I ROWLAND Rowland Mallet miał wypłynąć do Europy piątego września, a że do tego czasu pozostały jeszcze dwa tygodnie, p...
9 downloads
11 Views
1MB Size
I ROWLAND Rowland Mallet miał wypłynąć do Europy piątego września, a że do tego czasu pozostały jeszcze dwa tygodnie, postanowił spędzić je u swojej kuzynki Cecilii, wdowy po bratanku jego ojca. Stwierdził, iż być może to uwolni go od zarzutu zaniedbania, często stawianego mu przez tę damę. Nie, żeby jej nie lubił; przeciwnie, darzył czułym podziwem i nie zapomniał, że na widok świeżo upieczonej małżonki kuzyna poczuł, jakby sprzątnięto mu sprzed nosa nie lada okazję; wówczas sobie poprzysiągł, że nigdy się nie ożeni. Prawda wyglądała tak, że Rowlanda Malleta, co okaże się w toku niniejszej opowieści, cechowało nad wyraz wrażliwe sumienie, a rzadkie odwiedziny paradoksalnie wynikały z tego, iż Cecilia oraz nieszczęścia, jakich doświadczyła, zajmowały nader często jego myśli. Nieszczęścia były trzy: po pierwsze, straciła męża; po drugie, straciła pieniądze, a przynajmniej lwią ich część; a po trzecie, mieszkała w Northampton w stanie Massachusetts. Niepotrzebnie go to trapiło, gdyż Cecilia była bardzo mądrą kobietą, która nie poddawała się przeciwnościom losu. Uwiła sobie czarujące gniazdko, brak pieniędzy nie spędzał jej snu z oczu, a humor na ogół dopisywał. Świadomość tego wszystkiego zdumiewała Malleta, ilekroć nachodziła go pokusa, aby się wtrącić. Dysponował czasem i środkami, ale nigdy nie miał pewności, w jaki sposób złożyć te dary na użytek Cecilii. Nie miał już ochoty poślubić kuzynki – ta zachcianka umarła śmiercią naturalną w ciągu minionych ośmiu lat – lecz niebywała bystrość jej umysłu utrudniała mu dobroczynność i udaremniała wszelkie litościwe porywy. Prędzej uciąłby sobie rękę, aniżeli wręczył Cecilii czek, mebel albo czarną jedwabną sukienkę, choć ściskało go w gardle na widok skromnych warunków, w jakich przyszło żyć kobiecie tak dumnej i obdarzonej godną podziwu pogodą ducha. Cecilia nie stroniła od sarkazmu, a jej piękny uśmiech stawał się wręcz promienny, gdy kryła w zanadrzu ostrą szpilkę. Rowland miał na uwadze, że przy nim zawsze rozpływała się w uśmiechach, i doskwierało mu niemiłe podejrzenie, że jego osoba podsyca w niej poczucie ironii losu. No cóż, czego właściwie dokonał? Uważał się za obiboka, podczas gdy ona sama szyła sobie odzież i osobiście zapewniała córeczce wykształcenie na miarę księżniczki. Tym razem jednak zjawił się dość odważnie, gdyż podróż do Europy i chęć spędzenia zimy w Rzymie stwarzały przynajmniej pozory, że wreszcie robi coś ze swoim życiem. Przybył o zmierzchu, Cecilia czekała na niego przy furtce do niewielkiego ogrodu, pośród upojnych zapachów roślinności. Widok ślicznej dwudziestoośmioletniej wdowy, na poły
gospodyni, na poły kuzynki, zapraszającej go do małego domku w ów letni wieczór, niezmiernie młodzieńca rozradował. Cecilia zawsze była przemiła, lecz wówczas przechodziła wręcz samą siebie. Tryskała dobrym humorem i Mallet przypuszczał, że ma ku temu swój powód, niekoniecznie związany z wizytą krewniaka. Schlebiał sobie, że odkryje go następnego dnia. Tymczasem jednak, kiedy usiedli po podwieczorku na porośniętej różanym pnączem werandzie, Rowland z młodszą kuzyneczką na kolanach, wyczekującą bojaźliwie nieuchronnej godziny pójścia spać, Cecilia uparła się rozmawiać o nim, nie o sobie. – Co pan będzie porabiał w Europie? – rzuciła lekkim tonem, targając falbankę rękawa, a Malletowi się zdało, iż w geście tym zawarła całą utajoną trudność owego pytania. – Mniej więcej to samo, co tutaj – odparł. – Nic złego! – Zatem twierdzi pan, że nie robi tutaj nic złego. A czy ktoś taki jak pan nie postępuje przypadkiem źle, nie robiąc nic dobrego? – Nie nazwałbym tego pochwałą – stwierdził. – Proszę się nie gniewać. Wie pan, co myślę na jego temat. Uważam, że ma pan smykałkę do dobrych uczynków i przyzwoitych zachowań. Taka już pańska natura. Ma pan, pozwolę sobie zauważyć, niezwykle dobre chęci. Proszę zapytać Bessie, czy pańskie kolana nie są wygodniejsze od kolan innych wielbicieli. – Na pewno wygodniejsze od kolan pana Hudsona – zapewniła Bessie skwapliwie. Rowland, nie znając pana Hudsona, połowicznie docenił komplement, a Cecilia mówiła dalej. – Pańskie położenie z kolei wskazywałoby na pewną użyteczność społeczną. Jest pan bystry i oczytany, a pańska życzliwość, jeśli mogę tak się wyrazić, zasługuje na miano ponadprzeciętnej. Jakby tego było mało, bogaty i wolnego stanu. Dlatego śmiem twierdzić, że mógłby pan coś przedsięwziąć na dużą skalę. Niechże się pan ruszy, drogi Rowlandzie, inaczej pomyślimy, że Cnota we własnej osobie daje zły przykład do naśladowania. – Boże uchowaj – zawołał Rowland – abym miał świecić komuś przykładem! Lubię jednak za nim podążać, a jeśli nie dokonałem nic na większą skalę, świadczy to jedynie, że mój geniusz jest dość marny i nie napotkałem ostatnio żadnych ideałów, które posłużyłyby mi za wzór. Co takiego miałbym uczynić? Założyć przytułek dla sierot czy wybudować bursę przy Uniwersytecie Harvarda? Nie dysponuję wystarczającymi środkami, żeby dokonać tego z należytym rozmachem, i muszę wyznać, iż czuję się za młody, by powiedzieć ostatnie słowo. Czekam na wenę i nie tracę nadziei na coś, co przemówi mi do wyobraźni w sposób nieodparty. Jeśli natchnienie przychodzi w wieku lat czterdziestu, żal byłoby roztrwonić swoje zasoby dziesięć lat wcześniej. – Naturalnie, że daję panu dość czasu – oznajmiła Cecilia. – Mówię tylko ku przestrodze, aby nie przyszło panu do głowy zmarnować danego mu czasu, nie wyświadczywszy żadnej przysługi współbraciom. Wybiła dziewiąta i z każdym uderzeniem zegara Bessie coraz bardziej lgnęła do gościa. Ale wystarczyło tylko jedno słowo matki, aby ucałowała kuzyna na dobranoc i uroniła łzę
na jego wąsy. Następnie poszła i odmówiła modlitwę z matką – nie ulegało wątpliwości, iż jest wychowywana w sposób godny najwyższego podziwu. Za zgodą gospodyni Rowland zapalił cygaro i w ciszy się nim delektował. Zainteresowanie Cecilii jego poczynaniami bardzo mu schlebiało. Spieszę zapewnić, iż nie popadał w zarozumiałość, lecz bywały chwile, że kiedy bez szemrania wysłuchiwał rad jeszcze bardziej obcesowych niż udzielone przed chwilą, mogło to rodzić pytania o jego dumę. Teraz, pod rozgwieżdżonym niebem, z lubością wsłuchał się w siebie. Otóż z jego wyjazdem wiązał się pewien zamysł, o którym chętnie opowiedziałby kuzynce. Nie dotyczył burs ani przytułków, z pewnością jednak wydałby się bardzo wspaniałomyślny, lecz biedny Mallet przemilczał go z zupełnie innych względów. Owszem, mógł uchodzić za pożyteczny, dowodził jednak niezbicie, co za takowe uchodziło w oczach Rowlanda. Był on wielbicielem sztuki wszelakiej, a w szczególności malarstwa. Oglądał w życiu wiele obrazów i umiał je należycie ocenić. Niedawno przyszło mu do głowy, że spełniłby obywatelski obowiązek, gdyby wyjechał za granicę i kupił w tajemnicy kilka cennych dzieł włoskiej i flamandzkiej szkoły, które mu zaproponowano, a następnie ofiarował te skarby amerykańskiemu miastu o kulturalnych aspiracjach, gdzie nie powstało jeszcze muzeum. Widział oczami wyobraźni, jak stoi w sali podupadłego florenckiego pałacu i ogląda pod światło lekko spłowiałego Ghirlandaio albo Botticellego, a zdesperowany gospodarz zwraca jego uwagę na mistrzowskie ujęcie postaci. Zataił jednakże te wizje przed Cecilią i oddalił je, tknięty nagłym przekonaniem, że jest człowiekiem bezużytecznym i wyjazd nic w tej materii nie zmieni. – Tam przynajmniej będę stwarzał pozory, że coś robię – oświadczył. – Skuteczniej zamydlę sobie oczy i zyskam dzięki temu większe zadowolenie z życia. Zapewne powie mi pani, że człowiek bezużyteczny winien wystrzegać się go jak ognia, kosztem pokory i przygnębienia. Podczas ostatniego pobytu w Europie nie brakowało mi zajęć, nigdy jednak nie spędziłem zimy w Rzymie. Słyszę zewsząd, iż stanowi to źródło szczególnej rozkoszy; musiała pani zauważyć euforię, w jaką wpadają ci, którym tak się poszczęściło. To w pewnym sensie pochwała nieróbstwa: jakość oraz mnogość doznań nadają próżniaczemu życiu wszelkie pozory wzmożonego działania. Chciałoby się rzec, iż gołąbki same lecą do gąbki, tyle że człek siedzi przy stole i dostaje gołąbki na porcelanowej zastawie. Bardzo pięknie, ale mam przeczucie, że jeśli rzymskie życie nie uszczęśliwia człowieka w sposób konkretny i namacalny, nieubłaganie go rozstraja i wyprowadza z równowagi. Zdaje mi się pochopne wystawiać na próbę swoją wrażliwość zbyt częstymi przechadzkami w ruinach Palatynu bądź przejażdżkami w cieniu sypiących się akweduktów. Napina to nerwy jak struny i sprawia, iż stają się przewrażliwione na dotyk. – Śmiem twierdzić, drogi Rowlandzie, że pańskim nerwom nic nie zagraża: są mocne jak postronki! – oświadczyła ze śmiechem Cecilia. – A bezmyślność da mi poczucie zadowolenia, czy to chciała pani zaznaczyć? Aż taki zadowolony nie jestem, słowo honoru! Wystarcza mi bystrości umysłu, żebym pragnął więcej, niż posiadam. Mam dosyć siebie, swoich spraw i myśli oraz własnego nieustannego towarzystwa. Ponoć prawdziwe szczęście polega na wyjściu poza
ograniczenia własnej osoby, lecz sęk w tym, aby nie tylko wyjść, ale pozostać z dala od siebie, do tego zaś niezbędne jest absorbujące zajęcie. Ja niestety nie posiadam takowego, a nikt nie chce mi go powierzyć. Pragnę tylko zająć się czymś lub kimś. I proszę zauważyć, pragnę czynić to z werwą, żeby nie powiedzieć, pasją. Przytułek czy bursa żadną miarą we mnie takich uczuć nie wzbudzą. Czy pani wie, że czasem uważam się za człowieka o połowicznym geniuszu? Brak mi siły wyrazu; chciałbym coś zdziałać, lecz tylko błądzę jak ślepiec po omacku. – A czy nie może pan powiedzieć wprost, że chciałby się zakochać? – zapytała Cecilia po chwili. – Nie wątpię, że na to wystarczy panu geniuszu, jeżeli tylko zechce pan mu zaufać. – Naturalnie, że o tym myślałem, i mogę zapewnić panią, że jestem gotowy. Ale wygląda, że nie jestem łatwopalny. Czy w Northampton nie znalazłoby się przypadkiem jakieś doskonałe uosobienie kobiecego wdzięku? – Wdzięku? – Cecilia uniosła brwi, skrzętnie tając przekonanie, że sama się za takowe uważa. – Prędzej bogini domowego ogniska. Znalazłoby się kilka wspaniałych młodych kobiet oraz dwie lub trzy ślicznotki. Zaproszę je wszystkie na podwieczorek, po kolei, jeśli pan sobie życzy. – Jak najbardziej. Choćby po to, by rozwiać pani wątpliwości, że jeśli nie jestem szczęśliwy, to wcale nie z braku starań. Cecilia milczała chwilę. – W zasadzie nie ma potrzeby narażać pana na ewentualne napięcia. Myślę, że widział pan tu wszystko, co było warte obejrzenia. – Czy aby na pewno? – zapytał młodzieniec, po czym wstał i wyrzucił niedopałek. – Pomyślałby kto, że chcę pana zatrzymać dla siebie! – zawołała Cecilia. – Oczywiście, że na pewno. Niemniej jednak, w ramach kary za pańskie insynuacje, zaproszę najbrzydszą, najbardziej pospolitą z panien – a tych mamy pod dostatkiem! – i zostawię was samych. Rowland się uśmiechnął. – Ona także może liczyć na moją niepodzielną uwagę. Ów mały przejaw kurtuazji (który zamknął rozmowę) nie powinien w jego ustach dziwić tak, jak dziwiłby w przypadku innego mężczyzny, o czym niech zaświadczy poniższy krótki wgląd w jego życiorys, gdzie trudne wspomnienia podążały ramię w ramię z sielskimi. Wywodził się z rodziny zatwardziałych purytanów i wychowano go w duchu większego nacisku na obowiązki naszej ziemskiej pielgrzymki aniżeli jej wygody i przyjemności. Liberalne wpływy współczesności złagodziły nieco dogmatyczną teologię jego przodków, ale mimo że nie zaznał widma długiej kary za drobne potknięcie, od dziecka wpajano mu poczucie dobra i zła, tak dalece różnych od siebie, jak niedziela i dzień powszedni. Jego ojciec, purytanin z dziada pradziada, był człowiekiem o kamiennym marsie i lodowatym uśmiechu. Syna z zasady traktował chłodno, to zaś, że Rowland nie wyrósł na istotę z kamienia, zawdzięczał głębokim pokładom wrodzonego ciepła. Pani Mallet była panną Rowland, córką emerytowanego kapitana, który zasłynął niegdyś na statkach kursujących z
Salem i Newburyport. Sprowadził do kraju wiele towarów będących ukoronowaniem wielkich już wówczas fortun, lecz sam też parał się handlem na własny rachunek i uciułał sumkę, dzięki której mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. Przez rok widywano go na nabrzeżach Salem, palącego najlepszy tytoń ze wzrokiem utkwionym w horyzont, z uporem interpretowanym przez co bardziej powierzchowne umysły jako przejaw skruchy. Ale któregoś wieczoru odpłynął w dal, jak to niegdyś miał w zwyczaju, tym razem jednak nie jako dowódca wynajętej jednostki, lecz jako pasażer, który zapewne uprzykrzy życie kapitanowi. Po pięciu miesiącach wrócił w towarzystwie ładnej młodej cudzoziemki o jasnej karnacji i krągłej figurze. Język, którym się posługiwała, okazał się po wielu sprzecznych doniesieniach gwarą Amsterdamu, młoda kobieta zaś, ku jeszcze większemu zdziwieniu, żoną kapitana Rowlanda. Dlaczego wyjechał tak nagle, żeby ją poślubić, co zaszło między nimi w przeszłości i czy nie dawałoby mu spokoju sumienie, gdyby pozostał nieodpowiedzialnym kawalerem, bez względu na tajemnicze i zgoła dyskusyjne pochodzenie pulchnej wybranki, która zaplatała włosy w cienkie warkoczyki – te oraz wiele innych pytań pozostały bez odpowiedzi, a dociekania nie stanowią przedmiotu niniejszej opowieści. Pani Rowland, jak na kogoś o tak nieprzeciętnej urodzie, okazała się spokojną sąsiadką, a dom prowadziła wzorowo. Jej porcelanowe oblicze zawsze mącił jednak wyraz dojmującej tęsknoty za ojczyzną, a rola, którą odegrała w społeczeństwie amerykańskim, polegała głównie na polerowaniu kostki brukowej u drzwi wejściowych, w celu upodobnienia jej do holenderskich kafli. Rowland Mallet pamiętał ją z dzieciństwa – ogromną kobietę o bladej cerze i w wysokim czepku, która mówiła po angielsku ze strasznym akcentem i cierpiała na puchlinę wodną. Kapitan Rowland był ogorzałym, zasuszonym człowieczkiem, mającym szalone pomysły. Postulował stworzenie promenady publicznej wzdłuż morza, z altanami i zielonymi stolikami dla piwoszy oraz estradą do tańca w otoczeniu chińskich lampionów. Domagał się otwarcia biblioteki publicznej w niedzielę, co – jako że nigdy nie chodził tam w dni powszednie – wzbudziło powszechną drwinę. Jeśli więc pani Mallet była osobą o nieposzlakowanej moralności, raczej nie zawdzięczała tego przodkom z pociągiem do kazuistyki. W chwili ożenku Jonas Mallet był mrukliwym, zaradnym właścicielem małego, niezbyt obiecującego interesu. Zarówno jego mrukliwość, jak i zaradność nasiliły się z czasem, toteż u schyłku życia stał się niebywale wytwornym, zadbanym dżentelmenem o lodowatym spojrzeniu, który prawie do nikogo się nie odzywał, lecz o którym wszyscy mówili, że dorobił się nader przyzwoitego majątku. Nie był sentymentalnym ojcem, więc – jak wspomniałem – Rowland twardo stał na ziemi już od najmłodszych lat. Pan Mallet, ilekroć spojrzał na syna, miał dotkliwe skrupuły, iż tyle w życiu osiągnął. Dobrze pamiętał, że manna nie spadała mu z nieba, i postanowił, że jeśli chłopiec ma być zepsuty przez dobrobyt, on nie przyłoży do tego ręki. Tym sposobem Rowland, nie licząc kosztownej nauki języków obcych i zawiłych przedmiotów, odebrał wykształcenie dziecka z nizin społecznych. Jadł niezbyt wyszukane potrawy, chodził w łatanych portkach i często obrywał za psoty, a chowano go w duchu prostoty
podtrzymywanej niebagatelnym kosztem. Spędzał na wsi całe miesiące, jedynie w towarzystwie służby, która miała za zadanie strzec go jak oka w głowie, ale nie wyręczać w żadnej czynności. Z braku szkoły stawiającej dość rygorystyczne wymogi wynajęto nauczyciela, który za wysoką – dla Jonasa Malleta – cenę miał nauczyć chłopca wagi prostoty, ale przede wszystkim sam świecić godnym przykładem. Rowland nie wyróżniał się niczym szczególnym i mógł uchodzić za chłopca, jakich wielu – zgoła wyzbytego cech, które odróżniałyby go z daleka. Był podatny na wpływy, bierny i szczery, wolno przyswajał wiedzę i uwielbiał łowić ryby. Jego włosy, świadectwo niderlandzkich korzeni, nosiły odcień najjaśniejszej żółci, a do tego miał różową karnację i był w wieku lat dziesięciu niepokojąco szeroki w pasie. Stanowiło to jednakże zaledwie krótki epizod, gdyż wyrósł wprawdzie na rumianego i żółtobrodego mężczyznę, ale nikt nie powiedziałby o nim, że jest nadmiernej tuszy, tylko co najwyżej słusznej postury. Stał się krzepkim, prostym chłopakiem, któremu nawet nie zaświtało, że szczęście można osiągnąć drogą mniej okrężną, lecz towarzyszyło mu mgliste poczucie, iż jego przypadek nie wyznacza wzorca ludzkiej swobody i czeka go jeszcze wiele odkryć. Pierwszego, przełomowego, dokonał w wieku lat piętnastu, utwierdziwszy się w przekonaniu, że jego matka jest świętą. Zawsze istniała w jego życiu, jej obecność była jednak tak oczywista, cicha i przytłumiona, iż w pełni otworzył się na nią dopiero w obliczu groźby jej utraty. Zapadła na chorobę, która na wiele miesięcy kazała jej stanąć nad grobem, a w czasie długiej rekonwalescencji nareszcie zdjęła maskę, noszoną latami na mężowskie życzenie. Rowland przesiadywał z nią całymi dniami i niebawem nabrał pewności, że zawarł nową przyjaźń. W przyszłości często roztrząsał wrażenia z tego okresu i dopiero wtedy zrozumiał, że przez piętnaście długich lat jego matka trwała w głębokim dołku, mierząc się z życiowym błędem, jakim był jej ślub z takim, a nie innym człowiekiem. W świetle jego uporu i bezkompromisowej postawy nie pozostawało jej nic prócz pozorów kapitulacji; porzuciła resztki odwagi i żyła jakby w duchowym letargu. Wreszcie jednak, gdy jej dziecko zaczęło dorastać, odnalazła swoisty urok w cierpliwości i odkryła w sobie pomysłowość, dzięki której odzyskała część władzy nad własnym losem. Dało jej to namiastkę niezależnego myślenia, i do tejże właśnie prywatnej sfery dała przed śmiercią Rowlandowi klucz. Jego pensja na studiach ledwo starczała na pilne potrzeby, mimo to zdołał je ukończyć i trafił do ojcowskiej firmy buchalterskiej, gdzie podjął mrówczą pracę za wprost proporcjonalne wynagrodzenie. Przez trzy lata zarabiał na życie tak regularnie jak nieszczęśnik, który tam sprzątał. Pan Mallet był konsekwentny, ale jego konsekwencja przejawiała się jedynie dopóty, dopóki nie umarł. Zapisał synowi tylko jedną trzecią swego majątku, przekazując resztę instytucjom publicznym różnego rodzaju i stowarzyszeniom dobroczynnym. Jedna trzecia wystarczyłaby Rowlandowi aż nadto, i nigdy nie dręczyła go zazdrość o pozostałych beneficjentów, ale gdy najhojniej obdarowany okazał się mniej potrzebujący, niż powszechnie sądzono, młody człowiek odczuł nagłą potrzebę dochodzenia swoich praw drogą sądową. Doszło do ostrego starcia, lecz postawił na swoim, a po upływie krótkiego czasu przeznaczył wygraną kwotę na
szczytne cele. Nie dbał o pieniądze, tylko działał pod wpływem uzasadnionej potrzeby, aby rzucić wyzwanie gwieździe, która zawzięła się go nie rozpieszczać. Stwierdził, że trochę rozpieszczania byłoby jednak wskazane. Ale nie pozwolił sobie na jego nadmiar, i gdy w tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym roku rozpoczęto masową mobilizację, poddał się jej bez szemrania. Po wybuchu wojny domowej zaciągnął się od razu i służył przez pierwsze trzy długie lata, co wiele go kosztowało. Zakres jego służby pozostał niejasny, jednak Rowland nadal czerpał ciche zadowolenie z faktu, że przy dwu lub trzech okazjach wypełnił ją, jeśli nie chlubnie, to przynajmniej w sposób godny uznania. Zarzucił prowadzenie interesu, a po wojnie nie kwapił się podjąć go na nowo. Nie myślał o zarabianiu pieniędzy, miał ich dosyć, i choć wiedział – często mu przypominano – że młodzieniec winien mieć stałe zajęcie, w lukratywnej działalności handlowej nie dostrzegał żadnych korzyści dla duszy. Jednak niewielu zamożnych, bezrobotnych młodzieńców mniej obnosiło się z bezczynnością, i mało kto zarzuciłby bezczynność osobie, która brała życie w tak samo świadomy, poważny i niespokojny sposób jak nasz przyjaciel. Często zdawało się Malletowi, że całkowicie brak mu zasadniczej cechy wytrawnego flanera1 – mianowicie zwykłego, zmysłowego upodobania do przyjemności. Popadał często w melancholię, wówczas dochodził do wniosku, że do niczego się nie nadaje. Nie miał ani lekkomyślnie kontemplacyjnej, ani na wskroś praktycznej natury, i wciąż bezowocnie szukał zastosowania dla rzeczy pięknych oraz powabu w tych czysto użytecznych. Stanowił osobliwą mieszankę ciekawości moralnej i estetycznej, a zarazem kiepski byłby z niego artysta i reformator. Wychodził z założenia, iż szczęście bierze się z gorliwego działania na rzecz jakiejś idei bądź też stworzenia arcydzieła w określonej dziedzinie sztuki. Najczęściej być może nie mógł sobie darować, iż nie jest żywiołowym młodym geniuszem bez grosza przy duszy. Mógł jedynie kupować obrazy, zamiast je malować, a w sferze działania musiał zadowolić się rzetelną oceną cudzych osiągnięć. Z grubsza rzecz ujmując, cechowała go niezwykła skromność. Ból istnienia doskwierał mu bardziej, aniżeli wskazywałaby na to jego czerstwa karnacja i poczciwe spojrzenie szarych oczu, nie narzekał jednak na swój los, uważając, iż ma za co dziękować Bogu i nie wypada mu mieć o nic pretensji. Kobiety uważał za z gruntu szlachetne, mężczyzn za bohaterskich, a świat za idylliczny przedsionek życia wiecznego, dopóki nikt nie dostarczy jednoznacznych dowodów, iż jest wręcz przeciwnie. Kwitnący ogród Cecilii i zacieniony ganek odpowiadały mu tak dalece, iż następnego ranka usłyszał zarzut o niechęć do schludnego saloniku kuzynki, będącego zarazem hołdem dla jej nienagannego gustu. – A poza tym – dodała, kiedy wchodził za nią do domu – jeśli wczoraj odmówiłam pokazania panu ładnej dziewczyny, pokażę chociaż ładnego chłopca. Otworzywszy okno, wskazała posążek ustawiony na honorowym miejscu wśród innych ozdób. Rowland chwilę się w niego wpatrywał, po czym przeniósł na nią wzrok z wyrazem wielkiego zdziwienia. Zerknęła na niego przelotnie i utwierdziwszy się w przekonaniu, że posążek wzbudził żywą reakcję, uśmiechnęła się wymownie, jakby dokładnie tego
oczekiwała. – Czyje to dzieło i jak się u pani znalazło? – Rowland nie krył, że wywarło na nim wrażenie. – Ach. – Cecilia odsunęła zasłonę, by do środka wpadło więcej światła. – To drobiazg biednego pana Hudsona. – A kim, u licha, jest biedny pan Hudson? – spytał. Był tak przejęty, że odpowiedź w pierwszej chwili mu umknęła. Posążek z brązu, wysoki na nieco ponad dwie stopy, przedstawiał nagiego młodzieńca pijącego z tykwy. Ułożenie postaci uderzało doskonałą prostotą: stał w lekkim rozkroku, z nieco wklęsłymi plecami i odchyloną głową, podtrzymując oburącz rustykalne naczynie. Na głowie miał luźny wieniec z polnych kwiatów i patrzył spod wpółprzymkniętych powiek w głąb tykwy. U dołu wyryto greckie słowo Δίψα, Pragnienie. Figurka mogła przedstawiać pięknego młodzieńca ze starożytnej opowieści – Hylasa albo Narcyza, Parysa bądź Endymiona. Jej piękno polegało na realizmie: chodziło jedynie o oddanie pozy w całej jej doskonałości, co uczyniono z urzekającą precyzją oraz dbałością o szczegóły. Rowland poprosił o więcej światła, przechylał głowę na prawo i lewo, wydając pełne niedowierzania okrzyki. – Ależ z nas, szpetnych śmiertelników, piękne istoty! – mruknął pod nosem, jak wielokrotnie zdarzało mu się w Luwrze bądź Watykanie. Od dawna nic nie sprawiło mu takiej przyjemności. – Hudson, Hudson – powtórzył. – Któż to taki? – Pewien młody człowiek, tutaj mieszka – odpowiedziała Cecilia. – Młody? To znaczy? – Zdaje się, że ma dwadzieścia trzy lub cztery lata. – Tutaj, czyli w Northampton w stanie Massachusetts? – Owszem, ale pochodzi z Wirginii. – Jest z zawodu rzeźbiarzem? – O nie, studiuje prawo. Rowland wybuchnął śmiechem. – Zatem dostrzegł w Blackstonie2 coś, co nie było mi dane. A więc rzeźbi dla własnej przyjemności? Cecilia z uśmiechem lekko potrząsnęła głową. – Dla mojej, czasami! – Winszuję pani tak hojnego darczyńcy. Ciekawe, czy dałby się namówić na zrobienie czegoś dla zwykłego śmiertelnika. – Dla pana? Ach, to był gest przyjaźni. Zobaczyłam model z gliny i rzecz jasna wyraziłam swój zachwyt. Przyjął to bez słowa, ale przed tygodniem, w dniu moich urodzin, przyjechał powozem ze swoim skarbem zawiniętym w kocyk. Kazał go odlać z brązu w odlewni w Chicopee. Ubłagał mnie, abym go przyjęła, jak gdyby nigdy nic. – Ładne mi nic! – Rowland znów przypatrywał się z zachwytem posążkowi. – Aż tak się panu podoba? – Droga kuzynko, ten pan Hudson z Wirginii jest doprawdy niezwykłym... – Nagle urwał
i dodał: – Jesteście zaprzyjaźnieni? – Zaprzyjaźnieni? – powtórzyła Cecilia z wahaniem. – Traktuję go prawie jak syna. – Jak syna! Który zdaje się nad wiek rozwinięty! Proszę coś o nim opowiedzieć. Chętnie bym go poznał. Cecilia musiała udać się z córką na lekcję muzyki, ale zapewniła Rowlanda, że przedstawi mu młodego rzeźbiarza. Często u niej bywał, a że nie zaglądał od kilku dni, istniało duże prawdopodobieństwo, że wieczorem się zjawi. Po jej wyjściu Rowland raz jeszcze obejrzał posążek, po czym w ciągu dnia kilkakrotnie wracał do salonu, by ponownie nacieszyć nim wzrok. Dostrzegł słabe strony, ale nie potrafił mu odmówić nieodpartego uroku, który mógł być tylko dziełem geniuszu. Z całego serca zazdrościł szczęściarzowi; aż trudno uwierzyć, że w małej miejscowości, bez pomocy i zachęty z niczyjej strony, bez wzorców ani modeli, z łatwością stworzył arcydzieło. Wieczorem, kiedy palił cygaro na ganku, na ogrodowej ścieżce rozległy się lekkie kroki i młody mężczyzna nonszalancko skłonił się Cecilii. Wskazywało to na łączącą ich bliską zażyłość lub pewien brak ogłady z jego strony. Cecilia, która siedziała przy schodach, wskazała mu sąsiednie krzesło, lecz on usiadł z rozmachem u jej stóp i zaczął głośno narzekać na upał. – Cały ociekam! – poskarżył się bezceremonialnie. – Zbyt szybko pan chodzi – zauważyła Cecilia. – Jest pan w gorącej wodzie kąpany. – Wiem, wiem! – zawołał i przeczesał palcami gęste, ciemne włosy, aż stanęły mu dęba. – Nie potrafię się nad niczym rozwodzić, choćbym chciał. Kiedy biorę się za coś, ma być raz-dwa! Coś napędza mnie do działania. Demon niecierpliwości! Cecilia zaśmiała się cicho, a Rowland wychylił się z hamaka. Położył się na nim na prośbę Bessie, która bawiła się w jego „mamę” i kołysała go do snu. Usiadła obok, bujała hamak i nuciła kołysankę. Gdy się podniósł, pchnęła go z powrotem, „dzidziuś musi jeszcze drzemać”. – Ale ja chcę zobaczyć pana, którego napędzają demony – zaoponował Rowland. – Czy demony potrafią napędzać? – spytała Bessie. – To tylko stary pan Hudson. – W takim razie chcę zobaczyć starego pana Hudsona. – Och, to nic ciekawego! – oznajmiła Bessie z cieniem pogardy. – Mówisz, jakbyś go nie lubiła. – Bo nie lubię! – ucięła, kładąc Rowlanda z powrotem w hamaku. Hamak był zawieszony na drugim końcu werandy, w głębokim cieniu pnączy, toteż ich rozmowa przeszła niezauważona. Rowland poddał się jeszcze chwilę zabiegom „usypiania”, zmuszony poprzestać na głosie pana Hudsona, cichym i nie do końca męskim, który przybierał niekiedy płaczliwy i lekko rozdrażniony ton. Młodzieniec sprawiał wrażenie wiecznie niezadowolonego: narzekał na komary, kurz, na but, który go uwierał, i na to, że pojechał na darmo na drugi koniec miasta i stwierdził, że człowiek, którego szukał, przed godziną wyjechał z Northampton.
– Napije się pan herbaty? – zaproponowała Cecilia. – Może to przywróci pana do równowagi. – Aha, i nie zasnę do rana! – odparł pan Hudson. – Chodzenie do kancelarii jest w najlepszym razie niczym kąpiel w przerębli. Po nieprzespanej nocy jestem tak rozedrgany, że powinienem zostać w domu i miotać się w czterech ścianach. Matka za tym przepada. – Pańska matka miewa się dobrze, mam nadzieję? – Och, jak zawsze. – A panna Garland? – Panna Garland też jak zawsze. Wszystko i wszyscy są tacy jak zawsze. W tej podłej dziurze nic się nie dzieje. – O, za pozwoleniem, czasami coś się dzieje – zaoponowała Cecilia. – Na przykład przyjechał mój drogi kuzyn i zachwycił się pańskim posążkiem z brązu. – Zawołała do Rowlanda, aby podszedł i przywitał się z panem Hudsonem. Młodzieniec poderwał się ochoczo, a Rowland, zanim zbliżył się do gościa, dobrze mu się przyjrzał w świetle padającym z okna salonu. Coś w wyrazie twarzy pana Hudsona przestrzegło go przed pochopnym wyrazem uznania. – Pańska figurka wydała mi się bardzo intrygująca – oświadczył z powagą. – Jej widok sprawił mi wielką przyjemność. – Mój kuzyn zna się na rzeczy – wtrąciła Cecilia. – Jest znawcą i krytykiem sztuki. Hudson z uśmiechem utkwił w nim wzrok. – Znawcą... krytykiem sztuki? – powtórzył i się roześmiał. – Pierwszy raz takiego widzę! Muszę się panu lepiej przyjrzeć! – I przyciągnął Rowlanda bliżej okna. – Wszyscy mają takie kształtne głowy? Chętnie zrobiłbym odlew. – O tak! – zawołała Cecilia. – Dzięki temu zabawi dłużej. Niebawem ucieknie nam do Europy. – Ach, do Europy! – wykrzyknął Hudson z nutką melancholii, kiedy siadali. – Szczęściarz! Lecz Rowland uznał, że mu się zdawało, bowiem nutka znikła w toku chłopięcej tyrady i nie zostało po niej ani śladu. Hudson był wysokim, szczupłym młodzieńcem o niebywale ruchliwej, inteligentnej twarzy. Rowlanda uderzyła jej żywość, po chwili jednak zwrócił uwagę na niezwykłą urodę. Hudson miał pięknie rzeźbione rysy, podkreślone szczerym uśmiechem, który igrał jak zefir po łące. Jedyną skazę jego wyglądu stanowił jakby całkowity brak rozmachu. Czoło, mimo że gładkie i dumne, było uderzająco wprost wąskie, podobnie jak szczęka i barki, co skutkowało poczuciem, że czegoś w nim brakuje. Lecz Mallet miał się później przekonać, iż ta wiotka, mizerna postać kryje w sobie pokłady energii na miarę giganta, a w ciemnoszarych oczach tli się płomień zdolny rozniecić pożar. Płomień, który chwilami przydawał jego twarzy nieodpartego uroku. Rowland odnotował z pewnym współczuciem nieco żałosny rozdźwięk między dystyngowaną postawą młodego rzeźbiarza a zgrzebną elegancją jego przyodziewku. Hudson wybrał się z towarzyską wizytą do ładnej kobiety ubrany w biały lniany garnitur, który krojem raczej nie zachwycał
i zdążył zatracić ożywczą świeżość. Do tego włożył jaskrawoczerwony fular, przewleczony przez błyszczącą obręcz, zbyt strojną, żeby mogła przedstawiać jakąkolwiek znaczącą wartość, i bawił się parą żółtych, skórzanych rękawiczek, które zdjął zaraz po przyjściu. Podczas rozmowy żywo gestykulował i wymachiwał laską ze srebrnym okuciem, bez przerwy też ściągał i wkładał sombrero kojarzone z mieszkańcami Wirginii i obu Karolin. W kapeluszu wyglądał niemal romantycznie, na przekór swojej prześmiewczej elegancji, a kiedy go ściągał i obracał w dłoniach, nie wiedząc, co z nim począć, nie sprawiał wrażenia zakłopotanego. Jak widać, żywił wrodzone upodobanie do rekwizytów i zwykł robić użytek z tego, co miał pod ręką. Wynikało to z jego wypowiedzi, które obfitowały w wykrzykniki oraz kwieciste zwroty, a zmysł artystyczny nadawał czar i polot rozmowie. Rowland, niebędący gadułą, przysłuchiwał się w milczeniu, Cecilia zaś, jak zapowiedziała zawczasu, że poprosi go o zdanie na temat przyjaciela, sprytnie ciągnęła młodzieńca za język, tak aby pozyskać pełen jego obraz. Dopięła swego i Hudson plótł przez godzinę ze swadą, w której młodzieńcza niewinność mieszała się z rzadkim poczuciem, iż znajduje się w centrum uwagi. Wyraził swoje poglądy na dwadzieścia tematów, sypał jak z rękawa miejscowymi plotkami, opisał nieznośne dla niego obowiązki w kancelarii panów Strikera i Spoonera, doradców prawnych, a następnie zrelacjonował ze szczegółami coroczny wyścig wioślarski uniwersytetów Yale i Harvardu, który ostatnio podziwiał w Worcester. Spoglądał na umęczonych wioślarzy, rozkołysany tłum oraz cały ten roziskrzony letni obrazek okiem artysty i niestrudzonego kolekcjonera wrażeń. Rowlandowi czas upływał miło, gość żywo go zainteresował. Ilekroć Hudson przechodził sam siebie w gadulstwie i samochwalstwie, Cecilia wybuchała dźwięcznym śmiechem, co wreszcie zmusiło młodzieńca do refleksji. – Czyżbym robił z siebie jeszcze większego głupca niż zazwyczaj? – zapytał. – Czy powiedziałem coś niedorzecznego? – Ależ proszę mówić dalej – zachęciła go Cecilia. – Jest pan cudowny jak zawsze. Proszę pokazać panu Malletowi, jak pan Striker czytał Deklarację niepodległości czwartego lipca. Hudson, podobnie jak wielu artystów, był niezrównanym naśladowcą, toteż bezbłędnie oddał ton i styl nadętego prawnika z prowincji, który puszy się przed słuchaczami w dniu narodowego święta. Nie zabrakło ani nosowego głosu, ani przesadnej gestykulacji, ani patriotycznej maniery. Jednakże zachowanie Cecilii i skwapliwa reakcja młodzieńca zburzyły nieco spokój biednego Rowlanda, który zastanawiał się, czy kuzynka nie zagalopowała się w swej chęci rozrywki. Hudson nie nawiązał do komplementu pod adresem posążka, dopóki nie podniósł się do wyjścia. Rowland przypuszczał, że o nim zapomniał z uwagi na wrodzoną niefrasobliwość, ale ten zwlekał chwilę z pożegnaniem, kręcąc sombrero, i po raz pierwszy się zawahał. Obrzucił go bacznym, przenikliwym spojrzeniem i posłał mu szczery, rozbrajający uśmiech. – To, co powiedział pan o tym moim drobiazgu... Naprawdę pan tak sądzi? Rzeczywiście
jest dobry? – Naprawdę – potwierdził Rowland, kładąc mu serdecznie dłoń na ramieniu. – Bardzo dobry. Piękny i intrygujący. Oczy rozbłysły Hudsonowi i chwilę świdrował nimi tego, który wypowiedział te zadziwiające słowa. – Bo jeśli wcale pan tak nie uważa, to nic takiego. – Kuzyn zapytał mnie dzisiaj – wtrąciła Cecilia – czy zdaje pan sobie sprawę z tego, co stworzył. Młodzieniec poczerwieniał lekko i wytrzeszczył oczy. – Chyba jednak nie! – Bardzo możliwe – odrzekł Rowland. – Czytałem ostatnio, że wybitny talent – użyto właściwie słowa „geniusz” – to rodzaj bezpiecznego somnambulizmu. Artysta dokonuje wielkich rzeczy jak gdyby we śnie. I nie wolno go budzić, żeby nie stracił równowagi. – Ha, kiedy się znowu położy! – skwitował ze śmiechem Hudson. – Tak, nazwijmy to snem. Bardzo miłym. – Proszę mi powiedzieć – podjął Rowland – czy chciał pan wyrazić coś konkretnego tą postacią? Ma ona coś symbolizować? Hudson uniósł brwi i delikatnie przygładził włosy. – Hm, symbolizuje młodość, niewinność, zdrowie, siłę, zaciekawienie. Tak, symbolizuje wiele wzniosłych idei. – Czara też jest symbolem? – Czara to wiedza, rozkosz, doświadczenie. Coś w tym rodzaju. – Pije do dna – zauważył Rowland. Hudson przytaknął z aprobatą. – Przecież nie chcemy, żeby biedaczek skonał z pragnienia, prawda? – I nie czekając na odpowiedź, życzył im dobrej nocy, a następnie rozpłynął się w mroku. – I cóż pan o nim sądzi? – zapytała Cecilia, powróciwszy niebawem z inspekcji pokoju Bessie. Rowland odpowiedział jej po chwili pytaniem. – Czyż nie jest przykładem tego, co nazywamy artystycznym temperamentem? To ciekawy widok dla takich jak my. – Proszę mówić o sobie! Lecz istotnie, dziwny z niego człowiek – przyznała. – Jaka jest jego rodzina? Gdzie się kształcił? – chciał wiedzieć Rowland. – Nie ma wykształcenia prócz tego, które sam zdobył niewielkim nakładem starań. Jego matka jest wdową i pochodzi z Massachusetts; to trochę nieśmiała, rozdygotana kobietka, wiecznie zatroskana i strwożona o syna. Dysponowała pewnym majątkiem i poślubiła dżentelmena z Wirginii, właściciela ziemi i niewolników. O ile mi wiadomo, okazał się paskudnym człowiekiem i sprzeniewierzył ich „środki”, jak sama je nazywa. Wszystko, lub prawie wszystko, przepadło, łącznie z samym panem Hudsonem, i to w sensie dosłownym, gdyż zapił się na śmierć. Dziesięć lat temu jego żona została wdową niemalże bez grosza
przy duszy, za to z dwoma dorastającymi chłopcami. W miarę możliwości pospłacała mężowskie długi i osiedliła się tutaj, gdzie litościwy krewny pozostawił jej w spadku staroświecką, zrujnowaną posiadłość. Roderick, nasz przyjaciel, był jej radością i dumą, ale prawdziwe oparcie miała w Stephenie, starszym. Dobrze go pamiętam, był przeciętnym z wyglądu, śmiałym i na wskroś praktycznym chłopcem; bardzo się różnił od brata i na swój sposób zapowiadał na porządnego człowieka. Po wybuchu wojny wbrew ojcowiźnie opowiedział się po stronie Północy i niezwłocznie zaciągnął do wojska. Poległ w błahej potyczce, pozostawiając matkę nieutuloną w żalu. Za to z Roderickiem miała pełne ręce roboty i w myśl niejasnej idei pchnęła go ku profesji, której on sam nienawidzi i do której nadaje się jak ja do prowadzenia lokomotywy. Dorastał à la grâce de Dieu3, nikt nim nie kierował i nie zniósłby nad sobą kontroli; wszystko wskazywało, iż będzie do cna rozpuszczony. Trzy lub cztery lata temu rzucił pobliską uczelnię, gdzie jak się obawiam, poświęcał więcej uwagi bilardowi oraz czytaniu powieści aniżeli matematyce i grece. Od tamtej pory studiuje prawo w tempie jednej strony dziennie. Jeśli kiedykolwiek wyuczy się zawodu, nie powierzyłabym mu swoich spraw bez względu na naszą przyjaźń. Dobry, zły czy nijaki, chłopak jest, jak sam pan słusznie zauważył, artystą – artystą do szpiku kości. – Dlaczegóż więc nie zajmie się tym, co potrafi? – zapytał Rowland. – Z kilku powodów. Po pierwsze, nie wydaje mi się, ażeby w pełni uświadamiał sobie swój talent. Płomień tli się wprawdzie, ale nigdy nie rozgorzał w podmuchu krytyki. Nie widzi ani nie słyszy nic, co naprowadziłoby go na prawdę o sobie. Cierpi na chroniczne niezadowolenie, lecz nie ma pojęcia, gdzie szukać pomocy. Jego matka z kolei, jak przyznała mi kiedyś, śmiertelnie lęka się zajęcia polegającego na lepieniu z gliny ludzi pozbawionych odzieży. Rzeźbiarstwo, jej zdaniem, to zawoalowana postać niemoralności, a przed tym za wszelką cenę należy uchronić młodzieńca o sangwinicznym usposobieniu, dla którego prawo to bez porównania bezpieczniejsza przystań. Utrzymuje, iż jej ojciec był szanowanym sędzią, ma dwóch braci w palestrze, a starszy syn również zapowiadał się na obiecującego prawnika. Życzyłaby sobie podtrzymania tradycji. Poszłabym o zakład, że prawo nie zapewni Roderickowi powodzenia w życiu, a co najwyżej ostudzi jego wrodzony zapał. – Do czego? – Do życia. Podlega on, jak nasze lato w Nowej Anglii, nagłym zmianom, co nie zmienia faktu, że mamy lato, do tego wspaniałe. Zapał, który wieczorami zsyła burzę, a z samego rana wita nas słońcem. Niebywale fascynujący dla obserwatora. Szczęściem mogę obserwować go ze spokojem, gdyż jestem tu jedyną osobą, z którą Roderick jeszcze się nie pokłócił. – Zatem nie ma innych znajomych? A kim jest panna Garland, o którą pani pytała? – Daleką kuzynką, młodą towarzyszką jego matki. To miła, zwyczajna dziewczyna, która jednak nie stanowi pożywki dla artystycznego usposobienia i z którą nie sposób dzielić radości życia. Roderick nosi w sobie pokłady południowej arogancji, pod tym względem zachowuje się jak arystokrata. Ani myśli zadawać się z pospólstwem, gardzi „pospolitymi”
ludźmi. Nie znosi znajomych matki: starszych pań, duchownych oraz bywalców popołudniowych herbatek, śmiertelnie go nudzą. Dlatego przesiaduje tutaj i narzeka na wszystkich i wszystko. Młody prześmiewca zjawił się kilka dni później i utwierdził Rowlanda w sympatii, którą w nim wzbudził. Przyszedł w lepszym humorze niż ostatnio, perorował z mniejszą swadą i zadał Rowlandowi mnóstwo dość prymitywnych pytań o kondycję sztuk pięknych w Bostonie i Nowym Jorku. Po jego wyjściu Cecilia stwierdziła, iż dał w ten sposób wyraz wdzięczności za komplement Rowlanda pod adresem posążka. Był niebywale przeczulony, a wyważona pochwała Rowlanda podziałała na niego jak balsam: po raz pierwszy w życiu miał okazję usłyszeć głos znawcy. Rowland z kolei na nowo dostrzegł i docenił jego urok osobisty oraz talent: Roderick emanował bliżej niesprecyzowanym czarem nieskalanej, rozbuchanej młodości. Następnego dnia przypadała niedziela, toteż Rowland zaproponował wspólny spacer i wyraził nadzieję, że Roderick pokaże mu okolicę. Młodzieniec przystał na to ochoczo i rankiem, kiedy Rowland żegnał się z gospodynią, która wybierała się do kościoła, nadszedł żwawo trawiastym poboczem, pogwizdując w rytm kościelnych dzwonów. Był to jeden z pięknych dni schyłku sierpnia, gdy zrównują się szale lata i jesieni. – Pamiętajcie, jaki mamy dzisiaj dzień, i nie tykajcie cudzych jabłek – przykazała im Cecilia na odchodne. Mężczyźni ruszyli równym krokiem, górą i doliną, przez pola i lasy, aż znaleźli się na porośniętym trawą wzniesieniu wysadzanym omszałymi głazami i czerwonym cedrem. Tuż pod nimi, wielkim, rozmigotanym łukiem, płynęła wspaniała Connecticut. Rzuciwszy się na trawę, jęli ciskać kamienie do rzeki, a w miarę jak rozmawiali, zadzierzgała się między nimi nić sympatii. Rowland zapalił cygaro i poczęstował Rodericka, który odmówił z wielkopańskim niesmakiem. Uważał cygara za obrzydliwe i nie rozumiał, jak porządni ludzie mogą je znosić. Rowland skrył rozbawienie – zastanowiło go, że grubiańska uwaga w ustach jego towarzysza wcale nie zabrzmiała obraźliwie. Roderick należał do grona śmiertelników mogących – zależnie od punktu widzenia – budzić zazdrość lub politowanie, acz nieponoszących odpowiedzialności z racji swoich wyskoków. Kiedy tak leżał w cieniu, Rowland porównał go do pięknego, niespokojnego zwierzęcia o roziskrzonym wzroku i ruchach rozedrganych, jak cała jego postać, nieuchwytnego, lecz miłego dla oka. Spoglądał na cienie na Mount Holyoke, nasłuchiwał szmeru rzeki i wciągał w płuca ożywczą woń sosen. Delikatny wietrzyk rozkołysał ich wierzchołki i przywiał zapach skoszonej trawy znad łąk, gdzie rosły polne wiązy. Mallet usiadł obok towarzysza, ogarniając wzrokiem widok, który się przed nimi rozciągał i skrywał mnóstwo nieograniczonych możliwości. Poruszony nim do głębi, nagle doznał przeczucia smutku, który czekał go w sposób nieunikniony. Coś mu podpowiadało, że później, na obczyźnie, zatęskni za tym widokiem i nie da mu on spokoju. – Paskudna sprawa – powiedział – ta nasza ciągła utarczka z własną ojczyzną i
nieustanne pragnienie, aby ją opuścić. Czy jedynie ucieczka może zapewnić nam bezpieczeństwo? Oto amerykański dzień, amerykańska atmosfera i amerykańskie widoki. Z pewnością mają one swoje zalety i któregoś dnia, kiedy będę trząsł się w febrze w klasycznej Italii, nie daruję sobie, żem je umniejszał. Roderick poszedł o krok dalej, oświadczając, że Ameryka jemu zawsze wystarczała i uważa za swój obywatelski obowiązek stać za nią murem. Nie ulegało wątpliwości, iż nigdy się nad tym nie zastanawiał – powiedział tylko, co mu ślina na język przyniosła pod wpływem chwili. I na tym nie poprzestał, deklarując, że nade wszystko jest orędownikiem amerykańskiej sztuki i nie rozumie bynajmniej, dlaczego nie możemy produkować największych dzieł na świecie. Jesteśmy największym narodem, a co za tym idzie, winniśmy mieć najlepsze pomysły, te zaś, ma się rozumieć, z czasem przerodziłyby się w dokonania największego formatu. Musimy jedynie pozostać wierni sobie, porzucić strach i naśladownictwo oraz postawić na Narodowy Indywidualizm. – Stwierdzam – obwieścił – iż każdy skrywa w sobie wielki potencjał, a ja jestem gotów stawić mu czoło: stać się typowym, oryginalnym, aboryginalnym amerykańskim artystą! Jakież to inspirujące! Rowland wybuchnął śmiechem i odparł, iż woli jego praktykę od teorii, a Pijący szczęściem powstał w wyniku bardziej przytomnego impulsu. Roderick się nie obraził i trzy minuty później podjął mniej ważki temat – ale przyjaciel słuchał jednym uchem, znów oddając się rozmyślaniom. Po chwili wypowiedział na głos coś, co nagle przyszło mu do głowy. – Nie chciałbyś pojechać do Rzymu? Hudson wytrzeszczył oczy i zarzuciwszy ideę Narodowego Indywidualizmu, skwapliwie odparł, że jak najbardziej. – Tak samo chciałbym – dodał – pojechać do Aten, Konstantynopola, Damaszku i świętego miasta Benares4, gdzie stoi złoty posąg Brahmy, wysoki na dwadzieścia stóp. – O nie – oznajmił z pewną stanowczością Rowland. – Gdybyś miał pojechać do Rzymu, musiałbyś usiąść i pracować. Ateny mogłyby ci pomóc, ale na razie odradzałbym Benares. – Będzie czas na omówienie szczegółów, gdy przystąpię do pakowania kufra – zauważył Hudson. – Jeśli chcesz zostać rzeźbiarzem, im szybciej zaczniesz go pakować, tym lepiej. – Jestem realistą! Jaka roczna suma wystarczyłaby na podtrzymanie świętego ognia? – A jaką dysponujesz? Roderick pogładził, a następnie szarpnął wąsik. – Trzysta dolarów – oświadczył śmiało. – Pieniądze można załatwić – stwierdził Rowland. – Wiesz, zawsze istnieją sposoby na zdobycie środków. – Wiem? A skąd miałbym to wiedzieć? Jeszcze na żaden nie wpadłem. – Otóż jeden z nich – odpowiedział Rowland – polega na posiadaniu przyjaciela, który ma o wiele więcej, niż mu potrzeba. I schowaniu dumy w kieszeń, gdy chce się z nami
podzielić. Roderick poczerwieniał i wpatrywał się w niego chwilę. – Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć...? – wyjąkał i stracił dech z podniecenia. Rowland wstał, też rumieniąc się z lekka, a Roderick zerwał się na równe nogi. – Krótko mówiąc, jeśli naprawdę chcesz zostać rzeźbiarzem, powinieneś jechać do Rzymu i studiować antyk. W tym celu potrzebujesz pieniędzy. Ja ubóstwiam popiersia i rzeźby, lecz niestety sam nie potrafię ich tworzyć, więc nie pozostaje mi nic innego, jak zamawiać je u tych, którzy posiedli tę umiejętność. Zamawiam tuzin u ciebie, do wykonania w dowolnym terminie. I żeby ci pomóc, zapłacę z góry. Roderick zsunął kapelusz na tył głowy i przycisnął rękę do czoła, wciąż nie odrywając od niego wzroku. – Na moją duszę, ty we mnie wierzysz! – wykrzyknął. – Pozwól, że to wyjaśnię – rzekł Rowland. – Wierzę, jeśli jesteś gotowy przysiąść fałdów, uzbroić się w cierpliwość i ćwiczyć w cnocie. Wiedz, że to cię może wiele kosztować. Sam zdecyduj, ja tylko daję ci możliwość. Hudson stał dłuższą chwilę z rozjaśnioną twarzą, pogrążony w głębokiej zadumie. – Nie widziałeś moich innych prac – oznajmił nagle. – Musisz je obejrzeć. – Teraz? – Tak, teraz. Chodźmy. To przesądzi sprawę. Chwycił Rowlanda pod ramię i ruszyli w drogę powrotną. Dotarli do miasteczka, podążając rozległą ulicą, spowitą cieniem ogromnych wiązów. Rowland czuł, że ręka przyjaciela drży, spleciona z jego ramieniem. Stanęli przed dużym białym domem strzeżonym z obu stron przez melancholijne świerki, a następnie minęli ogródek od frontu, brukowany omszałymi cegłami i ozdobiony klombami w obramowaniu spróchniałych desek. Posiadłość emanowała wiekową godnością, lecz najlepsze czasy miała już za sobą i nie było komu o nią dbać. Rowland nie miał wątpliwości, że pani Hudson wychodzi rano w fartuchu i starych rękawiczkach i sama pieli grządki. Pracownia Rodericka znajdowała się z tyłu, w suterenie: było to wielkie puste pomieszczenie z tapetą odłażącą ze ścian, przedstawiającą – na modłę sprzed pięćdziesięciu lat – serię koszmarnych widoczków, zdzieranych przez właściciela w przypływach estetycznej odrazy. W rogu leżała sterta gliny, a na podłodze pod ścianą stało około tuzina rzeźb w różnym stadium wykończenia. Aby pokazać je w całej okazałości, Roderick ustawił je kolejno na podłużnej skrzyni służącej za podest. Uczynił to w milczeniu, niczego nie objaśniał i patrzył na nie, jakby je widział po raz pierwszy. Przeważnie były to portrety, ale najdłużej się przyglądał trzem ukończonym popiersiom. Jedno przedstawiało ogromną głowę Murzyna, o wydętych nozdrzach, wyzywająco odrzuconą do tyłu; drugie młodzieńca, w którym Rowland natychmiast domyślił się zmarłego brata z uwagi na podobieństwo łączące go z Roderickiem; trzecie zaś jegomościa o spiczastym nosie, gładko ogolonego, jeśli nie liczyć kępki włosów wieńczącej podbródek. Oddanie podobnej twarzy musiało stanowić nie lada trudność, lecz efekt był ze
wszech miar godny podziwu, i jego wiarygodność nasunęła Rowlandowi skojarzenie z dziełami wczesnego włoskiego renesansu. Na cokole wyryto nazwisko – Sz. P. Barnaby Striker. Rowland rozpoznał w nim luminarza, od którego przyjaciel miał czerpać wiedzę, i choć portret nie był karykaturą, wtajemniczony obserwator bez trudu dostrzegał w nim prześmiewczy zamysł autora. Prócz tego kilka niedokończonych aktów oraz dwie lub trzy rzeźby w fantazyjnych pozach. Najbardziej rzucał się w oczy (również za sprawą swej niezwykłej urody) projekt nagrobka, najprawdopodobniej Stephena Hudsona. Przedstawiał młodego żołnierza pogrążonego w śnie wiecznym z dłonią opartą na mieczu, krzyżowca wyśnionego przez Rodericka w katedrze, której nigdy nie było mu dane obejrzeć. Rowland nie spieszył się z oceną, zbyt wiele od niej zależało. – Na Boga, chyba nie są takie złe! – odezwał się wreszcie jego przyjaciel. – Śmiem twierdzić, że zasługują na miano całkiem przyzwoitych! I rzeczywiście, Rowland widział, że są dobre. Młodzieńcze, czasami niezdarne i wybrakowane, a włożony w nie wysiłek często bardziej rzucał się w oczy aniżeli efekt końcowy. Był to wszelako wysiłek zasługujący na najwyższy podziw, rozumny i pełen mocy; zdawało się Rowlandowi, że gdyby nadać mu określony kierunek, wzniósłby się na wyżyny, co dawało się odczuć tu i ówdzie. Zwrócił się do Hudsona, który stał z rękami w kieszeniach i rozwianym włosem, spoglądając na niego spode łba. W oczach Rowlanda błysnął podziw i twarz młodzieńca rozjaśniła się w odpowiedzi. – Musisz się tylko przyłożyć – rzekł lakonicznie Rowland. – Chyba wiem, co to znaczy – odpowiedział Roderick. Odwróciwszy się, siadł z rozmachem na rozchwianym krześle i spędził tam dłuższą chwilę z łokciami na kolanach i twarzą ukrytą w dłoniach. – Przyłożyć... przyłożyć? – rzucił, unosząc wzrok. – Ach, gdybym mógł tylko zacząć! – Potoczył spojrzeniem po pokoju, dopóki nie spoczęło na popiersiu pana Barnaby’ego Strikera nad kominkiem. Jego uśmiech zgasł, a w oczach zalśniła wrogość. – Chcę zacząć – wykrzyknął – i nie mógłbym sobie wymarzyć lepszego początku! Żegnam pana, panie Striker! – Przemaszerował przez pokój, chwycił młotek i nim Rowland zdążył go powstrzymać, bezlitośnie zdzielił nim czaszkę pana Strikera. Popiersie rozpadło się z hukiem na kawałki, które posypały się na podłogę. Rowlandowi nie przypadło do gustu ani to dzieło zniszczenia, ani towarzysząca mu mina przyjaciela, jednakże w chwili, kiedy miał wyrazić dezaprobatę, drzwi się otworzyły i stanęła w nich młoda panienka. Weszła szybkim krokiem, ze zmartwiałą twarzą, jakby zaniepokojona hałasem, i na widok sterty gliny oraz młotka w ręku Rodericka krzyknęła ze zgrozą. Ucichła, kiedy jej wzrok padł na nieznajomego, po czym odezwała się z przyganą: – Co ty narobiłeś, Rodericku? Ten ze śmiechem kopnął skorupy. – Wypędziłem handlarzy ze świątyni! Szczątki rzeźby nie pozostawiały wątpliwości, kogo przedstawiała, i dziewczyna jęknęła z żalem. Wyglądało, że nie rozumie przesłania, wyczuwała jednak jego złowrogą
doniosłość i obarczała winą Rowlanda, którego obrzuciła spojrzeniem pełnym urazy, po czym zawróciła do wyjścia. Odprowadził ją wzrokiem, jako żywo zainteresowany panną.
II RODERICK Roderick odwiedził go następnego dnia z samego rana w stanie niebywałego ożywienia, zmąconego nieco pewną dozą świętego gniewu. Miał w domu awanturę, jak to określił, lecz zachował panowanie nad sytuacją. Pożegnał się z kancelarią raz na zawsze. – Wieczorem wyłuszczyłem matce sytuację – oznajmił. – Obawiałem się tego, ona wszystko tak ciężko znosi. Nie karci i nie wybucha, nie kłóci się ani nie nalega, tylko siedzi z oczami pełnymi łez i patrzy na mnie, kiedy sprawiam jej zawód, jak gdybym był jakimś potworem. Przyszedłem na świat na jej utrapienie. Nie ufa mi, nigdy nie ufała, i to się nie zmieni. Nie wiem dlaczego, ale zawsze patrzyła na mnie przez łzy. Sęk w tym – ciągnął, szarpiąc wąsik – że byłem rozpieszczonym bachorem. Czepiałem się maminej spódnicy i matka przywykła, że może mną manipulować. Tanio się sprzedałem! Gdy nie kładę się przed jedenastą, nasyła na mnie kucharkę. Niedobrze mi na samą myśl o własnej słabości. Ciężka sprawa, żyć jak udomowiony kot i dawać sobą rządzić. Ciekawe, co powiedziałaby pani Hudson, gdybym tak na pół roku zgotował jej życie, jakie inni synowie gotują swoim matkom! – Pozwól, że nie uwierzę – odparł Rowland – iż byłbyś do tego zdolny. Jeśli postąpiłeś jak dżentelmen, nie udawaj, że zachowałeś się jak skończony gbur. Byłeś szczęśliwy na przekór swoim zaletom, a w życiu bywają gorsze nieszczęścia niż nadopiekuńczość. Nie miałem przyjemności poznać twojej matki, sądzę jednak, że tu jest pies pogrzebany. Jesteś jej oczkiem w głowie, a wiązane z tobą nadzieje są podszyte rozpaczą i lękiem. – Mówiąc to, wyobraził sobie bez trudu, jakim uczuciem darzyły Rodericka kobiety żyjące z nim pod jednym dachem. Roderick zmarszczył brwi i niecierpliwie machnął ręką. – Oddaję jej sprawiedliwość – zawołał. – I liczę na to samo! Muszę ci coś wyznać – dodał po chwili wahania. – Mam podwójną rolę do odegrania, swoją i brata. To nie lada zadanie, zwłaszcza gdy ktoś tak jak ja nie potrafi być tym, kim nie jest. Kiedy byliśmy mali, właśnie ja byłem jej pieszczoszkiem. Dostawałem większy kubek oraz większą porcję deseru i zostawałem w domu, wycałowywany przez panie, podczas gdy on lepił w ogrodzie babki z piasku. Powinno być odwrotnie. Kiedy przyniesiono go tamtej strasznej nocy z dziurą w głowie, biedna matka nabrała przekonania, że za mało go kochała. Pamiętam, jak stała nad jego trumną, uwieszona mojej szyi, i oznajmiła ze szlochem, iż mam stać się dla niej tym, kim on stałby się, gdyby żył. Złożyłem jej wiele obietnic, ale nie
wszystkich dotrzymałem. Byłem inny niż Stephen, leniwy i niespokojny, samolubny i wiecznie niezadowolony. Może i nie zrobiłem nic złego, lecz nie mam na koncie żadnych chwalebnych osiągnięć. Mój brat, gdyby żył, zarobiłby już pięćdziesiąt tysięcy dolarów i odnowił salon. Matka, pławiąc się w żalu, wyśrubowała oczekiwania. Jeśli mam im sprostać, przede mną wciąż daleka droga. Rowland nie wiedział, czy dać temu wiarę: opowieść przyjaciela, choć szczera w swojej wymowie, zapewne kryła w sobie nieco przesady. – Nie pozostaje ci nic innego, jak niezwłocznie dokonać rzeczy wielkich – zauważył. – Wtedy odnowisz cały dom. – Właśnie tak jej powiedziałem, ale ona połowicznie tylko wierzy w „sztukę”. Nie widzi żadnego pożytku w rzeźbieniu, uważa je za szatański wynalazek. Najchętniej przywiązałaby mnie do książki jak kozę do parkanu. Wtedy miałaby na mnie oko. „To bardziej naturalne zajęcie!”, powtarza. Bardziej naturalne przekleństwo! Czy artyści to faktycznie takie huncwoty? Nie miałem przyjemności żadnego poznać, toteż nie mogę służyć jej przykładem. Ma nade mną przewagę, gdyż znała kiedyś portrecistę w Richmond, który namalował jej portrecik w koronkowych rękawiczkach (stoi na stoliku w salonie), pił czystą brandy i bił żonę. Obiecałem jej wczoraj, iż cokolwiek zrobię żonie, w życiu nie uderzę matki, a brandy, czystej czy rozcieńczonej, po prostu nie cierpię. W milczeniu siedziała godzinę, roniąc łzy, a ja wznosiłem się na wyżyny elokwencji. Czasami dobrze wyliczyć własne pobudki, i muszę ci powiedzieć, że kiedy wczoraj broniłem swoich racji, mój szlachetny charakter wprawił mnie w zachwyt. Ucałowałem ją uroczyście ze słowami, że powiedziałem jej wszystko i to musi jej wystarczyć. Do rana osuszyła oczy, lecz zapewniam cię, że to jeszcze nie koniec. Nie mogę się doczekać, kiedy się stamtąd wyrwę! – Bardzo mi przykro, że spowodowałem takie zamieszanie – odpowiedział Rowland. – Muszę to wynagrodzić twojej matce, czy mógłbym się z nią zobaczyć? – Może udałoby się załagodzić sytuację, wiedz jednak, iż rozmowa z tobą wymaga z jej strony wielkiej odwagi, gdyż uważa ciebie za diabelskiego posłańca. Nie rozumie, po co tu przyjechałeś i wywróciłeś mój świat do góry nogami: stworzono cię do zatruwania niewinnych umysłów ku utrapieniu kochających matek. Sam musisz się wybronić. Widzisz, ona ci nigdy nie daruje, że chcesz mnie porwać do Rzymu. „Rzym” to brzydkie słowo w jej słowniku, które należy wypowiadać pod nosem, jak przekleństwo lub coś nieprzystojnego. Żyjemy w ostoi chrześcijaństwa, a Rzym to pierwszy krąg piekła, gdzie nie godzi się wstępować porządnemu człowiekowi. Pomyśleć, że nie dalej jak wczoraj byłem stałym bywalcem przybytku cnót, kancelarii pana Strikera! – A czy pan Striker wie, coś postanowił? – spytał Rowland. – No przecież! Pan Striker to nie tylko dobroduszny prawnik, który użycza mi swoich książek. O nie, jest serdecznym przyjacielem i doradcą rodziny. Trzyma pieczę nad majątkiem matki i w swej łaskawości uważa mnie za jego część. Zawsze reprezentowaliśmy odmienne poglądy, lecz wybaczam mu próby odkręcenia mi głowy i przytwierdzenia jej na opak. Nigdy mnie nie rozumiał i nie było sensu o to zabiegać.
Mówimy innymi językami, jesteśmy ulepieni z innej gliny. Zniszczyłem wczoraj jego popiersie w przypływie furii na myśl, ile krwi mi napsuł: poczułem wielką ulgę i ochłonąłem. Nienawiść wyparowała, teraz jedynie mi go żal. Widzisz, jaki masz na mnie zbawienny wpływ? Musiał uważać mnie za skończonego głupca i tolerował wyłącznie przez wzgląd na matkę. Dziś rano chwyciłem byka za rogi, ze stertą książek, które od półtora roku zbierały kurz w moim pokoju, stawiłem się w kancelarii. „Pozwoli pan, że odłożę je na miejsce”, powiedziałem. „Nie będę ich już potrzebował, nigdy, nigdy, nigdy!” „Zatem nauczył się pan wszystkiego, co w nich jest?”, zapytał pan Striker, patrząc na mnie znad okularów. „Lepiej późno niż wcale”. „Niczego się od pana nie nauczyłem!”, zawołałem. „Ale nie będę już wystawiał pańskiej cierpliwości na próbę. Zostanę rzeźbiarzem. Jadę do Rzymu, aby nad tym pracować. I tyle! Nie mówię panu do widzenia, jeszcze się zobaczymy. Ale z radością żegnam się z tymi czterema znienawidzonymi ścianami, w których mnie żywcem pogrzebano! Dotąd nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo nienawidzę tego miejsca! Pozdrowienia dla pana Spoonera, z wyrazami wdzięczności za to wszystko, czego pan ze mnie nie zrobił!” – Miło, że zobaczysz jeszcze pana Strikera – odpowiedział Rowland, tłumiąc chęć, aby uznać to za przedni żart. – Z pewnością jesteś mu winien godne pożegnanie, nawet jeśli cię nie rozumiał. Przyznam, iż czasami uważam, żeś jest trochę gruboskórny. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał: – Chętnie usłyszałbym pogląd jeszcze jednej osoby. Co myśli o tym wszystkim panna Garland? Hudson obrzucił go bacznym spojrzeniem, mieniąc się lekko na twarzy. – A na jakiej podstawie sądzisz, że myśli cokolwiek? – spytał z zakłopotanym uśmiechem. – Ponieważ gdy ją wczoraj ujrzałem, wywarła na mnie wrażenie myślącej istoty, i z pewnością ma swoje zdanie. Uśmiech na ruchliwej twarzy Rodericka jakby zbladł. – Och, myśli to, co ja! – wypalił. Zanim się rozstali, Rowland spróbował nadać jego przyszłości w miarę harmonijny kształt. – Ja ciebie do tego pchnąłem – oznajmił – i czuję, że powinienem doprowadzić cię do przystani. Jestem od ciebie starszy i lepiej znam świat, toteż winniśmy podróżować razem jakiś czas. Dopilnuję, aby przewieźć cię do Rzymu, oprowadzić po Watykanie i zamknąć na klucz z gliną za całe towarzystwo. Wyruszam piątego września, zdążysz przygotować się do wyjazdu? Roderick podporządkował się woli przyjaciela, pełen niezachwianej wiary w jego mądrość życiową. – Jestem gotowy – zapewnił z uśmiechem i rozłożył ręce. – Wszystko, co mam do zabrania, noszę przy sobie! – I postukał się w czoło. – Szczęściarz! – mruknął z westchnieniem Rowland na myśl o pustej przestrzeni w jego własnym, wskazanym przez przyjaciela miejscu, i ciężarze bagażu złożonego w bankowym
depozycie. Po wyjściu Rodericka udał się na poszukiwanie Cecilii. Siedziała z robótką w zacienionej wnęce okiennej i wskazała mu obite perkalem krzesło. Nie odzywał się dłuższą chwilę, z namysłem tnąc włóczkę jej nożyczkami; spodziewał się słów krytyki i w duchu się na nie przygotował. Wreszcie opowiedział jej o decyzji Rodericka i własnym w niej udziale. Cecilia najpierw okazała wielkie zdziwienie, po czym dała upust niezadowoleniu, że nie zasięgnął jej rady. – A co powiedziałaby mi pani, gdybym zasięgnął? – spytał. – Przede wszystkim, żeby nie pozbawiał mnie pan jedynej osoby w Northampton, która potrafi mnie rozbawić! I dodałabym, że to jakaś bzdura, bo chłopak świetnie sobie radzi. I żeby pan go zostawił w spokoju. – Pierwsze pięć minut już mamy. Co powiedziałaby mi pani w dalszej kolejności? – Że jak na człowieka, który na ogół nie lubi wtrącać się w cudze sprawy, nagle stał się pan nadgorliwy. Mina Rowlandowi zrzedła, w milczeniu marszczył brwi. Cecilia spoglądała na niego z ukosa, po czym błysk rozdrażnienia znikł z jej oczu. – Proszę mi wybaczyć ostry ton – podjęła. – Jednakże myśl o utracie Rodericka Hudsona szczerze mnie przygnębia. Jego wieczorne odwiedziny przez ostatni rok trzymały mnie przy życiu w czasie bardzo dla mnie trudnym: były srebrnym obrzeżem dni odlanych z pospolitego metalu. Nie twierdzę, że jest feniksem i że zawsze zachowuje się jak anioł i nigdy nie przynudza, lecz lubiłam te nasze spotkania. Oczywiście mój żal nie jest żadnym powodem, aby nie miał wyruszyć na poszukiwanie szczęścia. Mężczyźni muszą pracować, a kobiety płakać z tęsknoty! – Zdecydowanie! – rzekł z pewną dozą stanowczości Rowland. Od pierwszej godziny swego pobytu zwrócił uwagę na nadspodziewanie wesoły nastrój Cecilii, a następnie odkrył, iż wynika on ze spotkań z młodym Hudsonem. Teraz przyszło mu do głowy, czy jej korzyść z sytuacji nie stanowi przypadkiem straty młodego bywalca jej saloniku. Nie ulegało wątpliwości, że działania kuzynki nie płyną z poczucia obowiązku, a jej osąd – zwykle tak trzeźwy – odgrywa rolę pomniejszą, ustępując pola zrozumiałej skądinąd potrzebie urozmaicenia. Lubiła swego młodego przyjaciela takim, jaki był; droczyła się z nim, schlebiała mu i skrycie z niego dworowała – innymi słowy, robiła wszystko, prócz udzielania mu dobrych rad. Był to flirt bez żadnych widoków na przyszłość. Z uwagi na dzielącą ich różnicę wieku Cecilia trzymała go na dystans, pilnowała z wyrachowaniem, aby dyrdymały, które plótł, nie przekraczały pewnych granic. Jej potrzeba rozrywki była ze wszech miar zrozumiała, lecz zważywszy, iż Roderick mógł coś osiągnąć, natura ich relacji mogła budzić słuszne powątpiewanie. Takie przynajmniej wnioski wyciągnął Rowland w przypływie niemal twórczego zapału. Nadejdzie jednak taki czas w przyszłości, kiedy odetchnąłby z ulgą, gdyby Hudsona wrażliwość na urok niewieści ograniczyła się do niewinnych hołdów tego właśnie rodzaju. – Pozwolę sobie tylko przypomnieć panu – dodała – że czeka go nie lada wyzwanie.
– Biorę to pod uwagę i nie mam nic przeciwko temu. Darzę go szczerą sympatią. Sam wspomniałem pani ostatnio, że cierpię na brak zajęć. Kiedy uświadomiłem sobie, iż mógłbym poprowadzić naszego młodego przyjaciela ku chwale, doznałem wręcz przypływu natchnienia. Zrozumiałem też, iż droga będzie najeżona niebezpieczeństwami i trudnościami, toteż zadałem sobie pytanie, czy mam prawo zapewnić mu rozgłos, lecz świadomość jego talentu rozwiała moje wątpliwości. Został stworzony do wielkich celów. Sam nie potrafiłbym ich osiągnąć, więc na widok młodego geniusza, który stoi bezradnie ze związanymi rękami z powodu braku środków, czuję – i zapewniam panią, że nie ma w tym za grosz przesady – że chciałbym choć pośrednio przyczynić się do jego sukcesu. – W imię dobra ogólnego zapewne winnam panu podziękować. Ale przede wszystkim chciałabym wiedzieć, na ile sama na tym skorzystam. Liczę, iż gwarantuje pan powstanie rzeczy miłych dla oka. – Jedno arcydzieło w roku – oznajmił Rowland wesoło – przez następne ćwierć wieku. – Zdaje mi się, że mamy prawo oczekiwać więcej – żądać, aby zagwarantował pan nie tylko rozwój artysty, ale bezpieczeństwo człowieka. Rowland spoważniał. – Bezpieczeństwo? – Moralne i uczuciowe. Widzi pan, tutaj nic mu nie grozi. Wszyscy zawarliśmy cichą umowę, aby zapewnić mu święty spokój. Być może wierzy pan w zawirowania geniuszu i uczyni je nieodłącznym aspektem rozwoju swego zdolnego podopiecznego. – Przeciwnie, moim zdaniem geniusz winien zachować tyle pokory, ile zwykły śmiertelnik, lecz ani krzty więcej. Wyznam też, iż hołduję przekonaniu, że artysta powinien wieść cichy żywot, dla własnego dobra. Tego właśnie będę uczył mego zdolnego podopiecznego, jak pani go nazywa, na cudzym oraz własnym przykładzie, choć sam nie jestem artystą, niestety! Zapewne przewiduje pani – uzupełnił po chwili – że Roderick da mi popalić! – Niczego nie przewiduję. Uważam tylko, że okoliczności odgrywają tutaj ważną rolę, czego dowodzi fakt, iż wbrew jego utyskiwaniom i ciągłemu niezadowoleniu, przez ostatnie pięć lat jakoś mu się układało. Jestem pewna, że rozkwitnie po wyjeździe do Rzymu. Chciałabym ujrzeć tę zmianę. Musi pan ją na bieżąco opisywać. Mam szczerą nadzieję, że owoce okażą się współmierne do listowia. Proszę nie uważać mnie za złą prorokinię, a jedynie pamiętać, iż będziemy patrzeć panu na ręce. – Człowiek musi stawać na wysokości zadania i zasługuje na pomoc, gdy zachodzi taka potrzeba – odpowiedział Rowland po dłuższym namyśle. – Oczywiście jedwabny balon pęknie, jeśli nadmuchać go naprędce. Pochwalam jednak pewne napięcie w życiu, do tego człowiek został stworzony. A Roderick to nie byle spadochron. Wierzę również w zdrowy wymiar szczerej wyobraźni. Człowiek może cały się z niej składać, jeśli tylko jest szczery. – No dobrze, skoro pan to sobie tak ładnie obmyślił – stwierdziła tonem rezygnacji, a Rowland poczuł się jak ostatni samolub. – Wypijemy przy kolacji za wyobraźnię... przepraszam, zdrowie... naszego przyjaciela.
Chcąc przekonać panią Hudson o szczerości swoich pobudek, Rowland wybrał się do niej jeszcze tego samego wieczoru. Wprowadzono go do dużej bawialni, która w blasku kilku świec wyglądała na mizernie umeblowaną i raczej rzadko uczęszczaną. Okna pootwierano, ażeby wpuścić wieczorne powietrze, i trzy będące tam osoby umilkły na widok Rowlanda jak na komendę. Pani Hudson siedziała przy oknie, ściskała w rękach chusteczkę, w sposób zdradzający wielką wprawę. Nieopodal niej, pół siedząc, pół leżąc na kanapie w pozie stałego bywalca, z jedną długą nogą na drugiej oraz wielką stopą w niezgrabnym bucie, która kiwała się tam i z powrotem, tkwił szczupły, jasnowłosy dżentelmen – w nim Rowland rozpoznał pierwowzór popiersia pana Barnaby’ego Strikera. Przy stole opodal świec, pochylone nad robótką, siedziało młode dziewczę, które widział przelotnie w pracowni Rodericka i w którym domyślił się panny Garland, dalekiej krewnej przyjaciela. Wnikliwe spojrzenie tej ostatniej stanowiło najbardziej znaczące powitanie, jakie otrzymał. Pani Hudson podniosła się z cichym jękiem i zamarła, spoglądając na niego ze strachem, jakby miała szczerą ochotę czmychnąć przez okno. Pan Striker mocniej zakołysał stopą. Jak widać, nikt nie przywykł tu do błahych uprzejmości i gorących powitań. Rowland przedstawiwszy się, dodał, iż przyszedł coś omówić. – Tak – odrzekła pani Hudson smutnym tonem. – Wiem... syn mi powiedział. Chyba dobrze, że pan się zjawił. Może zechce pan usiąść. Na te słowa Rowland chwycił krzesło, które stało najbliżej. – Nie na tym – oznajmił stanowczy głos, i Rowland zauważył jedwabne nici zamotane na oparciu w celu nawinięcia ich na szpule. Zraził się nieco ostrym tonem młodej kobiety, która z miejsca żywo go zainteresowała, do tego stopnia, iż poczuł odruchową potrzebę wzbudzenia jej aprobaty. Po chwili doszedł do wniosku, że przełamie lody szarmancką uwagą. – Ależ proszę mi pozwolić – odparł – a sam potrzymam włóczkę! W odpowiedzi otrzymał spojrzenie pełne bezbrzeżnego zdumienia, po czym panna Garland zerknęła na panią Hudson, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, jaki bezczelny. Zachowuje się dokładnie tak, jak się obawialiśmy”. Starsza pani jednak siedziała ze wzrokiem wbitym w posadzkę i mocno splecionymi rękami, przy czym wzbudzała w Rowlandzie bardziej współczucie aniżeli urazę: emanowała nie chłodem, lecz strachem, zgrozą niemalże. Była drobną, udręczoną kobietą, której desperacja nadawała fałszywy pozór nadgorliwości, a pobladłe oblicze lat. Przyjrzawszy się jej z uwagą, odkrył, że jest jeszcze młoda i powabna oraz że musiała bardzo młodo wyjść za mąż. Zapewne była wówczas niezwykle piękną istotą, lecz w drodze do ołtarza umierała ze strachu. Patrząc na nią, nie miało się wątpliwości, po kim Roderick odziedziczył ujmujący wygląd i czar. Nie nosiła czepka, a wyjątkowo bujne, kasztanowe włosy miała bezpretensjonalnie spięte i przygładzone. Była wyjątkowo nieśmiała i zahukana, jak gdyby zatraciła resztki pewności siebie. Od razu wzbudziła sympatię Rowlanda i zapragnął przekonać ją niezwłocznie co do swoich dobrych intencji. Przeczuwał, iż nie będzie to specjalnie trudne, i przy odrobinie właściwej zachęty – przy czym musiał działać ostrożnie – niechybnie zaskarbi sobie jej
zaufanie. Coś podpowiadało mu jednak, że osóbka, która wystawiała swój młody wzrok na próbę w blasku świec, nie da się tak łatwo przekabacić. W myśl zapowiedzi Cecilii, panna Garland nie miała twarzy, która natchnęłaby rzeźbiarza, ale z pewnością zainteresowałaby człowieka o mniej wysublimowanym stosunku do piękna. Nie sprawiała wrażenia szczególnie urodziwej, co stanowiło rzecz drugorzędną, bardziej bowiem niż na piękno rysów Rowland zwrócił uwagę na zawarty w nich przekaz. Twarz Mary Garland skrywała wiele refleksji, w przeciwieństwie do ruchliwej twarzy Rodericka, której wyraz zmieniał się niczym płomień świecy pełgający na wietrze. Tu płynęły one jedna za drugą, i ustępowały sobie miejsca, będąc dla właścicielki źródłem niewysłowionego cierpienia. Dziewczyna była wysoka, wyprostowana jak struna i roztaczała wokół siebie aurę niezłomnej siły i zdecydowania. Czoło miała szerokie, brwi ciemne i nieco grubsze niż u klasycznej piękności, ciemne oczy zaś, o nieco przyciężkich powiekach, pozostawały nieprzeniknione. Miała wybitnie nieregularne rysy, usta zaś zdolne do szerokiego uśmiechu, a taki mógłby być jej największym atutem. Rowland nie miał jak dotąd okazji go ujrzeć, żywił jednak niezbitą pewność, że gdyby znalazła ku temu powód, byłoby to jak uniesienie zwykłej zielonej kurtyny w starym teatrze podczas – niezbyt nowoczesnego – przedstawienia komediowego. Skromna biała sukienka nadawała jej małomiasteczkowy wygląd. Sprawiała wrażenie osoby nadzwyczaj silnej, a zarazem nieustępliwej. Obszywała właśnie ręcznik kuchenny, pomagając sobie dużym metalowym naparstkiem. Utkwiła posępne spojrzenie w robótce w oczekiwaniu na wyjaśnienia Rowlanda. – Zawarłem bardzo bliską znajomość z pani synem – zaczął, zwracając się do pani Hudson. – Uznałem więc, że pora się przedstawić. – Bardzo ładnie – mruknęła biedaczka i po chwili chciała coś uzupełnić, ale pan Striker odchrząknął, nie dopuszczając jej do głosu. – Pozwolę sobie zadać panu proste pytanie. Jak długo zna pan naszego młodego przyjaciela? – Nadal młócił nogą powietrze, ale odrzuciwszy głowę, utkwił wzrok w przeciwległej ścianie, jakby chciał oszczędzić sobie widoku zakłopotania Rowlanda. – Przyznaję, że bardzo krótko. Zaledwie od trzech dni. – A jednak mówi pan o bliskiej znajomości, tak? Od trzech lat widuję pana Rodericka dzień w dzień, a jednak dopiero dziś rano poczułem, iż wreszcie mam prawo powiedzieć, że go znam. Odbyliśmy w mojej kancelarii krótką rozmowę, która uzupełniła brakujące ogniwa w materiale dowodowym. Dlatego twierdzę śmiało, że znam pana Rodericka! Ale proszę odczekać trzy lata, jak ja! – I pan Striker zaśmiał się z zaciśniętymi ustami, trzęsąc całą swoją długą postacią. Pani Hudson uśmiechnęła się w popłochu, panna Garland nie odrywała oczu od ściegu, ale Rowland zauważył, iż lekko poróżowiała. – Ach, naturalnie za trzy lata lepiej się poznamy – odparł. – Spodziewam się jednak, szanowna pani, iż do tego czasu pozna go cały świat. Przewiduję, że będzie wielki! Pani Hudson zrobiła minę, jakby z niej żartował. Po chwili jednak, przekonana krzepiącym tonem Rowlanda, posłała mu błagalne spojrzenie oraz drżące: „Naprawdę?”.
Ale zanim Rowland zdążył zareagować, ponownie wtrącił się pan Striker. – Czy ja dobrze słyszę? Przewiduje pan, że nasz młody przyjaciel stanie się jednym z naszych wielkich rodaków? – Wielkich artystów, taką mam nadzieję. Być może większym niż pozostali. – A to ci dopiero zaskakująca nowość – oznajmił pan Striker z niezmąconym spokojem. – Pokładaliśmy nadzieje w panu Rodericku, przyznam jednak, że nie tak wybujałe. Do tego byśmy się nie posunęli. Cóż panie na to powiedzą? Wszyscy – jego matka, panna Garland i ja – uważaliśmy jego zainteresowania za dość... – tu wykonał parę zamaszystych gestów – ...błahe. – Pan Striker żywił do krnąbrnego ucznia niewątpliwą urazę, usiłował jednak oddać mu sprawiedliwość przy jednoczesnym poszanowaniu uczuć swoich towarzyszek. Czekało go jednakże zaskoczenie, gdyż pomimo niedawnej jednomyślności, pogląd wyrażony tak lekceważąco w obecności nieznajomego napotkał niemy sprzeciw obu pań. Pani Hudson wydała zdławione westchnienie, panna Garland zaś uniosła głowę i wbiła w sojusznika lodowate spojrzenie. – Mam niemiłe poczucie, pani Hudson – podjął Rowland, unikając odpowiedzi na pytanie o najbliższą przyszłość – iż nie jest pani zachwycona, że rozbudziłem w Rodericku ambicję na coś, co go odciągnie od domu. Czuję, że uważa mnie pani za wroga. Pani Hudson zasłoniła usta czubkami palców, rozdarta między chęcią wyznania prawdy a obawą, że ktoś zarzuci jej nieuprzejmość. – Moja kuzynka nie żywi do nikogo wrogości – wtrąciła panna Garland ściszonym tonem, przy tym ze stanowczością, która wcześniej nakazała Rowlandowi puścić krzesło. – Zostawia to pani? – zaryzykował z uśmiechem. – Kierują nami wyłącznie chrześcijańskie pobudki – zaznaczył pan Striker. – Panną Garland chyba najbardziej. Panna Garland... – machnął ręką, jakby dokonywał prezentacji, którą niebacznie pominięto – ...jest córką, wnuczką i siostrą duchownego. Rowland spróbował dać do zrozumienia – na tyle, na ile zdołał gestem – że nie ma nic przeciwko temu, dziewczyna zaś pochyliła się nad robótką, jakby słowa pana Strikera nie wywarły na niej najmniejszego wrażenia. – Widzę, że pani Hudson – podjął pan Striker – jest zbyt poruszona, by swobodnie z panem rozmawiać. Nie będzie zatem miała nic przeciwko temu, bym zadał panu kilka pytań. Zechce pan wyłuszczyć jej ze szczegółami, co zamierza począć z jej synem? Biedaczka utkwiła błagalne spojrzenie w twarzy Rowlanda, jakby dawała do zrozumienia, że pan Striker wyraził jej życzenie, chociaż ona sama ujęłaby to mniej obcesowo. Rowland widział jednak w okolonych zmarszczkami, przebiegłych, a zarazem dobrodusznych, błękitnych oczach pana Strikera, iż ten nie zamierza owijać w bawełnę, a do tego jest zarozumiałym, napuszonym człowiekiem, którego los Rodericka nie obchodzi w najmniejszym stopniu. – Co zamierzam począć, szanowna pani? Ależ nic, wszystko zależy od niego. Ja tylko daję mu szansę. Ma się uczyć, starać, pracować... żywię nadzieję, w pocie czoła. – Ach, oby się nie przemęczał – szepnęła błagalnym tonem, nieoczekiwanie zmieniając
front. – Jest niezbyt silny, a europejski klimat bywa bardzo surowy. – Uczyć, tak? – powtórzył pan Striker. – A czegóż to dokładnie? – I dorzucił, jakby tknięty nagłą myślą: – Jak w ogóle można uczyć się rzeźbiarstwa? – Próbując naśladować oglądane wzory. – Wzory? O jakich wzorach pan mówi? – Przede wszystkim antycznych. – Ach, antycznych... – odparł z kpiącą emfazą pan Striker. – Słyszała pani? Roderick jedzie do Europy naśladować antyk. – Chyba nie ma w tym nic złego – zaoponowała pani Hudson niepewnie. – Antyk w moim rozumieniu – ciągnął prawnik – to wizerunek utytłanego pogańskiego bóstwa bez rąk, nosa i odzienia. Też mi wzór, doprawdy! – Pański opis w dużej mierze odpowiada rzeczywistości – przytaknął ze śmiechem Rowland. – Litości! Naprawdę? – spytała pani Hudson, ośmielona jego uprzejmym tonem. – Ale nauka rzeźbiarstwa nie ogranicza się do antyku – zauważył pan Striker. – A po trzech, czterech latach, kiedy już napatrzy się na wymienione przeze mnie obiekty... – Uczy się z natury – uzupełnił Rowland. – I naprawdę trwa to trzy do czterech lat? – dopytywała lękliwie matka. – To zależy od indywidualnych predyspozycji. Prawdziwy artysta uczy się i po dwudziestu latach. – Ach, mój biedaczek! – jęknęła pani Hudson, widząc w tym kolejny powód do rozpaczy. – A na czym dokładnie polega nauka z natury? – dociekał pan Striker. – Zechce pan objaśnić to pani Hudson. – Nie, błagam! – Pani Hudson wzdrygnęła się. – Oto kolejny powód, aby wyjechać do Rzymu – odparł Rowland. – Włosi są niebywale urodziwymi ludźmi. Na ogół są bardzo pięknie zbudowani. – Na pewno nie lepiej niż przeciętny Jankes – zaoponował pan Striker, prężąc długachne nogi. – Jesteśmy dziełem tego samego Stwórcy! – O tak. – Pani Hudson westchnęła, ale zerkała na gościa, dowodząc tym samym, iż liczy się z jego zdaniem. Rowland pospiesznie przyznał panu Strikerowi rację. Panna Garland uniosła głowę. – Włoskie kobiety też słyną z urody? – zapytała po chwili wahania. Rowland zwlekał z odpowiedzią. – Na ogół wolę nasze – powiedział. Opuściła robótkę na kolana, po czym splotła na niej dłonie i lekko odchyliła głowę. Chyba wolałaby bardziej bezosobową odpowiedź, i nie kryła zawodu. Wyglądało, jakby miała coś na końcu języka, ale porzuciła tę myśl i bez słowa znów zaczęła wyszywać. Rowland po raz drugi doznał wrażenia, że ma go za zarozumialca; zauważył też, iż ręcznik, który obszywa, jest bardzo szorstki. Lecz ponownie zadźwięczały mu w uszach
własne słowa i powtórzył w duchu: „Na ogół wolę nasze”. – Model, jeśli dobrze rozumiem – podjął pan Striker – musi przybrać pozę, tak? – Owszem. – A pan siada i mu się przygląda? – Byle nie za długo. Trzeba podejść do gliny i ulepić coś na jego podobieństwo. – Zatem mamy modela, rzeźbiarza i glinę pośrodku, z której, jak pan powiada, będziemy lepić. Tak upływa nam ranek. Potem, jak mniemam, idziemy na spacer i odpoczywamy po ciężkiej pracy. – Jak najbardziej. Ale dla artysty, który kocha swoją pracę, żaden czas nie jest stracony. On czerpie naukę ze wszystkiego, na co patrzy. – Kusząca wizja dla młodych ludzi z zapałem do bezczynnego ślęczenia nad książką i słuchania brzęczenia muchy. Spodziewam się, że nasz przyjaciel zgromadził w ten sposób zasoby wiedzy, o które bym go nie podejrzewał. – Niewykluczone – odparł z niezrażonym uśmiechem Rowland – iż kiedyś okaże się lepszym artystą właśnie dzięki temu pozornemu lenistwu. Ta wizja wzbudziła żywą aprobatę pani Hudson, która po raz pierwszy słyszała, że ktoś wstawia się za jej synem z taką nadzieją, i powoli zaczynała mieć dość pozornego sojuszu z prawnikiem, którego ton zdradzał nawyk częstych przesłuchań. – A zatem twierdzi pan – zaryzykowała – że mój syn ma wielki... niespotykany talent? – W istocie tak bym go nazwał. Biedna pani Hudson uśmiechnęła się szeroko i radośnie, po czym zerknęła na pannę Garland, jakby zachęcała ją do tego samego. Ale twarz dziewczyny pozostała ponura jak listopadowe niebo. – Pan naprawdę to wie? – Wpatrywała się twardo w Rowlanda. – Nie sposób tego wiedzieć, nie mając dowodów, dowody wymagają czasu. Ale można wierzyć. – A pan wierzy? – Wierzę. Lecz nawet wówczas się nie uśmiechnęła, tylko spochmurniała jeszcze bardziej. – No, no – wtrąciła pani Hudson. – Pozostaje nam mieć nadzieję, że wszystko się ułoży. Pan Striker chwilę spoglądał na przyjaciółkę z pewną dezaprobatą; uznał jej zachowanie za przebiegłą kobiecą sztuczkę oraz przejaw zdrady, gdyż śmiała pokładać więcej wiary w słowach intruza aniżeli jego własnych zatwardziałych teoriach. Zerwał się, nie obciągając kamizelki, pełen bezbrzeżnej pogardy dla kobiecej perfidii i niekonsekwencji. – Cóż, łaskawy panie, talent pana Rodericka nic dla mnie nie znaczy – oznajmił. – Ani to, co z nim pocznie. Nie jestem jego ojcem. Lecz jako przyjaciel rodziny cieszę się niezmiernie, słysząc takie pochwały pod jego adresem. I że widoki na jego przyszłość sprawiły matce radość. Dał pan jej wielką nadzieję, łaskawco! – Urwał na chwilę, gładząc brodę, i pochylił głowę, świdrując Rowlanda na wpół przymkniętym okiem. Widok był groteskowy, ale znamienny, i bardziej Rowlanda zdumiał, niż rozbawił. – Spodziewam się,
iż jest pan bystrym człowiekiem – podjął – niezmiernie światłym, dobrze wychowanym i obeznanym w temacie sztuki oraz tym podobnych. Ja z kolei mam już swoje lata na karku i zmysł praktyczny; żyję sobie na prowincji i uprawiam szanowany zawód w wolnym kraju. Nie włóczyłem się po Europie za nauką i nikt mi nie pomagał, sam musiałem o siebie zadbać i nikomu nic nie zawdzięczam! No cóż, jeśli naszemu przyjacielowi jest pisany majątek i sława, śmiem twierdzić, że przed tym wyjazdem nic go nie powstrzyma. Ale proszę pamiętać, iż nie przyniesie on też wielkiego pożytku. Jeśli chce pan go prowadzić, warto zapamiętać sobie kilka rzeczy. Nasze plony zależą od tego, co zasialiśmy. Niechby i był największym geniuszem stulecia: ziemniak nie wyrośnie na suchym zagonie. Jeżeli będzie do wszystkiego podchodził lekko, tak jak paru młodych geniuszy, których miałem pod swoją opieką, nie doczeka się nagrody. Ma pan na to słowo człowieka, który brnął naprzód krok za krokiem i nie wierzy, że budzimy się na gotowe, bo tak sobie wyśniliśmy: jeśli warto coś robić, trzeba się do tego solidnie przyłożyć! A jeśli komuś w głowie tylko dobra zabawa, bardzo mu współczuję. Bez urazy. Mam nadzieję, że panu też będzie się wszystko układać. Rowland mógł szczerze przyznać mu rację i serdecznie uścisnąć rękę na pożegnanie. Ale ponura wizja pana Strikera rzuciła chwilowy cień na zebranych, po czym pani Hudson uznała incydent za drobną przyjacielską niesnaskę. Rowland posiedział jeszcze chwilę, po części, aby przypodobać się obydwu kobietom, a po części coś tak mu nakazywało. Ich lęki i płoche nadzieje kryły w sobie coś wzruszającego, a matczyne niepokoje pani Hudson budziły wręcz przerażenie. Nieśmiało przeskakiwała z tematu na temat, zasypując Rowlanda pytaniami o niego samego, jego wiek, rodzinę, zawód, upodobania i wyznanie. Miał nawet dziwne wrażenie, iż wzbudził jej niekłamany podziw, lecz niebawem zostanie zdemaskowany, próbował więc coś wymyślić, aby nieco ją do siebie zrazić. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Zdawało mu się tylko, że panna Garland skrycie mu nie ufa, toteż z pewnością po jego wyjściu wyświadczy mu przysługę i go obsmaruje. Pani Hudson ściszonym głosem wychwalała syna pod niebiosa. – Jest wspaniały, zapewniam pana. Sam dojdzie pan do tego wniosku, kiedy go pozna. Owszem, trochę rozpieszczony, zawsze owijał mnie wokół palca, ale to naprawdę dobry chłopiec. I wszyscy uważają go za ładnego, z pewnością nie przejdzie niezauważony. Nie sądzi pan, że jest przystojny? Wypisz, wymaluj jego biedny ojciec. Miałam jeszcze jednego, zapewne panu powiedziano. Zginął na wojnie. – I biedaczka się uśmiechnęła w obawie, że wybuchnie płaczem. – Też był cudownym chłopcem, lecz bardzo się różnili. Roderick jest trochę dziwny, ma trudny charakter. Czasami czuję się jak gęś... czy to była gęś, kochanie? – Zdumiona śmiałością tego porównania zwróciła się do panny Garland. – Gęś albo kura, ta, która wysiadywała jajo łabędzia. Nigdy mi się nie udało zaspokoić jego potrzeb. Zawsze uważałam, iż mógłby się odnaleźć w bardziej sprzyjających okolicznościach, a przy tym chciałam go obronić przed światem, tak niebezpiecznym i strasznym, tak bardzo skomplikowanym. Sama wiem o nim niewiele. Przyznam, że nie
wiedziałam o istnieniu ludzi pańskiego pokroju. Rowland odpowiedział, że nie oddaje światu sprawiedliwości. – Zawsze oddaje sprawiedliwość – zaoponowała po chwili panna Garland. – Po prostu to brzmi jak bajka. – Co takiego? – Ten pański przyjazd bez uprzedzenia i prześciganie się w uprzejmościach. I uprowadzenie mojego kuzyna na złotym obłoku. Rowland miał niemiłe poczucie, że chciała mu dopiec. Zanim wyszedł, pani Hudson ponownie wymusiła na nim zapewnienie o talencie Rodericka. Wszystko wskazywało, że natchnął ją przekonaniem co do swojej nieomylności. – Naprawdę dokona czegoś wielkiego – spytała – i najpiękniejszego na świecie? – Nie widzę ku temu żadnych przeszkód. – A zatem tego musimy się trzymać – odpowiedziała. – Będziemy tu siedzieć z Mary i o tym rozmawiać. Powierzam go panu – ciągnęła, kiedy wychodził. – Nie wątpię, że będzie miał w panu najlepszego przyjaciela. Gdyby pan jednak o nim zapomniał, miał go dosyć i stracił zainteresowanie jego osobą, przez co wpadłby w kłopoty, proszę pamiętać... – Głos jej zadrżał i urwała. – O czym, szanowna pani? – Że mam tylko jego... że jest dla mnie wszystkim... i nie zniosłabym tego. – Dołożę wszelkich starań, aby mu się powiodło – zabrzmiała jego odpowiedź. Odwrócił się do panny Garland, aby życzyć jej dobrej nocy, a ona wstała i podała mu rękę. Była bezpośrednia, widział jednak, że skromność nie pozwala jej na zbytnią zuchwałość, a prostota na owijanie w bawełnę. – A pani nie ma dla mnie żadnych zaleceń? – spytał, żeby zagaić. Poczerwieniała i zmierzyła go uważnym spojrzeniem. – Proszę dopilnować, żeby się postarał. Rowland odnotował powagę, z jaką wypowiedziała te słowa, a mówiła dźwięcznym kontraltem. – Zależy pani na nim? – Bardzo. – W takim razie jeżeli dla pani się nie postara, dla mnie tym bardziej. Odwróciła się w milczeniu na te słowa i Rowland wyszedł. Ruszył do domu, rozmyślając o wielu sprawach. Olbrzymie wiązy Northampton splatały w mroku swe korony, ale księżyc wypłynął na niebo i przez listowie przebijało sklepienie usiane srebrzystymi punkcikami. Scena, w której uczestniczył przed chwilą, uderzyła go swym uroczystym wymiarem. Śmiał się i brylował w obronie swoich racji, jednakże na myśl o zamęcie, jaki zasiał w zaciszu cudzego domu w imię odległych hipotez, poczuł się nieswojo, aż go zmroziła własna lekkomyślność. Cecilia miała świętą rację, że się zagalopował. Ogarnęła go niejasna złość na Rodericka za to, że tak nad nim zapanował.
