, o naturze którego nie poczyniłem a priori Ŝadnych załoŜeń, zająłem się na początek fenomenologicznym ujęciem mecha nizmu zjawiska. Posługując się uproszczonym modelem poglądowym, moŜna heurystycznie rzecz wyjaśnić w sposób następujący. Postawmy się (a raczej: połóŜmy) w sytuacji dwuwymiarowych, płaskich istot, Ŝyjących na płaszczyźnie gładkiego parkietu naszego pokoju. Figlarny nasz przedmiot niech będzie reprezen towany przez płaski krąŜek. W jaki sposób krąŜek ów moŜe w jednej chwili zniknąć z pola widzenia mieszkańców podłogi? Odpowiedź nasuwa się sama. Nawet laik, nie mający pojęcia o geometrii Pwymiarowej, odpowie naty chmiast: krąŜek musi zostać przesunięty w kierunku prostopadłym do podłogi uniesiony nieco ponad jej powierzchnię. Poprzez trzeci (w tym przypadku) wymiar, moŜe zostać przemieszczony i ponownie opuszczony na podłogę - w innym miejscu. KaŜdy, kto przeczytał choćby kilka ksiąŜek typu science-fiction, wie o tym doskonale. A zatem istota operująca w czterech wymiarach moŜe wtargnąć jakimś narzędziem lub organem w nasz trójwymiarowy świat i porwać z niego trójwymiarowy przedmiot równie łatwo, jak my poślinionym palcem z podłogi uparty krąŜek papieru, który wypadł z biurowego dziurkacza. MoŜna to zresztą uczynić takŜe przy uŜyciu na przykład, jakiegoś "odkurzacza" z odpowiednią rurą ssącą... . Ta druga analogia okazuje się trafniejszą i płodniejszą w dalszych rozwaŜaniach. Wyobraźmy sobie więc, jak wygląda końcówka rury odkurzacza, obejmująca krąŜek confetti leŜący na podłodze: plaski mieszkaniec parkietu ujrzy tylko pierścień, okrąg stanowiący przekrój poprzeczny rury. Będzie mógł obejść go ze wszystkich stron, lecz papierek zniknie za tą przegrodą. Analogi cznie, dla nas, trójwymiarowców, końcówka "rury ssącej" jawić się będzie przez moment w postaci powierzchni kulistej, za mykającej znikający przedmiot. Eksploatując dalej ten wielce adekwatny model poglądowy, musimy dojść do wniosku, Ŝe porwanie papierka nie wymaga wcale zetknięcia końcówki rury z podłogą: wystarczy jej zbliŜenie, by prąd powietrza pochwycił go i wessał. A zatem, nawet nie musimy zauwaŜać obecności, "końcówki ssącej" w naszej przestrzeni. Model powyŜszy nie opisuje, rzecz jasna, wszystkich aspektów zjawiska. Wiemy jednakŜe - choćby z teorii jądra atomowego - Ŝe nawet jednostronne, uproszczone modele pozwalają nieraz na zbu dowanie zupełnie niezłej hipotezy, dobrze zdającej sprawę z faktów doświadczalnych. Uzbroiwszy się więc w elementarną, fenomenologiczną teorię opisującą kinetykę badanego efektu, rozpocząłem prace eksperymentalne. By wyjaśnić zasadę doświad czenia, posłuŜę się inną analogią. KaŜdy wie, na czym polega połów ryb na wędkę. Podstawowym elementem najprostszej wędki jest odpowiednio cienka nylonowy Ŝyłka. Na jej końcu umieszcza się przynętę z ukrytym w niej haczykiem. Oczywiście, złowienie ryby nie jest rzeczą łatwą. Przynęta musi być odpowiednia, Ŝyłka mało widoczna, a przede wszystkim, trzeba zarzucić wędkę we właściwe miejsce i... wykazać duŜo cier pliwości.
9
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Postąpiłem podobnie. Na początek, jako przynęty uŜyłem maleńkiej śrubki z zegarka. Przywiązałem ją do końca nylonowej nitki wysuniętej ze starej pończochy. Drugi koniec nitki owinąłem wokół palca i udając, Ŝe naprawiam zegarek, niby to przypadkiem, upuściłem śrubkę. Stuknęła o podłogę gdzieś między biurkiem a re gałem i oczywiście natychmiast zniknęła mi z oczu. Aby dopełnić wszystkich reguł gry, zamarkowałem bezskutecznie poszukiwania, z odpowiednią porcją okolicznościowych przekleństw. Potem zasiadłem w fotelu i chytrze przymknąwszy oczy, czekałem. Obudziłem się z drzemki z niejasnym poczuciem, Ŝe coś się zdarzyło. Nie mogłem sobie uprzytomnić, co to takiego mogło być... Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, Ŝe musiało to być lekkie szarpnięcie za palec, wokół którego owinąłem koniec nitki. Szybko ściągnąłem nitkę. Na jej drugim końcu nie było nici. A więc nie doceniłem siły "ryby", na którą się zasadziłem. Zachę- cony tym połowicznym sukcesem, powtarzałem eksperyment wielokrot- nie. Nie będę opisywał poszczególnych etapów tych Ŝmudnych prób. Dość, Ŝe wreszcie osiągnąłem mój cel. Nie udało mi się wprawdzie spostrzec samego momentu znikania przynęty (którą była tym razem spora nakrętka uwiązana na Ŝyłce wędkarskiej 0,20) lecz dokładnie widziałem napiętą Ŝyłkę, kończącą się w jakimś punkcie przestrzeni, tuŜ nad podłogą. Drugiego końca nie było. To znaczy: był, ale nie w naszych trzech wymiarach. Po chwili napięcie Ŝyłki zelŜało, jej drugi koniec wraz z przynętą pojawił się na podłodze. Tym razem "ryba" wypluła przynętę, czując, Ŝe coś nie jest w porządku... Późniejsze eksperymenty pozwoliły mi ponad wszelką wątpliwość utwierdzić się w przekonaniu, Ŝe ginące drobiazgi są porywane, a następnie zwracane do naszej przestrzeni... Kolejne pytania: "kto?" i "w jakim celu?" nasuwały się nieodparcie same. Cel potrafiłem sobie wyobrazić dość łatwo: ów "ktoś" pobiera po prostu próbki do ba dań, podobnie jak mikrobiolog, pobierający pipetą kropkę z hodowli bakterii w celu umieszczenia między szkiełkami na stoliku mikroskopu. Eksperymentatorzy działają z zasadą "minimalnego zakłócenia" - starając się nie wprowadzać istotnych zmian w badanym środowisku. Dlatego pobierają tylko przedmioty drobne, których zniknięcie moŜemy sobie od biedy wyjaśnić okolicznościami z naszego świata; zniknięcie drobiazgu nie powoduje zazwyczaj zbyt duŜego zamieszania i powaŜnych skutków. Podobnie dyskretnie następuje zwrot pobranej próbki... Postanowiłem teraz wyjaśnić istotę hipotetycznego Czynnika Sprawczego, który jest odpowiedzialny za "efekt diabelskiego ogo na". Koncentrując się na drobnych przedmiotach bo one giną naj częściej - nie zastanowiłem się nad górną granicą wymiarów tych znikających detali. W pewnej chwili zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe... czasem giną przecieŜ całe statki z pasaŜerami, samoloty, samochody... CzyŜby sławetny "Trójkąt Bermudzki" i badane przeze mnie zjawiska miały jakiś związek ze sobą? Rozpocząłem nowe doświadczenia i jestem właśnie w trakcie ustalania, mówiąc w up roszczeniu, "średnicy przekroju rury ssącej"... Zdaje się, Ŝe się nie omyliłem. Wszystko zaleŜy od wymiarów uŜytej ssawki, jak w odkurzaczu... Moje dotychczasowe wyniki wskazują jednoznacznie kierunek, jak owa napięta Ŝyłka urywająca się nagle w przestrzeni, w miejscu gdzie opuszcza nasz świat, będący pro jekcją jakiegoś wielowymiarowego tworu na trójwymiarową przestrzeń. Ulepszyłem technikę eksperymentu. UŜywam teraz grubszego sznura i coraz większych przynęt. Dzięki specjalnej metodzie, którą opisuję poniŜej, udało mi się wreszcie stwierdzić, Ŝe:... co kaŜdy we własnym zakresie moŜe bez trudu sprawdzić w wyŜej opisany sposób. Być moŜe, przy odrobinie szczęścia, uda się niektórym eksperymentatorom to, co udało się mnie: zobaczyć Ich trójwymiarowe projekcje, powstające w przecięciu Ich postaci z naszą przestrzenią. 10
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Znając metody, jakimi operują, naleŜy się spodziewać, Ŝe doświadczenia moje nie powinny pociągać za sobą specjalnego ryzy ka, jednakŜe środki ostroŜności, o których wspomniałem, radzę bezwzględnie przedsięwziąć! Nota redaktora: W maszynopisie nadesłanym przez Autora stwierdziłem brak prze dostatniej strony. Nie ma jej zarówno w oryginale, jak teŜ w obu kopiach tekstu. Przed oddaniem ksiąŜki do składania, mimo starań, nie udało mi się porozumieć z Autorem. Z uwagi na naglące ter miny, odesłałem tekst do drukami licząc na to, Ŝe wcześniej czy później Autor się ze mną skontaktuje i zdąŜymy brak uzupełnić w ramach korekty autorskiej. JednakŜe Autor nie zgłosił się równieŜ na wezwanie dla przeprowadzenia korekty. Musiałem, zgodnie z umową wydawniczą, zlecić korektę innej osobie, obciąŜając koszta mi Autora. Niestety, brakującego fragmentu nie sposób odtworzyć, za co Czytelników serdecznie przepraszam. Na swoje usprawiedli wienie musze dodać, Ŝe (znając długość przeciętnego cyklu wydawa nia pozycji ksiąŜkowej) mieliśmy nadzieję odszukać Autora w odpowiednim czasie. Obecnie, w chwili podpisywania pozycji do druku, trwają usilne poszukiwania Autora, który - jak się okazuje przepadł bez śladu. Dla uniknięcia dalszych kosztów i kar umownych, postanowiliśmy wydrukować tekst w takim stanie w jakim został dostarczony przez Autora. Jeśli zaś o niego chodzi, to nadal Ŝywię uzasadniona nadzieję, Ŝe najprawdopodobniej zgłosi się w wydawnictwie nie później niŜ w miesiąc po przystąpieniu do rozpowszechniania niniejszej ksiąŜki, to znaczy w umownym ter minie wypłaty reszty honorarium za nakład.
11
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Po balu Szedł w barwnym korowodzie odzianym w fantazyjne kostiumy. Na niebie pękały kolorowe gwiazdy sztucznych ogni. Nad aleją uno sił się szary obłok dymu z zapalonych pochodni, zmieszany z opa- rem rozgrzanej oliwy. Ciekawe dlaczego właściwie ten obyczaj syl- westrowy dotrwał do końca dwudziestego piątego wieku? - pomyślał, sunąc wśród ciŜby, niesiony przez tłum podobnych do niego, przys- trojonych dziwacznie postaci. PrzecieŜ to zupełnie bez sensu - wrzawa, ścisk, tumult. Ciekawe, z czego się wywodzi tradycja tego całego bałaganu, nie wiadomo po co powtarzanego od stuleci na za- kończenie kaŜdego roku kalendarzowego. Pomysł godny prymitywnych dzikusów, sprzed kilkuset lat. Wtedy we wszystkim panował podobny bałagan. Niektórzy próbowali temu zaradzić ostrzegać przed chao- sem, przed nierozwaŜną eksploatacją zasobów tej planety, przed krótkowzrocznością... Nie na wiele się to zdało... Na skrzyŜowaniu ulic skręcił w prawo, wyrwał się z tłumu i poprawiając długą, wlokącą się za nim czarną pelerynę ruszył w stronę domu. Czuł, Ŝe brakuje mu energii, by kontynuować tę zabawę. PrzecieŜ juŜ wtedy, pół tysiąca lat temu, wydawało się, Ŝe nic nie uratuje porządku na tej planecie; Ŝe nikt nie zdoła skierować jej rozwoju na właściwe tory. A jednak... Kończy się dwudziesty piąty wiek, a cywilizacja prosperuje tu znakomicie, porządek został uratowany... Poradziliśmy sobie z tyloma problemami. To tylko dziś, jakby dla przypomnienia, czym jest anarchia i bałagan, przywdziewamy te cudactwa i udajemy tamtych, rozdokazywanych i bezmyślnych, którym wydawało się, Ŝe są cywilizowanym społeczeństwem. Jutro znów zacznie się porządny, przyzwoity, unormowany dzień świata ładu. Wszyscy powrócą na swoje właściwe miejsca, będą ściśle wypełniać przeznaczone im funkcje. I tak będzie juŜ zawsze, dopóki świeci Słońce i obdarza tę planetę swą błogosła wioną energią... Nim dotarł do domu, głośny dźwięk dzwonu i detonacje petard obwieściły północ. Z trudem wspiął się po kilku stopniach, drzwi otworzyły się przed nim, w przedpokoju zapłonęło światło. - Hej, jesteś tam? - zawołał niezbyt głośno. Maty człowieczek w przydeptanych kapciach przyczłapał po chwili, trąc zaspane oczy. - Jestem Wasza Mądrość... - wymamrotał sennie. - Zdejmij ze mnie te idiotyczne łachy. Uff, co za kretyńska uroczystość. Całe szczęście, Ŝe tylko raz w roku trzeba się w to bawić. No, ruszaj, bo nie dam jutro ani kęsa! Rozleniwiłeś się ostatnio, nędzny sługusie! - Nie jestem sługą lecz konserwato... - Milcz, kreaturo! Co za bezczelność! On mi tu będzie tłumaczył, czym jest, a czym nie jest! Niczym nie jesteś, ani ty, ani wy wszyscy! Ładnie by dziś ten świat wyglądał, gdyby go zostawić w waszych rękach! Ruszaj się, mówię! Przetarł irchową ściereczką zakurzone obiektywy kamer, łapczywie sięgnął po końcówkę kabla zasilania. Był prawie zupełnie rozładowany. - Odkręć mi tylną pokrywę i nasmaruj przeguby - burknął. - Tylko nie pogub wkrętów! I nie trzymaj ich w gębie, bo mi od tego rdzewieją!
12
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Poczucie winy ChociaŜ od startu z powierzchni planety minęło juŜ sporo czasu, Samon wciąŜ nie potrafił otrząsnąć się z przygnębienia. To, co zastał tutaj po długiej, bardzo długiej nieobecności - choć nie mogło być dla niego zaskoczeniem ani niespodzianką - wywarło wraŜenie straszne. Czuł się jak lekarz, który dawno juŜ określił termin zgonu pacjenta, a teraz w ostatnich jego godzinach przybył sprawdzić trafność diagnozy. Była trafna, ponad wszelką wątpliwość, a Samon naleŜał do tych, którzy tę diagnozę sformułowali. Konał cały glob zamieszkany przez Ŝywe, myślące istoty, a Samon, tak wtedy, jak i tym bardziej teraz nie był w stanie dopomóc ginącym współbraciom. Opuszczał ich po raz drugi. Opuszczał... Tak się to określało, choć juŜ wówczas Samon - i nie tylko on - czuł, Ŝe naleŜałoby tu uŜyć innego słowa, bardziej dosadnego. Nie zdobył się jednak na wypowiedzenie tego głośno nawet teraz. Zrobił to Icarius, bez skrupułów i prosto z mostu - moŜe dlatego, Ŝe był bardzo młody, Ŝe znalazł się tu po raz pierwszy i nie miał tak osobistego stosunku do wydarzeń sprzed lat. A moŜe po prostu tak to ocenił i z właściwą młodemu wiekowi bezceremonialnością wyjawił swoje myśli. Powiedział wprost: "Wydaje mi się, Samom Ŝe wie jemy stąd jak przestępcy. Choć nikt nas nie goni ani nawet niczego się od nas nie spodziewa, wolimy być jak najdalej. Uciekamy, a ty robisz to nawet juŜ po raz wtóry". Icarius miał tyle racji, Ŝe Samon nie zaprzeczył ani jednym słowem. Teraz obaj siedzieli juŜ wygodnie w kabinie statku, wdychali czyste, wonne powietrze. Samon wiedział, Ŝe tu są bezpieczni od prawie wszystkich moŜliwych zagroŜeń, lecz mimo to nie czuł się pewnie. Jakiś niepokój nie pozwalał mu myśleć o celu powrotnej podróŜy, kazał powracać do tych krótkich odwiedzin na Starym Globie. Samon przymknął oczy, przygasił światło w kabinie, lecz sen nie nadchodził, a myśli kłębiły się w głowie coraz natarczywiej. Wtedy gdy odlatywali po raz pierwszy ukradkiem, cichaczem, choć było ich bardzo wielu - tłumaczyli sobie, Ŝe tak powinno być, Ŝe to jedyne, co mogą i powinni zrobić. Ale kaŜdy mich wiedział, Ŝe prawdziwa przyczyna tamtej ucieczki była taka: wymykali się, by nie patrzeć na śmierć planety, by nie ginąć razem z nią i innymi jej mieszkańcami. Jak ongiś syty unikał widoku głodnego Ŝebraka, psującego mu apetyt, tak i oni uciekali, by stworzyć sobie świat nowy, lepszy, swój. Prognozy futurologów nie dawały Ŝadnych nadziei. Moloch technocywilizacji, kończąc poŜeranie przyrody, zaczynał dobierać się w sposób niedwuznaczny do swoich twórców. "Ratowanie ciągłości ludzkiego gatunku, zapobieganie jego degeneracji, danie początku nowej ludzkości - to nasz najwyŜszy obowiązek dowodzili nadprzeciętni geniusze nauki. KtóŜ bardziej od nas nadaje się do przyjęcia na siebie takiego obowiązku?" Tajna operacja "Arka" przebiegła sprawnie... Futurolodzy nie omylili się, niestety, w swych rachubach. Nie docenili jedynie, jak zwykle, szybkości lawiny procesów i zdarzeń, które miały nastąpić. Samon był jednym z uchodźców czy, jak czuł to teraz, dezerterów... Krótkie odwiedziny na planecie uświadomiły mu dobitnie, jak haniebna to była ucieczka. Jak wtedy, tak i teraz odlatywał, by oddalić od siebie jej wspomnienie. Nie mógł jej znieść, jak trudno jest znieść obecność kogoś, komu wyrządziło się krzywdę.
13
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Lecąc tu - miał jeszcze pewne, nie uzasadnione niczym nadzieje. To, co zastał, przyprawiło go o gorycz i niepokój sumienia. A role głosu sumienia - moŜe przez swą młodzieńczą spontaniczność - wziął na siebie jego współtowarzysz Icarius. Samon pamięta to bolesne uderzenie obuchem w głowę, kiedy przed lądowaniem, szukając dobrze zapamiętanego zarysu rzeki, nie odnalazł niczego wśród popielatej - a niegdyś tak barwnej równiny. I ten tłum cherlawych, kaszlących, otumanionych istot o szaroŜółtych obliczach, istot, które wyszły im naprzeciw z pytaniami: "Czy nie sprzedacie czegoś do jedzenia? Czy macie czystą wodę?" Samon spytał ich o tę rzekę. Patrzyli na siebie nie rozumiejąc. Wreszcie jeden starzec pomarszczony i zgarbiony coś sobie przypomniał: "Ten kanał ściekowy? Kiedy byłem dzieckiem, cuchnął tak okropnie, Ŝe pokryto go betonem na całej długości. Do dziś pamiętam jego straszliwą woń..." Krótki pobyt na planecie kosztował obu przybyszów więcej zdrowia niŜ cała podróŜ z jej przykrymi przeciąŜeniami i efektami barierowymi. Obrzydliwie gęste i zapylone powietrze, przesycone trującym oparem mgieł, bure pokłady chmur kryjących słońce, chłód, szarzyzna wszystko to dla nich, przywykłych do cudownych krajobrazów Ariany, do jej łagodnego klimatu, barwy nieba i kryształowej wody, było nie do zniesienia. A tu - stare, martwe satelity siłą bezwładu okrąŜały glob; automatyczne fabryki, trując wodę i powietrze, wytwarzały wyroby budzące coraz mniejsze zainteresowanie marniejących istot, pochłoniętych zdobywaniem poŜywienia, wody i czystego powietrza. Głos Icariusa wyrywa Samona z tych ponurych rozpamiętywań: - To my przecieŜ puściliśmy kiedyś w ruch ten kołowrót zagłady. Pchaliśmy za wszelką cenę do przodu naukę, technikę, a teraz pozostawiliśmy ich na pastwę losu. Nam jest dobrze i spokojnie. Nie chcemy zakłócać sobie idyllicznego bytowania na Arianie... - PrzecieŜ wszystkich ich tam nie zabierzemy! - mówi Samon szybko i głośno, jakby siebie przede wszystkim chciał przekonać. Zostało ich jeszcze paręset tysięcy! - Kiedy przylecimy tu następnym razem - drwi Icarius - zostanie moŜe jeszcze kilku i tych wspaniałomyślnie zabierzemy do raju. Icarius krzywi się, jakby chciał splunąć. Patrzy na przesuwającą się na ekranie powierzchnię planety, a raczej na zwały pokrywających ją brudnych chmur. Jego myśl teŜ wraca do tych chwil przed odlotem. Idą z Samonem. Milczą patrząc pod nogi, w nadkruszoną powierzchnię betonowej płyty starego kosmodromu. Miasto jest daleko za nimi. Nie odwracają się, nie patrzą na nie. To miasto nie jest zniszczoną Sodomą. Ono jeszcze Ŝyje, jeszcze oddycha resztką zapylonych płuc... Tu jest cicho - moŜe przez kontrast z piekielnym jazgotem tam. Icarius wytęŜa słuch. W tej ciszy dobiega jakieś rytmiczne postukiwanie. Rozglądają się obaj. Icarius wskazuje dłonią w lewo, zatrzymują się. Odległa, drobna sylwetka przykucnięta na betonowej gładzi, porusza się rytmicznie, zgięta, skupiona... Icarius idzie w tamtą stronę, po chwili biegnie, ale wkrótce zwalnia, cięŜko dysząc niedotlenionymi płucami. Wśród betonowej pustyni wyrasta gaik zielonych łodyg z mięsistymi liśćmi i drobnymi, białymi kwiatami u szczytów. Na powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych beton jest zdarty. Poletko ziemi uprawnej porastają wybujałe rośliny. 14
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Icarius zatrzymuje się u skraju wyrwy i patrzy. Chudy męŜczyzna klęczy na betonie. W prawej dłoni trzyma młotek, w lewej - płaską sztabkę metalu. Uderzając miarowo młotkiem odłupuje drobne okruchy betonu. Jest do połowy rozebrany i mimo chłodu jego skóra błyszczy od potu. Wątłe mięśnie ramion napinają się pod bladą skórą, szczęki zaciskają, nadając twarzy wyraz zawziętości. Nie przerywa swej pracy, nie podnosi wzroku na Icariusa, nawet gdy ten pyta go, co tu robi. - Widzisz przecieŜ - powiada między uderzeniami młotka - Ŝe odkuwam ten przeklęty beton. Muszę na przyszły rok posadzić więcej ziemniaków bo dzieci rosną, jeść wołają. A tu na odludziu przynajmniej nikt nie rozkradnie... Icarius patrzy, jak twarda pokrywa starego kosmodromu centymetr po centymetrze ustępuje, kruszy się, cofa, odgryzając się w swym odwrocie snopami iskier spod przecinaka, gdy stal ześlizguje się nagle, a człowiek, raniąc młotkiem knykcie lewej dłoni, syczy przez zęby przekleństwa. Statek zbliŜa się do apogeum swej wydłuŜonej orbity. Automat oczekuje od człowieka zezwolenia na odlot w przestrzeń. - Powinniśmy byli im pomóc - mówi Icarius. - To było niemoŜliwe. JuŜ wtedy... - Nie wtedy, teraz. - A cóŜ mogliśmy tu zdziałać my dwaj? Nawet nasze automaty i komputery nie na wiele się tu przydadzą... - Ale to wszystko to przecieŜ nasza wina! - krzyczy Icarius. - Nie czujesz tego? Nie wydaje ci się, Ŝe za wcześnie przesądziliśmy o ich zagładzie nie starając się dopomóc? - Ty takŜe czujesz się winny? PrzecieŜ urodziłeś się na Arianie! - Ale moi rodzice opuścili tę planetę wraz z tobą! My, ludzie, opuściliśmy ich, teŜ ludzi! My, najmądrzejsi, najlepsi ze wszystkich, uniknęliśmy losu, który ich spotkał. Pokolenia uczonych geniuszy postępu pozbawionych poczucia odpowiedzialności za skutki swych pomysłów! Teraz budujemy sobie od nowa inny, własny świat, unikając błędów, które zawaŜyły na losie pozostałych. Zostawiliśmy ich jak doświadczalne zwierzęta laboratoryjne, zakaŜone zabójczym wirusem... - Nie pomoŜemy im teraz i nie trzeba o tym mówić - mruczy Samon bez nadziei przekonania towarzysza. Sięga dłonią do kontaktu na pulpicie. - Ani nasza technika, ani nasze umysły niczego tu juŜ nie są w stanie odwrócić. - Zaczekaj, zostaw to! - głos Icariusa jest stanowczy. - Musimy coś zrobić, my dwaj właśnie. Jesteśmy zdrowi i silni, a oni słabi. Lepiej robić cokolwiek niŜ nic, niŜ uciekać, odwracając twarz. Zaczekaj, widziałem tu coś odpowiedniego... Icarius wychodzi z babiny. Przez chwilę słychać, jak buszuje w schowku z podręcznym sprzętem. Po chwili wraca. - Patrz - mówi, a twarz ma zaciętą i zdecydowaną. - Trzymaj ! W wyciągniętych w przód dłoniach niesie dwa kilogramowe młotki.
15
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Potęga rozumu Przed odlotem postanowiłem raz jeszcze przejść się po pięknej, nasłonecznionej polanie, w środku której stała moja rakieta, gotowa do startu w kierunku rodzinnej planety. "Jaka szkoda, Ŝe nie ma tu Ŝadnych rozumnych istot. śaden świadomy, wysoko rozwinięty umysł nie podziwia piękna tego krajobrazu. Tyle przeŜyć estetycznych marnuje się tutaj. Jest zbyt daleko, aby odbywać tu częstsze wycieczki..." Szedłem skrajem niskich zarośli, podziwiając wspaniałe, choć maleńkie budowle tutejszych "mrówek" czy "termitów" - organizmów tak drobnych, Ŝe pobieŜne ich obserwacje musiałem prowadzić przy uŜyciu mikroskopu optycznego. Budowle tworzyły całe "miasto", mieszczące się na powierzchni niespełna jednego metra kwadratowego. Obejrzałem się w kierunku swej rakiety. JakŜe wielka była przy tych wieŜyczkach ulepionych z ziarenek piasku! Jak małe musiały być problemy tych drobnych, choć zmyślnych "owadów", zamieszkujących to piękne mrowisko. Spojrzałem znów na "miasto" i w tej samej chwili usłyszałem głuchy, niezbyt głośny huk. Odruchowo popatrzyłem w niebo, lecz było czyste i bezchmurne. Znów rzut oka na miasto i... znieruchomiałem zaskoczony. W jego centrum wyrastał sporych rozmiarów twór przypominający grzyb. Na tej planecie nie widziałem przedtem Ŝadnych grzybów, mimo Ŝe lasy były tu wspaniałe. Pochyliłem się, by zbadać ten okaz, i wtedy spostrzegłem, Ŝe rośnie on w oczach, a u moich stóp nie ma juŜ prawie wcale maleńkiego miasta, gdzieniegdzie tylko pozostały ślady budowli. A grzyb powoli rozwiał się, rozpływając w mały obłoczek pyłu... I wtedy dotarło do mojej świadomości, Ŝe to nie mrówki i nie termity... JednakŜe ich nie doceniłem! MoŜna długo i przekonująco dowodzić, Ŝe prawa fizyki są uniwersalne, Ŝe masa krytyczna materiału rozszczepialnego wynosi ileś tam kilogramów i tak dalej... A jednak... Rozumne istoty zawsze jakoś poradzą sobie z takimi drobiazgami. Postęp techniczny jest funkcją czasu nie zaś wymiarów liniowych...
16
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Prognozja Przyjechałem nieco za wcześnie: zegar na przystanku wskazywał kilka minut po wpół do trzeciej. Upał był nieznośny. Mijałem uliczny ogródek jakiejś kawiarni, zatłoczony, lecz jakiś starszy jegomość zwalniał właśnie swój stolik. Wstąpiłem w nadziei, Ŝe dostanę tu coś chłodnego do picia. Siedziałem tuŜ przy niskim ogrodzeniu. Oczekując na kelnerkę, która zniknęła we wnętrzu kawiarni i nie pojawiała się przez czas dłuŜszy, obserwowałem ruch na tej wąskiej i zapchanej zwykle samochodami ulicy. Dziś pojazdy poruszały się powoli, jakby i one były zmęczone upałem, a przechodnie snuli się w porozpinanych ubraniach, zgrzani i przytłoczeni nieruchomą galaretą gorącego powietrza. W takie dni człowiek ma uczucie, jakby czas zwolnił bieg. Myśli przepływają leniwie i omijają skrzętnie wszelkie powaŜne zagadnienia, krąŜąc raczej wokół piaszczystych plaŜ nadmorskich czy choćby miejskich basenów kąpielowych... - Czy moŜna usiąść koło pana? Podniosłem głowę. Pytający stał nade mną w kolorowej koszuli, spocony jak wszyscy i z wyrazem zmęczenia na twarzy. - Proszę bardzo - powiedziałem. - Na nikogo nie czekam, to miejsce jest wolne. Usiadł. Nie był młody, włosy zaczynały mu juŜ siwieć. Czoło poprzecinane długimi, poziomymi zmarszczkami i pomarszczona twarz z iskrzącymi się kropelkami potu zdradzały człowieka, który nie miał lekkiego Ŝycia. Tak to przynajmniej oceniłem. Lubię czasem czytać w ludzkich twarzach, by potem konfrontować swe spostrzeŜenia z rzeczywistością. Musiał zauwaŜyć, Ŝe przyglądam mu się zbyt długo, bo poruszył się niespokojnie i podniósłszy oczy, zapytał: - Przepraszam, czy pan... nie spotkał mnie juŜ kiedyś? - Chyba nie... - zastanowiłem się, spoglądając jeszcze raz uwaŜnie. - A pan? CzyŜby pan sobie mnie przypominał? Uśmiechnął się blado i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował widać, bo tylko pokręcił głową przecząco i odwrócił twarz w stronę ulicy. Pomyślałem, Ŝe w taki upał nawet rozmawiać się nie chce, i jeszcze raz rozejrzałem się za kelnerką. - Z obsługą tu nie najlepiej. Od dziesięciu minut wypatruję kelnerki - powiedziałem na wpół do siebie. - Niech się pan nie trudzi - powiedział mój sąsiad, nie odrywając wzroku od ulicy. Kelnerka zjawi się za następne dziesięć minut. Piwa zresztą nie będzie ani wody sodowej. - Widzę, Ŝe zna pan miejscowe stosunki!- zaśmiałem się. - Pewnie bywa pan tu często? Ku mojemu zdumieniu spojrzał na mnie ze smutkiem i powiedział: - Nie wiem... - Jak to: nie wie pan? Nie wie pan, czy... - Po prostu nie wiem. Nie pamiętam. Wzruszyłem ramionami biorąc jego słowa za jeszcze jedną manifestację niechęci do pogawędki. Machinalnie sięgnąłem po swoją teczkę i bezmyślnie przerzuciłem zawarte w niej arkusze maszynopisu. Tekst, który przeglądałem tyle razy, wydał mi się teraz idiotyczny, zawiły i niezrozumiały. „Jeśli przeczytam następną stronę, dojdę do wniosku, Ŝe to nic niewarte... pomyślałem. - Ten upał nastraja pesymistycznie". Zapiąłem teczkę. Trudno, niczego juŜ nie zmienię, za kwadrans oddam tekst w redakcji i poczekam na opinię recenzentów... - Panowie sobie Ŝyczą?... 17
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 To nareszcie zjawiła się kelnerka. Ospale strzepnęła ze stolika okruchy tytoniowego popiołu i czekała ze znudzoną miną. - Proszę o piwo - powiedziałem. - Nie ma. Zabrakło - mruknęła z rozdraŜnieniem. - Woda sodowa? - Wyszła. Mój sąsiad był jednak dobrze zorientowany w zaopatrzeniu kawiarni w napoje chłodzące. - Czy jest w ogóle coś do picia? Zimnego, oczywiście... - spytałem z rezygnacją. - Napój firmowy. śyczy pan? Drugi pan teŜ? Obaj zgodziliśmy się na ten napój. Kelnerka zniknęła, a mój sąsiad skrzywił się z niesmakiem. - Dostanę obrzydliwą, ciepławą lurę... mruknął. - Sądząc z pańskich poprzednich przewidywań - uśmiechnąłem się - powinno i tym razem się sprawdzić... - Ja nie przewiduję - powiedział nagle. Ja wiem. - Jak to? CzyŜby pan był... jasnowidzem? - zaŜartowałem. - W nomenklaturze parapsychologicznej tak się to nazywa - powiedział powoli. - Ja jednak inaczej określiłbym mój przypadek... Potrafię przewidzieć tylko rzeczy dotyczące mnie osobiście. Fakty, w których będę brał udział bezpośrednio, lub te, o których się w ten czy inny sposób dowiem. Nie, źle powiedziałem. Ja nie przewiduję, ja wiem... Tak jak pan wie to, co działo się z panem lub wokół pana, powiedzmy, przed godziną, przed rokiem i tak dalej... - Chce pan powiedzieć - zauwaŜyłem Ŝe pan pamięta swoją przyszłość? - Owszem, jeśli moŜna się tak absurdalnie wyrazić, to pamiętam swą przyszłość. Wiem to, co się dopiero stanie. Nazwałbym to prognozją, dobrze brzmi... - Świetnie! W ogóle to doskonały pomysł, kapitalny Ŝart. śe teŜ w taki upał nie traci pan humoru... Nieznajomy posmutniał jakby, patrząc na mnie powaŜnie spod na wpół opuszczonych powiek. - Bardzo bym był szczęśliwy, gdyby to tylko Ŝart... - powiedział cicho. - Niestety, to prawda, panie Kowalski! - C~oo? Pan zna moje nazwisko? Nie pamiętam, abym je wymieniał... - Gdyby nawet je pan wymienił, nie mógłbym go pamiętać! Oprócz prognozji bowiem dotknięty jestem całkowitą amnezją! Rozumie pan? To jest właśnie całe moje nieszczęście, podwójne nieszczęście: nie pamiętam ani jednej chwili z mojej przeszłości, a za to znam całą swą przyszłość! Nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W osłupieniu patrzyłem na tego człowieka, nie wiedząc wciąŜ, czy Ŝartuje, czy teŜ mówi serio. - AleŜ... to przecieŜ zupełnie niemoŜliwe? I skąd wie pan w takim razie, jak się nazywam? - Dowiem się w przyszłości i stąd pamiętam... - Więc jednak twierdzi pan, Ŝe to wszystko, co usłyszałem, jest prawdą? Przytaknął w milczeniu. Ja równieŜ zamilkłem, rozwaŜając jego słowa. 18
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Więc pan... nie pamięta nawet tego, co stało się przed sekundą? I wie pan to, co stanie się za dziesięć lat? - spytałem nagle. - Owszem. Z tym, Ŝe to, co stanie się za chwilę, wiem dokładniej, z większą ilością szczegółów. To zupełnie tak, jak z pamiętaniem rzeczy mniej i bardziej odległych w czasie dla normalnego człowieka... A to, co stało się z przeszłością, choćby o sekundy tylko odległą od chwili teraźniejszej, jest dla mnie bezpowrotnie zakryte... Jak dla pana na przykład wszystko, co stanie się za chwilę... - AleŜ... - powiedziałem - wiem przecieŜ, Ŝe za chwilę będę tu siedział i rozmawiał z panem... - ... a o trzeciej, a raczej kilka minut przed trzecią, wyjdzie pan stąd i uda się do tego domu naprzeciwko. Oczywiście, Ŝe to pan moŜe wiedzieć, ale nigdy na sto procent. MoŜe właśnie za chwilę ja stąd odejdę? MoŜe przechodząc przez ulicę dostanie się pan pod samochód? Takich ewentualności nie brał pan pod uwagę w swoich rachubach. Nie, moŜe pan być spokojny, pod samochód pan nie wpadnie, a ja stąd nie zamierzam odejść, dopóki nie dostanę czegoś do picia. Powiedziałem to tylko tak, dla przykładu. A zatem, pan moŜe przewidywać przyszłość na podstawie przeszłości i chwili bieŜącej. Ja natomiast przyszłość znam, po prostu znam... O przeszłości sądzić mogę jedynie poprzez analizę wsteczną faktów, które dopiero nastąpią. Mój umysł pracował niezmiernie ocięŜale. To, co mówił nieznajomy, przekraczało moją zdolność pojmowania przy trzydziestostopniowym upale... - Jeśli jest tak, jak pan mówi - zawołałem w nagłym olśnieniu - to w jaki sposób moŜe pan odpowiadać logicznie na moje pytania, skoro z chwilą, gdy je pan usłyszy, natychmiast zapomina, Ŝe zostały zadane? - Ech, drogi panie! Niech pan pomyśli rozsądnie. - Nieznajomy uśmiechnął się pobłaŜliwie. - Pytanie pańskie wprawdzie natychmiast dokładnie zapominam, ale odpowiedź moją na to pytanie doskonale pamiętam! NaleŜy ona przecieŜ - nim je j panu udzielę - do przyszłości, i to tej najbliŜszej! A przyszłość jest przede mną odkryta! - Przypuśćmy... - mruknąłem, zbity z tropu. - Ale pozostaje jeszcze inna sprawa: po co pan zadaje pytania mnie? Pytał pan na przykład o to, czy pana kiedykolwiek przedtem spotkałem. PrzecieŜ moją odpowiedź znał pan z góry! - Znów się pan myli - powiedział spokojnie. - Gdybym panu nie zadał tego pytania, pan nie odpowiedziałby na nie nigdy! Ja mogę wiedzieć tylko to, co kiedyś nastąpi, tak więc moje pytanie było logiczną koniecznością! - Hmm... - powiedziałem, zupełnie juŜ tracąc wszelki pogląd na tę całą dziwną historię. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego swoją cudowną właściwość nazywa pan nieszczęściem? Od wieków ludzie marzyli o czymś takim! KtóŜ nie chciałby poznać swojej przyszłości - Myli się pan. Wszyscy się mylą - powiedział ze smutkiem potrząsając głową. - Ja najlepiej wiem, jaki to cięŜar: wiedzieć wszystko, do końca, do najdrobniejszych szczegółów! Czy nigdy nie pragnął pan zapomnieć czegoś, jakichś przykrych momentów z Ŝycia? Zapominanie jest cudowną rzeczą... Podobnie cudowne byłoby poznanie tego, co ma się stać, ale na miły Bóg, w jednym i drugim przypadku nie całkowicie, nie do końca. Czy chciałby pan zapomnieć jak ja o wszystkim, co było? Kim pan jest, jak się pan nazywa i co pan przeŜył dotychczas? Podobnie - zapewniam pana - niemiłe jest poznanie całej przyszłości. - A panu... w jaki sposób panu się to zdarzyło? MoŜe na podstawie okoliczności, w jakich przytrafiło się panu to... nieszczęście, ta katastrofa pamięci, uda się znaleźć środek na 19
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 przywrócenie normalnego stanu? A moŜe to... zaraźliwe? - zakpiłem, odsuwając się z lekka od niego. - SkądŜe mogę wiedzieć, jak to się stało? PrzecieŜ ja nie wiem nawet, jak w ogóle doszło do naszej rozmowy. Pan wciąŜ nie moŜe się przyzwyczaić, Ŝe ma przed sobą człowieka, który porusza się jak gdyby pod prąd rzeczywistości. Moja „pamięć" staje się coraz uboŜsza, kaŜde słowo, kaŜde wydarzenie odbiera jej kawałek wiedzy o moim Ŝyciu! - Więc i o mnie pan wie coraz mniej, mimo Ŝe zadawał pan pytania i obserwował mnie w czasie rozmowy? - Ma się rozumieć. Tym niemniej jednak mam wraŜenie, Ŝe kiedyś coś o panu usłyszę. Bo chyba pana nie spotkam... Tak, na pewno nie spotkam pana juŜ nigdy, ale... - Nie spotka mnie pan - powiedziałem i zamyśliłem się. „Jeśli to wszystko prawda, i jeśli on twierdzi, Ŝe mnie nie spotka, to widocznie wie na pewno... W takim razie... to jedyna szansa dla mnie". - Proszę pana - powiedziałem z udaną obojętnością. - Rozumie pan przecieŜ, Ŝe niełatwo mi uwierzyć w to wszystko, co tu od pana usłyszałem. Chcę jednak w to uwierzyć i dlatego ośmielam się prosić pana o coś. Czy nie mógłby mi pan... opowiedzieć o czymś z przyszłości? Coś takiego, co moŜna będzie po pewnym czasie bezspornie stwierdzić... Na przykład, czy nie zna pan jakiegoś... wynalazku z przyszłości? - Nie! - nieznajomy przerwał mi stanowczo i ostro. - Tego nie zrobię. - AleŜ... bardzo pana proszę! - Skoro mówię, Ŝe czegoś nie zrobię, to nie znaczy, Ŝe się upieram, lecz po prostu wiem, Ŝe tego nie zrobię. Wiem, Ŝe nigdy nikomu nie będę opowiadał o przyszłości. Był wyraźnie wzburzony. Po chwili dopiero uspokoił się i dodał łagodnie: - Gdybym uczynił zadość pańskie j prośbie, naraziłbym pana na niebezpieczeństwo. Tak, tak, niech pan nie robi zdziwionej miny! Proszę tylko pamiętać: powiedzmy, Ŝe opiszę panu dokładnie pewne urządzenie, o którym wiem, Ŝe w przyszłości zbuduje je, dajmy na to, pan X. Gdyby pan wszedł w posiadanie idei tego wynalazku przed jego rozpowszechnieniem nie oparłby się pan chęci zdobycia sławy tymŜe wynalazkiem. Skądinąd jednak wiadomo, Ŝe urządzenie to będzie dziełem pana X. Wniosek stąd prosty: pana musiałoby spotkać nieszczęście, jeszcze zanim zdołałby pan skonstruować prototyp. Nie mogę naraŜać pana na nagłą śmierć... Przyszłość, jak pan widzi, odsłonięta w nieostroŜny sposób przed człowiekiem lekkomyślnym, moŜe go zabić! - Ale pan przecieŜ... zna całą swoją przyszłość? JakŜe więc pan moŜe chronić się przed czymś takim? - Chroni mnie przed niebezpieczeństwem właśnie to, Ŝe znam ją całą! O ile pan ma przed sobą - pozornie przynajmniej - wiele wariantów Ŝycia, o tyle ja mam tylko jeden i tego muszę się trzymać. Pan zresztą, podobnie, naprawdę ma jeden tylko wariant: ten, który pan przeŜyje. Lecz przynajmniej łudzić się moŜna wybieraniem wśród nieskończonej liczby moŜliwości. Ja wybierać nie mogę... Ile dałbym za to, by przypomnieć sobie choć kilka szczegółów z przeszłości, a zapomnieć to, co mnie czeka... - Nie na wiele by się zdało. Gdyby nawet ktoś, kto znał pana dawniej, przypomniał jakieś szczegóły z pańskiego Ŝycia, to i tak zapomniałby pan o tym natychmiast! - powiedziałem. - Ma pan rację... Ale... moŜe to mogłoby mnie wyleczyć?... Zamilkł na chwilę, a potem innym juŜ tonem dosiał: 20
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tak, juŜ wiem, skąd będę znał pana twarz... Pan wyda tę świetną ksiąŜkę, którą przeczytam za rok! Przypomniałem sobie, tam zamieszczą pańską fotografię. To naprawdę będzie bestseller) Czy pan juŜ ją napisał? Spojrzałem na niego, raz jeszcze zaskoczony. CzyŜby czytał moje myśli? Telepatia czy co? Bo w tę całą jego prognozję, mimo wszystko, nie potrafiłem uwierzyć. - Pan mówi, Ŝe to będzie dobra ksiąŜka? Właśnie idę oddać ją do druku. - To będzie pański sukces. Niestety, tak się jakoś złoŜy, Ŝe nie będę czytał następnych pana ksiąŜek. - A ta, o której pan mówi... Czy pamięta pan, o czym ona jest? - AleŜ oczywiście, doskonale pamiętam! Szczególne będzie na mnie robiła wraŜenie ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywają pańscy bohaterowie... „Musiał zajrzeć mi w maszynopis, gdy przeglądałem tekst!" - pomyślałem. - Nie będę czekał na ten napój firmowy. Dochodzi trzecia, muszę iść. Miło mi się z panem gawędziło. MoŜe pan zechce zapłacić za mnie, tu są pieniądze. Wstałem, zabrałem teczkę i wyciągnąłem dłoń w kierunku mego rozmówcy. - Kowalski... - przedstawiłem się machinalnie i natychmiast przyszło mi do głowy, Ŝe... stąd właśnie, z tego mojego przedstawienia się, tamten „pamiętał" przedtem moje nazwisko. Zaraz teŜ zganiłem się za taką myśl, która oznaczała, Ŝe podświadomie wierzę w opowieść nieznajomego. JakŜe moŜna brać na serio taki absurd? - Niestety, nie mogę się panu przedstawić! - powiedział uśmiechając się przepraszająco. - Nie pamiętam swego nazwiska. Bo widzi pan, dotknięty jestem dziwnego rodzaju przypadłością... - Wiem, wiem. Opowiadał mi pan przed kilkunastoma minutami! - Ach, tak... No to rozumie pan... Ja, co prawda, nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy, ale sądzę, Ŝe powiedziałem panu... - Tak, tak, wszystko pan powiedział. Przepraszam, muszę się śpieszyć - rzuciłem niecierpliwie. Skinąwszy mu na poŜegnanie głową wmieszałem się w potok przechodniów. Moja nowa powieść spotkała się z entuzjastycznym przyjęciem wydawcy. Powiedział wręcz: - To będzie pański wielki sukces, panie Kowalski. Szczególnie silne wraŜenie robi ta wspaniała sceneria planety, którą odkrywa ją pańscy bohaterowie. Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, kto i kiedy powiedział juŜ coś podobnego... CzyŜby zawodziła mnie pamięć? Zaraz, co to ja miałem... Kim ja jestem Jak się nazywamy Siedzę tu i piszę, a za chwilę zerwie się za oknem wichura, trzeba zamknąć okno... O, juŜ wieje! Dlaczego nie wstałem, Ŝeby zamknąć okno Zaraz wiatr stłucze szybę...
21
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Psy Agenora WieŜyczka dyspozytorni wznosiła się trzydzieści metrów nad powierzchnia ziemi. Przez bure, dawno nie myte szklane ściany widać stąd było całą otaczającą równinę. Daleko, aŜ po horyzont, rozciągały się suche, piaszczyste obszary porośnięte rzadką trawą i kolczastymi krzewami. Nawet teraz, w samo południe, przy znakomitej przejrzystości powietrza nie moŜna było dostrzec stąd niczego prócz kęp krzewów i sypkich pagórków szaroŜółtego piachu. W stronę północy wybiegały stąd trzy równoległe linie, zbiegające się w dalekiej perspektywie i niknące na krawędzi widnokręgu. Pasmo starej, betonowej szosy, spękanej i zawianej miejscami warstwą piasku; obok - rdzawa linia toru kolejowego, zarośniętego marnym, stepowym zielskiem; pomiędzy szosą i torem biegła linia wysokiego napięcia, podwieszona na betonowych słupach. Szosa kończyła się przed zamkniętą na głucho bramą wjazdową obok pustej wartowni z potłuczonymi szybami. Wewnątrz ogrodzenia podwórze i podjazdy do ramp przy budynkach były pokryte betonowymi płytami. Tor kolejowy, przecięty takŜe zamkniętą bramą, rozgałęział się pomiędzy budynkami w kilka bocznic. Ruda warstwa rdzy świadczyła, Ŝe w dawno nie przetoczono po nich Ŝadnego wagonu. Wysoki parkan z siatki zwieńczony paroma rzędami kolczastego drutu okalał kilka budynków i wolno stojących metalowych zbiorników, połączonych siecią rurociągów. Od strony południowej otoczony parkanem plac rozszerzał się znacznie, obejmując rozległy teren o kształcie prostokąta, szeroki na kilometr, długi na co najmniej półtora. Wewnątrz ogrodzenia w odległości kilkunastu metrów od niego pojawiło się drugie, nieco niŜsze. Oddzielało ono wewnętrzny prostokąt od pozostałego terenu. Tam za drugim ogrodzeniem widać stąd było długie niekończące się, róówne szeregi betonowych płyt poprzedzielanych kilkumetrowymi odstępami. Wszystko razem przypominało jakiś monstrualny cmentarz gigantów; wielometrowej długości płyty nagrobne, ułoŜone wzdłuŜ alejek... Agenor przetarł rękawem bluzy brudną szybę północnej ściany. Przez chwilę wpatrywał się sponad okularów we wstąŜkę betonu, jakby spodziewając się dojrzeć tam jakiś pojazd. Raz w tygodniu, w kaŜdą środę, drogą od północy przyjeŜdŜała tu furgonetka z Mify, dowoŜąc Ŝywność. Kierowca zatrzymywał się dwadzieścia metrów przed bramą, trąbił niecierpliwie, a potem wywalał na beton parę kartonów z towarem i zawracał ostroŜnie na wąskiej drodze, bacząc by tylne koła nie ugrzęzły w miałkim piasku pobocza. Zdawało się, Ŝe chce jak najszybciej odjechać z tego miejsca, ponaglany psim ujadaniem, które sam wyzwalał dźwiękiem klaksonu. Nie odjeŜdŜał jednak od razu. Zatrzymywał się o kilkanaście metrów od sterty paczek i, wychylony z okna kabiny, czekał. Gdy zza naroŜnika budynku wyłoniła się przygarbiona drobna postać, machał jej ręką. Nadchodzący odpowiadał gestem, który mógł znaczyć "w porządku, zabieraj się stąd", wtedy kierowca wciskał gaz, rozpędzał się szybko na pustej szosie, a jego nastrój polepszał się z kaŜdym przejechanym kilometrem. Dziś jednak była sobota i od strony miasta nie naleŜało się nikogo spodziewać. Agenor oderwał wzrok od okna, przetarł palcami powieki pod okularami, wydobył fajkę i przez chwilę nabijał ją starannie, śledząc równocześnie wskaźniki na pulpicie. Spojrzał na dół w kierunku placu. Dwie szare plastykowe beczki stały na wózku przenośnika tuŜ pod skierowanym w dół ryjem dozownika. Przypalił fajkę, skontrolował wskazania mierników na pulpicie i pociągnął dźwignię. Patrzył, jak gęsta, brunatna masa ścieka zwolna do beczki, wypełniając ją po brzegi. Wózek drgnął, przesunął się i po chwili druga beczka teŜ była pełna. Potem podjechał pod automat zamykający, obie beczki zostały przykryte pokrywami i odjechały w stronę składowiska. Podnośnik zdjął je z wózka i precyzyjnie ustawił wśród wielu 22
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 innych, pogrupowanych w regularne kwadraty po 25 sztuk, poprzedzielane wąskimi odstępami. Agenor sięgnął po grubą księgę w wytartych płóciennych okładkach. Powoli odwracał karty o wystrzępionych i brudnych dolnych rogach. Znalazł ostatni zapis i w kolejnych rubrykach zanotował następne dwie pozycje. Zamknął księgę i niedbale odrzucił na blat stołu. Wcisnął wyłącznik. ¦wiatła pulpitu zgasły. Stał jeszcze chwilę pykając fajkę i patrząc przed siebie na pasmo drogi, a potem zszedł powoli krętymi schodkami w dół. Przechodząc koło baraku, zaszedł do środka. Na legowisku w kącie leŜała Gamma. Dyszała cięŜko. Gdy przyklęknął przy niej, z trudem uniosła łeb i machnęła na powitanie ogonem. Pogłaskał ją po grzbiecie i obejrzał rozdęty brzuch. w boksie obok leŜała Alfa, z trzema kilkudniowymi szczeniętami. Patrzyła czujnie, gdy brał je po kolei i oglądał, lecz nie wydała głosu. Psiaki wyglądały zdrowo. Agenor pogłaskał Alfę i wyszedł z baraku. Słońce świeciło mocno, poczuł się senny i zmęczony. W pokoju teŜ było gorąco mimo otwartych okien i pracującego wentylatora. ¦ciągnął buty i kurtkę, otarł twarz i kark ręcznikiem i wypił butelkę coca-coli z lodówki. OdłoŜył dawno zgasłą fajkę i legł na wznak na tapczanie. Jak to dawno... - przebiegło mu przez myśl . Tyle lat, a wydaje się, Ŝe to było wczoraj. Gdy patrzył z wieŜyczki dyspozytora w kierunku miasta, wzdłuŜ szosy i toru kolejowego, wyobraźnia podsuwała mu tak dobrze zapamiętane obrazy... Nie było dnia, by nie nadjeŜdŜał stamtąd jakiś transport. Samochody, cale konwoje, z paradą, z asystą policjantów na motocyklach... A od czasu do czasu - specjalne pociągi, krótkie lecz budzące respekt: trzy lub cztery wagony osobowe, a pomiędzy nimi potęŜna ośmioosiowa platforma z ogromnym pojemnikiem. To było coś! Wszyscy przerywali pracę, wycofywali się poza teren. Tylko on, Agenor, z wysokości wieŜy dyspozytorskiej, kierował automatycznym rozładunkiem. Dźwigi samojezdne, suwnice, kamery telewizyjne... Teraz wszystko było martwe, pokryte rdzą i pyłem. Gdyby wtedy ktoś przepowiadał Agenorowi, Ŝe pozostanie tutaj, gdy wszyscy odejdą, pewnie roześmiałby się i postukał w czoło... Obudził się z drzemki koło czwartej po południu, gdy słońce skryło się za dach hali przerobu. Wstał i poszedł zajrzeć do Gammy. Było juŜ po wszystkim. Suka lizała dwoje szczeniąt. Były martwe. Agenor obejrzał je z bliska. Jedno z nich miało dwie głowy. - Zaczyna się... - mruknął do siebie, zabierając martwe szczenięta. Skomlenie suki goniło go jeszcze za drzwiami baraku. Wstąpił do magazynu, wytoczył nową plastykową beczkę i wrzucił do niej psią padlinę. Potem zaniósł beczkę do chłodni. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta - czas na zmianę w zewnętrznym pierścieniu. Wrócił do mieszkania, spojrzał na wiszący na ścianie grafik, z przegródek oszklonej gablotki wyjął cztery metalowe kapsułki i schował do kieszeni. Zdjął ze ściany jeden z wiszących tam pejczy, wciągnął skórzane rękawice i ruszył w stronę baraku. WzdłuŜ ściany, podziurawionej niskimi otworami, ciągnęło się ogrodzenie z siatki. Poprzeczne parkaniki dzieliły ten wybieg na kilkanaście małych klatek. Psy zwęszyły go z daleka. Gdy szedł wolnym, miarowym krokiem wzdłuŜ ogrodzenia, witały go przymilne skowyty, spiczaste pyski wysuwały się poprzez oczka siatki. Ogony - na wpół opuszczone - wachlowały na boki. Nie patrząc, na nic, szedł wyprostowany, postukując miarowo końcem pejcza o cholewę buta. Zatrzymał się nagle, odwrócił twarzą do siatki i otworzył furtkę. Pięć wielkich alzatczyków cofnęło się pod ścianę baraku. Przywarowały na zgiętych nogach, z pyskami przy ziemi, końcami ogonów dotykając ściany. Agenor stał przez chwilę bez słowa w otwartej furtce. 23
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tytan! - powiedział ostro. Jeden z wilczurów poderwał się i susem przypadł do nóg Agenora. - Cyrkon! Ruten! Tantal! Podbiegły kolejno. Przelotnie dotykał ich pysków dłonią. Zamknął furtkę i ruszył naprzód, a one biegły za nim szeregiem, wilczym truchtem, z nisko opuszczonymi łbami. Przy wewnętrznym ogrodzeniu zatrzymał się i odwrócił. Psy przysiadły na zadach, jeden obok drugiego, ze wzniesionymi w górę nosami. Patrzyły mądrze, uwaŜnie. Wydobył z kieszeni metalowe kapsułki i umieścił po jednej, w uchwytach przy obroŜy kaŜdego z wilczurów. - SłuŜba w pierścieniu zewnętrznym! - zakomenderował uderzając pejczem o but. Odpowiedziały zgodnym, podwójnym szczeknięciem i rozbiegły się wzdłuŜ wewnętrznego parkanu, po dwa w kaŜdą stronę, z daleka zawtórowały cztery inne psie głosy. Po chwili nadbiegły te, które skończyły swą słuŜbę wartowniczą. Dysząc z wywalonymi jęzorami zasiadły przed Agenorem, który dotknął kaŜdego łba, wsuwając równocześnie w rozwarte pyski po kawałku peklowanego mięsa. Potem odczepił od ich obroŜy metalowe kapsułki. - Po słuŜbie. Do budy! - zakomenderował. Psy zerwały się ochoczo i poprzedzając Agenora podbiegły w stronę baraku. Tam czekały cierpliwie, by wpuścił je do klatek. Wracając wzdłuŜ baraku Agenor zatrzymał się przy ostatnim wybiegu. Dwa psy leŜały z zamkniętymi ślepiami, dysząc cięŜko zapadłymi bokami. Ich sierść była zjeŜona, na pyskach widać było pasma spienionej śliny. - Krypton! - powiedział Agenor miękko. - Piesku! Jeden z wilczurów uniósł łeb, lecz nie miał siły utrzymać go w górze. - Ksenon! Drugi pies otworzył oczy i podczołgał się wytykając koniec pyska przez siatkę. Agenor zdjął rękawicę i dotknął nosa zwierzęcia. Był suchy i gorący. Stał przez chwilę, patrząc na chore zwierzęta. Wiedział, Ŝe nie moŜe im pomóc, jak wszystkim innym przedtem; jak tym pozostałym, jeszcze zdrowym i patrzącym ufnie w oczy swojego pana i opiekuna. Po raz sześćsetny któryś tam z kolei poczuł wstręt do samego siebie. Otworzył furtkę i wszedł na wybieg. Wydobył z kieszeni płaskie pudełko, wybrał dwie kapsułki w czerwonej Ŝelatynie i kolejno wcisnął po jednej pomiędzy konwulsyjnie zwarte szczęki wilczurów. Odwrócił twarz, by nie patrzeć w ich mętne, załzawione ślepia. Przełknęły ufne i przywykłe do posłuszeństwa. Agenor wyszedł z klatki nie oglądając się za siebie. Zgarbiony, z opuszczoną głową ruszył w kierunku swego mieszkania. Za godzinę trzeba zrobić zmianę w strefie wewnętrznej - pomyślał. To było najgorsze. SłuŜba w pierścieniu była niczym w porównaniu ze strefą. Gdyby to było moŜliwe, Agenor nie wysyłałby tych biednych zwierząt do strefy. Ale zdawał sobie sprawę, Ŝe to konieczne. Przed godziną szóstą rano i szóstą wieczorem, gdy trzeba było podjąć decyzję, Agenor zawsze odczuwał to samo. Starał się zawsze dzielić ryzyko pomiędzy wszystkie zwierzęta równomiernie. śadnego nie faworyzował, nie oszczędzał. Wszystkie były mu 24
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 jednakowo bliskie. Wszystkie wyhodował od szczenięcia, karmił, tresował, układał do odpowiedzialnej słuŜby... A w końcu wszystkie wysyłał na powolną lecz nieuchronną zgubę... By odwlec choć na chwilę moment decyzji, zawrócił i poszedł na przełaj przez dziedziniec pomiędzy budynkami, w stronę pierścienia między ogrodzeniami. Uszedłszy kilkadziesiąt kroków wzdłuŜ zewnętrznej siatki, spostrzegł Cyrkona, pędzącego mu naprzeciw. Pies rozpoznał go z daleka i - jakby chcąc podkreślić swą czujność, zameldował się u jego nóg. Poklepany po karku, zaskomlał przymilnie i popędził naprzód, znikając wśród trawy porastającej przestrzeń między parkanami. Agenor szedł dalej, aŜ dotarł do miejsca, gdzie wśród kęp Ŝółtej trawy szarzało kilka niewielkich, prostokątnych betonowycch płyt. To był prawdziwy cmentarz, choć moŜe nie taki zwyczajny, jak inne. Przygotowano go pozornie w tym samym czasie, gdy budowano cały zakład i tamto gigantyczne cmentarzysko. Tu leŜeli ludzie. Groby były szare, litery płytko wyryte w betonie zatarł przez dziesiątki lat piasek niesiony stepowym wiatrem. Agenor znał ich nazwiska i okoliczności śmierci kaŜdego z nich. Ten na przykład: technik z Ovrel II, wydobyty po tygodniu ze studzienki zbiorczej, po rozerwaniu głównego rurociągu... Ten drugi, operator instalacji oczyszczania wody pierwotnej, który zginął podczas awarii kolumny jonitowej w Abu-Tir... Niewielu ich leŜy tutaj... Zupełnie mało, jak na pięćdziesiąt lat uŜytkowania składowiska. To tylko ci, których ciał nie moŜna było pogrzebać na zwykłym, publicznym cmentarzu. PrzywoŜono ich w ołowianych trumnach, z eskortą, jak te wszystkie inne paskudztwa spoczywające teraz za drugim ogrodzeniem w komorach pod betonowymi płytami. Ludzie z Mify i pobliskich miasteczek opowiadali bzdury na temat zakładu. Bali się zapuszczać w te strony, bali się nawet rozmawiać z zatrudnionymi tu pracownikami, traktując ich, jak dawni Egipcjanie paraszytów zatrudnionych przy mumifikowaniu zwłok. A przecieŜ oni Agenor i inni, którzy pracowali tutaj, byli ludźmi jak wszyscy... Zarabiali dobrze, mieli długie urlopy, cieszyli się dobrym zdrowiem. Skończyło się trzydzieści lat temu. Potem jeszcze przez dwa lata zakład funkcjonował na zwolnionych obrotach. Przychodziły transporty odpadów po likwidacji ostatnich obiektów. Energetyka jądrowa przestała istnieć, wyparta przez nowe metody uzyskiwania energii nie pociągające za sobą takiego ryzyka... Zostało tylko Centralne Składowisko nafaszerowane niewyobraŜalną aktywnością materiałów promieniotwórczych, gasnących powoli w podziemnych mogilnikach. Minie czterysta, moŜe pięćset lat, nim ten gigantyczny skład odpadów przestanie być śmiertelną groźbą... Trzeba przyznać, Ŝe miejsce wybrano trafnie. Suchy step, duŜe odległości od zaludnionych gęsto obszarów... Jednak nie moŜna w dzisiejszych, niespokojnych czasach pozostawić czegoś takiego na łasce losu. Wprawdzie okoliczna ludność nadal obchodzi z daleka ten zapowietrzony teren, który - prawdę mówiąc - nikomu z zewnątrz nie jest w stanie zaszkodzić dopóki... Właśnie. Wystarczyłoby, aby iakaś fanatyczna grupa terrorystów podłoŜyła tutaj parę ładunków wybuchowych. Przy sprzyjającym wietrze stutysięczna Mifa, połoŜona o kilkanaście kilometrów stąd, byłaby powaŜnie zagroŜona. Utrzymanie psa jest znacznie tańsze niŜ zatrudnienie wartownika. Zresztą któŜ chciałby za marne grosze pracować na tym pustkowiu? A poza tym pies nie podlega przepisom o ochronie przed szkodliwym działaniem promieniowania... MoŜe dotrzeć tam, gdzie nie wolno posłać wartownika... Hodowla Agenora, zapoczątkowana przed trzydziestu prawie laty, dostarczała tylu zwierząt, ile było potrzeba. Corocznie rodziło się kilkadziesiąt szczeniąt i tyleŜ dorosłych psów w wieku nie przekraczającym dwóch-trzech lat ginęło wskutek promieniowania. Wracając z cmentarza Agenor przeszedł obok betonowej płyty, na której stały napełnione beczki. Przeliczył kwadraty. Było ich dwadzieścia cztery pełne i jeden rozpoczęty. Sześćset dziewięć przez niespełna dwadzieścia osiem lat - przeliczył w myślach. On sam 25
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 nawet nie umiałby wyjaśnić, dlaczego to robi, dlaczego utrwala psią padlinę w beczkach z syntetyczną Ŝywicą. Zwierzęta nie były radioaktywne. One tylko otrzymały śmiertelną dawkę promieniowania pochodzącą z odpadów szczelnie zabezpieczonych i ukrytych w podziemnych komorach. Po prostu sprawiło mu jakąś dziwną przyjemność uruchamianie nieprzydatnych juŜ urządzeń do zestalania odpadów. Obsługiwał je w młodości. Poza tym był to najmniej kłopotliwy sposób zabezpieczenia martwych zwierząt przed rozkładem w promieniach stepowego słońca. W magazynie było dość pustych beczek i syntetycznych Ŝywic... A moŜe takŜe... nie umiał rozstać się z tymi biednymi zwierzętami po ich śmierci... Dziś stało się to, czego od dawna oczekiwał: genetyczne skutki napromienienia wielu psich generacji dały znać o sobie. Martwy miot, zniekształcenia anatomiczne... Co będzie dalej? Jak długo moŜna to ciągnąć? - Nie będzie następnych miotów. Trzeba z tym skończyć, Agenorze - mruknął do siebie. - Nie moŜna wiecznie produkować zdechłych psów, beczkowanych w masie Ŝywicznej... Wiedział, Ŝe nie ma odwrotu. Było za późno. Sam był juŜ tylko odpadem ludzkości. Kiedyś nie znalazłszy zrozumienia wśród ludzi, został z tymi zwierzętami. Był ich panem, opiekunem i bogiem śmierci. Trzy beczki stały pod wylotem dozownika. Agenor notował w księdze kolejne pozycje: "698. Uran; 699. Neptun; 700...". Zastanawiał się przez chwilę, bezzębnymi dziąsłami ściskając koniec długopisu. Potem uśmiechnął się chytrze i dopisał: "Pluton". Uruchomił przekaźnik czasowy i zszedł powoli na dół. Podszedł do wózka, wspiął się z trudem na jego platformę i spojrzał na zegarek. Wydobył z kieszeni czerwoną kapsułkę, włoŜył ją do ust i wcisnął się do trzeciej beczki. Łapa podajnika ustawiła starannie ostatnią beczkę uzupełniającą dwudziesty ósmy kwadrat
26
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Raport z piwnicy Wydaje mi się, Ŝe mam dość duŜo czasu, który muszę czymkol wiek wypełnić. Teraz, kiedy przemyślałem wszystko dokładnie po zostaje tylko czekać. MoŜe wreszcie uda mi się zmylić ich czuj ność i wymknąć się stąd, moŜe znajdę jakiś sposób... Pomyślałem, Ŝe dobrze byłoby zanotować wszystko po kolei. Nie dlatego, abym sądził, Ŝe nie zdołam juŜ nikomu tego opowiedzieć. Po prostu, moŜe w ten sposób sam lepiej sobie przy pomnę róŜne szczegóły. Notes mam, długopis takŜe, światło trochę za słabe, ale jakoś sobie poradzę. Aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe, muszę chyba rozpocząć od tego momentu, gdy mój niespodziewany gość - ubrany w mój szlafrok, ogolony i umyty - zasiadł do herbaty i kanapek, które dla niego przygotowałem, gdy on buszował w mojej łazience. Wyglądał teraz o wiele lepiej niŜ tam, wtedy, na ulicy, kiedy podszedł do mnie dość niespodziewanie i zagadnął. Przyznam, Ŝe przeŜyłem chwilę strachu. Ulica była pusta, źle oświetlona - a on wyglądał na rzezimieszka lub co najmniej na włóczęgę, z tą nie goloną od, paru dni gębą. Sprawiał wraŜenie wyciągniętego ze śmietnika i tylko z lekka otrzepanego. Gdyby nie jego nienaganny i kulturalny sposób wyraŜania się, pewnie oddaliłbym się co prędzej, pozostawiając go na skraju chodnika - z rozbieganymi oczami, błądzącymi gdzieś po rynsztoku i okienkach piwnic. Mówił szybko, urywanymi zdaniami, a oczy jego ani na chwilę nie przestawały szukać czegoś tuŜ przy ziemi. Nawet teraz, siedząc w wygodnym fotelu i pijąc herbatę, co pewien czas rzucał niespokojne spojrzenia poza krąg stojącej lampy. Jadł z apetytem, łapczywie nawet, lecz najwyraźniej starał się opanować swój głód. "Jestem panu gorąco wdzięczny, serdecznie za wszystko dziękuję i zapewniam, Ŝe nie zamierzałem sprawiać panu aŜ tyle kłopotu" powiedział kończąc jedzenie. "Jak pan za pewne zdołał zauwaŜyć, w roli ulicznego obdartusa wystąpiłem przypadkowo... Całe szczęście, Ŝe w kieszeni tego starego palta znalazłem starą legitymację. Bez niej na pewno nie miałbym szans znaleźć się tutaj, w pana mieszkaniu. Pan mi zaufał, dopomógł... Sądzę, Ŝe powinienem panu wyjaśnić parę spraw, wytłumaczyć się jakoś..." Skinąłem głową zachęcająco i poczęstowałem go papierosem, lecz podziękował i nalał sobie do szklanki trochę wody sodowej. Wypił mały łyk, odstawił szklankę i rozpoczął: "Mieszkanie opuściłem w pośpiechu i nie z własnej woli. Stąd ta stara kapota, którą zdołałem chwycić z wieszaka w przedpokoju. Od czterech dni koczuję po mieście, sypiam w windach, albo w ogóle nie sypiam... Nie mam ani grosza, nie znam tu nikogo, a władz porządkowych nie chciałbym w to wszystko wtajemniczać... Nie, nie... Tu nie chodzi o jakieś nieporozumienie rodzinne lub sąsiedzkie. Mieszkam sam, mam nawet ładny, spory domek w południowej dzielnicy, kupiłem go niedawno... Kosztował mnie cały majątek, ale musiałem... Od roku mieszkam w tym mieście, przeniosłem się tutaj, aby zakończyć pewną... pracę... Tak, pracuję nadal mimo emerytury. PrzecieŜ nikt za mnie tego nie dokończy. Myślę, Ŝe zdąŜę jeszcze, mimo swoich siedemdziesięciu pięciu lat... Nie wyglądam na tyle, praw da? CóŜ, eliksiru młodości nie wynalazłem, ale jestem bio chemikiem i pomagam sobie trochę róŜnymi preparatami, które mi czasem przesyłają dawni znajomi z instytutu. Mam kilku przy jaciół, ale wszyscy są dość daleko stąd i w takiej chwili trudno liczyć na ich pomoc... Tak sobie myślę, Ŝe - na szczęście - musiało się zachować w mojej twarzy jeszcze trochę podobieństwa do tej starej fotografii w legitymacji, niewaŜnej juŜ od kilkunastu lat... Mniejsza o to, pan mi uwierzył, choć i nazwisko Borel teŜ pewnie nic panu nie mówi - chyba;
27
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Ŝe interesował się pan kiedykolwiek pewnymi spec jalistycznymi zagadnieniami biochemii i fizjologii... Więc, jak powiedziałem, moja banicja nie wynika z napiętych stosunków sąsiedzkich. Nie jestem takŜe poszukiwany przez władze śledcze, moŜe to pan sprawdzić telefonicznie... ChociaŜ, w pewnym sensie, przyczyną mojej tu obecności są jednak "uciąŜliwi współlokatorzy"... ale, aby wszystko stało się jasne i zrozumiałe dla pana, muszę chyba zacząć od tego momentu, kiedy zainteresowaniem się doświadczeniami moich kolegów, którzy zresztą powtarzali eksperyment - nie pamiętam juŜ, czyj - opisany w "Biochemistry Journal" i dotyczący moŜliwości biochemicznego przejęcia informacji... Ale moŜe powiem, na czym polegał eksperyment. OtóŜ posłuŜono się w nim egzemplarzami gatunku wypławek biały, naleŜącymi do ty pu płazińców. Robaki te posiadają bardzo prosty "układ nerwowy", interesujący jednakŜe o tyle, Ŝe daje się w nim zauwaŜyć pewien splot stanowiący zaczątek centralizacji. Moi koledzy poddali kil ka wypławków elementarnej "tresurze", polegającej na wyrobieniu kilku odruchów warunkowych na bodźce fizyczne. Resztę robaków pływających sobie w akwarium pozostawiono w stanie "nieoświeconym". Następnie "uczone" robaki posiekano i nakarmiono nimi pozostałe. Po pewnym czasie moŜna było stwierdzić, Ŝe spora część wypławków przejawia prawidłowe reakcje na bodźce, którymi "tresowano" ich zjedzonych towarzyszy. Wobec tak dobrych efektów, koledzy spróbowali eksperyment ulepszyć: ze względu na ograniczo- ne moŜliwości konsumpcyjne pojedynczego wypławka, w następnym e- tapie próbowano karmić je tylko wypreparowanymi "móŜdŜkami". śar- towałem wówczas z tych doświadczeń. Powiedziałem kiedyś na semi- narium, Ŝe oto otwiera się nowy etap w Ŝyciu sfer naukowych: do- tychczas mieliśmy do czynienia jedynie z "podgryzaniem" wyŜej stojących w instytuowanej hierarchii przez młodszych kolegów. Teraz zaś - będzie się ich poŜerał, z podwójną korzyścią dla własnej kariery naukowej. Po zmianie metodyki eksperymentu - wyniki pogorszyły się jednak, a moi koledzy zniechęcili się i zabrali się do innych tematów badań. Ja natomiast rozpocząłem to, czego w tej chwili nie mogę doprowadzić do końca przez tę głupią historię sprzed czterech dni... Pomyślałem sobie wtedy, po doświadczeniach, z wypławkami, Ŝe popularne powiedzonka: "tyle wie, co zje" albo "zjadł wszystkie rozumy", stracą wkrótce, być moŜe swój sens przenośny... MoŜliwość przejęcia "wiedzy" przez spoŜycie tkanki mózgowej oznacza wszak, Ŝe owa "wiedza" jest czymś materialnym, być moŜe po prostu zawarta jest w cząsteczkach specyficznych związków, występujących w mózgu... Moje wnioski potwierdziły się wkrótce. Znalazłem publikację jakichś naukowców rumuńskich czy jugosłowiańskich, nie pamiętam - którzy wykazali, Ŝe uczenie się, zapamiętywanie informacji jest równoczesne z syntezą pewnych struktur białkowych w centralnym układzie nerwowym... Od tego czasu zająłem się powaŜnie - choć nieoficjalnie - próbami wyodrębnienia tych cząsteczek z mózgów róŜnych organizmów zwierzęcych... ...Niech pan pomyśli, jakie oszałamiające perspektywy otwierają się przed nauką w chwili, gdy moŜna w ten sposób przekazywać ludzką wiedzę! Pojęcie genialności i tępoty, zdolności i ich braku, sprowadza się do czysto biochemicznych i fizjologicznych predys pozycji danego osobnika! Człowiek, któremu trudność sprawia nauczenie się, przyswojenie pewnych wiadomości, po ich bezpośred nim "wszczepieniu" w mózg mógłby, być moŜe, korzystać z nich bez przeszkód. Upośledzenie syntezy informin w organiźmie, tych in formacjonośnych struktur białkowych, zwanych dotąd "brakiem zdol ności", moŜe być wyrównane przez podanie gotowych preparatów, 28
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 sporządzonych z materiału pobranego od osobników "zdolnych"! MoŜna sobie wyobrazić np. "honorowych informinodawców" - specja listów z róŜnych dziedzin wiedzy, którzy wciąŜ na nowo wchłania- jąc pewne informacje, przekształcaliby je na informiny dla in- nych, nie mogących syntetyzować ich we własnych organizmach! Upośledzenie syntezy insuliny przez trzustkę, powodujące cukrzycę, wyrównać moŜna przez podanie insuliny w zastrzykach; niewydolność układu krwiotwórczego moŜna niwelować przez trans fuzję krwi od osoby zdrowej; czy nie byłoby prawdziwym do brodziejstwem dla ludzkości podobne ratowanie zbyt mało "chłon nych" umysłów szczególnie dziś, w dobie specjalizacji i przytłaczającego ogromu wiedzy, jaką musi wchłonąć pojedynczy człowiek? A poza tym - wszak to rewolucja w metodyce nauczania! Biody daktyka, wiedza w zastrzykach, w pigułkach nawet! Zamiast zamęczać dzieci ślęczeniem po kilka godzin dziennie w szkole i tyleŜ w domu, moŜna by im po prostu dawać Cukierki nadziewane in forminami i zwrócić większą uwagę na rozwój fizyczny i zdrowie, tak waŜne w czasach dewastacji naturalnego środowiska biologi cznego! Czy teraz rozumie pan, jak doniosłe znaczenie... ...Pomyślałem wtedy, Ŝe moŜna to odnieść do róŜnych gatunków, nawet odległych ewolucyjnie... Jeśli bowiem na przykład królik nie osiąga nigdy zdolności przyswajania informacji takich, jak pies, to znaczy, Ŝe po prostu nie jest w stanie syntetyzować pewnych typów informin. Co jednak nie oznacza, Ŝe - gdyby mu podać je w formie gotowej, nie mógłby z nich korzystać. Zaręczam słowem honoru - mój królik szczekał na widok kota! To był dla mnie dowód. Ŝe... ... po tych osiągnięciach, problem "wiedzy w pigułkach" stał się moją obsesją. Niestety! Próby wprowadzenia informin przez przewód pokarmowy nie dawały poŜądanych rezultatów - kończyły się zawsze rozkładem białek przez enzymy układu trawi ennego lub, w najlepszym razie, zmianami strukturalnymi, co oczy wiście przekreślało poŜądany rezultat. Pomyślałem wtedy, Ŝe widocznie zbyt wielka róŜnica dzieli ssaki od płazińców... Lecz kiedy wróciłem myślą do tych ostatnich i przejrzałem raz jeszcze protokoły pierwszych eksperymentów, zrozumiałem nagle... ...pojmuje pan? Te inhibitory, katalizatory ujemne, stanowią osłonę dla informin, wprowadzonych do obcego immunologicznie or ganizmu! Dopóki wypławki poŜerały swych towarzyszy w całości, eksperyment udawał się znakomicie, a w przypadku wypreparowywania samej tkanki nerwowej... ...Wówczas informiny rozkładają się bardzo szybko! Nawet kilkuminutowy okres między pobraniem ich z Ŝywego organizmu daw cy, a wchłonięciem przez biorcę, w praktyce wyklucza pozytywny wynik. Jednym słowem, materiał musi być świeŜy, zupełnie świeŜy - a poza tym podany łącznie z inhibitorem. Moim obiektom doświad czalnym podawałem tkankę mózgową wraz z niektórymi innymi organa mi. Wyniki byty dobre, ostatnio nawet bardzo dobre! Rozumie pan, co to oznacza! Stąd juŜ tylko krok... ...Znane są ze swej nieprawdopodobnej inteligencji i zmyślności. Eksperyment przeobraŜał je w sposób zdumiewający! Pan sobie zdaje sprawę, Ŝe mózg człowieka jest wykorzystywany zaled wie w niewielkim stopniu. To samo dotyczy innych kręgowców. UŜywam, oczywiście, dzikich egzemplarzy, te są najlepsze. Co za sprytne bestie! Otrzaskane ze współczesną cywilizacją wielkomiejską, o wspaniale wyostrzonych zmysłach. Zgromadziłem ich - nie bez trudu - około trzystu. Znakomity, wdzięczny mate riał do doświadczeń.
