Guillou Jan Bracia z Vestland WIELKIE STULECIE TOM I I ŁÓDŹ WIKINGÓW Mężczyźni nie wrócili z morza. Po prostu. Zdarzało się tak już wcześniej i znów t...
18 downloads
15 Views
3MB Size
Guillou Jan Bracia z Vestland
WIELKIE STULECIE TOM I
I ŁÓDŹ WIKINGÓW Mężczyźni nie wrócili z morza. Po prostu. Zdarzało się tak już wcześniej i znów tak się zdarzy, ponieważ taki właśnie był los mieszkańców wybrzeża, zarówno na Osterøy, jak i na innych wyspach i nad innymi fiordami. Tym samym chłopcy, Lauritz, Oscar i Sverre, stracili ojca, podobnie jak dziewczynki, Turid, Kathrine i Solveig. Nie wiadomo, co się stało, i zazwyczaj w takich przypadkach nie można było się tego dowiedzieć. Sztorm nadszedł rzeczywiście silny, taki jak zwykle pod koniec lutego. Lauritz i Sverre, wysocy i krzepcy, byli doświadczonymi żeglarzami jakich mało i wychowali się na morzu. Ludzie mówili o nich półżartem, że na pewno pochodzili z wikińskiego rodu. Ich ojciec też taki był. Można było jedynie zgadywać. O tej porze roku raczej nie natrafili na dryfujący lód. Nie wchodziło też w rachubę, że poszli na dno, bo zboczyli z kursu i roztrzaskali się o skały. Na to byli zbyt doświadczeni; doskonale znali wody fiordów oraz drogę na pełne morze. Mógł im się złamać maszt... A może poszczęściło im się podczas połowu i zbyt ciężki ładunek się przesunął, gdy uciekali przed sztormem. Zresztą zgadywanie i tak nie miało sensu. Pastor z Hosanger przybył po tygodniu, gdy zyskał pewność, że nie ma już żadnej nadziei i że za obie wdowy odpowiedzialna będzie teraz parafia. Przypłynął statkiem parowym do przystani w Tyssebotn i potem musiał rozpytywać o drogę. Gospodarstwo Frøynes znajdowało się niedaleko kei, przy której cumowały parowce, chronionej przed wiatrem przez wysokie skaliste wzgórza. Stały w nim dwa domy mieszkalne, co było bardzo niezwykłe, obora, dwie stodoły oraz liczące kilkaset lat spiżarnie wzniesione na wysokich palach dla ochrony przed drapieżnikami. Zadbane budynki świadczyły raczej o skromnym dobrobycie niż o biedzie, z którą na wyspach można się było zetknąć najczęściej. Pracowici i pobożni bracia Eriksen dobrze dbali o swoje rodziny. Wspólnie skonstruowali łódź rybacką z ładownią mogącą pomieścić dwukrotnie większy połów niż inne statki. Pastor spotkał się z obiema wdowami, przywdzianymi już w żałobę, w nieco większym z dwóch budynków mieszkalnych. Żyła w nim żona Lauritza, Maren Kristine, oraz jej trzech synów. Chłopcy siedzieli w pokoju na jednej z długich ław, w odświętnych ubraniach i z zapłakanymi oczyma, a obok nich kuliły się trzy małe dziewczynki, córki Sverrego Eriksena i jego żony Aagot. Sukienki dziewczynek były czarne. Pastorowi przyszło do głowy, że pewnie wcześniej były białe i dopiero co zostały przefarbowane. Na widok tej szóstki dzieci aż się ściskało serce. Obie wdowy siedziały sztywno, z wyprostowanymi plecami, słuchając słów kapłana. Panowały nad sobą, nie płakały. Było widać, że usiłują się zachowywać z godnością. Nie miał dla nich słów pociechy, bo co mógł powiedzieć w takiej sytuacji. Trzymał się praktycznych spraw. W przypadkach gdy nie znaleziono zwłok, które można by pochować,
przeprowadzano szczególne nabożeństwo za zmarłych kończące się błogosławieństwem dla ich dusz. Ustalono datę. Potem przyszła pora na wszystkie trudniejsze pytania związane z tym, jak obie rodziny poradzą sobie bez dochodów z pracy na morzu. Obie wdowy były młode, ledwie parę lat po trzydziestce, może nawet nie, i zwłaszcza Maren Kristine była uderzająco piękna, rudowłosa, o piegowatej twarzy i wielkich niebieskich oczach. No i posiadała niemałe zadbane gospodarstwo. Nie powinna mieć żadnych trudności ze znalezieniem nowego męża, podobnie zresztą jak jej szwagierka. Jednak ten temat byłby teraz wyjątkowo niestosowny, więc pastor wypytywał jedynie o najbliższe trudności. W gospodarstwie mieli co jeść, mieli owce, świnie i kury, a do tego cztery mleczne krowy. Gdyby było mniej gęb do wyżywienia, wdowy mogłyby wyrabiać ser i jego nadmiar sprzedawać. Twierdziły również, że potrafią tkać i barwić tkaniny. Gdyby trzy osierocone dziewczynki były starsze, zrobiono by tak jak zwykle: wysłano by je do wielkich państwa w Bergen na służące. W tej chwili jednak nie dało się tak zrobić, bo najstarsza z nich miała niecałe dziewięć lat. Z chłopcami było inaczej, choć mieli dwanaście, jedenaście i dziesięć lat. Mogli dostać pracę jako czeladnicy w Bergen, gdzie produkowano, budowano i naprawiano wszystko, co miało coś wspólnego z żeglugą i rybołówstwem. Wdowy już o tym pomyślały. Maren Kristine miała brata, niejakiego Hansa Tuftego, który pracował jako powroźnik u Cambella Andersena w Nordnes. Zdążyła już do niego napisać. Był zastępcą brygadzisty w warsztacie powroźniczym, więc jego słowo musiało tam coś znaczyć, i jeśli Bóg tak zechce, wkrótce będą miały o trzy gęby mniej do wykarmienia, a z czasem chłopcy pewnie zaczną przysyłać niewielkie pieniądze. Pastor zerknął na trójkę chłopców. Zapłakani, ze spuszczonymi głowami siedzieli na długiej ławie, nic nie mówiąc ani nie zdradzając minami, co sądzą o tym, że będą zmuszeni opuścić rodzinny dom w Tyssebotn i pojechać do pracy w mieście. Z całą pewnością nie taką przyszłość trzej synowie rybaka sobie wymarzyli. Ale nie było wyjścia. Pastor nie miał już tak właściwie nad czym dumać. Opowiedział coś niejasno o organizacjach dobroczynnych z Bergen, z którymi się skontaktuje, ale oczywiście nie mógł nic obiecać. Z bólem serca zjadł trochę świeżo upieczonego chleba, ponieważ wiedział, że postąpiłby źle, odmawiając; dosłownie odejmował chleb od ust tej szóstce dzieci. Rybacy żyjący nad Osterfjorden wyznawali surowe zasady, zarówno jeśli chodziło o moralność, jak i godność. Gdy odchodził w stronę przystani i kei dla parowców, by znaleźć kogoś, kto zabierze go z powrotem do Hosanger, czuł ulgę, że wypełnił już ten ciężki obowiązek, a równocześnie miał wyrzuty sumienia z powodu tej właśnie ulgi. Mogło być znacznie gorzej, ale tak czy inaczej, wdowy czekały ciężkie czasy, w biedzie i w żałobie. Jak nakazywał obyczaj, będą musiały żyć w żałobie co najmniej rok, nim będą mogły choćby pomyśleć o nowych mężach – i to raczej z konieczności niż z własnych chęci.
Jon Tygesen był maszynistą na parowcu „Ole Bull”, odkąd statek oddano do użytku wiosną 1883. Teraz wystarczało mu jedynie szybkie spojrzenie za reling, by dokładnie wiedzieć, w którym miejscu się znajduje. Trasa z Bergen wiodła przez czternaście przystani. Jednak widoki dawno już go znudziły i kompletnie nie rozumiał cudzoziemców, którzy zaczęli pływać parowcami jedynie dla przyjemności. Podczas tego kursu miał czwórkę takich pasażerów, dwóch mężczyzn i dwie kobiety. Anglicy, o ile dobrze zrozumiał. Gdy znajdowali się na wodach fiordu, siedzieli skuleni w skórzanych fotelach w salonie pierwszej klasy, jednak gdy tylko parowiec przybijał do brzegu, wychodzili, ubrani w grube płaszcze z futrzanymi kołnierzami, pokazywali palcami na zbocza wzgórz i żywo gestykulowali. Od czasu do czasu kobiety wydawały z siebie ciche okrzyki; zakładał, że z zachwytu. Przedziwni ludzie. W Tyssebotn on też zszedł z pokładu, żeby się trochę przejść. Było słonecznie, ale chłodno, a w nocy na Högefjell spadło sporo śniegu, choć był już początek maja. Sam, nie wiedząc do końca dlaczego, zwrócił uwagę na trzech małych chłopców na kei. Może dlatego, że mieli ręcznie robione sweterki w niecodziennym, niebieskim kolorze, a może raczej dlatego, że obok nich stała ich ubrana na czarno matka. Nawet w żałobie była elegancką kobietą i surowo pożegnała się z trójką synów. Wzięła ich za ręce, a oni się ukłonili. Następnie odwróciła się, by odejść, uszła kilka kroków, zmieniła zdanie, pobiegła z powrotem, opadła na kolana i na krótką chwilę mocno ich objęła. Potem gwałtownie wstała i odeszła, nie oglądając się już za siebie. Jon Tygesen wiedział, kim są ci trzej chłopcy. Słyszał o tym, że łódź rybacka „Soløya” poszła na dno razem z załogą. Biedne dzieciaki, pomyślał. Teraz będą musiały pojechać do miasta i harować tam jak woły. Było zimno, a oni pewnie mieli pieniądze tylko na bilety na górnym pokładzie. Zjawił się kapitan, zapytał go o coś i Jon stracił chłopców z oczu, gdy ze zdumiewającą pewnością, jakby nie raz bywali na morzu, przeszli po kołyszącym się trapie. Minęli już Eikangervåg i przebyli spory kawałek drogi, gdy znów ich zauważył. Zwinnie zeszli po drabince rufowej do maszynowni. Przedtem dokładał węgiel do dużego kotła, więc nie mogli go widzieć. Oparł się na szufli i przyglądał im się, zakładając, że chcieli jedynie trochę się ogrzać. Jako jedyni siedzieli na górnym pokładzie, wszyscy pozostali pasażerowie zapłacili dodatkowe dwadzieścia pięć öre za miejsca pod pokładem. Na górnym pokładzie panował straszny chłód. Było to oczywiście niezgodne z przepisami. Pasażerowie nie mogli przebywać w maszynowni, musiał ich więc przepędzić. Ale, pomyślał sobie, bardziej po chrześcijańsku będzie chwilę odczekać, zanim ich zauważy, żeby zdążyli przynajmniej trochę się ogrzać. Gdy tak stał i ukradkiem ich obserwował, odniósł wrażenie, że wcale nie przyszli tu z powodu ciepła. Zaciekawił ich kocioł parowy i maszyneria. Z zapałem pokazywali na coś palcami i gestykulowali, a w ich tak smutnych oczach na chwilę pojawiły się iskierki radości. Jon Tygesen nagle poczuł, że do oczu napływają mu łzy. Zdecydowanym krokiem wyszedł ze swojej kryjówki i spytał oficjalnym tonem, co pasażerowie robią na dole w maszynowni. Dwóch młodszych chłopców sprawiało wrażenie, jakby chcieli czmychnąć na drabinkę, ale najstarszy odpowiedział w swym niemal
niezrozumiałym dialekcie, że chciał tylko pokazać braciom, jak działa maszyna parowa. Zbity z tropu Jon Tygesen niemal wybuchnął śmiechem. – Dzielny z ciebie chłopiec. Czyli mówisz, że wiesz, jak działa maszyna parowa? – rozbawiony, spytał go pobłażliwie. – A może chcecie, żebym ja wam coś opowiedział? Trzej chłopcy zaczęli z zapałem kiwać głowami, a Jon Tygesen zaczął swój rutynowy wykład, który od czasu do czasu musiał wygłaszać dla bogatszych pasażerów z miasta. Jak zwykle podszedł do tego systematycznie, zaczął od samego źródła energii, czyli spalanego węgla, a potem opowiadał o wielkim lśniącym kotle z miedzi i mosiądzu i opisał, w jaki sposób energia przenoszona za pomocą wałów korbowych, kół zębatych, zgodnie z zasadami mechaniki i tak dalej. Po chwili na twarzach chłopców pojawiły się błogie uśmiechy, i wyglądało na to, że wszystko rozumieją. Od czasu do czasu któryś z nich, z początku nieśmiało, zadawał jakieś pytanie o rzeczy, które Jon Tygesen pominął, żeby wszystkiego zbyt nie skomplikować. To było dziwne. Jak to możliwe, że trójka małych dzieciaków z rybackiej rodziny z Osterøy potrafi się odnaleźć w nowoczesnej maszynowni, której przecież nigdy wcześniej nie mogła widzieć? Nie, przyznali, nigdy dotąd nie płynęli parowcem. Ale kiedyś czytali o maszynach, nie pamiętają dokładnie co, ale chyba w jakimś czasopiśmie. Nie było jednak żadnych wątpliwości, że wszystko rozumieją i niesamowicie ich to interesuje. Gdy „Ole Bull” przycumował przy nowej kei przy Murebryggen, Jon Tygesen upewnił się, że chłopcy faktycznie mają krewnego, który przyszedł ich odebrać, a potem pomachał im na pożegnanie i zamyślony wrócił na dół do maszynowni. Prawie nie znali swojego wuja Hansa, bo przecież od wielu lat pracował w mieście. Wydawał się zaskakująco niski i w porównaniu z ich ojcem miał drobne dłonie. Idąc przez miasto, nieśmiało, monosylabami odpowiadali na jego pytania o to, jak przebiegła im podróż i jak się czuje jego siostra, Maren Kristine. Chłopcy bywali wcześniej w Bergen, ale były to bardzo krótkie wizyty. Latem, przy ładnej pogodzie, czasami wyruszali z ojcem i wujem Sverrem, którzy sprzedawali wtedy połów bezpośrednio na przystani. Jednak nigdy nie byli w samym mieście, i gdy już przezwyciężyli pierwszą niepewność i nieśmiałość, znaleźli w nim tyle rzeczy, wartych tego, by się im przyglądać i o nie pytać, że według wuja przypominali młode kormorany, gotowe skręcić sobie szyje. Wuj Hans miał mieszkanie przy Verftsgaten, niedaleko morza. W dwupiętrowym budynku mieszkało w jednym miejscu sporo obcych ludzi. Mieszkanie składało się z pokoju i kuchni z pokoikiem dla służącej, jak to się mówiło. To w nim miała mieszkać trójka braci. Wuj Hans własnoręcznie zrobił dla nich trzy skromne prycze. Poznali żonę wuja Hansa, Solveig, ukłonili się i uścisnęli jej rękę, tak jak nauczyła ich tego matka. Solveig pochwaliła ich ładne sweterki i powiedziała coś o zdolnościach ich matki, ale tego nie zrozumieli.
W mieście zadziwiły ich dwie rzeczy. Jedną było to, że z kranu płynęła woda, chociaż mieszkali kilka metrów nad ziemią. Drugą, której musieli natychmiast się nauczyć, był bardzo szczególny, miejski sposób srania. Przy drzwiach do kuchni wisiał klucz. Był to klucz do jednego z ponumerowanych wychodków stojących na dole, na podwórzu. Dzieliło się wychodek z sąsiadem i nikt poza tym nie miał prawa tam srać. Raz na tydzień przychodzili śmieciarze i wynosili beczki. Śmieciarze to było nowe słowo i brzmiało trochę dziwnie i trochę strasznie. I równie interesujące jak te wielkie szczury na podwórzu. Obiad jadało się w kuchni, po odmówieniu tradycyjnej modlitwy. Najczęściej była to ryba i ziemniaki, a raz w tygodniu wieprzowina, dokładnie tak jak w domu na Osterøy. Lauritz, Oscar i Sverre szybko odnaleźli się w warsztacie powroźniczym Cambella Andersena, zaledwie dziesięć minut piechotą od mieszkania przy Verftsgaten. Byli bystrzy i radzili sobie z linami i narzędziami tak dobrze, że koledzy z pracy i brygadzista zaczęli z ciekawością i uznaniem wypytywać o nich wuja Hansa. Wyjaśnił im, że to przecież chłopcy z rybackiej rodziny, którzy bywali na morzu, odkąd skończyli pięć lat, i zdążyli tego i owego się nauczyć. Ich ojciec i wuj zbudowali na przykład własnoręcznie wyjątkowo dużą łódź rybacką, a chłopcy oczywiście im przy tym pomagali. Już po tygodniu brygadzista Andersen postanowił, nie pytając nawet przełożonych, że chłopcy od Lauritza dostaną wypłatę już po miesiącu, nie zaś, jak było to w zwyczaju, po trzech miesiącach. Te dzieciaki bez wątpienia będą już wkrótce zręcznymi powroźnikami. W niedzielę się spacerowało. Wuj Hans im wyjaśnił, że tak to się właśnie nazywa. Po nabożeństwie chodziło się po mieście w odświętnym ubraniu, chociaż nie miało się nic do załatwienia, i od czasu do czasu wymieniało się pozdrowienia z napotkanymi ludźmi. Droga, która trzem braciom podobała się najbardziej, prowadziła do małego sztucznego fiordu, który tak naprawdę nie był fiordem, tylko czymś innym, i nazywał się Lungegårdsvann. W niedzielę wiosłowało się tam w samych koszulach, a płaszcz kładło się obok na ławeczce, zaś na rufie siedziały damy i trzymały nad głową parasolki, chociaż nie padało. Dlaczego ludzie w ten sposób wiosłowali, było dla nich z początku zagadką. Przecież donikąd nie płynęli i nie łowili ryb. Wuj Hans wyjaśnił, że w mieście wiosłuje się dla przyjemności, mniej więcej tak samo, jak się spaceruje, tyle że na wodzie. To wyjaśnienie nie sprawiło, że przestało im się to wydawać osobliwe. Wzdłuż jednej z plaż przy Lungegårdsvann, po północnej stronie, biegła ulica Kaigaten, przy której stały duże domy, dwu- i trzypiętrowe, z rzeźbami i różnymi esami floresami na fasadach. Ponieważ domy były z kamienia, obciążenie gruntu musiało być niesamowicie wielkie, co chłopcy zauważyli już za pierwszym razem, gdy zobaczyli tę elegancką uliczkę, i wypytywali wuja Hansa, jak rozwiązano ten problem. Powiedział coś o tym, że kamienie są ciężkie, więc gdy kładło się kamień na kamieniu, całość stawała się stabilna pod własnym ciężarem. Świetnie zdawał sobie sprawę, że chłopcy mu nie uwierzyli, ale lepszego wyjaśnienia nie znał. To była jedna z rzeczy, nad którymi nigdy sam się nie zastanawiał.
Po sześciu tygodniach – zbliżała się już noc świętojańska – chłopcy dostali zaliczkę na poczet pierwszej wypłaty, mogli więc zapłacić za jedzenie wujowi i jego żonie Solveig, i jeszcze zostało im nawet parę groszy. Po głosowaniu, które zakończyło się wynikiem dwa do jednego, postanowili, że pozostałe pięć koron wyślą matce. Lauritz wolałby raczej za te pieniądze kupić sobie książkę o lokomotywach. Wszystko zapowiadało się świetnie. Ale jeszcze przed początkiem jesieni nadeszła katastrofa. Patrząc wstecz, Hans Tufte był na siebie zły, że nie zachował większej czujności. Nie mógł jednak wiedzieć, że chłopcy wymykają się gdzieś w jasne czerwcowe noce. Byli przecież tacy mali! Jeśli czasami coś słyszał, był przekonany, że któryś z nich idzie po prostu do wychodka. Zrozpaczony próbował się tłumaczyć, że nie miał o tym wszystkim zielonego pojęcia. Nie zauważył nawet, żeby przez cały ten czas byli niewyspani, a przecież musiało tak być. Jednak najbardziej dręczyło go to, jak wyjaśnić nędzny koniec miejskiego życia chłopców swojej siostrze Maren Kristine. Christian Cambell Andersen, najstarszy syn mistrza powroźnictwa Andersena, liczył sobie dwadzieścia osiem lat i wkrótce miał przejąć interes. Był przystojnym mężczyzną z eleganckim wąsem i co dziwne, wciąż pozostawał kawalerem. Być może można by uznać go za młodszego członka śmietanki towarzyskiej Bergen, ale granic tego kręgu nie dało się jednoznacznie wytyczyć. W każdym razie był pełnoprawnym członkiem komitetu budowy kolei, towarzystwa teatralnego, loży dobroczynnej i klubu dla dżentelmenów „Den gode Hensikt”. Zawsze miał głowę pełną pomysłów i cieszył się popularnością w towarzystwie. Przed wolnym dniem z okazji dnia świętego Jana musiał załatwić jakąś sprawę w biurze, w porze, kiedy tempo pracy zaczynało już spadać. Ku swojemu zdumieniu zobaczył kilku pracowników idących przez podwórze w stronę szopy, która od półtora roku stała pusta. Miała być dodatkowym magazynem na konopie. Gdy zaczął wypytywać, co się dzieje i dlaczego mężczyźni niosą duże strażackie siekiery, usłyszał coś o „wybryku chłopaków”, ale że zaraz wszystko będzie już w porządku. Wzbudziło to jego ciekawość, podszedł więc do szopy i otworzył rozeschnięte dwuskrzydłowe drzwi. To, co zobaczył, z początku zdumiało go do tego stopnia, że zatrzymał się z otwartymi ustami, próbując przywołać coś z pamięci. W środku stała na wpół ukończona łódź. Nie była to jednak zwykła łódź wiosłowa ani żaglówka, tylko kopia. Bez wątpienia miał przed sobą łódź wikingów. – Dobry Boże – mruknął cicho do siebie, gdy wreszcie dotarło do niego, na co patrzy. – To musi być „łódź z Gokstad”! Podekscytowany chwycił calówkę, którą jeden z robotników miał w bocznej kieszeni spodni, i zaczął mierzyć łódź. W nowo wprowadzonych w Norwegii i Szwecji jednostkach miary miała 4,6 metra długości i 102 centymetry w najszerszym miejscu. To chyba się zgadzało. Musiał to jak najszybciej sprawdzić. Niemal biegiem ruszył przez podwórze w stronę
głównego budynku, lecz nagle zmienił zdanie i zawrócił. – Na co wam te siekiery, chłopaki? – spytał. – No... brygadzista powiedział, że mamy porąbać to gówno i posprzątać – odparł niepewnie najstarszy z nich. Trudno było przecież nie zauważyć podekscytowania i zapału syna właściciela. – Na Boga, niczego nie ruszajcie! – polecił. – Zostawcie wszystko tak, jak jest, narzędzia i tak dalej. A o co właściwie chodziło z tym wybrykiem? Odpowiedź sprawiła, że zaniemówił. Wydawało się to niemożliwe. Czyżby ci trzej niedawno zatrudnieni czeladnicy, którzy mieli zaledwie koło dziesięciu lat, byli w stanie zbudować coś takiego? A tak poza tym, gdzie są ci chłopcy? Nieśmiało wymruczana odpowiedź nie wróżyła niczego dobrego. Brygadzista Andersen nakrył małych złodziei i natychmiast ich zwolnił. W związku z tym zastępca brygadzisty, ich wuj, miał zabrać chłopców na przystań i odesłać do domu. – A co takiego ukradli? – dopytywał Christian Cambell Andersen. – No... ukradli drewno ze składu i piłę z sąsiedniego warsztatu, co prawda ze stosu, na którym leżały odpadki, ale kradzież to przecież kradzież. A narzędzia zwędzili z warsztatu naprawczego przy powrozowni. Słysząc te wyjaśnienia, Andersen z rezygnacją pokiwał głową. W tej chwili roztrząsanie tej sprawy i tak było daremne. Powtórzył tylko polecenie, że niczego w szopie nie wolno dotykać i że dotyczy to również „ukradzionych” narzędzi i innych materiałów. Następnie szybkim krokiem ruszył do swojego biura i zaczął szukać czegoś na półce z książkami o wikingach. Podobnie jak wielu mu współczesnych, nie wspominając nawet o turystach z zagranicy, Christian Cambell Andersen pasjonował się wikingami. Sagę o Fridtjofie Śmiałym znał na pamięć, a wydarzenia związane z odnalezieniem pierwszej, dobrze zachowanej łodzi wikingów w okolicach Gokstad śledził, odkąd ukończył dwadzieścia jeden lat. W końcu znalazł to, czego szukał: książkę, w której podano dokładne wymiary łodzi z Gokstad. Po przeliczeniu ze stóp i cali wyszło, że miała 23,3 metra długości i 5,20 metra w najszerszym punkcie. Szybko zapisał liczby na kartce i podzielił. Zgadzało się co do centymetra. Chłopcy zbudowali swój model dokładnie w skali 1:5. Opadł na angielskie krzesło przy biurku i próbował to zrozumieć, ale kręciło mu się od tego w głowie. Musi przyjrzeć się dokładniej dziełu tych chłopców! Podniósł się i zdecydowanym krokiem przemierzył podwórze. Gdy dotarł do szopy, otworzył szeroko oba skrzydła drzwi, żeby wpuścić światło. Poszycie zakładkowe wyszło im idealnie, co trudno było pojąć, biorąc pod uwagę, że mocno wygięte linie łodzi zbiegały się na dziobie i rufie i że była ona najszersza w połowie
długości. Poza tym zarówno dziób, jak i rufa ostro wyginały się w górę. Wydawało mu się niemal cudem, że tacy mali chłopcy bez odpowiednich narzędzi potrafili stworzyć te śmiałe, eleganckie linie, wykorzystując jedynie drewno znalezione na stosie odpadków. Pogładził dłonią poszycie. Ani jednej drzazgi, każdy detal był idealnie oszlifowany. Po bokach dziobu widniały płaskorzeźby, fantastyczne wikińskie wzory, niemal już ukończone. Jeśli chodzi o ozdoby, nie istniał żaden znany wzorzec, przynajmniej na łodzi z Gokstad ich nie było, Christian Cambell Andersen był tego całkowicie pewien. Na pewno wiedziałby, gdyby było inaczej. Jednak wikińskie ornamenty sprawiały wrażenie autentycznych i zostały wykonane z artystyczną perfekcją. Ław w łodzi jeszcze nie osadzono; stały oparte pod ścianą szopy. Jednak również one miały gładkie, oszlifowane powierzchnie, na których z pewnością wygodnie by się siedziało. Jaka szkoda, że chłopcy nie dokończyli swej pracy, nim jakiś idiota ich przyłapał. Wybryk? Nakrył, zwolnił i odesłał do domu! Najgorsze nie było wcale to, że postąpiono tak okrutnie i nie po chrześcijańsku. Najgorsza była głupota. Powroźnicy to co prawda nie żeglarze czy szkutnicy, ale każdy mieszkaniec Bergen powinien poznać się na pięknej łodzi. No tak, oczywiście trzeba to będzie naprawić. Pytanie tylko, jak? Warto się nad tym zastanowić. Jak większość mieszkańców miasta, kilka godzin później był w dzielnicy Engen, by popatrzeć na ognie świętojańskie, ale przez cały czas myślał o czymś innym. Opuścił uroczystości wcześnie, bo zbierało się na deszcz, a nie chciał przyjść przemoczony do klubu dla dżentelmenów. Na ten wieczór umówił się na partię wista z Halfdanem Michelsenem, mężczyzną w jego wieku, który wkrótce miał przejąć najlepszą stocznię w mieście, oraz z armatorami Mowinckelem i Dünnerem – obaj byli znacznie starsi od Christiana i Halfdana, utrzymywali jednak, że lubią wymieniać myśli z młodym pokoleniem. Pod warunkiem że nie rozmawiano o polityce. Christian przez kilka partii grał bardzo kiepsko i pozostali zauważyli, że jego myśli skupione są na czymś innym, byli jednak na tyle dobrze wychowani, by o nic nie pytać. Zapewne chodziło o problemy sercowe, a o takich rzeczach nie rozmawiano w klubie „Den gode Hensikt”. Uważano, że coś takiego to sprawa osobista. Później jak zwykle usiedli w angielskich, obitych skórą i trzeszczących fotelach i popijali pjolter, deszcz bębnił w grube szyby witraży, ogień trzaskał w kominku, a on zdradził im, co go dręczyło. Opowiedział im wszystko wprost i nie owijając w bawełnę. Nie z jego winy brygadziści z warsztatu powroźniczego zwolnili trzech czeladników, a poza tym złoili im skórę skórzanymi rzemieniami, bo – wyobraźcie sobie, panowie! – niemal ukończyli model łodzi z Gokstad, i to idealnie przeskalowany. Pozostali patrzyli na niego, jakby nagle oszalał.
– Ile lat mieli ci czeladnicy? – spytał ostrożnie armator Dünner. – Wydaje mi się, że coś koło jedenastu – odparł z zakłopotaniem Christian. Bał się, że go wyśmieją. I tak się zresztą stało. Nie byli w stanie się powstrzymać, ale szybko go przeprosili i zaprzestali komentowania sprawy. Zapanowało pełne zakłopotania milczenie. – Mam propozycję – powiedział z determinacją w głosie Christian. – Założę się, że panowie sami się zdziwicie i przyznacie mi rację, gdy zobaczycie to dzieło sztuki. A po drugie, będziecie stawiać mi pjoltera przez cały rok, żeby wynagrodzić mi ten brak zaufania! W przeciwnym razie, oczywiście to ja będę do końca roku stawiać wszystkim koniak i wodę sodową! Napięcie opadło i atmosfera się oczyściła. Wszyscy wybuchnęli śmiechem i natychmiast posłali po kariolkę z W M Bøschen przy Kong Oscars Gate. Przy tej pogodzie spacer nie wchodził w rachubę, choć do warsztatu powroźniczego w Nordnes nie było daleko. Pół godziny później, po nakazaniu, by powóz na nich czekał, Christian otworzył drzwi do starej szopy. Uniósł dwie lampy naftowe, żeby rozświetlić panujący wewnątrz mrok. Jego towarzysze gwałtownie wciągnęli powietrze; byli ludźmi znającymi się na łodziach i natychmiast zrozumieli, na co patrzą. Przez dłuższą chwilę się nie odzywali. Zaczęli natomiast badać konstrukcję łodzi i dzielić się spostrzeżeniami i obserwacjami. Na przykład że chłopcy nie użyli gwoździ, lecz spoili poszycie jedynie za pomocą drewnianych kołków. Ale jak mogli zrobić kołki bez tokarki? Halfdan, który sam od dziecka zajmował się szkutnictwem, zbadał dokładnie jeden z kołków, wziął do ręki młotek i klin, ostrożnie go wybił i z bliska mu się przyglądał. Z początku zmarszczył czoło, lecz potem szeroko się uśmiechnął. Wesołym głosem wygłosił krótki wykład i zapewnił towarzyszy, że mają do czynienia z wyjątkowo błyskotliwymi „urwisami”. Wyciosali drewniane kołki ręcznie i nadali im kształt klina. Następnie część kołka, która miała przejść przez wywiercone otwory w poszyciu, owinęli włóknami z konopi i nałożyli na to warstwę smoły. Potem wbili kołek za pomocą młotka, tak że smoła i konopie się ścisnęły i całość mocno się trzymała. Następnie odpiłowali końce i wygładzili powierzchnię papierem ściernym. Jednak w jaki sposób chłopcom udało się zrobić krzywizny w drzewie, gdy na przykład budowali mocno zaokrąglony dziób i rufę? Rozejrzeli się w migotliwym świetle lamp naftowych, szukając wyjaśnienia. I wkrótce je znaleźli. Pod ścianą szopy na kilku kamieniach stało wiadro z wodą, a pod nim widać było wyraźne ślady ognia. Chłopcy wykorzystali parę wodną. Najbardziej poruszającym znaleziskiem był sam plan łodzi. Wisiał przyklejony na dłuższej ścianie szopy. Składał się z kolorowych ilustracji łodzi z Gokstad, przedstawionej zarówno tak, jak wyglądała po odnalezieniu, jak i później, po zakończeniu restauracji, a także jak wyobrażano ją sobie gotową do pierwszego rejsu przed tysiącem lat. Znajdowały się tam również proste rysunki i wymiary. Ilustracje pochodziły z jakiegoś taniego czasopisma, typu „dom
i rozrywka”, i stanowiły niezbyt szczegółowe plany konstrukcyjne. Christian zauważył jednak, że w czasopiśmie nie podano, w jaki sposób dziób i rufa ozdobione zostały wikińskimi ornamentami. Mężczyźni w wyśmienitych humorach pojechali z powrotem do klubu. Towarzysze Christiana natychmiast chcieli zacząć wywiązywać się z obowiązku utrzymywania go w stanie nietrzeźwości do końca roku – oczywiście na ich koszt. Jednak gdy wzniesiono pierwszy toast, podczas drugiej już w tę świętojańską noc rundy picia, wśród przyjaciół w teraz już prawie opustoszałym klubie – było późno i większość mężczyzn udała się już do domów – zapanował niemal uroczysty nastrój. To, co zobaczyli, było cudem, co do tego wszyscy się zgodzili. Trzech małych chłopców, którzy mieli za sobą może cztery, pięć lat nauki, bo tylko tyle mogła ona trwać na wyspach, dokonali czegoś, co świetnie by się nadawało nawet na egzamin mistrzowski inżyniera budowy okrętów. Zaprawdę nieodgadnione są ścieżki Pana! To przecież tylko trzech chłopców z rybackiej rodziny z Osterøy, dlaczego więc Pan obdarzył ich takim technicznym geniuszem? Jaki byłby pożytek z tak tęgich głów, gdyby ci chłopcy zastawiali po prostu sieci na dorsze? Christian, który nieszczególnie wierzył w Pana i w Jego niezgłębione ścieżki, stwierdził trzeźwo, że bez względu na wszystko, ci chłopcy nie zostaną już rybakami. Zostaną mianowicie budowniczymi linii kolejowych i mostów. Pozostali z początku patrzyli na niego z niedowierzaniem, ale powoli to do nich docierało. Radośnie pokiwali głowami na znak, że się zgadzają. Pomysł był błyskotliwy, ale też oczywisty. Ktoś mógłby to wręcz uznać za palec boży. Komitet budowy kolei w Bergen został utworzony już w 1872 roku i każdy z nich był jego aktywnym członkiem. Jednak realizacja planów posuwała się opornie, ponieważ politycy w odległej Kristianii uważali, że mieszkańcy Bergen to przecież ludzie morza, więc równie dobrze mogą nadal docierać do stolicy drogą morską. O ile w ogóle mieli po co tam przyjeżdżać. Storting niechętnie zatwierdził zgodę na linię łączącą Bergen i Voss, która działała już od kilku lat. Wciąż jednak trzeba było wykonać wielki skok i położyć tory z Voss przez całą Hardangervidda i dalej, aż do Kristianii. Politycy narzekali i twierdzili, że niemożliwa jest budowa linii kolejowej tak wysoko, w takim chłodzie, przy takich masach śniegu i trwającej osiem miesięcy zimie. Poza tym w Norwegii brakowało wiedzy inżynierskiej na odpowiednio wysokim poziomie, bo tak ambitnego projektu nie udało się jeszcze zrealizować nawet w Szwajcarii. Angażowanie się w coś, co było od samego początku skazane na niepowodzenie, prowadziłoby więc – wbrew temu, co twierdzili niektórzy naiwni optymiści z Bergen – jedynie do nieodpowiedzialnego marnotrawstwa ograniczonych funduszy państwa. Wszyscy się zgadzali co do tego, że Kolej Bergeńska, jak nazywano ten projekt, byłaby niezwykłym wyzwaniem technicznym i inżynieryjnym. Nie wszyscy jednak uważali, że to niemożliwe. – A więc, co za tym idzie – podsumował armator Dünner, gdy już kilkakrotnie omówili
i przemyśleli sprawę – wyuczymy własnych inżynierów i zapewnimy im najlepsze techniczne wykształcenie, jakie jest w tej chwili dostępne na świecie. My za to zapłacimy. Oni zaś spłacą swój dług, budując naszą kolej. Mężczyźni przy stole zamilkli w zadumie. Zamówili po ostatnim pjolterze i unieśli kieliszki w stronę Christiana, który miał teraz przed sobą pół roku picia na koszt towarzyszy. Nikt jednak nie przerywał milczenia. W pomyśle Dünnera było coś niesłychanego, co ich onieśmielało. – To poważna decyzja – odezwał się w końcu armator Mowinckel. – Zasadniczo zgadzam się z Dünnerem, z czysto zdroworozsądkowego punktu widzenia. Jednak życiem tych chłopców rządzi jedynie Bóg, a nie my, bez względu na to, jak bardzo byśmy chcieli zainwestować ich talent w coś, czego tak bardzo pragniemy. Pozwólcie, że ujmę to w ten sposób. „Den gode Hensikt” nieustannie poszukuje spraw, które można by wesprzeć w ramach działalności dobroczynnej. Mamy tu młodą wdowę na skraju biedy z trzema wyjątkowo utalentowanymi synami. Czy to nie wystarczy na początek? Pozostali pokiwali głowami na zgodę i wznieśli kieliszki. Ustalono, że Christian obarczony zostanie zadaniem odszukania wdowy. Dla odmiany ten czerwcowy dzień był całkowicie bezchmurny. Nim Christian wszedł na pokład parowca „Ole Bull” na przystani Murebryggen, padało przez dziesięć dni z rzędu. Na pokładzie przebywało wyjątkowo wielu turystów – być może miało to coś wspólnego ze zmianą pogody. Wyglądało na to, że większość stanowili Niemcy. Cały salon pierwszej klasy wypełniony był do tego stopnia, że zrobiło się trochę ciasno i niewygodnie. Christian zamierzał właśnie przejść się trochę po górnym pokładzie, gdy siedząca obok niego kobieta zapytała, czy mówi po niemiecku. Gdy przytaknął, zaczęła go wypytywać o wikingów, a ponieważ pasjonował się tym zagadnieniem, znał odpowiedzi na niemal wszystkie jej pytania. Towarzyszący jej zaczęli zadawać kolejne, tak że już wkrótce poczuł się niczym jakiś przewodnik turystyczny. To było nowe określenie na nowy zawód. Cudzoziemcy mieli bzika na punkcie wikingów i latem tłumnie ściągali nad fiordy. Było to nieco osobliwe, ale oczywiście dobre dla Norwegii. Ci cudzoziemcy przywozili dużo pieniędzy. Gdy w końcu przeprosił i wyszedł na górny pokład, spojrzał na rozciągający się przed nim widok w nowy sposób. Dla ludzi urodzonych w Vestlandet, którzy nic innego nie znali, świat oczywiście wyglądał właśnie tak. Roziskrzone, lśniące wody. Spowite śniegiem szczyty gór. Ściany skalne opadające stromo prosto do morza, wysokie wodospady. Ale co czuł ktoś, kto przybył tu z brudnego od sadzy wielkiego miasta, takiego jak Londyn czy Berlin? Być może inwestowanie w turystykę mogłoby się okazać dobrym interesem. Z całym szacunkiem dla zakładu powroźniczego – czy mógł on w przyszłości przynieść równie wysokie zyski jak nowe hotele dla turystów? To było interesujące pytanie. I dobry temat do rozmowy na jakiś wieczór w klubie. Schodząc po niebezpiecznie kołyszącym się trapie na skromnej przystani w Tyssebotn,
poczuł, jakby coś w nim się ścisnęło. Teraz już nie mógł skupiać myśli na widokach i musiał się skoncentrować na trudnej rozmowie, jaka go czekała. Wyglądało na to, że nikt nie wyszedł mu na spotkanie, choć oczywiście wcześniej napisał i zapowiedział swoje przybycie. Dziwne. Wdowa nie wysłała nawet żadnego z tych uzdolnionych chłopców, by odebrał gościa na przystani. Musiał wypytywać o drogę. Gdy wreszcie wszedł do mrocznego pokoju we Frøynes, trzech chłopców siedziało obok siebie na ławie, ze spuszczonymi głowami. Nie śmieli podnieść na niego wzroku. Wdowa Maren Kristine siedząca sztywno na rzeźbionym drewnianym krześle z wikińskimi ornamentami – co zauważył – bez słowa wskazała, by usiadł na podobnym krześle naprzeciw niej. Jak do tej pory nie odezwała się ani słowem, nawet go nie przywitała. Było to trochę upiorne. Christian musiał się opanować, by nie ogarnęła go panika. Czuł się tak, jakby znalazł się w jakimś koszmarze, w dodatku jako wyjątkowo nieproszony gość. W pokoju unosił się słaby zapach krów. Wdowa Maren Kristine była jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie kiedykolwiek widział – choć myśl ta wydawała się w tych okolicznościach wyjątkowo niewłaściwa – i zaledwie trochę od niego starszą. Nosiła czarne ubranie i czarny czepek, lecz spod ciemnego materiału tkaniny wystawały kosmyki jej długich ciemnorudych, miedzianych włosów. Jej jasnobłękitne oczy patrzyły na niego spokojnie, ale nie było w nich przyjaźni. Na stole stał niewielki półmisek z ciasteczkami. Na drewnianych ścianach widniały kilimy domowej roboty, jakich jeszcze nigdy nie widział i chętnie przyjrzałby im się bliżej, ale na coś takiego moment nie był odpowiedni. Musi natychmiast przejść do rzeczy, bo wyglądało na to, że rodzina jest przekonana, iż przybył tu, by ją ukarać. – Cieszę się, że zechciała mnie pani przyjąć, wraz z pani synami, pani Eriksen – zaczął, zbierając siły. – Chciałbym porozmawiać z panią o kilku ważnych rzeczach, i postaram się omówić je po kolei. Przerwał i zerknął w stronę chłopców. Żaden z nich nie śmiał na niego spojrzeć, wydawało się, że spodziewają się dalszych kłopotów. – Po pierwsze – podjął – chciałbym pani pogratulować, pani Eriksen, że los obdarzył panią trójką tak utalentowanych synów. Byłem naprawdę zachwycony, tak, to właściwe słowo, zachwycony, gdy zobaczyłem ich model łodzi z Gokstad. Umilkł i znów zerknął na chłopców, którzy zaskoczeni unieśli głowy i wymienili między sobą szybkie, nieśmiałe uśmiechy, ale natychmiast spoważnieli w obawie, że zobaczy to ich matka. Spuścili więc znów głowy, jakby byli pogrążeni w jakiejś modlitwie. Matka nadal siedziała z całkowicie kamienną twarzą. Jeszcze nie widział, by ktoś był w stanie do tego stopnia panować nad sobą, i nie miał pojęcia, czy skrywała w ten sposób strach czy wrogość. – Przejdźmy do następnej sprawy, którą chciałbym poruszyć. – Kontynuował już
z większą pewnością siebie, by wreszcie przegnać tę upiorną atmosferę. – Proszę przyjąć moje najszczersze przeprosiny w imieniu firmy Cambell Andersen za sposób, w jaki nasi pracownicy odpłacili chłopcom za ich wybitne osiągnięcia. Mogę panią zapewnić, pani Eriksen, że gdyby to właściciele firmy, ja sam lub mój ojciec, jako pierwsi odkryli to fantastyczne dzieło, dalszy ciąg byłby szczęśliwszy, a przede wszystkim sprawiedliwszy. Chłopcy zostaliby nagrodzeni, a nie zbici i zwolnieni. Dopiero teraz wdowa zareagowała, lecz jej reakcja była za to wyraźniejsza. Gwałtownie wciągnęła powietrze, nie raz, a kilka razy, jej wdzięczny biust unosił się i opadał – Christian wstydził się tej nieuniknionej, lecz niemniej raczej niestosownej obserwacji. – Wie pan, panie Cambell Andersen – powiedziała opanowanym głosem, choć wciąż wydawała się zdyszana – żadne słowa nie mogłyby mnie uczynić szczęśliwszą. Tylko tyle mogę powiedzieć. Trzej chłopcy nie siedzieli już skuleni i z opuszczonymi głowami. Wyprostowali plecy i przyglądali się gościowi uważnie i z wyczekiwaniem. Christian Cambell Andersen poczuł ulgę, teraz lody zostały przełamane i wystarczy tylko dorzucić węgla do kotła. – Ponadto – podjął znów i po raz pierwszy spróbował się uśmiechnąć – przywiozłem ze sobą wypłatę chłopców za okres po niesprawiedliwym zwolnieniu. Poza tym mam pewną propozycję i chciałbym, by się pani do niej ustosunkowała, pani Eriksen. Wyszła ona od organizacji dobroczynnej z Bergen, którą również reprezentuję i która nie ma nic wspólnego z naszą firmą. Klub „Den gode Hensikt”, bo tak się nazywamy, podjął decyzję, że opłacimy naukę chłopców, najpierw w szkole katedralnej w Bergen, a później w technicznej szkole realnej w Kristianii. Na koniec zaś zapewnimy im wykształcenie inżynierskie na uniwersytecie w Dreźnie. To najbardziej szanowany uniwersytet dla inżynierów na świecie. W Niemczech. Trzej siedzący na długiej ławie chłopcy gapili się na niego oniemiali, mniej więcej tak, jak się tego spodziewał. Jednak wdowa, Maren Kristine, nie pokazała nawet drgnięciem twarzy, co o tym myśli. Umilkł i czekał. Upłynęło co najmniej kilka minut i zaczął się już zastanawiać, czy nie było tego za wiele naraz. Może ci ludzie nie zrozumieli, jak niesamowita jest propozycja, jaką im złożył. Wdowa nadal siedziała w milczeniu i od czasu do czasu niemal niezauważalnie kiwała głową, jakby w myślach powtarzała sobie, co ma powiedzieć. W końcu gwałtownie wciągnęła powietrze i przemówiła powoli, pewnie, nie zacinając się, bardzo wyraźnym dialektem, który – jak dopiero teraz się zorientował – trudno było zrozumieć. – Pastor powiedział to samo co pan, panie Andersen. Mówił, że chłopcy nie powinni zostać rybakami. Zamiast tego powinni przenieść się do Bergen, by uczyć się spraw wielkiego świata. Ale wiem teraz, i wiedziałam też wcześniej, że te szkoły odbierają nam dzieci. Ci, którzy otrzymują takie wykształcenie, już nigdy nie wracają. Nigdy. Dlatego powiedziałam „nie”. I teraz też mówię „nie”. Dlatego że potrzebuję trzech małych mężczyzn, zamiast jednego dużego, którego miałam w gospodarstwie. Tego, którego zabrało morze. Christian Cambell Andersen z początku był tak zdumiony, że nie przychodziła mu do
głowy żadna odpowiedź. Przybył oto tutaj ze swoim królewskim darem, niemal jak trzej królowie do Dziewicy Maryi i Dzieciątka Jezus, i położył ten lśniący podarunek u stóp odzianej na czarno wdowy po rybaku. A ona odmówiła i nawet raz się przy tym nie zająknęła. Musiał się zastanowić. Znów zerknął w stronę chłopców, którzy siedzieli wyprostowani na długiej ławie i gapili się na niego i matkę przerażonymi, szeroko otwartymi oczyma. Odnosił wrażenie, że wyczuwa ich rozpaczliwą nadzieję, że teraz powie coś niesamowicie mądrego i dobrego. Miał jednak w głowie całkowitą pustkę i był kompletnie zaskoczony. Wyglądało jednak na to, że długie milczenie jest w tym domu czymś normalnym. Wdowa kazała czekać mu przez nieskończone minuty. Teraz uczynił to samo i gorączkowo się zastanawiał. – Wie pani, pani Eriksen – zaczął powoli, wciąż próbując dobrać odpowiednie słowa – teraz jest lato i czas sianokosów na polach, na zboczach wzgórz. Chłopcy spokojnie mogą z panią zostać. Szkoła katedralna rozpoczyna zajęcia dopiero po tak zwanych letnich feriach, czyli kilka tygodni po sianokosach. To po pierwsze. Po drugie, my, członkowie loży dobroczynnej „Den gode Hensikt”, oczywiście wzięliśmy pod uwagę pani ciężką sytuację, pani Eriksen. W związku z tym ustaliliśmy, że jeśli wolno nam będzie wykształcić chłopców, tak jak zaproponowałem, zapewnimy pani również wdowią rentę, która z nawiązką zrekompensuje utratę tych dzielnych chłopców w gospodarstwie. To ostatnie nie było prawdą. Właśnie to wymyślił. Do klubu w Bergen należało kilku dobrze sytuowanych mężczyzn nie mających pojęcia, co oznaczałaby utrata synów dla żony rybaka, która niedawno została wdową. Tę głupotę, czy też brak wyobraźni, można było jednak naprawić dyskretną, dodatkową decyzją o przyznaniu wdowiej renty. A gdyby jakiś nadęty biurokrata z zarządu uznał, że on, Christian, przekroczył swoje kompetencje, co zresztą uczynił, wówczas sam zapewni wdowie pensję. Tak mi dopomóż Bóg! Piękna wdowa znów milczała, zastanawiając się, co powinna odpowiedzieć. Jej trzej synowie siedzieli sztywno, jakby połknęli kij. Pochylili się lekko do przodu i nawet na sekundę nie spuszczali matki z oczu. Nie było żadnych wątpliwości, co o tym wszystkim sądzą. – Matko – odezwał się nagle jeden z nich. – Wybaczcie, że odzywam się bez waszego pozwolenia, ale muszę powiedzieć jedno. My, twoi trzej synowie, pragniemy tego bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Nie moglibyśmy mieć większych marzeń. I przysięgamy, że zawsze będziemy o was dbać, matko. Pozostali dwaj chłopcy z zapałem pokiwali głowami. Christian Cambell Andersen znów odniósł wrażenie, że znalazł się w jakiejś rzeczywistości snu. Ten mały inżynier, albo szkutnik czy budowniczy mostów, czy kim tam miał się w przyszłości stać, przemówił nagle słowami, które mogłyby wyjść spod pióra Snorriego Sturlusona. Krótko, wprost, wykładając argumenty w trzech zdaniach. Niemniej jego matka zwlekała z odpowiedzią. Z jej twarzy nie sposób było wyczytać, nad
czym się zastanawia ani ku czemu się skłania. I nagle rozpromieniła się, równie niespodziewanie jak słońce, które w całkowicie szary dzień rozświetla nagle wody fiordu. – Panie Christianie Cambell Andersen – powiedziała. – Wielkie jest moje zaufanie do pańskiej dobrej woli. I moja pewność też jest wielka. Proszę się dobrze opiekować moimi synami. Ona również mówiła jak postać z sagi o wikingach, pomyślał. Podczas jednej z najgorszych burz tej jesieni dyrektor szkoły katedralnej w Bergen przybył na zaproszenie zarządu loży „Den gode Hensikt” na posiedzenie, by omówić punkt osiemnasty porządku dziennego. Chodziło o ocenę pierwszych miesięcy nauki chłopców Lauritzen. Z początku trudno było przypisać ich do jakiejś klasy, zaczął dyrektor. Ich wiedza była przecież tak nieusystematyzowana. Najwyraźniej uczyli się czegoś u miejscowego księdza na wyspie Osterøy. Czyli tak jak zwykle: nauczyć się liczyć i pisać, a potem „do widzenia” i na łódź rybacką. Tak więc pod pewnymi względami, przede wszystkim jeśli chodzi o język niemiecki, geografię i historię współczesną, mieli spore zaległości w porównaniu ze swoimi rówieśnikami. Z kolei w innych dziedzinach było na odwrót. Na lekcjach matematyki i fizyki wykazywali się wybitnymi zdolnościami. Najmłodszy z chłopców obdarzony był ponadto talentem artystycznym. Summa summarum, wkrótce nadrobią wszystkie zaległości, między innymi dlatego, że uczyli się z zapałem i radością, jakie niestety rzadko wykazywały dzieci z miasta. Fakt, że wszyscy trzej chłopcy Lauritzen posiadali wyjątkowe uzdolnienia do nauki, nie ulegał wątpliwości. – Ale czy da się wykształcić ich na dyplomowanych inżynierów w Dreźnie? – mruknął niecierpliwie przewodniczący zebrania. Najwyraźniej chodziło mu o zapisanie jakiegoś formalnego oświadczenia. W obitym dębową boazerią pokoju zarządu zapanowało pełne napięcia milczenie, przerywane jedynie odgłosami deszczu smagającego witrażowe szyby. Członkowie spoglądali surowo na dyrektora, który sprawiał wrażenie niepewnego, gdy usłyszał tak konkretnie sformułowane pytanie. – Proszę mi wybaczyć, jeśli wyraziłem się nieprecyzyjnie, bo nie taki był mój zamiar – odparł w końcu z rezerwą i wydął usta. Wyglądało na to, że uważa, iż zadano mu głupie pytanie. – Pozwólcie mi, panowie, jeszcze raz opisać sytuację, tak aby nie było żadnego nieporozumienia – podjął ze złością. – Jeśli w całym Vestlandet są jacyś chłopcy, których moglibyśmy wykształcić na dyplomowanych inżynierów w samym Dreźnie, to są nimi właśnie ci trzej! Przewodniczący nie pozwolił się sprowokować tym nieco ostrym tonem odpowiedzi dyrektora szkoły, uderzył tylko młoteczkiem w stół, podziękował dyrektorowi Helmersenowi za stawienie się i przeszedł do kolejnego punktu porządku obrad loży dobroczynnej „Den gode Hensikt”.
II 1901 OSTATNIE DNI W DREŹNIE Panowie dyplomowani inżynierowie! Tu w Dreźnie mamy szczególnie długą tradycję kształcenia najlepszych inżynierów w Niemczech, a tym samym na całym świecie. Tak było w czasach Königliche Sächsisches Polytechnikum i tak jest nadal w naszej Technische Hochschule. Jednak nowi absolwenci naszej uczelni mają wspaniałe perspektywy, znacznie szersze niż kiedykolwiek w naszej kilkusetletniej tradycji. Moi panowie, świat leży wam teraz u stóp, ale jest to zupełnie nowy świat. Mianowicie XX wiek będzie świadkiem większych technicznych przemian niż jakakolwiek epoka w historii ludzkości. Nowoczesna technika będzie się teraz rozwijać skokami i tak gruntownie zmieni świat, że ci z naszych kolegów, którzy zdadzą tu końcowe egzaminy za sto lat, będą patrzeć na nasze czasy tak, jak my dziś patrzymy na epokę kamienia. To, co wczoraj było – czy nawet dzisiaj jest – dziką fantazją, jutro stanie się rzeczywistością. Wtedy nie będzie już wyzwaniem objechanie świata w 80 dni, tak jak pisał Jules Verne! Wtedy będziemy w stanie objechać świat w... 8 dni! Zdobędziemy przestrzeń powietrzną i większość z nas zebranych dziś w tej sali będzie mogła doświadczyć pasażerskich podniebnych podróży, i to nie tylko między różnymi krajami, lecz również między kontynentami. Zdobędziemy też głębiny oceanów i, znów nawiązując do Jules’a Verne’a, Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi wkrótce stanie się rzeczywistością. Będziemy widzieć w ciemności, rozmawiać ze sobą oddzieleni tysiącami mil, podróżować koleją z prędkością ponad dwustu kilometrów na godzinę, wznosić budynki wysokie na setki metrów, znajdziemy metody prześwietlania i badania ludzkiego ciała bez czynienia mu przy tym krzywdy, będziemy siedzieć w Dreźnie i słuchać muzyki z Bayreuth tak wyraźnie, jakbyśmy byli na miejscu w sali koncertowej, nasze maszyny liczące staną się sto, a może nawet i tysiąc razy szybsze niż te, których używamy dzisiaj, i jestem pewien, że przynajmniej wy, młodzi, dożyjecie chwili, gdy pierwszy niemiecki naukowiec wyląduje na Księżycu, aczkolwiek rozwiązania techniczne Jules’a Verne’ a w tym konkretnym punkcie nieszczególnie nam się przydadzą. W tym momencie po raz pierwszy słuchacze wybuchnęli śmiechem. Do tej pory świeżo upieczeni inżynierowie siedzieli bez ruchu, jak zaczarowani, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. Rektor Technische Hochschule był znany jako świetny mówca, jednak tym razem nie dość, że przeszedł samego siebie, to jeszcze olśnił słuchaczy. – Krótko mówiąc – podjął przemowę – za kilkadziesiąt lat świat będzie wyglądał zupełnie inaczej z powodu postępu technicznego. Będziemy mogli ponieść naszą wiedzę w ubogie części świata, tak jak zaczęliśmy już to robić w Afryce. Dzięki temu osiągniemy równość między narodami i rasami, i dlatego to, co będziemy tworzyć, to nie tylko projekt dla ludzi z suwakiem logarytmicznym zamiast duszy, czy też kwestia praw fizyki albo innych nauk przyrodniczych. To, co będziemy tworzyć, to również w znacznym stopniu projekt humanistyczny. Przełomowe przemiany techniczne, których doświadczy świat w tym dwudziestym stuleciu, to pod pewnym względem większe błogosławieństwo dla ludzkości niż cokolwiek innego. Nie będzie już można posługiwać się wojną jako metodą rozwiązywania problemów politycznych. W świecie tak zaawansowanym technicznie jak ten, w którego tworzeniu od dziś i przez resztę waszego życia zawodowego będziecie uczestniczyć, odeślemy wojnę na śmietnik historii. Wojny są prymitywne, dlatego też zaawansowana technologicznie wojna jest contradictio in adiecto, czyli sprzecznością samą w sobie. I taki właśnie świat pójdziecie teraz kreślić, budować i konstruować.
Jako inżynier życzę wam z całego serca szczęścia! Wybuchła burza oklasków, która nie miała końca. To było tak jak w operze: najpierw tupanie w podłogę, a potem świeżo upieczeni inżynierowie w smokingach powstawali jeden po drugim, aż to okazywanie radości zakończyło się owacją na stojąco. Kolejnym wydarzeniem było samo rozdawanie dyplomów. Tych, którzy uzyskali najwyższe oceny podczas egzaminu, kolejno wywoływano, od miejsca dziesiątego do pierwszego. Uplasowanie się wśród dziesiątki najlepszych w Dreźnie to niesłychane osiągnięcie i pewna przepustka do najciekawszych i najlepiej płatnych posad w Europie. Jeśli należało się do tych dziesięciu, można było wybierać i przebierać w ofertach. Dziesiąte miejsce zajął jakiś Anglik. Przeszedł na front sali, odebrał dyplom z numerem i spotkał się z uprzejmym aplauzem, oczywiście z ławek zajmowanych przez Anglików. Mówiło się, że bogaci Anglicy, którzy nie dostali się do Cambridge, studiowali w Dreźnie. Wszyscy Anglicy w mieście – przypadkiem wszyscy też bogaci – zdecydowanie zaprzeczali. Dziewiąte miejsce zajął berlińczyk, ósme student z Hamburga. Miejsce siódme zajął Norweg, Oscar Lauritzen – nagrodzono go słabym, uprzejmym aplauzem. Trzej bracia siedzieli obok siebie. Sverre stracił już nadzieję, Oscarowi ulżyło, a Lauritz coraz bardziej się denerwował, ponieważ liczba dyplomów na podium, gdzie miała stanąć grupa dziesięciu osób, coraz bardziej się kurczyła. Lauritz starał się, jak mógł, by zachować beztroską minę, ale siedzący obok bracia bez problemu przejrzeli go na wylot. – Myśl o tym jak o zawodach, Lauritz – szepnął najmłodszy Sverre. – Od kiedy to przegrywasz w zawodach? Miał na myśli karierę Lauritza jako wyczynowego cyklisty. W ubiegłym roku został on uniwersyteckim mistrzem Europy na miejscowym welodromie w Dreźnie. Tytuł mistrza Niemiec i Drezna zdobył już kilkakrotnie. Na koniec zostały już tylko dwa dyplomy. Gdy drugie miejsce przypadło studentowi z Lipska, Lauritz poczuł, że oblewa się zimnym potem, i nie był w stanie jasno myśleć. To oczywiste, że powinien się znaleźć wśród dziesiątki najlepszych, wszyscy o tym wiedzieli. Ale...? Rektor, który był świetnym oratorem i potrafił sprawić, że absolwenci drżeli z napięcia i czuli, jak dostają gęsiej skórki, trzymał wszystkich w niepewności. Wystąpił krok naprzód, trzymając w ręce dyplom za pierwsze miejsce. – Dość osobliwie – oświadczył – tegoroczne pierwsze miejsce przypada komuś, kto zajmuje się czymś szczególnie mało nowoczesnym i prymitywnym technicznie. A mianowicie zdobywa je cyklista! Sprawa była więc jasna, młodsi bracia rzucili się w stronę Lauritza i zaczęli potężnie okładać go po plecach. On sam próbował się bronić i zachować poważną minę, jakby był
jedynym wśród pięćdziesięciu siedmiu świeżo upieczonych dyplomowanych inżynierów, który nie domyśla się, kim jest ten cyklista. – Proszę o wystąpienie mistrza Europy Lauritza Lauritzena! – zawołał głośno rektor, by przekrzyczeć brawa, które rozbrzmiewały już w sali. Lauritz, podobnie jak wszyscy inni zwycięzcy zawodów międzyuczelnianych, był popularny. Jakiś czas później, gdy trzej bracia stali ze swymi dyplomami pod pachą na Georg Bähr-Strasse w tłumie absolwentów i rodziców, czuli, że teraz świat naprawdę leży u ich stóp. Co prawda czekała ich kilkuletnia harówka na Hardangervidda, to był dług, który musieli spłacić, ale potem będą wolni! Gdy skończy się budowa kolei, będą mogli założyć własną firmę inżynierską w centrum Bergen, Lauritzen & Lauritzen & Lauritzen, jak czasami żartowali. Wciąż mówili: „w centrum Bergen”, pozostało im to od czasów dzieciństwa na Osterøy. Teraz mieli udać się prosto do Dresdner Bank i okazać dyplomy, by zgodnie z ustaleniami wypłacono im po tysiąc marek. To był prezent pożegnalny, swego rodzaju uroczyste podziękowanie od „Den gode Hensikt”, organizacji, która wzięła ich pod swoje skrzydła jeszcze wtedy, gdy byli czeladnikami powroźnictwa, a właściwie należałoby powiedzieć: zwolnionymi czeladnikami z firmy Cambell Andersen w dzielnicy Nordnes. Tysiąc marek to wyjątkowo szczodry prezent pożegnalny, odpowiadało to przecież ośmiu tysiącom norweskich koron, czyli stanowiło większą sumę niż roczna pensja inżyniera kolejnictwa pracującego przy budowie linii Kolei Bergeńskiej. Dobrze uposażeni mieli wrócić do domu, zdjąć smokingi, a potem przebrać się na wieczór. Na bankiecie dla absolwentów należało się pojawić w stroju wieczorowym. Odbyli długą podróż, ale teraz dotarli do celu. Dla wszystkich trzech braci powinien to być najszczęśliwszy dzień w życiu, i nic, co każdy z nich widział, patrząc na pozostałych braci, nie wskazywało na to, by miało być inaczej. Była jednak pewna rzecz, o której Lauritz nie opowiedział swoim braciom. Była również pewna rzecz, o której Oscar nie opowiedział swoim braciom. I była też sprawa, o której Sverre absolutnie nie chciał wspominać braciom. Drugiego wieczoru po jej zniknięciu, późnym wieczorem, Oscar siedział na posterunku policji przy Hauptbahnhof w Süd-Vorstadt, zresztą niedaleko Technische Hochschule. Był nieogolony i pocił się, choć zapadł już chłodny majowy wieczór. Jeśli przedwczoraj był najszczęśliwszy dzień w jego życiu, to dzisiaj chyba musi być ten najnieszczęśliwszy. Maria Teresia na dobre zaginęła. Przepadła jak kamień w wodę. Żadnego śladu, żadnego listu, żadnej plamy krwi, nic.
Stał na dworcu kolejowym już na dwadzieścia minut przed odjazdem pociągu do Berlina. To miała być pierwsza podróż ku ich nowemu, szczęśliwemu życiu. Wreszcie była wolna i miała udać się do nowego kraju i uzyskać nową tożsamość. On zaś był po uszy zakochany i niemal ślepo wierzył w szczęście, które go przepełniało. Gdy pociąg miał odjeżdżać, przyszło mu na myśl, że właśnie na ten moment planował otworzenie butelki szampana, którą miał w bagażu. Gdy pozostały już tylko trzy minuty, wyniósł bagaż z przedziału. Dwie wypakowane po brzegi walizki. Coś musiało ją zatrzymać, a sam oczywiście nie mógł jechać. Zrobiło się nerwowo. Był poirytowany myślą, że pociąg odjedzie i następnego dnia będzie się musiał na nowo mobilizować i przeżywać napięcie przed ucieczką do nowego świata, nowego pod wieloma innymi zresztą względami niż te, o których wspominał rektor, ów świetny mówca, w dniu ukończenia studiów. Nie przyszła. Pociąg odjechał z gwizdem i powolnym, ciężkim posapywaniem lokomotywy. Najpierw musiał złapać dorożkę i odesłać bagaż do domu. Sam zaś zmuszony był udać się na piechotę do Madame Freuer, aby zapytać ją, czy coś wie. To było żenujące, ale nic nie mógł na to poradzić. Tak jak się spodziewał, Madame Freuer była skwaszona i nieprzyjazna, lecz wyglądało na to, że uważa, iż Maria Teresia nie uciekła, tylko że „wyjechała”. I to się oczywiście zgadzało. To znaczy, nie zgadzało się. Po drodze na dworzec kolejowy została... uprowadzona? Napadnięta? Obrabowana? Może leży ranna w jakimś szpitalu? Próbował stłumić strach i niepokój, przywołując w pamięci jej piękną twarz. Już nigdy nie będzie w stanie tak kochać kobiety, jak kochał Marię Teresię. Był o tym przekonany na podstawie całego doświadczenia ze swojego dwudziestopięcioletniego życia. Nie było drugiej takiej kobiety jak ona, równie pięknej, czarującej, dowcipnej i pełnej wyobraźni, równie... erotycznej. Policja bynajmniej nie potraktowała go uprzejmie, nawet nie rutynowo. Najpierw Oscar zwrócił się do dyżurnego w dziale osób zaginionych. Gdy opowiedział już całą historię staremu, zmęczonemu, otyłemu i nie okazującemu zainteresowania, co najmniej pięćdziesięcioletniemu sierżantowi policji z działu osób zaginionych, odesłano go dalej do działu oszustw i wyłudzeń. A to już było jakimś kompletnym nonsensem! Ci nieudolni, głupi biurokraci w ogóle nie rozumieli powagi sytuacji. A teraz, na domiar wszystkiego, wysłano go do obyczajówki, jakby chodziło o jakąś zwyczajną burdelową aferę! Jej los naprawdę głęboko go poruszył. Jej matka była hiszpańską hrabiną, i to stąd miała te ciemne, niemal czarne oczy, w których potrafił utonąć, nawet ich nie widząc, wystarczyło tylko, że o nich pomyślał. Jej ojcem był rozwiedziony hrabia z Monachium, a właściwie to spod Monachium, ponieważ posiadał zamek na wsi, który należał do rodu od XIII wieku.
Mieszkali w słonecznej Hiszpanii, niedaleko Walencji. Posiadłość otaczały pomarańczowe gaje, a w dali widać było błękit Morza Śródziemnego. Maria Teresia miała małe białe jagnięta, z którymi mogła się bawić, a silni mężczyźni sadzali ją czasem przed sobą na koniu i objeżdżali posiadłość, na której hodowano byki do korridy. A potem, w jednej chwili, pewnej burzliwej nocy szczęście zmieniło się w najgorszy koszmar. Jej matka, kobieta o lśniących czarnych oczach, osoba chorobliwie zazdrosna, wyciągnęła nóż (później się okazało, że jej podejrzenia były zupełnie bezpodstawne) – ojciec w samoobronie zabił swoją ukochaną Hiszpankę! Cóż za kompletna katastrofa! Podczas procesu ojciec – jako szlachetny człowiek – nie mógł stwierdzić, że się bronił. Dla niego czymś zupełnie nie do przyjęcia było publiczne opowiadanie o zazdrości żony. W związku z tym został skazany na śmierć i stracony za pomocą garoty, takiej maszyny do duszenia. W związku z tym Marię Teresię, wówczas w wieku pięciu lat, odesłano do wyjątkowo podłej ciotki mieszkającej w zamku pod Monachium. Ciotka została jej prawną opiekunką, choć to Maria Teresia była prawowitą dziedziczką, i umieściła ją w sierocińcu, podając przeróżne powody takiego postępowania. Potem ta wiedźma zapłaciła kierownikowi sierocińca, by sprzedał małą niewinną dziewczynkę do burdelu w dalekim Lipsku. Maria Teresia już dawno porzuciła nadzieję na odzyskanie zamku i swoich posiadłości, z płaczem opowiadała o tym Oscarowi. Ale nigdy nie porzuciła nadziei na lepsze życie i nieustannie odkładała pieniądze na przyszłość. Miała siedem tysięcy marek w pudełku na kapelusze z podwójnym dnem. Oscar widział to pudełko. Pewnego dnia, jak miała nadzieję, choć nadzieja ta gasła coraz bardziej wraz z upływem czasu, zjawi się mężczyzna, młody, przystojny i inteligentny blondyn, najlepiej z północy, i ją uratuje! Pojadą do jego kraju, on wybaczy jej wcześniejsze postępki, o których oboje definitywnie zapomną i będą żyć szczęśliwie. Oscar wiele fantazjował na temat pierwszego spotkania Marii Teresii z jego matką Maren Kristine. Matka nigdy nie będzie w stanie wyobrazić sobie przeszłości Marii Teresii, być może z wyjątkiem jej szczęśliwego dzieciństwa. Matka nie wiedziała, co to jest burdel. Zmęczony, nieogolony policjant – tak samo nieogolony jak Oscar – wyszedł i spojrzał na niego w taki sposób, jakby był on przestępcą. – To ty chcesz zgłosić zaginięcie kurwy? – spytał wyjątkowo niewrażliwie. – To wejdź i opowiedz! Pokój był małą klitką, w którym teczki dotyczące różnych śledztw walały się w nieładzie. Stało w nim biurko i dwa krzesła o popękanym skórzanym obiciu. Słabe światło rzucała tylko jedna żarówka skryta pod zielonym kloszem lampy stojącej na biurku.
– No? – odezwał się zmęczonym głosem policjant. – Jak się nazywa? – Maria Teresia. – Z burdelu przy Schmaalstrasse czy z tego lepszego, przy operze? Jak on się tam nazywa? – Salon Morgenstern. – No tak. Chwileczkę. Policjant przeszedł do sąsiedniego pokoju i przez chwilę cicho z kimś rozmawiał, po czym wrócił z grubym stosem dokumentów pomiędzy dwoma skórzanymi okładkami związanymi czarnym sznurkiem. – Mamy całkiem niezłą kontrolę nad kurwami tu w Dreźnie – mruknął policjant, kartkując dokumenty. – Regularne kontrole lekarskie. Mówi się, że właśnie dzięki temu dziwki są tu najbezpieczniejsze w całych Niemczech. Przymusowe leczenie, jeśli chodzi o coś prostszego, wydalenie, jeśli złapią syfa. Mówił pan, Maria Teresia? – Tak. – Doskonale. Mamy ją tu. Judith Kreissler, urodzona w 1875 roku w Poznaniu, skazana za wyłudzenie, w Hamburgu, odsiedziała rok. Zgłoszona ponownie, sprawę umorzono. Hm... No cóż, to mi wygląda na... – Ona naprawdę się nazywa Maria Teresia, jej matka była Hiszpanką i dlatego ma takie czarne oczy! – przerwał mu Oscar. Policjant głęboko odetchnął i westchnął, ale w jego oczach nie było ani cienia drwiny. – Maria Teresia to oczywiście bardzo piękne imię, jak najbardziej godne królowej. Proszę mi wybaczyć, nie chcę, by zabrzmiało to ironicznie, ale jest to jedynie, powiedzmy, pseudonim artystyczny. Być może ma czarne oczy, ponieważ jest Żydówką, ale Hiszpanką z całą pewnością nie jest. Jak mówiłem, pochodzi z Poznania. Dla Oscara czas się zatrzymał. Wszystko, o czym mu opowiadała, widział przed sobą tak wyraźnie, jakby był tego naocznym świadkiem. Hiszpania, gaje pomarańczowe, błękit Morza Śródziemnego, pełna temperamentu piękna matka z włosami wysoko upiętymi grzebieniem o szczególnej nazwie, której nie był w stanie sobie teraz przypomnieć, szlachetnie urodzony, dystyngowany ojciec. A więc to wszystko było kłamstwem? To niemożliwe! Widział nawet to pudełko na kapelusze, w którym przechowywała swe wyjątkowo ciężko zarobione pieniądze. – Muszę o coś zapytać – odezwał się cicho policjant. – Czy być może tuż przed tym tajemniczym zaginięciem dostała od pana jakieś pieniądze?
– Tak, i to właśnie mnie niepokoi, bo przecież ktoś mógł ją napaść i obrabować. Dałem jej tysiąc marek! – Mogę spytać dlaczego? – Mogła je wymienić na złoto z pięćdziesięcioprocentowym zyskiem. – Jak to możliwe? – No tak, cóż. Był pewien starszy klient, którego bardzo polubiła, ale z którym już nie... nie miała żadnego związku. I ten człowiek mógł jej udzielić szczególnego rabatu, to miało coś wspólnego z księgowością w jego firmie, w każdym razie mogła zamienić moje tysiąc marek w banknotach na złote marki, a potem mieliśmy połączyć tę sumę z jej, jak muszę zaznaczyć, znacznie większym kapitałem. To miało być na nasz start w nowym życiu. Policjant sprawiał wrażenie zmęczonego, ale nie zachowywał się ani trochę wrogo. Oparł oba łokcie na biurku i potarł oczy palcami. Był łysy, miał kiepsko skrojoną marynarkę, niezbyt zadbane wąsy i mówiąc krótko, nie sprawiał wrażenie człowieka, któremu można by zaufać. – Panie inżynierze, jest pan przecież inteligentnym człowiekiem – powiedział policjant, nadal trąc oczy. – Muszę tak przecież zakładać, skoro zajął pan siódme miejsce wśród najlepszych tegorocznych absolwentów studiów inżynierskich. To, że równocześnie jest pan idiotą, ma związek z pana wiekiem. Ile pan ma lat? Dwadzieścia sześć? – Muszę przyznać, że rok mniej. – Maria Teresia, jeśli mamy nadal używać jej pseudonimu, już trzykrotnie zdefraudowała pieniądze w podobny sposób. Raz została skazana, a dwa razy jej się upiekło, ponieważ żaden z pokrzywdzonych nie chciał pójść z tym do sądu. I właśnie to sprawia, że ten typ przestępstw tak często uchodzi ich sprawcom na sucho. Bo proszę mi powiedzieć, chciałby pan występować jako świadek w tej sprawie przed sądem miejskim w Dreźnie? Możemy ją odnaleźć, to pewnie żaden problem. Wszystkie dziwki z lepszych burdeli w Niemczech są zarejestrowane i mają porządne kartoteki. A więc jeśli chce pan pchnąć dalej tę sprawę, złapiemy ją. Ale czy chce pan tego? O pieniądzach, niestety, może pan zapomnieć. Trafiły już do jakiegoś alfonsa... To jak, dajemy sobie spokój z całą tą sprawą? Oscar poczuł się tak, jakby cały świat eksplodował. Stracił zdolność myślenia i zaniemówił. Gdy wstał, by wyciągnąć rękę na pożegnanie, kolana uginały się pod nim tak bardzo, że niemal się przewrócił. Później miał wrażenie, jakby wypływał z posterunku niesiony jakimś niewidzialnym strumieniem, a nie szedł o własnych siłach. Zdawało mu się, że pole widzenia mu się skurczyło, przed oczyma miał jedynie obraz tego policjanta, który zdeptał, zasrał i zaszczał to, co było najpiękniejsze w jego życiu. Policjant zapalił papierosa i pozbierał akta dotyczące między innymi niejakiej Marii Teresii alias Judith Kreissler z Poznania.
Siedział na ławce przy Terassenufer wpatrzony w ciemne wody Łaby. Nocny chłód na czole dobrze mu robił, jego udręczony mózg zaczął znów funkcjonować. Maria Teresia nie istniała, to wszystko było jedynie marzeniem. Z wyjątkiem teraźniejszości, która stała się koszmarem. Nie, rzeczywistość była aż nazbyt namacalna: widzowie, którzy wylali się strumieniem z Semperoper. Wystawiano Feuersnot Richarda Straussa – Sverre twierdził, że nie warto na to iść. Ubrani w wieczorowe stroje bywalcy opery zaczęli mijać jego ławkę, śmiali się, głośno rozmawiali i bez wątpienia byli rzeczywiści. Policjant nazwał go idiotą i nie sposób było się buntować przeciw temu określeniu, wygłoszonemu przez niezaangażowanego i obiektywnego obserwatora. Było nawet gorzej: oszukiwał samego siebie. Miłość, większa niż cokolwiek innego w jego dotychczasowym życiu, w rzeczywistości nigdy nie istniała, a to, co było dla niego największe i najpiękniejsze, okazało się jedynie złudzeniem. W takim razie, jaki był sens dalszego życia? Jakby nagle doznał jakiegoś olśnienia, wstał i wszedł na most Augusta, zatrzymał się pośrodku, chwycił kurczowo żelazną poręcz i spojrzał w dół, w czarne, leniwie płynące wody. Pójdzie szybko. Beznadziejnie pływał, więc jeśli teraz przechyli się przez poręcz, nie będzie już odwrotu. To jedyne honorowe rozwiązanie. Pozwolił, by jakaś dziwka wyłudziła od niego całą nagrodę za dyplom, przyznaną mu przez „Den gode Hensikt”. Już nigdy nie będzie mógł spojrzeć braciom w oczy. Musi zniknąć gdzieś daleko, bardzo daleko. Gdy Lauritz wysiadł z pociągu na małej wiejskiej stacji, czekał już na niego konny powóz z zamku Freital. Woźnica poinformował go, że podróż potrwa zaledwie niecałe pół godziny. To była piękna pagórkowata okolica i podczas drogi na zamek, ku wielkiej decyzji, widział głównie pola z winogronami. Jeszcze raz dokładnie przemyślał sytuację, ale nie znalazł żadnych powodów, by nie oczekiwać z optymizmem na odpowiedź barona. Sezon letni, kiedy to cała rodzina von Freital wraz ze służbą opuszczała miejską rezydencję przy Wigordstrasse, między mostami Karola i Alberta, by spędzić długie letnie wakacje w zamku, właściwie na dobre się jeszcze nie rozpoczął. Baron sam wyjechał z wyprzedzeniem. I skoro odpowiedział na wyjątkowo formalną, pisemną prośbę Lauritza o zapewnienie świadków, zapraszając młodego mężczyznę do zamku Freital i oferując mu obiad i nocleg, cała sprawa prezentowała się całkiem dobrze. Chyba raczej nie zamierzał odpowiedzieć „nie” na to wielkie pytanie. Baron był honorowym przewodniczącym Drezdeńskiego Związku Kolarstwa Torowego, a Lauritz – jednym z odnoszących największe sukcesy cyklistów w całej historii tego związku. To również powinno działać na jego korzyść. Ukończył studia z pierwszą lokatą – cała ciężka praca, jaką w to włożył, miała o wiele większy związek z Ingeborg niż z prestiżem czy rywalizacją samą w sobie. Ona zapewniała go,
że jej ojciec będzie pod ogromnym wrażeniem, jeśli uda mu się ten wyczyn, większym nawet niż po jego zwycięstwach w zawodach na welodromie. Jedyną przeszkodę stanowiło oczywiście to, że był biedny, i być może również to, że nie wywodził się ze szlacheckiego rodu, choć baron jakiś rok temu ubzdurał sobie, że jest inaczej. Gdy się dowiedział, że nazwa gospodarstwa Frøynes ma związek z nordyckim bogiem Freyem i że ta sama rodzina mieszkała tam od tysiąca lat, widać było, że zrobiło to na nim wrażenie. Powiedział Lauritzowi, że jego ród zamieszkuje zamek Freital zaledwie od ośmiuset lat. Potem kazał rzecz dokładnie sprawdzić i oczywiście dowiedział się wszystkiego, co uważał za istotne przy jego pozycji społecznej, czyli tego, że bracia Lauritzen pochodzili z rybackiej rodziny. Jednak Lauritz zajął w tym roku pierwsze miejsce w Technische Hochschule. I baron poprosił go, by przyjechał aż do Freital. Gdyby zamierzał odpowiedzieć „nie” na to wielkie pytanie, najprostszym i najmniej żenującym rozwiązaniem dla wszystkich zainteresowanych byłoby załatwić tę sprawę w zimowej rezydencji w Dreźnie. Po obu stronach alei prowadzącej do zamku rosły kwitnące akurat kilkusetletnie kasztanowce. Wyglądało to pięknie i imponująco. Ale wielki budynek sprawił, że Lauritz poczuł się mały, mały w jakiś niegodny sposób. Po raz pierwszy podczas tej podróży dopadły go nerwy, gdy razem z woźnicą, niosącym jego bagaż, szedł po żwirze w stronę głównego wejścia. Dokładnie w chwili, gdy Lauritz niepewnie uniósł rękę, by zapukać, drzwi otworzył lokaj w liberii. Lokaj przywitał go, wziął z jego rąk walizkę, poinformował, że pan baron czeka z obiadem w kuchni za pół godziny, że ubiór powinien być wiejski i prosty, i poprowadził Lauritza po szerokich schodach na pierwsze piętro, a potem długim korytarzem. Pokój dla gości był wspaniały, co najmniej sto metrów kwadratowych, łóżko ukryte pod błękitnym baldachimem i jakieś brokatowe draperie w kolorze ciemnoniebieskim i srebrnym. Przy jednym z wysokich okien stało małe zdobione biurko z wygiętymi nogami. Nie pamiętał, do jakiej epoki te meble należały. „Wiejski i prosty” ubiór i obiad w kuchni? Jak miał interpretować tę wiadomość? Sverre, który wiedział wszystko o takich rzeczach, wyposażył go w trzy zestawy ubrań. Jednym z nich było to, w którym przyjechał: marynarka, srebrzysta kamizela i ciemnogranatowy krawat. Miał też smoking, na wypadek gdyby obiad był w większym gronie, oraz angielski tweedowy garnitur i robiony na drutach krawat – w zamyśle „bardziej swobodny” strój. I takim właśnie był. Czy obiad w kuchni to obniżenie rangi wizyty, sposób, by dać mu coś do zrozumienia? Lauritz, schodząc po szerokich schodach z wapienia, niczego nie był pewien: swego ubrania, zamiarów barona, tego, co oznaczało jedzenie obiadu w kuchni. Lokaj stał na dole w holu i pokazał mu drogę. W kuchni czekał na niego baron i faktycznie miał na sobie ubranie w stylu, jaki Sverre zalecił mu jako rozwiązanie rezerwowe.
Sama kuchnia była olbrzymia. Pośrodku pomieszczenia dominowała gigantyczna kamienna płyta, na której stały miedziane garnki i produkty spożywcze. W kącie pomieszczenia była niewielka wnęka z czterema oknami. Nakryto tam stół dla dwóch osób. – Panie dyplomowany inżynierze! – powitał Lauritza baron, wychodząc mu na spotkanie z wyciągniętą ręką. – Słyszałem już nowiny! Zdobył pan pierwsze miejsce, a to doprawdy nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę konkurencję w Dreźnie. Nie ma pan ochoty na kieliszek wina z naszych własnych zbiorów sprzed dwóch lat? Sylvaner? Oczywiście nie wypadało odmówić. A potem niestety będzie zmuszony ocenić wino. Sverre przewidział również to, że zostanie podane saksońskie wino. Wtedy miał powiedzieć tylko, że odznacza się „ciekawym, świeżym smakiem, ale wciąż jest trochę za młode”. To powinno wystarczyć, by mógł uchodzić w Saksonii za światowca. Teraz wiedział też, że wino ma zaledwie dwa lata. Gdy usiedli w przeszklonej alkowie przy elegancko zastawionym stole, baron uniósł w jego stronę kieliszek. Lauritz spróbował przybrać zamyślony wyraz twarzy, kiedy pił. Dla niego to było po prostu białe wino, jak każde inne. Gdy już skosztowali trunku, baron zaczął spoglądać na niego z oczekiwaniem. – Hm – odezwał się Lauritz. – Interesujący, świeży smak. Być może jest jeszcze trochę za młode. Nie jestem oczywiście żadnym znawcą, ale naprawdę muszę przyznać, że jest bardzo smaczne. Udało mu się ominąć pierwszą ukrytą pułapkę. – Tak, ja również sądzę, że to wino będzie najlepsze dopiero za jakieś dwa lata – oświadczył baron i upił kolejny łyk, by naprawdę poczuć jego smak. Lauritzowi przyszło do głowy, że znalazł się w jakimś dziwnym śnie, w oddalonym, wschodnim zakątku Niemiec, w jednym z mniejszych rejonów hodowli winorośli, których produkty nie zyskały takiej renomy jak wina reńskie czy z Doliny Mozeli, lub też, skoro już o tym mowa, wina z Frankonii. Jego przyszłość, szczęście albo nieszczęście, zależała od wypowiedzi na temat czegoś, na czym się ani trochę nie znał. A mężczyzna naprzeciw niego, w tej chwili najwyraźniej w dobrym nastroju, mężczyzna około pięćdziesiątki z tendencją do łysienia i o niebieskich oczach, które szybko potrafiły się zmienić z jowialnych i przyjaznych w lodowato zimne, ustalał reguły tej gry. Wystarczyło tylko trzymać się koła, jak to się nazywało w kolarstwie, gdy jechało się tuż za liderem i powtarzało każdy jego najmniejszy ruch, nie przejmując inicjatywy. Dopóki meta nie była już blisko. – Pomyślałem sobie tak – odezwał się przyjaźnie baron, znów biorąc porządny łyk. Lokaj natychmiast zbliżył się do nich, ponownie napełnił im kieliszki i błyskawicznie się wycofał. Wydawało się, że baron w ogóle nie zwrócił na niego uwagi. – Ponieważ jesteśmy tu tylko my
dwaj i nie musimy zwracać uwagi na żadne konwenanse, chciałem zaprosić pana na taki posiłek, którego raczej nie serwuje się kobietom, Eisbein mit Knochen. A do tego wytrawny riesling, którego niestety nie mogę zaserwować z naszych saksońskich zbiorów. Tak więc zjemy sobie męski posiłek, tylko pan, dyplomowany inżynier, i ja, i musi pan przy tym wiedzieć, że ten zakątek kuchni to moje ulubione miejsce w całym domu. Chcę przez to powiedzieć, że w żaden sposób nie chciałem pana inżyniera urazić, wybierając takie właśnie miejsce serwowania posiłku. Mam nadzieję, że to panu odpowiada? – Oczywiście, całkowicie mi to odpowiada, panie baronie. Jestem panu bardzo wdzięczny, że poświęcił pan czas na tę wysoce osobistą rozmowę, i dlatego... – Spokojnie, spokojnie, panie inżynierze! – przerwał mu baron. – Świetnie zdaję sobie sprawę, w jakim celu pan do mnie przybył. Moja córka, Ingeborg, łagodnie mówiąc, oświeciła mnie w tej kwestii. Proponuję jednak, żebyśmy poczekali z tą sprawą, aż będziemy pić kawę w salonie. Odpowiada to panu, panie inżynierze? – To również mi całkowicie odpowiada, panie baronie. – Doskonale! W takim razie nacieszmy się posiłkiem, jak mężczyźni w męskim gronie, gdy w pobliżu nie kręcą się żadne baby. Dlaczego mieli czekać z tą sprawą? Lauritz był na obcym terenie, i to pod każdym względem. Jedyne, co mógł zrobić, to nadal ciągnąć tę grę. Każdemu z nich podano gigantyczną porcję golonki z odrobiną kiszonej kapusty. I do tego rzodkiewki, zapewne głównie ze względu na kolor. Jedząc te gigantyczne kawały mięsa, trzeba było pić, pomyślał z pewnym oporem Lauritz. Wytrawnego rieslinga z Rheingau. Baron wybrał temat rozmowy. Chciał wiedzieć wszystko o planach Lauritza na przyszłość. Lauritz nie mógł zrobić nic innego, jak tylko opowiedzieć, całkowicie zgodnie z prawdą, historię trzech biednych chłopców z wyspy niedaleko Bergen, którzy szczęśliwym zrządzeniem losu uzyskali stypendia, by móc się wykształcić na dyplomowanych inżynierów w najbardziej szanowanej instytucji technicznej na świecie. Naturalnie trzej bracia mieli teraz powrócić do Norwegii, by uczestniczyć w jednym z największych i najśmielszych projektów budowy kolei wszech czasów. To dlatego mieszkańcy Bergen opłacili ich kształcenie w Dreźnie. Oznaczało to, że będą przebywać przez kilka lat w arktycznym zimnie i żyć w skrajnie prymitywnych warunkach. Jednak była to sprawa honorowa, dług, który należało spłacić. – Bardzo szanuję pańskie poczucie honoru, panie inżynierze – poinformował baron. – Ale bądź co bądź zajął pan pierwsze miejsce wśród bardzo wysoko wykwalifikowanych inżynierów. Tym samym zdobył pan prawo, aby starać się o najlepiej płatne posady inżynierskie na świecie. Przyznaję, że wysondowałem nieco teren, mam przecież swoje kontakty. Może pan stać się jeśli nie bogaty, to co najmniej dobrze sytuowany, o ile pozostanie pan w Niemczech. Nie przyszło to panu do głowy?
– Owszem, przyszło mi to do głowy – przyznał Lauritz. – Gdy tylko pociągi zaczną kursować po lodowcu, co tak wielu w mojej ojczyźnie uważa za niemożliwe, mój dług zostanie spłacony. Wtedy powrócę do Niemiec. – Rozumiem. A kolarstwo? – W świecie pełnym śniegu i lodu raczej nic z tego nie będzie. Sprzedałem mój rower. – Przykro mi to słyszeć. Miał pan przed sobą co najmniej pięć lat wyczynowej kariery, która dopiero się zaczynała. Baron wydawał się teraz trochę przygnębiony. Na ich talerzach spoczywały kości z golonki. Słone mięso sprawiło, że wypili całkiem sporo wina. – Kawa i koniak w bibliotece! – polecił nagle baron, a ubrany na czarno-biało personel zareagował tak, jakby doznał wstrząsu elektrycznego, i natychmiast zajął się całą serią czynności, podczas gdy gospodarz położył przyjaźnie dłoń na ramieniu Lauritza i wyprowadził go ze swojego ulubionego miejsca w kuchni. Biblioteka bez wątpienia była urządzona z większym przepychem. Cztery, pięć metrów do sufitu, całe ściany zasłonięte książkami. – Interesowali się tym moi starsi krewni – wyjaśnił baron. – Są tu podobno dzieła Woltera, pierwsze wydania Goethego i Schillera i nie wiem, co jeszcze. Wie pan zapewne, że po mojej śmierci zamek przejdzie w posiadanie mojego najstarszego siostrzeńca? – Nie, nie wiedziałem o tym. Jak to? Lauritz został wzięty z zaskoczenia i nie zdał sobie z tego sprawy, póki nie było za późno. Czy baron sądził, że chce wżenić się w zamek Freital? – No cóż, tak to już jest – powiedział baron, przyciął końcówkę cygara i podał je Lauritzowi. Lokaj natychmiast podszedł i podał ogień, Lauritz nie zdawał sobie nawet sprawy, że przez cały czas stał gdzieś ukryty w pokoju. – Ingeborg to moja najstarsza i wciąż niezamężna córka – podjął baron, zaciągając się cygarem, które rozżarzyło się na końcu. – Jej młodsze siostry udało nam się odpowiednio wydać za mąż, jedną w Greifswald, drugą w Hessen. Jednak Ingeborg nie odziedziczy tego zamku. – To coś, o czym nigdy nie rozmawialiśmy, i stąd moja niewiedza – wyjaśnił Lauritz. Nagle odniósł wrażenie, że robi się z niego podejrzanego typa, biednego poszukiwacza szczęścia, który chce uwieść damę z wyższych sfer. Baron przez chwilę nie odpowiadał, przyglądając się, jak służący podają im koniak. Pili i palili cygara, nadal milcząc.
– No tak! – odezwał się baron. – Doszliśmy do tego wielkiego pytania, które pan inżynier zamierzał mi zadać, i do powodu naszego spotkania. Proszę bardzo! Lauritz poczuł się tak, jakby nagle ktoś uderzył go w głowę. Wszystkie sformułowania, które tak dobrze sobie przemyślał, nagle znikły. Baron pykał swoje cygaro i patrzył na niego rozbawiony, jakby to wszystko było jakimś kiepskim żartem. – Ingeborg i ja się kochamy – zaczął Lauritz. Ponieważ zaschło mu w ustach, szybko, nerwowo upił łyk koniaku, po czym ciągnął dalej: – Dlatego też uzgodniliśmy, że spotkam się z panem, by poprosić o jej rękę. – Ale nie zamierzacie przeprowadzić się na lodowiec i mieszkać w jakiejś górskiej chatce? – spytał baron, bez ironii, bez kpiny, bez agresji, jakby chodziło mu jedynie o wyjaśnienie tej kwestii. – Nie, nie zamierzamy – odparł Lauritz. – Ja i moi bracia musimy najpierw ukończyć naszą pracę nad linią kolejową łączącą Bergen i Kristianię. Baron nie odpowiedział. Palił cygaro, patrzył w sufit – wydawało się, że się zastanawia. – Gdy kobieta chce wyjść za mąż za człowieka niższego stanu – zaczął w zamyśleniu, przerywając dręcząco długie milczenie – to istnieją ku temu tylko dwa znane powody. Jeden z nich łatwo pojąć. Chodzi o pieniądze. Tak by było, gdybym wydał córkę za bogatego kupca handlującego mięsem, a on przysporzyłby rodzinie kapitału. To racjonalny powód, wiele córek zgodziło się na coś takiego dla dobra swych rodzin. Z czymś takim nie mamy tutaj do czynienia. Drugim powodem mezaliansów jest coś, co nazywamy miłością. Bynajmniej nie wykazuję niezrozumienia w tym punkcie, sam przecież byłem kiedyś młody. Mogę jednak pana zapewnić, że miłość Ingeborg nie przetrwa szczególnie długo w śnieżnych zamieciach na lodowcu, w jakiejś małej chatce czy innym prostym mieszkanku. Oboje ściągniecie tylko na siebie nieszczęście. – Właśnie dlatego zamierzaliśmy poczekać, aż to honorowe zadanie zostanie ukończone – odparł Lauritz. – Ale w takim razie może pan przecież powrócić z tym pytaniem za cztery czy pięć lat, panie inżynierze! – zawołał baron. Wyglądało na to, że udaje zaskoczonego. – Bardzo chcielibyśmy zaręczyć się już teraz – odparł Lauritz. – Rozumiemy, że ciężko nam będzie czekać tak długo, ale oboje jesteśmy gotowi na takie poświęcenie. Baron powoli, ostrożnie popijał koniak, potem odłożył cygaro. Lauritz musiał siedzieć i czekać. – Mam pewien warunek – odezwał się w końcu baron. – Musi pan być w stanie zaoferować Ingeborg godziwe życie. Jeśli przyjmie pan jedną z posad w Niemczech, które z łatwością mogę dla pana znaleźć dzięki moim kontaktom, wypełni pan wówczas ten minimalny warunek. Niech pańscy bracia jadą na ten lodowiec. Proszę zostać w Niemczech. Mówi pan po
niemiecku jak jeden z nas, jest pan chlubą germańskiej rasy. W okresie ogromnego postępu technicznego bez wątpienia będziecie mogli znaleźć tutaj szczęście. Proszę porozmawiać z braćmi! Powinni zrozumieć pańskie położenie. Jestem nowoczesnym człowiekiem, proszę nie wierzyć w nic innego. Bynajmniej nie zarzucam panu tego, że wywodzi się pan z niższego stanu. Wręcz przeciwnie, uważam, iż to fascynujące, że taki talent może się wyłonić spośród ludu. W sprawie, o której teraz dyskutujemy, chodzi tylko o jedno i to jest ważniejsze niż wszystko inne. Szczęście mojej córki. Pod tym względem powinniśmy się ze sobą zgadzać. Proszę porozmawiać z pańskimi braćmi. Jeśli do Norwegii powróci dwóch z trzech budowniczych kolei, to chyba powinno wystarczyć? – A więc pan baron nie mówi „nie”? – Nie, nie mówię. Ale nie mówię też „tak”. Niedługo, gdy wróci pan do swego pokoju, znajdzie pan na biurku pewną listę ofert w najbardziej renomowanych przedsiębiorstwach z całych Niemiec. Co by pan powiedział na jeszcze jeden kieliszek koniaku? Pociąg wlókł się w ślimaczym tempie w stronę Drezna, a Lauritz coraz bardziej się denerwował. Oceniał, że podróż konnym powozem przebiegłaby szybciej. Ale i tak zdąży wrócić do domu na pożegnalną kolację u Frau Schultze, więc nie było powodów do zmartwień. Najchętniej rozmówiłby się z Oscarem i Sverrem, zanim zasiądą do stołu. Niełatwo było podjąć tę decyzję, ponieważ tyle ważnych powodów przemawiało przeciwko temu. „Den gode Hensikt” wyłożyła mnóstwo pieniędzy, nie miał nawet ochoty liczyć ile, by wykształcić jego i jego braci na budowniczych kolei i mostów. A powodem tej inwestycji było to, czego tak wielu mieszkańców Bergen najbardziej pragnęło, czyli budowa Kolei Bergeńskiej. Mieli honorowy dług do spłacenia. Dwa dni temu otrzymali iście książęcą gratyfikację – można ją było postrzegać jako rekompensatę za to, co czekało ich na Hardangervidda. Przyjęli te pieniądze, i to nawet z radością. Od kogoś, kto uchylał się od obowiązku, można było wymagać co najmniej tego, by zwrócił te pieniądze. A za tym, by teraz wybierał i przebierał wśród licznych wyśmienitych posad zaprezentowanych przez barona – z których trzy były nawet w samym Dreźnie – przemawiały jedynie powody osobiste i egoistyczne. Kochał Ingeborg i nigdy nie wahał się ani nie wstydził używać tego wielkiego słowa, a jego miłość była odwzajemniana. Ich wspólne życie, na zawsze razem, mogło rozpocząć się natychmiast. Czy Oscar i Sverre w ogóle będą w stanie zrozumieć, jak ważna jest dla niego ta miłość? Albo, co gorsza, czy w ogóle będą w stanie uszanować fakt, że poważnie zastanawiał się nad tym, by uchylić się od obowiązku i tym samym zostawić ich obu na lodzie z powodu czegoś, co obaj zapewne uważali za wyjątkowo niekonkretne? Nigdy nie rozmawiali ze sobą o miłości, co najwyżej czasem żartowali na ten temat lub
wymieniali jakieś ironiczne komentarze w związku z tą czy inną wizytą w burdelu, jaka od święta im się zdarzała. Jak w ogóle ma sprawić, by Oscar i Sverre uwierzyli, że jego miłość do Ingeborg jest tak silna, że jest ważniejsza od wszystkiego innego w jego życiu, nawet jeśli w grę wchodzi honor i poczucie obowiązku? Możliwe, że ta dyskusja skończy się tym, iż będzie błagał ich na kolanach, by wybaczyli mu zdradę, bo sami będą musieli udać się na wyżyny, podczas gdy on rzuci się w ramiona swego osobistego szczęścia w Niemczech, które w porównaniu z Hardangervidda wydawały się krainą mlekiem i miodem płynącą. Nie mógł tak postąpić wbrew ich woli. Na koniec doszedł do tego wniosku. Będzie ich błagał o pozwolenie, prosił, by bracia go zastąpili. W pewnym sensie to było jak rzut monetą. Nie miał zielonego pojęcia, co na to powiedzą. Nie mieli przecież żadnych doświadczeń z prawdziwą miłością. Gdy wreszcie dotarł na Hauptbahnhof, ruszył pospiesznie przez tłum, być może trochę rozkojarzony, nieco mniej uważny niż zwykle, bo przez chwilę wydało mu się, że na peronie pierwszym, skąd odchodziły pociągi do Berlina, mignął mu Oscar. Przespacerował się do domu na König Johannstrasse, jakby musiał to wszystko jeszcze raz przemyśleć. Może była to przesada, ale nigdy nie dość przemyśleń przed rozstrzygającą rozmową. Przekonał się o tym na własnej skórze, gdy zaniemówił i poczuł pustkę w głowie podczas wizyty u barona. Było wpół do piątej po południu, gdy przeszedł przez furtkę wielkiej willi, która dla niego i jego braci była domem przez ostatnich pięć lat. Mieli do swojej dyspozycji jedno z wolno stojących białych skrzydeł. Sypialnie, kuchnia i jadalnia na parterze i ogromne atelier na piętrze, gdzie rozstawili deski kreślarskie i model kolei, która na przestrzeni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych przedzierała się przez góry z masy papierowej. Wszystkie artystyczne elementy, biała, pokryta śniegiem góra pośrodku modelu, małe budynki stacji kolejowych i plamy, przypominające prawdziwy świerkowy las, były oczywiście dziełem Sverrego. Oscara i Lauritza bardziej interesowało budowanie lokomotyw i wagonów kolejowych. Gdy przekroczył próg i znalazł się na parterze, natychmiast poczuł, że coś jest nie tak, choć nie był w stanie powiedzieć co. Może chodziło o to, że na podłodze w przedpokoju leżał krawat, może o całkowitą ciszę, jaka panowała w domu, z pokoju Sverrego nie dobiegał dźwięk gramofonu... W ogóle nie było żadnych dźwięków. I wszystkie pomieszczenia były zamknięte. Gdy zapukał do pokoju Oscara i otworzył drzwi, zrobiło mu się zimno. Pokój był kompletnie pusty i wyglądało to tak, jakby ktoś zebrał wszystkie rzeczy w wielkim pośpiechu. Otwarte drzwi szafy, jakieś ubrania porozrzucane na podłodze, brak walizek. Może faktycznie widział Oscara na Hauptbahnhof? Pełen złych przeczuć pobiegł do pokoju Sverrego.
Oczywiście panował tam nienaganny porządek, lecz walizek również nie było. W szafie wisiały szeregi pozostawionych ubrań – pewnie były nie dość à la mode – ale sporo ich zniknęło. Gramofon nadal stał na swoim miejscu. Z łazienki zabrano przybory toaletowe. Obaj się spakowali i ruszyli swoją drogą, i przynajmniej Oscar zrobił to w pośpiechu. To było jak jakaś zagadka. Musieli zostawić jakiś list. A może to jedynie pozbawiony gustu dowcip? Pospiesznie ruszył do swojego pokoju, ale żadnego listu tam nie znalazł. Pobiegł do kuchni. Tam też nic. Czy powinien pójść do Frau Schultze i zapytać? Musieli przecież się z nią pożegnać, skoro wyjechali wcześniej, poza tym pewnie prosili, żeby coś mu przekazała. Ale mogli też zostawić list na jego desce kreślarskiej w atelier na piętrze, to było w sumie najbardziej logiczne, bo to tam zwykle zostawiali sobie różne wiadomości. Wbiegł po schodach, przeskakując po trzy stopnie. Na swojej desce kreślarskiej zobaczył przyciśnięte długą przykładnicą dwie białe koperty. Niemal przerażony podszedł i stwierdził, że jedna z nich bez wątpienia zaadresowana została przez Sverrego, elegancki, ozdobny styl nie pozostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Podobnie zresztą jeśli chodzi o kanciasty i trochę niechlujny styl na drugiej kopercie. To było pismo Oscara. Obaj bracia zaadresowali swe listy tak samo: „Do mego drogiego brata Lauritza”. Wyjął listy spod przykładnicy i ruszył z nimi w stronę foteli stojących pod wielkimi oknami, gdzie tak często siadywali wieczorem po pracy przy deskach kreślarskich. Zważył oba listy w dłoni. Były lekkie, zawierały zaledwie po jednej kartce papieru. Jakiś lęk sprawiał, że wahał się je otworzyć. Przede wszystkim dlaczego napisali dwa listy? Czy każdy miał inne wyjaśnienie swojego zniknięcia? Właściwie nie chciał wiedzieć, nie chciał tego czytać. Mogły to być tylko złe wieści. Ale oczywiście nie mógł tego uniknąć, musiał je przeczytać, im szybciej, tym lepiej. Czyj pierwszy, od Oscara czy od Sverrego? Rzucił monetą, by nie musieć podejmować decyzji, której wcale nie chciał podejmować, a następnie otworzył list od Oscara. Był krótki i melodramatyczny: Drogi Lauritzu, mój ukochany bracie i przyjacielu! Tego dnia nie tylko na zawsze opuściłem Drezno. Moja rozpacz i hańba są tak wielkie, że nie jestem w stanie wiele o tym napisać. Wczoraj, w chłodny wieczór, stałem długo na moście Augusta i poważnie się zastanawiałem, czy na dobre nie opuścić tego świata. Byłem tak zakochany, że wy, moi bracia, choć jesteście inżynierami, nigdy nie bylibyście w stanie sobie tego wyobrazić. Zostałem okrutnie zdradzony i oszukany, wyłudzono ode mnie moje tysiąc marek i tego najbardziej się wstydzę. Już nigdy nie będę mógł żadnemu z was spojrzeć w oczy. Uciekam bardzo daleko stąd.
Żegnajcie Oscar, wasz zrozpaczony brat Lauritz siedział, ważąc list w dłoni, i próbował zrozumieć, co to naprawdę oznacza. Oscar został oszukany. Najwyraźniej przez kogoś, w kim był zadurzony, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. I wstydził się tego, co było zrozumiałe. No tak, ale jeśli to wszystko, to nie oznacza jeszcze końca świata, choć jest smutne i irytujące. Oscar czasami odgrywał młodego Wertera, ale Lauritz nigdy nie brał tego na poważnie. To wszystko było impulsywnym działaniem w chwili rozpaczy i w swoim czasie Oscar wróci, z podkulonym ogonem i podleczonymi ranami, które później całkowicie się zagoją. Dobry Boże, miał przecież dopiero dwadzieścia pięć lat! Lauritz poczuł się zażenowany, że myśli o nim nie jak brat, lecz jak ojciec. Sam miał przecież dwadzieścia sześć lat. A co by było, gdyby Ingeborg zjawiła się teraz i powiedziała, że to wszystko to tylko zabawa, że praktycznie było mieć zagranicznego kochanka, bo gdy będzie już musiał wrócić na swoją odległą północ, w mieście znikną plotki, i że doprawdy, bardzo się łudził, jeśli kiedykolwiek mu się wydawało, że mogłaby „kochać” kogoś takiego jak on. No tak, wtedy on też pewnie stałby na którymś z mostów na Łabie i wpatrywał się w czarny nurt. Kim był, żeby osądzać Oscara? Poza tym, to była kwestia świeżych i z pewnością głębokich ran, które z czasem powinny się zagoić. Pewnego dnia Oscar będzie miał żonę i dzieci w Bergen, i to, co teraz wydawało mu się katastrofą i otchłanią rozpaczy, stanie się co najwyżej zabawną, ale i gorzką historyjką z czasów szalonej młodości. Ale równie dobrze mógłby coś takiego powiedzieć o samym sobie, gdyby ten koszmar o nim samym i Ingeborg okazał się rzeczywistością. A jaką nieszczęśliwą historię miłosną przedstawi mu teraz Sverre? Dziwne, że zawsze unikali tego tematu w swoich, poza tym tak zażyłych, braterskich rozmowach. Czyżby Sverrego też dopadła Wielka Nieszczęśliwa Miłość? Ani trochę. Raczej odwrotnie, jego wielka miłość była odwzajemniona i pozwolił się uwieść. Mężczyźnie. Niejakiemu Lordowi S. Homoseksualizm był nie tylko sprzeczny z naturą, był też czymś niepojętym. Lauritz oczywiście słyszał obsceniczne historie o tym, co działo się w klubie angielskim, w towarzystwie teatralnym albo operowym w Dreźnie. Nigdy jednak nie wierzył w takie plotki, po prostu dlatego, że był przekonany, iż po prostu nie ma fizycznej możliwości, by... Nie, nie zamierzał dokończyć tej myśli. Teraz jednak miał to czarno na białym, nie mógł przecież kwestionować wyznania
własnego brata. Było to również coś, co Sverre w szczególny sposób podkreślił: Są dwie rzeczy, mój drogi Lauritzu, których jak sądzę, nie będziesz w stanie pojąć samym tylko intelektem. Pierwszą z nich jest miłość, którą poeci próbowali opisywać od ponad dwóch tysięcy lat. Wszystkich nas przenika wieczna pieśń nad pieśniami tej miłości. A jednak gdy nas dotyka, o ile to się w ogóle stanie, i zapewniają o tym wszyscy, którzy doznali tego błogosławieństwa, doświadczenie jest nieskończenie większe, niż kiedykolwiek to sobie wyobrażaliśmy. Choć można by sądzić, że aż nadto przygotowały nas na to wszystkie te teksty. Ale tak właśnie jest, mogę cię o tym zapewnić. Żywię szczerą nadzieję, że kiedyś będzie ci dane tego doświadczyć. Druga rzecz, której twa dusza inżyniera nie będzie w stanie zrozumieć, i absolutnie nie mam tu na myśli nic złego, bo przecież wszyscy jesteśmy inżynierami, to fakt, że to wielkie uczucie może dotyczyć mężczyzny. Mogę Cię jedynie zapewnić, że tak właśnie jest. Lauritz przeczytał ten ustęp po raz drugi i znów musiał odłożyć list. To, co opisywał jego najmłodszy brat, było nie tylko hańbą, to było wręcz przestępstwo. A poza tym wykroczeniem przeciw przykazaniom Boga. Niełatwo mu było jasno myśleć w tej ciężkiej chwili. Nie mógł znaleźć nic na obronę czy usprawiedliwienie takiej... skłonności. To jednak sprawiło, że w pewien sposób łatwiej mu było zaakceptować wyjaśnienie Sverrego, dlaczego zdecydował się na ucieczkę: Musisz również zrozumieć, mój drogi bracie, że mężczyzna z moimi skłonnościami miałby ciężkie życie na Hardangervidda, a w Bergen w ogóle byłoby ono niemożliwe. Naszej Matce pękłoby serce, gdyby się o tym dowiedziała. Jednak z moim Lordem S. mogę wieść życie jak wszyscy inni, nie tylko dlatego, że my, pederaści, jesteśmy łatwiej akceptowani w angielskiej kulturze, lecz również dlatego, że możemy zamieszkać na uboczu w jego posiadłości. Tam możemy rozwijać nasze plany skuteczniejszej sieci kolejowej w Anglii oraz wiele innych. Nie pasuję do Hardangervidda, do Bergen jeszcze mniej, a u Matki to by była katastrofa. Wychodzę z założenia, że w przyszłości – nie uwierzysz w to, Lauritz, jednak i tak to napiszę – tacy jak ja nie tylko nie będą już uważani za przestępców, lecz staną się również równoprawnymi obywatelami. Jak to elokwentnie stwierdził rektor, żyjemy teraz w najświetniejszym stuleciu ludzkości. Twój kochający i pełen podziwu brat Sverre Lauritz płakał. W jego rodzinie nigdy tego nie robiono. Pierwszy raz płakał. Przedwczoraj byli trzema chyba najszczęśliwszymi braćmi na świecie, w każdym razie takie uczucie pamiętał. Ale coś się w tym nie zgadzało.
Wziął do rąk oba listy i sprawdził daty. List Sverrego był z przedwczoraj. Gdy tylko Lauritz wsiadł do pociągu jadącego w stronę Freital, Sverre spokojnie, w uporządkowany sposób, od dawna na to przygotowany, zorganizował swą ucieczkę z angielskim pederastą. List Oscara nosił wczorajszą datę. Zakradł się, żeby wsunąć kopertę pod przykładnicę na desce kreślarskiej i ku swemu zdumieniu musiał odkryć list od Sverrego, ale naturalnie go nie otworzył. Żaden z nich nie wiedział, że ten drugi zamierza uciec. A teraz siedział tu sam, z całą tą katastrofą na głowie. Konsekwencje – teraz to rozumiał – były oczywiste. Właśnie został skazany na pięć lat na Hardangervidda, podczas gdy pederaści zabawiali się w Londynie w sposób, o jakim nie chciał nawet myśleć, a Oscar, trzymając się rękoma za głowę, w cierpieniu uciekł gdzieś w świat! To było niesprawiedliwe. A poza tym, to była katastrofa. Żadna katastrofa nie jest sprawiedliwa, uświadomił sobie, gdy już trochę się uspokoił i otarł łzy. Poczuł ulgę, że nikt nie widział, jak płakał. W ten sposób również wszystko się zaczęło: od katastrofy. Podczas zimowego sztormu stracili ojca. Za sprawą boskiej interwencji zostali ocaleni od wiecznego ubóstwa i niewolniczej pracy za parę koron dziennie. Zdobyli dyplomy i świat leżał u ich stóp. I wtedy znów nastąpiła katastrofa. Doprawdy, nie było łatwo zrozumieć, jaki boski plan się za tym krył. Jego spojrzenie błądziło po atelier. Tak ciężko tu pracowali i jakież wspaniałe wieczory spędzali razem! W odróżnieniu od innych studentów mieli tę przewagę, że mogli pracować razem, zawsze pytać się nawzajem o radę, dyskutować o alternatywnych rozwiązaniach, i zawsze w końcu to Sverre nakreślał propozycje. Jego wikińskie ornamenty zdobiły teraz framugi okien – ku zachwytowi pani Schultze, która była zakochana w Norwegii i nawet poprosiła go, żeby zrobił takie dekoracje dla jej znajomych, naturalnie za szczodre wynagrodzenie. Od pięciu lat zawsze w niedzielę jadali u niej kolację w głównym budynku. Gdy przybyli tu po szkole w Kristianii, nie tylko mówili łamanym niemieckim, ale towarzysko byli też grubianami. Zaczęła od nauki manier przy stole i innych prostych rzeczy, a potem przeszła do ubioru i konwersacji. Gdy z nią dyskutowali podczas niedzielnych kolacji, nie były to po prostu rozmowy, lecz również konwersacje. Z początku tak dobierała tematy, by nie czuli się niepewnie, a mianowicie rozmawiała z nimi o Norwegii. Ona i jej wspaniały mąż należeli do pierwszych turystów, którzy jeździli nad fiordy już w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Od tego rozpoczęła te rozmowy. A równocześnie uczyli się, że serwetka leży po prawej stronie, a pieczywo po lewej. I przez cały czas poprawiała ich niemiecki. Aż w końcu nie było już takiej potrzeby. W ciągu pięciu lat uczyniła z nich młodych
światowców i mówiła o tym z dumą, jak o społecznym eksperymencie, wprawiając w zdumienie swoich bliskich przyjaciół. Była na ten temat jakaś sztuka, lecz w niej takiemu przeobrażeniu uległa jakaś prosta kobieta, a nie trzech chłopców z rodziny rybackiej z Osterøy. A teraz to wszystko się skończyło. Deski kreślarskie nadal stały jedna obok drugiej, a obok widniał model kolei z artystycznie przedstawionymi wzgórzami i lasami. A teraz to się skończyło. Wszystko się skończyło. Bezwzględnie trzeba było zrobić dwie rzeczy. Koniecznie musiał zjeść pożegnalną kolację z Frau Schultze. I musiał napisać bardzo długi list do swojej ukochanej.
III LAURITZ HARDANGERVIDDA MAJ 1901 Głośno, rozpaczliwie przeklinał swoje narty. Przeklinał również arogancję, z jaką je kupował. Wtedy, cztery dni temu, był w Kristianii i wzbudził pewną wesołość w sklepiku na wolnym powietrzu przy Prinsens Gate, gdy chciał kupić narty na dzień przed Świętem Niepodległości 17 maja. Nie dało się zaprzeczyć, że pora roku wydawała się na to dość późna, bo w stolicy na drzewach rosły już listki, rabatki ozdobione były wiosennymi kwiatami, cały śnieg dawno znikł, a ulice posprzątano ze żwiru i śmieci, jakie zostały po zimie. Karl Johans Gate, po której wkrótce miały paradować dzieci, była przyozdobiona flagami na całym odcinku od budynku parlamentu, aż do zamku. Stał na lodowym pustkowiu i woda sięgała mu powyżej kostek. Wierzchnia warstwa lodu pękła pod jego ciężarem i przez kilka przerażających sekund myślał, że się zapadnie, choć zapewniano go, że wciąż pozostał jakiś miesiąc, nim lody w górach zaczną pękać. Wtedy, w sklepie, podziękował za wszelkie rady dotyczące jazdy na nartach. Przecież każdy Norweg to potrafi, to tak jak jazda na rowerze, twierdził. Jeśli człowiek raz się tego nauczy, zostanie mu to na resztę życia. Teraz wiedział, że to nieprawda i że wspomnienia z dzieciństwa go zwiodły. Gdy wzdłuż wybrzeży fiordu zalegał popękany lód i nie sposób było wypłynąć łodzią, w niedziele wraz z braćmi jeździł na nartach z matką i ojcem do kościoła; w tę i z powrotem to musiały być jakieś trzy mile. Nie zapamiętał tego jako jakiś szczególny wysiłek. Ale to było wtedy. Teraz był już niemal wykończony. Nie chodziło o kondycję, niewiele ponad rok temu został mistrzem Europy w kolarstwie torowym, a dłuższe, wymagające większej wytrzymałości trasy były jego najsilniejszą stroną. Gdy z dumą wędrował Prinsens Gate z nartami przerzuconymi przez ramię, przyciągając zdziwione spojrzenia przechodniów, nie mógł się doczekać wspaniałej, krzepiącej wyprawy przez góry. A teraz stał pośrodku jeziora, o którym nigdy nie słyszał, Ustavand, woda sięgała mu powyżej kostek i czuł, jak lodowate zimno pełznie w górę po łydkach. A co gorsza, widział zbliżającą się śmierć pod postacią gwałtownej zmiany pogody. Gdy rano wyruszał z Ustaoset, na całkowicie bezchmurnym niebie ostro świeciło słońce. Teraz jednak przed nim wznosiła się sięgająca aż do nieba ściana śnieżnej zamieci, która zbliżała się ku niemu w zastraszającym tempie. Słońce zaczęło już za nią znikać i za kilka minut nie będzie w stanie nic dostrzec. Nie mógł liczyć na pomoc, w okolicy nie było żywej duszy ani żadnej ludzkiej siedziby. Tylko biały górski krajobraz i ten przeklęty lód, którego cienka wierzchnia warstwa nie utrzymywała jego ciężaru. Stopy zaczynały mu drętwieć z zimna i przemoczenia. Wychował się na morzu i nie wiedział nic o górach. Za chwilę nic nie będzie widział w smagającym śniegu i ostrym wietrze wiejącym mu prosto w twarz – w miarę jak się zbliżał,
stawał się coraz głośniejszy. Już mu gwizdało w uszach, a nogawki spodni trzepotały jak niewybrany żagiel. Na morzu istniały podobne niebezpieczeństwa; ojciec wpoił to kiedyś swoim trzem synkom. Jeśli na przykład wpływało się we mgłę, trzeba było szybko za pomocą kompasu wybrać kurs na jakiś charakterystyczny punkt na wybrzeżu tuż przed utratą widoczności, a potem trzymać się go aż do kontaktu z lądem. Teraz powinno być podobnie. Czubki jego nart wskazywały kierunek, w którym zmierzał, tam gdzie mniej więcej dwanaście kilometrów dalej kończyło się jezioro Ustavand. Ktoś miał wyjść mu tam na spotkanie i czekać na plaży. Wygrzebał kompas, sprawdził kierunek, wciągnął głęboko powietrze i zaczął brnąć przez lodową maź. Cienka warstewka lodu załamywała się pod nim przy każdym kroku, plecak wydawał się obciążony ołowiem. Lauritz pocił się obficie na całym ciele, a stopy coraz bardziej drętwiały mu z zimna. A jednak nie mógł zrobić nic innego, jak tylko brnąć dalej przed siebie. Za każdym razem, gdy stawiał nartę na cienkiej, pokrytej szrenią warstewce lodu, miał nadzieję, że się nie zapadnie. Jednak za każdym razem pękała, gdy przesuwał do przodu drugą nartę. Co dziesięć metrów się zatrzymywał, spoglądał na kompas, odwracał się i próbował dostrzec własne ślady w śnieżnej zamieci, by się upewnić, że nie zbacza z kursu. Próbował mierzyć czas, jakby był na morzu, lecz wkrótce zdał sobie sprawę, że nie ma to znaczenia. Gdyby nagle w wirującym śniegu zobaczył wyłaniającą się kilka metrów przed nim plażę, nie oznaczałoby to przecież, że znalazł się na kursie kolizyjnym i nie ma dla niego ratunku. Zastanawiał się, czy nie powinien zostawić na lodzie ciężkiego plecaka, ale doszedł do wniosku, że chyba lepiej będzie, jeśli poniesie dodatkowe obciążenie, bo gdy się rozgrzeje, być może uniknie odmrożenia. Odnosił wrażenie, jakby nadmiar ciepła rozprzestrzeniał się również w dół, na stopy. Poza tym nie miał ochoty dotrzeć do celu jak jakiś rozbitek albo – co gorsza – tchórz, który nie potrafił nawet zadbać o własny bagaż. Niespodziewanie lód pod nim wytrzymał, a narty wyjechały na warstwę szreni, która nie zapadła się pod nimi. W pierwszej chwili poczuł ogromną ulgę, do plaży nie mogło już być daleko. A potem już tylko pół mili do Nygaard, gdzie miała na niego czekać kwatera. Ulga była jednak krótkotrwała. Gdy ociekające wodą narty wyjechały na stabilną warstwę śniegu, szybko wytworzyła się pod nimi warstewka lodowej mazi, która miała przynajmniej cal grubości. Jazda stała się jeszcze cięższa niż wówczas, gdy brnął po cienkim, zapadającym się lodzie. Musiał się zatrzymać; nie dało się dalej jechać z tak dużą warstwą mazi pod ciężkimi, szerokimi nartami z drzewa hikorowego. Jakimś wyjściem było zdjęcie nart i ruszenie dalej pieszo; to nawet mogło być lepsze, bo wtedy bardziej ruszałby stopami. Jednak z podwójnym obciążeniem posuwałby się wolno, a już w tej chwili był bardzo spóźniony. A poza tym w śnieżnej zamieci z widocznością na niecały metr nie byłby już w stanie kontrolować zostawianych śladów. Do Boga nie chciał się modlić. To była kwestia zasad. Boga nie należało niepotrzebnie fatygować sprawami, z którymi człowiek mógł poradzić sobie sam. Podobnie jak nie wolno było Go prosić o bogactwo – nie należało się do Niego zwracać w tak błahych sprawach. Na pewno będzie modlił się do Boga tego popołudnia, gdy już poradzi sobie z tymi kłopotami, lecz
modlitwa jak zwykle będzie dotyczyć spraw, na które sam nie miał wpływu. Przyszłości jego i Ingeborg. Miał wrażenie, że przemoczone stopy aż krzyczą z bólu. Właściwie to było dobre, w każdym razie lepsze, niż gdyby stracił w nich czucie. Mógł zrobić tylko jedną rzecz. Z pewnym wysiłkiem zsunął trzydziestokilogramowy plecak – to książki stanowiły dodatkowy ciężar – zdjął rękawice i z trudem odpiął oblodzone wiązania nart. Musiał przez chwilę grzebać w mocno wypakowanym plecaku, zanim znalazł nóż. Zaczął starannie oskrobywać narty. To jedno w każdym razie zapamiętał z dzieciństwa. Jeśli wjechało się w mokry, lepki śnieg, należało dokładnie wyczyścić narty, nim można było jechać dalej. Jeśli zostawiło się choćby najmniejszą bryłkę lodu, tworzył się wokół niej najpierw pagórek, a potem coraz większy pasek lodu i ubitego śniegu – i wracało się do punktu wyjścia. Nie było tak zimno, najwyżej cztery, pięć stopni poniżej zera, jednak wiatr sprawiał, że temperatura wydawała się ponaddwukrotnie niższa. Zmusił się, by to wytrzymać, choć palce zaczynały mu już sztywnieć, i oskrobał do czysta obie narty. Gdy wreszcie ruszył dalej, narty świetnie się ślizgały i z każdym ruchem nóg przesuwał się o dwa metry, ze znacznie mniejszym wysiłkiem niż wcześniej. Teraz, gdy wreszcie mógł naprawdę jechać, stopy miały więcej ruchu i znów budziły się do życia. Niepokoił się jedynie, że przy samej plaży zastanie wodę albo kruchy lód, który pęknie pod nim, gdy będzie już tak blisko ratunku. A może lód nie zachowuje się w ten sposób na jeziorach, a tylko na morzu? Mimo wszystko najlepiej było utrzymać dobre tempo, dopóki się dało, i dokładnie sprawdzać wskazania kompasu. Nadal praktycznie nic nie widział i musiał posuwać się naprzód z niemal zaciśniętymi oczami. Nie przeszkadzało mu aż tak bardzo, że drobne ostre kryształki lodu smagały go po twarzy – był tak rozgrzany od wysiłku, że natychmiast topniały. Kiedy jednak otwierał oczy, drobne, lodowate ziarenka śniegu sprawiały wielki ból. Czy to szaleństwo? A może jakiś szalony sen? Był sam w tym śnieżnym piekle, choć na tej wycieczce na nartach powinni mu teraz towarzyszyć dwaj bracia. Oscar zdezerterował i uciekł, Bóg raczy wiedzieć dokąd, ale w najgorszym przypadku gdzieś daleko w świat. To, że Oscar został oszukany, haniebnie oszukany, było złe. Nawet więcej, to było... Szukał w myślach norweskiego określenia na „rozdzierające serce”, nie znalazł go i zdał sobie sprawę, że dopiero całkiem niedawno zaczął próbować myśleć po norwesku, zamiast po niemiecku. Tydzień temu był w domu w Dreźnie, a teraz, nieodwołalnie, jego dom był w Norwegii. Dom w Norwegii? Nie rozumiejąc dlaczego, wybuchnął nagle śmiechem, zatrzymał się zdyszany i oparł na skrzyżowanych kijkach. To był bardziej szloch niż śmiech. Znalazł się w szalejącej zamieci na wyżynie Hardangervidda, gdzie ledwie mógł dojrzeć igłę kompasu i zaczynał mieć nawet problem z utrzymaniem się w pionie. A to była przecież wiosna, łagodna pora roku w porównaniu z tym, co miało nadejść zaledwie za kilka miesięcy, gdy skończy się krótkie lato. I tylko Bóg raczył wiedzieć, jak długo będzie zmuszony zostać w tym białym piekle, pracując przy tym za śmieszne wynagrodzenie.
Ale był tutaj i nic nie mogło tego zmienić. Zamieć śnieżna go nie zatrzyma, podobnie jak jeszcze gorsze zimowe zawieje, które miały nadejść. To była kwestia honoru. Życzliwi mieszkańcy Bergen umożliwili jemu i jego braciom zdobycie najlepszego wykształcenia inżynierskiego, jakie można było uzyskać na świecie. Patrząc na to w ten sposób, cena, jaką miał zapłacić, nie wydawała się zbyt wysoka. Budować mosty, budować tunele, zbudować Kolej Bergeńską. Ale Oscar zdezerterował jak jakiś mięczak, nie zwracając uwagi na nic, prócz swojej nieszczęśliwej miłości i zranionej dumy, pewnie ubrany w niebieską marynarkę i żółte spodnie, jak ten jeszcze większy głupiec od Goethego. Sverre też zdezerterował, ale może to nawet i lepiej. Sverrego nie chciał już uważać za brata, Sverre już nie istniał. Narty miały teraz dobry ślizg. Może powinien trochę zwolnić i spróbować częściej sprawdzać kierunek na kompasie? On sam w każdym razie spłaci dług, będzie budował mosty za trzech. Co prawda on też fantazjował wcześniej o ucieczce, ale to było wtedy, gdy nie miał zielonego pojęcia o planach pozostałych. Teraz nie miał już wyboru. Ucieczka braci zmusiła jego i Ingeborg do życia przez kilka lat osobno, zresztą w równym stopniu, co twarde warunki barona. Barona było łatwiej zrozumieć. Wręcz łatwiej go było usprawiedliwić. Mokry śnieg znów spowolnił narty. Odnosił wrażenie, że w śniegu smagającym twarz wyczuwa też kropelki deszczu. To wyjaśniało sprawę, ale nic nie wskazywało na to, by zamieć miała niedługo ustać. Zatrzymał się i spróbował przesunąć kilka razy nartami w tę i z powrotem, jednak lód pod spodem trzymał zbyt mocno. Można było zrobić tylko jedno: znów zdjąć narty i wyjąć nóż. Gdy zaczął zdrapywać lód i mocno ubity śnieg z nart, zauważył nagle, że nie marzną mu już stopy. Szybsza jazda na nartach, z ciągłym pochylaniem się i prostowaniem, rozgrzała mu również nogi. Jednak pod ubraniem był mokry od potu i doskonale wiedział, że nie będzie już mógł zatrzymać się, by odpocząć, bo wtedy pot szybko zmieni się na całym ciele w lodową skorupę. Musi się pospieszyć z oczyszczeniem nart z lodu. Ale nie za bardzo, bo wtedy zrobi to niedokładnie i będzie się musiał znów zatrzymać. Oczywiście, mógł stać się bogaty, może nie bogaty w oczach barona, ale przynajmniej na tyle, by zapewnić Ingeborg „godziwe życie”, jak się wyraził baron. Mógł przebierać w lukratywnych ofertach. Jak łatwo byłoby ulec takiej pokusie? A tym samym dostać Ingeborg, by móc ją kochać, póki śmierć ich nie rozłączy. To by było straszne, gdyby wszyscy trzej bracia zdezerterowali. Trzej zdrajcy. Hańba nie do pomyślenia. Mężczyzna dotrzymuje słowa. W równym stopniu tego niewypowiedzianego – wobec pragnących budowy kolei mieszkańców Bergen – jak i wypowiedzianej na głos obietnicy, takiej
jak wobec Ingeborg. Przysiągł, że nigdy nie pokocha żadnej innej, że nigdy nie ożeni się z inną. I tego słowa również dotrzyma. Ingeborg a honor. To był nierozwiązywalny dylemat. I tylko w takich sytuacjach można było zwrócić się do Boga. Zmusił się, by sztywniejącymi palcami zdrapać nawet najdrobniejsze kryształki lodu, jakie zdołał dostrzec w zamieci, i mrucząc pod nosem, uskarżał się, że nie ma cieńszych rękawiczek. Grube rękawice z foczej skóry, które kupił przy Prinsens Gate, były zbyt nieporęczne. Dokładnie w chwili, gdy skończył, wiatr nagle ustał i przez śnieżną kurzawę przebiło się słońce, najpierw jako zaskakujący rozbłysk światła, a potem biała i lśniąca kula prześwitująca zza postrzępionych nisko wiszących chmur. Nagle było widać już tylko pojedyncze chmury, tu i ówdzie pojawiło się niebieskie niebo i słońce zaczęło świecić równie jasno jak rankiem, gdy wyruszał. Ta magiczna przemiana dokonała się w ciągu zaledwie kilku minut. Spojrzał na ślady nart na cienkiej warstwie śniegu pokrywającej lód. Biegły lekkim zygzakiem, to trochę na lewo, to na prawo. Zakładał, że musiało się to stać wtedy, gdy zatrzymywał się i sprawdzał kompas. Pewnie korygował wtedy trochę kurs i nawet tego nie zauważył. Bardzo interesujące. Zamieć oddalała się nad skutym lodem jeziorem Ustavand, z każdą sekundą była coraz dalej, a huk i wycie wiatru sprzed paru chwil zastąpiła teraz całkowita cisza. Gdy odwrócił się w drugą stronę, stwierdził, że znajduje się niecałe dziesięć metrów od plaży. Zobaczył również mężczyznę stojącego sto metrów dalej, który wydawał się zajęty demontowaniem wiatrochronu. To musiał być ten kolega inżynier, który miał mu wyjść na spotkanie. Lauritz przypiął narty i długimi, silnymi pchnięciami kijków podjechał ku koledze. – Witaj! Jak widzę, od niedawna jeździsz na nartach – powitał go w nieco irytujący sposób kolega. – Daniel Ellefsen, inżynier asystent – dodał, zdejmując kapelusz z szerokim rondem, i wyciągnął rękę do Lauritza. – Lauritz Lauritzen, inżynier – odparł z rezerwą Lauritz. W papierach, które złożył przy zatrudnianiu, nie było nic o tym, że miałby pełnić jakąś inną funkcję. Ujął wyciągniętą dłoń. Mierzyli się wzrokiem. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Lauritz, było to, że ten drugi ma włosy długie jak kobieta, a cerę ciemną jak Murzyn – jej barwa przypominała wyprawioną skórę. – Tu na górze mówimy sobie na ty – poinformował go Ellefsen. – Nie mam nic przeciwko temu – odparł Lauritz. I na tym konwersacja się skończyła. Daniel Ellefsen spakował swój wiatrochron, przypiął narty i nie ociągając się, ruszył w stronę, z której przybył, po własnych, częściowo zasypanych śniegiem śladach. Lauritz podążył za nim tak szybko, jak tylko był w stanie. Po dwudziestu
minutach ciężkiego wysiłku, przynajmniej dla Lauritza, znaleźli się na górze w pobliżu budowanej stacji kolejowej Haugastøl. Fundamenty były już położone i ponad tuzin robotników właśnie wznosił rusztowania dla nadziemnej części budynku. Obok stał barak, a z rozklekotanego komina z czarnej blachy przytulnie sączył się dym. – Reszta drogi na piechotę – oświadczył Ellefsen, odpiął narty i wskazał w stronę błotnistej ścieżki, która prowadziła dalej w górę, do kwatery przy Nygaard. – Daj mi swoje narty, ty i tak masz co dźwigać. – Wziął narty od Lauritza, bez ceregieli zarzucił je na ramię obok swoich i ruszył kamienistą, błotnistą ścieżką. Lauritz chętnie maszerowałby obok niego, by móc z nim rozmawiać, miał tysiące pytań. Jednak mężczyzna szedł zbyt szybko i Lauritz ledwie był w stanie dotrzymać mu kroku. Nie zamienili słowa przez całą godzinę, jaka upłynęła, nim dotarli na górę. Lauritz nie wiedział, jak powinien wytłumaczyć sobie to milczenie. Czy miało wyrażać jakąś niejasną nieufność wobec niego, nowo przybyłego? A może również jako przełożonego, choć był o kilka lat młodszy? A może taka małomówność po prostu wynikała z otoczenia, a przytłaczająca natura wokół sprawiała, że ludzie czuli się mali? Wkrótce zaczął dość głośno sapać, czego jego towarzysz zdawał się nie zauważać, a może go to po prostu nie obchodziło. Lauritz znów zaczął się pocić. To oczywiście dobrze, bo było mu ciepło, a ciało miał wilgotne i wcześniej podczas jazdy na nartach do Haugastøl zmarzł. Nygaard okazało się niewielkim skupiskiem niskich budynków, z jednym wyjątkiem. Piętrowy drewniany dom był wyraźnie większy od pozostałych. To właśnie tam zmierzali. – Tę chatę nazwano Domem Inżynierów – wyjaśnił jego towarzysz, gdy otrzepali śnieg z butów i weszli do środka. – Możesz się przywitać z kucharką, Estrid. Podaje nam kolację o siódmej. Ja już jestem spóźniony, na dole nad Ustavand musiałem czekać dłużej, niż planowałem. Muszę dopilnować budowy. Chcesz o coś zapytać? – Tak – odparł Lauritz. – Jak tu jest z pocztą? – O tej porze dostajemy pocztę dwa razy w tygodniu; listonosz przyjeżdża na nartach z Haugastøl. Kursuje między Geilo i Finse. – Kiedy się zjawi następnym razem? – zapytał Lauritz. – Jutro, koło drugiej. To zależy od pogody, ale musi dotrzeć do Finse przed zmrokiem. Już czekasz na pocztę? – Nie, ale chcę do kogoś coś wysłać. I mam jeszcze jedno pytanie. Gdzie będę mieszkał? Jego towarzysz nagle sprawiał wrażenie zażenowanego. – Przepraszam – powiedział. – Tu na górze wydaje się nam, że wszystko jest oczywiste. To jeden z tych złych nawyków, którego sam nabierzesz. W każdym razie ty i ja mieszkamy w dwóch pokojach na parterze, po obu stronach izby z wielkim piecem. To ze względu na ciepło.
Trzeba wstawać na zmianę i dokładać do pieca przez całą zimę. Na piętrze mamy biuro. Zobaczymy się pod wieczór. Mężczyzna odwrócił się na pięcie i wyszedł. Lauritz musiał jakoś poradzić sobie z tym, że tutaj wszystko było „oczywiste”. Na początek stwierdził, że jedna z dwóch sypialni na parterze jest pusta, a druga nie. Zabrał plecak do tej pierwszej i rozejrzał się po pomieszczeniu, które miało stać się jego domem na czas nieokreślony, co najmniej na rok. Pokój o rozmiarach trzy na cztery metry. Ściany z grubych beli, szerokie deski podłogowe, wszystkie szczeliny zatkane mchem. Okno, stół, krzesło, rozklekotana szafa i szerokie łóżko w ludowym stylu, trochę za krótkie. W pokoju pachniało drewnem i smołą. Zadrżał z zimna i przypomniał sobie, że całe ciało ma mokre od potu. Stopy znów zrobiły się zimne. Szarpnięciem zrzucił plecak z ramienia na szerokie łóżko i zaczął wyciągać z niego ubrania, ale zmienił zdanie i zamiast tego przeszedł do sieni i dalej do kuchni. Przy rozgrzanym żelaznym piecu siedziała kucharka Estrid. Gdy wszedł, poderwała się jak mały niespokojny ptaszek. Właśnie obierała ziemniaki. – Przepraszam! – zawołała i zarumieniła się, nie wiadomo dlaczego. Nie miał pojęcia, za co go przeprasza. – Dzień dobry, Estrid – przywitał ją. – Jestem Lauritz, nowy inżynier. Możesz do mnie mówić po imieniu. Zastanawiałem się, czy mogłabyś mi pomóc z jedną drobną sprawą. Kiwnęła głową, ale wydawało się, że nie ma odwagi odpowiedzieć. Była śliczna, miała długie jasne niemal jak śnieg włosy splecione w pojedynczy warkocz spadający na plecy. Wyglądała na jakieś osiemnaście, dwadzieścia lat. – Potrzebowałbym balii z ciepłą wodą – podjął Lauritz. – I mam też trochę przepoconych ubrań, które przydałoby się wyprać, ale z tym nie ma aż takiego pośpiechu. Dałoby się to załatwić? – Oczywiście, panie inżynierze. Mam wnieść wodę do sali przy piecu? – spytała szybko, cicho, ze spuszczonymi oczami. – Tak. Tak będzie świetnie. Bardzo dziękuję, Estrid – odparł i wyszedł. Pół godziny później, gdy zdążył już posortować bagaż i wyłożyć przybory do pisania, książki i czasopisma na rozklekotane biurko, stał nagi w cynkowej balii przed potężnym otwartym piecem i próbował wyszorować się od stóp do głów. Na początek przyklęknął, natarł włosy szarym mydłem, a potem je spłukał. Stojąc w balii, spłukał mydliny z twarzy i umył całe ciało. Potem siedział przez chwilę, czekając, aż trochę wyschnie, ale wciąż trzymając stopy w balii. Piekło i kłuło, jakby ktoś wbijał w nie gwoździe. Przebrał się w czyste ubranie, nawoskował wąsy, które zdążyły niebezpiecznie oklapnąć,
usiadł przy biurku, wygładził kartkę papieru leżącą przed nim i zanurzył pióro w kałamarzu. Natychmiast przyszło mu do głowy, że być może zabrał ze sobą za mało atramentu. Może dałoby się zamówić więcej przez listonosza? O czym powinien jej teraz napisać oprócz suchych faktów? Dotarł na miejsce. Podróż z Drezna do Kristianii zajęła mu trzy doby, dotarcie z Kristianii na pokryte śniegiem wyżyny trwało cztery dni. Upłynął więc tydzień, odkąd rozstali się przed budynkiem Hauptbahnhof. Był to zresztą bardzo piękny budynek i chciałby kiedyś wznieść coś podobnego. Tyle że oczywiście nie w barokowym stylu, tylko w nordyckim. Wracając do rzeczy. Dotarł do celu, podróż przebiegła bez komplikacji, jedynie podczas ostatniego odcinka na nartach natknął się na zawieję śnieżną, ale szybko minęła. Podczas podróży miał dużo czasu dla siebie, dużo czasu na przemyślenia. Bez wątpienia będzie uwięziony w świecie lodowców przez kilka lat. Jednak nic, nawet najbardziej słodko-gorzka tęsknota nie trwa wiecznie, zwłaszcza że sam miał zaledwie dwadzieścia sześć lat, a ona była o trzy lata młodsza. Jeśli oboje dotrzymają obietnicy, koniec końców zwyciężą. Krajobraz, jaki go otaczał, był opustoszały, ale równocześnie przerażająco piękny. Widział przed sobą jej twarz w śnieżnej zawiei i na tle wysokich pokrytych śniegiem szczytów wzgórz i oblodzonych jezior, ciągle o niej myślał, nieustannie tęsknił, wysyłał jej tysiące zakazanych pocałunków. Mniej więcej tak. Napisał list z pedantyczną dokładnością, zwracając uwagę, by we właściwy sposób używać koniunktiwu, co miało podkreślać niejaką elegancję, mimo bardzo rustykalnego – tego słowa użył – otoczenia, w którym teraz przebywał. Na kopercie napisał nazwisko i adres jej najbliższej przyjaciółki, Christy, dodając sekretny znak, który zdradzał prawdziwą adresatkę. Zakleił kopertę i osuszył atrament. Potem położył się na łóżku i dopiero teraz – gdy uporał się już ze wszystkim, co musiał zrobić pierwszego dnia w tej kolonii karnej – odkrył, jak bardzo boli go całe ciało. Obtarły go buty i miał teraz wielkie pęcherze na obu piętach. Zakwasy w przedniej części ud i ból bioder były najgorsze ze wszystkich, jakich kiedykolwiek doświadczył. Podobne odczucia miał chyba trzy lata temu, gdy zaczął intensywne treningi na welodromie w Dreźnie. No tak, wtedy, może wtedy, ale z całą pewnością nigdy poza tym w jego życiu się nie zdarzyło, by czuł taki ból w ciele po zwyczajnej, ciężkiej pracy. Naciągnął na siebie dwa owcze futra i natychmiast zasnął. To, że spał, uświadomił sobie dopiero, gdy obudził go brzęk naczyń z pobliskiej jadalni. Przez małe okienko z szybą z ozdobnego, chropowatego szkła sączyło się późne popołudniowe światło. Nie, poprawił się, tu na północy wieczory są o wiele dłuższe o tej porze roku, więc na pewno dochodziła siódma i zbliżała się pora kolacji. Gdy wyszedł z sypialni, Daniel siedział już przy stole, na którym Estrid pomiędzy dwoma nakryciami postawiła duży parujący garnek. W całym pomieszczeniu intensywnie pachniało baraniną.
– Chodź i częstuj się, Lauritz – powiedział z pełnymi ustami Daniel. – Pora konserw się wreszcie skończyła, więc wybrałeś sobie właściwą porę roku, żeby tu przyjechać. – Pora konserw? – spytał Lauritz. – Tak, pora konserw. No i oczywiście sztokfiszy. Od listopada do marca nie docierają tu na górę żadne transporty, pojawia się tylko listonosz. Wtedy mamy porę konserw i suszonych ryb. Masz ochotę napić się wina? To przecież twój pierwszy wieczór. – A jest wino? – zdziwił się Lauritz. Po chwili Estrid postawiła na stole butelkę z lakonicznie określającą zawartość etykietką: „Czerwone wino”. W milczeniu wznieśli toast. Potem jedli przez chwilę, również w milczeniu. – Nie jesteś szczególnie rozmowny, Daniel. Nie można ci tego zarzucić – odezwał się w końcu Lauritz. Musiał coś powiedzieć, żeby przerwać ciszę, która zaczynała mu coraz bardziej działać na nerwy. – Nieee... – przyznał z ociąganiem jego towarzysz. Odłożył sztućce i sprawiał wrażenie, jakby się nad czymś zastanawiał. – Tu na górze tak po prostu jest – podjął. – Ludzie mieszkają ze sobą tak długo, że w końcu znają już wszystkie historie, które inni mają do opowiedzenia. Praca jest też dość monotonna. W sumie to robimy ciągle to samo, więc też nie ma za bardzo o czym rozmawiać. I po jakimś czasie człowiek milknie. Sam tego nawet nie zauważa, po prostu jakby zapadał się w ciszy. – Ale ja dopiero co przyjechałem. Nie mogłeś się przecież znudzić moimi historiami! – zarzucił mu Lauritz. – To prawda. – I potrzebuję twojej pomocy w tym i owym. – Też prawda. – I mam mnóstwo pytań. – Wiem. Ja też miałem, kiedy byłem tu nowy. No to od tego zacznijmy. Co chcesz wiedzieć? Lauritz przez chwilę jadł w milczeniu gulasz z baraniny i się zastanawiał. Jedzenie smakowało jak to z czasów jego dzieciństwa i przez głowę przemykały mu wspomnienia matki i niedzielnych obiadów w jadalni. – Na początek powiedz coś o moim wyposażeniu – zaczął zdecydowanie. – Czego mi brakuje z tego, co powinienem mieć tu ze sobą? Jego towarzysz uśmiechnął się trochę krzywo i pokręcił głową. Potem zaczerpnął
powietrza i wygłosił krótki wykład, który w przeliczeniu na słowa był zapewne dłuższy niż cokolwiek, co powiedział w ciągu ostatniego miesiąca – sądząc po tym, co mówił o wielkiej górskiej ciszy. Futrzana czapka z klapkami na uszy przydawała się zimą, gdy północno-zachodni wiatr świszczał koło głowy. Czapka, jaką miał Lauritz, gdy przyjechał, świetnie się wówczas nada. Teraz jednak może ją odłożyć na półkę, powinien za to mieć kapelusz z szerokim rondem, żeby chronić oczy. No i oczywiście okulary przeciwsłoneczne. Ślepota śnieżna to nie przelewki. Niektórzy robotnicy przyjeżdżający wiosną, zwłaszcza w okresie nazywanym białą wiosną, od marca do końca maja, często nie mieli okularów przeciwsłonecznych. Czasami leżeli przez kilka tygodni z bandażem wokół oczu i odczuwali ostre bóle. Na początek to było najważniejsze i też najłatwiej dało się coś z tym zrobić. Wszystkie te rzeczy można było kupić w składach Spółki Kolejowej, a najbliższy działał na dole w Haugastøl. Narty to już bardziej skomplikowana sprawa. Właściwości śniegu przez cały czas się zmieniały, raz były to mocno ubite przez wiatr zaspy, innym razem szreń, która rano mogła unieść ciężar człowieka, ale po południu się pod nim załamywała, albo głęboki, świeży śnieg, w którym można się było zapaść aż do pasa, o ile jechało się na niewłaściwych nartach – szerokie narty z drewna hikorowego, które miał Lauritz, akurat do tego świetnie się nadawały, ale teraz były nieprzydatne. W najbliższym czasie powinien się zaopatrzyć w nieco węższe narty, z brzozy albo jesionu, impregnowane smołą i tłuszczem od spodniej strony. Hodowcy reniferów, którzy zjawiali się w równych odstępach czasu i sprzedawali mięso, mieli właśnie takie narty i sami je wytwarzali. I bardzo chętnie je sprzedawali. Grube ubrania nie za bardzo się przydawały, nikt z własnej woli nie wychodził przecież na śnieżną zamieć. A jeśli już człowieka przyłapała, bo czasami tak się zdarzało, to wtedy rzadko siedziało się nieruchomo w jednym miejscu, lecz brnęło się w niej, by jak najszybciej dotrzeć do domu. Gruba odzież przeszkadzała, jeśli człowiek chciał się szybko poruszać. O wiele ważniejsza była ochrona przed wiatrem, a więc musiał mieć anorak. Również można było go kupić w składach Spółki Kolejowej. Ale mogło się przecież zdarzyć, że człowiek utknie w zamieci i będzie musiał zakopać się w śniegu. Wtedy gruba odzież się przydawała, ale jeszcze lepszy był śpiwór z futra renifera. Jeśli wychodziło się przy niepewnej pogodzie, należało na wszelki wypadek mieć takie rzeczy w plecaku. Takie było zalecenie głównego inżyniera Skavlana. No tak, to chyba wszystko, jeśli chodzi o najważniejsze informacje na temat sprzętu, jakich mógł udzielić Daniel Lauritzowi. Kupno tych rzeczy nie stanowiło problemu, w składach wszyscy dostawali kredyt. Lauritz z niejakim zażenowaniem zdał sobie sprawę, że jego dokładnie zaplanowane i zapakowane wyposażenie nie przyda się na wiele. Ale przynajmniej szybko i łatwo będzie mógł skompletować niezbędny sprzęt. Po swym zdumiewająco wesołym wykładzie Daniel Ellefsen ironicznie pokręcił głową.
– Niech mnie cholera. Nie gadałem tyle przez cały rok – powiedział. – Myślałem, że raczej przez pół roku – odparł oschle Lauritz. – I mam nadzieję, że jeszcze trochę pogadasz. Powiedz mi najważniejsze rzeczy, jakie powinienem wiedzieć o pracy. – Ale nie chodzi ci o sprawy czysto techniczne: rysunki, konstrukcje, pomiary? – Nie. Wszelkie tego typu rzeczy mogę sobie przynajmniej wyobrazić, o ile teoria choć trochę zgadza się z praktyką. Zakładam jednak, że będę nadzorował pracę pewnej liczby robotników, a szczerze powiedziawszy, o takich sprawach nie wiem zupełnie nic. A przecież nie chcę się ośmieszyć już na samym początku. Rozumiesz mniej więcej, o co mi chodzi? – Tak, chyba tak. Ale jestem tu od trzech lat, a lata tu na górze są o wiele dłuższe niż te zwykłe na nizinie. Jakbym już nie zauważał, co jest takiego specjalnego tu u nas. Muszę się nad tym trochę zastanowić. Popijali swoje wino i zakończyli posiłek w ciszy, która znów zapadła. Lauritzowi przyszło do głowy, że kolega zapomniał o zadanym mu pytaniu. Dopiero gdy Estrid cicho i nieśmiało pozbierała nakrycia ze stołu, pozostawiając na nim jedynie butelkę i kieliszki, Daniel Ellefsen wydawał się gotów na nowy werbalny wysiłek. Zaczął od nalania Lauritzowi i sobie po kolejnym kieliszku wina. Potem odchylił się lekko do tyłu, zapatrzył się w grube belki na suficie – wyglądał tak, jakby przygotowywał się mentalnie do jakiegoś wysiłku. – Szczególne – zaczął – są stosunki między inżynierem a brygadzistą grupy robotników. Zespół robotników składa się z reguły z dwunastu do szesnastu mężczyzn, którzy sami wybierają, kogo spośród siebie chcą na brygadzistę, zarówno na czas pracy, jak i ten spędzany w baraku. Brygadzista ustala w zespole wszystko, od takich rzeczy, czyja kolej, by spać u kucharki, aż po sprawy związane z pracą. To on negocjuje normy, bo wszystkie prace tu na górze są wykonywane w systemie na akord. Brygadzista jest faktycznym szefem prac. Formalnie, oczywiście, podlega inżynierowi, jednak w praktyce to on prowadzi wszystkie roboty. Wystarczy, że inżynier je zaakceptuje. Ludzie wybierani na brygadzistów mają wieloletnie doświadczenie, wystarczy tylko, że spojrzą na nachył, by wiedzieć, ile czasu zajmie robota, znają wszystkie odmiany granitu, bo tu w górach pracuje się najczęściej z granitem, widzą, jeśli tunel jest bliski zawalenia się, krótko mówiąc, są niezastąpieni. Inżynier odpowiedzialny jest za wszystkie kwestie matematyczne. Ma zmierzyć wysokość, szerokość i kierunek tunelu, ustalić, jaki typ konstrukcji mostu powinien zostać użyty, tego typu sprawy. Jeśli brygadziści chcą o coś zapytać, pytają. Jednak niczemu nie służy, gdy ktoś próbuje nad nimi wisieć, zaglądać przez ramię czy instruować ich podczas samej pracy. Zwłaszcza jeśli robi to młody, nowy inżynier. I to by było chyba na tyle. Przynajmniej jeśli miałbym opisać, co różni robotę przy Kolei Bergeńskiej od innych miejsc pracy w kraju. Daniel Ellefsen zamilkł, jakby niniejszym wszystko zostało powiedziane. Lauritz siedział ze zmarszczonym czołem i zastanawiał się, o co powinien zapytać najpierw. – Co to jest nachył? – zapytał i natychmiast poczuł się głupio, że zaczyna od jakiegoś szczegółu.
Daniel Ellefsen nie odpowiedział od razu, lecz zamoczył palec wskazujący w kieliszku z winem i narysował na stole łagodny łuk. – Zbocze wzgórza – powiedział. Znów zamoczył palec w winie i narysował w zboczu duże L. – Nachył. Pociąg musi objechać zbocze wzgórza po równym terenie. – Tak, jasne – odparł Lauritz zażenowany. – Po prostu nie znałem tego słowa. Ale przejdźmy do czegoś trudniejszego. Skąd mam na litość boską wiedzieć, jak negocjować akord? – Z początku to trudne – przyznał kolega. – Brygadzista składa ci propozycję, która jest bliska właściwej ceny za pracę. Wtedy ty trochę się targujesz, a on podaje ci rękę i sprawa jest załatwiona. Albo powiedz, że musisz się trochę zastanowić, i zapytaj mnie. Nauczysz się, aż tak dziwne to wszystko nie jest. Brygadzista, którego jutro poznasz, to Johan Svenske, jeden z najlepszych. Jest tutaj od 1895. No nie, teraz już pora na biuro! Podniósł się żywo i pokazał ręką, by poszli na piętro. Zaczęło się już ściemniać, więc zapalili lampę naftową. Lauritz dostał stos papierów leżących w skórzanej teczce z jego nazwiskiem. To były proste projekty trzech mostów, jego pierwsze zadanie w pracy. Nie widział w tych rysunkach nic, co wydawałoby mu się niewłaściwe, postanowił jednak, że mimo wszystko musi zobaczyć planowane miejsca budowy, zanim będzie mógł zająć jakieś stanowisko. W tej chwili nie było wiele do roboty. Wkrótce przeprosił Daniela i poszedł na dół, by się położyć. Daniel Ellefsen siedział zatopiony w studiowaniu swoich rysunków i z boku na kartce przeprowadzał drobne obliczenia. Wydawało się, że nie zauważył, że Lauritz wychodzi, bo nie pofatygował się nawet, by też życzyć mu dobrej nocy. W jego sypialni było lodowato zimno, ale zakładał, że owcze futra zapewnią mu dość ciepła. Znów przypomniał sobie o zakwasach w całym ciele i trudno mu było znaleźć pozycję, w której nic by go nie bolało. To była chwila na modlitwę. Nie modlił się jednak do Boga tak jak zwykle, na kolanach przy łóżku, ze złożonymi rękoma i zamkniętymi oczami. Dyskutował z Bogiem. Dziękował mu za szczęśliwe dotarcie do celu, nie fatygował się jednak, by pomyśleć czy wspominać o trudnościach związanych z pracą, jakie mu się nasuwały po rozmowie z Ellefsenem. Najistotniejsza w tej chwili była próba, jakiej poddawał go Bóg. Nie mógł wiedzieć, ile będzie trwała, wiedział jedynie, że musi ją przejść. Bóg poddawał próbie każdego człowieka. Ten, który taką próbę przeszedł, mógł potem, być może, ale nie na pewno, otrzymać nagrodę. W przypadku Lauritza chodziło teraz – tak jak zawsze – tylko i wyłącznie o Ingeborg. Dla niej był gotów znieść wszystko.
IV OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA MAJ 1902 Gdy długie deszcze wreszcie się skończyły, czuł się tak, jakby przesiąknął nimi aż do samej duszy. Drobnoziarnista ziemia, taka, jakiej Afrykanie używali do wytwarzania suszonych na słońcu cegieł, zmieniła obóz w czerwone błoto, a powrót słońca sprawił, że z początku odnosiło się wrażenie, jakby mieszkało się w saunie albo łaźni tureckiej. Obstawał przy tym, by pozostać na miejscu podczas najbardziej ulewnych deszczy, bo o tej porze roku stan wody w trzech odnogach rzeki Mzuri był najwyższy, a prąd najbardziej wartki. Wynikało to po prostu ze zdrowego rozsądku. Miał zbudować trzy mosty na odcinku niecałych dwóch kilometrów i za wszelką cenę pragnął uniknąć błędu swego poprzednika, którego zbyt niskie konstrukcje już po dwóch tygodniach od rozpoczęcia się ulewnych deszczy zostały zerwane. Był to błąd, który można było zrozumieć, opóźnił jednak prace o dwa miesiące, wszystko bowiem trzeba było zaczynać od początku. Afrykańskie rzeki różniły się od tych płynących w cywilizowanym świecie. Przez większą część roku wydawały się zupełnie niegroźne: pasma piaszczystej pustyni, na których nie widać było ani jednej kropli wody. Jednak w porze deszczowej zmieniały się w rozszalałe masy wody, które rozrywały na strzępy wszystko, co stanęło im na drodze. Była to bardzo interesująca lekcja. Przypomniało mu to rzeczy, o których podczas wykładów z mechaniki wspominał Herr Doktor Fichte. Zawsze podkreślał, że fantazja i zdolność improwizacji to tajemne talenty prawdziwego inżyniera i że stanowią one wręcz o tym, co wyróżnia go z przeciętności – a więc są tym, czego człowiek uczy się w praktyce i nie jest w stanie poznać, studiując jedynie książki czy prawa fizyki. Mógł zatem rozpocząć pracę od wylania betonowych fundamentów, które wyniosą mosty wystarczająco wysoko ponad kapryśną i niszczącą siłę wody. Przez pięćdziesiąt dni, dniem i nocą, bardziej przypominał przemoczonego kota niż dyplomowanego inżyniera z Niemiec w służbie cywilizacji – było to jednak warte fatygi. Później wszystko miało już pójść z górki. A jednak to wtedy rozpoczął się cały koszmar. Z początku wydarzenia wydawały się raczej dziwaczne niż przerażające. Podczas drugiej nocy bez deszczu znikło dwóch robotników z ludu Suahili, z grupy zajmującej się smarowaniem podkładów kreozotem. Z pozoru nie było żadnego naturalnego wyjaśnienia. Krążyły plotki o Anglikach na północy, którzy mieli spore problemy z dezercją wśród robotników. To wydawało się jednak bardziej zrozumiałe. Anglicy byli barbarzyńcami wykorzystującymi pracę niewolników przywożonych z Indii i innych azjatyckich kolonii. W równych odstępach czasu przypływały pełne okręty tych wychudzonych, cierpiących na morską chorobę biedaków; sam widział przybycie takiego ładunku w Mombasie i wyjątkowo go to przygnębiło. Do tego dochodziło jeszcze to, że Anglicy uważali, iż chinina na malarię i szczepionki na ospę są zarezerwowane wyłącznie dla białych, ponieważ tubylców było tu pod dostatkiem. Trudno się więc dziwić, że przy takich panach i w takich okolicznościach robotnicy uciekali, gdy tylko mogli.
Jednak tę kolej budowali Niemcy i robili to w cywilizowany sposób. Dlaczego robotnicy mieliby uciekać z niemieckiej budowy? Pracownicy z obozu znikali przez trzy kolejne noce. Tubylcy z początku również twierdzili, że nie sposób tego wyjaśnić, ponieważ znajdowali się 236 kilometrów od Dar es-Salaam i nie prowadziła tam żadna droga z wyjątkiem linii kolejowej, którą sami budowali. Zaledwie jakieś dwadzieścia kilometrów od miejsca, w którym w tej chwili się znajdowali, teren przechodził w wielki, przypominający pustynię step, na którym nie było ani kropli wody. Ludzie, którzy zaginęli, nie pobrali poza tym zaległego wynagrodzenia. A przejście 236 kilometrów po podkładach kolejowych w palącym słońcu, bez wody i zaopatrzenia, wydawało się niemożliwym przedsięwzięciem. Nie było więc niczym zaskakującym, że tubylcy, nawet ci, którzy zostali ochrzczeni, szybko doszli do wniosku, że to sprawka złych duchów. Oscar musiał niechętnie przyznać, że pojawienie się takich zabobonów wśród załogi sprawiło, że spoczywająca na nim odpowiedzialność stała się jeszcze większa. Oczywiście nie był żadnym misjonarzem, nawet jeśli uważał, że wykonują wspaniałą robotę, szerząc światło w ciemnościach. Do jego zadań należała budowa kolei i mostów, by otworzyć kraj na handel i oświatę, a nie wygłaszanie protestanckich kazań, których zresztą sam nie słuchał. Teraz jednak jego moralne zobowiązania miały zacząć ocierać się o teologię, musiał bowiem przekonać przerażonych Murzynów, że złe duchy po prostu nie istnieją. A w takim wypadku powinien przede wszystkim znaleźć racjonalne wyjaśnienie nocnych zaginięć. W jednej z szybko wysychających odnóg rzeki, która teraz zmieniła się w zbiorowisko zielonych wypełnionych szlamem kałuży, w których rozpaczliwie trzepotały się uwięzione ryby, żarłocznie obserwowane przez rybołowy siedzące w listowiu wzdłuż brzegów, znaleziono pierwsze konkretniejsze ślady. Zakrwawiony, na wpół podarty czerwony fez i resztki ludzkiej ręki. To nie poprawiło sytuacji. Suahili zaczęli natychmiast mówić o kanibalach, co było równie przygnębiającą hipotezą co złe duchy. Jeśli chodziło o Oscara, to wolał już kanibali niż złe duchy. Zawędrowali głęboko w Tanganikę i możliwe, że dotarli do rejonów, w których wciąż jeszcze żyli kanibale, choć wszyscy z zarządu w Dar es-Salaam z naciskiem zapewniali go, że straszliwy zwyczaj zjadania ludzi został już wypleniony. Kanibale byli jednak rzeczywistymi ludźmi i można było z nimi walczyć. W obozie mieli dziesięciu dobrze uzbrojonych askarysów, a to oznaczało, że dysponowali znaczną siłą ognia. Kanibali można było wyśledzić i unieszkodliwić. Gdy jednak przyglądał się poszarpanemu ramieniu, które znaleziono w wyschniętym korycie rzeki, zdrowy rozsądek mu podpowiadał, że mają tu do czynienia z czymś zupełnie innym. Wezwał swojego asystenta Hassana Heinricha i poprosił go, żeby natychmiast sprowadził myśliwego Kadimbę. We trzech przeszukali odnogę rzeki w dół jej biegu. Oscar miał przy sobie mausera, a Kadimbę wyposażył w mannlichera, swoją zapasową broń. Nie uszli daleko i znaleźli
szczątki jednego z zaginionych robotników, który pracował przy impregnacji drewna kreozotem. Zostały prawie same kości. Kadimba nie miał żadnego problemu z wyjaśnieniem, co się wydarzyło, a jego opis był spójny i bardzo wiarygodny. Dodatkowo poparł swoje rozumowanie śladami na piasku, które z pedagogiczną wyrozumiałością opisał jako tropy dwóch starszych samców lwów. Kadimba potrafił odczytać ślady zwierząt z taką samą łatwością, jak inni drukowane litery. Jego wyjaśnienie tego, co się rozegrało, było rzeczowe i precyzyjne. Bwana inżynier Oscar powinien wiedzieć, że gdy lwy się starzeją, przychodzą młodsze, silniejsze osobniki i przeganiają je ze stada. To nieuniknione. Prędzej czy później najsilniejszy simba się starzeje i wtedy właśnie dzieje się to. Tu mamy dwóch starych braci. Nie są w stanie polować bez swoich kobiet, które teraz służą innym panom. Nie są już w stanie dogonić zebry, a tym bardziej antylopy. Gdy w pobliżu są ludzie, padają ich łupem, ponieważ ludzi łatwo zabić, zwłaszcza w ciemności. Simba wie, że człowiek nie widzi w ciemności tak jak on. Ci dwaj starzy bracia zasmakowali teraz w ludzkim mięsie i będą wracać, by dalej zabijać, póki ludzie ich nie zabiją. Po uzyskaniu tych informacjach należało bezzwłocznie podjąć działania organizacyjne. Po pierwsze, trzeba było sprawić, by wszyscy robotnicy z obozu poznali faktyczną przyczynę nocnych zaginięć, bez względu na jej drastyczność – z drugiej strony, lepsze to niż wyobrażenia o kanibalach i złych duchach. Po drugie, namioty w obozie nie mogły już być ustawione na pruską modłę w równych ponumerowanych rzędach. Należało utworzyć z nich niewielkie okręgi i wokół każdego zbudować bomę z ciernistych krzewów. Tę pracę trzeba było rozpocząć natychmiast i wykonać jeszcze przed budową mostu. Po trzecie, musieli zorganizować polowanie na dwa lwy ludożerców. To ostatnie bez wątpienia powinien zrobić Oscar. Jako zastępca głównego inżyniera, ponoszący szczególną odpowiedzialność za realizację projektów budowy kolei, jak brzmiał opis jego stanowiska, był również człowiekiem, który w obozie odpowiadał za porządek i dyscyplinę. Aby utrzymać ten porządek, zastrzelił już do tej pory cztery nosorożce. Napadały na obóz albo też robiły taki bałagan, jak to nosorożce potrafią. Zadeptywały też przesiąknięte wodą nasypy kolejowe, przysparzając tym wiele niepotrzebnej, dodatkowej pracy ludziom. Poddał się, gdy chodziło o uciążliwe żyrafy, które nieustannie zrywały linię telegraficzną. Było ich po prostu za wiele. Za radą myśliwego Kadimby od czasu do czasu zabijał słonia i zostawiał go, by leżał martwy, aby inne słonie nie zbliżały się do kolei. Odór rozkładającego się towarzysza je odstraszał. Pojedyncze nosorożce na nasypie kolejowym były sporym problemem, ale stado słoni oznaczałoby całkowitą katastrofę. Poza tym on i Kadimba nieustannie polowali na bawolce i impale oraz inne niewielkie antylopy, by zaopatrywać obóz w mięso. Jak do tej pory, wszystko szło dobrze. Oscar nie był jednak jakoś szczególnie zręcznym myśliwym. Potrafił co prawda strzelać, bo podczas studiów w Dreźnie należał do drezdeńskiej kompanii strzelców wyborowych, ale to było coś zupełnie innego. I nie bardzo pocieszała go myśl, że jego mauser bez wątpienia był najlepszym karabinem na świecie, znacznie przewyższającym pod względem mocy rażenia wszystko, czym dysponowali Anglicy. Teraz nie chodziło o prawa fizyki, lecz o simbę. W dodatku w ciemności.
Podczas gdy przebudowywano obóz zgodnie z jego wskazaniami – bo w tym dniu wstrzymał wszelkie inne prace – siedział sam w namiocie, słuchając gramofonu. Z czterech nowych utworów muzycznych, które przywiózł ze sobą z ostatniej przepustki w Dar es-Salaam, w chwilach pełnych melancholii lub wówczas, gdy zastanawiał się nad poważnymi problemami, tak jak teraz, najchętniej słuchał nieukończonej symfonii Schuberta. Nie licząc doktora Ernsta, był jedynym cywilizowanym człowiekiem w obozie, podejmującym decyzje we wszystkich sprawach, które nie dotyczyły kwestii medycznych czy zdrowotnych. Póki trzeba było mierzyć przęsła czy wskazywać miejsca, gdzie należało wylać fundamenty pod mosty, był to naturalny porządek rzeczy. Jego autorytet nie podlegał dyskusji. Żaden Murzyn nie miał powodu, by go kwestionować. Teraz również musieli wierzyć, że jest ich jedynym ratunkiem, i tylko on może uchronić ich przed straszliwą śmiercią w paszczy simby. Widział, jak wygląda taka śmierć, gdy pojechał z transportem do najdalej wysuniętego punktu linii kolejowej. Cztery lwy rozszarpywały na kawałki zebrę – wciąż dawała słabe oznaki życia, gdy zaczynały ją jeść. Najpierw rozszarpały brzuch. Nie było żadnych powodów, by przypuszczać, że lwy traktowały ludzką zdobycz w inny sposób. Pozostawało pytanie, czy zasłuży na zaufanie tubylców w kwestii zabicia lwów. Mógł nieść ze sobą świat cywilizacji i przeobrażać ten czarny kontynent, podobnie jak robili to wszyscy biali, jednak teraz chodziło o coś najbardziej przerażającego, o czym można było pomyśleć głęboko w czarnym sercu Afryki: o pożeraczy ludzi. Istniała tylko jedna rozsądna decyzja, jaką mógł podjąć, i to bez względu na to, jaki będzie miała wpływ na jego autorytet wśród tubylców. Uchylanie się od tej decyzji byłoby czystym szaleństwem. Przeklinał swoje lenistwo i żałował, że nie poświęcił więcej czasu na wspólne ćwiczenia językowe z Hassanem Heinrichem późnymi wieczorami, kiedy to Oscar mówił po niemiecku, a Hassan Heinrich najpierw powtarzał jego słowa, a potem odpowiadał mu w suahili. Oscar wolałby porozmawiać z Kadimbą w cztery oczy, by jak najmniej ludzi w obozie zaczęło się domyślać, że musi prosić o radę Murzyna. Teraz jednak nie mógł tego zrobić, a sprawa była zbyt poważna, by mógł pozwolić sobie na choćby drobne nieporozumienia językowe. Wyłączył muzykę i uderzył w gong przy wejściu do namiotu. Hassan Heinrich natychmiast wszedł do środka. – Jak najszybciej sprowadź tu Kadimbę! – rozkazał. – A potem chcę, żebyś siedział z nami podczas rozmowy, abyśmy obaj z całkowitą pewnością wiedzieli, co mówi ten drugi. Kadimba nigdy wcześniej nie był w jego namiocie i, gdy wszedł za Hassanem Heinrichem, sprawiał wrażenie zakłopotanego. Co prawda sporo razem polowali, gdy zajmowali się nosorożcami i innymi szkodnikami albo uzupełniali zapasy mięsa, nigdy jednak nie mieli zbyt osobistych relacji. Również Oscar z początku czuł się trochę zakłopotany, jednak nagle przyszedł mu do głowy pomysł, jak w naturalny sposób zacząć rozmowę. Kadimba, podobnie jak większość tubylców z buszu, miał w kilku miejscach przedziwne tatuaże i rytualne blizny. Tak po prostu było i nikt szczególnie się tym nie zajmował. Teraz
jednak Oscara uderzył fakt, że blizny na obu policzkach Kadimby można było postrzegać jako symboliczne ślady po pazurach. Zapytał więc o to i okazało się, że trafił w dziesiątkę. Faktycznie, blizny miały przedstawiać ślady po pazurach lwa. Kadimba pochodził z plemienia żyjącego nad jeziorem, które muzungi nazywali Jeziorem Wiktorii. W wierzeniach jego współplemieńców simba był równie ważny jako wróg i istota duchowa obdarzona magicznymi mocami jak dla Masajów z północy. Aby zostać przyjętym do wspólnoty myśliwych i mężczyzn, młodzieniec musiał najpierw zabić simbę – musiał wyruszyć przeciwko niemu uzbrojony jedynie we włócznię i tarczę, dokładnie tak jak u Masajów. Jeśli nie pozostały mu po tym żadne rany zadane pazurami, podczas ceremonii inicjacji wykonywano nacięcia na jego twarzy. Trzeba było mieć takie właśnie blizny, zrobione przez ojca i wuja podczas wielkiej ceremonii, ponieważ dowodziło to, że wyszło się ze spotkania z simbą bez uszczerbku i było się myśliwym, któremu towarzyszy szczęście. Oscar miał na końcu języka dowcip o właściwym człowieku na właściwym miejscu, ale się powstrzymał, gdyż zdążył się już nauczyć, że takie typowe dla białego poczucie humoru tutaj mu nie przystoi, zwłaszcza teraz, kiedy jest chyba najważniejszy w obozie. Zamiast tego poprosił o plan zbliżającego się polowania. Czy powinni zastrzelić lwy, gdy te wrócą, by upolować kolejną ludzką zdobycz, czy też może spróbować je wytropić w ich dziennej kryjówce? Oscar domyślał się, że to powinna być pierwsza decyzja, jednak gdy przedstawiał swoje pytania, próbował sprawiać wrażenie pewnego siebie. Gdy Hassan Heinrich przetłumaczył jego słowa, z wyrazu twarzy Kadimby dało się wywnioskować, że to pytanie jest zarówno istotne, jak i trudne. Kadimba zastanawiał się przez chwilę, nim powoli zaczął formułować odpowiedź. – Simba wie, gdzie jesteśmy, ale my nie wiemy, gdzie on jest. To pierwsza rzecz, nad jaką powinien się pan zastanowić, bwana Oscar – zaczął. – Mogę dla pana wytropić tych dwóch braci, mamy w obozie dziesięciu askarysów. To oznacza dziesięć strzelb, do tego jeszcze pańskiego mausera i mannlichera, jeśli mi go pan pożyczy. Ale mimo wszystko to nie jest dobry pomysł. Lepiej poczekać tutaj, aż dwaj bracia przyjdą, bo na pewno przyjdą. – Ale dlaczego? – spytał zdumiony Oscar, jeszcze zanim się upewnił, że Hassan Heinrich przetłumaczył już wszystko do końca. Kadimba wyjaśnił, że znał te dwa stare lwy, że być może spotkał je już kiedyś w innym świecie, albo w innym czasie, ale tak czy inaczej czuł, że je zna. Ich ślady, ich ostrożność i apetyt na ludzkie mięso powiedziały Kadimbie, co to za zwierzęta i w jaki sposób myślą. Oba lwy były bardzo stare, miały jakieś dziewięć, dziesięć lat i były zupełnie łyse, bez grzywy. Tak jak starsi ludzie – muzungi szybciej niż czarni. Może te dwa lwy nadal byłyby w stanie zabić mbogo, starego, samotnego bawoła, ale nie wiadomo tego na pewno. Za kilka lat, gdy nadszedłby ich czas, hieny wykończyłyby je jednego po drugim. Ale do tego czasu lwy miały wielkie zapasy łatwych do upolowania ludzi, więc mogły dobrze jeść, odzyskać siły i przedłużyć sobie życie. Oba były bardzo doświadczone i przebiegłe i wiedziały, że polować mogą tylko w ciemności, a w dzień muszą spać w dobrze ukrytych miejscach.