Kiedy potoczył wzrokiem wzdłuż długiej alei i ujrzał białe domy, przeświecające tu i ówdzie w poświacie księżycowej, prawie skłaniał się ku przekonaniu, iż największym szczęściem dla człowieka byłoby zamieszkanie w takim miejscu. Tu znajdowała się życzliwość, wygoda, bezpieczeństwo, ostrzegawczy głos powinności, całkowity brak pokus. A gdy przeniósł wzrok w górę i wejrzał w głąb amerykańskiej nocy, bezkresnej, zdawałoby się, i mrocznej, poczuł ze wzruszeniem, iż skrywa w sobie też piękno – piękno, którego dla artysty byłoby aż nadto. A kiedy stał tak, zagubiony w ciemności, posłyszał szybkie kroki po drugiej stronie i towarzyszące im wesołe pogwizdywanie, w ślad za którym wyłoniła się znajoma postać. Od razu rozpoznał w niej przyjaciela, który zapewne wracał od Cecilii. Roderick przystanął nagle i popatrzył na księżyc, twarz miał wyraźnie oświetloną. Zanucił piosenkę: Zachód purpury stroi mury Blask łun na śnieżne szczyty pada5. I śpiewając, ruszył dalej, jakby myśli dały mu skrzydła. Marzył o natchnieniu dalekich krain – wielkich zabytkach i świętych miejscach. Jaka szkoda, pomyślał Rowland, idąc dalej przed siebie, że ich nie „liźnie”! Cecilia słusznie przewidywała, że Roderick zmieni się wraz ze zmianą swojej sytuacji. Rowland zatelegrafował do Nowego Jorku, aby zarezerwować drugą koję na swoim parowcu, i od chwili, kiedy nadeszło potwierdzenie, nastrój młodzieńca wzniósł się na niebotyczną wysokość. Tryskał wręcz humorem, a przyszłość rysowała mu się w różowych barwach. Wybaczył dawnym wrogom i puścił w niepamięć stare urazy – innymi słowy, sprawiał wrażenie pogodzonego ze światem, w którym miał stać się ważny i wspaniały. Dosłownie wychodził ze skóry, a do tego – jak określiła Cecilia – nagle stał się tak dobry, jakby nie znajdował się w przededniu rzymskiej, a u schyłku ziemskiej kariery. Chodził na długie spacery z Rowlandem, któremu coraz bardziej udzielało się podniecenie przyjaciela. Rowland kilkakrotnie odwiedził jeszcze panią Hudson i widział, że obie starają się wykrzesać z siebie entuzjazm na miarę entuzjazmu towarzysza. Wydawało mu się, że Mary Garland czyni to lepiej, niż zapowiadałoby zachowanie dziewczyny w czasie jego pierwszej wizyty. Usiłował zamienić z nią kilka zdań bez związku z zaistniałą sytuacją, okazywała jednak tak wielką rezerwę, iż musiał zadowolić się odpowiedzią półgębkiem. Należy jednak zaznaczyć, że bez względu na odpowiedź czerpał wielką satysfakcję z jej bezbarwnej cierpliwości, iż po drugiej wizycie czepiał się jej kurczowo jak tonący brzytwy. Wydawało się dziwne, że zainteresowała go mimo swego tak niewielkiego udziału, a jednak zainteresowała go o dziwo, i to zainteresowanie miało dla niego zupełnie nowy wymiar. Natchnęło go niepokojem i pewną melancholią; włóczył się z roztargnieniem, snując różne rozmyślania. Zastanawiał się między innymi, dlaczego złośliwy los postawił mu na drodze pannę, z którą chętnie zawarłby bliższą znajomość,
akurat gdy przymierzał się do kilkuletniego wyjazdu. Miał przeczucie, że szczęście mija go bokiem, szczęście z rodzaju tych, które – gdy zakiełkują – należy pielęgnować czule. Zapytywał siebie, czy – czując to, co czuł – gdyby miał na uwadze jedynie własną osobę, porzuciłby myśl o wyjeździe i został na miejscu. Obecnie musiał się liczyć z Roderickiem, dla którego byłby to srogi zawód, zakładał jednak, że gdyby nie Roderick, statek przypuszczalnie odpłynąłby bez niego. Wypytywał przyjaciela o kuzynkę, ten jednak, w wielu sytuacjach tak mało dyskretny, z sobie tylko znanych powodów skrzętnie unikał tematu. Jego lakoniczne odpowiedzi podsyciły ciekawość Rowlanda, dziewczyna bowiem, przez jej irytującą powściągliwość, stała się jakby jego tajemną obsesją. Dowiedział się od Rodericka, że jest córką wiejskiego pastora, dalekiego kuzyna jego matki, mieszkającego w innej części stanu, i jedną z pół tuzina córek, pochodzi z ubogiej rodziny i przyjechała dwa miesiące temu z długą wizytą. – Będzie jeszcze dłuższa – dodał – bo ustaliły, że zostanie na czas mojego wyjazdu. Błogość w duszy Rodericka sięgnęła szczytu na kilka dni przed planowanym pożegnaniem. Siedział z przyjaciółmi na werandzie Cecilii, ale nie odezwał się przez ostatnie pół godziny. Oparty plecami o kolumnę porośniętą pnączem, wpatrzony od niechcenia w gwiazdy, nucił pod nosem, swoim zwyczajem nie dbając o konwenanse, co zawsze uchodziło mu płazem, choć miał na swoje usprawiedliwienie tylko nieprzeciętną urodę. I nagle zerwał się na równe nogi. – Chcę działać! – wykrzyknął. – Zrobić coś dzikiego, nieprzyzwoitego i niemożliwego, żeby dać upust energii! – Powiem panu, co zrobić w tak piękną pogodę – oznajmiła Cecilia. – Proszę urządzić piknik. Niech będzie tak dziki, czy wręcz nieprzyzwoity, jak się panu podoba, a pozwoli nam się wyładować bezpiecznie i bez szwanku. Roderick podchwycił jej bardzo praktyczną sugestię, i kilka dni później urządzono piknik. Miał mieć charakter rodzinny, lecz Roderick w napadzie wielkoduszności uparł się zaprosić pana Strikera, czemu zresztą Rowland gorąco przyklasnął. – Zaprośmy też panią Striker – zaproponował Hudson. – Jeśli przyjdzie, matka będzie zadowolona. I pannę Striker, koniecznie: boską Petronillę! – I młoda dama przesądziła o większości pań. Pan Striker zjawił się kosztem porannych zajęć, bardziej wielkoduszny nawet niż Roderick, całości zaś dopełnił pan Whitefoot, młody ortodoksyjny duchowny. Roderick wybrał na ucztę swoją ulubioną dolinę; znał ją jak własną kieszeń i spędził tam niejedno letnie popołudnie, wylegując się w cieniu na trawie, wpatrzony w błękitny horyzont, „purpurowy skraj” z wiersza, kryjący wszelkie dobra tego świata i wszystko, co dla niego, Rodericka, nieosiągalne. Łąka przechodziła po jednej stronie w ciemny zagajnik, gdzie rzekomo mieszkały dziwne zwierzęta i „potwory”, te wprawdzie nie mogły wyjść, ale wykluczały jakiekolwiek zapuszczanie się w głąb kniei; była usiana porośniętymi mchem głazami, które wystawały spomiędzy traw i tworzyły po drugiej stronie brzeg małego jeziorka. Nastał bezchmurny sierpniowy dzień; Rowland miał go na zawsze zachować w pamięci z całą ostrością wszystkich detali. Roderick przechodził samego
siebie w gościnności; w którymś momencie nawet, gdy zabawa sięgnęła zenitu, przywdział biały cylinder pana Strikera i wzniósł toast za jego zdrowie szampanem w pękniętej filiżance. Panna Striker miała wodniste oczy ojca i podobnie jak on przymykała jedno, kładąc na coś nacisk; ubrała się jak do fotografii i spędziła dłuższy czas z Roderickiem na małym cyplu nad jeziorem. Z ust pani Hudson, która od początku do końca pikniku wyglądała jak spod igły, nie schodził potulny, lękliwy uśmiech. Bała się „wypadku”, choć prócz prawdopodobieństwa, że panna Striker (była dość swawolna) wepchnie Rodericka do jeziora, nikomu raczej nic nie groziło. Pan Whitefoot, który rok później przeszedł na łono Kościoła episkopalnego i jego głos nabierał już dźwięcznych, uroczystych tonów, uczepił się Cecilii. Nosił w kieszeni książeczkę, z której czytał damie co rusz, wyciągnięty u jej stóp; za nic nie chciał przytoczyć tytułu owej książki i stanowiło to przedmiot nieustannych kpin z jej strony. W czasie pikniku Rowland usadowił się w pobliżu panny Garland, która włożyła tego dnia tak zwany cygański kapelusz – słomkowy kapelusik wiązany pod brodą i osłaniający oczy przed słońcem, ze wstążką biegnącą na zewnątrz. Kiedy towarzystwo rozproszyło się po obiedzie, Rowland zaproponował jej spacer po lesie, na przekór dziwnym zwierzętom i potworom Rodericka. Zawahała się chwilę i zerknęła na panią Hudson jakby z prośbą o pozwolenie. Ale pani Hudson słuchała pana Strikera, który gawędził z nią swobodnie, w rozpiętej kamizelce i kapeluszu zsuniętym na nos. – Kuzynka ma panią na stałe – zauważył Rowland. – A my zapewne więcej się nie zobaczymy. – W takim razie po co silić się na zawieranie przyjaźni, jeśli nic z tego nie wyjdzie? – zapytała z typową dla siebie logiką. Ustąpiła jednak i ruszyli poszyciem usłanym opadłymi igłami. – Ach, trzeba korzystać z tego, co się ma – odpowiedział Rowland. – Jeżeli możemy być przyjaciółmi choćby przez pół godziny, dobre i to. – Zamierza pan nigdy nie wrócić do Northampton? – podjęła powściągliwie. – „Nigdy” to zbyt wielkie słowo. Ale na długo wyjeżdżam do Europy. – Woli ją pan od ojczyzny? – Nie położyłbym na jednej szali wszystkich moich powodów i preferencji. Mam nieszczęście jednak być dosyć leniwym człowiekiem, lenistwo zaś mniej ciąży w Europie aniżeli w domu. Milczała. – Pod tym względem z pewnością jesteśmy lepsi niż Europa – odezwała się po chwili. Rowland po części przyznawał jej rację, zwlekał wszakże z odpowiedzią w nadziei, że powie coś więcej. – Czy nie byłoby lepiej – zaczęła, tak jak się spodziewał – podjąć się jakiegoś zajęcia w celu pogodzenia z Ameryką, zamiast jechać do Europy i być za pan brat z lenistwem? – Niewątpliwie, ale praca nie jest każdemu dana. – Przeciwnie, pochodzę z miejsca, gdzie wszyscy pracujemy, pracuje każdy, kogo znam. I
doprawdy patrzę na pana z zaciekawieniem: jest pan pierwszym bezczynnym człowiekiem, jakiego w życiu widziałam. – Proszę mnie zbyt surowo nie oceniać – rzekł ze śmiechem. – Bo się zapadnę pod ziemię. Jak nazywa się to wspomniane miejsce? – West Nazareth – odpowiedziała, jak zawsze bezpośrednio. – Nie jest bardzo małe, choć mniejsze niż Northampton. – Ciekawe, czy znalazłbym tam zajęcie – rzucił Rowland. – Nie spodobałoby się tam panu – stwierdziła panna Garland z namysłem. – Choć lasy mamy tam piękniejsze od tutejszych. Ciągną się całymi milami. – Mógłbym rąbać drzewa. Ma się rozumieć, jeżeli pani pozwoli. – Pozwoli? A skąd bralibyśmy drewno na opał? – Zrozumiała, że powiedział to z przymrużeniem oka, więc spojrzała na niego z ukosa, nadal z poważnym wyrazem twarzy. – Nie umie pan nic robić? Nie ma pan zawodu? Pokręcił głową. – Żadnego. – W takim razie cóż porabia pan cały dzień? – Nic wartego wzmianki. I dlatego, jak powiedziałem, jadę do Europy. Tam przynajmniej, nawet jeśli nic nie dokonam, wiele zobaczę. Będę obserwatorem. – Czy nie możemy obserwować bez względu na to, gdzie się znajdujemy? – Z pewnością, i naprawdę sądzę, że w taki sposób zrobię jak najlepszy użytek z tego, co zostało mi dane. Chociaż muszę przyznać – ciągnął – iż często mam na uwadze, że i tu zostało wiele do obejrzenia. Na przykład chciałbym zobaczyć West Nazareth. Spojrzała na niego szeroko rozwartymi oczami, być może nie podejrzewając żartu, gdyż jego ton nie dawał ku temu żadnego przesłania, ale jakby odpowiedź skrywała jakiś motyw. I rzeczywiście tak było, a kryła motyw najprostszy z możliwych. Dziewczyna obok niego odpowiadała mu pod względem charakteru, a nawet, na swój sposób, pod względem urody; przekonany, że zasób jej walorów nie jest ani z góry narzucony, ani znikąd zapożyczony, chciał, aby mu pokazała, jak niewiele otrzymała darmo od życia. Tymczasem ona łapała go za słowa. – Będąc panem swego czasu, można chyba tam pojechać? – Nie mogę już robić tego, co bym chciał. Zaproponowałem pani kuzynowi swoje towarzystwo w czasie podróży do Europy, na co on ochoczo przystał, więc nie mogę się teraz wycofać. – Czyżby jechał pan do Europy tylko z jego powodu? Rowland się zawahał. – Chyba mogę zaryzykować takie stwierdzenie. Mary Garland podążała obok niego w milczeniu. – Zamierza pan wiele dla niego zrobić? – zapytała wreszcie. – Wszystko, co w mojej mocy. Lecz niewiele wskóram, jeśli on sam nic dla siebie nie zrobi.
Znów zamilkła. – Jest pan bardzo wspaniałomyślny – odezwała się po chwili. – Bynajmniej, raczej bardzo sprytny. Roderick odpłaci mi z nawiązką. To lokata na przyszłość. Zdaje się – dodał – że wcześniej była pani innego zdania. Nie pokładała we mnie wiary. Nie zaprzeczyła. – Nie rozumiałam, dlaczego sprowadza pan Rodericka na manowce. Uznałam, że jest pan raczej frywolny. – Niesprawiedliwie mnie pani oceniła. Nie uważam się za takiego. – To dlatego, że różni się pan od innych mężczyzn – przynajmniej tych, których widziałam. – Pod jakim względem? – Sam pan siebie opisał. Nie ma pan żadnych obowiązków, domu, zawodu. Żyje pan dla przyjemności. – To wszystko prawda. A jednak obstawałbym przy tym, że nie jestem frywolny. – Mam nadzieję – odrzekła cicho. Dotarli do miejsca, gdzie ścieżka rozwidlała się w dwie rozbieżne drogi, które zdawały się ginąć nieco dalej w splątanych zaroślach. Dziewczyna nie mogła się zdecydować, którą wybrać, i wolała zawrócić, ale Rowland był innego zdania i spodobała mu się ścieżka na lewo. W ramach kompromisu siedli na powalonym pniu. Rozglądając się wokół, wypatrzył intrygujący krzew o nakrapianym, szkarłatnym listowiu; poszedł, zerwał pęk liści i przyniósł swojej towarzyszce. Nigdy przedtem takiego nie widział, ona jednak od razu wymieniła nazwę. Wyraziła zdziwienie, że Rowland nie zna tej rośliny, dość pospolitej. Po chwili przyniósł jej powleczony błękitnymi żyłkami kwiat innej. – Pewnie też pospolita – oznajmił. – Ale widzę ją po raz pierwszy. A przynajmniej nigdy nie zwróciłem na nią uwagi. – Okazało się, że to rzadka roślina i Mary nie mogła przypomnieć sobie jej nazwy. Wreszcie doznała olśnienia, dziwiąc się, jakim cudem wyrosła w lesie, gdyż występowała ponoć tylko na bagnach. Rowland nie krył podziwu dla jej zasobu użytecznej wiedzy. – Nie jest specjalnie użyteczna – odpowiedziała Mary Garland – ale lubię znać nazwy roślin, tak jak znam imiona znajomych. W domu, kiedy chodzimy na spacery po lesie, a chodzimy bardzo często, jest rzeczą naturalną rozpoznawać kwiaty, tak jak pozdrawiamy napotkane w mieście osoby. – Skoro mowa o frywolności – podjął Rowland – pani zapewne nie ma jej za grosz, chyba że w West Nazareth uchodzi za frywolne spacerowanie po lesie i kiwanie głową napotkanym roślinom. Proszę opowiedzieć mi coś więcej o sobie. – I aby ją zachęcić, dodał: – Wiem, że pochodzi pani z rodziny teologów. – Nie – odparła z namysłem. – Są duchownymi, ale nie teologami. Nie przywiązujemy wielkiej wagi do doktryn, stawiamy na aktywność i praktyczną stronę, nie troszcząc się o hasła i przyczyny. Piszemy kazania i je wygłaszamy, ale nie stronimy też od ciężkiej pracy.
– Na czym polega ona w pani przypadku? – Na najtrudniejszym: nie robię nic. – Co nazywa pani niczym? – Kiedyś uczyłam małe dzieci, to byłoby na tyle. Ale muszę przyznać, że nie przepadałam za tym. I bieżące prace domowe, nic wielkiego. – Jakiego rodzaju? – Och, każdego. Zrozumiałby pan, gdyby zobaczył mój dom. Rowland najchętniej poznałby szczegóły, lecz jej wymijająca odpowiedź sprawiła mu pewną przyjemność. – Domyślam się, że szczęście – zadowolił się stwierdzeniem – to widok efektów swojej pracy i umiejętności. Trzeba poświęcić się komuś lub czemuś. – Dzisiaj mniej niż kiedyś; stwierdzam, że z wiekiem nabieram skłonności do bezwstydnego nieróbstwa. Tak właśnie upłynęły mi dwa ostatnie miesiące u pani Hudson. Ale to mile spędzone dni. Skoro jednak mam zostać na czas nieobecności jej syna, pogodziłam się z myślą, że podobnie będzie w bliższej przyszłości. – A zatem już zostało postanowione, że zostanie pani z kuzynką? – Wszystko zależy od tego, co napiszą mi z domu. Bardzo możliwe. Lecz nie wolno mi zapominać – uzupełniła, wstając – że dzięki temu nie zostanie sama jak palec. – Cieszę się, że jak przypuszczam, często o pani usłyszę. Zapewniam panią, że będę o niej myślał! – Owe lekko zdyszane słowa były na poły przemyślane, na poły pochopne. Wyrażały szczerą prawdę, gdyż Rowland zadał sobie pytanie, dlaczego miałby ją zataić, a zarazem nie wyrażały jej całej: reszta zależałaby od tego, jak panna Garland przyjmie ów zadatek. A przyjęła go, tak jak przewidział, nie tylko bez śladu kokieterii czy zakłopotania, ale jakby z cieniem nerwowej dezaprobaty, której dała wyraz, lekko przyspieszając kroku. Wyglądało, że przyjemność, jaką mu sprawią informacje na temat panny Garland, pozostanie jednostronna. Dziewczyna milczała, a on, idąc obok, również się nie odzywał, ale gdy spoglądał w głąb przetykanej mrokiem leśnej ścieżki, jawiły mu się trzy długie lata obojętności. Stawił im czoło, siląc się na opanowaną rozmowę, dopóki nie odprowadził panny Garland do pozostałych gości. Spotkali się jeszcze tylko raz. Przed podróżą musiał spędzić kilka dni w Nowym Jorku, Roderick miał dołączyć do niego w ostatniej chwili. W przeddzień wyjazdu z Northampton poszedł pożegnać się z panią Hudson. Nie trwało to długo. Rychło się przekonał, że biedaczka jest w płaczliwym nastroju, toteż w obawie, że się rozklei, zawarł kilka uroczystych przysiąg w milczącym uścisku dłoni i wyszedł. Powiedziano mu, że Mary Garland przebywa w ogrodzie z Roderickiem, i żeby do nich wyszedł. Tak też uczynił, i podchodząc bliżej usłyszał zza krzaków podniesiony głos Rodericka. Po chwili ujrzał dziewczynę opartą o drzewo, a na wprost niej kuzyna, który coś jej wyłuszczał z emfazą. Przeprosił, że przeszkadza, tłumacząc, że chce się tylko pożegnać. Podała mu rękę i przytrzymał ją chwilę bez słowa. – Nie zapomnij – powiedział do Rodericka. – I miej na uwadze, do czegoś się
zobowiązał. – Już moja w tym głowa – odezwała się Mary Garland wesołym tonem, jakiego jeszcze u niej nie słyszał. – Dopilnuję, żeby się nie spóźnił. Musi jechać! Jestem panu winna przeprosiny, że zwątpiłam w sens tego wyjazdu! – I z jej twarzy, widocznej w letnim półmroku, bił jakby nowy blask i powab. Roderick istotnie stawił się na czas i wyruszyli. Na kilka dni Rowlanda pochłonęły sprawy materialne i stracił z oczu myśl, która natrętnie mu towarzyszyła od dłuższego czasu. Ale pytania, które się w niej czaiły, drzemały tylko i z mocą powróciły. Pogoda dopisywała, więc obaj młodzi mężczyźni przesiadywali na pokładzie do późnego wieczoru. Któregoś razu stali na rufie wielkiego statku, patrząc, jak mieli czerń oceanu w fosforyzującą pianę. Rozmawiali przy takich okazjach na wszystkie możliwe tematy, jakby nie mieli przed sobą nic do ukrycia. Ale Roderickowi ciążyło, że jednak coś tai, poza tym chciał to wreszcie z siebie wyrzucić. – Muszę ci coś wyznać – zaczął. – Chciałbym, żebyś o tym wiedział, zresztą na pewno wiadomość cię ucieszy. I to jedynie kwestia czasu, za trzy miesiące i tak byś się domyślił. Zaręczyłem się z Mary Garland. Rowlanda zamurowało; płynęli spokojnie, lecz wydało mu się, że statkiem gwałtownie zakołysało, aż zakręciło mu się w głowie. Zaraz opanował się jednak i zebrał w sobie. – Zaręczyłeś! Nigdy nie sądziłem...! – Że jestem w niej zakochany? – uzupełnił Roderick. – Ja też zrozumiałem to dopiero przed dwoma tygodniami. Lecz twój przyjazd wprawił mnie w tak wyborny nastrój, że nieoczekiwanie zapragnąłem związać się z kobietą, i chyba wybrałem tę, którą miałem pod ręką. Najbliższą, a zarazem najukochańszą, bo Mary jest bardzo kochana; za mało ją znasz, żeby to wiedzieć. Ja sam ją poznaję dopiero od trzech miesięcy, i zakochałem się w niej niepostrzeżenie. W czasie naszej rozmowy wyszło, że ma o mnie lepsze mniemanie, niż myślałem. Zatem podjęliśmy decyzję. Naturalnie muszę zarobić dużo pieniędzy, zanim się pobierzemy, chociaż to trochę dziwne, zaręczać się z dziewczyną i wyjeżdżać następnego dnia na lata. Jesteśmy skazani, by o sobie myśleć w kategoriach abstrakcji. Pragnąłem jednakże jej błogosławieństwa i musiałem o nie poprosić. Człowiek musi działać na rzecz kogoś innego aniżeli tylko on sam, chyba że jest z natury do cna egoistą, i mam niezbitą pewność, iż będę sprawniej podążał przed siebie ze świadomością, że tak dobra, mądra i czarująca osoba, której dobro zależy od mego powodzenia, czeka w Northampton na wieści o moim sukcesie. Dlatego jeśli będę chodził osowiały, bądź łaskaw mieć na uwadze, że jestem zakochany, a ukochana przebywa pięć tysięcy mil ode mnie. Rowland przysłuchiwał się temu wszystkiemu z poczuciem, że los zakpił z niego okrutnie. Zwabił go na środek oceanu, uspokoił fale, uciszył wiatry i obdarzył wybitnie serdecznym druhem, by następnie zdzielić go w mostek. – Tak – rzekł, podjąwszy próbę złożenia powinszowań przewidzianych w takich okolicznościach. – To z pewnością będzie dla ciebie bodziec!
Roderick, kiedy już to z siebie wyrzucił, z przejęcia wręcz wychodził ze skóry, był błyskotliwy i wesoły, nie szczędząc zapewnień, jaki jest szczęśliwy. Raptem zwieńczył te deklaracje ziewnięciem i oznajmił, że musi się położyć. Życzywszy mu dobrej nocy, Rowland został na pokładzie i siedział tam do późnego wieczoru, między wodą a nieboskłonem.
III RZYM Pewnego ciepłego, nieruchomego dnia u schyłku rzymskiej jesieni nasi dwaj młodzieńcy siedzieli u stóp wysokiej sosny na terenie Villa Ludovisi. Ostatnią godzinę spędzili w zatęchłym domku w ogrodzie, gdzie ogromna maska Junony wyziera pustym wzrokiem z ciemnego rogu, który musi jej się zdawać ostatecznym możliwym stadium strącenia z Olimpu. Następnie snuli się po ogrodach i poranek mijał im w stanie uniesienia. Roderick oświadczył, że nigdzie się nie ruszy, że po Junonie bluźnierstwem byłoby spoglądanie na coś innego niż drzewa i niebo. Rowland sumiennie poszedł oddać hołd freskowi Guercino, mimo iż widział go w czasie poprzedniej wizyty w Rzymie, Roderick oznajmił jednak, że nie ma zamiaru oglądać brzydactw i z pewnością jest on niewart zachodu. I został, wyciągnięty na trawie na swoim płaszczu, a Rowland odszedł, pełen zawiści dla intelektualnego komfortu geniusza, który dochodzi do błogich wniosków bez udziału uciążliwych procesów. Po powrocie zastał przyjaciela siedzącego z łokciami na kolanach i głową wspartą na rękach. Rowland, w przypływie dobrego humoru zestrojonego z idyllą zaklętą w rzymskich przybytkach, rzucił kilka miłych słów o Guercino, ale głównie skupił się na widoku z tarasu na dachu belwederu, będącym niczym widok z bajkowej wieży zamkowej. – Możliwe. – Roderick ziewnął i z powrotem rzucił się na trawę. – Pozwól jednak, że sobie daruję. Na razie dosyć się naoglądałem, mam tego po dziurki w nosie. Mdli mnie od nadmiaru wrażeń; muszę je przetrawić, aby zrobić miejsce na następne. Nie chcę oglądać cudzych dzieł przez kolejny miesiąc, włączając w to dzieła samej natury. Chcę patrzeć, jeśli wolno, na dzieła Rodericka Hudsona. Nareszcie się nie boję. Mam prawo próbować, tak samo jak oni. Człek, który stworzył tamtą boginię, przeprowadził jedynie eksperyment. Kiedy ostatnio spoglądałem na Mojżesza Michała Anioła, dopadła mnie swoista irytacja, głęboki sprzeciw wobec biernego podziwu, a przede wszystkim wobec frazesów z nim związanych. Istotnie miałem przed sobą arcydzieło, ze wszech miar jednakże czytelne, i pomyślałem sobie, że może sam kiedyś osiągnę nie aż, a przynajmniej tyle. – Jak mówisz, warto spróbować – odpowiedział Rowland. – Wielki wyczyn to jedynie wysiłek okraszony należytą dozą zaangażowania. – Że niby mam za mało pary? Ty do pieca mi dorzucasz aż nadto, na pewno. Właśnie zdałem sobie sprawę, że dzisiaj mijają dokładnie trzy miesiące, odkąd wyjechałem z Northampton. W głowie się nie mieści.
– Faktycznie, zdawałoby się, że minęło więcej. – Dziesięć lat, co najmniej. Jakimż jeszcze niedawno byłem osłem! – Czyżbyś dziś uważał się za bardzo mądrego? – zapytał z rozbawieniem Rowland. – Mądrego mądrością wieków i smakiem tysiąca źródeł. A nie wyglądam na takiego? Twarz mi się zmieniła zapewne. Czyż nie mam innych oczu, innej skóry, nóg i ramion? – Trudno powiedzieć, gdyż przebywam zbyt blisko ciebie, by dostrzec tę zmianę. Ale całkiem możliwe. Jesteś, w dosłownym sensie tego słowa, bardziej ucywilizowany. Śmiem twierdzić – dodał – że panna Garland podzieliłaby moje zdanie. – Nazwałaby to inaczej, powiedziałaby, że jestem zepsuty, może nawet do cna zdeprawowany. Rowland zadawał niewiele pytań o Mary Garland, lecz zawsze słuchał z zainteresowaniem spontanicznych wypowiedzi przyjaciela na jej temat. – Jesteś pewny? – No ba, jest moralistką i bez trudu odgadłaby z mojego wyglądu, że stałem się człowiekiem rozrzutnym. – Istotnie, miał na szyi wenecki zegar na łańcuszku, a na trzecim palcu lewej dłoni rzymski pierścień z ozdobnym kamieniem. – Chyba nie weźmiesz mi za złe – odparł jego towarzysz – jeśli się z tobą nie zgodzę w tym, jak ją opisałeś. – Na miłość boską! – zawołał Roderick i wybuchnął śmiechem. – Tylko mi nie mów, że nie jest moralistką! To dlatego się w niej zakochałem: w jej rozsądku i trzeźwości umysłu oraz chęci ratowania świata, która z niej bije. – Żadna kobieta, jeśli jej zależy – stwierdził przyjaciel przytomnie – nie moralizuje, a jedynie przejawia swoje zaangażowanie. Jeżeli zaczyna moralizować, to znaczy, że zobojętniała. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym wspomniałem, ale dostrzegłem w pannie Garland wiele cech zasługujących na najwyższą notę. Nie zbywa jej niczego oprócz doświadczenia, wszystkiego innego ma pod dostatkiem. Uważam, że jest bardzo inteligentna, tylko nie miała okazji dać temu wyrazu. Ręczę głową, że któregoś dnia będzie miała we wszystkim rację. – We wszystkim rację! – wykrzyknął Roderick drwiąco. – Cóż za straszliwa wizja przyszłej panny młodej! Nie proszę, abyś był lepszym katolikiem niż papież. Wystarczy, że będzie miała rację co do moich interesów; wspomniane przez ciebie „wszystko” może stać z nimi w sprzeczności. Ale zgodziłbym się z tobą co do jej oddania: właśnie ono mnie ku niej przywiodło, i chociaż się zmieniłem, nie dotyczy to moich względem niej uczuć. Co się dzieje ze wszystkimi naszymi emocjami, wrażeniami – podjął po dłuższej chwili – materiałem do przemyśleń, który życie sączy w nas nieustannie w czasie równie pamiętnych trzech miesięcy? Bywa dwadzieścia chwil w jednym tygodniu, czasami dniu nawet, które zdają się największej wagi, dwadzieścia pozornie przełomowych wrażeń, kształtujących intelektualną epokę. Lecz następne depczą im po piętach i spychają na bok, po czym wszystkie rozpływają się w niebyt, rozstrzygając tym samym kwestię pierwszeństwa. Najciekawsze, że im więcej umysł przyjmuje, tym więcej pomieści, a
nasze myśli są jak Irlandczycy, którzy cisną się w jednej izbie i biorą lokatorów. – Mamy szczęście, że nie dostrzegamy granic naszych umysłów – skwitował Rowland. – Jesteśmy młodzi w porównaniu z tym, jacy może kiedyś będziemy. To domena młodości, być może jej najlepszy aspekt. Ponoć starzy ludzie stają na wprost pustej ściany i na próżno w nią walą. Odpowiada im głuchym odgłosem, jakby coś za nią się znajdowało, lecz ani drgnie. To tylko powód, aby jak najdłużej żyć z otwartymi drzwiami. – Otwartymi drzwiami? – powtórzył Roderick. – Tak jest, nie zamykajmy żadnych drzwi, które otwierają się na to miasto. Tutaj znajduje się najlepsze powietrze dla umysłu, wręcz nadaje nowy sens staremu Pax Romana. W dniu dzisiejszym moje drzwi pozostaną otwarte – dodał. – Nie chcę jednak nikogo widzieć. Muszę zrobić przerwę i odetchnąć, niechaj pożądana wizja ma szansę spłynąć. Haruję od trzech miesięcy, resztę pozostawię mojemu wielkiemu geniuszowi! Rowland także dał spokój rozmyślaniom i pogrążyli się w niezobowiązującej rozmowie. Sam też potrzebował intelektualnego wytchnienia, chwilowej odskoczni od kościołów, rzeźb i obrazów, tak samo jak przyjaciel, od trzech miesięcy bowiem żył jego życiem intelektualnym, nie tylko własnym. Spoglądając wstecz na tygodnie, podczas których tyle się działo, wydał długie westchnienie zadowolenia, prawie jakby uszło z niego napięcie. Roderick uzasadniał dotąd nadzieje w nim pokładane i spisywał się zgodnie z oczekiwaniami. Zmienił się nawet bardziej, niż sam podejrzewał, gładko podjął narzuconą mu rolę i wydawał intelektualny majątek ze swadą młodego spadkobiercy, który właśnie przejął to, co zostało mu zapisane. Wciąż przewracał oczami i mówił drżącym głosem, tak jak na werandzie Cecilii, ale emanował przy tym trudnym do sprecyzowania doświadczeniem, którego z dnia na dzień nabierał coraz więcej. Rowland od początku był pod wrażeniem jego trafnych spostrzeżeń oraz sprawnego wykorzystania tego, co tylko mogło służyć jego celom. Nie minęło, na przykład, pół godziny na angielskiej ziemi, kiedy stwierdził, że ubrany jest na prowincjonalną modłę, i niezwłocznie to skorygował. Dyszał niezaspokojoną żądzą nowości, a wszystko, co z gruntu obce, przyjmował skwapliwie, lecz po upływie pół godziny urok nowości mijał bezpowrotnie, Roderick zgłębiał sedno tajemnicy i łaknął kolejnych doznań, bardziej intensywnych. Pod koniec miesiąca zabił przyjacielowi ćwieka, problem bowiem wymagał głębszej refleksji. Dostroił się z miejsca do zróżnicowanego europejskiego porządku. Obserwował i chłonął, krytykował i chwalił pod niebiosa, lecz choć wszystko wzbudzało jego zaciekawienie, a wiele zachwyt, nic nie dziwiło go ani nie wyprowadzało z równowagi; obmyślał skróty i był gotów na niespodziewane. Obserwując tempo, z jakim rzucił się w wir europejskiego spektaklu, Rowland czuł chwilami lęk o jego przyszłość: pożerał swoje ciastko na raz, i na jutro może mu nic nie zostanie. Musimy jednak żyć w rytm naszego tętna, tętno Rodericka zaś nie dawało mu chwili wytchnienia. Miał wyobraźnię urodzonego światowca, czego nie można było powiedzieć o jego zachowaniu; jako artysta, obdarzony był czymś, co możemy określić mianem świadomości historycznej. Zadawał Rowlandowi pytania, na które ten niepoprawny dyletant odpowiedzi nie znał i nie mógł się nadziwić, skąd strzeliły
Roderickowi do głowy. Koniec końców Roderick jakoś znajdował w miarę zadowalające go wytłumaczenia i w krótkim czasie niemalże odwrócił role, sam stając się znawcą i mentorem. Rowland był w siódmym niebie: obcował z człowiekiem młodszym niż kiedykolwiek on sam, a młodość wespół z geniuszem to najpiękniejszy widok na tym świecie. Do tego dochodziły inne, bardziej indywidualne przymioty: błyskotliwość obserwacji, rozmach fantazji, obrazowość sformułowań, gdy coś go ucieszyło – lub jeszcze bardziej, kiedy rozjuszyło – jego nieokiełznana wesołość, szczerość i otwartość, nieustająca chęć dzielenia się z przyjacielem każdym przeżyciem i emocją; wszystko to nadawało ich przyjaźni niecodzienny wymiar i przydawało powabu wspólnym wędrówkom po Rzymie. Na początku udali się do Paryża, gdzie spędzali dni w Luwrze, a wieczory w teatrze. Roderick, nie mógł się zdecydować, kogo uważa za większego artystę: mademoiselle Delaporte, czy może Tycjana. Z Francji pojechali do Genui i Mediolanu, spędzili dwa tygodnie w Wenecji i kolejne dwa we Florencji, teraz zaś od miesiąca przebywali w stolicy. Roderick zapowiedział, że przez trzy miesiące chce jedynie patrzeć, chłonąć i kontemplować, nie tykając ołówka ani papieru. Patrzył niezmordowanie i z pewnością widział rzeczy wielkie – większe niewątpliwie czasami od intencji autora. A jednak fałszywych kroków poczynił niewiele, i niewiele czasu tracił na teorie, co powinien lubić, a co bynajmniej. Oceniał żarliwie i instynktownie, ale nigdy pospolicie. Na kilka dni w Wenecji zatonął w melancholii wobec udawanego odkrycia, że minął się z powołaniem, gdyż jedynym środkiem wyrazu są kolory Tycjana i Veronesego. Następnie któregoś ranka popłynęli do Torcello i Roderick leżał przez kilka godzin, obserwując gondoliera o ogorzałej piersi na tle nieba, który wiosłował z niepodobną do niczego gracją i rozmachem. Nagle przestał się w niego wpatrywać, poderwał się tak gwałtownie, że mało nie wywrócił gondoli, i oświadczył, iż warto żyć jedynie po to, aby wyrzeźbić posąg z brązu i postawić go na widoku. Watykan zainteresował go najpierw, chodził tam raz za razem. Stare papieskie miasto wzbudziło jego bezbrzeżny zachwyt: dopiero tam znalazł to, czego od początku poszukiwał usilnie, zaprzeczenie tego, co znał, i do czego przywykł. I faktycznie Rzym jest naturalną siedzibą cech, które dostrzegliśmy w Rodericku – zamiłowania do tłumu i akumulacji wielu epok historii. To odwieczne miasto konwencji, a najbardziej okazała konwencja w dziejach objawiała się oku człowieka na gwarnych ulicach, wyprostowana w złoconym powozie zaprzężonym w cztery kare konie. Pierwsze dwa tygodnie Rodericka były estetycznym uniesieniem. Twierdził, że dzięki Rzymowi czuje i rozumie więcej, aniżeli może wyrazić, miał niezbitą pewność, że tutejsze życie musi być nieporównywalną rozkoszą dla zmysłów i dzieją się tu ciekawsze rzeczy niż gdziekolwiek indziej. Dawał Rowlandowi do zrozumienia, iż zamierza żyć z rozmachem i folgować swojej ciekawości w miarę nadarzających się okazji. Rowland nie widział powodu, by postrzegać to jako zagrożenie nadmiernego pobłażania zmysłom, bowiem każda „przyjemność”, bez względu na rodzaj, kryła w sobie pospolitość degradującą ją w oczach młodego rzeźbiarza, który w jednej chwili stał się mężczyzną i postrzegał wszystko
w świetle swego rzemiosła, przedkładał geniusz nad namiętności i odkrywał, iż można żyć pełnią życia bez wykraczania poza krąg czystych zachwytów. Rowland cieszył się bardzo z tych, jak je postrzegał, chwalebnych cech przyjaciela oraz jego instynktu, aby każdy zysk duszy i zmysłów przekuć w planowane działanie. Działanie zaiste nie zawsze sprawdzało się przy stercie gliny, ale forma, którą przybierało, nie stwarzała niebezpieczeństwa. Roderick pisywał długie listy do Mary Garland, a gdy Rowland chodził z nim je wysłać, tęsknie odprowadzał myślą długie epistoły, których nadanie kosztowało Rodericka krocie. Dostawał odpowiedzi bardziej powściągliwe i oszczędne w wyrazie, zapisane wyraźnym, delikatnym charakterem na nieznośnie cienkim papierze. Kiedy Rowland był przy tym obecny, odwracał się i myślał o czymś innym, a przynajmniej dokładał ku temu starań. Były to jedyne chwile, kiedy Roderick budził w nim przypływ chłodu, rzadko jednak miał takie odczucia. Na ogół dni upływały mu bez zakłóceń, a rozkwitanie Rodericka cieszyło go tak samo, jak piękny wschód słońca. W Rzymie od miesiąca panowała sielanka. Coroczny zjazd barbarzyńców jeszcze nie nastąpił i w mieście wyczuwało się nastrój słonecznego rozleniwienia. Roderick wyjął notatnik i począł niedbale szkicować Junonę, tak jak ją zapamiętał. Naraz ze ścieżki dobiegły jakieś odgłosy i obaj młodzieńcy, unosząc wzrok, dostrzegli trzy nadchodzące osoby. Jedną z nich była kobieta w średnim wieku, o dość wielkopańskich manierach i licznych falbankach. Przechodząc, obrzuciła naszych przyjaciół srogim spojrzeniem, po czym zerknęła przez ramię, jakby chciała ponaglić dziewczynę, która wolno szła za nią. Miała tak władczą postawę, że Rowland wysnuł przypuszczenie, iż Villa stanowi jej własność, a intruzi są tutaj niemile widziani. U jej boku dreptał starszy człowieczek w ciasno zapiętym, wyświechtanym czarnym surducie, ale za to z kwiatkiem w butonierce i w rękawiczkach, jasnych i przybrudzonych. Przedstawiał na poły groteskowy widok i mógł uchodzić za dżentelmena starej daty, zdegradowanego do roli przewodnika możnych cudzoziemców. Miał czarne oczka, które połyskiwały jak brylanty i którymi toczył na wszystkie strony, oraz biały wąsik, krótko przystrzyżony i sztywny jak zużyta szczotka. Rozpływał się w dwornych uśmiechach, przemawiając niskim, miodopłynnym głosem do damy, która słuchała jednym uchem. W znacznej odległości za nimi podążało dziewczę, na oko lat dwudziestu. Było wysokie, smukłe i odziane z wielkim szykiem, a do tego prowadziło na smyczy dużego pudla o nader niezwykłym wyglądzie, wyczesanego i przystrojonego niczym baranek na ofiarę. Tułów i tylne łapy miał w odcieniu transparentnego różu, kędzierzawą głowę i kłąb śnieżnobiałe, ogon zaś i uszy ozdobione długimi błękitnymi wstążkami. Stąpał uroczyście i sztywno u boku swej pani w aurze elegancji, której zdawał się być w pełni świadomy. Młoda dama wiodąca z powagą zwierzę tak dziwaczne wyglądała zrazu dość niedorzecznie, i Roderick, który zawsze żywo reagował, przyjął ów widok ze szczerym rozbawieniem. Nie uszło to uwadze dziewczyny, która odwróciła głowę i zgromiła go spojrzeniem, co nie wzbudziło jednak poszanowania, ale coś na kształt nabożnego podziwu: Roderick w jednej chwili spoważniał, wbił w nią wzrok i osłupiał. Ujrzał dwoje niezwykłych granatowych oczu, burzę ciemnych włosów
ponad niskim czołem, twarz w idealnie owalnym kształcie, skrzywione wzgardą ruchliwe wargi oraz krok i postawę znużonej księżniczki. Młoda dama przeszła powoli, szeleszcząc suknią po żwirowej dróżce, i młodzieńcy zdążyli się jej dobrze przyjrzeć, zanim odwróciła twarz i się oddaliła. Na odchodne doleciała ich woń słodkich perfum. – Moce nieśmiertelne! – wykrzyknął Roderick. – Cóż za wizja! W imię transcendentnej perfekcji, kto to taki? – Zerwał się i odprowadził ją wzrokiem, dopóki nie znikła za zakrętem. – Co za krok, co za postawa, co za ułożenie głowy! Ciekawe, czy zechciałaby dla mnie pozować. – Lepiej idź i ją zapytaj – poradził w podobnym duchu Rowland. – Całkiem by się nadawała. – Nadawała? Toż to wcielenie piękna, istne objawienie! Nie dam wiary, że to istota żywa: prędzej widmo, cień, złudzenie! – Pudel – zauważył Rowland – z całą pewnością nie był zjawą. – On też może być widmowy, jak czarny pies w Fauście. – Mam przynajmniej nadzieję, że młoda dama nie ma nic wspólnego z Mefistofelesem. Wyglądała na niebezpieczną. – Jeśli uroda to zło, jak się sądzi w Northampton – odparł Roderick – to ona jest jego uosobieniem. Zresztą matka i dziwny dżentelmen dowodzą jej namacalności. Co to za jedni? – Książę oraz księżna Ludovisi-Olimpiani i principessina – podsunął Rowland. – Nie ma nikogo takiego – oświadczył Roderick. – Zresztą staruszek nie jest jej ojcem. – Rowland uśmiechnął się ze zdziwieniem, skąd ta pewność, a młody rzeźbiarz mówił dalej: – Staruszek to Włoch, wielbiciel mamy. Czasami się przydaje i bywa zapraszany na kolację. Damy są cudzoziemkami z jakiegoś północnego kraju, żaden konkretny nie przychodzi mi do głowy. – Może mieszkają po sąsiedzku, w stanie Maine – rzucił Rowland. – O nie, nie jest Amerykanką, gotów bym pójść o zakład. To córa starego świata. W gwiazdach cała nadzieja, że ją jeszcze spotkamy, w przeciwnym jednak razie dostąpiłem czegoś, czego się nie spodziewałem: ujrzałem piękno w idealnej postaci. – Usiadł i wrócił do szkicowania, bazgrał dziesięć minut, po czym bez słowa wręczył rysunek przyjacielowi, a ten wydał okrzyk zdumienia i zachwytu. Szkic przedstawiał Junonę w kwestii ułożenia głowy, kształtu czoła i szerokiej przepaski na włosach, ale rysy, usta oraz oczy stanowiły wierną podobiznę dziewczyny z cudacznym zwierzęciem. – Brakowało mi tematu – oznajmił Roderick. – I oto sam się nadarzył! Teraz wystarczy mu tylko sprostać! Nie ujrzeli więcej nadobnej dziewczyny, chociaż przez najbliższe dni Roderick z nadzieją zaglądał w głąb powozów na Pincio. Najwidoczniej przejeżdżała tylko przez Rzym i szczęśliwie gościł ją dziś Neapol bądź Florencja, więc oprowadzała swego puchatego towarzysza po Villa Reale lub Ogrodach Boboli, na przekór wszystkim kpiącym spojrzeniom. Roderick przystąpił do pracy i spędził miesiąc zamknięty w swojej pracowni;
wpadł na pomysł i stwierdził, że nie spocznie, póki nie wprowadzi go w czyn. Ulokował się w suterenie wielkiej, mrocznej rudery na wybitnie rzymskiej długiej ulicy, prowadzącej – pod więcej niż jedną nazwą – z Corso do mostu Świętego Anioła. Czarne sklepione wejście mogło służyć jako przedsionek stajni Augiasza, zaraz jednak wychodziło się na stęchły dziedziniec, którego jedna część tworzyła wąski taras zawieszony nad Tybrem. Tam, wzdłuż gzymsu, ustawiono pół tuzina bezkształtnych fragmentów rzeźb, do tego dwa rachityczne drzewka pomarańczowe w glinianych donicach i oleander, który nigdy nie kwitł. Dołem płynęła brudna legendarna rzeka, dalej wznosiły się ciemne ściany, usiane tu i ówdzie rozwieszonym praniem i doniczkami w oknach, naprzeciwko zaś, w pewnej odległości, widniały nagie, brunatne nabrzeża, wielka rotunda Świętego Anioła, zwieńczona posągiem anioła, kopuła Świętego Piotra i rozgałęzione wierzchołki sosen Villa Pamfili. Złowrogi budynek straszył z daleka, ale rzeka była wspaniała, czynsz znikomy, a cała reszta tchnęła romantyzmem. Roderick od samego początku nie krył zachwytu nad swoją nową siedzibą i był przekonany, że więcej dokona tu w ciągu godziny niż dwudziestu lat w Northampton. Jego pracownia mieściła się w dużym pustym pomieszczeniu o sklepionym suficie z pozostałościami dawnych fresków, które przyciągały wzrok Rowlanda, ilekroć spędzał czas z przyjacielem, wypatrującym w nich zachowanych kształtów i zarysów. Roderick dla oszczędności znalazł lokum w tej samej dzielnicy. Zajął piąte piętro na Ripetta, lecz jedynie tam spał, ponieważ kiedy nie pracował, to albo przesiadywał w bardziej okazałym mieszkaniu Rowlanda, albo włóczył się po ulicach, kościołach i parkach. Rowland znalazł odpowiedni kącik w dostojnym pałacu opodal fontanny Trevi, a liczne książki, obrazy i elementy osobliwego umeblowania nadały jego nowemu domostwu swojską oprawę, jakby spodziewał się tutaj dłużej zabawić. Miał nawyki kolekcjonera: połowa popołudni mijała mu na przetrząsaniu towarów handlarzy starzyzną, często też zapuszczał się w poszukiwaniu łupów w głąb zubożałych rzymskich domostw, gdzie za zamkniętymi drzwiami i w aurze konspiracji pokazywano mu rodowe „antyki”. Wieczorami zaś, przy zaciągniętych zasłonach, w blasku lampy oraz kominka, który rzucał poświatę na wypolerowane posążki oraz scenki rodzajowe na płótnach, siadywali we dwóch i krytykowali intaglia, akwarele i mszały. Skora aprobata Rodericka do artystycznego piękna we wszystkich przejawach nasuwała Rowlandowi skojarzenie z wszechstronnym usposobieniem włoskich artystów szesnastowiecznych, będących zarazem malarzami i rzeźbiarzami, poetami oraz inżynierami. Gdy widywał przyjaciela skupionego na jednej czynności, podczas kiedy jego własne dni bywały rozbite na tuzin sposobów zabicia czasu oraz przeplatane westchnieniami, częściowo tłumionymi, nad własną niemocą, doskwierał mu ból podszyty zazdrością. Miał jednakże dwa rekwizyty, którymi rozpraszał szarzyznę: po pierwsze, były to książki, a po drugie, jazda konna. Pogrążył się w opasłych niemieckich tomiskach o włoskiej historii, a w długie popołudnia spędzone w siodle przemierzał trawiastą pustynię, która opasywała Rzym. Gdy rozpoczął się sezon, a wraz z nim utworzyły kręgi towarzyskie, odkrył, że zna wiele osób i ma okazję zapoznać kolejne.
Lubił ciche kąciki w salonie u boku miłej kobiety, i choć machina zwana towarzystwem zdawała mu się toczyć na zbyt wielu kołach, przyjmował zaproszenia i drobiazgowo składał wizyty, wiedziony przekonaniem, iż jedynym sposobem, by nie zostać na marginesie, jest traktowanie tej sfery z należytą powagą. Przedstawiał Rodericka na prawo i lewo, a następnie pozwalał mu zaistnieć samodzielnie – ku czemu Roderick wkrótce objawił wyjątkowy talent. Gdziekolwiek poszedł, wywierał wrażenie może nie najlepsze, lecz co najmniej dwuznaczne, żeby nie powiedzieć, piorunujące. Na wieczornych przyjęciach czuł się jak ryba w wodzie, a w połowie zimy stał się ulubionym tematem rozmów wśród cudzoziemców. Rowland wychodził z założenia, iż jego zadaniem jest stać z boku i się nie mieszać, wskazując jedynie przyjacielowi wrogie rafy oraz mielizny i służąc mu radą w razie konieczności. Tymczasem maniery Rodericka nie zmieniły się od czasów werandy Cecilii, a ściśle rzecz biorąc, wcale manierami nie były, jednak – podobnie jak dawniej – ze świecą szukać drugiej takiej osoby, która łamałaby konwenanse, nie następując przy tym nikomu zbytnio na odcisk. Z uporem wpadał w słowo, podważał czyjeś zdanie, zagadywał ludzi, których po raz pierwszy widział, ignorując swoich towarzyskich dłużników; siadał rozwalony i ziewał, kiedy miał szeptać, mówił na cały głos, i mamrotał, gdy miał powiedzieć coś głośno. Wielu uważało go za nieznośnego pyszałka i nie kryło zdania, iż powinien zaczekać, aż coś osiągnie, zamiast robić wiele hałasu o nic. Ale dla Rowlanda i większości życzliwych obserwatorów naturalność młodego rzeźbiarza była wyborna jak stare wino. Bystry, szczery, spontaniczny, stanowił przeciwieństwo osób w pracowniach i na kolacjach, swoją innością taki „rzadki gatunek” wzbudzał zrozumiały podziw i pobłażanie. Jeśli Roderick przerywał w pół zdania, które ktoś miał właśnie dumnie wyartykułować, robił to z czystym sumieniem i bynajmniej nie po to, by dać dowód swojej urojonej wyższości, ale po to, aby dać upust temu, co bez pozwolenia cisnęło mu się na wargi: nie czekał na potknięcie rozmówcy ani jak niektórzy, uniżenie, na kropkę bądź znak zapytania. Otrzymywał z różnych źródeł, głównie damskich, nieprzerwany strumień rad, które mogły uczynić go wcieleniem cnót wszelakich, i przyjmował je, tak jak potem słuchał słów krytyki pod adresem swoich dzieł, otwarcie i z dobrym humorem. Czasem niewątpliwie miał się na baczności, był jednak zbyt niespokojnym duchem, aby dać się okiełznać na dłuższą metę, i w dużej mierze pozostał młodym, zapalczywym idealistą, który spędzał panu Strikerowi sen z oczu. Stanowiło to zarówno okoliczność łagodzącą w ustach jego popleczników (głównie płci żeńskiej), zachwyconych jego młodzieńczą świeżością, jak i przedmiot zajadłej nagany przeciwników (płci przeciwnej), sarkających na jego piekielną impertynencję. Wygląd Rodericka potęgował wrażenie, które wywierał – przystojna twarz, roziskrzone, śmiałe spojrzenie, dziecinny głos bez cienia afektacji. Później, kiedy ci, którzy go kochali, zatonęli we łzach, wspomnienie jasności, jaka od niego biła, zdawało się zadawać kłam przyczynie ich smutku. Niewątpliwie, spośród młodych geniuszy, którzy przybywali od wieków do Rzymu się
sprawdzić, żaden nie zaczął tak dobrze jak Roderick. Zręcznie trzymał dwie sroki za ogon i ustanowił pomyślne modus vivendi między zabawą i pracą. Całymi dniami walczył z górą gliny w swojej pracowni, po czym przegadywał pół nocy na rzymskich salonach. Sytuacja zdawała się wręcz wymarzona. Był bez reszty zaangażowany w to, co robił, czuł przypływ sił, podsyconych sprzyjającą atmosferą miasta, w którym się znalazł, więc niech zostanie mu wybaczone, że wierzył, iż będzie mógł z nich czerpać bez końca. Po chronicznej niemocy w domu rozpierała go radość z aktu tworzenia. Przetrzymywał modeli w pracowni, póki nie słaniali się ze zmęczenia, w inne dni rysował w Watykanie lub Kapitolu, póki nie zakręciło mu się w głowie, a ręce nie zdrętwiały z zimna. Niebawem wyrzeźbił postać naturalnej wielkości, którą nazwał Adamem, i kończył ją w pocie czoła. Niejeden mądrala śmiał się z jego popędliwości i podawał za wzór jankeskiego braku ogłady – przykład rekruta wielkiej armii tych, którzy chcą tańczyć, nim nauczą się chodzić. Mieli rację, ale Roderick tak samo, bowiem nikt nie przewidział sukcesu tych starań, a zakrawał on – w przypadku tej konkretnej rzeźby – bez mała na cud. Roderick nie miał więcej stworzyć nic na miarę tego dzieła, któremu niejeden dobry sędzia przypisywał młodzieńczy łut szczęścia, niebędący udziałem żadnego innego twórcy owego okresu. Rowland z kolei uznał to za potwierdzenie nadziei pokładanych w przyjacielu, i skłaniał się ku przeświadczeniu, że skoro podjął ryzyko, stawiając na młodego lwa, winien teraz uchodzić za znanego konesera. Z tej radości pojechał do Carrary i wybrał w kamieniołomie najlepszy kawał marmuru, jaki mógł znaleźć, a kiedy przywieziono go do Rzymu, obaj młodzieńcy postanowili to „oblać”. Pojechali do Albano i po hucznym (dla każdego inaczej) śniadaniu w gospodzie spędzili resztę dnia w słońcu na szczycie Monte Cavo. Roderick kipiał pomysłami na inne prace, które opisywał z werwą, elokwentnie i tak szczegółowo, jakby stały już przed nim na cokole. Inspiracje pchały się zewsząd, z obserwacji miejskiej ulicy i wiejskich pejzaży, na podstawie tego, co wyczytał i usłyszał oraz tego, co inni pominęli bądź częściowo tylko wyrazili w swoich dziełach. Nie dawało mu to spokoju i czuł, że nie spocznie, póki nie podejmie rękawicy i nie da upustu swojej energii. Adam został przekuty w kamień i cały świat przyszedł go zobaczyć. Nie będę przytaczał tu słów krytyki, które napotkał; nasi przyjaciele śmiali się z wielu przez miesiąc, a niektóre ze sformułowań, ostre lub pobłażliwe w wymowie, na zawsze wzbogaciły zasób powiedzonek pana Hudsona. Niemniej jednak dość osób wyraziło sensownie swoje uznanie, aby rzeźbiarz poczuł się już znaną osobistością. Posąg wszedł oficjalnie w posiadanie Rowlanda, który zapłacił za niego cenę tak wygórowaną, jakby na piedestale wyryto sławne nazwisko. Biedny Roderick przeznaczył wszystko co do grosza na spłatę długów. Ale nie z tego powodu bynajmniej, a ponieważ był w nastroju, nie dał sobie ani chwili wytchnienia i w dniu ukończenia Adama przystąpił do obmyślania zarysu Ewy. Ten eksperyment okazał się tak samo błyskawiczny i udany jak pierwszy. Roderick raz po raz tracił cierpliwość do modelek, które nie dorastały do wyśrubowanej poprzeczki, ideał
jednakże, jak zapewniał Rowlanda, z biegiem czasu tak zaistniał w jego umyśle, że wystarczyło przymknąć oczy, aby przywołać obraz na miarę potrzeb twórcy, jakże różny od biedaczki pozującej za czterdzieści su za godzinę. Ewę ukończył w trzy miesiące i zgotowano jej owacje ze wszech miar słuszne w przypadku tak niewyobrażalnie pięknej istoty zaklętej w marmur. Gdy wiosna ujęła miasto w rozpostarte ramiona, Roderick doszedł do wniosku, że przepracował zimę jak należy i zasługuje na odpoczynek, którego sobie nie żałował – spędził bezczynnie cały piękny rzymski maj. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie, co czasem było aż nazbyt oczywiste. Ale czyż nie miał ku temu powodów? Pławił się w blasku chwały, jak nazywał to w myślach Rowland. Pogrążał się w długiej zadumie i wyłaniał z niej ze świeżym błyskiem w oku i rozmachem. Rowland nie brał mu tego za złe: miał w ręku dwa dowody, które świadczyły niezbicie o jego wartości. Kazał je przewieźć do swojego mieszkania i któregoś ciepłego majowego wieczoru wyprawił kolację na cześć artysty, zaprosiwszy wąskie, lecz starannie dobrane grono. Po dłuższym zastanowieniu wybrał cztery osoby, wszystkie blisko z nim zaprzyjaźnione. Wśród zaproszonych gości był amerykański rzeźbiarz francuskiego, a może włoskiego pochodzenia, nosił bowiem, niczym cenny atrybut, dźwięczne nazwisko Gloriani. Liczył sobie lat czterdzieści, latami mieszkał w Paryżu i Rzymie, dzisiaj zaś reprezentował nader pomysłową i wyrafinowaną szkołę rzeźbiarstwa. W młodości miał pieniądze, ale je roztrwonił, przeważnie w dość skandaliczny sposób, i w wieku lat dwudziestu sześciu był zmuszony uczynić kapitał ze swojego – dodajmy, niepowtarzalnego – talentu. Piętnaście lat niestrudzonych wysiłków doprowadziło go do perfekcji. Rowland potwierdzał jego siłę, mimo iż sprawiał mu on niewiele przyjemności, najbardziej zaś cenił w Glorianim jego niesłychaną żywotność oraz szczerość, żeby nie powiedzieć zuchwałość, jego poglądów. Miał on określoną, praktyczną wizję sztuki, a przynajmniej dokładnie wiedział, o co mu chodzi. W tym sensie był niemalże zbyt przenikliwy. Tak wielu spośród bractwa estetycznego dryfowało na nieznanych wodach, nieświadomych obranego kursu, że Gloriani, spójny i przytomny, obdarzony nieprzeciętną inteligencją i bystrością umysłu, pilnujący własnego nosa i doskonale obojętny na cudze sprawy, wywierał na Rowlandzie wrażenie świeżości, zgoła niezależne od charakteru swoich dzieł. Większość ludzi uważała je za bardzo ekstrawaganckie, a wielu za do cna zepsute. Inni odnajdywali w nich osobliwe tajemnice sztuki i płacili za nie niebotyczne sumy; istotnie, znaleźć się w posiadaniu rzeźby Glorianiego i umieścić ją w bibliotece na honorowym miejscu mogło stanowić powód do dumy. Rozmawiali swobodnie o sztuce, co zabrnęła daleko, i jej najnowszych trendach. Artysta wychodził z założenia, że nie ma istotnej różnicy między brzydotą a pięknem, że nachodzą one na siebie i są nierozerwalnie związane, że nie sposób określić, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie, że ohyda potrafi wychynąć z powabu, a powab rozkwitnąć w samym sercu ohydy. Twierdził, że szkoda zachodu na metafizyczne rozróżnienia i wytyczanie urojonych granic, że grunt to coś wyrazić, w możliwie jak najbardziej pomysłowy sposób, że cel uświęca środki, a dzieło bywa zlepkiem czystego i skalanego, groteskowego i pełnego gracji. Jego pierwszym zadaniem jest bawić, zadziwiać
i fascynować, wytyczając zarazem szlak estetycznych doznań. Prace Glorianiego, dziwne i wytworne, wysublimowane, a zarazem pierwotne, nie robiły wrażenia na Rowlandzie jako na potencjalnym odbiorcy, lecz artysta był tak niezależnym duchem, a do tego miał tyle innych zleceń, że pozostawało to bez znaczenia dla ich wzajemnych stosunków. Ten na wskroś nowoczesny twórca był nieskrępowanym i żywiołowym rozmówcą, który umiał należycie dobierać słowa. Wyglądał przy tym jak jeden ze swych drogich posągów z brązu, a czasami, kiedy go odwiedzano, przedstawiał gościowi milczącą damę, zwaną przez niego madame Gloriani – którą nie była. Drugim gościem Rowlanda był również artysta, lecz zgoła innego rodzaju. Amerykanin nazywany przez przyjaciół Samem Singletonem przebywał w Rzymie od kilku lat. Malował widoczki, głównie akwarele; Rowland ujrzał jeden z nich w witrynie sklepowej, zauroczony poprosił o adres i zastał malarza w skromnej pracowni opodal Piazza Barberini, gdzie powodzenie i sława chyba jeszcze artysty nie odnalazły. Uznawszy go za swoje odkrycie, zakupił kilka jego prac; Singleton powiedział niewiele, lecz był mu dozgonnie wdzięczny. Rowland dowiedział się później, że po przyjeździe do Rzymu malował bohomazy i nie zapowiadał się najlepiej. Mimo to nadeszła poprawa, ramię w ramię z cierpliwym zaangażowaniem, i jego talent, choć delikatnej natury i pozbawiony rozmachu, nie wzbudzał dziś wątpliwości, ale nie doczekał się jeszcze powszechnego uznania, więc Singleton musiał ciężko pracować na swoje utrzymanie. Rowland powiesił akwarelki na ścianie w bibliotece i z każdym dniem lubił je coraz bardziej. Singleton, niski i drobnej budowy, wyglądał na wręcz stworzonego do siedzenia na podnóżkach i zjadania najmniejszych porcji. Miał przejrzyste, brązowe spojrzenie, wieczny uśmiech na ustach, a na twarzy wyraz pokory i cierpliwości. Słuchał bardziej ochoczo, niż mówił, z kurczowym, pełnym wdzięczności uśmieszkiem. Rumienił się, kiedy zabierał głos, i wyrażał swoje poglądy, jak gdyby podsuwał rozmówcy jego własność, niechcący upuszczoną, jakby jego jedyną zasługą była co najwyżej uczciwość. Stanowił tak doskonały przykład cichego, sumiennego robotnika, którego szansa, pod postacią majętnego patrona, nigdy nie wzięła za rękę, że Rowland przychyliłby mu nieba i swojej sakiewki. Zdążył już wyrazić żarliwą aprobatę dla dokonań Rodericka, lecz jak dotąd nie miał okazji poznać młodego mistrza. Kiedy wszedł, Roderick stał oparty o kominek, i Rowland zaraz ich sobie przedstawił. Gość stanął niczym uniżony pielgrzym, spłoniony, z uśmiechem i złożonymi rękami, jakby sam Roderick był figurą na piedestale. Zaczął coś mamrotać o swoim podziwie i zaszczycie, jakby chęć wyrażenia uznania przyprawiła go o męczarnie. Roderick spojrzał na niego zdziwiony i nagle wybuchnął śmiechem. Singleton urwał na chwilę i podjął, z jeszcze bardziej kurczowym uśmiechem: – Bardzo cenię pana dzieła, tak czy inaczej! Rowland zaprosił ponadto dwie kobiety, jedna, panna Blanchard, też należała do artystycznej braci. Była młodą, ładną Amerykanką, która przyjechała do Rzymu sama, bez niczyjego wsparcia. Mieszkała również sama, bez żadnej duenny, nie licząc starej służącej o krzaczastych brwiach, chociaż miała serdeczną sąsiadkę w osobie niejakiej madame
Grandoni, która w razach towarzyskiej konieczności otaczała ją opiekuńczym skrzydłem i przyszła z nią na kolację Rowlanda. Panna Blanchard posiadała niewielki majątek, ale nie stroniła od sprzedaży swoich obrazów. Najczęściej były na nich bukiety wilgotnych róż – krople rosy odtwarzała z wielką dokładnością – lub przydrożna kapliczka i klęcząca przed nią, widziana od tyłu wieśniaczka. Plecy świetnie wychodziły pannie Blanchard, w przeciwieństwie do twarzy. Pożywiała się jednak głównie kwiatami, i choć jej maniera była ździebko staroświecka i wymuskana, malowała je w sposób nad wyraz udany. Jej obrazy cieszyły się popularnością głównie wśród Anglików. Rowland poznał ją na początku zimy, a ponieważ trzymała konia pod wierzch i dużo jeździła, poprosił o pozwolenie, aby jej towarzyszyć. Tym sposobem stali się czymś w rodzaju nieformalnych sprzymierzeńców. Panna Blanchard miała na imię Augusta; była smukła, elegancka i blada, miała śliczną główkę i lśniące, kasztanowe włosy, które zaplatała z klasyczną prostotą. Przemawiała cichym, słodkim głosem, preferując kwiecisty styl w mowie, nie tylko na obrazach, i robiła literackie aluzje, nierzadko o wydźwięku patriotycznym, i Rowland często wysłuchiwał cytatów z pani Sigourney w lasach korkowych Monte Mario i z pana Willisa w ruinach Wejów. Czuł się w jej temacie rozdarty i czasami na poły sam się sobie dziwił, przed jakim staje dylematem. Podziwiał pannę Blanchard, rzeczywiście w jej mieszance urody oraz talentu, samowystarczalności i odosobnieniu było coś godnego adoracji. Zachodził niekiedy do pokoiku służącego malarce za pracownię i zastawał ją pochyloną nad płótnem przy otwartym oknie, na tle lazurowego rzymskiego nieba. Witała go z potulną godnością, która upodabniała ją do świętej z kościelnego witrażu, na wskroś przesyconej światłem. Plotki omijały ją szerokim tukiem. A jednak Rowland zachodził w głowę, dlaczego nie lubi jej w większym stopniu. Odpowiedzi nie musiał szukać daleko. Istniała kobieta, którą lubił bardziej, i jej obraz, wyryty w sercu Rowlanda, nie zniósłby konkurencji. Owego wieczoru, gdy został sam pomiędzy falami a firmamentem gwiazd, z nagłą świadomością, że Mary Garland miała zostać żoną innego mężczyzny, podjął uroczyste postanowienie, by wyrzucić ją z pamięci. I od tamtej pory każdego dnia, wzorem słynnego filozofa, powtarzał sobie: „Pamiętaj o tym, aby zapomnieć o Mary Garland”. Czasem myślał, że mu się udaje, po czym nieoczekiwanie, gdy najmniej się tego spodziewał, bezgłośnie wypowiadał jej imię i szukał wzrokiem spojrzenia. To wszystko sprawiało, że czuł się nieswojo, i zdawało kłaść się Bóg wie jakim cieniem na przyszłość. Za wszelką cenę stronił od obłudy i nie ulegał namiętnościom, a myśl, że mógł być zazdrosny o nieświadomego sytuacji przyjaciela budziła w nim gwałtowny opór, więc zapomnienie o Mary było tym bardziej w dobrym tonie i szukał go w osobie panny Blanchard. Jej zachowanie, powtarzał sobie, było nieco zbyt chłodne i nienaturalne, czystość zakrawała na pruderię, a kultura trącała nadmiernym zamiłowaniem do porządku. Skoro jednak był zmuszony odwrócić portret dziewczyny z dalekiej Nowej Anglii do ściany, zasługiwał na rekompensatę i w przypływach rozżalenia domagał się prawa do namiętności na przekór wszystkiemu, łącznie ze zdrowym rozsądkiem. Zresztą po co roztrząsać ewentualność,
będącą zapewne tylko mrzonką? Nawet gdyby Mary Garland była wolna, jakie miał prawo zakładać, że byłaby nim zainteresowana? Musiał zadowolić się tym, co znajdowało się w jego zasięgu. Panna Blanchard miała piękne włosy, a jeśli nawet miewała staropanieńskie nawyki, więzy małżeńskie naprawiłyby ten mankament. Madame Grandoni, która nawiązała z towarzyszką przejażdżek Rowlanda sojusz, dla jednej z nich defensywny, dla drugiej atrakcyjny, była nader szpetną starszą damą, nad wyraz cenioną w rzymskim towarzystwie za swojską dobroduszność oraz trzeźwy i podszyty poczuciem humoru zdrowy rozsądek. Była wdową po pruskim archeologu, który dawno temu przyjechał do Rzymu jako attaché pruskiego poselstwa na Kapitolu. Wrodzona bystrość zawiodła tę kobietę jeden jedyny raz, przy okazji drugiego małżeństwa, a ten związek wymagał jej w dwójnasób, lecz – jak powszechnie wiadomo – w tych sprawach trudno cokolwiek przewidzieć. Dwa lata po śmierci pierwszego męża przyjęła oświadczyny i nazwisko dziesięć lat od niej młodszego neapolitańskiego dyrygenta, który miał za cały majątek tylko swoją batutę. Ich związek okazał się mariażem przeciwieństw, istniały też podejrzenia, że maestro Grandoni używa batuty do rozstrzygania małżeńskich sporów. Koniec końców uciekł ze śpiewaczką, a owa prima donna assoluta – w myśl oczekiwań ogółu – dała mu posmakować jakości zawartej w swoim tytule. Sądzono, że on jeszcze żyje, ale w świadomości madame Grandoni skurczył się do rozmiaru czarnej plamki, i od dziesięciu lat nie wspomniała o nim ani razu. Nosiła jasną płową perukę, niezbyt dobrze trzymającą się głowy, co nie miało żadnego znaczenia, gdyż właścicielka do niej się przyznawała. „Nie zawsze byłam taka brzydka”, mawiała. „Jako młoda dziewczyna miałam piękne, złociste włosy, zupełnie jak moja peruka”. Od niepamiętnych czasów nie rozstawała się ze starą niebieską suknią z satyny i białym szalem w kolorowe hafty; robiła niedorzeczne wrażenie, ale miała nienaganne germańskie maniery i w każdej sytuacji zachowywała się jowialnie, jakby jej przodkiem był podczaszy Fryderyk Barbarossa. Trzydzieści lat obserwacji rzymskiej socjety wyostrzyło jej dowcip i zapewniło niewyczerpany zbiór anegdot, ale pod sfatygowanym gorsetem skrywała studnię ojczystej uczuciowości, zarezerwowaną dla ludzi najbliższych jej sercu. Rowland darzył ją wielkim szacunkiem, na co ona w rewanżu szukała mu „narzeczonej” i przy każdej okazji szeptała, że Augusta Blanchard świetnie nadaje się do tej roli. Widok pełnej wdzięku Augusty Blanchard przy jego kominku, rozkwitającej znad bukietu na okrągłym stole, zdawał się to potwierdzać. Kolacja okazała się bardzo udana, a Roderick z powodzeniem wcielił się w rolę bohatera wieczoru. Zawsze wydawał się pewny swego, tym razem jednak wręcz kipiał przekonaniem o swojej chwale. Pił dużo, perorował śmiało, rozwalił się na krześle i z rękami w kieszeniach dał niczym nieskrępowany upust swojej elokwencji. Singleton siedział z rozdziawionymi ustami, jakby przemawiał sam Apollo. Uśmiech Glorianiego wskazywał na ogólny sceptycyzm i chęć sprowokowania rozmówcy. Rowland miał w związku z tym pewne obawy, gdyż wiedział, że teoria nie jest najmocniejszą stroną Rodericka, którego słowotok nie dowodził bynajmniej jego wartości.
– Skoro zaczął pan od Adama i Ewy – powiedział Gloriani – śmiem przypuszczać, że przerobi pan cały Stary Testament. – Należał do osób, które uważały Rodericka za sympatycznego młokosa. – Może wyrzeźbię Dawida – odparował Roderick – lecz na nim poprzestanę. Nie lubię Żydów; owszem, gustuję w dużych nosach, jak na rzeźbiarza przystało, lecz tylko w chrześcijańskiej, lub jeszcze lepiej pogańskiej postaci. Młody Dawid stanowi wyjątek, może być postrzegany jako młody Grek. Gdy stoi na polu bitwy między zwaśnionymi armiami i bierze rozmach do rzutu, wygląda jak piękny heros na olimpiadzie. Następnie przejdę do Nowego Testamentu. Zamierzam stworzyć porywającego Jezusa. – Nie zrobi pan z niego olimpijczyka, jak mniemam – wyraził przypuszczenie Gloriani. – Och, będzie całkiem inny niż tradycyjny, bardziej... bardziej... – Roderick urwał, dając sobie czas na zastanowienie. Rowland po raz pierwszy słyszał o tym projekcie. – Bardziej racjonalistyczny – podsunęła panna Blanchard. – Bardziej idealistyczny! – wykrzyknął Roderick – Perfekcja formy ma odzwierciedlać perfekcję ducha. – A na dokładkę – uzupełniła panna Blanchard – jak na rzeźbiarza „przystało”, musi pan zrobić Judasza. – W życiu! Nie mam najmniejszego zamiaru tworzyć nic brzydkiego. Grecy nie uwieczniali brzydoty, a ja jestem hellenistą, nie hebraistą! Ostatnio myślałem o zrobieniu Kaina, ale nawet mi się nie śniło, aby go oszpecić. Winien być bardzo przystojny i unosić kij zręcznym ruchem Greka na arenie. – Nie ma sensu próbować być Grekiem – stwierdził Gloriani. – Fidiasz odwiódłby pana od tego pomysłu i polecił zająć się czymś innym. Jestem w połowie Francuzem, w połowie Włochem, a ogólnie porzuconym kosmopolitą. Jakiż byłby ze mnie Grek? Moim zdaniem Judasz to świetny punkt wyjścia; wyborny pomysł, madame. Już go widzę, jak siedzi, nikczemnik, z pełną sakiewką i zdradą w sercu! Wielki nos może zrobić furorę, drogi przyjacielu, jeśli zechce pan tam go umieścić. – Chce pan powiedzieć, że miałby charakter. Bardzo możliwe – odpowiedział Roderick. – Ale taki charakter mnie nie interesuje. Jeśli musi pan wiedzieć, dbam jedynie o piękno symbolu. Oto moja filozofia. W przyszłości, jeśli moje prace nie spełnią tego wymogu, może pan je uznać za nieudane. Wóz albo przewóz. Wiem, że to jest w sprzeczności z dzisiejszymi gustami; zatraciliśmy zdolność rozumienia piękna w głębszym, bardziej idealnym wymiarze. Stoimy jak rasa ze skurczonymi mięśniami, wpatrzeni bezsilnie w ciężary, które nasi przodkowie bez trudu brali na barki. Lecz nie waham się tego powiedzieć: chcę je znowu podnosić! Chcę mierzyć wysoko, oto cel mojej sztuki. Pragnę tworzyć rzeczy pełne prostoty i finezji. Sami zobaczycie. Wybaczcie, jeśli trochę się przechwalam, wszyscy Włosi renesansu chełpili się swymi dokonaniami. Mam pewność, że niegdyś człowiek często doznawał czegoś w rodzaju nabożnego uniesienia na widok nowo powstałego dzieła z marmuru, które wyrażało ludzki kształt w nadludzko czystej postaci. Kiedy Fidiasz i Praksyteles odsłonili swe posągi bogiń w egejskich świątyniach,
nie sądzicie, że towarzyszyło temu coś więcej aniżeli przypływ chłodnego zainteresowania? Chcę przywołać tamto uniesienie. Chcę was przejąć do głębi moim zimnym marmurem, gdy na niego spojrzycie. Chcę rozniecić w was świętą trwogę, stworzyć Herę, która pozbawi was tchu, Afrodytę, która zwali was z nóg. – I dlatego, gdy do pana przyjdziemy – wtrąciła madame Grandoni – musimy pamiętać o solach trzeźwiących. A pan niech ze swojej strony pamięta, by przezornie ustawić sofy. – Fidiasz i Praksyteles – zauważyła panna Blanchard – mieli tę przewagę, że wierzyli w swoje boginie. Ja obstaję przy tezie, że mitologia pogańska nie podlega bezlitosnej analizie, i że Wenus, Junona, Apollo i Merkury zjeżdżali na obłoku do tego samego miasta Rzymu, w którym my rozmawiamy dziewiętnastowieczną angielszczyzną. – I pleciemy dziewiętnastowieczne bzdury! – zawołała madame Grandoni. – Może pan Hudson jest nowym Fidiaszem, ale Wenus i Junona, czyli ty i ja, przybyłyśmy tu dziś brudnym powozem, a stangret nabił nas w butelkę. – Ależ drogi panie – zaoponował Gloriani – chyba nie chce pan przerabiać od nowa tych postrachów Olimpu? „Zwali z nóg”, w rzeczy samej! Canova6 nie zostawił panu pola do popisu. – Ach, myślę, że ja też mógłbym go czegoś nauczyć – odparł niefrasobliwie Roderick. – Jak je zwał, tak zwał, grunt, że będą emanować boskością i oblekę je w niebiańską postać. Będą Pięknem, będą Mądrością, Siłą, Geniuszem, Odwagą. Będą tym, co symbolizowały bóstwa greckie. – Dosyć przygnębiająca wizja, przyznam – oznajmiła panna Blanchard. – Cher beau jeune homme7 – dodał Gloriani. – Dla nas istnieje tylko jedna boska rzecz na świecie, a mianowicie mieć dwadzieścia pięć lat. Jest pan rozkosznie młody, przyjacielu! – Święta racja – wtrącił Singleton, i jego blada twarz poczerwieniała. – Może pan przenosić góry, panie Hudson, wystarczy spróbować. – Zostają jeszcze Siły, Żywioły i Tajemnice Natury – rozkręcał się skwapliwie pan Hudson. – Chcę wyrzeźbić Poranek, chcę wyrzeźbić Noc! Następnie Ocean i Góry, Księżyc i Wiatr z Zachodu. Chcę wyrzeźbić moją wspaniałą Ojczyznę. – Pana ojczyznę, pana ojczyste góry: a może od razu ojczysty księżyc? Dzięki panu świeci nam jasno! – I Gloriani zaśmiał się życzliwie. – Zrobię to... niech przyprawi pana o szaleństwo! – zapewnił Roderick z mocą. – Moje rzeźby nie będą dziwacznie powyginane, ale zrobią wrażenie. – Rzeźby Michała Anioła są powyginane – zauważyła madame Grandoni. – Potępia go pan, jak mniemam. – Och, po co go w to mieszać? – zreflektował się młody rzeźbiarz, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem. Rzecz, bądź co bądź, dotyczyła wielkiego artysty. Rowland polecił służącemu przynieść teczkę, z której wyjął fotografię posążka przedstawiającego chłopca z tykwą. Cieszył go widok przyjaciela tak rozpłomienionego i stającego w obronie idealizmu wobec tak twardego przeciwnika. Postanowił jeszcze
bardziej zbić Glorianiego z pantałyku. W milczeniu podał mu fotografię. – A niech to! – wykrzyknął gość. – On to zrobił? – Ach, wieki temu – odparł Roderick niedbale. Gloriani długo i z widocznym podziwem przyglądał się fotografii. – Piekielnie ładne – przyznał. – Ale, mój drogi przyjacielu, nie utrzyma pan takiego poziomu. – Ba, jeszcze się poprawię – oświadczył Roderick. – Pogorszy się pan, i to specjalnie. To coś powstało przez przypadek. Nie widzę innej możliwości. Będzie pan musiał uciec się do przemocy, romantyzmu i wygibasów, w samoobronie. Pańskie „piękno”, jak pan to nazwał, to wysiłek człowieka, aby wzbić się w górę, machając rękami. Może skakać, ile dusza zapragnie, lub stawać na palcach, lecz nic więcej nie wskóra. Tutaj skacze pan z dużym wdziękiem, przyznaję, ale pan nie poszybuje, więc proszę dać sobie spokój. – Moja kolosalna „Ameryka” panu odpowie! – Roderick wzniósł wysoki kieliszek szampana na zdrowie i wychylił go duszkiem. Tymczasem Singleton wziął fotografię i oglądał ją z pomrukiem zachwytu. – Czy to powstało w Ameryce? – zapytał. – W białym drewnianym domku w Northampton Mass – odpowiedział Roderick. – Kochane białe domki! – zawołała panna Blanchard. – Kochane Northampton, kochane Mass! – Jeśli dokonał pan tam czegoś takiego – Singleton uśmiechnął się i zarumienił – rzekłbym, iż miał pan wiele do stracenia, przyjeżdżając do Rzymu. – To sprawka naszego gospodarza – odrzekł Roderick. – Ale jestem gotów podjąć ryzyko. Fotografia trafiła w ręce madame Grandoni, której okulary miały rączkę jak patelnia. – Przypomina mi to – oznajmiła – prace młodego człowieka, którego znałam przed laty, tuż po przyjeździe do Rzymu. Był Niemcem, uczniem Overbecka i miłośnikiem sztuki spirytualnej. Nosił czarną aksamitną szatę z wyciętym kołnierzykiem; miał szyję jak chorowity żuraw i zapuścił włosy do ramion. Nazywał się Herr Schafgans. Nigdy nie namalował nic tak bluźnierczego jak pijący człowiek i żadna z jego postaci nie miała czegoś tak ordynarnego jak apetyt. Składały się z kątów i krawędzi, wyglądały jak wykresy ludzkiej natury. Owszem, były figurami, ale geometrycznymi. On też nie zgodziłby się z Glorianim, zupełnie jak pan. Często składał mi wizyty i w owym czasie uważałam, że jego szata i długa szyja to niepodważalne oznaki geniuszu. Mówił wyłącznie o złoconych aureolach i boskich wizjach; żywił się ciastkami i słabym winem, a w woreczku na szyi nosił pukiel z głowy świętego, nie pamiętam imienia. Jeśli nie został wyniesiony na ołtarze, to nie jego wina. Mam szczerą nadzieję, że pan Hudson dokona wszystkich wielkich rzeczy, o których prawi, lecz niech ma na uwadze historię biednego pana Schafgansa jako ostrzeżenie przed zbyt wybujałymi pretensjami. Pewnego pięknego dnia nieszczęsny młodzieniec zakochał się w rzymskiej modelce, chociaż nigdy mu nie
pozowała, jak mi się zdaje, gdyż była hożą dziewką, bujną i wyszczekaną, on zaś malował tylko niewiasty chorowite i blade. Poprosił ją o rękę, na co zmierzyła go wzrokiem i wzruszywszy ramionami, przyjęła oświadczyny. On jednakże wstydził się zamieszkać w Rzymie, toteż wyjechali do Neapolu, gdzie spotkałam go po kilku latach. Biedak popadł w ruinę. Żona go biła i się rozpił. Nosił obdarte, czarne palto, twarz miał czerwoną i obrzmiałą. Jego połowica została praczką i posyłała go po pranie. I tyle zostało po jego szumnych ideałach: zarabiał na życie, malując Wezuwiusz plujący lawą na kolorowych pudełkach sprzedawanych w Sorrento. – Morał: nie zakochuj się w hożych rzymskich modelkach – skwitował Roderick. – Jestem pani zobowiązany za tę opowieść, ale nie mam takiego zamiaru. Gloriani ponownie przejął fotografię i oglądał ją z zaciekawieniem. – Młody, taki młody! – wykrzyknął niemal z zawiścią. – To jedyny przykład, kiedy rozpoznałem geniusza w kolebce. Po kolacji dwaj rzeźbiarze dalej przerzucali się ripostami i Rowland pozostawił ich na tej czynności w rogu salonu, gdzie w przyćmionym świetle lampy majaczyła biała sylwetka Ewy, niczym anioł stróż młodego idealisty. Singleton słuchał madame Grandoni, a Rowland zajął miejsce na sofie obok panny Blanchard. Swoim zwyczajem odbyli chaotyczną rozmowę, madame czasem spoglądała w ich stronę. Panna Blanchard zadała kilka pytań o Rodericka – kim był, skąd pochodził i czy to prawda – tak słyszała – że Rowland odkrył go i sprowadził do Rzymu na własny koszt. Rowland udzielił jej odpowiedzi, a ostatnie zdanie wymijająco potwierdził. – Jest pan wspaniały. Rzadko słyszy się o takiej hojności – stwierdziła po chwili ciszy. Zabrzmiało to bardzo bezpośrednio, Rowland nie odczuł jednak zakłopotania ani zachwytu. Słyszał już coś podobnego, a zarazem zgoła odmiennego, i nagle przypomniał sobie uroczystą szczerość, z jaką wypowiedziała te słowa Mary, gdy spacerowali po lesie przy okazji pikniku. Wówczas go to ucieszyło, teraz zapytał Augustę Blanchard, czy nie napije się herbaty. Kiedy panie wstały, odprowadził je do powozu. Po powrocie przystanął tuż przed progiem salonu, uderzony widokiem trzech mężczyzn, którzy zostali w środku. Byli pochłonięci rozmową o pięknej Ewie; autor wzniósł lampę i demonstrował rozmówcom różne aspekty rzeźby. Rozprawiał z pewnością, która nigdy go nie opuszczała i nigdy nie zawiodła – blask lampy opromieniał jego głowę i twarz. Rowland patrzył jak urzeczony, wszyscy trzej wyglądali bowiem jak romantyczna alegoria. Roderick, który trzymał lampę i stał w jej świetlistym kręgu, zdawał się pięknym uosobieniem geniuszu, łączącego w sobie szczerość z siłą. Gloriani, z głową przechyloną na bok, targał długie wąsy jak dobrotliwy Mefistofeles i spoglądał spod na wpół przymkniętych powiek na podświetloną rzeźbę, symbolizując sztukę o dwuznacznym kontekście, talent nieskażony wiarą, spryt podszyty wyrachowaniem. Biedny, niepozorny Singleton po drugiej stronie, z dłońmi splecionymi z tyłu, odrzuconą w tył głową i wzrokiem utkwionym w perorującego ze swadą Rodericka, mógł uchodzić za wcieloną żarliwość, która chce piąć się w górę, ale nie ma siły. Spośród
wszystkich trzech, z pewnością to Roderick grał pierwsze skrzypce. Kiedy Rowland podszedł, Gloriani zwrócił się w jego stronę i z na poły sardonicznym, na poły współczującym uśmiechem wskazał kciukiem figurę. – Niczego sobie, nie powiem. Świeża jak pianka w kance z mlekiem. Raz mu się udało, drugi tak samo, może powtórzy to jeszcze trzykrotnie. Ale... ale...! Znowu zaczął swoje, lecz Rowland mu przerwał. – Utrzyma poziom, już ja tego dopilnuję! Gloriani, jak widać, lubił obstawać przy swoim i wolał, kiedy przyznawano mu rację. Roderick uprzednio wysłuchał tego ze spokojem, odurzony własną elokwencją. Teraz nagle zadrżał z gniewu. – Innymi słowy, przepowiada pan, że się wypalę? – spytał dźwięcznym głosem. Gloriani poklepał go życzliwie po ramieniu. – Drogi przyjacielu – odparł ze spokojem – pasja się wypala, natchnienie idzie w ziarno. Przychodzi dzień, kiedy każdy artysta siada twarzą w twarz z gliną, pustym płótnem lub kartką i próżno wyczekuje olśnienia oraz odwiedzin Muzy. Musi się nauczyć żyć bez niej! Kiedy ta kapryśna istota zbłądzi w drodze do pana studia, niech pan tylko nie drze włosów z głowy i nie rozważa samobójstwa. Proszę się do mnie zwrócić, a pokażę panu, gdzie szukać pocieszenia. – Jeżeli runę w otchłań – odpowiedział Roderick żarliwie – tam pozostanę. Jeśli Muza mnie opuści, będzie przynajmniej miała niewierność na sumieniu. – Nie godzi się mówić tak lekko o Muzie w tym towarzystwie – zwrócił się Rowland do Glorianiego. – Pan Singleton też otrzymał od niej zaklęcia, które stawiają jej wierność poza wszelkim podejrzeniem. – I wskazał na ścianę, na dwie akwarele autorstwa skromnego malarza. Rzeźbiarz obejrzał je z szacunkiem, a Singleton zaśmiał się nerwowo; był pełen nadziei, że spodobają się wielkiemu Glorianiemu. – Też są nieprzeciętne – zawyrokował ten ostatni. – Bardzo nieprzeciętne. Ile ma pan lat? – Dwadzieścia sześć – odpowiedział Singleton. – Jak na taki wiek, dokonał pan czegoś niezwykłego. Pewnie dużo czasu panu zajęły, pan powoli pracuje. – Owszem, bardzo powoli, niestety. Jedna sześć tygodni, druga dwa miesiące. – Na mą duszę, Muza składa panu długie wizyty. – Odwróciwszy się, Gloriani zmierzył przeciągłym spojrzeniem tak nieprawdopodobny obiekt jej westchnień. Singleton wytarł czoło z uśmiechem. – Ach, pan – dorzucił rzeźbiarz. – O pana bym się nie obawiał! Tydzień po wspomnianej kolacji Rowland udał się do pracowni Rodericka i zastał go siedzącego przed niedokończonym dziełem z twarzą ukrytą w dłoniach, jakby złowroga godzina zapowiadana przez Glorianiego właśnie wybiła. Nagle zerwał się i rzucił narzędzia. – To na nic – oznajmił. – Poddaję się!