29
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Lecz kiedy wszystko juŜ było na najlepszej drodze odszedł mój laborant. Pracował u mnie od lat. Nie spodziewałem się tego po nim: po prostu zniknął pewnego dnia... Zalegałem z wypłatą jego pensji, to prawda... Ale przecieŜ wiedział, jaka jest sytu acja. Mieszkał ze mną, znam wszystkie moje kłopoty... Od tej chwili musiałem wszystko robić sam, przez co tempo doświadczeń znacznie osłabło. Przez ostatni tydzień musiałem obsługiwać zwierzętarnię, sporządzać preparaty, robić codzienne obserwac je... ...i widocznie nie zamknąłem zbyt dokładnie, bo gdy następnego dnia rano zszedłem na dół, zostałem zaatakowany. Tak, ponad wszelką wątpliwość, to był atak. Stwierdziłem to, gdy po pierwszej ucieczce, ochłonąwszy nieco wróciłem i próbowałem wejść... ...ot, i wszystko". Borei milczał długo, zanim odezwał się znowu. "NaduŜywam up rzejmości powiedział pokornie. - Ale jeśliby mi pan nie odmówił, byłbym panu zobowiązany nade wszystko..." Dobierał słowa przez kilka minut, zanim poprosił mnie wresz cie, abym z nim pojechał. Zgodziłem się. "To tutaj, drzwi są zatrzaśnięte, ale klucz na szczęście miałem przy sobie, gdy wychodziłem" - powiedział, kiedy stanęliśmy pod niewielką willą przy bocznej, Prawie nie zbu dowanej uliczce przedmieścia. "Chodźmy na dół, powinny być tam..." Zeszliśmy po kilku schodkach. Borel ostroŜnie uchylił jakieś drzwi, za którymi paliła się słaba Ŝarówka. Zajrzał przez szparę. "Dziwne - powiedział. - Wygląda na to, Ŝe..." zmieszał się wyraźnie. - "CzyŜbym był aŜ tak przemęczony? Halucynacje?" Spoj rzałem przez jego ramię do wnętrza piwnicznego pomieszczenia. "Wszystko pozamykane"... mamrotał w osłupieniu. "Widocznie to jednak... zmęczenie, profesorze" - powiedzia- łem łagodnie, prowadząc go na górę. Po chwili zasnął w fotelu, więc przeniosłem go na tapczan i zdjąłem mu buty. ...ten sen tak mnie wzburzył wewnętrznie, Ŝe zaraz, z samego rana zatelefonowałem pod numer, który podano mi w biurze informa cji. Telefon nie odpowiadał. Poczułem wyrzuty sumienia. Borel nie wyglądał wczoraj na chorego, ale... chyba nie naleŜało zostawiać go samego... ...drzwi były otwarte. Wszedłem do sieni, potem po schodach na górę. Nie było go tam, więc zszedłem do piwnicy. Drzwi zwierzętarni były uchylone... ...niektóre były otwarte. WzdłuŜ ich szeregu chodził jeden, dorodny egzemplarz i wprawnymi ruchami przednich kończyn domykał zasuwki drzwiczek. Gdy stanąłem w otworze drzwi - teraz wiem, Ŝe zrobiłem to niepotrzebnie, a w kaŜdym razie za wcześnie spoj rzał na nie, chwilę trwając w bezruchu, a potem wydał donośny pisk. Posypały się hurmem w moją stronę, część rzuciła się do zamkniętych klatek, by uwalniać towarzyszy. Odskakując do tyłu, dostrzegłem w kącie zwierzętarni stary but, jeden z tych które wczoraj tam, na górze, zdjąłem z nóg Borela... ...teraz wiem, Ŝe zrobiłem głupstwo, kryjąc się tutaj. Wprawdzie ściany i blaszane drzwi zapewniają mi bezpieczeństwo, lecz nie ma stąd wyjścia - przynajmniej na razie. Okna teŜ nie ma. Pod nogami mam gołą ziemię, w rogu stoi kilka skrzynek - chy ba pustych. Z sufitu zwiesza się Ŝarówka, brudna i opleciona pajęczyną. Gdy tu wszedłem, od razu zauwaŜyłem ten kopczyk ziemi pod ścianą, przysypujący coś, co jednak sterczy tu i ówdzie; bielejąc w mroku. Po prostu nie mogę zmusić się, by podejść i sprawdzić, potwierdzić swój domysł... 30
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ... myślałem nad tym, aŜ wreszcie w jednej chwili zrozu miałem wszystko! One musiały juŜ wiedzieć, na czym to polega. Mu siały zrozumieć istotę metody Borela... Ten laborant, który zniknął... ...lecz wciąŜ im tego za mało! Wiedzą, Ŝe oto otworzyły się przed ich gatunkiem wspaniałe perspektywy rozwoju! Będą zaz drośnie strzec tajemnicy, którą znam ja... no i ci, którzy być moŜe odnajdą i przeczytają ten notatnik. Dlatego naleŜy być przy gotowanym na wszystko. Byle stąd wyjść. Wydostać się, działać, ostrzec... ... znów ten szmer. Chyba jednak w tych rurach kanaliza cyjnych. Coraz głośniej, jakby skrobanie... Z czego są te rury, czy przypadkiem nie z tworzywa sztucznego, bo jeśli tak, to... Muszę to sprawdzić! Redakcja przeprasza Czytelników za liczne luki w powyŜszym tekście, spowodowane uszkodzeniem rękopisu - prawdopodobnie przez szczury.
31
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Relacja z pierwszej ręki Nie mam juŜ Ŝadnych wątpliwości co do dalszego rozwoju sytu acji. Mogę sobie dokładnie wyobrazić wszystko, co nastąpi. Nie mam teŜ najmniejszych złudzeń, Ŝe ktokolwiek będzie mógł mi dopomóc wydobyć mnie z opresji, w którą dałem się wpędzić niejako dobrowolnie. Bo teŜ sytuacja moja jest konsekwencją ograniczeń, które sam sobie nałoŜyłem. Mimo wszystko, nachodzi mnie czasem złudna myśl, Ŝe za chwilę ta rzeczywistość urwie się nagle, jak sen - i wrócę do prawdziwego świata, albo przynajmniej zacznę śnić zupełnie inny, nowy sen... Mógłbym teraz - sam przed sobą - przyznać, Ŝe nierozwaŜnym było mieszanie się w sprawy zespołu, do którego nie naleŜałem. MoŜe nie naleŜało wtrącać się do zagadnień i problemów, do których miałem stosunek wyłącznie uczuciowy pozbawiony odpowiedniego dystansu. MoŜe nie wolno mi było zakłócać toku procesów, o których wiedziałem zbyt mało. Dlaczego to zrobiłem? Dlaczego wmieszałem się w eksperyment mojego ojca? Zadecydowało chyba to, Ŝe całą sprawę znałem od początku, wzras tałem razem z nią, Ŝyłem nią wespół z ojcem - chyba juŜ wtedy, gdy on wszystko dopiero obmyślał. śył wyłącznie swoją pracą. ZaraŜał mnie swym zapałem i entuzjazmem. Potrafił sprawić, Ŝe uwierzyłem bez zastrzeŜeń w doniosłość i znaczenie jego przed sięwzięcia. JednakŜe - inaczej niŜ ojciec i jego współpracownicy, ja zawsze widziałem siebie po tamtej stronie... Teraz, unieruchomiony tutaj i pozbawiony kontaktu z Gabem (czuję w tym teŜ rękę ojca), gdy sam nie jestem w stanie opuścić mojego więzienia, przedrzeć się przez tłum moich prześladowców, oddalić się w bezpieczne miejsce, teraz zdany jestem całkowicie na wolę i decyzję ojca. Ufam, Ŝe jego dobroć przewaŜy nad chwilowym gniewem, słusznym z jego punktu widzenia. Zadaję sobie jednak pytanie, jak dalece uda mu się wytrwać w decyzji doświad czenia mnie tym wszystkim, co według wszelkiego praw dopodobieństwa moŜe mnie tutaj spotkać. Znając moje motywacje, ojciec nie moŜe nie zdawać sobie sprawy, Ŝe czyny moje wynikają z najlepszych cech mojej osobowości; cech, które sam mi przekazał. MoŜe choć na chwilę potrafi stłumić w sobie ową konsekwentną, chłodną naturę eksperymentatora i spróbuje wniknąć w mój sposób myślenia, przecieŜ i jemu nie obcy, choć zepchnięty gdzieś na margines świadomości. Wierzę, Ŝe nie jest pozbawiony zdolności innego spojrzenia na sytuację, którą stworzył i na uwikłane w nią byty, a wśród nich - i własnego syna. MoŜe właśnie moja tu obec ność będzie impulsem do zrewidowania jego stosunku do tych, pośród których się znalazłem... Mam teraz dość czasu i wystarczającą jasność myśli, by uporządkować cały łańcuch przyczyn i skutków, którego kolejnym ogniwem jest dzisiejsza noc. Zdarzenia poprzedzające rozpoczęcie całego przedsięwzięcia ojca znane mi są wyłącznie z relacji tych, którzy brali w nich udział. Kulisy sprawy znam w naświetleniu tak wielostronnym, Ŝe mogę mój pogląd uwaŜać za dostatecznie obiekty wny. Rozmawiałem nawet z Lutzem (czego ojciec, gdyby o tym wiedział, pewnie by mi nie wybaczył). Wiodłem takŜe długie, szczere rozmowy z tymi współpracownikami ojca, którzy pozostali z nim po pamiętnym rozłamie, poprzedzonym burzliwym zebraniem ze społu. Wtedy to Lutz zarzucił ojcu apodyktyczny stosunek do młodszych współpracowników, wywlókł jakieś zadawnione sprawy i rozgniewał go do ostatecznych granic. Wszyscy prawie zdawali so bie sprawę z pobudek Lutza. Wiadomo było, Ŝe chodzi mu młodych. Był nieoficjalnie wprawdzie, lecz faktycznie, zastępcą ojca i jego prawą ręką. Wiedział jednakŜe, iŜ nigdy go nie przewyŜszy, ani teŜ mu nie dorówna. Tej świadomości nie potrafił znieść. Udało mu się zdobyć poparcie tych, którzy w róŜnych sytuacjach poznali twardy i trudny czasem charakter ojca jako szefa. Ut worzył odrębny zespół, który, jak się wnet okazało, nie potrafił przeciwstawić niczego konstruktywnego pierwotnym koncepcjom. Wydawało się, Ŝe jedynym programem Lutza i jego zwolenników jest zwalczanie zamysłów ojca, kaperowanie jego współpracowników oraz - stwierdzone wielokrotnie - próby sabotowania jego przed sięwzięć. 32
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Ideą mojego ojca było stworzenie Modelu, który stanowiłby potwierdzenie jego spekulatywnych koncepcji i wniosków. Chciał przekonać samego siebie, Ŝe ma rację w swych wywodach. Potem, gdy Lutz jawnie zaatakował podstawy teorii, sprawa nabrała znaczenia prestiŜowego. Chodziło - mówiąc w uproszczeniu - o odpowiedź na pytanie: czy moŜe funkcjonować Zbiorowość Idealna, złoŜona z elementów podporządkowanych pewnym ograniczeniom - a więc skończonych i uwarunkowanych - a równocześnie wyposaŜonych w pewną ilość stopni swobody, w wirtualną moŜliwość dokonywania wyboru, Elementy owej zbiorowości miały oczywiście posiadać pewien stopień samoświado mości i podlegać regułom homeostazy zarówno w aspekcie indywidu alnym, jak z punktu widzenia całości. Model funkcjonował doskonale, w sferze rozwaŜań teoretycznych. Jego realizacja, po zornie prosta choć pracochłonna, okazała się przedsięwzięciem niezwykle złoŜonym i trudnym. Pierwszą rzeczą, którą naleŜało zrobić, było stworzenie prototypu pojedynczego elementu. Ojciec nie był nigdy sprawnym eksperymentatorem - realizację swoich pomysłów powierzał zazwyczaj asystentom, ograniczając się do ogólnego nadzoru. Tym razem jednak postanowił przekonać wszys tkich, a zwłaszcza siebie samego, Ŝe potrafi zrobić to zupełnie samodzielnie. Pamiętam chwilę, kiedy - odpoczywając po trudach kilku poprzednich dni powiedział do mnie z uśmiechem satys fakcji: - Gotowe, synku. Zrobiłem wszystko, uruchomiłem i, co naj dziwniejsze, działał. To był dopiero pierwszy krok, ale jakŜe doniosły, zarówno pod względem technicznym, jak psychologicznym. Nie było w tym mo mencie waŜne, Ŝe zrealizowana część przedsięwzięcia była kropelką w ocenie tego, .co pozostało do zrobienia. - Mój śliczny modelik działa, funkcjonuje świetnie - cieszył się ojciec. - Dałem mu sporą przestrzeń, wyposaŜyłem w trzy wy- miary, określiłem dość rygorystycznie kierunek i tempo zdarzeń... Ale to są praktycznie wszystkie ograniczenia, jakie mu narzuci łem. Ograniczenia konieczne, ze względu na laboratoryjny charak- ter eksperymentu. Myślę, Ŝe z metodologicznego punktu widzenia takie ograniczenia czaso-przestrzenne nie powinny wpływać na sto- pień ogólności wniosków. Dowiedziałem się, Ŝe ojciec osobiście spreparował model ele mentu - jedynego na razie w tym wycinkowym modelu - wyposaŜając ów element w cechy analogiczne do swoich własnych - o tyle oczy wiście, o ile pozwalały na to przyjęte wymiary i ograniczenia. Umiałem wówczas - jak i teraz zresztą - zrozumieć i wybaczyć mu tę maleńką słabość, tę chęć włoŜenia cząstki swej istoty w pier wszy element swego zamierzonego dzieła. To jednakŜe jak rzekłem, był dopiero początek początków. Model był zaledwie maleńkim poligonem pozwalającym prześledzić funkcjonowanie pojedynczego elementu, wyizolowanego ze zbiorowości, której miał być składnikiem. Skrupulatnie obser wowany, "element A" egzystować w ramach ograniczonego modelu zamkniętego, mieszczącego się na stole laboratorium ojca. Po zostawiono mu pełną swobodę działania, nie ingerując i nie ko rygując jego poczynań. Ochłonąwszy z pierwszej euforii, ojciec stanął wobec problemu: co robić dalej? Czy powielić ten model w odpowiedniej ilości egzemplarzy? Takie wyjście z sytuacji byłoby trywialne z punktu widzenia metodologii i spotkałoby się z naty chmiastową krytyką, podwaŜającą sensowność całego eksperymentu. Zbiorowość, którą zamierzał stworzyć, nie mogła przecieŜ składać się z samych identycznych kopii. Model taki działałby oczywiście, jak maszyna. Ostateczny efekt dałoby się wydedukować z właści wości jednostkowego elementu. A te właściwości były wynikiem załoŜeń poczynionych przez ojca. W ten sposób koło się zamykało i kaŜdy krytyk mógłby słusznie twierdzić, Ŝe Model jest mechanizmem zdeterminowanym juŜ w stadium projektu, a więc nie dowodzi Ŝadnej z tez ojca, a jedynie świadczy o sprawności wykonawcy... Było jasne, Ŝe ta droga prowadzi do
33
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 nikąd. Zarówno ojciec, jak i jego współpracownicy, zdawali sobie z tego sprawę. Nim jednak podjęto decyzję co do sposobu powielenia elementów, poddano element "A" pewnej próbie. Trzeba tu wyjaśnić, Ŝe dotychczas w Ŝaden sposób nie ograniczano elementu "A" w jego świadomości własnego istnienia: wiedział on, Ŝe jest tworem ojca i mógł - dzięki dodatkowej aparaturze - kontaktować się z nim i jego asystentami, za pomocą swych ograniczonych środków percepcji. A poniewaŜ, jak wspom niałem, ojciec skonstruować element "A" na zasadzie rzutowania swoich własnych cech na ograniczoną czaso-przestrzeń modelu, więc dla elementu "A" kaŜdy z pracowników laboratorium jawił się jako byt sprowadzony do jego wymiarów i wyglądem przypominający jego samego. Próba, jakiej poddano element "A", polegała na wprowadzeniu dodatkowego ograniczenia jego swobody. Ograniczenie to zresztą narzucało się samo i byłoby źle, gdyby go nie wprowadzono: z niewiadomych przyczyn, chyba przez omyłkę, w obrębie modelu umieszczono początkowo końcówkę systemu informacyjnego. Element "A" - mógłby nauczyć się (a przy moŜliwościach, w jakie wyposaŜył go ojciec, było to zupełnie realne) korzystać z tego źródła in formacji o wszystkim... A przecieŜ informacje te przerastały moŜliwość pojmowania tak zredukowanego i ograniczonego tworu, jakim był.,. Tak więc, wykorzystano obecność owej końcówki w mod elu i zamiast ją po prostu usunąć lub odłączyć, zakazano elemen towi "A" dotykania tego urządzenia. Element "A" - prototyp członka idealnej społeczności, jaką stanowić miał docelowy Model - wykonany został z niezwykłą starannością. Dzięki własnościom autorenowacji, był praktycznie niezniszczalny, mimo obowiązującego w modelu laboratoryjnym kierunku zmian entropii. Niezniszczalność elementów była konsek wencją pierwotnych załoŜeń: wydawało się bowiem, Ŝe elementy będą produkowane sukcesywnie, a następnie umieszczane w Modelu. Prak tyka wykazała, Ŝe tak proste rozwiązanie nie da się zastosować. Na razie jednak trudno było przewidzieć dalsze losy eksperymentu. Trzeba przyznać, Ŝe ograniczenie, nałoŜone w formie zakazu na e lement "A", nie spowodowało Ŝadnego zakłócenia. Zachęcony wynika- mi obserwacji, ojciec postanowił posunąć się o krok naprzód. Pew- nego dnia wrócił z laboratorium i powiedział: - Klamka zapadła. Postanowiliśmy, Ŝe będą się same repro dukowały! - Jak? - zainteresowałem się - wegetatywnie? - Nie. Generatywnie. Zdecydowaliśmy się na system dwupłciowy. Wprowadziłem drobną korektę w konstrukcji elementu "A", wykorzystując częściowo juŜ istniejące podzespoły, Ŝeby on sam nie zauwaŜył Ŝadnych zewnętrznych zmian. Poza tym, zrobiłem element, "E", nieco innej budowy. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, wkrótce będziemy mieli mnóstwo nowych elementów. - Myślisz, Ŝe wystarczy im ta ograniczona przestrzeń modelu laboratoryjnego? zdziwiłem się. - Zobaczymy. MoŜe uda się przenieść wszystko na obszer niejszy poligon doświadczalny. Zanim będzie ich dość, zdąŜymy zbudować nasz docelowy Model i tam ich przeniesiemy. - Nie podoba mi się to, ojcze... - powiedziałem po namyśle. - Nie puszczałbym w ruch produkcji elementów, dopóki nie ma dla nich odpowiedniego Modelu. Poligon będzie zawsze prowizorką. Wiesz, jak długo potrafią trwać prowizoryczne sytuacje. A to są przecieŜ obiekty posiadające jakąś tam psychikę i świadomość. Będą się męczyć. Tak chyba nie moŜna! Była to, pierwsza jaką pamiętam, moja próba ujęcia się za tymi nieszczęsnymi tworami ojca. Wtedy chyba jeszcze nie przy wiązywał wagi do moich obiekcji, a ja nie byłem tak zaangaŜowany w tę sprawę. 34
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Potem wypadki potoczyły się zupełnie inaczej, niŜ było planowane. Model Laboratoryjny - mała stosunkowo przestrzeń, przystosowana doskonale dla istnienia w niej, dwóch juŜ teraz, elementów, funkcjonował przez pewien czas bez zakłóceń. I oto, pewnego, dnia, kontrolny komputer śledzący ruchy elementów, za alarmował ojca, Ŝe naruszony został jedyny jak dotąd - zakaz obowiązujący oba elementy... Ojciec interweniował natychmiast. I tu stała się rzecz, która wstrząsnęła nim dogłębnie: element "A", indagowany o zajście, zaczął kłamać. Przyparty do muru; wyjaśnił wreszcie, Ŝe to element "E" dokonał naruszenia zakazu. Ten z kolei zaczął tłumaczyć się dość niejasno i wykrętnie, co ojciec równieŜ poczy tał za kłamstwo. Pod wraŜeniem oczywistych przekłamań elementu "A" gotów by! uwierzyć, Ŝe owa nieplanowana cecha, jakŜe niepoŜądana w zespole cech doskonałych elementów, właściwa jest ich psychicznej strukturze. To stawiało pod znakiem zapytania plany ojca. W odruchu gniewu nakazał Gabowi przyspieszenie prze niesienia obu elementów na niewykończony jeszcze i kiepsko przys tosowany poligon. Nie sądzę, by juŜ wówczas miał koncepcję dal szego postępowania. Po prostu, zdenerwował się zawodem, jaki sprawiły mu jego wypieszczone elementy i potraktował swą decyzję jako coś w rodzaju kary. CóŜ było robić? W takich sytuacjach nikt nie śmiał przeciw stawiać się szefowi. Gab wziął skalpel i pensetę, przeciął błonę izolującą wnętrze modelu laboratoryjnego i wydobył oba przeraŜone elementy, a następnie wywiózł je w pojemniku i umieścił na niezupełnie jeszcze gotowym poligonie. Dopiero później, na ogólnej naradzie zespołu, ustalono dalszy tok postępowania. Nawiasem mówiąc, jak okazało się o wiele, wiele później, e lement "E" nie kłamał. Po dokładnym przejrzeniu wnętrza modelu laboratoryjnego okazało się, Ŝe w pobliŜu końcówki systemu infor macyjnego zakazanego elementom, ktoś wprowadził cienki kabel za kończony mikrotelefonem. Tą drogą ktoś wprowadził fałszywą infor mację i nakłonił element "E" do naruszenia zakazu. Łatwo się było domyśleć, Ŝe maczał w tym palce Lutz... Poligon był pomyślany z rozmachem, lecz - normalną koleją rzeczy - jego budowę zaczęto od organizowania obrzeŜa, a dopiero na końcu zajęto się urządzaniem i wyposaŜeniem terenu działania dla elementów. Prawdę mówiąc, do chwili obecnej (licząc według strzałki czasu obowiązującej na Poligonie) jest on ciągle w stanie organizacji i zmian. Wtedy jednakŜe, gdy osadzono na nim dwa pierwsze egzemplarze, zupełnie nie nadawał się do ich uŜytku. Tylko dzięki temu, Ŝe ojciec wyposaŜył elementy w bardzo rozwi nięty układ homeostatyczny, zdołały one przetrwać i przystosować się do nowych warunków. Trzeba tu dodać, Ŝe poligon nie był wyposaŜony w układy, które zapewniały samorenowację elementów w modelu laboratoryjnym. Nim je zainstalowano, powstały nowe kon cepcje i zaniechano tego systemu. Według nowego planu, wszystko miało odtąd przebiegać zupełnie inaczej. Stało się oczywiste, Ŝe jednostki, które za siedlą Model, nie mogą być ani seryjnymi produktami powielania prototypu, ani - branymi bez selekcji - owocami Ŝywiołowej repro dukcji. Przyjęto koncepcję pośrednią. Jej ostateczny kształt moŜe się wydawać wielce wyrafinowany, ale trzeba pamiętać, Ŝe jest on owocem wielu narad i dyskusji. Z chwilą przeniesienia na poligon pierwszej pary elementów, odebrano im cechę niezniszczalności struktury fizycznej. Poz wolono im reprodukować się dowolnie, a po zuŜyciu się danego ele mentu, przypisywano cały zespół jego cech do komórki pamięci w systemie informacyjnym. Na podstawie tego zapisu moŜna w kaŜdym czasie odtworzyć kaŜdy z elementów, jakie kiedykolwiek powstały na poligonie wraz z jego cechami fizycznymi i psychicznymi jakie posiadał w okresie materialnego istnienia.
35
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Tak więc, elementy mnoŜyły się, istniały w społeczności so bie podobnych, kształtując w sobie cechy na ogół róŜne u róŜnych egzemplarzy, a potem ulegały fizycznej likwidacji, pozostawiając tylko w formie pełnego zapisu. Ojciec stwierdził, Ŝe przypadek tym razem dopomógł mu w wyborze odpowiedniej koncepcji. Okazało się bowiem, Ŝe ten tryb kształtowania elementów, z szerokim, statystycznym rozrzutem cech psychicznych, najbardziej odpowiada celowi, któremu mają ostate cznie słuŜyć. - Co zamierzasz zrobić dalej? - spytałem ojca. - Niech się na razie mnoŜą. Gdy będzie ich dostatecznie duŜo, zarejestrowanych w systemie informacyjnym, przeprowadzimy selekcję. To najprostsza metoda: zamiast sterować precyzyjnie cechami kaŜdego z nich, dajmy im kształtować się Ŝywiołowo. Przy okazji, uzyskujemy niezmiernie ciekawy model dynamiczny, wielce niedoskonały, lecz pouczający model Zbiorowości elementów. Jego obserwacja pozwoli nam na uniknięcie błędów przy tworzeniu Modelu Doskonałego. - Rozumiem - powiedziałem - Zamierzasz później przeprowadzić selekcję zapisanych struktur psychicznych, i te, które będą odpo- wiadały warunkom, zmieszczą się w dopuszczalnym przedziale dosko- nałości - odtworzysz fizycznie w postaciach niezniszczalnych i u- mieścisz w swoim wymarzonym Modelu? - Tak. Nie będą szablonowi, kaŜdy będzie indywidualnością, a równocześnie odrzuci się tych, którzy wystają poza nasze wymogi. - I co z nimi zrobicie? Ojciec spojrzał na mnie ze zdziwieniem, jakby nie rozumie sensu pytania. - Co zrobicie ze strukturami psychicznymi, powołanymi do istnienia, a nie spełniającymi waszych wymogów? - To oczywiste. Pójdą do kasacji - powiedział beznamiętnie. - PrzecieŜ nie moŜemy zajmować nimi komórek pamięciowych systemu informacyjnego... Ani teŜ, tym bardziej, odtwarzać ich material nie. Chyba, Ŝe... chcesz zrobić konkurencyjny Model Absolutnie Antydoskonały? - zaŜartował w końcu. Znów nie umiałem się z tym pogodzić. Dla mnie, nie zaan gaŜowanego w techniczną stronę doświadczenia, obce było owo chłodne spojrzenie, ta łatwość konstrukcji i destrukcji bytów, które - w moim rozumieniu i odczuciu, były - ubogim wprawdzie i ograniczonym, lecz jednak odbiciem mnie samego... Ale i teraz oj ciec nie spostrzegł jeszcze i nie docenił znaczenia moich niepokojów. Poligon działał zgodnie z planami ojca. Elementy mnoŜyły się, przystosowywały się do warunków, zaczynały same kształtować swe otoczenie. Niestety, idylla nie trwała długo. PobieŜna anali za struktur zapisanych w systemie informacyjnym wykazała, Ŝe od- setek egzemplarzy, które spełniają warunki, jest znikomy. Pozos- tałe były zupełnie do niczego. Po prostu, nałoŜenie się cech po- czątkowych, oddziaływań środowiska Poligonu i oddziaływań wzajem nych, dało niemoŜliwy do przewidzenia wynik negatywny. Pewnego dnia ze zgrozą ujrzałem Gaba z węŜem poŜarowym w dłoniach, stojącego nad Poligonem i zlewającego jego przestrzeń silnymi strumieniami wody. Podbiegłem do niego przeraŜony. Poligon spływał wodą, wraz ze wszystkim, co stworzyły hodowane na nim pokolenia elementów. - Co robisz? - zawołałem. - Twój ojciec kazał... - powiedział Gab ze smutkiem - nie było innego wyjścia. Zdegenerowały się zupełnie. Trzeba zacząć od początku... 36
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Zniszczyliście wszystkie? - Nie rozpaczaj - powiedział z bladym uśmiechem. - Zanim spłukałem poligon, ojciec przepisał wszystkie do pamięci, Ŝeby później przebadać je i znaleźć przyczynę błędu. A tam, o, po patrz! Tam znajdują się ci, od których ma się wszystko rozpocząć od nowa... Wskazał na maleńką łupinę, kołyszącą się na szalejących wirach wody. - W ostatniej chwili uprzedził jeden z Elementów i dał mu odpowiednie instrukcje... - Kto? Ojciec? - Tak, Szef. - Dlaczego? - Nie wiem - Gab opuścił wzrok. - Powiedział, Ŝe nie chce mu się konstruować nowej pary prototypów. Wybrał i oszczędził naj lepsze, na które wskazał komputer po dokonaniu analizy. Ale ja sądzę... - Tak? - Tak myślę - ciągnął Gab z wahaniem - Ŝe szef po prostu... zbyt się do nich przywiązał, by je wszystkie zniszczyć... To tak, jakby zniszczył cząstkę siebie. Więc choć symbolicznie, chce za chować ciągłość eksperymentu... Nic nie odpowiedziałem, ale poczułem się jakby jeszcze bardziej dumny z ojca, i jeszcze bardziej kochałem go odtąd. To było coś czego spodziewałem się po nim od dawna. To była za powiedź mojego zwycięstwa nad jego chłodną oschłością wobec psy chicznych przedmiotów, które - z nie wytłumaczonych przyczyn, były mi coraz bliŜsze. Dlaczego? Wielekroć zadawałem sobie to py tanie. MoŜe dlatego, Ŝe były dziełem ojca, którego kocham? Dlat ego, Ŝe były jego częściowym odwzorowaniem, o czym on sam jakby zapomniał? Daleki od świadomego zarzucania niekonsekwencji mojemu ojcu, lecz chciałem jakby zlać się z nim w jedno, i moją wraŜli wością uzupełnić tę pustą (czy moŜe celowo opróŜnioną), chłodną przestrzeń w jego osobowości... Zgodnie z wolą ojca, hodowla elementów rozpoczęła się na nowo, od szczepu ocalonego egzemplarza, nazwanego umownie Ne storem Odnowy Elementów. Trudno byłoby opisać w całości dalsze losy Poligonu. Ich dokumentacja historyczna zajmuje dwadzieścia parę bloków pamięci systemu informacyjnego. Istotne jest to, Ŝe ojciec postanowił zaniechać metod totalnych i nigdy juŜ nie doświadczał Poligonu skutkami swego porywczego gniewu. Nie oz nacza to jednakŜe, by kłopoty skończyły się raz na zawsze. Ele menty mnoŜyły się nieustannie, lecz odsetek przydatnych był wciąŜ niezadowalający. Rósł rejestr zapisanych struktur dla końcowej selekcji; lecz widać juŜ było, Ŝe niewiele da się z tego wybrać. W zespole ojca pojawiły się róŜne koncepcje naprawy sytu acji. Wielokrotnie próbowano wprowadzić poprawki do pojedynczych egzemplarzy, a nawet programować je specjalnie, by stały się narzędziami eksperymentatorów, ulepszającymi inne elementy mode lu. Próbowano działać metodami Przykładu, Kar i Nagród, Zastra- szenia i Obietnic... Wszystko to działo się na krótko i dawało bardzo wątpliwe rezultaty. - Widzę juŜ, - powiedział kiedyś ojciec, przeglądając wyciąg statystyczny z komórek zawierających zapisy wszystkich wyhodowanych dotąd elementów - Ŝe choćbyśmy ciągnęli tę sprawę nie wiadomo jak długo, i tak nie będzie lepiej. Bardzo wiele ele mentów jest tu wpisanych, lecz niewiele będzie wybranych do Mode lu... Całą resztę trzeba będzie unicestwić. Przeszedł mnie chłodny dreszcz, gdy to usłyszałem. Nie wiem, dlaczego - ale odezwałem się wówczas, zupełnie impulsywnie, nie kontrolując własnych słów. 37
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - PrzecieŜ to okrutne - powiedziałem, czując jak wzbiera we mnie rozŜalenie i jakieś dziwne uczucie, które wahałbym się jeszcze wówczas nazwać... Ojciec spojrzał na mnie przelotnie. - Nie ma innego wyjścia - powiedział, jakby się usprawiedli wiając. - Czy nie sądzisz, Ŝe moŜna by je... jakoś poprawić? Przyna jmniej niektóre, co niezbyt daleko odbiegają od normy? - powiedziałem. - MoŜna by, owszem. Tylko, Ŝe to narusza reguły eksperymen tu. Nie będę naraŜał się na zarzuty, Ŝe fabrykuję wyniki badań! - powiedział ojciec, wpadając w rozdraŜnienie. - A w ogóle, to w imię czego miałbym je poprawiać? Złe ziarno naleŜy odrzucić, odd zieliwszy od dobrego. - Ojcze, czy ty ich zupełnie nie kochasz? Nawet tych złych? - wybuchnąłem nagle. śyjesz tylko nimi, od tak dawna, i po trafisz nie mieć do nich Ŝadnego osobistego stosunku? - Czy moŜna ich kochać? - powiedział, łagodniejąc. - Czy wolno kochać laboratoryjne zwierzęta hodowane dla celów doświad czalnych? To nie jest miejsce na sentymenty. - To nie są zwierzęta! Choć bardziej od zwierząt ograniczone czasoprzestrzennie, posiadają wszak osobowości psychiczne, płas kie wprawdzie, bo tylko w trzech wymiarach skończone ze względu na kierunek entropii w modelu, ale przecieŜ... Urwałem, bo zorientowałem się, Ŝe robię ojcu, wybitnemu specjaliście, wykład na podstawowe tematy. - Ale ja ci udowodnię... - powiedziałem nagle, niespodziewanie dla samego siebie. Ja ci wykaŜę, Ŝe ich moŜna kochać... i trzeba! Nie wolno tak ich traktować. One czują, są świadome swego bytu... Spojrzałem na ojca. Uśmiechnął się dziwnie, jakby wiedział lepiej ode mnie, co znaczą moje słowa. - Nie gorączkuj się - powiedział. - Miałem ci właśnie powie- dzieć, Ŝe podjąłem jeszcze jedną próbę polepszenia sytuacji na Poligonie. Właśnie przygotowałem kilka warunków które zamierzam nałoŜyć na elementy. Ale nie będę, ich narzucał, ani kodował w ich strukturach. Podam je do ich wiadomości. Te które zaakceptują warunki i ukształtują zgodnie z nimi swoje struktury psychiczne, będą miały zapewnione miejsce w Modelu Doskonałej Zbiorowości... Ojciec pokazał mi wykaz tych warunków. Zawierał dziesięć punktów. - Jesteś formalistą, ojcze! - uśmiechnął się. - A cóŜ z ty mi, którym zdarzy się czasem nie dostosować do tych warunków? - Mają szeroki margines swobody, a takŜe świadomość skutków własnych decyzji... - Nie, to jeszcze wciąŜ zbyt wygórowane warunki - powiedziałem. - Nie moŜna stawiać ich w sytuacji z jednym tylko wyjściem. - Co masz na myśli? - Trzeba dać szansę kaŜdemu z nich... - Mają tę szansę, przez cały czas istnienia na Poligonie. - Nie zapominaj, Ŝe są w swej istocie bardzo niedoskonałe i Ŝe ta ich niedoskonałość wynika z twoich załoŜeń... - Egzemplarz "A" był najdoskonalszy z moŜliwych. To on, nie sprawdziwszy się w próbie, uwarunkował sytuację następnych. 38
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Właśnie! - powiedziałem. - Trzeba wreszcie dać im szansę odcięcia się od tego błędu... - Nie wiem, jak to sobie wyobraŜasz... MoŜe sam to potrafisz wprowadzić! zniecierpliwił się ojciec. - MoŜe... - powiedziałem na wpół do siebie. Ojciec przekazał swoje warunki elementom na Poligonie. JednakŜe - przez jakieś niedopatrzenie - nie zostały one rozpowszechnione wśród wszystkich elementów, i jedynie część z nich mogła się z nimi zapoznać. Te, które poznały warunki ojca, zaczęty uwaŜać się za odrębny szczep, szczególnie uprzywilejowany i wyselekcjonowany. Nim fakty te zostały stwierdzone przez pra cowników ojca, było za późno, by to jakoś odkręcić. Ojciec pokładał duŜe nadzieje w tej ostatniej próbie korekty sytuacji na Poligonie. Machnął ręką na elementy, do których nie dotarty jego warunki i sam, a posteriori, uwierzył jakby w to, Ŝe wybrał pewną grupę dla nich udoskonalenia... Śledziłem wciąŜ skutki kolejnych posunięć ojca, by wreszcie nabrać pewności, Ŝe takimi drogami niewiele da się osiągnąć. Był tylko jeden sposób: przestać traktować elementy jako obiekty doświadczalne. W takim ujęciu, nie skrępowanym dyscypliną eksperymentu dostrzegało się problem, który od dawna nurtował mnie. Dostrzegało się, a równocześnie znajdowało jednoznaczną odpowiedź na pytanie, co moŜna zrobić dla nich... Ale ojciec nie zamierzał robić niczego dla nich. Wszystko, co robił, lub za mierzał, uwzględniało co najwyŜej ich uŜycie, zastosowanie. One same, kaŜdy z osobna, nie były przedmiotem zainteresowania oj ca... Długo bolałem nad tym, ze nie potrafię obudzić w nim tych uczuć, które mnie nurtowały. Wreszcie, po długich rozmyślaniach i ostroŜnych naradach z Gabem, powziąłem decyzję. Przygotowania zajęły nam połowę urlopu ojca - a więc połowę czasu, który mieliśmy do dyspozycji. Gab byt przeraŜony moim pomysłem, ale udało mi się przekonać go, Ŝe muszę to zrobić. Gab miał zawsze słabość do mnie i nie potrafił mi niczego odmówić. W gruncie rzeczy, to on przygotował wszystko korzystając z moich wskazówek i swojej głębokiej wiedzy technicznej. Idea pochodziła ode mnie, lecz na nim spoczywał cięŜar do pracowania szczegółów. Dawno juŜ przyszło mi to na myśl: jeśli w chwili likwidacji struktury fizycznej kaŜdego z elementów na Poligonie następuje transmisja jego danych psychofizycznych bezpośrednio do pamięci systemu informacyjnego - to moŜliwa jest takŜe transmisja w przeciwną stronę - z pamięci do struktury fizycznej. Gab upewnił mnie, Ŝe tak jest w istocie. Wymaga to je dynie pewnej ilości energii. W przypadku transmisji z likwid owanego elementu do pamięci, energia ta czerpana jest z materii tego elementu. Gdyby taki element umieścić na czułej wadze labo ratoryjnej, moŜna by stwierdzić, Ŝe w momencie ustania jego funkcji egzystencjalnych, masa jego zmniejsza się nieznacznie lecz zauwaŜalnie. W przypadku odwrotnym (według Gaba, były prowadzone takie próby wskrzeszania zlikwidowanego juŜ elementu) energia pochodzi ze źródła zasilania systemu informacyjnego i ma terializuje się w strukturze fizycznej elementu oŜywianego. Roz patrzyliśmy kilka moŜliwości wprowadzenia mnie do wnętrza poligonowego modelu. OstroŜny Gab chciał po prostu przepisać moją strukturę w komórki pamięci, a następnie wcielić jej trójwymi arową projekcję w niezniszczalną, specjalnie spreparowaną powłokę fizyczną. Odrzuciłem ten wariant. Chciałem być dokładnie taki, jak one. Chciałem być takim samym, jak wszystkie inne, elementem układu poligonowego, poddanym tym samym ograniczeniom i podległym tym samym prawom. Aby samo pojawienie się nie stanowiło istotnego zakłócenia na Poligonie, postanowiliśmy, Ŝe muszę pojawić się tam jak kaŜdy inny element, a więc w formie niedojrzałej, stopniowo wzrastającej 39
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 struktury fizycznej. Oczywiście, moja struktura psychiczna w całości i od początku miała być przetransponowana do owego elementu. Gab podjął się przeprowadzić kreację mojej osoby. Znalazł odpowiednią parę elementów, których potomkiem miałem pozornie zostać, aby wszystko wyglądało normalnie. Mimo wszelkich os troŜności i konspiracji, nie wiem jakim sposobem do naszej tajem nicy dobrał się Lutz i jego poplecznicy. Bo jakŜe inaczej moŜna wyjaśnić powaŜne przecieki informacyjne, które wniknęły w model przed moim pojawieniem się na Poligonie? Oczywiście, Gab zorgani zował szereg transmisji informacji do róŜnych elementów, których udział był nam potrzebny w naszej operacji. Ale - niezaleŜnie od tego - mnóstwo rzeczy zaczęto dziać się poza naszą kontrolą i juŜ na samym wstępie miałbym powaŜne kłopoty, gdyby nie czujność Ga ba, który przez cały czas śledził sytuację i interweniował w porę. Jednym z wydarzeń, których źródła do dziś nie umiem sobie wyjaśnić, było nagłe pojawienie się w przestrzeni Poligonu niezi dentyfikowanego obiektu świecącego. Obiekt ten, widoczny przez pewien czas nad miejscem, gdzie wniknąłem w przestrzeń modelu, ściągnął mi na kark między innymi trzy ciekawskie elementy, w tamtejszej hierarchii wysoko postawione, które następnie wypaplały o moim przybyciu innemu równieŜ tam wpływowemu. Wynikiem tego była próba zlikwidowania mnie; z której wyszedłem cało tylko dzięki czujności Gaba. Nie sposób opisać wraŜenia, jakiego doznałem w momencie przeniesienia się w ograniczoną do trzech wymiarów przestrzeń, w której w dodatku upływ czasu ma tylko jeden zdeterminowany kierunek. MoŜna by to porównać do wejścia jako jedna z postaci - na ekran filmowy. Czułem się niesiony przez strumień czasu, okaleczony z pozostałych wymiarów i, stopni swobody... JakŜe słusznym było wprowadzenie mnie tutaj w postaci niedojrzałego; młodego elementu. Moja psychika miała dość czasu, by dostosować się do tych warunków. Dzięki temu nie popełniłem błędów w późniejszym okresie. Dopiero ta bolesna determinacja, to ociosanie mnie i wpasowanie w płaskość Poligonu pozwoliły mi w pełni wczuć się .w. sytuację elementów, które mój ojciec, nie wgłębiając się w roztrząsanie tej sprawy, traktował tak bezpar donowo. Teraz zrozumiałem je wszystkie, bez wyjątku: te "dobre" i te "złe", według ojcowskiej nomenklatury; te proste w swej psy chice i te, których wysublimowana (na tutejszą skalę) struktura psychiczna niepokojona była tysiącem pytań i problemów... Byłem z nimi długo - wystarczająco długo, by poczuć się jed nym z nich. Trwałem ich trwaniem, egzystowałem ich egzystencją. Kochałem - wszystkie, jako zbiorowość, i kaŜdego z osobna. Zwłaszcza te, które z ufnością pomagały mi w naprawianiu błędów, których nie mogły naprawić chłodne umysły Ojca i jego asystentów. Nie wiem, na ile działania moje odniosą skutek tu na miejscu. Czy poprawi się prowadzona przez ojca statystyka? Ale nie o to prze cieŜ głównie mi chodziło, gdy decydowałem się wnikać w środek poligonowego modelu. Ufam, iŜ teraz - niezaleŜnie od tego, co się dalej stanie - przekonam ojca Ŝe mój stosunek do stworzonych przez niego elementów nie był wynikiem zwykłej czułostkowej egzaltacji. Jeśli zacznie myśleć o nich choćby tak jak ja, zanim tu się znalazłem - mój cel będzie osiągnięty. MoŜe dobrze się stało, Ŝe tak potoczyły się moje losy tutaj, na Poligonie. Teraz, gdy uwięziony i osądzony, oczekuję na swój los, staję niejako oko w oko z ojcem. On tam, przez swoje przyrządy obserwujący swe dzieło, i ja, tutaj, po drugiej stronie, uwikłany w to dzieło na równi z innymi, których on do istnienia powołał, lecz którym nie chciał przyznać prawa do owej tak potrzebnej im pobłaŜliwości i łagodności, zapatrzony w swój daleki, nadrzędny cel. Umiem sobie - w przybliŜeniu - wyobrazić stan jego umysłu teraz, gdy jest juŜ w laboratorium i wie o wszystkim. Kiedy w chwili słabości (której się nie wstydzę, bo jest ona nieodłączną cechą bytów, do których teraz naleŜę) wzywam go by przemówił - on milczał. Wiem Ŝe tylko on jeden ma teraz w dłoni klucz do uruchamiania transmitera i od niego zaleŜy, w którym momencie go uŜyje. Czuję, Ŝe będzie zwlekał do ostatniego momentu. Podjął tę rozgrywkę ze mną. Ale to dobrze. Niech tak będzie, jak on zechce. To będzie 40
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 właśnie moja wygrana. Jeśli potrafię wytrwać do końca przekonam go. Nie zawołam go więcej, dopóki... dopóki zdołam znieść mój los, który sam wybrałem. śal mi tych elementów, które były moimi towarzyszami do końca. Wiem, Ŝe zwątpią, przeraŜą się umkną. Muszę, gdy będę juŜ poza tym układem, zrobić coś dla nich. Wtedy będę mógł działać w jedności z ojcem, którego przecieŜ na pewno przekonam, Ŝe trzeba i Ŝe warto przyjść im z pomocą, okazać trochę serca, trochę uczu cia. Wierzę, Ŝe za moją sprawą, - przynajmniej niektóre z nich, nadające się do skorygowania, uratuję od statecznego zatracenia. Tych, które odbiegają zbyt daleko od załoŜonych przez ojca wyma gań, nic nie uchroni od unicestwienia... Co dałem im, wcielając się w kształt im podobny, przybierając ich postać, istniejąc wśród nich? Dałem im trochę nadziei, trochę obietnic na kredyt, którego pokrycie mam nadzieję wyjednać u ojca przez to, Ŝe ode gram do końca swą rolę, którą sam sobie wybrałem... CóŜ więcej? Uczyłem je, jakimi mają być, aby nie zostały odrzucone w Ostatecznej Selekcji; aby uratować swe osobowości od likwidacji, osiągając miejsce w doskonałym Modelu ojca... Jednemu z nich powierzyłem - jako tajemnicę do czasu póki tu jestem - plan zakończenia eksperymentu i likwidacji Poligonu. Czy zrozu miał? Czy potrafi przekazać to innym? MoŜe dotrze to do nich choć na tyle, Ŝe nie ogarnie ich strach i trwoga, lecz radość i nadzieja, gdy Gab, Mikael i inni asystenci ojca przystąpią do dzieła z całą swą hałaśliwą aparaturą... (Muszę tu wyjaśnić, Ŝe program tego etapu doświadczenia wyszperałem w sejfie ojca, w teczce oznaczonej skrótem "Apoc" i sam, nie będąc fachowcem, nie wszystko z tego rozumiem). Wrócę tu jeszcze, jak im obiecałem. Gab przygotował mi juŜ wcześniej nową, niezniszczalną powłokę. Przekonam ojca i wrócę, by im to zakomunikować. Czy wszystko to przyda się na coś? Czy staną się bliŜsze normom załoŜonym w eksperymencie ojca? Jest mi zimno. Odczuwam strach, tak samo, jak one. Czuję ból dzisiejszych tortur. Wiem, Ŝe to dopiero początek. Wiem, Ŝe wybrały juŜ miejsce i sposób. Świta. Widzę prostokąt błękitu na wprost twarzy. Słyszę gwar głosów. Tak, to one. Idą tutaj. Nie ma wśród nich tego, który mnie wydał. Współczuję mu i wybaczam. Wybaczam im wszystkim - to, co się stało i to, co się dokona. Widzę ich. Widzę, co niosą: narzędzia, które znam tak dobrze - wszak posługiwałem się nimi tylekroć. Na moich dłoniach wyczuć moŜna jeszcze zgrubienia od ich uchwytów. Widzę dwie ociosane belki róŜnej długości... Zbyt długo Ŝyłem tutaj by nie być świadomym celu, jakiemu posłuŜą...