To oznaczało, że gdyby je tropili – a to nie byłoby takie trudne, zwłaszcza teraz, kiedy ziemia wciąż była wilgotna po długich deszczach, i zajęłoby to dwie, trzy godziny, a może nawet mniej – każde zarośla, jakie widzieliby przed sobą, mogłyby być ich dzienną kryjówką. Dziesięciu askarysów w skórzanych butach, twardych owijaczach i ze strzelbami, których kolby obijają się o każdy krzak, już z odległości pięciu długich rzutów włócznią zaalarmuje dwa lwy, że oto idą ludzie, żeby się zemścić. Młode, mniej doświadczone zwierzęta, które nabrałyby apetytu na ludzkie mięso, być może by zostały i napadły na tropicieli, gdyby usłyszały, że przyszli po ich śladach. Kosztowałoby je to życie, a jeden czy dwóch ludzi też by zginęło. A potem wszystko by się skończyło. Ale z tymi dwoma braćmi tak się nie da. Gdy usłyszą, że zbliżają się ludzie, po prostu odejdą. Kadimba znów by je wytropił, a one znów by odeszły. Poczekały na ciemność. A ludzie musieliby wrócić do obozu, zanim zapadnie zmrok. Gdyby wiedzieli, gdzie kryją się za dnia, gdyby to było dostatecznie blisko i gdyby lwy codziennie wracały w to samo miejsce, mogliby je otoczyć, powoli zaciskać pierścień, a na koniec je zastrzelić, gdyby próbowały się przebić. Nie wiadomo jednak dostatecznie dużo, by móc zabić je w ten sposób. Trzeba zacząć od innego końca, spróbować je zastrzelić, gdy przyjdą nocą do obozu. Ale to trochę potrwa. Gdy simba przyjdzie dziś w nocy, będzie zdezorientowany i podejrzliwy, bo ludzie zmienili układ obozu. Simba świetnie wie, co to jest boma, widywał je już wcześniej, gdy przychodził zabijać bydło. Ale w obozie są ogniska, a to sprawia, że będzie jeszcze ostrożniejszy. Nie przyjdzie dziś w nocy, ani kolejnej nocy też nie, chociaż na pewno w pobliżu zostawi świeże ślady. Ale kiedy zgłodnieje, wróci, i wtedy będzie miał już wybraną bomę, którą zaatakuje. Za trzy noce od dziś należy się na nie zaczaić, najlepiej gdzieś wysoko, w miejscu, z którego jest dobry widok, może na jednym z wagonów z zapasami, tam gdzie kończą się tory kolejowe. Okazało się, że Kadimba miał całkowitą rację. Dopiero trzeciej nocy po tym, jak przeorganizowali obóz, tak by mieć w nim rozproszone ogniska i zasieki z kolczastych gałęzi wokół rozrzuconych grupek namiotów, dwa lwy powróciły. Wczesnym wieczorem Oscar czuł się całkiem dobrze na dachu jednego z dwóch pozostawionych wagonów z zapasami. Siedział wygodnie w fotelu, który wniesiono na górę z namiotu, z nogami otulonymi kocem i mauserem na kolanach. Dopóki było jasno, nie tracił pewności siebie. Kadimba go zapewnił, że lew umiera szybko, jeśli trafić go gdzieś pośrodku ciała. Pocisk w okolicy łopatki, w serce czy płuca, powinien uśmiercić bestię na miejscu. Żaden lew nie był też w stanie przeżyć po strzale w brzuch, w tylnej części tułowia. Lew ma dużą powierzchnię ciała, w którą można celować, a bwana Oscar to dobry strzelec. Teraz, kilka tygodni po zakończeniu pory deszczowej, zachody słońca znów zmieniły się w rozjarzone czerwone widowisko. Powróciły odgłosy zmierzchu w lesie – Oscar znał już większość z nich, choć nie miał pojęcia, jak brzmią niemieckie nazwy ptaków, żab, a także tego przedziwnego zwierzęcia, wydającego żałosny krzyk. To ostatnie miało jedynie angielską nazwę bush baby, co było irytujące, ponieważ Niemiecka Akademia Nauk nie zdołała jeszcze się zdecydować, jak je określić. Czuł się też całkiem dobrze, gdy zaczął zapadać zmierzch, a ogniska wciąż jeszcze jasno płonęły. Słyszał stłumione rozmowy robotników udających się na spoczynek w swych umocnionych fortecach z ciernistych gałęzi. W maju noce wciąż bywały dość chłodne, ale na Norwegu nie robiło to wrażenia. To było nic w porównaniu z niektórymi wilgotnymi, lodowato
zimnymi nocami w domu nad fiordem. Hjemme vid fjorda. Pomyślał po norwesku i uderzyło go, że wyjątkowo rzadko mu się to zdarza. Zawsze myślał po niemiecku, może z wyjątkiem chwil, gdy powtarzał słówka w suahili po wieczornej lekcji z Hassanem Heinrichem. Zobaczył przed sobą fiord, każdy cypel, każdą górską łąkę, białe domki w sąsiedztwie i pojedynczy żagiel gdzieś na ciemnoniebieskiej wodzie. Przyjaciele, krewni albo chociaż znajomi, wyruszający łowić skreien, dojrzałe dorsze, za które można było uzyskać wyjątkowo wysoką cenę, lub płynący w stronę Bergen, by sprzedać obfity połów. Ogarnęło go przemożne, nierzeczywiste uczucie. To właściwie tam, nad fiordem, albo przynajmniej w Bergen powinien być w tej chwili. Zamiast tego był w Afryce, dokładnie w punkcie, gdzie kończyła się cywilizacja i gdzie trzeba było zbudować kolejny most. Po drugiej stronie wysychającej rzeki czekały tylko afrykańskie ciemności. Kolej powoli, lecz nieubłaganie posuwała się naprzód przez ciągnące się całymi milami malaryczne bagna, przez pustynie, z pozoru niemożliwe do przebycia gęstwiny zarośli, lasy – ciągle uparcie naprzód. To była dobra strona tego wszystkiego. Jego życie miało sens. Był trybikiem w gigantycznej maszynie, która niosła cywilizację na cały ten mroczny kontynent; to było historyczne zadanie, którego rozmach nie mieścił się nawet w głowie. Z drugiej strony jego prywatne życie, w bardziej osobistym wymiarze, z całą pewnością nic nie było warte. A poza tym, zawiódł. Oczywiście w tej właśnie chwili powinien budować kolej łączącą Kristianię z Bergen, razem ze swoimi braćmi. Doprawdy, tam również nie brakowało wyzwań, budowanie mostów na Hardangervidda powinno być co najmniej równie skomplikowane jak to, nad czym w tej chwili pracował. Jednak wyzwania tam, na północy, 10 tysięcy kilometrów w linii prostej od tego miejsca, związane były raczej ze śniegiem, lodem i silnymi wiatrami, a nie dzikimi, kapryśnymi rzekami. Albo lwami, które jadły ludzi, białych zapewne z równym apetytem, co czarnych. Lew. Simba. I nagle znów wrócił do rzeczywistości, która teraz stała się czarna niczym smoła. Ledwie mógł dostrzec wyciągniętą rękę. Zrobiło się całkiem cicho, zarówno dalej, w pobliskim lesie, jak i tu, w dole, w obozie. Kadimba siedział dziesięć metrów od niego na drugim wagonie kolejowym, w tej samej pozycji co on. Ale nie mogli ze sobą rozmawiać, nie mogli nawet szeptać. Kadimba zapewnił go, że lew słyszy ludzki szept równie wyraźnie, jak krzyk na całe gardło. Ogniska przygasły i teraz żarzyły się za kolczastym ogrodzeniem. Oscar wyraźnie powiedział, by nikomu nie przyszło do głowy wykradać się w ciemną noc, żeby donieść więcej drewna. Oznaczało to również, że wkrótce nie będzie praktycznie nic widział i będzie zdany wyłącznie na własny słuch. Nie strzelał w życiu tak dużo, jak niektórzy starzy weterani z tej głupiej, ale z pewnością ostatniej wojny pomiędzy Niemcami a Francją. Ci, którzy zawsze wyglądali tak surowo i po prusku ze swymi nawoskowanymi wąsikami, gdy dowodzili
drezdeńskimi strzelcami wyborowymi. Ale za to nie był też głuchy jak większość z nich. Jednak ludzki słuch jest niczym w porównaniu ze słuchem afrykańskiego dzikiego zwierza, tego zdążył się już nauczyć. Odgłos wielkich, miękkich łap simby na ubitej i teraz nieco przesiąkniętej wodą czerwonej ziemi otaczającej obóz będzie dla niego kompletnie niesłyszalny. Przyszło mu do głowy, że on i Kadimba siedzieli zaledwie na wysokości trzech metrów i obaj mieli nieosłonięte plecy. Czy lew może skoczyć tak wysoko? Pewnie tak. Trzeba się więc będzie lepiej przygotować na następną noc, rozpiąć cienkie druty za dwoma wagonami i przymocować do nich tu i ówdzie puste puszki po konserwach, jako alarm. Błyskotliwe inżynierskie rozwiązanie, które jak zwykle przyszło mi do głowy za późno, pomyślał, próbując się pocieszyć wisielczym humorem. Panowała absolutna cisza. I ciemność, ponieważ chmury będące ostatnią pozostałością pory deszczowej zasłaniały nawet gwiazdy. Poza tym księżyc zbliżał się do nowiu, o tym też powinni byli pomyśleć. Gdyby spojrzeć na to rzeczowo i uwierzyć Kadimbie – a bez wątpienia w tej dziedzinie mógł uchodzić za eksperta, mimo że był Afrykańczykiem, a może właśnie dlatego – on i Kadimba byli w tej chwili w obozie jedynymi widocznymi celami ataku dla lwa. Siedzieli jak dwie wyeksponowane przynęty, nieotoczeni kolczastymi krzewami, wysoko, widoczni z daleka. Czysto technicznym rozwiązaniem byłoby siedzieć w środku pierścienia włóczni umocowanych pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Lew, który skoczyłby wtedy na myśliwego, sam by się nadział. Jednak również to techniczne rozwiązanie przyszło mu do głowy zbyt późno. W tej chwili był przynętą bez żadnej ochrony. Tak wyglądały fakty i nie było sensu próbować temu zaprzeczać. Musiał się zdrzemnąć po kilku godzinach, gdy tak zastanawiał się nad ulepszeniami i próbował przemóc śmiertelny strach. Mimo wszystko zasnął. Nagle najodleglejszy kraniec obozu eksplodował krzykiem, brzękiem garnków i prawdopodobnie rykiem dzikiego zwierzęcia, bo rezonans, jaki rozszedł się po okolicy, świadczył o tym, że wydobył się on z bardzo dużego ciała. Po chwili Oscar dostrzegł wędrujące światła pochodni, a ku nocnemu niebu wzniosły się poruszone głosy tubylców. Można było rozróżnić coś, co brzmiało jak przeraźliwy, śmiertelny krzyk, a potem – co łatwiej dało się rozpoznać – ryk lwa. I jeszcze jeden. Dopiero o świcie mogli sprawdzić, co się wydarzyło. Oba lwy powróciły i znalazły jakiś wąski tunel lub przejście pod jednym z zasieków z kolczastych krzaków. Dostały się do środka, znalazły namiot, który nie był do końca zamknięty, i wyciągnęły stamtąd człowieka tą samą drogą, którą przyszły. Zabiły go dopiero, gdy znalazły się na zewnątrz bomy, i to wtedy rozległ się ten przeraźliwy, śmiertelny krzyk. Podczas gdy Oscar jadł śniadanie, Kadimba zwięźle i precyzyjnie opisał przebieg wydarzeń. Lwy dokładnie badały obóz, prawdopodobnie przez dwie noce, zanim zaatakowały.
Wybrały skupisko namiotów, które było najbardziej oddalone od dwóch wyeksponowanych strzelców. I to nie był zbieg okoliczności. To był podstęp. To, że z taką łatwością udało im się przecisnąć między kolczastymi krzewami, wynikało z tego, że – jak Kadimba wiedział od samego początku – oba były całkowicie łyse. Lew z dużą, potężną grzywą nie przecisnąłby się tam, gdzie udało się to dwóm braciom. – Bwana Oscar – westchnął Kadimba, bardziej zażenowany niż zaniepokojony. – Te lwy przysporzą nam poważnych kłopotów. I niektórzy ludzie tutaj, którzy nie są myśliwymi tak jak bwana Oscar i ja, wkrótce znów zaczną wierzyć w złe duchy. Wydawało się, że wiary w czary i złe duchy nic nie pokona. Nic nie czyniło szkody tym demonom pod postacią lwów i nigdy nie dawały się przechytrzyć. Ludzie byli bliscy paniki. Pewnego wieczoru jeden z mężczyzn z dzikim krzykiem wybiegł z obozu do lasu i już nigdy go nie widziano. Został zauroczony przez te dwa złe duchy lwów, które mściły się za to, że wszystko im utrudniano. Takie panowało przekonanie w obozie i Oscar coraz bardziej niepokoił się, co się stanie, gdy z Dar es-Salaam nadjedzie z turkotem kolejny transport z niezbędnymi zapasami i nową siłą roboczą. Prawdopodobnie będzie wtedy musiał rozkazać swoim askarysom, by pilnowali wagonów z nałożonymi bagnetami na broń i strzelali do każdego, kto spróbuje wedrzeć się do pociągu, żeby uciec. On i Kadimba próbowali już wszystkiego. Wzmocnili każdą bomę wokół namiotów niską palisadą tak, by bestie nie mogły się przeczołgać pod kolczastymi krzewami. Kadimba i on sam cierpieli z powodu niedoboru snu po nocnym czuwaniu, które teraz co prawda wydawało się mniej niebezpieczne, bo niebo stało się bezchmurne, a księżyc świecił coraz jaśniej. Wydawało się jednak, że nic nie pomaga, lwy zawsze znajdowały nową taktykę, gdy natrafiały na nowe przeszkody. I stawały się coraz bardziej aroganckie. Zaczęły ogłaszać swoje nocne przybycie dźwiękiem, który ludzie w Europie nazywają rykiem lwa, dźwiękiem słyszalnym z odległości kilometra w afrykańskiej nocy, głuchym pomrukiem, sprawiającym, że każdy dostaje gęsiej skórki, zarówno czarny, jak i biały. Kadimba wyjaśnił, że za pomocą tego dźwięku simba obwieszcza, że zbliża się do swojego rejonu łowieckiego i ostrzega wszystkich, by trzymali się z daleka. Dwa lwy zaczęły postrzegać budowę kolei jako swoją prywatną farmę mięsa, gdzie jedzenie zawsze czeka na stole. Poczucie bezsilności, jakie ogarnęło Oscara, zaczęło powoli przeradzać się w desperację. Jeśli chodziło o coraz silniejszą wiarę w zabobony, za której zwalczanie ponosił szczególną odpowiedzialność jako przedstawiciel niemieckiej kultury, to wcale nie było lepiej po tym, jak oba lwy pokazały się w pełnym świetle dnia. Raczej na odwrót. Napadły robotników przy pierwszej podporze mostu, około godziny drugiej po południu. Rzeczywiście nadeszły jak złe duchy, zjawiły się błyskawicznie, wynurzając ze świeżej trawy rosnącej przy fundamentach mostu na brzegu rzeki, porwały jednego z robotników, który odszedł za potrzebą kawałek dalej, i równie szybko znikły ze swoim łupem w gęstwinie. W ciągu paru
sekund było po wszystkim. Pokazały się jednak na dostatecznie długi czas, by wszyscy, którzy byli na miejscu, z przeraźliwą wyrazistością zobaczyli, jak wyglądają. Były bardzo ciężkie, większe niż zwykłe samce lwów. I całkowicie łyse, nie miały ani śladu grzywy wokół głowy i szyi. Nadawało im to groteskowy wygląd – niby lwy, ale nie lwy. Mauser Oscara był oparty o filar mostu, zaledwie kilka metrów od niego, ale mimo to nie miał szansy oddać strzału, zanim było po wszystkim. Jedyne, co mógł zrobić, to wydanie oczywistego rozkazu wycięcia lub przynajmniej zadeptania całej trawy w odległości co najmniej pięćdziesięciu metrów od podstawy mostu. Kos niestety nie mieli. Następnego dnia siedział na fundamencie mostu, czujny, z mauserem w ręce. Jego nadzieje okazały się jednak płonne. Lwy nigdy nie stosowały po raz drugi tej samej, zaskakującej taktyki. Za to można było odnieść wrażenie, że przyciąga je woń ludzkich ekskrementów. W dwa kolejne popołudnia z rzędu znajdowano nowe ofiary w tej samej, bezbronnej, skulonej pozycji na najdalszych obrzeżach obozu. Spółka kolejowa patrzyła przez palce na to, że Murzyni załatwiali swoje potrzeby w ustronnym miejscu. Nie stanowiło to jakiegoś większego problemu, ponieważ obóz z reguły był w ciągłym ruchu, więc zanim jakieś miejsce zostało skażone, przesuwano go o kilka kilometrów naprzód, oddalając się od źródła smrodu. Jednak tu, gdzie budowali most, z powodu wszystkich tych opóźnień tkwili już cały miesiąc. A gdy wśród ludzi rozeszła się wieść, że ktoś, kto za bardzo oddala się za potrzebą, ryzykuje życiem, w ciągu kilku dni najbliższe otoczenie obozu zamieniło się w śmierdzącą kloakę. Była to kropla, która w oczach doktora Ernsta, skądinąd nieśmiałego i zamkniętego w sobie człowieka, zajętego przede wszystkim swoimi badaniami nad malarią, przepełniła czarę. Jako obozowy lekarz odpowiadał za warunki sanitarne. Ten szczupły, drobny mężczyzna był dwa razy starszy od Oscara, lecz o połowę od niego lżejszy i znacznie niższy. Nigdy wcześniej nawet nie podniósł głosu. Jednak gdy w porze popołudniowej toalety wparował do namiotu Oscara, wcześniej nawet nie pytając o pozwolenie, czy może wejść, jego twarz była blada z wściekłości. Bez słowa wskazywał na czubek swojego prawego buta. Najwyraźniej wdepnął w odchody. Oscar próbował rozładować sytuację dowcipem i z udawaną surowością zauważył, że doskonale rozumie poruszenie doktora Ernsta, lecz mimo wszystko uważa za niestosowne, by w tak namacalny sposób ilustrować problem i wnosić nieczystości do jego namiotu. Próba żartobliwego potraktowania tej sytuacji przez Oscara ani trochę nie udobruchała lekarza, a raczej nasiliła jego nieoczekiwanie potężny, jak na tak drobnego mężczyznę, wybuch złości. Jakby nie wystarczał problem malarii, która tylko na nich czyhała! Czyżby mieli ściągnąć na siebie jeszcze epidemię cholery albo dezynterii, która zapewne będzie skutkiem takich sanitarnych zaniedbań! Nie są w Afryce po to, żeby zachowywać się jak nieświadome dzikusy, są w Afryce, żeby krzewić niemiecką cywilizację, a ona nie obejmuje cholery!
Wywodom doktora Ernsta zasadniczo nie dało się nic zarzucić; nawet tym dotyczącym niemieckiej cywilizacji. Oscar poprosił, by doktor się uspokoił, usiadł i zaproponował jakiś plan działania. Potem rozmowa potoczyła się spokojnie. Afrykańskie obyczaje swoją drogą, ale teraz trzeba wybudować funkcjonujące latryny, i to takie wojskowe, a nie zapewniające prywatność wychodki, takie, z jakich korzystali Oscar i doktor Ernst. Należy więc wykopać głęboki rów, umocować żerdzie i otoczyć całą instalację ścianą z plecionego sitowia. Należałoby też zrobić ścianki działowe w środku, również z sitowia, biorąc pod uwagę dobrze znaną wstydliwość tubylców związaną z załatwianiem tych ludzkich potrzeb. Wstydliwość ta dziwiła, ponieważ w pewnych sytuacjach, o których nie godzi się wspomnieć, w ogóle jej nie wykazywali. Ale było jak było. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba się zająć od jutra, jeszcze przed rozpoczęciem jakichkolwiek prac związanych z projektem, musiała być budowa latryn. I jeszcze jedna ważna sprawa! Obok latryn musi być możliwość umycia się i każdy, kto się nie umyje po załatwieniu swoich potrzeb, musi dostać ostrą reprymendę. Takie higieniczne środki zaradcze są tak ważne, bo w najgorszym przypadku mogą mieć wręcz decydujące znaczenie dla zdrowia całej załogi. Poza tym ta sytuacja mogła narazić na szwank projekt badawczy związany z malarią. Ponadto, wszystkie leżące w pobliżu obozu odchody muszą zostać przewiezione dalej i zakopane, jeśli trzeba, to pod uzbrojoną eskortą oddziału askarysów! Oscar nie mógł tym argumentom nic zarzucić. Był inżynierem i sporo wiedział o współczesnych naukach przyrodniczych, które bardziej niż jakakolwiek inna dyscyplina mogły pomóc stworzyć nowy, pokojowy świat. Jednak jeśli chodziło o medycynę, to o ile nie był całkowitym ignorantem, jego wiedza nie wykraczała zbyt daleko poza ogólne zagadnienia. Co do higieny osobistej, to postrzegał ją bardziej jako sprawę porządnego wyglądu niż poważną kwestię zdrowotną. Z drugiej strony nie było żadnego powodu, by wątpić, a już tym bardziej spierać się z posiadającym ekspercką wiedzę doktorem Ernstem. Nie będzie zbyt łatwo zmienić plan następnego dnia pracy, tak by wspólne wysiłki podjęte w celu rozwiązania problemu odchodów zastąpiły budowę kolei. Wszystkim bardzo zależało, by jak najszybciej ukończyć wznoszenie mostów i móc się wynieść z tego przeklętego miejsca. Niektórzy ludzie byli przekonani, że z okolicą związane są złe duchy, i teraz były zagniewane, bo oni wdarli się na ich terytorium. Jednak według Kadimby nie będzie to miało żadnego znaczenia, jeśli przesuną obóz tylko kilka kilometrów dalej. Lwy po prostu pójdą za nimi, dokładnie tak samo jak inne, normalniejsze lwy podążały za zebrami czy bawołami. Główny problem stanowiły więc sprawiające wrażenie niepokonanych lwy. Do tej pory zdążyły zabić piętnastu ludzi z obozu. W związku z tym na robotników, którzy mieli przybyć z nowym transportem z Dar es-Salaam, czekano z niecierpliwością. Oscar musiał znaleźć jakiś sposób, żeby zastrzelić te dwie bestie. Niemal w równym stopniu wynikało to z zasad i humanitaryzmu. Był bwaną Oscarem, szefem robót i cała odpowiedzialność spadała na niego. Następnego dnia, gdy jedni robotnicy mrucząc pod nosami i ociągając się, stawiali latryny – budowane na podstawie jego prostego rysunku naszkicowanego na piasku – a inni z jeszcze większą niechęcią zbierali łopatami odchody, by je przenieść,
przedstawił Kadimbie nowy plan. Jeden z wagonów kolejowych był przedzielony w połowie potężną, żelazną kratą. Wcześniej używano tego zamkniętego przedziału do transportu pieniędzy na wypłaty, instrumentów naukowych, broni i amunicji. Co by było, gdyby umieścili za kratą dwóch askarysów, otworzyli przeciwległą ścianę wagonu i użyli żołnierzy jako przynęty? Kadimba wydawał się zmieszany, gdy usłyszał ten pomysł, i przez dłuższą chwilę się zastanawiał, zanim spróbował sformułować odpowiedź. Jednak jego suahili było tak kiepskie albo tak niezrozumiałe, że Oscar musiał wezwać Hassana Heinricha, by tłumaczył. – Myślę – powiedział Kadimba – że bwana Oscar ma dobry pomysł. Sam powinienem był o tym pomyśleć i proszę o wybaczenie. W przypadku zwykłych lwów taka pułapka nigdy by nie zadziałała. Ale ci bracia to nie są zwykłe lwy. Rzucają się na człowieka wszędzie, gdzie go znajdą. To może zadziałać. Gdy simba przyjdzie po swój łup, nasi askarysi zamkną duże zapadkowe drzwi, które musimy zbudować na końcu wagonu. Simba będzie strasznie wściekły i wszystkich nas pobudzi, zanim nasi ludzie go zastrzelą. Ale powinniśmy też pomóc simbie znaleźć drogę i ja wiem jak. Zabili jedną z ostatnich kóz, trzymanych w drugim wagonie kolejowym, i rozwlekli jej płuca, serce i wnętrzności wokół obozu, sprawiając, że ślad zapachowy kończył się w wagonie, w którym zastawili pułapkę. Pomysł był bez wątpienia dobry, okazało się jednak, że trudno znaleźć dwóch ochotników wśród zazwyczaj dzielnych i twardych askarysów. Ich pierwszym zarzutem było, że to myśliwi, a nie żołnierze, powinni siedzieć tam w środku jako przynęta. Oscar powiedział, że może sam przejąć to zadanie za dwie noce, a potem zmieniać się z Kadimbą, ale siedział i czuwał już przez tak wiele nocy, że musi się wyspać, po prostu musi. Dał im jednak słowo honoru, że potem tak zrobi. Niejasne pozostawało, w jaki sposób ci uzbrojeni Murzyni pojmowali jego słowo honoru. O ile wiedział, ogólne nastawienie w Afryce było takie, że słowo dane przez muzungu nigdy nie jest prawdą. Tak czy inaczej, jako szef obozu był też najwyższym dowódcą i ktoś, kto by mu się przeciwstawił, zostałby ukarany, a następnie straciłby pracę. Poza tym podczas inspekcji żelaznej kraty wewnątrz wagonu, gdzie planowali zastawić pułapkę, wszyscy zgodnie stwierdzili, że żaden lew nie przedostanie się przez taką przeszkodę. To znaczy zwyczajny lew. Ale przecież przed złymi duchami nie chroniła żadna krata na świecie, nawet ze złota. Oscar zauważył oschle, że w obozie dostęp do złota jest wyjątkowo ograniczony i że stal jest pięć razy twardsza od złota. Wydawało się, że to stwierdzenie, mimo swej naukowej oczywistości, nikogo nie przekonało. Pod mniejszym lub większym przymusem zamknął dwóch „ochotników”, których sam wyznaczył, w klatce stanowiącej połowę wagonu kolejowego, sprawdził, czy obaj wyraźnie przestraszeni mężczyźni mają sprawne strzelby, pokazał im linę, za którą mieli pociągnąć, jeśli
simba przyjdzie z wizytą, po czym bez entuzjazmu życzył im dobrej nocy i natychmiast udał się do swojego namiotu. Gdy tylko zaciągnął moskitierę wokół łóżka i położył głowę na poduszce, zasnął, nie zdążywszy nawet poczuć wyrzutów sumienia, że nie doprowadził się do porządku i nie umył zębów. Nie miał pojęcia, jak długo spał, ponieważ jego sen przypominał raczej utratę świadomości. W pierwszej chwili nie rozumiał, co go obudziło, ani nawet gdzie się znajduje. Wtedy jednak usłyszał salwy i ryk lwa. Gdy w nocnej koszuli i z lampą naftową uniesioną nad głową dobiegł do pułapki w wagonie, najpierw zobaczył, że drzwi zapadowe przy wejściu opuszczone są zaledwie w jednej czwartej. Poza tym wewnątrz panowała niepokojąca cisza. Zrobił głęboki wdech, pełen złych przeczuć, choć rozsądek próbował go uspokoić – bo przecież żaden lew nie może się przedrzeć przez grube na dwa cale stalowe kraty – a potem odsunął uszkodzone drzwi pułapki i oświetlił wnętrze wagonu. Pierwszym, co zobaczył, były cztery białka oczu patrzące na niego zza kraty. – Simba tu był? – spytał, choć znał już odpowiedź. Obu mężczyzn do tego stopnia sparaliżował strach, że nie byli w stanie wydusić z siebie odpowiedzi. Następnego ranka dokładnie zbadał przebieg wydarzeń. I jeśli czarni mogli w ogóle poblednąć, to tak się właśnie stało z jego dwoma askarysami wystawionymi na przynętę. Z pomocą Hassana Heinricha musiał ich pytać w kółko, nim w końcu udało mu się ustalić, co się wydarzyło. Simba, jeden lub oba, bo to było niejasne, znalazł się nagle w wagonie kolejowym. Obaj askarysi – być może z pewnym opóźnieniem wskutek działania sił mentalnych złych duchów – zrobili tak, jak im kazano, czyli pociągnęli za linę, by zadziałał mechanizm drzwi zapadowych. Następnie otworzyli ogień, oczywiście w całkowitej ciemności. Nic nie widząc, oddali jedenaście do trzynastu strzałów i wtedy pechowo trafili mechanizm zamykający, który miał zatrzasnąć pułapkę, a simba zobaczył otwór, przecisnął się przez niego i zniknął w mroku. I to było wszystko. Oscar pisał swój raport ze łzami w oczach. Byli już tak blisko pozbycia się tego piekielnego problemu, a jednak im się nie udało. Gdyby nie był cywilizowanym człowiekiem, również zacząłby się skłaniać ku teoriom o czarach i złych duchach. Czuł, że powinien się poddać, wskoczyć do następnego transportu wracającego do Dar es-Salaam, wziąć wynagrodzenie, wrócić do Norwegii i zająć się tym, co od początku było mu pisane. Nie potrafił się przeciwstawić temu potężnemu złu i był beznadziejnym przykładem, w jaki sposób biały człowiek krzewi cywilizację i nowoczesność w Afryce. Po raz drugi w życiu okazał się nieudacznikiem. Ledwie przyszła mu do głowy ta bolesna myśl, usłyszał, że Kadimba stoi przed jego
namiotem i go woła. Przybity, wyszedł na zewnątrz i stwierdził, że jego towarzysz łowów wydaje się zdumiewająco zadowolony z siebie. – Bwana Oscar, zabijemy lwa, zanim zajdzie słońce! – zapewnił go Kadimba, obnażając w uśmiechu olśniewająco białe zęby. Oscar nie potrafił się powstrzymać; w pierwszym odruchu rzucił się Kadimbie na szyję, lecz szybko zapanował nad sobą i przeprosił. Kadimba, idąc sprężystym, promieniującym optymizmem krokiem, zabrał go do uszkodzonego wagonu i zaczął wyjaśniać, co wyczytał ze śladów. Teraz nie było potrzeby wzywać Hassana Heinricha, bo gdy rozmawiali wyłącznie o polowaniu, doskonale się obaj rozumieli. We wnętrzu wagonu była krew, świeża krew, na podłodze obok miejsca, w którym simba się przecisnął, oraz plamy krwi na podziurawionych od kul zapadowych drzwiach. Kadimba dotknął krwi palcem wskazującym, po czym uniósł go do góry i triumfalnie posmakował. – To jego wątroba, bwana Oscar. Teraz możemy go znaleźć i zabić, o ile jeszcze żyje – wyjaśnił z promiennym uśmiechem. Potem wyszedł na zewnątrz i wskazał na niewidoczne dla Oscara ślady krwi na czerwonej ziemi, po czym ręką pokazał kierunek, w którym odszedł simba. Po porządnym śniadaniu wzięli broń, napełnili menażki wodą i ruszyli tropem lwa. Z początku były to wyraźne ślady skoków, co kilka metrów, potem simba się uspokoił i szedł miarowo i powoli. Po kilkuset metrach Oscara ogarnął niepokój i przystanął, by skonsultować się z towarzyszem. Z tego, co widzi, wyjaśnił, tropią teraz całkowicie zdrowego lwa, który oddalał się bez pośpiechu. Kadimba pokręcił głową i wskazał w dół na wyraźny odcisk jednej z tylnych łap. – Proszę spojrzeć, bwana Oscar! Zawsze patrzeć! Idzie z wysuniętymi pazurami i ma rozcapierzone palce. Oscar nie miał pojęcia, co to znaczy, stłumił jednak poirytowanie i zapytał, co takiego to oznacza. To znaczy, że simbę boli i że niedługo umrze. I że wie o tym, a to sprawia, że jest jeszcze bardziej niebezpieczny. Jednak te ślady były sprzed kilku godzin. Kadimba, jakby chciał go dodatkowo przekonać, podniósł niewielką grudkę czerwonej ziemi, roztarł ją między palcami, wziął Oscara za nadgarstek i na jego jasnej skórze rozsmarował wyraźną plamę krwi. Szli przez godzinę, co wydawało się Oscarowi bardzo długim czasem – zauważył, że także Kadimba zaczął być mniej pewny siebie. Zaproponował, by usiedli i zrobili sobie przerwę. Kadimba kiwnął głową i się uśmiechnął. Usiedli i odkręcili menażki z wodą. Oscar próbował zebrać myśli, by dojść do jakichś wniosków. Lew został trafiony, kula przeszła przez jego wątrobę i wyleciała z drugiej strony. To był naukowy fakt. Człowiek w podobnej sytuacji już dawno leżałby nieprzytomny i umierający, a ten lew szedł przez jakąś
godzinę. To były sprzeczne fakty i nie wiedział już, co ma o tym sądzić. – Kadimba, wiesz, gdzie on jest? – spytał. Kadimba spojrzał na niego zdumiony, a potem wskazał na gęste zarośla pięćdziesiąt metrów dalej. – Tam leży. Jesteśmy u celu, bwana Oscar. To dlatego pomyślałem, że powinniśmy się tutaj zatrzymać i chwilę odczekać – odparł Kadimba, wzruszając ramionami. – Może nie żyje, może żyje. Ale jest tam. – Co teraz? – spytał Oscar. Kadimba uśmiechnął się, odbezpieczył mannlichera i pokazał, żeby Oscar zrobił to samo ze swoim mauserem. Przeszli połowę drogi dzielącej ich od zarośli i zatrzymali się. Kadimba pokazał mu gestem, by strzelał nisko, w środek zarośli, a potem szybko przeładował broń. Oscar zrobił, jak mu Kadimba kazał, myśląc równocześnie, że chyba pierwszy raz słucha poleceń czarnego. Strzelił nisko w zarośla i szybko przeładował. Lew wynurzył się z rykiem, jak szarożółta błyskawica rzucił się prosto na nich. Obaj strzelili równocześnie i lew upadł kilka metrów od nich, spróbował się podnieść, ale wtedy dosięgły go dwa kolejne strzały. Zwierzę leżało jeszcze przez krótką chwilę, kopiąc tylnymi nogami, nim w końcu znieruchomiało. – Trudno go było zabić, ale teraz nie żyje – stwierdził Kadimba. Zjawił się jak zły duch, pomyślał Oscar i na wszelki wypadek dźgnął lufą karabinu w oko lwa. Nie mrugnęło. Dopiero teraz mogli się spokojnie przyjrzeć temu potworowi. Kadimba zapewniał, że to największy lew, jakiego kiedykolwiek widział. Potrzeba było sześciu ludzi, żeby zanieść ciało lwa do obozu. Tego dnia wstrzymano wszystkie prace i wyciągnięto ostatnie zapasy bawarskiego piwa, aby uczcić zastrzelenie simby. Wszyscy mężczyźni tańczyli w kręgach wokół ciała lwa i śpiewali pieśni o tym, jacy wszyscy byli dzielni, gdy zabijali simbę. Oscar po raz pierwszy w buszu upił się piwem, zresztą dość ciepłym, zachował jednak na tyle przytomności umysłu, by dopilnować, żeby z lwa zdjęto skórę, zanim ulegnie zniszczeniu. Tym razem zgłosiło się wielu ochotników. Chciał zachować skórę jako dowód, także dla głównego biura w Dar es-Salaam, ale przede wszystkim dla ludzi w obozie. Gdy zostanie już natarta solą i wysuszona, zamierzał rozpiąć ją wysoko, niczym sztandar nad obozem. Miała też przypominać, że nie istnieją żadne złe duchy, których biały człowiek nie byłby w stanie pokonać.
A jednak tuż przed tym, nim zasnął, odurzony mieszaniną euforii, zwykłego upojenia i wycieńczenia, zdał sobie sprawę z tego, że to jeszcze nie koniec. Brat simby wciąż jeszcze żył.
V LAURITZ HARDANGERVIDDA MAJ 1901 Całe ciało Lauritza było sztywne, gdy obudził się, słysząc Estrid krzątającą się na palcach w jadalni i nakrywającą stół do śniadania. Zmusił się, by wstać z łóżka, i zdał sobie sprawę, że jedyne ćwiczenia rozluźniające, jakie znał, to te wykonywane przez cyklistów przed i po intensywnym treningu. Kolarstwo i jazda na nartach musiały mieć jakieś podobieństwa, zakładał, wykonał więc serię ćwiczeń. Śniadanie składało się z owsianki z mlekiem i śmietaną, przaśnego chleba, koziego sera i wieprzowiny; trzeba było porządnie się najeść przed ciężkim dniem pracy. Daniel znów pogrążył się w milczeniu, a Lauritzowi nie przyszedł do głowy żaden pomysł, jak nawiązać rozmowę. Nie był nawet pewien, czy istnieje taka potrzeba. Sprzęt techniczny przechowywano na górze, w biurze. Lauritz wyposażył się w teodolit, od Zeissa, jak z zadowoleniem zauważył, łaty niwelacyjne, statyw, rysunki i papier z podziałką milimetrową, by móc robić szkice na miejscu, przy budowie mostu na odcinku za Ustaoset. Mieli się udać w różnych kierunkach, Daniel w górę, do budowy tunelu przy Vikastølen, a on na dół. Tuż po szóstej rano było zimno, szreń jeszcze mogła utrzymać ciężar człowieka. Szybko się szło po takim podłożu, niemal niebezpiecznie szybko, bowiem kilka razy prawie się wywrócił. Jednak nawet po tym, jak zwolnił, nadal poruszał się szybko i z łatwością. Jego instrumenty, łaty i przybory do pisania nie ważyły nawet połowę tego, co niósł w plecaku poprzedniego dnia. W miejscu, gdzie planowano budowę pierwszego mostu, stał barak robotników. Cały zespół zajęty był odgarnianiem śniegu. Przetarli ścieżkę między barakiem i terenem budowy i teraz zaczynali odśnieżać miejsca, gdzie nad wąwozem, którego dnem, osiem metrów niżej, płynął – teraz skuty lotem – potok, miały stanąć dwie podstawy mostu oddalone od siebie o piętnaście metrów. Lauritz zjechał na nartach na lód na potoku, zatrzymał się około dwudziestu metrów dalej i przyjrzał się temu miejscu. Wydawało się, że robotnicy na górze nie zwracają na niego uwagi; ani nie zwolnili, ani nie przyspieszyli odgarniania śniegu. Kamienny łuk, bez wątpienia most łukowy z kamienia, to całkowicie słuszna decyzja, pomyślał. Zdjął plecak i wyszukał szkic projektu. Ogólnie wszystko wyglądało sensownie i tak jak trzeba, zdawało mu się jednak, że widzi parę rzeczy, które można by ulepszyć. Zarzucił znów plecak i zataczając łuk, wspinał się pod górę, aż znalazł się w miejscu planowanej podstawy mostu, skąd usuwano teraz cały śnieg. Wydawało się, że skalny występ składa się z jednolitego, ciemnego granitu. Doskonale. Jeden z mężczyzn na górze, z długą czarną brodą i w kapeluszu z szerokim rondem, wbił łopatę w śnieg, zdecydowanym krokiem podszedł do Lauritza, zdjął kapelusz i wyciągnął na
powitanie dłoń wielkości patelni. Lauritz uchylił o wiele za grubej czapki z wilczego futra i ujął wyciągniętą dłoń. – Jesteś Johan Svenske, brygadzista? – spytał zupełnie niepotrzebnie. – We własnej osobie. A ty jesteś tym nowym inżynierem. Miło mi – odpowiedział olbrzym, zbyt mocno ściskając rękę Lauritza i z całą pewnością robiąc to celowo. Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem. Robotnicy z zespołu, nie przejmując się nimi, odgarniali śnieg w tym samym tempie co wcześniej. – Jak rozumiem, to ma być kamienny most łukowy – stwierdził brygadzista. – Powinniśmy byli dostać materiał do budowy rusztowań dzisiaj rano, ale wygląda na to, że mamy opóźnienie. Może dotrze po południu. Mężczyzna mówił w trochę osobliwy sposób. Z początku Lauritz sądził, że to jakiś północny, nieznany mu dialekt, ale potem dotarło do niego, że to mieszanka szwedzkiego i norweskiego. – Nazywasz się Svenske, czy zwą cię tak dlatego, że jesteś Szwedem? – spytał Lauritz. – Nazywam się Johansson. Z tym Szwedem to raczej sprawa honoru – wyszczerzył zęby brygadzista i zażył szczyptę tabaki. – Jeśli się nad tym zastanawiasz, to mamy kamieniołom zaledwie pięćset metrów stąd. – Dobrze – odparł Lauritz. – Chciałbym pokazać ci rysunki i omówić kilka zmian. Możemy pójść na górę i usiąść w baraku? Brygadzista wzruszył ramionami i pokazał ręką, że Lauritz może pójść przed nim. Lauritz zdążył już rozłożyć rysunki na jednym z czterech stołów stojących przed buchającym gorącem piecykiem, gdy Johan Svenske wszedł do środka, usiadł i po prostu odwrócił jeden z rysunków w swoją stronę. Przez krótką chwilę mu się przyglądał. – To co zwykle. Nic nowego, nic dziwnego – stwierdził i z pytającą miną odsunął od siebie rysunek, tak jakby wszystko było oczywiste od samego początku, jeszcze zanim zobaczył projekt. Lauritz wahał się przez chwilę, czy powinien przedstawić mu swoje zmiany. Najważniejsze było to, by nie okazać żadnej niepewności. – Tu – powiedział, przekręcając rysunek tak, żeby obaj mogli go widzieć, i wskazując ołówkiem – jest słaby punkt. Góra, do której mamy przymocować północny łuk, jak widzisz, pochyla się lekko na zewnątrz. To nie za dobrze. Będziemy potrzebować długiej na siedem metrów półki wpuszczonej w zbocze, którą później wypełnimy dla wzmocnienia kamieniami, tak żeby łuk miał oparcie w poziomie i w pionie. Co o tym sądzisz?
Czekał, nie okazując zdenerwowania, podczas gdy brygadzista z zaciekawieniem studiował rysunek, drapał się po brodzie i zastanawiał. – To dobry pomysł – oświadczył w końcu. – Powinniśmy byli zrobić coś takiego w kilku miejscach, ale wtedy jest to przecież droższe. I coś takiego podwyższa akord. Miałem już gotową propozycję, ale teraz to jeszcze przeliczę. Będziemy musieli wysadzić skałę i wwiercić się co najmniej na pół metra. Siedem na pięć metrów. To będzie spora kubatura. – Tak – potwierdził Lauritz. – Ale dzięki temu most będzie o wiele bezpieczniejszy. – Cholera. Pan inżynier chyba wie, o czym mówi. Ale najpierw musimy skończyć odgarnianie śniegu, potem resztę zrobi słońce. – Słońce? – Tak. Kiedy czarny kamień zaczyna być widoczny za dnia, o tej porze roku słońce dobrze go ogrzewa. Za kilka dni będzie czysto i sucho i będziemy mogli zacząć wysadzanie. O ile pogoda się utrzyma, bo tego nigdy przecież nie wiadomo. Wyglądało na to, że się dogadali. Lauritz czuł raczej radość niż ulgę, to było dziwnie ekscytujące współpracować z kimś, kto stanowił jego przeciwieństwo i nauczył się wszystkiego z praktyki, a nie na salach wykładowych. Poprosił kilku ludzi o pomoc, by przytrzymali łaty niwelacyjne, bo chciał teraz przeprowadzić precyzyjne pomiary samego miejsca budowy. Mężczyźni, którzy mu pomagali, bez wątpienia robili już to wcześniej, nie kwestionowali żadnych instrukcji i nie okazywali zniecierpliwienia, gdy stali z łatami i czekali na znak Lauritza, żeby przesunąć się parę metrów w tył, w stronę ścieżki. Gdy Lauritz był w połowie swoich pomiarów i sporządzania notatek, nadjechały dwa spóźnione zaprzęgi z Ustaoset z materiałami na rusztowania. Konie, drobne i żylaste firodingi, ciężko pracowały, a z ich nozdrzy unosiła się para. Połowa ludzi odgarniających śnieg odłożyła łopaty i zaczęła poluzowywać liny, którymi przymocowany był ładunek. Wtedy spadły pierwsze płatki śniegu. Lauritz spojrzał w niebo. Do tej pory był tak pochłonięty instrumentem pomiarowym, że nie zauważył zmiany pogody. Niebo zrobiło się ołowianoszare, a wiatr i śnieg przybrały na sile. Choć brygadzista ani słowem o niczym nie wspomniał, mężczyźni zarzucili łopaty na ramiona i ruszyli w górę, w stronę baraku. Dwaj mężczyźni trzymający łaty niwelacyjne wydawali się nieco zniecierpliwieni i zdziwieni. Oczywiście mają rację, pomyślał Lauritz, widząc, jak soczewkę zakrywa mokry śnieg. Przy takiej pogodzie nie mógł dalej prowadzić pomiarów ani notować. Pokazał ręką, by i oni udali się do baraku. Podczas ich krótkiego marszu śnieżyca przybrała na sile. Zauważył, że była inna niż wtedy, gdy szedł po lodzie. Teraz padał ciężki, mokry śnieg, a nie drobne, ostre
kryształki lodu, tak jak wczoraj. Mężczyźni dotarli do baraku. Większość położyła się na skrzyniach, inni wyciągnęli talię kart i siedli przy stole, ktoś przysiadł przy piecyku i zaczął smarować tłuszczem parę wysokich butów. Johan Svenske zaprosił obu woźniców i Lauritza, by usiedli przy tym stole co on, i zapytał, czy mają ochotę na kawę. Bo jak mówił, nie da się przewidzieć, czy ta śnieżyca przejdzie za dwadzieścia minut czy za dwadzieścia dni. Woźnicom było żal koni. Mokry śnieg i ostry wiatr to było najgorsze, co mogło je spotkać, wyjaśniali. Zwłaszcza po takim ciężkim transporcie jak ten z Ustaoset. Taki deszcz ze śniegiem pokrywał grzbiety zwierząt niczym gruby, mokry dywan i o wiele za szybko je wychładzał. W najgorszym wypadku mogły zachorować na płuca i zdechnąć. Lauritz zerknął na brygadzistę, którego wyraz twarzy nie zdradzał, co myśli o tym, że konie mogą się pochorować. Śnieżyca na zewnątrz przybrała na sile. Po chwili słychać było wycie wiatru uderzającego o ściany i dach. Od czasu do czasu budynek aż się trząsł. – Nie możemy wprowadzić koni do środka? – spytał Lauritz, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Ryzykował i bał się, że wyjdzie na głupca, ale żal mu było zwierząt. A pośrodku baraku, przy wejściu, było sporo miejsca. Brygadzista Johan Svenske wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. Raczej przyjaznym niż drwiącym, jak miał nadzieję Lauritz. – Do diabła – mruknął brygadzista, drapiąc się po brodzie. – Wydawało mi się, że to nie będzie za dobry pomysł. Dwa srające konie i inżynier w baraku. Ale skoro pan inżynier nie ma nic przeciwko temu... Wesoło kiwnął głową dwóm woźnicom, którzy po usłyszeniu propozycji Lauritza siedzieli jak na szpilkach, a teraz błyskawicznie się zerwali i wybiegli na zewnątrz. Wiatr szarpnął dziko otwartymi drzwiami, ale ktoś wstał i mrucząc, je zamknął. Chwilę później dwa bardzo mokre, bardzo spokojne fiordingi stały z obwisłymi uszami w sieni, podczas gdy ich właściciele rękoma odgarniali z ich grzbietów warstwę mokrego, ciężkiego śniegu. Kucharka wyszła z kuchenki, zrobiła wielkie oczy i krzyknęła groźnie, że nikt jej nie płaci za sprzątanie końskiego gówna. Jej wybuch wzbudził wesołość; mężczyźni zapewnili ją, że tu w baraku niejeden z obecnych jest przyzwyczajony do sprzątania końskiego gówna. Wystarczy zgarnąć je na łopatę i wrzucić do piecyka. Kawa był gorąca, zdumiewająco mocna i smaczna. Lauritz czuł się świetnie, naprawdę. Nie był w stanie znaleźć lepszych słów na opisanie swojego samopoczucia. Tutaj wszyscy byli sobie równi, inżynier, woźnica, brygadzista i zwykły robotnik. Gdyby musiał zostać tu na noc, to na pewno będzie proste. Oczywiście nie było tu telefonu, tak jak w kwaterach inżynierów, jednak pogoda stanowiła wystarczające wyjaśnienie, gdyby nie pojawił się na kolacji w Nygaard. Zaczął zadawać Johanowi Svenskemu pytania o specjalności różnych zespołów robotników i o to, w czym najlepiej czuje się sam brygadzista. To nie była tylko uprzejma rozmowa, Lauritz naprawdę chciał się jak najszybciej nauczyć, ile tylko się da o tym wszystkim,
o czym nie mieli pojęcia w Dreźnie. Teoretyczną wiedzę już posiadał, był o tym przekonany. Jednak wszystko pozostałe, to, co sugerował Daniel Ellefsen i o czym szybko i bez ceregieli przekonał go Johan Svenske, było tą wiedzą, której najbardziej potrzebował. Johan Svenske nie dał się prosić. Poza tym był dumny ze swojej pracy i potrafił dobrze opowiadać. Specjalizował się w tunelach i mostach – mostach latem, a tunelach zimą. Przy tunelach najczęściej trudno było wycenić akord. Można było zacząć robotę przy wylocie i posuwać się naprzód trzy metry dziennie. Ale kawałek dalej skała się zmieniała i czasem to było prawdziwe cholerstwo, a wtedy szybkość spadała do zaledwie pół metra dziennie. Gdy człowiek widział, z jakim granitem będzie miał do czynienia, mógł z łatwością ocenić, jak szybko albo jak wolno będzie posuwać się praca. Najlepszy był czerwony granit, najgorszy jasnoszary. Przez niego niemal nie dało się prześpiewać. Tak, prześpiewać. Tak było najlepiej. Dwóch ludzi obracało wiertło, dwóch uderzało młotami. Dwa uderzenia, jeden obrót, dwa uderzenia, jeden obrót, wychodził z tego szczególny rytm, jak piosenka. Klasnął w ręce, zachęcając kilku mężczyzn, żeby zaśpiewali piekielną piosenkę, tę, którą śpiewali, kiedy było naprawdę ciężko. Kilku robotników zaczęło nieśmiało – nie byli przyzwyczajeni do występów przed inżynierami ani innymi obcymi ludźmi – ale po chwili dołączyło do nich kilku innych i na koniec w baraku aż grzmiało od, jak ze zdumieniem pomyślał Lauritz, zaskakująco ładnej pieśni na trzy głosy. Człowiek wręcz czuł, jak z bijących młotów unosi się pył, a spocone, silne ramiona wolno, lecz uparcie i nieubłaganie obracają wiertłem, które zanurza się coraz głębiej i głębiej w granit, aż w końcu wwiercą się na tyle głęboko, by móc założyć w otworach dynamit. Najtrudniejsze były tunele, a najniebezpieczniej było wtedy, gdy biegły wzdłuż zboczy wzgórza. Wtedy ciągle zdarzały się zawały. Kiedy następował jeden z nich, trzeba było rzucić się w stronę zbocza góry, żeby nie zostać zmiażdżonym albo, co zdarzało się znacznie częściej, mocno potłuczonym. Aby temu zapobiec, trzeba było trzymać na górze ludzi, którzy młotami uderzali we wszystko, co mogło się oberwać, tak by pozbyć się przynajmniej fragmentów skał stanowiących niebezpieczeństwo. Jednak góra była zdradziecka, a szczeliny, których nie dało się dostrzec na powierzchni, mogły się poszerzać, gdy traciły podstawę przy drążeniu tunelu. I przez to czasem, gdy najmniej się tego spodziewali, rozpętywało się piekło. Według Johana Svenskego najprzyjemniej budowało się mosty. Po części dlatego, że przecież robiło się to latem, a po części dlatego, że robota dzień w dzień szła szybciej niż przy tunelach. Ale polegało to jeszcze na czymś innym. Na swój sposób było po prostu piękne. Tak jak ten łukowy kamienny most, za który mieli się teraz zabrać. Teraz Johan Svenske miał okazję zobaczyć rysunek, ale przedstawiony na nim most wyglądał dokładnie tak, jak brygadzista sobie wyobrażał, no przynajmniej prawie. Teraz dojdzie przecież coś nowego, całe to wysadzanie, żeby zapewnić poziomą podporę dla konstrukcji. Do diabła, to całkiem niegłupie. Człowiek może sobie mówić o inżynierach, co chce, ale czasami miewają przebłyski. Lauritzowi zrobiło się ciepło na sercu. Był przyzwyczajony do pochwał, zarówno od nauczycieli, jak i trenerów kolarstwa. Człowiek nigdy nie powinien się chwalić. Jednak te słowa Johana Svenskego były czymś zupełnie innym i wartościowym. Mieli przecież zbudować trzy mosty, a Lauritz był żółtodziobem. Dyplomowanym inżynierem z Drezna, lecz mimo wszystko żółtodziobem.
Zamieć znacznie przycichła, co było zaskoczeniem dla Lauritza, ale nie dla pozostałych. Kilku mężczyzn wyszło na ganek, zerknęło w niebo i krzyknęło do ludzi w środku, że pora znów chwycić łopaty. Spadło trzydzieści centymetrów mokrego, wyjątkowo ciężkiego i paskudnego śniegu. Wszystko, co odgarnęli wcześniej, było teraz przykryte dwa razy grubszą warstwą śniegu, tyle że ciężkiego i mokrego, a nie starego i topniejącego. Woźnice wyprowadzili swoje rżące konie. Wyglądało na to, że zwierzęta nie miały ochoty opuszczać ciepłego baraku. W każdym razie zachowywały się bardzo dobrze i co dziwne, ani trochę nie nasrały. Lauritz doszedł do wniosku, że najlepiej wykorzysta swój czas, jeśli wróci teraz do Nygaard. Wtedy do jutra ukończy rysunki jednej podpory mostu i wróci tu, by zrobić pomiary przy drugiej podstawie. Zapytał o pogodę, a Johan Svenske wezwał niskiego, kulawego mężczyznę, który wpatrywał się przez chwilę w niebo, a potem zapewnił, że teraz nadchodzi wyż i że będzie chłodniej, ale pogodnie. Lauritz podziękował i przypiął narty. Nie było jeszcze nawet czwartej po południu i uznał, że powinien zdążyć wrócić na kolację. Dotarcie na budowę po szreni zajęło mu godzinę. Trzy godziny przewidziane na powrót wydawały się bardzo bezpiecznym marginesem. Już po upływie pół godziny ogarnęły go poważne wątpliwości, czy właściwie ocenił sytuację. Śnieg był ciężki i mokry, ale nie stawiał też żadnego oporu, nie miał siły nośnej. Poza tym jego szerokie narty z drewna hikorowego zapadały się na jakieś trzydzieści centymetrów, więc to było tak, jakby brodził w białej kaszy. A ponieważ posuwanie się naprzód szło mu tak opornie, wysiłek sprawił, że znów poczuł wczorajsze zakwasy. Wkrótce zaczął się zastanawiać, czy nie powinien wrócić do baraku robotników. Na pewno znajdzie się tam dla niego jakiś kąt do spania. Ale to byłoby irytujące. Inżynier żółtodziób, który po zakończeniu dnia pracy nie potrafi nawet wrócić na nartach do domu, tak jak wszyscy. Zacisnął zęby i dalej parł naprzód. Był przyzwyczajony do panowania nad bólem mięśni. Ten, kto najlepiej radził sobie z kwasem mlekowym na finiszu, wygrywał. A on często wygrywał. Był mistrzem Europy. Ale wtedy wspierali go kibice, którzy krzyczeli i wiwatowali. Poza tym był na widowni ktoś, kto znaczył dla niego więcej niż wszyscy ludzie na świecie. I ktoś jeszcze, jej ojciec, który posiadał większą władzę nad szczęściem i nieszczęściem w jego życiu niż ktokolwiek inny. Spróbował zająć myśli obrazami z przeszłości, zapomnieć o bólu ud i przywołać w pamięci sceny z Drezna, jedną po drugiej. Welodrom. Ta szczególna woń, pomieszany zapach gumy, oleju, potu i lakieru, tego czerwonawego lakieru, który sprawiał, że nawierzchnia była idealnie gładka, jak szkło. Owalny, pochylony do wewnątrz tor prawdopodobnie był zbudowany z drewna bukowego, deski zostały precyzyjnie przycięte i dopasowane, tak aby nie powstała najmniejsza szczelina ani wybrzuszenie na łączeniach. Gdyby nie ten lakier, welodrom byłby białawy, a tak jego barwa przypominała
kolor instrumentów smyczkowych, takich jak skrzypce czy wiolonczela. Musiał się zatrzymać i uspokoić oddech. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego problemy z oddychaniem mają całkowicie logiczne wyjaśnienie. Znajdował się na wysokości ponad trzech tysięcy stóp i ciało nie zdążyło się jeszcze przystosować do nowych warunków. To było tak jak podczas pierwszego dnia górskich wędrówek w Alpach. Za kilka dni, gdy ciało zacznie się przyzwyczajać, będzie już lepiej. Jednak ta wiedza nie dawała teraz żadnego pocieszenia. Odpiął narty, zarzucił je sobie na ramię i zaczął brnąć pod górę drogą dojazdową, biegnącą obok przyszłej linii kolejowej. Już po paru minutach przekonał się, że nie idzie mu się łatwiej, a raczej jeszcze trudniej. Wiejący z północnego zachodu wiatr sprawiał, że śnieżne błoto przymarzało i skrzypiało coraz głośniej, gdy zapadał się po łydki w wierzchniej warstwie śniegu. Na niebie nie było teraz nawet chmurki, słońce wędrowało w dół za szczyty wzgórz, a cały odcinek prowadzący pod górę zmienił się w ogromne lustrzane powierzchnie, ponieważ białe, roziskrzone stoki wzgórz były oświetlone pod kątem. Musiał wędrować z zaciśniętymi oczyma, nie zapomniał, co mówił mu Ellefsen o ślepocie śnieżnej. Sächsische Staatsoper. Chociaż była to oficjalna nazwa, w Dreźnie nikt jej nie używał. Mówiono na nią Semperoper. Wcześniej swoje dzieła prezentował tam Richard Wagner – podobnie jak architekt, który zbudował operę, Gottfried Semper, został wydalony z Saksonii z powodów politycznych. Obaj oczywiście popierali demokrację. Później obu – a zwłaszcza Wagnerowi – wybaczono. Baron uwielbiał Pierścień Nibelunga, a w szczególności Walkirię. To była próba skupienia myśli na czymś innym. Próbował przywołać w wyobraźni potężny Cwał Walkirii; świetnie by pasował do tego krajobrazu. Do Jotunheim nie było wcale daleko. Nie miał już jednak takich wspomnień z Ragnaröku i znów musiał skupić się na wyobrażaniu sobie Walkirii. Nie, tak się dłużej nie da. Musi znów założyć narty. Spadek temperatury, gdy znikły ostatnie promienie słońca, miał tę dobrą stronę, że szreń będzie w stanie utrzymać ciężar ciała człowieka na nartach. Kolory: złoty i kości słoniowej, wielka liliowa kurtyna, a raczej, mówiąc ściślej, purpurowa, w kolorze, na jaki rzymscy cesarzowie i generałowie farbowali swoje płaszcze. Barwnik wytwarzany z drobnego morskiego skorupiaka był droższy niż złoto. Nad widownią unosił się gigantyczny żyrandol. A jednak jako bywalec drezdeńskiej opery oszukiwał, ale były ku temu bardzo ważne powody. Baron miał roczny abonament, stałą zarezerwowaną lożę z przodu. Wszystkie miejsca z przodu z wyjątkiem loży królewskiej były przeznaczone dla saksońskich wyższych sfer. Sam baron chodził wyłącznie na te przedstawienia, które uważał za zdrowe i niemieckie, czyli krótko mówiąc na Wagnera. Gdy Lauritz po raz pierwszy zdobył mistrzostwo uniwersyteckie, otrzymał jako dodatkowe wyróżnienie miejsce w loży barona na resztę sezonu. Baron był honorowym
przewodniczącym uniwersyteckiego klubu kolarskiego i stąd ta z pozoru dziwna nagroda. Gdy Lauritz otrzymał zaproszenie, z początku zwlekał z odpowiedzią i szukał jakiejś uprzejmej wymówki, by nie przyjąć tego honorowego wyróżnienia. Pochłonęłoby ono o wiele za dużo czasu – intensywnie trenował i równie intensywnie studiował. Według niego immanentną cechą opery było to, że pochłania cholernie dużo czasu. Szreń zaczęła nieść narty i nie zapadał się już tak głęboko. Jeśli będzie się trzymał skraju błotnistej ścieżki transportowej, być może pozostawi po sobie coś, co będzie przypominać przetarty szlak. Nawet jeśli w tej chwili nie przyniesie mu to żadnej korzyści, przyda się, gdy będzie tędy wracał następnego dnia. To była przerażająca myśl, ale tak to właśnie wyglądało. To, co odbierał teraz jako ostatni, decydujący wysiłek, było jedynie zakończeniem pierwszego dnia pracy. Jutro znów zostanie poddany tej samej próbie. Lepiej wrócić myślami do opery. Tym, czego baron nie widział, opierając się o stolik podczas bankietu na cześć zwycięzców – a Drezno zdobyło wtedy również mistrzostwo drużynowe – i przedstawiając swój szczodry dar w postaci abonamentu w Semperoper, była mina jego córki, siedzącej po jego lewej stronie. Ingeborg z przejęciem szybko kiwnęła Lauritzowi głową i natychmiast odwróciła się w drugą stronę. Dlatego więc z entuzjazmem przyjął nagrodę. Jeśli w repertuarze był Wagner, baron zawsze przybywał do loży wraz ze swą małżonką. Wówczas Lauritz musiał się wykazać sprytem, zimną krwią i dyskrecją. Od czasu do czasu jakiś przelotny, pozornie przypadkowy dotyk. Gdy wreszcie nadchodziła przerwa i całe towarzystwo opuszczało lożę, by się czegoś napić, Lauritz mógł podać jej ramię. Ingeborg niezauważalnie przysuwała stopę coraz bliżej jego stopy, najlepiej podczas jakiegoś grzmiącego crescendo, które z pewnością pochłaniało całą uwagę jej ojca. Szybki, niemal niezauważalny dotyk, od którego krew aż szumiała w skroniach. Gdy w Semperoper wystawiano francuskie lub włoskie opery, baron się nie pojawiał, a co za tym idzie nie przychodziła też jego żona. Wtedy Lauritz i Ingeborg siadali jak najgłębiej w loży, możliwie jak najdalej od balustrady. To właśnie tam po raz pierwszy się całowali, przy uwerturze do Sroki złodziejki. Baron przejrzał ich o wiele za szybko. Podjął środki ostrożności: Ingeborg zawsze towarzyszyła ochmistrzyni lub któraś z przyjaciółek. Jednak ochmistrzyni nie zawsze mogła zrobić sobie wolne, by iść do opery. Gdy baron miał gości, co zdarzało się często podczas sezonu spędzanego w mieście, jej obecność była nieodzowna. To ona kierowała całym sztabem służących. Nagle narty zaczęły nieść. Po słońcu pozostało tylko lśniące, czerwonozłote pasmo na zachodzie, za wysokimi górami. Ostre światło, które niczym nóż kłuło go w oczy, zmieniło się w różowy zmierzch. Zdawał sobie sprawę, że już jest spóźniony na kolację. Równocześnie przypomniał sobie, że czuje wilczy głód, niemal na granicy mdłości. Śnieg zaczął jednak nieść i Lauritz pozostawiał za sobą głębokie na niecałe dziesięć centymetrów, mokre, ale gładkie ślady. W nocy skuje je lód i będą zbyt śliskie, by po nich zjeżdżać lub wspinać się po nich w górę. W tej
chwili jednak było to o wiele lepsze niż brodzenie w mokrym śniegu, jak przez ostatnich kilka godzin. Gdy na chwilę przestał skupiać się na wspomnieniach i fantazjach, natychmiast powrócił ból w udach i biodrach. I niemal jeszcze gorszy od obtarć na piętach. Musi jak najszybciej powrócić do drezdeńskich marzeń. Zaczęli się spotykać wcześniej i spacerować na Theaterplatz. Po moście Augusta nad Łabą albo po nadbrzeżnej promenadzie Terrassenufer. Ingeborg uknuła intrygę z przyjaciółką, która co prawda była z bardzo dobrej rodziny, lecz nienawidziła opery. Ponieważ baron wiedział o pierwszym, ale nie o drugim, wiec bezgranicznie wierzył w cnotliwość tej przyjaciółki. W związku z tym nie przyszło mu do głowy, że poza tym, iż miała różne straszliwe przekonania, była też zwolenniczką powszechnego prawa głosu, również dla kobiet, podobnie zresztą jak Ingeborg. Christa zazwyczaj oddalała się dyskretnie z loży tuż po rozpoczęciu drugiego aktu, a wracała dopiero przed kolejną przerwą. Zwykle brała ze sobą literaturę tego typu, że musiała czytać ją potajemnie w toalecie dla pań, i zapewniała, że ten układ idealnie jej odpowiada. Nikt, nawet jej własny ojciec, który był równie surowy i konserwatywny jak ojciec Ingeborg, nie przypuszczał, że Christa siedzi w toalecie w operze i czyta zakazane książki. Poza tym wspieranie tej intrygi było dla niej kwestią zasad, jak wyjaśniła. Nowoczesna kobieta, kobieta wkraczająca w zupełnie nowe stulecie postępu, powinna mieć nie tylko prawo głosu, lecz również prawo do miłości według własnej woli. Również do miłości, która nie została pobłogosławiona w żadnym kościele. Gdyby baron podejrzewał, że najlepsza przyjaciółka jego córki ma tak skandaliczne przekonania, szybko położyłby kres tej intrydze. Nie był jednak w stanie nawet wyobrazić sobie czegoś tak głęboko gorszącego u tak dobrze wychowanej młodej damy. Christa poza tym była równie przebiegła jak Ingeborg, gdy musiała odgrywać dziewiętnastowieczną panienkę z dobrego domu. Lauritz nie bez pewnej udręki doszedł do wniosku, że również on, w odróżnieniu od swych braci i większości mężczyzn, jakich znał, popiera prawo głosu dla kobiet. Zawsze był za przyznaniem tego prawa robotnikom i rybakom. Bo czyż tłuści właściciele piekarni, dorożek, zakładów powroźniczych oraz bankierzy z Bergen powinni mieć prawa wyborcze, a ludzie tacy jak jego ojciec i wuj Sverre już nie? To był pierwszy krok w modelu logicznego rozumowania, przedstawionym już przez Arystotelesa. Kolejny był nieunikniony. Jeśli założyć, że wszyscy robotnicy kolejowi i budujący tunele z zespołu Johana Svenskego – ci świetni ludzie – mają prawa wyborcze, to co z kobietami, takimi jak Ingeborg i Christa, znacznie lepiej wykształconymi i posiadającymi ogromną wiedzę o wszystkim, co dotyczyło dzieł umysłu, lecz nie dzieł rąk. Logika była nieubłagana. Jednak nie należało to do zagadnień, na temat których miałby ochotę dyskutować z innymi mężczyznami. Gdy dotarł na miejsce, było już ciemno, to znaczy nie całkiem ciemno, przynajmniej nie wówczas, gdy nieba nie zasnuwały chmury, a szczyty i zbocza wzgórz wciąż pokrywał śnieg. Zapadał jedynie błękitny zmierzch.
Gdy w sieni strząsał z siebie lód i mokry śnieg, Estrid wyszła mu na spotkanie, nieśmiała i wystraszona jak wcześniej, i zapytała, co się stało. Wszystko jej opowiedział. Był po prostu kiepskim narciarzem i powrót do domu zajął mu o wiele więcej czasu, niż zakładał. Byłby jednak dozgonnie wdzięczny, gdyby znalazło się dla niego coś do jedzenia. W milczeniu kiwnęła głową i zniknęła w kuchni. Daniel Ellefsen siedział na piętrze w biurze, bo paliła się tam lampa naftowa. Nie zszedł jednak na dół, by się przywitać albo zapytać, co się stało. Lauritz zresztą wcale się tego nie spodziewał. Chwilę później stała przed nim gęsta zupa z suszonej ryby i ziemniaków, suszone mięso renifera, przaśny chleb, masło, kozi ser i rozpuszczone w wodzie mleko w proszku. Jadł szybko i w skupieniu. Gdy z obolałymi udami wwlókł się na górę, trzymając pod pachą rysunki, zobaczył kolegę, który siedział i liczył coś na kartce papieru leżącej obok projektu. Ellefsen spojrzał na niego przelotnie i kiwnął mu głową. – Musiałeś się namordować w drodze do domu – odezwał się po chwili. – Tak – przyznał Lauritz. – Zapadałem się w mokrym śniegu do połowy łydki. Teraz już wiem, jak to jest o tej porze. Mam obtarcia na obu piętach. Krwawią. – Spirytus do dezynfekcji jest w tamtej szafce. Biała butelka z czerwonym krzyżem. Powinieneś odsłonić stopy, rany potrzebują powietrza, żeby zaschnąć. Zmień skarpetki na czystsze i grubsze. I kiedy będziesz jutro jechał na dół, nie zapomnij zabrać whisky. – Whisky? Właśnie o to chodziło. Na sobotnie wieczory spółka kolejowa dostarczała dwie butelki whisky do każdego baraku. White Horse’a kupowano na beczki i rozlewano do butelek. Robotnicy dolewali do niej wody i robili sobie grog. Następny ranek był najcięższym w życiu Lauritza. Potem czuł się tak, że mógłby przespać całą dobę. Wieczorem zmusił się jednak do półtoragodzinnej pracy przy desce kreślarskiej, do chwili gdy nie był już w stanie utrzymać otwartych oczu. Ze snu nie pamiętał nic, jedynie tyle, że poszedł się położyć w zimnej sypialni i naciągnął owcze futra na głowę. Teraz bolało go całe ciało, w tym również mięśnie brzucha i tylna część ramion. Czuł się bardziej inwalidą niż norweskim dyplomowanym inżynierem. Drezdeński „wiking” z bożej łaski. Zmusił się do zwykłych ćwiczeń rozluźniających i rozciągających dla cyklistów. Ból świdrował go ze wszystkich stron. Poza tym czuł pieczenie na twarzy.
Gdy chwilę później, po tym, jak z wysiłkiem się ubrał, stanął przed lustrem, którego używał do golenia, ledwie rozpoznał własną twarz. Czoło było zaczerwienione i napuchnięte, a na nosie i kościach policzkowych pojawiły się wodniste pęcherze. W pierwszej chwili pomyślał zdumiony, że zaraził się ospą. Ale oczywiście to słońce tak poparzyło mu twarz. Efekt został zapewne zwielokrotniony przez roziskrzony, biały krajobraz. A zimny wiatr na skórze sprawiał, że nawet się tego nie zauważało. Przy śniadaniu długo czekał z podjęciem tego tematu. Miał nadzieję, że Daniel powie coś sam z siebie. Były to jednak zbyt wygórowane oczekiwania. – Wiesz, jest jedna sprawa – odezwał się, gdy pili już kawę. – Jak widzisz, słońce strasznie poparzyło mi twarz. – Trzy razy zejdzie ci skóra, a potem będzie po wszystkim. Koło lipca będziesz wyglądał tak jak ja – odparł z roztargnieniem Daniel, jakby sprawa była oczywista. – Ach tak, no to dobrze wiedzieć – mruknął kwaśno Lauritz. – Ale zanim będę miał okazję skompletować swój sprzęt w składzie w Ustaoset, zastanawiałem się, czy ewentualnie mógłbyś pożyczyć mi kapelusz i okulary przeciwsłoneczne. To znaczy, o ile nie proszę o zbyt wiele. Bo może wymagałoby to zamienienia paru słów? – Jasne, nie ma sprawy – odparł Daniel, z pozoru niewzruszony tą ironią. Potem umilkł i zapatrzył się w swoją kawę. Lauritz demonstracyjnie i głośno westchnął, ale nie zrobiło to żadnego wrażenia na Danielu. Dalej tylko cisza. Lauritz znacząco odkaszlnął. To również nie pomogło. – Wiesz, tak się nie da – odezwał się, gdy skończyła mu się cierpliwość. – Oczywiście doceniam to, że gotów jesteś pożyczyć mi okulary przeciwsłoneczne i kapelusz, i moja twarz będzie za to bardzo wdzięczna nam obu, ale nie możesz chyba oczekiwać, że te rzeczy same do mnie przyjdą. – Przepraszam, masz rację – odparł Daniel, wstał i poszedł do swojego pokoju. Po chwili wrócił z kapeluszem i parą gogli wyglądających jak te, których używali automobiliści w Niemczech. Bez słowa położył rzeczy na stole. Lauritz poczuł, że zaczyna go ogarniać rozpacz. – A ta whisky, którą mam zabrać dla robotników? Gdzie ona jest? – zapytał z wyczekiwaniem w głosie. – W nieogrzewanym schowku w kuchni, za spiżarnią. Whisky nie zamarza. – Dzięki za wyjaśnienie. Ale powiedz mi: skoro robotnicy dostają przydział whisky na sobotni wieczór, to czy nam, inżynierom, też się taki przydział należy? – Nie. My płacimy trzy korony od butelki.
– Rozumiem. W takim razie mam propozycję. Oczywiście nie oczekuję, że to skomentujesz, ale w każdym razie spróbuję. Dziś wieczorem zapraszam na whisky i mam w tym oczywiście pewien ukryty cel. A mianowicie, chcę, aby mój najbliższy współpracownik poćwiczył trochę konwersację. Daniel Ellefsen podniósł wzrok znad kubka z kawą, który do tej pory starał się wnikliwie studiować. Nagle sprawiał wrażenie obecnego duchem. – To niegłupia propozycja – stwierdził. – Masz całkowitą rację. Przyda mi się trochę ćwiczeń w konwersacji. Ale płacę za połowę. Potem wlał w siebie duszkiem ostatni łyk kawy, przeszedł do sieni, nałożył wierzchnią odzież i plecak. Po chwili drzwi wejściowe się zatrzasnęły i rozległo się stłumione skrzypienie nart na twardej szreni. Lauritz uśmiechnął się, pokręcił głową, również dopił kawę, po czym podźwignął się z jękiem i poszedł do kuchni szukać whisky dla zespołu Johana Svenskego. Jazda w dół na miejsce budowy mostu była przerażająca. Ślady, jakie pozostawił w mokrym śniegu poprzedniego wieczoru, teraz zmieniły się w twardy lód z cienką warstwą miękkich kryształków na wierzchu, która dodatkowo poprawiała ślizg. Zakładał, że zręczny narciarz potrzebowałby niecałe pół godziny, by zjechać na dół. W jego przypadku było znacznie gorzej. Już na pierwszym wzniesieniu musiał przysiąść na śniegu, gdy zbyt szybko zjeżdżał w dół. Kilka razy wpadł na muldę, więc zaczęła go boleć jedyna część ciała, która do tej pory nie bolała. Na szczęście przewidział to i obie butelki whisky owinął w grube wełniane swetry, by nie rozbić ich podczas jazdy. Na zbyt stromych zboczach musiał iść z nartami na ramieniu. Jednak gdy nachylenie stawało się umiarkowane lub teren był równy, znów zakładał narty. Stopniowo robił się coraz śmielszy i zjeżdżał po coraz większych stromiznach. Aż do chwili, gdy z poplątanymi kijkami i nartami wylądował w chmurze skrzypiącej szreni. Ale plecak był na samej górze. Szybko stwierdził, że nic sobie nie złamał, a butelki whisky są nadal całe. Zgubił jednak przyciemnione na niebiesko okulary i przez dłuższą chwilę musiał ich szukać. Gdy dotarł do miejsca budowy przy baraku, stwierdził, że odgarnianie śniegu znacznie się posunęło naprzód. Obie przyszłe podstawy mostu były właściwie wolne od śniegu i nasłonecznione, a zespół z łopatami od baraku dzielił spory kawałek. Wyglądało to tak, jakby kopali jakąś ścieżkę, zapewne do kamieniołomu, o którym wspominał Johan Svenske. Podjechał do pracujących robotników, zatrzymał się, zawołał i zaczął machać kijkiem. Mężczyzna w wielkim szarym kapeluszu z szerokim rondem, bez wątpienia brygadzista, wbił łopatę w śnieg i zaczął iść w kierunku baraku. Lauritz również pojechał w tamtą stronę. Gdy Johan Svenske wszedł do środka, otupując odrobinę przypominającego cukier zmrożonego śniegu, Lauritz siedział już przy stole z dwiema butelkami whisky i nowymi rysunkami.
– Odgarniacie całą drogę do kamieniołomu? – spytał Lauritz. – Nie mówiłeś, że to pięćset metrów? – No tak – odparł brygadzista, zdejmując kapelusz i rzucając go na stół obok rysunków. – Ale do diabła, nie da się tak przecież siedzieć, zbijać bąki i czekać, aż całą robotę odwali wiosna, bo wtedy akord diabli by wzięli. – A na wiośnie tu na górze chyba nie zawsze można polegać? – Cholera, nie. Za dwa dni dotrzemy do kamieniołomu. A wtedy w nocy może spaść metr śniegu. I trzeba będzie zaczynać od nowa. Dzięki za whisky. Ale na poniedziałek potrzebuję dynamitu. – Ile? – spytał niepewnie Lauritz. – Myślę, że potrzebujemy jakieś dziesięć kilo, żeby otworzyć kamieniołom i rozłupać skałę przy podstawach mostu. Resztę zrobimy ręcznie, wystarczą młoty i łomy. – No to w poniedziałek zjawię się z dynamitem – powiedział Lauritz, jakby to było oczywiste. W rzeczywistości nie miał zielonego pojęcia o tym, jak wyglądało rutynowe postępowanie przy zamawianiu, dostarczaniu i odbiorze dynamitu. Tylko zgadywał. Ponieważ brygadzista go o to zapytał, wyglądało na to, że to Lauritz ma dostarczyć dynamit. Czy przechowywano go na górze, w domu inżynierów? To byłoby niebezpieczne. A może w jakimś starym magazynie, w niewielkiej odległości od pozostałych budynków w Nygaard? A może zupełnie gdzie indziej. Tak czy inaczej Johan Svenske nie zareagował na stwierdzenie, że Lauritz osobiście dostarczy dynamit. Dziesięć kilo dynamitu w plecaku? Pewnie tak to się robiło. Lauritz wyjął swoje nowe rysunki, na których wyraźniej zaznaczył, jaki kształt powinny mieć największe bloki kamiennego łuku i jak należy wznieść rusztowanie. Johan Svenske przyglądał się rysunkom ze zmarszczonym czołem i wydawał się lekko poirytowany. Lauritz starał się najlepiej, jak potrafił, by nie zdradzić, że ogarnia go niepewność. Nie mógł popełnić błędu w obliczeniach, choć gdy dowlókł się do biura, był bardzo zmęczony. Czyli nie o to chodziło. Ale musiał przecież istnieć jakiś powód niezadowolenia brygadzisty. – No tak, powiem panu inżynierowi, że to nie wygląda głupio... Ani trochę – zaczął powoli olbrzym, drapiąc się po krzaczastej brodzie. – Niech mnie diabli! Inżynier wie, jak zbudować most. Ale ja też to wiem, i to, co inżynier narysuje, potrafię zobaczyć tu na miejscu. To będzie mój szesnasty kamienny most. – Rozumiem – odparł Lauritz z wyczekiwaniem w głosie. W rzeczywistości nic z tego nie rozumiał. – To znaczy, że się ze sobą zgadzamy? – zapytał Johan Svenske po długiej chwili ciszy. – Co do czego się zgadzamy? – musiał zapytać Lauritz. Nie dało się dłużej udawać, że rozumie coś, czego w rzeczywistości nie rozumiał.
Johan Svenske spojrzał na stół i się uśmiechnął. Pojął, o co chodzi. – Pan inżynier jest tu przecież nowy – powiedział przyjaźnie, przyciszonym głosem. – To ulepszenie przy zachodniej podstawie mostu, które pan inżynier narysował, było dobre i powiedziałem to, jak tylko je zobaczyłem. A więc dobrze się dogadaliśmy na samym początku, a to nie najgorzej. Ale jesteśmy też zgodni co do tego, że inżynier obsługuje teodolit, a ja buduję. Na odwrót to by przecież nie działało. Inżynier mierzy, oblicza kąty i odległości, ale budowaniem zajmuję się ja. W porządku? – Tak myślę – odparł Lauritz. – Szesnaście mostów, całkiem nieźle. Wiesz, ile ja mostów wybudowałem? – No nie. Ale to chyba nie były mosty tu na górze, w śniegu. – Żadnego! Johan Svenske z początku zaniemówił, a potem wybuchnął gromkim śmiechem. Serdecznie uścisnęli sobie ręce. Doszli do porozumienia. Gdyby nie ból nie do zniesienia, jazda do domu byłaby przyjemna jak niedzielny spacer nad Łabą. Słońce świeciło mu teraz w plecy, a na równym terenie mógł odpychać się kijkami, z ugiętymi kolanami, nie przeciążając bioder ani ud i nie raniąc na nowo obtarć. Po każdym odepchnięciu się dwoma kijkami sunął niemal dziesięć metrów. Również droga pod górę nie była tak straszna, jak się obawiał. Jechało się jak po śliskim mydle, a przypominający lodową rynnę ślad, jaki zostawił wczoraj wieczorem w mokrym śniegu, sprawiał, że mógł się poruszać naprzód za pomocą rąk, z wyjątkiem miejsc, gdzie było bardzo stromo. Wtedy zdejmował narty i szedł powoli, utykając, zakosami, tak jak się wchodzi pod górę. Nie spieszyło mu się. Wiedział, że wróci około południa, a potem będzie mógł odpoczywać aż do kolacji. I picia whisky, pomyślał z nadzieją. Byłoby naprawdę dziwaczne, gdyby Daniel pił z nim whisky w milczeniu. Bez względu na to, jak łatwy był powrót do domu i jak dobrze niósł go śnieg, gdy dotarł na miejsce, padł na łóżko jak połamany i przez długą chwilę leżał zupełnie nieruchomo, nie odsznurowawszy nawet narciarskich butów. Kolejnego dnia by już nie wytrzymał, nie dałby rady wstać o świcie następnego ranka i znów wyruszyć. Jednak nazajutrz był dzień, który Bóg wyznaczył na odpoczynek, i to w najbardziej dosłownym znaczeniu. Nie zamierzał ruszać nawet jednym mięśniem. Będzie tylko czytał. Bardzo wybrednie wybierał książki, gdy się pakował, i całe szczęście, biorąc pod uwagę, jak ciążył mu plecak w zamieci na Ustavand. Jednak dzieła zebrane Szekspira, wydane w jednym tomie o stronach cienkich jak w książce do psalmów, powinny starczyć mu na długo, podobnie jak gruba książka Georga Brandesa, z komentarzami. Nie wiedział o Szekspirze nawet jednej dziesiątej tego, co o Goethem i Schillerze. Nie przepadał przecież za niczym, co angielskie. Stękając i pojękując, wdzięczny za to, że nikt go nie widzi ani nie słyszy, zmusił się w końcu, by wstać z łóżka i zdjąć narciarskie buty i ubranie. Chwilę później był już pogrążony w głębokim śnie i również tym razem ani przez chwilę nie rozmyślał ani nie dyskutował z Bogiem.
Nieoczekiwanie Estrid przygotowała prawdziwie królewski posiłek. Suszone mięso renifera na przystawkę, a potem wspaniałe danie, z którym nie mogło się równać żadne inne na wyżynie. „Pardwa po inżyniersku”, czyli z sosem śmietanowym, ziemniakami, marchewkami i czerwonym winem do popicia. Lauritz odbierał to jak boską nagrodę po próbie, którą przetrwał. Nawet Daniel Ellefsen się ożywił i wręcz próbował nawiązać rozmowę, zanim zdążyli się zabrać za whisky. Lauritz zachęcał go wszelkimi możliwymi pytaniami, na początek o pardwy. Daniel oczywiście odpowiadał monosylabami, ale Lauritz się nie poddawał. Uparcie pytał dalej, podczas gdy popijali czerwonym winem delikatne mięso. W końcu udało mu się nawet wydobyć z Daniela równie dziwną, co być może typową historię o Nygaard. Rolnik z Nygaard, którego Lauritz jeszcze nie poznał, choć formalnie rzecz biorąc, gościł obu inżynierów, nazywał się Tollef Nygaard i był najbardziej zapalonym i z pewnością najlepszym myśliwym w tej okolicy. Polował głównie na dzikie reny. On i jego syn Ole najczęściej handlowali mięsem reniferów i pardwami. Jeździli zaprzęgiem fiordingów do Geilo, gdzie sprzedawali mięso i ryby, a kupowali mąkę i kawę. Najlepszy przyjaciel i towarzysz łowów Tollefa nazywał się Gjert Kaardal. Trudne zimowe polowania sprawiły, że na przestrzeni lat ci dwaj stawali się sobie coraz bliżsi. W końcu doszli do wniosku, że łatwiej by się im polowało, gdyby córka Gjerta, Sigrid, wyszła za mąż za syna Tollefa. Rozmawiali o tym luźno przez kilka lat, aż w końcu Gjert postanowił wziąć sprawę w swoje ręce. Pewnego letniego dnia, gdy pokrywa śniegu była cienka, wziął swoją córkę i wspaniałą mleczną krowę i przewędrował siedem mil aż do Nygaard. Gdy dotarł na miejsce, oddał krowę i szturchnął pewnie strasznie zarumienioną córkę, by wystąpiła o krok przed niego. Wszystko poszło dobrze. Ole, syn Tollefa, natychmiast się zakochał, a o tym, że w tej historii kryje się sporo prawdy, każdy może się przekonać, gdy zobaczy panią Sigrid z Nygaard, która do dziś jest piękną kobietą. Wszystko to Daniel Ellefsen zdążył opowiedzieć jeszcze przy czerwonym winie, co prawda z początku jedynie odpowiadając na pytania zadawane przez Lauritza jak na przesłuchaniu. A whisky jeszcze bardziej rozwiązała mu język. Zaczął nawet sam zadawać pytania, na przykład o to, jakie studia inżynierskie ukończył Lauritz. Gdy Lauritz nie bez dumy, czego zresztą szybko pożałował, opowiedział, że zdobył tytuł dyplomowanego inżyniera w Dreźnie, Daniel spochmurniał i mruknął, że to chyba wyjaśnia sprawę. – Jaką sprawę? – spytał zdumiony Lauritz. – Że ja jestem inżynierem asystentem, a ty, chociaż jesteś młodszy ode mnie i do tego nowy, jesteś inżynierem. Mojej rodziny nie stać było na takie drogie studia, musiałem się zadowolić politechniką w Kopenhadze. – Mojej rodziny w ogóle nie było stać na to, by posłać dzieci do szkoły – odparł cicho Lauritz, patrząc skrępowany w stół. Wyglądało na to, że odkrył czuły punkt Daniela i zrozumiał, że ta cała cisza nie była związana wyłącznie z magicznym wpływem gór, lecz raczej ze zwykłą,
nieskomplikowaną zazdrością. Więc kontynuował: – To organizacja dobroczynna „Den gode Hensikt” z Bergen opłaciła całą edukację moją i mojego brata Oscara, od szkoły katedralnej i dalej. Mój ojciec był rybakiem, on i jego brat zginęli na morzu i potem byliśmy biedni jak myszy kościelne. W podziękowaniu za to wykształcenie jestem teraz tutaj, w Nygaard, cały połamany i ze schodzącą skórą z twarzy i otartymi piętami. Zamiast być gdzieś w wielkim świecie i zarabiać pieniądze. – W podziękowaniu za wykształcenie? – zdziwił się Daniel z błyskiem autentycznego zainteresowania w oku. – Tak, to był niewyartykułowany warunek. Ci panowie byli nieuleczalnymi entuzjastami, optymistami zresztą też, jeśli chodzi o budowę Kolei Bergeńskiej. Storting zarzucił im, że w Norwegii nie ma dość wykwalifikowanych inżynierów, by porywać się na taki projekt. Wtedy mieszkańcy Bergen postanowili wykształcić własnych inżynierów. No i tak trafiłem tutaj. Na zdrowie! – A niech mnie! – zawołał Daniel, unosząc szklankę z whisky tak gwałtownie, że aż chlupnęła. – Czyli jesteś chłopakiem z rybackiej rodziny z Vestlandet! Nigdy bym nie uwierzył! – Jak to, nigdy byś nie uwierzył? – spytał Lauritz, szczerze zdziwiony. – Nie mówię przecież dialektem Kristianii. – Nie, ale spójrz tylko na siebie w lustrze! Wąsik, fryzura na jeża, taka, jaką noszą w wyższych sferach, twój sposób zachowania się przy stole, to, jak się zwracasz do naszej kucharki. Byłem pewien, że pochodzisz z jakiejś rodziny armatorów z Bergen, a dialektów i tak nie potrafię rozróżnić, jestem przecież z Hamar. No to na zdrowie! Niech mnie diabli! Jednym haustem opróżnił szklankę, natychmiast sięgnął po butelkę i chciał najpierw nalać sobie, ale zmienił zdanie, skłonił się żartobliwie, jakby chciał przeprosić, i napełnił szklankę Lauritza aż po same brzegi. – A więc potrafisz łowić ryby? – spytał po chwili, jakby całkowicie naturalnie kontynuując rozmowę, w której przecież nastąpił nieoczekiwany zwrot. – Tak, oczywiście. I żeglować. – Również łowić trocie pod lodem? – Tak, również łowić trocie pod lodem. – Zrobimy to jutro? – Sądzę, że to brzmi jak urocza propozycja, mój drogi przyjacielu – odparł Lauritz, parodiując maniery z wyższych sfer i podkręcając wąsa. Ich śmiech nadszedł jak wyzwolenie.
Przez resztę wieczoru upijali się whisky i opowiadali sobie nawzajem różne historie, w ogóle nie myśląc o tym, że był to początek końca wszelkich rozmów. To znaczy, o ile Daniel miał rację lub był całkowicie szczery, twierdząc, że gdy wszystkie historie zostaną już opowiedziane, nieuchronnie zapada milczenie. Następnego ranka wstali cztery godziny później niż zwykle i jak można się było spodziewać, z bólem głowy. Mimo to byli zdeterminowani, żeby wyruszyć na połów troci. Przynieśli sieci z jednej z szop w Nygaard, siekiery i liny mieli w swoim magazynie. Lauritz związał cztery bambusowe kijki od nart, zarzucili sieci i łopaty do odgarniania śniegu na ramiona i zeszli na dół, na plażę. Był to zbyt krótki odcinek, by męczyć się z nartami, a poza tym Lauritz uparcie twierdził, że cały dzień wypoczynku miałby zrujnowany, gdyby musiał choćby tylko spojrzeć na narty. Wybrali miejsce niedaleko ujścia Nygaardsvand do Ustavand – Lauritz wyjaśnił, że w takich okolicach zawsze jest prąd w jedną albo drugą stronę, a w prądzie ryby znajdują pożywienie. Siekierami wybili pierwszą dziurę w lodzie i położyli na nim bambusowy drąg, by odmierzyć odległość do drugiej. Gdy pięć dziur było już gotowych, mieli przygotowany odcinek na jedną sieć. Lauritz wprowadził bambusowy drąg przez pierwszą dziurę i umocował linę w pętelce przy kiju, po czym przesunął całe to urządzenie w stronę następnej dziury, gdzie przejął je Daniel. Gdy przewlekli linę na całej długości, od pierwszej do ostatniej dziury, zanurzyli pierwszą sieć i przesunęli ją za pomocą liny pod lodem. Gdy w ten sposób rozciągnęli trzy sieci, odcięli cały odcinek, na którym – jak przypuszczał Lauritz – powinny znajdować się ryby. Na koniec odgarnęli nad sieciami tyle śniegu, ile byli w stanie, żeby przez lód przenikało więcej światła. Światło powinno przyciągnąć larwy ważek i inny pokarm, jakim żywiły się ryby, wyjaśnił Lauritz. Gdy pół godziny później ułożył się wygodnie na owczych futrach, by zabrać się do czytania Szekspira, był już zadowolony z tego dnia. Jeśli nie jazda na nartach, to przynajmniej łowienie ryb jest takie jak jazda na rowerze, pomyślał. Jeśli człowiek raz się tego nauczy, zostaje mu na całe życie. Z żeglowaniem jest zapewne tak samo. Gdy wyciągnęli sieci pod wieczór, było w nich mnóstwo ryb. Wzięli ze sobą tyle, ile kucharka mogła przygotować przez dwa dni. Resztę zakopali w śnieżnej zaspie koło naroża domu. Mieli zapasy troci na kilka tygodni.
VI OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA CZERWIEC 1902 Pułapka w wagonie kolejowym już się nie sprawdzała. Oscar i Kadimba jeszcze przez ponad tydzień na zmianę siedzieli za żelazną kratą, jako uzbrojona przynęta, ale później zrezygnowali. Wyjaśnienie Kadimby, dlaczego to nie działało, brzmiało bardzo prawdopodobnie. Uważał, że obaj lwi bracia przyszli, gdy po raz pierwszy użyli pułapki i doprowadzili do śmierci jednego z nich. Tak więc lew, który pozostał przy życiu, wiedział już teraz, że wagon kolejowy to zasadzka. Mimo to nie dał się odstraszyć i również na to Kadimba miał wyjaśnienie. Dwóm starym lwom i tak było już dość ciężko zdobyć pożywienie i dlatego wyspecjalizowały się w polowaniu na ludzi. Samotnemu samcowi w zaawansowanym wieku było oczywiście jeszcze trudniej. Dlatego nie miał wyboru: musiał próbować przeżyć, polując na łatwą zdobycz, a ludzie właśnie taką zdobyczą byli. No tak, ludzie naprawdę są łatwą zdobyczą, myślał zrezygnowany Oscar. Simba, który przeżył, posiadał zdumiewającą zdolność improwizacji i nieustannie wynajdywał nowe metody polowania. I po każdym kolejnym ataku trzeba było wymyślać nowe sposoby obrony, bo przebiegła bestia cały czas zmieniała taktykę. Lew zjawił się rankiem i rzucił się na jednego z mężczyzn, którzy w kolumnie zmierzali na miejsce budowy mostu. Po tym incydencie nikt nie chodził na miejsce budowy ani z niego nie wracał bez uzbrojonej eskorty. Askarysi nie mieli nic przeciwko temu, ponieważ woleli poświęcać kilka godzin dziennie żołnierskiej służbie, niż wykonywać tak niegodne zadania, jak noszenie szyn, podkładów kolejowych albo drewna na konstrukcję przęseł. Tym samym tempo prac spadło jeszcze bardziej. W paszczach lwów stracili już dwudziestu jeden ludzi, a do tego jeszcze wiele roboczogodzin dziesięciu askarysów. Radość z tego, że jeden z demonów został ustrzelony i okazał się zwykłym lwem, wkrótce zniknęła. Równie szybko powróciła rozpacz i poczucie bezsilności Oscara. Wkrótce znów zaczął postrzegać siebie jako niegodnego miana przedstawiciela cywilizacji. I nie poczuł się też lepiej, gdy nagle nadarzyła mu się okazja, by zastrzelić drugiego lwa. Chybił. Pewnego niedzielnego popołudnia, gdy nikt nie zajmował się pracą i w obozie panowało przyjemne lenistwo, nagle rozległy się głośne krzyki ludzi noszących wodę. Biegli w stronę obozu, dziko wymachując rękoma i wołając, że simba wrócił. Oscar zerwał się na nogi i ruszył w stronę ścieżki łączącej obóz ze studnią. Wykopano ją w jednej z wyschniętych odnóg rzeki. Gdy tam dotarł, z uczuciem przerażenia pomieszanego z radością odkrył, że lew leży przy jednym z używanych do noszenia wody osłów i właśnie zabrał się za jedzenie. Dziwne było to, że bestia nie uciekła na widok nadchodzącego człowieka z karabinem. Uniosła tylko łeb, obnażając wszystkie zęby, i z jej gardła wydobył się potężny ryk,
jakiego Oscar nigdy w życiu nie słyszał. To był zupełnie inny dźwięk niż ryki lwów, które czasami dobiegały z ciemności lasu. Zatrzymał się, przyklęknął i wycelował. Jednak czy to z powodu zadyszki, czy ze strachu, a może przyczyną było i jedno, i drugie, lufa jego karabinu trzęsła się na wszystkie strony. W końcu strzelił, ogarnięty paniką. I chybił. Wówczas lęk błyskawicznie zniknął, a Oscar przeklinał swą niezręczność i niecierpliwość. Natychmiast byłby w stanie wymienić, co powinien był uczynić. Powinien był odczekać, aż oddech się uspokoi, a potem, aż lew się uniesie; miałby wtedy większą powierzchnię, w którą mógłby celować. Powinien był mocniej oprzeć się na kolanie, powinien był zrobić to i tamto, byle tylko nie to, co akurat zrobił. W myślach zdążył już ze sto razy zastrzelić lwa, gdy pojawił się Kadimba i zapytał, co się stało. Oscar odparł zwięźle, że chybił, nie podając żadnych wyjaśnień i nie szukając wymówek. Kadimba podszedł do miejsca, w którym leżał wcześniej lew, zaczął badać ziemię dookoła, a potem przeszedł kawałek jego śladem. Wszystko wskazywało na to, że nic nie znalazł, ponieważ nie okazywał żadnych emocji. Wrócił powolnym krokiem i wyglądał bardziej na zamyślonego niż rozczarowanego. – Dobrze to wygląda, bwana Oscar – powiedział. – Kula przebiła tylną część brzucha, a wyszła lewą, tylną stroną uda, ale nie wiem, czy ma kość strzaskaną, czy jest tylko ranny. Na podstawie krwi nie potrafię nic o tym powiedzieć, a nie znalazłem żadnych odprysków kości. – Ale nie widziałem po nim żadnej reakcji, która świadczyłaby o tym, że go trafiłem! – zaprotestował Oscar. – Gdybym go trafił, wiedziałbym o tym! Ale to było tak, jakbym strzelił ślepym nabojem. Nic się nie stało, poza tym, że po prostu błyskawicznie zniknął. – A więc leżał przy ośle, gdy bwana Oscar strzelił – stwierdził Kadimba. – Tak, w takim przypadku to mogło tak wyglądać. Lauritz poczuł, jak jego rozpacz zaczyna zmieniać się w nadzieję. – Mówiłeś, że został trafiony w tylną część brzucha. W takim razie umrze? – spytał Oscar, choć powinien był znać odpowiedź. – Tak, już po nim. Nie wróci. Hieny dobiją go za parę dni – potwierdził Kadimba. – Nie musimy się już nim przejmować. Oscar rozważał za i przeciw. Pójście za postrzelonym lwem, który nie był jeszcze bliski śmierci, należało do najniebezpieczniejszych rzeczy w Afryce. Wydawało mu się, że choć tyle już wie. Chciał jednak mieć jego skórę, dowód, że również drugi diabelski lew został unicestwiony. Wszyscy w obozie muszą ją zobaczyć, bo w przeciwnym razie znów zacznie się gadanie o nieśmiertelnych duchach. Poza tym chciał również i tę skórę pokazać w głównym biurze w Dar es-Salaam. Zdecydował zatem, że trzeba natychmiast wytropić i dobić simbę. Kadimba nie okazał, co
o tym myśli. Ruszył do obozu i przyniósł z namiotu Oscara mannlichera oraz większy zapas amunicji. Ruszyli tropem lwa. Oscar szedł obok Kadimby, z mauserem gotowym do strzału przy biodrze. Nie musieli iść daleko. Wkrótce ślady zniknęły w nieprzebytych gąszczach. Wtedy Kadimba obszedł gęste zarośla dookoła. Oscar wciąż kroczył obok niego, ubezpieczając go. Gdy dotarli z powrotem do punktu wyjścia, Kadimba stwierdził, że lew leży w krzakach, niecałe dwadzieścia metrów od nich. To, że nie zaatakował, mogło świadczyć o dwóch rzeczach. Mógł być jeszcze w szoku i w związku z tym nie miał sił. Albo już nie żył. To drugie jednak nie było zbyt prawdopodobne po trafieniu w tylną część brzucha. A może wyjaśnienie było takie, że leżał tam, gdzie czuł się pewnie, i czekał, aż jego prześladowcy zaczną się przedzierać przez zarośla w jego stronę? A tego nie należało robić. W takich wypadkach powinno się wyciągnąć lwa na otwartą przestrzeń, ale do tego potrzebowali pomocy wszystkich askarysów. Wrócili do obozu, zebrali żołnierzy i wyposażyli ich w kanistry z naftą i pochodnie. Gdy dotarli z powrotem na miejsce, Kadimba znów obszedł zarośla i stwierdził, że lew się nie wymknął. Przez ten czas Oscar siedział w cieniu pod olbrzymim, mającym co najmniej dwanaście metrów w obwodzie, baobabem. Gdy Kadimba wrócił, przysiadł obok Oscara i zaczął szeptem mówić, co należy zrobić, by bwana Oscar mógł wydać rozkazy, bo askarysi nie posłuchają nikogo innego z obozu. Plan był prosty, ale niebezpieczny. Dziesięciu askarysów otoczyło zarośla, trzymając w rękach pochodnie i tworząc półkole – wolna przestrzeń pozostała jedynie od strony, gdzie lew wszedł w zarośla. Tam w odległości dwudziestu pięciu metrów czekali Oscar i Kadimba z bronią gotową do strzału. Na sygnał Oscara podpalono zarośla ze wszystkich stron z wyjątkiem jednej i zaczęto strzelać w krzaki tuż przy ziemi, gdzie – jak przypuszczano – ukrywał się simba. Z początku wydawało się, że nic się nie dzieje, i wszyscy odetchnęli z ulgą, bo doszli do wniosku, że lew jest martwy. Potem wszystko potoczyło się w błyskawicznym tempie. Lew był już jakieś pięć, sześć metrów poza granicą zarośli, gdy Oscar stwierdził, że pędzi prosto na niego. Strzelił i lew upadł, lecz natychmiast się podniósł i ruszył dalej. Oscar strzelił jeszcze raz, lecz nie zdążył przeładować do trzeciego strzału, gdy bestia była już nad nim. Ostatnie, o czym pomyślał, to osłonięcie lufą karabinu swojej szyi przed przerażającą, ryczącą paszczą lwa. Potem został powalony na ziemię przez potworny ciężar. Nie zdążył nawet poczuć strachu, nim wszystko się skończyło. Kadimba zamiast strzelać z dystansu, podbiegł i ustawił swego mannlichera jak włócznię, celując od dołu w serce lwa, po czym nacisnął spust. Potężny ciężar stoczył się z Oscara, a on szybko odczołgał się na bok i wstał, by nadbiegający askarysi nie zobaczyli, w jak żenującym położeniu się znalazł. Lew leżał, wstrząsany ostatnimi słabymi drgawkami.
Dopiero w drodze powrotnej do obozu – również tym razem potrzeba było sześciu ludzi, by unieść wielkiego, pozbawionego grzywy lwa – zauważył, że jego koszula jest czerwona i że silnie krwawi z prawego policzka. Gdy przesunął dłonią po twarzy, całą miał ją we krwi. – To pazury simby – wyjaśnił Kadimba z szerokim uśmiechem. – Bwana Oscar i ja zostaliśmy braćmi, obaj mamy teraz blizny po pazurach simby na twarzy. Należymy do tego samego plemienia. – Nawet więcej, Kadimbo – odparł cicho Oscar, by nie słyszeli go wiwatujący i śpiewający ludzie. – Nawet więcej, bo uratowałeś mi życie. Ty i ja zawsze będziemy wiedzieć, że tak właśnie było. Doktor Ernst był wesoły i rozmowny do tego stopnia, że Oscarowi wydawało się to niemal nie na miejscu. Zazwyczaj tak surowy naukowiec dumnym krokiem wszedł do namiotu w swoich wypolerowanych jasnych skórzanych butach, w krawacie i marynarce, niosąc w wyciągniętej nad głową ręce butelkę czerwonego wina, po czym oświadczył uroczyście, że tego wieczoru należy świętować. To zachowanie było do niego tak niepodobne, że Oscarowi przyszło do głowy, iż Herr Doktor musiał wypić resztki spirytusu do dezynfekcji ran. To Oscar zaprosił go na kolację. Doktor Ernst przez ostatnich dziesięć dni ponuro i wyjątkowo skrupulatnie zajmował się raną po lwich pazurach na jego prawym policzku. Z początku wyglądała trochę niepokojąco, trzeba to było przyznać, ale każdego wieczoru lekarz z pewną brutalnością przemywał ją do czysta alkoholem, a potem upuszczał trochę świeżej krwi, z którą usuwał też resztki ropy. Następnie pozwolił, by strupy obeschły. Wyjaśnił szczegółowo – według Oscara wyjątkowo szczegółowo – że ta złośliwa infekcja wdała się z tego powodu, że drapieżniki, zwłaszcza żywiące się padliną, zbierają na swych pazurach wyjątkowo bogatą i interesującą florę bakteryjną. Przenieśli obóz na drugą stronę rzeki, pozostawiając za sobą trzy nowo wybudowane mosty, i rozbili namioty tak jak wcześniej, w prostych rzędach, a nie niewielkich kręgach otoczonych dla bezpieczeństwa kolczastymi krzakami. Znów można było swobodnie oddychać, a w kolejnym miesiącu czekał ich dość łatwy odcinek budowy, nim znów zagłębią się w obszary leśne. Oscar i Kadimba często chodzili na polowanie i w obozie było sporo mięsa, więc doktor Ernst mógł zostać podjęty stekiem z niewielkiego czerwonego dujkera. Oscar najpierw go powiesił – zostawił go na tak długo, na jak długo się odważył w coraz silniejszym upale – aby mięso trochę skruszało. Tą wyborną kolacją pragnął podziękować za troskliwe i najwyraźniej skuteczne leczenie. Jednak, jak się okazało, doktor Ernst chciał uczcić coś zupełnie innego i znacznie ważniejszego niż parę na wpół zaleczonych, wolnych od infekcji ran po lwich pazurach na policzku jakiegoś inżyniera. – Tego blauburgundera, który zresztą moim zdaniem doskonale pasuje do dziczyzny, trzymałem na jakąś godną uczczenia wyjątkową okazję. I teraz, dzięki Bogu, wreszcie jesteśmy u celu! – zawołał i ponownie uniósł nad głowę zapewne ostatnią w obozie butelkę wina. Potem nagle przypomniał sobie o godnym zachowaniu, skłonił się sztywno i usiadł przy zastawionym
stole. – W takim razie wypada mi pogratulować, panie doktorze. Ale oczywiście jestem bardzo ciekaw, o co tak właściwie chodzi. Bo najwyraźniej nie o udane leczenie moich zakażonych ran? – Nie, nie, bynajmniej, panie inżynierze, naturalnie z całym szacunkiem, drobnych ran nie należy lekceważyć, zwłaszcza w Afryce, teraz jednak chodzi o coś o wiele ważniejszego. Znaleźliśmy się mianowicie przed utęsknionym naukowym przełomem. Doktor Ernst podniósł się dziarsko i odszukał korkociąg leżący w identycznej mahoniowej szafce, w jakiej najprawdopodobniej przechowywał również własny w swoim namiocie. Zaczął odkorkowywać butelkę, równocześnie z zapałem udzielając wyjaśnień, a raczej prowadząc wykład: – Drzewa należące do rodzaju Cinchona były jak do tej pory znane głównie z andyjskich puszcz tropikalnych, przy czym najlepiej poznanymi są oczywiście Cinchona calisaya oraz blisko z nią spokrewnione succirubra i ledgeriana. Już w latach dwudziestych XIX wieku francuskim chemikom udało się wyizolować z kory tych pochodzących z Ameryki Łacińskiej drzew alkaloid – chininę. Teraz jednak, podczas tej właśnie ekspedycji, okazało się, że tu w Afryce również istnieje odmiana należąca do tego samego rodzaju, jak do tej pory nieposiadająca łacińskiej nazwy. Doktor Ernst nosił się z zamiarem złożenia wniosku do Niemieckiej Akademii Nauk, by nazwać ten nowo odkryty gatunek od swojego nazwiska, co byłoby niesamowitym zaszczytem, i to całkowicie zasłużonym. Oscar próbował przybrać inteligentny wyraz twarzy i okazywać zainteresowanie, nie było to jednak łatwe. Nie rozumiał, na czym miałoby polegać najwyraźniej ogromne znaczenie tego nowego odkrycia. – Rozumie pan, co to oznacza, mój młody panie inżynierze?! – zawołał lekarz, dość nieuważnie serwując wino. – Pan doktor raczy wybaczyć... – zawahał się Oscar, gdy nagle przyszło mu do głowy, o co w tym wszystkim chodzi. – To znaczy, panie doktorze, naprawdę chce pan powiedzieć, że odkrył pan substancję, dzięki której będziemy w stanie wytwarzać chininę tu w Afryce? – Właśnie tak, panie inżynierze! – wybuchnął lekarz, teraz już niemal w euforii, po czym poprawił binokle i uniósł w toaście kieliszek z winem. Oscar uczynił to samo. Spojrzeli sobie w oczy, upili po łyku, skłonili się sztywno i odstawili kieliszki. – To przecież może mieć wyjątkowe znaczenie, zarówno naukowe, jak i praktyczne – zastanawiał się na głos Oscar, podczas gdy Hassan Heinrich podawał mięso z „sosem śmietanowym”, który w smaku faktycznie bardzo przypominał śmietanę. Była to jednak nava, sok z pewnego kaktusa. – Tak, tak właśnie jest – ciągnął dalej doktor Ernst – to bardzo ważny przełom.
Pracował nad tym projektem długo i ciężko, nic o tym nie wspominając, ponieważ nie zamierzał uprzedzać triumfu. Nawet jeśli był niemal całkiem pewny, że jest na właściwym tropie. Czysto botaniczne obserwacje, jakie poczynił dwa lata wcześniej, wydawały mu się pewne, podobnie zresztą jak wyniki pierwszych testów chemicznych. Jednak teraz, w ostatnim miesiącu, przeprowadził również eksperyment kliniczny. I bardzo dobrze się złożyło, ponieważ rozpoczynał się teraz sezon malarii. Podzielił Murzynów na trzy grupy. Grupę kontrolną, która dostawała placebo, a do tego grupy A i B, które otrzymywały inne warianty preparatu, jaki sporządził. Wyniki statystyczne były bardzo znaczące, choć te przeklęte lwy trochę pokrzyżowały mu plany, ponieważ nie zjadały Murzynów z każdej grupy w proporcjonalnych ilościach. Straty spowodowane przez lwy były, co dość dziwne, największe w grupie otrzymującej placebo. Ten stan rzeczy mógł mieć interesujące wyjaśnienie. Najważniejsze jednak było to, że króliki doświadczalne, zarówno w grupie A, jak i w grupie B, nie wykazywały w tej chwili żadnych objawów malarii. Natomiast grupa dostająca placebo wypadła oczywiście znacznie gorzej i znaczną część tych ludzi trzeba będzie zastąpić nową dostawą siły roboczej. Tym, co wciąż należało zrobić, ale dopiero później, gdy uda się uzyskać dostęp do lepszego laboratorium, było oczywiście znalezienie idealnej równowagi pomiędzy wariantami A i B. Jednak, summa summarum, mieli teraz skuteczny środek na malarię, który przy zastosowaniu stosunkowo prostych metod, dało się wytwarzać również w warunkach polowych. Bez wątpienia stanowiło to wielki naukowy postęp i było to oczywiste również dla Oscara. Oznaczało to również zmianę o znaczeniu ekonomicznym. Malaria odpowiadała za największe straty w sile roboczej podczas budowy kolei. Pociągało to za sobą kilka problemów: przede wszystkim to, że przez cały czas trzeba było przyuczać nowych robotników, którzy przyjeżdżali, by zastąpić tych, którzy zmarli. Oscar znów uniósł kieliszek i jedyni biali ludzie w obozie, będący równocześnie jedynymi, którzy mieli dostęp do chininy, znów sztywno się skłonili. – Za naukę, którą możemy się posłużyć, żeby zbudować Afrykę! – zaproponował doktor Ernst. – I za kolej, która może ponieść wiedzę w głąb kraju – dodał Oscar. To był wesoły wieczór. Jedli kruche i naprawdę smaczne mięso. Długo i ostrożnie popijali blauburgundera, by wystarczył im na jak najdłużej. Podniosły nastrój był czymś dziwnym i trochę niezwykłym, ponieważ obaj mężczyźni nigdy wcześniej ze sobą nie żartowali, ani nawet się do siebie nie uśmiechali. A gdy doktor Ernst opowiedział po raz trzeci, z zaledwie kilkoma zmianami, o swoich medycznych odkryciach, zaczął mówić o zupełnie innych botanicznych spostrzeżeniach. Jednym z nich było to, że wzdłuż torów kolejowych często ścinano szlachetne gatunki drzew. Po obu stronach torów biegnących szczytem nasypu tworzono w ten sposób wolną przestrzeń o szerokości dwudziestu pięciu metrów. Po części podyktowane to było względami
wojskowymi – miało to stanowić zabezpieczenie na wypadek powstania tubylców – a poza tym sądzono, że dzięki temu, iż kolej będzie lepiej widoczna, zmniejszą się straty wśród dzikich zwierząt. Wskutek realizacji tego zarządzenia wzdłuż linii kolejowej leżały teraz – według doktora Ernsta – tysiące drzew mahoniowych, skazanych na rozkład i nieubłagane szczęki termitów. Na tym etapie wykładu doktor stracił trochę wątek i zaczął wyjaśniać, że z mahoniem sprawa wyglądała dokładnie tak, jak z drzewami z rodzaju Cinchona. Również w przypadku mahoniu znanym rejonem pochodzenia była Ameryka, ściślej Ameryka Północna albo Honduras. Jednak mahoń rósł również tutaj, w Afryce. Wracając do wycinania drzew wzdłuż linii kolejowej, zauważył, że niszczenie mahoniu było niemal grzechem, a w dodatku postępowaniem irracjonalnym i nieekonomicznym. Ponieważ po każdym transporcie z zapasami do Dar es-Salaam wracały puste wagony, być może dałoby się wymyślić coś, żeby nie trzeba było przyglądać się temu marnotrawieniu kapitału. Kolej była oczywiście najważniejsza, ale poza tym? Jeśli spółka kolejowa posiadała koncesję na wycięcie wszystkich drzew wzdłuż linii i co za tym idzie, prawo pozostawienia całego tego materiału na pastwę insektów, to czy nie mogłaby dodatkowo zarabiać, zbierając te drzewa, ładując je do pustych wagonów, a potem z zyskiem sprzedając w Dar es-Salaam? To chyba byłoby lepsze, niż pozwalać, by ulegały rozkładowi. Gdy wypili już wino, doktor Ernst wydawał się bardzo zmęczony; wyglądał nawet, jakby był odrobinę pijany, choć wypił tylko pół butelki wina. Podzielili się winem niemal co do milimetra. Być może jednak wyczerpała go ciężka praca w ostatnim czasie i bardziej zakręcił mu w głowie sukces niż wino. Gdy doktor Ernst wyszedł, Oscar miał problemy z zaśnięciem. Jego myśli krążyły wokół dwóch ważnych wiadomości. Wydawało się, że doktor Ernst rozwiązał najpoważniejszy problem z afrykańską siłą roboczą i poważnymi stratami. Lwy ludożercy były, bądź co bądź, rzadkim problemem, przynajmniej na taką skalę, jakiej doświadczyli w ostatnich miesiącach. Drugą nowiną było to, że szlachetne drzewa, warte setki tysięcy, a może nawet milionów marek, leżały wzdłuż linii kolejowej i gniły. Kto był właścicielem tego mahoniu? Spółka kolejowa czy Niemiecka Afryka Wschodnia? A może nawet państwo niemieckie? Więcej możliwości nie było. A więc zapewne jeden z tych podmiotów powinien wykorzystać to porzucone bogactwo i zebrać je wzdłuż linii kolejowej. Warto się było nad tym zastanowić. Przybycie Oscara do Dar es-Salaam było dla niego równie zaskakujące, jak krępujące. Nie spodziewał się żadnego komitetu powitalnego, a tym bardziej takiego poruszenia. Ponieważ powracał po kilkumiesięcznej służbie w buszu, nie miał pojęcia, że stał się germańskim bohaterem na wręcz epicką skalę. Przede wszystkim nie mógł sobie wyobrazić, co wypisywały dwie gazety w mieście na temat jego łowów na lwy-ludożerców, ponieważ z jego perspektywy była to raczej boleśnie długa seria porażek, która skończyła się tym, że Kadimba uratował mu życie. Poza tym wszystko to powinien przyćmić naukowy przełom, jakiego dokonał doktor Ernst.
Zawsze podróżował klasą „lokomotywową”, jak żartobliwie nazywano przedział dla pasażerów obok pomieszczenia maszynisty. Robił to po części na wypadek, gdyby na torach nagle pojawiły się jakieś zwierzęta, które trzeba by zastrzelić albo przepłoszyć, po części też ze względu na towarzystwo. A ten konkretny maszynista, a raczej należałoby powiedzieć zastępca kierownika pociągu o bardzo adekwatnym nazwisku Schnell, należał do tych ludzi, z którymi Oscar czuł się najlepiej. Schnell był beztroskim Bawarczykiem i mówił z bardzo silnym akcentem. Zawsze mieli jakieś wspólne tematy. Najczęściej rozmawiali o tym, jak Europa sama wzięła na siebie zadanie krzewienia cywilizacji w Afryce. Gdy pociąg, sapiąc, wtoczył się na stację w mieście, Oscar podziękował Schnellowi za towarzystwo, wyskoczył w biegu i ruszył w stronę ostatniego wagonu, w którym przewoził swój bagaż. Przez lewe ramię miał przewieszonego mausera, a w prawej ręce niósł mocno wypchaną i zapieczętowaną aktówkę doktora Ernsta. Dał lekarzowi słowo honoru, że wypuści ją z ręki jedynie wtedy, gdy wezwie go natura, bo trudno by mu było załatwić potrzebę z ciężką torbą w jednej ręce. Mógł również zrobić od tej zasady wyjątek, gdyby musiał się bronić przed atakiem agresywnych tubylców, zabić jakiegoś nosorożca albo coś w tym rodzaju. Z tego, co Oscar zrozumiał, aktówka zawierała raporty dla centrali spółki kolejowej oraz dla Niemieckiej Akademii Nauk. W ostatnim wagonie leżały jego dwie wysuszone i natarte solą lwie skóry, które zamierzał przekazać spółce kolejowej. Zadbał o to, by dwóch askarysów zaniosło je do głównej siedziby. Gdy wzięli sztywne, nieporęczne skóry, ustawił się na czele tego pochodu i spróbował przejść na skróty przez niedokończony budynek stacji. Kątem oka zauważył, że jakimś dziwnym trafem obok nasypu – mniej więcej w miejscu, gdzie planowano zbudować główne wejście na stację – stała orkiestra dęta. Wielka tuba połyskiwała w wieczornym świetle. Nie zastanawiał się nad tą sprawą. Jednak zanim on i niosący skóry askarysi zdążyli przejść przez plac budowy, spomiędzy porozkładanych desek i stalowych zbrojeń nadbiegł zdyszany urzędnik w oficjalnym szarym uniformie i białym tropikalnym hełmie. – Pan dyplomowany inżynier Lauritzen?! Bardzo proszę za mną – wydyszał. Urzędnik poprowadził Oscara w stronę orkiestry dętej i ustawił pomiędzy dwoma askarysami trzymającymi przed sobą sztywne lwie skóry. Dorffnagel, dyrektor naczelny spółki kolejowej, wyszedł mu naprzeciw, wyciągając dłoń na powitanie, więc Oscar musiał przełożyć aktówkę do lewej ręki. Uścisk dłoni się przeciągnął i wkrótce ich ręce się spociły w popołudniowym upale. Wszyscy musieli stać nieruchomo, tak by nie drgnął im nawet jeden mięsień twarzy – dwóch fotografów robiło im zdjęcia, najpierw bez, a potem z użyciem magnezji. Następnie orkiestra dęta zaczęła grać Die Wacht am Rhein. Dyrektor naczelny Dorffnagel zdjął tropikalny hełm i wsunął go pod prawe ramię, a Oscar uczynił to samo ze swym kapeluszem z szerokim rondem, wciąż nie wypuszczając z ręki aktówki doktora Ernsta. O ile wiedział, biały tropikalny hełm był elementem niemieckiego standardowego
munduru. Sam nosił kapelusz z szerokim rondem, wykonany z grubego materiału przypominającego brezent, co bez wątpienia było niezgodne z regulaminem. Poza tym jego kapelusz zdobił pasek skóry (ze źle trafionego porywacza kóz, którego on i Kadimba znaleźli dopiero wówczas, gdy hieny rozszarpały go na kawałki, niszcząc przy tym skórę). Ponieważ był pracownikiem zatrudnianym przez kolej, również od niego oczekiwano, że będzie nosił tropikalny hełm. W tej chwili niewiele mógł na to poradzić. Musiał po prostu stanąć na baczność i wysłuchać hymnu narodowego. Tropikalny hełm był śmiesznym, niewygodnym nakryciem głowy w buszu, jednak współczesna nauka stwierdziła, że głowa białego człowieka jest zbyt wrażliwa na silne, w okolicach równika padające prosto z góry promienie słońca. Zakładano, że istnieje ryzyko, iż bez tropikalnego hełmu mózg białego człowieka się ugotuje. Wynalazek był z pewnością angielski, krążyły nawet śmieszne historyjki o Anglikach, którzy śpią w tropikalnych hełmach. Jak do tej pory szło mu całkiem dobrze. Stał wyprężony na baczność i podczas gdy grano hymn narodowy, zajmował myśli innymi rzeczami. Starał się nie okazywać, że śmieszy go ta przesadna ceremonia. Ale to nie był jeszcze koniec. Bynajmniej. Wezwano askarysów z lektyką i zorganizowano pochód. Na przedzie niesiono Oscara, za nim szło dwóch mężczyzn z lwimi skórami, potem maszerowała orkiestra dęta, dalej złożona z dziesięciu urzędników delegacja ze spółki kolejowej oraz z biura gubernatora generalnego, a na końcu grupa askarysów ze strzelbami na ramionach. A wszystko odbywało się w niemieckim porządku. Pochód dotarł do centrum miasta, orkiestra dęta grała naturalnie marszową muzykę. Cały pochód skierował się do Domu Niemieckiego, w którym mieścił się klub, restauracja oraz po części również lokalna administracja. Wewnątrz, w wielkiej sali zebrań, nakryto stoły do uczty. Gdy dotarli do celu, orkiestra dęta wreszcie przestała grać, ale złowieszczo zgrupowała się w najdalszym końcu sali. Oscara tymczasem wepchnięto na podium razem z gubernatorem generalnym oraz dyrektorem naczelnym spółki kolejowej. Jasne było, że nadeszła pora na przemówienia. Szmer rozmów zgromadzonej publiczności – jakichś stu pięćdziesięciu osób – przycichł. Oscar z zażenowaniem stwierdził, że wciąż ma przerzucony przez ramię karabin, a w prawej ręce trzyma aktówkę z zapewne bezcennymi materiałami naukowymi doktora Ernsta. Gubernator generalny wygłosił krótką i lakoniczną przemowę. Wyjaśnił, że to, czego teraz doświadczyli, było jedną z prób, jakim Bóg poddaje każdego człowieka. Nigdy jednak nie mieli naiwnych wyobrażeń co do tego, że łatwo będzie wznieść kontynent afrykański do równoprawnego, ludzkiego poziomu. Sprostali niesłychanym wyzwaniom i wiele niesłychanych wyzwań wciąż stoi przed nimi. Teraz zaś mogli pozostawić za sobą jedną z najbardziej przerażających i brutalnych trudności, z jakimi zetknął się, jak do tej pory, wielki projekt budowy kolei. Germański duch zdał egzamin. I w związku z tym dyplomowany inżynier Lauritzen ze
spółki budowy kolei zasługuje na najwyższy szacunek. Następnie dyrektor naczelny Dorffnagel wygłosił mniej więcej podobną mowę, dodając jedynie, że chodzi również o germańskiego ducha spółki budowy kolei. Potem można już było rozpocząć świętowanie. A przynajmniej zaraz po tym, gdy tylko ucichły burzliwe oklaski. Oscar czuł się bardzo zakłopotany. Wszyscy mężczyźni z towarzystwa byli nienagannie ubrani. A on miał na sobie luźną koszulę khaki z krótkim rękawem i wielkimi plamami potu pod pachami, kapelusz z paskiem z lamparciej skóry i niewypucowane buty. Jedynie niemieckie spodnie od munduru, takie, jakich używa się do jazdy konnej, których nigdy nie używał w terenie, jako tako pasowały do sytuacji. Gdy zeszli z podium, przy wciąż niegasnących oklaskach, Oscar z zażenowaniem zwrócił się do dyrektora naczelnego spółki kolejowej i poprosił go o pozwolenie udania się do niewielkiego służbowego pomieszczenia na piętrze w Gasthausie spółki w celu zadbania o higienę. A także o ubiór. – Ależ to w ogóle nie wchodzi w rachubę, młody panie inżynierze Lauritzen! Jest pan bohaterem dzisiejszego dnia i z całą pewnością wszyscy tu jesteśmy przekonani, że prezentuje się pan dokładnie tak, jak powinien. Czy zanim usiądziemy do stołu, mógłbym na początek zaprosić pana na wyśmienity weissbier, właśnie sprowadzony z Dortmundu? Trzeba go szybko wypić, bo inaczej się zmarnuje! Tym samym przynajmniej połowa zażenowania, jakie odczuwał Oscar, zniknęła. Ale tylko połowa. W związku z tym ośmielił się przedstawić dyrektorowi naczelnemu kolejną prośbę. A mianowicie poprosił o to, by mógł przekazać do głównej siedziby spółki aktówkę doktora Ernsta, której przysiągł nie wypuszczać z rąk, a także, na przykład tym samym transportem, przesłać swego mausera, ponieważ uznał za wysoce niestosowne spożywanie kolacji w tak doborowym towarzystwie z bronią przy nodze. Dyrektor naczelny Dorffnagel w odpowiedzi na jego nieśmiałą prośbę wybuchnął gromkim śmiechem, a następnie wezwał kilku podwładnych i polecił im w błyskawicznym tempie zorganizować uzbrojoną eskortę i zanieść aktówkę i karabin do wielkiego skarbca w głównej siedzibie. Po chwili Oscar trzymał w ręce wielki, pokryty pianą kufel z nieco mętnym, lecz dość chłodnym po wytoczeniu z piwnicy weissbierem. To było niebiańskie uczucie. Gdy przymknął oczy, poczuł się tak, jakby w jednej chwili przebył dziesięć tysięcy kilometrów, jakie dzieliły go od domu. O ile Niemcy były jego domem. W każdym razie norweskie piwo nie było równie smaczne. Uroczystość natychmiast nabrała bardzo niemieckiego charakteru. Orkiestra dęta bezlitośnie grała, i jak zwykle do samego końca nie zamierzała przestać. Gwar głosów wypełnił pomieszczenie. Piwo lało się w niesamowitych ilościach i wkrótce goście zaczęli śpiewać do
repertuaru orkiestry, również Oscar, gdy od czasu do czasu zdarzało się, że znał dany utwór. Na twarzach mężczyzn w zapiętych aż pod same szyje uniformach perlił się pot. Rozklekotane wentylatory pod sufitem stanowiły raczej dekorację, niż dawały jakikolwiek efekt. Oscar jednak czuł się wyśmienicie w swoim lekkim ubraniu z buszu. Jako honorowy gość siedział między gubernatorem generalnym i dyrektorem naczelnym spółki kolejowej, co było wyjątkowym zaszczytem dla zwykłego inżyniera. Z fragmentów rozmów, nieustannie przerywanych wrzaskliwymi pieśniami, powoli wywnioskował, co tak właściwie świętowano – coś zupełnie innego niż to, co wydarzyło się w rzeczywistości. Linia telegraficzna przez większość czasu była przecież zerwana (te przeklęte żyrafy) i do głównej siedziby docierały dość skąpe raporty na temat plagi lwów nad rzeką Mzuri. Do tego dochodził fakt, że telegrafista z obozu, Wilhelm Bodonya, okazał się człowiekiem obdarzonym talentem literackim. Wszystko wskazywało na to, że wysyłając dramatyczne raporty o polowaniu na lwy, wzniósł się na wyżyny swych umiejętności. Do tego dochodziło jeszcze, że obie gazety wydawane w Dar es-Salaam, „Deutsche Nachrichten” i „Tanganyika Abendblatt”, zajadle rywalizowały ze sobą o to, kto najlepiej i najszybciej podkoloruje i udramatyzuje już i tak przesadne raporty dostarczane do głównej siedziby. Opowieści o jego nieudanym polowaniu na lwy, którego zresztą nigdy by nie ukończył ani nawet nie przeżył bez Kadimby, nabrały cech mitycznych. Podobno ruszył w ciemności tropem lwów i skradając się, znalazł ich kryjówkę w gąszczu kolczastych krzewów i wczołgał się tam za nimi, zabił jednego z nich, a potem siłował się z drugim – dlatego ma szramy na prawym policzku. Wszyscy przecież mogli dostrzec te nie do końca zaleczone rany, świadczące o prawdziwości całej historii. Dwie niezaprzeczalnie ogromne lwie skóry, które wkrótce miały uświetnić główną siedzibę, również stanowiły niezbity dowód jego niesamowitych, bohaterskich czynów. Być może z wyjątkiem tego drobnego szczegółu, że gdy skóry zostaną wygarbowane, zmiękczone i wyczyszczone, bynajmniej nie będzie na nich śladu po kuli między oczami. W sumie to centrala spółki zadbała o cały ten przepych. Wcześniej wysłali do obozu fotografa, który miał uwiecznić skóry. Oscar nawet przez chwilę pozował do zdjęć, ale potem zapomniał o całej tej sprawie. Wówczas wydała mu się jedynie irytującym drobnym incydentem, przeszkadzającym w codziennej pracy. Fakt, że następnie przekazano te zdjęcia prasie, był zapewne związany z trudnościami przy rekrutacji nowych robotników. Tak czy inaczej, podczas tego umpa-umpa, picia piwa i śpiewów, z pewnością nie mógł próbować korygować czy wprowadzać nowych szczegółów do tej legendy. W najgorszym przypadku byłoby to odebrane jako nieszczera skromność, a w najlepszym – jako przesadnie dżentelmeńskie zachowanie. Mógł więc jedynie pomrukami przytakiwać tym historiom. Był to swego rodzaju teatr. Ale istniało coś, o czym należało wspomnieć właśnie w takiej atmosferze. Coś, o czym do tej pory obawiał się rozmawiać, choć wielokrotnie był tego bliski, ale za każdym razem chwila nie wydawała mu się odpowiednia.
Teraz, po ośmiu piwach, w gwarze panującym na sali, nieoczekiwanie nadarzała się ku temu okazja. – Panie dyrektorze naczelny, mam pytanie! – Oscar spróbował przekrzyczeć orkiestrę. – Proszę pytać o wszystko, panie inżynierze! – odwrzasnął dyrektor. W tej chwili orkiestra grała crescendo końcówkę utworu i Oscar odczekał, aż zapadnie chwilowa cisza przed rozpoczęciem kolejnego. – W drodze tutaj kazałem pozbierać trochę szlachetnych drzew. I tak musimy je wycinać, budując kolej – powiedział już normalniejszym głosem. – Czy byłoby w porządku, gdybym sprzedał to drewno, zamiast zostawiać je na zmarnowanie w buszu? – Panie Lauritzen! Wyświadczył pan spółce kolejowej ogromną przysługę. Proszę sobie wziąć i sprzedać tyle tych drzew, ile się panu żywnie podoba. I proszę traktować to jako dodatkową gratyfikację – zdążył odpowiedzieć dyrektor, waląc Oscara w plecy, zanim znów ryknęła muzyka. Pod koniec wieczoru gubernator generalny powstał, uniósł kufel z piwem, podziękował za wspaniałą uroczystość i po raz kolejny podkreślił znaczenie dobrego przykładu w demonstrowaniu germańskiego wkładu w postęp cywilizacji w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Orkiestra dęta znów zagrała Die Wacht am Rhein, a wszyscy goście powstali i stanęli na baczność. Tym samym uroczystość dobiegła końca. Następnego ranka nie odespał kaca i czuł się ociężały. Już dawno temu wyrobił w sobie nawyk wstawania o wschodzie słońca. Podczas studiów w Dreźnie przeżył już wiele obficiej zakrapianych wieczorów i nocy, więc odrobina weissbieru nie powinna była aż tak mu zaszkodzić. Czy miało to związek z klimatem, czy też z ogólnym zjawiskiem dopasowywania się człowieka do otaczającej go przyrody, że piwo chętniej pito w chłodnym klimacie, a wino palmowe na południu? Nie. Przypomniał sobie, że pod koniec raczono się sznapsami. Prawdopodobnie miało to równie druzgocący wpływ w Afryce, jak w Niemczech. Wstał i podszedł do swej opatrzonej numerem prywatnej szafki na ubrania i przybory toaletowe, znalazł brzytwę, szczotkę do zębów i mydło. Każdy pracownik miał własną szafkę, którą znoszono na dół do piwnicy, gdy wyjeżdżał do obozu, i wnoszono z powrotem do przydzielonego pokoju, gdy wracał do Gasthausu. Przemyślany praktyczny system, na swój sposób bardzo niemiecki. Gdzieś pośrodku tych rozmyślań zgubił wątek. Pogładził brązową, wypolerowaną powierzchnię szafki. Mahoń, lecz szafka bez wątpienia została wyprodukowana w Niemczech. Rozpoznawał typ zamka oraz mosiężne elementy. A więc niemiecka szafka z mahoniu? Przez chwilę szukał i odnalazł firmowy stempel w dolnej części. Firma meblarska
z Frankfurtu nad Menem. Jak się nad tym zastanowić, jest to niemal komiczne. O ile dobrze zrozumiał doktora Ernsta, mahoń, w dotychczas znanej formie, był drzewem północnoamerykańskim. Amerykańscy pracownicy ścięli drzewo, następnie, jako surowiec, zostało ono przewiezione przez Atlantyk do Rotterdamu albo Hamburga. Firma meblarska z Frankfurtu nad Menem kupiła surowiec i wyprodukowała z niego między innymi serię szafek na ubrania, które następnie sprzedano i przetransportowano do Afryki Wschodniej! A przy stacji kolejowej miał teraz pełen wagon mahoniu, który przewiózł praktycznie za darmo w zaledwie dwa dni. Człowiek znający się na ekonomii z pewnością miałby na ten temat wiele do powiedzenia. On jednak był inżynierem i niemal demonstracyjnie nie wykazywał zainteresowania sprawami związanymi z pieniędzmi. Wzruszył ramionami i zaczął energicznie ostrzyć brzytwę o skórzany pasek. Po solidnym śniadaniu w niewielkiej jadalni Gasthausu, na które składały się żytnia kasza, jajka, wieprzowina i kawa, wybrał się na spacer w prostym stroju koloru khaki i niskich butach, zamiast wysokich skórzanych. Ale naturalnie na głowę nałożył swój szeroki kapelusz. Przed lunchem nienaganny strój nie był wymagany. Jak zwykle gdy przebywał w Dar es-Salaam, ruszył w stronę portu. Morze i łodzie zawsze go przyciągały. Był przypływ i pękate łodzie zwane dau cumowały przy nabrzeżu – prowadzono wyładunek i załadunek. Towarami, które najczęściej wysyłano w świat, były bele sizalu, kopra i kość słoniowa. Wyładowywano natomiast meble, bawełnę oraz skrzynie ze szklanymi paciorkami wyprodukowanymi w dużych ilościach w Niemczech – stanowiły one najbardziej pożądany środek płatniczy w Afryce Wschodniej. W słońcu lśniły od potu plecy ciężko pracujących ludzi – to ciągłe narzekanie na leniwych Afrykańczyków nie miało żadnych podstaw. Byli niewykształceni i nieprzyzwyczajeni do europejskich narzędzi, i to wszystko, bo pracować potrafili i niezwykle zręcznie radzili sobie z linami i pangas, których używali do wielu różnych celów. Jednak umierali na malarię, i to w mniej więcej takim samym tempie, w jakim ich szkolono – stanowiło to poważny problem przy budowie kolei, nie wspominając już nawet o pracy przy wznoszeniu mostów. Ponownie uderzyło Oscara, jak ogromne znaczenie mogą mieć odkrycia doktora Ernsta, i to nie tylko dla budowy kolei, lecz również wszelkiej zorganizowanej działalności w dotychczas niedostępnym sercu Afryki. Pozwoliłyby na przykład znacznie zwiększyć liczbę geologicznych ekspedycji badawczych, poszukujących afrykańskich złóż złota. Pierwsze łodzie rybackie, kanu z bocznymi pływakami, wiosłowych lub wyposażonych w łaciński żagiel, wpływały właśnie do portu. Uwielbiał zapach świeżych ryb, być może dlatego, że przypominał mu o prawdziwym domu i o całym jego dzieciństwie. Co dziwne, żadne tutejsze ryby nie pachniały tak jak dorsz, lecz za to wyglądały o wiele ładniej. I niektóre były niezwykle delikatne, zwłaszcza niebieski labraks, którego nazwa w języku suahili przypominała mu ojczyste słowa „pracująca ryba”. Smakował jak coś pomiędzy zębaczem a żabnicą. Tylko krewetki, choć o wiele większe od zwykłych, były suche – przywodziły na myśl drewno.
Pocił się obficie, ale nie miało to nic wspólnego z upałem. Upał zazwyczaj mu nie przeszkadzał, no, może w listopadzie, ale nie teraz, w czerwcu. To pocenie się sprawiało, że czuł zażenowanie, ale nie z powodu tego, że było ono efektem spożycia nadmiernej ilości alkoholu poprzedniego wieczoru, lecz dlatego, iż widział ukradkowe uśmiechy na twarzach niektórych mężczyzn z ludu Suahili oraz Hindusów przekonanych, że muzungi źle znosi słońce. A to była taka sama bzdura, jak opowieści o leniwych Afrykańczykach. Chronienie się przed zimnem, zwłaszcza zimnem połączonym z wilgocią, to czasami prawdziwe piekło. Z gorącem było o wiele łatwiej. Wystarczyło nosić kapelusz i pić dużo wody. Nie niepokoił się przed lunchem. Uznał, że będzie to spokojniejsza powtórka wczorajszych hołdów, być może połączona z przekazaniem informacji o podwyżce wynagrodzenia. Najważniejszą rzeczą, o której naprawdę nie mógł zapomnieć, było podkreślenie znaczenia fantastycznych odkryć doktora Ernsta. Legenda o lwach należała do dnia wczorajszego, teraz trzeba się skupić na doktorze Ernście. Powrócił do Gasthausu spółki kolejowej. Wcześniej bez planu włóczył się przez kilka godzin, dotarł do wielkiego cypla i zawrócił. Nadeszła pora odpływu, a wielkie, wyciągnięte na brzeg dau leżały pochylone. Ich kadłuby przypominały ogromne orzechy włoskie – taki kształt miały po to, by dwa razy w ciągu doby mogły leżeć na lądzie, nie łamiąc przy tym wręg, nawet wtedy, gdy były mocno obciążone ładunkiem. Interesujący, lecz również oryginalny sposób na rozwiązanie problemów z silnymi przypływami i odpływami na Oceanie Indyjskim. W domu, w Vestlandet, wybrano zupełnie inny sposób, i to pewnie dlatego łodzie wikingów miały tak małe zanurzenie, niemal takie jak płaskodenne. Na dole w recepcji zamówił prysznic, poszedł na górę do pokoju, rozebrał się, cisnął wszystkie ubrania na stos, po czym wrzucił je do kosza na pranie. Następnego ranka będą wisieć czyste i wyprasowane pod drzwiami pokoju, dokładnie tak, jak w obozie w buszu. Ordnung muss sein. Pozostawało pytanie, czy na lunch powinien włożyć niemiecki mundur, czy też biały płócienny garnitur. Niełatwy wybór. Była niedziela, dzień wypoczynku, a on przyjechał do miasta na dziesięciodniowy Urlaub. To przemawiało za cywilnym strojem. Ale dyrektor naczelny spółki kolejowej był wyjątkowym służbistą bardzo dbającym o każdy szczegół wyglądu, aż po wielkie rude wąsy, w których nawet jeden włosek nie mógł odstawać. Czy ten człowiek kiedykolwiek zdejmował mundur? No tak, ale był chrześcijaninem i wyraźnie to podkreślał. Tak więc w dzień wypoczynku zapewne zdejmował mundur. Oscar wybrał zatem biały płócienny garnitur i czarny krawat. Odczuł ogromną ulgę, gdy punktualnie o godzinie pierwszej znalazł się w klubowej jadalni dla zarządu i zastał tam dyrektora naczelnego Dorffnagela ubranego dokładnie tak samo jak on. Ku zadowoleniu Oscara zaczęli od wielkiego kufla piwa. Niektórzy zagorzali chrześcijanie w niedziele nie pili alkoholu, nawet piwa. A krzewienie chrześcijaństwa w Afryce
było jednym z wielkich powodów, dla których Niemcy wzięły na siebie humanitarne zadanie ratowania Afryki. Oscar rozpoczął rozmowę od wylewnego, pokornego i poprawnego podziękowania za wspaniałe przyjęcie poprzedniego dnia, choć uważał, że jego niewielki wkład w rozwiązanie problemu nad rzeką Mzuri bynajmniej nie stanowił podstawy dla takiej ekstrawagancji. Frau Schultze byłaby z niego dumna. Powiedziawszy to, zapytał, czy może wskazać na fakt, iż istnieje o wiele ważniejsza nowina znad Mzuri, którą do pewnego czasu należałoby zachować w tajemnicy. Jego przełożony uciszył go błyskawicznym gestem ręki. – Doprawdy cieszy mnie, że wskazuje pan na tę właśnie sprawę, panie dyplomowany inżynierze – odparł dyrektor szeptem i pochylił się do przodu, jakby na znak koleżeńskiego porozumienia. Zrobił teatralną pauzę i rozejrzał się wokół. W zasięgu słuchu nie było nikogo, obaj siedzieli trochę na uboczu, przy najlepszym stoliku pod oknem, z widokiem na morze. Właściwie nie mieli żadnego powodu, by mówić szeptem. – Obawiałem się, że pan, z całym szacunkiem dla pańskich dokonań, doprawdy, bo co do tego nie ma żadnych wątpliwości... obawiałem się jednak, iż nie uświadamia pan sobie, co przywiózł pan ze sobą w tej teczce. A tymczasem wykazał się pan dyskrecją i właściwą oceną sytuacji. Doskonale! – A więc pan dyrektor naczelny przeglądał raport doktora Ernsta? – zapytał Oscar, teraz również szepcząc. – Tak. Gdy wróciłem do domu wczoraj w nocy, opanowała mnie ciekawość. Nasz dość rygorystycznie przestrzegający zasad przyjaciel, gubernator generalny Schnee, zakończył wczoraj uroczystości odrobinę za wcześnie. Być może uznał, że wszyscy powinniśmy być w pełni sił podczas dzisiejszego nabożeństwa. A tak à propos, nie widziałem tam pana. Zaspał pan? – Absolutnie nie, panie dyrektorze naczelny – odparł Oscar, spuszczając wzrok. – Kłopotliwa prawda jest po prostu taka, że zapomniałem, iż jest niedziela. Wcześnie rano wybrałem się na spacer, zobaczyłem, że wszyscy w porcie pracują jak zwykle, i nie pomyślałem, że to przecież muzułmanie. Było to bezmyślne z mojej strony, przepraszam, ale tak właśnie było. Jego przełożony w zamyśleniu kiwnął głową. – Szczerość – powiedział – należy do naszych najwspanialszych cnót, choć o wiele zbyt rzadko się z nią spotykamy. Doceniam to. A więc doktor Ernst wtajemniczył pana w swoje odkrycia? Owszem, wczoraj wieczorem próbowałem trochę czytać, z czystej ciekawości, ale muszę przyznać, że sprawa ta wymagała trzeźwiejszej głowy. Później jednak nie mogłem zasnąć. Proszę mi wybaczyć tę niedyskrecję, ale przecież nikt nas nie słyszy. A potem wstałem wcześnie
rano i przeczytałem to jeszcze raz. Rozumie pan, oczywiście, co to oznacza? – Tak, naturalnie – przyznał Oscar. – Wielkie straty w ludziach, które były największym problemem przy budowie kolei, związanym z tym, że linia przecina kolejne obszary dotknięte malarią, teraz zostaną w skuteczny sposób ograniczone, a być może nawet zupełnie wyeliminowane. Zachęcony miną dyrektora, która wyrażała zarówno zdumienie, jak i szacunek, Oscar odważnie przeszedł do kolejnego wniosku, świetnie zdając sobie sprawę z faktu, że w ten sposób również samego siebie przedstawia jako bardziej lojalnego, patriotycznie nastawionego i politycznie zorientowanego, niż był w istocie. Zatem, ciągnął dalej, może się okazać, że doktor Ernst dokonał odkryć, które pozwolą spółce zdobyć ogromną przewagę nad konkurencją. Było to sformułowanie, którego użył po raz pierwszy. W rzeczywistości gardził zarówno ekonomistami, jak i politykami, ale kontynuował w tym samym stylu: z tego, co rozumiał, takiej sprawy nie powinno się omawiać podczas wesołego świętowania. Oczywiście udawał. Po prostu nie przyszło mu to do głowy. To, że nie wspomniał o doktorze Ernście podczas wczorajszych uroczystości, wynikało z dwóch powodów. Szybko uległ otaczającej go atmosferze pochlebstwa i upił się. No i muzyka była o wiele zbyt głośna, by móc prowadzić poważne rozmowy. – Wie pan, panie Lauritzen, od tej pory może się pan zwracać do mnie po nazwisku, bez tych wszystkich tytułów. Napijemy się z tej okazji? – Dziękuję, panie Dorffnagel, jestem doprawdy zaszczycony! – odparł Oscar, unosząc kufel z piwem równocześnie ze swym gospodarzem i szefem. Spojrzeli sobie prosto w oczy, skłonili się sztywno i wypili. – No właśnie, tak jak mówiłem, panie Lauritzen, lub też dokładniej mówiąc, nawet nie zdążyłem powiedzieć... Zamierzałem jednak stwierdzić, że jest pan młodym człowiekiem o ogromnych perspektywach i może pan wysoko zajść. Doprawdy doceniam to, że pracuje pan dla mnie, co jest raczej kwestią szczęścia, niż wynika z mojej umiejętności zatrudniania pracowników, bo zjeżdża się tu przecież tyle hołoty i poszukiwaczy szczęścia. Jednak gdy przyjrzałem się dokładniej pańskiemu podaniu o pracę, zauważyłem, że należał pan do najlepszej dziesiątki w Dreźnie, i wtedy, oczywiście, sprawa była już jasna. A tak nawiasem mówiąc, jak zamierza pan spędzić urlop w Dar es-Salaam? – Na łowieniu ryb, panie Dorffnagel. Pochodzę z norweskiej rybackiej rodziny. – Doskonale! Może pan wziąć którąkolwiek z naszych łodzi rybackich, to te pomalowane na niebiesko. Proszę powiedzieć, że przysyła pana kierownictwo. Wypływają, kiedy przypływ... No tak, to pewnie sam pan wie najlepiej. No to na zdrowie! Po toaście potrzebowali kolejnego piwa. Dla Oscara nie był to żaden problem. Następny przypływ miał być dopiero po zmroku, a wtedy i tak będzie już za późno. Łowienie ryb musiało
poczekać do następnego dnia. Zjedli wyśmienity lunch, złożony z ryb i owoców morza.
VII LAURITZ HARDANGERVIDDA CZERWIEC–LIPIEC 1901 Żeglować to było cudowne uczucie. Wystarczyło, że popatrzył, skąd wieje wiatr, by wiedzieć, ile zwrotów będzie potrzebował, aby dotrzeć z Ustaoset do Haugastøl. Żeglowanie było dla niego równie naturalne jak oddychanie czy chodzenie. Gdy widział, jak któraś z łodzi stawia żagiel, był w stanie natychmiast ocenić, czy jest za duży i czy trzeba go nieco zrefować, by nie trzepotał i nie tracił siły ciągu. Albo czy nie jest zbyt mocno zrefowany. Spółka kolejowa dysponowała trzema łodziami w okolicy Ustaoset: dwoma jachtami z Arendal i jednym z Hardanger, każdy miał owantowany maszt ze stengami, grotżagiel i foka. Łodzie były zbyt wąskie i wywrotne na żeglugę po fiordach, jednak tu, w górach, zawsze się sprawdzały. Gdy się je mocno obciążyło, stawały się znacznie stabilniejsze. Panowała piękna letnia pogoda. Ludzie mówili, że takiego lata nie było od wielu lat. W dolinach i na zboczach wzgórz śnieg nigdy całkowicie nie topniał mniej więcej do połowy lipca. Od kilku tygodni nie padał śnieg i zbocza eksplodowały kwiatami. Najpierw rozkwitły jaskry lodnikowe, które o tej porze z początku były białe i rosły w długich smugach, co sprawiało, że wyglądały jak śnieżne zaspy. Teraz ich kolor powoli zaczynał zmieniać się na fioletowy. Trawa, porosty, liliowe i żółte skalnice oraz mchy zabarwiały stoki dolin i wzgórz. Plamy złota, fioletu, różu, intensywnego błękitu i zieleni, a nawet czerni i szarości. Lauritz siedział przy rumplu na jednym z jachtów z Arendal i rozkoszował się życiem w sposób, do jakiego absolutnie nie przywykł. To było tak, jakby żeglowanie oddalało wszelkie dręczące go myśli o tym, jak długo jeszcze będzie więźniem na wyżynach. Jak długo ojciec Ingeborg będzie tolerował jej rozmaite wymówki, ciągłą chęć zdobywania wykształcenia, nim zmusi ją do małżeństwa z odpowiednim mężczyzną? Zastanawiał się też, jak miewa się jego matka Maren Kristine w Tyssebotn. Z jej listu niewiele się dowiedział. I jeszcze, w jakim domu będzie uwięziony nadchodzącej zimy. Jednak gdy żeglował, jego myśli pochłaniała tylko ta czynność. Mógł na przykład zadać sobie pytanie, czy umiejętności związane z żeglowaniem odziedziczył, czy też zdobył podczas dorastania. Było to jednym z nowych kontrowersyjnych zagadnień we współczesnej nauce, nad którymi dyskutowano. Czy potrafił żeglować dlatego, że aż do dwunastego roku życia wychowywał się w środowisku, w którym wszyscy to robili? A może była to zdolność przenoszona w genach, dziedziczona z pokolenia na pokolenie na przestrzeni stuleci? W domu, w okolicy Frøynes, wszyscy ludzie żeglowali przez ostatnie tysiąc lat. Czy tysiąc lat wystarczało, by wykształciła się cecha, tak jak twierdził Darwin, dzięki której powstał szczególny rodzaj ludzi potrafiących żeglować? Szczerze mówiąc, nie miał o tym zielonego pojęcia; genetyka to nie jego dziedzina. Zajmował się zagadnieniami, z którymi można było się uporać za pomocą suwaka logarytmicznego. Uważano, że to niewłaściwe, by tu, przy budowie kolei, inżynier zajmował się transportem wodnym, czy też konnym. Aby zakosztować tej przyjemności, wpadł na pomysł, że założy się, iż potrafi żeglować szybciej niż wszyscy inni. Co prawda nie wyszły z tego wielkie
regaty, bo drugi jacht z Arendal zostawił w tyle już po dwóch manewrach, jednak zakład mimo wszystko był zakładem, i teraz z rozkoszą siedział przy sterze. Towarzyszył mu zachwycony flisegut, czyli czeladnik czy praktykant, który miał na imię Trygve. Aż promieniał ze szczęścia, siedząc oparty o maszt. Miał nauczyć się żeglować, ale nikt wcześniej nie planował, że jego nauczycielem będzie inżynier. Najtrudniejszym zadaniem dla Lauritza-nauczyciela było przekazywanie wiedzy za pomocą słów. Wszystkie czynności przy sterze czy szotach wykonywał automatycznie i sam nie potrafił wyjaśnić, dlaczego akurat w tym momencie to robi. Gdy w określonym położeniu zmieniał kurs, by trochę odpaść od wiatru, wtedy tempo oczywiście rosło. Ale skąd o tym wiedział akurat w tej konkretnej chwili? Działał instynktownie, nie zastanawiał się i nie przywoływał teoretycznej wiedzy. Przypomniało mu to o Johanie Svenskem, który nigdy w życiu nie trzymał w ręce suwaka logarytmicznego ani teodolitu, ale mimo to wiedział, jak zbudować most czy rozłupać granit. Akurat tego nie dało się wyjaśnić związanym z genami dziedziczeniem cech czy zdolności. Wodą transportowano przede wszystkim cięższe surowce, na przykład kamień budowlany z kamieniołomów, cement oraz piasek. Ładunek stanowił ciężki balast, który mocno spowalniał żeglugę, zwłaszcza na kursie w stronę Haugastøl, ale za to szybszy był później powrót „na pusto” i z wiatrem od rufy. Tak czy inaczej, niezależnie od kierunku, żeglowanie dawało Lauritzowi poczucie wolności. W dodatku nie dręczyły go wyrzuty sumienia, bo w zasadzie wykonywał odpowiednią dla inżyniera pracę. Łagodna wiosna i potem utrzymująca się piękna letnia pogoda sprawiły, że robotę przy trzech kamiennych mostach, na które miał kontrakt, planowano zakończyć z miesięcznym wyprzedzeniem. Johan Svenske oraz jego zespół mogli się spodziewać dużego zarobku – w dodatku zdążą jeszcze podjąć się nowego zlecenia, zanim nadejdzie sezon zimowy. Dokąd on, Lauritz, zostanie odesłany, nie wiedział; mógł trafić w jakiekolwiek miejsce na linii kolejowej. Poinformowano ich, że za kilka dni, w okolicach dnia świętego Jana, odbędzie się inspekcja. Główny inżynier Harald Skavlan miał się zjawić u nich we własnej osobie – pewnie wtedy Lauritz się dowie, jaką podjęto decyzję. Daniel Ellefsen był w innej sytuacji. Teraz, po skończeniu zimowych prac przy tunelu Vikastøl, został przeniesiony trochę dalej na zachód. Gdy spadnie śnieg, znów powróci do tunelu. Ostatnio świetnie się czuli w swoim towarzystwie i żałowali, że wysłano ich w różne strony i musieli poznawać nowych kolegów i dzielić z nimi kwaterę. Główny inżynier Skavlan przyszedł spacerkiem w towarzystwie inżyniera Olava Bernera. „Spacerkiem” było właściwym słowem; faktycznie tak to wyglądało, gdy pogrążeni w rozmowie, bez śladu choćby kropli potu czy w ogóle jakichkolwiek innych oznak zmęczenia, pojawili się przy budowie stacji Haugastøl. Skavlan z plecakiem i wędrownym kijem przyszedł z Voss – które było oddalone o dwanaście mil[1]! – a przy Hallingskeid dołączył do niego Berner. Dotarcie do Haugastøl zajęło im zaledwie dwie doby. Tych dwóch naczelnych inżynierów przeprowadzało inspekcję wzdłuż całej linii
kolejowej na odcinku z Voss do Geilo. W Haugastøl nie znaleźli żadnych powodów do krytyki, budynek stacji był już w ponad połowie ukończony: wzniesiono wszystkie kamienne ściany i zajmowano się wiązaniami dachowymi. Planowano zakończyć wszystkie roboty jeszcze na długo przed zimą i przygotować kwatery dla nowo zatrudnionych inżynierów. Również pracę Daniela Ellefsena przy tunelu w okolicy Vikastøl obaj szefowie uznali za świetną i zadowoleni powędrowali dalej w stronę Ustaoset, gdzie zamierzali świętować noc świętojańską. Przedtem jednak planowali przeprowadzić inspekcję trzech kamiennych mostów nowego inżyniera Lauritzena. Posłali po Lauritza, który niechętnie porzucił swą łódź żaglową. Ale rozkaz to rozkaz. Natknął się na nich przy pierwszym moście i już z pewnej odległości zobaczył, że stoją i gestykulują pogrążeni w nie do końca spokojnej dyskusji. To nie wróżyło nic dobrego. Gdy się do nich zbliżył, obaj szefowie się uspokoili i uprzejmie, oficjalnie go powitali. Nazywali go panem Lauritzenem, co wydało mu się nieco nieprzyjazne, ale doszedł do wniosku, że najwyraźniej zasada, iż wszyscy inżynierowie zwracają się do siebie nawzajem per ty, nie dotyczy najwyższych przełożonych. Z drugiej strony spotykali się przecież po raz pierwszy. Lauritz podpisywał dokumenty związane z przyjęciem posady u dyrektora działu w Kristianii. – Wprowadzono tu pewne modyfikacje w stosunku do pierwotnego projektu. – Gdy już się przywitali i ponownie nałożyli kapelusze dla ochrony przed słońcem, Skavlan surowym tonem przeszedł od razu do rzeczy. – Tak, zgadza się – odparł defensywnie Lauritz, spięty, jakby stał przed profesorem w Dreźnie. – Być może pan Lauritzen byłby łaskaw nas oświecić, co go skłoniło do wprowadzenia takich zmian? – dodał Berner. Lauritz spoglądał to na jednego szefa, to na drugiego. Byli zdumiewająco do siebie podobni, mieli na sobie tweedowe marynarki, krawaty i buty do wędrówek. W rękach trzymali wędrowne kije. Obaj byli wysocy i szczupli, bez choćby uncji tłuszczu na ciele, a ich twarze zdobiły siwe wąsy, krótko przycięte i przypominające małe szczoteczki. Zaczął z pamięci recytować liczby związane ze stopniem nachylenia, który usprawiedliwiał wysadzenie granitu w poziomie w celu wzmocnienia oparcia przy lewej podstawie mostu, i wspomniał, że dodatkowe koszty można uzasadnić zwiększonym bezpieczeństwem. Wyrzucił to wszystko z siebie z tak pewną miną, na jaką tylko było go stać. Z początku nie zauważył, że dwóch starszych kolegów po fachu sprawiało wrażenie rozbawionych. – Część kamiennego bloku, tu, w dolnej części, nie wygląda tak jak na rysunkach. Jak pan to wyjaśni, Lauritzen? – spytał Skavlan. To było trudniejsze do wyjaśnienia, ponieważ nie dało się tego uzasadnić fizyką czy matematyką. Skłamać jednak też nie mógł.
– Ma to coś wspólnego z pewnym upartym... upartym, ale bardzo kompetentnym brygadzistą – odparł i czekał na reakcję. – A więc słucha pan poleceń brygadzisty, panie Lauritzen? Czyż to nie lekkomyślne? – spytał Skavlan. – Nie, nie sądzę – zaczął się bronić Lauritz. – To przecież kamienna konstrukcja, bez cementu. I jakkolwiek by człowiek liczył, koniec końców i tak wszystko musi do siebie pasować. Jeśli kamień numer trzy jest trochę zbyt duży w stosunku do projektu, to z tego wynika, że kamień numer cztery musi być nieco mniejszy. Poza tym mam ogromne zaufanie do tego brygadzisty i uważam, że wręcz zasługuje na podziw. Ponadto przedyskutowaliśmy położenie każdego kamienia i byłem tu na miejscu praktycznie codziennie. – Jak się nazywa ten brygadzista? – spytał krótko Skavlan. – Johan Svenske. – Ach tak, to wyjaśnia sprawę. No cóż, myślę, że możemy przejść do pozostałych dwóch mostów. Obaj szefowie niemal demonstracyjnie odwrócili się do niego plecami i ruszyli przodem, cicho o czymś dyskutując. Wyraźnie dali do zrozumienia, że nie chcą, aby Lauritz ich słyszał. Pełen złych przeczuć, z szacunkiem trzymał się w pewnej odległości. Zaledwie po dwudziestu minutach dotarli do następnego mostu. Odbyła się przy nim podobna dyskusja jak przy pierwszej budowli. Potem ruszyli przodem, też tak jak wcześniej. Przy trzecim moście wciąż trwały prace, jedna część łuku sięgała do połowy i tam zdjęto już rusztowania. Jednak od punktu zetknięcia i dalej na wschód rusztowania wciąż jeszcze stały. Właśnie wciągano kamienny blok, aby umieścić go we właściwym miejscu. Teraz prace wstrzymano, co nie nastąpiłoby, gdyby Lauritz pojawił się sam. Robotnicy ustawili się w szeregu i zdjęli kapelusze, Johan Svenske wystąpił naprzód, uścisnął dłonie obu szefom i ukłonił się, w pośpiechu zapominając o Lauritzu. Surowa atmosfera z dwóch poprzednich inspekcji nagle znikła. Skavlan walnął Johana Svenskego w plecy, pogratulował mu i zapytał go, czy on i jego zespół robotników przyjmie nową pracę na akord po krótkiej letniej przerwie, bo te roboty będą przecież gotowe już na początku lipca. Johan Svenske odparł, że nie miałby nic przeciwko temu, ale nie może odpowiadać za wszystkich ludzi z zespołu. Bez problemu jednak będzie w stanie obsadzić wakaty, jeśli zajdzie taka konieczność. Oczywiście trochę zależało to też od tego, co to będzie za nowa robota i który inżynier będzie im siedział na karku. Skavlan żartobliwie uniósł kciuk i wskazał przez ramię na Lauritza. Johan Svenske w pierwszej chwili zbaraniał – przez kilka przerażających sekund Lauritz nie był w stanie wytłumaczyć sobie tej reakcji. Potem jednak potężny brygadzista się rozpromienił, splunął brązową od tabaki śliną, niemal trafiając w but Lauritza, podszedł do niego, położył prawe łapsko na jego ramieniu, czule nim potrząsnął, po czym odwrócił się w stronę obu szefów, nie
wypuszczając Lauritza. – Chłopak prezentuje się dość mizernie, trzeba stwierdzić – wyszczerzył wesoło zęby Johan Svenske. – Ale jedno powiem panom inżynierom: głupi to on nie jest. Niech mnie diabli! Liczyć i mierzyć potrafi, a na kamieniu też się rozumie. Nie wiem, skąd mu się to wzięło, skoro uczył się tylko teorii. Dobrze nam się razem pracuje. – Ach, to wspaniale! – odparł oschle Skavlan. – Wygląda na to, że ten most będzie gotów za... czternaście dni? – Dziesięć – poprawił go Johan Svenske, jeszcze raz radośnie potrząsnął Lauritzem za ramiona, a potem go puścił i zwrócił się do dwóch głównych szefów: – Dziesięć dni, potem dziesięć dni letniego urlopu. Człowiek nie przywykł do takiego luksusu. A co potem? – Czternaście dni urlopu – poprawił go Skavlan. – Musimy przenieść barak, a dokładniej mówiąc, wybudować większy, dla czterdziestu mężczyzn. Ale wasz barak, o tamten, zostanie przeniesiony. Czyli czternaście dni, a potem macie się zjawić w Finse. Umowa stoi? – Umowa stoi! – oświadczył Johan Svenske, uścisnął ręce obu szefom i wrócił do roboty. Zaledwie parę chwil później wszystko wyglądało dokładnie tak jak wówczas, gdy zjawili się na miejscu budowy. Duży kamienny blok wciągano w górę za pomocą bloczków i wielokrążków, rzadkie, górskie powietrze przecinały siarczyste przekleństwa. Trzech inżynierów odwróciło się na pięcie i ruszyło w stronę Ustaoset. Dotarcie na miejsce miało im zająć kilka godzin. Skavlan położył ręce na ramionach Lauritza i przyciągnął go do siebie, tak by znalazł się on pomiędzy nim a inżynierem Olavem Bernerem, szefem z Hallingskeid. Najwyraźniej nie chciał już, by Lauritz wlókł się za nimi w pewnej odległości. Przez pięć minut szli w milczeniu. Lauritz przez cały ten czas musiał bardzo się starać, by nie zostać z tyłu wśród skalnych odłamków i na śliskich wilgotnych zboczach wzgórz, którymi nieustannie spływała woda, czasem małymi strugami, a czasem niewielkimi potokami. Była to śliska i zdradziecka trasa, jednak wydawało się, że to nie robi najmniejszego wrażenia na dwóch głównych inżynierach. – Masz najlepsze wykształcenie inżynierskie na świecie w dziedzinie budowy mostów i tuneli – powiedział Skavlan, nieoczekiwanie przerywając milczenie. – Tak, z tego, co wiem, nie ma lepszego uniwersytetu niż drezdeński – odparł ostrożnie Lauritz. – Tak, tak właśnie jest – potwierdził Skavlan. – My również byliśmy o tym przekonani, a teraz dodatkowo znalazło to potwierdzenie w praktyce. Te trzy kamienne mosty były tylko sprawdzianem, chcieliśmy zobaczyć coś konkretnego. Tak, mam przyjaciół w „Den gode Hensikt”, znam całą historię od początku. Zbudowałeś najlepsze trzy mosty na całym odcinku. Tak właśnie to wygląda.
– Nie tylko ja. Johan Svenske ma w tej pracy równie duży udział – stwierdził zakłopotany Lauritz. Poczuł, że rumieni się pod szerokim kapeluszem, a coś takiego nieczęsto mu się zdarzało. – To się oczywiście zgadza – powiedział Olav Berner – ale to tylko fragment większego obrazu. Tu, na górze, nie jest tak jak na nizinach. Tu człowiek musi się dogadywać z brygadzistami, a Johan Svenske jest jednym z najlepszych, jakich mamy. I musisz wiedzieć, że z reguły jest bardzo skąpy w pochwałach dla inżynierów. Duma zawodowa, można by powiedzieć. Uważa, że to on i jego zespół wykonują całą robotę, a tacy jak my latają tylko i przeszkadzają, i jeszcze dostają za to bezwstydnie wysokie pensje. – Może coś w tym jest – ośmielił się powiedzieć Lauritz. – Tutaj nie wystarcza tylko budować, liczyć i robić rysunki, tu człowiek musi przede wszystkim zmagać się z naturą. – Ależ naturalnie – zgodził się Skavlan. – Ze śniegiem i wiatrem musimy walczyć bardziej niż z czymkolwiek innym. – Te trzy mosty nie były szczególnie skomplikowane – kontynuował Lauritz, podekscytowany, że przyznano mu rację. – Już Rzymianie budowali takie mosty mniej więcej w ten sam sposób. Przynajmniej na nizinach. A więc takie niezwykłe to znowu nie było, to znaczy z konstrukcyjno-technicznego punktu widzenia. Dwaj inżynierowie nie odpowiedzieli i Lauritz pożałował swojego wymądrzania się. Ale słowa już padły. Obaj szefowie szli powoli, spokojnym krokiem, a jednak poruszali się o wiele szybciej niż Lauritz. Słońce obniżyło się już na tyle, że mogli zdjąć kapelusze. Tylko szczyty najwyższych wzgórz wciąż jeszcze pokrywał śnieg. Już w czerwcu było ciepło i tu, na wyżynach, nikt jeszcze nie widział czegoś takiego. Przynajmniej od tak dawna, jak ludzie sięgali pamięcią. Lato 1901 roku mieli zapamiętać na długo. – Czeka nas budowa, która jest tak trudna, że niektórzy ludzie twierdzą, że to niemożliwe – ni z tego, ni z owego powiedział Skavlan. Przez ostatnie pół godziny szli w milczeniu. – A więc chcieliśmy wiedzieć, czy jesteś właściwym człowiekiem. I jesteś – dodał Berner. Lauritz nie był w stanie nic powiedzieć. Rozpaliło to jego wyobraźnię. Musi przecież chodzić o coś zupełnie innego, coś, co nie ma żadnego odpowiednika na całej budowanej linii. Szefowie nie powiedzieli już nic więcej i wydawało się, że czekają na jego reakcję. Nauczył się od Daniela, że w zwyczaju było zastanawiać się przez dłuższą chwilę, zanim udzieli się odpowiedzi. Jednak ciekawość dręczyła go bezlitośnie, więc zapytał: – Co miałbym wybudować?
– Most. Ale nie jakiś zwykły most. Trzydziestopięciometrowe przęsło nad progami i kaskadami. Duże obniżenie terenu – odparł Skavlan. – A więc most łukowy – odparł Lauritz, wciągając powietrze do płuc. – Tak. Most łukowy między dwoma tunelami – potwierdził Olav Berner. – Albo zdołamy go wybudować, albo będziemy musieli zmienić bieg całej linii, a to oznacza kilkuletnie opóźnienie. – Rozumiem – odparł Lauritz, nic nie rozumiejąc. – Gdzie to jest? – Przy Kleivevand, nad Kleivefossen – powiedział Skavlan. – Zrobimy tak: najpierw udamy się do Ustaoset i będziemy świętować noc świętojańską. Mogę cię zapewnić, że takiej nocy świętojańskiej, jak ta nadchodząca, jeszcze tu na górze nie mieliśmy. Potem przejdziesz się z nami do Finse i zobaczysz wszystkie te wspaniałości. A tak w ogóle, przygotuj się na przeprowadzkę do Finse za jakiś tydzień. – Co będę tam robił? – Na początku niewiele. Trzeba zbudować niewielki most nad Finseå, jakieś kilkaset metrów na zachód od stacji. Most potrzebny będzie po to, byśmy mogli zacząć prace nad tunelem. Postawiliśmy tam już kwaterę dla inżynierów i, jak słyszałeś, zabieramy tam duży barak dla dwóch zespołów robotników, żeby przez zimę mogli pracować w systemie zmianowym. Wtedy na miejsce budowy dużego mostu będziesz mógł dotrzeć pieszo albo na nartach, to zaledwie osiemnaście kilometrów. Ale teraz nie mówmy już o tym! Teraz będziemy świętować noc świętojańską, a jest tak ciepło, że można to zrobić w samych koszulach! Obaj starsi mężczyźni przyspieszyli kroku i umilkli, jakby w tej chwili myśleli wyłącznie o sensacji, jaką było oglądanie świętojańskich ogni w samych koszulach. Temperatura wynosiła dwadzieścia jeden stopni, gdy ośmiu inżynierów z całego odcinka Geilo-Hallingskeid, śpiewając i śmiejąc się, wyruszyło w trzech łodziach żaglowych z Ustaoset na małą wysepkę na lśniącej tafli jeziora. Mieli ze sobą spore zapasy suszonego mięsa, piwo, wódkę i whisky. Z wysepki widzieli niemal cały odcinek, którym pewnego dnia będzie kursować pociąg wzdłuż Ustavand. Teraz wszystko wydawało się możliwe i oczywiste. Widzieli oczyma wyobraźni, jak parowa lokomotywa, dysząc i sapiąc, jedzie wzdłuż brzegu, pokonując kolejne tunele – jednak większa część trasy biegła na otwartej przestrzeni. Im więcej pili, tym większą mieli pewność, że Kolej Bergeńska bynajmniej nie jest niemożliwym do wykonania projektem, jak krakali pesymiści z Kristianii i ze Stortingu. Gorsze było to – jak mawiali z ironią – że niemal żaden z dziewięciuset robotników nie wierzył, że linia kolejowa rzeczywiście powstanie. Wzięli tę robotę, bo była dobrze płatna, choć i tak uważali, że to niemożliwe. Nawet najlepsi brygadziści, w tym Johan Svenske, nie wierzyli w ukończenie projektu. Tak przynajmniej opowiadano sobie przy dogasających ogniskach na wysepce. Lauritz wątpił, że Johan Svenske należy do tych pesymistów. Czy to możliwe, by ten człowiek-niedźwiedź, który miał takie wyczucie do łuków mostów oraz pewnie i stanowczo prowadził swoich robotników, wykonywał tę pracę, nie wierząc w nią? Lauritzowi wydawało się
to niemożliwe. Żaden człowiek nie byłby w stanie tak dobrze pracować, nie wierząc w to, co robi. Ktoś zaintonował pieśń o niepodległości Norwegii. Jeden po drugim dołączyły do niego kolejne głosy i wkrótce śpiew niósł się nad lśniącą wodą, w noc letniego przesilenia. Lauritz z obowiązku śpiewał razem z nimi. Niezależność Norwegii od Szwecji nie wydawała mu się jakąś wielką sprawą. Norwegia to Norwegia, Szwecja to Szwecja, a jego domem było wyspa Osterøy, nie mająca nic wspólnego ani z Kristianią, ani ze Sztokholmem. Jakie to kiedykolwiek miało znaczenie na Osterøy, a tym bardziej w domu na Frøynes, że mieli przez czterysta lat duńskiego króla, a przez niemal sto szwedzkiego? Głoszenie takiego, chyba nieco lekkomyślnego poglądu, prawdopodobnie nie byłoby zbyt mądre w gronie śpiewających kolegów inżynierów. Wywołałoby nieprzyjemny zgrzyt w tę bajeczną noc letniego przesilenia. Miał przyjemność żeglować z Ustaoset do Haugastøl z dwoma szefami. Tym razem wyjątkowo wiatr nie wiał z zachodu ani północnego zachodu, lecz z południowego wschodu, rejs minął więc szybko; wiało od rufy przez całą drogę. Obaj starsi mężczyźni doceniali tę przyjemność i odmianę, jednak nie byli zadowoleni, dopóki Lauritz nie zauważył, że dzięki temu do przejścia pozostanie krótszy o piętnaście kilometrów odcinek. Mieli mnóstwo prowiantu, w tym również piwo oraz ciężkie śpiwory z futra reniferów, które normalnie musieliby nieść. Gdy dopłynęli do Nygaard, natychmiast zarzucili plecaki i wyruszyli w stronę Finse. Były to dla Lauritza nowe okolice – na początku po prostu się cieszył i z ciekawością przyglądał się okolicy w czasie drogi do miejsca, gdzie prawdopodobnie spędzi następną zimę. Wkrótce jednak pogrążył się w rozmyślaniu. Już po jakiejś godzinie minęli linię drzew, znikły nawet górskie brzozy. Po kolejnej godzinie weszli w mokry śnieg. Lauritz znów się złościł, że trudno mu dotrzymać kroku obu mężczyznom. Dwaj starsi inżynierowie szli szybko, w równym tempie, bez żadnych widocznych oznak wysiłku. Żenujące było również to, że okazywali Lauritzowi swego rodzaju ojcowską troskę i na zmianę wysuwali się do przodu, by ubijać coraz bardziej mokry śnieg. Uważali też, by przez cały czas Lauritz szedł jako ostatni – dzięki temu łatwiej mu było wędrować. Nie rozmawiali ze sobą, a tym bardziej z Lauritzem. Każdy z nich szedł pogrążony w rozmyślaniach. Po trzech godzinach dotarli do miejsca, gdzie ze śniegu wystawało kilka płaskich, czarnych, skalnych płyt. Tam się zatrzymali, zrzucili plecaki i wydobyli z nich paczki z prowiantem oraz piwo. Widok zapierał dech w piersiach. Ze wszystkich stron nagie góry i jak okiem sięgnąć żywej duszy. W oddali widać było jedynie wielki błękitny lodowiec. – To Hardangerjökulen – powiedział Skavlan, wskazując w tamtą stronę. – To tam mamy dotrzeć pierwszego dnia. Lauritz z rezygnacją stwierdził, że to im zajmie pewnie kolejne półtorej godziny. Nic
jednak nie powiedział. Pójdzie dalej, póki nie padnie. Przez chwilę jedli kozi ser, przaśny chleb i kiełbasę z renifera. Każdy wypił po piwie, a potem przyszła pora, by ruszyć dalej. Teraz przez cały czas byli zmuszeni trzymać się pokrytej rozmiękłym śniegiem drogi transportowej i iść śladami jucznych koni i zaprzęgów. Na poboczach drogi śnieg był zbyt głęboki, a szreń nie utrzymałaby ciężaru człowieka. Wcześniej lekko się zachmurzyło, lecz teraz słońce zaczęło palić z już zupełnie czystego błękitnego nieba. Światło odbijające się od zboczy wzgórz i szczytów gór było boleśnie ostre. Założyli okulary przeciwsłoneczne. Samo Finse nie było zbyt imponujące. Dwa baraki, jeden dla robotników, już wybudowany, drugi mniejszy, prawie gotowy, dla inżynierów. W pobliżu stała chata myśliwska z kamienia, nadal pokryta śniegiem – słońce zdołało go roztopić jedynie na dachu. W ostatniej godzinie marszu Lauritza oczarował najwspanialszy widok, jaki kiedykolwiek dane mu było oglądać: ogromny lodowiec Hardangerjökulen. Pokrywał góry niczym połyskująca błękitna łapa drapieżnego zwierzęcia po drugiej stronie szarego jeziora, na którym lód zaczynał pękać. Zmęczenie wynikające z długiego marszu rozpaliło wyobraźnię Lauritza. Wciąż ryzykował, że się potknie, ponieważ nie mógł oderwać oczu od lodowca. Zmieniał się z łapy drapieżnika w baśniowy zamek nadprzyrodzonych istot, albo raczej w jakąś siedzibę bogów, ponieważ ukośne światło z zachodu wciąż tworzyło nowe cienie i nowe błękitne rzeźby. Jak stary był ten lodowiec? Nie miał pojęcia, przypuszczał, że stanowił pozostałość po ostatnim zlodowaceniu, które nastąpiło dziesięć tysięcy lat temu. Ale ile zlodowaceń tak naprawdę przetrwał? Lauritz pocieszał się myślą, że z pewnością nie jest jedynym, który nic na ten temat nie wie. Im bliżej podchodzili do niewielkiego obozu robotników w Finse, tym szersza i bardziej rozjeżdżona kopytami i kołami zaprzęgów stawała się droga transportowa. Ostatni odcinek pokonali w miarę wygodnie. Przez ostatnią godzinę żaden z mężczyzn nie odezwał się ani słowem. Teraz Skavlan spojrzał w stronę słońca i zapytał Bernera, czy nie powinni jednak pójść dalej, do Hallingskeid, zamiast nocować tutaj. Lauritz pomyślał w pierwszej chwili, że to niezbyt wyszukany żart. Berner jednak nie potraktował tego w ten sposób. Po chwili zastanowienia odparł, że chyba lepiej będzie najpierw zrobić inspekcję dwóch najpilniejszych miejsc budowy tu, w Finse, potem zjeść kolację i wyruszyć bardzo wcześnie następnego ranka. Skavlan demonstracyjnie westchnął, jednak ku uldze Lauritza dalszej dyskusji nie było. Nie dałby już rady iść przez kolejną godzinę i za nic w świecie nie był w stanie pojąć, jakim cudem tych dwóch starszych mężczyzn jest zdolnych tak wiele znieść. Jego organizm już dawno dostosował się do dużych wysokości, więc to nie w tym tkwił problem. Z pojemnością jego płuc też wszystko było w najlepszym porządku. Cały ból, z jakim musiał walczyć po pierwszych tygodniach jazdy na nartach, już dawno ustąpił. Teraz też bolało go ciało, ale przede wszystkim mięśnie nóg, a także kolana. Gdyby dwaj szefowie oświadczyli jednak, że ruszają dalej do Hallingskeid tego samego dnia, nawet by się nie skrzywił, nic by nie powiedział i bez protestów ruszyłby z nimi. I pewnie umarłby po drodze, albo przynajmniej zemdlał. Wołałby już jednak to, niż marudzić. Ulokowali się w gotowej części baraku dla inżynierów, przywitali się z brygadzistą,
starym robotnikiem z Haugesund, który najwyraźniej pomylił w życiu drogi i zamiast na morzu, wylądował wysoko w górach. O tym, by zrobić sobie przerwę, naturalnie nie było mowy. Skavlan wygrzebał z plecaka rysunki i mapy, kazał Lauritzowi wziąć teodolit i statyw, po czym znów ruszyli w teren, brnąc przez mokry śnieg. Niewielki potok Finseå był nadal częściowo pokryty lodem, jednak w miejscu, gdzie zaplanowano wzniesienie kamiennego mostu, woda była odsłonięta, a prąd wartki. Wydawało się, że budowa nie przysporzy większych problemów i zakończy się, nim lato dobiegnie końca. O ile utrzyma się piękna pogoda. W paru punktach dokonali pomiarów, by sprawdzić, czy wszystko zgadza się z rysunkiem, ale w sumie nie za bardzo było nad czym dyskutować. Brnęli dalej, w górę potoku, aż stwierdzili, że lód wytrzyma ich ciężar i będą mogli przejść na drugą stronę. Lauritz stwierdził jednak, że lód niepokojąco trzeszczy, gdy po nim przechodził. Był zdecydowanie cięższy niż pozostałych dwóch mężczyzn. Z trudem przedzierali się w śniegu w kierunku kolejnego terenu budowy, który sprawiał wrażenie znacznie trudniejszego niż poprzedni. Kilka kilometrów od Finse planowana linia kolejowa wbijała się prosto w górę. Należało zbudować tunel, który już, z niewiadomych powodów, ochrzczono mianem Torbjørnstunnel. Tak w każdym razie miał się nazywać. Stopień trudności drążenia tunelu zależał zwykle od gęstości granitu. Szczególny problem w tym akurat miejscu wiązał się z tym, że trzeba było się przebić przez znaczną ilość śniegu, zanim się dotrze do planowanego wejścia do tunelu. Ponieważ zbocze góry od strony Finse było zorientowane na wschód, a śnieg i wiatr najczęściej nadchodziły z zachodu, w efekcie powstała olbrzymia zaspa śnieżna w kształcie piramidy, uzupełniana od zawietrznej przez wiatr u podnóża góry. Wiedziano, że takie ilości śniegu nigdy nie stopnieją w czasie lata i w związku z tym należało się przekopać aż do samej skały. Mogły przy tym się pojawić nieoczekiwane trudności. W głębi masy śnieżnej dominowała wieczna zmarzlina, a śnieg w najgorszym wypadku mógł być wymieszany ze żwirem i kamieniami. Przez taki twardy jak beton śnieg nie dało się przebić łopatami. Trzeba było używać kilofów i łomów, a to wymagało sporo czasu. Lauritz ustawił statyw z teodolitem, wyznaczył najwyższy i najniższy punkt ogromnej zaspy w kształcie piramidy, a następnie wymierzył najdłuższy i najkrótszy bok. Potem wyjął suwak logarytmiczny i wykonał szybkie obliczenia. Obaj mężczyźni obserwowali go w milczeniu, co go niepokoiło. Na wszelki wypadek, choć zwykle tego nie robił, policzył wszystko dwukrotnie – oczywiście uzyskał ten sam wynik. – Wychodzi mi, że mamy tutaj masę śnieżną, mam na myśli całą masę, o objętości dziewięćdziesięciu tysięcy metrów sześciennych – powiedział. – Zespół złożony z szesnastu mężczyzn powinien dać radę... ale powinniśmy też wziąć pod uwagę wyjątkowo trudny do usunięcia zmrożony śnieg, około dwunastu tysięcy kubików latem, a więc mniej więcej sześćdziesiąt dni pracy. No i oczywiście następnej zimy spadnie nowy śnieg. Z tego wynika, że całej masy śnieżnej nigdy nie da się usunąć. – Nie, to oczywiste – odparł Skavlan. – Ale jeśli wykopiemy tunel przez śnieg, szeroki na sześć metrów, co ci wtedy wyjdzie?