– Co się stało? – Utknąłem na mieliźnie! Jeszcze do niedawna płynąłem i wiatr mi sprzyjał, sam widziałeś. Ale przez ostatni dzień lub dwa ryję dziobem w piach. – Napotkałeś jakąś trudność? – spytał ze współczuciem Rowland, zerkając dyskretnie na bryłę o ledwo zaznaczonym kształcie. – Ach, niejedną! Ale tu nie chodzi o biedną glinę. Trudność spoczywa tutaj! – I Roderick grzmotnął się w pierś. – Nie wiem, co się ze mną dzieje. Nic mi nie wychodzi, wszystko mnie mierzi. Nic nie cieszy, wszystko wygląda idiotycznie. W pierwszej chwili, ale tylko w pierwszej chwili, Rowland się zaniepokoił. Poczuł się jak jeździec, który jedzie równym galopem, aż tu nagle koń staje pod nim dęba. Lecz przemyślał to sobie i doszedł do wniosku, że jeśli istotą ich wzajemnych relacji jest kojenie rozkołatanych nerwów młodego artysty, może to uczynić na większą niż zwykle skalę. Od początku miał taką rolę i teraz sobie o tym przypomniał. Poczuł, jak w jego piersi wzbiera fala braterstwa, która doprowadzi ich bezpiecznie do portu. – Och, jesteś po prostu zmęczony. No jasne. Masz prawo być skonany. – Myślisz, że mam prawo być skonany? – Roderick łypnął na niego z ukosa. – Bezsprzecznie, po tym wszystkim, czego dokonałeś. – W takim razie jestem. Zimą naprawdę się napracowałem. Potrzebuję odmiany. Rowland oznajmił, że nadeszła pora, aby wyjechali z Rzymu. Wyruszą na północ i zwiedzą Europę. Pojadą do Szwajcarii, Prus, Anglii i Holandii. Roderick przytaknął i się rozchmurzył, a Rowland wymienił tuzin rzeczy, które mogliby zrobić. Młody rzeźbiarz spacerował tam i z powrotem, jakby chciał coś powiedzieć, ale się wahał. To nietypowe dla niego zachowanie zdziwiło Rowlanda i po prostu zapytał, co mu chodzi po głowie. Roderick stanął przed nim ze zmarszczonymi brwiami. – Pokładam tak bezgraniczną wiarę w twoją niezwykłą naturę – oznajmił – że chyba nie urażę cię niczym, co powiem. – Sprawdźmy! – Dunque8 – podjął Roderick – myślę, że podróż lepiej mi zrobi, jeśli pojadę sam. Chyba nie muszę mówić, że wolę twoje towarzystwo od towarzystwa innych ludzi. Przez ostatnie pół roku byłeś mi opoką, jednak mam poczucie, że wiecznie czegoś ode mnie oczekujesz i wysoko mi stawiasz poprzeczkę. Obserwujesz mnie, drogi przyjacielu, tak jak moja matka w domu obserwuje czajnik, który postawiła na piecu, a ja nie mam na to ochoty. Pragnę żyć po swojemu, pracować, kiedy chcę, a nawet zrobić z siebie głupca, jeżeli taka moja wola. Tylko nie myśl, że nie wiem, ile jestem ci dłużny; nie przestaliśmy być przyjaciółmi. Po prostu... po prostu...! – Po prostu cię nudzę – skwitował Rowland. W oczach Rodericka malowała się bezdenna otchłań. Jakby chciał sięgnąć dna, ale się wzdragał. Rowland odwzajemnił jego przeciągłe spojrzenie, na co przyjaciel wybuchnął śmiechem. – Tobie też przydałoby się trochę zabawy!
Rowland złapał go za rękę. – Niech będzie, jak sobie życzysz. Nie muszę cię zapewniać, że będę za tobą tęsknił, i przypuszczam, że poczujesz to samo. Mam tylko jedną prośbę: w razie gdybyś wpakował się w tarapaty, natychmiast mnie o tym poinformuj. Jednakże wyruszyli jednym powozem i razem przekroczyli Alpy. Rowland udawał się do Europy odbyć kilka obiecanych wizyt, jego towarzysz zamierzał puścić wodze fantazji i powłóczyć się po Prusach oraz Szwajcarii. Miał pieniądze na całe lato; kiedy je wyda, powróci do Rzymu i z pewnością odzyska wenę. Postanowił zatrzymać się w górskiej wiosce po drodze; pospaceruje na wysokościach i utnie sobie drzemkę w cieniu sosnowych lasów. Korzystając z okazji, że powóz zmieniał zaprzęg, nasi młodzi bohaterowie przeszli się główną uliczką między stertami nawozu, wciągali w płuca rześkie powietrze i nasłuchiwali krowich dzwonków. Nadjechał powóz i Rowland już miał do niego wsiąść, gdy naraz dopadło go zwątpienie. – Powiedz jedno słowo – wykrzyknął – a zostanę. Roderick prawie spochmurniał. – Widać, że mi nie ufasz, za to bez reszty wierzysz w siebie samego. Biedny Rowland się zarumienił i zawahał na chwilę. – Owszem, kiedy chodzi o ciebie, pokładam większą wiarę w sobie. Lecz mniejsza o to, buon divertimento9. Do zobaczenia! – Stojąc w powozie, obejrzał się na przyjaciela, który został na poboczu. Wielka ośnieżona góra za plecami Rodericka poróżowiała w blasku zachodzącego słońca. Szczupła postać, wyprostowana jak struna, wymachiwała kapeluszem jakby trochę na żarty. Rowland usiadł i przyszło mu do głowy, że to właśnie zbawienny początek niezależności. Roderick znalazł się wśród gór i lodowców, na czystym łonie natury. A zresztą... zresztą, czy sam fakt bycia zaręczonym z Mary nie uchroni go przed popełnieniem głupstwa?
IV DOŚWIADCZENIE Rowland spędził lato w Anglii w towarzystwie grona starych oraz dwóch lub trzech nowych przyjaciół. Po powrocie czuł się zobowiązany napisać do pani Hudson z informacją, że syn zwolnił go z posterunku. Miał poczucie, że matka przyjaciela widzi w nim mentora, który podąża za Roderickiem jak cień, toteż wolał, aby znała prawdę. Wyłożył ją jednak w krzepiących słowach i opisał ze szczegółami obiecujące początki. Uznał, iż jest sobie winien przypomnieć jej, że intuicja go nie myliła i dotychczasowe osiągnięcia Rodericka w Rzymie są bardziej owocne aniżeli pańszczyzna u panów Strikera i Spoonera. Obecnie przebywał na wakacjach, chciał zobaczyć kawałek świata, co nie znaczy, że spoczął na laurach: artysta musi szukać natchnienia wszędzie tam, gdzie nadarza się ku temu okazja. Dlatego rozstali się na kilka miesięcy; Roderick dojrzał i nie potrzebował już opiekuna. Ale spotkają się ponownie jesienią i wtenczas będzie mógł przesłać jej kolejną porcję dobrych wieści. Tymczasem musi wyrazić zadowolenie z dotychczasowych osiągnięć protegowanego – a szczególnie cieszy go radość, jakiej Roderick musiał przysporzyć pani Hudson. Na koniec przesłał ostrożne pozdrowienia pannie Garland. Nie musiał długo czekać na odpowiedź – ku jego zdziwieniu skreśliła ją wyżej wspomniana. Tą samą pocztą przyszła też epistoła od Cecilii. Z uwagi na jej obszerny charakter, przytoczymy jedynie fragment. Słyszalne w pańskim liście echo rzymskiego świata zabrzmiało tak sugestywnie, że mało się nie pochorowałam z zawiści i przez tydzień nie mogłam wprost znieść Northampton. Lecz powoli opadam w dawną otchłań rezygnacji i znów z radością pędzę do okna, ilekroć ktoś przechodzi opodal. A zatem Roderick Hudson zdobył uznanie i sławę, a Pan okazał się prorokiem? Wyrazy uznania dla Was obu; jeszcze nie widziałam, żeby wszystko tak się pięknie ułożyło! I przyjmuje rzecz na spokojnie, zachował równowagę i nie przewróciło mu się w głowie? Wygląda na to, że w jeden dzień ocenił Pan go lepiej niż ja na przestrzeni pół roku, bo nawet mi się nie śniło, że zachowa się tak przyzwoicie. Owszem, wierzyłam, iż jest zdolny do wielkich czynów, lecz miałam pewność, że czeka go wiele potknięć, a jego piękne rzeźby wyrosną wśród chwastów. Niemniej jednak wnoszę z Pana listu, że pan Striker może się wypchać. (...) Lecz pozwoli Pan, że go ostrzegę, przez wzgląd na łączącą nas przyjaźń: Roderick bywa skryty i może uknuć coś, co się Panu nie spodoba. Co sądzi Pan, na ten przykład,
o jego zaręczynach z Mary Garland? Obydwie panie nawet nie pisnęły o tym całą zimę, ale przed dwoma tygodniami, kiedy nadeszły wielkie fotografie jego rzeźb, najpierw powiesiły je na ścianie, a następnie ruszyły w miasto, niosąc pomyślną wieść. Mówię przynajmniej o pani Hudson; zdaje się, że młodsza dama została w domu i pisała listy. Muszę Panu przyznać, że było to dla mnie jak grom z jasnego nieba. Nawet mi w głowie nie postało, że kiedy wdzięczył się na moim ganku, adorował po cichu swoją dziwną kuzynkę. I nie twierdzę bynajmniej, że kiedykolwiek adorował mnie! Przypuszczam, że upatrzył sobie kilka gracji w Pana wspaniałym Rzymie. Oby nie za dużo; jeżeli stanie się zbyt nieznośny po powrocie, jeszcze panna nim wzgardzi. Nadaje się na żonę geniusza: będzie cerować mu pończochy i prowadzić rachunki, strzec domowego ogniska i przycinać knot lampy, podczas gdy on zajmie się studiowaniem Piękna nadobnych sąsiadek na proszonych kolacjach. Wygląda na to, że obie panie wychodzą z siebie ze szczęścia i – muszę to zaznaczyć – są Panu bardzo zobowiązane. Pani Hudson zawsze mówi o Panu ze łzami w oczach i jestem pewna, że uważa Pana za wiodącego filantropa. Dodam jeszcze, że miłość bardzo służy kobiecie, gdyż Mary Garland zdecydowanie wyładniała. Widziałam ją ostatnio na podwieczorka: miała białą różę we włosach i śpiewała ckliwą balladę pięknym kontraltem. List Mary Garland był krótszy, więc zamieścimy go w całości. Szanowny Panie – pani Hudson, jak zapewne Panu wiadomo, ma od pewnego czasu kłopoty z oczami, dlatego prosi mnie, bym odpisała Panu na jego piękny list z dwudziestego drugiego czerwca. Dziękuje Panu za niego stokrotnie i mam przekazać, że czuje się bardzo zobowiązana. Pański opis postępów jej syna oraz szacunku, jaki pozyskał, sprawił jej wielką radość i napełnił nadzieją, że pomyślność dalej będzie mu sprzyjać. Przesłał nam niedawno duże fotografie swoich dwu rzeźb, zrobione z różnych perspektyw. Nie znamy się na takich rzeczach, ale ogromnie nam się podobają. Posłałyśmy je do Bostonu do oprawy i właściciel galerii odesłał je z informacją, że gdy przez tydzień u niego wisiały, spotkały się z dużym zainteresowaniem. Zrobił przepiękne ramy, i fotografie zdobią dzisiaj ściany naszego salonu. Jedyny problem polega na tym, że stara tapeta i sztychy robią przy nich smętne wrażenie. Pan Striker stanął ostatnio i spoglądał na nie przez pięć minut, po czym stwierdził, że jeśli Roderick miał głowę zaprzątniętą takimi sprawami, nic dziwnego, że nie mógł się skupić na nauce. Wiedziemy tu tak spokojne i jednostajne życie, że niestety nie mam Panu do przekazania nic ciekawego. Pani Hudson prosi, abym napisała, że to, co się z nami dzieje, jest bez większego znaczenia, ponieważ wszystkie nasze myśli płyną do jej kochanego syna. Dziękuje Bogu, że ma on takiego przyjaciela. Jej zdaniem ten list jest za krótki, lecz na tym poprzestanę. Z wyrazami szacunku,
Mary Garland Nie będziemy dociekać powodów, ale ta wiadomość sprawiła Rowlandowi niezwykłą przyjemność. Spodobała mu się jej zwięzłość, niemal oschłość, i był pod wrażeniem skromności autorki, która nie napisała o sobie ani słowa. Rozkoszował się jej powściągliwym tonem i zakończeniem; ucieszyły go, tak jak cieszył go kanciasty gest świętej na prymitywnym obrazie. List jasno dowodził czystych intencji autorki i jej surowej prostoty, a do tego świadczył, iż żywot mieszkanek małego domku w Northampton faktycznie kręcił się wokół jednego, i nie pochłaniało ich nic ponadto. Jednostajne dni obu kobiet następowały po sobie niczym tykanie wielkiego zegara, który odmierzał godziny dzielące je od niewysłowionej radości ponownego spotkania z synem i ukochanym. Co do stanu umysłu Rodericka, Rowland wciąż gubił się w domysłach. Wiedział, że przyjaciel ma awersję do pióra i woli, jak sam mówił, zaprojektować nagrobek aniżeli odpisać. Ale po miesiącu milczenia poczuł niepokój pomieszany z gniewem i za pośrednictwem banku skreślił do przyjaciela dwa zdania, błagając go przynajmniej o znak życia. Po tygodniu nadeszła odpowiedź – bardzo zwięzła, z pieczątką Baden-Baden. Wiem, że postąpiłem jak ostatni bydlak – napisał Roderick – ale sam nie pojmuję, co we mnie wstąpiło. Ostatnimi czasy aż za dobrze poznałem smak bezczynności. Boję się myśleć, kiedy ostatnio pisałem do matki lub Mary. Niech Bóg dopomoże tym nieszczęsnym, ufnym istotom! Nie mam pojęcia, jak Ci powiedzieć, co robię, a czego nie robię. Wszystko zdaje się zabawne, dopóki trwa, ale nie tłumaczy mnie to, ani tym bardziej nie przynosi chluby. W Szwajcarii znalazłem Baxtera, a raczej to on mnie znalazł, złapał za rękaw i zaciągnął tutaj. W Alpach pokonywałem dwadzieścia mil dziennie, piłem mleko w samotnych oberżach, sypiałem jak Ty i bawiłem się jak nigdy, ale Baxter stwierdził, że to na nic, że Alpy są „do bani”, a Baden-Baden to „śmietanka”, i gdybym wiedział, co jest dla mnie dobre, tobym pojechał z nim. Faktycznie, miejsce robi wrażenie, chociaż – całe szczęście – Baxter wyjechał tydzień temu, klnąc na trente-et-quarante10 na czym świat stoi. Ale Ty znasz to wszystko, wiesz, czym grozi i jakie niesie ze sobą pokusy. Uległem im poniekąd i żałuję, że nie było przy mnie nikogo, kto by mną potrząsnął. Nie Ciebie; Ty nie chciałbyś mną trząść i Twoja wspaniałomyślność wiedzie mnie na manowce. Co powiesz na takie podziękowanie? Okropnie tęsknię za moją pracownią i odetchnę głęboko, kiedy minie łato i będę mógł tam wrócić. Czuję, że nic nie ucieszy mnie bardziej od dłuta; mógłbym wydobyć figurę z pierwszej lepszej bryły, jak niegdyś Michał we własnej osobie. Spotkałem tu wiele osób z Rzymu, Anglików i Amerykanów; przebywam wśród nich i od rana do nocy gadam od rzeczy. Jest ktoś jeszcze; przy niej też plotę, co mi ślina na język przyniesie, i na szczęście nie traktuje poważnie tego, co mówię. Muszę Ci wyznać, że dopiero miesiąc pracy wymaże z moich ust smak tylu kłamstw. List ten wzbudził w Rowlandzie słuszny niepokój, a najbardziej zdumiały go zawarte w
nim aluzje. Odkąd się poznali, Roderick bynajmniej się nie palił, aby – jak to mówią – używać życia, więc zdawało się, iż z tej strony nie grożą mu żadne niebezpieczeństwa. Tymczasem okazało się jednak, że skorzystał z pierwszej ku temu okazji. Jego niejasne aluzje zbiły Rowlanda z tropu i mogły znaczyć tylko, że Roderick nie ma humoru, gdyż powodzenie i nieróbstwo zmąciły mu w głowie – co było wielce prawdopodobne – w związku z czym zatęsknił za pracą. Kto wie, może rozwiązłość wcale go nie znęciła. Mimo to Rowland potrzebował klucza, by rozszyfrować tę wiadomość, i miał go już po tygodniu. Zlituj się – pisał Roderick – i pożycz mi sto funtów! Przegrałem ostatniego franka i tonę w długach. Najpierw wyślij pieniądze, kazanie zostaw na później! Rowland wysłał pieniądze zwrotną pocztą, po czym nie palnął kazania, tylko dał sobie czas do namysłu. Zwiesił głowę – był dotkliwie rozczarowany. Wmawiał sobie, że nie ma do tego prawa, lecz tak się czuł i nic nie mógł na to poradzić. Roderick był młody, impulsywny, nienawykły do stoicyzmu; wyglądało, że przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę za bezmyślność. A przyjaciel pokładał w nim taką wiarę! Łudził się, że Roderick jest inny od rówieśników, że stanie oko w oko z pokusą i nie pozwoli sobie jej ulec. Złość nie dawała Rowlandowi spokoju. Jakim prawem człowiek zaręczony ze wspaniałą dziewczyną z Northampton zachowywał się tak, jakby nie był nikomu nic winien, i uległ tak niskim pobudkom? Tak, najwyraźniej postradał złudzenie – złudzenie, że kochał. Rowland posłał mu wiadomość, aby jak najszybciej opuścił Baden-Baden, i zaoferował, że przyjedzie po niego we wskazane miejsce. Odpowiedź nadeszła niebawem i brzmiała: Doślij mi jeszcze pięćdziesiąt funtów! Jestem większym durniem, niż myślałem. Wyruszam zaraz po otrzymaniu pieniędzy, spotkajmy się w Genewie. Tam Ci wszystko opowiem. W Genewie znajduje się plac wysadzany drzewami i usiany ławkami, nieopodal stoją stateczne domy i roztacza się z niego widok na Alpy. Przesiadywało tu niejedno pokolenie, przechadzało się tędy wielu przyjaciół i wielu kochanków, odbyli wiele poufnych rozmów i składali wyznania, które dokonały w ich życiu przełomu. Tutaj też, któregoś ranka, na jednej z wysłużonych zielonych ławek, Roderick zgodnie z obietnicą opowiedział wszystko przyjacielowi. Przyjechał poprzedniego wieczoru; wyglądał jak sponiewierany rycerz, lecz pióropusz wciąż nosił wysoko. Nie wyraził skruchy, wykazał jednak prawdziwą otwartość i nie zachodziła najmniejsza wątpliwość, że żałuje swoich postępków. Nie omieszkał zaznaczyć w każdym zdaniu, że skończył z potrzebami ciała i odlicza godziny do powrotu do prawdziwej świątyni swojej wiary. Nie będziemy tu przytaczać jego spowiedzi ze szczegółami, całkowicie wystarczy jej zarys. Otóż wpadł w towarzystwo, które naprawdę wiedziało, jak się upodlić, w przeciwieństwie do Rodericka, on bowiem dopiero raczkował w tej materii. Cóż miał począć? Książek nie czytał i nie miał swojej pracowni, toteż musiał poszukać sobie zajęcia dla zabicia czasu. Zabijał go w gronie kilku ładnych kobiet, w przekonaniu, iż gratką jest dla rzeźbiarza studiowanie nadobnych rysów oraz plecenie banałów, które staną się przyczyną uśmiechu i zmiany wyrazu twarzy obiektu jego badań. Dodatkiem do owych dam była grupa dżentelmenów o fantazyjnych mianach,
urodzonych poliglotów, którzy chodzili w chmurze zapachu, nazywali go mon cher, do białego rana grali w ruletkę, po czym jedli sutą kolację. Zafascynowany Roderick uznał ich za przedstawicieli wyższej cywilizacji; fakt, że była nieco zużyta, odnotował tylko na marginesie. Zdziwił się własnym zaciekawieniem, pozwolił jednak, by potoczyło się własnym trybem. Doprowadziło go do odkrycia, że obcowanie z damami, które oczekują dowodów przyjaźni, choćby tak ulotnych jak drogie bukiety i bombonierki czy też przejażdżki po Schwarzwaldzie w wynajętych powozach, wieczory operowe – koniecznie gdy śpiewała Patti i ceny biletów natychmiast szły w górę – kolacyjki w Kursaalu, nocne wycieczki do zamku i ciągła gotowość, aby dotrzymywać im towarzystwa – słowem, uświadomił sobie, że przynależność do tej śmietanki stanowi może przywilej, ale pociąga za sobą liczne koszty, dosłownie i w przenośni. Stoły karciane wiele ułatwiały, siedziała przy nich połowa Baden. Roderick spróbował i zrazu przyszły mu z pomocą. Pomoc jednak okazała się krótkotrwała, bowiem szybko się przekonał, że jeśli młody śmiałek wygląda na bogacza i jest nim w rzeczywistości, czyha nań wiele niebezpieczeństw. W miarę jak płynęła opowieść przyjaciela, Rowland przypomniał sobie madame de Cruchecassée11 z powieści Thackeraya, dojrzalszą jednak, o pseudomatczynych zapędach, uczepioną ofiary jak rzep psiego ogona, i choć ze spokojem wysłuchał do końca, musiał zaznaczyć, że Roderick sam nawarzył sobie piwa. Ten potwierdził z goryczą, a następnie wyłuszczył, ile – w kategoriach ordynarnej waluty – go to piwo kosztowało. Fortuna przestała mu sprzyjać, nie miał już szczęścia przy karcianych stołach i znalazł się po kolana w długach. Stracił równowartość swoich posągów. Był skończonym głupcem, ale to naprawi; za kilka miesięcy wyrzeźbi kolejny. Rowlandowi ręce opadły. – Na miłość boską – powiedział – nie igraj tak niebezpiecznie ze swoim talentem. Jeżeli przypadł ci w udziale, szanuj go, pielęgnuj, kochaj i ukryj w skarpecie, przestań nim kupczyć. – I zastanawiał się, co przyjaciel w tarapatach począłby bez niego, dobrodusznego Rowlanda Malleta, który przyszedł mu na odsiecz w potrzebie. Ale ugryzł się w język, a Roderick sam do tego nie nawiązał. Młody rzeźbiarz wrócił do tematu wieczorem, tym razem w bardziej obiektywnym ujęciu – jego opowieści zakrawały wręcz na anegdotę, jak gdyby dotyczyły przygód zupełnie innego głupca. Przytoczywszy szereg swoich paradnych perypetii, jakby to zwalniało go od odpowiedzialności, zastanawiał się ze śmiechem, jak coś takiego w ogóle było możliwe. Rowland siedział z kamienną twarzą – zachowywał ją dla zasady. Następnie Roderick przedstawił około tuzina artystycznych pomysłów, z typową dla siebie werwą i zaangażowaniem. Nagle, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, stwierdził, że jego poczynania w Baden nie były całkiem bezowocne, gdyż dama, która przypominała Rowlandowi postać madame de Cruchecassée, miała fascynujące rysy upudrowanej twarzy. Na to Rowland oświadczył, że takie eksperymenty mogą czemuś służyć, jeżeli winowajca od nich mądrzeje. – A dokładnie – dodał sentencjonalnie – umacnia się w celu raz powziętym i konsekwentnie go realizuje dzięki własnej sile woli.
– Ach, przestań mówić takie okropne rzeczy! – odpowiedział Roderick i zapatrzył się w gwiazdy. Ta rozmowa również odbywała się pod gołym niebem, na wysepce na wartkim Rodanie, gdzie Jan Jakub, który sam także zbaczał z raz obranego kursu, ma swój pomnik z brązu jako miejscowy geniusz. – Wola, jak mi się zdaje, to otchłań nad otchłaniami i zagadka nad zagadkami. Któż powie, że posiada ją w należytym wymiarze? I kto z góry zaświadczy, że jej udział będzie cokolwiek wart? Tyleż prądów łączy wolę z całą resztą, zwłaszcza wyobraźnią. Mówi się, że są od siebie odrębne, jak wątroba i serce. Ja wiem na pewno, że moja wyobraźnia i moje sumienie znajdują się bardzo blisko siebie. I wierzę, iż dla każdego istnieje zbiór okoliczności, w których silna wola jest skazana na pójście w diabły. – Mój drogi przyjacielu – odparł Rowland – żaden aspekt twojego charakteru bynajmniej nie jest na nic „skazany”. Wola to przeznaczenie i tak należy ją postrzegać. – Postrzegaj, jak ci wygodnie, mój dobry Rowlandzie – skwitował Roderick. – Jedno, czego nauczyłem się ze swoich eskapad i mogę sobie otwarcie powiedzieć, to że jestem z natury piekielnie czuły na urodę i tajemniczość kobiet oraz ich subtelną, przewrotną naturę. Tu mnie masz. Rowland najpierw osłupiał, a potem odszedł, cicho pogwizdując pod nosem. Nie chciał przyznać nawet po cichu, że te słowa nie wróżyły nic dobrego. Kilka dni później wyruszyli do Włoch i przed powrotem do Rzymu zabawili trochę we Florencji. Wyglądało, że Roderick odzyskał tam swoją dawną niewinność oraz zapał do nauki. Rowland zaczął postrzegać incydent w Baden jako coś w rodzaju złego snu lub niefortunny skok na głęboką wodę, którego pływak, krztusząc się wodą, nie ma ochoty więcej powtórzyć. Dwa tygodnie minęły im na oglądaniu obrazów oraz mniej znanych rzeźb i fresków, a Roderick kipiał werwą jak za dawnych czasów. W Rzymie rzucił się od razu w wir pracy, kończąc przed upływem miesiąca dwa albo trzy drobiazgi, które zarzucił przed wyjazdem. Plótł brednie, jak to wrócił na „stare śmieci”. W pierwszą niedzielę po powrocie, gdy wybrali się po południu do Świętego Piotra, zgotował tak huczne powitanie wielkiemu kościołowi i całemu miastu, że jego głos popłynął przez całą długość nawy, a grupa duchownych w drodze na chór stanęła jak wryta. Przystąpił do rzeźbienia nowego posągu – kobiety, o której nic nie mówił Rowlandowi. Rozparta leniwie na krześle, z uwagą nachylała głowę, na ustach miała lekki uśmieszek i piękne dłonie splecione na podołku. Gdyby nie wdzięk, jakim emanowała, do złudzenia przypominałaby Agrypinę z Kapitolu. Rowland popatrzył na nią i nie był pewien, czy mu się podoba. Znacząco różniła się od dotychczasowych prac przyjaciela. – Któż to taki? – zapytał. – Co ma symbolizować? – Co dusza zapragnie! – odparł Roderick z pewnym rozdrażnieniem. – Nazwijmy ją Damą pogrążoną w rozmowie. Wtedy Rowland przypomniał sobie, że jedna z pań w Baden-Baden miała „nadobne rysy”, więc pewnie o nią chodziło. Ale nie zadawał więcej pytań. Nauka płynie z doświadczenia, bądź co bądź. Kilka dni później wybrał się na pierwszą konną przejażdżkę
w sezonie na Campagna i w drodze powrotnej, jadąc w długim cieniu zrujnowanej wieży, ujrzał nieopodal drobną postać pochyloną nad blokiem rysunkowym. Podjechał bliżej i rozpoznał Singletona. Twarz skromnego akwarelisty była spieczona południowym słońcem, a na widok najwierniejszego entuzjasty pokraśniała jeszcze bardziej. Oderwał się od rysunku, sporządzanego z wielką dokładnością i wprawą. Na pytanie, jak spędził lato, zdał wyczerpującą relację ze swoich eskapad, która napełniła Rowlanda nostalgią z więcej niż jednego powodu. Nie wyjechał z Włoch, lecz zanurzył się głęboko w serce kraju i zebrał całe mnóstwo interesujących tematów. Przemierzył nieuczęszczane wioski w Apeninach, z tornistrem na plecach i ołówkiem w dłoni, spał na sianie i żywił się ciemnym chlebem z fasolą, lecz najadł się do syta lokalnego kolorytu, nałykał pięknych widoków i wypełnił kieszenie wspomnieniami aż po brzegi. Efekt wynagrodził mu wyrzeczenia. Rowland umówił się z nim na następny dzień i cały ranek minął mu na oglądaniu prac. Singleton paplał jak nakręcony, objaśniał wszystko i sypał naiwnymi anegdotami, które dowodziły jego wybiórczej znajomości „życia”. – Ależ się nagadałem! – westchnął głęboko. – Pewnie wolałby pan obejrzeć je w spokoju. Powinienem się pohamować. Ale rozpiera mnie radość; czuję, że zrobiłem duży krok naprzód. – W rzeczy samej – potwierdził Rowland. – Widać, że cierpliwość popłaca. Mniemam, iż nabrał pan większej wiary w siebie. Singleton zainteresował się sękiem w podłodze. – Owszem – przyznał po chwili namysłu. – Wreszcie uwierzyłem w swoje możliwości. Wiem, dokąd zmierzam. – I ściszył głos, jakby przekazywał wielką tajemnicę. – Wolałbym nic nie mówić, żeby nie zapeszyć. Ale skoro pan sam zauważył, może coś w tym jest. Spotkało mnie prawdziwe szczęście, nie oddałbym tego za żadne pieniądze. – Też tak sądzę – odpowiedział Rowland. – Doprawdy w czepku pan się urodził. Nie godzi się, żeby artysta tak doskonale znał swoje powołanie. Singleton zamarł na chwilę, jak gdyby wziął to na poważnie, po czym się zreflektował i potrząsnął ze śmiechem głową. – A pan Hudson? – zapytał, kiedy Rowland wychodził. – Mam nadzieję, że wiedzie mu się jak dawniej. – O tak, doskonale... jak na niego. Wrócił do pracy. – Oto człowiek – zawołał Singleton – który od początku zmierza wytyczoną ścieżką i nie zbacza z niej ani razu, zapytując siebie w strachu, na co mu to wszystko. On staje po to, żeby odpocząć! Gdzie spędził lato? – Przeważnie w Baden-Baden. – Ach, w Schwarzwaldzie! – wykrzyknął z prostotą Singleton. – Ponoć drzewa mają tam pierwsza klasa! – Bez wątpienia – odpowiedział z uśmiechem Rowland, kładąc mu niemal po ojcowsku dłoń na przygarbionych plecach. – Niestety, drzewa to nie jego specjalność. Ale poczynił tam pewne obserwacje, porywające na swój sposób. Proszę do niego zajrzeć – dodał po
chwili. – Chętnie poznałbym pańskie zdanie na temat jego najnowszego projektu. Singleton przystał na to ochoczo i się rozstali. Rowland spotkał się z garstką dawnych przyjaciół i stwierdził, że madame Grandoni, panna Blanchard i Gloriani na nowo włączyli się w nurt rzymskiego życia. Panie prześcigały się w opowieściach: madame zażywała kąpieli w Rimini, panna Blanchard malowała w Tyrolu polne kwiaty. Opaliła się przy okazji, z czym było jej bardzo do twarzy, a jej kwiaty pochylały główki i przewracały oczami jak młode poetki, które szukają rymów. Gloriani bawił w Paryżu i zjechał stamtąd w nastroju iście szampańskim, nie znalazł bowiem nikogo w świecie bohemy z głową tak samo podłużną, jak jego własna. Któregoś popołudnia zjawił się w pracowni Rodericka i zastał tam Rowlanda. Obejrzał z wielką uwagą nowe dzieło, określił je jako trouvé, odkrywcze, i szczęśliwie powstrzymał się od denerwującego komentarza. Rowland dostrzegł w nim jednak oznaki skrywanej uciechy i odprowadziwszy rzeźbiarza do drzwi, zasięgnął jego opinii. – Owszem, podoba mi się, tak jak powiedziałem – rzekł Gloriani w odpowiedzi na jego niespokojne pytanie. – A nawet o wiele bardziej. Zachowałem powściągliwość, żeby nie rozjuszać pańskiego kolegi. Lepiej go zostawić w spokoju, przebudzenie bywa niemiłe. Mówiłem panu, że nie będzie mógł wiecznie szybować w przestworzach, i jak widać, wrócił na ziemię. Rozumie pan, co mam na myśli? – Szczerze powiedziawszy, to coś wcale mi się nie podoba – wyznał Rowland. – Bo sam próbuje pan siedzieć jak anioł na obłoku. Ten nowy projekt ma potencjał i Hudson po części go wykorzysta, ale nie jest to sancta simplicitas sprzed kilku miesięcy. Nie sądziłem, że tak szybko oprzytomnieje. Co się z nim działo? Czyżby przeżył miłosny zawód? Ale to nie moja sprawa. Winszuję mu, że stanął na nogach – a przynajmniej znalazł sobie parę ładnych kamaszy. Roderick jednak mniej zasługiwał na gratulacje, niż się Glorianiemu zdawało. Był niezadowolony ze swojej pracy, przystępował do niej zrywami i powtarzał, że nie widzi przed sobą przyszłości; jednym słowem, jego życie było pełne wzlotów i upadków. – Czy tak musi być? – pytał apodyktycznie Rowlanda, jakby miał do niego pretensje o własne rozterki. – Mam co wieczór kłaść się spać, nie wiedząc, czy obudzę się zniechęcony, czy pełen energii do działania? Czy dostaliśmy zaledwie pięć minut, aby władać talentem, który został nam dany? Jeszcze pół roku temu brałem się do pracy dzień po dniu i nawet mi się nie śniło zapytywać siebie, co czuję. Dziś zdarzają się ranki, gdy ogarnia mnie niemoc. Kiedy wchodzę do pracowni, moje dzieło wygląda tak marnie, że mam ochotę rozbić je na kawałki, po czym trawię bezczynnie trzy albo cztery godziny, oswajając się z jego widokiem. Rowland odpowiadał, że te załamania wewnętrznej aury, te okazjonalne zachmurzenia są udziałem każdego poety – a czymże jest rzeźba, jeśli nie poezją? Jedyne remedium to odwaga i wiara na wielką skalę. I przypominał mu, z nietypowym dla siebie brakiem taktu, ostrzeżenie Glorianiego przed upadkiem z wysokości, na której się wznosił.
– Gloriani to nędzny hochsztapler! – odparł z zawziętością przyjaciel. – Ma zasób sprawdzonych sztuczek i wyciąga je jak królika z cylindra; nic trudnego ani nadzwyczajnego! Wypożyczył konia i zaczął jeździć z Rowlandem na Campagna. Ten cudowny sposób spędzania czasu przywrócił mu nieco spokoju, ale zdaniem Rowlanda nie wpłynął na jego wydajność. W nieskończoność przeciągał przejażdżki, a do tego upierał się zsiadać w malowniczych zakątkach i wylegiwać bez opamiętania na skałach. Plótł przy tym tak pocieszne androny, że Rowland zapominał o groźbie udaru oraz tym, że czas przecieka im przez palce, a mogliby się zająć czymś produktywnym. Może właśnie dzięki tym odskoczniom Roderick spędził kilka poranków na wytężonej pracy nad nową rzeźbą i ukończył ją za trzecim lub czwartym śmiałym podejściem. Któregoś popołudnia, kiedy była już prawie gotowa, Rowland przyszedł ją obejrzeć i Roderick zapytał go o zdanie. – A ty co myślisz? – spytał Rowland, który naprawdę nie był pewien, co odpowiedzieć. – Uważam, że jest niemal intrygująco kiepska – wyznał Roderick. – To był kolos na glinianych nogach od samego początku. Ma podstawowe braki. Próbowałem je zatuszować tanimi sztuczkami, za które mi wstyd, ale ich nie poprawiłem. Nie mogę... nie potrafię! – zawołał z rozpaczą. – Śmieją mi się w nos, nic poza nimi nie widzę! Rowland poczynił kilka uwag i zaproponował wprowadzenie poprawek, lecz Roderick nie zgadzał się z nim w żadnym punkcie: tak, rzeźba miała oczywiste braki, ale nie takie! Niezrażony Rowland oświadczył, iż bez względu na nie, ogółowi ludzi się spodoba. – Nie dbam o ogół! – zawołał przyjaciel. – I nie chcę, żebyś ty ją kupił i przede mną schował! Co ja teraz pocznę? – ciągnął niemal z pretensją. – Nie mam bladego pojęcia. Rozważam przeróżne tematy, ale pozostają tylko głupimi nazwami. To jedynie słowa, a nie obrazy. Co mam robić? Rowland poczuł cień irytacji. „Bądź mężczyzną”, miał na końcu języka. „I na miłość boską, przestań mówić takim piskliwym głosem!” Ale nim zdążył wypowiedzieć to na głos, ktoś zadzwonił do drzwi wejściowych. Roderick wybuchnął śmiechem. – O wilku mowa! Niech mnie kule biją, jeśli to nie mój nowy zleceniodawca! Otwarto drzwi pracowni i w progu stanęła niewiasta, której słuszna postać wypełniła niemal całą framugę. Rowland natychmiast zyskał poczucie, że już ją gdzieś widział, lecz rozpoznał ją dopiero, gdy się przesunęła, ujawniając za sobą towarzysza w osobie drobnego, starszego dżentelmena o błyszczących oczach i białym wąsiku jak szczotka. Wówczas sobie przypomniał, że nie dalej jak rok temu widzieli z przyjacielem w ogrodach Ludovisi nadobną panienkę, która podążała w ślad za niezwykłą parą. Rozejrzał się za nią teraz i faktycznie się pojawiła, idąc za tamtymi z tą samą godnością, jak wtedy, i z białym pudlem na smyczy, udekorowanym kolorowymi wstążkami. Starsza kobieta po królewsku przywitała młodzieńców, a dżentelmen skłonił się z uniżonym uśmiechem. Dziewczyna, nie zaszczyciwszy Rowlanda ani Rodericka uśmiechem, rozejrzała się za krzesłem i apatycznie
na nie opadła, następnie przyciągnęła psa do siebie i zaczęła mu poprawiać kokardkę na łebku. Siedziała ze spuszczoną głową, lecz mimo to olśniewała urodą. – Mniemam, że jesteśmy mile widziani – zagadnęła kobieta uprzejmie. – Powiedziano nam, że pan Hudson nie ma ustalonego harmonogramu i możemy przyjść bez względu na porę. Nie chcielibyśmy przeszkadzać. Roderick, jako jedna z nowszych gwiazd na rzymskim firmamencie, nie był dotąd celem pielgrzymek zaciekawionych turystów, toteż nie potrafił należycie się zachować w takich sytuacjach. Milczał jak głaz, stał ze wzrokiem utkwionym w dziewczynę i zapomniał o bożym świecie. – Na Jowisza! – zawołał nierozważnie. – Wszak to bogini z Villa Ludovisi! Zakłopotany Rowland próbował pełnić honory domu, ale starszy pan zmitygował go służalczym uśmiechem, by nie robił sobie kłopotu. – Bywałem w wielu pracowniach, tanti, tanti! – oznajmił z palcem w górze i silnym włoskim akcentem. – Chodzimy wszędzie – uzupełniła jego towarzyszka. – Uwielbiam sztukę! Rowland uśmiechnął się serdecznie i wskazał im rzeźby. Zerknął na ich twórcę, ale Roderick zdawał się nic i nikogo nie widzieć tylko właścicielkę pudla, która już podniosła wzrok i odwzajemniła spojrzenie. Z jej oczu nie biła zuchwałość, wyrażały jedynie bezbrzeżną obojętność. Istotnie była olśniewająca, a kiedy się w nią wpatrywał, piękniała z każdą chwilą. W takiej twarzy dziewczęcy rumieniec i spuszczony wzrok zdawałyby się anomalią; natura stworzyła ją w celu wzbudzania męskiego podziwu, więc nie pozostawało jej nic innego, jak ze spokojem przyjmować hołdy. Nie dała jednak po sobie poznać, iż jest świadoma wrażenia, jakie wywarła na gospodarzu, gdyż odwróciła głowę i od niechcenia potoczyła wzrokiem dokoła, po czym utkwiła go w posągu siedzącej kobiety. Rowland poczuł się zmuszony podtrzymać rozmowę i zaczął od komplementów pod adresem psa. – Tak, jest bardzo ładny – odmruknęła. – Pochodzi z Florencji. Tamtejsze psy są ładniejsze od ludzi. Wabi się Stenterello – dodała, gdy Rowland go pogłaskał. – Stenterello, podaj łapę miłemu panu. – Polecenie wydała po włosku. – Powiedz buon giorno a Lei. Stenterello wyciągnął łapę i szczeknął piskliwie cztery razy, na co starsza kobieta odwróciła się i pogroziła im palcem. – Opamiętaj się, moja droga! Proszę wybaczyć mojej głupiutkiej córce – zwróciła się do Rowlanda. – Ma w głowie tylko tego śmiesznego pudla. – Uczę go, żeby ze mną rozmawiał – rzuciła dziewczyna w przestrzeń. – Kiedy opanuje tę sztukę, będzie mógł mnie wyręczać w towarzystwie. Stenterello, uśmiechnij się ładnie i powiedz tanti complimenti! – Pudel pomerdał ogonem, który wyglądał jak puszek do pudru, i powtórzył całą procedurę. – Zmyślna bestia – powiedział Rowland. – On nie jest żadną bestią – zaoponowała właścicielka. – Bestia to coś czarnego i brudnego, czego nie można dotknąć, a Stenterello to urodzony dżentelmen, co widać na
każdym kroku. Widziałam wielu panów, którzy do pięt mu nie dorastają. – Jest rzeczywiście bardzo cenny. – Kobieta dorzuciła swoje trzy grosze do tego przedziwnego stwierdzenia. – Córka dostała go od pewnej florenckiej osobistości. – Ale nie dlatego go lubię. To on jest florencką osobistością. – Kochana! – zawołała z przyganą matka, ale znacząco spojrzała przy tym na Rowlanda, jakby chciała zwrócić jego uwagę na fakt, że ma taką oryginalną córkę. Rowland uprzytomnił sobie, że choć cała trójka minęła ich przed rokiem, skutecznie zapadła im w pamięć, i mimo że po tym czasie wiele się wydarzyło, zastanawiali się z Roderickiem nad pozycją i pochodzeniem tych osób. Roderick był zdania, że są mieszkańcami Starego Kontynentu, lecz Rowland teraz utwierdził się w przekonaniu, że kobieta jest ich rodaczką. Miała, jak to mówią, dość obfite kształty, lecz tu i ówdzie zachowały się podkreślone fachowo ślady dawnej urody. Wiadomo zatem, po kim jej towarzyszka odziedziczyła swój olśniewający wygląd, przy czym Rowland nie omieszkał odnotować, że matka jest nieprzeciętnie płytka, córka zaś – być może też nieprzeciętnie – głęboka. Matka twarz miała głupkowatą, co zapewne przekładało się na jej rozum. Z kolei dziewczyna, mimo dziecinnej fascynacji psiakiem, z pewnością nie była w ciemię bita. Rowland miał przeczucie, że z sobie tylko znanych powodów odgrywa rolę przed światem. Na czym polegała ta rola i z jakich wypływała pobudek? Dziewczyna wzbudziła jego żywe zainteresowanie; był ciekaw, co też kryje w zanadrzu. Skoro matka była córą Republiki, należało przypuszczać, że dziewczyna też jest kwiatem amerykańskiej ziemi, jej uroda wykraczała jednak poza swojskie standardy. Mówiła z lekkim akcentem, jakby od dziecka mieszkała w obcych krajach. Ich włoski przyboczny chyba czytał mu w myślach, gdyż uznał za stosowne się wtrącić. – Proszę mi wybaczyć zaniedbanie – oznajmił. – Pozwolą panowie, że im przedstawię panią i pannę Light! Rowland nadal nie bardzo wiedział, z kim ma do czynienia, za to Roderick jakby się ocknął. Poprawił oświetlenie, przysunął dwie lub trzy rzeźby i przeprosił, że nie ma więcej. – Nie będę państwa czarował, ja dopiero zaczynam. – Doprawdy? Jak na nowicjusza, to zupełnie wystarczy – oświadczyła pani Light. – Cavaliere, nie widzieliśmy niczego lepszego. Cavaliere uśmiechnął się entuzjastycznie. – Niesłychane! – mruknął. – A byliśmy we wszystkich pracowniach. – Nie we wszystkich, litości! – zawołała pani Light. – Tylko w poleconych przez naszych przyjaciół artystów. Uwielbiam pracownie, chciałabym mieć własną i tam tworzyć! Może i jest pan nowicjuszem, panie Hudson – ciągnęła – lecz ma pan zagorzałych wielbicieli. Pół tuzina osób opowiadało nam o panu. – Ale ta uprzejmość nie spotkała się z żadnym odzewem, ponieważ Roderick osaczał już dziewczynę. – Ach, poszedł popatrzeć na moją piękną córkę; nie jest pierwszym, któremu zawróciła w głowie – podjęła dama niedyskretnie, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu; był to gest, który Rowland docenił,
zważywszy na krótkotrwały charakter ich relacji. – Artyści szaleją na jej punkcie. Gdy wchodzi do pracowni, zaraz chcą malować jej portrety. A gdy wkracza na salę balową, co mówią inne kobiety? Hm, Cavaliere mio? – Jest bardzo piękna – oznajmił Rowland z prostotą. Pani Light przez monokl w złotej oprawie studiowała wszystko i nic w szczególności, ale przerwała swoje zachwyty i zlustrowała Rowlanda od góry do dołu. Zapewne nikt nie wspomniał, że go tu zastanie. Odebrał to jako wyzwanie, które czujna i ambitna matka pięknej córki zawsze trzyma w zanadrzu na użytek potencjalnego absztyfikanta. Oględziny wypadły chyba pomyślnie. – Pan też jest artystą? – spytała tonem niemal przepełnionym czułością. Było to równoznaczne ze stwierdzeniem w rodzaju: „Niech pan będzie tak dobry i mnie zapewni, iż jest układnym młodzieńcem z pieniędzmi, na jakiego pan wygląda”. Lecz Rowland odniósł się jedynie do pytania wypowiedzianego na głos. – Ależ skąd, jestem tylko biednym przyjacielem pana Hudsona. Pani Light z westchnieniem zwróciła się z powrotem ku rzeźbom i pomyliwszy Adama z gladiatorem, a Ewę z Cyganką, stwierdziła, że nie zna się na takich rzeczach, dopóki ich nie zobaczy w marmurze. Rowland wahał się chwilę, po czym w imię interesów przyjaciela oznajmił, iż jest w szczęśliwym posiadaniu kilku prac i zaprasza ją do siebie w celu ich obejrzenia. Natychmiast podchwyciła propozycję i kazała panu Cavaliere zapisać adres. – Ach, a zatem jest pan mecenasem sztuki – stwierdziła. – Też chciałabym nim być, gdybym miała trochę pieniędzy. Ubóstwiam piękno w każdej postaci, ale ci ludzie każą sobie tak słono płacić. Do tego trzeba być milionerem, nieprawdaż? Dwadzieścia lat temu mąż zamówił mój portret u Papucciego, który był wówczas bardzo ceniony. Pozowałam w sukni balowej i moich sławnych klejnotach, z gołymi ramionami, które też miały swoją wartość, a w każdym razie nie były petite affaire. Dostał sześćset franków i był zadowolony. To były czasy, kiedy rodzina mogła żyć po królewsku we Włoszech za pięć tysięcy scudo rocznie. Cavaliere był kiedyś wielkim panem; przestańże się rumienić: wszyscy to widzą, tak jak widzą, kim ja byłam! Niech panu opowie, jaką był osobistością. Kolej przyniosła najazd barbarzyńców. Tak to nazywam: najazd barbarzyńców! Cóż mamy biedni robić? Rowland chciał coś pojednawczo wymamrotać, ale przerwało mu wołanie panny Light. – Mamo! – Tak, najdroższa? – Ten pan chce wyrzeźbić moje popiersie. Niech mama porozmawia z nim o tym. Cavaliere wydał dziwny odgłos, coś pośredniego między pomrukiem i chichotem. – Tak szybko? Santo Dio! – zawołał. Rowland spojrzał zdziwiony; tego się nie spodziewał. Roderick stał ze skrzyżowanymi ramionami i patrzył na nią, jak nie przymierzając, na Wenus Medycejską. Nigdy nie prawił tanich komplementów, i Rowland, mimo że nie słyszał jego słów, mógł wyobrazić sobie
dobitność, z jaką wystosował tę prośbę. – Zobaczył mnie rok temu – podjęła panna Light – i ten widok towarzyszy mu od tamtej pory. – Mówiła szczególnym tonem, z wystudiowaną obojętnością, a przy tym bez cienia afektacji. – Muszę wyrzeźbić popiersie pani córki... koniec i kropka! – oznajmił z mocą Roderick. – Proponowałabym, aby wyrzeźbił pan pudla – odrzekła młoda dama. – Czy to bardzo wymagające? Pół życia przesiedziałam u fotografa, we wszystkich możliwych fryzurach i pozach. Dosyć się napozowałam. – Ależ moja droga – upomniała ją matka. – Może to twój obowiązek! Ale co do pozowania panu... artyście, którego nie znamy... musimy się temu bliżej przyjrzeć. To przysługa, o którą nie wystarczy poprosić. – Jeśli nie będę mógł jej rzeźbić z natury – oświadczył zapalczywie Roderick – wyrzeźbię ją z pamięci. Grunt, aby zrobić to jak najlepiej. – Mama się waha – wyjaśniła panna Light – bo nie wie, czy będzie miała zapłacić panu za popiersie, czy pan zapłaci mnie za pozowanie. To do niej podobne. I zapewniam, że nie zapłaci panu ani su. – Zapominasz się, córko. – Biedna pani Light straciła cierpliwość i podniosła głos. – Oczywiście – dorzuciła po chwili zmienionym tonem – popiersie będzie moją własnością. – Naturalnie! – burknął niecierpliwie Roderick. – Kochana matko – powiedziała dziewczyna. – Na co ci kolejna kula u nogi? Czy nie wystarczy, że targasz ze sobą biedny pierwowzór? – Bzdury pleciesz, moja droga – ucięła pani Light. – Zawsze możesz coś za to dostać – ciągnęła dziewczyna z tą samą wystudiowaną niewinnością. – Zawsze dostajesz coś za wszystko. Rzekłabym, że przy odrobinie cierpliwości dostaniesz jeszcze coś za mnie. Pani Light spojrzała na Rowlanda, któremu zrobiło się jej żal. – Nie wiem, co w nią dzisiaj wstąpiło. Jest doprawdy nieznośna! Cavaliere uśmiechnął się i bez słowa odszedł na palcach z kapeluszem uniesionym do ust, jakby ustępował z placu boju. Za to Rowland przeciwnie, podjął się mediacji. – Proszę nie odmawiać – zwrócił się do panny Light – zanim nie obejrzy pani jego prac w marmurze. Zaprosiłem pani matkę, aby obejrzała je u mnie. – Dziękuję panu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że się zobaczymy. Niewątpliwie pan Hudson jest utalentowany, ale nie podobają mi się współczesne rzeźby. Nie mogę na nie patrzeć. – Popiersie spodoba się pani, gwarantuję! – zapowiedział Roderick ze śmiechem. – Byłoby najlepiej – stwierdził Cavaliere – gdyby na użytek panny Light zmartwychwstał któryś z dawnych mistrzów. – Nie pożałowałby na pewno – wtrącił Roderick bardzo, jak na niego, szarmancko. – Mogłabym pozować Fidiaszowi, gdyby obiecał, że będzie zajmujący i mnie rozśmieszy. Co ty na to, Stenterello? Pozowałbyś Fidiaszowi?
– Wrócimy do tej rozmowy – oznajmiła pani Light. – Przyjechałyśmy do Rzymu na całą zimę. Bardzo dziękujemy. Cavaliere, proszę zawołać dorożkę. – Cavaliere wyszedł, gnąc się w ukłonach, a panna Light, idąc w ślad za matką, skinęła główką każdemu młodzieńcowi z osobna, ze wzrokiem skierowanym w bok. – O bogowie, co za głowa! – wykrzyknął Roderick po ich wyjściu. – Mój los spoczywa w rękach tej dziewczyny. – Istotnie, jest bardzo piękna – przyznał Rowland. – Uważam jednak, że to zły pomysł. – A to dlaczego? – Przeczuwam kłopoty. – Jakie kłopoty? – Sam nie wiem. To dziwni ludzie. Mama wygląda mi na niezłą pieniaczkę. Bóg jeden wie, kim okaże się córka. – Córka to istna bogini – odparował Roderick bez namysłu. – No właśnie. Tym bardziej jest niebezpieczna. – Niebezpieczna? A co ona mi zrobi? Przecież nie gryzie. – To się jeszcze okaże. Istnieją dwa rodzaje kobiet, powinieneś już to wiedzieć, bezpieczne i niebezpieczne. Zresztą gryźć można na różne sposoby. Tego też zaznałeś. – Mój drogi – oświadczył śmiało Roderick. – Od czegóż mam ciebie...! – Nie dokończył, a po chwili rozległo się jego wesołe pogwizdywanie, jakby przeczuwał, że los się do niego uśmiechnie. Nazywając dziewczynę i jej matkę dziwnymi, Rowland być może zbyt obcesowo dał wyraz swoim obawom co do przyszłości. Kobiety różniły się od nudnych zastępów jego rodaków tak dalece, że chętnie dociekłby powodów owych dysproporcji, zwłaszcza że czuł, iż nie przemówią one na korzyść wyżej wymienionych. W ciągu kolejnego tygodnia widywał je codziennie w eleganckim ekwipażu, z panem Cavaliere i pudlem na przednim siedzeniu. Pani Light pozdrowiła go serdecznie z domieszką wrodzonego majestatu, ale dziewczyna, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń, sprawiała wrażenie doskonale obojętnej na otoczenie. Jej niezwykła uroda jednak wzbudzała powszechną uwagę i dała plotkarzom z Pincio nowy temat do rozmów. Echa komentarzy docierały do uszu Rowlanda, który nie przepadał za surowymi plotkami i wolał je odpowiednio przyrządzone. W tym celu udał się do madame Grandoni, która od lat znała obie panie. – Od dwudziestu lat znam matkę – oznajmiła ta rozumna niewiasta. – Proszę spytać pierwszą lepszą osobę, która mieszka tutaj tak długo jak ja, a też będzie ją pamiętać. Trzymałam piękną Christinę na kolanach, kiedy jeszcze była czerwonym, pomarszczonym dzidziusiem i nie zapowiadała się na piękność, nie licząc jej niezwykłych oczu. Dziesięć lat temu pani Light znikła i długo nie widziano jej w Rzymie; czasem zjawiała się na kilka dni w drodze do Neapolu. Potem widzieliście je w ogrodach Ludovisi. Kiedy ją poznałam, była niezamężną, ale dobrze rokującą córką kiepskiego amerykańskiego pejzażysty, od którego ludzie z litości kupowali obrazy i używali ich na podpałkę. Nazywał się Savage, co wszystkich niezmiernie bawiło12, gdyż był łagodnym i budzącym litość melancholikiem.
Ożenił się z paskudną kobietą, angielską aktorką. Ponoć okładała nieszczęsnego Savage’a laską malarską, a kiedy zaczynało im brakować pieniędzy, zamykała go w pracowni i zapowiadała, że nie wyjdzie, dopóki nie namaluje pół tuzina swoich bohomazów. Była przy tym niczego sobie. Chowała klucz do kieszeni, wychodziła z domu i z pomocą urody wciskała obrazy pewnym ludziom. Uroda też pomogła jej uciec z jakimś angielskim hrabią. I wszelki słuch po niej zaginął. Pani Light była wówczas bardzo ładną dziewczyną, przy czym i tak byłoby jej daleko do córki. Pan Light był amerykańskim konsulem, przysłanym do jednego z adriatyckich portów. Wyglądał na miłego młodzieńca i dysponował pewnym majątkiem; coś mi się widzi, że w ojczyźnie wdał się w złe towarzystwo i rodzina odesłała go z domu, żeby nie zszedł na psy. W każdym razie wyglądał na wysoko urodzonego. Przyjechał do Rzymu na wakacje, zakochał się w pannie Savage i od razu z nią ożenił. Niecałe trzy lata po ślubie utonął w Adriatyku, nikt nie wiedział, jakim cudem. Młoda wdowa wróciła do Rzymu, do ojca, i po niedługim czasie, w cieniu Świętego Piotra, przyszła na świat jej córka. Istniały przypuszczenia, że pani Light ponownie wyjdzie za mąż; wiem, że nie brakowało jej ku temu okazji. Ale się przeliczyła. Szukała kandydata z pieniędzmi i tytułem, lecz obeszła się smakiem. Otaczano ją podziwem, a ona się w nim pławiła, bardzo próżna, bardzo światowa, bardzo głupiutka. Pozostała śliczną wdówką z imponującą kolekcją kapeluszy i wianuszkiem adoratorów. Giacosa pochodzi z tamtego okresu. Uważa się za rzymianina, ale coś mi mówi, że przyjechał z nią z Ancony. Był l’ami de la maison13. Nosił jej bukiety, czyścił rękawiczki i satynowe buciki, biegał na posyłki, rezerwował loże operowe i wykłócał się za nią ze sklepikarzami. To ostatnie wymagało odwagi, gdyż tonęła w długach. Koniec końców uciekła z Rzymu przed wierzycielami. Wielu z nich wciąż musi ją pamiętać, lecz zdaje się, że teraz ma wystarczająco pieniędzy. Zostawiła swego biednego ojca samego, chorego, bezsilnego i niezdolnego do pracy. Krótko po tym cudzoziemcy przeprowadzili zbiórkę pieniędzy i odesłali go do Ameryki, gdzie podobno umarł w jakimś przytułku. Potem przez kilka lat docierały do mnie pogłoski o pani Light gdzieś u wód francuskich i niemieckich. Raz gruchnęła wieść, że znalazła w Anglii wybornego kandydata do swojej ręki, ale jegomość chyba w porę się opamiętał i zostawił ją na pastwę losu. Była nieprawdopodobną trzpiotką. Zgrywa wielką damę – Dieu sait pourquoi!14 – ale śmiem twierdzić, że Filomena, moja praczka, ma więcej ogłady od niej. Oczywiście w końcu los się do niej uśmiechnął. Wytoczyła o coś proces rodzinie zmarłego męża, wyjechała do Ameryki, po czym wróciła z tarczą i pełną sakiewką. Ponownie zjawiła się we Włoszech i zamieszkała na pewien czas w Wenecji. Następnie pojechała do Florencji, gdzie spędziła kilka lat i gdzie ją widziałam. W zeszłym roku udała się do Neapolu, który moim zdaniem pasuje do niej jak ulał, a tej zimy podjęła oblężenie Rzymu. Chyba jej się dobrze powodzi. Zajęła całe piętro w Palazzo Falconieri, trzyma powóz i dałabym głowę, że obie z Christiną wydają niebotyczne sumy u modystki. Giacosa znów wychynął jak spod ziemi, niczym sflaczały balon rzucany w kąt, a potem znów nadmuchiwany stosownie do okazji. – Czy przygody matki – spytał Rowland z uwagą – pozostały bez wpływu na edukację
córki? – A jak się panu zdaje? Pani Light powiedziała mi we Florencji, że zapewniła córce wykształcenie godne księżniczki. Przypuszczam, że innymi słowy, zna trzy albo cztery języki i czytała kilkaset francuskich powieści. Christina, moim zdaniem, ma sporo oleju w głowie, a do tego stalowy upór. Kiedy zobaczyłam ją przy tamtej okazji, byłam olśniona jej urodą: jeżeli twarz jest zwierciadłem duszy, to dziewczyna musi być istnym aniołem. Kto wie? Nie osądzam jej, to niezwykła młoda osóbka. Odkąd skończyła pięć lat, matka powtarza jej dzień w dzień, że jest skończoną pięknością, a twarz jej kapitałem, że została stworzona do wyższych celów i jeśli wszystko dobrze rozegra, może wyjść za Bóg wie kogo. Jeśli to nie zepsuło jej do cna, musi być z gruntu przyzwoitym stworzeniem. Zdaje mi się, że podobnie jak w przypadku większości interesujących ludzi, stanowi mieszankę lepszego i gorszego, dobrych i złych namiętności, zawsze jednak są to skrajne uczucia, ale jakakolwiek by była, z pewnością nie jest głupia, zła, a może nawet, jakimś cudem, fałszywa. Pani Light nie spełniła swoich matrymonialnych ambicji i przeniosła je na córkę, aż stały się jej obsesją. Ma pewnego konika, którego ujeżdża w tajemnicy, ale któregoś dnia pan go zobaczy. Jestem pewna, że jeśli kiedyś zjawi się pan tam bez zapowiedzi, zastanie ją pan pochłoniętą oględzinami fusów z herbaty albo stawiającą córce pasjansa talią zatłuszczonych kart. Przypomina wtedy dziwaczną staruchę z powieści Hoffmanna, Balzaca albo nawet waszego Thackeraya. Obiecuje dziewczynie bogatego królewicza. Ale nawet jeśli pani Light jest głupia, potrafi liczyć na palcach i w razie gdyby śmiałe aspiracje miały ją zawieść, ma na podorędziu kilku zwykłych śmiertelników. W najgorszym razie zdecyduje się na księcia, angielskiego baroneta czy choćby młodego amerykańskiego milionera. Biedaczka nie usiedzi w miejscu, nie zazna chwili wytchnienia. Bez przerwy stawia zamki i je burzy, zarzuca sieci i je wyciąga. Gdyby Christina była brzydsza, jej pretensje miałyby komiczny wymiar, ale dziewczyna ma w sobie coś takiego, gdy się na nią patrzy, że ta bajka może się jej ziścić. „Zresztą kim była cesarzowa Francji?”, zapytuje pani Light bez przerwy. „A przy Christinie wygląda jak kocmołuch!” – Co na to Christina? – Cóż, mówi bez ogródek, że lekceważyłaby głupotę matki, gdyby nie jej wulgarność. Co sobie „myśli”, to inna sprawa. Jest bardzo dumna i wysoko mierzy, ale wie, że matka naraża ją na pośmiewisko. Jeden fałszywy ruch i ludzie nie zostawią na niej suchej nitki. Dlatego trzyma się na dystans, niech matka bierze na siebie całe ryzyko. Jeśli złapią królewicza, tym lepiej, a jeżeli nie, przynajmniej nigdy nie będzie miała sobie do zarzucenia, że dostała kosza od koronowanej głowy. – Jestem pani zobowiązany za tak wyczerpującą analizę – oznajmił Rowland; raz jeszcze powinszował sobie jej wysłuchania, kiedy kilka dni później pani Light z córką w asyście pana Cavaliere i pudla zjawiły się u niego w celu obejrzenia rzeźb Rodericka. Lubił wiedzieć, z kim ma do czynienia. Pani Light rozpływała się w uprzejmościach i wychwalała pod niebiosa nie tylko rzeźby, ale wystrój całego mieszkania.
– Na moją duszę – oznajmiła – wy młodzi bogacze umiecie się urządzić. Gdyby któraś z nas biednych kobiet miała tyle ozdób i krzeseł, dostałaby za swoje. To doprawdy samolubne mieszkać samemu na takiej przestrzeni. Cavaliere, co powiedziałbyś na takie mieszkanie i pieniądze, by wypełnić je bibelotami i obrazami? Christino, spójrz tylko na ten mozaikowy stolik, kochana! Ach, panie Mallet, jestem niemalże gotowa go od pana wybłagać! O tak, Ewa jest doprawdy cudowna. Nie mamy co się wstydzić takiej prababki. Jeśli rzeczywiście była taką ślicznotką, nic dziwnego, że los nie poskąpił urody niektórym z nas. A gdzież to podziewa się pan Roderick, w którym wszyscy się zakochaliśmy...? Uważamy, że jest piękniejszy od swoich rzeźb. Czemu nie zjawił się wysłuchać pochwał? Christina wytrzymała chwilę na krześle, które podsunął jej Rowland, po czym wstała i jęła przechadzać się po pokoju – przeglądała się w lustrach, dotykała ozdób i ciekawostek, zerkała na ryciny i książki. Salon Rowlanda obfitował w cenne przedmioty, więc nie narzekała na brak zajęcia. Rowland niebawem do niej dołączył, wskazując rzeczy godne szczególnej uwagi. – Jaka to dziwna zbieranina – stwierdziła prosto z mostu. – Część rzeczy jest fascynująca, a część po prostu szpetna. Ale ja lubię brzydactwa, jeśli mają coś w sobie. Rzeczy ładne bywają dziś bardzo pospolite, a nie każdy zna się na brzydocie zabawnej. Za to nie brakuje ludzi, którzy znają się na wszystkim, dlatego najlepiej jest nie znać się na niczym. Ale to niestety nas nie dotyczy, prawda, mnie i pana? Jesteśmy strasznie inteligentni. Urodziliśmy się, aby wiedzieć i cierpieć, nieprawdaż? – Urwała niespodziewanie. – Lubię oglądać cudze rzeczy. – Odwróciła się do Rowlanda i świdrowała go spojrzeniem pięknych oczu. – Dzięki temu dowiaduję się co nieco o charakterze właściciela. – Czy mam mniemać – odpowiedział Rowland z uśmiechem – że wyciągnęła już pani wnioski na mój temat? – Jestem raczej intriguée, ma pan za dużo przedmiotów, które zdają się zaprzeczać sobie nawzajem. Ma pan artystyczne, a zarazem prozaiczne ciągoty, nazwałabym pański gust „katolickim”, a przy tym folguje pan preferencjom i uprzedzeniom, które – gdybym znała pana bliżej – bardzo by mnie nużyły. Chyba pana nie lubię. – Popełnia pani wielki błąd – rzucił Rowland i wybuchnął śmiechem. – Zapewniam panią, że jestem godzien sympatii. – Tak, może się mylę i uświadomiłaby mi to bliższa zażyłość, lecz wówczas zirytowałaby mnie ta pomyłka i poczułabym do pana jeszcze większą niechęć. Sam pan widzi, że jesteśmy skazani na wrogość. – Ależ skąd, jestem bardzo pokojowo nastawiony do pani. – Coraz gorzej; proszę mi wierzyć, nie czeka pana nic dobrego z mojej strony. – Robi pani wszystko, żeby mnie do siebie zniechęcić. – Lubię patrzeć prawdzie w oczy, chociaż kiedyś pan się z tym nie zgodzi. Zatem gdzie jest nasz młody geniusz? – podjęła. – W którym nie jestem, wbrew zapewnieniom matki, zakochana!
– Ma pani na myśli mojego przyjaciela Hudsona? Niech rzeźby przemówią w jego imieniu. Panna Light przyglądała się chwilę wspomnianym dziełom. – Tak – przyznała. – Nie są takie głupie jak większość tego, co oglądałyśmy. Nie mają zwierzęcego uroku, ale są piękne. – Doskonale to pani ujęła. Są piękne, ale pozbawione zwierzęcego uroku. Właśnie! – Jeżeli obieca natchnąć zwierzęcym urokiem moje popiersie, może się zgodzę. Prośba w takich kategoriach byłaby nie do odrzucenia. – Czyli w jakich? – Nie słyszał go pan? „Mademoiselle, jest pani prawie doskonała. Muszę wyrzeźbić pani popiersie”. To „prawie” zasługuje na medal! Jest taki jak ja, lubi patrzeć prawdzie w oczy. Nie, nie jestem w nim zakochana, lecz chyba dojdziemy do porozumienia. Cavaliere podszedł do Rowlanda i okazał radość z możliwości obejrzenia tak imponującego zbioru. Jego uśmiech kompletnie nic nie wyrażał, a z postawy biła nienaganna poprawność. Rowland miał jednakże wrażenie, jakby patrzył na figurę woskową nastrojoną na wykonywanie określonych gestów oraz wydawanie z góry przewidzianych odgłosów. Niegdyś kryła wspaniały mechanizm w postaci ducha, który z czasem uległ awarii, i została tylko doskonała imitacja życia. Ale Rowland doszedł do wniosku, że bywają rzeczy znacznie gorsze aniżeli szczątki dawnej cywilizacji – która nie mogła być aż taka stara, jeżeli kiedyś wprawiała w ruch tę postać. Poza tym Cavaliere zachował resztki animuszu, by wypowiedzieć kilka słów we własnym imieniu i zwrócić uwagę Rowlanda na fakt, że jest nie tylko, bądź co bądź, wynajętym przewodnikiem, ale przy tym rzymskim dżentelmenem starej daty. Rowlandowi zrobiło się go żal, sam nie wiedział, z jakiego powodu. Zapewnił go serdecznie, że musi znów go odwiedzić, a dom Rowlanda zawsze stoi dla niego otworem. Cavaliere przyjął te słowa z wielkim taktem. – Ależ to dla mnie zaszczyt – wymamrotał. – Jeśli pan pozwoli... z przyjemnością! Pani Light zbierała się do wyjścia. – Proszę koniecznie do nas zajrzeć, jeśli się pan odważy. Zapraszamy! Nie mamy obrazów ani rzeźb, tylko siebie nawzajem. Prawda, kochanie? – Wypraszam sobie – burknęła Christina. – Aha, i Cavaliere, rzecz jasna – dodała matka. – Myślałam o pudlu! – krzyknęła dziewczyna. Rowland zerknął na pana Cavaliere, którego uśmiech stał się jeszcze bardziej nijaki niż do tej pory. Po kilku dniach stanął, jak nakazywała uprzejmość, u drzwi pani Light. Mieszkała w jednym z okazałych domów przy Via dell’Angelo Custode, i ku swojemu zdziwieniu ją zastał. Minął pół tuzina pokoi i wprowadzono go do ogromnego salonu, na którego końcu siedziała pani domu z robótką. Powitała go bardzo uprzejmie, po czym wskazała tajemniczo na duży parawan rozstawiony przed głęboką wnęką okienną. – Jak pan widzi, stoję na straży! – oznajmiła.
Rowland rzucił jej pytające spojrzenie, na co skinęła na niego ręką i weszła za parawan. Ruszył za nią i stanął jak wryty. Roderick, odwrócony do niego plecami, stał przy cokole i zawzięcie ugniatał bezkształtną bryłę gliny. Na wprost niego siedziała Christina Light, w białej sukni, z odsłoniętymi ramionami, upiętymi klasycznie pięknymi włosami i zadartą bródką. Podchwyciwszy spojrzenie Rowlanda, uśmiechnęła się lekko, samymi tylko niebieskoszarymi oczami, i nawet nie drgnęła. Wyglądała zachwycająco.
V CHRISTINA Ponownie nadeszła wspaniała włoska zima i wkradła się głęboko w duszę Rowlanda. Pokochał z całego serca wszystkie rzymskie wrażenia oraz widoki, a oddychanie powietrzem, które spowijało i wzbogacało to wszystko, zdawało mu się jedynym warunkiem niezbędnym do życia. Nie potrafił określić ani wytłumaczyć natury swego zachwytu, ani podsumować doznań, które się nań składały. Było to mgliste, dojmujące i leniwe uczucie, o jakim można co najwyżej powiedzieć, iż sprowadzało akceptację tego, co bieżące, obecne, odbierane wszystkimi zmysłami – egzystencji na warunkach chwili. I być może z tego samego powodu, mimo czaru, jaki to miasto rzuca, nasycając nim atmosferę, myśli Rowlanda podszyte były melancholią naturalną dla umysłu świadomego własnych ograniczeń – nawet jeśli jest zamknięty w czarodziejskim kręgu. I bez względu na to, czy ktoś daje Kościołowi rzymskiemu monopol na nieśmiertelność i godzi się z tym, że jej nie dostąpi, czy też w atmosferze tak brzemiennej w echa i wspomnienia nabiera przekonania, że w pył się obróci i stanie morowym powietrzem dla przyszłych pokoleń – grunt, że porzuca w Rzymie nadzieje i odczuwa ich brak w sytuacjach jedynie wyjątkowych. I dlatego można zapewne powiedzieć, iż żadne inne miejsce tak nie łagodzi obyczajów i żadne tak nie wyostrza melancholii. Rowland dokonał odkrycia, iż życie na łonie niezrównanej czarodziejki to lekcja dla zmysłów i wyobraźni, zastanawiał się jednak czasami, czy to nie wątpliwy zysk dla kogoś, kto nie chciał porzucić wymagań względem swojej świadomości. Jego coraz większa uległość wobec podstępnego tu i teraz, przypominającego obecność gościa przymilnego i pełnego rozmachu, którego szczerość należałoby jednak podać w wątpliwość, chwiała się czasami w posadach za sprawą tajemniczego impulsu wewnętrznego i zaglądała w oczy sumieniu. Ale co potem...? Słowa dźwięczały długim, pytającym echem, a Rowland mógł zdobyć się tylko na nieśmiałe potwierdzenie, że nie ma czegoś takiego jak „jutro”, a „dziś” jest niczym niezmącone. Często coś ciążyło mu na sercu, był ponury, mimo braku oczywistych ku temu powodów; na jego niebie nie było chmur, ale na duchu kładł się cieniem podświadomy lęk, że z Roderickiem nie pójdzie mu tak gładko, jak zakładał. Drażniła go ta myśl i ganił się za nią w duchu. To nie jego wina, jeśli Roderick zboczy z raz obranej drogi: dał mu, i nadal będzie dawał wszystko, co ma do zaoferowania – sympatię, przyjaźń, cierpliwość i dobre rady. Wszak go nie zmieni, zresztą nigdy się tego nie podjął. Jeśli Rowland czuł, że zapuszcza korzenie w rzymskiej ziemi, wszystko wskazywało, iż
przyjaciel także poczuł się zadomowiony. Wielokrotnie deklarował, że pragnie żyć i umrzeć w cieniu Świętego Piotra i nie dba o to, czy kiedykolwiek przyjdzie mu stanąć na ojczystej ziemi. – Dla kogoś o moim temperamencie Rzym to jedyne możliwe miejsce – twierdził. – Im wcześniej człowiek to sobie uświadomi, tym lepiej. Dlatego nie wrócę do domu, chyba że pod bezwzględnym przymusem. – Co masz na myśli, mówiąc „przymus”? – zapytał Rowland, który nie omieszkał odnotować przywiązania, jakim przyjaciel darzył swój temperament. – Rzekłbym, że masz dobry powód, aby któregoś dnia pokusić się jednak o powrót. – Ach, masz na myśli moje zaręczyny? – odparł Roderick bez mrugnięcia okiem. – No tak, jest to drobiazg, ale muszę go brać pod uwagę. Mówię drobiazg – ciągnął – gdyż kojarzy mi się z Northampton, które zdaje się stąd takie małe. Trudno połączyć w jedną całość Mount Holyoke i Mount Tom z Pincio i Palatynem. Byłoby jednak lepiej, gdyby Mary przyjechała do mnie. Nawet w najgorszym razie nie mam zamiaru opuścić Rzymu na lat sześć lub osiem, a nie sposób przecież tak długo odwlekać ślubu. – Panna Garland z pewnością nie zostawiłaby twojej matki samej – zauważył roztropnie Rowland. – Och, matka niech też przyjedzie, jasne! Chyba powinienem to zaproponować w kolejnym liście. Minie rok lub dwa, zanim podejmie decyzję, ale kiedy już się zgodzi, wyjdzie jej na dobre. Tamtejsze życie jest zbyt jałowe i puste nawet jak na kogoś, kto prosi... co ja mówię, kto wymaga tak niewiele jak moja matka. Jeśli chodzi o Mary – dorzucił – nie spodziewam się w niej żadnej zmiany na lepsze; zmiana dla niej to co innego. Zapewne nie dopuściłaby, aby miała na nią wpływ w sposób znaczący, na przykład w kategoriach skandalu. Zresztą nawet najlepszy człowiek może się doskonalić. Rowland słuchał tego i wiele słów cisnęło mu się w odpowiedzi. Ograniczył się zaledwie do kilku, w tym żadnego, które nasunęło mu się w pierwszej kolejności. – Jeśli chcesz, aby przyjechały, może pojedziesz po nie do domu? – Ach, podoba mi się, jak mówisz o moim „domu”! Im bardziej mam tam „pojechać”, tym mniej jest w tym słowie świętego znaczenia, lepiej zatem trzymać się na dystans, aby nie stać się do reszty bezdomnym człowiekiem. Zresztą byłoby to stanowczo przedwczesne – dodał. – Dopiero teraz zaczynam odczuwać zbawienne skutki, oswajać się z... nie, nie oswajać, żyć na miarę swoich możliwości. Główna ulica w Northampton stała się niemożliwością, nawet na trzy dni. Krzepiąca była świadomość, że Roderick w swoim mniemaniu „dopiero zaczynał” rozwijać skrzydła, toteż Rowland, jeśli miał wątpliwości, mógł je nieco rozwiać po tych słowach. Młodzieniec wspomniał o kuzynce po raz pierwszy od czasu ich spotkania w Genewie, co przełamało lody i dało początek częstym wzmiankom o narzeczonej, niepozbawionym nuty skrupulatnego, niemal wystudiowanego nabożeństwa. Słysząc go, postronny obserwator ujrzałby oczami wyobraźni osobę w pewnym wieku – dajmy na to, uczuciową ciotkę starą pannę – która kiedyś wyświadczyła mu mile widzianą przysługę, na
przykład wręczyła czek na tysiąc dolarów. Rowland odnotował rozbieżność między jego obecną otwartością a powściągliwością przez pierwsze pół roku po zaręczynach, i czasem nachodziła go refleksja, czy to przypadkiem nie anomalia tak rozwodzić się nad czymś poniewczasie. Przemyślał tę kwestię wiele razy i obejrzał ją w każdym możliwym świetle. To, że Roderick zakochał się w kuzynce, przeczyło wszelkim zasadom logiki. Pomijając inne względy, po prostu nie była w jego „typie”, więc tajemnica fascynacji, która – postrzegana z zewnątrz – często wprawiała w osłupienie, w tym konkretnym przypadku była kompletnie niezrozumiała. Rowland gubił się w tym zupełnie, a jego konsternacja opierała się w dużej mierze na cichym porównaniu z wybrankiem Mary. Obaj niezmiernie się od siebie różnili, a jednak Roderick wbił sobie do głowy zaręczyć się z kobietą, która – od chwili, kiedy się poznali – przyprawiała Rowlanda o utajone drżenie serca. W tym, że trwał pod tak wielkim wrażeniem zalet ukochanej przyjaciela, nie było za grosz winy tego ostatniego. Istniały kobiety, w których po trochu zakochiwał się każdy – kobiety piękne, błyskotliwe i przebiegłe, łatwo wpadające w oko. Należała do nich na przykład panna Light: zakochiwał się w niej każdy, kto z nią rozmawiał, a przynajmniej zdradzał pewne poruszenie albo zachłanność kochanka. Istniały też inne kobiety – piękne lub niekoniecznie, gdyż ich uroda nie miała z tym wiele wspólnego – które w tej mierze rzadziej święciły triumfy, lecz były to zwycięstwa o stałym charakterze. I właśnie taką kobietą jawiła się Mary. Idąc tokiem prawdopodobieństwa, żadną miarą nie mogła ująć ich obu tym samym, a w przypadku Rodericka zadziałały zwyczajny splot wypadków, mądrość, życzliwość i dobroć kobiety, którą miał na wyciągnięcie ręki, Rowlanda z kolei urzekły jej czar i tajemniczość. Musiał jednakże przyznać, choć nie lubił się nad tym rozwodzić, że przyjaciel miał nad nim zasadniczą przewagę: wzajemność. Co do kwestii zakochania dziewczyny i okazywania przez nią miłości, odwracał od tego oczy, jak mu się zdawało dyskretnie, ale nie była to dyskrecja przyjemnie bezbolesna. Nie dociekałby za nic w świecie – i miał tego świadomość – jak „daleko” posunęła się Mary, na ile okazała przyjacielowi, że jest nim zauroczona. Ograniczył się wyłącznie do stwierdzenia, że zapał Rodericka wyparował, panna Garland zaś trwa w jego, Rowlanda, świadomości wciąż tak samo żywo jak przedtem. Przemyślenia te coraz bardziej nasuwały mu przekonanie, iż w tej sytuacji Roderick zwróciłby się ku pierwszej lepszej dziewczynie, a ona spełniłaby jego sentymentalne oczekiwania. I było to wciąż aktualne! Roderick wyznał mu to właściwie w Genewie, przy okazji opowieści o Baden-Baden i swojej wrażliwości na kobiece wdzięki. Niekwestionowany sukces, jakim okazało się stworzenie popiersia pięknej panny Light, dowodził znaczenia roli, jaką w jego świadomości odgrywała wrażliwość, o której mowa. Christina pozowała mu regularnie przez dwa tygodnie, toteż praca rychło dobiegła końca. Dwa dni wcześniej Roderick poprosił Rowlanda, aby przyszedł i wypowiedział się w kwestii ewentualnych poprawek; sesje nadal odbywały się u pani Light, gdyż pracownia okazała się zbyt wilgotna dla pięknej modelki. Kiedy się zjawił, Christina, wciąż w białej sukni i z odkrytymi ramionami, stała przed lustrem i poprawiała włosy, których ułożenie musiało wzbudzić dezaprobatę młodego rzeźbiarza. Stał obok i dawał jej wytyczne
władczym tonem, co wskazywało na znaczny postęp w łączących ich relacjach. Gdy gość stanął w progu, Christina traciła cierpliwość. – W takim razie niech pan sam to zrobi! – krzyknęła i szybkim ruchem rozpuściła włosy, które kaskadą spłynęły jej na ramiona. Były wspaniałe, a wraz z idealną twarzą nadawały jej wygląd niepokalanej świętej, wiedzionej na śmierć męczeńską. Oczy Rowlanda zdradziły jego zachwyt, ale jej własne nie dały prostacko po sobie poznać, że odnotowały coś o tak nikłym dla niej znaczeniu. Jeśli Christina była kokietką, o czym mogło świadczyć jej zachowanie, była to kokieteria najwyższej klasy. – Hudson ma niebywałe szczęście, że jest rzeźbiarzem – zauważył wesoło Mallet – lecz gdybym ja był malarzem...! – Chwała niebiosom, że pan nim nie jest! – ucięła Christina. – Zaczynam mieć dosyć tych drobiazgowych oględzin moich wdzięków. – Ręce precz, młody człowieku! – zawołała pani Light, podchodząc, i ujęła włosy córki. – Kochana Christino, nie umiem wyrazić, jak jestem zdziwiona. – Czy przemówił przeze mnie brak taktu? – spytała dziewczyna. – Proszę pana Malleta o wybaczenie. – Pani Light zebrała jej ciemne sploty i przepuściła przez palce, zerkając z wymownym uśmiechem na gościa. Rowland nigdy nie był na Wschodzie, gdyby jednak miał narysować starego handlarza niewolników zachwalającego „walory” czerkieskiej piękności, twarz pani Light posłużyłaby mu za wzorzec. – Mama wcale nie jest zgorszona – dodała Christina, jakby przejrzała matczyną gierkę. – Obawia się tylko, że pan Hudson mógłby zniszczyć mi włosy i per conseguenza straciłabym wartość rynkową. – Ty niewdzięcznico! – krzyknęła matka. – Powinnam zrobić z ciebie straszydło! – I kilkoma zręcznymi ruchami zaplotła warkocz, po czym upięła go w formie korony wysoko na głowie. – Co robi matka, kiedy chce oddać pani sprawiedliwość? – spytał Rowland, podziwiając piękny zarys karku i ramion dziewczyny. – Oddaję jej sprawiedliwość, mówiąc, że ma niewyparzony język. Co począć z taką złośnicą? – rzuciła pani Light. – Niech pan sam na to wpadnie, panie Mallet – odparła Christina. – A kiedy coś pan odkryje, proszę się z nami podzielić. Zaznaczam jednak, że niekoniecznie dam wiarę pańskim słowom, gdyż ma pan coś takiego w twarzy, co skłania mnie do mówienia rzeczy nieznośnych dla matki. Zwróciłam na to uwagę, gdy tylko się poznaliśmy. To musi być kwestia tego, że pańska twarz jest rozłożysta. Z bliżej nieznanych przyczyn szerokie twarze mnie denerwują, ich widok wzbudza we mnie coś na podobieństwo rabbia15. Zeszłego lata w Karlsbadzie poznałyśmy austriackiego hrabiego, z wielkimi posiadłościami i ważnym stanowiskiem na dworze cesarskim. Był bardzo zaangażowany; doprawdy, sprawy daleko się posunęły. Cela ne tenait qu’à moi!16 Ale ja nie mogłam, był niemożliwy. Od ucha do ucha liczył sobie co najmniej półtora jarda, a do tego był blady, co jeszcze pogarszało sprawę – prawie tak biały jak Stenterello – przy czym po Stenterellu widać, że myśli.
Dlatego powiedziałam otwarcie: „Jestem panu niezmiernie zobowiązana, Herr Graf, ma pan przeuroczy mundur, ale stanowczo zbyt nalaną twarz”. – Obawiam się, że moja też tak wygląda. – Rowland się uśmiechnął. – Niewybaczalnie rozrosła się wszerz. – Och, zakładam, iż jest pan zorientowany, że polujemy na męża, i w grę wchodzą jedynie grube ryby. Ależ mamo, przy tych panach mogę mówić prosto z mostu, nie są zainteresowani. Pan Mallet zresztą się nie nadaje, jest wprawdzie bogaty, ale za mało. Matka dokonała tego odkrycia dzień po wizycie u pana, gdy widok pańskich mebli podsycił jej nadzieje. Nie pomyliła się, jak mniemam? Nie nadaje się pan, chyba że ma miliony. – Poczułem się jak żebrak – odparł z rozbawieniem. – Och, dziewczyna lepsza ode mnie któregoś dnia stwierdzi po głębszych przemyśleniach, iż jest pan godnym uzupełnieniem swojego kapitału. Pan Hudson, rzecz jasna, błądzi we mgle: nie posiada nic oprócz swojego geniuszu oraz niezwykłych beaux yeux17. Kiedy cichym, melodyjnym głosem snuła tę zadziwiającą tyradę, Roderick stał i wpatrywał się w nią z natężeniem. Wreszcie zamilkła i odwróciła się twarzą do niego; wymienili spojrzenia i Hudson lekko poczerwieniał. – Niech ja będę pani rzeźbiarzem, a ktoś inny małżonkiem! – burknął. Tymczasem pani Light dalej poprawiała jej włosy. – Nie jest ani tak głupia, ani tak zła, jak można by sądzić – powiedziała do Rowlanda z godnością. – Proszę podać mi ramię, pójdziemy obejrzeć popiersie. – Przedstawia bardziej zło czy głupotę... chyba że na jedno wychodzi? – zapytała Christina, gdy stanęli przed wyżej wspomnianym. Rowland kilkakrotnie przeniósł wzrok z rzeźby na pierwowzór. – Przedstawia młodą damę, której wolałbym nie oceniać pochopnie. – Może jest głupia, ale nie ma pan pewności. Wielkie dzięki! Widział mnie pan z pół tuzina razy. Albo pan tak wolno kojarzy, albo jestem taka głęboka. – Na pewno to pierwsze – zapewnił. – Nie spodziewam się wyrobić sobie zdania na pani temat w ciągu mniej niż pół roku. – Dam panu pół roku, jeśli obieca mi pan, że będzie całkowicie szczery. Zaznaczam, że nie zapomnę, będę się domagać pańskiego werdyktu. – No cóż, wprawdzie wolno kojarzę, ale osąd mam dobry i nie brak mi odwagi. Proszę się mieć na baczności! Christina westchnęła, spojrzawszy na rzeźbę. – Obawiam się jednak – mówiła – że jest w niej niewiele mądrości, prócz tego, co zawarł artysta. Pan Hudson wyglądał na bardzo mądrego, gdy pracował, mruczał i łypał spode łba, ale nie pisnął ani słowa. To miło z jego strony, że nie uwiecznił mnie w trakcie ziewania. – Gdybym czuł się zobowiązany, żeby pleść dyrdymały – odparł szczerze Roderick – rzeźba nie byłaby w jednej dziesiątej tak dobra jak w chwili obecnej, a ja byłbym skonany.
– A zatem jest dobra? Pan Mallet jest znanym koneserem, nie przyszedł, aby się wypowiedzieć? – podjęła dziewczyna. Popiersie okazało się w istocie bardzo udane – Roderick wzniósł się na wyżyny tematu. Był to z całą pewnością portret, a nie mglista wariacja, jak często bywa w przypadku współczesnych popiersi ładnych kobiet. Hudson stworzył dzieło na miarę pierwowzoru: zgadzał się każdy szczegół, a przy tym całość tchnęła świeżością, przedstawiając bez nadmiernego rozmachu coś, co wykraczało poza zwykły, ludzki wymiar. Rowland jednak, jak wiemy, nie był skory do przesadnych pochwał, i po obejrzeniu rzeźby ograniczył się do zaproponowania dwu lub trzech drobnych zmian. – Ach, jak pan może być taki okrutny? – żachnęła się pani Light z komiczną dezaprobatą. – Przecież jest wspaniała! – Rowland wie o tym doskonale – wtrącił z uśmiechem Roderick. – Widzę to po jego minie. Kiedyś zrobiłem coś, co bardzo mu się nie spodobało, i wyglądał zupełnie inaczej. – Jak? – zainteresowała się Christina. – Mój drogi Rowlandzie – ciągnął Roderick. – Mówię o mojej słuchającej damie. Wyglądałeś, jakby piły cię buty. – Ona tego nigdy nie zrozumie! – zawołała pani Light. – W życiu nie miała za ciasnych butów. – Jaka szkoda, panie Hudson – rzekła Christina z powagą – że nie mógł pan ująć w popiersiu moich stóp. Ale zawsze możemy powiesić parę satynowych bucików na szyi. – Ależ zawsze lubię twoje ukończone portrety, Rodericku – zaoponował Rowland – w przeciwieństwie do zaczętych. Oto godne uwiecznienie wspaniałego tematu. Może pani być dumna, panno Light! – Dziękuję za pozwolenie, panie Mallet – odpowiedziała. – Nie mogę się doczekać, aż ujrzę je w marmurze. Stanie we wnęce wyściełanej fiołkowym aksamitem – oznajmiła pani Light. – Na mozaikowym stole pod Sassoferratem18! – uzupełniła Christina. – Mamy Sassoferrata, z którym się nie rozstajemy: podróżujemy z pudlem i obrazem. Radzę panu pamiętać, panie Hudson, cokolwiek się stanie, że stracił pan prawa z tytułu własności do swojej pracy, i jeśli mama zapragnie, może ją sfotografować i sprzedawać odbitki na Piazza di Spagna po pięć franków za sztukę, a pan nie dostanie z tego nic. – Amen! – oświadczył Roderick. – Tak jak zostało ustalone. Moje korzyści są tutaj! – I postukał się w czoło. – Byłoby lepiej, gdyby powiedział pan tutaj! – Christina położyła rękę na sercu. – No niemożliwa, po prostu! – mruknęła pani Light. – Pan Mallet tak na mnie działa – odpowiedziała dziewczyna. – Przy nim nie powiem nic sensownego. Nie mówię tego, żeby pan sobie poszedł – dodała. – Jedynie na swoje usprawiedliwienie. – Szlachetna sztuka samoobrony! – powiedział Rowland. Roderick oznajmił, że musi wracać do pracy, i poprosił, żeby Christina usiadła jak
zawsze, a pani Light zaproponowała gościowi przejście do swego buduaru. Był to nieduży pokój, niewiele większy od wnęki, do którego jedyne wejście prowadziło z salonu. Tam też, na otomanie przy drzwiach, Rowland ujrzał nieśmiertelnego pana Cavaliere z głową zwieszoną na piersi i przymkniętymi oczami. – Zasnął na warcie! – stwierdził Rowland ze śmiechem. – To niedopuszczalne – rzekła pani Light ostrym tonem. Już miała coś dodać w podobnym duchu, kiedy mężczyzna nagle się przebudził, na chwilę utkwił w nich wzrok, po czym zerwał się z ukłonem. – Proszę o wybaczenie – powiedział. – Ten upał dał mi się we znaki. – Co za brednie! – burknęła dama. – Przecież my się tu trzęsiemy z zimna! Proszę iść i ochłonąć gdzie indziej. – Jak pani każe. – Cavaliere ponownie skłonił się i ulotnił na palcach. Rowland wyszedł krótko po nim: nie miał szczególnej ochoty na pogaduszki z panią domu i nie spodobała mu się jej niezawoalowana aluzja, że gdyby chciał, mógłby zostać jej faworytem. Nie miał zamiaru jej nadskakiwać, ta wizja go mierziła. Przed pałacem zastał pana Cavaliere, który przystanął zamienić słówko z córeczką stróża, malutką damą w bardzo brudnym fartuszku. Wziął ją na ręce i zanucił dziecinną piosenkę, a ona spoglądała na niego wielkimi włoskimi oczami. Na widok Rowlanda ucałował ją, postawił na ziemi i zwrócił się do niego z bezbronnym uśmiechem, jakby przyznawał, iż nie dość, że jest głupcem, to jeszcze ma słabość do dzieci. Rowlandowi znów zrobiło się go żal: bez szemrania dał się wyrzucić z pokoju. – Nie dotrzymał pan słowa i nie przyszedł mnie odwiedzić. Proszę o tym nie zapomnieć. Chciałbym, żeby opowiedział mi pan o Rzymie sprzed trzydziestu lat. – Sprzed trzydziestu lat? Ależ łaskawco, Rzym nadal jest Rzymem, miejscem, gdzie dzieją się rzeczy przedziwne! Ale i szczęśliwe, skoro ponawia pan zaproszenie. Wyświadcza mi pan zbyt wielką uprzejmość. Kiedy będę najmniej panu przeszkadzał, wieczorem czy rano? – Proszę przyjść, kiedy panu pasuje, byle na pewno. Liczę na pana – dodał Rowland. Cavaliere podziękował mu jak zawsze wylewnie. Rowland czuł, że współczuje staremu Giacosie, ale myśl o sprawieniu przyjemności komuś tak niesłusznie poniżanemu wzbudzała jego głębokie zadowolenie. Popiersie panny Light stało jakiś czas w pracowni Rodericka i pół społeczności cudzoziemskiej przyszło je obejrzeć. Wraz z ukończeniem dzieła nie ustały jednak bynajmniej wizyty Hudsona w Palazzo Falconieri. Spędzał połowę czasu w salonie pani Light i zaczęto uważać go za „adoratora” Christiny. Sukces popiersia przywrócił mu spokój umysłu, i w przypływach radosnego gadulstwa dawał Rowlandowi do zrozumienia, że panna Light jest głównym obiektem jego zainteresowania. Kiedy o niej rozmawiali, Mallet raczej słuchał, niż mówił, po części dlatego, że Roderick nie zachęcał go do komentarzy, a po części, kiedy przyjaciel wyśmiewał jego ostrzeżenia, z jakiegoś powodu nie miał ochoty się bronić. Rowlandowi wciąż towarzyszyło poczucie, że jest niebezpieczna, że to
skomplikowana, uparta, namiętna istota zdolna wciągnąć naiwnego ducha w świat niepotrzebnych ofiar, usiany szczątkami tych, którzy polegli tam przed nim. Te same cechy jednak podsycały jego ciekawość i Christina sprawiała na nim wrażenie osoby nie tylko żerującej na łatwowierności ofiar, ale i gotowej brać własne życie w swoje ręce. Roderick, na fali podziwu rozbudzonego wspólnymi sesjami, nie ustawał w wychwalaniu pod niebiosa jej niezwykłej urody. – Nie miałem o niej bladego pojęcia – mówił – póki nie zacząłem dążyć do jej wiernego odwzorowania. Ta twarz to największe dzieło Stwórcy. Każda linia ma znaczenie, każdy włos został pieczołowicie dopracowany. A jej boskie usta... bogini mogłaby tak wyglądać! Całkiem jakby zostały stworzone nie po to, ażeby pleść banały. – Później, kiedy pozowała mu od tygodnia, stwierdził, że nawet w razie brzydoty wciąż byłaby najcudowniejszą z kobiet i wymarzoną towarzyszką. – Zapomniałem o jej urodzie – zapewnił – albo raczej przestałem postrzegać ją jako coś określonego, niezależnego od reszty. Ona stanowi całość i jest niemożliwie intrygująca. – A cóż takiego robi... co mówi, że się tak wyróżnia? – chciał wiedzieć Rowland. – Co mówi? Czasem nic... czasem wszystko. Nigdy nie jest taka sama i nie sposób przewidzieć, jaka będzie danego dnia. To żadna poza, po prostu tak wiele ma postaci. Czasami wchodzi i siada bez słowa, bez uśmiechu, sztywno i z powagą, jakby za karę. Ledwo zaszczyca mnie wzrokiem, po czym wychodzi, nawet nie spojrzawszy na moją pracę. Innym razem usta jej się nie zamykają, zaśmiewa się, zadaje niezliczone pytania i plecie rozkoszne brednie, bardzo to pocieszne. Ma humory i nie sposób na niej polegać, wystawia na ciężką próbę nerwy i oczekiwania, jest wręcz nieprawdopodobnie nietuzinkowa. A do tego, w porównaniu z tobą i ze mną, widziała kawał świata. Mówi doprawdy niezwykłe rzeczy. – Na przykład? – zapytał z namysłem Rowland. Przyjaciel się zawahał. – Nie przychodzi mi do głowy nic, co nie wstrząsnęłoby tobą zbytnio! – Naprawdę niezwykła młoda osóbka – stwierdził Rowland jakiś czas potem. – Może to jedynie kwestia jej uroku, lecz nie nazwałbym go ortodoksyjnym urokiem panny na wydaniu, urokiem „miłej” lub „kochanej” dziewczyny, jak zwykliśmy nazywać takie istoty. Nasze rodaczki często słyszą zarzut nadmiernej bezpośredniości, ta cudowna panienka zaś teoretycznie jest Amerykanką, jednakże ukształtowało ją dwadzieścia lat w Europie. Pamiętam, że gdy ujrzeliśmy ją po raz pierwszy, nazwałeś ją wytworem starej cywilizacji, i z całą pewnością byłeś bliski prawdy. – Widzisz, ona ma aurę – stwierdził Roderick tonem najwyższego uznania. – Młode niezamężne kobiety powinny uważać, by nie mieć jej w nadmiarze – odparł jego towarzysz roztropnie. – Och, nie możesz jej darować, że ci dopiekła! Mężczyzna winien czuć się wyróżniony, kiedy taka dziewczyna poświęca mu tyle uwagi. – Mężczyzna nigdy nie czuje się wyróżniony, gdy piękna kobieta go nie lubi – skwitował
Rowland. – Skąd ta pewność? Świadczy o twojej skromności. Człek bardziej próżny mógłby wnioskować z jej zachowania, że jest nim zainteresowana. – Musiałby być przy tym niezwykle głupi – odpowiedział Rowland ze śmiechem. W duchu zadał sobie pytanie, jakim, u diabła, cudem Roderick rozgrzesza się z ciągłego rozmyślania o kobiecie, która nie jest jego narzeczoną. Biedny Rowland uznał przy tym za nietakt rościć sobie prawo do wiedzy o tym, jak często Roderick myśli o Mary. Zastanawiał się smętnie, czy kogoś pokroju przyjaciela nie obowiązuje przypadkiem bardziej liberalne prawo moralne aniżeli takie miernoty jak on sam, których przeznaczeniem jest stać w kącie i się nie wychylać. Czy nie było naturalnym porządkiem świata, że Roderick, głosząc peany na cześć panny Light, umiał patrzeć na człowieka wzrokiem pełnym niewinności oraz zbywać niecne oskarżenia potrząśnięciem romantycznej czupryny? A może po prostu nie miał sumienia? Szczęśliwy śmiertelnik, tak czy inaczej! Nie zabrakło też naszego przyjaciela Glorianiego, który przyszedł wraz z innymi powinszować Roderickowi modelki oraz tego, co z niej uczynił. – Istne cacko! – ocenił, spoglądając na popiersie. – Wyborne ujęcie szyi i karku, cudownie oddane rysy, a całość aż wibruje życiem. Piekielne szczęście panu dopisało, ale nie powinien pan poprzestać na samym popiersiu. Dopiero z nią całą zyskałby pan pole do popisu. Gdybym to ja ją dorwał, wycisnąłbym do cna. Jaka szkoda, że to nie biedna ulicznica, którą moglibyśmy mieć za franka za godzinę! Od lat chodzi za mną istota wiotka jak łodyżka, a przy tym pełna ognia, ale nigdy nie znalazłem znośnej modelki. Widywałem swoją wizję po kawałku, lecz nigdy jako całość, jak w tym przypadku. Gdy tylko ją zobaczyłem, pomyślałem sobie: Na Jowisza, toż to ucieleśnienie mojego marzenia! – Jak pan je nazywa? – zapytał Roderick. – Proszę mnie źle nie zrozumieć – odrzekł Gloriani. – Zna pan moje oko. Moje marzenie nosi imię młodej kobiety, która przybiegła do swego ojca króla, niosąc odrąbaną ludzką głowę na złotej tacy. – Salome, córka Herodiady? – Właśnie, i Heroda, króla Żydów. – Uważa pan, że panna Light wygląda jak Żydówka? – Nie, on uważa tylko, że panna Light musi być podobna do Herodiady – powiedział Rowland. – Chyba że widzi naszą młodą damę z twoją głową na tacy. – Ach. – Gloriani się roześmiał. – To nie kwestia jego „głowy”! Jeśli Roderick źle przyjął owo przyrównanie tak podziwianej przez niego panny do macabre bohaterki przypowieści chrześcijańskiej (a zapewne nie, gdyż jak wiemy, miał niskie mniemanie o Glorianim i nie oczekiwał z jego ust prawdy), musiał poczuć się udobruchany bałwochwalczym zachowaniem Sama Singletona, który przyszedł i godzinę kontemplował popiersie w wyrazie hołdu dla dzieła i jego autora. Roderick jednak miał do niego stosunek pełen życzliwego, acz nieskrywanego rozbawienia, zresztą ochy i achy małego akwarelisty mogły zdawać się co nieco przesadne.