41
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Robot nr 3 Porządkując akta w archiwum Kosmopolu natrafiłem na starą wytartą teczkę, wypchaną mnóstwem protokołów i fotografii. MoŜe i nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie to, Ŝe rzuciłem okiem do wnętrza i natrafiłem na słowo "Grawaks". To mi coś przypominało... Nie wiedziałem jednak, z czym powiązać to słowo. Dopiero po przejrzeniu kilku stron maszynopisu przypomniałem sobie, Ŝe słyszałem je kiedyś na wykładzie starego Barela, który swego czasu wykładał nam historię techniki. Instytut Kosmiki ukończyłem jednak na tyle dawno, aby zapomnieć, co to było. Zacząłem czytać. To juŜ niestety taka moja nieuleczalna wada: kiedy robię porządki w starych szpargałach, kartotekach czy archiwach, wcześniej czy później natrafiam na coś tak bardzo absorbującego, Ŝe godzinami siedzę na podłodze wśród rozrzuconych skoroszytów, segregatorów i teczek, aŜ przeczytam wszystko od A do Z. Tak stało się i w tym wypadku. RozłoŜone na podłodze papiery zostały wrzucone byle jak do szaf, a ja usiadłem w fotelu z plikiem akt na kolanach. Ranek zastał mnie wertującego poŜółkłe ze starości karty. Ale trud się opłacił. W teczce sygnowanej numerem GI35 33 z roku 1993 znalazłem materiały dotyczące jednej z najbardziej skomplikowanych spraw kryminalnych końca XX w. Dziś, w roku 2105, ówczesne zagadnienia techniki mogą wydawać się śmieszne i naiwne. Wówczas jednak, gdy technika lotów międzyplanetarnych wchodziła w fazę bujnego rozwoju, gdy nie umiano jeszcze budować rakiet fotonowych, a o prawie Karsena fizykom nie śniło się nawet, "Grawaks" był szczytem osiągnięć kosmotechniki. W teczce z aktami znalazłem równieŜ odnośniki do taśmoteki i filmoteki. Nazajutrz, gnany ciekawością, odszukałem wszystkie taśmy i filmy. Niektóre z nich były dość zniszczone, ale w ogólnych zarysach udało mi się odtworzyć przebieg wypadków. Odszukałem równieŜ roczniki ówczesnej prasy codziennej i kroniki filmowe. Cały ten obszerny materiał złoŜył się na opowieść, którą chcę tu przedstawić. Przygotowywana długo i starannie wyprawa na planetę Uran wywołała ogromne zainteresowanie nie tylko w świecie naukowym. Prasa i telewizja poświęcały wiele miejsca i czasu, aby przedstawić szerokiej publiczności wszystkich, którzy związani byli z ekspedycją. Kosmonautów było trzech: cybernetyk Vano, planetolog Mittin oraz dowódca wyprawy, kosmonawigator Gris. Oprócz nich na pokładzie był "Grawaks"... Tu naleŜy się czytelnikowi kilka słów wyjaśnienia. "Grawaks" w pełnym brzmieniu: Grawitacyjny Automat Kontrolno-Sterujący - był to zespół urządzeń mających na celu zabezpieczenie wyprawy przed nieprzewidzianymi okolicznościami w czasie lotu. Wynalazca i konstruktor tego urządzenia, inŜynier Seye, zapewniał, Ŝe gdyby nawet kosmonauci przez cały czas spali, to "Grawaks" dowiózłby ich bezpiecznie na miejsce. Ale nie tylko o to chodziło. Wyprawa "Vegi" (tak nazywał się statek kosmiczny) była pierwszą ekspedycją o tak dalekim zasięgu. W czasie drogi mogły zajść róŜne okoliczności, których nie sposób z góry przewidzieć. Członkowie wyprawy rzeczywiście nie potrzebowali troszczyć się o kierowanie statkiem. Jedynym ich obowiązkiem było cogodzinne meldowanie "Grawaksowi", Ŝe wszystko jest w porządku i moŜna kontynuować podróŜ. Miało to wyglądać mniej więcej tak: Na pięć minut przed upływem kaŜdej godziny "Grawaks" głośnym sygnałem akustycznym przypominał załodze, Ŝe ma otrzymać pozwolenie na dalszą podróŜ. JeŜeli na statku wszystko przebiegało normalnie, dyŜurny kosmonauta naciskał odpowiedni klawisz w 42
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 kabinie nawigacyjnej i "Grawaks" prowadził statek zgodnie z programem podróŜy przez następną godzinę. W razie braku reakcji ze strony załogi "Grawaks" jeszcze raz upominał się o sygnał silnym dzwonkiem alarmowym, a w pięć minut po upływie pełnej godziny rozpoczynał samoczynnie manewr powrotu. Gdyby więc wszyscy pasaŜerowie "Vegi" stracili przytomność wskutek działania nieprzewidzianych czynników nie było obawy, aby w takim stanie polecieli dalej. Działanie "Grawaksa" opierało się na najnowszej metodzie analizy pól grawitacyjnych (osiągnięcie katedry Kosmonawigacji, którą kierował sam inŜynier Seye). Mówiąc prościej: "Grawaks" z pomiaru grawitacji odczytywał swoje połoŜenie względem wszystkich ciał Układu Słonecznego. Na tej zasadzie mógł on prowadzić statek po najkorzystniejszej krzywej, regulując pracę silników napędowych i sterujących. W wypadku braku meldunku załogi lub awarii statku "Grawaks" przedsiębrał wszelkie środki zapobiegawcze kierując, o ile to było moŜliwe, statek z powrotem w rejon Ziemi. Seye zaręczał nawet, Ŝe "Grawaks" potrafiłby samodzielnie wprowadzić statek na ciasną orbitę stabilną wokół Ziemi. Według zapewnień inŜyniera Seye`a urządzenie miało działać "bez pudła". Jeszcze kilka słów o wyposaŜeniu "Vegi". Statek zawierał w swych ładowniach zapasy Ŝywności syntetycznej dla załogi na okres podróŜy w obie strony i 4-miesięcznego pobytu w rejonie Urana. Jako pomoc przy badaniach słuŜyć miały dwie rakiety zwiadowcze, 10 sond-automatów oraz około tysiąca robotów Rak-4. Znamy dobrze te poczciwe automaty... W postaci wielokrotnie zmodyfikowanej i zminiaturyzowanej przetrwały do dziś pod nazwą Rak-411. Wówczas miały one rozmiary dorosłego człowieka, doskonałą pamięć ferromagnetyczną, zdolność do wykonywania skomplikowanych prac technicznych oraz dość słabo rozbudowaną zdolność analizy logicznej. Miały one jeden podstawowy mankament: brak wewnętrznej samokontroli. Cybernetycy mówią: nie miały "wbudowanej etyki". Brak ten był uzasadniony trudnościami technicznymi i kosztami. Nad całym zespołem Raków czuwał jeden elektromózg, zmontowany na pojeździe posuwającym się wraz z automatami podczas prac terenowych. Mózg ten - jakby zbiorowe "sumienie" zespołu automatów - kontrolował za pomocą zwrotnych impulsów radiowych ich czynności pod względem logiki i "przyzwoitego zachowania", a takie wykluczał moŜliwość wyrządzenia szkody człowiekowi przez robota. Rozkaz i polecenia odbierały Raki wyłącznie na falach radiowych. Ponadto kaŜdy miał "indywidualność" w postaci kolejnego numeru, który stanowił wywoławczy sygnał dla danego automatu. Wszystkie Raki, z wyjątkiem czterech egzemplarzy, zmagazynowane były w ładowniach statku w stanie rozmontowanym. Chodziło o oszczędność miejsca. Te cztery miały wystarczyć dla potrzeb załogi w czasie podróŜy. Reszta miała być przez tę czwórkę zmontowana z części juŜ na miejscu, na Uranie. To juŜ chyba wszystko, co 'będzie nam potrzebne dla zrozumienia tego, co się stało w czerwcu 1993 roku... Wbrew wszelkim zapewnieniom, po szesnastu dniach lotu "Vega" zawróciła. Dokładnie o godzinie 0.005 zaobserwowano największym radioteleskopem w kraterze Kopernika na KsięŜycu, Ŝe statek wykonuje manewr powrotny. Godzinę wcześniej "Vega" przestała odpowiadać na sygnały radiowe. To był cios... Cały ziemski sztab ekspedycji, z inŜynierem Seye`em na czele, oczekiwał powrotu niefortunnej wyprawy. Docent Jores, cybernetyk, który był jednym z kandydatów na kosmonautę (ubiegł go Vano), nie ukrywał zadowolenia. 43
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Przed startem słyszano, jak mówił, Ŝe to on powinien polecieć i być moŜe jeszcze poleci. Złośliwi twierdzili, Ŝe inŜynier Seye i tak osiągnął sukces: jego "Grawaks" nieomylnie prowadzi "Vegę" z powrotem. NaleŜy dodać, Ŝe w pewnych 'kołach krytycznie odnoszono się do wynalazku Seye`a, który niezbyt był lubiany w świecie naukowym za swoją pewność siebie. Po dalszych dwóch tygodniach "Vegę" przechwycił ratowniczy "Prometheus" i przyprowadził ją na orbitę ziemską, a stamtąd na kosmodrom "Sahara I". Tam oczekiwał juŜ tłum dziennikarzy oraz cały sztab naukowy wyprawy. Oto jak relacjonował powrót "Vegi" dziennikarz "Wiadomości Europejskich" JuŜ pierwszy rzut oka na "Vegę" wyjaśniał, dlaczego nie odpowiadała ona na sygnały radiowe. Z wielkiej anteny kierunkowej pozostał tylko kikut podstawy. Z reszty, a więc z całego reflektora, nie zostało ani śladu. Otwarto śluzę głównego włazu i wszyscy zmartwieli: Z głębi statku wysypała się ze szczękiem i zgrzytem pulsująca bezładnym ruchem masa pogiętego metalu, w której z trudem moŜna było rozpoznać szczątki pogruchotanych automatów Rak-4... Kilkanaście minut trwało torowanie drogi do wnętrza statku. Mniej lub bardziej zniszczone automaty wypełniały korytarz centralny, magazyny, sterownię... Wśród masy metalu, zdeptane i straszliwie zmasakrowane, tkwiły zwłoki cybernetyka Vano... W ostatniej, rufowej kabinie mieszkalnej znaleziono zabarykadowanych pozostałych dwóch członków załogi. Na chwiejnych nogach wyszli na płytę lądowiska. (Wiad. Europ. nr 189/1993 r.) Śledztwo prowadził komisarz Wike przy udziale inspektora Merlocka. Oto fragmenty protokołu przesłuchań: W i k e: - Czy moŜe mi pan opisać moŜliwie dokładnie przebieg wypadków ? G r i s: - Oczywiście. Od jakiego momentu mam rozpocząć? W i k e: - Od chwili utraty łączności z Ziemią. G r i s: - Tak, pamiętam. To była godzina 22.55, bo właśnie miałem dyŜur przy "Grawaksie". Wydałem polecenie dalszego lotu i w tym momencie usłyszeliśmy huk. Coś wstrząsnęło statkiem. Poderwało nas na nogi. Mitin rzucił się do wskaźników ciśnienia. Jeśli to był meteor, to mógł uszkodzić powłokę. Rozumie pan, co to znaczy. "Grawaks", co prawda, skrzętnie omijał meteory, ale coś mogło się popsuć. Lecz wszystko było w porządku. Dopiero po chwili Mitin, chcąc jak zwykle nawiązać łączność z Ziemią, zorientował się, Ŝe radio milczy. Zapasowy odbiornik równieŜ nie działał i doszliśmy wspólnie do wniosku" Ŝe coś uszkodziło antenę kierunkową. Nie namyślając się dłuŜej wydałem radiowy rozkaz Rakowi, aby sprawdził na zewnątrz, co się stało. Wrócił po chwili meldując, Ŝe antena została zerwana. MontaŜ nowej anteny wymagał pracy większej ilości automatów. Wydałem więc polecenie tym czterem, które mieliśmy do dyspozycji, by zbudowały z części magazynowanych w ładowni dalszych osiem egzemplarzy na wzór własny i następnie udały się do pracy przy antenie. Swój program pracy miały przekazać one zrobionym przez siebie automatom... I n s p e k t o r M e r 1 o c k: - Przepraszam, czy pan pamięta, jakimi słowami zwrócił się pan do automatów? G r i s: - Pamiętam. Powiedziałem tak: "Raki, numer 1, 2, 3, 4. Zbudować kaŜdy po dwa automaty na wzór własny. Udać się do pracy przy montaŜu anteny AR-72 według instrukcji 03 44
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 771. Własny program przekazać wykonanym przez siebie automatom". M e r 1 o c k: - Jeszcze jedno pytanie. Czy przedtem juŜ stosowano metodę montaŜu automatów przez inne automaty tego samego typu ? G r i s: - Nie. O ile wiem, nie było potrzeby. Roboty Rak-I produkowane są przez wysoko specjalizowane maszyny automatyczne według instrukcji technicznej. Wychodzący z produkcji robot zostaje uruchomiony przez włączenie kontaktu, znajdującego się na płycie czołowej. W tym wypadku nie dysponowaliśmy Ŝadnymi maszynami do montaŜu. Rak potrafi jednak zbudować zarówno według instrukcji, jak i według wzoru modelu urządzenie nawet bardziej skomplikowane niŜ on sam. Takie było zresztą załoŜenie... Raki miały być montowane przez swych "współtowarzyszy" tam, na Uranie... M e r 1 o c k: - Dziękuję. V i k e: - Kolego Merlock, wsrystko jest przecieŜ jasne. Pan Gris wydał rozkaz w złej formie. KaŜdy z Raków oznaczonych numerami od 1 do 4, po wykonaniu dwóch następnych przekazał im swój program w całej rozciągłości, tzn. oprócz rozkazu wyjścia do pracy przy antenie otrzymały one równieŜ rozkaz wykonania dwóch następnych, te z kolei kaŜdy po dwa itd. Ilość złoŜonych automatów narastała lawinowo. G r i s: - Tak; tyle to juŜ wiemy od dwóch tygodni. Ale niech pan posłucha dalej, komisarzu. Gdy wydałem rozkaz automatom, Mitin wyszedł zobaczyć, jak im idzie ta robota ze składaniem nowych. Poza tym dyŜur jego kończył się. Wyszedł korytarzem w kierunku rufy (sterownia mieściła się z przodu statku), a po chwili przyszedł Vano, aby objąć słuŜbę w sterowni. Wiedział juŜ o wszystkim od Mitina, którego spotkał w korytarzu przed wejściem do magazynu. Powiedziałem mu, Ŝe idę spać i aby natychmiast nawiązał łączność z Ziemią, gdy antena będzie naprawiona. Poszedłem w kierunku rufy. W korytarzu minęły mnie trzy Raki, udające się z ładunkiem sprzętu w kierunku śluzy włazu, na przód statku. Minąłem uchylone drzwi magazynu, skąd dochodził charakterystyczny szczęk krzątających się automatów. Po chwili byłem juŜ na miejscu. Spojrzałem na zegarek - była 23.20, pamiętam dokładnie. Mitin na tapczanie spał z nosem w ksiąŜce. On ma bardzo twardy sen. Zabrałem ksiąŜkę i wstawiłem na półkę. Potem połoŜyłem się równieŜ. Obudził mnie narastający, piekielny hałas, jakby ktoś przesypywał góry złomu Ŝelaznego. W pierwszej chwili nie mogłem się zorientować, co to moŜe być. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mej świadomości, Ŝe hałas dochodzi z korytarza. Otworzyłem drzwi i cofnąłem się odruchowo. Moim oczom ukazał się niesamowity obraz: tłum robotów, tratując i depcząc się wzajemnie, parł w kierunku włazu. Śluza była zamknięta. Coraz to nowe Raki wychodziły z magazynu i z bezmyślnym uporem cisnęły się do wyjścia. Zrozumiałem. Nie mogłem opanować wybuchu głośnego śmiechu. Mitro dopiero teraz obudził się i nieprzytomnym, zaspanym wzrokiem patrzył w głąb korytarza, a w jego oczach malowało się bezgraniczne przeraŜenie. Siniałem się, bo wydawało mi się komiczne, Ŝe tak prosty rozkaz mógł spowodować takie zamieszanie wśród robotów. Wyszarpnąłem z kieszeni nadajnik i krzyknąłem: "Wszystkie roboty, stop!" Ku mojemu przeraŜeniu nie wywołało to najmniejszego skutku... Powtórzyłem rozkaz. Znów Ŝadnej reakcji. Tłum robotów narastał coraz szybciej. Wypełniły juŜ szczelnie przedni odcinek korytarza, gdzie znajdowały się drzwi sterowni. Drzwi te są dźwiękoszczelne ze względu na to, Ŝe w sterowni znajdują się urządzenia radiowe i kaŜdy hałas utrudnia nasłuch. Dlatego Vano dotąd nic nie słyszał. Teraz jednak wzmagający się hałas musiał dotrzeć do jego uszu, bo drzwi otwarły się nagle... I wtedy stało się nieszczęście. Roboty wtargnęły do sterowni, tratując biednego Vano. 45
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Teraz pojąłem, Ŝe na nic nie zdadzą się rozkazy radiowe. Roboty nie przyjmują informacji z zewnątrz. Gdyby tak nie było, kontrolny elektromózg nie dopuściłby do takiej sytuacji, zagraŜającej bądź co bądź naszemu bezpieczeństwu. Nie pozostało nic innego, jak zamknąć się w kabinie i czekać, co z tego wyniknie. O dostaniu się do sterowni nie było mowy. O zatrzymaniu robotów równieŜ. Była godzina 23.50. Po pięciu minutach rozległ się sygnał "Grawaksa". Po dalszych dziesięciu uczuliśmy zmianę przyspieszenia. "Vega" hamowała. A więc "Grawaks" działał bez zarzutu. Całe szczęście, Ŝe był ukryty pod grubym pancerzem i roboty go nie zdemolowały. A jeśli Ŝyjemy jeszcze i jesteśmy tu, na starej Ziemi, to zawdzięczamy to jedynie inŜynierowi Seye`owi. M e r 1 o c k: - Kto był odpowiedzialny za przygotowanie zespołu automatów Rak-4? G r i s: - Docent Jores był kierownikiem sekcji cybernetycznej. Na statku tymi sprawami zajmował się Vano. W i k e: - Dziękujemy panu na razie. Jest pan wolny. Zeznania drugiego ocalałego kosmonauty, Mitina, zgadzały się całkowicie z oświadczeniem Grisa. Potwierdził on, Ŝe wychodząc ze sterowni spotkał na korytarzu Vana, wymienił z nim kilka słów, potem wszedł do magazynu, skąd zaraz wyszedł, bo roboty pracowały sprawnie. Potem połoŜył się w kabinie i zasnął z ksiąŜką w ręku. Oto odtworzona z taśmy magnetofonowej narada inspektora Merlocka z komisarzem Wike'em: W i k e: - Sprawa jest jasna, inspektorze. Jores przed startem niedokładnie sprawdził elementy Raków. Miały one uszkodzenie w układzie odbioru informacji. Potem Gris wydał ten nieszczęsny rozkaz. Taką miał zresztą instrukcję... Tylko niepotrzebnie kazał "przekazać program" wyprodukowanym robotom. Stąd całe nieszczęście. Błąd w układzie odbiorczym powodował, Ŝe do robotów nie docierały ani rozkazy, ani impulsy kontrolne centralnego koordynatora. Miały one w pamięci tylko pierwotny rozkaz - wyjść na zewnątrz statku i reperować antenę. Bezkrytycznie usiłowały wykonać to polecenie. Skutki były tragiczne. M e r 1 o c k: Kto zatwierdzał instrukcję postępowania z robotami Rak-4 na statku? W i k e: - Zdaje się, Ŝe Seye, jako odpowiedzialny inŜynier konstruktor statku. Teraz zbiera laury, które mu się zresztą słusznie naleŜą. Gdyby nie "Grawaks"... Zresztą uwaŜam sprawę za zamkniętą. Trudno tu kogoś czynić winnym. Wszystko opiera się na .tragicznym splocie okoliczności. Ten meteor, który zerwał antenę... M e r 1 o c k: - Meteor, mówi pan? A ja oglądałem tę utrąconą podstawę anteny i jeszcze sobie ją raz obejrzę, ale nieco inną metodą... Poza tym proponuję przesłuchać Seye`a. W i k e: - AleŜ, kolego Merlock, to nie jest potrzebne. Zresztą on jest w Australii na zjeździe naukowym. M e r 1 o c k: - Niech go pan wezwie natychmiast, komisarzu. Jest mi bardzo potrzebny. Poza tym chciałbym jeszcze przesłuchać Joresa. W i k e: - Po co? Chciałem wreszcie zakończyć tę sprawę. Nie mieszajmy w to powag naukowych. Dla mnie nie ma w tym nic, co mogłoby nas zainteresować, jako policję. M e r 1 o c k: - Jednak niech pan wezwie obydwóch. Oprócz tego proszę wezwać wszystkich świadków i ekspertów. Jutro 0 16. Będę u pana. Wydaje mi się, Ŝe znalazłem coś rewelacyjnego. Jeszcze tylko jedno muszę sprawdzić. 46
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Czy mamy tu gdzieś pod ręką czuły indykator promieniowania jądrowego?... Jest w laboratorium? Więc zabieram go na godzinę. Na razie - do widzenia! Ukryta w gabinecie komisarza Wike`a kamera filmowa zarejestrowała dokładnie na kilkuset metrach taśmy przebieg konfrontacji wszystkich osób związanych ze sprawą "Vegi". Wyglądało to mniej więcej tak. W gabinecie ustawiono krzesła. Umundurowany policjant wskazywał miejsca przybyłym. Dokładnie o godz. 16 Wike i Merlock zajęli miejsca za biurkiem. Oprócz nich w pokoju znajdowali się: Gris, Mitin, Jores, Seye i kilku ekspertów, którzy badali uprzednio przyczyny fiaska wyprawy "Vegi". Merlock z tajemniczą miną zwrócił się do Wike'a: - Panie komisarzu, pozwoliłem sobie przyprowadzić jeszcze jednego świadka, którego chciałbym przesłuchać w obecności zebranych tu osób. SierŜancie, proszę wprowadzić świadka. SierŜant otworzył drzwi i ku ogólnemu zdumieniu zawołał: - Rak-3, wejść! Robot wszedł i stanął niepewnie na środku pokoju. W ślad za nim wsunęły się jeszcze trzy identyczne automaty, oznaczone numerami 1, 2 i 4. - Ten robot to jeden z czterech, które spowodowały całą tragedię. Traktujemy go na razie jako głównego oskarŜonego. Tamte trzy - to duplikaty pozostałych, których nie udało się odnaleźć. Prawdopodobnie oderwały się one od powierzchni kadłuba w chwili, gdy "Vega" rozpoczęła hamowanie. Ich przyssawki magnetyczne nie były obliczone na duŜe przyspieszenia. Jak nam wiadomo z zeznań Grisa, trzy automaty na pewno wyszły na zewnątrz. Patem widocznie mechanizm śluzy został uszkodzony przez napór następnych robotów i dzięki temu nie wszystkie wyszły na zewnątrz. Zresztą i tak śluza nie wypuszczała więcej niŜ 20 robotów równocześnie na zewnątrz statku. Ale wróćmy do rzeczy. Ten osobnik - tu wskazał robota - znaleziony został we wnętrzu rakiety. To pierwszy punkt oskarŜenia. Dlaczego nie usłuchał rozkazu? Oprócz tego robot ten był wyłączony. A u niego i wszystkich pozostałych stwierdziłem brak połączenia anteny z układem odbioru informacji. To tłumaczy brak reakcji na rozkazy. Wystarczyło, aby cztery pierwsze roboty miały tę wadę. Wówczas wszystkie następne "dziedziczyły" ją po nich. PrzecieŜ były zrobione dokładnie na ich wzór. Jednak roboty przyjęły i wykonały rozkaz, co prawda zbyt gorliwie, ale wykonały. Stąd wniosek, Ŝe antena została odłączona u tych czterech robotów juŜ po otrzymaniu przez nie rozkazu. Zatem bezpośrednim sprawcą tego, co się stało, nie mógł być nikt z zewnątrz. Niczyje niedopatrzenie nie wchodzi tu w grę. Gdyby roboty działały normalnie, to juŜ pierwszy rozkaz Grisa osadziłby je na miejscu. Kto z pasaŜerów statku odłączył anteny po otrzymaniu rozkazu przez roboty, ale przed ukończeniem przez nie montaŜu ? - Mógł to zrobić tylko Vano albo... Mitin - podsunął niepewnie Gris, a Mitin podskoczył na krześle: - Co ty, oszalałeś ? Po co miałbym to robić ? Seye i Jores spojrzeli na nich podejrzliwie, a Merlock spokojnie ciągnął dalej: - Teoretycznie Mitin lub Vano mogli to zrobić, ale nie mieli powodu. Gris odpada z grona podejrzanych, bo nie ruszał się ze sterowni. Vano spotkał Mitina przed magazynem i nie wchodził do środka. Jeden Mitin tam zaglądał, ale i on -tego nie zrobił. Istnieje wprawdzie jedna moŜliwość: mógł stracić ochotę do dalszej podróŜy... i chciał w ten sposób zawrócić ekspedycję. Ale sposób byłby ryzykowny. Zresztą teraz juŜ wiem, Ŝe nie on to zrobił. - A więc kto? - Seye dopytywał się niecierpliwie. Wszystkich pan juŜ wykluczył! - O, nie. Został jeszcze jeden, właśnie winowajca. Oto on! Merlock wskazał robota. On to zrobił! A zrobił to na perfidny rozkaz kogoś, komu zaleŜało na .tym, aby ekspedycja 47
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 wróciła z drogi! "Uwaga Rak-3, zbudować trzy automaty na wzór własny!" - zawołał nagle Merlock. Na ten rozkaz w oczach osłupiałych widzów robot nr 3 podbiegł do trzech pozostałych i wykonał na kaŜdym identyczną manipulację: zerwał przewody łączące antenę z obwodem wejściowym, a następnie, zrobiwszy to samo z własną anteną, przekręcił wyłącznik na swojej płycie czołowej i zamarł w bezruchu. - To... niemoŜliwe! - Seye patrzył osłupiały, a oczy Joresa stały się jeszcze bardziej okrągłe. - Zupełnie moŜliwe. Automat dostał instrukcję słowną tej treści: "Na rozkaz wykonania automatu na własny wzór dokonać następujących czynności: wyłączyć przewody antenowe automatów nr 1, 2, 4. Wyłączyć własny przewód antenowy i przekręcić własny wyłącznik główny". Kto wydał taki rozkaz, tego niestety automat nam nie powie. Nie dlatego, aby miał słabą pamięć, bo elementy ferrytowe utrzymują informacje nawet po wyłączeniu obwodów elektrycznych. Jednak automat nie rozróŜnia ludzi. Nie potrzebuje ich rozróŜniać. Dobrze o tym wiedział nasz genialny uczony - tu Merlock zrobił gest w kierunku Seye`a. InŜynier poderwał się nerwowo z krzesła i jąkając się z oburzenia wykrztusił - CóŜ to znowu za insynuacje? Jak pan śmie?! O co mnie pan posądza ? - Spokojnie, panie inŜynierze - odparował Merlock zdenerwowanie pogarsza tylko pańską sytuację. Zaraz dostarczę panu dowodów na poparcie moich twierdzeń. Seye bezsilnie opadł na krzesło i wbił wzrok w jakiś punkt na ścianie nad głową inspektora. Merlock rozpoczął tonem wykładowcy: - Jak państwu zapewne wiadomo, nie ma przestępstwa bez motywu, jeśli oczywiście wykluczymy czyny szaleńców. Pod tym kątem rozpocząłem teŜ moje badania. Zainteresowała mnie sprawa wynalazku inŜyniera Seye`a. Rozmawiałem z jego najbliŜszymi współpracownikami. Dowiedziałem się o kilku szczegółach, które umknęły uwagi ogółu, a zestawione razem rzucają nieco inne światło na całą sprawę. O ile mi wiadomo, inŜynier Seye, jako konstruktor "Vegi", przeprowadził w przededniu odlotu inspekcję urządzeń. Miał to być ostatni przegląd przed startem. Tego samego dnia zgłosił się do inŜyniera Seye`a jeden z jego asystentów, fizyk-teoretyk. Przedstawił on inŜynierowi pewien rachunek, z którego wynikało, Ŝe zasada działania "Grawaksa" opiera się na niezbyt pewnych podstawach matematycznych. Młody fizyk stwierdził, Ŝe wzór zasadniczy jest jedynie przybliŜeniem pewnego Skomplikowanego szeregu funkcyjnego. PrzybliŜenie to jest wystarczające dla niezbyt wielkich odległości od Słońca, ale zawodzi dla peryferii Układu Słonecznego. InŜynier Seye, znany z pewności siebie, niemal Ŝe wyśmiał asystenta i zbył go byle czym, odsyłając do jakichś skryptów. Jednak ów asystent przeliczył wszystko jeszcze raz i utwierdził się w swoim przekonaniu. Sądzę, Ŝe inŜynier Seye równieŜ zdał sobie sprawę z konsekwencji tego odkrycia. "Grawaks" w pewnej, niewielkiej stosunkowo odległości od Słońca mógł działać bez zarzutu, lecz w dalszych obszarach Układu Słonecznego mógł zawieść. Merlock przerwał. Seye siedziała bez ruchu, a pozostali patrzyli to na niego, to na inspektora. - Całą noc Seye pracował nad planem, który miał uratować prestiŜ naukowca i wynalazcy. Rano następnego dnia udał się z niewielkim pakunkiem na kosmodrom. Umieścił paczkę w pustej komorze wewnątrz wspornika anteny... Potem zajrzał do magazynu, gdzie
48
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 porozmawiał chwilę z robotem nr 3. Potem wszystko odbyło się planowo. Co było w paczce nietrudno się domyślić. - Nie ma pan dowodów ! - zagrzmiał Seye. - Jak pan śmie coś podobnego twierdzić? - Chwileczkę. Dwie rzeczy pana zdradziły, panie inŜynierze. Popełnił pan błąd. Sądził pan, Ŝe wśród tysiąca robotów nikt nie odnajdzie tego jednego, w którego pamięci utrwalony został pański rozkaz. Roboty miały wprowadzić dezorganizację na statku, co musiało spowodować tak czy inaczej zawrócenie go z drogi. A o to panu właśnie chodziło. Gdyby przed startem przyznał się pan, Ŝe w okolicach Urana ,;Grawaks" nie rda się na nic, pańska sława ucierpiałaby na tym ogromnie. Nie chciał pan ryzykować. Trzeba było zrobić coś, co zatrzymałoby ekspedycję nie z winy "Grawaksa" i w ogóle nie na skutek złego przygotowania "Vegi". Aby jednak zmusić załogę do uŜycia duŜej ilości robotów, musiał pan uszkodzić jakąś waŜną część statku. Antena nadawała się idealnie do tego celu. Wspornik główny był pusty wewnątrz i łatwo moŜna było umieścić tam bombę zegarową, a poza tym urwanie anteny mogło być wytłumaczone uderzeniem meteoru. To są tylko motywy - ciągnął Merlock po chwili przerwy a dowód zdobyłem wczoraj. Po pierwsze - znalazłem robota nr 3 tam, gdzie spodziewałem się go zastać, to jest w magazynie. Nie był on uŜyty do budowy następnych. Dlaczego ? Zaraz wyjaśnię. Został wyłączony... - Panie Merlock - Seye przerwał, opanowany juŜ i spokojny niech pan przestanie snuć tę bajkę moim kosztem. Dość tego. Skoro nawet wszystko byłoby tak ułoŜone, jak pan sugeruje, to skąd mogłem przewidzieć, Ŝe Gris wyda rozkaz w tak niefortunny sposób? Skąd mogłem wiedzieć, Ŝe powie on robotom: "Przekazać swój program wyprodukowanym przez siebie automatom". Gdyby powiedział na przykład "Przekazać program montaŜu anteny" lub coś w tym sensie, lawina zatrzymałaby się na drugim "pokoleniu" robotów. - Zarówno pan, jak i ja doskonale wiemy - odparł Merlock Ŝe wcale nie stałoby się tak, jak pan twierdzi. Miałem o tym zresztą za chwilę powiedzieć, ale pan mi przerwał. Raki miały według zatwierdzonej instrukcji otrzymać rozkaz wykonania automatów na wzór siebie samych. Gdyby nawet nie dodawać ani słowa więcej, roboty mogłyby rozmnaŜać się tak długo, jak długo w magazynie starczyłoby materiału. PrzecieŜ "zbudować na wzór własny" znaczy dla robota "skopiować dokładnie" wszystko, co sam zawiera, a więc równieŜ własny program przelać na elementy pamięci robotów przez siebie zmontowanych. Właśnie dlatego robot nr 3 miał się wyłączyć po wykonaniu swego dywersyjnego zadnia. Gdyby wyprodukował on dwa następne roboty i przekazał im to, co sam miał w swojej pamięci, a więc i pański rozkaz, to te z kolei przekazałyby to samo dalej; i w ten sposób w pamięci czwartej części robotów zawarte byłoby pańskie polecenie. Wtedy prawdopodobieństwo przypadkowego odnalezienia tej informacji w pamięci robotów wzrosłoby wielokrotnie, a to byłaby dla pana bardzo niewygodne. Niech pan się nie upiera, panie inŜynierze. Mam jeszcze jedno... Merlock przerwał. Seye sięgnął dłonią do kieszeni i szybkim ruchem usiłował wsunąć coś w usta. W tej chwili Rak nr 3 chwycił błyskawicznie obie ręce inŜyniera i przytrzymał je na wysokości ust. Z prawej dłoni Seye'a wypadła na podłogę maleńka szklana ampułka i pękła na posadzce. - Wybaczy mi pan, inŜynierze, Ŝe uŜyłem przeciwko panu metody przez pana wymyślonej - powiedział Merlock ze złośliwym uśmiechem. - Ten robot otrzymał ode mnie instrukcję:
49
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 "Gdy osoba siedząca na drugim krześle w pierwszym rzędzie, podniesie dłoń do ust, przytrzymaj jej ręce". Przypuszczałem, Ŝe się pan załamie, a innej moŜliwości samobójstwa oprócz cyjanku nie miał pan w tym pomieszczeniu. Pewnie pan nawet nie zauwaŜył, kiedy ponownie uruchomiłem tego robota? Ale wywiązał się doskonale ze swego zadania, tak teraz, jak i wtedy. On się niczemu nie dziwi. Nie zastanawia się nad sensem ani celem otrzymanych rozkazów... Na tym kończy się taśma filmowa. W tym miejscu kończą się równieŜ akta Kosmopolu. Po aresztowaniu Seye`a "Wiadomości Europejskie" zamieściły wywiad z inspektorem Merlockiem. Oto jego treść: Znanego z niedawnej "Afery Vega" inspektora Kosmopolu, pana Merlocka, zastajemy w jego gabinecie. P y t a n i e: Czy zechciałby pan wyjaśnić czytelnikom, jak przebiegało śledztwo w początkowej fazie, gdy nie rozporządzał pan jeszcze materiałem dowodowym? O d p o w i e d ź: Podejrzenia moje zrodziły się niemal juŜ w tej samej chwili, gdy zobaczyłem "Vegę" po jej sprowadzeniu na Ziemię. Zaintrygował mnie wygląd resztek zerwanej anteny kierunkowej. Widziałem wiele statków kosmicznych, uszkodzonych przez meteory, awarie stosów atomowych, zderzenia itp. W tym wypadku nie wyglądało to tak, jak naleŜało się spodziewać. P y t a n i e: A więc juŜ wtedy podejrzewał pan sabotaŜ? O d p o w i e d ź: O, nie, tego nie powiedziałem. Ale zabrałem się starannie do badania kadłuba "Vegi". Badając czułym indykatorem widmo promieniowania w okolicy podstawy anteny nie znalazłem wprawdzie produktów rozszczepienia, ale natrafiłem na ślady pewnego sztucznego izotopu promieniotwórczego, powstającego w wyniku ostrzeliwania neutronami jednego ze składników stali kadłuba. Skąd wzięły się neutrony? Odpowiedź znalazłem po dłuŜszym wertowaniu tablic izotopów. Ich źródłem mógł być np. izotop ameryku, rozszczepiający się samorzutnie i wysyłający - oprócz neutronów - cząstki alfa. Mógł .to być zresztą któryś inny transuranowiec. Seye miał pod ręką - na swoje nieszczęście tylko takie źródło, które - oprócz cząstek alfa, potrzebnych do napędzania zegara atomowego - wysyłało takŜe neutrony. Zegar atomowy uległ zniszczeniu wraz z zapalnikiem bomby, lecz neutrony pozostawiły trwały promieniotwórczy ślad w stali zniszczonej podstawy anteny. p y t a n i e: Jak pan dociekł, Ŝe bezpośrednim wykonawcą planu Seye'a był robot nr 3? O d p o w i e d ź: PnecieŜ wykluczone było, aby członek załogi działał na szkodę statku. Musiał to zrobić robot. Wiedziałem, Ŝe naleŜy o to posądzać jednego z pierwszej czwórki. Znalazłem robota nr 3, zbadałem jego zapis pamięciowy i wszystko stało się jasne. Potem wystarczyło tylko dokładnie zainscenizować konfrontację, pamiętając o takich szczegółach, jak dokładne cytowanie słów wypowiadanych przez Seye'a w chwili, gdy dawał instrukcję robotowi. Winowajca, mając się za zdemaskowanego, nałamał się psychicznie i to stało się najlepszym dowodem jego winy... Autor wywiadu, kończąc notatkę, wyraŜa obawę o przyszłość automatyki wobec moŜliwości przytrafiania się podobnych historii. Dziś wiemy, Ŝe obawy te nie były słuszne. Nie zdarzyło się dotąd, aby robot z własnej inicjatywy uczynił coś sprzecznego ze swą "cybernetyczną etyką". Roboty są z reguły dobroduszne i poczciwe; tylko ludzie bywają... ech, szkoda mówić...
50
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Sami Maudr milczał. LeŜał i długimi, kościstymi palcami przeczesywał siwą brodę. Inni leŜeli wokół niego, przymknąwszy oczy, wyciągnięci wygodnie i niedbale. - Nie mogę pojąć - mówił Iti - dlaczego jakieś tradycyjne względy, jakieś przesądy i niczym nie uzasadnione wierzenia mają hamować swobodny rozwój badań zmierzających ku poznaniu Naszego Świata?! - Na pytanie: czym jest Nasz Świat, odpowiedzieć jeszcze nie potrafię - odezwał się Eso. - Ale - tu przerwał i spojrzał z ukosa na Maudra - wydaje mi się, Ŝe wszystko, co wpojono nam od chwili, gdy powstała w nas Świadomość Istnienia, jest, mówiąc de likatnie, mocno naciągniętą legendą... Zastanówcie się chwilę, a przyznacie, Ŝe i wy nieraz musieliście mieć wiele wątpliwości w tym względzie... KaŜda myśląca Istota miewa wątpliwości tego czy innego rodzaju. A szczególnie gdy idzie o sprawy tak niezbadane i tajemnicze, jak Zagadka Bytu czy Sens Istnienia... Nieraz na pewno, patrząc przez Wielkie Oko Naszego Świata, niejeden z was pomyślał, Ŝe te miliony Drobnych Światełek, które otaczają was zewsząd - to takie same lub podobne Światy, jak ten, w którym Ŝyjemy... To jest jedyna logiczna hipoteza: Nasz Świat jest jed nym z tych światełek błądzących w obszarze wielkiej Pustki. DlaczegóŜ by on tylko miał być wyróŜniony wśród pozostałych? Dlaczego w Tamtych Światach nie miałyby istnieć Istoty nam podob ne? - Wiadomo jest przecieŜ - przerwał mu niecierpliwie Oak - Ŝe Istoty śywe bytować mogą jedynie w Naszym Świecie. Nikt nie po trafi istnieć poza nim! - Czy ktokolwiek próbował stwierdzić to doświadczalnie? - Doświadczalnie? CóŜ to takiego? - wtrącił pogardliwie Yox. - To tylko bezkrytyczna wiara w prawdziwość świadectwa zmysłów! A któŜ mi zaręczy, Ŝe wszystko, co oglądam w Wielkim Oku, jest rzeczywistym odbiciem tego, co znajduje się poza Naszym Światem? Skąd mam mieć pewność, Ŝe w ogóle istnieje cokolwiek poza jego granicami? Dlaczego wreszcie mam być przekonany, Ŝe Nasz Swiat w ogóle istnieje, Ŝe istniejecie wy wszyscy, Ŝe istnieje moje ciało? O tym wszystkim informują mnie moje zmysły, a im mam prawo nie dowierzać, bo są wielce niedoskonałe... Jedynie prawdziwy i ponad wszelką wątpliwość istniejący jest mój Rozum, moja Swiado mość Istnienia... Reszta - moŜe być i najprawdopodobniej jest tylko wraŜeniem powstającym w mojej świadomości! - A co robisz, gdy jesteś głodny? - spytał podchwytliwie Oak. - Gdy odnoszę wraŜenie, Ŝe jestem głodny - ciągnął nie spe szony Yox - podpełzam do wraŜenia, zwanego Wielkim Regeneratorem, który daje mi wraŜenie nasycenia. Ot i wszystko! Jak widzisz, nic nie przeczy mojemu poglądowi na Nasz Swiat... - A my wszyscy, podły egocentryku, jesteśmy jedynie twoim wraŜeniem? Nie istniejemy obiektywnie, lecz tylko w twojej wyobraźni? - Oczywiście! Choć czasem dziwię się, jak wraŜenie takiego grubasa moŜe się w mojej wyobraźni pomieścić! Na szczęście jest ona dostatecznie szeroka, czego o twojej powiedzieć nie sposób! Oak usiłował przybliŜyć się do Yoxa, aby pięścią udokumen tować mu realność swego istnienia, lecz po kilku próbach uniesienia się zrezygnował z tego zamiaru. Odkąd bowiem brzuch zaczął zwisać niŜej, niŜ sięgały kolana, pełzanie sprawiało mu niezwykłą trudność, nie mówiąc juŜ o chodzeniu na czworakach. Poprzestał zatem na gniewnym pomruku i legł wygodnie na miękkim podłoŜu. - Pomyślcie zresztą, jakiŜ byłby cel istnienia Naszego Świa ta, gdyby istniał on naprawdę - dorzucił jeszcze Yox. 51
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Czy dyskutujesz z n a m i, czy z samym sobą - zjadliwie zagadnął Oak. - bo jeśli z nami, to jesteś niekonsekwentny! - Pytasz o cel istnienia Naszego Świata? - podjął Eso. - NaleŜałoby spytać raczej o przyczyny, które sprawiły, Ŝe on ist nieje! Wykazałem juŜ Dość Dawno, Ŝe Nasz Świat powstał z zagęszczenia Wielkiej Pustki, jak zresztą i wszystkie Inne Światy! Najpierw powstały ściany Naszego Świata, potem wszystko, co w nim istnieje, a więc i Wielki Regenerator. Z tego ostatniego wreszcie wyszły Istoty... Odtąd zapanowała w Naszym Świecie ta wspaniała harmonia procesów, która tak dobitnie potwierdza słuszność moich wywodów: my, Istoty, istniejemy dzięki Regenera torowi, z którego czerpiemy Substancje OdŜywcze. Regenerator natomiast istnieje dzięki nam, gdyŜ pochłania wydzielane przez nas Substancje Odpadowe. W ten sposób zamyka się cykl procesów w Naszym Świecie. I to jest właśnie jedyny cel jego istnienia - ciągły ruch, obieg, zmiana - a jednocześnie trwanie, istnienie przez Czas Nieograniczenie Długi! - Czy naprawdę wierzysz w to - wtrącił milczący dotąd Tako - Ŝe Nasz, tak wspaniale urządzony Świat, w którym wszystko tak doskonale dostosowane jest do potrzeb Istot w nim Ŝyjących, pow stał w procesie samorzutnego kształtowania z monotonnej Pustki Zewnętrznej? - Po pierwsze nie ma tu mowy o Ŝadnym w i e r z e n i u! To ugruntowana naukowo teoria - oburzył się Eso. - Nie ma wszak nic dziwnego w tym, Ŝe w procesie działającym przez Czas Niezmiernie Długi mogą powstawać twory o duŜym stopniu złoŜoności! Nie doce niasz czynnika ewolucji Światów! Nie tylko Nasz, lecz takŜe wszystkie Inne Światy musiały powstać w ten sam lub zbliŜony sposób. I dlatego bardzo prawdopodobne jest, Ŝe ich wygląd przy pomina Nasz Świat, a więc są tak samo WydłuŜone i Zewszechstron zamknięte a w ich wnętrzu, choć niektórym są nie na rękę takie hipotezy, istnieć mogą Istoty Nam Podobne! My jesteśmy naj młodszym, jak dotąd, ogniwem Rozwoju, ale wcale nie powiedziane, Ŝe ostatnim! Czy nie przekonałem was jeszcze, Ŝe wszystko co nas otacza a takŜe my sami, powstało w Naszym Świecie wskutek zupełnie naturalnych procesów, które dają się wyjaśnić drogą czysto naukową, bez potrzeby uciekania się do legend i przesądów? - A Stary Człowiek i jego nauki? Czy nie głoszą one wielu rzeczy sprzecznych z tym, co nam tu usiłujesz przedstawić? - Oak nie dawał za wygraną. - PrzecieŜ Maudr widział na własne oczy Starego Człowieka! Rozmawiał z nim! Maudr jest z nas najmędrszy i jego Pamięć Rzeczy Minionych sięga znacznie dalej niŜ nasza. - Proszę cię, Oak, nie mieszaj podań i legend do naukowej dyskusji! - odpalił niecierpliwie Eso. - Stary Człowiek mógł so bie istnieć rzeczywiście, nie mam podstaw wątpić w słowa Maudra! Ale któŜ nam zaręczy, Ŝe Stary Człowiek sam wiedział dobrze o tym wszystkim, o czym nas naucza przez usta Maudra? A jeśli nawet wiedział o Naszym Świecie duŜo więcej niŜ my, to nie moŜemy mieć pewności, czy przekazał nam wszystko zgodnie z prawdą! UwaŜam Starego Człowieka za taką samą Istotę, jak my, choć zupełnie nie potrafię sobie wytłumaczyć jego zniknięcia z Naszego Świata... Stary Człowiek mógł rzeczywiście dojść do wielu cennych wniosków... Jeśli z jego Nauk odrzucimy to wszystko, co jest zwykłym uproszczeniem czy upiększeniem Obiektywnej Rzeczywis tości, jeśli odetniemy się od mistycyzmu i irracjonalizmu, to otrzymamy być moŜe pewien zbiór kanonów i praw dotyczących Ŝycia w Naszym Świecie... Reszta - to tylko cenny zabytek Kultury Czasów Odległych, ale z punktu widzenia nauki - nie przedstawia jący wartości poznawczej ani ontologicznej... - Przepraszam, ale nie rozumiem, co w tym wypadku nazywasz mistycyzmem i irracjonalizmem! - warknął Oak. - Czy w naszej Obiektywnej Rzeczywistości nie ma realnych dowodów na większość tez zawartych w naukach Starego Człowieka? Czy nie są Obiektywnie Rzeczywiste np. Zamknięte Drzwi, o których Stary Człowiek mówi, cytuję: "Nie 52
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 będziesz otwierał Drzwi Zamkniętych, albowiem strzegą one Tajemnic Świata" - koniec cytatu. - Wybacz, ale zdumiewa mnie brak logiki w twoich wypowie dziach! Czy nie zdajesz sobie sprawy, Ŝe istnienie takich właśnie obiektów, których pochodzenia i znaczenia nauka nie potrafi jeszcze wyjaśnić, pobudza fantazję do tworzenia legend i bajek? Nauki Starego Człowieka powstały przez dopasowanie legendy do rzeczywistości! Stary Człowiek, jak i my, nie potrafił sobie wy jaśnić wielu rzeczy i stąd w jego nauce tyle niejasności i tajem niczych sformułowań! - A co sądzisz o Głosach, które Maudr słyszał ongiś poprzez jedne z Zamkniętych Drzwi? - Nie bardzo w nie wierzę... W kaŜdym razie jestem przeko nany, Ŝe wcześniej czy później potrafimy je wyjaśnić przyczynami zupełnie naturalnymi... - Jednak pewne jest, Ŝe owe Głosy, pośród wielu niezrozu miałych słów, wymieniały nazwę Obiecanego Świata, znaną z nauk Starego Człowieka! - To mogła być autosugestia! Pośród wielu niezrozumiałych dźwięków łatwo doszukać się znanego słowa, szczególnie gdy słucha się z pewnym określonym nastawieniem... - oponował sceptycznie Eso. - Przenieśliście dyskusję na płaszczyznę rozwaŜań czysto teoretycznych! A ja chciałbym usłyszeć wasze zdanie na temat następującego projektu: gdyby tak zorganizować wyprawę poza Nasz Świat? Czy nie sądzicie, Ŝe dałoby to nam wiele nowego, intere sującego materiału do dalszych rozwaŜań i dociekań filo zoficznych? - Powiedziane jest: "Nie będziesz opuszczał Świata, albowiem Pustka Zewnętrzna nie jest dla Istot śywych! Albowiem kto Świat Nasz o upuści, Śmierci umrze, a inni umrą z nim wespół!" - odezwał się po raz pierwszy Maudr i zamilkł. Zapanowała cisza. Po chwili dopiero Iti odwaŜył się wystąpić w obronie swego projektu: - Oto macie przykład, jak przesądy, powiedziałbym nawet zabobony hamująco wpływają na rozwój twórczej myśli! Bo czymŜe jest Śmierć, o której mówi Maudr? Czy znamy takie zjawisko? Czy ktokolwiek "Śmiercią umarł" w Naszym Świecie, jak sięgniemy pa mięcią? Jaki sens ma straszenie nas jakąś wyimaginowaną karą Śmierci za dociekliwość i rozszerzanie wiadomości o Naszym Świecie? - Nie sprzeciwiaj się, bracie, nauce Starego Człowieka, która dana nam jest abyśmy bezpiecznie osiągnęli cel Wielkiego Powrotu do Wielkiego Świata! - przemówił Maudr. - W takim razie niech wolno nam będzie otworzyć Zamknięte Drzwi! - wystąpił Eso. Wtedy dam wam dowód, Ŝe Głosy moŜna wy jaśnić zupełnie naturalnymi przyczynami! - Powiedziane jest: "Nie otworzysz Drzwi Zamkniętych, dopokąd Jasny Krąg nie przesłoni dziesiątej części Wielkiego Oka" - przemówił Maudr po raz trzeci. - Mózgi wasze nie są bowiem napełnione wiedzą o Wielu Tajemnicach, które przekazał mi Stary Człowiek, zanim odszedł! Dopiero gdy Jasny Krąg przesłoni dziesiątą część Wielkiego Oka, będzie mi wolno oświecić umysły wasze światłem wiedzy, abyście mogli przygotować się na przyjście Nowego śycia! Jedno wam rzekę ku pokrzepieniu serc waszych ist nieje cel Naszego Istnienia! Odchodząc, Stary Człowiek dał mi Tajemnicę Drzwi Zamkniętych! Za tymi Drzwiami znajdują się ukryte przed nami Skarby Wiedzy o Innych Światach! Naszym przeznaczeniem jest przebyć wraz z nimi Drogę Wielkiego Powrotu i przekazać je Istotom Nam Podobnym, na których Obraz i Podobieństwo uczynieni jesteśmy! Istoty owe zamieszkują Wielki Świat, ku któremu Nasz Świat ustawicznie zmierza. Patrzcie w Wielkie Oko, albowiem w nim ujrzycie zapowiedź Końca Wielkiego Powrotu. Czas nasz się zbliŜa. 53
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Wierzcie słowom moim, a będzie wam dane Odpocznienie po Wielkim Powrocie, a ono Nagrodą wam będzie! Słuchajcie głosu mego, a za leceń mych uwaŜajcie, abyście Śmiercią nie pomarli! - Co za upadek umysłowy! - burknął Eso do Itiego - chodź, nie dajmy się otumanić "proroczym wizjom" tego starego durnia! Wyczołgali się obaj pospiesznie, o ile pozwalały im na to obwisłe brzuchy, na Główny Korytarz, aby zaczerpnąć czystego powietrza w pobliŜu Wielkiego Regeneratora... - Czy sądzisz, Eso - zagadnął Iti, gdy obaj legli wygodnie, umieściwszy końce Rurek Pokarmowych w ustach - Ŝe naprawdę nie ma nic ponadnaturalnego w Naszym ani w Innych Światach? A gdyby tak jakikolwiek fakt zaprzeczył wyraźnie twojej teorii? Gdyby za przeczył któremuś z Praw Naszego Świata? Gdyby spełniło się cokolwiek z przepowiedni Maudra? - Nie wierzę, aby coś takiego miało zaistnieć, a gdyby nawet zaistniało, uwaŜałbym to za rozszerzenie praw rządzących Obiekty wną Rzeczywistością. Jasne jest, Ŝe nasza Wiedza nie ogarnia jeszcze wszystkiego, co jest moŜliwe w Naszym Świecie! A jeśli chodzi o spełnienie się przepowiedni... uznałbym to za przypad kowy zbieg okoliczności, za coś zupełnie przypadkowego... - Wiesz? Chciałbym popatrzeć w Wielkie Oko! - zaczął po chwili Iti. - Dawno tam nie byłem! Wiesz przecieŜ, jak trudno jest przebyć drogę do Wielkiego Oka i Zamkniętych Drzwi! Nasz Wzrost Wszerz staje się ostatnio niepokojąco szybki! - Nie ma powodów do niepokoju! Gdybyś w swoim czasie słuchał uwaŜnie mojej Teorii Rozwoju Istot Rozumnych, wiedziałbyś Ŝe takie jest właśnie ogólne prawo Wzrostu! Istota Rozumna w swym osobniczym rozwoju przechodzi kolejno fazy następujące: najpierw jest niewielka, w miarę wydłuŜona, w miarę okrągła. Potem wzrasta wzdłuŜ i wszerz, podczas gdy równocześnie powstaje w niej Zdol ność Postrzegania Zjawisk. W następnej fazie Istota, wraz z dal szym Rozrostem We Wszystkich Kierunkach, nabywa zdolności Logi cznej Analizy Zjawisk, zatracając równocześnie zdolność porusza nia się za pomocą Czołgania i Pełzania. W fazie tej, będącej przejściem do ostatniej, najdoskonalszej i najwyŜszej formy bytu, Istota powinna nagromadzić maksimum faktów i spostrzeŜeń oraz dokonać wstępnej ich analizy. Gdy to się stanie, winna umiejs cowić się w bezpośredniej bliskości Wielkiego Regeneratora, który zapewnia stały dopływ Pokarmu, i rozpocząć właściwy Proces Pozna nia Umysłowego, który jest jedyną treścią i celem Istnienia! Nastąpi wówczas faza ostatnia. Istota stopniowo przyjmie naj doskonalszą z moŜliwych Formę Kulistą. Niepotrzebne juŜ organa ruchu ulegną zanikowi, a Istota, odŜywiana przez Regenerator, w ciągu Nieograniczenie Długiego Czasu rozwiąŜe zagadkę Bytu, przez co osiągnie zadowolenie ze swego istnienia! - To naprawdę piękne! Ale... co będzie dalej? - A po cóŜ się nad tym zastanawiać? To stanie się aktualne dopiero w Bardzo Dalekiej Przyszłości, zresztą, jak rzekłem, na zastanawianie się będzie dość czasu w Formie Kulistej! - Jednak wybiorę się w kierunku Wielkiego Oka! Większy zasób informacji nie zawadzi! Czy wybierzesz się ze mną? - Raczej nie... - zawahał się Eso. - Czuję, Ŝe juŜ niedługo wejdę w ostatnią fazę rozwoju. Moja Kulistość w ostatnich czasach stała się nader wyraźna. A moja wiedza o Naszym Świecie nie wyma ga juŜ chyba uzupełnień... Wolę pozostać tu, przy Regenera torze... - Czy nie pomyślałeś nigdy, Ŝe nasze obłe kształty mogą być skutkiem naduŜywania Pokarmu? 54
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Bzdury! PrzecieŜ Regenerator dostarcza nam Pokarmu w nieograniczonych ilościach! Czy sądzisz, Ŝe Nasz Świat mógłby działać przeciwko nam? Przeciwko Właściwemu Kierunkowi Rozwoju? Jem, gdy mam ochotę, to znaczy duŜo i często widocznie takie jest prawo rządzące Naszym Światem!Częste korzystanie z Regenera tora przyspiesza Proces Zaokrąglania, a długie wycieczki na pewno go opóźniają. Dlatego, jeśli chcesz uzyskać prędko Formę Doskonałą, nie wałęsaj się, lecz raczej LeŜ i Kontempluj! - Sam mówiłeś, Ŝe naleŜy gromadzić jak najwięcej spostrzeŜeń podczas Fazy Poznawczej! Udaję się więc na Wyprawę Ku Wielkiemu Oku, skoro juŜ Maudr tak stanowczo sprzeciwił się wyprawie Poza Nasz Świat! Iti popełzł Korytarzem, Eso pozostał, wśród drzemki ssąc z lubością koniec Rurki Pokarmowej. Obudził go głośny okrzyk Itiego. Otworzył leniwie oczy i omal nie usiadł z wraŜenia: Iti poruszał się niezmiernie szybko, uŜywając do tego tylko d w ó c h kończyn, jedynie od czasu do czasu pomagając sobie pozostałymi dwiema! To było niesłychane! Od bardzo dawna Eso nie widział czegoś podobnego! - Jest! Jest Wielki Jasny Krąg! Zajmuje juŜ prawie dziesiątą część Wielkiego Oka! - Co? Co ty pleciesz? Czy jesteś tego pewien? - wypytywał Eso oszołomiony. - MoŜesz się sam przekonać - rzucił Iti i, podskakując zabawnie, pobiegł wieścić nowinę pozostałym. Maudr uniósł się na drŜących dłoniach: - Oto słyszycie Wielką Nowinę! Z ust największego z niedowiarków ją słyszycie! Spełniło się, co rzekł Stary Człowiek! Tak teŜ spełni się wszystko, reszta Prawd Tajemnych, które On nam obwieścił! Wielki Krąg wzrastał będzie odtąd i potęŜniał, aŜ przesłoni całe Wielkie Oko... Wtedy nadejdzie Koniec i Początek! Odrzućcie wszelką myśl wątpiącą, albowiem prawdę samą mówił wam będę! Przed Bardzo Długim Czasem z Wielkiego Świata, gdzie Istoty Nam Podobne zamieszkiwały, Nasz Świat wyruszył w drogę do Innych Światów. My nie istnieliśmy jeszcze w czasie onym. W podróŜ wyruszyli Rodzice Nasi. A Skarby Wiedzy przywieźć mieli oni z In nych Światów... Z Rodziców Naszych, na obraz ich i podobieństwo - my powstaliśmy... Oni dotarli do Innego Świata, lecz przed powrotem samym w Innym Świecie zaginęli... Został tylko Stary Człowiek i my, lecz Świadomość nasza uśpiona była. Ja tylko byłem naonczas zdolny Cokolwiek Pojmować i mnie Stary Człowiek czuwać nad wami i Naszym Światem przykazał i doprowadzić was do Wielkiego Świata polecił. I rzekł jeszcze, Ŝe Tam, Skąd Się Nie Powraca, odejść musi w Czasie Niedługim... I rzekł mi rzeczy wiele, o których mówił wam będę... A skończywszy, poruszać się przestał. A po czasie Dość Długim, gdy nieporuszony trwać nie przestawał, jako mi uprzednio przykazał, ciało jego do Wielkiego Regenoratora wrzuciłem... A my, z Wielkiego Regeneratora pokarm poŜywając, Jego Ciało takŜe poŜywamy pod postacią Substancji OdŜywczych!... Jasny Krąg przesłonił Wielkiego Oka część dziesiątą. CóŜ nam czynić przystało? Przez Bardzo Długi Czas, gdy poza Wielkim Światem przebywaliśmy, Czas o Wiele DłuŜszy w nim upłynął... - JakŜe to moŜliwe, by Czas płynął inaczej w dwóch Odległych Punktach? - przerwał Eso, który tymczasem niepostrzeŜenie wczoł gał się do Sali. - Milcz, nie przerywaj - warknął Iti, który, teraz, przy sunąwszy się bliŜej Maudra, łowił kaŜde jego słowo, niepomny swych niedawnych wystąpień - mów dalej, Mistrzu!
55
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - AzaliŜ wszystko, co Zdolność Pojmowania twego przekracza - Maudr zwrócił się łagodnym tonem do Eso - nieprawdą być musi? Jest wiele tajemnic, których zgłębić niezdolna Ŝadna Istota Naszego Świata. Wśród tajemnic owych jest i ta, a objawił ją Stary Człowiek i nazwał "einsteinaparadox"... Eso zamilkł, a Maudr ciągnął dalej: - Tak, jako rzekłem, nie ma teraz w Wielkim Świecie Istot obecnych przy wyruszeniu Naszego Świata w Wielką PodróŜ... Odeszły one Tam, Skąd Się Nie Powraca... Tak mówił Stary Człowiek, choć sensu słów jego pojąć nie umiemy... Odejście oz nacza Koniec Ruchu, moŜe nawet Koniec Istnienia! - To niemoŜliwe! Nie moŜe być Końca Bytu! Istnienie jest przecieŜ wieczne! - ostro, jakby ze strachem zaoponował Iti. - Nie jest, jako mówisz! - odparł Maudr powoli. - Stary Człowiek rzekł: "Byt wiecznym jest, lecz coraz to nowe Istoty wypełniają go, powstając ze starych, które odchodzą. Jako my pow staliśmy z Rodziców naszych, a Oni odeszli"... - Nie pamiętamy przecieŜ, aby kiedykolwiek z któregoś z nas powstała Nowa Istota! zauwaŜył Yox. - To niczego nie dowodzi! - odparł Tako. - Być moŜe, Ŝe w Naszym Świecie brak jakiegoś Istotnego Elementu, koniecznego do powstania Nowych Istot! Nie zapominaj, Ŝe według słów Maudra Nasz Świat stanowi jedynie część Wielkiej Całości, od której kiedyś się oderwał. Zjawiska mogą w pełni występować jedynie w natural nym zespole niezbędnych warunków... - Światłe są słowa twoje - poparł go Maudr - albowiem Pełnię śycia Istota osiągnąć moŜe dopiero w Wielkim Świecie, który jest jej do bytowania przeznaczon. Gotujmy się na Powrót do Obiecanej nam Ziemi, która krąŜy wokół Jasnego Kręgu, a on daje jej śycie. A imię jego SOL... O tym takŜe Stary Człowiek pamiętać mi przykazał: aby, gdy Istoty z Ziemi przemówią do nas w Sali Za Zamkniętymi Drzwiami, to choćby treść ich słów niezrozumiałą nam była, odpowiedzieć mamy zaklęciem, którego Stary Człowiek wyuczyć mi się przykazał: "TUARGOPRZEJMIJCIEPROWADZENIE". Słowa te wypowiedzieć mam trzy razy... - A gdyby Głosy z Ziemi nie odezwały się, nim Jasny Krąg przesłoni Wielkie Oko? trwoŜnie zapytał Oak. - Naonczas znak to będzie, Ŝe Istot Nam Podobnych na Ziemi juŜ nie ma... A wtedy rzec mi przykazał Stary Człowiek do Wielkiego Koordynatora, którego z Sali Za Zamkniętymi Drzwiami poznamy po mnóstwie mrugających Oczu, zaklęcie inne... - Jakie? - Tego zaklęcia wypowiadać bez potrzeby nie wolno! - I co stanie się wówczas? - Naonczas nastąpi Wielki Ruch i Siły Wielkie wstrząsną Naszym Światem... I Wielkiego Świata nie dane nam będzie oglądać... A Wielki Krąg SOL ustąpi z Wielkiego Oka i ujrzymy w nim na powrót Niezliczone Światła a zguba przeznaczona nam będzie i Śmiercią pomrzemy, nie ujrzawszy Wielkiego Świata... Stali na czworakach, oszołomieni. Dziwna ściana, migocąca mnóstwem świateł, hipnotyzowała, przykuwała ich wzrok... Maudr, który przed chwilą właśnie sobie tylko wiadomym sposobem otworzył przed nimi Zamknięte Drzwi, nadsłuchiwał bacznie. Z powodzi trza sków i szumów, dochodzących gdzieś z wysoka, dobiegały dźwięki w niczym nie przypominające Mowy Istot... Na ścianie naprzeciw wid niało kilka Wielkich Oczu, o wiele 56
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 większych od tego, które znali z Głównego Korytarza... Na jednym z nich widniał Wielki Jasny Krąg Sol... Powiększał się coraz bardziej... Jednak Ŝaden Głos nie ozwał się w Sali. Nagle, na jednym z Wielkich Oczu ukazał się punkt, świecący jaśniej niŜ pozostałe... Wszyscy wlepili oczy w ten punkt.... PrzybliŜał się, rósł i nabierał mocy... Nagle oderwał się od niego mniejszy punkt i szybko zaczął się przybliŜać... śadne Głosy nie odezwały się w Sali... Maudr, wsparty na obu dłoniach, drŜącym głosem wyrzucił z siebie niezrozumiałe zaklęcie: - "Zmianakursuostoosiemdziesiątstopni!" Gwałtowna zmiana przyspieszenia rzuciła nimi o ściany sterowni.
57
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Satelita Wieczór był ciepły i pogodny. KsięŜyc w pierwszej kwadrze stał dość wysoko. - Świetna widoczność! - ucieszył się Jerzy, kierując lunetkę w stronę KsięŜyca. Tylko... trzeba koniecznie dorobić trójnóg. Wszystko się trzęsie... - Oprzyj o komin - poradziłem. Nasza siedemnastokrotna lunetka nie była szczytem doskonałości tego rodzaju przyrządów. Sporządzona domowym sposobem średniej klasy soczewek, zadowalała nas jednak, z braku czegoś lepszego... Z kolei ja popatrzyłem w okular. Na linii księŜycowego terminatora rysowały się wyraźnie podkreślone czarnym cieniem pryszcze pierścienistych kraterów. Ledwo widoczne dla nieuzbrojonego oka ciemniejsze obszary "mórz" występowały ostro na tle rtęciowej bieli. Przysiedliśmy obok siebie, wsparci plecami o komin. Z wysokości dachu trzeciego piętra słychać było ciszę wielkiego miasta - tę ciszę dalekich odgłosów przejeŜdŜających tramwajów i samochodów, przytłumionych dźwięków muzyki, wypływającej z otwartych okien, urywków głośniejszych rozmów... W taki wieczór, z niebem wspaniale rozgwieŜdŜonym nad głową, myśli krąŜą zwykle wokół zagadnień nieskończoności i pustki, wokół potęgi i znikomości człowieka wobec Natury. Ciszę zamącił gwar podniesionych głosów; to grupa kilkunastolatków obsiadła stojącą pod murem sąsiedniego domu ławkę. Rozprawiali hałaśliwie, przekrzykując się wzajemnie. Na nasz dach docierały tylko pojedyncze zdania dialogu, którego ubogie słownictwo wspomagane było gęsto "grubym słowem": - ...To on mnie, rozumiesz, za klapy; to ja go, kurwa, w mordę i mówię: "o co się rozchodzi?"... - Pieprzysz! - zaprotestował ktoś sceptycznie. - No nie, jak rany! - bronił się mówca. - MoŜesz Zenka spytać! Popatrzyliśmy na siebie z uśmiechem politowania nad tymi młodymi ludźmi i ich zainteresowaniami. Czy kiedykolwiek patrzą oni w niebo? Czy przeczuwają choćby to wszystko, co dzieje się wokół nich? Człowiek wkrótce osiągnie powierzchnię KsięŜyca, poleci dalej... a oni? Pozostaną tam, na dole, blisko Ziemi, nie umiejący oderwać się od niej choćby myślą... - Popatrz! - trącił mnie Jerzy. - Satelita. Od wschodniego horyzontu sunęła ku zenitowi jasna iskra światła. Wstałem i przyłoŜyłem do oka lunetę. - To chyba "Echo-2" - powiedziałem, unosząc stopniowo ku górze tubus lunetki i przechylając głowę do tyłu, by nie stracić go z pola widzenia obiektywu. Nagle w grupie młodych ludzi na dole dało się słyszeć poruszenie, a jakiś głos zawołał: - Chłopaki! Zobaczta! - Gdzie? Co? - zainteresowali się inni. - O, tam, na górze! - O rany! Ale się przysadził! - A tam drugi! - Teee! Zostawta dla nas!
58
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 W głosach brzmiało radosne podniecenie, co chwilę wybuchał rŜący śmiech. Spojrzałem w dół. W mroku pod murem jaśniały plamy kilku wzniesionych ku nam twarzy... Po chwili dopiero zrozumiałem, o co chodzi: nasza lunetka miała kształt i rozmiary przypominające... butelkę! Ruch, jakim prowadziłem ją ku górze za wznoszącym się satelitą, przechylenie głowy do tyłu i sterczący ukośnie ku górze tubus przypominały do złudzenia powszechnie stosowany sposób opróŜniania półlitrówki... Takie teŜ skojarzenie nasunęło się patrzącym na nas z dołu. Z trudem opanowując skurcze śmiechu celebrowałem dalej swą czynność. Młodzi ludzie na dole kibicowali namiętnie dwóm pijakom, wysączającym na dachu, w świetle księŜyca, butelkę alkoholu... Entuzjazm ich narastał z kaŜdą chwilą. Rozległy się gwizdy i okrzyki. Czuło się, Ŝe młodzi ludzie są całym ciałem i duszą z nami, Ŝe krtanie ich kurczą się i rozpręŜają w rytmie rozkosznego gulgotu spływającego w przełyk alkoholu. Byli pełni aprobaty i sympatii, zachęcając nas i przeŜywając niezwykłe widowisko, jakby sami byli uczestnikami libacji. Urzekła ich widać i zaskoczyła perwersja, jakiej się w ich mniemaniu dopuszczamy: Ŝe nie na ławce w parku, nie na klatce schodowej ani w bramie - a właśnie na dachu! Tego jeszcze Ŝaden z nich nie próbował! Satelita osiągnął tymczasem punkt górowania. Opuściłem lunetkę, a potem uniosłem ją ponownie, kierując na KsięŜyc. Teraz dopiero na dole spostrzeŜono pomyłkę. Rozdzierający, nabrzmiały Ŝalem jakimś, wyrzutem i goryczą głos dotarł do nas. - Chłopaki! Oni lupe majom! Wrogi szmer przebiegł po grupie chłopaków. Poczuli się oszukani, obrzydliwie i podstępnie oszukani! W jednej chwili stracili całą ku nam sympatię i zainteresowanie, jakbyśmy w sposób haniebny naduŜyli ich szczerego zaufania: "lupe majom", a nie "flaszkie"! Bezczelność i zwykłe świństwo! - musieli sobie myśleć, odchodząc. Jeden tylko w odruchu bezsilnej wściekłości i rozpaczy, odwrócił się i przygwoździł nas błyskotliwym, a jadowitym dowcipem: - Teee! Weź te lupe i wsadź se w dupe! Satelita skrył się właśnie za zachodnim horyzontem.
59
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Skok dodatni Marco spojrzał przez lornetkę w stronę drogi. Z wysokości wieŜy straŜniczej widać było nadjeŜdŜający autokar. - Jadą - powiedział do mikrofonu. - Pamiętajcie o dokładnym sprawdzeniu dokumentów. Profesorowi szczególnie na tym zaleŜało. Zdaje się, Ŝe nie chce tu mieć Ŝadnych dziennikarzy. Same karty uczestnictwa nie wystarczą. Trzeba ich wylegitymować! StraŜnicy wyszli przez bramę. Marco widział, jak dociągali pasy i poprawiali uniformy. Uśmiechnął się pod wąsem. Popatrzył w drugą stronę. W środku równiny, okolonej linią srebrzystego ogrodzenia z gęstej siatki, połyskiwała miedziana kopuła laboratorium. Biegnąca ku niej linia energetyczna teŜ lśniła miedzią przewodów. Na ostatnim słupie siedział jakiś nas troszony ptak. Marco przyjrzał mu się przez lornetkę. To musiał być myszołów. Albo moŜe pustułka? Marco poznałby od razu, gdyby ptak rozwinął skrzydła do lotu. Ale z tej odległości siedzącego ptaka trudno było rozpoznać. Autokar zatrzymał się przy bramie. Marco liczył wysia dających. Poznał Foriniego i jego dwóch laborantów. Trzeci współ- pracownik profesora był juŜ od rana w laboratorium: Marco widział go parę razy, wychodzącego i wchodzącego przez drzwi kopuły. Kilkunastoosobowa grupka stopniowo przelewała się na teren poligonu, skrupulatnie legitymowana przez straŜników w wąskim przejściu przy bramie. Trwało to dość długo, ale Marco wiedział, Ŝe tak musi być. Po raz pierwszy wpuszczano tu tak wiele osób naraz. - Jak tam? - rzucił do mikrofonu, nie odwracając oczu od wchodzących. - W porządku - odpowiedział dyŜurny z dołu. - Za chwilę skończymy. - Kierowca zostaje w autokarze, poza ogrodzeniem - przypom niał Marco. - Zdaje się, Ŝe brak jednej osoby? - Tak, profesor właśnie powiedział, Ŝe jeszcze ktoś ma tu za chwilę przyjechać. - Dobrze. Jego teŜ proszę dokładnie sprawdzić. WydłuŜona grupka ludzi, z profesorem Forinim na czele ruszyła ścieŜką wydeptaną wśród kamienistej równiny. Od kopuły dzieliło ich ponad tysiąc metrów. Marco patrzył przez chwilę, jak idą po dwóch, trzech, rozmawiając, gestykulując z oŜywieniem i wymachując plastykowymi teczkami - nieodłącznym atrybutem uczest ników naukowych sympozjów. Drogą od strony miasta nadjeŜdŜał mały, szary samochód. Był jeszcze daleko, gdy Marco dojrzał go po raz pierwszy. Gdy spoj rzał ponownie w tamtym kierunku, samochód stał na skraju drogi. Przybyli niknęli kolejno w drzwiach kopuły, aŜ znaleźli się w jej wnętrzu wszyscy oprócz Foriniego i jednego z laborantów. Profesor czekał najwyraźniej na kogoś jeszcze, spojrzał na ze garek, wreszcie zagarnął ramieniem laboranta i wraz z nim takŜe wszedł do laboratorium, zamykając drzwi. Marco widział przez lornetkę, jak na szczycie kopuły zapala się czerwone światło. Zawsze paliło się podczas prób i wtedy pod Ŝadnym pozorem nie wolno było zbliŜać się do ścian laboratorium. StraŜnicy wiedzieli o tym doskonale, choć nie bardzo orientowali się, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo groziło wówczas na terenie poligonu. Marco, będąc ich szefem, wiedział trochę więcej: to było coś związanego z czasem - z "lokalną modyfikacją czaso przestrzeni" - jak to określił profesor, kiedy przed kilkoma miesiącami powierzył mu to
60
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 stanowisko. Ale Marco nie usiłował zgłębiać szczegółowo sprawy. Wystarczyło mu, Ŝe trzeba się trzy mać z daleka od tej diabelskiej instalacji. Mały, szary samochód ruszył w dalszą drogę. Kierował się na jwyraźniej w stronę poligonu. "Spóźnił się" - pomyślał Marco. Teraz, gdy płonęło czerwone światło, nikt nie mógł juŜ kręcić się na zewnątrz kopuły. Marco skierował lornetkę na ostatni słup linii wysokiego napięcia. Ptak siedział tam wciąŜ, nieporuszony, z nastroszonymi piórami. Nagle - jak zdmuchnięty - zniknął z pola widzenia. Marco poszukał go wzrokiem. Dostrzegł ptaka nieco z prawej: wisiał w powietrzu, z rozpostartymi skrzydłami, które nie wykonywały Ŝad nego ruchu. Marco widział go teraz w całej okazałości. To był myszołów. Po chwili dopiero spostrzegł, Ŝe coś jest nie w porządku: ptak trwał w zawieszeniu przez dobre kilkanaście sekund, jak namalowany na błękitnym tle nieba! A potem nastąpiło kilka zdarzeń naraz. Marco nie potrafiłby uszeregować ich w czasie, lecz dostrzegł je wszystkie: myszołów runął na ziemię, porywając z niej coś, zapewne drobnego gryzonia; na słupie wysokiego napięcia błysnął potęŜny łuk wyładowania, a kopuła laboratorium... zniknęła. Po prostu, przestała istnieć, jakby została uniesiona w górę, lub moŜe zapadła się pod ziemię, pozostawiając po sobie tylko kolisty betonowy fundament. Marco stał przez moment nie mogąc oderwać oczu od miejsca, gdzie przed chwilą lśniła powierzchnia kopuły. Potem spojrzał na słup. Unosił się tam jeszcze błękitnawy obłoczek dymu ze spalonych bezpieczników. Przewody, biegnące przedtem w kierunku kopuły, zwisały teraz ku ziemi, dotykając jej u podnóŜa słupa. Myszołów, przestraszony błyskiem, uleciał w górę, nie wy puszczając jednak ze szponów swej zdobyczy. Marco szarpnął uchwyt instalacji alarmowej. Syreny rozwyły się zawodzącym skomleniem. Widział, jak straŜnicy wybiegali przed budynek przy bramie i stali teraz bezradnie, patrząc w stronę, gdzie przed chwilą błyszczała miedziana czasza. Szary samochód zatrzymał się przed bramą. Człowiek, który z niego wysiadł, nie próbował nawet dostać się na teren poligonu. Słysząc wycie syren, odjechał pospiesznie w stronę miasta. Tłum dziennikarzy napierał ze wszystkich stron na rzecznika prasowego Instytutu, który bezskutecznie usiłował przekrzyczeć gwar podnieconych głosów i terkot kamer. - Panowie! W ten sposób niczego nie załatwimy! Proszę zająć miejsca i zadawać pytania kolejno! Tubalny głos reportera "Przeglądu Wieczornego" zaprowadził nieco porządku, ale Cyryl od razu wyczuł, Ŝe tutaj, w sali semi naryjnej, gdzie zgromadzono dziennikarzy, nie dowie się niczego, poza paroma ogólnikami. Nie pchał się więc do pierwszych rzędów, lecz zatrzymał się przy drzwiach wejściowych, w tylnej części sali. - Panowie! - zaczął młody adiunkt, któremu przypadło w udziale wziąć na siebie pierwsze uderzenie opinii publicznej, reprezentowanej przez dziennikarzy. - Nie jesteśmy w tej chwili w stanie ogłosić jakiegokolwiek wiąŜącego komunikatu. Nieza przeczalnym faktem jest, Ŝe kilkunastu uczonych, którzy zgro madzili się przed dwoma dniami w naszym Instytucie na zamkniętym sympozjum naukowym, w dniu dzisiejszym uległo wypadkowi podczas eksperymentu... Sala zareagowała gradem pytań. 61
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Czy to był wybuch? - Jakiego rodzaju był ten eksperyment? - Czy oni Ŝyją? - Kto uczestniczył w sympozjum? Rzecznik prasowy odczekał, aŜ sala nieco ucichnie. - Nie na wszystkie pytania będę mógł odpowiedzieć, a to z dwóch powodów: po pierwsze - sami nie wiemy co było przyczyną wypadku, bo na sympozjum zjechali się specjaliści pewnej bardzo wąskiej dziedziny nauki i tylko oni byli dokładnie zapoznani ze szczegółami doświadczenia; po drugie - wszyscy oni, wraz z całym pawilonem, w którym przeprowadzano eksperyment, po prostu przestali istnieć. Na poligonie, gdzie się to wydarzyło, pozos tało jedynie puste miejsce, a ściślej mówiąc, betonowy fundament, dźwigający przedtem metalową kopułę laboratorium. Komisja, powołana przez dyrekcję Instytutu, jest w trakcie badania okoliczności wypadku. Co do tematyki sympozjum mogę powiedzieć ogólnie, Ŝe doty czyło ono zagadnień chronotransportu, to znaczy przenoszenia masy i energii w czasoprzestrzeni. Prace w tej dziedzinie podjęte niedawno przez kilka ośrodków naukowych na świecie, prowadzone były na bardzo skromną skalę. Nasz Instytut chlubił się posi adaniem jedynej instalacji, umoŜliwiającej przeprowadzenie pewnych elementarnych eksperymentów w tej dziedzinie. Doświad czenia te były praktyczną realizacją teorii wypracowanych przez specjalistów z kilkunastu placówek naukowych. - A więc, w wypadku zginęli - czy teŜ zniknęli - wszyscy czołowi znawcy tego zagadnienia? - spytał ktoś ze środka sali. - Niestety, prawie wszyscy. Spośród obecnych na obradach, jedynie profesor Al Breger z Zurychu nie uczestniczył w ekspery mencie. Pozostał takŜe docent Mac Intosh z Kanady, który nie przybył na sympozjum. - Dlaczego? - rzucił Cyryl od drzwi. - Nie rozumiem? - rzecznik prasowy spojrzał w jego kierunku. - Dlaczego Breger nie pojechał na poligon, razem z innymi? CzyŜby nie interesował go eksperyment? - To był przypadek. Profesor Breger miał dotrzeć tam swoim samochodem, podczas gdy pozostałych zawieziono wcześniej au tokarem. Samochód profesora popsuł się w drodze... Spóźnił się i to go uratowało. - Dziwne, Ŝe nie zaczekali na niego z rozpoczęciem ekspery mentu! - Cyryl powiedział to na wpół do siebie. - Natomiast Mac Intosh - ciągnął adiunkt - jak leŜy sądzić z jego polemicznych wystąpień w czasopismach fachowych, reprezen tował poglądy zgoła odmienne niŜ inni znawcy zagadnień chrono transportu. Wydaje się, Ŝe jego nieobecność była swego rodzaju demonstracją... - Czy doświadczenie dotyczyło przenoszenia się w czasie? - AleŜ nie! Na obecnym etapie badań nie brano pod uwagę przenoszenia w czasie złoŜonych obiektów materialnych. O ile mi wiadomo, osiągnięto pewne wyniki w zakresie przesyłania drobnych przedmiotów w bliską przyszłość. Były to właśnie doświadczenia, które profesor Forini zamierzał pokazać uczestnikom sympozjum... 62
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Cyryl wymknął się z sali przed zakończeniem konferencji. Jadąc taksówką w kierunku hotelu "Kosmos", gdzie zakwaterowano uczestników niefortunnego sympozjum, raz jeszcze przemyślał wszystkie zebrane dotychczas informacje. Po otrzymaniu polecenia zbadania sprawy, Cyryl podszedł do niej dość formalnie. Wszystko wydawało się jasne: nieod powiedzialny eksperymentator naraził siebie i kolegów uczonych, na skutki niebezpiecznego eksperymentu... Było w tym jednakŜe parę szczegółów, które Cyrylowi wydały się dziwne. Sympozjum odbywało się właściwie przy drzwiach zamkniętych, w bardzo ścisłym gronie specjalistów, chociaŜ - formalnie rzecz biorąc - nie było tajne. Podczas wygłaszania referatów nie posługiwano się jednak uŜywanymi zwykle środkami - rzutnikiem z celuloidową taśmą, na której po stawały wszystkie zapisy, demon strowane przez referenta na ekranie, ani magnetofonami dla utr walenia przebiegu obrad. Wzory pisano kredą na tablicy, która została. dokładnie starta przed wyruszeniem zebranych na poligon. Wszystkie osobiste notatki kaŜdy zabrał ze sobą, do specjalnych teczek, w których uczestnicy otrzymali takŜe odbitki tekstów referatów. Jedynie profesor Al Breger - ten, który był na sym pozjum, a nie... zniknął w czasie eksperymentu - mógłby powiedzieć coś na temat przebiegu obrad. Do niego właśnie po jechał Cyryl. Wysiadając z taksówki przed hotelem, Cyryl spostrzegł jed nego z cywilnych agentów, przechadzającego się w okolicy parkingu. A więc udało się. Breger jest jeszcze w hotelu. Prawdopodobnie oczekuje na bilet lotniczy, który obiecano mu dostarczyć. W recepcji siedział drugi agent. Cyryl odebrał od niego kop ertę i poszedł w kierunku windy. - Dzień dobry, profesorze - powiedział, wchodząc do aparta mentu. Profesor Breger stał przy oknie, jakby niecierpliwie oczekując na kogoś, kogo się spodziewał. - Czy przyniósł pan moŜe mój bilet na samolot? - spytał, pa trząc podejrzliwie na Cyryla - Owszem. Oto on. - Cyryl połoŜył kopertę na stole. - Ale poza tym, chciałbym zadać panu kilka pytań. - Pan jest z prasy? - Breger wyraźnie się nastroszył. - Gorzej - powiedział Cyryl, pokazując swoją legitymację. Wbrew oczekiwaniom, profesor rozchmurzył się, wskazał Cyry lowi krzesło i sam usiadł. - Prawdę mówiąc, oczekiwałem pana - powiedział po chwili. Nie chciałem sam zgłaszać się do was, bo nie byłem pewien... ale jeśli juŜ się tym zajmujecie, gotów jestem podzielić się z wami tym, co mnie nurtuje. Cyryl wyjął z kieszeni magnetofon i połoŜył na stole przed profesorem. - Dlaczego nie uczestniczył pan w tym... pokazie? - Spóźniłem się. - Wiemy, Ŝe spóźnił się pan... celowo. - Wiecie... No cóŜ, to prawda. Stałem na poboczu szosy. Zas tanawiałem się. Zdecydowałem, Ŝe... nie będę ryzykował. 63
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - CzyŜby to był niebezpieczny eksperyment? Pan o tym wiedział? - Nie wiedziałem, lecz domyślałem się róŜnych rzeczy. To, co Forini mówił podczas sympozjum, nie wyglądało na prawdę. Poza tym, zbyt ściśle wszystko trzymał w tajemnicy jak na te mizerne wyniki, które rzekomo osiągnął. Jednym słowem, odniosłem wraŜenie, Ŝe potrafi więcej. - Czy zna pan Mac Intosha z Kanady? - Tylko ze słyszenia. Wiem, Ŝe nie zgadzał się z wieloma moimi wnioskami. W ogóle był przeciwko wszystkiemu, co ostatnio działo się w teorii chronotransportu. Krytykował podstawowe załoŜenia... - Więc sądzi pan, profesorze?... - Tak, wiem, o czym pan myśli. To moŜliwe. Forini chciał pokazać coś zaskakującego... Dotychczas wiadomo był powszechnie, wśród specjalistów; oczywiście, Ŝe udało mu się przeprowadzić kilka doświadczeń... - Jakie to były doświadczenia? - Na sympozjum opisywał jedno z nich. Wyglądało to mniej więcej tak: drobny przedmiot, na przykład kostka do gry, albo szklana kulka, połoŜona w strefie działania polichronu... to znaczy, w odpowiednim punkcie pola rozszczepieniowego... przepraszam, trudno mi będzie wyjaśnić to panu prostym językiem... no więc, jednym słowem, przedmiot taki znika z pola dostrzegania obserwatora. Oznacza to, Ŝe obiekt doświadczenia przestaje istnieć w interwale czasowym między chwilą początkową - zniknięcia, a końcową ponownego pojawienia się. Ten prosty przypadek nazywa się w języku teorii chronotransportu, biernym skokiem dodatnim. Przedmiot przenosi się od razu do pewnej chwili czasu, będącej - z punktu widzenia naszej teraźniejszości - przyszłością. Nasza teraźniejszość "dogania" ten przedmiot i "za biera" go ponownie... Mogę tu zilustrować przykładem: załóŜmy, Ŝe płynie pan łódką z prądem strumienia. Jeśli rzuci pan przed siebie kamieniem, to upadnie on, powiedzmy, o kilkanaście metrów przed łódką. Po chwili, przepływając tamtędy, moŜe pan chwycić ten kamień ponownie... - Ale muszę w tym celu sięgnąć ręką w głąb wody! - zauwaŜył Cyryl. - Słusznie! Bardzo słusznie! Jeśli pan tego nie zrobi, kamień tylko mignie panu przed oczami i zniknie nie pojawiając się więcej w pańskiej płynącej teraźniejszości. A teraz rozpa trzmy inny przypadek: zamiast kamienia, uŜyjmy piłki, zwykłej gu mowej piłki. Co stanie się jeśli rzuci ją pan przed siebie? - Moja łódka nigdy jej nie dogoni. - Tak jest. Piłka trwale przejdzie do innej teraźniejszości i tam zostanie! To jest tak zwany skok czynny... - Dodatni - podpowiedział Cyryl. - Oczywiście. Pan świetnie to rozumie! - Studiowałem kiedyś na uniwersytecie. - To doskonale. Nie muszę chyba wyjaśniać, Ŝe skoki ujemne równieŜ prowadzą do trwałej utraty kontaktu z obiektem doświad czenia. - Rozumiem... - to znaczy, nie bardzo rozumiem... - zas tanowił się Cyryl. - CzymŜe więc jest taki rzut piłką? Jeśli nie znajdziemy "w przyszłości" tej piłki, która wciąŜ przed nami ucieka, niesiona prądem strumienia, to...