Lauritz znów wziął do ręki suwak logarytmiczny. Czuł się dziwnie zakłopotany, jak na egzaminie przed surowymi nauczycielami. – Wtedy może się udać – powiedział po chwili. – Tunel przez śnieg o takiej wysokości... to powinno być między jedenastoma a dwunastoma tysiącami kubików. Oczywiście zakładając, że tam w głębi nie natkniemy się na jakieś nieprzewidziane trudności. – Zabawne – stwierdził Skavlan. – Wyszedł ci taki sam wynik, niemal co do kubika, jak nam w głównym biurze. Może z tą tylko różnicą, że nam obliczenia zajęły więcej czasu. Nie mówiąc już ani słowa, spakowali sprzęt i zaczęli z powrotem schodzić do nieukończonego baraku w Finse. – Czy nie można by użyć dynamitu, zaczynając od góry, i stworzyć czegoś w rodzaju sztucznej lawiny? – spytał Lauritz po chwili marszu. – Prawdopodobnie nie – wysapał Skavlan. Ku zdumieniu i chyba też złośliwej radości Lauritza naprawdę sapał. – Problem polega na tym, że śnieg w niektórych miejscach jest zbyt twardy, a w innych zbyt porowaty. Nie da się użyć ładunku wybuchowego w takim śniegu, bo efektu nie sposób przewidzieć, a ta budowa już pochłonęła tuzin ludzkich istnień. W Bogu pokładam nadzieję, że więcej ofiar nie będzie. Na zboczu biegnącym w dół, ku Finse i dolinom, dostrzegli sznur małych czarnych paciorków: transporty konne. Teraz, w okolicy przesilenia letniego, transporty docierały najczęściej nocą, gdy topniejący śnieg zamarzał i łatwiej było przejechać zaprzęgiem. Lauritz dowiedział się, że chodziło głównie o materiały budowlane, deski, kamienie na fundamenty, cement i piasek, oraz wszelkiego rodzaju prowiant. Później, latem, gdy można było przejść suchą stopą aż do Finse, zjawiali się obnośni kupcy i handlarze wódką. Zaczęło się ściemniać, na tyle, na ile w ogóle ściemniało się pod koniec czerwca, i nie chcieli przeszkadzać robotnikom w baraku, choć oczywiście gdyby tylko poprosili, dostaliby tam kolację. Zamiast tego ruszyli do baraku dla inżynierów, w którym było zimno i cicho, wyjęli śpiwory z futra reniferów i każdy znalazł jakiś kąt dla siebie. Następnie zebrali się przy prowizorycznym stole, jaki sklecili dla nich robotnicy, a po jedzeniu zamierzali udać się na spoczynek. Znów jedli i pili to samo: kiełbasę z renifera, przaśny chleb i piwo. Przez chwilę w milczeniu spożywali posiłek, a potem dwaj szefowie zaczęli ostrożnie wypytywać Lauritza o jego wykształcenie w Niemczech. Sami ukończyli studia w Kopenhadze w latach siedemdziesiątych XIX wieku i zdawali sobie sprawę, że od tego czasu wiele rzeczy poszło znacznie naprzód. Zwłaszcza w Niemczech. Ponieważ Lauritz nie znał żadnej uczelni prócz własnej i nie potrafił sobie nawet wyobrazić, jak wyglądały studia w Kopenhadze w latach siedemdziesiątych XIX wieku, zawahał się. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Ośmielił się poprosić starszych kolegów, by to oni zadawali mu pytania. Pierwszą rzeczą, jaką chcieli wiedzieć, było to, w jaki sposób dokonał obliczeń przy śnieżnej zaspie w kształcie piramidy. Postanowił potraktować to pytanie poważnie,
choć uważał, że to oczywiste. Wyjął ołówek i kartkę papieru i szybko ułożył równania. Obaj szefowie z zaciekawieniem pochylili się nad stołem. Z Finse wyruszyli wcześnie rano. Dzięki Bogu, że nie „o świcie”, pomyślał Lauritz, bo to oznaczałoby pierwszą w nocy – po zaledwie dwóch godzinach snu. Dał swemu obolałemu ciału niemal pięć godzin wypoczynku. Olav Berner pozwolił swym towarzyszom pospać trochę dłużej, sam wyszedł, rozpalił ogień przy narożniku budynku i ugotował kawę. Do baraku dla inżynierów nie wstawiono jeszcze pieca. Tego dnia nie było tak ciężko jak poprzedniego, gdy wędrowali z Nygaard do Finse. Wprawdzie z początku przez jakiś czas szli pod górę, ale później schodzili w dół – w Moldaadalen, gdzie nie leżał już śnieg, teren stał się łatwiejszy do pokonania. Następnie znów pięli się w górę, przez przypominającą pustynię kamienistą okolicę, do Hallingskeid, gdzie Olav Berner i jego kolega inżynier Ole Guttormsen mieszkali już od kilku lat. Odpowiadali za odcinek biegnący na zachód, w stronę Myrdal i tunelu Gravehal. Zatrzymali się przy niewielkim solidnym domu z kamienia, w którym mieszkali inżynierowie, i uzupełnili zapasy. Szli jeszcze przez kilka godzin, mijając jeziora Grøndalsvand i Kleivevand, nim dotarli do celu. Widok był oszałamiający. Gdy Skavlan wskazał na miejsce sto metrów wyżej na pionowych skalnych ścianach, gdzie planowano wybudować przęsło mostu, Lauritz wciągnął powietrze do płuc tak gwałtownie, że nie był w stanie tego ukryć. Spróbował maskować fakt, że drży z podniecenia, i powiedział, że gdy zbudują most, widok będzie fantastyczny. Weszli na górę od strony wschodniej i usiedli na kamiennych blokach, blisko punktu, gdzie w nieokreślonej przyszłości, być może za kilka lat, będzie wspierała się jedna z podstaw mostu. Daleko w dole grzmiał wodospad Kleivefossen. Olav Berner znów przygotował kawę, a Skavlan wyjął z plecaka rysunki. Obok położył mapę okolic i zaczął pokazywać różne miejsca i udzielać wyjaśnień. Znajdowali się 6,5 kilometra na wschód od Myrdal – tu na górze, na zachodnim stoku góry, będzie wychodzić tunel Kleivevand. A tam będzie przechodził w przęsło mostu. Jedyną drogę transportową prowadzącą w górę – Kleivegjelet – okrywała zła sława z powodu osuwisk, nie było jednak żadnej innej. Pokonać ją mogły jedynie małe konie i niewielkie wozy. Kamienie zamierzano przywozić z miejsca oddalonego o dwa kilometry, gdzie znaleziono odpowiedni kamieniołom, piasek z Grøndalsvand, trzy kilometry dalej, cement z Flaam, dwadzieścia pięć kilometrów dalej, a materiał na rusztowania z jeszcze bardziej oddalonego Kaupanger w Sogn. Takie były problemy logistyczne. I co teraz sądzi Lauritz o tym zadaniu? Dwaj towarzysze przyglądali mu się w napięciu.
Niełatwo było powiedzieć coś mądrego, budzącego zaufanie czy dowcipnego. – Oczywiście to będzie największe wyzwanie mojego życia – spróbował. – A równie oczywiste jest to, że największą trudnością będzie duża wysokość. – Tak. Nie mamy nic podobnego wzdłuż całej linii kolejowej – powiedział w zamyśleniu Berner. – Na przykład nie wiemy nic o tym, jak zareagują nasi mili robotnicy, gdy wyślemy ich tak wysoko. – To nie na tym polega problem z wysokością – zaprotestował ostrożnie Lauritz. – Cały system drewnianych belek będzie tak spasowany, że wchodząc na górę, robotnicy nie zobaczą przepaści. Problemem jest to! – Wskazał palcem na projekt. – Te rusztowania nie wytrzymają zbyt wielu zamieci śnieżnych. – A masz lepszą propozycję? – zapytał Skavlan. Lauritzowi wydawało się, że usłyszał irytację w tym pytaniu. Równocześnie zdał sobie sprawę, że nie może się wycofać. – Tak, a przynajmniej mam taką nadzieję – odparł. – Ale z tego, co wiem, tę budowę zaczniemy dopiero następnego lata. W tej sytuacji mamy dużo czasu, by rozwiązać wszystkie problemy. Przyjdę z moimi propozycjami do głównego biura. – Dobrze – powiedział Skavlan i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Zachowaj rysunki i mapy. Wracam do domu, do Voss. Krótko uścisnął dłoń Bernera, zarzucił plecak na ramię i zaczął schodzić z góry. – Zamierza dotrzeć do Voss jeszcze dzisiaj w nocy. Bez noclegu po drodze – mruknął Berner. – No tak. To my chyba też pójdziemy do domu? Ruszyli z powrotem tą samą drogą do Hallingskeid, mijając oba jeziora. Rozmawiali trochę o rusztowaniach, zimowych zamieciach i zapierającym dech wodospadzie Kleivefossen. Berner twierdził, że pewnego dnia stanie się celem turystycznych wycieczek. Lauritz zrobił sobie przerwę na kawę i niewielki posiłek w kwaterze inżynierów w Hallingskeid, lecz uparcie odrzucał propozycję noclegu. Na pewno zdąży dotrzeć do Finse, zanim zapadnie krótka letnia noc, twierdził. Berner zmarszczył czoło, ale nic nie powiedział. Przez pierwsze godziny Lauritz szedł w stanie, który przypominał euforię. Ale tak było tylko do chwili, kiedy uświadomił sobie, że faktycznie czuje pewnego rodzaju oszołomienie. Po raz pierwszy doświadczał uczucia, które pojawia się u ludzi przez dłuższy czas przebywających na dużej wysokości. Z początku była to muzyka w głowie. Wydawała się bardzo rzeczywista, jakby siedział pośrodku orkiestry symfonicznej. Ten sam utwór, wciąż i wciąż od nowa, nie mógł go wyłączyć. To była jakaś bardzo znana partia z suity orkiestrowej Bacha – strasznie go irytowało, że nie zdołał sobie przypomnieć, jaki miała tytuł.
On i Ingeborg przechadzali się wzdłuż plaży nad Łabą w Dreźnie. Ona miała na sobie sięgającą do ziemi liliową aksamitną suknię i grafitowo-szary kapelusz z woalką i szerokim rondem. Tym razem nie mówiła o polityce, wtedy po raz pierwszy żartowała, że ona jest Andromedą, a on Perseuszem. To jedynie alegoria, stwierdziła zdecydowanie. Ten utwór, który zapuścił korzenie w jego głowie i przez cały czas zaczynał się od nowa, to oczywiście Aria na strunie G. Niedorzeczne, że taką trudność sprawiło mu przypomnienie sobie tego. Bohater, Perseusz, zjawił się w ostatniej chwili, by uratować Andromedę. Gdy potwór wynurzył się z morza, by ją połknąć, Perseusz rzucił się na niego i uniósł odrąbaną głowę Meduzy, a wtedy monstrum zapadło się – dosłownie jak kamień – z powrotem w morze. Andromeda i Perseusz byli razem szczęśliwi przez resztę swego ziemskiego życia. Dla Ingeborg nadmorską skałą, do której przykuł ją łańcuchami ojciec, były co roku regaty w Kilonii. To jedno z największych dorocznych wydarzeń dla niemieckiej śmietanki towarzyskiej stanowiło raczej rynek małżeński – tak pogardliwie nazywała tę imprezę Ingeborg. Była tam „pokazywana”, podobnie jak wcześniej jej siostry, kolejnym kandydatom o odpowiedniej pozycji. Największe nadzieje jej ojciec wiązał z pewnym bawarskim księciem. Kochany papa z pewnością byłby wniebowzięty, napisała ironicznie. Tytuł książęcy z bawarskiej rodziny królewskiej usprawiedliwiał wszelkie morskie potwory, które w Kilonii, choćby pozbawione były manier, miały prawo połykać w całości szlachcianki na wydaniu. Według Ingeborg bycie „pokazywaną”, niczym na targu niewolników, nie było wcale najgorsze, choć oczywiście jej się nie podobało. Nie, najbardziej obrażało ją to, że ojciec nie brał pod uwagę jej woli. Dolina została za nim, wchodził coraz wyżej i nagle płyta gramofonowa w mózgu się zmieniła. Tym razem był to co najmniej równie znany utwór Szopena. Naturalnie nie mógł sobie przypomnieć, jaki tytuł ma utwór, choć odnosił wrażenie, że zna na pamięć każdą nutę. Ingeborg raz za razem próbowała wyjaśnić ojcu, że nigdy nie uda mu się jej zmusić, by stojąc w kościele przed Bogiem, wypowiedziała sakramentalne „tak”, wcale tak nie myśląc (oszczędziła mu już uwagi, że zresztą nie wierzy w żadnego Boga). A poza tym nikomu prócz Lauritza Lauritzena nigdy nie powie „tak”, bo sobie to przysięgła. Również on poprzysiągł, że poślubi Ingeborg, i żadną inną. To był Nokturn nr 2, to oczywiste. Jeden z jej ulubionych utworów w ramach tego, co nazywała mieszczańską muzyką, a jej ojciec określał mianem „muzyki dla bab”. Lauritz szedł bardzo powoli, niemal się wlókł. A jednak czuł swego rodzaju euforię i nic go nie bolało, nawet kolana. Tęsknił za ciemnością, za krótką nocą, jaka zapadała o tej porze roku. Niebo było całkowicie bezchmurne, temperatura spadła, może trochę po północy zobaczy gwiazdy – przy tempie, w jakim w tej chwili się poruszał, do tej pory nie uda mu się dotrzeć jeszcze do Finse. To było niesamowite, że stanu wyczerpania można doświadczać jak fizycznego
szczęścia. Kierownictwo miało do niego zaufanie, przydzielili mu największe, najniebezpieczniejsze i najtrudniejsze zadanie na całej linii kolejowej. Powinien zrobić to, co słuszne, spłacić swój dług. Potem będzie wolny. Ten most będzie jego wielkim dziełem, odpowiednikiem odrąbania głowy Meduzie. Być może było to naciągnięte porównanie, być może również aroganckie. Bogowie zawsze karali arogancję, przynajmniej w czasach Perseusza i Andromedy. Ale nie jego Bóg, przynajmniej nie wówczas, gdy chodziło o próbę, nie wtedy, gdy siłą napędową była prawdziwa miłość. Prawda? Dyskutował z Bogiem. Nie można było chyba twierdzić, że się wywyższał. Bóg na pewno widział, że poddawał się tej ciężkiej próbie uczciwości i przyzwoitości. Czasami, kiedy dyskutował z Bogiem, nie myślał słowami, ponieważ gdyby to, za czym najbardziej tęsknił, ubrał w słowa, mogłoby się wydać bezczelnością. Myślał o tym obrazami, powoli, chwiejnym krokiem wspinając się w coraz głębszym śniegu. Niedobór tlenu w mózgu sprawiał, że obrazy Ingeborg i muzyka wirowały w jego głowie. Siedział przy sterze, morski wiatr rozwiewał jej blond włosy, byli sami na pokładzie, nareszcie wolni! Łódź nazywała się „Ran”, od żony boga morza. Albo też, ustępując baronowi, nazwał ją po wikińskim okręcie Fridtjofa. Tej nazwy też nie był w stanie sobie teraz przypomnieć. Widok „Ran” był tak rzeczywisty, że wydawał się bardziej wspomnieniem niż pragnieniem, którego nie da się zrealizować. Pewnego dnia przeżyje to na nowo. Nagle był tego całkowicie pewien. To było tak, jakby Bóg wysłuchał modlitwy i odpowiedział mu obrazem w taki sam sposób, jak Lauritz się modlił – bez słów. A może właśnie tracił rozum? Był na dużej wysokości, w dole, tam gdzie leżało Finse, widział słabe światło. To już niedaleko. Zapadał zmierzch, zmierzch w okolicy przesilenia letniego, który miał przejść w krótkie chwile ciemności. Musi zobaczyć konstelacje na niebie tej nocy, po prostu musi. W swoim ostatnim liście opowiadała mu o cudzie na sklepieniu niebieskim. Widziała to kilka razy na południu, w Dreźnie, ale tam letnie noce są o wiele ciemniejsze. Jej zainteresowanie naukami przyrodniczymi było po części wymuszone, tak jakby stanowiło kwestię jej zasad, ponieważ w przekonaniu ogółu – a Lauritz w głębi serca też się z nim zgadzał – nauki przyrodnicze są domeną mężczyzn. Mózg mężczyzny był lepiej przystosowany do matematyki, a więc tym samym również do wiedzy inżynieryjnej, fizyki, chemii i co za tym idzie, także medycyny. Był to ogólnie uznawany pogląd i Lauritz zawsze czuł się zakłopotany, gdy podawała w wątpliwość tego typu oczywiste sprawy. Równocześnie być może była to właśnie ta jej cecha, którą kochał najbardziej obok tych wszystkich rzeczy czyniących kobietę atrakcyjną: zapachu, uroku, poczucia humoru, tego, co można by nazwać kobiecą inteligencją, a tym samym zdolnością do wynajdywania kontrargumentów.
Czy z taką kobietą jak Ingeborg, kobietą, którą kochało się czystą miłością, można było robić takie same rzeczy jak z dziwkami w burdelu? To była najbardziej zakazana myśl, tak wstydliwa, że nigdy wcześniej nie odważył się jej sformułować. Jedynie teraz, w jego przedziwnym stanie trzeźwego upojenia, takie pytanie mogło wydostać się na powierzchnię, jak brzydki leszcz, który chce zaczerpnąć powietrza. Przysiadł na kamieniu, głęboko wstrząśnięty swymi zakazanymi fantazjami, i spojrzał w stronę lodowca, który spoczywał tam w dole jak jakiś tajemniczy potwór. W półmroku nie widać już było jego błękitnej barwy. Kręciło mu się w głowie i kilka razy wciągnął głęboko powietrze, tak jak wtedy, gdy napełnia się płuca przed sprintem na welodromie. Jego jedynym świadkiem był Bóg. Nikt go nie słyszał, nikt się nigdy nie dowie, o czym teraz myśli. Uprawiali fizyczną miłość trzy razy i zawsze starał się być ostrożny i zachowywać powściągliwie, z godnością, jakiej wymagała ta najbardziej intymna ze wszystkich sytuacji. Za każdym razem było to boskie przeżycie. Jak cud, nierzeczywiste marzenie, coś, co nie mogło się wydarzyć, a jednak się działo. To nie on na to nalegał, gardził kolegami ze studiów, którzy się przechwalali takimi sprawami. Wręcz przeciwnie, zrobił wszystko, by pokazać jej, że kocha ją głęboko, szczerze i na zawsze. I dlatego szanował ją bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę na ziemi. Gdy sam sobie sprawiał przyjemność – coś, do czego z pewnością zniżali się wszyscy mężczyźni tu na górze – fantazjował o niektórych dziwkach z Drezna. Ale nigdy o niej. To by było profanacją tej miłości. Nie miał żadnych problemów z tym, by w teorii akceptować jej pełne zaangażowania słowa o wolnej miłości. Kobiety powinny mieć prawo głosować, a także powinny mieć równe, takie jak mężczyźni, prawa do miłości. Chrześcijańska idea seksualnego grzechu była wymysłem stworzonym po to, by jeszcze bardziej uciskać kobiety. Również takie rozumowanie potrafił zaakceptować. Było logiczne i demokratyczne. Jednak gdy po raz trzeci udało im się wymknąć do domku na wsi na południe od Drezna, który należał do rodziny Christy, Ingeborg chciała go dosiąść! Był wtedy przerażony i zażenowany. Czasami coś takiego było bardzo przyjemne, jako czysta rozrywka, coś, co się robi w burdelu. Ale przecież nie można było tak się zachowywać przy kimś, kogo kochało się czystą miłością. Bóg naśmiewał się z niego. Lauritz nie miał pojęcia, skąd wzięło mu się to przeświadczenie, ale było rzeczywiste. Bóg się z niego naśmiewał!
Wkrótce zapadła ciemność. Wstał i ruszył dalej w dół. Był oczywiście wykończony, lecz przedziwnie szczęśliwy, gdy chwiejnym krokiem dotarł do drzwi nowego baraku dla inżynierów w Finse. Nocny szron skrzypiał pod jego stopami. Zastanawiał się, czy nie powinien wyciągnąć śpiwora z plecaka, położyć się i patrzeć w gwiazdy. Nie, był aż tak wykończony, że usnąłby natychmiast, a potem obudziłby się w mokrym śniegu. Musi poczekać jeszcze trochę, do najciemniejszej chwili tej nocy. Jego ukochana Ingeborg lubiła imponować swoimi zainteresowaniami, których zazwyczaj nie uważano za kobiece. Wynikało z tego między innymi jej zamiłowanie do astronomii. Najpierw wymogła na ojcu, aby pozwolił jej zdobyć wykształcenie nauczycielki, wszystko po to, by zyskać na czasie i odsunąć od siebie groźbę wydania za mąż. Potem zaczęła się uczyć na pielęgniarkę. W Niemczech panował pogląd, że młode kobiety z wyższych klas są szczególnie dobrymi pielęgniarkami w czasie wojny. Ale w jej przypadku był to jedynie przebiegły plan. Mając wykształcenie nauczycielki i zdany egzamin pielęgniarski, formalnie posiadała kwalifikacje, by ubiegać się o przyjęcie na studia medyczne w Dreźnie. A to już było coś, co nie mieściło się w głowie! Nie odważyła się jeszcze poinformować ojca o tych bulwersujących planach. Pokazywała mu wszystkie gwiazdozbiory, wydawało się, że zna całe sklepienie niebieskie. Andromeda i Perseusz to były ich konstelacje i niemal zawsze potrafił je odnaleźć. Położył się na szreni, splótł ręce na karku i zaczął błądzić wzrokiem w tę i z powrotem po północnym nieboskłonie. W swoim ostatnim liście opowiadała mu o cudownym zjawisku w gwiazdozbiorze Perseusza. Z tym cudem to żartowała, ale z drugiej strony może wcale to nie był żart? Właśnie w tym roku, w 1901, urodziła się tam nowa gwiazda, świecąca mocniej niż wszystko w jej otoczeniu. Oczywiście Ingeborg miała w zanadrzu mnóstwo wyjaśnień, o supernowej, eksplodującym słońcu i tak dalej. Jednak tak czy inaczej, była tam nowa, silna gwiazda, która stanowiła dowód, że Pereseusz – czyli on, Lauritz – otrzymał znak od tego boga, w którego sam wierzył. I to było prawdą. Przez mniej więcej dwadzieścia najmroczniejszych minut nocy wyraźnie widać było rozgwieżdżone niebo. Pośrodku gwiazdozbioru Perseusza faktycznie zobaczył nową gwiazdę, o wiele jaśniejszą niż wszystkie w jej otoczeniu. – Dzięki ci, dobry Boże – wymruczał, wbrew zasadzie, że nie rozmawia z Bogiem w tak bezpośredni sposób. [1]
Mila skandynawska równa 10 km (przyp. red.).
VIII OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA LISTOPAD 1902 Za Kilimatinde mieli przed sobą długi odcinek łatwego terenu wiodącego przez rzadki las miombo i w najbliższych tygodniach mogli bez problemu kłaść kilometr torów dziennie. Jednak była to najokropniejsza pora roku, po południu nie dało się wytrzymać listopadowego upału i Oscar musiał niechętnie zaakceptować fakt, że robotnicy wycofywali się w cień i przesypiali trzy godziny w ciągu dnia. Miał upłynąć jeszcze jakiś miesiąc, nim nadejdzie ulga pod postacią krótkich deszczy. Z punktu widzenia myśliwych, upał nie był wyłącznie zły, zwłaszcza jeśli miało się do dyspozycji lokomotywę i kryty wagon kolejowy podczas dodatkowej, trwającej dzień, przerwy przy każdym transporcie przyjeżdżającym z Dar es-Salaam. Zabrał ze sobą Kadimbę i rozmawiając wesoło z Bawarczykiem Schnellem, przejechali mniej więcej piętnaście kilometrów wzdłuż linii, mijając miejsce, gdzie małżeństwo misjonarzy o nazwisku Zeltmann zaczęło budować misję. Dotarli do obszaru, na którym sawanna przechodziła w las – wydawał się obiecujący, jeśli chodziło o polowanie. Było tu dużo impali, antylop eland i bawołów. Nie upłynęło wiele czasu, a im już udało się zgromadzić zapasy świeżego mięsa wystarczające na dziesięć dni dla całego obozu. Do tego dochodził jeszcze dodatkowy zapas, który można było przygotować, krojąc mięso na paski i rozwieszając na gałęziach drzew wokół obozu. Afrykański upał szybko je suszył i sprawiał, że robiło się twarde i nie do przebicia dla larw much. Zeltmannowie oznaczyli swoją misję – albo przynajmniej miejsce, które jak mieli nadzieję, będą mogli nazwać misją, jeśli zgodzi się na to spółka kolejowa – za pomocą prostego krzyża z dwóch niedokładnie oheblowanych pni akacji. Zaczęli wznosić budynki, które miały stać się kościołem i szkołą, w odległości kilometra od linii kolejowej. Chcieli mieć blisko do rzeki, która nie wysychała nawet w listopadzie. Oscar ostrzegał ich przed tą rzeką, zwłaszcza przed hipopotamami, które wychodziły nocą, by się paść. Stanowiły wielkie niebezpieczeństwo, choć mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Wszyscy ludzie wiedzieli, że należy uważać na krokodyle, a przecież z tego, co Oscar wiedział, to hipopotamy były większym zagrożeniem, i to właśnie dlatego Afrykańczycy niechętnie rozbijali obozy blisko wody. Udało im się zakończyć polowanie w godzinach porannych, mogli więc wrócić lokomotywą z całym zdobytym mięsem podczas południowego upału, gdy krajobraz zmieniał się w baśniowy świat rozedrganych miraży. Pęd powietrza nie był zbyt silny, choć lokomotywa dzielnie pędziła z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę. Rozmowy się urwały, wszystkim zamykały się oczy i nieomal przejechali obok akacjowego krzyża, nic nie zauważając. Kadimba jednak coś dostrzegł i uniósł rękę na znak, by się zatrzymali. Przez nasyp kolejowy biegły wyraźne ślady. Rano przeszła tędy duża grupa ludzi. Kadimba przez chwilę szedł pochylony do przodu i mruczał coś pod nosem, badając ślady. Zazwyczaj kiedy tropił, jego twarz nic nie wyrażała. Bez względu na to, co badał,
pozostawał niezgłębiony aż do chwili, gdy spokojnie i konkretnie wyjaśniał, co wyczytał. Tym razem jednak było inaczej i Oscar poczuł narastający niepokój, choć nie wiedział, z czego to wynika. W końcu Kadimba zrobił głęboki wdech i zaczął opowiadać, co wyczytał ze śladów przy nasypie kolejowym w suchej, spalonej ziemi. – Wojownicy Kinandi – powiedział takim tonem, jakby rozmiary katastrofy były oczywiste. – Przechodzili tędy sześć godzin temu, około stu. O świcie, tuż po tym, jak tędy przejeżdżaliśmy. Musieli nas widzieć, albo przynajmniej słyszeć. I odczekali, aż odjedziemy. – Skąd wiesz, że to wojownicy? – zapytał Oscar niepewnym głosem. – Biegli. To wyłącznie mężczyźni w wieku wojownika. Mieli ze sobą broń – wyjaśnił Kadimba. Z początku Oscarowi nic nie przychodziło do głowy i pomyślał, że to z powodu upału myśli tak wolno. Później niepokój, który odczuwał wcześniej, stał się jeszcze większy. – Misjonarze? – zapytał, a Kadimba niemal niezauważalnie kiwnął głową, odwracając wzrok. – Ale dlaczego wojownicy mieliby napadać na biedną, bezbronną parę misjonarzy? – spytał Oscar głosem niemal łamiącym się z rozpaczy. Właściwie to nie chciał tego wiedzieć. – Kinandi, ludzie świata duchów, mają magiczne moce, muzungi nazywają ich czarownikami, bwana Oscar. Nienawidzą bogów białego człowieka. Chcą pokazać swoją siłę. Oscar desperacko próbował wyliczyć czas. Wojownicy Kinandi mieli pięć godzin przewagi, a od miejsca, gdzie mieszkali Elise, Joseph, ich mała córeczka i pięć zatrudnionych kobiet, dzielił ich tylko kilometr. Musi się przygotować na najgorsze i zapanować zarówno nad sytuacją, jak i nad sobą. Wrócił do wagonu kolejowego, gdzie czterech askarysów spało wśród rzuconych na stosy antylop i młodych bawołów, i rozkazał trzem z nich, by przygotowali broń i ruszyli za nim, podczas gdy czwarty miał odpowiadać życiem za Schnella w lokomotywie. Najpierw szli szybko, lecz wkrótce Oscar zdał sobie sprawę, że muszą zwolnić. Pośpiech nie był dobrym pomysłem, bo wtedy dotrą na miejsce wykończeni potwornym upałem. Może Elise i Joseph jeszcze żyją i nie jest za późno? Ostatni odcinek muszą pokonać cicho, jakby byli na polowaniu. Niestety nie było takiej potrzeby, zrozumiał to już, gdy zostało im tylko kilkaset metrów. W koronach drzew wokół obozu Elise i Josepha, który miał się kiedyś stać misją niosącą światło do najciemniejszych części Afryki, siedziały już sępy. Próbował sobie wmówić, że to tylko kozy misjonarzy leżą tam martwe, jednak rozsądek bezlitośnie się temu sprzeciwiał. Mimo wszystko przeszli ostatni odcinek dzielący ich od obozu z bronią gotową do strzału. Jedynymi żywymi istotami, jakie widzieli, było kilka sępów, które poderwały się ciężko
z ziemi i spokojnie, miarowo machając skrzydłami, odleciały i usiadły na koronach drzew rosnących wokół. Wokół obozu wzniesiono bomę: bariery kolczastych krzewów otaczały szerokim okręgiem chaty i na wpół ukończone budynki z suszonej na słońcu cegły. Otwór był szeroki i już ze sporej odległości widzieli, że przybyli zbyt późno. W pobliżu nie było żadnego żywego człowieka. Elise i Joseph leżeli rozciągnięci na ziemi przed ogniskiem, które wciąż się tliło... A trzy godziny temu płonęło – pomyślał Oscar, gdy zrozpaczony, bez zachowania ostrożności, biegiem pokonał ostatni odcinek. Pozostali szli za nim powoli, ze zwieszonymi głowami. To, że nie żyją, było oczywiste. Leżeli przygwożdżeni do ziemi, z rękoma i nogami rozciągniętymi jak na krzyżu świętego Andrzeja. Elise odcięto obie piersi, jedną, gdy wciąż żyła, a drugą już po śmierci – Oscar za pomocą takich precyzyjnych spostrzeżeń próbował bronić się przed potwornością tej sceny. Josephowi odcięto członek i jądra, gdy wciąż jeszcze żył, a potem wszystko to wciśnięto mu do ust. Oboje byli całkowicie nadzy. Sępy też ich nie oszczędziły. Oscar milczał, sparaliżowany tym widokiem. Czuł się tak, jakby ta potworna scena nie mogła być rzeczywista. To jakiś koszmar! Znów spróbował odzyskać panowanie nad sobą, dokonując precyzyjnych spostrzeżeń i interpretując je jak czysto naukowe obserwacje. Głowy Elise i Josepha ułożono w dziwnych pozycjach. Były przymocowane palikami, które wbito w ziemię, a usta rozwarto szeroko za pomocą drobnych twardych kawałków akacjowego drzewa. Co dziwne, nozdrza zaklejono czarną gliną. Pozostali mężczyźni stali wokół niego w półkolu, zupełnie nieruchomo. Żaden się nie odezwał. – Dlaczego? – zapytał Oscar, zwracając się w stronę Kadimby i pokazując na własne nozdrza. Nie rozumiał, o co chodziło z tym zaklejaniem nosa gliną. – Żeby się utopili, bwana Oscar – wyszeptał Kadimba. – Kinandi chce, żeby jego wrogowie umierali powolną śmiercią, a najlepiej, żeby się w taki sposób topili. Oscar nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Ale pytać też nie miał ochoty. Żeby się utopili? Czyżby przynieśli wodę, żeby... Oczywiście, że nie. Zostali utopieni w moczu, wyraźnie czuć było smród. To dlatego ich usta zablokowano w takiej pozycji, a nozdrza zaklejono gliną. Nagle to zobaczył, jak jakiś koszmar, którego nie da się od siebie odepchnąć, tak jak wówczas, gdy był dzieckiem i modlił się do Boga, żeby ten sen już nigdy nie wrócił. Ten sen, który zawsze go tak przerażał, choć nigdy nie był w stanie go sobie przypomnieć. Widział przed sobą szczerzących zęby, triumfalnie tańczących wojowników, którzy jeden po drugim podchodzą, celują i wśród śmiechów i wesołych okrzyków pozostałych zaczynają sikać. Miał ochotę krzyczeć, upaść na ziemię i płakać, już w tej chwili cicho popłakiwał, choć znajdował się wśród swoich podwładnych.
Jednak to jeszcze nie było wszystko. Nie widział jeszcze najgorszego. Gdy odwrócił się od tego nie do zniesienia widoku, jego wzrok padł na coś, czego z początku nie był w stanie sobie wyjaśnić. Na zaimprowizowanym palenisku przed martwymi rodzicami leżała głowa córeczki; poczerniałe resztki włosów poprzyklejane do złuszczonej, poczerniałej skóry. Różowe oczodoły ziały pustką. Na poprzeczkach nad ogniem znajdowały się resztki jej ciała, ale trzeba było długo się wpatrywać, by do człowieka dotarło, na co faktycznie patrzy. To był korpus, zwęglone żebra. A tam leżała mała stópka. Brakowało jednak rąk i nóg. Nie, nie brakowało. Kości leżały porozrzucane wokół, oczyszczone, a raczej ogryzione z mięsa. Gdy to do niego dotarło, poczuł, że zaraz pęknie mu głowa. Urządzenie tej ceremonii w taki sposób mogło jedynie oznaczać, że chcieli zjeść córkę na oczach rodziców, zanim i ich zamordowali. Odbiegł kawałek na bok, myśląc, że zaraz zwymiotuje. Jednak rozpacz była o wiele silniejsza niż obrzydzenie, aż nazbyt wyraźnie miał to przed oczyma, jak na fotografiach. Obrazy nie chciały zniknąć, przylgnęły do jego mózgu, nie dało się przed nimi uciec. Gdy spróbował schronić się w jednej z glinianych chat, by inni nie zobaczyli go w takim stanie, przeżył kolejny szok. Wisiały tam pozostałości trzech zaszlachtowanych kobiet, pierwszych trzech, które Elise i Joseph nawrócili na czystą wiarę Kościoła ewangelickiego. Odcięto im piersi, gdy jeszcze żyły, zalanym krwią tułowiom brakowało rąk i nóg. Zaczął sobie wyobrażać, co zrobiono tym kobietom, gdy wciąż jeszcze były przytomne, i zrozpaczony próbował odepchnąć od siebie te obrazy, przed którymi nie sposób było się bronić – tak samo jak przed koszmarami. Zasłonił głowę rękoma i zaczął wyć w niekontrolowany sposób. Możliwe, że nawet zemdlał. Następną rzeczą, którą sobie uświadomił, było to, że obok niego siedzi Kadimba i obejmując go ręką za ramiona, próbuje zmusić, by wypił wodę – większość płynu lądowała na jego przepoconej koszuli khaki. – Jesteśmy w niebezpieczeństwie, bwana Oscar. Musimy szybko myśleć i mądrze działać – szepnął Kadimba. To było tak, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł zimnej wody. Teraz chodziło o życie lub śmierć tych, którzy wciąż żyli. – Masz całkowitą rację, mój przyjacielu Kadimbo – powiedział i podniósł się gwałtownie. Kilka razy wciągnął głęboko powietrze oraz zacisnął i otworzył prawą dłoń, by sprawdzić, czy wciąż panuje nad ciałem, przynajmniej na fizycznym poziomie. – Kadimbo, powiedz mi prawdę, nawet jeśli jest straszna – odezwał się, znów głośno wciągając powietrze przez nozdrza. – Czy wojownicy Kinandi zmierzają do naszego obozu? – Tak, bwana Oscar. Tak sądzę. Ślady prowadzą w tamtym kierunku. – Kiedy tam dojdą i kiedy my tam dotrzemy, jeśli zabierzemy ze sobą zabitych? Bo
przecież nie możemy zostawić ich sępom! Kadimba intensywnie się zastanawiał. – Jeśli będziemy nieść zabitych, dotrzemy do pociągu godzinę później. Wtedy możemy być na miejscu na godzinę przed zapadnięciem zmroku. Jeśli wojownicy Kinandi będą zmierzali w stronę obozu, nie odpoczywając po drodze, mogą przybyć równocześnie z nami. Oscar kalkulował. W rozpalonej do białości z wściekłości głowie przejaśniło mu się, myślał. Wyszedł na podwórze, gdzie trzej askarysi wciąż stali nad zwłokami i bardziej zaciekawieni niż zszokowani dyskutowali o tym, co widzą. Gdy odkryli, że Oscar, wściekły, zbliża się w ich stronę, natychmiast się wyprężyli, a ich twarze zaczęły wyrażać żołnierską niewrażliwość. Szybko, podniesionym głosem wydał rozkazy. Ciała ułożą razem w jednej z glinianych chat, a potem zawalą jedną ze ścian, zakrywając je. Miała to być prowizoryczna ochrona, a nie pogrzeb. Następnie wszyscy muszą szybkim marszem dotrzeć do pociągu. Zabitych musieli ochronić nie tylko przed sępami, lecz co gorsza również przed hienami, które podobnie jak psy, były w stanie kopać głębokie doły przednimi łapami. Ale wszystko trzeba było zrobić szybko. Potem wszyscy rzucili się biegiem w stronę pociągu. Półtorej godziny później, gdy niebo zaczęło przybierać już kolor krwistej czerwieni, zobaczyli obóz. Oscar rozkazał Schnellowi, by przez cały czas dawał sygnały parowym gwizdkiem, tak aby wszyscy zebrali się w miejscu, gdzie stały wagony oraz druga lokomotywa. Nie było wątpliwości, jak należy zorganizować obronę. Tę godzinę, jaka została im przed zapadnięciem ciemności, przeznaczono na przywleczenie kolczastych krzewów i zbudowanie bariery pięćdziesiąt metrów od torów, po obu stronach. Nie zatrzyma to wojowników Kinandi, ale nie pozwoli im przynajmniej na przeprowadzenie ataku z zaskoczenia. Oscar był dobrym strzelcem i myśliwym, lecz nie myślał jak żołnierz. Jednak domyślał się, że około setki czarnoskórych wojowników z włóczniami i assagajami w rękach będzie w stanie zabić wszystkich w obozie, jeśli zdobędzie przewagę, atakując znienacka i w nocy. Przy dziennym świetle sytuacja się odwróci. Dziesięciu askarysów wyszkolonych przez niemieckie wojsko, a do tego jeszcze Kadimba i Oscar, którzy potrafili celnie strzelać, powinno wystarczyć, by stawić opór setce mężczyzn bez broni palnej. Jeśli uda im się dotrwać do świtu, przeżyją. Podczas gdy większa część robotników w pośpiechu budowała przeszkody z gałęzi krzewów wokół połączonych ze sobą wagonów kolejowych, Oscar i Kadimba przygotowywali wały obronne z pni drzew mahoniowych, kładąc je na otwartych wagonach, tak by każdy strzelec mógł usiąść, schować większą część ciała za drewnem i mieć podporę dla łokci. Oscar doszedł do wniosku, że prawdopodobnie była to najdroższa palisada wszech czasów. Zaraz jednak poczuł wstyd, że przyszedł mu do głowy tak cyniczny dowcip. Znowu dopadły go koszmarne obrazy z miejsca, które miało być poświęcone Bogu i dobru ludzkości.
Natychmiast desperacko powrócił myślami do praktycznych spraw. Wzdłuż bariery z kolczastych gałęzi trzeba było rozpalić ogniska, które dawałyby dostatecznie dużo światła, by dało się zauważyć sylwetki wojowników Kinandi, gdyby rozpoczęli atak. Tej nocy nikt nie powinien spać w namiotach – wewnątrz nich człowiek byłby jak w pułapce na szczury, a jeśli jeszcze wewnątrz paliłoby się światło, stałby się aż nadto widoczny i stanowiłby łatwy cel dla rzucającego włócznią wroga. Oscar czuł ogromny respekt przed włóczniami Afrykańczyków, zarówno tymi długimi, do rzucania, jak i krótszymi assagajami. Sam zamierzał spędzić tę noc za osłoną z mahoniu, na jednym z otwartych wagonów stojących pośrodku, by mieć jak najszersze pole do ostrzału. Przyniósł ze swojego namiotu materac i dwie poduszki i kazał Kadimbie zrobić to samo. Robotnicy musieli stłoczyć się w zadaszonych wagonach kolejowych, gdzie nie groziły im włócznie. Gdy wszystko było już zorganizowane, w każdym z otwartych wagonów siedziało dwóch mężczyzn ze strzelbami i sporą ilością amunicji. Nasyp kolejowy wznosił się półtora metra nad ziemią, a ufortyfikowani strzelcy siedzieli kolejne półtora metra wyżej. Znów było tak jak wtedy, gdy czekali na simbę. Z tą różnicą, że simba zawsze nadchodził cicho i widział w ciemności. Noc była całkowicie cicha, Oscar słyszał jedynie w oddali wycie paru hien. Kadimba leżał wyciągnięty kilka metrów dalej, w drugim końcu wagonu rękoma podpierając kark. Wydawał się tak odprężony, że było to niemal nie na miejscu. – Myślisz, że przyjdą, Kadimba? – zapytał szeptem. – Tak, bwana Oscar, przyjdą na pewno. Może nie dziś w nocy, ale przyjdą – odparł Kadimba zupełnie normalnym tonem. Oscar zrozumiał, że nie ma żadnego szczególnego powodu, by mówić szeptem. To nie było polowanie. A jeśli nadejdzie setka mężczyzn, to i tak nie będą w stanie poruszać się cicho. – Skąd możesz być taki pewien, że na nas napadną? – zapytał. – Wkrótce zgłodnieją, mieli ze sobą tylko broń, żadnego prowiantu, a zjedli zaledwie kilka kobiet i dziecko u waszych „leczących dusze” – odparł Kadimba, tłumiąc ziewnięcie. Słowa Kadimby dopiero po chwili dotarły do Oscara. Jeśli już nie z jakiegoś innego powodu, to Kinandi muszą na nich napaść, żeby zaspokoić głód. Mówiono mu, że kanibalizm w Afryce został wypleniony, podobnie jak niewolnictwo, i że to błogosławieństwo cywilizacji. A więc to nie było prawdą. Widział na własne oczy, że to nie było prawdą. – Twój lud, Kadimba, i wasi bracia Masajowie nie jedzą ludzi. Dlaczego Kinandi to robią? – zapytał, gdy nie był już w stanie dłużej znieść milczenia. – Kinandi przychodzą z daleka. Poruszają się szybko, niosą ze sobą tylko broń i, gdy przemieszczają się w taki sposób, nie mogą polować. Może to dlatego. Wtedy jedzą swoich wrogów. A może ich przywódcy im powiedzieli, że posiądą siłę białego człowieka, jeśli zjedzą jego dziecko. Może dlatego – odparł Kadimba i odwrócił się na bok na materacu, jakby temat
rozmowy został wyczerpany. Wyglądało na to, że wolał spać, niż rozmawiać. W ciszy, jaka zapadła, Oscar znów nie mógł przestać myśleć. Powróciło poczucie zdezorientowania i rozpacz, które próbował odsunąć od siebie rozmową. I widok misji. Nie był w stanie wyrzucić tego z głowy. W taki sposób Bóg odpłacił swoim najbardziej oddanym i niewinnym wiernym. Kiedy miał dziewięć lat, nienawidził Boga, ale nie odważył się tego nikomu powiedzieć, bo pewnie dostałby za to lanie i złajano by go za wygłaszanie takich bluźnierstw, nawet jeśli w tym czasie nie znał jeszcze słowa „bluźnierstwo”. Jednak Bóg odebrał im ojca i wuja, pozostawił sześcioro osieroconych dzieci i dwie wdowy bez środków do życia. A mimo to wszyscy, w każdą niedzielę, wiosłowali do kościoła, gdy można było płynąć łodzią, albo brnęli żmudnie przez wiele godzin w mokrym śniegu czy zamieci na nartach, tylko po to, by wysłuchać słowa Bożego. A Bóg odpłacił im za to najokrutniejszą niesprawiedliwością. Od dnia, gdy ojciec zniknął na morzu, Oscar nigdy nie modlił się do Boga, ale nie było to coś, o czym mówiłby głośno. Gdy przebywał w Dar es-Salaam i była niedziela, odpowiednio ubrany szedł na nabożeństwo do kościoła ewangelickiego. Jakiekolwiek inne zachowanie przysporzyłoby mu tylko niepotrzebnych kłopotów. A gdy mówiło się o błogosławieństwie, jakie misjonarze rozprzestrzeniają wśród Murzynów – było to słowo, którego zresztą przestał używać – wtedy jedynie przytakiwał. Tak, oczywiście, rozprzestrzenianie czystej nauki Kościoła jak najbardziej zaliczało się do dobrych rzeczy, jakie germańska cywilizacja dawała Afryce. Niektórym wydawało się to nawet jeszcze ważniejsze niż kolej. Z ciemności wokół dobiegły jakieś dźwięki, nie, nawet więcej, to był prawdziwy hałas. Kinandi nie robili żadnej tajemnicy z tego, że dotarli do celu. Oscar automatycznie spojrzał na nocne niebo. Księżyc był w pierwszej kwadrze, a niebo jaśniało od gwiazd. Było tak jasno, że można by podróżować nocą, jeśli zachowałoby się ostrożność. Wyglądało na to, że rozbili obóz po drugiej stronie bariery z krzewów. Wkrótce dała się słyszeć rytmiczna pieśń wielu mężczyzn. Oscar rozróżniał słowa, ale nie był w stanie rozumieć ich znaczenia. – Rozumiesz, co śpiewają? – spytał Kadimbę. Kadimba również usiadł, nasłuchiwał przez chwilę, a potem pokręcił głową. Następnie imponująco zręcznym skokiem przedostał się na drugą stronę mahoniowych pni, wylądował miękko jak lampart na nasypie i zniknął. Po chwili wrócił z jednym z robotników – trzymał go za kark, jak kocica nosząca swoje małe, i nie przejmując się hałasem, cisnął go do wagonu. – On jest Kinandi. Może nie do końca, ale prawie. Ród Nandi z północy – wyjaśnił Kadimba, znów ściskając za kark swojego więźnia, który z przerażeniem w oczach zaczął nasłuchiwać w ciemności, by móc przetłumaczyć pieśń. Teraz usłyszeli również bębny. Kadimba i jego jeniec rozpoczęli intensywną rozmowę, szepcząc. Od czasu do czasu ręka Kadimby zaciskała się mocniej na karku mężczyzny. W końcu Kadimba pozwolił mu odejść i jak zwykle zastanawiał się przez chwilę, nim postanowił, co powie. – To dobre wieści, bwana Oscar – zaczął. – Dziś w nocy zamierzają zjeść resztki kobiet, nie po to, by się nasycić, tylko by zyskać więcej sił. Po małym kawałku dla każdego. Ale rano,
kiedy zrobi się jasno, napadną na nas, by potem najeść się do syta. Najodważniejsi dostaną do zjedzenia serca białych ludzi. – A niby dlaczego to są dobre wieści? – spytał Oscar, uważając, by zadać to pytanie wprost, bez śladu ironii. Kadimba był zupełnie niewrażliwy na ironię albo jej nie rozumiał. – To naprawdę dobre wieści – odparł poważnie Kadimba. – Gdyby chcieli przypuścić na nas szturm w ciemności, wszyscy naraz, zabilibyśmy wielu z nich, ale w końcu to oni pozabijaliby nas. Ale skoro zamierzają napaść na nas w świetle dnia, nie dadzą rady. Ich pieśń opowiada o wszystkim. – Co dokładnie opowiada? – Że mają wielkiego przywódcę, z potężnymi magicznymi mocami, który przepowiedział, że z białymi ludźmi z wybrzeża nadejdzie czarny wąż. Czarny wąż pożre wszystko na swojej drodze, jeśli wielki przywódca Kinandi mu nie przeszkodzi. No i teraz tu jesteśmy. Posiedli magiczne siły, zjadając białą dziewicę, i to czyni ich odpornymi na nasze kule, które zmienią się w wodę, gdy będziemy do nich strzelać. Zapewnił ich o tym ich wielki przywódca. Ażeby wszyscy mogli zobaczyć jego potężne moce, odkłada atak na jutro rano. – Jak zamierzają to zrobić? – W pieśni nie jest to do końca jasne, bwana Oscar. Ale wydaje mi się, że zrozumiałem. Teraz przeprowadzą swoją magiczną ucztę i zjedzą resztki mięsa. Potem będą spać do świtu. Wtedy zniszczą nasze zasieki z kolczastych gałęzi, wszyscy staną naprzeciw nas i znów rozpoczną swoją wojenną pieśń. To po to, żeby wszystkich ich wojowników wypełniła odwaga i by nas przepełnił strach. Gdy wielki przywódca da im znak, ruszą biegiem, wszyscy jak jeden mąż, rzucą swoje włócznie i będą dalej biec w naszą stronę, by zabić tych z nas, których jeszcze nie trafiły assagaje. Kadimba umilkł i czekał. Uznał, że powiedział już wszystko, co było istotne. Oscar zastanawiał się nad tym, czego się dowiedział. Nie mógł dojść do innego wniosku niż taki, że wstępna ocena Kadimby jest całkowicie słuszna. Były to naprawdę dobre wieści. Istniała szansa, że to przeżyją. Pod warunkiem, że wszyscy będą dobrze strzelać. Próbował obliczyć rezultat frontalnego ataku stu afrykańskich wojowników w świetle dnia na dwunastu strzelców oddalonych o pięćdziesiąt metrów. Nie było to łatwe. Po pierwsze, wszystko zależało od tego, jak zareagują wojownicy, gdy zobaczą, że kule białego człowieka wcale nie zamieniają się w wodę. Jeśli tego nie zauważą i nie zrozumieją, tylko będą po prostu pędzić dalej przed siebie, to mimo wielu zabitych i rannych mogą zwyciężyć. Jeśli ogarnie ich panika i rzucą się do ucieczki, będą na straconej pozycji. Przynajmniej tak oceniał sytuację Oscar. W ciemności, od strony gdzie siedział Kadimba, dobiegło go ciche pochrapywanie. Najwyraźniej Kadimba był do tego stopnia pewny swych twierdzeń, że beztrosko pozwolił sobie zasnąć, choć w tej chwili znajdowali się w o wiele niebezpieczniejszym położeniu niż wówczas,
gdy w ciemności czekali na simbę. Oczywiście odrobina snu nie mogła zaszkodzić, przynajmniej tym, którzy są w stanie zasnąć w takiej sytuacji. Gdy wzejdzie słońce, on i Kadimba będą musieli zabić po około dwudziestu mężczyzn, by przeżyć. Każda ich kula będzie musiała dosięgnąć celu. Jeśli co druga kula askarysów również trafi, to będzie całkiem nieźle. Byli też przekonani, że decydujące znaczenie będzie miał sam odgłos wystrzału. A zresztą, być może teraz w ogóle niepotrzebnie siedzieli w takim napięciu. Kadimba najwyraźniej uznał, że wystarczy poinformować o sytuacji tylko Oscara. A gdzie tak właściwie jest doktor Ernst? Oscar przeszedł na drugą stronę pni mahoniu i zsunął się niezdarnie na ziemię, nieudolnie próbując zrobić to równie bezgłośnie jak Kadimba. Potem obszedł kolejne wagony i porozmawiał z askarysami, którzy oczywiście byli w pełnej gotowości. Powiedział im, że mogą spróbować trochę się przespać, listopadowa noc była przyjemnie chłodna, a atak nie nastąpi przed wschodem słońca. Następnie zdecydowanym krokiem ruszył w stronę namiotu doktora Ernsta. Naukowiec spał w szlafmycy pod moskitierą i był głęboko poruszony tym nocnym wtargnięciem w jego prywatną przestrzeń. Oscar oczywiście poprosił o wybaczenie, zauważył jednak również, z wyraźną, lecz niedostrzeżoną przez doktora ironią, że chodzi jedynie o ich życie. Powiedział doktorowi Ernstowi, że tuż przed wschodem słońca ma się stawić w środkowym wagonie na nasypie kolejowym, po czym ukłonił się, życzył mu dobrej nocy i jeszcze raz poprosił o wybaczenie za swoje wtargnięcie, którego przyczyną była jedynie chęć ochrony najważniejszego w tej chwili naukowca w Afryce. Pochlebstwo okazało się zdumiewająco skuteczne, bo doktor Ernst się rozpromienił i obiecał, że stawi się we wskazanym miejscu „zgodnie z rozkazem”, co w jego ustach zabrzmiało jakoś dziwnie. Gdy Oscar wrócił do wagonu, naciągnął na siebie koc, bardziej ze względu na owady niż lekki chłód. Zdążył jeszcze pomyśleć, że tego dnia spotkało go chyba najstraszliwsze doświadczenie w jego życiu, gorsze nawet od tego, jakie przeżył, gdy otrzymali wiadomość o śmierci ojca i wuja Sverrego. Zupełnie się tego nie spodziewając, zasnął w połowie rozważań. Obudził go dźwięk bębnów, a potem odgłosy wleczonych gałęzi za dawno już wygasłymi ogniskami. Usiadł i sprawdził mausera. Broń była załadowana: jeden nabój w komorze i pełny magazynek. Trzy zapasowe magazynki leżały w zasięgu ręki, podobnie jak otwarte pudełka z nabojami. – Wydawało mi się, że mówiłeś, iż ślady Kinandi wskazują, że nieśli ze sobą tylko broń i tarcze, Kadimbo. Ale wygląda na to, że niektórzy przywlekli też ze sobą bębny. – Gdy Kinandi idą na wojnę, bębny też są bronią, bwana Oscar. Bardziej wierzą, że zwyciężą dzięki magicznym mocom swego przywódcy niż za pomocą włóczni. Oscar uświadomił sobie, jak bardzo docenia to, że Kadimba zawsze mówi w ten sam sposób i z pozorną beztroską. I natychmiast się zawstydził, że próbuje szukać ucieczki w takich trywialnych myślach. Tego ranka będzie zabijał ludzi, a nigdy do tej pory tego nie robił ani nawet
nie wyobrażał sobie, że będzie musiał tak postępować. Jego życie chyba było szczęśliwe, bo nigdy nikogo do tego stopnia nie nienawidził. Jedynym, którego nienawidził, był Bóg, ale to przecież tylko jakaś abstrakcja. Ci wojownicy zostali stworzeni tak jak on, teoretycznie przez tego samego Boga. Jednak według doktryny Kościoła ewangelickiego, gdy ich zastrzeli, nie pójdą do nieba, tylko do piekła. To za to, że zamiast z chęcią współpracować i pozwolić się zbawić Elise i Josephowi, zamęczyli ich na śmierć, po tym jak już zjedli ich córeczkę na ich oczach. Ścisnął mocniej kolbę karabinu i poczuł, jak nienawiść rozpala w nim krew. Kanibale znów rozpoczęli swój śpiew i taniec w odległości niecałych siedemdziesięciu metrów. Już teraz mógłby do nich strzelać jak do siedzących ptaków i zabijać jednego po drugim. Tyle tylko, że byłoby to oczywiście wyjątkowo głupie. Kadimba dał znak, którego Oscar nie zrozumiał, i znów zręcznie przeskoczył przez barykadę. Oscar wytężył słuch, lecz nie dosłyszał żadnego dźwięku, gdy Kadimba wylądował na nasypie. Odwrócił wzrok w stronę tańczących wojowników i pomyślał, że pewnie potrwa to jakiś czas, nim wzbudzą w sobie szał czy ekstazę, czy też nadludzką odwagę, jakkolwiek by to nazwać. Do tej pory wierzyli, że być może będą niewrażliwi na kule, ale mogli wzbudzić w sobie jeszcze silniejsze uczucia i ostatecznie przekonać o tym samych siebie. Chyba jakoś tak. Tak, pewnie tak. – Stawiam się zgodnie z rozkazem, panie inżynierze! – zameldował doktor Ernst, z wysiłkiem wdrapując się na osłonę z pni. Był ubrany w oficjalny niemiecki mundur kolonialny. Szary strój, a do tego jeszcze oznaczenie rangi, świadczące o tym, że jest porucznikiem, oraz biały tropikalny hełm. Przez ramię przerzuconą miał broń, której Oscar jeszcze nigdy nie widział, nie miał nawet pojęcia, że ten spokojny naukowiec jakąś posiada. – Co to za karabin, doktorze Ernst? – spytał Oscar, niezbyt udolnie starając się, by w jego głosie nie zabrzmiało zdziwienie. – Mannlicher-Schönauer, tego samego kalibru co pański, panie inżynierze – odparł drobny człowieczek i się wyprężył. – Doskonale, panie doktorze. Proszę z łaski swojej zająć miejsce tu pośrodku, tak by mógł pan sięgnąć do moich pudełek z amunicją, gdyby musiał pan załadować broń. I proszę nie otwierać ognia przed moim rozkazem! – Tak jest! – powiedział doktor Ernst, zacisnął usta i natychmiast usiadł na wskazanym miejscu. Szybkimi, pewnymi ruchami załadował swoją broń. Równocześnie wrócił Kadimba, trzymając za kark niechętnego tłumacza, tak samo jak wieczorem. Kazał mu zająć miejsce obok siebie i tak ułożył poduszki, by i on, i mężczyzna mogli usiąść i wciąż mieli wygodne oparcie podczas prowadzenia ognia.
Dalej, na tle czerwonego wschodu słońca, uroczysty taniec zaczął przybierać bardziej uporządkowane formy. Z początku brało w nim udział zaledwie kilkunastu mężczyzn, wkrótce jednak ich liczba zbliżyła się do setki i wtedy uformowali kilka kręgów, każdy z nich poruszający się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Od czasu do czasu Oscar próbował pochwycić spojrzenie Kadimby. Widział jednak tylko kręcenie głową. Jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment. Oscar wstał i krzyknął z całych sił do swych askarysów, że nikomu nie wolno otwierać ognia przed nim. Gdy jednak nadejdzie pora, wszyscy muszą strzelać tak często, jak tylko zdołają. – Podczas tańca śpiewają to samo co wczoraj wieczorem – poinformował po chwili Kadimba. – Najpierw zamierzają zjeść pana i doktora – dodał z niepewnym uśmiechem. Oscar doszedł do wniosku, że nie trzeba tłumaczyć tego doktorowi Ernstowi. Taniec, w takiej samej formie, trwał jeszcze przez ponad godzinę, i wyglądało na to, że nic się nie zmienia. Kadimba i jego siłą sprowadzony tłumacz nie mieli przynajmniej nic nowego do powiedzenia. Oscar pomyślał, że wojownicy na darmo tracą energię. Gdy słońce straciło czerwoną barwę i dało się poczuć jego ciepło, wreszcie coś tam w oddali się zmieniło. Mężczyzna, który był wyraźnie większy niż pozostali wojownicy, zarówno pod względem wzrostu, jak i budowy ciała, i którego głowę zdobiły białe strusie pióra, przemieścił się w tańcu z tylnych szeregów na środek kręgu. Wojownicy ustępowali mu miejsca i zaczęli formować się w szereg. Rozchodzili się na dwie strony; unieśli tarcze i zaczęli poruszać nimi w rytm tańca i bębnów. Za plecami potężnego przywódcy uformował się szereg mężczyzn noszących podobne, lecz mniejsze pióropusze. Nagle śpiewy i bębny ucichły. Wysoki przywódca z głową ozdobioną strusimi piórami potrząsnął dwoma włóczniami nad głową, skrzyżował je, po czym uderzył nimi trzy razy w ziemię i trzy razy uniósł je ku niebu. Przemówił głośno, staccato. – Niech pan załaduje amunicję pełnopłaszczową, bwana! – zawołał Kadimba. – Strzelać, gdy tylko zrobi pierwszy krok w naszą stronę! Oscar uczynił tak, jak powiedział Kadimba, i natychmiast zrozumiał dlaczego. Szaman stał w linii prostej naprzeciw niego, a pozostali mężczyźni ze strusimi piórami utworzyli za jego plecami szereg tak, że w tej chwili Oscar ledwie ich widział. Jeśli trafi w ten rząd pełnopłaszczowym pociskiem, będzie w stanie zabić, powalić lub zranić dziesięciu mężczyzn jednym strzałem. Pomysł Kadimby jest błyskotliwy, pomyślał, ładując broń. Nagle szaman zaczął poruszać się naprzód, kołysząc się na szeroko rozstawionych nogach, a pozostali mężczyźni ze strusimi piórami ruszyli za nim, tak że cała kolumna wkrótce znalazła się przed pozostałymi wojownikami, którzy teraz wyraźnie szykowali się do ataku na całym froncie. Oscar wycelował w środek piersi przywódcy i wziął poprawkę na ukształtowanie terenu.
Kątem oka dostrzegł, że lufy broni jego towarzyszy również wysunęły się naprzód, w tym także karabinu doktora Ernsta. Tak wyglądała sytuacja. A jednak się wahał. Jeśli będzie wahał się jeszcze dłużej, a kanibale rozpoczną atak, wszystko zamieni się w chaos. Musi strzelić teraz, nie później. I wtedy zrobił coś, czego jak mu się wydawało, zdołał się już wiele lat temu oduczyć dzięki ćwiczeniom. Zamknął oczy, zanim nacisnął spust. W chwili gdy poczuł odrzut broni, wszystkie strzelby w pobliżu wypaliły równocześnie i rozpoczęła się kanonada. Do tej pory wszyscy siedzieli zlani potem i z napiętymi do granic możliwości nerwami, a teraz mogli odreagować swój strach. Oscar powalił przynajmniej dziesięciu mężczyzn już pierwszym strzałem. Pełnopłaszczowy pocisk nawet nie zwolnił, przebijając serce szamana, i popędził dalej, rozrywając wszelkie mięśnie i kości, jakie stawały mu na drodze. Pole bitwy przed nimi w ciągu kilku sekund zmieniło się w krwawy chaos. Pokryli je martwi i ranni, ci zaś, którzy nie odnieśli ran, uciekali, wrzeszcząc, i teraz jeden po drugim padali, trafieni w plecy. Widoczność była dość dobra i Oscar z Kadimbą skupili się na tym, by strzelać do uciekających, którzy znaleźli się najdalej, tak by ani jednemu napastnikowi nie udało się uciec. Wojownicy, którzy bez szczególnego zapału starali się przejść do ataku lub biegli w niewłaściwym kierunku, a także ranni, próbujący zwlec się z pola, byli bezlitośnie dobijani przez askarysów. Gdy Oscar załadował czwarty magazynek i wyjrzał zza grubych pni mahoniu, zrobiło się niemal cicho. Nie widział już żadnych biegających wojowników. Z wagonu dostrzegał jedynie jakieś pojedyncze ruchy poniżej, w niemożliwej do opisania masie zabitych i rannych. Odwrócił się i rozejrzał po wagonie kolejowym. Odkrył, że pełno w nim włóczni powbijanych w drewnianą podłogę lub w umocnienia po drugiej stronie. Wciąż znajdował się w swego rodzaju gorączkowym transie i dzwoniło mu w uszach od wszystkich oddanych strzałów. W jego mózgu przewijała się bezładna mieszanina obrazów, trafiał raz za razem, raz za razem, przeładowywał i znów strzelał, przeładowywał i strzelał. To było odrażające. Nie miał ochoty już nigdy wstać, nigdy wypowiedzieć słowa, nigdy więcej czegokolwiek robić. Tylko siedzieć bez ruchu i zamknąć oczy. Jego Afryka umarła tu i teraz. Wtedy zaczął powracać słuch, a wraz z nim wszystkie krzyki rannych. Musiał wziąć się w garść. – Doktorze Ernst! – ryknął. – Mamy rannych, proszę się nimi zająć. – Podźwignął się ciężko, jakby jego ciało ważyło setki kilogramów, i stwierdził, że doktor Ernst energicznie opuszcza się z wagonu i w zdumiewająco zrozumiałym suahili rozkazuje dwóm askarysom, by pomogli mu przy rannych w jego namiocie. Oscar wziął ze sobą Kadimbę i czterech askarysów i wyszedł na pole bitwy. Już nikt nie próbował uciekać. Tym, którzy byli śmiertelnie ranni, strzelano w głowę. Nielicznych lekko rannych zebrano i związano. Dwóch spośród nich miało białe strusie pióra na głowach. Potężny szaman, którego Oscar trafił jako pierwszego pociskiem pełnopłaszczowym, był martwy jak
kamień. Ten, który miał zamienić kule białego człowieka w wodę. Mieli ośmiu więźniów z dobrymi rokowaniami na przeżycie i kilku, którzy prawdopodobnie umierali. Naliczyli osiemdziesięciu siedmiu zabitych. Przeprowadzili inspekcję w obozie wroga i znaleźli pozostałości po ich ostatniej rytualnej uczcie, cztery ludzkie kości udowe. Ci kanibale są nieludzcy, myślał Oscar. A jednak byli ludźmi. W obliczu Boga, do którego Elise i Joseph musieli wznosić rozdzierające serce modlitwy tuż przed swoją potworną śmiercią, wszyscy są równi. W tej chwili była to odrażająca myśl. Strzelił w głowę kolejnemu ciężko rannemu kanibalowi. Pozbierali broń i tarcze leżące na polu bitwy, rzucili martwych na stos w dwóch wagonach kolejowych, z których usunęli pnie mahoniu, wywlekli dwóch ciężko rannych więźniów, którzy byli w zbyt złym stanie, by doktor Ernst zdołał ich połatać, zastrzelili ich i również zawlekli do wagonów pełnych trupów. Teraz nasuwało się pytanie, co zrobić z sześcioma, którzy przeżyli i odnieśli tylko lekkie rany. Było wśród nich dwóch mężczyzn z pióropuszami – przypuszczalnie swego rodzaju przywódcy. Doktor Ernst uważał, że najbardziej racjonalnym posunięciem byłoby zastrzelenie ich, choć włożył sporo trudu w to, by ich opatrzyć. To miało związek z jego zawodową przysięgą. Wcześniej wypełniał jedynie swój obowiązek, teraz nie odpowiadał już dłużej za tych ludzi. Nie można było tak po prostu zarządzić masowego pochówku niemal setki ludzi. Oczywiście nie można też było pozostawić rozkładających się zwłok w pobliżu obozu. Oscar musiał podjąć ważne decyzje. Pozbycie się zwłok było najprostsze. Wystarczyło je przewieźć kilkanaście kilometrów dalej, wzdłuż linii kolejowej, i wrzucić do odnogi rzeki, w której wciąż była woda. Krokodyle powinny załatwić resztę. To, co ewentualnie wypłynie na brzeg, posprzątają sępy, hieny, marabuty i szakale, a na koniec również owady. Z zabitymi łatwo się było uporać. Ale ponownie: co zrobić z żywymi? Kadimba twierdził, że to bardzo ważne, by nawet jeden z wojowników Kinandi nie powrócił żywy. Ich szamani obiecali im wielkie zwycięstwo. Zamierzali unicestwić i zjeść białego człowieka. Okazało się jednak, że czary białego człowieka są tak potężne, że nawet jeden wojownik Kinandi nie przeżył. Powinno to stanowić odstraszający przykład dla innych szamanów. Kadimba powiedział to znacznie brutalniej. Stwierdził, że najważniejsze jest to, by już nigdy żaden szaman Kinandi nie zaczął opowiadać o tym, jak to można zjeść białą dziewicę, by zamienić kulę w wodę. Wynikało z tego, że należy zastrzelić również tych sześciu, którzy przeżyli. Byli wojownikami i ponieśli klęskę. To byłoby sprawiedliwe.
Oscar wzdragał się przed tym. Strzelanie do nacierających wrogów, którzy zamierzali go schwytać, torturować, a potem nawet zjeść jego serce, było z moralnego punktu widzenia do przyjęcia. Ale mordowanie jeńców to już coś zupełnie innego. Głównym celem przybycia białych do Afryki i wzięcia odpowiedzialności za jej mieszkańców było uwolnienie tego kontynentu od barbarzyństwa. Biali powinni wprowadzać cywilizację, prawo, porządek, moralność i być może również religię, która przynajmniej była mniej żądna krwi. To święta misja i w ten właśnie sposób ludzkość powinna zmierzać naprzód, ku lepszemu światu. A więc nie wolno im zgładzić jeńców. To byłoby barbarzyństwem. Sprawiedliwość musi podążać wyznaczonym torem. Oscar wycofał się do swojego namiotu, by się zastanowić, co zrobić. Po drodze poprosił swego osobistego służącego, Hassana Heinricha, o mocną kawę. Otworzył przybornik pisarski i wyjął papier, atrament i pióro. Nabożeństwo w kościele Najświętszej Marii Panny w Dar es-Salaam przeciągało się. Biskup miał wiele dobrego do powiedzenia o Elise i Josephie Zeltmannach, ich świętym powołaniu i wielkim poświęceniu, o powołaniu wszystkich wiernych, znaczeniu tego, by byli obecni w mrokach, gdzie z niezmordowaną energią, krok po kroku i oczywiście z Bożą pomocą wprowadza się postęp cywilizacyjny w Afryce. Jeśli chodziło o Oscara, wszystko to było stare i oklepane. Bynajmniej nie miał nic przeciwko temu, wręcz przeciwnie, w zasadzie się z tym zgadzał. Tyle tylko, że tak strasznie się to ciągnęło. Poza tym irytowało go, że pięć afrykańskich kobiet z misji, które również zmarły straszliwą męczeńską śmiercią za świętą sprawę, w ogóle nie zostało wspomnianych. Przy ołtarzu stały tylko dwie białe trumny dorosłych i jedna, przeraźliwie maleńka, z ich córką. I co gorsza, niewiele jej szczątków znalazło się w tej trumnie. Zeltmannowie nie mieli oczywiście żadnej rodziny w Dar es-Salaam, więc po pogrzebie nie było stypy. Wydawało się, że potem wszyscy chcą wrócić do swoich spraw. Oscarowi nakazano, by później spotkał się w niemieckim klubie na lunchu z Dorffnagelem, przy tym stoliku co zwykle. Teraz wolno mu było zwracać się do niego jeszcze bardziej nieoficjalnie. Nie spodziewał się żadnego dodatkowego towarzystwa, jednak gdy się zjawił na miejscu, zobaczył, że Dorffnagel siedzi z jakimś oficerem. Oscar przybył punktualnie, więc obaj mężczyźni musieli przyjść przed ustalonym czasem. Gdy podszedł do stolika, obaj powstali. Dorffnagel przedstawił Oscara pułkownikowi Paulowi von Lettow-Vorbeck, który nie wyglądał imponująco. Był niski, szczupły i miał niewielki wąsik. Oscar stał, dopóki szef ręką nie wskazał mu, że może już usiąść. Do pomieszczenia wpadało ostre popołudniowe światło słońca, odbijające się od roziskrzonego morza. Dorffnagel zauważył ten fakt dopiero, gdy Oscar usiadł, a słońce zaczęło razić go w oczy. Upłynęła chwila, nim wezwał personel i kazał opuścić markizy.
– Dobrze, panie inżynierze! Mógłby pan z łaski swojej złożyć precyzyjne, ale krótkie sprawozdanie z bitwy, którą dopiero co pan przeżył? – poprosił pułkownik. To nie będzie konwersacja, tylko przesłuchanie, pomyślał Oscar. Jednak to Dorffnagel zarządził spotkanie i nie dało się tego uniknąć. Przez kilka sekund zbierał myśli. Doszedł do wniosku, że jeśli chodzi o same fakty, historia jest łatwa do zrelacjonowania i uporał się z tym w niecałe pięć minut. Dwaj wysocy rangą mężczyźni siedzieli potem przez chwilę w milczeniu, pogrążeni w myślach, aż w końcu głos zabrał wojskowy. – Moje wyrazy uznania, panie inżynierze. Nie tylko za przykładny raport, lecz przede wszystkim za to, co z oczywistych przyczyn jest memu sercu najbliższe, czyli dobrze z taktycznego punktu widzenia przeprowadzoną operację. Wystarczyłby jeden niewielki taktyczny błąd i wszyscy bylibyście martwi. Chciałbym panu pogratulować. – Jest pan nazbyt uprzejmy, panie pułkowniku. Zrobiłem jedynie to, czego wymagały okoliczności, i jestem człowiekiem techniki, a nie wojskowym – odparł z wahaniem Oscar, nie okazując jednak niepewności. – Ależ bynajmniej! – niemal wrzasnął oficer. – Jest pan w takim razie inżynierem obdarzonym niezwykłym naturalnym talentem do taktyki i spraw wojskowych. I wyświadczył nam pan nieocenioną przysługę. Gdyby taka banda rabusiów zwyciężyła, byłoby to jak pożar na prerii. Dzięki pańskiej zaradności zdusił pan w zarodku cały ruch powstańczy. Przyjeżdżam właśnie z Niemieckiej Afryki Zachodniej. Byliśmy tam zmuszeni zlikwidować dziesiątki tysięcy powstańców z plemienia Herero, by przywrócić porządek, a bynajmniej nie jest to przyjemne zadanie. Ale wróćmy do rzeczy! Mam zamiar powołać pana do naszej Schutztruppe, w stopniu porucznika! Wyglądał, jakby właśnie zaproponował coś wspaniałego, a Oscara kompletnie zaskoczyła ta groteskowa propozycja, która zresztą brzmiała bardziej jak rozkaz. Gdy zastanawiał się, by wymyślić najbardziej uprzejmy sposób odmowy, zdał sobie sprawę, że dwaj mężczyźni interpretują to w ten sposób, że przytłoczył go zaszczyt, że poczuł narodową dumę, nie wspominając już nawet o poczuciu cywilizacyjnej misji, tyle tylko, że tym razem z bronią w ręku. – Panie pułkowniku, proszę mi pozwolić, oczywiście z całym szacunkiem, podkreślić, że jestem wyjątkowo cywilną osobą – zaczął z wahaniem Oscar. – I tym samym równie wyjątkowo nie nadaję się do wojska. Moim zadaniem, które uważam za przynajmniej równie ważne jak misja, którą wypełniacie wy, wojskowi, jest zbudowanie kolei. Uważam też, że kolej jest najważniejszą częścią naszej misji. – Ależ oczywiście, oczywiście – rozpromienił się pułkownik. – Ale inżynierów jest przecież na pęczki, proszę mi wybaczyć, Dorffnagel, ale tak właśnie jest. Jednak ludzie tacy jak pan, panie Lauritzen, są niezwykli i wyjątkowi. Dziewięciu na dziesięciu inżynierów zginęłoby, gdyby znaleźli się w pańskiej sytuacji, a tym samym zginęliby wszyscy pozostali w obozie. Dlatego też, jako głównodowodzący niemieckich sił zbrojnych tu, w Niemieckiej Afryce, postanowiłem po prostu powołać pana do służby jako oficera. Z początku może pan będzie narzekać, mogę jednak pana zapewnić, że wyląduje pan tam, gdzie było to panu pisane.
– Pochlebia mi pan, obawiam się jednak, że muszę odmówić – odparł Oscar, mając wrażenie, że wpadł w rybacką sieć. – A to dopiero! – roześmiał się oficer. – Młody człowieku, najwyraźniej pan nic nie zrozumiał! Nie może pan „odmówić” tu w Niemieckiej Afryce, mój rozkaz to rozkaz Niemiec. – Tak, rozumiem, panie pułkowniku, ale... Nagle Oscara ogarnęła niepewność, czy jego ostatni argument się w ogóle liczy, choć z początku był tego całkiem pewien. Teraz próbował po prostu przesuwać granice. – Prawda jest mianowicie taka, że nie jestem Niemcem – podjął. – Jestem Norwegiem, a ściślej mówiąc, obywatelem Unii Szwedzko-Norweskiej. Obaj mężczyźni gapili się na niego w zdumieniu. Potem na twarzy oficera pojawił się szeroki uśmiech. I nagle wybuchnął gromkim śmiechem. – W takim razie, doprawdy, muszę panu jeszcze raz pogratulować, panie Lauritzen, pańskiego wspaniałego niemieckiego. I mam nadzieję, że mimo wszystko będziemy mogli zjeść miły lunch i spędzić razem przyjemne chwile. – To z pewnością – zapewnił Dorffnagel. – Na mój koszt. Uważam, że warto zatrzymać Lauritzena w naszej służbie! Po lunchu Oscar poświęcił resztę popołudnia i wczesny wieczór na łowienie ryb na łodzi spółki kolejowej. Wrócił do domu przemoczony, z udręczoną duszą, gdy czerwone słońce zaczęło zachodzić za budynki miasta. Lunch faktycznie był suty i przeciągnął się w czasie, lecz teraz to już była odległa przeszłość. Pod prysznicem spłukał z siebie słoną wodę, włożył świeżo wyprany i wyprasowany płócienny garnitur i zszedł na dół do klubu, czując, że burczy mu w brzuchu. To był pierwszy dzień jego urlopu i nawet jeśli Dar es-Salaam nie oferował zbyt wielu rozrywek, pierwszy wieczór nigdy nie wydawał się monotonny, choć po tygodniu spędzonym tutaj, za każdym razem aż nie mógł się doczekać, by znów wrócić do buszu. Dokładnie w chwili, gdy dochodził do głównego wejścia, powstał jakiś tumult. Najwyraźniej kogoś zamierzano właśnie wyrzucić z klubu. Sprośne przekleństwa i najgorsze wyrażenia, jakie tylko istnieją w niemieckim języku rozdzierały upalne nocne powietrze. Z klubu wyrzucono, i to dosłownie, drobnego Hindusa. Któryś z wulgarnie wyrażających się osiłków wybiegł na zewnątrz, by kopnąć już pobitego bardzo wątłego mężczyznę. – Przestań! – wrzasnął Oscar, podbiegł do przerażonego człowieka i podpierając go, pomógł mu wstać i otrzepać kurz z dość drogiego, co potrafił ocenić nawet Oscar, jedwabnego garnituru w hinduskim stylu. Nie wiedział, co go do tego skłoniło, ale miało to odmienić całe jego życie. Może zrobił
to po prostu z przekory, czując, że to niesportowe i niegodne zachowanie i musi się temu sprzeciwić. W każdym razie jego starszy brat, Lauritz, na pewno zareagowałby właśnie z tego powodu. – Pan Singh jest dziś wieczorem moim gościem, więc odnoszę wrażenie, że doszło tu do poważnego nieporozumienia – powiedział z zamierzonym spokojem, wręcz chłodem w głosie. Zapadła absolutna cisza. Czterech osiłków odpowiedzialnych za wyrzucenie Hindusa, dwóch z personelu oraz dwóch najwyraźniej „ochotników” imponującego germańskiego typu patrzyło w milczeniu w ziemię. Oscar stał się znaną osobą już po potężnie przesadzonej i równie uromantycznionej, co zafałszowanej przez prasę historii z lwami, ale teraz był człowiekiem, który odniósł zwycięstwo nad setką dzikich, szturmujących obóz kanibali. Osiłki rozstąpili się na boki, podczas gdy Oscar spokojnie i przyjaźnie położył rękę na ramionach Hindusa i wprowadził go z powrotem do lokalu. – Przepraszam za to z Singhem, nie wiem, jak się naprawdę nazywasz. Znasz niemiecki? – Trochę, ale nie dość dobrze. I dziękuję! – wyszeptał mężczyzna. – Mówisz w suahili? – Tak, znacznie lepiej. – Dobrze. Jak się nazywasz? – Mohamadali Karimjee Jiwanjee. – Ja się nazywam Oscar Lauritzen. – Wiem, muszę tylko poćwiczyć wymowę. Dumnie wkroczyli do lokalu, ramię przy ramieniu, a szmer rozmów ucichł i zrobiło się całkiem cicho, gdy wskazano im najlepszy stolik. Kiedy już usiedli i otrzymali kartę dań, w klubie wszystko wróciło do normy i gwar znów wypełnił powietrze. – A więc nie jesteś Singh, tylko Mohamadali. Zakładam, że nie pijesz piwa ani wina. – zagaił Oscar. – Wody z lodem? – Tak, dziękuję. Ale za to jadam wołowinę. Roześmiali się z tego dowcipu. Oscar zamówił dwa gorące hinduskie gulasze z pokrojoną w paski wołowiną i wodę z lodem dla nich obu.
– No tak – powiedział. – Siedzimy tu i chyba musimy jak najlepiej wykorzystać tę sytuację. Co porabiasz w Dar es-Salaam, Mohamadali? – Interesy. A przynajmniej próbuję, bo nie jest łatwo przebić się na tutejszym niemieckim rynku. Moja rodzina ma dom kupiecki w Zanzibarze i niestety dostałem zadanie, żeby spróbować otworzyć tutaj filię. Oscar patrzył z zaciekawieniem. Mężczyzna doskonale mówił w suahili, był elegancko ubrany i użył określenia „dom kupiecki”, mówiąc o interesach swojej rodziny w Zanzibarze. Z pewnością nie oznaczało to jakiegoś małego stoiska, na którym sprzedawano suszone pestki melona. – A co ty robisz w Dar es-Salaam? – spytał Mohamadali. – Pracuję dla kolei, buduję mosty i kładę tory, od czasu do czasu strzelam do słoni i sprzedaję mahoniowe pnie, które powalamy przy budowie kolei – odparł Oscar z umyślną swobodą. Naprawdę nie zamierzał poruszać tematu kanibali. – Ach tak – powiedział Mohamadali. – A ile ci płacą za tonę mahoniu? – Dwadzieścia pięć funtów. – To strasznie cię oszukują. – To możliwe, ale dla mnie to więcej niż manna z nieba, nie jestem człowiekiem interesów – odparł Oscar w tym samym swobodnym tonie, zaczynając jeść gulasz z curry. – Ale ja nim jestem – odparł Mohamadali. – Jak długi masz urlop? – Wszystkiego razem dziesięć dni, od teraz dziewięć. A czemu pytasz? – Jeden z naszych statków wypływa do Zanzibaru jutro wczesnym rankiem. Wyrusz ze mną, wtedy pokażę ci różne piękne rzeczy. I dobijemy też interesu, który z pewnością będzie bardzo dobry dla obu stron. I w ten prosty sposób się to zaczęło. Zawsze było mu trudno wyjaśnić, jak do tego doszło. Jeden z powodów stanowiło przypuszczalnie to, że Oscar po dwóch latach w Afryce nauczył się pierwszej lekcji białego człowieka. Nie wszyscy byli jak dzieci, nie wszyscy kradli, nie wszyscy byli zabobonni, nie wszyscy nie mieli o niczym zielonego pojęcia. Kadimba stał się jego przyjacielem, bliskim przyjacielem, gdy Oscar wreszcie zdołał odrzucić wszystkie wstępne uprzedzenia. Tak więc, gdy po raz pierwszy zobaczył Mohamadalego, nie widział w nim nędznego Hindusa, który powinien ciągnąć rikszę. Widział elegancko ubranego, wykształconego i inteligentnego człowieka. Człowieka, który, jak zakładał, znał się na wielu ważnych rzeczach,
o których on sam nie miał najmniejszego pojęcia. Monsun był cudownie odświeżający, rejs do Zanzibaru dość krótki i już pierwszego wieczoru mogli zjeść w porcie wyszukany posiłek z grillowanych owoców morza i świeżo złowionych ryb. Miasto było całkowicie białe i czyste, jak w bajce. Bardzo liczna rodzina Mohamadalego rzeczywiście posiadała imponujący dom kupiecki, duży budynek biurowy w centrum miasta, zarządzany na zachodnią modłę, z sekretarzem, telefonem i starannym personelem sprzątającym. Ich domem był pałac na obrzeżach miasta, biały budynek w stylu, który Oscar z braku lepszego określenia nazwałbym mauretańskim. Mohamadali wyjaśnił mu, że należałoby go raczej nazwać południowoarabskim lub omańskim. O ile Mohamadali i jego bracia byli czarujący podczas rozmów i dyskusji o różnicach między Orientem a Europą, o tyle gdy spisywali z Oscarem umowę spółki, okazali się twardzi, niemal niemiecko skuteczni. Do Oscara miało należeć sześćdziesiąt procent akcji, bo dzięki temu przedsiębiorstwo było „niemieckie”, co w Dar es-Salaam bardzo się liczyło. Oni zostawiali sobie trzydzieści procent – dzięki temu ich udział był znaczny, a spółka nadal pozostawała „niemiecka”. Spółce kolejowej chcieli zaoferować, jako szczodry gest, dziesięć procent aktywów. To sankcjonowało interesy. W przeciwnym razie ludzie ze spółki kolejowej wcześniej czy później odkryliby, co tracą, i unieważnili wszystkie ustne ustalenia. A co zyskiwała na tym firma handlowa Karimjee & Jiwanjee oprócz trzydziestu procent aktywów w spółce? Punkt zaczepienia w Niemieckiej Afryce Wschodniej. A to było niemało warte. Właściwie to powinni umieć to robić, myślał Oscar. Handlowali z całym światem, głównie przyprawami i koprą, lecz również kością słoniową, a wkrótce także mahoniem. Nigdy jednak nie zajmowali się handlem niewolnikami, wszyscy bracia podkreślali to z takim naciskiem, że Oscar im uwierzył. Nowo założona spółka w Dar es-Salaam zyskała nazwę Lauritzen & Jiwanjee. Mahoń i kość słoniowa, jakie Oscar od tej pory zdobędzie, będą tam właśnie trafiać. A w spółce kolejowej powinni być zadowoleni. Wtedy również niemieckie władze w Dar es-Salaam będą bardzo zadowolone. Szybko dobili targu. Resztę czasu w Zanzibarze Oscar i Mohamadali poświęcili na zwiedzanie, podziwianie architektury, dobre jedzenie i popijanie wody z lodem.
Sułtan, obecnie brytyjski poddany – albo też partner, współpracownik, a może więzień – miał własną kolej wąskotorową, by móc dojeżdżać do swej letniej rezydencji. Zbudowano ją na długo przed wszelkimi niemieckimi projektami budowy kolei w Afryce.
IX LAURITZ FINSE–BERGEN–FRØYNES GRUDZIEŃ 1902–CZERWIEC 1903 Już w drugie Boże Narodzenie spędzane w Finse nie pojechał do matki na Osterøy. Było to niemożliwe, nawet listonosz nie mógł się przedostać. Zamieć rozpoczęła się dokładnie wtedy, gdy zamierzał ruszyć w drogę, 23 grudnia, i trwała nieprzerwanie aż do marca. Nie było ani jednego dnia ładnej pogody. Dwóch inżynierów na górze w Finse to o jednego za dużo. Jedyną pracą, jaką dało się prowadzić w zimie, było wiercenie i wysadzanie skał w tunelu Torbjørn. Latem Daniel Ellefsen zorganizował roboty przy dwustumetrowym tunelu przez śnieg, biegnącym aż do zbocza góry, w którym miał się rozpoczynać właściwy tunel. Oznaczało to, że ten w śniegu, który podparto belkami i deskami, był o dziesięć metrów dłuższy od zaplanowanego tunelu Torbjørn przez górę. Jednak ani Daniel, ani Lauritz nie zdołali wymyślić innego sposobu na rozwiązanie tego problemu. Tunel wewnątrz góry był wciąż jeszcze zbyt krótki, by dało się w nim składować kamienny gruz – musieli wywozić go do tunelu śnieżnego. Dla dwóch zespołów robotników żyjących w baraku śnieg nie stanowił większego problemu. Ich tymczasowy dom całkowicie pokrywał śnieg, wystawał tylko czarny komin. Wykopali sobie własny korytarz transportowy, biegnący pod śniegiem bezpośrednio z baraku do otworu tunelu Torbjørn. Jedynym poważniejszym problemem związanym z tą pracą była wentylacja. Po każdym wysadzeniu ładunku we wnętrzu góry przez ponad godzinę gazy i dymy wydostawały się na zewnątrz przez długi tunel w śniegu. A zanim wszystkie zniknęły, przebywanie w środku było niebezpieczne – jeden z robotników omal nie przypłacił tego życiem. W ostatniej chwili udało się wyciągnąć go na świeże powietrze. Lauritz, którego frustrowała ta bezczynność, usadowił się przy desce kreślarskiej na piętrze. Śnieg wokół okna odgarnięto, by do środka choć przez kilka godzin wpadało dzienne światło. Również barak inżynierów kompletnie zasypało. Teoretycznie problem był łatwy do rozwiązania. Należało zbudować szyb wentylacyjny prowadzący na świeże powietrze od otworu tunelu Torbjørn w zboczu góry. Z początku wydawało się to praktycznie niemożliwe. Wylot tunelu dzieliła od otwartej przestrzeni warstwa śniegu grubości osiemnastu metrów. Gdyby przekopali szyb pod najostrzejszym możliwym kątem czterdziestu pięciu stopni, byłby on zbyt długi, by dać jakikolwiek większy efekt. Przekopanie kanału pionowo w górę było w praktyce niewykonalne, a poza tym taki przypominający komin szyb szybko zapadłby się pod naciskiem i wskutek ruchów śniegu. Lauritzowi udało się jednak dość łatwo rozwiązać ten problem, a przynajmniej tak mu się wydawało. W tunelu śnieżnym znajdowało się składowisko pustych beczek po cemencie. Gdyby wybić denka z beczek i zamontować je jedna na drugiej, mieliby działający komin, wyjaśnił optymistycznie koledze. Ten jednak nie okazał najmniejszego entuzjazmu, zaczął jedynie
wytykać problemy i trudności związane z kopaniem pionowo w górę przez śnieg, albo co gorsza, od drugiej strony. Nigdy im się nie uda uzyskać stabilności beczek, jeśli będą one po prostu ustawione jedna na drugiej. Lauritz się nachmurzył i wrócił do deski kreślarskiej. Następnego wieczoru stwierdził, że rozwiązał problem. Trzeba będzie kopać od dołu i skonstruować spiralne schody wokół poustawianych jedna na drugiej beczek. Wystarczy, jeśli stopnie tych spiralnych schodów zrobi się z desek umocowanych w śniegu, i cała konstrukcja będzie poza tym podpierana ścianą śniegu wokół stojących jedna na drugiej beczek. Daniel Ellefsen przyjrzał się podejrzliwie rysunkom Lauritza – z początku wydawało się, że znów zacznie krytykować projekt. Po chwili nieoczekiwanie się rozpromienił, kiwnął głową i oświadczył, że to faktycznie może działać. On w każdym razie nie widzi żadnych powodów, dlaczego miałoby być inaczej. Po trzech dniach konstrukcja była gotowa. Z początku szło opornie, gdy przebijali się przez najniższe warstwy śniegu, zlodowaciałe i pełne żwiru – zapewne miały około dziesięciu tysięcy lat. Jednak w miarę jak przebijali się coraz wyżej, szło im lżej, a ostatnie osiem metrów przekopali w jeden dzień. Okazało się, że wentylacja funkcjonuje nawet lepiej, niż zakładali, prawdopodobnie dzięki różnicom temperatur. W dole, we wnętrzu góry, utrzymywała się stała temperatura plus osiemnaście stopni, bez względu na to, czy było lato, czy zima. Na powierzchni zaś panowały minusowe temperatury. Ciepłe powietrze na dole wytwarzało po prostu ciąg ku górze. Roboczogodziny utracone na budowę komina mogli łatwo nadrobić dzięki temu, że czas oczekiwania po każdym wysadzeniu został zredukowany o ponad połowę. Poza tym powietrze stało się zdrowsze, czego trudno było nie doceniać. Robotnikom pozostały jeszcze ponad dwa miesiące tego kreciego życia, zanim będą mogli zabrać się za nowe zlecenia na świeżym powietrzu. Przez kilka dni w marcu wyglądało tak, jakby trwająca od trzech miesięcy zamieć miała wreszcie się uspokoić. Wydawało się, że ich czas w niewoli dobiega końca, zresztą nie tylko ich. Kucharka Estrid nie wychodziła z baraku przez cały ten czas, jeśli nie liczyć krótkich spacerów śnieżnym tunelem do miejsca, gdzie składowano zapasy węgla. Lauritz i Daniel przynajmniej od czasu do czasu wychodzili na zewnątrz, by podjechać na nartach do tunelu i wykonać kontrolne pomiary. Jako bramy wyjazdowej używali wtedy okna z biura na piętrze. Ich narty stały wetknięte w śnieg około czterech metrów nad stałym gruntem. Odgarniali śnieg przez trzy dni, by odkopać drzwi wejściowe i okno do kuchni, żeby Estrid nie musiała przebywać w nieustannych ciemnościach. Była to ciężka i żmudna praca, ale i tak nie mieli nic lepszego do roboty. Lauritz już po raz drugi czytał od początku zebrane dzieła Szekspira i uczone komentarze Georga Brandesa. Daniel próbował zabijać czas, studiując encyklopedię, w której doszedł do litery E. Żartowali, że gdyby człowiek zdołał sobie przyswoić całą wiedzę z Nordisk Familjebok, uchodziłby za niezwykle wykształconą osobę, która wie choć
trochę na każdy temat. Problem polegał na tym, że przy czytaniu łatwo traciło się koncentrację lub też gubiło się w szczegółach. Niemniej od czasu do czasu zdarzały się chwile skupienia i dzięki nim, tak jak teraz, Daniel mógł nagle powiedzieć, jak nazywała się wikińska łódź Fridtjofa – mianowicie „Ellida”. Było to kobiece imię islandzkiego pochodzenia. Wcześniej któregoś wieczoru Lauritz opowiedział o swoim największym marzeniu na jawie, które czasami nazywał również nazbyt optymistyczną iluzją, a mianowicie, że kiedyś wyruszy w rejs piękną własną żaglówką z Ingeborg siedzącą w kokpicie, na wyciągnięcie ręki. Jacht będzie się nazywał „Ran”, od żony Ägira, boga morza, albo też tak jak wikińska łódź Fridtjofa – wówczas nie pamiętał jej nazwy. „Ellida” jakoś go rozczarowała. Obaj byli zgodni, że „Ran” to piękniejsze imię, posiadające większą moc. Po niemal trzech dobach, gdy zamieć zdawała się uspokajać, wiatr znów zaczął wiać mocniej. W najgorszym wypadku w ciągu jednej nocy przed drzwi i kuchenne okno napada tyle samo śniegu, ile odgarnęli. Następnego ranka była niedziela, lecz bez względu na pogodę musieli pójść sprawdzić, jak posuwają się prace nad tunelem. Jedynie w niedziele od godziny szóstej do osiemnastej inżynierowie mogli pracować w tunelu, nie przeszkadzając w wysadzaniu, wierceniu i wywozie kamiennego gruzu. W ciągu tygodnia było to rozwiązane w taki sposób, że jedna zmiana wracała do baraku, a druga właśnie kończyła jeść i wyruszyła do pracy – wracała o godzinie szóstej rano. W ten sposób śniadanie dla jednych było obiadem dla drugich. Dzięki temu praca nigdy nie stała w miejscu. W innych porach roku wymiana ekip z pewnością miała jakąś sensowną funkcję, teraz można było zadawać sobie pytanie, czy to w ogóle ma jakiekolwiek znaczenie. W każdym razie nikt nie widział nawet promyka dziennego światła, bez względu na to, czy pracował rano, czy też wieczorem. Śnieżna zawieja uderzyła w nich z głośnym wyciem około godziny trzeciej w nocy. Czuli się dziwnie przytomni, gdy wiatr smagał dach i naroża baraku, a drewno wszędzie skrzypiało. Od Bożego Narodzenia zdążyli się już przyzwyczaić do niekończącej się zamieci. Przez tych kilka nocy, gdy panowała cisza, wręcz trudno im było zasnąć, teraz jednak znów wszystko powróciło do normy. Tak czy inaczej musieli dotrzeć do tunelu ze swoimi instrumentami pomiarowymi, bez względu na to, czy szalała zamieć, czy też nie. Drzwi wyjściowych naturalnie nie dało się otworzyć, cały ich wysiłek z łopatami do odgarniania śniegu poszedł na marne. Tak jak zwykle, musieli wydostać się przez okno na piętrze. Wściekła zamieć znów się rozpoczęła, nie było jednak aż tak źle, by nie mogli się przedostać. Zasznurowali anoraki wokół twarzy i założyli gogle. Od budowy tunelu dzieliły ich zaledwie dwa kilometry i gdy tylko znaleźli się za narożem domu, mieli wiatr w plecy i mogli niemal żeglować po zboczu góry. Gorsze było to, że wejście do tunelu w śniegu zostało zasypane. Nie mogli nawet zobaczyć, gdzie się zaczynało, bo zamieć zatarła wszelkie ślady. Ale cóż, to było tylko ostatnie dwieście metrów, potem dotarli do spiralnych schodów przy szybie wentylacyjnym. Wejście przykrywał właz, a komin z beczek po cemencie wystawał sporo ponad śnieg i naprowadził ich na właściwe miejsce. Odkopali wejście rękoma, zeszli na spiralne schody i zapalili górnicze lampy.
Na dole w tunelu natknęli się na ostatnich robotników powracających ze swojej zmiany oraz brygadzistę Olego Lænesa, który zapytał, jak tam pogoda na zewnątrz. Sądząc ze świstu wiatru przy kominie baraku, wiatr znów się rozhulał. Jeśli po wykonaniu pomiarów powrót do domu okaże się niemożliwy, panowie inżynierowie mogą zatrzymać się na noc w baraku robotników. Podziękowali i odparli, że to przemyślą. Później zawsze można będzie sprawdzić, jak wyglądają warunki na zewnątrz, wystarczy wystawić głowę przy szybie wentylacyjnym. Ponieważ byli we dwójkę, nie potrzebowali żadnej pomocy przy przytrzymywaniu łat niwelujących albo zwieszaniu pionu. Trudniejszych rzeczy nie zamierzali robić. Gdy zostali sami, pracowali przez kilka godzin, dokonując pomiarów kontrolnych, i spisali instrukcje dla brygadzisty z następnej zmiany. Następnie spakowali sprzęt i przedostali się w stronę wejścia przy szybie wentylacyjnym. Poruszanie się w tunelu zaczynało sprawiać trudności, ponieważ wszędzie piętrzyły się masy skalnych odłamków. Zawsze tak było pod koniec okresu zimowego, zanim dało się wywieźć na zewnątrz gruz po wysadzaniu i kuciu. Zostawili instrumenty w szybie wentylacyjnym, porządnie zapakowane w grube płótno, po czym wspięli się na górę. Gdy unieśli właz u szczytu spiralnych schodów, natychmiast zdali sobie sprawę, że zamieć jeszcze się nasiliła. Sznurując anoraki i zakładając gogle, dyskutowali, przekrzykując wiatr, czy warto się męczyć z powrotem do swojego baraku i czy nie lepiej przeczekać zamieć u robotników. Byli zgodni co do tego, że w tym drugim przypadku musieliby tam zostać na dłużej. Estrid mogłaby się zacząć niepokoić, gdyby zostawili ją samą. Poza tym od domu dzieliły ich tylko dwa kilometry. Nawet jeśli widoczność była niemal zerowa, mogli zdać się na kompas. Nie. Powinni wrócić do domu. Całą tę dyskusję przeprowadzili, klęcząc zwróceni do siebie twarzami i wrzeszcząc. Musieli wyglądać jak dwa obszczekujące się psy. Gdy Daniel wstał, by złapać narty i kijki, wściekły wiatr niemal go przewrócił. Przejechał kilka metrów po szreni, zanim roztropnie wbił jeden z kijków w śnieg, by się zatrzymać. Potem skulony podczołgał się do Lauritza i krzyknął, że muszą taszczyć ze sobą narty i czołgać się po powierzchni szreni. Chwilę później czołgali się pod wiatr po lodowatej szreni, na której żaden pędzony wiatrem śnieg nie znajdywał punktu zaczepienia. Daniel pierwszy, Lauritz za nim, holując narty za sobą. Wkrótce okazało się, że to beznadziejny sposób poruszania się naprzód i w tych okolicznościach dwa kilometry to już nie były przelewki. Wstali i próbowali iść skuleni, pochyleni do przodu, po chwili jednak przewrócił ich gwałtowny podmuch i obaj potoczyli się do tyłu po zlodowaciałym śniegu. Znów naradzili się, krzycząc, i doszli do wniosku, że ciągnięcie za sobą nart stanowi dla nich zbyt duże utrudnienie. Z drugiej jednak strony nie było żadnego miejsca, gdzie mogliby je zostawić. Nie wiedzieli też, jakie jest ich położenie w odniesieniu do szybu wentylacyjnego. Przeorganizowali się w ten sposób, że każdy z nich wlókł własne narty za sobą. Lauritz zaproponował, że będzie czołgał się jako pierwszy, ponieważ miał lepszy kompas z fosforyzującymi oznaczeniami.
Ciemności miały zapaść za kilka godzin, ale to nie miało żadnego znaczenia. Wirujący śnieg oślepiał ich do tego stopnia, że równie dobrze mogło być ciemno. Obaj byli upartymi ludźmi. Żaden z nich nawet nie pomyślał o tym, by się poddać. Poza tym nie było już takiej możliwości. Mogli trafić do domu, kierując się kompasem, ale włazu do szybu wentylacyjnego za nic teraz nie znajdą. Nie mieli więc wyboru. Związali się liną, żeby się nie zgubić. Być może czołgali się w ten sposób przez jakąś godzinę, nie mogli tego ocenić, jeszcze trudniej zaś było stwierdzić, jaki odcinek drogi już pokonali. Zamieć przeszła w huragan i w najsilniejszych podmuchach nie dawali rady nawet się czołgać, ponieważ wiatr napierał na nich zbyt mocno i istniało ryzyko, że potoczą się w dół po szreni, w najgorszym przypadku nawet kilkaset metrów. Od czasu do czasu musieli przywierać płasko do śniegu, wyciągając ręce przed siebie i chowając w nich głowę. Lauritzowi powoli zaczynała świtać myśl, że śmierć jest blisko i że naprawdę walczą o życie. Jeśli wiatr potoczy ich po szreni, obaj zginą. Nie mieli ze sobą łopaty, nie mogli się zakopać. Temperatura spadała, czuł to na policzkach, a ostry wiatr podwajał efekt mrozu. Nigdy nie poświęcił śmierci więcej niż przelotną myśl. Śmierć to było coś, co przychodzi na koniec życia, w bardzo odległej przyszłości. Miał dwadzieścia siedem lat, był sportowcem, dyplomowanym inżynierem z Drezna, a więc tym samym był nieśmiertelny. Aż do teraz. Ingeborg by mu tego nigdy nie wybaczyła, pomyślał z wisielczym humorem. Całe jej plany, by sprzeciwić się woli barona, spaliłyby na panewce tylko dlatego, że ten, za którego przysięgła wyjść za mąż, wyruszył w góry i z czystej głupoty w nich zginął. Gdyby chociaż chodziło o kamienną lawinę albo most, który się zawalił. Ale z czystej głupoty?! To było niewybaczalne! Boga nie chciał w te sprawy wciągać, chociaż znów odnosił wrażenie, jakby ten się z niego naśmiewał. Nie zamierzał jednak go fatygować swoimi egoistycznymi sprawami. W najgorszych huraganowych podmuchach leżeli bez ruchu, płasko jak flądry przy dnie. Gdy tylko wyczuwali, że wiatr na chwilę słabnie, jakby brał oddech przed kolejnym atakiem, czołgali się kilka metrów naprzód. Lewe ramię, prawe kolano, lewe kolano, pociągnąć za sobą narty. I od początku. Nagle Lauritzowi wydało się, że siła wiatru słabnie, choć potworny świst nadal nie cichł. Znaleźli się po zawietrznej stronie czegoś, co chroniło ich przed podmuchami. Okazało się, że jest to składowisko szyn transportowych przykrytych brezentem i mocno związanych ze sobą. Tu mogli zostawić narty. Teraz wiedzieli, że idą we właściwym kierunku, bo w drodze na górę mijali tę stertę w odległości kilkudziesięciu metrów. Oznaczało to, że pokonali dopiero niewiele więcej niż połowę drogi. Teraz jednak, gdy już nie musieli wlec ze sobą nart, czołganie się powinno być znacznie łatwiejsze.
Pod osłoną sterty mogli na chwilę wstać i rozprostować plecy. Wsunęli narty pod brezent i szyny i przeszli za róg, znów wychodząc na wiatr. Zamieć natychmiast przycisnęła ich do ziemi. Czołgali się dalej, według wskazań kompasu. Co niezwykłe, wiatr wiał z południowego zachodu. To dlatego przedtem niemal „przyżeglowali” do tunelu. O wiele lepiej by na tym wyszli, gdyby było na odwrót. Po kwadransie, a może dwudziestu minutach albo dziesięciu, albo trzydziestu, twarde podłoże zaczęło stawać się miększe, a potem ustępować pod ich ciężarem. Zsuwali się do niecki, która napełniła się świeżym śniegiem, coraz głębszym i głębszym. Wkrótce nie byli już w stanie się czołgać; to by oznaczało „utopienie się” w śniegu. Musieli się podźwignąć, stanąć na nogi, pochylić naprzód na tyle, na ile to było możliwe przy wietrze wiejącym w twarz, i brnąć dalej przez świeży śnieg, który już wkrótce sięgał im powyżej pasa. Huragan nie mógł już ich cisnąć w ciemność jak rękawiczki. Jednak przebijanie się przez głęboki śnieg szło powoli. Teraz przydałyby im się narty, ale powrót był niemożliwy, nigdy nie znaleźliby właściwego miejsca, a poza tym zgubiliby kierunek. Nie było o czym mówić, nawet gdyby mogli ze sobą rozmawiać. Musieli jedynie dalej przebijać się do przodu, metr po metrze. Zaczęli się pocić. Oznaczało to, że już nie będą mogli się zatrzymać, muszą pokonać resztę drogi bez żadnej przerwy. Nawet jeśli znów znajdą jakąś osłonę, będą musieli nieustannie utrzymywać temperaturę ciała. Gdyby się zatrzymali, pot na ich ciałach zamarzłby. To również oznaczało śmierć. Lauritz zaczął myśleć o tym, jak w następnym liście opisze Ingeborg ten potworny powrót do domu. To było jak magiczne zaklęcie. Nie mógł umrzeć, ponieważ musiał napisać do Ingeborg. Gdy zastanowił się nad tym głębiej, doszedł do wniosku, że najlepsze byłoby humorystyczne opowiadanie z odpowiednią dozą samokrytyki. Młody dyplomowany inżynier, którego nieśmiertelność została wystawiona na próbę, albo raczej któremu przypomniano o jego śmiertelności. Albo jeszcze lepiej! Interesujący wniosek, że budowa tej kolei wcale nie wymagała najlepszego teoretycznego wykształcenia na świecie. Problemy techniczne same w sobie nie były wcale aż tak niezwykłe, należało postawić zaledwie jeden naprawdę trudny do skonstruowania most. Wszystko inne, mosty, tunele i nasypy kolejowe, opierało się na stabilnej, mającej już pół stulecia wiedzy. Wszyscy, którzy twierdzili, że w Norwegii brakowało wykwalifikowanych inżynierów, by zbudować Kolej Bergeńską, mylili się. Nie zależało to od teoretycznej wiedzy inżynierów, lecz od ich praktycznej zdolności do przeżycia. Kolej była po prostu koleją. Różnica polegała na tym, że tu, na górze, budowano przy huraganowych wichrach i wśród wysokich na osiemnaście metrów śnieżnych zasp. Pozostawało oczywiście pytanie, czy takie rozumowanie w ogóle zainteresuje Ingeborg. Być może, gdy będzie pisał, nie powinien za bardzo wchodzić w szczegóły. Nagle doczołgali się do górnej części ściany szczytowej baraku dla inżynierów, pod samą kalenicą. Gdy Lauritz zdjął gogle, stwierdził, że prawie całą ścianę pokrywa lód. Nie minęła
jeszcze czwarta, mimo zamieci wciąż było widać światło dnia. Do tej pory nie miał o tym pojęcia, przez ostatnią godzinę był na wpół oślepiony. Przeczołgali się wokół domu i stwierdzili, że okno do biura jest zaryglowane od środka. Estrid z pewnością się wystraszyła, że huragan wyrwie je z futryny, i postąpiła słusznie. Teraz jednak najważniejsze było to, by dostać się do środka. Daniel zaczął z całych sił walić w zamknięte okno, Lauritz zaś podczołgał się do komina, wyjął swój nóż i zaczął uderzać nim w blachę. Po chwili usłyszał z dołu krzyk Daniela. Estrid otworzyła im okno. Ugotowała taki posiłek, który mogła długo trzymać na ogniu, jak zapewniła, i ani przez chwilę nie traciła nadziei, że wrócą do domu. Dostali do jedzenia groch, wieprzowinę i porządny kieliszek wódki. Przedwiośnie było tą porą roku, którą najtrudniej wytrzymać: okres od marca do maja. Transporty mogły docierać tylko przez krótki czas w kwietniu, gdy juczne konie, zaprzęgi i robotnicy szukający pracy wydeptywali twarde ścieżki w zbitym śniegu. Wtedy przybyły również pierwsze transporty konne z Taugevand, jednak z początku przywożono jedynie paliwo i drewno na opał, więc w Finse trzeba było jeszcze przez jakiś czas znosić monotonną dietę, składającą się z suszonych ryb, konserw i mleka w proszku. Przy pięknej pogodzie w oddali dało się dostrzec wąskiego, czarnego węża wijącego się w górę po roziskrzonym białym śniegu. Byli to robotnicy, którzy przybywali tu szukać pracy. To, że zjawiali się za wcześnie, by zdobyć jakiekolwiek zajęcie związane z budowaniem mostów, nasypów czy tuneli – w tunelach pracowali już przecież ludzie – miało proste wyjaśnienie. Im wcześniej człowiek się zjawiał, tym pewniejsze było, że dostanie pracę. W drodze pod górę mężczyźni nocowali w pustych barakach dla robotników. Noce jednak wciąż były bardzo zimne, a pogoda o tej porze zmienna, bo często zdarzały się nawroty silnych opadów śniegu. Spółka kolejowa próbowała co prawda zapewnić rezerwy drewna na opał pod każdym barakiem, jednak ludzie zjawiający się zbyt wcześnie nie byli w stanie odnaleźć składowanego drewna lub węgla, ponieważ wszystko wciąż przysłaniał śnieg. By nie zmarznąć w te zimne wiosenne noce, robotnicy rozpalali ogniska ze wszystkiego, co nawinęło im się pod rękę: stołów, krzeseł, łóżek. To dlatego pierwsze juczne konie przywiozły ładunek węgla i drewna zamiast prowiantu. Trzeba było zadbać o to, by baraki znów nadawały się do zamieszkania. Płacono pięć öre za kilogram ładunku jucznego konia na trasie do Finse. Ci, którzy nie mieli konia, mogli zamiast tego podjąć się transportowania drewna i węgla na własnym grzbiecie. Mężczyzna zwany Lærdalsborken przenosił niemal tyle co koń, pięćdziesiąt do sześćdziesięciu kilo na raz. Inny dryblas, Daniel Vidme z Flaamsdalen, potrafił unieść równie dużo, tak przynajmniej mówiono. Gdy robotnicy docierali do budynku biurowego w Finse, byli wykończeni i zwykle zbyt lekko odziani. Jednak tymczasowych prac nie brakowało, ponieważ ogólnie biorąc, przez następny miesiąc można było odgarniać śnieg – im więcej ludzi to robiło, tym lepiej. Oprócz tego oferowano im prace stolarskie i przy naprawach w częściowo zdemolowanych barakach wzdłuż
linii kolei. Daniel Ellefsen i Lauritz mieli przerwę w mozolnej zimowej rutynie. Musieli zająć się zatrudnianiem nowych ludzi oraz wypłatami dla robotników, którzy mieli powrócić do domów po zimowych pracach w tunelu. W ten sposób dwa zespoły robotników, które pracowały na zmianę w tunelu Torbjørn, stopniały o połowę. Brygadziści Johan Svenske i Ole Lænes odpowiadali za nową rekrutację, inżynierowie zaś przyjmowali każdego, którego tych dwóch im poleciło, bez jakiejkolwiek dyskusji – z książeczką pracy czy bez. Była to swego rodzaju legitymacja, dowód wcześniej wykonanych prac, którą większość ludzi nosiła ze sobą, przemierzając kraj w poszukiwaniu zatrudnienia. Istnieli oczywiście ludzie, którzy nie posiadali tego wartościowego dokumentu ułatwiającego znalezienie zatrudnienia, a przyczyny tego stanu rzeczy były różne, jedne dało się wyjaśnić, inne lepiej było przemilczeć. Brygadziści Johan Svenske i Ole Lænes twierdzili, że potrafią jednym spojrzeniem ocenić, czy dany człowiek jest ulepiony z właściwej gliny, więc nawet nie pytali o książeczkę pracy. Ci, którzy dostawali zatrudnienie, mogli od razu udać się do składu handlowego w Finse i otrzymać kredyt u kupca Klema. Jednak z kredytem u Klema mogło być już trudniej, jeśli nie miało się książeczki pracy. Gdy Lauritz znalazł się tam, by kupić nowe gogle, bo poprzednie zgubił, trafił w sam środek niezapomnianej dyskusji na temat kredytu. No cóż, niezapomniana czy nie, i tak natychmiast udał się na górę do biura, by z dokładnością co do jednego słowa zapisać sobie sformułowania użyte przez wysokiego chudego Szweda, któremu Klem nie chciał udzielić kredytu: „Ja, który byłem w Luleå i Haparanda. Ja, który widziałem Ziemię Świętą, Grób Jezusa Chrystusa, kąpałem się w rzece Jordan i dwa razy poszedłem na dno na Kanale Gotyjskim! A jednak odmawiasz mi kredytu, ty cholerny skąpcu?!”. Mężczyzna dostał kredyt. Daniel miał ogromny ubaw, gdy Lauritz wydeklamował te słowa podczas kolacji. Robotnicy, którzy nie mieli tyle szczęścia, by wybrał ich Johan Svenske albo Ole Lænes, trafiali do brygady odśnieżającej. Oznaczało to co najmniej dwa miesiące pewnej pracy. Jednego po drugim wysyłano ich do wielkiego baraku na czterdzieści osób, który wzniesiono w Finse. Tam przyjmowała ich Kristin, kucharka, największy postrach całej linii kolejowej. Ona sama była nieuprzejma i porywcza, nawet brygadziści nie ośmielali jej się sprzeciwić, a procedura przyjęcia do jej baraku – bezlitosna. Robotnik, który zjawiał się z kapeluszem w ręce i mówił, że właśnie dostał pracę, dostawał rozkaz, by natychmiast rozebrać się do naga. Mężczyźni, którzy wcześniej nic nie słyszeli o Kristin, wahali się albo myśleli, że się przesłyszeli. Jednak rozkazy Kristin dotyczyły wszystkich, zarówno Norwegów, jak i Szwedów oraz Finów: zdjąć ciuchy i rzucić je na stos. Po chwili przynosiła balię wody, szare mydło i podniesionym głosem wydawała instrukcje. Tutaj trzeba się myć od stóp do głów, a zwłaszcza w kroczu, i to porządnie! Świeże ubrania rzucała obok balii, stare wynosiła, trzymając je na dwóch kijkach, i wrzucała do jednego z wielkich miedzianych garnków, w których wygotowywała zarówno dywaniki leżące w baraku, jak i ubrania nowo zatrudnionych robotników. W jej baraku nie było miejsca nawet dla jednej
wszy. Jednak niektóre wszy wydawały się nieświadome tego zakazu. Zazwyczaj aby zwalczyć ich plagę, robotnicy rozsypywali na pryczach tabakę lub przemycali ze sobą odrobinę dynamitu, by włożyć go pod materac. Niektóre spośród wesz nie podzielały ich zdania co do skuteczności tych sprawdzonych domowych środków. Lauritz był świadkiem procedury Kristin, gdy pewien rozwścieczony Fin wrócił do biura, twierdząc, że jakaś straszna baba nie pozwoliła mu zająć miejsca, jakie wskazał mu pan inżynier. Brzmiało to dziwnie, więc Lauritz poszedł z nim do dużego nowego baraku, by wyjaśnić ewentualne nieporozumienie. Jednak gdy zrozumiał, czym kierowała się Kristin, wprowadzając tę procedurę dla nowo przybyłych, nie miał jej nic do zarzucenia. Zbudowano również stajnie dla ponad setki koni i najczęściej było tam też miejsce dla tych, którzy dostali robotę przy odgarnianiu śniegu za dziesięć öre od kubika. To stanowiło nie taki zły zarobek, niektórzy potrafili w ten sposób zapracować nawet na siedem koron dziennie. Gdy batalion nowo przybyłych odgarniaczy śniegu zabrał się za przecieranie drogi transportowej w dół do Taugevand, Lauritzowi wydawało się, że to niewykonalne zadanie. W niektórych miejscach śnieg był ubity i tworzył ponadtrzymetrowe zaspy. Jednak tam, gdzie było go najwięcej, nie odgarniano go. Rozsypywano piasek, żwir i popiół, by wiosenne słońce zrobiło resztę. W czasie lata znakowano drogi wysokimi tyczkami, by można jej było odnaleźć w zimie. Po dziesięciu dniach gorączkowej krzątaniny i zatrudniania nowych pracowników wyglądało na to, że napływ ludzi się skończył, i Lauritz pojechał na nartach do baraku przy tunelu Torbjørn, by zaplanować letnie prace z Johanem Svenskem. Wziął ze sobą trochę nowych rysunków, nad którymi pracował przez zimę. Zespół Johana miał najpierw zakończyć prace zimowe w tunelu, później brygadzista musiał zastąpić robotników, którzy chcieli wracać do domu albo do karczmy w najbliższym mieście, ludźmi potrafiącymi nie tylko radzić sobie zimą w tunelu, ale także umiejącymi wspinać się latem na wysokie rusztowania. Budowa nad Kleivefossen to nie były przelewki, ubiegłego lata niemal stracili dwóch ludzi. Dlatego Lauritz zaczął tę dyskusję od omawiania różnych zabezpieczeń, które wymyślił. Każdy człowiek pracujący wysoko na rusztowaniach powinien być wyposażony w mocną, skórzaną uprząż. I na każdym piętrze muszą rozpiąć w poprzek stalową linę. Między stalową liną a skórzanymi uprzężami należało nosić lonżę, którą karabińczykami mocowało się na obu końcach. Jeśli ktoś się potknie i spadnie, będzie musiał pohuśtać się trochę nad przepaścią – mogło to być co prawda nieprzyjemne, ale przynajmniej przeżyje. Kierownictwo w Voss zatwierdziło dodatkowe wydatki, Skavlanowi spodobał się pomysł. Lauritz karabińczyki zamierzał nabyć osobiście, ponieważ planował wizytę w Bergen. Stalowe liny miały przybyć ze zwykłym transportem materiałów z Sogn. Wyglądało na to, że Johanowi Svenskemu nie za bardzo zaimponowały propozycje
Lauritza. Mruknął pod nosem, że to jakby tchórzostwo, poruszać się w uprzęży jak jakieś dziecko. Jednak z drugiej strony niektórzy bali się pracy na wysokości. Mogły się pojawić problemy z zatrudnianiem nowych pracowników. Będzie musiał przecież wspomnieć, że jego zespół wkrótce przeniesie się dalej i będzie pracował na rusztowaniach nad wodospadem Kleivefossen. A wtedy czasami pan mięczak, jak to się mówiło, gdy człowiek „robił z siebie Szweda”, czuł się niepewnie na myśl o tym, że będzie pracował na drewnianej konstrukcji na dużej wysokości. Problem polegał na tym, że tylko nieliczni się do tego przyznawali, większość kłamała. A z tego wynikało, że jeśli weźmie się pod uwagę, że na świecie było aż nazbyt wielu tchórzliwych mężczyzn i oni również mieli prawo zarabiać na życie – w dobrym socjalistycznym duchu – propozycja z uprzężami i karabińczykami może i nie była taka zła. – Bardziej interesujące jest to, czy nowy sposób budowania podwójnych rusztowań się opłaci – stwierdził Johan Svenske z szerokim, pełnym zachwytu uśmiechem. Wcześniej wiele dyskutowano na ten temat, ponieważ Lauritz tak zmodyfikował plany rusztowań, że koszty materiałów wzrosły o niemal osiemdziesiąt procent. Kwestię tę w końcu rozwiązano po długiej wymianie korespondencji z główną siedzibą. Później jednak zmiany sprawiły, że przewidywany czas pracy wydłużył się mniej więcej o tyle samo. To zaś miało wpływ na akord. Z tym problemem również się uporano, jednak budowa mostu już w tej chwili okazała się o wiele droższa, niż to wstępnie zakładano. – Zimą było niezwykle dużo bardzo silnych zamieci – powiedział znacząco Johan Svenske. – Więc może będzie tak jak z naszym śnieżnym tunelem pod Torbjørn. Wyrzucone pieniądze, ale przecież na biednego nie trafiło, w końcu to spółka kolejowa. Co najwyżej dotknie to inżyniera, jeśli wejdziemy na górę i okaże się, że całe to gówno leży zdmuchnięte wiatrem na dnie doliny. Lauritz uznał, że brygadzista nie miał nic złośliwego na myśli. To było tylko takie wyzwanie między przyjaciółmi. Bo byli przyjaciółmi. – No dobra, Johan, w takim razie, ty i ja, zrobimy tak – rzucił. – Założymy się o tygodniówkę. Ja przegrywam, jeśli rusztowania się zawaliły, ty, jeśli wciąż stoją. Odważysz się na to? Naturalnie nie istniało coś takiego, na co Johan Svenske by się nie odważył. Uzgodnili, że ten, który przegra, zapłaci tygodniówkę – w pierwszym przypadku z pensji inżynierskiej, w drugim zaś z pensji brygadzisty. Gdy uścisnęli sobie ręce, Johan Svenske nie mógł się powstrzymać, by nie odegrać Old Shatterhanda. Lauritza ani trochę to nie zdziwiło. Stłumił jednak uczucie bólu i spróbował udawać, że nic nie czuje. Jego przyjaciel Johan przejrzał go, ale i tak docenił jego starania. Potem poświęcili chwilę na studiowanie rysunków nadbudówek na moście. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, a pogoda nie będzie sprawiać zbyt dużych problemów, powinni się wyrobić do jesieni. Potem pozostawała jeszcze praca na dwa sezony letnie – budowa kamiennego łuku nad
przepaścią. – Powinieneś wiedzieć jedno, Lauritz – powiedział Johan Svenske, gdy się rozstawali. – To najcholerniejsza robota na całej linii, niech mnie diabli! I najlepsza. To jest naprawdę wielkie! Gdy Lauritz zjeżdżał po szreni w stronę „stacji Finse”, jak zaczęto ją już żartobliwie nazywać, zastanawiał się nad słowem, którego użył Johan Svenske. Wielkie. Oczywiście było to całkowicie zgodne z prawdą. Jednak jego uwagę zwrócił dobór słów – typowy dla wykształconego człowieka, i gdyby sam się tak wyraził, nie byłoby w tym nic niezwykłego. W ustach Johana brzmiało to jakoś niewłaściwie, choć miał całkowitą rację. Co by było, gdyby ślepy los rzucił Johana do Drezna, mniej więcej tak samo, jak jego samego, czy jego brata Oscara? I gdyby on sam i Oscar zostali wysłani jako robotnicy do budowy kolei, a nie do zakładu powroźniczego? Czy wtedy ich role życiowe byłyby zamienione? Tak, bez wątpienia. Mężczyźni w barakach byli socjalistami. Przez dwa lata z rzędu urządzali demonstracje pierwszego maja, śpiewali bojowe pieśni i pozwalali agitatorom wygłaszać przemówienia. Było to jak najbardziej w porządku, dopóki nie przeszkadzało w pracy. Lauritzowi przeszkadzało natomiast, że demonstracje skierowały się przeciwko barakowi inżynierskiemu; wiązało się to z faktem, że inżynierowie byli wrogami klasowymi tu na miejscu, najbliżej. Lauritz nie miał ochoty być postrzegany jako wróg klasowy. Postąpił głupio, próbując nawet przedyskutować tę sprawę z jednym z agitatorów, ale wybrał wyjątkowo niewłaściwy moment. Potem już nic więcej z tego nie wynikło. Jednak z czysto filozoficznego punktu widzenia warto się było zastanowić nad tym problemem. Odśnieżanie szło pełną parą, większość baraków naprawiono, wszystkie składy były wyposażone w węgiel i nareszcie zaczęły docierać juczne konie z mięsem, serem i chlebem, a nawet z whisky i wódką. Na początku czerwca Lauritz wyjechał. Mokry śnieg zapadał się pod jego ciężarem na dwadzieścia centymetrów, choć używał swoich najszerszych nart z drewna hikorowego. Była to ciężka podróż, ale jeśli miał ją odbyć, to właśnie teraz. Wciąż pozostał co najmniej tydzień, nim Johan Svenske i jego uzupełniony nowymi ludźmi zespół robotników oraz kucharka udadzą się w drogę do Kleivefossen. O tej porze roku na lodzie nie można było polegać – duże szare plamy tu i ówdzie – więc kiedy tylko się dało, unikał ciągów wodnych. Na dole w Kleivefossen był oczywiście zmuszony zdjąć narty i nieść je na ramieniu, podobnie w Raundalen, ale podróżował z niewielkim bagażem, nie stanowiło to więc poważnego problemu. Zostawił narty w głównym biurze w Voss i wykupił bilet na pociąg do Bergen. Dotarcie tutaj zajęło mu zaledwie dobę, nocował w górach. Jako świeżo upieczony inżynier pracujący przy linii bergeńskiej nigdy nie byłby w stanie czegoś takiego dokonać.
Trudno byłoby mu komukolwiek opowiedzieć o tym zapierającym dech w piersiach uczuciu, gdy jechał pociągiem do Bergen. Tak to właśnie będzie kiedyś wyglądać również tam, w górach. Różnice w krajobrazie były tak ogromne, że czuł się tak, jakby jechał do innego świata. Wkrótce cały śnieg zniknął i pociąg, sapiąc, podążał przez zielone okolice, gdzie stoki wzgórz też czasem były całkowicie białe, tyle tylko, że to kwitły na nich drzewa owocowe. Dzieci kąpały się, chlapały na siebie wodą i bawiły się w niewielkich stawach, a na łąkach pasły się krowy. Gdy wysiadł na obskurnej i jakby prowizorycznej stacji w Bergen, jego pierwszą myślą było, że to bardzo ubogie powitanie dla tych, którzy pewnego dnia po raz pierwszy odbędą podróż z Kristianii aż tutaj. Jego marzenie o tym, by wybudować nowy Hauptbahnhof, wciąż pozostawało bardzo żywe. Następnie pomyślał o tym, że musiała upłynąć cała wieczność, odkąd uczęszczał do szkoły katedralnej w tym mieście. Było tu tyle nowego! Ulicami mknęły tramwaje, wściekle dzwoniąc na pieszych, zauważył dwa automobile, a przy chodnikach stały teraz gazowe latarnie, jak w każdym przyzwoitym europejskim mieście. W jakiś przedziwny sposób było tak, jakby jeszcze raz przyjechał z Osterøy do wielkiego miasta. Po tym jak widział Berlin i przez pięć lat mieszkał w Dreźnie, wydawało mu się, że wróci do jakiejś wioski. Jednak wcale tak nie było. XX wiek naprawdę był stuleciem wielkich – nie, tak olbrzymich, że aż przekraczających ludzkie pojęcie – przemian. Listownie zarezerwował pokój w Hotelu Misyjnym w Bergen, ponieważ dowiedział się, że na parterze jest tam zakład fryzjerski. Ku jego zdumieniu młoda kobieta w recepcji zawahała się, gdy podał nazwisko i poprosił o klucz do swojego pokoju. Wyglądało to tak, jakby z wyjątkową niechęcią gotowa była przyjąć go jako gościa. Gdy zapytał, o co chodzi, rumieniąc się i spuszczając wzrok odparła, że być może Hotel Misyjny nie jest odpowiednim miejscem dla kogoś pracującego przy budowie kolei. Ze względu na pewne rygorystyczne reguły dotyczące nocnych odwiedzin w pokoju. Gdy zapytał ją, skąd wie, że pracował przy budowie kolei, wbiła tylko wzrok w kontuar. Zapewnił ją, że nie planuje ani pijaństwa, ani żadnych nocnych odwiedzin, i dostał klucz do pokoju. Przed lustrem w salonie fryzjerskim wszystko zrozumiał. Wyglądał jak dzikus. Włosy opadały mu aż do ramion, brodę miał równie krzaczastą jak Johan Svenske, a te niewielkie fragmenty twarzy, które było widać, miały brązowy kolor, jak wyprawiona skóra. A więc był robotnikiem kolejowym, który przyjechał do miasta, by przepuścić całą swoją wypłatę na hulanki i swawole. Upłynęło półtorej godziny, nim znów zaczął wyglądać jak dyplomowany inżynier, przynajmniej jeśli chodzi o fryzurę – krótką, na jeża – i wąsy. Kontrast pomiędzy jego ciemnobrązowym nosem i kośćmi policzkowymi a tą częścią twarzy, z której teraz zniknął zarost, był przedziwny. Wyszedł na miasto, by kupić potrzebne rzeczy. Nie chciał przyjeżdżać do matki w zniszczonym roboczym ubraniu. Nie zdążył jednak ujść daleko, gdy poczuł dziwny ból w dolnej części łydek i pod podeszwami stóp. Z początku nie wiedział, co się stało, przez dwa
lata przecież zmagał się z wszelkimi bólami po jeździe na nartach, co nie robiło już teraz na nim wrażenia, więc nie powinien odczuwać bólu nawet po siedmiomilowej podróży z Finse do Voss. Gdy się nad tym zastanowił, dotarło do niego, że przez ostatnie dwa lata głównie jeździł na nartach, a bardzo niewiele chodził tak, jak spaceruje się po mieście albo po płaskim terenie. Po prostu nie był „wytrenowany” do spacerów. Z jazdą na rowerze prawdopodobnie byłoby lepiej, bo miała więcej wspólnego z udami niż podeszwami stóp i dolną częścią łydek. Z zakupami poszło mu lepiej. Jego krótko przystrzyżone włosy i świeżo nawoskowane wąsy mówiły same za siebie, podobnie zresztą jak cała jego postawa – zachowywał się tak, jakby był z powrotem w Dreźnie i został znakomicie obsłużony. Również zakup podróżnej walizki, bo tak to się teraz nazywało, wykonanej ze świńskiej skóry, nie nastręczył żadnych trudności. Zjadł obiad na mieście, ponieważ w Hotelu Misyjnym przy Strandgaten nie serwowano wina do posiłków. Wypił butelkę reńskiego do wieprzowego kotleta z wysmażoną, chrupiącą skórką, w duchu marząc o Ingeborg i o Niemczech. A jednak tej nocy źle spał. Niepokoił się przed spotkaniem z matką. Jego wizyta dwa lata temu w Boże Narodzenie była rozczarowaniem. Dla jego matki Boże Narodzenie to nie czas świątecznej radości, lecz rygorystycznego milczenia i rozpamiętywania narodzin Zbawiciela, kiedy to wszyscy muszą chodzić ze spuszczonym wzrokiem i kontemplować Wieczność. Mniej więcej tak samo, jak powinno się robić przed Wielkanocą. Nie w ten sposób zapamiętał święta Bożego Narodzenia z dzieciństwa. Może i byli biedni – choć nie tak biedni jak sąsiedzi – ale naprawdę nie obchodzili świąt, chodząc ze spuszczonym wzrokiem i szepcząc, zamiast rozmawiać. A jak było w domu na Osterøy teraz, na początku czerwca, w Zielone Świątki, które były czasem uniesienia? Chyba teraz wolno będzie to i owo powiedzieć? Nie przejmował się za bardzo tym, że mimo wina późno zasnął. Prom odchodził dopiero około południa. Obudził się jednak wcześnie. Nie mógł pójść na spacer; choć wydawało się to komiczne, miał okropne zakwasy po tym, jak chodził w sposób, w jaki porusza się większość ludzi. Nie miał też nic do czytania ani żadnych przyborów do pisania. Spróbował zabić czas po śniadaniu – bardzo obfitym śniadaniu, na które składała się owsianka z mlekiem, śmietaną i masłem, jajka oraz wieprzowina – leżąc na łóżku z rękoma splecionymi na karku i od czasu do czasu podkręcając wąsy. Pozwolił, by jego myśli wędrowały od wspomnień z dzieciństwa na Osterøy do wspomnień z Drezna. Wspominał wyprawy rybackie z ojcem i wujem Sverrem i ten pierwszy raz, gdy zobaczył rynek w wielkim mieście Bergen. W myślach co chwilę wracał do Ingeborg. Prom na Osterøy i do dwunastu innych przystani odpływał z Kei Niemieckiej punktualnie o godzinie dwunastej w południe. To było cudowne uczucie, móc znów zobaczyć parowiec „Ole Bull”; w oczach Lauritza statek się skurczył. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo zapamiętał go jako o wiele większy. Po chwili wahania wszedł na pokład. Wykupił bilet na górnym pokładzie, choć bez wątpienia ubrany był jak pasażer pierwszej klasy. Jednak z tego, co widział, cały salon dla pierwszej klasy
wypełniał się mówiącymi po niemiecku turystami. Poczuł, że nie pasowałby do tego towarzystwa. Nie tu i teraz, na pokładzie „Ole Bull” płynącego w stronę Tyssebotn. Poza tym pogoda była wyjątkowo śliczna – stąd taki napływ turystów – i siedzenie na zewnątrz w ciepłym letnim wietrze mogło nawet sprawiać przyjemność. Aż do tego stopnia nie był jeszcze rozpuszczony. Przy każdym pomoście, przy którym cumował „Ole Bull”, turyści całym stadem schodzili na ląd i głośno podziwiali widoki. Gdy tylko prom wypływał dalej, znikali w swoim salonie. W ich zachowaniu było coś komicznego, co trudno wytłumaczyć. Nie rozumiał, co go tak śmieszyło, jednak nie potrafił się powstrzymać od lekkiego uśmiechu za każdym razem, gdy ta scena się powtarzała. Im bardziej zbliżał się do kei w Tyssebotn, tym dziwniejszy ogarniał go nastrój. Naturalnie chciał znów zobaczyć matkę, kochał ją, tak jak każdy dobry syn, czuł również do niej podziw za tę stoicką siłę i łzy napływały mu do oczu za każdym razem, gdy jego myśli ocierały się o tragedię, która ją kiedyś dotknęła. Jednak to nie było tylko to. To nie ta zupełnie naturalna miłość do własnej matki sprawiała, że narastało w nim to dziwne uczucie. Prawdopodobnie chodziło o niepokój, albo wręcz strach, przed rozmową z nią. W Boże Narodzenie dwa lata temu nic sobie nie powiedzieli. Wtedy na pierwszym planie był Jezus Chrystus. Ale teraz, latem, w późne Zielone Świątki? Chodziło o to, co powie o Oscarze i Sverrem. Dotarło to do niego w końcu, gdy prom przybijał do przystani, która kiedyś była jego rodzinnym portem. Była? Tak, bo to miejsce nie jest już jego domem, i gdziekolwiek zamieszka w przyszłości, czy to w Bergen, Dreźnie czy w Berlinie, Frøynes nigdy nie będzie niczym więcej niż miejscem, do którego się udawał, by odwiedzić matkę, tak jak teraz. Jeżeli rzeczywiście będą ze sobą rozmawiać, co przecież wydawało się nieuniknione, co będzie miał do powiedzenia o Oscarze i Sverrem, braciach, którzy zawiedli? A więc to tutaj, właśnie tutaj był jego słaby punkt i dlatego czuł się tak niezręcznie. Niemal mu ulżyło, gdy z taką wyrazistością pojął, na czym polega problem. Gdy opuszczono trap, znalazł się w kolejce za niemieckimi turystami, bo i tu najwyraźniej wszyscy schodzili na ląd. Przyczyną było niewielkie stoisko w najdalszym końcu pomostu, nad którym ręcznie wykonany szyld nieco zagadkowo głosił „Tröjen und Lusekoften”. Stała tam młoda blondynka ubrana w coś w rodzaju stroju ludowego, jakiego nigdy nie widział w Tyssebotn, czarna kamizelka zamiast zielonej, krótkie rękawki zamiast długich, i to właśnie na nią obrało kurs stado turystów. Natychmiast rozpoczął się handel, banknoty przechodziły z rąk do rak, Tröjen und Lusekoften zaś błyskawicznie zmieniały właścicieli, przy coraz głośniejszych rozmowach. Gdy podszedł bliżej, rozpoznał młodą kobietę, która zajmowała się sprzedażą. To musiała być jego kuzynka Solveig, której nie widział od dziesięciu lat. Gdy wyjeżdżał, wciąż jeszcze była dzieckiem. Teraz wyglądała jak z obrazka z jakiejś ludowej sagi. Odstawił walizkę i przyglądał się temu przedstawieniu. Kupujących ogarnął taki zapał, że wszyscy tłoczyli się przy stoisku. To były bardzo piękne, ręcznie robione norweskie swetry,
unikalny styl i intensywny kobaltowy błękit mówiły same za siebie. To dzieło jego matki wyrywali sobie z rąk turyści. Wkrótce pozostała tylko jedna klientka, która kurczowo trzymała ostatni sweterek, podczas gdy reszta towarzystwa wesoło wracała już na prom, pokazując sobie nawzajem swoje zdobycze. Gdy ostrożnie podszedł bliżej, odkrył ku swemu zdumieniu, iż ta ostatnia klientka się targuje. Chciała zapłacić najwyżej dwadzieścia koron zamiast dwudziestu pięciu. Marne pięć marek! To sprawiło, że nagle poczuł, jak ogarnia go wściekłość. – Proszę mi wybaczyć, że zjawiam się trochę późno – zwrócił się do Niemki w jego wieku i dość elegancko ubranej – lecz daję czterdzieści koron za ten przepiękny sweter. Otworzył portfel i powoli wyjął cztery banknoty dziesięciokoronowe. Położył je na małej, prowizorycznej ladzie przed swoją kuzynką, która wydawała się go nie poznawać. Niemka jeszcze silniej zacisnęła palce na swej zdobyczy. – Mój panie, zjawił się pan po mnie i chyba powinien pan przemyśleć, na czym polega uprzejmość – stwierdziła. – A łaskawa pani oferuje zaledwie dwadzieścia koron za piękny sweter, który u nas w Berlinie kosztowałby sto pięćdziesiąt! – odparł i skłonił się grzecznie. – Skąd pan wie, że jestem z Berlina?! – Ma pani bardzo charakterystyczną wymowę, moja łaskawa pani. – A pan, mój panie, pewnie pochodzi gdzieś z Saksonii, ale po co się pan wtrąca?! – A dlaczego się pani targuje, skoro cena jest tak niska? – Nie wolno rozpuszczać ludności naturalnej! Jesteśmy za to odpowiedzialni. Ludności naturalnej? Było to wyrażenie, którego nigdy nie słyszał i wątpił, czy coś takiego w ogóle istnieje w poprawnej niemczyźnie. Jego zdumienie sprawiło, że wściekła berlinka uznała, iż wygrała zarówno dyskusję, jak i sweterek. Z pogardą rzuciła dwa dziesięciokoronowe banknoty na ladę i udawała, że zaczyna się zbierać do odejścia. – Sweter naturalnie należy do pani, o ile zaoferuje pani wyższą cenę – rzucił zimno Lauritz. Zerknął na Solveig. Wciąż jeszcze go nie poznała, wydawało się jednak, że rozumie przynajmniej ogólny sens prowadzonej po niemiecku rozmowy i w napięciu się jej przysłuchiwała. Berlinka zawahała się, prychnęła, sięgnęła po portmonetkę i zaczęła grzebać wśród banknotów. Znalazła pięćdziesięciokoronowy, demonstracyjnie powoli położyła go na ladzie
i zgarnęła dziesięciokoronówki. – Gratuluję łaskawej pani. Zrobiła pani właśnie wyśmienity interes – powiedział Lauritz. – Możliwe, ale gdyby łaskawy pan się nie wtrącał, interes byłby jeszcze lepszy! – prychnęła kobieta. – A właściwie to po co pan to zrobił? – Ponieważ ta oto młoda dama, którą pani upokorzyła, jest moją drogą kuzynką. Sam jestem „ludnością naturalną” i właśnie wróciłem do domu. Lauritz uniósł kapelusz i skłonił się na pożegnanie. Obie kobiety gapiły się na niego szeroko otwartymi oczyma. Niemka, zdruzgotana żenującym błędem w ocenie Lauritza, oraz Solveig, której dopiero teraz zaświtało w głowie, że ten nieznajomy z wąsikiem, w wysokim czarnym kapeluszu i eleganckim płaszczu jest jej kuzynem. Niemka odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę promu, Solveig zaś, z pełnym zdumienia uśmiechem, podeszła do Lauritza, by uścisnąć go na powitanie. – Czy strój z Nordhordland nie powinien mieć zielonych rękawów? Tak przynajmniej zapamiętałem z dzieciństwa – mruknął w jej objęciach Lauritz, zakłopotany zarówno czułością, jak i swym niezbyt dowcipnym początkiem rozmowy. – Nie, mój drogi kuzynie! Trzy lata temu zmieniliśmy kamizelki na czarne. Na tym ich rozmowa się zacięła, czy to z powodu nieśmiałości, czy też trudności z kontynuowaniem tak specyficznego tematu. Lauritz pomógł pięknej kuzynce zwinąć stoisko i schować je w niewielkim sklepiku w pobliżu pomostu. Stłumił w sobie impuls, by poruszyć kwestię poprawnej pisowni niemieckich słów na szyldzie. Prawdopodobnie napis z błędem miał swój urok, turyści najwyraźniej zaś zrozumieli jego znaczenie, choć nie bez problemu. Ruszyli w stronę domu, do Frøynes. Przez chwilę szli w milczeniu, z oczyma wbitymi w ziemię. Potem Lauritz zaczął wypytywać kuzynkę, jak idą interesy. Wszystkie kobiety we Frøynes robiły teraz na drutach swetry dla turystów. Zarabiały na tym cztery razy więcej niż ich ojcowie, gdy jeszcze żyli i wypływali na połów. Latem, gdy owce były już ostrzyżone, zaczynała się praca. Najpierw przygotowywano całą wełnę, potem farbowano przędzę. Przez całą jesień i zimę siedziały przy ogniu i robiły na drutach, potem zaś nadchodziło krótkie lato i wszystko się sprzedawało. Solveig znalazła metodę, która zawsze pozwalała jej sprzedać sweterki co do ostatniego, tak że nie musiała nic nosić w drodze powrotnej do gospodarstwa. Na godzinę przed porą, o której „Ole Bull” przybijał do przystani, zerkała tylko szybko w niebo. Gdy zanosiło się na ulewę albo burzę, to w ogóle nie miało sensu handlować. Przy dość brzydkiej pogodzie brała trzy lub cztery swetry – najlepiej cztery, pod dwa z każdego rodzaju. W przepiękny zaś dzień, tak jak dziś, tyle, ilu było pasażerów w salonie pierwszej klasy na „Ole Bull”, a mianowicie dwadzieścia. W taki dzień jak dziś, wracała więc do domu z pięciuset koronami w portmonetce.
Opowiadała wesoło i z zapałem. Lauritz był zadowolony, że po swoim niezręcznym początku znalazł właściwy temat do rozmowy. Miał jednak pytanie. Jak właśnie się przekonała, za sweter można było dostać zarówno pięćdziesiąt koron, jak i dwadzieścia. Dlaczego sprzedawano je tak tanio? Solveig nie miała na to odpowiedzi, wzruszyła tylko ramionami i mruknęła coś o tym, że o wszystkim decyduje jego matka, Maren Kristine. To przecież ona znała te wszystkie wzory i to były jej owce. Rozstali się niedaleko podwórza, przy głównym budynku we Frøynes. Solveig wesoło, dziarskim krokiem ruszyła do mniejszego gospodarstwa, Lauritz zaś stał jeszcze przez chwilę i kilka razy wciągnął głęboko powietrze, zanim podszedł do drzwi. Dokładnie w chwili, gdy miał zapukać, drzwi się otworzyły i ujrzał matkę ubraną w stary strój z Nordhordland, taki, jaki zapamiętał. Nic nie powiedziała, wzięła go tylko w ramiona i przez długą chwilę mocno tuliła do siebie. Wreszcie go odsunęła, przytrzymała za ramiona na wyciągnięcie ręki i długo mu się przyglądała, nadal nic nie mówiąc. W jej spojrzeniu było tyle ciepła, że nie potrafił się powstrzymać i do oczu napłynęły mu łzy. W jej oczach naturalnie nie widział ani śladu łez; nigdy nie widział, by płakała. – Matka też ubrała się w ludowy strój. To jakiś nowy obyczaj tu w okolicy? – wyrzucił wreszcie z siebie i po raz drugi tego dnia zrozumiał, że wygłupia się, pytając o coś takiego. – Tak – odparła. – Od trzech dni, od kiedy przypływa prom, ubieram się w ten sposób. Nie wiedziałam przecież, kiedy będziesz mógł przyjechać z gór. Na Osterøy zawsze się tak ubieramy, gdy wreszcie powraca mężczyzna, którego długo nie było. Bo to ty jesteś mężczyzną w tym domu, teraz gdy pozostali odeszli. Nie powiedziała nic więcej; pokazała tylko ręką, żeby wszedł do środka. Na stole w jadalni stał lśniący miedziany czajnik z kawą i wystawny półmisek pełen ciastek. Usiedli na starych krzesłach z wikińskimi zdobieniami, które wyrzeźbił Sverre, i przez chwilę przyglądali się sobie. Chłonęli ten widok, nie przejmując się milczeniem i bez zahamowań okazując swój zachwyt. Widział przed sobą kobietę, która – gdyby nie miała na sobie ludowego stroju z Nordhordland – mogłaby być bardzo elegancką damą w Semperoper w Dreźnie. Widział również dobrobyt: sześć srebrnych klamer na jej zielonej kamizelce, po trzy na każdym wyłogu, co kosztowało tyle co roczny zarobek rybaka, a do tego jeszcze srebrny pas z dwoma haftowanymi przeplotami zwisającymi na pasiasty fartuch, co wskazywało, że jest zamężną kobietą. Ponaszywane paciorki tworzące gwieździste wzory na jej biuście również świadczyły o dobrobycie. I widział jej wystające spod białego czepka ciemnorude włosy, w których pojawiały się pierwsze pasemka siwizny. Zbliżała się do czterdziestego piątego roku życia... Nie, już tyle ukończyła! Z pewnością pragnęło jej wielu mężczyzn. Ona z kolei widziała młodego, silnego mężczyznę w miejskim ubiorze, z włosami i wąsami jak u mieszkańców Bergen, mężczyznę, którego los nie przeznaczył na rybaka, lecz
zdecydował, że stanie się w świecie kimś wielkim, dokładnie tak, jak się obawiała, gdy przyszli i zabrali jej chłopców. Bo tak się stało – dwóch nie wróciło. On jednak był utraconym synem, który powrócił. Podała mu kawę i w milczeniu podsunęła półmisek z ciastkami. – Opowiadaj! – nakazała po chwili. – Opowiedz mi o Kolei Bergeńskiej. Tu w okolicy dużo się o tym mówi. Niektórzy twierdzą, że zbudowanie takiej linii kolejowej w ogóle jest niemożliwe. Ale ty musisz znać prawdę, budujesz ją przecież. Był bardzo zadowolony, że od tego zaczynali rozmowę, i niemal zagubił się w dramatycznych szczegółach o zamieciach i zawałach tuneli, nim udało mu się uporządkować swą opowieść. Jak na Frøynes, mówił długo, jednak na ile był w stanie to ocenić, matka przez cały czas słuchała go uważnie i z zainteresowaniem. Na zakończenie stwierdził, że powinien być wolny za cztery lata, może wcześniej, ale to zależało od bogów pogody. Cztery lata, a potem jego dług będzie spłacony. Również za Oscara i Sverrego. Natychmiast pożałował, że w ten sposób zakończył swą opowieść. Teraz ryba wypadła na brzeg i wszyscy ją wyraźnie widzieli. – Co się stało z Oscarem? Dlaczego nie przyjechał? – zapytała matka, równocześnie spokojnie dolewając kawy. Jej ręce nie drżały ani trochę, choć czajnik był ciężki. Wyraz jej twarzy nie zdradzał żadnych uczuć prócz spokoju i matczynej miłości. Jednak na te proste pytania, jakie mu zadała, a których unikała podczas wcześniejszych spędzonych razem z nim świąt, nieskończenie trudno było odpowiedzieć. – Oscar uciekł przed całym światem, ponieważ przeżył miłosny zawód. Bardzo mocno go to dotknęło. Jestem w stanie wybaczyć mu ucieczkę, ale nie to długie milczenie – odparł i zdał sobie sprawę, że w tej samej chwili, gdy przekroczył próg tego domu, nie było już miejsca na zbędne słowa. To tak mówiło się we Frøynes, a co najważniejsze, tak mówiła matka. – Czy Oscar żyje? Jak myślisz, gdzie jest? – zapytała. – Żyje, czuję to w głębi duszy. Myślę, że wyjechał do Afryki, by zacząć nowe życie w koloniach i pomagać Murzynom, by stali się tacy jak my. Niektórzy studenci w Dreźnie wspominali o czymś takim, a on był jednym z nich. W zamyśleniu skinęła głową, jakby chciała powiedzieć, że nie jest aż tak źle, choć zawiódł przy budowie Kolei Bergeńskiej. – A Sverre? – spytała głucho. To było pytanie nie do zniesienia, którego najbardziej się bał. Nie mógł przecież okłamywać własnej matki. Ale nie mógł też powiedzieć jej prawdy. – Sverre... – zaczął niepewnie, czując, że wszystkie surowe sformułowania ulatują mu z głowy. – Sverrego również dotknęły pewnego rodzaju miłosne problemy, co miało poważne
konsekwencje towarzyskie... Konsekwencje towarzyskie? Cóż za idiotyczny sposób mówienia do matki. – A więc on... no tak, doszło do swego rodzaju skandalu, no i, tak... W każdym razie wyjechał do Londynu. I... tak, do Londynu. To wszystko, co wiem. Przez chwilę przyglądała mu się spokojnie, niewzruszenie, a potem powiedziała coś, czego nigdy by się nie spodziewał. – Wiem wszystko o Sverrem. Nie musisz go chronić przede mną, jego własną matką. Napisał do mnie i wszystko wyznał. Miałam dużo do myślenia. – Nad czym matka myślała? – spytał cicho Lauritz, nie podnosząc wzroku. – O tym okropieństwie, które go dotknęło. Jest jednym z nas, z tej samej krwi. Dlaczego stał się taki? Dlaczego ściąga na siebie wieczne potępienie? Czemu nie ty, albo ja? – Kobiety nie mogą... Matka musi zrozumieć... – spróbował zaprotestować. – Mogą! – przerwała mu. – Ta klątwa może dotknąć również kobiet. Wiem. Widziałam. Także z bliska. – Rozumiem – powiedział Lauritz, zupełnie nic nie rozumiejąc. – Miłość jest potężną siłą – podjęła matka. – Potężniejszą niż wszystko, co znam. Twój ojciec wciąż we mnie żyje. Nocami śnię o jego objęciach. Miłość nie słucha rozsądku. Nie przejmuje się nawet „towarzyskimi konsekwencjami”. Miejmy nadzieję, że Sverre odnalazł szczęście przynajmniej w życiu doczesnym. Chociaż ja również nie potrafię mu przebaczyć. Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Jednak rozmowa zdecydowanie nie dobiegła jeszcze końca, to było dla Lauritza oczywiste. – A ty? – spytała na koniec matka. Nie mógł udawać głupiego. A więc nadeszła kolej, by on sam opowiedział o miłości. Nie było to łatwe, ale w każdym razie łatwiejsze niż te okropności o Sverrem. Była to jednak znajoma nordycka saga, jak tak wiele innych opowieści, historia, którą większość ludzi na Osterøy potrafiłaby rozpoznać, lub przynajmniej byliby nią mocno poruszeni. Z jego matką było podobnie. Młody, nisko urodzony bohater. Jego ukochana Ingeborg. Tak, naprawdę Ingeborg. Jej ojciec, surowy patriarcha, który nie potrafi zaakceptować takiego małżeństwa. Dwoje młodych przysięgło sobie wieczną miłość. Młody bohater wyruszył na morze i... No tak, mniej więcej na tym etapie znajdowała się w tej chwili saga o Ingeborg i Lauritzu.
Opowieść poszła mu szybko. Ku jego zdumieniu, jego matka, Maren Kristine, uśmiechała się coraz szerzej i cieplej, gdy zagalopował się w swojej miłosnej sadze i opowiedział o potajemnych spotkaniach w drezdeńskiej operze, a nawet o pierwszym pocałunku. Uśmiechała się tylko i kiwała głową, niemal jakby rozpoznawała w tym samą siebie. – Wszystko się ułoży – powiedziała. – Jeśli kochacie się tak, jak mówisz, wszystko się wyprostuje. Jeśli się pomyliłeś, pójdziecie przez życie swoimi drogami, ale nikomu nie stanie się większa krzywda. A więc wszystko się ułoży. Miłość jest potężniejsza niż wszystko inne. W tych paru słowach podsumowała kwestię, nad którą zastanawiał się przez połowę czasu, gdy nie spał. Prosto i przejrzyście. Miłość jest silniejsza niż wszystko. Jeśli miłość pomiędzy nim a Ingeborg jest prawdziwa, będą niepokonani. A Ingeborg ufał tak samo jak sobie. – Dziś wieczorem będzie u nas uroczystość powitalna – oświadczyła jego matka lakonicznie, zupełnie innym tonem, jakby wszystko, co należało powiedzieć, zostało już powiedziane. – Przychodzą do nas kuzyni i matka Aagot. Wszyscy będziemy ubrani w odświętny, powitalny strój, taki, jaki mam na sobie. Możesz zostać w ubraniu, które masz na sobie. Albo możesz włożyć strój ojca. Przyszykowałam go dla ciebie. – Z szacunkiem i dumą go przywdzieję – odparł ochrypłym głosem. – To dobrze. Masz robocze ubrania w tym kuferku, który przyniosłeś? Te, które masz na sobie, są przecież nowe. Wobec tego dobrze. Tu w gospodarstwie jest mnóstwo roboty dla zręcznego mężczyzny. Nawet dla dyplomowanego inżyniera z Drezna.
X OSCAR DAR ES-SALAAM GRUDZIEŃ 1902 Gottfried Goldmann przez większą część swego życia zawodowego był profesorem prawa karnego i procesowego na Uniwersytecie w Heidelbergu. Teraz, jako professor emeritus, osiadł w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Zamierzał poświęcić ostatnie lata, kiedy mógł jeszcze pracować, wielkiemu projektowi rozprzestrzeniania cywilizacji w Afryce. Był bez wątpienia najbystrzejszym prawniczym umysłem w Dar es-Salaam, nie dziwiło więc, że to właśnie jego gubernator generalny Schnee wyznaczył na sędziego przewodniczącego w sprawie przeciwko kanibalom. Przedyskutowano to dokładnie pod kątem urzędowym i w końcu ustalono, że przeprowadzenie procesu sądowego jest nieuniknione. Człowiek wyznaczony przez spółkę kolejową powrócił przecież do stolicy z sześcioma więźniami. Oczywiście sporo na ten temat mówiono. Nie wszyscy byli z tego zadowoleni. Zwykły, dyskretny „ptasi pogrzeb” gdzieś na pustkowiu pozwoliłby pozbyć się problemu w znacznie łatwiejszy sposób. Jednak tego, co się stało, nie można już było zmienić. Teraz więźniowie byli tutaj i wymiar sprawiedliwości musiał działać. Wprowadzenie sprawnego i skutecznego systemu prawnego należało do najważniejszych zadań niemieckich zwierzchników w protektoracie, zatem nie było mowy o jakichkolwiek odstępstwach od tej cywilizacyjnej zasady. Mimo dobrych chęci i skrupulatnych przygotowań, proces rozpoczął się od ogólnego zamieszania, wywołując konsternację. Sędzia przewodniczący doktor Goldmann – bo wolał, by zwracano się do niego w ten właśnie sposób – uznał, iż nie do przyjęcia jest, aby nie zapewniono tłumaczenia z kinandi na niemiecki. Ponieważ oskarżeni chyba nawet nie rozumieli znaczenia zarzutów, nie mogli naturalnie odpowiedzieć na pytanie, czy przyznają się do winy, czy też nie. Postępowanie odroczono o trzy dni, aby uporać się z kwestią tłumaczenia. Oscar czuł się nieswojo. Znów znalazł się w samym środku przedstawienia. Nie uważał tych procedur za prawdziwy proces, a raczej właśnie za przedstawienie, spektakl dla zgromadzonych widzów. Z tego, co rozumiał, sprawa była rozstrzygnięta już od samego początku. Poza tym oczekiwanie w Dar es-Salaam przebiegało wyjątkowo bezczynnie. Próbował spędzić część tego czasu w swym nowo urządzonym biurze, ale ponieważ Mohamadali Karimjee Jiwanjee przebywał w interesach w Zanzibarze, nie mógł podejmować żadnych sensownych decyzji. Od niemieckiego klubu starał trzymać się jak najdalej. Było tam zbyt wielu ludzi, gotowych stawiać mu piwo czy sznapsy, by zatrzymać go przy swoim stoliku jako towarzyskie trofeum. Był już nieskończenie zmęczony opowieściami o lwach i kanibalach. Na próżno prosił prokuratora, kapitana Eberhardta Schmida, o zgodę na złożenie pisemnych zeznań, by nie musiał już dłużej czekać. Prokurator stwierdził, że rozumie jego
zniecierpliwienie i że nad tym ubolewa, nie może jednak przyjąć pisemnych zeznań, ponieważ prawo nie zezwala na taką procedurę. Po części chodziło o to, że Oscar musiał złożyć przysięgę podczas posiedzenia sądu, po części zaś o niezbywalne prawo obrońcy do zadawania pytań jedynemu świadkowi oskarżenia. W końcu nadszedł dzień rozprawy. Zebrano się w dużej sali klubu, którą przemeblowano tak, by mogła pełnić rolę sądu. Było tu nieoczekiwanie wiele miejsc dla widzów, a ludzie napływali szerokim strumieniem, z daleka i z bliska, by na własne oczy zobaczyć kanibali. Ci zaś nie wyglądali jakoś niezwykle, zauważył Oscar. Wprowadzono ich skutych parami, z łańcuchami u nóg, które pozwalały im na stawianie jedynie krótkich kroków. Wszyscy byli ubrani w jakieś szare, więzienne drelichy, zapewne ze względu na poczucie przyzwoitości. Wprowadzenie do sądu nagich wojowników nie wchodziło oczywiście w rachubę. Oscar miał na sobie kolonialny mundur z grubego szarego materiału i pendent. Sztywny kołnierzyk uwierał go w szyję. Panował okropny grudniowy upał, a wentylatory pod sufitem nie dawały żadnego wyraźnego efektu. Czuł przemożną tęsknotę, by znów znaleźć się w buszu, gdzie przynajmniej mógł się na coś przydać. A poza tym mógłby się znacznie wygodniej ubrać. Podczas gdy sędzia i prokurator przeprowadzali wstępne procedury, Oscar siedział w jednym z tylnych rzędów i przyglądał się szóstce więźniów. Ich twarze były absolutnie niewzruszone, nie dało się z nich wyczytać, o czym myślą lub co czują. Łańcuchy, w które ich zakuto, były dziwnie identyczne, jakby gdzieś istniały duże zapasy tego typu rzeczy. Niewolnicy, dotarło do niego. W Afryce wciąż było pod dostatkiem łańcuchów na nogi dla niewolników. To właśnie w ten sposób, zataczając się, szli z głębi kraju na wybrzeże, czasem zmuszani do niesienia na ramieniu słoniowych kłów, które potrafiły ważyć nawet do sześćdziesięciu funtów. Towar niosący inny towar. Niecałe dwadzieścia lat temu takie transporty musiały być na porządku dziennym w Dar es-Salaam. A teraz te odrażające żelazne łańcuchy znalazły nowe zastosowanie, tyle tylko, że oczywiście w służbie cywilizacji i niemieckiego wymiaru sprawiedliwości. Z przodu sali prokurator kapitan Schmid zaczął przedstawiać sprawę. Oscar słuchał niezbyt uważnie, wiedział przecież, o czym mówiono, dlatego zaskoczyło go, gdy już po kilku minutach został wywołany. Mogło to wyglądać wręcz tak, jakby przysnął, bo na żądanie prokuratora zareagował dość opieszale. Zakłopotany, otarł pot z czoła, a następnie wystąpił na front sali i skłonił się przed sądem. Obawiał się, że mógł oblać się rumieńcem, ale pocieszała go myśl, że przy jego silnej opaleniźnie pewnie nie było tego widać. Wskazano mu stolik i krzesło, które miały pełnić rolę miejsca dla świadka. Zażądano od niego, by złożył przysięgę z ręką na Biblii i że będzie mówił tylko prawdę, tak mu dopomóż Bóg. Następnie sędzia przewodniczący oddał głos oskarżycielowi. Kapitan Schmid wystąpił naprzód i poprosił go, by najpierw – nim nadejdzie pora na szczegółowe pytania – własnymi słowami opowiedział całą historię. Dał się słyszeć pełen oczekiwania szmer spoconych widzów. Niemal każdy chłodził się wachlarzem.
Oscar starał się opowiedzieć wszystko tak zwięźle i precyzyjnie, jak tylko potrafił: najpierw o swych spostrzeżeniach w napadniętej misji, potem zaś o samej bitwie przy obozie kolejowym. Próbował pominąć najbardziej odrażające szczegóły, nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że zarówno oskarżyciel, jak i widzowie są tym zawiedzeni. Może nie powinien się temu dziwić? Po cóż zjawiło się tu tak wielu zacnych obywateli, jeśli nie po to właśnie, by nasłuchać się potwornych historii? Ale w takim razie to oskarżyciel będzie im musiał to zapewnić. On sam powie tylko prawdę. – Pańska relacja była wzorowo zwięzła i rzeczowa, panie inżynierze Lauritzen. – Odziany w czerwoną togę oskarżyciel rozpoczął właściwe przesłuchanie świadka, wychodząc na środek. – Pozostaje jednak kilka kwestii, które wymagają wyjaśnienia. Opowiedział pan, iż znalazł pan małżonków Josepha i Elise Zeltmannów oraz ich córkę Roselinde zamordowanych i przykutych do ziemi. Muszę niestety zapytać, w jaki sposób zostali zamordowani? Oscar przełknął, głęboko odetchnął. Na sali zaległa absolutna cisza. Słychać było tylko słaby szum wentylatorów pod sufitem. – Elise i Joseph byli najpierw torturowani i zostali okaleczeni, kiedy jeszcze żyli, to znaczy, oczywiście chcę przez to powiedzieć, że żyli, kiedy ich okaleczono, z całą pewnością żyli, gdy ich torturowano... – zaczął nerwowo bełkotać. – Rozumiem, że trudno o tym panu opowiadać, panie inżynierze – przerwał mu łagodnie, niemal współczująco prokurator. – Mimo wszystko proszę pana jednak, by wziął się pan w garść. W jaki sposób zostali okaleczeni i skąd może pan wiedzieć, że stało się to przed śmiercią, a nie po niej? – Mówiąc dokładniej, okaleczono ich przed i po śmierci – odparł Oscar, czując nagle, że kręci mu się w głowie. Nie miał ochoty znów przywoływać tych scen, dotarło jednak do niego, że musi się wziąć w garść, tak jak mu kazano. – Elise obcięto obie piersi, jedną, gdy jeszcze żyła, drugą już po śmierci. Josephowi odcięto jego... jego genitalia, gdy wciąż jeszcze żył. I wciśnięto mu je w usta po śmierci. – A na czym opiera pan te wnioski? – Widziałem to na własne oczy. – Chodzi mi oczywiście o to, na jakiej podstawie może pan stwierdzić, co się stało przed, a co po śmierci? – Oskarżyciel przybrał ostry ton, jakby przesłuchiwał podejrzanego. Oscar musiał się postarać, by zachować poprawny, rzeczowy ton. – Jeśli się okaleczy żywego człowieka, powstaje silny krwotok – odparł ponuro. – A po śmierci, gdy serce nie pompuje już krwi w ciele, nawet rozległe rany niemal nie krwawią. Człowiek uczy się tego, gdy poluje. A ponieważ Kinandi zamordowali Elise i Josepha przez utopienie, nie mogli umieścić narządu płcio... genitaliów Josepha w jego ustach wcześniej niż po jego śmierci. Na sali za jego plecami dał się słyszeć hałas, krzyk kobiety, jakieś inne kobiety zemdlały
i osunęły się na podłogę, a ochrypły męski głos domagał się, żeby natychmiast zastrzelić te przeklęte psy. Sędzia przewodniczący doktor Goldmann, podobnie jak oskarżyciel odziany w czerwoną togę, stuknął wówczas młotkiem w stół i zbeształ zgromadzonych, by nie przeszkadzali w postępowaniu poprzez wyrażanie własnych opinii, czy też wydawanie niestosownych dźwięków. Jeśli natychmiast nie zapadnie cisza, każe wyprowadzić wszystkich z sali. Wymiar sprawiedliwości jest zbyt świętą częścią niemieckiej kultury, by obrażać ją takim plebejskim zachowaniem! Szybko zapadła cisza i oskarżyciel mógł kontynuować. – Mówi pan, panie inżynierze, że oboje rodzice zostali utopieni – podjął. – Ale na środku podwórza? Jak to możliwe? – Głowy zamordowanych zostały przytwierdzone do ziemi przy pomocy palików... – zaczął Oscar, ale musiał przerwać na chwilę i wziąć się w garść, nim był w stanie kontynuować. – Ich usta otworzono na siłę gałązkami twardej akacji, a nozdrza zaklejono gliną. Następnie Kinandi na zmianę oddawali mocz do otwartych ust ofiar... Na sali znów zrobiło się głośno, dały się słyszeć stłumione krzyki, trzeba było wyprowadzić jakieś kobiety, nikt jednak nie domagał się już natychmiastowego linczu. Sędzia przewodniczący poprzestał na surowym spojrzeniu na zgromadzonych. – A teraz przejdźmy do pańskich spostrzeżeń odnośnie do kanibalizmu, panie inżynierze – kontynuował oskarżyciel, jakby powolne, niemal pieszczotliwe wymawianie tego strasznego pytania sprawiało mu przyjemność. – Panie sędzio przewodniczący! Wnoszę sprzeciw! – po raz pierwszy przemówił obrońca, porucznik Vortisch. – To pytanie nie ma podstawy prawnej. – Co pan chce przez to powiedzieć, panie poruczniku? – spytał z zainteresowaniem sędzia. – Oskarżonym nie postawiono zarzutu kanibalizmu, ponieważ takie przestępstwo nie istnieje w niemieckim prawodawstwie, Wysoki Sądzie – odparł porucznik. Jego pewność siebie imponowała Oscarowi. – To pytanie ma jedynie na celu pogłębić wrogie nastawienie wobec oskarżonych i dlatego nie powinno zostać dopuszczone. Poza tym powinniśmy okazać stosowny szacunek zarówno sądowi, jak i ofiarom przestępstwa – zakończył z pewnością w głosie obrońca. Na sali słychać było pełne rozczarowania szepty. Wszystkie spojrzenia skierowały się na sędziego przewodniczącego. Co dziwne, wydawał się niemal rozbawiony i w zamyśleniu drapał się po brodzie. Następnie zaczął udzielać odpowiedzi. – Pański sprzeciw świadczy o pańskiej prawniczej przenikliwości, panie mecenasie – zaczął z namysłem. – Nie istnieje takie przestępstwo jak kanibalizm i w związku z tym nie wniesiono takich zarzutów. Z czysto prawnego punktu widzenia może się zatem wydawać, że
zgłosił pan uzasadniony sprzeciw. Poza tym fakt, że zwrócił pan uwagę na kwestię dobrego smaku, budzi sympatię. Jednakże zagadnienia dotyczące motywu morderców oraz ich szczególnego okrucieństwa mają bardzo istotne znaczenie, jeśli chodzi o sam wymiar kary. Dlatego też zezwalam na zadanie tego pytania. Bardzo proszę kontynuować, panie oskarżycielu! Obrońca z początku sprawiał wrażenie, jakby zamierzał zgłosić kolejny sprzeciw, zrezygnował jednak i wbił wzrok w swoje papiery. Oskarżyciel wydawał się jeszcze bardziej zadowolony, kiedy ponownie zwrócił się do Oscara. – A więc byliśmy przy pańskich spostrzeżeniach dotyczących kanibalizmu, panie inżynierze. Może pan o tym opowiedzieć? Pełne zadowolenia pomruki na sali. Napięcie rosło. Oscar czuł się paskudnie. To było zupełnie nie to, czego oczekiwał. Najwyraźniej samo opowiedzenie prawdy nie było takie proste. Nie dało się szybko tego załatwić. Znów wziął się w garść, na ile był w stanie. – Mała... przepraszam, jak miała na imię dziewczynka? – zaczął nerwowo. – Roselinde Zeltmann. – Roselinde, tak. Wisiała częściowo usmażona na ruszcie, naprzeciw rodziców. Ciało było rozczłonkowane, głowa odcięta, a oczy zostały wydłubane z czaszki po długim czasie przypiekania. Ciało było wypatroszone. Ręce i nogi upieczono osobno, nogi były ogryzione do kości. Sędzia uderzył zdecydowanie młotkiem, by uprzedzić ewentualne zamieszanie na sali. – Zauważył pan inne oznaki kanibalizmu, panie inżynierze? – oskarżyciel skorzystał z okazji, by zadać to pytanie, gdy tylko na sali zaległa cisza. – Tak, poczyniłem podobne obserwacje w odniesieniu do służących, które zatrudniała para misjonarzy. Kinandi przynieśli ze sobą niektóre części ciała z misji do swojego obozu wojennego przy linii kolejowej. Znalazłem tam resztki takiej uczty. – Myślę, że możemy wszystkim oszczędzić dalszych szczegółów w tej konkretnej kwestii – stwierdził oskarżyciel. Przez chwilę przerzucał papiery, pochylony nad pulpitem, a potem znów zwrócił się do Oscara. – Tylko kilka szczegółów – podjął przyjaźnie, jakby najgorsze mieli już za sobą. – A więc wziął pan w niewolę tych sześciu ludzi... ale przecież z początku grupa bandytów była znacznie liczniejsza? – Tak. Liczyła około stu ludzi. – Dlaczego wziął pan w niewolę tych sześciu, którzy siedzą tu na sali? – Ponieważ przeżyli. Odnieśli lżejsze rany, które był w stanie opatrzyć doktor Ernst. – Dlaczego ich pan nie zastrzelił?
– Przepraszam, co pan ma na myśli, panie oskarżycielu? – Świetnie pan słyszał, o co pytam. Dlaczego ich pan nie zastrzelił, i zamiast tego kazał ich pan połatać i doprowadzić przed wymiar sprawiedliwości? – Bo nie byli już wrogami, z którymi walczyliśmy. Byli jeńcami. W naszej kulturze nie zabija się jeńców. – Wspaniałe nastawienie, panie inżynierze! A co zrobiliście ze wszystkimi poległymi wrogami? – Zwróciliśmy ich naturze. Jakiekolwiek inne postępowanie byłoby wybitnie niestosowne z medycznego punktu widzenia. – Rozumiem. Doskonale. W takim razie mam jeszcze jedno, ostatnie pytanie odnośnie do dwóch oskarżonych, których będziemy nazywać Numerem 1 i Numerem 2. Czy należy ich traktować jako szczególnie odpowiedzialnych za zaistniały incydent? – Tak, moim zdaniem zaliczali się do dowódców. – Może pan to wyjaśnić trochę dokładniej? – Tak, mam nadzieję. Wojownikom Kinandi przewodził szaman z dużymi, białymi strusimi piórami na głowie. Był bez wątpienia przywódcą, to on miał ponoć dzięki swej czarnej magii zamienić nasze kule w wodę. Wynikało to z pieśni bojowej Kinandi, śpiewanej nocą przed atakiem. Miałem pod ręką tłumacza, który mógł przełożyć treść tej pieśni. Wokół przywódcy znajdowała się grupa kilkunastu młodszych mężczyzn, którzy również nosili strusie pióra, tak samo jak przywódca, i zajmowali szczególną pozycję wśród wrogich sił. Nikt inny nie nosił podobnych ozdób i tym samym nasuwa się wniosek, że strusie pióra pełniły funkcję insygniów oznaczających rangę. – Doskonale! Dziękuję! Panie sędzio przewodniczący, nie mam więcej pytań – zakończył oskarżyciel, usiadł zadowolony i szepnął coś do swego asystenta, uśmiechając się przy tym niestosownie szeroko. Sędzia zarządził przerwę, napomniał jednak Oscara, by pojawił się na kolejnej części rozprawy, ponieważ przesłuchania nie dobiegły jeszcze końca. Oscar, który był przekonany, że ta mordęga już się skończyła, podszedł do oskarżyciela i zapytał, co się teraz będzie działo. Ten, nieco protekcjonalnym tonem, odpowiedział mu, że niemiecki wymiar sprawiedliwości umożliwia obrońcy przesłuchanie świadków oskarżenia. Oscar ruszył za strumieniem wychodzących na zewnątrz ludzi. Chciał zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Od morza wiała lekka bryza, zapowiedź nadchodzącej pory monsunowej. Pożałował jednak tej decyzji, gdy dostrzegł fotografów z gazety, z nieporęcznymi pudłami na trójnogach. Zmusili go, by pozował im przez chwilę, ale to jeszcze nie było najgorsze. Nagle wyprowadzono sześciu skutych więźniów i ustawiono ich w szeregu za plecami Oscara, niczym
myśliwskie trofea. Było to odrażające, a jednak nie potrafił się zmusić, by po prostu stamtąd odejść. Gdy rozpoczęła się druga część rozprawy, nadeszła kolej, by świadka przesłuchał obrońca, porucznik Vortisch. Oscar był przekonany, że wszystko, co najważniejsze, już przewałkowano. Spodziewał się kolejnej, nudnej powtórki. Patrząc wstecz, przeklinał potem swoją naiwność. – Zacznijmy od kwestii strusich piór, panie inżynierze – zaczął przyjaźnie, swobodnym tonem adwokat, jakby prowadził najzwyklejszą rozmowę. – A więc, gdy wziął ich pan do niewoli, dwóch spośród oskarżonych nosiło ceremonialne nakrycia głowy ze strusich piór? – Tak, zgadza się. – I wyciągnął pan wniosek, że strusie pióra stanowiły coś w rodzaju oznaczeń rangi i że noszących takie ozdoby wojowników należy uznać za dowódców? – Tak, taki był mój wniosek. – Ale to tylko pańskie przypuszczenia? Czyli nie wie pan na pewno? – Nie, ale to sensowny wniosek. Adwokat zrobił dramatyczną pauzę. Z namysłem przyglądał się świadkowi. Oscar zerknął niespokojnie w stronę sędziego przewodniczącego, jakby szukał u niego pomocy. Doktor Goldmann jednak wydawał się intensywnie koncentrować na tym, co właśnie usłyszał. Również trzech sędziów pomocniczych nie zwracało uwagi na Oscara. – Czy jeśli opowiem panu, jak moi dwaj klienci wyjaśniają znaczenie swoich nakryć głowy, byłby pan gotów również osądzić, czy ma to sens, panie inżynierze? – zapytał adwokat powoli, bardzo wyraźnie i podejrzanie przyjaznym tonem. – Mogę w każdym razie spróbować – odparł Oscar, czując, że zaczyna się pocić bardziej, niż powinien. – Dwaj oskarżeni, o których tu mowa – zaczął adwokat, spoglądając w swoje papiery – nazywanych Numerem 1 i Numerem 2, choć pragnę, by wysoki sąd odnotował, że ich imiona brzmią Kiskunta i Kiskinte, twierdzą, że brali udział w ataku na linię kolejową bez broni w rękach i że to magia pochodząca z ich wcześniejszych inicjacji miała uczynić ich odpornymi na kule białego człowieka. W przypadku zaś, gdyby magia okazała się zbyt słaba, mieli służyć jako ludzkie ofiary, by wzmocnić magiczną moc swego przywódcy. Co pan sądzi o tym wyjaśnieniu, panie inżynierze? Czy ono również jest sensowne? Oscar się zawahał. Czuł, że znalazł się w pułapce, kręciło mu się w głowie. – Upominam świadka, by odpowiedział na pytanie – oświadczył urzędowym tonem sędzia prowadzący. – Nadal zeznaje pan pod przysięgą, panie inżynierze.