– Niechże pan nie zazdrości naszemu przyjacielowi – powiedział do niego później Rowland, kiedy w rozmowie zbył własne dokonania lekceważącym machnięciem ręki. – Pan płynie bliżej brzegu, ale na spokojniejszych wodach. Proszę czerpać radość z tego, co pan ma, i namalować mi jeszcze jeden obrazek. – Och, nie zazdroszczę Hudsonowi tego, co posiada – odparł Singleton – gdyż pozbawienie go czegokolwiek naruszyłoby jego całkowitość. Jest kompletny, podczas kiedy my maluczcy jesteśmy niczym na wpół dojrzałe śliwki, nadające się do jedzenia wyłącznie od strony wystawionej na słońce. Natura go takim stworzyła, szczęście mu dopisało! Sam stanowi wymarzony temat dla artysty, istny Pinturicchio! Ma mnogość talentów, a do tego najpiękniejsza dziewczyna na świecie przychodzi do niego z gotowym źródłem natchnienia. Jeżeli to nie całkowitość, to gdzieżby indziej jej szukać? Któregoś ranka, kiedy Rowland zajrzał do pracowni Rodericka, ten zabawiał właśnie pannę Blanchard, dodajmy, na jej własny koszt. Działała mu na nerwy, toteż przy okazji odwiedzin w jej artystycznym gniazdku zawsze chował w zanadrzu szereg wykrzykników pod adresem jej kropelek rosy i płatków. Kiedyś zacytował Tennysona: „A jaki morał kryje róży pąk?”. „We wszystkich różach panny Blanchard z pewnością tkwi morał”, dodał. „Wystawia głowę, a kiedy chcesz powąchać, drapie cię w nos”. Tym razem jednak zjawiła się z „fajką pokoju” w osobie swego przyjaciela i rodaka, pana Leavenwortha. Był wysokim, rozłożystym, nijakim osobnikiem o starannie uczesanych wąsach i bladej, szerokiej, przystojnej twarzy, która wydawała się bardziej przestronna, aniżeli wymagał tego pełen dobrotliwej wyższości uśmiech, przez co (z białym, gładkim czołem) zdradzała pewne podobieństwo do dużego salonu z bardzo wzorzystym dywanem, lecz pustymi ścianami. Wysoko trzymał głowę i usta mu się nie zamykały; w ciągu pięciu minut powiedział Roderickowi, że jest wdowcem, który podróżuje, by nie myśleć o tym, co go trapi, i niedawno sprzedał wielkie kopalnie boraksu na Środkowym Zachodzie. Roderick w pierwszej chwili uznał, że z owej żałości przyjechał zamówić nagrobek, ale widok jego atencji wobec panny Blanchard nasunął mu wniosek, iż było to ze wszech miar pochopne przypuszczenie. Pan Leavenworth jednakże istotnie przyjechał złożyć Zamówienie – przez wielkie Z. – Jestem pełen podziwu dla pana niezwykłego talentu – oznajmił. – Zatrudniłem architekta, wybuduje mi duży budynek mieszkalny, który chcę wznieść na brzegach rzeki Ohio. Poniosłem dotkliwą stratę, ale czyż nie mówi się nam, że sztuka stoi na drugim miejscu zaraz po religii? Dlatego do pana przychodzę. W tej ostoi, którą sobie wymarzyłem, otoczonej pamiątkami z moich peregrynacji, pragnąłbym do pewnego stopnia wskrzesić atmosferę owych wędrówek. W szczególności mam na uwadze swoją bibliotekę, wypełnioną starannie dobranymi dziełami w pięknej oprawie i rzeźbami najwyższej klasy. Chcę powierzyć panu, jeśli to możliwe, wykonanie jednego z tych stosownych tematów. Cóż powiedziałby pan na alegorię idei Intelektualnej Sublimacji w białym marmurze? – Czyjej idei? – spytał Roderick. – Pańskiej?
Ale gdy pan Leavenworth z lekka oniemiał, zaskoczony tym pytaniem, a szczególnie jego tonem, panna Blanchard zręcznie zażegnała burzę. – Może namówię pana Hudsona do wykorzystania mojej! Te słowa natychmiast rozładowały napięcie i pan Hudson wbił w nią spojrzenie pełne namysłu. – Jeżeli pani idea odzwierciedla pani preferencje, panno Blanchard, jestem skłonny się tego podjąć. Zrobię panu Intelektualną Sublimację, panie Leavenworth, jeśli ta dama zechce mi pozować. Spotkało się to ze sprzeciwem panny Blanchard; nie była pewna, czy Roderick mówi poważnie, i zdradzała jakby cień wątpliwości, czy rzeźbiarz sprosta zadaniu. Pan Leavenworth odparł, że – z całym szacunkiem dla urody panny Blanchard – życzyłby sobie coś bardziej oderwanego od rzeczywistości: bardziej monumentalnie bezosobowego. – Gdybym miał stać się szczęśliwym posiadaczem podobizny panny Blanchard – dodał – nie życzyłbym sobie jej w postaci zimnego symbolu. Zabrzmiało to tak, jakby wdzięki wyżej wspomnianej miały podważyć czystość jego zamysłu, Roderick jednak po chwili znów zaczął się z nim droczyć. Rowland, świadomy sytuacji, zwrócił się do rozumnej Augusty. – Kim jest pani ambitny przyjaciel? – Bardzo szanowanym człowiekiem. Architektem własnego losu, co zasługuje na wielki szacunek. To urodzony dżentelmen! Opis był zacny, lecz Rowland odwrócił się z roztargnieniem w stronę popiersia. Podobnie jak wszyscy w Rzymie, panna Blanchard zdążyła już wypowiedzieć się na temat urody modelki i wyraziła to po swojemu sentencjonalnie: „Wygląda w połowie jak Madonna, w połowie jak baletnica!”. Pan Leavenworth i Roderick doszli jednakże do porozumienia, które dowodziło szlachetnej ugodowości obu stron, i młody mistrz w typowy dla siebie sposób wycofał się z niezachwianego stanowiska, którego jeszcze przed chwilą bronił jak lew (Rowland wiele mu za to wybaczał), a następnie wielkodusznie obiecał sprostać idei zleceniodawcy. – Do diabła z jego ideą! – krzyknął mimo to po wyjściu pana Leavenwortha. – Jego idea siedzi na kauczukowej poduszce z piórem za uchem i obligacjami w ręku. Niech każdy robi, co mu się podoba, rzecz jasna, ale kto to widział takie bzdury? A wszystko dla jego odrażających pieniędzy! Nie sądzę – uzupełnił po chwili – abym kiedykolwiek przełknął coś tak niestrawnego. Staję się niebywale biegły w podlizywaniu. Tymczasem pani Light umacniała swoją pozycję na łonie rzymskiej socjety. – Bóg jeden wie, jakim cudem – rzekła madame Grandoni do Rowlanda, który przytoczył jej kilka dowodów na powodzenie wyżej wspomnianej – lecz gdy drzwi są zamknięte, trzeba je sforsować taranem. Jeszcze miesiąc temu nie znała tu nikogo prócz swojej praczki, a dziś ma stos wizytówek książąt rzymskich. Che vuole? Otworzyła swoją budkę na targowisku, ma wielki cud do pokazania, więc stoi na zewnątrz i wali w bęben. Tym bębnem jest jej piano mobile we wspaniałym pałacu, ekwipaż, rozmach i kapelusze, a
cudem wspaniała córka. Christina stanowi lepszą „atrakcję” aniżeli dwugłowe cielę lub uczona świnia. Matka szasta pieniędzmi i zobaczy pan, że za dwa albo trzy tygodnie zainauguruje sezon wielkim balem. Oczywiście zawdzięcza popularność urodzie Christiny. Ludzie przychodzą z ciekawości. – I przyjdą ponownie, bo są oczarowani – zauważył Rowland. – Komu pan to mówi? Też dałam się skusić. Ta dziewczyna odwiedziła mnie z własnej i nieprzymuszonej woli, i przez godzinę była bardzo intrygująca. Myślę, że to aktorka, lecz wierzy w swoją rolę, dopóki ją gra. Wbiła sobie do głowy, że jest bardzo nieszczęśliwa, i przez godzinę siedziała tam, gdzie pan teraz, racząc mnie taką bajeczką o swojej niedoli, że mało się nie rozkleiłam. Płakała jak bóbr, robi to bardzo wiarygodnie. Stwierdziła, że jest zmęczona życiem i z nikim nie może otwarcie porozmawiać tak jak ze mną. Musi się komuś zwierzyć, bo inaczej oszaleje. Szlochała, jakby miało jej pęknąć serce. Zapewniam pana, że lepiej, aby nie widział tego żaden z was, wrażliwych młodzieńców. Bez przerwy powtarzała, że jej matka jest podłą kobietą. Bóg wie, o co jej chodziło – może tylko o to, że pani Light świadomie zaciąga długi, których nie spłaci. Mówiła, że wiodą straszne życie, że to potworne ciągać po świecie biedną dziewczynę z zamiarem sprzedania jej temu, kto da więcej. Zasługuje na coś lepszego i byłaby bez reszty szczęśliwa bez tych okropności. Nie zależy jej na pieniądzach. Mogę jej nie wierzyć, lecz pragnie poważnych rzeczy: dobrych, prawdziwych, pięknych. Czasami myśli o zażyciu trucizny. – A pani co na to? – Poradziłam, aby w takich chwilach do mnie przyszła. Pomogę jej, na ile zdołam, i jestem o wiele mniej przykra w skutkach. Naturalnie moja pomoc może polegać jedynie na tym, że ją wysłucham, przytulę i poklepię po ślicznych rączkach z zapewnieniem, że jeśli będzie roztropna, dzielna i cicha, a do tego uzbroi się w cierpliwość – innymi słowy, wyćwiczy się we wszystkich głównych cnotach – koniec końców czeka ją coś dobrego. Spodziewam się, że raz na dwa miesiące będzie się tu zjawiać w podobnym duchu, a tymczasem zapomni o moim istnieniu. Chyba się zagalopowałam, mówiąc, że poszukam dla niej miłego, spokojnego i szacownego małżonka, może nawet z przyzwoitym majątkiem, a ona odpowiedziała niemal z wściekłością, że ma dosyć słuchania o mężach i błaga, abym nie wypowiadała więcej tego słowa w jej obecności. Istotnie trochę się pospieszyłam z propozycją, gdyż jestem pewna, iż tego rodzaju mężczyzna nie byłby zdolny uszczęśliwić kobiety, a poza tym obawiałby się związać z osóbką jej pokroju. Jeśli spojrzeć na to w taki sposób, faktycznie można się nad nią litować. I bardzo mi jej żal, chociaż mam poważne wątpliwości, czy wierzy we własne słowa. Rowland spotkał wspomniane damy przy kilku towarzyskich okazjach i bacznie przyglądał się Christinie. Kilkakrotnie nachodziły go podejrzenia, że pokłóciły się przed wyjściem, i zachodził w głowę, jakich argumentów ostatecznie użyła matka, aby postawić na swoim. Jednakże twarz Christiny nie zdradzała żadnych emocji; dziewczyna dryfowała, piękna i milcząca, wodziła niewidzącym wzrokiem ponad głowami zebranych i nie zwracała uwagi na mężczyzn wokół niej, jak gdyby dusza znużonego życiem śmiertelnika
wstąpiła w doskonałe ciało bogini. „Co się z nią działo przez dwadzieścia jeden lat, że straciła złudzenia?”, zapytywali ci, którzy chcieli uchodzić za najbardziej wnikliwych. I powszechnie zarzucano jej nienaturalną obojętność. Żeby chociaż jeszcze była próżna! Młode damy, które bynajmniej nie zasługiwały na miano obojętnych, a czasem szczególnie urodziwych, twierdziły zgodnie, że wcale nie jest lubiana. Nie sposób zgadnąć, jak pogodziłyby tę teorię z mnóstwem dowodów świadczących o czymś zgoła przeciwnym, ze szczególnym uwzględnieniem popisów Rodericka. Jego zainteresowanie Christiną Light wręcz rzucało się w oczy. Gdziekolwiek się pojawiała, czekał na nią bądź zjawiał się niebawem. Nie odstępował jej na krok, usilnie podtrzymywał rozmowę, chociaż – wnosząc z miny młodej damy – nie była nią zainteresowana. Przeciętnych obserwatorów bawiła naiwność młodego rzeźbiarza; zadawali sobie pytanie, czy on naprawdę sobie wyobraża, aby kwiecie tak rzadkie znajdowało się na wyciągnięcie ręki pospolitego geniusza. Lecz pomimo wspomnianej obojętności Christiny Rowland nie żywił podejrzeń, iż Roderick jest szczególnie dręczony, dlatego zdziwił go incydent na jednym z wieczornych koncertów. Roderick nie lubił wtapiać się w tłum, toteż gdy panie zajmowały krzesła dla nich ustawione, natychmiast usadowił się obok Christiny. Ponieważ większość panów stała, wyróżniał się, jak nie przymierzając, Hamlet u stóp Ofelii. Rowland stał w pewnym oddaleniu, oparty o kominek. Gdy w uroczystej ciszy czekano na rozpoczęcie koncertu, Christina wstała, przemaszerowała pod obstrzałem spojrzeń przez całą salę i zatrzymała się na wprost niego. Nie była blada ani rozpłomieniona, na jej ustach błądził uśmieszek. – Wyświadczy mi pan przysługę? Nie teraz, ale przy najbliższej okazji. Będzie pan łaskaw przypomnieć panu Hudsonowi, że nie znajduje się w wiosce w Nowej Anglii i że w Rzymie nie ma zwyczaju narzucania się dzień w dzień tej samej biednej dziewczynie i... Gruchnęła muzyka i zagłuszyła dalsze słowa. Christina machnęła ręką ze zniecierpliwieniem, a Rowland zaoferował jej ramię i odprowadził na miejsce. Następnego dnia przekazał jej prośbę Roderickowi, którego rozbawiła niezmiernie. – A to ci dopiero lisiczka! Nigdy nie wiadomo, co zrobi. – Nie mówiła ci, żebyś dał jej spokój? – spytał Rowland. – Wręcz przeciwnie, powtarza mi często: „Zabraniam panu mnie zostawiać. Idzie tu ten potwór Jakiś Tam”. Ma w nosie tutejsze konwenanse, podobnie jak ja, czego najlepiej dowodzi fakt, że podeszła do ciebie na oczach pięciuset osób. Ciekawe, czy jest to w Rzymie dobrze widziane. – Tylko dlaczego zdecydowałaby się na taki krok? – Bo tak jej w duszy zagrało. To dla niej wystarczający powód. Wiedziałem, że dobrze mi życzy, jak mawiają tutejsi, ale nigdy nie zostałem tak wyróżniony. Madame Grandoni miała rację: dwa tygodnie później pani Light wyprawiła wielki bal dla całej śmietanki. Rowland przyszedł spóźniony i zastał na schodach takie zagęszczenie służby i kwiatów, że długo trwało, nim dopchał się do gospodyni, ale ujrzał wreszcie, jak dyga przy drzwiach, z córką u boku. Czasem dygała bardzo głęboko, gdyż miała zaszczyt
witać największe osobistości rzymskiego światka. Policzki poróżowiały jej, smak triumfu upajał, nie wspominając o przyczynach mniej metafizycznych, i wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie, z towarzystwa oraz wszystkich znaków na ziemi i niebie. Córka wykazywała większą powściągliwość i ograniczała powitania do pełnej chłodu obojętności. Jeśli była jednak, jak mawiano, lodowata, ten chłód dodatkowo podkreślał jej niezwykłą urodę. Na tle zwiewnej bieli, w którą była odziana, ustrojonej połową tuzina białych róż, doskonałość jej rysów i całej osoby wraz z tajemniczą głębią oblicza zdawała się emanować śnieżnobiałą poświatą perły. Każdego witała w taki sam sposób: poważnym skinieniem głowy, mając wzrok utkwiony w posadzkę. Rowland jednakże uważał, że został rozmyślnie zignorowany, ale tylko westchnął w duchu i na odchodne pocieszył się myślą, że jeśli panna Light go nie lubi, na co wskazywałoby jej zachowanie, on przynajmniej nie ma sobie nic do zarzucenia. Przeszedł po sali, zamienił kilka słów z panną Blanchard, która z przepaską na włosach wspierała się na ramieniu pana Leavenwortha, po czym natknął się na Cavaliere Giacosę, stojącego skromnie w kącie, z bukiecikiem w butonierce i białym szalem zawiązanym pod szyją na modłę sprzed trzydziestu lat. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i na wpół przymkniętymi powiekami, spod których błyskały ciemne źrenice. Natychmiast zaczął się gęsto tłumaczyć, dlaczego jeszcze nie złożył Rowlandowi wizyty. – Widzi pan, damy wymagają ciągłej atencji, a to powinność, której nie godzi się zaniedbywać. – Jest pan niezwykle oddanym przyjacielem – stwierdził Rowland. – Pani Light musi być niezmiernie szczęśliwa, że może na panu polegać. – Jesteśmy starymi przyjaciółmi – powiedział Cavaliere uroczyście. – Bardzo dobrymi przyjaciółmi. Poznałem signorę wiele lat temu, kiedy była najładniejszą kobietą w Rzymie, a dokładniej w Ankonie, czyli jeszcze lepiej. Piękna Christina najprawdopodobniej jest obecnie największą pięknością w Europie. – Bardzo możliwe. – Ja sam uczyłem ją czytać, drogi panie, i grać na fortepianie. – Na to wspomnienie oczy pana Cavaliere zalśniły dawnym rzymskim ogniem. Rowland poniekąd spodziewał się, że ten da upust długo skrywanym emocjom i wykrztusi: „A teraz, teraz widzi pan, jak mnie traktują!”. Lecz Cavaliere tylko zerknął na niego spomiędzy zmarszczek, jakby dawał do zrozumienia: „Och, nic więcej nie powiem. Nie jestem ani taki pospolity, ani płytki, żeby narzekać!”. Istotnie musiał być taktownym, wyrozumiałym człowiekiem, więc Rowland powtórzył tylko, chcąc nie chcąc: – Jest pan oddanym przyjacielem. – Che vuole? Jestem oddanym przyjacielem. Po dwudziestu latach mam prawo to powiedzieć. Rowland pochwalił przyjęcie. Stwierdził, że jest wspaniałe. – Niesłychanie! – potwierdził z powagą Cavaliere. – To wielki dzień. Przybyli czterej rzymscy książęta, nie wspominając o reszcie. – Policzył ich na palcach i triumfalnie
podniósł rękę. – A ona tam stoi, dziewczyna, którą ja... ja, Giuseppino Giacosa... uczyłem alfabetu i gamy, stoi tam w całej krasie, a e grands de la terre19 przyszli oddać jej hołd. Tutaj, w tym cichym zakątku, jej dawny nauczyciel ma prawo do dumy. – To bardzo miłe i wielkoduszne z pana strony – powiedział Rowland uprzejmie. Cavaliere jeszcze bardziej przymknął oczy, lecz z jego ust popłynęły rzeczy przedziwne. – To bardzo naturalne, signore... a przy tym bardzo idiotyczne. Christina to brava ragazza20, pamięta moje drobne usługi. Lecz oto – dodał po chwili – nadchodzi młody książę sztuk pięknych. Jestem pewien, że ukłonił się najniżej ze wszystkich. Rozejrzawszy się, Rowland spostrzegł Rodericka sunącego przez salę w typowej dlań aurze kontemplacji. Niebawem podszedł do nich, poufale kiwnął głową panu Cavaliere i zapytał Rowlanda na cały głos: – Widziałeś ją? – Widziałem pannę Light – odparł ciszej Rowland. – Wygląda czarująco. – Jestem odurzony jej urodą! – niemal wykrzyknął Roderick, aż kilka osób się obejrzało. Rowland zobaczył, że jest rozgorączkowany, i położywszy mu rękę na ramieniu, poczuł, jak drży. – Chodźmy stąd, dotrzymam ci towarzystwa. – Dopiero przyszedłem – odburknął Roderick niemal ze złością. – Nie wyjdę, póki z nią nie zatańczę. Cavaliere obserwował go z uwagą, po czym ujął za drugie ramię. – Spokojnie, spokojnie, młody człowieku. Przemówię do pana jak ojciec. – A przemawiaj pan choćby jak matka, wszystko mi jedno! – Niechże pan będzie rozsądny i sobie pójdzie. – A to dlaczego? – Ponieważ jest pan zbyt zakochany! – I na ulicy mi przejdzie? – Niech pan zabierze swą miłość jak najdalej od tej młodej kobiety. Ona nigdy pana nie posłucha, nie może. – Jak to, „nie może”? – wybuchł Roderick. – Jest ostatnią osobą, o której ma pan prawo tak powiedzieć. Może, jeśli chce. Robi, co uważa za stosowne. – Do pewnego stopnia. Dalej... niente! – I Cavaliere zakreślił dwoma palcami krąg w powietrzu. – Długo by tłumaczyć, powiem tylko, że udając przed panną Light, wpadnie pan jak śliwka w kompot. Czy ma pan tytuł książęcy? Książęcą fortunę? Nie? A zatem nie jest panem zainteresowana. I Cavaliere ponownie skrzyżował ręce na piersi, niczym człowiek, który spełnił swoją powinność. Roderick wytarł czoło i zerknął z ukosa na Rowlanda, jakby czytał mu w myślach i sprawiły one, że poczerwieniał. Mimo to uśmiechnął się z głupia frant i zwrócił do Włocha: – Jestem panu zobowiązany za tę informację – powiedział z wdziękiem. – Pragnę jednakże zapewnić, iż nie jestem zakochany w pannie Light bardziej aniżeli ten oto mój
przyjaciel. Który wie o tym doskonale. Podziwiam ją... o tak, bardzo. Ale to wyłącznie moja sprawa, i choć, jak był pan łaskaw zaznaczyć, nie posiadam książęcego tytułu ani fortuny, nie pozwolę, aby ów drobiazg i ci, którym przypadł w udziale, odmawiali mi moich praw. – Jeśli nie jest pan zakochany, drogi młodzieńcze – odparł Cavaliere, kładąc rękę na sercu z przepraszającym uśmiechem – meno male21. Radziłbym jednak panu z pozycji wścibskiego staruszka, ażeby baczył pan na swoje uczucia. Jest pan młody, a do tego niebywale piękny, natura nie poskąpiła panu geniuszu ani wielkoduszności. Ale, może mi pan wierzyć na słowo, nie jest pan „pisany” naszej młodej damie. Bez względu na to, czy Roderick był zakochany, czy też wcale, rozzłościł się, usłyszawszy tak kategoryczne pozbawienie go jakże kuszącej możliwości. – Mówi pan tak, jakby już dokonała wyboru! – odrzekł. – Nie twierdzę, że cokolwiek wiadomo mi na ten temat, wszelako jestem pewien, że nic takiego nie zaistniało. – Nie, ale to jedynie kwestia czasu – zapewnił Cavaliere. Następnie wzniósł palec wskazujący i przystawił go do ust. – Wielkie rzeczy są jej pisane. Dokona słusznego wyboru! – Uczyni tak, jak jej serce podpowie. Wyjdzie za człowieka, którego pokocha, nawet jeśli nie będzie miał złamanego szeląga. Znam ją lepiej niż pan. Cavaliere może nieco zbladł, ale uśmiechnął się grzecznie. – Nie, nie, caro signorino, na pewno nie zna pan jej lepiej ode mnie. Nie oglądał pan jej dzień w dzień od dwudziestu lat. Ja również ją podziwiam. To brava ragazza, nigdy nie była dla mnie niemiła, niech będzie za to chwała Najświętszej Panience! Ale musi wiele osiągnąć w życiu i jej jest pisana świetlana przyszłość, przed tym nie ucieknie. Proszę mi wierzyć na słowo, a oszczędzi pan sobie przykrych rozczarowań. – To się jeszcze okaże. – Roderick z trudem nad sobą panował. – Jak pan uważa. Pozwolę sobie jednak zakończyć tę rozmowę – uzupełnił Cavaliere. – Wolę, aby nie dawał mi pan do zrozumienia, że jestem vieille bête22. Jest pan wystarczająco très-monté23. – Jak przystało na człowieka, który ma w ciągu godziny zatańczyć kotyliona z boginią. – Kotyliona? Obiecała panu? Roderick pobłażliwie rozłożył ręce, jakby wyrażał ubolewanie wobec wszystkich niedowiarków. – Sam pan się przekona! Cavaliere z przesadą wzruszył ramionami. – Wielu będzie niepocieszonych! Jeden na pewno! – powiedział w duchu Rowland. Była to zapewne nie pierwsza rozmowa między Roderickiem a Włochem nawiązująca do potencjalnego zauroczenia, niemniej jednak ten pierwszy z uporem unikał wypowiedzenia dwóch słów, które na zawsze rozwiałyby niepokój starszego pana. Wystarczyłoby powiedzieć, że jest zaręczony.
Rowland miał mglistą nadzieję, że jego ociąganie ma uzasadnione przyczyny, ale musiał ją niestety porzucić: postawa Rodericka nie pozostawiała najmniejszych złudzeń. Goście ruszyli zgodnie w stronę jadalni, on też dał się ponieść. Tłum tak zgęstniał, że Mallet był zmuszony odczekać chwilę, zanim mógł postąpić krok naprzód. Wreszcie, gdy ludzie nieco się rozstąpili, zobaczył idącą samotnie Christinę. Na nikogo nie zwracała uwagi i gdyby nie jej swobodne zachowanie, nikt nie domyśliłby się, że jest w domu matki. Jej wzrok padł na Rowlanda i przywołała go skinieniem, następnie ujęła pod ramię i pociągnęła w stronę rozstawionych stołów. Nie odzywała się, dopóki nie utorował im drogi i nie stanęli na uboczu. – Proszę mnie zabrać w najbardziej ustronny kąt – zaczęła – i przynieść mi kawałek chleba. – Nic więcej? Stoły aż się uginają. – Wystarczy bułeczka. Nic więcej, błagam pana. Niech pan tylko weźmie coś dla siebie. Rowland uznał, że wnęka okienna (a te są w rzymskich pałacach bardzo głębokie) będzie wystarczająca jak na potrzeby Christiny, cokolwiek przedsięwzięła w celu zburzenia mu spokoju. Znalezienie bułki nie sprawiło mu najmniejszych trudności. Wręczając ją panience, oznajmił, że prawdę rzekłszy, nie pojmuje, dlaczego zaszczyca swoją uwagą człowieka, który tak dalece na nią nie zasługuje. – Ach tak, przecież pana nie lubię! – wykrzyknęła. – Faktycznie, zapomniałam o tym. Jednakże jest tu tyle osób, których nie lubię bardziej, że pański widok naprawdę sprawił mi ulgę. Ale nie przyszłam tutaj po to, aby pleść od rzeczy – dodała. – Zapewne doszedł pan do wniosku, że nic innego nie robię, prawda? – Istotnie, odniosłem takie wrażenie – odpowiedział Rowland przekornie, z gorącym postanowieniem, że dotrzyma jej kroku. – Świetnie. Podoba mi się pańska szczerość. Powiedział pan prawdę. Widzi pan, dziwna ze mnie dziewczyna, niepoprawna i śmiała. D’abord24 jestem potwornie samolubna. Nie musi pan mi tego mówić. Dobrze wiem i nic na to nie poradzę. Mam serdecznie dość samej siebie i oddałabym wszystko, żeby się tego wyrzec, lecz koniec końców uważam się za o stokroć ciekawszą od lwiej części osób, które napotykam. Ilekroć ktoś pragnął zwrócić moją uwagę, mówiłam do niego: „Ze łzami w oczach błagam, niech mnie pan zainteresuje. Nieważne jak, ale proszę mną wstrząsnąć w pozytywny sposób, niech zapomnę o własnej pożałowania godnej osobie!”. Być może to też są głupoty. Jeżeli tak, trudno. Mogę jedynie przeprosić za brednie, których jestem świadoma i które plotę z wielu powodów. Ciekawe, czy uznałby je pan za okoliczność łagodzącą. – Obawiam się, że nigdy nie zrozumiem – odpowiedział Rowland, jakby chciał ją pouczyć – dlaczego ktoś dobrowolnie plecie od rzeczy. – To dowodzi, jak słabo zna się pan na kobietach. Ale podoba mi się pańska bezpośredniość. Gdy powiedziałam panu kiedyś, jak zwykle obcesowo, że mnie pan zanudza, odniosłam wrażenie, że jest pan bardziej oficjalny... jak to się mówi? Bardziej guindè25. No cóż, kobieta zmienną jest. Dziś bardziej pana lubię.
– Wcale nie jestem guindè – uciął Rowland z powagą. – W takim razie przepraszam, że tak pomyślałam. Nabrałam przekonania, że byłby pan dobrym przyjacielem, lojalnym przyjacielem, przed którym można otworzyć serce. Wiele oddałabym za takiego przyjaciela. Rowland popatrzył na nią z pewnym niepokojem, lecz nie dał nic po sobie poznać. Mówiła szczerze czy jej słowa kryły dwuznaczność? Z jej oczu biła szczerość, lecz jeśli szczerość była piękna, uroda – taka uroda! – rodziła zbyt wiele pytań! – Nie śmiałbym rościć sobie praw do tej roli – odparł. – Sądzę jednak, że gdyby chciała pani na mnie polegać, stanąłbym na wysokości zadania. – I bardzo dobrze. Głównym zadaniem przyjaciela jest oceniać człowieka jako całość, a nie na podstawie oderwanych fragmentów. Obchodzi mnie pańskie zdanie, sama nie wiem dlaczego. – Przyznam, że ja także! – odpowiedział Rowland ze śmiechem. – I co pan o tym sądzi? – spytała, jakby jego wyznanie nie miało żadnego znaczenia. – O pani balu? Jest doprawdy imponujący. – Raczej okropny. Co za hałastra. Przyszli ludzie, których nigdy na oczy nie widziałam. Mama zapraszała na prawo i lewo, kazała ludziom spraszać znajomych, byle zjawił się tłum. Chyba jest zadowolona. Nic mi do tego. A jestem zmęczona i zła, chce mi się gryźć i płakać. Najchętniej uciekłabym stąd i zabarykadowała się w pokoju, niech się wścieka. Właśnie – dodała po chwili bez związku – czy poleci mi pan coś do czytania? Rowland zdumiał się tak niespodziewaną zmianą tematu. – Czy poleci mi pan jakieś książki? – ponowiła pytanie. – Trochę ich pan ma. Nie wiem, kogo innego mogłabym prosić. My nie kupujemy książek, bo i po co? Zadłużamy się na szampan i ubrania, lecz nie wydamy ani su na rzecz naszych nieszczęsnych umysłów. Pewnie mi pan nie uwierzy, ale nie gardzę duchową strawą. – Z chęcią coś pani pożyczę – zapewnił Rowland. – Jutro wybiorę kilka książek i pani przyślę. – Tylko żadnych kiepskich powieści, bardzo proszę. Mam ich powyżej uszu, czytałam kilka swego czasu. To nie dla mnie. Uważam, że życie bije na głowę fabułę. Poproszę o dobrą poezję, jeśli istnieje coś takiego w dzisiejszych czasach, jakieś wspomnienia, książki historyczne. – Jak pani sobie życzy. Widzę, że gust mamy podobny. Milczała chwilę, zerkając na niego. – Proszę opowiedzieć mi coś o panu Hudsonie – rzuciła niespodziewanie. – Jesteście bardzo, bardzo zaprzyjaźnieni? – O tak – potwierdził Rowland. – Bardzo, bardzo. – Niech pan mi o nim opowie. Allons! Zamieniam się w słuch. – Od czego mam zacząć? Przecież zna go pani. – Nie, bynajmniej, moim zdaniem trudno go przejrzeć. Odkąd skończył moje popiersie i zaczął przychodzić tu bezinteresownie, usta mu się nie zamykają. Mówi wspaniale rzeczy,
ale czy rzeczywiście mówi to, co myśli? – Niewielu ludzi tak robi. – Przypuszczam, że pan owszem. Powinien pan wiedzieć, podobno to pan go odkrył. – Rowland milczał, więc mówiła dalej: – Czy uważa pan, że jest bardzo, bardzo, bardzo mądry? – Bardzo, bardzo, bardzo. – I ma niezwykły talent? – Tak mi się zdaje. – Krótko mówiąc, jest wielkim geniuszem? – Owszem, można go tak nazwać. – I znalazł go pan więdnącego w małej mieścinie, wziął za rękę i wywiózł w świat? – Czyżby taka wersja poszła w świat? – zapytał Rowland. – Och, niechże się pan nie kryguje. Nie ma w tym wielkiej zasługi, ja na pana miejscu nie uważałabym jej za taką. Wielcy geniusze to rzadkie zjawisko; gdybym znalazła jakiegoś w lesie, też zaprowadziłabym go do ludzi, aby sprawdzić, jak się zachowa. Sprawiłoby mi to uciechę. Zakładam, że panu też sprawia, hm? Proszę mi powiedzieć, czy pana zdaniem wejdzie na szczyt, będą o nim pisać i stawiać mu pomniki, a ci, których kochał i uwiecznił, zyskają nieśmiertelność? – To śmiała hipoteza – stwierdził Rowland. – Nie sposób przewidzieć przyszłości, lecz mam taką nadzieję. Christina milczała. Wyprostowała ręce i oglądała je nieuważnie, obracając na wszystkie strony, jakby chciała obejrzeć – lub prawie obejrzeć – dołek w łokciu. Często tak robiła, Rowland zdążył już to u niej zaobserwować. Przychodziło jej to naturalnie, jakby siedziała przy toaletce. – A zatem kroi nam się wielki bohater! – podjęła nagle. – Nie sądzi pan, że nieustająca obecność przyszłego bohatera powinna mi schlebiać? Jeszcze nie widziałam takiego młodego śmiałka, ale mogłam przeczuć, że nie jest zwykłym śmiertelnikiem. Ma w sobie coś osobliwego. Po pierwsze, jest kompletnie pozbawiony dobrych manier. Przyganiał kocioł garnkowi, powie pan. Zgadza się, lecz ja potrafię je przywołać, jeśli chcę (umiem wtedy olśnić, kiedyś panu pokażę), podczas gdy pan Hudson nigdy, przenigdy nie będzie umiał się zachować, zresztą chwała Bogu, bo jest dżentelmenem. Zachowuje się tak, jakby coś go pchało do działania, nie pozwalając zaznać spokoju. Widać to w jego oczach. Najpiękniejszych, jakie widziałam. Gdy ktoś ma takie oczy, człowiek wybacza mu gafy. Zdaje się, że odzwierciedlają coś, co nazywamy świętym ogniem. Rowland zbył tę uwagę milczeniem, ograniczając się do pytania, czy życzy sobie jeszcze jedną bułeczkę. Pokręciła głową i perorowała dalej: – Proszę mi powiedzieć, jak pan go znalazł. Gdzie był... co porabiał? – Znajdował się w miejscu zwanym Northampton Mass. Słyszała pani o nim? Studiował prawo. Nie nazwałbym tego nauką. – To musiało być straszne.
– Straszne? – Ta dziura. Żadnego towarzystwa ani rozrywek. Nic godnego uwagi. – Błędne mniemanie. Northampton może i nie tętni życiem jak Rzym, lecz Roderick miał tam wspaniałych przyjaciół. – Niech pan mi o nich opowie. Kim byli jego wspaniali przyjaciele? – No cóż, po pierwsze, moja kuzynka, przez którą go poznałem, cudowna osóbka. – Młoda... ładna? – Owszem, i jedno, i drugie. A do tego bardzo mądra. – Kochał się w niej? – W żadnym razie. – Kto jeszcze? – Mieszkał z matką, świętą kobietą. – O tak, nie wątpię. Ale ona nie liczy się jako „towarzystwo”. Kto jeszcze? Rowland się zawahał. Zastanawiał się, czy natarczywość Christiny wynika z czystego zainteresowania wcześniejszymi poczynaniami Rodericka, czy też konkretnego podejrzenia. Zerknął na nią; przyglądała mu się lekko z ukosa w oczekiwaniu na odpowiedź. Ponieważ Roderick nie wspomniał ani słowem o swoich zaręczynach panu Cavaliere, należało przypuszczać, że obiekt jego westchnień również nie nastroił go do zwierzeń. A przecież klamka zapadła, wieść poszła w świat, i druga strona była z tego powodu szczęśliwa, dumna. Na myśl o „drugiej stronie” Rowland nie mógł pozbyć się urazy. Mimo to milczał jeszcze chwilę, rozmyślnie grając na zwłokę. – Czemu pan się tak chmurzy? – zapytała Christina. – Jest ktoś jeszcze, bardzo szczególna przyjaciółka. Dama, z którą jest zaręczony. Christina wlepiła w niego wzrok, unosząc brwi. – Ach, to pan Hudson jest zaręczony? – odrzekła po prostu. – Jest ładna, interesująca? – Bardzo interesująca, skoro się z nią zaręczył. – Rowland chciał zachować powściągliwość, jednak po chwili dorzucił jakby mimowolnie: – I nazwałbym ją urodziwą. – Och, panu też się podoba? No proszę – skwitowała. – Ale dlaczego się nie pobiorą? – Roderick czeka, aż będzie go na to stać. Christina ponownie wyprostowała rękę i obejrzała sobie łokieć. – Hm... Il y a ça?26 Nigdy nie wspomniał mi o tym. Rowland zauważył, że ludzie znów suną w kierunku sali balowej, i niebawem spostrzegł Rodericka idącego w ich stronę. Po chwili stanął na wprost panny Light. – Nie twierdzę, że obiecała mi pani kotyliona – zaczął – uważam jednak, że narobiła mi pani nadziei, że ze mną zatańczy, więc na jedno wychodzi. Chwilę mierzyła go wzrokiem. – Istotnie, nie składałam żadnych obietnic. Zdawało mi się, że jako córka pani domu mogę zachować wolność wyboru i zdać się na okoliczności. – W takim razie składam pani gorącą prośbę. – Roderick raz jeszcze położył większy
nacisk na ton aniżeli na słowa. Christina wstała i parsknęła śmiechem. – Dobrze pan to powiedział, lecz Włochom to lepiej wychodzi. Jakby na potwierdzenie tych słów, spiesznie do nich podeszła pani Light, trzymając pod ramię szczupłego, wysokiego, smagłego młodzieńca o rzeźbionych rysach i oczywistym pochodzeniu. – Kochanie! – wykrztusiła. – Gdzie ty się chowasz? Szukamy cię od dwudziestu minut. Znalazłam dla ciebie kawalera... i dobrze wybrałam! Młodzieniec wyplątał się z jej uścisku, ukłonił ceremonialnie i z rozanielonym uśmiechem splótł palce. – Czy mógłbym prosić panią o taniec? – A jakże! – wykrzyknęła pani Light. – Cała przyjemność po naszej stronie! Christina wahała się tylko chwilę, po czym dygnęła godnie, stosownie do tego, jak on ją pozdrowił. – To bardzo miłe, książę, ale spóźnił się pan. Już ktoś mnie poprosił! – Ach, voyons27, kochana! – mruknęła, niemalże jęknęła pani Light. Christina i Roderick wymienili spojrzenia, co nie uszło uwadze Rowlanda i dało do myślenia wszystkim zainteresowanym. Wsunęła Roderickowi rękę pod ramię, na co on machnął bujną grzywą i poprowadził ją w stronę parkietu. Po jakimś czasie Rowland ujrzał wzgardzonego młodzieńca opartego o framugę. Jego rysy zdawały się ciążyć, jakby zamiast czoła, nosa i ust miał gzyms, kolumnę i podpiwniczenie. Wyglądał jak żywcem wyjęty z renesansowego dworu, gdzie szafowano trucizną, i jakby jego dosyć smętną rolą było ją zażyć i skonać. Wyglądał przy tym na śmiertelnie znudzonego; z namysłem muskał wąsik niczym pamiątkę rodową i spoglądał nostalgicznie na rokokowy świat mityczny zdobionego sufitu. Zdaniem Rowlanda z pewnością bardziej pasowałby do uwiecznionych tam stworów aniżeli do współczesnego, wielojęzycznego tłumu. Rozejrzał się za Giacosą i zapytał o nazwisko nieznajomego. – Ach, to pezzo grosso28! Bogaty neapolitańczyk. Książę Casamassima.
VI FRASCATI Któregoś dnia po przyjściu do mieszkania Rodericka (nie skromnego lokum na Ripetta, które wcześniej zajmował, lecz bardziej wystawnego na Corso), Rowland znalazł na stole list zaadresowany na swoje nazwisko. Była to wiadomość od Rodericka, zawierająca jedynie dwa zdania. Pojechałem do Frascati – żeby pomyśleć. Jeśli nie zastaniesz mnie w piątek, lepiej też przyjedź. Nie wrócił do piątku, toteż Rowland pojechał do niego. Roderick mieszkał w oberży i – jak sam to ujął – wylegiwał się pod drzewami Villa Mondragone i czytał Ariosta. Był w melancholijnym, niemalże ponurym nastroju, co dowodziło, iż jego „przemyślenia” nie były zbyt wesołe. Od czasu balu u pani Light nie zaszło między nimi nic ważnego, nie licząc kilku zdań w nawiązaniu do wyżej wspomnianego. Następnego dnia Rowland powiedział Roderickowi, że wspomniał pannie Light o jego zaręczynach. – Nie wiem, czy mi za to podziękujesz, ale mam obowiązek cię poinformować – dodał. – Zresztą wiesz już zapewne od panny Light. Roderick utkwił w niego wzrok i poczerwieniał. – A dlaczego miałbym ci nie podziękować? Nie wstydzę się swoich zaręczyn. – Zataiłeś ów fakt, dlatego uznałem, że masz ku temu podstawy. – O takich sprawach nie rozmawia się z obcymi – odparował Roderick, i w jego głosie dało się słyszeć rozdrażnienie. – Masz całkowitą rację – odpowiedział Rowland z uśmiechem. Roderick nie przerwał swojego zajęcia, ale po chwili odwrócił się ze zmarszczonym czołem. – Jeśli uważałeś, że mam powody, aby milczeć, dlaczego podjąłeś ten temat? – Nie miałem innego wyjścia, przyjacielu. Rozważyłem wszystko i obiecałem sobie, że zostaniesz natychmiast poinformowany. Uznałem, że panna Light powinna mieć świadomość twojej sytuacji. – Chyba nie wziąłeś sobie do serca tego, co mówił Cavaliere...? Twierdzisz, że jestem w niej zakochany? – Bynajmniej; w takim wypadku nie byłaby pierwszą osobą, do której bym się zwrócił. – Chcesz powiedzieć, że to ona zakochała się we mnie? – Owszem – potwierdził po chwili Rowland. – Jest tobą zainteresowana, bezsprzecznie; wprawdzie udaje obojętność, ale twoja atencja jej schlebia. Uznałem, że powinna
wiedzieć o twoich zobowiązaniach, oszczędzi sobie dociekań. – Nie sądziłem, że moje zobowiązania są twoją sprawą – zauważył Roderick. – Pamiętaj, że to ja rozdzieliłem cię z panną Garland i wystawiłem na pokusy, o jakich nawet jej się nie śniło. Jak mógłbym spojrzeć jej w oczy – ciągnął żarliwie Rowland – gdyby koniec końców miała na tym stracić? – Zdumiewające, że wywarła na tobie takie wrażenie. Moim zdaniem trochę przesadzasz i jesteś nadgorliwy. Przypuszczam, że nie życzyłaby sobie aż takiego zaangażowania z twojej strony. – Zrozum, że jeśli coś ci się stanie, będę za to odpowiedzialny. – Nie mogę się z tym zgodzić, przez wzgląd na nas obu. Byłoby to bardzo niezręczne. Wiem, ile ci zawdzięczam, mam tego świadomość, przecież wiesz. Ale nie jestem już małym chłopcem ani wiejskim chłystkiem; doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co robię. Sam będę zbierał laury i sam poniosę konsekwencje, jeżeli zbłądzę. Nie zniosę myśli, że jestem dla ciebie źródłem zgryzoty. Poświęć swoje nerwy wyższym celom, a jeśli panna Garland i ja się poróżnimy, załatwimy to między sobą. Rowland zastanawiał się wcześniej, czy jego młody, genialny przyjaciel nie jest pozbawiony sumienia; teraz przyszło mu na myśl, czy przypadkiem nie chodzi o serce. On sam, jak już zaznaczyliśmy, był człowiekiem o silnie zaznaczonym kręgosłupie moralnym, i wiele jego szlachetnych pobudek objawiło się podczas tej przygody. Od początku nie było między nimi mowy o żadnych deklaracjach przyjaźni, niemniej jednak Rowland miał do zaoferowania wszystko, co o niej stanowi, Roderick zaś czerpał z tego pełnymi garściami. Uległość przyjaciela w tej kwestii stanowiła dla Rowlanda źródło wielkiego zadowolenia. Cóż za niebywale rzadkie zjawisko, mówił do siebie, tak bezwiednie wdzięczna natura, człowiek, dla którego przyjaźń robi to, co na ogół stanowi przywilej miłości: każe odrzucić dumę. W miarę upływu czasu dochodził niekiedy do mniej pochlebnych wniosków, lecz jego przywiązanie, poczucie czegoś w osobowości tamtego, co napełniało go czułością i zrozumieniem, nie zachwiało się ani o jotę. Wysłuchawszy ostatnich słów Rodericka, uśmiechnął się z goryczą, co było w jego przypadku rzadkością. – Masz mi za złe, że się wtrącam? Gdybym się nie wtrącał, nadal siedziałbyś w Northampton. Roderick spiekł raka i wbił dłuto w glinę aż po rękojeść. – No powiedz to na głos. Widzę, że masz ochotę. Byłeś głupcem, że we mnie uwierzyłeś. – Wcale nie mam ochoty tak powiedzieć, sam w to nie wierzysz – odparł Rowland cierpliwie. – Ciesz się, że w ogóle odpowiadam na takie bzdury, chyba nie powinienem. Roderick usiadł, skrzyżował ręce na piersi i spuścił wzrok. Rowland przyglądał mu się chwilę i przyszło mu do głowy, że przyjaciel nigdy nie wydawał się mu tak pełen sprzeczności: z jednej strony się przelewał, a z drugiej ział pustką, czarował i ranił, samolubny, wrażliwy do bólu i rozedrgany przesadnie. Nie pomyślałby jednak nigdy, że skazy w tym wypadku wezmą górę nad walorami, i nigdy nie porzuciłby wiary, iż pewne obiekcje moralne, przydające życiu smaku, nieodłącznie towarzyszą ludziom pozbawionym
talentu, którzy współuczestniczą w duchowych perypetiach natchnionych przyjaciół. Rowland, niemający w sobie za grosz inwencji, która predysponowałaby go do miana dociekliwego filozofa lub głosiciela niebezpiecznych teorii, trwał w przeświadczeniu co do zbawiennej natury weny. Nagle zrobiło mu się żal towarzysza, którego iskra boża stała się mieczem obosiecznym, częstokroć na szkodę właściciela. Geniusz był bezcenny, boski i dobroczynny, chwilami bywał jednakże kapryśny, okrutny i złowrogi, a natury, którymi rządził, były w rezultacie godne zawiści, a zarazem kompletnie bezradne. Nie po raz pierwszy odczuł bezradność Rodericka w obliczu własnej pasji. Jak dotąd odczuwał ją niezbyt dotkliwie, lecz być może nadeszła chwila, kiedy mu dopiecze. Przyjaciel powinien okazać mu wówczas zrozumienie. – Twierdzisz, że sam ponosisz winę, kiedy błądzisz – oświadczył wreszcie. – Ty sam, więc z tego tytułu mnie ona obchodzi. Głos Rowlanda, gdy przemawiał z uczuciem, był niezwykle ujmujący. Roderick wytrwał jeszcze chwilę, wpatrzony w podłogę, po czym zerwał się i serdecznie położył mu rękę na ramieniu. – Jesteś najlepszym człowiekiem na świecie – stwierdził – a ja potworem. Ale – uzupełnił – ty mnie nie rozumiesz! – I popatrzył na Rowlanda z bezdennych głębin, niczym tryton, który usiłuje porozumieć się z wołem stojącym na brzegu. Rowland miał minę, jak gdyby istotnie utknął na mieliźnie. – O co ci chodzi? Może mi wytłumaczysz? – Ach, nie potrafię ci tego wytłumaczyć! – burknął Roderick niecierpliwie i wrócił do pracy. – Jest tylko jeden sposób, w jaki mogę to wyrazić. – I machnął dłutem. Spoglądał chwilę na zmaltretowaną glinę, po czym upuścił narzędzie. – I nawet on przez pół czasu zwodzi mnie na manowce! Rowland czuł, że jego złość nie osłabła, ale dla przyzwoitości zaryzykował słowa, które od początku ciążyły mu na sumieniu. – Musimy robić, co w naszej mocy, i być wdzięczni – powiedział. – Mogę cię zapewnić co do jednego: wytrwałość nigdy nie wpakuje cię z jednych kłopotów w drugie. Roderick porywczo przycisnął rękę do czoła, a następnie potrząsnął z rozpaczą głową, co ostatnio często mu się zdarzało. – Nie, nie, nie, to na nic, ty mnie nie rozumiesz. Lecz nie biorę ci tego za złe. Nie możesz! – A co, myślisz, że wpakuje? – spytał Rowland, któremu nieoczekiwanie przyszło do głowy, że może faktycznie nigdy go nie zrozumie. – Myślę, że jeżeli człowiek ma tworzyć piękne i wspaniałe dzieła sztuki, trzeba dać mu trochę swobody i popuścić cugli, niech podąża śladem swojej wyobraźni i szuka tematów tam, gdzie go intuicja prowadzi. Matka nie wykarmi dziecka, jeśli nie zapewni sobie odpowiedniej strawy, a artysta nie wykształci swojej wizji bez doświadczenia. Wymagacie od nas, byśmy byli twórczy, ale odmawiacie nam tego, co zasila naszą fantazję. W pracy mamy być pełni pasji jak natchniona sybilla, w życiu zwykli jak listonosz oraz sumienni jak
kucharz. Tak się nie da, drogi przyjacielu. Gdy obcujesz z artystą, musisz brać go takim, jaki jest, dobrym i złym zarazem. Nie twierdzę, że są oni łatwi w obsłudze, i że łatwiej ich zadowolić aniżeli innych ludzi. Mówię tylko, że jeśli mają coś stworzyć, trzeba pozwolić im to począć. Jeżeli ptak ma zaśpiewać, nie zasłaniajmy mu klatki. Zastrzelcie ich, nieboraków, utopcie i wybijcie w interesie moralności publicznej: może na tym zyska, nie twierdzę, że nie. Jeśli jednak pozwolicie im żyć, niech żyją na własnych warunkach, w imię własnych nieubłaganych potrzeb! – Nie mam najmniejszego zamiaru utopić cię ani zastrzelić. – Rowland zaśmiał się może nieco niezręcznie. – Dlaczego wytaczasz tak ciężką artylerię w odpowiedzi na ostrzeżenie, udzielone ci w interesie twojego niczym nieskrępowanego rozwoju? Czyżbyś dawał do zrozumienia, że masz nieubłaganą potrzebę bliskiej zażyłości z panną Light? Zażyłości, co do której mogą zaistnieć pewne różnice zdań, ale której nie można w żadnym razie nazwać niewinną? Że nie wspomnę o twoich zeszłorocznych przygodach! Co do warunków, na jakich masz żyć, myślałem, że ustaliłeś je nieco inaczej. – Niczego nie ustalałem, i chwała Bogu! Ustalanie to nie moja specjalność. Jestem młody, zapalczywy i dociekliwy, nie przeczę, że zainteresowany tą młodą kobietą. To mi wystarczy. Pójdę tam, gdzie poniesie mnie to zainteresowanie. Nie czuję strachu. Prawdziwy artysta bywa w połowie szaleńcem, ale nigdy tchórzem! – Rozumiem, to tylko takie twoje gdybanie. Lecz jeśli, podążając dalej tym tokiem, polegniesz artystycznie oraz... jak by to ująć?... uczuciowo? – Wówczas trzeba będzie się z tym pogodzić. Życie nie jest usłane różami. Jeżeli mam się wypalić, im szybciej się o tym przekonam, tym lepiej. Czasami myślę, że to nieuniknione. Ale pozwól mi chociaż wyjść na zwiady, zamiast tkwić tutaj i czekać na wroga, przetrząsając mózg w poszukiwaniu pomysłów, które nie chcą się pojawić! Śmiała teoria Rodericka, zwłaszcza w kontekście wyżej wspomnianej zażyłości, wydawała się Rowlandowi dosyć naciągana. Uznał jednak, iż próżno dyskutować na ten temat, gdyż przyjaciel się zawziął. Dlatego położył mu ręce na barkach i zmierzywszy go zatroskanym spojrzeniem, potrząsnął ze smutkiem głową i się odwrócił. – Nic już dzisiaj nie wskóram – oznajmił Roderick. – To twoja zasługa. Pójdę na spacer. – Po czym zdjął kaftan i przygotował się do wyjścia. Kiedy wiązał krawat przed lustrem, coś przyszło mu do głowy. Po chwili, zanim wyszli, przystanął z ręką na klamce. – Sam doskonale wiesz, że nie powinieneś był mówić pannie Light o moich zaręczynach. Rowland zwrócił się w jego stronę, chcąc zaoponować, ale po części w duchu przyznawał mu słuszność. – Jeśli faktycznie jest wampirzycą, za jaką ją bierzesz – dorzucił Roderick – teraz ją sprowokowałeś. – I to ma być dziewczyna, do której wzdychasz? – Zauważ, że wcale tego nie powiedziałem! Mówię tylko... mówię tylko, byś następnym razem, chcąc mi oddać przysługę, uprzedził mnie zawczasu!
Dwa tygodnie później, z typową dla siebie nonszalancją, Roderick ponownie ściągnął przyjaciela do Frascati, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Rowland wziął to za przejaw jego wspaniałomyślności, zresztą Roderick cierpiał na wygodną przypadłość zapominania, iż zalazł komuś za skórę; przypadłością Malleta zaś było to, że zjawiał się na każde jego wezwanie. Kuzynka Cecilia powiedziała mu kiedyś nawet, iż jego naiwność odbiera mu prawo do miana dobrego. Chociaż nie do końca się z tym zgadzał, w każdym razie często pokładał nieuzasadnioną wiarę w bliźnich i często zbierał za to zasłużone cięgi. Jednakże teraz nic nie wskazywało, iż na próżno się łudzi, że przyjaciel poszedł po rozum do głowy, a w naturze jego, tak pełnej sprzeczności, słodycz bierze górę nad goryczą. Ustała zawierucha w jego duszy, chociaż nadal wyglądał jak gradowa chmura; był leniwy, nieobecny i roztrzęsiony, a zarazem, jak nigdy dotąd, miał w sobie więcej pokory. Rozpoczęła się kalendarzowa zima, choć pogoda wciąż była dla ludzi łaskawa, toteż nasi bohaterowie chodzili na długie spacery po wzgórzach i spędzali ranki w pałacowych ogrodach, oazach spokoju, które sprzyjały aurze romantyzmu. Zgodnie z zapowiedzią, Roderick oddawał się kontemplacji, jeśli zaś miała ona zrodzić arcydzieło, Rowland gotów był na to czekać, wstrzymując oddech. Roderick jednak z miejsca dał mu do zrozumienia, iż jest w żałośnie bezpłodnym nastroju i za nic w świecie nie może wycisnąć z siebie pomysłu na posąg dla pana Leavenwortha. – Tutaj jest gorzej niż w Rzymie – oświadczył – gdyż stoję oko w oko z pustką mojego umysłu. Tam również tkwiłem w ślepym zaułku, ale przynajmniej znajdowałem rzeczy, które pomagały mi żyć bezmyślnie. – Było to wolne nawiązanie do zakazanego owocu, będące dla Rowlanda żywym przykładem tego, jak niezbadanym torem zdążały myśli młodego artysty. Roderick czasem milczał godzinami, z markotną miną i zmarszczką między równymi brwiami, innym razem gadał niestrudzenie, jakby sam do siebie. Rowland miał niekiedy ochotę zbadać mu puls; zastanawiał się, czy przyjaciel nie ma aby gorączki. Roderick zapałał wielką miłością do Villa Mondragone i nie szczędził peanów pod jej adresem, kiedy spacerowali w zimowym słońcu po wielkim tarasie z widokiem na Tivoli i opalizujące Góry Sabińskie. Nosił w kieszeni egzemplarz Ariosta, co rusz wyjmował go i czytał na głos fragmenty. Nie był zapalonym czytelnikiem, bywało jednak, że przypadł mu do gustu któryś z klasyków, wówczas rozkoszował się nim jak smakosz. Podłapał włoski bez nauki i mówił z pięknym akcentem, lecz czytając na głos, gubił połowę swego oczarowania. Rowland, który miał kiepską wymowę, ale wszystko rozumiał, powiedział mu kiedyś, że Ariosto nie nadaje się dla człowieka jego profesji: rzeźbiarz winien przede wszystkim zaprzyjaźnić się z Dantem. Dlatego podarował mu cenny, stary egzemplarz Piekła, białego kruka, jeden ze skarbów, z którymi się nie rozstawał, i poradził, by się z nim zaznajomił. Roderick podchwycił go w nadziei na przypływ natchnienia, ale już następnego dnia miał dosyć: tekst był potwornie przygnębiający. – Rzeźbiarz powinien tworzyć tak, jak Dante pisze, tu bym się z tobą zgodził – dodał. – Lecz kiedy jego geniusz doznaje zaćmienia, Dante kopci niczym kiepska lampa naftowa. Jakąż złośliwością losu – ciągnął – doszło do tego, że w ogóle stałem się rzeźbiarzem?
Rzeźbiarz jest geniuszem szczególnej natury; istnieje tak wąski zakres dostępnych dla niego tematów, tak niewiele spraw wiąże się z jego pracą i musi sprzyjać jej szczególny nastrój. (Trzeba zaznaczyć, że Rowland wielokrotnie słyszał z jego ust zgoła odmienne teorie). Gdybym był malarzem tak niepozornym, rzeczowym i cichym jak nasz przyjaciel Singleton, wystarczyłoby otworzyć Ariosta, żeby znaleźć temat, kolory, tworzywo i kompozycję; wystarczyłoby przenieść wzrok znad kartki na zmurszałą fontannę na tle błękitnego nieba, cyprysową aleję zdającą się sunąć niczym procesja mnichów, na szczyty i zagłębienia Gór Sabińskich, aby uzyskać kanwę obrazu. A najlepiej ze wszystkiego byłoby stać się samym Ariostem lub kimś z jego braci, wówczas wszystko w naturze służyłoby za wskazówkę, a każda forma piękna stanowiłaby część arsenału. Nie trzeba by patrzeć na rzeczy, byle rzec tylko ze łzami bezsilnego gniewu: „O tak, to bardzo piękne, ale co, u licha, mam z tym począć?”. Lecz rzeźbiarz, dajże spokój! Ładne mi rzemiosło dla człowieka, który musi zarobić na swoje utrzymanie, a przy tym tak jest skonstruowany, że z jednej strony nie może pracować, póki wena go nie wezwie do boju, a z drugiej nie zazna spokoju, dopóki to nie nastąpi. Nie sposób ulepić aksamitnych cyprysów ani tych kruszejących trytonów, ani słonecznej melancholii tej uschłej fontanny; nie sposób tchnąć światła w marmur: cudnego, łagodnego, pieszczotliwego włoskiego światła, którego obfitość dostajemy za nic. Powiedzmy, że tuzin razy w życiu człowiek doznaje twórczej wizji – wizji, w której wyobraźnia rozpoznaje prawdziwy, namacalny temat, a on wchodzi z nią w reakcję. To się nazywa czysty zysk, a i można w międzyczasie odetchnąć! Któregoś ranka, kiedy wygrzewali się na trawie u podnóża sosny, Roderick wygłosił spontaniczną i piękną tyradę na temat potencjalnych nieszczęść geniuszu. – A jeśli zegar stanie? – rzucił. – A ty zgubisz klucz? Jeśli obudzisz się kiedyś i stwierdzisz, że wskazówki znieruchomiały nieubłaganie? Takie rzeczy się zdarzają, a biedacy, których spotkały, muszą się uśmiechnąć i jakoś to znieść. Cała kwestia geniuszu owiana jest tajemnicą. Geniusz rządzi się swoimi prawami i nie znamy reguł jego mechanizmu. Jeżeli ulegnie awarii, nie sposób go naprawić, a jeśli wysiądzie na amen, nie wprawimy go więcej w ruch. Sam wyznacza sobie rytm i trzeba chuchać i dmuchać, ażeby go nie zatracił. Jest rozdzielany w różnych dawkach, w kielichach i w naparstkach, a gdy wyczerpiesz swój przydział, naiwnością byłoby poprosić o dokładkę, jak w przypadku Olivera Twista i owsianki. Szczęśliwy ten, który otrzymał kielich; wysączamy je po ciemku i nie znamy pojemności, póki nie osuszymy ich do ostatniej kropli. Niektórym wystarczy na całe życie, innym na kilka lat. I z czego się cieszysz? – zapytał, ciągnąc w jak najlepszej wierze. – Częstokroć napotykamy artystę, który wyruszył konno, po czym spadł z siodła i resztę drogi musiał pokonać na piechotę. Jest ich na pęczki, ludzi dwóch bądź trzech sukcesów, nieszczęsnych, którym świece wypaliły się przedwcześnie. Część próbowała sunąć po omacku, część pogodziła się ze ślepotą i zamieniła w przydrożnych żebraków. Kto powie, że do nich nie należę? Kto zapewni, że mam niewyczerpany kredyt? Nic na to nie wskazuje, ja zaś nigdy nie twierdziłem inaczej, a jeśli nawet, to jedynie stroszyłem piórka na młodzieńczą modłę. Jeżeli dałeś temu wiarę, drogi przyjacielu, uczyniłeś to na
własne ryzyko. Czym jestem, czym są najlepsi z nas, jeśli nie desperackim eksperymentem? Czy odnoszę niedorzeczny sukces, czy może wzniosłą porażkę? Zdaję się sobie ostatnią okolicznością, od której to zależy. Tak czy siak, jestem gotów na to, że się wypalę. Nie uznam tego za tragedię, gdyż nie będę miał w tym żadnego udziału. Koniec mojej pracy stanie się kresem mojego żywota. Kiedy wyłożę na stół ostatnią kartę, gra przestanie mnie obchodzić. Nie składam czczych pogróżek, nie chcę się narażać na śmieszność. Wszelako mam przekonanie, że jeśli godzina wybije tutaj... – postukał się w czoło – ...zniknę, rozpuszczę się i rozproszę w postaci tak ładnej, miejmy nadzieję, jak kaskada kropel fontanny; tym właśnie się stanę. Nie rozstaję się z tą wizją od dziesięciu dni. Mój umysł jest niczym martwa cisza w tropikach, a wyobraźnia zastygła jak okręt w Rymach o sędziwym marynarzu29. Rowland wysłuchał tego słowotoku, tak jak często wysłuchiwał tyrad Rodericka, z mieszanymi uczuciami. Bez względu na emocje, które nim targały, miał ciągoty do sporej przesady, toteż wystarczyło ograniczyć się w duchu do stwierdzenia, iż żadna z jego pobudek nie przerasta daru wymowy. Nastroje artysty, jego wzloty i upadki, jak powtarzał sobie często Rowland, były niczym zawijasy w powietrzu, które robi kaligraf, nim przystąpi do pracy. Może ochlapać cię inkaustem albo trafić w oko, ale pisze, jak na mistrza przystało. Tak czy siak, stało się jasne, że mechanizm biednego Rodericka lekko się zaciął. Co do prawdziwej istoty geniuszu, Rowland musiał przyznać, iż jako człowiek postronny nie może w tej kwestii się wypowiedzieć. Westchnął wprawdzie w duchu, ale ciężko: po cichu żałował, że jego towarzysz nie ma odrobiny prozaicznej cierpliwości Sama Singletona. Ale czy Sam Singleton był geniuszem? Rowland uznał pytanie tego rodzaju za bezcelowe: by ocenić potrawę, najpierw trzeba skosztować, i choć nie znał się na wskrzeszaniu zmarłych, wiedział doskonale, iż można czasem podźwignąć z łóżka człowieka, który dobrowolnie w nim został. – Nie martw się o swój nastrój – poradził z prostotą – i bądź pewien, że wystarczy ci sił w płucach, aby wydąć żagiel. Nie troszcz się o szczegóły, tylko rzuć w wir pracy, a potem się zobaczy. – Nie lubię się w nic rzucać – odparł Roderick. – Kocham być w ruchu, lecz wolę wiedzieć, gdzie stąpam. Gdy nie patrzę pod nogi, to się nie poruszam, tylko skaczę w miejscu. Innymi słowy, jestem osłem, chyba że jestem aniołem. Powinieneś porozmawiać z Glorianim: on także jest osłem, ale cyrkowym, który umie stawać na tylnych nogach i strzelać z pistoletu. Ale masz rację – dodał po chwili. – Ta gadka niczemu nie służy i boli mnie od niej głowa. Utnę sobie drzemkę, może przyśnią mi się jakieś pomysły. Odwróciwszy twarz w stronę baldachimu wielkiej sosny, przymknął oczy i niebawem puścił swoją perorę w niepamięć. Mimo że był styczeń, nieruchome powietrze zdawało się wibrować odgłosami lata. Rowland nasłuchiwał jednym uchem; pragnął dla ich obopólnej wygody, by usposobienie Rodericka miało bardziej elastyczny wymiar. Jego złość przyschła, nabierając barw i połysku, ale czy nie skruszała? Naraz w jego rozmyślania wdarły się odgłosy, które zmąciły jednostajny szum tła. Zza kępy krzewów za zakrętem
pobliskiej ścieżki dobiegł gwar rozmowy. Niebawem jeden z głosów zabrzmiał znajomo, a po chwili zjawił się duży biały pudel, za którym podążała z wolna jego pani. Na widok Rowlanda i jego towarzysza panna Light przystanęła, lecz choć widział, że go rozpoznała, nie dała po sobie nic poznać. Ruszyła w jego stronę, a kiedy wstał i już miał zbudzić przyjaciela, położyła palec na ustach i powstrzymała go ruchem dłoni. Stanęła, spoglądając z góry na głęboko uśpionego Rodericka. – Przepadł dla świata! – oznajmiła. – Szczęściarz! Stenterello... – Wskazała na twarz mężczyzny. – Obudź pana! Pudel wysunął długi różowy jęzor i polizał Rodericka w policzek. – Dlaczego? – zaoponował Rowland. – Skoro jest szczęśliwy? – Och, ma się ze mną łączyć w nieszczęściu! Poza tym chcę się popisać psem. Roderick ocknął się i usiadł, tocząc nieprzytomnym wzrokiem. Tymczasem podeszła pani Light w asyście dwóch dżentelmenów. Jednym z nich był Cavaliere Giacosa, drugim książę Casamassima. – Też położyłabym się na trawie i usnęła – dodała Christina. – Lecz to byłoby nie do pomyślenia. – Ach, niekoniecznie – wtrącił książę po angielsku, z doskonałym akcentem. – Była już jedna Śpiąca Królewna w lesie! – Jak uroczo! – wykrzyknęła matrona. – Słyszysz, moja kochana? – Kiedy książę mówi coś genialnego, żal byłoby to uronić – odrzekła dziewczyna. – Do pańskich usług! – I uśmiechnęła się do niego z wdziękiem, który miał rozwiać ewentualne wątpliwości co do komplementu. Roderick wstał, a pani Light zaczęła się rozwodzić nad ich niecodziennym spotkaniem oraz tym, jak to z uwagi na tak piękną pogodę zapragnęła spędzić dzień na wsi. Kto by pomyślał, że zastaną tu pana Malleta i pana Hudsona, śpiących pod drzewem? – O przepraszam, ja nie spałem – uściślił Rowland. – To mama nie wie, że pan Mallet jest stróżem pana Hudsona? – odezwała się Christina. – Czuwał, żeby odpędzać wilki. – Na próżno, łaskawa pani! – oznajmił Rowland, wskazując pani Light jej córkę. – A więc to tak spędza pan czas? – zwróciła się Christina do rzeźbiarza. – Nigdy nie wiedziałam, co robią mężczyźni, kiedy myślą, że kobiety nie patrzą. Przypuszczałam tylko, iż jest to coś, co kłóci się z ich reputacją. – A kiedyż to kobiety nie patrzą? – spytał Roderick i przygładził zmierzwione włosy. – Tak czy siak, damy panu coś lepszego do roboty. Od jak dawna pan tu bawi? Wieki pana nie widziałam. Uważamy pana za stałego bywalca, więc proszę nas oprowadzić. Roderick odrzekł, iż nie ma im do zaoferowania nic prócz wielkiego tarasu i widoku, który się zeń roztaczał; po chwili przeszli tam całą gromadką. Pani Light nie mogła się nazachwycać, Christina bez słowa utkwiła wzrok w szczytach. Książę stał obok i słuchał okrzyków tej pierwszej ze zmarszczonym czołem. – To jeszcze nic – powiedział. – Słowo honoru. Czy widziała pani taras w San Gaetano?
– Ach, ten merveille30 – odrzekła pani Light z uczuciem. – Musi być przecudny! – Ma czterysta stóp długości i jest wyłożony marmurem, a widok po stokroć przewyższa to, co tutaj widzimy. W oddali widać lazur morza i strużkę dymu z wulkanu! – Słyszałaś, Christino? – podchwyciła skwapliwie matrona. – Książę ma taras długi na czterysta stóp, wyłożony marmurem! Cavaliere odkaszlnął i przetarł monokl. – Niesłychane! – Dziewczyna westchnęła. – Aby przejechać z jednego końca na drugi, trzeba złoconej karety. – Była to zapewne aluzja do innej wspaniałości, znajdującej się w jego posiadaniu. – Pani zawsze ze mnie dworuje – powiedział książę. – Już nie wiem, co mam mówić. Spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem i pokręciła głową. – Nie, nie, drogi książę, wcale się z pana nie śmieję. Boże uchowaj! Jest pan zbyt poważną sprawą. Mogę pana zapewnić, że czuję jego znaczenie. Na ileż to opiewa wartość klejnotów rodowych księżnej Casamassimy? – Proszę, i znów pani ze mnie dworuje! – poskarżył się młodzieniec, który zbladł i zesztywniał. – Nieważne – podjęła Christina. – Mamy to zanotowane, mama skrzętnie wszystko zapisuje w kajeciku! – Nawet jeśli sobie z pana żartuje, to tylko w towarzystwie, drogi książę – uspokoiła jej matka, ujmując go pod ramię, jakby chciała podtrzymać go, gdy się zachwiał po ciosie. Lecz książę łypnął na Rodericka i Rowlanda, do których dziewczyna właśnie się zwracała, jakby wolał znajdować się na ich miejscu. – Czy willa jest zamieszkana? – spytała, wskazując na melancholijną budowlę pod tarasem. – Nie przez osoby prywatne – odpowiedział Roderick. – Mieści się tu szkoła jezuitów dla chłopców. – I kobiety nie mają prawa wstępu? – Niestety. – Wizja przemówiła Roderickowi do wyobraźni. – Ależ zdziwiłyby się łobuziaki, gdyby podniosły oczy znad łacińskich deklinacji i ujrzały nad sobą pannę Light! – Chętnie zobaczyłabym tych łobuziaków, o różanych policzkach jak malowane i w długich czarnych habitach. Skradłabym im całusa, gdyby byli ładni. Ale skoro odmówiono mi tej rozrywki, muszę sobie poszukać innej. Nie stójmy na tym urokliwym tarasie jak rząd doniczek z kwiatami. Musimy ucztować, tańczyć, robić szalone i romantyczne rzeczy. Zdaje się, że mama zamówiła obiad w oberży we Frascati. Proponuję, abyśmy zjedli tutaj, niech Cavaliere jedzie po przysmaki! Może wziąć powóz, czeka na dole. Nikt nie zaoponował. Wezwano pana Cavaliere, który wysłuchał rozkazów, bez kapelusza i ze spuszczonym wzrokiem, niczym majordomus przed obliczem księżniczki. Lecz ona ujęła go przyjaźnie za pętelkę i nazwała kochanym, wiernym Przyjacielem Rodziny. Zapaliła się do tego pomysłu i plotła urocze dyrdymały. – Niech pan przywiezie, co najlepszego mają – mówiła. – Choćby nas to miało
zrujnować! A jeśli najlepsze okaże się bardzo złe, tym będzie zabawniej. Chętnie popatrzę, jak pan Mallet próbuje z grzeczności to przełknąć. Pan Hudson oznajmi, jak na prawdziwego mężczyznę przystało, że prędzej się udławi, niż zje takie świństwo. Proszę pamiętać o makaronie, niechaj książę dostanie coś godnego neapolitańskiej szlachty. Lecz zostawiam to panu, mój biedny, drogi Przyjacielu Rodziny; pan wie, co dobre, i tanio pan to kupi. Tylko proszę pamiętać, żeby przywieźć gitarę. Pan Mallet nam zagra, ja zatańczę z panem Hudsonem, a mama z księciem, którego tak uwielbia! Z tymi słowy poklepała dyskretnego starego sługę czule po ramieniu. Cavaliere posłał Rowlandowi ukradkowe, acz wymowne spojrzenie: „A nie mówiłem panu, że jest nie tylko piękna, ale mądra i dobra?”. Powrócił w zawrotnym tempie w asyście służącego z oberży, który dźwigał kosz pełen specjałów na wiejski piknik. Odźwierny z chęcią użyczył stołu oraz pół tuzina krzeseł, i posiłek ogłoszono sukcesem: panował na nim rozkoszny chaos, zachowano jednak wszelkie pozory normalnego obiadu. Christina nadal kipiała radosnym ożywieniem, co nasunęło Rowlandowi nieodparty wniosek, iż bez względu na to, co o niej myśleć, urok tak pełnej wdzięku istoty nikogo nie pozostawiałby obojętnym. Zarażała wręcz dobrym humorem. Roderick, który jeszcze przed godziną snuł czarne wizje, nie pozostawał za nią w tyle, książę Casamassima gładził młodzieńczy wąsik i uśmiechał się z fasonem, siedząca obok niego pani Light, która miała po drugiej stronie Rowlanda, zwierzała się konspiracyjnie raz jednemu, raz drugiemu, a Przyjaciel Rodziny niezmiernie wszystkich bawił, skupiony bez reszty na swoim talerzu. Rowland w przypływie dobrego humoru wzniósł toast za zdrowie tej uczynnej osobistości, zaraz jednak tego pożałował, bo chociaż wszyscy uprzejmie podchwycili, sam Cavaliere okazał przelotnie urazę, jak gdyby dawał do zrozumienia, że wbrew swej obecnej umniejszonej pozycji nie życzy sobie protekcjonalnych gestów. Jego skromną ambicją było dyskretnie trwać na posterunku – i na tym zamierzał poprzestać. Rowland zauważył, że pani Light, która nigdy raczej nie słynęła z taktu, postąpiła tak, jak oczekiwałby tego Cavaliere: musnęła usta kieliszkiem, ale powstrzymała się od wszelkich uwag i skwapliwie zmieniła temat. Starszy pan nie przyniósł gitary, więc po posiłku zabrakło czegoś, co utrzymałoby uczestników przy stole. Christina przeszła z Roderickiem na drugą stronę tarasu, książę, który przestał się uśmiechać, siedział i gryzł rączkę laski u boku pani Light, a Rowland udał się na spacer z panem Cavaliere, chcąc przeprosić go za niefortunne wystąpienie przy obiedzie. Cavaliere był istną kopalnią lokalnej wiedzy; opowiedział Rowlandowi mnóstwo ciekawostek dotyczących starej willi. Historii zawsze powinno się tak nauczać! – pomyślał Rowland. To wymarzony sposób: spacerować po upamiętnionym miejscu i słuchać opowieści z wtajemniczonych ust. W pewnym momencie, kiedy wracali, Rowland zauważył grobową minę księcia Casamassimy i zerknąwszy na drugą stronę tarasu, stwierdził, że Roderick i Christina gdzieś wyparowali. Młodzieniec siedział wyprostowany uroczyście jak struna, tak miał zapewne w zwyczaju, ale podpierał brodę laską ze wzrokiem utkwionym w węgieł, za którym zniknęli panna Light i jej towarzysz. Rysy księcia zachowały swą niespotykaną symetrię, a mina nic nie wyrażała,
lecz w twarzy czaiła się delikatność, która dowodziła, że natura kształtowała Casamassimów od wieków, i choć dostosowała swój surowiec do okoliczności, osiągnęła niezwykły kunszt ekspresji, wynosząc go do rangi zuchwałej sztuki. Rowland przypuszczał, że książę jest głupi, choć zapewne daje się lubić, i ma o sobie wysokie mniemanie. Dotknął ramienia rozmówcy i wskazał na ponurego arystokratę. – Dlaczego za nią nie pójdzie i nie zwróci na siebie uwagi? – Ach, jest bardzo dumny! – odparł Cavaliere. – I bardzo dobrze, ale dżentelmen, który chce zabiegać o tę młodą damę, musi być gotowy na poświęcenie. – Wydaje mu się, że wiele już poświęcił. Pochodzi z bardzo szanowanej rodziny, książęcego rodu, który od niezliczonych pokoleń wybierał sobie żony spośród równych sobie. Ale... jak wy to mawiacie? wpadł po uszy, i dla Christiny byłby gotów zrobić wyjątek. – Zatem to ona nie chce zrobić wyjątku? – Och, też jest bardzo dumna! – Cavaliere milczał przez chwilę, jak gdyby rozważał, na ile może sobie pozwolić. Jak widać cenił dyskrecję Rowlands, gdyż podjął niebawem: – Byłaby to dla niej świetna partia, ponieważ ona nie ma nazwiska ani fortuny, mogłaby jedynie zaoferować swą urodę i rozum. Ale questa ragazza31 nie chce żadnych przysług, za dobrze ją znam. Wolałaby zniweczyć swoją urodę, niż o niego zabiegać, i jeśli kiedykolwiek przyjmie oświadczyny, książę będzie musiał błagać ją na kolanach. – Ale jej zależy – zauważył Rowland. – I żeby błagał ją na kolanach, chce wzbudzić w nim zazdrość, udając zainteresowanie moim przyjacielem Hudsonem. Czy to dał pan do zrozumienia? Rozumieli się bez słów. – Skądże znowu. Christina to drôle de fille32, ma głowę pełną romantycznych pomysłów. Byłaby całkowicie zdolna zainteresować się wybitnym młodzieńcem pokroju pańskiego przyjaciela i dać kosza konkurentowi pokroju księcia. Działałaby w jak najlepszej wierze i daleko by się posunęła. Jednakże wybitny młodzieniec miałby pecha – uzupełnił po chwili – bo koniec końców wybrałaby tego drugiego! – Faktycznie drôle de fille. – Wybrałaby lepszą parti. Ręczę, że tak by się stało. – A co przesądziłoby o jej zachowaniu? – Zostałaby do tego zmuszona. Byłyby okoliczności, warunki, sprawy niecierpiące zwłoki, des raisons majeures33. Nic więcej nie mogę panu powiedzieć. – Ale to wskazuje, że wzgardzony zalotnik by do niej wrócił. Nie znudziłoby mu się czekanie? – Och, ten zniósłby prawie wszystko. Niech pan tylko na niego popatrzy. Rowland posłusznie spojrzał we wskazaną stronę i zobaczył, że książę porzucił swe miejsce u boku pani Light i miotał się między willą a skrajem tarasu. Co rusz spoglądał na
zegarek. – Widzi pan, w tym kraju – dorzucił Cavaliere – młoda dama nigdy nie wychodzi sama na spacer z beau jeune homme34. Książę uważa to za bardzo dziwne. – Rzekłbym, że za potworne, a jeśli przymknie na to oko, rzeczywiście musi być naprawdę zakochany. – Och, jeszcze jak przymknie. Trafił pan w dziesiątkę. – Kim jest ten niebywały konkurent? – Neapolitańczykiem z jednego z najstarszych włoskich rodów. Księciem w angielskim sensie tego słowa, i w przeciwieństwie do większości swoich rodaków, nawet tych z największymi pretensjami, ma książęcą fortunę, pochodzącą głównie z jego wielkiej sycylijskiej posiadłości. Jest bardzo młody, dopiero osiągnął pełnoletniość; zobaczył signorinę w Neapolu zeszłej zimy. Zakochał się od pierwszego wejrzenia, ku wielkiemu oburzeniu swojej rodziny; jego stary wuj, duchowny wysoki rangą, który niedługo zostanie chyba kardynałem, w te pędy przyjechał do Neapolu, dorwał młodzika i wsadził go pod klucz. Wkrótce młodzik staje się dorosły i sam może o sobie decydować. Jego krewni poruszają niebo i ziemię, by zapobiec temu małżeństwu, i ślą nam wiadomość, że zostanie wydziedziczony, jeśli znajdzie sobie żonę z innej sfery. Sprawdziłem to, ale chcieli nas tylko nastraszyć. Ma całkowicie wolną rękę, lecz majątek jest tak znaczny, że nic dziwnego, iż woleliby go zatrzymać dla siebie. A do tego nieobdłużony! W wieku trzech lat książę został osierocony, przez wiele lat nie miał jak z niego uszczknąć. Poza tym jest niebywale oszczędny i rozsądny, obawiałbym się nawet, czy kiedyś nie będzie zbyt skąpy. Przez te wszystkie lata jego sprawami zarządzał wspomniany wuj duchowny, bardzo łebski jegomość, który doskonale zawiadywał majątkiem: spłacił hipotekę, zasadził lasy, otworzył kopalnie. Dzisiaj to imponująca fortuna; wraz z nazwiskiem otworzyłaby mu każde drzwi. A on składa ją u stóp osóbki, która spaceruje sobie w boschetto35 z artystą bez grosza przy duszy. – Nasz książę istotnie jest asem! Signora musi być w siódmym niebie. Cavaliere spoważniał. – Signora bardzo ceni jego osobiste zalety. – Osobiste zalety – powtórzył Rowland z uśmiechem. – A co dokładnie? – Och, książę Casamassima to prawdziwy gran’ signore! I bardzo przyzwoity młodzieniec. Może niezbyt lotny, ale nie da robić z siebie głupca. Jest wiernym synem Kościoła; tak się szczęśliwie składa, że nasi przyjaciele również są dziećmi wielkiej Matki. Jest dokładnie taki, jak widać: nikt nie nazwałby go wielkim myślicielem, lecz co do jednego nie ma wątpliwości: książę Casamassima to wielki człowiek, wyświadczy zaszczyt damie, którą wybierze sobie za żonę, i będzie bardzo zdziwiony, jeżeli ona nie spojrzy na niego przychylnym okiem. Biedaczysko nie wie, co ma sądzić. Ale ja mu szepczę dzień w dzień: Pazienza36, Signor Principe! – Zatem trwa pan przy stanowisku – upewnił się Rowland – że panna Light w porę go
przyjmie? – Liczę na to. W przeciwnym razie poniosłaby wielką stratę. – I bez względu na charakter relacji łączącej ją z moim przyjacielem Hudsonem, działałaby w dobrej wierze? Cavaliere lekko wzruszył ramionami i posłał mu nieprzenikniony uśmiech. – Ech, caro signore, nasza panienka jest bardzo romantyczna! – Tak bardzo, że koniec końców ustąpiłaby w rezultacie tajemniczego nacisku z zewnątrz? – Owszem, jeżeli zawiodą inne środki. Ale będzie on tajemniczy, tak jak pan powiedział, więc proszę nie dociekać jego istoty. I tak się pan nie domyśli. – Proszę mi zdradzić chociaż, czy panna Light będzie z tego powodu cierpiała. – Niespecjalnie, mam nadzieję. – A nasz wybitny młodzieniec? Wnoszę z pańskich słów, że czeka go jedynie pasmo rozczarowań. Cavaliere się zawahał. – Lepiej niech jedzie uczyć się do Florencji – odparł po chwili. – W Uffizi mają wspaniałe antyki. Rowland niebawem dołączył do pani Light, której znamienity towarzysz nadal błąkał się po tarasie. – Tak, tak – powiedziała. – Niech pan siada. Mam panu coś ważnego do powiedzenia. Porozmawiajmy jak przyjaciele. Potrzebuję pańskiej pomocy. Ba, musi pan mi pomóc, to pana obowiązek. Proszę tylko spojrzeć na tego nieszczęśliwego młodzieńca. – Rzeczywiście, sprawia wrażenie przygnębionego. – Właśnie osiągnął pełnoletniość, nosi jedno z najznakomitszych nazwisk w Italii, ma wielki majątek i usycha z miłości do mojej córki. – Tak, słyszałem od pana Cavaliere. – Nic mu do tego – burknęła pani Light. – Takie informacje winny pochodzić ode mnie i nikogo innego. Książę usycha, jak wspomniałam, zakochał się bez pamięci i bardzo ciężko to znosi. Ot, włoska namiętność co się zowie, znam ją doskonale! – I przewróciła oczami do własnych wspomnień. – Tymczasem moja córka chowa się w lesie z pana szanownym przyjacielem panem Hudsonem. Ze złości chce mi się płakać. – Skoro jest aż tak źle – odpowiedział Rowland – myślę, że nie pozostaje pani nic innego, jak posłać po nich pana Cavaliere. – Nigdy w życiu! Mam związane ręce. Czy pan wie, co zrobiłaby ta złośnica? Posłałaby go do wszystkich diabłów – niech Bóg jej wybaczy! – i kazałaby mi przekazać, że będzie włóczyć się po lesie do północy, jeśli zechce. Wyobraża pan sobie, gdyby Cavaliere powtórzył to w obecności księcia? Któraż dziewczyna o zdrowych zmysłach lekceważy taką fortunę? Najchętniej ożeniłby się z nią jutro skoro świt. – To bardzo smutne – przyznał Rowland. – Łatwo panu mówić! Gdyby pozostawił pan tego intruza w jego rodzinnej dziurze,
miałabym święty spokój. – Och, sama pani weszła w paszczę lwa – przypomniał Rowland. – Odwiedziła pani pracownię biednego Hudsona. – W złą godzinę! Błagam, żeby pan z nim porozmawiał. – Często rozmawiamy. Jest wybornym rozmówcą – zapewnił Mallet. – W takim razie proszę, aby pan go stąd zabrał. Ma pan na to środki. Proszę mi wyświadczyć przysługę i zabrać go w długą podróż. Jedźcie na Wschód... do Timbuktu. A kiedy moja córka postąpi tak, jak jej pisane – dodała po chwili – niech wróci, jeśli chce! – Czy naprawdę zależy jej na nim? – spytał Rowland niespodziewanie. – A czort wie, na kim jej naprawdę zależy... nawet dla mnie jest chodzącą zagadką. Ma własne pomysły, teorie i poglądy, wszystkie najlepsze na świecie, dopóki nie zastąpią ich inne. Co do każdej ma niezbitą pewność, lecz szczęściem jest ich tyle, że przy żadnej nigdy długo nie wytrwa. Pytanie tylko, kiedy wyczerpie się cierpliwość księcia: nie wiem, co bym wtedy zrobiła. Pogrążyłabym się w bezdennym smutku. Byłby to dla mnie zbyt straszny cios, po wszystkim, co wycierpiałam, aby ją taką ukształtować, gdyby jednym kaprysem przekreśliła starania tylu lat. Albowiem zapewniam pana – oznajmiła – że Christina to nie tylko dzieło natury, ale również moja zasługa. Rowland skwapliwie zapewnił, że to oczywiste; widział, iż rozkołatane nerwy biednej kobiety wymagają ujścia w postaci zwierzeń, i sumiennie wziął na siebie rolę osoby pełnej podziwu dla jej poświęceń. Wtedy opowiedziała mu dzieje swoich wysiłków, marzeń, nadziei, rozczarowań i przeczuć, których kariera Christiny miała stać się godnym ukoronowaniem. Wysłuchiwał tej osobliwej i niedorzecznej spowiedzi, a w tym czasie książę nadal spacerował tam i z powrotem, sztywno i z namaszczeniem, niczym wahadło odmierzające czas do chwili, gdy młoda panna pójdzie po rozum do głowy. Wszystko wskazywało, że pani Light bardzo wcześnie zlepiła swoje macierzyńskie i towarzyskie apetyty i postawiła im ołtarzyk, przy którym paliła kadzidła i odmawiała modlitwy, i który generalnie traktowała jako swój amulet. To była jej świętość, innej nie miała, toteż dziarsko odprawiała swoje gusła, przed nikim się nie krępując. Biedny stary amulet był już tak wygłaskany, tak zniekształcony i sponiewierany, przekazywany z rąk do rąk, nakrywany i odkrywany, że do tego czasu zatracił już dawną świeżość i sprawiał wrażenie świętości zbrukanej i pozbawionej polotu. Nadal jednak rozstawiała go w chwilach niedoli, strzepywała kurz i wygładzała pomięty obrus. Rowland zauważył, że na usługach tego ideału z tombaku miała sumienie, które działało bez zarzutu: uważała, że wypełniła swój najświętszy obowiązek, śrubując rynkową wartość córki, a kiedy przyszłość rysowała się w mrocznych barwach, czerpała otuchę z przeświadczenia, iż przeznaczenie nie miałoby serca zaszkodzić temu, co sobie wymodliła. Było to tak wywrócone do góry nogami, jakby to sama krępa dama stanęła na głowie. – Nie wiem, czy wierzy pan w przeczucia – ciągnęła pani Light – i wcale mi nie przeszkadza, jeśli uważa pan przeczucia za bzdurę. Mam jedno od piętnastu lat, i chociaż często stawałam się przez to obiektem żartów, nie zdołano mnie od niego odwieść. Jest dla
mnie wszystkim, nie mogłabym bez niego żyć. Do licha, trzeba w coś w życiu wierzyć! Kiedy Christina miała pięć lat, doznałam olśnienia. Pamiętam, jakby to zdarzyło się wczoraj. Była niezmiernie brzydkim niemowlęciem, daję panu słowo: przez pierwsze dwa lata jej życia nie mogłam na nią patrzeć i sama się oszpecałam, wylewając nad nią łzy. Miała włoską piastunkę, która za nią przepadała i twierdziła uparcie, że mała wyrośnie na ślicznotkę. Ja się z nią nie zgadzałam i sprzeczałyśmy się nieustannie. Byłam wtedy trochę głupiutka, dzisiaj mogę przyznać, i nade wszystko ceniłam sobie dobrą zabawę. Jeśli moja córka była brzydka, na pewno nie wynikało to z jej podobieństwa do matki; powiem panu wprost, że nie narzekałam na brak zabawy. Zdaje się, iż oskarżano mnie o zaniedbywanie Christiny; jeżeli tak było w istocie, Bóg mi świadkiem, że jej to wynagrodziłam. Któregoś dnia pojechałam na Pincio, w bardzo złym humorze. Pewien człowiek, przemilczę jego nazwisko, zawiódł moje zaufanie, którym go obdarzyłam, jeszcze jak obdarzyłam! Kiedy tam przebywałam, minął mnie w powozie, jadąc z wstrętną kobietą, która między nami stanęła. Wysiadłam z dorożki i ruszyłam przed siebie, po czym przysiadłam na ławce. Nawet dziś mogę panu wskazać to miejsce. Gdy tak siedziałam, w pewnej chwili nadeszło ścieżką dziecko, cztero-, może pięcioletnia dziewczynka w dziwacznym kostiumie we wszystkich kolorach tęczy. Stanęła przede mną i utkwiła we mnie wzrok, a ja zapatrzyłam się na jej sukieneczkę, będącą tanią podróbką kostiumu contandine. Potem spojrzałam na jej twarz i pomyślałam: A niech mnie, jakie śliczne dziecko! Jakie cudne oczęta, jakie wspaniałe włosy! Ach, dlaczego moja Christina tak nie wygląda?! Mała odwróciła się powoli, nie odrywając ode mnie spojrzenia. I nagle krzyknęłam, porwałam ją w objęcia i obsypałam pocałunkami. To była Christina, moja najdroższa córeczka, tak odmieniona strojem uszytym przez piastunkę, że własna matka jej nie poznała! Wiedziała, kto ja jestem, lecz powiedziała mi później, że bała się odezwać, bo wyglądałam na rozgniewaną. No ba, po tym, co zobaczyłam, musiałam mieć straszną minę! Pospieszyłam z nią do dorożki, zawiozłam do domu, następnie zdarłam z niej łachmany i odziałam w aksamity i gronostaje. Gdzie ja miałam oczy, zmysły postradałam: była jedyna i niepowtarzalna, pięknością nad pięknościami, bezcennym skarbem! Każdy kolejny dzień umacniał mnie w tym przekonaniu. Od tego czasu żyłam wyłącznie dla córki. Oka z niej nie spuszczałam, pieściłam ją od rana do nocy, stawiałam na piedestale. Chodziłam z nią do lekarzy, zasięgałam wielu rad. Postanowiłam, że ma być doskonała. Czego ja dla niej nie robiłam, łaskawy panie, uśmiechnąłby się pan, gdyby wiedział! Niczego jej nie żałowałam; gdyby powiedziano mi, że co rano ma się kąpać w millefleurs, w cenie pięćdziesiąt franków za pół kwarty, poruszyłabym niebo i ziemię, aby jej to zapewnić. Nie musiała nic przy sobie robić, wdychała tylko perfumy, spała i stąpała po płatkach róż. Nie odstępowałam jej na krok i po dziś dzień nie powiedziałam jej złego słowa. W wieku lat dziesięciu była piękna jak anioł, i tak zwracała uwagę, gdziekolwiek się ruszyłyśmy, że kazałam jej nosić woalkę jak dwudziestolatce. Włosy sięgały jej do stóp, miała dłonie królowej. Potem spostrzegłam, że bystrość jej umysłu dorównuje urodzie; wystarczyło, żeby mogła rozdawać karty. Dostała najlepszych nauczycieli, miała wszelkie warunki do nauki. Powiedziano mi, że jest
cudownym dzieckiem. Włada francuskim, włoskim, niemieckim lepiej aniżeli większość rodowitych Francuzów, Włochów i Niemców. Ma nieprawdopodobny talent do muzyki i mogłaby zostać sławną pianistką, gdyby nie było jej pisane inaczej. Zjeździłam całą Europę i wszędzie mi powtarzano, że jest chodzącym cudem. Dyrektor paryskiej opery ujrzał, jak tańczy na dziecięcym balu w Spa i zaproponował mi niebotyczną kwotę w zamian za oddanie mu jej do nauki baletu. „Nie, dziękuję panu”, odpowiedziałam. „Ona ma zostać kimś więcej niż princesse de théâtre”. Wierzyłam zawzięcie, iż może poślubić, kogo tylko zechce, że może zdobyć tytuł książęcy. Nigdy nie porzuciłam tego marzenia i mogę pana zapewnić, że pomogło mi przetrwać trudne chwile, również te, kiedy brakowało pieniędzy, nie boję się tego przyznać. Zabierałam ją do lichwiarzy, kazałam zdejmować woalkę, rozpuszczać włosy, pokazywać dłonie, ramiona, zęby i pytałam, czy nie można polegać na matce tej młodej damy! Naturalnie była wówczas zbyt młoda, aby mnie rozumieć. A przy tym można by rzec, iż od początku wiedziała, co ją czeka; jeszcze zanim nauczyła się czytać, miała gust, maniery oraz instynkt małej księżniczki. Nie chciała mieć do czynienia z nikim i niczym pospolitym, dostawała szału, jeśli poplamiła sukienkę: darła ją na kawałki. W Nicei, Baden, Brighton, gdziekolwiek się udałyśmy, posyłały po nią największe osobistości, żeby bawiła się z ich dziećmi. Bawiła się w ciuciubabkę z dzisiejszymi pretendentami do tronu. Czasem myślałam, że tamte dziecinne zabawy były znakiem... symbolem... zwiastunem. Może się pan ze mnie śmiać, ale czy to rzadkość? A przecież historia lubi się powtarzać. Czyż w podrzędnej angielskiej szkole z internatem nie było przed trzydziestu laty małej Hiszpanki?! Cesarzowa istotnie była ładna, ale gdzież jej tam do mojej Christiny, pytam! Bywało, że śniło mi się to noc w noc przez cały miesiąc. Nie powiem panu, że byłam radzić się staruch, które się ogłaszają w gazetach, nazwie mnie pan starą portière. Portière nie portière, z miłą chęcią wyszorowałabym za nią podłogę! Odrzucałam wspaniałe propozycje, bo wierzyłam, że tak czy inaczej, choćby świat miał się zawalić, jest nam sądzone coś więcej. Kto wie, może szykuje się kolejny zamach stanu i jakiś piękny, młody władca szuka żony. Mimo wszystko jednak – ciągnęła pani Light z niezrównaną powagą – od czasu obalenia biednego króla Neapolu i uroczej królowej oraz wypędzenia kochanych, staroświeckich włoskich wielkich książąt, o tych strasznych, radykalnych ruchach na całym świecie nie wspominając, zaczynam mieć obawy, czy byłoby to dla Christiny bezpieczne. Nawet z tytułem nosiłaby głowę bardzo wysoko, a w obliczu zagrożenia nie ugięłaby karku przed niechęcią tłumu. Najrozsądniejszym wyjściem byłby szlachcic na jak najwyższym szczeblu, byle nie z panującej rodziny. Na przykład ten, którego pan tam widzi, jak krąży niespokojnie, patrzy na zegarek i odlicza minuty do powrotu mojej córki! Rowland wysłuchał tego wszystkiego pełen najgłębszego współczucia dla bohaterki opowieści. Co za nauczka, co za historia, co za szkoła moralności i charakteru! Zerknął na księcia ciekaw, czy on także ją usłyszał. Jeżeli tak, był odważnym człowiekiem. – Liczę, że się pani nie wymknie – powiedział do pani Light. – Żal byłoby przegrać taką rozgrywkę. Lecz nie traćmy nadziei; idzie!