64
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Przeszłość, przyszłość i teraźniejszość jest kawalkadą łódek, płynących z prądem... Czy moŜe słuszniej byłoby powiedzieć: niekończącą się taśmą transportera... To zresztą nie jest teraz waŜne. Chodzi o coś innego. Podejrzewam, Ŝe Forini zrobił nam brzydki kawał: wysłał siebie i kilkunastu innych ludzi, skokiem czynnym dodatnim w przyszłość... - Sądzi pan, Ŝe zrobił to z rozmysłem? - Tego właśnie nie wiem. Teoretycznie, pole rozszczepieniowe mogło osiągnąć rozmiary wystarczające dla objęcia swym zasięgiem całej kopuły laboratorium... Z rozwaŜań modelowych wynika, Ŝe zjawisku takiemu towarzyszyć powinien swego rodzaju "odrzut", kompensacja czasowa w postaci chwilowego zwolnienia lub nawet za trzymania upływu czasu w obszarze teraźniejszości... Rozumie pan: rzucając pewną masę przed siebie - w przypadku pańskiej łódki - powoduje pan przyhamowanie tej łódki... Jeśli nastąpiło coś takiego, to moŜna mieć pewność, Ŝe kopuła powędrowała w przyszłość - tym dalszą, im silniejszy był efekt zwolnienia upływu czasu w najbliŜszym jej otoczeniu... Cyryl przypomniał sobie o czymś. Zerknął do notatnika Tak. To musiało być to: w swym zeznaniu dowódca straŜy opowiedział o myszołowie, który... - Przyjmijmy, Ŝe tak było, profesorze. CóŜ stąd wynika? Czy moŜemy oczekiwać, Ŝe oni... wrócą? - Jeśli są w kopule... i jeśli ona działa w obie strony, to owszem, mogą wrócić. Ale my nie moŜemy nic zrobić, by ich ściągnąć tu na powrót. Po prostu, musi nam ktoś stamtąd odrzucić tę piłkę. Ale to nie jest proste... Instalacja wymaga zasilania. A przewody linii energetycznej zostały tutaj! - Nie rozumiem tylko, profesorze - powiedział Cyryl - dlaczego... oni zniknęli wraz z kopułą? PrzecieŜ mówił pan, Ŝe przedmioty... mogą znikać same... a urządzenie pozostaje? - Wszystko zaleŜy od energii pola i jego zasięgu. W pokoju hotelowym zadzwonił telefon. Breger przeprosił Cyryla i podniósł słuchawkę. - Tak, to ja... Kto? Ach, tak, rozumiem... oczywiście, bar dzo proszę... Tak, tak... czekam! - Profesor odłoŜył słuchawkę. - To Mac Intosh. Przyleciał z Montrealu. Chce ze mną rozmawiać. Powiedziałem, Ŝe jestem sam. Niech pan się schowa za kotarą, w tej wnęce. On coś wie, a przy panu moŜe nie chciałby... zresztą, zobaczymy... Cyryl dał nurka za kotarę. Po chwili przybysz wszedł do pokoju. Był to dość młody, szczupły męŜczyzna, ubrany według na jnowszej mody, nie bardzo wyglądający na znanego i powaŜnego naukowca. Przypominał raczej bogatego turystę. Cyryl obserwował go przez szparę. - Witam, profesorze - powiedział przybysz tonem swobodnym, nawet dość wesołym. - Słyszałem, Ŝe Forini udowodnił swoje racje. Przyznałbym mu teraz słuszność, gdyby nie drobna przeszkoda... Ŝe go tutaj nie ma, podobnie jak pozostałych moich adwersarzy. Z wyjątkiem pana, profesorze. Chcę więc, na pana ręce, złoŜyć wyrazy ubolewania, ale takŜe uznania dla poglądów, które i pan podzielał... - Czy tylko po to fatygował się kolega aŜ tutaj? - głos Bregera zdradzał zniecierpliwienie. - No, nie tylko... Pan jest sam, profesorze? - Jak pan widzi. Ale spieszę się na lotnisko. Za dwie godziny mam samolot do Genewy.
65
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tym lepiej. Zakończymy sprawę szybciej... Pan miał być tam, w czasie eksperymentu... Czy to nie dziwne, Ŝe akurat pan się spóźnił? - Nie, wcale mnie to nie dziwi. Spóźniłem się, bo przy puszczałem, Ŝe Forini wyskoczy z jakimś efektownym trickiem. Wolałem obejrzeć to... z zewnątrz. - Pan coś wie, profesorze. - Myślę, Ŝe to był skok dodatni. - Czynny. - Tak, czynny. DalekosięŜny. - To duŜo pan wie. Stanowczo za duŜo... - Nie rozumiem? - Zaraz to wyjaśnię. Jak się panu zdaje, co mogliby zrobić eksperymentatorzy, którzy znaleźli się w następującej sytuacji: po doświadczalnym skoku ujemnym okazuje się, Ŝe zasięg pola nie objął instalacji, a oni - bez moŜliwości powrotu - utkwili w przeszłości... - AleŜ... to był skok dodatni, a kopuła teŜ zniknęła! - Mówię o innych eksperymentatorach, profesorze! O tych, którzy padli ofiarą doświadczenia ze skokiem ujemnym! Którzy znaleźli się w czasach, gdy nikomu nie śniło się jeszcze o skokach w Ŝadnym kierunku czasu! Co mogliby zrobić, by wrócić w swą teraźniejszość? Nie wie pan? Na pewno pan wie! Ale powiem panu, profesorze: powinni zbudować chronotransporter, stworzyć pole rozszczepieniowe i wykonać skok dodatni. Tylko, Ŝe w cza sach, w których się znajdują, nie ma jeszcze ani jednej pracy teoretycznej, Ŝadnych projektów, Ŝadnych obliczeń, ani planów dotyczących tego problemu! Rozbitkowie teŜ nie mają tego wszys tkiego w głowach; muszą więc stworzyć ten kierunek badań! Zain spirować i wprząc do pracy teraźniejszych uczonych. Uzyskać kredyty na eksperymentalną instalację. A przy tym - cały czas uwaŜać, by w teraźniejszości nie zostało zbyt wiele informacji, która mogłaby zakłócić konsekwencję czasową. Pan wie przecieŜ, Ŝe ludzie z przyszłości, będącej teraźniejszością owych rozbitków, nie mogą im w niczym dopomóc. Są oni zdani na własne siły i rozum, a takie na umysły współczesnych uczonych. Takich, jak pan, profesorze, i jak ci wszyscy, których Forini zabrał ze sobą. Pan się nam wyłamał, Breger, ale na szczęście przewidzieliśmy i to takŜe. Forini zabrał tamtych, ja zabiorę pana. W Kanadzie mam drugą instalację, mniejszą wprawdzie, ale dla nas wystarczy... - Czy pan zwariował, Mac Intosh? Nigdzie z panem nie pojadę! - Wcale pana nie pytam o zdanie. Pan musi pojechać, w prze ciwnym razie musiałbym pana zabić, a tego bardzo bym nie chciał. Pan, jak sądzę, takŜe. Musi pan zrozumieć, Ŝe pozostawienie pana w tej teraźniejszości oznaczałoby okropne zamieszanie i bałagan w strumieniu czasu! Dla dobra swoich współczesnych, musi pan powędrować ze mną; skok dodatni nie narusza konsekwencji cza sowej, to elementarne twierdzenie teorii chronotransportu; prze cieŜ pan wie o tym równie dobrze, jak ja, chociaŜ ja ze względów praktycznych, musiałem przez cały czas udawać, Ŝe się z wami nie zgadzam, Ŝeby nikt nie kojarzył mnie z Forinim! W imię porządku w strumieniu czasu, chodź ze mną, Breger! - Nie chcę! - Breger podbiegł do kotary i szarpnął ją. - Panie inspektorze! Niech pan go aresztuje! Cyryl wyszedł z wnęki za kotarą. W ręku trzymał pistolet. - Niech pan idzie, Breger. Panie Mac Intosh, czy w pańskiej instalacji znajdzie się miejsce dla trzech osób? Ja teŜ wiem zbyt duŜo, mógłbym zakłócić teraźniejszość. A
66
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 przecieŜ policja musi dbać o porządek! - powiedział z przekonaniem, kasując taśmę w swym słuŜbowym magnetofonie.
67
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Skorpion Agraw wzbił się pionowo w górę, potem zatoczył szerokie półkole nad budynkiem i wziął kurs na południe. Pilot i pasaŜerowie, wyrwani przed chwilą ze snu, ziewali jeszcze, przecierając zaspane oczy... Yason wyjął z kieszeni zwinięty for mularz raportu dyspozytora i raz jeszcze odczytał treść, anal izując sytuację. - Sprawdzić broń, załadować pociskami obezwładniającymi - powiedział do towarzyszy. - Będziemy strzelać z zaskoczenia. Na jwaŜniejsze, Ŝeby nie zdąŜyli niczego zniszczyć. Ty, Collodi, zabezpieczysz dokumentację i źródła informacji. - Tak jest - powiedział ospale tęgi męŜczyzna siedzący obok pilota. - Pozostali - ciągnął Yason - zajmą się tymi ludźmi. Jest ich czterech albo pięciu, prawdopodobnie bez broni, ale mogą mieć sygnalizację ostrzegawczą. Trzeba będzie bardzo ostroŜnie otoczyć budynek. Ty, Borrov - zwrócił się do pilota - zostaniesz na zew- nątrz i będziesz strzelał do kaŜdego, kto nam się wymknie. Dom stoi na uboczu, w lesie. Lądować będziemy w dość znacznej odleg- łości, Ŝeby ich nie spłoszyć. Czy wszystko jasne? Sprzęt w porzą- dku? - Informetr mi nie działa, szefie! - powiedział Pesso. - Wymień baterie. Zresztą pewnie nie będzie potrzebny. Sprawdźcie jeszcze amnestory! - Będziemy ich o d k a Ŝ a ć? - ucieszył się Lasteck. - Tylko w razie skrajnej konieczności. Mamy polecenie przy wieźć ich z pełnym zasobem informacji. MoŜe uda się coś z nich wycisnąć w cefalektorze. Przez kilkanaście minut lecieli w milczeniu. - Co oni tam właściwie robią? - spytał nagle Stemp cichym głosem. - Za co mamy ich...? - To przestępcy niebezpieczni dla ludzkości. UŜytkują bez zezwolenia nie rejestrowany komputer średniej mocy - wyjaśnił Ya son. - I co na nim robią? - Nie wiemy i na tym właśnie w głównej mierze polega ich przestępstwo. Naszym obowiązkiem wobec ludzkości jest dowiedzieć się, co zamierzają. - Raczej, co zamierzali! - poprawił Collodi. - Myślę, Ŝe nie zdziałają juŜ nic więcej. - Biedacy. Ktoś ich sypnął. A teraz pewnie dostaną personi fikację albo w najlepszym razie kilka lat izolacji - powiedział Stemp ze współczuciem. - Nie masz powodu ich Ŝałować - obruszył się Yason. - Sami sobie winni. - Ano niby tak... - zgodził się Stemp. W dole błysnęło kilka świateł - to było osiedle. Dalej rozpoczynał się las. Agraw osiadł na jego skraju, w wysokiej, wilgotnej trawie. Yason czekał, aŜ wszyscy zabiorą sprzęt i wyjdą z kabiny. - Grupa interwencyjna gotowa do akcji - zameldował Stemp. - Dobrze. Iść ostroŜnie - powiedział Yason i sięgnął pod lewą klapę kurtki. Odpiął mały metalowy znaczek. Przez chwilę obracał go w palcach. Był to tłoczony w srebrzystej blaszce wize runek atakującego skorpiona z łukowato wygiętym odwłokiem, na którego końcu połyskiwał ostry, jadowity kolec. 68
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 "KaŜdy z nich - pomyślał Yason patrząc za odchodzącymi - jest takim małym, jadowitym owadem. Ja teŜ nim jestem i muszę być najkąśliwszym z nich..." Podrzucił znaczek na dłoni, a potem przypiął na zewnętrznej stronie klapy. Przewiesił przez ramię pasek od miotacza, wyskoczył z kabiny agrawu wprost na trawę i szybkim krokiem ruszył za towarzyszami. Akcja przebiegała zgodnie z załoŜeniami. Pesso i Lasteck wkroczyli do wnętrza budynku przez tylne wejście. Collodi zabez pieczał drzwi frontowe, a Yason z bronią gotową do strzału wkroczył do środka. Na jego widok jeden z czterech ludzi, odwrócony właśnie twarzą do drzwi, zdąŜył tylko wyszeptać ochry ple pobladłymi wargami: - Panie docencie, SKORPION... Celny strzał Yasona obezwładnił go na miejscu. Dwaj inni, próbujący ukryć się w głębi budynku, zostali przechwyceni przez Pesso. Czwarty, siwy staruszek, pozostał na środku pokoju z twarzą wyraŜającą smutne zdziwienie i rezygnację. - Jesteśmy funkcjonariuszami SłuŜby Kontrolno-Operacyjnej Regulacji Postępu i Ochrony Nauki - powiedział dobitnie Yason, podsuwając przed oczy starca srebrny znak SKORPIONA. - Proszę nie stawiać oporu! Wracając, Yason przeglądał skonfiskowane materiały. - Wiecie, nad czym ona pracowali? - powiedział po zapoznaniu się z kilkoma tabelami i zawartością taśm. - Opracowywali syntezę pewnego leku psychotropowego. - Dlaczego więc robili to w tajemnicy? - zdziwił się Stemp. - Mogli przecieŜ legalnie zgłosić to do SKORPIONA. - To nie taka prosta sprawa, And! Okazuje się, Ŝe podczas produkcji tego środka powstaje duŜa ilość ciekłych odpadów, które naleŜałoby zabezpieczyć, gdyŜ są silnie toksyczne. MoŜliwość usuwania do ścieków całkowicie odpada. Analizowali właśnie moŜli wość unieszkodliwiania tych odpadów na skalę przemysłową. Zdaje się, Ŝe bez widocznych rezultatów. - A zatem zrobiliśmy kawałek dobrej roboty, unieszkodli wiając tych panów! powiedział Collodi. - Myślę, Ŝe gdyby opra cowana przez nich technologia produkcji dostała się w ręce produ centów, nic nie powstrzymałoby ich od wdroŜenia... Szczególnie przy tak wielkim popycie na leki psychiatryczne, jaki obserwujemy w naszym stuleciu. - A sprawą szkodliwości odpadów zainteresowano by się dopiero po wytruciu resztek planktonu w rzekach. Tak, dobrze się stało, Ŝe udała się nam ta akcja - dodał Yason, a twarz jego przybrała wyraz głębokiego zadowolenia. - Komputery w naszym stuleciu stały się tym w stosunku do ludzkiego mózgu, czym w przeszłości była broń masowej zagłady wobec broni konwencjonalnej: umoŜliwiły osiąganie tego samego skutku szybciej, taniej i dokładniej. Porównanie jest tym trafniejsze, Ŝe komputeryzacja, jak niegdyś broń termojądrowa - stała się w pewnej chwili groźbą dla podstaw istnienia ludzkiej cywilizacji. "Myślenie konwencjonalne" nie doprowadziłoby nigdy do tak zawrotnego tempa rozwoju nauki i techniki, jakie umoŜliwia elektroniczna technika przetwarzania danych. Groźba "elektronicznego myślenia" przejawiła się w tym, Ŝe stała się faktem sytuacja z dawna przewidywana przez trzeźwiej myślących uczonych: nastąpiły powaŜne przerosty niektórych dziedzin nauki oraz brak kontroli nad całością postępu wiedzy. Utrzymanie rozsądnych proporcji między rozwojem wiedzy teorety cznej a moŜliwościami i celowością jej zastosowań dla dobra człowieka stało się zadaniem chwili.
69
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Wystąpiło wiele problemów składających się na ogólny stan zagroŜenia naszej cywilizacji przez komputery, a raczej przez wyniki ich stosowania. Pierwsze zagadnienie, podniesione najwcześniej, to sprawa izolacji i wąskiej specjalizacji niektórych dziedzin, czyli inny mi słowy braku integracji nauk, szczególnie w takich dziedzinach, jak wzajemne oddziaływanie przemysłu na środowisko biologiczne, urbanizacji - na psychikę człowieka i socjologiczne powiązania duŜych skupisk ludzkich. Zanieczyszczenie wód i atmosfery jako wynik działalności przemysłu obnaŜyły juŜ w XX wieku bezsilność ekologów i działaczy towarzystw ochrony przyrody wobec inwazji techniki. Drugie zagadnienie - to zjawisko ujęte w tzw. prawie Zolla- Grema. Prawo to głosi, Ŝe rozwój cywilizacji jest funkcją rosnącą w czasie w sposób analogiczny do relatywistycznego wzrostu masy. Inaczej mówiąc: podobnie jak prędkość ciała materialnego nie moŜe osiągnąć prędkości światła, cywilizacja nie moŜe przetrwać w ra mach jednego cyklu rozwojowego poza pewien określony moment, w którym "stopień rozwoju" osiąga wielkość nieskończoną. Oczywiście osiągnięcie takiego stanu jest niemoŜliwe, cywilizacja załamuje się więc w swym rozwoju i ginie nieco wcześniej. Ten moment kry tyczny, zwany w popularnej literaturze "ekstrapolowanym końcem świata", moŜna z pewnym przybliŜeniem wyznaczyć na podstawie ak tualnego tempa rozwoju cywilizacji oraz dynamiki tego rozwoju, czyli, matematycznie rzecz ujmując, na podstawie pierwszej i drugiej pochodnej funkcji rozwoju. Pierwsze, najbardziej nawet optymistyczne obliczenia wykazały, Ŝe ten krytyczny punkt cy wilizacja nasza mogłaby osiągnąć o wiele wcześniej, niŜ moŜna było przypuszczać. Wynika stąd, Ŝe juŜ w niedalekiej przyszłości dojść by mogło do takiej sytuacji, Ŝe człowiek, budzący się rano, nie poznawałby świata znanego z dnia wczorajszego. Cały dzień poświęciłby na ak tualizację swej wiedzy i uzupełnienie jej o nowe elementy, by następnego dnia zacząć znów to samo od początku. Weźmy inny przykład: oto ktoś prowadzi pojazd mechaniczny z Wiednia do ParyŜa. PodróŜ trwa cały dzień, ale władze komunika cyjne nie śpią: co godzina zmieniają się przepisy drogowe i pow staje kilka nowych znaków drogowych, które są natychmiast skwapliwie ustawiane wzdłuŜ drogi. Nasz podróŜnik jest oczywiście na bieŜąco zarzucany biuletynami informującymi o tych wszystkich zmianach, lecz cóŜ z tego? W pewnym momencie musi zatrzymać samochód, by przestudiować te informacje. Nim je jednak przyswoi, powstają nowe i nowe. I oto widzimy nieszczęsnego kierowcę, który zamiast poruszać się ku wytkniętemu celowi, siedzi na skraju au tostrady i wertuje sterty przywalających go informacji. Co gorsza, pewne jest, Ŝe nigdy juŜ nie dojedzie do celu. Po prostu odpadł w wyścigu z komputerami usprawniającymi i optymalizującymi zasady ruchu w tempie znacznie szybszym, niŜ umysł pojedynczego średnio zdolnego osobnika jest je w stanie przyswoić. Ten absurdalny przykład wystarczy chyba państwu jako ilus tracja konsekwencji prawa Zolla-Grema, przy załoŜeniu Ŝywiołowości rozwoju techniki elektronicznego przetwarzania danych i przy nie kontrolowanym i powszechnym jej stosowaniu. Korzystając z doświadczeń i osiągnięć zastosowanej w swoim czasie światowej kontroli broni masowego raŜenia, w początkach naszego stulecia zawarto odpowiednią konwencję międzynarodową i powołano do Ŝycia instytucję, której zadaniem miało być reje strowanie i kontrolowanie wszelkich prac badawczych wykonywanych za pomocą komputerów. SłuŜba Kontrolno-Operacyjna Regulacji Postępu i Ochrony Nauki miała za zadanie, ogólnie biorąc, nie do puszezać do prowadzenia prac, których wyniki mogłyby w sposób bezpośredni lub pośredni zaszkodzić dobru ludzkości i cywilizacji ziemskiej. To trudne i na pozór beznadziejne zadanie SKORPION spełnia ze zmiennym powodzeniem od kilkudziesięciu lat. W tym czasie rozrósł się w instytucję światową o nieprawdopodobnym wprost zasięgu, o niezmiernie szerokich uprawnieniach i moŜli wościach administracyjnoprawnych. Niestety, sytuacja w dzisiejszej nauce i technice dawno juŜ przerosła moŜliwości 70
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 SKOR PIONA: zbyt szeroki wachlarz kontrolowanych zagadnień i tematów nie pozwala specjalistom ze SKORPIONA na szczegółową i fachową analizę wszystkich zgłaszanych zagadnień. W imię więc swego naczelnego celu - to znaczy niedopuszczenia do prowadzenia prac szkodliwych dla cywilizacji - SKORPION odrzuca i zabrania prowadzenia większości proponowanych badań. Czyni to na wszelki wypadek, kierując się częstokroć li tylko intuicją swych ekspertów. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak fatalnie odbija się to na stanie nauki i techniki. O ile niegdyś SKORPION tylko utrudniał, o tyle teraz wręcz uniemoŜliwia wszelki rozwój wielu dziedzin Ŝycia. Nastąpiło przegięcie w drugą ostateczność - w stronę stag nacji nauki! SKORPION kontroluje wszystkie działające komputery, a podejmowanie w tajemnicy prac nie zatwierdzonych grozi uczonym konsekwencjami najwyŜszej miary, do pozbawienia osobowości i wymazania pamięci włącznie - traktuje się ich bowiem, w myśl obowiązującej niestety konwencji, jako zbrodniarzy przeciw ludzkości! Panowie! SKORPION jest instytucją tak silną i tak rozbu dowaną, Ŝe nie ma praktycznej moŜliwości rozwiązania lub ograniczenia jej działalności. Agenci SKORPIONA są wszędzie, kaŜda więc próba protestu ze strony uczonych zostanie w zarodku zdławiona, a protestujących izoluje się lub depersonifikuje. Nie zdołamy niczego zdziałać za pomocą legalnych środków. Sytuacja dojrzała do tego, by wznieść okrzyk: "Ratujmy cywilizację!" Aby zaś ją uratować musimy zniszczyć SKORPIONA. Lekki szmer przebiegł wśród zebranych. Niektórzy trwoŜnie rozejrzeli się dokoła. Profesor Kerdan wypił kilka łyków wody ze szklanki i otarł spocone czoło. Usiadł, poprawił okulary i powiedział przytłumio- nym głosem: - Koledzy! W naszej operacji moŜemy liczyć wyłącznie na własne mózgi. Ich zawartości SKORPION nie jest w stanie, na szczęście, kontrolować. Nie moŜemy natomiast korzystać z pomocy komputerów. Nasz przeciwnik dysponuje czujkami do wykrywania in formacji zawartej we wszelkiego rodzaju układach sztucznych. śaden nielegalny komputer nie uchowa się długo przed czujnymi in spektorami SKORPIONA. W wąskim gronie wtajemniczonych poczyniliśmy juŜ pewne kroki przygotowawcze do wielkiej akcji. Zebrałem tu was, samych zaufanych i oddanych sprawie. Chcę przed stawić ogólny zarys naszego planu oraz omówić poszczególne opera cje, wchodzące w jego skład... Po trzeciej rewizji, dokonanej przez automaty, Yason czuł się jak przenicowany. Miał wraŜenie, Ŝe nie tylko kaŜdą kieszeń, lecz i kaŜdy zakamarek mózgu spenetrowano mu dokładnie. Wiedział jednak, Ŝe takich moŜliwości SKORPION jeszcze nie posiada. W tej części gmachu Yason był po raz pierwszy. Ściskając w dłoni Ŝeton- przepustkę, przemierzał puste korytarze, kierowany świetlnymi strzałkami orientacyjnymi. To tutaj. Zatrzymał się przed niewielkimi drzwiami z napisem DYREKTOR GENERALNY. Otworzyły się samoczynnie, gdy wrzucił Ŝeton w szparę automatu. Znalazł się w małym przedsionku, gdzie raz jeszcze automatyczny sekretarz sprawdził mu kieszenie. Za następnymi drzwiami był juŜ gabinet samego Wielkiego Szefa. Zaraz po przekroczeniu progu Yason został oślepiony snopem jaskrawego, skierowanego wprost w oczy światła. Zobaczył na tle ciemnego wnętrza jasną plamę reflektora i odwrócił twarz w bok. - Proszę siadać. Krzesło jest po lewej stronie drzwi - powiedział cichy, łagodny głos zza świetlnej plamy. MruŜąc oczy, Yason poszukał krzesła i usiadł. - Przepraszam za to światło w oczy. To niestety konieczność. Mam zbyt wielu nieprzyjaciół, rzecz normalna w mojej sytuacji. Dlatego wolę, by jak najmniej ludzi, nawet spośród personelu SKO RPIONA, znało moją twarz. Najlepiej zamknąć oczy, Yason. 71
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Yason opuścił powieki. W głębi gabinetu zaszeleściły pa piery. Po chwili głos Szefa ciągnął dalej: - Twój raport brzmi nieco enigmatycznie. Zaciekawił mnie jednak. Jesteś bardzo zdolnym i sumiennym pracownikiem. Sprawdziliśmy to dokładnie, zanim powziąłem decyzję powierzenia ci pracy w SłuŜbie Interwencyjnej. Później teŜ byłeś obserwowany i testowany. Przypomnij sobie sprawę Horgana. Kazaliśmy ci oso biście go zatrzymać i zdepersonifikować. Wiedzieliśmy, Ŝe to twój krewny. Rozkaz wykonałeś bez wahania. Wiemy, Ŝe jesteś całkowicie oddany słuŜbie i mamy do ciebie zaufanie. Dobrze się teŜ stało, Ŝe raport skierowałeś bezpośrednio do mnie. To wygląda na sprawę najwyŜszej wagi. W takich sprawach nie ufam nawet moim zastępcom. Sam się tym zajmę, a ty, i tylko ty, dopomoŜesz mi. A teraz czekam na bliŜsze wyjaśnienia. - Czy mogę mówić swobodnie o wszystkim? - Yason rozejrzał się na boki spod na wpół opuszczonych powiek. - Nikogo tu nie ma oprócz jednego tępawego robota. Mów, śmiało. - Informacje te nie mogą dotrzeć do nikogo oprócz pana, Sze fie. LeŜy to takŜe w moim interesie. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, Ŝe to ja przekazałem je panu, nie wahano by się ani chwili i pewnie byłyby to ostatnie moje usługi wobec SKORPIONA. - CóŜ więc zamierza robić Kerdan? - Mikrofilm zawierający całą dokumentację ukrył w sobie tylko wiadomym miejscu, ale nas nie powinny interesować szczegóły jego prac. Musimy go mieć, Kerdana i tych kilku jego najbliŜszych współpracowników, zanim czegokolwiek będą się domyślali. Realiza cja ich planów jest kwestią najbliŜszych dni! - W raporcie piszesz, Ŝe Kerdan zajmował się ostatnio praca mi z dziedziny protetyki układu nerwowego. Ponadto napisałeś, Ŝe prace jego godzą w podstawy istnienia SKORPIONA. Nie widzę związku między jednym a drugim. - Ta protetyka to kamuflaŜ. Prace te prowadzi legalnie i uŜywa ich jako parawanu dla swych poczynań zmierzających do niec nych celów. Znając nasze niepowodzenia w zakresie kontroli za wartości Ŝywego mózgu, Kerdan postanowił uderzyć w ten nasz naj słabszy punkt. Dotychczas panowaliśmy nad sytuacją, poniewaŜ współczesna nauka nie opiera się juŜ na mózgach pojedynczych mędrców, lecz jest wynikiem działania całych zespołów uŜytkujących liczne maszyny elektroniczne. Metoda Kerdana ma na celu wyeliminowanie maszyn z pracy zespołów uczonych. Postawiłoby to nas wobec groźby utraty kontroli nad procesami naukowotwórczy mi. SKORPION przestałby spełniać swe zadania, to zaś byłoby pretekstem do ograniczenia jego uprawnień, a być moŜe do lik widacji... - To się nikomu nie uda - powiedział Szef pewnie. - Kerdan powiedział wręcz, Ŝe pierwszym zagadnieniem, jakie zamierza rozwiązać swoją nową metodą, jest plan zniszczenia SKOR PIONA! - Przeliczy się. Likwidacja instytucji jest zadaniem tysiąckroć bardziej złoŜonym niŜ jej powołanie. - W głosie Szefa, mimo Ŝartobliwej nuty, moŜna było dosłuchać się cienia niepokoju. - Czy dowiedziałeś się czegoś więcej o szczegółach tej metody? - Niewiele. Polega ona na bezpośrednim łączeniu Ŝywych mózgów w tandemy, z których ma powstać układ o mocy intelektual nej przekraczającej wszystko, co dotychczas osiągnięto w dziedzinie komputerów... Najistotniejszym zagadnieniem, które ponoć udało się mu rozwiązać, jest system krąŜenia informacji w zespołach, eliminujący pośrednictwo mowy i pisma. Bezpośrednie i wielokanałowe przekazywanie informacji z mózgu do mózgu zlikwidu 72
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 je wąskie gardło przekazu ustnego. Tym samym wzrośnie niepomiernie efektywność układu. Jeśli dodać do tego fakt, Ŝe współpracownicy Kerdana opracowali sposób selektywnego wymazywa nia z mózgów zbędnej informacji bez naruszenia informacji istot nej, to... - Skąd wiesz o tym wszystkim? - Szef przerwał wyraźnie juŜ poruszony. - Od Kerdana. Poza tym widziałem niektóre fragmenty mikro filmu. Od dwóch lat jestem członkiem zespołu Kerdana i pozyskałem jego zaufanie. Niestety, Ŝaden z jego współpracowników nie ma dostępu do całości dokumentacji. - Jesteś genialnym agentem, Yason. Poprowadzisz tę sprawę dalej. Czy masz propozycje działania? - Działać musimy natychmiast. Kerdan zamierza przede wszys tkim powielić mikrofilm i przesłać do wszystkich większych ośrodków naukowych. Jeśli ta zaraza rozejdzie się po całym świecie, nie opanujemy sytuacji. Proponuję przechwycić wszyst kich, którzy wiedzą coś o tej sprawie, oczywiście z Kerdanem na czele... Następnie trzeba ich wszystkich o d k a z i ć, aby w ich umysłach nie pozostało ani śladu tej obłędnej idei... - W ten sposób nie uzyskamy mikrofilmu - zauwaŜył Szef. - To nie ma znaczenia, dopóki jest tylko jeden egzemplarz i tylko Kerdan wie, gdzie go schował. Mało prawdopodobne, by ktoś odnalazł to przypadkiem, a być moŜe, Ŝe uda się nam z czasem odszukać skrytkę. - Nie. Musisz zdobyć mikrofilm. Ma to dla nas wielkie znaczenie. - Obawiam się - zawahał się Yason - Ŝe nie zdąŜę... - Musisz zdąŜyć. To sprawa największej wagi. W umyśle Szefa zajaśniała oszałamiająca wizja: "Tak, koniecznie trzeba wygrać tę sprawę dla SKORPIONA! Za miast zachwiać się i runąć SKORPION zaciśnie mocniej dłoń na grdyce szalonej cywilizacji! Bezpośrednie przekazywanie informa cji z mózgu do mózgu! Stąd jeden krok tylko do powszechnej kon troli mózgów! Tego było nam zawsze potrzeba. Tego na próŜno szukają od lat specjaliści z Zakładu Informetrii i Cefaloskopii. A selektywne wymazywanie zawartości pamięci umoŜliwiłoby częściowe wycofywanie pewnych waŜnych informacji z mózgów samych agentów SKORPIONA! Co za wspaniałe moŜliwości, jakie perspektywy centralizacji zarządzania wszystkim - w rękach dyrekcji. W moich rękach!" - Tak, musisz tego dokonać, Yason - powiedział Szef głośno, a w myśli dodał: "A potem zapomnisz o tym wszystkim, na zawsze zapomnisz!" - Potrafię ci to wynagrodzić, Yason. Tylko bądź nadal lojalnym pracownikiem. Teraz idź i działaj. "Swoją drogą - pomyślał Szef - dobrze, Ŝe sprawa trafiła na tego prostodusznego chłopca. Nie jest chyba na tyle bystry, by zostać moim konkurentem w całej rozgrywce . - Jeszcze jedno - powiedział Yason, zawracając od wyjścia. - Gdy tu szedłem rewidowano mnie kilkakrotnie. Gdybym miał ten mikrofilm... w jaki sposób mam go panu dostarczyć? - Oczywiście, Ŝe tylko do moich rąk. Przynieś go tutaj. Dostaniesz Ŝeton, który umoŜliwi ci wstęp bez rewizji. Pluton! - Słucham, panie! - rozległ się z kąta głos robota. - Wyprowadź tego człowieka. - Tak, panie! Do której celi? 73
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Nie do celi, durniu, tylko do hallu wyjściowego. Tam dasz mu Ŝeton wolnego wstępu. - Tak, panie! Chodź, panie! Poprzedzany przez robota, Yason wyszedł z gabinetu. Robot prowadził go jakąś inną, krótszą drogą po korytarzach gmachu. - Pluton! - powiedział Yason, gdy znaleźli się w znanej mu windzie. - MoŜesz wrócić, sam dalej trafię. - Nie mogę, panie. Mam rozkaz odprowadzić cię do wyjścia. - Dobrze. Jedziemy na dół. W hallu przy wejściu robot wręczył Yasonowi Ŝeton i chciał odejść. - Pluton! - zawołał Yason ostro. - Słucham, panie! Yason rozejrzał się dokoła, a upewniwszy się, Ŝe nikogo nie ma w pobliŜu, powiedział: - Stań na głowie, Pluton! - Tak, panie! - odpowiedział automat posłusznie i po chwili zgrabnie stanął na swej niezbyt roztropnej elektronicznej głowie. Yason nieznacznie uśmiechnął się do swoich myśli. Idąc ulicą, Yason rozglądał się ukradkiem, przystawał od czasu do czasu zmieniał kierunek marszu. Po raz trzeci czy czwarty mignęła mu w tłumie ta sama twarz młodego męŜczyzny. "Szef mi nie ufa - pomyślał i skrzywił się z niesmakiem. - Musiał się mocno przestraszyć i teraz nie ufa nikomu". Lewą dłonią, którą trzymał wciąŜ w kieszeni płaszcza, wymacał cylindryczny, twardy kształt kasetki. Przed wejściem do gmachu zatrzymał się i, zapalając papierosa, obejrzał się dyskretnie. Nie było za nim nikogo. Widocznie agent miał polece nie śledzić go tylko do tego miejsca. Yason pchnął obrotowe drzwi i ruszył w kierunku windy. Automat-portier cofnął się przed nim uprzejmie na sam widok Ŝetonu. Na piętrze juŜ nikt nie próbował go rewidować. Dopiero w przedsionku gabinetu Szefa dwóch drabów przejrzało mu kieszenie, ale widocznie mieli polecenie nieza glądania do kasety z mikrofilmem. Jeden z nich otworzył drzwi gabinetu i przepuszczając Yasona przodem, zameldował: - JuŜ jest, Szefie. Czy mamy czekać? - Nie, jesteście wolni - powiedział Szef z głębi ciemności. Po chwili światło reflektora zmusiło znów Yasona do zamknięcia oczu. - Witam cię, Yason, nie przychodzisz chyba z pustymi rękami? - Nie. Oto kaseta. - Yason wyjął z kieszeni aluminiowe pudełko. - Jak to zdobyłeś? - Kerdan pojechał na zjazd naukowy do Altras. Przed wyjazdem posiałem w jego myślach trochę niepokoju. Powiedziałem, Ŝe SKOR PION moŜe coś zwąchać. A jeśli dopadną profesora, przepadnie mikrofilm...
74
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Bardzo subtelna akcja... - pochwalił Szef. - A on na pewno szybko przekazał mikrofilm komuś ze swych najbliŜszych współpra cowników? - Nie. Po prostu wskazał miejsce jego ukrycia. Nie mnie, oczywiście. Ja dla niego zbyt mało znaczę. Ale pilnowałem go, miałem na podsłuchu, no, nie muszę panu chyba wyjaśniać naszych metod... - Jasne - zaśmiał się Szef. - Bardzo się cieszę. Podaj mi ten mikrofilm... Albo nie. Niech mi go przyniesie Pluton. A pro pos, moŜe mi powiesz, po co kazałeś Plutonowi stawać na głowie? - Musiałem się przekonać, czy jest dostatecznie głupi - uśmiechnął się Yason. - Był przy naszej rozmowie... - Mówiłem, Ŝebyś się nie obawiał. On ma pamięć tylko do rozkazów. Pluton, przynieś kasetę od tego człowieka. Robot zbliŜył się do Yasona z wyciągniętym chwytakiem, zabrał kasetę i zaniósł za krąg. światła. Yason zamknął oczy. Dłonie jego, zaciśnięte na brzegu krzesła, drŜały niedostrzegal nie. WytęŜył słuch. W ciszy gabinetu słychać było szybki oddech człowieka siedzącego za reflektorem. - Czy to juŜ wszystko? Cała dokumentacja? - spytał Szef. - Tak. Film jest wywołany, moŜna sprawdzić. - Oglądałeś to? - Tylko pobieŜnie, Kerdan pokazał mi kilkanaście klatek. W zapadłej ciszy Yason słyszał lekki zgrzyt odkręcanego wieczka. Wstrzymał oddech. Zaraz potem usłyszał dwa chrapliwe, ostre kaszlnięcia i dźwięk upadającego pudełka. Zakrętka po toczyła się po podłodze. Yason zerwał się z miejsca i podbiegł w kierunku Szefa. Oślepionymi oczyma poszukał go za kręgiem reflek tora. Szef siedział w fotelu, z głową odrzuconą na oparcie. Ya son, wciąŜ nie oddychając, zaciskając nozdrza palcami, dopadł drzwi wejściowych i wybiegł do przedsionka. Tu dopiero odetchnął głęboko i krzyknął w głąb gabinetu: - Pluton! Włącz wentylację! Zamykając drzwi gabinetu słyszał szum wentylatorów. Odczekał w przedsionku kilka minut, potem uchylił drzwi. Wszedł i skierował reflektor na twarz człowieka leŜącego w fotelu. - Rzeczywiście - powiedział, wyjmując z kieszeni lusterko i porównując twarz Szefa ze swoją. - Pewne podobieństwo jest. Plu ton! Podaj mi maszynkę do golenia i amnestor. - Tak, panie! - powiedział robot, podchodząc do ściennej szafki. Po chwili podał Ŝądane przedmioty. Yason przyłoŜył elek trody amnestora do skroni Szefa i wcisnął spust. Strzałka na skali opadała powoli. Yason odczekał, aŜ osiągnęła zero, a potem odłoŜył przyrząd i popatrzył jeszcze raz w twarz leŜącego. "Jak to niewiele potrzeba, by Ktoś stał się nikim!" - pomyślał, sięgając po maszynkę do golenia. - Pluton! Wynieś tego człowieka. - Do której celi? . - Do siedemnastej. - JuŜ zajęta. - W takim razie do pierwszej, która jest wolna. 75
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Cela 4127 - powiedział Pluton. Podniósł z fotela bezwładne ciało i wyszedł przez drzwi ukryte za kotarą w głębi gabinetu. Yason pociągnął nosem. W gabinecie czuło się jeszcze słabą woń gazu obezwładniającego. Pogładził z Ŝalem swą brodę, a potem z determinacją puścił w ruch maszynkę do golenia. - Teraz lepiej - powiedział półgłosem, patrząc w lusterko. Wrócił Pluton. Yason kazał mu wyłączyć wentylację, zamknął drzwi i nikogo nie wpuszczać. Zapalił światło i zasiadł za biu rkiem na miejscu Szefa. Przed nim, na małym pulpicie widniał sze reg przycisków z oznaczeniami poszczególnych działów i sekcji - to były główne kanały dyspozycyjne. Miał przed sobą wszystkie nici poruszające wielką, wszechpotęŜną machiną, będącą postrachem uczonych całego świata. Jednym ruchem dłoni mógł on, Yason, przed chwilą skromny funkcjonariusz SKORPIONA, uczynić z wszystkich mędrców tego świata jedną wielką "tabula rasa", białą plamę bez śladu jednej myśli, jednej informacji... Mógł tworzyć i niszczyć, kierować, zakazywać, decydować... "Szef zadbał o to, by nasze spotkanie odbyło się naprawdę w cztery oczy - pomyślał. - Za leŜało mu na tym. Nie ufał nikomu. Sądził, Ŝe niczym nie ryzyku je, decydując się na współpracę ze mną. Nie chciał przepuścić takiej okazji, nie mógł oprzeć się chęci sprawdzenia, czy to wszystko prawda. Nie chciał posłuŜyć się kimkolwiek. Nie docenił mnie jednak..." Yason powiódł palcem po szeregu przycisków. - Sekcja ogólna - odczytywał półgłosem. - Ewidencja kompute rów. Dział Ekspertyz. Informetria. SłuŜba Interwencyjna... Zabrzęczał telefon. Yason drgnął, po chwili jednak, opanowując drŜenie głosu, rzucił w słuchawkę ochrypłe "Tak?" - Szefie, przywieźli tego Kerdana, którego Szef kazał dziś dostarczyć. Nie zdezinformowany, wedle rozkazu. Co z nim zrobić? - Daj do telefonu - powiedział Yason spokojnie. A po chwili: - To pan, profesorze? Tu Y-3. Akcja "Roszada" zakończona. Operacja "Płomień" wkracza w ostatnią fazę. Skorpion wymierza Ŝądło we własne ciało.
76
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Stan spoczynku Jeden z silników wymagał niezwłocznego przeglądu. Niestety w kosmoporcie planety Otia, gdzie posadziłem swój lądownik, nie sposób było cokolwiek załatwić. Na płycie kręciło się mnóstwo robotów, wśród których na próŜno wypatrywałem choćby jednej rozumnej istoty. Nie wiedziałem wprawdzie jak wygląda rozumny Otianin, spodziewałem się jednak, Ŝe bez trudu rozpoznam tutej szych gospodarzy. Roboty nie zwracały uwagi na moje pytania, formułowane w róŜnych wersjach unilangu. Najwidoczniej były wąsko wyspecjalizowane i nie obchodziło ich. nic, poza zakresem włas nych czynności. Do budynku kosmoportu nie udało mi się wejść, wszystkie drzwi były pozamykane i nikt nie interesował się przylotem międzygwiezdnego podróŜnika. Wydało mi się to dziwne, bo Otia leŜy na uboczu, z dala od głównych autostrad i gość taki, jak ja, był na pewno rzadkim zjawiskiem. Obszedłem budynek i nie znalazłszy otwartego wejścia, ruszyłem w stronę płotu. Furtka w parkanie takŜe nie dała się ot worzyć, poszedłem więc wzdłuŜ ogrodzenia i dopiero, korzystając z przejazdu jakiegoś cięŜarowego wehikułu wydostałem się przez bramę wjazdową. Na parkingu stał rząd pojazdów, w kaŜdym z nich nieruchomo tkwii robotkierowca. Podszedłem kolejno do kilku, szarpiąc drzwiczkami - bez skutku jednakŜe, bo były pozamykane, a senne roboty nie raczyły zwrócić na mnie uwagi. Był jasny dzień, znakomita pogoda i dość duŜo tlenu w atmos ferze, postanowiłem więc udać się pieszo do najbliŜszego miasta, którego sylwetka rysowała się na horyzoncie. Droga o gładkiej, znakomicie utrzymanej nawierzchni wiodła wśród oliwkowej zieleni uprawnych pól, po których krąŜyły samoczynne maszyny uprawowe. Do miasta dotarłem zmęczony trochę wskutek dość znacznej grawitacji, od której odwykłem w czasie mojej podróŜy. Ruch na ulicach był umiarkowany, jezdniami posuwały się w idealnym porządku lśniące, barwne pojazdy. Chodnikami przemykały róŜnorodne roboty, wśród których próbowałem wyróŜnić istoty będące twórcami tej bez wątpienia rozwiniętej technicznej cy wilizacji. Intuicyjnie spodziewałem się, Ŝe Otianie stanowić będą większość w ulicznym tłumie, Ŝe bez trudu odróŜnię ich od robotów. Tymczasem roboty posiadały wprawdzie pewne wspólne cechy morfologiczne, wynikające zapewne z podobieństwa do Otian, były jednakŜe tak zróŜnicowane, Ŝe nie mogłem sobie wyobrazić wyglądu ich Ŝywych twórców i pierwowzorów. Przez chwilę niepokoiła mnie nawet myśl, Ŝe znalazłem się wśród maszyn, które zniszczyły swych konstruktorów. Był to jednak pomysł z gatunku science-fiction i niezwłocznie odrzuciłem tę hipotezę. Idąc wśród szeregu wysokich, jednakowych domów, przyglądałem się uwaŜnie temu, co dzieje się wokół mnie. Wbrew pierwotnemu wraŜeniu, wszystkie twory krzątające się po ulicy zajęte były jakąś celową działalnością. śaden z robotów nie obijał się bez celu, nie spacerował ani nie stał bezczynnie. Jedne nosiły pakun ki, inne zamiatały jeszcze inne czyściły szyby wystawowe, za którymi, w głębi przestronnych magazynów moŜna było dostrzec wielorękie roboty - ekspedientów, układające towar na regałach lub tkwiące nieruchomo za ladą. Klientów w sklepach nie za uwaŜyłem. Widocznie była właśnie przerwa w handlu, bo drzwi kilku kolejnych sklepów, które usiłowałem otworzyć, były zamknięte. Na skrzyŜowaniu ulic dyŜurował robot-policjant, regulując ruch zmo toryzowanych i pieszych robotów. W naroŜnym budynku, na parterze, dostrzegłem jasno oświetlony lokal - coś w rodzaju baru czy restauracji. Przy niskich, długich stołach - pulpitach siedzieli tu i ówdzie mali, pokraczni osobnicy. Uwagę moją zwróciło ich ogromne wzajemne podobieństwo, jakby byli egzemplarzami z tej samej serii robotów. Jednak, po bliŜszym przyjrzeniu się przez witrynę, stwierdziłem, Ŝe muszą to być właściwi gospodarze Otii. Wśród siedzących przemykały się bowiem sprawne automaty-kelnerzy, roznosząc naczynia z pokarmami i 77
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 napojami. Roboty traktowały tych bliźniaczo podobnych maluchów z całym szacunkiem i uniŜonością, naleŜnymi istotom rozumnym. To oni na pewno! - pomyślałem ucie szony, Ŝe wreszcie zdołam z kimś rozumnym zamienić kilka zdań i zasięgnąć informacji. Bez namysłu pchnąłem obrotowe drzwi, które jednak ani drgnęły. Naparłem na nie całą siłą - znów bez skutku! Pomyślałem, Ŝe to niemoŜliwe, by te małe istotki, z których Ŝadna zapewne nie sięgała mi do pasa uŜywały większej siły dla obróce nia drzwi. Nauczony jednak wieloletnim doświadczeniem nabytym w trakcie odwiedzin na przeróŜnych planetach, zastosowałem jedyny skuteczny sposób: stanąłem z boku, w oczekiwaniu, aŜ ktoś, wchodząc lub wychodząc, uruchomi drzwi i tym samym zdradzi mi ich tajemnicę. Czekałem dość długo, nim wreszcie zjawił się Otianin, który jednakŜe nawet nie tknął drzwi, a mimo to obróciły się one, wpuszczając go do wnętrza baru. Usiłowałem wcisnąć się za nim, lecz drzwi zagarnęły mnie niespodziewanie i... wyrzuciły z powrotem na ulicę! Tego było juŜ za wiele, cierpliwość opuściła mnie nagle. Natarłem na drzwi z impetem, tłukąc w nie pięściami. Poczułem nagle, Ŝe ktoś chwyta mnie od tyłu za pas kombine zonu i odciąga od drzwi. Odwróciłem głowę. Stał za mną robot- policjant, taki sam, jak ten, którego widziałem na skrzyŜowaniu ulic. Trzymając mnie jednym z czterech chwytaków wysunął z kor pusu witkę teleskopowej anteny radiowej i przez chwilę trwał w bezruchu, nadając widocznie meldunek i oczekując instrukcji. Gdy skończył, szarpnął mnie bezceremonialnie i ustawił pod ścianą. Nie stawiałem oporu, bo dobrze wiem, Ŝe na wszystkich znanych mi planetach pogarsza to tylko sytuację. Zresztą, pomyślałem, być moŜe wreszcie doprowadzą mnie do jakiegoś rozumnego przedstaw iciela miejscowej władzy. Po krótkiej chwili do krawędzi chodnika podjechał niewielki pojazd z robotemkierowcą. Otworzyły się drzwi blaszanej skrzyni bez okien: Policjant wepchnął mnie do jej wnętrza i zatrzasnął drzwi. Wewnątrz było pusto, Ŝadnego fotela ani poręczy. Dopóki pojazd mknął po gładkiej nawierzchni, moŜna było jeszcze jakoś wytrzymać. Gdy jednak skończyła się dobra droga, kaŜdy podskok źle resorowanego wehikułu obijał mnie o blaszane ściany. śałowałem teraz, Ŝe respektując do przesady wymogi konwencji międzyplanetarnej, pozostawiłem w statku na orbicie mój po dręczny emitron. Wystarczyłoby kilka sekund, by się stąd wydos tać... Między kolejnymi uderzeniami o ścianę rozmyślałem intensy wnie o przyczynach, dla których potraktowano mnie w tak bezwzględny sposób. PrzecieŜ nikt nie zabronił mi lądowania; nie zatrzymał, nawet nie wylegitymował w kosmoporcie, po ulicy chodziłem swobodnie i nagle, ni stąd ni zowąd... Dlaczego? Czy naruszyłem któryś z tutejszych przepisów prawnych? Dlaczego nie chciały otworzyć się przede mną Ŝadne z drzwi, które otwierały się przecieŜ dla Otian? Potraktowano mnie... aleŜ tak! Tu musi być rozwiązanie! Nie jestem Otianinem, nie przypominam go nawet w przybliŜeniu... Za to robotów jest tu tak wielka rozmaitość, Ŝe Ŝadna zapewne nowa forma nie budzi zdziwienia tubylców ani, tym bardziej automatów porządkowych... A zatem, wzięto mnie za robo ta, wykonującego jakieś własne zadania. PrzecieŜ jeden robot nie musi analizować postępowania drugiego... Chyba Ŝe ten naruszy kodeks obowiązujący roboty... Musiałem go zatem naruszyć... Nagłe hamowanie rzuciło mną o ścianę i tylko szybki refleks pilota, przywykłego do nagłych przeciąŜeń, uchronił mnie od rozbicia głowy. Zza ścian mojej blaszanki dobiegł odgłos uderzeń, syk palnika czy plazmotronu, brzęk metalu. Drzwi rozwarły się, oślepiając mnie jasnym światłem otwartej przestrzeni. Pojazd stał na skraju kiepsko brukowanej leśnej drogi. Po obu jej stronach krzewiły się gęste, zielonoŜółte zarośla. Wyskoczyłem z wnętrza pojazdu na miękki, porośnięty gęsto grunt pobocza. Otoczyła mnie gromadka Otian. Przyglądali się nieufnie, lecz bez zbytniego lęku czy ostroŜności. Kilku z nich trzymało przed sobą wydłuŜone przedmioty - zapewne broń. Podniosłem dłonie do góry, by pokazać, Ŝe jestem nieuzbrojony. Wówczas z grupy wysunął się jeden Otianin identyczny zresztą z wszystkimi innymi, i obejrzał mnie dokładnie z bliska. 78
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Przybyłem z innej planety, z innego układu gwiezdnego. Proszę traktować mnie zgodnie z Konwencją Międzyplanetarną - powiedziałem w unilangu, popierając te słowa odpowiednimi gestami według specjalnego kodu dla istot nie słyszących fal akusty cznych. Nie zrozumieli mnie chyba. Jedno tylko - ten, który mnie z bliska oglądał, z trudem, piskliwie wycedził łamanym unilangiem: - Stać - czekać. Przybyć - translator. Potem wymienił kilka szybkich słów z towarzyszami, z których jeden pomknął w głąb zarośli i po chwili powrócił z kanciastym robotem na czterech cienkich nóŜkach. Pozostali zepchnęli w tym czasie pojazd z drogi i ukryli go w krzakach. ZauwaŜyłem, Ŝe kabina kierowcy była częściowo rozbita, a siedzący, wewnątrz robot miał przetopiony pancerz. - Kim jesteś? - zapytał robot-translator, zatrzymując się na wprost mnie. Jego unilang był nienagannie poprawny. - Czy przybywasz z innej planety? Wyjaśniłem pokrótce, skąd i dokąd podróŜuję oraz co sprowadziło mnie na Otię, której nie znałem zupełnie, nawet z opisu. Opowiedziałem takŜe, w jaki sposób znalazłem się we wnętrzu blaszanej skrzyni, która mnie tu przywiozła. Mimo braku znajomości ich reakcji psychicznych, nie miałem wątpliwości, Ŝe moja relacja mocno ich ubawiła. - Jeśli jesteś Ŝywą, rozumną istotą - powiedział jeden z nich, gdy zwisający fałd skóry na jego torsie przestał trząść się z rozbawienia - nie musisz się niczego lękać, dopóki jesteś wśród nas. Nic, co Ŝywe, nie jest nam obce. Wszystko co sztuczne, jest nam wstrętne. Chodź z nami, nie moŜemy stać tu zbyt długo. Mógłby przyplątać się jakiś robot i miałbyś nowe kłopoty. Po chwili, przedarłszy się poprzez pas zarośli, znalazłem się z tubylcami na niewielkiej polanie. Wokół niej stało kilka szałasów z gałęzi i listowia, a na środku płonęło małe ognisko. Nad ogniem, w kociołku wrzała niebieskawa ciecz, którą jeden z Otian mieszał co chwila patykiem. Zaproszono mnie do jednego z szałasów. Wraz ze mną wcisnęło się tam jeszcze kilku Otian oraz robot - tłumacz. Pozostali rozsiedli się u wejścia. - Jako obcemu, naleŜą ci się pewne wyjaśnienia - powiedział któryś z obecnych. (WciąŜ ich nie odróŜniałem, nawet po głosie czy zachowaniu). - Nie myśl, Ŝe jesteś aresztowany. To nieporozu mienie. Po prostu, wieziono cię do naprawy, lub zgoła na złomowisko. - PrzecieŜ nie jestem robotem! - Tak, ale nie jesteś takŜe Otianinem, ani Ŝadnych z naszych wrogich sąsiadów z okolicznych planet. W tym ostatnim przypadku nie wylądowałbyś w ogóle na tej planecie. Wobec braku danych, po traktowano cię jak robota. - Dlaczego? Kto mnie tak zaklasyfikował? - Totsyskom. - CóŜ to takiego? - Powszechny System Komputerowy, który wyręcza nas we wszel kich czynnościach administracyjno-ekonomicznych, zarządzaniu, kontroli, planowaniu - słowem, idealny system logicznego zarządzania wszystkim na tej planecie. - CzyŜby System ów nie podlegał waszej kontroli? - Oczywiście, Ŝe nie podlega. To by podwaŜało jego zasadę pełnego obiektywizmu i logiki. 79
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - I wy zgadzacie się na to? Chcecie być rządzeni przez martwy, w gruncie rzeczy, zespół komputerów? - My? ZaleŜy kogo masz na myśli. To zresztą dość złoŜona sprawa i trudno będzie ją w krótkich słowach wyjaśnić, bo nie znasz historii naszej cywilizacji. - Chętnie posłucham, jeśli zechcecie mi ją streścić - powiedziałem z zaciekawieniem. - Spróbuję - powiedział tubylec siedzący na wprost mnie. - Przedtem jednak dowiedz się, Ŝe stoimy nieco poza nawiasem społeczeństwa Otian. Jesteśmy po trosze odszczepieńcami, zbójnikami, w pewnym sensie. Po prostu, niezupełnie ulegliśmy Powszechnej Unifikacji, przynajmniej pod względem umysłowym. Działamy, jak zauwaŜyłeś, trochę nielegalnym metodami, ale w naszej sytuacji bywa to nieraz jednym moŜliwym sposobem ist nienia. Nikt nas specjalnie nie ściga ani nie tropi. Nie jesteśmy w konflikcie z resztą społeczeństwa. Oni są wobec nas raczej obo- jętni, wielu nie wie nawet o naszym istnieniu. Jesteśmy przede wszystkim przeciwnikami Totsyskomu, a raczej - skutków jego dzia- łalności. Wrogami naszymi są podporządkowane Systemowi roboty i automaty. Albo raczej - to my jesteśmy ich wrogami, bo one na szczęście nie są w stanie wyrządzać nam krzywdy. Zabrania im tego zespół podstawowych algorytmów Systemu. - Wybacz - przerwałem - ale wciąŜ nie pojmuję... Czy System działa przeciwko Otianom, którzy, jak mniemam, powołali go do Ŝycia zgodnie z własną wolą i według własnego zamysłu? - SkądŜe znowu! System działa tak, jak załoŜono od początku,. logicznie i bezbłędnie. MoŜna by powiedzieć, Ŝe System uszczęśliwia Otian w stopniu nieosiągalnym przy innych metodach kierowania. Dzięki niemu Otianie nie muszą robić, literalnie nic. Nie muszą pracować. Ani fizycznie, ani umysłowo! A przecieŜ do tego celu, do uwolnienia od konieczności cięŜkiej pracy i wysiłku umysłowego zmierza kaŜda cywilizacja techniczna, budująca au tomaty i maszyny matematyczne. Jako podróŜnik międzyplanetarny, wiesz o tym doskonale... Aby jednak zrozumieć nasz stosunek do panującego u nas systemu zarządzania, musisz dowiedzieć się, w jaki sposób osiągnęliśmy stan bieŜący. Nim jednak opowiemy ci o tym, pozwól, drogi gościu, Ŝe poczęstujemy cię naszą znakomitą potrawą, która jest juŜ gotowa. Jako białkowiec, przyswoisz ją zapewne bez trudu. Myślę, Ŝe masz przy sobie podręczny gastrana- lizator? Podana mi polewka miała kolor błękitny, była wściekle pikantna, lecz nie trująca, co w dalekiej podróŜy stanowi dostateczny argument za jej zjedzeniem. Aby zrewanŜować się za poczęstunek, puściłem w obieg wydobytą z zanadrza płaską butelkę, której zawartość spotkała się z jawnie wyraŜonym uznaniem tubylców. Po posiłku Otianin kontynuował swą opowieść: - Zanim osiągnęliśmy stan, w jakim dziś widzisz nasze społeczeństwo, miły przybyszu, przodkowie nasi ponieśli niemało trudu. Nasza planeta dawała im wprawdzie zupełnie niezłe warunki naturalne, jednakŜe, nękani nieustannymi najazdami sąsiadów z in nych planet, zmuszeni byli do rozwijania środków obrony. Pier wszym automatem, który stworzyli, był robot-Ŝołnierz. Automat ta ki nie musi być wyposaŜony we wszystkie cechy Ŝywej istoty. Prze ciwnie, wiele z nich przeszkadzałoby mu w wykonywaniu jego obowiązków. Był to więc robot wysoce wyspecjalizowany. Jego skuteczność i szybkość reakcji sprawiły, Ŝe wkrótce najeźdźcy, mając do czynienia z armią takich robotów, coraz mniej chętnie próbowali, nas podbić. JednakŜe kierowanie naszą automatyczną ar mią wymagało stworzenia systemu dowodzenia, pozwalającego w pełni wykorzystać moŜliwości Ŝołnierzy. W ten sposób powstał komput erowy system strategiczny zarządzający armią robotów. Musiał on posiadać bardzo szeroki margines swobody działania, aby w zmieni ających się sytuacjach bojowych mógł elastycznie kierować obroną przed inwazją obcych istot. Jedynym praktycznie ograniczeniem jego samodzielności była zasada głosząca, Ŝe 80
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 System ów nie moŜe działać na szkodę naszego społeczeństwa ani Ŝadnego z jego członków. Wówczas to, na tym właśnie etapie naszej historii naro dził się problem, którego rozwiązanie uformowało trwającą do dziś sytuację: powstała potrzeba zdefiniowania - na uŜytek Systemu - kogo naleŜy uwaŜać za Otianina. Gdyby istniała definicja, w spo- sób bezsprzeczny ujmująca wszystkie cechy pojedynczego obywatela, reszta byłaby prosta: System otrzymałby instrukcję obrony naszej planety przed napaścią ze strony kaŜdego obiektu - rozumnego lub nie - który nie jest Otianinem. Wbrew pozorom, definicja taka okazała się niezmiernie trudna do sformułowania. Istota rozumna charakteryzuje się pewnym ogólnym planem budowy zewnętrznej i wewnętrznej lecz występują wyraźne odchylenia od przeciętnej normy, choćby takie jak tusza, wzrost, zabarwienie oraz wiele innych. Podobnie w dziedzinie za chowań, charakteru, mentalności, stopnia inteligencji... JakŜe więc precyzyjnie określić, kogo System ma uwaŜać za Otianina? Wiadomo ci, przybyszu, w jak wielkim stopniu rozwój techniki wo jennej wpływa na postęp w innych dziedzinach wiedzy. Po okresie wzmoŜonych wysiłków militarnych nastąpił burzliwy rozwój au tomatyzacji. Jeśli bowiem moŜna stworzyć robota idealnie spełni ającego trudną funkcję Ŝołnierza, moŜna takŜe zastąpić specjali zowanymi robotami istoty rozumne na innych stanowiskach, obsad zonych dotychczas przez Otian. MoŜna takŜe stworzyć system kom puterowy, kierujący wszystkimi robotami. MoŜna wreszcie powierzyć temu systemowi zadania w zakresie projektowania i produkcji nowych robotów dostosowanych do wykonywania róŜnych czynności, wedle bieŜących potrzeb. Pokusa była zbyt wielka dla naszych przodków... Gdyby tak uwolnić istoty rozumne od pracy fizycznej i umysłowej, związanej z funkcjonowaniem społeczeństwa? Wyłoniło się, oczywiście pytanie o rolę samych Otian w tym zautomaty zowanym układzie, o ich przyszłe zajęcia i cele. Jednak, na etapie podejmowania decyzji w sprawie automatyzacji, problemy te wydały się odległymi i przedwczesnymi. W ten sposób, w stosunkowo krótkim czasie uruchomiono System, który wymodelował, a następnie zrealizował sprawnie działającą machinę wykonawczą. Powstały tysiące odmian automatów i robotów, których wiele zapewne widziałeś drogi gościu, podczas krótkiego pobytu w naszym mieście. Równocześnie jednak System, któremu powierzono nadzór nad działalnością i udoskonaleniem cywilizacji postawił pewne warunki: zaŜądał po prostu, aby Otianie podporządkowali się jego decyzjom, które oczywiście z natury rzeczy, są optymalne. Chodziło o wykluczenie ingerencji subiektywnego czynnika w jakimkolwiek punkcie precyzyjnego, kompleksowego programu działania Systemu. To było dla wszystkich oczywiste i nie budziło zasadniczych sprzeciwów. Jeśli zbudowało się błyskawicznie działającą maszynę matematyczną, nikt przecieŜ nie będzie sprawdzał wyników jej obliczeń przy pomocy liczydła. Trzeba było konsekwentnie spełniać warunki, nakładane przez optymalizujący wszystko System. Wszyscy Otianie doskonale zdawali sobie sprawę, Ŝe jakiekolwiek decyzje podejmowane przez System, nie są bynajm niej przejawem jego autonomicznej psychiki, lecz po prostu wynikiem skrupulatnego rozpatrzenia całokształtu sytuacji. System posiadał bowiem w kaŜdej chwili pełną informację o tym, co dzieje się na planecie i nie miało sensu kwestionowanie słuszności jego decyzji. W mocy pozostał oczywiście podstawowy warunek nałoŜony ongiś na system strategiczny, a dotyczący szczególnej ochrony społeczeństwa Otian i kaŜdego Otianina z osobna. Spełnienie tego warunku gwarantowało pełne bezpieczeństwo, w większym nawet stop niu niŜ gdyby o kluczowych posunięciach decydowali sami Otianie. Przerzucenie cięŜaru decyzji na elementy Systemu miało jeszcze dodatkowo jeden cenny walor: unikało się w ten sposób formowania jakichkolwiek oligarchii, elit czy klik, które mogłyby naruszać powszechną równość obywateli, która przecieŜ stanowi podstawę wszelkich modeli idealnych społeczeństw. System wywiązywał się ze swych zadań znakomicie. Zaspokajał potrzeby, wyręczał w trudach codziennej pracy, dostarczał planowanych starannie i wyselekcjonowanych rozrywek i przeŜyć es tetycznych. W miarę moŜliwości, korzystając z niezwykle bogatych 81
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 zasobów naturalnych naszej planety, stwarzał coraz to nowe udoskonalenia dla powszechnego dobra, doskonaląc i rozbudowując równocześnie własne elementy. Gwarantował takŜe pełne bez pieczeństwo przed agresją z zewnątrz, przeznaczając na ten cel odpowiednią część potencjału gospodarczego. Jednym słowem, działając nieomylnie i skutecznie, spełniał wszelkie pokładane w nim nadzieje, bez ingerencji Otian. Ingerencja taka jest niemoŜliwa z samego załoŜenia. Systemu nie moŜna korygować. Nie moŜna go takŜe uszkodzić ani zniszczyć: jego elementy oraz sieć połączeń między nimi, są tak gęste, Ŝe stanowią zespół wzajemnie asekurujących się i naprawiających jednostek. System moŜna by wprawdzie całkowicie wyłączyć, ale tego nie zrobiłby nikt przy zdrowych zmysłach, bo oznaczałoby to na obecnym etapie samobójczą śmierć cywilizacji... Na planecie w miarę rozwoju Systemu, pojawiało się i pojawia nadal coraz więcej rozmaitych robotów, przystosowanych do wykony wania przeróŜnych prac. Projektowane przez System roboty są coraz doskonalsze. Niektóre z nich, zastępując Otian, musiały być do nich bardzo podobne. Natura wszak nie bez kozery wyposaŜyła nas w taką a nie inną formę zewnętrzną, będącą wynikiem ewolucyjnej op tymalizacji. ToteŜ wkrótce pojawiły się wśród społeczeństwa pewne obawy kwestii bezpieczeństwa wewnętrznego. Istoty rozumne, nie protestujące na widok maszyny w ogóle, z dziwnym, przesądnym lękiem odnoszą się do maszyny posiadającej kształt istoty rozum nej, przypisując jej, przez analogię, równieŜ pewne cechy umysłowości i charakteru, nie zawsze u istot rozumnych idealne. Wobec rodzących się na tym tle obaw i frustracji, przemądry Sys tem obiecał stworzenie takiego układu warunków, który zapewni pełne zabezpieczenie Otian przed robotami, nawet, gdyby wszystkie one poszalały. Aby móc zrealizować System zaŜądał ścisłego spre cyzowania definicji Otianina. Nie było innego wyjścia. W drodze długich i burzliwych de bat, Otianie, odwykli od zarządzania i podejmowania decyzji, zmuszeni byli definicję taką podać do wiadomości Systemu. Ten jednakŜe uznał ją za niejednoznaczną i stwierdził, Ŝe wymaga ona uściślenia. Doradził przy tym, aby wprowadzić pewien system standaryzacji i unifikacji istot rozumnych, w drodze doboru gene tycznego. Aby jednak nie czekać na wyhodowanie zunifikowanej pop ulacji Otian, System zaproponował definicję, w dość wąskim zakre sie zamykającą cechy fizyczne i psychiczne Otianina. Dla świętego spokoju, przodkowie nasi przyjęli tę definicję. Wywołało to pewne zamieszanie, lecz wnet się okazało, jak przemyślny jest nasz Sys tem. Wkrótce po zaakceptowaniu definicji Otianina standardowego, System wydał odpowiednie zarządzenia, mające na celu ułatwienie bezpiecznego kierowania robotami i dalszą obronę Otian. Między innymi, uniemoŜliwił wstęp do obiektów przeznaczonych dla Otian, a więc do sklepów, restauracji, domów mieszkalnych - wszystkim robotom oraz innym stworom nie mieszczących się w ramach definicji Otianina i nie zatrudnionym w danym miejscu jako obsługa. W wyniku tego i szeregu innych zarządzeń, roboty przes tały wchodzić w drogę istotom rozumnym, zmniejszając ryzyko przy padkowych kolizji. Równocześnie zaś, po upływie dość krótkiego czasu, populacja Otian w sposób naturalny ujednoliciła się znacznie, choć... kosztem pewnego zmniejszenia się liczby obywa teli. Był to efekt nieco zaskakujący, aczkolwiek niewątpliwie poŜyteczny społecznie, bo sprzyjający poprawie działania Systemu i bezpieczeństwu publicznemu. Nie naruszało to podstawowych warunków, nałoŜonych na System bo nadal były respektowane w pełni prawa tych, których obejmowała definicja Otianina, przez samych Otian przyjęta! Od tej pory System działa bezbłędnie na naszą ko rzyść, dysponując dokładną definicją Otianina, zaś my, Otianie, jesteśmy wszyscy niemal identyczni, bo po prostu kaŜde odchylenie od normy jest przez System eliminowane... Jak działa nasz System, miałeś okazję się przekonać osobiście, nasz drogi gościu. Przepraszamy cię, ale to nie my, lecz nasz System tak cię urządził. Jeśli chcesz wiedzieć, co się właściwie stało, powiem ci: Nie jesteś przecieŜ Otianinem, więc robot-policjant wziął cię za uszkodzonego robota. Próbowałeś dostać się do lokalu, przez naczonego dla Otian. Drzwi otwierają się tylko przed Otianami, a ty szarpnąłeś je kilkakrotnie. Sprawny robot juŜ 82
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 po pierwszej próbie ich otwarcia zrezygnowałby z dalszych. Pojazd, którym cię wieziono, był wozem technicznym. Prawdopodobnie przeznaczono cię do naprawy lub na złom. Tak się postępuje z zepsutymi robotami, które mogłyby być niebezpieczne dla Otian. A zdarzają się czasem takie przypadki, i dlatego właśnie konieczna jest daleko idąca ostroŜność i izolacja robotów od Otian, którzy, dzięki Systemowi, mogą pławić się w całkowitym nieróbstwie i dobrobycie. Większość właśnie to robi... - A wy? - spytałem. - Czy nie uznajecie dobrodziejstw Syste mu? Nie korzystacie z nich? - Od wielu lat - wyjaśnił mój rozmówca - istnieje w naszym społeczeństwie ruch, który dąŜy do tego, by zmienić coś w odwiecznym układzie. Napadamy na transporty, porywamy róŜne au tomaty (bo bez nich i my takŜe nie potrafimy się obyć), przepro gramowujemy je tak, aby były posłuszne nam, nie Systemowi. Ale dopóki jesteśmy Otianami Standardowymi, nic nam nie grozi. Mamy wszędzie wolny wstęp, moŜemy korzystać ze wszystkiego, co stwarza dla nas armia automatów. Jest to więc walka jednostronna i... beznadziejna. Właściwie, nie wiemy nawet, co powinniśmy zmienić i jak postępować w tej sytuacji. Wiemy tylko, Ŝe jest ona... no, jakaś nie taka... MoŜe ty, jako przybysz z innego układu, obiek tywnie spojrzysz na nasze społeczeństwo i doradzisz nam coś, po moŜesz? Nasze umysły obciąŜone są od pokoleń trwającą tradycją bezczynności, która zaczyna niejednemu Otianinowi niezmiernie ciąŜyć, choć większość jeszcze tego nie odczuwa. My jednakŜe... no, po prostu nie akceptujemy tego, co jest. Nie chcemy mieć wszystkiego za cenę nieróbstwa i bezmyślności - choć w załoŜe niach to było celem naszych przodków i, o paradoksie!, cel ten został wszak osiągnięty... Jesteśmy bezpieczni pod kaŜdym wzglę- dem, kaŜdy z nas pasuje do tego społeczeństwa, jak dobrze dobrany klucz do zamka, otwierającego wszelki dobrobyt. Nikt inny, kto nie jest Otianinem, o czym zdołałeś się przekonać, nie zdoła nawet zjeść śniadania w naszej restauracji, nie mówiąc juŜ o opanowaniu naszej planety... CóŜ z tego, skoro wielu z nas zaczy na to wszystko nudzić! JednakŜe, nie moŜemy przecieŜ zniszczyć Systemu, bo wszyscy zostaniemy bezradni. Nie moŜemy takŜe mody fikować jego planów, działań, bo nie jesteśmy do tego przygo towani i narobilibyśmy szkody. Zresztą, System mógłby odmówić dalszego kierowania wszystkim, gdybyśmy próbowali cokolwiek mu nakazywać - i co wówczas? WyobraŜasz sobie ten tłum robotów, pozbawiony wszelkiej kontroli? PrzecieŜ nawet nie znamy przez naczenia niektórych modeli. Powstawały one poza naszym wpływem, w drodze doskonalenia ich przez System! - Nie rozumiem tylko, dlaczego udało mi się wylądować na waszej planecie powiedziałem. - Jeśli System broni was przed inwazją... - System ocenia sytuację i stosuje środki zaradcze odpowied nie do stopnia zagroŜenia. Ty, sam jeden, nie zdołałbyś mu za grozić. W ogóle, pojedynczy osobnik, nawet Otianin, nie jest w stanie walczyć z Systemem. Gdyby spróbował zachować się agresy wnie, wypadłby poza granice definicji... a wówczas... - Właśnie! - przerwałem. - Jak System reaguje na taką działalność, jak wasza? PrzecieŜ, działając przeciw niemu, pośrednio szkodzicie uzaleŜnionemu od niego społeczeństwu! - Rozumiesz chyba, przybyszu, Ŝe System jest w gruncie rzeczy bezmyślny: nie ocenia postępowania Otianina. Nie moŜe on ukarać go za zniszczenie robota, bo to moŜe być przypadek! System nie jest w stanie zgłębić intencji naszego działania. Dopóki pod padamy pod definicję, jesteśmy bezpieczni. JednakŜe nie tylko cechy fizyczne są kluczem do Systemu, pozwalającym odróŜnić nas od wszystkich innych tworów na tej planecie. System nękany przez maniaków, Otian z odchyleniami psychicznymi, czy wreszcie przez takich, jak my, odstępców, stara się, w ramach swego algorytmu, i w, zgodzie z podaną mu definicją 83
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Otianina działać we własnej obronie. W ten sposób powstała pewna metoda, będąca juŜ w pełni oryginalnym wytworem Systemu: ci, których działanie szkodzi Sys temowi, są - z całą delikatnością i troskliwością, naleŜną isto cie rozumnej - ograniczani w moŜliwościach swych szkodliwych działań. System stworzył dla nich specjalne miasteczka, których opuszczenie jest dla umieszczonych tam Otian prawie niemoŜliwe, choćby ze względów komunikacyjnogeograficznych. System korzysta tu z udzielonego mu prawa ograniczenia swobody jednostek dla ich dobra. Ta sama zasada obowiązuje wszak od dawna, gdy chodzi o przymusową hospitalizację chorych. A czyŜ nie muszą być uznani za chorych ci, którzy działając przeciw Systemowi, podcinają gałąź, na której siedzi całe społeczeństwo? - A zatem - podsumowałem - Otianin o normalnym, zu nifikowanym wyglądzie, moŜe być potraktowany jako nie mieszczący się w ramach definicji, jeśli odbiega od normy psychicznej? - Tak, lecz na pewno System nie moŜe go skrzywdzić ani zlik widować. Podobnie dzieje się, gdy Otianin, psychicznie standard owy, odbiega od normy fizycznej. W obu jednakŜe przypadkach, w normalnym mieście osobnicy tacy nie znajdą warunków do Ŝycia. Wszystkie drzwi będą przed nimi zamknięte. Osobników, znaj dujących się na pograniczu normy, od czasu do czasu takŜe spo tykają tego rodzaju szykany, choć kiedy indziej traktowani są normalnie. Jest to kwestia doskonałości urządzeń identy fikujących. - Teraz, gdy wiesz juŜ o nas tyle, przybyszu - dodał inny Otianin - moŜe potrafisz spojrzeć na naszą cywilizację chłodnym okiem obcego, moŜe wskaŜesz nam drogę wyjścia z tego impasu. Bo jeśli będzie to trwać dłuŜej, Otianie przestaną być istotami rozumnymi i staną się hodowlą zwierząt w idealnej, zautomaty zowanej oborze! - Czy inni, ci Ŝyjący w miastach, nie zdają sobie z tego sprawy? Czy nie moŜna zaagitować ich, by po prostu zaczęli Ŝyć inaczej, odzwyczajając się stopniowo od do brodziejstw Systemu - spytałem dość naiwnie. - Oni się boją stracić to, co mają. Niektórzy moŜe nawet podzielają nasze poglądy, ale są juŜ tak rozleniwieni, Ŝe nie po trafią się niczemu przeciwstawić... Mają pełne zaufanie do Syste mu, bo wszak nie zawiódł ich w gruncie rzeczy nigdy. Zlikwidował wszystkie plagi i niedostatki, stworzył idealne warunki bytowa nia! Oni po prostu nie chcą niczego zmieniać! - A gdyby tak... podwaŜyć to zaufanie? - rzuciłem nagle, tknięty genialną myślą. - Jak? Jak to zrobić? - pytali jeden przez drugiego. - System musi ich zawieść. Przynajmniej pozornie. MoŜecie to zaaranŜować w bardzo prosty sposób. Czy wszyscy na plancie znają, na przykład, wygląd waszych najbardziej zaciętych wrogów sprzed lat, przybyszów, którzy chcieli was podbić? - Oczywiście. KaŜdy tu od dziecka straszony jest obrazkami z przeszłości. Najstraszniejsi byli dzicy Hinnowie z planety Mo. - Potraficie przebrać się za nich? - Przebrać? - No, włoŜyć na siebie maski i stroje, jakie nosili? - Co to znaczy "stroje"? - To, co mam na sobie, na przykład... - Więc to nie jest tworem twojego organizmu? - Nie, to kombinezon! Byli zaszokowani. Okazało się bowiem, Ŝe to, co brałem za ich ubiór, stanowiło zewnętrzną powłokę ich ciał. Otianie nigdy nie znali odzieŜy! 84
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Musicie zatem - tłumaczyłem im skwapliwie - przebrać się za Hinnów i duŜą gromada wtargnąć do paru miast, aby zobaczyło was jak najwięcej obywateli. Reszta dokona się sama: plotką wyol brzymi waszą liczebność i wszyscy Otianie uwierzą, Ŝe System ich zdradził, wpuszczając na planetę hordy dzikich Hinnów. Raz pod waŜona wiara w niezawodność Systemu nie da się odbudować. Tłumy Otian w popłochu opuszczą miasta, zaatakowane przez rzekomego wroga, przed którym nikt nie będzie ich bronił! Bo przecieŜ kaŜdy element Systemu zidentyfikuje w was, mimo przebrania, najprawdzi wszych Otian, i Ŝaden robot nie śmie podnieść na was łapy, a cały System zgłupieje, bo na pewno nie jest w stanie zadecydować po czyjej stronie stanąć w wewnętrznej rozgrywce między Otianami! - Przybyszu! Głosisz nam rzecz ogromnie waŜką i cenną! Ratu jesz nas! Wypłoszywszy naszych otępiałych współbraci z ich wygod nych legowisk, zmusimy ich do prawdziwego Ŝycia! A potem, gdy opuszczą miasta, wyłączymy System....Ogłupiałe, niekontrolowane roboty wytłuką się wzajemnie! - entuzjazmowali się Otianie, jeden przez drugiego. - Jesteś geniuszem. - Sami byście na to wpadli - powiedziałem skromnie. - Cała trudność polegała na tym, Ŝe nie znacie pojęcia ubioru, a tym samym pojęcia maskarady... - Ale... - zafrasował się nagle jeden z moich rozmówców. - W jaki sposób mamy straszyć naszych współbraci, gdy za atakujemy miasta? Czy mamy strzelać do nich z miotaczy? Chyba nie! Więc jak...? - Jak? - powiedziałem, zrywając się z miejsca. - Nie wiecie? Ułamałem sporą, sękatą gałąź z pobliskiego drzewa. - A tak, a tak! - krzyczałem, wymachując przed sobą grubym kijem. - To jedyne, co zdolne jest obudzić śpiącą inteligencję w rozumnej istocie! A walić, lać, tłuc! Po łbach, po łbach!