– Tak, to również sensowne wyjaśnienie. Nie mogę obalić interpretacji obrony – wydusił z siebie w końcu Oscar. – Doskonale – podjął adwokat. – A jak to wyglądało z ich uzbrojeniem? Czy widział pan na własne oczy, że oskarżeni Kiskunta i Kiskinte mieli w rękach jakąś broń, gdy rozpoczynał się atak na kolej? – Nie. Wojownicy ze strusimi piórami stali w rzędzie za plecami przywódcy, który był bardzo rosłym człowiekiem, i to w tę stronę oddałem pierwsze strzały, później zaś na całym polu bitwy zapanował chaos – odparł Oscar, zastanawiając się, czy to, co teraz powiedział, było prawdą, czy też nie. Tak, było. – Ale czy widział pan, że inni mężczyźni noszący te szczególne ozdoby, i do których pan strzelał, mieli w rękach jakąś broń? – spokojnie dopytywał adwokat. – Ich przywódca bez wątpienia był uzbrojony, miał assagaje w obu rękach. Ale jak już wspomniałem, był bardzo wysoki i zasłaniał pozostałych, którzy stali za jego plecami. – A więc nie widział pan, czy chociaż jeden z pozostałych noszących pióra mężczyzn, którzy stali za plecami przywódcy, miał w ręku broń? – zapytał adwokat, ale brzmiało to raczej, jakby stwierdzał fakt. – Nie, ale wszyscy pozostali wojownicy wokół bez wątpienia mieli włócznie i tarcze, założyłem więc, że... – Muszę panu przypomnieć, że zeznaje pan pod przysięgą. Z całym szacunkiem oczywiście. Proszę nic nie zakładać – przerwał mu obrońca. – Proszę mówić tylko to, co pan wie, albo co pan widział! Możemy zatem przejść do kolejnego pytania. Czy widział pan, by którykolwiek z oskarżonych siedzących tu na sali sądowej popełnił jakieś przestępstwo? – Ale przecież wszyscy brali udział w tych dwóch napadach... – zaprotestował słabo Oscar. – Obawiam się, że to też tylko pańskie założenie. Moje pytanie jest bardzo precyzyjne. Tu na ławie oskarżonych siedzi sześciu mężczyzn. Czy widział pan, by którykolwiek z nich popełnił jakieś przestępstwo? – Ale przecież wszyscy... – znów spróbował Oscar. – Panie inżynierze, naprawdę proszę mi wybaczyć, nie chcę pana urazić, ani tym bardziej ganić. Jednak za pozwoleniem wysokiego sądu, muszę pana teraz pouczyć, że niemieckie prawo nie uznaje koncepcji zbiorowej odpowiedzialności. To oznacza, że każdemu z oskarżonych trzeba udowodnić, że popełnił jakieś przestępstwo. Dlatego więc pytam jeszcze raz: czy widział pan, by którykolwiek z tych mężczyzn popełnił przestępstwo? Oscar rzucił błagalne spojrzenie sędziemu doktorowi Goldmannowi. Ten słuchał
w napięciu, pochylony do przodu, utkwiwszy wzrok w adwokacie. Gdy zorientował się, że świadek błaga go o pomoc, szybko zmienił pozycję ciała, odchrząknął i zwrócił się do Oscara: – Tak, panie inżynierze. Pan adwokat ma całkowitą słuszność. Muszę pana prosić, by odpowiedział pan na pytanie. Oscar poczuł się zepchnięty do defensywy, jakby to jego postępowanie zaczęto nagle kwestionować. Narastająca w nim wściekłość sprawiła, że wydawało mu się, iż zaczyna jaśniej myśleć. Spróbował argumentować, że przecież wszyscy oskarżeni musieli brać udział w decydującym ataku, ponieważ zostali postrzeleni, co prawda niezbyt poważnie, a następnie wzięci w niewolę na polu bitwy. Z tego wynikało więc, że są bandytami. Sędzia wydawał się zadowolony, wręcz uśmiechnął się pod nosem, widząc, jak Oscar wybrnął z kłopotliwej sytuacji. Jednak obrońca nie poddawał się tak łatwo. – Proszę mi powiedzieć, panie inżynierze... – zaczął nieco głośniej, bo na sali dały się słyszeć pomruki zniecierpliwienia. Najwyraźniej ludzie uważali, że prawnicy posuwają się zbyt daleko w tym dzieleniu włosa na czworo. – Proszę mi powiedzieć, panie inżynierze – powtórzył obrońca – czy poczułby się pan poważnie zagrożony przez człowieka, który nieuzbrojony biegłby w pańską stronę jedynie ze strusim piórem, w dodatku przekonany, że pańskie kule zamienią się w wodę? – Nie rozumiem, do czego pan zmierza, zadając to pytanie, panie poruczniku – odparł wymijająco Oscar. – W takim razie spróbuję wyrazić się jaśniej – podjął adwokat. – Ma pan spore pojęcie o naukach przyrodniczych. Uważa pan, że to możliwe, by kule zmieniły się w wodę? – Oczywiście, że nie! – Czyli w sytuacji, o jakiej mówimy, człowiek, który napada na pana z bagażem kulturowym nakazującym mu żywić takie przekonanie, zostanie zastrzelony jak każdy inny? – Tak, naturalnie! – Nawet wtedy, gdy wzmocni swą magiczną odporność na kule poprzez zjedzenie białej dziewicy? – Panie przewodniczący! – powiedział błagalnie Oscar, teraz już naprawdę wściekły. – Odbieram te pytania jako niemal impertynenckie. Naprawdę muszę na nie odpowiadać? – Tak, mi również przyszło to do głowy – przyznał doktor Goldmann, jednak jak na gust Oscara, ze zbyt rozbawioną miną. – Muszę prosić pana mecenasa, by wyjaśnił nam znaczenie ostatnich pytań. Krótko mówiąc, do czego pan zmierza? – Wysoki sądzie, nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, nie pouczając przy tym świadka o działaniu z premedytacją – odparł adwokat z niewinną miną.
– O nie! Nawet proszę nie próbować tej maskarady, panie mecenasie! Już zbyt wiele razy to słyszałem! – prychnął sędzia. – Ale wracając do mojego pytania. Do czego pan zmierza z tymi, o ile mogę się tak wyrazić, sztuczkami? – Pragnę wykazać, że dwóch spośród oskarżonych, Kiskunta i Kiskinte, nie miało zamiaru nikogo zabić – odparł adwokat z kamienną twarzą. – Proszę to dokładniej wyjaśnić – jęknął sędzia. – Według obowiązującego niemieckiego prawa nie mogli mieć zamiaru kogoś zabić, ani też zranić, gdy ruszyli do ataku uzbrojeni jedynie w strusie pióra i zabobony. Ich subiektywne nadzieje nie mają tu żadnego znaczenia. Z punktu widzenia prawa była to nieskuteczna próba. To właśnie próbuję udowodnić. Świadek już zgodził się z tą oceną, więc jeśli wysoki sąd pozwoli, przejdę do tematu kanibalizmu. Po sali przeszedł pełen oczekiwania szmer. Sędzia potrząsnął głową, nie próbując nawet ukryć uśmiechu, i dał ręką znak, by adwokat kontynuował. W ten oto sposób dla Oscara rozpoczął się koszmar. Został zmuszony, by przyznać, że odrażające kanibalistyczne zwyczaje miały przede wszystkim magiczny charakter, w mniejszym zaś stopniu chodziło o jedzenie. W rzeczywistości tak nie było, bo gdy wojownicy Kinandi ruszali na wojenną ścieżkę, żywili się ludzkim mięsem. Tak przynajmniej twierdził Kadimba, który chyba wiedział to lepiej niż wszyscy ludzie zgromadzeni na sali sądowej. Jednak Oscarowi nie dano nawet sposobności, by to wyjaśnić. Musiał podążać dalej, jak krowa prowadzona na rzeź. Lawirował między przeszkodami stawianymi mu przez adwokata i został pouczony, by odpowiadać tylko „tak” lub „nie” i „nie spekulować”. I nawet po tym nie skończyła się ta mordęga. – Na zakończenie mam bardzo proste pytanie, panie inżynierze. Potem będzie pan już wolny, obiecuję – zapewnił adwokat tym swoim cholernie przyjaznym tonem. – A pytanie brzmi po prostu: dlaczego ci ludzie napadli na misję i na obóz pracowników kolei? – Dlatego, że chcieli nas zabić – odparł poirytowany Oscar. Zdążył się już nauczyć, że długie odpowiedzi i argumentacje mu się nie opłacają. – Bez wątpienia chcieli was zabić. Ale dlaczego? Przyznaję, że odpowiedź jest bardziej skomplikowana niż pytanie. Ale proszę mimo wszystko spróbować, panie inżynierze. – Ich szaman przekonał całą grupę, że zabicie nas jest konieczne – odparł Oscar i zacisnął usta. Gwar na sali ucichł i wszyscy czekali, co powie dalej. Podobnie zresztą jak adwokat, który nawet nie pofatygował się, by powtórzyć pytanie, i wykonał jedynie zamaszysty gest ręką, jakby zachęcał Oscara, by mówił dalej.
– Zabicie nas było konieczne – wydusił z siebie Oscar, najpierw głośno odchrząknąwszy – ponieważ ich szaman miał wizję, że nadejdzie wielki czarny wąż, który połknie ich kraj. Wąż białego człowieka. Zapewne chodziło o kolej. A tym samym najświętsze ziemie Kinandi, gdzie pochowani są ich przodkowie, oraz tereny ich pastwisk zostaną zniszczone. Nie chcieli z nami negocjować, tylko walczyć, o ile mieli choćby najmniejsze szanse na zwycięstwo. Zakładam, że szaman przekonał ich do tego, zapewniając, że nie można polegać na słowie muzungi. W ten sposób ja i moi współpracownicy rozumieliśmy motywy bandytów, jeśli o to panu chodzi. – Wyśmienicie, panie inżynierze. Moje gratulacje! – powiedział adwokat. – Pragnę zwrócić uwagę wysokiego sądu, że oskarżeni właśnie to podali jako swój motyw, i to niemal słowo w słowo. W moim przemówieniu rozwinę dalej ten temat. Jeszcze raz dziękuję za pańską współpracę, panie inżynierze! Wysoki sądzie, nie mam więcej pytań. – Świadek jest wolny i może odejść – stwierdził doktor Goldmann, uderzając w stół ciężkim młotkiem sędziowskim. Oscar zerwał się gwałtownie, sztywno i z zażenowaniem skłonił się przed członkami sądu i natychmiast wyszedł. Nie miał ochoty tam siedzieć i przyglądać się, co będzie dalej. Za bardzo się wstydził. Czuł się upokorzony i ośmieszony. Chwilę później w swoim pokoju w należącym do spółki Gasthausie z wściekłością zerwał z siebie gruby, niewygodny mundur i cisnął go na podłogę. Przez chwilę siedział na łóżku i apatycznie patrzył na stos ubrań. Wziął się w garść, sięgnął po wieszak, porządnie odwiesił mundur do szafy, zerknął przez okno, by się zorientować, która godzina i jak długo jeszcze będzie dzienne światło, nim zapadnie ciemność. Wracając z sądu, zauważył, że zbliża się pora przypływu. Łodzie rybackie spółki kolejowej wkrótce odbiją od brzegu. Szybko przebrał się w strój do buszu i ruszył w stronę plaży. W ostatniej chwili zdążył wskoczyć na pokład jednej z pomalowanych na niebiesko łodzi. Podczas połowu używano długich lin z mocnej przędzy i sporych haczyków z drobnymi makrelami jako przynętą. Rybacy pracujący dla spółki kolejowej już dawno zrozumieli, że nie trzeba mu udzielać żadnych dokładnych instrukcji i że w przeciwieństwie do niektórych gości ze spółki nie jest utrapieniem dla załogi niewielkich łodzi. Był równie dobrym rybakiem jak oni, miał to we krwi. I to rybakiem powinienem był zostać, myślał, zapierając się o deski pokładu, by wciągnąć niezwykle ciężki połów. Teraz, w grudniu, jego życie nad fiordem byłoby najcięższe. Dorsze nie zwracały uwagi na paskudną pogodę, ciemności, zimno i wilgoć. W najgorszym przypadku temperatury były minusowe, ale towarzyszyła im cholerna wilgoć. Jego zdobycz wiła się i szarpała, miał wrażenie, że to pojedyncza sztuka. To musiało być coś zupełnie innego niż zwykłe ryby, które się tu jadało – barrakudy czy drobniejsze tuńczyki żółtopłetwe. Pozostali mężczyźni śmiali się, pokazywali palcami i zagrzewali Oscara do walki. Szybko powciągali swoje liny, by szarpiąca się ryba nie zaplątała się w nich i nie narobiła bałaganu. Tym samym, ku uciesze wszystkich, zaczął się samotny pojedynek. Gdy pierwszy pusty haczyk wyłonił się z wody, zaczęła się najtrudniejsza część. Teraz
pozostało dwadzieścia metrów liny z hakami i należało ją mocno i pewnie trzymać, by ryba szarpnięciem nie sprawiła, że lina przesunie się w dłoniach, wbijając w nie hak. Gdy wyciągnął na pokład kolejny fragment z hakiem, ryba szarpnęła się dziesięć metrów w bok, podpłynęła do powierzchni i skoczyła na kilka metrów nad wodę. To był urzekający widok: sztaba połyskującego złota i szmaragdy w ukośnych promieniach słońca na tle nadciągających czarnych chmur. Koryfena! Zawsze pragnął złowić koryfenę, nie istniała piękniejsza ryba. Nie przypominała niczego, co można było wyciągnąć z wody w domu, w Norwegii. Intensywniejsze kolory, złoto, szmaragd i lazur, dziwne, wrzecionowate ciało, którego cały ciężar był przesunięty blisko pyska, i ta szczupła, niemal kobieca linia przy płetwie ogonowej. To zdumiewające, że tak zbudowana ryba była tak silna i szybka. W końcu koryfena się zmęczyła i poddała; mógł ją przyciągnąć bliżej burty. Rybacy stwierdzili, że jest wyjątkowo duża i musi ważyć ponad dwadzieścia kilo. Przytrzymał ją nieruchomo, tak by dwóch mężczyzn mogło zdjąć ją z haka, rzucić na pokład i dźgnąć w tył głowy. Uderzyła o deski, wibrując długą, elegancką płetwą ogonową, a potem znieruchomiała, lśniąc jak olbrzymi szlachetny kamień. Wszyscy pokrzykując wesoło, znów zarzucili liny. Oscar się wahał. Nie potrafił oderwać wzroku od ryby: wiedział, co się teraz stanie. Koryfena była najpiękniejszą z ryb, dopóki żyła. Jednak po śmierci szybko bladła, więc wkrótce będzie całkowicie szara. Stawała się przeciwieństwem samej siebie za życia: była brzydsza niż jakiekolwiek inne ryby, ponieważ szary kolor, taki jak barwa niemieckich mundurów, podkreślał jeszcze silniej jej groteskowy kształt, zmieniając królewicza w trolla. Uczucie euforii blakło równie szybko jak barwy koryfeny. Ta metamorfoza w nieprzyjemny sposób przypominała mu o tym, czego sam niedawno doświadczył. Wszedł na salę sądową jak książę, wymalowany w jaskrawe barwy przez brukowe gazety. Wymknął się z niej z podkulonym ogonem. W miarę jak koryfena szarzała, narastało w nim uczucie poniżenia. Najgorsze, iż to nieprzyjemne, intensywne uczucie trudno było zanalizować. Nie potrafił wskazać palcem, co zrobił nie tak. Zeznawał przecież pod przysięgą, przed bogiem, którego bynajmniej nie darzył szacunkiem, a także przed Niemiecką Afryką Wschodnią, przed obywatelami i sądem. I dlatego mówił prawdę, najlepiej, jak potrafił. Mimo to został potraktowany jak zabawka i protekcjonalnie go pouczano, jakby był dzieckiem czy jakimś ignorantem. Prawnicy byli doprawdy odrażającym typem ludzi. Dzielili włos na czworo i za pomocą swoich sztuczek, manewrów i czepiania się najdrobniejszych szczegółów sprawiali, że czarne wydawało się białe. Może lepiej było zastrzelić tych więźniów. Nie! Przeraziła go ta myśl, zanim zdążył ją dokończyć. W germańskiej cywilizacji nie zabijało się jeńców, zwłaszcza by zatuszować własne niedociągnięcia. Koryfena była teraz szara. Znów zarzucił długą linkę, jednak złowił tylko kilka barrakud, które zamierzał sam zjeść,
oraz pojedyncze, niewielkie tuńczyki żółtopłetwe – te miały trafić do restauracji klubu. Powrócili tuż przed zapadnięciem zmroku, niesieni ostatnimi prądami przypływu. Po wyjściu na ląd pamiętał o tym, by uścisnąć dłoń każdemu z rybaków. Był to ten zabawny gest, typowy dla ludu Suahili. Najpierw ujmowało się dłoń tak jak zwykle, a potem szybko wywijało nadgarstek tak, że kciuki zahaczały się jeden o drugi. Mężczyźni uśmiechali się do niego szeroko i na pożegnanie nazwali go „bwana Koryfeną”. Ledwie zdążył przejść kawałek drogi, rozległ się huk grzmotu, i w tej samej chwili lunął ulewny deszcz. Nawet nie przyspieszył. Jego ubranie i tak było brudne od rybich łusek i mułu, nadawało się tylko do prania, a ciepły deszcz wydawał się czymś w rodzaju oczyszczenia i wprawił go w lepszy nastrój. Gdy wszedł do Gasthausu spółki kolejowej, był przemoczony do suchej nitki. Idąc na górę do swego pokoju, pozostawiał po sobie mokry ślad. Przebrał się szybko, wrzucił przemoczone ubrania do worka na pranie, a potem zarzucił na siebie szlafrok i zszedł na dół, by wziąć prysznic. Kiedy się już umył, włącznie z włosami, dokładnie i z przyjemnością ogolił się przy świetle mrugającej lampy naftowej. Jej płomień przygasał co rusz z powodu zmian ciśnienia wywołanych piorunami i huczącym deszczem. Przebrał się w biały płócienny garnitur, wybrał szmaragdowozielony krawat – niczym wspomnienie koryfeny – i ruszył wąskim korytarzem, którym można się było prześliznąć do restauracji klubu, nie opuszczając budynku. Dopiero teraz uświadomił sobie, że od wczesnego śniadania nic nie jadł i że jest głodny jak wilk. Jak lew, poprawił się. W dużej sali jadalnej siedziało niezwykle dużo ludzi i nietrudno było się domyślić, co dzisiaj stanowiło najważniejszy temat: proces kanibali. Z trudem odzyskany dobry nastrój szybko go opuścił. Nie uda mu się zdobyć stolika tylko dla siebie, a jeśli przysiądzie się do kogoś, będzie musiał znów szczegółowo opowiadać o kanibalach, bitwie, zwłokach, które rzucono na pastwę krokodylom, a w najgorszym przypadku o tym, jak zjedzono Rosalinde na oczach jej rodziców. Mogło się to wydawać dość dziwnym tematem przy stole, jednak Niemcy byli pod tym względem zdumiewająco gruboskórni. A przynajmniej afrykańscy Niemcy. Przystanął niezdecydowany i rozejrzał się. Natychmiast zaczęto machać do niego przy kilku stolikach, dając znak, że może się przysiąść. Jeden z hinduskich kelnerów pospieszył mu na ratunek i szeptem poinformował, że doktor Goldmann sam je kolację w jednym z pokoików na piętrze i chętnie widziałby pana inżyniera jako swego gościa. Wybór wydawał się prosty. Stary sędzia z pewnością wolał inne tematy niż nawyki żywieniowe Kinandi. Szybko ukłonił się przepraszająco w stronę ludzi, którzy próbowali go zaprosić, i żwawo ruszył za kelnerem. Doktor Goldmann siedział sam w niewielkim pokoju z oknem wychodzącym na morze. Pomieszczenie oświetlały dwie lampy naftowe. Wyglądało na to, że pioruny spowodowały częściową awarię prądu w budynku. Dokładnie w chwili, gdy Oscar wszedł, ukłonił się i wypowiedział powitanie, jego słowa zagłuszyła seria następujących jeden po drugim grzmotów, błyskawice za oknem zaś rozświetliły całe pomieszczenie oślepiającą bielą. Nie dosłyszał ani słowa z tego, co odpowiedział stary sędzia, odczytał jednak jego gest jako zaproszenie, by się zbliżył i usiadł.
– Bardzo mnie cieszy, że mógł pan przyjść, panie inżynierze – powitał go sędzia, gdy przebrzmiał grzmot. – Odniosłem wrażenie, że nie czuł się pan szczególnie dobrze na sali sądowej, więc mamy to i owo do omówienia. Ale może najpierw powinniśmy zamówić posiłek? Co pan na to? Oscar mruknął potakująco, a kelner, który nadał czekał w pokoju z rękoma splecionymi z tyłu, natychmiast przyjął od nich zamówienie: dla doktora Goldmanna golonka cielęca z purée z brukwi i ziemniaków oraz bawarskie piwo, dla Oscara zaś to samo piwo i lekko podsmażony tuńczyk. Gdy Oscar był na wybrzeżu, korzystał z okazji, by codziennie jeść ryby, bo mięsa w buszu miał aż nadto. – Ten porucznik Vortisch, który tak pana wymęczył... – zaczął powoli, z namysłem doktor Goldmann – to naprawdę świetny materiał na sędziego lub adwokata. Szkoda, że woli być zatrudniony w Schutztruppe. My, pionierzy w tym barbarzyńskim kraju, potrzebujemy wielu takich jak on. – Proszę mi wybaczyć, doktorze Goldmann, ale nie znam się na prawie – odparł z rezerwą Oscar. Nie żywił żadnych przyjaznych uczuć wobec porucznika Vortischa. Stary profesor przyglądał mu się z niezgłębionym wyrazem twarzy, pedantycznie zawiązując wielką białą serwetkę pod brodą. Tusza sprawiała, że musiał siedzieć odsunięty kawałek od stołu, więc było to z pewnością dobrze przemyślane posunięcie. Pomiędzy jego ustami a talerzem znajdowała się klatka piersiowa oraz potężny brzuch, było zatem rzeczywiście sporym wyczynem tak balansować golonką i purée, by zachować właściwą precyzję. – Opuścił pan salę sądową, nie wysłuchawszy przemówień, panie inżynierze. Nie chciał pan wiedzieć, jak to się skończy? Może sądził pan, że sprawa jest jasna? – spytał niemal prostodusznie sędzia. – Oczywiście, że chciałem wiedzieć, jak się skończy... – odparł Oscar. – Jednak szczerze mówiąc, było dokładnie tak, jak pan mówi. Czułem się nieswojo, choć nie do końca wiem dlaczego. Może po prostu czułem się głupio. – Nie ma pan ku temu absolutnie żadnego powodu. Pańskim zadaniem było mówić prawdę i świetnie pan sobie z tym poradził. Ale teraz opowiem panu jednak, co się stało, bo uważam, że powinien pan o tym wiedzieć. To przecież pan doprowadził do tego procesu. – Nie pozwalając zabić jeńców? – Właśnie tak... Doktor Goldmann przerwał w chwili, gdy wydawało się, że już nabiera powietrza, by rozpocząć dłuższy wywód. Zjawili się dwaj kelnerzy, którzy wnieśli piwo i kolację, gigantyczną porcję cielęcej golonki z purée z ziemniaków i brukwi oraz pokaźnego pieczonego tuńczyka. Uprzejmość nakazywała, by przez chwilę jeść w milczeniu. Oscar na krótki moment
oddał się tej rozkoszy. Tuńczyk był świeży, z dzisiejszego połowu, może nawet to on sam go złowił. Doktor Goldmann z początku jadł szybko i energicznie, a potem zwolnił, by móc jednocześnie prowadzić swój wykład. Sprawozdanie rozpoczął od krótkiego peanu na cześć porucznika Vortischa, który mógłby stać się świetnym i jakże potrzebnym tu na „dzikim wschodzie” adwokatem. Oscar przyjął te początkowe słowa dość chłodno, jednak stary prawnik coraz bardziej przykuwał jego uwagę swym żarliwym entuzjazmem oraz niezwykłymi zdolnościami oratorskimi. Słowa podkreślał energicznymi gestami, wspomagając się przy tym nożem i widelcem: zdawał się porządkować argumenty, odkładając kawałki cielęcej golonki po jednej stronie talerza, a niewielkie kawałki musu z brukwi i ziemniaków na drugiej. Następnie, w dosłownym sensie, je przeżuwał – jeden po drugim – tak, że co chwilę następowała krótka przerwa na refleksję. Tak więc obrona mierzyła śmiało i wysoko, próbując doprowadzić do uniewinnienia obu mężczyzn ze strusimi piórami. Rozumowanie było tyleż proste, co logiczne. Ludzie ci nie mieli broni, w związku z czym według niemieckiego prawa nie można ich było uznać za winnych usiłowania morderstwa. Ich próba zabójstwa za pomocą magicznych strusich piór była nieszkodliwa i tym samym nie powinna podlegać karze, ponieważ obiektywną prawdą było, że strusie pióra i czary nie mogły uczynić załodze niemieckiego obozu budowy kolei jakiejkolwiek krzywdy. W otchłani ust doktora Goldmanna zniknął ogromny kawałek golonki. Pozostali czterej oskarżeni byli wprawdzie, jak przyznawała obrona, winni usiłowania morderstwa. Nie dało się zaprzeczyć, że włócznia jest bronią niebezpieczną dla życia – ciągnął dalej swą relację doktor Goldmann. Natomiast morderstwo nie mogło wchodzić w rachubę, bo jeśli chodzi o zbrodnię popełnioną w misji, można było wybierać wśród setki podejrzanych, spośród których dziewięćdziesiąt procent poległo i nic nie wskazywało bezpośrednio na to, że to właśnie ci oskarżeni są winni. Znów kilka kęsów golonki popitej potężnymi łykami piwa z kufla. Oscar skubnął trochę ryby. Tuńczyk był sycący. Obrona przyznała więc, iż było to usiłowanie popełnienia morderstwa, co stanowiło dobrze przemyślaną strategię. I tak nie sposób było się od tego wykręcić, a poza tym oczywiście lepiej podkreślić okoliczności łagodzące związane z usiłowaniem, nie zaś z dokonanym czynem, nawet jeśli wyrok w obu tych przypadkach miał brzmieć tak samo. Okoliczności łagodzące – krótka przerwa, by oczyścić talerz z ostatnich golonkowych argumentów – były dość interesujące z przyczyn natury politycznej. Według obrony lud Kinandi miał uzasadnione powody, by obawiać się, iż biały człowiek w niedopuszczalny sposób wedrze się na jego terytorium, przysługiwało mu więc swego rodzaju moralne prawo obrony koniecznej. To nie zwalniało wojowników Kinandi od odpowiedzialności, stanowiło jednak okoliczność łagodzącą. W tym miejscu ostatnie argumenty znikły z talerza doktora Goldmanna, przeżuł je energicznie, otarł usta, zerwał serwetkę, sięgnął po kufel piwa i spojrzał Oscarowi prosto w oczy.
– No, mój młody panie inżynierze, co pan sądzi o tej argumentacji? – zapytał, opróżnił kufel i machnął nim w stronę jednego z kelnerów czekających przy drzwiach, a ten natychmiast podszedł go odebrać. Kolejne błyskawice rozświetliły pokój i na chwilę wszystko stało się białe. Oscarowi całe to doświadczenie wydało się kompletnie nierzeczywiste i niełatwo było mu wymyślić coś, co mógłby powiedzieć. – Tak jak pan wspominał, jestem inżynierem. Nie znam się na interpretacji prawa – spróbował się wykręcić. – I właśnie to czyni pana podejście tak interesującym dla takiego starego puchacza jak ja – odparł doktor Goldmann, wzdychając z rozkoszą i rozpinając dwa guziki czarnej kamizelki. – Wymiar sprawiedliwości jest nie tylko grą, wymiar sprawiedliwości to przynajmniej, jak sami mówimy, mieszanina moralności i zdrowego rozsądku. I być może również dziesięciu przykazań, jeśli chodzi o prawo karne. Co więc podpowiada panu instynkt i poczucie sprawiedliwości, kiedy pan to słyszy? Bardzo chciałbym to wiedzieć. Do Oscara dotarło, że nie ma żadnej możliwości, by się od tego wykręcić. Musiał więc spróbować sformułować swoje poglądy na temat czegoś, czego nie rozumiał. – Prawdą jest... – zaczął z wahaniem – prawdą jest, że strusie pióra i magia to bezużyteczna broń przeciwko mauserowi i mannlicherowi. Tak więc tych dwóch, którzy próbowali nas w ten sposób zabić, podjęło... nieszkodliwą próbę... Taki był chyba ten prawniczy termin? – Całkiem słusznie. Bardzo proszę mówić dalej! – Nieszkodliwa próba jest niekaralna według naszego prawa... – brnął ostrożnie dalej Oscar. – Jest więc logika w argumencie, że nie popełnili przestępstwa...? – Dobrze! Zostawmy teraz tę kwestię – stwierdził doktor Goldmann, z którego twarzy nie dało się wyczytać, co sam o tym myśli. – No to pójdźmy dalej. Co sądzi pan, jako laik, o argumencie, że okolicznością łagodzącą na korzyść Kinandi jest to, iż subiektywnie byli przekonani, że mają prawo bronić własnej ziemi z użyciem przemocy? Oscar przez chwilę siedział w milczeniu, patrząc w stół i zakreślając palcem kółka na białym płóciennym obrusie. Nagle, jakby pod wpływem natchnienia, podjął decyzję i podniósł wzrok. – To prawda! – powiedział, nie mając już żadnych wątpliwości. – Ze swojego punktu widzenia Kinandi mieli prawo bronić swej ziemi. Nasuwa się jednak pytanie, czy możemy uznać to prawo. Oczywiście, że nie możemy, jesteśmy tu zgodnie z decyzją podjętą przez międzynarodową wspólnotę i to ma większe znaczenie. Ale... to chyba jednak jest okoliczność łagodząca? Doktor Goldmann przez chwilę nie odpowiadał, ponieważ właśnie podano piwo. Na wszelki wypadek przyniesiono także kolejny kufel dla Oscara. Doktor Goldmann pił łapczywie,
otarł usta serwetką, odłożył ją na bok, wyjął etui na cygara i podsunął je Oscarowi, ale ten pokręcił głową i podziękował. Następnie doktor Goldmann znów przeciągał napięcie, bawiąc się przez chwilę cygarem, nim z rozkoszą pyknął je po raz pierwszy. Przyjrzał się krytycznie żarowi na końcu, a potem zwrócił się do Oscara. – Wie pan, mój młody przyjacielu, przepraszam za tę poufałość, ale przyszło mi to zupełnie spontanicznie, wie pan, że bardzo mnie cieszy to, co pan mówi? – Wynikało to bardziej ze szczęścia niż z mojej wiedzy. Ale jak to? – spytał Oscar. – Jak już wcześniej wspomniałem – podjął doktor Goldmann, ze zdumiewającą zręcznością wypuszczając wielki krąg dymu – wymiar sprawiedliwości to jedynie moralność i zdrowy rozsądek. Pański instynkt powinien to potwierdzać. No i oczywiście pańskie poczucie sprawiedliwości, jakim się pan wykazał, nie chcąc zastrzelić jeńców. No więc dobrze. Chce pan wiedzieć, jaki wyrok wydałem w tej sprawie? – Oczywiście, panie doktorze. – Po pierwsze, długo rozważałem, czy faktycznie nie uniewinnić tych ze strusimi piórami. Z czysto prawnego punktu widzenia byłoby to jak najbardziej możliwe. Równocześnie jednak godziłoby w ogólne poczucie sprawiedliwości, które trzeba przyznać, jest dość rozmytym pojęciem. Z drugiej strony, jako sędzia, jestem odpowiedzialny za to, by brać je pod uwagę. Tak więc poszedłem na kompromis i skazałem tych ze strusimi piórami na rok więzienia za próbę rabunku. Można bowiem z dużą dozą pewności stwierdzić, iż mieli taki zamiar. A więc rok dla tych dwóch. Co pan o tym sądzi? – A cóż ja mam powiedzieć? Nie mogę się przecież spierać z fachowcem w tej dziedzinie. – No i dochodzimy do czterech pozostałych oskarżonych. Skazałem ich za próbę popełnienia morderstwa, jednak przez wzgląd na okoliczności łagodzące, jakie sam pan uznał, nie na śmierć, lecz na sześć lat więzienia. Co pan o tym sądzi? Nie jako fachowiec, lecz jako obywatel i kolonizator? – To mi się wydaje rozsądne i słuszne – odparł z namysłem Oscar. – Argumentacja jest zgodna z prawem, a naszym zadaniem jest rozprzestrzenianie cywilizacji, a nie tylko chrześcijaństwa i kolei. To zaś oczywiście jak najbardziej obejmuje system prawny, w którym prawo jest równe dla wszystkich. Nie, nie mogę nic zarzucić pańskiemu wyrokowi, doktorze Goldmann, choć wstyd powiedzieć, zakładałem, że wszyscy zostaną skazani na śmierć. – Bo tak też się stało, wszystkich sześciu skazano na śmierć! – przerwał mu doktor Goldmann, wściekle pykając swoje cygaro. – Proszę mi wybaczyć, ale chyba właśnie powiedział pan, że... że nie? – Jak wiadomo, było nas czterech sędziów. Zostałem przegłosowany w stosunku trzy do jednego, choć jeden z szanownych członków trybunału przez długi czas się wahał i los tych sześciu mężczyzn zawisł na włosku. Gdyby ów sędzia przyłączył się do mnie, byłoby dwa do
dwóch, i wtedy mój głos byłby rozstrzygający. Jednak, niestety, taka jest brzydka strona wymiaru sprawiedliwości, że mniej istotne argumenty mogą przebić się na pierwszy plan i okazać ważniejsze niż prawo. – Jakie mniej istotne argumenty? – spytał zawiedziony Oscar. W miarę rozmowy czuł coraz większą sympatię do tego starszego mężczyzny, który pod wieloma względami pochodził z innego świata niż on sam. – A niech mnie! Muszę wstać i trochę rozprostować kości. To jest związane z trawieniem – stęknął doktor Goldmann, z wysiłkiem przeciskając się między przymocowaną do ściany ławą a stołem. Wyszedł na środek pokoju, uniósł jedną nogę jak pies, imponująco pierdnął, a następnie długimi krokami kilka razy przemierzył pokój w tę i z powrotem. Ostatnie dalekie błyskawice oświetliły jego sylwetkę. – To się nazywa Realpolitik. Niestety, to niemieckie słowo zostało przyjęte w lingwistyczne objęcia przez cały świat. To oznacza, że istnieją przyczyny polityczne, które mają większe znaczenie niż na przykład prawo czy moralność. Jest to swego rodzaju cyniczna filozofia utylitarna. Moi szanowni współsędziowie stwierdzili więc, że z czysto prawnego punktu widzenia miałem rację, a nawet z szacunkiem ten fakt podkreślali. Jednak jeśli chodzi o Realpolitik, racji już nie miałem. To znaczy, Murzyni nie dojrzeli jeszcze do prawdziwego niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, najpierw musi zapanować spokój i stabilność, musimy zadbać o to, by dać przykład, powstania tubylców są uciążliwe, a tym samym musimy mocno wpoić murzyńskiej ludności, że władza i chwała należą się tylko nam. A teraz, mój bez wątpienia moralny i inteligentny młody panie inżynierze, co pan sądzi o takim rozumowaniu? Oscar nie miał na ten temat absolutnie nic do powiedzenia, przynajmniej nie z początku, zanim zrozumiał, czego właściwie dotyczy ta rozmowa. Doktor Goldmann, w którym narastało wzburzenie, kiedy chodził po pokoju w tę i z powrotem z powiewającymi połami marynarki, wrócił do stolika, odwiesił ciężkie nakrycie, w samą zresztą porę, bo obficie pocił się pod pachami, bezzwłocznie zamówił dwie butelki rieslinga z Rheingau i ponownie rozżarzył swoje na wpół przygasłe cygaro. Od tej chwili przez kolejne godziny tematem stała się wzniosła misja Niemiec na Czarnym Lądzie. Niemcy późno dołączyły do kolonialnego wyścigu w Afryce. Bismarck długo był przeciwny takim przygodom, argumentując to głównie tym, że kosztuje to więcej, niż jest warte. Może i tak było, i jak do tej pory niewiele świadczyło o tym, by miało to się zmienić. Ale przecież nie to jest najważniejsze. Nad wszystkim góruje moralna odpowiedzialność, konieczność krzewienia cywilizacji, i co do tego zgodni byli zarówno stary prawnik, jak i młody budowniczy kolei. Jednak czy było szerzeniem cywilizacji dopuszczenie do egzekucji Afrykanów, którzy zgodnie z prawem nie powinni zostać straceni? Nie, oczywiście, że nie! To była korupcja cywilizacji i wpajanie Murzynom fałszywego poglądu, że biały człowiek przybył do Afryki, by rządzić i grabić. To było wprowadzanie ucisku. To, że czynili tak ci angielscy grubianie, to zupełnie inna sprawa. Czegóż innego można się po nich spodziewać. Jednak fakt, że również Niemcy zaczęli zachowywać się jak imperialiści, był z gruntu zły.
Ale koleje nie mogły przecież być złe? Tym przynajmniej pocieszał się Oscar. Oczywiście dało się tu zaobserwować zabawną różnicę w porównaniu z Dzikim Zachodem. Tam kolonizatorzy najpierw przybyli na swych zaprzężonych w woły wozach, a dopiero później koleją. Tu w Afryce było na odwrót. Kolej biegła prosto w najmroczniejsze serce Afryki na długo przed jakąkolwiek inną cywilizacją, a dopiero później osadnicy i misjonarze mogli przybywać, podróżując wygodnie i przywożąc ze sobą techniczne i rolnicze błogosławieństwa nowych czasów. Być może doktor Goldmann miał zbyt optymistyczne nastawienie, co sam zresztą przyznawał, bo w jesieni życia zrezygnował z cieszenia się profesorską emeryturą w pięknym i przyjemnym Heidelbergu, by poświęcić ostatnie siły na wprowadzanie prawa i porządku w niemieckim protektoracie. Kraj buduje się prawem, mówili już dawno temu północnogermańscy sąsiedzi, i zasada ta nadal obowiązywała. Bez prawa nie ma porządku, nie ma państwa, nie ma cywilizacji. Teraz jednak nie był już tego taki pewien. Wyroki śmierci wydawane ze względu na Realpolitik nie wróżyły niczego dobrego. Niektórzy musieli źle zrozumieć, czym jest misja cywilizacyjna w Afryce. Tej nocy Oscar źle spał. Wieczór bardzo się przeciągnął i towarzystwo doktora Goldmanna, choć bardzo interesujące i zachęcające do przemyśleń, nie było zbyt zdrowe. Nie tylko zamówili jeszcze więcej wina z Rheingau, ale też Oscar dał się niestety namówić na wypalenie kilku cygar. Do tego utrzymywała się burzowa pogoda, było wyjątkowo gorąco i wilgotno, więc jego z początku chłodne i świeżo wymaglowane płócienne prześcieradło na mocno wypchanym kapokowym materacu zmieniło się w mokrą szmatę. Gdy od czasu do czasu przekraczał granicę między jawą a snem, w jego głowie pojawiały się sceny egzekucji. Widział sześciu mężczyzn wyprowadzanych rzędem na Kaiser Wilhelm Platz, z kajdanami na nogach, gdzie czekało na nich sześć szubienic oraz elegancko ubrana, podekscytowana publiczność. Nie był w stanie odsunąć od siebie tych scen nawet wówczas, gdy próbował powracać do wspomnień z polowania na lwy lub myślał o wojownikach Kinandi gotowych do ataku na ich obóz. Fantazje o egzekucji były silniejsze niż wszystko inne. Świt nadszedł jak wyzwolenie. Pociąg miał odjechać o wschodzie słońca. Gdy przy goleniu spojrzał na siebie w lustrze, zawstydził się swego nędznego wyglądu: podkrążone, zaczerwienione oczy i nastroszone włosy. Ciężki olejowany płaszcz i zydwestka, taka, jaką noszą rybacy, oczywiście zamaskują w znacznym stopniu jego żałosny wygląd, a ogolenie się też zrobi swoje. Musi przecież zajrzeć do głównego biura, by pokwitować odbiór wyjątkowo dużego przydziału nowej amunicji oraz szklanych paciorków i odebrać pocztę dla doktora Ernsta. Miał nadzieję, że wreszcie będą to jakieś przyjemne wieści z Niemieckiej Akademii Nauk – list jakoś nie nadchodził. Doktor Ernst zawsze na nowo przeżywał rozczarowanie, gdy szybko przerzucał korespondencję. Zaczęto przewozić pasażerów aż do Dodomy i Kilimatinde. Byli to głównie rolnicy z nieporęcznym bagażem, takim jak łopaty, żelazne piecyki, a nawet kozy i kury, wszyscy pełni nadziei i przejęci wielką przygodą, jaka wydawała się na nich czekać. Pora deszczowa była najgorszym możliwym momentem, by przeprowadzać się na wieś. Większość działek, jakie
przydzielano ludziom, zamieniała się wówczas w gliniaste bagno. Pilnował pięciu nowych askarysów, gdy załadowywali skrzynie z amunicją oraz szklanymi paciorkami do krytego wagonu towarowego, którym sami mieli podróżować na słomianych posłaniach i mocno związanym płótnie namiotowym. Postanowił do nich dołączyć, zamiast siedzieć w wagonie pasażerskim i zapewne odpowiadać na tysiąc i jeden uciążliwych lub naiwnych pytań o Afrykanów, lwy, żyzność ziemi i warunki do uprawy sizalu, kawy czy kokosów. Przeniósł kilka paczek płótna namiotowego i zrobił sobie własne miejsce w kącie wagonu towarowego. Naciągnął na czoło mokrą zydwestkę, przez chwilę wsłuchiwał się w bębnienie deszczu o blaszany dach i zasnął, jeszcze zanim lokomotywa, sapiąc, wyjechała ze stacji. Spał, nie śniąc o niczym, przez kilka godzin. Za Kilimatinde, gdzie ostatni pasażerowie opuścili pociąg i rozkład jazdy nie był już tak ważny, wziął futerał z karabinem i przeniósł się do parowozu. W tym miejscu było już spore ryzyko, że natkną się na jakiegoś złośliwego, starego nosorożca, który prędzej da się zastrzelić, niż zejdzie z torów, a może nawet spróbuje zaatakować lokomotywę. Nosorożce z pewnością były najgłupszymi zwierzętami w Afryce. Albo przy odrobinie szczęścia mogli mijać „stufuntowego” słonia w odpowiedniej odległości. W takim przypadku odstrzeliłby go na własną licencję; w tym roku wciąż jeszcze przysługiwało mu prawo do dwóch zwierząt. To był nowy wymysł. Polowania na słonie nie były już wolne, zostały ograniczone biurokratycznymi regułami, a nawet różnego rodzaju grzywnami. Mówiło się, że ma to coś wspólnego z ochroną zwierząt. To była jedna z nowych idei, za której realizację w Afryce powinien ponosić odpowiedzialność biały człowiek. Ograniczono polowania, by chronić gatunki i co tam jeszcze. Oczywiście nie dotyczyło to nosorożców, które były jedynie szkodnikami, do tego praktycznie pozbawionymi jakiejkolwiek ekonomicznej wartości, w odróżnieniu od słoni. Spółka kolejowa miała naturalnie nieograniczoną licencję na słonie, bo zawsze można było powiedzieć, że w ten czy inny sposób zagrażały linii. Słonie, które odstrzeliwał na rachunek spółki, dawały całkiem pokaźny dochód na boku. Całą kością słoniową pozyskaną w taki sposób zajmowała się firma Lauritzen & Jiwanjee. A ponieważ spółka kolejowa posiadała dziesięć procent akcji ich spółki, sama też uzyskiwała dochody w bardzo wygodny sposób dzięki corocznym wypłatom i dywidendom. Żaden urzędnik spółki kolejowej nie był obciążany jakimikolwiek problemami związanymi z zajmowaniem się kością słoniową i pracownicy głównego biura wyrażali za to wdzięczność Oscarowi. Wyglądało na to, że nikt nie zastanawiał się nad tym, iż za każdy kieł słonia Oscar zarabiał sześć razy więcej od nich. Idea Mohamadalego, by uczynić spółkę kolejową mniejszościowym udziałowcem ich firmy, okazała się doprawdy genialna. Przez pierwsze godziny po tym, jak minęli Kilimatinde, utrzymywała się ładna i przyjemna pogoda, a groźne ciemne chmury, typowe dla tej pory roku, wisiały daleko na południowym wschodzie. Na sawannie widział oczywiście tu i ówdzie słonie, jednak najczęściej były to słonice z młodymi i znajdowały się dosyć daleko. Nic wartego fatygi. Podróż wkrótce zaczęła mu się dłużyć, a nowy maszynista chyba był nie w sosie i rozmowa ani trochę się nie
kleiła. Oscar zapadł w drzemkę. Wielki samiec słonia na torach był całkowitym zaskoczeniem. Oscar patrzył akurat apatycznie na północ i nic nie zauważył, nim parowóz ze zgrzytem zaczął hamować. I tam oto stał pośrodku torów – jak we śnie – z groźnie rozłożonymi uszami i najwyraźniej nie miał zamiaru ustąpić. Kły ważyły co najmniej sto dwadzieścia funtów każdy, może nawet więcej. Oscar nie opanował jeszcze sztuki obliczania ich wagi. Zwierzę było jednak wielkie, a odległość do niego niewielka. Stało całkowicie nieruchomo i wachlowało uszami. To był strzał, z którym poradziłoby sobie nawet dziecko, niecałe pięćdziesiąt metrów. Oscar dość niezdarnie otworzył futerał na broń i wygrzebał paczkę amunicji pełnopłaszczowej, bojąc się, że szansa może za chwilę przepaść. Z nadmiernym zapałem oparł karabin o okno lokomotywy, odbezpieczył i wycelował między oczy zwierzęcia, dość wysoko. W ostatniej chwili się zreflektował. Kula trafi prosto w mózg słonia, tylne nogi ugną się jako pierwsze, a potem zwierzę miękko opadnie pośrodku torów. Sześciotonowego słonia nie dało się przesunąć przy pomocy lin i kilku askarysów. Powstanie okropne opóźnienie. Słoń wyglądał tak, jakby w każdej chwili zamierzał zaatakować. Zrobił kilka kroków do przodu i położył uszy po sobie. Sygnalizował w ten sposób gotowość do ataku – teraz trzeba było podjąć decyzję o strzale. Oscar umyślnie wycelował wyżej, tak by kula przebiła grubą warstwę tłuszczu na głowie zwierzęcia, nie uszkadzając jednak mózgu i nie zabijając słonia. Samiec przyklęknął, zdezorientowany strzałem, lecz oczywiście nie upadł. Zszedł powoli na bok, niczym zataczający się bokser, i wykonał dwa chwiejne kroki. Już za chwilę miał zejść z torów. Oscar jeszcze raz strzelił mu w głowę, tym razem z boku, między okiem a środkiem ucha. Miał szczęście. Lekki ruch zwierzęcia idealnie wystarczył, by obie tylne nogi opuściły tory i słoń zwalił się z nasypu kolejowego. Leżał tak przez kilka sekund, a potem jeszcze wyciągnął tylną nogę, która przez chwilę drżała w powietrzu, sztywna niczym bela drzewa. To był nieomylny znak, że zwierzę jest martwe. Oscar nie musiał iść po pomoc. Wszyscy, którzy byli w pociągu, pognali naprzód, by zobaczyć, co się stało. Polecił przynieść dwie siekiery i najostrzejsze maczety panga lub assagaje, a potem pokazał, jak należy przeprowadzić cięcie: po półokręgu wokół podstawy trąby, a później prosto w dół, po obu stronach. Za pomocą siekier można było potem z łatwością odrąbać całą tę część pyska, gdzie kły wyrastały z korzeni. Ukryty fragment kości słoniowej mógł stanowić jedną trzecią całej wagi, więc nie można było pozwolić sobie na niedbalstwo i nieostrożne ciosy siekiery. Kość słoniowa była twarda, lecz krucha, i każdy błędny ruch mógł kosztować tyle co roczny żołd askarysa. Opóźnienie wyniosło nie więcej niż dwadzieścia minut. Wkrótce dwa kły wraz z zakrwawioną częścią pyska wrzucono do jednego z otwartych wagonów towarowych i mocno przywiązano. W górze widać już było sępy i Oscar nakazał otworzyć ciało zwierzęcia w kilku miejscach, tak by padlinożercy nie musieli się zmagać z grubą na dwa cale skórą. W ten sposób
gnijącego mięsa już tu nie będzie, gdy pociąg będzie wracał za dwadzieścia cztery godziny. Pozostaną jedynie kości, a te raczej nie będą śmierdzieć. Z bliska, gdy spróbował objąć kły obiema dłońmi, dokładnie w miejscu, gdzie wnikały w dziąsła, ocenił wagę każdego z nich na ponad sto czterdzieści funtów. Cena za nie odpowiadała, lekko licząc, trzem rocznym pensjom zwykłego inżyniera i budowniczego mostów.
XI LAURITZ FINSE 1905 Przyzwyczaić się do budowy Kolei Bergeńskiej na wyżynie Hardangervidda oznaczało odzwyczaić się od upływu czasu. Wyglądało na to, że wszyscy doświadczają tego w ten sam sposób. Zimą w tunelach, potem przy budowie mostów, i znów w tunelach, i z powrotem na powietrzu. Ktoś powiedział, że to samo działo się z ludźmi w więzieniu, że tam też czas przestaje płynąć i zmienia się w jedno niekończące się teraz. Lauritz uważał, że porównanie z więziennym życiem jest mylące. Dłużyzny i monotonia oczywiście sprawiały wrażenie podobnych, jednak wszyscy budowniczowie kolei byli wolnymi ludźmi. Każdy z nich mógł w dowolnej chwili odłożyć łom i powędrować do domu, jeśli to mu bardziej pasowało. To była właśnie decydująca różnica i zasadniczo dotyczyła również Lauritza. Tym, co trzymało go na wyżynach, nie było jedynie poczucie obowiązku, powinność, by zrobić to, co należy. Nie zamierzał stąd odejść, dopóki nie zaczną jeździć pociągi. Tym, co trzymało go tutaj równie mocno jak obowiązek, było pragnienie, by zobaczyć gotowe przęsło mostu, by być tutaj tego dnia, gdy wreszcie będą mogli zacząć zdejmować rusztowania. Brygadzista Johan Svenske tak samo to odbierał i sporo o tym rozmawiali. Most nad Kleivefossen to był ich most i nie pozwolą, by ktoś inny zjawił się na sam koniec, dokończył pracę i zgarnął wszystkie zaszczyty. Nigdy nie zawiodą swojego mostu. To był najtrudniejszy projekt na całej trasie linii kolejowej, klejnot w koronie, który przetrwa setki lat, gdy inżynier i brygadzista już dawno odejdą. Ta myśl przyprawiała o zawrót głowy. Rusztowania stały stabilnie. Dwie ciężkie zimy ani trochę im nie zaszkodziły. Wynikało to z tego, że Lauritz wpadł na nowy pomysł: powierzchnia podstawy była ponaddwukrotnie szersza, niż początkowo projektowano. Tym samym powstał nacisk do środka i na całej wysokości. Gdyby zgodnie z pierwotnym planem budowali tylko prosto w górę, zimowe zamiecie szybko rozprawiłyby się z tą konstrukcją. Mniej więcej tak, jak ze śnieżnym tunelem na górze w Finse, który zawalił się w dwie zimy z rzędu. Tego lata zamierzano rozpocząć wznoszenie kamiennego łuku mostu, bezpiecznie i stabilnie, niczym w olbrzymiej kołysce. Zabrało im to dwa lata, ale teraz wreszcie dotarli do tego punktu. Na początku czerwca Johan Svenske i jego ekipa robotników wprowadzili się do nowego baraku na zboczu góry, zaledwie kilkaset metrów od miejsca budowy. Lauritz również zadbał o to, by mieć tam swój kąt, dzięki czemu nie będzie musiał tracić czasu na chodzenie w tę i z powrotem z domu inżynierów w Hallingskeid, który przewidziano na jego letnią kwaterę. Teraz gdy wreszcie mieli przerzucić nad otchłanią samo przęsło mostu, chciał być na miejscu tak często, jak to tylko możliwe. Pierwszy dzień pracy upłynął na czyszczeniu rusztowań ze śniegu, który wciąż zalegał w kątach i zakamarkach, gdzie nie docierało słońce. Drewniane belki osadzone były przecież dwukrotnie gęściej niż w zwyczajnych rusztowaniach.
Następnie musieli skontrolować wszystkie liny bezpieczeństwa. Lauritz był pod tym względem nieprzejednany: nikomu nie wolno poruszać się tam na górze bez uprzęży. W ciągu dwóch lat na szczęście zdarzyły się tylko pojedyncze złamania rąk i nóg, nie doszło do śmiertelnych wypadków. I tak ma pozostać, powtarzał do znudzenia Lauritz. A marudzić i powtarzać to wszystko musiał już trzeci rok z rzędu, bo niektórzy robotnicy byli przekonani, że używanie uprzęży to tchórzostwo. Twierdzili, że przeszkadza im w pracy. Również to lato miało upłynąć bez żadnych szczególnych wydarzeń, tak jak poprzednie i tak jak następne. Gdy będą musieli przerwać prace przed jesienią, gdy nadejdą pierwsze śnieżne zamiecie, zapewne ze zdumieniem zerkną po raz ostatni w górę, by stwierdzić, że stoi tam na wpół ukończony most, którego do tej pory nie zauważali. Jeden dzień będzie płynnie przechodził w kolejny, tworząc jedną teraźniejszość, aż nagle okaże się, że jest jesień. Nic się nie wydarzy. Jednak tego czerwcowego dnia w ciągu paru godzin wydarzenia z kilku lat jakby spadły nagle Lauritzowi na głowę. Wieczorem nie będzie już tym samym człowiekiem, który rano ściskał rękę Johanowi Svenskemu na budowie. Zaczęło się od tego, że pojawiła się swego rodzaju inspekcja z Myrdal. W każdym razie z daleka wyglądało to jak inspekcja: kilku mężczyzn idących gęsiego, oczywiście w butach do wędrówki, w angielskich tweedowych marynarkach, koszulach i z krawatami. Był z nimi fotograf, który mozolnie taszczył aparat i statyw. To towarzystwo nie reprezentowało spółki kolejowej, lecz prywatną firmę Horneman & Haugen, największą firmę inżynierską w Bergen. W roku 1895 i później trafiło im się kilka naprawdę smakowitych kontraktów. Ich największymi budowami, zarówno pod względem czasu, jak i pieniędzy, były Gravehalstunnel, mający 5300 metrów długości i wart 2,8 miliona, oraz 10-kilometrowy odcinek linii kolejowej z Opset do Kleivevand, za 6 milionów koron. Tak więc ich odpowiedzialność kończyła się dokładnie tam, gdzie Lauritz i Johan Svenske wznosili swój most. Teraz zaś przedstawiciele firmy chcieli przyjrzeć się budowie, jakby byli jakimiś turystami. Co prawda Lauritzowi prośba ta wydała się nieco dziwna, lecz nie widział powodów, by się na to nie zgodzić. Najpierw sprowadził to towarzystwo w dół wzgórza, tak by mogli z odpowiedniej perspektywy zobaczyć całą budowę. Był to naprawdę imponujący widok, zrozumiał to teraz, gdy spojrzał na konstrukcję z dołu, tak jak nowo przybyli koledzy – bo zakładał, że wszyscy byli jego kolegami po fachu. Chcieli zrobić trochę zdjęć – z trudem ustawili kamerę na statywie i wesoło pozowali fotografowi. Lauritzowi przyszedł do głowy pewien pomysł i zapytał, czy mogliby i jemu zrobić zdjęcie, by mógł je wysłać swej narzeczonej do Niemiec. Mężczyźni natychmiast się zgodzili. Potem zaczęli wchodzić po schodach na miejsce budowy. Lauritz pokazywał i wyjaśniał im znaczenie wszystkich poręczy i zabezpieczeń, i odpowiadał na pytania dotyczące nowego sposobu budowania rusztowań. W końcu dotarli na samą górę i mogli prześledzić wzrokiem planowaną linię kamiennego łuku mostu, który miał wcinać się głęboko w jedną stronę wzgórza i prowadzić aż do najwyższego punktu, gdzie sami stali, a potem znów opadać, wspierając się o stok drugiego wzgórza. Goście rozmawiali z zapałem, wydawało się, że bardzo doceniali to, na
co patrzyli, i przebąkiwali coś o jakimś zakładzie. Skorzystali z okazji, by zrobić kolejne zdjęcia, również Lauritzowi, który stanął zwrócony plecami do przepaści i widoku ciągnącego się na mile w dal. Gdy zeszli na dół, Lauritz przeprosił ich, że jak do tej pory nie zorganizowano wyżywienia i dlatego nie ma im zbyt wiele do zaoferowania. Jednak podekscytowani goście wesoło zbyli to machnięciem ręki, twierdząc, że są przecież Norwegami, wkrótce nawet wolnymi Norwegami – cokolwiek mieli na myśli – i dlatego, oczywiście, wzięli ze sobą w góry własny prowiant. Poza tym przyszli przecież nieproszeni. Przysiedli przed barakiem i zaczęli wygrzebywać z plecaków paczki z jedzeniem. Żywo ze sobą rozmawiali, robili to jednak cicho, zerkając ukradkiem na Lauritza, co go równocześnie intrygowało i wprawiało w zakłopotanie. Gdy się głębiej nad tym zastanowił, to w sumie nie wyglądali na inżynierów. Poza tym część ich pytań na górze, na budowie, wyraźnie świadczyła o ignorancji w pewnych sprawach, nawet jak na inżynierów, którzy kształcili się w Kopenhadze w latach siedemdziesiątych XIX wieku. Sam nie miał przy sobie żadnego prowiantu i nie mógł się zdecydować, czy powinien z grzeczności się do nich przysiąść, czy też po prostu stamtąd odejść. Najmłodszy z mężczyzn, jedyny, który wyglądał na jego rówieśnika, rozwiązał za niego ten problem. Podszedł do Lauritza, czule położył rękę na jego ramieniu – jak na gust Lauritza był to nazbyt intymny gest – i poprowadził go kawałek na bok. Tam pokazał ręką, by usiedli. – Nazywam się Kjetil Haugen – powiedział. – Jak można się domyślić, jestem związany z Horneman & Haugen, a mianowicie jestem spadkobiercą części firmy. Tak à propos, pozdrowienia od głównego inżyniera Skavlana. To za jego radą wybraliśmy się tutaj. Bardzo dobrze o tobie mówi. – Cieszy mnie to – odparł ostrożnie Lauritz. – A pozostali panowie z twojego towarzystwa? Przepraszam, że tak mówię, ale w górach zawsze mówimy do siebie po imieniu. – To mi doskonale odpowiada. No cóż, pozostali panowie to po prostu dyrekcja Horneman & Haugen. Wszyscy przyszliśmy tu po to, by zobaczyć to na własne oczy. – Co zobaczyć? – To, o czym mówił mi Skavlan, a skoro już o tym mowa, to nie tylko on. Że jesteś najbardziej kompetentnym inżynierem na całej trasie Kolei Bergeńskiej, z zupełnie innym wykształceniem niż wszyscy pozostali. Z Drezna, jak słyszałem? – Tak, studiowałem przez pięć lat w Dreźnie. – To może teraz już się domyślasz, dlaczego przyszliśmy? – Żeby zobaczyć niezwykle interesującą budowę mostu, jak zakładam. Przynajmniej taka pierwsza myśl przyszła Lauritzowi do głowy, bo przecież była to
niezwykle interesująca budowa mostu. Jednak na twarzy mężczyzny malowało się intensywne oczekiwanie, które sugerowało, że chodzi o coś innego. Kjetil Haugen wyglądał mniej więcej jak Lauritz, a przynajmniej tak jak wyglądałby, gdyby żył na dole, w cywilizacji. Poza tym byli w tym samym wieku, mogliby być kuzynami. A może jednak nie? Bo Kjetil Haugen mówił z wyraźnym akcentem bergeńskich wyższych klas. A więc obaj są z Vestlandet, ale nie bardzo pasowaliby na kuzynów, poprawił się w myślach Lauritz. – Sprawa jest zupełnie prosta – podjął jego nie-kuzyn z Bergen. – Chcemy cię zatrudnić w naszej firmie. Mamy starzejące się kierownictwo, złożone ze starych inżynierów, a w przyszłości w Vestlandet będzie się budować wiele mostów i tuneli. Uważam, że właśnie takich ludzi jak ty potrzebujemy, by zmodernizować firmę. Spójrz tylko na naszych szacownych członków zarządu: jak żywo rozmawiają. Są tego samego zdania co ja. A poza tym wygrałem zakład. – To niemożliwe, bym wcześniej zakończył prace – odparł ponuro Lauritz. Nie było to w sumie takie zaskakujące. Przecież któregoś dnia, w przyszłości, gdy pociągi będą już regularnie kursować przez Hardangervidda, będzie szukał pracy w jakiejś firmie inżynierskiej. Do tej pory jednak nigdy nie wybiegał myślami dalej niż do budowy następnego mostu czy tunelu. Jego towarzysz ani trochę nie przejął się odmową. – Masz dwadzieścia dziewięć lat, jak dowiedziałem się od Skavlana – podjął spadkobierca części firmy Horneman & Haugen. – Sam mam tylko dwadzieścia osiem, i obaj mamy przed sobą przyszłość. Chciałem po prostu zjawić się odpowiednio wcześnie, bo gdy budowa tej kolei dobiegnie końca i wszyscy zejdą z gór, firmy będą się o ciebie biły. Nie podoba mi się możliwość, czy też mówiąc ściślej ryzyko, że nasza konkurencja zjawi się tu przed nami. – A więc co takiego szczególnego chcesz mi zaproponować, żebym zatrudnił się u was, a nie u konkurencji? – spytał bez zastanowienia Lauritz. Niemal natychmiast pojął, że mimo wszystko powiedział coś inteligentnego. – Udziały w firmie! – błyskawicznie odparł Kjetil Haugen. – Będę udziałowcem Horneman & Haugen? – Tak. To właśnie dzięki temu nasza propozycja jest atrakcyjniejsza od tego, co zapewne zaoferuje ci konkurencja. Horneman & Haugen jest najstarszą, największą i wyrażając się dyplomatycznie, z historycznego punktu widzenia odnoszącą największe sukcesy firmą inżynierską w całym Vestlandet. I chcemy cię mieć! Dzięki temu my będziemy lepsi, a ty bogatszy. – Jak zakładam, nie jesteś inżynierem tak jak ja? – spytał Lauritz, by zyskać na czasie.
– A gdzie tam, do licha. Jestem specjalistą ekonomii przedsiębiorstw. To nowy zawód, który ma przyszłość. Nie potrafię kreślić ani obliczać kątów, ale umiem liczyć pieniądze. – Rozumiem – odparł Lauritz. – A skoro już mówimy o pieniądzach. Jak miałbym zapłacić za moje udziały w Horneman & Haugen? – Ustaliliśmy, że to będzie 15 tysięcy koron za 20 procent akcji. To strasznie niska cena, jeden ze starszych udziałowców ci je odsprzeda, a my zrekompensujemy mu to w inny sposób. – Nie mam takich pieniędzy. – Tak, wiem o tym. Skavlan był bardzo szczery, gdy opowiadał nam o inżynierskich pensjach tu, w górach. Ale to żaden problem, że w tej chwili nie masz pieniędzy. Lauritz starał się najlepiej, jak potrafił, by ukryć, jak bardzo jest zdruzgotany tym brakiem pieniędzy w obliczu tak wielkich możliwości, i jak bardzo dziwi go beztroski stosunek Kjetila Haugena, który twierdził, że to „żaden problem”. – Dlaczego nie jest problemem, że mnie na to nie stać? – spytał tak spokojnie i neutralnie, jak tylko potrafił. – Możesz pożyczyć pieniądze, to też żaden problem. – A gdzie miałbym je pożyczyć? – W Bergens Privatbank. Dostaniesz ode mnie pisemne poświadczenie z gwarancją zatrudnienia w Horneman & Haugen i wtedy nie będziesz potrzebował zabezpieczenia. Tego wieczoru zmierzał do domu w Hallingskeid lekkim krokiem. Pogoda była paskudna, zaledwie parę stopni na plusie i deszcz ze śniegiem, lecz ani trochę się tym nie przejmował. Czuł się raczej tak, jakby szedł w przepięknym czerwcowym słońcu, gdy ostre wiosenne światło wreszcie staje się bardziej stonowane. Raz po raz zastanawiał się nad tym wszystkim, nie znajdując niczego, co mogłoby zakłócić jego euforię. Postrzegał to, co się wydarzyło, jako dar od losu. Wreszcie miał jakąś naprawdę dobrą wiadomość, o której mógł napisać w kolejnym liście do Ingeborg. Zostanie udziałowcem wiodącej firmy inżynierskiej z Bergen! Całe jego życie zmieniło się w ciągu kilku minut rozmowy. To było cudowne uczucie. Jej ojciec, baron, z pewną ojcowską logiką – należało to przyznać – przedstawił jego biedę jako przeszkodę w zawarciu związku małżeńskiego. Żadna z córek rodu von Freital nie mogła wyjść za mąż za człowieka tak niskiego pochodzenia. Nie chodziło jedynie o to, iż coś takiego nie uchodziłoby w kontekście historycznym. Na tę akurat kwestię dało się spojrzeć przez palce, bo krew wikingów mogła być równie dobra, jak ta błękitna, a wręcz lepsza i wiążąca się z większą siłą życiową. Jednak bieda była niewybaczalna. Na dłuższą metę nawet najbardziej różowa młodzieńcza miłość nie przetrwałaby w tak bezwzględnej rzeczywistości.
W tej kwestii baron był niewzruszony, ale zarazem przyjazny, kiedy dawał mu to do zrozumienia. Bycie udziałowcem firmy inżynierskiej w egzotycznym, dalekim Bergen bynajmniej nie odpowiadało wyobrażeniom barona na temat ułożonych finansów, jednak powinno stanowić poważny krok naprzód w porównaniu z jego wcześniejszym ubóstwem. I znów to uczucie, że wydarzył się cud. Rano wstał z łóżka jako człowiek, który miał niewiele więcej niż ubrania na grzbiecie i tysiąc osiemset koron w banku. A pójdzie do łóżka jako przyszły zamożny obywatel Bergen w niezłej sytuacji finansowej. Do tego dochodziły jeszcze widoki na przyszłość. Kjetil Haugen miał z pewnością rację, mówiąc, że w Bergen i okolicach będzie się w nadchodzących latach dużo budować. A wówczas dwadzieścia procent udziałów firmy przypadnie w udziale jemu, i to jako dodatek do zapewne pokaźnej pensji. Nie potrafił wyrobić sobie żadnego konkretnego poglądu na temat tego, co to mogło oznaczać, bo nigdy dotąd nie miał powodów, by nad czymś takim się zastanawiać. Jednak patrząc na to wszystko rozsądnie, uznał, że powinno to zapewnić „godziwe życie” – kluczowe słowa barona – i to nawet szlachciance z Saksonii. Szlachciance o bardzo radykalnych poglądach politycznych, choć jeśli o to chodzi, baron był pogrążony w błogiej niewiedzy. Nieświadomie przyspieszył kroku i teraz niemal biegł, drżąc z zapału, by przedyskutować nowe widoki na przyszłość z Olavem Bernerem przy kolacji w Hallingskeid. Berner przez długie lata pracował jako inżynier w Vestlandet i naturalnie doskonale znał Horneman & Haugen, powinien więc być w stanie podać więcej konkretów na temat tego, o czym sam Lauritz mógł jedynie fantazjować: a mianowicie, co oznaczało posiadanie udziałów w tak szanowanej firmie. A może raczej powinien przemilczeć tę sprawę? Ta ponura refleksja dopadła go zupełnie nieoczekiwanie. Przemilczeć? Ale dlaczego? Zwolnił kroku. Ponieważ mogłoby zostać odebrane jako bezczelność, gdyby po prostu wrócił wieczorem do domu i zaczął się przechwalać, jak jednym siedmiomilowym krokiem zostawi za sobą wszystkich pozostałych inżynierów pracujących przy Kolei Bergeńskiej. To było niesprawiedliwe. Nie istniał żaden uzasadniony powód, by on, który przepracował zaledwie kilka lat, otrzymał tak niebotyczną w porównaniu z innymi nagrodę. Nowy inżynier asystent w Hallingskeid, Ole Guttormsen, pewnie będzie potrafił pogodzić się z tą myślą. Ale co z głównym inżynierem Olavem Bernerem, który był już sporo po pięćdziesiątce? Szedł coraz wolniej. „Przedsiębiorczości hoża cera blednie pod wpływem wahań i zamiary pełne jędrności”[2] – pomyślał. Szekspir był jego niezawodnym towarzyszem przez dwie zimy, zanim w Finse pojawił się hotel i życie towarzyskie wieczorami. Wielokrotnie obracał tę kwestię w myślach, zastanawiając się, czy powiedzieć kolegom, czy też to przemilczeć. W końcu znalazł łatwe pytanie testowe. Gdyby Ole Guttormsen wrócił pewnego wieczoru, promieniejąc radością, do domu inżynierów i opowiedział coś podobnego,
czy wówczas byłby w stanie szczerze cieszyć się razem z Olem? Tak, oczywiście, pomyślał w pierwszej chwili. Jednak natychmiast zaczął mieć wątpliwości co do swojej odruchowej odpowiedzi. Zazdrość to śmiertelny grzech i żaden człowiek nie chce być z nią kojarzony. Dlatego na takie pytanie wszyscy odpowiedzieliby: „Tak, oczywiście”. A jednak to wcale nie wydawało się oczywiste, ponieważ było niesprawiedliwe. Tak więc powinien tę sprawę przemilczeć. Wszystkie jego moralne rozważania okazały się bez znaczenia, gdy tylko dotarł do Hallingskeid. Obaj koledzy siedzieli z rozczochranymi włosami, ich twarze były czerwone z podekscytowania, pili whisky i z zapałem o czymś dyskutowali. Lauritz ledwie zdążył otupać buty z mokrego śniegu, gdy obaj podbiegli do niego, mówiąc jeden przez drugiego. Jeden perorował o tym, że Norwegia odzyskała wolność, drugi mówił coś o rewolucji i wojnie. Gdy Lauritz usiadł przy stole, a przed nim stanęła porządna porcja whisky, która według Bernera miała zastępować szampana – bo to był najbliższy odpowiednik, jaki dało się znaleźć w domu – zdołał to wszystko jakoś uporządkować. Okazało się, że zadzwoniono z głównego biura i przekazano wieści. Storting wcześniej tego dnia podjął decyzję o rozwiązaniu unii ze Szwecją. Tym samym Norwegia stała się pod każdym względem niepodległym krajem. Z biura głównego przekazano informację, że nie wolno im już zatrudniać żadnych Szwedów. Równocześnie podano też, choć była to sprzeczność, że już zatrudnieni Szwedzi mają zachować pracę. Chodziło o około stu ludzi wzdłuż całej linii kolejowej. Wiadomości z głównego biura nie miały właściwie żadnego praktycznego znaczenia o tej porze roku, gdy zatrudniono już wszystkich ludzi na okres do świąt Bożego Narodzenia, a przynajmniej do pierwszych zimowych zamieci. Rozmowa na temat wojny i rewolucji, która tak ekscytowała obu kolegów, wkrótce okazała się, przynajmniej w ocenie Lauritza, oparta na bardzo przesadzonych spekulacjach. Według Bernera Szwedzi mieli za nic nie godzić się z decyzją Stortingu i natychmiast wysłać swoją armię. I to wtedy, według Olego Guttormsena, miałoby dojść do rewolucji. – Ani przez chwilę nie daję temu wiary – powiedział z rezerwą Lauritz. – Bądź co bądź żyjemy przecież w XX wieku, który jest stuleciem wielkiego postępu. Miejsce wojen jest na śmietniku historii, nawet Szwedzi już nie pójdą na wojnę. A rewolucja? Co wy sobie tak właściwie wyobrażacie? Gilotynę na Karl Johan? O ile Lauritz miał zamiar uspokoić sytuację, uzyskał odwrotny efekt. Zarówno starszy, jak i młodszy kolega byli jeszcze bardziej poruszeni. Berner twierdził, że po tej decyzji Stortingu szwedzki rząd był niemal zmuszony wypowiedzieć im wojnę, ponieważ z czysto konstytucyjnego punktu widzenia można to było postrzegać jako powstanie. Guttormsen kontynuował ten tok myślenia, twierdząc, że wszyscy, którzy staną po stronie szwedzkiego rządu, urzędnicy, inni wielcy panowie z Kristianii, a także oczywiście wszyscy Szwedzi
z administracji, powinni być uznani za zdrajców ojczyzny. A więc rewolucja. Faktycznie wydawało się, że niemal pragnie, aby na Karl Johan stanęła gilotyna. Lauritz nie dał się porwać temu rozgorączkowaniu. Szwecja i Norwegia były w unii, to znaczy aż do dzisiejszej decyzji Stortingu. Unia nie oznaczała, że Norwegia jest szwedzką własnością. Norwegia była od tysiąca lat krajem z własnym narodem i językiem. Unia była jak małżeństwo i jeśli jedna ze stron koniecznie chciała się rozwieść, to co druga mogła na to poradzić? Na pewno nie iść na wojnę. Ten oraz inne chłodne argumenty sprawiły, że obaj koledzy zaczęli kwestionować patriotyzm Lauritza, więc musiał szybko wykonać taktyczny odwrót i wznieść kolejny toast za wolną Norwegię. Potem spróbował zmienić temat albo przynajmniej uczynić dyskusję lżejszą. – A więc teraz nie mamy już króla – powiedział, udając, że się nad czymś zastanawia. – Król Oskar musi się zadowolić rządzeniem Szwecją. Ale co z nami? Wybierzemy sobie nowego króla, czy jak to będzie? Olav Berner był zdania, że można wyznaczyć króla w oparciu o genealogię, to znaczy odszukać potomka w prostej linii norweskiego króla, kimkolwiek on był. Ole Guttormsen uważał, że powinni wybrać króla na tingu, tak jak to czynili ich przodkowie. Wywiązała się z tego jeszcze dłuższa dyskusja i kolejne wielokrotne toasty za Norwegię, aż do otwarcia następnej butelki. Lauritz mógł wreszcie przeprosić i wycofać się do biura, nie rzucając się w oczy jako człowiek pozbawiony patriotyzmu. Wraz z dzisiejszą pocztą powinien dostać list od Ingeborg. I faktycznie, list leżał na jego desce kreślarskiej, wraz z niemieckim inżynierskim czasopismem, które prenumerował. Jednak pod czasopismem był kolejny list, również ze stemplem pocztowym z Drezna. Nie rozpoznał tego kanciastego, mocnego charakteru pisma, jednak gdy odwrócił kopertę, nie mogło być żadnych wątpliwości co do tego, kto jest nadawcą. Znajdował się tam złoty monogram, z koroną o siedmiu zębach nad nim. To był list od jej ojca, Manfreda barona von Freital. Zakręciło mu się w głowie, nie tylko od nadmiaru whisky. Który list powinien przeczytać jako pierwszy? Wybrał ten od Ingeborg i rozerwał ostrożnie kopertę, ponieważ wydawało się, że zawiera coś więcej prócz kilku zapisanych kartek. Wewnątrz znalazł zdjęcie Ingeborg, bardzo niezwykłe zdjęcie, sztywno zaaranżowane w śmiertelnie poważny sposób. Intensywnie przyglądał się fotografii, zastanawiając się, jaki zamiar mógł towarzyszyć jej wysłaniu. Miała na sobie kurtkę przypominającą mundur, bardzo surowo, bez najmniejszego dekoltu, z guzikami zapiętymi pod samą szyję. Wysoki biały kołnierzyk i biała muszka pod brodą. Bardziej skromnie się już nie dało. Ani bardziej podniecająco, pomyślał. W jej spojrzeniu była jakaś wyzywająca ironia, jakby w następnej chwili miała z siebie zedrzeć i tę białą muszkę, i przypominającą mundur kurtkę. Uśmiechała się z zadowoleniem, jakby chciała mu powiedzieć: oto widzisz swoją przyszłą ukochaną, która zawsze doprowadza do tego, co jest jej wolą. Co do tego nikt nie mógł
mieć wątpliwości. Była teraz dyplomowaną pielęgniarką, a to był po prostu jakiegoś rodzaju pielęgniarski mundur. A więc wykonała kolejny krok na drodze do zdobycia lekarskiego wykształcenia. Czule odłożył zdjęcie na deskę kreślarską, ale zmienił zdanie i uniósł je do ust. Pocałował je ostrożnie, by nie zwilżyć go ustami. Następnie wziął głęboki wdech i rozłożył list. Ku swemu rozczarowaniu natychmiast odkrył, że jest o wiele krótszy niż zwykle. Drezno, 2 czerwca 1905 Mój ukochany Lauritzu! Piszę ten list w wielkim pośpiechu, ponieważ wydarzyło się coś niezwykłego, by nie powiedzieć, zagadkowego. I w tej chwili wymaga to całego naszego skupienia, a być może również sprytu i namysłu. Dotarło do mej wiadomości – w jaki sposób, w tej chwili nie ma to znaczenia – iż Ojciec nosi się z zamiarem, by zaprosić Cię na Kieler Woche, byś pomógł mu na jachcie podczas regat. Z tego, co wiem, rozmawialiście przecież sporo o żeglarstwie i cokolwiek mu opowiedziałeś o Twych zdolnościach, zrobiło to na nim najwyraźniej spore wrażenie. Nie, wybacz mi, Mój Ukochany, nie chciałam, by to zabrzmiało ironicznie. Równie dobrze może chodzić o to, że jesteś Norwegiem, a więc wikingiem posiadającym naturalne zdolności. Jak wiesz Ojciec jest zakochany w Norwegii, tak jak wielu innych z naszych kręgów. Ale wracając do rzeczy: dziś jestem w nastroju na surowość i czuję się dokładnie tak, jak wyglądam na zdjęciu, które załączyłam Ci do tego listu (musisz się chyba zgodzić, że to zabawne zdjęcie, takiej jeszcze mnie nigdy wcześniej nie widziałeś). Zadaję sobie pytanie, jakie są zamiary Ojca w związku z tym pozornie wspaniałomyślnym zaproszeniem dla człowieka, którego w tak zdecydowany sposób odrzucił. Czy chce poniżyć Ciebie – a tym samym i mnie – w sytuacji, w której, jak przypuszcza, sobie nie poradzisz? W mym położeniu skłaniam się ku podejrzliwości, a jednak trudno mi dostrzec w tym jakiś sens. Czyżbyś nie umiał żeglować i tym samym miał wystawić Cię na pośmiewisko? Nie, dlaczego Ojciec miałby coś takiego zrobić? Pochodzi z siedemsetletniego rodu z Saksonii i nie można o nim powiedzieć, by sztukę żeglowania miał w genach. Dlaczego więc miałby sądzić, że Ty, który dorastałeś na morzu, nie zdołałbyś sobie poradzić z ewentualnymi trudnościami w Zatoce Kilońskiej co najmniej równie dobrze jak pozostali? Wykluczmy więc taką możliwość. Czy uważa, że na wszystkich tych zmanierowanych kolacjach i podobnych wydarzeniach towarzyskich nie będziesz w stanie zaprezentować się wystarczająco po junkrowsku i tym samym będziesz wydawał się nie do przyjęcia w naszych kręgach, niczym negatywny kontrast wobec wszystkich tych, którzy mogą zabłysnąć długimi nazwiskami, a z którymi zazwyczaj próbuje mnie wyswatać podczas tygodnia regat?
Być może, lecz nie jestem tego pewna. Przez lata spędzone w Dreźnie miałeś przecież – również dzięki Twym sukcesom w sporcie i wszystkiemu, co to ze sobą niosło, a więc ceremonii i bankietów, a być może w jeszcze większym stopniu dzięki temu, iż Ty i Twoi bracia mieszkaliście w bardzo szanowanym domu u Frau Schultze – wiele możliwości, by przyswoić sobie zwyczaje wyższych niemieckich klas. Wydawałoby się to zarówno nielogiczną, jak i złośliwą próbą. Niemniej powzięłam pewne środki ostrożności na tyle, na ile pozwalają moje ograniczone możliwości finansowe. Gdy przybędziesz do Kilonii – bo zakładam, mój Ukochany, iż to uczynisz, musisz! – najpierw udaj się do sklepu Boysens z odzieżą żeglarską przy Uferstrasse (wszyscy wiedzą, gdzie to jest). Ubranie, jakie dla Ciebie zamówiłam, to uniform członka załogi z naszymi czarno-białymi barwami, jak również szczególny typ niebieskiej marynarki, jakiej używa się w Kilonii podczas tygodnia regat we wszystkich towarzyskich sytuacjach, z wyjątkiem tych, które wymagają wystąpienia we fraku. Wyposażony w ten sposób, przynajmniej nie będziesz rzucał się w oczy jako dzikus z północnej Germanii. Po głębszym zastanowieniu muszę przyznać, że moja podejrzliwość może wydać się nieco przesadna. Jednak przyczyną tego zaproszenia od mojego ojca, które być może już do Ciebie trafiło, bądź też niedługo trafi, jest gwałtowny spór między mną a Ojcem, jak on to nazywa, lub też intensywna debata, jak wolę to nazywać ja. Oczywiście sprawa dotyczy tygodnia regat w Kilonii, gdzie próbuje mnie zaciągnąć, nie wiem który to już raz z rzędu. Z początku odmawiałam i powtarzałam, że teraz już tego dość i bez względu na to, jak bardzo będzie się wysilał, i tak nigdy nie poślubię nikogo, kogo zdarzy mi się tam spotkać. A nawiasem mówiąc, tam spotkanie kogoś „przypadkiem” się nie zdarza. Tak więc albo poślubię Ciebie, albo nikogo! Teraz czeka na Twoją odpowiedź. A gdy ją już otrzyma, zapewne wspomni mi, niby to mimochodem, iż będzie miał nowego członka załogi na pokładzie podczas tegorocznych regat... I w ten sposób, naturalnie, złapie mnie na haczyk i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Jaki jest jednak cel tego wyrachowania z jego strony? Tak, na tym zamyka się krąg mego rozumowania. Zakładam, że nadzór nad moją moralnością będzie podczas regat bardzo rygorystyczny. Nie spodziewaj się, że będziemy mieszkać w sąsiednich pokojach na tym samym hotelowym korytarzu. Jednak Christa również przyjedzie, a jej pokojówka Bärbel jest nie tylko jedną z naszych zaufanych w tajnym kobiecym klubie, lecz jest również bardzo przebiegła. Powinno nam się udać wykraść dla siebie przynajmniej jedną noc w Kilonii. Przez jakiś czas zastanawiałam się nad możliwością, by z Twą łaskawą pomocą zajść w ciążę. To by rozwiązało wiele problemów. Stworzyłoby jednak również nowe, ponieważ pozostały ci jeszcze dwa lata pracy, nim spłacisz swój honorowy dług. Ale potem – mój ukochany! – byłoby cudownie „być zmuszoną wyjść za mąż” za Ciebie. Poza tym byłaby to sprawiedliwa zemsta na moim zacofanym Ojcu. Chciałam na koniec przedstawić Ci tę propozycję, by Cię skusić i aby mój pisany w wielkim pośpiechu list nie składał się jedynie z intryg i wskazówek.
Przesyłam Ci tysiące pocałunków, tęsknię jak zawsze i wypatruję z bijącym sercem możliwości, byśmy się wkrótce spotkali, choćby nawet w Kilonii, najnudniejszym miejscu w całych Niemczech. Jednak gdy przyjedziesz, Kilonia zmieni się w najcudowniejsze miejsce Niemiec. Twoja na zawsze Ingeborg. Ręce Lauritza drżały z podekscytowania, gdy odkładał list. Przeczytał go z determinacją i taką koncentracją, na jaką pozwalał mu stan upojenia, aż po erotyczne zakończenie. Tak, oczywiście, pragnął bardziej niż czegokolwiek innego dać Ingeborg dziecko! Ale nie, miała rację, że w ciągu najbliższych dwóch lat będzie to niemożliwe. Żaden z inżynierów w górach nie miał ze sobą kobiety. Ale za dwa lata, w Bergen! Kupi dla nich mieszkanie na którejś z najznamienitszych ulic Nordnes, to odpowiednie miejsce dla udziałowca Horneman & Haugen. Upojony whisky i szczęściem, musiał stłumić impuls, by natychmiast wyjąć przybory do pisania i zasypać Ingeborg deklaracjami miłości oraz opowiedzieć jej o nowej możliwości, jaka pojawiła się dla nich właśnie tego dnia, gdy otrzymał jej list. Uświadomił sobie jednak, że jest zbyt pijany, by pisać tak pięknie, jak zamierzał. No i pozostawał jeszcze list od barona. Był w najwyższym stopniu zwięzły i poprawny: Szanowny Panie dyplomowany inżynierze Lauritzen, Niniejszym mam przyjemność zaprosić Pana, jako członka załogi, na pokład mego jachtu, by wziął Pan udział w tegorocznych regatach podczas Kieler Woche. Niestety, świadom jestem faktu, że moje zaproszenie może wydawać się nieco spóźnione, wynika to jednak z tego, iż jeden z moich pomocników natrafił na nieoczekiwaną przeszkodę. Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby mimo wszystko mógł Pan poświęcić swój czas i przybyć. Kwatera oczywiście zagwarantowana. Mój adres telegramowy: Freital Z poważaniem Manfred baron von Freital. PS Ingeborg również będzie obecna. Jak rozumiem, pragnie znów się z Panem spotkać. Lauritz siedział przez chwilę, ważąc w dłoni list barona i kołysząc się na krześle, tak że w końcu przewrócił się do tyłu. To przesądziło sprawę. Najpierw musi się wyspać. Nie był już w stanie zebrać myśli. Dlaczego baron dodał to post scriptum o Ingeborg do swego poza tym tak chłodnego w tonie i formalnego listu? Chciał skusić ich oboje obecnością drugiego, to było jasne. Jednak podobnie jak Ingeborg, Lauritz nie potrafił zrozumieć przyczyny. Czyżby baron zmiękł i pozwolił sobie na
romantyczną wyrozumiałość wobec porywającej miłości młodych, z którą podobno nawet bogowie walczyli na próżno? Nie, to niemożliwe. Nie ten człowiek. Na parterze w domu inżynierów w Hallingskeid jego koledzy dalej śpiewali o wolnej Norwegii, jeszcze głośniej niż dotąd. To oznaczało, że otworzyli trzecią butelkę. On sam musi iść spać. Był nieco zamroczony alkoholem, ale jeszcze bardziej wydarzeniami tego dnia. To był najważniejszy dzień w jego życiu. Ale i tak musi iść spać. Jutro, zanim pójdzie na budowę, załatwi kwestię telegramu oraz napisze list i przeprowadzi rozmowę telefoniczną. Tego ranka spóźnił się do baraku robotników w pobliżu miejsca budowy mostu i spodziewał się, że wewnątrz będzie panować cisza, a cała ekipa będzie już zajęta pracą na rusztowaniach lub przy transporcie kamieni. Okazało się jednak, że trwało gorące, polityczne spotkanie. Mężczyźni stali w szerokim kręgu wokół Johana Svenskego, który balansował na beczce. Przemawiał w agitatorskim stylu. Od czasu do czasu podkreślał swoje słowa wzniesioną ku niebu pięścią wojownika klasowego. Było to polityczne określenie, które wzbudziło w Lauritzu nieprzyjemne uczucia. Z braku kapitalistów w najbliższej okolicy był przecież uosobieniem wroga klasowego. Tradycyjnie już 1 maja odbywały się demonstracje robotnicze i przemowy agitatorów przed domem inżynierskim w Finse. Inżynierowie nigdy do końca nie wywnioskowali, jak mają się w takiej sytuacji zachowywać. Nie mogli przecież wyjść na zewnątrz i pomachać zachęcająco do wojowników klasowych przed domem. Jednak siedzenie w środku i przeczekiwanie, aż to wszystko się skończy, również nie wydawało się słuszne. Sam Lauritz nie był do końca pewny, czy powinien wierzyć usprawiedliwieniom i wyjaśnieniom Johana, według którego inżynierowie byli najbliżsi temu, co można uważać za burżuazję i wyższe klasy tu w Finse, i w związku z tym demonstracje te należy postrzegać raczej jako symboliczny gest niż poważną walkę klas. Jednak teraz, sądząc z nastrojów przed barakiem, znów zagłębił się w temat walki klasowej. Lauritz nie mógł po prostu uciec i się schować, bo wszyscy widzieli już, że przyszedł. Przełknął i zdecydowanie podszedł w stronę zgromadzonych. – Dobrze, że jesteś, Lauritz – zawołał Johan. – Towarzysze! Natychmiast oddaję głos towarzyszowi Lauritzowi, żeby mógł przedstawić ostatnie wydarzenia. Zapadła cisza i wszyscy z wyczekiwaniem zwrócili się w stronę Lauritza. Nie miał zielonego pojęcia, co powiedzieć, a tym bardziej o tym, czego się od niego oczekuje. Nie mógł przecież wygłosić jakiejś przemowy agitacyjnej. Może chodziło o to, by poinformował ich o sytuacji? Johan zeskoczył z beczki, a silne ramiona uniosły Lauritza, stawiając go na tym zaimprowizowanym podium dla mówcy. – No więc, towarzysze robotnicy... – zaczął niezdecydowanie – jak zdaje się, że już wiecie, wczoraj Storting oświadczył, że wychodzimy z unii ze Szwecją...
– Tak, wiemy! Ale co się stanie ze wszystkimi szwedzkimi towarzyszami tu, na górze – zawołał któryś z robotników. O tym oczywiście łatwiej było mówić. Poprzedniego dnia przyszła dyrektywa, według której wszyscy Szwedzi pracujący przy Kolei Bergeńskiej mieli zachować swoje posady, nie wolno było jednak zatrudniać żadnych nowych Szwedów. Dziś rano zaś nadeszły kolejne wytyczne mówiące, że wszyscy Szwedzi, którzy pragną powrócić do domu, ponieważ chcą zostać powołani do szwedzkiej armii, mają zgodę, aby to uczynić, i nie będą z tego powodu narażeni na żadnego rodzaju prześladowania. Te wieści spotkały się z burkliwym śmiechem. Okazało się, że śmieszność polegała na tym, iż ani jeden Szwed – a tu, w uzupełnionej nowymi ludźmi ekipie Johana było ich dziewięciu – bynajmniej nie miał zamiaru wracać do domu, by dostać powołanie do wojska. Wojna – o ile miała z tego być jakaś wojna – nie była sprawą ich, klasy robotniczej. Wojna nie odbywałaby się między Szwedami a Norwegami, lecz między szwedzką szlachtą – czyli szwedzką burżuazją, być może w sojuszu z norweską burżuazją – a wszystkimi robotnikami, których posłano by do walki jako mięso armatnie. Jednak proletariacki internacjonalizm położy temu wszystkiemu kres. Tutaj żaden z towarzyszy, ani Norweg, ani Szwed, nie będzie się przyłączał do żadnej burżuazyjnej wojny! Jeśli jednak miałoby dojść do jakiejś wojny, norweska większość w ekipie postanowiła, że spuści lanie Szwedom. Ale nie chce ich zwalniać. I to nie tylko w związku z proletariackim internacjonalizmem, ale głównie ze względu na to, że w ten sposób zaprzepaszczono by akord. Sytuacja nie była więc tak kryzysowa, jak się Lauritzowi wydawało. Wojna czy nie, praca będzie posuwać się naprzód jak zwykle. Do Finse i Hallingskeid zaś nie przyjdą żadni żołnierze, zwłaszcza szwedzcy żołnierze, przynajmniej na początku. Niewiele więcej zostało do powiedzenia. Ludzie się rozeszli i wrócili do roboty. Lauritz mógł teraz wziąć Johana Svenskego na stronę, by przygotować go na to, że w ciągu najbliższych dziesięciu dni będzie sam jeden odpowiadać za budowę mostu, ponieważ Lauritz musi koniecznie wyjechać w pilnej sprawie. Nie były to więc dobre wieści. Mogło to nawet wyglądać na jakąś dezercję, bo pozostawiał pracę w tak ważnym momencie. Rozpoczął zatem rozmowę z Johanem od czegoś innego. – Towarzyszu Johanie – zaczął półżartem – jest jedna rzecz w socjalizmie, której jakoś nie rozumiem. Naprawdę jestem twoim wrogiem klasowym? Johan uśmiechnął się szeroko i nie musiał długo się zastanawiać, nim udzielił odpowiedzi. Bez wątpienia był to temat, który bardzo lubił. – Jesteś inżynierem, więc należysz do burżuazji – zaczął.
– Ale urodziłem się jako syn rybaka, w biednej rodzinie. To się chyba musi liczyć jako klasa robotnicza? – przerwał mu Lauritz, nie kryjąc irytacji. – No jasne. Ale teraz jesteś z burżuazji – wesoło wyszczerzył zęby Johan. Wyglądało na to, że nie traktował tego pytania równie poważnie jak Lauritz. – Czyli gdzieś po drodze, a dokładniej mówiąc, kiedy się kształciłem, przeobraziłem się w twojego klasowego wroga? – zaprotestował Lauritz. – Niech towarzysz inżynier się tak nie podnieca, to wyjaśnię, jak to wszystko wygląda – podjął Johan, niewzruszony poirytowaniem Lauritza. – Człowiek rodzi się w jakiejś klasie, robotniczej albo burżuazyjnej, i do tego momentu wszystko jest proste. Jeśli jednak zdobędzie wykształcenie, tak jak ty, może zmienić klasę. Ale uspokój się teraz! To nie jest decydujące. A mianowicie, istnieje różnica między przynależnością do klasy, a jej punktem widzenia. Robotnik może się okazać zdrajcą klasowym i opowiedzieć się za burżuazją i łamistrajkami. Zwłaszcza jeśli jest świętoszkowatego typu i wierzy, że sprawiedliwość przyjdzie dopiero po śmierci. Bóg stoi bowiem po stronie burżuazji. A inżynier może w taki sam sposób być zdrajcą klasowym, zwłaszcza jeśli urodził się w klasie robotniczej i opowiada się za lewicą. Takie to wszystko proste. – No tak, to pocieszające – mruknął Lauritz. – A może moglibyśmy porozmawiać trochę o robocie, jak towarzysz z towarzyszem? W odpowiedzi Johan wciągnął potężną szczyptę tabaki; zawsze tak robił przed podjęciem ważnych decyzji. Lauritz porozkładał swoje rysunki i wyjaśnił, niby to mimochodem, że teraz chodzi o planowanie na następnych dziesięć, dwanaście dni do przodu, bo w tym czasie on sam musi wyjechać. Johan na tę wieść zachował kamienną twarz, nie wyglądał nawet na odrobinę zaniepokojonego, co sprawiło, że Lauritzowi ulżyło, lecz jednocześnie poczuł się urażony. Następnego ranka Lauritz natychmiast po śniadaniu wyruszył do Voss. Tego roku śniegi topniały wyjątkowo wcześnie, więc jazda na nartach nawet nie wchodziła w rachubę. Będzie musiał iść całą drogę i jak zawsze nabawi się zakwasów w podeszwach stóp i po zewnętrznych stronach łydek, co wynikało z faktu, że w ciągu ostatnich siedmiu miesięcy bardzo mało chodził, a tylko jeździł na nartach. Dotarł do głównego biura w Voss wieczorem, dokładnie w chwili, gdy zgodnie z regulaminem ściągano flagę, a jak się okazało, nawet kilka flag. Pomyślał, że z tymi flagami jest coś dziwnego, i wkrótce odkrył, co to takiego. Szwedzkie barwy u góry, w lewym rogu były odprute, i widniały tam teraz albo wycięte dziury, albo jasny materiał. Można by pomyśleć, że to błahostka, mały szczegół świadczący o przekorze, lecz z drugiej strony było to coś, co wprawiało w uroczysty nastrój. Norwegia była wolna. Główny inżynier Skavlan zaprosił go na wystawną kolację, podczas której podano mięso z młodziutkich jagniąt. Małe steki były niezwykle smaczne, choć zabicie zwierząt tak wcześnie, kiedy jeszcze karmiła je matka, wydawało się niemal grzechem. Lauritz, który wychowywał się
przecież w gospodarstwie, gdzie hodowano owce, nigdy wcześniej nie kosztował czegoś podobnego. Zjedli w kuchni – tylko Skavlan, jego żona i Lauritz. Do mięsa wypili wino, a na deser pochłonęli gorącą szarlotkę. Skavlan nalegał, by przy jedzeniu nie rozmawiali o polityce. Po kolacji Skavlan zaprosił Lauritza na pjolter do biblioteki. Teraz okazał zapał do politycznych dyskusji. Lauritza uderzyło, że przed 7 maja 1905 roku inżynierowie rozmawiali o polityce jedynie w wyjątkowych przypadkach, a teraz wszyscy robili to niemal na okrągło. Skavlan, podobnie jak Lauritz, uważał, że nie będzie wojny, jednak z zupełnie innych powodów. Twierdził, że kraj taki jak Norwegia jest nie do zdobycia przez obcą armię, a jeszcze mniej możliwa jest jego okupacja. Skoro sami Norwegowie mieli takie duże trudności, podróżując po swoim kraju przez wszystkie góry i fiordy, to jak by to wyglądało w przypadku biednych szwedzkich żołnierzy? Mówiąc wprost, to byłoby dla nich piekło. Sporo czasu upłynęło na strategiczno-militarnych oraz politycznych wywodach, zanim Skavlan wreszcie zmienił temat. Wtedy jednak przeszedł prosto do rzeczy. Czy Horneman & Haugen zgłosili się z ofertą? Lauritz mógł to jedynie potwierdzić, zapewnił jednak, że postawił warunek, iż nic takiego nie wchodzi w rachubę, póki Kolej Bergeńska nie będzie regularnie kursować. Ponieważ Skavlan wyglądał na bardzo ucieszonego tą wiadomością, Lauritz skorzystał z okazji i poinformował go, że tym razem jego urlop musi być trochę dłuższy niż wcześniej i że potrzebuje niemal dwóch tygodni wolnego. Wówczas Skavlan się nachmurzył. – Kiedy człowiek stara się o urlop, przedstawia sprawę tak, jakby to nie była jego własna decyzja – powiedział surowo. – Czy nie jesteś na samym początku prac kamieniarskich przy przęśle mostu? Wydaje mi się, że to wyjątkowo niestosowny moment, żeby prosić o długi urlop. Mam nadzieję, że masz naprawdę ważny powód. – Mam – powiedział Lauritz. – Ach tak? Naprawdę? – Bez wątpienia. – No, to słucham! – Jadę do Kilonii spotkać się z kobietą, którą kocham i której nie widziałem od czterech lat – odparł ponuro i powoli Lauritz. Odmowy ze strony Skavlana nie zamierzał akceptować. – Spotkam się również z jej ojcem – ciągnął dalej. – I jeśli wszystko dobrze się ułoży, nareszcie nadejdzie ten moment, gdy będę mógł poprosić o jej rękę.
Skavlan z początku siedział z kamienną twarzą i wydawał się dalej zły z powodu takiej samowoli. Równie nagle co zaskakująco ponura maska znikła i jej miejsce zajął wesoły uśmiech, który całkowicie zmienił jego chudą, pomarszczoną i spaloną słońcem twarz. – W takim razie, doprawdy, pozostaje mi tylko życzyć ci szczęścia! – powiedział. – I musimy uczcić te dobre wieści jeszcze jednym pjolterem! Lauritz wsiadł w poranny pociąg do Bergen. Jego miejskie ubrania pachniały teraz kulkami na mole. Wisiały przez rok w szafie w głównym biurze, gdzie teraz zostawił ubrania robocze. Walizka, którą ze sobą zabrał, była pusta. W ciągu dnia musi zdążyć kupić czarne buty do stroju wieczorowego, bieliznę, sztywne kołnierzyki nowego, niższego typu, co najmniej trzy białe koszule, dwa lub trzy nowe krawaty, cienkie skarpety do wieczorowych butów, a do tego jeszcze kamizelkę dzienną i do stroju wieczorowego. Jeśli wliczyć koszty podróży do Kilonii, znikała tym samym połowa pieniędzy, które odłożył na swym koncie w Bergens Privatbank. Prom do Jutlandii odpływał następnego ranka, więc miał tylko ten jeden dzień na załatwienie swych spraw oraz na spotkanie w banku. Przedtem musi zdążyć się ostrzyc i ogolić w salonie fryzjerskim w Hotelu Misyjnym. Jak zwykle o tej porze roku wyglądał jak dzikus. Oczywiście w górach nikt się tego nie czepiał, nawet w głównym biurze w Voss, jednak na dole w Bergen było to już coś zupełnie innego. Wkrótce widział za oknem przesuwający się letni krajobraz fiordów. Kwitnące jabłonie, niczym wielkie białe chmury na zboczach, pasące się krowy, dzieci zaganiające bydło. Za każdym razem była to równie zdumiewająca przemiana, choć człowiek wiedział już, czego oczekiwać. Decydującą różnicą tym razem było to, że od czasu do czasu czuł, jak gwałtownie przyspiesza mu puls. Lauritz był w drodze na tydzień regat w Kilonii i miał się tam spotkać z Ingeborg! Być może również będzie mógł spędzić z nią noc. Gdyby ktoś mu to powiedział zaledwie cztery dni temu, wydawałoby mu się to równie prawdopodobne jak podróż na Księżyc. A tak w ogóle, to czy jakiś Niemiec faktycznie wyląduje na Księżycu, nim to stulecie dobiegnie końca, tak jak przepowiadał rektor Technische Hochschule w swej przemowie w dniu rozdania dyplomów? To się wydawało niewiarygodnie – i na zupełnie innej płaszczyźnie niż jego podróż do Kilonii. Zrozumieć, w jaki sposób za pomocą maszyn można przebić się przez atmosferę, to było jedno. Teorie były proste. Albo mówiono o konstrukcjach „lżejszych niż powietrze”, tak jak w przypadku balonów na ogrzewane powietrze, znanych już od XVIII wieku, albo o wykorzystaniu oporu powietrza z użyciem siły mechanicznej. Była to ta sama zasada, co w przypadku śruby okrętowej – i to również nie tak trudno było zrozumieć. Ale w przestrzeni kosmicznej, gdzie powietrza nie było? Jules Verne wymyślił sobie gigantyczną armatę wpuszczoną w powierzchnię ziemi na głębokość mili. Ale jakim to sposobem ktoś, kogo by wystrzelono przez wszystkie warstwy powietrza otaczające Ziemię, tam gdzie panuje stan nieważkości, miałby wrócić z powrotem? Zapomniał już, jak Jules Verne rozwiązał
ten problem, zapewne dlatego, że propozycja autora nie miała najmniejszych szans na to, by ją z powodzeniem zastosować. Stacja kolejowa w Bergen nadal była brzydka i sprawiała wrażenie prowizorycznej. To z pewnością byłoby dobre zadanie dla Horneman & Haugen. Pierwsze, lecz jak się wkrótce miało okazać, dość drobne rozczarowanie przyszło, gdy wszedł do Hotelu Misyjnego. Fryzjer wyszedł w jakiejś sprawie i nikt nie wiedział, kiedy wróci. Siedzenie i czekanie byłoby marnowaniem czasu, więc zamiast tego pobiegł do miasta, by załatwić zakupy. Spotkanie w banku miał umówione na godzinę trzecią. Gdy wrócił do hotelu, walizkę miał już co najmniej w połowie pełną, a fryzjera wciąż jeszcze nie było. Recepcjonistka zapewniała go jednak, że to na pewno nie potrwa długo. Myliła się i zrozumiał to o wiele za późno. Gdyby poszedł gdzie indziej, z pewnością rozwiązałby ten problem, teraz jednak okazało się, że zmarnował cenny czas na czekanie. Musiał więc udać się do banku z fryzurą i brodą niczym robotnik kolejowy. Pracownik banku Michal Mathiesen miał przestronny gabinet na pierwszym piętrze. Lauritz przez jakiś kwadrans po umówionym czasie musiał czekać przed wielkimi, brązowymi dwuskrzydłowymi drzwiami, nim wreszcie pojawił się lokaj i otworzył je. Wielki pokój zdobiły gigantyczne obrazy o tematyce marynistycznej. Dostrzegł w nim też kilka atrap marmurowych kolumn – wykonanych co prawda z malowanego drewna, lecz zręcznie oddanych. Znajdowały się obok trojga dwuskrzydłowych drzwi. Mathiesen, mniej więcej o dziesięć lat starszy od Lauritza, miał na sobie średniej długości surdut, jedwabną kamizelkę, krawat z niewielką perłą i bardzo spiczaste, lśniące buty. Kanty na jego spodniach były ostre jak nóż. Uścisk jego dłoni, trochę wiotki, sprawił, że Lauritz odniósł wrażenie, że mężczyzna jest wystraszony, jakby obawiał się, że ubrudzi sobie rękę, dotykając takiego grubianina. Jego czarne wąsy sterczały w dwóch cienkich, twardych, podkręcanych i nawoskowanych szpicach, oczy zaś otwarcie wyrażały pogardę. Lauritz przeklinał w myślach spóźnionego fryzjera i starał się wmówić sobie, że wygląda teraz tak, jak zazwyczaj w mieście, by móc się odpowiednio do tego zachowywać. – Proszę usiąść, panie dyplomowany inżynierze – powiedział Mathiesen i wskazał na zbyt małe krzesło obite błękitnym jedwabiem, stojące przed jego ciemnym i wypolerowanym na wysoki połysk biurkiem. – Mam nadzieję, że miał pan przyjemną podróż z... pustkowia. Nie nazywacie tak tego we własnych kręgach? Pustkowia? – Tak, w pewnym sensie to prawda. Bankowiec pedantycznie sortował jakieś papiery leżące na biurku i przez chwilę udawał, że z zainteresowaniem je studiuje, nim łaskawie raczył podnieść wzrok i znów się odezwał. Sprawiał wrażenie wrogiego, a poza tym w jakiś nieokreślony sposób obcego. Wymyślne ruchy drobnych dłoni przypominały Lauritzowi niektórych z tych małych śmiesznych Anglików,
którzy... No tak, tych, z którymi zadawał się w Dreźnie jego młodszy brat. – No dobrze. Zobaczmy, jak się za to zabrać – odezwał się w końcu bankier. Lauritz zdał sobie sprawę, że to taka sama gierka, jak to czekanie przed drzwiami. To nie wróżyło nic dobrego. – Mam tu pełen entuzjazmu list rekomendacyjny z Horneman & Haugen, i to nawet od pana Haugena we własnej osobie – ciągnął dalej bankier. – Oferują w nim panu zatrudnienie, i to bynajmniej nie na stanowisku podwładnego, a poza tym zakup udziałów w przedsiębiorstwie. Całkiem nieźle. Proszę mi powiedzieć, panie Lauritzen, jest pan bardzo kompetentnym inżynierem? – Zapewne tak. W przeciwnym razie nie otrzymałbym tej wyjątkowo wspaniałej oferty – odparł Lauritz, starając się powściągnąć narastającą w nim złość. Ten mały fircyk sobie z nim pogrywa. – Tak, można się w ten sposób na to zapatrywać... Być może. Ale panie Lauritzen... mam tutaj również dokumenty pańskiego konta w naszym banku. Po wypłacie dzisiejszego ranka można stwierdzić, że stan konta prezentuje się nieco mizernie. Dokładniej mówiąc, osiemset koron. Czy mogę w takim razie zapytać, ile kosztują te akcje Horneman & Haugen, których zakup panu zaproponowano? – Piętnaście tysięcy – odparł ponuro Lauritz. – Ach tak! Piętnaście tysięcy? Trzeba przyznać, że to bardzo przyzwoita cena. Ale czy w takim razie mogę zapytać, jak zamierza pan sfinansować ten zakup, uwzględniwszy, że pańskie konto wygląda tak, jak wygląda? – Zamierzałem pożyczyć całą sumę na zakup w banku – odparł Lauritz, desperacko próbując sobie wyobrażać, że wygląda jak nowoczesny junkier, a nie jak wyjątkowo zaniedbany robotnik kolejowy. – Ach tak, doprawdy? – wybuchnął bankier z przesadnym, udawanym zdumieniem. – Zamierzał pan pożyczyć całą sumę? Zapewne tu u nas, jak przypuszczam? – Tak, naturalnie – odparł krótko Lauritz. Mały goguś przeciągał teraz przedstawienie i świetnie się przy tym bawił. Wziął do ręki ustnik, wyjął srebrne etui na papierosy, poczęstował Lauritza, który tylko potrząsnął głową, odginając mały palec, wsunął papierosa do ustnika, odpalił od zapałki, z rozkoszą zaciągnął się po raz pierwszy i patrząc w sufit, wydmuchnął dym. Zabiję tego małego skurwysyna! – pomyślał Lauritz i w tej samej chwili przeraziła go własna reakcja. To było tak do niego niepodobne, a przynajmniej tak niepodobne do kogoś, kim pragnął być.
– Oczywiście można wyobrazić sobie taką pożyczkę – stwierdził zaskakująco bankier, wydmuchując dym. – Zakładając oczywiście, że mamy zabezpieczenie dla takiej pożyczki. Bo mamy, prawda? – Tak, na przykład w formie akcji Horneman & Haugen, które mi zaoferowano – odparł Lauritz. – Odnoszę wrażenie, że są warte więcej. Wydawało się, że bankier się śmieje, choć jego usta się nie poruszały. Równocześnie pokręcił głową. – Wie pan, panie Lauritzen, to naprawdę interesujący pomysł. Niestety, jest niezgodny z prawem, a poza tym nie byłby to rozsądny interes. To znaczy, któż nie mógłby kupić połowy Bergen, gdyby zabezpieczeniem miał być sam zakup. – Ja sam jestem zabezpieczeniem – spróbował Lauritz. – Z tego, co zrozumiałem, pensja, jaką dostanę w Horneman & Haugen, wystarczy mi na wygodne życie i spłatę tej pożyczki w ciągu zaledwie kilku lat. Bankier z politowaniem pokręcił głową. – Mój drogi panie Lauritzen, z całym szacunkiem zarówno dla pańskich kompetencji, jak i dla pańskiej młodości, ale w obliczu losu nie jest to żadną gwarancją, żadnym zabezpieczeniem w ekonomicznym znaczeniu tego słowa. Gdyby pan Lauritzen był choć trochę nieostrożny podczas przechodzenia na drugą stronę ulicy, jeden z naszych nowych bergeńskich tramwajów mógłby równie definitywnie, co tragicznie unicestwić to zabezpieczenie. Czy przychodzi nam do głowy coś innego? – Z tego, co widzę, to nie – odparł z rezygnacją Lauritz. Uważał, że ta bitwa jest już przegrana. – To trochę przykre – stwierdził bankier i przekrzywił głowę. – Ale proszę mi powiedzieć, pan Lauritzen jest podobno najstarszym synem w swej rodzinie? – Tak, zgadza się – odparł Lauritz z iskierką nowej nadziei. To było przynajmniej pytanie, na które mógł odpowiedzieć twierdząco. – Widzę tu w dokumentach... Proszę zobaczyć, o tu! Gospodarstwo Frøynes, hm, według prastarego zasiedzenia, obszar gruntu wynoszący osiemdziesiąt mórg. Do tego dochodzą jeszcze dwa budynki mieszkalne. Jeśli ta nieruchomość zostałaby oddana w zastaw, być może moglibyśmy... Tu w Bergen Privatsbank często jesteśmy wspaniałomyślni. Z tą nieruchomością jako zastawem moglibyśmy udzielić zgody na pożyczenie pełnej sumy piętnastu tysięcy koron. W ten sposób problem będzie rozwiązany! – Chce pan przez to powiedzieć, że miałbym oddać w zastaw dom i gospodarstwo mojej matki i kuzynek? – spytał wściekły Lauritz. Teraz już nie starał się ukryć gniewu. – Tak, dokładnie to chcę przez to powiedzieć – odparł bankier, zaciągając się papierosem;
przytrzymał ustnik, odchylając mały palec, i wydawał się ponad miarę zachwycony sobą. – Nie ma mowy! – jęknął Lauritz. To mu sprawiało niemal fizyczny ból. – W takim razie bardzo mi przykro, panie Lauritzen, ale w tej sytuacji nasza rozmowa niestety jest skończona. Przynajmniej tym razem. Lauritz wstał i wyszedł bez słowa. Gdy dwie godziny później zobaczył się w lustrze salonu fryzjerskiego i przyglądnął się swemu przywróconemu, miejskiemu „ja”, temu samemu, które miał zaprezentować w Kilonii, pomyślał, że to wszystko wina spóźnialskiego fryzjera. Gdyby w banku wyglądał tak jak teraz, a nie jak jakiś prosty robotnik, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. A jednak nie był do końca zadowolony z tego wytłumaczenia. Ten przeklęty pederasta podjął decyzję z góry i żaden wosk do wąsów na całym świecie nie mógł tego zmienić. A poza tym, jeśli chodziło o te kwestie, to do takich ekonomicznych rozważań zupełnie nie miał głowy. Doprawdy nie znał się na ekonomii przedsiębiorstw, nawet jeśli według Kjetila Haugena był to zawód przyszłości. Wspaniała wieść, jaką miał nadzieję zawieźć do Kilonii, rozwiała się w nicość. Powiadomił Ingeborg o perspektywach na przyszłość, które już nie istniały. Jednak musiał jechać do Kilonii bez względu na okoliczności, między innymi dlatego, by stawić się jako członek załogi podczas regat. A przede wszystkim dlatego, że dzięki temu będzie blisko Ingeborg. [2]
Cytat z Hamleta w przekładzie Józefa Paszkowskiego (przyp. red.).
XII OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA 1905 Pora deszczowa była tym okresem roku, kiedy mógł poświęcić się czytaniu. Deszcz potrafił lać z nieba strumieniami, i to do tego stopnia, że jakakolwiek praca, nawet przez kilka godzin z rzędu, stawała się niemożliwa. Wtedy można było tylko się położyć w namiocie i czekać. Jeśli nie miało się nic do czytania, stawało się to monotonne; podczas pory gorącej było inaczej – wtedy człowiek pragnął jedynie rzucić się na łóżko i zasnąć. Najczęściej studiował literaturę fachową, zwłaszcza o nowoczesnym sposobie stosowania betonu, który przyda się przy mostach, jakie budował. Jeden artykuł był bardziej skomplikowany od drugiego. Zdarzało się też, że pożyczał od doktora Ernsta książki o florze i faunie Afryki. Tym, co go zadziwiło w książce, którą dostał teraz – i to ze wszystkich możliwych ludzi akurat od Hassana Heinricha – było to, że czytając ją, czuł się, jakby znów spotkał starego przyjaciela. Jednocześnie przypominała mu lata spędzone w technicznej szkole realnej dla chłopców w Kristianii, do której trzech braci Lauritzen posłał klub „Den gode Hensikt”. Z tego, co wiedział, Karol May był najbardziej poczytnym niemieckim pisarzem – zazwyczaj ku źle ukrywanej irytacji nauczycieli. Według nich mali chłopcy, również tacy z dalekich fiordów w Vestlandet, powinni czytać Goethego i Schillera, być może też coś bardziej współczesnego, na przykład Heinricha Heinego, ale doprawdy, nie takiego prostackiego autora piszącego o Dzikim Zachodzie, który zresztą nigdy nawet nie postawił stopy w Ameryce. Tym niezwyklejsze się wydawało, że zarówno on i jego bracia w Kristianii, jak i Hassan Heinrich tu, daleko na południu w Afryce, trafili na nauczycieli o tych samych, radykalnie nowoczesnych poglądach na temat wychowania chłopców i literatury. Pan Mortensen z Kristianii przemycił Syna Łowcy Niedźwiedzi Karola Maya jako literaturę uzupełniającą w ramach nauki niemieckiego, a Old Shatterhand i Winnetou okazali się znacznie bardziej popularni wśród uczniów od Fausta. Nie chodziło tylko o to, że słówka były łatwiejsze. Czytając przeskakiwało się z linijki na linijkę, a poza tym chodziło o coś ekscytującego i zrozumiałego, gdy zaś natrafiało się na nieznane słówka, sprawdzało się je ze znacznie większym zainteresowaniem niż w przypadku Fausta. Poza tym, jeśli chodzi o tego ostatniego, to istniało ryzyko, że nie zrozumie się sprawdzanego słowa nawet po norwesku. To była fascynująca myśl, że on i jego bracia czytali te same przygody z tym samym zapałem, co Hassan Heinrich i jego koledzy z pracy w szkole misyjnej w Dar es-Salaam. Norwegia położona była tylko nieznacznie bliżej Dzikiego Zachodu niż Niemiecka Afryka Wschodnia, jednak najwyraźniej fantazja miała równie szerokie skrzydła u małych norweskich chłopców, jak i u afrykańskich. Uśmiechając się pod nosem, śledził historię, którą w ogólnych zarysach wciąż pamiętał, choć musiało już upłynąć co najmniej piętnaście lat, odkąd ostatni raz ją czytał. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego zawsze chciał być Indianinem, kiedy bawili się w Dziki Zachód. Dorosły człowiek nie mógł nie dostrzec sympatii autora, zresztą najwyraźniej dziecko również.
Gdy zbliżał się do finału, kiedy to Old Shatterhand i Winnetou, wódz Apaczów, mieli zwyciężyć dzięki wybuchowi wulkanu, który w ostatniej chwili pochłonął ich wrogów, dotarł do refleksji jednego z bohaterów, którą ktoś podkreślił. Zapewne zrobił to Hassan Heinrich, bo przecież była to jego książka: „Każda indiańska czaszka, którą wyora pług osadników, jest niemym świadectwem krwi przelanej przez białych”. Rozkojarzyło go to. Odłożył książkę, splótł ręce za głową i spojrzał w górę na uginające się od deszczu płótno namiotu. Nie wyglądało na to, by deszcz zamierzał choć trochę osłabnąć. Bardzo niezwykłe. Czytał to już, i zapewne podobało mu się jako trzynastolatkowi. Biały trzynastolatek z Kristianii, dziewięć tysięcy kilometrów na północ stąd. A więc był szlachetnym białym trzynastolatkiem, który trzymał stronę Indian. Lecz gdy Hassan Heinrich podkreślał to zdanie, jedyne w całej książce, co wówczas myślał? Że każda czaszka czarnego człowieka, wyrwana z ziemi pługiem osadników, jest niemym świadkiem postępowania Niemców? Różnica między Ameryką a Afryką była przecież ogromna. A może wcale nie? Tak, musi tak być. Jesteśmy tu po to, by krzewić wiedzę i postęp techniczny, budujemy dla Afrykanów kolej. Osadników w Ameryce interesowało tylko jedno: zagrabić dla siebie jak najwięcej indiańskiej ziemi. My nie kradniemy ziemi. Poza tym znieśliśmy niewolnictwo. Deszcz nagle ustał. W pierwszej chwili tego nie zauważył, bo tak mocno wciąż kapało z drzew nad obozem. Jednak chwilę później wróciło słońce, rozświetlając przestrzeń i niemal go oślepiając, choć leżał skryty pod płótnem namiotu. Był przekonany, że to wreszcie koniec, że pora deszczowa minęła. Zawsze kończyły się równie szybko, jak się zaczynały, i po kilku latach człowiek nabierał wyczucia, kiedy to tylko chwilowa przerwa, a kiedy jest już wreszcie po wszystkim. Wyszedł z namiotu, zasłaniając ręką oczy, by ochronić się przed ostrym światłem, od którego zdążył odwyknąć. Teraz czekał ich kilkumiesięczny okres bujnego wzrostu roślinności. I malaria. Bagna były pozalewane i wkrótce przy rosnącej temperaturze wylęgną się miliardy moskitów. Resztę dnia spędzi na pomiarach przy podstawie mostu. Teraz gdy stan wody osiągnął maksymalny poziom, był najlepszy moment na takie obliczenia. Planował budowę serii mostów tak, by cały odcinek biegnący przez bagna położony był wysoko nad ziemią. Będzie to bardzo czasochłonne i materiałochłonne, jednak w przyszłości nakłady zwrócą się z nawiązką, bo nie trzeba będzie ponosić kosztów związanych z remontami na długich odcinkach linii, które mogłyby się zawalić albo zostać podmyte. To były ostatnie bagna na drodze do wyznaczonego celu w Kigomie i brzegu jeziora Tanganika. Teren po drugiej stronie bagien był poza tym łatwy
do sforsowania, głównie lasy i sawanny. Podróż dobiegała końca. To była myśl, do której dotąd nigdy się nawet nie zbliżył. Teraz jednak zaczynał ją wyraźnie widzieć. Wydawało mu się to niemal nierzeczywiste. A może po prostu do tej pory podświadomie to odsuwał i nie chciał o tym myśleć? Bo co zrobi potem? W nie tak wcale odległej przyszłości pociąg dotrze do Kigomy, położą ostatnie szyny nad brzegiem jeziora, jacyś ważni oficjele, prawdopodobnie dyrektor naczelny Dorffnagel, albo wręcz gubernator generalny Schnee, przyjedzie w paradnym mundurze, by wbić ostatni gwóźdź, orkiestra dęta odegra Die Wacht am Rhein, i będzie po wszystkim. Co mu wtedy pozostanie? Wrócić do domu, do Norwegii i podjąć pracę na Hardangervidda, razem ze Sverrem i Lauritzem? O ile to tam przebywali, bo prawdę mówiąc, nie miał o tym pojęcia. W drodze do podstawy mostu, gdy pod butami chlupotała mu przesiąknięta wodą ziemia, on zaś balansował zarzuconymi na ramię instrumentami pomiarowymi, po raz kolejny postanowił nie przejmować się przyszłością i po prostu tak długo, jak się da, skupić się na budowie kolei. Szybko zakończył pomiary przy pierwszej podstawie mostu; musiał jedynie wprowadzić kilka drobnych poprawek. Betonowe fundamenty świetnie przetrwały deszcze i powodzie. Już następnego dnia będą mogli zacząć wylewać beton, stalowe zbrojenia były na miejscu, stosy żwiru nie zostały zmyte przez deszcz, a cement można było z łatwością dostarczyć na odsłoniętym wagonie kolejowym, przynajmniej dotąd, do pierwszej i najważniejszej podstawy mostu. Słońce grzało już silnie. Późnym popołudniem będzie mógł wziąć ze sobą Kadimbę i upolować parę zwierząt, które już nie mogły się doczekać, by wyjść na popas, teraz gdy ustały deszcze. Kadimba powolny krokiem przyszedł na miejsce budowy, dokładnie wtedy, gdy kończyli prace nad uszczelnianiem szalunków i wypompowywaniem wody. Zupełnie jakby potrafił czytać w myślach. Jednak to nie o polowaniu chciał mówić. Wydawał się dziwnie zażenowany, gdy Oscar poprosił go, by usiadł na jednej z ciężkich belek, wysoko na szalunku. Z zawrotami głowy żaden z nich nie miał najmniejszych problemów. – No tak. Pora deszczowa się skończyła – stwierdził Kadimba. – Dzięki za wyjaśnienie, mój przyjacielu, ale mam przecież oczy, więc dlaczego mówisz mi o tym, co oczywiste? Chciałbyś ruszyć na polowanie? Bo sam dopiero co o tym myślałem – odparł zdziwiony Oscar. – Chętnie, bwana Oscar, ale nie dziś. Może jutro. Nie, jutro też nie, bo wtedy nie będziemy dobrymi myśliwymi. Może pojutrze. Ale to pierwszy wieczór po zakończeniu pory deszczowej. – Tak, Kadimbo, dałeś mi to przed chwilą do zrozumienia. I co w związku z tym? – To pora, kiedy trzeba wybrać się w gości do królowej Mukawanga z ludu Burundi – odparł Kadimba. Wydawał się zażenowany faktem, że musi o tej sprawie przypominać. – Chętnie
pojadę z tobą, bwana Oscar, i Hassan Heinrich również. Przypłyną po nas łodzią na godzinę przed zachodem słońca. To się zgadzało. To dlatego Oscar wziął ze sobą dodatkowe zapasy szklanych paciorków. Lud Burundi to ostatnie plemię, z którym konieczne były negocjacje. Przy pomocy większej czy mniejszej ilości szklanych paciorków lub beli tkanej bawełny, negocjowano z każdym plemieniem wzdłuż linii kolejowej. Dogadywano się w bardzo cywilizowany i kupiecki sposób ze wszystkimi ludami z wyjątkiem Kinandi, którzy woleli wojnę. Mówiło się, że królowa Mukawanga przewodziła bogatemu i potężnemu ludowi, dopóki dominującą działalnością kupiecką był handel niewolnikami. Nowa linia kolejowa przebiegała w ogólnych zarysach tą samą trasą, co stary szlak niewolniczy. Handlarze niewolników, chcąc ominąć leżące przed nimi bagienne tereny będące ostatnią poważną przeszkodą na drodze do Kigomy, również zabiegali o dobre stosunki z ludem Burundi. Najwyraźniej był to też interes korzystny dla obu stron: niewolnicy za szklane paciorki, indyjskie tkaniny albo broń. W przypadku gdy nie było niewolników, arabscy kupcy chętnie przyjmowali również kość słoniową. Jednak teraz, we współczesnych czasach, Oscar nie miał prawa oferować czegokolwiek poza szklanymi paciorkami i bawełnianymi tkaninami. W związku z tym musiał się przygotować na to, że konieczne będzie opisanie dobrodziejstw, jakie niesie ze sobą linia kolejowa, i ewentualnie obiecanie, że zbuduje stację na bagnach, w odpowiedniej odległości od stolicy Burundi – o ile określenie „stolica” było właściwym słowem. – Czy mam zabrać ze sobą broń na odwiedziny u królowej Mukawanga? – spytał Oscar. – Nie, bwana Oscar – odparł Kadimba tym samym rzeczowym tonem, jakim inżynier zadał pytanie. – Lud Burundi to wojownicy. Jeśli będą chcieli nas zabić, jeden mauser nie zrobi żadnej różnicy. Większą odwagą jest przybyć do nich bez broni. Czy Hassan Heinrich też może z nami jechać? Przysiągłem mu, że zapytam w jego imieniu. – Tak, skoro tak mu zależy, to naturalnie, że może – odparł z ociąganiem Oscar, ponieważ nie do końca były dla niego jasne podteksty tej rozmowy. Skoro to stare plemię wojowników jest tak niebezpieczne, dlaczego ochrzczony, cywilizowany Murzyn, taki jak Hassan Heinrich, koniecznie chce tam jechać? Cywilizowany Murzyn, to było zresztą niewłaściwe słowo, trzeba było wymyślić jakieś inne. Doktor Ernst gwałtownie się wzbraniał, jakby go obrażono. Na dodatek jeszcze się zarumienił, gdy Oscar niby to mimochodem zaproponował mu, by wybrał się z nimi na uroczystości u ludu Burundi. Oscar wyraźnie przeczuwał, że pozostali wiedzą o czymś, o czym on sam nie ma pojęcia. Na godzinę przed zachodem słońca dwie duże łodzie zaczęły zbliżać się do podstawy mostu. W jednej siedziało dwunastu mężczyzn. Wszyscy nosili insygnia wojowników, dzierżyli w rękach wielkie tarcze z bawolej skóry udekorowane szklanymi paciorkami, ich głowy zdobiły białe pióra rybołowów, a przez ramiona przerzucone mieli lamparcie futra. W drugiej łodzi, w której było miejsce dla gości, załoga wydawała się mniej wojownicza, jednak również jej
członkowie trzymali assagaje, ich wiosła zaś były zaostrzone niczym włócznie i bez wątpienia też mogły służyć jako broń. Wiosłowali spokojnie, ale płynęli szybko i śpiewali coś, co brzmiało bardziej jak pieśń wojenna niż przywitanie gości. Ceremonie powitalne na brzegu szybko dobiegły końca: kilka ukłonów, z ręką na sercu na znak pokoju. Już wkrótce Oscar w towarzystwie Kadimby i wyraźnie przejętego Hassana Heinricha wpłynęli na bagna, w labirynt zagajników i drobnych wysepek porośniętych cztero-, pięciometrowymi krzewami papirusów, w których obcy w ciągu kilku minut straciłby orientację. Łodzie wykonano z wydrążonych, potężnych pni drzew. Po zewnętrznej stronie były idealnie gładkie, by zredukować opór wody – stwierdził Oscar, zanurzając dłoń w wodzie i dotykając burty. Minęli kilka rodzin hipopotamów, które nie sprawiały wrażenia, że mają zamiar ich zaatakować. Tu i ówdzie na brzegach leżały krokodyle, wygrzewając się w ostatnich promieniach słońca. Zdawało się, że one również nie zwracają uwagi na mijających je ludzi. Słońce coraz bardziej przypominało wielką czerwoną kulę tuż nad czubkami drzew. W ciągu dwudziestu minut zapadną całkowite ciemności, a wtedy nie sposób będzie się zorientować w labiryncie drobnych wysepek. Jednak tuż przed zapadnięciem ciemności ich oczom ukazały się wielkie ognie w oddali i wkrótce zaczęli się zbliżać do dużej wyspy na bagnach, z palisadą, która chyba otaczała całą osadę. Ognie płonące w żelaznych misach zawieszonych u szczytu umocnień rzucały refleksy w dół, na wodę. Gdyby nie to, byłaby tak czarna, że jedynie z trudem można by dostrzec przestrzeń między dwoma skrzydłami bramy. Łodzie przepłynęły przez bramę – natychmiast ją za nimi zamknięto. Po drugiej stronie w przystani czekały na nich setki odświętnie ubranych ludzi, którzy zaczęli coś śpiewać. Gdy przybili do brzegu, gości ze wszystkich stron chwyciły pomocne dłonie. Silne ramiona zaniosły ich, razem z bagażem, w stronę głównego budynku przy przystani. Fasadę zdobiły białe czaszki bawołów, a pośrodku wznosiła się wysoka na co najmniej cztery metry brama, udekorowana plątaniną płaskorzeźb i rzeźb przedstawiających ludzi, zapewne przodków, oraz dobrze znane i mityczne zwierzęta, które zapewne symbolizowały jakieś duchowe istoty. Niesiono ich ku bramie pomiędzy dwoma szeregami tancerzy. Poruszając się, podrzucali i opuszczali nakrycia głowy z długiego, całkowicie białego włosia. Oscar zdążył jeszcze zadać sobie pytanie, jakie zwierzę ma tak długi biały ogon, jednak nie przyszła mu do głowy żadna odpowiedź. Otwarto dwa skrzydła wielkich wrót i wraz z Kadimbą i Hassanem Heinrichem zostali wniesieni do ogromnej sali. Tam, na wysokim tronie z hebanowymi rzeźbami, z dwoma ogromnymi kłami słoni po obu stronach, siedziała królowa. Ubrana była w coś, co wyglądało na indyjski jedwab, i co równie zaskakujące, na głowie miała złotą koronę. Wyglądała na bardzo starą, jednak nie sposób było określić, ile liczy sobie lat. Zęby w każdym razie wciąż miała, bo gdy się uśmiechnęła, błysnęły w ciemności. Przed jej tronem leżały trzy poduszki do siedzenia, w arabskim stylu. Bez wątpienia ozdobione arabską kaligrafią, jak zdążył zauważyć Oscar, gdy jego i dwójkę towarzyszy postawiono na nogi. Śpiew w sali wzniósł się do drżącego crescendo. Potem, równie zaskakująco i nagle, zaległa całkowita cisza. Królowa patrzyła na swoich
trzech gości – a może więźniów? – i w ogóle nie sprawiała wrażenia, jakby zamierzała cokolwiek powiedzieć. Oscar rozejrzał się ukradkiem wokół. Wszyscy uzbrojeni we włócznie mężczyźni wokół niego stali zupełnie nieruchomo, niczym hebanowe rzeźby. Gospodarz lub gospodyni zwykle odzywa się na powitanie jako pierwszy. Co mam zrobić, jeśli nic nie powie? – myślał nerwowo Oscar. Królowa się nie odezwała, nikomu na sali nie drgnął nawet mięsień i wszyscy mieli kamienne twarze. Oscar zaczął się pocić pod szarą kurtką munduru. – Memsahib i królowo Mukawanga – zaczął zbyt słabym głosem i musiał odchrząknąć, by mówić dalej. – To zaszczyt dla nas, trzech mężczyzn wysłanych przez budowniczych kolei z wielkiego miasta Dar es-Salaam, móc przybyć tutaj do was w gościnę. Przepraszam, czy mogę mówić w suahili? Królowa Mukawanga spojrzała na niego zdumiona, jakby pytanie było dla niej niezrozumiałe. – Mój szanowny gościu i budowniczy kolei – odparła spokojnie, głosem niemal równie głębokim jak męski – może pan ze mną rozmawiać w suahili, po arabsku lub po angielsku. Jednak pański suahili jest dobry i cieszę się z pana wizyty. Oscar zakładał, że musi teraz przejść do negocjacji handlowych. Nie wyglądało na to, by królowa zamierzała kontynuować swą przemowę. Nie bardzo wiedział, jak powinno przebiegać to spotkanie, i nie miał żadnego planu. Postanowił spróbować. – Nasza budowa kolei od morza do wielkiego jeziora wkrótce dobiegnie końca – zaczął. – Podróż, która wcześniej zabierała wam dwa lub trzy miesiące, będzie teraz trwała dwa dni. Wasz lud będzie mógł podróżować swobodnie naszą koleją. To również jest wasza kolej, dar mojego ludu z dalekiej północy, daleko na północ od Egiptu. – Chodzi panu o Europę, o Niemcy – przerwała mu królowa. – Nigdy nie byłam w Niemczech, cieszę się jednak, że po raz pierwszy mam niemieckiego gościa. Na tym skończyła. Z wyrazu jej twarzy nie dało się wyczytać, co sądzi o tym, że jej lud będzie miał dostęp do kolei. – Zbudujemy również miejsce w pobliżu waszej ziemi, gdzie pociąg będzie się zatrzymywać, a wy, pani, i wasz lud będziecie mogli podróżować do wielkiego jeziora albo aż do morza lub do jakiegokolwiek innego miejsca na tej trasie – podjął Oscar, wciąż nie widząc po królowej choćby najdrobniejszej reakcji, która wyrażałaby radość czy wdzięczność. Desperacko zastanawiał się, co powinien jeszcze dodać, ale nic już nie przychodziło mu do głowy. Wskazał więc na trzy skrzynie ze szklanymi paciorkami, które postawiono obok wielkich arabskich pufów. – To nasz dar dla was, królowo Mukawanga, w podziękowaniu za to, że możemy zbudować kolej przez wasze ziemie! Pokazał Hassanowi Heinrichowi, by najpierw otworzył duże skrzynie, a na koniec tę małą z błękitnymi paciorkami.
Gdy otworzono skrzynie, w sali dał się słyszeć pełen zachwytu pomruk, zwłaszcza gdy otwierano tę małą, z błękitnymi paciorkami. Zupełnie jakby to było złoto i srebro, pomyślał Oscar. Wyglądało jednak na to, że na królowej Mukawanga nie zrobiło to wielkiego wrażenia. – Całkiem niezły dar nam pan przynosi, bwana Niemiec – powiedziała królowa, gdy gwar już ucichł. – Ale muzungi czasem dają, a czasem zabierają. Dajecie nam kolej, ale odebraliście nam handel niewolnikami, który był dla nas najlepszym interesem. Dlatego mam warunek. – Jestem gotów wysłuchać pani warunków, królowo Mukawanga – odparł Oscar tak opanowanym tonem, na jaki mógł się zdobyć. Wykorzystał już swój mandat i właściwie nie mógł obiecać nic więcej. – Moim warunkiem jest – podjęła królowa Mukawanga; przerwała i kontynuowała dopiero wtedy, gdy zapadła całkowita cisza: – abyście każdego roku o tej porze, w okolicach święta zakończenia deszczów, przybywali z podobnym darem jak ten. Wtedy dobijemy targu. Wy będziecie mieć kolej biegnącą przez moje ziemie, a ja wasze ozdoby. Oscar szybko to przekalkulował. Formalnie obietnica dostarczania szklanych paciorków przez nieograniczony czas nie mieściła się w jego kompetencjach. To jedno. Ale z drugiej strony szklane paciorki w skrzyniach stojących pomiędzy nim a królową miały wartość co najwyżej stu do stu pięćdziesięciu niemieckich marek. Była to niska cena za koncesję na budowę kolei na siedemdziesięciokilometrowym odcinku biegnącym przez ziemie królowej Mukawanga. Poza tym był to traktat pokojowy, to oczywiste. W najgorszym wypadku, gdyby pociągnięto go do odpowiedzialności za niezatwierdzone wydatki, mógł płacić za dostarczanie tych paciorków z własnej kieszeni. – Masz moje słowo, królowo Mukawanga, że stanie się tak, jak sobie życzysz – odparł uroczyście. – Pańskie słowo nie wystarczy, bwana Niemiec – odparła szybko i twardo królowa. – Spiszemy umowę. Spiszemy ją teraz, bez zwłoki. Dopiero później udamy się na ucztę. Oscar zdumiony kiwnął głową na zgodę i natychmiast wniesiono papier i przybory do pisania. Hassan Heinrich napisał tekst umowy w suahili, pod dyktando Oscara. Umowa o ruchu kolejowym §1. Niniejsza umowa została zawarta pomiędzy przedstawicielem spółki kolejowej, głównym inżynierem Oscarem Lauritzenem, oraz przedstawicielką ludu Burundi, królową Mukawanga. §2. Przedmiotem niniejszej umowy jest prawo spółki kolejowej do swobodnego ruchu kolejowego na linii kolejowej zbudowanej na ziemiach ludu Burundi. §3. Lud Burundi oraz królowa Mukawanga zobowiązują się nie zakłócać ani nie tworzyć przeszkód w ruchu kolejowym.
§4. Spółka kolejowa zobowiązuje się w zamian za niniejszą koncesję, że co roku, w okresie zakończenia długich deszczów, dostarczy ludowi Burundi oraz królowej Mukawanga 500 białych szklanych paciorków, 500 czerwonych, 500 zielonych oraz 50 niebieskich. Stolica ludu Burundi, 3 maja 1905 Królowa Mukawanga Główny inżynier Oscar Lauritzen Oscarowi podyktowanie tej umowy poszło szybko i łatwo; bądź co bądź sporo się nauczył przez te ponad trzy lata jako właściciel spółki handlowej w Dar es-Salaam. Gdy odczytywał umowę, królowa uważnie go słuchała i od czasu do czasu kiwała głową na znak, że wszystko jest w porządku. Nie miała nic do dodania, ale podobnie jak jej zagraniczni goście zauważyła, że niektórzy wojownicy stojący w sali zaczynają wyrażać zniecierpliwienie. Oscar szybko spisał tłumaczenie na niemiecki, w dwóch egzemplarzach, podczas gdy Hassan Heinrich przepisał tekst w suahili na nowej kartce papieru. Następnie Oscar szybko podpisał cztery dokumenty i wysunął rękę, w której je trzymał, w stronę królowej. Natychmiast podbiegł ku niemu jeden z wojowników, chwycił papiery i uroczyście podszedł z nimi do tronu. Ku zdziwieniu Oscara królowa władczo wyciągnęła rękę po pióro, a wtedy podbiegł kolejny wojownik, odebrał je od Oscara i zaniósł jakby to był jakiś magiczny przedmiot. Nadal z kamienną twarzą królowa podpisała dokument, wyciągnęła po jednej wersji niemieckiej i spisanej w suahili w stronę Oscara – szybko przyniesiono mu dokumenty. Królowa podpisała się we właściwym miejscu, całkowicie czytelnie i łacińskimi literami. Czyżby ta kobieta umiała pisać i czytać? Po tym wszystkim królowa władczo klasnęła w dłonie, wydała kilka rozkazów w tubylczym języku i wojownicy opuścili salę. W następnej chwili wniesiono cztery tykwy, pierwszą dla królowej, a kolejne dla gości. – Moi przyjaciele i ja mamy dobrą umowę – odezwała się głośno królowa. – Jak mówią Arabowie, którzy najlepiej się na tym znają, dobra umowa to taka, kiedy obie strony są zadowolone. Wypijmy za to! Kiedy piła, wydawała się naprawdę bardzo zadowolona. – Proszę ostrożnie pić, bwana Oscar – szepnął Kadimba za jego plecami. To jakieś oleiste, lekko kleiste wino palmowe, pomyślał Oscar, pijąc. Zapewne z dużą zawartością alkoholu. Wolał nie zastanawiać się nad tym, w jaki sposób sfermentowali napój, nie mógł przecież odmówić toastu za przyjaźń. A poza tym było to nawet dość dobre, jeśli tylko nie myślało się o tym, jak... Nie dało się o tym nie myśleć. Stare kobiety przeżuwały przejrzałe owoce, a potem wypluwały je do wielkich kadzi.
– Jesteście mądrą kobietą w sprawach interesów, królowo Mukawanga – powiedział, odstawiając swą tykwę. – Długo żyłam, robiłam wiele interesów z arabskimi kupcami, dużo się nauczyłam, dostawałam złoto i szklane paciorki, sprzedawałam niewolników i kość słoniową – wyjaśniła krótko królowa. – Nadal sprzedajecie kość słoniową? – spytał spontanicznie Oscar, nie zdążywszy zastanowić się nad tym, jakie to niestosowne, by w tym oficjalnym kontekście wspominać o osobistych interesach. – Tak, jeśli dobrze pan płaci – przyznała królowa. – A jaka jest wasza cena? – spytał szybko Oscar. – Jeden kieł słonia, który mężczyzna może długo nieść, za tyle niebieskich ozdób, ile tam leży – odparła królowa, wyraźnie zainteresowana, i wskazała na małą skrzynkę z pięćdziesięcioma szklanymi paciorkami w pięknym niebieskim kolorze, wyglądającymi niemal jak lapis lazuli. Oscar szybko przeliczył to w głowie. Tyle, ile mężczyzna może długo nieść, oznaczało wagę co najmniej pięćdziesięciu funtów. Jeden niebieski paciorek za funt. Za każdą zainwestowaną niemiecką markę tysiąc marek zysku. – Jestem pewien, że możemy zrobić dobry interes, królowo Mukawanga – stwierdził Oscar. – Teraz pójdziemy świętować! – królowa przerwała negocjacje i wstała. Na zewnątrz grzmiące bicie bębnów i pieśń wykonywana na kilka głosów unosiły się ku rozgwieżdżonemu niebu. Kadimba szepnął, że to ceremonia powitalna, ale że królowa musi iść pierwsza. Całą otwartą przestrzeń pośrodku wsi w pobliżu przystani oświetlały ognie rozpalone w wiszących wysoko misach i żelaznych koszach. Przy płonących w szeregu ogniskach pieczono ryby i małe prosiaki – starannie natarto je przyprawami i obracano w równym, wolnym tempie. Grupa młodych wysokich kobiet, ubranych jedynie w przepaski biodrowe i srebrne ozdoby na ramionach i kostkach nóg, tańczyła w długim szeregu przed swego rodzaju trybuną honorową, złożoną z czterech arabskich siedzisk. Ziemię wokół tej trybuny wyłożono wielkimi, miękkimi bananowymi liśćmi. Królową i jej gości przywitali wojownicy, którzy stojąc w szeregu wykonali coś w rodzaju pozorowanego ataku z okrzykiem bojowym, jednak zatrzymali się w ostatniej chwili i potrząsnęli głowami, tworząc w powietrzu biały wir ze swych dziwnych nakryć głowy. Królowa zajęła miejsce jako pierwsza, a następnie szerokim gestem zaprosiła gości, by
usiedli. Śpiew zmienił charakter i teraz stał się uroczysty i powolny. Przypomina to trochę hymn narodowy, pomyślał Oscar. Gdy pieśń dobiegła końca, znów odezwały się bębny. Teraz taniec kobiet stał się dzikszy i choć Oscar poczuł się zażenowany, nie mógł nie zauważyć, że także bardziej wyzywający. Nie potrafił przestać gapić się w sposób, który w cywilizowanym świecie uchodziłby za wyjątkowo niestosowny. Młode, niemal całkowicie nagie kobiety wniosły na palmowych liściach posiłek; wkrótce zaserwowano też kolejne tykwy z winem owocowym. Taniec trwał bez przerwy. Delikatna skórka młodego prosiaka chrupała delikatnie między zębami, przyprawy zaś miały smak, jakiego Oscar w życiu jeszcze nie czuł w ustach. Był jednocześnie intensywny i słodki, w sumie po prostu boski. Arabskie wpływy z czasów handlu niewolnikami na szczęście nie odbiły się na obyczajach ludu Burundi, jeśli chodziło o wieprzowinę i wino. Ich wygląd, zwłaszcza tańczących kobiet, których ciała lśniły teraz od potu, kojarzył się bardziej z czarnoskórymi Europejkami niż mieszkankami Afryki. Nosy wielu z nich były wąskie i spiczaste, nie zaś negroidalne, a więc byli potomkami Arabów i ludności afrykańskiej. Ale jak to się mogło stać? Spróbował zapytać o to królową, ona jednak w odpowiedzi tylko się roześmiała i wymijająco wyjaśniła coś o gościnności i gościach, którzy zostali na długo. Doświadczał narastającego odurzenia, ale było ono niezwykłe. Śnił na jawie i widział rzeczy, których nie ma, a równocześnie był przejrzyście świadomy, wpatrywał się w cudowne, spocone ciała kobiet, w ich włosy splecione w drobne warkoczyki, piersi unoszące się i opadające w tańcu, szczupłe, krągłe pośladki, gdy od czasu do czasu równocześnie, niczym na komendę, odwracały się nimi w stronę gości i poruszały w tę i z powrotem, w sposób, który nieodparcie budził silne emocje, widział ich roześmiane oczy, które przez cały czas próbowały podchwycić jego spojrzenie, i te korzenne przyprawy, które odurzały go w ten nieznany mu sposób, wino, które odurzało go w sposób świetnie mu znany, a wszystko razem mieszało się w jeden, przypominający halucynację sen na jawie i czuł przemożne, przemożne i potężne, lecz oczywiście wysoce niestosowne pożądanie, a w jego spodniach od munduru aż się kotłowało. Dwie spośród młodych kobiet, poruszając się rytmicznie, tańczyły coraz bliżej Hassana Heinricha, aż w końcu złapały go i zdecydowanie pociągnęły za sobą do nieoświetlonej części wioski, gdzie wszyscy troje znikli, podczas gdy pozostała część tańczącej grupy zaśmiała się głośno i klaszcząc w dłonie, powróciła do dawnego rytmu. Żadne przedstawienie, jakie Oscar kiedykolwiek widział, nie zrobiło na nim większego wrażenia; to tutaj, to nie była Semperoper, to nie było nic innego, jak sen na jawie. Jedna z kobiet była piękniejsza od pozostałych. W jaki sposób tak zdecydował, nie potrafił sam sobie wyjaśnić, ale był o tym całkowicie przekonany. Wkrótce patrzył już tylko na nią, a ona bez wstydu odwzajemniała jego spojrzenia i uśmiechała się do niego, przez cały czas nie tracąc ani na chwilę koncentracji i wykonując skomplikowane taneczne ruchy z całą grupą. Stopy miała delikatne i drobne, podeszwy niemal całkowicie białe. Przestał jeść, wziął jeszcze tylko kawałek młodego prosięcia, na którym było dużo tej zielonej kleistej przyprawy. Szczęśliwy odchylił głowę do tyłu i patrzył, jak poruszają się
gwiazdy, jak Krzyż Południa obraca się niczym diabelski młyn. Dwie z tańczących kobiet wzięły Kadimbę, który ani przez chwilę nie dał się prosić i który, jak z zażenowaniem zauważył Oscar, miał potężną erekcję, gdy radośnie dał się poprowadzić w ciemność. Zresztą Oscar też miał potężny wzwód. Wtedy wyłączył mu się mózg, a w jego głowie tańczyły w niekontrolowany sposób senne obrazy, były blisko i daleko, w rytm pieśni i uderzających bębnów, przez chwilę wydawało mu się nawet, że widzi fiordy w domu, ale na pewno były tam szmaragdowozielone wody u brzegów Zanzibaru. Była jedną z tej dwójki, która przyszła i go zabrała, i przy radosnych okrzykach tańczących kobiet zaprowadziła w ciemność do jakiejś pustej chaty, w której stała szeroka prycza przykryta futrami jakiegoś miękkiego zwierzęcia, które nie miało twardej, krótkiej szczeciny tak typowej dla afrykańskich futer. Sitatunga, bagienna antylopa. To była jego ostatnia myśl. Bo później już nie myślał, wszystko było tylko snem, jego dłonie na gładkich ciałach tych mitycznych istot, mocno wcięta linia ich pleców, lśniąca od potu skóra, silne, zaokrąglone pośladki, piersi, szerokie miękkie usta. W tym śnie robił z nimi wszystko, raz za razem, nie tracąc sił. A one były równie niezmordowane jak on, i opuścił świat, swój znany, germański świat, świat, w którym do tej pory żył i gdzie nauczył się wszystkiego o właściwym postępowaniu dobrze wychowanego mężczyzny, i leciał, tak, czuł, że leci ponad oświetloną przez księżyc sawanną, w zawrotnym tempie, nisko nad ziemią, ponad uciekającymi słoniami, które protestowały, głośno trąbiąc, nad stadami zebr, które rozproszyły się w dzikim galopie na wszystkie strony, tuż nad głowami żyraf, biegnących powoli, kołyszących się, a jednak właśnie dzięki temu tak szybko, nad stadami ryczących bawołów, pędzącymi w dal i wzbijającymi tumany kurzu, co przecież nie mogło być rzeczywistością o tej porze roku, gdy ziemia nasiąknęła wodą, nad pojedynczymi, pełnymi godności samcami kudu, które nie chciały uciekać, przekonane, że ich nie widać; nad grupą lwów, które ze zdziwieniem spojrzały w górę znad powalonego cielaka bawołu i straciły na chwilę koncentrację, a grupka hien szybko skorzystała z okazji; a potem leciał z powrotem do chaty, a jego ręce rzeczywiście pieściły pachnące ciała kobiet. To był sen, który zaczynał się wciąż od nowa, jakby nigdy nie miał się skończyć. Gdy przebudził się w świetle brzasku, nie wiedział, gdzie jest. Dziwnym trafem to było jego pierwszą myślą. Dopiero potem zdał sobie sprawę, że leży nagi, trzymając w objęciach kobietę szczupłą jak gazela. Obejmował ją obiema rękoma, a ona spała w jego objęciach jak dziecko. Ostrożnie się uwolnił, oparł na łokciu i patrzył na nią. Powoli próbował zrekonstruować wspomnienia, a przynajmniej różne ich fragmenty. Dziko i bez pamięci kochał się z kobietą po raz pierwszy, odkąd Maria Teresia zdradziła go i opuściła, powrócił do tej części życia, od której, jak sądził, nieodwołalnie się odciął, zupełnie jakby odciął sobie jądra. Jej twarz była niczym rzeźba, jak Nefretete, tylko z pełniejszymi, piękniejszymi ustami. Pochylił się i ją pocałował, bardziej dwornie niż erotycznie, tak jakby chciał powiedzieć „dziękuję”. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się, połyskując lśniąco białymi zębami, odwróciła się zmysłowo, jak kotka, i na wpół żartobliwie odwzajemniła pocałunek. – Rozumiesz mnie, gdy mówię w suahili? – zapytał szeptem.
– Niemal wszyscy mówią tu w suahili – odparła cicho. – I po arabsku. – Jak masz na imię? – Aisha Nakondi. A ty? – Oscar. Parsknęła śmiechem, a on zapytał dlaczego. – W naszym języku to znaczy wielki chuj. – W moim języku to znaczy włócznia boga, w sumie to samo. Oboje wybuchnęli śmiechem. Oscar był jednak zbyt zakłopotany, by kontynuować tę rozmowę. W jego głowie brzęczało tysiące pytań, niczym chmara moskitów, bo nie rozumiał, co właśnie przeżył, nie rozumiał, dlaczego mógł leżeć i trzymać tę bajecznie piękną kobietę w objęciach i do tej pory nie uśmierciły go setki oszczepów. Ona też o nic nie zapytała, lecz przyglądała mu się, jakby chciała wiedzieć coś, czego za nic w świecie nie był w stanie się domyślić. Przez chwilę wahali się, patrząc na siebie, oboje w równym stopniu zafascynowani barwą oczu drugiego: jego były jasnobłękitne, jej czarne. Nagle odwróciła się w jego stronę, równocześnie chwytając go za penisa i poczuł, jak rozpala się w nim pożądanie, tak jak wczoraj, gdy był odurzony. Pochylił się i pocałował ją chciwie i namiętnie, myśląc, że ten sen przynajmniej pod jednym względem był prawdziwy. Całowała się równie żarliwie jak on. Cokolwiek robił, widział przed oczyma jej twarz. Nie przez cały czas, lecz pojawiała się i znikała bez ostrzeżenia, bez związku z czymkolwiek. Na przykład gdy był akurat u naczelnego dyrektora Dorffnagela, by przedstawić zmodyfikowane rysunki, i jego projekt został odrzucony. Nie odbierał tego jako porażki, ponieważ zarzuty kierownictwa nie były natury technicznej, lecz ekonomicznej: opóźnienia, już zaplanowana inauguracja, budżet i koszty. Gdy prezes zarządu, gubernator generalny Schnee, mówił o planowanej inauguracji i jakie to ważne, by nie odbyła się w porze deszczowej ze względu na wrażliwe na deszcz odświętne mundury dygnitarzy, nie wspominając już nawet o sukniach kobiet, Oscar miał przed oczyma uśmiech Aishy Nakondi, jej pełne usta i białe zęby. Dyrektor ekonomiczny Franken mówił po raz drugi, bardziej szczegółowo, o kwestiach budżetowych. A Oscar widział, jak ona odrzuca do tyłu głowę, wstrząsając falą drobnych warkoczyków, poruszających się niczym bicze. Sam zaproponował kompromisowe rozwiązanie i to było właśnie najdziwniejsze – mógł jasno i sensownie mówić, pokazywać rysunki i mapy, ale przez cały czas miał przed oczyma jej twarz. Z ekonomistami nigdy się nie sprzeczał, uważał, że to bez sensu. Wyjaśnił tylko zwięźle, że powiedział już swoje. A kierownictwo spółki po części poszło mu na rękę i postanowiło zamówić znacznie zwiększoną dostawę wypełnienia z koralowca. Ukłonił się i wyszedł, nie czując ani zawodu, ani triumfu. Uważano go za kogoś w rodzaju geniusza, jeśli chodzi o mosty –
w końcu to zrozumiał. Przez długi czas był przekonany, że chodziło raczej o zabite lwy i pokaźny dodatkowy dochód dla spółki ze sprzedaży mahoniu. Myślał, że to właśnie dzięki temu darzono go pewnym szacunkiem, co wyraźnie odczuwał, mimo swego młodego jeszcze wieku. Jednak gdy zaledwie po dwóch latach uczyniono go odpowiedzialnym za wszystkie odcinki trasy związane z budową mostów, dotarło do niego, że to jego inżynierskie kompetencje umocniły jego pozycję w spółce, a nie polowania na lwy albo zdolność generowania dodatkowych dochodów. Gdy wyszedł ze spotkania, pomyślał ironicznie, że najwyraźniej tylko takie próżne rozważania mogą sprawić, by na dłużej niż minutę przestał myśleć o Aishy Nakondi. Podobnie było zresztą podczas ostatniego, ciężkiego tygodnia, kiedy to razem z Kadimbą łączyli polowanie i zbieranie mahoniu. Podstawy mostu były gotowe, budowa dwóch drewnianych przęseł stanowiła zaś na tyle proste zadanie, że bez problemu można było powierzyć prowadzenie prac przez dwa tygodnie jego zastępcy, niejakiemu inżynierowi Hansowi Zimmermanowi, czyli Hansowi Kreślarzowi. On sam natomiast zajmował się z pozoru nie wymagającą kwalifikacji pracą uprzątnięcia drzew wzdłuż linii kolejowej i gromadzeniem paliwa dla pociągów, które układano w dwumetrowej wysokości dobrze widoczne sterty co kilometr wzdłuż trasy. Było to drzewo na opał w metrówkach. To, że myślał tylko o niej, zajmując się zbieraniem drewna, było całkowicie zrozumiałe. Ale myślał o niej również wówczas, gdy razem z Kadimbą zagłębiał się w las ze strzelbą na ramieniu lub po to, by szukać szczególnych drzew dla doktora Ernsta, których kora skrywała szczególny, zabijający malarię alkaloid, albo gdy mimo wszystko ścinali wielkie mahoniowe drzewo stojące o wiele dalej od torów niż ustalone pięćdziesiąt metrów. Cokolwiek robił czy rozważał, przez cały czas mu towarzyszyła. Zbiórka drzew była przecież jak polowanie. Czuł, że jego puls wyraźnie przyspiesza, gdy dostrzegał na ziemi opadłe owoce mahoniu, rzepy o okrągłych skrzydełkach, lub też znajdował drzewo dające lekarstwo na malarię. To było niemal tak, jak zobaczyć skradającego się lamparta, lamparta, który z jakiegoś powodu porusza się za dnia, nie wyczuwając obecności ludzkiego łowcy. Coś takiego nie zdarzało się często. Jednak w ostatnim tygodniu się zdarzyło. Ale nawet gdy stał za drzewem, celując w miejsce, w którym miał się pojawić lampart – tym razem jego obliczenia okazały się całkowicie poprawne – gdy ze spokojem, jakby chodziło o usuwanie gałęzi drzewa mahoniowego, strzelił Chui pod lewą łopatkę, tak że zwierzę natychmiast padło martwe na ziemię, nawet wówczas to napięcie nie było silniejszym uczuciem niż to przynoszące jej obraz. Kadimba przykucnął, by zdjąć skórę z lamparta – jak zwykle sprawnie pracowali w milczeniu. Byli całkowicie skupieni na tym, by w żadnym miejscu nie naciąć zbyt głęboko i nie uszkodzić skóry. Zawsze wykonywali tego typu pracę w całkowitej ciszy, przerywanej tylko pomrukami i napomnieniami Kadimby. Lecz właściwie nic nie stało na przeszkodzie, by w tym czasie rozmawiać. – Kadimbo, mój przyjacielu – zaczął Oscar. Od czasu tamtego polowania na lwa zawsze pamiętał, by podkreślać słowo przyjaciel. – Jest sporo rzeczy, których mi nie opowiedziałeś o ludzie Burundi i o tym, dlaczego tobie i Hassanowi Heinrichowi tak bardzo zależało, żeby tam ze mną pojechać. Dlaczego? – Wśród mojego ludu, bwana Oscar, mówi się, że nie należy psuć miłej niespodzianki
zbyt dużą wiedzą – odparł Kadimba bez wahania, podniósł wzrok i uśmiechnął się znacząco. – Czyli wiedziałeś, że mogą sprawić, by mężczyzna...? Szukał właściwego słowa. Kochać nie pasowało. Pieprzyć się nie pasowało. Poskromić, posiąść, ujeżdżać, pójść do łóżka, obcować, mieć bliską znajomość? Zdał sobie sprawę, że mimo iż jego słownictwo w suahili znacznie się wzbogaciło, nie potrafi sformułować pytania. Kadimba zdawał się nie dostrzegać lub nie rozumieć jego rozterki. – Burundi mają magiczny napój i magiczne przyprawy, dzięki którym mężczyzna ma takiego wielkiego! – roześmiał się, ilustrując swe słowa bardzo nieprzyzwoitym gestem. – Wszyscy to wiedzą oprócz muzungi i byłem pewien, że to będzie miła niespodzianka dla bwana Oscar. – Dlaczego u Burundi tak jest? – Dlaczego? Nie ma żadnego dlaczego. Tacy ludzie. U Masajów można mieć niemal taką samą przyjemność jak u Burundi. U Kinandi umarlibyśmy w męczarniach, gdybyśmy tylko zbyt długo przyglądali się którejś z ich kobiet. Nikt nie wie, dlaczego tak jest. I mamy też różnych bogów. – A jak jest u ciebie w domu, Kadimbo? – Bardziej jak u Kinandi niż jak u Burundi czy Masajów, ale jeśli chodzi o przyjaciół, to trochę tak jak u Masajów. Ludzie są różni. Kadimba wyglądał, jakby na coś czekał, ale Oscar nie wiedział, w jaki sposób ma go o to zapytać. Słowa na określenie miłości, jakie znał w suahili, nie wystarczały. Czy mogą sprawić, żeby mężczyzna oszalał z miłości? Właśnie o to chciał zapytać, ale się nie ośmielił. Zamiast tego powiedział: – Tęsknisz za tymi kobietami, które miałeś u Burundi? – Tak, ale to było wtedy. Teraz jesteśmy tutaj – odparł Kadimba, wzruszając ramionami i skupiając się na tym, by ostrożnie wyciąć poduszki łap i pazury z lewej przedniej łapy Chui. Oscarowi nie przychodziło do głowy nic, co jeszcze mógłby powiedzieć. W następnym tygodniu ciężko harował przy drewnie, ale wciąż mu nie przechodziło. Aisha Nakondi przez cały ten czas była obecna w jego myślach. Podczas wszystkich transakcji handlowych w Dar es-Salaam też mu nie przeszło. Zamówił szklane paciorki, na wszelki wypadek zakupił ostrza noży i dziesięć beli bawełny i, kiedy wykonywał swoje zadania, idąc Acacien Allee, jak nazywała się ulica handlowa, nadal intensywniej myślał o niej niż o czymkolwiek innym. Nadzorował wyładunek mahoniu dla własnej firmy, a był to wyjątkowo duży ładunek, po
części dlatego, że nagiął trochę zasadę pięćdziesięciu metrów. Mohamadali mu towarzyszył, by nadzorować znakowanie i dalszy transport pni do ich nowych, większych magazynów. Partner wyśpiewywał pochwalne pieśni o grubych prostych pniach i wychwalał wyjątkowo wielkie kły słonia, które przyjechały tym samym transportem. Ale Oscar myślał o czymś innym. Spokojnym, spacerowym krokiem przeszli do biura i Mohamadali z dumą pokazał mu nowy szyld. Nie były to już malowane czerwone litery na białym tle. Słowa Lauritzen & Jiwanjee A/G lśniły teraz złotymi tłoczonymi literami na tle czarnym jak heban. Prawdopodobnie był to heban. Ramę szyldu również pozłocono. Cały budynek został odrestaurowany. Weszli do biura lśniącego od wypolerowanego mahoniu, hebanu i mosiądzu. Mohamadali demonstracyjnie dumnym gestem wskazał miejsce w kącie, gdzie stały wielkie arabskie pufy ze złotymi i zielonymi ozdobami. Pomiędzy poduszkami stał okrągły stół na drewnianych nogach i z blatem z kutego srebra. Oscar nie potrafił się powstrzymać, by nie okazać, jak wielkie zrobiło to na nim wrażenie. Niemal nie był w stanie zaakceptować myśli, że to on sam jest głównym właścicielem całego tego przepychu. – Jak widzisz, pozwoliłem sobie na pewną swobodę – powiedział Mohamadali i szybko trzykrotnie klasnął w ręce. Służący w długim białym kanzu i czerwonym fezie zjawił się błyskawicznie, niczym duch, zza szeleszczących draperii na drugim końcu biura. – Herbata, jak zakładam? – spytał Mohamadali, a Oscar tylko w milczeniu skinął głową w odpowiedzi. – Z cukrem? – Mazput, czyli w sam raz. – Słyszałeś, Salim. Jedna z cukrem, jedna mazput! – polecił Mohamadali służącemu, który skłonił się i zniknął. Oscarowi nie przychodziło do głowy nic, co mógłby powiedzieć. Zapomniał, o co chciał zapytać. Siedział teraz jak oniemiały w zapewne najelegantszym biurze w Dar es-Salaam, chociaż ani trochę sobie na to nie zasłużył. Był jedynie chłopakiem z rybackiej rodziny z Vestlandet, któremu opatrzność pozwoliła zdobyć inżynierskie wykształcenie. Wszystkie te bogactwa zgromadził Mohamadali Karimjee Jivanjee. Człowiek, który siedział tu oto w stroju, będącym mieszaniną zachodnich i orientalnych ubrań, czarnym wełnianym okryciu wierzchnim o długich połach, w bufiastych spodniach z jedwabnego brokatu, spokojny, lekko odchylony na krześle, czekając na reakcję Oscara ze zdradzającym rozbawienie uśmiechem. Gdy Oscar już się zbierał, żeby powiedzieć to, co musiał, wszedł służący Salim z herbatą w szklankach – postawił je na srebrnym blacie stołu i zniknął. Herbata była mocna i dobra. – Z Tanganiki? – spytał Oscar, ostrożnie odstawiając szklankę z napojem. – Tak, nasz własny produkt z wyżynnego regionu w okolicach Mufindi. Musimy myśleć przyszłościowo. Budowa kolei do Kigomy wkrótce dobiegnie końca i istnieje przecież ryzyko, że wtedy nasze dostawy darmowego mahoniu się skończą. Nie wiemy, jak to będzie wyglądać przy budowie następnej kolei. Kopra i sizal to inne możliwości, o których myślałem.
– To jest niesprawiedliwe! – wybuchnął spontanicznie Oscar. – Tak naprawdę to twoja firma i to twoja praca do tego wszystkiego doprowadziła. Powinieneś być największym udziałowcem, zamiast zadowalać się trzydziestoma procentami! – Już chcesz sprzedać? – spytał Mohamadali ze zdziwieniem. – Wydaje mi się, że to trochę wcześnie. Nie byłby to za dobry interes. – Teraz to już zupełnie nie rozumiem twojego myślenia – mruknął z rezygnacją Oscar. Uświadomił sobie, że nie ma pojęcia o interesach. Jednak Mohamadali znał się na nich naprawdę świetnie i spokojnie, rozbawiony, zaczął mu wyjaśniać, jak to wszystko jest pomyślane. Rodzina Karimjee Jiwanjee prowadziła interesy w Zanzibarze od ponad stu lat i teraz handlowali z całym światem, czasami również z tak odległymi portami jak Hamburg i Bergen. Niektóre doświadczenia drogo ich kosztowały, lecz wszystkie były cenne. Stabilność firmy gwarantowały dobre stosunki z rządzącymi, obojętne, czy był to sułtan z Zanzibaru, czy kolonialne władze w Londynie, tak jak teraz, gdy władza wyśliznęła się sułtanowi z rąk i przeszła w ręce Anglików. I tutaj w Tanganice, kraju, który kiedyś, nie tak dawno temu, należał do sułtana, jednak teraz z powodu niepojętych decyzji, podejmowanych tysiące kilometrów stąd, stał się niemiecki. Należało więc utrzymywać dobre relacje z Niemcami, a najlepiej było również nauczyć się niemieckiego. Teraz musieli się przez chwilę zastanowić, jak to wszystko się zaczęło. Mohamadali jako najmłodszy z trzech braci został wysłany z Zanzibaru do Dar es-Salaam, czyli z obszaru podległego Anglikom do takiego, gdzie władzę mieli Niemcy, aby spróbował zarejestrować i stworzyć filię handlową Karimjee Jiwanjee. Nie było to łatwe zadanie, i też nie miało takie być. W rodzinie przetrwała tradycja, że pokolenie przejmujące interesy musiało wcześniej otrzymywać trudne zadanie, zamiast wygodnie cieszyć się bogactwami nagromadzonymi przez przodków. Początki Mohamadalego w Dar es-Salaam były dość kiepskie. Pierwszego dnia wyrzucono go z biura kolonialnego, gdzie urzędnicy tylko parsknęli na widok jego podania, może dlatego, że napisane było w języku angielskim i w suahili, a być może – w najgorszym przypadku – dlatego, że nie lubili hinduskich kupców. Potem został sromotnie potraktowany i wyrzucony z niemieckiego klubu, dokąd udał się w najwyraźniej nazbyt optymistycznym przekonaniu, że będzie w stanie nawiązać jakieś kontakty. Dokładnie w chwili, gdy próbował się podźwignąć i zaczął otrzepywać ubranie, już zdecydowany, by następnego ranka się poddać i wyjechać z Dar es-Salaam, zjawił się norweski łowca lwów, wówczas bohater wszystkich Niemców, i zaprosił go do środka. Ważniejszego kontaktu nie mógł nawiązać. Potem jedno doprowadziło do drugiego. Bajeczna darmowa licencja Oscara, która pozwalała mu czerpać zyski z całego mahoniu, jaki ścinano wzdłuż linii kolejowej, nie przetrwałaby długo, gdyby opierała się jedynie na spontanicznej, ustnej zgodzie dyrektora naczelnego spółki kolejowej.
I wtedy, ale dopiero wtedy, Mohamadali był w stanie wnieść coś istotnego: stworzenie spółki, w ramach której kolei zaproponowano dziesięć procent, a norweskiemu bohaterowi sześćdziesiąt procent. Czegoś takiego władze kolonialne nie mogły ani nie chciały kwestionować. Obiektywnie patrząc, był to świetny interes dla wszystkich zainteresowanych stron. Nawet dla spółki kolejowej, ponieważ dostawała dziesięć procent zysków, nie kiwnąwszy przy tym nawet palcem. No cóż, robotnicy kolejowi zatrudniani przez spółkę musieli się sporo napracować, ładując bale na puste, wracające do Dar es-Salaam wagony – w ramach darmowego transportu. Ale jeśli nawet był to jakiś koszt dla spółki kolejowej, nie ujmowano go w księgach rachunkowych i żadnemu biurokracie nie przyszło do głowy, by kwestionować takie zarządzenie. Dla firmy Karimjee Jiwanjee taki układ był również wspaniały. Założyli filię przy minimalnym nakładzie środków i uzyskali natychmiastowe wielkie zyski z mahoniu, a później także z kości słoniowej. I żadna z tych rzeczy nie byłaby możliwa bez Oscara jako większościowego udziałowca. Biurokraci z administracji nigdy by nawet nie śnili o tym, by próbować znaleźć prawa i reguły, z których pomocą mogliby odebrać Oscarowi jego firmę. W swoim czasie firma będzie miała już tak ugruntowaną pozycję w Dar es-Salaam, że pewne przesunięcia w stosunkach udziałowych nie będą miały wpływu na jej kondycję. Wtedy zapewne nadejdzie czas, by Oscar zrobił dobry interes, sprzedał, powiedzmy, czterdzieści procent swych akcji, zatrzymał dwadzieścia, nadal pozostając udziałowcem figurującym w nazwie firmy, w zamian za dobrą, roczną dywidendę, bez konieczności troszczenia się o interesy. Oscar był pełen podziwu dla swego przyjaciela Mohamadalego. Byli rówieśnikami i obaj mieli dobre wykształcenie, jednak Mohamadali całkowicie nad nim górował we wszystkich kwestiach dotyczących interesów i polityki. – Kiedy nadejdzie czas, będziesz mógł tanio kupić moje akcje – spróbował zażartować. Ale Mohamadali żachnął się tylko, machając ręką, ze śmiechem znów klasnął, a gdy zza draperii wyłonił się Salim, poprosił go o przyniesienie dokumentów rachunkowych. Chwilę później zakończył swe sprawozdanie. Przez cztery lata z rzędu firma rok w rok podwajała swoje obroty. Przy zamknięciu ksiąg rachunkowych za następny rok budowa kolei do Kigomy będzie już zakończona i tym samym skończy się mahoń z tego źródła. Jednak wtedy nagromadzony zysk powinien osiągnąć poziom od stu dziewięćdziesięciu tysięcy do dwustu tysięcy funtów szterlingów. Przy założeniu dalszych dostaw zarówno mahoniu, jak i kości słoniowej w mniej więcej tych samych ilościach co dotychczas. Potem nadejdzie pora, by zainwestować więcej w sizal i koprę, być może również w herbatę. O ile nie nadarzą się podobne możliwości przy budowie kolejnej linii kolejowej, bo przecież planowano ich kilka. Byłoby jednak mądrze w swoim czasie się rozejrzeć i zainwestować w coś innego niż dotychczasowa manna z nieba. Cyfry tańczyły Oscarowi w głowie, mieszając się z obrazem uśmiechniętej twarzy Aishy Nakondi przed oczyma. O ile dobrze zrozumiał, a musiało tak być, ponieważ sprawozdania Mohamadalego były zarówno zwięzłe, jak i przejrzyste, to już niedługo będzie dysponował środkami w wysokości stu dwudziestu tysięcy funtów. Było to, licząc dość dokładnie, trzysta jego rocznych pensji. Był bardzo godziwie wynagradzanym głównym inżynierem spółki
kolejowej, a mimo to stanowiło to trzysta jego rocznych pensji. Nie mieściło mu się to w głowie. – Jak myślisz, jak powinienem rozdysponować moje pieniądze? – spytał Mohamadalego, nieudolnie starając się, aby zabrzmiało to jak słowa kupca. – Powinieneś kupić akcje spółki kolejowej. To zwiąże nas jeszcze mocniej, jest mądre politycznie, a równocześnie, z tego, co rozumiem, to bardzo pewna inwestycja. I powinieneś kupić piękny dom, albo raczej wybudować sobie nowy, z widokiem na port. To również dobra inwestycja – odparł Mohamadali z taką pewnością w głosie, że Oscarowi przyszło do głowy, iż już dawno wszystko przemyślał. Oscar nie miał już żadnych pytań, jeśli chodziło o przyprawiający go o zawrót głowy świat finansów. Chciał natomiast zaprosić swojego partnera na kolację w lokalu, o którym nie wiedział, czy wpuszczano do niego Hindusów. Aż do dzisiejszego wieczoru. Miał na myśli odrestaurowany Kaiserhof w porcie, między misyjnym kościołem luterańskim a katolickim. Poszli tam spacerem, nie biorąc rikszy, kroczyli ramię w ramię niczym przechadzający się niemieccy junkrzy i byli w wyśmienitych humorach. O ile kiedykolwiek istniały jakieś zasady dotyczące wpuszczania do Kaiserhofu Hindusów, to teraz w ogóle tego nie odczuli. Oscar od kilku lat był osobistością w mieście. Dostali najlepszy stolik, tak właściwie przeznaczony dla sześciu osób, z widokiem na port i zbliżający się o zmroku przypływ. Oscar zamówił rybę i baraninę, uważając, by unikać wszelkich dań z wieprzowiny, które dominowały w menu, wodę z lodem dla Mohamadalego oraz zimne piwo dla siebie. Kelner polecał dopiero co sprowadzony Frankfurter Weissbier. Danie rybne składało się z pieczonej drobnej makreli i jakiejś wielkiej ryby o białym mięsie, która przypominała mu breiflab, zapomniał, jak nazywała się po niemiecku. Może Seeteufel? Przez chwilę jedli w milczeniu, nim Oscar postanowił poruszyć najdelikatniejszy ze wszystkich możliwych tematów. Ale z kimś musiał przecież porozmawiać, a Mohamadali, podobnie jak Kadimba, był jego najlepszym przyjacielem w tym kraju. – Jakiś czas temu zostałem zaproszony na negocjacje handlowe z królową ludu Burundi – zaczął ostrożnie. Ale wtedy Mohamadali niemal udławił się z zachwytu. – Aha! – zawołał. – Czyli miałeś erotyczne przygody? – Tak, można tak powiedzieć. Ale skąd o tym wiesz? – W rządzonej przez sułtana Tanganice Burundi już dawno temu stworzyli prężny ośrodek handlowy. Najprężniej działał on w czasach handlu niewolnikami. Choć w Karimjee Jiwanjee akurat nigdy nie zajmowaliśmy się tym ostatnim, to również robiliśmy interesy z tym ludem. Dostarczaliśmy indyjskie towary, głównie jedwab i sztylety, w zamian za kość słoniową.