Kiedy wypowiedział te słowa, oczom wszystkich ukazała się Christina, z tą samą wielkopańską miną, z jaką widziano ją ostatnio. Wydało się Rowlandowi, że na jej policzkach rozkwitł rumieniec, a oczy Rodericka nie iskrzyły tak od tygodnia. – Ależ na nas patrzą! – zawołała. – Pomyślałby kto, że jesteśmy więźniami inkwizycji! – Przystanęła i potoczyła wzrokiem po zebranych, następnie odrzuciła głowę i wybuchnęła perlistym śmiechem. – O co chodzi? Źle się zachowałam? Jestem skończona? Drogi książę, spogląda pan na mnie, jakbym popełniła niewybaczalny grzech! – Ja sam – odparł książę – nigdy nie śmiałbym poprosić pani o tak długi spacer na osobności! – Pańska strata, drogi książę, jak powiedziałabym, gdybym była niegrzeczna i pospolita. Nasz spacer okazał się piekielnie zajmujący. Liczę, że nacieszyliście się swoim towarzystwem. – Moja droga – wtrąciła pani Light, ujmując pod ramię tego, który był jej pisany na zięcia – zaraz po powrocie do domu usłyszysz ode mnie coś poważnego. Idziemy do powozu. – Coś poważnego! Inkwizycja, jak pragnę zdrowia. Niech pan się trzyma, panie Hudson, i proszę nie pisnąć ani słóweczka, póki nie ustalimy wspólnej wersji! Kto wie, może będą nas łamać kołem. Widzę, że pan Mallet – dodała – też chciałby mi powiedzieć coś poważnego! Rowland spoglądał na nią wciąż z cieniem współczucia w oczach. – Możliwe – odparł. – Ale to będzie musiało zaczekać. – Zawsze do usług. Widzę, że prysł szampański nastrój. A ja tylko chciałam być miła! Naturalność nie jest mile widziana! To bardzo zniechęcające. Cavaliere, tylko pan nie wygląda, jakby chciał mnie ugryźć; pańska droga, bezmyślna twarz jak zwykle nic nie wyraża. Proszę podać mi ramię, idziemy. Towarzystwo wróciło do powozu, który oczekiwał przed willą, po czym Rowland i Roderick pożegnali znajomych. Christina rzuciła się na siedzisko i przymknęła oczy; Rowland spodziewał się, iż wzbudziło to aprobatę księcia, który mógł bezkarnie chłonąć ją wzrokiem, nie siląc się przy tym na minę pełną wymuszonej dezaprobaty. Kiedy obudził się następnego ranka, ujrzał nad sobą Rodericka z torbą podróżną w dłoni. – Wyjeżdżam – oznajmił. – Wracam do pracy. Wpadłem na pomysł i chcę go wykorzystać. Addio! – I pojechał pierwszym pociągiem, a Rowland tuż po nim.
VII U ŚWIĘTEJ CECYLII Rowland często chadzał do Koloseum, nawiązał z nim i jego obfitością ruin bardzo zażyły stosunek. Któregoś ranka, z grubsza miesiąc po powrocie z Frascati, gdy przechadzał się po wielkiej arenie, zauważył młodą kobietę siedzącą na jednym z kamiennych odłamków ułożonych wzdłuż starożytnego gzymsu. Wydała mu się znajoma, nie wiedział jednak, skąd ją kojarzy. Ponownie przechodząc nieopodal, zobaczył, że stała się celem szturmu jednego z francuskich żołnierzyków w czerwonych spodniach, pełniących wówczas wartę. Dziewczę słało mu promienne uśmiechy, i Rowland (zawsze je sobie cenił) rozpoznał niejaką Assuntę, która czasami otwierała drzwi gościom pani Light. Zastanawiał się, co ona robi w Koloseum, po czym doszedł do wniosku, że ma tak samo bujne grono adoratorów, jak jej młoda pani, i z braku stosownego salonu przyjmuje ich na łonie starożytnego dziedzictwa swoich przodków. Innymi słowy, przyszła tu na schadzkę z kochankiem, który – wnosząc z jej zachowania – miał duże szanse. Rowland dawno nie wchodził na wyższe kondygnacje wielkiego cyrku, a że dzień był pogodny, co zapowiadało piękne widoki z góry, postanowił nie odmawiać sobie tej przyjemności. Dozorca otworzył mu wielką drewnianą bramkę, i Rowland wspiął się krętymi szybami, gdzie napierały niegdyś i tłoczyły się rzymskie tłumy, i podążał naprzód, dopóki nie znalazł się w najwyższym dostępnym punkcie. Widoki spełniły jego oczekiwania, a światła na Górach Sabińskich kryły w sobie jak nigdy zapis dawnych dziejów cesarstwa. Stał tam, póki się nie napatrzył, po czym zawrócił tą samą drogą. Po chwili znowu przystanął w miejscu trochę niżej położonym i wyjrzał w głęboką przepaść. W górnych partiach Koloseum widnieją fragmenty porośnięte niczym alpejskie zbocza. W czasie, o którym mowa, w gościnnych, wiekowych rozpadlinach zagnieździły się kępy chwastów oraz polnych kwiatów, rozkołysane jak na połoninach. Rowland właśnie się odwracał, kiedy naraz dobiegły go głosy z dołu. Wystarczyło, że się lekko wychylił, i dostrzegł dwie osoby usadowione na wąskim występie w słonecznym zakątku. Najwidoczniej szukały tu odosobnienia, ale nie wzięły pod uwagę, że są widoczne jak na dłoni z miejsca, w którym stał Rowland. Jedną z nich była dama w gęstej woalce, w której nie rozpoznałby twarzy, nawet gdyby nie znajdował się tuż nad nią. Drugą okazał się młodzieniec, też o niewidocznej twarzy, ale charakterystyczne potrząśnięcie bujnymi lokami pozwoliło wnet domyślić się jego tożsamości. Imię damy nie pozostawiało wiele miejsca na domysły. Rowland niesprawiedliwie ocenił biedną Assuntę, która czekała cierpliwie na dole: nie
zjawiła się tu w swej sprawie. Odkrycie sprawiło, że się zawahał. Czy powinien dyskretnie się ulotnić, czy przywitać, jak przystało na przyjaciela? I gdy toczył ze sobą wewnętrzną walkę, posłyszał słowa, które zatrzymały go w miejscu i uczyniły jego położenie bardzo krępującym. – Jeśli mówi pan prawdę – zabrzmiał dźwięcznie głos Christiny i Rowland usłyszał wyraźnie każde słowo – jest pan tak samo słaby jak każdy inny petit jeune homme37. Bardzo mi przykro! Miałam nadzieję... naprawdę wierzyłam... że jest pan silny. – Wcale nie jestem słaby – oświadczył z mocą Roderick. – Zaznaczam, że nie jestem słaby! Może niekompletny, lecz nic na to nie poradzę. Niekompletność to kwestia bagażu. Słabość to kwestia woli. – Niech będzie niekompletny, skoro pan przy tym obstaje. Na jedno wychodzi – ciągnęła Christina – dopóki pana powstrzymuje przed wielkimi osiągnięciami. A zatem jest mi pisane, że nigdy nie poznam tego, o czym tak często marzyłam? – O czym pani marzyła? – O mężczyźnie, którego mogłabym szanować! – wykrzyknęła z nagłą żarliwością. – Którego mogłabym podziwiać i być tego świadoma. Ulepionym z lepszego tworzywa aniżeli pospolita większość, o wielkim talencie i charakterze, a także silnej woli. Przy takim mężczyźnie strudzona wyobraźnia zaznałaby wreszcie spokoju, a przynajmniej poczucia, że oto stoi u progu przygody z niczym nieporównywalnej. Kiedy pana ujrzałam, nie dałam nic po sobie poznać, ale coś mnie tknęło. Obserwowałam pana, jak to kobiety mają w zwyczaju, i łudziłam się, że płonie w panu święty ogień. – Bo płonie, na niebiosa! – wykrzyknął Roderick. – Ach, tli się raczej! Drży i migocze; sam pan przyznaje, że gaśnie na całe tygodnie. Z pana własnych słów wnoszę, że daleko pan nie zajdzie. – Sam tak czasami mówię – napłynął z dołu głos Rodericka – lecz gdy słyszę to z ust pani, mam ochotę przenosić góry. – Och, mężczyzna silny siłą, o której mówię – odpowiedziała Christina – nie wzniósłby się ani nie upadł za sprawą moich słów! Jestem tylko nieszczęsną, słabą kobietą; sama nie mam siły i nikomu nie mogę jej użyczyć. Jestem pożałowania godną mieszaniną szaleństwa i próżności, głupią, niedouczoną i fałszywą, owocem straszliwej nauki zasianej na jałowej ziemi. Jestem tym wszystkim, lecz mam jedną zaletę: umiem rozpoznać wielki charakter i rozkoszuję się nim z wielkodusznością, która pozwoliłaby odkupić moje grzechy. Za mężczyznę, który roznieciłby we mnie pewne uczucia – nigdy ich nie zaznałam, lecz umiałabym je rozpoznać – posłałabym księcia Casamassimę i jego miliony do wszystkich diabłów. Nie wiem, co pan o mnie pomyśli, słysząc to wszystko, lecz chyba nie wspięliśmy się aż tutaj, żeby owijać w bawełnę. Dlaczego z takim mozołem próbuje mnie pan zapewnić, iż jest mały, a nie wielki, słaby, a nie silny? Zrazu zakładałam niewinnie, że pańskie oczy, ponieważ są takie piękne, odzwierciedlają pańską siłę. Dziś sądzę, iż nie odzwierciedlają nic prócz swej urody. I to by wystarczyło, gdybym miała do czynienia z człowiekiem podobnym do siebie. Ale ja chcę kogoś lepszego! Pański głos, caro mio, pana
zdradza: zawsze mnie zdumiewał, to nie jest głos zdobywcy! – Niech mi pani da coś do podbicia – mówił Roderick – a kiedy podziękuję pani za to z całego serca, mój głos, cokolwiek pani o nim sądzi, powie prawdę! Christina milczała, a Rowland był zbyt zaintrygowany, żeby teraz odejść. – Zapewnia pan o swoim oddaniu – odezwała się po dłuższej chwili – choć dałabym głowę, że nigdy nie dokonał pan wyboru pomiędzy mną a tą osobą w Ameryce. – Proszę o niej nie mówić, niech pani to dla mnie zrobi – prawie jęknął Roderick. – Dlaczego? Przecież nie mówię nic złego i myślę o niej jak najlepiej. Mam niezbitą pewność, że jest o wiele lepszą dziewczyną ode mnie, i że to ona prędzej pana uszczęśliwi. – To jest szczęście, obecna pulsująca chwila – odparł Roderick – chociaż zazwyczaj trafia pani w sedno, gdy przewiduje, co będzie dla mnie odrażające. – A zatem to większe szczęście, niż pan zasługuje! Nigdy nie dokonał pan wyboru, powtarzam, strach panu nie pozwolił. Nigdy nie spojrzał pan w oczy prawdzie, że pan skłamał, złamał dane słowo. Nigdy nie spojrzał pan na nią z boku, nie uświadomił sobie jej ohydy i nie powiedział mimo to: „Nie szkodzi, zniosę karę, zniosę wstyd”. Przymknął pan oczy, usiłował pan zdusić wspomnienie i wmówić sobie, że nie postąpił pan tak źle, jak się zdawało, i że mimo wszystko znajdzie sposób, aby robić, co chce, a przy tym uniknąć kłopotów. Stosował pan wybiegi, uniki i podchody, gonił od przypadku do przypadku, i nie ulega wątpliwości, że w chwili obecnej nie umie pan powiedzieć, czego naprawdę chce. Roderick siedział z podkulonymi nogami i obejmował kolana. Zwiesił głowę, opierając o nie czoło. – Uważam, iż nie dba pan o swoją przyjaciółkę w Ameryce, tak jak nie dba pan o mnie – podjęła z bezlitosnym spokojem. – Należy pan do mężczyzn, którzy mają na uwadze jedynie własną osobę i to, co mogą osiągnąć. Świetnie, jeśli osiągną bardzo wiele; mogłam się zainteresować mężczyzną obdarzonym niezwykłą siłą, który umie przekuć w wartość wszystko to, co w nim drzemie. Lecz jeżeli ta siła okaże się czymś całkiem zwyczajnym? Pomyślałby kto, dać się zmielić w młynie trzeciorzędnego talentu! Mam co do pana wątpliwości, może pan być pewien; mam wątpliwości co do wszystkiego na tym smętnym świecie. Ponoć zabłysnął pan na firmamencie, ale czy równie szybko pan zgaśnie? Nie udaję, że wiem, powtarzam tylko szczerze to, co już mówiłam: że wszystkie współczesne rzeźby wydają mi się pospolite, nie licząc najbardziej sponiewieranych antyków z Watykanu. O nie, nie podniosę pana na duchu, a kiedy mówi mi pan, pokładając oczywistą wiarę w moją dyskrecję, iż jest pan ograniczony, mogę to jedynie potwierdzić. Po osobie, która składa mi u stóp swoją karierę, spodziewałabym się miażdżącej pewności siebie. Roderick podniósł głowę, ale nic nie wyrzekł; zdawało się, że toczy ze swą towarzyszką niemy, żarliwy dialog, zwieńczony nieartykułowanym skowytem. Rowland nieswojo poczuł się w ciszy i już miał odejść, kiedy jego uwagę zwrócił nagły gest Christiny. Wskazała na coś w górze i podążył za jej wzrokiem. – Czy ten kwiatek, który widać w ciemnej niszy – spytała – jest tak jaskrawoniebieski, jak wydaje mi się przez woalkę? – Najwyraźniej chciała skierować rozmowę na tor
bardziej neutralny. Rowland też go dostrzegł, delikatną roślinkę w żywym kolorze, która wykiełkowała na szczycie fragmentu ściany, jakieś dwadzieścia stóp od miejsca, gdzie siedzieli. Roderick przypatrzył mu się bez słowa. – Niech pani uniesie woalkę! – rzekł, a gdy dziewczyna spełniła jego polecenie, dodał: – I jak się pani teraz zdaje? – Ach, jaki śliczny kolor! – mruknęła, przechylając głowę na bok. – Chciałaby go pani? Otworzyła szeroko oczy, po czym zaśmiała się, jakby mimowolnie. – Chciałaby go pani? – powtórzył dźwięcznym głosem. – Proszę nie patrzeć, jakby chciał mnie pan pożreć – odparła. – Myśli pan, że chcę, aby go dla mnie zerwał? Roderick podniósł się i spoglądał na kwiatek. Od występu, na którym stał, dzieliła go nierówna powierzchnia pionowej ściany, opadającej prosto w mroczne czeluście za areną. Naraz zdjął kapelusz i rzucił go za siebie. Christina zerwała się na równe nogi. – Przyniosę go pani – oznajmił. Złapała go za ramię. – Czy pan oszalał? Chce się pan zabić? – Nie zabiję się. Niech pani siada! – O przepraszam. Najpierw pan! – I chwyciła go oburącz. Roderick wyszarpnął rękę i gwałtownym ruchem wskazał jej miejsce, które jeszcze przed chwilą zajmowała. – Proszę usiąść! – warknął. – Pan nie może! – błagała, załamując ręce. – Ja pana proszę! Odwróciwszy się, spojrzał na nią, a potem zagrzmiał głosem, jakiego Rowland nigdy u niego nie słyszał, głosem, który zatrząsł potężnymi ruinami: – Siadaj! Zawahała się, ale po chwili osunęła posłusznie na kamień i ukryła twarz w dłoniach. Rowland zobaczył to wszystko i zrozumiał, co nastąpi. Ujrzał, jak Roderick chwyta lewą ręką poszarpany róg ściany, na której postanowił przeprowadzić swój eksperyment, po czym wyciąga nogę w poszukiwaniu oparcia dla stopy. Prawdopodobieństwo, że mu się powiedzie, Rowland uznał za nadzwyczaj wątłe. Mur był usiany wąskimi wypukłościami, zapewne pozostałościami ceglanych gzymsów podtrzymujących sklepienie, które dawno się zawaliło. Roderick miał zamiar wspiąć się po nich, uczepiony wybrzuszeń na wysokości swojej głowy. Przedsięwzięcie nie miało szans na powodzenie i Rowland był w pełni tego świadomy, a jednak zawahał się na chwilę. Zryw przyjaciela napełnił go czymś w rodzaju zachwytu: był szaloną, a przy tym szarmancką odpowiedzią na tyradę Christiny. Ale nie, to nie mogło się udać! Rowland rzucił się pędem w stronę najbliższych schodów i po chwili na barkach Rodericka spoczęły dłonie silniejsze od rąk Christiny. Hudson odwrócił się zaskoczony, blady i wzburzony. Christina poderwała się z miejsca,
też wstrząśnięta i blada, lecz olśniewająca w tym niepokoju. – Głupcze – powiedział Rowland – chcę cię tylko powstrzymać przed bardzo nierozważnym krokiem. To wyzwanie dla pająków, a nie młodych, obiecujących rzeźbiarzy. Roderick wytarł czoło, obejrzał się na mur i przymknął oczy, jakby dopiero teraz zakręciło mu się w głowie. – Nie będę się z tobą spierał – powiedział. – Ale pani zrobiła, jak jej kazałem. – Patrzył z uwagą na Christinę. – Czy teraz nazwie mnie pani słabym? Odzyskała panowanie nad sobą; ominęła go wzrokiem i zwróciła się do Rowlanda. – Niech pan będzie tak dobry i pokaże mi wyjście z tego okropnego miejsca! Wyprowadził ją na korytarz, Roderick po chwili ruszył za nimi. Naturalnie gdy schodzili po schodach, zasypali Rowlanda pytaniami, dając upust swojemu zdziwieniu. Skąd się tu wziął? Jakim cudem zjawił się akurat w tej chwili? Odpowiedział, że spacerował na górze, podziwiając widok, kiedy naraz dostrzegł dżentelmena w trakcie akrobatycznego wyczynu i damę, która odchodziła od zmysłów. Uznał za stosowne się wtrącić, co uczynił niezwłocznie. Roderick był daleki od skruchy, jaką winien okazać człowiek przyłapany o krok od popełnienia szaleństwa, jeśli jednak zadarł głowę wyżej niż zazwyczaj, wynikało to nie tyle z poczucia osobistej brawury, ile faktu, że pokazał Christinie, iż podobnie jak pewna osoba, o której marzyła, on także bywa stanowczy i umie postawić na swoim. Dziewczyna w milczeniu zeszła na arenę, pochłonięta własnymi myślami. Nie sprawiała wrażenia, że potajemny charakter jej spotkania z Roderickiem mógł wymagać wyjaśnienia; uznała widocznie, że Rowland miał w Nowym Jorku do czynienia z większymi dziwami. Jedyną oznaką niedawnego wzburzenia było to, że na widok pokojówki oznajmiła, iż nie jest w stanie iść pieszo – musi pojechać. W cieniu Łuku Konstantyna znaleźli odpoczywającego fiakra, i Rowland miał podejrzenia, że w zaciszu dorożki dziewczyna dała upust emocjom i uroniła kilka łez pod woalką. Rowland wypadł tak wiarygodnie, że w zasadzie nie musiał się przyznawać do podsłuchiwania, wolał jednak dać Roderickowi do zrozumienia, że usłyszał część jego rozmowy z panną Light. – I naturalnie bierzesz ją za dowód – odpowiedział Hudson – mojego beznadziejnego oczarowania. – Odniosłem wrażenie, że potrafi cię podejść – stwierdził Rowland. – Owinęła sobie ciebie wokół palca. Nie sądzę, żeby chciała cię sprowokować, ale twoja niedorzeczna próba zerwania kwiatka dowodzi jasno, iż dla Christiny jesteś skłonny zrobić z siebie głupca. – Owszem – przyznał w zamyśleniu Hudson. – Pomiata mną. – I co z tego wyniknie, twoim zdaniem? – Pewnie nic pożytecznego. – I Roderick wsunął ręce do kieszeni z miną skrajnego pesymisty. – A co o niej sądzisz, w świetle ostatniej rozmowy? – Prawdę powiedziawszy, mam pustkę w głowie. Ale na pewno więcej nie usłyszę, że
jestem ofermą. – Czyżbyś miał niezbitą pewność, że jesteś o wiele silniejszy, niż dała do zrozumienia? – Może niekoniecznie, lecz ona nigdy się nie ośmieli... nigdy nie zechce... tego powiedzieć! Rowland nie odzywał się, dopóki nie dotarli na Corso, kiedy to zapytał, czy Roderick idzie do swojej pracowni. Przyjaciel ocknął się z zamyślenia i przetarł ręką oczy. – O nie, po czymś takim nie będę w stanie nic zrobić. Wtedy nie bałem się upadku, lecz teraz jestem cały roztrzęsiony. Pójdę... pójdę posiedzieć w słońcu na Pincio! – Najpierw obiecaj mi jedną rzecz – poprosił Mallet uroczyście. – Następnym razem, kiedy pójdziesz z nią na spotkanie, będziesz na ziemi, a nie w powietrzu! Od chwili powrotu z Frascati Roderick harował w pocie czoła nad rzeźbą zamówioną przez pana Leavenwortha. Początek, zdaniem Rowlanda, zapowiadał się bardzo obiecująco, ale sam Roderick utrzymywał, że nie podoba mu się ani temat, ani zleceniodawca, i że nie sposób wykrzesać z siebie zainteresowania pracą, na której ma spocząć zgubny cień pana Leavenwortha. Robił to ze wstrętem, bez cienia zaangażowania. Ale jakoś się zmusił, z dobrym skutkiem. Przyjaciel panny Blanchard zamawiał dzieła na prawo i lewo, a wykonawcami w wielu przypadkach byli ludzie, z którymi Roderick otwarcie brzydził się mieć do czynienia. Istnieją słynni krawcy, zapewniał, którzy odmawiają uszycia płaszcza, jeśli nie zakupi się kapelusza w miejscu przez nich wskazanym, dlatego też uważał, iż ma podobne prawo głosu w kwestii tego, czy jego rzeźba znajdzie się w bliskim sąsiedztwie Perły Perugii, obrazu autorstwa amerykańskiego pacykarza, który zdaniem pana Leavenwortha miał oko do kolorów na miarę Tycjana. Jako liberalny klient, pan Leavenworth zwykł wpadać do pracowni Rodericka w celu sprawdzenia, jak sprawy stoją, udzielenia przyjacielskich rad lub mentorskich wskazówek. Rozsiadał się na krześle, stawiał laskę ze złoconą gałką między szeroko rozkraczonymi nogami, po czym oparłszy na niej białe dłonie, wykładał prawidła duchowej sztuki, które lał wiadrami z bezdennych głębin swojej świadomości moralnej. Jego łaskawe i niezmącone zadęcie nie tylko irytowało Rodericka; słuchając go czuł się, jakby był przyduszany puchową pierzyną, najgorsze zaś to, że próżność zacnego dżentelmena miała bez reszty satyryczny wymiar. Roderick przyznawał żartobliwie, że biorąc pod uwagę wszystko, co go czeka u zarania kariery, nigdy nie rozważał śmierci z nadmiaru uwagi. Skutki burzliwego incydentu w Koloseum okazały się długotrwałe: nerwy Rodericka tak ucierpiały, że dłoń potrzebowała czasu na odzyskanie dawnej niezawodności. Dążył ku temu na własnych zasadach, uczestniczył w spotkaniach, z których wracał o czwartej nad ranem, oraz popadał w nawyki, które nie zasługiwały bynajmniej na miano stałych. Właściwie nie przyjaźnił się z nikim spośród artystycznej braci, głównie z braku zainteresowania tym tematem, a po drugie, z uwagi na pewną elastyczną niezależność, która utrudniała mu relacje z bliźnimi. Rowland przekonywał, że powinien bardziej się bratać z kolegami po fachu, na co Roderick zawsze odpowiadał, iż nie ma nic przeciwko temu,
niech tylko się zjawią! Zjawiali się rzadko, on sam zaś nieczęsto chodził z rewizytą. Twierdził, że szybuje wyżej od nich. Szczerze gardził Glorianim; tylko raz odwiedził jego pracownię i uznał, że jego noga więcej tam nie postanie. Jedynym spośród artystów, którego darzył sympatią, był niepozorny Singleton, lecz zaszczycał go na krótko swoją uwagą, a w przerwach zapominał, że ktoś taki istnieje. Nigdy u niego nie był, ale Singleton zapuszczał się czasami nieśmiało do jego pracowni i stwierdzał z właściwą sobie skromnością, że geniusze pokroju Hudsona mogą łaskawie przyjmować hołdy, ale trudno oczekiwać, żeby je składali. Roderick zawsze ignorował pochwały, a słowa uznania go nie interesowały. Jego upodobania towarzyskie niezmiennie stały pod znakiem zapytania. Przyzwoici ludzie śmiertelnie go nudzili, z wielką chęcią zaś spędzał czas z tymi, których nie tolerował nawet wyrozumiały Rowland. Swoje sympatie i antypatie uzasadniał w sposób przedziwny. Oświadczał, iż łaknie krwi jegomościa o płaskim nosie, po czym tłumaczył swoje oczarowanie osobnikiem bezbarwnym tym, że w trzynastym wieku miał on przodka, który zamurował żywcem żonę w ścianie. – Lubię rozmawiać z człowiekiem, którego przodek zamurował żywcem żonę – mawiał. – Może ty nie dostrzegasz w tym uroku i uważasz go za nudziarza. Bardzo możliwe, wcale cię nie proszę, żebyś go podziwiał. Ale mnie się podoba... znaczy, ten jeden w nim aspekt: wyróżnia go na tle pozostałych. Pradziadunio zostawił ją tak na trzy dni, z dziurą na wysokości twarzy, i postawił przed nią lustro, by mogła się przeglądać! Osobliwe ciągoty doprowadziły go do poznania grona osób spoza uporządkowanego kręgu Rowlanda, i wcale nie ukrywał, że to ekscentryczna zbieranina. Między innymi zawarł przyjaźń z dziwnym typkiem, który przyjechał do Rzymu jako emisariusz jednej z republik Ameryki Centralnej, w celu ubicia eklezjastycznego interesu z rządem papieskim. Papież przyjął go chłodno, toteż brak dyplomatycznych sukcesów odbił sobie rolą światowca, a jego wystawna kariolka oraz czarnoskórzy lokaje stanowili przez kilka tygodni jedną z największych atrakcji głównej promenady. Mówił kuriozalną mieszaniną włoskiego, hiszpańskiego, angielskiego i amerykańskiego, przetykaną wtrętami z kościelnej łaciny, a na pytania, co też zaintrygowało go w tak wstrętnym osobniku, Roderick świdrował rozmówcę niebieskimi oczami i odpowiadał, że jego piękna wolność umysłu. Obaj wybrali się kiedyś na bal wyprawiony przez damę znaną w hiszpańskiej kolonii. Znajomi egzotycznego posłańca okazali się tak samo zajmujący jak on sam i bardzo do niego podobni. Pani domu włożyła suknię z żółtej satyny i pantofle na złotych obcasach, a pod koniec przyjęcia posłała po kastaniety, zadarła spódnicę i zatańczyła fandango, podczas gdy panowie siedzieli po turecku na podłodze. Bardzo późno, w drodze do domu, Roderick zajrzał do mieszkania Rowlanda, bo zobaczył w oknie światło. Przyjaciel właśnie się kładł, lecz Hudson rzucił się na fotel i gadał przez godzinę. – To było pożałowania godne – oznajmił Roderick. – Nagle to do mnie dotarło i zwiałem. Nic w tym rodzaju nigdy nie bawi mnie do końca: w połowie jestem znudzony i robi mi się niedobrze. Do diaska, i dlaczego człowiek nie może się bawić w spokoju? Moje złudzenia ledwo dyszą, nie uniosą mnie choćby dwadzieścia kroków. Nie mogę się
śmiać i zapomnieć; mój śmiech cichnie, nim na dobre się zacznie. Twój przyjaciel Stendhal pisze na okładce, nigdy nie przebrnąłem dalej, że zbyt wcześnie w życiu ujrzał la beauté parfaite38. Nie wiem, co dla niego znaczy „wcześnie”, ja ujrzałem je przed urodzeniem: w innym stanie bytu. Nie umiem opisać go dokładnie, wiem tylko, że już nigdzie go nie znajduję. Ani na dnie kieliszka szampana, ani – rzecz dziwna – w połaci ramienia odsłoniętego w balowej sukni. Nie znajduję go na hałaśliwych kolacjach, gdzie pół tuzina szpetnych typków w wypomadowanych fryzurach brzydnie w miarę wypitego wina i narastającego gorąca, ani gdy wychodzę, przemierzam ponure ulice i docieram na Forum, gdzie widzę sfatygowane kamienne słupy jak ogryzione kości wbite w ziemię. Wszystko jest szemrane, wstrętne i pospolite, a kobiety i mężczyźni tworzący tę tak zwaną śmietankę są najwstrętniejsi i najbardziej pospolici. Brakuje im autentycznej spontaniczności, to zwyczajne papugi. Mają godność koników polnych. Tylko jedna, jedyna rzecz się liczy! – Zerwał się z miejsca i popatrzył na jedną ze swoich figur, połyskującą w przyćmionym świetle na drugim końcu pokoju. – O tak, powiedz nam – wtrącił Rowland – czego mamy się trzymać! – Są piekielnie dobre – oznajmił Hudson. – Ale moja koncepcja była po stokroć lepsza... i to właśnie mam na myśli! Rowland milczał. Był gotów zaczekać, aż przyjaciel dopełni krąg swojej metamorfozy, ale nie miał zamiaru robić za chór. – Pewnie sobie myślisz, że mam tupet, żeby tu przyjść i się wymądrzać w środku nocy! – powiedział Roderick. – Myślisz, że chcę ci sypnąć piaskiem w oczy, zmylić trop. To twój na wskroś racjonalny pogląd na sprawę. – Wybacz, ale nie mam żadnego poglądu – odparł Rowland. – Zatem postawiłeś na mnie krzyżyk? – Nie, po prostu powstrzymuję się od osądu. Czekam. Roderick chwilę mu się przyglądał. – Na co? Rowland machnął ręką zniecierpliwiony. – Człowieku, nie masz litości! Jeśli ci się udało i kogoś sobie zjednałeś, nie powinieneś wbijać mu noża w plecy. Powiem tylko, że jestem śpiący. Dobranoc! Kilka dni później, w czasie długiego popołudniowego spaceru, Rowland zapuścił się w ciche zakątki Trastervere. Szczególnie upodobał sobie tę część Rzymu, chociaż nie potrafił uzasadnić jej złowrogiego uroku. Mijając mroczne, gwarne peryferie getta, wstępujesz w sferę pustych, bezszelestnych, porośniętych trawą dróżek i alei, gdzie zrujnowane domy wydają się opuszczone, a jednak odgłos twoich kroków ściąga na próg przedziwne włoskie osobistości. Znajduje się tu niewiele zabytków, lecz żadna inna część Rzymu nie wydaje się bardziej historyczna, bardziej przytłoczona jarzmem przeszłości i bardziej osnuta melancholią rzeczy, których świetność minęła bezpowrotnie. Gdy żółte popołudnie przysypiało na odrapanych murach i wydłużało cienie na zachwaszczonych cmentarzach
małych, zamkniętych kościółków, całość wywierała osobliwie urzekające wrażenie. Przed kościołem Świętej Cecylii rozpościera się opustoszały, skąpany w słońcu placyk; budynek wydaje się zdany na pastwę ciszy i przypadkowe wizyty wiernych. Rowland nigdy nie odmawiał sobie wejścia do środka i był zazwyczaj jedynym gościem. Teraz też wszedł, zobaczył jednak, że uprzedziły go dwie kobiety. Jedna modliła się przy bocznym ołtarzu, druga siedziała pod kolumną w dalszej części nawy. Rowland zbliżył się do ołtarza i obrzucił przelotnym spojrzeniem posąg umierającego świętego we wnęce poniżej, w tradycyjnym hołdzie dla jego lśniącego powabu. Kiedy się odwracał, jego wzrok padł na siedzącą osobę, w której rozpoznał Christinę Light. Też go zauważyła, więc podszedł się przywitać. Siedziała apatycznie, z rękami na podołku; z jej postaci biło znużenie, a suknia wyjściowa, w całej swej prostocie, w zamyśle miała nie rzucać się w oczy. Pozdrowił ją, po czym zerknął na jej towarzyszkę, w której rozpoznał wierną Assuntę. Christina przyjęła to z uśmiechem. – Rozgląda się pan za panem Hudsonem? Z radością pana informuję, że go tutaj nie ma. – Zrozumiałbym, gdyby jednak był – odpowiedział Rowland. – Dziwnie spotkać panią tutaj samą. – A właśnie że to wymarzone miejsce, aby mnie spotkać. Podobno jestem dziwna, więc wszystko się zgadza. Wyszłam na spacer, to nieodłączny aspekt mojej dziwnej natury. Nie umiem przesiedzieć całego ranka na kanapie, a popołudnia w dorożce. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, muszę być w ciągłym ruchu, muszę coś oglądać, robić. Mama proponuje w takich chwilach herbatę, a ja wkładam starą suknię i tuzin woalek, po czym biorę Assuntę i idziemy, gdzie nas oczy poniosą. Szkoda tylko, że nie mogę zabierać pudla, przyciąga uwagę. Włóczymy się wszędzie, to moje ulubione zajęcie. Liczę, że mi pan powinszuje prostoty upodobań. – Winszuję pani zdrowego rozsądku. Mieszkać w Rzymie i go nie zwiedzać byłoby niepowetowaną stratą. Ale zawędrowała pani daleko od domu i chyba jest pani zmęczona. – Trochę. Posiedzę tu chwilę. – Czy mógłbym zaoferować swoje towarzystwo? – Pod warunkiem, że mnie pan rozbawi. Jestem w podłym humorze. Rowland obiecał, że uczyni, co w jego mocy, po czym przystawił sobie krzesło i usiadł obok niej. Nie był w niej zakochany, wzbudzała jego nieufność i dezaprobatę, a jednak poczuł, że dostąpił swoistego zaszczytu, i jej obecność przydała chwili koloru. Miała naturę przestrzenną niczym krajobraz, a do tego tajemniczą, barwną i rozmigotaną; obserwacja wszystkich jej niuansów stanowiła lepszą rozrywkę niż wędkowanie. Poza tym ciekawie było rozmawiać z dziewczyną, która bezustannie wystawiała na próbę rozum interlokutora: człowiek mógł policzyć swoje „zasoby” i wiedział, na czym stoi. Assunta wstała z klęczek i skierowała się w stronę swojej pani, ale Christina powstrzymała ją ruchem dłoni. – Nie, nie, zmów jeszcze kilka zdrowasiek! Pomódl się za mnie – dodała po angielsku –
żebym czegoś nie palnęła. Klęczała tak przez pół godziny, zazdroszczę jej swady! – Och, zazdrościmy dobrym katolikom wielu rzeczy – odpowiedział znacząco Rowland. – I komu pan to mówi! To też przerabiałam, choć byłam nie tyle dobrą, co złą katoliczką. Mama jest dobrą – ecco39! Swego czasu ogromnie chciałam zostać zakonnicą, wcale nie żartuję. Miałam wtedy około szesnastu lat. Czytałam Imitation i Żywot świętej Katarzyny, wierzyłam w cuda czynione przez świętych i pragnęłam uczynić własny, choć było mi daleko do świętej! Najdrobniejszy incydent, który zasłużyłby na to miano, zaprowadziłby mnie prosto do klasztoru. Trzy miesiące miałam powołanie, a potem – pstryk! Znikło i więcej się nie pojawiło. Rowland dostrzegł już wcześniej w jej tonie coś, co dowodziło, że lubiła puszczać wodze fantazji, toteż bajeczka o rzekomym powołaniu nie wywarła na nim większego wrażenia. Ale nie wziął jej tego za złe, gdyż wyglądało, że najbardziej oszukuje samą siebie. Z upodobaniem snuła zmyśloną historię, w którą wierzyła bardziej niż w prawdziwą, natomiast wrodzona smykałka do improwizacji wydatnie ułatwiała jej zadanie. Lubiła zapędzać się coraz dalej, przytaczała coraz to nowe szczegóły, a ożywienie i spontaniczność dawały jej fory, przez co różnobarwne kwiaty, które rozkwitały w trakcie jej wypowiedzi, stanowiły zniekształcenie rzeczywistości tylko wówczas, gdy nie można było ich wziąć za z gruntu szczere. I Rowland czuł, że cokolwiek mówiła o sobie, w wyimaginowanych okolicznościach mogło się zdarzyć: jej słowa tętniły śmiałością i energią, a całość skrywała duszę, która nie ustawała w poszukiwaniach. – Obawiam się, że jestem strasznie prozaiczny – powiedział – gdyż przez tyle miesięcy, które tu spędziłem, ani razu nie spojrzałem na wiarę z boku. Nie dostrzegam ani jednej szczeliny, przez którą mógłbym się wcisnąć! – W co pan wierzy? – Spojrzała na niego. – Czy pan w ogóle w coś wierzy? – Jestem bardzo staroświecki. Wierzę w wielką biblię angielską. – Angielską? – Amerykańską, niech pani będzie. – Uśmiechnął się. Chwilę błądziła wzrokiem, po czym westchnęła cicho. – Bardzo panu zazdroszczę! – Ach, zazdrości pani – powtórzył z goryczą. – Tak, może pan zaznać wytchnienia. – Jest pani stanowczo zbyt młoda, aby komukolwiek zazdrościć. – Wcale nie jestem młoda, nigdy nie byłam! Już moja matka o to zadbała. Byłam pomarszczoną staruszką w wieku dziesięciu lat. – Obawiam się – odrzekł po chwili Rowland – że zdradza pani skłonność do pewnej przesady. Bez słowa utkwiła w nim wzrok. – Czy chce pan zaskarbić sobie moją dozgonną wdzięczność? Niech pan dowiedzie, że jestem lepsza, niż mi się wydaje. – Najpierw musiałbym wiedzieć, co się pani wydaje.
Pokręciła głową. – Wykluczone! Przeraziłby się pan, dowiedziawszy się, co o sobie myślę, a świadomość zła manifestowanego w moich błędach odebrałaby panu mowę. – Hm, w takim razie nie będę o nic pytał. Zobowiązuję się jednak przyłapać panią kiedyś na chwalebnym uczynku. – Próbuje mi pan schlebiać? Sądziłam, że mamy niepisaną umowę, iż będziemy grać ze sobą w otwarte karty. – Och, nadal jest w mocy – zapewnił Rowland i postanowił kuć żelazo, póki gorące. Okazja sama się nadarzała. Kiedy jednak główkował nad tym, jak zacząć, jego towarzyszka wychyliła się naprzód i splotła palce. – Proszę opowiedzieć mi o swojej wierze – poprosiła. – Mojej wierze...? – Tej, o której pan wspomniał. – Mam pani o niej opowiedzieć? – Rowland zrobił zdziwioną minę. – Nigdy w życiu! Christina oblała się lekkim rumieńcem. – Czy to tak wielka tajemnica, że nie ogarnę jej swym poślednim umysłem? – Takie rzeczy... moralne spotkanie z tajemnicą wszechświata... spoczywają w głębi człowieka, na samym dnie serca. Nie sposób wydobyć ich na zawołanie. – To jaki z nich pożytek? – spytała. – Ot, zmięty łach, którego pan nigdy nie wkłada? Moim zdaniem głębokie przekonania winny być elokwentne i agresywne. Chcieć nawracać, przekonywać i oświecać, brać w posiadanie! – A nie uważa pani, że im głębiej spoczywają, tym bardziej zlewają się z tym, kto je żywi? Nie jestem agresywny, ani tym bardziej elokwentny. – No cóż, z całą pewnością nie wzięłabym sobie zbytnio do serca nic, co miałby pan do powiedzenia – odparowała. – Zapewne byłoby na pół gwizdka. Pan wcale nie jest zadowolony. – Skąd pani wie? – Ha, przecież mam oczy! – Przypuszczam, że nikt nie jest zadowolony ze wszystkiego. Ale mogę zapewnić panią, że na nic nie narzekam. – Przypominam, że miał pan być szczery. Zacznijmy od tego, że jest pan zakochany. – Na to nie usłyszy pani słowa skargi! – Nieszczęśliwie zakochany. Napotkał pan poważne przeszkody. Tyle wiem. Proszę nie zaprzeczać, o nic nie pytam. Nikomu pan nie powie, a mnie w szczególności. Dlaczego nigdy pana nie widzimy? – Jeżeli odwiedzam panią – odpowiedział Rowland, starannie ważąc słowa – nie czynię tego z błahego powodu, a dlatego, że nie byłem u pani miesiąc, akurat przechodziłem w pobliżu, darzę panią podziwem. Lub mam coś ważnego do powiedzenia. Nie przychodziłem, ponieważ nie mogłem się zdobyć, aby to powiedzieć. – W takim razie jest pan po prostu okrutny. Coś konkretnego, pośród tego oceanu głupot?
Niechże się pan zlituje i to wykrztusi! – Wątpię, czy to się pani spodoba. – Ach, oby to nie był hołd dla moich wdzięków! – jęknęła. – Nazwijmy to hołdem dla pani zdrowego rozsądku, toteż na jedno wychodzi. Być może pamięta pani, że napomknąłem o tym przy okazji naszego spotkania we Frascati. – I do tej pory wstrzymywało ogień? Niech wreszcie wypali, do licha, z hukiem. Obiecuję nie zatkać uszu. – Ma to związek z moim przyjacielem Hudsonem. – Rowland zawiesił głos. Patrzyła na niego wyczekująco, poza tym jej twarz nic nie zdradzała. – Bardzo się o niego martwię. Czasem się zastanawiam, czy aby nie stracił głowy. – Ponownie spauzował, lecz Christina wciąż milczała. – Rzecz sprowadza się do tego – podjął – że to za moją namową porzucił pracę i dom i wybrał życie artysty... to życie. Kazałem mu spalić mosty, ściągnąłem go do Rzymu, pokazałem wielki świat i obiecałem jego... jego matce, że będę nad nim czuwał. Przyznam, że nie idzie mi tak gładko, jak mogłoby iść, więc byłbym skłonny odprawić modły za pomyślne wiatry. Jeśli ma odnieść sukces, musi pracować, z pokorą i pilnie. Przypuszczam, iż nie jest dla pani nowiną, że darzy panią wielkim podziwem. Christina wciąż się nie odzywała; odwróciła wzrok z miną, która nie wyrażała zmieszania, lecz głęboki namysł. Bezlitosna szczerość stanowiła zasadniczą cechę jej charakteru, lecz zdaniem Rowlanda często dawała wyraz skrajnemu wyrachowaniu, i jej obecne milczenie nagle wydało mu się wymowne i złowróżbne. Oczywiście miał skrupuły, aby dla sprawy – nie jej sprawy, lecz własnej – wyłuszczyć Christinie sytuację, szczególnie kosztem zmącenia jej spokoju. Zakładał jednak, że dziewczyna wyjdzie z tego wyznania bez szwanku, i nie pomylił się w swoich przypuszczeniach. – Pan Hudson szaleje na moim punkcie – oznajmiła. Rowland lekko się wzdrygnął. – Powinno mnie to cieszyć czy martwić? – spytał. – Nie rozumiem pana. – Czy Hudson jest szczęśliwy, czy nieszczęśliwy? Chwilę się zawahała. – Chce pan, aby wiele osiągnął w swojej profesji? Czy w tym celu winien być szczęśliwy? – Zdecydowanie. Nie twierdzę, iż jest tak z zasady, ale w jego przypadku owszem. – A zatem będąc szczęśliwym, wspiąłby się na wyżyny? – Przynajmniej na miarę swoich możliwości. – Czyli wysoko? – Zgadza się. Christina oparła się z powrotem na krześle i wbiła wzrok w spękane, wyświecone płyty posadzki. Wreszcie uniosła głowę. – Nie zapomniał pan, jak sądzę, że mi wspomniał o jego zaręczynach? – Skądże znowu.
– Zatem nadal jest zaręczony? – O ile mi wiadomo. – A jednak twierdzi pan, iż może uszczęśliwić go coś, co mogłabym dla niego zrobić? – Twierdzę, że pani wpływ na niego należy wykorzystać na jego korzyść, że winien on pomagać mu, a nie rzucać kłody pod nogi. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Zapewne pani wiadomo, że jej wielbiciele, jej ofiary, przechodzą męczarnie. O dwóch wiem na pewno. Lubi pani być podziwiana, toteż biedak, na którego rzuciła pani urok, ponosi za to wysoką cenę. Zastanawiam się, czy mogę użyć tego słowa, skoro tak szczerze rozmawiamy. – Nie musi pan. Wiem, o czym mowa. Jestem straszną kokietką. – Nie „straszną”, raczej doskonałą, skoro odwołuję się do pani inteligencji i wspaniałomyślności. Mam niemal absolutną pewność, że nie wyobraża pani sobie wyjść za mojego przyjaciela. – Jestem w stanie wszystko sobie wyobrazić. To moja zmora. Zniecierpliwiony Rowland zmarszczył brwi. – W takim razie ja sobie tego nie wyobrażam! Christina lekko poczerwieniała. – Nie jestem taka zła, za jaką pan mnie bierze – odrzekła przyciszonym głosem. – Coś innego miałem na myśli. Że warunki to uniemożliwiają. – Coraz gorzej. Zatem można mnie zastraszyć... czy może przekupić? – Nie jest pani tak szczera, jaką udaje. Ja widzę to w sposób następujący – ciągnął. – Hudson nie potrzebuje jako artysta silnych bodźców ani ryzykownych namiętności. Lepiej mu bez nich, sam w sobie bywa uczuciowy, porywczy i niestały. Im szybciej ustaną bodźce, tym łatwiej się wyciszy i wróci do pracy, a nadmiar emocji jest dla niego bardzo niewskazany. Gdyby pani faktycznie na nim zależało i chciałaby pani za niego wyjść, nie miałbym nic do powiedzenia i nie śmiałbym się wtrącić. Domyślam się jednak, że tak nie jest, dlatego usilnie proszę, aby zostawiła go pani w spokoju. – Jeśli to zrobię, będzie jak nowy, tak? – Wyjdzie mu na dobre. Skończą mu się wymówki. – Ach, więc jestem dla niego wymówką? Cóż za zaszczyt! – zawołała Christina ze śmiechem. – Co teraz porabia? – Trudno powiedzieć. Dość rzec, że chyba niedomaga. Jest rozleniwiony, humorzasty, wybuchowy i buja w obłokach. – Na miłość boską, i co jeszcze? To wszystko przeze mnie? – Nie, nie wszystko. Lecz w dużej mierze owszem, i zwracam się do pani, gdyż jest rozsądniejszym i bardziej odpowiedzialnym powodem od pozostałych. Christina uniosła rękę do oczu i w zamyśleniu skłoniła głowę. Rowland zdumiał się jej reakcją: nie spodziewał się takiej łagodności. – Gdybym miała go poślubić – odezwała się, nie zmieniając pozycji – co stałoby się z jego narzeczoną? – Przypuszczam, że byłaby bardzo nieszczęśliwa.
Christina nic na to nie odpowiedziała, i Rowland – aby dać jej czas do namysłu – wstał i postanowił się przespacerować. Biedna Assunta – siedziała cierpliwie na kamiennej ławce, tym razem bez wojskowego wsparcia – obdarzyła go szczerym, szerokim uśmiechem, który mógł wyrażać żal nad sobą oraz inteligencją jej pani. Po chwili znów zasiadł obok Christiny. – Jakie jest pana zdanie na temat jego niewierności? – spytała nagle, rzucając mu badawcze spojrzenie. – Nie podoba mi się ona. – Był w niej bardzo zakochany? – Poprosił ją o rękę. Niech pani sama oceni. – Ona też nie ma pieniędzy? – Można tak powiedzieć. – I jest w nim bardzo zakochana? – Zbyt słabo ją znam, by móc to oszacować. Umilkła. – Zatem jest pan pewien, że nigdy nie potraktuję Rodericka poważnie? – Tak sądzę, dopóki nie ma dowodów, które by temu przeczyły. – Jakich dowodów? A skąd pan wie, co jest między nami? – Oczywiście mogę sądzić tylko po pozorach, lecz – podobnie jak pani – mam oczy. Hudson nie wygląda mi na szczęśliwie zakochanego. – Jeżeli chodzi z nosem na kwintę, na pewno ma ku temu dobry powód. Gryzie go sumienie. Taką przynajmniej miejmy nadzieję. Z drugiej strony, jako jego przyjaciel – mówiła spokojnie – uważa pan, że nie mam na niego dobrego wpływu? Pokorny ton w połączeniu z niezwykłą urodą poruszył go do głębi, i Rowland czuł, że jest na straconej pozycji. – Niewątpliwie mogłaby pani mieć, gdyby dano jej ku temu możliwość – odparł. – Jednakże wydaje się pani płynąć z prądem, niepozostawiającym wiele miejsca na dobroduszność. Otacza panią zawierucha świata, do którego biedny artysta za panią nie nadąży. – Innymi słowy, uważa mnie pan za karygodnie frywolną. Ładnie pan to ujął. – Mówię, co mi leży na sercu. Sprawia pani na mnie wrażenie osoby, która przeznaczeniem oraz charakterem należy do „wielkiego” świata, pełnego cudów i niebezpieczeństw. Ma pani go zdobić i oczarować. Nie została pani stworzona do roli żony artysty. – Rozumiem. Lecz nawet z pańskiego punktu widzenia, zależałoby to od artysty. Niezwykły talent mógłby zaprowadzić go do cudownego miejsca, o którym pan wspomniał. Rowland się uśmiechnął. – To prawda. – Jeżeli ma pan o mnie tak niskie mniemanie – zaczęła Christina po chwili. – Nie, proszę nie zaprzeczać! Zastanawiam się, co powiedziałby pan, wiedząc o mnie pewne rzeczy.
– Na przykład? – Na przykład, jak zostałam wychowana. Miałam straszne, odrażające dzieciństwo. Muszę mieć w sobie odrobinę dobra, jeżeli jestem tego świadoma, jeżeli zachowałam zdolność obiektywnej oceny. – Ależ droga panno Light! – zaoponował Rowland. Zaśmiała się niemal chrapliwie. – Nie chce pan o tym słyszeć! Nie chce pan musieć o tym myśleć! – A mam do tego prawo? Nie musi pani się usprawiedliwiać. Zerknęła na niego, a następnie podjęła swój wywód. – Czy nie było tak w jakiejś sztuce lub powieści – spytała – że do pięknej, nikczemnej kobiety przychodzi ojciec młodzieńca, którego omotała, i błaga, żeby dała mu spokój? – Myślę, że w niejednej, a nikczemna kobieta na ogół płacze i się poświęca. – Cóż, spróbuję przynajmniej uronić łezkę. Ale proszę mi powiedzieć, czy uważa pan, że jeśli przestanę być miła dla pana Hudsona, aby mógł wreszcie zająć się swoimi sprawami, dokonam wielkodusznego, bohaterskiego, wspaniałego czynu? Rowland – ucieszony, że być może dopnie swego – miał na końcu języka, iż jej imię zapisze się w dziejach ludzkości, lecz natychmiast nabrał podejrzeń, że panna Light nie będzie zachwycona jego tonem. A poza tym nie to chciał powiedzieć. – Zaskarbi pani sobie mój wielki szacunek – odrzekł. Nic nie odpowiedziała i po chwili przywołała pokojówkę. – Co mamy dzisiaj w planach? – spytała. Assunta się zastanowiła. – Całe mnóstwo spraw! Na szczęście mam lepszą pamięć niż signorina – powiedziała do Rowlanda i zaczęła wyliczać na palcach: – Musimy iść do Piè di Marmo w sprawie koronek, które poszły do prania. Wspomniała panienka też, że chce powiedzieć kilka ostrych słów Buonvicini na temat swojej różowej sukni. Chciała panienka zamówić na wieczór pączki róży kosmatej, za darmo ich panienka nie dostanie! Wybiera się panienka na kolację do ambasady austriackiej i Francuz ma panience upudrować włosy. I musimy wrócić przed podwieczorkiem, bo signora będzie zła! I tak aż do rana! – Ach tak, róża kosmata! – Christina wstała. – Potrzebuję mnóstwo, co najmniej ze sto. Same pączki, prawda? Masz przyszyć mi je do sukni na kształt wielkiego fartucha, jeden obok drugiego, tak? To będzie cudownie barbarzyńskie. A kolejne dwadzieścia pójdzie we włosy. Będą pasowały do pudru, nie sądzisz? – Spojrzała na Rowlands. – Idę en Pompadour. – Dokąd? – Do ambasady hiszpańskiej, czy jak to się tam nazywa. – Do sukni, signorina? Dio buono! Przecież nie zdążę! – krzyknęła Assunta. – No to chodźmy! – Christina powoli ruszyła w stronę wyjścia, wpatrzona w posadzkę, i Rowland nie mógł dociec, czy myśli o różanym fartuchu, czy też możliwości zrobienia dobrego uczynku. Przy drzwiach odwróciła się i utkwiła wzrok w starym obrazie, niemal
zupełnie czarnym, ponad ołtarzem. Kiedy wyszli przed kościół, Rowland zdumiał się jej widokiem w świetle dziennym: wyglądała na zapłakaną jak nikczemna bohaterka powieści. Powiedziała, że straciły dużo czasu, muszą się spieszyć, i wysłała Assuntę po dorożkę. Milczała dłuższą chwilę, skrobiąc ziemię czubkiem parasolki, po czym uniosła wzrok i podziękowała Rowlandowi za wiarę w jej „rozsądek”. – To bardzo krzepiące, że ktoś oczekuje po mnie czegoś dobrego, po tych wszystkich podłościach, które przywykłam robić... do których mnie zmuszano. Przemyślę sobie pańskie słowa. – W tej wyludnionej dzielnicy dorożki są rzadkością, więc długo czekali na powrót Assunty. Christina mówiła o kościele, malowniczym starym cmentarzu, dziwnym, niszczejącym zakątku Rzymu. Rowland był zbity z tropu; nie wiedział, co myśleć ani jak się zachować. Nadjechała dorożka, ale Christina jeszcze zwlekała. – A zatem – odezwała się nagle – mogę go tylko zranić? – Przez panią czuję się bardzo gruboskórny – odpowiedział Rowland. – I taki z niego wspaniały człowiek, że byłaby to wielka szkoda, tak? – Nie będę go więcej chwalił – uciął Rowland. Odwróciła się pospiesznie, ale wciąż nie wsiadała. – Pamięta pan, iż mi obiecał, kiedy się poznaliśmy, że po upływie pół roku zdradzi mi, co o mnie myśli? – To była niemądra obietnica. – Ale pan ją złożył. Niech pan ją ma na uwadze. Przemyślę to, co usłyszałam. Do widzenia. – Wsiadły i dorożka odjechała. Rowland chwilę spoglądał za nią, po czym ruszył naprzód z westchnieniem. Jeśli wyrażało ono brak zaufania, trzy dni później powinien odetchnąć z ulgą, gdyż otrzymał następującą wiadomość: Zrobiłam to! Może pan zacząć mnie szanować! C. L. Do pełni szczęścia brakowało jedynie komentarza. Rowland nie musiał długo na niego czekać, gdy bowiem zajrzał wieczorem do Rodericka, dowiedział się od starej służącej, że signorino wyjechał do Neapolu.
VIII WYZWANIE Jakiś miesiąc później Rowland napisał do swojej kuzynki Cecilii list, którego fragment zamieszczam poniżej. ...Tyle o mnie, lecz moja opowieść byłaby niepełna bez wzmianki na temat biednego Hudsona, gdyż pochłania mnie on w tej chwili bardziej niż wszystko inne. Rozpoczęcie tego akapitu wymaga nie lada odwagi. Powiesz, że mnie ostrzegałaś, a ja nie wziąłem sobie Twej przestrogi do serca. Miałem lęki i nadzieje wszelakie, lecz jak dotąd – pisząc do Ciebie – stawiałem nadzieje na pierwszym planie. Dziś porzucam dumę i pragnę dać upust odrobinie krzepiącej rozpaczy. Powinienem napisać: „Moja droga, mądra kuzynko, miałaś rację, a ja się myliłem: byłaś bystrą obserwatorką, a ja skończonym osłem!”. Gdy rozmyślam o pewnej naszej rozmowie na temat „zbawiennej natury weny”, uszy mnie pieką. Jeżeli to, co widziałem, zasługuje na takie miano, niech mnie diabli wezmą. Niepokój nie daje mi żyć, mam ciągły ucisk w piersi i bywają chwile, gdy mógłbym ronić krokodyle łzy. Nie ma co, ładny obrazek. Chciałbym, żebyś to zrozumiała, a dokładniej sam chciałbym zrozumieć. Nie pojmuję ni w ząb tego, co się stało; to potworna zagadka, której nie czuję się na siłach rozwiązać. Ale nie ustaję w próbach, nie mogę inaczej. Co rusz łapię się za głowę i dumam, dumam w nieskończoność. Powiedziałaś mi w Northampton, że traktuję to zbyt lekko; dziś powiedziałabyś mi zapewne, że zbytnio się przejmuję. Owszem, lecz nie mogę inaczej. Nie pochlebiając sobie, mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że współczucie to moje przekleństwo – mój dar, mój konik, ostatni, jaki mi pozostał. Mądrzejszy człowiek już dawno rzuciłby swoje zmartwienia na wiatr i pogodził się z faktem, że jak sobie mój bel enfant40 pościele, tak się wyśpi. Ktoś powiedziałby nawet, że robię wiele hałasu o nic i krzyczę, zanim się skaleczę, a przynajmniej zanim on się skaleczy, i że mam dać mu wolną rękę, niech sam o siebie zadba. Próbuję, ale nic z tego. Nigdy nie udawałem, że to coś więcej aniżeli eksperyment; niczego nie obiecywałem i nie brałem na siebie odpowiedzialności; mówiłem tylko, że artysta dobrze rokuje i żal byłoby nie dać mu szansy. Uczyniłem, co w mojej mocy, a jeśli maszyna się zacina, mam prawo stanąć z boku. Amen, amen! Nie, mogę to napisać, ale tego nie czuję. Nie umiem być sprawiedliwy, jestem na to zbyt sentymentalny. Za bardzo lubię tego młokosa, nie potrafię go spisać na straty. Rozumienie go to inna sprawa; dziś nie wydaje mi się,
abyś nawet Ty była do tego zdolna. Czasem naprawdę zawodzi nas inteligencja, i zapewne przyjdzie mi zobaczyć jeszcze niejeden osobliwy przypadek. Weźmy Rodericka i pannę Light!... Czy nie opowiadałem Ci o niej? Zeszłej zimy wszystko szło jak z płatka. Roderick zaczął z rozmachem, dokonał rzeczy wspaniałych – jednym słowem, pokazał, na co go stać. Był silny, pierwszorzędny; poczułem się pewnie i skrycie sobie winszowałem. Wypłynęliśmy na otwarte morze, nic nie zapowiadało burzy. Jednak latem odczułem pewien niepokój, choć nie wszczynałem alarmu. Po jego powrocie do Rzymu zrozumiałem, że wiatr zmienił kierunek i pcha nas na skały. Był to klasyczny przypadek Odyseusza i syren, tyle że Roderick nie chciał dać się przywiązać do masztu. Jest niesamowitą istotą, przedziwną mieszanką jasności i mroku. Nie mogę pojąć, jakim cudem tyle siły – bo nie sposób nazwać tego inaczej – idzie w parze z taką słabością i dlaczego talent tej miary doświadcza takich zapaści. Biedak nosi w sobie skazę i nie potrafi zapanować nad tym, co otrzymał w darze – darze, który czasami obraca się przeciwko niemu. W życiu nie znałem człowieka aż tak głuchego na wszelkie argumenty, kiedy się zaprze. Przypuszczam, że istnieje klucz do niego, lecz na próżno próbuję go znaleźć, a zarazem nie mogę dać wiary, iż za sprawą okrucieństwa gwiazd przepadł bez śladu. Wiecznie robi ze mnie głupca; tracę do niego cierpliwość, ale wciąż ma moją niepodzielną uwagę. Czasem myślę, że nie posiada za grosz sumienia, a czasem dręczą go wręcz niedorzeczne skrupuły. Bierze sprawy zbyt lekko, a przy tym zbyt dosłownie – zależnie od tego, czym są – i potrafi być zarazem drobiazgowy i niedbały, obojętny i pełen żarliwości. Dojrzał szybciej nawet, niż przepowiadałaś, i zajmuje sobą mnóstwo miejsca, w dobrym i złym sensie tego słowa. Dla mnie w każdym razie jest go w nadmiarze. O tak, jest trudny, bez dwóch zdań. Mało elastyczny i kruchy, i choć ma ogrom ducha i energii, brakuje mu tego, co nazywam sercem. Ma coś, co wzięła za nie Mary, więc pozostawiam jej osąd, uważam jednak, że dokonała go na niewystarczających przesłankach. Ma coś, co Christina Light bierze niby czasem za serce, ale ona nie jest dla mnie żadną wyrocznią. Jasne, że egoizm (w zbyt obfitej dawce) na dłuższą metę niszcząco wpływa na postępowanie; czy to możliwe, że podobnie działa na sztukę? (...) Roderick wysoko stawia sobie poprzeczkę, muszę mu to oddać; nie splami się niczym gorszym, a kiedy czeka na pojawienie się wizji, jego wyobraźnia, emocje, zmysły muszą znaleźć sobie jakąś rozrywkę. Innymi słowy, zasmakował w rozpasanym życiu i ostatnio spędził miesiąc w Neapolu – mieście, gdzie rozrywki stanowią rzecz nadrzędną – w bardzo złym towarzystwie. Czy wszyscy geniusze są tacy? Mieszka tu wielu artystów, którzy cierpliwie uprawiają swoje rzemiosło; ba, czasami wręcz się dziwię, jak dobrze im idzie sprowadzanie tego do rangi cnotliwego nawyku, ale moim zdaniem żaden nie może mierzyć się z Roderickiem pod względem talentu. Talent znajduje się na swoim miejscu, zawodzi tylko jego zastosowanie. Nic nie wypływa z dzbana, na próżno odwraca go do góry nogami. Czasami twierdzi, że jest pusty – że dokonał wszystkiego, co miał. Dla mnie to absurd, ale gdyby tylko o mnie chodziło, nawet bym nie
oponował. Myślę jednak bez przerwy o Twoich dwóch bogobojnych, ufnych sąsiadkach, i gdy nie czuję się jak zwykły hochsztapler, czuję się jak włamywacz. Gdyby twórcza wena nachodziła go falami w porach łatwych do przewidzenia, cierpliwie bym na nią czekał, a w przerwach znajdował mu coś do roboty, lecz byłaby to dla nich marna pociecha! Kilka lat i wszystko stałoby się wiadome. Chciałbym, niech Bóg mi wybaczy, żeby był mniej geniuszem, a więcej szarlatanem. Zachowuje się tak, jak gdyby składał się z jednego kawałka: nie wyrzuci za burtę ani ziarnka, aby ratować pozostałość. Wyobraź go sobie z tym jego osobistym urokiem, przystojną twarzą, niedbałym krokiem i aparycją znerwicowanego, dziewiętnastowiecznego Apolla, a zrozumiesz, ile bólu sprawia mi widok tego, jak się marnuje. Zeszłego roku w Baden-Baden postępował bardzo nierozważnie, ale wziął się w garść i uspokoił na jakiś czas. Potem znów zaczął się chwiać, aż wreszcie padł jak długi. Obecnie leży jak kłoda, i to w sensie dosłownym. Ubiegłego wieczoru zjawił się u mnie podchmielony. Zapewniam Cię, że nie było mi do śmiechu. (...) Panna Light to długa historia. Jest jedną z największych piękności w dziejach, wartą pielgrzymki boso do Rzymu, jak w dawnych czasach. Jej cera, oczy postawa, o bujnych włosach nie wspominając, są jak żywcem wyjęte z mitologii greckiej i nie pasują do naszych czasów. Możesz mi wierzyć na słowo, bo nie jestem w niej zakochany. Przeciwnie, czasami budzi we mnie odrazę. Odebrała iście piekielne wykształcenie. Jest zepsuta, przewrotna, dumna jak paw i kokietuje na prawo i lewo, a przy tym inteligentna, śmiała, wolna i tak spragniona wrażeń, iż można zaprząc jej wyobraźnię zarówno dla dobrej, jak i złej sprawy. Któregoś dnia próbowałem przeciągnąć ją na swoją stronę. Odbyłem z nią przełomową rozmowę, błagając o pozostawienie mojego biednego przyjaciela w spokoju. Najpierw wodziła mnie za nos, po czym ustąpiła i następnego dnia jednym słowem doprowadziła go do tego, że zwiał do Neapolu, topić smutki w trujących wodach. Doszedłem do wniosku, iż bardziej jest niebezpieczna w swoich chwalebnych aniżeli złośliwych zapędach, a potem odwraca się plecami i ma wszystko w nosie, co doprowadza mnie do szału. To świetna aktorka, musiała zrobić to z rozmachem, i właśnie ów rozmach przesądził sprawę. Naturalnie chciałem, aby obeszła się z nim łagodnie, ale musiała spuścić kurtynę z hukiem, co tylko dolało oliwy do ognia. (...) Pozowała Roderickowi na początku zimy i wyszło z tego piękne popiersie, po czym zjawił się tuzin kobiet z błaganiem, aby je wyrzeźbił, mutatis mutandis41, w tym samym stylu. Były to wielkie damy, gotowe pójść mu na rękę, ale im oznajmił, że ich twarze go nie interesują, i odesłał je na swoją zgubę. Rowland poprzestał na tym i schował list. Odczekawszy trzy dni, przeczytał go na spokojnie, po czym chciał zniszczyć, ale postanowił zachować go – liczył na odsiecz w postaci zdrowego rozsądku Cecilii. Jak wiemy, miał talent do przyjmowania rad. Uznał ponadto, że odpowiedź kuzynki rzuci światło na stanowisko Mary Garland. I po namyśle dopisał kilka zdań.
Pozbyłem się wielkiego ciężaru i to mi chyba dobrze zrobiło. Tonąłem w melancholii i próbowałem się z niej otrząsnąć. Wiesz, jak lubię spokojne rozmowy, a prócz Ciebie nie ma nikogo, z kim mógłbym je toczyć, o najbardziej przepastna z kuzynek! Jest tu pewna ostra starsza pani, z którą często dyskutuję i która rozsądnie prawi. Ale madame Grandoni od początku nie lubiła Rodericka i gdybym miał posłuchać jej rady, nie chciałbym go znać. Śmiałabyś się z mojego nosa na kwintę, lecz Ty robiłabyś to w każdej sytuacji. Wstydzę się trochę tego listu, gdyż moja wiara w naszego przyjaciela sięga głębiej niż zwątpienie. Był u mnie wczoraj, opowiadał o Muzeum Neapolitańskim, Arystydesie, rzeźbach z brązu i freskach w Pompejach z tak błyskotliwą werwą, że zwątpienie w niego byłoby bluźnierstwem. Potem poszliśmy do niego i był potulny jak baranek. Ma w sobie coś niewysłowionego, co czaruje i mami; niech moje ostatnie słowo na jego temat nie wyraża potępienia. Krótko po wysianiu powyższego listu, zachodząc któregoś dnia do pracowni przyjaciela, Rowland zastał go znękanego wizytą pana Leavenwortha. Młodzieniec źle znosił nudziarzy, wychodził z siebie. Niedawno przystąpił do pracy nad posągiem, który przedstawiał lazzarone odpoczywającego w słońcu; była to alegoria życia opartego na zmysłowości i beztrosce. Przyznawał, że prawdziwy lazzarone to paskudna postać, lecz idealny – a jego własny został subtelnie wyidealizowany – stanowi kwiat cywilizacji doskonałej. Pan Leavenworth przystąpił właśnie do oględzin posągu. – Coś w stylu Konającego Gladiatora? – podsunął. – Ależ bynajmniej – odparł Roderick z powagą. – On nie kona, tylko leży pijany. – Pozwolę sobie zauważyć, że stan upojenia nie stanowi godnego tematu dzieła – oświadczył pan Leavenworth. – Rzeźba nie powinna przedstawiać ulotnych stanów. – Pijaństwo nie jest ulotnym stanem. Nie ma nic bardziej trwałego, monumentalnego i godnego uwiecznienia. – Interesujący paradoks – rzekł pan Leavenworth – gdybyśmy mieli czas się nim zająć. Widziałem we Florencji rzeźbę przedstawiającą pijaka autorstwa Michała Anioła i uznałem ją za pożałowania godną aberrację wielkiego umysłu. Ja nie tykam mocnych trunków, można powiedzieć, że zjeździłem Europę na zimnej wodzie. Proponowano mi najlepsze i najbardziej urozmaicone karty win, ale nie skorzystałem. Nie odkorkowano nigdy butelki na moje polecenie. – Odkorkowywanie butelki wymaga zaangażowania wielu mięśni – stwierdził Roderick. – Byłby z tego ładny posąg. – Realistyczna wersja Bachusa? Nie rozmieniaj się na drobne, drogi młodzieńcze. Nieskalany marmur zadaje kłam własnej perfekcji, jeśli nie przedstawia Świadomego Umiarkowania, „złotego środka” we wszystkich dziedzinach. – Pan Leavenworth odrzucił głowę, napiął ramiona i zakołysał tułowiem, jakby chciał wypłoszyć ducha lekkomyślności, po czym spojrzał na popiersie Christiny i stracił wątek. – Idealna głowa, jak sądzę – podjął. – Fantazyjna wariacja na temat pogańskiej bogini, Flory, Diany, driady,
najady? Często żałuję, że nasi amerykańscy artyści nie zerwą z tą sztuczną nomenklaturą. – To nie jest driada ani najada – oświadczył Roderick. – I nie potrzebuje żadnej nomenklatury, bo ma własną. – Nazwał ją pan...? – Pan Leavenworth zawiesił głos. – To Christina Light – wtrącił litościwie Rowland. – Ach, nasza rodzima ślicznotka? Czyli nie pogańska bogini, tylko amerykańska chrześcijanka. Tak, miałem przyjemność zamienić z nią dwa słowa. Jej elokwencja pozostawia nieco do życzenia, lecz uroda jest pierwszorzędna. Obserwowałem ją niedawno na dużym przyjęciu, gdzie stawiła się śmietanka europejskiej arystokracji: księżne, księżniczki, hrabianki oraz inne damy wyróżnione podobnymi tytułami. Ale pod względem wdzięku, urody i elegancji do pięt jej nie dorastały. Któż może się równać z wyrafinowaną i dobrze ułożoną amerykańską damą? Księżne nie miały w sobie nic godnego uwagi, były zuchwałe, grubo ciosane i na wskroś cielesne. Tyrania podziałów klasowych to faktycznie rzecz straszna, jeśli takie twarze mają wzbudzać nasz podziw. Człowiek zauważa więcej pięknych kobiet w ciągu jednej godziny na Broadwayu, niż podróżując po Europie. Na Broadwayu panna Light znikłaby w tłumie. – Och, do licha z Broadwayem! – mruknął Roderick. Pan Leavenworth zdębiał, jakby usłyszał coś niepatriotycznego. – Spodziewam się, że słyszał pan ostatnie doniesienia na temat naszej uroczej rodaczki – dodał niemalże surowo. – Jakie doniesienia? – Roderick stał tyłem, zawzięcie dźgając dłutem swojego lazzarone, lecz na słowa pana Leavenwortha odwrócił się gwałtownie. – Zdaje się, że to temat dnia. Panna Light jest podziwiana przez wysoko postawione osoby, które po cichu uznają jej wyższość. Wielu możnych o nią zabiegało; mówię, rzecz jasna, o możnych z tej części świata. Bardzo mnie to cieszyło, podobnie jak fakt, iż większość z nich odprawiła z kwitkiem. Nie dała się omamić ich tytułami, rodowodami i pretensjami, ich złoconymi herbami. Oceniała ich po prostu w ludzkich kategoriach i stwierdzała u nich istotne braki. Na jednego z nich jednakże – młodego neapolitańskiego księcia, zdaje się – spojrzała łaskawym okiem i właśnie ogłoszono ich zaręczyny. Nie zwykłem powtarzać plotek, lecz przed godziną wspomniała mi o tym dama, którą właśnie poznałem, zapewne z braku istotnego tematu, a tych w Europie jak na lekarstwo. Dlatego można rzec, iż dałem się zaskoczyć. Owszem, bardzo żałuję, że panna Light postanowiła zawrzeć tak stereotypowy związek. Amerykanie winni trzymać się razem. Jeśli szukała wspaniałej partii, znaleźlibyśmy coś dla niej. Jeśli zależało jej na wspaniałym, rozgarniętym człowieku, nie musiałbym go dla niej szukać poza moim rodzinnym stanem. A jeśli marzyła o kandydacie z pieniędzmi, znalazłbym jej dwudziestu godnych uwagi, z majątkiem w zamiennej walucie, a nie pod postacią ziemi skażonej malarią i zrujnowanych pałaców. Jak on się nazywa? Książę Cantimasher, czy jakoś tak! – Na szczęście pan Leavenworth uwielbiał słuchać własnych wywodów, więc nie zwrócił uwagi na przenikliwy okrzyk, którym Roderick przyjął jego tyradę. Młodzieniec zamarł, spoglądając
na niego z rozchylonymi ustami i błyskiem w oku. – Pozycja kobiety – ciągnął niewzruszony dżentelmen – nadal jest w tych krajach bardzo krzywdząca. Wątpię, czy europejska księżniczka wzbudza prawdziwy szacunek, jakim cieszą się u nas zwykłe śmiertelniczki. Cywilizację danego kraju należałoby mierzyć estymą okazywaną płci słabej. Gdzie plasowałaby się wówczas Italia? Pan Leavenworth nie zwrócił uwagi na wzburzenie Rodericka, w przeciwieństwie do Rowlanda, dla którego było oczywiste, iż natychmiast zlało się ono z wcześniejszą irytacją wywołaną przydługą przemową, toteż wybuch zdawał się nieunikniony. Pan Leavenworth sam niechcący podpalił lont. – A teraz przejdźmy do mojego dzieła! – powiedział w swoim, jak zwykle napuszonym, stylu, żądając gestem odsłonięcia ustawionej nieco na uboczu rzeźby, niedokończonego zamówienia. Roderick przez chwilę spoglądał na niego z urazą, a następnie podszedł do wskazanego przedmiotu i zdarł prześcieradło. Pan Leavenworth usadowił się na krześle z miną zadowolonego właściciela i zlustrował posąg. – Muszę przyznać, że jestem usatysfakcjonowany ogólną koncepcją – oświadczył. – Postać emanuje znacznym majestatem, a twarz zastygła w szlachetnym wyrazie. Niemniej jednak bardziej podkreśliłbym kształt czaszki. Skoro mowa o Intelektualnej Sublimacji, niepodważalnym odzwierciedleniem intelektu powinno być myślące czoło, nieprawdaż? Czy mógłby pan je nieco poprawić? W odpowiedzi Roderick ponownie narzucił prześcieradło. – Niechże pan coś dla mnie zrobi, panie Leavenworth. Bardzo proszę. Niech pan nie wspomina więcej o tym czymś. – Nie wspomina? Panie szanowny...! – Właśnie. To jedno wielkie oszustwo. – Oszustwo? Mój wielki zamysł? – Pański, doprawdy! – wykrzyknął Roderick. – Na pewno nie mój. Wyrzekam się go. – Ależ proszę bardzo – odparł pan Leavenworth, teraz już wyraźnie rozsierdzony. – Tylko proszę go najpierw skończyć! – Wolałbym rozbić go na kawałki! – odparował Roderick. – To jakiś obłęd, łaskawco. Niech pan dotrzyma warunków umowy. – Nie zawierałem żadnej umowy. Rzeźbiarz to nie krawiec, nie zdjąłem miary na uszycie spodni. Słyszał pan kiedyś o natchnieniu? Moje umarło! To nie żarty. Tyś je pan zabił. – Ja... ja zabiłem pańskie natchnienie? – wykrztusił pan Leavenworth, płonąc słusznym gniewem. – Ależ z pana niewdzięcznik! Moim zamiarem było pana zachęcić i natchnąć. – Doceniam pańską dobroć i nie chcę być niegrzeczny. Lecz pańskie zaangażowanie ma na mnie zgubny wpływ. Nie mogę dla pana pracować. – Nazywam to niesmacznym żartem, łaskawco! – oznajmił pan Leavenworth, jakby wydawał wyrok skazujący. – Och, taki mam wisielczy humor! – rzucił wesoło Roderick.
– Proszę mi powiedzieć, czy zawdzięczam to niefortunnej wzmiance o ślubie panny Light? – Zawdzięcza to pan wszystkiemu niefortunnemu. Nie mówię tego, żeby pana obrazić; jeśli tak się stało, proszę o wybaczenie. Pragnę jedynie raz na zawsze zakończyć naszą współpracę. Rowland przysłuchiwał się dotąd w milczeniu, ale teraz nie wytrzymał. – Dobrze mnie posłuchaj – rzekł, kładąc rękę na ramieniu przyjaciela. – Stoisz na skraju bardzo głębokiego oceanu. Jeżeli chcesz ochłonąć, skacz. Nieważne, że nie podoba ci się twoja praca, i nieważne – jeżeli mogę tak to ująć – że nie lubisz pana Leavenwortha, który też nie dba o to, jak sądzę! Najrozsądniejszym wyjściem będzie nie rezygnować tak pochopnie ze zlecenia, którego się podjąłeś. Zdobądź się na ten trud i je dokończ. Potem zniszcz, jeżeli ci się nie spodoba, ale najpierw dokończ i zobacz. Moim zdaniem tak powinieneś postąpić. Roderick spojrzał na niego tak rozpaczliwie, że w oczach Rowlanda błysnęła niemal czułość. – I ty też? – powiedział. Tłumaczenie, przekonywanie było waleniem grochem o ścianę. Odwróciwszy się, Rowland przeszedł do sąsiedniego pokoju w poczuciu dojmującej bezsilności. Po chwili wrócił i stwierdził, że pan Leavenworth wyszedł, pewnie dumny i blady. Roderick siedział z łokciami na kolanach i podpierał brodę. Rowland spróbował jeszcze raz. – Nie posłuchasz, co do ciebie mówię? – Jakbyś ty mnie słuchał. – Jeszcze jedno: w żadnym razie nie powinieneś, przynajmniej na razie, iść do pani Light. – A właśnie, że pójdę, i to jeszcze dziś. – Chyba oszalałeś. – No właśnie – skwitował Roderick z uśmiechem. – Mówisz jak niewolnik, a nie jak wolny człowiek. – To po co każesz mi mówić? Rowland chwilę się zastanowił. – Czy twój obłęd jest gotów na utratę najlepszego przyjaciela, jakiego kiedykolwiek miałeś? Roderick podniósł głowę, nadal się uśmiechał. – O niczym innym nie marzy! Jego najlepszy przyjaciel nasadził kapelusz i wyszedł; trzasnęły drzwi. Nasz skromny bohater spacerował bez celu przez kilka godzin. Obszedł niemalże miasto wkoło, mijając po drodze Corso, Porta del Popolo, następnie Villa Borghese. Jego złość osłabia, lecz nadal ciążyła mu nieznośnie na sercu. Po zapadnięciu zmroku znalazł się w pobliżu domu swojej przyjaciółki, madame Grandoni. Często składał jej wizyty przed
kolacją, dlatego wszedł po nieoświetlonych schodach i szarpnął za sznur od dzwonka, chcąc oderwać myśli od zmartwień. Powiedziano mu, że jest zajęta, lecz jeśli wejdzie i poczeka, zaraz do niego przyjdzie. Nie usiedział pięciu minut przy kominku, kiedy usłyszał brzęk dzwonka u drzwi wejściowych, a następnie szelest i szmer głosów w holu. Otwarto drzwi saloniku, lecz nim gość wszedł do środka, Rowland rozpoznał go pogłosie. Christina Light wkroczyła do pokoju wraz ze swoim pudlem, a tren jej sukni zajął niemal całą podłogę. Stanęła w migotliwym blasku ognia. – Powiedziano mi, że pan tu jest – oznajmiła i usiadła. – I mimo to pani weszła? Bardzo pani śmiała – odpowiedział Rowland. – To pan jest śmiały, jeśli się zastanowić! Padrona nie przyjdzie? – Czekam od paru minut, zaraz się zjawi. – A tymczasem jesteśmy sami? – Rozejrzała się po kątach spowitych mrokiem. – Nie licząc pudla – odparł Rowland. – Ach, on zna wszystkie moje tajemnice, biedaczyna! – W milczeniu posiedziała chwilę, wpatrując się w płomień. Zerknęła na Malleta. – Voyons!42 Niechże pan powie coś miłego! – zawołała. – Ucieszyłem się na wieść o pani zaręczynach. – O nie, tylko nie to! Od śniadania słyszałam to tak często, że mi się sprzykrzyło. Miałam na myśli czarujące komplementy, które mi pan prawił przed miesiącem u Świętej Cecylii. – Widzę, że się pani nie spodobały – skwitował. – Tego się obawiałem. – Że też pan na to wpadł. Dlaczego nie widziałam pana od tamtej pory? – Doprawdy sam nie wiem. – I się zawahał, zanim odpowiedział. – Pewnie byłem, lecz pani nie zastałem. – Wiedział pan, kiedy przyjść. Wie pan, jak traktować biedną dziewczynę! Siada pan i mówi jej, że nie powinna się zadawać z szanowanym młodzieńcem, bo go splugawi; pański przyjaciel to ważna persona i trzeba uważać, jak się prowadzi. Ma znać tylko miłych ludzi, dlatego błaga mnie pan, żebym usunęła się precz. Muszę wziąć sobie do serca pańskie rady i czym prędzej się do nich zastosować. Bardzo schlebił pan mojej próżności, nie powiem. Ale próżność to grzech, więc z pokorą pana wysłuchałam i postanowiłam zastosować się do pańskiej prośby. Znam na ogół swoje wady i próbuję je naprawić. Voyons, pomyślałam sobie, niemiło słuchać, że jest się świnią, lecz warto wziąć to pod rozwagę, zapewne jest w tym sporo prawdy, więc trzeba zabrać się do roboty. Ot co! Trzeba się ukorzyć, to oczywiste. Tak postępowały święta Katarzyna, święta Teresa i pozostałe, ponoć dostąpiły przez to niewysłowionych radości. Marzę o tym samym. Wzięłam się w karby, przełknęłam łzy i dygnęłam panu na pożegnanie z gorącym postanowieniem, że nie będę wstrętna, zapalczywa ani mściwa, i nie zrobię nic, czego nie zrobiłyby te damy, dzisiaj święte w niebie. Nie byłam taka, jak pan mnie przedstawił, ani taka, za jaką pan mnie uważał, lecz machnęłam ręką, wiedziona szczerą chęcią poprawy. Myślałam o tym usilnie przez sześć godzin, nie dając nic po sobie poznać, po czym wreszcie się na to zdobyłam. Santo Dio! – Ależ panno Light, droga panno Light! – zaoponował cicho jej towarzysz.