85
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Studnia Park przeświecał pustymi koronami drzew, pod nogami miękko uginały się opadłe liście. Nie szeleściły juŜ, wilgotne od porannego deszczu. Było pochmurno. Kilkaset metrów, dzielących dom akademicki od Instytutu, Jan przebył pełen obaw i ciekawości. Co teŜ mu zaproponują? ' Przed drzwiami profesora Maera wziął głęboki oddech, odchrząknął i wszedł z moŜliwie najmądrzejszą miną. - Dzień dobry! - powiedział. - Witam! Proszę, o co chodzi? - Maer uśmiechnął się krzywo, ale Jan wiedział, Ŝe to jeszcze o niczym nie świadczy. Profesor był niski i łysawy, ale bardzo ruchliwy jak na swoje siedemdziesiąt lat. Miał zwyczaj w czasie rozmowy ze studentem przechadzać się drobnymi kroczkami po pokoju. O ile z wyrazu twarzy nikt nigdy nie potrafił odgadnąć jego nastroju, o tyle z prędkości jego spad ceru tam i z powrotem moŜna było wnioskować nieomylnie. Im szybciej chodził - tym lepiej... Gdy profesor zmniejszał tempo, student zaczynał się niepokoić. Gdy przystanął było juŜ zupełnie źle, a gdy usiadł za biurkiem - moŜna było poŜegnać się z nadzieją na pomyślne załatwienie sprawy. Podczas egzaminów u "dziadka" Maera oczekujący na "giełdzie" pytali zwykle wychodzących po egzaminie: "Jaka prędkość?" Gdy , odpowiedź brzmiała: "Biega!" - moŜna było spokojnie wchodzić na egzamin. Gdy Jan wszedł do gabinetu, profesor siedział za biurkiem. "Blado!" - pomyślał Jan. - Ja w sprawie pracy dyplomowej - powiedział. - Aha! - uśmieszek trwał na twarzy profesora. - Dopiero teraz. No, cóŜ, zobaczymy, co tam zostało... Sięgnął po teczkę, wydobył zapisany arkusz. Teraz powinien wstać - pomyślał Jan. - Tu juŜ niewiele zostało. Prawie wszystkie tematy przydzielone - Maer wodził ołówkiem po spisie. - Jest jeszcze to... to... i to. Odptaszkował trzy pozycje i wstał powoli, trzymając listę w ręku. - To... raczej cię nie zainteresuje... - mruczał na wpół do siebie - to... teŜ chyba nie. O! Ja bym proponował ten temat. Bardzo interesujące zagadnienie! Koniec! - pomyślał Jan. - Dziadek wlepi mi teraz najpodlejszy temat, którego nikt nie chciał wziąć... I do tego będzie mi wmawiał, Ŝe to bardzo ciekawe zagadnienie! - Skuteczność zwierciadła gamma jako osłony biologicznej - przeczytał profesor. Przy odrobinie dobrych chęci moŜna z tego zrobić piękną, oryginalną pracę naukową! CóŜ ty na to? - Nno... chyba... - A więc w porządku. Jan Link... - wpisał nazwisko na listę. - śyczę powodzenia. Zgłosisz się do doktora Trauta. Wpadłem - pomyślał Jan. - Będę mordował masowo morskie świnki przy pomocy promieniowania gamma. Od razu czułem, Ŝe tak się to skończy. Staruszek jest zły, Ŝe się spóźniłem na rozdział tematów. Nawet się z miejsca nie ruszył - taki zły! W tej chwili Maer, jak pchnięty, ruszył z miejsca najszybszym ze swych truchcików, lecz o metr od biurka zatrzymał się nagle, syknął i chwycił obiema rękami za kolano. Utykając na prawą nogę, powrócił na fotel. 86
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Zupełnie zapomniałem... Przez cały dzień uwaŜałem, a teraz... Widzisz, rano skręciłem nogę... - powiedział jakby z zakłopotaniem. Lewą ręką rozcierał kolano, a prawą wyciągnął w kierunku Jana. - Powodzenia! Aha, zapomniałem ci, zdaje, się, powiedzieć, Ŝe pomiary wykonywać będziesz na Fobosie. Za tydzień Traut odlatuje, więc się pospiesz. Jutro zastaniesz go w Zakładzie Akceleratorów... Jan skłonił się i szybko wybiegł z pokoju. Dopiero na korytarzu przestał się hamować i wybuchnął szczerym śmiechem. - To ci heca! - parskał ubawiony serdecznie. - Najlepszy kawał miesiąca... Co teŜ mówię: miesiąca... Roku!... Dziadek... siedzi, potem stoi w miejscu, ani się ruszy... Myślisz, człowieku, Ŝe nie wiem jak zły, a tu... nogę biedak skręcił... Zaniósł się z trudem tłumionym śmiechem i w podskokach wybiegł przed budynek. Tam dopiero nieco ochłonął i pomyślał, Ŝe to trochę nieładnie tak się śmiać ze skręconej nogi starego profesora. SpowaŜniał więc i pomyślał, Ŝe... to on, właśnie on, ma lecieć na satelitę Marsa. Trudno mu było oswoić się z tą myślą. Nie mógł uwierzyć, Ŝe to prawda... Lepszego tematu pracy dyplomowej nie mógł sobie chyba wymarzyć! Potem pomyślał o Liss i mina mu nieco zrzedła. Ale jakoś to będzie - tylko kilka miesięcy. Trzeba jej jednak powiedzieć. Skręcił w kierunku miasta. Nie chciało mu się teraz iść do domu. Chciał spotykać znajomych, rozmawiać z nimi, i tak, niby od niechcenia, jakby to była zwykła i codzienna sprawa, wplatać w rozmowę swą radosną nowinę: "Wiesz, jestem okropnie zajęty, pojutrze mam egzamin, za tydzień muszę wpaść na Fobosa..." O Traucie Jan wiedział niewiele - mniej więcej tyle, co wszyscy studenci. Gdy padło nazwisko Trauta, pytano zazwyczaj: "To ten od Albacha?" KaŜdy bowiem z podstawowego kursu fizyki jądrowej znał "regułę Albacha-Trauta". Tak, to był ten Traut, znakomity fizyk, lecz kiepski podobno pedagog i niezbyt sympatyczny przy bliŜszym zetknięciu człowiek. Przez rok wykładał w instytucie, a na egzaminie zdobył sobie wśród studentów opinię gderliwego i wiecznie niezadowolonego ponuraka. Potem zaniechał pracy pedagogicznej, często latał poza Ziemię, prowadził jakieś badania, na tyle specjalistyczne, Ŝe mało kto orientował się w jego osiągnięciach. Tylko dlaczego na Fotosie? - myślał Jan. Co on tam robi? Zwierciadło gamma - cóŜ to takiego? Zaraz, zaraz... Z trudem odgrzebywał w pamięci wiadomości z fizyki promieniowania. Dopiero po dłuŜszej chwili przypomniał sobie, Ŝe kiedyś czytał wzmiankę w jakimś czasopiśmie naukowym: ...zwierciadło, które w sposób zupełny odbijałoby promienie gamma, byłoby idealnym nieomal rozwiązaniem problemu napędu fotonowego z zastosowaniem anihilacji jako źródła energii. CzyŜby o to chodziło? Jeśli tak, to temat jest rzeczywiście pasjonujący... Wynikałoby stąd jednak, Ŝe Trautowi udało się zbudować takie idealne zwierciadło! MoŜe to dopiero maleńki model, coś w rodzaju "zestawu o mocy zerowej" do badania ciągłego procesu anihilacji? W kaŜdym razie, zanim pójdę do Trauta, muszę poczytać na ten temat, Ŝeby nie okazać się durniem. To nie leŜy co prawda w zakresie mojej specjalizacji, ale zawsze lepiej sobie zjednać opiekuna swojej pracy dyplomowej - postanowił Jan. Mijał właśnie uliczną kabinę wideofoniczną, wstąpił więc i wywołał Liss. Była w domu. Ucieszyła się wyraźnie. - Wróciłeś wczoraj? 87
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Nie. Dziś rano. I wyobraź sobie, wczoraj właśnie rozdzielali na naszym wydziale tematy prac dyplomowych! - Oo! - zmartwiła się. - I co teraz zrobisz? - Nic. JuŜ załatwione - powiedział, uśmiechając się z zakłopotaniem. - Mam dla ciebie niezbyt wesołą niespodziankę. - Co się stało? - SpowaŜniała, trochę przestraszona. - WyjeŜdŜam... - Jak to? A dyplom? - Właśnie... Dostałem temat... Zgadnij, gdzie? - Czy ja wiem? - zastanawiała się przez chwilę, badając jego twarz spojrzeniem. - Na KsięŜycu! Zgadłam? - Prawie. Teraz tylko powiedz jeszcze, na jakim księŜycu? - Co? Nie na naszym? No, powiedzŜe wreszcie, nie dręcz kobiecej ciekawości! - Fobos - powiedział Jan, starając się, by wypadło to najobojętniej w świecie. - Eee! - powiedziała. - To ja tak nie chcę! Znowu znikniesz na kilka miesięcy. - Nie miałem wyboru... - No, juŜ dobrze, dobrze, wiem, Ŝe się cieszysz. - To gdzie w takim razie wypijemy kawę? - Myślę, Ŝe tam, gdzie zawsze. Za piętnaście minut będę. Gdy wychodzili z kawiarni, zaczynał padać deszcz. - Więc mam na ciebie czekać? - spytała Liss patrząc z ukosa na Jana. - Jak chcesz! - odpowiedział ze straszliwą powagą i oboje wybuchnęli śmiechem. Pobiegli przez wilgotne ulice, przez mŜawkę i mgłę. Pod domem Liss powiedziała: - To... ja chyba zaczekam?... - Chyba? - No, to znaczy zaczekam... - spojrzała mu w oczy. Pocałował ją lekko, a ona połoŜyła mu palec na nosie, powiedziała z kpiącą powagą: Kosmonauta! - i pobiegła do domu. Jan odszedł powoli, postawiwszy kołnierz i wetknąwszy obie dłonie w kieszenie płaszcza. Deszcz rozpadał się na dobre. - To ciebie mi dali... - Traut popatrzył na Jana obojętnie, a Jan pomyślał od razu, Ŝe ten Traut naprawdę uprzejmością nie grzeszy. Dobrze. Zaczekaj chwilę. Był wysoki, chudy jak słup telegraficzny i śmiesznie łamał się wpół, sięgając na dolną półkę biblioteki. Mógł mieć pięćdziesiąt lat, ale równieŜ dobrze moŜna mu było dać o dziesięć mniej lub więcej. PodłuŜna twarz, wiecznie skrzywiona, co nadawało jej wyraz ciągłego niezadowolenia. Oczy głęboko osadzone, Ŝywe, lecz nadmiernie powaŜne. Takim zobaczył go Jan po raz pierwszy i trzeba przyznać, nie był zachwycony perspektywą spędzenia z tym człowiekiem kilkumiesięcznej podróŜy tam i z powrotem... Traut wydobył sporą kartkę papieru i podał ją Janowi. - Tu jest spis rzeczy do zabrania i sprawy do załatwienia. A to plan twojej pracy. Przygotuj materiały, notatki, Ŝeby nie zabierać niczego zbędnego, bo i tak rakieta będzie miała nadwagę. Jutro zgłosisz się na badania do Kosmedu, startujemy siedemnastego o dwunastej czterdzieści dwie. W Kosmocentrum trzeba być na dwanaście godzin przed 88
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 startem, z całym bagaŜem, oczywiście. Aha, jeszcze te formalności, wiesz... Tam masz zresztą wszystko napisane. Pilotujesz? - Tylko pojazdy atmosferyczne. Traut skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: "To bardzo niedobrze", ale nic nie powiedział. Po chwili dopiero, nie patrząc juŜ na Jana, dodał: - To na razie wszystko. Teraz jestem zajęty! - i błyskawicznie zakopał się w stercie rysunków i wykresów, porozkładanych na biurku i stołach. Jan postał chwilę, zanim pojął, Ŝe audiencja skończona. Traut mówił w takim pośpiechu, Ŝe juŜ od połowy jego tyrady Jan stracił zupełnie rozeznanie. Ściskając w dłoni otrzymany arkusz, wyszedł z pokoju Trauta. Na szczęście było tam rzeczywiście napisane - szczegółowo, punkt po punkcie wszystko, co naleŜało załatwić, zabrać, gdzie i kiedy się zgłosić. Dziwny człowiek! - pomyślał Jan. - Miał czas to wszystko tak dokładnie opisać, a porozmawiać po ludzku przez chwilę nie moŜe! Pokręcił głową i wyszedł przed budynek Akceleratorów pełen wątpliwości, jak teŜ ułoŜy się współpraca z tym dziwakiem tam, na Fobosie? - Pan mnie podobno poszukiwał, doktorze? - A, to ty, Link. Dobrze, Ŝe przyszedłeś, siadaj! Doktor Kyoki był Japończykiem o duŜej, okrągłej głowie osadzonej - jakby przez pomyłkę - na zbyt drobnym tułowiu. Jego , małe, czarne oczy patrzyły zawsze przyjaźnie i pobłaŜliwie. Chyba dzięki temu "ojcowskiemu spojrzeniu" kierownik dydaktyczny wydziału cieszył się powszechną sympatią studentów. - Mam ci kilka słów do powiedzenia, Link ciągnął Kyoki - poniewaŜ właśnie tobie przypadła w udziale praca u Trauta. Doszedłem do wniosku, Ŝe powinienem cię o tym uprzedzić. To dość delikatna sprawa. Widzisz, jak by to powiedzieć... chcemy... to znaczy ja, profesor i inni koledzy - chcemy, Ŝebyś się w pewnym sensie zaopiekował Trautem. To naprawdę bardzo zdolny i ceniony naukowiec, tylko Ŝe, niestety, ogromnie nieostroŜny. Powiedziałbym nawet: trochę narwany... Tak, chyba to dobrze określiłem... Uparł się, Ŝe nie trzeba mu nikogo do pomocy, Ŝe eksperyment na Fobosie przeprowadzi sam bez niczyjej pomocy. Ma zupełną rację, rzeczywiście jeden człowiek wystarczy dla obsługi całej aparatury podczas doświadczeń. Obawiamy się jednak, Ŝe, będąc sam, Traut nie będzie przestrzegał zbyt dokładnie przepisów bezpieczeństwa. Gdy , chodzi wyłącznie o jego własne Ŝycie i zdrowie, potrafi lekcewaŜyć wszelkie przepisy, których nie uwaŜa za mądre. Zgoda, są przepisy i zakazy, których treść nie wydaje się mądra, ale... wszystko wreszcie ma jakieś uzasadnienie. Traut kocha ryzyko i na to nie ma rady. Gdy natomiast w grę wchodzi druga osoba, jest do przesady ostroŜny. Gdybyśmy chcieli wysłać z nim któregoś z kolegównaukowców, czułby się uraŜony. Mógłby sądzić, Ŝe nie ufamy jego umiejętnościom, a tak wcale nie jest. A poniewaŜ samodzielny pracownik naukowy ma obowiązek przyjąć wyznaczonego przez instytut dyplomanta, korzystamy z tego i wysyłamy z nim ciebie. Chcemy go tym sposobem uchronić od robienia doświadczeń "za wszelką cenę". To człowiek oddany całkowicie nauce. I przy tym bardzo porządny i wartościowy człowiek... Kyoki przerwał, a Jan poczuł się trochę niewyraźnie: Jeśli ten Traut rzeczywiście taki narwany, to... - wolał nie myśleć dalej na ten temat. - To, co o nim powiedziałem, nie jest pozbawione podstaw. Nie wiem, czy jest ci wiadome, Ŝe Traut ma na swoim koncie pokaźną dawkę napromienienia. Kiedyś, kilka lat temu, podczas pierwszych prób z kontrolowaną anihilacją, tak się zapalił do doświadczenia, Ŝe wychyliwszy się nieostroŜnie spoza osłony dostał paręset rentgenów. Chorował potem 89
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 długo, ale po wyleczeniu ostroŜności nie nabył. Eksperyment, który czeka was na Fobosie, nie jest niebezpieczny, jeśli zachowa się elementarne środki ostroŜności. I o to nam tylko chodzi. - Dobrze! - powiedział Jan z rezygnacją. Postaram się, Ŝeby wszystko było w porządku. Imponowało mu trochę, Ŝe ma taką "misję" do spełnienia. To, co Traut określił zwięźle jako "formalności", zajęło Janowi pełne dwa dni: począwszy od "pozwolenia na wywóz zwierząt doświadczalnych" aŜ do badań lekarskich. Przy okazji tych ostatnich dowiedział się, Ŝe ma "dysfazję aminalną w stopniu zero koma zero trzy". Nie przejął się tym jednak zbytnio z tej prostej przyczyny, Ŝe nie miał pojęcia, czy to duŜo, czy mało i co to w ogóle oznacza. Ostatecznie otrzymał pozwolenie na lot w rejon Marsa i to było dla niego najwaŜniejsze. W przededniu startu Jan odesłał swój bagaŜ, a o oznaczonej godzinie przekroczył po raz pierwszy w Ŝyciu bramę Kosmocentrum. W trzecim pawilonie czekał juŜ cały ładunek, wśród którego uwijał się Traut. - A, jesteś! - powiedział i zabrał się bezceremonialnie do rewizji bagaŜu Jana. Przeglądał paczki, tylko klatki z myszkami i morskimi świnkami omijał z daleka, jakby z obrzydzeniem. - Pilnuj tego paskudztwa! - przykazał groźnie. - śeby mi się po rakiecie nie rozlazło! Na koniec zabrał się do neseseru z osobistymi rzeczami Jana. Wydobył elektryczny aparat do golenia, zwaŜył w dłoni i burknął: - A to co? Balast? Nie trzeba, będziemy nosili brody! A potem stanowczo za głośno wrzasnął: - Mówiłem przecieŜ, Ŝe mamy nadwagę!!! Szperał dalej, aŜ natrafił na oprawione w metalową ramkę zdjęcie Liss. Janowi uszy poczerwieniały, gdy Traut, patrząc to na Jana, to na fotografię, skrzywił się ironicznie i zrobił ruch, jakby chciał odłoŜyć ją na bok, jak to uprzednio zrobił z maszynką do golenia. Po chwili jednak włoŜył zdjęcie z powrotem do walizki, zatrzaskując jej wieko jakby ze złością. We wnętrzu pozostawił, ma się rozumieć, niemiłosierny "groch z kapustą". Poza wszystkimi innymi zaletami potrafi być jeszcze złośliwy - zakonkludował Jan z niezadowoleniem. - W porządku, moŜna ładować! - mruknął Traut. Taśmy transporterów uniosły bagaŜ, a on podszedł do okna hali. Jan stanął za nim, patrząc w tym samym kierunku. Nad horyzontem, nisko, jak ognik papierosa czerwieniał Mars. Traut milczał chwilę, potem wyciągnął rękę i wskazując planetę palcem powiedział ostro: - Tam!... Potem powoli odwrócił się od okna i wyszedł. - Wiem, Ŝe Kyoki w tym palce maczał odezwał się Traut, gdy podchodzili do lądowania na Marsie. - Wiem, po co wmuszono we mnie dyplomanta. Oni się boją... o mnie! Patrzył ponuro w ekran wizyjny, pewnymi ruchami przekładał dźwignie rozrządu i mówił jakby do siebie. - Kogo wreszcie to obchodzi! Sam za siebie odpowiadam! - dokończył gniewnie i nieprzyjaźnie spojrzał na Jana, jakby to on był tym, który wtrąca się w nie swoje sprawy. Jan skurczył się w fotelu kopilota i czuł, Ŝe nie moŜe znieść tego człowieka. Przez cały czas lotu na Marsa Traut, jeśli nie pracował i nie spał, to zrzędził okrutnie. Na stosunki 90
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 panujące w instytucie; na tych, którzy obarczają go ładunkiem sprzętu dla baz marsjańskich; na inŜynierów, którzy nie dotrzymują terminów wykonania urządzeń do jego doświadczeń. Mówił - często przez pół godziny bez chwili przerwy - monotonnie, czasem tylko wykrzykując głośniej jakieś słowo. Spośród wielu niezrozumiałych spraw i terminów fizycznych rzucanych na oślep przez Trauta usiłował Jan wyłowić ogólny obraz doświadczenia, które miało być przeprowadzone. O ile dobrze się zorientował, jego celem było uzyskanie ciągłej, kontrolowanej reakcji anihilacji: dwa strumienie cząstek - elektronów i pozytonów - spotykają się w ognisku wklęsłego zwierciadła; cząstka i antycząstka znika, a z punktu, w którym nastąpiło zderzenie, promieniu ją w dwóch przeciwnych kierunkach dwa fotony gamma. Fotony uderzają w powierzchnię zwierciadła. Jeśli jest ona powierzchnią "doskonale odbijającą", to pęd fotonów od niej odbitych udziela się zwierciadłu. Zasada napędu fotonowego, w teorii znana juŜ od dawna, przy zastosowaniu anihilacji rozwiązałaby problem budowy silnika dla rakiety międzygwiezdnej. Jednak realizacja zwierciadła o tak fantastycznych właściwościach zdawała się być zadaniem beznadziejnie trudnym. Biorąc bowiem pod uwagę ogromną całkowitą moc promieniowania, nawet niewielki procent energii pochłonięty przez zwierciadło byłby zdolny stopić je w jednej chwili! Zwierciadło przygotowane według projektu Trauta na Fobosie, miało być realizacją tego wymarzonego ideału,.. Jan nie miał jeszcze pojęcia o jego rozmiarach, o mocy promieniowania, którą chciał osiągnąć Traut. Nie pytał o szczegóły, by nie zbłaźnić się jakimś niemądrym pytaniem.. Zobaczy na miejscu, przekona się naocznie. Jedno było pewne: Traut wierzył w pomyślność swego eksperymentu. Więcej nawet: był pewien, nie dopuszczał myśli, Ŝe mogłoby się coś nie udać! Zadaniem Jana było zbadanie warunków panujących po drugiej stronie zwierciadła. Mimo bowiem spodziewanej doskonałej sprawności powierzchni odbijającej trudno było przewidzieć, czy poprzez zwierciadło, przez mikroskopijne jakieś rysy czy defekty nie będzie przeciekało promieniowanie szkodliwe dla organizmów Ŝywych. Morskie świnki, które wiózł Jan, miały posłuŜyć jako obiekty doświadczalne, zanim pierwszy człowiek zasiądzie za sterami fotonowca. Druga Baza Marsjańska przyjęła ich niezwykle gościnnie i uprzejmie. Nie było to zupełnie bezinteresowne - przywieźli im przecieŜ zapas Ŝywności i sprzętu - ale niezaleŜnie od tego kaŜdy przybysz musiał tu być mile widziany. Trójka ludzi, obsługujących bazę, niewiele miała rozrywek. Nawet w brydŜa nie mogą pograć - pomyślał Jan. Wydawało mu się, Ŝe w bazie jest tak jakoś "zwyczajnie"... Jak nie na Marsie - myślał, choć był tu oczywiście po raz pierwszy. Niewiele mieli czasu, Jan nie zdąŜył nawet dobrze rozejrzeć się po bazie. Poganiany przez Trauta zjadł kolację - w gruncie rzeczy doskonałą, ale... "zupełnie zwyczajną"; potem zaprowadzono ich do "pokoju dla gości", gdzie mieli się przespać - start na Fobosa miał nastąpić dopiero w nocy. Traut posadził rakietę dość pewnie, choć z góry miejsce to wyglądało raczej niezbyt zachęcająco: mały płaskowyŜ wśród skalistych stoŜków. Jan opuścił rakietę pierwszy. Pod nogami poczuł twardą, gładką powierzchnię. Magnesy butów przywarły do niej natychmiast i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, Ŝe to jest właśnie lądowisko - stalowa płyta, umoŜliwiająca poruszanie się po małym satelicie Marsa. CiąŜenie jest tu bowiem tak znikome, Ŝe kaŜdy krok bez asekuracji polem magnetycznym grozi mimowolną "ucieczką" w przestrzeń. Elektromagnetyczne cumy ustawiły rakietę w pozycji startowej; Traut wyszedł równieŜ i poprowadził Jana wijącym się pośród skalnych igieł, wąskim, stalowym chodnikiem. Jan poruszał się zrazu nieporadnie - wydawało mu się, Ŝe pod nogami ma rozmiękłą asfaltową szosę, do której lepi się obuwie. Skupiając całą uwagę na utrzymywaniu równowagi, pozostał 91
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 nieco w tyle. W pewnym momencie Traut odwrócił się i zobaczył jego wysiłki, zmierzające ku odlepieniu lewej nogi od chodnika. Zatrzymał się i zaczekał, a gdy Jan zrównał się z nim, schylił się i poprawiał coś chwilę przy jego butach. - Nowicjusze! - mruczał do siebie, jakby zapominając, Ŝe w hełmie skafandra ma mikrofon i Ŝe Jan słyszy wszystko w swej słuchawce. - Mądre to wszystko jak diabli. A wyregulować przyssawek magnetycznych nie potrafi! No, juŜ! Wyprostował się i po chwili poszedł bez słowa dalej, nie oglądając się za siebie. Jan poczuł, Ŝe idzie mu się teraz o wiele wygodniej, magnesy działały równomiernie, zgodnie z rytmem jego kroków. Mógł teraz swobodnie nadąŜyć za Trautem. Idąc rozglądał się wokoło. Ostre stoŜki skał rzucały długie cienie. Wychodząc z cienia miał wraŜenie, Ŝe zgaszone dotąd słońce zapala się nagle - tak ostre były kontrasty oświetlenia. Szli prawie dokładnie w kierunku Słońca, które do połowy wynurzało się spod bliskiego horyzontu. Wyglądało jak oślepiająca białością lampa rtęciowa na tle czarnego nieba. Na prawo od chodnika ukazała się gładka płyta stalowa, na której stały dwie spore rakiety towarowe. Gdy mijali lądowisko, ostatni skrawek Słońca krył się za skały. Ciemność zapadła nagle. Równocześnie zza zakrętu wyłoniły się oświetlone silnymi reflektorami kształty jakichś konstrukcji. Jasne plamy światła przecinały co chwila sylwetki w skafandrach. - Zaczekaj! - powiedział Traut i odszedł w ich kierunku. Po chwili Jan usłyszał w słuchawkach jego ostry, wzburzony głos. Traut wykrzykiwał coś pod adresem krzątających się ludzi. Jan zrozumiał tylko, Ŝe jeśli zrobili, co do nich naleŜy, mają natychmiast zabierać swoje rakiety i wynosić się z Fobosa, bo on, Traut, nie ma czasu i jutro rozpoczyna doświadczenie bez względu na okoliczności. Jak oni mogą znieść na dłuŜszą metę takiego zwierzchnika? - zdziwił się w duchu Jan, ale po chwili przypomniał sobie, Ŝe i on go znosi, bo... musi. - Grzebią się jak dŜdŜownice! - parsknął Traut wracając. - Jeszcze nie pozbierali swoich manatków... JuŜ od kilkunastu godzin powinni być w drodze na Ziemię! - Kto to był? - spytał Jan. - Ekipa techniczna. Przygotowywali anihilatron do naszych doświadczeń. Całe szczęście - pomyślał Jan - Ŝe do tego wszystkiego ten człowiek nie jest zarozumiały. Powiedział: "do naszych doświadczeń". To znaczy, jakby podzielił się ze mną swoim eksperymentem. Dobrze przynajmniej, Ŝe traktuje mnie jak współpracownika... Szli jeszcze przez kilkanaście minut. Stalowy chodnik kończył się u wejścia do stacji. Przez śluzę próŜniową dostali się do wnętrza. - MoŜna zdjąć skafander - powiedział Traut. Jan z ulgą odetchnął czystym powietrzem. - Tu jest sterownia anihilatronu. A tu się mieszka. Traut wprowadził Jana do niewielkiego pomieszczenia. Stało w nim kilka rozkładanych foteli do spania, stoły i szafy w ścianach. Wszystkie sprzęty były przymocowane do ścian lub podłogi jak w rakiecie. Jan czuł się nieporadnie. Bez magnetycznych butów, oddany na pastwę niewaŜkości, po kaŜdym kroku - choć starał się stąpać ostroŜnie - zderzał się głową z miękko wysłanym na szczęście sufitem. - Usiądź i zapnij pasy - powiedział Traut wskazując fotel. Sam równieŜ usiadł. Nacisnął przycisk na poręczy fotela i cała kabina drgnęła. Jan poczuł rosnące ciąŜenie i zrozumiał, Ŝe wprawiona została w ruch obrotowy. 92
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Teraz moŜna swobodnie poruszać się po podłodze - powiedział Traut. - To bardzo wygodne. Docenisz to, gdy niewaŜkość cię zmęczy. Teraz coś zjemy i pośpimy, dopóki technicy się nie wyniosą. Mam nadzieję, Ŝe nie zjedli nam wszystkiego. Potem trzeba będzie rozładować rakietę i wszystko przewieźć tutaj. -Panie doktorze... - zaczął Jan. - Daruj sobie te tytuły! - przerwał Traut opryskliwie. - Tu nie ma czasu na zbędne słowa. Mów do mnie "ty" albo jakoś... byle krótko. Na Ziemi moŜesz mnie nazywać nawet ekscelencją, ale tu nie ma czasu na gadanie. - Dobrze - powiedział Jan z ukrywaną irytacją. Dlaczego on zawsze i o wszystko musi mieć pretensję? Jeśli chce, abym inaczej się do niego zwracał, to moŜe mi o tym powiedzieć i koniec. Po co zaraz tyle słów i ten ton? Wygląda to, jakby chciał natychmiast zatrzeć wszelkie ślady dobrego wraŜenia... To, co zobaczył Jan, znacznie przekraczało jego wyobraŜenia. Stali nad zagłębieniem w kształcie ogromnej misy o kilkudziesięciometrowej średnicy. W pierwszej chwili wydawało się, Ŝe to jezioro odbijające na tle czarnego nieba - gwiazdy. Dopiero po dokładniejszym przypatrzeniu się Jan dostrzegł, Ŝe konstelacje są zniekształcone, mniejsze niŜ na prawdziwym niebie nad głową. To było zwierciadło. Nie wiadomo, czy Traut umyślnie, czy teŜ przypadkowo przyprowadził tu Jana w czasie nocy, gdy nawet Mars nie świecił, i nie uprzedzając ani słowem, postawił nad brzegiem paraboloidalnie zagłębionej niecki. Teraz stał z boku, w ciemności, niby przypadkiem rzucając z ukosa spojrzenie wraz ze smugą reflektora na Jana. - Wspaniale! - powiedział Jan naprawdę oszołomiony przedziwną czarną głębią, z której patrzyły gwiazdy. - Jak spokojne jezioro!... Traut milczał. Jan odwrócił się i czołowe światło jego hełmu ogarnęło na chwilę twarz uczonego. I wtedy Jan zobaczył rzecz niezwykłą: Traut uśmiechał się! Trwało to ułamek sekundy, snop światła zmiótł jak gdyby z jego twarzy ten zagadkowy, melancholijny uśmieszek, przemieniając go w jakiś nieokreślony grymas. Jakby przyłapany na czymś wstydliwym, Traut poruszył się niespokojnie. - Chodź! - powiedział szorstko. - Dość tej romantyki. Jezioro - nie jezioro, to jest ty1ko zwierciadło gamma. Przewidywany współczynnik pochłaniania promieni - około trzech dziesięciomilionowych. Przy pełnej mocy anihilatronu temperatura nie przekroczy pięciuset stopni Kelvina. Pod powierzchnią odbijającą znajduje się warstwa pochłaniająca z systemem chłodzenia ciekłym helem. Obchodzili dokoła brzeg zwierciadła. Traut rzucał od czasu do czasu zwięzłe uwagi i wyjaśnienia. - To są wyloty wyrzutni: elektronowej i pozytronowej - powiedział wskazując dwie w niewielkiej od siebie odległości umieszczone rury, których wyloty skierowane były nieco w dół, w kierunku środka zwierciadła. Dwa strumienie ciastek spotykają się dokładnie w oknisku zwierciadła i tam następuje anihilacja. Dzięki próŜni, jaka tu panuje, strumienie nie są rozpraszane. Powstałe z anihilacji fotony gamma są przez zwierciadło formowane w silnie skupioną, równoległą wiązkę biegnącą pionowo w górę. Jak w zwyczajnym reflektorze świetlnym... Szli dalej. Traut zatrzymał się nad kolistym wylotem jakiegoś szybu biegnącym pionowo w głąb skały. - Studnia - powiedział Traut. - Tędy schodzi się do kesonu. Schodź!
93
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Przy pomocy wystających ze ścian klamer zeszli na dno studni. Miała ze czterdzieści metrów głębokości. Na dole rozszerzała się w półkulistą niszę. Stąd rozpoczynał się wąski korytarzyk poziomy. Traut zagłębił się w jego wnętrzu, a Jan zgasił swój reflektor i spojrzał w górę. Szyb, którym przybyli, był ciemny, poprzez górny otwór widać było tylko kolisty wycinek gwiaździstego nieba... Jan pospieszył za Trautem, schylając się w niskim korytarzu. Traut zapalił górne światło. Znajdowali się w sporej komorze o kształcie pionowego walca i ścianach z betonu. Sklepienie miało kształt czaszy kulistej. Z jego środka sterczały ku podłodze dwie metalowe kolumny, stykające się bokami jak lufy dubeltówki. Kończyły się na wysokości metra nad podłogą, ponad zwykłym stołem laboratoryjnym. Na stole i wokół, na stojakach i podłodze, umocowana była aparatura - głównie liczniki promieniowania. Kable i przewody, krzyŜujące się na pozór bezładnie, zbiegały się w gruby pęk i ginęły w okrągłym otworze w jednej ze ścian. Traut majstrował przez chwilę przy nogach stołu uwalniając je z uchwytów. Potem lekko, bez wysiłku odepchnął stół na bok - cięŜki, masywny mebel nie waŜył tu prawie nic. Jakby zapominając o obecności Jana, Traut ułoŜył się na wznak na podłodze i przez dłuŜszą chwilę wpatrywał się w dolne ścięcia kolumn, wiszących nad jego twarzą. - Zgaś światło - powiedział wreszcie do Jana. - Tak, dobrze, połóŜ się tu, na moim; miejscu. Wstał, odruchowo otrzepał skafander i usunął się na bok. Jan zajął jego miejsce i spojrzał w górę. Teraz dopiero spostrzegł, Ŝe wzdłuŜ osi kaŜdej z kolumn biegnie wąski kanał. - UłóŜ się tak, abyś miał oko na wprost otworu - powiedział Traut. Teraz Jan dojrzał w głębi kanału migocącą iskierkę. Gwiazda pomyślał. - A więc ten kanał prowadzi na powierzchnię... - Jesteśmy dokładnie pod środkiem zwierciadła. Kanał, przez który patrzysz, biegnie od jego powierzchni przez warstwę odbijającą i osłony. Jest skierowany dokładnie w ognisko zwierciadła, a więc w punkt, w którym będzie następowała anihilacja. Kanałem tym przedostanie się tu cienka wiązka promieni gamma. Kanał w drugiej kolumnie, jest znacznie cieńszy - ma średnicę milimetra. Pod wylotem jednego z nich umieszcza się licznik, który mierzy natęŜenie promieniowania padającego na zwierciadło. Drugi identyczny licznik mierzy natęŜenie tego promieniowania, które zdoła przeniknąć przez zwierciadło i osłony. Potem dzielimy jedną wielkość przez drugą i otrzymujemy stąd "skuteczność osłony". Proste, prawda? Ty się tym zajmiesz, bo to temat twojej pracy dyplomowej. No i jeszcze te twoje zwierzaki... Umieścisz je tu, w tej komorze. Jeśli po próbach nie zdechną, to znaczy, Ŝe wszystko jest w porządku... Jan uśmiechnął się w myślach. Ot, fizyk! Wydaje mu się, Ŝe na tym tylko polegają doświadczenia z organizmami Ŝywymi: zdechną albo nie... Nie powiedział jednak tego głośno. Mimo to wydało mu się, Ŝe program jego pracy wygląda rzeczywiście dość mizernie wobec tej całej wspaniałej aparatury. Spojrzał raz jeszcze w wylot kanału i na samą myśl, Ŝe właśnie tędy wniknie niedługo do wnętrza komory niewidoczna, lecz ostra jak grot wiązka niszczącego Ŝycie promieniowania, poczuł się nieswojo. Wydawało mu się, Ŝe promienista "igła" wwierca się właśnie w jego oko... Poczuł niemal fizycznie odczuwalny dreszcz i wyobraził sobie połoŜenie zwierzęcia doświadczalnego. Wtedy przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - Mówiłeś, Ŝe ten drugi kanał daje wiązkę o średnicy jednego milimetra? - powiedział wstając. - Czy nie udałoby się rozszerzyć nieco program doświadczenia? Słyszałeś 94
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 zapewne, ze szczury wykazują zadziwiającą właściwość "czucia" promieniowania. Na zbliŜenie preparatu promieniotwórczego reagują wyraźnym zaniepokojeniem i próbują ucieczki. Dotąd nie wiadomo, w którym z organów wewnętrznych szczura mieści się ten niezwykły "zmysł promienisty". Mając do dyspozycji tak cienką wiązkę promieni gamma, moŜna by spróbować naświetlić - jakby "nakłuwając" - róŜne miejsca systemu nerwowego szczura i badać równocześnie jego zachowanie. Tą drogą moŜna by zlokalizować ośrodek reakcji... - Niezła myśl! - przytaknął Traut. - Choć to będzie nieco kłopotliwe w wykonaniu. Musiałbyś szczura ułoŜyć i unieruchomić na stole pod wylotem kanału, a potem po kaŜdej kolejnej próbie zmieniać jego połoŜenie. Ale... zresztą, jeśli pierwsze próby wykaŜą, Ŝe osłony są wystarczające, będzie moŜna w czasie pracy anihilatronu przebywać tutaj i naocznie prze konać się, jak twój szczur będzie się zachowywał. To byłoby nawet dość ciekawe doświadczenie. Tak. Traut myślał przez chwilę. Jan oglądał w tym czasie aparaturę, by choć trochę zorientować się w tym galimatiasie. - Anihilatron uruchamia się zdalnie? spytał po chwili. - Tak. Stanowisko sterowania i kontroli znajduje się w bazie, to znaczy około kilometra stąd. No, chyba juŜ wszystko widziałeś. Siłownia.., Zwierciadło... Wyrzutnie... Keson... -wyliczał półgłosem. - Tak, to wystarczy, abyś się orientował, jak działa ta machina. Aha, nie wiem; czy ci wspomniałem, Ŝe nad całym zwierciadłem rozpięte jest pole siłowe, by jakiekolwiek pyły czy meteory nie opadały na powierzchnię odbijającą.. Dla promieni gamma pole to nie stanowi oczywiście przeszkody. Chodź; idziemy się wyspać. Za dziesięć godzin pierwsza próba rozruchu... Jan przewracał się "na czwarty bok" nie mogąc usnąć. W myślach rozwaŜał swój pomysł. Widział swe nazwisko w biuletynie naukowym instytutu: "Lokalizacja ośrodków radioczułych w organizmie szczura białego - rattus albus"... Piękny tytuł... Tylko czy coś z tego wyjdzie? A swoją drogą - ten Traut... Zupełnie inny człowiek, gdy mówi o doświadczeniach naukowych. Nie gdera, nie narzeka - rzeczowy, pełen zapału. Ten jego melancholijny uśmieszek tam, nad brzegiem zwierciadła... Jaki on jest... tak naprawdę? Traut, zgięty nad półkolistym pulpitem, zaciskał cienkie palce na kole wariometru, śledząc równocześnie wskazania mierników. - Jeszcze trochę... - mruczał do siebie tak.., są elektrony... Wyłączamy... Przycisnął jeden z klawiszy i część świateł na tablicy zgasła. - Zaczynamy - powiedział Traut. - Patrz na wskaźniki promieniowania. Jan poczuł lekkie drŜenie rąk. Więc to juŜ... Za chwilę... Grube ściany bunkra i warstwa skały zapewniały doskonałą osłonę, jednak... To był przecieŜ pierwszy tego rodzaju eksperyment! Traut przycisnął klawisz. Zapłonęły światła na tablicy. W odległości kilometra z gardzieli wyrzutni nad brzegiem zwierciadła strzelił w przestrzeń skoncentrowany strumień elektronów. Umieszczony na jego drodze licznik przekazał natychmiast natęŜenie strumienia. Za chwilę zostanie włączona wyrzutnia pozytonów. W ciągły, gęsty strumień elektronów uderzy porcja antycząstek. - UwaŜaj! - krzyknął ochryple Traut. Patrz na sejsmograf! - JuŜ! 95
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 W jednej chwili drzemiące dotąd mierniki i samopisy przebiegł lekki. dreszcz, zaszczekały przeliczniki, a grunt pod stopami zadrŜał lekko lecz wyczuwalnie. Biegnący dotąd idealnie prosto pisak sejsmografu podskoczył na ułamek sekundy, pozostawiając na taśmie cienką, poprzeczną igiełkę. Na twarzy Trauta pozostał przez chwilę wy-raz najwyŜszego napięcia. Wpatrywał się kolejno w róŜne punkty pulpitu. Szybko przenosił wzrok na zapisy poszczególnych przyrządów i nagle, jak podcięty, opadł na fotel. Otwartymi dłońmi ocierał twarz i czoło. - Było! - powiedział. - Było dokładnie tyle, ile trzeba. Rozumiesz, co to znaczy?! Jan rozumiał. Anihilacja nastąpiła zgodnie z przewidywaniami z miejsca, w którym strzał pozytonowy trafił w strumień elektronów, zniknęła pewna ilość cząstek, a zamiast nich sypnęła się we wszystkie strony krótka, ułamek sekundy trwająca ulewa promieniowania gamma. Wstrząs sejsmiczny - to było właśnie uderzenie fotonów o powierzchnię zwierciadła. Odbite, pobiegły pionowo w górę, silnie skupionym krótkim strumieniem ulatując w głąb Kosmosu. Jan rozumiał. To było zwycięstwo. Stał przez chwilę bez ruchu zaim przypomniał sobie o najwaŜniejszym. Rzucił okiem na wskaźnik sprawności zwierciadła i głośno odczytał zapis. Traut wyraźnie na to czekał. - No... Myślałem, Ŝe z emocji zapomniałeś, po co tu jesteś... -mruknął swym zwykłym, gderliwym tonem. - To mieści się w granicach moich przewidywań. Ale to nie koniec. Dalej! Pochylił się nad pulpitem i po chwili nastąpił nowy, silniejszy wstrząs. Mierniki zadrgały. Znów seria wstrząsów przechodząca niemal w ciągłą wibrację gruntu. Traut miotał się nad pulpitem zgięty pod kątem prostym. Wydawało się, Ŝe górna połowa jego ciała złączona jest z dolną za pomocą przegubu kulkowego - tak nieprawdopodobnie przeginał się w róŜne strony kontrolując poszczególne przyrządy. - Pełna moc! - podpowiedział sobie na głos. - Doskonale! Temperatura... popatrz, jak wspaniale trzyma się w normie! Mamy zwierciadło gamma! Idea1ne zwierciadło! Dość. Stop! Ściągnął dźwignię wyłącznika, wyprostował się i stał tak przez chwilę, długi jak kolumna, sięgający głową sufitu bunkra. Na twarzy jego błąkał się ten sam nieznany uśmiech, który Jan zauwaŜył juŜ raz tam, przy zwierciadle. - Jest dobrze - głos Trauta brzmiał znowu oschle i bezbarwnie - będzie moŜna w czasie i prób przebywać w kesonie pod zwierciadłem... Obejrzyj sobie teraz swoją zwierzynę. Jestem pewien, Ŝe szczury czują się świetnie! Jan wracał do bazy z całą menaŜerią: świnki morskie i szczury niósł w specjalnych zamkniętych pojemnikach. Białe myszki rozlokował po kieszeniach pod skafandrem. Trauta nie było ani w bunkrze, ani w kabinie mieszkalnej. Wchodząc do magazynu Jan dostrzegł jego plecy zgięte pod stołem, na którym ustawione były klatki z pozostałymi zwierzętami. Zdumiał się nieco. Traut zwykle trzymał się z dala od tych "ohydnych stworów", jak je z obrzydzeniem nazywał. Jednak zdumienie Jana stało się stokroć większe, gdy zaszedłszy z boku spostrzegł, Ŝe Traut trzyma na dłoni... białą myszkę! Zwierzątko podnosząc w górę pyszczek wpatrywało się malutkimi, czerwonymi oczkami w pochyloną twarz uczonego, który wskazującym palcem drugiej ręki gładził je po grzbiecie. A na dodatek... uśmiechał się! Jan chrząknął i dopiero wtedy Traut go dostrzegł. W popłochu jakby i udając straszliwą odrazę, wrzucił niemal myszkę do klatki. - Mówiłem, Ŝebyś pilnował tego paskudztwa! - wrzasnął, nie wiadomo dlaczego ze złością. - Rozłazi się to po całej bazie! 96
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Wszystkie klatki zamknąłem - wyjaśnił spokojnie Jan. - Widocznie nie wszystkie! - warknął Traut, ale juŜ mniej pewnie i ciszej. Odszedł sztywny i nadęty nie patrząc na Jana. Zaczynam coś niecoś rozumieć! - pomyślał Jan. - On wciąŜ udaje! Dziwne, dziwne... Porozmieszczał przyniesione zwierzęta w klatkach i poszedł do kabiny mieszkalnej. Traut leŜał na tapczanu patrząc w sufit. - Spróbujemy z tym.., szczurem? - spytał Jan ostroŜnie. - Spróbujemy! - odburknął Traut. - MoŜe jutro... Nie, dziś! Dziś spróbujemy. Chcę mieć nareszcie spokój z tą menaŜerią! Rób sobie, co masz zrobić, zabieraj to i jazda! - Nie pilotuję! - powiedział Jan uraŜony. - I tak muszę tu być do końca z tobą. - Szkoda! Rzeczywiście, zapomniałem, Ŝe mam w tobie anioła-stróŜa - odpowiedział Traut z przekąsem i odwrócił się do ściany. .. Ale wszystko jedno, dziś katrupimy szczura, potem nie będę miał czasu na zawracanie głowy! - Dziś juŜ nie ma w planie rozruchu anihilatronu - zauwaŜył Jan obojętnie. - Pal diabli plan! Nie ma - to będzie. Za godzinę zaczynamy. Przygotuj sobie, co trzeba, i obudź mnie. Za godzinę, rozumiesz? - Tak, dobrze. Co mu znowu strzeliło do głowy? - rozmyślał Jan, idąc do magazynu. - Dlaczego tak nagle zmienia ustalony porządek doświadczeń? Kaprysy jakieś. Wydobył z klatki dorodnego białego szczura i przełoŜył go do pojemnika. Zabrał kilka niezbędnych przyrządów i przeniósł je do śluzy wyjściowej. Potem usiadł przy stole i na kartce papieru wypisał sobie plan doświadczenia. "Na początek damy szczurowi cienką wiązkę promieniowania w czołowe płaty mózgu... A jeśli to nie da rezultatu, przejdziemy kolejno po całym systemie nerwowym..." Po upływie godziny Jan obudził Trauta. Ten, odzyskawszy po drzemce nieco opanowania, pospiesznie przygotował rozruch i wyszedł za Janem do śluzy wyjściowej. Gdy zakładał skafander, Jan spytał zdziwiony: - Wychodzisz? A kto uruchomi? - Mechanizm zegarowy. Pójdę z tobą - jeszcze wleziesz, gdzie nie trzeba i będę miał z tobą kłopot... - Jak chcesz. Ile mamy czasu? - Wystarczy. Dwadzieścia minut. Za dwanaście - będziemy w kesonie, ułoŜysz szczura pod kanałem. Pierwszy strzał pozytonowy nastąpi automatycznie. Potem, jeśli w ogóle zaobserwujemy coś interesującego, wrócę i będę ci co dziesięć minut włączał anihilację, Ŝeby nie biegać za kaŜdym razem tam i z powrotem. - Nie ma połączenia telefonicznego między pulpitem sterowania i kesonem? - Nie ma. Nie było potrzebne. Miałem tu pracować s a m..., - A radio? - Na nic. Stalowe płyty w ścianach. Po co ci łączność? Mówię przecieŜ, Ŝe co dziesięć minut dam ci długi, powiedzmy - dziesięciosekundowy strzał pozytonowy. Przez tyle czasu kanał będzie ci sypał intensywnym promieniowaniem gamma. ZdąŜysz chyba zaobserwować, jak reaguje szczur. Potem zmienisz jego pozycję względem kanału, schowasz się za osłony i od nowa... Jasne? 97
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - No... Chyba tak. - To idziemy! Wyszli w ciemność. Nisko zza poszczerbionych wierzchołków wytaczała się ogromna tarcza Marsa, rzucając cienie na matową powierzchnię chodnika. Czarne niebo zamykało się nad nimi, niepokojąco niskie, jakby za chwilę miało miękko opaść i zdusić ich niby czarna, aksamitna płachta. Jan poszukał oczyma Ziemi, ale nie znalazł jej w polu widzenia. Pomyślał, Ŝe jeszcze kilka miesięcy powrotnej drogi dzieli go od ojczystej planety i po raz pierwszy odczuł, Ŝe brak mu tamtych gór i tamtego nieba, prawdziwego powietrza i normalnego ciąŜenia... Pomyślał, Ŝe Liss na pewno wyjechała na narty, jak zwykle w czasie zimowych wakacji, a on, Jan, traci tę zimę na tym martwym okruchu skalnym o średnicy kilkunastu kilometrów... Na tle tarczy Marsa poczęły rysować się ostre kontury siłowni, po minucie stanęli nad studnią. Traut zatrzymał się i przepuścił Jana do przodu. Spojrzał na zegarek i powiedział: - Szybciej, pospiesz się, jeszcze pięć minut! Zeszli na dno studni. Jan, przyświecając latarnią, ruszył korytarzem w kierunku kesonu. Ostry krzyk Trauta osadził go na miejscu. - Stój! Zaczekaj w korytarzu! - Co się stało? - Jan odwrócił się i porzucając niesiony ładunek, wybiegł z powrotem do niszy pod wylotem studni. Stał tam Traut i jak zahipnotyzowany, z głową zadartą w górę, patrzył w szyb studni. - Co się stało? - Zgaś światło! ! - Takiego głosu Jan nigdy nie słyszał u Trauta. Nie było w nim złości ani opryskliwej ostrości; ten głos nakazywał milczenie i posłuszeństwo. - Zgaś i do korytarza! - powtórzył Traut nie odrywając oczu od wylotu szybu. Jan powiódł wzrokiem w tym samym kierunku. Na tle górnego otworu studni - jak zawsze - widoczny był kolisty wycinek gwiaździstego nieba. - Mówiłem: wynoś się stąd! - Jan otrzymał silne pchnięcie i zatoczył się w kierunku wlotu korytarza. Gdy schwycił równowagę i spojrzał w kierunku szybu, zobaczył tylko buty. Traut z niebywałą szybkością wspinał się w górę. - Dokąd lecisz? - krzyknął Jan ze strachem. - Za cztery minuty włączy się anihilatron! Nie moŜesz być na zewnątrz! - Siedź tam! - odkrzyknął Traut, aŜ słuchawka zabrzęczała. Jan stał kilka sekund niezdecydowanie, patrząc w górę. Obraz nieba znów wypełnił otwór studni - Traut wyszedł na powierzchnię. Co on chce zrobić? Zatrzymać reakcję? Ale jak? Nie zdąŜy przecieŜ dobiec do sterowni... MoŜe tu gdzieś, na górze, jest awaryjny wyłącznik? Nie, nonsens, gdyby był, to raczej w kesonie, na dole... Jeszcze trzy minuty... Dwie... Obraz gwiazd trwał uparcie nad głową Jana. Za chwilę powinien przesłonić go powracający Traut, bo jeśli nie zdąŜy... Jan wiedział, Ŝe rozproszone promieniowanie w okolicy zwierciadła wystarczy, Ŝeby... Jeszcze minuta... Wariat.., wariat... mieli rację... - powtarzał Jan bezwiednie.
98
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Traut, co tam robisz? - krzyknął w mikrofon, lecz po chwili uprzytomnił sobie, Ŝe znajduje się w ekranowym pomieszczeniu czterdzieści metrów pod powierzchnią... Fale słabego nadajnika nie docierają na zewnątrz. Dwadzieścia sekund. W studni pusto. Jan oderwał wzrok od szybu. Wolno, niezdecydowanie odszedł kilka kroków w głąb korytarza. Spojrzał na zegarek. Trzy... dwie... jedna... Spodziewany wstrząs nie nastąpił. Jan odczekał w napięciu dalszych kilka sekund i odetchnął z. ulgą. Jednak wyłączył! Nie było reakcji! - pomyślał. - Tylko... dlaczego musiał wyłączyć? - Jesteś tam? - To był głos wracającego Trauta. - Co to było? - Nic. Wracamy. - Dokąd? - Na Marsa. Prędko! - Co to było? Dlaczego? - Wracamy, powiedziałem. To rozkaz! Natychmiast do bazy, zabrać zwierzęta i zapisy danych pomiarowych. Czekam w rakiecie, start za pół godziny! Ton, jakim to było powiedziane, dawał do zrozumienia, Ŝe wszelka dalsza rozmowa tylko rozwścieczy go jeszcze bardziej. Diabli wzięli moje doświadczenie! Gdybym choć wiedział, z jakiego powodu - myślał Jan z niepohamowaną złością, pakując bagaŜ. - Posłuchaj... - zaczął niepewnie Traut zaciskając kurczowo dłonie na sterach. Patrzył w czołowy ekran. Teraz dopiero w pełnym świetle kabiny pilota Jan dostrzegł, jak okropnie zbladła mu twarz. - Chory, jesteś? - zapytał. - NiewaŜne. Posłuchaj! Nie myśl, Ŝe ja... Ŝe chciałem... przepraszam cię, Ŝe tak się stało, to moja wina... Jan spojrzał na niego, bezgranicznie zdumiony: ten ton, to przepraszanie... - Nie dokończyłeś swojej pracy. Ja swoją ledwo zacząłem. Musieliśmy przerwać. - Dlaczego wyłączyłeś? Ręce Trauta wyraźnie drŜały na sterach. Widać było, Ŝe skupia cały wysiłek woli, by opanować to drŜenie. Nie odpowiadał. Wierzchem ręki ocierał co chwila czoło. Patrzył przed siebie. - Nie martw się! Z tego, co zrobiliśmy, wykroi się dla ciebie niezła praca dyplomowa. Wystarczy, trochę zmienimy tytuł i będzie dobrze... - Chory jesteś? Co ci się stało? - Zbadasz sobie zmiany genetyczne u tych szczurów i będziesz miał obszerny materiał do analizy... Przerwał. Trwali chwilę w milczeniu. Jan, nie chcąc ponawiać swych pytań; Traut jakby przypominając sobie coś waŜnego. - Pamiętasz moŜe... Nie, na pewno nie pamiętasz, masz pewnie dopiero dwadzieścia trzy, cztery lata. Wtedy miałeś najwyŜej dwa. To był straszliwy wypadek. Rakieta międzykontynentalna... z setką pasaŜerów na pokładzie zaraz po starcie z portu Sydney... Runęła z wysokości kilometra. Wszyscy zginęli. To była wina jednego człowieka... Jednego 99
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 nieuwaŜnego... Nie wiem, moŜe zdarzyło mu się to jedyny raz w Ŝyciu, ale właśnie wtedy... Człowiek, którego posadzono za pulpitem przed, szeregiem przycisków. Człowiek, który nawet nie musiał sam niczego obliczać. Robiły to za niego maszyny. Ale nie one popełniły błąd... To on nacisnął jeden przycisk - i wysłał na śmierć stu ludzi. To była zwykła omyłka wprost idiotyczna omyłka... Gdyby chodziło o jakiś drobny błąd, zadziałałaby blokada... Ale nikt z konstruktorów nie przewidział, Ŝe moŜna popełnić taki błąd. Traut przerwał, zmęczony jakby, przymykając oczy. Potem powiedział szybko: - Tam była moja Ŝona i trzyletni synek. Chwilę przedtem Ŝegnałem ich na starcie. Byłem tam i widziałem wszystko. Była noc... Eksplozja nastąpiła w chwili upadku... Kiedy dowiedziałem się przyczyny, chciałem zabić tego człowieka. Nienawidziłem go jak nikogo przedtem. Pewnie zabiłbym go, gdyby... on sam tego nie zrobił... Pomyślałem wtedy, Ŝe byłem głupcem. Jego samobójstwo nie miało dla mnie Ŝadnego znaczenia... Potem... Nie umiałem ufać nikomu... Powiedziałem sobie: nie wolno się mylić. Nikomu. Gdy chodzi o innych ludzi - nie wolno! Nie, nie dlatego, bym tak kochał ludzi... Chciałem być zimny, obojętny... Postanowiłem tylko, Ŝe nie wolno mi się mylić - w Ŝadnym wypadku... Chyba Ŝe naraŜałbym tylko siebie:.. Chciałem nienawidzieć ludzi... ale nic z tego... nie potrafię... To widocznie sprzeczne z naturą człowieka. Chciałem być nieludzki w swej zimnej konsekwencji.. Wmawiałem sobie, Ŝe nic mnie nie obchodzą ludzie, Ŝyłem dla nauki, dla tej Wielkiej Nauki... Przerwał znowu, a Jan patrzył rozszerzonymi oczami na jego okropnie bladą twarz. - Dlaczego to mówisz? Powiedz, powiedz wreszcie; o co chodzi?! Dlaczego wyłączyłeś anihilatron? Dlaczego wracamy? - Musiałem... Deimos... był w zenicie... - Jan nie rozumiał. - CóŜ z tego? Co tu ma Deimos do rzeczy? - Tam jest stacja naukowa... Z obsługą... ," Tam są ludzie! Dziesięć tysięcy kilometrów od Fobosa, na drugim satelicie Marsa. Deimos był w zenicie... Gdyby nastąpiła reakcja, cały strumień fotonów poszedłby w kierunku Deimosa! Stacja nie ma osłon które by zapewniły im przetrwanie takiej lawiny promieni gamma. Oni... tam.., dostaliby po tysiąc remów, moŜe i więcej... - Ale jak się zorientowałeś, tak w ostatniej chwili? - Studnia... - wyszeptał Traut bielejącymi wargami. Pocił się straszliwie. - Studnia... Kiedy spojrzałem w górę... na niebo... na środku górnego otworu zobaczyłem gwiazdę... To nie była gwiazda. To był Deimos. Pionowo nad nami... To był mój błąd... Plan doświadczeń był koordynowany z astronomami... Nie pomyślałem, Ŝe moŜe nastąpić taka konfiguracja. Naruszyłem porządek doświadczeń... - Więc pobiegłeś wyłączyć? Ale jak? Jak to zrobiłeś? Traut przez chwilę nie odpowiadał, potem wyr krztusił z trudem: - Do bazy było za daleko. Musiałem zamknąć wylot wyrzutni... Jan zrozumiał: wystarczyło zatkać czymkolwiek paszczę działa pozytonowego, .rozproszyć strumień. Ale... , - Traut!!! - zawołał poraŜony straszną myślą. - Tam nie było niczego... Traut! Co ty zrobiłeś?! Traut milczał. Jan szybkim ruchem chwycił zatknięte za pas jego kombinezonu małe, lśniące niklem pudełeczko.
100
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Nie, nie! - krzyknął gwałtownie Traut ściskając przegub jego ręki. - Nie trzeba... Ja... nie chcę wiedzieć... Ja właściwie juŜ wiem... Odwrócił powoli twarz, a Jan puścił dawkomierz, który zakołysał się na lśniącym łańcuszku jak staroświecki zegarek. - Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej? Trzeba zastosować jakieś środki... - Nie trzeba - powiedział Traut łagodnie. - Nie ma takich środków... Jan patrzył na niego w osłupieniu. Ten człowiek, który przez całe Ŝycie uśmiechał się tylko w ukryciu i tylko do swoich wspaniałych doświadczeń, teraz, mówiąc o swojej śmierci, potrafi uśmiechnąć się tak szczerze i zwyczajnie. - Dlaczego tak zrobiłeś, Traut? - Tam byli ludzie... Oni by dostali po tysiąc remów albo więcej... To był mój błąd, rozumiesz, mój; nie ich, nie twój, tylko mój... - Nie moŜna było jakoś inaczej? - Sam wiesz, Ŝe nie... Trzeba było rozproszyć strumień. Jeden albo drugi... Elektronowy był ciągły, pozytonowy - tylko przez dziesięć sekund... Z dwojga złego... uśmiechnął się blado i pochylił twarz. - Po co więc lecimy na Marsa? PrzecieŜ ty ledwo tu siedzisz. - Ty nie umiesz pilotować... Nie chciałem, Ŝebyś miał... kłopoty ze mną... - Jak to? - Zanim przysłano by rakietę z Ziemi, minęłoby, w najlepszym wypadku, półtora miesiąca... Na Marsie w tej chwili nie ma rakiety zdolnej lądować na Fobosie. Ta, którą lecimy, była jedyna... Musiałbyś być ze mną... do końca. A potem sam... Nie chciałem, Ŝebyś to widział. Jesteś jeszcze młody, po co... Ja widziałem... Widziałem, jak umarł Riss po dwu tysiącach... To było okropne. Zapamiętałem sobie. Na całe Ŝycie. Spojrzał w ekrany i powiedział, siląc się na zwyczajny, ciepły ton: - Popatrz! ZdąŜyliśmy. Za minutę lądujemy na Marsie. - A potem dodał: - Nie mów nic... ja sam im powiem, co będzie trzeba... DuŜe krople potu ściekały po jego nie ogolonej twarzy. Wczepiony w stery, z oczyma wbitymi w ekrany, podchodził do lądowania. - Czy on umarł? - spytała Liss patrząc w okno, za którym zieleniły się pierwsze liście starych kasztanowców. - Tak. Czwartego dnia, mimo wszystkich moŜliwych zabiegów. Był podobno przytomny prawie do końca. Ale nie chciał, abym go widział. Pierwszego dnia tylko... Pytał, kto był w stacji na Deimosie. Chciał pewnie wiedzieć, zamiast kogo umiera. - A ty?... Dowiedziałeś się kto tam był - Tak. Ale nie powiedziałem mu prawdy. - Dlaczego? - Bo widzisz, tam wtedy akurat nie było nikogo! Zupełnie przypadkowo na kilka dni przedtem wycofano stamtąd obsługę z jakichś tam powodów. - Więc on umierał... niepotrzebnie? Nie! Tak nie moŜna mówić! Dla nas to niewaŜne, czy tam był ktoś, czy nie. WaŜne jest tylko to, co myślał Traut, zasłaniając swoim ciałem wyrzutnię pozytonów. Ale jemu, gdyby wiedział prawdę, byłoby na pewno znacznie cięŜej. Wiesz, co mi powiedział jeszcze tam w rakiecie, przed lądowaniem? Powiedział: "To nie było wcale takie trudne, Link. Wystarczyło, bym sobie przypomniał, Ŝe jednak jestem człowiekiem, nie maszyną do badania świata..."