Burundi słyną nie tylko ze swych towarów. No i co myślisz o tym przeżyciu? Jestem bardzo ciekaw. Wesoły sposób, w jaki Mohamadali podszedł do tego tak delikatnego tematu, wprawił Oscara w zakłopotanie. Ale oczywiście, skoro sam poruszył tę sprawę, nie mógł się teraz wycofać. Zreferował najlepiej, jak potrafił, swoje spostrzeżenia na temat efektów, jakie wywołały napój i pewna zielona przyprawa, oraz halucynacji i podniecenia, które nastąpiły potem. Przez jakiś czas rozmawiali ze sobą w tonie, który bardziej przypominał przechwałki studentów po rzeczywistych lub wymyślonych podbojach niż rozmowę poważnych biznesmenów w stolicy, aż wreszcie Oscarowi udało się stworzyć taki nastrój, by zapytać o to, co w jego oczach przyćmiewało wszystko inne. – Wybacz mi, jeśli to nazbyt osobiste pytanie, ale jesteś moim bliskim przyjacielem i jednym z niewielu ludzi, którym mogę się zwierzyć – zaczął niepewnie. Mohamadali natychmiast zmienił nastawienie, a jego wesoła twarz przybrała poważny wygląd. – Tak, cieszę się, że jestem twoim przyjacielem, Oscarze. Możesz mnie pytać o cokolwiek, odpowiem ci jak przyjaciel. – Trudno mi to wyrazić, nie wiem... Oscar się wahał. Mohamadali patrzył na niego spokojnie i poważnie. Czekał. – No więc... – wydusił w końcu z siebie Oscar – co do tego, że Burundi potrafią wywoływać silne pragnienie, by zaznać rozkoszy fizycznej miłości, wydajemy się zgodni. A nawiasem mówiąc, czy to nie byłby pomysł na świetny interes? – Tak, ale do tego możemy wrócić później. Mów dalej. – Moje pytanie pewnie cię zdziwi. Ale sprawa wygląda tak, że widzę kobietę, która... mam ją cały czas przed oczami, cokolwiek robię, gdy rozmawiam z tobą o interesach, a nawet nie tak dawno temu zdarzyło się, że widziałem ją, gdy strzelałem do lamparta. – Tę kobietę, z którą spałeś u Burundi? – Spać to niewłaściwe słowo. Nigdy nie doświadczyłem czegoś podobnego. To było jak sen na jawie. – Który można wyjaśnić szczególną chemiczną wiedzą Burundi. – Nie, wcale nie. No tak, może trochę. Ale chemia nie wyjaśnia miejsca, jakie ona zajmuje w moich myślach. I stąd moje pytanie. Czy Burundi potrafią zaczarować ludzi? Ja... no tak, rozumiesz chyba, dlaczego się wahałem. Nie wierzę w czary, wręcz przeciwnie, widziałem kilka fatalnych porażek w tej branży. Ale... – Ale teraz nie jesteś pewien?
– Tak. Szczerze mówiąc, tak. Chociaż się tego wstydzę, muszę odpowiedzieć tak. Mohamadali pochylił się do przodu, oparł na łokciu i przyglądał mu się z powagą. Oscar poczuł, że się rumieni. Mohamadali wyglądał, jakby nad czymś intensywnie myślał. – Wydaje mi się, że na ile zrozumiałem, to jakiś impuls sprawił, że wyruszyłeś do Afryki – powiedział po długim namyśle. – Czy ta pospieszna decyzja była związana z jakąś kobietą? – Tak. – Kobietą, którą kochałeś ponad wszystko i chciałeś spędzić z nią resztę życia, a ona cię zdradziła? Albo umarła? – Tak. Zdradziła mnie. – A ty poprzysiągłeś sobie, że już nigdy w życiu nie pokochasz żadnej kobiety? – Tak. – A teraz się zastanawiasz, czy jesteś zaczarowany? A w ogóle, to jak ona się nazywa, ta nowa? – Aisha Nakondi. Ale co chcesz powiedzieć przez „nowa”? – Spokojnie, daj mi powiedzieć. I dotrzymałeś obietnicy złożonej samemu sobie. Przez ponad cztery lata w Afryce, nie, prawie pięć, nawet nie tknąłeś innej kobiety. Ponieważ poprzysiągłeś sobie, że tego nie zrobisz? – Tak, to też prawda. Ale jak to możliwe, że wiesz...? Mohamadali długo się zastanawiał, widać było, że się wysila, by miną nie zdradzić, w którym kierunku biegną jego myśli. Pewnie był to nawyk, który przyswoił sobie jako kupiec, pomyślał Oscar. – Tak, naprawdę jesteś zaczarowany – zaczął powoli Mohamadali. – To chyba najstarsza forma czarów znanych człowiekowi. Ogarnęła cię dzika namiętność, być może głęboka miłość. A wiem to z bardzo prostego powodu. Rozpoznaję w tobie samego siebie. Przeżyłem to samo w Zanzibarze siedem lat temu. To długa historia, kochaliśmy się do obłędu, jej bliscy byli szyitami, a moi są sunnitami. Ale skracając całą historię, przysiągłem, że nigdy nie pokocham innej i żyłem we wstrzemięźliwości. Od roku jestem szczęśliwie żonaty z zupełnie inną kobietą i teraz oczekujemy przyjścia na świat naszego pierwszego dziecka. – Moje gratulacje! – wybuchnął zdumiony Oscar. – Nie wiedziałem o tym. – Nie rozmawialiśmy przecież zbyt wiele o takich sprawach. Z tego, co zrozumiałem, nie miałeś ochoty rozmawiać o prywatnym życiu. Spotkasz ją jeszcze?
– Mam taką nadzieję. Za tydzień mam tam pojechać, by zrobić interes na kości słoniowej z królową Mukawanga. A w ogóle, może powinniśmy to przedyskutować. Myślę, że królowa ma niesamowite zasoby i... Niewiele jednak wyszło z dalszej rozmowy szepczących przyjaciół. Zaczęła grać mała orkiestra, co prawda nie dęta. W Kaiserhofie za rozrywkę odpowiadał znacznie bardziej elegancki, odziany we fraki kwartet smyczkowy z pianistą – rozpoczął on występ od bardzo popularnego, robiącego furorę utworu Eine kleine Nachtmusik. Zaraz potem pojawił się wyraźnie pijany szef nowej elektrowni w mieście, pan Schlickeisen. Rąbnął Oscara w plecy, wysunął krzesło i bez pytania się dosiadł, równocześnie zamawiając litrowy kufel piwa. Natychmiast zaczął się uskarżać na swoje przezwisko – Kurzschluss Paul – i twierdził, że to wyjątkowo niesprawiedliwe. Z wszystkimi instalacjami technicznymi na początku są problemy i każdy system wymaga czasu, trzeba go odpowiednio dostroić, prawda? Pan Lauritzen powinien to przecież świetnie wiedzieć? W narastającym gwarze, który muzycy starali się zagłuszyć coraz głośniejszą grą, i tak nie zdążyli porozmawiać o problemach technicznych. Przeszkodził im Hans Christian Witzenhausen, którego Oscar znał dość blisko. Dosiadł się do stolika tak samo bezceremonialnie jak niedawno Kurzschluss Paul. Witzenhausen i Oscar płynęli z Genui tym samym parowcem i upili się podczas upału na Morzu Czerwonym, nim po raz pierwszy zeszli na ląd w Dar es-Salaam. Hans Christian Witzenhausen był wtedy tuż po Deutsche Kolonialschule, kształcił się w dziedzinie rolnictwa na terenach tropikalnych i miał rozpocząć swój szczęśliwy podbój Afryki na plantacji kokosów pod Bagamoyo. Jeśli chodzi o pracę, to przez te lata raz wiodło mu się lepiej, raz gorzej, i zastanawiał się, czy nie przerzucić się na polowanie na grubą zwierzynę. Dopiero co zastrzelił słonia, który pustoszył pola kukurydzy na plantacji, pokaźnego samca z kłami po sześćdziesiąt funtów. Niestety właściciel plantacji zgarnął dodatkowy zysk do własnej kieszeni. To wydarzenie jednak nasunęło mu pewien pomysł. Nieco triumfalnie z powodu swojego ostatniego wyczynu zapytał „pana kolejarza”, czy kiedykolwiek ustrzelił słonia. – Tak, jakąś setkę – odparł z rezerwą Oscar i machnął ręką, by przyniesiono rachunek. Ci obcesowi Niemcy wprawiali go w zażenowanie przy Mohamadalim. Ten kolonialny styl nie wydawał się całkiem niesympatyczny: wszyscy byli swego rodzaju pionierami, równymi sobie braćmi, a co za tym idzie, wieczorem każdy mógł się przysiąść do każdego. Ale teraz Oscar miał ochotę trochę od tego odpocząć, zamierzał więc życzyć szanownym niemieckim pionierom dobrej nocy. Mohamadali zdążył go ubiec, pożegnał się i wyszedł, zanim Oscar skończył płacić rachunek. Pozostali mężczyźni przy stoliku jednogłośnie zaproponowali, że zanim wieczór dobiegnie końca, powinni przynajmniej wypić jeszcze kolejkę piwa. Witzenhausen wspaniałomyślnie zaproponował, że ją postawi. Oscar zdał sobie sprawę, że nie ustąpi. Ostatnie kolejki stawiał sam, i nie tylko piwa było za dużo. Przede wszystkim nasłuchał się zbyt wielu historii o polowaniach, z których większość wygłosił ze zdumiewającą fachową wiedzą rolnik aspirant Witzenhausen. Gdy następnego ranka Oscar wracał pociągiem do buszu, miał sporego kaca. No i żałował, że pożyczył pieniądze Witzenhausenowi, by ten mógł rozkręcić swój myśliwski
interes.
XIII LAURITZ KIELER WOCHE LATO 1905 Górski wiatr działał kojąco na jego rozgorączkowaną duszę. Podczas podróży powrotnej z Kilonii myśli wirowały mu w głowie niczym na karuzeli, gdy wszystkie barwy plączą się, póki nie staną się jedną. Gdy jechał przez Jutlandię, za każdym razem, gdy słyszał stuk pociągu na łączeniu szyn, odbierał to tak, jakby igła przeskakiwała po porysowanej płycie gramofonowej – wszystko stawało się jedną wielką kakofonią. Tyle rzeczy było złych i odrażających, samo spotkanie z Ingeborg boskie, regaty niemal komiczne, a jego mózg nie dawał rady tego wszystkiego uporządkować. Aż do teraz. Był już za Voss, w drodze powrotnej. Znów miał na sobie zwykły roboczy strój i znoszone buty do wędrówki. Gdy poczuł na twarzy orzeźwiający letni wiatr, wszystko znów zaczęło funkcjonować. Jakby otrzeźwiał. Zostało mu jeszcze osiem godzin wędrówki i postanowił zostawić sobie na koniec wszystko, co dotyczyło Ingeborg. Gdy wykończony będzie już kładł się do łóżka, będzie myślał już wyłącznie o niej. Po drodze przemyśli sobie wszystkie pozostałe sprawy, jedną po drugiej, jakby odgarniał w głowie gruz, który go od niej oddzielał. Postanowił, że zacznie od samych regat. Najbardziej imponującym w Kilonii, co zaraz po przyjeździe niemal wprawiło go w osłupienie, była skala samych regat. Ponad osiemset łodzi rywalizujących w kilkunastu klasach. Najmniej imponująca zaś okazała się największa klasa dla łodzi od dwudziestu do trzydziestu ton. Były to luksusowe jachty, którymi bez problemów można by przepłynąć przez Atlantyk, o średniej długości dwudziestu pięciu metrów i powierzchni żagli do stu osiemdziesięciu metrów kwadratowych. W tej klasie rywalizowało tylko piętnaście jachtów, uważano ją jednak za najbardziej prestiżową. Nie tak trudno było zresztą zrozumieć dlaczego. W tej klasie startował sam cesarz na swojej łodzi „Meteor” oraz jego małżonka cesarzowa na „Idunie”. Jakże śmieszne były te nazwy. Łódź, która pojawia się „jak meteor”? A „Iduna”? To chyba miało być coś staronordyckiego, tylko że ktoś pokpił sprawę. Żona boga poezji Bragiego, która miała czuwać nad jabłkami młodości, nosiła imię Idun, ale Niemcy zapewne uznali je za męskie i dlatego jakiś cesarski geniusz dodał na końcu „a”. Łódź następcy tronu księcia Fredericka Williama nazywała się „Angela” i o tym niewiele można było powiedzieć. Jacht księcia Adalberta nazywał się „Samoa III”, a księcia Eitela Fredericka bardziej pompatycznie – „Friedrich der Grosse”.
Tak więc jedna trzecia jachtów rywalizujących o najbardziej prestiżową nagrodę, jaką był Puchar Cesarza, należała do cesarskiej rodziny. Swoją łódź baron ochrzcił imieniem „Ellida”, co nie mogło dziwić. Był przecież zakochany we Fridtjofie. To przesądzało sprawę: jeśli w niezbyt prawdopodobnej przyszłości Lauritz popłynie własną łodzią, z Ingeborg siedzącą na wyciągnięcie ręki w kokpicie, z pewnością nie będzie to „Ellida”. Na pokładzie „Ellidy” było czterech członków załogi, wszyscy w białych uniformach z marynarskimi kołnierzami, w marynarskich czapkach z herbem rodu von Freital i rodowym emblematem nad kieszenią na piersi, po lewej stronie. Wszyscy członkowie załóg na łodziach z klasy milionerów mieli podobne uniformy. Lauritzowi przydzielono obsługę szotów foka, co było najmniej wymagającym zadaniem na pokładzie – zwłaszcza że należało jedynie reagować na komendy sternika, którym był sam baron. Dwóch mężczyzn, mniej czy bardziej spokrewnionych z baronem, otrzymało bardziej skomplikowane zadanie: zmienianie żagli w zależności od wiatru. Kolejnych dwóch mężczyzn zajmowało się grotem. Lauritzowi bardziej przypominało to pływanie szkutą z ładunkiem po fiordach niż regaty. W klasie cesarskiej wszystkie łodzie były przeciążone – służyły również jako luksusowe jachty, z w pełni umeblowanym salonem, sprzętem kuchennym, zastawami, szklankami i chłodniami z winem. Jeśli nosiło się uniform członka załogi którejś z łodzi w klasie cesarskiej, miało się tym samym prawo wstępu za bramki ustawione przy pirsie, gdzie między keją a bojami cumowały jachty. Tylko jedna z tych wielkich łodzi zaimponowała Lauritzowi – angielski jacht o majestatycznej nazwie „The Golden Eagle”. Był smuklejszy od pozostałych i wydawało się, że ma znacznie prostsze umeblowanie i o wiele większą powierzchnię żagla. To właśnie zwycięzca wszystkich czterech biegów, pomyślał. Do pierwszego biegu pięć cesarskich łodzi ustawiło się blisko siebie z przodu, najbliżej linii startu. Żaden z pozostałych jachtów nawet nie próbował się tam wpychać. Dziesięć pozostałych załóg musiało czekać z tyłu. Wyglądało to tak, jakby wszystko było z góry ustalone. Na pierwszym odcinku, kiedy wiało z baksztagu, jedyną łodzią, która wcisnęła się między pięć prowadzących cesarskich jachtów, była ta angielska, zgodnie z oczekiwaniami Lauritza. Dziewięciu zamożnych Niemców, w tym większość z „długimi nazwiskami”, jak zwykle żartowała Ingeborg, uprzejmie pozostawało z tyłu. Po tym, jak minęli pierwszą boję, trzeba było halsować. To, że baron się w tym pogubił, nikogo nie zaskoczyło. Nie miał najmniejszego wyczucia, kiedy trzeba wykonać zwrot, tracił na każdym manewrze, a poza tym przez cały czas za bardzo odpadał od wiatru. Dziwne było też, że cała cesarska grupa znacznie oddaliła się od pozostałych – jedynie angielska łódź podjęła
rywalizację. Niemcy z „długimi nazwiskami” pozostali w tyle znacznie dalej, niż wymagałaby tego uprzejmość. Tego dnia wygrał książę Eitel Frederick na swoim „Friedrichu der Grosse”, cesarz zaś przybył na drugim miejscu, tuż przed angielską łodzią. Jeśli potrafi się halsować, to umie się żeglować. Cesarskie jachty poradziły sobie z tym zadaniem znacznie lepiej niż łodzie szlachetnie urodzonych poddanych. To było oczywiste. I miało swoje wyjaśnienie. Gdy tamtego popołudnia Lauritz wdał się w rozmowę z kilkoma członkami załogi z jachtu cesarzowej, okazało się, że wszyscy byli oficerami floty niemieckiej oraz członkami Marine-Regatta-Verein, klubu, który nie przyjmował w swe szeregi cywilnych członków, obojętne, czy byli szlachetnie urodzeni, czy nie. Rodzina cesarska najzwyczajniej w świecie zatrudniła jako członków załogi najlepszych, a przynajmniej najbardziej jej oddanych w Niemczech żeglarzy. Ich cesarskie moście na pokładzie byli po prostu pasażerami. Dzień drugi upłynął w ten sam sposób, z tą różnicą, że tym razem wygrał angielski jacht, a książę Eitel Frederick był drugi. „Ellida” – która poprzedniego dnia przypłynęła jako dziewiąta – tym razem ukończyła bieg ósma. Czy zrobił coś głupiego, gdy – kiedy drugiego dnia dobili do brzegu – poprosił barona na stronę i zaczął się „wychylać”, jak ten ostatni to nazwał? Prawdopodobnie nie. Ich rozmowa ostatniego dnia miałaby zapewne inny charakter, gdyby tylko siedział cicho w łodzi, robił, co mu kazano, i patrzył, jak niepotrzebnie tracą szybkość. Szczerość nie zawsze popłaca i był tego świadom. Szczerość mogła przysporzyć równie zawziętych wrogów, co impertynencja, niektórzy zaś nie potrafią nawet odróżnić jednego od drugiego. To, że baron ogólnie traktował wszystkich ludzi, prócz cesarza, jak swoich podwładnych, od dawna było dla Lauritza całkowicie jasne. No i teraz zjawia się ten irytujący Norweg, który uparł się, by ganiać za jego córką, choć nie ma grosza przy duszy, zaczyna go krytykować i jeszcze coś sugerować! Tylko że nikt postronny nie słyszał ich rozmowy. Stali trochę na uboczu na pomoście i rozmawiali, bardzo dyskretnie gestykulując. Baron pobladł. Mówił cicho, przez zaciśnięte zęby. – Jutro zamienisz się miejscami z człowiekiem, który siedzi najbliżej mnie. Będziesz mi podsuwał propozycje, co mam robić, naturalnie dyskretnie. Jeśli wtedy będziemy żeglować lepiej, to coś u mnie wygrałeś. Jeśli będziemy żeglować gorzej, przyjechałeś do Kilonii po raz ostatni. To był jasny układ. I nie było powodów, by się nadto niepokoić. Baron był naprawdę
beznadziejnym żeglarzem. W jednej z trudnych klas dla mniejszych i bardziej nastawionych na rywalizację łodzi nie miałby najmniejszej szansy. A więc gorzej być nie mogło, chyba że mieliby skrajnego pecha. Następnego dnia przypłynęli na metę na piątym miejscu i udało im się wyprzedzić „Idunę” cesarzowej. Ostatniego dnia, po dniu przerwy, przypłynęli na czwartym miejscu i oprócz cesarzowej wyprzedzili również księcia Adalberta. Baron był w euforycznym nastroju i pławił się w płynących ze wszystkich stron pochwałach. Można by ująć to w ten sposób, że wygrał „niecesarską grupę” w swojej klasie jachtów. O ile nie liczyć angielskiej łodzi, która w irytujący sposób była w ogólnej klasyfikacji druga. Gdy baron odbierał gratulacje przy wielkim pirsie dla statków wycieczkowych, wydał polecenie, by zwolniono Norwega z prac po powrocie do przystani – wywieszaniu żagli, by wyschły, szorowaniu mahoniowego pokładu słodką wodą, podczepianiu odbojników i wszystkiego, co obejmowało żeglarskie obowiązki na „Ellidzie” – i zaprosił go na dół do salonu. Tam sięgnął po kieliszki do koniaku i nalał im obu niemieckiej brandy najlepszego gatunku. W milczeniu wznieśli toast. Z rozmowy, która później nastąpiła, Lauritz pamiętał praktycznie każde słowo. Ale czy na pewno? Długo już szedł przez góry, jakby pogrążony w transie. Przed jego oczami przewijały się wszystkie te sceny, a nogi jakby same dobierały długość kroku i miejsca, w których należało stąpnąć, przechodząc przez skalne rumowisko. Czy rzeczywiście pamiętał wszystko słowo w słowo, każdy wyraz twarzy i ton głosu, tak jak to sobie wyobrażał? Usiadł na kamieniu, by przez chwilę odpocząć, jakby dzięki temu wspomnienia miały stać się wyraźniejsze. Tak! Pamiętał nawet zapach brandy, lakieru, drewna, smoły oraz wilgotnych żagli, jakie czuł tam na dole, w salonie. I twarz barona, z początku szczęśliwą, potem wyrażającą wściekłość. – To mnie uhonorowano, ale obaj wiemy, że to twoja zasługa – powiedział baron, unosząc szklankę i lekko zaznaczając gestem, że wznosi toast. Tak, właśnie w ten sposób to się zaczęło i z początku wyglądało nawet całkiem obiecująco. – Doprawdy, musisz mieć żeglowanie we krwi – ciągnął dalej baron. – Jestem amatorem, żegluję tylko dla przyjemności i ze względu na samą imprezę tu w Kilonii. Ty naprawdę jesteś wikingiem. I dałeś mi wielką radość, choć może w twoich oczach żeglarza wydaje się to dziecinne, lecz przez to nie staje się mniej prawdziwe. Chcę ci się odwdzięczyć. Poproś mnie o jakąś przysługę, z wyjątkiem tej, o którą już prosiłeś i której ci odmówiłem. To była decydująca chwila. Gdyby nie ten przeklęty homoseksualista w Bergens Privatbank, poprosiłby teraz o rękę Ingeborg – mimo wyraźnego zakazu.
Nie przychodziło mu do głowy nic innego, o co mógłby poprosić. Przez chwilę wsłuchiwał się w plusk wody o poszycie jachtu; jeden z najpiękniejszych i najprzyjemniejszych dźwięków, jakie znał. Zastanawiał się. A potem poprosił o pożyczkę na pięć lat, na dziesięć procent, w wysokości dwóch tysięcy pięciuset marek. Naturalnie dla barona była to banalna suma. Jacht, na którym się znajdowali, był wart co najmniej sto tysięcy marek. A jednak baron wpadł w furię. Z początku Lauritz zupełnie nie rozumiał powodów. – Właśnie, wbrew moim wyraźnym zastrzeżeniom, poprosiłeś dokładnie o to, o co nie chciałem, żebyś mnie prosił! – ryknął, jakby tracąc panowanie nad sobą. Jednak jeśli tak było, to bardzo szybko je odzyskał. Odchylił się lekko do tyłu i znów uniósł w toaście kieliszek z koniakiem. Musiał próbować zachować zimną krew. – Poprosiłem jedynie o niewielką pożyczkę, która w tej chwili niezwykle by mi się przydała. Czy odpowiedział dość ostrożnie i dobrze to sformułował? Tak, tak właśnie zrobił. I to wtedy baron znów stracił panowanie nad sobą. I powiedział o wiele więcej, niż zamierzał: – Krótko mówiąc, chcesz dostać piętnaście tysięcy norweskich koron! Mogę to zrozumieć, biorąc pod uwagę, że saldo twojego konta w Bergens Privatbank w chwili obecnej to osiemset koron, czyli niewiele ponad sto marek! Tyle osiągnąłeś przez pierwsze lata jako dyplomowany inżynier! Ty, który miałeś tak wyśmienite oferty! Oferty, do których, wstyd się przyznać, sam cię doprowadziłem, albo przynajmniej do nich zachęcałem. Cóż za impertynencja! – To sprawa honoru. – Potrafię to uszanować. Jednak honor może wiele kosztować. Czasem zbyt wiele. Obiecałem ci przysługę, poproś mnie o coś innego niż Ingeborg! Tak musiały mniej więcej brzmieć słowa, które padły. Być może – dopóki wspomnienia były tak świeże i intensywne – powinien to sobie zapisać, kiedy wróci do domu w Hallingskeid. Wstał i ruszył dalej. Gdy dotrze na miejsce, pewnie będzie już północ – zwłaszcza jeśli dalej będzie szedł tak zamyślony, spacerowym krokiem, robiąc sobie od czasu do czasu przerwy. Letnie noce stały się już ciemniejsze, za to pogoda była dobra i na niebie jasno świecił księżyc. Nowa gwiazda w gwiazdozbiorze Perseusza bladła z roku na rok i wkrótce pewnie w ogóle nie będzie jej już widać.
W ten sposób po raz drugi nie udało mu się zdobyć środków na wykup udziałów w Horneman & Haugen. O co w takim razie powinien poprosić? O zaszczyt, by jeszcze raz mógł siedzieć obok sternika i wyjaśniać mu, kiedy trzeba wykonać manewr, zrobić zwrot przez sztag albo poluzować szota? Nie, to raczej już baron powinien poprosić o coś takiego! – Proszę w takim razie o inną przysługę. Jest coś, co chciałbym wiedzieć – powiedział przepraszającym tonem, może nawet z udawaną rezygnacją. – Skąd pan baron może wiedzieć, że na moim koncie w Bergens Privatbank mam osiemset norweskich koron? Wyglądało na to, że baron po tym pytaniu czuje się tak, jakby ktoś wymierzył mu policzek. Było wyraźnie widać, iż zdał sobie sprawę, że powiedział za dużo. – Jeszcze raz to powtórzę, mój młody mistrzu żeglarstwa – zaczął powoli i już nie tak ponuro. – Nikt nas tu nie słyszy. Prowadzimy tę rozmowę w cztery oczy, prawda? No cóż, prowadzę duże interesy z Bergens Privatbank. Jak pan wie, jestem dość blisko cesarza i... No tak, żarliwie wspieram jego ideę, by wybudować ogromną, wysoką na ponad dwadzieścia metrów, statuę Fridtjofa przy Vangsnes w Sognefjorden. To duża sprawa, zarówno z ekonomicznego, jak i politycznego punktu widzenia, i liczę na pańską dyskrecję. Oznacza to jednak, że mam bardzo bliskie powiązania z Bergens Privatbank. Cesarz powierzył mi mianowicie przeprowadzenie tej chwalebnej sprawy. Moje intencje były czyste. Pan odda w zastaw majątek matki, ja wykupię dług. Tym samym problem pańskiej bieganiny za Ingeborg byłby rozwiązany. Tu i teraz mogliśmy wreszcie rozstrzygnąć tę sprawę. Tak wygląda nieskomplikowana, choć może niezbyt urocza prawda. Na brak szczerości barona nie można było narzekać. I nie chodziło wcale o fryzurę Lauritza, gdy w Bergens Privatbank rozmawiał z tym obrzydliwym małym bankierem Mathiesenem, bo ten siedział w kieszeni zarówno cesarza, jak i barona. Nie było nic, co można by jeszcze powiedzieć, nic, o co mógłby jeszcze zapytać. Wypadało co najwyżej spróbować zmienić temat. – Ale dlaczego pragniecie wybudować statuę Fridtjofa przy Vangsnes? – spytał głównie po to, by obaj nie musieli już ciągnąć tej żenującej rozmowy. – Ależ człowieku, nie wie pan tego? Jest pan przecież Norwegiem! Przecież to tam Fridtjof miał swoją siedzibę! To właściwe miejsce, przecież to oczywiste. Poza tym, cesarz uwielbia hotel stojący po drugiej stronie fiordu... Jak on się nazywa? Właśnie! Kviknes. Chłodny górski wiatr wiał teraz Lauritzowi w twarz, a wraz z zapadającą ciemnością zaczęła się obniżać temperatura. Zatrzymał się, by wyjąć z plecaka anorak. Wyglądało na to, że zbiera się na deszcz. To było tak niewiarygodnie głupie, że niemal nie mieściło się w głowie. „Przecież to tam Fridtjof miał swoją siedzibę” – tak powiedział ten śmieszny wielbiciel wikingów. Do diabła, Fridtjof był przecież wymyśloną postacią z cholernie rozwlekłego, pisanego wierszem eposu, i to w dodatku szwedzkiego autora! Wymyśloną postacią, która nie mieszkała ani na Vangsnes, ani
w hotelu Kviknes, ani gdziekolwiek indziej. Jak w takim razie miał być przedstawiony na tym dwudziestometrowym posągu? Pewnie z gęsimi skrzydłami albo z krowimi rogami na hełmie. Sam zresztą nigdy nie odwiedził Sognefjorden. Ale cesarz najwyraźniej tam był. Wstyd powiedzieć, ale choć Niemcy są wiodącym narodem na świecie, jeśli chodzi o kulturę i naukę, to pod pewnymi względami są też szaleni. – W takim razie mam tylko jedno, ostatnie życzenie – podjął, postanowiwszy dać sobie spokój ze wszystkimi pomysłami i popolemizować z baronem na temat wikingów. – Podczas następnej kolacji w czasie tych regat pragnę mieć zaszczyt towarzyszenia Ingeborg przy stole. Spodziewał się kolejnego wybuchu wściekłości, lecz zamiast tego zobaczył jedynie uśmiech rozbawienia. – Zgoda! – powiedział baron. – Jednak dziś wieczorem odbędzie się cesarski bankiet i z oczywistych powodów nie są tam zaproszeni członkowie załogi, naturalnie z wyjątkiem jachtów cesarskich. A jutro pora wracać do domu... Jednak gdyby zechciał pan być tak miły, by asystować mi w żeglowaniu podczas kolejnych Kieler Woche w roku 1906, da się to zaaranżować pierwszego wieczoru, podczas bardziej kameralnej kolacji. W tej sytuacji nie było już nic więcej do powiedzenia. Lauritz po prostu wstał, poprawnie się ukłonił i opuścił pokład „Ellidy”. Wkrótce będzie już u siebie, w Hallingskeid; widział już nawet zarysy kwatery inżynierów. Przez ostatnią godzinę szedł szybciej. Być może dlatego, że tak dużo myślał o swoim śmiertelnym wrogu, baronie, i produkował przez to więcej adrenaliny. Śmiertelnym wrogu?! Nie, to przesada. Nie miał żadnych śmiertelnych wrogów. W domu w oddali światła były pogaszone. Berner i Guttormsen poszli już spać. A może nocowali w miejscu pracy? Wkrótce nakryje siebie i Ingeborg puchową kołdrą. Na początku będzie trochę drżał z chłodu, ale potem poczuje, że robi mu się cieplej. Zwłaszcza w jej wyśnionym towarzystwie. Ingeborg... Nie. Zostawi ją sobie na sam koniec, gdy już będzie w łóżku. A jednak była obecna we wszystkim, o czym myślał. Niczym jakiś szczególny zapach albo piękna muzyka w tle. Wkrótce będą spali, spleceni ze sobą. Ale najpierw Oscar. W mesie dla członków załóg, do której dostęp mieli wszyscy ubrani w uniformy załoganci, można było poczytać większość ważniejszych niemieckich gazet. To tam, przez czysty zbieg okoliczności, dostrzegł zdjęcie na pierwszej stronie gazety, którą przeglądał jeden z siedzących naprzeciw niego cesarskich załogantów. Choć się niecierpliwił, uprzejmie odczekał, aż kolega skończy czytać, co trwało nieznośnie długo. Oczywiście mógł się pomylić – widział je tylko przelotnie – ale brat chyba pozna brata? Gdy wreszcie dostał pismo w swoje ręce, przeczytał nazwisko w tekście pod zdjęciem:
Oscar Lauritzen. To była niezwykła chwila. Również teraz, spocony, w górach, zadrżał dokładnie tak samo jak wtedy w mesie. Długi artykuł stanowił część serii o wybitnych ludziach w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Ten konkretny odcinek poświęcony był wielkiemu myśliwemu i budowniczemu kolei Oscarowi Lauritzenowi, bohaterowi współtworzącemu nowe, afrykańskie Niemcy. Na jednym ze zdjęć stał w szerokim kapeluszu na głowie, z karabinem pod pachą, pasem na amunicję przerzuconym przez pierś, a nawet z fajką w kąciku ust. Czyżby zaczął palić? Niezdrowy nawyk, jeśli nie było to tylko jakieś pojedyncze cygaro po wyjątkowo dobrej kolacji. Wyglądało jednak na to, że Oscar jest w dobrej formie, barczysty i szczupły. Zdjęcie nasuwało na myśl Dziki Zachód i Karola Maya. Długi artykuł w gazecie w dramatyczny sposób opowiadał o tym, jak Oscar zabił lwy ludożerców i jak chronił budowę kolei przed złośliwymi nosorożcami i słoniami. Opisywano go również jako najlepszego eksperta niemieckiej spółki kolejowej w dziedzinie budowy mostów. Ta wieść sprawiła, że Lauritzowi do oczu napłynęły łzy. Na kolejnym zdjęciu stał przed grupą skutych Murzynów należących do plemienia kanibali, które napadło na budujących kolej. Oscar odparł atak praktycznie samodzielnie. Z tekstu wynikało jednak, że głównym zajęciem Oscara była budowa mostów dla kolei. Żył. I najwyraźniej prowadził ciężkie i surowe życie w Afryce. Oscar uciekł przed swoim obowiązkiem, to nie podlegało dyskusji. Jednak jego ucieczka nie miała nic wspólnego z chciwością, bo pewnie również w Afryce budowa kolei nie zapewniała luksusowego życia. Nie można było mieć nic do zarzucenia ludziom, którzy wprowadzali cywilizację w Afryce, a w oczach Boga musiał to być dobry uczynek. Ale dlaczego nigdy się nie odezwał? Nie napisał nawet do matki, by dać znać, gdzie jest i że nie dzieje mu się żadna krzywda. To, że Sverre miał wszelkie powody, by być dyskretnym, jeśli chodzi o jego poczynania w Londynie, można było łatwo zrozumieć. Ale Oscar? Czy powinien napisać do Oscara? Miał teraz adres. Spółka kolejowa w Dar es-Salaam. Oczywiście, że powinien napisać. Ale co? Przez ostatni kilometr dzielący go od kwatery inżynierskiej zastanawiał się nad tym, jak powinien sformułować swój list do Oscara, żeby nie robić mu zbyt wielu wyrzutów. W budynku było zimno, od kilku dni nie palono w piecach. W spiżarni wisiała wędzona jagnięca szynka, pierwsza rzecz, jaką dało się dostrzec po otworzeniu drzwi. Zajmując się rozpalaniem pieców na parterze i na piętrze, pogrążył się w rozmyślaniu o tym, jak niepodobni są do siebie bracia. Czy to przeznaczenie zadecydowało o tym, jakie wybrali sobie dodatkowe zainteresowania, studiując w Dreźnie? Oscar, nie mając najmniejszego pojęcia o przyszłości,
zdobył tę umiejętność, która mogła mu się najbardziej przydać w Afryce: wstąpił do strzelców wyborowych. Sam Lauritz na welodromie wytrenował sobie mięśnie nóg i zwiększył pojemność płuc, co było absolutnie niezbędne na Hardangervidda. Nie, to rozumowanie rozbijało się przy Sverrego. A może jednak nie? Czy przypadkiem pederaści nie uwielbiali opery? Zawsze puszczał mimo uszu tego rodzaju plotki, które wydawały mu się oczernianiem sztuki operowej. Zawiesił puchową kołdrę przed otwartym piecem na piętrze, by się ogrzała. Teraz gdy wreszcie niósł ją z powrotem do łóżka, wydawało mu się to niemal uroczyste: zdjąć ubrania i nago wpełznąć między zimno i ciepło, które wkrótce połączą się w jego ciele. Teraz! Teraz wreszcie oczyścił głowę ze wszystkich innych spraw, pozostawała jedynie Ingeborg. Czy powinien natychmiast rzucić się w ramiona tego, co zakazane, najsłodsze i najbardziej boskie? Nie, lepiej to jeszcze przeciągnąć, najpierw powtórzyć sobie w myślach tę fantastyczną, by nie powiedzieć bezczelną intrygę! Siedział więc w mesie dla członków załóg i czytał gazetę, chyba trochę przygnębiony wszystkimi trudnościami, które piętrzyły mu się na drodze, gdy chciał do niej podejść i zamienić z nią chociaż parę słów. Baron czuwał nad córką jak smok pilnujący góry złota. Jakaś służąca, ubrana jak wszystkie służące w czarno-biały strój, podeszła do niego nagle z małą kopertą na srebrnej tacy. – Bilecik dla pana inżyniera Lauritzena – powiedziała z lekkim dygnięciem, a potem z nieco znudzoną miną odeszła tą samą drogą, którą przyszła. Cała scena wydawała się zupełnie normalna, nikt nawet nie uniósł brwi ani nie oderwał wzroku od czytanej gazety. I oto siedział tam z niewielką, białą płócienną kopertą z monogramem Ingeborg dyskretnie wytłoczonym na odwrocie. Gdy z udawaną obojętnością otworzył kopertę, puls przyspieszył mu jak przed stumetrowym sprintem. Ingeborg krótko i dokładnie przedstawiła mu cały plan i zakończyła ironiczną parafrazą: kobiecy spryt przechodzi pojęcie barona. Plan naprawdę był sprytny. Jednak to miłość i nic innego przezwyciężyła przeszkody stwarzane przez jej ojca. Strasznie się denerwował, leżąc na łóżku w małym pokoju hotelowym i czekając na nią. Czas płynął w ślimaczym tempie. Raz za razem wstawał i sprawdzał, czy wszystko jest w porządku. To „wszystko”, to było doprawdy niewiele. Karafka z sherry, dwa kieliszki i wazon z czerwonymi różami. Punktualnie o umówionej porze, kwadrans po tym, jak rozpoczął się cesarski bankiet pożegnalny, ktoś zapukał do drzwi w umówiony sposób. Trzy razy krótko, długa przerwa
i kolejne stuknięcie. Gdy wstawał z łóżka, zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że zaraz zemdleje, i zatoczył się lekko, podchodząc do drzwi. Otworzył je. I zbaraniał. Ingeborg nie przyszła sama. Obok niej stała jej przyjaciółka, Christa, i pokojówka Christy, Bärbel, która tak zręcznie odegrała tę komedię z liścikiem na srebrnej tacy. Wszystkie trzy ubrane były jak służące: w czerń i biel. Przyjaciółki, chichocząc, wepchnęły Ingeborg do środka, pomachały jej i znikły. Gdy zamknął drzwi, Ingeborg zdecydowanym gestem złapała biały, ozdobiony koronkami czepek i zerwała go z głowy, uwalniając długie rudoblond włosy. Próbował coś powiedzieć, ale zrobiła krok w jego stronę i pocałowała go z dziką namiętnością, a już po kilku sekundach zaczęła rozpinać jego ubranie. Po chwili on sam męczył się z jej guzikami, a długi, coraz dzikszy pocałunek trwał dalej. Gdy byli już nadzy, z wyjątkiem zapomnianej skarpety, zabrakło im tchu. Dyszeli ciężko. Naparła na niego, chwyciła za rękę, poprowadziła w dół i przycisnęła do łona, a wtedy znów zaczęli się całować, aż ich pożądanie stało się niemal nie do zniesienia. – Zrób mi dziecko, natychmiast! – szepnęła, popychając go na łóżko. Osunęła się na niego zręcznie, siadła na nim okrakiem i pomogła mu w siebie wejść. Ujeżdżała go mocno i śmiało – tego nie potrafiłby sobie wyobrazić nawet w najśmielszych skrywanych fantazjach – poprowadziła jego dłonie ku swoim piersiom i mocno zagryzła dolną wargę, żeby nie krzyczeć. W Lauritzu pożądanie mieszało się ze zdumieniem: że to ona kocha się z nim, a nie na odwrót. Gdyby nie to, natychmiast by w niej eksplodował; ale teraz mógł po raz pierwszy na nią poczekać. Gdy była już blisko, otworzyła oczy, pochyliła się nad nim i szepnęła, że chce patrzeć mu w oczy, kiedy będzie w niej dochodził. I wtedy eksplodował. Kochali się jeszcze dwa razy, niewiele mówiąc, jakby nie mieli czasu na słowa, szybko dochodzili do siebie, a żar namiętności rozpalał się w nich na nowo równie szybko. Za drugim razem zrobili to tak, jak się zwykle robi, za trzecim poprosiła go swawolnie, by wziął ją od tyłu – tak, poprosiła go o to! – powiedziała, że chce wiedzieć, jak to jest. Potem leżeli nadzy, spoceni, ze splecionymi ciałami na wąskim hotelowym łóżku. Przez białe tiulowe firanki sączyło się światło. Od czasu do czasu trącała jego nos, jakby chciała się z nim droczyć. Leżał nieruchomo, przytłoczony wrażeniami. Nie był w stanie ani nic powiedzieć, ani się z nią droczyć. Gdy trochę ochłonęli, a pot zaczął wysychać na ich ciałach, przetoczyła się na brzuch, oparła na łokciach i powiedziała, że teraz mają dla siebie tylko dwie godziny. Ojciec absolutnie nie mógł wyjść wcześniej z bankietu u cesarza, nawet gdyby zaczął przeczuwać jakiś zdradziecki podstęp. Musiała wrócić do swojego pokoju przed godziną jedenastą – i udawać, że jest chora i potwornie źle się czuje. Bardzo chętnie jeszcze raz się spoci i poczochra sobie włosy, ale to za
chwilę, bo muszą też zdążyć porozmawiać. Mniej więcej się domyślała, co się wydarzyło, i poprosiła, by jej o wszystkim opowiedział. Najpierw zrelacjonował jej to katastrofalne spotkanie w banku w Bergen, które wtedy wydawało się tak niepojęte. Uzyskało jednak logiczne i wyjątkowo nieprzyjemne wyjaśnienie, gdy baron wygadał się w salonie na rufie jachtu. Tak więc dzieliło ich tylko dwa tysiące marek od tego, by móc resztę życia spędzić we dwoje. Ingeborg nie zawahałaby się uciec do Lauritza, gdyby tylko miał jakiś dom. Ojciec oczywiście za karę by ją wydziedziczył, ale to nic nie znaczyło, byle tylko oboje mieli co jeść i jakiś dach nad głową. Zaczął optymistycznie zastanawiać się nad tym, czy nie pożyczyć pieniędzy gdzie indziej. Może w innym banku, albo wręcz od „Den gode Hensikt”, choć taka prośba mogłaby się wydawać wyjątkowo natarczywa. Ona z zapałem opowiadała o zamożnej ciotce ze strony matki, wdowie, która obecnie mieszkała w Lipsku. Ojciec nie mógł jej zabronić, by pojechała z wizytą do cioci Berthy. Dwa tysiące marek to tak niewiele, a sprawa była tak nieskończenie wielka. Co prawda ciocia Bertha wydawała się przesadnie surowa i niepokojąco dużo mówiła o zepsuciu moralnym młodzieży, ale przecież sama też kiedyś była młoda, może również przeżyła miłość, której stanęły na drodze jakieś przeszkody... W każdym razie warto było spróbować. Jeśli Ingeborg uda się zdobyć pieniądze, przetelegrafuje je przez Deutsche Bank na konto Lauritza w Bergens Privatbank. Ale musi dostać numer jego konta, nie mogą o tym zapomnieć. Pod koniec rozmowy położył rękę na jej pośladku, a ona chwyciła go za wąsa i delikatnie pociągnęła ku sobie. Ich namiętność błyskawicznie zapłonęła na nowo. Zaczęli jeszcze raz od początku, w tej samej kolejności co poprzednio. Potem, gdy stała przed lustrem i męczyła się z przebraniem służącej, zaczęła mówić o polityce. Zraniło go to. Ale może takie myśli były nieuniknione w tym ubraniu? Stwierdziła, że po tylu latach uczestniczenia w Kieler Woche normalnie podczas spaceru z Kaiserhofu do mniejszego hotelu dla żeglarzy rozpoznałaby ją ponad setka ludzi. Ale służącej nikt nie dostrzegał! Sama rozpoznała po drodze co najmniej dziesięć osób, spojrzała nawet w oczy dawnej koleżance ze szkoły, ale nie dopatrzyła się w nich najmniejszych oznak, że ta ją rozpoznaje. Służący nie zaliczali się do ludzi; równie dobrze mogły być trzema mewami, które przefrunęły obok. Ten stary, nieludzki świat musi odejść. To sprytna Bärbel podsunęła im ten pomysł. Christa i Ingeborg z początku były zdumione, ale szybko się zgodziły. Gdy ukradkiem, na palcach, wymykały się z Kaiserhofu, czuły się tak, jakby miały się zaraz rzucić w przepaść. Jednak upłynęło nie więcej niż kilka sekund, gdy zdążyły się przekonać, że Bärbel miała rację. To było przerażające. Dokładnie w umówionym czasie rozległo się pukanie do drzwi. Po drugiej stronie stały Christa i Bärbel, wyraźnie zachwycone. Jednak gdy Bärbel zdecydowanie zaczęła układać włosy
Ingeborg, by móc jej porządnie założyć koronkowy czepek, musiały zamknąć drzwi. To było rozczarowujące. Przedziwny sposób rozstania. A przede wszystkim, ostatni temat rozmowy był wyjątkowo mało romantyczny, myślał Lauritz, czekając przygnębiony za drzwiami. Był niemal jak skamieniały. Wtedy znów rozległo się pukanie do drzwi. Otworzył ostrożnie. Ingeborg podsunęła mu usta do szybkiego, ostatniego pocałunku na pożegnanie. – Jeśli po tym nie zajdę w ciążę, to nigdy nie zajdę – wyszeptała i zniknęła. To było zaledwie trzy dni temu. W zupełnie innym świecie. Teraz leżał pod puchową pierzyną w Hallingskeid i powracał myślami do erotycznych wspomnień. Nie mieściło mu się w głowie, że nie zobaczą się przez rok. Chyba że rzeczywiście zajdzie w ciążę. Ale co się wtedy stanie? Żaden z inżynierów tu w górach nie miał żony, wszyscy wiedli kawalerskie życie. Nie byłoby to w żaden sposób wbrew regułom, tyle tylko, że mieszkali w świecie, który kiepsko nadawał się dla kobiet. Dla dzieci zaś czymś niemożliwym do zniesienia. Trzy tygodnie później, gdy dostał jej list, w którym pisała, że plan się nie powiódł, odetchnął z ulgą. Trochę się tego wstydził, wydawało mu się to nielojalne wobec niej. Jednak w tej niezbyt romantycznej scenie pożegnania, gdy męczyła się ze swoim przebraniem, było też coś pobudzającego do myślenia. Miała radykalne poglądy polityczne, jako wolnomyślicielka dyskutowała z taką samą pewnością siebie jak mężczyzna, tyle tylko, że często jej słowa były lepiej przemyślane. Żaden temat rozmowy nie był jej obcy. I to pewnie z powodu tej cechy zakochał się w niej po uszy już po bardzo krótkiej znajomości. Czasami jej radykalizm polityczny sprawiał, że stawała się ślepa na rzeczywistość. Nie było prawdą, że jedynym, czego potrzebowała, jest dach nad głową, codzienna strawa i jego nieskończona miłość. Nie wiedziała, jak wsunąć włosy pod koronkowy czepek, ponieważ przez całe swoje życie miała służące.
XIV OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA WRZESIEŃ 1905 Prysznic składał się z beczki zawieszonej na drewnianym stelażu za jego namiotem i osłony z plecionego sitowia. Z beczki biegł wężyk zakończony główką prysznica sporządzoną z podziurawionej puszki po konserwie. Resztę załatwiała grawitacja. Sprawdzało się to wyśmienicie, a chłodna o zmierzchu woda była w okresie upałów luksusem, z którym niewiele rzeczy mogło się równać. Na kolację podano potrawę z perliczki – w sosie zabrakło jedynie wina. Hassan Heinrich stawał się coraz lepszym kucharzem. Oscar – świeżo ogolony, najedzony i orzeźwiony – usiadł z Hassanem Heinrichem, by jak zwykle ćwiczyć konwersację. Zazwyczaj wyglądało to tak, że on mówił po niemiecku, otrzymywał odpowiedź w suahili, potem sam odpowiadał w suahili i na koniec był poprawiany, jeśli powiedział coś źle. Tym razem jednak zaproponował zmianę. Od tej pory miały to być po prostu zwykłe rozmowy – on nadal będzie mówił po niemiecku, a Hassan Heinrich w suahili. Jeśli chodziło o treść, ich prowadzone od kilku lat konwersacje były dość ubogie i raczej przypominały lekcje. Chciał dowiedzieć się więcej o Hassanie Heinrichu, a czas ku temu był już najwyższy. Miał niemal wyrzuty sumienia, że do tej pory tak mało się tym interesował. Jego relacje z Kadimbą były pod tym względem wyjątkowe – często znajdywali się w sytuacjach, gdy ich życie zależało od tego, czy dobrze się rozumieją. Jeden w każdej chwili wiedział, co zrobi drugi. I poza tym Kadimba uratował mu życie. Z początku Hassan Heinrich był nieśmiały i niezbyt do tego podchodził. Jednak w miarę jak ciekawość Oscara rosła, rozmowa toczyła się swobodniej. Hassan Heinrich miał trzech braci i cztery siostry. Wszyscy nawrócili się na chrześcijaństwo w luterańskiej szkole misyjnej w pobliżu hotelu Kaiserhof. Rodzina mieszkała trochę dalej na północ wzdłuż wybrzeża, w dwóch domach, wzniesionych tak jak wszystkie pozostałe budynki: szkieletowa konstrukcja z drewna, obita deskami i dodatkowo obłożona na ścianach gliną. Do tego zwykły dach z viungo, czyli plecionych palmowych liści. Łatwo było to sobie wyobrazić. Nowością dla Oscara był fakt, że konstrukcję szkieletową podtrzymującą ściany zawsze wykonywano z drewna mangrowca. Najpierw uznał, że można to wyjaśnić tym, iż w pobliżu rozciągały się mangrowcowe bagniska i że ten materiał budowlany po prostu był pod ręką. Jednak gdy zaczął dokładniej o to wypytywać, Hassan Heinrich wyjaśnił, że przyczyna jest zupełnie inna: „białe mrówki” nie niszczyły mangrowca, w przeciwieństwie do drewna miombo albo akacji. Oscar zatem mimochodem uzyskał wyjątkowo cenną informację, bo termity były plagą podczas budowy kolei. Choć próbował zabezpieczać podkłady oraz drewniane belki w konstrukcjach mostu kreozotem, i tak nikt nie wiedział, jak długo wytrzymają ataki termitów. Jeśli drewno mangrowca było w jakiś sposób na nie odporne, mogło to wiele zmienić. Obecnie zastanawiano się, czy mimo związanych z tym wydłużeniem robót i poniesieniem dodatkowych kosztów nie zdecydować się na odlewanie podkładów z betonu. Niezwykłe, a nawet trochę
żenujące, że zdobył informację o szczególnych i zwłaszcza w Afryce wartościowych właściwościach mangrowca jakby mimochodem, a przecież wystarczyło tylko usiąść i normalnie porozmawiać z Hassanem Heinrichem. W dalszym ciągu rozmowy pojawiły się kolejne niespodzianki. Hassan Heinrich był żonaty, a jego żona oczekiwała ich pierwszego dziecka. Również była chrześcijanką, miała na imię Mouna Maria i mieszkała na razie u rodziców Hassana Heinricha. Oscar natychmiast zaproponował, że każe zbudować nowy dom dla młodej rodziny. W następnej chwili mówił o tym, że zbuduje własny, duży dom nad morzem w Dar es-Salaam, w pobliżu portu, i że wtedy będzie potrzebował kogoś, kto zajmowałby się jego prowadzeniem. Gdyby Hassan Heinrich miał ochotę podjąć się tej pracy, mógłby być znacznie bliżej rodziny. O wynagrodzenie nie powinien się niepokoić, bo dostanie więcej niż przy budowie kolei. Bo przecież, argumentował Oscar, ten wielki projekt już wkrótce dobiegnie końca. No cóż, budowa kolei właściwie nigdy się nie kończyła, jednak tym wielkim skokiem był odcinek z Dar es-Salaam do jeziora Tanganika. Potem rozpoczną się kolejne budowy, pewnie najpierw odcinek z Tabora do Mwanza na południowym brzegu Jeziora Wiktorii. Po nim powstanie linia z portowego miasta Tanga do Arusha. Ale prędzej czy później zakończą budowę kolei, wrócą z buszu i będą żyć w domach jak zwykli ludzie. Było jedynie kwestią czasu, kiedy powinni zacząć przygotowywać się na tę przemianę, a dużego domu nad morzem nie można zostawić bez nadzoru, zwłaszcza jeśli jego właściciel od czasu do czasu podejmować będzie pracę w buszu. W ciągu roku ta linia, którą właśnie budowali, dotrze do Ujiji lub Kigomy, w zależności od tego, które z tych dwóch miejsc zostanie uznane za stację końcową. Być może już wtedy nadejdzie czas, by pomyśleć o czymś nowym? Hassan Heinrich wyglądał tak, jakby nie do końca wiedział, co myśleć, jakby to było zbyt wiele nowych, wspaniałych wieści naraz. Oscar był podekscytowany swoimi wielkimi, spontanicznymi planami. Zdawał sobie jednak doskonale sprawę, co doprowadziło do tego ciągu myślowego. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy usłyszał, że Hassan Heinrich ma młodą żonę oczekującą dziecka, która powinna mieć własny dom, może nawet nad morzem. Gdy spróbował wyobrazić sobie żonę Hassana Heinricha, ujrzał przed oczyma Aishę Nakondi: na plaży, przy wielkim białym domu w mauretańskim stylu, z Oceanem Indyjskim w tle. Taka fantazja potrafiła sprawić, że zapomniał o wszystkim i gotów był obiecać wszystko. Nic nie wskazywało na to, by fantazje na temat Aishy Nakondi miały zblednąć w ciągu kolejnych dni. Pracował nad umocnionymi nasypami, na które zdecydowano się zamiast niskiej, lecz za to dłuższej konstrukcji mostu nad bagiennymi terenami za obozem. Co najmniej raz na pięć minut zerkał przez ramię, by sprawdzić, czy nie zbliżają się łodzie Burundi, by zabrać go ze sobą. I wreszcie siedział w mocno obciążonej łodzi z sześcioma wojownikami Burundi przy wiosłach. Najpierw płynęli między pniami wysokich drzew po tej części bagna, która była najbliżej stałego lądu. Gdy spojrzał w górę, poczuł się tak, jakby miał przed oczyma migoczące światłami sklepienie katedry. Płynęli dalej w głąb bagna, lawirując między wysepkami papirusu.
Zaczynał ogarniać go zachwyt pomieszany z przerażeniem w obliczu tego, co go czekało. Wszystko było możliwe, jednak niepewność wydawała się trudna do zniesienia. Być może to, co stało się poprzedniego razu, nie mogło się zdarzyć ponownie. Być może pora roku była niewłaściwa, rytuały zupełnie inne. Duchy przodków miały inny humor. Albo to, co było dozwolone podczas uroczystości, gdy ustały deszcze, teraz, w okresie wegetacji, stanowiło tabu, a może istniało jakieś zupełnie inne afrykańskie wyjaśnienie. Musiał oswoić się z myślą, że może tym razem nawet jej nie zobaczy. Bez względu na okoliczności, musi zachować spokój. Panować nad sobą. Zachowywać się z godnością, gdy będzie już u celu. Zakończyć wszystkie rozmowy o interesach z królową Mukawanga i nie zdradzić choćby jedną miną, że w tym miejscu jest coś, co interesuje go tysiąc razy bardziej. Musiał zmobilizować całą siłę woli, by wziąć się w garść, zdać się na samokontrolę i dyscyplinę. Mimo wszystkich tych postanowień, gdy bramy portu Burundi otworzyły się bezgłośnie i wpuszczono łódź, jego puls przyspieszył do tego stopnia, że miał problemy z oddychaniem. Sześciu mężczyzn po raz ostatni dwa razy pociągnęło wiosłami i osadziło łódź na piasku. Nie było jej wśród ciekawskich czekających w przystani. Wyładowano jego bagaż. Zaczęli zmierzać w stronę dużego budynku, będącego rezydencją królowej, jednak tym razem weszli do niego od tyłu. Nikt nie próbował nieść Oscara na rękach, nikt nie śpiewał, wydawało się całkowicie oczywistym, że ta wizyta ma mniej formalny charakter niż poprzednia, nie widział też wokół, by ktoś miał na sobie odświętny strój. Była to raczej jedna z rutynowych wizyt w interesach, do których lud Burundi przyzwyczaił się przez setki lat. Wprowadzono go przez mniejsze drzwi na tyłach rezydencji królowej. Znalazł się w pokoju, który bardziej przypominał biuro niż salę biesiadną. Królowa Mukawanga siedziała za dużym stołem z jakiegoś czarno-brązowego drewna, ubrana w długie niebieskie kanzu z białymi jedwabnymi haftami wokół szyi i głębokim dekoltem. Przy stole stało trzech starszych mężczyzn, których twarze nic nie wyrażały. Gdy Oscar wszedł, królowa wstała, podeszła do niego z wyciągniętymi rękoma, przywitała go serdecznie i wskazała na wielkie, ciężkie krzesło, prawdziwe krzesło, po drugiej stronie stołu. Ktoś podszedł od tyłu i podał mu wielki orzech kokosowy z obciętym szczytem – na początku Oscar myślał, że to madafu, świeże mleko kokosowe. Jednak gdy zaczął pić, poczuł charakterystyczny smak alkoholu. Podano mu ulanzi, wino bambusowe, nie fermentowane śliną starych kobiet. Uniósł skorupę kokosa, najpierw w stronę królowej, potem ku trzem starszym mężczyznom, i wypił. Na tym zakończyły się tym razem ceremonie powitalne. – Cieszę się, że znów jesteś moim gościem, bwana Niemiec. Mieliśmy wspólny interes, a ty przyjechałeś go dokończyć i masz ze sobą towary, tak jak uzgodniliśmy – powitała go królowa, bez dodatkowych dygresji czy uprzejmości. – Tak, królowo Mukawanga. Ja również się cieszę, że mogę znów być u ciebie
i przeprowadzić to, co uzgodniliśmy – odpowiedział na powitanie Oscar, próbując mówić w tym samym tonie i przejść prosto do rzeczy, tak samo jak królowa. – Przywiozłem ze sobą mapę, by pokazać, gdzie zbudujemy stację kolejową linii, którą będą mogli podróżować Burundi – dodał, pochylił się nad swoim bagażem i wygrzebał mapę. Usytuowanie planowanej stacji kolejowej z geograficznego punktu widzenia nie wzbudzało wątpliwości. Był to po prostu punkt na linii kolejowej leżący najbliżej miasta Burundi. Królowa Mukawanga nie miała żadnych zastrzeżeń. Następnie wniesiono osiem słoniowych kłów, które zamówił Oscar. Zbyt nisko jednak oszacował ich wielkość. Kły wyglądały tak, jakby każdy ważył ponad sto funtów, a to było znacznie więcej niż tyle, ile „mężczyzna może długo nieść”, jak brzmiało jego zamówienie. W związku z tym zaproponował, że zapłaci więcej, niż to pierwotnie ustalili – widział, że królowa doceniła ten gest. Zaproponował, że dodatkowa zapłata będzie w formie noży, i natychmiast zaczął je wypakowywać ze swojego bagażu. Osobiście uważał, że to lepsza zapłata; handel szklanymi paciorkami zawsze wprawiał go w zażenowanie. Według Mohamadalego najgorszy interes był wtedy, gdy obie strony czuły się oszukane, najlepszy zaś wówczas, gdy wszyscy zainteresowani byli zadowoleni, i to również w dłuższej perspektywie. Wydawało mu się, że ktoś, kto wcześniej wymienił kość słoniową wartą tysiące funtów za skrzynkę niebieskich szklanych paciorków, która kosztowała trzy funty, będzie zadowolony z zapłaty w każdej formie. Królowa Mukawanga była niezbyt podekscytowana dodatkową zapłatą w postaci noży, jednak wyraźnie się ożywiła, widząc, jak jedna po drugiej są otwierane skrzynki ze szklanymi paciorkami. Po chwili królowa i Oscar z zapałem dyskutowali o tym, by poszerzyć wymianę o skóry Chui oraz Mamba, czyli lamparta i krokodyla – Oscar proponował większą liczbę noży oraz żelazne garnki. Broni palnej nie mógł zaoferować, bo tego rodzaju handel był w Niemieckiej Afryce Wschodniej zakazany. Ale mógł dostarczać czysty ołów, który okazał się równie wartościową walutą jak stalowe noże z Solingen. Wyglądało na to, że zakończyli interesy. Na znak dany przez królową wniesiono jedzenie i postawiono je na potężnym stole. Trzech milczących towarzyszy królowej przysunęło się do stołu, nie okazując jakichś szczególnych emocji. Ku zdumieniu Oscara podano bardzo prosty posiłek, składający się jedynie z grillowanej ryby i odrobiny wina bambusowego. Przez chwilę jedli w milczeniu, a potem jeden z trzech starszych mężczyzn zaczął dyskutować o czymś z królową w ich własnym języku, z którego Oscar nie rozumiał ani sylaby. Królowa przez chwilę się zastanawiała, potem zdecydowanie skinęła głową na zgodę i zwróciła się do Oscara z pytaniem, które było równie bezpośrednie, co zaskakujące. – Aisha Nakondi chce, abyś do niej przyszedł. Czy ty, bwana Os Kar... – uśmiechnęła się zagadkowo, wypowiadając jego imię, prawdopodobnie w związku z tym, co ono oznaczało w jej języku. I spytała: – Czy chcesz do niej pójść? – Tak, chcę – odparł bez wahania Oscar, choć zdawał sobie sprawę, że nie jest do końca pewien, czy dobrze zrozumiał znaczenie pytania. Jednak jeśli o niego chodziło, na pytanie o Aishę nie istniała żadna inna odpowiedź prócz „tak”.
– A więc dobrze! – oświadczyła królowa, gwałtownie wstając i odrzucając kęs ryby, który właśnie unosiła do ust. – W takim razie chodźmy do ludzi. Królowa gestem nakazała Oscarowi, by szedł obok niej, a potem wyszli z wielkiego budynku i skręcili w lewo. Słońce właśnie zachodziło, wkrótce miały zapaść ciemności. Królewski pochód – królowa z Oscarem na przedzie, a za nimi trzech starszych mężczyzn – kroczył powoli przez osadę, która okazała się znacznie większa, niż Oscar sobie wyobrażał. Na początku szli uliczką biegnącą wzdłuż grubej palisady; wydawało się, że otacza ona całą wioskę. Kilkoro dzieci spróbowało przyłączyć się do pochodu, jednak matki i starsze siostry zbeształy je i wzięły na ręce, śmiejąc się przy tym i chichocząc. Napotkani po drodze mężczyźni, zapewne wracający z polowania lub połowu, robili wesołe miny, a niektórzy wykonywali również obsceniczne ruchy, klaszcząc przy tym w dłonie. Oscar poczuł się zażenowany. Spróbował myśleć o czymś innym i zaczął zadawać pytania królowej. Czy palisada na obrzeżach wioski chroni przed wrogami, czy przed krokodylami i hipopotamami? Przed wrogami już nie, bo przed nimi chroniły moskity, natomiast hipopotamy potrafiły być nocą bardzo uciążliwe, usłyszał w odpowiedzi. Ale moskity dręczyły przecież wszystkich ludzi jednakowo? – zaprotestował. Nie, nie Burundi, wyjaśniła królowa, wzruszając ramionami. Inni ludzie chorowali na malarię, ale nie Burundi. Oscar mimochodem odnotował, że ta informacja jest bardzo interesująca z naukowego punktu widzenia. Czyżby Burundi mieli skuteczny środek na malarię? A jeśli tak, to jaki? Nie sposób jednak było nadal prowadzić te rozważania – czuł, że z każdym krokiem jest coraz bliżej niej. Jeśli istotnie tak było, nadkładali sporo drogi, bo wyglądało na to, że rosnący pochód, do którego zaczęli dołączać wojownicy z oszczepami w rękach, obchodzi dookoła całą wieś. Mijali kuźnie, przy których królowa się zatrzymała i pokazała nóż kowalom. Krytycznie i fachowo mu się przyglądali, a potem z wesołymi minami okazali swe zadowolenie. Spotkali dużą grupę myśliwych wracających z kilkunastoma upolowanymi antylopami przypominającymi impale, ale o potężniejszych ciałach i żyjących na bagiennych terenach. Spotkali rybaków niosących obfity połów złożony z jakichś ryb przywodzących na myśl karpie i okonie. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie przepaski biodrowe z miękkiej skóry podobnej do irchy. Najwyraźniej był to codzienny strój, jednak gdzieniegdzie w wejściach do chat – gdzie zbierały się kobiety, by okazać swą aprobatę wysokimi, wibrującymi okrzykami i klaszcząc przy tym w dłonie – mignęło mu kilka bawełnianych sukni. Na przeciwległym końcu osady dostrzegł kolejną dużą przerwę w palisadzie, nie było tam jednak portu dla łodzi, lecz droga prowadząca na wysepki na bagnie, które oczyszczono z papirusu. Uprawiano tam warzywa oraz coś, co przypominało ryż. Świnie, kury i kozy biegały wszędzie, lecz uliczki pomiędzy domami były dokładnie zamiecione i raczej nie istniało ryzyko, że się wdepnie w jakieś nieczystości. Domyślał się, że
w wiosce, a mówiąc dokładniej w osadzie, żyło około tysiąca ludzi. Wymagało dobrze działającej, niemal wyrafinowanej organizacji dbanie o wyżywienie i higienę, pomyślał. I wtedy uderzył go fakt, że nie widział tu żadnych chorych ani kalek, żadnych wychudzonych ani słabych ludzi. I to w samym środku malarycznego bagna! Pochód, który rozrósł się już do około setki mężczyzn z oszczepami i tarczami, w końcu dotarł tam, gdzie Oscar miał nadzieję dojść: do miejsca, w którym odbyło się wielkie święto na zakończenie pory deszczowej, gdzie jedzenie i wino były magiczne i skąd ona poprowadziła go do jednej z chat, tuż przy placu. Dokładnie tam wszyscy się zatrzymali. Pochód przeformował się w wielkie półkole z królową i Oscarem pośrodku. Stali naprzeciw wejścia do chaty, gdzie kochał się z Aishą Nakondi. Drzwi chaty się otworzyły i ją zobaczył. Właściwie to zakładał, że to ona, bo miała na sobie czarny strój ze srebrnymi haftami, zasłaniający całe ciało. Jej twarz skrywała zasłona. Zrobiło się całkowicie cicho, jakby na czyjś sygnał. Osoba, która musiała być Aishą Nakondi, wyciągnęła do Oscara ręce. Jego puls przyspieszył tak bardzo, że aż czuł go w skroniach. – Weź ją za ręce. Wejdź do środka i nie wychodź, dopóki wszystko się nie dokona – poleciła królowa. Dokładnie w chwili, gdy Oscar miał zrobić pierwszy krok, królowa dodała jeszcze ostatnie wyjaśnienie: – Mama Ramuka pomoże wam we wszystkim. Królowa lekko szturchnęła Oscara w bok i skinęła głową kobiecie z wyciągniętymi ramionami. Zrobił głęboki wdech i ogarnęła go panika, gdy zdał sobie sprawę, że nogi odmawiają mu posłuszeństwa, że jest jak sparaliżowany. Ale wtedy wykonał pierwszy, niepewny krok naprzód i chwycił jej wyciągnięte ręce, tak, to były z całą pewnością jej ręce. Delikatnie pociągnęła go za sobą do chaty i zamknęła za nimi drzwi. Na zewnątrz ku ciemnemu niebu wzniosły się radosne okrzyki i śpiewy. Brzmiało to tak, jakby ludzie znów zaczęli wykonywać jeden z tańców, jakiego był świadkiem podczas wielkiego święta. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczył, że Aisha Nakondi usiadła przy dużej macie z plecionej trzciny, na której stał szereg różnej wielkości koszy z pokrywami. Pokazała mu gestem, by siadł naprzeciw niej. Dopiero wtedy dostrzegł dwie inne postacie, które właśnie mocowały pochodnie z dziegciu w żelaznych uchwytach wokół wielkiego łoża i na jednej z bocznych ścian. W migotliwym świetle zobaczył, że dwie obce kobiety – zakładał, że to kobiety – również były ubrane w skrywającą całe ciało czerń, nie miały jednak na twarzach zasłon, lecz maski, które przywodziły mu na myśl lwice. Dwie demoniczne postacie zaintonowały cichą, monotonną pieśń i zaczęły rytmicznie obchodzić jego i Aishę Nakondi. Jedna z kobiet machała w tę i z powrotem torebką z materiału, rozsiewając w ten sposób intensywną woń, przypominającą te specjalne przyprawy Burundi.
Trwało to chwilę, aż wreszcie jedna z postaci podeszła do Aishy Nakondi i powoli uniosła jej czarną zasłonę. Aisha spoglądała na niego z najpromienniejszym uśmiechem, jej białe zęby lśniły w ciemności i ogarnęło go upajające uczucie szczęścia, być może również ulgi, że to naprawdę ona, czuł bowiem, że w nieunikniony sposób osuwa się w jakieś dziwne szaleństwo, w którym wkrótce nie będzie w stanie odróżnić, co jest snem, a co rzeczywistością. Śpiew na zewnątrz stał się głośniejszy i bardziej rytmiczny, i brzmiało to tak, jakby do uroczystości dołączyło wiele kobiet. O ile to była uroczystość, a nie jakiś magiczny rytuał. Dwie kobiece postacie w chacie usiadły obok zastawionej przedmiotami trzcinowej maty, każda chwyciła niewielki koszyk z plecionym wiekiem – wyjęły z nich coś, co wyglądało jak małe kawałki suszonego mięsa i aż ociekało korzenną mieszanką. Jak na komendę, wsunęły im te przedmioty do ust, najpierw jemu, a potem Aishy Nakondi. Nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co je, przypuszczał, że to jakiś wąż albo krokodyl, wyraźnie rozpoznał jednak korzenną mieszankę, taką samą jak poprzednim razem. Gdy już przeżuli i przełknęli, obie kobiety podeszły do Aishy Nakondi, powoli pomogły jej wstać, a potem jeszcze wolniejszymi ruchami, które wydawały się niemal wystudiowane, zsunęły z niej czarny strój. Stała przed nim naga, ze sznurem drobnych, białych rzecznych muszelek wokół bioder jako jedyną ozdobą i uśmiechała się do niego szczęśliwa, wyciągając ręce, jakby natychmiast chciała znaleźć się w jego objęciach. Wtedy jednak wkroczyły dwie szamanki, zdecydowanie stanęły pomiędzy nimi i wyraźnie wyrażającymi irytację gestami pokazały, że nie wolno im się dotykać. Potem obie odwróciły się do Oscara, żeby jego również rozebrać, ale wkrótce natrafiły na problem. Łatwo zdjęły z niego koszulę, ale zsunięcie wysokich skórzanych butów nie było już takie proste. Nie dało się kontynuować tej procedury z milczącą godnością. Musiał usiąść, udało mu się zsunąć jeden but, przy drugim zaś potrzebował pomocy dwóch mruczących pod nosami zamaskowanych kobiet. Gdyby tak bardzo nie przepełniało go podniecenie, cała ta scena wydałaby mu się komiczna. W końcu stanął – równie nagi jak ona – na skraju plecionej maty, gdzie znajdowały się różne kosze. Wyciągnął do niej ręce tak samo, jak wcześniej zrobiła ona – najwyraźniej teraz było to całkowicie właściwe. Nagle przeszył go dreszcz, jakby zaczął marznąć, co było niemożliwe o tej porze dnia i roku. A jednak poczuł, że ma na ramionach gęsią skórkę. Musieli znów usiąść i zostali nakarmieni po raz drugi, tak jak na początku. Tym razem był całkowicie pewien, że je węża, ale czuł intensywny, korzenny smak dokonującej cudu zielonej mieszanki. Potem nastąpiła procedura z winem, które podawano w tykwach i którego jeszcze nigdy do tej pory nie pił. Nie smakowało ani jak gęste wino palmowe, ani jak lżejsze i słodsze wino bambusowe. Gdy już je wypili, jedna z ubranych na czarno kobiet uniosła wieko największego kosza stojącego pośrodku maty, błyskawicznie wsunęła dłoń do środka i wyciągnęła węża – trzymała go mocno tuż za syczącą głową. Oscar zamarł ze strachu. To była żmija sykliwa. Jej ukąszenia nie zawsze przynosiły śmierć, jednak powodowały potworne rany i deformacje. Wąż oplatał wściekle silne ramię szamanki. Druga kobieta ostrożnie chwyciła Aishę za ramiona, położyła ją na macie i ułożyła tak, by jej nogi były lekko rozchylone, a ramiona spoczywały wzdłuż boków. Oscarowi nakazano gestem, by położył się w ten sam sposób, tak by jego stopy stykały się ze
stopami Aishy Nakondi. Było to tylko przelotne muśnięcie i znów poczuł, że mu zimno. Żmija wściekle syczała. Wtedy szamanki zrobiły coś z Aishą Nakondi – nie mógł się powstrzymać, by nie unieść głowy i nie zobaczyć co, jednak natychmiast tego pożałował. Ujrzał, jak wypuszczony wąż wije się między jej nogami, po jej łonie i wyżej, między piersiami, nim znów został silnie chwycony za głową. Przymknął oczy i czekał, nie chciał myśleć, co będzie dalej, próbował zapanować nad wyobraźnią, skupiając się na obrazie jej twarzy. Ale jedynym, co widział, była ogromna trójkątna głowa węża z typowymi dla żmii wielkimi gruczołami jadowymi po obu stronach. Gdy suchy, chłodny wąż prześliznął się między jego nogami, poczuł z przerażeniem, że jego penis zaczyna się unosić. To było tak nieskończenie absurdalne, że w kilka sekund przezwyciężył strach. Zacisnął powieki jeszcze mocniej i skupił się na tym, by bez względu na to, co się stanie, nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Poczuł lekkie muśnięcie na jądrach i równocześnie wydawało mu się, że rozumie, co się dzieje, bo wąż wściekle syczał i bił ogonem. Kobiety wyciskały na niego jad żmii. Do ich ust wsunięto dwa kawałki magicznego miłosnego jedzenia i ponownie dostali wino. Jego erekcja nie ustępowała, Aisha Nakondi to widziała i kiwała do niego radośnie i zachęcająco głową. W tej chwili był wdzięczny za to, że obie szamanki nosiły czarne maski; w pewnym sensie pomagało mu to czuć się tak, jakby on i Aisha Nakondi byli sami w pomieszczeniu. Światło migotało i stawało się coraz słabsze. Przez chwilę leżeli bez ruchu, nic nie mówiąc, podczas gdy kobiety uprzątnęły wszystkie sprzęty leżące na plecionej z sitowia macie i umocowały wokół łoża nowe pochodnie. Pragnął jej, nie mógł już tego wytrzymać, jego członek pulsował niemal boleśnie. Jedna z kobiet wzięła teraz spokojnie Aishę Nakondi za ręce i odwróciła ją w taki sposób, by znalazła się na czworakach, z czołem zwróconym do ziemi i podpierając się rękoma. Kołysała się powoli w tę i z powrotem, poruszając pięknymi pośladkami, jakby go kusiła. To było zupełnie niepotrzebne – czuł nieodparte pragnienie, by ją posiąść. I tak jak wcześniej nieustannie widział jej twarz, tak teraz miał przed oczami scenę, jak w nią wchodzi i daje się ponieść namiętności. Pomyślał, że o to właśnie chodziło, i spróbował się do niej zbliżyć, lecz natychmiast powstrzymała go druga szamanka, tak jakby miał tym wszystko zniszczyć. Rozpoczął się kolejny rytuał. W dwóch koszach były gęste barwniki, biały i w kolorze ochry. Szamanka, która nie podtrzymywała Aishy Nakondi, najpierw rozsmarowała je na jej lśniących od potu pośladkach, a potem na jego twarzy i wokół sztywnego członka. Następnie kobieta pokazała mu, co ma robić, sprawiła, że uklęknął i zbliżył się do dyszącej teraz z rozkoszy Aishy Nakondi, niemal jej już dotykał. Mógł teraz chwycić ją w talii, lecz gdy spróbował w nią wejść, natychmiast mu w tym przeszkodzono. To było nie do zniesienia. Wtedy poczuł, jak szamanka mocno zaciska dłoń na jego penisie, ale nie był tym ani zszokowany, ani zdziwiony. Pociągnęła go do przodu i wprowadziła w nią. Czuł się tak, jakby zaraz miał zemdleć, Aisha Nakondi wydała z siebie radosny okrzyk i zaczęła poruszać się gwałtownie na boki, przyciskając się coraz bardziej do
niego. Gdy szamanka chwyciła go od tyłu mocno za jądra i ścisnęła, eksplodował w uniesieniu, które było najdłuższym i najbardziej ekstatycznym, jakie kiedykolwiek przeżył. W tej samej chwili śpiew kobiet tańczących wokół chaty wzniósł się do radosnego crescendo, jakby widziały i wiedziały, że teraz się dokonało. Aisha Nakondi wreszcie mogła go pocałować i wolno im było ze sobą rozmawiać, lecz z początku nie potrafili znaleźć słów. Przytuliła się do niego jak młoda, swawolna lamparcica. Jego ręce, które tak bardzo za tym tęskniły, pieściły ją tak, jak robił to w swych fantazjach. Co dziwne, gdy przesuwał je wzdłuż całego jej nagiego ciała, nie natrafił na ani jednego komara. Miał nadzieję, że teraz będą mogli być sami, ponieważ szamanki niepostrzeżenie pozbierały swoje sprzęty i opuściły chatę. Okazało się jednak, że mają obowiązki, które w tej chwili były ważniejsze niż prywatna rozkosz. Aisha włożyła skromny czarny strój, bardzo podobny do tego, w jakim przyjęła go królowa, i podała mu podobny. Gdy wyszli z chaty, powitały ich radosne okrzyki, śmiech i burza oklasków. Uczta, która potem nastąpiła, bardzo przypominała tę pierwszą. Podobnie zresztą jak noc, która nadeszła później. Był wykończony i szczęśliwy, gdy powrócił do obozu z ośmioma wielkimi słoniowymi kłami. Kolej kosztowało to dzień opóźnienia, bo gdy nie było go na miejscu i wszystkiego osobiście nie nadzorował, prace dziwnym trafem przebiegały wolniej. Ale nie czuł wyrzutów sumienia, nadrobi ten czas w ciągu najbliższych dni albo tygodni, bo miał nie wracać do ludu Burundi przez miesiąc. Nie wynikało to jedynie z interesów prowadzonych z królową Mukawanga. Aisha Nakondi była teraz w stanie błogosławionym – to najlepsze wytłumaczenie, jakie usłyszał – i musiała przez miesiąc zachować najwyższą czystość, by dziecko, które w sobie nosiła, w pierwszych, najwrażliwszych chwilach życia miało spokój. Powiedziano mu to, jakby to było coś oczywistego. Gdy wypakowano już jego kość słoniową, natychmiast zaczął nadzorować prace. Harował aż do najgorętszych godzin dnia, gdy wszyscy jak zwykle rozeszli się, by uciąć sobie drzemkę. Najpierw wziął prysznic, jednak woda w zbiorniku była trochę zbyt ciepła, by mogło sprawić mu to przyjemność. Przyzwyczaił się już, że często spał spocony. Gdy już miał się położyć, odkrył, że nadeszła poczta z Dar es-Salaam. Był to zwykły list z różnymi nowymi pomysłami i wytycznymi z głównego biura, którym teraz nie poświęcił zbyt wiele uwagi. Siedzieć przy wentylatorze w biurze w Dar es-Salaam i kreślić rysunki to jedna sprawa, ale być w buszu i realizować zadania, to coś zupełnie innego. Zmęczony rzucił list i wtedy dostrzegł jeszcze jedną kopertę. Zamarł. Na liście były norweskie znaczki. Charakter pisma był mu równie dobrze znany, jak jego własny. Usiadł na łóżku, ważąc list w dłoni, jakby nie do końca miał odwagę go otworzyć. To było jak głośne wołanie z innego życia, innego czasu, a przede wszystkim innego miejsca na świecie. Nie dało się jednak tego uniknąć. Wyjął myśliwski nóż i rozciął kopertę.
List opatrzony był datą sprzed sześciu tygodni. Finse, 7 sierpnia 1905 Drogi, utęskniony, kochany Bracie, Piszę do Ciebie te linijki w udręce, z powrotem na mym posterunku, po wyjątkowo przyjemnych, lecz równocześnie bolesnych doświadczeniach podczas regat w Kilonii. Kieler Woche – na pewno słyszałeś o tej imprezie. Przypadł mi w udziale wątpliwy zaszczyt bycia członkiem załogi na pokładzie jachtu barona von Freital, „Ellidy”. Tak, naprawdę tak się nazywa, ten człowiek jest najwyraźniej zachwycony sagą o Fridtjofie. Zważywszy na okoliczności, regaty się udały, zajęliśmy zaszczytne miejsce, to znaczy tuż po pierwszych pięciu, które zdawały się zarezerwowane dla rodziny cesarskiej. Jednak ci szlachetnie urodzeni ludzie nie są zbyt dobrymi żeglarzami, Ty i ja w jakiejś przyzwoitej łodzi moglibyśmy ich wszystkich zostawić daleko w tyle. Ale dość już o tym. Podczas mego pobytu w Kilonii przypadkiem natknąłem się na obszerny artykuł, opublikowany w „Hamburger Abendblatt”, gdzie Twe zdjęcie, z wziętymi w niewolę Murzynami w tle, zdobiło pierwszą stronę. W gazecie znajdowała się kolejna fotografia mego kochanego Brata oraz sprawozdanie na temat Twych poczynań z lwami. Chcę przez to powiedzieć, że wreszcie wiem, gdzie jesteś i co robisz. Tak więc, jakby za sprawą ironii Losu, obaj jesteśmy budowniczymi kolei i mostów, dokładnie tak, jak to miało być od początku. Albowiem od czasu, gdy po egzaminach w Dreźnie powróciłem do Norwegii, nieustannie pracuję nad największym projektem inżynierskim w dziejach naszego młodego niepodległego narodu i zapewne świetnie wiesz, co mam na myśli. To zakrojona na szeroką skalę budowa kolei między Kristianią a Bergen, która będzie miała równie unikalne znaczenie, jak połączenie Sankt Petersburga z Anglią. Trudy były znaczne, nie będę Cię jednak zadręczał szczegółami w tej dziedzinie, krótko mówiąc, zamiecie śnieżne, lód i ciemności. Z artykułu w „Hamburger Abendblatt” zrozumiałem, iż budowa Twej kolei również nie jest łatwa, aczkolwiek trudności, że się tak wyrażę, są całkowitym przeciwieństwem, jeśli chodzi o ich geologiczny i meteorologiczny charakter. Ale i o tym już dość! Będziemy sobie bowiem mieli wiele do opowiedzenia, gdy pewnego dnia Los nas znów połączy. Gdy otrzymałem zaproszenie, by służyć jako członek załogi na jachcie barona, me serce naturalnie wypełniła nadzieja, ponieważ Ingeborg i ja przysięgliśmy sobie, że nigdy nie poślubimy nikogo innego. Myślałem, że może twarde serce tego starego Saksończyka wreszcie zmiękło. Ale gdzieżby tam! Starannie dopytywał, czy udało mi się zgromadzić już jakąś fortunę. Gdy wyjaśniłem mu, że ma praca nad budową najtrudniejszej linii kolejowej na świecie (bo wówczas byłem o tym przekonany – będziemy mogli spierać się o tę kwestię w przyszłości) nie jest lukratywna, lecz stanowi kwestię honoru, obowiązku oraz ducha narodowego, bynajmniej mu to nie zaimponowało.
Nie poprawiło również sytuacji, gdy ogarnięty desperacją poniżyłem się do tego stopnia, iż spróbowałem pożyczyć od niego pieniądze. Wydawało mi się, iż jestem przebiegły, gdy przedstawiłem mu me skromne życzenie, by udzielił mi pożyczki w wysokości 2500 marek niemieckich. Uczyniłem to podczas pożegnalnych uroczystości, kiedy to mimo wszystko mogliśmy świętować fakt, że baron zajął lepsze miejsce niż kiedykolwiek wcześniej (co wynikało z tego, iż pozwalał mi sobie doradzać; sam nie potrafi halsować i ledwie radzi sobie ze zwykłym kursem z wiatrem). Sprawa wygląda mianowicie tak, że firma inżynierska Horneman & Haugen, która jest najbardziej renomowaną firmą budowlaną w Bergen, zaproponowała mi posadę, jak również zostanie udziałowcem po zakończeniu budowy kolei. Mógłbym zakupić dwadzieścia procent akcji, za – jak zakładam – niemal symboliczną sumę piętnastu tysięcy koron norweskich, a więc około dwóch tysięcy pięciuset niemieckich marek. Jestem pewien, iż nawet nieznaczny wpływ nowoczesnego sposobu myślenia w kierownictwie firmy mógłby natychmiast znacznie polepszyć możliwości uzyskiwania większych zysków. No ale nic z tego nie wyszło. Gdyby sprawa potoczyła się inaczej, byłaby to najlepsza okazja dla mnie i Ingeborg, by się pobrać. Również Bergen Privatsbank odmówił mi tej pożyczki, za czym, jak się okazało, w rzeczywistości stał baron. Wiem oczywiście, iż może to brzmieć dość dziwnie, jest jednak związane z faktem, że baron w imieniu cesarza zajmuje się pewnymi interesami pomiędzy Norwegią a Niemcami. Wybacz mi, drogi Oscarze! Doprawdy nie było mym zamiarem zadręczać Cię trywialnymi refleksjami na temat mej sytuacji finansowej. Jednak co w sercu, to i na języku, a te troski są w niezwykle dużym stopniu związane z Ingeborg. Tak więc haruję tu w górach za trzech i przyznaję, że były takie chwile, gdy ocierałem się o zgorzkniałość. Miasto Bergen dało nam wykształcenie, jednak tylko ja spłacam ten dług. Jeśli chodzi o Sverrego, nie chcę nawet słyszeć jego imienia (choć sam przed chwilą je napisałem), lecz mimo wszystko niech to zostanie między braćmi. Ten wstrętny Anglik od Sverrego uwiódł go i ukształtował jego zniewieściały gust, który rozwinął się w tak demonstracyjny sposób podczas naszych ostatnich lat w Dreźnie, a także skłonił go do naprawdę odrażających rzeczy. Jak zrozumiałem, podobne rzeczy dzieją się w Londynie i dlatego nie dziwi mnie fakt, iż to zapewne tam się schronił. Dla mnie już nie istnieje. Można by pomyśleć, że to ostre słowa. Nie potrafię jednak nic na to poradzić, ponieważ zawiódł nas podwójnie. Dla twej desperackiej ucieczki mam większe zrozumienie, choć uważam, iż trudno ją usprawiedliwić. Nie potrafię wierzyć w nic innego niż to, że Twe uczucia były równie silne, jak moje były i są wobec Ingeborg. Wiem więc z własnego doświadczenia, że miłość może doprowadzić nawet najsilniejszego mężczyznę do rozpaczy. Dotknęło nas to obu, ciebie, ponieważ zostałeś haniebnie oszukany, natomiast mnie za sprawą surowości barona. A jednak była pomiędzy nami wielka różnica. Dla mnie istniała nadzieja. Byliśmy młodsi i patrzyliśmy na świat z większym optymizmem. Jednak dla ciebie pozostała tylko ta straszna zdrada. I nie potrafię powiedzieć, co sam bym począł, gdybym znalazł się w takiej sytuacji. Gdyby Los zechciał inaczej, być może to ja byłbym w Afryce, a Ty na Hardangervidda. Nie, szczerze mówiąc, nie sądzę, że
pasowałbym do Afryki równie dobrze jak Ty. Me palce drętwieją, na zewnątrz panuje niezwykle wczesna zamieć i wszelkie prace stoją chwilowo w miejscu. Tak więc chciałbym na koniec wyrazić się zwięźle. Mój obowiązek wobec Kolei Bergeńskiej wkrótce będzie zamkniętym rozdziałem, spłaciłem nasz dług. O ile właściwie zrozumiałem, Ty również wkrótce znajdziesz się u celu podróży i dotrzesz do tego wielkiego jeziora, którego nazwy teraz zapomniałem. Obaj mamy dobre praktyczne doświadczenia w najbardziej skrajnych warunkach, jakie tylko istnieją na świecie. Czyż nie powinniśmy znów się spotkać i budować nowe mosty? Pyta Cię Twój drogi brat, pośród zamieci Lauritz Oscar przeczytał list powoli, dwukrotnie. Płakał, nic nie mógł na to poradzić. Między jednym odczytaniem listu a drugim nalał sobie szklankę wódki. Teraz stała pusta. Z początku czuł tylko przytłaczającą bezsilność i wstyd. Oczywiście, był zdrajcą – przynajmniej wtedy. To było dość złe i najbardziej go zabolało, gdy czytał list Lauritza. A więc Lauritz walczył samotnie w górach na Hardangervidda, ponieważ Sverre uciekł do Londynu. To nowość. Czyżby ta angielska dziecinada tkwiła w Sverrem tak głęboko, że pozwolił, by zadecydowała o całym jego życiu? To niezdrowe, choć z drugiej strony nie było też katastrofą i końcem świata, jak pisał Lauritz jak jakiś kaznodzieja. Być może jednak miało to związek z jego specyficzną wiarą w Boga: ten, kto obcuje z mężczyzną, powinien zostać ukamienowany? Jakże dziwnie prymitywne oraz nieoczekiwane nastawienie u skądinąd tak moralnego i nowoczesnego człowieka, jakim jest Lauritz. Czy ten angielski sposób zachowania był tylko infantylną gierką, czy swego rodzaju chorobą, tego nie dało się stwierdzić z pewnością. Jednak w obu przypadkach chyba można to było wyleczyć? A jeśli nie da się inaczej, trzeba wysłać Sverrego do królowej Mukawanga na święto zakończenia deszczu. Taka kuracja powinna wyleczyć nawet najbardziej zatwardziałego angielskiego pederastę. List od Lauritza postawił jednak wielkie moralne pytanie na zupełnie innej płaszczyźnie i Oscar chciał tego jeszcze przez chwilę uniknąć, skupiając się najpierw na trzecim i najłatwiejszym pytaniu. Żeglowanie. Miał ochotę położyć się na łóżku, by przemyśleć tę sprawę, ale nie miał odwagi. We wnętrzu namiotu było z pewnością ponad czterdzieści stopni i po prostu by zasnął, a w tej chwili wprawiłoby go to w zażenowanie. Wyszedł i jeszcze raz wziął szybki prysznic, zawsze dawało to nieco ochłody, jeśli się nie wycierał i pozwalał, by woda po prostu odparowała z ciała. Baron von Freital łaskawie zatrudnił Lauritza jako członka załogi. Albo był to wzgardliwy gest, mający pokazać Lauritzowi jego miejsce, albo też z czystej złośliwości chciał mieć przyjemność, mogąc jeszcze raz zgasić nadzieje Ingeborg i Lauritza.
Siedział nagi na krześle przy małym biurku i czuł, jak wypełniają go czyste fantazje o zemście, jakby ta obraza Lauritza w równym stopniu uderzała w niego samego. Co by było, gdyby tak zbudować łódź żaglową wystarczająco dużą, by kwalifikowała się do cesarskiej klasy w Kilonii? W Bergen było przecież wielu szkutników, choćby ci, którzy odkryli próbę młodych czeladników powroźnictwa, chcących zbudować model łodzi z Gokstad, przez co ich życie obrało zupełnie nowy kierunek. I dalej, co by było, gdyby kadłub zrobić z gładkiego, lakierowanego mahoniu zamiast poszycia zakładkowego z dębu lub też metalowego kadłuba, czy czego tam się zazwyczaj używało do budowy tych wielkich zabawek dla absurdalnie bogatych ludzi?... Opór wody byłby wówczas zredukowany o jakieś trzydzieści procent. Byłyby problemy techniczne ze sprawieniem, by taki kadłub był całkowicie szczelny, ale powinno się to dać rozwiązać. Reszta stanowiła kwestię praw natury, czystej matematyki, stosunku powierzchni żagla do długości i ciężaru kadłuba. No i oczywiście kształtu. Aspekty hydrodynamiczne mogły być dość interesujące. W ostatniej dostawie mahoniu do własnej firmie były niezwykle długie i proste pnie. Porozmawia o tej sprawie z Mohamadalim. Skoro firma Karimjee Jiwanjee miała już ustalone powiązania handlowe z Bremen i Hamburgiem, to... zresztą, sam nawet wspominał o Bergen. Tak więc mahoń na budowę łodzi można z łatwością dostarczyć z Zanzibaru. A na takiej łodzi, jakiej Niemcy jeszcze nigdy nie widziały, Lauritz mógłby z regat w Kilonii przywieźć do domu podwójną nagrodę – puchar zwycięzcy i Ingeborg. To by była wyśmienita zemsta. Piękna i podnosząca na duchu wizja. Tak się musiało stać. I teraz nie dało się już dłużej zwlekać z rozważeniem najboleśniejszej kwestii. Pieniądze. Lauritz wierzył, że jego szczęście zależy od dwóch tysięcy pięciuset niemieckich marek – chciał kupić udziały w tej całej firmie inżynierskiej w Bergen. To było groteskowe. Kawałek dalej, na jednym z wagonów kolejowych leżały porządnie obwiązane liną kły słoni, które kupił od królowej Mukawanga – interes jakich wiele, załatwiony niemal mimochodem, ponieważ było tyle ważniejszych spraw związanych z ludem Burundi. Każdy z tych ośmiu leżących tam kłów był wart więcej niż dwa tysiące pięćset marek. Nie przybył do Afryki, by robić interesy. Przede wszystkim uciekał przed swoim upokorzeniem i dopiero później zaczął myśleć, że mógłby zrobić coś dobrego w innym miejscu niż w Norwegii. A przede wszystkim ani trochę nie dążył do tego, by stać się bogatym. Lauritz w górach na Hardangervidda walczył zapewne równie ciężko jak Oscar tutaj, jednak był przy tym przepełniony ideą, by wzbogacić się na tyle, aby według specyficznych kryteriów barona zasłużyć sobie na Ingeborg. Równocześnie musiał wypełniać swoje honorowe zobowiązanie, zapewne za sumę jakichś trzech tysięcy norweskich koron rocznie. Ile to było? Chyba jakieś sześćset marek. Doprawdy, Bóg nie był dobry dla surowego, moralnego i wierzącego Lauritza.
Potraktował go z wyjątkową ironią. Oscar siedział przez chwilę rozparty na składanym krześle i lekko się na nim kołysał, obmyślając plan. Gdyby nie Aisha Nakondi i dziecko, którego się spodziewali, i gdyby nie wielki biały dom, który miał wybudować przy plaży, wróciłby do Norwegii, by „budować nowe mosty” z Lauritzem. To było niemal oczywiste. Jednak to, co powinien teraz zrobić, również było oczywiste. Otworzył szkatułkę z przyborami do pisania i wyjął z niej płócienny papier, który oczywiście był tak wilgotny, że atrament od razu by się na nim rozmazał. Zapalił jedną z lamp naftowych i powiesił nad nią papier, mając nadzieję, że umocował go na tyle wysoko, by nie zajął się ogniem. Następnie napisał w imieniu firmy handlowej Lauritzen & Jiwanjee do Deutsche Bank, wydając dyspozycję dokonania pewnych przelewów na rzecz pana dyplomowanego inżyniera Lauritza Lauritzena, posiadającego konto w Bergens Privatbank w Bergen w Norwegii. Następnie skreślił telegram: Czytałem Twój list stop Jestem głęboko poruszony stop Wysłałem mahoń zbuduj nową łódź i wygraj w Kilonii stop Wykup całą firmę inżynierską w Twoim i moim imieniu stop Poproś Ingeborg o rękę stop Czekam z niecierpliwością na spotkanie stop Na tym się zatrzymał, ponieważ koniec wiadomości był niejasny. Kiedy mieliby się zobaczyć? Nie znał odpowiedzi na to pytanie i nie mógł już opuścić Afryki.
XV LAURITZ FINSE/BERGEN WRZESIEŃ 1905 Daniel Ellefsen zadzwonił z Finse z pytaniem, czy Lauritz nie wybrałby się z nim na ryby na Hallingskarvet. Rozmawiali o tym przecież przez całe lato, jednak nic z tego nie wyszło, głównie z powodu pogody. Mieli za sobą zimne, deszczowe i ogólnie paskudne lato. Jednak teraz, gdy właściwie powinna już rozpoczynać się zima, przeżywali jesień tak ciepłą, że nawet najstarsi ludzie takiej nie pamiętali. A więc albo teraz, albo dopiero w przyszłym roku, twierdził Daniel. Lauritz się zgodził. Faktycznie lato było paskudne, zamieć zdarzyła się nawet w sierpniu. Nie miało to jednak większego znaczenia. Nie poświęcał się żadnym zajęciom prócz budowy mostu, gdzie powoli, lecz pewnie i bezpiecznie kładziono kamień po kamieniu. Przerzucili nad przepaścią najniższą część łuku. Kluczowe kamienie, niezwykle precyzyjnie doszlifowane i dopasowane – na tych kamiennych blokach dokładnie pośrodku wszystko się opierało – były wreszcie na swoim miejscu. Teraz gdy mieli znów zaczynać od dołu i przerzucić następny łuk, był akurat idealny moment, by na kilka dni opuścić budowę. Poza tym wydawało się dobrym pomysłem, by on i Johan Svenske przez kilka dni pobyli z dala od siebie. Johan nie był zachwycony, że Lauritz ciągle wisi nad nim w miejscu pracy i wykonuje te wszystkie mniej czy bardziej niepotrzebne – zdaniem Johana – kontrolne pomiary. Jeśli Johan wiedział, że jakiś kamień pasuje, to pasował. To była prosta filozofia Johana i aż do tej pory zawsze się sprawdzała, z wyjątkiem paru przypadków, kiedy Lauritz dokonał drobnych, pedantycznych korekt. A filozofią Lauritza było z kolei: ostrożności nigdy za wiele. Zrobiło się tak ciepło, że do Finse mógł iść tylko w cienkiej koszuli i anoraku; to doprawdy niezwykła jesień. Bez nart trwało to znacznie dłużej, ale śniegu było po prostu za mało. Uważał też, że przyda mu się trochę czasu tylko dla siebie. W baraku robotników nigdy nie miał prawdziwej prywatności; to było tak, jakby wstydził się w czyimś towarzystwie myśleć o ostatnim liście Ingeborg. Centralnym punktem rozważań jej oraz jej równie zagorzałych przyjaciółek feministek była wolna miłość. Wolna miłość to warunek równości kobiety i mężczyzny, również na poziomie seksualnym. Według przestarzałego ideału, rozkosz należała się wyłącznie mężczyźnie, miłosny akt był zaś czymś, co kobieta powinna jedynie znosić, albo raczej się temu podporządkować. Już Marcin Luter podkreślał, iż to przekonanie, teraz jest nazywane wiktoriańskim, choć równie dobrze można by je określić mianem cesarskiego, jest zacofane i antyhumanistyczne. Już wówczas, w XVI wieku! Do tego punktu się z nią zgadzał. Dopóki prowadziła dyskusję w oparciu o ogólne filozoficzne czy polityczne pojęcia, mógł się z nią zgadzać. Był jednak bardziej zakłopotany, gdy odwoływała się do ich własnych doświadczeń jako podstawy do tej dyskusji. Doszła do pewnych wniosków w związku z tym, co wydarzyło się między nimi podczas ostatniego spotkania. Jeśli mężczyzna brał kobietę od tyłu, to on miał władzę. Jeśli kobieta ujeżdżała mężczyznę, to wtedy ona nad nim panowała. Tak więc jednostronne stosowanie którejkolwiek z tych pozycji byłoby niewłaściwe. Wniosek nasuwał się sam. Jeśli zmieniało się pozycje, osiągało się równowagę.
Sporo czytała na ten temat i czasem nazbyt szczegółowo, jak dla Lauritza, relacjonowała to w swoich listach. Zasadniczo się z nią zgadzał. I nie uważał, by istniały jakiekolwiek tematy, nawet nieliczne, o których mogliby dyskutować wyłącznie mężczyźni. Również pod tym względem przyznawał jej rację, a z pewnością było niewielu mężczyzn, którzy również by tak uczynili. Tyle tylko, że czuł się taki zażenowany. Niektóre rzeczy powinny pozostawać niewypowiedziane. Nie można było przecież dyskutować o rozkoszach miłości, jakby to było planowanie taktyki na następny wyścig kolarski. Z drugiej strony, być może właśnie ta jej część, pełna intelektualnej dociekliwości i ciągle wszystko sprawdzająca, bardziej niż wszystko inne sprawiała, że był w niej po uszy zakochany. Jeśli powiedziało się o niej „ona nie jest taka jak inne kobiety”, to nie był to zwykły komplement. Oznaczał właśnie to. Była kobietą nowego stulecia. Być może pionierką, choć zawsze odwoływała się do współczesnych pisarzy, których nigdy nie czytał, a w większości przypadków nawet o nich nie słyszał. Niemniej była pionierką, mniej więcej tak jak inżynierowie w tym wielkim stuleciu. Tyle tylko, że jego brat Oscar, co prawda inżynier, padł niestety ofiarą gorączki i halucynacji. Otrzymał od Oscara telegram, który wydawał się zupełnie chaotyczny, coś o tym, by wykupić całą firmę Horneman & Haugen, zbudować jacht i temu podobne fantazje. Bardzo żałosne. I również żenujące, choć przede wszystkim smutne. To była pewnie malaria albo jakaś podobna wywołująca gorączkę choroba. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że dojdzie do siebie. Do tej pory Lauritz tłumił myśli o finansowych troskach. Teraz wyłaniały się zza grzbietów wzgórz niczym czarne demony. Bez względu na to, ile razy obracał w myślach to pytanie, nie potrafił znaleźć żadnego wyjścia. Pozostały mu co najmniej dwa lata wynikającej z honorowego obowiązku służby przy budowie Kolei Bergeńskiej. To było nieuniknione. Jedyną rzeczą, która mogłaby zmienić ten kategoryczny imperatyw, było zajście w ciążę Ingeborg. Wtedy zaistniałby swego rodzaju moralny stan wyjątkowy. Czy naprawdę następnego lata znów pokona całą drogę do Kilonii, by służyć jako członek załogi temu nieudolnemu żeglarzowi, który był jej ojcem? Tak, powinien to zrobić. Powody były proste. Po części obiecana kolacja po pierwszym dniu regat, gdy zgodnie z przyrzeczeniem barona będzie mógł towarzyszyć Ingeborg przy stole, po części zaś możliwość, że uda im się wykraść chwilę, by znowu być razem. Wolał wyrażać to w ten właśnie sposób, bardziej niejasno, mniej konkretnie, bardziej romantycznie. Gdy dotarł do Finse, była pora obiadu. On i Daniel powinni do wieczora dotrzeć do Hallingskarvet, akurat żeby mieć jeszcze czas na łowienie ryb. Daniel spakował dwa plecaki, w których były śpiwory z futra renifera. Będą ciężkie, zwłaszcza jeśli złowią dużo ryb, ale musieli je wziąć, żeby przetrzymać nocny mróz. Przez parę godzin szli w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Pokonali
spory dystans. Lauritz był teraz w stanie chodzić równie daleko i szybko, jak większość inżynierów z Hardangervidda. Znaleźli podniszczony szałas pasterzy reniferów, zrobili sobie posłania z jałowcowego chrustu i brzozowej kory, a na nich rozłożyli ciężkie śpiwory. Następnie z zapałem wyruszyli w stronę najbliższego potoku. Jak zwykle w porze tuż przed zamarznięciem wód, ryby desperacko rzucały się na przynętę. Kiedy zaczęło się ściemniać, musieli zrezygnować z łowienia. Nie chcieli nałapać aż tyle ryb, by rano nie opłacało im się już ruszać na kolejny połów. Oczyścili ryby coraz bardziej drętwiejącymi z zimna palcami, owinęli je w korę górskich brzóz i spakowali do plecaków. Gdy wrócili do szałasu, każdy upiekł sobie nad ogniem sporych rozmiarów troć i wypił porządnego sznapsa do snu. Obaj zamierzali wstać o świcie, by móc zobaczyć wschód słońca, który na Hallingskarvet był czymś zupełnie wyjątkowym. Koło szóstej wstali, wypili w milczeniu poranną kawę i zaczęli wspinać się na stok wzgórza, by móc podziwiać widoki z jeszcze wyższego punktu. Horyzont na wschodzie zaczął się już zabarwiać ciemną czerwienią. Cały płaskowyż krył się jeszcze w półmroku; fiolet nad torfowiskami i biel licznych tafli wody, lśniących i nieruchomych w oczekiwaniu na pierwsze promienie słońca. Nagle górna krawędź czerwonego, rozżarzonego dysku wychyliła się znad dalekich wzgórz i cały krajobraz eksplodował barwami, a szczyty zapłonęły ognistą czerwienią. Zbocza wzgórza naprzeciw nich wciąż pogrążone było w cieniu i wydawały się zupełnie czarne. Po chwili słońce uniosło się na tyle, by jego tarcza spoczywała oparta na szczycie góry daleko na wschodzie. Światło rozlało się smugami, jakby ktoś rozłożył wachlarz, i roztoczył się przed nimi nieskończenie piękny widok, pełen ognistych jesiennych kolorów – aż po połyskujące szczyty gór w Jotunheimen, ponad dwanaście mil dalej. To była przedziwna, niemal przerażająca myśl, że być może są jedynymi ludźmi, którzy w tej chwili podziwiają ten niezwykły spektakl. Coś takiego równie dobrze mogło dziać się tysiąc lat temu, albo za kolejne tysiąc lat. Z trudnych do wyjaśnienia powodów Lauritz odczuwał tę chwilę jak odpoczynek od wszystkiego, co miało związek z jego życiem: od budowy mostów, braku pieniędzy i całej tej harówki, jaką przyniosą kolejne lata, nim w końcu będzie wolny. Łowili przez kilka godzin i złapali tyle troci, że więcej nie byliby już w stanie unieść. Mieli tak ciężkie plecaki, że zejście na dół do Finse zajęło im sześć godzin. Zostawili większość ryb u kupca Josepha Klema, a resztę w kuchni u jego żony Alice, która sprowadziła się tu z Myrdal, by otworzyć w Finse hotel. Na razie był to mały hotelik, jednak Klemowie liczyli na to, że gdy kolej będzie gotowa, napłynie tu mnóstwo turystów – a w tej chwili nie była to już tak odległa w czasie perspektywa. Oczywiście przy założeniu, że człowiek optymistycznie zapatrywał się na świat. Naturalnie nie dostali za ryby pieniędzy, lecz oczywiście zostali zaproszeni na posiłek,
picie i zabawę wieczorem. Po kolacji ludzie zwykle zbierali się w salonie hoteliku, gdzie Joseph Klem grał na gitarze, a nawet urządzał niewielkie pokazy współczesnego tańca. Był wielkim wielbicielem pewnej Amerykanki, która nazywała się Isadora Duncan i nie tańczyła według żadnych reguł, tylko „ze swobodą”, jak to nazywał Joseph. Najczęściej wyglądało to tak, jakby podskakiwał po prostu w kółko i trochę bez planu – swemu układowi nadał nazwę Śmierć Aza. Lauritz nie był pewien, co sądzić o tym nowym stylu tańca, przypuszczał jednak, że Ingeborg bardzo by się to podobało. Wczesna jesień była tą porą roku, podczas której cały lodowiec po drugiej stronie Finsevand odbijał się w wodzie z niesamowitym blaskiem. Ci, którzy się na tym znali, wyjaśniali, że to niezwykłe światło związane jest z tym, że z gór do jeziora spłynęło dużo gliny i woda silniej odbija obrazy. Jednak niezależnie od tego, z czego to wynikało, było to nieustanne, ciągle zmieniające się widowisko, zwłaszcza pod wieczór, gdy ukośne czerwone światło igrało w lodowato niebieskich tunelach, grotach i wysokich filarach lodowca. Można było pogrążyć się w tym widoku, zwłaszcza jeśli człowiek chciał na chwilę zapomnieć o wszystkim innym. Tej magicznej gry obrazów po prostu nie dało się wyjaśnić. Jednak na milczącą kontemplację było coraz mniej czasu: przed pierwszymi śniegami należało zrobić tak wiele rzeczy. Lauritz wybrał się na nartach na wycieczkę na lodowiec, a gdy wrócił, kucharka w Finse opowiedziała mu, że dzwonił ktoś z Bergen i chciał rozmawiać z inżynierem Lauritzenem. Mówił coś o jakichś dokumentach bankowych i zakupie akcji. Konkretniej nie potrafiła wyjaśnić, o co chodziło, i zapomniała nazwisko człowieka, który dzwonił. Lauritz spał tej nocy niespokojnie. Zgodnie z nawykiem wstał o szóstej rano i usiadł w hotelowym saloniku przy telefonie. Nie śmiał wyjść stamtąd, by zjeść śniadanie. Jednak jak powinien się był spodziewać, telefon zadzwonił dopiero koło dziewiątej rano. Joseph Klem uroczystym krokiem podszedł do aparatu, podniósł słuchawkę, przysunął usta do tuby rury akustycznej i powiedział głucho: „Finse, kupiec Klem”. Rozmowa faktycznie była do Lauritza i wkrótce usłyszał przy uchu obcy głos. Mężczyzna przedstawił się jako dyrektor banku Sievertsen z Bergens Privatbank. Cóż za ulga, że to nie był ten mały, nikczemny homoseksualista. Jednak to, o czym poinformował go dyrektor banku, było chaotyczne i niezbyt dla niego jasne. Sievertsen wydawał się zdenerwowany i jego głos brzmiał dziwnie. W każdym razie wyraźnie życzył sobie spotkania, gdy tylko pan inżynier będzie w mieście, aby przedyskutować rozdysponowanie dostępnych środków, jak również w sposób formalny dokonać zakupu udziałów w Horneman & Haugen. Nawet jeśli te informacje trudno było zrozumieć, brzmiały one bardzo obiecująco. Czyżby Ingeborg faktycznie udało się zdobyć pieniądze od ciotki z Lipska? Tak, musiało tak być! Lauritz umówił się na spotkanie za trzy dni, o godzinie trzeciej po południu. Później żwawym krokiem ruszył w stronę Kleivegjelet na miejsce budowy mostu. Johan Svenske nie
powitał go nazbyt serdecznie, gdy się spotkali, i Lauritz świetnie wiedział, o co chodzi. Johan czuł się najlepiej, kiedy Lauritz nie wisiał nad nim ciągle i wszystkiego nie kontrolował. I rzeczywiście, brygadzista rozpromienił się, gdy Lauritz poinformował go, że zostanie tylko dobę, ponieważ musi udać się do Bergen. Bez względu na to, jak pedantycznie Lauritz wszystko mierzył i obliczał, nie było ani jednego szczegółu budowy, do którego miałby jakiekolwiek zastrzeżenia. Cała konstrukcja spoczywała stabilnie, w absolutnej równowadze, a poza tym zużyto na nią znacznie mniej cementu, niż pierwotnie zakładano. Wskazywało to, że kamienne bloki zostały idealnie przycięte. W każdym innym zakątku Ziemi cement w miejscach spojenia w ogóle nie byłby potrzebny. Nie chodziło o to, by z jego pomocą spoić konstrukcję, lecz raczej by wypełnić wszelkie szczeliny i otwory, którymi mogłaby wniknąć woda. Na nizinach takie niewielkie ilości wody spłynęłyby po prostu w dół po kamiennym bloku, nie wyrządzając żadnej szkody. Jednak tutaj przez ponad pół roku cała woda zamieniała się w lód, zdolny rozsadzić niemal wszystko. Jedyną rzeczą, jaka pozostawała do przedyskutowania, było to, jak długo jeszcze odważą się kontynuować prace przed pierwszym śniegiem. Był już wrzesień, śnieg właściwie mógł spaść już dawno temu i nie dało się przewidzieć, jak długo utrzyma się dobra pogoda. Johan był za tym, żeby pracować dalej. Otrzymali nową dostawę brezentu i gdy nadejdą opady śniegu, zakrycie najważniejszych partii mostu, na przykład na samej górze nad kluczowymi kamieniami, nie powinno zająć im zbyt dużo czasu. Lauritz nie mógł temu rozumowaniu niczego zarzucić. Johan burkliwie przeprosił, ale musiał wracać do roboty, i zaczął schodzić po drabinie; miał nadzorować dopasowywanie dwóch nowych kamiennych bloków na dole, u podstawy mostu. Lauritz stał jeszcze przez chwilę oparty łokciami o solidną drewnianą poręcz i patrzył na zapierający dech w piersiach widok, na doliny, zbocza wzgórz i wodospady. Musiał się zmagać z zawrotami głowy; podczas prac zwykle unikał spoglądania w przepaść, ale do tej pory w miarę się już do tego przyzwyczaił. Nagle przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Wyjął suwak logarytmiczny i obliczył, że pociąg, jadąc z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, przejedzie przez most w 11,8 sekundy. Dziwne. Wyjazd z tunelu, zawrotne światło i ciągnący się całymi milami widok, a potem nagle znów ciemność tunelu. Podróżni nigdy nie zdążą poświęcić choćby jednej myśli tym, którzy zbudowali most. Gdy zaś zabierze Ingeborg na pierwszy przejazd, będzie musiał mieć się na baczności i uprzedzić ją, żeby przypadkiem nie schowała nosa w książkę dokładnie w chwili, gdy będą jechać po moście. Czy osiedlą się w Bergen? Tak, to tam miał zostać udziałowcem firmy inżynierskiej, i to stamtąd będzie się prowadzić budowę nowych mostów. Może nawet uda mu się zgromadzić niewielką fortunę, przynajmniej według własnej miary, i miał nadzieję, że dla Ingeborg również będzie to oznaczało „godziwe życie”. Nagle wystraszył się, że za bardzo wyprzedza wydarzenia. Jego pierwszą wizytę w Bergens Privatbank można by określić mianem największego zawodu w jego życiu, a zapewne też najgorszego upokorzenia. Bankierom nie można było ufać. Jednak jeśli tym razem wszystko w banku pójdzie dobrze – a powtarzał to sobie w myślach jak zaklęcie – powinien potem skorzystać z okazji i odwiedzić matkę i kuzynki. Po wzięciu urlopu na czas Kieler Woche miał wyrzuty sumienia i nie odważył się poprosić o kolejny, więc natychmiast wrócił na miejsce
budowy mostu. W związku z tym zaczęły go z kolei dręczyć wyrzuty sumienia, że zawiódł oczekiwania matki. Był przecież jedynym synem, który przebywał w miarę blisko domu. Wzniesiony z szarego i czerwonego granitu gmach banku z dachem pokrytym czarną lśniącą dachówką był dwupiętrowy, kwadratowy i masywny jak fort. Za pierwszym razem nie wydał mu się tak przerażający, ale teraz widział w nim wielką demonstrację władzy. Fakt, że nad głównym wejściem wywieszono norweskie flagi, wcale nie umniejszał autokratycznego, oficjalnego wyglądu budowli. Z brukowanego placyku przed bankiem wyrastały niedawno ustawione w kwadracie flagowe maszty z nowo uszytymi norweskimi flagami, na których nie widać już było ani śladu niewielkiego, niebiesko-żółtego symbolu Szwecji. Lauritz, przechodząc przez ciężkie wejściowe drzwi, miał niejasne, podobne mdłościom i nieprzyjemne uczucie. Stawił się punktualnie o trzeciej, tak jak ustalono. Zakładał, że tak jak poprzednio, przez jakiś czas będą go trzymali w poczekalni. Jednak w jego stronę pospieszyła jakaś młoda dama w nieco zbyt obcisłej długiej czarnej sukni i poinformowała go, że dyrektor banku Sievertsen już na niego czeka i że ona z przyjemnością wskaże mu drogę na górę. Pokój, do którego go wprowadzono, był dwukrotnie większy niż ten, w którym przebywał ostatnio. Zamiast marynistycznych obrazów zdobiły go głównie dzieła przedstawiające norweski krajobraz. Z sufitu zwisały trzy kryształowe żyrandole, a marmurowe kolumny przy drzwiach wydawały się autentyczne, nie zaś wykonane z malowanego drewna. W gabinecie dominował ogromny, wypolerowany stół. Wstał od niego jakiś starszy, nieco korpulentny mężczyzna i z wyciągniętą ręką i z przesadnym uśmiechem na twarzy ruszył Lauritzowi na spotkanie. W tym uśmiechu kryło się raczej zdenerwowanie niż serdeczność. – Pan inżynier Lauritzen! To wyśmienicie, że mógł się pan zjawić tak szybko – powitał go dyrektor banku i wskazał mu najlepsze miejsce przy gigantycznym stole. Siedział przy nim też jakiś młodszy pracownik. Dyrektor przedstawił go jako księgowego Bjørgnesa. Uścisk ręki księgowego był suchy i zimny, a dłoń dyrektora – ciepła i wilgotna od potu. Usiedli. Lauritz musiał się bardzo starać, by nie okazać, jak bardzo jest zdenerwowany. Dyrektor banku odchrząknął i spojrzał na stos papierów leżący przed nim na stole. Księgowy potulnie podsunął mu kilka dokumentów i dyskretnie coś wskazał, dyrektor zaś kiwnął głową i ponownie odchrząknął. Lauritz już postanowił, że weźmie ich na przeczekanie. Tym razem nie poniży się jakąś prośbą, którą będą mogli odrzucić. Wydawało się, że mężczyźni spodziewają się, że to on pierwszy coś powie, i obaj spoglądali na niego w napięciu. Nie poddawał się jednak. Zamiast tego demonstracyjnie spojrzał w sufit; był jasnobłękitny, jak niebo, z malowanymi małymi cherubinkami. Wyglądały raczej jakby pływały, a nie fruwały między żyrandolami. – No tak... Jak miałem przyjemność poinformować pana inżyniera Lauritzena przez telefon – zaczął w końcu dyrektor banku, zmuszony do tego milczeniem Lauritza – pozwoliliśmy sobie uregulować nabycie akcji Horneman & Haugen za sumę piętnastu tysięcy koron. Akcje są w tej chwili zarejestrowane na pana, zarówno w księdze akcyjnej przedsiębiorstwa, jak i tu u nas w banku.
Koloratura, pomyślał Lauritz. Takie gadanie było jak koloratura w operze, szczególny, zmanierowany język dla ludzi o specyficznym guście. Jednak treść nie mogła być inna: teraz faktycznie posiadał te cholerne akcje, akcje, które kosztowały go tyle męki, poniżenia i ponurych rozmyślań. Powinien się poderwać i radośnie krzyknąć, unosząc przy tym ku niebu zaciśnięte pięści, albo coś w tym stylu. Jednak w zachowaniu obu bankierów wciąż było coś nerwowego i pełnego wyczekiwania – coś, co sprawiało, że czuł się niepewnie. W czym tkwił haczyk? Żaden z mężczyzn nie sprawiał wrażenia szczególnie szczęśliwego, jeśli już, to raczej wyglądali na przestraszonych. Nie był w stanie tego rozgryźć. – Jak zakładam, otrzymaliście państwo pieniądze przelewem z konta w Deutsche Bank? – zapytał bardziej z uprzejmości niż dlatego, że miał coś do powiedzenia. Obaj jak na komendę trzykrotnie kiwnęli głowami. Niezamierzony komizm, Lauritzowi z trudem przyszło stłumienie uśmiechu. – Ach tak – powiedział i rozłożył ręce. – Skończyliśmy już, czy macie dla mnie panowie jakieś inne dobre wieści? – Istnieje całe spektrum możliwości – odparł cicho dyrektor banku. – Tak się akurat składa, że wiem, iż w tej firmie inżynierskiej na sprzedaż jest znaczny pakiet akcji Hornemanów. No tak, to ta gałąź, która wycofuje się z interesu; rodzina planuje zamiast tego zainwestować w hotele turystyczne. Czy pan inżynier Lauritzen byłby może zainteresowany poszerzeniem swych udziałów w firmie? – Tak, naturalnie – odparł ze zdumieniem Lauritz. – Jednak jeśli mogę zapytać... poza tymi piętnastoma tysiącami koron, których spodziewałem się z Niemiec... ile mi tak właściwie zostało na nowe inwestycje? Teraz z kolei to bankierzy byli zdumieni. Przez kilka sekund gapili się na niego z szeroko otwartymi oczyma. W końcu ten starszy pierwszy doszedł jako tako do siebie. – W tej kwestii mogę pana uspokoić – powiedział jakby z przymusem. – Pańskie środki są znacznie większe niż całkowity kapitał akcyjny Horneman & Haugen. Lauritz nie mógł się mylić co do samego znaczenia tych słów. A jednak zupełnie nic z tego nie rozumiał. – Proszę mi wybaczyć – powiedział – ale szczerze mówiąc, czegoś tutaj zupełnie nie rozumiem. Możecie mnie panowie poinformować, jaki dokładnie jest stan mojego konta? – W markach niemieckich czy w koronach norweskich? – spytał młody księgowy, szybko sięgając po jakieś dokumenty w stosie papierów. – Poproszę w koronach norweskich – odparł Lauritz. Młody księgowy szybko coś obliczył, zapisując liczby ołówkiem. Podniósł wzrok
i spojrzał na Lauritza. Teraz i po nim było już widać, że się poci. – Stan konta wynosi w koronach norweskich... – zaczął i zrobił głęboki wdech – ...trzy miliony osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy i pięćdziesiąt øre. To znaczy, po tym, jak zapłaciliśmy piętnaście tysięcy za akcje. Lauritz siedział bez ruchu, jak rażony piorunem. Trzy miliony osiemset siedemdziesiąt pięć tysięcy koron? I pięćdziesiąt øre. Tysiąc rocznych pensji przy budowie Kolei Bergeńskiej. To nie mogła być prawda, to z pewnością jakieś straszne nieporozumienie. Teraz wypadało załatwić sprawę z godnością i z klasą. – Obawiam się, że zaszło jakieś nieporozumienie – powiedział. – Czekałem co prawda na pieniądze, które miały zostać przelane z Deutsche Bank. Była to jednak znacznie mniejsza kwota, zapewne wysłana z filii w Dreźnie przez niejaką Ingeborg Freiherrin von Freital. Czy to się zgadza? – Jeśli chodzi o Deutsche Bank, to jak najbardziej się zgadza – odparł z zapałem księgowy. – Jednak nie z Drezna, lecz z placówki w Dar es-Salaam w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Nadawcą był niejaki Oscar Lauritzen i założyliśmy, że to jakiś pański bliski krewny. Czy to się zgadza? – Tak, zgadza się całkowicie – odparł słabym głosem Lauritz. – Wygląda na to, że mojemu bratu powiodło się znacznie lepiej w naszych interesach w Afryce, niż ośmielałem się przypuszczać. Proszę mi powiedzieć, czy mógłbym dostać coś do picia? – Szampana? – zaproponował gorliwie dyrektor banku. – Wciąż sporo go nam zostało po obchodach z okazji odzyskania niepodległości... – Doskonała propozycja – odparł Lauritz, ku własnemu zdziwieniu. – Myślę, że potem z pewnością czekać nas będzie sporo przyjemnych interesów do przedyskutowania. Szampana podano tak szybko, że musiało to być z góry zaaranżowane. Gdy wznosili toast, pełen napięcia nastrój zupełnie znikł. Lauritz obawiał się do tej pory kolejnych upokorzeń, tak jak poprzednim razem, natomiast nie rozumiał, czego obawiało się dwóch bankierów, ale przecież nie mógł ich o to zapytać wprost. Poprosił o papier i pióro, błyskawicznie dostał je podane na małej srebrnej tacy, napisał krótką wiadomość do matki, poprosił o kopertę, zapieczętował ją i zapytał, czy można to tak zaaranżować, by wiadomość adresowana do jego matki została wysłana późnym popołudniem parowcem „Ole Bull” kursującym na Osterøy i przekazana dziewczynie na stoisku, na którym sprzedawano swetry i lusekoftor. Znów podano szampana. Weszły młode kobiety z tacami pełnymi małych francuskich ciasteczek. – Wracając do naszych interesów! – powiedział donośnym głosem Lauritz, jakby już się przyzwyczaił do bycia milionerem i jednym z najważniejszych klientów banku. – Po pierwsze,
mają panowie moje pełnomocnictwo, by zakupić wszystkie akcje Horneman & Haugen, jakie tylko uda się zdobyć. Po drugie, chciałbym, żebyście sporządzili akt darowizny, bo tak się robi, jak zakładam, na kwotę stu pięćdziesięciu tysięcy koron dla organizacji dobroczynnej „Den gode Hensikt”. Księgowy szybko notował, poskrzypując ołówkiem. Dyrektor banku z namysłem podparł podbródek i wyglądał tak, jakby nie podobało mu się to, co słyszy. – Jeśli pan inżynier Lauritzen zamierza wykupić wszystkie akcje będące w posiadaniu rodziny Hornemanów... – rozważał na głos – to cena wcale nie jest już taka oczywista. To kwestia negocjacji. Mając w ręku wszystkie akcje rodziny Hornemanów plus udziały, które już pan nabył, wywoła pan poważne reperkusje. Możemy do tego jeszcze wrócić. Jeśli chodzi o darowiznę stu pięćdziesięciu tysięcy koron na rzecz „Den gode Hensikt”, jest to oczywiście wyjątkowo szczodry gest, astronomiczna darowizna! Ośmielę się nawet powiedzieć, że jest ona nieco przesadna. Proszę mi wybaczyć, że już zachowuję się tak, jakbym był pańskim doradcą finansowym, być może uprzedzam bieg wydarzeń. Jednak jak już wspomniałem, „Den gode Hensikt” nie dzieje się żadna krzywda, a wiem to, ponieważ sam zasiadam w zarządzie. Lauritz odniósł wrażenie, że nagle uzyskał odpowiedź na pytanie, nad którym zastanawiał się przed chwilą, a mianowicie, dlaczego obaj bankierzy są tacy przygnębieni, niemal zalęknieni. – Czy nie wyświadczyłby mi pan tej uprzejmości i nie został moim doradcą finansowym, dyrektorze Sievertsen? Przynajmniej na najbliższy czas? – spytał, unosząc w toaście kieliszek. Ulga na twarzy bankiera wystarczyła mu za odpowiedź. W uroczystym milczeniu, przerywanym jedynie krzykiem mew za oknami, unieśli kieliszki z szampanem. Z piersi obu bankierów spadł ogromny ciężar. Może aż nazbyt dobrze wiedzieli, co się przytrafiło Lauritzowi podczas pierwszej wizyty w banku? Gdyby teraz poprosił ich, by tego paskudnego małego typa z ustnikiem do papierosów zwolnić, wytarzać w smole i piórach, a potem spuścić na dno fiordu z kotwicą u szyi, na pewno zgodziliby się z radością. Ale nie będzie się zachowywał w taki sposób. Zemsta była równie wielkim grzechem jak chciwość. – A więc dobrze! – powiedział zamiast tego, z całkowicie szczerze rozpromienioną twarzą. – Jakaż to będzie pierwsza rada, jakiej chciałby mi pan udzielić w ramach naszej, miejmy nadzieję, długiej i owocnej współpracy? Po pierwsze, darowizna na rzecz „Den gode Hensikt” wydawała się o wiele za wysoka. Ta kwestia okazała się najłatwiejsza. Lauritz powiedział po prostu, jak było. „Den gode Hensikt” sfinansowała całą edukację jego i jego braci. Ponadto ich matka otrzymywała co prawda skromną, lecz dożywotnią wdowią rentę. Na dodatek jeszcze, gdy bracia zdali egzaminy w Dreźnie, wszyscy trzej otrzymali gratyfikacje. Jednakże, z różnych powodów, tylko jeden z braci wykorzystał zdobyte wykształcenie do tego, czemu miało ono służyć. Czyli aby powrócić tu i zbudować Kolej Bergeńską. Jego brat Oscar, jak zapewne się domyślili, wyruszył szukać szczęścia w Afryce. Trzeci brat jest w Londynie.
Tak więc honorowy dług wobec „Den gode Hensikt” był ogromny. I stąd też wysokość darowizny. Młody księgowy natychmiast zaczął coś rachować i po chwili poinformował, że suma stu pięćdziesięciu tysięcy koron mimo wszystko była o jakieś siedemdziesiąt procent wyższa niż przypuszczalne wydatki organizacji dobroczynnej. Na to Lauritz odpowiedział krótko, że nie chodzi tu o interesy, lecz o to, by odpłacić za wielką hojność. Stąd też równie wielka powinna być hojność z jego strony, skoro już za sprawą boskiego kaprysu ma do dyspozycji tak wielkie środki. Nie spodobał się samemu sobie, wyrażając się w tak nonszalancki sposób. To było po prostu pozbawione dobrego smaku. Z drugiej strony uważał swe relacje z Bogiem za coś wyjątkowo prywatnego. Oczywiście, że to Bóg podarował mu ten punkt zwrotny w jego życiu. Jednak wynikało z tego również, że musiał zarządzać tymi środkami w godny sposób. Interwencja Boga nie była jakimś tam „kaprysem”. Pomyślnie przeszedł próbę. To było takie proste. Jak się okazało, następna kwestia była bardziej skomplikowana. Dotyczyła mianowicie wykupu wszystkich udziałów rodziny Horneman w firmie inżynierskiej. Nieetyczne byłoby przeprowadzić taką transakcję pokątnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę wieloletnią współpracę rodzin Hornemanów i Haugenów. Dlatego też należało najpierw zaproponować kupno Haugenom, nawet jeśli firma powstała na długo przed tym, nim wprowadzono klauzulę pierwokupu. Lauritz nie pojmował tego problemu, postanowił jednak nie dopytywać o „pierwokup” i kwestie etyczne, by nie komplikować jeszcze bardziej rozmowy. Zapytał tylko krótko o radę. A brzmiała ona tak: zaproponować zakup rodzinie Haugenów, a następnie ich przelicytować. Dlatego mogło się to okazać trochę droższe. A jak drogie? Około półtora miliona. Lauritz szybko przeliczył to sobie w głowie. Najwyraźniej było go na to stać. Skinął głową na zgodę. Mimo wszystko sprawa nie była taka prosta. Mając sporą przewagę pod względem płynności, czyli krótko mówiąc, dysponując gotówką, nietrudno wyjść z tej bitwy jako zwycięzca, wyjaśnił mu dyrektor banku Sievertsen. Był teraz wyraźnie w wesołym nastroju, usiadł wygodniej na krześle i zawołał, by przyniesiono więcej szampana.
Nasuwa się też pytanie, czy to dobra inwestycja, kontynuował przemowę. Wszyscy wiedzieli, że firma inżynierska Horneman & Haugen, choć pozostaje najstarszym i najbardziej szanowanym przedsiębiorstwem w tej branży na terenie Vestlandet, jest w nieco niepewnej sytuacji. To, co ją ratowało w ostatnich latach, to kilka wspaniałych kontraktów dla Kolei Bergeńskiej. Chodziło więc o to, czy ta nieco staromodnie prowadzona firma była warta tak wielkiej inwestycji? Istniały inne, nowocześniejsze, bardziej przyszłościowe przedsięwzięcia, takie jak na przykład budowa nowych hoteli dla turystów nad fiordami, co zresztą planowała rodzina Hornemanów. Lauritz musiał się zastanowić. Ekonomia wydawała mu się trudną dziedziną, ponieważ nie była nauką. Ekonomia opierała się na rozsądku, brutalności, szczęściu, astrologii i odrobinie wszystkiego, czego nie opanował. Może z wyjątkiem rozsądku. – Wysłuchajcie panowie, co myślę, a potem powiedzcie, czy to mądra inwestycja – stwierdził, bez oporów pozwalając podać sobie kolejny kieliszek szampana. – XX wiek będzie stuleciem ogromnego technicznego postępu. Ludzie żyjący za sto lat będą na nas patrzeć tak, jak my dziś patrzymy na epokę kamienia. Być może sama ekonomia się nie zmieni, w kasie zawsze będzie plus albo minus. Ale z technologią tak nie jest. W naszym stuleciu, nie zawaham się tego stwierdzić, zobaczymy nie tylko linie kolejowe przecinające całe kontynenty, lecz również połączenia między kontynentami. Będziemy świadkami pasażerskiego ruchu lotniczego między różnymi krajami, a nawet kontynentami. Wkrótce w Bergen będą tysiące automobili i powstanie ogromne zapotrzebowanie na nowe drogi i mosty. Dla postępu technicznego, jakiego doświadczymy w XX wieku, nie ma żadnych granic, nawet w wyobraźni. A jesteśmy, moi panowie, dopiero na samym początku. Ja zaś mam najlepsze techniczne wykształcenie, jakie można zdobyć na całym świecie. Podobnie zresztą jak mój brat, Oscar. Wkrótce wraca z Afryki i razem będziemy właścicielami firmy. W nowej, wolnej Norwegii będzie się budować dużo i wszędzie. Takie są moje argumenty przemawiające za zakupem pakietu większościowego akcji. Czy muszę mówić więcej? Nie musiał. Dyrektor banku Sievertsen zaprosił go na kolację. Rano, gdy otworzył oczy, jego pierwszą myślą było, że to wszystko prawda. Nie przyśniło mu się to. Był nieco wyczerpany po nazbyt sutej kolacji na koszt banku. Pod tym względem rzeczywistość była aż nazbyt namacalna. Bez wątpienia leżał w zbyt ciasnym łóżku na ostatnim piętrze Hotelu Misyjnego, w którym płacił trzy korony i dwadzieścia pięć øre za nocleg, z wliczonym śniadaniem. Czuł suchość w ustach i trochę bolała go głowa. Nie było w tym wszystkim nic dziwnego, do tego punktu łatwo wszystko zaakceptował. Jednak to, iż był to pierwszy poranek zupełnie nowego życia, życia człowieka bogatego, wydawało mu się nierzeczywiste. Wczoraj, od tej niewyobrażalnej chwili, gdy ten drobny księgowy z ołówkiem poinformował go, że ma na koncie w banku trzy miliony osiemset
siedemdziesiąt pięć tysięcy koron i pięćdziesiąt øre, jakby w samoobronie zachowywał się tak, jakby odgrywał jakąś rolę w teatrze. Trudno było to wyjaśnić nawet samemu sobie. Czuł się po prostu tak, jakby nie chciał wprawiać bankierów w zażenowanie i dlatego zaczął natychmiast odgrywać bogacza... Niejako z uprzejmości. Jednak tutaj, gdy był sam, musiał sprawić, by naprawdę to do niego dotarło – nauczyć się, jak to jest być bogatym, i że od teraz stać go na wszystko. Był to stan, o jaki nigdy nie otarł się nawet w wyobraźni. Jego marzenia nigdy nie sięgały poza granice „godziwego życia”, życia, o którym być może niezbyt realistycznie marzył i które w marzeniach wkrótce chciał dzielić z Ingeborg. A właśnie! Musi do niej napisać i nadać list, zanim wsiądzie na prom na Osterøy. Pozostawało pytanie, jak powinien sformułować list, by nie zareagowała tak jak on, gdy otrzymał ten chaotyczny telegram od Oscara. Może powinien jedynie powściągliwie i lakonicznie poinformować ją, że nie musi się już zamartwiać uciążliwym i żenującym planem pożyczenia dwóch tysięcy marek od ciotki? Dwóch tysięcy marek? Tak, tak właśnie było. I znów poczuł pod skórą to pełznące wrażenie nierzeczywistości, które sprawiało, że na ramionach pojawiała się gęsia skórka. Niecałe dwadzieścia cztery godziny temu dwa tysiące marek decydowały o jego szczęściu lub nieszczęściu. A teraz ta suma była zupełnie bez znaczenia. To się nie mieściło w głowie! Ale jak miał sprawić, by Ingeborg zrozumiała coś, co on sam ledwie pojmował? Może powinien jedynie, na ile to możliwe równie powściągliwie, napisać, że teraz, za sprawą nieoczekiwanej odmiany losu, faktycznie spełniał wymogi barona i mógł zapewnić jego córce godziwe życie? Potrzebowali planu i mieli na jego przygotowanie sporo czasu. Bo mimo wszystko nie wchodziło w rachubę, by opuścił Kolej Bergeńską, zanim praca zostanie ukończona, nim most będzie gotowy i zaczną kursować pociągi. A to potrwa jeszcze kolejne dwa lata. Przy porannym goleniu był trochę niezręczny i robił to niewprawnie, stał się przecież flejtuchem z gór. Gdy zaciął się w policzek, pomyślał, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo teraz poradzi sobie z każdą przeciwnością, dużą czy małą. Zjadłszy jak zwykle obfite śniadanie w Hotelu Misyjnym – owsiankę z mlekiem, masłem i śmietaną, wieprzowinę, jajka, żytni chleb i kozi ser – wybrał się na spacer po mieście. Właśnie tak! Spacerował. Wciąż pamiętał, jak zabawne wydawało się to słowo jemu i jego braciom, gdy wuj Hans wyjaśniał, na czym polega spacerowanie. Nieświadomie skierował kroki w stronę Nordnes, jakby chciał powtórzyć pierwszy spacer z dzieciństwa wokół Lille Lungegårdsvann, gdzie przy Kaigaten wznosiły się dumnie wszystkie te nowe, okazałe kamienice. Teraz, gdyby zechciał, mógłby kupić którykolwiek z tych domów. Ta myśl znów przyprawiła go o zawrót głowy. Upłynie trochę czasu, nim nauczy się, jak to jest być bogatym.
Zmierzał w stronę zakładu powroźniczego Cambella Andersena; zdał sobie z tego sprawę, gdy minął Domkirkegaten. Teraz to naprawdę było do przyjęcia. Mógł w dobrym nastroju i bez wyrzutów sumienia odszukać ich dobroczyńcę, Christiana Cambella Andersena, który obecnie był pewnie właścicielem zakładu. A może nawet nadal zasiadał w zarządzie „Den gode Hensikt”? W takim wypadku byłaby to ważna znajomość, od teraz potrzebował wielu ważnych znajomych w Bergen. Na początek w „Den gode Hensikt”, którego członkiem zamierzał wkrótce zostać. Po darowiźnie w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy koron z pewnością go przyjmą. Słabo pamiętał, jak wygląda Christian Cambell Andersen, lecz tym silniejsze były wspomnienia tamtej decydującej chwili. Matka i trzech małych synów, wszyscy pogrążeni w najczarniejszej rozpaczy. Wszyscy trzej sprawili straszliwy zawód matce Maren Kristine. Zamiast przyczyniać się do utrzymania rodziny, pracując jako czeladnicy powroźnictwa, wrócili do domu niczym żarłoczne mewie pisklęta, które nie sposób wyżywić. I wtedy zjawił się ten ważny pan z miasta, żeby ukarać ich jeszcze bardziej. Siedzieli rzędem na drewnianej ławie, w najlepszych ubraniach do kościoła, i było im wstyd, nie śmieli nawet spojrzeć na tego obcego mężczyznę, ledwie mieli odwagę słuchać, co mówił, i z początku nie rozumieli, co się właśnie dzieje, że Bóg zesłał im na ratunek anioła. Anioł zaproponował im wiodącą stromo w górę ścieżkę ku świetlanej przyszłości, odmianę równie drastyczną, jak podczas wczorajszego spotkania w banku. A matka z początku mu odmówiła. Ta chwila była po prostu straszna, ich życie znów odmieniło się na gorsze. To Oscar, najodważniejszy, a może najbardziej lekkomyślny z braci, w ostatniej chwili przechylił szalę i przekonał matkę. Lauritz już dokładnie nie pamiętał, co brat wtedy powiedział. Ale było to coś o tym, że wszyscy trzej pragnęli tego bardziej niż czegokolwiek innego na świecie. I to była przecież prawda. Jednak Oscar powiedział też, że wszyscy trzej przysięgają, że zawsze będą się opiekować matką. A to nie była prawda, przynajmniej w przypadku Oscara. Teraz gdy okazało się, że ma do dyspozycji ogromne sumy, wydawało się to jeszcze bardziej niepojęte. Zakład powroźniczy niewiele się zmienił, bez problemu uda mu się trafić do biura. Wystarczyło tylko iść prosto, przejść długi wąski budynek i wejść na górę po schodach na końcu. Gdy wszedł na piętro, pojawiła się zrzędliwa sekretarka i zapytała, czy był umówiony na spotkanie. Najwyraźniej panowały tu nowoczesne zwyczaje. Przeprosił, że być może zjawił się nie w porę, stwierdził jednak, że jest przekonany, iż dyrektor Cambell Andersen z całą pewnością chciałby się zobaczyć z dyplomowanym inżynierem Lauritzenem. Nie było to nazbyt śmiałe założenie. Sekretarka, zaciskając usta, oddaliła się drobnym kroczkiem, w taki sam sposób jak sekretarka w banku – najwyraźniej to przez te nieco zbyt obcisłe spódnice tak kołysały pośladkami – i już po kilku sekundach Christian Cambell Andersen wybiegł mu na spotkanie. Wyciągał ramiona, jakby chciał wziąć Lauritza w objęcia, ale szybko się zreflektował i zamiast tego podał na powitanie rękę. – Inżynier Lauritzen, cóż za wizyta! Natychmiast zapraszam do mojego biura, mam
tysiące pytań! Kilka sekund później siedzieli naprzeciwko siebie w dużych angielskich fotelach obitych skórą, mierząc się wzrokiem. Lauritz patrzył na mężczyznę około czterdziestki, z jasną rudą brodą i elegancko podkręconymi, zadbanymi wąsami, może z trochę zbyt długimi włosami, wciąż szczupłego, człowieka z autorytetem, przyzwyczajonego do wydawania poleceń. Christian Cambell Andersen miał przed sobą bardzo opalonego sportowca z zagraniczną wojskową fryzurą na jeża, eleganckiego w najdrobniejszych szczegółach, o gładko ogolonych policzkach i wąsach w dokładnie tym samym kolorze, co jego własne. Obaj byli wzruszeni tą chwilą i z początku żaden nie był w stanie przejąć inicjatywy. – Musisz mi opowiedzieć o kolei – odezwał się w końcu Christian Cambell Andersen. – Główny inżynier Skavlan był z wykładem w naszym Stowarzyszeniu Kolei i zapewniał, że wszystko idzie dobrze. Zresztą bardzo cię wychwalał. Ale w mieście jest sporo ludzi opowiadających też złośliwe plotki, więc co jest prawdą? A poza tym, czy to w porządku, że zwracam się do ciebie na ty? To przecież oczywiste, zapewnił go Lauritz. A potem opowiedział pokrótce o sytuacji. Budowa powinna być ukończona w ciągu dwóch lat, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Nie wiadomo jednak, czy regularny ruch zacznie się już pierwszego roku. Zapewne potrzebny będzie kolejny rok, by zobaczyć, gdzie przeszkody śnieżne są zbyt duże, i dobudować wtedy drewniane zadaszenia i inne osłony przed śniegiem. Nie pozostały już jednak absolutnie żadne trudności, których nie dałoby się pokonać. Linia kolejowa przez Hardangervidda na pewno stanie się rzeczywistością. Christian Cambell Andersen szczęśliwy rozparł się wygodnie na skrzypiącym fotelu i zagwizdał, dość zręcznie naśladując parowóz. – No tak, tak robimy, kiedy wznosimy toast w Stowarzyszeniu Kolei – wyjaśnił lekko zakłopotany, widząc zdumioną minę Lauritza. – Ale wiedziałem! Nigdy w to nie wątpiłem. Jaką fantastyczną inaugurację urządzimy! A w ogóle, co planujesz potem robić? – Wykupiłem udziały w Horneman & Haugen i zamierzam przenieść dalszą działalność tu, do Bergen. – Ależ to przecież wspaniałe! W takim razie mam nadzieję, że będziemy mieli wiele okazji, by się spotykać. – Też mam taką nadzieję. Na przykład w „Den gode Hensikt”, którego członkiem zamierzam się stać. Christian Cambell Andersen nieco spochmurniał.
– No cóż, taak... – powiedział z ociąganiem. – Do klubu nie przystępuje się po prostu ot tak, trzeba mieć rekomendację dwóch zaufanych członków. Ale może to się jeszcze ułoży. – Jestem tego pewien – odparł Lauritz. – A co się stało po egzaminach z twoimi dwoma braćmi? Nigdy się tego nie dowiedziałem – spytał Christian, jakby chciał szybko zmienić temat. – Ruszyli w świat – odparł Lauritz, ale natychmiast się zorientował, że to zbyt lakoniczna odpowiedź. – Obaj mieli straszne problemy miłosne i myślę, że to przesądziło o wszystkim. Oscar wyjechał do Afryki, ale mam nadzieję, że wkrótce przyjedzie tu do Bergen. Sverre udał się do Londynu i chyba tam już zostanie. Ale powiedz mi... czy łódź wikingów wciąż jeszcze istnieje? – O tak! – zawołał Christian Cambell Andersen, zrywając się z fotela. – Chodź, pokażę ci! Model łodzi wciąż stał w tej samej szopie, dokładnie tak, jak go zostawili. To była wzruszająca chwila, gdy Lauritz znów ją zobaczył – jakby nagle cofnął się w czasie do zupełnie innego świata, z zupełnie innymi i o wiele mniejszymi możliwościami. – Jeden z moich najbliższych przyjaciół, Halfdan Michelsen, jest szkutnikiem i od lat mi marudzi, że chciałby ją mieć – opowiadał Christian Cambell Andersen. – Ale pomyślałem sobie, że wy trzej... że może którego dnia skończycie pracę. – Chętnie byśmy to zrobili, nawet bardzo chętnie. To przecież od niej wszystko się zaczęło. Mówiłeś, że jest szkutnikiem? Musisz mi go koniecznie przedstawić! Mam pewien pomysł, który mógłby obejmować i to, że pan szkutnik na koniec dostanie model łodzi z Gokstad. Pogoda nie była ani dobra, ani zła, co jakiś czas przechodziła mżawka, a w salonie pierwszej klasy na „Ole Bull” turyści zajmowali niewiele więcej niż połowę miejsc. Tym razem wyglądało na to, że wszyscy, prócz pary siedzącej najbliżej Lauritza, byli Anglikami. Dwójka obok niego rozmawiała z wyraźnym hamburskim akcentem. Nie dało się nie podsłuchiwać. Każde z nich mówiło jakby do siebie. On próbował jej robić wykład o wikingach, a ona wydawała się najbardziej przejęta tym, jakich przyjaciół powinni zaprosić na przyjęcie z okazji powrotu do domu i co powinna na siebie włożyć, o ile przyjęcie nie będzie mogło odbyć się w altanie, a przecież wszyscy kochali widok na Alster z ich ogrodu... On uparcie wracał do swoich wikingów. Mniej więcej w połowie drogi kobieta zaczęła wertować małą drukowaną broszurkę. Wcześniej zakreśliła w niej ustęp z nagłówkiem „Osterøy” i Lauritz dostrzegł to, gdy zerknął jej przez ramię. Więcej jednak nie zdołał odczytać. – Przepraszam pana – odezwała się nagle, zwracając się do Lauritza. – Mówi pan może po niemiecku?
– Tak, myślę, że chyba można tak powiedzieć – odparł z ironią w głosie, kłaniając się. – Ach, przepraszam! – zawołała, rumieniąc się. – Nie miałam pojęcia, że rozmawiam z rodakiem. Ale ponieważ podróżuje pan sam, pomyślałam... – Ależ nie ma za co przepraszać, łaskawa pani – odparł Lauritz, ubawiony tym nieporozumieniem. – To żaden wstyd zostać wziętym za Norwega. Ale czym mógłbym pani służyć? – No tak, pytanie może wyda się... Zastanawiałam się tylko, czy może mi pan powiedzieć, kiedy dopłyniemy do tego miejsca? Sięgnęła po swoją małą broszurkę i wskazała na nagłówek „Osterøy”. Lauritz z przyjemnością wyjął z kieszeni kamizelki swój nowo kupiony złoty zegarek i trochę niewprawnie go otworzył. – Za trzydzieści jeden minut – poinformował. – Czy mógłbym na chwilę pożyczyć państwa broszurkę? Tekst dotyczył różnych atrakcji w Bergen i okolicach. Pod nagłówkiem „Osterøy” opis był krótki, lecz bardzo interesujący. Było to objaśnienie, jak znaleźć prom „Ole Bull” oraz rozkład rejsów. O samej Osterøy była tylko krótka notatka. „Tu można kupić bajeczne swetry z Osterøy, wygodnie, na stoisku na przystani. I to za bezcen!” – Bardzo ciekawe – powiedział, oddając broszurkę. – Jak zakładam, zamierzacie państwo zrobić zakupy w przystani? – O tak! – potwierdziła kobieta z zapałem. – Moje dwie przyjaciółki w zeszłym roku wybrały się na wielką podróż po fiordach i kiedy urządziły przyjęcie po powrocie do domu, wszyscy najbardziej podziwialiśmy te Lusekoften. Dalej je tam sprzedają? Przepraszam, nie mogę przecież oczekiwać, że pan to wie. – No cóż – odparł Lauritz. – Chyba jednak można tego ode mnie oczekiwać. Ale zwykle ludzie przepychają się przy zejściu z promu, by jako pierwsi dotrzeć do stoiska. I towar się kończy. Dam państwu dyskretnie sygnał na dwie minuty przed dopłynięciem, żebyście mogli się przemknąć i ustawić przy samym trapie. – Jest pan bardzo miły! Ale czy mogę zadać panu niedyskretne pytanie? Jaką ma pan sprawę tutaj, w świecie fiordów? – Chcę odwiedzić moją matkę i kuzynki. Zwykle tak robię o tej porze roku – odparł Lauritz. Jego odpowiedź wprawiła niemiecką turystkę w taką konsternację, że nie przyszła jej do głowy żadna spontaniczna odpowiedź. A po chwili cisza trwała już tak długo, że uznała, iż nie może już zadawać pytań, które mogłyby się wydać nietaktowne.
Poza tym Lauritz całkowicie stracił zainteresowanie swoim niemieckim towarzystwem. Musiał zastanowić się nad tym, co przekraczało jego kompetencje inżyniera. A więc swetry matki były znane, a nawet opatrzone komentarzem w opisie Osterøy. I sprzedawały się za „bezcen”. Turyści uważali, że warto jest z ich powodu się tam wybrać. To były wiadome w tym równaniu. Ale ekonomia to nie matematyka. Zdawał sobie sprawę, że jest na tropie czegoś ważnego, ale nie miał pojęcia, jak się do tego równania zabrać. Ale naturalnie miał o tym pojęcie jego nowy partner, Kjetil Haugen, przyszły udziałowiec mniejszościowy firmy... Lauritzen & Haugen? Czy powinni zmienić nazwę firmy? Skoro on i Oscar będą udziałowcami większościowymi, a Horneman zniknie z zasięgu wzroku, byłoby to chyba uczciwe i sensowne. Ale czy wtedy nie pozbędą się przypadkiem nazwy szanowanej firmy? Z drugiej strony on i Oscar mogli wprowadzić tyle nowoczesności do przedsiębiorstwa, że stanie się ono zupełnie inne. W takim wypadku to by chyba miało sens? Wszystko to będzie musiał omówić z Kjetilem, kiedy przyjdzie na to pora. Wtedy będzie też mógł skorzystać z okazji i poruszyć sprawę tych sławnych swetrów, które Kjetil w swoim żargonie pewnie nazwie „produktami tekstylnymi”. Jedna rzecz wydawała się jednak oczywista. „Bezcen” oznaczał zbyt dużą korzyść dla kupującego i stratę dla matki. Na dwie minuty przed przybiciem do pomostu w Osterøy – Lauritz miał do tego czasu kilka razy okazję, by przećwiczyć sztukę swobodnego otwierania złotego zegarka – dał dyskretnie sygnał parze Niemców, unosząc dwa palce, a oni odeszli spokojnym krokiem z obojętnymi minami, nie spiesząc się, by nie zwrócić na siebie uwagi Anglików. Gdy stali już na zewnątrz, wzbudziło to podejrzliwość Anglików i zrobiło się zamieszanie. Ludzie szybko ustawiali się w kolejce. Lauritz się nie spieszył. I tak przecież będzie musiał poczekać na przystani, dopóki Solveig nie skończy sprzedawać. Wychodził z założenia, że to Solveig będzie tam stała. Dlaczego? Dlatego, że była zdecydowanie najpiękniejszą z kuzynek. Czy matka rzeczywiście potrafiła myśleć w taki – jak wyraziłaby to Ingeborg – kapitalistyczny sposób? Słownictwo Ingeborg w tym zakresie było takie samo jak Johana Svenskego. Pewnie była to kolejna wiadoma, którą jego partner, ekonomista Kjetil, będzie musiał wcisnąć do swojego równania. O ile ekonomiści zajmowali się równaniami. Procedura przy stoisku uległa pewnym zmianom. Solveig miała teraz wyliczone dwa
swetry na turystę. Jednak gdy wyrwano jej już z ręki ostatni sweter, widać było, że pewnie mogłaby przytaszczyć jeszcze więcej towaru. Rozmawiał z nią o tym trochę w drodze do domu, gdy już zapakowali składane stoisko do budki przy przystani. Owszem, zauważyła, że gdy miała zbyt mało ubrań na sprzedaż, dochodziło do awantur, niemal do bójek. Teraz z równym zapałem kupowali dwa swetry, tak jak kiedyś jeden. Lauritz, wsparty autorytetem najstarszego mężczyzny w rodzinie, wyjaśnił kuzynce, że to dlatego, iż kupowali też prezenty dla swoich przyjaciół. Matka Maren Kristine czekała w domu z kawą i ciasteczkami, oczywiście ubrana w strój z Nordhordland, tego starszego typu, z zielonymi rękawami. Opowiedział jej, ostrożnie dobierając słowa, bez żadnej chełpliwości, że Oscar nie tylko ma się dobrze w Afryce, lecz również jest bogatym człowiekiem i że pewnie wkrótce wróci do Norwegii. Już po raz trzeci skłamał w tej sprawie i przywiodło mu to na myśl świętego Piotra, który skłamał trzy razy, nim zapiał kogut. Albo przynajmniej pozwolił zbyt daleko wybiec swym nadziejom. Ostrożnie poruszył temat „bezcenu”, ale matka Maren Kristine nawet nie chciała tego słuchać. Chciwość jest najgorszym z grzechów, twierdziła. Robienie na drutach dawało im finansowe bezpieczeństwo, jakie miało niewielu rybaków na Osterøy. To było więcej niż dość. Bóg ich pobłogosławił, dając im ten dar. Nadużywanie tego daru byłoby okazywaniem Bogu niewdzięczności. Zostawił ten temat. Wydawało się, że nie jest zaskoczona, że Oscar żyje i do tego ma się dobrze, ale nie pytała o nic więcej. Wyglądała jednak na szczęśliwą, a gdy rozmawiali o Oscarze, w jej oczach pojawił się błysk, którego Lauritz jeszcze nigdy nie widział. Jak zwykle planowana była wielka kolacja, nawet jeszcze bardziej wystawna, bo miano podać łososia i baraninę. Do tego czasu może zrobić dobry użytek z młotka i gwoździ, zauważyła matka, sprzątając ze stołu. Posłusznie przebrał się w robocze ubranie. Nie odważył się przyznać, że jest milionerem.
XVI LAURITZ FINSE STYCZEŃ–CZERWIEC 1907 W końcu musieli zakopać się w śniegu. Byli wykończeni i kontynuowanie poszukiwań, które rozpoczęli już o świcie, piętnaście godzin wcześniej, wiązałoby się z niebezpieczeństwem. Każdy z nich wolał teraz kopać, było ponad dwadzieścia stopni mrozu i wiał silny wiatr. Bezczynne stanie i czekanie wydawało się nie do zniesienia. Na saniach mieli jednak tylko dwie łopaty, więc musieli ciągnąć losy. Nadzorca Hakestad znalazł śnieżną zaspę, która była na tyle wysoka, że nadawała się na prowizoryczne miejsce do spania. Lauritz był jednym ze szczęśliwców, gdy ciągnęli losy, i natychmiast zabrał się do pracy. Mniej więcej wiedział, jak to trzeba robić, choć do tej pory tylko dwa razy musiał nocować w górach. Kopał jak opętany razem z jednym z nadzorców i wkrótce ich śnieżna grota zaczęła nabierać kształtów. Wkrótce reszta mężczyzn mogła wczołgać się do jamy i skulić na plecakach, podczas gdy Lauritz i drugi mężczyzna, który wyciągnął los, formowali śnieżne bloki mające zamknąć otwór. Po chwili wszyscy siedzieli już ciasno obok siebie, ledwie słysząc szalejącą na zewnątrz zamieć. Nadzorca Hakestad przebił sklepienie kijkiem do nart i pokręcił nim trochę, by zrobić odpowiednio duży otwór zapewniający im dostęp powietrza. Potem wygrzebał niemal wypaloną świeczkę i zapalił ją. Dopóki świeca płonęła, nie było niebezpieczeństwa – mieli dość tlenu. Byli w ponurym nastroju i nikt się nie odzywał. Nie dlatego, by któryś z mężczyzn niepokoił się o siebie, bo noc taką jak ta wszyscy przeżyją. Chodziło o to, że pogoda zmusiła ich, by się poddali, i teraz nie było już żadnej nadziei. Hakestad i inni nadzorcy, którzy też świetnie znali góry, twierdzili, że jeśli nie znajdzie się zaginionego w ciągu pierwszej doby, wtedy nie ma już dla niego ratunku. I tak też się stało. Juel-Hansen, kasjer z ich rejonu, przyjechał na nartach z Haugastol do Finse około godziny pierwszej po południu. Zamieć nie rozszalała się jeszcze na dobre, ale i tak wydawało się zbyt ryzykownym, by o tak późnej porze wyruszać dalej, do Hallingskeid. Juel-Hansen zbył jednak wszystkie ostrzeżenia, wyjaśniając, że choć bywał popularny, zwłaszcza gdy zjawiał się punktualnie z wypłatami, to równie często budził też złość, jeśli się z nimi spóźniał. I właśnie takie przyzwoite podejście do pracy doprowadziło teraz najprawdopodobniej do jego śmierci. Grupa poszukiwawcza zrobiła wszystko, czego można by od niej wymagać. Dotarli niemal do Hallingskeid i dokładnie przeczesali cały odcinek z Finse, ale nie znaleźli nawet jednego śladu po zaginionym kasjerze. Nie mieli powodów, by czuć wyrzuty sumienia, w dodatku sami nie do końca byli pewni, gdzie się teraz znajdują. Wszelkie dalsze próby byłyby szaleństwem. Lauritz zapadł w stan jakby półsnu. Temperatura w śnieżnej grocie szybko wzrosła mniej więcej do zera i taka miała już pozostać.
Kupił dom w Nordnes w Bergen, dokładnie tak, jak sobie wymarzył. Stał przy Allégaten – udało mu się nabyć go za okazyjną cenę, przynajmniej według tego, co twierdził bank. Dom wymagał generalnego remontu, czym zajęła się firma budowlana Lauritzen & Haugen. Sam sporządził rysunki i teraz na wpół drzemiąc, w myślach przechodził z pokoju do pokoju i widział je umeblowane to w ten, to w inny sposób. Potem zastanawiał się nad problemami hydrodynamicznymi, o których rozmawiał ze szkutnikiem Halfdanem Michelsenem. Chodziło o to, by przesunąć punkt ciężkości jachtu do tyłu, zmienić kąt przedniej krawędzi stępki i sprawić, by część dziobowa łodzi stała się lżejsza i węższa. Takie modyfikacje powinny zapewnić większą szybkość. Zastanawiał się nad listem do Ingeborg, próbował zmienić sformułowania, żeby nie brzmiały tak monotonnie, nie rozwodzić się tak na przykład nad hydrodynamiką i projektem nowoczesnych żagli, jak spinaker. Może lepiej opowiedzieć jej coś więcej o tym, jak wygląda dyskusja nad przyznaniem kobietom prawa głosu w Norwegii? Marzył o tym, jak to on i Johan Svenske każą ekipie robotników rozebrać rusztowania przy moście Kleivebron. Miał to bardzo wyraźnie przed oczyma, niczym światło w ciemnościach śnieżnej groty. Zamieć dobiegała do jego uszu jak szepty jakichś tajemniczych głosów po drugiej stronie śnieżnej ściany. I mniej więcej wtedy zasnął. Gdy wyczołgali się z groty następnego ranka, byli przemarznięci jak psy. Zamieć się uspokoiła i widoczność była dobra. Odkryli, że znajdują się zaledwie trzysta metrów od baraku w Hallingskeid. Przywitał ich przytulny widok dymu unoszącego się z komina. Mogli spędzić tę noc w znacznie cieplejszym miejscu. Teraz podano im przynajmniej jedzenie, bo jeśli przemarzli jak psy, to głodni byli jak wilki. Poprzedniego dnia szli na nartach przez piętnaście godzin, praktycznie bez prowiantu, bo wyruszali w pośpiechu. W baraku w milczeniu zjedli wieprzowinę i napili się wody ze stopionego śniegu. Przyjemnie było zaspokoić tak silny głód, ale stracili człowieka. Kasjer bez wątpienia nie żył i być może nigdy go nie odnajdą. Nawet tak doświadczony człowiek jak on w oślepiającej zamieci mógł stracić orientację w górach. A jeśli spadł w przepaść albo do rozpadliny, to nawet kruki będą miały problemy z odnalezieniem ciała. Gdy zacznie się zbliżać lato, będą wypatrywać w okolicy krążących kruków, ale teraz nie mogli już nic więcej zrobić. Mieli się stąd rozejść w różne strony. Hakestad i pozostali nadzorcy planowali załatwić sprawę w głównym biurze w Voss. Lauritz i Daniel Ellefsen musieli wracać do budowy tunelu w pobliżu Finse. Gdy wyruszali w drogę, pogoda znów wydawała się niepewna, więc na wszelki wypadek wzięli jedną z łopat do odgarniania śniegu i trochę dodatkowego prowiantu. Ryzykowali, zdawali sobie z tego sprawę, jednak przy dziennym świetle wędrówka do Finse nie była aż tak uciążliwa,
a zdecydowanie woleli wracać do domu, do własnych łóżek i wieczorów przy kominku u Klemów, w małym hoteliku przy budynku stacji. Skończyło się jedynie na strachu. Zamieć nadeszła na szczęście akurat wtedy, gdy Finse było już w zasięgu wzroku. Okazała się najgorsza w tym roku i trwała przez dziewięć dni bez przerwy. Był czwartek, a to oznaczało, że mieli trochę wolnego, zanim będą musieli wybrać się do tunelu Torbjørn, by w niedzielny poranek przeprowadzić pomiary kontrolne w przerwie pomiędzy dwoma zmianami. Była to znacznie łatwiejsza wyprawa niż kilka lat temu, gdy niemal poddali się w drodze do domu. Śnieżny tunel nie mógł się już zawalić, teraz umocniony był kamiennymi ścianami i odlewanym sklepieniem. W dodatku między domem a wejściem do śnieżnego tunelu rozciągnęli linę, która w przypadku zamieci doprowadzi ich na miejsce. Lauritz położył się na łóżku. Wycie wichru za ścianą stawało się coraz głośniejsze. Zapalił lampę naftową i przyniósł ostatni numer niemieckiego czasopisma dla inżynierów, które prenumerował. Był tam długi artykuł, wydawał się niezwykle interesujący: o tym, jak Amerykanie już trzydzieści lat temu przeprowadzili o wiele większą i trudniejszą budowę kolei, również przez śniegi i lody. Chodziło o budowę amerykańskiej kolei transkontynentalnej wiodącej przez Góry Skaliste. Z tego, co zrozumiał, Amerykanie budowali więcej i szybciej, niż mogło się przyśnić ludziom na Handangervidda. Z początku wydawało mu się to bardzo dziwne. I takie też było, jednak nie z inżynierskiego, lecz z czysto ludzkiego punktu widzenia. Albo, jakby to powiedział Johan Svenske, politycznego. W Stanach Zjednoczonych z pewnością nie było inżynierów o większych kompetencjach niż w Niemczech; wręcz przeciwnie, Amerykanie pozostawali w tyle. Wyjaśnienie tego szybkiego ukończenia budowy było zupełnie inne niż zaawansowana technika. Była nim nieludzka brutalność. Żeby szybciej wysadzać skały, nawet do dziesięciu metrów dziennie, Amerykanie nie używali dynamitu, lecz nitrogliceryny. To była dla Lauritza szokująca informacja. Siła wybuchu nitrogliceryny jest co prawda znacznie większa niż dynamitu, jednak nitrogliceryna jest wyjątkowo niestabilną substancją, którą trzeba łączyć na miejscu. A robiący to człowiek ryzykuje życiem; wystarczy, że drgnie mu ręka. I tak właśnie było: robotnicy ginęli jak muchy. Dlatego też Amerykanie sprowadzili w tym celu szczególny rodzaj niewolników, a mianowicie Chińczyków. Szacowano, że amerykańska kolej transkontynentalna kosztowała życie ponad trzydziestu tysięcy Chińczyków, z których większość zginęła wskutek wypadków z nitrogliceryną. Cała linia kolejowa była jednym, ciągnącym się milami cmentarzem. Te liczne ofiary zwiększyły również opłacalność dla przedsiębiorców, którzy dostali kontrakt na budowę. Wprowadzili oni zasadę, że każdy robotnik dostanie pełne wynagrodzenie dopiero po upływie dwuletniego kontraktu. Ponieważ niemal żaden Chińczyk nie przeżywał tych dwóch lat, w praktyce firmy budowlane znacznie redukowały koszty, nie płacąc wynagrodzeń. A więc chińscy niewolnicy za darmo zbudowali najbardziej podziwianą linię kolejową na świecie. Nie dostali za to pieniędzy, a nawet
więcej: sami musieli zapłacić życiem. Lauritz poszedł po suwak logarytmiczny i przeprowadził kilka prostych kalkulacji. Gdyby zastosowali tutaj taką samą metodę, linia byłaby gotowa cztery lata temu, lecz kosztowałaby życie około pięciu tysięcy ludzi. Te liczby nie mieściły się w głowie. W tej chwili przy Kolei Bergeńskiej pracowało maksymalnie dziewięciuset ludzi. Za godziwe wynagrodzenie. A amerykańscy inżynierowie bez wahania poświęcili ponad trzydzieści razy więcej ludzi. Bez zapłaty. Nieprzewidzianych wypadków nie sposób było uniknąć, również takich, które kończyły się śmiercią. Każdego mogły zaskoczyć kamienie osuwające się po wysadzaniu. Budowa Kolei Bergeńskiej do tej pory pochłonęła życie około tuzina ludzi. Jednak jeśli zmuszało się robotników do używania nitrogliceryny, bez wątpienia wiedziano, jaka będzie cena. A jednak ciągnęli to dalej, rok po roku. Nie spotkał w życiu zbyt wielu Amerykanów. Na uniwersytecie w Dreźnie byli pojedynczy amerykańscy studenci, którzy mieli niemieckie korzenie. Nie różnili się w żaden zauważalny sposób od innych ludzi, przynajmniej z tego, co potrafił sobie przypomnieć. Być może na europejskich uniwersytetach zdobywał wykształcenie szczególny rodzaj Amerykanów, może byli to ci bardziej wyrafinowani. Mówili trochę głośniej niż inni studenci, a w teatrze i operze wchodzili między rzędy krzeseł tyłkiem do ludzi, ale poza tym nie robili nic godnego uwagi. Później, podczas kolacji w jadalni hoteliku, poruszył ten temat z Alice Klem. Była Angielką z arystokratycznej rodziny, w jakichś nieznanych okolicznościach poznała norweskiego inżyniera pracującego przy kolei, wyszła za niego za mąż i wkrótce znalazła się w górach na jednym z najbardziej niedostępnych i najdzikszych płaskowyżów Europy. Również to była sprawa, o której chętnie by z nią podyskutował: dama z arystokracji i prosty norweski inżynier budujący kolej. Do tej pory był jednak zbyt nieśmiały, by poruszyć tak osobisty temat. Jeśli chodziło o Amerykanów, Alice Klem miała równie szokujące, co proste wytłumaczenie. Byli najbrutalniejszym narodem na ziemi, zaprawionym przez niewyobrażalne trudy w okresie kolonizacji oraz najokrutniejszą i najkrwawszą wojnę domową w historii. Bez wahania wyniszczyli większość indiańskiej ludności, a tych nielicznych Indian, którzy przeżyli, osadzili w obozach jenieckich. Byli ludźmi pozbawionymi wrażliwości. Gdyby, niech Bóg broni, mieli taką możliwość, potraktowaliby w ten sam sposób wszystkich innych, którzy stanęliby im na drodze, wszystko jedno, czy białych, żółtych, czy czarnych. Chociaż kolor skóry być może odgrywał pewną rolę. Nigdy nie udałoby się im sprowadzić angielskich niewolników w taki sam sposób, jak to najwyraźniej zrobiono z Chińczykami. Sami stanowili mieszankę nacji, większość z nich była potomkami biednych emigrantów z Europy, z których co drugi był przestępcą albo fanatykiem religijnym. Szanowali jednak białych ludzi w zupełnie inny sposób niż czerwonoskórych czy
czarnych i, jak to wyraźnie wynikało z tej strasznej historii o budowie ich kolei, również żółtych. Decydujące znaczenie dla przyszłości świata miało, by kulturalne narody, takie jak Anglia czy Niemcy, sprzeciwiły się zagrożeniu, jakim był ten brutalny naród. Lauritz łagodnie zaprotestował co do tego ostatniego twierdzenia, jakoby Ameryka miała być zagrożeniem dla świata. W czasach błyskawicznego postępu technicznego wojna w Europie była już niemal nie do pomyślenia. Niedawno przecież widzieli, jak Szwedzi powstrzymali się od wojny w sytuacji, w której w dawnych czasach natychmiast przeszliby do militarnych działań, z bębnami, trąbami i powiewającymi flagami. Kulturowo spójna Europa jest zaś o wiele za silna, by Amerykanom przyszło do głowy ją zaatakować. Ten temat rozmowy stopniowo wygasł, jakby wprawiał ich odrobinę w zakłopotanie. W salonie hotelu w Finse o polityce po jedzeniu rozmawiano niechętnie, przy jedzeniu zaś jeszcze rzadziej. Jak na zamówienie pokazały się gronostaje i natychmiast odwróciły się myśli wszystkich od wojen i barbarzyństwa Amerykanów. Na początku zimy wiatr nawiał mocno upakowaną śnieżną zaspę przy największym oknie w salonie hotelu. Para gronostajów, które zimą żyły pod śniegiem, wykopała sobie korytarz tuż przy oknie, tak że po jednej stronie miały śnieg, a po drugiej szybę. Z początku były dość płochliwe i widywano je tylko od czasu do czasu, gdy przemykały niczym białe kreski. Wyglądało jednak na to, że stopniowo zaczęły przyzwyczajać się do ludzkiego towarzystwa i od czasu do czasu, tak jak teraz, siedziały nieruchomo za szybą i ciekawsko przyglądały się ludziom w pokoju. Pewnie zdążyły już zrozumieć, że po drugiej stronie szyby są bezpieczne. Zawsze zapewniały w ten sposób wesołą rozrywkę. Po chwili gronostaje znikły w swoim korytarzu, zrobiwszy najpierw coś, co wyglądało na błyskawiczną próbę spłodzenia nowych gronostajów – ku radości nieco zakłopotanych widzów. Joseph Klem, z udawanym oburzeniem, mruknął coś o dzisiejszym braku zahamowań, Daniel Ellefsen próbował ukryć zmieszanie jakimiś uwagami o bezczelności gronostajów, które dokopały się do zapasów mięsa ukrytych w śniegu. Cóż, również tam zrobiły sobie małe korytarzyki i rzeczywiście dobrały się do pieczonego mięsa i kotletów, więc wszystko trzeba było wyrzucić. Po tych przyziemnych uwagach Daniel przeprosił i wycofał się do siebie. Również Joseph Klem wstał i przeciągnął się, pokazując, że i na niego już pora. – Może jeszcze ostatnia szlafmycka, zanim pójdziemy spać? – zapytała Lauritza Alice Klem, być może tylko dla zachowania konwenansów. „Szlafmycka” oznaczała kieliszek przed snem, zdążył się już tego nauczyć. Alice Klem mówiła zabawnym angielsko-norweskim i wiele z jej błędnych tłumaczeń, tak jak to dla night cup, weszło do stałego żargonu bywalców hotelu w Finse. – Bardzo chętnie. Wypiłbym jeszcze kieliszek wina – odparł ku własnemu zdziwieniu Lauritz.