– Od tamtej pory – ciągnęła – czekam na niewysłowioną radość. Lecz jest jak dywidenda, jeszcze nie zaczęła spływać. – Niech pani mnie wysłucha! – błagał. – I nic, nic z tego nie wyszło. Był to najgorszy miesiąc w moim życiu. – Jest pani straszna – powiedział Rowland. – Co pan przez to rozumie? – Wiele rzeczy. Omówimy je sobie po kolei. Ale przede wszystkim proszę mi wybaczyć, że panią zraniłem. Chwilę przyglądała mu się z wahaniem, po czym wsunęła ręce do mufki. – To nic nie znaczy. Przebaczenie następuje pomiędzy ludźmi równymi sobie, a pan patrzy na mnie z góry. – A skąd pani to wie? Christina wstała i przespacerowała się po pokoju. Naraz gwałtownie odwróciła się w jego stronę. – Pan we mnie nie wierzy! – krzyknęła. – Ani trochę! Dałabym wszystko, żeby pana do tego zmusić! Rowland zerwał się, lecz nim zdążył zaprotestować, uniesiono kotarę w drzwiach i weszła madame Grandoni, poprawiając perukę. – Jeszcze pan we mnie uwierzy, zobaczy pan – mruknęła Christina, po czym ruszyła w stronę gospodyni. Madame Grandoni zwróciła się czule do przyjaciółki. – Muszę cię uściskać, kochana, jesteś bohaterką dnia. A zatem przyjęłaś go, tak? – Podobno. – Ty powinnaś wiedzieć najlepiej. – Nie wiem... i nic mnie to nie obchodzi! – Dziewczyna stała z ręką w dłoni madame, ale zerkała z ukosa na Rowlanda. – Kochana, w twojej sytuacji to nie wypada – mitygowała starsza dama. Christina wzruszyła ramionami. – Wszyscy mówią, że mam się zachłystywać swoją sytuacją. Czyż jest coś bardziej pospolitego? Niech inni się chełpią. Mama z chęcią mnie w tym wyręczy. Czy mogę zostać na kolacji? – Jeżeli masz ochotę na ciemny chleb z cebulą. Myślę jednak, że czekają na ciebie w domu. – Czy ja wiem? Ma przyjść książę Casamassima en familie. Jeszcze nie jestem jego rodziną! – A wiesz, jaka jesteś paskudna? – Gospodyni pokiwała głową. – Prawie mam ochotę cię przepędzić. Christina z namysłem spuściła wzrok. – Kiedy ja bardzo chciałabym zostać – odrzekła. – Jeśli chce mnie pani wyleczyć, proszę zdobyć się na dobroć i wyrozumiałość. To się pani opłaci. Musi pani we mnie
wierzyć. – I znów zerknęła na Rowlanda. Nagle głos jej się zmienił. – Co ja gadam! – jęknęła. – Jestem nieznośna i zmęczona, a do tego bardziej samotna niż zwykle. Chciałabym umrzeć! – Łzy napłynęły jej do oczu; walczyła z nimi, chowając twarz w mufce, lecz dała za wygraną, wybuchnęła płaczem i rzuciła się madame Grandoni na szyję. Mądra dama znacząco skinęła Rowlandowi głową i wyprowadziła dziewczynę do sąsiedniego pokoju. Mallet postał chwilę bezbrzeżnie zdumiony, oko w oko z pudlem, który wydał współczujący skowyt. Rowland dał upust zmieszaniu, stuknąwszy go laską, i wyszedł pospiesznie. Pod drzwiami ujrzał powóz pani Light i dowiedział się później, że Christina pojechała na kolację do domu. Po kilku dniach wybrał się na dwa tygodnie do Florencji. Miał ochotę w ogóle opuścić kraj, postanowił jednak przemyśleć to w spokoju. Czuł się zniesmaczony. Odruchowa życzliwość ustąpiła pola irytacji i nie pomagała jej złagodzić. Nastała jednak połowa marca i we Florencji na dobre zadomowiła się wiosna. Rowland szczerze uwielbiał to miasto, ale gdy spacerował wzdłuż Arno i zaglądał tu i ówdzie do wspaniałych galerii, nie pomagały ukoić jego bólu. Pękało mu serce, a w miarę upływu czasu cierpienie nasilało się, miast gasnąć. Sarkał na swój los, a najbardziej wyrzucał sobie dobroduszność. Usiłował być życzliwy i mądry, podjął się chwalebnego wyzwania, ale jego życzliwość, mądrość i starania zemściły się na nim. Doznane rozczarowanie zapiekło do żywego. Nieustannie towarzyszyło mu poczucie straconego czasu, straconej wiary i nadziei. Zdarzały się chwile, gdy piękno, jakie go otaczało, jątrzyło ranę. Poszedł do Pałacu Pittich i spokój bijący z Madonny na krześle Rafaela zdawał się z niego szydzić ideałem nieosiągalnego wytchnienia. O zachodzie słońca stawał na mostach i wiedział, że światło jest bajkowe, a góry boskie, lecz ów fakt zdawał się kryć w sobie coś, co ubliżało i odpychało. Czuł się nikczemnie oszukany i pragnął rewanżu. Był zdania, że życie jest mu winne zadośćuczynienie, i że nie zazna spokoju, póki go nie dostanie. Wiedział – właściwie czuł – co mogłoby mu pomóc odzyskać równowagę, ale wzdragał się przed tym, tak jak człowiek, który potrzebuje pieniędzy, wzdraga się naruszyć polisę ubezpieczeniową. Idea czegoś lepszego aniżeli to wszystko, czegoś, co przywróciłoby mu upragniony spokój, pozwoliło z nadzieją wejrzeć w przyszłość i przydało jego życiu świeżości – idea zadośćuczynienia za krzywdy przybrała w toku jego melancholijnych rozmyślań postać pewnej młodej kobiety w Ameryce, która prędzej czy później upodobniła się do Mary Garland. Dziwne, powiecie, że Rowland nadal marzył o skromnej dziewczynie, widzianej przelotem dwa lata wcześniej; dziwne, że jej obraz się utrwalił, choć do jego namalowania użyto tak niewielu farb. Lecz jest właśnie cechą takich obrazów ukazywanie więcej niż suma części składowych pierwowzoru. Któregoś wieczoru nie mógł zasnąć, natłok myśli mu nie pozwalał; wstał i jął spacerować po pokoju. Okna wychodziły na Arno i napłynął przez nie szum rzeki; niewiele brakowało, a Rowland wyszedłby na ulicę. Nad ranem rzucił się na krzesło; nie chciało mu się spać, ale jego podniecenie jakby osłabło. W głowie pojawiła się myśl; wydało mu się, że widzi tę myśl z zewnątrz, że ocenia ją i
potępia; stała przed nim nieruchoma, z dziwną, władczą twarzą. W ciągu dnia próbował ją odsunąć, lecz fascynowała go, prześladowała, a chwilami wręcz przerażała. Wiedziony chęcią zapewnienia sobie rozrywki, złożył parę wizyt i uciekł się do kilku niecodziennych sposobów odwrócenia myśli. Jeśli następnego dnia miał coś na sumieniu, osoby, z którymi wówczas się stykał, potwierdziłyby, że plótł bez sensu i wydawał się nieswój. Rzeczywiście nie był sobą; dużo później, z perspektywy czasu dochodził do wniosku, że w owych dniach tkwił jakby obok – tak jak osioł stoi w stajni obok wołu. Uparta myśl nie dawała mu spokoju, przyczepiła się do niego jak natarczywy żebrak. Rzecz z grubsza sprowadzała się do tego, że jeśli Roderick, jak on sam to ujął, miał się wypalić, można mu w tym dopomóc – ułatwić descensus Averni43. Przez dwie doby Rowland snuł wizję pięknego młodzieńca, który skacze na główkę w zasnutą mgłą przepaść. Przepaść była destrukcją, unicestwieniem, śmiercią, lecz skoro konieczna, dlaczego nie skrócić agonii? W ślad za tą wizją nieśmiało migotała kolejna, jakby nałożono na siebie dwa slajdy. Przedstawiała Mary Garland, z której oczu z wolna ustępowała zgroza, zwieszone bez ruchu ręce nie stawiały oporu, kiedy Rowland je ujmował. Gdy dawniej palono na stosach, okrucieństwem było przyglądanie się, ale miłosierdziem dorzucenie do ognia, by płomienie szybko załatwiły sprawę, a dym zdusił ofiarę. I miłosierdzia nie umniejsza wcale poczucie obowiązku, tym silniejsze, im mocniej pragniemy czegoś, co ofiara zostawi po sobie w spadku. Któregoś ranka pośrodku tego wszystkiego Rowland wyszedł przez bramę miasta i znalazł się na drodze do Fiesole. Dzień był pogodny, marcowe słońce grzało jak w maju, jak mawia angielski poeta z Florencji, a gęsto ukwiecone krzewy i rośliny, które oplatają ściany willi i podere44, ślą wonną obietnicę w rozgrzane, nieruchome powietrze. Nasz przyjaciel ruszył krętymi drogami w górę, zwolnił, kiedy wspiął się wyżej pod rdzawymi cyprysami przy niskich murkach, skąd człowiek widzi urocze miasto i dolinę rzeki, dotarł do małego placu przed katedrą i odpoczął chwilę w ogromnym, ciemnym kościele, następnie zaszedł jeszcze wyżej i stanął przed wejściem klasztoru franciszkanów na samym wierzchołku góry. Zadzwonił do furtki i wpuścił go niepozorny braciszek o czerwonej, dobrodusznej twarzy. W kaplicy i korytarzach wiało chłodem; Rowland minął je szybkim krokiem i znalazł się w rozkosznie stromym i dzikim starym ogrodzie, pokrywającym czoło góry. Już tutaj był, wrócił jak do przyjaciela. Ogród wisi w powietrzu i człowiek przechodzi od tarasu do tarasu, nie mogąc się nadziwić, że się nie zsunie wprost w romantyczną otchłań poniżej. Właśnie wybiło południe i po krótkiej przechadzce Rowland rzucił się na wygrzaną kamienną ławkę, po czym zsunął kapelusz na oczy. Krótkie cienie zbrązowiałych cyprysów ponad jego głową wydłużyły się z czasem, lecz on nie wstawał. Do ogrodu wszedł mnich w spłowiałym habicie koloru tabaki, pogrążony w lekturze przybrudzonego brewiarza. Naraz zbliżył się do ławki, na której wyciągnął się Rowland, i przystanął z uprzejmym zainteresowaniem. Rowland nadal tonął w myślach, ale siedział teraz z głową wspartą na rękach i łokciami na kolanach, jakby nie słyszał cichych kroków braciszka. Wreszcie podniósł wzrok. Nie był to stary mnich, który mu otworzył, tylko
blady, wychudzony osobnik o bardziej ascetycznej i surowej, a przy tym życzliwej aparycji. Możliwe, że twarz Rowlanda wydała mu się znękana, gdyż stanął jakby z namysłem, zaznaczył palcem czytaną stronę i skrzyżował ręce na piersi. Czy jego postawa wynikała tylko z uprzejmości, czy intuicja go tu przywiodła? Jakkolwiek było, Rowland odczytał w niej gotowość służenia duchowym wsparciem. Wstał, podszedł do mnicha i położył mu rękę na ramieniu. – Bracie – powiedział – czy widziałeś kiedyś samego diabła? Frate obrzucił go surowym spojrzeniem i się przeżegnał. – Boże uchowaj, mój synu! – Był tutaj – ciągnął Rowland. – Tu, w tym cudownym ogrodzie, tak jak kiedyś w raju, pół godziny temu. Ale nie obawiaj się, ja go przepędziłem. – Nachyliwszy się, podniósł swój kapelusz, który stoczył się na klomb, jakby na potwierdzenie niedawnej przepychanki. – Zwodził cię na pokuszenie, figlio mio45? – zapytał czule braciszek. – Strasznie! – Ale mu się oparłeś... i go pokonałeś! – Tak mi się zdaje. – Chwała świętemu Franciszkowi! Dobrze się spisałeś. Jeżeli chcesz, odprawimy za ciebie mszę. Rowland się zawahał. – Jestem innego wyznania. Frate uśmiechnął się z godnością. – Tym bardziej. – Zatem róbcie, jak uważacie. Uściśnij moją dłoń – dodał Rowland – to też dobrze mi zrobi, a jeśli mogę, posiedzę chwilę w kaplicy. Podali sobie ręce i każdy ruszył w swoją stronę. Przeżegnawszy się, frate otworzył książkę i oddalił się z ulgą w kierunku zachodnim. Rowland wszedł z powrotem do klasztoru i rozejrzał się za skrzynką na datki. Strach zajrzał mu w oczy; na chwilę uwierzył w Belzebuba i był gotów umknąć pod skrzydła instytucji, która go przed nim uchroni. Następnego ranka wrócił do Rzymu, a dzień później wyruszył na poszukiwanie Rodericka. Zastał go na Pincio, gdzie stał zwrócony plecami do tłumu, ze wzrokiem utkwionym w zachód słońca. – Pojechałem do Florencji – oznajmił – i chciałem jechać jeszcze dalej, ale wróciłem w celu udzielenia ci jeszcze jednej rady. Stanowczo odmawiasz opuszczenia Rzymu? – No ba! – Uważam, że jedynym sposobem na przywrócenie ci poczucia odpowiedzialności wobec... wobec różnych świętości, o których zapomniałeś, jest sprowadzenie tutaj twojej matki. Roderick osłupiał. – Mojej matki? – Owszem. I panny Garland.
Roderick nadal stał oniemiały, po czym jego twarz okryła się rumieńcem. – Mary Garland... i mojej matki? – powtórzył. – Miałbym je tu sprowadzić? – Odpowiedz mi na jedno pytanie – ciągnął Rowland. – Długo wzbraniałem się ci je zadać. Gzy twoje zaręczyny nadal są w mocy? – W mocy? – Roderick łypnął na niego spode łba. – Jakiej mocy? – Tej, co na początku. Może widok narzeczonej pozwoliłby ci to ocenić. Roderick się zastanowił. – A ty zapędzisz mnie w kozi róg? Rowland wzdrygnął się na te słowa, poczerwieniał, ale się opanował. – Zrzucę te słowa na karb twojego chorego umysłu. Gdyby panna Garland wiedziała, jak niedomagasz, z pewnością już dawno znalazłaby się u twojego boku. Roderick przez chwilę patrzył na niego z ukosa. – Czy chodzi o coś ponadto? – Ponadto? – Pytam, czy knujesz coś, czego nie jestem w stanie ogarnąć moim biednym umysłem. Rowland wrócił do Rzymu ze świeżymi pokładami tolerancji, ale na te słowa dreszcz go przeszedł. – Niech Bóg ci wybaczy! – odparł energicznie mimo wszystko. – Nie ma w tym nic skomplikowanego, ani tym bardziej podejrzanego. Usiłowałem służyć ci przyjaźnią i wsparciem, natchnąć pewnością, ale mi się nie udało. Odebrałem cię matce i tej młodej damie, dlatego moim obowiązkiem jest im ciebie zwrócić. Tylko tyle mam do powiedzenia. Chciał odejść, lecz Roderick siłą go przytrzymał, co stanowiło brutalne potwierdzenie smutnej prawdy, że jego reakcje bywały nieprzewidywalne. Często się zdarzało, że przyjmował wielki cios z pokorą, a przy innej okazji oburzał się na łagodne poklepywanie. Rowland poczuł iskierkę nadziei. – Proszę, zaczekaj – powiedział Hudson. – Nie bacz na moje ostre słowa i pozwól mi się chwilę zastanowić. – Po czym odszedł na bok, przechadzał się, dumał. Wreszcie przystanął, a jego mina dowodziła całkowitej przytomności umysłu. Było to niczym zapowiedź nowej, świetlanej epoki. – Jakie to dziwne, że najprostsze rozwiązania zwykle pojawiają się na ostatku! – Wybuchnął śmiechem. – Ujrzeć Mary Garland, tylko tego pragnę. A moja matka... moja matka już nie może mnie zranić! – A więc napiszesz? – Nadam depeszę. Muszą przyjechać bez względu na wszystko. Striker to załatwi. Po kilku dniach powiedział Rowlandowi, że dostał telegraf z odpowiedzią: obie damy niezwłocznie wyruszą do Livorno na małym parowcu kursującym z Nowego Jorku. Zjawią się za niespełna cztery tygodnie. Ów miesiąc upłynął Rowlandowi pod znakiem wielkich emocji. Propozycja wzięła początek w najgłębszych pokładach jego dobroci, ale nieznośna była myśl o bólu, na jaki przy tym naraził dwie tak bezbronne istoty. Zebrały swoje skromne oszczędności i w przeciągu doby znalazły się na straszliwym morzu, które miało zanieść je do żywiołu po
stokroć bardziej niebezpiecznego. Rowland poprzysiągł sobie na każdym kroku być dla nich opoką, choćby nawet nim wzgardzono. W przypadku Rodericka oczekiwanie przybrało nietypową formę, jak wszystko, co dotyczyło jego osoby. Jeśli przybycie matki i narzeczonej miało przynieść rozgrzeszenie, genialny młodzieniec zachowywał się tak, jakby ostatnie chwile na manowcach miały być tego warte. Lenił się, ile dusza zapragnie. Śmiał się, gwizdał i często chodził do pani Light, chociaż Rowland nie miał pojęcia, jakie były obecnie relacje Rodericka z Christiną. Miesiąc minął, i nasz przyjaciel codziennie wyczekiwał wieści o jego wyjeździe do Livorno na powitanie statku. Nie doczekał się jednak i któregoś wieczoru – trzy, cztery dni po ich ostatniej rozmowie – wstąpił do mieszkania Rodericka, aby upewnić się co do jego nieobecności. Na ulicy stała dorożka, ale w pewnym oddaleniu, więc nie zwrócił na nią uwagi. Hol u stóp schodów był pogrążony w mroku, jak większość rzymskich holi, i Rowland przystanął w drzwiach na odgłos czyichś kroków, aby nie zderzyć się z nikim po ciemku. W tej chwili posłyszał za plecami inne kroki i odwróciwszy się, spostrzegł, że to Roderick. Ze środka wyszła kobieca postać i blask ulicznej latarni padł na jej zaskoczoną twarz. Z ust Rowlanda wyrwał się cichy okrzyk – była to Mary Garland. Przeniosła wzrok na Rodericka i po chwili też krzyknęła, na co Rowland się odwrócił i również spojrzał na przyjaciela, który wyglądał dziwnie blado, i chyba chciał coś powiedzieć, ale nie mógł nic wykrztusić. Miał rozchylone usta i niedorzeczną minę człowieka, który za dużo wypił. Rowland raz jeszcze popatrzył na pannę Garland, i spojrzenie, które na chwilę utkwiła w twarzy Rodericka, nie wróżyło nic dobrego.
IX MARY GARLAND Nie wiadomo, jak to się stało, że Roderick nie zjawił się w Livorno na przyjazd matki, on sam bowiem nabrał wody w usta. Zawsze unikał deklaracji na temat przyszłości (w kwestii własnego postępowania) i nie okazywał skruchy za to, co było, więc tak jak nie domagałby się pochwał, gdyby jechał dzień i noc w celu uściskania pani Hudson, z chwilą gdy postawi nogę na lądzie, tak nie raczył jej przeprosić (przynajmniej w obecności Rowlanda), że musiała go szukać. Należy zaznaczyć, iż dzięki sprzyjającej aurze podróż obu pań przebiegła nadzwyczaj gładko, i gdyby Roderick wyjechał z Rzymu następnego ranka (a podobno miał taki zamiar), według pierwotnego planu musiałby czekać jeszcze dwa dni. Rowland po cichu przypuszczał, że to Christina Light go zatrzymała, i zadał sobie w duchu pytanie, na ile było to podyktowane złośliwością dziewczyny. Przyjaciel wspomniał jej zapewne o planowanym przyjeździe narzeczonej i matki, a należało pamiętać, że nie stroniła od nieczystych zagrań. Rowland z zaciekawieniem wysłuchał relacji strudzonych podróżniczek. Gdy w Livorno przekonały się, że są zdane wyłącznie na siebie, Mary Garland chciała zatelegrafować do Rodericka i poczekać na odpowiedź, gdyż zdawała sobie sprawę, że przybyły przed czasem. Lecz matczyne serce pani Hudson zabiło na alarm. Sam fakt, że Roderick po nie posłał, świadczył w jej przekonaniu, że syn zapadł na śmiertelną chorobę, a jego nieobecność w porcie potwierdziła najgorsze przypuszczenia, i dlatego każda godzina oczekiwania była dla pani Hudson męczarnią. Uparła się natychmiast ruszać w drogę do Rzymu, co okazało się niełatwe z uwagi na ich brak znajomości języka i tutejszych obyczajów. Dotarły na miejsce późnym wieczorem, a ponieważ nie znały żadnych oberż, wsiadły do dorożki i pojechały do mieszkania Rodericka. Przed wejściem nerwy odmówiły pani Hudson posłuszeństwa, więc sparaliżowana i rozszlochana została w powozie. Tymczasem Mary odważnie wysiadła, weszła po omacku po schodach do mieszkania i za pomocą zwrotów, których nauczyła się ze słowniczka w czasie długich godzin rejsu, dowiedziała się od starej służącej, że panicz – zdrowy i w szampańskim humorze – przed paroma godzinami wcisnął kapelusz na głowę i wyszedł na miasto. Rowland dowiedział się o tym wszystkim podczas wizyty złożonej paniom drugiego wieczoru ich pobytu. Pani Hudson wyłożyła mu wszystko skwapliwie i ze szczegółami, co dowodziło, że obecnie darzyła gościa bezkrytycznym wręcz zaufaniem. Najadła się strachu, ale było już po wszystkim, chociaż nadal łapała oddech jak niedoszła topielica wyciągnięta
na brzeg. Gubiła się we wszystkim i wymagała nieustannej pieczy oraz wsparcia. Rowland czuł, że obecność jej towarzyszki przyprawia go za to o drżenie serca. Zachodził w głowę, co dziewczyna sobie myśli i do jakich wniosków skłonił ją incydent z poprzedniego wieczoru. Zastanawiało go to, zwłaszcza że natychmiast wyczuł zmianę, jaka w niej zaszła – zmianę, dodajmy, wcale nie na gorsze. Była starsza, łagodniejsza, pełna blasku; jak to mówią w Rzymie, nabrała bardziej zdecydowanego kształtu. Zyskała więcej wyrazu – nie tylko w sensie wyglądu – jakby nabywała owego wyrazu, nie mając zarazem gdzie go roztrwonić. Rowland wyobrażał sobie, że pracowała nad tym w trakcie długich dni w domu niczym nad misterną robótką, a dzisiaj złożyła cały swój kunszt na zasadzie pokornej ofiary. Poczuł niemal natychmiast – nie potrafiłby tego uzasadnić, było to w jej głosie, tonie, zachowaniu – że zmienił się również sposób, w jaki go postrzegała. Ufała mu dziś bezgranicznie: bez względu na to, czy wzbudzał jej sympatię, wierzyła w jego solidność. Pani Hudson zatrzymała się w jednym z mniejszych hotelików, a jej pokój dzienny był skąpo oświetlony dwiema świecami. Rowland, korzystając z półmroku, wypatrywał śladów błysku trwogi w oczach Mary poprzedniego wieczoru. Był to zaledwie błysk, gdyż to, co go wywołało, zaraz znikło. Winowajca wnet odzyskał przytomność umysłu i Rowland w duchu winszował mu kunsztu. Jeżeli pił, wstrząs błyskawicznie go otrzeźwił i Roderick z niebywałym wdziękiem przywołał się do porządku. W jednej chwili porwał dziewczynę w objęcia z głośnym okrzykiem radości, a w drugiej znalazł się przy matczynym powozie, gdzie mało go nie udusiła z radości. Rowland polecił im pobliski hotel, po czym dyskretnie się ulotnił. Roderick błyskotliwie odegrał swoją rolę i na twarzy Mary zapanował spokój. Dzisiaj, po upływie doby, również nie zdradzała żadnych emocji, co nie zmienia faktu, że wczoraj na chwilę zasnuła ją chmura gradowa. Co się z nią stało? Odpłynęła głęboko w czeluście pamięci i na razie spoczywała w mroku. Rowland stwierdził jednak, że z dnia na dzień będzie unosić głowę, wypatrywać i nasłuchiwać, po czym raz jeszcze przesłoni niebo ku jego, Rowlanda, zgubie. Na razie korzystał z czasu, który został mu dany, ze świadomością, że ona jest blisko niego. Obie panie spędziły dzień w domu, odpoczywały, chłonęły i wracały do siebie. Rowland miał podejrzenia, że młodsza nie jest aż tak zmęczona, jak dawała do zrozumienia. Została z panią Hudson, by zaspokajać jej potrzeby, które odkąd znalazła się w obcym kraju o południowym klimacie i katolickim wyznaniu, staną się bardzo wygórowane, okazało się jednak, że dotyczyły herbaty i starego, czarno-białego szala na stopach, kiedy leżała na kanapie. Lecz poczucie nowości wywarło wielki wpływ na Mary i rozpaliło w jej oczach blask wyczekiwania. Siedziała jak na szpilkach, krążyła po pokoju i często podchodziła do okna. Nic nie uchodziło jej uwadze: obserwowała włoskie służące, kiedy wchodziły i wychodziły; odbyła długą pogawędkę z francuską pokojówką, która miała dużo do powiedzenia o Rzymie; zauważała drobne różnice w kuchni, umeblowaniu i odgłosach z ulicy. Zachowywała się niczym mieszkaniec bezludnej wyspy, sprowadzony do domu przez wielkiego odkrywcę i karmiony na razie tylko słodyczami. Rowland nie miał wątpliwości, że wszystko bacznie obserwuje i tylko czeka na sposobność, aby zacząć gromadzić
wrażenia w kiściach bujnych jak owoce winorośli. Gorąco pragnął w tym uczestniczyć, chciał oprowadzić ją po mieście. Oczywiście powinien zająć się nimi Roderick, lecz obiecał sobie robić to przynajmniej „po godzinach”. – Przystoi pani cieszyć się ze swego losu – zauważył. – Być młodą i żarliwą, a przy tym wystarczająco dojrzałą i mądrą, ażeby umieć odróżnić ziarna od plew, i po raz pierwszy przyjechać do Włoch: oto jedna z największych rozkoszy, jakie życie ma do zaoferowania. Pozwalam sobie pani o tym przypomnieć, aby wykorzystała pani swoją szansę i nie wyrzucała sobie potem, że zmarnowała okazję. Mary spojrzała na niego ze swoim szerokim uśmiechem i znowu podeszła do okna. – Spodziewam się czerpać z tego garściami. Może pan spać spokojnie, nie jestem rozrzutna. – Obawiam się, że jesteśmy zbyt słabo przygotowane – oświadczyła pani Hudson. – Podobno trzeba tyle wiedzieć, mieć tyle książek przeczytanych. Mamy niezbyt wyszukane gusta. Pamiętam, że gdy chodziłam do szkoły, dostałam medal na różowej wstążce za „biegłość w historii starożytnej”; siedmiu królów czy siedem wzgórz? Kwintus Kurcjusz, Juliusz Cezar i... i tyle. Zdaje się, że wciąż mam ten medal w szufladzie, ale królów nie pamiętam. Po wyjeździe Rodericka do Włoch próbowałyśmy się czegoś nauczyć. Zeszłej zimy Mary czytała mi wieczorami Korynnę46, a rano sięgała po inną książkę, sama dla siebie. Jaki tytuł miała ta długa książka, no wiesz, w piętnastu tomach? – Republiki włoskie Sismondiego – odrzekła skwapliwie Mary. Rowland niebacznie okazał rozbawienie, na co dziewczyna poczerwieniała. – I co, przebrnęła pani przez nie? – Owszem, i zaczęłam kolejną, krótszą, Leona X Roscoe. – Podobały się pani? – O tak. – Lubi pani historię? – Częściowo. – Oto kobieca odpowiedź! A sztukę? Chwilę zwlekała z odpowiedzią. – Niewiele miałyśmy z nią do czynienia, nie licząc sztuki Rodericka. Bardzo nam się podoba, rzecz jasna. – Ach, to niczego nie dowodzi! – powiedział Rowland. – Musi pani poznać dzieła innych ludzi. – Na pewno bardzo by chciała – wtrąciła pani Hudson. – Teraz masz do dyspozycji Rodericka i pana Malleta – zawróciła się do Mary. – Niewiele dziewcząt ma tyle szczęścia. Takie autorytety na wyciągnięcie ręki. Roderick może ci pokazać sztukę od praktycznej strony, a pan Mallet, jeśli będzie tak dobry, da ci posmakować co nieco teorii. Jako żona artysty powinnaś choć trochę się na tym znać. – Tutaj człowiek uczy się tego na co dzień – stwierdził Rowland – w trakcie najzwyklejszych czynności.
– Ojej, ojej, jak cudownie, że znalazłyśmy się pośród tego wszystkiego! – Pani Hudson westchnęła. – Pomyśleć, że sztuka leży na ulicy! Wczoraj nie miałyśmy okazji jej zaobserwować, jadąc wieczorem ze stacji. Panowały egipskie ciemności, nie wiedziałybyśmy nawet, w którą stronę patrzeć. Ale zdążyłyśmy ochłonąć i zdaje się, że Mary czerpie wielką radość z tej zmiany. – Nie przeczę – odpowiedziała młoda kobieta, po czym raz jeszcze podeszła do okna, jakby brakowało jej słów, by to wyrazić. Wówczas zjawił się Roderick, ucałował matkę, a następnie podszedł do jej towarzyszki. Rowland usiadł obok pani Hudson, która najwyraźniej miała mu do powiedzenia coś na osobności. Wodziła za synem rozkochanym wzrokiem. – Chciałabym panu powiedzieć – zaczęła – jak bardzo jestem szczęśliwa i zobowiązana! Czuję, że to wszystko panu zawdzięczam. Widzieć, że mojemu pięknemu synowi tak się powodzi... Jak mogłam w pana wątpić! Musi pan o mnie mieć ładne zdanie. Jest pan naszym aniołem stróżem, tak Mary i ja pana nazywamy. Rowland przybrał nieprzeniknioną minę i wymamrotał, że bardzo się cieszy z jej radości. Oczywiście natychmiast zadał sobie pytanie, czy nie byłoby uczciwie ją przestrzec – nacisnąć klamkę drzwi, przez które może później wejść rozczarowanie ze swoim trenem. Postanowił jednak nic nie mówić i zaczekać, aż Roderick odszuka wenę w oczach, które tak ufnie na nim teraz spoczęły. Należało wręcz przypuszczać, że sam tego łaknie, gdyż spędził długi czas przy oknie w towarzystwie kuzynki. Potem się odwrócił i podszedł do kominka, mając pierwszą ledwo dostrzegalną chmurę na czole. W jakąż to czułą strunę trąciła go biedna dziewczyna? Ruszyła za nim i Rowland zauważył, że patrzy na niego, jak gdyby go nie poznawała. Nic dziwnego! – pomyślał. Roderick zerknął na przyjaciela, jakby go ponaglał. Boże, miej nas w swojej opiece! – jęknął w duchu Rowland. Czyżby już działały mu na nerwy? – Oczywiście jutro weźmiemy was w obroty – oznajmił matce Roderick. – Bardzo liczę tu na pomoc Malleta. – Zrobimy, jak uważasz, synku – odrzekła pani Hudson. – Pójdę, gdzie chcesz, byle z tobą. Nie będziemy nadużywać uprzejmości pana Malleta ani zabierać mu czasu. – Niech się mama nie obawia, on nie ma kompletnie nic do roboty. Czy mógłbyś sobie wymarzyć coś lepszego od naszego towarzystwa, Rowlandzie? Gdybyście widziały tę wyrwę, którą zrobiłem w jego życiu! Hm, dokąd iść najpierw? Jest z czego wybierać, od Scala Santa po Cloaca Maxima. – Wszystko po kolei – powiedział Rowland. – Zaczniemy od Świętego Piotra. Mam nadzieję, że nie może się pani doczekać, kiedy go ujrzy, panno Garland. – Najpierw chciałabym obejrzeć pracownię Rodericka – oświadczyła panna Garland. – Moja pracownia to wstrętna, przygnębiająca nora – skwitował Roderick. – Ale jak sobie życzysz. – Tak, tak, musimy obejrzeć twoje piękne dzieła, zanim przejdziemy do cudzych – poparła ją pani Hudson.
– Nie mam żadnych pięknych dzieł – odparł Roderick. – Jedynie około tuzina duchów umarłych marzeń. Czemu mama wygląda na taką... Zaraz, zaraz. Ostatnie słowa skierował raptownie do matki, która spojrzała pytająco na Mary i odruchowo przygładziła włosy. – Nie, chodziło mi o mamy drogą, poczciwą twarz. Co się takiego stało pod moją nieobecność? Widzę w niej coś nowego – dorzucił, patrząc na Rowlanda, z błyskiem zainteresowania w oku. – Pewnie kryje w sobie wszystkie czułe modlitwy, odmówione w twojej intencji – stwierdziła z powagą Mary. – Och, nie przypuszczam, aby kryła oznaki rozpusty! Lecz cokolwiek to jest, matulu, bardzo zmieniła się na korzyść: stała się taka intrygująca i uroczysta. Dostrzegam w niej dwa lub trzy tragiczne załamania, można by coś z tym zrobić. – I Roderick przystawił nieszczęsnej kobiecie świecę do głowy. Pani Hudson skręcała się z zakłopotania. – Ależ synku – powiedziała z godnością. – Nie rozumiem, co ty do mnie mówisz. Roderick w mgnieniu oka odzyskał swoją dawną skwapliwość. – Chyba mam prawo podziwiać moją rodzoną śliczną matkę! Czy zgodzi się mama mi pozować? To byłoby coś wspaniałego! Zrobię główkę, jakiej pozazdrościłaby mamie królowa. Rowland go poparł; widział, że Roderick jest niezwykle ożywiony, i w przypływie euforii zrozumiał od razu, iż może nadarza się okazja do powstania dzieła życia młodego rzeźbiarza. Zanosiło się na dzieło o „szczerym” wymiarze – szczerym szczerością unieśmiertelnioną przez wczesnych Toskańczyków. Pani Hudson ustąpiła, po wielu protestach i pod warunkiem, że będzie mogła robić na drutach. Rowland wrócił następnego dnia, gotów ochoczo podjąć się roli wyznaczonej mu przez przyjaciela. Ustalili, że pojadą do Świętego Piotra, i Roderick, którego niebo znów się rozpogodziło, obserwował matkę w dorożce z mieszaniną synowskiego i zawodowego zainteresowania. Pani Hudson spoglądała markotnie na wysokie, złowrogie budowle, uczepiona boku powoziku, jakby znajdowała się na rozkołysanym statku. Rowland siedział naprzeciwko panny Garland, która wyglądała na nieobecną myślami. Odkąd wyruszyli spod hotelu, toczyła zaaferowanym wzrokiem, chłonąc wszystko dokoła. Gdyby Rowlandowi starczyło odwagi, zażartowałby, albo nawet stwierdził z powagą, że nie widział jeszcze, aby ktoś składał tak żarliwy hołd temu miastu. Od czasu do czasu rzucał nazwę budynku, a ona kiwała głową, nie patrząc na niego. Kiedy wyjechali na wielki plac między kolumnadami Berniniego, oparła dłoń na ramieniu pani Hudson i zapadła głębiej w siedzisko, spoglądając na złocone kolosy. Wewnątrz Roderick podał ramię matce, a Rowland wziął na siebie rolę przewodnika młodej damy. Podążał z nią wszędzie wolnym krokiem, przekazywał jej wszystko, co wie, i próbował przekazać wszystko, co czuje. Było to nie lada przedsięwzięcie, lecz słuchała z uwagą i wzrokiem utkwionym w kopułę, która dla samego Rowlanda nigdy nie miała tak uświęcającej mocy; jakby wręcz skrywała tysiąc
ludzkich namiętności. Teraz czuł się niemal, jakby sam ją zaprojektował i miał prawo być z niej dumny. Pozostawił Mary Garland na chwilę na schodach do chóru, gdzie przysiadła, żeby odpocząć, a sam dołączył do ich towarzyszy. Pani Hudson obserwowała właśnie krąg obdartych contandini47 na klęczkach przed wizerunkiem świętego Piotra. Zafascynowały ją ich łachmany, wzroku nie mogła od nich oderwać. Rowland wrócił do Mary i usiadł obok. – I co sądzi pani o Europie? – zagaił przyjaznym tonem. – Sądzę, że jest okropna! – oznajmiła bez wahania. – Okropna? – Tak dziwnie się czuję... prawie chce mi się płakać. – Jak się pani czuje? – Żal mi biednej przeszłości, która umarła tutaj w moim sercu w ciągu godziny! – Przecież jest pani zadowolona... i zaciekawiona. – Raczej przytłoczona. Wszystko się zmieniło, na przestrzeni jednej zaledwie godziny. Jakby jednym uderzeniem zburzono mur stojący gdzieś we mnie. Przede mną rozciąga się rozległy, nowy świat, i mały, który dotąd znałam, wydaje się na jego tle żałosny. – Ale nie przyjechała pani do Rzymu, aby się cofać, ze wzrokiem utkwionym w to, co pani zostawiła. Niech pani zapomni o tamtym, odwróci się i podda temu. – Bardzo bym chciała. Lecz kiedy tutaj siedzę i patrzę na tę złocistą mgiełkę w kopule, to jakbym dostrzegała w niej mgliste zarysy znajomych osób i rzeczy. Nacieszyć się tym pięknem oznaczałoby zerwanie z przeszłością, tą własną i nic nieznaczącą. Bolesne to zerwanie. – Proszę nie zważać na ból, a przestanie panią trapić. Niech się pani raduje, to pani obowiązek. Zwłaszcza pani. – Dlaczego zwłaszcza mój? – Gdyż jestem przekonany, iż umysł pani umiałby docenić wszystko, co może budzić podziw i zainteresowanie. Jest pani niebywale rozumną istotą. – Tego pan nie wie – odrzekła po prostu. – To się czuje. Naprawdę zdaje mi się, że wiem lepiej od pani. Tylko proszę nie myśleć, że mówię w sposób protekcjonalny, ale dostrzegam w pani wielki potencjał. Intuicja pani nie zawiedzie, proszę iść jej śladem. Na chwilę odwróciła głowę i utkwiła wzrok w pięknej nawie. – Ale to, co pan mówi – rzekła po chwili – oznacza zmianę. – Zmianę na lepsze – powiedział Rowland. – A skąd mogę to wiedzieć? Umysł zawsze podsuwa najgorsze rozwiązania. Rozwój zdaje mi się czymś przerażającym. – Czeka nas tak czy inaczej, więc lepiej przyjąć go z otwartymi ramionami. Przed życiem nie uciekniemy, dlatego rozsądniej jest być z nim za pan brat. – Czy to nazywa pan życiem? – To? – Co nas otacza: cały ten splendor, cały Rzym, ruiny, rzeźby, obrazy, mnichów, żebraków.
– To jeszcze nie wszystko, ale znaczna część. Te rzeczy tętnią życiem; są dziełem odwiecznej, złożonej i skondensowanej cywilizacji. – „Odwiecznej, złożonej, skondensowanej”; ach, te słowa budzą we mnie lęk. – Można zastąpić je innymi, które lepiej oddadzą sens tego, co mam na myśli – odpowiedział z uśmiechem Rowland. – Nie uważam jednak, aby ten strach był pani pisany. W każdym razie niech to będzie sprawa otwarta. Proszę najpierw poddać próbie swoją odwagę. A tymczasem zobaczy pani wiele bardzo pięknych rzeczy: rzeczy, które pani przeznaczeniem jest rozumieć. Zmienią panią nie do poznania, a wtedy sama pani oceni. I proszę mi nie mówić, że nie wiem nic o pani inteligencji. Mam prawo na nią liczyć. Mary spoglądała w głąb kopuły. – Nie jestem pewna, czy jest zdolna to ogarnąć. – I wskazała głową w górę. – Mam przynajmniej nadzieję, że przelotne spojrzenie panią satysfakcjonuje. Proszę nie bać się mówić prawdy. Niektórych uderza to – uzupełnił Rowland – iż kopuła jest tak mała. – Och, mnie w zupełności wystarczy. Rzym kryje w sobie wiele nadzwyczaj pięknych rzeczy? – zapytała po chwili, zwracając ku niemu twarz. – Całe mnóstwo. – I niektóre są najpiękniejsze na świecie? – Bez wątpienia. – A co dokładnie? Które są najpiękniejsze? – Rzecz gustu. Ja powiedziałbym, że starożytne rzeźby. – Ile czasu trzeba, żeby obejrzeć je wszystkie i co nieco się o nich dowiedzieć? – Na obejrzenie wystarczą dwa tygodnie. Lecz poznanie ich to co innego: im więcej czasu pani im poświęci, tym większe wzbudzą w pani upodobanie. Dlaczego miałaby pani żałować na to czasu? – spytał po chwili wahania. – Jest pani z nimi po drodze, skoro ma pani zostać żoną artysty. – Och, myślałam o tym – odrzekła. – Niewykluczone, że tu zamieszkam, wśród najpiękniejszych rzeczy na świecie. – Owszem. Chętnie ujrzałbym panią za dziesięć lat. – Przypuszczam, że do tego czasu zdążyłabym się z nimi oswoić, mam taką nadzieję. Ale skąd wziąć pewność...! – Że co? – podsunął, kiedy umilkła. – Że nie wpłyną na mnie zbyt radykalnie. Gorąco pragnęłabym uwierzyć w te wszystkie piękne rzeczy, które mówi pan o mojej inteligencji, lecz nawet jeżeli są prawdą, to bez większego znaczenia. Będę taka, jaką mnie stworzono, tym, kim teraz jestem: młodą kobietą z serca Nowej Anglii. Owocem cywilizacji skrajnie odmiennej niż rzymska. – Miło mi to słyszeć. Serce Nowej Anglii jest wybornym punktem wyjścia. – Jeszcze trochę wspólnego zwiedzania, a wyjdzie panu bokiem. Ostrzegam pana. – Ja się nie boję. I bardzo chciałbym panią o coś prosić: niech pani będzie, jaka jest, jaka musi, jaka chce, choćby najgorsza. Ale proszę czasem robić tak, jak pani mówię. Rowland się nie bał i jego towarzyszka być może też, zakończyła jednak rozmowę, jak
gdyby nie chciała składać żadnych deklaracji. Zaproponowała, by wrócili do pozostałych. Pani Hudson mówiła ściszonym tonem, nikt nie zarzuciłby jej braku szacunku często przypisywanego „heretykom” w wielkich katolickich świątyniach. – Mary, kochana – szepnęła. – A gdybyśmy tak miały całować tę straszną mosiężną stopę. Żeby nasza kołatka w Northampton była tak wypolerowana! Moim zdaniem to barbarzyński obyczaj, ale Roderick uważa go za wysublimowany. Roderick musiał być w przekornym nastroju. – Bardziej wysublimowany aniżeli wszystko, czego wymaga wasza religia! – Istotnie, czasem stawia nam wygórowane wymagania – powiedziała Mary. – Siedzenie w czterech bielonych ścianach i słuchanie nosowego głosu purytanina! Przyznam, że to niełatwe. I niezbyt wysublimowane. Mówię o obrzędach, o rozmachu. Wiecie, rozmach to moja specjalność. Uważam, że to jego doskonały przykład. Nie mogłabyś tego zrobić? – spytał kuzynki. Odpowiedziała mu badawczym spojrzeniem i pokręciła głową. – W życiu! – Dlaczego? – Nie wiem. Nie mogłabym, po prostu! Podczas tej rozmowy, toczonej nieopodal czcigodnego wizerunku genius loci48, jakiś wieśniak o dość odpychającym wyglądzie odprawiał właśnie swoje modły. Kiedy się odwrócił, czyniąc znak krzyża, pani Hudson wzdrygnęła się ze zgrozą. – Wygląda na zadowolonego z siebie! Oho, idzie następna. Jaka piękna! Do świętego wizerunku podeszła młoda kobieta, która odłączyła się od grupy znajomych. Ucałowała stopę z brązu, dotknęła jej czołem i odwróciwszy się w stronę naszych przyjaciół, objawiła Rowlandowi oblicze Christiny Light. Odnotował mimochodem, że znowu zaczęła praktykować, na przekór niedawnym deklaracjom swojej obojętności wobec religii. Czyżby wchodziła już w rolę księżnej Casamassimy? Podczas kiedy Rowland zadawał sobie te pytania, podeszła bliżej – zmierzała w stronę wielkiego ołtarza. Ale najpierw jej spojrzenie padło na naszą gromadkę. Mary Garland nie spuszczała z niej wzroku. – Powiedział mi pan – rzuciła cicho do Rowlanda – że Rzym kryje największe cuda świata. To na pewno jeden z nich! W tej samej chwili wzrok Christiny napotkał Rowlanda, lecz nie zareagowała, tylko przeniosła go natychmiast na grupę osób mu towarzyszących. Spostrzegła Rodericka, ale nie okazała żadnych emocji, spojrzała na panią Hudson, a następnie na Mary Garland. Tę ostatnią dokładnie zlustrowała, od góry do dołu, powoli, rozmyślnie, idąc niespiesznym krokiem. Potem, jakby dopiero teraz go zauważyła, utkwiła wzrok w Rodericku i posłała mu promienny, serdeczny uśmiech. Młodzieniec natychmiast znalazł się u jej boku. Przystanęła i zaczęli rozmawiać, ale wciąż zerkała na Mary. – Proszę, Roderick ją zna! – stwierdziła nabożnym szeptem pani Hudson. – Myślałam, że to wielka księżniczka.
– Prawie! – odpowiedział Rowland. – Ta najpiękniejsza dziewczyna w Europie jemu pozowała. – Pozowała? Ach, ach. – Pani Hudson westchnęła, jakby ta wizja ją nie wiedzieć czemu zgorszyła. – Jaki ma dziwny kapelusz! – I bardzo dziwne oczy – dodała Mary, odwracając się w drugą stronę. Rowland wraz z paniami szli w stronę wyjścia z kościoła. Po drodze minęli panią Light i pana Cavaliere, i Mallet objaśnił swoim towarzyszkom charakter relacji łączących te osoby ze znajomą Rodericka. – Tylko pomyśl, Mary! – odezwała się pani Hudson. – Jakie on musi znać osobistości! Nic dziwnego, że Northampton przestało być dla niego atrakcją. – Spodobał mi się ten mądry starszy pan – stwierdziła Mary. – Dlaczego nazywa go pani mądrym? – spytał Rowland, zaintrygowany tą uwagą. – Bo chyba zaczynam się dowiadywać, czym jest mądrość. Przy wyjściu dogonił ich Roderick, który po rozmowie z panną Light dostał wypieków. – A więc zawarłeś znajomość z księżniczką? – powiedziała jego matka ściszonym tonem, gdy wychodzili do przedsionka. – Panna Light nie jest żadną księżniczką! – odpowiedział dość oschle. – Pan Mallet tak twierdzi – zaoponowała pani Hudson z rozczarowaniem. – Miałem na myśli, że będzie – wtrącił Rowland. – To jeszcze nic pewnego! – uciął Roderick. – Ach tak! – odrzekł Rowland ze śmiechem. – Poddaję się! Roderick niemal natychmiast powrócił do pomysłu, że matka winna mu pozować w jego pracowni, a Rowland gorliwie go poparł. Jeżeli miał natchnienie, należało je wykorzystać, by się nie zmarnowało, gdyż nawiedzało go ostatnio bardzo rzadko. Dlatego ustalono, że – na razie – pani Hudson poświęci ranki synowi. Nie wymagało to wielkiej ofiary, bo jej apetyt na zabytki był znikomy, a zwyczajowa rundka po kościołach i galeriach ją wykańczała, toteż z chęcią zastąpiła zwiedzanie popołudniową przejażdżką. A ponieważ Mary Garland do południa była wolna, Rowland uznał, iż będzie czystym przejawem uprzejmości zaoferować się w roli przewodnika. Nie miał serca zarzucić Roderickowi zaniedbania, wszak to przecież on był jej narzeczonym: natchnienie rzecz święta, zresztą Rowland miał przecież jak najczystsze pobudki. Zastanawiał się jednak nad tym, co czuje sama Mary, jako przyszła żona rzeźbiarza, który ochoczo przekazuje ją swemu przyjacielowi. Jakkolwiek się czuła, mógł być pewien, że zachowa to dla siebie. Rozmawiali o jej planowanym ślubie jedynie w sposób pośredni, i Rowland nie miał ochoty się w to zagłębiać, gdyż obecny stan rzeczy całkowicie mu odpowiadał. Trwał tak przez cały piękny miesiąc maj, a niewysłowiony urok Rzymu w tym czasie zdawał się wręcz współgrać z tak niekwestionowanym darem od losu. Pogoda rozpieszczała: każdego ranka, kiedy szedł od siebie do skromnego hoteliku pani Hudson, słońce głaskało go promieniami. Starszej pani zwykle już nie zastawał, a Mary siedziała sama przy otwartym
oknie i przewracała kartki albumu, który od niego dostała. Zawsze czujna i pełna entuzjazmu, zawsze z szerokim uśmiechem na podorędziu, który przypominał mu „zapasowy” gościnny pokój, jak mawiano w Nowej Anglii, z otwartymi dla przewietrzenia oknami. Może była poważna z natury, czasem smutna, może dręczyły ją ukryte obawy i wątpliwości, ale nade wszystko była młoda, silna i pełna świeżości – i gotowa na każdą nowość. Nie plotła, co popadnie, lecz starannie dobierała słowa. Nie łaknęła rozrywki i wrażeń, tylko wiedzy – faktów, które mogła cichaczem odkładać na stosik w zakamarkach umysłu, aby stać się godną żoną swego męża. Nigdy nie udawała, że rozumie, tylko odstawiała rzeczy na bok i pozwalała, by szły własnym trybem, a kiedy czuła się na siłach, w te pędy je goniła i podejmowała kolejną próbę. Rowland z wielką przyjemnością obserwował, że nigdy nie myli najlepszego z drugim w kolejności, a rzeczom wielkim potrafi oddać należną cześć. Wydawało mu się, że zawsze trafiała w sedno, choć czasem przypisywał jej słowom sens, którego nie mogły mieć. W takich wypadkach próbował się upewnić, musiał jednak wykazać dużą ostrożność, często wpadała bowiem w popłoch i potem już zawsze przypisywała rzeczom podwójne dno, choć wcale go nie miały. Lubiła wiedzieć, dokąd zmierza, co może stracić lub zyskać. Po części wynikało to z czystości i braku elastyczności umysłu zamkniętego dotąd na kosmopolityczny żargon i paplanie, co jej w duszy zagrało, umysłu, który jednak wypatrywał zza progu marudera „myśli pochodu”, utykającej pogłoski życia lub jego echa ze złamanym skrzydłem, gotów mu użyczyć swoich skromnych progów. Ale przede wszystkim wynikało to z jej rosnącego poczucia własnej wartości, poczucia, że świadomie nie daje pierwszeństwa własnym celom, lecz dobru kogoś u progu błyskotliwej kariery. Wychowano Mary w poszanowaniu praw natury, ale teraz Rowland uświadomił jej ludzką potrzebę ich doskonalenia, ona podchwyciła to swą świeżą wyobraźnią i obecnie podążała za tą mistyczną wskazówką w rejony, gdzie wysiłek intelektualny przydawał jej wręcz tragicznego napięcia. Chciała zyskać niezbitą pewność i sięgać tylko po najlepsze, wiedząc, że takie jest. Jej pragnienie samodoskonalenia czasem go przygnębiało, chociażby dlatego, że owoce procesu – w którym miał swój udział – będzie zbierać ktoś inny. Początkowo była kanciasta i taka mu się spodobała, ale kto wie, co mogło dla niej wyniknąć z tego upodobania do zaokrągleń. – Ach, niebywała zaleta zrządzenia losu – mruczał z podziwem jej towarzysz – przywodzi nas w zakątki, które skłaniają do zmiany dotychczasowych zachowań i prowadzą do nowych, o które siebie nie podejrzewaliśmy! Koniec końców wzniesie się na szczyt swoich możliwości, a on znajdzie się u podstaw tego wszystkiego. I tam pozostanie – bo nic więcej nie mógł wymagać, co zrozumiałe samo przez się – niczym solidny fundament u podstaw pięknego domu. Często chodzili do Świętego Piotra, i do Mary szybko dotarło, że wejście na długie żółte schody pod ogromną zdobioną fasadą oraz pchnięcie skórzanego fartucha drzwi, za którymi człowiek stawał się czującym punkcikiem pośród bezmiernej wspaniałości, samo w sobie pozostaje doznaniem nie do opisania. W owym czasie nic nie mąciło gościnności Watykanu, toteż prosto z cudnego kościoła wstępowało się między antyczne marmury, gdzie
nasi przyjaciele rozumieli się bez słów, a Rowland był w swoim żywiole. Odkrył, że Mary zapisuje swoje spostrzeżenia w nowym notesiku, i ciekawiło go, czy jest w nim cytowany. Spędzali tam błogie godziny. Zimą w galeriach panował taki ziąb, że Rowland od nich stronił, lecz teraz, gdy słońce przygrzewało przez wielki kwadrat między kolumnadami, gdzie bliźniacze fontanny błyskały niemal na wyścigi, chłód w korytarzach obwieszonych malowidłami był tak samo krzepiący, jak powiew starożytności. Największa fala turystów już przeszła, i nasza dwójka często miała piękne Nowe Skrzydło na swój wyłączny użytek. Tu i ówdzie widniało otwarte okno, przez które wyglądali na zwieszone w nieruchomym powietrzu wieże, zamglone historyczne wzgórza, dostojne, zaniedbane ogrody pałacu albo skąpany w słońcu, opustoszały i porośnięty trawą dziedziniec w labiryncie budynku. Czasem chodzili do komnat pomalowanych przez Rafaela i naturalnie oddawali hołdy Kaplicy Sykstyńskiej, lecz Mary darzyła największym upodobaniem marmury. Kiedyś, gdy stali przed najszlachetniejszym z rzeźbionych portretów, tak zwanym Demostenesem z Nowego Skrzydła, z jej ust padła pierwsza jak dotąd spontaniczna aluzja na temat przyszłości. – Tak się cieszę, że Roderick jest rzeźbiarzem, jak autor tego dzieła. Znaczy, cieszę się, że nie jest malarzem. – A kiedy Rowland zapytał o powód tej radości, dodała: – Obraz jest wspaniały, lecz rzeźba po stokroć wspanialsza. Oto zajęcie dla mężczyzny! Czasem próbował ją skłonić, aby powiedziała coś o sobie, ale się ociągała. Z uwagi na zmianę, którą w niej dostrzegł od czasu, kiedy się widzieli ostatnio, chciał dowiedzieć się czegoś o tym, jak spędziła ten czas. Zaczął od wyolbrzymienia zmiany, jaka w niej zaszła. – Widać nawet nasz trudny klimat jej sprzyja – skwitowała. – Niewątpliwie. Można i tam, troskliwie myśląc, do wzrostu swego przydać przysłowiowy łokieć49. Ale trzeba dużo myśleć. Zatem wzrost pani – ciągnął – był nieświadomy? Nie dbała pani o siebie i nie podlewała swoich korzeni? Zbyła jego pytanie milczeniem. – Jestem gotowa przyznać – oznajmiła – że Europa jest bogatsza, niż przypuszczałam, choć nie powiem, że jej nie doceniałam. Ale pan chyba się zgodzi, że Ameryka ma swoje zalety. – Złego słowa nie powiem na kraj, który zrodził panią. – Zrodził mnie bez uszczerbku dla swoich zasobów. A jednak chce pan, żebym się zmieniła – dodała. – Przesiąkła Europą, jak sądzę. – Myślałem raczej w sensie ogólnym. Powiedzieć pani, co teraz czuję? Jeśli Ameryka zaszła tak daleko, może niech panią dokończy? Najchętniej niezwłocznie odesłałbym panią z powrotem i sprawdził, co z tego wyjdzie. Jeśli to zabrzmiało niegrzecznie, przyznaję, iż kieruje mną jedynie chłodna dociekliwość. Pokręciła głową. – Czar prysł, pękła nić! Wolę zostać tutaj. Gdy kierował rozmowę na jej temat, niezmiennie mu umykała, i słowa niezręcznie padały tam, gdzie spadły. Kiedyś, w przypływie rozdrażnienia stwierdził, że jest skryta.
Wówczas poczerwieniała, a on rzekł, że mogłaby chociaż sprawić mu tę satysfakcję i to przyznać. Lecz nawet tego mu odmówiła, toteż zemścił się dwa lub trzy razy aluzją do jej dwulicowości, dość obcesową jak na żart. Oznajmił jej, że jest niedostępna i się wykręca, a nawet zdarzyło się, że nazwał ją przebiegłą. – Świetnie – odparła prawie obojętnie. – A teraz proszę mi przypomnieć, co to jest „architraw”, bo zapomniałam. I właśnie przy okazji pytania tego rodzaju zarzucił jej – wciąż niby neutralnie, lecz tonem, w którym (gdyby się w to zagłębiała) wyczułaby iskrę niezmordowanego zapału – nieposkromiony apetyt na fakty. – Łaknie pani tylko użytecznych informacji – stwierdził. – Nie interesuje pani zwykła rozmowa. Lekko zmarszczyła brwi, jak zawsze, gdy wtrącał coś osobistego. Tym razem jednak dała za wygraną, przyznając, że jest spragniona wiedzy. – Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Ciułam na czarną godzinę. Nie chce mi się wierzyć, abym spędziła tu całe życie. Wiedział, iż odkrył jej prawdziwe pobudki, ale czuł, że gdyby jej wspomniał – co nie mieściło się w głowie – iż los kryje dla niej w zanadrzu gorzkie rozczarowanie, odpowiedziałaby natychmiast, po pierwszym bolesnym ukłuciu: „Powiedzmy zatem, że kładę fundamenty pod moją samotność!”. Ale nie miał prawa do takich oskarżeń. Kiedyś czekał, gdy rozmawiali – mieli odmienne poglądy i trochę się sprzeczali – aż wyjmie z Murraya palec wskazujący, którym zaznaczyła czytaną stronę. Trudno powiedzieć, czemu go to zafrapowało, nie uważał jej bowiem za przesadnie pedantyczną. Należy zaznaczyć, że Rowland był zwyczajnie, po ludzku zazdrosny o naukę. Wykładając Mary sztukę i historię, zrazu przeoczył fakt, że nie czyni tego we własnym interesie. Lecz teraz o tym zapomniał, ponieważ zwróciła się ku niemu i zmarszczyła brwi. W tej samej chwili bezwiednie upuściła książkę na podłogę, co tak go oczarowało, że się po nią nie schylił. – Jest pan straszliwie niekonsekwentny, panie Mallet. – Ach, nic tak nie sprzyja budowaniu wartościowych relacji. – Nie w pańskim przypadku. Pierwszego dnia mówił pan rzeczy, które mnie natchnęły. Kazał mi pan skoczyć na głęboką wodę. Byłam gotowa to zrobić, wystarczyło mnie lekko pchnąć, a pan pchnął mnie z całej siły, i teraz siedzę po szyję! A pan, zamiast mi pomóc, stoi na brzegu – na wyżynach swojej wiedzy – i ciska we mnie kamykami! – Kamykami, droga pani? To kota ratunkowe. Chyba źle odegrałem swoją rolę. – Rolę? A na czym miała ona polegać? Zawahał się chwilę. – Na byciu dla pani użytecznym. – Nie rozumiem pana! – Podniosła przewodnik i wsadziła nos między kartki. Tamtego wieczoru powiedział jej coś, co być może trochę do niej trafiło. – Czy pamięta pani, jak błagałem ostatnio, by robiła pani czasem to, co mówię?
Odniosłem wrażenie, iż wyraziła pani na to ciche przyzwolenie. – Bardzo ciche! – Myślę, że nigdy go nie nadużyłem. Prosiłbym jednak, aby robiła pani, co następuje: ilekroć przyłapie mnie pani na tym, że ciskam kamykami, proszę zapytać mnie o jakieś pojęcie architektoniczne. Od razu się połapię – mądrej głowie dość dwie słowie! Przyszedł ranek, który spędzili w ruinach Palatynu, w słonecznym chaosie pobojowiska rozproszonych i splątanych fragmentów, na poły odkrytych i rozpoznanych, znanych jako Pałac Cesarzy. Nie ma w Rzymie nic bardziej interesującego niż ten zrujnowany ogród, gdzie człek potyka się na każdym kroku o obnażone kości tego, co było; gdzie zawilgłe, pokryte freskami korytarze, zapewne resztki Złotego Domu Nerona, służą za olbrzymie altany, i gdzie wiosną można przysiąść na łacińskiej inskrypcji w cieniu kwitnącego migdałowca i podziwiać układ Campagna. Ów dzień odcisnął się piętnem w umyśle Rowlanda, po części z uwagi na swą wewnętrzną słodycz, a po części dlatego, że jego towarzyszka nie tknęła przez godzinę przywiezionej książki i zadała kilka pytań bez związku z konsulami i cesarzami. Zaczęła od tego, iż dochodzi do wniosku, że Rzym to bez reszty smutne miejsce. Lekko wiał sirocco, powietrze ciążyło, a ona była zmęczona, poważna i blada. – Wszędzie – dodała – znajduję potwierdzenie, że wszystko to marność. Jeżeli ktoś ma do roboty coś dobrego, być może odkrywa w sobie siłę, aby temu zaprzeczyć. W przeciwnym wypadku to przygnębiające żyć z roku na rok wśród popiołów dawnej wielkości. Gdybym miała tu zostać, albo na dobre utkwiłabym w „dołku”, jak to mówią, albo szukałabym ratunku w praktycznym zajęciu. – Na przykład jakim? – Otworzyłabym szkołę dla tych pięknych, małych żebraków, choć mam obawy, że nigdy nie czułabym się na siłach ich łajać. – Ja nie mam żadnego praktycznego zajęcia, a jednak śmiem twierdzić, że nie popadłem w całkowity marazm. – Nie powiedziałabym, że jest pan bezczynny. – Bardzo pani miła. Czy pamięta pani naszą rozmowę na ten temat w Northampton? – W czasie spaceru po lesie? Doskonale. Czy wyjazd przebiega w myśl pańskich oczekiwań? – Chyba mogę tak powiedzieć. – I jest pan szczęśliwy? – A nie wyglądam? – Tak mi się zdaje. Ale... – Tu zawahała się na chwilę. – Podejrzewam, że ma pan zadowoloną minę bez względu na to, co czuje. – Jestem jak starożytna maska komiczna, którą właśnie oglądaliśmy na malowidłach. Stworzony do uśmiechu. – Wróci pan tu zimą? – spytała, nie zwracając uwagi na jego słowa. – Całkiem możliwe.
– Czyli jest pan urządzony na zawsze? – Na zawsze to długo. Ja żyję tylko z roku na rok. – I nigdy pan się nie ożeni? Rowland się zaśmiał. – „Na zawsze”, „nigdy”! Używa pani wielkich słów. Nie składałem ślubów klasztornych. – Nie chciałby pan mieć domu? – W sensie amerykańskim? – I dodał, widząc namysł na jej twarzy: – Czy nie chciałbym założyć rodziny? O tak, bardzo. Nic na to nie odpowiedziała, lecz spytała po chwili: – Dlaczego nie napisze pan książki? Znów się roześmiał, tym razem swobodniej. – Książki! A o czym miałbym napisać? – O historii, na przykład o sztuce albo starożytności. – Nie mam dostatecznej wiedzy ani talentu. Nie zaprzeczyła, mówiąc tylko, że myślała inaczej. – W każdym razie – uzupełniła – powinien pan zrobić coś dla siebie. – Dla siebie? Sądziłem, że jeśli człowiek zdaje się żyć dla siebie...! – Nie wiem, co się zdaje, a co nie – ucięła – postronnemu obserwatorowi. Ale my wiemy... my wiemy... że nie dba pan jedynie o siebie. – Głos jej lekko zadrżał i wykrztusiła ostatnie słowo z wysiłkiem. Długo się z tym zbierała, pomyślał Rowland. Myślała, że jest mi to winna, i wreszcie się zdobyła, aby mieć z głowy. – Musimy panu uświadomić, co czujemy – podjęła uroczystym tonem, który potwierdził jego przypuszczenia. – Pani Hudson wspomniała, że wyraziła już swoją wdzięczność. Oczywiście Roderick tak samo. Ja również pragnę panu podziękować; jestem niezmiernie zobowiązana. Rowland nie odpowiedział; niewykluczone, że jego twarz bardziej przypominała w tej chwili tragiczną niż komiczną maskę. Ale Mary nie patrzyła na niego, tylko sięgnęła po książkę. Popołudniami często jeździła na przejażdżki z panią Hudson, niemniej jednak Rowland zwykle widywał ją wieczorem. Spędzał pół godziny w saloniku pensjonatu na zboczu Pincio, a Roderick, który regularnie jadał kolację z matką, był wówczas obecny. Poza tym prawie się nie spotykali, więc przez trzy tygodnie nie mieli okazji porozmawiać o pobycie pani Hudson. Ewentualne korzyści płynące z przyjazdu pań wciąż owiane były tajemnicą, a Roderick zachowywał kamienną twarz. Pochłaniała go praca nad portretem matki, i często, kiedy milczał, z rękami w kieszeniach, wyciągniętymi nogami, odrzuconą głową oraz nieprzytomnym wzrokiem, należało przypuszczać, że błądzi myślami po pracowni wokół swego dzieła, nieukończonego, ale już pięknego. Mówił niewiele, lecz jego milczenie wcale nie musiało świadczyć o niezadowoleniu, bowiem pobyt w otoczeniu troskliwych
kobiet sprawiał mu przyjemność, jak za dawnych czasów. Nie przejawiał inicjatywy, nie proponował wycieczek (Rowland go w tym wyręczał), lecz poddawał się, biernie przynajmniej, czułym zabiegom kobiet i powstrzymywał od przykrych aluzji i komentarzy. Rowland zastanawiał się, czy przypadkiem nie był dla przyjaciela niesprawiedliwy, odmawiając mu poczucia obowiązku. O ile wiedział, Roderick odrzucał zaproszenia, aby zjawiać się na wspólną kolację; gdziekolwiek znajdował się duchem, jego ciało sumiennie spełniało swoją powinność. Szczęście pani Hudson przejawiało się tym, że wbrew utartym zwyczajom kończyła raz rozpoczęte zdanie i nosiła swoją najlepszą czarną suknię. Jej lęki odeszły w niepamięć; była jak dziecko, które odkrywa, że kudłaty potwór, którego tak długo się bało, to tylko strach na wróble z trocin i słomy, i że można bezkarnie połaskotać go po śmiesznym nosie. Co do więzów miłości, nad którymi Mary trzymała pieczę, któż to wie? Dziewczyna, jak wiemy, skrywała takie rzeczy w tajemnicy. Zawsze siedziała przy świecach, z nieśmiertelną robótką w ręku. Była to poza, w której Rowland ujrzał ją po raz pierwszy, i choć też widział ją w innych, nadal zajmowała w jego sercu szczególne miejsce.
X CAVALIERE Nadeszły dwa dni, kiedy Rowland nie mógł zjawić się w hotelu. Późnym wieczorem drugiego dnia Roderick zapukał do jego drzwi. Oznajmił, że dokończył popiersie matki. – I jest wyborne – dorzucił. – Nazwałbym je wręcz arcydziełem. – To miło – odpowiedział Rowland. – Nie chcę więcej słyszeć, że twoje natchnienie umarło. – Dlaczego? Może to jego ostatnie podrygi! Padam z nóg. Ale to jeszcze nic. Powiadają, że tyle zawdzięczamy rodzicom. Ha, ja spłaciłem ten dług z nawiązką! – Zaczął chodzić tam i z powrotem, a cel jego wizyty wciąż pozostawał niejasny. – Powiem ci jeszcze jedno – podjął po chwili. – Czuję, że powinienem. – Stanął przed przyjacielem z zadartą głową i roziskrzonym spojrzeniem. – Twój plan spalił na panewce. – Mój plan? – powtórzył Rowland. – Sprowadzenia matki i Mary. – Na panewce? – To na nic! One mi nie pomagają. Rowland sądził, że przyjaciel niczym go już nie zaskoczy, ale oniemiał. – Nudzą mnie śmiertelnie – uzupełnił Roderick. – O nie! – krzyknął Rowland. – Wysłuchaj mnie – mitygował Roderick. – Ja się nie skarżę, po prostu stwierdzam fakt. Bardzo mi ich żal, jestem głęboko rozczarowany. – A czy dałeś im uczciwą szansę? – A jak to inaczej nazwać? Mnie się zdaje, że zachowywałem się bez zarzutu. – Przyznaję. Dobrze się spisałeś. Robiłem sobie na tej podstawie duże nadzieje. – Właśnie za dobrze się spisałem. Po pierwszych dwóch dniach moje nadzieje legły w gruzach. Ale postanowiłem to przeboleć, walczyć, czekać na zesłanie Ducha Świętego. Chcesz wiedzieć, co z tego wynikło? Jeszcze tydzień, a je znienawidzę. Będę chciał je otruć. – Nieszczęsny! – wykrzyknął Rowland. – To najwspanialsze, najczulsze z kobiet. – Niewykluczone. Ale znaczą dla mnie tyle, ile fortepian dla świni. – Coś ci powiem – odpowiedział Rowland po chwili. – Nie będę udawał, że rozumiem naturę twoich relacji z panną Garland. Roderick wzruszył ramionami i ręce obwisły mu po bokach.
– Jestem dla niej całym światem. Chciałaby mnie schrupać. Trzyma mnie na deser, jak kanibal. Oto cała natura. – Uśmiechnął się dziwnie. – Zerwałeś zaręczyny? – Czy zerwałem? A można zerwać gwiazdkę z nieba? Można co najwyżej – uzupełnił Roderick – zostawić ją w spokoju. Przyjaciel odczekał chwilę. – Nie darzysz jej żadnym uczuciem? Roderick przycisnął rękę do serca. – Pustka... pustka... pustka! – Zastanawiam się – rzekł Rowland po namyśle – czy zdajesz sobie sprawę, jaka jest urocza. Powiedziałbym, przeurocza dziewczyna. – To jasne. W przeciwnym razie nigdy nie zwróciłbym na nią uwagi. – I kompletnie przestała cię interesować? – Och, nie zmuszaj mnie, żebym mówił niemiłe rzeczy! – No cóż, mogę jedynie namawiać cię do zastanowienia, bo chyba nie wiesz, co tracisz. Roderick poderwał głowę. – A ty wiesz? – Musisz przyznać, że dałeś mi dużo czasu na jej poznanie. Roderick uśmiechnął się niemal ze współczuciem. – Cóż, widać go nie zmarnowałeś! Rowland miał mętlik w głowie. Jeżeli Roderick tak się zaparł, dlaczego miałby mu to wyperswadować? Po co ratować Mary w taki sposób? Istniał też inny, wymagał jedynie od niego trochę więcej wiary we własne siły. Rowland próbował wezwać ją na odsiecz, musiał jednak dobrze się zastanowić, zwłaszcza że cztery słowa kołatały mu w głowie: „Zrób to dla niej. Dla niej!”. Podjął więc kolejną próbę. – Zrobiłbym wszystko, żeby jej oszczędzić zawodu. – Dziwnie to zabrzmiało, był tego świadomy. – Jest jeszcze jedno – powiedział ze szczególnym zapałem Roderick. – Ona jest bardzo śmiała. – Jeśli tak, zapewne nie da się łatwo zniechęcić i spróbuje odzyskać twoje względy. – Czy ty wiesz, o co prosisz? – spytał Roderick. – Miałbym zostać z dziewczyną, której nienawidzę? – Nienawidzisz? – Jako jej narzeczony powinienem jej szczerze nienawidzić. Miałbym poślubić dziewczynę, która nudzi mnie jak flaki z olejem? Nie omieszkałbym jej tego okazać, i co wtedy? Rowland kilkakrotnie przeszedł pokój wzdłuż i wszerz, po czym nagle przystanął. – Zatem rób, jak chcesz. Idź, sam jej to powiedz, zamiast mnie. – Mam jej to powiedzieć? Czy ty nie rozumiesz, że ja się jej boję? Liczę na twoją pomoc.
– Tu ci nie pomogę, bracie – odpowiedział Rowland z wymuszonym uśmiechem. Roderick zmarszczył brwi, zawahał się chwilę i złapał kapelusz. – Niech ci będzie – skwitował. – Aż tak się nie boję! – I odwrócił się na pięcie. – Stój! – krzyknął Rowland, kiedy przyjaciel kładł rękę na klamce. Roderick zastygł i czekał, ale widać było, że mu się spieszy. – Wracaj tu, usiądź i mnie wysłuchaj. Cokolwiek palniesz w tym stanie umysłu, przyjdzie ci za to srogo zapłacić, jestem pewien. Nie wiesz, co naprawdę myślisz ani co naprawdę czujesz. Straciłeś głowę i jesteś wobec panny Garland bardzo niesprawiedliwy. Na twoim miejscu nie dowierzałbym samemu sobie. Jesteś ślepy, głuchy, rzucono na ciebie urok. Musisz wyjechać z Rzymu, aby się spod niego wyzwolić. – Wyjechać z Rzymu? Porzucić miasto, które tak kocham? – To nieistotne. Wyjedź choćby jutro. – Ale dokąd? – Gdzieś, gdzie możesz być sam z matką i kuzynką. – Sam? Ty nie pojedziesz? – Pojadę... jeśli mnie o to poprosisz. Roderick lekko skłonił głowę i zerknął na przyjaciela z ukosa. – Zupełnie cię nie rozumiem – stwierdził. – Naprawdę wolałbym, żebyś lubił Mary trochę bardziej lub trochę mniej. Rowland poczuł, że się rumieni, ale zachowywał się jak gdyby nigdy nic. – Chcesz, żeby ci „pomóc”, lecz w obecnej sytuacji mam związane ręce. Jeśli jednak nie podejmiesz żadnych kroków i wyjedziesz z Rzymu, a najlepiej z Włoch, uczynię, co w mojej mocy, jeżeli nadal będziesz chciał się z tego wyplątać. – W takim razie muszę poradzić sobie bez twojej pomocy – odparł Roderick. – Twoje warunki są nie do przyjęcia. Wyjadę z Rzymu tak, jak zaplanowałem, pod koniec czerwca. Do tego czasu mam opłacone mieszkanie oraz pokoje matki. Wyjedziemy nie wcześniej niż w ustalonym terminie. – Nie jesteś ze mną szczery – zauważył Rowland. – Prawdziwy powód, dla którego chcesz zostać, nie ma nic wspólnego z mieszkaniem. Roderick wziął jego słowa poważnie. – Cóż, jeśli nie jestem szczery, dzieje się to po raz pierwszy, a ponieważ znasz tak dobrze moje powody, może się nimi podzielisz? Nie, czekaj! – rzucił nagle. – Nie będę cię męczył. Mam swoje powody. Dwudziestego czwartego Christina Light wychodzi za mąż, a ponieważ interesuje mnie wszystko, co z nią związane, chciałbym być przy tym obecny. – Przecież swego czasu mówiłeś, że to jeszcze nic pewnego. – Widocznie się pomyliłem. Doszły mnie słuchy, że rozsyłają zaproszenia. Rowland darował sobie wyrzuty i postanowił utargować, ile się da. – Jeśli nie będę oponował, byś zaczekał na... na to, na co chcesz czekać, czy obiecasz mi na razie siedzieć cicho, zachowywać się jak należy i nie robić ani nie mówić nic, co mogłoby zaniepokoić pannę Garland?
– Na razie? To znaczy do kiedy? – zapytał natychmiast Roderick. – Och, nie denerwuj mnie! Czy nie pojmujesz, że to ja was rozdzieliłem, że nie daje mi to spokoju i muszę zrobić wszystko, żebyś oprzytomniał? – A więc rób, co uważasz za stosowne. – Roderick wzruszył ramionami. – Rób, co w twojej mocy. – Zastygł na chwilę w pięknym bezruchu, niczym młody, niepoprawny utracjusz, który kończy nieco cierpką rozmowę ze swym do bólu rzeczowym, lecz godnym zaufania księgowym. Następnie podał przyjacielowi rękę, jakby na znak przypieczętowania umowy, i poszedł. Popiersie matki – bez względu na to, czy faktycznie stanowiło spłatę synowskiego długu – okazało się fascynujące. Któregoś wieczoru Rowland spotkał Glorianiego, który wręcz płonął z ciekawości. – Słyszałem, że nasz podobłoczny przyjaciel naprawdę zszedł na ziemię. Podobno wyrzeźbił dziwną staruszkę. – Dziwną staruszkę! – wykrzyknął Rowland. – Ależ drogi panie, mowa o jego wspaniałej matce. – No właśnie! Nadaje się na terakotę pana zdaniem? Rowland wahał się zaledwie przez ułamek sekundy. – Rzekłbym, że na kość słoniową. Jego znajomy łypnął z powątpiewaniem. – Kość słoniową, powiada pan? Może zaraz złoto? Mówiono mi, że to uroczy drobiazg: skromna, starsza pani o wąskich wargach, z głową przechyloną na bok i rozkosznymi zmarszczkami. Coś jak matka chrzestna z bajki. – Niech pan idzie i sam zobaczy – poradził Rowland. – Wolę nie. Obawiam się swojskiej sielanki, szpilek do włosów i pętelek od guzików. Co ten młody ladaco znowu wymyślił? Ale dzień lub dwa później spotkali się na ulicy, a że mieli niedaleko, Rowland namówił go na wizytę w pracowni Rodericka. Weszli i go tam zastali. Hudson, który – jak wiemy – nigdy nie miał w zwyczaju płaszczyć się przed ludźmi, z którymi rzadko miał styczność, jak zwykle zachował chłodną powściągliwość. Ale jego wielki confrére50, jak na miłośnika prawdy przystało, nie dbał o jego maniery, interesowała go jedynie wartość dzieła. Popiersie pani Hudson poruszyło Glorianiego, a niewiele rzeczy go poruszało; jego piękno rozkwitło jak kwiat, który wyrasta nocą. Niebrzydka, bojaźliwa twarz biednej kobiety z pewnością nie miała wielkiego charakteru, lecz Roderick bezbłędnie oddał jej słodycz, łagodność i bezmiar macierzyńskiej miłości. Prawda była czułością, a czułość całą prawdą. Gloriani stał i nie mógł się napatrzeć, a Roderick przeszedł do sąsiedniego pokoju. – Poddaję się! – rzekł. – Nie rozumiem tego ni w ząb. – Ale podoba się panu? – spytał Rowland. – Czy mi się podoba? To istny klejnot. Proszę mi powiedzieć, czy bardzo ją kocha, czy jest synem jednym na tysiąc? – I przyjrzał się Rowlandowi niemal badawczo.
– Ona uwielbia ziemię, po której on stąpa – odpowiedział z uśmiechem Mallet. – Traktuję to jako odpowiedź! Ale to nie moja sprawa. Tylko że gdybym to ja, na jego miejscu, podejrzewany o... jak mam to nazwać?... nieczułe i zepsute serce, spróbował oddać taką miłość... ach! Różnie by mnie nazywano. Szarlatan, pozer, oszust! Lecz niech on robi, jak uważa! Drogi młodzieńcze, wiem, że pan mnie nie lubi – ciągnął, kiedy Roderick stanął w progu – lecz nie warto zastanawiać się nad tym, gdyż ma pan w sobie dość siły, aby nie zawracać sobie mną głowy. Jest pan kolosem, potęgą! Roderick nadal był niewzruszony. – Tu niestety się z panem nie zgodzę, gdyż jestem beznadziejnie słaby. Gość przyjął jego arogancję ze spokojem. – Powiedziałem panu w zeszłym roku, że się pan wypali. Otóż nie miałem racji. Utrzyma się pan. – O, przepraszam: nie utrzymam! – zaoponował Roderick. – Czyli wciąż nie mam racji, tak? Może mnie pan nazywać, jak uważa, byle robił pan swoje. To pewnie dla pana bez różnicy, lecz pozwolę sobie gorąco pana dopingować. Roderick stał, jakby kij połknął, i patrzył na niego. Poczerwieniał, w oczach zalśniły mu łzy złości. Rowland zobaczył je po raz pierwszy i miał ujrzeć jeszcze tylko raz w życiu. Biedny Gloriani jeszcze nigdy nie wyraził tak szczerze swojego podziwu, lecz trafił – jak się okazało – kulą w płot, gdyż Roderick odwrócił się, ledwie tłumiąc niechęć. Gloriani osłupiał. – Co go ugryzło? – zapytał z prostotą. Rowland z markotnym uśmiechem dotknął czoła. – Geniusz... w nadmiarze! – Przesada nikomu nie wychodzi na zdrowie! – Lecz Gloriani jeszcze zwlekał, zerkając na popiersie. – Chłodne niczym powiew od acqua Marcia i urokliwe jak jej plusk. O tak, on zajdzie daleko. Ale cieszę się, że mój duch szybuje niżej – dorzucił ze śmiechem, kiedy chciał się pożegnać z Roderickiem, który pokazał mu plecy – moja pracownia jest dzięki temu znacznie milszym miejscem! Rowland kupił Mary, jak mu się zdawało, chwilę spokoju, ale w jego duszy szalała zawierucha. Miał swój cel, było nim idealne życie, lecz ono przemieszczało się na bardzo rzeczywistych nogach i stopach, niekiedy sprzecznych z intencją ciała. Dni mijały, ale zaproszenie na ślub Christiny nadal nie przychodziło. Czasem ją spotykał, i niekiedy księcia Casamassimę, ale nigdy razem: jak widać woleli cieszyć się swoim szczęściem na cichą, prywatną modłę właściwą ludziom wysokiego stanu. Rowland wciąż odwiedzał madame Grandoni, którą coraz bardziej cenił. Zawsze rozmawiał z nią otwarcie i szczerze, lecz ostatnio zwierzył się jej ze swych najgłębszych trosk. Roderick od początku był jego tematem przewodnim, więc przyjazd pani Hudson i osoba jej towarzyszki teraz do niego dołączyły. Madame Grandoni niezwłocznie połapała się w sytuacji. – Raz pan mi mówi, że jest nieładna, a raz, że urocza. Złożę im wizytę i zaproszę do siebie. Ale wiem jedno: jest pan w niej zakochany po uszy. – Rowland w odpowiedzi tylko
potoczył wzrokiem, czy nikt nie słyszał, i sam się zdziwił, jak bardzo przypadły mu te słowa do gustu. – Mało tego – dodała. – Jest pan w niej zakochany od samego początku. Miał pan coś w sobie...! Wiedziałam, że jest pan skryty, ale żeby aż tak! Dlaczego od razu pan nie powiedział? Oszczędziłabym sobie wysiłku. Biedna Augusta Blanchard tak samo! – I z lubością rozwinęła temat. Panna Blanchard i pan Leavenworth mają się ku sobie; młoda dama jest od miesiąca w Albano, a wnosząc z nadskakiwania dżentelmena, ślub jest tylko kwestią czasu. Rowland, który ostatnio sobie wyrzucał brak zainteresowania losem Augusty, wyraził to na głos. – Nie robił pan nic złego – zaoponowała gospodyni. – Po prostu był pan dla niej miły, bez żadnych podtekstów. Tak się złożyło, że pan Leavenworth, który zdaje się jeździ po Europie z zamiarem uzbierania mebli do swego „domu”, jak go nazywa, uznał pannę Blanchard za ładny morceau51, ale nikt nie podejrzewał, że ona tak chętnie weźmie na siebie rolę bibelotu. Przyjęłaby pana bez mrugnięcia okiem, gdyby pan spróbował. – Któż to może wiedzieć? – odparł Rowland. – Nigdy nie dała mi najmniejszej zachęty. – A niby co miała zrobić? Biedna dziewczyna robiła, co w jej mocy, i jestem pewna, że gdy uległa panu Leavenworthowi, myślała o kimś zupełnie innym. – Myślała o radości, jaką sprawi mu tym małżeństwem. – Radości, dobre sobie! To z gruntu poczciwa dziewczyna, ale ma w sobie szczyptę kobiecej złośliwości. No cóż, jest od pana bogatszy i dostanie, czego chciała, ale zanim panu wybaczę, poczekam, aż zobaczę ten nowy nabytek... jak ona się nazywa? Pannę Garland z Puszczy. Jeśli mi się spodoba, udzielę panu rozgrzeszenia, a jeżeli nie, nigdy panu tego nie daruję. Rowland odpowiedział, że bardzo docenia jej łaskawość, jednakże jego domniemane uczucie do panny Garland z Puszczy to jedynie wytwór jej wyobraźni. Panna Garland z Puszczy – spodobał mu się ten przydomek – jest zaręczona z innym. On sam nie ma do niej żadnych roszczeń. – No cóż – skwitowała madame Grandoni – jeżeli mi się spodoba, uznamy, że niesłusznie. Mężczyzna, z którym jest zaręczona, dba o nią jak o zeszłoroczny śnieg. I nie omieszkam powiedzieć jej na osobności, co sądzę o mężczyźnie, z którym nie jest! Co do ślubu Christiny Light, madame Grandoni nie miała dobrych wieści. Dziewczyna złożyła jej niedawno kilka przelotnych wizyt, w przerwach między ostatnimi zakupami i przymiarkami; mówiła o tym wydarzeniu wyniośle, z pozycji doświadczonej kobiety, która nie musi udawać, że uważa je za świętość. Zostawiła to księciu Casamassimie. „Nazywają to małżeństwem z rozsądku”, powiedziała kiedyś. „Czyli jest małżeństwem z obłędu”. – Mniemam, że udzieliła jej pani jakiejś rady? – powiedział Rowland. – Powiedzmy, lecz nazwałabym ją raczej radą dla księcia. Nie znam tajemnic serca tej młodej damy. Możliwe, że jest ono kopalnią złota, ale spoczywa na dnie bardzo głębokiego szybu, to pewne. Moim zdaniem będzie to doskonałe małżeństwo. Nie tylko „wspaniałe”, ale naprawdę dobre. Oczywiście Christina może je wypaczyć i zbrukać jego piękno, dla niej nie istnieje nic świętego. Książę jest bez zarzutu, złego słowa na niego nie powiem,
może oprócz tego, że przypisuje zbyt wielką rangę swojemu nazwisku. Jeszcze się nie zdarzyło, aby ten, kto je nosi, został poddany takiej próbie. Nikt nie zna daty ślubu; pół tuzina razy drukowano zaproszenia, ale Christina je niszczyła. Niektórzy są wściekli z powodu tego opóźnienia: chcieliby wyjechać, boją się febry, lecz ciekawość ich zżera i chętnie pozmienialiby swoje plany, byle zaczekać. Jeszcze skończy się tym, że Christina odczeka kolejny miesiąc i stanie się przyczyną tuzina przypadków malarii, po czym ślubu udzieli im stary mnich – jak Romeowi i Julii – w obecności jedynie świadków. Rowland chwilę rozmyślał. – Ona może nas jeszcze zaskoczyć. – Czy chciałby pan przez to powiedzieć, że jest skłonna do ucieczki z panem Hudsonem? – spytała. Nie miał tego na myśli, lecz teraz uderzyło go jako wielce prawdopodobne. – Jestem przygotowany na wszystko! – A pan Hudson? – A ona? – odpowiedział pytaniem Rowland. – Myślę, że dobrali się jak w korcu maku. I nie zapominajmy, że ona lubuje się w dramatach, uwielbia robić sceny choćby dla zasady. Czasami robi coś bezinteresownie i ze szczerego serca, bardziej dla kogoś niż dla siebie. Lubi mieć o sobie wysokie mniemanie; z łatwością rozpoznaje szlachetnego człowieka i nie chce źle wypaść na jego tle, nawet jeśli sama się z nim porównuje i nie czyni tego nikt więcej. Ale prędzej czy później wykręca jakiś numer, aby nadać sprawom bardziej dramatyczny przebieg. Oczywiście zawsze czyimś kosztem: niejeden z jej znajomych poniósł za to wysoką cenę, a ci najlepsi najczęściej padali ofiarą. Humory i kaprysy tej dziewczyny mogą budzić pewne obawy, ale Boże uchowaj nas od jej szczerości. To ona najbardziej doskwiera matce i da się we znaki mężowi. Jednak nie możemy spisać Christiny na straty – zaznaczyła madame Grandoni. – Niech pan się nie waży! – Ach, ja! – Westchnął tylko. – Jestem odporny na złośliwości! Jego mądra przyjaciółka zjawiła się następnego ranka z wizytą u pań z Northampton. Wtargnęła w ich spokojne życie jak burza i wymusiła na nich obietnicę, że zjawią się na podwieczorku, który urządzała dzień później. Jej odwiedziny wywarły piorunujące wrażenie na biednej pani Hudson, która przez kolejne trzydzieści sześć godzin co rusz rzucała na jej temat chaotyczne uwagi. „Pomyśleć, że jest cudzoziemką!”, wykrzykiwała po chwili głębokiego namysłu nad robótką. „Mówi po angielsku, jakby siedziała na koźle i trzaskała z bata, nie sądzicie?” I dodawała po jakimś czasie: „Niezbyt elegancko się ubrała. Kto to widział suknię taką luźną w pasie? Czy teraz panuje taka moda?”. Albo: „Jest za stara na taki pstrokaty kapelusz, w życiu nie odważyłabym się włożyć takiego!”. Lub: „Widzieliście jej dłonie? Bardzo ładne jak na tak korpulentną osobę. I ile pierścionków, ale nic szczególnie ładnego. Pewnie pamiątki rodzinne”. I: „Z pewnością nie jest przystojna, ale wygląda na bardzo mądrą. Ciekawe, dlaczego nie zrobi czegoś z zębami”. Rowland też otrzymał zaproszenie na podwieczorek u madame Grandoni i nie
omieszkał się stawić, tak jak go poproszono. Czuł się niezwykle zainteresowany i poruszony pierwszym wystąpieniem Mary (nie umiałby się z tego wybronić) i przypisywał mu wielką wagę. Panie zjawiły się z Roderickiem, obłaskawionym, ale nieobecnym myślami. Nie zabrakło też panny Blanchard w asyście pana Leavenwortha oraz kilkudziesięciu artystów płci obojga i różnych narodowości. Było to miłe, interesujące spotkanie, jak wszystkie przyjęcia madame Grandoni, a w toku wieczoru grano wyborną muzykę. Często grali i śpiewali dla niej ludzie nawykli do występów dla szerszej publiczności. Sama też była niezwykle muzykalna i wielu śpiewaków uważało za zaszczyt śpiewać do jej akompaniamentu. Rowland rozmawiał z różnymi osobami, ale po raz pierwszy w życiu zawodziła go czysta uprzejmość, a myśli odpływały ku jednej młodej kobiecie, którą uważał – bynajmniej nie za sprawą jej zachowania – za cichą bohaterkę wieczoru. Madame Grandoni zauważyła, iż czasem określał tę osóbkę jako nieładną, a czasem jako czarującą; dziś nazwałby ją „nasyconą”. Było tak, jakby zapaliła światła w ciemnych oknach i dobiegał zza nich dźwięk skrzypiec. Ubrała się z większą niż zwykle elegancją, co przydawało jej uroku i dystynkcji. Dwoje czy troje rozmówców Mary musiało być zajmujących, gdyż przysłuchiwała się ich słowom ze swym promiennym, naturalnym uśmiechem. Rowland, który obserwował ją z drugiego końca pokoju, doszedł do wniosku, że wprawdzie zawsze cenił klasyczną urodę panny Blanchard, jednak dziś wywarła na nim wrażenie profilu na kiepskim medalu. Roderick z kolei wysilił się na wspaniałomyślność, bo zaczepił pana Leavenwortha jak gdyby nigdy nic i oparty plecami o ścianę, z rękami w kieszeniach, zbił go z tropu tak, że poczciwy dżentelmen nie wiedział, jak ma się zachować. Młodzieniec najpierw zmieszał go z błotem, a teraz nagle zaczął tolerować. Pan Leavenworth stał, mieszając herbatę, i w milczeniu otwierał i zamykał usta; nie patrzył na swojego rozmówcę i wyglądał jak wielki, ospały pies, który łapie muchy. Rowland wciąż był pod wrażeniem informacji, że panna Blanchard chciała się za niego wydać, i wstydziłby się do niej podejść, gdyby w porę sobie nie przypomniał, że w niczym nie zawinił. Ewentualny z nią związek zawsze jawił mu się jako coś pod wieloma względami trudnego i wymagającego dużo wysiłku: nie, żeby się go wyrzekł – aż tak się do niego nie zbliżył. Teraz odbył z nią półgodzinną rozmowę, jak mu się zdawało, pożegnalną – bowiem żegnał raz na zawsze swoje złudzenia. Zrozumiał, iż pewne relacje są jak wciśnięty guzik od dzwonka: człowiek musi podjąć zdecydowane kroki, aby definitywnie skończyć z hałasem. Powinszował pannie Blanchard zaręczyn, a ona przyjęła jego gratulacje, jak gdyby był służącym przy kolacji, który jej przyniósł ziemniaki. Poczęstowała się z umiarem, wciąż odwrócona do niego bokiem. Nie chciał być niemiły, ale odczuł jej chłód i dał za wygraną, dochodząc do wniosku, iż pewna niewymuszona naturalność jest u kobiety cechą bardzo pożądaną. Christina Light miała jej w nadmiarze, panna Blanchard zdecydowanie za mało, za to Mary Garland w sam raz. Poszedł do madame Grandoni, która w sąsiednim pokoju nalewała herbatę. – Zrobię panu przepyszną – oznajmiła – bo panu darowałam. Popatrzył na nią bez słowa, ale wypił ze smakiem i czekał na więcej – więcej
wszystkiego, po czym poznała, że jest zadowolony. Po chwili dał jej do zrozumienia, że chociaż zgrzeszył, sumienie ma czyste, lecz madame Grandoni już zapomniała. – A więc Puszcza – zaczęła – rodzi tak interesującą roślinność? Podoba mi się pańska młoda dama, nie jest ani trochę banalna. A przy tym nie zwraca na siebie uwagi, tak jak niektóre, staniem na głowie. Mam nadzieję, że jeśli się zaprzyjaźnimy, też jej nie znudzę. To one raczej nudzą mnie, jak widzieliśmy na przykładzie Augusty – Augusty Victorii, tak ją teraz nazywam. Muszę przyznać, że nie oddał pan pannie Garland sprawiedliwości. – Jest niefortunnie szpetna – oświadczył ze śmiechem. – Niebywale prosta, niedouczona i prostolinijna... – Ale za to miła i dystyngowana! – uzupełniła jego przyjaciółka. – Co w wolnym tłumaczeniu oznacza „bardzo ładna, mądra, subtelna i oczytana”. – Czyta pani w moich myślach – odpowiedział Rowland. – Czarownica. Boję się pani. – Kiedy odwrócił się do wyjścia, ponad szum głosów w salonie wzbiło się psie szczekanie. Wymienili znaczące spojrzenia. – O wilku mowa! – oświadczyła madame Grandoni. – Czarownica i jej zaczarowany pudel! – I pobiegła przywitać gościa. Rowland pospieszył za nią i ujrzał Christinę Light, która stała wyprostowana jak struna pośrodku salonu i toczyła zdumionym wzrokiem. Pudel przysiadł u jej stóp i patrzył na zebranych, najwidoczniej zawiedziony brakiem powitania. Ale zaraz gospodyni przybiegła na ratunek i Christina ucałowała ją czule. – Nie miałam pojęcia – zaczęła, rozglądając się dokoła – że ma pani tylu wspaniałych gości, inaczej nie śmiałabym przeszkadzać. Służący nic nie powiedział, uznał, że jestem inviteé52. Wpadłam na sąsiedzkie pogaduszki, zostało ich tak niewiele! Okropnie czułam się w domu. Miałam nadzieję zastać panią samą i wzięłam Stenterella, żeby się pobawił z kotem. Skoro już jestem, niech pani pozwoli mi zostać, błagam panią. Nie jestem odpowiednio ubrana, ale czy bardzo źle wyglądam? Przycupnę w kąciku i nikt nie zwróci na mnie uwagi. Moja kochana, proszę się zgodzić! Ale dlaczego pani mnie nie zaprosiła? Nigdy nie chodzę na takie kameralne przyjęcia. Muszą być urocze. Bez tańców, tylko rozmowa i podwieczorek? Za herbatę dziękuję, ale poprosiłabym ciasteczko dla Stenterella, najlepiej słodkie. Doprawdy, dlaczego pani mnie nie zaprosiła? Często wyprawia pani takie przyjęcia? Jak pani mogła, madame Grandoni? – Wygłosiła całą tę przemowę ściszonym, przejmującym tonem, ale na ostatnich słowach głos jej zadrżał. – Rozumiem – dodała – nadaję się na bale i wielkie bankiety, lecz gdy ludzie chcą spędzić cichy wieczór w miłym gronie, nie ma już dla mnie miejsca. – Ależ naturalnie, że możesz zostać, moja droga – odrzekła madame Grandoni. – Nie bierz mi tego za złe, jednak to ty jesteś zbyt wystawna na takie okazje! Twoja sukienka z pięćdziesięcioma falbankami świetnie się nadaje, i wcale nie musisz siadać w kąciku. Skoro już jesteś, proponuję to uczcić. Stań tak, żeby cię wszyscy widzieli. – Zapewne ich ciekawię, wnosząc z tego, jak się gapią. Myślą, że przyszłam odtańczyć tarantelę? Co to za ludzie, czy ja ich znam? – I stojąc pośrodku z madame pod ramię, jęła z
wolna toczyć wzrokiem od grupy do grupy, naturalnie pod obstrzałem spojrzeń. Tkwiła w niewielkim kręgu światła z lampy, z przetykanym srebrną nitką kapturem wschodniego burnusa spływającym jej z pięknej głowy, jedną ręką zbierała sute, połyskliwe fałdy, a drugą bawiła się od niechcenia kokardką na uniesionym łbie pudla: cała jej postać tchnęła romantyzmem i wyglądała na żywcem wyjętą z zaimprowizowanego tableau vivant53. Rowland stał tak blisko, że wypadało mu podejść i przywitać się bez zwłoki. Kiedy na niego spojrzała, wyczytał z jej pięknych oczu, iż jest w nastroju, jakim go dotąd nie zaszczyciła. W przypadku osoby mniej skomplikowanej nazwałby to życzliwością, lecz dla tej młodej damy kwiat bywał jednym, a zapach czymś zgoła odmiennego rodzaju. – Proszę opowiedzieć mi o tych ludziach – podjęła. – Nie wiedziałam, iż w Rzymie jest tyle nieznanych mi osób. O czym rozmawiają? Pewnie o bardzo mądrych rzeczach, które mnie przerastają. Oho, panna Blanchard jak zwykle wtapia się w najciemniejszy przedmiot, jaki mogła znaleźć. Sprawiłaby, że nawet Wielka Pustynia wyglądałaby jak studio fotograficzne. Ale zbytnio przypomina głowę na znaczku. I widzę miłą damę w czerni, panią Hudson. Musi być cudowną matką. Comme elle est proprette54. O, i jest druga, fiancée55, no przecież. Ach, rozumiem! – Urwała ze wzrokiem utkwionym badawczo w Mary Garland. Rowland oszacował szczerość jej spojrzenia i nagle go olśniło. – Tak bardzo chciałabym ją poznać! – zwróciła się do gospodyni. – Ma uroczą twarz, z pewnością jest tu najmilszą osobą. Proszę mnie przedstawić. Albo jednak nie. Sama do niej podejdę, jako przyjaciółka jej – jak wy to mówicie po angielsku? – promesso sposo56. – Madame Grandoni i Rowland wymienili niepewne spojrzenia, a Christina zdarła z siebie burnus, zmięła go i jednym ruchem cisnęła w kąt, po czym przykazała go pilnować psu, który niezwłocznie się na nim umościł. Następnie przepłynęła przez pokój z uśmiechem zwiastującego anioła i przedstawiła się młodej damie z Northampton. Kiedyś się odgrażała, że pokaże Rowlandowi, iż umie się zachować, i jak widać ta chwila właśnie nadeszła. Rowland ujrzał, jak Mary Garland z wolna unosi się z miejsca w odpowiedzi na powitanie i obrzuca nowo przybyłą poważnym, wnikliwym spojrzeniem. Bez mała dramatyczny kontrast pomiędzy tymi dwiema intrygującymi dziewczętami wprawił go w stan niejasnego zaniepokojenia, dlatego po chwili wolał się odwrócić. Wówczas jego wzrok padł na Rodericka, który przypatrywał się pannom z natężeniem, przydeptując tren jakiejś damy. Zagrano kilka utworów, Rowland usiadł w kącie i ich wysłuchał. Gdy dobiegły końca, goście zaczęli się rozchodzić, wśród nich była pani Hudson. Rowland zobaczył, że podchodzi do madame Grandoni, uczepiona nieśmiało ramienia Mary, która miała minę, jakby przed chwilą, dla ratowania życia albo honoru, skoczyła z dużej wysokości. Zrozumiał, że czekały na wsparcie Rodericka, ten jednak stał odwrócony do nich plecami. Podszedł do Christiny, która wciąż tkwiła zamyślona tam, gdzie usiadła obok swej niewinnej rywalki, i patrzyła na wychodzących. Podobnie jak twarz Mary, jej oblicze też emanowało dziwną poświatą, tyle że bardziej nasyconą. Na dźwięk głosu Rodericka spojrzała na niego ostro, po czym odprawiła go jednym ruchem dłoni. Usłuchał i podszedł
do matki, aby też pożegnać się z madame Grandoni. Christina podchwyciła wzrok Rowlanda i natychmiast go do siebie przywołała, a że znał jej władcze zapędy, wcale go to nie zdziwiło. Zrobiła mu miejsce obok siebie na kanapie; bardzo był ciekaw, na co się zanosi. Nie miał stuprocentowej pewności, lecz wydało mu się, że nigdy takiej jej nie widział. Na twarzy dziewczyny malowała się niespotykana łagodność, słodycz upokorzenia, która objawiła jej niezwykłą urodę w świetle zgoła odmiennym od dotychczasowego. Ciekawe, ile razy jeszcze się przeobrazi, zapytał siebie w duchu. – Chciałam tylko panu powiedzieć – zaczęła – że Mary Garland wywarła na mnie cudowne wrażenie. Nie cieszy się pan? – Jestem w siódmym niebie – odpowiedział Rowland. Nie spuszczała z niego wzroku. – Widzę, że wcale mi pan nie wierzy! – A tak trudno w to uwierzyć? – Nie w to, że ludzie na ogół ją podziwiają, tylko że ja to robię. Nie jestem godna, tak pan uważa. Ale chcę panu powiedzieć... muszę to komuś powiedzieć, a nie mogę samej Mary. Ona uważa mnie już za na wskroś fałszywą osobę, i gdybym miała szczerze wyrazić swoje zdanie na jej temat, wzbudziłabym jej odrazę. I miałaby rację: jest święta, więc ja i moje postępki muszą się wydawać potworne. Niestety, nie jestem święta: ach, ileż oddałabym za świętość! Cała się trzęsę; poczułby pan, gdyby tylko dotknął mojej ręki. Niemniej jednak chcę panu powiedzieć, że podziwiam Mary Garland bardziej niż ludzie, którzy określają się mianem jej przyjaciół... prócz pana, ma się rozumieć. No przecież! Zacznijmy od tego, że jest bardzo ładna, a nie ma o tym bladego pojęcia. Już samo to, wie pan...! – Na ogół nie uchodzi za ładną – odpowiedział Rowland z rozwagą. – No ba! Taki już gust motłochu. Ma pięknie zarysowaną głowę, jest bardzo naturalna. Jeżeli kobieta nie krzyczy każdym skrawkiem swej istoty, że jest piękna (co jest, nawiasem mówiąc, nie do pozazdroszczenia), najlepiej dla niej, by niosła tę zgaszoną latarnię. Czasem może błysnąć światłem, jeżeli najdzie ją ochota. Nie będzie powszechnie uważana za ładną ani brukana spojrzeniem łotra, który zechce wepchnąć jej nos pod kapelusz, ale pewna liczba rozumnych osób będzie czerpała wielką przyjemność z jej widoku. Nie widzę w tym powodu do narzekania. Do tego pańska przyjaciółka jest wcieleniem wszystkich cnót. – Szybko to pani stwierdziła – odpowiedział ze śmiechem. – A pan nie? Stwierdziłam to, zanim z nią porozmawiałam. Widziałyśmy się w Świętym Piotrze; wiedziałam już wówczas. Ciekaw jest pan, od kiedy? – Nie chcę pani ciągnąć za język. – Pamięta pan bal mamy w grudniu? Rozmawialiśmy i pan o niej wspomniał, nie z imienia. Rzucił ledwie trzy słowa, zrozumiałam jednak, że pan ją podziwia, a skoro tak, to musi być uosobieniem cnót. Pan ma wysokie wymagania. – Na miły Bóg! – zawołał. – Ależ rozciągnęła pani te trzy słowa!