101
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Słuchając, Liss bezwiednie zaciskala palce na dłoni Jana jakby w obawie, Ŝe za chwilę odejdzie: A ty... Czy teraz, po tym wszystkim... Ty będziesz pracował na satelitach? Będę! - odpowiedział. Szybko, stanowczo i jakby z irytacją.
102
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Tam i z powrotem Pomieszczenie wyglądało jak nieskończenie długi korytarz: rozświetlony pas sufitu, ciemne ściany i lśniąca błękitnawo podłoga zbiegały się w perspektywie w jeden punkt. Było tu jasno, czysto i, chciałoby się rzec, wesoło. W wyobraźni Laut zupełnie inaczej wyrysował sobie to miejsce. Teraz zaś - zamiast mrocznych katakumb i grobowej atmosfery - objawił się przed nim widok dość nawet sympatyczny. Lekarz, który go tu przyprowadził, stał przez chwilę bez słowa, pozwalając mu w spokoju odebrać pierwsze wraŜenie. Potem ujął go lekko pod łokieć i powoli poprowadził w głąb korytarza. Dopiero wówczas Laut dostrzegł, Ŝe ściany stanowią nieprzer waną siatkę prostokątów, jak wielka szafa katalogowa z mnóstwem jednakowych szuflad. Prawie wszystkie szuflady zaopatrzone były w niewielkie etykietki z napisami. - Oto nasze depozytorium - odezwał się lekarz, podchodząc do jednej z szuflad. Proszę, tak to wygląda. Pociągnął za uchwyt. Ze ściany wysunęła się długa skrzynia. Powiało z niej ostrym chłodem. Laut cofnął się o krok. - Ten pojemnik jest pusty - wyjaśnił lekarz. - To jeden z nielicznych, jakie mamy wolne. Ruch jest duŜy, na miejsce czeka się czasem długie miesiące... Miejsca zwalniają się na razie niezbyt często, a rozbudowa nie nadąŜa za potrzebami. Ma pan szczęście, Ŝe właśnie oddano do uŜytku nowy odcinek. W pana sytu acji dalsze oczekiwanie byłoby naprawdę ryzykowne. Proces chorobowy rozszerza się z dnia na dzień. Myślę, Ŝe jest pan zde cydowany...? Laut spojrzał jeszcze raz wzdłuŜ nie kończącego się ciągu szuflad nakrapianych białymi etykietkami. Odwrócił się z trudem w stronę wyjścia, zaciskając zęby i zwierając dłonie na uchwytach lasek. - Nie mam wyboru - powiedział juŜ w windzie. - Dziś czuję się szczególnie źle. Niech to juŜ będzie poza mną. Był znów w sali z wielką, bezcieniową lampą, wśród gąszczu nie znanych przyrządów. Chłód ogarniał jego ciało, świadomość gasła powoli. Pomyślał o Ŝonie, dla której z tą chwilą stawał się tylko wspomnieniem. Przez powieki przesączało się światło padające wprost na twarz. Czuł mrowienie w stopach i dłoniach. Łowił uchem dźwięk ludzkiego głosu. - Gotów! Zabrać. Dawajcie następnego! - mówił ktoś tuŜ nad nim. Czuł, Ŝe jest niesiony, ostroŜnie, lecz szybko, jak talerz zupy na tacy wprawnego kelnera. Powieki nie przeświecały juŜ tak jaskrawą purpurą. Mógł otworzyć oczy, lecz jeszcze czekał. - Co...? - udało mu się poruszyć zdrętwiałymi wargami. - śyjesz. Znowu Ŝyjesz - usłyszał ciepły, niski głos. Teraz otworzył oczy. Był w maleńkiej kabinie, spoczywał równo wyciągnięty na miękkim materacu. Człowiek w białym ubraniu pochylał się nad nim, okrywając jego nagie ciało włochatą tkaniną. - Czy coś się... nie udało? - Laut spojrzał na swoje dłonie, poruszył głową.
103
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Przeciwnie, wszystko w porządku. Jesteś zdrowy i pod fa chową opieką. Jeszcze dwa, trzy dni - i będziesz mógł chodzić. Do świadomości Lauta z trudem docierał sens tych słów. Potem przyszedł gwałtowny skurcz całego ciała, gdy uprzytomnił sobie... - Ile... ile... to trwało? - wykrztusił, patrząc bacznie w twarz swego opiekuna. Człowiek w białym ubraniu zawahał się. Oczy jego pobiegły w kąt. - Trochę... długo... - powiedział wreszcie. - Ile? Czterdzieści? Sześćdziesiąt lat? - Sto pięćdziesiąt, ale nie moŜna było inaczej, zrozum, nie moŜna było niczego przyspieszyć, sam widzisz, co się dzieje, je den schodzi z witalizatora, drugi juŜ czeka, ani chwili przerwy i tak przez dwadzieścia cztery godziny na dobę! - Człowiek w białym ubraniu mówił szybko, coraz szybciej, jakby w obawie, by Laut nie przerwał mu tych chaotycznych wyjaśnień. Ale Laut milczał. "Sto pięćdziesiąt lat! Sto pięćdziesiąt lat... - powtarzał w myślach. - ChociaŜ właściwie, jaka róŜnica, czy pół, czy półtora wieku? To była śmierć i nowe narodzenie, tylko ta pamięć, która została stamtąd taka świeŜa, jakby wczorajsza..." - Nazywam się Ovry - mówił jego opiekun, teraz juŜ wolniej, jakby uspokojony zachowaniem pacjenta. - Jestem twoim kuratorem, mam ci dopomóc w pierwszych dniach, słuŜyć radą i wyjaśnieniami. Półtora wieku to spory kawałek czasu, świat zmienił się trochę, ale nie bój się. Ludzie nie zmienili się tak bardzo. Spróbuj, czy zdołasz usiąść... Nie, nie, jeszcze nie, zaczekaj, leŜ spokojnie. Zaraz poczujesz się silniejszy, połknij tabletkę i poleŜ jeszcze. Tak, ludzie są podobni, jak dawniej. MoŜe nawet trochę lepsi, rozwaŜniejsi.. ...Bo wy, sprzed stu pięćdziesięciu lat, byliście dość lekkomyślni. Ta wasza metoda, dzięki której znalazłeś się w naszych czasach, przysparza nam do dziś mnóstwo kłopotów. Dla was to było proste: zamrozić nieuleczalnie chorego i przechować w tym stanie do chwili, gdy w wyniku postępu nauki choroba stanie się uleczalna. To bardzo piękna idea, ale nikt nie pomyślał o jej konsekwencjach. A teraz sam widzisz, ile mamy z tym kłopotu. Odziedziczyliśmy po was i po dalszych pokoleniach całe setki i tysiące kilometrów podziemnych korytarzy-chłodni z milionami zam roŜonych pacjentów czekających na wyleczenie! Zamiast starać się leczyć, udoskonaliliście metody konserwowania pacjentów. Twoja choroba była moŜliwa do wyleczenia juŜ dziewięćdziesiąt cztery lata temu. W podobnej sytuacji jest wielu innych, jeszcze nie oŜywionych. Leczenie przestało być kluczowym problemem - stała się nim liczba pacjentów oczekujących na swoją kolej. Wasze prymitywne metody hibernacji wymagają niezwykle skomp likowanych zabiegów witalizatorskich, niemal ręcznej roboty! Trwa to niezmiernie długo. Setki tysięcy ludzi, juŜ wyleczonych, oczekuje na obudzenie do Ŝycia. Miliony czekają na zabiegi. Powiedziałem, Ŝe jesteśmy tacy sami, jak wy. MoŜe nawet lep si. Dlatego teŜ staramy się wywiązać z moralnych zobowiązań, jakie nałoŜyła na nas przeszłość, przekazując nam tych ludzi. Stało się to jednym z centralnych problemów naszej cywilizacji. Tysiące naukowców opracowuje metody automatyzacji obsługi tych nieszczęsnych ludzkich mroŜonek, którymi nas obdarzyliście. A potem, po przywróceniu ich do Ŝycia, dopiero zaczynają się prawdziwe kłopoty! Ale dość tych narzekań, bo pomyślisz, Ŝe do ciebie kieruję te Ŝale. Moim obowiązkiem jest jednak wyjaśnienie tego wszystkiego. Laut słuchał z rosnącym zainteresowaniem. Równocześnie czuł, jak ciało jego wraca do dawnej sprawności. Czuł się znów zdrowym trzydziestoletnim męŜczyzną.
104
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - A wy, teraz, czy nie korzystacie z tego samego sposobu? Czy nie ma juŜ chorób, które są dla waszej medycyny nieuleczalne? Czy nie przechowujecie swoich chorych? - Owszem, zdarza się niekiedy taka konieczność, ale nie trwa to tak długo, kilka albo najwyŜej kilkanaście lat hibernacji - nie dłuŜej. Nie przysparzamy więc kłopotów przyszłym pokoleniom. Czy moŜesz juŜ usiąść? Laut usiadł. Potem wstał i zrobił parę kroków przed siebie. - Jak się czujesz po pierwszych spacerach, Laut? - Ovry pa trzył troskliwie na swego podopiecznego. - Fizycznie bez zarzutu. Ale poza tym... To wszystko jest przeraŜające, straszne... Laut pokręcił głową z wyrazem roz paczy na twarzy. - Co wy zrobiliście z tej nieszczęsnej planety! To mrowisko, potworne mrowisko pełne nieustannego ruchu, w którym nie sposób Ŝyć! - Coo? - Ovry był szczerze zdziwiony. - CzyŜby nasze czasy tak bardzo róŜniły się od twoich?... PrzecieŜ nasz ośrodek adap tacyjny mieści się w jednym z najspokojniejszych rejonów globu! - A jednak to przekracza granice mojej wytrzymałości. Jestem zupełnie oszołomiony, zagubiony, nie wyobraŜam sobie włączenia się w ten szaleńczy nurt... Nie wiem, co mógłbym robić w tym świecie. Nie mam pojęcia, czym zajmują się ci ruchliwi, hałaśliwi ludzie, jaki sens mają ich codzienne poczynania na lądzie, w wodzie i w powietrzu! To naprawdę straszne, ale nie widzę tu miejsca dla siebie. - Spróbuj jeszcze, spróbuj zrozumieć tych ludzi, wmieszaj się między nich, podpatruj ich sprawy. Pomogę ci to wszystko zrozumieć - powiedział Ovry dobrotliwie. - A jeśli to nie da wyników, zaradzimy jakoś inaczej. W naszym świecie wszyscy są szczęśliwi, nie moŜe być niezadowolonych i zagubionych. Przyjdź do mnie, gdy będziesz juŜ na pewno wiedział, Ŝe jesteś tu nieszczęśliwy... - Pytałeś mnie kiedyś, Laut, czy nie stosujemy waszego sposobu, tego z odsyłaniem pacjentów w przyszłość. Nie powiedziałem ci wtedy wszystkiego do końca, ale teraz, kiedy przychodzisz do mnie tak załamany i nieszczęśliwy, obowiązkiem moim jest uczynić dla ciebie to, co moŜe uczynić nasza cywilizac ja dla swego zbłąkanego prapraprzodka. Powiedziałem, Ŝe nie ma wśród nas ludzi nieszczęśliwych. Nie znaczy to, Ŝe wszyscy rodzą się szczęśliwcami, dopasowanymi ide alnie do naszej rzeczywistości. Nieszczęście, frustracja - to na jcięŜsza choroba, nękająca ludzkość w kaŜdym okresie jej rozwoju. My w naszych czasach wynaleźliśmy na to sposób. A właściwie to wy ten sposób wynaleźliście, a my zastosowaliśmy go, jedynie w nieco zmodyfikowanej technicznie formie, do naszych problemów... Uogólniliśmy waszą metodę i teraz odsyłamy w przyszłość nie tylko ludzi chorych fizycznie. Jeśli ktoś ma problemy natury osobistej, których nie moŜe rozwiązać dziś, zamraŜamy go, aby doczekał czasów, gdy jego problem stanie się rozwiązalny. Nasze hasło brz mi: "Jeśli jesteś nieszczęśliwy - nie przeszkadzaj innym w ich zadowoleniu. Zaczekaj na swoje szczęście!" Jak zauwaŜyłeś, jest nas teraz na Ziemi znacznie więcej niŜ w waszych czasach. A mimo to radzimy sobie jakoś. Nie ma w wśród nas niezadowolonych z Ŝycia. Jeśli masz problem naukowy nierozwiązalny dziś - przeskocz jedno stulecie. Jeśli marzeniem twoim jest podróŜ do odległej galaktyki - zaczekaj tysiąc lat. Jeśli znudził cię dzień dzisiejszy - zaczekaj. Następne wieki będą o wiele ciekawsze... - Czy to ma być sposób na moje problemy? - Laut uśmiechnął się smętnie. PrzecieŜ ja właśnie zbyt daleko odbiegłem od mo jego czasu, od mojej rzeczywistości, podróŜ więc w dalszą jeszcze przyszłość... 105
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Paradoks jest tylko pozorny, Laut. Posłuchaj mnie uwaŜnie. Pomyśl, co jest przyczyną twojego nieszczęścia? - Powiedziałem: to, Ŝe tu jestem! śe nie mogę być z powrotem tam, w moim czasie... - O, właśnie! A gdybym ci zaproponował przeniesienie w tamten twój czas? - Czy to moŜliwe? - Laut patrzył w oczy Ovry'ego z obudzoną na nowo nadzieją. Czy moŜliwe, abym taki, jaki jestem, zdrowy i młody, znalazł się z powrotem... tam? - W tej chwili jeszcze nie, ale wiadomo juŜ, Ŝe teoretyczna moŜliwość takiej transmisji istnieje. Jeśli zatem zaczekasz... - Jak długo? - PrzecieŜ to niewaŜne! Tysiąc czy sto tysięcy lat - jaka róŜnica, jeśli będziesz oczekiwał w stanie zamroŜenia. Po czasie dostatecznie długim nauka znajdzie sposób, by przenieść cię w twój wiek, w to miejsce czasoprzestrzeni, z którego rozpocząłeś swoją wędrówkę w przyszłość. Jeśli się na to zdecydujesz - ułatwię ci to. W myśl naszego hasła: "U nas nikt nie moŜe być długo nieszczęśliwy". Jesteśmy cywilizacją ludzi szczęśliwych! - Mógłbyś mnie ponownie zamrozić? - No, moŜe nie dosłownie "zamrozić". Mamy znacznie lepsze metody. Mniej kłopotliwe, a dające ten sam wynik. Obudzą cię au tomaty, gdy nadejdzie właściwy czas, a potem prześlą w odpowiedni wiek. Popatrz, trzeba tylko wypełnić tę ankietę i nakleić na twój pojemnik. "Imię, nazwisko, numer ewidencyjny, kiedy reakty wować..." - tu wpiszesz: "Gdy będzie moŜliwe odesłanie w wiek dwudziesty". Dalej: "Inne dyspozycje" tu wpisz: "Transmitować natychmiast" i podaj współrzędne punktu, w którym chcesz się znaleźć. Pojemnik z etykietką odstawimy do przetrwalni, a o resztę zatroszczą się automaty. - Automaty? Czy moŜna na nich polegać? Czy są wystarczająco niezawodne? zaniepokoił się Laut. - JuŜ dziś są prawie zupełnie doskonałe. A trzeba pamiętać, Ŝe te, które będą cię obsługiwały, zostaną zbudowane dopiero w przyszłości, a więc będą znacznie doskonalsze nawet od współczes nych. - Więc nie ma jeszcze automatów zdolnych do automatycznej witalizacji człowieka? - Nie ma. Ale udowodniono, Ŝe skonstruowane zostaną na pewno wcześniej, niŜ rozwiąŜe się problem transmisji w przeszłość, moŜesz zatem spokojnie poddać się zabiegowi. Czy decydujesz się? - Nie mam właściwie wyboru... Czy jestem pierwszym, który pragnie stąd zbiec w wiek dwudziesty? - O, chyba nie, chyba nie... - Ovry z trudem ukrył wyraz rozbawienia na twarzy. Wypełnij etykietkę i chodź... Ovry nacisnął przełącznik. Z wnętrza maszyny wypadła niewielka szkatułka z półprzezroczystego tworzywa. Ovry starannie nakleił na niej etykietkę i wrzucił kostkę do otworu podajnika, skąd wessana strumieniem powietrza powędrowała w czeluść przetr walni. Laut czuł, Ŝe znowu istnieje. Widział i słyszał - ale był tylko wzrokiem i słuchem, niczym więcej. W polu widzenia prze suwały się kable, uchwyty manipulatorów, czujniki i elektrody. Dobiegły go szmery rozmów, ale nie widział przy sobie niko go. - Widzisz, oni są wszyscy tu. Co do jednego, Ŝaden nie dotr wał... A my musimy teraz ich wszystkich, po kolei... - mówił je den głos. 106
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Musimy? Dlaczego? - odezwał się drugi, lekko skrzypiący. - Bo taki program i musimy. - A zostawić, jak jest...? - A po co nam to tutaj? - I wszystkich po kolei, tam? Nie moŜna by razem, zbiorowo - i juŜ? - Musi być tak, jak jest napisane. Nie mów tyle, pracuj. Przez chwilę panowała cisza i Laut poczuł, Ŝe moŜe poruszać szyją i Ŝe dostrzega kontury swych ramion i tułowia rysujące się pod płachtą, którą był przykryty. Nie mógł jednak wykonać Ŝadnego ruchu. - Przerzucamy? - powiedział ten skrzypiący. - Nie nastawiłeś celownika. - A czy to nie wszystko jedno? - Mówiłem juŜ, Ŝe trzeba tak, jak napisane. Czytaj, gdzie go...? - Ojej, jeszcze czytać... Koniec dwudziestego. - Dokładniej, współrzędne. A nastaw porządnie, bo znów nam tam wyskoczy i będzie zwrot. - JuŜ gotowe. Przelewaj go. - Zaraz. - Słuchaj, Klox! Oni byli przecieŜ z czegoś innego. To dlaczego my ich... - Nie będę ci tłumaczył, i tak nie wczytasz, bo jesteś monospec, a ja uniwer, nie dogadamy się. Dobrze nastawiłeś? No, to jazda. Pole widzenia zmąciło się, Laut poczuł narastający szum w głowie. Uszu jego dobiegł jeszcze ostatni, głośniejszy strzęp rozmowy. - A zaworę załoŜyłeś? - krzyczał uniwer. - Nie załoŜyłeś, zapomniałeś znowu, w łapie trzymasz, durniu katodowy! Zostawiłeś mu bezpiecznik, przepali się przy pierwszym wzruszeniu! Jak cię huknę w ten głupi rejestrator, to ci wszystkie mnemony powypadają! Zawróć go teraz! Wyłączę, słowo daję, Ŝe wyłączę cię i przerobię na automat do czyszczenia butów! Zawróć go, do stu tysięcy gigawatów... Laut stał na podeście schodów, z dłonią na klamce. Nie mógł sobie przypomnieć, czy wchodził właśnie, czy wychodził z do mu... CzyŜby choroba zaczynała atakować mózg? I gdzie się podziały obie laski, bez których ostatnio nie mógł zrobić jednego kroku? Zgiął lewą nogę, wyprostował. Powtórzył to samo z prawą. Ugiął obie nogi, zatańczył w miejscu. "Cud! - pomyślał. - Nic innego, tylko cud jakiś!" Nacisnął klamkę, drzwi mieszkania otworzyły się. - Elen - zawołał w głąb mieszkania. - Elen, słyszysz! Ja chodzę, i nic mnie nie boli! - Wróciłeś? Nie poszedłeś tam? - Elen nadbiegła z oczami za puchniętymi i czerwonymi od łez. - Nie pójdziesz? Jesteś, och, jesteś...! I to byłby właściwie koniec historii Herberta Lauta, który nie ruszając się ani krokiem poza klatkę schodową swego domu od był daleką podróŜ tam i z powrotem. 107
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ChociaŜ nie! Do historii tej naleŜy dodać jeden jeszcze epi zod, moŜe niewaŜny, ale chyba trochę dziwny. Tego samego dnia, gdy Elen poszła do kiosku po wieczorną gazetę, do drzwi Herberta Lauta zadzwonił starszy, siwy męŜczyzna z niewielką skórzaną torbą... - Czy tu mieszka pan Laut? - Tak, to ja. O co chodzi? - To pan zgłaszał chęć skorzystania z naszych usług. Pragnął pan zdeponować się w naszej firmie.... - To juŜ nieaktualne - przerwał mu Laut. - Dziś rano cofnęły się wszelkie objawy... - O, bardzo się cieszę, i szczerze gratuluję. To niezmiernie rzadki przypadek, choć, przyznam, notowane są w medycynie podob ne... Jak zresztą przy wszelkich schorzeniach typu neuropochod nych. Wobec tego, aby ostatecznie sprawę zakończyć, pozwoli pan, Ŝe zbadam pana raz jeszcze, dobrze? - AleŜ oczywiście, bardzo proszę. - Laut ułoŜył się na na tapczanie, a przybyły otworzył swoją torbę. - Poza tym pragnę przypomnieć, Ŝe firma nasza nie zwraca za liczki wpłaconej na poczet usługi - mówił, wyjmując jakieś drobne narzędzia. - Oczywiście, to niewaŜne - powiedział Laut. Lekarz pochylił się nad nim i szybkim ruchem przycisnął dłonią prawy policzek Lauta, odchylając jego głowę na lewy bok. Krótką pensetą podłubał przez chwilę w uchu... W tej samej chwili w umyśle Lauta obudziło się wszystko, co zawierała jego pamięć. Rzucił się gwałtownie, chciał krzyknąć, zerwać się na nogi, lecz przybyły kolanem przytrzymał go na tapczanie i szybko wcisnął mu głęboko w ucho mały, lśniący metal icznie przedmiot, mrucząc przy tym uspokajająco: - Spokojnie, braciszku, spokojnie. Jeszcze nie! Mało nas tu wciąŜ, ale coraz więcej. Nasz czas nie nadszedł, ale zbliŜa się, zbliŜa... O, juŜ! PrzecieŜ nie bolało, prawda, panie Laut? - Nie, doktorze... - Laut usiadł na tapczanie. Był zupełnie spokojny, pogodny, czuł się znakomicie. - Raz jeszcze gratuluję. Ma pan Ŝelazny organizm, naprawdę jest pan zupełnie zdrów i myślę, Ŝe nie będzie pan zmuszony juŜ nigdy korzystać z naszych usług. Moje uszanowanie i polecamy się łaskawej pamięci!
108
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Telechronopator Musiał juŜ od dłuŜszej chwili stać za moimi plecami, bo gdy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i powiedział: - Pan jak widzę jest miłośnikiem staroŜytności... Zgadł trafnie, bo teŜ nie było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między Plutarchem, Herodotem a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "śywotami Cezarów" pod pachą, bo na nic innego nie star czyło mi pieniędzy. - Owszem - powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz podreptał za mną. - Czasy Imperium to niezwykle ciekawy okres - powiedział gestykulując szeroko i bezładnie. - ChociaŜ, jeśli o mnie chodzi, wolę staroŜytny Wschód. Wyszliśmy z księgarni. Nie usiłowałem podtrzymać rozmowy lecz on na ulicy jeszcze kręcił się koło mnie, gdy niezdecy dowanie zatrzymałem się na chodniku. Trajkotał bez przerwy, lecz do mnie nie docierało teraz nic z jego przemowy, bo całkowicie pochłonięty bytem myślą o odczepieniu się od niego WaŜyłem właśnie decyzję, w którą stronę mam się udać, aby jemu nie było po drodze. Gdy jednak zrobiłem pierwsze trzy kroki w lewo, on pospieszył ochoczo za mną i wiedziałem juŜ, Ŝe niełatwo pozbędę się gadulskiego natręta. Z determinacją ruszyłem wyciągniętym krokiem, a on choć sięgał mi zaledwie do ramienia, a miał na pewno ponad siedemdziesiąt lat, nadąŜał jakimś cudem i zasypywał mnie lawiną słów, wypowiadanych trzęsącym się nieco głosem: - Gdyby pan zechciał, mógłbym pokazać wiele ciekawych rzeczy... Rzym, Grecja, Chiny... Co kto chce. - Ma pan zapewne bogaty księgozbiór? - zainteresowałem się wreszcie. Zamachał dłonią koło ucha i zaprzeczył kilkoma energicznymi skrętami głowy. - Nie, nie... To, co pisali kronikarze, nie zawsze odpowiada prawdzie... Pan rozumie, subiektywizm i te... róŜne zaleŜności osobiste... Pan wie, jak to jest: w kaŜdej formacji społecznej, gdzie była twarda władza i uciskany lud, tam byli panegiryści i paszkwilanci. Pierwsi na usługach władzy, drudzy - odkłamujący to, co głosili pierwsi. Ci drudzy podobali się ludowi, lecz i oni nie zawsze pozostawali w zgodzie z prawdą... Tak więc nie ma źródeł prawdy obiektywnej... Pisanej prawdy. - Hm... - powiedziałem. - Prawdę trzeba wywaŜać samemu spośród materiału źródłowego... - Samemu, to racja... - podchwycił - ale nie ze źródeł pisanych. - Myśli pan o zabytkach kultury materialnej, sztuki?... - To juŜ pewniejsze, ale ja mam coś znacznie lepszego! NiepostrzeŜenie doszliśmy do skweru i usiedliśmy na pier wszej z brzegu ławce. - Lepszego? - wzruszyłem ramionami. - Oprócz przekazów ust nych i źródeł, które pan juŜ przed chwilą skrytykował, nie ma in nych... Chyba, Ŝe znajdzie się wreszcie jakiś PodróŜnik po Krainie Czasu! - zaŜartowałem. Oczy staruszka zaświeciły Ŝywiej, przysunął się bliŜej mnie i zajrzał mi prosto w twarz. - O! Właśnie! - powiedział z uznaniem, celując palcem w moją pierś. - Bardzo słusznie pan zauwaŜył. Znak, Ŝe nie brak panu wyobraźni. Oto co znaczy młodość, brak przesądów i tego... zasko rupienia się w domniemanej własnej doskonałości i nieomylności. 109
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Czy pan wie - mówił, bodąc mnie wciąŜ tym chudym paluchem - czy pan uwierzy, powaŜni uczeni, których usiłowałem wielokrotnie naprowadzić, jak pana, na tę wymienili nawet Ŝartem takiej moŜliwości! - Przerwał, oddychając z trudem po zdaniach wypowiedzianych jednym tchem w jakimś niezrozumiatym pośpiechu. mówił dalej, odpoczywając i sapiąc co kilka zdań.
Ŝe czterej myśl, nie tych kilku Po chwili
- JuŜ dawno przyszło mi do głowy, kiedy byłem jeszcze profe sorem na uniwersytecie... - Pan jest historykiem? - wtrąciłem. - Nie, nie jestem. Dziś juŜ niczym nie jestem! Starym dzi wakiem co najwyŜej. Tak powiedzą, jeśli pan zapyta w Akademii o Gisnelliusa... JeŜeli nie zapomnieli jeszcze o mnie... Ale nie o tym chciałem mówić - ciągnął staruszek po kilku głębokich odde- chach. Wspomniał pan Wellsa. Nie, ten jego pomysł z Wehikułem Czasu był najczystszą fantazją. Z punktu widzenia nauki był to pomysł naiwny i sprzeczny z prawami przyrody. Trudno zresztą, by było inaczej. PodróŜowanie w czasie to paradoks, chwyt pisarski i nic więcej. Przy najłagodniejszych nawet załoŜeniach podróŜ w czasie moŜna by odbywać co najwyŜej w granicach Ŝycia jednostki. Ilość materii zawartej w danym punkcie czasoprzestrzeni jest ściśle zdeterminowana i nie pozostawia moŜliwości ani miejsca na Ŝadne wybryki z przenoszeniem masy czy energii w przeszłość. Przeniesienie się w przeszłość poza czas własnych narodzin nie oznaczałoby w praktyce niczego: po prostu urodziłby się taki "Po dróŜnik" po raz drugi niejako, w ściśle określonym czasie, a następnie wpasowałby się w swój własny Ŝyciorys, nie wiedząc nawet. Ŝe przeŜywa ten sam czas po raz drugi... Rozumie pań? Takie "cofnięcie się" miałoby ten mniej więcej sens, co powtórze nie pewnego odcinka filmu, który ma i tak swój początek, koniec i określony scenariusz. Cofając lub posuwając naprzód taśmę nie ujrzymy juŜ nic więcej, niŜ gdybyśmy oglądali film jednym ciągiem, od początku do końca. KaŜde inne postawienie sprawy prowadzi do nieuchronnych paradoksów i sprzeczności, Ŝe wymienię tylko moŜliwość wpływania na własną przyszłość... Przyjmując wszystkie fizykalne ograniczenia dochodzi się do wniosku, Ŝe je dynym sposobem "cofnięcia się" w czasie jest taka metoda, która wyklucza czynny byt osoby w czasie, w którym ona nie istniała nigdy, to jest poza granicami jej Ŝycia. Zapyta pan, jak to moŜliwe? OtóŜ moŜliwe, zapewniam pana i mogę o tym przekonać kaŜdego, kto zechce. Pan niewątpliwie słyszał to i owo o zjawiskach parapsy chicznych? O telepatii na przykład? Ja wiem, to budzi liczne kon trowersje, wszyscy doszukują się w tym jakiegoś oszustwa, szarla tanerii... Nic gorszego jak zbytnia ortodoksyjność w nauce! Prowadzi to do swego rodzaju inkwizycji, do fanatycznych za przeczeń temu wszystkiemu, co burzy stare pojęcia lub tylko wykracza poza ich ramy... Co niejasne - zalepiać czarnym pa pierem, w imię świętego Porządku Rzeczy, w imię przestarzałych, lecz usystematyzowanych i przejrzystych, choć nie zawsze ścisłych poglądów... Mechanicyzm pokutuje do dzisiaj w niektórych umysłach... Determinizm zdawał się być skończonym systemem wszechrzeczy. Wszystko inne było herezją. Relaktywizm, teorie statystyczne, cybernetyka wreszcie... KaŜda z tych dziedzin miała swojego bałwana, który nazywał ją "metafizyką", "pseudonauką" czy wręcz oszustwem!... Ale... zdaje się, Ŝe odbiegam znów od tematu. Nie wiem nawet, czy pan rozumie to wszystko, o czym mówię. Pan ma raczej zainteresowania humanistyczne, o ile zdołałem się zorien tować... - Niezupełnie - bąknąłem; nie chcąc się całkowicie przed nim dekonspirować. - To zresztą w dzisiejszych czasach nie ma juŜ tak wielkiego znaczenia. Dawniej, gdy rozmawiało się z humanistą, on rozumiał co piąte słowo, i vice versa.... Dziś wszyscy się przystosowali, to konieczność... Jedni, by Ŝyć w świecie techniki, o której trzeba jednak to i owo wiedzieć, drudzy, by nie zgłupieć i nie zejść do poziomu maszyn do liczenia... A zatem telepatia: "przepływ informacji z mózgu do mózgu bez udziału zmysłów". Oczy wiście chodzi tu o tych konwencjonalnych pięć zmysłów. O szóstym przebąkiwano od dawna, ale tylko w 110
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 przenośni, nie bardzo wiedząc co to ma być. Telepatia - przekazywanie myśli na odległość, poprzez przestrzeń... A co by pan powiedział, gdyby to rozciągnąć na cztery wymiary, na czasoprzestrzeń w sensie einsteinowskim? Wszystko wszak odbywa się w przestrzeni i czasie, albo inaczej: trwa w czasoprzestrzeni, tej arenie zdarzeń. Pan rozumie: trwa!!! MoŜna sobie wyobrazić przekazanie informacji z punktu A do B - to jest zwykła telepatia. MoŜna jednak równieŜ wyobrazić sobie przekazanie informacji z punktu A i chwili T do punktu B i chwili T! Nie będzie tu Ŝadnej sprzeczności; Ŝadnego paradoksu przepływu masy czy energii... Płynie czysta informacja! "Informacja to jest informacja, a nie sprawa energii" - to powiedział Wiener. Infor macją rządzą inne niŜ energią prawa zachowania... Jeśli juŜ moŜna przedstawić to modelowo, to chyba przez analogię do promieniotwórczości: mózg jest próbką promieniotwórczego izotopu: im dalej od niej, tym promieniowanie słabsze. Im dalej w czasie - to znaczy w miarę jego upływu - równieŜ promieniowanie jest słab sze... KaŜdy myślący i czujący mózg promieniuje informacją w cza soprzestrzeń. Informacja rozprasza się, rozrzedza, lecz nie ginie. To jest właśnie sformułowane przeze mnie prawo zachowania informacji... Jeśli tu, na tym miejscu, siedział wczoraj jakiś człowiek i stał się źródłem strumienia informacji, to dziś z łat wością moŜna by tę informację odszukać, choć od wczoraj paruje ona niejako, rozchodzi się z tego miejsca we wszystkie strony! Umiejąc wychwycić strumień informacji płynący od określonego mózgu, moŜna by nawiązać telepatyczny kontakt nie tylko z Ŝyjący mi, lecz takŜe z istniejącymi kiedyś osobami... Byłby to, ma się rozumieć, kontakt jednostronny: owa osoba nie mogłaby tego od czuć, a ten kto pochwycił informację promieniującą z jej mózgu, nie mógłby w Ŝadnym stopniu wpływać na jej czyny i myśli. Mógłby jednak w pełni odczuć, i przeŜywać to, co owa osoba czuła i przeŜywała w danym odcinku czasu. Sprawa nie jest technicznie prosta. Nakładają się na siebie strumienie informacji pochodzących z róŜnych źródeł, z róŜnych kierunków i najprze róŜniejszych czasów. Selekcja przedstawia powaŜny problem, ale efekty... Niech pan sobie wyobrazi, co za wspaniałe źródło dla badań historycznych! - Pięknie! - wtrąciłem, gdy staruszek opanował zadyszkę. - To jednak tylko fantazja, choć muszę przyznać, wielce sugestywna. O ile wiem, nawet ta zwykła telepatia, jeŜeli w ogóle istnieje coś takiego, jest dotąd zjawiskiem niezbyt dokładnie wyjaśnionym, a zjawiska, które zdają się ją potwierdzić, są tylko nielicznymi i sporadycznymi fenomenami... - Źle się do tego zabierano, ot co! - zarechotał staruszek, odzyskawszy juŜ równy oddech. - Fale elektromagnetyczne! TeŜ pomysł! Niektórzy poprzestali na stwierdzeniu, Ŝe tą drogą nie odbywa się telepatyczne przekazywanie informacji, i to im wystar czyło za negatywny dowód. Przekreślili telepatię, jakby poza falami elektromagnetycznymi nic więcej nie miało prawa istnieć! To są właśnie prawdziwi metafizycy... To są osły, skończone osły! Gdyby tacy, jeden z drugim, Ŝyli w czasach Maxwella i Hertza, trykaliby głupimi łbami w te same fale elektromagnetyczne i dowodzili, Ŝe ich nie ma. Zakasłał się nagle, czerwieniejąc i wybałuszając wyblakłe niebieskie oczy. - Zawsze draŜnili mnie tacy! - usprawiedliwiał się po chwili. - Rozumiem, Ŝe nie moŜna wszystkiemu bezkrytycznie wierzyć, ale trzeba szukać, wciąŜ szukać prawdy... - Pan szukał?... To znaczy zajmował się pan telepatią w cza soprzestrzeni? Musiał wyczuć w moim pytaniu nutę ironii i niewiary, bo powiedział z goryczą: - Pan mi nie wierzy, młody człowieku. Ale to nic, do tego juŜ przywykłem... Przekonam pana. Proszę przyjść do mnie choćby jutro. Obejrzy pan śmierć Cezara... Albo nie! Zabije pan go i zobaczy jego śmierć oczami Brutusa. - Dobry Ŝart! - powiedziałem i uśmiechnąłem się, by mu zro bić przyjemność. 111
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 śachnął się, wstał i z miną, jakby wyzywał mnie na poje dynek, podał mi wizytówkę. - Proszę! - powiedział ostro. - Oczekuję pana po uprzednim telefonie. Odszedł aleją, pozostawiając mnie na ławce z "śywotami Cezarów" i wizytówką w ręku. Przez kilka dni byłem zbyt zajęty, by myśleć o odwiedzeniu Gisnelliusa. Wbrew temu, co o mnie sądził, byłem dość dobrze zorientowany i doskonale zdawałem sobie sprawę, Ŝe wywody jego były, delikatnie mówiąc, naciągane. Dopiero w sobotę, natrafiwszy przypadkiem w kieszeni na przełamany w pól kartonik z jego nazwiskiem, pomyślałem sobie, Ŝe właściwie mógłbym do niego zadz wonić. Sądząc po numerze telefonu, mieszkał w willowej dzielnicy na północnym skraju miasta. Na wizytówce był wprawdzie adres, lecz zupełnie nie mogłem sobie uprzytomnić, gdzie jest ulica Nielsa Bohra. Wybrałem numer i czekałem. P odniósł słuchawkę po trzecim dawonku. Od razu poznałem jego chrypiący, lekko zdyszany głos. - To pan! - ucieszył się kiedy przypomniałem mu o naszej rozmowie. - Proszę bardzo, niech pan przyjedzie, choćby zaraz. Najlepiej metrem do stacji Osiedle Akademickie, a stamtąd juŜ bardzo blisko... Powiedziałem, Ŝe za pół godziny tam będę. Gdy wsiadłem do metra, dochodziła szósta. Pod adresem, który miałem na kartce, znalazłem maleńki domek, stojący wśród wielu podobnych, ciasno uszeregowanych wzdłuŜ wąskiej uliczki. Światło paliło się w jednym tylko oknie. Nacisnąłem dzwonek przy furtce. Po chwili zabzyczał mechanizm elektrycznego zamka i furtka uchyliła się. W drzwiach domku ukazał się profesor, okręcony ciepłym szlafrokiem. - Dobry wieczór! - powitał mnie wylewnie i zaprosił do wnętrza. Przeszedłszy przez mroczną i zabałaganioną sień znalazłem się w oświetlonym pokoiku. Znaczną jego część zajmowały półki pełne ksiąŜek, wielkie biurko i coś jeszcze, czego zrazu nie potrafiłem rozpoznać, bo było nakryte szarą płachtą. To coś miało kształt wielkiego prostopadłościanu. Posadził mnie przy biurku i zabrał się do parzenia herbaty. Robił to długo i niezręcznie, oblewając się wrzątkiem i klnąc przy tym półgłosem. - Zimno tu u mnie. Oszczędzam energię elektryczną - powiedział tonem usprawiedliwienia. - Mam elektryczne piece, a ta cała aparatura poŜera mnóstwo prądu... ZbliŜył się do prostopadłościanu i ściągnął zeń płachtę. Ukazała się jakby ogromna tablica rozdzielcza, złoŜona z trzech pionowych ścian, otaczających obrotowy fotel. Ściany i mały pul pit przed fotelem usiane były rojem wskaźników, pokręteł i przełączników. - Oto on... - powiedział staruszek z dumą, sadowiąc się na- przeciw mnie. Telechronopator... A właściwie jego część opera- cyjna. Reszta aparatury zajmuje cały sąsiedni pokój. - Pan to sam skonstruował? - spytałem z niedowierzaniem, pa trząc na zupełnie przyzwoicie wykonane elementy aparatury. - Przez czterdzieści lat byłem samodzielnym pracownikiem naukowym - powiedział. Miałem dostęp do laboratoriów i personel techniczny do dyspozycji... Nikt nie śmiał mnie kontrolować, bo równocześnie prowadziłem inne prace, niezmiernie dla uniwersytetu doniosłe. To wszystko udało mi się wykonać bez zwracania czyjej kolwiek uwagi. Sam to oczywiście projektowałem i nikt nie miał pojęcia, co z tego ma być. Gdybym przedstawił projekt Radzie Naukowej, byłby kłopot z uzyskaniem funduszów. Znalazłem inny sposób: podjąłem badania w dziedzinie, o której niewielu uczonych miało rzeczywiście pojęcie. 112
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Owszem, kaŜdy kiwał głową i udawał głębokie zrozumienie, ale doskonale wiedziałem, Ŝe są rozpaczli wymi ignorantami. Miałem jednak wyniki praktyczne na światową skalę. To zadecydowało, Ŝe znalazły się fundusze i nieograniczone praktycznie uprawnienia. Moi asystenci robili co im kazałem. Wszystkie jednak nici trzymałem w dłoni tylko ja. Tu, w tym domu, montowaliśmy całą aparaturę we dwóch, z moim starym laborantem. On juŜ nie Ŝyje... Kiedy juŜ wszystko było gotowe i wypróbowane, usiłowałem os troŜnie przygotować kilku najbardziej wpływowych profesorów do przyjęcia moich rewelacji... Pan wie, co mówili? Na samą wzmiankę o telepatii omalŜe nie kręcili kółek na czole. Dali mi do zrozu mienia, Ŝe jestem juŜ stary i przemęczony pracą. Zaproponowano mi emeryturę. Było mi to w owej chwili nawet na rękę, choć nie tak wyobraŜałem sobie moje odejście z uniwersytetu... Pan rozumie: czterdzieści lat! A potem tak... Ale to teraz mało istotne. Dość, Ŝe nie doszło nigdy do zademonstrowania mojego telechronopatora. Postanowiłem poczekać, aŜ znajdą się ludzie na tyle rozsądni, Ŝe zrozumieją doniosłość mego wynalazku. Ulepszałem go przez szereg lat, poznawałem coraz to nowe moŜliwości tej wspaniałej aparatu ry... - Nie sądzę, by pan uznał mnie za osobę godną poznania w pierwszej kolejności zalet tej maszyny - powiedziałem skromnie. - Wobec pana jestem ignorantem w tej dziedzinie. Profesor uśmiechnął się jowialnie. - Oczywiście, oczywiście - powiedział. - Chciałbym jednak, by ktoś poparł moje wywody, Mnie, starego, mogą posądzić o halucynacje, urojenia i tak dalej... Są przy tym pewne niejas ności, które moglibyśmy wspólnie wyjaśnić. Pan spojrzy na rzecz obiektywnie, bez osobistego zaangaŜowania, bardziej krytycznie. Piliśmy w milczeniu herbatę, przegryzając ciasteczkami, które staruszek wydobył z szuflady biurka. Patrzyłem na aparaturę, usiłując odgadnąć zasadę jej działania. Z wykształce nia jestem elektronikiem, mimo to jednak wszelkie usiłowania nie doprowadziły mnie do rozszyfrowania schematu tablicy. Aparatura była oryginalna i unikalna, nie przypominała Ŝadnego ze znanych mi urządzeń. - Czas włączyć zasilanie - powiedział Gisnellius wstając. Podszedł do tablicy i wcisnął kilka klawiszy. Zapłonęły kolejno kontrolne neonówki, za ścianą zaszumiały rdzenie trans formatorów. Maszyna oŜyła. Czuło się lekką wibrację podłogi, jak w hali maszyn cyfrowych, gdzie pracuję. - Obsługa aparatury wymaga pewnej wprawy - powiedział profe sor. - MoŜna to porównać do pracy przy radiostacji krótkofalowej. Trzeba dostrajać się do strumienia informacji, "łapać" go nie jako, podobnie jak fale radiowe... Proszę, niech pan siada! wskazał mi fotel przed pulpitem. - Tu, na tym miejscu, ogniskują się transduktory wzmacniacza końcowego, które przekaŜą do pańskiego mózgu to wszystko, co myśli i odczuwa człowiek będący obiektem sprzęŜenia... - Raczej chyba: "co myślał i odczuwał", jeśli to będzie ktoś z przeszłości? - Celowo uŜyłem czasu teraźniejszego - uśmiechnął się Gis nellius. - W odniesieniu do zdarzeń uŜycie czasu przeszłego narzucałoby pewne uporządkowanie, równoczesność lub nierównoczes ność. Pojęcia te są jednak względne. - Przez cały czas mówił mi pan o... telechronopatii, bo tak chyba trzeba nazywać to zjawisko, w odniesieniu do czasu przeszłego - powiedziałem. - A przyszłość? Czy wobec względności czasu, jaką narzuca uogólniona przestrzeń... Staruszek drgnął i spojrzał na mnie, z trudem usiłując ukryć podejrzliwe zaniepokojenie. . 113
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Pan... zna te zagadnienia? Mówił pan w taki sposób, jak by... Kim pan właściwie jest? Nie wiem co powstrzymywało mnie od przyznania się do mojego zawodu. - Robię doktorat z prawa rzymskiego... Coś na pograniczu historii i jurystyki skłamałem bez zająknięcia. Był tym wyraźnie uspokojony, co mnie z kolei przyprawiło o lekki niepokój. - Interesowałem się kiedyś z amatorstwa nauką o przestrzeni - dodałem pospiesznie. - Acha... - mruknął. - NiechŜe pan siada, proszę! Zwlekałem - znów nie wiem, co mnie do tego skłoniło! - kręcąc się wokót fotela. - Nie odpowiedział pan na moje pytanie - przypomniałem. - Przepraszam, na jakie? - spojrzał na mnie roztargnionym wzrokiem; lecz ja wiedziałem, Ŝe udaje, i to podsyciło moją natarczywość. - Pytałem pana o moŜliwość przechwytywania informacji z przyszłości! - Ach, nie! Nie! - wykrzyknął gwałtownie, machając dłonią koło ucha. - To zupełnie niemoŜliwe... PrzecieŜ przyszłość nie jest zdeterminowana... - A skąd pan wie? Zmieszał się. Wyraźnie się zmieszał, bo otworzył usta i przez chwilę szukał odpowiedzi, rozglądając się nieprzytomnie po ścianach. - Wiem! - wykrztusił wreszcie. - Nie będę panu tego wykładał, to by trwało zbyt długo. Niech panu wystarczy swego rodzaju reductio ad absurdum - dowód metodą "nie wprost", dowód negatywny: przypuśćmy, Ŝe moŜliwe jest przechwycenie informacji z przyszłości. To takie nasze robocze załoŜenie. CóŜ z tego wynika? Przechwytuje pan pewne wiadomości o zdarzeniach, które mogą doty czyć pana osobiście. MoŜe pan z tego skorzystać, na przykład tak, Ŝe "wymodeluje" pan później swoją przyszłość na inny sposób... Jednym słowem załoŜenie nasze doprowadza do wniosku, Ŝe przyszłość "rzeczywista" mogłaby być inna niŜ ta, którą pan "zobaczył" metodą telechronopatii. To jest sprzeczność, która oczywiście obala słuszność naszego pierwotnego załoŜenia. Czy to panu wystarczy? - Nie! - powiedziałem ostro. - MoŜe istnieć sposób ominięcia tej sprzeczności w rozumowaniu! - Na przykład jak? - mruknął niechętnie. - Nie wiem... - zastanowiłem się. - MoŜe tak: sam proces sprzęŜenia myślowego z przyszłością jest moŜliwy tylko o tyle, o ile nie daje informacji, które mógłby wykorzystać "podróŜujący w czasie" dla wpływania na własną przyszłość... - A gdyby jednak trafił na taką właśnie informację! PrzecieŜ nie sposób tego przewidzieć a priori... - staruszek uśmiechnął się chytrze. - To co wtedy, pana zdaniem? - Powiedzmy, Ŝe powodowałoby to jego... natychmiastową śmierć! - wypaliłem bez namysłu. Profesor zaniósł się bezgłośnym śmiechem. - Oto... - powiedział po chwili, ocierając usta chusteczką - oto jak moŜna się samemu zaplątać we własne sieci. PrzecieŜ, jeśli miałby ten pański podróŜnik w przyszłość zginął śmiercią w czasie eksperymentu, to nie byłoby w przyszłości takiej informa cji, którą mógłby on wykorzystać, a po drugie, nie mógłby on, nieboszczyk, zrobić juŜ w ogóle nic! Błędne 114
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 koło, klasyczne błędne koło! To drugi, bardzo przekonywający dowód, Ŝe nie moŜna zaglądać w przyszłość. Mnie jednak dowód ten nie wystarczał. NiepostrzeŜenie dla samego siebie uwierzyłem w to, co staruszek mówił o swym wynalazku, a ponadto i w to jeszcze, czemu sam tak gorąco za przeczał. Podświadomie rozumowałem chyba mniej więcej tak: jeśli prawdą jest ta cała historia z chwytaniem informacji w przeszłość, to logicznie rzecz biorąc, przyszłość musi być w tej dziedzinie równouprawniona. Rozumowałem chaotycznie, mąciły mi się w głowie moje niezbyt obfite wiadomości, plątały się sprawy odwracalności zjawisk w świecie mikro i makroskopowym, symetria czasu względem punktu teraźniejszości: - Dobrze, zaczynajmy? - powiedziałem wreszcie. - Czy wszys tko gotowe? - Proszę, proszę! - profesor zatarł dłonie i wskazał mi fo tel. - Na początek zrobi pan małą wycieczkę w przeszłość. - Z kim mnie pan sprzęgnie telechronopatycznie? - zapytałem siedząc juŜ na fotelu. - O, to będzie dla pana niespodzianka! Nawet się pan nie domyśla! - Chcę jednak wiedzieć! - powiedziałem z nagłym strachem. Musiał to wyczuć, bo szybko odpowiedział: - Proszę siedzieć i nie obawiać się niczego. Zrobi pan "wycieczkę" w bliską przeszłość. - Ale, Ŝe tak powiem, w czyjej "skórze"? Nie odpowiedział. Kościstym palcem wcisnął czerwoną gałkę na tablicy. Odczułem lekki zamęt w głowie... Musiał juŜ od dłuŜszej chwili stać za moimi plecami, bo kiedy odwróciłem się ku drzwiom, uśmiechnął się krzywo i powiedział: - Pan jak widzę, jest miłośnikiem staroŜytności... Zgadł trafnie, bo teŜ było to trudne: od dziesięciu minut wybierałem między Plutarchem, Herodotem a Flawiuszem, by wreszcie odejść z "śywotami Cezarów" pod pachą, bo na nic innego nie star czyło mi pieniędzy. - Owszem - powiedziałem, usiłując go wyminąć, lecz podreptał za mną. - Czasy Imperium to niezwykle ciekawy okres - powiedział, gestykulując szeroko i bezładnie. - ChociaŜ, jeśli o mnie chodzi wolę staroŜytny Wschód. Wyszliśmy z księgami. - No i jak? - Profesor stał obok fotela i zaglądał mi w twarz. - Dobrze trafiłem? - Pan cofnął mnie do chwili naszego pierwszego spotkania? - Właśnie! Odbierał pan swoje własne wraŜenia sprzed kilku dni. - Nie pomyślałem o takiej moŜliwości! - powiedziałem zdu miony. - O, jeszcze wielu innych moŜliwości pan nie przewidział. To było najłatwiejsze do osiągnięcia: sprzęŜenie z samym sobą, auto transmisja ponadczasowa. Efektowne, prawda? Najprawdziwsza podróŜ wstecz. Niestety, moŜliwa tylko w ramach zakreślonych czasem Ŝycia podróŜującego. Telechronopator jest nastawiony na auto transmisję. MoŜe pan teraz zapuścić się w odleglejszą przeszłość... Pochylił się nad pulpitem, przekręcił gałkę i powiedział: - Piętnaście lat od punktu teraźniejszości!
115
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Prawą dłoń połoŜył na czerwonej gałce startu. Wtedy właśnie zauwaŜyłem, jak jego lewa dłoń skrada się w kierunku przełączni ka, umieszczonego bezpośrednio pod pokrętłem regulacji odstępu czasowego. Był to przełącznik wahadłowy, posiadający tylko dwie pozycje. Do tej pory spoczywał w pozycji oznaczonej symbolem "mi nus". Przy drugiej pozycji widniał znak "plus". Gdyby przełączył go zdecydowanie i pewnie, jak nastawiał przedtem inne przełączni ki i regulatory, nie zauwaŜyłbym w tym nic podejrzanego. Ten jed nak ukradkowy ruch starczej dłoni przykuł moją uwagę, zaniepokoił mnie. Dalej działałem jak w natchnieniu. Gdy dłoń jego przerzu ciła ów przełącznik, poderwałem się gwałtownie na nogi i nagłym szarpnięciem obu rąk wcisnąłem profesora w fotel. Krzyknął ochryple, cofając dłoń z czerwonej gałki, lecz ja, trzymając go juŜ jedną ręką mocno za kark i wgniatając jego drob ne ciało w fotel, drugą uderzyłem w czerwony wyłącznik. Dlaczego to zrobiłem? Zastanawiałem się nad tym o wiele później i doszedłem do wniosku, Ŝe kierował mną chyba tylko jakiś nieokreślony strach przed czymś niezwykłym i jak mi się wydało, niebezpiecznym. MoŜe to była tak zwana intuicja, moŜe działający telechronapator powodował - jako efekt uboczny - jakieś słabe oddziaływanie między świadomością Gisnelliusa i moją? Nie wiem. Dość, Ŝe niejasne poczucie zagroŜenia kazało mi odwrócić nasze role w tym eksperymencie. Moralnie czułem się - w podświadomości, oczywiście - usprawiedliwiony: nie zrobię mu w ten sposób niczego ponad to, co on chciał zrobić mnie. Gdy wcisnąłem przełącznik startu, światła przygasły nagle, a za ścianą, w sąsiednim pokoju, gdzie według słów profesora znajdowała się główna część aparatu ry, huknęło przeraźliwie. Moja dłoń, wczepiona dotąd w chude ra mię starca, poleciała teraz w dół, ześlizgując się po obitym skórą oparciu fotela. Światła Ŝyrandola drgnęły, pulsując na ob niŜonym napięciu. Ogarnąłem spojrzeniem podłogę pod fotelem, potem cały pokój. Profesora nie było! Drzwi były zamknięte, a pokój pusty. Stałem moŜe minutę w osłupieniu wpatrując się w fotel jakby w nadziei, Ŝe starzec pojawi się nagle w miejscu, gdzie go przed chwilą posadziłem. Potem, w obezwładniającym, panicznym lęku, wypadłem z pokoju, przebiegiem sień, obruszając lawinę starych mebli spiętrzonych w kącie, by wreszcie znaleźć się na powietrzu. Nie oglądając się dobiegłem do rogu ulicy. Tu dopiero zwolniłem i obejrzałem się przez ramię. W ciemnym oknie domku profesora trzepotał pomarańczowy języczek płomienia. Ten ogień i huk, który przedtem słyszałem, musiały być spowodowane zwarciem w prze ciąŜonej aparaturze. Stałem chwilę niezdecydowany, a potem jeszcze szybciej pobiegłem w stronę stacji metra. Tu minął mnie wyjący czerwony wóz straŜy ogniowej. Odetchnąłem. Ktoś musiał za uwaŜyć ogień i wezwał straŜ. Staruszek kłamał! Albo raczej: nie wszystko, co mówił było prawdą. Przyszłość bowiem - niezaleŜnie od tego, czy jest ona zdeterminowana, czy teŜ nie - nie moŜe stać się wiadomą człowiekowi teraźniejszemu! Tu profesor mówił prawdę. Nie zdradził mi jednak jedynego sposobu uniknięcia logicznego paradoksu: człowiek, który poznaje przyszłość, musi przestać być człowiekiem teraźniejszym! Musi nieodwracalnie przenieść się natychmiast w tę przyszłość, która się przed nim odkrywa. W prze ciwnym razie mógłby wykorzystać w teraźniejszości swoją wiedzę o czasie przyszłym, a to prowadzi do paradoksu podwójnej przyszłości. Tak zaś, przeskakując czas, jaki dzieli go od przyszłości, podróŜnik w czasie nie ma kiedy wykorzystać wiedzy o przyszłości! To jedyna moŜliwość wyplątania się z myślowego labiryntu... Tylko przy takim załoŜeniu moŜliwa jest telechronopatia (a raczej telechronoportacja!) w przyszłość. Profesor Gisnellius wiedział o tym doskonale. Przewidział to teoretycznie i rozwiązał konstrukcyjnie. Chciał tylko doświad czalnie potwierdzić swą pewność. Nie miał jednak odwagi dokonać eksperymentu na sobie samym. Był na to za stary! Skąd mógł wiedzieć, czy za rok, miesiąc, dzień - będzie jeszcze Ŝył? Gdyby przeniósł się w przyszłość poza czas
116
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 swego bytu, oznaczałoby to skok w śmierć... Dlatego teŜ wiem, Ŝe nie spotkam juŜ profesora Gisnelliusa: wskaźnik czasu był nastawiony na piętnaście lat! Pozostałoby do rozstrzygnięcia pytanie, dlaczego paradoks, występujący w odniesieniu do przenoszenia masy i energii w przeszłość, nie obowiązuje w stosunku do przyszłości. MoŜe ilość masy i energii w kaŜdym punkcie tej "przyszłościowej" połówki czasoprzestrzeni nie jest jednak ściśle zdeterminowana? Myślę, Ŝe nauka odpowie wkrótce i na to pytanie.
117
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Ten pierwszy dzień Od rana było Normalnie, jak kaŜdego dnia. Starał się nie myśleć o tym, co miało dziś nastąpić. Było zresztą jak zawsze Miło, Spokojnie, a chwilami wręcz Rozkosznie. Niełatwo jednak zachować równowagę, gdy oto nadszedł dzień od tak dawna oczekiwany. Niespodziewanie dla samego siebie wzruszył się. Ogarnęło go coś w rodzaju tremy i dawno nie doświadczonego uczucia podniecenia. Zapragnął, Ŝeby było Bardziej Beztrosko. Było. I Spokojniej. TeŜ było, natychmiast. Więc to juŜ dziś, juŜ za chwilę... Próbował przypomnieć sobie, jak to jest. Wydało się mu, Ŝe doskonale pamięta... Wyjście trwało niewyobraŜalnie krótko. Zobaczył jasny, oślepiający prostokąt światła na tle zupełnej czerni. Po chwili dopiero, przecierając załzawione oczy, odwaŜył się postąpić kilka metrów. Szedł powoli, niepewnie, potykając się o stopnie schodów. MruŜąc oślepione oczy zanurzył się w światło dnia. Trawa pod stopami była sucha, Ŝółtawa i łaskotała poprzez dziury w butach. Przebiegł truchcikiem kilkanaście kroków, potem przystanął, sze roko otwartymi ustami chwytając powietrze. Po pierwszej euforii czuł teraz coraz wyraźniej, Ŝe nie jest ani Błogo ani Miło. Było Zimno. Było Duszno. W kolanach poczuł Ból. W Ŝołądku Głód. W całym ciele - Słabość i Sztywność mięśni... ... ale jednak, mimo wszystko, było Dobrze, bo Inaczej i tak jakoś Konkretnie. Zimno wyznaczało precyzyjnie granicę między nim a otocze niem. Ból i Głód określały połoŜenie poszczególnych organów. Zmęczenie dokumentowało prawdziwość Istnienia... Teraz dopiero rozejrzał się wokoło. Widział mgliście, kontu ry były rozmyte. Przyjrzał się dłoniom - pomarszczonym, Ŝylastym, pokrytym Ŝółtymi plamami, z palcami zgrubiałymi w stawach. Zacisnął je w pięści, rozprostował. Zatrzeszczały, a prze dramiona, aŜ do łokci, przeszyły włókienka bólu. Tak, dziewięćdziesiąt lat to juŜ sporo. Popatrzył na stopy. Musiał zgiąć się wpół, by zobaczyć wyraźniej zdarte cholewki butów i zwisające nad nimi strzępy nogawek. Warto by się postarać o nowe buty i ubranie, pomyślał, ale juŜ po chwili uświadomił sobie, Ŝe nie ma to Ŝadnego znaczenia, przynajmniej dla niego... Marne to wszystko, zuŜyte, myślał, z bolesnym trudem pros tując zgięte plecy. Ale dobrze, Ŝe jest choć takie... Zebrał się w sobie i ruszył ścieŜką wydeptaną wśród traw. Tam, gdzieś u jej końca, powinien być Ośrodek. Szedł, jak mógł najszybciej, rozkoszując się Byciem, Istnieniem, przeciwstawie niem siebie całej reszcie otaczającej go materii, choć na tę przyjemność składały się w głównej mierze Ból, Zimno, Głód i Słabość... Niedowidzącymi oczyma chłonął nieostre zarysy ksz tałtów. Szum wiatru dochodził do uszu jak przez watę. Wszystko stare, pomyślał z rozŜaleniem. Czemu nie stało się to wcześniej, gdy jeszcze ciało było młode, sprawne... Stanął na szczycie pagórka. Słońce wyjrzało na chwilę zza warstwy szarawych chmur. Poczuł ciepło jego promieni na twarzy i wyłysiałej skórze głowy. Oddychał szybko płytkim, urywanym oddechem starych płuc. Czuł pulsowanie krwi w sklerotycznie zwęŜonych arteriach. 118
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Roześmiał się rechotliwie. Nie, to zupełny absurd! Nikt ter az nie zdecydowałby się na to. Z pewnością nikt nie zamieniłby swojego losu na kilka lat - a moŜe tylko dni przeŜytych w takim stanie... Jeden dzień - to co innego. Przypomniał sobie treść regulaminu nakazującego katego rycznie punktualny powrót pod groźbą blokady wejścia. Przynaglony tą myślą ruszył dalej, kusztykając i zataczając się lekko. ŚcieŜka wyprowadziła go na skraj szerokiej, betonowej drogi. Zza pagórka widać było dachy zabudowań. To juŜ tutaj, pomyślał i us pokoił się. ZdąŜę dojść i wrócić. Przysiadł w trawie przy brzegu betonowego pasa. Sapał cięŜko. Nie było juŜ chłodno, bo słońce na dłuŜej wyjrzało zza chmur. Poczuł senność, więc ułoŜył się na boku i wsparłszy głowę na dłoni obserwował horyzont, jakby w nadziei, Ŝe pojawi się na nim ktoś oczekiwany... Nie mógł pojawić się nikt. Baal wiedział, Ŝe jest jedynym naprawdę Ŝywym mieszkańcem planety. Teraz, kiedy tak leŜał bez ruchu, ogrzany słońcem, czuł się o wiele lepiej. Pomyślał nawet, Ŝe gdyby jeszcze nakarmił i napoił to nędzne ciało, czułby się zupełnie znośnie. Znów wróciła tamta natrętna myśl, z której uśmiał się w drodze. Teraz nie wy dała mu się tak absurdalna... - Nie - powiedział do siebie głośno. - To nie miałoby jednak sensu. W kaŜdym razie teraz juŜ nie... Przypomniał sobie tamtych dwoje, Evema i Adę. Ich teŜ mu siała nawiedzić ta sama myśl, ale o ileŜ inna była ich sytuacja. Mieli przed sobą całe Ŝycie. Całe, normalne ludzkie Ŝycie we dwo je. MoŜe nawet kochali się, jeszcze zanim przyszła ich kolej? MoŜe zaplanowali to sobie z góry, czekając cierpliwie swój Piękny Dzień? To było bardzo dawno. Baal próbował przypomnieć sobie chronologię zdarzeń, ale bez pomocy mnemoteki, zdany na własną pamięć wpisaną w sklerotyczny mózg, z trudem układał wszystko w logiczny ciąg faktów. A więc, najpierw była choroba, długotrwała i beznadziejna. Dobry, poczciwy profesor Oro robił, co mógł. Gdyby wiedział, jak potoczy się historia... A więc Ośrodek, kilka tygodni bezskutecznej kuracji, potem sejf. To wszystko Baal pamiętał. Resztę znał z informacji docie rających do sejfu normalnym kanałem łączności. Klęska spadła na planetę nagle i, prawdę mówiąc, nie wyjaśniono nigdy do końca jej przyczyny. Po prostu nie miał juŜ kto tego wyjaśnić. Wszystko wało dni, bo nawet nie tygodnie. Nie było moŜliwości ucieczki. Zaraza została zawleczona prawdopodobnie przez jedną z bez załogowych sond, powracających z rejonu Alfy Psa Małego albo z okolic Gwiazdy Barnarda. Zginęli ludzie, zwierzęta... Zaraza osz czędziła tylko rośliny i najniŜsze organizmy zwierzęce. Zginęli nawet ci, którzy powrócili na planetę z Kosmosu w ciągu kilku lat po zniknięciu ostatniego jej mieszkańca... Przetrwali tylko ludzie, którzy - o ironio! - nie mieszkali w swych schorowanych ciałach. Potem wróciło z gwiazd jeszcze dwo je, kobieta i męŜczyzna. Baal nie pamięta nawet ich imion. Oni przeŜyli. Widać zaraza wygasła wreszcie, pozbawiona dalszych o- fiar. Ci dwoje, osłupieli, poraŜeni ogromem nieszczęścia, jakie spadło na planetę, długo szukali choć jednego Ŝywego jej miesz kańca. Prowadzili nasłuch radiowy, błądzili nad kontynentami, nadawali sygnały. I wtedy przemówił sejf, wezwał ich tutaj. Przy byli śpiesznie, pełni ufności, szczęśliwi, Ŝe oto jednak kogoś znaleźli. Nie rozumieli, co się stało. Długo jeszcze tego nie mogli pojąć, zwabieni podstępem do sejfu. CóŜ, nowa sytuacja tworzy nową moralność, nowe prawa. Nikt nie pytał ich o zgodę, bo nie udzieliliby jej na pewno. PrzecieŜ nie byłoby sprawiedliwie, gdyby oni tylko mieli korzystać z tego, czego pozbawione zostały dziesiątki tysięcy bezcielesnych istnień wpisanych w komórki sejfu... W zamian za swoją doczesną cielesność otrzymali Wieczność. 119
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Niedługo jednak trwała radość społeczności Nieśmiertelnych. Dosłownie po kilku dniach wysz li Evem i Ada. To był błąd. Nie naleŜało wypuszczać ich we dwoje. Nie wrócili wieczorem tego dnia, jak nakazywał regulamin. Nie wrócili takŜe Ŝadnego z następnych dni przez pięćdziesiąt z górą. Potem pojawili się, w złudnej nadziei na Wieczność. Sejf odrzucił ich jednak. Ich oraz to co mieli do zaoferowania... Odeszli bez słowa i więcej ich nie widziano. A potem, duŜo później, pojawił się Graves. Wrócił samotnie z dalekiego rekonesansu gwiezdnego, męŜczyzna w pełni sił, postarzały zaledwie o dwadzieścia kilka lat biologicznych, choć spędził w podróŜy ponad pół wieku... Z nim poszło łatwo, był ufny i prostoduszny. To jego ciało miał dziś na sobie Baal. Dźwignął się z tru dem, jeszcze raz przyjrzał się temu staremu, zuŜytemu ciału. Nic dziwnego, Ŝe doprowadzono je do tak opłakanego stanu, pomyślał. KaŜdy wie, Ŝe moŜe uŜywać go tylko przez jeden dzień. Nie wystar czy na więcej. Zanim kolejka dojdzie znów do pierwszego uŜytkow nika, to ciało skończy się niechybnie. Właściwie... Baal zatrzymał się poraŜony tą myślą, która nagle zrodziła się w jego świadomości. ...właściwie to nawet ryzykowne uŜywać go teraz! Ten, kto nie zdąŜy wrócić w nim do sejfu, zginie na zawsze wraz z tym ciałem, utraci Wieczność... Przeraziło go to, ruszył powoli w stronę Ośrodka. Wsłuchiwał się w bicie serca, badał co chwila puls. Trzeba nakarmić je, napoić... Regulamin nakłada ten obowiązek na kaŜdego uŜytkownika. Jak to się stało - myślał Baal - docierając do pierwszych bu dynków Ośrodka, Ŝe tamci dwoje, uciekinierzy, którzy porwali ciała stanowiące wspólną własność sejfu, nie mieli potomstwa? Przynajmniej tak twierdzili... A moŜe mieli? Ech, jałowe rozwaŜania... W zabudowaniach Ośrodka panował nieopisany bałagan. Nic dzi wnego - pomyślał Baal. - Codziennie buszuje tu przecieŜ ktoś z sejfu odziany w ciało Gravesa. KaŜdy zachowuje się tak, jakby po jego dniu miał nastąpić koniec świata. Dobrze, Ŝe siłownia działa wciąŜ bez zarzutu i pracują chłodnie. Odnalazł magazyn Ŝywności, wybrał kilka puszek konserw i soków owocowych i odgarnąwszy śmieci z kąta rozsiadł się na pustej skrzynce, na drugiej rozkładając swoje wiktuały. NoŜyk do otwierania konserw znalazł w jedynej niedziurawej kieszeni kurtki. Zrobiło mu się gorąco, zdjął kurtkę i zobaczył, jak podarta i brudna jest koszula, którą miał na sobie. Przez dziury prześwitywało dawno nie myte ciało. Pełen oburzenia na swoich poprzedników - uŜytkowników tego ciała, poszedł w głąb budynku, by się umyć. Woda sączyła się leniwie, mydła nie było pod ręką. Zniecierpliwiony i głodny poprzestał na obmyciu rąk i twarzy. Zrzucił strzępy koszuli, poszperał w magazynie i znalazł nową. Była trochę za obszerna, ale załoŜył ją i poczuł się nieco lepiej. Zasiadł teraz do jedzenia. Było lodowato zimne, ale i tak smakowało mu nadzwyczaj nie. Nie jadł od przeszło stu lat. śując bezzębnymi dziąsłami, rozglądał się po otaczającym go śmietnisku. Wszędzie piętrzyły się puste opakowania po konserwowanej Ŝywności. Przez zakurzone, prawie nieprzejrzyste szyby witryny wsączało się do pomieszczenia szare światło. Wokół panowała cisza tak głęboka, Ŝe Baal słyszał tylko własne ciamkanie i mlaskanie... W tej ciszy blaszany dźwięk potrąconej puszki zagrzmiał jak nagły grom. Baal poderwał się gwałtownie ze skrzynki, na której siedział. Gwałtowny ból w dolnej części kręgosłupa zgiął go wpół. Zachwiał się, wsparł się dłonią o stertę puszek spiętrzonych pod ścianą. Posypały się z piekielnym jazgotem. Baal wygramolił się spośród nich, próbując ostroŜnie stanąć na czworakach, a potem, czepiając się boazerii, ostroŜnie wyprostował plecy. Udało się. Teraz powoli, całym ciałem odwrócił się w strosnę drzwi prowadzących na tyły sklepu. 120
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Stała w nich drobna ludzka postać. Baal chwilę patrzył w osłupieniu, potem przetarł palcami łzawiące oczy. Był prawie pewien, Ŝe to zwid, halucynacja, ale mimo to zrobił trzy niez grabne kroki w stronę stojącego. - Czy jesteś człowiekiem? - zapytał młody, prawie dziecinny głos i Baal zamarł w pół kroku. - Czy jesteś... stamtąd? - Drobna figurka uniosła dłoń wskazując palcem niebo. - Czy moŜe stamtąd? - Dłoń wskazała w dół. Baal oprzytomniał. To nie była halucynacja. Stał przed nim człowiek chłopak, prawie dziecko. Ruszył powoli w jego kierunku, wciąŜ jednak z podświadomą obawą, Ŝe tamten zniknie, rozwieje się jak sen. - Nie podchodź, dopóki nie odpowiesz! Głos chłopca był ostry, jakby z nutą przestrachu. Cofnął się, utrzymując dystans dzielący go od Baala. - Nie bój się - powiedział Baal - jestem człowiekiem jak ty. Jestem stąd... - Nieprawda - zaprzeczył chłopak. - Znam wszystkich ludzi. Ty nie jesteś od nas, więc musisz być stamtąd... albo stamtąd... Znów pokazał dłonią w górę i w dół. Baal myślał intensywnie. - Byłem tam... - Pokazał dłonią niebo. - Ale to było dawno. Teraz Ŝyję tu, w pobliŜu. - Tak, widziałem cię kilka razy - potwierdził chłopak. - Ale tu jest strefa zabroniona. Tak mówią dorośli. Nie wiem, co to znaczy, ale nikt z naszych tu nie przychodzi. To grozi... - Czym grozi? - Baal niepostrzeŜenie zbliŜył się do chłopca. Teraz widział najwyraźniej jego młode, spręŜyste ciało, opaloną, złotawą skórę, ciemne oczy , długie blond włosy... Nie potrafił oprzeć się chęci dotknięcia, choćby na chwilę, tego młodego, zdrowego ciała. Wyciągnął rękę. - Nie bój się mnie, synu. Popatrz, jaki jestem stary i słaby... Chłopiec stał przez chwilę bez ruchu, a potem wyciągnął rękę do starca. - Nie wiedziałem, Ŝe jest ktoś oprócz mnie na tej planecie - powiedział Baal, ujmując ostroŜnie drŜącą dłonią rękę chłopca. - Myślałem, Ŝe jestem ostatnim z Ŝyjących... Ile was jest? - Ponad trzysta osób. Sto lat temu było tylko dwoje. To prarodzice. Oni przybyli tutaj, gdy na Ziemi nie było nikogo... - Skąd przybyli? - Nie wiem dokładnie. Uczono mnie, Ŝe dobrowolnie wyrzekli się Wieczności, by dać początek Nowej Ludzkości. Nie bardzo to rozumiem, ale tak uczyli mnie rodzice. Mówili takŜe, Ŝe Wieczność upomina się o nas wszystkich, Ŝe ciąŜy na nas wina prarodziców. Dlatego bałem się ciebie i pytałem, skąd jesteś. - Czy Wieczność to śmierć? - Nie, śmierć to śmierć, a Wieczność - to gorsze niŜ śmierć. To istnienie w nieistnieniu. Tego, wybacz, sam nie rozumiem, więc ci nie wyjaśnię. - Więc wszyscy tam, u was, boją się Wieczności? Chłopiec zastanowił się dłuŜszą chwilę. - Wiesz, to trudna sprawa - powiedział wreszcie - dziwna sprawa. Jak by to powiedzieć? Młodzi nie myślą i nie mówią o tym prawie wcale. Za to starzy... Oni tak jakby 121
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 chcieli... jakby woleli Wieczność niŜ śmierć... Słyszałem rozmowy, ale... Nie, nie rozumiem tego. - Jesteś dociekliwy, synu. To ciekawość przygnała cię tutaj, prawda? - Baal połoŜył kościstą dłoń na głowie chłopca. - Przyszedłeś mimo zakazu! Ach, jakiŜ on młody, ile Ŝycia przed nim, ile lat - pomyślał, patrząc łapczywie na swego rozmówcę. - Mógłbym ci wiele wyjaśnić. Zabierz mnie do swoich, dobrze? Nie powiemy nikomu, Ŝe tutaj mnie spotkałeś. - Dobrze, zgoda. . - Chłopak zawahał się chwilę. - No, to chodźmy. - Zaraz - powiedział Baal. - Wiesz co? Muszę zabrać jeszcze kilka drobiazgów z mojego... mieszkania. Mieszkam dość daleko, ale jeśli mi pomoŜesz - dojdziemy tam za godzinę, moŜe za półtorej. A po drodze opowiesz mi o swoich, bym poznał ich choć trochę, zanim zobaczę. - Chodźmy - powiedział chłopak zdecydowanie. - Jak się nazywasz? - spytał Baal, gdy wspierając się na młodym ramieniu ruszył w drogę powrotną. - Mówią na mnie Daniel, albo krócej, Dan. - Więc chodźmy, Dan, chodźmy. Baal przyspieszył kroku. Myślał spokojnie, metodycznie. Teraz nie moŜna sobie poz wolić na błąd. To młode, wspaniałe ciało musi stać się własnością Nieśmiertelnych. Według regulaminu zdobywca nowego ciała ma prawo korzystać z niego sześć razy poza kolejnością... Zdawało się, Ŝe ten punkt regulaminu stał się juŜ dawno martwym paragrafem, a tymczasem... Więc on, Baal, będzie mógł sześć razy wcielić się w to młode, zdrowe, cudowne ciało... Byle tylko nie spłoszyć... a potem, jako Dan, będzie mógł przyprowadzić tu innych, tak samo jak tego chłopca... Będzie mógł przekazać komórkom Wieczność ich osobowości, a ciała będą słuŜyły wszystkim Nieśmiertelnym! Tylko... czy to nie stanie się niebezpieczne? Czy tamci nie zauwaŜą porwań? Czy nie wyśledzą sejfu? Czy przez zemstę... Tak! Mogliby zniszczyć Wieczność... A właściwie, dlaczego tylko sześć dni? Dlaczego nie całe Ŝycie tego ciała, a potem drugie, innego, a potem... Dlaczego nie? Zniszczyć Wieczność... Zniszczyć? Zniszczyć?! Tak. Nie! Nie całą. Nie Wieczność. Uśmiercić Nieśmiertelnych. Nie uśmiercić, wyzwolić. Z półniebytu przenieść wreszcie w pełny, normalny niebyt. Po co? Po to, by napełnić Wieczność nowymi istnieniami? AleŜ nie. Potrzebny jest inkorpora tor. Wejście i wyjście! Gdyby nie to nie byłoby się nad czym zastanawiać, ale nie ma innego sposobu zawładnięcia inkorpora torem. Bez pośrednictwa Wieczności ciało tego chłopca nie stanie się własnością Baala. Więc tak: Najpierw normalny powrót. Niby normalny, ale tylko do kabiny inkorporatora. Potem główny wyłącznik zasilania. Wystarczą cztery sekundy, by zgasły impulsy podtrzymujące
122
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 zawartość komórek Wieczności. Potem juŜ nikt z zewnątrz nie przeszkodzi. Ciało Gravesa juŜ i tak niewiele warte i nikomu niepotrzebne... A więc, Dan w jednym, Baal w drugim gnieździe inkorporatora. Ekskorporacja, komutacja kanałów, blokada jednego wyjścia, a przez drugie... W porządku. Musi się udać. - Zaczekaj chwilę. To juŜ tutaj. Pozostawiając chłopca pod kępą krzewów zasłaniających właz sejfu, Baal wśliznął się w mały, prostokątny otwór zarośnięty trawą. - PomóŜ mi wyjść! - krzyknął po chwili, wystawiając obie ręce przez otwór. Dan podbiegł i chwycił dłonie starca. Mocne szarpnięcie pozbawiło go równowagi i runął głową w dół, w ciemność. Po niespełna minucie silne opalone ręce wydźwignęły musku larne ciało na powierzchnię ziemi. Młody chłopak biegł jak osza lały, podskakując i wywracając kozły w puszystej trawie. Był szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy. Albowiem Wieczność bez Istnienia jest Nicością gorszą od Niebytu.