Alice Klem, albo – jak ją w tej chwili postrzegał – Lady Alice, natychmiast wstała i z przyjaznym uśmiechem wyszła do kuchni po wino. Panowie powiedzieli sobie dobranoc. Prędzej czy później powinien poruszyć z nią ten temat. Jeśli ktokolwiek mógł to wiedzieć, to właśnie ona. Przyszło mu do głowy, że to idealna sytuacja. Wróciła z butelką zwykłego „kolejowego” czerwonego wina i napełniła dwa kieliszki. Sięgnął po swój i uniósł go lekko w jej stronę. – Chcesz czegoś ode mnie? – spytała, jakby to było zupełnie oczywiste. – Tak, w sumie to tak – odparł Lauritz, choć natychmiast tego pożałował. – Może to zbyt niedyskretne, ale pomyślałem sobie, że jesteś kobietą, z którą mógłbym porozmawiać o takich sprawach. – Jakich sprawach? I wtedy zaczął opowiadać. Młoda arystokratka z jednego z kulturalnych krajów Europy zakochuje się w biednym norweskim inżynierze budującym kolej. Ojciec tej damy z łatwych do zrozumienia powodów jest zdecydowanym przeciwnikiem takiego mezaliansu. Stawia finansowe żądania, których ten młody człowiek prawdopodobnie nigdy nie będzie w stanie spełnić. Jednak gdyby wbrew jakiemukolwiek rozsądkowi udało mu się... – Dziękuję, to wystarczy! – powiedziała Alice Klem, unosząc rękę, by go powstrzymać, jakby chciała podkreślić, że tu przebiega jakaś granica. – Znam własną historię. Dlaczego chcesz w niej grzebać? Nie wydawała się rozbawiona, o ile można by użyć tego angielskiego niedopowiedzenia, pomyślał Lauritz. Ale nie było już odwrotu. – Dlatego, że to moja historia – powiedział. – Nie opowiada o Lady Alice, lecz o pewnej szlachetnie urodzonej Ingeborg von Freital. I kocham ją ponad wszystko na świecie! – Opowiedz! Opowiedz coś więcej – zażądała Lady Alice. Jeszcze chwilę wcześniej wydawała się niemal zła. Była silną kobietą, zupełnie nie odpowiadającą wyobrażeniom o arystokratkach: ciemne włosy, surowo upięte, nieco prostokątny tułów i duża twarz o mocnych rysach i grubych czarnych brwiach. Czasami, tak jak przed chwilą, gdy nakazała mu zamilknąć, jej twarz mogła się wydawać władcza i nieco złośliwa. Gdy śmiała się z jakiegoś dowcipu, sprawiała wrażenie pełnej ciepła i humoru. Teraz wyglądała jedynie na głęboko zainteresowaną. Lauritz spróbował jej opowiedzieć o Ingeborg. Nigdy szczegółowo nie rozmawiał o niej z nikim, nawet z własną matką, i teraz okazało się to trudniejsze, niż mógł sobie wyobrazić. Próbował przede wszystkim podkreślić intelektualne zalety Ingeborg, jej radykalne poglądy na temat pozycji kobiety w społeczeństwie, kwestię praw wyborczych oraz mający
nastąpić w przyszłości podbój świata nauki przez kobiety – wliczając w to nauki postrzegane jako męskie. Kwestii związanych z seksualnością unikał. Możliwości finansowe, które niedawno się pojawiły, opisał bardzo lakonicznie i być może nazbyt skromnie. Alice Klem słuchała w skupieniu, z równocześnie przyjaznym i ironicznym uśmiechem. – Kochaliście się potajemnie? – zapytała z powalającą bezpośredniością, gdy Lauritz w końcu zaczął już wątpić w sens tej rozmowy i gadać od rzeczy. – Tak – odparł, oblewając się przy tym rumieńcem. – Świetnie! To wszystko się ułoży. Interesująca myśl, że będą tu w Finse dwie ladies. Żeby tylko bojownicy klasowi się o tym nie dowiedzieli! Ale mniejsza z tym. Tak było w moim przypadku. Rozwiązaniem problemu jest po prostu uciec od ojca tyrana, gdy człowiek jest już pełnoletni, a potem najzwyczajniej w świecie się pobrać. Może się wydawać, że to wysoka cena, więc trzeba się zdecydować, co jest ważniejsze: miłość czy dziedziczenie. Pewnie zastanawialiście się nad taką możliwością? – O tak! I Ingeborg jest już pełnoletnia – odparł Lauritz. – To dlaczego tego nie zrobiliście? – Dlatego że muszę zostać przy budowie kolei, póki nie zostanie ukończona. To sprawa honoru. – Bzdury! Wszystko, co mężczyźni mówią o honorze, to bzdury! Czy twoja Ingeborg rzeczywiście akceptuje takie rozumowanie? – Tak, akceptuje. Gdy tylko będę mógł zejść z gór, kiedy ta budowa zostanie skończona, zaoferuję jej zupełnie inne życie w Bergen. Już teraz urządzam dla nas nowy dom. W tym roku po raz drugi poproszę o jej rękę, gdy spotkam się z jej ojcem podczas regat w Kilonii. Wybacz, regaty to... – Tak, tak, tak... Naturalnie wiem, co to są regaty. To wtedy, gdy na balach marynarskich i podobnych imprezach takie jak ja i twoja Ingeborg próbuje się wydać za mąż za odpowiedniego mężczyznę. Im która brzydsza, tak jak ja, tym starszy jest taki mężczyzna. Czyli teraz chcesz się humiliować... jak to się mówi po norwesku? – Poniżyć się. Tak, zrobię to po raz drugi. – A jak stary dziad powie nie? – Wtedy i tak się pobierzemy. – Excellent! No tak, to by chyba było wszystko. Ale o cóż takiego chciałeś mnie właściwie zapytać? Lauritz nagle stracił pewność siebie. Pytanie było jak najbardziej słuszne. O co właściwie
chciał ją zapytać? Zamieć na zewnątrz wyła coraz głośniej, cały dom skrzypiał i trzeszczał we wszystkich miejscach, gdzie wiatr znajdował choćby najmniejszą szczelinę, by wedrzeć się do środka. Oboje byli do tego przyzwyczajeni i im to nie przeszkadzało. Jednak być może ta zamieć przypominała mu o pytaniu, które go tak dręczyło, niemal tajemnym czy niewidzialnym pytaniu, do którego nigdy nie przyznał się do końca sam przed sobą. – Może to żenujące – powiedział – ale na to pytanie może odpowiedzieć tylko jeden człowiek w Finse: ty. Czy arystokratka, taka jak Ingeborg, może na dłuższą metę żyć z takim plebejuszem jak ja? Z początku była po prostu zdziwiona. Potem wybuchła śmiechem, który wprawiał go w tym większe zażenowanie, im dłużej trwał. Śmiała się tak, że musiała sięgnąć po zapomnianą serwetkę, żeby otrzeć łzy. – Wiesz co, mój drogi Lauritzu? – odezwała się w końcu. – Jeśli Ingeborg jest rzeczywiście taka, jak mi ją opisałeś, to będzie to najmniejszy z twoich problemów! W tunelu Torbjørn zginął młody chłopak. Popełnił najczęstszy błąd podczas prac w tunelach i wszedł do środka zbyt wcześnie po wysadzaniu, by rozpocząć prace przy usuwaniu gruzu. Kamienny blok w sklepieniu obluzował się i trafił go prosto głowę. Szczególnie tragiczne było to, że zginął tak młodo, wszyscy w Finse byli co do tego zgodni. Wydawało się to tym smutniejsze, że przecież można było uniknąć tego wypadku. Podczas wysadzania powstawała wysoka temperatura, a gdy góra później stygła, skała kurczyła się i dochodziło czasem do zawałów. Wszyscy o tym wiedzieli. Poza tym był styczeń i nikt nie mógł dotrzeć do Finse ani się z niego wydostać inaczej niż na nartach. W innej porze roku całej ekipie robotników dano by pewnie trochę wolnego. Wypadek wydarzył się w ekipie brygadzisty Emunda Hamrego, nie Johana Svenskego. Lauritz z pewnym wstydem czuł ulgę, że było właśnie tak. Przez trzy lata robót przy moście Kleivebron on i Johan Svenske nie stracili ani jednego człowieka. Czasem ktoś zawisł nad przepaścią na linach bezpieczeństwa, ale nikt nie odniósł większych obrażeń niż siniaki czy stłuczenia. Na uciążliwej drodze transportowej w górę Kleivegjelet zdarzało się, że jakiś konny transport osunął się po zboczu, ale również tam nikt nie zginął ani nie odniósł poważnych uszkodzeń ciała, stracono jedynie kilka koni. Gdy Lauritz dotarł na górę do baraku przy Torbjørn, panował tam oczywiście bardzo ponury nastrój. Nie chodziło jedynie o żałobę po utraconym towarzyszu pracy, każdy po trochu też się wstydził. Ktoś powinien był chłopaka zatrzymać, kiedy za bardzo się palił, by wejść do tunelu; zwłaszcza brygadzista czuł się za to odpowiedzialny. Jednak teraz wyrzuty sumienia były na nic. Wypadek już się zdarzył i nic nie mogło tego zmienić. A ponieważ przy takim śniegu urlop był nie do pomyślenia, mogli jedynie pracować dalej, tak jak zwykle, choć nie czuli się tak jak zwykle. Mieli też problem psychologiczny, chociaż brygadzista Hamre tego tak nie wyraził.
Nasuwało się pytanie, co zrobić ze zwłokami? Nie można było zostawić ich w tunelu i poczekać do wiosny na pierwszy możliwy transport. Na to było tam za ciepło. Tym bardziej niemożliwe było przechowywanie martwego towarzysza w baraku. I w jaki sposób poinformować rodziców zmarłego? Nikt w baraku jakoś się nie kwapił, by napisać list. Lauritz jęknął w duchu, bo te nieprzyjemne problemy spadały teraz na jego barki. Starał się jednak, jak mógł, by nie było tego po nim widać. Jeszcze tego samego wieczoru podjął się napisania listu do rodziców zmarłego, by można go było wysłać poranną pocztą, oczywiście pod warunkiem, że zamieć nie zatrzyma listonosza. Jeśli chodziło o zwłoki, trzeba było zawinąć je w brezent, mocno obwiązać liną i przenieść do wyjścia ze śnieżnego tunelu. Tam Lauritz i Daniel Ellefsen wezmą je na sanie, a następnie zorganizują tymczasowy pogrzeb w Finse. W szczegóły się nie zagłębiał i nikt też go o to nie pytał. Pogrzeb, w zwykłym rozumieniu, nie wchodził w rachubę. Pokrywa śniegu miała co najmniej trzy metry, a pod nią była wieczna zmarzlina. Kilka godzin później Lauritz i Daniel Ellefsen spotkali całą ekipę brygadzisty Hamrego przy wyjściu ze śnieżnego tunelu. Gdy położyli martwego towarzysza na saniach, Hamre wygłosił krótką, nieskładną mowę, podczas gdy wszyscy stali wokół sań ze spuszczonymi głowami i z kapeluszami w rękach. Potem odwrócili się na pięcie i bez słowa wrócili do tunelu. Lauritz i Daniel zaprzęgli się do sań niczym konie i zjechali na nartach do dużych stajni w Finse. Przechowywano tam narzędzia i materiały budowlane. Zbili trumnę, uważając, by była szczelna. Żadne gronostaje nie mogły dostać się do środka i okaleczyć zmarłego. Pochowali go pod kilkoma metrami śniegu, tak jak zwykle przechowywano mięso reniferów i ryby. W biurze na listach zatrudnionych Lauritz znalazł, niemal ku swemu rozczarowaniu, porządną notatkę z nazwiskiem i miejscem zamieszkania zmarłego. Był to niejaki Elling Ellingsen z Eidfjord. Siedział długo w pracowni, z piórem w ręku i gapił się na pustą kartkę papieru. W końcu wziął się w garść, zanurzył pióro w kałamarzu i zaczął prosto z mostu, że niniejszym ma przykry obowiązek poinformować, iż młody Elling zginął w wyniku zawału podczas prac w tunelu Torbjørn w pobliżu Finse. Nie przychodziły mu do głowy żadne słowa pocieszenia, bo żadne słowa i tak nic nie dają, bez względu na to, czy wypowiadał je pastor, czy inżynier. Wiedział to z własnego doświadczenia. A jednak spróbował. Napisał, że ich syn był jednym z ludzi, którzy poświęcili życie dla największego i najtrudniejszego w dziejach projektu budowlanego w Norwegii, i że wszyscy, którzy w niedalekiej przyszłości będą jechać pociągiem przez Hardangervidda, z całą pewnością będą wiedzieć, jak wielką i ważną pracą dla całej Norwegii było zbudowanie tej kolei. Przerwał. Zawahał się, gdy zdał sobie sprawę, że nie zna nowych przepisów
ubezpieczeniowych. Czy rodzina Ellingsenów dostanie jakieś odszkodowanie? Było zbyt późno, by zadzwonić do głównego biura i zapytać, ale chciał już mieć ten list za sobą, napisał więc, że pierwsza kwota z ubezpieczenia na życie w wysokości tysiąca koron zostanie wypłacona w najbliższej przyszłości z Bergens Privatbank, dalsze zaś informacje w tej sprawie nadejdą z biura spółki kolejowej w Voss. Na koniec jeszcze raz wyraził swe ubolewanie i zapieczętował kopertę. Natychmiast sporządził dyspozycję dla dyrektora banku Sievertsena, by wypłacić z jego prywatnego konta tysiąc koron dla rodziny Ellingsenów z Eidfjord. Gdy miał już tę sprawę z głowy, westchnął z ulgą i pełen oczekiwań rzucił się na grubą kopertę od swojego wspólnika Kjetila Haugena. W ciągu ostatniego roku Kjetil zapewnił firmie kilka dużych projektów. Wszystko szło dużo lepiej, kiedy mieszkańcy Bergen zaczęli zdawać sobie sprawę, że budowa kolei zmierza ku szczęśliwemu zakończeniu i że wszystko inne to były tylko złośliwe plotki. Wcześniej tak silne związki z Koleją Bergeńską były nawet w pewnym sensie obciążeniem dla firmy Horneman & Haugen, lecz dla Lauritzen & Haugen stały się teraz największym dobrodziejstwem. Przede wszystkim, jeśli chodziło o nowe mosty i przystanie wokół Bergen, napływ zamówień był ogromny. A jednak natychmiast poczuł rozczarowanie, gdy tylko zaczął czytać. Organy decyzyjne w Bergen odrzuciły ich projekt nowej stacji kolejowej. To się nie mieściło w głowie. Ich nowy partner, architekt Jens Kielland, kształcił się w Niemczech, tak samo jak Lauritz, i natychmiast znaleźli wspólny język. Zarys projektu nowej stacji kolejowej stworzyli podczas bardzo wesołego wieczoru, kiedy to przez cały czas wpadali sobie w słowo, na koniec po niemiecku. Kjetil uważał, że należy to po prostu przemyśleć. Być może bergeńskie władze chciały czegoś, co sprawiałoby wrażenie bardziej nordyckiego. Odrzucony projekt miał raczej cechy średniowiecznego niemieckiego zamku. Jens kreślił już nowe projekty. Kjetil naszkicował również wytyczne, dzięki którym matka Maren Kristine mogłaby poczynić znaczne postępy w interesach, tak by nie wydawało się to „chciwe”. Domyślił się już, że matka Lauritza była w tej kwestii wrażliwa. Ale przeszkody istniały przecież po to, by je pokonywać – i dotyczyło to nawet Boga. Ten ostatni dowcip nie przypadł Lauritzowi do gustu. Kjetil na początek zarejestrował znak firmowy z tekstem i obrazem. Marka nosiła nazwę „Frøynes” – napis srebrnymi literami na czarnym tle – a do tego dochodził wizerunek wikińskiego domu na cyplu przy fiordzie. Turyści powinni się nauczyć, że właśnie o coś takiego należy pytać i że to Frøynes i nic innego jest à la mode. To był pierwszy krok. Drugim krokiem było sprawienie, by dwa najlepsze sklepy w mieście przyjmowały wyroby z Frøynes w komis, sprzedawały je najdrożej, jak tylko się da, i zatrzymywały dwadzieścia pięć procent dla siebie. To był zysk na wielu etapach. Nie trzeba było tyle zajmować się sprzedażą, lecz mimo to sprzedawało się więcej. I za wyższą cenę.
Trzeci krok polegałby na tym, by w gospodarstwie zbudować długi dom w wikińskim stylu, z zewnątrz sprawiający wrażenie starego, najlepiej ze smoczymi głowami i tego typu ozdobami, lecz oczywiście z nowoczesną izolacją i większymi oknami, oświetleniem i dwoma wielkimi kominkami. Matka mogłaby tam organizować pracę przez całą zimę. A latem członkowie rodziny mieszkający w mieście, ponieważ było ich coraz więcej, mogliby wykorzystywać ten długi budynek jako dom letniskowy. Wszyscy mieszkańcy Bergen pragnęli mieć obecnie takie miejsce gdzieś na wyspach, żeby dzieci mogły zdrowo spędzać lato. Kjetil uważał, że pod tym względem można by jak najbardziej połączyć przyjemne z pożytecznym. Wydawało się dość oczywiste, że przy takich usprawnieniach i inwestycjach obroty Frøynes mogłyby się zwiększyć siedmio-, ośmiokrotnie. Równie oczywiste było – jak ze zdumiewającą przenikliwością rozumował Kjetil – że bynajmniej nie są to argumenty, które zrobią wrażenie na bogobojnej Maren Kristine. Dlatego była pewna bardzo ważna rzecz, którą należało przedstawić matce, i było to zadaniem syna, nie zaś jego partnera. Mogłaby zatrudnić wszystkich sąsiadów i krewnych i w ten sposób rozpowszechniać dary boże również na nich. Osterøy była bardzo biedną wyspą, a teraz los wielu tamtejszych ludzi mógłby się znacznie poprawić. Jakże matka mogłaby się temu sprzeciwiać? Tak, raczej nie wchodziło to w rachubę, przyznał Lauritz. Jednak materialistyczny sposób myślenia Kjetila bez względu na to, jak logiczny się wydawał Lauritzowi, był bardzo odległy dla jego matki. Dla niej ubóstwo było czymś w rodzaju centralnej części duchowego życia, jakby jakimś błogosławieństwem dla tych, których Bóg kocha najbardziej: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego”. Nie dało się przewidzieć, jak zareaguje na wszystkie te rewolucyjne propozycje, napisał w odpowiedzi Kjetilowi. Jednak argument, że mogłaby się dzielić z innymi, powinien mocno podziałać na kogoś o tak surowych religijnych poglądach. Przypomni jej, jak to na przykład „Den gode Hensikt” pomogła im w najtrudniejszych momentach. Poza tym, jeśli Bóg pobłogosławił matkę tą artystyczną zdolnością, to nie mogło sprzeciwiać się Jego zamiarom, że z jej pomocą dopomoże kuzynkom i swej szwagierce Aagot. Dlaczegóż nie miałaby poratować innych ludzi w potrzebie w swym najbliższym otoczeniu na wyspie? To ją powinno przekonać. Sam był przekonany, że to prawda. Teraz gdy już załatwił sprawę listu do Kjetila, napisał krótko do zaprzyjaźnionego architekta Jensa, żeby stworzył projekt budynku, który będzie niższy, cięższy i bardziej nordycki, lecz nadal opatrzony dwoma wieżami, co do ozdób zaś, to powinien uwzględnić norweskie symbole w formie kamiennych reliefów, lwa z toporem, uskrzydlone koło norweskiej kolei i może jeszcze do tego jakąś łódź wikińską, albo lepiej dwie. Następny list adresowany był do banku. Kolejny do jego nowego przyjaciela, szkutnika Halfdana Michelsena, jeszcze jeden zaś do właściciela zakładu powroźniczego Christiana Cambella Andersena.
W praktyce taka praca przy biurku stała się jego głównym zajęciem w ciągu ostatniej zimy w Finse. Nie miał w związku z tym wyrzutów sumienia, ponieważ jego jedynym zadaniem o tej porze roku było wykonywanie pomiarów w tunelu Torbjørn. Poza tym taka praca biurowa przyniesie owoce w przyszłości. Lauritzen & Haugen w ostatnim roku zwiększyła obroty o sto siedemnaście procent i choć najbardziej przysłużył się temu Kjetil, to i Lauritz miał w tym jakiś udział, pracując na odległość. Musi jeszcze zdążyć napisać list do pracowni żaglomistrzowskiej, zanim pójdzie spać. W środy listonosz zwykle przychodził wcześniej. W lutym, gdy tylko szreń stwardniała i zaczęło się przedwiośnie, brygadzista Hamre co niedzielę wyprowadzał swoją grupę robotników, by szukać zwłok Juel-Hansena. Nie tylko szacunek dla zmarłego i chrześcijańska troska skłaniały jego i jego ludzi do systematycznych poszukiwań – najpierw na odcinku do Hallingskeid, a potem w coraz szerszych kręgach, w zupełnie innych stronach. Spółka kolejowa wyznaczyła nagrodę w wysokości tysiąca koron dla tego, kto odnajdzie zwłoki. I również nie zrobiła tego z szacunku dla zmarłego i chrześcijańskiej troski. Juel-Hansen miał przy sobie około dwudziestu pięciu tysięcy koron w specjalnej kasetce na pieniądze, którą nosił w uprzęży na plecach. Po kilku miesiącach poszukiwania wydawały się daremne. Hamre jednak się nie poddawał. Z początkiem czerwca, gdy nie dało się już chodzić po szreni i można się było przemieszczać wyłącznie na nartach, co zresztą również nie odstraszyło Hamrego, pewnego niedzielnego popołudnia zszedł do Finse i odszukał Lauritza. Wydawało się, że jest w podniosłym nastroju. – Znalazłem go – poinformował szorstko. – A przynajmniej znalazłem kasetkę na pieniądze i jego narty. – Daleko stąd? – spytał Lauritz. – Nie, ale w złym kierunku, w dół, w stronę Finsevand. Jeśli pan inżynier byłby tak miły i wziął ze sobą małą pulkę, może moglibyśmy go stamtąd zabrać. Na pewno leży gdzieś w pobliżu. – A więc nie sprawdziłeś tego? – spytał ze zdziwieniem Lauritz. – A to dlaczego? – Dlatego, bo mówi się, że miał w kasetce dwadzieścia pięć tysięcy koron. Z początku Lauritz nie zrozumiał, co miało oznaczać to stwierdzenie. Wszystko jednak się wyjaśniło, gdy ciągnąc za sobą pulkę, razem z Hamrem i Danielem Ellefsenem dotarł do miejsca, w którym widać było wystającą ze śniegu parę nart, a obok czarną kasetkę, na której słońce roztopiło śnieg.
– Tutaj! – powiedział Hamre, wskazując na ślady własnych nart w miejscu, w którym zawrócił. – Tu się zatrzymałem, jak widzicie. I wróciłem do Finse. Ale teraz, kiedy już mam świadków, możemy iść dalej. Kasetka wydawała się nietknięta, nie była jednak zamknięta na klucz. Gdy Lauritz otworzył zamarznięty, skrzypiący zamek, szybko mógł się przekonać, że w środku jest pełno banknotów. Zapewne cała suma, bo dlaczego jakiś złodziej miałby się zadowolić mniejszą kwotą? Wydawało mu się jednak wyjątkowo niestosowne liczenie pieniędzy, zanim odnajdą samego Juel-Hansena. On, albo raczej jego resztki, musiały przecież być gdzieś w pobliżu. Nie musieli długo szukać. Leżał pięćdziesiąt metrów dalej, przy dużym kamieniu, za którym próbował się schronić. Obok znaleźli butelkę z na wpół wypitym piwem i kilka kanapek. Dziwne, że lisy i kruki go nie znalazły. Zwieźli zwłoki i kasetkę z pieniędzmi do Finse. W biurze Lauritz i Daniel dla porządku przeliczyli pieniądze. Suma się zgadzała, było tam dwadzieścia sześć tysięcy czterysta trzy korony. Lauritz wypisał kwit wypłaty i dał go do podpisania brygadziście Hamremu, a następnie odliczył tysiąc koron i mu je przekazał. Hamre przyjął te pieniądze z wielką powagą i nie okazując radości. – Co zrobisz z tymi pieniędzmi? Chyba nie przepijesz w knajpie? – spróbował zażartować Daniel. – Cholera, gdzie tam, panie inżynierze! Połowę dołożymy do akordu, a połowę wyślemy rodzicom tego nieszczęsnego chłopaka, Ellinga – odparł z powagą Hamre, uniósł kapelusz i wyszedł. W drzwiach jeszcze się odwrócił. – Do diabła, nie będzie knajpy, póki się nie przebijemy z tym przeklętym tunelem – powiedział. – Ostatnio wolno nam idzie, ale do połowy lipca się przebijemy, obiecuję. Wtedy będzie knajpa. I po tych słowach poszedł. – Znów mamy zwłoki na zewnątrz – przypomniał Daniel. – Gdzie je wyślemy, do Voss czy do Haugastøl? – Nie wiem – przyznał Lauritz. – Chyba będziemy musieli zadzwonić i zapytać. To był urzekający widok, coś, co Lauritz w ciągu ostatnich czterech lat widział tysiące razy w swoich snach i na wpół sennych marzeniach na jawie. Właśnie zdejmowano ostatnie rusztowania z mostu Kleivebron. Dopiero teraz można było zobaczyć, jaki jest piękny. Powyżej jasnobłękitne niebo, niemal bezchmurne, niżej zaś spieniony wodospad, w którym wciąż huczały wody z wiosennych roztopów. To było jak cud, choć przez cały ten czas wiedział, że most będzie wyglądał właśnie tak. Znał w nim każdy kamień. Jednak rysunki i rzeczywistość to nie to samo. I chodziło o coś więcej, nie tylko o mosty.
Transporty konne z drewnem z rusztowań szły niekończącym się szeregiem, niczym karawana ciągnąca się od miejsca budowy i dalej w dół, w dolinę. Miał ochotę siedzieć tu tak długo, aż wszyscy znikną i jedynym, co pozostanie, będzie sam most. Wyglądał tak, jakby mógł podźwignąć dziesięć pociągów jeden na drugim. A pewnie mógł jeszcze więcej. Mimo swojej siły był piękny! Lauritz zadawał sobie pytanie, czy to najważniejsza chwila w jego życiu jako inżyniera. Jego największa chwila jako człowieka miała być zupełnie inna – w niedalekiej przyszłości, jeśli plany jego i Ingeborg się powiodą i staną rzeczywistością. Ale jako inżyniera? Tak, bez wątpienia. Niebieskie niebo, biały, spieniony wodospad, szary kamienny łuk nad przepaścią. Na nizinach on, czy jakikolwiek inny inżynier, zbudowałby taki most w rok. Tu na górze to było coś zupełnie innego. Osiem miesięcy zimy. Zamiecie wiejące z prędkością do czterdziestu metrów na sekundę, lód, który mógł wedrzeć się i rozsadzić najmniejsze zagłębienie. Z tego, co wiedział, na świecie nie istniało nic podobnego. Amerykanie nigdy nie zdołaliby tego zbudować, nawet wykorzystując Chińczyków. Przy pracach nad mostem Kleivebron nie poświęcono ani jednego ludzkiego życia. Przez całe cztery lata. Próbował zapisać w pamięci tę chwilę, zachować ją w głowie jak kinematograficzny obraz, który będzie mógł odtwarzać sobie w każdym miejscu i czasie przez resztę życia. Ktoś walnął go w plecy tak mocno, że aż się zatoczył i musiał zrobić krok do przodu. Nie miał wątpliwości, kto to mógł być. – To zrobiliśmy diabelnie dobrze. I co na to powiesz, inżynierski szczeniaku?! – ryknął Johan Svenske. – Tak, ty kolejowy oberwańcu. To zrobiliśmy diabelnie dobrze – odparł Lauritz. – I mam w plecaku cztery butelki whisky na wieczór. – Cztery butelki? Podwójny przydział i do tego w środę! Ale najpierw musimy skończyć robotę. Do tej pory ani kropelki. Tak? – Tak, to się wydaje sensowne. A w ogóle, to siadaj. Mam dla ciebie propozycję. Usiedli obok siebie na płaskiej skale wystającej na kilka metrów nad dziki wodospad i znów spojrzeli na most, obaj równie oczarowani. – Kolej Bergeńska wkrótce zacznie jeździć. Co będziesz teraz robił, Johan? – zapytał Lauritz. – A diabli wiedzą – odparł Johan, drapiąc się po czarnej brodzie. – Jestem i będę kolejowym oberwańcem, wiesz przecież. Ruszę dalej i tyle. Życie się toczy, póki się nie skończy.
– Chciałbym cię zatrudnić. Stała posada w Bergen – powiedział Lauritz, nie wiedząc, jaka będzie reakcja. Brał pod uwagę wszystko, wszystko było możliwe. Johan gapił się na niego zdziwiony, ale nie odpowiadał. Zamiast tego wypluł tabakę, wygrzebał z kieszeni puszkę i wziął nową szczyptę, przyglądając się intensywnie Lauritzowi, jakby próbował odgadnąć, czy to wszystko było żartem. Jednak fakt, że wziął nową szczyptę tabaki, z całą pewnością świadczył o tym, że miał jakąś poważną sprawę, nad którą się zastanawiał. – Stałe zatrudnienie? Niech mnie diabli! Jak wiesz, wolę akord – odparł w końcu i wypluł potężną brązową strużkę śliny zmieszanej z tabaką, którą połknął biały wodospad w dole. Mimo wszystko to jest zachęta do negocjacji, ocenił Lauritz. – Ile możesz najwięcej zarobić w ciągu miesiąca tu na górze, Johan? – spytał. – Jeśli akord jest dobry, a granit nie okaże się nieoczekiwanie wredny, to może wyjść i siedemset koron. I to wcale nie tak źle, tyle człowiek nie zarobi ze stałą pensją u jakiegoś wyzyskiwacza. – Można tyle zarobić – zaprotestował ostrożnie Lauritz, bo czuł, że teraz porusza się już po niepewnym gruncie. – Proponuję ci miesięczną pensję w wysokości dziewięciuset koron za pracę jako brygadzista w firmie budowlanej. A to oznacza dziewięćset koron każdego miesiąca w roku, pensje nawet wtedy, kiedy są burze albo leje jak z cebra i wszyscy muszą siedzieć w baraku. Jest tylko jeden haczyk. – A jaki to haczyk? – spytał podejrzliwie Johan. – Musisz osiąść w Bergen. Firma załatwi ci mieszkanie. – Wtedy to już naprawdę będę Norwegusem! – W sumie to tak. Ale ja nie widzę jakichś istotnych wad w byciu Norwegusem. Johan się roześmiał i pokręcił głową. – No nie, ale przecież ty, do diabła, nie masz żadnego wyboru! – mruknął nadal zamyślony, a może raczej ze sceptycyzmem. – Masz żonę i dzieci? – spytał Lauritz, chociaż znał odpowiedź. – Tak, i dobrze ich utrzymuję. Ale widuję ich o wiele za rzadko. Mam babę i dwójkę dzieciaków, pięć i sześć lat. – No to pójdą do szkoły w Bergen i zanim się zorientujesz, będą Norwegusami. A po pracy zwykle będziesz wracał do domu, do rodziny, przynajmniej jeśli będziemy realizowali
projekt w pobliżu Bergen, a tam jest dużo do roboty – dalej ostrożnie przekonywał go Lauritz. – A jaka to będzie robota? – Taka sama jak teraz. Mosty i tunele. Ja kreślę i mierzę, ty jesteś brygadzistą i jak zwykle ustalasz, kogo chcesz mieć w ekipie. – Brzmi nawet nie najgorzej – odezwał się Johan po długiej chwili namysłu. – A dostanę też to, co się nazywa urlop? – Dziesięć dni płatnego urlopu, co roku. Nie licząc Bożego Narodzenia i Wielkanocy. – Ale co to u diabła jest! Jak to możliwe, że stać cię na to, by składać mi taką wielkopańską ofertę? – Znasz Horneman & Haugen, firmę inżynierską, która wybudowała tunel Gravehal i mnóstwo innych rzeczy tu na górze? Ta firma nazywa się teraz Lauritzen & Haugen. Jestem właścicielem znacznej jej części. I potrzebuję ludzi takich jak ty. Robotnicy z Kolei Bergeńskiej są najlepsi, a ty jesteś najlepszym wśród nich. Stąd ta wysoka pensja, mieszkanie i urlop. Tak to będzie w przyszłości wyglądać. – No to zostałeś kapitalistą! – Tak, możliwe, że tak na to patrzysz, Johanie. Ale teraz się zastanów, bo jeśli jestem kapitalistą, to takim z nowego stulecia. Nie tylko popieram powszechne prawo głosu, również dla kobiet i... – Co? Baby mają głosować?! – Tak, tak sądzę... Ale uspokój się teraz, Johan. Pomyśl o tej propozycji, pomyśl, że jesteśmy przyjaciółmi na całe życie po tym, jak zbudowaliśmy ten most. Nikt nie zbudował takiego mostu. Ale chcę, żebyśmy zbudowali kolejne. I pomyśl o tym, co by to oznaczało dla twojej rodziny. Będziesz miał ze mnie równie dużo pożytku jak ja z ciebie. Johan oparł głowę o kolano i zastanawiał się tak, że wyglądał, jakby go to bolało. Trwało to może jakieś pół minuty, jak dla Lauritza nieznośnie długo, nim wreszcie się wyprostował i wyciągnął swoją wielką łapę. – Masz tu łapsko, kapitalistyczny draniu! – powiedział z szerokim, brązowym od tabaki uśmiechem. I oczywiście gdy ściskał rękę Lauritza, spróbował ją zmiażdżyć.
XVII INGEBORG KILONIA LATO 1907 Obie przyjaciółki siedziały na pokładzie dziobowym „Hohenzollerna”, prywatnego statku cesarza, i swobodnie rozmawiały o rzeczach, które ich najbliższe otoczenie wprawiłyby w głęboki szok. Każda z nich planowała własny skandal. Podczas Kieler Woche obie zaliczały się do śmietanki towarzyskiej, a w związku z tym miały wolny wstęp na pokład „Hohenzollerna”, gdzie były najlepsze miejsca. Siedziało się wysoko, z góry roztaczał się widok na cały port jachtowy i szeregi szarych okrętów wojennych z wywieszonymi flagami sygnałowymi. Dalej wzdłuż pirsu cumowały największe jachty biorące udział w regatach, pięć łodzi należących do rodziny cesarskiej, a za nimi wszystkie pozostałe. Dopiero co obserwowały przybycie amerykańskiego jachtu, należącego do jednego z nowych zawodników w tym roku. Wpłynął do portu z dużą szybkością i dotarł do miejsca, gdzie powinien przybić do nabrzeża. Im później ktoś się zjawiał, tym było ciaśniej, więc musieli się uwijać. Angielska łódź, która dotarła jakąś godzinę wcześniej, również nie miała łatwo. W tej klasie jachtów już tylko jedno zarezerwowane miejsce pozostawało wolne. Ingeborg panowała nad emocjami, nie okazywała zdenerwowania i próbowała skupić się na planowanych skandalach. Być może nieprędko będą mogły ponownie się spotkać. Christa miała uciec następnego dnia – podczas biegu regatowego, kiedy jej ojciec będzie pływał po morzu na pokładzie „Die Valkyrie” i nie będzie miał najmniejszych szans, by jej w tym przeszkodzić. Nie był to jedyny powód, dlaczego wybrała właśnie ten moment. Podobnie jak jej siostry, Christa przywiozła ze sobą do Kilonii pokaźny bagaż, a w przyszłości mogła potrzebować ubrań. I raczej nie po to, by się w nie stroić; gdy już dotrze do swego awangardowego artysty w Berlinie, będzie mogła zamienić je na pieniądze. Podobnie było ze wszystkimi jej prywatnymi klejnotami, które oczywiście pozwolono jej zabrać ze sobą do Kilonii. Oczekiwano od niej przecież, że będzie olśniewać swą urodą i podczas każdej kolacji zjawi się w nowym stroju i będzie nosić biżuterię. To, że przed hotel Kaiserhof zajedzie wynajęty automobil i jakaś młoda dama w kapeluszu z woalką wsiądzie do niego i odjedzie, nie powinno wzbudzić jakiegokolwiek zainteresowania w tłoku i zamieszaniu panującym przed wejściem. A potem już jej nie będzie! W Hamburgu wsiądzie do pociągu do Berlina, a tam na dworcu kolejowym będzie czekał na nią Franz. Analizowały ten plan jakieś sto razy, a przynajmniej takie odnosiły wrażenie, lecz nie znalazły nic, co mogłoby pójść nie tak. Jeśli pechowo natknie się na jakiegoś krewnego albo znajomego, będzie mogła powiedzieć, że ogarnęła ją kobieca słabość, uniesie rękę do skroni, trochę poudaje i każe szoferowi zamknąć drzwi. Później nie będzie miało to już żadnego znaczenia, wieczorem wybuchnie skandal. Jej ślad będzie się przecież urywał w Hamburgu. Nie, nic nie mogło się nie udać. Ingeborg żałowała, że nie może przy tym być i po raz ostatni się pożegnać. Ale było to przecież niemożliwe. Będzie musiała udawać, że zupełnie nic o tym nie wiedziała, i sprawiać
wrażenie równie „zszokowanej” jak inni. Będzie siedziała dokładnie tu, gdzie siedzą teraz, i będzie przyglądać się regatom i udawać, że niepokoi się nieobecnością swej najlepszej przyjaciółki. Snucie intryg przerwało im jakieś zamieszanie przy wejściu do portu. Ludzie wokół nich wstali i podeszli do relingu, by mieć lepszy widok. Pospieszyły, by zrobić to samo. Nadpływał właśnie jakiś duży jacht, nie przypominał żadnego innego ze startujących w największej klasie. I miał norweską flagę! Puls Ingeborg przyspieszył, serce biło jej w piersiach tak mocno, że trudno jej było oddychać. Krótkim skinieniem głowy potwierdziła Chriście, że to Lauritz. Wśród widzów na pokładzie „Hohenzollerna” rosło napięcie, ktoś coś pokazywał i gestykulował, jakaś wystraszona kobieta zasłoniła usta dłonią. Norweska łódź płynęła o wiele za szybko! I ryzykowała, że z pełną siłą wbije się między pomosty i przycumowanych konkurentów. Jednak w ostatniej chwili, tuż przy „Hohenzollernie”, Norwegowie wykonali zdumiewający manewr. Wykonali ciasny zwrot z tak potężnym przechyłem, że przez chwilę widać było kil i dużą część dna – ciemnoniebieskiego i oddzielonego białym pasem biegnącym wzdłuż burt. Gdy łódź odzyskała równowagę, stanęła całkowicie nieruchomo, z dziobem prosto pod wiatr i z trzepoczącymi żaglami. Gdy członkowie załogi ściągnęli grot i obwiązali go prowizorycznie wokół bomu, łódź majestatycznie powoli okręciła się z pomocą foka w stronę pierwotnego kursu. Teraz widoczna była tabliczka z nazwą na rufie. Wielkie złote litery układały się w „Ran”, a poniżej mniejsze w „Bergen”. – Ran to żona boga morza Ägira – wyszeptała Ingeborg do Christy. Karkołomny manewr zrobił na nich równie silne wrażenie, jak na pozostałych. Popołudniowe promienie słońca połyskiwały na lśniącym, brązowym kadłubie z mahoniu. „Ran” powoli i z godnością minęła „Hohenzollerna”, zmierzając na zarezerwowane miejsce. Członkowie załogi pospieszyli wywieszać odbojniki na burtach, a jeden z nich przeszedł z bosakiem na dziób. Ten wyczyn udał im się idealnie, prędkość zaś była tak dobrze wyliczona, że wielki jacht wsunął się na swoje miejsce, nawet nie dotykając sąsiadów i nie uderzając w pomost. Norwegowie, wszyscy ubrani w niebieskie wzorzyste swetry i białe spodnie, otrzymali gromkie brawa zarówno z pomostu, jak i od widzów z pierwszej klasy na pokładzie „Hohenzollerna”. Jakiś podekscytowany mężczyzna stojący obok Ingeborg i Christy wyjaśnił, że było to najbardziej profesjonalne przybicie do kei, jakie widział w swoim życiu, i że to niesamowite, iż ktoś był w stanie manewrować dwudziestopięciometrową łodzią, z pewnością ponaddwudziestotonową, jakby to była jolka. Ci norwescy wikingowie mogli być twardym orzechem do zgryzienia dla przyzwyczajonej do zwycięstw cesarskiej rodziny. – Chodź – szepnęła Ingeborg. – Pójdziemy się przywitać. Coś takiego absolutnie nie może się wydać niestosowne; to przecież nasi znajomi. Tymczasem nie one jedne chciały zobaczyć „Ran” z bliska. Przy trapie już ustawiła się kolejka, a na pomoście tłok był jeszcze większy. Upłynęło nieznośnie dużo czasu, nim
przepraszając ludzi przed nimi, udało im się wreszcie przecisnąć do jachtu, na którym załoga pełną parą zwijała żagle i naciągała umocowane do boi cumy rufowe, a od dziobu wiązała je do pachołków na pomoście. Zobaczyła go stojącego w najdalszym końcu kokpitu. Wprawnymi ruchami zwijał między łokciem a kciukiem cienką linę, zapewne jakiegoś szota. Zawołała go i pomachała. Dostrzegł ją i wyskoczył z kokpitu, jakby chciał biegiem rzucić się przez pokład w stronę pomostu. Ale na szczęście zapanował nad sobą, zwolnił kroku i starał się zachowywać tak, jakby po prostu spotkał stare znajome. Gdy dotarł na dziób, stwierdził, że próba przeskoczenia na pomost nie jest zbyt mądrym pomysłem. Ludzie stali tam o wiele za ciasno obok siebie. Zamiast tego mocno chwycił za cumę i przyciągnął łódź jak najbliżej pomostu, tak by najpierw Christa, a potem Ingeborg mogły wejść na pokład. Pocałował je obie w rękę i poprowadził po pokładzie, przedstawiając im członków swojej załogi. Ta formalna procedura nieznośnie się przeciągała, ale oczywiście było to nieuniknione, bo na pomoście stała jakaś setka ciekawskich. Wszystko musiało przebiegać we właściwy sposób. – Pragnę przedstawić mojego przyjaciela i partnera w interesach: Kjetil Haugen, Bergeńskie Towarzystwo Żeglarskie. To moja niemiecka przyjaciółka Ingeborg von Freital, a to najlepsza przyjaciółka Ingeborg, Christa Freiherrin von Moltke. Pocałunki w ręce i ukłony. W ten sposób przedstawił po kolei Halfdana Michelsena, Jensa Kiellanda i Christiana Cambella Andersena. Znowu pocałunki w ręce i ukłony. Gdy ceremonia powitalna wreszcie dobiegła końca, Lauritz teatralnie wyciągnął rękę, wskazał w stronę kajuty i powiedział donośnym głosem, że zaprasza damy do obejrzenia salonów. Gdy zeszli na dół do salonu rufowego, szybko przeprosił Christę, przyciągnął do siebie Ingeborg i zaczęli się całować. O wiele za długo, jeśli wziąć pod uwagę plotkarskich widzów na pomoście, którzy prawdopodobnie liczyli sekundy. W końcu zmusiła się, by odsunąć go od siebie. – Chodź szybko. Musimy wyjść na górę i się pokazać! – napomniała go i rozpoczęła wesołą rozmowę z Christą, zupełnie o niczym. Na górze w kokpicie Lauritz wskazał znacząco na pięknie rzeźbiony rumpel, marzenie, o którym tak często pisał i które teraz stało się rzeczywistością. – Macie w podróży powrotnej miejsce na pokładzie dla damy? - spytała Ingeborg z takim wyrazem twarzy, jakby to była zwykła uprzejma konwersacja. – Tak, mamy mały kącik na skrajniku dziobowym – odparł w tym samym teatralnym
stylu. – Dobrze – powiedziała, udając, że ogląda jakiś interesujący szczegół w kokpicie – bo tym razem, w ten czy inny sposób, wybieram się z tobą do domu. A tak w ogóle, pożegnaj się z Christą. Jutro ucieka do swojego ukochanego. Lauritz ukłonił się uroczyście przed Christą, życzył jej szczęśliwej podróży i znów pocałował ją w rękę. Potem wszyscy troje zdali sobie sprawę, że nadeszła już pora, by niezamężne przecież kobiety zeszły z pokładu. Lauritz odeskortował je po pokładzie, a Kjetil pomógł mu przyciągnąć dziób do pomostu. – Teraz i ja mieszkam w Kaiserhofie – wyszeptał. – Wiem, ale nie oczekuj dziś w nocy wizyty – odszepnęła z uprzejmym uśmiechem. – Nie możemy ryzykować jutrzejszą kolacją, ojciec się jeszcze nie zdecydował. – A od czego to zależy? – Myślę, że od pierwszego biegu jutro. – To znaczy co? Mam wygrać czy uplasować się za cesarskimi mościami? – Najlepiej wygrać! Gdy dziób był już dostatecznie blisko, Lauritz wskoczył na pomost, a Kjetil przytrzymał dziób. Potem pomógł obu kobietom zejść na ląd – wprawnie chwytały jego dłoń, równocześnie przytrzymując się forsztagu. Tym samym wizyta dobiegła końca i nie wydarzyło się podczas niej nic, co można by uznać za skandaliczne. Tłok na pomoście trochę się zmniejszył, ale wciąż pojawiali się jacyś ludzie, a tu i ówdzie małe grupki domorosłych speców dyskutowały o niezwykłym kształcie nowej łodzi. Ingeborg i Christa zadarły nosy, jakby patrzyły w niebo, i ramię w ramię odeszły powoli, uważając, by nie zamienić ani słowa, póki ktoś mógł je usłyszeć. – Ale od was iskrzyło, kiedy się całowaliście. Myślałam, że się zapalę – zachichotała Christa, gdy doszły do wniosku, że są już bezpieczne. – Tak, to było naprawdę mocne uczucie – przyznała Ingeborg. – I pod kilkoma względami dziwne. To trochę jak z marzeniem, kiedy człowiek się zastanawia, czy w rzeczywistości będzie tego równie mocno doświadczał. No i później musieliśmy jeszcze odgrywać to przedstawienie i szybko wyjść na pokład, żeby zobaczyli nas ci wszyscy przyzwoici ludzie. – No tak. Na swój sposób to komiczne, że za wszelką cenę musimy uniknąć skandalu akurat dzisiaj. Nasz pierwszy skandal wybuchnie jutro – powiedziała Christa. – Ale musisz się
zgodzić, że chociaż to tylko teatr, to jest szalenie ekscytujący. Przed hotelem musiały się rozstać, bo pozostało tylko półtorej godziny, by się przebrać. Pierwszego wieczoru przed rozpoczęciem regat ich ojcowie zgodnie z tradycją zarządzili skromniejszą kolację, z bufetem dla najbliższych przyjaciół. Od tego typu imprez niezamężne młode damy absolutnie nie mogły się wykręcić. Graf von Moltke miał zresztą trzy córki, w tym narowistą Christę. Jednak jeśli chodziło o nią, to niemal stracił już nadzieję. Współczesną młodzież porywały buntownicze idee na przerażającą skalę. To było jak choroba. Mogło dopaść kogokolwiek, wysoko czy nisko urodzonego, mniej więcej tak jak zaraza. Szkoda tylko, że do zarażonych należała jego najstarsza córka. Gdy następnego ranka Christa nie pojawiła się na ich zarezerwowanym miejscu na pokładzie dziobowym „Hohenzollerna”, Ingeborg niemal naprawdę się zdziwiła. Poskarżyła się jakiemuś porucznikowi z załogi i spytała, czy nie mogliby jeszcze trochę poczekać, bo jej przyjaciółka Freiherrin von Moltke na pewno spóźni się tylko trochę. Porucznik ukłonił się sztywno i wyjaśnił uprzejmie, że statek odpływa zgodnie z rozkładem ustalonym przez cesarza. Poza tym start nastąpi punktualnie o godzinie 10.00. „Hohenzollern” dał sygnał parowym gwizdkiem i podniósł kotwice. Pierwszy postój planowany był przy samym starcie, między wysepką, na której stała armata, a dużą czerwoną boją kilkaset metrów dalej w morze. Wielkie jachty chaotycznie tłoczyły się przed linią startu. „Meteor” cesarza i „Iduna” jego żony, cesarzowej, jak zwykle wyglądały jakby przypadkiem ustawiły się do startu w najlepszych miejscach. „Ran” była najdalej z tyłu, jednak nietrudno było ją odróżnić dzięki refleksom na cudownie lśniącym kadłubie. Był słoneczny letni dzień, wiał lekki wiatr, według tablicy informacyjnej sześć metrów na sekundę. Gdy rozległ się wystrzał, wszystko wyglądało tak jak zwykle. „Meteor” i „Iduna” jednocześnie przecięły linię startu, za nimi książę Eitel Frederick na swoim „Friedrich der Grosse”, potem jego brat Adalbert na „Samoa III”, na koniec zaś książę Frederick William na „Angeli”. Zawsze tak się to zaczynało. Potem zrobił się tłok i walka o pozycję. Amerykańska łódź o dziwnej nazwie „Spokane” była bliska kolizji z angielskim „The Golden Eagle”, musiała wykonać dodatkowy zwrot i straciła czas. „Die Valkyrie” Heinricha von Moltke wystartowała dobrze, podobnie zresztą jak „Ellida” ojca Ingeborg, „Krupp” Bohlena oraz „Bertha” Halbacha. Jednak „Ran” dalej pozostawała daleko z tyłu. „Ran” rzeczywiście przecięła linię startu ostatnia, z pozoru najwolniej, i z jakiegoś powodu załoga nie wciągnęła foka i płynęła tylko na grocie. Poza tym Norwegowie wybrali zupełnie inny kurs niż pozostałe towarzystwo, które grzecznie ustawiło się za rodziną cesarską. Przez swoją teatralną lornetkę Ingeborg widziała, jak Lauritz i jego ludzie teraz wreszcie wciągają foka, lecz równocześnie zostają coraz dalej w tyle. Ingeborg nie wiedziała, co o tym myśleć. W swoich listach Lauritz był tak pełen nadziei. Młody porucznik, który złajał ją, gdy chciała zmieniać ustalony przez samego cesarza
porządek, niby to przypadkiem znalazł się w pobliżu i stanął przy relingu. W ręce trzymał wielką wojskową lornetkę. Wyglądało, jakby od czasu do czasu coś kontrolował, mruczał pod nosem i kiwał głową. Ingeborg była przekonana, że odgrywa przed nią przedstawienie, i zdecydowała, że chwyci przynętę. Była jednocześnie zaciekawiona i niespokojna. Co ten Lauritz wyprawia? Wstała i bez wahania podeszła do porucznika, który udawał, że nie zauważył, iż się do niego zbliżyła. – Przepraszam, że przeszkadzam, panie poruczniku... – zaczęła. Odwrócił się szybko i wydawał się niemal autentycznie zdumiony. – Ależ oczywiście, panienko. Czym mogę służyć? – Czy byłby pan tak miły i opowiedział mi trochę, co się dzieje tam dalej? Ma pan przecież taką dużą lornetkę. – Ależ oczywiście. Czy panienka ma jakichś znajomych wśród zawodników? – Tak, mój ojciec płynie „Ellidą” i zastanawiałam się, jak mu idzie. Wysłuchawszy kilku nic nie wnoszących wyjaśnień, zapytała, co powinna myśleć o tej nowej norweskiej łodzi. Porucznik natychmiast się zapalił. Norwegowie celowo z początku ustawili się jako ostatni, wyjaśnił jej. Powód był taki, że chcieli zaskoczyć pozostałych, wybierając zupełnie inną drogę. Poszli wyżej pod wiatr i w związku z tym mieli teraz dłuższy odcinek do pokonania, lecz przy odrobinie szczęścia, a może było to coś, co przewidywali, znacznie zwiększą szybkość. Zerknął przez lornetkę, by coś sprawdzić, kiwnął potwierdzająco głową i zaczął wyjaśniać. Powinna zauważyć, że „Ran” faktycznie płynie znacznie szybciej niż pozostałe jachty, ma dużo większy przechył, do tego stopnia, że widać kawałek niebieskiego dna. Nie najgorzej przy tak słabym wietrze. Najwyraźniej z tymi Norwegami nie było żartów. A zresztą to bardzo interesująca łódź. – Tak, niewątpliwie brzmi to bardzo interesująco – odparła Ingeborg. – Czy pan porucznik byłby tak miły i dotrzymał mi towarzystwa? Mam przecież wolne wcześniej zarezerwowane miejsce. Stawiała go tym samym w niezręcznej sytuacji i to ją bawiło. Gdy powiedziała mu, że jej ojciec płynie na „Ellidzie”, to tak jakby się przedstawiła. Wszyscy, którzy wiedzieli cokolwiek o regatach w Kilonii – a porucznik na pokładzie „Hohenzollerna” bez wątpienia zaliczał się do tych kręgów – potrafili z pamięci wymienić właścicieli wszystkich jachtów startujących w klasie cesarskiej. Tak więc wiedział, kim jest, choć udawał, że nie wie. A zwykłemu porucznikowi nie wolno było na pokładzie „Hohenzollerna” spoufalać się z pasażerami. Tak to wyglądało z jednej strony.
Ale z drugiej strony, przecież go poprosiła. Uprzejmość wymagała, by spełnił jej prośbę. Cokolwiek zrobi, w mniejszym czy większym stopniu i tak postąpi niestosownie. Zabawnie będzie zobaczyć, co wybierze. – Czy może mógłbym przynieść panience coś odświeżającego? – spróbował ratować się z niezręcznej sytuacji. – Tak, panie poruczniku. Bardzo chętnie. A może zechciałby pan wypić ze mną kieliszek reńskiego wina? I przy okazji opowiedzieć mi trochę o regatach? Byłoby mi bardzo miło. Dokręciła śrubę. Męczył się. – Dopilnuję, by natychmiast podano panience kieliszek reńskiego wina – powiedział i spróbował odejść. Ale tak łatwo jej się nie wywinie. – To by było niezwykle miłe, panie poruczniku – powiedziała z najłagodniejszym ze swoich uśmiechów. – Ale proszę mi obiecać, że pan wróci i opowie mi wszystko o tych regatach. Tak bardzo chciałabym więcej zrozumieć! Zasalutował i zniknął. To do takich rzeczy ją wychowano, pomyślała. Urodziła się, by całe życie spędzić w taki sposób. Gierki i fałsz. Miała to wszystko w małym palcu. Wkrótce będzie prowadzić inne życie, w dalekiej Norwegii, w mieście Bergen, w małym domku przy ulicy, która nazywa się Alleestrasse i na fotografiach wygląda tak, jakby znajdowała się w małym niemieckim miasteczku. Czy w Bergen mieli uniwersytet? Na pewno, to było przecież drugie co do wielkości miasto w Norwegii. Ale czy był tam fakultet medycyny? Pewnie tak. Zabawne, że porucznik wciąż zwracał się do niej „panienko”, choć zorientował się już, kim jest. Ciekawie będzie zobaczyć, jak postąpi, gdy wkrótce, niby to przypadkiem dowie się, że musi zmienić formę, w jakiej należy się do niej zwracać, i przeprosić za swą wcześniejszą gafę. Czy to więzienie konwenansów było dla mężczyzn równie straszne jak dla kobiet? W imię sprawiedliwości należało mimo wszystko zadać sobie takie pytanie. Ale odpowiedź brzmiała „nie”. Mężczyźni wciąż mieli wszystkie przywileje i upłynie ze sto lat, nim uda się to zmienić. Porucznik wrócił, prowadząc za sobą kelnera, który przyniósł kieliszek reńskiego wina i mały dostawiany stoliczek. – Wracam do panienki zgodnie z rozkazem – oświadczył szarmancko i zasalutował. – Proszę o pozwolenie zajęcia miejsca obok panienki!
– Ależ proszę bardzo, panie poruczniku – zaświergotała. – Bardzo proszę, niech mi pan opowie, jak wygląda sytuacja. Właśnie zamierzał usiąść na krześle Christy – dobry Boże, w tej chwili zmieniało się całe jej życie! – lecz zamiast tego w dwóch skokach dopadł do relingu i uniósł lornetkę. Oby jej się udało. Oby automobil nie złapał gumy, oby matka nie weszła jej w drogę albo nie wydarzyło się coś innego! – Zbliżają się teraz do pierwszej boi i doszło do kilku dramatycznych zmian – zrelacjonował porucznik, wracając. – Ależ bardzo proszę, panie poruczniku, niech pan usiądzie – powiedziała. – Do jakich to zmian? Uczestnicy regat byli już blisko pierwszej boi, zrelacjonował lakonicznie. Cesarz nadal prowadzi, jednak trzy jachty są dość blisko za nim. To Amerykanie, Norwegowie i być może również „Friedrich der Grosse”. Kąt patrzenia i znaczna odległość utrudniały określenie dokładnej względnej pozycji cesarza i cudzoziemców. Wciąż jednak jeszcze była nadzieja, bo następny odcinek trasy wymagał halsowania, a to najtrudniejsze w sztuce żeglarskiej – w najwyższym stopniu liczy się to, jak dobrze zgrana jest załoga. Najlepsi zaś żeglarze w Niemczech znajdują się przecież na pokładzie cesarskich jachtów. To pewnie dlatego zawsze do tych regat włączano tak długi odcinek do halsowania. Ingeborg zamrugała oczyma, udając, jakoby nie dostrzegła aluzji, że regaty są ustawione pod zwycięstwo rodziny cesarskiej. – A co pan sądzi o tej norweskiej łodzi, to przecież debiutanci? – zapytała. – Och! – odparł zrezygnowany porucznik, kręcąc głową. – Doprawdy, niełatwo to powiedzieć. To zupełnie nowa konstrukcja, pod paroma względami zupełnie odmienna od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. Gładki, wypolerowany mahoń, zapewne jakiś specjalny lakier na kadłubie i tylko jeden przedni żagiel. A pokład, na który my zwykle używamy wypolerowanego mahoniu, jest wymalowany jakąś białą szorstką farbą. Oczywiście nie jest to zbyt piękne, ale za to praktyczne. – Jak to? – spytała, tym razem zupełnie szczerze. – No cóż, to oczywiście pomaga załodze. Mokry, gładki mahoń jest, przepraszam za wyrażenie, diabelnie śliski. Jeśli trzeba zmienić przedni żagiel i wymaga to pośpiechu, to, no cóż... wolałbym wtedy poruszać się po szorstkiej powierzchni niż po pięknej. – Rozumiem. Czy coś jeszcze jest dziwnego w tej norweskiej łodzi? – Tak. Jej kształt! Jest o wiele smuklejsza, poza tym dziób jest wyżej, więc waży przypuszczalnie mniej niż pozostałe łodzie. Sporo bym dał, żeby zobaczyć ją w suchym doku, a niech mnie, przepraszam za wyrażenie, bo kil też ma inny kształt. Bardzo interesujące.
Przerwali im majtkowie chodzący wśród widzów z tabliczkami, na których podawano pozycje po minięciu pierwszej boi: 1. „Meteor” 2. „Ran” 3. „Spokane” 4. „Friedrich der Grosse” 5. „The Golden Eagle” 6. „Iduna” 7. „Angela” 8. „Ellida” 9. „Samoa III” 10. „Die Valkyrie” 11. „Bertha” – A więc mój ojciec jest ósmy – stwierdziła Ingeborg. – Zwykle kończy mniej więcej na takim miejscu. A Kruppie na swojej „Bercie” z reguły dopływa ostatni. Ale to znaczy, że Norwegowie z ostatniego miejsca awansowali na drugie? – Tak, zapewne wiedzieli, co robią, gdy wypłynęli jako ostatni i wybrali inną drogę. Ale teraz będzie długi odcinek z halsowaniem, wtedy pozycje znów się przetasują. Rodzina cesarska znacznie wtedy awansuje. A teraz naprawdę muszę prosić o wybaczenie, moja łaskawa Freiherrin. – Jak to?! Nie ma pan doprawdy za co przepraszać, panie poruczniku – odparła Ingeborg, szczerze zdziwiona, bo nie sądziła, że tak wcześnie okaże, że odkrył jej tożsamość. Chodziło zapewne o to, że użyła poufałego słowa Kruppie, a nikt, kto nie znał rodziny Kruppów, nie mógłby tak powiedzieć. – Jeszcze raz proszę o wybaczenie, moja łaskawa Freiherrin, ale dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że jest pani córką barona von Freital. Niezwykle mi miło, nazywam się Ernst Wolf. – Miło mi pana poznać, poruczniku Wolf. Ale proszę mi powiedzieć, co się teraz dzieje? Zapytała, jakby wcale tego nie wiedziała.
– No cóż, teraz będzie długi odcinek halsowanie, a wtedy, że tak to ujmę, ziarno oddzieli się od plew. „Hohenzollern” powoli będzie zawracał w stronę Kilonii, by ustawić się w idealnej pozycji do oglądania, gdy łodzie będą dopływać do celu pełnym kursem. Przepiękny widok, ze wszystkimi tymi balonowymi żaglami. Teraz to się nazywa spinaker, pomyślała. Ale faktycznie, wyglądają jak balony. – W takim razie zakładam, że przyszła pora na lunch. Mam zarezerwowany stolik. Czy pan porucznik Wolf uczyniłby mi tę uprzejmość i zajął miejsce mej przyjaciółki, Christy von Moltke, podczas lunchu? Była szatańsko złośliwa, wiedziała o tym. Gdyby usiadła przy jednym stoliku z członkiem załogi, wszystkim ludziom w salonie oczy wyszłyby z orbit. – Naturalnie, niezwykle schlebia mi pani miłe zaproszenie, moja łaskawa Freiherrin, jednak moja służba niestety mi to uniemożliwia. Po lunchu chętnie tu powrócę, na ostatnim odcinku to będzie niesamowity widok, zapewniam panią. Wstał, zasalutował i odwrócił się na pięcie. Różnica polega na tym, pomyślała, że gdy Lauritz przyjechał do Drezna, był całkowicie niewinny, w przeciwieństwie do tego oto optymistycznego porucznika o zwykłym nazwisku Wolf. Takich było na pęczki. W Norwegii nie mieli nawet zwyczajnej prostej szlachty, a co dopiero książąt, hrabiów czy baronów. To było bardzo kuszące. Tak będzie wyglądała przyszłość. W tym nowym, wielkim stuleciu nie tylko kobiety uwolnią się od tego z góry narzuconego porządku, lecz zrobią to również mężczyźni. Lauritz był pierwszym mężczyzną, ze wszystkich, jakich spotkała, który rozmawiał z nią jak równy z równym, jakby była mężczyzną, jakby to, co mówiła i myślała, rzeczywiście się liczyło. I nawet nie wiedział, co znaczy słowo mezalians! Opowiadał się za tym, by kobiety mogły być lekarzami, ot tak, po prostu. Tak, tak po prostu. Gdy zgłosiła się na fakultet medycyny w Dreźnie, wysłano do ich domu delegację do ojca, by z wielką dyskrecją odwieść ją od tej głupoty czy „kobiecego kaprysu”, jak się ktoś wyraził. Ojciec był wściekły. Nie na uczelnię, tylko na nią. Kiedyś się bała, że kocha Lauritza bardziej z powodu swoich zasad i z przyczyn politycznych niż ze szczerego serca – po prostu dlatego, że jest takim nowoczesnym człowiekiem, biednym chłopakiem z rybackiej rodziny z jednej z zapadłych dziur gdzieś w Europie, który za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności zdobył wykształcenie i udowodnił swą intelektualną przewagę nad niemal całą wyższą klasą, która bez wysiłku mogła ubiegać się o takie samo wykształcenie. Był nowoczesnym człowiekiem nowego stulecia, w pewnym sensie ideałem. I wtedy zadawała sobie pytanie, czy nie kocha po prostu tego ideału. Kiedy się całowali w salonie rufowym na „Ran”, znów zadała sobie to pytanie w chwili, gdy ich usta się spotkały. I w tej samej chwili znała już odpowiedź.
Po tych regatach będzie żyła razem z nim! W ten czy inny sposób. Z błogosławieństwem ojca i uroczystym ogłoszeniem zaręczyn już podczas bankietu z okazji zakończenia regat albo jako kobieta, która uciekła w skrajniku dziobowym na pokładzie niezwykle pięknego jachtu wracającego do domu, do Norwegii. A więc skandal. To było już postanowione. W ten czy inny sposób. Bez zainteresowania dziobała jedzenie i ostrożnie wypiła do lunchu tylko dwa kieliszki reńskiego wina. Gotowany łosoś, rzodkiewki, galaretka, majonez – że też nigdy nie mogli wymyślić czegoś nowego. Chodziło o to, iż uważano, że kobiety potrzebują delikatnego jedzenia, takiego jak gotowana ryba. A były tu głównie kobiety. Mężczyźni przecież żeglowali. Dwie godziny później – nieskończenie nudne dwie godziny – po nieciekawym lunchu w bardzo zwyczajnym towarzystwie i pogaduszkach w kawiarni statku, znów siedziała na swoim miejscu. Wiatr przybrał na sile, trudno jej było utrzymać na głowie swój śmieszny kapelusz z kompozycją z owoców. Jej suknia z krepowanego jedwabiu – czarno-biała, nawiązująca do flagi „Ellidy” – napinała się trochę za bardzo na brzuchu. Nowe buty były za ciasne i uwierały i trochę obtarła sobie stopy. Że też mogła się zajmować takimi małostkami, teraz gdy zbliżał się decydujący moment! „Hohenzollern” stanął na kotwicy w jednej trzeciej drogi do mety, z widokiem na boję w oddali. To tam łodzie miały wykonać ostatni zwrot i ruszyć do finiszu pełnym kursem. Porucznik Wolf stawił się punktualnie, zasalutował i poprosił o pozwolenie, by usiąść. Klasnęła w dłonie z udawanym zachwytem, a może po prostu z podekscytowania. – Tam w oddali będzie można zobaczyć – zaczął swoje sprawozdanie – pierwsze żagle balonowe. Czy wszystkie będą ozdobione czarnym orłem, czyli czy należą do rodziny cesarskiej, czy też są całkiem białe, tego się wkrótce dowiemy. Czy mogę mojej łaskawej Freiherrin coś podać? – Nie, ale dziękuję za troskę, poruczniku Wolf. Ma pan doprawdy bardzo mocną lornetkę. – Tak, ale z początku widać jachty jedynie jako niewielkie białe punkty, a wtedy raczej trudno dostrzec cesarskiego orła. – Kiedy pan się spodziewa, że się pojawią? – Mniej więcej za dziesięć minut. Nie, proszę poczekać! Uniósł lornetkę do oczu i intensywnie wpatrywał się w morze. – To wygląda jak czerwony żagiel! – poinformował podekscytowany. Ingeborg mocno zacisnęła powieki, żeby się nie rozpłakać. Wmawiała sobie intensywnie, że jest panienką z dobrego domu, która zawsze potrafi zapanować nad sobą. Przez dłuższą chwilę
nic nie mówiła. Porucznik od czasu do czasu unosił lornetkę do oczu i wydawał się coraz bardziej skonsternowany. – Widzi pan jeszcze jakieś żagle? – Nie, wciąż nie ma żadnych innych, tylko czerwony. Mijały minuty. Majtkowie znów przyszli z tabliczkami informacyjnymi, na których wypisane były pozycje: 1. „Ran” 2. „The Golden Eagle” 3. „Friedrich der Grosse” 4. „Meteor” 5. „Iduna” 6. „Ellida” 7. „Spokane” 8. „Angela” 9. „Samoa III” 10. „Die Valkyrie” 11. „Bertha” – Gratuluję, moja łaskawa Freiherrin. Pani ojciec awansował na szóste miejsce – powiedział porucznik Wolf. – Bardzo dziękuję – odparła. – W takim razie to będzie jedna z jego najlepszych pozycji, jaką udało mu się dotąd zdobyć. Ale proszę mi powiedzieć, czy ta norweska łódź nie jest daleko przed innymi? Porucznik natychmiast uniósł lornetkę do oczu. – Dobry Boże! – wybuchnął. – Cały ich żagiel balonowy to jedna wielka norweska flaga! Co za arogancja, co za skandal!
– Na czym polega skandal? – spytała zaniepokojona. – Są jakieś przepisy przeciwko norweskim flagom? – Nie, naturalnie, że nie. Ale mimo wszystko... – Co mimo wszystko? – Tak się po prostu nie robi. – Ale cesarz i jego rodzina mają przecież czarnego orła na swoich spinakerach? – To oczywiście coś zupełnie innego. Niechętnie panią poprawiam, moja łaskawa Freiherrin, ale to się nazywa żagiel balonowy. „Ran” przecięła linię mety, co ogłosił armatni wystrzał, na ponad dwadzieścia minut przed pozostałymi jachtami. Łódź wykonała zwrot, podpłynęła w stronę „Hohenzollerna” i opuściła flagę rufową na powitanie. „Hohenzollern” odpowiedział w sposób, który musiał wzbudzić sensację i zapewne nie byłoby to możliwe, gdyby nie chodziło o zwycięzcę: opuszczono cesarską flagę i znów ją wciągnięto. „Ran” odpowiedziała w taki sam sposób, zrobiła zwrot przez sztag, zmieniła foka i odpłynęła w stronę portu w Kilonii. Regaty były ekscytujące do końca, jednak wcześniejsza klasyfikacja utrzymała się już do mety. Cesarz Wilhelm II jeszcze nigdy nie uplasował się na tak odległej pozycji: był czwarty. Baron von Freital rzadko był na aż tak wysokim, szóstym miejscu. Nowe czasy dotarły również do Kilonii. Skandal spadł na śmietankę towarzyską w Kilonii jak nagła burza i szybko zamienił letnie światło w burzowe ciemności. To było niesłychane, by najstarsza córka jednej z „żeglujących rodzin” z własnej woli uciekła z domu! Bo porwana przecież nie została, wynikało to jasno zarówno z okoliczności, jak i z tego, co mówili świadkowie. Przesłuchano szofera i udzielono mu reprymendy, choć oczywiście na nią nie zasłużył. Trzeba mu było faktycznie przyznać rację, gdy wyjaśnił, że on, jako prosty szofer, nie potrafił dopatrzeć się niczego niezwykłego w tym, że jedna z córek grafa von Moltke nagle miała do zrobienia coś innego i w środku dnia postanowiła wyjechać z dużym bagażem. Ze względu na rodzinę von Moltke „żeglujące rodziny” odwołały wszystkie imprezy tego wieczoru. Baron von Freital przesłuchał swoją córkę. Ingeborg, tak jak to ustaliły z Christą, odgrywała niewinną: nie miała o niczym pojęcia. Utrzymywała, że zupełnie nic nie wiedziała o planach Christy. Jej ucieczka była i dla niej całkowitym zaskoczeniem. Ojciec upierał się, że to niemożliwe. Christa i Ingeborg były od wielu lat najlepszymi przyjaciółkami, a z samej natury rzeczy wynikało, że bliskie przyjaciółki nigdy nie mają przed
sobą żadnych tajemnic. Wręcz przeciwnie, kobiety – zarówno młode, jak i starsze – uwielbiały paplać o wszystkim i o wszystkich. Córka zarzuciła mu, że Christa z pewnością miała dwa dobre powody, by przy niej nie pisnąć ani słowa o swoich planach. Po pierwsze, istniało ryzyko, że się wygada, bo przecież to, co wiedzą dwie osoby, jest tajemnicą, to zaś, co wiedzą trzy, zna już cały świat. Drugi i ważniejszy powód był taki, że Christa zataiła przed nią ten planowany skandal, by nie czynić swej najlepszej przyjaciółki moralnie współwinną. Na to ojcu zabrakło już argumentów. W kwestiach związanych z honorem mężczyźni rozumowali w podobny sposób. I wtedy Ingeborg przyszedł do głowy pomysł, by wywrzeć presję na ojcu. – Ojciec ma naturalnie rację, że ja i Christa zazwyczaj nigdy nie miewałyśmy przed sobą tajemnic. Nie wiedziałam co prawda, że wywoła skandal, ale wiem za to, dlaczego to zrobiła. Ojciec natychmiast chwycił przynętę. Córka wyjaśniła mu, że oczywiście chodziło o nieszczęśliwą miłość. To znaczy odwzajemnioną miłość, zresztą trwającą od kilku lat, lecz taką, na którą pewnego rodzaju ojcowie, na przykład tacy z „żeglujących rodzin” tu w Kilonii, marszczyli nosy i uważali ją za niedopuszczalną. Na koniec pozostało jej tylko to ostatnie, rozpaczliwe rozwiązanie. Do ojca dotarła zawoalowana pogróżka. Wyraźnie pobladł i próbował zmienić temat rozmowy. – A tak à propos – powiedział, pośrednio przyznając, że zauważył i zrozumiał pogróżkę córki – w związku z tym odwołujemy dzisiejszą kolację. Wiem, że jesteś zawiedziona, ale proszę cię, byś panowała nad sobą. Na jutro również zmieniamy plany i odwołujemy kolację z rodziną von Moltke. To by było niestosowne w obecnych, tragicznych okolicznościach. Przerwał i uśmiechnął się do niej, naprawdę przyjaźnie i z miłością, a potem ciągnął dalej: – Zamiast tego jutro będziemy improwizować i zaprosimy całą norweską załogę z „Ran”. I tak, będziesz siedzieć przy stole z Lauritzem. Tak jak obiecałem. – W takim razie ojciec powinien pospieszyć się z zaproszeniami. Bo po tym, jak „Ran” jutro zwycięży, Lauritz i jego załoga zostaną zarzuceni zaproszeniami. Ojciec z namysłem patrzył przez chwilę na córkę, ale nic nie powiedział. Potem kiwnął głową na zgodę. – Pójdę teraz do gabinetu, natychmiast napiszę zaproszenia i poślę je na dół do recepcji. Z tego, co zrozumiałem, pan dyplomowany inżynier mieszka gdzieś tu na górze w hotelu. Nie rób więc żadnych głupstw.
Wstał z fotela i przeszedł do tej części hotelowego apartamentu, gdzie znajdował się jego gabinet. Ingeborg nadal siedziała i próbowała przeanalizować, co tak właściwie wydarzyło się w trakcie tej rozmowy. Ojciec zrozumiał pogróżkę, że również ona może się zastanawiać nad jakimś skandalem. Jednak zamiast wpaść w złość, zachował się, jakby go to nie obeszło. To był dobry znak. Gdy impertynencko stwierdziła, że „Ran” znów jutro wygra, również nie protestował. Prawdopodobnie to także był dobry znak. Norwegowie z „Ran” odnieśli jeszcze bardziej miażdżące zwycięstwo kolejnego dnia i dotarli do mety na dwadzieścia sześć minut przed kolejnym jachtem. Wcześniej panowało powszechne przekonanie, że tego dnia zwycięstwo odniesie rodzina cesarska, ponieważ trasa, którą żeglowano drugiego dnia, zgodnie z tradycją była dużo dłuższa i obejmowała dwa odcinki żeglowania pod wiatr. Gdy zaś chodziło o halsowanie, umiejętności były zwykle ważniejsze niż cokolwiek innego. Rodzina cesarska miała świetnie zgrane załogi, wybrane spośród najlepszych żeglarzy w Niemczech. Służba jako członek załogi na pokładzie cesarskiego jachtu była naturalnie niesłychanym zaszczytem. Wszyscy żeglarze, którzy otrzymywali takie zaproszenie, zwykle natychmiast odwoływali swój udział w regatach w innej klasie podczas Kieler Woche. A wielu dałoby sobie uciąć prawą rękę za takie zaproszenie, bo w niemieckim społeczeństwie otwierało ono wiele drzwi. Okazało się jednak, że Norwegowie zyskują jeszcze więcej przy halsowaniu niż przy pełnym kursie na ostatnim odcinku, gdy wciągali ten ogromny i ostentacyjny spinaker. Na kolacji u rodziny von Freital Lauritz i jego załoga zjawili się nienagannie ubrani, wszyscy w białych spodniach, żeglarskich butach, marynarkach w kolorze kobaltowym, z niskimi białymi kołnierzami i czarnymi krawatami. Ingeborg poczuła ulgę, widząc, że nie wpadli na pomysł, by przyjść we frakach. Lauritz miał jednak dwa lata na to, by nauczyć się zwyczajów i konwenansów panujących wśród żeglujących rodzin. Poza tym Norwegowie byli swobodni, mili i mówili bardzo dobrze po niemiecku, jeden z nich zaś, architekt o imieniu Jens, nawet z berlińskim akcentem. Już przy powitalnych toastach czuć było, że to będzie udany wieczór. Inni goście przychodzący na żeglarskie kolacje zwykle byli nerwowi i spięci, u Norwegów zaś nie wyczuwało się nawet śladu takiego niepokoju. Ingeborg domyślała się, iż wynikało to z faktu, że norweskie społeczeństwo było o wiele bardziej otwarte niż niemieckie. Norwegowie zwracali się do siebie po imieniu i traktowali się jak bracia, tyle zdążyła zauważyć. W Norwegii ludzie nie wiedzieli nawet, kto to baron. Być może Norwegowie byli wręcz narodem prekursorów w nowej, wkrótce demokratycznej Europie. Ojciec wygłosił przy stole niezwykle długą i wręcz panegiryczną mowę powitalną. Na początku podkreślił, iż to dla niego zaszczyt, że może przy swym stole gościć najlepszych żeglarzy, jakich miał przyjemność spotkać na falach.
Nigdy jeszcze nie słyszała z ust ojca tak entuzjastycznych pochwał, nawet gdy chodziło o cesarskie łodzie. Po jeszcze kilku uprzejmościach zwrócił się do Lauritza, trzymając w ręce kieliszek z winem, co było znakiem, że mowa dobiega końca i że Lauritz jest dla niego szczególnie ważny wśród podejmowanych gości. I wtedy niestety stał się tajemniczy. – Sternikowi „Ran” chcę jedynie powiedzieć, że jest to nieoczekiwane ponowne spotkanie, a nie zawsze przecież był mile widzianym gościem w tym domu. Wtedy ojciec wzniósł toast, unosząc kieliszek najpierw w stronę Lauritza, a potem w stronę pozostałych gości, żony i córki. – Co to były za zagadki? – szepnął Lauritz, unosząc kieliszek z winem ku swej towarzyszce Ingeborg. – „Nieoczekiwane ponowne spotkanie” oznacza rewolucyjną przemianę, a „nie zawsze mile widziany” to zawoalowane przeprosiny – odszepnęła mu szybko. Jak na „prostą rodzinną kolację”, posiłek, zwłaszcza z punktu widzenia Norwegów, był nader wystawny. Gdy już zjedzono trzy pierwsze dania, homara, łososia i solę, popijając winami znad Renu, Mozeli i z Frankonii, posiłek rozpoczął się na dobre. Wniesiono sarninę i dzika oraz dwa rodzaje Blauburgundera, na koniec zaś podano sery, deser i Eiswein. Wszystko to ciągnęło się przez wiele godzin. Jens Kielland, którego towarzyszką przy stole była gospodyni, bardzo piękna dama, rzadko mająca coś do powiedzenia, krótko podziękował za posiłek kilkoma wesołymi żartami o tym, że Norwegowie padli ofiarą niemieckiego spisku: żaden z Norwegów nie będzie w stanie żeglować przez co najmniej dwa tygodnie po tym, jak zostali unieszkodliwieni taką ucztą. Jeśli chodzi o Ingeborg, była dla niej jedna z najcudowniejszych rodzinnych kolacji i nawet konwencjonalne dania, bez przerwy wnoszone przez hotelowy personel w liberiach, wydawały jej się niezwykle smaczne. Przez cały czas siedziała, przyciskając swą lewą nogę do prawej nogi Lauritza – koronkowa krawędź płóciennego obrusu zwisała bardzo nisko, zapewne był on przeznaczony do większego stołu, a nie zjawiło się zbyt wielu gości i użyto jedynie środkowej płyty stołu. Jedyną nieprzyjemną myślą, która w miarę trwania posiłku coraz bardziej ją niepokoiła, było to, że wkrótce kolacja dobiegnie końca, a wówczas mężczyźni i kobiety rozejdą się w różne strony. Od kobiet, zarówno młodych, jak i starszych, oczekiwano, iż się wycofają i będą robić koronki, haftować albo zajmować się czymś równie głupim, podczas gdy mężczyźni będą mogli rozmawiać z innymi mężczyznami o rzeczach, których kobiety nie rozumieją. Być może najpierw będą grać w karty czy w bilard, ale nie, bilardu nie będzie, bo w apartamencie nie było sali bilardowej... Pod koniec posiłku musiała szeptem przekazać Lauritzowi przygnębiającą wiadomość, ale dokładnie to sobie przemyślała.
– Nie przyjdę dziś w nocy do twojego pokoju, choć niczego bardziej nie pragnę... – W tym momencie musiała przerwać, ponieważ właśnie serwowano jej kolejny kieliszek wina deserowego. – Kilonia jest w tej chwili bardzo przewrażliwiona, jeśli chodzi o skandale. Jestem dobrze pilnowana – dodała szybko. – Ojciec jest bardzo życzliwie nastawiony. Zaproś go jutro na wspólne żeglowanie. Lauritz nie miał możliwości kontynuować tej rozmowy. On sam nie był co prawda zdumiony, lecz jego norwescy towarzysze już tak, gdy okazało się, że teraz mężczyźni i kobiety mają się rozejść w różne strony, zupełnie jakby znaleźli się w klubie dla panów. Piękna i pozbawiona własnych poglądów baronowa odżeglowała z godnością, zabierając ze sobą swą córkę Ingeborg. Baron zaprosił mężczyzn do salonu, gdzie czekał już personel z koniakiem i whisky. Trzeciego dnia, a więc nazajutrz, tak jak zawsze, była przerwa w regatach, by uczestnicy mieli czas naprawić ewentualne uszkodzenia na łodziach przed decydującym ostatnim biegiem. Baron był w doskonałym humorze. Ingeborg odważnie włożyła szerokie marynarskie spodnie, bluzę z marynarskim kołnierzem i żeglarską czapkę – właśnie tak ubierano małe dzieci. Nawet jeśli był on niestosowny czy wręcz nieco nieprzyzwoity, to zdecydowała się na ten strój z przyczyn praktycznych, jej ojciec zaś – ku jej zdumieniu – nie protestował, a przynajmniej można było odnieść takie wrażenie. Być może tylko w Kilonii uchodziło, że dziewczyna chodziła ubrana jak chłopak. „Ran” powoli opuszczała port, manewrując jedynie z użyciem foka. Wiał przyjemny wiatr, jakieś osiem metrów na sekundę, a więc ani za słaby, ani za silny. Ingeborg nie mogła nie zauważyć, jak jej ojcu, niczym małemu dziecku, świeciły się oczy, gdy obserwował Norwegów przy pracy. Łódź była przecież równie duża jak jego własny jacht i w tłoku panującym w porcie jachtowym zawsze było dużo wiosłowania i odpychania bosakami w tę czy inną stronę, nim się wydostało na otwarte wody. A ci Norwegowie wypłynęli po prostu na foku, jakby to była najprostsza rzecz na świecie! Siedziała obok Lauritza przy sterze, tak jak w marzeniach. Ale nie mógł trzymać jej za rękę, jeszcze nie teraz. Po drugiej stronie kokpitu był ojciec. Gdy tylko opuścili port, wciągnięto grot i „Ran” natychmiast pomknęła naprzód. Widziała, jak ojciec wciągnął powietrze. Ona również rozumiała i czułą tę różnicę. Gdyby łodzie były końmi, pomyślała, wówczas „Ran” byłaby pełnokrwistym arabem, a inne łodzie z tej samej klasy końmi ardeńskimi. – Dlaczego „Ran” jest tak znacznie szybsza od „Ellidy”? – zapytał ojciec. Świetnie zdawała sobie sprawę, że teraz nastąpi długa przemowa. Mężczyźni ogólnie, jej ojciec zaś w szczególności, przypuszczali zapewne, że nie będzie w stanie nic z niej pojąć, ale Lauritz podczas ostatnich dwóch lat korespondencji bardzo szczegółowo, a czasem nawet nader
szczegółowo, opisywał jej swoje badania, dyskusje z żaglomistrzami, szkutnikami oraz projektantami jachtów. Nie miała nic przeciwko temu, by usłyszeć to wszystko jeszcze raz, zwłaszcza teraz, gdy mogła ukradkowo obserwować ojca i widzieć, jak reaguje. I czy w ogóle cokolwiek pojmuje... Byle tylko Lauritz za bardzo tego nie skomplikował! Ale niech opowiada. Dla niej to było tak, jakby zasiąść na chwilę w teatrze. – Wkrótce zaczniemy płynąć pod wiatr i będziemy halsować, panie baronie, więc będzie łatwiej to opisać – zaczął Lauritz. – Jednak na początek powiem, że „Ran” w odróżnieniu od „Ellidy” i pozostałych jachtów jest smuklejsza. To znaczy, że jej dziób jest znacznie wyżej niż rufa. Że tak to wyrażę, na opór wody napotyka o wiele mniejsza niż w przypadku „Ellidy” powierzchnia. Dziwne, pomyślała Ingeborg. Ten porucznik z „Hohenzollerna”, Wolf, czy jak tam się nazywał, zauważył to przecież natychmiast. – Nasz kadłub – ciągnął powoli i przyjaznym głosem Lauritz, bez cienia wyższości, która w opinii Ingeborg byłaby całkowicie usprawiedliwiona – wykonano z afrykańskiego mahoniu. Wręgi są z galwanizowanej stali. To oznacza, że jesteśmy co najmniej pięć ton lżejsi od „Ellidy”. Wypolerowany mahoń jest polakierowany, a nie pokryty grubą białą farbą, i to również zmniejsza opór wody. Doskonale, stwierdziła Ingeborg. Wyjaśniał to bez żadnych wzorów hydrodynamicznych, w mig pojął, o co chodziło. – No tak, ale my mamy większą siłę ciągu, mamy trzy przednie żagle, a pan dyplomowany inżynier używa tylko jednego. Pomyślałem, że nie macie żadnych szans, kiedy to zobaczyłem, i w mej naiwności byłem przekonany, że to z powodu braku pieniędzy. Ale okazuje się, że nie o to chodziło? – Ani trochę – odparł ostrożnie Lauritz. – To nie tylko najnowocześniejsza, lecz również najdroższa łódź żaglowa, jaką kiedykolwiek zbudowano w Skandynawii. Z początku Ingeborg była w szoku, gdy usłyszała te przechwałki o pieniądzach. Nie tylko dlatego, że coś takiego było wulgarne, ale też z tej przyczyny, że zupełnie nie pasowało do Lauritza. Był przecież wręcz przekonany, że to „grzech” się wywyższać. Zastanawiała się przez chwilę, nim to do niej dotarło. To, o czym jej ukochany Lauritz właśnie informował – z pewnością musiał się przemóc, by wyrazić to w taki sposób – było bardzo proste: „Teraz, panie baronie, mogę zapewnić pańskiej córce godziwe życie”. – No tak, ale jaki jest sens redukowania liczby przednich żagli? Wtedy siła ciągu musi się przecież zmniejszać, prawda? – upierał się ojciec. – Nie, panie baronie. Mamy tu do czynienia z dwoma przeciwdziałającymi sobie siłami, wynika to z praw fizyki. Teraz będziemy halsować i będę mógł to lepiej wyjaśnić. Lauritz wydał kilka komend po norwesku, załoganci sprawnie przykucnęli, gdy wielki
bom przelatywał nad ich głowami, a łódź przecięła dziobem linię wiatru. – Czy pan baron byłby tak miły i przejął ster? – zapytał Lauritz, a ojciec doskoczył na miejsce i zastąpił go, pełen zapału jak dziecko, i nawet z rumieńcami na policzkach. Ale to mogło oczywiście wynikać z dość porywistego wiatru. – A więc zrobimy tak, jak mówiliśmy wcześniej, panie baronie – kontynuował wyjaśnienia Lauritz. – Ja będę opisywać, a pan zrobi tak, jak mówię. Ster trochę bardziej w prawo. Właśnie, dobrze! Czy pan baron czuje coś niezwykłego? – Tak, do diabła. Ster! – zawołał ojciec. – Nieznaczny opór. Skąd on się bierze? – Mamy tu przeciwdziałające sobie siły, o których wspominałem – ciągnął dalej Lauritz, ani trochę nie komplikując wyjaśnień naukowymi terminami. – Gdybyśmy teraz, podobnie jak „Ellida” i inne niemieckie jachty, mieli bukszpryt na trzeci przedni żagiel, a do tego jeszcze drugi przedni żagiel i na koniec zwykły fok, co by się wtedy stało? – Wzrosłaby siła ciągu? – zaproponował ojciec. Uch! Nie traktuj go jak dziecko, pomyślała Ingeborg. – Tak, tam z przodu wzrosłaby siła ciągu – przyznał Lauritz. – Ale wtedy dziób byłby wciskany głębiej w wodę, a łódź stałaby się bardziej podatna na to, by odchodzić od wiatru, i wtedy trzeba by to mocno kontrować sterem. A przy sterze ustawionym pod pewnym kątem w poprzek, i jestem pewien, że pan baron od żeglowania ma silną prawą rękę, prędkość zmniejsza się o jeden węzeł, może nawet więcej. Robi się z tego znaczna różnica, jeśli wykonuje się dziesięć, piętnaście manewrów na odcinku pod wiatr. – Dziesięć, piętnaście manewrów? Pięć przecież zwykle wystarczy? – Ale pan baron musiał na pewno widzieć podczas regat, że „Ran” wykonuje manewry o wiele częściej niż pozostałe łodzie. Innymi słowy, pokonujemy krótszy odcinek. Dobrze! Prosto wyjaśnione, bez technicznego żargonu. Równocześnie zaczęła się zastanawiać, czy cała wycieczka poświęcona będzie wyłącznie żeglowaniu. – W takim razie mam jeszcze tylko jedno, ostatnie pytanie – powiedział ojciec. – Rywalizujecie z najlepiej zgranymi załogami w Europie. Co zrobiliście, żeby temu sprostać? To jasne, że rozwiązaliście ten problem, ale jak? Lauritz uśmiechnął się po raz pierwszy podczas tej rozmowy. – Świetnie zdaję sobie z tego sprawę – odparł, nadal się uśmiechając. – Dlatego ja i moi przyjaciele z nowo założonego Bergeńskiego Towarzystwa Żeglarskiego spędziliśmy trzy tygodnie na Morzu Północnym, zanim udaliśmy się do Kilonii. Ćwiczyliśmy, ćwiczyliśmy i jeszcze raz ćwiczyliśmy. Teraz jesteśmy bardzo zgraną załogą. Jesteśmy też zupełnie nowym, wolnym narodem. Chcieliśmy po prostu pokazać norweską flagę tu w Kilonii, w wiodącym kraju
świata. – I na Boga, zrobiliście to, i to nawet dwukrotnie! – przyznał ojciec i wybuchnął serdecznym śmiechem. Ingeborg nie pamiętała takiej wesołości u swego surowego ojca. Zawsze tak bardzo zwracał uwagę na to, by zachowywać się z godnością. – Czy kapitan mógłby z łaski swojej przejąć ster? – zapytał ojciec. – Doprawdy, udzielono mi niezwykłej lekcji, jestem pełen podziwu i przyznaję to wprost. Ale teraz zmieńmy temat! Ingeborg i Lauritz podświadomie zamarli i lekko się wyprostowali. To musiało stać się teraz. Ojciec to przeciągał. Z pewnością nie ze złej woli, po prostu doszlifowuje sobie sformułowania, pomyślała Ingeborg. Jego oczy wydawały się bowiem jasne i życzliwe nie tylko dlatego, że blasku dodawał im błękit morza. – Nie będziesz musiał pytać mnie po raz trzeci, Lauritzu. Od tej chwili zamierzam nazywać cię Lauritzem. Ojciec znów teatralnie zawiesił głos. Ingeborg w duchu aż krzyknęła z radości, bo wiedziała, co oznacza ta drobna formalność. Jednak jej ukochany, jej przyszły mąż wydawał się nic nie pojmować! Wyglądał nawet trochę głupio, zapewne myślał, że to w podziękowaniu za swój wykład nie miał już być oficjalnie tytułowany jako pan dyplomowany inżynier, lecz bardziej bezpośrednio. – Z największą radością i dumą oddaję ci rękę Ingeborg – ciągnął powoli, z powagą ojciec. – Być może postawiłem ci wyjątkowo twarde warunki, wynikało to jednak z mojej troski o najstarszą córkę. Spełniłeś je. Wygrałeś. Zresztą oboje wygraliście, bo z Ingeborg też nie łatwo było sobie poradzić. Mam tylko jeden warunek. I w tym punkcie nie ustąpię! Nagle wydawał się surowy i nieugięty. – Jaki warunek? – zawołali jednocześnie Lauritz i Ingeborg. Odezwała się po raz pierwszy podczas całego tego rejsu. – Że zaręczyny zostaną ogłoszone podczas cesarskiego bankietu z okazji zakończenia regat, gdy Lauritz będzie zasiadał na honorowym miejscu. I również ty, moja droga Ingeborg, będziesz oczywiście ponownie miała swego narzeczonego za towarzysza przy stole. Ingeborg rzuciła mu się na szyję, pocałowała go w oba policzki i mocno przytuliła. „Ran” odpadła od wiatru i bergeńczycy szybko zabrali się do roboty, by zdjąć foka i wciągnąć spinaker.
– Powiedz, byłaby taka możliwość, żeby tanio odkupić tę łódź? – zażartował baron. Pewnie żartuje, pomyślał Lauritz. – No cóż – odparł, w zamyśleniu podkręcając wąsa – jeśli się zdecydujemy, to będziemy musieli dogadać się co do ceny. Ale wtedy pan baron będzie musiał chyba zmienić spinaker. Znam jednak dobrego żaglomistrza. Wskazał w stronę nieba, gdzie ogromna norweska flaga rozwinęła się niczym kwiat. Cesarz wygłosił podczas bankietu krótką mowę, za to w bardzo sportowym duchu, a następnie przekazał najważniejszy puchar Lauritzowi, zwycięzcy całego Kieler Woche, po czym pogratulował mu jeszcze wspanialszej nagrody, a mianowicie tego, że w tym dniu zaręczył się z wysoko urodzoną, czarującą Ingeborg Freiherrin von Freital. Wzniósł toast za młodą parę. Puchar zwycięzcy, pozłacana srebrna czara na czterech wysokich nóżkach, w stylu empire, jak powiedziano by poza Niemcami, została ustawiona na stole przed zaręczoną parą. – Czy to najszczęśliwszy dzień w twoim życiu? – spytała Ingeborg, która nie musiała już szeptać. – Tak, bez wątpienia – odparł Lauritz. – Co cię bardziej uszczęśliwia? Najbardziej prestiżowa nagroda żeglarska na świecie czy ja? – spytała. Wiedział, że to żart, i zastanawiał się przez chwilę, by wymyślić jakąś dowcipną odpowiedź. – Bez pucharu nigdy bym cię nie dostał. A bez ciebie dostałbym puchar – odparł, pochylił się w jej stronę i pocałował ją śmiało, tak jak mieli to prawo czynić nowo zaręczeni nawet przy cesarskim stole. Zgromadzeni bili w zachwycie brawo.
XVIII OSCAR KONGO BELGIJSKIE 1909 Belgowie byli naprawdę szumowinami tego świata, najtchórzliwszym, najokrutniejszym i najnikczemniejszym narodem, jaki stworzył Bóg. Leopold II był zaś najobrzydliwszym i najbardziej splamionym krwią królem, jaki zasiadał na europejskim tronie. Tego rodzaju przywódca byłby nie do pomyślenia w Niemczech – ani dawniej, ani w przyszłości. Takie przynajmniej – często i głośno – wyrażał przekonanie Hans Christian Witzenhausen. Takiego masowego mordercy Europa już nigdy nie zobaczy; jeśli zaś istniała jakaś chrześcijańska sprawiedliwość, to teraz i na wieki Leopold obraca się na rożnie w najgorszym kręgu piekieł. Oscar nie mógł tej opinii nic zarzucić. Teraz, na swym drugim safari w Kongo, mieli już okazję wielokrotnie naocznie się o tym przekonać. Mijali wiele opuszczonych wsi, gdzie drzewa miombo i krzewy zaczęły zarastać pola, wiatr i deszcze pozawalały chaty, nigdzie nie było widać żywego ducha. Wśród około setki nowych tragarzy, jakich zatrudnili za Jeziorem Edwarda, skąd musieli przemieszczać się dalej pieszo, co najmniej jednej trzeciej odcięto rękę. W kolejce do rekrutacji ludzie ci starali się, jak mogli, by ukryć swe kalectwo. Z początku Kadimba po prostu odsyłał okaleczonych kandydatów. Oscar powiedział mu jednak, by przyjmował również takich tragarzy, o ile poza tym sprawiali wrażenie silnych i zdrowych. Po trochu chodziło o to, że i tak nosili ciężary na głowach; wystarczała dobra równowaga i jedna ręka, by od czasu do czasu poprawić pakunek. A poza tym ci przeklęci Belgowie obciążyli ciężkim brzemieniem winy wszystkich innych białych ludzi w Afryce. To była belgijska specjalność. Odcinali ręce zniewolonym Kongijczykom, jeśli ci nie dostarczyli dostatecznie dużo kauczukowego soku – raz w miesiącu pojawiali się żołnierze, by odebrać ten coraz cenniejszy surowiec. W 1902 roku cena gumy poszła w Europie ostro w górę. To nowe automobile stały za tym nieoczekiwanym rozwojem wydarzeń. Ponieważ Kongo było prywatną własnością króla Leopolda, szybko zdobył on kolosalny majątek w najprostszy i najbrutalniejszy sposób. Drzewa, z których otrzymywano kauczuk, rosły dziko w lasach Kongo. Każda wieś dostawała co miesiąc zadanie, a żądanie było tak wygórowane, że niemal wszyscy mężczyźni ze wsi musieli poświęcać cały swój czas na chodzenie po lasach i szukanie małych roślin albo najlepiej dużych drzew. Spuszczali z nich sok, a następnie ugniatali w kulki i zbierali do koszy. Gdy zjawiali się żołnierze i stwierdzali, że dostawa jest niewystarczająca – a zawsze tak uznawali – obcinali ludziom uszy. W najlepszym wypadku. Albo ręce. Albo stopy. A w najgorszym razie głowę. Potem wieszali odcięte części ciała na drzewach lub nabijali je na pal pośrodku wsi, jako ostrzeżenie. I zabraniali mieszkańcom ich zdejmować, bez względu na to, jak bardzo śmierdziały. Były trzy kluczowe słowa, które motywowały obecność Europejczyków w Afryce. Chrześcijaństwo, kultura i handel. Za sprawą tych trzech, Afryka miała zostać uratowana od nędzy, zabobonu, wojen plemiennych, chorób i innych nieszczęść i wyniesiona do poziomu świata białego człowieka. Tak to było zaplanowane, tak mówiono i tak też myślał Oscara,
dodając do kultury – komunikację. O ile można do niej zaliczyć przekazywanie nowoczesnej techniki. Gdyby Kongijczycy zbierali kauczuk w swoim tempie i dostawali zapłatę za towar, byłby to handel całkowicie zgodny z tym credo. Nie dostawali jednak zapłaty, lecz byli okaleczani i mordowani, i musieli patrzeć, jak ich wsie jedna po drugiej wyludniają się i niszczeją. Szczególną ironią było to, że mieszkańcy wielu wsi tu, we wschodnim Kongo, wcześniej utrzymywali się z polowania na słonie. Polowali na nie, posługując się zatrutymi strzałami – podkradali się blisko i strzelali w bardziej miękkie, dolne partie ciała słonia, a potem szli za zwierzęciem, póki nie zdechło. Wykorzystywali w równym stopniu mięso, co kość słoniową. Belgowie kazali wymordować wszystkich łowców słoni, jakich udało się znaleźć, ponieważ uważano ich za nieprzydatnych do zbierania kauczuku. Tacy ludzie, ci nieliczni łowcy słoni, którzy zdołali przeżyć, byli bardzo wartościowymi pracownikami. U celu, w głównym obozie, można ich było wykorzystać jako tropicieli. Poza tym, jeśli się szło z kolumną stu pięćdziesięciu ludzi, których przecież trzeba żywić, warto było mieć ze sobą takich, którzy potrafili przyrządzić mięso słonia. Kongijczycy spożywali je ze smakiem. Sam Oscar uważał, iż jest nieco odpychające, mdłe i w smaku przypomina siano. Jednak on i Kadimba bynajmniej nie będą mieli problemu, by podczas tego drugiego, o wiele większego safari, zapewnić sobie inne mięso. Na belgijskim posterunku celnym przy Jeziorze Edwarda znów miała miejsce ta sama zabawa w kotka i myszkę co poprzednio. Mówili, że to komercyjne safari, że zmierzają do południowo-wschodnich części kraju graniczących z Sudanem (i które, tak się złożyło, były prywatnym parkiem króla Leopolda, teraz zaś – po jego śmierci – pozostawały bez właściciela). Belgijscy celnicy oczywiście nie byli głupi. Świetnie zdawali sobie sprawę, o co w tym wszystkim chodzi takim białym łowcom przygód, zjeżdżającym się tu ze wszystkich stron świata na „komercyjne safari”: o kość słoniową. W 1909 roku w Afryce trwał ostatni wielki boom na kość słoniową. Jednak jakiegoś formalnego porządku nawet Belgowie musieli przestrzegać. Handel w Afryce był nie tylko dozwolony, uznawano go wręcz za jedno z dobrodziejstw przyniesionych na kontynent przez białego człowieka. Tak więc celnicy podstemplowali dokumenty podróżnych i zasalutowali. I oczywiście liczyli na to, że uda im się dobrać do złodziei kości słoniowej w drodze powrotnej, gdy będą przeprawiać się przez Nil i do Ugandy. W ubiegłym roku Hansowi Christianowi udało się fenomenalne oszustwo. Z tego powodu wziął udział w wyprawie, bo łowcą słoni nie był najlepszym. Przybyli na posterunek celny dość późno, a procedury się przeciągały, więc stwierdzili, że równie dobrze mogą tu przenocować i wyruszyć następnego ranka. Wtedy Hans Christian zaprosił do swojego namiotu jednego z szefów belgijskich celników i z początku długo i szeroko rozwodził się nad swymi rzekomymi planami handlowymi. Równocześnie hojnie polewał przywiezioną whisky, która oczywiście była rarytasem na pograniczu Konga i Ugandy. Po kilku kolejkach, do których celnika dość łatwo namówił, Hans Christian wyznał, że wstyd powiedzieć, ale potwornie boi się słoni. A tymczasem słyszał, że na północy, w dawnym prywatnym parku
króla Leopolda, który niestety będą musieli przemierzyć, była niepokojąco wielka liczba słoni. Może więc pan celnik byłby tak miły i mógłby im powiedzieć, gdzie te bestie przebywają, tak by mogli ominąć te tereny podczas podróży na północ? I dostał szczegółową mapę, na której wyraźnie oznaczono każde większe skupisko słoni! Nawet po zapłaceniu cła chciwym Anglikom, gdy już przekraczali granicę z Ugandą, mieli zysk ponad trzydziestu tysięcy funtów. Jeśli dopisze im szczęście, tym razem mogło być jeszcze lepiej. W zeszłym roku wyruszyli zbyt późno, więc pod koniec safari utknęli w porze deszczowej i nie za wiele mogli zdziałać. Teraz czekały ich cztery miesiące bez jednej kropli deszczu. Będzie gorąco. Upał jednak łatwiej znieść niż chłód, tak przynajmniej wynikało z doświadczeń Oscara, i z całą pewnością opłaci się go znosić. Przewodnicy szli pierwsi, dalej Oscar, Kadimba i Hans Christian, którzy nieśli jedynie swoją broń. Za nimi ciągnął się długi wąż tragarzy. Teraz, w drodze na polowanie, nieśli na głowach niewielkie pakunki. W drodze powrotnej powinny one stać się o wiele cięższe. Oscar był zdania, że pierwsze dni marszu zawsze są najtrudniejsze. Po jakimś czasie człowiek się do tego przyzwyczajał, a nikt nie był przecież tak głupi, by używać nierozchodzonych butów (z wyjątkiem Hansa Christiana podczas poprzedniej wyprawy), bo wtedy kończyło się to tym, że nierozsądnego członka wyprawy musiało nieść w fotelu czterech mężczyzn – co pół godziny zastępowali ich inni. A coś takiego spowalniało. W pierwszych dniach ciało było nieprzyzwyczajone. Człowiek czuł się sztywny, a gdy wreszcie mógł rozbić obóz przy czerwonym zachodzie słońca, stopy i nogi aż mu pulsowały. I to było w porządku. Tym razem jednak zmienili trochę trasę podróży i znaleźli się na obszarze, gdzie muchy tse-tse spadały na nich tak gęstymi chmarami, że niemal nic nie widzieli. Jak mogli to wytrzymać kongijscy tragarze, których ciała były nagie, wykraczało poza pojmowanie Oscara – sam cały czas musiał się opędzać przed muchami i chronić twarz. Te małe paskudztwa wyglądały mniej więcej tak, jak poczciwa norweska mucha końska, jednak ich ugryzienia były dwa razy boleśniejsze. Jeśli trafiło się ich norweskiego kuzyna, wtedy uprzejmie spadał na ziemię i umierał, pacnięcie muchy tse-tse niewiele zaś dawało: jakiś milion lat doboru naturalnego oraz tłuczenie ogonami afrykańskich zwierząt uszlachetniły je, sprawiając, że stały się twarde jak kamień. Jeśli uderzyło się je tak jak muchę końską, nie dawało to żadnego efektu – mały potwór robił po prostu woltę w powietrzu i atakował jeszcze raz. Trzeba się było na nie zaczaić, złapać je powoli dłonią, a potem kilka razy przewałkować między palcami. Trudno się było tego nauczyć, bo nagły ból wywoływał odruchowe, szybkie ruchy. A wtedy trening, jaki dawało unikanie plaśnięć ogonem, bardzo się muchom przydawał. Oscar nauczył się tego z czasem, jednak gdy rozcierał w palcach tse-tse ze swoich policzków, robił to bardziej dla zabicia czasu. Czasami liczył zabite muchy, jego rekord wyniósł czterysta siedemdziesiąt sześć. W jeden dzień. I zapewne zabił co dziesiątego atakującego owada. Pierwszego wieczoru rozbili obóz nad małym dopływem Nilu, woda wciąż jeszcze płynęła, więc Afrykanie mogli ją pić tak jak zebry. Dla dwójki białych ludzi wodę najpierw gotowano. Maszerowanie dziesięć godzin dziennie z silną afrykańską biegunką nie wchodziło
w grę. Obszar uważano za wolny od malarii, a przynajmniej nie było tu moskitów, co Oscar stwierdził, gdy rozbito duży, czteroosobowy namiot, w którym miał mieszkać on – jako przywódca safari – Kadimba oraz Hans Christian. W tej sprawie doszło do krótkiej kłótni pomiędzy nimi. Hans Christian twierdził, że nie może mieszkać w tym samym namiocie co czarnuch. Oscar zapanował nad sobą i tylko krótko i zdecydowanie poinformował, że Kadimba nie jest żadnym „czarnuchem”, tylko myśliwym i jego zastępcą. Potem w tej sprawie nie padło już ani jedno słowo. Hassan Heinrich podczas safari powinien właściwie też mieszkać w tym samym namiocie, jednak był odpowiedzialny za śniadanie – wciąż jeszcze składające się ze smażonych jajek z wieprzowiną, co jednak wkrótce miało się skończyć. Przez to musiał wstawać znacznie wcześniej niż pozostali. A poza tym miał jeszcze na głowie zorganizowanie wyżywienia dla stu pięćdziesięciu tragarzy. Na kolację zaserwowano karkówkę z gnu i grillowanego rzecznego okonia, a do tego belgijskie czerwone wino. Wieczór był piękny, na niebie błyszczały gwiazdy, panował przyjemny chłód, zniknęły też moskity. To był taki wieczór, kiedy się czuło, że naprawdę jest się w drodze. Całe to wiosłowanie po jeziorach, przeciągające się negocjacje, targowanie się o cenę za wynajęcie łodzi i tym podobne rzeczy nie dawały takiego uczucia. Teraz jednak, drugiego wieczoru, siedzieli oto w swoim obozie i naprawdę byli w drodze po bogactwo lub śmierć. Nie tylko oni. W pobliżu kręcili się łowcy słoni z całej Afryki, Anglicy, Niemcy, Francuzi, ten czy inny Amerykanin, a w najgorszym wypadku nawet Belgowie. Wielu z nich zginie, zamiast powrócić z wielką fortuną. Oscar był jednak przekonany, że ten problem go nie dotyczy. Żaden słoń go nie zabije, wciąż jest nieśmiertelny, tak jak wszyscy młodzi ludzie. – Ściśle rzecz biorąc, jesteśmy złodziejami – zażartował, z rozkoszą upijając łyk koniaku z owalnej czarki. Odczekawszy, aż pozostali zrobią zdziwione miny, ciągnął dalej: – Tylko nie wiadomo, kogo okradamy. Spadkobierców nieludzkiego króla Leopolda raczej nie. Ta enklawa nie będzie się wliczała do majątku po zmarłym. Wstrętnego małego kraiku, jakim jest Belgia, też nie, nawet jeśli ta enklawa w końcu przypadnie im w udziale. Tak więc w tej chwili jesteśmy złodziejami, którzy nie okradają nikogo. Zabawne. – W takim razie nie jesteśmy złodziejami! – zaprotestował Kadimba w suahili. Najwyraźniej zrozumiał prowadzoną po niemiecku rozmowę. Ponieważ Hans Christian ledwie był w stanie powiedzieć w suahili „dzień dobry” i „lew”, musieli trzymać się niemieckiego. – Przecież Belgia utraciła swoje prawa do Konga – powiedział Hans Christian. – Mają całe centrum Afryki, jej serce, które wycięli dla siebie. Są dręczycielami ludzi, barbarzyńcami, którzy przynoszą wstyd nam, białym. Powiedz to swojemu przyjacielowi Kadimbie. To wstyd dla białego człowieka, za który wszyscy przepraszamy!
– Już zrozumiałem – odparł Kadimba w suahili. – Biały człowiek nie ma łatwo, wielu go nienawidzi bez powodu. – Co powiedział? – spytał Hans Christian. Oscar przetłumaczył i wszyscy trzej z namysłem pokiwali głowami. – Tak, to mi przypomina o pewnej sprawie, której nie pojmuję – podjął Oscar. – Jeśli jacyś Afrykanie powinni wzniecić powstanie, to właśnie Kongijczycy. Jest ich znacznie więcej niż tych obrzydliwych belgijskich sadystów. A jednak pozwalają się prowadzić jak zwierzęta na rzeź. Gdyby ktoś uniósł pangę, żeby odrąbać mi rękę, to bym jej posłusznie nie wyciągał. Wolałbym umrzeć, walcząc. Przetłumaczył to ostatnie na suahili. Jednak Kadimba, który miał już pierwsze siwe włosy na skroniach, pokręcił głową i powiedział, że ludzie czasami są szaleni, a czasami nie. Niemcy są o wiele lepszymi ludźmi niż Belgowie, o tym wiedzą wszyscy. Niemcy nigdy nie mogliby dopuścić się takich okrucieństw. A jednak to Niemcy mieli na głowie jedno powstanie za drugim. Oscar przetłumaczył to na niemiecki. Przez chwilę panowała cisza. – Jak to było z naszym ostatnim powstaniem w 1905? – spytał Oscar. – Pracowałem wtedy przy kolei i wróciłem do Dar es-Salaam dopiero, gdy było już po wszystkim. Co się tak właściwie stało? Wersje Hansa Christiana i Kadimby były zdumiewająco zgodne, co przekonało Oscara, że słyszy prawdę. Zaczęło się we wsi Nagrambe na północnym wschodzie. Był tam pewien szaman o imieniu Kinjikitile, który twierdził, że posiadł ducha węża o imieniu Hongo. Zbudował niewielką świątynię, w której czczono tego ducha, no, może nie aż taką niewielką, bo mieściło się w niej kilkuset ludzi. Można tam było przyjść posłuchać głosu ducha, czyli głosu Kinjikitile, który leżał ukryty pod dywanikiem z sitowia. Przybywało do niego coraz więcej ludzi. Wówczas Kinjikitile zaczął na tym zarabiać. Sprzedawał eliksir z oleju rycynowego i prosa, rzekomo o magicznym działaniu – każdy, kto go wypił, stawał się niewrażliwy na kule. Na początku kupowali go członkowie plemion Matumbi, Kichi i Ngindo, na co dzień będący całkowitym przeciwieństwem wojowników. Byli po prostu rolnikami. Nienawidzili przede wszystkim wojowników z plemienia Ngoni z południa. Nietrudno to zrozumieć, ponieważ Ngoni od zawsze byli łowcami niewolników. W drugiej kolejności nienawidzili też arabskich handlarzy niewolników, a dopiero w trzeciej białych. Te trzy plemiona nie powinny sprawiać problemom, przecież ich członkowie byli rolnikami, a nie wojownikami. Jednak najwyraźniej duch węża Hongo sprawił, że oszaleli i w końcu Ngindo wypili tyle eliksiru Kinjikitile nieco wzmocnionego piwem, że za pomocą swoich pang zabili biskupa Spissa, najważniejszego z hierarchów Kościoła katolickiego w Dar es-Salaam, dwóch benedyktynów i dwie zakonnice, wszystkich na safari. I tak się zaczęły kłopoty. Gubernator graf Adolf von Götzen sprowadził dwustu żołnierzy piechoty morskiej.
Potem wszystko szybko się skończyło. Nastąpiła jeszcze chwila niepokoju, gdy wojownicy Ngoni z południa przyłączyli się do powstania. Ngoni pochodzili pierwotnie jeszcze dalej z południa, byli spokrewnieni z Zulusami i mieli taką samą organizację militarną. W walkach dali upust wściekłości z powodu zniesienia handlu niewolnikami. Od dawna były to wojownicze plemiona i dlatego dziwne się wydawało, że przyszło im do głowy, by mimo wszystko spróbować magii, czyli eliksiru z oleju rycynowego i prosa. Wypróbowali jej działanie tylko raz, gdy w otwartym terenie zaatakowali dwa ciężkie karabiny maszynowe. I wtedy powstanie praktycznie się skończyło. Pozostawało tylko wyłapać i powiesić paru przywódców, oczywiście najpierw Kinjikitile. Wiele więcej nie dało się powiedzieć o powstaniach, z wyjątkiem tego, że były nieszczęśliwe, niepotrzebne i pociągnęły za sobą śmierć zbyt wielu niewinnych ludzi. Ten temat rozmowy zgasił w nich wszelki entuzjazm. Teraz nie dało się po prostu zacząć mówić o czymś innym i przejść do optymistycznych rozważań o tym, co czeka ich, gdy dotrą już do pierwszego z miejsc, które usłużny belgijski celnik zaznaczył im na mapie jako szczególnie gęsto zamieszkane przez słonie. W ubiegłym roku nie dotarli do tego obszaru z powodu deszczów. Powiedzieli sobie „dobranoc” i poszli spać. Jak zwykle na samym początku safari bolały ich całe ciała. Wędrowali przez tydzień, ale widzieli jedynie pojedyncze słonie w oddali; nic wartego, by się zatrzymywać, głównie samice z młodymi. Jednak gdy dotarli do obszaru zaznaczonego na mapie przez belgijskiego celnika, nie mieli najmniejszych wątpliwości, że znaleźli się we właściwym miejscu. Biotop był typowy dla słoni, równiny porośnięte wysoką trawą, a w równych odstępach gęste lasy. Z wysokiego kopca termitów zobaczyli równocześnie setki, może nawet i tysiąc słoni. W dodatku na niebie nie krążył ani jeden sęp, a to oznaczało, że nie ubiegli ich inni łowcy słoni i że mieli cały ten skarb dla siebie. Nie musieli się śpieszyć i mogli dokładnie zaplanować atak. Ważne było, by niczego nie robić pochopnie, a przede wszystkim, by nie wejść w wysoką trawę i nie zastrzelić pierwszego lepszego słonia, jaki się przed nimi pojawi. Wtedy zwierzęta rozpierzchłyby się na wszystkie strony. Trzeba obejść je z boku, przez zagajniki, i zaskoczyć grupę samców pośrodku, tak by zastrzelić cztery, pięć słoni naraz, zanim się zorientują, z której strony nadeszło niebezpieczeństwo. Wówczas te, które przeżyją, uciekną na otwartą przestrzeń. I wtedy zobaczy się, co dalej. Uciekające zwierzęta mogły się uspokoić na widok pozostałych, spokojnie pasących się słoni, ale panika mogła się też rozprzestrzenić, a wówczas całe stado oddaliłoby się. Wszystkie zwierzęta poszłyby w tę samą stronę i następnego dnia mogliby powtórzyć cały manewr. Wiał stały wiatr z północnego wschodu, nie było więc dyskusji co do wstępnej taktyki. Trzeba było najpierw przejść kawałek na wschód, potem na północ, w stronę jakiegoś większego
zagajnika. Reszta to już tylko kwestia czasu. Oscar posłał po kilku kongijskich łowców słoni. Nie z tego powodu, że potrzebowali pomocy z odczytywaniem śladów zwierząt, ale dlatego, że ludzie ci mieli niemal ponadnaturalną zdolność dostrzegania słoni w gęstym, pełnym zarośli lesie. W Dar es-Salaam krążył taki dowcip, że ten czy ów nie zauważyłby słonia nawet z odległości dziesięciu metrów. Dowcip opowiadali ludzie nie mający pojęcia, o czym mówią – i zarówno Oscar, jak i Kadimba mogli tego dowieść. Pewnego razu skradali się w gęstym lesie w przekonaniu, że około stu metrów przed nimi jest duży samiec. Zawahali się, i mieli szczęście, bo zatrzymali się, nie widząc ani nie słysząc nic prócz śpiewu ptaków. Nagle tuż obok nich coś zadudniło. Było to burczenie z brzucha wielkiego samca, który drzemał i trawił jedzenie zaledwie dziesięć metrów od nich. Gdyby odkrył ich w takiej odległości, prawdopodobnie byliby już martwi. Stare samce nie lubiły, gdy zaskakiwano je z bliska, a gdy atakowały w lesie, przebijały się przez wszystkie drzewa i krzaki szybciej, niż biegł człowiek. Wtedy dobrze się to skończyło, wycofali się kawałek po cichu, a potem zaczęli obchodzić go półkolem, póki nie zobaczyli głowy. Kły nie były jednak wcale takie niezwykłe – na oko może jakieś sześćdziesiąt funtów. To zdarzenie przypomniało Oscarowi o nowych instrukcjach, które wymyślił. O ile to możliwe, mieli nie strzelać do słoni o kłach cięższych niż siedemdziesiąt funtów. To było akurat w sam raz dla noszącego ciężary na głowie mężczyzny – wówczas nie zahaczał on końcem kła o ziemię i nie zahaczał nim o zarośla i wysoką trawę. Stufuntowy lub cięższy kieł musiał być niesiony przez dwóch mężczyzn na drągu. A ten drąg musiał mieć odpowiednią długość, by kieł zwisał swobodnie i by ani tragarz idący z przodu, ani ten z tyłu się o niego nie potykali. Z tego powodu był on też ciężki. Wszystko to właściwie czysta matematyka. Jeśli każdy tragarz niósł siedemdziesięciofuntowy lub mniejszy ciężar, całkowity zysk był większy, niż gdyby cięższe kły transportowało po dwóch tragarzy. Oscar zgodził się na jeden wyjątek od tej zasady. Hans Christian chciał zdobyć parę naprawdę wielkich kłów, by ozdobić nimi drzwi wejściowe firmy myśliwskiej, którą zamierzał otworzyć. Gdyby przyszli klienci zobaczyli parę takich kłów, jakie Oscar przywiózł ze sobą z buszu, natychmiast wyłożyliby pieniądze na stół. Oscar nie za bardzo rozumiał to dziecinne marzenie Hansa Christiana, by zostać profesjonalnym myśliwym polującym na grubą zwierzynę. Nie sądził, by dało się z tego rozwinąć jakiś większy interes. Poza tym tacy bogaci klienci chcieli zapewne polować na niebezpieczne zwierzęta, nosorożce, słonie, lwy i samce bawołów. Ktoś, kto specjalizował się tylko w takich polowaniach, zgodnie ze statystyką sam prędzej czy później musiał zginąć. To był kiepski interes. Szybko przeszli przez wysoką trawę do zagajnika, w którym mieli rozpocząć właściwe polowanie. Nie dlatego, żeby im się dokądś spieszyło, bo jeśli będą się trzymać swojej taktyki, tym dużym stadem zajmować się będą nawet przez dwa tygodnie. Chodziło o to, że przechodzenie przez wysoką trawę, w której widzi się jedynie na metr przed sobą, nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Można się w niej było natknąć na nosorożca albo co gorsza,
rozwścieczonego mbogo, samca bawoła, który stał i tylko czekał na właściwy moment do ataku. Dlatego poczuli ulgę, gdy trawa stała się rzadsza i niższa – zobaczyli skraj lasu. Zatrzymali się i przez chwilę lustrowali okolicę. Oscar patrzył przez swojego nowego zeissa; kongijscy tropiciele nie potrzebowali lornetki. Na skraju lasu pasło się stado zebr. Nie wróżyło to dobrze. Rzucą się do ucieczki na otwartą przestrzeń, gdy tylko zauważą ludzi, a to może spłoszyć słonie. Kadimba, który naturalnie zrozumiał, na czym polega problem, pokazał gestem, że to nic nie szkodzi. Jeśli zebry uciekną, wtedy tembo, słoń, pomyśli, że goni je lew, i uzna to za problem zebr. Wydawało się to bardzo prawdopodobne. Oscar dał znak, by ruszyć dalej. Zebry natychmiast uniosły głowy, przez kilka sekund przyglądały im się podejrzliwie, a potem najstarsza klacz rzuciła się biegiem w stronę sawanny, a jej źrebię podążyło za nią. Po krótkiej chwili wahania reszta stada pobiegła w tę samą stronę. To lepiej, niż gdyby wbiegły do lasu, pomyśleli jednocześnie Oscar i Kadimba i wystarczyło im tylko szybkie spojrzenie, by wiedzieć, że są co do tego zgodni. W lesie rosły głównie drzewa miombo i na początku był on przyjemnie rzadki; widoczność na ponad sto metrów i żadnych suchych, szeleszczących liści. Słonie miały tak świetny węch, że czasem mogło się to wydawać nadnaturalne, szli jednak pod wiatr, który nie tylko unosił ich zapachy, lecz również dźwięki ich kroków. Bosonodzy Afrykanie poruszali się niemal bezgłośne, ale buty Europejczyków i Kadimby wręcz hałasowały. Jednak biały człowiek niezbyt długo mógłby chodzić boso. W swoich książkach o Indianach Karol May pisał o „czułostopych”; jeszcze jako gimnazjalista w Kristianii, Oscar nigdy do końca nie rozumiał, co to oznacza. W Afryce gruntownie się tego nauczył. Tembo miał beznadziejny wzrok i był niemal na wpół ślepy, również w ostrym świetle dnia. Mieli więc przewagę. Z pewnością też usłyszą słonia na długo przed tym, nim on ich usłyszy. Wciąż był wczesny ranek, a to oznaczało, że słonie jedzą, a kiedy jadły w lesie, doprawdy nie zachowywały się cicho. I faktycznie, mniej więcej po godzinie marszu usłyszeli łomot padających na ziemię drzew. Słonie. Teraz zaczynało się ostrożne skradanie. Musieli podejść na tyle blisko, by mieć dość czasu na podjęcie decyzji, czy powinni strzelać. Pierwsza salwa nie spłoszy stada słoni na sawannie, zwłaszcza jeżeli były to słonie, na które nikt dotąd nie polował, co wydawało się bardzo prawdopodobne. Jednak z każdym kolejnym oddanym strzałem wielka ucieczka zwierząt stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Stado mogło po prostu zechcieć opuścić tę okolicę, a to by oznaczało, że w jedną noc oddali się od nich o trzy, cztery dni marszu. Gdy byli już niecałe pięćdziesiąt metrów od słoni, jeden z Kongijczyków z zapałem wyjaśnił Kadimbie, z czym mają do czynienia. Tam z przodu było sześć słoni, same samce, a wśród nich jeden bardzo stary, z kłami ważącymi ponad sto dwadzieścia funtów, który otoczył się pięcioma „askarysami”, swoją gwardią przyboczną. Pięć to niezwykle dużo; stary słoń musiał być bardzo ceniony przez młode samce.
Wzajemne relacje między samcami były w rzeczywistości bardzo proste. Młode będą chronić życie starego. A to oznaczało, że bez wahania zaatakują wszystko w pobliżu, co tylko wyda im się niebezpieczne. W zamian za to mogły przez kilka lat korzystać z doświadczenia starego, który wiedział, gdzie szukać wody w okresach suszy, gdzie można się odurzyć owocami maruli, gdy już przejrzeją, gdzie są ludzkie plantacje, które można splądrować, jak unikać ludzi albo ich zabijać, jednym słowem wszystko, co warto było wiedzieć. Znaleźli się więc tym samym w sytuacji, która była równocześnie korzystna i niebezpieczna. Wystarczyła jedna drobna zmiana kierunku wiatru, a pięć samców słoni rzuci się na nich. Z drugiej strony pojawiała się okazja, by za jednym razem upolować pięć czy sześć odpowiednich słoni, poza tym w sporej odległości od wielkiego stada. Pozostawało pytanie, co zrobić ze starym słoniem. Miał kły, do których transportu potrzebni byliby czterej mężczyźni – Oscar najchętniej by tego uniknął. Z drugiej strony Hans Christian chciał przecież zdobyć swoje wielkie trofeum. Te kły były bardzo dobre, lecz być może nie największe, na jakie się natkną. To Hans Christian musiał podjąć decyzję. Z czysto taktycznego punktu widzenia nie można było nie uwzględniać przewagi, jaką dawałoby zastrzelenie starego słonia jako pierwszego. Wtedy jego „askarysi” zawahają się i znieruchomieją, a więcej nie potrzebowali. Nie powinno to jednak mieć wpływu na decyzję Hansa Christiana. Oscar dał mu znak ręką, by podkradł się bliżej. – No, Bruderlein? – wyszeptał. – Może masz tu to twoje trofeum do powieszenia nad drzwiami. – Ile funtów? – spytał również szeptem Hans Christian. – Który to? – Ten, który stoi zadem do tego wysokiego, prostego drzewa. Co najmniej sto dwadzieścia funtów. Jeśli wejdziesz pod te kły ustawione w łuk, będą sięgać wyżej niż twoje wyciągnięte ręce. Mają ponad dwa metry długości. – Które drzewo? – To żółto-zielone, z gładkim pniem, to najwyższe, o tam, i rozgałęzia się na dwa konary dziesięć metrów nad ziemią. Hans Christian przez chwilę manipulował przy swojej lornetce, nim zobaczył starego słonia. – Dobry Boże! – wyszeptał. – Jeśli mogę, to go biorę. Oscar pokazał Kadimbie, by się zbliżył, i szeptem wydał mu kilka instrukcji. Potem wyjaśnił plan Hansowi Christianowi. Rozdzielą się, bo na prawo od starego stały trzy samce. Hans Christian musi strzelić pierwszy. Gdy tylko stary osunie się martwy na ziemię, Kadimba zastrzeli następnego, potem Hans Christian kolejnego i Kadimba ostatniego na tej flance. W tym czasie Oscar zajmie się dwoma pozostałymi. To był prosty plan.
– Tylko pamiętaj – poinstruował Oscar Hansa Christiana tuż przed rozstaniem – nikt nie strzela przed tobą, więc masz dużo czasu. Nie celuj w oczy, tylko w miejsce trochę niżej między nimi, kiedy spojrzy w twoją stronę. Wyobraź sobie, że ma między uszami kij od miotły i że chcesz go strącić. – Wiem, mówiłeś to już z tysiąc razy – uśmiechnął się Hans Christian, pewny siebie. Hans Christian i Kadimba odeszli na palcach, by zająć właściwą pozycję. Dwóch kongijskich tropicieli powoli wycofało się pod wielki baobab. Wiedzieli, że nie będą mieli nic wspólnego z dalszymi wydarzeniami. I że baobab jest dostatecznie duży, by ich ochronić przed atakującym słoniem. Oscar odbezpieczył karabin i oparł go o cienki pień drzewa przed sobą. Przypuszczał, że zajmie to sporo czasu, i miał nadzieję, że Hans Christian będzie miał dość cierpliwości, by poczekać do właściwego momentu. Zastrzelenie słonia było najłatwiejsze. I najtrudniejsze. Zwłaszcza jeśli chciało się, by padł martwy na miejscu. W cieniu lasu było dość przyjemnie i pocił się tylko trochę. Prawdopodobnie znajdowali się na wysokim wzgórzu, nieobecność much tse-tse uznał za błogosławieństwo. Usłyszał ponaglające wołanie miodojada. Niedobrze. Być może stary słoń wiedział, co się dzieje: że miodojad wabi ludzi do dzikich pszczół, by potem dostać się do porcji miodu, którą zawsze powinno mu się zostawiać. Czy stary o tym wiedział? A może wiedział też o reszcie, że jeśli wzięło się cały miód, nie zostawiając nic dla ptaka, wtedy następnym razem prowadził innego człowieka do jadowitego węża? Najwyraźniej stary coś wiedział, bo Oscar dostrzegł w oddali, jak słoń uniósł głowę, rozwinął uszy i wyciągnął trąbę, próbując coś zwietrzyć. Jego „ochroniarze” zrobili to samo. Słonie mogły w każdej chwili zdecydować się odejść. I wtedy huknął strzał. Oscar szybko sięgnął po swojego mausera i zobaczył, jak pod starym samcem powoli uginają się tylne nogi, jak unosi głowę, z wyciągniętą w górę trąbą, a następnie się osuwa. Był martwy, Hans Christian strzelił celnie. W następnej chwili z tej samej strony dobiegł kolejny strzał; to musiał być Kadimba. Oscar szukał właściwego kąta przez gałęzie. Jego dwa samce stały z rozłożonymi uszami, niezdecydowane, co zaatakować albo w którą stronę się rzucić do ucieczki, bo stary nie dawał im żadnych wskazówek. Teraz zobaczył oczy jednego ze zwierząt i zaczął szukać odpowiedniego kąta do strzału, stracił jednak koncentrację, gdy usłyszał kolejny huk. To była droga sekunda, pomyślał, gdy znów miał cel na muszce i nacisnął spust. Natychmiast zobaczył, że dobrze trafił. Wyglądało jednak na to, że tego było już za wiele dla ostatniego z samców – i jak miał nadzieję ostatniego żyjącego spośród „askarysów” starego – ponieważ słoń odwrócił się i zaczął uciekać. Jego głowę zasłoniła potężna korona drzewa, widać było jednak okolice płuc i serca, więc Oscar wystrzelił w chwili, gdy tylko zobaczył odsłoniętą część ciała. Słoń hałasując odbiegł w las, na szczęście w przeciwnym kierunku. I wtedy Oscar usłyszał kolejny strzał, i jeszcze jeden. To dobrze albo źle. Intensywnie nasłuchiwał, jednak jedynym, co dobiegało jego uszu,
był coraz cichszy hałas robiony przez słonia, który mu uciekł. Potem zrobiło się cicho. Pocił się obficie i oblizał górną wargę. Nadal cicho. Dziwne. – Wszystko u was w porządku? – zawołał w stronę Kadimby i Hansa Christiana. W odpowiedzi usłyszał wesoły, radosny śmiech i głośne zapewnienia, że wszystko poszło dobrze. I faktycznie, jego dwaj towarzysze stali przy czterech martwych słoniach. Kadimba i Hans Christian opowiadali jeden przez drugiego, co się wydarzyło – jeden w suahili, drugi po niemiecku. Hans Christian wyjaśnił, jak to z zimną krwią wyczekał na właściwy moment, cierpliwy i pewny siebie. Kadimba opowiedział, jak lufa strzelby Hansa Christiana podskakiwała jak trzepaczka, ale w końcu zacisnął oczy i zrozpaczony nacisnął spust. No i trafił starego idealnie w mózg. Potem Kadimba zastrzelił kolejnego słonia – ta sama wersja po niemiecku i w suahili. Następnie Hans Christian idealnym strzałem powalił trzeciego. Według wersji niemieckiej. W suahili natomiast Hans Christian strzelił za wysoko, w dużą fałdę tłuszczu, którą tembo ma na głowie – strzał w takie miejsce podziałał na niego jak nokaut i odliczanie na boksera, ale nie robi mu szczególnej krzywdy. Potem, po niemiecku i w suahili: Kadimba strzelił do czwartego słonia. Jednak według wersji niemieckiej tylko go postrzelił. Obaj zgodnie opowiedzieli, że jeden z pozornie martwych słoni nagle podźwignął się na przednie nogi. I wtedy Hans Christian znów strzelił i ostatecznie go zabił, a potem Kadimba oddał zupełnie niepotrzebny strzał. Według wersji niemieckiej. Jak można się było spodziewać, wersja suahili opisywała to inaczej. Hans Christian znowu strzelił w warstwę tłuszczu na głowie słonia, a Kadimba dokończył robotę. Oscar słuchał tej kakofonii, nie zdradzając miną, któremu z nich wierzy, ani nawet, że słyszy dwie niezgodne wersje. – Gratuluję – powiedział i uścisnął obydwu ręce. – Poradziliście sobie lepiej niż ja, bo ja tylko jednego zabiłem na miejscu. Drugi odbiegł, zostawiając za sobą krwawy ślad. Zajmiemy się nim później. Poświęcili chwilę, by przyjrzeć się martwym słoniom. Oscar posłał jednego z kongijskich tropicieli z powrotem do obozu, żeby sprowadził ludzi. Trofeum Hansa Christiana było imponujące, jeden kieł ważył sto trzydzieści funtów, a drugi trochę mniej. Oscar zapewnił, że
choć istniała możliwość, iż w następnym miesiącu natrafią na jeszcze lepszego słonia, to bynajmniej nie mógł dać na to gwarancji. A ten tutaj nie żył, więc sprawa była załatwiona. Kły młodszych samców miały idealną wagę dla tragarzy. Poza tym, nawet jeśli nie odnajdą ostatniego słonia, który pobiegł w las, oddalając się od stada – nie ruszył do swych towarzyszy, by między nimi się położyć, umrzeć i wywołać panikę – to i tak był to wspaniały pierwszy dzień łowów. Mieli dużo czasu, nie musieli się śpieszyć z poszukiwaniami. Jak się okazało później, nie były one szczególnie długie czy uciążliwe, a przede wszystkim niebezpieczne. Słonia, trafionego w serce przez Oscara, znaleźli trzysta metrów dalej. Gdy wrócili do obozu, oczywiście musieli to uczcić. Kongijczycy wzięli ze sobą prowiant na miejsce, gdzie leżały zabite słonie, by przez całą noc pracować nad dzieleniem mięsa jednego z samców. Połyskująca pochodniami karawana tragarzy niosących mięso przywędrowała w nocy z powrotem do obozu. Tego wieczoru, gdy już wzięli prysznic i przebrali się w czyste ubrania, Oscar zaprosił na uroczystą kolację Hassana Heinricha. Wypili znaczną część zapasów belgijskiego czerwonego wina. W niczym to nie przeszkadzało, bo następnego dnia nie zamierzali polować. Teraz najważniejsze było, by nie rozproszyć ani nie spłoszyć dużego stada, a zwierzęta prawdopodobnie wkrótce się uspokoją; słyszały strzały, ale nie widziały martwych, albo co gorsza, umierających pobratymców. Za parę dni wszystko będzie jak zwykle. W miarę jak opróżniano kolejne butelki wina, a oni żartowali o tym, jacy to są mili, że w ten prosty sposób próbują ulżyć tragarzom, historie o polowaniu coraz bardziej się rozrastały, zwłaszcza w wydaniu Hansa Christiana. Oscar robił dobrą minę, pozwalał Kadimbie i Hansowi Christianowi gadać swoje, nawet nie kpiąc, że ich wspaniałe dokonania wydawały się przybierać coraz większe rozmiary. Hassan Heinrich, który oczywiście musiał zauważyć różnicę między niemiecką a afrykańską wersją wydarzeń minionego dnia, wydawał się coraz bardziej zbity z tropu. Oscar szepnął mu, że tak to już jest z polowaniem, a przede wszystkim z opowieściami o polowaniu. Również pod tym względem nie było żadnej wyraźnej różnicy między białym a czarnym człowiekiem.
XIX OSCAR DAR ES-SALAAM 1912 Miodojad był tak natarczywy, że nie miał sił mu się opierać, szedł za jego głosem po kamieniach i powalonych pniach. Próbował do niego przyjaźnie przemawiać, zapewniał, że zawsze starał się działać dla dobra wszystkich w Afryce, jednak ptak przyzywał go coraz bardziej wyzywająco, i w głębi ducha Oscar rozumiał, że nie wszystko jest tak idylliczne, jak mu się wydaje, i że z otwartymi oczyma idzie prosto na spotkanie śmierci. Gdy czarna mamba uniosła się przed nim, kołysała się co najmniej metr nad jego głową i wydawała się bardzo zadowolona. Ptak zaśmiał się szyderczo. Oscarowi nie podobała się myśl, że ma umrzeć, gdy ktoś z niego drwi, ale rzucenie się do ucieczki było kiepskim pomysłem. Nikt nie jest w stanie uciec przed czarną mambą. To była pierwsza ważna rada, jaką usłyszał w afrykańskim buszu: cokolwiek się dzieje, człowieku, nie uciekaj. Wszystko w Afryce biega, skacze, a w najgorszym wypadku pełza szybciej, niż ty biegniesz. Więc stój w miejscu, człowieku! Stój w miejscu i dobrze strzelaj. Umieranie nie bolało. Zęby jadowe mamby były drobne i miękkie jak z gumy i pachniało tak samo jak tamta mała drewniana kaczuszka, którą on i bracia mieli w domu i której matka używała, by zwabić ich do balii, gdy chciała ich wykąpać. Teraz wiosłował po wodach fiordu, było lato, Lauritz siedział na rufie, a Sverre na dziobie. Bracia trzymali wędki do połowu dorszy, a on miał tylko wiosła. Lauritz opowiadał sagę o tym, jak bóg pioruna Thor pewnego dnia wyłowił samego węża Midgardu. Wilgotny słony wiatr znad Oceanu Indyjskiego pieścił lśniącą skórę Aishy Nakondi. Uwielbiała patrzeć na morze, a on polizał jej ciepłe plecy, które smakowały jak mieszanka soli i wanilii. Roześmiała się i powiedziała, że to ją równocześnie łaskocze i podnieca, a to teraz niedobrze, bo nie są sami, ale nie widział żadnego innego człowieka w tym wielkim białym domu wybudowanym w mauretańskim stylu. Zmusił ją, by pochyliła się do przodu, lecz dokładnie w chwili, gdy w nią wszedł, zobaczył ich syna Mkala, który pojawił się na werandzie i przyłapał ojca i matkę w wyjątkowo intymnej dla Niemców sytuacji, więc natychmiast się rozpłakał i zaczął krzykliwie wyliczać wszystkie przyimki łączące się z celownikiem: aus, ausser, bei, gegenüber, mit, nach, zeit, von i zu. – Aus, ausser... – mruknął i zrozumiał, że już nie śni. Gorączka powodowała nieustannie płynący strumień snów, z których jedne były straszliwie rzeczywiste, inne zaś absurdalnie fantastyczne. Czy znów śnił mu się ten widok, kiedy słoń zabił Hansa Christiana? Nie, nie tym razem. Zazwyczaj był to najczęściej powracający, prawdziwy sen. On i Kadimba stoją całkowicie nieruchomo w wysokiej jak człowiek trawie, widzą cztery atakujące samce słoni pędzące prosto na nich. Najpierw jemu samemu, a potem Kadimbie, udało się powalić zwierzę strzałem z przodu. Słoń Kadimby padł martwy tak blisko niego, że myśliwy musiał uskoczyć, by
nie zostać złapanym, gdy umierające zwierzę wykonało ostatnią, wściekłą próbę, by chwycić go trąbą. Jednak dwa samce po prawej minęły ich, kierując się na Hansa Christiana, który biegł w stronę drzewa. Jego ruchy zdradzały, gdzie się znajduje. Kadimba i Oscar zaczęli desperacko strzelać do słonia, który był bliżej nich; celowali w wysoki staw biodrowy i widoczny nad ogonem kręgosłup i w końcu go powalili. Ale wtedy było już za późno. Ostatni samiec biegnący za Hansem Christianem i ukryty za tym, którego unieszkodliwili Oscar i Kadimba, zdążył już dotrzeć do celu, schwycił ich przyjaciela trąbą, powalił na ziemię i zaczął go masakrować przednimi nogami. Po chwili było już po wszystkim, ale rozwścieczone zwierzę nie przestawało go deptać jeszcze po dwóch, trzech śmiertelnych trafieniach. To, co zostało z Hansa Christiana, wyglądało nieludzko, to była jedna krwawa masa splątana z ludzkim ubraniem. Wersja ze snu nie była równie chłodna i rzeczowa jak wspomnienie. Gdy śnił o tej katastrofie, a musiało mu się to śnić już ponad sto razy, dopadało go o wiele większe przerażenie. Czasem to on sam był masakrowany, czasem próbował biec na ratunek, ale jego nogi nie ruszały się z miejsca, czasem próbował strzelać, ale karabin nie działał. Gorączka ustępuje, zrozumiał. To mógł być oczywiście dobry znak, ale mógł być też zły. Doktor Pilz mówił, że coś takiego może się stać tuż przed śmiercią. Ten sam doktor Pilz, który się poddał i ze spuszczonym wzrokiem pospieszył do chorych kobiet i dzieci, jakby to go miało usprawiedliwić. Nikt nie wiedział do końca, co to za choroba. Z początku Oscar zakładał, że to malaria w końcu go dopadła – mimo że od pierwszych chwil spędzonych w Afryce brał udział w udanym eksperymencie medycznym doktora Ernsta i dostawał wywar z kory chinowca. Na początku objawy były takie same: ból i zawroty głowy oraz gorączka. Ale potem zaczęła się biegunka i wymioty i ci, którzy chorowali, szybko się odwadniali, ponieważ nie mogli zatrzymać płynów w siebie wlewanych – obojętnie, czy to była gotowana woda czy piwo. W miarę jak się odwadniał, pogrążał się w gorączkowym śnie, który szybko przeszedł w utratę przytomności. Wszystko stało się światem ze snu, trudno było zapamiętać, co się działo w tych krótkich chwilach, gdy powracała przytomność. I równą trudność sprawia odróżnianie wspomnień ze snów i prawdziwych, pomyślał, sięgając po dzwonek stojący na nocnym stoliku. Hassan Heinrich, promieniując ze szczęścia, wszedł do pokoju tak szybko, że musiał chyba siedzieć i czekać na krześle przed drzwiami sypialni. – Bwana Oscar, obudził się pan! To znaczy, że pan przeżyje, dzięki Bogu i Mbene! Oscar podźwignął się do półsiedzącej pozycji wśród śmierdzących poduszek i poskręcanych mokrych prześcieradeł. Z wdzięcznością przyjął wodę, którą do kubka drżącymi dłońmi nalał Hassan Heinrich. Oscar pił łapczywie, czuł się tak, jakby mógł wlać w siebie całe litry wody. – Kto to jest Mbene? – zapytał zdyszany, gdy już opróżnił kubek i wyciągnął go po
dolewkę. Hassan Heinrich, po którym widać było szczerą radość, nagle wydał się zakłopotany. – Pojechałem do ludu Burundi, żeby sprowadzić pomoc. Ale bwana Oscarowi nie wolno pić więcej niż litr na godzinę, bo inaczej woda się cofnie – odparł wymijająco. – Pojechałeś do Burundi? – Tak. Użyłem stałej karty kolejowej bwana Oscara, ale musiałem i tak siedzieć na samym przodzie, w lokomotywie. Tak wielu ludzi chciało uciekać z miasta, jak najdalej od zarazy. – Zarazy?! – No tak, może to niewłaściwe słowo, ale to ciężka choroba. Wielu zmarło. Gdy doktor Pilz powiedział mi w tajemnicy, że nic więcej się nie da zrobić, wsiadłem w pociąg i pojechałem do Burundi. Memsahib Aisha Nakondi zajęła się resztą. Te wieści docierały do Oscara powoli, cały czas próbował odróżnić wspomnienia ze snów od prawdziwych. Odwrócił się szybko i przyjrzał kamiennej posadzce przy przeszklonych drzwiach prowadzących na taras. I faktycznie, były tam wyraźne plamy po sadzy i ogniu, choć Hassan Heinrich z pewnością zrobił, co tylko mógł, za pomocą wiadra i szmat. Paliły coś i zmuszały go, by wdychał dym, który przyprawiał go o mdłości. Zmusiły go również do zjedzenia czegoś, co smakowało dziwnie, ale przynajmniej nie wywołało odruchów wymiotnych. A więc to się działo naprawdę? Te pieśni, maski, taniec były rzeczywistością, a nie tylko afrykańskimi halucynacjami? – Były tu szamanki, czy mi się to przyśniło? – zapytał tak neutralnie, jak tylko potrafił. – Tak, bwana Oscar – odparł niespokojnie Hassan Heinrich. – Pojechałem do Burundi, natychmiast pozwolili mi się spotkać z memsahib Aishą Nakondi i opowiedziałem o tej chorobie, przy której wszyscy, przepraszam za wyrażenie, srają i rzygają, póki nie umrą. Wzięła ze sobą chłopca i te dwie sza... te dwie znachorki. Przybyliśmy chyba w ostatniej chwili. Wydawało się, że Hassan Heinrich nie ma ochoty opowiadać, co działo się później. Oscar się zastanawiał. – Powiedziały, że bwana Oscar obudzi się za trzy dni, a teraz właśnie upłynęły dokładnie trzy dni – podjął Hassan Heinrich, nieco niechętnie. Zachowywał się dość dziwnie, jakby nadal były rzeczy, o których nie chciał mówić. – Czy memsahib i Mkal wciąż tu są? – zapytał. – Tak, mieli zaczekać te trzy dni. Zakwaterowałem ich w tej dużej sypialni na piętrze, tam gdzie zwykle pan śpi – odparł Hassan Heinrich i znów się rozpromienił.
– Świetnie. A te dwie szamanki? – Zorganizowałem im bilety na pociąg. Są już z powrotem u Burundi. Oscar uśmiechnął się, słysząc ten typowy niemiecki eufemizm. Na Hassanie Heinrichu ślad odcisnęły zarówno szkoły misyjne, wpajające łagodne wyrażenia na niemal wszystko, jak i koszarowy język, tak typowy dla wielu bohaterów niemieckiej budowy kolei oraz bardziej anonimowych niestrudzonych robotników w winnicy protestanckiego Boga. – Jak „zorganizowałeś” im bilety? – spytał, surowo unosząc brwi. – Mam nadzieję, że kiedy przyszły na stację, to przynajmniej nie miały czarnych masek? – O nie, bwana Oscar. Wyglądały zupełnie zwyczajnie i były przyzwoicie ubrane. Pozwoliłem sobie jednak wydać bilety z listy udziałowców spółki kolejowej, która przecież daje pierwszeństwo i... Umilkł, wyraźnie zakłopotany. Oscar parsknął śmiechem. Przyszło mu do głowy, że to dobry znak powrotu do zdrowia. Sceny, które miał przed oczyma, były niesłychanie komiczne. A więc Hassan Heinrich zamówił dwa bilety pierwszej klasy przez konto udziałowca Lauritzena, co dawało pierwszeństwo przed najbielszymi i najbardziej niemieckimi mieszczanami i mieszczankami w najwyraźniej zatłoczonym pociągu. To zaś oznaczało, że jakiś zapewne niezmiernie zażenowany kierownik pociągu musiał się udać do pierwszej klasy i uprzejmie, ale zdecydowanie wyrzucić dwóch pasażerów, którzy wykupili bilety jako ostatni. Wyjaśniając im przy tym, że... No właśnie, że co? Że takiej ofiary wymaga pilna potrzeba medyczna, dyrekcja, sprawy wojskowe, interes stanu? Oczyma wyobraźni widział, jak pan w stroju podróżnym, ubrany w pita, ten śmieszny tropikalny hełm, wyglansowane wysokie buty, owijacze, białą marynarkę i koszulę ze sztywnym kołnierzem oraz krawatem i jego wzorowa małżonka z parasolką przeciwsłoneczną, za długą i za mocno zasznurowaną w talii spódnicą muszą opuścić pociąg, dysząc z oburzenia i wykrzykując wszelkiego rodzaju pogróżki. Pozostawało jedynie mieć nadzieję, że nigdy się nie dowiedzieli, kim były dwie pasażerki, które zajęły ich miejsca z racji wyższego statusu społecznego, a właściwie dlatego, że podróżowały jako uprzywilejowani goście człowieka, posiadającego siedmioprocentowy udział w kolei. Hassan Heinrich był wyraźne zaniepokojony długim milczeniem Oscara. – Zrobiłem coś nie tak, bwana Oscar? – spytał w końcu. – Nie, Hassanie Heinrichu, Absolutnie nie! Jeszcze tylko krótkie pytanie. Czy jacyś pasażerowie zostali wyrzuceni, kiedy „zorganizowałeś” te bilety w pierwszej klasie? – Tak, bwana Oscar. Byli bardzo źli, kiedy mijali nas na peronie. Wtedy wymknąłem się z dwoma znachorkami w inną stronę i posadziłem je na tych dwóch wolnych miejscach. Ci wyrzuceni ludzie nie wiedzieli, co się stało.
– Dobrze to zorganizowałeś, Hassanie Heinrichu – kiwnął głową Oscar, nie potrafił jednak nie myśleć o zdziwieniu pozostałych pasażerów pierwszej klasy, gdy najpierw wyrzucono dwójkę przyzwoitych mieszczan, a potem ich miejsca zajęły dwie czarne kobiety z dziwnym bagażem. Ta historia na pewno wypłynie, będzie się o tym plotkować w Dar es-Salaam. – Ale teraz dochodzimy do tego, czego nie chcesz mi opowiedzieć – podjął zdecydowanie Oscar. – Pozwól, iż najpierw ci powiem, że wszystko zrobiłeś bardzo dobrze i słusznie, żebyś nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Weź teraz pod uwagę, Hassanie Heinrichu, że jesteś moim przyjacielem, nie tylko zarządcą mojego domu, ale także przyjacielem od wielu lat. Jestem naprawdę ciekaw i koniecznie muszę się dowiedzieć. Rozumiemy się? – Tak, oczywiście, bwana Oscar. – W jaki sposób wyrwały mnie ze szponów śmierci? Jak to się stało? Wydawało się, że Hassan Heinrich się skurczył, a jego wzrok stał się rozbiegany, co było do niego zupełnie niepodobne. To, że są bliskimi przyjaciółmi od wielu lat, było przecież prawdą. Z początku Oscar musiał wyciągać z niego tę historię, zadając pytanie po pytaniu. Dopiero po chwili, gdy okazało się, że pan domu rzeczywiście nie zamierza doszukiwać się żadnych uchybień ani nieprzyzwoitości, Hassan Heinrich zaczął odpowiadać dłuższymi zdaniami. Trzy kobiety, dwie znające się na leczeniu i memsahib Aisha Nakondi, przejęły w swoje władanie pokój chorego. Chłopczyka Mkala Hassan Heinrich kazał odesłać do pokoju na piętrze i dać mu jakieś zabawki, cokolwiek. Koniec końców dostał hinduskie szachy z figurami ze srebra i złota. Kobiety zażądały, żeby Hassan Heinrich pomagał im w pokoju chorego. Na początek pozbierały całą pościel i kazały mu ją spalić. Potem otworzyły wszystkie okna na parterze, tak że zrobił się przeciąg, przed którym niemiecki lekarz zdecydowanie ostrzegał. Kazały sobie przynieść gorącej wody i umyły nieprzytomnego Oscara na kapokowym materacu, który teraz przykryty był jedynie przepoconą bawełnianą narzutą. Jednak używały nie tylko wody i gąbek, lecz wsypały do niej jakiś biały proszek i wlały olejek z jakichś dziwnych owoców. Następnie poleciły Hassanowi Heinrichowi przynieść czystą pościel i, podczas gdy ścielił łóżko, położyły Oscara na zimnej kamiennej posadzce, przed czym niemiecki lekarz również przestrzegał. Gdy Oscar tam leżał, wyglądał, jakby był martwy. Do pokoju cały czas wpadała bryza od morza. Wtedy zrobiły niewielkie ognisko z małych szczap drewna, które przyniosły ze sobą. Rozpaliły je przy dwuskrzydłowych przeszklonych drzwiach na taras, tam gdzie najbardziej wiało. Smażyły, a raczej przypalały różne dziwne rzeczy – Hassan Heinrich nie miał pojęcia, co to mogło być – i zmuszały nieprzytomnego Oscara, by je przełykał, po trochu naraz.
Znowu go umyły swoją magiczną wodą, bo bryza znad morza zdążyła już niemal całkowicie osuszyć jego skórę. Potem nasmarowały jego... Hassan Heinrich twierdził, że nie widział dokładnie, co akurat wtedy zrobiły, ale to wydawało się wyjątkowo mało prawdopodobne. Założyły maski i rozpoczęły powolny, kołyszący taniec, przez cały czas podtrzymując ogień przy wejściu na taras i dorzucając do niego różne korzenie, które czasem rozrzucały iskry, gdy lądowały w płomieniach. Memsahib była naga i... usiadła okrakiem na bwana Oscarze, którego męskość stała prościutko, co zważywszy na okoliczności, należałoby uznać za cud od Boga, to znaczy nie, oczywiście zupełnie inny cud! Ale jednak cud. Akt miłosny był długi i czuły. Bynajmniej nie było to coś, o czym Hassan Heinrich opowiedział spontanicznie. Oscar musiał go niemal przesłuchiwać, żeby wydobyć z niego szczegóły. Następnie trzy kobiety wzięły Oscara i przeniosły go, jakby był lekki jak piórko, na czyste prześcieradło. Znów tańczyły, kręcąc się wokół łóżka, również memsahib. Potem czule go okryły. I to było już wszystko. Dwie kobiety, które wykonywały magiczną, lecz nie erotyczną część rytuału, zdjęły maski i otarły pot z czoła, a memsahib przebrała się w swoje miejskie ubrania. Hassan Heinrich dowiedział się, że to potrwa trzy dni, że dwoje z gości z ludu Burundi chce wracać do domu i że memsahib i Mkal zostaną w domu przez trzy dni. A teraz upłynęły trzy dni. Oscar oniemiał. Wciąż czuł skutki gorączki, nadal był zmęczony i słaby. Było jednak oczywiste, że choroba została pokonana. Nie wierzył w czary, a przynajmniej nie potrafił się do tego przyznać. Znał się na fizyce i matematyce i to była wiedza, którą zgodnie ze swym powołaniem miał przynieść do Afryki. Medycyna stanowiła zupełnie inną część skarbu ludzkiej wiedzy. Z logicznego punktu widzenia czarne maski i taniec nie mogą mieć żadnego leczniczego działania. A może jednak? Tak czy inaczej, zbiły jego gorączkę poprzez szybkie wychłodzenie i nasączenie jego skóry chemicznymi substancjami, które wchłaniały się w taki sam sposób, jak niektóre trucizny roślinne. A gorączkę, która go zabijała, niewątpliwie zbiły. Ale to był dopiero pierwszy krok. Doktor Ernst z pewnością by się z tym zgodził. Równie oczywiste było to, że później przezwyciężyły niechęć jego ciała do przyjmowania jedzenia i picia i uratowały go przed odwodnieniem. To również był fakt. Element erotyczny – cóż za fantastyczna myśl, że nieprzytomny i umierający kochał się z Aishą Nakondi – nie mógł przecież mieć wpływu na chemiczne procesy zachodzące w jego ciele. Wyobrażenia o leczniczej mocy miłości były przecież raczej literackiej, a nie przyrodniczej natury?
Inny fakt, równie niezaprzeczalny, stanowiło to, że lud Burundi pokonał malarię. Czy to za pomocą tańca, rytuałów erotycznych czy chemii, ale pokonał malarię bez najmniejszej pomocy białego człowieka. Wręcz przeciwnie, to jego cywilizacja mogłaby odnieść wielkie korzyści, gdyby udało się zrozumieć, w jaki sposób Burundi bronili się przed malarią i jak udało im się pokonać śmiertelną chorobę, która w tej chwili w stolicy zbierała liczne ofiary. Hassan Heinrich wydawał się nerwowy. Oscar nigdy nie milczał tak długo, gdy ktoś obok czekał na instrukcje – można było błędnie zinterpretować to zamyślenie jako wyraz dezaprobaty czy sceptycyzmu. – Teraz zrobimy tak, Hassanie Heinrichu – powiedział tonem, jakim zwykle wydawał polecenia. – Przygotujesz mi kąpiel. Chcę być czysty i przebrać się w świeże ubranie. Pościel wyniesiesz i spalisz, a potem od nowa pościelisz łóżko. I chcę się ogolić. A za trzy godziny, gdy zajdzie słońce, chcę spotkać się z memsahib i moim synem! Hassan Heinrich skłonił się na znak, że zrozumiał. Gdy Oscar spróbował przerzucić obie nogi przez krawędź łóżka, by tak jak zwykle wyskoczyć z niego jednym susem, ugięły się pod nim kolana i upadł na podłogę. Ze śmiechem podźwignął się na nogi i machnął ręką, że nic się nie stało. – Wszystko w porządku – powiedział. – Myślałem, że jestem już całkiem zdrowy, ale jak widać, potrzebuję więcej wody. I grillowanej ryby, Hassanie. Dla nas wszystkich. Zjemy na tarasie. Przekaż im to! Długo stał pod letnim prysznicem. Rozpierająca go energia, którą z początku czuł, gdy powrócił do życia, teraz osłabła i musiał przyznać, że wciąż jeszcze brakuje mu sił. Afryka niemal go zabiła, tak jak tych naiwnych misjonarzy. Albo Hansa Christiana, z tą jego nieodwzajemnioną miłością do polowań. Znów musiał odsunąć od siebie wspomnienie śmierci Hansa Christiana wskutek katastrofalnego błędu. Afryka nie miała żadnej litości dla słabości ludzkich. Zresztą dla czystych szlachetnych intencji również. Może powinien traktować to ostatnie przeżycie jako ostrzeżenie. Wędrował ciemną doliną śmierci, nawet nie zdając sobie z tego sprawy i zdecydowanie bez ochrony jakiegoś boga. To Hassan Heinrich i Aisha Nakondi go uratowali, podobnie jak kiedyś Kadimba. Dlatego że byli Afrykanami. Doktor Pilz był bezsilny. Zrobił już swoje dla Afryki. Wszystkie linie kolejowe od dawna były gotowe, pociągi kursowały według rozkładu jak w Niemczech. Przyczynił się do tego bardziej niż większość ludzi. Do tego dochodziła pewna osobliwa okoliczność, do której trudno było mu się przyznać przed samym sobą. W odróżnieniu od niemal wszystkich Europejczyków przybyłych do Niemieckiej Afryki Wschodniej stał się zamożnym człowiekiem. Nigdy do tego nie dążył, nie miał takiej nadziei, uciekał po prostu przed hańbą, jakiej zaznał w Dreźnie – zamiast pójść i się utopić. Ale tak właśnie było. Jakkolwiek próbowałby odepchnąć od siebie tę myśl, był jednym z najbogatszych ludzi w Dar es-Salaam.
Połowę pieniędzy, jakie otrzymał w postaci płynnego kapitału, zainwestował w firmę inżynierską Lauritzen & Haugen. Według tego, co pisał jego brat i współudziałowiec, była jedną z najlepiej rozwijających się firm w Bergen. Z całą pewnością postąpił słusznie i spłacił swój dług z nawiązką. Woda w prysznicu się skończyła. Gdy wyszedł do łazienki, sprzęty do golenia czekały schludnie ułożone na białych bawełnianych ręcznikach, nieco szorstkiego afrykańskiego typu, ozdobionych drobnymi listkami akacji i czerwonymi kwiatkami. W pomieszczeniu pachniało goździkami i wanilią. Ręce mu trochę drżały i zaciął się dwa razy. A jednak to było przyjemne uczucie, jakby się budził z ponaddziesięcioletniego snu. Tego idioty, który dał się zwieść niezwykle przebiegłej oszustce, oczywiście już nie było. Pozostała jedynie blizna po doznanej krzywdzie i żenujące wspomnienie z młodości. Gdyby nie Aisha Nakondi i ich syn Mkal, wróciłby do domu następnym statkiem. Oboje byli w zbyt dużym stopniu Afrykanami, by żyć w Europie, zwłaszcza w Bergen. On sam był za bardzo Europejczykiem, by zostać w Afryce. To stanowiło nierozwiązywalny problem, bo nie dało się do niego podejść za pomocą logiki. A łatwo dało się zauważyć, co logika podpowiada. Tyle tylko, że miał obsesję na punkcie Aishy Nakondi. Ten urok, który Mohamadali zbył śmiechem jako „zwyczajną miłość”, nigdy nie przestał działać. I nie miało znaczenia, czy wynikało to z ziół zawierających silne substancje chemiczne, z afrykańskiej magii, ekstazy fizycznej miłości, czy też ze zwykłego ludzkiego przypadku, tak jakby jakiś Bóg o wyjątkowo dziwnym poczuciu humoru stworzył ich dla siebie. W każdym razie nigdy mu nie przeszło. Wyszedł na taras, świeżo ogolony i bosy, ubrany w znoszone spodnie khaki i piękną, afrykańską bawełnianą koszulę w zielono-srebrne wzory. To była nieopisana przyjemność. Wiała łagodna bryza, na rafie widać było niskie fale przyboju, a woda w basenie portowym połyskiwała szmaragdową barwą. Nadchodził przypływ. Stał przez chwilę przy balustradzie, kiwając z aprobatą głową do służących, które przygotowywały taras do afrykańskiej kolacji. Był ubrany jak Afrykanin, a jego bose stopy dotykały wypolerowanego, ciepłego koralowca. Gdyby spodziewał się niemieckich gości, włożyłby wełniane skarpety, niskie czarne buty i być może płócienny garnitur – gdyby byli młodzi i niezbyt oficjalni. W przeciwnym razie miałby na sobie surdut z wysokim, usztywnionym białym kołnierzem i krawatem. Taki strój nadawał się lepiej do zimnego Bergen niż na plażę w Dar es-Salaam. Czy naprawdę chciał opuścić Afrykę? Przemawiała za tym logika, a instynkt samozachowawczy popychał go w tę samą stronę. Trzymała go tu Aisha Nakondi i ich syn Mkal, ale te uczucia w każdym punkcie przegrywały z rozsądkiem. Jednak w sumie rozsądek jeszcze nigdy nie wygrał. Była naprawdę zachwycona, widząc po raz pierwszy morze, i nie wierzyła mu, gdy jej wyjaśniał, że trzeba płynąć prosto przed siebie przez kilka tygodni, nim dotrze się do innego
kraju, którym były Indie. Zabrał ich oboje na połów ryb i ku swemu zdumieniu odkrył, że mały Mkal potrafi chwytać ryby wyciągane z wody, nie kalecząc się o ich ostre kolce i zęby. Burundi byli również ludem rybaków, ale Mkal nie radził sobie tak dobrze z rybami jedynie ze względu na swoje pochodzenie. Tam, na bagnach, wychowywał się na rybaka. I na wojownika. I oczywiście na pewno na myśliwego. Burundi nie byli tacy jak członkowie innych ludów. To kobiety sprawowały władzę, zajmowały się duchami, gospodarką i relacjami z innymi plemionami. Mężczyźni wychowywali wszystkich chłopców razem, by stali się tacy jak wszyscy inni Burundi. Mkal nie mógł bardziej się różnić od chłopca z Bergen. Jego norweska krew była w tak bezlitośnie oczywisty sposób słabsza niż afrykańska. Oscar żył złudzeniami. Podświadomie wyobrażał sobie, że w jakiś sposób wniesie cywilizację również do swej afrykańskiej rodziny. Zbudował wielki biały dom nad morzem, najpiękniejszą willę w Dar es-Salaam. Zakładał, że Aisha Nakondi bardzo się ucieszy, że wręcz będzie mu wdzięczna za możliwość zamieszkania w o wiele lepszych warunkach niż te, do których przyzwyczaiła się w zwykłej chacie, choć solidnie zbudowanej, na bagnach za Kilimatinde. Zabrał ją do najlepszego, a przynajmniej najdroższego w mieście zakładu krawieckiego dla kobiet, gdzie uszyto dla niej różne suknie i stroje, w których wyglądała jak bogini. A ona nie miała nic przeciwko temu, bawiły ją nawet te ubrania, ale nie lubiła zachodnich butów. Jaki był naiwny! Wyobrażał sobie, jak to wezmą ślub w kościele, by nikt nie mógł kwestionować ich wspólnego życia, jak Aisha Nakondi zostanie panią Lauritzen i jak Mkal pójdzie do protestanckiej szkoły, by móc później kontynuować edukację na jakimś niemieckim uniwersytecie. Wmówił sobie nawet, że Aisha Nakondi będzie mu wdzięczna za taki awans społeczny. W sklepach musiała czekać, aż wszystkie białe kobiety – biedniejsze od niej, ale białe – zostaną obsłużone. To była jedna rzecz. Drugą rzeczą było to, że w ogóle jej nie pociągały zalety i radości płynące z bycia panią domu w najbogatszej willi w mieście. Oczywiście potrafiła wydawać polecenia sprzątaczkom i innym służącym, ale to nie wystarczyło. Aisha Nakondi była arystokratką. Pewnie brzmiało to paradoksalnie. Nietrudno sobie wyobrazić, jaką minę miałby ten napuszony baron von Freital – ten, który uważał, że Lauritz jest zbyt nisko urodzony, by poślubić jego córkę – gdyby coś takiego usłyszał. Tym niemniej była to prawda. Zawstydzające, że minęło tak dużo czasu, nim to zrozumiał. Jako siostrzenica królowej Mukawanga miała współrządzić ludem Burundi. I o wszystkim tym nie miał nawet pojęcia! Gdy zaczął ją wypytywać, gdy zaczął zdawać sobie sprawę, że bynajmniej nie aspirowała do tego, by zostać damą ze śmietanki towarzyskiej w niemieckiej kolonii, tym, co najbardziej nim wstrząsnęło spośród wszystkich jej wyjaśnień, były okoliczności spłodzenia ich syna Mkala.
– Podjęliśmy decyzję, że będę miała z tobą dziecko – wyjaśniła chłodnym, rzeczowym tonem. – Rada była zgodna co do tego, że twoja krew jest całkiem nowa i przyniesie nam dużo radości. A poza tym cieszyła mnie ta myśl, podobałeś mi się, podobało mi się, kiedy spróbowaliśmy, a jeszcze bardziej, kiedy zrobiliśmy to po to, żeby spłodzić dziecko. Syna, tak jak zostało ustalone. Ale ty go nie posiadasz, ja go posiadam. Służące rozciągnęły na tarasie daszek z płótna namiotowego i zaczęły ustawiać ściany z plecionego sitowia. Podłoga miała zostać przykryta podwójnymi matami, skórami i palmowymi liśćmi. Na koniec wniesiony zostanie niski stół na jedzenie, żelazne uchwyty z pochodniami i arabskie poduszki. Kazał przynieść sobie stolik do pisania, przybory i leżak. Służące natychmiast przyniosły mu to, o co poprosił, razem z wielkim, pokrytym szronem srebrnym dzbankiem z wodą. – Bwana Hassan Heinrich mówił, że pora na następny dzbanek wody – wyjaśniła dziewczyna, podając mu naczynie i mały kryształowy kieliszek do wina. Nie chciał wprawiać ją w zakłopotanie, prosząc o praktyczniejszą szklankę. Nawet się dobrze bawił, szybko napełniając kieliszek, wznosząc kolejne toasty: za cesarza, za Norwegię, za niepodległość Norwegii, za swoich braci, za świetlaną przyszłość Afryki i co tam jeszcze przyszło mu do głowy, i szybko wlewając w siebie jak najwięcej wody. Miał wrażenie, jakby jego ciało wsysało ją niczym gąbka. Wciąż był odwodniony po cholerze. Bo chyba to był jakiś rodzaj cholery? Łapczywe picie wywołało u niego uczucie otępiającej sytości. Położył się na leżaku, by dojść trochę do siebie, i przymknął oczy. Od strony miasta dobiegały zmieszane dźwięki, odgłosy dorożek konnych, dzwonki riksz i jakieś pojedyncze klaksony samochodów. Zrezygnował z kupna samochodu, te pojazdy za bardzo mu się kojarzyły z tym, skąd pochodzą opony, i z odrażającym królem Leopoldem II. Nie mógł przeboleć śmierci Hansa Christiana. I nie chodziło tylko o te potworne obrazy, które powracały raz po raz niepowstrzymanym strumieniem i nad którymi nie miał żadnej kontroli. To była jego wina: nie docenił zagrożenia. Wiedział, że wielu poszukiwaczy przygód ściągających po 1909 roku do Konga, w którym panowano bezprawie, zostało zabitych przez słonie. To było niemal filozoficzne pytanie – które z dzikich zwierząt Afryki jest najbardziej niebezpieczne? Większość ludzi twierdziła, że bawół, i mieli sporo racji. Jeśli jednak człowiek wybierał się strzelać do setek słoni, co właściwie było szaleństwem, lecz również pokusą nie do odparcia, ryzykował życiem setki razy. Z matematycznego punktu widzenia to był absurd. Nikt nie kusiłby losu sto razy w przypadku bawołu. A więc powinien wtedy dostrzec zagrożenie. Niezwracanie uwagi na słabości Hansa Christiana jako myśliwego było dziecinadą. A przecież je dostrzegał. Hans Christian nie strzelał za dobrze. Był niedoświadczony i miał skłonność do rozglądania się za jakimś drzewem, na które mógłby się wspiąć, zamiast rozwiązać problem, strzelając. Nietrudno było zauważyć, że narażał się na ogromne ryzyko.
Mężczyzna nie może powiedzieć innemu mężczyźnie, że jest kiepskim myśliwym. Przynajmniej nie w Afryce. Było to obrazą mniej więcej tego samego kalibru co sugerowanie, że temu drugiemu brak męskiego wigoru. Takich rzeczy się po prostu nie mówiło. A jednak uważał, że to żadne wytłumaczenie. Nie powinien był ustawiać Kadimby obok Hansa Christiana, gdy formowali się w szereg przeciwko czterem nacierającym samcom. Kadimba zrobił to, co powinien – zastrzelił słonia, który pędził prosto na niego. Zwierzę padło jednak zbyt blisko niego, a wtedy stracił rozeznanie i nie zdążył strzelić do tego na prawo. Nadal nie było to dobrym wytłumaczeniem. Sam powinien być tam, gdzie stał Kadimba. Wszyscy pozostali założyli, że trzeba po prostu odwrócić się na pięcie i zostawić szczątki Hansa Christiana. Śmiertelne wypadki podczas dużych safari z polowaniem na słonie bynajmniej nie należały do rzadkości i gdy ktoś ginął, pozostawał jedynie „ptasi pogrzeb”. Biali oczywiście zakopywali swoich zmarłych sześć stóp pod ziemią, by hieny nie wygrzebały zwłok. Tak najpierw pomyślał. Bo przecież nie można było ciągnąć ze sobą rozkładających się zwłok w ponadczterdziestostopniowym upale przez pozostałe dwa miesiące safari. Musieli więc poprzestać na sześciu stopach, bez względu na to, co Afrykanie myśleli na temat zbędnej fatygi. Gdy zwierzył się Kadimbie ze swoich trosk i wyjaśnił mu, jak głęboko rodzice Hansa Christiana wierzyli w chrześcijańskiego Boga i że to dlatego tak trudno mu zostawić przyjaciela w anonimowym grobie w Afryce, którego nikt nigdy nie odnajdzie Kadimba natychmiast zrozumiał powagę sytuacji. Jego lud również otaczał wielką czcią swych przodków. Zaproponował, że wygotuje kości Hansa Christiana do czysta, oskrobie je, wysuszy i dobrze zapakuje, w tym również resztki zmiażdżonej czaszki. W ten sposób, jak twierdził, można było przecież przetransportować Hansa Christiana w worku z odrobiną trucizny, by odstraszyć owady. A w domu w Dar es-Salaam mogli złożyć kości do trumny i pochować je w zwyczajny, chrześcijański sposób. Mowa Oscara podczas pogrzebu w protestanckim kościele w Dar es-Salaam okazała się całkowitą porażką. Gdyby głębiej się nad tym zastanowić, była niemal koszmarna, bo spróbował podejść do tego z humorem. Ale przecież to była wesoła historia. Wikingom z pewnością bardzo by się spodobała i właśnie takie rzeczy opowiadali przy marach poległego przyjaciela. A Niemcy byli zakochani w wikingach, doświadczył tego setki razy. Zawsze traktowano go jako szczególnie godnego szacunku Germanina, ponieważ był Norwegiem, czyli w sumie wikingiem. Stąd też wynikła jego katastrofalna próba wygłoszenia wikińskiej mowy pogrzebowej. Powinni go byli przed tym ostrzec ci ubrani na czarno ludzie stojący w kościele ze spuszczonymi głowami, którzy nawet raz się nie uśmiechnęli ani nie parsknęli śmiechem, gdy rozpoczął opowieść o tym, jak Hans Christian zręcznie wywiódł w pole belgijskich celników. Trzymał się jednak uparcie swego niedoskonałego planu, co również na swój sposób było koszmarem, i gdy raz się już wpakował w kłopoty, nie potrafił się z nich wygrzebać. Tak więc stał bezradnie, uwikłany w swoje, w tej sytuacji idiotyczne, historie o Hansie
Christianie, który znajdował coraz to sprytniejsze metody, by oszukiwać belgijskich i angielskich celników. Nikt się nie śmiał, wszyscy żałobnicy wbijali wzrok w podłogę. Ludzie wychodzili z kościoła w żenującej ciszy. Nikt się do niego nie odezwał. Spocił się i zapadł w drzemkę na leżaku. To był zimny pot. Wspomnienie o tym, jak zrobił z siebie idiotę w kościele, było prawdziwym koszmarem. Dziwne, że żaden wariant tego zdarzenia nie przyśnił mu się przez cały ten czas, gdy majaczył w gorączce. Teraz to bolesne wspomnienie całkowicie go rozbudziło. Pozostała jeszcze godzina do kolacji, niebo zaczęło barwić się na czerwono, ale w Dar es-Salaam zachody słońca nigdy nie były szczególnie piękne, ponieważ ostatnie, najczerwieńsze chwile zasłaniały wzgórza za miastem. Sięgnął po chłodne białe bawełniane ręczniki, które położono przy jego leżaku, i otarł pot z twarzy. Czy naprawdę podjął decyzję? Tak. Ale w takim razie musi wszystko spisać, zanim przyjdzie Aisha Nakondi i znów go zaczaruje. W obliczu jej uśmiechu, jej pleców, oczu, całej jej zapierającej dech w piersiach postaci, waliły się w gruzy wszystkie jego decyzje i logiczne rozumowanie. Była w dosłownym sensie nie do odparcia, chociaż jej miłość pozostawała zagadkowa. Tego słowa nie miała w swoim słowniku, a być może nawet w świecie swoich wyobrażeń. Społeczność Burundi różniła się od wszystkich innych, jakie znał – również w Afryce. Choćby tym, że to kobiety dzierżyły władzę polityczną i gospodarczą i że jej członkowie nie żyli w zwyczajnych rodzinach składających się z matki, ojca i dzieci. Jeśli spojrzało się na to pod takim kątem, wydawało się oczywiste, że Aisha Nakondi nigdy nie pogodzi się z rolą kobiety żyjącej w mieście na utrzymaniu męża, która nie ma żadnych zajęć prócz tych wymyślonych: instruować służbę, chodzić na spotkania organizacji dobroczynnych, do kościelnego kółka krawieckiego czy na kolacje ze śmietanką towarzyską. A to było właśnie życie, które faktycznie jej oferował w swoim niewyobrażalnie naiwnym przekonaniu, że będzie wdzięczna za awans społeczny, z dziczy do cywilizacji. Dla niej takie życie byłoby równie bezsensowne jak to, co zaproponowała jemu: by do niej przyjechał, stał się kimś w rodzaju obywatela Burundi i poświęcił się polowaniu i łowieniu ryb. Nigdy nie mógłby żyć jej życiem, podobnie jak ona jego. To, co dla jednego z nich było cywilizacją, dla drugiego pozostawało jedynie gnuśnym, absurdalnym życiem. Jeśli zebrało się wszystkie te rzeczowe, niepodważalne argumenty, to jego decyzja była równie logiczna, co nieunikniona. Dlatego musiał spisać i nadać odpowiednią formę wszystkim swoim postanowieniom, a potem przekazać je posłańcowi, nim Aisha Nakondi przyjdzie, uśmiechnie się do niego, potrą się policzkami, a ona chichocząc, wyszepcze mu do ucha nieprzyzwoite komplementy. Osadził stalówkę, zanurzył ją w kałamarzu, wygładził pierwszy arkusz płóciennego
papieru ze swoim monogramem u góry i głęboko odetchnął. To musi stać się teraz. Pierwsza dyspozycja dla banku dotyczyła otwartej oferty dla Mohamadalego Karimjee Jiwanjee, by mógł wykupić kolejne udziały w firmie. Po pewnym wahaniu postanowił, że odsprzeda Mohamadalemu aż pięćdziesiąt procent udziałów. Oznaczało to, że sam zachowa jedynie dziesięć procent, czyli równie duży lub równie mały udział co trzeci z udziałowców, czyli spółka kolejowa. Następnie zlecił zakup kolejnych trzech procent akcji spółki kolejowej, tak by wejść w posiadanie dziesięciu procent, które gwarantowałyby mu miejsce w zarządzie. Mohamadali zawsze podkreślał, jakie to ważne. Rozmyślał przez chwilę, co powinien zrobić z domem. Najprościej byłoby dać go Hassanowi Heinrichowi, zasłużył sobie na to po wszystkich tych latach, a jego rodzina wciąż się powiększała. Jednak uznał, że w jakiś dziwny sposób byłoby to nietaktowne. Nie potrafił sprecyzować dlaczego, lecz wydawało mu się czymś oczywistym, że człowiek taki jak Hassan Heinrich nie może mieszkać w większej i piękniejszej willi niż ta, która należy do gubernatora generalnego Schnee czy dyrektora naczelnego spółki kolejowej Dorffnagela. W jakiś trudny do wyjaśnienia sposób byłoby to skandalem i przysporzyłoby Hassanowi Heinrichowi jedynie nieszczęść, plotek i zawiści. Czy zamiast tego powinien dać mu gotówkę? I sprzedać dom? Nie. Aisha Nakondi miała przez resztę życia prawo, by mieszkać w tym domu, kiedy tylko sobie zażyczy. Obiecał jej to. Zrobi tak: przeniesie połowę własności na nią i dokona zapisu na rzecz Hassana Heinricha, że wraz ze swoją rodziną może dysponować domem i go utrzymywać, lecz gdy tylko zjawi się któryś z właścicieli, musi on powrócić do swoich normalnych zadań. Bank będzie mu wypłacał taką samą roczną pensję, jaką dostawał w tej chwili. To dość eleganckie rozwiązanie, pomyślał. Hassan Heinrich będzie mieszkał w tym domu jak w swoim własnym, lecz będzie się wydawało, że jest jedynie jego zarządcą podczas nieobecności właściciela. Niemiecka kolonia powinna to przełknąć bez problemu. Kadimba zarobił dziesięć tysięcy funtów w złocie na ich dwóch wyprawach na słonie do Kongo. Czyniło to z niego najzamożniejszego człowieka wśród jego ludu, finansową przyszłość miał całkowicie zabezpieczoną. I tak doszedł do szkoły u ludu Burundi. Miał – jeśli można to tak ująć – zezwolenie władz osady, w postaci ustnej zgody Aishy Nakondi, na wybudowanie szkoły. Zapisał misji protestanckiej trzy tysiące funtów na to, by w stolicy Burundi u ludu o tej samej nazwie otworzyli szkołę misyjną, w której zajęcia będą prowadzone w suahili i po niemiecku. Chciał w ten sposób stworzyć Mkalowi szansę podążania inną drogą, gdyby nie chciał wieść życia myśliwego, rybaka i wojownika. Jako mówiący po niemiecku i z całą pewnością ochrzczony (przynajmniej formalnie), bez problemu miałby dostęp do któregoś z dwóch liceów
dla chłopców w Dar es-Salaam. No i miał przecież dom, w którym mógł mieszkać w czasie nauki. I to było chyba wszystko, jeśli chodzi o dyspozycje w Afryce. Pozostawały sprawy w Europie, a ściślej mówiąc w Norwegii. W gotówce w filii Deutsche Bank w Dar es-Salaam pozostała mu teraz suma, która wydawała się zdumiewająco duża, póki nie przeliczył jej na funty, trudny do wykorzenienia nawyk, który przejął od Mohamadalego, ponieważ główna siedziba jego i jego braci znajdowała się na brytyjskim terytorium. Do swej dyspozycji po przeprowadzeniu zakupu akcji przez Mohamadalego miał sumę nieco poniżej stu trzydziestu tysięcy funtów. Przekazał połowę z tych pieniędzy na własne konto w Bergens Privatbank, drugą zaś połowę na konto Lauritzen & Haugen. Przeczytał swoje wskazówki, podpisał się, po czym wsunął arkusz do grubej płóciennej koperty adresowanej do dyrektora banku Würzelsteina. A więc zrobione, pomyślał, po czym natychmiast ogarnął go niepokój, wyjął zegarek. Wkrótce przyjdzie Aisha Nakondi i zmieni wszystkie te logiczne i rozsądne decyzje w obłoki mgły. Tylko że tym razem nie mógł do tego dopuścić. Zadzwonił mosiężnym dzwonkiem i natychmiast zjawił się Hassan Heinrich z kolejną oszronioną srebrną karafką z wodą i tym razem z porządną szklanką. – To pilna sprawa. To musi dotrzeć do dyrektora Würzelsteina, zanim zamkną bank – polecił, łapczywie chwytając karafkę. Zapomniał, że znów strasznie chce mu się pić, i ledwie zauważył, że Hassan Heinrich zdążył się już pospiesznie oddalić. Zmierzchało, służące zapaliły oświetlenie pod daszkiem i zaczęły wnosić wino i jedzenie. Aisha Nakondi wkrótce tu będzie. Wytężając wzrok w zapadającej ciemności, jeszcze raz przejrzał swoje notatki. Mahoniu już nie zdobędzie z równą łatwością co kiedyś. Polowania na słonie się skończyły, w tej chwili można było dostać zaledwie cztery licencje na rok, a takie łowy były rozrywką dla turystów, a nie dochodowym zajęciem. Wszystkie tego typu interesy już się skończyły. Miał niecałe dziesięć tysięcy funtów w gotówce, dziesięć procent udziałów w kolei i dziesięć procent firmy handlowej Lauritzen & Jiwanjee. I dom. To było aż nadto afrykańskich zasobów. Mógł uciec, lecz równie dobrze mógł tu zostać. Jeśli tu pozostanie, będzie dobrze przygotowany do ucieczki. A może właśnie to był koniec jego ucieczki? Ten pełen rozpaczy dzień wczesnym latem, gdy wskoczył do pociągu do Berlina, by dalej przedostać się do Genui, wydawał mu się w tej chwili tak odległy, że równie dobrze mogło to mieć miejsce wieki temu. Albo raczej ta paniczna, przesadna reakcja dotyczyła jakiegoś jego dalekiego krewnego: człowieka, który był bardzo do niego podobny, ale młodszy, bardziej dziecinny i przepełniony dramatycznymi ideami „Sturm und Drang” – w tej chwili naprawdę nie miał z nim nic wspólnego. Jego ówczesna miłość do oszustki, która go tak haniebnie wykorzystała, była jak samotny rejs w szalupie na rozszalałym morzu. Taki obraz wydawał się pasować do jego nastrojów w tamtym czasie. Jego miłość do Aishy Nakondi była jak patrzenie na sawannę, na
pojedyncze, parasolowate drzewa akacji w wibrującym od gorąca powietrzu, które sprawiało, że połowę rzeczy, jakie człowiek widział, stanowiły miraże, a rzeczywistość stapiała się w mieszaninę wątpliwości i pragnień. W jednej chwili człowiek pragnął robić pożyteczne rzeczy dla ludzkości w Afryce, a w następnej chwili wszystko przeradzało się w bezwzględne zabijanie zwierząt, na których można było się wzbogacić – słoni. W Afryce nic nie jest pewne, żaden człowiek w głębi duszy nie wiedział, kim jest. O ile w ogóle posiadał coś takiego jak dusza. Myślał obrazami, widział przed sobą pogrążoną w słonecznym żarze sawannę i setki martwych lub umierających słoni, widział, jak ich kły oczyszczane są z resztek mięsa, jak kongijscy myśliwi wykonują zręczne cięcie i kilkoma szybkimi okrężnymi ruchami usuwają całą różową miazgę, a potem rzucają ją na czerwoną ziemię, gdzie wygląda jak jakieś prehistoryczne zwierzę. A przede wszystkim wśród wszystkich tych obrazów wciąż widział Aishę Nakondi. I teraz przyszła, jej biały uśmiech lśnił w zmierzchu, trzymała Mkala za rękę. Włożyła europejską białą sukienkę, sięgającą trochę za kolana. Bynajmniej jednak nie zapięła jej aż pod szyję i jak zwykle nie miała na sobie europejskiej bielizny, więc jej piękne ciało prześwitywało przez białą tkaninę. Wyciągnęła do niego ręce, a gdy potarli się policzkami, wyszeptała w jego ucho dokładnie takie słowa, jakich oczekiwał. Wziął na ręce swego nieco nadąsanego i niezbyt zachwyconego syna i pokazał im szerokim gestem, by weszli do przygotowanej po afrykańsku jadalni, gdzie naftowe lampy rzucały ciepłe, żółte światło, odbijające się refleksami w niebieskim i zielonym szkle. Aisha Nakondi lubiła późno zbieranego rieslinga, słodycz przypominała jej zapewne wino bambusowe pijane przez Burundi. – Kto to jest Mbene? – zapytał, gdy już ułożyli się przy zastawionym jedzeniem stole. Aisha Nakondi demonstracyjnie odrzuciła długie, rozpuszczone włosy. Być może dla żartu rozpuściła drobne warkoczyki, a może nawet była u damskiego fryzjera, by wyglądać tak jak białe kobiety. – Mbene – odparła, wstając, podchodząc do niego i powoli zsuwając białą europejską suknię – to tajemnica. Dlaczego chcesz to wiedzieć? Pod sukienką miała zwykłą przepaskę biodrową ze skóry przypominającej irchę. Dziwne, że tego wcześniej nie zauważył, pewnie dlatego, że jego wzrok utonął w jej oczach. – Hassan Heinrich nie chciał mi powiedzieć – odpowiedział, unosząc ku niej kieliszek. Wznieśli toast po europejsku. – Uratowałaś mi życie, Hassan Heinrich większość mi opowiedział. Ale choć bardzo się starałem, nie wyciągnąłem z niego ani słowa o Mbene. Czy on tu był? – Tak – odparła, biorąc kawałek ryby i zręcznie oczyszczając ją z ości, jakby mimochodem, jednym placem, i wsunęła kęs do ust Mkala. – Duch był tutaj, ale to nie jest on ani ona.