– Och, pan Hudson też mi o niej opowiadał. – To już lepiej! – stwierdził Rowland. – Czy ja wiem? On jej nie lubi. – Powiedział pani? – Pytanie sfrunęło z ust Rowlanda, nim zdążył je zatrzymać – w przeciwnym razie ugryzłby się w język. Christina spojrzała na niego uważnie. – Nie w tylu słowach – odrzekła. – Byłoby to niehonorowe, prawda? Ale ja to wiem, bo go znam. Nie lubi ideałów, woli, gdy coś się dzieje, narusza jego poczucie bezpieczeństwa: on kocha ryzyko! Biedaczysko, tak wiele kładzie na szali! Rowland milczał; nie podobał mu się ten przytyk, ale oniemiał. Christina przywołała pudla, który przymaszerował do niej na sztywnych łapach. Poprawiła mu czule kokardkę i kazała przynieść burnus. Przytargał go w zębach, wlokąc po posadzce. – Jest wspaniała. I ja to widzę. – Nie dawała za wygraną. – Lubię to mówić, lubię mówić to na głos. Jest mądra, dzielna i oddana. Ona nie docenia mnie w ogóle, ale nie mam jej tego za złe – nie mogłabym! Niechęć prawej kobiety ma w sobie coś szlachetnego! – Jeśli da pani jej szansę – rzekł Rowland – jestem pewien, że z chęcią się z panią zaprzyjaźni. – Co pan ma na myśli, mówiąc o „szansie”? Wystarczy, że z niej skorzysta. Powiedziałam jej, że bardzo ją lubię, na co łypnęła, jakby poczuła się obrażona. Cudownie wygląda, gdy łypie, niczym Meduza z koroną z gołębich skrzydeł zamiast węży. – Z tymi słowy Christina wstała i narzuciła pelerynę. – Nieczęsto darzę sympatią kobiety, i mało w tym mojej winy – podjęła. – Prawdę mówiąc, na ogół ich nie cierpię. Lecz tę chciałabym dobrze poznać. Chciałabym nawiązać z nią przyjaźń; nigdy się nie przyjaźniłam, to musi być krzepiące! Ale nic z tego, jej już w tym głowa! Proszę ją zapytać, co o mnie myśli; ciekawe, co powie. Nie chcę wiedzieć, niech pan zachowa to dla siebie. To zbyt smutne. I tak idziemy przez życie. Jak to mówią, cóż zrobić? Na tych, którzy nas nie obchodzą, robimy dobre wrażenie, i wzbudzamy niechęć tych, którzy właśnie obchodzą. Ale ja dostrzegam jej wartość, to najważniejsze. Bądź co bądź, mam wyobraźnię, a ona bynajmniej. Nie szkodzi, to jej jedyny mankament. Zresztą, wyobraźnia nie jest cnotą, tylko wadą. Doceniam jej wartość. – Mamrotała pod nosem i rozglądała się za gospodynią. Dostrzegła ją przy drzwiach i wyciągnęła rękę do Rowlanda na pożegnanie. Chwilę przytrzymała jego dłoń i utkwiła w nim spojrzenie oczu, od których blasku dech mu zaparło. – O tak, doceniam ją – powtórzyła. – Ale pan bardziej: oddałby pan za nią życie. – I poszła, nie czekając na odpowiedź. Podeszła do madame Grandoni, podała jej ręce i nadstawiła czoło do pocałunku. Po chwili już jej nie było. – A to ci dopiero zbieg okoliczności! – powiedziała madame Grandoni. – W życiu nie wyglądała cudniej, aż pojaśniało w pokoju. – Istotnie – potwierdził Rowland. – Lecz nie nazwałbym tego zbiegiem okoliczności. – A czym? – Planem. Chciała zobaczyć Mary Garland. Wiedziała, że ją tu zastanie.
– Skąd? – Od Rodericka, jak sądzę. – Ale po co chciała się z nią zobaczyć? – Bóg raczy wiedzieć! Ja się poddaję. – Co za podstępna istota! – Madame Grandoni westchnęła. – O nie – zaoponował. – Proszę tak nie mówić. Jest zbyt piękna. – Mężczyźni! Wszyscy tacy sami! – Niech pani będzie – zawołał. – Jest zbyt dobra! Następnego dnia skorzystał z okazji i zapytał Mary Garland o zdanie na temat Christiny. Było sobotnie popołudnie, czas, kiedy cudne marmury Villa Borghese stają otworem dla zwiedzających. Mary wspomniała mu, że Roderick obiecał je tam zabrać, więc Rowland do nich dołączył. Upał wypłoszył większość cudzoziemców z miasta, i mieli to miejsce niemal wyłącznie dla siebie. Pani Hudson obawiała się stąpać po wypolerowanych marmurowych posadzkach nawet wsparta na ramieniu syna, toteż siedziała cierpliwie na stołku z rękami skrzyżowanymi na piersi i popatrywała nieśmiało na pogaństwo w różnych stadiach negliżu wokół. Roderick odszedł na bok poirytowany, jego mina dowodziła rozdarcia pomiędzy zmysłem obserwacji a sytuacją, która nie sprzyjała atmosferze kontemplacji. Kuzynka podążyła w przeciwną stronę ze wzrokiem utkwionym w przewodnik, jak zwykle gdy chciała ukryć niepokój. Rowland podszedł do niej, gdy przysiadła na sofie i ze znużeniem przymknęła nieodłączną czerwoną książkę. Wtedy zapytał prosto z mostu, jak spodobała jej się Christina. Wzdrygnęła się, z czego wniósł, że myślała o wyżej wspomnianej. – Nie lubię jej! – stwierdziła oschłym tonem. – Co pani o niej sądzi? – Myślę, że jest fałszywa – padła stanowcza odpowiedź. – Ale chciała panią zadowolić, naprawdę próbowała – zapewnił po chwili. – Ona chce zadowolić wyłącznie siebie, i nikogo więcej! Rowland zamilkł, głęboko się namyślając. Czuł, że nigdy nie dojdzie między nimi dwiema do porozumienia: każda miała wyrobione zdanie o tej drugiej i nic tego nie zmieni. Mary była nieugięta, co widział jak na dłoni i z czym niekoniecznie się zgadzał, ale w ogóle mu to nie przeszkadzało. Nic mu w niej nie przeszkadzało! Ta myśl wykrystalizowała się w ciągu pięćdziesięciu sekund, ustępując miejsca następnym, tak samo dobitnym. Czuł, że za sprawą szóstego zmysłu kochającej kobiety jego towarzyszka jest świadoma tego, iż piękna dziewczyna, którą po raz pierwszy ujrzała w bazylice (i ani razu o nią nie zapytała), może stanowić dla niej zagrożenie. Jej intencje oczywiście nadal stały pod znakiem zapytania, lecz wczorajsze spotkanie przewrotnie potwierdziło złe przeczucia. Rowland na dobrą sprawę nie wiedział, czy potępiać Christinę, czy jej bronić, i musiał zadowolić się jej stwierdzeniem, iż wie, że zrobiła na Mary fatalne wrażenie. Próbował skierować rozmowę na neutralny temat – na freski i posągi, lecz tego dnia zapał Mary do zdobywania
wiedzy wyraźnie przygasł, ustępując pola dociekliwości innego rodzaju. Widział, że wręcz płonie chęcią ponownego poruszenia kwestii Christiny, a zarazem się przed tym wzbrania. Jej pytania świadczyłyby o tym, że Roderick w nic jej nie wtajemniczył, gdyż wszelkie informacje powinny pochodzić od niego. Ponadto dowodziłyby jej zazdrości, a okazać zazdrość stanowiłoby cios dla jej dumy. Przez kilka minut, gdy siedziała i drążyła czubkiem parasolki dziurę w posadzce, jej niepokój i duma toczyły zażartą walkę. Zwyciężył pierwszy. – Wracając do panny Light – zagadnęła. – Czy dobrze pan ją zna? – Trudno powiedzieć. Ale widzieliśmy się wielokrotnie. – Bardzo pan ją lubi? – I tak, i nie. Chyba mi jej żal. Mary, która dotąd nie odrywała oczu od podłogi, teraz podniosła wzrok. – Żal? Z jakiego powodu? – Ponieważ... jest nieszczęśliwa. – A co ją gryzie? – No cóż, ma straszną matkę i miała trudne dzieciństwo. Mary znieruchomiała na chwilę. – Czyż nie jest bardzo piękna? – zapytała. – A jak pani uważa? – Niech ocenią mężczyźni! I bardzo mądra. – O tak. Oczywiście mówię z punktu widzenia mężczyzny. – Ma śliczne sukienki. – Całe mnóstwo. – I zachwycające maniery. – Tak... czasami. – A do tego dużo pieniędzy. – Na to wygląda. – Cieszy się powszechnym podziwem. – Jeszcze jak. – I ma poślubić księcia. – Podobno. Mary wstała i ruszyła w stronę pozostałych, kwitując tę rozmowę wymownym milczeniem. – Biedna panna Light! – rzekła po chwili. Jej słowa były tak nabrzmiałe ironią, że nie musiała dodawać nic więcej. Wieczorem następnego dnia lokaj przyniósł mu wizytówkę gościa. Rowland zdziwił się tak późnymi odwiedzinami, ale na widok nazwiska – Cavaliere Giuseppe Giacosa – z grubsza domyślił się, co zaszło. Czuł przez skórę, że czeka go ciąg dalszy wieczorku u madame Grandoni – i miał rację. Od razu stało się jasne, Cavaliere przybył z wielką misją. Miał twarz bladą niczym
głowa z marmuru, w której specjalnie na tę okazję umieszczono błyszczące oczy z agatów, a do tego ponurą jak przedsiębiorca pogrzebowy. Ściągnęły go tu sprawy, które wykraczały poza zwykłą uprzejmość. – Nierzadko zaszczycał mnie pan zaproszeniem i jestem niepocieszony, że tak długo zwlekałem. Ale przez ostatnie miesiące nie byłem panem swojego czasu. Rowland wielkodusznie przytaknął, szukając włoskiego odpowiednika zwrotu „lepiej późno niż wcale”, po czym poprosił gościa, żeby usiadł, i poczęstował go cygarem. Cavaliere dyskretnie je powąchał i oznajmił, że jeśli gospodarz nie ma nic przeciwko temu, zachowa je na inną okazję. Widać ta nie sprzyjała sielskiej degustacji. – Muszę przyznać – dodał – że i teraz nie przychodzę do pana w swojej sprawie, przynajmniej nie bezpośrednio. Zostałem przysłany jako ambasador, rzekłbym, posłaniec extraordinaire, przez moją serdeczną przyjaciółkę panią Light. – Jestem gotów służyć pomocą – odpowiedział Rowland dość pochopnie. – A zatem, drogi panie, w Casa57 Light rozpętała się burza. Povera58 signora jest w tarapatach, wielkich tarapatach. – Rowland na wpół spodziewał się usłyszeć, że povera signora prosi o pożyczkę w wysokości pięciu tysięcy franków. Ale tu Cavaliere go zaskoczył. – Panna Light popełniła wielką zbrodnię, wbiła nóż w serce matki. – Nóż...? Cavaliere nerwowo poklepał powietrze. – Używam mocnych słów, ale co zrobić? Zerwała zaręczyny. – Zerwała? – W trybie natychmiastowym! Wyrzuciła księcia z domu. – Z tymi słowy poczciwy dżentelmen skrzyżował ręce na piersi i stała się rzecz przedziwna: Rowland gotów był przysiąc, że w jego szczerze stroskanych oczach zalśniła duma. Rowlanda zatkało na tę informację, a wszystkie jego złe przeczucia nagle nabrały sensu. Christina zbyt wiarygodnie odegrała swoją rólkę, a jej obecny bunt brał swój początek w spotkaniu z Mary – tak podpowiadała mu intuicja. Jej niespotykana łagodność na podwieczorku oraz niepokój, który w nim wtedy wzbudziła, teraz wróciły do niego jak zły sen i przyprawiły o niemiły dreszcz. Tak, przecież to oczywiste, i Rowland rozpoznał w tym geście cios wymierzony w kruche poczucie bezpieczeństwa panny Garland. Zawisł przed nim, złowieszczy i odrażający. Gdyby nie spotkała Mary, pozostawiłaby sprawy własnemu biegowi, ale spotkała ją i podjęła zdecydowane kroki. Potworne było podejrzenie, iż mogła poświęcić tak błyskotliwą karierę pod wpływem ukłucia zazdrości, zwykłego wyrachowania i chęci dokuczenia biednej dziewczynie. Niemniej jednak Rowland przypomniał sobie pierwsze wrażenie, jakie na nim wywarła; wydawała się „niebezpieczna” i doskonale wiedziała, jak osiągnąć swój cel. Jej konsekwencja była godna podziwu i Rowland w pierwszym odruchu najchętniej by jej pogratulował, nie przebierając w słowach. Lecz przy gościu mógł wyrazić tylko swoje ubolewanie, przy czym dodał, że bynajmniej nie jest zdziwiony. – Nie jest pan zdziwiony?
– W przypadku panny Light wszystko jest możliwe. Zgodzi się pan ze mną? Oczy starszego mężczyzny znów rozbłysły, ale nic nie powiedział. – To byłoby wspaniałe małżeństwo – rzekł po chwili. – Mam zastrzeżenia do wielu ludzi, lecz nigdy nie miałem zastrzeżeń do Signor Principe. – Istotnie, musi być ze wszech miar honorowym młodzieńcem – przyznał Rowland. – Jest młody, lecz ulepiony ze starej gliny. A teraz pewnie strzela sobie w łeb. Ostatni członek wielkiego rodu. Ale panna Light ma to za nic. – Od początku była tego zdania? Uśmiech pana Cavaliere błysnął niczym ognik cygara w mroku. – Obserwował ją pan z uwagą – zaczął – i właśnie dlatego się tu zjawiam. Pani Light ma bardzo wysokie mniemanie o panu, pańskiej mądrości i ciepłu, oraz powody, aby przypuszczać, że ma pan wielki wpływ na jej córkę. – Ja... na jej córkę? Gdzie tam! – Skromność przez pana przemawia. Pani Light uważa, że jeszcze nie wszystko stracone, i że nasza młoda dama zechce pana wysłuchać. Dlatego błaga, aby zechciał pan przyjść i z nią porozmawiać, zanim będzie za późno. – Ależ to nie moja sprawa, drogi panie – zaoponował Rowland. – W żadnym wypadku nie mogę udzielać pannie Light jakichkolwiek rad. Cavaliere, zamyślony, patrzył w podłogę. Potem podniósł wzrok. – Niestety, tak się składa, że Christina nie ma obok siebie mężczyzny, którego by szanowała. Nie ma ojca. – Ale za to ma niemądrą matkę! – Rowland nie odmówił sobie tej satysfakcji. Cavaliere był tak blady, iż wydawało się niemożliwe, aby jeszcze bardziej zbielał na twarzy, a jednak tak się stało. – Ach, signore, jakakolwiek by ona była, zwraca się do pana o pomoc. Taka przystojna kobieta, teraz rozczochrana tonie we łzach i rozpaczy, miota się nieubrana i nie może nic przełknąć. Rowland się zamyślił, nie nad wizją wdzięków pani Light roztoczoną przez pana Cavaliere, a ulgą, jaką sprawiłoby mu powiedzenie Christinie, co o niej myśli. – Muszę dodać – mówił Cavaliere – że pani Light pragnie również porozmawiać z panem o panu Hudsonie. – Czyżby uważała, iż ma on związek z zachowaniem jej córki? – Bezpośredni. Winien niezwłocznie opuścić Rzym. – Pani Light musi zdobyć nakaz od papieża. Ja nie mam takiej mocy. Cavaliere pokiwał głową. – Pani Light też jest bezradna. Wyjechałaby natychmiast, ale Christina jest niewzruszona. Tu nie pomógłby nakaz od papieża. Ani grom z jasnego nieba. – Dziewczyna ma charakterek – stwierdził Rowland. Ale Cavaliere wstał i odezwał się chłodniejszym tonem. – Płonie w niej wielki ogień... największy. – I Rowland odniósł wrażenie, że ten ogień
dostarcza Włochowi więcej rozkoszy aniżeli jego konsekwencje zgryzoty. Już miał mu wytknąć ten brak konsekwencji, ale Cavaliere wpadł mu w słowo. – Z nadzieją, że da się uratować to małżeństwo, bezwzględnie należy spróbować. To piękne małżeństwo. Trzeba je ratować. – Mimo uporu panny Light, żeby do niego nie dopuścić? – Panna Light, mimo swojego uporu, musi przejrzeć na oczy. – A Signor Principe? – Ręczę za niego! – Zatem niech niebiosa wysłuchają naszych modlitw! – skwitował. – Ach, niebiosom trzeba pomóc! – Gość wymógł na Rowlandzie obietnicę, że zjawi się w Casa Light następnego dnia, i wyszedł. Nasz przyjaciel został sam, dumając nad wspaniałomyślnością i przewrotnością Christiny, nieprzewidzianym szczęściem Rodericka, pewną udręką Mary oraz niejasnymi pobudkami pana Cavaliere. W związku ze złożonym przyrzeczeniem musiał zrezygnować z wycieczki, a był na nią umówiony z paniami, toteż zajrzał do pensjonatu po drodze do Casa Light. Zastał matkę Rodericka całą we łzach, wpatrzoną w list, który trzymała na kolanach. Stojąca przy oknie Mary natychmiast zwróciła ku niemu niepewne, a przy tym śmiałe spojrzenie. Pani Hudson podniosła się pospiesznie i ruszyła w jego stronę z listem w dłoni. – Co się dzieje z moim chłopcem, na miłość boską? Jeżeli jest chory, proszę mnie do niego zaprowadzić! – Nie jest chory, o ile mi wiadomo – odpowiedział Rowland. – Co pani tam ma? – List... straszny. Roderick pisze, że nie zobaczymy go przez tydzień i w tym czasie mamy o nim nie myśleć. Gdybym tylko mogła do niego pójść! Ale się boję, boję! – Sądzę, że nie ma potrzeby składać mu wizyty. Czego dotyczy ten list, jeśli wolno spytać? – Zamierzaliśmy pojechać do... jak to się nazywa? Cervary. Wie pan, umawialiśmy się wczoraj rano. Wieczorem miał zjeść z nami kolację, ale się nie zjawił, a dzisiaj przyszło to. Och, jestem roztrzęsiona. Zechce pan przeczytać? Rowland wziął od niej list i omiótł wzrokiem kilka skreślonych linijek. Nie mogę jechać do Cervary. Mam coś innego do zrobienia. Zajmie mi to może tydzień, więc przez ten czas się nie zobaczymy. Nie rozmawiajcie o mnie za wiele i nie tęsknijcie. Nauczcie się za mną nie tęsknić. Pozdrawiam Was obie, jednakże wiem, czego potrzebuję, i niech stanie się po mojemu. R. H. – To znaczy tylko – wyjaśnił Rowland – że przystąpił do pracy i ona go pochłania. Bardzo dobra wiadomość. – Nie były to szczere słowa, ale zabrakło mu odwagi. Tym bardziej, że Mary oderwała się od okna i podeszła do niego z wyrazem niedowierzania na twarzy. – On nigdy nie pracuje wieczorami – zauważyła pani Hudson. – Nie może zajrzeć na pięć minut? Dlaczego pisze taki okrutny, oschły list swojej biednej matce... i biednej Mary? Czym zasłużyłyśmy sobie na takie dziwne zachowanie? To sprawka tego wstrętnego,
bezecnego miasta! – Nieszczęsna kobieta dała wreszcie gwałtowny upust niechęci do Wiecznego Miasta. – Och, drogi panie Mallet – ciągnęła – to na pewno wina zatrutego powietrza, biedak pewnie dostał gorączki i bredzi. – Moim zdaniem rzecz dotyczy czegoś innego – odezwała się Mary. Wciąż wpatrywała się w Rowlanda, który uciekł spojrzeniem. Rozzłościło go to, i aby ukryć zmieszanie, patrzył z namysłem w podłogę. Właściwie czego on sam miał się wstydzić? Przez chwilę kusiło go, żeby zawołać: „Umywam ręce, miłe panie; nie mogę wam pomóc!” – zrzuciłby kamień z serca. Ale się opamiętał, czekała go przecież rozmowa z Christiną. Chwycił kapelusz. – Sprawdzę, co zaszło, i dam znać. – Był zadowolony, że nie „umył rąk”, bo kiedy się obejrzał, wyczytał z zaniepokojonej twarzy Mary nie zarzut i potępienie, tylko błagalną prośbę. Udał się prosto do mieszkania Rodericka, stwierdziwszy, że najpewniej będzie go tam zastać z uwagi na wczesną porę. Znalazł go w salonie, zaciemnionym z powodu upału. Wyniesiono dywany, a nakrapiana, betonowa posadzka była lekko zroszona wodą. Tu i ówdzie rozrzucono kwiaty o mocnym zapachu. Roderick leżał na kanapie w białym szlafroku, wpatrzony w malowany sufit. W pokoju panował miły chłód i unosiła się słodka woń róż oraz fiołków, podszyta jeszcze czymś „osobliwym”, co bynajmniej Rowlanda nie zdziwiło. – Twoja matka bardzo zaniepokoiła się listem – oznajmił. – Dlatego przyszedłem sprawdzić, czy nie jesteś chory. Roderick nawet nie drgnął, tylko lekko odwrócił głowę. Wąchał dużą białą różę, którą podtykał pod nos. W półmroku wyglądał na bardzo bladego, ale piękne oczy mu błyszczały. Utkwił je na chwilę w Rowlandzie, leżąc niczym buddysta w filozoficznym zapamiętaniu, niepoprawny marzyciel, który wraca z obłoków ku przyziemnym sprawom. – Och, skądże znowu – wymamrotał. – W życiu się lepiej nie czułem. – Ale twój list i zapowiadana nieobecność siłą rzeczy przestraszyły matkę. Radziłbym ci zaraz pójść ją uspokoić. – Miałbym do niej pójść? Byłoby to gorsze niż rozłąka. Rozłąka w chwili obecnej to akt łaski. – I zaciągnął się różą, spoglądając na przyjaciela. – Rzekłbym nawet, że moja obecność byłaby nieprzyzwoita. – Nieprzyzwoita? Jak to? – W stosunku do Mary Garland. Jestem odrażająco szczęśliwy. Nie zauważyłeś? Powinieneś się ze mną zgodzić. Mam nie ranić jej uczuć, dlatego zostałem w domu. Wczoraj dowiedziałem się czegoś... – Ja również – uciął Rowland, siląc się na oschły ton. – Rozumiem, że wylegujesz się na cześć tej informacji? – Nic na to nie poradzę. Z radości nie mam siły wstać. – Czy mogę spytać, kto przyniósł ci tę radosną wieść? Czyżby sama panna Light? – Bynajmniej. Dowiedziałem się od jej pokojówki, która jest też na moich usługach.
– A zatem strata księcia twoim zyskiem? – Nie mnie wyrokować. Nie chcę być arogancki. Nie chcę obrazić nieśmiertelnych bogów. Śmiem twierdzić, iż jestem powściągliwy i taktowny, jak na dżentelmena przystało. Ale ogarnął mnie błogi spokój i nic na to nie poradzę. Odczekam chwilę. Zagram na zwłokę. – A potem? – Potem najcudowniejsza osoba na świecie – moim świecie – mi powie, że kiedy wyrzuciła księcia, przypomniała sobie, że ją ubóstwiam. – Jestem zmuszony cię poinformować – odpowiedział po chwili Rowland – że właśnie idę do pani Light. – Winszuję... i zazdroszczę – odparł niewzruszenie Roderick. – Posłała po mnie, bym przemówił do rozsądku jej córce, na którą niby mam wpływ. Nie wiem, do jakich argumentów się posunę, lecz wiedz, że nie wystąpię w twoim interesie. Roderick spoglądał na niego przez chwilę z leniwym zaciekawieniem. – Nie to nie! – odparł. – Zasługujesz na to, żebym jej powiedział, jakim jesteś chłystkiem. – Ależ mój drogi, sęk w tym, że mam do ciebie pełne zaufanie. Jesteś całkowicie niezdolny do popełnienia nietaktu. – Chcesz tu leżeć, snuć mrzonki i wąchać kwiatki, kiedy twoja matka i panna Garland oczy wypłakują? – A co, mam się obnosić ze swoim szczęściem? Czekaj, aż trochę się z nim oswoję. Wyrządziłem im straszną krzywdę, lecz nie muszę się nad nimi pastwić. Może jestem największym osłem albo potworem w całym Rzymie, ale w tym momencie cieszę się, że żyję. Nie umiałbym tego przed nimi zataić, a moje zadowolenie, czy nawet sam fakt, że żyję, byłyby dla nich policzkiem. Zatem na razie będę pustelnikiem. – Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że nie przeliczysz się w swoich rachubach. Roderick przymknął oczy i powąchał różę. – Wszystko w rękach Boga! Rowland wyszedł i udał się prosto do pani Light, która pospieszyła mu na spotkanie. Od czasu wizyty pana Cavaliere ostudziła nieco emocje, nadal jednak była bardzo wzburzona i oburącz uczepiła się ręki Rowlanda jak tonący brzytwy. Bardzo jej współczuł: nie ulegało wątpliwości, że cierpi, co przydało jej wręcz nieco godności. – Niechże pan z nią porozmawia, przemówi jej do rozumu, nie wychodzi, dopóki jej nie przekona! – krzyknęła, ściskając go za ręce. – Ona nie chce nas słuchać, traktuje nas jak przedmioty! Może pana wysłucha, zawsze pana lubiła. – Nigdy mnie nie lubiła – zaznaczył. – Ale to nieważne. Przyszedłem, bo pani mnie o to prosiła, a nie dlatego, że czuję się na siłach pomóc. Nie mogę pouczać pani córki. – Och, nie chcę tego słuchać...! Musi pan ją pouczyć, nie wyjdzie pan z tego domu, dopóki jej nie pouczy! – zawołała nieszczęsna kobieta. – Nie może pan mi odmówić! Proszę się nie bać, wiem, że wyglądam jak potwór. Jeszcze trochę, a obie zamienimy się w
strachy na wróble. Zwraca się do pana zrozpaczona kobieta! Brak mi słów, aby wyrazić, co czuję. Hodowałam żmiję przez te wszystkie lata! Na piersi ją trzymałam, a ona się odwraca i mnie kąsa! Tyle wysiłku, tyle zabiegów i starania, tyle łyżek dziegciu, i wszystko na marne! Nie może tak być, Bóg na to nie pozwoli! Jestem wierzącą kobietą, proszę pana, a jeśli święci w niebie nie wiedzą o mnie wszystkiego, to nie moja wina. Ale czy właśnie mi nie odpłacili? Dla niej padłabym na ziemię i dała się podeptać, oczy bym sobie wydrapała, gdyby mnie o to poprosiła. O nie, to podła, okrutna dziewczyna bez serca! Zwracam się do pana, panie Mallet, w mym utrapieniu, jako do jedynego przyjaciela. Nie ma nikogo innego, komu mogłabym zaufać. Ale pan, pan to co innego. Oto prawdziwy dżentelmen, powiedziałam Christinie, kiedy pana poznałam, dżentelmen z krwi i kości, jakże inny na tle pozostałych! Proszę mnie nie zawieść! Czuję się taka samotna; cały ten bezduszny, wstrętny świat przychodził się najeść, tańczył do mojej muzyki, a teraz odwrócił się do mnie plecami. Ile mnie to wszystko kosztowało, długo by opowiadać! W trakcie tej tyrady Rowland zdążył rozejrzeć się po pokoju i zauważył w kącie pana Cavaliere, niczym majordomusa na stołku w przedpokoju, bladego i sztywnego, o nieprzeniknionej twarzy. – Co do mojego przyjaciela Hudsona – zaczął Rowland – to chciałbym zaznaczyć... Ale pani Light wzruszyła z mocą ramionami. – Mniejsza o to! Powiedziała mi wczoraj, żebym przestała jej zawracać nim głowę. Phi, Hudson! Ona ma go w nosie. Jestem prawie niepocieszona, może wtedy zrozumiałabym, o co chodzi. Ale ona widzi tylko czubek własnego nosa i robi wszystko, żeby mnie zniszczyć, pognębić do cna. – W takim razie – rzekł – wiem tyle, ile pani, a moja obecność jest zbędna. Chętnie zamieniłbym z panną Light dwa słowa we własnym imieniu, ale stanowczo odmawiam rozmowy na temat księcia. Tak się nie godzi. Pani Light wybuchła płaczem ze złości. – Bo biedaczek jest księciem, tak? Bo pochodzi z wielkiego rodu i ma miliony, tak? To dlatego ma go pan za nic i nie kiwnie palcem w jego imieniu. Wiedziałam, że są ludzie zdolni do tak niskich uczuć, lecz pana o to nie podejrzewałam. Niechże pan się postara, panie Mallet, niech stanie na wysokości zadania, wybaczy biedakowi jego atuty. Proszę się opamiętać, to nie jego wina i nie moja. Czy jest pozbawiony ludzkich odruchów i czy nie cierpi katuszy? To najlepszy, najszczerszy, najzacniejszy młodzieniec w całej Italii, a do tego najlepiej wychowany, wykształcony i prostolinijny...! Powiedziałabym to samo, gdyby stał przede mną w łachmanach. Najpierw człowiek, a dopiero później majątek: zawsze kierowałam się w życiu tą zasadą, proszę spytać pana Cavaliere. Za kogo mnie pan uważa? Myśli pan, że oddałabym moją Christinę łajdakowi? Myśli pan, że poświęciłabym moją kochaną córeczkę, choć niewiele mam z niej pociechy, dla człowieka o wątpliwych walorach? Casamassima jest za dobry i czysty jak łza, to istny anioł, który nigdy nie złamie raz danego słowa. Ze świecą szukać drugiego takiego, jak Europa długa i szeroka. Zwykły wieśniak nie zniósłby tego, na co go narażono w tym domu. Christina traktowała go gorzej
niż psa, jakby sprawdzała, ile jest zdolny wytrzymać. Wodziła go za nos, aż stracił głowę. Stał tu, gdzie pan stoi – ze swym nazwiskiem, milionami i miłością – blady jak ściana, z gorącymi łzami w oczach, aż miałam ochotę paść przed nim na kolana i zawołać: „Kochany książę, ucałowałabym ziemię, po której stąpasz, lecz nie godzi się, byś dłużej przychodził do tego domu i znosił upokorzenia”. Ale on wracał, wracał i znów przez to wszystko przechodził, godził się na to bez szemrania i zależało mu jeszcze bardziej. Otworzył się przede mną, jak otworzyłby się przed swoją matką w niebie, więc śmiało mogę powiedzieć, że razem wszystko przeżywaliśmy. Błagał mnie o wybaczenie za jej najgorsze przewinienia. I co pan na to? Złapałam go kiedyś i ucałowałam z całej siły, szczerze to panu mówię! Szczęście wreszcie się do mnie uśmiechnęło i myślałam, że nie ma tego złego, lecz los się odwrócił i zostałam z pustymi rękami. Ach, oby pan tego nigdy nie doświadczył! – Wygląda na to, że w interesie księcia Casamassimy nie powinienem się wtrącać – oznajmił Rowland po chwili. Pani Light łypnęła na niego i osuszyła łzy. Bezmiar zgryzoty dodał jej majestatu, i Rowland, któremu to przyszło do głowy, zawstydził się w duchu swego wisielczego humoru. – Doskonale, łaskawco – powiedziała. – Bardzo mi przykro, że pańskie serce nie dorównuje czułością sumieniu. Winszuję temu ostatniemu! Musi być dla pana źródłem wielkiego zadowolenia. To pańska sprawa, ma się rozumieć. Odmawia nam pan swego wsparcia, więc w rzeczy samej stoimy nad przepaścią. Ale niejedną stoczyłam walkę i nigdy tak naprawdę nie zawiodła mnie odwaga, a więc i teraz się nie załamię. Cavaliere, do mnie! – Mężczyzna zerwał się na wezwanie i stanął na baczność. W milczeniu uścisnął rękę Rowlands. – Pan Mallet słowa nie powie – podjęła pani Light. – Czas mija, każda minuta jest na wagę złota. Bóg jeden wie, co wyprawia ten biedny chłopiec. Gdyby teraz jakaś spryciarka zarzuciła na niego sidła, nie miałoby znaczenia, że jest brzydka. Na samą myśl kolana mi się uginają. Cavaliere utkwił wzrok w Rowlandzie i jego mina, już poprzedniego wieczoru tak osobliwa, stała się przedziwną mieszanką lęku – lęku, który zdawał się apelować do skrupułów Malleta – oraz emocji o charakterze znacznie mniej czytelnym. Rowland niespodziewanie wyczuł przez skórę obecność nowego czynnika w dramacie, którego główną bohaterką – jak należało przewidzieć – została Christina. Zupełnie jakby postać drugoplanowa nagle znalazła się na środku sceny. Przeniósł wzrok z Włocha na panią Light, której łzy ustąpiły miejsca wielkopańskiej aurze. – Gdyby pan zechciał – zaczął Cavaliere z namaszczeniem, dźwięcznym głosem, jakby zwracał się do ucznia – gdyby pan zechciał upomnieć pannę Light w kilku słowach, być może uczyniłby pan dla nas więcej, niż się panu zdaje. Oszczędziłby pan paru osobom wiele cierpienia. Mam tu na myśli tę zacną damę i samą Christinę. Zwłaszcza tę drugą. I siebie także, jeśli wolno mi tak powiedzieć! Rowland poczuł, że te słowa wywierają na niego dziwny wpływ, jakby docierały wprost
do jego serca. Od początku darzył sympatią tego, kto je wypowiadał, i teraz wydały mu się przejawem wstydliwej tajemnicy. Błysnęła mu jakaś myśl, niejasna i bliżej nie sprecyzowana, od której aż wrósł w ziemię. Wprawiła go w zakłopotanie, i aby je zatuszować, powtórzył, iż to szaleństwo mniemać, że jego rada miałaby okazać się decydująca. Wówczas Cavaliere wystąpił naprzód i położył dwa palce, jakby na potwierdzenie przypuszczeń Rowlanda, na piersi rozmówcy. – Chce pan znać prawdę? Jest pan jedynym człowiekiem, którego słowa kiedykolwiek powtarza. Rowland aż się zachwiał w obliczu nowego odkrycia. – W takim razie zrobię, co w mojej mocy! – I podchwycił podejrzliwy wzrok pani Light, jakby oskarżała go o możliwą zdradę. – Jeśli pan zawiedzie – powiedziała ostro – jest jeszcze jeden sposób. Lecz niech pan się postara, na miłość boską! Ledwo zdążyła wypowiedzieć te słowa, gdy rozległo się warknięcie. Pudel Christiny stał pośrodku salonu z uniesionym nosem, jakby wietrzył zmowę. Wyprzedził jak zwiadowca swoją panią, która po chwili stanęła w progu. – Bądź tak dobra i wysłuchaj pana Malleta – poleciła matka – a potem rozważ jego słowa. Musisz przyznać, że kto jak kto, ale on nie ma w tym żadnego interesu. Wrócę za pół godziny! – I wymaszerowała z towarzyszem z pokoju niczym zmiana warty. Christina spojrzała uważnie na Rowlanda, ale się nie przywitała. Była bardzo blada i w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że jej uroda jakby przygasła. Po chwili stwierdził jednak, że wciąż nie podlega dyskusji. – Co pana sprowadza o tej porze? – spytała. – Pani matka po mnie przysłała, poza tym chciałem z panią porozmawiać. – Przyszedł pan mi pomóc czy raczej uprzykrzyć mi życie? – Pierwszego uczynić nie jestem w stanie, a na drugie nie mam ochoty. Przyszedłem głównie po to, aby panią o coś zapytać. Po pierwsze, czy jest pani zdecydowana? Christina dotąd trzymała ręce złożone przed sobą, teraz rozplotła je i rozłożyła uroczo. – Czy zrobiłaby pani to, gdyby nie spotkała pewnej osoby? – Jakiej osoby? – Młodej damy, którą tak pani podziwia. Spojrzała na niego ze wzmożoną uwagą. – A to ciekawe! – zawołała nagle. – Zamieniam się w słuch! – Po czym rzuciła się na krzesło i wskazała mu drugie. – Nie odpowiedziała pani na moje pytanie. – Nic mi nie wiadomo, aby miał pan prawo je zadać. Ale to szalenie ciekawe i stawia sprawę w zupełnie nowym świetle. Znaczy, moje z nią spotkanie. – Urwała na chwilę, po czym dodała, nadal w niego wpatrzona: – Bardzo mi pomogła. – Chce pani powiedzieć, że panią sprowokowała. Postanowiła pani jej dopiec, przez
Rodericka. Poczerwieniała; naprawdę nie chciał doprowadzić jej do płaczu. Ale zaraz przełknęła łzy. – Widzę, do czego pan zmierza, ale jest pan w błędzie. Nie miałam najmniejszego zamiaru „dopiec” pannie Garland i byłabym niepocieszona, gdybym sprawiła jej jakąkolwiek przykrość. Proszę powiedzieć, że pan mi wierzy. – Niestety nie mogę – odparł. – Ale przyznaję, że nasze spotkanie ma pewien związek z tym, co zaszło – ciągnęła Christina. – Tak jak panu wspomniałam, panna Garland (bo tak się uroczo nazywa!) wywarła na mnie wielkie wrażenie i muszę wyznać, że coś, co w niej zobaczyłam, wzbudziło moją zazdrość. W ciągu pięciu minut wiedziałam, z kim mam do czynienia. C’est bien beau59 taki charakter, ujrzałam go jak na dłoni. I pomyślałam sobie: Ona na moim miejscu nigdy nie poślubiłaby Gennara – nie, nie, nigdy! Wciąż powracałam do tego myślami, aż wreszcie doznałam olśnienia. Myśl, że miałabym być gorsza od niej, zrobić coś, czym ona by się nie splamiła, nie dawała mi spokoju. Mogę być zła z natury, lecz nigdy w porównaniu z kimś innym. Koniec końców zmuszona byłam oznajmić księciu, że jestem mu zobowiązana, ale nie będzie ślubu. – Czy jest pani pewna, że to charakter panny Garland wzbudził pani zazdrość, a nie jej uczucie do kuzyna? – spytał Rowland. – „Pewna” to wielkie słowo. Ale chyba mogę tak powiedzieć, z dwóch powodów. Jeden panu zdradzę: pan Hudson o to nie dba! Dlaczegóż więc miałabym jej tego zazdrościć? – A drugi powód? – Wybaczy pan, ale to moja osobista sprawa. Rowland czuł, że nic z tego nie rozumie. – Obiecałem pani matce – podjął – że wstawię się za księciem. Ze smutkiem pokręciła głową. – Nie musi pan. Książę jest wspaniały. Wiem o tym. – Zakładam, że jest pani również świadoma rozczarowania matki. – Robi przedstawienie. Od wczoraj nie daje mi żyć, jak gdybym była jakimś potworem... – Ostatnie słowo zabrzmiało dramatycznie w kontekście jej urody. – Istotnie, czasami nie odnosiłam się do niej z szacunkiem, ale nie tym razem. Co ma do tego szacunek, jeśli odkryłam wreszcie, co nawiasem mówiąc, wiele mnie kosztowało, że nie zależy mi na człowieku, którego chce mi narzucić – choć „nie zależy” to mało powiedziane? Naprawdę próbowałam, próbowałam od miesięcy, ale nic więcej nie wskóram. Podobało mi się, co miał do zaoferowania, i to bardzo; ale cóż, skoro nie mogłam tego mieć bez księcia? Miałam go oszukiwać, że kiedyś się do niego przekonam? To byłaby nikczemność. Wiem, czuję to całą sobą, czego się wyrzekłam, i zapewniam pana, z całego serca i duszy zapewniam, że to nie przelewki. Szukałam natchnienia, można tak powiedzieć, i je znalazłam, znalazłam je – ciągnęła – tam, gdzie mogłam. Powiedzieć panu? – spytała w przypływie nagłego zapału. – Zrozumie mnie pan? Byłam po bajecznej, pięknej i
fascynującej stronie świata. Dobrze go znam, zasmakowałam w jego słodyczy. Ach, gdybym go wybrała, gdybym rzuciła wszystko na wiatr, byłabym z tym światem za pan brat. Znałabym jego zalety i nieskromnie powiem, że on znałby moje. Ten sojusz zrodziłby wspaniałe owoce. Chciałabym zostać grandem; książę dziedziczy (prócz wielu innych cudowności) tytuł Grand d’Espagne60. To byłoby wspaniałe; myślę, że dobrze odegrałabym swoją rolę. Kocham luksus, kocham wyższe sfery, kocham być w centrum uwagi i myśl o powszechnej estymie jest bardzo kusząca. Mama, widzi pan, nigdy tego nie zaznała. Lecz zgroza mnie ogarnia. Jestem zepsuta, zepsuta do szpiku kości! Nie mogę na to pozwolić! Niech się niebiosa nade mną zlitują! – Zadrżał jej głos: przysłoniła twarz rękami i siedziała bez ruchu. Rowland widział, że pod pozorem obojętności kłębią się gwałtowne uczucia, które dotąd skrywała, i skłonny był uwierzyć bez trudu, że stoczyła ze sobą zawziętą walkę. Poderwała się z miejsca, przeszła kilka kroków i stanęła. Po chwili znowu przed nim stanęła, z dumą, a zarazem w pokorze. – Tylko proszę nie myśleć, że się boję! – oznajmiła. – Dokonałam wyboru i będę się tego trzymać. Mam coś tutaj, tutaj, tutaj! – Poklepała się po sercu. – Należy tylko do mnie i nigdy się z tym nie rozstanę. Czy to nazywacie w Bostonie wyższą jaźnią? Nie wiem, nic mnie to nie obchodzi! Jest większe i jaśniejsze niż brylanty Casamassimów, które podziwiałam i trzymałam w ręku. – Mówi pani, że pewne rzeczy są tylko pani sprawą – rzekł niebawem Rowland. – Chciałbym jednak wiedzieć, co to znaczy. I na ile dotyczy mojego przyjaciela Hudsona. Czy jest dla niego nadzieja? – Wolałabym się w to nie zagłębiać. Bardzo go lubię. – Wyszłaby pani za niego, gdyby się oświadczył? – Oświadczył mi się. – A jeśli ponowi oświadczyny? – Na razie nie spieszno mi do zamążpójścia. – Roderick – powiedział Rowland – jest pod wielkim wrażeniem pani decyzji. Wygląda, że go ucieszyła. – Wie, co się stało? – Zabarykadował się w domu i świętuje. Christina przyciągnęła do siebie pudla i poprawiła mu kokardkę. – Bardzo go lubię – powtórzyła. – Bardziej niż kiedyś. Odkąd opowiedział mi pan o nim u Świętej Cecylii, poczułam do niego wielką sympatię. Il n’est ni banal ni bête61, i nie boi się niczego w życiu. Nie obawia się porażki, śmierci ani ruiny. Rowlanda aż dreszcz przeszedł po tym niezwykłym opisie. – Ach, taki z niego romantyk! – Owszem, jest romantykiem, największym, jakiego spotkałam. To niezwykłe, zwłaszcza że pochodzi z waszego okropnego kraju. Jest bardzo żywiołowy. – Pani matka właśnie mi powiedziała – zaoponował Rowland – że on nic pani nie obchodzi.
– No tak! Nie interesuje mnie jako amoreux62. Kobieta nie chce kochanka, nad którym się lituje, a przede wszystkim męża, który jest chodzącą osobliwością. Książę też poniekąd taki jest. Widziałabym pana Hudsona w innej roli. Wybór możliwych relacji jest tak zawężony, a przecież istnieje tyle wolnych możliwości. Chciałabym nawet, żeby był moim bratem, przez co nie mógłby rozmawiać ze mną o małżeństwie. Wtedy mogłabym go uwielbiać. Rozpieszczałabym go, usługiwała mu i oszczędzała nieprzyjemności w życiu. Jestem o wiele silniejsza od niego, więc odgrodziłabym go od świata. Tak, mając takiego brata jak pan Hudson, byłabym skłonna żyć i umrzeć starą panną. – Czy powiedziała mu pani o tym? – No ba. Paplałam przy nim jak sroka. Jeśli pan sobie życzy, oznajmię mu to w bardziej oficjalny sposób – żeby wiedział à quoi s’en tenir63. – Tylko nie to! – oświadczył Rowland kategorycznie. – Proszę tylko, żeby zostawiła go pani w spokoju. – Świetnie – odpowiedziała. – Wezmę to pod uwagę. Zwlekał, ważąc odczucia, na jednej szali kładł współczucie, na drugiej podejrzenia i patrzył, co przeważy, gdy naraz uniosła się zasłona w drzwiach i pani Light przeszła przez pokój. W pół drogi przystanęła i zmierzyła rozmówców srogim wzrokiem. Chyba doznała rozczarowania, gdy nie wyczuła w powietrzu woni prochu, co sprawiło, że wymaszerowała zamaszystym krokiem. Rowland doznał tego samego dziwnego wrażenia, jak poprzednio: czuł przez skórę, że pani Light skrywa asa w rękawie, jakąś nie do końca uczciwą przewagę, nazbyt nieczystą, by użyć jej w sytuacjach innych niż absolutna konieczność. Kto wie, może skrywała tę tajną broń za pazuchą niezbyt świeżej podomki. Tymczasem Christina szybowała wysoko, i choć czasem jej moralne tyrady – w których szczerość nie wątpił – wydawały mu się nieco naciągane, nie miał serca brutalnie sprowadzać jej na ziemię. Czekała ją jeszcze niejedna przeprawa, więc postanowił nie dorzucać swoich kamyczków do jej udręki. Sięgnął po kapelusz. – Spytała pani na początku, czy przyszedłem pani pomóc. Jeśli jest coś, co mógłbym zrobić, z chęcią się tego podejmę. Chwilę się zastanowiła. – Pamięta pan, jak obiecał mi pół roku temu, że powie, co o mnie sądzi? Byłabym wdzięczna, gdyby pan to teraz zrobił. Tego mu było trzeba! Nagle wszystko mu się rozjaśniło. Madame Grandoni wspomniała, że Christina jest wyśmienitą aktorką, a jej mały monolog okazał się tego najlepszym przykładem. Odegrała swoją wielką scenę z przytupem, a teraz przez szparę w kurtynie podglądała widownię. Poczerwieniała jednak, widząc jego minę, i to ją zdradziło. Odwrócił się bez słowa. Droga do wyjścia prowadziła przez wiele pokoi, i w jednym z ostatnich przydybała go skwapliwa gospodyni. – I co? – zawołała, chwytając go za ramię. – Wysłuchała pana? Opamięta się? – Proponowałbym, aby zostawiła ją pani w spokoju – odparł z rezygnacją Rowland. –
Robi najlepsze, co może zrobić. Dla siebie, ma się rozumieć. – Dla siebie?! – wykrzyknęła zrozpaczona kobieta. – Czy o to pana prosiłam? Jakbyśmy nie wiedzieli! Pytam, co robi dla mnie i dla niego... i co pan dla nas zrobił? – A kiedy nie zareagował, napadła na niego z wściekłością: – Razem to uknuliście, żeby mnie zabić! Rowland próbował przez chwilę, bez większego animuszu, przywołać ją do rozsądku i zapewnić, że jeśli opanuje gniew, może coś osiągnąć cierpliwością. Ale trafił jak kulą w płot, gdyż dama spojrzała na niego z odrazą i się ulotniła. Po chwili napotkał pana Cavaliere, który siedział z łokciami na kolanach i podpartą brodą, tak zatopiony w myślach, że nie zauważył gościa, i Rowland musiał go zawołać. Spojrzał pytająco, lecz Mallet tylko ponownie rozłożył ręce. – Pani Light chyba wierzy, że jeszcze nie wszystko stracone, więc jeśli pan jej wierzy... – Wierzę we wszystko, co jej dotyczy. To byłoby wspaniałe małżeństwo. Dziewczyna powinna się opamiętać. – Ach. – Rowland westchnął. – Jeżeli macie na to sposób... – Musi, bo inaczej... – Przepadliście? – uzupełnił Rowland, gdy tamten się zawahał. Mężczyzna zmierzył go badawczym wzrokiem, jakby oceniał, co może wiedzieć. – Niech pan się za nią modli – poprosił. – Pomodlę się za pana – rzekł Rowland na odchodne. Umknął na odgłos powracających kroków pani domu.
XI PANI HUDSON Udał się prosto do pani Hudson i zapewnił ją, że syn jest cały i zdrowy. Potem znów odwiedził swoje dwie rodaczki, ale że Roderick wciąż nie dawał znaku życia, miały z Rowlanda niewiele pociechy. Wymuszony spokój Mary – pogoda ducha o powierzchni gładkiej niczym lód, od której każde słowo odbijało się jak od ściany – zdawał mu się odzwierciedleniem stanu jego własnego umysłu. Był bardzo przygnębiony, czuł burzę wiszącą w powietrzu i marzył, aby wreszcie nadeszła i zmyła ich zgryzoty. Po południu trzeciego dnia zajrzał do Świętego Piotra, gdzie jasne, rozległe wnętrze sprzyjało zadumie i odnajdywaniu rozwiązań. Niewiele istniało przeciwności, jakim nie mógł zaradzić wielki kościół, począwszy od złamanego serca, a skończywszy na rzymskim deszczu. Rowland spacerował pół godziny, kiedy w cieniu jednego z filarów natknął się na niepozorną postać. Zobaczył, że to artysta, który uwieczniał jedną szczególną chwilę spośród nieustannego korowodu godzin, po czym rozpoznał w nim Sama Singletona. Singleton ze skruchą schował rysunki, jakby przyłapano go na zerwaniu róży w królewskiej oranżerii bądź przypalaniu papierosa od gromnicy. Rowland zawsze lubił ich spotkania; pomyślał, że rozmowa z nim to chłodny powiew od potoku w skwarny dzień. Może nie było czym nabrać wody i człowiek musiał pić prosto ze strumienia, ale niezmiennie dawało mu to poczucie moralnego orzeźwienia. Rowland zesłał mu w duchu podziękowania i usłyszał z żalem, że jego sumienny przyjaciel opuszcza Rzym następnego dnia. Przyszedł pożegnać się z wielką bazyliką, chłonąć ostatnie wrażenia. Zarobił co nieco i postanowił jechać na wakacje, do Szwajcarii, Prus i Paryża. Jesienią wróci do domu; rodzina – składała się z ojca, bankowego kasjera, i pięciu niezamężnych sióstr, z których jedna dawała wykłady na temat praw kobiet; wszyscy mieszkali w Buffalo w stanie Nowy Jork – ponaglała go listownie, powołując się na jego synowski, braterski i obywatelski obowiązek. Byłby przeszczęśliwy, mogąc spędzić w Rzymie kolejny rok, ale cierpliwie poddał się losowi, gdyż zgromadził skarb, który w Buffalo będzie miał wartość bezcenną. Porozmawiali chwilę; Rowland wyraził nadzieję, że spotkają się w Szwajcarii i pójdą na spacer. Singleton zdawał się przekonany, że Buffalo pochłonie go na stałe; miał obawy, że nie zobaczy Rzymu wiele lat. – Zatem osiedli się pan w Buffalo? – spytał Rowland, kiedy spoglądali na okazałą nawę. – No cóż, to zależy od stanowiska... od nastawienia... mojej rodziny. Och, dam sobie radę, to nie takie trudne – ciągnął Singleton. – Jeśli tylko znajdę sposób, będę z niego
dumny, oczywiście jako artysta, no wie pan. Czy wyobraża pan sobie, że uzbierałem dziewięćset szkiców? Zajęcia mi nie zabraknie. Kiedy człowiek wyjeżdża z Rzymu, nie ma większego znaczenia, gdzie trafi, prawda? Ale będę wam wszystkim zazdrościł: panu, panu Glorianiemu, a przede wszystkim panu Hudsonowi. – Niech pan nie zazdrości Hudsonowi, nie ma czego – wypalił Rowland, nim zdążył się powstrzymać. Singleton zdziwił się nieco, ale wziął to za nieszkodliwy żart. – Jak to, czyż nie jest geniuszem naszych czasów? I czy to nie wspaniałe, że właśnie my wynieśliśmy go na piedestał? Serce Rowlanda było pełne po brzegi i za sprawą taktu rozmówcy trochę się z niego ulało, chociaż gdyby je mocniej trącić, pewnie zachowałoby równowagę. – Między nami mówiąc, skoro pan poruszył ten temat, muszę przyznać, że bardzo mnie zawiódł. Singleton otworzył usta ze zdumienia. – Na miły Bóg, a czego pan się spodziewał? No właśnie, rzekł Rowland w duchu. Czego się spodziewałem? – Przyznam – ciągnął Singleton – że nie umiem go ocenić racjonalnie. Bez reszty mnie fascynuje, takich ludzi stawia się za wzór. – Nie nazwałbym go ideałem – powiedział Rowland. Singleton spojrzał na niego z powagą, niemal ze strachem. – Coś z nim jest nie tak? – zapytał nieśmiało. A gdy Rowland zwlekał z odpowiedzią, dorzucił pospiesznie: – Proszę mi nie mówić! Nie chcę wiedzieć o nim nic złego, zresztą pewnie bym w to nie uwierzył. W moich wspomnieniach z Rzymu będzie zajmował najważniejsze miejsce. Zapamiętam go w jak najlepszym świetle, pięknego i doskonałego niczym jedna z jego figur! – Amen! – uciął Rowland posępnie. Raz jeszcze przypomniał sobie, że w morzu pływają wielkie i małe ryby i że drugie często stają się pokarmem pierwszych. Singleton zamierzał poświęcić popołudnie na ostatni obchód po ulubionych miejscach i Rowland zaproponował, że mu potowarzyszy w czasie tej podróży sentymentalnej. Ale tuż przed wyjściem usłyszał nagle, że ktoś go woła. Odwróciwszy się, zobaczył młodą kobietę, w której natychmiast rozpoznał pokojówkę madame Grandoni. Wyjaśniła, że przyszła ze swoją panią, która prosi go o rozmowę, zanim wyjdzie. Pożegnał się z Singletonem, ruszył za pokojówką i ujrzał madame Grandoni zajmującą więcej niż jeden schodek za wielkim ołtarzem, gdzie usadowiła się na szalu rozłożonym na lśniącym, czerwonym marmurze. Wyczuł, że ma w zanadrzu cenną informację, a ona nie traciła czasu, aby utwierdzić go w tym przekonaniu. – Tylko proszę nie krzyczeć – uprzedziła. – Jesteśmy w kościele, nawet w Świętym Piotrze nie wypada podnosić głosu. Christina Light poślubiła dzisiaj rano swojego księcia... a przynajmniej księcia matki. Rowland wypuścił ze świstem powietrze.
– Poślubiła... dziś rano? – Punkt siódma, le plus de tranquillement du monde, w obecności trzech albo czterech osób. Godzinę później młoda para wyjechała z Rzymu. Przez chwilę wydało mu się to straszne, niczym haniebne zwieńczenie dramatu, którego był świadkiem. Wierzył, że Christina stawi opór; jej kapitulacja znaczy ni mniej, ni więcej, że wytoczono przeciw niej najcięższą artylerię. Oszołomiony podążył za nią myślą w świat, w który odpływała z niekochanym mężem, kimś tak różnym od jej ideału mężczyzny, ale trzeba przyznać, że choć współczuł jej w pierwszym odruchu, w drugim pożałował księcia Casamassimy. Madame Grandoni nie mogła się wszystkiemu nadziwić – temu, jak nagle książę został odprawiony, a następnie przywrócony do łask, pospiesznej uroczystości. – Proszę posłuchać – zaczął Rowland – coś pani powiem. – I wyłuszczył jej szczegóły swojej ostatniej wizyty u pani Light, rozmowy z nią, z Christiną i panem Cavaliere. – Wszystko pięknie. – Westchnęła. – To bardzo ciekawe. Lecz nadal nic nie rozumiem. – No cóż – stwierdził Rowland – to nie moja rzecz i może wyolbrzymiam niektóre sprawy. Wysnułem jednak pewne domysły, które mogą posłużyć za odpowiedzi na dwa lub trzy pytania. – Zgadzam się – odpowiedziała – że Cavaliere był od początku bardzo tajemniczą postacią. – Tłumaczy go hipoteza, że przed dwudziestu cztery laty pani Light miała w Ankonie kochanka. – Rozumiem. W Ankonie nic się nie działo, panią Light roznosiła energia i – być może dwadzieścia cztery lata temu – Cavaliere na potęgę podbijał serca niewieście. Takie zagrożenia niosą za sobą nudne miejsca. Poverino!64 – Dostał zadośćuczynienie – ciągnął Rowland. – W postaci życia w pobliżu Christiny. Bo cóż innego mu pozostawało? – No właśnie. Ale czy dziewczyny nigdy nie zastanawiała jego ciągła obecność? – Jeżeli była bliska odgadnięcia – odrzekł Rowland – stosunek matki do niego pomógł zmylić trop. Pani Light zapewne wychodziła z założenia, iż może zmniejszyć swoją winę, bagatelizując kochanka. I tym sposobem dochowała tajemnicy. Lecz jaki pożytek z tajemnicy, jeśli nie można jej wykorzystać? Ale wreszcie nadszedł dzień, kiedy wydobyła ją z ukrycia i użyła do własnych celów. – Nie rozumiem. – Przyznam, że ja moralnie też – stwierdził Rowland. – Przypuszczam jedynie, że doszło do bardzo niemiłej, burzliwej, lecz – jak się okazało – skutecznej sceny. Biedny Cavaliere stał za drzwiami, blady jak trup i tak samo niemy. Matka z córką skoczyły sobie do oczu. Pani Light spaliła za sobą wszystkie mosty, a kiedy wyszła z pokoju, trzymała w dłoni skreślone ręką córki dwa słowa, które Cavaliere miał niezwłocznie dostarczyć księciu. W porę go złapali; młodzieniec stawił się na wezwanie i był wniebowzięty, że nie musi dłużej czekać. Nie wiem, jak przyjął tak niecodzienną formę pojednania, sądzę jednak, że to z
grubsza właśnie tak wyglądało. – Myśli pan, że matka jej powiedziała...? – zdumiała się matrona. – Nie bardzo rozumiem, jaką miałoby to sprawić różnicę. – No cóż – odparł Rowland – uświadomiło jej przede wszystkim, że nie bardzo może stawiać warunki. Przynajmniej tak to widzę. Ugięła się pod ciężarem tych rewelacji... pod upokorzeniem. Zrozumiała, że nie będzie nikomu nic dyktować, i winna dziękować gwiazdom, że nie musi się nikomu podporządkować. Gdyby nadal obstawała przy swoim, mogło dojść do skandalu, a wtedy to książę mógłby zrobić jej łaskę, a nie ona jemu. Madame Grandoni starannie to przemyślała. – Ale czy rzeczywiście nie domyśliła się dawno temu? – Widocznie jej matka stwierdziła, że nie. – Ludzie w naszej oświeconej epoce nie mają przecież nic przeciwko temu – zaoponowała. – Skandal związany dawniej z nieślubnymi narodzinami to dzisiaj melodramatyczny przeżytek. – Christina ma ciągoty do melodramatu: natychmiast ujrzała siebie w nowym świetle. Pani i ja nie mamy nic „przeciwko”, ale bez trudu mogę wczuć się w sytuację dumnej dziewczyny, głęboko zranionej i wciąż wyrachowanej, dla której pewnym i jedynym ratunkiem był niedawno wzgardzony splendor. Czy nie zachodzi prawdopodobieństwo, że świętej pamięci pan Light zrobił scenę przy świadkach, którzy jeszcze żyją? I że dziewczynka przyszła na świat w atmosferze skandalu? Powiedzmy, że Light pokłócił się z żoną, że właściwie żyli osobno. Powiedzmy też – ciągnął Rowland – że przyjęła do wiadomości ten pierwszy z „ojcowskich” apeli. – Ależ musiała być wściekła – uznała madame Grandoni. – Jeśli faktycznie trwała w nieświadomości, zapewne ciężko to zniosła. – Tym bardziej więc wybrała przywileje i tytuł! Starsza kobieta wreszcie wstała i ruszyła ku wyjściu, próbując wszystko sobie uporządkować. – No cóż, zrobiła, co musiała zrobić. A jednak jej to nie ominęło. Byłoby to wielką stratą. Jej słowa ponownie skłoniły Rowlanda do namysłu. – O tak, nie mogło jej nic ominąć! Wieczorem następnego dnia zajrzał do pani Hudson i zastał tam Rodericka. Musiał przybyć niedawno, i Rowland dowiedział się później, że była to jego pierwsza wizyta od czasu pamiętnego listu, który tak zdenerwował matkę. Padł na kanapę i leżał na niej jak młody pasza znudzony serajem; ledwo zaszczycił Rowlanda zdawkowym powitaniem. Jego wizyta nie miała chyba wesołego przebiegu, gdyż pani Hudson siedziała przy nim zatroskana, a Mary ślęczała nad nieśmiertelną robótką, całkowicie nią pochłonięta. Na widok Rowlanda pani Hudson nie wytrzymała. – Mam dla pana wspaniałą wiadomość! Mój syn dojrzał do opuszczenia Rzymu. – Nie wypada się tak cieszyć – zauważył Roderick. – To miejsce nie zrobiło nam nic
takiego, za czym jeszcze nie zatęsknimy. Zdumiała ją ta przewrotna uwaga. – Co z oczu, to z serca! Nie wyszło ci na dobre, skoro siedzisz taki ponury. Widzi pan, jak on wychudł, panie Mallet? Te wystające kości wołają o zmianę. Pojedziemy, gdzie tylko zechcesz. Dokąd chciałbyś pojechać? Roderick łaskawie pozwolił się wziąć za rękę, którą czule ujęła, ale spoglądał na nią jak z daleka. – Biedna, kochana matko! – odparł łagodnie i wymijająco zarazem. – Najdroższy syneczku! – jęknęła w podobnym duchu pani Hudson. – Nic mnie nie obchodzi, dokąd pojedziecie! Wszystko mi jedno! – Ależ kochanie – skarciła go matka. – Nie wolno ci tak przy nas mówić, przy Mary, przy panu Mallecie! – Mary... pan Mallet? – powtórzył z wahaniem, jakby zdziwiony ich istnieniem. Wyszarpnął rękę, oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Nastała cisza, w której myśli Rowlanda wybiegły ku dziewczynie spod okna. – Mam stać przy nim na baczność? – spytał Roderick po chwili. – Mary udaje, że jestem wielkim człowiekiem, a jeśli ona w coś wierzy, nic na to nie poradzę. Mallet wie, że jestem darmozjadem, przy nim nie muszę się krygować. – Ależ kochany, co ty pleciesz! – wykrztusiła pani Hudson. – Czy nie jesteśmy tobie oddani i z ciebie dumni, czy nie czekamy, aż wypowiesz życzenie, aby je spełnić? Roderick wstał i zaczął spacerować po pokoju, a Rowland doszedł do wniosku, że jeszcze nigdy nie widział go w tak złej formie; był nieobliczalny. Obserwował też z niepokojem, że pani Hudson jest skłonna łajać go dobrotliwie w dowód swojego przywiązania, wcale nie bacząc, po jak niepewnym gruncie stąpa. Przypuszczał, że nieszczęsna ściągnie grom na swoją głowę. – Och, na miłość boską! – wybuchnął Roderick w myśl jego przewidywań. – Niech mama mi nie przypomina o moich zobowiązaniach! To dla mnie nieznośne, i przykre dla Malleta. Wiem, że są ogromne... wiem, że nie zdołam się zrewanżować. Jestem skończony, skończony! Czy mama wie, co to znaczy? Biedna kobieta wytrzeszczyła oczy, a Rowland postanowił się wtrącić. – Och, daruj matce swoje zestawienia! Nie widzisz, że jest przerażona? – Przerażona? I dobrze! Czy mama się boi? – Ach, Rodericku, o co ci chodzi? – wyjąkała. – O czym on mówi, panie Mallet? – Mówię o tym – burknął Roderick – że jestem wściekłym, rozżalonym, przegranym człowiekiem. Mówię o tym, że nie jestem w stanie kiwnąć palcem. Mówię o tym, że targa mną bezsilny gniew, wstyd i rozpacz. Bezsilny... bezsilny, ot co! Mama mi nie pomoże, nie pomogą ani mamy pocałunki, ani modlitwy, ani łzy. Mary mi nie pomoże, ani zaszczytem, który mi robi, ani książkami, które pochłania. Mallet również mi nie pomoże, ani swoimi pieniędzmi, ani dobrym przykładem, ani przyjaźnią, której jestem tak bardzo świadomy; nie pomoże mi żadna z tych rzeczy, ani jej wielokrotność. Myślałem, że mama mi pomoże,
mama i Mary, dlatego was tu ściągnąłem. Ale nie możecie, nie łudźcie się nawet! Im szybciej porzucicie tę myśl, tym dla was lepiej. I przestańcie być ze mnie dumne, bo nie ma ku temu żadnych przesłanek. Jeszcze rok czy dwa lata temu owszem, sam wierzyłem, że jestem kimś ważnym. Ale wiecie, co się ze mną stało? Poszedłem do wszystkich diabłów. Miał w głosie coś, co przydało mocy jego słowom. Nie mówił, aby wywrzeć wrażenie czy głosić wywrotowe teorie, jak mu się często zdarzało, nie mówił nawet z czystej złośliwości czy chęci utyskiwania. Mówił desperacko, szczerze, z pasją, z nieodpartej potrzeby zrzucenia z siebie ciężaru matczynej ufności. Jego okrutna elokwencja sprawiła, że biedna kobiecina zerwała się na równe nogi i stanęła ze złożonymi rękami, zatrwożona i oniemiała. Mary Garland też pospiesznie wstała, podeszła do niego i położywszy mu rękę na ramieniu, utkwiła w nim błagalne spojrzenie, jak gdyby po raz pierwszy badała jego wpływ na narzeczonego. Ale ów wpływ okazał się niemrawym chrobotem klucza w zastałym zamku: Roderick wprawdzie się nie odsunął, ale spojrzał na nią, jakby nie rozumiał, czego może chcieć od niego. Rowland trwał przez ostatni miesiąc w tak nieznośnym przeczuciu katastrofy, że kiedy pękła tama i poczuł pierwszy chlust zimnej wody, doświadczył głównie uniesienia. Lecz jego nieustanna troska o innych jak zwykle wysunęła się na pierwszy plan. – Naprawdę nie rozumiem – zauważył – dlaczego wygadujesz to wszystko. Nie widzisz, że zadręczasz matkę? – Myślisz, że sprawia mi to przyjemność? – krzyknął Roderick. – Myślisz, że tylko wy cierpicie? Czy wyglądam na zadowolonego i okładam was kijem dla własnego kaprysu? Jedziemy na tym samym wózku, więc powinniśmy się dobrze rozumieć. One muszą wiedzieć, że nie mogą na mnie liczyć. Oczywiście możesz to wziąć za bezczelność i masz pełne prawo czuć do mnie obrzydzenie. – Może zostawisz to na później – wtrąciła Mary – i powiesz tylko mnie jednej? – Och, mogę ci to powtarzać, kiedy chcesz, ale po co zwlekać? Jestem w nastroju do zwierzeń, on może długo nie potrwać! Sprawa jest prosta, nie ma sensu owijać w bawełnę. Jestem skończoną porażką, nic niewartym człowiekiem. Jestem zerem, możesz mnie nazwać, jak chcesz. Na jedno wychodzi! Mary odwróciła się i ukryła twarz w dłoniach, ale Roderick, ujęty nie wiedzieć czemu tym gestem, przyciągnął ją do siebie i podjął nieco zmienionym tonem. – Nie warto odkładać na później tej rozmowy, Mary. – Doznał gwałtownej zmiany nastroju (dziwniejszej aniżeli wybuch gniewu albo ironii) i stał się wręcz łagodny. – Przykrej dla nas obojga. Lepiej mieć to za sobą. Są rzeczy, o których nie mogę z tobą rozmawiać. A może jednak? Czasami zdajesz się taka przenikliwa, że nigdy nic nie wiadomo. – Nie wyobrażam sobie, o czym nie mógłbyś ze mną rozmawiać – odparła nieprzeniknionym tonem, nieprzeniknionym przynajmniej dla Rowlanda. – Nie boisz się? – spytał nagle, prawie z zainteresowaniem. Odwróciła się raptownie, ze spuszczonym wzrokiem, pełna wahania.
– Wysłucham wszystkiego, co masz mi do powiedzenia. – Po czym wróciła na swoje miejsce przy oknie i ponownie sięgnęła po robótkę. – Doznałem potężnego ciosu – oznajmił Roderick. – Byłem największym osłem, jakiego świat widział, ale to wcale nie umniejsza tego ciosu. – Proszę mi powiedzieć, o co mu chodzi, panie Mallet! – odezwała się pani Hudson władczym tonem, jakiego Rowland jeszcze u niej nie słyszał. – Już dawno powinien mamie powiedzieć – wtrącił Roderick. – Doprawdy, Rowlandzie, pozwolę sobie zauważyć, że powinieneś! Zrobiłbyś to lepiej niż ja sam, przedstawiłbyś mnie w korzystniejszym świetle. Trzeba je stopniowo pozbawić złudzeń, będą dzięki temu mniej cierpieć. Ale ty zawsze zamiatasz pod dywan. Muszę przyznać, że uważam to za przejaw twojej słabości. – Stawianie ciebie w dobrym świetle to błąd, który łatwo naprawić! – skwitował Rowland ze śmiechem. – Co to ma znaczyć, proszę pana, co pan opowiada? – jęknęła natarczywie pani Hudson. – Dokładnie to, co powiedział Roderick. Poległ z kretesem! Na te słowa Mary Garland obrzuciła go przelotnym spojrzeniem, po czym wstała, odłożyła robótkę i wyszła pospiesznie. Pani Hudson zadarła głowę i zjeżyła się. – I pan to mówi, panie Mallet? – zapytała z urazą, co zabolało Rowlanda do żywego. Jednakże Roderick wcale się nie oburzył; przeciwnie, posłał przyjacielowi jedno ze swoich otwartych spojrzeń – często miał takie na podorędziu, nadające jego cierpliwości i aprobacie wymiar szczególny – jakby na dowód swojej pełnej sprzeczności natury. – Kochana mamo, gdyby oczu mamy nie zaślepiała ta smutna matczyna próżność, zobaczyłaby mama, że jestem niewiele wart. – Chodzi o pieniądze? – krzyknęła. – Och, napisz natychmiast do pana Strikera! – Pieniądze? – powtórzył Roderick. – Nie mam ani centa. Skąd miałbym mieć? – Ach, panie Mallet, jak pan mógł do tego dopuścić? – jęknęła. – Wszystko, co mam, oddaję do jego dyspozycji. – Rowland miał już dość tej sceny. – Pan Mallet ci pomoże, synku! – zapewniła nieszczęsna kobieta. – Niechże mama da mu święty spokój! – burknął Roderick. – Wycisnąłem go do cna; jeżeli nic mu nie zostało, to moja wina! – Na co wydałeś pieniądze, Rodericku? – spytała. – Wszystko roztrwoniłem. Dużo tego nie było. Zimą nic nie zrobiłem. – Nic nie zrobiłeś? – Palcem nie kiwnąłem! Dlaczego mama się nie domyśliła, darowalibyśmy sobie tę rozmowę. Nie widziała mama, że jestem pusty, rozkojarzony, zepsuty? – Zepsuty, synku? – powtórzyła pani Hudson. – To na razie skończone! Ale czy mama nie widziała... albo Mary... w jakim jestem pożałowania godnym stanie? – Panna Garland na pewno widziała – wtrącił Rowland. – Ale Mary nic nie powiedziała! – zaoponowała pani Hudson.
– Och, jest na to zbyt dobra – pozwolił sobie zauważyć Rowland. – Skrzywdziłeś biedną Mary? – jęknęła matka. – Dzień i noc myślałem tylko o innej dziewczynie. Bezsilnie opadła z powrotem na krzesło. – Ojej, ojej, może lepiej wracajmy do domu. – Nie musimy przed nią uciekać! – oznajmił Roderick. – Wkroczyła na nową drogę życia i ma mnie w nosie. Myślałem tylko o niej, o niczym innym nie mogłem! Poświęciłbym dla niej wszystko: mamę, Mary, Malleta, moją pracę, dobrobyt, honor, przyszłość. W pięknym byłem stanie, co? Nie udaję, że to dobra wiadomość, ale mówię szczerą prawdę, żeby mama wiedziała, dlaczego zszedłem na psy. Udawała, że zależy jej na mnie i jest gotowa wszystko poświęcić, miała ku temu okazję, bo zastraszano ją i zmuszano do małżeństwa dla pieniędzy z człowiekiem, którego nie mogła ścierpieć. Wmówiła mi, że pośle księcia w diabły i pozostanie dla mnie wolna, święta i czysta. To był wielki zaszczyt i może mi mama wierzyć, że go nade wszystko ceniłem. Odwróciłem głowę i czekałem na przyjście swojego szczęścia. Stawała na głowie, aby utwierdzić mnie w tej nadziei, ale wszystko okazało się piekielnym fałszem i kokieterią. – Och, dosyć już tego! – wykrzyknął Rowland w oszołomieniu. – I ty jej bronisz? – wybuchnął Roderick w ponownym przypływie namiętności. – Masz zamiar udawać, że nie dawała mi nadziei? – Mówił z narastającą goryczą, zupełnie tracąc z oczu ból i osłupienie matki. Liczyło się tylko pragnienie spowiedzi. Cierpiał i musiał to wykrzyczeć, ból targał mu wnętrzności, więc pragnął się nim podzielić. Ów nieprawdopodobny brak wrażliwości na krzywdzący wymiar własnych słów stanowił niezbity dowód jego obojętności na innych, wyjąwszy sytuacje, kiedy odgrywali oni role w jego przedstawieniu. Nigdy nie przyświecała mu chęć wzbudzenia współczucia czy aprobaty: rzeczy te nie miały dlań żadnego znaczenia ani pożytku. Jego charakterystyczną cechą było całkowite oddzielenie sfery emocjonalnej od pozostałych sfer. Nigdy nie postrzegał siebie jako część całości, tylko jako wyrazistą, wyodrębnioną jednostkę, która płonęła gniewem albo skakała z radości, ale w każdym przypadku musiała dobitnie potwierdzić swoje istnienie. Rowland od dawna o tym wiedział, ale widok przyjaciela miotanego poczuciem zdrady na nowo mu o wszystkim przypomniał. On nie miał prawa czuć się zdradzony, ale jego wybuch był tak wiarygodny, że Rowland poczuł przypływ współczucia. – Czyżbyś twierdził – ciągnął ten fascynujący młodzieniec – że nie zamydliła mi oczu i nie ogłupiła zaklęciami, w które uwierzyłem tak bezkrytycznie? Bawiła się przy tym, bo doskonale wiedziała, co naprawdę myśli. Nigdy nie zamierzała dotrzymać słowa, to jej się nawet nie śniło. Jest po prostu kokietką i taka pozostanie z powodów, w które nie będę się zagłębiał. Nie pojmuję, jak można tak igrać z uczuciami; dla mnie to rzecz poważna, śmiertelnie poważna, bez względu na kroki, jakie się podejmuje. Nie wiem, co sobie myślisz, mój drogi, żeby bronić taką osobę; pamiętaj, że pierwszy się na niej poznałeś i ostrzegałeś mnie przed nią. Mówiłeś, że jest niebezpieczna, a ja ciebie nie słuchałem. Miałeś absolutną rację, jak zawsze. Jest tak samo zimna, fałszywa i bezduszna,
jak piękna, a to mówi samo za siebie, i sprzedała swoją bezduszną urodę temu, kto dał najwięcej. Mam nadzieję, że wie, co go czeka! – Synku – jęknęła płaczliwie pani Hudson. – Jak mogło ci zależeć na takiej kreaturze? – Długo by opowiadać, mamo! Rowland, pomny niedawnego współczucia, jakie wzbudziła w nim Christina, czuł się w obowiązku za nią wstawić. – Początkowo wziąłem ją zbyt poważnie – zaznaczył – ale ty jesteś teraz dla niej zbyt surowy. Nie miała pojęcia, że zwodzi cię na manowce. Roderick spojrzał na niego półprzytomnie. – Uważasz, że jest aniołem wcielonym... tego chcesz dowieść! – wykrzyknął. – Wielka to dla mnie pociecha, kiedy ją straciłem! Zawsze masz rację, powtarzam, ale miej litość i choć raz się pomyl! – Właśnie, niech pan się zlituje, panie Mallet! – wtrąciła pani Hudson tonem, który mimo łagodności zdumiał Rowlanda, dał mu przedsmak tego, do czego krucha, miła starsza pani mogłaby się posunąć w przypływie nagłej i przewrotnej antypatii. W ciasnym matczynym umyśle pani Hudson nie było miejsca na skomplikowane uczucia: emocje istniały pojedynczo, jedna napierała na drugą i ją przygniatała. Brakowało jej wyobraźni, aby przebić się przez opary osobistej sytuacji Rodericka. Stojąc na uboczu, dostrzegała tylko mrok i tarapaty, a położenie, w jakim się znalazł, wykraczało poza jej wizję syna i stawiało go ponad wszelką oceną: nie była zdolna nic mu zarzucić, a winę za wszelkie niepowodzenia zrzucała na szerokie barki Rowlanda. Czy nie obiecywał im manny z nieba? I nic z tego nie wyszło! Rowland czuł, że jeszcze mu się dostanie. – Może lepiej zapomnij, kochany? – zwróciła się do Rodericka. – Zapomnij i wróć do pracy. – Do pracy, matko? – zawołał. – Moja praca jest skończona. Nie mogę pracować, całą zimę nie pracowałem. Gdybym się do czegoś nadawał, tak potężny policzek wyleczyłby mnie z marazmu. Ale to miejsce zieje pustką! – Klepnął się w czoło. – Jeszcze nigdy nie była tak rozległa, pogłębia się z każdą godziną! – A nie wyrzeźbiłeś takiego ładnego popiersia mamy? – spytała pani Hudson przymilnie. – Ale przed nim i po nim zupełnie nic! A przez swój upór pokłóciłem się ze świetnym klientem i wyrzuciłem w błoto pięć tysięcy dolarów. – Wyrzuciłeś w błoto... pięć tysięcy dolarów! – Dotąd Roderick błądził po abstrakcjach, które jej umykały, ale oto pojawił się fakt namacalny i spojrzała mu prosto w twarz. Wymamrotała te słowa po raz trzeci, po czym nagle wybuchła rozdzierającym płaczem. Roderick podszedł, usiadł obok i otoczył ją ramieniem, po czym utkwił zimny wzrok w podłodze i czekał, aż się uspokoi. Oparła mu głowę na ramieniu i szlochała żałośnie. Nie pisnęła słowa, ani go nie potępiła, ale widok był przejmujący. Trwało to bardzo długo – za długo jak na wytrzymałość Rowlanda. Stał w milczeniu, okazując szacunek całą swoją postawą, ale jego ulga, że wreszcie stało się to, co się stać musiało, znikła bez śladu, czyniąc sytuację nieznośną. Nie pozostawało mu nic innego, jak zbiec z pola walki. Następnego ranka służący przyniósł mu bilecik gościa. Ze zdziwieniem ujrzał na nim
nazwisko pani Hudson i pospieszył ją powitać. Zastał ją w swoim salonie, wspartą na ramieniu syna i bardzo bladą, z oczami czerwonymi od płaczu i zaciśniętymi ustami. Zdziwiła go ta wizyta i chwilę trwało, zanim zrozumiał, co miała mu do przekazania. Wyraz twarzy Rodericka niczego nie wyjaśniał, zresztą i tak przypuszczalnie plątałby się w zeznaniach. Od kilku tygodni nie zaszczycił przyjaciela swoją obecnością, i jego uwagę natychmiast przykuły jego własne dzieła, które zdobiły pokój, toteż oddał się oględzinom. Pani Hudson uzbroiła się w godność i usiłowała zrobić wrażenie na miarę swoich możliwości. Rowland odczuł przypływ otuchy na widok jej wątłego majestatu; wszystko było lepsze od widoku jej płaczu. Oznajmiła, że przyszła do niego po radę, wspomniawszy mimochodem, że przebywa w obcym kraju. Dokąd mają się udać? Co zrobić? Rowland zerknął na Rodericka: stał tyłem, z głową przekrzywioną na bok, jak turysta w kościele, pochłonięty kontemplacją własnej siły, której dowód miał w zasięgu ręki. Dowód, w kilku różnych kształtach, zaparł mu dech w piersi. – Roderick mówi, że nie wie i nic go to nie obchodzi – dodała tymczasem pani Hudson. – Zdaje się na pana. Wielu ludzi na miejscu Rowlanda przyjęłoby te słowa gorzkim, sarkastycznym śmiechem i podziękowało gościom za zaufanie, po czym wyprosiło ich za drzwi; wielu postąpiłoby tak bez względu na obraz Mary Garland wyryty w ich głowie oraz świadomość, że tu chodzi również o jej los. Ale Rowland przywykł już do codziennej czary goryczy, ponownie wychylił ją do dna i przejął się dylematem rozmówczyni. Umysł jednak miał co nieco stępiony poczuciem zmiany, która w niej zaszła. Jej wizyta miała jak widać na celu przypomnienie mu o zapomnianych obietnicach. Pokora nie pozwalała jej mniemać, że gdyby złamał dane słowo, jej widok obudzi w nim sumienie, niemniej jednak za pomocą pokrętnej logiki wmówiła sobie, że zabrakło jej „stylu”, przez co nasunęła mu błędny obraz nie tylko swojej inteligencji, ale i pozycji społecznej. Odwiedziny w najlepszej sukni miały poprawić jej wizerunek w obu tych sferach, zatrzeć niemiłe wrażenie i pokazać mu, że koncepcja zemsty jest jej bliska przynajmniej w teorii. Takie były odczucia tej nieśmiałej kobiety, która chcąc raz w życiu kroczyć z podniesioną głową, powiewała nią jak latawcem. – Zapewne panu wiadomo, że jesteśmy bez środków – powiedziała, gdy gospodarz czekał, aż rozwinie to, z czym przyszła. – Roderick mówi, że pozaciągał długi i nie ma ich czym spłacić. Uważa, że powinnam napisać do pana Strikera, aby sprzedał dom i przesłał nam pieniądze, a kiedy nadejdą, mam oddać mu całą kwotę. Sama nie wiem, w życiu nie słyszałam nic tak strasznego. Dom to większość tego, co posiadam. Ale tak uważa Roderick. Musimy być bardzo oszczędni. Zanim skończyła, jej głos lekko zadrżał i grymas przeciął nieruchomą dotąd twarz. Rowland zwrócił się do przyjaciela i przemówił niemal jak nauczyciel. – Odejdź od tych rzeźb, siądź tutaj i mnie wysłuchaj. Roderick się wzdrygnął, ale potulnie usłuchał i zasiadł na krześle ze sztywnym oparciem.
– Co proponujesz matce? – zapytał Rowland. – Co proponuję? – powtórzył Roderick. – Och, nic nie proponuję. Jego ton, mina i gest, z jakimi to powiedział, podziałały na Rowlanda niczym płachta na byka i musiał ugryźć się w język. Ale się opanował i później tego nie żałował. – Coś musisz przedsięwziąć – odparł. – Podjąć jakąś decyzję, dokonać wyboru. – Czego ty ode mnie wymagasz, drogi Rowlandzie! – zawołał przyjaciel. – Przecież sęk w tym, że nie mogę nic robić. Naturalnie zrobię, co mi każesz, i jeszcze ci za to podziękuję, lecz nie nazwałbym tego działaniem. Musimy wyjechać z Rzymu, jak sądzę, chociaż sam nie wiem, po co. Nie mamy pieniędzy, a za bilety trzeba zapłacić. Pani Hudson ukradkiem załamała ręce. – Niech pan go posłucha! Mielibyśmy zostać w Rzymie, kiedy zabawiliśmy tu dłużej niż jakakolwiek szanująca się rodzina. W tym strasznym miejscu, które przyniosło nam tyle utrapienia. Ta jego obojętność to wina zatrutego powietrza. – Owszem, jest mi wszystko jedno – oznajmił Roderick ze spokojem. – Gdybym nie przyjechał do Rzymu, tobym się nie wzniósł, a gdybym się nie wzniósł, tobym nie upadł. – Upadł... upadł! – zawodziła pani Hudson. – Niech pan go posłucha! – Uczynię wszystko, czego sobie życzysz, mój drogi – ciągnął Roderick. – Nie byłem niedobry dla matki, prawda, mamo? Wczoraj może zbyt ostry, ale niechcący, musieliśmy wyświetlić sobie pewne sprawy. Nie mogłem ich dłużej ukrywać. Ale wyjaśniliśmy to sobie i się pogodziliśmy, prawda? Tak mi się zdawało. Niech Rowland decyduje, mamo; cokolwiek postanowi, to będzie najlepsze rozwiązanie. – Roderick, który nadal wlepiał wzrok w swoje posągi, wstał i podszedł do wspaniałej rzeźby, z okresu jego pierwszej świetności, mającej uosabiać praojca Adama. Pani Hudson patrzyła na przeciwległą ścianę. W twarzy i głosie Rodericka nie było śladu wczorajszej goryczy, wyglądało, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Słał przyjacielowi serdeczne spojrzenia, jakby nie doszło między nimi do żadnego nieporozumienia, jakby nic się między nimi nie zmieniło. Kilka dni wcześniej Rowland otrzymał list od swojej znajomej, Szkotki zamieszkałej w willi na wzgórzu oliwnym opodal Florencji. Wynajęła dom na długi czas i za rozsądną sumę miała na swój wyłączny użytek komnaty z kamiennymi posadzkami, malowidłami na sklepionych sufitach i zakratowanymi oknami z najcudowniejszym widokiem na świecie. Była skąpą starą panną, która mówiła otwarcie, że piękny widok to jedno, lecz mieszka tam głównie ze względu na cenę, i że mając zapewnione pięćset funtów rocznie, prowadziłaby wystawniejsze życie niedaleko swojej siostry arystokratki w Glasgow. Właśnie planowała wizytę w tym przybytku dyscypliny i chciała zarobić nieco uczciwego grosza, wynajmując swe zabytkowe włoskie pokoje na kilka tygodni, za symboliczny czynsz, w związku z czym pytała Rowlanda, czy ktoś z jego znajomych nie byłby zainteresowany. Może zechciałby szepnąć im słówko? Zrobił to teraz, przeliczając niewielką kwotę na dolary i centy. Zaznaczył, że mogłaby pożegnać się z pensjonatami i mieć własną służącą, którą mogłaby wyszkolić w myśl tradycji z Northampton. Uderzył w czułą strunę i pani Hudson wydała
pełen namysłu pomruk. Jej stosunek do pensjonatów i cudzoziemskich obyczajów domowych przeszedł znaczącą metamorfozę, toteż myśl o nawróceniu zbłąkanej duszyczki na koncepcję amerykańskiego podwieczorku okazała się nadzwyczaj kusząca. W trakcie tej rozmowy Roderick spacerował po mieszkaniu z rękami w kieszeniach. Rowland czekał, aż okaże zainteresowanie omawianą kwestią, ale propozycja przyjaciela nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia. Rowland zawsze był do usług przyjaciół i posiadał własną wizję tego „jak” oraz „ile”, a co za tym idzie, dbał o każdy szczegół. Drobiazgowo przeanalizował sytuację pani Hudson i objaśnił jej dokładnie, dlaczego – jego zdaniem – powinna niezwłocznie przenieść się do willi pod Florencją. Wysłuchała jego rad, ale odnosiła się do tego z rezerwą, odwracała wzrok i wzdychała tak, jakby dręczyło ją podejrzenie, że jego propozycja wynika z chęci wykręcenia się od odpowiedzialności. Nie miała jednak nic lepszego do zaproponowania, i Rowland otrzymał jej zgodę na napisanie do znajomej, że jest zainteresowana. Roderick przystał na to z ochotą. – Te florenckie wille są zdolne do wszystkiego! Jestem na wasze usługi. – W takim razie mam nadzieję, że odzyskasz tam wenę – jęknęła matka i narzuciła szal. Roderick położył jej rękę na ramieniu, a drugą wskazał na rzeźby. – To jest moja wena. Kiedyś tworzyłem takie rzeczy... choć trudno w to uwierzyć. Pani Hudson omiotła je niepewnym spojrzeniem, a Rowland powiedział, że taka wena to prawdziwy skarb. – Są wręcz nieprzyzwoicie piękne! – wykrzyknął Roderick. Rowland z powagą wzruszył ramionami, nie miał nic do dodania. Lecz kiedy tamci zbierali się do wyjścia, poczucie niespełnionego obowiązku kazało mu zatrzymać Rodericka i udzielić mu kilku rad na pożegnanie. – Powinieneś odnaleźć tam spokój. Bez względu na to, czy będziesz pracował, czy nie, to miejsce sprzyja szczęściu artysty. Ale mam nadzieję, że wrócisz do pracy. – Ja również! – Zabrzmiało szczerze, ale może niekoniecznie myśleli o tym samym. – Liczę, że mi coś pokażesz, kiedy się znowu spotkamy – dodał Rowland. – Kiedy się znowu spotkamy? A ty gdzie się, u licha, wybierasz? – spytał Roderick. – Och, sam jeszcze nie wiem, pewnie w Alpy. – W Alpy! Chcesz mnie zostawić? Rowland istotnie miał taki zamiar, lecz ten okrzyk obudził w nim wątpliwości. Zerknął na panią Hudson i zobaczył, że stoi z uniesionymi brwiami i rozchylonymi bojaźliwie ustami. Zdawała się oskarżać go o niecną dezercję i domagać się, by naprawił szkody wyrządzone w jej życiu uroczystym odnowieniem swoich ślubów. Lecz oczekiwania Rodericka były najdziwniejsze! Rowland doszedł do wniosku, że być może zdoła dzięki nim coś ugrać. – Miałbym pojechać z wami? – zapytał. – Jeśli ty nie pojedziesz, to ja też, koniec, kropka! Uważasz, że jak miałbym przeżyć bez ciebie kolejne pół roku?