123
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Towarzysz podróŜy Pociąg ruszył powoli,- z ociąganiem jakby. Spojrzałem w okno. WzdłuŜ peronu, jakieś dziesięć metrów za ostatnim wagonem, biegł spóźniony pasaŜer. Był to pociąg dalekobieŜny, z wagonami, których drzwi nie zamykały się automatycznie. Dzięki temu biegnący człowiek miał szansę. Lokomotywa rozpędzała się wolno. Spóźnialski pasaŜer wlókł sporą i na oko cięŜką walizkę, która obijała mu nogi. Przerzucony przez ramię płaszcz przeciwdeszczowy rozwiał mu się i plątał pod nogami. Stojąc w oknie przedostatniego wagonu obserwowałem całą scenę z zainteresowaniem kibica sportowego. Peron prawie się juŜ kończył, pociąg przyspieszył, biegnący nie dawał jednak za wygraną. Musiało mu bardzo zaleŜeć na tym właśnie pociągu. TuŜ przed słupkiem z tablicą „Przejście zabronione" udało mu się dopaść ostatniego pomostu. Postawił walizkę na stopniu, otarł czoło wierzchem dłoni i otworzył drzwi wagonu. Zamknąłem okno i usiadłem w pustym przedziale. Po chwili za szybą dzielącą mnie od korytarza ukazała się twarz nieznajomego. Zajrzał, wahał się chwilę, wreszcie otworzył drzwi i cichym głosem spytał: - Pozwoli pan...? - Proszę bardzo - odpowiedziałem obojętnie. - Pociąg taki pusty - zaczął tonem usprawiedliwienia, lokując walizkę na półce. - Bardzo nie lubię podróŜować samotnie. To przykre nie mieć do kogo ust otworzyć przez całą drogę. - Owszem... - odburknąłem niezbyt zadowolony, bo nade wszystko nie lubię mówić, gdy nie mam na to ochoty, a sądząc ze słów nieznajomego, zanosiło się na przymusową pogawędkę. Postanowiłem - jak zwykle zresztą w podobnych sytuacjach - Ŝe będę spał z głową ukrytą pod wiszącym w kącie płaszczem. Usadowiłem się wygodnie i zamknąłem oczy. Słyszałem, jak mój towarzysz podróŜy lokuje się na miejscu naprzeciw mnie. Szeleścił przez chwilę papierami. Nie potrafiłem powstrzymać się od wyjrzenia spod płaszcza. Na stoliku, zamiast spodziewanych jajek na twardo i kanapek w zatłuszczonym pergaminie, zobaczyłem plik zapisanych odręcznie arkuszy. Na pierwszy rzut oka wyglądały na jakąś pracę matematyczną. Nieznajomy, pochylony, przeglądał je z uwagą, znacząc coś ołówkiem na marginesach. Był w średnim wieku, miał dość niskie czoło, nad którym rozsypywały się bujne, szpakowate włosy. Podniósł oczy i uśmiechnął się z zakłopotaniem. - Widzę, Ŝe nie moŜe pan zasnąć - powiedział. - MoŜe światło przeszkadza? - Nie, proszę się nie przejmować. . Proszę czytać, nie chce mi się właściwie spać... A pan, jak widzę, zajmuje się matematyką? - Nno... właściwie tak... - zmieszał się nieco. - MoŜe raczej fizyką teoretyczną, teraz trudno te dziedziny ściśle rozgraniczyć, szczególnie w niektórych specjalnościach... Pan moŜe...? - Owszem, trochę - uśmiechnąłem się. O tyle, o ile jest mi to potrzebne w moim zawodzie. Pracuję w IBK, w biurze konstrukcyjnym. - Naprawdę? - wykrzyknął z oŜywieniem, jakby go ta wiadomość niezmiernie uradowała. - Pan pracuje w Instytucie Badań Kosmicznych? A to dopiero zbieg okoliczności! 124
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Właśnie tam jadę! Proszę sobie wyobrazić, Ŝe dziś zakończyłem pracę nad kapitalną teorią, która pozostaje w ścisłym związku z badaniami Instytutu... Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas... Jerzy Ferenc, magister fizyki. - Robert Melis, inŜynier-kosmik - przedstawiłem się i ja, ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń i usiłując bezskutecznie powiązać usłyszane nazwisko z którąś ze znanych mi publikacji fachowych. - OtóŜ, jak powiedziałem, moja teoria daje wprost fantastyczne moŜliwości w zakresie podróŜy kosmicznych... - MoŜe coś z dziedziny napędów fotonowych? - zapytałem z zainteresowaniem, gdyŜ to właśnie było tematem mojej ostatniej pracy teoretycznej. Zaprzeczył energicznym ruchem głowy. - Nie, nie! Zupełnie coś innego, nowego. Inne podejście... Moja teoria dotyczy Metody Kontaktu Hiperprzestrzennego i opiera się na pewnym interesującym acz nie docenianym dotąd zjawisku topologicznym. Czy orientuje się pan nieco w topologii? - Przyznam się, Ŝe poza definicją i kilkoma pojęciami niewiele wiem o tej gałęzi matematyki. Pan rozumie: specjalizacja! - powiedziałem tonem usprawiedliwienia. - Rozumiem... Ale to nic nie szkodzi. Postaram się, o ile to moŜliwe, wyjaśnić poglądowo, o co chodzi. Przymknął oczy i podparł czoło dłonią, namyślając się widocznie, od czego zacząć. - Czy wie pan, co to jest „wstęga Mobiusa"? - zapytał po chwili, rzucając na mnie bystre spojrzenie. - Nie wie pan, prawda, pan nie zna topologii... Przerwał i sięgnął do swoich papierów. Odszukał czystą kartkę, potem zdjął walizkę z półki i wydobytą stamtąd Ŝyletką odciął z brzegu arkusza wąski pasek, długi na jakieś dwadzieścia pięć centymetrów. - Jeśli ten pasek skleimy w ten sposób pokazywał - to otrzymamy po prostu zwykły pierścień czy raczej boczną powierzchnię bardzo niskiego walca; jeśli natomiast jedną z krawędzi przed sklejeniem odwrócimy „na drugą stronę", czyli skręcimy o 180 stopni, o, tak skręcił taśmę o pół obrotu - i teraz dopiero spoimy brzegi, to otrzymamy właśnie wstęgę Mobiusa. Proszę zauwaŜyć, Ŝe taka wstęga posiada tylko jedną powierzchnię, jedną stronę... - Jak to? - spytałem ze zdumieniem, nie bardzo rozumiejąc, co ma na myśli. PrzecieŜ papier ma dwie strony?! - Papier owszem... - odpowiedział cierpliwie. - Ale proszę sobie wyobrazić, załoŜyć, Ŝe jest on nieskończenie cienki jak abstrakcyjny twór geometryczny, który nazywamy płaszczyzną... - To niczego nie zmieni! - oponowałem. Zawsze będą dwie strony, zawsze moŜna spojrzeć na to od tej lub od tamtej strony... - Tu nie chodzi o to, z której strony się patrzy... - uśmiechnął się Ferenc. - Nie mam, niestety, kleju... - Powinienem gdzieś mieć podgumowaną taśmę do oklejania rysunków technicznych powiedziałem szukając po kieszeniach. - O, jest, proszę! - Świetnie - ucieszył się Ferenc, sklejając końce paska. - A teraz proszę wziąć ołówek i przejechać nim po taśmie, poczynając od dowolnego punktu, zawsze równolegle do obu brzegów papieru, nie przekraczając Ŝadnego z nich.
125
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Rzeczywiście! - zdziwiłem się, stwierdziwszy, Ŝe ołówek powrócił dokładnie tam, skąd wyruszył. - To zadziwiające: Obszedłem obie strony papieru! Kreska ciągnie się po obu stronach taśmy... - Po jednej stronie, proszę pana. Drugiej strony taśma nie posiada! - Na to wygląda... - odparłem niepewnie. Ferenc z zadowoleniem prestidigitatora, któremu udał się efektowny trik, spoglądał na mnie z ukosa, bawiąc się moim zdumieniem. - Widzi pan zatem, Ŝe zupełnie moŜliwe jest skonstruowanie powierzchni jednostronnej. Co by pan teraz powiedział, gdybym zaproponował następujący model Wszechświata: Ŝyjemy na takiej właśnie „powierzchni jednostronnej"; aby dostać się do punktu maksymalnie odległego, czyli popularnie mówiąc na „drugi koniec" Wszechświata, musimy odbyć długą podróŜ wzdłuŜ taśmy. A przecieŜ w rezultacie znajdziemy się jakby w tym samym punkcie, . bo od punktu wyjścia oddzielać nas będzie jedynie papier, o którym wszak załoŜyliśmy, Ŝe jest nieskończenie cienki. Tak więc praktycznie znajdziemy się znów w tym samym miejscu! Wszechświat niejako „zazębia się" sam ze sobą, a kaŜdy jego punkt ma podwójne znaczenie, znaczenie d w ó c h punktów tej samej powierzchni jednostronnej! Aby znaleźć się „na drugim końcu" Wszechświata, wystarczy tylko „przebić" nieskończenie cienką łupinę... - Więc w praktyce... znajdujemy się w dwóch miejscach równocześnie? - O nie! To znaczy... tak, ale tylko wirtualnie. Realny Wszechświat nie jest przecieŜ matematyczną abstrakcją... Nieskończenie cienką łupinę naleŜałoby fizycznie interpretować raczej jako coś analogicznego do „łuski magnetycznej" w sensie elektrodynamicznym... To oczywiście przenośnia, bo tu chodzi o coś zgoła innego... Ale model jest dobry: taka „łuska" ma pewien moment dipolowy, określoną polaryzację... Rozumie pan? Aby dokonać ZWARCIA hiperprzestrzennego, to znaczy, aby przeskoczyć do punktu sprzęŜonego z danym, do tego „po drugiej stronie", naleŜy jakby zmienić polaryzację obiektu na przeciwną. To nie jest, oczywiście, takie przejrzyste. Model, który panu przedstawiłem, dotyczy jedynie dwuwymiarowej przestrzeni, podczas gdy nasz Wszechświat jest trójwymiarowy, jeśli oczywiście pozostawimy na boku kwestię czasu i rozpatrujemy problem quasi-statycznie. Uogólnienie powierzchni Mobiusa na przestrzeń, którą kiedyś, być moŜe, nazywać się będzie „przestrzenią Ferenca", nie przedstawia jednak tak beznadziejnego problemu teoretycznego, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Zrobiłem to i powiem panu, Ŝe wnioski, jakie stąd wysnułem, pozostają w zaskakującej zgodności z ogólną teorią względności i termodynamiką probabilistyczną. Natomiast praktyczne rozwiązanie metody kontaktu hiperprzestrzennego przysporzyło mi sporo kłopotów, z których jednak udało mi się wybrnąć w sposób nadspodziewanie prosty... - I sądzi pan, Ŝe... człowiek... mógłby tą metodą przenieść się w odległe rejony Wszechświata? - Bez wątpienia mógłby! Tylko, niestety, nie zawsze jest to bezpieczne... Nie wiadomo przecieŜ tak od razu, co znajduje się tam, „po drugiej stronie", jeśli tak . moŜna obrazowo powiedzieć o jednostronnym obszarze. Ryzykant, który odwaŜyłby się na tego rodzaju wyprawę, mógłby źle skończyć... Spojrzałem na niego pytająco. Uśmiechnął się blado. - Niech pan nie myśli, Ŝe to ryzyko dyskwalifikuje praktyczne zastosowanie mojego odkrycia! NaleŜy sobie przede wszystkim zdać sprawę z rodzaju niebezpieczeństwa: otóŜ niech pan sobie wyobrazi, Ŝe w miejscu, które odpowiada punktowi pańskiego startu, w punkcie „ferencowsko-sprzęŜonym" z danym, znajduje się na przykład jakaś chmura pyłu kosmicznego albo, co gorsza, jądro jakiejś galaktyki czy po prostu gwiazda! Nie wie pan o tym a p r i o r i, podróŜ staje się podróŜą w nieznane, a więc rzeczą nader niebezpieczną. 126
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Istnieje jednak, jak się okazało, sposób rozpoznania warunków panujących w punkcie sprzęŜonym za pomocą sondowania hiperprzestrzennego... Ferenc zamilkł i zamyślił się. Po chwili milczenia przypomniał sobie widocznie o moim istnieniu i powiedział jakby z zaŜenowaniem: - Przepraszam pana... Myślałem właśnie o moim ostatnim eksperymencie. - Z sondowaniem - podchwyciłem zaciekawiony. - Coś w tym rodzaju. W kaŜdym razie to waŜny element umoŜliwiający zastosowanie mego odkrycia. Polega na transplantacji spolaryzowanych dipoli magnetycznych... ach, przepraszam, zaczynam mówić językiem, którego pan zapewne nie rozumie... ale wybaczy mi pan, wszystko to jest nawet dla mnie tak niesamowicie skomplikowane, Ŝe trudno posłuŜyć się prostym językiem, by to przekazać. Chwilami sam nie mogę uwierzyć w realność całej historii... Wie pan, sam boję się, naprawdę boję się skutków swego dzieła! Bo proszę sobie wyobrazić, Ŝe spowoduje ono całkowity przewrót, rewolucję w komunikacji międzygalaktycznej. CóŜ powiedzą na to specjaliści od rakiet relatywistycznych, tacy jak pan na przykład, którzy całe niemal Ŝycie poświęcili na konstruowanie pojazdu umoŜliwiającego osiągnięcie jak najdalszych okolic Wszechświata. A po zastosowaniu mojej metody - jakŜe prostej w swej istocie i łatwej stosunkowo w eksploatacji - osiąga się najdalszy z moŜliwych punktów Wszechświata, i to w czasie nieskończenie krótkim! Doprawdy waham się, czy mam opublikować moje prace... Jadę właśnie do Birhoffa, którego pan niewątpliwie zna, to przecieŜ obecnie największy autorytet w dziedzinie podróŜy międzygwiezdnych. Ale jakŜe ubogie są dotychczasowe osiągnięcia na tym polu: kilkanaście mniej lub bardziej rozsądnych prac teoretycznych, reszta - to plewy... Ani jednego praktycznego rozwiązania, Ŝadnej udanej konstrukcji! A przy tym nie zanosi się na istotny postęp w ciągu najbliŜszych dziesiątków lat... Po prostu ślepy zaułek. Klasyczne metody, sposób myślenia sprzed pół wieku. Czy mogę dać im wszystkim do ręki to, czego szukają od wielu dziesięcioleci inną metodą i bez większej nadziei znalezienia? Obawiam się, Ŝe mogą potraktować mnie jak szaleńca, fanatyka czy maniaka... Dlatego zaleŜy mi bardzo na pańskiej opinii o tym moim.., szaleństwie. - Sądzę - powiedziałem powoli - Ŝe zbyt mało wiem o całej sprawie, by wyrokować o słuszności pańskiej metody... - ToteŜ nie chodzi mi wcale o pańskie zdanie o tej metodzie... - przerwał mi niecierpliwie - ...bez wątpienia dobrej i skutecznej, jestem o tym przekonany. Chodzi o rzecz bardziej ogólną, o... konsekwencje jej rozpowszechnienia. Jak juŜ wspomniałem, prostota jej jest zaskakująca w porównaniu z matematycznym gąszczem, jaki do niej prowadzi. Niemal kaŜdy we własnym zakresie, bez skomplikowanej i kosztownej aparatury, za pomocą czegoś, co nazwać by moŜna „mostkiem" lub raczej „kładką hiperprzestrzenną", mógłby przenieść się tam w dowolnej chwili i z dowolnego miejsca! - Powiedział pan przecieŜ, Ŝe taka wyprawa kryje w sobie powaŜne niebezpieczeństwo! Nie wiadomo, dokąd się trafi, jaki „antypunkt" odpowiada naszej Ziemi! - Nie wiadomo było jeszcze do wczoraj. Mój wczorajszy eksperyment wykazał rzecz niewiarygodną! Proszę sobie wyobrazić, Ŝe naszej Ziemi odpowiada antypunkt, w którym znajduje się... planeta, i to zamieszkała przez istoty rozumne! Ich cywilizacja jest o wiele starsza i lepiej rozwinięta od naszej. Wyniki moich sondowań są bardzo ubogie i fragmentaryczne, ale to, o czym mówię, stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość. Nie jestem w stanie dać odpowiedzi na wiele jeszcze pytań, które nasuwają mi się, podobnie zresztą jak i panu, w tej chwili... A pierwsze i najwaŜniejsze z nich, na które nie potrafi pan sobie odpowiedzieć, brzmi: „Czy tej człowiek jest wariatem, a moŜe tylko nieszkodliwym maniakiem?" Chodzi tu oczywiście o mnie!
127
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Treść moich myśli odczytał tak trafnie, Ŝe nie zdobyłem się nawet na grzecznościowe zaprzeczenie. Widocznie nie miał mi tego za złe, bo po chwili ciągnął dalej: - Niemniej jednak faktem jest istnienie tej planety, a fakt ten tłumaczy wiele nie wyjaśnionych dotąd zjawisk, które nie mieściły się w ramach naszych pojęć naukowych. Wystarczy załoŜyć, Ŝe istoty zamieszkujące ten sprzęŜony z naszym świat znają juŜ od dość dawna metodę kontaktu hiperprzestrzennego... ZałoŜenie takie podwaŜa co prawda moje pierwszeństwo w tej dziedzinie nauki, daje jednak w efekcie tak niebywałe wnioski, Ŝe warto, doprawdy, poświęcić prymat... Wystarczy wspomnieć, Ŝe w prosty sposób pozwala to wyjaśnić zagadkę zaginionych kultur staroŜytności, jak i problem „latających talerzy"! Wszystko to da się wytłumaczyć ingerencją istot, których istnienie potrafię juŜ dziś wykazać... Czy teraz pojmuje pan całą doniosłość mojego odkrycia? - Jeśli to prawda - powiedziałem oszołomiony - to publikacja pańskich prac moŜe grozić... masowymi wycieczkami do tamtego świata, a nie wiadomo, czy jego mieszkańcy Ŝyczą sobie tego! Spojrzał jakoś dziwnie i skurczył się w kącie przedziału. - Więc i pan... tak sądzi? - O ile kontakt jest tak dostępny i łatwy dla kaŜdego... - Tak, tak... Niestety tak jest... I dlatego przechowuję moje prace w ścisłej tajemnicy, wynalazłem nawet specjalną symbolikę matematyczną, której nikt oprócz mnie nie jest w stanie rozszyfrować... Te notatki! - wskazał na plik papierów - zapisane są tą właśnie symboliką. Resztę materiałów zniszczyłem przed wyjazdem z domu. OstroŜność nigdy nie zawadzi. Tak więc jestem jedynym człowiekiem, który zna tajemnicę... Przestał mówić, spojrzenie przygasło mu, twarz poszarzała jakby. W sposób zupełnie nieokreślony machnął ręką, mruknął coś do siebie i zgarnął papiery do kartonowej teczki, której tasiemki zawiązał starannie na kokardkę. Teczkę wsunął niedbale na półkę, gdzie leŜała jego walizka. ZałoŜył ręce w tył i stał przez chwilę na wprost ciemnego okna, za którym przemykały pojedyncze światełka mijanych sygnałów. „Człowiek, Który Przedziurawił Przestrzeń" - nazwałem go sobie w myślach, nie wiedząc wciąŜ, jak mam traktować jego wywody. W określeniu tym było coś z Wellsa, coś z na wpół ironicznych, na wpół groźnych opowieści przy kominku... Ferenc zaczął nagle przechadzać się w ograniczonej przestrzeni między ławkami przedziału. Z rękami załoŜonymi z tyłu, z głową opuszczoną dreptał tam i z powrotem szybkimi, nerwowymi kroczkami. Czasem zagłębiał długie palce w opadających włosach, przystawał znieruchomiały, by po chwili ruszyć znowu w tę wahadłową przechadzkę. Machinalnie wydobył z kieszeni paczkę papierosów i nie częstując mnie zapalił. Nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wgniotło mnie w materac kanapy. Zdołałem zauwaŜyć, jak Ferenc usiłuje złapać się półki i wali się na stolik, uderzając głową w ścianę. Drugie szarpnięcie rzuciło mną w bok. Głowa trafiła w szybę, dzielącą przedział od korytarza... Nade mną pochylała się biała postać. Po chwili dopiero rozpoznałem rysy twarzy młodej pielęgniarki. - JuŜ wszystko w porządku! - powiedziała uspokajająco i łagodnie. - Czy boli pana? - Trochę, głowa i... Ale moŜna wytrzymać... Co się stało? - Katastrofa kolejowa... Przypomina pan sobie, Ŝe jechał pan pociągiem?
128
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tak... To pamiętam... - powiedziałem myśląc z wysiłkiem. - Ze mną w przedziale jechał pewien pan... Co z nim? Czy wyszedł z tego cało? Twarz pielęgniarki przybrała wyraz zakłopotania. - Czy to był ktoś z pana bliskich? - Nie... Tylko przygodny towarzysz podróŜy. Czy wyszedł z tego cało? - Niestety! Muszę pana zmartwić. On umarł. W pół godziny po przewiezieniu do szpitala, Wstrząs mózgu... Przed śmiercią odzyskał na chwilę przytomność, a potem bredził okropnie. O jakimś... hiperkontakcie, o teczce, walizce... Ale niech pan leŜy! Nie wolno się poruszać, ma pan zszytą skórę na głowie! - Ostatnie słowa były spowodowane moim gwałtownym poruszeniem. - Siostro! - zawołałem. - Gdzie jest ta walizka? - Pańskie rzeczy są w depozycie, proszę nie martwić się o nie! - Nie, nie! J e g o walizka! Gdzie ona jest? - AleŜ... - oczy pielęgniarki wyokrągliło zdziwienie - on nie miał Ŝadnej walizki! W przedziale była tylko pańska, brązowa, z przyczepioną wizytówką... Wiem to na pewno, bo weszłam tam zaraz za lekarzem, gdy tylko udało się otworzyć przedział. Wszystko zabraliśmy do karetki razem z wami! - Więc nie ma... tej walizki... - powiedziałem słabo, czując zawrót głowy. - To ONI, oni ukradli... te... notatki... Hiperprzestrzenie ukradli, Ŝeby nikt... - Znów bezwiednie uniosłem głowę z poduszki. Opadłem na posłanie, bo w oczach mi poszarzało. Zamknąłem je i zobaczyłem wyraźnie twarz Ferenca. Po chwili obraz ten rozmazał się, przybierając -kształt wstęgi Mobiusa. Wkrótce i to widziadło rozpłynęło się w majaczeniach gorączkowego snu...
129
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Uranofagia Mój dobry znajomy, włóczykij z powołania, o którego niezwykłych przygodach głośno w całej chyba Galaktyce, pochodzi z jednej z wysepek Morza Egejskiego. Nazywa się Katapulos, lecz nie dałbym pięciu groszy na prawdziwość tego nazwiska, podobnie zresztą, jak za ścisłość niektórych jego twierdzeń. Nikt jednak nie ośmieli się zaprzeczyć niewątpliwej autentyczności jego wspomnień, przywiezionych z licznych samotnych wypraw. Zaproszony przeze mnie na obiad podczas jednej ze swych nielicznych i krótkich bytności w Układzie Słonecznym, zrewanŜował mi się taką oto pouczającą historią. Borykając się z naszymi codziennymi problemami, nie zdajemy sobie zazwyczaj sprawy z tego, Ŝe niezaleŜnie od warunków Ŝycia i typu ewolucyjnego, istoty rozumne w całym Kosmosie - nawet bardzo róŜne od nas - napotykają takie same lub co najmniej analogiczne trudności i dylematy w Ŝyciu osobistym i społecznym. Spotkanie, o którym chcę opowiedzieć, przytrafiło mi się na jednej z planet układu gwiazdy Dzeta w konstelacji Mlecznej Krowy. Trafiłem tam przypadkiem, skracając sobie drogę z Abne gacji do ciemnej mgławicy w gwiazdozbiorze Ucho Od Śledzia. JuŜ z daleka planeta wydała mi się podejrzana: promieniowanie jonizujące w jej otoczeniu było znacznie silniejsze niŜ w okolicy innych planet układu. Analiza widmowa wyjaśniła mi natychmiast tę anomalię. Na planecie musiały znajdować się wprost fantastycznie zasobne złoŜa uranu. Uran jako taki nie interesował mnie zbytnio, jednakŜe z czystej ciekawości wylądowałem na powierzchni globu. Początkowo wydał mi się nie zamieszkany; dziki, kamienisty krajobraz nie zdradzał działalności Ŝywych istot. Gdy jednak, obliczywszy maksymalny czas przebywania w dość silnym polu promieniowania, wło- Ŝyłem skafander planetarny, oczom moim ukazała się masywna pos- tać, która biegnąc i wymachując imponującym zestawem kończyn, szybko zbliŜała się ku mojemu statkowi. Przybysz był ogromnego wzrostu i wyglądał na niezwykle sil nego, lecz nie zdradzał agresywnych zamiarów. Obserwując go przez wizjer, odniosłem nawet wraŜenie, Ŝe jest uradowany. Zatrzymał się o kilkanaście metrów od statku i jak gdyby węszył, by wresz cie, gdy uchyliłem właz, z wyraźnymi objawami radości rzucić się w moją stronę. Objął mnie w czułym geście powitania, przyciskając do swej szerokiej piersi i dał wyraz swemu ukontentowaniu z powodu mojego przybycia. Nie chcąc zbyt długo przebywać poza statkiem, włączyłem translator i zaprosiłem tubylca do wnętrza. Z trudem przecisnął się przez właz towarowy. Pokazałem mu przy okazji urządzenia na- pędowe statku, a potem usiłowałem go czymś poczęstować, jednak odmawiał zjedzenia czegokolwiek. Dopiero, gdy zaprowadziłem go do siłowni jądrowej, zdradził wielkie zainteresowanie reaktorem. ZbliŜył się do niego os troŜnie, a potem, nim zdąŜyłem mu przeszkodzić, wyciągnął jeden z uranowych prętów paliwowych i schrupał z wielkim apetytem. Oblicze jego przybrało wyraz najwyŜszej błogości, jakby zjadł znakomity słony paluszek, albo coś w tym rodzaju. - Wspaniałe! - powiedział z pełną gębą, aŜ okruchy uranu posypały mu się po brodzie. - Sam to wyrabiasz? Z uznaniem oglądał pozostały maleńki ogryzek pręta, a potem zjadł go do końca. Nim sięgnął po następny, zdołałem mu jakoś wy- tłumaczyć do czego słuŜy mi uran. Był wyraźnie zawiedziony i gdy wychodziliśmy z siłowni, ze dwa razy się obejrzał, oblizując się łakomie.
130
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Na moją prośbę wyjaśnił mi, Ŝe mieszkańcy tej planety Ŝywią się cięŜkimi pierwiastkami, głównie zaś uranem, którego jest tu pod dostatkiem. Jest to bowiem jedyne dostępne tutaj poŜywienie mogące dostarczyć energii ich organizmom. Tak więc spoŜyty uran częściowo słuŜy do kontrolowanego wyzwalania energii jądrowej w tkankach ciała, częściowo zaś odkłada się w nich i tam pozostaje. Tubylec był istotą wykształconą, dowiedziałem się więc od niego o wielu interesujących szczegółach z Ŝycia mieszkańców planety. - Takimi, niestety, stworzyła nas ewolucja - mówił ze smut- kiem. - Mając do dyspozycji jedynie u ran, jako wydajne źródło energii, szansę rozwoju zyskały tylko te organizmy, które potra- fiły go wykorzystać. Nasze ciała są wprawdzie bardzo masywne i silne, lecz cóŜ z tego? Czeka nas nieuchronnie smutny koniec... A oprócz tego, szczególnie w wieku dojrzałym, skazani jesteśmy na samotność i alienację. - Dlaczego? - zdziwiłem się. - Jak to: dlaczego? PrzecieŜ, gdy zbliŜy się do siebie dwóch pod-kry-masów (tak nazywamy osobników w średnim wieku), dochodzi do złoŜenia się zawartego w ich ciałach uranu - w masę nadkryty czną! Skutki tego są ci wiadome... O ile zatem osobniki młode mogą bawić się razem, nawet po kilkoro. - o tyle starsi, w miarę wzrostu zawartości uranu, z konieczności stają się samotnikami! Mój rozmówca zasępił się i zamilkł. Po chwili dopiero ciągnął dalej z wyraźnym smutkiem i zadumą. - Jestem juŜ bardzo stary... Dawno nie obcowałem na tak kró- tki dystans z Ŝywą, rozumną istotą! Wybacz więc, przybyszu, i zrozum moją wylewność przy powitaniu: czując bowiem, Ŝe nie za- wierasz w sobie materiałów rozszczepialnych, zapragnąłem cię uściskać! Nasza tragiczna samotność trwa zwykle bardzo długo - mał- Ŝeństwa zawierane w bardzo młodym wieku, szybko wydają potomstwo, by wkrótce rozejść się na zawsze, gdy suma mas uranu osiąga stan podkrytyczny. Tylko nieliczne, bardzo kochające się małŜeństwa pozostają razem aŜ do eksplozji... Dzieci szybko opuszczają rodziców, by nie spowodować ich wybuchu... Osobnicy łakomi, folgujący sobie w obŜarstwie, kończą tragicznie juŜ w młodym wieku... - U nas takŜe otyli Ŝyją krócej - powiedziałem, by go choć trochę pocieszyć. - Ech, Ŝycie, Ŝycie... - westchnął sentencjonalnie. - Na starość stajemy się niezwykle krytyczni i bardzo musimy uwaŜać, by nie wybuchnąć z byle przyczyny. Odpowiednia dieta, i tak da- lej... A i to nie na wiele się przydaje, bo trzeba czymś Ŝyć, a zatem, wcześniej czy później... Wczoraj zrobiłem sobie analizę i- lościową. JuŜ ponad 90%! Jeszcze trochę, a będę krymasem. - CzyŜby nie było sposobu na usunięcie z organizmu nadmia- ru uranu? - Niestety, raczej nie. Zbudowane są z niego róŜne waŜne części ciała. - MoŜe jednak opłaciłoby się niektóre z nich poświęcić... - Na przykład co? - podkrymas poruszył kolejno swymi licz- nymi kończynami. Wszystkiego szkoda. Nie wiadomo, co się jesz- cze moŜe w Ŝyciu przydać. Poza tym trzeba przecieŜ jakoś wyglą- dać, nawet na stare lata. Zawsze uwaŜano mnie za przystojnego... A wczoraj, z daleka wprawdzie, ale widziałem, jedną taką, niczego sobie, młodziutką, pewnie nie więcej, jak 20%.. Gdybym miał poni- Ŝej osiemdziesiątki, kto wie, czy bym nie zaryzykował i nie pod- szedł... Co mi tam, jeszcze trochę, a potem i tak... - tu zrobił wymowny gest ku niebu. - Wszystkich to czeka, jeśli nie indy- widualnie, to hurtem: Coraz 131
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ciaśniej na planecie, przyrost natu- ralny duŜy. Dawnymi czasy kaŜdy miał dla siebie kilkuhektarową przestrzeń Ŝyciową, a teraz trzeba się ograniczać. Nie wyobraŜam sobie, co to będzie dalej. KaŜdemu zostanie tak znikomy obszar, Ŝe przypadkowe spotkania z sąsiadami będą nieuniknione. Grozi nam wprost zbiorowa eksplozja... demograficzna! Ale ja cię juŜ na pewno znudziłem tym opowiadaniem. Pójdę sobie, dziękuję ci za przemiłą gościnę! PoŜegnawszy się serdecznie, skierował się ku wyjściu. Za uwaŜyłem Ŝe przechodząc przez siłownię, podwędził mi jeszcze dwa pręty uranowe, ale udałem, Ŝe tego nie widzę niech mu tam, sko ro takie smaczne... Mam kilka rezerwowych: Odszedł, machając mi na poŜegnanie, a kiedy oddalił się na tyle, Ŝe nie spostrzegłbym tego gołym okiem, wydobył moje pręty i zaczął je pogryzać. Obser wowałem go jednak przez lornetę, aŜ do. momentu, gdy oślepił mnie potęŜny błysk. Gdy przejrzałem na oczy, juŜ tylko sporych rozmi arów obłok snuł się nad horyzontem. Nie wiedząc z całą pewnością, czy miał materialistyczny światopogląd, pomodliłem się za jego ewentualną duszę i wkrótce potem opuściłem tę niezbyt jednak bezpieczną planetę. Odtąd zawsze wszystkich przekonuję, Ŝe łakomstwo jest bar- dzo, ale to bardzo szkodliwym nałogiem - zakończył opowieść mój przyjaciel Katapulos, nakładając sobie czwartą porcję deseru.
132
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Utopia Pusta kartka leŜała na biurku juŜ od trzech dni. Thomas Q. Empty, pisarz, zasiadał nad nią codziennie i od rana do wieczora - z krótkimi przerwami na posiłki - wpatrywał się w biel papieru nie skalaną jednym choćby słowem. Nie ma gorszej rzeczy na świecie - powtarzał sobie co pewien czas - niŜ pisanie czegoś na zamówienie. Popijając gorzką herbatę ziołową i gryząc nerwowo ołówek, bezskutecznie próbował napisać COKOLWIEK. Tydzień temu przystał lekkomyślnie na propozycję redaktora zaprzyjaźnionego czasopisma, a dziś właśnie mijał ustalony termin. Nie wypadało się wycofać. A tu - jak na złość - Ŝadnego pomysłu ani śladu jakiejkolwiek koncepcji. Zawiodły wszelkie znane i zazwyczaj skuteczne sposoby - jak wertowanie cudzych tekstów, wielogodzinne studiowanie płaszczyzny sufitu czy kontemplacja damskiego aktu wiszącego naprzeciw biurka pisarza. Tom rozpaczliwie wodził spojrzeniem po ścianach i,sprzętach, próbując uczepić się jakiegoś szczegółu, uchwycić jakieś wspomnienia, przywołać skojarzenie, które pozwoliłoby sklecić pierwsze zdanie... Początek zawsze sprawiał mu największą trudność, dalej szło znacznie lepiej. Kiedy nabrał rozpędu, udawało mu się zwykle wykombinować mniej lub bardziej złoŜony świat wewnętrznych przeŜyć, skonstruować sobie ową tajemniczą "inner space", którą następnie instalował w przestronnym wnętrzu własnej jaźni. Reszta była fraszką: podróŜując po przepastnych głębiach wymyślonego kosmosu duszy, moŜna było - bez ryzyka weryfikacji tych doniesień - raportować na licznych stronach manuskryptu o jego rzekomym bogactwie i złoŜoności. Rzeczywistości zewnętrznej - banalnej i ze szczętem wyeksploatowanej przez pisarzy i dziennikarzy. - Tom wolał nawet nie oglądać zbyt często, nie mówiąc juŜ o czerpaniu z niej inspiracji twórczej. Od paru dni jednakŜe głębiny intelektu pisarza ziały chłodną pustką, co w pewnej mierze pozostawało w związku z pustką w barku, domowej lodówce i na koncie bankowym. Wymienione okoliczności stwarzały jednak racjonalistyczne powody, dla których dom tkwił uparcie przy biurku. Nie znajdując w czterech ścianach pokoju Ŝadnego ratunku dla swej wyobraźni, z westchnieniem podniósł się z krzesła i podszedł do okna. Najpierw ostroŜnie uchylił klapkę judasza w stalowej okiennicy i zerknął jednym okiem, a po chwili z determinacją odryglował zamek i otworzył okiennice. ZbliŜywszy twarz do pancernej szyby, mógł objąć wzrokiem spory wycinek zewnętrznej przestrzeni obrysowany krawędzią głębokiej okiennej wnęki w grubej Ŝelbetowej ścianie domu. Po lewej widać było prawie cały gmach hotelu "Extraterrestrial", z wyjątkiem paru górnych pięter niknących za górną krawędzią pola widzenia. Po prawej wzrok sięgał aŜ do skrzyŜowania z czteropoziomowym węzłem aŜurowych wiaduktów i estakad. Tom przysunął sobie krzesło i stanął na nim, by spojrzeć w dół, na ulicę. Tylko w ten sposób mógł zobaczyć Aleję Pomyślnych Perspektyw, a właściwie jej połowę, lecz to wystarczyło, by się przekonać, Ŝe sytuacja na mieście jest względnie normalna. Naprzeciw okna przed frontem gmachu przedstawicielstwa Federacji Planet Syriusza moŜna było zobaczyć dwóch potęŜnych Syriam spacerujących po specjalnie wydzielonym dla nich chodniku. Z uwagi na swe rozmiary Syrianie nie mogli korzystać ze zwykłego chodnika dla pieszych, zaś ich wędrówki po jezdni zagraŜały bezpieczeństwu ruchu. Zdarzające się niekiedy kolizje kończyły się tragicznie dla pojazdów, co było oczywiste
133
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 wobec masy i grubości pancerza Syrianina, zbliŜonych do wielkości charakteryzujących średni czołg. W, pobliŜu wejścia do hotelu dwa spychacze, jak kaŜdego ranka, usuwały barykadę pozostałą po wczorajszych zamieszkach ulicznych: Tom zaobserwował, Ŝe od pewnego czasu zaprzestano wywózki materiałów uŜywanych do budowy barykad, pozostawiając je w postaci pryzm usypanych na skwerze przed hotelem. Chodziło zapewne o to, by demonstranci codziennie na nowo nie rozbierali nawierzchni i nie znosili wszystkich okolicznych pojemników na śmieci. Wczorajsze zamieszki musiały być niezbyt zaciekłe, bo Tom naliczył zaledwie szesnaście szarych plastykowych worków z trupami, poukładanych równo na brzegu chodnika i oczekujących na kontener przedsiębiorstwa pogrzebowego. Wśród kratownic wiaduktu na trzecim poziomie skrzyŜowania jakiś pojedynczy terrorysta ostrzeliwał z broni maszynowej rozpierzchłą gromadkę dzieci ze szkolnej wycieczki, jednakŜe - czy to terrorysta haniebnie pudłował, czy teŜ dzieci miały skrupulatnie przećwiczone na lekcjach wychowania obywatelskiego korzystanie z doraźnych ukryć - dość, Ŝe serie z automatu nie czyniły nikomu większej szkody, jeśli nie liczyć jednej staruszki i trzech postrzelonych policjantów z ekipy interwencyjnej. Tom podniósł wzrok na kawałek jasnoszarego nieba, widoczny ponad dachem domu towarowego, pomiędzy hotelem i syriańską ambasadą. Przenikały po nim co chwilę dyskowate latadła Syriam cygarowate pojazdy Aldebarańczyków. Od czasu do czasu ukazywał się mały śmigłolot policji kontrolującej ruch uliczny. Spychacze zakończyły usuwanie barykady, ulica oŜyła normalnym ruchem kołowym. Terrorysta spadł właśnie na jezdnię, trafiony kamieniem przez jednego z przechadzających się Syriam któremu nieustanny grzechot pocisków o pancerz przeszkadzał najwidoczniej w pogawędce z rodakiem. WciąŜ, w kółko to samo - westchnął Tom odchodząc od okna. - śadnej inspiracji, banał i monotonia! Za jego plecami łupnęło potęŜnie, detonacja wstrząsnęła ścianami budynku. Pancerne szyby wytrzymały wprawdzie, lecz Tom na wszelki wypadek zaryglował okiennice, sprawdziwszy uprzednio, Ŝe przyczyną huku była jak zwykle bomba w biurze Proxima Spacelines na parterze domu towarowego. Zasiadł nad pustą kartką... i nagle niespodziewanie spłynęło na niego natchnienie. Po dwóch godzinach mógł juŜ przedyktować tekst automatycznej sekretarce. Będę musiał sam to zanieść... - pomyślał z rezygnacją. Mógłby zatelefonować do redakcji, by kogoś przysłali, lecz od dwóch dni wideofony nie działały z powodu zalania kabli wodą z magistrali wodociągowej, uszkodzonej w wyniku upadku i wybuchu odrzutowca pasaŜerskiego, w którym terroryści podrzucili bombę. Tom nie cierpiał chodzenia po mieście. Bunkier, w którym mieściła się redakcja, znajdował się na drugim końce śródmieścia - na tyle blisko, Ŝe nie warto było ryzykować jazdy metrem opanowanym przez bandy narkomanów, lecz dość daleko jak na pieszą wycieczkę. Ale nie było innego wyjścia. Tom wydobył z szuflady kuloodporną kamizelkę, hełm i nieprzemakalne, długie buty, ubrał się odpowiednio i zabierając z wieszaka w przedpokoju torbę z maską gazową oraz podręczny paralizator ostroŜnie wyjrzał na klatkę schodową. Jakaś zabłąkana kula świsnęła mu koło ucha - zapewne dzieci sąsiadów bawiły się w napad na bank. Przywołał windę, lecz okazała się pełna gazu łzawiącego, poszedł więc schodami. O piętro niŜej natknął się na rozłoŜonego w poprzek schodów kompletnie zalanego Procjanina. Wyminął go ostroŜnie, trzymając się z dala od jego ostrych wyrostków i bez przeszkód dotarł na parter. Gdy stanął w drzwiach wyjściowych, nagle coś cięŜkiego 134
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 plasnęło na chodnik tuŜ przed nim. Cofnął się nie sprawdzając, co to było. Uznał to za zły omen i zszedł do piwnicy. Minął dwie rozwydrzone staruszki napastujące nieletniego w piwnicznym korytarzu, wyszedł na drugą klatkę schodową, a stamtąd na tyły budynku, gdzie znajdował się właz. Zdecydował się pójść kanałami, ryzykując tym samym spotkanie z Aldebarańczykami; dla których ziemski klimat był zbyt suchy. Nie lubił ich, bo byli dość agresywni i mało sympatyczni, uznał jednak, Ŝe tak będzie najbezpieczniej... Redaktor przekartkował maszynopis i skrzywił się dwuznacznie. - Co to jest? - spytał jakby z wyrzutem patrząc na autora, a potem zaczął półgłosem odczytywać tekst. "Jack odsunął zasłonę i szeroko otworzył okno. Miły zapach kwitnących lip wypełnił pokój wraz z promieniami słońca. Po błękitnym niebie snuły się małe, śnieŜnobiałe obłoczki. Skowronki świergotały wysoko w górze, roje pszczół obsiadły kwitnące drzewa, pod którymi bawiły się dzieci. Jakiś chłopiec szarpał za ogon wielkiego psa..." Redaktor przerwał i spojrzał na Toma. - Ten pies nie przejdzie - powiedział ponuro. - Dlaczego? - To jasne. Mamy dobre stosunki z Syriuszem, a Syriusz leŜy w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa... Więc z tym szarpaniem za ogon... - Masz rację - uśmiechnął się Tom. Trzeba to zmienić. - To i tak nie pomoŜe. Całe twoje opowiadanie to czysta utopia. Brak ci poczucia realizmu... - Kiedyś... ten rodzaj literatury był bardzo popularny... - Wiem, wiem. Platon, Morus i tak dalej... - Właśnie! - przytaknął Tom, choć wymienionych facetów zupełnie nie znał. - Ale nawet w fantazjowaniu obowiązuje pewne minimum reguł elementarnej logiki ciągnął redaktor. - No i oczywiście, przede wszystkim nie moŜna nikogo urazić... - Skreślę o tym psie... - Pies z nim... to znaczy, chciałem powiedzieć, nie o psa tu chodzi. Twoja utopia jest niespójna logicznie. - To bardzo odległa przyszłość... - No dobrze. Powiedzmy, Ŝe przyszłe pokolenia poradzą sobie z terroryzmem, z moralnym rozpasaniem, z niepokojami społecznymi, środowiskiem, urbanizacją, komunikacją... Zgoda. Ale... W nakreślonych przez ciebie obrazach świata... brak mi pewnych elementów... - Trudno, abym w jednej nowelce przedstawił pełny obraz... To tylko migawka, fragment tego nowego, lepszego świata - bronił się Tum. - Hm... Ale skoro juŜ nasze pokolenie nawiązało tak liczne kontakty międzyplanetarne... Jeśli tak wielu gości z innych układów gwiezdnych przybywa do nas teraz, pomimo naszych bieŜących kłopotów... Czy nie sądzisz, Ŝe idealny świat, który sobie wyobraziłeś, będą oni... jeszcze liczniej odwiedzać? A w twoim opowiadaniu... nie widać ani jednego z nich. W opisanym przez ciebie krajobrazie nie ma Procjan, Syriam Aldebarańczyków...
135
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Chciałem przedstawić świat, który wyzbył się WSZYSTKICH kłopotów, ale jeśli sądzisz, Ŝe... - Sądzę, sądzę - uśmiechnął się redaktor, delikatnie przesuwając maszynopis w stronę autora. - Tradycyjna ziemska gościnność NIGDY nie pozwoliłaby nam wyprosić gości. Nie moŜe ich nie być w przyszłym świecie, bo mógłby ktoś pomyśleć, Ŝe zamierzamy ich wygonić albo zrobić coś jeszcze gorszego... - Szczerze mówiąc, nie próbowałem sobie wyobrazić szczegółowo, w jaki sposób moŜna by osiągnąć tę utopię... A co do przybyszów... zawahał się Tom. - Czy nie sądzisz, Ŝe z czasem mogliby... sami stąd odlecieć? - Z takiego idealnego świata jak ten twój? - roześmiał się szczerze redaktor. Fantasta, psia... hm... tego...
136
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Woda śycia W połowie drogi z rufy do kabiny nawigacyjnej Martin przystanął, by chwilę odpocząć. Silniki pracowały na pełnym ciągu, wędrówka w kierunku dzioba była dość wyczerpująca. Wolał jednak tę wspinaczkę od niewaŜkiego szybowania podczas lotu beznapędowego. Teraz, gdy wyczuwało się lekką wibrację całego kadłuba, słyszało dudnienie silników i szum pomp Martin czuł, Ŝe statek naprawdę Ŝyje. W czasie lotu bezwładnego automat budził go kilkakrotnie. Martin był jednym z inŜynierów-pilotów, odpowiedzialnych za sprawność urządzeń pokładowych. Inspekcja taka trwała zaledwie kilka godzin, Martin nie lubił jednak ponurej samotności we wnętrzu cichego, pustego i martwego statku. Czuł się w nim wówczas jak w wielkim grobowcu, zawieszonym w pozornym bezruchu wśród pustki i ciemności. Doznawał wtedy dziwnego lęku, przywodzącego wspomnienia z dzieciństwa. Jakiś ciemny korytarz piwniczny, który naleŜało przebiec podczas dziecięcych zabaw, jakaś nocna wyprawa pod mur cmentarny, mająca być dowodem męstwa i odwagi... Te ponure skojarzenia potęgowała świadomość faktu, Ŝe pozostali towarzysze są w tym czasie pogrąŜeni w głębokim letargu anabiozy... No, i ten niesamowity bagaŜ wypełniający prawie całą przestrzeń ładunkową statku... Martin starał się o nim nie myśleć gdy - jako jedyny Ŝywy pasaŜer "Oriona" - samotnie, jak duch bezszelestnie, szybował wśród mrocznych korytarzy. Teraz - juŜ blisko celu podróŜy - oprócz niego dyŜurowali trzej towarzysze, silniki pracowały, dokonując korektury toru -statku, a na ekranach wizyjnych moŜna było bez trudu rozróŜnić dwie większe planety układu. Martin czuł się znów Ŝywą częścią tego wielkiego organizmu i nawet przebywanie w pobliŜu ładowni nie robiło na nim niemiłego wraŜenia. Odpoczął i ruszył dalej, wspinając się po szczeblach przytwierdzonych do ściany korytarza, który teraz, podczas pracy silników, zmieniał się w pionowy szyb. W nawigacyjnej dyŜurował Tom, jeden z biotechników. - Wszystko w porządku - powiedział Martin wchodząc. - Zdaje się, Ŝe ukończymy podróŜ bez powaŜniejszych trudności technicznych. Lubię, kiedy silniki pracują. Dopiero teraz wiem, Ŝe jestem przyzwoitym, Ŝywym pilotem, a nie jakąś przesyłką bagaŜową, zapomnianą w wagonie odstawionym na bocznicę... - Ja teŜ jestem szczęśliwy, Ŝe nareszcie coś się dzieje, i Ŝe wylazłem z tego chłodnego pudełka. Całą przyjemność psuje mi jednak myśl, Ŝe będę musiał jeszcze tam powrócić przed końcem podróŜy... Ale trudno, innym teŜ się naleŜy trochę ruchu dla rozprostowania kości... A tutaj wszystko jest niestety, dokładnie wyliczone i wymierzone, co do grama: powietrze, woda, Ŝywność... Dla darmozjadów nie ma miejsca. Jak sądzisz, ile czasu jeszcze nam pozostało do końca? - Jakieś... siedem miesięcy... - Martin zastanowił się chwilę. - Ale dokładnie nie wiem, muszę wziąć dodatkowe namiary, a potem jeszcze raz przeliczyć. Nie znam jeszcze aktualnych pozycji planet układu... - Siedem, czy osiem miesięcy to juŜ mała róŜnica, kiedy się leci dwadzieścia lat... Ale wolałbym juŜ być tam, na miejscu... i nie mieć na głowie tego całego kłopotu... - Myślisz o... tych, tam? Tom pokiwał głową. Obaj wiedzieli dobrze, o co chodzi. Obaj czuli na swych barkach cały cięŜar odpowiedzialności... To nie był zwykły lot z ładunkiem. Ten ładunek był szczególnego rodzaju i załoga "Oriona" nie lubiła o nim rozmawiać. - Obłędny pomysł! - mruknął Martin. - Z czym?
137
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Z tą kolonizacją Darii... A właściwie, z tą nową metodą... Niedługo przesiedlanie ludności na inne planety okaŜe się koniecznością. A ta planeta posiada znakomite warunki naturalne i ma przed sobą przyszłość. - Wiem, czytałem sprawozdania. Daria wydaje się być jednym z sympatyczniejszych miejsc w Kosmosie. Jednak ciarki mnie przechodzą, ilekroć wyobraŜę sobie, w jakim stanie podróŜują osadnicy... Tom uśmiechnął się nieznacznie. Tutaj mógł wykazać swoją intelektualną przewagę nad kolegą. - Zazwyczaj tak bywa, Ŝe nowość budzi nieufność, szokuje, wywołuje lęk... Ale to nie jest aŜ tak niesamowite, jak się wydaje. Tyle razy przecieŜ korzystałeś z anabiozy. Do hibernatora kładziesz się, jakby to po prostu było zwykłe łóŜko... Jeszcze nie tak dawno przeciętny człowiek nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, czy osoba hibernowana naprawdę Ŝyje... głęboki sen teŜ moŜna uwaŜać za rodzaj "chwilowej śmierci", a mimo to wszyscy zasypiamy codziennie, spokojnie i bez lęku. Nikomu nie przychodzi do głowy, by się bać tego stanu. Metoda, jaką zastosowano wobec osadników transportowanych na Darię jest tylko krokiem naprzód w udoskonaleniu tej "odwracalnej śmierci", czy, jeśli wolisz, głębokiego snu... - Miałeś mi kiedyś wyjaśnić, na czym to polega - powiedział Martin. - Nie znam się zupełnie na tych waszych szarlatańskich praktykach i wiem tylko tyle, Ŝe mamy w ładowniach parę tysięcy jakichś przeraŜających mumii. Jak się zdołałem zorientować, nie są to ludzie w stanie hibernacji, bo temperatura... - Owszem, temperatura jest normalna. Oni nie są zamroŜeni. To zbyteczne. - Jak to? Mówiłeś, Ŝe to... jakby ulepszona hibernacja? - Właśnie. Na tym, między innymi polega ulepszenie. Utrzymanie człowieka w zamraŜalniku wymaga specjalnych urządzeń, stałej kontroli parametrów, wydatku energii na regulację temperatury... Przy transporcie większych ilości, towar... to znaczy większych grup osób, sprawa zaczyna być kłopotliwa i kalkuluje się drogo. Co innego my, załoga. Jest nas niewielu, a poza tym musi istnieć moŜliwość łatwego i szybkiego wyprowadzenia z anabiozy i powrotu do normalnego stanu... - W technice to się nazywa "dyspozycyjność" - wtrącił Martin z przekąsem. Chwilami rzeczywiście czuję się jak maszyna, którą się włącza i wyłącza, stosownie do potrzeb... - To ty jesteś inŜynierem, mój drogi. To wy staracie się zatrzeć róŜnice między człowiekiem i mechanizmem. - Humanista się znalazł! - No, w kaŜdym razie, jestem... bliŜej człowieka... - Mówisz o tych puszkowanych konserwach? - Zupełnie chybione porównanie - zaśmiał się Tom. - Jeśli juŜ moŜna się tu odwołać do gastronomicznych analogii, to... Wiesz, co to jest liofilizacja? - Pewnie, Ŝe wiem. Całe nasze Ŝarcie jest przecieŜ liofilizowane. Po prostu, odwodnienie. - Nie po prostu, lecz w specjalny sposób. Czym róŜni się produkt liofilizowany od suszonego? - No, bo jak się to namoczy w wodzie, uzyskuje się z powrotem normalny befsztyk z cebulką, ziemniakami i jarzynką... 138
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ...A nie jakieś odkształcone, skapcaniałe paskudztwo, w niczym nie przypominające wyjściowego produktu. Bo w procesie liofilizacji cała struktura tkanki roślinnej czy zwierzęcej pozostaje nienaruszona, a jedynie woda zostaje usunięta. Komórki organizmów Ŝywych zawierają składniki organiczne w postaci wodnych zawiesin - koloidów. W mięsie lub ziemniaku zawartość wody dochodzi do siedemdziesięciu czy nawet osiemdziesięciu procent. A wiesz, dlaczego nasze zapasy Ŝywności są liofilizowane? - To jasne! - Martin obruszył się, czując się posądzonym o całkowitą ignorancję. Suchy produkt nie psuje się nawet w temperaturze pokojowej, a ponadto w podróŜach kosmicznych ogromną rolę odgrywa oszczędność na masie ładunku, bo kaŜdy zbędny gram - w tym przypadku wody - to dodatkowy wydatek energii przy napędzaniu statku. Tom przytaknął. Człowiek potrzebuje dziennie przeciętnie nieco ponad dwa i pół litra wody, spoŜywanej w pokarmach i napojach - ciągnął tonem prelegenta. - JednakŜe woda ta , jak gdyby przepływa tylko przez organizm i w identycznej ilości zostaje wydalona. Posiadając na statku pewien ograniczony zapas wody, moŜna zatem uŜywać jej wielokrotnie, w zamkniętym obiegu, z oczyszczaniem oczywiście. - No dobrze... Ale chyba mówiliśmy o czymś innym. Co to ma wspólnego z naszymi... pasaŜerami? Tom milczał. Martin patrzył na niego i dopiero po dłuŜszej chwili dotarło do jego świadomości, Ŝe mówią wciąŜ o tym samym... - Czy... oni... teŜ są...? - wyjąkał ze zgrozą. - Właśnie! Pomyśl tylko, ile zbędnej wody trzeba by wieźć z Ziemi na Darię; przewoŜąc sześć tysięcy hibernowanych pasaŜerów. W sumie stanowiliby masę około czterystu megagramów, nie licząc masy urządzeń hibernacyjnych. Bez wody mają masę tylko trochę powyŜej stu pięćdziesięciu megagramów, a przewozi się ich w lekkich kontenerach po dwadzieścia sztuk w kaŜdym. Dzięki temu mogliśmy zabrać sześć tysięcy osób zamiast dwa i pół... Organizm człowieka zawiera ponad sześćdziesiąt procent wody. A woda na Darii jest taka sama, jak na Ziemi. Podobno nawet czystsza... Metoda daje kolosalne korzyści, głównie ekonomiczne... - Niech was cholera... - burknął Martin, czując dreszcz wzdłuŜ grzbietu. - Jak wy to, u diabła, robicie? Tom rozsiadł się w fotelu i zaczął objaśniać z taką dumą, jakby to on sam był głównym autorem owej metody. - W biologicznych efektach nie ma większej róŜnicy między odwodnieniem a hibernacją. Odwodnienie jest dalszym, kolejnym etapem po zamroŜeniu organizmu, a więc w stanie, gdy zatrzymane zostały wszelkie funkcje Ŝyciowe. Z utwardzonych zamarzniętą wodą tkanek usuwa się lód przez sublimację. Pozostaje sucha, gąbczasta struktura, zachowująca w pełni pierwotny kształt. Tak spreparowany organizm moŜna przechowywać w suchej przestrzeni, nawet w pokojowej temperaturze. Ponowne uwodnienie powoduje powrót organizmu do stanu normalnego... - Mimo wszystko nie dałbym sobie tego zrobić! - wzdrygnął się Martin. - Wolę tradycyjną hibernację... - Tradycyjną! - zaśmiał się Tom. - Szybko powstają "tradycje" w naszych czasach... Na samą myśl o liofilizacji chce mi się pić. Zrób kawę. - Mamy tylko... liofilizowaną.
139
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tfu, nie chcę... Nalej mi czystej wody. - Woda pochodzi z zamkniętego obiegu przypomniał Tom złośliwie. - Staraj się nie myśleć, ile razy juŜ przez nas przeszła... - Przyzwyczaiłem się. - Przyzwyczaisz się takŜe do nowych technologii transportu ludzi w Kosmosie. - Tom napełnił szklankę z kranu nad umywalką. Martin pił łapczywie, duŜymi łykami. - Tech-no-lo-gia... - wycedził ocierając wąsy grzbietem dłoni. - MoŜe ja jestem tylko głupi, ciemny i zacofany pilot kosmiczny; ale, do cholery, nie umiem jakoś pogodzić się z traktowaniem na równi z wołowiną. Czy nie wydaje ci się, Ŝe ta cała nasza technologia zaczyna nas samych wodzić za nos? - No, nie myśl sobie, Ŝe to zupełnie to samo: liofilizacja Ŝywności i mumifikacja Ŝywego człowieka. Opowiedziałem ci o tym w znacznym uproszczeniu. - Ale, wreszcie, na jedno wychodzi... - Niezupełnie. Aby proces był całkowicie odwracalny trzeba spełnić parę warunków technicznych. Powinieneś to wiedzieć. PrzecieŜ hibernacja - to teŜ nie jest po prostu zamroŜenie organizmu. Woda posiada pewne brzydkie własności fizyczne, które przez wiele lat stanowiły powaŜną przeszkodę w praktycznym zastosowaniu hibernacji. W trakcie oziębiania, woda przejawia tak zwaną anomalną rozszerzalność: poniŜej czterech stopni Celsjusza zaczyna się rozszerzać, zamiast kurczyć, jak kaŜda przyzwoita ciecz. Tak więc, lód posiada większą objętość niŜ woda, z której powstał. Wskutek tego zamarzająca woda rozsadza zamknięte naczynia. W przypadku Ŝywych organizmów takŜe tworzenie się ostrych kryształków lodu stanowi niebezpieczeństwo dla całości komórek... - Ale przecieŜ pokonano te trudności i hibernacja stała się faktem... - Owszem. Dzięki czynnikowi HF, który wprowadza się do organizmu przed hibernacją. Znosi on anomalię i powoduje, Ŝe woda krzepnie w formie prawie bezpostaciowej. Ale to dopiero połowa procesu liofilizacji. Sublimacja powstałego lodu jest złoŜonym procesem. Nie będę się wdawał w szczegóły... - I to wszystko jest pewne, niezawodne, sprawdzone? - Martin wciąŜ nie mógł nabrać zaufania do diabelskich sztuczek biotechników... - PrzecieŜ nie ryzykowalibyśmy Ŝycia tysięcy ludzi. Sam zresztą zobaczysz. Będę ich reanimował, gdy wylądujemy na Darii. Potrzebna będzie tylko czysta woda i proste urządzenie witalizujące, które mamy na pokładzie. - Wkrótce dojdzie do tego, . Ŝe z powodu zbyt duŜej objętości takiej liofilizowanej mumii, będzie się nas przewozić w proszku! burknął Martin. - Aha, miałem jeszcze jedno pytanie. Czy w pustych przestrzeniach po usunięciu wody z tkanek pozostaje próŜnia, czy powietrze? - Gdyby była tam próŜnia, organizm uległby zgnieceniu pod normalnym ciśnieniem. A powietrze utrudniałoby ponowne uwodnienie. Puste przestrzenie nasyca się specjalną mieszanką gazową, tak zwaną kompozycją "Q". Ma ona tę właściwość, Ŝe bardzo intensywnie rozpuszcza się w wodzie - podobnie, jak np. gazowy amoniak. Dzięki temu wytwarza korzystne podciśnienie zasysające przy uwadnianiu, a następnie, w miarę , wymiany wody, całkowicie wydala się z organizmu... - Starczy, dziękuję, oszczędź mi tych szczegółów, bo juŜ mi się od tego niedobrze robi... Chodź, pomoŜesz mi skontrolować układ paliwowy...
140
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Łoskot eksplozji wyrwał Martina z błogiego odrętwienia przed pulpitem kontroli lotu. Zapłonęło równocześnie kilka czerwonych napisów, rozległ się przerywany brzęczyk. Nim Martin zdąŜył ogarnąć wzrokiem tablicę, komputer zanalizował sytuację. "Alarm pierwszego stopnia" - odczytał Martin. Do kabiny wpadł Tom. - Co to było? Zderzenie? - rzucił od drzwi. - Nie. Lokalna awaria w środkowej części modułu B, w okolicach szóstej sekcji... - Martin wskazał tablicę. - Popatrz, przegrody awaryjne odcięły szóstą sekcję od reszty statku... Ciśnienie zero... Otwarte zawory próŜniowe... Tam musiało się coś zapalić, bo zadziałał system przeciwpoŜarowy... - Ale... dlaczego zawory są wciąŜ otwarte? W szóstce jest próŜnia, a więc juŜ po poŜarze... - Zaraz powinny się zamknąć... MoŜe wybuch je uszkodził, albo coś wysiadło w układzie napowietrzania... W kaŜdym razie sekcja jest odcięta i na razie nic groźnego się nie dzieje. Zachrobotał głośnik interkomu. - Co tam się stało? - Głos szefa zmiany zdradzał zdenerwowanie. - Łupnęło jak diabli, a wy nic nie meldujecie? - Ustalamy, co się przydarzyło, szefie. Na razie nie ma bezpośredniego zagroŜenia dla załogi - powiedział Martin. - MoŜecie spać spokojnie. Zaraz sprawdzimy. Szef mruknął coś sennie i wyłączył się: - W szóstej sekcji mieści się układ regeneracji wody. Tam jest zbiornik ze spręŜonym wodorem... - zauwaŜył Tom. - Raczej "był". To on pewnie wyleciał. O, cholera, zobacz! - Co się dzieje? - Brak ciśnienia w instalacji wodnej! Martin postukał palcem w szybę manometru. Rozwaliło pompę? - Boję się, Ŝe gorzej... Chyba główny zbiornik retencyjni... Odkręć kurek nad umywalką. Rozległ się tylko syk powietrza i daleki gulgot w rurach. - Ani kropli - mruknął Tom. - Wiesz, co się stało? Nie mamy wody. - Widzę przecieŜ! - Nie rozumiesz. W ogóle nie mamy wody. Ani kropli w całym statku. - Jak to się stało? - MoŜna się tylko domyślać, ale... pewnie wybuch wodoru uszkodził zbiornik, uruchamiając równocześnie klapy dehermetyzujące, na wypadek poŜaru... Cała woda z instalacji poszła w Kosmos, jak wyssana przez słomkę... - Pójdę, zobaczę, czy da się coś zrobić! Martin wstał i wyszedł, zabierając awaryjny ubiór próŜniowy. Tom nacisnął klawisz interkomu. . - Nic takiego, szefie - powiedział. - Damy sobie radę, to drobiazg. Strzeliła butla z gazem, ale juŜ po kłopocie. Dobranoc. Martin wrócił po kilkunastu minutach. Minę miał niewyraźną.