Sięgnęła po kawałek jedzenia dla siebie, jakby temat został wyczerpany. Spokojnie czekał. Oboje świetnie znali tę grę. – Byłeś chory. Śmierć miała już w ręce twoje serce – podjęła po chwili. – Zapadłeś na chorobę białego człowieka, którą nazywamy aranui, jest niebezpieczna również dla nas. Twoją gorączkę mogłyśmy pokonać, była jak każda inna gorączka, i mogłyśmy też sprawić, byś zatrzymał trochę wody. Ale musiałyśmy wezwać Mbene, a nieczęsto to robimy. Mbene nie powinno się wzywać bez potrzeby. Znów udawała, że rozmowa jest skończona, uśmiechnęła się do niego i zaczęła jeść. Wydawało się, że ma wilczy apetyt. Oscar ostrożnie wziął trochę ryby, uważając, żeby nie było na niej zbyt wiele przypraw, tylko białe mięso. Potem wstał, podszedł do zasłony, wyciągnął zza niej jakąś sporą paczkę. – W moim kraju – wyjaśnił, kładąc paczkę na kolanach Mkala – o tej porze roku dajemy prezenty naszym dzieciom. Zjawia się czerwony, fruwający duch i daje dzieciom coś, czego pragnęły, albo przynajmniej coś, co im się spodoba. To jest podarunek czerwonego ducha dla ciebie, mój synu. Chłopiec patrzył niepewnie na paczkę. Oscar pomógł mu, pokazując, jak rozerwać papier, by wyjąć prezent. To był mały drewniany pociąg, z całym zestawem, szynami i małymi mostami. Oscar trochę się denerwował, bo nie miał pojęcia, jak chłopiec zareaguje. Ostrożnie pokazał mu, jak trzeba rozłożyć szyny i połączyć różne elementy. Nie musiał długo tego robić, bo chłopiec sam z zapałem bawił się dalej i wkrótce kompletnie go to pochłonęło. – Czarny wąż przybywa, by pożreć nasz kraj. Zły duch muzungi – stwierdziła Aisha Nakondi, niezupełnie żartując. – A więc kim jest Mbene i dlaczego Mbene tu był? – zapytał ponownie Oscar. Aisha Nakondi sięgnęła po kolejny kęs grillowanej ryby i przez chwilę w zamyśleniu ją przeżuwała. Upiła trochę reńskiego wina. Znów musiał ją przetrzymać. – Os-Kar – powiedziała w końcu, równocześnie rozpromieniając się w uśmiechu, który wciąż był dla niego jak marzenie. – Mbene musi przychodzić do nas tylko czasami. Wówczas, kiedy nie ma już żadnej nadziei. Byłeś martwy. Wtedy z pomocą moich kobiet wezwałam Mbene, ducha, który włada mężczyzną i kobietą, siłę, która jest potężniejsza niż wszystko inne. A on obudził cię do życia. Ale tylko pod jednym warunkiem. Było oczywiste, że musi o to zapytać. Mimo to nic nie powiedziała, pochyliła się tylko ku niemu, pogłaskała go i pocałowała. Natychmiast utonął w niej jak w studni bez dna, wypełniony pożądaniem i tylko wielkim wysiłkiem woli, gdy już postękiwał z rozkoszy, zmusił się, by zadać to pytanie. – Co to był za warunek?
– Że podarujemy Mbene córkę. I teraz to zrobimy – wyszeptała w jego ucho, siadając na nim okrakiem. Mkal beztrosko bawił się swoim pociągiem, ponieważ nie był niemieckim dzieckiem, które z wrzaskiem zostałoby wyniesione przez zszokowane służące tylko dlatego, że było świadkiem aktu miłosnego rodziców. – Nasza córka pewnego dnia zostanie królową – szepnęła Aisha Nakondi, chwytając go silnymi dłońmi za ramiona, by móc poruszać się jeszcze szybciej. I szybciej. – Dla mnie zawsze będziesz Afryką – wyszeptał, sam do końca nie rozumiejąc, co ma na myśli.
XX INGEBORG BERGEN–SOGNEFJORDEN LIPIEC 1913 Nigdy nie doszła do ładu z Ustaoset, to znaczy z samym tym słowem. Sześć lat praktycznie codziennej nauki norweskiego w domu z prywatnym nauczycielem i na własną rękę w małym mieszkaniu przy Rosencranz Gate w Kristianii przyniosło oczekiwane efekty. W tej chwili mogła uczestniczyć w każdej rozmowie prowadzonej po norwesku, czy to dotyczącej koziego sera, czy też socjaldemokracji lub prawa głosu dla kobiet. Przede wszystkim tego ostatniego. Nigdy jednak nie była w stanie poradzić sobie z obcością słowa Ustaoset. Zresztą poza tym, było to jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie znała. Nie doceniła trudności związanych z nauczeniem się norweskiego. To prawda, że gramatyka była łatwiejsza niż w niemieckim czy angielskim, wymowa okazała się jednak o niebo trudniejsza, niż sobie wyobrażała, zwłaszcza że jej ambicją było mówić po norwesku równie dobrze, jak Lauritz mówił po niemiecku. Wszyscy natychmiast słyszeli, że jest cudzoziemką, i zaczęła już pod tym względem dawać za wygraną. Fakt, że pochodziło się z Niemiec, nie był jednak w Norwegii żadnym ciężarem, a już zwłaszcza nie w Bergen. Ustaoset, jeszcze raz. A ściślej mówiąc, jakiś czterechsetny raz. Zapewne żaden człowiek w całej Norwegii nie jeździł Koleją Bergeńską w tę i z powrotem na trasie między Bergen a Kristianią tyle razy co ona. Niemal przez pięć lat, w tę i z powrotem, przy słonecznej pogodzie, w deszczu czy podczas śnieżnej zamieci. Była w tym pewna ironia, że właśnie ona stała się bywalczynią kolei. Najpierw wszystko to, co opowiadał jej Lauritz w swoich listach, w tych trudnych latach, gdy życie się do nich nie uśmiechało. A potem, gdy przyjechali do domu po ślubie w Dreźnie, gdy teściowa Maren Kristine, Aagot oraz trzy kuzynki szczęśliwie wróciły na Osterøy, a dom przy Allégaten został otwarty na sezon, po raz pierwszy pojechali do Finse. Wtedy nie mówiła jeszcze po norwesku, prócz kilku grzecznościowych fraz, jednak w Finse wszyscy, zarówno goście, jak i para gospodarzy, świetnie posługiwali się niemieckim. Ona i Alice Klem natychmiast znalazły wspólny język i czasem, gdy udało jej się wyruszyć najwcześniejszym pociągiem z Kristianii, zatrzymywała się na kilka godzin, by dotrzymać Alice towarzystwa na werandzie. Najczęściej rozmawiały o sufrażystkach i o norweskich mężczyznach, którzy – bo co do tego, zachowując pełną dyskrecję, były zgodne – mieli pewne zalety w porównaniu z Niemcami czy Anglikami. Ustaoset. To tutaj zawsze, jakby to był jakiś rytuał, odkładała książki i patrzyła na ten krajobraz, nigdy się nim nie znudziła, choć widziała go pewnie więcej razy niż ktokolwiek inny. Pogoda również robiła swoje, by to miejsce za każdym razem wyglądało inaczej. Pory roku także zmieniały jego wygląd. W miłosnej solidarności z Lauritzem – było to wyrażenie, które wymyśliła Christa w jednym ze swoich listów z Berlina – zawsze siedziała tutaj, podziwiając wyżynę. Teraz następował długi, przyjemny odcinek wzdłuż brzegu lśniącego w słońcu Ustavand. Ludzie mówili, że lato 1913 roku przejdzie do historii jako najgorętsze i najpiękniejsze (i najsuchsze, jak twierdzili rolnicy) spośród wszystkich, jakie pamiętali najstarsi ludzie
z Vestlandet. Jasne światło słońca nad Ustavand w pełni harmonizowało z jej nastrojem – czuła się tak, jak prezentował się ten widok. Było coś śmiesznie drobnomieszczańskiego w przyznaniu, że jest szczęśliwa, zwłaszcza według intelektualistów. Jednak w tej chwili miała to gdzieś. Właśnie tak. To było wręcz przyjemne, wypowiadać w myślach to grubiańskie norweskie przekleństwo, taki drobny protest przeciwko swemu „drobnomieszczańskiemu”, niezbyt intelektualnemu szczęściu. Ale tak właśnie było. Przy kolacji dziś wieczorem minie jedną z najważniejszych stacji w swoim życiu. Tak jak niegdyś na pokładzie „Ran”, gdy ojciec przestał używać tytułów, to znaczy przestał zwracać się do Lauritza oficjalnie, a Lauritz nie do końca zrozumiał, co to oznacza, nie pojął, że to ostateczna kapitulacja ojca. To była wielka chwila. A to, co nastąpiło później, było jedynie skutkiem tej kapitulacji. Ślub w prywatnej kaplicy na zamku Freital, goście, przemówienia, szampan, to już niewiele znaczyło. Może z wyjątkiem teściowej Maren Kristine, ciotki i kuzynek w egzotycznych ludowych strojach. Matka Lauritza naprawdę była bardzo piękna. I zachowywała się z niemal królewską godnością, czego w żaden sposób nie dało się powiązać z jej prostym pochodzeniem. Pierwszy raz, gdy kochali się na poddaszu w letniej rezydencji rodziny Christy, latem 1900 roku. Kapitulacja ojca na pokładzie „Ran” po drugim zwycięstwie Lauritza podczas Kieler Woche w 1907 roku. I dziś wieczorem, podczas kolacji w domu przy Allégaten w Bergen, 7 lipca 1913 roku. Trzy punkty kulminacyjne w życiu. Jednak na swój sposób wszystkie należały do jednego rodzaju. Dzieci to była zupełnie inna sprawa. Harald miał teraz trzy lata, Johanne dwa. Jednak one były w mniejszym czy większym stopniu automatycznym skutkiem tego, że ojciec w końcu się poddał. W tej samej chwili stało się jasne, że pewnego dnia Harald i Johanne przyjdą na świat. Pociąg zmierzał do Haugastøl. Aż dziwnie było pomyśleć, że ta teraz krótka podróż kiedyś dla Lauritza oznaczała wiele godzin wędrówki na nartach. Teraz pociąg był czymś oczywistym, jakby zawsze tu jeździł, po prostu dlatego, że powinien tu jeździć. Bo niby jak inaczej człowiek miałby dotrzeć do Kristianii? Założyła, że w Bergen musi mieć uniwersytet. Było to przecież drugie co do wielkości miasto w kraju, ważny ośrodek od co najmniej dziewięciuset lat. Mniej więcej tak jak Kilonia czy Hamburg w Związku Hanzeatyckim. Ale miasto bez uniwersytetu?! Na początku nie uwierzyła w to. Potem natychmiast pojęła, co to oznacza. Żadnego uniwersytetu, a tym bardziej fakultetu medycyny, a więc nie
będzie studiów lekarskich. Najbliższy uniwersytet był w Kristianii. Wyobrażała sobie, że w takiej sytuacji niemiecki mąż przedstawiłby swoje wyjątkowo praktyczne argumenty. To za daleko, młoda przyzwoita mężatka nie może podróżować sama pociągiem tak wiele razy, organizowanie towarzystwa na drogę byłoby zbyt drogie, a w Kristianii nie miałaby się gdzie zatrzymać. No i do tego wszystkie te awantury, bez których by się nie obyło, aby w ogóle mogła zostać przyjęta na fakultet medycyny w Kristianii. Góra praktycznych trudności. Trudności, które pełen zrozumienia mąż mógłby opisać jedną po drugiej, spokojnie, inteligentnie i w racjonalny sposób. Lauritz taki nie był. Może właśnie dlatego nadal namiętnie go kochała. I nie było to jedynie pełne spokoju uczucie, że odnalazła właściwego towarzysza w życiu, właściwego mężczyznę, z którym mogła zorganizować sobie egzystencję. Kobiety z bergeńskiej śmietanki towarzyskiej, w których towarzystwie z różnych przyczyn wylądowała dość szybko, były zdumiewająco szczere, gdy rozmawiały o takich sprawach. Nie wiedziała, czy to jakaś szczególna norweska cecha, czy ogólna kobieca. Nigdy nie była mężatką w towarzystwie innych zamężnych kobiet w Niemczech. Niemal wszystkie zgadzały się co do tego, że namiętność jest pierwszym – oczywiście koniecznym, ale tylko pierwszym – stadium małżeństwa. Po urodzeniu pierwszego dziecka, gdy następował seksualny zastój, przechodziło się płynnie do następnego etapu, i taki był najwyraźniej porządek natury. Fantazjowanie o nowej namiętności na nic się zdawało. Oprócz tego, że w ten sposób człowiek mógł ściągnąć na siebie skandal, to i tak doświadczałby znów tego samego. Można wręcz było odnieść wrażenie, jakby mówiły o jakimś prawie natury. Ale z Lauritzem było inaczej. Gdy opisała mu swe gorące pragnienie, by zostać lekarzem, wyjął papier i ołówek i sporządził listę problemów. Widział całą piętrzącą się górę trudności. To było niemal tak, jakby sięgnął po suwak logarytmiczny. Zapamiętała tę chwilę ze szczególną ostrością i dopiero teraz, wiele lat później, pojęła, że prawdopodobnie również to była decydująca chwila w ich związku. Nakreślił całą górę trudności, w punktach. A potem, tak jakby wciąż był na Hardangervidda, wśród mostów i tuneli, metodycznie zabrał się do dzieła, by z jej pomocą wysadzić górę. Po pierwsze, musiała mieć mieszkanie w Kristianii. Firma otwierała tam swoją filię w centrum miasta, przy Rosencranz Gate. Więc musiała tam być jakaś nieruchomość. Każe tam urządzić dla niej odpowiedniej wielkości mieszkanie. I w ten sposób problem był rozwiązany. Po drugie, musiała się nauczyć lepiej mówić po norwesku, by móc przyswajać wiedzę. Lekcje z prywatnym nauczycielem, cztery godziny dziennie. I w ten sposób problem był rozwiązany.
Po trzecie, aby kobieta została przyjęta na fakultet medycyny, trzeba było posiadać jakieś wpływy i odpowiednio zadziałać. Tego problemu nie dało się rozwiązać natychmiast, lecz najpierw należało zbadać sprawę. I okazało się, że nie jest to takie trudne jak w Dreźnie. W Norwegii pierwsza kobieta zdała egzamin lekarski już w 1893 roku. Nazywała się Marie Spångberg – obecnie była już bliską przyjaciółką i mentorką Ingeborg. Potem okazało się, że aby Ingeborg mogła być przyjęta na studia uniwersyteckie w Norwegii, musi zostać uznane jej wcześniej zdobyte wykształcenie. Miała dyplom uniwersytetu w Dreźnie z pedagogiki, francuskiego i angielskiego. Do tego dochodził jeszcze dyplom Wyższej Szkoły Pielęgniarskiej w Dreźnie. Dla „niewyćwiczonego kobiecego oka” były to oczywiście wystarczające kwalifikacje. Jednak nie dla wszystkich męskich oczu z władz fakultetu medycyny w Kristianii. Pierwsze głosowanie władz fakultetu zakończyło się wynikiem 9 do 7 na niekorzyść Ingeborg. Wówczas Lauritz, dokonawszy najpierw sporej wypłaty ze swego konta w banku, musiał nagle służbowo wyjechać do Kristianii. Twierdził, że dotyczy to ważnych spraw związanych z uporządkowaniem różnych rzeczy dotyczących założenia filii w stolicy. Przypadkiem spotkał się w miłych okolicznościach z kilkoma członkami władz fakultetu. Podczas następnego głosowania, gdy spróbowała jeszcze raz, rezultat wyniósł 10 do 6. Na korzyść Ingeborg. I w ten sposób problem był rozwiązany. A język okazał się znacznie mniejszą przeszkodą, niż sobie wyobrażała. Niezbyt ją zdziwiło, że najważniejsze książki naukowe w dziedzinie medycyny nie były po norwesku. Okazało się, że były po niemiecku, a także w sporej części po angielsku. Zamiast problemów językowych, miała więc przewagę. Konduktor zapukał w szybkę, a gdy spojrzała na niego, otworzył drzwi do przedziału pierwszej klasy. Dobrze się już znali. – Chciałem tylko poinformować, że od Voss mamy opóźnienie, więc będziemy czekać w Finse co najmniej osiemnaście minut – powiedział. – To mi pasuje, Jon – odparła. – Byłbyś tak miły i poprosił maszynistę, żeby nie zapomniał o gwizdku parowym na parę minut przed odjazdem? – Oczywiście, pani Lauritzen – odparł, kłaniając się, i ostrożnie zasunął drzwi przedziału. Gdy pochyliła się trochę do przodu, była już w stanie dostrzec zarysy Finsevand. Miała wielką nadzieję, że jej wielka przyjaciółka Alice jak zwykle będzie wyglądać sobotniego pociągu z Kristianii, zwłaszcza teraz, gdy miały dla siebie osiemnaście minut. I faktycznie, Alice Klem stała, wypatrując jej, przy wejściu do hotelu zaledwie o rzut beretem od stacji, gdy pociąg, sapiąc i dysząc, zatrzymał się w Finse.
Ingeborg błyskawicznie znalazła się przy drzwiach wagonu pierwszej klasy i wyskoczyła na peron, jeszcze zanim pociąg się zatrzymał. Obie przyjaciółki ruszyły sobie na spotkanie, to znaczy Ingeborg biegła lekkim krokiem, jedną ręką podtrzymując spódnicę, żeby się o nią nie potknąć, a drugą przytrzymywała kapelusz, by nie porwał go wiatr. – Wygląda na to, że jesteśmy dziś w świetnym humorze! – stwierdziła Alice Klem, gdy już się pocałowały w policzek. Ingeborg zrobiła nagle urażoną minę, cofnęła się o krok i zmierzyła surowym spojrzeniem Alice Klem, właścicielkę hotelu. – My dear Lady Alice! – powiedziała, usiłując naśladować angielskie wyższe klasy, co zapewne brzmiało przekonująco dla wszystkich, z wyjątkiem właśnie Alice Klem. – Would you be so kind as to from now on address me doctor Lauritzen, if you don’t mind! – My God Ingeborg, you bloody did it! Uścisnęły się i wybuchnęły śmiechem. – Wirklich Untschuldigung meine gnädige Freiherrin und Frau Doktor – roześmiała się Alice. – How was that German, you think? – Całkiem nieźle, tylko jeden drobny błąd. – Musimy się napić po kieliszku szampana. No chodź! Co powiedział Lauritz? – Jeszcze nie wie. Sama się dowiedziałam dopiero dziś rano. Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię! Zdążyły wypić większą część butelki, nim na peronie rozległ się gwizdek, a one rozstały się, zapewniając się nawzajem, że wkrótce znów się zobaczą. Dla Alice był to szczyt sezonu w Finse, więc nie mogła się wybrać na wielką uroczystość w Sognefjorden. Ingeborg długo stała przy oknie i machała jej wielką niebieską apaszką. I już była w tunelu Torbjørn. Ileż to historii się o nim nasłuchała. Kilka lat pracy, a raz nawet Lauritz niemal tu zginął. I bach! Znów światło! Jakby zbudowanie tego tunelu nie było niczym szczególnym. Zostały jej już tylko dwa miejsca, gdzie musi być szczególnie uważna, solidaryzując się z Lauritzem i jego towarzyszami pracy. Najpierw stacja przy Hallingskeid. Dość długo tam mieszkał. Pomyślała o tym pytaniu, z którym zwlekała przez kilka lat. Z jednej strony męczyła ją ciekawość. Z drugiej strony istniało duże ryzyko, że zostanie źle zrozumiana. W końcu
ciekawość zwyciężyła nad czymś, co w najgorszym przypadku można by nazwać rozsądkiem. Nieuniknioną konsekwencją tego, że tak bezgranicznie ją wspierał w planach, których większość mężczyzn z Bergen w ogóle nawet nie wzięłoby pod rozwagę, było to, że przez większość czasu mieszkała poza domem. Czy nie był o nią zazdrosny? Czasami czuła się niemal obrażona, że nie wykazywał żadnych oznak takiej „normalnej” męskości. Zdawała sobie sprawę, że ma silny wpływ na mężczyzn w swym otoczeniu. Również tu, w Norwegii, gdzie nie miał nic do tego jej status społeczny i gdzie nie była już taką świetną partią, jak podczas regat w Kilonii. Jako pani Lauritzen pozostawała anonimowa. Jednak mimo to mężczyźni jej pragnęli i był to w sumie naukowy fakt. Również Lauritz nie mógł nie zdawać sobie z tego sprawy. Jednak bez wahania dawał jej cztery dni wolnego w tygodniu, by żyła w mieszkaniu w Kristianii, daleko po drugiej stronie Hardangervidda. A więc dlaczego nie był zazdrosny? Już jej nie kochał? Znienawidziła się na zawsze za to, że w ten sposób wyłożyła sprawę. Tego wieczoru wypiła za dużo. – Jestem okropnie zazdrosny – odparł krótko i spontanicznie, zanim zdążył to przemyśleć. Naturalnie był równie zaskoczony pytaniem, jak ona tym, że odważyła się je zadać. – Ale... Nie, muszę się chwilę zastanowić, trochę uporządkować myśli. To był ciepły sierpniowy wieczór, siedzieli w parku na tyłach domu, w od dawna przekwitniętej altanie z bzów. Jak zawsze w sobotę wróciła do domu i wszystko było jak zwykle. Siostry Tøllnes z Osterøy przebrały i uczesały dzieci, pobawiły się z nimi, a Lauritz udawał lokomotywę, chodząc na czworakach po żwirze. A potem, gdy zapadł zmrok i wzeszedł księżyc, mieli czas tylko dla siebie. Przez krótką chwilę planowali, jakie róże powinni posadzić, a potem zadała to straszliwe pytanie. – W moich najgorszych koszmarach – odezwał się po długiej chwili milczenia – jesteś... nie, chodzi o to, że wstydzę się moich koszmarów. Twój plan, by zostać lekarzem, choć musiałaś zamieszkać w Bergen, gdzie nie ma żadnego uniwersytetu, i bez przerwy jeździć pociągiem przez Hardangervidda, jest czymś, za co bardzo cię podziwiam. Jestem doprawdy szczęśliwym człowiekiem, bo mogę szczerze podziwiać swoją żonę. Moi przyjaciele patrzą na swoje żony, jakby były ich dziećmi. Ja nie. To, co ja dokonałem na Hardangervidda, ty robisz teraz. Jest w tym jakiś wyższy sens, jestem o tym przekonany. I to, że tu razem siedzimy, jest cudem, i w tym również musi być jakiś sens. – Tak, mój kochany, z pewnością tak jest. Przepraszam, że w ogóle o to zapytałam. Tak mu odpowiedziała. I wierzyła, że tak właśnie jest. Nadal w to wierzyła, głęboko. Pod tym względem była „drobnomieszczańsko ograniczona”. Przynajmniej według wszystkich nowoczesnych teorii głoszących, że nikt nie może posiadać na własność drugiego człowieka i że miłość jest wolna i zmienna. Ale jeśli chodzi o to jej „reakcyjne” nastawienie do życia, miała to w tej chwili gdzieś.
Znów poczuła przyjemność, powtarzając w myślach to grubiańskie sformułowanie. Wiedziała, kiedy pociąg dojeżdża do mostu Kleivebron. Przez krótką chwilę chłonęła majestatyczny, groźny krajobraz, gdy skład wjechał na most zbudowany przez Lauritza. Nie wynikało to jedynie z solidarności, bo za każdym razem było zapierającym dech w piersiach przeżyciem. Potem zazwyczaj znów sięgała po książkę. Ale nie tym razem. Na dalszą podróż spoglądała teraz inaczej, nie dbała o wszystkie te książki, które wyjęła ze starego nawyku, i myślała o tym, że właśnie zmierza ku trzeciej wielkiej stacji w swoim życiu. Jeśli nie liczyć dzieci, ale one żeglowały w zupełnie innej klasie. To było najtrudniejsze w ciągu ostatniego roku: dzieci były już na tyle duże, by rozumieć, że teraz mama znów od nich wyjeżdża. Gdy wsiadała do nocnego pociągu w niedzielę wieczorem, było łatwiej, bo wtedy już od dawna spały, gdy odwożono ją na stację. Jednak gdy wyjeżdżała w poniedziałkowe poranki, od jakiejś godziny były już na nogach i płakały rozdzierająco, a ona nie mogła ich już dłużej pocieszać, bo spóźniłaby się na pociąg. Opiekunki musiały wydzierać je z jej ramion i wynosić, kopiące i krzyczące. Jak to możliwe, że była tak twarda? Teraz w każdym razie to się skończyło. Od teraz będzie mogła codziennie spędzać parę chwil z dziećmi, póki nie wkroczą w wiek, gdy zaczną myśleć o czymś innym. Z tego, co pamiętała, miała osiem lat, gdy wolała przebywać w towarzystwie koleżanek niż matki. Prawdopodobnie ku uldze tej ostatniej. Kiedy dzieci powinny dostać własne pokoje? Może za jakieś dwa lata, gdy nadejdzie już czas, by odsunąć je jak najdalej od sypialni ojca i matki. Rodzice nie powinni przeszkadzać dzieciom w nocy swoją miłością. Ona i Lauritz sypiali razem nadzy. Nie ośmieliła się wspomnieć o tym nikomu z bergeńskiego towarzystwa, bo z tego, co wiedziała, wszyscy przyzwoici ludzie mieli osobne sypialnie, mężczyźni nosili pasiaste bawełniane pidżamy, a do tego czasem nawet białą szlafmycę, kobiety zaś – nocne koszule składające się z kilku warstw. Drażniło ją, że gdyby bergeńskie mieszczaństwo się dowiedziało, jak ona i Lauritz spędzali noce, uznałoby to za skandal. Ich towarzystwo składało się w większości z bardzo konserwatywnych chrześcijan, pruderyjnych i afektowanych. Wśród kobiet zdarzały się nawet takie, które – co zdumiewające – były przeciwniczkami prawa głosu dla kobiet. I podawały mniej więcej takie same argumenty jak ich mężowie, a mianowicie, że mózg kobiety nie jest stworzony do podejmowania logicznych decyzji. Takie towarzystwo było ceną dobrze przemyślanej dyplomacji Lauritza, czyli po prostu elementem sukcesu. Zasiadał w zarządzie Towarzystwa Teatralnego, organizacji dobroczynnej „Den gode Hensikt”, Komisji Upiększenia Bergen i Jego Okolic, grupy finansowej Det nyttige
Selskap oraz wielu innych podobnych stowarzyszeń. To było oczywiście dobre dla interesów. Gdy Komisja Upiększenia Bergen i Jego Okolic zleciła budowę nowej dużej drogi, której pierwszy odcinek miał przebiegać między Fløyen i Møllendal, przypadkiem to Det nyttige Selskap finansowało ten wielki interes. I być może już nie tak przypadkowo samo zamówienie trafiło później do Lauritzen & Haugen. W tym układzie zysk znacznie przewyższał cenę, ponieważ ceną było głównie to, że przez cały czas siedziało się przy stole z ludźmi narzekającymi na dzisiejsze bezbożne czasy oraz moralny upadek młodzieży. Lauritz ponadto musiał zapewne przebywać w towarzystwie dam, które były przeciwne temu, by same mogły głosować. Ha! Ta sprawa w każdym razie została ustalona. Dokładnie w tym roku, w 1913, i co żenujące dla Niemiec, przed nimi, Norwegia wprowadziła prawo głosu dla kobiet. Po takich koniecznych, lecz straszliwie nudnych kolacjach, zwykle siadywali na chwilę naprzeciw siebie pod palmą na skórzanej sofie w kształcie litery S i najczęściej trzymali się po prostu za ręce, niewiele się odzywając. To było jak wypłukanie woskowiny z uszu, tyle że wydawało się czymś większym, jakby opłukiwali cały mózg letnią wodą. Nie czuli potrzeby, by się użalać, i zdumiewająco rzadko obgadywali gości przychodzących do nich na kolacje. Lauritz był tolerancyjnym mężczyzną, ona była z pewnością mniej tolerancyjną kobietą, przynajmniej jeśli chodziło o czystą głupotę i bigoterię, dostrzegała jednak korzyści z zadawania się z takim męczącym towarzystwem. A od czasu do czasu mogli dojść do siebie z prawdziwymi przyjaciółmi i urządzić „żeglarską kolację” na pokładzie „Ran” albo „teatralną kolację” z ludźmi z teatru – tematy rozmów oraz ich ton zapewne sprawiłyby, że bardziej dystyngowane damy z Komisji Upiększania musiałyby natychmiast sięgnąć po sole trzeźwiące, ale prawdopodobnie i tak by zemdlały. Czasami odnosiła wrażenie, że częściowo, ale oczywiście tylko częściowo, żyli w teatralnych maskach na twarzach. Z wyjątkiem tych okazji, gdy w domu na przyjęciu byli akurat aktorzy z teatru. Jednak tego udawania wymagały interesy. W ciągu ostatnich dwóch lat Lauritzen & Haugen czterokrotnie zwiększyło swoje obroty. To było cudowne uczucie, wysiąść na peronie pod wysokim sklepieniem szklanego dachu. Nie zdążyła się jeszcze przyzwyczaić, bo wielka inauguracja nowej stacji kolejowej odbyła się niecałe dwa miesiące temu, pod koniec maja. Teraz naprawdę miało się uczucie, że wraca się do domu do prawdziwego, europejskiego miasta. Do tej pory była to jedyna okazja, gdy widziała Lauritza naprawdę porządnie pijanego – razem z Kiellandem siedzieli do późna w nocy i na przemian albo śpiewali sprośne piosenki, albo coś niewyraźnie bełkotali o nowych wielkich planach budowy. Woźnica i bagażowy jak zwykle czekali na peronie, jednak tym razem poprosiła ich, by tylko odwieźli jej bagaż i przekazali, że niebawem przyjdzie do domu, bo ma ochotę się
przespacerować. W Finse nie zauważyła, że jest ciepło, co nie zdarzało się często tam na górze, i nie pomyślała, że prawdopodobnie tu na dole w Bergen czeka na nią niemal południowoeuropejski upał. Wewnątrz wielkiej hali dworca nadal pachniało świeżym lakierem i zaprawą murarską. Polakierowane na brązowo drzwi lśniły, a w restauracji, gdzie uwijali się kelnerzy, połyskiwały mosiądz i szkło. W sobotnie popołudnia w restauracji kolejowej panował największy ruch, a w taki gorący dzień jak ten wielki budynek z kamienia dawał chłód tego rodzaju, za jakim mieszkańcy Bergen zazwyczaj nie tęsknili. W drodze do głównego wejścia uśmiechnęła się na widok płaskorzeźby przedstawiającej wikińską łódź. Często myślała, że historia o łodzi wikińskiej budowanej przez trzech braci jest tak zachwycająca, że ktoś powinien ją spisać. Na zewnątrz, na Strømgaten uderzył w nią upał. Tak, naprawdę upał. Zaczęła żałować, że postanowiła iść do domu pieszo, choć był to tylko krótki spacer. Musiała jedynie przejść prosto, mijając Lille Lungegaardsvann, a potem skręcić w prawo w ulicę Fredrika Meltzera i już była właściwie przy wielkim białym domu na Allégaten. I potrzebowała chwili, by zebrać myśli i zdecydować, w jaki sposób przedstawi Lauritzowi tę cudowną wiadomość. Do tej pory opowiedziała o tym tylko Alice i chyba zrobiła to w trochę dziecinny i teatralny sposób. Lauritz, kochanie, już po wszystkim. Wreszcie się skończyło, trzymasz w objęciach panią doktor Lauritzen. To była jedna możliwość. Drugą było powtórzyć tę wyjątkowo mało kobiecą pozycję, wyciągnąć ramionami wysoko nad głowę i po prostu dziko wrzasnąć, tak jak wtedy, gdy wygrał ostatni finałowy bieg na welodromie w Dreźnie, a ona się ośmieszyła. Zapewne upłynie parę sekund, zanim do niego to dotrze. Nie, to nie było szczególnie zabawne, musi wymyślić coś lepszego. Gdy szła ulicą, uderzyło ją, że być może ma na głowie zbyt dziewczęcy kapelusz, prosty, słomiany, ze sztucznymi różami i czarną wstążką, wręcz we francuskim stylu. Była przecież w końcu „panią Lauritzen” i zdążyła już przywitać się z kilkoma przyjaciółmi. Ale czy jako doktor Lauritzen naprawdę powinna nosić to wielkie paskudztwo, czarny kapelusz z wgłębieniem pośrodku i z czarną woalką? Chyba nie w XX wieku? I nie w tym roku, gdy norweskie kobiety wreszcie uzyskały prawo głosu. Idąc Strømgaten, minęła przynajmniej trzy miejsca budowy, z którymi Lauritzen & Haugen miało coś wspólnego. Miasto się przeobrażało. Mówiono, że w tej chwili w Bergen jest już prawie czterdzieści automobili! Lauritza też kusiło, żeby kupić samochód, ale powiedziała „nie”. Kupił, bardziej z sentymentalnych niż biznesowych powodów, nieruchomość przy Kaigate i umieścił tam nową główną kwaterę Lauritzen & Haugen, zamiast w centrum miasta, gdzie siedziby miała większość prestiżowych firm. Przyznał otwarcie przed nią, ale zakładała, że tylko przed nią, iż chodziło jedynie o pewne wspomnienie z dzieciństwa. Gdy on i jego bracia, wszyscy w wieku około
dziesięciu lat, po raz pierwszy poszli tam na spacer ze swoim wujem, te domy zrobiły na całej ich trójce niesamowite wrażenie. A teraz przynajmniej dwóch z nich stało się właścicielami tego największego i najpiękniejszego. Stąd do domu było blisko, zaledwie krótki spacer, i nie potrzebowali samochodu. Wspomnienie z dzieciństwa stanowiło powód równie dobry jak każdy inny, by zakupić nieruchomość – jakby to wyraził jej ojciec. Jednak z drugiej strony ojciec nie znał się ani na interesach, ani na budowaniu, był po prostu „bogaty z natury”. Używał tego wyrażenia, aby odróżnić swoje bogactwo od tego zdobytego w wulgarniejszy sposób, czyli przez pracę. Tak jak doszedł do niego Lauritz. Szereg zwycięstw Lauritza podczas regat w Kilonii był jednak z punktu widzenia ojca wystarczający, by wybaczyć mu wszystkie te drobnostki, takie jak jego „nowe” pieniądze. Ten, kto zwyciężał w Kieler Woche, zwyciężał wszystko. Według ojca. Wybaczyła mu jednak. Wybaczyła mu wszystko za sprawą tej chwili na pokładzie „Ran”, gdy zrezygnował z oficjalnego zwracania się do Lauritza. A teraz czekała ją nowa wielka chwila w życiu. Wciąż jeszcze się nie zdecydowała, będzie musiała improwizować. Jedna ze służących stała w uchylonych niebieskich drzwiach i wypatrywała jej przybycia – zamknęła je ostrożnie, starając się, by Ingeborg jej nie zauważyła. Najwyraźniej w domu przygotowywali jakieś psikusy. Zachichotała cicho, wyglądało na to, że tym razem będzie to nad wyraz czułe spotkanie, bo przybywała do domu z niezwykle dobrymi wieściami. Gdy zbliżała się do drzwi krótką, wysypaną żwirem ścieżką, wciąż jeszcze nie podjęła decyzji, ale najbardziej skłaniała się ku temu, by powiedzieć to normalnie i wprost. Gdy uniosła rękę do dzwonka, drzwi nagle się otworzyły i stanął w nich Lauritz trzymający dzieci za ręce. Szybko go pocałowała, a potem przykucnęła, by wziąć w ramiona dzieci, Haralda w marynarskim ubranku i Johanne, ubraną nieco zbyt elegancko jak na swój wiek w sukienkę w kolorze kobaltowym. – Kochana żono! Witaj w nowym domu i w zupełnie nowym życiu, wydarzyły się cudowne rzeczy! – powitał ją Lauritz. – Jakie rzeczy? – zapytała, trzymając na ręce Johanne, która tuliła się do niej jak szalona i obsypywała ją całusami. – Przy kolacji! Przy kolacji opowiem ci wszystko, kochanie! – zawołał, jakby stał na teatralnej scenie, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył do pokoju dla panów. Właściwie to zawsze tak robili. Gdy przyjeżdżała do domu w sobotnie popołudnia, miał zwykle jeszcze trochę pracy, i kiedy ją kończył, ona bawiła się z dziećmi, póki nie nadeszła pora kolacji – w najgorszym wypadku z udziałem gości.
Ale nie mogła przecież czuć się teraz rozczarowana. Jedna z opiekunek do dzieci poszła z nią na piętro. Ingeborg niosła na rękach Johanne, Harald zaś, który był już na tyle duży, by sam wchodzić po schodach i absolutnie nie zamierzał dać się wnieść opiekunce, szedł za nimi i rozpaczliwie próbował nawiązać rozmowę z mamą. Te pierwsze chwile zawsze były pełne zamieszania. Dzieci mówiły mieszaniną niemieckiego i norweskiego, której nie był w stanie zrozumieć nikt oprócz niej. Umowa była taka, że rodzice zawsze mieli rozmawiać z nimi po niemiecku, a służba naturalnie zawsze po norwesku. Lauritz oszukiwał i stąd wynikało to zamieszanie w pierwszych chwilach, kiedy spotykała się z dziećmi. W sypialni szybko rozebrała się do samej bielizny, podczas gdy opiekunka zaniosła do pokoju dzieci nowe zabawki. Tym razem był to wielki bujany konik w czarne kropki i z prawdziwą grzywą z końskiego włosia i każde z dzieci chciało przejechać się na nim jako pierwsze. Ingeborg udała, że ciągnie losy, i wsadziła na konika najpierw Johanne. Gdy dzieci dostały kolację, leżała w ciepłej kąpieli z pianą, w być może nieco zbyt przestronnym pomieszczeniu, które nazywali rzymską łaźnią. Woda pieściła jej ciało, temperatura była idealna. Próbowała wymyślić nowy sposób zakomunikowania tej wielkiej nowiny, że od tej chwili mają oto lekarza domowego. Podczas gdy jedna z pokojówek długo i starannie rozczesywała jej włosy – nie wyschłyby przed kolacją, więc nie mogła ich umyć – znów ogarnął ją ten nastrój z pociągu. Była po prostu szczęśliwa, nawet jeśli kłóciło się to z życiową misją każdego intelektualisty. Jednak nie sposób było temu zaprzeczyć. Żyła w cudownym, pokojowym kraju, bez cesarza i z prawem głosu dla kobiet, w przepięknym domu, z dwójką ślicznych dzieci, mężczyzną, który mimo swej wiary w Boga był cudem nowoczesności, i wkrótce miała otworzyć specjalną klinikę lekarską dla bergeńskich kobiet. I była zakochana. Choć od sześciu lat była zamężną kobietą, wciąż kochała swego męża, wbrew wszystkim nowoczesnym teoriom. Przyszło jej do głowy, że to punkt kulminacyjny w jej życiu. Leżała w lśniącej, wyłożonej błękitnymi kafelkami wannie, otoczona niewielkimi kolumnami w klasycystycznym stylu, temperatura była idealna, słyszała dzieci bawiące się w pokoju obok – ani trochę się ze sobą nie kłóciły. W kuchni na dole praca szła pełną parą. Przy takiej pogodzie zapewne nakryją dla nich do kolacji w altance. Było tak niewiele okazji w roku, kiedy mogli tam jadać. Lauritz twierdził, że ma jej do przekazania jakieś wspaniałe wieści, a ona zdecydowanie miała wspaniałe wieści dla niego. Czy właśnie ten moment był kulminacyjną chwilą w jej życiu? A jutro Bergen zaleje potężna fala przypływu, zaatakuje angielska flota albo znów zacznie się epidemia dżumy, jak w 1350. Dziś szczęście, jutro Czarna Śmierć? Nie, wojny już nigdy nie będzie. Ludzkość dotarła przecież do roku 1913. Jeśli o to chodzi, Lauritz ją przekonał.
Dżuma sama w sobie byłaby interesującym problemem medycznym przy dwudziestowiecznej wiedzy lekarskiej. Jakiś gigantyczny meteoryt, który z nieznanej orbity nagle spadnie na ziemię i trafi właśnie w Bergen? Teoretycznie możliwe. Z matematycznego punktu widzenia mało prawdopodobne. Jeszcze trochę rozczesać włosy, ubrać się w tę nową jasnoniebieską wieczorową suknię, która była trochę bardziej obcisła i trochę krótsza. Większych zmartwień nie miała. To było wszystko. Do kolacji faktycznie nakryto w altance, przy zapalonych świecach, choć wieczorne niebo wciąż jeszcze czerwieniało od promieni słońca zachodzącego nad morzem. Lauritz był w wyśmienitym nastroju, świeżo ogolony, roztaczał wokół siebie przyjemny zapach. Miał na sobie frak, którego zwykle nie wkładał, gdy dla odmiany mogli zjeść kolację tylko we dwoje. Szerokim gestem zaprezentował jej przystawki. Był to rosyjski kawior, tak jak podczas przyjęcia na zakończenie Kieler Woche. – Jak ci się udało sprowadzić tu kawior? – spytała naiwnie, a przynajmniej tak jej się wydawało. – Właśnie z Kilonii – odparł triumfalnie. – Zawsze zostają spore zapasy po żeglarskim tygodniu, a teraz mamy przecież jak najlepsze relacje z restauratorem z Kaiserhofu. Kaiserhof. Naprawdę nie tęskniła, nie miała ochoty tam wracać. To należało do innego życia. Kawior był oczywiście przyjemnością, słonawy, metaliczny, smakował jak nic innego na świecie, ale jednak to był tylko kawior. Ślubny kawior. Żeglarski kawior. Urodzinowy kawior. Kawior dla uczczenia zwycięstwa albo z jakiejś innej okazji. Najwyraźniej teraz była okazja. – Musisz mi już zdradzić, co się stało! – powiedziała po pierwszym łyku reńskiego wina. Nigdy nie uważała, że reńskie wino pasuje do kawioru, ale tak wulgarny gust cechował cesarza. Nie można więc było mieć pretensji do Lauritza z Osterøy. A jednak nie smakowało to za dobrze. – Wydarzyły się bardzo wielkie rzeczy – oświadczył Lauritz, promieniejąc szczęściem, i odstawił kieliszek. – Oscar, mój brat, wraca do domu. Właśnie zwija swoje interesy w Afryce i w ciągu roku zjawi się tutaj jako udziałowiec w naszej firmie. Dziś, a dokładniej mówiąc wczoraj, przekazał znaczny kapitał. Połowę na nasze przedsiębiorstwo, a jeśli chodzi o drugą połowę, to zabawne, ale poprosił mnie, bym przeznaczył ją na lokatę w złocie. Szkoda, że nie widziałaś ich min, gdy byłem wczoraj w Norske Bank, żeby załatwić tę sprawę. – Czyli twój brat ma wielką lokatę w złocie w Norske Bank, firma dostała kolejny duży zastrzyk kapitału i wkrótce spotkamy twego brata Oscara? – podsumowała nieco zawiedzionym tonem, którego jej mąż nie zauważył.
– Tak, ale to jeszcze nie wszystko! Lauritzen & Haugen nabyła dziś pakiet większościowy jednej z najbardziej prestiżowych firm inżynierskich w Niemczech, Henckel & Dornier z Berlina. Mają filię w Sztokholmie. Stało się to możliwe po części dzięki kredytowi w Bergens Privatbank, a po części dzięki nieoczekiwanie wielkiemu wkładowi Oscara. Moja kochana, jesteśmy jedną z wiodących firm inżynieryjnych w tym nowym wielkim stuleciu! Nie miała nic przeciwko jego poczuciu triumfu i świetnie rozumiała, jakie to ważne, że mała firma z Bergen nagle zdobyła mocny punkt zaczepienia w samych Niemczech. Henckel & Dornier była renomowaną firmą i wielokrotnie o niej słyszała. A jednak nie potrafiła krzyczeć ze szczęścia ani w pełni uczestniczyć w triumfie Lauritza z tego prostego powodu, że poczuła się mała, w chwili gdy powinna być naprawdę wielka. Wszystkie te lata podróży przez Hardangervidda, naprawdę tego dokonała! Dostrzegł to, nie natychmiast, ale dostrzegł. – Ingeborg, kochanie? Czy coś się stało? Wybacz, że tak się chełpię, po prostu jestem taki szczęśliwy. Ale co się stało? – Dziś dostałam mój dyplom, jestem lekarzem. Kobietą z lekarskim dyplomem norweskiej uczelni – odparła krótko ze łzami w oczach. Nie tak sobie to wszystko wyobrażała. Ale teraz zostało to już przynajmniej powiedziane. Zamilkł i całkowicie znieruchomiał, wyglądał, jakby przez chwilę się zastanawiał. Potem zdecydowanie powstał, obszedł stolik szybkim krokiem, powiewając połami fraka, padł przed nią na żwirze na kolana i ujął ją za ręce. – Przepraszam – powiedział. – Nie miałem pojęcia, myślałem, że to dopiero na jesień... Tak, teraz to nie ma już żadnego znaczenia. Wszystko inne jest mniej ważne, zapomnij o całej tej mojej gadaninie, zapomnij o złocie, zapomnij nawet o Oscarze i Henckel & Dornier. Ale nigdy nie zapominaj, że jesteś człowiekiem, którego najbardziej podziwiam. Jestem z ciebie tak strasznie dumny! Pożeglowali „Ran” do Sognefjorden nie tylko dlatego, że był to piękny rejs. Wszystkie hotele wokół Vangsnes od dawna wypełniały tłumy, dziesiątki tysięcy ludzi przybyły, by zobaczyć to wielkie wydarzenie. Lauritz dowiedział się, że w całej okolicy kończą się zapasy jedzenia i że nawet hotel Kviknes wkrótce będzie musiał oferować gościom biszkopty z zapasów, których w przeciwnym razie trudno by się było pozbyć. Tak więc na pokładzie „Ran” zgromadzili porządne zapasy jedzenia i picia dla sześciu osób na trzy dni. Niczego im nie zabraknie. Ingeborg była odrobinę sceptycznie nastawiona mimo zapewnień męża, iż zakwaterowanie sześciu osób na pokładzie nie będzie najmniejszym problemem. Mieli do dyspozycji dwa salony, sypialnię, a poza tym miejsce do spania na skrajniku dziobowym – zresztą gdy żeglowali do Kilonii na Kieler Woche, na łodzi zawsze przebywało sześciu ludzi. Tym razem zabrali minimalną liczbę żagli, aby damy miały dość miejsca na swą garderobę.
Lauritz nie widział żadnego problemu w tym, że trzy kobiety będą dzielić toaletę tak małą, że ledwie mieściła się w niej jedna osoba. Do tego jeszcze była źle oświetlona i z lustrem niewiele większym niż dwie dłonie. Nad tym, jak Ingeborg oraz panie Cambell Andersen i Halfdan Michelsen, a więc Alberte i Marianne, miały się w takich okolicznościach przygotować na wielki bankiet, najwyraźniej nikt się nie zastanawiał. Jednak było jak było, a ponieważ w całej okolicy nie dało się zarezerwować ani jednego pokoju hotelowego, na pokładzie „Ran” mieli lepsze warunki niż większość ludzi na lądzie. Niewiarygodne, że przybyło aż tylu ludzi. Ingeborg siedziała obok Lauritza z tyłu kokpitu. Jedną rękę trzymał na pięknie rzeźbionym rumplu, drugą zaś czule ujmował jej dłoń. W oczach gości z pewnością wyglądało to trochę dziwnie, jednak była to ich tajemnica, fantazja, którą nosił w sobie na długo przed tym, nim pojawiły się jakiekolwiek nadzieje na to, by mogła stać się rzeczywistością. Dlatego ani trochę nie przejmowali się tym, co mogli ewentualnie pomyśleć sobie ich przyjaciele. Jens Kielland i Kjetil Haugen byli zmuszeni zrezygnować z udziału w ceremoniach oraz bankiecie, ponieważ jak zwykle o tej porze roku wyjechali ze swoimi rodzinami, Jens do Niemiec, a Kjetil do Włoch. Sensacyjnie piękna letnia pogoda, najlepsza w tym stuleciu – a naprawdę patrzono wstecz całe sto lat – nadal się utrzymywała pod koniec lipca. Bryza z południowego zachodu była bardzo ciepła, również na otwartym morzu, przy wejściu do Sognefjorden. Ingeborg siedziała leniwie oparta, z przymkniętymi oczyma i twarzą zwróconą do słońca. Rozkoszowała się życiem. Tygodnie spędzone we Frøynes były naprawdę cudowne. Dzieci się opaliły i wyglądały jak małe pierniczki – spędzały niemal całe dnie ze swą mamą na małej piaszczystej plaży z pomostem kąpielowym, który zbudował Lauritz. Kolacje z teściową Maren Kristine stały się ostatnio mniej sztywne i była to głównie zasługa dzieci. Babcia je uwielbiała, niemal rozpieszczała, i to w sposób, który zdumiewająco kontrastował z jej zazwyczaj tak surowym stylem. Po modlitwie przed posiłkiem mogły hałasować i rozmawiać, ile tylko chciały, i oczywiście miało to ogromny wpływ na nastrój panujący przy stole, ponieważ nikt już nie wymagał, by w milczeniu jeść swój posiłek, a następnie pomodlić się raz jeszcze. Wciąż nie potrafiła się zdecydować, co właściwie myśleć o nowym „długim domu” w tak zwanym wikińskim stylu. Zapewne było to kiczowate. Smocze głowy na kalenicach, surowe drewniane bale, dach z darniny, jednym słowem znak towarowy Frøynes. Ingeborg z podejrzliwością się odnosiła do wszelkiego narodowego romantyzmu – w miejscu, w którym się wychowała, było tego aż za wiele. „Blut und Boden”, jedność wszystkich Germanów, okropne posągi, z których najgorszy przedstawiał pragermańskiego bohatera Hermana, pogromcę Rzymian. Nie wspominając już nawet o świątyni Walhalla pod Ratyzboną. Być może Norwegów usprawiedliwiało to, że ich państwo było tak nowe, nie miało jeszcze nawet dziesięciu lat. Jednak niezbyt jej się podobał budynek, choć musiała przyznać, iż jest wyjątkowo
racjonalnie zaprojektowany – zimą niemal zmieniał się w mały lokal przemysłowy, w którym siadywało do dwudziestu kobiet, młodych i starych, i robiło na drutach przy dobrym oświetleniu i w przyjemnym cieple. Ściany zostały zaizolowane w zupełnie nowy sposób, pomiędzy zewnętrznymi balami a boazerią od wewnątrz była przestrzeń wypełniona powietrzem oraz owczą wełną. Dwa wielkie kominki i kilka piecyków naftowych załatwiało resztę. Zauważyli zmiany w okolicy już daleko na wodach fiordu, gdy wpływali w stronę Tyssebotn. Wszystkie domy wydawały się teraz zadbane, a w świetle słońca lśniły bielą świeżo pomalowane ściany. Więcej było też czarnych dachówek. Frøynes pozytywnie wpływało na całą okolicę i to miało największe znaczenie. Poza tym dzieci uwielbiały ten dom, a urządzone w nim wesele kuzynki Solveig wszystkich zachwyciło. Po południu dopłynęli już tak daleko w głąb fiordu, że nadszedł czas, by Lauritz zmienił kurs na północny zachód. Teraz mieli wiatr prosto od rufy. W pobliżu Kvamsøy Lauritz zaczął się trochę wahać, w końcu jednak wydał polecenie, na które Christian i Halfdan wyraźnie czekali, ponieważ wybiegli na pokład i ruszyli na dziób, jakby to były regaty. Ingeborg szybko się domyśliła, co się teraz stanie. I dlaczego Lauritz się wahał. Być może w towarzystwie cesarza i króla Haakona nie należało krzyczeć i rzucać się w oczy, i to w żadnym znaczeniu tego wyrażenia. A jednak właśnie to zamierzali zrobić. W oddali, na północy, rysowała się już niemiecka armada, potężne szare okręty wojenne. Spinaker „Ran” w norweskich barwach rozwinął się niczym ogromny kwiat i było go widać z odległości co najmniej jednej mili. Nikt tam, na wodach fiordu pod Vangsnes, nie mógł teraz nie zauważyć, jaka łódź się zbliża. Wkrótce wpłynęli pomiędzy wszystkie niemieckie okręty wojenne stojące na kotwicy z wciągniętymi flagami sygnałowymi. Trzymali kurs tuż obok cesarskiego statku „Hohenzollern”. Minęli go blisko i z dużą prędkością. Na pokładzie spacerowym pasażerowie wiwatowali i machali kapeluszami na ten dla wielu z nich tak znajomy widok. Dla Niemców, którzy wiedzieli cokolwiek o żeglowaniu, a istniały powody, by przypuszczać, iż do tej kategorii należała większość gości na pokładzie „Hohenzollerna”, „Ran”, ze swym delikatnie mówiąc rzucającym się w oczy spinakerem, była teraz bardziej znana niż łodzie rodziny cesarskiej, być może z wyjątkiem „Meteora” należącego do samego cesarza. Nagle z „Hohenzollerna” dano salwę. Takie oddanie honorów mogło nastąpić jedynie z osobistego rozkazu cesarza. Lauritz odpowiedział natychmiast, opuszczając norweską flagę na rufie, i odczekał, aż „Hohenzollern” zareaguje na pozdrowienie, co wkrótce się stało. A potem znów wciągnął flagę. Goście na pokładzie „Ran” na początku oniemieli, lecz zaraz zaczęli gorliwie mówić jeden przez drugiego. Alberte stwierdziła, że dopiero teraz naprawdę rozumie, dlaczego dostali takie świetne miejsca przy stole podczas cesarskiego bankietu za dwa dni. Marianne wydawała się najbardziej pochłonięta myślą, że śmietanka towarzyska z Bergen zzielenieje z zazdrości.
Lauritz, nieco zażenowany, próbował wyjaśniać, że cesarz był powszechnie uważany za dobrego sportowca i że w sumie to musiał być taki mały dowcip. Zazwyczaj przecież oglądał czerwony spinaker przed dziobem. Wydawało się, że w ogólnym podekscytowaniu nikt nie zwrócił uwagi na próby Lauritza, by obrócić to wszystko w żart. Wkrótce przycumowali w zarezerwowanym dla nich miejscu przy jednym z prowizorycznych pomostów przy Vangsnes. Wody fiordu aż się roiły od małych jachtów, na plaże wyszły dziesiątki tysięcy widzów. Przy Vangsnes, gdzie cesarz osobiście miał odsłonić posąg – był to przecież jego osobisty dar dla narodu norweskiego – w tłumie wybuchła panika i kilku widzów wpadło do wody. Bezpośrednie sąsiedztwo posągu było odgrodzone mocnymi linami, a niemieccy oficerowie marynarki wojennej dokładnie pilnowali, aby na teren, gdzie gromadzili się goście honorowi, żeby wysłuchać przemówień cesarza oraz króla Haakona VII, wpuszczano jedynie osoby z przepustkami dla gości. Nikt spoza tego kręgu naturalnie nie usłyszy ani słowa, jednak przemówienia zostaną opublikowane we wszystkich norweskich, a zapewne i niemieckich gazetach. Żaden Germanin nie zdoła uniknąć zapoznania się z tymi mądrościami. Cesarz z królem Haakonem po swej prawicy, obaj w galowych admiralskich mundurach, zjawił się punktualnie na miejscu. Orkiestra niemieckiej marynarki odegrała hymny narodowe. Cesarz wystąpił naprzód, pociągnął za jakąś linę... i nic się nie stało. Pociągnął jeszcze raz, tym razem bardziej zdecydowanie, a wtedy ogromna zasłona opadła, odkrywając jakiegoś lśniącego boga z brązu opartego na mieczu, z drugą ręką niemal nonszalancko spoczywającą na biodrze. Z niemieckiego okrętu liniowego „Vaterland” stojącego na kotwicy na wodach fiordu natychmiast oddano salwę honorową. Ku jasnemu, słonecznemu niebu uniosły się radosne okrzyki. Cesarz słynął zarówno ze swych pompatycznych przemówień, jak i z zapału do tego, by je wygłaszać. Lauritz i Ingeborg wiedzieli mniej więcej, czego się można spodziewać, gdy cesarz wstępował na podium dla mówcy, przyozdobione udrapowanymi flagami norweskiej i niemieckiej marynarki wojennej. – Proszę cię, nie śmiej się, dopóki tu stoimy – szepnął Lauritz do Ingeborg. Cesarz stał nieruchomo na podium i czekał, aż w jego bezpośrednim otoczeniu, gdzie można było cokolwiek usłyszeć, zapadnie całkowita cisza. Głęboko odetchnął – wyglądało to tak, jakby się przygotowywał – i w ciągu dziesięciu sekund wygłosił swoją pierwszą pompatyczną uwagę. – Ten posąg, ten Fridtjof, jest nie tylko mym wyrazem wdzięczności wobec Norwegii – zaczął – lecz w jeszcze większym stopniu jest znakiem wspólnoty wszystkich germańskich ludów. Od razu musiał na krótko przerwać, by mogła przebrzmieć spontaniczna burza oklasków. Gdy widzowie znajdujący się poza zasięgiem słuchu zorientowali się, że ci, którzy coś słyszą, biją brawo, również dołączyli do aplauzu. Kilka wiwatów jeszcze bardziej rozciągnęło to
w czasie. – Ten Fridtjof... – spróbował cesarz, ale znów musiał odczekać kilka chwil, zanim zapadła cisza – ...ten Fridtjof, który stoi tutaj wsparty na swym mieczu, najszlachetniejszej i najbardziej ulubionej broni Germanów, ma przypominać wszystkim Germanom, Skandynawom i Anglosasom, że wszyscy pochodzą z tej samej krwi i z jednego plemienia. Bóg nieustannie zsyła nam nowe zadania, których wspólnie się podejmiemy dla dobra całej ludzkości. I pragnę, by o tym właśnie pamiętali wszyscy, którzy widzą mojego Fridtjofa! Nowa burza oklasków i wiwaty. I tak to szło przez dłuższy czas. – Jak sądzisz, jak wysoki jest ten posąg? – spytała szeptem Ingeborg. – Między dwadzieścia pięć a dwadzieścia sześć metrów – odszepnął Lauritz. – I tak powinniśmy być wdzięczni, że nie ma na hełmie gęsich skrzydeł, tak jak wasz Herman. – Ale Herman jest chyba ze dwa razy wyższy? – Ponad dwa razy. Pięćdziesiąt trzy przecinek czterdzieści sześć metra, o ile dobrze pamiętam. Ale on przynajmniej pokonał Rzymian, i to dlatego nie musimy dziś mówić po włosku. Fridtjof jest bądź co bądź tylko wymyśloną postacią stworzoną przez nadgorliwego szwedzkiego poetę. Ludzie stojący obok uciszyli ich posykiwaniem, po czym natychmiast przybrali odpowiednie miny, udając, że z wielkim zainteresowaniem słuchają wywodów cesarza na temat germańskiej krwi. W końcu Ingeborg znów straciła cierpliwość i szeptem zadała kolejne pytanie. – Ale co Anglicy, Anglosasi, mają wspólnego z naszą germańską wspólnotą? – Ależ Ingeborg, kochanie, sama powinnaś to wiedzieć, przecież jesteś specjalistką w takich sprawach. Królowa Wiktoria jest jego babką od strony matki, a może ze strony ojca, a więc Anglosasi też są Germanami i mają równie szlachetną krew jak my. – Wszystko ładnie i pięknie, dopóki te okręty wojenne będą używane tylko przy takich okazjach jak ta. Nie mam nic przeciwko wspólnocie z Anglikami. – Cesarz chyba wcale nie miał tego na myśli, to była jedynie uprzejmość. Pomyśl tylko, co jest napisane pod posągiem Hermana. Pamiętasz? – Nie. Pewnie coś o jedności? – Tak. „Deutsche Einigkeit – meine Stärke – Meine Stärke, Deutschlands Macht”. Nie ma tam nic o żadnych Anglosasach. Znów zostali uciszeni przez coraz bardziej poirytowanych ludzi wokół i oboje zdali sobie
sprawę, że to faktycznie nie jest właściwe miejsce, by krytykować albo co gorsza żartować sobie z wyobrażeń o czystej germańskiej krwi, jedności i sile. Cesarz perorował jeszcze przez chwilę i otrzymał burzę oklasków. Następnie król Haakon wygłosił – na ile można to było ocenić, bo jego duńsko-norweski nie zawsze dało się zrozumieć – znacznie skromniejszą przemowę, w której podziękował za dar i wyraził pragnienie utrzymania silnej więzi przyjaźni między Norwegią a Niemcami. Potem podano napoje i przekąski dla gości honorowych, stojących na górze przy posągu. Goście za barierką z lin byli wywoływani pojedynczo lub grupami przez niemieckich adiutantów do ceremonialnej prezentacji przed cesarzem i królem. Lauritz, Christian i Halfdan mieli na sobie stroje załogantów, jakich używało się na co dzień podczas Kieler Woche. Było to oczywiście całkowicie stosowne, choć niektórzy spośród Norwegów, sami we frakach, zerkali ze zdziwieniem lub wręcz z pogardą na ich proste ubrania. Jednak gdy zostali wezwani przed oblicze cesarza, cała szóstka naraz, ten natychmiast zbył machnięciem ręki oficera, który stał z listami nazwisk, by przedstawiać mu gości. – Tak, dziękuję! Wiem – stwierdził. – Mistrzu Lauritzen, to naprawdę zabawne, widzieć pana i nie musieć wręczać panu mojego własnego pucharu zwycięzcy. Mam nadzieję, że znów się spotkamy podczas Kieler Woche 1914! – Z całą pewnością, wasza cesarska wysokość – odparł z ukłonem Lauritz. – Dobrze, bardzo dobrze! A tak à propos, stałem na pomoście i miałem przyjemność dobrą chwilę widzieć spinaker „Ran” od przodu. Dla odmiany, że tak to ujmę. Widzę, że to pańska załoga! – Naprawdę, znał nazwiska Christiana i Halfdana, przywitał się z nimi serdecznie i żartował o rewanżu w następnych regatach. Potem przedstawili mu swoje żony, Alberte i Marianne. Ingeborg powitał jako ostatnią. Dygnęła przed nim nisko i skromnie, on zaś nadal tytułował ją Freiherrin, jakby nie wyszła za mąż za człowieka niższego stanu. Podczas tej niezwykle długiej audiencji kolejka za nimi znacznie się powiększyła. Król Haakon stał nieruchomo jak statua i czekał na swoją kolej. Oczywiście słyszał całą rozmowę i musiał jedynie z każdym krótko się przywitać. Z wyjątkiem Lauritza. – Z tego, co zrozumiałem, pan Lauritzen jest wyśmienitym żeglarzem – powiedział. – A zresztą, piękny spinaker. Mój syn Olav bardzo interesuje się żeglowaniem. Być może mógłbym was ze sobą poznać? – Oczywiście. To byłby dla mnie ogromny zaszczyt, wasza wysokość! – odparł Lauritz, kłaniając się nisko. Kolejka wiła się w tłumie wypełniającym cały teren aż do portu. Lauritz, Ingeborg i ich goście nigdzie się nie śpieszyli, przynajmniej panowie. Mieli przecież jeszcze trzy godziny, nim
zostaną zabrani na pokład „Hohenzollerna”. Ich żony były bardziej niespokojne i zniecierpliwione, czego mężczyźni w ogóle nie potrafili pojąć. Świeciło słońce i wystarczyło przecież narzucić na siebie frak. Kobiety były coraz bardziej poirytowane powoli przesuwającą się kolejką, choć wydawały się radosne i podekscytowane, że mogły przywitać się z cesarzem i królem. Alberte stwierdziła, że jest zaszczycona, iż należy teraz do garstki wybranych obywateli Norwegii, którzy są tak blisko związani z Niemcami, i jeszcze raz powtórzyła, że krąg jej znajomych z Bergen zzielenieje z zazdrości. Jej mąż, Christian, przyznał jej rację, nie w kwestii tej zazdrości, lecz co do tego, że to dobrze być tak blisko z Niemcami. Dopiero na „Ran” trzem mężczyznom zaczęło świtać, dlaczego panie były tak bardzo podenerwowane. Natychmiast zniknęły pod pokładem, a mężczyźni spokojnie mogli popijać niezwykle smaczne wino mozelskie. Z salonów pod pokładem dobiegały co prawda stłumione, lecz niezwykle dosadne przekleństwa kobiet szykujących się na galową kolację przed lustrem, przed którym co najwyżej można się było golić. Świeciło słońce, fale pluskały o poszycie „Ran”. Trzydziestego pierwszego lipca 1913 roku na ziemi panował pokój. I na horyzoncie nie widać było ani jednej chmurki, ani nad Sognefjorden, ani w świecie wielkiej polityki.
XXI OSCAR DAR ES-SALAAM SIERPIEŃ 1914 To było jak skakanie wiosną po topniejących lodowych krach. W końcu dłużej się nie dało tego robić, bez względu na to, jak zręcznie to człowiekowi wychodziło. Być może w dusznym, coraz silniejszym sierpniowym upale w Dar es-Salaam było to nieco naciągane porównanie – jednak w duchu już od kilku lat był w drodze do domu i coraz częściej szukał wspomnień i obrazów z dzieciństwa znad fiordu i z domu na Osterøy. Przez cały czas coś stawało mu na drodze i opóźniało go o kolejne miesiące. Gdy Mohamadali zaczął inwestować w sizal i kokosy, firma musiała uzyskać wiele zezwoleń na zakup gruntu. Oczywiście jeśli to Oscar prowadził negocjacje zamiast faktycznego właściciela Mohamadalego, ułatwiało to sprawę. Po jednym interesie pojawiał się następny i w ten sposób czas niepostrzeżenie przeciekał Oscarowi przez palce. To jednak była już ostatnia wymówka. Zostanie w Dar es-Salaam na wielkie obchody mające uczcić dwudziestopięciolecie Schutztruppe oraz ukończenie budowy kolei. Tysiące niemieckich mieszkańców miasta pracowało przez całe tygodnie, by na 30 sierpnia wszystko było gotowe. Miały się odbyć regaty i wieczorki z piwem. Z Niemieckiej Afryki Zachodniej przysłano samolot i ludzie mówili, że czekają ich zapierające dech w piersiach pokazy. Jubileusz zaszczycić miał swoją obecnością następca tronu książę Frederick William. Przypłynął SS „Feldmarschall” z ogromnym ładunkiem niemieckiego jedzenia, piwa i wina. Jakby to był skok na ląd z ostatniej topniejącej wiosennej kry, udał się do kapitana SS „Feldmarschall” i zamówił kabinę pierwszej klasy z salonem na rejs powrotny tuż po zakończeniu uroczystości. Zapłacił z góry. I tym samym nie było już odwrotu, żadnych kolejnych wymówek, żadnych dalszych opóźnień. Pozostawało jedynie się pożegnać. Zarzucił karabin na ramię, wsiadł do pociągu do Kilimatinde i przewędrował pieszo sześćdziesiąt siedem kilometrów na północ do rodzinnej wioski Kadimby. Kadimba żył wygodnie, miał teraz trzy żony i był najbogatszym mężczyzną w wiosce. Wypili dwie butelki piwa, które Oscar przyniósł w plecaku, jakby były jakąś świętością. Ostatnie wspólne niemieckie piwo pite z przyjacielem, a potem już nigdy się nie zobaczą, ale zawsze będą razem, jak to się mówiło w języku Kadimby. Wrócił do Dar es-Salaam 5 sierpnia i odkrył, że w mieście aż huczy od dziwnych pogłosek o wojnie. Gazety, które rozchwytywano w zawrotnym tempie, krzyczały wielkimi nagłówkami, że groźba wojny była związana z pewnym anarchistą, który rzucił bombę i zabił austriackiego następcę tronu Franciszka Ferdynanda oraz jego małżonkę w jakimś serbskim mieście, które nazywało się Sarajewo. To sprawiło, że Austria wypowiedziała wojnę Serbii, co może jeszcze nawet dało się zrozumieć ze względu na wściekłość Austriaków. Ale potem Rosja wypowiedziała wojnę Niemcom, a może na odwrót – tylko jaki to miało związek z tą sprawą. A wówczas Niemcy wypowiedziały wojnę sprzymierzonej z Rosją Francji. Wojna z Francją i Rosją powinna szybko się skończyć, twierdziły gazety.
Gdy przeczytał te chaotyczne wyjaśnienia, dlaczego to doszło do wojny, wziął prysznic, przebrał się i poszedł do Klubu Niemieckiego, by na ile to możliwe, dowiedzieć się czegoś więcej. Było tam niezwykle dużo ludzi, między innymi dlatego, że jakieś pięć tuzinów niemieckich lekarzy, którzy przez mniej więcej rok podróżowali po kraju, by walczyć ze śpiączką afrykańską, teraz powróciło do Dar es-Salaam. Oni również mieli wracać do domu na pokładzie SS „Feldmarschall” po jubileuszowych uroczystościach. Teraz ludzie ci mówili wzburzeni, że statek nie będzie mógł odpłynąć do ojczyzny, ponieważ na wodach między Zanzibarem a Dar es-Salaam czai się angielska flota. Oscar zapytał jednego z lekarzy, co angielska flota ma wspólnego z niemieckim statkiem pasażerskim. Mężczyzna spojrzał na niego, jakby był idiotą, i ze złośliwą ironią wyjaśnił, że być może ma to coś wspólnego z faktem, iż są w stanie wojny. Anglia również wypowiedziała wojnę Niemcom, na tych wodach zaś, jak wspomniano, czai się angielska flota. Oscar miał całkowitą pustkę w głowie i minęło trochę czasu, nim te informacje do niego dotarły. Niemcy i Anglia w stanie wojny? Dlatego że jakiś anarchista zabił austriackiego księcia w Sarajewie? Czy ten świat oszalał? Bagaże na podróż powrotną stały już gotowe w domu: cztery skrzynie z rzeczami, z którymi nie chciał się rozstać. Było tam wszystko, od masek ludu Burundi, przez ubrania myśliwskie i zdjęcia, trochę lamparcich skór, które można było pozszywać w piękne futra, złote afrykańskie ozdoby, rzeźby z hebanu i temu podobne rzeczy, jakich nie mógłby kupić w Bergen. Przyszło mu do głowy, że może powinien się pospieszyć z przewiezieniem tych bagaży na pokład, więc szybko udał się do portu – po wysłuchaniu jego argumentów pozwolono mu przejść po trapie na pokład SS „Feldmarschall” i spotkać się z kapitanem. Nie, usłyszał. Statek do odwołania pozostaje w Dar es-Salaam. Termin wypłynięcia jest wysoce niepewny. Anglia dysponowała przynajmniej trzema krążownikami na pobliskich wodach. Niemcy mieli jeden, „Königsberg”, który właśnie wypłynął, bo wolał przyjąć bitwę na morzu, niż dać się złapać w porcie. Na tym zresztą polegał problem z Anglikami, że mieli w tych okolicach bezsprzecznie silniejszą flotę. Oscar pospieszył z powrotem do Klubu Niemieckiego, by dowiedzieć się, czy istnieje jakiś plan rezerwowy. W duchu już opuścił Afrykę, pozostawała jedynie uroczystość pożegnalna. Ta zaś najwyraźniej została odwołana. Czy Belgia też brała udział w wojnie? Okazało się, że tak. Więc nie można było się wydostać, zmierzając na zachód przez Kongo. Na północy leżała Uganda i Brytyjska Afryka Wschodnia. Zatem ta droga również była zamknięta, podobnie jak szlaki na południowy zachód, do angielskiej Niasy i Rodezji. Czy Portugalia również przystąpiła do wojny? Nie, jak do tej pory nikt o tym nie słyszał, przynajmniej jeszcze nie teraz, ale może to tylko kwestia czasu. Istniała zatem niewielka szansa, by wydostać się stąd, zmierzając na południe, przez najgorętsze i najbardziej piekielne obszary w całej Tanganice, a potem przez podobne tereny dostać się do portugalskiej stolicy Lourenço Marques. Podróż, a raczej piesza wędrówka o długości tysiąc pięćset kilometrów. A jeśliby już sobie z tym poradził, przedarłszy się przez malaryczne bagna i wszystkie rzeki, ryzykował, że dotrze do Portugalii, która już przystąpiła do
wojny po stronie Anglii. Powoli świtało mu w głowie, że po wszystkich tych latach był uwięziony w Afryce. Jak na ironię dokładnie wtedy, gdy wreszcie kupił bilet do domu. W tłumie ludzi w klubie zauważył dwóch wojskowych, byli to naczelny dowódca Schutztruppe pułkownik Paul von Lettow-Vorbeck – spotkali się przelotnie podczas lunchu niecałe dziesięć lat temu – oraz dowódca wojsk z Dar es-Salaam major Kempner. Obaj mężczyźni stali sztywno, z rękami założonymi z tyłu, i lakonicznie odpowiadali na padające ze wszystkich stron pytania. Oscarowi trudno się było przedrzeć, jednak przez chwilę stał w pobliżu i usłyszał, czego dotyczy rozmowa. Głównym pytaniem było oczywiście, co wojna oznacza dla wszystkich w Dar es-Salaam. Pułkownik odparł, że być może wcale nie tak wiele. Niemcy mianowicie szybko pokonają Francję, a wtedy angielskie wojska nie będą już miały powodu, żeby dalej walczyć. Wszystko zależało od tego, co się wydarzy na polach bitewnych w Europie, a w Tanganice pozostawało jedynie poczekać na niemieckie zwycięstwo. Oscar poczuł ulgę. Jeśli będzie zmuszony pozostać jeszcze kilka tygodni albo nawet miesięcy w Dar es-Salaam, to właściwie nie ma o co robić szumu. Niezdecydowanie w ostatnich latach zatrzymało go tutaj znacznie dłużej. Podszedł do baru i zamówił sobie whisky i piwo. Następnego ranka, gdy usłyszał, że aresztowano Mohamadalego, z początku nie wierzył, że to prawda. Fakt, że planowano internować nielicznych Anglików w Dar es-Salaam, nie był taki dziwny, ponieważ w ten sposób postąpiono wobec wszystkich Niemców w Brytyjskiej Afryce Wschodniej. A co gorsza, chodziły pogłoski, że Anglicy w Zanzibarze pod pretekstem rzekomego szpiegostwa zaczęli rozstrzeliwać kolorowych, których uznali za sprzyjających Niemcom. Źle to wróżyło. Schutztruppe mogła przecież odpowiedzieć tą samą monetą i również zacząć przeprowadzać egzekucje. Choć panował akurat najgorszy południowy upał, przebiegł całą drogę aż do biura wojskowego przy Kaiser Allee i zażądał natychmiastowej rozmowy z majorem Kempnerem. Wylądował w poczekalni przepełnionej mężczyznami, którzy chcieli zaciągnąć się na ochotnika. Gubernator generalny Schnee wydał proklamację, w której stwierdził, że „oczekuje się od nas, byśmy nawet za cenę życia bronili Niemieckiej Afryki Wschodniej, którą powierzono w nasze ręce”. I wyglądało na to, że każdy mężczyzna, który nie był kulawy, kaleki lub zbyt stary, posłuchał tego wezwania. Co dziwne, wśród zgromadzonych ludzi panował niemal podniosły nastrój, jakby wojna była czymś pożądanym. W poczekalni aż szumiało od plotek. Krążownik „Königsberg” przejął angielski statek handlowy „City of Winchester” na północ od Zanzibaru i dzięki temu zaopatrzył się w węgiel i świetnej jakości prowiant. Pierwsze zwycięstwo na morzu należało więc do Niemiec i butni oficerowie angielskiej marynarki wojennej będą musieli się z tym pogodzić. Należało się jednak spieszyć z wyprowadzeniem z Dar es-Salaam wszystkich wojsk. Oscarowi wydawało się to niepojęte i wyjaśnienia, które usłyszał, też nie uczyniły obrazu sytuacji jaśniejszym. Jednak gubernator generalny Schnee wyjaśnił, że Dar es-Salaam jest
„portem otwartym”, co według porozumień międzynarodowych podobno oznaczało, że port pozostaje „neutralny” i dlatego nie wolno go zaatakować. Równocześnie jednak w mieście nie mogły stacjonować żadne niemieckie wojska. Albo coś w tym stylu, o ile dobrze zrozumiał. Ludzie byli wzywani jeden po drugim do majora Kempnera, a wychodząc, machali dumnie zaświadczeniami o rekrutacji i udawali się na stację kolejową. Z dołu z podwórza usłyszał salwę. Oscar obawiał się, że to pluton egzekucyjny w akcji. Czuł się całkowicie bezsilny. Gdyby w rozpaczy wyminął kolejkę i wpadł do pokoju majora, jego oczywisty brak dyscypliny jedynie zmniejszyłby możliwość uzyskania pomocy, bo według niemieckiej logiki porządek jest ważniejszy niż kwestia życia czy śmierci Mohamadalego. Kolejna salwa rozległa się echem na podwórzu. Upłynęła ponad godzina, nim wreszcie nadeszła jego kolej. Jakiś porucznik sztywnym gestem pokazał mu, że może wejść i usiąść na krześle naprzeciw majora, który pochylony nad biurkiem coś notował. Oscar przez chwilę czekał w milczeniu, zakłócanym jedynie lekkim skrzypieniem wentylatora pod sufitem. – Ach! Pan dyplomowany inżynier Lauritzen. Cieszę się, że pana tu widzę – powitał go major, nagle podnosząc wzrok znad dokumentu, który właśnie osuszał bibułką. – Niestety, przyszedłem w zupełnie innej sprawie, niż zapewne pan przypuszcza, panie majorze. Jednak jest to sprawa ogromnej wagi, a w najgorszym przypadku kwestia życia i śmierci – odparł Oscar tak powściągliwie, jak tylko był w stanie. Major z początku wydawał się zdumiony, potem uniósł demonstracyjnie jedną brew w ironicznym grymasie. – Życia i śmierci, mówi pan, panie inżynierze? Jak wiadomo, jesteśmy w stanie wojny z Rosją, Francją, Anglią i Belgią i niewątpliwie jest to kwestia życia i śmierci. Ale pańska sprawa jest, jak rozumiem, zupełnie innej natury? – Tak, panie majorze. Ale to nie czyni jej mniej pilną. – Posłuchajmy. Ale proszę się streszczać! Oscar wziął się w garść, bezwiednie głęboko wciągnął powietrze i przedstawił swoją sprawę. – Mój przyjaciel, a ponadto wspólnik w interesach, Mohamadali Karimjee Jiwanjee, został, z tego, co słyszałem, internowany jako wróg. To nieporozumienie. Od dawna prowadziliśmy razem interesy, mamy w okolicy plantacje w Bagamoyo i w Tandze, uprawiamy sizal, kokosy i kauczuk. Wnieśliśmy znaczny wkład w dobrobyt tego kraju i naturalnie nadal będziemy to robić, gdy wojna zostanie wygrana. Z tego, co zrozumiałem, nie potrwa to zbyt długo. Byłoby czymś bardzo niefortunnym, gdyby człowiek będący jednym z ekonomicznych filarów tego społeczeństwa, pozostawał w tym czasie internowany jako wróg. Dlatego chciałbym prosić, by mój przyjaciel i wspólnik został uwolniony, osobiście ręczę za jego lojalność.
W każdym razie powiedział to po niemiecku, szybko i zwięźle. Tak w każdym razie myślał, patrząc na niewzruszoną twarz majora i próbując z niej wyczytać, jak został odebrany jego wniosek. Twarz majora niczego nie zdradzała. Oficer wysunął szufladę i wyjął jakieś akta, w których szybko znalazł to, czego potrzebował. – Zgadza się! – stwierdził. – Obywatel Zanzibaru, Mohamadali i tak dalej, kategoria „Niepewne elementy”, internowany do odwołania. I pan twierdzi, że to nieporozumienie? – Tak, panie majorze. To nieporozumienie. – Dobrze! Jest pan szanowanym człowiekiem tu, w Dar es-Salaam, panie główny inżynierze. W przeciwnym razie nawet nie brałbym pod uwagę takiego wniosku. Jeśli teraz przekażę panu wspomnianego obywatela Zanzibaru, co zamierza pan z nim począć? Oscar był całkowicie nieprzygotowany na takie pytanie. Co zamierza „począć” z Mohamadalim? Dopilnować, żeby jak najszybciej wrócił do Zanzibaru. To byłaby zgodna z prawdą odpowiedź. Jednak od kilku dni Zanzibar był wrogim, angielskim terytorium i taka odpowiedź byłaby zapewne równie głupia, co niebezpieczna. – Dobrze się zajmę moim przyjacielem i wspólnikiem, mogę to zagwarantować – odparł krótko. Major zastanawiał się przez chwilę. Wydawało się, że chce zadać jeszcze kilka pytań, ale nagle zmienił zdanie, wyjął jakiś formularz, szybko nakreślił kilka linijek i się podpisał. – Proszę! – powiedział, osuszywszy atrament, i podał formularz Oscarowi. – Pański przyjaciel przebywa w areszcie. Proszę iść na dół, pokazać moje instrukcje, zabrać ze sobą przyjaciela i... tak jak pan mówił, dobrze się nim zająć. Oscar przyjął z ulgą decyzję o uwolnieniu Mohamadalego, ukłonił się, podziękował i ruszył do drzwi. – Jeszcze jedno, panie główny inżynierze! – zawołał major. Oscar stanął jak skamieniały i odwrócił się sztywno. Miał złe przeczucia. – Tak, panie majorze? – Oczywiście zakładam, że wspiera pan sprawę Niemiec, choć formalnie jest pan obywatelem Norwegii. Mam rację? – Tak, to oczywiste, panie majorze. Z całego serca życzę Niemcom szybkiego i łatwego zwycięstwa! – Dobrze! W takim razie oczekuję pana w moim biurze w zupełnie innej sprawie.
Potrzebujemy wielu ochotników. Oscar nie odpowiedział, wyprężył się tylko, jakby chciał stanąć na baczność, i wykonał gest, jakby salutował, a potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi. W poczekalni wciąż roiło się od ochotników. Mohamadali miał na ciele ślady lekkiego pobicia, ale nie było to nic poważnego. Rzucił się Oscarowi na szyję i ucałował go w oba policzki, ku przerażeniu niemieckich strażników. Dwie godziny później jechali konno do Bagamoyo, cumowały co najmniej dwa statki, które miały odpłynąć do Zanzibaru natychmiast po załadunku – były to zapewne ostatnie transporty przed długą przerwą. Jazda do Bagamoyo trwała zbyt długo, by dali radę dotrzeć na miejsce tego samego dnia. Musieli gdzieś po drodze rozbić obóz, a Mohamadali obawiał się bandytów i dzikich zwierząt. Oscar próbował zbyć to żartami i zapewnił, że obozowe ognisko odstraszy dzikie zwierzęta, a on sam spędził w Afryce tysiące takich nocy. Poza tym był dobrze uzbrojony i mieli aż nadto koców i jedzenia. Jak można się było spodziewać, gdy już zjedli, wypili i położyli się syci, wpatrując się w ognisko, stali się trochę sentymentalni. Odbyli razem długą i ważną afrykańską podróż. Zakładali plantacje i robili wspaniałe interesy, ponieważ byli idealnymi wspólnikami. Pozycja Oscara w Dar es-Salaam, jako swego rodzaju germańskiego bohatera i pioniera, pomogła im sforsować kolonialną biurokrację. Zręczność Mohamadalego w interesach zrobiła resztę. Jako wspólnicy oczywiście nie byli nierozłączni; Oscar sprzedał większość udziałów w przedsiębiorstwie Mohamadalemu i już od jakiegoś czasu wybierał się do domu. Byli jednak przyjaciółmi na resztę życia, nawet jeśli w przyszłości będą przebywać w różnych częściach świata. Ale teraz nie było wiadomo, jaka będzie przyszłość. Ta idiotyczna wojna, której przyczyn nie pojmowali i która z pozoru nie dotyczyła ludzi w Afryce, mogła zniszczyć wszystko. Mohamadali zaproponował, żeby Oscar po prostu wsiadł do dau odpływającego z Bagamoyo przy następnym przypływie. Podróż do Zanzibaru nie powinna trwać więcej niż pół doby, nawet przy pełnym obciążeniu. A z Zanzibaru nie będzie trudno znaleźć transport do Europy. Gotówka na podróż nie stanowiła oczywiście żadnego problemu. Była to kusząca propozycja. Zanzibar jednak to angielskie terytorium i nawet jeśli wydawało się, że Norwegia nie przystąpiła do wojny, a przynajmniej jeszcze nie, to nie sposób było przewidzieć, co się wydarzy jutro albo pojutrze. Bo to, że Norwegia stoi po stronie Niemiec, było dla Oscara oczywiste. Tak więc gdy już Norwegia przystąpi do wojny, to na pewno znajdzie się po stronie Niemiec i jeśli wówczas będzie przebywał w Zanzibarze, zostanie tam uwięziony. Nie, to zbyt ryzykowne. Poza tym wszyscy mówili, że wojna potrwa krótko i skończy się najpóźniej do Bożego Narodzenia. Mohamadali w końcu się z nim zgodził. Być może po wojnie Zanzibar przejdzie w ręce Niemców i wtedy Oscar będzie przecież mógł pojechać do domu tą drogą i jeszcze raz urządzą sobie pożegnalną imprezę.
Następnego ranka rozstali się w porcie w Bagamoyo przy ostatnim statku ich firmy, który miał odpłynąć do Zanzibaru. Ściskali się długo i mocno. Tu w Bagamoyo, w porcie, z którego niegdyś wypływały transporty niewolników, nie było żadnych Niemców, którym mógłby przeszkadzać widok dwóch ściskających się mężczyzn i żegnających się ze sobą ze łzami w oczach. Następnej nocy była pełnia i Oscar postanowił dotrzeć z końmi do Dar es-Salaam bez rozbijania obozu po drodze. Na niebie nad jego głową skrzyły się gwiazdy, panowała niemal absolutna cisza, nie dochodziły do niego żadne dźwięki. Niepojęte, że świat znajdował się w stanie wojny. Dotrze z powrotem do Dar es-Salaam rano trzeciego dnia od jej wybuchu i wtedy będzie musiał zadać sobie pytanie, co zrobić. Usiąść na werandzie swojego domu, patrzeć w morze i czekać na zakończenie wojny? A potem pojechać do domu z kilkumiesięcznym opóźnieniem? Pewnie tak. Nawet przez chwilę nie myślał o tym, by zaciągnąć się na ochotnika. Jeśli wojna nie dotyczyła Norwegii, to nie dotyczyła również jego. Zbliżył się do miasta tuż po tym, jak czerwone słońce wyłoniło się z morza. Widok był równie urzekający jak zawsze, z południowego wschodu wiała delikatna, przyjemna bryza. Daleko na horyzoncie widział sylwetki dwóch statków, wyglądały jak okręty wojenne, bo miały niższe burty niż frachtowce i wysokie nadbudówki na śródokręciu. Nie zastanawiał się nad tym, co to może oznaczać. Tam na morzu panowała angielska flota i przyznawali to nawet niemieccy wojskowi. Ale dwa marne okręty wojenne chyba nie mogły zdobyć tak wielkiego miasta jak Dar es-Salaam? Zakładał, że chodzi bardziej o to, by się pokazać, groźnie zaznaczyć swoją obecność, przypomnieć o angielskiej supremacji na morzu albo coś w tym stylu. Gdy dotarł do północnych obrzeży miasta i mijał plantacje kokosów, dwa okręty wojenne podpłynęły bliżej i ustawiły się bokiem do brzegu. Były tak blisko, że wyraźnie widział banderę angielskiej marynarki wojennej na rufie. Był tak całkowicie nieprzygotowany, że nawet gdy zobaczył płomienie wylotowe i białe kłęby dymu, nie pojął, co się dzieje. Zrozumiał dopiero kilka sekund późnej, gdy dotarły do niego fale uderzeniowe oraz dźwięki. Po kolejnych kilku sekundach miastem wstrząsnęły detonacje. Przytrzymał spłoszone konie i równocześnie poczuł fale uderzeniowe kolejnych salw. To było zbyt potworne widowisko, by mózg mógł zaakceptować to, co przekazywały mu oczy. To niemożliwe. To nie mogła być prawda. Zobaczył języki płomieni i potężne detonacje w centrum miasta, przy radiostacji. Gdy trzy maszty radiowe przewróciły się, a w okolicy rozszalał się pożar, angielskie okręty zaczęły strzelać w jakiś inny cel, którego nie widział, ale zakładał, że musi to być stacja kolejowa albo Dom Niemiecki, i po chwili wybuchły kolejne wielkie pożary, a nad miastem zaczął się kłaść gęsty czarny dym. Okręty oddawały salwę za salwą, a potem wybrały kolejny cel. Tym razem gdzieś w porcie. Bezlitosny ostrzał trwał i trwał. Słyszał z oddali paniczne krzyki ludzi, a z trzech miejsc ku jasnemu porannemu niebu unosiły się coraz wyższe języki ognia. Siedział na koniu jak sparaliżowany, ze ściągniętymi wodzami, i próbował mechanicznie poklepywać konia, by go uspokoić, podczas gdy trwał ostrzał artyleryjski. Nic innego nie dało się
zrobić. A może się dało. Jednak jego umysł był całkowicie sparaliżowany. Nie potrafił myśleć, patrzył na to widowisko, jakby to był sen, nie rozumiejąc, że to wojna. Angielska flota napadła na bezbronne miasto, nie mieściło mu się to w głowie. Na okrętach członkowie załóg pracowali w pocie czoła, żeby zabić ludzi, których nie znali i nie mieli z nimi żadnych waśni. Gdy dwa angielskie krążowniki skończyły swą pracę na ten dzień, skierowały się w morze i bez pośpiechu odpłynęły, znikając za horyzontem. Dopiero teraz zaczął ustępować jego paraliż i przyszło mu do głowy, że w mieście jest wielu ludzi, którym trzeba pomóc. Wstydził się swych spóźnionych refleksji, gdy poganiał konie. Rżały niespokojnie i nie chciały zbliżać się do dymu, grzmiącego huku pożaru i krzyczących ludzi. Najwyższe płomienie widać było w porcie – próbował ruszyć galopem w tę stronę, jednak drugi koń go hamował. Niemal najechał na kilku ludzi z ochotniczej straży pożarnej, którzy z wężami i pompami zmierzali w tę samą stronę co on. Jego dom był kompletnie zniszczony, zamienił się w potężne morze ognia. Płomienie strzelały ku jasnemu porannemu niebu na wysokość dwudziestu metrów, a nawet wyżej. Od ogromnych płomieni biło takie gorąco, że nikt nie mógł podejść bliżej niż na pięćdziesiąt metrów. Wszelkie próby gaszenia nie miały najmniejszego sensu; strażacy, którzy dotarli na miejsce, szybko odwrócili się na pięcie i zaczęli biec w głąb miasta, w stronę innych pożarów, z którymi być może byli w stanie walczyć. Wielki biały dom, piękny budynek, widoczny z daleka, także z morza, gdy wpływało się do Dar es-Salaam, został zniszczony. Wokół stali gapie, zdezorientowani, a może zahipnotyzowani, i patrzyli, jak bezlitosny ogień wszystko pochłania. Oscar przebiegł wzdłuż szeregu ciekawskich, by zapytać o Hassana Heinricha i jego rodzinę, ale w odpowiedzi kręcili tylko głowami. W okolicy nie było żadnych rannych, nikt nie uszedł z życiem z pożaru. Pieprzeni Anglicy zamordowali całą rodzinę. W kolejnych godzinach coś się z nim stało i nigdy później nie był w stanie tego wyjaśnić. Część rzeczywistości przestała istnieć. Gdy doszedł do siebie, siedział sam na plaży, niedaleko tlących się ruin swego domu. Nie był jednak w stanie sobie przypomnieć, co robił albo gdzie był zaledwie pięć minut wcześniej. Musiał w jakiś sposób odprowadzić konie do stajni, z której je wypożyczył, i oddać je razem z sakwami i całą resztą. Ale to był wniosek, a nie wspomnienie. Na jego kolanach leżał futerał z mauserem. Musiał przejść z karabinem na ramieniu od stajni aż tutaj i teraz tu siedział, ale nie przypominał sobie, by faktycznie to zrobił. Ktoś mu kiedyś mówił, że Anglicy używali w artylerii dwóch typów pocisków: burzących oraz takich, które działają jak bomby zapalające. Nie miał jednak pojęcia, kto to powiedział, gdzie ani kiedy. Dogaszanie pozostałości jego domu musiało trwać godzinami, ale to było tak, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że ktoś wykonuje tę pracę, i patrzył, jak ją kończono. Hassan Heinrich miał pięcioro dzieci. I faktycznie, na zalanym wodą pogorzelisku znaleziono pięć zwęglonych, skurczonych dziecięcych zwłok leżących w pozycji embrionalnej. I dwoje dorosłych. Siedem osób, wszystko się zgadzało.
Gdyby Anglicy zaatakowali zaledwie godzinę później, wszyscy w domu byliby już na nogach i rozpoczęliby swoje codzienne zajęcia. Ktoś wyszedłby kupić chleb, troje dzieci już wędrowałoby do szkoły, ci zaś, którzy znajdowali się w domu, byliby rozbudzeni i ubrani. Wtedy mieliby jakąś szansę na ucieczkę, kiedy uderzył pierwszy pocisk. Wszystkich jednak zaskoczył we śnie tchórzliwy atak angielskich morderców. Płaczący krewni Hassana Heinricha, jego matka, ojciec, kuzyni i wujowie ostrożnie odgrzebywali zwęglone zwłoki. Ułożono je w szeregu na rozpostartych palmowych liściach. Oscar nie czuł się już jak sparaliżowany, w jego głowie wirowały myśli, docierały do niego obrazy i dźwięki, ale nie był w stanie się przemóc, by pomóc im przy tej pracy. Podbiegła do niego jakaś starsza kobieta i wyrzuciła z siebie wiązankę przekleństw, jakby to wszystko było jego winą. Ojciec Hassana Heinricha złapał ją, ujął za ramiona i odciągnął. Siedział tak jeszcze przez jakąś godzinę, nie będąc w stanie nawet się podnieść. Odgłosy gaszenia pożarów w mieście powoli milkły. Wóz z siedmioma trumnami, ustawionymi jedna na drugiej, skrzypiąc, nadjechał od strony dzielnicy tubylców w północnej części miasta. Od czasu do czasu przed oczyma Oscara migały obrazy, niczym nagłe elektryczne wstrząsy. Hassan Heinrich, jego nieśmiała żona Madima oraz trójka najstarszych dzieci, które chodziły do szkoły i mówiły już trochę po niemiecku. Jaką byliby szczęśliwą rodziną w tym pięknym domu, który miał należeć do nich już na zawsze. A zamiast tego przyniósł im śmierć. W końcu dotarło do niego, że musi coś zrobić, cokolwiek, byle tylko coś robić. Ponieważ nie miał już domu, musiał schronić się na noc w biurze. Albo w Domu Niemieckim, o ile wciąż było tam jeszcze miejsce. Cały jego majątek w Afryce – z wyjątkiem dziesięciu procent udziałów w kolei, z których w tej chwili nie było ani pożytku, ani radości – stanowiły teraz ubrania, jakie miał na sobie, mauser, pas z nabojami, zawsze to coś, i pas z wszytymi złotymi monetami. Nosił go od lat, jako rezerwę na wypadek, gdyby kiedyś znalazł się w potrzebie. No i jeszcze kapelusz. Teraz bez wątpienia znalazł się w potrzebie. I ta wojna stała się jego wojną. Ta ostatnia myśl go zmroziła. To uczucie było niczym nagłe otrzeźwienie i poczuł gęsią skórkę na ramionach. No tak, właśnie. Zdecydowanym krokiem ruszył w stronę biura wojskowego przy Kaiser Allee. Panował tam chaos. Wozy wypełnione dokumentami, bronią i żołnierzami zmierzały w stronę stacji kolejowej. Uwalani sadzą oficerowie i askarysi leżeli pod dwoma wielkimi platanami i baobabem, o którym mówiono, że ma tysiąc lat, dochodząc do siebie po ciężkiej pracy. Powoli torował sobie drogę po schodach do biura majora Kempnera w tłumie schodzących na dół żołnierzy. Ludzie aż rwali się do wymarszu. W pomieszczeniach biurowych panował nieład, były niemal całkowicie opustoszałe i nie spodziewał się, że spotka w nich majora albo któregokolwiek z ważniejszych dowódców, który mógłby zająć się jego zgłoszeniem na ochotnika. Nie zastanawiając się wiele, wszedł bez pukania do pokoju majora Kempnera. W sumie chciał się przekonać, czy faktycznie jest pusty. Ku swemu zaskoczeniu zastał dwóch oficerów pochylonych nad stołem, na którym leżały rozwinięte mapy. Jednym z nich był Kempner, drugim pułkownik Paul von Lettow-Vorbeck, dowódca sił wojskowych w Niemieckiej Afryce Wschodniej.
– Naprawdę bardzo przepraszam... ja... przepraszam... myślałem, że nikogo tu nie ma – wyjąkał. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło. – Ależ nic się nie stało, panie główny inżynierze! – zawołał pułkownik. – Zawsze jest pan tu mile widziany, ale najpierw chciałbym powiedzieć, że bardzo mi przykro z powodu pańskiej straty. Jeśli zależy panu na wyjaśnieniu, choć to oczywiście nic nie pomoże, to powiem, że można przypuszczać, iż Anglicy pomylili pańską willę z rezydencją gubernatora. W czym możemy panu pomóc w tej trudnej chwili? – Przyszedłem zgłosić się na ochotnika. Ale nie nadaję się na żołnierza i nie chcę być żołnierzem. – A dlaczego nie? – spytał pułkownik, równocześnie wskazując Oscarowi krzesło. Obaj oficerowie również usiedli i wyczekująco, z zaciekawieniem przyglądali się Oscarowi. – Żaden ze mnie żołnierz, po prostu dlatego, że się do tego nie nadaję – odparł Oscar. – Potrafię strzelać do słoni, bawołów i lwów, ale nie do ludzi, nawet do Anglików. Oficerowie wymienili szybkie porozumiewawcze spojrzenia, których Oscar nie potrafił odczytać. – Może pan pamięta, że spotkaliśmy się już wcześniej, panie główny inżynierze – podjął pułkownik. – To było prawie dziesięć lat temu, gdy próbowałem na siłę wcielić pana do Schutztruppe. Jedliśmy miły lunch w Domu Niemieckim z tym dyrektorem kolei... Jak on się nazywał? – Dorffnagel. – Tak, właśnie tak, Dorffnagel. Nie pamiętam go, ale za to pana pamiętam świetnie. Przeprowadził pan błyskotliwy manewr obronny i całkowicie pokonał pan znaczne siły tubylców. Chyba pan to pamięta? – Tak, to najnieprzyjemniejsze wspomnienie w moim życiu. Gorsza była tylko chwila, gdy niedawno zobaczyłem zwłoki mych bliskich przyjaciół w ruinach mojego domu. Chciałem jednak powiedzieć, że oddaję do waszej dyspozycji moją cywilną wiedzę. Wiem wszystko o naszych kolejach, mogę budować i naprawiać. Podczas przemarszu mogę pomagać w zaopatrzeniu w dziczyznę. Tyle mogę zaoferować, ale nie strzelanie do ludzi. Gapili się na niego, jakby brakowało mu piątej klepki. W głębi ducha z zażenowaniem musiał przyznać, że chyba mieli rację. Właśnie zaproponował, że będzie brał udział w wojnie, z zastrzeżeniem, że nie chce zabijać wrogów. Nietrudno było sobie wyobrazić, jak dwóch zawodowych oficerów odbierało jego paradoksalne oświadczenie. Zamyśleni przyglądali mu się pytająco, nic nie mówiąc, słychać było jedynie skrzypienie wentylatora pod sufitem. Wreszcie von Lettow-Vorbeck się podniósł i przytknął palec do mapy,
gdzieś na północno-wschodnich terytoriach. – Poruczniku Lauritzen – powiedział przyjaźnie, ale tonem rozkazu. – Tak, od tej chwili jest pan porucznikiem z kompanii B wojsk inżynieryjnych Schutztruppe. Niniejszym otrzymuje pan rozkaz, by udać się tu, do Handemi. Musimy z tego miejsca wybudować dodatkowe połączenie kolejowe z Momba, by chronić nasz najgęściej zamieszkany obszar na północnym wschodzie i ułatwić ruchy wojsk przy granicy z Anglikami. Zna pan te okolice i dalsze tereny wokół Kilimandżaro? – Tak, panie pułkowniku. Dużo polowałem na tym obszarze i dalej na wschód, w stronę kraju Masajów. Poza tym brałem udział w budowie większości linii kolejowych tam na północy. – Doskonale. W takim razie wyjaśnię, że już postanowiliśmy, jak ma wyglądać ten projekt, i wyznaczyliśmy dwóch ochotników, głównego naczelnika poczty Wilhelma Rothego i sędziego trybunału Franza Krügera, którzy mają za niego odpowiadać. Zna ich pan? – Tak, panie pułkowniku. Ale raczej słabo. – Dobrze. Są pańskimi przełożonymi podczas tego projektu. Zrozumiano? – Tak, panie pułkowniku. Rozumiem. Ale... – Nie! Świetnie wiem, co pan chce powiedzieć, panie główny inżynierze. Co może naczelnik poczty i sędzia trybunału wiedzieć o budowie kolei? Szczerze mówiąc, pewnie gówno o tym wiedzą. Ale zgłosili się na ochotnika, a to honorowa postawa. Ich ranga społeczna sprawia, że musieli zostać wcieleni do Schutztruppe co najmniej w stopniu kapitana i dlatego będą pańskimi przełożonymi. Jestem jednak pewny, że z ogromną ulgą przyjmą porucznika, który wie wszystko to, czego oni nie wiedzą. I który jest podobno jednym z najlepszych strzelców w kraju. Rozumiemy się teraz? – Całkowicie, panie pułkowniku. Ale... – Nie! A więc się rozumiemy. Chciałbym jedynie dodać, że zarówno major Kempner, jak i ja bardzo cenimy pański wkład. Mamy do czynienia z bardzo rozległym terenem i ogromnymi odległościami. Jeśli mamy pobić Anglików, a zrobimy to, prace inżynieryjne i transport będą miały decydujące znaczenie. Dali mu żołnierski mundur, plecak z prowiantem i mausera mniejszego kalibru niż jego własna broń, „na wypadek gdyby wystrzelił więcej niż te dwadzieścia naboi, które wziął do swojego myśliwskiego karabinu”. Wówczas ten komentarz nie wydawał mu się ani szczególnie zabawny, ani dziwny. Miał go jednak zapamiętać i wielokrotnie o tym opowiadać przez resztę swojego życia. „Na wypadek” gdyby wystrzelił więcej niż dwadzieścia naboi... I tak zaczęła się dla Oscara wojna. Było to w sierpniu 1914 roku, gdy wszyscy wydawali się zgodni, że wojna zakończy się przed Bożym Narodzeniem.
Dla Oscara wojna nieoczekiwanie stała się przyjemna. Robił coś, co świetnie potrafił, znów prowadził budowę kolei, poza tym na północnym wschodzie, na dużych wysokościach, gdzie klimat był łagodny, a robotników nie dręczyły ani moskity, ani muchy tse-tse. I tak jak przewidział głównodowodzący Paul von Lettow-Vorbeck, dwaj „kapitanowie”, formalni przełożeni Oscara, to znaczy naczelnik poczty Wilhelm Rothe i sędzia trybunału Franz Krüger, przyjęli go z otwartymi ramionami. Żaden z nich nigdy w życiu nie zbudował choćby metra torów kolejowych. Jednak ich bardziej rzucające się w oczy zdolności biurokratyczne też się przydawały. Po mistrzowsku dbali o to, by strumień ciągniętych przez woły wozów z Dar es-Salaam, z szynami, materiałami wypełniającymi, podkładami, prowiantem i piwem, nigdy nie wysychał. Teren był łatwy i wznosił się łagodnie od Handemi, gdzie zaczynała się linia kolejowa, w stronę Mombo, gdzie planowano ją połączyć z wielką północną linią. Prace nie powinny zająć więcej niż kilka miesięcy i może nawet nie zdążą ich skończyć przed ustaniem działań wojennych. Sporadyczne wieści, jakie do nich docierały, zawsze wydawały się dobre. Już 15 sierpnia niemieckie wojska przejęły silną fortecę dwadzieścia pięć kilometrów w głąb angielskiego terytorium w okolicy Tavety, dzięki czemu można było zarówno bronić własnej kolei, jak i prowadzić działania zaczepne przy angielskiej linii w Kenii. We wszystkich raportach przewijał się stopniowo coraz bardziej lekceważący stosunek do Anglików. Zawsze łatwo ich było pokonać i szybko rzucali się do ucieczki. O ile na morzu mieli sporą przewagę, to na lądzie wydawali się słabsi. Tym bardziej krzepiąca była więc wieść, że krążownik „Königsberg” o świcie 17 września przeprowadził śmiały atak na Zanzibar i zatopił krążownik HMS „Pegasus”, jeden z dwóch okrętów, które tak haniebnie zaatakowały Dar es-Salaam 8 sierpnia. Koszmarne obrazy spalonego domu i zwęglonych zwłok Hassana Heinricha i jego rodziny dręczyły Oscara każdej nocy, gdy już zaciągnął moskitierę nad swoim łóżkiem i próbował spać. Tej nocy jednak fantazjował – ogarnięty żądzą zemsty – o tym, jak mordercy, angielscy oficerowie marynarki, sami płoną w piekielnym ogniu. Następnego dnia na budowę przyjechała typowa burska karawana krytych wozów ciągniętych przez woły. Prowadził ją Christian Beyers, którego Oscar kiedyś poznał. Christian był rosłym Burem, wyglądał jak Bur i tak też mówił, poza tym zachowywał się hałaśliwie. Wspólnie spędzili trochę czasu w Kongo w 1909 roku, wyczekując na właściwy moment, by przeszmuglować kość słoniową przez Nil. Beyers był znanym myśliwym polującym na grubą zwierzynę, próbował też jednak uprawiać kawę na plantacji na jednym ze stoków Kilimandżaro. Należał do tej grupy Burów, którzy opuścili Transwal po zwycięstwie Anglików w drugiej wojnie burskiej. Jeśli Oscar już wtedy i zawsze potem czuł odrazę do Anglików, to jego uczucia wydawały się niemal chłodne w porównaniu z dziką nienawiścią Christiana Beyersa. Christian usłyszał, że Oscar pracuje przy tej budowie, więc zabrał sześć butelek piwa, z pietyzmem je zapakował i przetransportował na wozie – teraz dał mu je w prezencie. Poskarżył się jednak, że piwo bynajmniej nie ma odpowiedniej temperatury, a lodu w obozie oczywiście nie
było. – Żaden problem – zapewnił go Oscar. – Godzinę po zachodzie słońca podam zimne piwo. Zamoczył trzy pary wełnianych skarpet, wziął butelki, wsunął je do środka i tak przywiązał skarpety, że zwisały z gałęzi drzewa w wieczornym słońcu. Tego wieczoru zjedli razem kolację i opowiadali sobie historie z polowań, jakby chcieli uniknąć tematu wojny. I ku zdziwieniu Christiana, Oscar podał może nie lodowato zimne piwo, ale przynajmniej przyjemnie chłodne. Prawa fizyki, wyjaśnił. Gdy woda paruje, wydziela się ciepło i w ten sposób powstaje efekt chłodzący. Pili uroczyście i powoli. Nastrój się zmienił i obaj stracili ochotę, by dalej opowiadać sobie o trafieniach z dużej odległości, zranionych bawołach atakujących z gęstych krzaków albo pędzących nosorożcach, które tak trudno powalić strzałem od przodu. To burski myśliwy jako pierwszy zmienił temat i ostrożnie zapytał Oscara, jak tutaj trafił. I po chwili Oscar wygłaszał już pełną nienawiści tyradę o angielskich mordercach. Twierdził, że w obliczu historii, gdy wojna się już zakończy, trudno będzie stwierdzić, która forma ludzkiego życia jest najniższa, Belgowie czy Anglicy. Oczywiście wiele przemawiało za Belgami. Według dostępnych danych zamordowali ponad sześć milionów ludzi w Kongo za czasów podłego Leopolda II. Sześć milionów zamordowanych! Ludzkość nigdy nie zapomni o takiej zbrodni. Takie barbarzyństwo byłoby nie do pomyślenia w żadnym innym europejskim kraju, a już zwłaszcza w Niemczech czy krajach skandynawskich. Z drugiej strony trudno było powiedzieć, ile zbrodni i okrucieństw wyrządzili angielscy imperialiści w Indiach i Afganistanie. Takie informacje mądrze zachowali dla siebie. Christian Beyers był natomiast pewien, że najobrzydliwszym narodem świata są Anglicy, verdomte rooineks, jak ich nazywał. Wiedział to z własnego doświadczenia, bo odczuł to na własnej skórze, jeszcze głębiej w duszy. Na polu bitwy nie byli nikim szczególnym, zapewniał. Dopóki wojna burska faktycznie była wojną, Anglicy przegrywali. Przede wszystkim dlatego, że Burowie nie chcieli z nimi walczyć według XIX-wiecznych reguł, kiedy to dwie wrogie jednostki spotykają się oko w oko na otwartym polu, ustawione w prostym jak drut szeregu naprzeciw siebie i równocześnie z bliska zaczynają do siebie strzelać. W Transwalu Burowie trzymali się wyłącznie taktyki partyzanckiej i w ten sposób stopniowo eliminowali wrogie siły bez żadnych większych własnych strat. Wtedy Anglicy zmienili strategię na najtchórzliwszy sposób prowadzenia wojny, jaki kiedykolwiek wymyślił człowiek. Ponieważ nie byli w stanie złapać Burów, udali się zamiast tego w obszary rolnicze, spalili wszystkie gospodarstwa i całe plony, a wszystkie kobiety i dzieci zabrali do obozów koncentracyjnych, gdzie powoli zagłodzili wszystkich na śmierć, ponad dwadzieścia tysięcy kobiet i sześć tysięcy dzieci. Przesłanie Anglików było jasne jak słońce. Jeśli się nie poddacie, wszystkie wasze kobiety i dzieci również umrą powolną śmiercią. Żaden normalny mężczyzna nie był w stanie na dłuższą metę znieść takiego szantażu. Dlatego Burowie musieli się poddać, nie pokonani w polu, lecz zmuszeni do kapitulacji
masowymi mordami na kobietach i dzieciach. Żona i troje dzieci Christiana Beyersa należały do zagłodzonych na śmierć. A to wszystko tylko dlatego, że te pieprzone szumowiny chciały zagrabić dla siebie złoto w Transwalu. I dlatego on i wielu jego towarzyszy uciekło do Niemieckiej Afryki Wschodniej lub Niemieckiej Afryki Zachodniej, gdy kapitulacja stała się faktem, a Transwal został wcielony do Związku Południowej Afryki pod władzą korony angielskiej. Można było oczywiście sądzić, że osiągnięta przez Belgów, mrożąca krew w żyłach liczba sześciu milionów zamordowanych jest nie do przebicia. Beyers uważał jednak, że istniała decydująca różnica pomiędzy Belgami a Anglikami. Belgowie mordowali tubylców, Anglicy zaś białe kobiety i dzieci. Oscar zaniemówił. Historia o angielskim barbarzyństwie, o którym wcześniej nie miał pojęcia, i nienawiść płonąca w oczach Christiana Beyersa nim wstrząsnęły. Nie dało się ciągnąć dalej tej rozmowy. Upłynęły ponad dwa miesiące, nim Oscar zobaczył wojnę z bliska. Wtedy już dawno zdążył ukończyć budowę dodatkowej linii kolejowej między Handemi i Momba i został przeniesiony dalej na północ do Moshi u podnóży Kilimandżaro, gdzie von Lettow-Vorbeck urządził sobie główną kwaterę. Strategia polegała na wyprzedzaniu działań wroga i umocnieniu się na brytyjskim terytorium, tak by Anglicy musieli się martwić o coś innego i by nie przyszło im do głowy rozpoczęcie inwazji od wybrzeża z Mombasy na niemiecki port Tanga. Zadaniem Oscara było więc zbudowanie linii kolejowej z własnego terytorium na okupowane ziemie oraz umocnienie miasta Taveta. W ten sposób niemieckie transporty miały zapewniać przewagę nad Anglikami, którzy musieliby przedzierać się z innych stron przez pozbawione wody bezdroża, by odbić Tavetę. Podczas oficerskiej kolacji w Moshi, na którą, jak podejrzewał Oscar, został zaproszony przede wszystkim dlatego, że to jemu zawdzięczano danie główne w postaci trzech dujkerów pieczonych na rożnie, usłyszał, jak von Lettow-Vorbeck opowiada, co się powinno wydarzyć w najbliższej przyszłości. Był zafascynowany i pod ogromnym wrażeniem spokojnych i pewnych wywodów głównodowodzącego. Ponieważ Anglicy utknęli w wojnie przygranicznej na lądzie, ich następnym krokiem będzie inwazja od morza. Nie napadną jednak na Dar es-Salaam, lecz na Tangę. Wybór celu wydawał się przecież oczywisty. Przyczółek daleko na południu w Dar es-Salaam trzeba by było nieustannie zaopatrywać z morza. Jeśli jednak uda im się zdobyć Tangę, upieką kilka pieczeni przy jednym ogniu. Zapanowaliby wtedy nad początkiem północnej linii kolejowej aż do Kilimandżaro. Mieli możliwości, by wysyłać posiłki z Mombasy wzdłuż wybrzeża, aby utrzymać swój przyczółek. Potem, jako oczywista konsekwencja, nastąpiłoby wielkie uderzenie na południe w kierunku na Dar es-Salaam. Nie trzeba być Hannibalem, żeby to przewidzieć; z tego, co Oscar zrozumiał, Hannibal i Aleksander Wielki byli militarnymi wzorami dla pułkownika, przynajmniej jeśli chodzi o starożytnych wodzów. W związku z tym wzmacniano teraz garnizon w Tandze i przygotowywano pospieszne transporty kolejowe na wypadek pojawienia się Anglików, lub dokładniej mówiąc, na chwilę
ataku. Oscar czuł się skończonym cywilem, przysłuchując się rozmowie wojskowych. Niewiele pojmował z ich rozumowania, a przede wszystkim nie miał pojęcia, w jaki sposób głównodowodzący może być tak pewien, co się wydarzy w przyszłości. Jednak kilka tygodni później, 3 listopada, przyszedł telegram z Tangi, w którym informowano, że rozpoczął się angielski desant. Przybyło czternaście transportowców pod osłoną krążownika HMS „Fox” i angielskie wojska, według szacunkowych obliczeń dziesięć tysięcy żołnierzy, wdarły się na ląd. Niemcy utrzymywali w Tandze zaledwie ośmiuset ludzi, więc teraz trzeba się było spieszyć z wysłaniem posiłków. To, za co miał odpowiadać podczas tej operacji Oscar, zostało dobrze przygotowane i zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Jego zadaniem był załadunek i fachowe mocowanie dział artyleryjskich oraz amunicji na wagonach kolejowych, które już wcześniej zostały przygotowane na tę ewentualność. Sam miał pojechać tym pociągiem do Tangi, razem z dwudziestoma pięcioma robotnikami oraz z podnośnikami i dźwigami umocowanymi na tyłach pociągu, na wypadek gdyby skład się wykoleił. Przybycie artylerii do Tangi mogło mieć decydujące znaczenie i dlatego nie można było dopuścić, by coś poszło nie tak podczas transportu. Mocno obciążony pociąg nie mógł też jechać za szybko, właśnie ze względu na ryzyko wypadku. Była to szarpiąca nerwy podróż, podczas której cały czas próbowano przyspieszać, ale wtedy natychmiast pojawiały się trudności i ryzyko wykolejenia. Oscar, który jak zwykle siedział w „klasie lokomotywowej”, musiał wielokrotnie podawać matematyczne twierdzenia przemawiające za tym, by jechać wolniej, gdy zdenerwowany maszynista za bardzo przyspieszał. Gdy dotarli na obrzeża Tangi, musieli się zatrzymać, by przeprowadzić wyładunek. Poinformowano ich, że jeśli pojadą aż do samej stacji kolejowej, namierzy ich stojący na redzie angielski krążownik. Oczywiście konieczność transportowania dział artyleryjskich przez ludzi lub konie na linii frontu stanowiła przeszkodę, okazało się jednak, iż nie miało to większego znaczenia. Bitwa była już praktycznie wygrana. Największa porażka Anglików we współczesnych czasach wkrótce stała się faktem, pozostawało jedynie przeprowadzić drobne akcje, by oczyścić teren z wroga, co było niemal formalnością. Kilka godzin później, gdy niemiecka artyleria zjawiła się zgodnie z planem, sprawa była już jasna. Piątego listopada Anglicy wywiesili białą flagę i wysłali delegację, by wynegocjować zabranie rannych z pola bitwy. Strona niemiecka wspaniałomyślnie podjęła się pogrzebania niemal tysiąca poległych angielskich żołnierzy. Tego dnia Oscar udał się do kantyny oficerskiej w Kaiserhofie, gdzie zaczęto już świętować zwycięstwo, i wielu znajomych oficerów z zapałem opowiedziało mu szczegóły. Z przesłuchań jeńców i rannych udało się uzyskać dobry obraz przebiegu wydarzeń. Po pierwsze, „angielskie” siły składały się wyłącznie z Hindusów, Indian Expeditionary Force B, którzy wypłynęli z Bombaju już 16 października przy wzburzonym morzu. Dziesięć tysięcy hinduskich żołnierzy zostało upakowanych jak bydło, a morze było niespokojne. Z tego, co udało
się zrozumieć, warunki sanitarne panujące na pokładzie były nie do zniesienia – ludzie pochorowali się między innymi na cholerę. Szaleństwa Anglików nie dało się zrozumieć. Po tak trudnej podróży morskiej powinni byli wysadzić wojska w Mombasie i pozwolić im kilka dni odpocząć. Jednak zamiast tego angielscy generałowie kazali przewieźć cały ten „bydlęcy ładunek” hinduskich żołnierzy – czyli 63rd Palamcottah Light Infantry – bezpośrednio do Tangi. A tam po prostu zaczęli ładować ich na łodzie desantowe. Niemiecki garnizon ledwie mógł uwierzyć w to, co widział. Ci nonszalanccy Anglicy byli do tego stopnia pewni, że Tanga jest niebronionym miastem i że mają po swojej stronie efekt zaskoczenia, iż nie pofatygowali się nawet, by wysłać na ląd patrole zwiadowcze, aby się upewnić, czy nie natkną się na jakiś opór Niemców. Zgodnie z telegraficznymi rozkazami von Lettow-Vorbecka, który był już w drodze z pospiesznym transportem kolejnego tysiąca żołnierzy linią kolejową z Moshi, garnizon miał poczekać ze zdradzeniem swej obecności, aż mniej więcej połowa sił desantowych znajdzie się na plażach przy Tandze. Po prostu przetrzymano Anglików jak najdłużej, by weszli w zastawioną na nich pułapkę. Gdy w końcu otwarto ogień, równocześnie z kilku ukrytych stanowisk, wśród żołnierzy sił desantowych oczywiście wybuchła panika. Mieli przeciwko sobie nie tylko własnych generałów, lecz nawet samą naturę. Gdy podjęli rozpaczliwą próbę kontrataku i ruszyli na miasto przez plantację kauczuku, gdzie znajdowały się również pasieki, kilku niemieckich askarysów wpadło na błyskotliwy pomysł, by wpakować parę strzałów w ule – biedni hinduscy żołnierze musieli rejterować niemal oślepieni przez chmarę wściekłych pszczół. Zwycięstwo Niemców było miażdżące. Na plażach zostało wiele wojennego sprzętu, porzuconego przez hinduskie wojska. Prócz karabinów i amunicji, leżały tam też karabiny maszynowe i lekka artyleria polowa, sprzęt telefoniczny, koce, mundury, leki i wyposażenie szpitala polowego, poza tym znaleziono nawet pół tony sosu Chutney. Świadczyło to oczywiście o tym, iż Anglicy byli przekonani, że tu zostaną. Niemniej takie priorytety wydawały się dziwne: zadbać, by marynowane owoce mango zostały dostarczone na ląd jako jedne z pierwszych. Z dobrze zaopatrzonej piwnicy w Kaiserhofie niemieckim askarysom wydano całe dostępne zapasy piwa. Przez całą noc tańczyli wokół ognisk i śpiewali pieśni o hinduskich żołnierzach, których porównywali do kóz. Gdy angielska delegacja podpisała kapitulację, można było zacząć uzgadniać praktyczne szczegóły. Anglicy mieli zabrać ze sobą około tysiąca rannych, ale nadających się do transportu żołnierzy. Co do czterdziestu dziewięciu rannych, w przypadku których ustalono, że transport stanowiłby bezpośrednie zagrożenie dla ich życia, strona niemiecka zaoferowała, że zajmie się ich leczeniem w najbliższym szpitalu polowym. Podobnie, być może aż nazbyt wspaniałomyślnie, Niemcy zaproponowali, że pogrzebią około tysiąca poległych żołnierzy z sił ekspedycyjnych, których ciała leżały teraz na przedmieściach i plażach. Po tym nastąpiła „kapitulacyjna kolacja” w Kaiserhofie, podczas której angielscy oficerowie wyrazili uznanie dla niemieckiego piwa. W ogóle mieli bardzo dobry nastrój i dyskutowali na temat bitwy równie lekko i swobodnie, jakby chodziło o jeden z długiej serii
meczów krykieta. Oscar był co prawda na tej kolacji, jednak z racji swego niskiego stopnia, siedział przy stole dużo dalej i nie słyszał rozmowy pomiędzy pułkownikiem Lettow-Vorbeckiem, kapitanem Baumstarkiem, majorem Tomem von Prince oraz elegancko ubranymi angielskimi oficerami marynarki wojennej. Widział jedynie ich twarze i gesty. Uderzyła go myśl, że ci tak zwani dżentelmeni uważali dwa tysiące straconych Hindusów za błahostkę, ponieważ życie Hindusów nic dla nich nie znaczyło. Zaczynał wierzyć w te historie, które słyszał tak często, że przestał już zwracać na nie uwagę: o nie mieszczących się w głowie okrucieństwach Anglików, gdy budowali swoją linię kolejową z Mombasy do Nairobi. Przysyłali kolejne ładunki hinduskich kulisów, nie dawali im jednak leków na malarię ani inne choroby, ponieważ były one zarezerwowane dla dżentelmenów. W związku z tym podczas budowy kolei zmarły dziesiątki tysięcy Hindusów. Anglicy jednak ani trochę się tym nie przejmowali, kazali sobie po prostu przysyłać kolejne ładunki niewolników. A więc to były prawdziwe historie. Zrozumiał to teraz, po bitwie pod Tangą. Kiedyś wydawało mu się to takie nierzeczywiste, tak absurdalne, a nawet wręcz nieekonomiczne, że zawsze uważał to za wynikające z uprzedzeń oszczerstwa. Ale jednak była to prawda. Tym razem zrobili dokładnie to samo. I zapewne nadal będą przysyłać kolejne ładunki upakowanych jak bydło hinduskich żołnierzy, jeden za drugim. Żołnierze von Lettow-Vorbecka będą zabijać ich jak muchy. Z niewielkimi własnymi stratami, ale jednak stratami. Za każdym razem. A Anglicy w odpowiedzi zapełnią nowe transportowce swoim mięsem armatnim. W najgorszym wypadku będą to robić aż do zwycięstwa, a wtedy będą mogli rozdzielić medale pomiędzy swoich białych pułkowników i generałów. To był naprawdę nieludzki naród. Być może Christian Beyers jednak miał rację, twierdząc, że Anglicy są szumowinami tego świata. Przygotowanie masowych grobów uznano niestety za zadanie dla inżyniera. Okazało się, że w Tandze nie ma żadnego innego inżyniera w stopniu oficerskim poza Oscarem. Dlatego nazajutrz, po imprezie z okazji zwycięstwa, musiał zorganizować osiem plutonów grabarzy spośród wyjątkowo niechętnych, a poza tym potężnie skacowanych askarysów. Z pozoru było to niewykonalne zadanie. Gdy prowadził prace przy budowie kolei, nigdy nie miał jakichkolwiek trudności z uzyskaniem posłuchu, nawet podczas najgorszej paniki spowodowanej przez lwy. Teraz jednak było inaczej. Grzebanie poległych uważano za poniżające zadanie, którego nie należy zlecać prawdziwym żołnierzom, lecz tym, którzy na żołnierzy się nie nadawali. Wydawało się, że nie uda się rozpocząć pracy. Oscar musiał się zastanowić. Groźby nie przyniosą większego efektu, to było jasne. Nawet przy teoretycznym założeniu, że każe kogoś rozstrzelać za odmowę wykonania rozkazu. Etyka nakazywała, by polegli żołnierze wroga zostali pochowani w jak najbardziej godny sposób. A przynajmniej Oscar zakładał, że tak musi być, choć zupełnie nie znał niemieckiego wojskowego regulaminu. To zaś oznaczało, że każdy poległy żołnierz wroga musiał być złożony do grobu w pełnym mundurze, wraz z odznaczeniami i medalami. I z butami.
Jednak Anglia zorganizowała blokadę całej Niemieckiej Afryki Wschodniej, uniemożliwiając jakikolwiek import, po to, by niemieccy żołnierze w końcu musieli walczyć boso, w dosłownym znaczeniu tego słowa. To przesądzało sprawę. Poszedł do obozu askarysów, zawołał trębacza, kazał mu zagrać sygnał na zbiórkę i odczekał, aż mężczyźni się zjawią. Z niechęcią spoglądali na niego, a idąc, demonstracyjnie powłóczyli nogami. Świetnie rozumieli, czego dotyczy sprawa. Spróbował odczekać, aż zapanuje cisza, jednak gwar i pełne niezadowolenia pomruki nie ustawały. Wtedy zaczął mówić i zaraz zrobiło się cicho. Powiedział mianowicie, że konfiskata niektórych sprzętów poległych, a więc butów i tym podobnych rzeczy, jest jak najbardziej dozwolona. I że potrzebuje dwustu ochotników. Zgłosiło się znacznie więcej i w końcu musiał ograniczać liczbę napływających, pełnych nadziei szabrowników. Nie przyszło mu do głowy, że właśnie zniósł karę śmierci za grabież w niemieckich oddziałach w Afryce. Nie miał pojęcia, czy ma do tego prawo, a tym bardziej, jakie on sam może ponieść konsekwencje. Jednak trzeba było pochować tysiąc gnijących Hindusów i nie dało się po prostu tego uniknąć. Połowę ludzi przydzielił do kopania długiego rowu, głębokiego i szerokiego na dwa metry. Drugą połowę wysłał w parach z noszami, by miejsce po miejscu przeszukali okolice i znieśli poległych. Wkrótce się okazało, że jego plan ma poważną wadę. Ci, którzy znosili poległych, wkrótce byli tak obciążeni butami i różnymi tobołkami przytroczonymi do pleców, że ledwie mogli robić, co kazano. Ci, których przydzielono do kopania, byli głęboko niezadowoleni z tego niesprawiedliwego traktowania. Należało zmodyfikować instrukcje. Wszystko, co odebrano poległym Hindusom, miało zostać rzucone na wielki stos obok grobu. Podział nastąpi dopiero po zakończeniu pracy. Wkrótce stało się jasne dla Oscara, że również ta modyfikacja była nie do końca fortunna. Z tego, co zrozumiał, hinduscy żołnierze byli na ogół biednymi ludźmi. A jednak najwyraźniej ten i ów miał jakieś zapasy, na przykład wszyte w pasek złote monety – tak samo jak Oscar. Większe rzeczy, takie jak buty, broń i kurtki mundurowe, żołnierze odkładali porządnie na stos obok masowej mogiły. Mniejsze upychali gdzieś po kieszeniach – nie mógł tego nie zauważyć, robiąc obchód. Szybko odrzucił pierwszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, a mianowicie, by po zakończeniu pracy obszukać wszystkich z ekipy znoszącej zwłoki. Bo co miałby zrobić ze złodziejami? Kazać ich rozstrzelać? Istniało tylko jedno rozwiązanie tego problemu i poczuł wstyd, że nie zauważył go na początku. Po pierwsze, musi udawać, że nic nie widzi. Po drugie, musi im jasno dać do zrozumienia, że gdy upłynie połowa czasu, ekipy się zamienią. Tym samym wszyscy będą mieli
równe szanse w grabieniu poległych Hindusów. To było smutne, albo nawet gorzej, bolesne, i dowodziło ludzkiego upadku, który jeszcze kilka miesięcy temu uważałby za nie do pomyślenia w Niemieckiej Afryce Wschodniej. Jednak tysiąc gnijących zwłok stanowiło poważne zagrożenie dla zdrowia – w dodatku nie dotyczyło to Anglików. Trzeba było wykonać tę pracę za wszelką cenę. I jeśli tak na to spojrzeć, to być może niewielkie ustępstwo stanowiło patrzenie przez palce na nieetyczne postępowanie askarysów. To, że zabitym zdzierano buty, to jedno. Ale grzebanie po kieszeniach albo otwieranie ust każdemu oficerowi w poszukiwaniu złotych zębów, to już co innego. No ale trwała przecież wojna. Garnizon w Tandze otrzymał posiłki – oczekiwano kolejnej angielskiej próby zdobycia miasta. Bo przecież prędzej czy później zjawi się kolejny ładunek cierpiących na morską chorobę Hindusów. Główne siły niemieckie wróciły pociągiem do Moshi, gdzie miały czekać na deszcze uniemożliwiające jakiekolwiek działania wojenne. Gdy świętowali Boże Narodzenie w kantynie oficerskiej w Moshi, nastrój był podniosły. Browary Schultze ani trochę nie zmniejszyły swojej produkcji. Mieli dużo broni i prowiantu. Poniesione straty były nieznaczne i w pierwszym roku wygrywali tę wojnę. W sylwestra, gdy wybiła północ i rok 1915 stał się faktem, zaśpiewano nową pieśń, której Oscar nigdy dotąd nie słyszał: Deutschland, Deutschland über alles über alles in der Welt...
XXII OSCAR NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA 1915–1917 Czasy Oscara jako budowniczego mostów już zdecydowanie minęły. Sztab przeniósł go do grupy dywersyjnej Wernera Schönfeldta i teraz jego zadanie polegało na wysadzaniu mostów i linii kolejowych. Najpierw zareagował bardzo emocjonalnie, gdy już zrozumiał, czego się od niego oczekuje: niszczenia tego, co sam mógłby zbudować. Jednak rozsądek podpowiadał mu coś innego, bo były to przecież angielskie mosty i angielskie linie kolejowe. I tak zadanie było dla niego dość przykre – z początku uważał je nawet za niemoralne. Sprawy nie polepszył również fakt, że dowódca grupy Werner Schönfeldt i jego dwaj zaufani ludzie, Fritz Neumann i Günther Ernbach, okazywali mu otwarcie swą nieufność, gdy zgodnie z rozkazem trafił do ich obozu. Uważali się za mały, ale bardzo twardy elitarny oddział, w którym wszyscy, zarówno czarni, jak i biali, muszą mieć całkowite zaufanie do towarzysza. Wysadzić most kolejowy to jedna rzecz. Ale powrócić żywy, i to pieszo, to już coś zupełnie innego. W takiej jednostce nie było miejsca dla cywili ani snobów z uniwersytetu. Za pomocą szeregu mających go odstraszyć wyjaśnień dano to jasno do zrozumienia również Oscarowi. Na przykład że w tej jednostce oczekiwano, iż każdy mężczyzna będzie podczas akcji nosił taki sam bagaż bez względu na to, czy jest tragarzem, czy inżynierem w stopniu porucznika, czy jest czarny, czy też biały. Oscar nie miał nic do powiedzenia na swoją obronę wobec wszystkich tych niejasno formułowanych oskarżeń, że się nie nadaje. Uznał, że nie ma sensu podkreślanie swych zasług czy na przykład wyjaśnianie im, jak długo potrafi podążać za rannym słoniem. Nie miał też najmniejszego zamiaru przepraszać za swój „ładny” sposób wysławiania się, który zdawał się szczególnie irytować Günthera Ernbacha. Ernbach był robotnikiem z huty w Zagłębiu Ruhry i twierdził, że nienawidzi inżynierskich snobów i dyrektorów. To, czy Oscar się tu nadaje, czy nie, okaże się w praktyce. W każdym razie słowami nie mógł sprawić, by zmienili swoje nastawienie do niego. Jak można było oczekiwać, spróbowali go złamać, gdy dwa dni później wyruszyli na kolejną akcję: czterech białych i ośmiu czarnych tragarzy. Każdy mężczyzna niósł dwudziestopięciokilogramowy ciężar, Afrykanie na głowach, a Europejczycy w wielkich wojskowych plecakach. Wyruszyli oczywiście tuż przed świtem i udali się z Tavety prosto na północ, by dotrzeć do angielskiej linii kolejowej gdzieś między Tsavo i Kibwezi. Teren był zupełnie wysuszony i składał się głównie z gęstego buszu. Było tu irytująco dużo much tse-tse, które atakowały małymi czarnymi chmurami. Na niebie natomiast nie dało się dostrzec ani jednej chmurki i później w ciągu dnia temperatura z pewnością sporo przekroczy czterdzieści stopni. Około godziny dziesiątej, po czterech godzinach marszu z zaledwie jedną krótką przerwą, zdaniem Oscara nadeszła pora, by poszukać cienia, na kilka godzin rozbić obóz, najeść się i przespać. Cel znajdował się przecież trzy dni marszu na północ, głęboko na brytyjskim terytorium. Jednak Werner Schönfeldt, który szedł na przedzie z mapą i kompasem, niczym nie
okazywał, że zamierza zarządzić postój. Brnęli dalej w narastającym południowym upale. Z początku Oscar sądził, że ma to coś wspólnego z geografią terenu, że gęste krzaki, które uniemożliwiały wykrycie niewielkiej ekspedycji z odległości większej niż sto metrów, wkrótce przejdą w step i że to wtedy rozbiją obóz i odczekają, by ruszyć dalej przez otwarty teren dopiero, gdy zrobi się ciemno. Jednak krajobraz w żaden sposób się nie zmieniał, a wraz z rosnącym upałem nasiliły się również ataki much tse-tse. Oscarowi powoli świtało w głowie, że to nieekonomiczne trwonienie sił miało uderzyć w niego, nieproszonego intruza, który za sprawą jakiegoś rozkazu z samej góry wepchnął się do świetnie zgranego kręgu towarzyszy. Zrobiło mu się żal tragarzy, bo mimo wszystko łatwiej było nieść ładunek w plecaku i mieć przy tym wolne ręce, niż balansować nim na głowie. Gdy padł pierwszy tragarz, była pierwsza po południu, absolutnie najgorętsza pora dnia, gdy nic, ani słoń, ani człowiek, nie poruszało się w Afryce. Fritz Neumann również wydawał się bliski załamania. Dobrnął chwiejnym krokiem do jedynego drzewa w zasięgu wzroku – drzewa kiełbasianego – przewrócił się, gdy próbował zrzucić plecak, i ze złością wyjaśnił, że po prostu potknął się o korzeń. Dopiero teraz wydano przydziały wody i Niemcy bardzo się starali, by nie pokazać, jak łapczywie piją. Rozłożono płótno namiotowe, na którym ludzie mogli się położyć, i wyciągnięto konserwy. Ognia nie mogli rozpalać ze względu na ryzyko, że zostaną odkryci, więc z kawy musieli zrezygnować. Czwórka oficerów siedziała razem w milczeniu, jedząc konserwy z wędzonymi bałtyckimi szprotami. Przez długą chwilę nikt się nie odzywał. Afrykanie rzucili się bezładnie na rozpostarte płótno namiotowe i już spali. Trzech Niemców od czasu do czasu zerkało badawczo na Oscara, a on udawał, że tego nie zauważa. – Tak właściwie to jesteś Norwegiem – mruknął w końcu dowódca Werner. – Tak, ale z różnych powodów sprawę Niemiec uważam za własną. Między innymi miałem przywilej otrzymać wykształcenie inżynierskie w Dreźnie – odparł Oscar tak neutralnie, jak tylko potrafił. – To dlatego mówię tak, jak ludzie na uniwersytecie – ciągnął dalej, już trochę śmielej. – Towarzysz Günther chyba tego bardzo nie lubi. Mogę jednak zapewnić, że mój norweski dialekt, mój ojczysty język, jest kompletnie proletariacki. Ku jego zaskoczeniu Günther wybuchnął gromkim śmiechem, a pozostali natychmiast mu zawtórowali. Oscar nie rozumiał, co w jego słowach wzbudziło aż taką wesołość, i spoglądał badawczo na wykończonych i spoconych mężczyzn. To byli twardzi faceci, co do tego nie miał wątpliwości. Wszyscy brodaci, barczyści i muskularni jak on sam. Werner miał typowe germańskie jasnoblond włosy i taką samą brodę, Fritz był trochę bardziej rudawy, a nienawidzący inżynierów Günther wyróżniał się kruczoczarnymi włosami. Nadal wydawali się rozbawieni tym, co powiedział Oscar, wymienili kilka porozumiewawczych spojrzeń i znów wybuchnęli śmiechem.
– Drogi panie główny inżynierze – odezwał się w końcu Werner. – Wszyscy padliśmy ofiarą niefortunnego nieporozumienia. Przepraszam pana. Byłem przekonany, że dali mi do oddziału jakiegoś cywilnego gryzipiórka. No cóż, wie pan, wojskowa biurokracja bywa nieobliczalna. A mój przyjaciel, towarzysz Günther, myślał, że ma na karku wroga klasowego. Tak, on używa takich słów. A tutaj się okazuje, że wcale nie mówi pan językiem wyższych klas, tylko proletariatu, co zresztą również jest jednym z ulubionych słów Günthera. Jestem przeciwnikiem politycznym Günthera, ale jesteśmy zgodni co do tego, żeby zawiesić walkę klasową, póki nie skończy się wojna. Czy pan towarzysz główny inżynier też się na to zgadza? Oscar mógł tylko kiwnąć głową na zgodę i spróbować się uśmiechnąć. Nie miał pojęcia, skąd wytrzasnął słowo „proletariacki”, ale najwyraźniej udało mu się przełamać lody. „Przełamać lody”. Był styczeń i powinien teraz być w domu. A wojna też powinna się już skończyć. – Jeszcze jedno. Tak się zastanawiałem... – podjął Werner. – Chyba wiem, kim jesteś, tak, wybacz, towarzyszu, ale od tej chwili mówimy sobie w tym kręgu na ty. Jesteś łowcą lwów znad Mzuri, prawda? – Tak, ale głównie polowałem na słonie. A wtedy trzeba wędrować znacznie dłużej, niż szliśmy dzisiaj. Trzej Niemcy znów wybuchnęli śmiechem i posypały się wzajemne docinki, bo najwyraźniej wcześniej się założyli, ile czasu minie, nim żółtodziób padnie. W ten sposób ostatecznie przezwyciężyli wzajemną nieufność. Z początku ich akcje sabotażowe były łatwe do przeprowadzenia, jeśli nie brać pod uwagę długich i męczących pieszych wędrówek z dużym obciążeniem. Do tej pory mieli dostęp tylko do dynamitu, który musieli odpalać za pomocą lontu. Wybierali miejsce, mierzyli czas od chwili, gdy pociąg znalazł się w zasięgu wzroku, do momentu, gdy przejeżdżał przez wybrany punkt, i na tej podstawie obliczali długość lontu. Zakopywali ładunek wybuchowy i wtedy wycofywali się wszyscy prócz tego, kto miał zapalić lont. W ten sposób wkrótce wykoleili kolejny angielski pociąg i mieli lżejszy bagaż w powrotnej drodze. Po trzech takich akcjach sabotażowych, wskutek których Anglicy stracili trzy lokomotywy, wróg zaczął doczepiać do swoich pociągów dodatkowy wagon z askarysami ukrytymi za workami z piaskiem i pod dowództwem Anglika. Robota stała się trudniejsza. Angielscy askarysi byli równie dobrzy jak Afrykanie walczący po stronie Niemców, potrafili długo biec, iść w dużym upale i bezlitośnie ścigać napastników. Jednak gdy było gorąco, angielscy oficerowie nie nadążali za nimi i opóźniali akcję. Grupa sabotażowa Wernera zmodyfikowała swoją taktykę. Uderzali albo koło południa, gdy wiedzieli, że upał złamie angielskich oficerów, albo o zmroku lub w nocy, gdy afrykańscy żołnierze niechętnie podejmowali pościg. Choć raz za razem udawało im się wymknąć prześladowcom, którzy wyskakiwali z ostatniego, wojskowego wagonu, robiło się to coraz trudniejsze.
Pewnego razu Oscar był bliski zastrzelenia jednego ze ścigających. Było to nocą, więc nikt nie mógł odczytać ich śladów na wyschniętej ziemi. Żołnierz, bosy, bo angielscy askarysi często chodzili boso, poruszał się w ciemności niemal bezszelestnie, jak chui albo simba. Oscar stał całkowicie nieruchomo, bezszelestnie. Jedyne światło dawał sierp księżyca oraz gwiazdy. Stał z uniesionym myśliwskim karabinem i celował bardziej na słuch niż za pomocą wzroku. Mężczyzna zbliżył się do niego na trzy metry i gdyby zrobił jeszcze jeden krok, Oscar byłby zmuszony go zastrzelić. Werner i pozostali towarzysze byli ponad sto metrów dalej, co jest dużą odległością w ciemności i w buszu. Strzał narobiłby tylko zamieszania i napędziłby strachu ścigającym. Jednak jak za sprawą opatrzności boskiej, mężczyzna w ostatniej chwili zmienił zdanie, odwrócił się i ruszył w inną stronę. Oscar, który podczas wojny nie zabił jeszcze żadnego człowieka, odetchnął z ulgą, lecz równocześnie zrezygnowany stwierdził, że to jedynie kwestia czasu. Wojna to wojna. Jednak im dłużej mógł ją prowadzić w ludzki sposób, tym lepiej. Wszystko zaczęło się zmieniać po przybyciu „Kronborga”. Statek wypłynął z Wilhelmshafen pod duńską banderą i z jutlandzką załogą. Szyper nazywał się Karl Christiansen. Opłynęli od północy Szetlandy, od południa Wyspy Owcze i miesiąc później dotarli bez najmniejszych problemów ze strony angielskiej floty do Przylądka Zielonego. Następnie zachowując całkowitą ciszę radiową, pokonali całą drogę do niemieckiego portu Tanga. „Kronborg” był Sperrbrecherem, któremu prawie się udało. Jednak 14 kwietnia krążownik HMS „Hyacinth” odkrył, co się dzieje, i nie dał się wywieść w pole duńską banderą. Rozpoczął się pościg. Tuż pod Tangą, gdy HMS „Hyacinth” był już w zasięgu wzroku, szyper Christiansen wysadził na ląd swoją załogę, polał pokład ropą, otworzył zawory denne, osadził „Kronborga” na płyciźnie i podpalił ropę dokładnie w chwili, kiedy angielski krążownik otworzył ogień. Zamierzał zmylić Anglików, że „Kronborg” jest uszkodzony znacznie bardziej, niż był w rzeczywistości. Ropa paliła się, wydzielając gęsty czarny dym. Anglicy podpłynęli bliżej i wystrzelili w statek jeszcze kilka pocisków, pewnie bardziej dla ćwiczeń albo dla przyjemności. Potem odpłynęli w przekonaniu, że załatwili sprawę. Oscar usłyszał tę historię, gdy został przeniesiony do Tangi, by wziąć udział w ratowaniu mienia. Wszyscy dostępni inżynierowie otrzymali takie same rozkazy. Właściwie nie było to konieczne, Afrykanie wykonali już znaczną część pracy i jedynym zadaniem Oscara stało się zbudowanie drogi przy plaży, aby ułatwić transport z kursujących w tę i z powrotem tratew. Ratowanie mienia zajęło dwa miesiące i Oscar nie miał zbyt wiele do roboty, gdy już zakończył budowę drogi z plaży do miasta. W Kaiserhofie poznał Duńczyka, członka załogi, niejakiego Nilsa Kocka, który mówił szwargoczącym jutlandzkim dialektem, mimo wszystko łatwiejszym do zrozumienia niż jego niemiecki. To od Nilsa Kocka usłyszał historię o angielskich idiotach, którzy nie mieli na tyle rozumu, żeby zniszczyć „Kronborga”. Ze statku uratowano dwa tysiące nowych mauserów, pięć milionów naboi, materiały wybuchowe, zapalniki elektryczne, sprzęt telefoniczny, jedzenie, leki i tysiąc pocisków dla krążownika „Königsberg”, którego Anglicy wciąż jeszcze nie dopadli. Mówiono, że ukrywał się gdzieś na południu, lecz nie miał węgla i nie mógł się przemieszczać. „Kronborg” przywiózł tysiąc sześćset ton węgla przeznaczonych na jego powrót do domu. Jednak bitwy morskiej z Anglikami na Oceanie Indyjskim nie dało się wygrać, trzeba było zwyciężyć na lądzie.
To były dobre czasy, o ile można myśleć, że jest coś dobrego w wojnie. Wszystko przebiegało z pozoru po myśli Niemców. Na początku roku Paul von Lettow-Vorbeck osobiście poprowadził siły, które zajęły graniczne miasto Jasin, odcinając tym samym Anglikom możliwość przemieszczania się lądem z Mombasy na południe, w kierunku na Dar es-Salaam. Zamiast tego Anglicy podjęli intensywne próby marszu na Mbyuni na swoim własnym terytorium, by móc odbić Tavetę. Zostali wdeptani w ziemię, stracili kilka tysięcy ludzi, a do niewoli trafiło około pięciuset jeńców. Okazało się, że byli to głównie członkowie czegoś w rodzaju Legii Cudzoziemskiej – Loyal North Lancs, 130th Baluchis, 29th Punjabis, 2nd Rhodesians, a oprócz tego główne siły, które jak zawsze składały się z askarysów z King’s African Rifles. Angielskie wojska zawsze wydawały się zdumiewająco łatwe do pokonania. Zagadką pozostawało, dlaczego wojna na północy, w Europie, jeszcze się nie skończyła. Kiedy toczyła się bitwa o Mbyuni, grupa dywersyjna Wernera Schönfeldta wracała z udanej akcji w okolicach Tsavo. Nie mogli przedostać się przez linie angielskich wojsk, które wtedy akurat prowadziły działania ofensywne, musieli więc rozbić obóz na zboczu góry i czekać. Skończył im się prowiant – Oscar zaproponował, że go uzupełni, kilka pojedynczych strzałów w strefie wojny nie powinno przecież ściągnąć na nich żadnych kłopotów. Z nowym sprzętem mogli udoskonalić swoją taktykę. Istotną różnicę stanowiło to, że nie trzeba już było podpalać lontu, a potem biegiem uciekać, teraz mogli detonować ładunek wybuchowy na odległość – elektrycznym zapalnikiem. Oscar zaproponował, aby odpalali dwa ładunki równocześnie, jeden przy parowozie, a drugi przy ostatnim wagonie z uzbrojoną eskortą. Kilka razy udało im się idealnie, innym razem gorzej. Jednak zawsze zdołali uciec. Co prawda Anglicy po raz kolejny zmienili taktykę i teraz pośrodku pociągu był dodatkowy wagon z końmi i kawalerzystami. Niełatwo było jednak atakować kawalerią w buszu, a tym bardziej w lesie. W takich sytuacjach Oscar pozostawał w tyle za uciekającymi towarzyszami i wybierał sobie – tak to postrzegał – właściwą zwierzynę. Nie strzelał do Anglików, tylko do ich koni. To było jak strzelanie do atakujących bawołów, tylko szybsze i mniej ryzykowne. Konie stanowiły bardzo łatwe cele. Koń trafiony w środek piersi padał do przodu, gdy uginały się pod nim obie przednie nogi, a wtedy jeździec wyrzucany był jak z katapulty na dziesięć, piętnaście metrów i czekało go wyjątkowo twarde lądowanie. Zwierzęta z tyłu i obok wpadały w panikę i również zrzucały swoich jeźdźców. Jeden czy dwa strzały później wśród ścigających ich kawalerzystów panował kompletny chaos. Towarzysze chwalili Oscara za tę błyskotliwą taktykę. Ranni i poturbowani wrogowie byli lepsi niż martwi, ponieważ gdy wrócili do swoich, ci musieli się nimi zajmować. Jednak w przypadku Oscara nie było to kwestią taktyki, nie chciał po prostu zabijać ludzi, ani czarnych, ani białych. Ale oczywiście chciał wygrać wojnę.
Gdy siedzieli w obozie, by przeczekać natarcie Anglików na Mbyuni w marszu na Tavetę, nie mieli nic innego do roboty, jak lustrować okolicę przez lornetki i zajadać się grillowanym mięsem, którego dostarczał im Oscar (pokazał towarzyszom, jakich rodzajów drzewa można używać, by uzyskać biały, niemal niewidoczny dym). Znalazł również źródło na stoku góry, więc niczego im nie brakowało. Spokojnie czekali na atak Anglików. I wkrótce mogli patrzeć na ich paniczny odwrót po poniesionej klęsce. Dyskutowali o tym, jakimi beznadziejnymi żołnierzami są Anglicy. Nawet Oscarowi wydawało się to oczywiste. Dlaczego zawsze przegrywali? Jakim cudem udało im się zbudować imperium, w którym słońce nigdy nie zachodzi? To było wielką zagadką. Wydawało im się, że zrozumieli nieco więcej, gdy minęły ich wycofujące się angielskie oddziały. Według wskazań kompasu ruszyli prosto do własnej bazy w okolicach Tavety. Było to jednak bardziej ryzykowne, niż z początku się wydawało. Wszędzie natykali się na rozproszone angielskie wojska, które zdezorientowane uciekały w panice, bez wody czy prowiantu. Zmienili kierunek i przemykali się przez busz. Nagle zobaczyli angielski szpital polowy, otoczony hienami i czekającymi sępami. Tu znaleźli po części odpowiedź na zagadkowe pytanie, w jaki sposób kiepscy żołnierze mogli zbudować imperium. Szpital polowy nie był w sumie niczym więcej niż długą na piętnaście metrów osłoną przed słońcem, zbudowaną na słupach wbitych w ziemię i pokrytą liśćmi palmowymi i trawą. Była to konstrukcja, którą kompania askarysów zbudowała w jakąś godzinę. Z oddali wydawał się złudnie przyjemny i bardziej z ciekawości niż z jakiegoś konkretnego powodu grupa dywersyjna postanowiła zbadać swoje znalezisko. To było tak, jakby zstąpić do piekieł. Wewnątrz w szeregach leżeli ranni, umierający i martwi, wokół krążyły wielkie czarne chmury much. Bolimuszek, gzów, tse-tse, ścierwic i plujek. Ludzie leżący zupełnie nieruchomo, z muchami w ustach i otwartych oczach, byli najwyraźniej martwi, inni próbowali słabo walczyć, bronić się przed atakami setek tysięcy owadów, które miały dokończyć to, co rozpoczęły niemieckie kule. Smród odchodów, moczu, krwi i gnijących ran był nie do wytrzymania. Kilku z nielicznych, którzy wciąż żyli, słabo, z rezygnacją zareagowało, gdy zobaczyli obcych. Mruczeli coś ledwie zrozumiale albo próbowali pokazać rękoma, że już się poddali i bardzo chętnie zostaną jeńcami wojennymi. Ci, którzy mieli widoczne rany, byli wyjątkowo oszczędnie zabandażowani. Wszystkie opatrunki przesiąkły krwią. Część ludzi leżała z zupełnie otwartymi ranami, w których pełzały już białe larwy much. Niemiecki patrol z przerażeniem przeszedł przez szpital polowy, aż w końcu znalazł się znów w miejscu, gdzie dało się oddychać. Nic nie dało się zrobić, byli półtora dnia marszu od Tavety. Musieli odwrócić się plecami do tego nieszczęścia i ruszyć dalej. Msuru, jeden z tragarzy, których Oscar podszkolił w technice wysadzania, poprosił o rozmowę w cztery oczy z Wernerem Schönfeldtem. Ten oczywiście się zgodził. Obaj mężczyźni przystanęli kawałek dalej – wydawało się, że o coś się kłócą. Msuru wykonywał szerokie, teatralne gesty. Werner stał całkowicie bez ruchu i tylko od czasu do czasu wzruszał ramionami lub z rezygnacją rozkładał ręce. Potem ruszył do pozostałych, którzy czekali w milczeniu ze spuszczonymi głowami. Czegokolwiek dotyczyła rozmowa, nie mogło to być nic
przyjemnego. Mają problem, stwierdził Werner. Msuru znalazł tam w środku jednego ze swoich krewnych, który wcale nie był ciężko ranny, a jedynie postrzelony w nogę. I teraz zaproponował, że zaniesie tego krewnego do Tavety, oczywiście pod warunkiem, że inni zajmą się jego częścią bagażu. Jak do tej pory było łatwo. W grupie Wernera obowiązywała zasada, że nigdy nie zostawia się rannych, i już wcześniej zdarzyło się, że musieli kogoś nieść. Msuru zaś był w takim samym stopniu ich towarzyszem, jak każdy inny z oddziału, a więc powinni mu pomóc. Pozostawało teraz pytanie, w jaki sposób wyciągnąć tego Avande, bo tak miał na imię, nie wprowadzając przy tym kompletnego chaosu i nie sprawiając, by zaczęło za nimi kuśtykać mnóstwo rannych. Usiedli pod drzewem i omówili sytuację. Po chwili propozycja Fritza Neumanna zyskała ogólną aprobatę, a wówczas Msuru wziął dwóch czarnych towarzyszy i wszedł pomiędzy rannych. Po chwili ze szpitala dobiegły krzyki i wrzaski, a ranny krewny został wyciągnięty na zewnątrz wśród głośnych przekleństw i oskarżeń o zdradę. Gdy uszli kawałek dalej, skończyli z tym teatrem, i wtedy Werner oddał strzał w powietrze i pokazał wszystkim gestem, by trzymali gęby na kłódki. Zanieśli rannego dalej, wyjęli apteczkę, przemyli ranę postrzałową spirytusem, założyli antyseptyczny okład i staranny opatrunek. W międzyczasie usłyszeli historię o tym, jak dwóch kuzynów z ludu Umba wylądowało po dwóch różnych stronach frontu w tej wojnie. Rzeka Umba płynęła przez północną część gór Usambara na terytorium niemieckim, lecz potem przekraczała granicę stworzoną przez Europejczyków, by ujść do morza na angielskich terenach. Większość mężczyzn z ludu Umba walczyło po stronie Niemców, jednak niektórzy, podobnie jak ranny Avande, zostali siłą wcieleni do angielskiego wojska. Avande opowiadał dalej, że wśród rannych było trzech białych Anglików. Podczas gdy Anglicy w panice się wycofywali, zjawił się oddział medyczny i uratował trzech białych. Tak więc ci, którzy zostali, wszyscy byli Afrykanami, Beludżami i Hindusami, czyli mięsem armatnim, którego zapasy wydawały się niewyczerpane. Prawdopodobnie według logiki tych nieludzkich Anglików, z ekonomicznego punktu widzenia bardziej się opłacało przysłać transport nowych, zdrowych żołnierzy, niż zajmować się rannymi. Zrobili nosze z płótna namiotowego i z drewnianych drągów, rozdzielili bagaż, a potem, w drodze do domu na zmianę nieśli rannego krewnego Msuru. To był ponury powrót, choć wracali z bardzo udanej akcji. Przez kilka godzin nikt się nie odzywał, aż nadszedł czas, by rozbić obóz na noc. Wszyscy wydawali się pogrążeni we własnych rozmyślaniach. Oscar zakładał, że myśli wszystkich biegły w tym samym kierunku co jego. Jak można było na dłuższą metę pokonać wroga, który nie zwracał uwagi na straty? Teraz, w 1915 roku, Paul von Lettow-Vorbeck miał do dyspozycji około dziesięciu tysięcy ludzi, w tym trzy tysiące pięciuset Niemców i sześć tysięcy pięciuset askarysów. Pojawiły się pogłoski, że Anglicy mieli już siły przekraczające pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy i że drugie tyle miało jeszcze dotrzeć. Za
każdym razem gdy jakiś niemiecki oddział pokonywał Anglików, sam ponosił pewne straty, jak dotąd niewielkie w porównaniu z wrogiem, ale jednak straty. I nie dało się ich uzupełnić. Oscar próbował odsunąć od siebie tę nieprzyjemną matematykę, ale kiepsko mu to wychodziło. Zakładał, że nie jest osamotniony w takich pesymistycznych myślach. To, co odkryli w opuszczonym angielskim szpitalu polowym, było odpowiedzią na pytanie, w jaki sposób Anglia zbudowała swoje imperium. Gdy dotarli do Tavety, ranny Avande został natychmiast przyjęty do szpitala polowego, gdzie operacyjnie usunięto mu odłamki z prawej nogi. Doktor Seitz, który przeprowadzał operację, gwarantował, że pacjent będzie zdolny do walki za dziesięć dni, i tak też się stało. Werner Schönfeldt przyjął go do swojej grupy sabotażowej, a Oscar otrzymał zadanie, by podszkolić nowego w technice wysadzania za pomocą nowych elektrycznych zapalników. Oscar bynajmniej nie był inżynierem elektrykiem, nie miał jednak najmniejszych problemów z tego typu urządzeniami, dzięki dołączanym do nich obszernym niemieckim instrukcjom. W gorączkowych snach jego wspomnienia i halucynacje splatały się w kaleczącą uszy kakofonię, taką jak podczas próby instrumentów przed koncertem. Wyciągnął armaty z „Königsberga” po tym, jak zatopili go Anglicy. Od parującej delty Rufidżi, gdzie leżał wrak, do linii kolejowej przy Morogoro było sześćdziesiąt kilometrów – z pozoru był to niewykonalny projekt. Równocześnie skapitulowała Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia i widział, jak oficerowie ze Związku Południowej Afryki ustawiają się w szereg, by odebrać upragniony angielski Krzyż Wojskowy, równie szlachetne odznaczenie jak Krzyż Żelazny I klasy. W sumie zabili podczas wojny trzynastu Niemców, przyznali jednak dwanaście takich medali. Nie, nie widział tego, to był tylko sen, coś, co ktoś mu opowiedział. Ludzie ze Związku Południowej Afryki w każdym razie przystąpili do wojny po stronie Anglii. Cztery pułki 1st South African Mounted Brigade przybyły do Mombasy i widział te cholerne oddziały schodzące po trapach i triumfalnie wymachujące szerokimi kapeluszami. Nie, tego również nie mógł widzieć, o tym również tylko słyszał. Próbował skupić się na tym, gdzie się znajduje, ale nie pamiętał. Na łóżku obok leżał duński marynarz, który najwyraźniej miał wysoką gorączkę i majaczył. Po drugiej stronie leżał ranny askarys. Nie śmierdziało jednak krwią ani odchodami, lecz unosił się słaby zapach spirytusu do przemywania ran, i do środka wpadał przyjemny wietrzyk, bo podwinięto plecione ściany, by uzyskać lepszą wentylację. Wysadzał koleje i mosty. W końcu wzięli ze sobą grupę karabinu maszynowego – trzeba było trzech tragarzy, by przetransportować zdemontowany karabin maszynowy. Gdy angielscy żołnierze zaczęli wypełzać z przewróconego wagonu kolejowego, grupa karabinu maszynowego się nimi zajęła, on sam jak zwykle strzelał do koni, gdy kawalerzyści ruszyli do ataku. Widział przed sobą to wszystko, śnił o tym z taką dokładnością, jakby działo się to w tej chwili, choć rozsądek podpowiadał mu, że to musiało być dawno temu. I gdzieś daleko na północy, na angielskim terytorium, a teraz był na dole, na południu, niedaleko morza, bo pamiętał „Marie”, jakby to było zupełnie niedawno, bo może faktycznie tak było, widział ładunek statku rozrzucony chaotycznie na plaży – zbudował prowadzącą w głąb lądu drogę z plaży do wsi, tak to było – kilka rodzajów armat, pięćdziesiąt tysięcy paczek z prowiantem i lekami oraz dwieście kilogramów chininy na malarię, sznur tragarzy. Teraz najwyraźniej malaria go dopadła, prędzej czy później pewnie musiało się tak stać.
– Nie, nie masz malarii. Tym razem też nie – powiedział doktor Ernst. Dopiero co się ocknął, a może to doktor Ernst go obudził, chłodząc mu czoło mokrą płócienną szmatką. Upłynęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że nie majaczy ani nie śni i że to faktycznie doktor Ernst stoi obok niego w białym fartuchu z oznaczeniem stopnia majora. – Szmat czasu. Naprawdę się cieszę, że cię widzę, doktorze Ernst – powiedział ochryple Oscar. Kompletnie wyschło mu w ustach. Doktor Ernst nie odpowiedział, tylko podał mu manierkę z zimną wodą – najpierw przetarł ją białą szmatką. – Musisz pić dużo wody, mój przyjacielu – powiedział łagodnym tonem, zupełnie do niego nie pasującym. – A poza tym teraz zwracają się do mnie Herr Oberarzt. – Ja w takim razie jestem panem głównym inżynierem – jęknął Oscar, zdyszany po tym, jak się napił. Znów przysunął manierkę do ust i wypił wszystko jednym haustem. Potem musiał gwałtownie łapać powietrze. – W takim razie proponuję, byśmy od tej chwili przeszli na ty – zadeklarował doktor Ernst, jakby chodziło o jakąś bardzo poważną kwestię. – Dobry pomysł – szepnął Oscar, zdyszany. – Przynajmniej póki jesteśmy towarzyszami walczącymi w tej wojnie po tej samej stronie. Ty również tu utknąłeś? – No cóż, miałem przecież mój afrykański projekt badawczy. Gorzej było pewnie moim pięćdziesięciu kolegom, którzy utknęli w Dar es-Salaam po wybuchu wojny, dokładnie w chwili, kiedy mieli wracać do domu. Ale dla nas to dobrze, mamy dwadzieścia trzy działające szpitale polowe w kraju, a to więcej niż w całej pozostałej Afryce. I pięćdziesiąt sześć procent naszych pacjentów powraca do służby. Ale przyjdź do mojego namiotu dziś wieczorem, to jeszcze o tym porozmawiamy. – Dziś wieczorem. Myślałem, że trzeba kilku tygodni, żeby pozbyć się czegoś takiego. – Być może do końca życia się tego nie pozbędziesz, to przychodzi i odchodzi. Myślimy, że to pasożyt, laboratorium w górach Usombara ma sporo interesujących wyników badań. Ale jak mówiłem, dziś wieczorem o siódmej! Doktor Ernst wyprężył się w nie do końca wojskowym pozdrowieniu i przeszedł do kolejnego pacjenta, pokazując jednocześnie jednej z czarnych pielęgniarek, żeby przyniosła Oscarowi więcej wody. Dla Oscara to było tak, jakby wytrzeźwiał z odurzenia albo jakby słowa doktora Ernsta zadziałały jak afrykańska magia. Nagle poczuł się o wiele zdrowszy. Leżał przez chwilę z przymkniętymi oczami, pozwalając, by pieściła go morska bryza. Obrazy pod powiekami były teraz całkowicie ostre, jakby gorączkowe fantazje znikły.
Wszyscy leżeli tu w czystych ubraniach i z czystymi bandażami, infekcje ran były zwalczone. O czymś takim Beludżowie, Hindusi, Afrykanie i pozostali, którzy przez Anglików zostali uznani za mięso armatnie, nie mogli nawet marzyć. Być może mimo wszystko można było wygrać tę wojnę. Gdy świeżo wykąpany i ubrany w swój wyprany mundur przyszedł do doktora Ernsta punktualnie o siódmej, czuł się tak, jakby choroba i gorączka całkowicie odeszły, był jedynie trochę wyczerpany. Doktor Ernst schudł i wyłysiał na czubku głowy, lecz gdy Oscar chwilę się nad tym zastanowił, uświadomił sobie, że nie widzieli się przez ponad dziesięć lat. I te lata, a być może wojna, pozbawiły go jego dawnej sztywności. Teraz potrafił nawet żartować i wcale nie wydawało się to nazbyt wymuszone. Zaproponował Oscarowi dżin z tonikiem, który podobno zawierał chininę, jako powitalnego drinka, by, jak to ujął, skorzystać z chociaż jednego dobrego angielskiego pomysłu. Ta ekstrawagancja wynikała z faktu, że zdołano uratować niemal cały ładunek z ostatniego statku, któremu udało się przełamać blokadę – SS „Marie”. Dowodzony przez porucznika Conrada Sørensena statek dotarł z Hamburga aż do zatoki Sudi. O wojnie na świecie doktor Ernst również wiedział niewiele. Sytuacja była niejasna i wyglądało na to, że wszystko zatrzymało się gdzieś we Flandrii. Tutaj jednak szło lepiej, nowo przybyłe południowoafrykańskie oddziały po raz drugi dostały lanie w bitwie o wzgórze Salaita na północy. Ale mówiąc poważnie – tu doktor Ernst odchrząknął – to sytuacja nie była całkiem dobra. Głównodowodzący von Lettow-Vorbeck wzywał wszystkich inżynierów i specjalistów od transportu, a Oscar też przecież się do nich zaliczał, do udziału w ewakuacji laboratorium w Amani w górach Usombara. Cała placówka miała zostać przeniesiona na południe. A to świadczyło przecież o tym, że głównodowodzący przewidywał przełamanie frontu północnego. Oczywiście to źle wróżyło. A może był to jedynie środek ostrożności. Laboratorium było bezcenne. Produkowano tam Ersatze wielu artykułów, mydło, świece, cukier, opatrunki z kory, a także odkryto, że popularne jedzenie kifefe, czyli zupa z wołowiny z solą, z jakiegoś powodu stanowi skuteczny środek przeciwko dręczącym ludzi małym pchłom piaskowym, które wdzierały się w ciało i składały jaja pod paznokciami u nóg. Najważniejsze było oczywiście to, że produkowano tam znaczne ilości leku, który w tej chwili bardzo niesprawiedliwie znany był jako „sznaps Lettowa”. Chodziło o wynalazek doktora Ernsta: wywar z kory chinowca zamiast chininy. Oscar zgadzał się, że to niesprawiedliwe, i obiecał, że w każdej sytuacji, w której będzie miał ku temu okazję, będzie zdecydowanie poprawiał każdego, mówiąc, że powinno się to nazywać „sznapsem Ernsta”, w żadnym wypadku inaczej. Obiecał również, że zrobi wszystko, by bezpiecznie ewakuować laboratorium w Amani, o ile takie będzie jego kolejne zadanie. I takie właśnie dostał.