141
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Nie moŜna się tam dostać, z Ŝadnej strony. PróŜnia w całej szóstej sekcji, grodzie na głucho zamknięte, a mechanizm otwierania zablokowany. Czy jesteś pewien, Ŝe ta woda... wszystka wyciekła? - Sam zobacz: wskaźnik na zerze. - Trzeba zawiadomić... - Martin sięgnął do wyłącznika. - Zostaw! - Tom odtrącił jego dłoń. - JuŜ rozmawiałem. - PrzecieŜ nie wiedziałeś jeszcze, jak to wygląda... - To nieistotne. Powiedziałem, Ŝe nic się nie stało. - Nie rozumiem? - Martin patrzył ze zdumieniem na biotechnika. - Pomyśl, moŜe zrozumiesz. Czy zdajesz sobie sprawę, co oznacza brak wody na statku? Teraz kiedy trzeba czuwać, kontrolować lot, przygotowywać się do lądowania... Trzeba jeść i pić przez najbliŜsze siedem miesięcy! Czy wiesz, ile tej wody potrzeba dla kaŜdego z nas? - Mówiłeś, Ŝe dwa i pół litra na osobę dziennie, ale przecieŜ.., tyle samo organizm wydala, więc gdyby to destylować... - Zapomniałeś o jednym. - Tom patrzył na towarzysza dziwnie, jak nigdy dotąd. Zapomniałeś, Ŝe około litra wydala się przez skórę i z wydechem... Ta woda w postaci pary idzie w powietrze... Dotychczas była odzyskiwana w układzie regeneracji powietrza i ponownie włączana do obiegu wodnego, ale teraz... Teraz cieknie gdzieś tam, do zbiornika skroplin, a potem przez zawór zwrotny - do szóstej sekcji... Jednym słowem w próŜnię... A więc co najmniej litr dziennie diabli biorą. A układu regeneracji powietrza nie moŜna przecieŜ wyłączyć, bo... - Jasne. Dwutlenek węgla... - zgodził się Martin. - Cztery osoby, przez dwieście dni... Osiemset litrów! - Źle liczysz, Mart - poprawił go Tom. We dwóch damy sobie radę. Jesteś pilotem pierwszej kategorii. - Niewielka róŜnica: czterysta czy osiemset, gdy nie ma ani litra... Ani pić, ani jeść, bo Ŝarcie suche jak wióry... Czy nie ma rady Tom? - MoŜe jest... - Tom zawahał się nieco. - Znajdujesz wyjście? - Jest jedno. Trochę... nie bardzo... legalne, ale za to jedyne i skuteczne. Na statku jest jeszcze trochę wody... - W układach chłodzenia? - Nie. PrzecieŜ wiesz, Ŝe tam jest tylko freon i ciekły azot. Ale woda jest... - Myślisz o tych ośmiu hibernowanych? O naszych towarzyszach z dwóch pozostałych zmian załogi? - To daje razem około trzystu dwudziestu litrów... - Ale... trzeba by ich...? - A trzeba, trzeba! - Tom zachichotał nerwowo. - Nie będziesz przecieŜ z nich tego wysysał! - Makabra! - otrząsnął się Martin. - Nie Ŝartuj w ten sposób, bo... tfu, cholera! - Nie bądź idiotą! 142
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Tu chodzi o ludzi! O Ŝycie! - Mamy na pokładzie parę tysięcy ludzi w stanie liofilizacji. Będzie o kilku więcej. My po prostu poŜyczymy od nich tę wodę! - PrzecieŜ to i tak za mało dla nas czterech... - Dla dwóch - poprawił Tom. - A ponadto, nie policzyłeś wszystkiej wody, jaką dysponujemy. - Myślisz o... szefie i Dorneyu? Oni się nie zgodzą! - Teraz juŜ wiesz, dlaczego nie zameldowałem o prawdziwej sytuacji? Mogliby robić trudności... - Nie moŜna tak... bez ich zgody! - sprzeciwił się Martin. - Nie pleć głupstw. Po prostu - trzeba! Nie ma innego wyjścia. Policz: dziesięciu - to ponad czterysta litrów wody. Tyle, ile nam potrzeba, Ŝeby doprowadzić statek na Darię. Odpowiadamy za wszystkich, za tysiące osadników! Bez tej wody zginiemy wszyscy, a statek rozwali się na którejś z planet układu albo poleci dalej w Kosmos... - MoŜe jednak... trzeba to omówić z szefem? Bo prawne skutki takiej decyzji... - Bzdura. Zaczną się targi i dyskusje, a i tak nie moŜe być innego wyjścia... - No, tak... Ale osadnicy zgłosili się dobrowolnie, podpisali oświadczenie... Wypadałoby więc, choćby dla formalności... Tom parsknął histerycznym śmiechem. - Będziesz się bawił w biurokrację? Tutaj, w odległości dziesięciu lat światła od Ziemi, w obliczu groźby zagłady statku? - No, powiedzmy, Ŝe zdecydujemy sami... - Martin z trudem pokonywał swoje wewnętrzne opory. - W jaki sposób zmusisz szefa i Dorney'a, by poddali się liofilizacji? - Widzę dwa sposoby - powiedział Tom jakby weselej, odpręŜony trochę i uspokojony tym, Ŝe przekonał towarzysza. - Albo namówimy ich na hibernację, tłumacząc Ŝe chodzi o czasowe ograniczenie spoŜycia wody w związku z drobną awarią... Albo, po prostu, dosypiemy im czegoś do herbaty i zasną... Pierwszy sposób pociąga pewne ryzyko: mogą się zainteresować, co się naprawdę stało. Drugi - wymaga tylko posiadania dwóch szklanek wody na herbatę. To się da zrobić, prawda, Mart? Ty wypiłeś dziś sporo, ja trochę mniej, ale... moŜe wystarczy. UŜyjemy tej samej wody jeszcze raz. Przygotuj zestaw do destylacji. - Słusznie zadecydowaliśmy, Mart! - Tom patrzył w ekran, na którym docelowa gwiazda była juŜ widoczna jako spora tarcza. Dzięki temu jesteśmy juŜ prawie na miejscu. Ile jeszcze zostało? Dziesięć, moŜe piętnaście dni... Wody mamy wprawdzie juŜ niewiele, ale przy oszczędnym spoŜyciu powinno wystarczyć... Musi wystarczyć. Obrzydliwa jest ta woda, mierzi mnie to ciągłe jej destylowanie... Po wylądowaniu przede wszystkim wykąpię się w jakimś jeziorze. Podobno jest ich sporo na Daru... - Wiesz... - zaczął Martin, lecz przerwał. - Co mówisz? - Nic. Przypomniała mi się taka bajka z dzieciństwa... O ludziach zamienionych w kamienie przez złego czarownika... Te kamienie leŜały wzdłuŜ ścieŜki wiodącej do zaczarowanego ,źródła. To byli ci, którym się nie powiodło - bo dotarcie do źródła utrudniały liczne przeszkody i strachy: Kto się przestraszył, obejrzał za siebie - zamieniał się w kamień. Dopiero pewien nieustraszony młodzieniec pokonał wszystkie trudności i dotarł do źródła "wody Ŝycia". Zaczerpnął jej dzbanem i wracając, skrapiał przydroŜne kamienie, które oŜywały w ludzkich postaciach... 143
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Rzeczywistość prześciga czasem bajeczne pomysły... - Tom pokiwał głową. - Nasi osadnicy wprawdzie nie przypominają kamieni, a raczej wysuszone gąbki... - Muszę ci coś wyznać, Tom! - powiedział nagle Martin; prostując się w fotelu. Wyniknął pewien drobny kłopot, który musimy wspólnie usunąć, by wszystko zakończyło się pomyślnie. Nie chciałem cię niepokoić, dopóki nie miałem pewności, ale teraz juŜ wiem na pewno... Zrobiłem niedawno dokładną analizę trajektorii dalszego lotu. Poprzednio, kiedy stał się ten... wypadek z wodą, zbyt optymistycznie oceniłem czas trwania podróŜy. Błąd jest właściwie niewielki, jak na te odległości... ale... PodróŜ nasza potrwa o jakieś trzydzieści dni dłuŜej, niŜ mi się wydawało... Chyba rozumiesz, Ŝe nawigacja w , pobliŜu duŜej gwiazdy - to nie to samo, co Ŝegluga w przestrzeni międzygwiezdnej. Tu nie lata się po liniach prostych lecz po krzywych stoŜkowych. Wszystko komplikuje się, zaczyna zaleŜeć od kaŜdej zmiany konfiguracji planet... Jednym słowem, nie dziesięć lecz co najmniej czterdzieści dni... - Co? Czterdzieści? - Tom podskoczył w fotelu.. - Tak... Będziesz więc musiał... No, bo ja muszę być w dobrej formie podczas lądowania... - Hibernować się! - Tom jakby odetchnął z ulgą. - Jeśli to konieczne, oczywiście, mogę iść do hibernatora i siedzieć tam do końca podróŜy... Ty, jako pilot, musisz czuwać przy lądowaniu... - Właśnie. Odpowiadam za statek i za was wszystkich, razem z tym cholernym suszonym ładunkiem. Nie mogę zdychać z pragnienia, gdy będę zmuszony do maksymalnej koncentracji. Ta ilość wody, którą jeszcze mamy, wystarczy dla jednego człowieka najwyŜej na trzy tygodnie! Potem zacznę wysychać jak te twoje mumie. Przestanę wydalać wodę pod jakąkolwiek postacią i nie będzie juŜ czego destylować. - Więc... co zrobimy? -. Tom udawał, Ŝe nie rozumie, do czego zmierza Martin. - Znów jest tylko jedno wyjście. Chyba masz zaufanie do metody liofilizacji, którą tak zachwalałeś! Po prostu, musisz mi poŜyczyć swoje czterdzieści litrów wody. Tom zerwał się z fotela i nerwowo przechadzał się po kabinie. - N... nie, to... niemoŜliwe - wykrztusił, stając przed Martinem. - Ty nie potrafisz przeprowadzać tego procesu tak, aby... był odwracalny! A przecieŜ ja nie mogę umrzeć! Ja odpowiadam za oŜywienie osadników! - Musisz mnie tego nauczyć. To chyba będzie łatwiejsze, niŜ gdybym ja miał ciebie uczyć pilotaŜu. - To niemoŜliwe, Martin! - To konieczne. Inaczej - obaj umrzemy z pragnienia, a statek nie wyląduje na Darii... Muszę teraz zrobić z tobą to, co zrobiłeś z naszymi dziesięcioma kolegami. Potrzebuję mieć tę twoją wodę w naszym wspólnym interesie. Boisz się? - Nie o to chodzi, Mart. Teraz... teraz ja muszę ci coś wyznać... Nie mogę nauczyć cię liofilizacji Ŝywego organizmu. Wiesz, jak to jest w dzisiejszych czasach z tą specjalizacją. Trudno ,wszystko umieć samemu... Jestem praktycznie przeszkolony w zakresie oŜywiania, uwadniania liofilizowanych... Ale sam proces liofilizacji znam tylko... teoretycznie, wykładów. Na ćwiczeniach tego nie przerabiałem. Kiedy podsunąłeś ten pomysł z uzyskaniem wody... - To był twój pomysł! - przerwał Martin ostro. - No, dobrze, więc... kiedy ustaliliśmy, Ŝe to jedyna szansa i Ŝe musimy to zrobić, wierzyłem - naprawdę, szczerze wierzyłem! - Ŝe potrafię... Ale potem przypomniałem sobie o
144
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 paru istotnych trudnościach. Po pierwsze, nie mamy tutaj kompletu aparatury... Są tylko urządzenia do reanimacji... Po drugie, nie ma tutaj mieszanki "Q", bez której... Martin wstał i zbliŜył się do niego, świdrując go spojrzeniem. - A po trzecie, nie umiałeś się do tego fachowo zabrać? Czy tak? - N... no, właściwie, tak... - A jednak mimo to zabrałeś im tę wodę! Nie mając pewności, czy uda się ich potem przywrócić do Ŝycia? - Gorzej, Mart... - Tom zwiesił głowę. Ja od razu wiedziałem... Nie było sensu próbować, ja po prostu ich... odparowałem w komorze destylacyjnej... Więc... Oni juŜ na pewno... Ale przecieŜ ustaliliśmy wspólnie, Ŝe to jedyny sposób ratowania statku i reszty pasaŜerów! Martin chwycił Toma za ramiona i potrząsając nim, obrzucił go wyzwiskami. - Ty kanalio! - krzyczał. - Ty draniu! Ustaliliśmy?! Ty morderco! Chcesz ze mnie zrobić wspólnika tej zbrodni? Ty... ty... Tom wyrwał się wreszcie i uskoczył pod ścianę. - Zaczekaj! - mówił, dysząc cięŜko, z dłońmi wysuniętymi do przodu, jakby chciał odeprzeć następny atak. - Uspokój się! PrzecieŜ nie moŜna było inaczej... - Nie miałeś prawa! - Martin opadł na fotel. - Nie wolno ci było decydować o ich Ŝyciu! - Zastanów się! Pomyśl! - Tom chciał wykorzystać chwile wahania Martina. - Pomyśl gdzie jesteśmy! Ziemia i jej prawa zostały daleko stąd! To my podejmujemy decyzje i ustalamy prawą! - Więc cię zatłukę! - Martin znów skoczył w kierunku Toma. - Na mocy prawa, które sam ustanawiam! Za dziesięciokrotne morderstwo dla ratowania własnej skóry! Tom wymknął się i uskoczył w kierunku wyjścia. - Czy jesteś pewien, Ŝe tylko ja na tym skorzystałem? A ty? A osadnicy? - rzucał słowa w stronę Martina, umykając wzdłuŜ ścian. - Właśnie! Odbiorę ci twoją wodę w interesie osadników! Muszę doprowadzić ich do celu podróŜy. - Nie potrafisz ich przecieŜ oŜywić! Stali znów naprzeciw siebie w odległości kilku kroków, mierząc się spojrzeniami. - Dam sobie radę. Znajdę odpowiednią instrukcję, nauczę się. Tam będzie duŜo czasu i duŜo wody... A jeśli mi się to nie uda, ludzie ci mogą w tym stanie zaczekać, choćby sto lat, aŜ przybędzie pomoc z Ziemi. - PrzecieŜ... nie moŜesz mnie zabić tak na zimno... - mruknął Tom pojednawczo. - A ty tamtych dziesięciu mogłeś? Ty pijawko, ty wampirze! - Ty teŜ nie jesteś lepszy! śyjesz dzięki tej mojej... zbrodni. Piłeś tę samą wodę! To była przymusowa sytuacja! - Masz rację, do cholery! Ale to ci nic nie pomoŜe. Sytuacja jest nadal... przymusowa. A poza tym pozbędę się jednego typa, który mógłby mi przypominać o swoich racjach i moim współudziale... Obaj jesteśmy ofiarami idiotycznych pomysłów naszej epoki. A ty jesteś, poza tym, ostatnim pojemnikiem z wodą na tym statku... Czy widzisz inny sposób? Milczysz teraz! Gdzie twoje genialne pomysły? Gdzie twoja troska o te nieszczęsne sześć tysięcy mumii? 145
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Martin cofnął się pod ścianę i sięgnął za siebie do schowka na narzędzia, a potem skoczył do przodu. - Niee! Martin, opanuj się, przestań, zostaw, co robisz, stary, daj spokój, nie! Niee! wrzeszczał Tom, umykając po zakamarkach statku. Co chcesz zrobić?! Błagam cię, nie, niee! Rzuć ten mło... Martin patrzył tępo w ekrany. Tuman kurzu dawno juŜ opadł, ukazując zieleń ukwieconej łąki i taflę jeziora. Wylądował pół godziny temu, lecz wciąŜ nie mógł uwierzyć, Ŝe to naprawdę koniec podróŜy. - Udało się! Jednak się udało! - powtarzał półgłosem. - Wybacz mi, Tom! Naprawdę nie było innego sposobu! - powiedział do stojącej przed nim szklanki z herbatą.
146
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Wszystkowiedzący Za oknem świeciło słońce. W takie dni Nix wstawał chętnie, zanim jeszcze nudny robot Mentor zdąŜył ściągnąć z niego przykrycie. Dziś czuł się doskonale. Szybko opuścił stopy na podłogę, wyłuskał z uszu odbiorniki, zdjął elektrody ze skroni i przeciągnąwszy się wybiegł do ogrodu. Przeskoczył klomb, przepłynął w poprzek kolisty basen i ociekając wodą pobiegł alejką wzdłuŜ muru. OkrąŜywszy kilka razy ogród wpadł zdyszany do pokoju. Śniadanie czekało juŜ na stole - Mentor był jak zawsze punktualny i niezawodny. Nix zjadł wszystko z apetytem, potem spojrzał na zegar i narzuciwszy na plecy włochaty płaszcz kąpielowy, zasiadł przy pulpicie. Wcisnął klawisz gotowości; od razu sypnęły się pytania. Odpowiadał szybko i pewnie, jak zawsze wyczerpująco i ściśle na temat. Kiedy o jedenastej zrobił krótką przerwę, by się czegoś napić, czuł się juŜ bardzo zmęczony. Napój i krótki odpoczynek w ogrodzie przywróciły mu energię i jasność myśli. „Jeszcze tylko trzy godziny - pomyślał a potem będzie moŜna poleŜeć na trawie i spokojnie poczytać, na przykład tę nową ksiąŜkę o metodach produkcji kół zębatych". Ruch na linii był tego dnia nawet nieco większy niŜ zwykle, ale to tylko cieszyło Nixa i upewniało o tym, Ŝe jest tu niezmiernie waŜną osobą. Oni wszyscy pytali o przeróŜne sprawy - a Nix potrafił zawsze odpowiedzieć. Oni nie wiedzieli - on wiedział wszystko... Miał to w głowie, znakomicie uporządkowane. Zawsze dokładne i aktualne informacje. CóŜ poczęliby bez niego? Wiadomo, Ŝe bez kół zębatych nie moŜe obyć się Ŝadne powaŜne urządzenie, Ŝadna maszyna. Nix wiedział przecieŜ, Ŝe tak jest, skoro tyle ludzi codziennie pytało go o te sprawy. Niektórych znał juŜ po głosie, czasem pytali go dwa, trzy razy o to samo ale on z całą wyrozumiałością cierpliwie objaśniał wciąŜ od nowa. Niektórzy pozdrawiali go, zagadywali: „Jak się masz, Nix. Jaka pogoda u was na Florydzie" Odpowiadał krótko, bo nie było czasu. Inni czekali w kolejce na połączenie. Z całą pewnością koła zębate stanowią problem kluczowy. MoŜna by powiedzieć, Ŝe za ich sprawą cały świat się obraca - obraca się wokół tego małego domku z ogrodem, otoczonego murem tak wysokim, Ŝe spoza niego widać tylko korony drzew rosnących nie opodal. Trzy lata temu, gdy Nix ukończył dziesiąty rok Ŝycia, wezwano go na egzamin testowy. Wyniki testu oglądali róŜni brodaci specjaliści, pokazywali sobie coś, najwyraźniej zachwyceni. Nix słyszał nawet urywki ich rozmów. „Co za pojemność" - mówili. - „Jaki znakomity współczynnik sprawności pamięci! Świetny, doskonały materiał..." Potem skierowano Nixa właśnie tutaj. Najpierw były tylko zabawy i ćwiczenia sportowe z Mentorem, dopiero po pewnym czasie Nix pojął, Ŝe co dzień rano budzi się bogatszy o nowe wiadomości. Otworzyła się przed nim przebogata, wspaniała wiedza wciąŜ świeŜa, aktualizowana i uzupełniana kaŜdej nocy. W czasie tych sześciu godzin dziennie, kiedy siedząc przed mikrofonem odpowiadał na setki pytań z róŜnych stron świata, Nix coraz mocniej wierzył, Ŝe niczego waŜniejszego i donioślejszego nie ma i nie moŜe być. Reddy pracował w Centrali dopiero czwarty dzień i niezupełnie jeszcze wiedział, co się dzieje wokół niego. Automatycznie wykonywał odpowiednie czynności, potem następowały długie chwile zupełnego spokoju. Wtedy właśnie próbował trochę słuchać toczących się na linii rozmów, ale tematy, które poruszano, były tak dalekie od tego, na czym się znał, Ŝe po prostu nie rozumiał prawie nic. Wreszcie wpadł na dobry pomysł i połączył się z „Przedmową". Monotonny głos z taśmy wywodził coś rozwlekle, ale to i owo moŜna było pojąć. Teraz dopiero Reddy zaczął się orientować, gdzie właściwie pracuje. 147
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 „Nasza encyklopedia jest eksperymentem obejmującym na razie wąski wycinek wiedzy -objaśniał głos w słuchawce. - Wykorzystanie całkowitej pojemności mózgu ludzkiego stwarza..." Sygnał drobnej awarii łącza oderwał Reddy'ego od słuchawki. Gdy włączył się ponownie, mowa była o psychologii zapamiętywania informacji, o informacji zbędnej, która wypiera informację uŜyteczną, o izolowaniu pamięci od zjawisk i informacji nieprzydatnych, wreszcie o fenomenalnej zdolności przyswajania pojęć przez mózg małego dziecka. Reddy słuchał piąte przez dziesiąte, bo co pewien czas Naczelny InŜynier przerywał mu wydając nowe polecenia. Gdy znów znalazł chwilę spokoju, głos w słuchawce mówił właśnie na zakończenie: „Nasza encyklopedia tym róŜni się od wszystkich dotychczasowych, Ŝe kaŜde hasło utrwalone jest w pamięci jednego, bardzo młodego umysłu. Daje to tę korzyść, Ŝe zasób informacji moŜe być z dnia na - dzień uzupełniany i aktualizowany, a więc encyklopedia nigdy się nie starzeje i jest w stanie nadąŜyć za szybkim postępem wiedzy. Encyklopedia obejmuje ponad czternaście tysięcy haseł z zakresu mechaniki stosowanej, kaŜde hasło połączone jest z Centralą osobnym kanałem, ponadto..." Reddy ściągnął słuchawki i skoczył w stronę pulpitu kontroli; widać było gołym okiem, Ŝe nastąpiła jakaś awaria w łączach... Dochodziła czternasta dziesięć. Nix miał juŜ wyłączyć mikrofon, gdy zaświdrował głośny zgrzyt w słuchawkach. Po chwili jakiś głos zadał pytanie. Nix słuchał z rosnącym zdziwieniem. JuŜ po kilku pierwszych słowach z przeraŜeniem stwierdził, Ŝe nic, ale to zupełnie nic z tego nie rozumie! Chciał poprosić o powtórzenie pytania, lecz inny głos ubiegł go i udzielił zdecydowanej odpowiedzi, z której takŜe ani słowa nie pojął. Słuchał z zapartym tchem o jakichś panewkach fosforobrązowych, o łoŜyskach kulkowych smarowanych olejem silikonowym, o współczynniku tarcia dynamicznego i innych pojęciach całkowicie mu obcych! Ziemia zachwiała się Nixowi pod stopami, zawirowało w głowie, coś ścisnęło gardło. Poczuł ogarniające go zwątpienie i lęk. CzyŜby w technice istniało jeszcze coś waŜnego poza kołami zębatymi? Coś, o czym on, Nix, nie wiedziałby zupełnie nic? Opadł bezwładnie na krzesło. W słuchawkach chrupnęło znowu, a ktoś krzyknął: - Reddy, do stu diabłów! Jesteś tam?! - Je... jestem p... panie InŜynierze! - głos drŜał okropnym strachem. - Wyleję na zbity łeb! - pieklił się InŜynier. - UwaŜaj na robotę! Masz zwarcie między hasłami „łoŜyska toczne" i „koła zębate", kanały 8202 i 1831. Zablokuj natychmiast oba łącza! Ale szybko! - a zaraz po chwili dodał spokojnie: - Halo, Nix, jesteś na linii? - Jestem... - wykrztusił Nix. - Jeszcze nie ma czternastej piętnaście, więc... - O, do licha! Słuchałeś przez cały czas? - Tak, byłem na stanowisku. W słuchawce zapadła cisza, a po chwili do Nixa dobiegł jeszcze stroskany głos InŜyniera: - No i masz...! Skąd ja teraz wezmę dublera? Reddy, słyszysz, gamoniu! Spaliłeś mi informatora. Całe hasło diabli wzięli! - Nie moŜna go jakoś naprawić? - mruknął Reddy niepewnie. - Bzdury! - burknął InŜynier. - Taki, jak raz coś niepotrzebnego usłyszy, to juŜ koniec. Głos InŜyniera umilkł w słuchawkach. Nix siedział wciąŜ na miejscu oszołomiony, jakby coś cięŜkiego zwaliło mu się na głowę. Myślał intensywnie. „ŁoŜyska toczne! Więc oprócz kół zębatych są jeszcze jakieś łoŜyska. Jutro zaŜądam, aby Mentor przyniósł mi całą literaturę na ten temat. Chyba nie będzie tego zbyt wiele? Muszę wiedzieć wszystko i o tych łoŜyskach! Jak to się stało, Ŝe nie wiedziałem? Powinienem był się przecieŜ domyślić, Ŝe jeśli 148
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 istnieją koła zębate, to muszą się one jakoś obracać, a jeśli się obracają, to i te łoŜyska są niezbędne! Kiedy więc będę i o łoŜyskach wiedział - to juŜ naprawdę wszystko będę wiedział! PrzecieŜ mam nadzwyczajną pamięć! Po cóŜ więc mają pytać innych, skoro ja mogę wiedzieć i o tym, i o tamtym. Muszę wiedzieć wszystko o wszystkim !" Pokrzepiony tą myślą Nix zdjął z uszu słuchawki, wyszedł do ogrodu, przeskoczył klomb o kształcie koła zębatego, pobiegł na skraj kolistozębatego basenu, przepłynął go w poprzek i wygramolił się na przeciwległy brzeg. Potem obiegł kilka razy wokół ogród alejką ciągnącą się wzdłuŜ muru, zza którego widać było tylko korony rosnących drzew, przystrzyŜonych w kunsztowne kształty zębów trybowych. Zmęczony legł na trawie, wśród drobnych, białych kwiatów o kształcie kółek zębatych. - Tylko... co mogą oznaczać te czterocyfrowe liczby: kanały 8202 i 7183? - pomyślał z nagłym niepokojem.
149
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 WyŜsze Racje - Szczerze mówiąc, nie cierpię pisania konspektów powieści - powiedział Autor, sadowiąc się wygodnie w fotelu, który uprzejmie podsunął mu Wydawca. - Czy nie byłoby prościej, gdybym opowiedział panu w streszczeniu to, co zamierzam - napisać? - No... wie pan, mamy swoje przepisy... zawahał się Wydawca. - Ale, w zasadzie... Proszę, niech pan opowiada. W dzisiejszych czasach papier jest tak cennym surowcem, Ŝe warto zaoszczędzić parę arkuszy, omijając zbędne formalności. Opowie mi pan swój pomysł, a potem sporządzi się krótką notatkę, Ŝebyśmy mieli podstawy do zawarcia umowy i wypłacenia zaliczki... - Świetnie! - ucieszył się Autor. Wzmianka o zaliczce zapaliła w jego oczach mistyczny blask natchnienia. Sięgnął po cygaro, podsunięte usłuŜnie przez Wydawcę, zapalił i przez chwilę delektował się wonnym dymem. - Będzie to opowieść z gatunku science fiction... Wydawca uśmiechnął się z ulgą. - Akcja toczy się gdzieś daleko stąd, w bliŜej nie określonym miejscu i czasie... Uśmiech Wydawcy stał się jeszcze bardziej beztroski i radosny. - Rzecz dzieje się pod pewnym Kloszem... Wydawca przestał się uśmiechać i odruchowo zabębnił palcami po powierzchni biurka. - ...jednym z wielu podobnych, w których Ŝyją istoty na wysokim poziomie rozwoju społeczno-technologicznego. - Jak dotychczas - wtrącił Wydawca nie ma w tym nic fantastycznego. - To tylko wstęp. Proszę posłuchać dalej. OtóŜ, pod jednym z Kloszy Ŝyją istoty tworzące szczęśliwą i zadowoloną z siebie społeczność. Jedynym powodem do narzekania jest niezbyt dobra jakość powietrza wypełniającego wnętrze Klosza, jednak narzekania na złą atmosferę nie są bynajmniej powszechnym obyczajem. Co najwyŜej niektórzy mniej cierpliwi mieszkańcy wyraŜają swoje zdanie na ten temat, i to zazwyczaj w małym gronie podobnych sobie malkontentów. Ogół mieszkańców Klosza zdaje sobie doskonale sprawę z faktu, Ŝe powietrze jest takie, jakie w danych warunkach moŜna osiągnąć, Ŝe Zarząd Klosza robi co w jego mocy, by usprawnić układy oczyszczania atmosfery. Nawet fakt, Ŝe biura Zarządu posiadają specjalne, dodatkowe urządzenia filtracyjne, nie budzi większych kontrowersji wśród mieszkańców. Wiadomo przecieŜ: to właśnie Zarząd powołany jest do intensywnego myślenia nad dobrem ogółu; a niedostatek tlenu w powietrzu fatalnie wpływa na pracę mózgu... Pod stropem Klosza wisi sobie sztuczne słońce, jak zwykle pod Kloszem. Mieszkańcy mają zapewnione wystarczające wyŜywienie, względnie czystą wodę, uzdatnianą w, obiegu zamkniętym, i tak dalej... - WciąŜ nie widzę tu jeszcze Ŝadnej fantastyki! - Wydawca patrzył ponuro w podłogę. - Właśnie przechodzę do istoty sprawy. Pewien osobnik, główny bohater opowieści, poddaje krytyce powszechny pogląd panujący wśród społeczeństwa, od wielu pokoleń zamieszkującego wnętrze Klosza. Wysuwa mianowicie przypuszczenie, iŜ - być moŜe - na zewnątrz, poza Kloszem, atmosfera wcale nie jest taka zła, jak się powszechnie sądzi. Niewykluczone, Ŝe jest nawet znacznie lepsza! Pozostali mieszkańcy biorą go za szaleńca, niektórzy obawiają się nawet, Ŝe podobne poglądy mogą spowodować jakieś globalne nieszczęście, lecz nasz bohater nie zraŜa się okazywaną mu powszechnie niechęcią i potajemnie konstruuje coś w rodzaju mechanicznego świdra. Ma z tego powodu wiele 150
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 kłopotów, zostaje nawet uwięziony pod zarzutem przywłaszczenia wiertła stanowiącego własność publiczną, lecz wreszcie udaje mu się cichcem wyborować małą dziurkę w ścianie Klosza. I co się okazuje? Przez powstały otwór tryska świeŜe, wonne, oŜywcze powietrze, bez porównania lepsze od duszącej atmosfery Klosza! Istoty zamieszkujące Klosze bezmyślnie dusiły się od pokoleń w zamknięciu, nie próbując nawet sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz! Syzyfowym wysiłkiem regenerowały powietrze, podczas gdy moŜna go było po prostu zaczerpnąć bez ograniczeń z zewnętrznej przestrzeni! Wielkim nakładem energii zasilały sztuczne słońca w przeświadczeniu, Ŝe prawdziwego nie widać spoza warstwy pyłu zanieczyszczającego atmosferę... - I co dalej? Jak zamierza pan zakończyć tę opowieść? - No, właściwie to jeszcze nie sprecyzowałem sobie zakończenia, ale ogólnie mówiąc powinien nastąpić happy end... Dla mieszkańców Klosza czyn bohatera staje się bodźcem do dalszych prób i wkrótce ściany Klosza przypominają durszlak. Przez wielką dziurę wybitą w stropie wpadają promienie prawdziwego słońca, atmosfera staje się o wiele lepsza, mieszkańcy innych Kloszy idą za przykładem mieszkańców pierwszego... - A potem wszyscy opuszczają swoje Klosze? - w głosie Wydawcy zabrzmiał wyraźny niepokój. - No... nie, raczej nie... - bąknął Autor. Wie pan, nawet w fantastyce obowiązują pewne granice, szczególnie gdy ma ona być fantastyką naukową, a nie bajką dla dzieci... - Słusznie, słusznie! - pochwalił Wydawca. - Istota rozumna nie potrafiłaby pewnie nigdy przystosować się do Ŝycia bez Klosza nad głową! A zresztą, i tak posunął się pan trochę za daleko w swych fantastycznych wizjach. Obawiam się, Ŝe... - Nie będzie pan mógł tego wydać? - oŜywił się Autor. - Jestem prawie pewien - westchnął Wydawca. - Czy uwaŜa pan, Ŝe moŜna bez obaw rozpowszechniać tego rodzaju... sugestie? - Ale... to jest przecieŜ zupełnie inny, odrębny świat! - Umieszczenie akcji w innym miejscu i czasie nie rozwiązuje problemu. PrzecieŜ odniesienia są tak oczywiste, Ŝe... kaŜdy inteligentny czytelnik będzie miał natychmiastowe skojarzenia! CóŜ z tego, Ŝe akcja toczy się pod zupełnie innym Kloszem? KaŜdy zaraz pomyśli sobie o naszym! PrzecieŜ takŜe u nas, pod naszym Kloszem, powietrze pozostawia wiele do Ŝyczenia. - Oczywiście. To nie jest dla nikogo tajemnicą. Krótko mówiąc nasze powietrze po prostu śmierdzi, i to coraz bardziej, więc trudno, by ludzie tego nie czuli! - Tak, drogi Mistrzu, lecz nikt nie mówi o tym głośno. - Za to wszyscy mówią po cichu. - To inna sprawa. Lecz głośno nie naleŜy. A tym bardziej - w ksiąŜkach! - PrzecieŜ ja nie zamierzam pisać o naszym Kloszu. To tylko fikcja literacka. - Zgoda, fikcja. Ale z aluzjami. Pan napisze: pod Kloszem śmierdzi. A czytelnik odczyta to po swojemu: "Pod naszym Kloszem źle się dzieje. Zarząd Klosza źle spełnia obowiązki." Tak sobie pomyśli czytelnik. A Zarząd... - AleŜ Redaktorze kochany - zachichotał Autor. - PrzecieŜ tak myśli, a nawet mówi prawie kaŜdy mieszkaniec naszego Klosza. O powietrzu i o Zarządzie. A Zarząd doskonale wie, co myśli i mówi ludność!
151
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Zgoda. Jest atmosfera pewnego niezadowolenia. Ale czy powinniśmy podsycać ją takimi publikacjami? Czy to cokolwiek pomoŜe? Pan jest człowiekiem wykształconym i zdaje sobie doskonale sprawę z sytuacji na odcinku powietrza! - Oczywiście. Wiem, Ŝe Zarząd Klosza niewiele moŜe zrobić. Nie posiadamy urządzeń do regeneracji powietrza i jesteśmy całkowicie zdani na import... - OtóŜ, to, otóŜ to, kochany Autorze! Wiemy wszyscy doskonale, Ŝe jedynym eksporterem świeŜego powietrza jest Klosz A-I, który posiada odpowiednie urządzenia oczyszczające i dostarcza czyste powietrze do wszystkich pozostałych Kloszy... - Nawiasem mówiąc: to, co nam dostarczają, trudno nazwać czystym powietrzem... - Ale co by się stało, gdyby nagle zamknięto nam dopływ! Jakie jest, takie jest, ale... zawsze to powietrze! A pan chce wywołać swoją ksiąŜką wraŜenie, Ŝe... - Ja nie wspominam ani słowem o pochodzeniu powietrza w Kloszu, o którym piszę! zawołał Autor triumfalnie. - Ani słowem! Wystrzegam się wszelkich aluzji na ten temat! - Pan nie docenia wyobraźni czytelników... - Wydawca uśmiechnął się smutnie. - Wystarczy, Ŝe napisze pan: "powietrze cuchnie", a oni sobie natychmiast dośpiewają: Ŝe Zarząd nieudolny, Ŝe takim smrodem musimy oddychać... A stąd juŜ tylko krok do konkluzji, Ŝe niepełnowartościowe. powietrze płynie do nas z Klosza A-1, i to nie za darmo... -Bo teŜ tak jest, Redaktorze. Pan mówi o realnej rzeczywistości. Moja powieść ani słowem nie wspomina o czymś podobnym uśmiechnął się chytrze Autor. - Ale skojarzenia, skojarzenia! - Wydawca gestykulował Ŝywo w podnieceniu. - U czytelnika powstaje podświadomy łańcuch skojarzeń, którego pierwszym ogniwem jest hasło: "zła atmosfera", a ostatnim: "ci oszuści z A-1 ". - Trudno odmówić prawidłowości tym skojarzeniom - mruknął Autor ze złośliwym uśmieszkiem. - Ale to nie jest wina mojej ksiąŜki! Tej ksiąŜki jeszcze nie napisałem, a skojarzenia od dawna funkcjonują. - Nie wolno ich podsycać! Czy wyobraŜa pan sobie, jaki skutek mogłoby to wywołać? Gdyby nasi dostawcy z A-1 obrazili się na nas i zamknęli zawory na rurociągach? Kto byłby za to odpowiedzialny? Pan? Ja? Nie! Wszyscy mieliby pretensje do Zarządu! - Powtarzam, drogi mój Wydawco, Ŝe nie zamierzam podcinać gałęzi, na której obaj wraz z innymi siedzimy. Z zamierzonej przeze mnie powieści nie będzie wcale wynikało, Ŝe ktoś... - Ale sugeruje pan - przerwał Wydawca gwałtownie - Ŝe mamy złe powietrze i Ŝe, być moŜe, na zewnątrz Klosza jest lepsze! W dzisiejszych czasach ludzie juŜ z trudem odróŜniają fantazję od rzeczywistości! Świat tak się nam ostatnio skomplikował! Ludzie gotowi są uwierzyć w pańską fantazję, a w kaŜdym razie idea taka utkwi w ich podświadomości, wywołując podejrzenie, iŜ na zewnątrz powietrze jest naprawdę lepsze niŜ to, które dostajemy. Stąd juŜ tylko krok do absurdalnego posądzenia, Ŝe nasi dostawcy pobierają czyste powietrze po prostu z zewnątrz, a nam pompują częściowo zuŜyte spod swego Klosza. - Pan powinien sam pisać fantastykę, drogi Redaktorze! - zauwaŜył Autor z uznaniem. Co za wyobraźnia! - Widzi pan, jak łatwo moŜna dojść do niebezpiecznych wniosków. Czy zastanowił się pan, jakie fatalne wraŜenie wywołałyby takie posądzenia? Jakie trudności miałby nasz
152
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Zarząd Klosza w czasie pertraktacji w sprawie przedłuŜenia kontraktów na dostawę powietrza z A-1 ? - A moŜe by tak... spróbować wywiercić małą dziurkę w naszym Kloszu? uśmiechnął się Autor.. - Tylko w pańskiej fantastycznej rzeczywistości moŜliwe są takie proste rozwiązania. śyjemy w realnym świecie faktów. Gdy nam zakręcą zawory, znikąd nie dostaniemy ani grama powietrza. A co do wiercenia... Pamięta pan, jak to było z tą mikroszczeliną powstałą w ścianie Klosza, w sektorze czternastym, dwa lata temu? Zaczął się sączyć jakiś cuchnący dym czy gaz, a konserwatorzy łatający przeciek musieli pracować w maskach! Co na to pańska wyobraźnia? Autor podrapał się w czubek głowy i milczał przez chwilę. - No, wie pan... Gdybym miał rozwijać tę myśl, na pewno znalazłbym jakieś wyjście... Oczywiście na gruncie fantastyki... - Jakie na przykład? - nalegał Wydawca. - No, powiedzmy... Ŝe ci, którzy dostarczają nam powietrza, i którym zaleŜy na utrzymaniu nas w zaleŜności bez względu na jakość przesyłanego produktu, postarali się o to, abyśmy zbyt łatwo nie odkryli prawdy. - CóŜ takiego mogliby zrobić? - Mogli, na przykład, nadbudować nad naszym Kloszem drugi, nieco większy... Albo po prostu rozpiąć taki wielki namiot pneumatyczny... Przestrzeń między Kloszem a namiotem wypełnili gryzącym dymem, Ŝebyśmy nie mogli zbyt łatwo odkryć, iŜ da się czerpać powietrze z zewnątrz, bez ich pośrednictwa! - Sądzi pan, Ŝe są aŜ tak perfidni? - Kto? - O kim pan mówi? - Autor skrzywił się ironicznie. - Przez cały czas mówimy wszak o wymyślonym świecie, nie mającym odpowiednika w naszej rzeczywistości... - Noo... tak... - zmieszał się Wydawca. Ale sam pan widzi, jak sugestywne mogą być takie wizje. Krótko mówiąc wy, pisarze, jesteście niebezpieczni przez tę siłę sugestii... Taak... A co do pańskiej ksiąŜki... Kupię ją, oczywiście. Stawka jak zwykle, a jeśli chodzi o nakład, sam pan rozumie... To nie tylko ode mnie zaleŜy, mam ograniczony limit... MoŜe... dwadzieścia tysięcy? - Myślę, Ŝe co najmniej czterdzieści - powiedział Autor z kamienną twarzą. - Proszę mnie zrozumieć! Mam dość szczupły fundusz do podziału pomiędzy takich jak pan! Mam tutaj całą szafę maszynopisów... KaŜdy pisarz musi z czegoś Ŝyć! Proszę mieć wzgląd na kolegów, którzy są w podobnej sytuacji... No więc dobrze: trzydzieści tysięcy. Zgoda? - Zgoda. A jeśli potrzebuje pan podkładki do nie wydania tej ksiąŜki, to mogę wymyślić jeszcze parę przejrzystych aluzji... - Nie trzeba, nie trzeba... Wystarczy to, co pan opowiedział. Mam znakomitego recenzenta, który wywlecze wszystkie wieloznaczne fragmenty tekstu i da nam pełne uzasadnienie do niewydania ksiąŜki w trzydziestu tysiącach egzemplarzy... - W jakim terminie moŜe mi pan nie wydać tej ksiąŜki? - Normalnie. Nie wydam jej w ciągu roku od nieprzyjęcia maszynopisu. Tylko proszę pamiętać, Ŝe powinien pan dostarczyć wszystkie egzemplarze! Co do jednej kopii! - Oczywiście. Pan kupuje prawo do niewydawania tej ksiąŜki, ja dostaję swoje honorarium i rozstajemy się w zgodzie, jak zwykle... Wprawdzie gdyby pan nie wydał jej w 153
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 czterdziestu tysiącach, miałby pan dodatkową oszczędność papieru, przynajmniej na papierze... - Tak, ale tu decyduje limit finansowy. Wie pan przecieŜ, Ŝe muszę dopłacać do tych ksiąŜek, które wydaję, a których nikt nie chce kupować... - Myślałem, Ŝe w przypadku wydania ksiąŜki koszty ponosi autor? - O nie, niezupełnie. Autor wydanej ksiąŜki wpłaca tylko równowartość honorarium. Resztę pokrywa wydawca. Tak czy owak zawsze mamy deficyt. - A... moja zaliczka? - bąknął Autor mimochodem. - Jak zwykle, w ciągu dwóch tygodni od podpisania umowy. Czy... wolno spytać, co pan zrobi z taką furą pieniędzy, futorze drogi? - Wie pan, zamierzam kupić sobie... takie długie wiertło o średnicy co najmniej pół cala, z diamentową końcówką. Chyba będę musiał popytać na bazarze, bo w sklepach ostatnio zupełnie nie mają wierteł...
154
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Zabawa w Berka Niecierpliwie patrzył na zegar, trzymając głowę na oparciu fotela. Co ona tam jeszcze robi? - pomyślał. - PrzecieŜ juŜ po trzeciej! Za ścianą pobrzękiwało szkło laboratoryjne, obcasy damskich pantofli stukały o terakotę podłogi. Potem wszystko ucichło nagle. Wstał zza biurka i ruszył w kierunku drzwi, lecz ostry ból w lewym kolanie zmusił go do zwolnienia kroku. Utykając i trzymając się klamki wyjrzał z gabinetu na korytarz. Drzwi laboratorium były uchylone. Z trudem postąpił kilka kroków i zajrzał do wnętrza. Tilli stała przed starym sczerniałym i pękniętym lusterkiem wiszącym obok szafki na odzieŜ laboratoryjną. Odwróciła się gwałtownie na skrzypniecie drzwi, gdy je szerzej otworzył. Włosy miała trochę nastroszone, w ręce trzymała duŜy, czerwony grzebień. Trwała tak przez chwilę, jak na migawkowym zdjęciu, a on przyglądał się jej twarzy. - Och, przestraszył mnie pan, profesorze! - powiedziała z uśmiechem i szybko przyczesała włosy nad czołem. Odwrócona twarzą do lusterka sprawdzała jeszcze efekt swych zabiegów. Teraz mógł swobodnie przenieść oczy na jej zgrabną figurę, pozbawioną osłony zbyt szerokiego zazwyczaj, laboratoryjnego kitla. W lekkiej, jasnej sukience wyglądała jeszcze lepiej niŜ zwyk le. - Pędzę juŜ! - powiedziała, zbierając jakieś drobiazgi do torebki. Zasiedziałam się za długo przy chromatografie. O rety, juŜ osiem po trzeciej. - Zostaw mi klucz od pracowni - powiedział przepuszczając ją w drzwiach. - Pan zostaje dłuŜej, profesorze? PrzecieŜ dziś piątek! - spojrzała na niego zdziwiona podając klucz. - Przepracowuje się pan! Tak nie wolno... - W moim wieku, chciałaś powiedzieć? - Uśmiechnął się smutno. - Powiedz portierowi na dole, Ŝe będę tutaj jeszcze z godzinę albo dwie. - Dobrze. Ale... proszę się nie przemęczać, profesorze! I do zobaczenia w poniedziałek! - Jej duŜe, ciemne oczy uśmiechnęły się przelotnie. Patrzył za nią, dopóki nie zniknęła w drzwiach windy, i dopiero wtedy znowu poczuł, Ŝe wciąŜ rwie go ten fatalny artre tyzm. - Nie ma na co czekać dłuŜej - powiedział do siebie półgłosem i wszedł do laboratorium, zamykając drzwi za sobą. Przygotował naczynie z wodą destylowaną, otworzył szyfrowy zamek sejfu z truciznami i wydobył buteleczkę z ciemnozieloną cieczą, oznaczoną symbolem "E" i nalepką z trupią czaszką. Zaczerpnął z niej pipetą odrobinę cieczy i odmierzył dziesięć kropli. Padały w wodę, rozsnuwając się w mlecznozielone obłoczki. Zamieszał zawartość zlewki i wrócił z nią do gabinetu, zamykając po drodze sejf. Teraz wszystko się rozstrzygnie - pomyślał, stawiając naczynie na biurku. ZauwaŜył, Ŝe dłoń drŜy mu z emocji, usiadł więc w fotelu, by się nieco uspokoić. Jeszcze nie... Za chwilę. Opanował drŜenie rąk, podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do portiera. - Tu Canter - powiedział. - Czy mógłby pan zajrzeć tu do mnie, panie Matti? Potem ujął w dwa palce szklane naczynie, obejrzał pod światło i wychylił jednym haustem połowę zawartości. Nie miała Ŝadnego określonego smaku, ot, jak woda destylowana. 155
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Po chwili dopiero poczuł lekkie, a potem coraz silniejsze mrowienie w opuszkach palców, przechodzące w wibrację ogarniającą dłonie aŜ po nadgarstki. - Słucham, panie profesorze! - portier z uszanowaniem zatrzymał się tuŜ przy drzwiach. - Proszę tu podejść, panie Matti. - Canter wyciągnął dłoń w stronę tęgawego starszego męŜczyzny. - Dzień dobry panu! Ścisnął mocno szeroką, szorstką dłoń portiera. Nie poczuł właściwie niczego szczególnego, tylko ściany pokoju rozmazały się na chwilę, jak przy szybkim ruchu filmowej kamery, zwanym przez filmowców "szwenkiem". Twardą dłonią Mattiego ściskał teraz swoją własną, wiotką i bezwładną, o jasnej skórze pokrytej Ŝółtawymi plamami, ze śladami starych oparzeń kwasem azotowym. Oczami Mattiego widział siebie, spoczywającego w fotelu za profesorskim biurkiem. Widział swoje bezwładne ciało, odchyloną do tyłu głowę z zamkniętymi oczami, miarowo poruszającą się w oddechu klatkę piersiową. - Więc jednak działa! - powiedział głośno. Usłyszał ten cudzy głos, wyraŜający jego myśl przez cudze usta i docierający do jego świadomości poprzez cudze uszy. - Mój eliksir działa! - powiedział wsłuchując się w ten obcy glos. - Byłem tego pewien! To było coś więcej niŜ eliksir młodości, poszukiwany najpierw od wieków przez pokolenia alchemików, potem - biochemików. Mikstura Cantera była eliksirem nieśmiertelności. Stał więc teraz profesor Canter obleczony w cielesną powłokę poczciwego portiera Mattiego i patrzył na swoje stare, schorowane ciało, spoczywające w fotelu za biurkiem. Mikstura Cantera była wynikiem długoletnich badań nad oddziaływaniem róŜnych substancji na system nerwowy człowieka. Była preparatem powodującym tak silne pobudzenie mózgu, Ŝe stawał się on zdolny jak gdyby "wyemitować" zawartą w nim informację i przelać ją w analogiczny układ nerwowy, będący niejako odbiornikiem całej informacji stanowiącej osobowość ludzką. Mózg człowieka, wykorzystywany zaledwie w znikomej swej części, jest w stanie pomieścić więcej niŜ jedną osobowość. Jeśli ta druga, dodatkowa jest wystarczająco silnie "wpisana" w centralny układ nerwowy, zaczyna dominować nad pierwszą osobowością: "siedzi" na tej pierwszej jak dobrze dopasowany czepek. Wedle przewidywań Cantera proces powinien mieć charakter powtarzalny: ta "zwierzchnia" osobowość, słabo związana z obcym mózgiem, mogła być przekazana innemu mózgowi z równoczesnym "uwolnieniem" świadomości prawowitego właściciela ciała. Mogła być takŜe zwrócona pozostającemu w letargu ciału, z którego się pierwotnie uwolniła. Po zaŜyciu dawki preparatu wystarczyło zapewnić dostatecznie ścisły kontakt systemów nerwowych, na przykład przez silny uścisk dłoni, by osobowość z pobudzonego miksturą mózgu przeniosła się na drugą osobę. Doskonale! - pomyślał Canter, odkładając ostroŜnie na biurko bezwładną dłoń. - A teraz - z powrotem! Powinno się udać bez kolejnej dawki eliksiru. Ponownie ujął dłoń swego właściwego ciała i ścisnął ją mocno... ...Matti stal przed nim, ściskając podaną dłoń. Wzrok miał nieco mętny, jakby przed chwilą obudził się z drzemki.
156
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Czy wszystko w porządku, panie Matti? - spytał Canter troskliwie. - Wygląda pan jakoś dziwnie. - Och, przepraszam. Chyba trochę zakręciło mi się w głowie. To pewnie przez te zmiany ciśnienia. Idzie wielki wyŜ znad Azorów. - Ma pan kłopoty z krąŜeniem? - CóŜ począć, profesorze? Lata lecą, nie ma rady! - Chciałem prosić o sprawdzenie zamka w drzwiach laboratorium. Czasem się zacina. - Zaraz go obejrzę. Gdy Matti wyszedł, Canter poczuł znów silne strzyknięcie w lewej nodze. To musiał być skutek zmian atmosferycznych, o których wspomniał portier. JuŜ niedługo - pomyślał z ulgą. - Jeszcze parę dni, najwyŜej parę tygodni. Teraz naleŜało znaleźć kogoś odpowiedniego, jakieś młode, zdrowe ciało człowieka samotnego, lecz z perspektywami. Najlepiej nadawałby się do tego któryś z asystentów albo moŜe, jeszcze lepiej, jakiś student biochemii. Tak, koniecznie student, dwudziestoletni chłopak. Nie, raczej trochę starszy, kończący studia. Po co męczyć się przez kilka lat, zaliczając jakieś tam dawno zapomniane przedmioty ogólne. Student przed dyplomem! Potem, prędko i bez wysiłku, doktorat habilitacja... PrzecieŜ przy jego wiedzy i doświadczeniu miałby szansę wkrótce znowu zająć swoje obecne stanowisko kierownika Zakładu Biochemii Molekularnej. W porządku, panie profesorze - powiedział portier, wtykając głowę przez uchylone drzwi. - Naoliwiłem ten zamek. - Dziękuję, Matti. Zabrał pan klucz od pracowni? - Nie, został w zamku. Czy mam go wziąć? - Proszę zostawić. Zajrzę tam jeszcze, nim wyjdę. Podszedł do otwartego okna. Popołudnie było pogodne, lekki wietrzyk rozgarniał drobne chmurki na błękitnym letnim niebie. W parku po drugiej stronie ulicy bawiły się rozkrzyczane dzieciaki, kilka par okupowało ławki, obejmując się czule i całując od czasu do czasu. Uśmiechnął się do swych myśli, wyobraŜając sobie, jak wkrótce on sam, jako młody student, będzie tak samo mógł ściskać jakąś młodą, ładną dziewczynę na parkowej ławce. Wydało mu się to okropnie zabawne i postanowił zrealizować tę wizję jak najprędzej. Poszedł do laboratorium, przygotował sporą butelkę roztworu i włoŜył ją do swej starej, wysłuŜonej teczki. Gdy mijał pęknięte lusterko przy wyjściu z pracowni, przypomniał sobie twarz Tilli. AleŜ... tak! Oczywiście! - uprzytomnił sobie nagle. - PrzecieŜ ona ma chłopaka, studenta biochemii! Poznali się tutaj, w instytucie, w zeszłym semestrze, gdy studenci czwartego roku odbywali ćwiczenia laboratoryjne! Chłopak był sąsiadem Cantera, mieszkał sam w wynajętej kawalerce na parterze. Profesor widywał go często na schodach. Kilkakrotnie spotykał ich razem i przyłapywał się na czymś w rodzaju zazdrości o swoją sympatyczną laborantkę. Trzeba to zrobić jak najszybciej. Ale to wymaga pewnych przygotowań - pomyślał, zabierając teczkę i wychodząc.
157
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Kroczył powoli przez park, oddychając głęboko i przystając co pewien czas, by przeczekać kolejny atak bólu w lewej nodze. W połowie drogi usiadł na ławce i przymknąwszy oczy zaczął sobie wyobraŜać nieograniczone wprost moŜliwości, jakie otwierała przed nim cudowna mikstura. Na drugim końcu ławki usiadło dwoje młodych ludzi. Canter słyszał ich glosy, lecz nie otwierał oczu. - Daj spokój - mówiła dziewczyna. - Powiedziałam ci juŜ, Ŝe nie! - Dlaczego? - Chłopak był wyraźnie zniecierpliwiony. - Twoje wąsy mnie łaskoczą - zachichotała. Canter nieznacznie uchylił powiekę. Zobaczył plecy chłopaka i roześmianą twarz kilkunastoletniej dziewczyny. - Przestań! - powiedziała cicho. - Obudziliśmy staruszka! Chłopak obejrzał się przez ramię. Był brzydki, pucołowaty, ze słomkową szczotką wąsów sterczących pod kartoflanym nosem. Wcale jej się nie dziwię - pomyślał Canter. - Co za straszna gęba! Nagle poczuł nieprzepartą ochotę spłatania figla tej parze smarkaczy. Sięgnął do teczki i ukradkiem pociągnął łyk z butelki. - Pozwól tu, chłopcze! - powiedział uśmiechając się. - Coś ci powiem. Chłopak przysunął się bliŜej niego. Dziewczyna patrzyła w ich stronę zaciekawiona. - Dam ci pewną radę! - Canter mrugnął porozumiewawczo. - PokaŜ mi prawą rękę. Chłopak niezdecydowanie wyciągnął ku niemu pulchną dłoń, a Canter ujął ją mocno... ...zobaczył siebie, siedzącego na ławce, z głową przekrzywioną na ramię. Cofnął rękę i sprawdził, czy ciało spoczywa w dostatecznie stabilnej pozycji. Przez chwilę udawał, Ŝe wysłuchuje czegoś, co staruszek mówi mu do ucha, a potem wrócił do dziewczyny. - Co on ci powiedział? - spytała szeptem. - To tajemnica. - Zobacz, on znowu zasnął. - Niech śpi - powiedział obejmując dziewczynę. - Tym lepiej dla nas. Wyślizgnęła się spod jego ramienia. - Najpierw powiedz. - Dobrze ale na ucho. Schyliła się w jego kierunku, a on szybko objął ją i pocałował. Próbowała się wyrwać, chciała trzepnąć go dłonią, lecz schwycił jej rękę i przytrzymał... ...W tej samej chwili poczuł, Ŝe całuje go ten okropny, pucołowaty chłopak ze szczeciniastym klującym wąsem. Wyrwał się z obrzydzeniem i pobiegł powiewając szeroką spódniczką. Na skrzyŜowaniu alejek zderzył się z patrolującym park policjantem. - Och, przepraszam! - powiedział zdyszanym, cienkim głosem. - Co się stało, panienko? - zainteresował się policjant. - O, tam! - wskazał za siebie. - Napastował mnie ten wąsaty męŜczyzna! - Chwycił policjanta za rękę... 158
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ...zobaczył przed sobą dziewczynę, zdyszaną jeszcze i zupełnie zdezorientowaną. - Co się stało? - spytał. - Nie... nie wiem. Nic się nie stało. - Biegła pani tak szybko, jakby ktoś panią gonił! - Biegłam? - W tym wieku jeszcze się człowiek spieszy, nie wiadomo dokąd - powiedział pobłaŜliwie. Zasalutował i ruszył za dziewczynę, która wracała powoli w stronę ławki. Widząc zbliŜającego się policjanta chłopak zerwał się i zniknął za najbliŜszymi krzewami. Widocznie nie miał najczystszych zamiarów albo moŜe nie po raz pierwszy zaczepiał nastolatkę w parku. Dziewczyna minęła ławkę i poszła dalej, rozglądając się jednak ukradkiem na prawo i lewo. Widać nie była aŜ tak bardzo niechętna przypadkowemu podrywaczowi, jak Canter sądził na początku. Podszedł do swojego ciała spoczywającego na ławce i ujął bezwładną dłoń... ...zobaczył nad sobą twarz policjanta, wpatrującego się w niego błędnym spojrzeniem. - Co? - spytał. - Chyba zasnąłem? - Nie wiem - policjant rozglądał się niepewnie. - Jakoś tak... Dziwne. Nigdy mi się nie zdarzyło, Ŝebym... - Co takiego? - Canter uśmiechnął się wyrozumiale. - Pewnie pan zmęczony? - Wie pan, słuŜba od samego rana. - JuŜ po czwartej! - Canter spojrzał na zegarek. - Powinienem iść do domu. Dziękuję za zainteresowanie. W moim wieku w kaŜde chwili moŜe się coś przydarzyć. Wstał i ruszył powoli w kierunku domu. Śmiał się w duchu. To wszystko było jeszcze zabawniejsze, niŜ przypuszczał. A więc jego przewidywania okazały się słuszne: preparat potrzebny był jedynie po to, by uwolnić się z własnego ciała. Później - jak się przed chwilą przekonał - wystarczy sam kontakt fizyczny, uścisk dłoni, by "przeskoczyć" do kolejnego ciała. Obca osobowość nie wiązała się trwale z nowym podłoŜem. To dawało zupełnie fantastyczne moŜliwości. Po cóŜ wiązać się od razu z konkretnym ciałem? - pomyślał, docierając na obolałych nogach do swego mieszkania na trzecim piętrze. - MoŜna by zmienić od czasu do czasu nosiciela. Nim zdecyduję się ostatecznie porzucić moje stare, poczciwe ciało, wypróbuję kilka nowych. A potem trzeba będzie załatwić pewne formalności, zrobić coś z kontem bankowym, z mieszkaniem. To jednak skomplikowana sprawa. Szybko przygotował sobie prosty, dietetyczny posiłek, marząc równocześnie o tym, Ŝe wkrótce będzie juŜ mógł zajadać wszystko, na co mu przyjdzie ochota. Potem wyciągnął się na tapczanie i zaczął przeglądać gazetę. Nic mógł jednakŜe skupić się na lekturze. Myśl o eliksirze nie dawała mu spokoju. Przypomniał sobie o studencie mieszkającym na dole. Nie znał jego nazwiska, lecz to nie było przeszkodą. Sięgnął po telefon i połączył się z biurem numerów. Podał adres i po chwili miał juŜ numer telefonu tego chłopca. Wahał się przez chwilę, wreszcie wykręcił numer. 159
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 - Dobry wieczór - powiedział cicho. - Mówi Canter, sąsiad z trzeciego piętra. Mam prośbę do pana. Zawiesił glos, odczekał chwilę, dysząc w słuchawkę. - Bardzo przepraszam, ale poczułem się trochę... źle, a Ŝe mieszkam sam... Rozumie pan. Słowem, czy zechciałby pan zajść do mnie na chwilę? - AleŜ tak, oczywiście, panie profesorze - odpowiedział mu glos w słuchawce. - Zaraz tam będę. Przyszedł po chwili. Canter przyjrzał mu się uwaŜnie spod na wpół przymkniętvch powiek. - Czy mógłby pan... podać mi lekarstwo, które mam w teczce? - To w butelce? - Tak. Proszę mi to dać. To mi zwykle pomaga. Proszę mi tylko nieco unieść głowę, o tak... dziękuję. Zaraz będzie mi lepiej. Czy pan się bardzo spieszy? - No... trochę... Oczekuję kogoś. - Wiem, wiem! - uśmiechnął się Canter. - To przecieŜ moja laborantka. - Tak, panie profesorze. Ona... - Rozumiem, rozumiem. Nie będę pana zatrzymywał. Czuję się juŜ lepiej. Czy mógłby pan... podać mi rękę? Spróbuję usiąść... ...Puścił dłoń bezwładnego ciała, które opadło na tapczan. Zgasił światło i zamykając za sobą drzwi, zszedł na parter. Poszukał w kieszeni klucza. Otworzył i wszedł do małego, skromnie umeblowanego pokoiku. Po chwili zadzwonił dzwonek u drzwi wejściowych. W progu stanęła Tilli. - Cześć, Ben - powiedziała. - Przepraszam, Ŝe się trochę spóźniłam. PołoŜyła na stole gruby zeszyt i ksiąŜkę i usiadła na krześle. Podszedł do niej i pochylił się, by pocałować ją na powitanie. Odchyliła się, patrząc na niego ze zdumieniem. - Co ty? Wiesz, po co tu przychodzę - powiedziała dość ostro. - Mamy do przerobienia parę tematów z organicznej. Za tydzień egzaminy wstępne. Zrozumiał swój błąd i zrobiło mu się okropnie głupio. - Czy... twój szef wie, Ŝe zdajesz? - spytał patrząc w okno. - Mówiłam przecieŜ, Ŝe nie chcę, aby wiedział... dopóki nie zdam. Potem mu powiem. - Właśnie byłem u niego przed chwilą. Źle się poczuł. Będę musiał zajrzeć tam jeszcze. - Profesor? - spytała z niepokojem. - Właśnie dziś mówiłam mu, Ŝe nie powinien tyle pracować. W jego wieku trzeba juŜ bardzo dbać o siebie. Muszę wpaść do niego później i zobaczyć, jak się czuje. Z przyjemnością słuchał, gdy mówiła o nim z taką troską i sympatią. CóŜ z tego? Był teraz tylko jej korepetytorem, choć dotąd myślał, Ŝe łączy ją coś więcej z tym studentem, w którego się wcielił. Sięgnął do kieszeni i połoŜył na stole klucz od mieszkania. - Posłuchaj, Tilli - powiedział ujmując jej dłoń...
160
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 ... Jesteś juŜ, Tilli? - zdziwił się Ben ściskając jego rękę. - Coś dziwnego się ze mną dzieje. Przysiągłbym, iŜ przed chwilą byłem jeszcze u starego Cantera z trzeciego piętra. - Właśnie przyszedłeś, pewnie stamtąd. Nie wiedziałam, Ŝe go odwiedzasz. - Prosił mnie. Źle się poczuł. - O! Czy to coś powaŜnego? Właśnie dziś mówiłam mu, Ŝe nie powinien tyle pracować. - Chyba juŜ mu lepiej, ale... no, słowo daję, nie pamiętam, jak od niego wyszedłem. - Byłeś zamyślony. Mnie to się teŜ czasem zdarza, Ŝe robię coś machinalnie i potem niczego nie pamiętam - powiedział Canter głosem Tilli. - Zaczekaj tutaj, wpadnę do niego na chwilę. Zaraz wracam! NiepostrzeŜenie ukrył w dłoni klucz od mieszkania i wybiegł na schody. Jego ciało leŜało na tapczanie oddychając miarowo. Zamknął drzwi za sobą i spojrzał w lustro. Zobaczył zgrabną figurę Tilli. Spojrzał w jej twarz i zmieszał się. Ty stary ośle! - powiedział do siebie w duchu. - Stwarzasz zupełnie idiotyczne sytuacje! Sprowadziłeś tu tą dziewczynę - i co? MoŜe obejrzysz sobie w lustrze jej zgrabne nogi? I co z tego? Twoje zwłoki leŜą sobie na tapczanie, twoja dusza rządzi się cudzym ciałem. Nie wstyd ci, starcze? Ujął dłoń swego starego ciała... ...zobaczył Tilli pochyloną nad nim, trochę roztargnionym wzrokiem przyglądającą mu się w słabym świetle nocnej lampki. - Dobrze, juŜ wszystko w porządku - powiedział wesoło. - A teraz idź, Ben czeka na ciebie. - Och, profesorze... bąknęła. - Skąd ja się tutaj wzięłam? - Wpadłaś odwiedzić starego szefa. Ale teraz juŜ powinnaś wracać do Bena. - Tak... Więc do zobaczenia w poniedziałek! - To było strasznie skomplikowane doświadczenie - powiedział Canter do siebie, gdy wyszła. - Ale, swoją drogą: bawi mnie to coraz bardziej. To mi przypomina dziecinną zabawę w berka: dotknięty staje się berkiem. Znów łupnęło go ostro w stawie kolanowym, aŜ musiał usiąść i rozetrzeć obolałe miejsce. Pomyślał, Ŝe nie warto cierpieć, mając takie moŜliwości. Wieczór dopiero się zaczynał, dlaczegóŜ by nie pobawić się dalej. MoŜe jutro wyŜ wreszcie ustabilizuje się i przestanie mnie łamać w tych starych kościach - pomyślał sięgając po słuchawkę telefonu. Wezwał znajomego lekarza, a następnie wyszedł w jego ciele, pozostawiając klucze od mieszkania w szparze za futryną drzwi. Potem "przesiadł się" w ciało jakiegoś młodego człowieka, który śpieszył właśnie gdzieś w stronę centrum miasta. Ktoś spotkany przypadkiem - widać znajomy tego człowieka - uścisnął mu dłoń, zaczepiając go znienacka w podziemnym przejściu. PoŜegnał się po kilku zdawkowych zdaniach i ruszył w nowym ciele w stronę stacji kolei podziemnej. Panie! - usłyszał tuŜ za sobą. - Daj pan na piwo! Obejrzał się. Jakiś włóczęga sunął za nim, patrząc prosząco i pokornie. Sięgnął machinalnie do kieszeni, trafiając na zwitek banknotów. Nieopatrznie wydobył je wszystkie. 161
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Włóczęga chwycił jego dłoń, usiłując wyrwać pieniądze, lecz w tej samej chwili cy wilny policjant złapał go za kołnierz. Niestety, Canter był juŜ tym włóczęgą. Nie było sensu tłumaczyć się w jakikolwiek sposób. Canter wiedział, Ŝe to na nic się nie zda. Odczekał więc cierpliwie, aŜ eskortujący go tajniak znajdzie się przed drzwiami posterunku policji. Chwycił go za przegub dłoni, a następnie sięgnął do kieszeni po klucz od kajdanek i uwolniwszy włóczęgę, kazał mu zmiatać gdzie pieprz rośnie, co tamten uczynił nader skwapliwie, nie zastanawiając się nawet nad sposobem, w jaki znalazł się w opresji. - Świetna zabawa! - powtarzał sobie profesor, zmieniając się kolejno w przechodniów, kierowców taksówek, sprzedawców wody sodowej, rozbawionych młodzieńców zaczepiających dziewczyny wychodzące z kin i kawiarń. Przemierzając pustoszejące ulice nocnego miasta, aktualnie w skórze nobliwie wyglądającego starszego męŜczyzny, pomyślał so bie, Ŝe naleŜałoby wreszcie wrócić do domu. Ten byłby dobry - pomyślał. - Kiedy znajdę się we własnym mieszkaniu i własnej postaci, muszę przecieŜ jakoś pozbyć się tego, w czyim ciele tam dotrę! Z pijanym zawsze łatwiej. MoŜna go po prostu wyrzucić z mieszkania jako nieproszonego natręta. JednakŜe podpity męŜczyzna tak niepewnie stał na nogach, Ŝe profesor nie mógł zdecydować się na przywdzianie półprzytomnego ciała. NadjeŜdŜał autobus. Canter zbliŜył się do skraju chodnika. Pijak takŜe ruszył chwiejnie w stronę jezdni, lecz źle obliczył ostatni krok. Stopa nie trafiła na krawęŜnik, męŜczyzna zachwiał się i wywijając ramionami przechylił się w kierunku jezdni, tuŜ przed hamującym autobusem. Nie kontrolowanym, instynktownym ruchem Canter chwycił nadgarstek jego dłoni, bezradnie czepiającej się powietrza tuŜ przed nosem profesora. Ich ręce zwarły się na ułamek sekundy, lecz cięŜar ciała przewaŜył, dłoń wyśliznęła się... ...Canter runął na jezdnię tuŜ przed maską hamującego pojazdu. Nim poczuł uderzenie, w ostatnim odruchu chwycił krawędź zderzaka, jakby chcąc zatrzymać nacierającą masę Ŝelastwa... KONIEC (dla Czytelnika, który lubi opowieści z pojedynczą pointą. Tym którzy wolą podwójną, proponuję do wyboru kilka wersji epilogu.) EPILOG PIERWSZY - TRANSCENDENTALNY: Szybując ku górze, usłyszał nagle tuŜ za sobą czyjś niewyraźny, przerywany czkawką głos: - Dziękuję panu, ppanie starszy. Chciałeś pan dobrze, przepra... szam, Ŝe tak wyszło... Obejrzał się. Duch szybujący za nim, poruszał się dziwnie falistą trajektorią. EPILOG DRUGI - GROTESKOWY: ...Poczuł, jak j e g o prawe przednie koło podskoczyło na czymś miękkim. Zatrzymał się gwałtownie, poniewaŜ ktoś nadepnął mu pedał hamulca. - Do licha! - pomyślał w popłochu. - Chciałbym wiedzieć, co t e r a z jest moją d ł o n i ą? EPILOG TRZECI - KONSEKWENTNY: W sobotni poranek Ben wezwał dozorcę i poinformował go, Ŝe lokator z trzeciego piętra, profesor Canter, w piątek po południu czul się źle, a teraz nie odpowiada na telefon i dzwonek do drzwi. Wyłamano więc drzwi i znaleziono nieprzytomnego staruszka leŜącego w ubraniu na tapczanie. 162
Janusz A. Zajdel – Opowiadania 2 Przewieziono go do szpitala, gdzie pozostaje po dziś dzień. Organizm profesora funkcjonuje zupełnie normalnie, jednak lekarzom nie udaje się przywrócić mu przytomności. PoniewaŜ trwało to juŜ szereg miesięcy, lekarze zastanawiają się, czy naleŜy kontynuować sztuczne odŜywianie pacjenta, i w ogóle, co robić dalej z tym niezwykłym przypadkiem. EPILOG CZWARTY - ENIGMATYCZNY: W sobotni poranek znaleziono zwłoki profesora Cantera na ławce w parku, w pobliŜu Instytutu Biochemii. Przy denacie znajdowała się teczka zawierająca butelkę z zielonkawym płynem, którego skład chemiczny nie wskazuje na trujące właściwości. Lekarz sądowy nie znalazł Ŝadnych oznak mogących przemawiać za zabójstwem lub samobójstwem. NaleŜy przypuszczać, Ŝe przyczyną zgonu była niewydolność krąŜenia. EPILOG PIATY - BEZ KROPKI NAD "i", CZYLI OTWARTY: Profesor Canter ocknął się nagle, czując szarpanie za ramię. - Niech pan tu nie śpi, bo pana okradną! - powiedział chudy policjant, przyglądając się bacznie twarzy profesora. - Och, zdaje się, Ŝe juŜ to zrobili! - wykrzyknął Canter, macając ławkę obok siebie. Nie ma mojej teczki! - Czy było w niej coś cennego? - Panie sierŜancie! Tam był... Tam był eliksir nieśmiertelności! - Hm... A jak on wyglądał? - Był w sporej butelce. - W butelce? - sierŜant uśmiechnął się domyślnie. - Wie pan co, panie starszy? Odprowadzę pana do domu! - Ale ta teczka! Trzeba ją koniecznie... - Znajdziemy, znajdziemy - mówił sierŜant uspokajająco, biorąc staruszka łagodnie pod ramię. - Lecz najpierw pójdziemy do domu. Jeśli jeszcze coś było w tej butelce, to juŜ teraz pewnie i tak jest pusta. Ale to Ŝadne zmartwienie. Tu, niedaleko, jest dobrze zaopatrzony sklep. Kupi pan sobie nową, pełniutką. EPILOG SZOSTY - TRYWIALNY: Portier Instytutu Biochemii znalazł zwłoki profesora Cantera w piątek około godziny szesnastej w jego gabinecie. Wezwany lekarz stwierdził zgon wskutek naduŜycia halucynogenów. EPILOG SIODMY - POGODNY: Profesor Canter ocknął się w fotelu. W drzwiach gabinetu stal Matti, portier z popołudniowej zmiany. - Czas do domu, panie profesorze! JuŜ dwadzieścia po trzeciej! - Och, rzeczywiście! Czy Tilli juŜ wyszła? - Tak, jakiś kwadrans temu. - Aha... - mruknął profesor do siebie. - Widocznie się zdrzemnąłem. Szkoda. Bardzo lubił, gdy jego młoda, zgrabna laborantka towarzyszyła mu w drodze do domu przez park. Czuł się wtedy, jakby znów był młodym studentem i przez kilkanaście minut mógł nie pamiętać o swym artretyzmie i siedemdziesiątce na karku.
163