Wciąż był trochę osłabiony po gorączce, gdy dołączył do jednej z wielu karawan tragarzy zmierzających z miejsca lądowania SS „Marie” do najróżniejszych okolic w całym protektoracie. Mówiło się, że zamówiono sto tysięcy tragarzy, żeby tego dokonać. W ten sposób Niemcy mogli znacznie dłużej kontynuować wojnę z hordami Anglików. Z jakiegoś niejasnego powodu „Marie” przywiozła niewielką partię amunicji do karabinu myśliwskiego Oscara, więc w drodze do Dar es-Salaam taszczył ze sobą trzysta naboi. Były ciężkie, lecz jego plecak dało się wygodnie nieść. Afrykanie wokół niego męczyli się ze znacznie większymi ciężarami. Gdy dotarł do Dar es-Salaam, dowiedział się, że laboratorium w Amani zostało już ewakuowane. I że podczas odwrotu wysadzono tę linię kolejową, którą zbudował na początku wojny. A jego kolej wysadził nie byle kto, bo Werner Schönfeldt i jego grupa sabotażowa – potem przysłano ich do Dar es-Salaam. Było to serdeczne spotkanie, z Wernerem, Fritzem, Güntherem oraz Msuru i jego krewnym Avande, który całkiem doszedł już do siebie po postrzale w nogę. Wszyscy udali się do Kaiserhofu, by do nieprzytomności upić się piwem. Browary Schultze wciąż nie poniosły żadnej straty. Po wielu piwach wypitych tego wieczoru Oscar zrobił się sentymentalny i stwierdził, że jak to, do diabła, że jego towarzysze wysadzili właśnie tę kolej, którą sam budował w takim pośpiechu i tak wielkim wysiłkiem. Walnęli go na pocieszenie w plecy, zamówili jeszcze więcej piwa i zapewnili, że w tym zadaniu nie było nic osobistego i że od teraz będzie pewnie jeszcze gorzej. I tak się stało. Osiemnastego maja 1916 roku angielskie i południowoafrykańskie wojska przełamały północny front wzdłuż wybrzeża i zdobyły port Tanga, gdzie poniosły tak poniżającą klęskę na początku wojny. Teraz jednak mieli przyczółek na niemieckim terytorium i angielska flota przez cały czas mogła sprowadzać posiłki. Bezczynni towarzysze z grupy sabotażowej mogli jedynie siedzieć w Dar es-Salaam, czekać i próbować wyczerpać rezerwy piwa w mieście, zanim zdobędą je Anglicy. Albo poświęcać się rozmowom o strategii. Teraz niemieckie zdobycze na angielskim terytorium na północnym zachodzie zupełnie straciły znaczenie, twierdzili. Istniały jedynie dwie możliwości. Pierwszą było zebrać siły do decydującego uderzenia na Brytyjską Afrykę Wschodnią i spróbować zdobyć Nairobi. Drugą – wycofać się na południe, by bronić Dar es-Salaam. Knajpiani stratedzy byli jacy byli; brali udział w wojnie, której nie rozumieli, za to doskonale znali się na tym, co robili. Sztab dawał im rozkaz, by wysadzić to czy owo, a oni ten rozkaz wykonywali i przez długi czas wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Zawsze zwyciężali, aż do teraz. Spędzili dwa tygodnie bez żadnych sensownych zadań w Dar es-Salaam, a jednak nie
powiódł im się plan wypicia całego piwa w Kaiserhofie. W sierpniu, gdy upał stawał się coraz większy, głównodowodzący von Lettow-Vorbeck przybył do miasta i zwołał spotkanie wszystkich oficerów w Domu Niemieckim. Ludzie gromadzili się wokół niego z oddaniem. Oscar po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że von Lettow-Vorbeck jest niski. A może tylko sprawiał takie wrażenie, ponieważ bardzo schudł. Jego mundur był prosty i podniszczony, podobnie jak buty. Teraz jednak nosił Krzyż Żelazny I klasy, który przypłynął wraz z ładunkiem SS „Marie”. W zadymionym pomieszczeniu było trzydziestu mężczyzn. Do tej pory panował tu gwar jak w zwyczajnej niemieckiej hali piwnej, jednak gdy wszedł pułkownik, zapadła absolutna cisza, wszyscy powstali i zasalutowali. Von Lettow-Vorbeck poprosił ich, by usiedli, i wygłosił krótką mowę. – Moi panowie oficerowie, mam bardzo ważne wieści – zaczął, zrobił wymowną pauzę; oczywiście wszyscy słuchali go z uwagą. – Sytuacja w Europie jest nadal niejasna. Tu w Afryce nie możemy już dłużej wypatrywać ostatecznego zwycięstwa. Naszym zadaniem nie jest już zwyciężyć, lecz nie dać się pokonać. Są ku temu ważne powody. Wiążemy w tej chwili w Afryce ponad sto tysięcy brytyjskich żołnierzy, którzy dzięki nam nie trafiają na fronty w Europie. Takie jest nasze zadanie. A więc nie pozwolimy się pokonać! Znów zrobił demonstracyjną pauzę i otrzymał dzikie oklaski. – To, co mogę wam zaoferować, to jeszcze trudniejsze życie – ciągnął dalej. – Od teraz nie będziemy skupiać się na wielkich bitwach, przechodzimy całkowicie do tak zwanej wojny partyzanckiej. Daje nam to pewną przewagę, ponieważ zawsze to my będziemy wybierać czas i miejsce bitwy. To nie będzie lekkie życie, a jednak zwyciężymy dzięki temu, że nie damy się pokonać! Znowu brawa. – A na koniec – ciągnął już ciszej – powiem wam, że ostatni statek, który przełamał blokadę, SS „Marie”, który tak zręcznie wywiódł w pole angielską flotę, przywiózł nie tylko broń i niezbędne zapasy, lecz również Krzyże Żelazne II klasy dla najbardziej zasłużonych. A są nimi wszyscy na tej sali. Rozkazuję panom ustawić się w szeregu. Po kilku sekundach wahania usłuchano rozkazu i wszyscy – niektórzy nieco chwiejnie, lecz z żelazną wolą, by wziąć się w garść w tej wielkiej chwili – stali w szeregu przed Paulem von Lettow-Vorbeck. Wydawało się, że zna ich wszystkich z nazwiska – każdemu miał do powiedzenia kilka słów. Po dekoracji ludzie ze szklistym spojrzeniem, na sztywnych nogach wracali na swoje miejsca, nie tykając nawet kufli z piwem. Gdy przyszła kolej Oscara, von Lettow-Vorbeck sięgnął po kolejny Krzyż Żelazny spośród tych, które adiutant trzymał w dużej czarnej szkatułce wyłożonej czerwonym aksamitem. Rozpromienił się i zażartował coś o tym, że niestety Norwegia jeszcze nie przyłączyła się do
wojny po stronie Niemiec, lecz że Oscar jest doprawdy wspaniałym przykładem germańskiej solidarności. I że podobno świetnie strzelał do koni. Potem bez dalszych ceregieli przypiął medal pod lewą kieszenią na piersi Oscara, zasalutował i zwrócił się do kolejnego mężczyzny, któremu również miał do powiedzenia coś osobistego. Gdy skończyła się ceremonia dekoracji, impreza nie trwała już długo. Rozkazano, by wszyscy stawili się w biurze wojskowym następnego ranka o godzinie 6.00 po dalsze instrukcje. Grupa sabotażowa Wernera Schönfeldta, w której skład znów wchodził Oscar, zjawiła się w komplecie. Ich nowe zadanie było zdaniem Oscara straszne. Gdy zakończy się odwrót i wszystkie transporty wyjadą z Dar es-Salaam, mieli pojechać ostatnim pociągiem z potężnym ładunkiem materiałów wybuchowych i unicestwić całą kolej, wraz z mostami i całą resztą aż do Dodomy. Oscar szybko zdał sobie sprawę, że będzie zmuszony wysadzać wiele mostów, które sam budował. W marcu 1917 roku rozpoczęły się najgwałtowniejsze deszcze, jakie ktokolwiek pamiętał. Oscar w każdym razie nie widział nic podobnego przez szesnaście lat, jakie spędził w Afryce. Na początku miesiąca wydawało się, że wszystko przebiega tak jak zwykle, deszcze przychodziły i odchodziły, a ziemia nie zamieniła się jeszcze w nieprzebyte błotne bagno – chyba że dla angielskich pojazdów mechanicznych. Angielska kawaleria została już pokonana przez muchy tse-tse. Grupa sabotażowa kapitana Wernera Schönfeldta została przekształcona w kompanię specjalną dalekiego zwiadu i miała nie angażować się w bitwy, lecz jako mniejszy oddział operować za liniami wroga. Ich specjalnością były uderzenia w zaopatrzenie oraz obozy, gdy główne siły wyruszały na misję. Wtedy wysadzali i palili kwatery wojska, a potem się wycofywali. Gdy wracali z jednej z takich misji, znaleźli się pomiędzy własnymi siłami na płaskowyżu Mahenge a pułkiem ze Złotego Wybrzeża, składającym się z askarysów dowodzonych przez Anglików. Chodziło o to, że niemieckie siły, liczące trzy tysiące ludzi, miały utrzymać płaskowyż do czasu, gdy deszcze rozpoczną się na dobre i uniemożliwią prowadzenie jakichkolwiek działań wojennych. Główne siły von Lettow-Vorbecka znajdowały się dalej na wschód, bliżej morza. Mogli z oddali obserwować bitwy rozgrywające się przy grzbiecie płaskowyżu. Byli już tak przyzwyczajeni do interpretowania odgłosów różnej broni, że szybko wspólnie doszli do wniosku, iż angielskie siły dostaną straszne lanie. Było to jedynie kwestią czasu, nim zaczną uciekać po porośniętych lasem stokach wzgórz. Postanowili przeczekać bitwę, zamiast ryzykować obejście angielskich sił. W najgorszym wypadku swoi mogli przecież potraktować ich jak wrogi oddział zwiadowczy wykonujący manewr oskrzydlający i otworzyć ogień. Skryli się w lesie. Wszędzie ze szczytu płaskowyżu spływała woda, ale miejsce było dobre. Gęsta roślinność przypominała tutaj bardziej dżunglę niż las. Trochę ze sobą rozmawiali, czuli się całkowicie bezpieczni. Ich ślady zostały już dawno
spłukane przez potężne ulewy, a więc nikt nie mógł za nimi podążać. Znajdujący się przed nimi wróg właśnie dostawał potężne lanie od Niemców, którzy ze swoimi gniazdami karabinów maszynowych zajmowali świetne pozycje na górze. Nie liczyli się natomiast z tym, że brytyjski odwrót wejdzie prosto na nich i zatrzyma się zaledwie kilkaset metrów dalej, by się przegrupować. Werner zakładał, że mimo oczywistych poważnych strat, wróg miał wciąż przynajmniej pięciokrotną przewagę liczebną nad ich kompanią specjalną. A więc najlepiej było zachować ostrożność. Oscar dostał jednak rozkaz, by wziąć ze sobą jednego człowieka i zobaczyć, jak to wygląda z tym oddziałem ze Złotego Wybrzeża. Oscar kiwnął głową i wziął ze sobą Avande, który przez całe życie był myśliwym i potrafił poruszać się równie cicho i niezauważalnie jak Oscar. Podkradli się bez problemów, deszcz zagłuszał wszystkie dźwięki i tłumił światło i nawet biała twarz nie mogła zalśnić nagłym refleksem w ciemności lasu, tak jak to się zdarzało przy silnym słońcu. Podeszli na niecałe czterdzieści metrów i zaczęli liczyć wrogów. Po chwili byli zgodni co do tego, że jest ich ponad stu, a więc o wiele za dużo, by ich zaatakować. Angielscy oficerowie chodzili sztywnym krokiem w tę i z powrotem i wykrzykiwali rozkazy. Czarni żołnierze zgrupowali się w plutony, by można ich było policzyć. Równocześnie zaczęto wywlekać rannych tragarzy i żołnierzy i ustawiać ich w szeregu, trochę bliżej pozycji Oscara i Avande. Z początku nie rozumieli, co Anglicy wyprawiają, bo chyba lepiej zamiast wyciągać rannych na deszcz, położyć ich w jakimś osłoniętym miejscu. Nawet gdy jeden z dwóch angielskich oficerów, którzy teraz pilnowali rannych, wyciągnął rewolwer i zaczął powolną inspekcję, idąc wzdłuż szeregu z pozoru apatycznych towarzyszy broni, Oscar i Avande nie mieli pojęcia, co się zaraz wydarzy. Wtedy jednak każdy z Anglików udał się na swój koniec szeregu i zaczął spokojnie strzelać w głowy własnym ludziom, jednemu po drugim. Oscar wyciągnął lornetkę i zaczął desperacko przecierać i regulować soczewki, by uzyskać lepszy obraz. Wydawało mu się, że gdzieś pośrodku szeregu ludzi, których systematycznie rozstrzeliwano, dostrzegł kogoś znajomego. Zdążył zobaczyć ślady po lwich pazurach na policzkach, choć mężczyzna miał brodę, a potem deszcz znów zalał lornetkę i obraz się zamazał. Powoli, nie czując, jak bardzo przyspieszył mu puls, uniósł karabin i strzelił jednemu z oficerów w głowę. Cały tropikalny hełm eksplodował jak krwawa kula i mężczyzna upadł sztywno, rozrzucając ramiona na boki. Oscar przeładował i zastrzelił w ten sam sposób drugiego. Avande patrzył na niego przerażony, bo nawet Anglicy powinni umieć rozróżnić wystrzał z rewolweru od huku potężnego mausera Oscara. Jednak nic się nie wydarzyło. Nie nadbiegli żołnierze z wyciągniętą bronią. – Avande! – rozkazał Oscar przez zaciśnięte zęby. – Biegnij tam i wyciągnij tego
mężczyznę pośrodku, tego z brodą i bliznami od lwich pazurów. Kryję cię! Powiedz, że bwana Oscar pozdrawia! Avande wahał się przez jakąś sekundę, patrząc na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem skulony ruszył naprzód. Oscar wsunął kolejny nabój do komory i skierował lufę w stronę angielskiego obozu. Dokładnie w chwili, gdy Avande wrócił ze swoją zdobyczą, pojawił się kolejny angielski oficer i uniósł gwizdek do ust. W tym samym momencie również jego głowa eksplodowała pod tropikalnym hełmem. Oscar szybko pochylił się nad Kadimbą, bez słowa go objął i pokazał gestem Avande, by ten zaciągnął najwyraźniej mocno kulejącego przyjaciela do obozu. Sam został i zabezpieczał odwrót, załadował nowy nabój i schronił się pod krzewem o grubych, lśniących liściach. Deszcz bębnił o nie niczym jakiś karabin maszynowy. Czarnoskórzy żołnierze, którzy zjawili się razem z tym białym oficerem, znów ruszyli w stronę, gdzie – o ile Oscar dobrze liczył – pozostał już tylko jeden oficer w tropikalnym hełmie. Nic się nie wydarzyło. Oscar nie rozumiał dlaczego. Powinni byli przejść do ataku. Z drugiej strony, nie mogli wiedzieć, że mają przeciwko sobie tylko jednego człowieka. Równie dobrze mogliby nadziać się na całą niemiecką kompanię. Poza tym Anglicy byli z natury tchórzliwi. Może uciekli w drugą stronę? Nie, inteligentniej byłoby wykonać manewr oskrzydlający i zaatakować wroga od flanki albo od tyłu. Zaczął się powoli wycofywać, równocześnie zacierając ślady swoich stóp w czarnym błocie. Po chwili takiego czołgania się do tyłu wstał i rozejrzał się wokół przez zasłonę deszczu. Nigdzie żadnego ruchu. Zrobił kilka ciężkich kroków w niewłaściwym kierunku, zostawiając wyraźne odciski butów, które będą widoczne jeszcze co najmniej przez pół godziny. Potem ruszył w przeciwną stronę, stąpając jedynie po gałęziach i dużych liściach, żeby nie pozostawić po sobie śladów. Następnie zawrócił jeszcze raz, odnalazł ślady Avande i Kadimby, na krótkim odcinku wypełnił je, zgarniając ziemię rękoma, wrócił i zostawił jeszcze jedne fałszywe ślady. Wstał i rozejrzał się w strumieniach deszczu, ale nie zobaczył ani nie usłyszał nic, prócz bębniących kropel. Ukrył się za pniem drzewa i czekał. Jeśli wróg ruszył za nim, powinien już się zbliżać albo przechodzić w niewielkiej odległości. Obowiązywały takie same reguły gry, jak przy zwykłym polowaniu. Ten, kto stał nieruchomo, miał przewagę. Ten, kto się poruszał, zdradzał swoje położenie – wszystko jedno, zwierzę czy człowiek. Po dwudziestu minutach uznał, że niebezpieczeństwo minęło, i wrócił do swojego oddziału. Werner Schönfeldt był wściekły. Ludzie siedzieli ciasno zbici pod rozpiętymi płachtami namiotowymi, wszyscy byli oczywiście przemoczeni do suchej nitki, jednak pod tą prowizoryczną osłoną deszcz, który teraz lał jak z cebra, przynajmniej tak nie oślepiał. Wszystkie rozmowy trzeba było prowadzić wrzeszcząc, by przekrzyczeć huk spadających mas wody. Wróg i tak nie mógł tego usłyszeć. Do Oscara ledwie dotarły słowa reprymendy – odkrzyknął na swoją obronę, że to był przecież Kadimba, jego najbliższy i najlepszy przyjaciel w Afryce, nieważne, czy czarny, czy biały, i że opowie więcej, gdy powrócą do bazy na szczycie płaskowyżu.
Z zadowoleniem stwierdził, że opatrzyli stopę Kadimby według wszelkich reguł sztuki. W tej grupie nigdy nie zostawiało się rannych. Odczekali kilka godzin do następnej krótkiej przerwy w ulewie i na wszelki wypadek nadłożyli sporo drogi po zboczu, zmierzając na szczyt płaskowyżu Mahenge. Natrafili na przyjazną jednostkę, która dała im nosze, by mogli nieść Kadimbę, i dwie godziny później wmaszerowali do głównego obozu na płaskowyżu Mahenge, bezpieczni i przekonani o tym, że teraz przez kilka tygodni nic im nie grozi. Od tej chwili jakakolwiek wojna jest niemożliwa. Szpital polowy na płaskowyżu Mahenge był w tej chwili zapewne najlepiej wyposażony w całych niemieckich siłach zbrojnych. Po części dzięki Sonderkommando Werner, ponieważ jednostka osłaniała i organizowała ostatni i najtrudniejszy etap przenoszenia wszystkich laboratoriów polowych oraz personelu szpitalnego z północnego wschodu. Regierungsarzt Meixner był szefem szpitala polowego pośrodku obozu, prawdopodobnie jedynego suchego i czystego miejsca, bez względu na pogodę. Wstępna diagnoza doktora Meixnera co do stanu Kadimby okazała się obiecująca. Był bardzo niedożywiony i osłabiony, miał zwichniętą stopę z paskudną opuchlizną oraz zakażoną ranę ciętą. Ale odzyska zdolność do walki do czasu zakończenia pory deszczowej. Z tą informacją Oscar wyszedł w ulewę i skierował się prosto do namiotu dowódcy majora Kempnera. Zadarł połę namiotu i demonstracyjnie w nią zapukał. Dwóch mężczyzn w środku spojrzało na niego ze zdziwieniem, rozgrywali właśnie partię szachów. Drugim mężczyzną był artysta von Ruckteschell, który przybył do Dar es-Salaam w 1914 roku, by namalować serię afrykańskich obrazów, ale przyszła wojna, zmienił zawód i teraz awansował już do stopnia kapitana. Mówiło się, że znacznie lepszy z niego żołnierz niż malarz. – Wyjątkowo nam się nie podoba, gdy przeszkadza nam się w grze w szachy. Mam nadzieję, że to dla ciebie jasne, Lauritzen – warknął major. – Słyszałem, że zastrzeliłeś trzech angielskich oficerów. Dobrze zrobiłeś, ale to było nieodpowiedzialne. Chyba nie przyszedłeś po pochwałę? – Nie, panie majorze – powiedział Oscar i lekko się wyprężył. – Ale mam dobrą wiadomość. I prośbę. – Dobrze. Mów! – odparł major i demonstracyjnie przekręcił krzesło w stronę Oscara, a von Ruckteschell uczynił to samo. – Właśnie uwolniłem jeńca, który jest lepszym strzelcem niż wszyscy tu w pułku, ma na imię Kadimba, jest moim najbliższym przyjacielem w Afryce i dużo razem polowaliśmy – wyrzucił szybko Oscar, w niemieckim stylu, który dość dobrze sobie przyswoił. Obaj mężczyźni wydawali się zdumiewająco rozbawieni. – Lepszym strzelcem niż wszyscy?! – zaprotestował zdziwiony von Ruckteschell. – Dotyczy to również ciebie? – Tak i nie, panie kapitanie – odparł Oscar. – Kiedy cel jest dobrze widoczny, strzelam
celniej. Chodzi jednak o to, żeby strzelić jak najszybciej, a to Kadimba robi zdecydowanie lepiej niż ja. A więc w sumie jest najlepszy. – Brzmi to logicznie – powiedział major. – A jaka jest twoja prośba? – By mój przyjaciel Kadimba, gdy doktor Meixner doprowadzi go już do porządku, został przydzielony do naszego Sonderkommando jako żołnierz w stopniu sierżanta, panie majorze! Obaj mężczyźni szybko wymienili spojrzenia. – Zgoda! Ale już nigdy nam nie przeszkadzaj, kiedy gramy w szachy! – powiedział major i ponownie spokojnie przekręcił krzesło w stronę szachownicy. Oscar wyprężył się, zasalutował i wyszedł na deszcz. Dzielił namiot z oficerami z Sonderkommando Werner, a więc i z samym Wernerem, i bojownikiem klasowym Güntherem Ernbachem. Ich towarzysz Fritz Neumann poległ; jakaś zabłąkana kula, Bóg wie skąd, trafiła go w głowę. Czekali na niego z whisky. Tak jakby było co świętować. – Mamy to rzadkie szczęście – uśmiechnął się Werner, rozlewając whisky – że przeniesiono tutaj jedno z naszych laboratoriów polowych. To whisky to może niezupełnie White Horse, ale w każdym razie podobno robi się je z wina bananowego, które jest destylowane, a potem przyprawiane ekstraktem. Zdrowie niemieckiej nauki, najlepszej na świecie! W milczeniu wznieśli toast. Napój faktycznie smakował jak whisky i musiał zawierać dużo alkoholu. Może był nieco za słodki. – Powiedz mi coś teraz, towarzyszu – odezwał się Werner. – Ty, który nigdy nie strzelałeś do ludzi, tylko do koni! Cóż, nie ma w tym nic złego, musiałeś wyeliminować z gry około pięćdziesięciu kawalerzystów, ale dzisiaj zastrzeliłeś trzech angielskich oficerów. I strzelałeś im w głowy. Skąd taka przemiana? Oscar musiał się zastanowić. Prostą odpowiedzią, którą już zaczynał formułować, było oczywiście to, że zobaczył pieprzonego angielskiego oficera w tym śmiesznym białym hełmie, świetnie widocznym z daleka, jak zbliża się z rewolwerem do jego najbliższego przyjaciela. Ale to było coś więcej, coś, czego nie potrafił wyjaśnić. Tak, może w sumie to jakaś przemiana. Zaczął nienawidzić. Nienawidził tego, że został zmuszony, by wysadzać mosty, które sam zbudował – i nawet wiedział, gdzie dokładnie umieścić ładunki wybuchowe, by uzyskać najlepszy efekt. Wszystko, co zbudował, musiał zniszczyć. I to była wina tych pieprzonych, nieludzko aroganckich, przeklętych Anglików. Zapytali go, dlaczego strzelał w głowę, w sam środek tropikalnego hełmu, i czy to również miało coś wspólnego z jego nową, a może raczej gwałtownie przebudzoną nienawiścią.
Zaprzeczył. Strzał w głowę natychmiast unieruchamia zwierzę – pada ono na ziemię, nie alarmując otoczenia, i widać jedynie spazmatyczne drgawki tylnych nóg w trawie. To było po prostu praktyczne. Wypili cały swój przydział whisky. Ale nic to nie szkodziło, bo nie musieli nigdzie wyruszać, czekała ich co najmniej miesięczna przerwa w wojnie. Następnego dnia odwiedził Kadimbę, który teraz był czysty i świeżo ogolony. Najpierw obejmowali się bez słowa, a potem Oscar przysunął sobie krzesło i usiadł obok łóżka. Kadimba opowiadał powoli i cicho, był wyczerpany i, jak stwierdził doktor Meixner, niedożywiony. Gdy siły niemieckie wycofały się na południe, Anglicy wdarli się do północnych części kraju i przymusowo rekrutowali tragarzy. Wszystko w tej wojnie musieli przecież nosić czarni niewolnicy. Nie odważył się powiedzieć, że wolałby być wśród askarysów, skoro miał już zostać niewolnikiem. Wtedy byłby zmuszony do przyznania się, że potrafi strzelać, a gdyby zapytali, gdzie się tego nauczył, musiałby wyjaśnić, że w służbie u Niemców. Wydawało mu się, że niemądrze byłoby się z tym zdradzać. Dlatego nosił karabiny maszynowe i przydział alkoholu dla angielskich oficerów, a także racje żywności i koce po całym kraju. O zapłacie nigdy nie było mowy, tragarze, którzy zostali schwytani w Niemieckiej Afryce Wschodniej, byli uważani za jeńców wojennych. Tych zaś, którzy nie dawali już rady, zostawiano hienom. Albo tak jak ostatnio, dobijali ich strzałem w głowę młodzi angielscy chorążowie, którzy zwykle uciekali i się chowali, gdy tylko usłyszeli jakiś huk. Gdy podszedł ten chłopak z wycelowanym w niego rewolwerem, poddał się i w myślach udał się już na spotkanie duchów przodków. Gdy zobaczył, jak ten zasraniec umiera, rozpoznał odgłos wystrzału z mausera kaliber 10,2 mm i natychmiast pomyślał, że to musi być bwana Oscar. I tak było. I chociaż dawało mu to ogromną radość, że on i bwana Oscar mogą teraz razem zabijać Anglików, to krył w sobie też smutek, który jak czarna chmura zasłaniał wszystko inne. Niełatwo to było opowiedzieć, ale nie dało się tego uniknąć. Gdy Niemcy wycofali się na południe, od zachodu z Urundi i Ruandy wkroczyli ci pieprzeni Belgowie. Angielska jednostka, do której należał Kadimba, połączyła się z głównymi siłami Belgów tuż pod miastem Burundi. Belgowie spalili miasto i zrównali je z ziemią. Wszystkich mężczyzn, którzy przeżyli, wzięli w niewolę jako tragarzy, a wszystkie kobiety i dzieci zabili. Wszystkie. Część kobiet oczywiście najpierw zgwałcili, ponieważ Burundi cieszyli się szczególną sławą, jeśli chodzi o sztukę miłosną. Ale na koniec zabili ich wszystkich, wyplenili cały lud Burundi. Dni wziętych w niewolę tragarzy były policzone. Belgowie mieli poza tym kongijskich askarysów, kanibali, więc biali po prostu odwrócili się plecami, pozwalając, by ich czarni żołnierze się zabawili. Oscar bardzo długo walczył, żeby zapanować nad sobą. Ale na koniec coś w nim pękło, jakby cały jego umysł został rozbity w pył. Upadł na ziemię przy łóżku Kadimby, krzyczał
i dziko wymachiwał rękoma, by odpędzić potworny obraz Aishy Nakondi i dzieci w rękach tych obrzydliwych Belgów. Kilku sanitariuszy go złapało i przytrzymało, a wtedy jeden z lekarzy dał mu zastrzyk morfiny.
XXIII INGEBORG BERGEN 1917 Nigdy nie widziała, by Lauritz był załamany. Przybity przejściowymi trudnościami, zwłaszcza w ostatnich latach, owszem. Rozczarowany, zatroskany coraz mniejszą ilością zamówień dla Lauritzen & Haugen, co mogło świadczyć o bojkocie, tak, to też widziała. Ale nigdy nie był załamany tak jak teraz. Właśnie wróciła do domu po obchodzie prowizorycznych baraków, jakie zbudowano dla ludzi, którzy stracili dom wskutek wielkiego pożaru w ubiegłym roku. Lekarze z miasta zmieniali się przy tej ochotniczej pracy – i nigdy nie było mowy o tym, by ją z tych działań wykluczać, ponieważ jest kobietą. Albo Niemką. Miała o ile nie serdeczne, to przynajmniej poprawne stosunki z innymi lekarzami w mieście. Była zmęczona, zamierzała właśnie wziąć ciepłą kąpiel po całym tym chłodzie i wilgoci w baraku. Wchodziła po schodach, gdy usłyszała go przy wejściowych drzwiach. I coś jeszcze, choć nie potrafiła powiedzieć, co to takiego. To był on, ale jednak nie on. Może kroki były wolniejsze niż zwykle? Może wydał z siebie jakiś dziwny dźwięk? Bez względu na to, co to było, coś ją tknęło, zawróciła na schodach i zbiegła do niego na dół. Bez słowa wyciągnął po prostu ku niej ramiona i przytulił ją. Ale zdążyła już zobaczyć wyraz jego twarzy, jakiego jeszcze nigdy nie widziała. – Lauritz, kochanie, co się stało? – spytała, próbując ująć w dłonie jego twarz, by z bliska spojrzeć mu w oczy. Wywinął się z jej objęć, odwrócił się do niej plecami i powiesił płaszcz i kapelusz na wieszaku. – Chodź – powiedział, biorąc ją za rękę i prowadząc do salonu. – Muszę ci opowiedzieć coś strasznego. Poczuła strach i jej puls przyspieszył, lecz równocześnie zdała sobie sprawę, że cała czwórka dzieci jest w domu. A więc nie mogło się wydarzyć to największe nieszczęście. Usiedli na jasnej skórzanej sofie w kształcie litery S i Lauritz ujął ją za rękę, dokładnie tak jak zawsze, gdy wyszli już od nich ostatni goście. Ale to było w czasach, gdy wciąż jeszcze mieli jakichś gości. – Spalili „Ran”. Została z niej tylko sterta popiołu – powiedział cicho, zaszlochał i zasłonił ręką oczy. Ingeborg jeszcze nigdy nie widziała, żeby płakał. – To straszne! Kto ją spalił i dlaczego?
– Świadkowie mówią, że jacyś mali chłopcy. Rozmawiałem z policją i poprosiłem ich, żeby nie wysilali się za bardzo, by ich znaleźć. – Jak to? Dlaczego? Coś takiego nie może przecież im ujść bezkarnie! Przez chwilę nie odpowiadał. Przed oczyma widziała samą siebie, jak siedzi obok niego w kokpicie. Zalała ją fala wspomnień. „Ran” znaczyła dla nich obojga tak wiele, bez „Ran” być może nigdy nie byliby ze sobą. – To ta wojna – odezwał się po chwili. – To przez tą cholerną umowę na śledzie z Anglią, wiesz przecież. Od początku byłem temu przeciwny. Ponieważ Norwegia jest neutralna, było błędem pozwolić, żeby Anglicy wykupywali osiemdziesiąt pięć procent całego naszego eksportu śledzi, choć oczywiście dla niektórych w mieście to wspaniały interes. No i naturalnie Niemcy zaczęli torpedować nasze statki; w tym roku straciliśmy ponad pięćdziesiąt jednostek, a ponad sześćdziesięciu marynarzy zginęło. – Tak, to straszne. Ale co to ma wspólnego z podpaleniem? – spytała, raczej zdumiona niż poirytowana. – Zapewne całkiem sporo – odparł, głaszcząc ją po ręce. Jego twarz była biała jak płótno, miał spocone czoło, wyglądało to tak, jakby strasznie spadło mu ciśnienie. Może nawet powinna go zbadać? – Zanim będziemy kontynuować tę rozmowę, jako lekarz przepisuję ci whisky! – zaproponowała zamiast tego. – Też chcesz się napić? – zapytał, natychmiast wstając i ruszając w stronę barku. – Wolałabym niemiecką brandy. – Proszę, Frau Doktor! – powiedział, skłonił się i podał jej szklankę, a potem znów opadł na skórzaną sofę. Sączył whisky i pocierał skronie, jakby bolała go głowa. – W pierwszym roku, kiedy już minął szok, że w ogóle wybuchła wojna, choć nikt nie rozumiał dlaczego, miałem przynajmniej nadzieję na szybkie zwycięstwo Niemców, żeby całe to nieszczęście jak najszybciej się skończyło. Wojna to przecież anomalia, nie pasuje do naszych czasów, wojna to XIX wiek. Ale teraz to się przeciąga. – Wybacz, ale co to ma wspólnego z podpaleniem „Ran”? – Wszystko – odparł zrezygnowany. – Im więcej marynarzy z Bergen i z całego Vestlandet ginie w tej wojnie, tym bardziej ty i ja stajemy się wrogami dla ich rodzin. Jesteśmy przecież na zawsze związani z Niemcami. To, że znikają przyjaciele, że księgi zamówień świecą pustkami, a ludzie z naszego dawnego kręgu znajomych teraz odwracają głowy albo przechodzą na drugą stronę ulicy, gdy nas widzą, można przynajmniej pojąć. To nieprzyjemne, niesprawiedliwe, a jak się teraz przekonaliśmy, nawet niebezpieczne. Tak, oczywiście... Ale można to pojąć. A co do tych podpalaczy, świadkowie mówili, że było to trzech małych chłopców. Potrafię sobie wyobrazić, że któryś z nich stracił w ten sposób ojca. Tak jak ja i moi
bracia, i wydaje mi się, że potrafię zrozumieć to uczucie lepiej niż większość ludzi. Oscar i ja nie mieliśmy na kogo zrzucić winy. Ale może z tymi nieszczęsnymi chłopcami jest inaczej? Mogą obwiniać Niemcy i tych, którzy je popierają, w tym ciebie i mnie. – Ale ci chłopcy przecież popełnili przestępstwo! Z tobą i twoimi braćmi chyba tak nie było? – zaprotestowała. – To prawda. A jeśli zostaną aresztowani, oskarżą ich o zniszczenie mienia, którego wartość przekracza wszystko, co oni sami będą w stanie zarobić przez całe życie, i wszystko, co posiadają ich rodzice. A gdy już będą na tyle dorośli, by siedzieć w więzieniu, wsadzą ich za kratki. Chcesz tego? – Nie. Masz rację, Lauritz. Przynajmniej na razie. Ale co będzie, jeśli następnym razem podpalą nasz dom? – No właśnie – powiedział z rezygnacją. – Ingeborg, kochanie, masz zdumiewającą umiejętność trafiania w najsłabszy punkt. Krótko mówiąc, chcesz się udać na wygnanie? – Uff! To było mocne słowo. – Tak, ale przemyślane. Sztokholmska filia Henckel & Dornier jest zaniedbana. Przyszła propozycja z głównej siedziby w Berlinie, żebym ją przejął. Mamy więc możliwość, by się wycofać, przynajmniej na jakiś czas. W Sztokholmie nie będą już na nas patrzeć jak na jakichś zdrajców narodu. Szwedzi bardzo sprzyjają Niemcom. Co o tym myślisz? – Czasami myślę, że wolę wytrzymać. Ale czasem też wydaje mi się, że to by było cudowną ulgą, móc stąd na jakiś czas wyjechać. Gdy w końcu wygramy tę straszną wojnę, być może nadejdą nowe czasy i będziemy mogli wrócić. Nie, Lauritz. Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale teraz muszę zajrzeć do dzieci... Możemy porozmawiać o tym później. – Ja też wolę wytrzymać – powiedział. – Nie zrobiliśmy przecież nic złego. Świat sprzysiągł się przeciwko Niemcom z czystej zazdrości. Francja i Anglia chcą wydrzeć dla siebie więcej kolonii w Afryce i na Bliskim Wschodzie, i to dlatego giną teraz norwescy marynarze. To straszne, to się po prostu musi skończyć! Nawet wojna światowa musi się skończyć, a gdy Niemcy wreszcie wygrają, być może świat będzie lepszy. – A ty zbudujesz nowy jacht, który będzie się nazywał „Ran II” – podsunęła, wstając, by pójść na górę do dzieci. – Tak – powiedział. – Już o tym myślałem. Lżejszą, smuklejszą, z mniejszą liczbą salonów, bardziej do regat niż do rodzinnych rejsów. Ale nie jestem pewny co do nazwy. Dla ciebie i dla mnie jest tylko jedna „Ran”. Gdy bawiła się z dziećmi, przez cały czas myślała o czymś innym i starała się z całych sił, by nie dać tego po sobie poznać. Harald był trochę za duży, by bawić się z innymi, a Rosa trochę za mała. Tak więc dzieliła czas spędzany z dziećmi na trzy rundy. Najpierw Johanne i Karl razem w pokoju zabaw, gdzie mała Rosa mogła się wszystkiemu przyglądać. Potem chwila tylko
z Rosą, a na koniec z Haraldem, a wtedy najczęściej chodziło o książki albo baśnie, które zawsze chciał sam wymyślać – o smokach, wikingach i o Thorze. Na swój sposób Harald był jej największą radością. Wszyscy nowocześni pedagodzy ostrzegali przed dwujęzycznym wychowywaniem dzieci, ona jednak się uparła. Miała krewną, która wyszła za mąż za francuskiego wicehrabiego i ich dzieci wychowywały się dwujęzycznie. Mówiły po francusku równie doskonale jak po niemiecku. Bez najmniejszego akcentu. Z Haraldem było teraz tak samo. Miał siedem lat i posługiwał się zarówno norweskim, z wyraźnym akcentem z Osterøy, jak i nienagannym niemieckim, który zapewne był równie idealnie saksoński. W ten sposób otrzymał gratis jeden z wielkich światowych języków i czuła ulgę na myśl, że posłuchała swych instynktów, zamiast skłaniać się ku teorii współczesnych pedagogów, według których mózgi dzieci są zbyt mało rozwinięte, aby mogły równocześnie przyswoić dwa języki. Lauritz nie zaproponował, żeby przeprowadzili się do Niemiec. Dopiero teraz, gdy skończyła się już bawić z dziećmi, uderzyła ją ta myśl. Berlin był najważniejszym miastem świata, ale on mówił o Sztokholmie, zapadłej dziurze o niemal równie małym znaczeniu co Bergen. Dlaczego? Czyżby w głębi ducha myślał, że Niemcy przegrają wojnę? Nie, to niemożliwe. Czegoś takiego nigdy nie potrafiłby przed nią ukryć. Tym, co ukrywał, było coś innego. Chodziło o trudną sytuację ich rodziny w Bergen. Zaledwie kilka lat temu – miała wrażenie, jakby to było wczoraj – wysiadła z pociągu na nowej stacji kolejowej zbudowanej przez Lauritza i Jensa, a życie było niczym szczęśliwy taniec. Firma Lauritzen & Haugen budowała wszędzie w mieście domy, drogi, mosty, nowe keje. Kjetil i Lauritz byli w Bergen niczym książęta. Niedawno Kjetil wyszedł z propozycją, by usunąć nazwisko Lauritzen ze znaku firmy i powrócić do dawnej nazwy Horneman & Haugen. Mieli to przeprowadzić w taki sposób, by ktoś z rodziny Hornemanów, prowadzącej teraz zupełnie inne interesy na północy w Sognefjorden, symbolicznie przejął dwie akcje. Taki niewielki udział miałby motywować powrót do starej nazwy. Nazwisko Lauritzen wydawało się zbyt obciążone po tym, jak rozpoczęło się torpedowanie norweskich łodzi. Nie mogli się ukryć. Nie mogli usunąć z gazety zdjęć z cesarzem podczas audiencji w 1913 roku, gdy odsłaniano ten pomnik, który pod wieloma względami był równie absurdalny jak przemówienia cesarza. Świetnie pamiętała, jak Alberte i Marianne puszyły się wtedy, że są uważani za przyjaciół Niemiec. Alberte i Marianne, podobnie jak większość ich przyjaciół z tamtych czasów, które przecież wcale nie wydawały się takie odległe, już dawno „przepłynęły na drugą stronę fiordu”, jak mówili Norwegowie. Lauritz nie miałby takiej możliwości, nawet gdyby tego pragnął. Był przewodniczącym
nieaktywnego obecnie Towarzystwa Przyjaźni Bergen i Kilonii, a od czasu gdy Niemcy prowadziły na wielką skalę wojnę U-Bootów, zastraszająco wielu ludzi z otoczenia Ingeborg zaczęło uważać wszystkich Niemców za wrogów. Tymczasowe wygnanie było jakimś wyjściem. Ale zbyt tchórzliwym. Ucieczka oznaczałaby, że jakby pośrednio czuli się winni. Lepiej zostać na swoim stanowisku. W Bergen było wiele możliwości społecznej pracy, zwłaszcza dla nielicznych lekarzy. A czasu miała aż nadto, ponieważ nikt już nie przychodził do jej prowizorycznego gabinetu lekarskiego w domu. Jednak ranni i poparzeni, których każdego dnia przywożono do stacji lekarskiej przy Munkebryggen, nie pytali, czy ręce, które im pomagają, są norweskie czy niemieckie. Był początek września, tydzień po tym, jak Harald zaczął chodzić do szkoły. Dzień, który z początku wyglądał jak każdy inny. Z Byfjorden przyholowano dwa poważnie uszkodzone statki i wkrótce przepełnione szalupy ratunkowe zmierzały w stronę Munkebryggen, gdzie lekarze szykowali się do udzielenia pierwszej pomocy. Nie przeprowadzano tu skomplikowanych operacji, chodziło raczej o to, by doprowadzić rannych do takiego stanu, by mogli trafić na stół operacyjny w którymś z miejskich szpitali. Przede wszystkim chodziło o powstrzymanie krwotoku z ran tłuczonych i szarpanych po odłamkach oraz o przemycie poparzeń. Często zdarzało się, że marynarze, zanim wyciągnięto ich na keję, nie otrzymywali wcześniej żadnej pomocy medycznej, pozostawiali więc za sobą krwawe ślady, gdy czasem niezbyt łagodnie wyciągano ich z szalup ratunkowych. Inaczej niż zwykle, tym razem przywieziono rannych z francuskiego okrętu wojennego – trałowca, który został storpedowany i stanął w ogniu, lecz jakimś cudem utrzymał się na wodzie dostatecznie długo, by zdążył przybyć z pomocą holownik z Bergen. Połowa francuskiej załogi zginęła na morzu, lecz czterech mniej czy bardziej poturbowanych francuskich marynarzy przyniesiono do czekających lekarzy. Ingeborg jako jedyna z nich mówiła po francusku i pozostali z wdzięcznością przyjęli jej pomoc, gdy dla nich tłumaczyła. Ranni mogli sami powiedzieć, co ich boli i jakie rany odnieśli. Dzięki temu lekarzom szybko udało się zatrzymać krwotoki, zdecydowano też, że jednego z nich, który miał odłamki w brzuchu, należy natychmiast przewieźć do szpitala. Pozostałych trzech można było opatrzyć na miejscu. Ingeborg zajęła się człowiekiem, który wyglądał, jakby stracił co najmniej litr krwi. Miał głęboką ranę przebiegającą w poprzek mięśni po prawej stronie klatki piersiowej. Już dawno nauczyła się, by w ogóle się nie wahać w przypadku dużych ran; służba jako lekarz polowy na pierwszej linii doprawdy nie była dla tych, którzy się wahają. Pielęgniarka pomogła jej rozciąć mundur na piersi rannego, przemyć ranę, a potem uciskała ją dłońmi do czasu, aż zaczęło działać miejscowe znieczulenie. Z wyglądu mężczyzna miał trochę ponad dwadzieścia lat, był w pełni przytomny i niemal
z rozbawieniem przyglądał się Ingeborg, gdy przygotowywała się do zaszycia rany. – Będzie mnie pani umiała połatać, droga siostro? – spytał w chwili, gdy Ingeborg miała założyć pierwszy szew. Przerwały im zduszone krzyki. Inny lekarz i pielęgniarka właśnie nastawiali złamane ramię. – Co się dzieje z moim kolegą? – spytał Francuz. – Złamana ręka. Boli, ale to nic groźnego. Waszej trójce, która tu trafiła, nic nie grozi, a wasz kolega, którego wysłaliśmy do szpitala, ma prawdopodobnie poważniejszą ranę brzucha – odparła Ingeborg i zdecydowanie okręciła igłę, zakładając pierwszy szew. Pacjent jęknął cicho przez zaciśnięte zęby. – Proszę nie patrzeć, co robię – napomniała go Ingeborg. – Kiedy człowiek się przygląda, bardziej boli. – Chce siostra powiedzieć, że to mi się wydaje? – spytał urażonym tonem. – Żaden z lekarzy nie ma dla mnie czasu? – Ja jestem lekarzem – odparła Ingeborg, zakładając następny szew. – Bardzo proszę, niech pan spróbuje nie patrzeć na to, co robię. Posłusznie odchylił się do tyłu i wbił wzrok w dach namiotu. Ingeborg pracowała szybko i spokojnie, pielęgniarka, która jej pomagała, mogła z coraz większą łatwością ściskać brzegi rany. Po półgodzinie dwudziestocentymetrowa rana została zamknięta starannym, gęstym szwem. Przyszła pora na szukanie drobniejszych obrażeń. Stwierdziły, że podejrzewane złamanie stopy było jedynie mocnym zwichnięciem. Znalazły kilka drobniejszych ran po odłamkach, które oczyściły i również opatrzyły. Ingeborg wyjęła podkoszulek i sweter robiony na drutach z zapasu podarowanych ubrań. Wzięła też temblak. Ostrożnie ubrały Francuza i pokazały mu, w jaki sposób ma opierać rękę na temblaku. – Co teraz będzie, madame? – spytał, gdy już skończyły. Spróbował się podnieść i delikatnie oprzeć na skręconej nodze. – To znaczy w ogóle, czy pod względem medycznym, panie poruczniku? – spytała Ingeborg, przemywając ręce i przedramiona nad niewielką wanienką. – Czemu pani sądzi, że jestem porucznikiem? – spytał zaciekawiony. – Dwa paski na rękawie munduru. Nie jest pan porucznikiem? – Dokładnie to jestem Enseigne de Vaisseau de Première Classe – odparł z uśmiechem.
– Bardzo przepraszam, Monsieur Enseigne de Vaisseau, ale chyba najważniejsze, że jest pan połatany. – Będzie mnie bolało? – Tak, na pewno. Gdy tylko znieczulenie ustąpi, będzie pan czuł naprawdę mocny ból w uszkodzonym mięśniu na piersi przez ponad tydzień. Ale poza tym rokowania są dobre, powinien pan całkowicie dojść do siebie. – Doskonale pani mówi po francusku, madame. Bywała pani dużo we Francji? – Nie, ale kiedyś kształciłam się na nauczycielkę języków obcych. Potem na szczęście zaczęłam studiować medycynę i myślę, że to mi bardziej odpowiada. – Jestem pani ogromnie wdzięczny, madame. To naprawdę szczęście dla mnie i dla moich towarzyszy, że nie wpadliśmy w ręce naszych własnych wojskowych lekarzy. Kiedyś naprawdę chciałbym się jakoś za to odwdzięczyć. Zapewne wtedy, gdy uporamy się już wreszcie z tymi cholernymi Niemcami. – No cóż, dla pana wojna się skończyła. Pan i pańscy towarzysze zostaniecie internowani przez norweskie władze, zdemobilizowani i pewnie wkrótce wrócicie do domu, do Francji. Kusiło ją, by w odpowiedzi na te nieprzyjemne słowa o Niemcach wyjaśnić mu, że w każdym razie teraz opatrywał go niemiecki lekarz. Dopóki nie użył tych słów, traktowała go jak pacjenta, w dodatku uprzejmego i schludnego pacjenta, i była jak najdalsza od myślenia o nim jak o wrogu. Jednak patrząc na to chłodno, w tym bezrozumnym świecie stworzonym przez wojnę byli bez wątpienia wrogami. Musiała przerwać te rozważania, bo nowa szalupa, najwyraźniej mocno obciążona rannymi, zbliżała się do wybrzeża. Trzeba było posprzątać i zrobić miejsce dla następnej grupy. W tej samej chwili zjawił się jakiś sierżant z kilkoma ludźmi, podstawiono dwie dorożki, by zabrać francuskich marynarzy i odwieźć ich do szpitala wojskowego. – Naprawdę miło było panią poznać, madame – powiedział mężczyzna z raną na piersi. – Nazywam się Henri Letang i mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś w przyszłości. – Spróbował ująć prawą ręką jej dłoń, ale skrzywił się z bólu i musiał poprzestać na ukłonie. – A tak à propos – dodał, wychodząc z namiotu operacyjnego, prowadzony przez dwóch norweskich żołnierzy – Enseigne de Vaisseau de Première Classe jest tylko o stopień niżej od tego, co po angielsku i niemiecku oznacza porucznika. – W takim razie po niemiecku nazywa się to Oberleutnant zur See – odparła bez zastanowienia. Nie rozumiała, dlaczego miał taką dziwną minę, gdy usłyszał te słowa. Jej uwaga była już skupiona na nowych rannych, których wnoszono do lekarskiego namiotu. Pracowała ciężko jeszcze przez kilka godzin, zajmując się poparzeniami, ranami tłuczonymi i od odłamków. Najgorsze tego popołudnia było wysłanie do szpitala
osiemnastoletniego chłopaka, by amputowano mu nogę. W namiocie nie mieli sprzętu do narkozy i zajmowali się tylko obrażeniami, do opatrzenia których wystarczyło znieczulenie miejscowe. Chłopak był przytomny i niestety zrozumiał, co uzgodniła trójka lekarzy. Nic innego nie można było zrobić. Jego prawa noga wisiała jedynie na kilku strzępkach mięśnia, od kolana w dół. Gdy weszli sanitariusze i zabierali go do szpitala, by tam zrobiono to, co nieuniknione, chwycił kurczowo nosze i zaczął rozdzierająco krzyczeć. W pewnym sensie to był dobry dzień pracy, myślała, idąc do domu z Munkebryggen. Chyba tylko w tym dniu żaden z rannych, jęcząc lub krzycząc z bólu, nie rzucał przekleństwami, czasem w długich wiązankach, dając wyraz temu, jak bardzo nienawidzi Niemców. Nigdy nie miała odwagi komentować takich wybuchów, nawet gdy uratowała jakiegoś marynarza przed utratą kończyny, albo wręcz życia. Powinni byli się dowiedzieć, że jest niemieckim lekarzem. Mundur lekarza polowego chronił ją przed nienawiścią, gdy szła przez miasto. Ci, którzy chcieli ją postrzegać jako panią Lauritzen – Niemkę i swojego wroga – musieli przy tym widzieć białą opaskę z czerwonym krzyżem i norweską flagę na rękawie munduru. Myśl o tym, że norweska flaga daje jej ochronę, sprawiła, że zadrżała. To było coś między poczuciem bezsilności a narastającym pragnieniem, by się rozpłakać. Pomyślała o spinakerze „Ran”, zapewne największej norweskiej fladze na świecie. Jeszcze nie tak dawno temu na jej widok cesarski „Hohenzollern” pozdrawiał ich jacht salwą honorową. „Ran” już nie było, spalili ją z nienawiści. Ale jej żagle zostały. To była myśl, która dodawała odrobinę otuchy. Pewnego dnia będą mogli znów wciągnąć te żagle. Dni stawały się coraz krótsze i, gdy dotarła do domu przy Allégaten, zaczęło już zmierzchać. Może powinna zebrać dzieci w małym saloniku na pierwszy w tym sezonie wieczór przy kominku? – Mama wróciła! Chodźcie dzieci! – zawołała w głąb domu, odwieszając w przedpokoju kurtkę mundurową i szarą furażerkę. Natychmiast usłyszała ciche, radosne piski na piętrze i szybki tupot dziecięcych nóżek. Ale to pokojówka dotarła do niej pierwsza, by pomóc jej zdjąć buty. Nagle przerażona zasłoniła usta dłonią i wyraźnie pobladła. – Co się stało? – zapytała Ingeborg, bez najmniejszych złych przeczuć. – Nie przyprowadziła pani ze sobą Haralda? – spytała pokojówka, z pozoru zupełnie niepotrzebnie. – Myślałam, że odebrała go pani ze szkoły. Nagle świat wokół Ingeborg niemal zastygł w bezruchu. Troje wesołych dzieci tłoczyło się obok niej, by ją wyściskać. Przytuliła je bez przekonania, nie spuszczając oczu z pokojówki, a potem ostrożnie odsunęła dzieci. Wciąż miała pustkę w głowie, musiała wziąć się w garść, zacząć jasno myśleć. – Sigrid chce przez to powiedzieć, że Harald nie wrócił ze szkoły? – spytała.
– Nie, proszę pani. Myślałam, że jest z panią. – Ale przecież powinien był wrócić już kilka godzin temu! – Tak, proszę pani, ale myślałam... Dzieci u jej stóp intuicyjnie zrozumiały, że stało się coś strasznego, i umilkły. Ingeborg szybkim krokiem, nieco chwiejnie, z rozsznurowanym butem na jednej nodze, podeszła do telefonu i zadzwoniła do biura. Lauritz odebrał natychmiast, niemal jakby siedział przy telefonie i czekał. – Harald nie wrócił ze szkoły – poinformowała bez żadnych czułych słów powitania na wstępie. – Nie ma go już od trzech godzin, musisz zadzwonić na policję. – Ależ Ingeborg, kochanie! Nie można dzwonić na policję tylko dlatego, że małemu chłopcu wpadło coś do głowy i zapomniał o upływie czasu. Policja ma dzisiaj gorsze sprawy na głowie. – Nie, nieprawda! – przerwała mu. – Wracaj do domu! Dzwonię na policję bez względu na to, co o tym sądzisz. – Zaraz będę, ale proszę, nie możemy robić z siebie pośmiewiska z powodu takiej bagateli. Jest dużo rzeczy, przez które mali chłopcy mogą zapomnieć o upływie czasu. Szałasy, zabawy z kolegami w mieście... – On nie ma kolegów! Świetnie o tym wiesz. Pospiesz się. Dzwonię na policję. Rozłączyła się i zamówiła w centrali połączenie z naczelnikiem miejskiej policji Oddvarem Grynningiem. Dziwnym trafem reakcja naczelnika policji była całkowitym przeciwieństwem zachowania Lauritza. Natychmiast przyjął profesjonalny, chłodny ton, wysłuchał pierwszej rozpaczliwej relacji Ingeborg, wypytał się dokładnie o szkołę, klasę i drogę do domu, i powiedział, że natychmiast przydzieli do tej sprawy wszystkich dostępnych ludzi. Nim zakończył rozmowę, zapewnił ją, że odnajdą chłopca, i to bardzo szybko. Ingeborg stała bezradnie przy telefonie. Co mogła teraz zrobić? Co się stało? Czy Harald już nie żyje? A może leży gdzieś pobity i zakrwawiony? Wrzucili go do wody? Pływał jak mała rybka, ciepłe lata spędzane na Osterøy były dla nich błogosławieństwem, ale nabrzeża były wysokie... Nie! Kiedy zniknął, było jeszcze jasno, nie dało się niezauważenie wrzucić dziecka do wody. Dzieci wpatrywały się w nią w milczeniu, były przerażone. Stłumiła impuls, by do nich podbiec i mocno przytulić całą trójkę. Nie mogła, nie teraz. Musi chłodno myśleć. – Czy Sigrid mogłaby zająć się dziećmi? Muszę doprowadzić do porządku gabinet – poleciła i spróbowała odwrócić się na pięcie. Z poirytowaniem strząsnęła z nogi but.
Nie otwierała gabinetu od kilku miesięcy. Zaczęła od przewietrzenia go, a potem wyciągnęła wszystkie nieużywane w ostatnich latach instrumenty chirurgiczne, umieściła je w elektrycznym pojemniku do wyparzania i włączyła prąd. Potem zaczęła metodycznie czyścić alkoholem wszystkie powierzchnie w pomieszczeniu. To było jak rytuał – jeśli przygotuje wszystko do operacji, to nie będzie ona potrzebna; gdyby tego nie zrobiła, jakieś siły zadziałałyby przeciwnie. Stukot kopyt na bruku przed domem. Wrócił Lauritz. Spotkała go w westybulu, pocałowała szybko, pomogła mu z płaszczem i kapeluszem, a potem bez słowa ruszyła do ich ulubionej sofy pośrodku dużego salonu. Natychmiast nalała im whisky i niemieckiej brandy. Gdy usiadła, spostrzegła, że Lauritz jest naprawdę przejęty. A więc dotarła do niego powaga sytuacji. – Może Harald ma jakichś nowych przyjaciół? Jest u nich w domu i bawi się pociągiem u kogoś, kto nie ma telefonu – podsunął Lauritz, upijając duży łyk whisky. – Nie ma żadnych przyjaciół. I wiesz dlaczego. – Hmm... Tak... Hmm... Przeklęta wojna! Równie bezlitosna dla dzieci. Co powiedział Oddvar, kiedy zadzwoniłaś? Bo zakładam, że dzwoniłaś bezpośrednio do niego? – Potraktował sprawę z największą powagą, wyśle wszystkich dostępnych ludzi. Przepraszam, ale możemy przejść na niemiecki? – Myślałem, że chciałaś przy każdej możliwej okazji ćwiczyć swój norweski... – Nie dzisiaj! Muszę absolutnie jasno myśleć, po norwesku nie jestem w stanie. W pobliżu szkoły, w prostej linii z domu do szkoły, jest ten duży obszar kompletnie zniszczony po pożarze. Dzieciom nie wolno się tam bawić, to niebezpieczne. – I myślisz, że on tam jest? – spytał ze zdumieniem Lauritz, który posłusznie przeszedł na niemiecki. – Tak, tak sądzę. Martwy albo ciężko pobity, bo nie był w stanie dowlec się do domu. Mam nadzieję, że tylko pobity, ale nie może się za bardzo wychłodzić przez noc, trzeba go znaleźć dziś wieczorem. Jeśli zrobiły to dzieci, jego kochani norwescy koledzy z klasy, istnieje spora szansa, że uda się go uratować. – Dramatyzujesz. Dzieci czasami się biją, ale nie tak, żeby któreś nie było w stanie się podnieść. – Musi gdzieś tam leżeć, bo nie ma go w domu. To niestety podpowiada prosta logika. Zapowiada się w miarę ciepła noc, przed chwilą sprawdzałam, jedenaście stopni. Wychłodzenie
może działać na jego korzyść, wcześniej się pomyliłam. To zależy od obrażeń. – Ależ Ingeborg, kochanie! Skąd możesz wiedzieć, że jest ciężko ranny? – Ponieważ wyszedł ze szkoły cztery godziny temu i nie dał rady dotrzeć do domu! Lauritz wyglądał, jakby chciał znów zaprotestować, ale zmienił zdanie. Zamiast tego wstał i napełnił im szklanki. – Dziękuję – powiedziała, odbierając drugą szklankę brandy. – Ale to ostatnie, co piję dziś wieczorem. Na wypadek gdyby trzeba było zrobić coś w gabinecie, kiedy go przyniosą. Jasny, dźwięczny, srebrzysty ton rozległ się siedem razy. To ten francuski zegar nad kominkiem. Okazyjny zakup Lauritza na aukcji, z którego tak bardzo się cieszył. Teraz brzmiał jak drwina. Mały cherubinek z niebieską przepaską na biodrach pokazywał palcem wskazującym, że upłynęły cztery godziny, odkąd Harald powinien był wrócić do domu. Gdzieś tam jest, może ranny, może ciężko pobity, może umierający. Od czterech godzin. Z pewnością. Lauritz nie próbował już wymyślać żadnych pocieszeń, w które sam w głębi ducha nie mógł uwierzyć. Wyglądało to raczej tak, jakby zaczął przygotowywać się na najgorsze. Widziała to po nim, skurczył się i poszarzał na twarzy. Lauritz był logicznym człowiekiem, który podchodził do niemal wszystkich problemów z perspektywy suwaka logarytmicznego. W tej chwili to była kwestia rachunku prawdopodobieństwa. – Jeśli zabili Haralda... – zaczął, ale Ingeborg natychmiast go uciszyła. – Mało prawdopodobne, żeby go zabili, raczej jest ciężko ranny – powiedziała. – Skąd to możesz wiedzieć? – Wyszedł ze szkoły i był śledzony przez kolegów. To mimo wszystko przecież dzieci, mogą mocno pobić inne dziecko, zwłaszcza jeśli jest ich dużo. Ale nie mają siły dorosłego człowieka, żeby kogoś zabić. – Chyba że użyją noży? – Tak, chyba że użyją noży. Ale nawet wtedy nie ma pewności, że dziecko jest w stanie zabić inne dziecko, przynajmniej świadomie. Mogłoby natomiast spowodować utratę krwi, która wraz z upływem czasu może okazać się krytyczna. – Dobry Boże, Ingeborg! Mówisz o naszym Haraldzie. – Jestem tego jak najbardziej świadoma. Próbuję się tylko jak najlepiej przygotować, jako lekarz. Jakby Harald był jakimś norweskim czy francuskim marynarzem. – Francuskim?
– Tak, opatrywałam dzisiaj Francuza. Wkrótce przyjedzie wóz policyjny. Czuję to, nie jako lekarz, lecz matka. Wkrótce przywiozą go do domu, a wtedy musisz mi pomóc, bez względu na to, jak paskudnie to będzie wyglądać. Nie mieli już nic więcej do powiedzenia i mogli jedynie czekać. Potem, patrząc wstecz, żadne z nich nie było w stanie powiedzieć, jak długo siedzieli w milczeniu i czekali – dziesięć minut, czy może godzinę – nim faktycznie usłyszeli wóz policyjny i oboje rzucili się do drzwi. Wysypaną żwirem ścieżką szedł sam naczelnik policji Oddvar Grynning, niosąc na rękach Haralda, a raczej jakieś brudne zakrwawione zawiniątko. To musiał być Harald. – Z tego, co stwierdziliśmy, żyje, ale jest paskudnie pobity. Znaleźliśmy go na tej spalonej działce przy Olav Kyrres Gate – poinformował zdyszany naczelnik policji, podchodząc do drzwi wejściowych. Ingeborg pobiegła przodem, pokazując mu drogę, otworzyła drzwi do gabinetu i w milczeniu wskazała na zieloną pryczę. Natychmiast wzięła stetoskop, słuchała pracy serca, a potem kiwnęła głową, by dodać otuchy Lauritzowi, który stał bezradny przy drzwiach, z rękoma zwieszonymi wzdłuż ciała. – Lauritz! – rozkazała. – Natychmiast dzwoń do Odda Eikena i powiedz, że potrzebuję jego pomocy! – Żyje? – spytał z rozpaczą w głosie Lauritz. – Tak! Żyje. I może przeżyje. Rób, co ci mówię! – Pomyśleliśmy, że przecież pani Lauritzen sama jest lekarzem, więc... – zaczął naczelnik policji. – Tak, dziękuję, panie naczelniku. Postąpiliście słusznie, bardzo dziękuję za waszą pomoc. Proszę zamknąć drzwi! Obaj mężczyźni wycofali się, niemal przerażeni. Ingeborg zamknęła oczy, próbując się przygotować. To śmiertelnie ranny pacjent, pomyślała. To pacjent, którym się zajmę, jak każdym innym pacjentem. Wyjęła duże nożyce i zaczęła rozcinać ubrania. Były całe zakrwawione. Oddychał nieregularnie. Ciśnienie krwi i puls skoczyły ponad normę. To oznaczało, że pacjent ma wewnętrzne obrażenia, z którymi jego drobne ciało próbuje uparcie walczyć. Pacjent śmierdział końskimi odchodami. We wszystkie rany na twarzy wtarli końskie gówno. Wojna bakteriologiczna, pomyślała. Oczy miał zaklejone, pacjent nie mógł jej widzieć, a poza tym był nieprzytomny. Wychłodzenie poważne, ale nie krytyczne. Pierwsze działanie: zwalczyć infekcję.
Zaczęła od twarzy, która była kompletnie uwalana końskimi odchodami. A więc po pobiciu natarli go, tak jak to zwykle robią dzieci podczas zabawy w śnieżki. Tyle że nie śniegiem, a końskim gównem. Na pewno po to, by go poniżyć, a nie by doprowadzić do groźnych infekcji. Najpierw musiała się tym zająć. Wzięła przygotowaną wcześniej letnią wodę, szmatkę i zwykłe mydło i zaczęła oczyszczać twarz pacjenta. Jęknął cicho z bólu. To był dobry znak. Otwarte rany miał tylko na twarzy, nigdzie indziej nie znalazła żadnych innych kłutych ani ciętych. Całe ciało pokrywały siniaki, pacjent był wielokrotnie kopany, prawdopodobnie gdy leżał już na ziemi. Przesuwała dłonie w tę i z powrotem po delikatnym ciele chłopca, zamknęła oczy i spróbowała się skupić. Na ile mogła to stwierdzić, nie miał żadnych silnych opuchlizn od nagromadzonej w jamie brzusznej krwi. Wątroba nietknięta. Co do śledziony, trudno powiedzieć, jednak pęknięta śledziona doprowadziłaby zapewne do drastycznego spadku ciśnienia krwi. Druga runda przemywania ran alkoholem, tym razem bardziej zdecydowanie. Z bakteriami z końskich odchodów nie ma żartów. Rana na policzku faktycznie mogła zostać zadana nożem, była idealnie prosta i miała równe krawędzie. Ktoś wtarł w nią końskie gówno, wciąż widziała drobne brązowe kropki, owinęła więc trochę waty na patyczek, by przemyć wnętrze rany. Przerwała na chwilę, otworzyła okno, wyrzuciła wszystkie porozcinane, zakrwawione i ubrudzone resztki ubrania, po czym znów je zamknęła. Pacjent leżał nagi i czysty na stole operacyjnym. Przemyta rana po nożu na policzku zaczęła obficie krwawić, ale to dobrze. To jakby płukanie od wewnątrz, zanim nałoży się szwy. Odd Eiken wpadł do środka z rozwichrzonymi włosami, w białym fartuchu i ze stetoskopem na szyi. Kiwnął jej tylko szybko głową, a potem pochylił się nad pacjentem, by sprawdzić puls. – Wysoki, ale nie krytyczny – stwierdził. – Ciśnienie krwi? – To samo. Wysokie, ale nie krytyczne – odparła mechanicznie. – Jakiś krwotok wewnętrzny? – Prawdopodobnie tak, ale niezlokalizowany. – To oko – powiedział kolega, po tym jak przez chwilę obmacywał nagie ciało pacjenta. – Ciśnienie, które gromadzi się tam w środku, jest niebezpieczne. Mniej więcej do tego sama zdążyła dojść. Lewe oko pacjenta było potwornie spuchnięte. Opuchlizna miała rozmiary piłki tenisowej. Nagromadzona tam krew mocno uciskała oko i mogła stanowić zagrożenie dla wzroku. Musieli nad nim stać i celować konkretnie w oko. Dokładnie celować i kopać.
– Jesteśmy zgodni co do oka? – zapytał Odd Eiken. – Tak, musimy natychmiast zmniejszyć ucisk – odparła. – Ja mam to zrobić czy ty? – zapytał. – Ja to zrobię – odpowiedziała, podeszła do pojemnika z wygotowanymi instrumentami i przyniosła skalpel. – Tnij w bruzdę, wtedy nie będzie widać blizny – podsunął. – W jaką bruzdę? – spytała, dotykając czubkiem skalpela mocno napiętą powiekę, wciągnęła powietrze i wykonała cięcie. Strumień krwi był zaskakująco silny i trafił ją w twarz i pierś. Bez słowa odłożyła skalpel, podeszła do umywalki, odkręciła wodę i sięgnęła po szmatkę. Harald krzyczał rozdzierająco i głośno, co było dobrym znakiem, ponieważ świadczyło o tym, że zaczyna odzyskiwać przytomność. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do środka wpadł Lauritz. Jego szeroko otwarte oczy wędrowały od nagiego, posiniaczonego od uderzeń chłopca na stole operacyjnym do zbryzganej krwią Ingeborg. – Wszystko poszło dobrze, nie martw się. I proszę, wyjdź! – rozkazała mu takim tonem, że natychmiast pojął, iż mówi mu prawdę. Szybko się wycofał, by przekazać te wieści swojemu gościowi, naczelnikowi policji. Rany na powiece nie trzeba było zszywać. Oko należało jednak przemyć rozcieńczonym spirytusem, by pozbyć się ewentualnych końskich bakterii. To będzie bolesne i oboje lekarze o tym wiedzieli. W tym miejscu nie dało się jednak zastosować miejscowego znieczulenia, a nie mieli możliwości wprowadzenia pacjenta w stan narkozy. Harald krzyczał rozdzierająco podczas zabiegu. Na policzku mogli zastosować miejscowe znieczulenie. Teraz pacjent był prawie całkiem przytomny. Ingeborg trzymała czule jego głowę, podczas gdy jej kolega zszywał ranę i ją dezynfekował. Okryli go dwoma kocami, wszystko było gotowe, teraz pozostawało jedynie podnieść temperaturę ciała. Oboje lekarze zaczęli się myć i zrzucili operacyjne fartuchy na podłogę. – Naprawdę bardzo się cieszę, że mogłem ci pomóc. Powinnaś to wiedzieć, Ingeborg, moja droga przyjaciółko – powiedział, mocno akcentując słowa „droga przyjaciółko”. – To nie tylko pożar zniszczył naszą klinikę. To był taki fantastyczny, nowoczesny pomysł, lekarz mężczyzna i lekarz kobieta. Zniszczyła ją wojna.
– Wiem – odparła. – I wiem, że jesteś dobrym przyjacielem. I jak dotąd wszystkie wojny w historii ludzkości kiedyś się kończyły, więc ta też się skończy. Może moglibyśmy zacząć od początku? – Z wielką radością, Ingeborg. A chłopiec dojdzie do siebie, w krytycznym stanie jest tylko oko. – To też wiem – odparła. – Kiedy obrzęk ustąpi, będę musiała go zabrać do gabinetu okulistycznego Halvorsena, wtedy zobaczymy. Ale to obrzęk oka odpowiadał za zmiany pulsu i ciśnienia krwi. Uratowaliśmy mu życie i jestem ci za to nieskończenie wdzięczna. Odd Eiken pomógł jej zanieść Haralda na górę do jednego z gościnnych pokoi. Okryli go grubą puchową kołdrą, a po obu stronach jego ciała położyli dwa ciepłe termofory. Był przytomny, ale wyglądał, jakby zasypiał. To był absolutnie wspaniały znak. Medyczny kryzys w przypadku Haralda już minął. Ale nie minął nowy kryzys, jaki zaczął się dokładnie w chwili, gdy Ingeborg pożegnała przyjaciela i byłego wspólnika Odda Eikena przy drzwiach. Ich klinika przy Strandgaten została niszczona przez pożar. Ich plan, by prowadzić wspólny gabinet lekarski, został zniszczony przez wojnę. Zastała Lauritza i naczelnika policji w pokoju dla panów, co jej nie zaskoczyło. Wypili sporo pjoltera, ale nie można było mieć do nich o to pretensji. – Możesz iść na górę i powiedzieć dobranoc Haraldowi – poinformowała Lauritza. – Może być trochę senny, ale kryzys minął. Lauritz kiwnął głową, skłonił się przed naczelnikiem policji i natychmiast wyszedł. Ingeborg nalała sobie pjoltera z koniakiem, usiadła naprzeciwko naczelnika i uniosła szklankę. – Zasłużyłam sobie na to i potrzebuję tego. – Ależ oczywiście, pani Lauritzen... to znaczy, pani doktor Lauritzen. Jak rozumiem, wszystko poszło dobrze? – Tak, pacjent przeżył – odparła. – Pozostaje tylko się przekonać, czy straci wzrok w jednym oku. Ale proszę mi powiedzieć, panie naczelniku... Przepraszam! Przede wszystkim pragnę oczywiście panu podziękować, że tak poważnie potraktował pan moje obawy. I że tak szybko udało się panu odnaleźć mojego syna. To pan uratował mu życie. Ale proszę mi powiedzieć to, co pewnie przekazał pan już mojemu mężowi. Co się stało? Naczelnik policji krótko, jakby składał raport, opowiedział, co się stało. Może dlatego że robił to po raz drugi tego wieczoru. Gdy zadzwoniła pani Lauritzen, natychmiast miał przeczucie, że stało się coś złego. Tego dnia w Bergen rozeszła się wiadomość o śmierci czternastu marynarzy. Do szkoły katedralnej o klasę wyżej od Haralda chodziło dwóch chłopców, którzy stracili ojców.
Wiedział o tym, ponieważ córeczka jego młodszej siostry chodziła do tej samej klasy. Dwóch chłopców podżegało kolegów do czegoś w rodzaju udziału w wojnie i namówili ich, by w ramach zemsty pozbyli się tego „szwabskiego dzieciaka”. Tak więc, ta przynajmniej w przypadku dzieci niezwykle brutalna przemoc dawała się wyjaśnić w ten sposób, jakkolwiek przykre się to wydawało. W związku z tym policja podjęła jednocześnie dwa działania. Rozpoczęto przeszukiwanie spalonych działek w bezpośrednim sąsiedztwie szkoły. Zebrano również wszystkie dzieci z klasy Haralda oraz klasy dwóch chłopców, którzy stracili ojców. Przesłuchiwano je po kolei. To przyniosło szybkie rezultaty. Tak więc sprawcy zostali ujęci, wszyscy czterej. Z policyjnego punktu widzenia sprawa była rozwiązana. Problem polegał na tym, że sprawcy, którzy formalnie rzecz biorąc, byli winni usiłowania morderstwa, mieli po osiem lat. I dwóch z nich straciło ojców. – Co o tym mówi prawo? – spytała Ingeborg. – Jeśli mielibyśmy się trzymać litery prawa – odparł naczelnik policji, wzdychając głośno – to ci sprawcy powinni zostać oddzieleni od swoich rodzin i osadzeni w zakładzie poprawczym na czas nie krótszy niż pięć lat. – I wyszkolić się tam na przestępców nienawidzących społeczeństwa, że tak powiem „z prawa”? – To znaczy nie „z lewa”? – spytał naczelnik policji, nagle wyraźnie rozbawiony. – No tak właściwie... właściwie to chciałam powiedzieć, że to wielkie nieszczęście – zastanawiała się na głos Ingeborg. – Demonstracje tu w Bergen tego lata były na swój sposób imponujące. Pięć tysięcy ludzi domagało się chleba, wolności i pokoju. Któż by się z tym nie zgodził? Ja bym się zgodziła. Pan też, panie naczelniku. A tych młodych sprawców, osieroconych synów marynarzy, w przyszłości chętniej widziałabym na takich demonstracjach niż na waszej policyjnej liście poszukiwanych bandytów. – Dziwne – powiedział naczelnik policji. – Pani mąż również rozumował podobnie. Zemsta niczemu nie służy, powiedział. Któż będzie się cieszyć z tego, że czterech ośmiolatków zostanie zepchniętych na niziny społeczne za coś, co zrobili z rozpaczy i w oparciu o dziecinne oceny. Czy pani też tak sądzi, pani Lauritzen? – Tak, tak sądzę – przyznała. – Jest tylko jeden problem. Nie, chwileczkę, chcę... najpierw chcę o coś zapytać. Czy my jako... jak to się nazywa... dotknięci przestępstwem... – Pokrzywdzeni. – Właśnie, pokrzywdzeni. Czy jako pokrzywdzeni możemy przyczynić się do tego, żeby te dzieci uniknęły kary? – No cóż, nie według prawa, ale zgodnie ze starym obyczajem tu w Bergen możecie
państwo aktywnie zachęcać władze sądownicze, by nie stawiały sprawy na ostrzu noża. Proszę mi wybaczyć, że wyrażam się tak niejasno, ale to właśnie mam na myśli. – Rozumiem. Jestem całkowicie pewna, że ja i mój mąż jesteśmy w tej kwestii zgodni. Ale chciałabym powrócić do tego trudnego pytania. Jeśli się okaże, że to jak najbardziej dozwolone i niekaralne, próbować zabić „szwabskie dzieciaki”, to co się stanie potem? Czy wtedy zaczną sobie wyobrażać, że mogą spalić nasz dom? – Ja i pani mąż nie zaszliśmy aż tak daleko w tym rozumowaniu, ale właśnie trafiła pani w sedno, pani Lauritzen. Usiłowanie zabicia dziecka jest równie niedozwolone, bez względu na to, czy jest pełnej krwi Norwegiem, czy ma niemiecką matkę. Takie jest prawo. I chciałbym zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby było przestrzegane. Ale jeśli teraz nie skażemy tych czterech ośmiolatków... – Tak? – To myślę, że powinniśmy ich zabrać na posterunek i spuścić im porządne lanie. I wyjaśnić im, że i tak im się upiekło, bo państwo Lauritzen ich oszczędzili. Ale jeśli kiedykolwiek przyjdzie im do głowy, by znów zacząć walczyć za ojczyznę, wtedy na dobre pójdą za kratki. A mianowicie: zawsze będziemy uważać ich za winnych, jeśli coś złego spotka rodzinę Lauritzenów. No i wtedy już naprawdę pójdą siedzieć, bez względu na to, czy są winni, czy nie. Tak to sobie wymyśliłem. – Ale panie naczelniku, to, co pan proponuje, jest chyba niezgodne z prawem? – Tak, jak najbardziej! Ale z tego, co widzę, to chyba jedyne rozwiązanie. Skutki wstrząsu mózgu u chłopca były całkowicie przewidywalne. Przez pierwsze dwie noce Ingeborg spała z nim w jednym z pokoi gościnnych, by móc interweniować, gdyby zaczął wymiotować przez sen. Bóle głowy dało się uśmierzyć aspiryną w proszku. Najgorsze było, tak jak się obawiała, uszkodzenie rogówki. Doktor Halvorsen z jedynego gabinetu okulistycznego w Bergen nie mógł podać konkretnej diagnozy, zalecił jednak, by zasłonić uszkodzone oko na co najmniej dziesięć dni, by mogło odpocząć. Harald musiał unikać silnego światła, zarówno ze względu na oko, jak i wstrząśnienie mózgu. Ingeborg, na przekór wszystkiemu, w dwadzieścia minut pokonała trasę z Allégaten do Munkebryggen, gdy tylko otrzymała przez telefon wiadomość, że wkrótce zostaną dostarczeni kolejni ranni marynarze. Miała wyrzuty sumienia, zostawiając Haralda, chciała jednak wyraźnie pokazać, że to jej nie złamało, że nie da się pokonać jakimś okrutnym dzieciom ze szkoły i że dzień w dzień trwa na swoim stanowisku. Oczywiście plotka zdążyła już kilkakrotnie obiec miasto, widać to było po wystraszonych lub nieśmiałych spojrzeniach ludzi, których znała. Inni lekarze z Munkebryggen okazali jej współczucie i każdego dnia dopytywali o stan małego pacjenta.
Po tygodniu zaczęła zdawać sobie sprawę, że być może to nie fizyczne obrażenia, jakich doznał Harald, są najgorsze – o ile nie straci wzroku w jednym oku. Jego twarz oczywiście wyglądała strasznie, z tymi siniakami i opuchlizną. Ale mimo wszystko to było coś przejściowego, za kilka tygodni będzie wyglądał zupełnie normalnie, rany u dzieci i młodych ludzi szybko się goją. Bardziej przerażająca niż jego groteskowa twarz była jego małomówność. Upłynął tydzień, nim zauważyła, że nie mówi już ani słowa po norwesku i posługuje się tylko niemieckim. Obawiała się, że może to wynikać z uszkodzenia mózgu w połączeniu z szokiem, jakim musiało być długie bicie. Jednak gdy próbowała mówić do niego po norwesku, najwyraźniej wszystko rozumiał, ale odpowiadał tylko po niemiecku. Dwujęzyczność dzieci zawsze do tej pory działała w taki sposób, że automatycznie odpowiadały w takim języku, w jakim się do nich zwracano. Tylko malutka Rosa nie nauczyła się jeszcze tej sztuki, miała przecież dopiero dwa latka. Trójka jej starszego rodzeństwa w jej wieku robiła tak samo. Uświadomiła sobie, że w przypadku Haralda chodziło o coś innego. Gdy ósmego dnia od pobicia wróciła z pracy, natychmiast poszła na górę do jego pokoju i usłyszała uwagę, nad którą musiał się zastanawiać, bo to były jego pierwsze słowa. – Mamo, chcę wrócić do domu, do Niemiec. – Ależ kochanie – odparła przerażona – twój dom jest tutaj, w Bergen. Do Niemiec możemy jeździć w odwiedziny latem. – Nie chcę być w Bergen, nie chcę już nigdy mówić po norwesku. Chcę do domu, do Niemiec – upierał się nadąsany. Nogi się pod nią trochę ugięły, przysiadła więc na brzegu łóżka i próbowała się zastanowić. A więc to nie ośrodek mowy w mózgu został uszkodzony. To jakaś psychiczna przemiana, która być może była nawet gorsza. Czy powinna teraz dalej ciągnąć tę dyskusję, czy po prostu zostawić tę sprawę i mieć nadzieję, że ten psychiczny uraz minie, w miarę jak stopniowo będą blednąć jego siniaki? – Jestem Niemcem i chcę mieszkać w Niemczech – dodał nagle. – Ależ oczywiście, że jesteś Niemcem – odparła, głaszcząc go ostrożnie po głowie. – Ja też jestem Niemką i mieszkam w Bergen. Ale ty jesteś nie tylko Niemcem, jesteś też małym Norwegiem, tak jak twój tata. – Na mamę mówią szwabska baba, a na mnie szwabski dzieciak – stwierdził lakonicznie. – Wiem – przyznała. – To ta wstrętna, straszna wojna sprawia, że ludzie są głupi i złośliwi. Ale wkrótce wojna się skończy i wtedy wszystko będzie tak jak dawniej. Harald najwyraźniej w to wątpił, a szczerze mówiąc, ona również. Czy naprawdę będzie „jak dawniej” po wszystkich tych zabitych i takiej nienawiści? Faktycznie, nie było to zbyt prawdopodobne.
A w bezpośredniej przyszłości również pojawi się coś, co nie może być takie jak dawniej. I ten problem zawisł nad nimi, ponieważ Harald wkrótce dojdzie do siebie. Ona i Lauritz unikali tego tematu, nie próbowali go nawet poruszyć. Było to równie oczywiste, co bolesne pytanie, którego nie dało się dłużej ignorować. Czy powinni wysłać Haralda z powrotem do szkoły? Czy naprawdę można było wymagać od siedmioletniego chłopca, by zachowywał się jak jakiś dzielny żołnierz i domagał się swoich praw jako norweski obywatel? Jakież to straszne żądania wobec dziecka! To było wręcz nie do pomyślenia. Nagle zrozumiała, dlaczego jej syn wzbrania się mówić po norwesku. Chodziło po prostu o szkołę. Ktoś, kto nie mówił po norwesku, nie mógł oczywiście chodzić do norweskiej szkoły. Sprytnie to wymyślił. Podstęp wynikający z rozpaczy i śmiertelnego strachu dziecka. To rozstrzygało sprawę. Nie wróci do szkoły. Prywatna nauka w domu nie była absolutnie problemem z finansowego punktu widzenia, więc stanowiła przynajmniej prowizoryczne rozwiązanie. Ale na jak długo? Oczywiście dopóki trwała wojna, a może jeszcze dłużej, w zależności od tego, która strona wygra. I czy potem Johanne, a później Karl i Rosa też mieli uczyć się w izolacji, jak więźniowie? W sumie to nie było się już nad czym zastanawiać. Dotarli do końca drogi, a wzgląd na dzieci musi mieć pierwszeństwo przed wszystkim innym. Teraz pozostawało już tylko jedno rozwiązanie i była całkowicie pewna, że Lauritz będzie tego samego zdania. Zwłaszcza gdy usłyszy, że jego syn wzbrania się mówić po norwesku. Wyjazd z kraju. Nieodwołalnie i ostatecznie wyjazd z kraju. Z mieszanymi uczuciami dziesięć dni później wsiadła do pociągu Kolei Bergeńskiej. Ona, która przejechała tę trasę przez Hardangervidda więcej razy niż wszyscy inni pasażerowie, teraz być może wyruszała w drogę po raz ostatni. To napełniało ją smutkiem. Jednak dzieci były podekscytowane czekającą je przygodą i głośno rozmawiały, na zmianę po niemiecku z matką i po norwesku z Sigrid, która jako jedyna pokojówka jechała z nimi. Wszyscy pozostali zostali zwolnieni i odesłani do domu na wyspy, z hojną rekompensatą. Nawet Harald wydawał się wesoły i podekscytowany, kilka razy nawet wydawało się, że zapomina, iż nie mówi już po norwesku. Było to nawet trochę śmieszne, tak jak wtedy, gdy Sigrid zapytała go o coś, a on teatralnie odwrócił się do swojej siostry Johanne i poprosił, żeby przetłumaczyła z niemieckiego jego odpowiedź. Lauritz wyjechał wcześniej, by dopilnować przygotowań w ich nowym domu. Ingeborg siedziała, obejmując ręką Haralda, gdy pociąg posapując, wyjeżdżał ze stacji. Johanne i Karl stali przy oknie, śmiejąc się i pokazując na coś palcami, Sigrid wzięła Rosę na
ręce, by i ona też coś widziała. To, że Haralda nie interesowały widoki, wynikało z tego, że albo wciąż źle widział na lewe oko i się tego wstydził, albo też chciał pokazać, że jest starszy i bardziej obyty niż młodsze rodzeństwo. Co do jego oka rokowania wciąż były niepewne. Według doktora Halvorsena rogówka zrastała się prawidłowo, a infekcja została zwalczona. W najlepszym przypadku będzie na to oko normalnie widział, w najgorszym trochę gorzej. Blizna na jego policzku lśniła jasną czerwienią; Ingeborg tydzień temu zdjęła szwy założone przez Odda. Pewnie całkowicie zniknie za kilka lat. Po jego siniakach zostało tylko trochę jasnozielonych i żółtych śladów na twarzy. Ogólnie był niemal całkiem zdrowy, z wyjątkiem duszy. – Czy to nie będzie ekscytujące, zacząć chodzić do zupełnie innej szkoły w zupełnie innym kraju? – spytała po norwesku. – Tylko jeśli będzie się tam mówić po niemiecku – odparł. Po niemiecku. Najwyraźniej nie dawał się zaskoczyć, pilnował się, by nie powiedzieć ani jednego słowa po norwesku. Jego wytrwałość w tej kwestii uważała raczej za wyraz uporu niż rezultat jakiegoś szoku czy – co gorsza – uszkodzenia mózgu. Było wyraźnie widać, że rozumie norweski w stu procentach. Patrząc przez okno, czuła smutek, cierń w sercu, że być może to jej ostatnia podróż i że zostawia za sobą najszczęśliwsze lata swego życia. I natychmiast poczuła wyrzuty sumienia na tę myśl, siedziała przecież z hałasującymi, podekscytowanymi i wesołymi dziećmi. Johanne i Karl zaczęli podskakiwać na wyłożonych czerwonym aksamitem fotelach w przedziale pierwszej klasy; rodzina miała dla siebie cały przedział. Sigrid spróbowała je uspokoić, a Ingeborg się nie wtrącała. Zamiast tego znów zaczęła się zastanawiać, czy ona lub Lauritz czegoś nie zapomnieli albo nie pominęli. Podróżne dokumenty dla dzieci, które były obywatelami Norwegii – nie można ich było wpisać do jej niemieckiego paszportu. Nigdy nie zmieniła obywatelstwa, może to było głupie. Ich ogromny bagaż, dziesięć nadanych skrzyń w wagonie towarowym, musiał oczywiście zawierać wszystko, czego człowiek może potrzebować, gdy się przeprowadza. Dzieci miały na kolanach swoje ulubione zabawki, Johanne i Rosa lalki, Karl pluszowego lwa, a Harald swoją maszynę parową – w końcu po długich dyskusjach pozwolili mu ją zabrać. W normalnej sytuacji by się nie zgodziła, stwierdziłaby po prostu, że maszyna parowa nie pasuje do przedziału pociągu, koniec kropka. Jednak oczywiście w ostatnich tygodniach trudno jej było twardo i zdecydowanie z nim postępować. Skończyło się na kompromisie. Maszyna parowa mogła jechać z nimi. Ale absolutnie nie wolno mu było jej uruchamiać. Dzieci przestrzegały tradycji podróży do Finse. Jak zwykle krzyczały hurra, gdy pociąg przejeżdżał po moście taty, machały w miejscu, gdzie mieszkał w Hallingskeid, i radośnie
krzyczały, gdy dotarły do Finse. Nigdy nie jeździły podczas letnich wycieczek. Każdego lata przynajmniej na kilka dni, również w ostatnich latach podczas wojny, rodzina udawała się do Finse, by pooddychać górskim powietrzem i odwiedzić małżeństwo Klemów. Pomiędzy Alice a Ingeborg i Lauritzem panował absolutny pokój. O wojnie się nie mówiło. W Finse nikt nie był Niemcem, Anglikiem, ani nawet Grekiem. Wcześniej dzwoniła, ale Klemowie wyjechali i w sumie nie miało to znaczenia, bo postój trwał tylko dziesięć minut. Potem rozpoczęła się prawdziwa podróż, podróż do obcego kraju, najpierw wzdłuż Finsevand, w dół do Haugastøl, a potem wzdłuż następnego jeziora do Ustaoset. Wszyscy przesunęli się bliżej okna, a ona pokazywała i opowiadała o trudach, przez jakie przeszedł ich tata: o tym, jak jeździł na nartach, w zamieci i po szreni, i o tych wszystkich małych kamiennych mostach, które teraz ledwie się zauważało, gdy się po nich mknęło. To było gorzko-słodkie uczucie, miała łzy w oczach, ale nie była w stanie powiedzieć, czy to z powodu wyjazdu z kraju, smutku, że być może żegna się z nim na zawsze, czy może to była tylko banalna, stara dobra sentymentalność. Za Ustaoset napięcie puściło i dzieci poskarżyły się, że są głodne. Wielkie kosze z jedzeniem stały upchnięte na grubej siatce półek na kapelusze – nie dałoby się ich nie zauważyć. Na pewno zbyt wiele zapakowanych kanapek z owczym i kozim serem z Osterøy, wędzoną kiełbasą z renifera, jagnięcą szynką i wszystkim tym, co człowiek zwykle zabiera ze sobą w podróż. Mimo pewnych wysiłków Ingeborg jakoś nigdy nie udało się pogodzić z tym norweskim obyczajem, a może dziwactwem, by nigdy nie jeść porządnego lunchu, lecz zamiast tego wiecznie taszczyć ze sobą te szeleszczące paczki z jedzeniem. Nawet mały Niemiec Harald był pod tym względem stuprocentowym Norwegiem. Czy teraz to się skończy? Czy Harald i inne dzieci nie będą już Norwegami? Nie, Lauritz zawsze będzie z nimi rozmawiał po norwesku. Zawsze będą mogli wracać do domu latem, płynąć parowcem na Osterøy i odwiedzać babcię Maren Kristine. Rodzinie na Osterøy nie działa się żadna krzywda. Oczywiście interesy stanęły w miejscu, bo nie było turystów, jednak babcia Maren Kristine, jak sama stwierdziła, nagromadziła pełne skrzynie przez siedem tłustych lat. Poza tym Frøynes produkowało teraz nadwyżki jedzenia. Jedzenie. Nieszczególnie pociągały ją paczuszki z kanapkami, na które pozostali, również Sigrid, rzucili się teraz z takim zapałem. Przekazała dowództwo Sigrid i wyszła z przedziału, by odnaleźć wagon restauracyjny. Gdy wyjeżdżała z domu, często jadała tu obiady, pospiesznie, w drodze między Drammen a Kristianią. W drodze do domu nigdy tego nie robiła, ponieważ gdy docierała już na Allégaten, czekała na nią prawdziwa uczta.
Allégaten. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy swój dom? Restauracja była do połowy wypełniona i dostała stolik tylko dla siebie. Wahała się między kotlecikami z siekanego mięsa a kiełbaską na gorąco, póki nie odkryła, że w menu jest również stek jagnięcy. Ale nie było już niemieckiego wina. Po chwili wahania zamówiła burgunda. Czy to było sprzyjanie wrogowi? Pijała burgunda przed wojną i będzie go piła po wojnie, tak przynajmniej próbowała się usprawiedliwiać. Za oknami zapadła ciemność, ale to nie miało żadnego znaczenia. Za Geilo nie bardzo zależało jej już na widokach. Lasy i potoki, coraz więcej lasów, coraz mniej śniegu. Jedzenie było doskonałe, obsługa idealna, oświetlenie przyjemne. – Madame doctor! Cóż za miła niespodzianka znów panią spotkać! To był doskonały francuski, podniosła wzrok i natychmiast go rozpoznała. Był jedynym Francuzem, jakiego opatrywała. – Ach! Monsieur Enseigne de Vaisseau de Première Classe! Jak tam pańska rana? – Dziękuję, madame. Zważywszy na okoliczności, całkiem dobrze. Mięsień jest trochę sztywny, ale nie miałem żadnej infekcji. – W takim razie wkrótce dojdzie pan do siebie. A dokąd się pan udaje? Zawahała się. W Norwegii żenujące było rozmawiać z kimś, kto musi stać. A ponadto miała ponad pół butelki wina, którego i tak nie zamierzała dopić. I co dziwne, to rozstrzygnęło sprawę: wino, które jest już otwarte, nie może się zmarnować – jedno z powiedzonek jej ojca. – Czy byłby pan tak miły, dotrzymał mi towarzystwa i pomógł dokończyć tego burgunda, Herr Oberleutnant zur See? – zaproponowała, mocno akcentując niemiecką wersję jego rangi. – Bardzo chętnie, madame, jest pani niezmiernie miła – odparł, ukłonił się szybko, wysunął krzesło i usiadł. Natychmiast pojawił się kelner, by postawić na stole jeszcze jeden kieliszek i nalać im obojgu. – Czy madame przypadkiem nie jest z Niemiec? – zapytał, gdy już wznieśli toast. – Tak, przypadkiem jestem Niemką. A pan jest francuskim żołnierzem, który został uratowany przez niemieckiego lekarza, tak właśnie jest. Ale jak pan do tego doszedł? Zastanawiał się przez chwilę. Przyglądała mu się niespokojnie, próbując znaleźć jakieś ślady wrogości, ale żadnych nie zauważyła. Miał na sobie norweskie ubranie; sweter mógł być
nawet z Frøynes. – Nie znam ani słowa po niemiecku – stwierdził. – Wiem jedynie, jak brzmi niemiecki i jak brzmi norweski. A gdy przetłumaczyła pani mój stopień na niemiecki, wtedy, i teraz zresztą też, przyszło mi do głowy, że tylko ktoś, kto perfekcyjnie opanuje język, może wymówić to z taką siłą i pewnością. – Niestety zapomniałam, jak się pan nazywa – powiedziała, by zmienić temat. Równocześnie chciała z nim rozmawiać i się bała. – Henri Letang, do usług, madame! – odparł, znów wznosząc kieliszek. – Wybrała pani doskonałe wino. – Moje nazwisko trochę trudno wymówić, nazywam się Ingeborg Lauritzen – powiedziała. – Wino jest naprawdę z Burgundii. – Ingeborg Lauritzen – powtórzył powoli, z upiorną perfekcją: niemiecka wymowa „Ingeborg”, norweska „Lauritzen”. – Intensywnie uczyłem się norweskiego – podjął, gdy zobaczył jej zdumioną minę. – Dostałem pracę we francuskiej misji dyplomatycznej w Kristianii. Jako „ordynans”, co chyba znaczy chłopak na posyłki. – W takim razie uniknie pan wojny – stwierdziła Ingeborg. – A poza tym „Kristiania” też wymówił pan perfekcyjnie. – Tak. Cztery razy zostałem storpedowany przez wasze U-Booty. Za każdym razem przeżyłem, jak pani widzi. Ale nie mam dziewięciu żyć, więc chętnie zostanę chłopakiem na posyłki w ekscytującym norweskim mieście. Pani też jedzie do Kristianii? – Nie. Ja i moje dzieci jedziemy dalej. Musimy opuścić Norwegię, ponieważ wojna sprawiła, że nasze życie tu stało się nie do wytrzymania. Ja jestem Niemką, a moje dzieci pół-Niemcami.
XXIV OSCAR MOZAMBIK | NIEMIECKA AFRYKA WSCHODNIA 1917–1918 Sonderkommando Werner otrzymywało bardzo zróżnicowane misje specjalne. Z biegiem czasu oddział zdobył duże doświadczenie, przede wszystkim w działaniach za linią wroga. Do najdziwniejszych zadań należało polowanie na hipopotamy. Nie chodziło o mięso, choć z jednego hipopotama dało się upiec na rożnie mnóstwo porcji, które wystarczyłyby dla liczącej kilka tysięcy mężczyzn jednostki, bo nie było takiej potrzeby. Chodziło o tłuszcz hipopotama. Die Ersatzabteilung, jednostka odpowiadająca za produkcję surogatów wszystkiego – począwszy od whisky aż po kawę i tytoń – składała po prostu w regularnych odstępach zamówienie na hipopotami tłuszcz. W niektórych miesiącach roku nie miała ona dostępu do orzeszków ziemnych, niezbędnych do produkcji tłuszczu do pieczenia, a był to produkt, którego bezustannie i w dużych ilościach potrzebowała. Polowanie na hipopotamy uznawano zarówno za łatwe, jak i śmieszne zadanie wojskowe i ludzie żartowali sobie z „morderców hipopotamów”, gdy wyruszali w drogę. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Oscar i Kadimba byli odpowiedzialni za samo polowanie. Pozostali członkowie oddziału pełnili służbę strażniczą i zapewniali im obu osłonę, a potem – jeśli polowanie się udało – pomagali transportować mięso. Czysto myśliwska strona tego zadania nie była wcale taka prosta, jak ludzie sobie wyobrażali. Co prawda ryczące hipopotamy wypełniały liczne rozlewiska, które mijali podczas długiego odwrotu przed siłami z południowej Afryki. Nie był to jednak dobry pomysł tak po prostu zabijać hipopotamy w wodzie; przecież po ich zastrzeleniu trzeba je było potem wyciągnąć. A trafić należało prosto w mózg, bo inaczej zwierzę dawało nura i znikało, by jakąś dobę później paść łupem krokodyli. Było to trudne zadanie i obaj myśliwi z oddziału popełnili z początku dużo błędów, nim wypracowali właściwą technikę. Pewnego wieczoru, tuż przed zapadnięciem ciemności, gdy mocno obciążeni wracali z udanego Sonderauftrag związanego z produkcją Ersatzu tłuszczu do pieczenia – było to po niemieckich zwycięstwach pod Mahivą i Nyangao – natrafili na oddział, który generał Wahle rzekomo przysłał jako posiłki. Ludzie wędrowali chwiejnym krokiem w wieczornym upale. Wyglądało na to, że niemal żaden z nich nie jest w stanie iść o własnych siłach, a połowa miała gorączkę. Pod wieloma względami był to poruszający widok. Oscar się zatrzymał i patrzył na nich, choć nawet nie przyszło mu do głowy, by zrzucić z pleców dwudziestopięciokilogramowy pojemnik z hipopotamim tłuszczem. Przeczuwał, że patrzy na coś ważnego, to nie była tylko dzielność i wytrwałość niemieckich żołnierzy, nie tylko braterstwo, to, że biali mogli się wesprzeć na czarnych i na odwrót. Zobaczył coś bardziej niepokojącego. Przez cały ten czas walczyli z chorobami, które były o wiele groźniejszym wrogiem niż Anglicy. Często żartowali, że choroby są ich sojusznikiem, ponieważ niemiecka opieka
zdrowotna jest tak wyraźnie lepsza od angielskiej. Wystarczyło tylko przez jakiś czas iść śladami dowolnego angielskiego oddziału, by zrozumieć, na czym polega różnica. Wszędzie widziało się hieny uciekające od na wpół zjedzonych ludzkich trupów. Angielskie wojska ponosiły straszliwe straty i nie miały już sił ani czasu, by grzebać zmarłych. Gdyby tylko Niemcom udało się wytrwać, Anglików pokonałaby sama Afryka. Tak w każdym razie wmawiano sobie w Schutztruppe. Jednak tego wieczoru Oscar zobaczył coś innego. Wyglądało to źle: jakby Afryka miała pokonać również Niemców. I prawdopodobnie to właśnie pojął Paul von Lettow-Vorbeck, gdy ze swoimi głównymi siłami połączył się z pułkiem, do którego tymczasowo przydzielony był Oscar. Następnego dnia wszyscy żołnierze niemieckiego wojska mieli się stawić do inspekcji medycznej. Głównodowodzący pułkownik von Lettow-Vorbeck wygłosił krótką przemowę, w której wyjaśnił, iż to, co zamierzano teraz zrobić, było absolutnie konieczne dla przetrwania niemieckich wojsk. Każdy żołnierz, od oficera po szeregowca, biały Niemiec i czarny Niemiec, miał być poddany surowej kontroli medycznej w jednym z ośmiu punktów lekarskich, które utworzono w obozie. Ci, którzy nie przejdą badań, zostaną – oczywiście z odpowiednim zaopatrzeniem – zostawieni w obozie, reszta zaś głównych sił ruszy dalej. Pozostawieni w obozie mieli dwie możliwości. Ci, którzy byli w stanie poruszać się o własnych siłach, mogli pomaszerować do niemieckich osad Sphinxhaven lub Wiedhafen nad brzegiem jeziora Niasa, dać się zdemobilizować, a następnie podporządkować się regułom obowiązującym ludność cywilną na okupowanym terenie. Przed tymi, którzy nie mogli się poruszać, rysowała się bardziej ponura przyszłość. Mieli pozostać w obozie dla chorych, oczywiście pod opieką medyczną, a gdy zostanie on przejęty przez siły angielskie, trafić do niewoli jako jeńcy wojenni. Innych możliwości nie było. Chorzy i zdrowi musieli zostać rozdzieleni, bo w przeciwnym wypadku wojna będzie przegrana. Był 17 listopada 1917 roku i został jeszcze miesiąc, nim następna pora deszczowa da im chwilę wytchnienia, choć nie wiedzieli, gdzie wtedy będą. Gdy budowniczowie wznosili zabezpieczone przed deszczem placówki medyczne na najwyżej położonych miejscach w obozie, ludzie zaczęli się gromadzić przy tablicy ogłoszeń, aby się dowiedzieć, które jednostki, gdzie i kiedy będą badane. Sonderkommando Wernera Schönfeldta miało zacząć przechodzić przez kolejne punkty lekarskie dopiero za kilka godzin, wycofali się więc do własnego, mniejszego obozu, który rozbili na obrzeżach. Usiedli w kręgu przed namiotami – każdy z nich liczył na to, że ktoś inny pierwszy się odezwie. Na początku panowało milczenie, aż wreszcie Werner spróbował dodać im otuchy, mówiąc, że akurat w ich paczce wszyscy powinni przejść badania lekarskie i nikt tutaj nie będzie musiał się poddawać i zostawać jeńcem wojennym. Wydawało się bardzo prawdopodobne, że major ma rację. Jeśli by się nad tym
zastanowić, żyło im się lepiej niż żołnierzom w innych oddziałach. Przez większość czasu byli na różnych misjach zwiadowczych albo dywersyjnych, trwających od tygodnia do dziesięciu dni. Nigdy nie pili skażonej wody, zawsze jedli więcej świeżego mięsa niż pozostali, zwłaszcza od czasu, kiedy Kadimba dołączył do oddziału i mieli dwóch myśliwych. Ponieważ trzymali się na uboczu, ryzyko obrzęku płuc i innego cholerstwa, które się szerzyło, było znacznie mniejsze. Oscar niepokoił się nawracającą gorączką, której przyczyn nie rozpoznano. W tej chwili był w każdym razie w dobrej formie. Kadimba już dawno temu doszedł do siebie po czasie spędzonym jako niewolnik u Anglików; dostawał wtedy tylko garść kaszy z manioku dziennie. Nie, Sonderkommando Werner na pewno będzie w pełnym składzie, gdy następnego dnia ruszą dalej, bo taki najwyraźniej był plan. Pozostawało tylko pytanie, dokąd teraz się wycofają i czy w takim wypadku ich oddział dostanie takie zadanie jak zazwyczaj: ciągnąć za głównymi siłami i zasadzać się w różnych miejscach, by ustrzelić paru angielskich oficerów. Strzał w arbuza, żartowano. Kadimba również zdobył mausera większego kalibru i zostało im jeszcze ponad sto naboi. Amunicja, której używali, była właściwie amunicją myśliwską przeznaczoną na grubą zwierzynę, półpłaszczową. Ktoś wspomniał, że to zabronione na wojnie, i żartowano o dwóch snajperach, że są zbrodniarzami wojennymi. Nazywano to „strzałem w arbuza”, ponieważ ciężki pocisk eksplodował, gdy przebijał biały angielski hełm, a cała głowa rozpryskiwała się jak trafiony arbuz. Oscar w tej chwili lubił strzelać w ten sposób, lubił patrzeć, jak ci przeklęci, pieprzeni Anglicy umierają, jak ich głowy rozbryzgują się, jak arbuz eksploduje. Podejmował nawet niepotrzebne ryzyko, dalej leżąc w zasadzce i czekając na jeszcze jedną okazję do strzału, gdy jego towarzysze już się wycofali. O ile kilka lat temu miał wątpliwości, to teraz one całkowicie zniknęły. Jedyną rzeczą, jakiej żałował, było to, że nigdy nie natrafił na żadnych Belgów. Von Lettow-Vorbeck ustalił bardzo wysokie wymagania medyczne. Albo też sytuacja zdrowotna w siłach głównych była katastrofalna. Siedmiuset Europejczyków, dwa tysiące askarysów i tysiąc tragarzy nie spełniało medycznych wymogów, by ruszyć dalej z głównymi siłami. Paul von Lettow-Vorbeck, który awansował na generała majora i nosił teraz pod szyją niebieski krzyż, w żołnierskim języku nazywany Blauer Max, dysponował obecnie siłami obronnymi składającymi się z dwustu siedemdziesięciu ośmiu Niemców, jednego Norwega, czternastu Duńczyków, tysiąca siedmiuset askarysów i trzech tysięcy tragarzy. Główny wróg, którym był obecnie południowoafrykański generał Jaap van Deventer, miał do dyspozycji, według niemieckich służb wywiadowczych, pięćdziesiąt sześć tysięcy ludzi. Według tego samego źródła mogło być jeszcze gorzej, ale Anglia wycofała pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy z hinduskich oddziałów, ponieważ mieli problemy z rewolucją w Afganistanie i powstaniem w samych Indiach – ważniejsze dla nich było jego stłumienie niż dobicie niemieckich wojsk w Afryce. Po kontrolach lekarskich wszyscy z Sonderkommando Werner zebrali się w swoim obozie, rozpalili ogień i rozdzielili kilka butelek niby-whisky, którą jakimś cudownym sposobem udało się zorganizować socjaliście Güntherowi Ernbachowi. Mieli dobre nastroje, mimo
nieoczekiwanego zdziesiątkowania głównych sił przez kontrolę medyczną. Wszyscy jednak byli zgodni co do tego, że posunięcie dowództwa jest słuszne: trzeba zebrać zdrowych w jednostkach bojowych. Byli również dumni z tego, że nikt z ich oddziału nie został odrzucony przez rygorystycznych niemieckich lekarzy. W miarę jak pili, czuli się coraz bardziej podniesieni na duchu, ich twarze stawały się coraz weselsze, zupełnie jakby siedzieli przy ognisku i snuli opowieści o polowaniach. Oscar przez cały czas był językowym pomostem między mówiącymi w suahili i po niemiecku. Najśmieszniejsza była historia o dwóch angielskich oficerach, którzy zmusili swoich askarysów, by podkradli się od flanki, śpiewając przy tym pieśń marszową King’s African Rifles: Tipperari mbali sana sana! Ich jednostka czekała tam ukryta, dobrze ufortyfikowana na zboczu. A w dole, wzdłuż wyschniętego koryta rzeki, w biały dzień, wróg maszerował w ich stronę, śpiewając, że daleka jest droga do Tipperary. Co w zasadzie było zresztą prawdą. Jednak głupota Anglików, by zaatakować z zaskoczenia, podchodząc Niemców od flanki, drogo ich kosztowała. Oczywiście rozkaz, by śpiewać pieśń bojową, wydano po to, by podnieść morale żołnierzy. Oscar i Kadimba, którzy mieli karabiny o dalszym zasięgu niż pozostali w ich oddziale, wbrew rozkazom pierwsi otworzyli ogień i ustrzelili trzy arbuzy, bo w oddziale było tylko trzech angielskich oficerów. Potem Oscar stanął w bardzo widocznym miejscu i wrzasnął w suahili, że teraz angielscy imperialiści dostali to, na co sobie zasłużyli, a wszyscy towarzysze askarysi mają pięć sekund, żeby się wycofać. I to zadziałało! Werner z początku był zły, lecz szybko odpuścił w obliczu komizmu tego wydarzenia, a teraz, gdy znów opowiadano tę historię, wrzeszczał zachwycony: Tipperari mbali sana sana! Czarni towarzysze, którzy najwyraźniej znali tekst, natychmiast podchwycili pieśń i znów wszyscy wybuchnęli śmiechem. A potem przez długi czas się nie śmiali. Następnego dnia ruszyli na Portugalczyków na południe. To było logiczne, potrzebowali zapasów i musieli się zaopatrzyć przed porą deszczową, a przecież wszyscy wiedzieli, że Portugalczycy są najgorszymi żołnierzami, jakich Bóg stworzył, o ile Bóg stworzył żołnierzy. Odkąd Portugalczycy przystąpili do wojny po stronie Anglii, Paul von Lettow-Vorbeck wykorzystał najpierw maszerujące portugalskie główne siły, a potem bazy w głębi ich terytorium w Mozambiku, by uzupełnić swoje zapasy. Mówiło się, że Max Loof, były dowódca krążownika „Königsberg”, jako pierwszy odkrył dobre strony tego, że Portugalia przystąpiła do wojny. Pod koniec ubiegłego roku, późnym listopadowym wieczorem zbliżył się do portugalskiej fortecy Newala. Miał co prawda w swoim oddziale kilkuset ludzi, jednak twierdza wydawała się zbyt dobrze broniona. Rozbił zatem obóz na noc, zamiast przystąpić do ataku. Oddano jedynie parę strzałów, by uświadomić Portugalczykom, że są oblężeni. Następnego ranka okazało się, że Portugalczycy uciekli bez walki i zostawili wszystko: pojazdy, konie, muły, sto tysięcy naboi, leki, prowiant, jednym słowem wszystko, w co zaopatrzyli ich Anglicy. Stary kapitan marynarki wygrał ważną bitwę na lądzie po tym, jak kazał oddać pół tuzina strzałów!
Wydawało się rozsądne, by udać się na południe i zaopatrzyć w portugalskie zapasy, zanim pora deszczowa uniemożliwi prowadzenie wojny. A skoro szli na południe, znajdą się na nowych obszarach z muchami tse-tse. To również była pewna zaleta, ponieważ w tym momencie głównym wrogiem były południowoafrykańskie wojska, które próbowały prowadzić wojnę tak samo jak u siebie – przy użyciu kawalerii. Wkrótce nie będą mieli już żadnych koni. Podczas marszu w stronę granicznej rzeki Rovuma Sonderkommando Werner szło na czele, kilometr przed głównymi siłami. Ich zadanie było proste i jasne. Mieli wyszukiwać odpowiednią drogę i zostawiać po sobie wyraźne ślady, by główne siły mogły podążać za nimi. W przypadku natrafienia zaś na wrogie patrole, mieli przeżyć. I faktycznie, gdy zaczęli zbliżać się do granicznej rzeki, natknęli się na kompanie południowoafrykańskiej kawalerii. Na szczęście pierwsi odkryli wroga i mogli zastawić pułapkę. Mieli nawet czas, żeby zmontować karabin maszynowy, a potem po prostu czekali na wroga. Zanim dowódca wrogich sił skapitulował, wybili połowę południowoafrykańskiego oddziału. Oficer, który wywiesił koszulę jako białą flagę, nie miał angielskiego tropikalnego hełmu, lecz kapelusz z szerokim rondem, podobny do tego, jaki nosił Oscar. Potem Oscar żartował z Kadimbą, że w przeciwnym razie, niestety, byłby to kolejny strzał w arbuza, mimo białej flagi. Rozbroili ludzi, którzy przeżyli – sądząc z wyglądu i mowy wszyscy byli Burami – rozsiodłali ich konie, a następnie je spętali. Konie oczywiście nie przeżyją na tym obszarze z muchami tse-tse, ale mogły się przecież przydać jako jedzenie. Wysłali gońca, by złożył raport głównym siłom, a Kadimba i Oscar sami ruszyli dalej w stronę rzeki, ale nie natknęli się na inne wrogie siły. Gdy wrócili do swoich, rozbili obóz w oczekiwaniu na resztę wojsk. Nie wiedzieli, co powinni zrobić z jeńcami. To były przecież dodatkowe gęby do wyżywienia. O tym musiał zadecydować dowódca. Werner wydał rozkaz, by kilku z wziętych do niewoli Burów, którzy siedzieli spędzeni w grupkę pod palmą pośrodku obozu, uwolnić, by mogli się zająć swoimi rannymi. Wyjaśnił, że Niemcy nigdy nie zabijają jeńców wojennych. To było angielskie barbarzyństwo. Gdy główne siły dotarły na miejsce, von Lettow-Vorbeck postanowił, że wypuści Burów, gdy tylko pochowają swoich zabitych. Miano im jednak odebrać buty, by jak najbardziej opóźnić ich połączenie się z głównymi siłami. Nakazali im też zabranie rannych. Oficerowie z południowej Afryki mogli zatrzymać swoje służbowe rewolwery do obrony przed hienami i innymi zwierzętami atakującymi ludzi. Potem pozostało już tylko życzyć im szczęścia – wielu Burów przyzwoicie mówiło po niemiecku. Rozstali się, oddając sobie nawzajem honory. Wkrótce potem główne siły niemieckie w liczbie dwóch tysięcy ludzi przekroczyły graniczną rzekę Rovuma w miejscu, w którym była co prawda na siedemset metrów szeroka, lecz
woda w najgłębszym punkcie nie sięgała wyżej niż do piersi. Za kilka tygodni przeprawa będzie już niemożliwa. Oscar i Kadimba musieli zorganizować patrole wypatrujące krokodyli wzdłuż długiej kolumny żołnierzy, którzy opuszczali teraz Niemiecką Afrykę Wschodnią. Niektórzy płakali, jakby opuszczali ojczyznę. Przez niemal cztery lata nie dali się pokonać, teraz jednak zostali wyparci. Przeklętym Anglikom nikt już nie stawi oporu na niemieckim terytorium. To był jeden i w tej chwili najbardziej rzucający się w oczy aspekt tego, co się właśnie wydarzyło. Drugą ważną rzecz ogłosił von Lettow-Vorbeck natychmiast, gdy tylko wszystkie siły znalazły się po drugiej stronie, w Portugalskiej Afryce Wschodniej. To był wypad, by zaopatrzyć się w niezbędne zapasy. Mieli przeciwko sobie najgorszych żołnierzy świata, jednak sprzymierzonych z Anglikami. Tak więc najpierw się zaopatrzą. Potem przeczekają porę deszczową. A następnie powrócą do Niemieckiej Afryki Wschodniej. Taki był plan. I wyglądało na to, że początek jest niezły. Już tego samego wieczoru podeszli pod portugalską fortecę graniczną Negomano i otworzyli ogień, trochę tu, trochę tam, głównie po to, by sprawdzić, czy obrońcy mają mocne nerwy. W tym czasie podciągnięto na miejsce dwa ostatnie działa artyleryjskie i ustawiano je w zasięgu wzroku. Nie otworzono jednak ognia, ponieważ pozostało im niewiele amunicji. Wojna psychologiczna zadziałała. Już następnego ranka dowódca fortecy, niejaki major Quaresma, bezwarunkowo skapitulował. Portugalskich żołnierzy, których było dwukrotnie więcej niż Niemców, rozbrojono i pozwolono im odejść. Łup był w sumie taki jak zawsze. Nowe angielskie karabiny maszynowe, dwa przenośne działa artylerii polowej, kilka tysięcy karabinów, których nie potrzebowali, dwieście pięćdziesiąt tysięcy sztuk amunicji karabinowej i tak dalej. Rozczarowali się, ponieważ zapasy żywności i leków okazały się zdumiewająco małe. Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu znaleźli ogromny zapas szampana, koniaku, piwa i whisky. Później tego wieczoru w zdobytej twierdzy z całą pewnością nie było ani jednego trzeźwego niemieckiego żołnierza, czy to czarnego, czy białego. Gdyby wtedy dotarła angielska ekspedycja z odsieczą, wojna mogłaby się nagle i nieprzyjemnie dla niemieckich oddziałów skończyć. Anglicy doprawdy mieli dziwne priorytety, jeśli chodziło o zaopatrywanie swoich sojuszników. W kolejnych tygodniach opanowywali jeden po drugim portugalskie posterunki graniczne i zdobywali kolejne działa artyleryjskie, karabiny maszynowe i milion naboi do karabinów i karabinów maszynowych. Gdy nadeszły deszcze, bezpieczni obozowali na płaskowyżu Makonde i obchodzili wyjątkowo zimne Boże Narodzenie. Sylwester był lepszy, zwłaszcza dla Sonderkommando Wernera Schönfeldta. Ich dowódca wcześniej uparł się, by taszczyć ze sobą dwie skrzynie szampana z pierwszej zdobytej przez nich twierdzy w Negomano. O wojnie w Europie nic nie wiedzieli – nic o niej nie słyszeli przez ostatnie pół roku.
Siły niemieckie pozostały na portugalskim terytorium przez większą część 1918 roku, ponieważ ta strategia miała wiele zalet. Niemcy zawsze wygrywali drobne potyczki i łatwo zdobywali portugalskie twierdze, a gdy Portugalczycy wysyłali posłańców, by poprosić o pomoc Anglików, czasami umyślnie ich przepuszczali, by potem zastawić pułapkę na przybywające z odsieczą siły. Trzeciego lipca Kempner i von Ruckteschell wybili takie posiłki, złożone z portugalskiego batalionu i dwóch angielskich kompanii. Generał Gore-Browne, który poprowadził swoich ludzi na śmierć, należał do nielicznych, którzy przeżyli, ponieważ ukrył się daleko na tyłach własnych oddziałów. Znaleziono go i wzięto do niewoli, lecz wkrótce go wypuszczono, bo nie było co robić z angielskimi jeńcami, nawet w stopniu generała. Anglicy nie mieli niemieckich jeńców, na których można by ich wymienić. Wydawało się, że mogliby tak to ciągnąć w nieskończoność. Trudny, silnie pagórkowaty i porośnięty lasami teren znacznie utrudniał prowadzenie wojny posiadającym przewagę liczebną angielskim siłom. Wróg nigdy nie wiedział, gdzie czeka na niego zasadzka, jego pojazdy mechaniczne się tu nie sprawdzały, a konie padły. Przez ponad pół roku Sonderkommando Werner miało wciąż to samo zadanie. Podążali za głównymi siłami, umacniali się na pozycjach, maskowali i czekali. Jeśli okazywało się, że ich śladami podążał mniejszy wrogi patrol, próbowali go zniszczyć. Jeśli wrogie siły miały dużą przewagę, zabijali tylu angielskich oficerów, ilu byli w stanie, a następnie się wycofywali. To była bardzo skuteczna taktyka. Przy każdej takiej mniejszej potyczce wróg musiał się zatrzymać i wzywać kolejne jednostki zwiadowcze, by próbowały się dowiedzieć, czy to tylko nieliczny oddział strzelców wyborowych, czy też główne siły niemieckie. Tak więc z militarnego punktu widzenia sytuacja była dobra. Jednak z politycznego już nie. Ponieważ wojna wkrótce mogła się skończyć, a w chwili jej zakończenia siły von Lettow-Vorbecka powinny się znajdować na niemieckim terytorium. Wyjaśnił im, dlaczego muszą wracać do domu, bez względu na to, jaką taktyczną przewagę dawało im pozostawanie na południu w Mozambiku. Powrót był trudny, ponieważ wybuchła epidemia ospy i grypy z wysoką gorączką i ostrym kaszlem. Każdego dnia musieli grzebać zmarłych. Przez cały ten okres Sonderkommando Werner działało daleko na tyłach, osłaniając odwrót swoimi precyzyjnymi akcjami wymierzonymi w ścigające ich angielskie i południowoafrykańskie jednostki. Im dalej zagłębiali się w obszar Niemieckiej Afryki Wschodniej, tym łatwiejszy stawał się teren dla południowoafrykańskiej kawalerii, która teraz mogła rekwirować nowe konie. Oscar i Kadimba musieli powrócić do taktyki strzelania tylko do wierzchowców. Oscar zaczął się czuć bardzo zmęczony, nie fizycznie, lecz psychicznie. Leżał w zasadzce, we właściwym miejscu i czekał, on i Kadimba oddawali po kilka strzałów i się wycofywali, i tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Zaczęło mu się wydawać, że to nierzeczywiste i że to raczej zły sen niż kwestia życia lub śmierci. Zostało im w sumie siedemnaście naboi do mauserów kaliber 10,2 mm i wkrótce będą musieli strzelać z karabinów
o mniejszym kalibrze, których używali wszyscy pozostali. Wydawało mu się, że minęła wieczność, od chwili gdy szedł pieszo z Rufiji do Dar es-Salaam z ciężkim plecakiem wypełnionym trzystoma nabojami. Ponieważ on i Kadimba zużyli do tej pory ponad dwieście osiemdziesiąt naboi, znaczyło to, że zapełnili cały cmentarz Anglikami i ludźmi z południowej Afryki. A jednak to się nigdy nie kończyło. Z tego, co pamiętał, miał kiedyś jakieś powody, by brać udział w tej wojnie, ale nie potrafił sobie przypomnieć jakie. Zemsta? Tak, ale jak bardzo bezsensowne się to wydawało po wszystkich tych latach. Niemcy przeciw barbarzyństwu? Nawet jeśli to ciągle było prawdą, nie potrafił już sobie wyobrazić, że kiedyś tak myślał. Przetrwanie? Zabić albo zostać zabitym? Pewnie tak, ale nawet ten wybór zaczynał mu obojętnieć. O co właściwie miał się bić? Wszystkiego, dla czego żył w Afryce, już nie było. Wszystkiego, co kochał. Aishy Nakondi nie było. Dzieci nie było. A to, co zbudował, sam potem zniszczył. Oczywiście po zwycięstwie można to było odbudować. Ale również ta myśl nie dawała mu żadnej radości, czuł się tak, jakby nie miał już nawet sił, by pragnąć zwycięstwa, tego ciągle wspominanego mirażu szczęścia. Jego potworne zmęczenie, niczym przemoczony od deszczu szary żołnierski koc, zakrywało wszystko, o czym próbował myśleć. On i Kadimba leżeli ukryci, na wpół drzemiąc w południowym upale, przy drodze używanej przez dwa południowoafrykańskie oddziały. Tym razem zadanie polegało na tym, by spróbować wziąć w niewolę któregoś z posłańców na motocyklu – łącznicy jeździli pomiędzy dwoma południowoafrykańskimi pułkami. Niemieckie siły desperacko potrzebowały informacji o ruchach wroga. Był niemal zawiedziony, gdy Kadimba obudził go z drzemki i wskazał mu dość długi widoczny odcinek poniżej, w rzadko porośniętym lesie. I faktycznie, w czerwonej chmurze pyłu zbliżał się w ich stronę motocykl z koszem, mozolnie przedzierając się między skalnymi blokami i korzeniami drzew na drodze. Oscar westchnął, wziął karabin i oparł go o twardą czerwoną ziemię przed sobą. W takich sytuacjach nie czuł już żadnego podekscytowania, tylko to trudne do wyjaśnienia znużenie. Kadimba jakby zdawał sobie sprawę z jego nastroju i zaproponował, żeby tylko zatrzymali samotnego motocyklistę, a potem po prostu skonfiskowali mu motor, żeby łatwiej dotrzeć do swoich. Oscar kiwnął głową, podźwignął się na kolana i zażartował, że ich naboje robią się coraz cenniejsze. Jeden południowoafrykański żołnierz mniej czy więcej nie robił już żadnej różnicy; to jego depesze mieli przecież przechwycić. W miejscu, gdzie urządzili zasadzkę, teren lekko się wznosił, więc motocykliści musieli
tam zwalniać. I wtedy do nich strzelali. Oscar wyszedł na drogę, gdy łącznik znajdował się jakieś piętnaście metrów od niego, i wyciągnął rękę, nakazując mu się zatrzymać. Za jego plecami Kadimba uniósł karabin. Motocyklista najpierw w przerażeniu zaczął zjeżdżać z drogi, ale zatrzymał pojazd tuż przed nimi, wyłączył silnik i uniósł ręce do góry. Był drobnej postury i wydawał się bardzo młody. – Trzymaj ręce w górze i zsiadaj! – rozkazał Oscar. – A to dlaczego? – spytał ze zdziwieniem chłopak, zdejmując okulary i ukazując dwa duże, białe kręgi na pokrytej czerwonym kurzem twarzy. Wydawał się zdezorientowany, ale w każdym razie mówił po niemiecku. – Dlatego, że jesteśmy z niemieckiej Schutztruppe, a ty jesteś południowoafrykańskim żołnierzem – odparł Oscar. Poirytowany tym głupim pytaniem uniósł groźnie karabin. Chłopak natychmiast usłuchał, niezgrabnie zsiadł z motocykla z rękoma w górze i stanął niemal na baczność, wciąż trzymając ręce nad głową. Wyglądało to komicznie, a może nawet poruszająco. – Gdzie masz depeszę? – spytał Oscar. – Tam! – odparł chłopak, wskazując jedną rękę na kosz, ale szybko wrócił do poprzedniej pozycji, z obiema rękoma uniesionymi do góry, tuż przy uszach. Wyglądał bardziej na zdziwionego niż przestraszonego. – Ale... chyba nie chcecie wziąć moich depeszy? – chłopak zaprotestował z taką naiwnością, że człowiek raczej miał ochotę się uśmiechnąć, niż wpaść w jeszcze większe poirytowanie. – Ależ tak – poinformował go Oscar. – Możemy nawet puścić cię żywego, ale musisz być gotowy na to, że będziesz wracać do bazy na piechotę. – Ale wojna się przecież skończyła! – zaprotestował chłopak, z wahaniem opuszczając ręce. – Chyba wiecie, że od dwóch dni obowiązuje zawieszenie broni? Wszystkie myśli w głowie Oscara nagle się zatrzymały. Gdy Kadimba poprosił o tłumaczenie, powtórzył tylko mechanicznie słowa w suahili. „Wojna się skończyła”. Upłynęła chwila, nim otrząsnął się z odrętwienia. Chłopak musiał to zauważyć po jego reakcji i zrozumieć, że oni nic nie słyszeli o końcu wojny. – Mam tu w motocyklu telegramy informacyjne i depesze o wszystkim, co się zdarzyło w ostatnim tygodniu – powiedział z zapałem chłopak. – Wszystko. Chcieliśmy poinformować o tym szczegółowo nasz sąsiedni pułk, bo wiedzą tylko tyle, że jest zawieszenie broni. Gdy Oscar przetłumaczył to Kadimbie, w odpowiedzi zobaczył tylko uśmiech i powątpiewające kręcenie głową. Kadimba zarzucił karabin na ramię i rozłożył ręce. – No to zabieramy chłopakowi papiery i jak najszybciej bierzemy je do bazy – stwierdził.
Oscar się zastanawiał. Kadimba miał oczywiście rację. – Jak się nazywasz, młody człowieku? – spytał, jakby prowadził zwyczajną rozmowę. – Piet Jungs! Sierżant z 1st South African Mounted Brigade, panie kapitanie! – odparł chłopak i wyprężył się, jakby stał przed własnym oficerem. Musiał być spostrzegawczy, bo zauważył nowe oznaczenie stopnia Oscara. – Dobrze, Piet! Zrobimy tak: bierzemy twoje depesze. Konfiskujemy je po prostu, bo nam Niemcom dużo bardziej przydadzą się te informacje niż twoim kolegom z drugiego pułku. Wrócisz do swojego dowódcy i złożysz raport o tym, co się stało. Zrozumiano? – Zrozumiano, panie kapitanie! – Świetnie. Zostaw dokumenty i jedź ostrożnie w drodze powrotnej. Odebrali od niego grubą, brązową skórzaną aktówkę, sprawdzili kosz, by się upewnić, że nie ma tam żadnych ukrytych dokumentów, a potem żartobliwie zasalutowali młodemu mężczyźnie, gdy nerwowo odpalał motor i z pewnym trudem zawrócił na drodze, ruszając z powrotem do swoich. – W najgorszym przypadku będziemy mieli za jakąś godzinę całą kompanię strzelców na głowie – mruknął z niezadowoleniem Kadimba. – Nie, raczej nie sądzę – odparł z namysłem Oscar. – Myślę, że chłopak mówił prawdę. W przeciwnym razie musiałby być naprawdę niesamowitym aktorem. Wojna się skończyła, tak właśnie myślę. I dlatego południowoafrykańskie oddziały nie ruszą za nami. – On będzie u swoich za godzinę, a za kolejną godzinę oni mogą być tutaj i podjąć pościg – stwierdził Kadimba. – Tak, ale mamy wobec tego dwugodzinną przewagę, a za cztery godziny będzie ciemno. Ziemia jest twarda, nie zostawiamy prawie żadnych śladów, a nas dwóch przecież nigdy nie złapią – odparł beztrosko Oscar, wpychając teczkę do plecaka Kadimby i zarzucając karabin na ramię. Bez pośpiechu ruszyli przez otwarty teren, a potem weszli w gęstniejący las, gdzie na wszelki wypadek kilka razy zmienili kierunek, aby zmylić ewentualny pościg. Następnie ruszyli ku zachodzącemu słońcu. Kadimba w końcu dał się przekonać, że to nie jest pułapka i że ten żołnierz nie dał się wziąć w niewolę umyślnie, by przekazać fałszywe informacje. Po pierwsze, argumentował Oscar, nie było przecież żadnej gwarancji, że ten rzekomo tak zręczny aktor coś takiego by przeżył. Gdy przechwytywali posłańców wroga, zazwyczaj po prostu do nich strzelali. A poza tym przegrywająca strona powinna zacząć zachowywać się ostrożniej i przestrzegać wszystkich praw wojennych. Przecież żaden z tych skurczybyków nie chce chyba trafić przed niemiecki trybunał wojenny za pogwałcenie zawieszenia broni?
Ponieważ Oscar nie potrafił wyobrazić sobie nic innego, wychodził z założenia, że Niemcy za sprawą lepszej technologii i lepszych żołnierzy w końcu wygrali wojnę. Do takiego samego wniosku doszedł von Lettow-Vorbeck, gdy następnego ranka przekazali sztabowi teczkę z południowoafrykańskimi depeszami. Dowódca uważał, że główne siły muszą teraz jak najszybciej udać się do Dar es-Salaam, by tam przyjąć kapitulację cudzoziemskich żołnierzy. O ile ci nie postanowią podkulić ogonów i rozpierzchnąć się na wszystkie strony, by uciec z kraju. Ale w każdym razie i tak musieli ruszać do Dar es-Salaam. Najpierw jednak przestudiują te wielkie nowiny. Upłynęły ponad dwie godziny, nim pokazał się któryś z wyższych oficerów sztabu. Paul von Lettow-Vorbeck wyszedł jako pierwszy z namiotu dowództwa i rozkazał trębaczowi, by wezwał wszystkich na zbiórkę. Jego twarz była kompletnie blada. Po zaledwie kwadransie całe wojsko stało na równym, porośniętym trawą terenie przed obozem, było ich przecież w tej chwili co najwyżej tysiąc siedmiuset. W szeregach krążyły wesołe plotki. Jednak wyraz twarzy von Lettow-Vorbecka nie wróżył nic dobrego, a oficerowie sztabu stojący w szeregu za jego plecami wydawali się równie powściągliwi i ponurzy jak ich dowódca. Wygłosił bardzo krótką mowę. To, co powiedział, było całkowicie jasne i bezlitosne. Od tygodnia w wielkiej wojnie w Europie obowiązywało zawieszenie broni. Obejmowało ono również wszystkie walczące jednostki w innych częściach świata. Niemcy przegrały wojnę i były teraz republiką. Cesarz Wilhelm II zbiegł do Holandii, gdzie udzielono mu azylu politycznego. Alzacja i Lotaryngia należały teraz zgodnie z warunkami kapitulacji do Francji. Nadrenia była okupowana przez obce wojska. Jeśli chodzi o Schutztruppe, to pozostawała tylko jedna kwestia. A mianowicie, którym wrogim siłom poddać się przy kapitulacji. Sztab zdecydował, że chociaż południowoafrykańska brygada znajdowała się najbliżej, poddanie się jej byłoby niegodne ze względu na skład niemieckich wojsk. Jak wiadomo, w siłach południowoafrykańskich nie służyli askarysi, ponieważ w Związku Południowej Afryki Południowej uważano, że czarni nie mają prawa nosić broni. W związku z tym po wzięciu do niewoli nie byliby traktowani jak jeńcy wojenni, lecz jak niewolnicy. Dlatego też sztab sprawdził, która z angielskich jednostek stacjonowała najbliżej. Mieli się tam udać bez dalszej zwłoki. I to wszystko. W prawo zwrot, w lewo zwrot, marsz! Generał odwrócił się na pięcie i odszedł, a wszyscy wysocy rangą oficerowie ruszyli za nim. Na polu przed obozem stały jak sparaliżowane pozostałości niemieckiej armii w Afryce, nigdy nie pokonane. Planowanie trasy zajęło dwa dni. Mieli maszerować w kolumnie, w wojskowym szyku, pod białą flagą, chorągwią Schutztruppe i niemiecką flagą, w stronę Bismarckburga nad jeziorem Niasa. Przed miastem skręcą na południe, przekroczą północną granicę Rodezji i poddadzą się
angielskiej jednostce w Abercorn. Wcześniej wyślą posłańców, aby uprzedzić Anglików. Ważną kwestią przed wyruszeniem było zadbanie o sprzęt. Wszystkie mundury powinny zostać naprawione i wyprane. Mieli zabrać ze sobą jedynie prowiant i leki przewidziane na trasę, jaką planowali pokonać. Żadnych nadwyżek amunicji. Poza tym każdy żołnierz miał we właściwy sposób nieść swoją broń. W ten sposób zakończyła się wojna dla armii Niemieckiej Afryki Wschodniej. Siedzieli, szyjąc i łatając mundury, by „stosownie” się prezentować, gdy będą się poddawać. Wśród ludzi panował dziwny nastrój, niektórych dopadło wisielcze poczucie humoru i żartowali o niemieckiej pedanterii albo też o drobnomieszczaństwie, jak ironizował bezpośredni dowódca Oscara, obecnie major Günther Ernbach. Był jedynym z ich jednostki, który miał dobry humor, ponieważ gdy udostępniono całkowitą treść depesz informacyjnych, dowiedział się, że już w ubiegłym roku w Rosji wybuchła rewolucja socjalistyczna. Twierdził, że to najważniejsza wiadomość ze wszystkich i że świat zmieni się teraz tak bardzo, że wynik tej wojny światowej wkrótce będzie się wydawał bez znaczenia. Zaczął się zachowywać niemal wrogo w stosunku do towarzyszy, ale nikt nie miał już nawet sił, by się z nim kłócić. Klęska Niemiec za bardzo ich wszystkich przytłoczyła. W ciągu tych dwóch dni przygotowań większość młodszych oficerów, w tym również Oscar, została wezwana na indywidualne rozmowy z głównodowodzącym von Lettow-Vorbeckiem. Oscar spodziewał się, że zobaczy złamanego człowieka, ale bynajmniej tak nie było. Głównodowodzący zachowywał się tak, jakby kapitulacja była tylko jednym z wielu militarnych obowiązków podczas wojny, jakby również w tej kwestii należało po prostu postępować zgodnie z regulaminem. Generał sprawiał wrażenie odprężonego, gdy spotkali się w namiocie dowództwa. Prezentował się równie elegancko, jakby właśnie wyszedł ze spotkania sztabu w Berlinie. Jego nowe czarne buty (po jakimś portugalskim pułkowniku) były wypolerowane, mundur miał wyprasowany, jakkolwiek mu się udało to zrobić, a pod jego szyją widniał Blauer Max – poza tym nie przypiął żadnych medali. – Proszę usiąść, proszę wygodnie usiąść, kapitanie Lauritzen! – powiedział przyjaźnie, gdy już sobie oddali honory. Oscar oczywiście usłuchał, nie miał pojęcia, czego będzie dotyczyć rozmowa. Bo co tu właściwie było do powiedzenia? – Pamięta pan chyba wciąż nasze pierwsze spotkanie, panie Lauritzen? – zaczął von Lettow-Vorbeck. – Ja w każdym razie pamiętam je, tak jakby odbyło się wczoraj. To było w czasie, gdy uporanie się z niewielkim powstaniem tubylców było jedynym wojskowym zadaniem, a pan, choć był pan cywilem, bardzo zręcznie zorganizował obronę przed wrogim ich oddziałem. Pamięta pan? – Tak – przyznał Oscar. – Pamiętam to bardzo dobrze. Świat wtedy był piękny, budowałem koleje i mosty, by uczynić go jeszcze piękniejszym. A pan próbował zrobić ze mnie wojskowego. To było miłe popołudnie w restauracji Domu Niemieckiego. Siedzieliśmy przy stoliku przy oknie.
– A pan twierdził, że ma pan bardzo cywilną naturę, o ile dobrze pamiętam. – Tak, z pewnością powiedziałem coś w tym stylu. – A na początku tej wojny z jakichś humanistycznych pobudek strzelał pan tylko do koni. – Zgadza się, panie generale. Z początku strzelałem tylko do koni ścigających nas angielskich kawalerzystów. Chciałbym podkreślić, że to nie było hipokryzją. Generał zamilkł, patrzył badawczo i przyjaźnie na Oscara. Jego niewielkie wąsy jeszcze bardziej posiwiały, był szczupły i żylasty, ale nie wydawał się słaby. I najwyraźniej zachowywał spokój – sprawiał wrażenie raczej melancholijnego niż rozgoryczonego. Chociaż pewnie powinno być inaczej. – Co się potem z panem stało, kapitanie Lauritzen, tego nie wiem – ciągnął dalej z namysłem von Lettow-Vorbeck po dłuższej przerwie. – Ale coś musiało się stać. Nazwijmy to wojną. Pozostaje jednak faktem, że według zebranych raportów podczas misji dalekiego zwiadu Sonderkommando Werner zabił pan stu sześćdziesięciu trzech angielskich i południowoafrykańskich oficerów i podoficerów. Rozumie pan, co to znaczy? – Nie, panie generale. Sami straciliśmy ponad sześć tysięcy ludzi: połowa została ranna, połowa poległa. Anglicy mieli dziesięciokrotnie większe straty, z tego, co mi wiadomo. Poza tym stracili sto tysięcy tragarzy. Co w takim razie znaczy stu sześćdziesięciu trzech oficerów więcej czy mniej? – Na swój sposób naprawdę jest pan nadal cywilem! – wybuchnął generał. – Może jakimś dziwnym trafem właśnie dlatego zawsze pana lubiłem, bo mimo wszystko jest pan obowiązkowym człowiekiem. A coś takiego doceniam. Chciałbym panu coś powiedzieć o cywilnym życiu, bo jak zakładam, nie zamierza pan wrócić do Norwegii czy Niemiec, by rozpocząć błyskotliwą wojskową karierę. Mam rację? – Bez wątpienia, panie generale. – Dobrze! W takim razie chcę panu powiedzieć, że wróci pan do cywilnego życia i będzie pan mógł nadal budować mosty, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Widziałem wielu ludzi, którzy wracali z wojny, a potem żyli dalej jako cywile. Z całego serca życzę panu szczęścia. Jest tylko jedna rzecz, jaką powinien pan wiedzieć, zanim w formalny sposób okażę wdzięczność Niemiec za pańskie godne podziwu heroiczne czyny, et cetera, et cetera. – Z całym szacunkiem panie generale. Myślę, że wiem wszystko, co powinienem wiedzieć o cywilnym życiu. Mam nadzieję, że ma pan rację, jeśli chodzi o te nowe mosty. Generał zawahał się, jakby nagle zmienił zdanie, i nie zamierzał kontynuować swej myśli, czegokolwiek ona dotyczyła. W milczeniu skinął na swojego adiutanta, by przyniósł jakieś czarne pudełeczko. Postawił je na rozklekotanym biurku.
– Wciąż mam mały zapas Krzyży Żelaznych I klasy. Nie przyznaje się ich byle komu – podjął bardziej formalnym tonem. – To zresztą najwyższe odznaczenie, które ja, jako generał, mogę przyznać poszczególnym żołnierzom. Jednak pan powinien otrzymać znacznie wyższe. Przyczyny są proste. Nie potrafię sobie wyobrazić, by ktokolwiek inny, powtarzam, ktokolwiek inny z jednostek bojowych w całych niemieckich siłach zbrojnych, był w stanie samodzielnie wyeliminować stu sześćdziesięciu trzech angielskich oficerów i podoficerów. W związku z tym proszę pana, by z dumą pan to przyjął! Ostrożnie wyjął duży czarny Krzyż Żelazny – podobny, ale większy niż ten poprzedni, stwierdził Oscar – nieco sztywnym krokiem obszedł biurko, zasalutował i przypiął odznaczenie pod lewą kieszenią na piersi Oscara. Oscar stanął na baczność i zasalutował. – Myślę, że to wszystko na dziś, kapitanie Lauritzen – powiedział generał, gdy obszedł biurko, usiadł i zerknął do swoich papierów. – Niech kapitan Lauritzen przyśle tu z łaski swojej kolejnego żołnierza. Odmaszerować! – Myli się pan w ważnej kwestii, panie generale – odparł Oscar, nie ruszając się z miejsca. – Mój przyjaciel Kadimba, sierżant Kadimba z Sonderkommando Werner, zastrzelił niemal tyle samo angielskich oficerów co ja! Oscar nadal stał wyprężony na baczność i patrzył generałowi prosto w oczy. To była pełna napięcia chwila. Z początku von Lettow-Vorbeck wyglądał, jakby wpadł we wściekłość, lecz natychmiast zmienił podejście. Nim się odezwał, oblizał wargi. – Nigdy nie przestaje mnie pan zadziwiać, panie główny inżynierze i kapitanie Lauritzen, cywilu i jakkolwiek może się to panu nie podobać, bohaterze wojenny. Pouczył mnie pan, a to się nieczęsto zdarza. Ale ma pan całkowitą słuszność. Nie jesteśmy południowoafrykańskimi barbarzyńcami. Jesteśmy Niemcami. Proszę powiedzieć pozostałym w kolejce, żeby poczekali, i natychmiast przysłać tu porucznika Kadimbę! – Pan generał ma na myśli sierżanta Kadimbę? – Nie. Od tej chwili porucznika Kadimbę, drugiego strzelca wyborowego z Sonderkommando Werner. Zrozumiano? – Tak jest, panie generale! Maszerowali przez pięć dni, by dotrzeć do angielskiego garnizonu w Abercorn w północnej Rodezji. Na godzinę przed dotarciem na miejsce zrobili postój i zmienili mundury: wyrzucili szmaty, w których dotychczas szli, i przebrali się w swoje jak najlepiej połatane mundury. Dwudziesty piąty listopada 1918 roku był wietrznym, deszczowym dniem. Maszerowali przed czekającą na nich angielską komisją pod dowództwem generała brygady W.F.S. Edwardsa ubranego w czerwony paradny mundur. Oscar i Kadimba stali na samym końcu kolumny z towarzyszami z Sonderkommando
Werner, więc nie słyszeli nic z tego, co mówiono na przedzie. Widzieli, jak von Lettow-Vorbeck obiema rękoma oddał swą oficerską szablę i jak angielski generał wyraźnie odmówił jej przyjęcia. Następnie przemaszerowali powoli obok czekającej komisji, opuścili niemiecką flagę i położyli ją na ziemi. Ludzie idący za nimi odkładali karabiny na rosnący stos obok flagi oraz sztandarów pułkowych. Gdy podeszli bliżej, ktoś krzyknął do nich, że oficerowie mają prawo zatrzymać swoje służbowe pistolety oraz odznaczenia. Gdy już przekazali swoje sztandary i karabiny, zostali podzieleni na trzy kolumny – w jednej oficerowie, w drugiej biali i podoficerowie, a w trzeciej askarysi i tragarze. Kazano im przejść do trzech wcześniej przygotowanych namiotowych obozów. Gdy Oscar i Kadimba dotarli do punktu, w którym ich rozdzielano, na chwilę powstał chaos, ponieważ angielscy żołnierze chcieli zapędzić Kadimbę do kolejki dla askarysów. Oscar interweniował w trochę nieopanowany sposób swoim kiepskim angielskim, wskazał na oznaczenia stopnia Kadimby i zaczął krzyczeć, że „ten człowiek oficer”. Nieporozumienie szybko i uprzejmie wyjaśniono. Takie to było proste, skapitulować. Anglicy zachowywali się uprzejmie i z szacunkiem, nawet wobec Kadimby, gdy już zrozumieli, że nie tylko jest oficerem, lecz również że został odznaczony Krzyżem Żelaznym I klasy. Zaskoczyło ich, że Anglicy pozwolili wszystkim niemieckim oficerom zatrzymać odznaczenia. Burowie nigdy by tego nie zrobili, a już zwłaszcza nie wobec Kadimby. Podczas transportu łodziami na północ jeziora Niasa i Tanganika, w chłodnej bryzie, która niemal całkowicie łagodziła listopadowy upał, dużo rozmawiali o tych dziwnych Anglikach. Wysadzono ich na ląd w Kigomie, a dalej przetransportowano koleją do Tabory, gdzie wszystkich oficerów oddzielono od askarysów. Wielu mężczyzn płakało. Byli wśród nich tacy askarysi, którzy walczyli w niemieckiej armii ponad piętnaście lat. Znów powstało pewne zamieszanie wokół Kadimby. Jednak również tym razem stanęło na tym, że miał się udać z pozostałymi niemieckimi oficerami do Dar es-Salaam. Myśleli, że stamtąd przewiozą ich do jakiegoś obozu dla jeńców wojennych, ale tak się nie stało. Niejaki generał Shepphard, również w paradnym mundurze, powitał grupę oficerów – teraz niecałą setkę ludzi – na stacji kolejowej i odeskortował ich osobiście na białym koniu – jakkolwiek to zwierzę trafiło do Dar es-Salaam – do portu. Tam czekał na nich SS „Transvaal”, gotowy do natychmiastowego wypłynięcia do Europy. Po raz trzeci powstało zamieszanie wokół Kadimby, który nie chciał wejść na pokład. Oscarowi udało się zejść na nabrzeże z Güntherem Ernbachem, który dobrze mówił po angielsku, aby wyjaśnić sytuację. Kadimba był niemieckim oficerem. Jednak jego dom był tutaj, w Tanganice, a nie w Niemczech. I znów Anglicy okazali się zdumiewająco uczynni. Odebrali Kadimbie niemiecki mundur i insygnia i już był wolnym człowiekiem. Upłynęła chwila, nim
z pomocą dwóch złotych monet, które Oscarowi udało się przemycić w pustym pasie na naboje, załatwili tę sprawę. Gdy Oscar obejmował przyjaciela na nabrzeżu, musiał bardzo się starać, by nie wybuchnąć płaczem, a Kadimba powiedział, że to tak samo jak wtedy, gdy żegnali się poprzednio. Może już nigdy się nie zobaczą, ale zawsze będą razem. Potem się odwrócił i nie oglądając się za siebie, odszedł w swoich sandałach i białym afrykańskim diszdaszu w stronę stacji kolejowej. Miał rodzinę, do której mógł wrócić, bo tam, na północ, Belgowie nigdy nie dotarli. Niemieckich oficerów upchnięto dość ciasno w drugiej klasie. Oscar zorientował się po kole ratunkowym, że SS „Transvaal” to w rzeczywistości SS „Feldmarschall”, na którym kiedyś, wieki temu, opłacił salon pierwszej klasy. Niemal dla żartu odnalazł kapitana i swym łamanym angielskim złożył zażalenie. Niewiele mu z tego przyszło. Wydawało mu się, że z długich wyjaśnień zrozumiał, iż całe mienie niemieckie w Afryce Wschodniej zostało skonfiskowane, zgodnie z nowym prawem o przejęciu własności wroga. Dotyczyło to wszystkiego, kolei, domów, portów, a nawet browarów. Podczas rejsu przez Morze Czerwone i Kanał Sueski po raz pierwszy od udanej akcji w Negomano pili prawdziwą angielską whisky. Günther marudził cały czas o szczęściu, jakim była wielka rewolucja, która ich wszystkich wyzwoli – kiedyś nawet Anglików, Belgów i mieszkańców południowej Afryki. Pośrodku Morza Czerwonego Oscara dopadła gorączka. Niekompetentni angielscy lekarze myśleli, że to malaria, jednak udało mu się ich przekonać, by jedynie zapewnili mu dużo wody. I najlepiej dali również leki na dezynterię. Tego jednak oczywiście nie mieli.
XXV BERLIN LUTY–MARZEC 1919 Rewolucja została krwawo stłumiona, przynajmniej w stolicy. Socjaldemokraci i żołnierze zrobili swoje, Straż Obywatelska wyjątkowo gorliwie tropiła bolszewików i tym podobne elementy. Podejrzanych, których nie rozstrzelano na miejscu, przekazano wojsku, by egzekucje mogły się odbyć w bardziej właściwy sposób – chodziło o to, aby chociaż niektóre części tej rzezi sprawiały wrażenie zgodnych z prawem. Jednak tej formie polowania na szczury, jak nazywali tę działalność członkowie Straży Obywatelskiej, socjaldemokratyczny rząd wkrótce położył kres. Efekt był taki, że wojsko wypełniło cywilne więzienia podejrzanymi elementami. Dla naczelnika więzienia w dzielnicy Moabit sytuacja była wyjątkowo uciążliwa, i to pod wieloma względami. Musiał zmagać się z przepełnieniem, a dodatkowe baraki na dziedzińcu nie na długo wystarczyły. Poza tym miał pewną liczbę więźniów o wyjątkowo niejasnym statusie prawnym. Walther Knobe uważał, że sytuacja w jego więzieniu jest bardzo zła. Miał pewne zasady, a poza tym potajemnie był socjaldemokratą, co w jego kręgach było czymś niezwykłym. Podejrzani powinni bezwarunkowo znajdować się właśnie w więzieniu, by całkowicie zgodnie z prawem mogli zostać osądzeni. A nie gdzieś na mieście być ganiani po ulicach przez swoich politycznych przeciwników. Jednak z drugiej strony w dzisiejszych czasach wszystko stało na głowie. Jakby nie dość było, że przegrali wojnę. Na domiar złego dochodziły jeszcze strajki, bunty i próby przeprowadzenia rewolucji. Panował chaos. Albo dokładniej mówiąc, straszny chaos, bo żeby nie wiem jak się człowiek starał, nie mógł powiedzieć, że porządek na świecie został przywrócony, a już zwłaszcza w Berlinie. Walther Knobe bynajmniej nie był przeciwnikiem kary śmierci, nawet za przestępstwa polityczne. Uważał jednak, że egzekucje, o których decydowano poza prawem, bo tak brzmiała eufemistyczna nazwa tego procederu, są czymś niedopuszczalnym. Wpadł we wściekłość, gdy ktoś w rodzaju dowódcy ze Straży Obywatelskiej złożył mu wizytę i zaproponował, że na ochotnika wstąpi do plutonu egzekucyjnego. Temu człowiekowi zupełnie odbiło! Wydawał się przekonany, że wystarczy wyprowadzić na dziedziniec grupę więźniów i ich rozstrzelać, powodem zaś, dla którego tego jeszcze nie zrobiono, był jedynie brak potrafiącego strzelać personelu więziennego. Co prawda w mieście nieco się uspokoiło po tym, jak wojsko kazało przeprowadzić „pozaprawną egzekucję” Żydówki Luksemburg i tego podżegacza Liebknechta. Niemniej takie działania należało uważać za niegodne praworządnego państwa. Również niepożądane elementy miały prawo do porządnego procesu sądowego. Walther Knobe uważał, że w tej kwestii jakiekolwiek kompromisy są niemożliwe.
Teraz jednak został z ponad setką więźniów politycznych na karku, których przekazały mu władze wojskowe, a nie sąd. Według wojska niepotrzebne były nawet indywidualne akty oskarżenia. Uznano, że wszystkie „niespokojne elementy o wrogiej naturze” są zbiorowo winne. Pozostawało jednak niejasne, czego winne. Przypuszczalnie wichrzycielstwa i zdrady kraju. Zgodnie z prawem powinien był wypuścić ich wszystkich, gdy tylko przebrzmiał tupot wojskowych butów na schodach. Jednak uważał, że w tych niespokojnych czasach ta z punktu widzenia prawa całkowicie słuszna decyzja byłaby nazbyt nieostrożna. Musiał przecież myśleć również o własnej skórze. Lepiej trochę odczekać, aż sytuacja jeszcze bardziej się uspokoi. A potem ostrożnie ich wypuszczać, po kilku naraz. Pogrążył się w zamyśleniu, siedząc przy swoim biurku, i zupełnie zapomniał, że czeka go wizyta jakiegoś lekarza, który zapowiedział szczególnie ważną i „delikatną” sprawę. Delikatne sprawy zdarzały się rzadko w moabickim więzieniu. Zapewne właśnie to starannie dobrane słowo w podaniu o wizytę skłoniło Knobego, by poświęcić swój czas jakiejś postronnej osobie. Jego sekretarz ostrożnie zapukał do drzwi, wsunął głowę i niespokojnie poinformował, że doktor Lauritzen czeka już od ponad dwudziestu minut. Ku swemu zdumieniu naczelnik więzienia zobaczył, że do pokoju wchodzi kobieta, i to elegancko ubrana, bez wątpienia dama z klasą. Zerwał się z krzesła, przywitał ją najuprzejmiej, jak potrafił – bez całowania w rękę – i wskazał jej podniszczoną sofę, gdzie na przestrzeni lat siedzieli niemal wyłącznie mężczyźni. – Czym mogę pani służyć? – zapytał przyjaźnie, gdy powrócił już na swoje miejsce za biurkiem. Wzbudziła jego ciekawość. – Jestem doktor Ingeborg Lauritzen, z domu von Freital – przedstawiła się. – I tak jak panu zgłosiłam, mam do omówienia delikatną sprawę. Była spokojna i całkowicie pewna siebie, ani na chwilę nie spuściła z niego spojrzenia swych szaroniebieskich oczu. – Tak, to właśnie mnie zaciekawiło – odparł. – Cóż takiego „delikatnego” może być w tak ponurym miejscu, jakim jest Moabit? – Chodzi o jednego z pańskich więźniów, moją przyjaciółkę z dzieciństwa, niejaką Christę von Moltke – ciągnęła dalej spokojnie, jakby wymówiła pierwsze lepsze nazwisko. – Von Moltke? To przecież niemożliwe! – zaprotestował. – Nikt z tego rodu z całą pewnością nigdy wcześniej nie został osadzony w Moabicie i na pewno teraz również nie jest. To musi być jakieś ogromne nieporozumienie. – Ależ tak. Jest tak z pewnością. Może to jednak między innymi wynikać z faktu, iż
Freiherrin została osadzona w więzieniu pod zupełnie innym nazwiskiem, a mianowicie Christa Künstler. – Ach tak? W takim razie możemy natychmiast to sprawdzić – odparł, wstając, po czym wyszedł na zewnątrz do sekretarza. Po krótkiej chwili powrócił z grubym dziennikiem oprawionym w czerwoną skórę. Położył go na biurku i sięgnął po okulary do czytania. – Dlaczego baronowa nazywa się Künstler? – spytał, przesuwając palcem wzdłuż kolumn nowo przyjętych więźniów. – Baronowa raczyła obracać się w kręgach artystycznej bohemy i przypuszczam, że w tym towarzystwie jej nazwisko było nieco... niewygodne. – Tak! Mam ją tutaj – stwierdził z zadowoleniem Walther Knobe. – Mówi pani, artystycznej bohemy... Czy to jakieś opisowe określenie na politycznych aktywistów? Jeśli tak, to by sporo wyjaśniało. – Myślę, że w dzisiejszych czasach młodzi artyści na bardzo dużą skalę poświęcają się politycznym zagadnieniom – odparła ostrożnie Ingeborg. Szef więzienia miał prawdopodobnie konserwatywne poglądy. Nie okazał jednak żadnej wrogości i natychmiast zadowolił się tą niejasną odpowiedzią na niedopowiedziane pytanie, czy aresztowaną należy uważać za anarchistkę, albo nawet kogoś jeszcze gorszego. – No! – mruknął, wyraźnie zadowolony. – Znaleźliśmy pani przyjaciółkę. Co pani proponuje, byśmy teraz zrobili? – To zależy. O co jest oskarżona? – O wichrzycielstwo i zdradę kraju. – Ależ to niemożliwe! – No cóż... Chodzi o to, że żadne oskarżenia nie zostały postawione konkretnie jej. Chodzi o grupę około stu osób, które przekazało mi wojsko z poleceniem, żebym ich przechował aż do odwołania, czy coś w tym stylu. Ingeborg zwlekała z odpowiedzią. Wahała się między ofensywą a kobiecą uległością. Wybrała ofensywę. – A więc mamy tu do czynienia ze skandalem! – powiedziała nieco uniesionym głosem. – Bez wątpienia. I co Frau Doktor proponuje, byśmy wybrnęli z tego kłopotu? Znów musiała się zastanowić. Ten człowiek bynajmniej nie sprawiał wrażenia nieugiętego. I faktycznie miał na głowie skandal.
– Po pierwsze – odparła – chcę zbadać baronową, by mieć pojęcie o stanie jej zdrowia. Po drugie, chciałabym wrócić tu z nowymi ubraniami, które będą dla niej bardziej stosowne od tych, które jak przypuszczam, ma teraz na sobie. Po trzecie, proponuję, że potem ja i ona dyskretnie stąd wyjdziemy. W ten sposób unikniemy skandalu, jaki wybuchnie, gdy się rozejdzie, że baronowa von Moltke została zamknięta w Moabicie, choć nie postawiono jej nawet żadnych zarzutów. Gazety rzuciłyby się na taką historię. – W tej ostatniej kwestii ma pani oczywiście całkowitą rację – odparł. – Pod warunkiem że wszystko, co pani powiedziała, jest prawdą. Jeśli tak, to najlepiej jeszcze dzisiaj postąpimy dokładnie tak, jak pani zaproponowała, Frau Doktor. – Pod warunkiem że wszystko, co mówię, jest prawdą?! Co pan chce przez to powiedzieć, panie naczelniku? Czy usiłuje mnie pan obrazić, po tej, przynajmniej jak dotąd, kulturalnej rozmowie? Rzeczywiście poczuła się urażona. I ani trochę nie starała się tego ukryć. – Proszę mi wybaczyć, Frau Doktor, jednak w więziennictwie aż roi się od historii o śmiałych i przebiegłych ucieczkach i w moim fachu łatwo o paranoję. Ma pani coś przeciwko temu, żebyśmy przeprowadzili mały test? – Absolutnie nie. – Doskonale. Wezwę tu teraz baronową von Moltke, czyli pannę Künstler. Kiedy wejdzie do pokoju, czy mogłaby pani z łaski swojej nic do niej nie mówić, póki nie zadam jej kilku pytań? – Oczywiście. Czekali dziesięć minut i próbowali prowadzić coś w rodzaju swobodnej konwersacji. O pogodzie, drożyźnie i ucieczce rządu do Weimaru. Było to dla nich obojga równie stresujące. Gdy Christę wprowadzono do pokoju, Ingeborg zobaczyła, że tak jak przypuszczała, ma na sobie szmaty. Dostrzegła też ślady pobicia. W pierwszej chwili Christa, póki nie zauważyła przyjaciółki, była zła i zadziorna, ale potem strażnik, który ją wprowadził, musiał siłą ją powstrzymać, bo chciała podbiec i rzucić się Ingeborg w ramiona. Ingeborg próbowała dać jej znak, że sama musi milczeć. – Więzień 2213. Mam do pani kilka pytań – zaczął urzędowym tonem Walther Knobe. – Po pierwsze, kim jest ta dama, która siedzi na sofie? Christa z początku wydawała się bardzo zdezorientowana, a jej pytające spojrzenie wędrowało między naczelnikiem więzienia i Ingeborg, która kiwnęła głową, by ją zachęcić. – Ta dama to moja najlepsza przyjaciółka, Ingeborg Lauritzen, z domu von Freital, wychowana na zamku Freital i w Dreźnie, od 1907 roku zamieszkała w Norwegii –
wyrecytowała szybko Christa. – Czy taka odpowiedź wystarczy? – Wystarczy całkowicie. Przejdźmy do decydującego pytania. Kim pani jest? Christa się zawahała i spojrzała pytająco na Ingeborg, która kiwała zachęcająco głową – tak energicznie, jak tylko miała odwagę. Christa głęboko odetchnęła, wyglądało na to, że dotarło do niej, o co w tym wszystkim chodzi. – Jestem Christa Freiherrin von Moltke – powiedziała. – Ale nie z pruskiej gałęzi rodu von Moltke, lecz z saksońskiej. Czy to wystarczająca odpowiedź? – Aż nadto – przyznał Walther Knobe. Przyjaciółki rzuciły się sobie w ramiona. Ktoś, kto w ten słoneczny, lecz zimny marcowy poranek zobaczyłby dwie eleganckie damy podczas niedzielnego spaceru wzdłuż Unter der Linden, nie musiałby się wahać ani sekundy, gdyby go zapytano, którą klasę społeczną reprezentują. Ich ubiór mówił bardzo wiele: jasne kapelusze z szerokim rondem, żadnych długich czarnych płaszczy, lecz krótsze kurtki z futrzanym kołnierzem i suknie pastelowej barwy. Jednak nikt, absolutnie nikt w pobliżu, nawet gdyby mógł próbować tysiąc razy, nie odgadłby tematu ich konwersacji. – Wypiłam puchar rewolucji do dna. I smakowała krwią – podsumowała Christa. Przez wszystkie te lata wymieniły chyba setki listów i ich zdania były tak różne, że mogłyby zniszczyć nawet najsilniejsze więzy przyjaźni. Ale nie między nimi. Ingeborg była socjaldemokratką i nigdy nie mogła ustąpić w kwestii, w jaki sposób powinny zostać ustanowione rządy ludu. Dla niej istniała tylko jedna możliwość, powszechne prawo wyborcze, również dla kobiet. Christa w ostatnich latach stała się bolszewiczką. Uważała, że po pierwsze, rządy ludu można ustanowić jedynie poprzez utworzenie rady robotniczo-żołnierskiej, a po drugie, że należy ich bronić przed nieuniknionymi kontratakami burżuazji przy pomocy ludowej milicji. To właśnie tę metodę osobiście wypróbowywała, kiedy w Berlinie stłumiono rewolucję. Nie była tak niewinna, jak ten nadskakujący i kłaniający się naczelnik więzienia założył, kiedy kilka dni temu wychodziły z więzienia w Moabicie. Do zmiany zdania skłoniło ją kilka rzeczy. Po pierwsze, nieudane powstanie Związku Spartakusa, a więc próba przeprowadzenia rewolucji, pokazała, że stanowią nic nieznaczącą mniejszość. Straż Obywatelska, która ganiała ich w tę i z powrotem po ulicach, bynajmniej nie składała się z samych kapitalistów w cylindrach i bogatych junkrów. Bo w takim wypadku wielu z nich musiałoby się zatrzymać, żeby pocałować ją w rękę, żartowała.
A więc jak dotąd sprawa była prosta. Jeśli lud uciskany przez stulecia stanowił większość, to z pewnością mógł, tak jak w Rosji, przeprowadzić rewolucję. Ale nie jeśli był mniejszością, tak jak w Niemczech. Do takich ideologicznych wniosków doszła. Na zupełnie innym, kobiecym poziomie, jej żar zgasł za sprawą tego, w jaki sposób mężczyźni traktowali kobiety. Od towarzyszki Christy wymagano pewnych usług. Towarzysze, którzy znali jej społeczne pochodzenie, wydawali się czerpać z tego szczególną przyjemność, ona zaś, co irytujące, przejrzała na oczy o wiele za późno. Nawet jeśli chodziło o świadczenie usług seksualnych towarzyszom. Tak zwana wolna miłość, o której wszyscy mówili, była jedynie ideologicznym listkiem figowym, mającym ukryć tęsknotę mężczyzn za ogólną rozwiązłością. „Pan Künstler”, bo tylko tak teraz o nim mówiła, po pewnym czasie zaczął ją traktować jak trofeum i próbował wygłaszać długie ideologiczne wykłady, by przekonać ją, że wypożyczanie jej innym mężczyznom jest wspaniałomyślnym gestem solidarności. Przeprowadziła dwie nielegalne aborcje, ponieważ nie wiedziała, kim jest ojciec. Nieszczególnie bolała nad faktem, że pan Künstler był jednym z poległych. Mogło się to wydawać zimne i nieczułe, bo przecież kiedyś szaleńczo się w nim kochała. Mimo wszystko jednak, gdy uciekała z Kilonii tego cudownego lata dwanaście lat temu, była szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Przynajmniej ten bunt był słuszny. Zasadniczo. Prawda? Czy Ingeborg nie zrobiłaby tego samego krótko potem, gdyby jej ojciec dalej się upierał? – Tak, z całą pewnością – przyznała Ingeborg. – Z całą pewnością. Chodź, usiądźmy na chwilę. Mam kilka pytań. Przysiadły na wolnej, zielonej żeliwnej ławce, dość daleko od siebie, by wyraźnie zaznaczyć, że nie chcą, by ktoś się do nich dosiadał. Współcześni berlińczycy potrafili być zaskakująco obcesowi. Pytania Ingeborg nie dotyczyły już polityki, wydawało jej się, że pod tym względem ma już jasny obraz sytuacji. – Jak przeprowadzono te aborcje? Jak długo po tym krwawiłaś? – spytała prosto z mostu. – Mieliśmy tak wielu lekarzy w ruchu, że to nie był żaden problem – odparła Christa zdumiona, szeroko otwierając oczy. – Jak długo potem krwawiłaś? – Bardzo krótko i niemal wcale. Dlaczego pytasz? – W jaki sposób przeprowadzono zabieg? Chirurgicznie czy inaczej? Wiesz, że muszę cię
zbadać, ale najpierw powiedz mi, jak było. – Miło i schludnie, w klinice, co prawda nocą, ale w prywatnym gabinecie. Towarzysz lekarz wstrzyknął mi roztwór soli, właściwie to była zwykła woda, tylko oczyszczona. Tak przynajmniej mi powiedziano. – Czyli przez szyjkę macicy? – Tak, to znaczy... Tam na dole. Jeśli to się nazywa szyjka macicy, to właśnie tak. – Masz dalej normalne menstruacje? – Dobry Boże, co za temat do rozmowy! – Jesteśmy przyjaciółkami, a ja jestem lekarzem. Więc jak? – Tak, jak w zegarku, i niemal tak obficie jak wtedy, kiedy byłam nastolatką! Ingeborg pochyliła się i ostrożnie pocałowała Christę w policzek. Uśmiechnęła się, ale nic nie powiedziała. – Uważam, że kobieta ma prawo decydować o własnym ciele, i jeśli chcesz mnie za to potępiać, to proszę! Jednak jeśli będę miała... – Przestań już, kochana! – przerwała ten wybuch Ingeborg. – Niepokoiłam się o twoje zdrowie, a nie o twoją moralność. Zresztą, zasadniczo podzielam twoje poglądy i sama przeprowadziłabym te zabiegi, gdyby tak się to potoczyło. Nadal jesteś płodna, nie masz żadnych obrażeń, nie muszę cię nawet badać. Zresztą, wstrzyknięcie roztworu soli kuchennej jest najłagodniejszą metodą, jaka istnieje, o ile nie zrobi się tego za późno. Obie umilkły. Również ten wielki temat miały wstępnie za sobą, tak jak to bywa, gdy przyjaciółki spotykają się po długim czasie i muszą omówić każdą kwestię po kolei. – Chcę mieć dzieci – powiedziała Christa po długiej chwili. – Tak właśnie jest, nie mogę temu zaprzeczyć. To szczęście, które mi opisywałaś w listach, sprawia, że jestem... Nie, nie można zazdrościć najbliższym przyjaciołom. Ale to, co opisałaś, jest cudowne, i to w najgłębszym znaczeniu tego słowa. – W takim razie musisz się pospieszyć ze znalezieniem sobie mężczyzny, bo menopauza już czeka za rogiem – zauważyła Ingeborg, wygładzając fałdę sukni. – Meno... Co to takiego? – Granica, po której nie możemy już mieć dzieci. Powinnaś sobie znaleźć mężczyznę, najlepiej jeszcze dziś!
Roześmiały się wesoło i padły sobie w ramiona. I znów się roześmiały. Dzielił je jeszcze kawałek od Pariser Platz, gdzie miały się spotkać z Lauritzem i dziećmi. Umówiły się z nimi mniej więcej o tej porze. Ingeborg i Chriście ulżyło. Nawet najtrudniejsze rozmowy i tematy nie zniszczyły ich długiej przyjaźni. Ich nastroje były teraz niemal euforyczne, chichotały, śmiały się i zachowywały w taki sposób, że ludzie wokół faktycznie byliby w stanie teraz odgadnąć, o czym rozmawiały: o dzieciach, mężczyznach i domowych problemach. Ale nie tylko o tym. Mogłoby się to wydawać dziwne, ale w tej chwili zmierzały w stronę „militarystycznej” manifestacji. Ich korespondencyjne antagonizmy dotyczyły zasadniczo właśnie militaryzmu. Socjaldemokraci popierali wojnę Niemiec, posługując się argumentem, że Niemcy padły ofiarą międzynarodowego sprzysiężenia, mającego na celu nie pozwolić im stać się zbyt potężnymi. Christa i jej polityczni przyjaciele postrzegali to jako niewybaczalne oszustwo. Robotnicy z całego świata nie powinni pozwalać imperialistom traktować się jak mięso armatnie. Gdyby niemieccy robotnicy skierowali swą broń przeciw burżuazji, zamiast w swych klasowych braci, świat wyglądałby dzisiaj inaczej. Być może. Ingeborg zauważyła chłodno, że w takim wypadku Niemcy zapewne przegrałyby wojnę szybciej i z mniejszymi stratami. Jednak w sumie sytuacja byłaby taka jak dziś. W tej chwili była to jednak bezsensowna dyskusja. Przyspieszyły kroku, były chyba trochę spóźnione. Ku ich zaskoczeniu przy Brandenburger Tor aż roiło się od ludzi. Przyszły dziesiątki tysięcy, by oddać hołd jedynym niemieckim zwycięzcom w tej światowej wojnie, niemieckim oddziałom z Afryki – tej dzielnej garstce, która przetrwała i nigdy nie dała się pokonać setkom tysięcy brytyjskich i południowoafrykańskich imperialistów. Lauritz i Ingeborg błędnie założyli, że będzie to dość patetyczna impreza z niewielką grupą widzów i dlatego łatwo im się będzie odnaleźć. Teraz w tym morzu wiwatujących ludzi trochę to potrwa. Ponieważ przyszły tak późno, prawie nie widziały parady. Wydawało im się, iż rozpoznały słynnego generała von Lettow-Vorbecka jadącego na białym koniu. Za nim podążało jeszcze kilku wysokich rangą wojskowych, za nimi zaś maszerowało w paradnym szyku kilkuset ludzi w mundurach, z powiewającymi sztandarami pułków. Właściwie to ominęła je cała impreza. Nawet damy nie miały możliwości, żeby przepchnąć się w tej masie ludzi. Tam dalej ktoś wygłaszał jakąś przemowę, z której nie usłyszały ani słowa. Potem przez chwilę trwały radosne okrzyki, brawa, wiwaty i wreszcie wydawało się, że cała impreza dobiega końca.
– Niewiele tego militaryzmu – zauważyła Christa. – Skąd możesz wiedzieć? Może mówili o natychmiastowej wojnie odwetowej, nic przecież nie słyszałyśmy – odparła Ingeborg. W zamieszaniu wśród rozchodzących się ludzi Ingeborg dotarła aż do samej Brandenburger Tor. Ponieważ ona i Lauritz nie ustalili żadnego konkretnego punktu, w którym się spotkają, wydawało się logiczne, że to miejsce powinno przyjść do głowy im obojgu. Okazało się to jak najbardziej słuszne. Stał tam w przerzedzającym się tłumie, w wysokim kapeluszu i czarnym płaszczu, jak jakiś cywilny ołowiany żołnierzyk z niewielkim brzuszkiem, jaki przystoi zamożnemu człowiekowi. A przynajmniej kiedyś zamożnemu, bo Ingeborg nie miała pojęcia o dokładnym stanie ich finansów. Przy nim stały ładnie ubrane dzieci, dziewięcioletni Harald, również wyprostowany jak ołowiany żołnierzyk, Johanne, która dopiero co zaczęła chodzić do szkoły, w o wiele za cienkiej, ale oczywiście ślicznej letniej sukience, sześcioletni Karl w stroju marynarza oraz czteroletnia Rosa w grubszym, ale z pewnością praktyczniejszym płaszczyku. Wszystkie dzieci zaczęły wesoło machać, gdy dostrzegły mamę i jej najlepszą przyjaciółkę. To było sentymentalne spotkanie, ponieważ Christa nigdy wcześniej nie miała okazji zobaczyć ich dzieci. Znała je za to dobrze i szczegółowo z listów. Teraz spotkała je wszystkie naprawdę i płakała jak bóbr, tuląc je po kolei. Dzieci były trochę wystraszone tą zaskakującą bliskością dorosłej osoby, której nie znały, a tylko o niej słyszały. Podczas gdy trwała ta z punktu widzenia etykiety nieco dziwna, a poza tym zaskakująco sentymentalna ceremonia, Lauritz trzymał się z tyłu. Żeby najpierw witać się z dziećmi? Skłonił się i pocałował Christę w rękę, może nieco ironicznie, może bardziej żartobliwie niż z ironią, i oświadczył, jaka to dla niego niezwykła radość po wszystkich tych latach móc znów spotkać łaskawą panią baronową. – Zwłaszcza jeśli się uwzględni, jakie nieocenione intrygi dla nas uknułaś – dodał, by rozładować napięcie śmiechem. – To przecież w Kilonii wśród marynarzy cesarskiej floty rozpoczęła się rewolucja – odparła mu na to Christa. Lauritz uśmiechnął się niepewnie, nie rozumiał, dlaczego nawiązywała do rewolty floty w Kilonii. Ingeborg pomyślała, że ironia Christy jest bardzo śmiała. Zaległo milczenie i nikomu nie przychodziło do głowy nic, co można by powiedzieć. Stali pod Brandenburger Tor i zażenowani uśmiechali się do siebie. W ich stronę zbliżał się jakiś mężczyzna w kapitańskim mundurze, który chyba brał
udział w manifestacji. Szedł zdecydowanym krokiem prosto na Lauritza, ten zaś stał jak skamieniały i tylko patrzył. Ingeborg nie potrafiła nic wyczytać z wyrazu jego twarzy. Dwaj mężczyźni natychmiast padli sobie w ramiona i objęli się mocno, klepiąc się po plecach. Żaden z nich nic nie mówił. Gdy odsunęli się od siebie, wszyscy pozostali spostrzegli, że obaj płakali i musieli teraz ocierać łzy grzbietem dłoni. – To jest... – odezwał się Lauritz łamiącym się głosem – mój brat Oscar, który właśnie wrócił do domu z Afryki. Chciałbym przedstawić, Christa Freiherrin von... – Uch! – powiedziała Christa, wyciągając rękę do pocałowania. – Spotkaliśmy się przecież we wczesnej młodości. Ingeborg objęła Oscara i pocałowała go w oba policzki, a potem po kolei przedstawiła mu dzieci. Słabo pamiętała Oscara z czasów w Dreźnie. Ale wtedy to był młody chłopak. Ten mężczyzna tutaj, sądząc po medalach, to bohater, a poza tym właśnie tak wyglądał. Był barczysty, wyższy niż Lauritz i znacznie szczuplejszy, jego twarz znaczyły bruzdy i blizny, oczy miał niemal smutne; zapewne wiele przeszedł w życiu. Zerknęła szybko w stronę Christy i stwierdziła, że jej przyjaciółka miała takie same wrażenia, albo mówiąc językiem Christy, dokonała takiej samej analizy sytuacji. Wydawała się niemal przytłoczona. – No tak – powiedział Oscar i rozłożył ręce. – Wszystko, co mam, to ubrania, które noszę na sobie. Anglicy ukradli wszystko, co posiadałem w Afryce, więc niestety nie mogę dziś zapłacić rachunku w restauracji. – Nie masz powodu do niepokoju – zapewnił go Lauritz. – Posiadasz znaczne rezerwy w złocie w skarbcu Norske Bank w Bergen i jesteś udziałowcem trzech firm inżynierskich, między innymi Heckler & Dronier, tu w Niemczech. Będą nowe mosty, nie martw się o to, świat trzeba odbudować, potrzeba inżynierów. W dziale Dornier zastanawiamy się, czy nie zacząć produkcji samolotów. – Świetny pomysł – odparł Oscar, któremu wyraźnie ulżyło. – Jestem przekonany, że lotnictwo ma świetlaną przyszłość. Na tym ich rozmowa się urwała, ponieważ obu wydawało się nieco żenujące dyskutowanie o interesach w towarzystwie dam. To, co najważniejsze, zostało w każdym razie powiedziane i ulga Oscara była wręcz namacalna. W ciągu kilku sekund od przeświadczenia, że zupełnie nic nie posiada, przeszedł do pewności, że znów jest zamożny. W tym momencie rozmowa powinna skierować się na bardziej przyziemne tematy, takie jak chłodna wiosna czy to, do której restauracji powinni pójść. Jednak zamiast tego Lauritz nagle wziął Oscara na stronę i zaczął szeptem coś mu wyjaśniać. Wydawało się to bardzo dziwne. Oscar kiwał z namysłem głową i zerkał w stronę dzieci. Potem nagle podszedł do Haralda i pochylił się nad nim tak, że jego wielki czarny krzyż
ze srebrnym obrzeżem zawisł na wysokości oczu chłopca. – Grosskreuz des Eisenen Kreuzes! – zawołał Harald, na którym odznaczenie najwyraźniej zrobiło gigantyczne wrażenie, i pokazał na krzyż. Podekscytowany dodał: – Och, i Eisenes Kreuz Erste Klasse! Dobry Boże, pomyślała Ingeborg. Gdzie też wszyscy mali chłopcy uczą się takich rzeczy? – Zgadza się, mój drogi mały bratanku – odparł Oscar. Po niemiecku. Do tej pory rozmawiali tylko po niemiecku, było to oczywiste, ze względu na obecność Christy. Teraz jednak Oscar przeszedł nagle na norweski, ujmując Haralda za szczupłe ramiona i pytając: – Ale mój mały bystry bratanek umie też chyba rozmawiać z wujkiem Oscarem po norwesku? – Oczywiście, że umiemy mówić po norwesku, wujku Oscarze. Jestem nie tylko Niemcem, ale również Norwegiem! Powiedział to z wyraźnym akcentem z Vestlandet, w tym samym języku, w którym zadano mu pytanie. W języku, w którym nie powiedział ani słowa od dwóch lat.
SZCZEGÓLNE PODZIĘKOWANIA chciałbym skierować do czterech pisarzy, których dzieła stanowiły dla mnie nieocenioną pomoc. W 1924 roku, na długo po pobycie na pustkowiu, główny inżynier Sigvard Heber wydał swe wspomnienia w formie książki: Da Bergensbanen blev til – Fem aars ingeniørliv paa høifjeldet (książka istnieje obecnie w postaci reprintu wydanego przez Stiftinga Rallarmuseet, Finse). Dzieło Sigvarda Hebera jest unikalne, dokonał on znaczącego wkładu w historię i kulturę, a ponadto stworzył żywą, fascynującą opowieść o codziennych trudach podczas ostatnich pięciu lat budowy kolei. Jeden z moich głównych bohaterów, dyplomowany inżynier Lauritz Lauritzen, sto lat później w znacznym stopniu przejął doświadczenia swego kolegi po fachu Hebera i dokonuje nawet takich samych spostrzeżeń. Nie próbowałem w najmniejszym stopniu maskować tego ważnego źródła, wręcz przeciwnie, starałem się oddać autorowi należny mu hołd, a także przyczynić się do tego, by ta powieść narodziła się na nowo. Dobrze znana w Norwegii XX-wieczna trylogia Gunnara Staalesena z akcją osadzoną w Bergen opiera się na niesamowicie imponujących badaniach prowadzonych razem z projektantem i znawcą lokalnej historii Jo Gjerstadem. Książka tego ostatniego, stanowiąca uzupełnienie trylogii, Hundreårsboken (Gyldendal, 2000), była dla mnie istną kopalnią złota. Z pierwszej części trylogii Staalesena 1900 – Morgenröd, równie śmiało i z tych samych powodów, co w przypadku Sigvarda Hebera, zaczerpnąłem zarówno nazwiska bohaterów mej powieści, jak i poszczególne zdarzenia. Nisko kłaniam się mojemu koledze Staalesenowi. Klasyczne przedstawienie robotników w sposób, który w Szwecji nazywany jest literaturą proletariacką, zawdzięczam Bjørnowi Rongenowi i jego trylogii Toget over vidda (wydanie zbiorowe, Gyldendal, 2009). Stąd mogłem zaczerpnąć zapatrywania i poglądy klasy robotniczej, które z naturalnych przyczyn nie były tak szczegółowo przedstawione w opowiadaniach Sigvarda Hebera. Inżynierowie i robotnicy nie mieszkali przecież w tych samych barakach. Gdyby nie dzieła wspomnianych kolegów pisarzy, nigdy nie byłbym w stanie stworzyć norweskiej części mej opowieści. W najgorszym przypadku musiałbym wysłać do Afryki również Lauritza, ponieważ dziwnym trafem łatwiej sobie przyswoiłem informacje o tym kontynencie niż o Hardangervidda. Ale wówczas książka byłaby gorsza.