– Jak przeżyjesz je ze mną? Oto jest pytanie! – Nie zamierzam udawać, że wiem, przyszłość jest dla mnie czarną dziurą. Ale bez ciebie to nie dziura, tylko piekło! – Litości, litości, litości! – wymamrotała pani Hudson. Rowland postanowił kuć żelazo, póki gorące. – Jeśli pojadę z wami, spróbujesz pracować? Roderick wyglądał dotąd na tak niewzruszonego, jakby poprzedni dzień wydarzył się w dalekiej przeszłości. Na te słowa jednak twarz jego uległa straszliwemu przeobrażeniu: łypnął, poczerwieniał i znów go poniosło. – Czy spróbuję pracować? – krzyknął. – Spróbuję, spróbuję! Pracować, pracować! Na miłość boską, przestań wygadywać takie rzeczy, bo pomyślę, że robisz to celowo. Czy ci się zdaje, że nie próbuję pracować? Myślisz, że gniję dla przyjemności? Czy nie uważasz, że najpierw spróbowałbym pracować dla siebie, a dopiero potem dla kogoś innego? – Panie Mallet – jęknęła pani Hudson – czy mnie pan z tym zostawi? Rowland odwrócił się do niej i zapewnił łagodnie, że pojedzie z nią do Florencji. Złożywszy tę obietnicę, nie pomyślał o niewdzięcznej roli mediatora między przejętą żalem matką a nieuleczalnie słabym synem: radowała go jedynie rychła bliskość ich towarzyszki. Jeśli przyszłość była czarną dziurą dla Rodericka, dla niego tak samo. Chwilami dręczyły go bardzo złe przeczucia. Nie przywiązywał do nich większej wagi, lecz zdawały się go ostrzegać, aby nie liczył w przyszłości na więcej, niż może wycisnąć z teraźniejszości. Madame Grandoni spytała go na pożegnanie, czy wróci do Rzymu, na co odpowiedział, że nie wróci nigdy albo wróci na zawsze. Dodał, że nie może jej tego wyjaśnić, ale ona tylko go objęła, jakby sens tych słów nie stanowił dla niej żadnej zagadki. Nazwała go klejnotem wśród mężczyzn. Dopiero później uszy go zapiekły ze wstydu, bo zupełnie jakby na nowo stawiała na piedestale jego dobroć i zdrowy rozsądek, mocno już nadużyte i wyświechtane. Villa Pandolfini stała na porośniętym trawą szczycie wzgórza, które pięło się od jednej z bram miasta. Pokazywała światu bujną fasadę w ciemnożółtym kolorze, przetykaną oknami różnej wielkości, z których jedynie te na parterze mieściły się na jednej wysokości. Wewnątrz znajdował się wielki szary dziedziniec okolony zewsząd krużgankami, za którym ziała wielka archaiczna studnia i z którego prowadziły bogato zdobione drzwi. Pokoje pani Hudson wychodziły na niewielki ogródek urządzony na wzmocnionym podłożu stromej skarpy. Był to uroczy zakątek. Południową ścianę skrywał parawan kwiatu pomarańczy, tuzin figowców zapewniał wytęskniony cień, a widoczny ponad niskim murem łagodny toskański krajobraz zdawał się dla człowieka najmilszym kompanem. Same pokoje okazały się wysokie jak kaplice i chłodne niczym królewskie grobowce. Cisza, spokój i poczucie bezpieczeństwa bez reszty wypełniały wiekowe domostwo, czyniąc je opornym na dalsze przeciwności losu. Pani Hudson przyjęła do pracy karłowatą Maddalenę o śniadej twarzy, ze szkarłatną chustą na czarnych, sztywnych lokach, zawiązaną pod spiczastą brodą, z tak oślepiającym i być może równie zdradliwym uśmiechem, jak średniowieczna pochodnia,
znak dla najeźdźców czyhających za murami. Jedno spojrzenie, ruch i słowo wywoływało go niczym wilka z lasu; zastępował rozmowę w kontaktach z nową, smutną panią, która odziedziczyła ją po poprzedniej właścicielce, i która – ku wielkiemu zadowoleniu Rowlanda – obiecała porzucić troski na rzecz zaangażowania w domowe sprawy. Rowland wynajął pokoje w willi nieco bliżej Florencji i o poranku miał do nich pięć minut drogi zacienioną ścieżką wzdłuż murów zwieńczonych kwiatami. Życie w Villa Pandolfini stopniowo nabrało rytmu powolnych, letnich dni, jakby toczyło się z dala od świata i jego problemów, które nie zmalały jednak i nadal były obecne, na przekór złudzeniu, że obróciły się w nicość. Roderick niezwłocznie dał do zrozumienia, na jak niewiele go stać, a że był centralną postacią całej gromadki i przesądzał o jej nastroju, wszyscy zdawali się w pełni świadomi zaćmienia jego geniuszu. Nikt nie silił się na krzepiące zapewnienia, że zmiana klimatu i otoczenia przywróci go do normalności; w świetle zaistniałej sytuacji zabrzmiałoby to wręcz niedorzecznie. Odmianą nic nie wskórali, lecz była konieczna, co do tego nikt nie miał wątpliwości. Wyschło jego źródełko, i żadne domowe czary, żadne machanie różdżką nic by tu nie pomogło. Rzadko wpadał w gniew, nie okazywał znudzenia ani irytacji, które musiały mu ustawicznie doskwierać, jakby wychodził z założenia, że tylko cud – nic innego – może przynieść tak wyczekiwany przez niego przełom. Nie pozostawało mu nic innego jak czekać, spozierając przy tym nerwowo na zegarek. Stanowisko pokory wobec życia nie wchodziło w rachubę; mógł tylko trzymać język za zębami oraz trzymać ręce z dala od swojego i cudzego gardła. Miał napady długiego, melancholijnego milczenia; wyłączał się wówczas na godzinę i przesiadywał w ogrodzie z głową odrzuconą w tył, wyprostowanymi nogami, rękami w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w oślepiające letnie niebo. Brał tuzin książek, rzucał je na ziemię, po czym sięgał po jedną i siedział, trzymając ją zamkniętą na kolanach. Te nastroje przeplatały się z atakami wzmożonego niepokoju, kiedy to o najdziwniejszych porach znikał z domu. Znosił żar włoskiego lata jak salamandra i wraz z wybiciem skwarnego południa udawał się na spacer po wzgórzach. Często schodził do Florencji, błądził po spowitych w półmroku ulicach i spędzał ranki w galeriach i kościołach. Podczas kilku takich okazji Rowland dotrzymywał mu towarzystwa, gdyż bywały to chwile, które zdawały się wskrzeszać ich początkową więź. Przed rzeźbami Michała Anioła i obrazami wczesnych Toskańczyków Roderick zapominał o swoich kłopotach i czuł przypływ dawnej fascynacji. Znalazł we Florencji kilkoro spośród swoich rzymskich przyjaciół i umawiał się z nimi na spotkania, mniej lub bardziej wesołe. Kilkakrotnie poprosił Mary Garland, aby towarzyszyła mu do miasta, gdzie pokazywał jej swoje ulubione miejsca. Kazał sprowadzić do willi dużą bryłę gliny rzeźbiarskiej i złożyć ją w pomieszczeniu, które się do tego nadawało, po czym przekręcił klucz w zamku i nie podjął więcej tego tematu. Powieki mu ciążyły i marzły ręce, więc matka często go błagała, aby się udał do lekarza. Przy jednej z takich okazji wpadł w gniew i oznajmił jej, by raz na zawsze zapamiętała, że on, jak na ironię, ma kamienne zdrowie. Roztaczał aurę niewykorzystanej energii, która zdawała się wręcz iskrzyć w powietrzu. Jeśli nie był zgorzkniały i kłótliwy, to dlatego, że
bardzo się starał, co dużo go kosztowało; bliscy doceniali jego wysiłki. Rozmowa z nim przypominała spacer po kruchym lodzie, w każdej chwili mógł się załamać. Rowland przeżywał ciężkie chwile i obiecał sobie, że dotrwa do końca, ale nigdy więcej nie narazi się na takie tortury. Pani Hudson albo spoglądała z ukosa na syna, z rękami zaciśniętymi na chusteczce, jakby chciała ją wyżąć z łez, które ostatnio wypłakała, albo świdrowała wzrokiem perfidnego patrona z wyrazem niemej i ze wszech miar nieznośnej dezaprobaty. Nigdy nie ubrała swoich zarzutów w słowa, jednakże czuł, jak wzbierają w jej wewnętrznym mroku na podobieństwo widm i potworów. Bardzo mu to ciążyło, i gdyby u zarania swego eksperymentu przewidział choćby mgliście możliwość takiego obrotu sprawy, dałby sobie spokój. Może byłoby lepiej, gdyby miał do czynienia z pospolitą, gadatliwą osobą, gdyż jej podszyte łzami milczenie oraz niemy wyrzut napawały go chłodem. Silił się wobec niej na nienaganną uprzejmość i niczym niezmącony szacunek, ale napięte nerwy wzbudzały w nim skłonność do pewnej przesady i chwilami mógł wydawać się nazbyt oficjalny, co brała za kolejny dowód jego dwulicowości. Zachowywała się tak, jakby wierzyła, że chce wystrychnąć ją na dudka; nie darowałaby mu, gdyby niespodziewanie się od niej odwrócił, i nie okazywała wdzięczności za to, co dotychczas zrobił. Często przychodziło mu do głowy, że zbyt łatwo wyrzekł się swojej wolności. Czy to nie groteskowe, aby w jego wieku stawać za karę w kącie? Ale Mary Garland pomogła mu kiedyś i pomogła teraz – nie mniej niż się tego spodziewał. Tak samo nieświadomie i pośrednio jak przedtem: on za nic nie przepraszał, a ona nie udzieliła mu rozgrzeszenia. Po strasznej scenie w Rzymie, która przyspieszyła ich wyjazd, musiała choć po części zdawać sobie sprawę z niewierności Rodericka. Jak czytelnik sobie przypomina, była obecna tylko do połowy jego spowiedzi, i Rowland nie widział, aby przedstawiono jej konkretny dowód wpływu, jaki Christina Light miała na jej narzeczonego. Niemniej jednak to, co wiedziała, musiało zachwiać jej zaufaniem i wewnętrznym spokojem: Roderick oznajmił przyjacielowi tuż po przeprowadzce, iż odbył z kuzynką „poważną rozmowę”. Rowland darował sobie pytania, nie chciał wiedzieć, jak przebiegała. Jeśli ta rozmowa wzburzyła fale goryczy, postanowił to zignorować przez wzgląd na Mary, jeśli zaś zasiała ziarno pojednania, przymknął na to oko przez wzgląd na siebie samego – i nieśmiałą nadzieję, która majaczyła na obrzeżach jego świadomości ze zwieszoną głową, ale nieustraszonym spojrzeniem, i która tylko czekała, aby na nowo przekupić jego nadwątloną cierpliwość. Czy dawna umowa wygasła, czy może Mary, na przekór upokorzeniu, podtrzymywała ją w mocy? Czy – mówiąc wprost – godziła się na to upokorzenie? Rowland patrzył na to pytanie raczej, niż je zadawał, bowiem wszystko zależało od tego, ile była gotowa na siebie przyjąć. Czyżby należała do tych, którzy zadowalają się skrawkami swojego marzenia? W jego oczach żadna odpowiedź nie przynosiła jej chluby, a że nie była to jego sprawa, odwracał głowę. Są kobiety, które lubią brać pod swoje skrzydła i które lgną do mężczyzn gotowych się temu poddać. Wzbraniał się, aby ją za taką uważać, gdyż postrzegał takie kobiety jako mężczyzn w spódnicach, a ta młoda dama była w jego oczach zdecydowanie kobietą. To, że różniła się od Christiny,
bynajmniej temu nie przeczyło, a fakt, że księżna Casamassima wzgardziła mężczyzną, który okazał się słaby, wcale nie znaczy, że połasi się na resztki z jej stołu. Christina na każdym kroku manifestowała złożoność swojego charakteru, subtelność umysłu oraz burzliwą zdolność postrzegania wszystkiego z różnej perspektywy. Mary nigdy nie udawała skomplikowanej, Rowland jednak uważał, że ona ma bardziej wyostrzony zmysł obserwacji niż Christina i robi lepszy użytek ze swojego mizernego doświadczenia niż tamta z ekscesów. Zaszczycała swoją inteligencją z wdziękiem może i mniej wyszukanym, ale czyż umniejszało to jej wartość? Jeśli wieloraka natura biednej Christiny skrywała niejedno dno, należało przypuszczać, iż Mary – choć nie zabawiała się spuszczaniem kamieni w głąb swojej duszy i sprawdzaniem, jak długo spadają – też nie zasługiwała na miano płytkiej. Żegnała się z Roderickiem pełna niezachwianej wiary w jego „wielkość”, i ten sztuczny, napuszony zwrot wiele oznaczał dla jej młodej, pracowitej wyobraźni. Nawet jeśli potem ogarnęły ją wątpliwości, była to jedynie sprawka rozczarowania, które pochwyciło ją w swoje szpony. Tymczasem nawet jej twarz i krok zdradzały napięcie kogoś, kto nieustannie czuwa i trzyma rękę na pulsie: rozterki biednego Rodericka musiały wstrząsnąć dziewczyną, która do niedawna wierzyła, że geniusz jest dla stanu ducha tym, co pokaźne saldo dla stanu finansów. A jednak nasz przyjaciel nigdy nie wyczuwał w niej cienia gorzkiej urazy, którą okazywała mu pani Hudson – nieuzasadnionej aluzji, że zawiódł pokładane w nim zaufanie. Czyżby domyślała się, co on sam czuje, a może nawet mu współczuła? Odpowiedź mogła nieść pewną nadzieję, zwłaszcza że przed wyjazdem z Rzymu prawie dała mu do zrozumienia, iż żywi do niego sympatię, która pozwoliłaby zapomnieć o zadrach. Czuł, że po części dlatego, iż nie docierało do niej w pełni to, co zaszło. Po przyjeździe do Florencji, gdy byli już na miejscu, obrzuciła go spojrzeniem i wyrzekła kilka słów, które bez mała wydały mu się czymś więcej aniżeli zwykłe odpuszczenie grzechów. Stało się to na dziedzińcu – przestronnym, szarym czworokącie zadaszonym płachtą włoskiego nieba. Mary natychmiast wyczuła nieodparty urok tego miejsca: Rowland zobaczył zachwyt w jej szczerych oczach, i postanowił zrobić z niego użytek, chociaż początkowo nie wiązał z willą wielkich nadziei, co w duchu sobie wyrzucał. Od razu też zakochała się we Florencji i stawała w ogrodzie, wpatrzona tęsknie w jej wieże. Nie mógł służyć jej za przewodnika tak jak w Rzymie, ale z uwagi na rzadkie zaproszenia Rodericka, czasem oferował się oprowadzić ją po galerii bądź kościele. Wyprawy te były jednak inne niż ich rzymskie wędrówki, Mary bowiem nie zachowywała się już tak swobodnie. Sprawdzała, co mogą jej dać, i z jej obserwacji wynikało chyba, że niewiele. Poświęcała im tylko połowiczną uwagę i często, gdy utkwiła wzrok w jakimś obrazie, Rowland dostrzegał, że jej oczy nieruchomiały i odpływała myślami ku wizji żywszej niż uwieczniona na płótnie przez Rafaela lub Tycjana. Zadawała mniej pytań niż dawniej i straciła serce do encyklopedii oraz przewodników. Czasem jednak odpowiadała mu pomrukiem pełnym zrozumienia. W połowie lata we Florencji bawiło niewielu podróżnych i miasto tchnęło swą historyczną duszą z większą pasją, niczym słowik, który zaczyna śpiewać, kiedy słuchacze się chowają.
W kościołach panował rozkoszny chłód, ale szare ulice przytłaczały duchotą, a jaskółcze ogony chodników parzyły stopy. Rowland, któremu doskwierał upał, nie zniósłby go w samotności, lecz Florencja nigdy nie urzekła go tak bez reszty jak podczas owych letnich spacerów z zamyśloną towarzyszką. Któregoś wieczoru umówili się, że następnego dnia pójdą do Akademii. Mary zjawiła się zgodnie z umową, od razu dostrzegł jednak, że sili się na spokój, lecz jest czymś poruszona. Kiedy wyraził obawę, że źle się czuje, i zaproponował przełożenie wyprawy, po chwili wahania zaoponowała. – Cóż, na pewno nie czuję się dobrze. Ale to kwestia raczej stanu ducha, a w takich wypadkach pańskie towarzystwo mi pomaga. – Jeżeli mam panią wyleczyć – odpowiedział – proszę opowiedzieć mi coś więcej o tej przypadłości. – Nie mogę. Powiem tylko, że pani Hudson mnie zraniła, co nigdy jej się nie zdarzyło. Zresztą już mi lepiej. Ten strzęp informacji potwierdził tylko przypuszczenia Rowlanda. Czuł, że „uczuciowa” niewierność Rodericka wstrząsnęła jego matką, ale teraz utwierdził się w przekonaniu, że pani Hudson wybaczyłaby synowi wszystko, w znacznie większym stopniu aniżeli jego niedoszłej oblubienicy. Oczywiście darzyła uczynną kuzynkę sympatią, lecz przez pierwsze dwa lata postrzegała ją głównie jako drugą kapłankę w świątyni syna. Roderick zrobił jej łaskę swoimi oświadczynami, ale jego matka nie wzięła pod uwagę ofiary poniesionej w związku z tym przez nieszczęsną Mary. Trudno powiedzieć, co dokładnie sobie myślała, lecz z jej zachowania wynikało, że ona wraz z synem najbardziej ucierpieli, jakby ostatnie wydarzenia wcale nie dotknęły kuzynki. Roderick doznał strasznej krzywdy – z winy Rowlanda, Rzymu i jego artystycznej atmosfery – a obowiązkiem Mary było wykazać oddanie i cierpliwość na równi z zaślepioną matką. Bardzo możliwe, że syn uległ wdziękom silniejszym niż wdzięki Mary; bądź co bądź, rzymskie kobiety, wprawione w sztuce kokieterii, bardzo mu to ułatwiły, więc znacznie mniej urodziwa kuzynka winna przejść nad tym do porządku dziennego. Do pani Hudson nie docierało, że matka może wybaczyć wszystko, lecz narzeczona niekoniecznie, i wielce ją dziwiło, że Mary nie zadowala się rolą pokojówki bez pensji. Była gotowa wstrzymać oddech, ażeby syn mógł się wykrzyczeć, i patrzyła bez cienia współczucia, kiedy ktoś inny dusił się z braku powietrza. Niewykluczone, że dziewczyna właśnie dała jej do zrozumienia, iż jeśli wierność jest kwiatem oddania, to wzajemność jest jej gwarancją, a pani Hudson uznała jej słowa za przejaw arogancji. Świadomość, że Mary była odmiennego zdania, że oczekiwano od niej więcej, niż mogła dać, i że pokrótce zyskał towarzyszkę niedoli, złagodziła nieco napięcie, które nie dawało Rowlandowi spokoju. Wieczorami siadywali we czwórkę w ogrodzie, mając za rozrywkę ciężki zapach powietrza, przyćmione światło gwiazd, zwieńczoną blankami wieżę sąsiedniego domu, która majaczyła ponad nimi w ciepłym mroku, i rozmowę, jaką umożliwiał aktualny nastrój. Roderick, ubrany zawsze na biało, snuł się niczym mara, przeważnie bez słowa, czasem tylko rzucał uwagę, zdaniem przyjaciela przesadnie w duchu czczego paradoksu
oraz niedbałego pesymizmu. Przy samym Rowlandzie mówił więcej, kwieciście, jak zwykle, nawet o rzeczach, które go dawniej interesowały, zawsze jednak gdy kończył, w jego głosie brzmiała przewrotna nuta rozpaczy i obrzydzenia. Wtedy przyjaciel stawał do niego plecami i zatykał uszy, na co tamten reagował obojętnością. Kiedy Rodericka nie było, a często tak się zdarzało, nie wiedzieli, gdzie bawi; Rowland przypuszczał, że we Florencji, ale nigdy nie dowiedział się, co tam robi. Nie niosło to większej nadziei na przyszłość, lecz płynął dzień za dniem i sierpień dobiegł końca. Jeden z wieczorów w tamtym okresie był wspaniały: na niebie wisiał krągły księżyc, tak wielki, że wszystko bladło i kurczyło się w jego poświacie; leciutkie podmuchy wiatru z zachodu łagodziły skwar, a w powietrzu unosiła się zapowiedź nadchodzących żniw. Wzgórza, dolina Arno, żółta wstęga rzeki i kopuły Florencji były nie tyle oświetlone, ile przysłonięte białym światłem. Rowland zastał panie same w domu, i zasiadł na krześle tak dyskretnie, jakby znajdowali się, jak to ujął, „na przedstawieniu”. Czuł się onieśmielony uroczystym przepychem tej sceny, ale zaryzykował uwagę, że cokolwiek życie ma dla nich w zanadrzu, ten wieczór na zawsze zapadnie im w pamięć. – W taki wieczór człowiek cieszy się, że w ogóle żyje – powiedziała Mary Garland. – „W ogóle”, kochanie? – powtórzyła pani Hudson. – Kto jak kto, ale ty nie masz chyba powodów do narzekania! – I rozejrzała się z lekką przyganą, jakby otaczające ją piękno miało nieprzyzwoity i bezwstydny wymiar. Milczeli przez jakiś czas, wreszcie Rowland zwrócił się do dziewczyny z jakąś niezobowiązującą uwagą. Nie odpowiedziała, więc odwrócił się, żeby na nią zerknąć. Siedziała bez ruchu, z głową przyciśniętą do ramienia pani Hudson, która spoglądała na niego w osrebrzonym półmroku z widmową powagą w przepełnionych smutkiem oczach. Wyglądała trochę jak złowroga wróżka. Zauważył po chwili, że dziewczyna drży, jakby dreszcz nią wstrząsał. Płakała cicho, łub była bliska płaczu, i nie chciała, aby głos ją zawiódł. Rowland wstał i przeszedł na drugi koniec ogrodu, poruszony jej zachowaniem; był ciekaw, co je spowodowało. Płaczące kobiety budziły w nim niechęć, ale widok Mary wzbudził w nim dziwną radość. Kiedy wrócił na swoje miejsce, była już opanowana i siedziała jakby nigdy nic. Odeszła od pani Hudson i stali chwilę razem, oparci o balustradę. – Pewnie pani się dziwi – odezwał się Rowland – że w takim świecie jest miejsce na lęk i cierpienie. – Kiedyś myślałam – odrzekła – że mam znosić kłopoty jak stoik. Ale to było w domu, gdzie nie ma takiej różnorodności jak tu. Tutaj człowiek nie wie, co wybrać ani w co wierzyć. Piękno, takie jak dzisiejszy wieczór, to miejsce i dziwne, smutne lato, jest na wyciągnięcie ręki, wnika w duszę i tam się zakorzenia, wmawiając nam, że człowiek nie został stworzony na własne utrapienie, tylko ma prawo wymagać od życia piękna i uroku. To miejsce do reszty pozbawiło mnie konsekwencji, ale nawet jeśli mam powiedzieć coś grzesznego, zrobię to z chęcią! – Jeśli to coś grzesznego, rozgrzeszam panią, na tyle, na ile jestem w stanie. Radość i
cierpienie idą w parze, a najlepszym doświadczeniem (wszak ono daje nam prawdziwy posmak życia, nieprawdaż?) jest mieszanina tego, co najdoskonalsze i najsubtelniejsze. Tu i teraz jest wspaniałe. Lecz wszystko może się zaraz zmienić. Trafił w sedno, gdyż ledwie zdążył wypowiedzieć te słowa, z domu wyszedł Roderick, chyba w kiepskim nastroju. Przystanął i się rozejrzał. – Zobacz, jaki mamy piękny wieczór, synku. – Matka podeszła do niego nieśmiało i dotknęła jego ramienia. Przejechał rękę po włosach i tak zamarł, z palcami w gęstych kędziorach. – Piękny? – wykrzyknął. – Oczywiście, że piękny! Wszystko jest piękne, wszystko jest wojownicze, śmiałe, ociekające urodą. Nie ma nic szpetnego prócz mnie i mojego biednego, martwego umysłu! – Kochany – zagadnęła nieszczęsna kobieta. – Nie czujesz się ani trochę lepiej? Roderick zwlekał z odpowiedzią, wreszcie odezwał się zmienionym tonem: – Przyszedłem wam powiedzieć, żebyście nie zawracali sobie dłużej głowy czekaniem. Nic z tego nie będzie. To już koniec. Obiecałem na początku, że spróbuję. Spróbowałem. Spróbowałem, nie? Prawda, Rowlandzie? To na nic, nasz mały eksperyment spalił na panewce. Możecie ze mną robić, co chcecie. Proponuję, byście postawili mnie pod ścianą i rozstrzelali. – Mam wielką ochotę iść po mój pistolet – oznajmił Rowland z powagą. – Ależ co wy mówicie! – krzyknęła pani Hudson. – A czemu nie? – odparł Roderick. – Wieczór wybornie się do tego nadaje, zresztą z chęcią spocząłbym w tym ogrodzie. Ale możecie mnie pogrzebać żywcem, jeśli chcecie. Zabierzcie mnie z powrotem do Northampton. – Rodericku, naprawdę pojedziesz? – zawołała matka. – No przecież. Tak samo mogę żyć tam, jak gdzie indziej, skretyniały i żebrzący o jałmużnę. Nie wskóram nic więcej, może faktycznie powinienem wrócić do punktu wyjścia. Jeśli mam wegetować przez resztę życia, lepiej tam niż tutaj. – Och, wróć do domu, do domu – błagała pani Hudson – a znów będziemy żyć w szczęściu i spokoju. Kochany synku, wróć do domu ze swoją biedną matką! – Jedźmy, byle szybko! Z wdzięczności zarzuciła mu ręce na szyję. – Pojedziemy jutro! Chwała Najwyższemu! Mary Garland nic nie powiedziała, tylko spojrzała na Rowlanda, który wyczytał w jej oczach błaganie. Bardzo go to poruszyło, lecz zaoponowałby i bez tego. – Mówisz poważnie, Rodericku? – zapytał. – Poważnie? Ależ skąd! Mężczyzna z dziurą w mózgu nie może mówić poważnie, a głupiec wyciągać wniosków! Ale też nie żartuję; jestem tak skłonny do żartów, jak do przemówień! – Chcesz wrócić do domu? – Czy chcę? Boże uchowaj! Jestem bezwolny, jeśli matka zechce mnie tam zaciągnąć, nie
stawię oporu. Nie mogę! Do tego doszło! – W takim razie ja to zrobię – oznajmił Rowland. – Miałbyś jechać do domu w takim stanie? Nie będę na to spokojnie patrzeć. Możliwe, że Roderick stracił poczucie humoru, ale podrapał się po głowie w komiczny sposób. – Dziwny z ciebie człowiek. Myślałem, że czujesz do mnie odrazę. – Zostań jeszcze rok – odpowiedział Rowland z prostotą. – Mam nic nie robić? – Zrobisz więcej, niż ci się zdaje. Jestem za to odpowiedzialny. – Wobec kogo? Rowland odruchowo zerknął na Mary Garland. – Na pewno nie wobec mnie! – rzuciła pospiesznie. – Mój ty biedaku! – mruknął wymijająco jego przyjaciel. – Ach, panie Mallet, jeszcze panu mało? – odezwała się pani Hudson tonem, jakim Niobe mogła zwrócić się do łuczników na widok śmierci pierworodnego. – Niepodobna go tu trzymać. Ojczyzna najlepiej uleczy nasze złamane serca. Proszę nas zostawić! Była to niemal kategoryczna odprawa i Rowland nie omieszkał tego odnotować. Roderick milczał, po chwili zasłonił twarz rękami. – Zabierz mnie chociaż z tych strasznych Włoch – zawołał – gdzie wszystko ze mnie szydzi, dręczy i umyka! Zabierz mnie z tej nieskończenie pięknej ziemi tam, gdzie jest ohydnie. Przenieś mnie tam, gdzie natura nie rozpieszcza, a ludzie są pospolici i nieokrzesani. Na przykład do Prus. Pojedźmy tam, na miłość boską! Rowland odpowiedział, że wszystko da się załatwić, jeśli takie jest jego życzenie; wszystko sobie przemyśli i rano przedstawi mu swoją propozycję. Koniec końców zaproponował pani Hudson jesień w Szwajcarii, gdzie znajdzie sprzyjający klimat, mnóstwo świeżego mleka oraz niedrogie pensjonaty. Szwajcaria może nie jest brzydka, ale nie można mieć wszystkiego! Pani Hudson nie podziękowała mu ani nie wyraziła zgody, tylko z płaczem spakowała kufry. Rowland wywnioskował ze sceny, która poprzedziła te przygotowania, że Mary odechciało się czekać, aż Roderick pójdzie po rozum do głowy, i wiara, która mu towarzyszyła w czasie tej katorgi, poczęła tracić na sile. Jej słowa w przeddzień wyjazdu utwierdziły go w tym przekonaniu. – Kuzynka Sarah poprosiła pana, żeby nas zostawił – powiedziała. – Chyba nie wiedziała, co mówi. Mam nadzieję, że pan się nie obraził. – Bynajmniej, uważam jednak, że mój wyjazd poprawiłby samopoczucie pani Hudson. Mógłbym czuwać nad wami z daleka i w razie potrzeby się zjawić. Dziewczyna unikała jego spojrzenia. – Proszę pojechać z nami! – powiedziała z nagłą żarliwością. Chyba nie muszę dodawać, że pojechał.
XII KSIĘŻNA CASAMASSIMA Zachował miłe wspomnienie małej oberży w górach, do której dotarli z pewnym trudem z Lucerny, i w której spędził niegdyś dziesięć leniwych, jednostajnych dni. Przewędrował wówczas z plecakiem pół Szwajcarii, a że miał dużo w nogach, bez wstydu przyznał, że jest śmiertelnie wykończony. Oberżę przerobiono niedawno z obory na użytek strudzonego piechura, ale Rowland nie miał żadnych obiekcji. Stała w płytkiej dolinie, ukwiecone łąki spływały ku niej od stóp poszarpanej góry, której zarys majaczył złowróżbnie na tle wieczornego nieba. Nasz przyjaciel widział miejsca wspanialsze, lecz sprawiły mu mniejszą przyjemność, więc ilekroć wracał myślami do alpejskiej sielanki, wspominał tę zieloną kotlinę śród stromych przełęczy i sierpniowe dni spędzone na wylegiwaniu się na rozgrzanej od słońca skale z chłodnym wietrzykiem na skroniach, balsamiczną wonią sosen w nozdrzach, brzękiem dzwonków bydła w uszach, rozległym korowodem gór przed oczami i tomikiem Wordswortha w kieszeni. Słońce na szwajcarskich zboczach nadało jego twarzy odcień purpury, a spał na sienniku na poddaszu, dzielonym z niemieckim botanikiem słusznej postury, który rozpierał sobą framugę. Była to pewna niedogodność, ale Rowland nie dbał o to, gdzie i jak nocuje, gdyż najchętniej przebywał pod gołym niebem, na grani z widokiem na Jungfrau. Wspominał to wszystko, kiedy opuszczał Florencję z przyjaciółmi, i dochodził do wniosku, że z uwagi na zakończenie sezonu wolnych miejsc nie zabraknie i będą miały przystępniejsze ceny. Powiadomił właściciela oberży, i na początku września wszyscy pod jego przewodem zjawili się u podnóża gór. Przejechał z nimi Przełęcz Świętego Gotarda w tym samym powozie. Podczas podróży z Florencji, a zwłaszcza w tej części, chmura, która zalegała nad nimi, prawie się rozwiała, i patrzyli na siebie w bliskości pociągu bez dotychczasowej urazy i niechęci. Piękno Apeninów i Alp rzuciło na nich nieodparty urok, i musieli po cichu przyznać, że inne refleksje usunęły się na dalszy plan. Podziałało to na nich jak balsam i czuli się na podobieństwo rozbitków, którym udało się wejść na tratwę. Roderick siedział urzeczony, ze wzrokiem wbitym w dal. Przygotowania go nie interesowały i ręki do nich nie przyłożył; nie robił sobie kłopotu i nie robił go innym. Przyjaciel porównywał go w duchu do francuskiego emigranta z czasów Rewolucji, złapanego tuż przed przekroczeniem granicy i zaciągniętego z powrotem, bladego, w którego oczach czaiło się widmo gilotyny. Zgadzał się na wszystko, co proponowano, zawieszony na wyżynach zadumy niedostępnej pozostałym. Matka śledziła go wzrokiem nieprzerwanie, co jeszcze niedawno działałoby
mu na nerwy, ale dziś tego nie zauważał, szczerze obojętny na wszystko, co go spotka. Spędzili kilka dni nad jeziorem Como, w hotelu z białymi portykami oplecionymi oleandrem i mirrą i schodami prowadzącymi do łódek pod pasiastymi markizami. Przyznali, że to raj na ziemi; rankiem spacerowali po cedrowych alejach klasycznych willi, a wieczory spędzali na wodzie pod gwiazdami, w otoczeniu gór i przy wtórze srebrzystej muzyki wioseł. Któregoś popołudnia obaj młodzi mężczyźni wybrali się razem na przechadzkę, jak za dawnych czasów. Ruszyli krętą ścieżyną w stronę Como, blisko brzegu, mimo bram domów i ogrodzeń winiarni, przez małe wioski kąpiące stopy i obwisłe łachmany w szarozielonej toni, mimo murów pokrytych freskami, zrujnowanych dzwonnic, zarośniętych placów i gardzieli wąwozów, które wiły się w górę, opasane rozkołysaną winoroślą, wonnym drzewem oliwnym oraz rozłożystym kasztanem, wprost do wysokich stoków, gdzie białe kapliczki lśniły pośród bledszych zarośli, a nagie skały o spękanych wargach spijały płynne światło. Było to na wskroś romantyczne: oto Włochy, jakie znamy ze starych rycin i roczników, z winiet na nutach i kurtyn, Włochy, których – mimo zmian, które zaszły w nas i otoczeniu, mimo spraw straconych i zyskanych – nigdy nie przestaliśmy potrzebować i w które nie przestaliśmy wierzyć. Nasi towarzysze skręcili z brukowanej ścieżki, która pięła się, wiła i spadała wzdłuż brzegu, i położyli się w cieniu figowca na trawiastym przylądku. Rowland nigdy nie zaznał nic tak kojącego jak rozmarzona miękkość tamtych godzin u schyłku lata. Leżał w otoczeniu opalizujących gór, fale poniżej trącały z rzadka kamyki, a festony winorośli ponad jego głową lekko się huśtały w prawie nieruchomym powietrzu. Roderick chłonął to wszystko z rękami pod głową. – To mi pasuje – oznajmił. – Tutaj mógłbym być szczęśliwy i zapomnieć o wszystkim. Może zostaniemy na zawsze? – Długo trwał w tej pozycji, zatopiony w myślach. Przyjaciel mówił coś do niego, ale odpowiadał półgębkiem, przymknął oczy. Rowland też był oczarowany i oddał się marzeniom. Naraz Roderick przewrócił się na brzuch i ukrył twarz w dłoniach. Był to nerwowy skurcz, lecz kiedy podniósł się i usiadł, nasz przyjaciel wzdrygnął się na widok jego przymglonych oczu. Roderick odwrócił się do niego, wyciągnął obie ręce w stronę gór i jeziora i nimi potrząsnął, jakby nie znajdował słów na to, co ich otaczało. – Zlituj się nade mną! – zawołał. – Popatrz na ten piękny świat i pomyśl, jakie to uczucie być dla niego martwym! – Martwym? – Rowland zagrał na zwłokę. – Martwym, martwym i pogrzebanym! Pogrzebanym w otwartym grobie, gdzie leżysz wpatrzony w przepływające obłoki, wąchasz rozkołysane kwiaty i słyszysz pulsowanie natury nad sobą. Tak się czuję. – Miło mi to słyszeć. Śmierć tego rodzaju jest bliska zmartwychwstaniu. – To po prostu straszne – ciągnął Roderick. – Tutaj nagle wszystko zrozumiałem. Gdybym się nie wstydził, mógłbym uronić łzę. Za godzinę tego, kim byłem, oddałbym wszystko, czym nie jestem. – Nieważne, czym „byłeś”, bądź czymś lepszym!
– Nie będę już niczym, szkoda słów! Nie wiem jednak, jakie źródło we mnie wytrysnęło, odkąd się tu położyłem. Nagle jakby coś otworzyło się w moim sercu i zalała je powódź żądzy i piękna. Wiem, co straciłem, i uważam, że stało się coś strasznego. O tak, wiem, ja to czuję. Dobrze zapamiętaj moje słowa. Nie mów, że był otumaniony, że miał przytępione zmysły i martwą ambicję. Powiedz, że każdy nerw w nim drgał poczuciem piękna i słodyczy życia, że się buntował, opierał i walczył, że został żywcem pogrzebany, z otwartymi oczami i sercem, które biło jak szalone, że po drodze lgnął do każdego źdźbła trawy i chwytał się cierni. Powiedz, że była to najbardziej żałosna rzecz, jaką przyszło ci oglądać. Powiedz – dorzucił na koniec – że to był skandal i wielka ofiara. Wymienili spojrzenia i Rowland zbladł. – Jeśli ty nie jesteś szalony, to ja na pewno zwariuję. – Och, mogę ci ufać, stary druhu, i zapewniam, że i ty możesz ufać mnie. Nie chcę psuć tej chwili, bo nie godzi się zrywać uroku tak pięknego miejsca i bajecznej godziny. Ale żegnam się z Włochami, z pięknem, honorem i życiem. Chcę cię jedynie zapewnić, że wiem, co tracę. Czuję to każdym skrawkiem swej istoty. Tutaj, gdzie wszystko jest najpiękniejsze, zrywam z tym. Żegnaj, cudowny świecie! Podczas ich powolnej wspinaczki do Szwajcarii często wysiadał z powozu i z dużym wyprzedzeniem daleko z przodu pokonywał zawijasy drogi lub z nich zbaczał. Był niezmordowany; lekkość i długie nogi wszędzie go niosły, a pozostali patrzyli, jak podąża skrajem ziejącej przepaści, strąca kamienie na stromych zboczach, po czym znów majaczy na tle nieba na szczytach skał. Mary Garland również często wybierała piesze wędrówki, lecz trzymała się blisko powozu ze względu na panią Hudson, Rowland zaś dotrzymywał jej towarzystwa. Pokonywał długą drogę u jej boku i żałował, że Alpy są tak niskie i ich wędrówka nie potrwa tydzień. Była uszczęśliwiona i cieszyła się przygodą; dotąd nie widziała gór większych niż Mount Holyoke, toteż oddawała Alpom należny im hołd. Rowland zdążył już zauważyć jej miłość do natury, zachwycił się jednak na nowo jej sokolim okiem i znajomością skał, roślin oraz „formacji”. O tej porze wiele polnych kwiatów zdążyło przekwitnąć, ale część pozostała i zawsze je zauważała. Skupiała na nich całą swoją uwagę, zaciekawiona, gdy okazywały się znajome, bądź oczarowana ich nowością. Tropiła je niestrudzenie, i przednie siedzenie powozu wkrótce zapełniło się plątaniną osobliwej roślinności. Rowland zawsze podejrzewał się o niechęć wobec kwiaciarek z zamiłowania i zielarek z bożej łaski, ale przy niej miał oczy i uszy otwarte i sam pomógł zdobyć okazy, które wydawały się niedostępne. Jeden z nich wyglądał na zdobycz łatwiejszą, niż się okazało, i Rowland przystanął na chwilę u podnóża skały, na której rósł, oceniając ryzyko wspinaczki. Nagle, kiedy tak stał, przypomniał sobie bohaterski zryw Rodericka w Koloseum, i ogarnęła go przemożna chęć poddania próbie swej towarzyszki, która właśnie pokonała zieloną skarpę i zobaczyła, że kwiat jest poza zasięgiem. Kiedy zrobił ruch w jego stronę, zawołała żarliwie, aby się zatrzymał i dał spokój. Biedny Rowland, którego zainteresowanie jej osobą żywiło się prostą strawą, a nie kołaczem, rozkoszował się faktem, że przez trzy minuty obchodził Mary jego los. Był
najłagodniejszym z mężczyzn, lecz w tym momencie nie poruszyło go jej zdenerwowanie. – Pójdę po niego – zawołał. – Zaufa mi pani? – Nie chcę, obejdę się bez niego! – odkrzyknęła. – Zaufa mi pani? – powtórzył, nie odrywając od niej oczu. Odwzajemniła spojrzenie i skierowała wzrok na kwiat; Rowland był ciekaw, czy zacznie krzyczeć i omdlewać jak Christina. – Też mi powód! – odrzekła po prostu i patrzyła, jak zaczyna się wspinać. Nie był wyćwiczonym akrobatą, i przedsięwzięcie okazało się trudne, ale działał rozważnie, starannie wybierał występy oraz narożniki i zdobył to, co chciał. Wsunął kwiat do butonierki i ostrożnie zlazł na dół. Mógł spaść, ale nie stracił głowy ani oparcia pod nogami. Wdzięku było w tym niewiele, lecz osiągnął to, co zamierzał, i nie wymagał od siebie nic więcej. Kiedy podawał Mary kwiat, był czerwony na twarzy, a ona bardzo blada. Wpatrywała się w niego cały czas. Pani Hudson o niczym nie wiedziała, gdyż spała pod daszkiem powozu. Z oczu Mary może nie bił podziw, jakim przed wiekami królewna dziękowała zwycięzcy turnieju rycerskiego, ale wyraźnie mu powiedziały, że była przez chwilę przejęta jego istnieniem. Z lubością to odnotował, niczym hojny ofiarodawca, któremu dziękują za datek. – Dlaczego pan to zrobił? – spytała z powagą. Chwilę się zawahał, gdyż miał na końcu języka „Bo panią kocham!”. Ale nie po to zachował głowę, aby ją teraz stracić. Dlatego ochłonął i odrzekł z prostotą: – Bo chciałem zrobić coś dla pani. – Mógł pan skręcić kark. – Wierzyłem, że tak się nie stanie. Zdaje się, że pani także. – W nic nie wierzyłam. Zaufałam panu, tak jak mnie pan prosił. – Quod erat demonstrandum!65 – zawołał Rowland. – Chyba zna pani łacinę. Kiedy czworo naszych przyjaciół osiedliło się w tym, co nazwałem kotliną wśród gór, czekały ich liczne wędrówki po zboczach zarówno skalistych, jak i porośniętych trawą, zbieranie kwiatów na wąskich przełęczach, wiele długich przechadzek, a także – dzięki balsamicznemu górskiemu powietrzu – niemała ulga i zapomnienie. Pani Hudson przestała zważać na to, że wietrzyk może kryć truciznę Europy – takiej, jaką znała – i przyznawała nawet, że jajka w Engelthal są prawie tak świeże, a śmietana tak gęsta jak w Connecticut Valley. Z pewnością była w swoim żywiole bardziej niż we Włoszech: zawsze mieszkała na wsi, toteż w Rzymie i we Florencji brakowało jej osamotnienia skał i zarośli, typowego dla krajobrazu Nowej Anglii. Mała oberlandzka oberża z surowego drewna, z cienkim przepierzeniem, rozstawionymi na słońcu kankami mleka oraz „pomocą” w postaci kanciastych wiejskich dzierlatek przypominała jej letni odpoczynek w ojczystych stronach, a piękne, zabytkowe wnętrza Villa Pandolfini niepostrzeżenie odeszły w niepamięć. Roderick z kolei wprawdzie zmienił otoczenie, ale jego stan ducha pozostał bez zmian; dalej był nieswój i nie zachowywał się przytomniej niż na skraju włoskiego jeziora. Teraz trzymał swoją rozpacz dla siebie i żył na pozór normalnie, lecz rzucało się w oczy, że nie
jest „sobą”: jego spokój zdawał się sztuczny, a obecne pobudki stały pod znakiem zapytania. W rezultacie owych smutnych dwóch kwadransów nad jeziorem Como Rowland zaniechał słów krytyki i potępienia. Próby przemówienia Roderickowi do rozsądku wydały mu się jałowe: nie zostało w nim za grosz woli, w jej miejsce pojawiła się pustka. Z rzadka przeczyły temu pewne przesłanki, które wskazywały, że Roderick zachował jednak resztki oporu wobec niemiłych obowiązków: można było zaryzykować stwierdzenie, że w jego szaleństwie jest metoda, że jego morale budzi się czasami z uśpienia i mając ku temu dobry powód, zerwałoby się z kurami. Ale czyż ów powód nie był tylko inną nazwą weny? Och, dla takiego gościa, kuszącego, plastycznego zamysłu, skoczyłby na równe nogi i szeroko otworzył oczy, wpatrzony z nadzieją w jutrzenkę, ale któż miał cisnąć ten kamyk w jego okno? Dzisiaj było niemożliwością boczyć się na umysł, który stracił werwę – obrażać na usposobienie, które popadło w taki marazm. Roderick mówił szczerze, że Szwajcaria unieszczęśliwia go mniej niż Włochy, Alpy zaś są bardziej skłonne darować mu bezczynność niż Apeniny. Chodził na długie spacery, zwykle sam, i bardzo lubił wspinać się na wysokości, gdzie nie docierał żaden dźwięk, i tam, wyciągnięty na dziewiczym mchu, z kapeluszem nasuniętym na oczy, spędzał całe godziny w całkowitym bezruchu. Rowland niekiedy mu towarzyszył, gdyż choć przyjaciel o to nie prosił, raczej nie miał nic przeciwko jego obecności, i należało go dzisiaj traktować jak pełnego wdzięku, dobrotliwego i nieszkodliwego ekscentryka, z którym na pozór nie działo się nic złego. Nie należało nawiązywać do jego dawnej świetności i tylko trzeba było przyjąć, iż na tym polegały kaprysy prawdziwego (w odróżnieniu od fałszywego) artysty, a każdy geniusz może czasem błądzić. Charakter relacji łączącej przyjaciela z Mary nadal znajdował się w centrum jego uwagi i nadal stał pod znakiem zapytania. Po przyjeździe do Engelthal Roderick szukał jej towarzystwa bardziej niż do tej pory, i ów niespodziewany przypływ zainteresowania musiał Rowlanda zaniepokoić. Przesiadywali i spacerowali razem, często mu głośno czytała. Któregoś dnia, kiedy zjawili się na obiedzie po tym, gdy leżał przez pół ranka u jej stóp w cieniu skały, Rowland zapytał, co takiego czytała. – Nie wiem – odpowiedział Roderick. – Nie zważałem na treść. – Mary to usłyszała i Rowland na nią spojrzał, lecz ona utkwiła wzrok w Hudsonie. – Słucham Mary – ciągnął – dla jej głosu. Koi mnie i ogłupia... jest naprawdę demoralizujący. – Na co dziewczyna poczerwieniała i odwróciła głowę. Rowland, jak wiemy, snuł liczne domysły co do swej ewentualnej szansy i zapytywał sam siebie, czy stałość Mary mogła być dowodem uczucia; wciąż miał świeżo w pamięci jej słowa przed wyjazdem do Szwajcarii, równoznaczne niemal z wyznaniem, że potrzebuje jego pomocy w celu zachowania wiary. W swej skromności nie śmiał ryzykować przypuszczenia, że oceniała jego urok osobisty na niekorzyść Rodericka, ale poczucie spełnionego obowiązku dodawało mu otuchy w trudnych chwilach. Gdyby któregoś dnia oznajmiła w przypływie rozgoryczenia, że kompletnie postradała złudzenia i porzuca małodusznego kochanka, pofrunąłby do niej jak na skrzydłach. A gdyby rzeczywiście jej znękany duch podążył tą ścieżką, żaden sprawiedliwy sędzia nie
zarzuciłby jej wiarołomstwa, napotkała bowiem mur obojętności, który jedynie garstka dziewcząt byłaby gotowa forsować. Faktycznie istniały kobiety skłonne towarzyszyć ukochanemu w drodze przez mękę i przyjąć na siebie wszelkie upokorzenia. Takie zachowanie miało oczywiście swój urok, ale w przypadku Mary Rowland nie uważał go za stosowne. Prosiła jedynie o to, co sama dawała, ale jak dotąd, czekała na próżno. Wierzyła w podboje ambicji i wkrótce musiała dojść do wniosku, że czasami jednak warto z nich zrezygnować, nawet kosztem bólu, aniżeli dążyć do nich za wszelką cenę. Rowland zadręczał się, bowiem dotychczas żył w przekonaniu, że poniekąd „przeniosła” na niego swoje względy. Tymczasem oto pobiegła do Rodericka na pierwsze jego skinienie, w związku z czym człowiek ograniczony (którym on oczywiście nie był) mógł niemalże nazwać ją kokietką, a przynajmniej zadać sobie pytanie, co przez to rozumiała. Uznał, że jest w pożałowania godnej sytuacji i żadna filozofia, która miałaby mu pomóc to wytrzymać, nie nadałaby jej honorowego ani zadowalającego wymiaru. Wyjedzie i skończy z tym raz na zawsze. Nie wyjechał; poszedł tylko na wielogodzinny spacer, a po powrocie zastał Mary siedzącą z przyjacielem w blasku księżyca. W czasie owej niespokojnej przechadzki postanowił sobie solennie, że przynajmniej przestanie obserwować i zważać na to, co robi, a czego nie robi razem tamtych dwoje. Niemniej jednak jakieś trzy dni później, kiedy nadarzyła się ku temu okazja, rozmyślnie poruszył ten temat w rozmowie z Roderickiem. Uznał to za przejaw swojej słabości, ulżenie palcom, które chcą zerwać zakazany owoc. Stwierdził jednak, że logiczniej będzie powrócić do tego pytania, zamiast je porzucać, ponieważ dawniej drobiazgowo omawiali te kwestie. Czyż nie miał prawa zapytać o ciąg dalszy sytuacji przedstawionej mu swego czasu przez przyjaciela? Roderick złożył mu pewne obietnice i należało oczekiwać, że wspomni, jak się z nich wywiązał. Zatem Rowland wrócił do tego w dniu, o którym mowa. – Spodziewam się, iż dzisiaj nie żałujesz, że dałeś się odwieść od zerwania związku uczuciowego z kuzynką. – Nie wiedzieć czemu, lubił nazywać ich zaręczyny związkiem uczuciowym. Roderick spojrzał na niego z roztargnieniem, które ostatnio weszło mu w krew. – Odwieść? – Nie pamiętasz, że w Rzymie zamierzałeś go zerwać, a ja ci to wyperswadowałem? Chciałem, abyś się przekonał, że niepodejmowanie tak radykalnej decyzji być może okaże się korzystniejsze. Jeśli się nie mylę, chyba jesteś zadowolony, że pozostawiłeś sprawy własnemu biegowi. – Ach tak – odpowiedział Roderick. – Pamiętam, co mówiłeś; miałem ci wyświadczyć przysługę i zostawić wszystko tak, jak jest. Ustąpiłem, ale kiedy później o tym myślałem, zdziwiło mnie twoje nastawienie. Kto to widział, by mężczyzna prosił drugiego mężczyznę, aby nie porzucał ładnej dziewczyny, zamiast zwolnić ją z danego słowa i się usunąć. – No cóż, działałem z czysto egoistycznych pobudek – odparł Rowland. – Każdy bywa samolubny na swój sposób. Nie miałem najmniejszej ochoty patrzeć, jak cierpi. – Przecież ci się podobała... podziwiałeś ją, nieprawdaż? Dałeś mi to do zrozumienia.
– Bardzo ją podziwiam. – Miałeś zatem kaprys – przyznaję, że masz wiele kaprysów tego rodzaju – aby w ten sposób zadbać o jej szczęście. Niejeden mężczyzna wolałby sam uszczęśliwić podziwianą kobietę i wykorzystałby jej smutek jako punkt wyjścia. Zachowałeś się bardzo dziwnie, choć nie sposób odmówić ci rozsądku, a nawet pewnego uroku. – I niech tak zostanie! – uciął Rowland. – Pytanie brzmi, czy jesteś zadowolony. Czujesz do niej to, co dawniej? – Bynajmniej. Po jej przyjeździe do Rzymu odkryłem, że przestała mnie interesować, więc zaproponowałem uczciwie, byśmy nie zawracali sobie tym dłużej głowy. Skoro jednak stwierdziłeś, że może być z tego jakiś pożytek, postanowiłem spróbować! Ale nic się nie zmieniło. Mary jest taka jak zawsze, wcielenie cnót głównych, każdej z osobna i wszystkich razem. Ale biedaczka nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu i nic na to nie poradzę. Nic mnie nie interesuje, tak naprawdę, więc jak mam udawać, że stanowi chlubny wyjątek? Jedyna różnica sprowadza się do tego, że brak zainteresowania jej osobą przestał mnie obchodzić. Oczywiście żadna kobieta nie zgodziłaby się na ślub z bezużytecznym darmozjadem, jakim się stałem, więc nie będę obrażał Mary przypuszczeniem, że spieszno jej do ołtarza. – Jak to, przecież jesteś zakochany! – odparł niezbyt logicznie Rowland. Należy dodać, że chciał jedynie usłyszeć przeczenie. Ale się nie doczekał. Roderick wzruszył zamaszyście ramionami i się żachnął. – Nazwij to, jak chcesz! Ja dałem sobie spokój z nazywaniem rzeczy po imieniu. Rowlanda zawiodła nie tylko logika, ale i uczciwość. Nie wierzył ani przez chwilę, że Roderick jest zakochany, postawił tylko z gruntu fałszywą tezę, by dowiedzieć się prawdy. „Prawda” wyglądała tak, że udręczony młodzieniec był znów, na przekór wszystkiemu, na swój sposób oczarowany, mogło mu to odpowiadać lub nie, i chyba poniekąd odpowiadało. Dziewczyna, jednym słowem, okazała się zdradziecka: Rowland celowo użył w myślach tego stwierdzenia. Odkąd poprosiła go we własnym imieniu, aby pojechał z nimi do Szwajcarii, łudził się, że da mu do zrozumienia, iż sprawił jej tym radość. Lecz mijał dzień za dniem i Rowland się nie doczekał, więc zaszedł pięć mil od oberży i zwierzył się skałom, że jest niewdzięczna. Natura nie zaprzeczyła, toteż następnego dnia z uszczypliwym smutkiem zapytał dziewczynę, czy odstąpienie od jego pierwotnych planów przyniosło pożądane skutki. – Ależ jesteśmy szczęśliwi, że pan jest z nami! – odpowiedziała. Te słowa go nie zadowoliły, jakby dowodziły, że zapomniała, jak zabrzmiała jej prośba. Rowland przypomniał jej to teraz, nie wyłączając czasu i miejsca. – Rozmawialiśmy tamtego wieczoru na tarasie, kiedy pani Hudson się położyła, a Roderick wyszedł. Doskonale pamiętała, ale to wspomnienie jakby ją zmartwiło. – Obawiam się, że pańska życzliwość musiała panu stawać ością w gardle. Chciał pan zająć się czymś innym.
– Przede wszystkim chciałem robić to, czego pani sobie życzyła, i nie ma mowy o poświęceniu z mojej strony. Gdybym coś jednak poświęcił, wynagrodziłaby mi to świadomość, że pomogłem Roderickowi w jego powrocie do normalności. Milczała przez chwilę. – Dlaczego pan pyta? Umie pan to ocenić tak dobrze, jak ja. Rowland się miotał. – Samopoczucie Rodericka interesuje mnie w mniejszym stopniu aniżeli pani bezpieczeństwo i spokój – wybrnął w sposób możliwie jak najbardziej zbliżony do prawdy. – Przyznam, że tego nie rozumiem – odrzekła. – Z pewnością nie zasłużyłam sobie na pańską przyjaźń. Obawiam się, że gdyby chciał pan jutro wyjechać, poprosiłabym, żeby pan został. Ale cokolwiek pan postanowi, nie mówmy o Rodericku. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie – stwierdził Rowland. – Czy z nim lepiej? – Nie! – odpowiedziała i się odwróciła. Nie powiedział jej, że miał zamiar wyjechać. Krótko potem, kiedy obaj młodzi mężczyźni siedzieli w progu oberży i podziwiali zachód słońca, Rowland próbował zorientować się co do aktualnych odczuć przyjaciela wobec Christiny Light. – Ciekawe, gdzie przebywa – rzucił. – I jakie życie zgotowała swojemu księciu. Roderick nie odpowiedział. Obserwował postać na szczycie dalekiego wzgórza. Postać schodziła w dolinę i na szkarłatnym tle nieba wydawała się olbrzymia. – Christina Light? – powtórzył w końcu, jakby się ocknął ze snu. – Gdzie przebywa? Nic a nic mnie to nie obchodzi! – Zupełnie przestało cię obchodzić? Roderick nie odpowiedział wprost; zasępił się na chwilę. – To straszna kłamczucha! – zawołał. – Cóż, nie ma zbyt łatwego usposobienia. Ale bywała intrygująca. – Okazała się zupełnie inna, niż myślałem – uzupełnił Roderick. – Pod jakim względem odbiegała od ideału? – Och, nie przypominaj mi o niej! – krzyknął Roderick. – Po co do tego wracać? Minęły zaledwie trzy miesiące, a mnie się zdaje, jakby dziesięć lat. – Jego przyjaciel nic na to nie odpowiedział, więc po chwili dodał sam z siebie: – Wierzyłem, że to ma przyszłość! Sprawiała mi taką radość, a gdy artysta, jakim ja byłem, znajduje powód do radości...! – Umilkł. – Inaczej ją postrzegałeś, nie znałeś jej od tej strony, co ja. Ale nie ma sensu o tym mówić! Początkowo nie traktowała mnie poważnie, lekceważyła i trzymała na dystans. Ale zmusiłem ją do przyznania, ile jestem wart. Powiedziała, że wierzy, i było jeszcze wspanialej. Szukała właśnie kogoś takiego i przysięgliśmy dać sobie nawzajem szczęście. Obiecała, że nie wyjdzie za mąż, dopóki nie powiem, że jestem gotowy. Oczywiście nie byłem skłonny do ożenku, ale nie mogłem ścierpieć myśli, że ktoś inny mógłby ją mieć.
Miała odrzucić księcia, by oszczędzić moje uczucia, i ta wizja uszczęśliwiła mnie tak, jakbym przekuł jakąś genialną myśl w bryłę gliny. Sam widziałeś, jak dotrzymała słowa. Kiedy się o tym dowiedziałem, moja bryła rozpękła się na tysiąc kawałków. Umarła dla mnie, o tak! – Pstryknął palcami. – Czy była to zraniona próżność, zawiedzione pożądanie, zdradzone zaufanie? Sam nie wiem. Ja popełniam błędy, ty znajdujesz dla nich nazwy. Rowland mógł go jedynie zbyć wymijającą uwagą. – Biedna dziewczyna zrobiła, co mogła. – O, na pewno! Wydała się za księcia! Przez ostatnie dwa miesiące prawie o niej nie myślałem, ale sam widzisz, że jej nie wybaczyłem. – Chyba możesz uznać, że zostałeś pomszczony. Nie wydaje mi się, aby znalazła szczęście. – Och, wcale mi jej nie żal – burknął Roderick. Potem zamilkł i patrzyli, jak olbrzym podąża wzdłuż poszarpanego zarysu skał. – Cóż to za wielki człowiek – spytał – i po co zmierza w naszą stronę? Nie spotka tu równych sobie. – Czekaj, aż znajdzie się na naszym poziomie – odpowiedział Rowland. – Może wcale nie będzie nad nami górował. – Jest taki jak ja – stwierdził Roderick. – Przez dziesięć minut uchodził za większego, niż jest w rzeczywistości. – W tej samej chwili postać zniknęła niżej linii horyzontu i stała się niewidoczna w niepewnym świetle. – Chciałbym znów ją zobaczyć – dodał. – Tylko na nią spojrzeć. – Nie radziłbym – odpowiedział jego towarzysz. – To przez tę jej wspaniałą urodę! – ciągnął Roderick. – Tak kapryśną, tak żywą i podległą życiu, zawsze tak fascynującą i doskonałą. Na jej tle wszystko gasło. Co mnie napadło, by traktować ją jak swoją własność, coś, do czego miałem prawo? Ujarzmiłem ją i przejąłem na wyłączność; nikt nie poznał jej tak jak ja, nikt jej tak nie rozumiał. Cóż może o niej wiedzieć ten cały Casamassima? Mogłem mówić o niej i do niej rzeczy, które czyniły ją jeszcze wspanialszą, które umacniały jej wartość. Dlatego chciałbym ją raz jeszcze ujrzeć; to jedyna rzecz, której pragnę. – Nie radziłbym – powtórzył Rowland bez przekonania. – Tak, tak, przyjacielu – odpowiedział Roderick. – Na nic mi dziś twoje rady! Tymczasem półmrok zgęstniał i nie zauważyli postaci, która podążała ku nim po otwartej przestrzeni przed domem. Naraz przystanęła w kręgu światła padającego od drzwi i okien i ujrzeli zdumionego Sama Singletona. To on był olbrzymem, wcześniej przez nich widzianym. Roderick dostał ataku śmiechu; śmiał się po raz pierwszy od wielu tygodni. Rowland powitał serdecznie malarza, który wędrował z laską i plecakiem. Singleton nadal był niemalże irytującym ucieleśnieniem pogodnej pracowitości, i choć za cały bagaż miał tylko grzebień i koszulę na zmianę, dobył z plecaka kilkanaście szkiców godnych najwyższego podziwu. Przemierzył pół Szwajcarii, czyniąc na każdym kroku malownicze notatki. Większość z nich znajdowała się w skrzyni w Interlaken, lecz z wdzięczności za uznanie Rowlanda zatelegrafował po nią i – jak na Szwajcarię przystało – dostarczono ją
punktualnie. Wieczory były chłodne i nasi przyjaciele, wraz trójką bądź czwórką innych przypadkowych gości, siedzieli pod dachem przy kominku. I chociaż Roderick trzymał się posępnie na uboczu, spędzali miło czas na oglądaniu obrazków, a zarumieniony Singleton im wszystko objaśniał. Wędrował od sześciu tygodni i z chęcią zatrzymał się w Engelthal. Ale nie spędzał bezczynnie czasu, gdyż każdego ranka, uzbrojony w swoje przybory, wyruszał na poszukiwanie nowych źródeł inspiracji. Już po pierwszym wieczorze Roderick stracił ochotę na żarty z jego osoby, i mógł tylko słuchać jak zaczarowany szumu gwarnego warsztatu, z którego wyrzucono go za niekompetencję. Singleton, którego nie wtajemniczono w jego smutne perypetie, nadal traktował go z romantycznym nabożeństwem jak wschodzącą gwiazdę sztuki amerykańskiej. Roderick początkowo stwierdził w rozmowie z Rowlandem, że ich przyjaciel przypomina mu owada napędzanego mechanizmem ukrytym w czułkach, jednak w miarę upływu czasu skuteczność skromnego pejzażysty nabrała dla niego dręczącego znaczenia. Wskazywała na pewien morał, więc Roderick siadał i uczył się go na pamięć ze zgarbionych pleców artysty, widocznych spod białego parasola na rozgrzanych zboczach. Któregoś dnia podszedł i zaczepił Singletona, gdy ten siadał do pracy; malarz opowiedział o tym później Rowlandowi, który od czasu ich ostatniej rozmowy w Rzymie nie wypowiadał się na temat dziwactw przyjaciela. – Zawsze pan jest taki? – spytał Roderick niemal grobowym tonem. – Taki? – powtórzył niepewnie Singleton i zamrugał ze skruchą. – Przypomina mi pan zegarek, który nigdy nie staje. Kiedy człowiek się wsłucha, słyszy tik-tak, tik-tak, tik-tak. – Ach, rozumiem. – Singleton uśmiechnął się dobrodusznie. – Jestem bardzo stały. – No właśnie. I domyślam się, że bardzo to pana raduje? Singleton uśmiechnął się jeszcze szerzej i odcisnął z wody pędzel z wielbłądziej sierści, po czym dodał tonem wielkiej wdzięczności dla Opatrzności, która uzbroiła go w takie atuty: – Ach, jestem zachwycony! – zawołał. Roderick stał i przyglądał mu się chwilę. – Szatani! – mruknął pod nosem i poszedł. Później w ciągu tego tygodnia nasi dwaj przyjaciele wybrali się razem na jeden ze swych najdłuższych spacerów. Wcześniej chodzili w najrozmaitsze strony, ale nigdy nie zapuścili się na uroczą przełęcz, która zamykała ich kotlinę z jednej strony i opadała w dolinę Engelbergu. W drodze z Lucerny przybyli do oberży właśnie tą drogą, dotąd ignorowali ją na rzecz mniej znanych. Zdeptali jednak wszystkie okoliczne ścieżki i Rowland dla odmiany zaproponował spacer do Engelbergu. Jest to na poły ponure, na poły sielskie miejsce; z zielonej otchłani doliny wznosi się ogromny biały klasztor, tworząc rażący kontrast dla wszechobecnej szarości i zieleni. W pobliżu znajduje się skupisko domów wypoczynkowych i pensjonatów z całym dobrodziejstwem inwentarza: chudymi, ogorzałymi przewodnikami w workowatym przyodziewku pod rzeźbionymi arkadami, długimi okutymi laskami w każdym progu i spalonymi słońcem Anglikami bez
kołnierzyków. Przyjaciele posiedzieli chwilę przy drzwiach gospody i wypili z chęcią kwartę wina, po czym Roderick, którego długie nogi nigdy nie miały dosyć, w przeciwieństwie do wszystkiego innego, wyskoczył z zamiarem wspięcia się na skalisty szczyt wznoszący się nad doliną, z którego – jeśli wierzyć jednemu z przewodników – roztaczał się widok na jezioro Lucerny. Stwierdził, że obróciliby w godzinę, ale Rowland, mając w perspektywie jeszcze drogę powrotną, wyznał, że woli posiedzieć na ławce lub w najlepszym razie złożyć wizytę w klasztorze. Roderick wyruszył sam, a starszy mężczyzna po chwili skierował się w stronę kościoła. Wyróżniał się, podobnie jak większość świątyń w katolickiej Szwajcarii, niezbyt subtelną pstrokacizną, która mogła uchodzić za przejaw romantycznego rozmachu. Rowland spędził kwadrans, mając takie właśnie wrażenie. Kiedy znajdował się w pobliżu głównego ołtarza, zachodnimi drzwiami weszła jedna lub dwie osoby, lecz nie zwrócił na nie uwagi, pochłonięty rozszyfrowywaniem starego, intrygującego epitafium na jednej z tablic wmurowanych w ścianę. Kiedy się odwrócił, zniesmaczony jego wymową, a może składnią, ku swemu niebotycznemu zdumieniu stanął twarzą w twarz z księciem oraz księżną Casamassimami. Wyglądało, że Christina też jest zaskoczona, i przez chwilę zdawało się Rowlandowi, że zignoruje go i przejdzie bokiem. Książę jednakże skłonił się posępnie, ona po chwili w milczeniu wyciągnęła rękę. Rowland natychmiast zapytał, czy mieszkają w Engelbergu, lecz tylko wlepiła w niego wzrok, nadal bez słowa. Książę odpowiedział na jego pytanie i dodał, że wyruszyli w miesięczną podróż po Szwajcarii, że w Lucernie żona zaniemogła i lekarz zalecił jej tygodniową kurację w postaci balsamicznego powietrza oraz koziego mleka Engelbergu. Widoki były bajeczne, ale tutejsze życie okropnie smętne, a zostały im jeszcze trzy dni! Jak to miło, uzupełnił, zobaczyć znajomą twarz. Dziwne zachowanie Christiny, jej znaczące milczenie i nieprzenikniony wzrok zdawały się zwiastować nową „sztuczkę”, co poniekąd było do przewidzenia, lecz po chwili Rowland zrozumiał, że jest szczerze poruszona jego widokiem i boi się tego okazać. – Nie mówmy o tej szwajcarskiej nudzie – odezwała się. – To miejsce „zajodłuje” nas na śmierć! – Z wolna ruszyli w stronę wyjścia, a kiedy stanęli na zewnątrz, w słonecznym chłodzie doliny, zwróciła się do starego znajomego bardziej szczerym tonem. – Takie spotkanie to istny dar z nieba. Wspaniale pana widzieć. – Rozejrzawszy się, dostrzegła pod płotem kościoła dużą kamienną ławkę. Spojrzała na swego towarzysza, który – zdaniem Rowlanda – uśmiechnął się szerzej, niż wymagała tego sytuacja. – Chciałabym tu posiedzieć i pogawędzić ze znajomym. Sama. – Jak sobie życzysz, cara mia – odpowiedział książę. Oboje mówili wyważonym tonem, ale ton Christiny był zauważalnie oschły, a jej męża uprzedzająco grzeczny. Rowland przypomniał sobie słowa pana Cavaliere, że faworyt pani Light miał wewnętrzne i zewnętrzne cechy grand seigneura; jedną z nich była chyba zwięzłość wypowiedzi. Reprezentował typ powściągliwego Włocha, lecz jak wszyscy możni tego świata, musiał czasem iść na ustępstwo. – Mam wrócić? – spytał niewzruszony.
– Za pół godziny – odrzekła Christina. W dziennym świetle Rowland odniósł wrażenie, że jej uroda stała się bardziej przystępna, jak gdyby dobrze znaną mu melodię „podano” lepiej niż dotychczas. A jednak przez trzy miesiące nie mogła zajść w niej zmiana; zmiana kryła się w tym, jak postrzegał ją od czasu ostatniej rozmowy w przededniu zamążpójścia, która postawiła ją w nowym, nieco lepszym świetle. – Jakim cudem znalazł się pan w tym dziwnym miejscu? – spytała. – Mieszka pan w okolicy? – W Engelthal, jakieś dwadzieścia mil stąd. Przyszedłem pieszo. – Zatem jest pan sam? – Z Roderickiem Hudsonem. – Przyszedł tutaj z panem? – Pół godziny temu ruszył na punkt widokowy. – A jego matka... i promessa... gdzie przebywają? – Również w Engelthal. Chwilę odczekała. – Co wy tu robicie? – A pani? – odpowiedział pytaniem Rowland. – Odliczam minuty do wyjazdu. Nie znoszę gór, zawsze uważałam je za wielkie kloce i bryły natury, beznadziejne przejawy jej głupoty. Mniemam, że panna Garland je lubi. – Zdaje się, że owszem. – Zdaje się panu? To pan nie wie? Ale zaniechałam prób, żeby ją naśladować. – Nie musi pani nikogo naśladować. – Proszę tak nie mówić – odparła ponuro. – A zatem pokonał pan dziś dziesięć mil? I pójdzie pan z powrotem? – Muszę wrócić na kolację. – Pan Hudson także? – Zwłaszcza pan Hudson. Jest wybornym piechurem. – Wy mężczyźni macie szczęście! – zawołała. – Pewnie lubiłabym góry, gdybym też tak mogła. Po prostu nie lubię siedzieć pod ich karcącym spojrzeniem. Książę nigdy nie chodzi, tylko jeździ na mule. Przeniesiono go przez Faulhorn w palankinie. – Palankinie? – Takiej lektyce. Jak kobietę. – A gdy Rowland w milczeniu przyjął tę informację, bo nie wypadało mu się roześmiać czy okazać zdziwienia, dodała: – Macie się spotkać? Czy pan Hudson tu przyjdzie? – Wkrótce powinien się zjawić. – Co pan zrobi po wyjeździe ze Szwajcarii? – drążyła. – Wróci do Rzymu? – Wątpię. Mam niesprecyzowane plany. – Zależą od pana Hudsona, tak? – W dużej mierze.
– Proszę mi o nim opowiedzieć. Czy nadal jest w przewrotnym stanie ducha, który tak pana niepokoi? Rowland spojrzał na nią nieufnie i nie odpowiedział. Odruchowo wzbraniał się przed wyznaniem jej prawdy; zachodziła duża możliwość, że wyrazi chęć przemówienia mu do rozumu. Natychmiast wyczuła jego wahanie. – Nie widzę powodu, byśmy coś przed sobą ukrywali – oznajmiła. – Sądziłam, iż przełamaliśmy lody. Pamięta pan, że dawniej niezbyt dbałam o to, co mówię, prawda? Cóż, teraz wcale nie dbam. Mówię, co mi się podoba, i robię, co mi się podoba! Jak pan Hudson przyjął wiadomość o moim ślubie? – Kiepsko – odrzekł Rowland. – Wściekł się i ciskał gromy? Milczącą pogardą? – dodała, kiedy znów się zawahał. – Wiele pani nie powiem. Podjął ten temat, ale go powstrzymałem. Oznajmiłem mu, że to nie jego sprawa ani moja. – Doskonała odpowiedź – skwitowała. – A jednak była to po trosze pańska sprawa, po tych uroczystych zapewnieniach z mojej strony. Byłam świetna, nieprawdaż? – Proszę tak nie mówić – odpowiedział Rowland. – Jeszcze pomyślę, że była pani nieszczera. – A cóż to ma teraz za znacznie, czy byłam szczera, czy nieszczera? Moim zdaniem, żadnego. Byłam świetna, prawda? – Pani wie, co o niej sądzę – odparł. I w obawie, że pod jej naciskiem będzie musiał zdradzić swoje podejrzenia co do okoliczności jej zamążpójścia, uciekł się do banału. – Mam nadzieję, że pani matka dobrze się miewa. – Matka cieszy się znakomitym zdrowiem i co wieczór bywa w kasynie u wód w Lucca, gdzie informuje wszystkich nowo przybyłych, że wydała córkę za mąż. Za wyśmienitą partię. Rowland czekał niecierpliwie na informację o jej przybocznym, więc otwarcie o niego zapytał. – A drogi Cavaliere? Christina się zawahała, lecz poza tym nie dała po sobie poznać zakłopotania. – Drogi Cavaliere wrócił do swej rodzinnej Ankony, gdzie ma dożywotnią rentę. Poverino! – Bardzo go szanuję – zapewnił uroczyście Rowland, skrycie zachodząc w głowę, czy poverino zawdzięcza rentę księciu Casamassimie w zamian za usługi wyświadczone w związku ze ślubem. – A pani co zamierza – spytał – po wyjeździe? – Pojedziemy do Włoch. Do Neapolu. – Wstała i milczała przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w dolinę. W oddali ukazała się postać księcia, wymachującego białym parasolem. Kiedy go zobaczyła, Rowland dostrzegł w jej oczach dziwny wyraz. Czy mu się zdawało, czy stwardniały, i czy gorycz niemal widoczna w spojrzeniu stanowiła przejaw jej straconego ideału? Kiedy ponownie zwróciła je na Rowlanda, ujrzał w nich niemal tragizm. Chłód go owiał; pragnął zapewnić ją o swojej przyjaźni, ale czuł, że znalazła się
tam, gdzie przyjaźń nie miała dostępu. Na wpół odczytała chyba jego odczucia, bo uśmiechnęła się ze smutkiem. – Mam nadzieję, że więcej się nie spotkamy! – oświadczyła. A kiedy chciał zaoponować, dodała: – Ujrzał mnie pan w korzystnym świetle. Pragnę pana uroczyście zapewnić, że byłam szczera. Wiem, że pozory świadczą przeciwko mnie – ciągnęła pospiesznie. – Są rzeczy, o których nie mogę panu powiedzieć. Być może pan sam odgadł, jest mi to obojętne. Pan wie, że zrobiłam, co mogłam. Na nic się to nie zdało, położyli mnie na obie łopatki, byli silniejsi ode mnie. Teraz to co innego! – Przypuszczam, że jeszcze ma pani szansę, aby być szczęśliwą – odparł wymijająco. Sam uznał, że to głupio zabrzmiało. – Szczęśliwą? Mam zamiar cieszyć się chwilą, wykorzystać czas, który mi dano. Pamięta pan, jak mu powiedziałam, że po części należę do świata i do szatana. Teraz zagarnęli mnie całą. To był ich wybór, żeby nie pożałowali! – Jeszcze usłyszę o pani – powiedział. – O tak. I cokolwiek to będzie, niech pan pamięta: byłam szczera! Podszedł książę Casamassima i Rowland spojrzał na niego ze współczuciem, bo należał do „świata”, któremu Christina poprzysięgła tajemniczą zemstę. Czystość jego intencji była ponad wszelką wątpliwość i nie mógł być z natury rzeczy złym mężem, ale jego wyważona uległość pogłębiała niefortunność położenia Christiny, która nie mogła mu nic otwarcie zarzucić. Dopóki dawano jej wolną rękę, nawet go ceniła, lecz od chwili, gdy zmuszono ją do małżeństwa, nabrała do niego obrzydzenia. Rowland wyczytał w jego elastycznej, włoskiej masce, że jest tego w pełni świadomy, a prócz tego znalazł tam inne ciekawostki: dumę, wybuchowe usposobienie, fanatyzm, przeogromne dziedzictwo tradycji mniej lub bardziej napastliwej – i doszedł do wniosku, że to małżeństwo będzie miało burzliwy przebieg. – Jadą państwo do Neapolu? – zagaił. – Do Paryża – wtrąciła Christina z wolna. – Do Londynu. Do Wiednia. Do Petersburga. Może nawet do Chin. Książę spuścił wzrok, drążąc w ziemi dziurę parasolem. Kiedy Rowland mu się przyglądał, Christina się odwróciła, a gdy znów na nią spojrzał, jej twarz miała nowy wyraz. Zauważyła coś poza zasięgiem jego wzroku za płotem kościoła. Po chwili zjawił się Roderick. Stanął jak wryty; miał zmierzwione włosy, zakurzoną odzież. Zmierzył Christinę od stóp do głów, poczerwieniał i pociemniały mu oczy. Odwzajemniła jego spojrzenie i przez chwilę panowała niezmącona cisza. – Źle pan wygląda! – odezwała się. Roderick milczał i tylko w nią się wpatrywał, jakby stanowiła dziw nad dziwy. – Za to pani jest równie wspaniała – odpowiedział po chwili. Odwróciła się z uśmiechem i przeniosła wzrok na dolinę, a Roderick spojrzał na jej męża. Christina podała Rowlandowi rękę na pożegnanie. – Żegnam pana – powiedziała. – Jeśli w przyszłości znajdziemy się blisko siebie, proszę
mnie nie szukać. – I dodała ciszej: – Byłam szczera! – Ponownie zwróciła się do Rodericka i spytała niezobowiązująco o jego przechadzkę, lecz odpowiedź, ledwo wyartykułowana, kryła się w jego oczach. Rowland spodziewał się zrazu wyrzutów, ale ich ryzyko z każdą chwilą malało. Roderick zapomniał o wszystkim oprócz jej urody, a ona przed nim stała i z rozmysłem pozwalała mu się nią rozkoszować. – Z panem się nie żegnam – oznajmiła. – Jeszcze się spotkamy! – I odeszła. Książę pożegnał się serdecznie z Rowlandem i z wystudiowaną grzecznością skłonił się Roderickowi. Ten drugi nie zwrócił na to uwagi: odprowadzał wzrokiem jego żonę. Patrzył za nią, póki nie dotarła do drzwi swego pensjonatu. Wówczas przystanęła i spojrzała na niego przez ramię.
XIII SZWAJCARIA W drodze powrotnej nie wyrzekł ani słowa, a następnego ranka wyruszył sam, nie mówiąc nic o swoich planach: Rowland zobaczył, jak sunie lekkim krokiem w stronę Engelbergu. Nie było go cały dzień, a po powrocie nie mówił, co porabiał, oznajmił tylko, że jest zmęczony i idzie spać. Po jego wyjściu Mary Garland przysunęła się do Rowlanda. – Muszę pana o coś spytać – zaczęła. – Co wydarzyło się wczoraj w Engelbergu? – Myśli pani, że coś się wydarzyło? – Jestem tego pewna. Coś nieprzyjemnego? – Nie wiem, jak to aktualnie ocenia. Spotkał księżną Casamassimę. – Dziękuję! – odrzekła Mary i się odwróciła. Rozmowa była krótka, ale jej sens wykraczał poza czas trwania. Rowland uznał to pytanie za znamienne, gdyż po raz pierwszy spytała go o coś, na co sam Roderick mógł odpowiedzieć lepiej. Jeszcze nigdy tak bardzo nie zdradziła, jak niewiele mają ze sobą wspólnego. Rowland uznał to za przełom. Następny poranek był upalny, a powietrze, zwykle tak rześkie na tej wysokości, niemożliwie ciążyło. Rowland leżał na trawie opodal Singletona, który pracował pod swoim białym parasolem w zasięgu wzroku od domu, a następnie w poszukiwaniu ochłody udał się na skalistą przełęcz, skąd roztaczał się widok aż do Jungfrau. Dziś jednak białe szczyty ukrywały się w chmurach, a położone niżej doliny spowijała natrętna mgła. Rowland wyjął z kieszeni książkę i ją otworzył. Ale nie przewrócił kartki, bardziej pochłonęły go własne myśli. Rozmowa z Christiną pozostawiła go rozedrganym i prześladowało go wspomnienie goryczy oraz czegoś złowieszczego w masce, którą przywdziała na tamtą okazję. Te rzeczy niezmiernie go poruszyły i nie mógł sobie darować, że Roderick odnowił z nimi znajomość. Należało się spodziewać, iż pewne widoczne w nim ślady poruszyły również Christinę. Jego wystudiowany opór i obojętność uczyniłyby go wspaniałym trofeum, a zresztą wyraźnie dała do zrozumienia, że porzuciła skrupuły. Teraz jej zachcianką było postrzegać świat jako ogród rozkoszy, i jeśli dotąd igrała z namiętnością Rodericka na jej łodyżce, teraz niewątpliwie zerwie ją bezlitosną dłonią i wyciśnie z niej wszystkie soki. I dlaczego w imię zwyczajnej, a zarazem jedynej logiczności Roderick wkroczył z powrotem na drogę samozniszczenia? Rozmyślania Rowlanda, początkowo gwałtowne, często przynosiły mu spokój, tym razem jednak raniły jak ostre kanty, na które się nadziewał w ciemności. Poczuł, że traci morale: strumień,
który płynął nieprzerwanie przez dwa lata, nieoczekiwanie zaczął wysychać. Odwrócił wzrok od szarych oparów, zasnuwających wierzchołki: wprawiały go w przygnębienie jak zastygły nalot własnej wielkoduszności. Wreszcie osiągnął granice cierpliwości poczytalnego człowieka wobec cudzych szaleństw; nie, raczej je przekroczył, bo dał się wystrychnąć na dudka na gigantyczną skalę. Wsadził nos w książkę, siląc się na cierpliwość, ale nie pomogła, i ze złością rzucił ją na bok. Nasunął kapelusz na oczy i zastanawiał się bezsilnie, czy jego podły nastrój to przypadkiem nie wina pogody. Jeszcze chwilę się srożył, po czym coś go tknęło: wprawdzie nic nie usłyszał, poczuł jednak, że ktoś się do niego zbliża. Podniósł głowę i ujrzał Rodericka, stał przed nim na trawie. W jego stanie ducha nie był to przyjemny widok, i przez chwilę poczuł, że łypie na niego wilkiem. Za to Roderick miał minę, jakby nigdy nie doszło między nimi do żadnych niesnasek. Jakby do niego wrócił – co po chwili dotarło z mocą do jego przyjaciela i sprawiło, że usiadł. – Chciałbym cię prosić o przysługę – oznajmił Hudson. – Pożycz mi trochę grosza. – Ile potrzebujesz? – spytał Rowland. – Powiedzmy, tysiąc franków. Rowland się zastanowił. – Nie chcę być wścibski, ale czy mógłbyś mi zdradzić, na co ci taka kwota? – Żeby pojechać do Interlaken. – Po co miałbyś tam jechać? Odpowiedź padła natychmiast. – Bo ona tam będzie. Rowland wybuchnął śmiechem, ale przyjaciel zachował powagę. – Wybaczyłeś jej zatem? – spytał. Roderick usiadł na trawie. – Ani trochę! – oznajmił zdecydowanie. – Nie rozumiem. – Ja też nie. Wiem tylko, że jej uroda ma dla mnie taką samą wartość jak przedtem i wyrwała mnie z uśpienia. Zresztą, poprosiła mnie o to. – Poprosiła cię? – Wczoraj, w wielu słowach. – Ach, okrutna istota! – zawołał Rowland, który miał na uwadze Mary Garland. – No cóż. – Roderick westchnął. – Zapewne masz rację. – Co ciebie do niej ciągnie? Dlaczego, w imię zdrowego rozsądku, do niej polazłeś? – Dlaczego ujrzałem ją jak boginię, która zstąpiła z obłoków? Dlaczego w ogóle na nią spojrzałem? Nim się opamiętałem, rzuciła na mnie urok. Rowland, który siedział wyprostowany, legł z powrotem na trawie i spojrzał w niebo. Potem się podniósł. – Czy ty mówisz poważnie? – zapytał. – Jak najbardziej.
– I chcesz zostać w Interlaken? – Na czas nieokreślony! – oświadczył Roderick, i przyjaciel był pod wielkim wrażeniem jego tonu. – A twoja matka i kuzynka mają zostać tutaj? Niedługo nadejdą chłody. – Dzisiaj nic na to nie wskazuje. – Owszem, ale dzisiaj to dzisiaj. – Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wróciły do Lucerny. Zostawiam to tobie. Na te słowa Rowland znów rzucił się na trawę i po chwili namysłu spojrzał na swojego rozmówcę. – Jak określiłbyś korzyści, których oczekujesz po swojej wyprawie? – Nie muszę ich określać. Określę je, jadąc. Czuję taką potrzebę i zamierzam jej ulec. Tak jak powiedziałem, wyrwała mnie z uśpienia, i możliwe, że coś z tego wyniknie. Dzięki niej odzyskałem chęć do życia, chociaż przyznam, że bolesny to powrót. Lecz przynajmniej coś się dzieje, a nie działo się przez wiele tygodni. Rowland wziął jego słowa pod rozwagę. – Naprawdę tak to czujesz...? – Nie pytaj o zbyt wiele. Wiem tylko, że dzięki niej moje serce znów bije, znowu mam wizje. – Czy przynajmniej czujesz się ośmielony? – Czuję się podekscytowany. – Naprawdę wyglądasz lepiej – przyznał po chwili Rowland. – Miło to słyszeć. Odpowiedziałem na twoje pytania, więc daj mi pieniądze. Rowland pokręcił głową. – Na tak straszny cel nie mogę! – Nie możesz? – To nie wchodzi w rachubę. Stoisz o krok od popełnienia szaleństwa. Nie przyłożę do tego ręki. Roderick lekko się zarumienił, oczy mu rozbłysły. – W takim razie pożyczę od Mary! – Nie rzucił tego złośliwie, nic lepszego nie przyszło mu do głowy. W Rowlanda jakby piorun strzelił. Wyjął pęk kluczy z kieszeni i cisnął je na trawę. – Mosiężny kluczyk otwiera kasetkę. Tam znajdziesz banknoty. Roderick nie tknął kluczy. Zerknął z ukosa na przyjaciela. – Strasznie przejmujesz się Mary! – W przeciwieństwie do ciebie. Hańbisz się tą prośbą. – Możliwe. Tym bardziej dowodzi ona mojej żądzy. – Jeśli masz w sobie tyle pary, zrób z niej lepszy użytek! Twierdzisz, że się przebudziłeś. Jestem zachwycony, ale przebudź się w dobrym sensie. Czy to nie jasne jak słońce? Jeśli masz siłę pragnąć, starczy ci jej, aby oceniać i wyciągać wnioski. Jeśli możesz chcieć jechać, możesz również chcieć zostać. Drugie jest lepszym wyjściem dla człowieka, który
stracił wiarę we własny potencjał, toteż natchnienie powinno być współmierne do korzyści. Lecz nauka poszła w las i twarz Rodericka pociemniała. – Myślę, mój drogi, że jesteś w błędzie. Ale Rowland brnął dalej. – Uważasz, że bieganie za księżną w ten sposób wyjdzie ci na zdrowie? Uważasz, że nie wyjdzie? Tak czy inaczej, powinieneś trzymać się od niej z daleka. Jeśli nie wyjdzie, to twój obowiązek, a jeśli wyjdzie, możesz się bez tego obyć. – Na zdrowie? – krzyknął Roderick. – A co mi po „zdrowiu”, co miałbym z nim począć? Pragnę tego, co ona mi daje, nazwij to, jak chcesz. Nie interesują mnie żadne pytania; pragnę brać, co się nadarzy i wypełni mi czas! Ale nie przyszedłem do ciebie, aby o tym rozmawiać. – Nie mam najmniejszego zamiaru o tym rozmawiać – zaznaczył Rowland. – Ja tylko wyrażam swój sprzeciw. Roderick na chwilę pogrążył się w zadumie. – Nigdy nie miałem oporów, by korzystać z twojej hojności, ale ta przysługa staje mi ością w gardle. – To żadna przysługa. Pożyczam ci pieniądze pod przymusem. – Cóż, w takim razie musisz mnie zmusić, żebym je wziął! – Roderick zerwał się na równe nogi i poszedł. Jego słowa zabrzmiały dwuznacznie; Rowland leżał na trawie i zachodził w głowę, co mogły znaczyć. Nie minęło pół godziny, gdy tamten wrócił, rozgrzany marszem i spocony. Usiadł z rozmachem, wzrok miał dziwny. – Zrobiłem, co mogłem! – oznajmił. – Matce skończyły się pieniądze, w przyszłym tygodniu ma dostać coś z Londynu. Miała w kieszeni tylko dziesięć franków. Mary Garland oddała mi wszystko. Dostałem w sumie trzydzieści cztery franki. To za mało. – Poprosiłeś Mary Garland?! – krzyknął Rowland. – Owszem, poprosiłem. – A zdradziłeś jej, na co potrzebujesz? – Nie padły żadne nazwiska. Ale się domyśliła. – I co powiedziała? – Ani słowa. Tylko opróżniła portmonetkę. Rowland przewrócił się na brzuch i ukrył twarz w dłoniach. Rozpierało go uniesienie, z trudem powstrzymał okrzyk radości. Teraz z pewnością Roderick zerwał ostatnie ogniwo łączące go z Mary, teraz będzie wolna...! Kiedy usiadł, zobaczył, że Roderick dalej tkwi tak, jak poprzednio. Nie ruszył kluczy. – Nie wiem, co się ze mną dzieje – oświadczył. – Ale czuję nieodparty opór przed wzięciem twoich pieniędzy. – Czyli jednak zachowałeś resztki rozsądku. – Nie, to nie to. Raczej coś na kształt instynktu. Nie daje mi spokoju! – Zastygł
nieruchomo, z podpartą brodą i wzrokiem wbitym w ziemię. Jego oczy nabrały szklistego wyrazu, trudność okazała się większa, niż podejrzewał. – Czemu tak to utrudniasz?! – krzyknął. – Bardzo mi przykro – odpowiedział Rowland. – Ale tak to widzę, nie moja wina. – Wierzę, ale denerwuje mnie, że zasięg twojego wzroku wyznacza granice mojego działania. Nie czujesz tego, co ja czuję, nie możesz za mnie oceniać i są rzeczy, o których nic nie wiesz. Ja cierpiałem, łaskawco! – Roderick mówił z rosnącym naciskiem oraz echem dawnego zadęcia rodem z Wirginii. – Cierpiałem niewyobrażalne katusze. Czy przez ostatnie pół roku byłem tak obłaskawioną, zadowoloną kreaturą, że gdy nadarza się szansa, aby zapomnieć o mojej udręce, mam z niej nie skorzystać? Zdaje się, że zbyt wiele ode mnie wymagasz, jak na człowieka, który sam nigdy nie miał okazji odegrać bohatera. Nie chcę cię urazić, to twoja przypadłość i nic na nią nie poradzisz. Niemniej jednak są rzeczy, o których nie masz pojęcia. Rowland słuchał go w osłupieniu, i gdyby Roderick poświęcił mniej uwagi własnej zgryzocie, zapewne dostrzegłby jego bladość. – Jakie rzeczy? – zapytał. – No, na przykład kobiety i to, co ich dotyczy. Z tego, co widzę, kobiety dla ciebie nie istnieją. Nie masz do nich wyczucia ani podejścia, nie robią na tobie wrażenia. – Ciekawy zarzut – odparł Rowland posępnie. – Mam do niego podstawy. – Mianowicie? – Na przykład to, jak traktowałeś Christinę Light – odpowiedział Roderick po chwili wahania. – Uważam to za rażący nietakt. – Nietakt? – Rowland zmarszczył brwi. – Poszczęściło ci się, ale miałeś to w nosie. – Poszczęściło mi się? – Pierwsze słyszysz, co? Lubiła cię, bardzo ją interesowałeś. Nie twierdzę, że umierała z miłości, ale byłaby wdzięczna, gdybyś zaszczycił ją uwagą. – Dajmy temu spokój! – uciął Rowland po chwili. – Och, nie nalegam. Mam na to tylko jej słowo. – Jej słowo? – Musiałeś chociaż zauważyć, że zwykle nie owija w bawełnę. Nigdy ci o tym nie wspominałem, nie z zazdrości, tylko byłem ciekawy, ile czasu ci zajmie, aby przejrzeć na oczy. – Przyznam, że zajęłoby mi to wieki. Ale to jeszcze nie dowód mojego braku wrażliwości. – Och, nie mów tak – zawołał Roderick – bo jeszcze nabiorę podejrzeń (jak jeszcze nigdy, zaznaczam), że traktujesz siebie poważniej niż my, twoi dobrzy przyjaciele, cię traktujemy. Doprawdy, kiedy o tym wszystkim myślę, twój sprzeciw, jak go nazywasz, wobec względów, jakimi obdarzam tę młodą damę, zdaje mi się wręcz absurdalny. To
potworne, kiedy człowiek wzbrania innym uczuć, do których sam jest niezdolny, i oczekuje ofiar, których sam nie ponosi, których nie rozumie. – Och, och! – krzyknął Rowland. – Łatwo ci krzyczeć – podjął Roderick – ale musisz pamiętać, że istnieją takie rzeczy jak nerwy, zmysły, potrzeby i niespokojny duch, który czasem leży uśpiony dzień, czasem pół roku, ale prędzej czy później się budzi i domaga posłuchu. Jeżeli nie możesz tego pojąć, uwierz mi na słowo i pozwól biednemu natchnionemu diabłu żyć, jak może! Rowland słuchał tego jak we śnie: były to słowa tak bezczelne i samolubne, iż nie mógł wprost uwierzyć, że padły. Rzeczywistość nigdy nie bywała taka logiczna i ułożona. Ale Roderick tam siedział i kiwał piękną głową, a echo jego szpetnej pomyłki wisiało wzdłuż na wpół zasnutego zbocza. Rowland nagle poczuł, że miarka się przebrała, toteż gorycz, która długo w nim narastała, przerodziła się w wybuch żalu nad zmarnowaną dobrocią. Niemniej jednak zaczął spokojnie, czym zrazu uśpił czujność tamtego. – Myślę, że jesteś niewdzięczny i pleciesz od rzeczy. Co ty możesz wiedzieć o moich zmysłach, potrzebach i wyobraźni? Skąd wiesz, czy kochałem i cierpiałem? Nic nie mówiłem i nie zadręczałem cię narzekaniami, więc uznałeś, że moje milczenie nic nie kryje! Kochałem równie mocno jak ty, może nawet mocniej, gdyż byłem stały. Chciałem dawać więcej, niż dostawałem. Nie porzuciłem ukochanej, bo druga bardziej mi się spodobała, nie wyrzekłem się drugiej i nie wieszałem na niej psów, gdy postąpiła wbrew moim oczekiwaniom. Przyjaźniłem się z Christiną i uważam, że moja przyjaźń wyróżnia ją tak samo jak twoje uczucie! – Twoja miłość... twój ból... twoje milczenie i przyjaźń! – krzyknął Roderick. – Przyznam, że nic z tego nie rozumiem! – No przecież. Nie przywykłeś do tego w moim kontekście, nigdy nie słyszałeś, jak opowiadam o swoich uczuciach, ani nawet nie brałeś ich pod uwagę; takie luksusy nie dla mnie! Jesteś zbyt pochłonięty własnymi sprawami. I dobrze, skoro musisz, zawsze to szanowałem. Lecz jeśli celowo trzymałem się na uboczu, aby dać ci więcej przestrzeni, nie odpłacaj mi za to nazwaniem mnie idiotą. – Ach, czyżbyś twierdził, że się poświęcałeś? – Nie raz! Nigdy nie przeszło ci to przez myśl? – Uważasz, że bym na to pozwolił? – spytał wielkodusznie Roderick. – Poświęcałem się dla przyjaźni i robiłem to z własnej, nieprzymuszonej woli. Wolałbym jednak, abyś teraz mi tego nie wymawiał. Rowland wiele zawarł w tej wypowiedzi, ale Roderickowi było mało. – Proszę o konkrety – oznajmił. – Powiedz, co cię uwierało. Mallet zmarszczył brwi. Prosił, niech ma. – Życie z egoistą bez skrupułów to ciągłe pasmo ofiar! – Ja jestem egoistą bez skrupułów? – upewnił się Roderick. – Nigdy na to nie wpadłeś? – Egoistą, dla którego stale się poświęcałeś? – Powtarzał te słowa szczególnym tonem;
tonem, który nie zdradzał urazy ani niedowierzania, tylko (chociaż może się to wydać dziwne) niespodziewany głód informacji na swój temat. – Jesteś samolubny – ciągnął Rowland. – Myślisz tylko o sobie i dbasz jedynie o własny interes. Traktujesz innych ludzi jak pionki w twoich rękach. Nigdy tego nie ukrywałeś, co tak mieszało się z naturą twojego geniuszu i splotem całego twojego życia, że człowiek często był gotów brać zło wespół z dobrem i dziękować z racji twego talentu, że nie jesteś gorszy. Ale wiara taka jak moja nie przychodzi za darmo! Roderick oparł łokcie na kolanach, splótł dłonie i przysłonił nimi oczy. W tej pozycji zmierzył Rowlanda chłodnym wzrokiem. – Czyli uprzykrzyłem ci życie? – zapytał. – Ogromnie. – Byłem nadgorliwy, uparty, namolny, próżny, niewdzięczny, obojętny i okrutny? – W duchu zarzucałem ci to wszystko. Oprócz próżności. – Zatem często czułeś do mnie nienawiść? – Nigdy. W takiej sytuacji wolałbym nie mieć z tobą do czynienia. – Ale chciałeś mnie zostawić w diabły i odejść? – Wielokrotnie. Jednak potem znajdowałem w sobie cierpliwość i ci wybaczałem. – Wybaczałeś, tak? Mimo że tyle wycierpiałeś? – Owszem, możesz to nazwać cierpieniem. Roderick się zamyślił. – Dlaczego nigdy mi o tym nie wspomniałeś? – Ponieważ moja sympatia do ciebie przewyższała niechęć, ponieważ wolałem nadużywać swojej dobroci, ponieważ w dużej mierze to ja wepchnąłem cię w wielki świat i naraziłem na pokusy, i ponieważ nic prócz twojej nieuzasadnionej napastliwości nie mogło mnie zmusić do przerwania milczenia. Roderick zerwał długie źdźbło i włożył je do ust; Rowland zdumiał się jego miną i zachowaniem. Było tak, jakby rozdzielił ich mur, milczeli jak głazy. – Musiałem być straszny – oznajmił po chwili. – Nie mówię tego dla twojej zabawy – stwierdził jego towarzysz. – No jasne. Chcesz mnie pouczyć! – Powiało chłodem. – Mówię, co mi leży na sercu – ciągnął Rowland. – I żebyś więcej nie popełnił takiego błędu jak dzisiaj. – A więc to był taki straszny błąd? – Nie zabrzmiało to ironicznie, lecz na wskroś nieodpowiedzialnie i bez cienia skruchy, i zabolało Rowlanda do żywego. Nie odpowiedział. – I cały ten czas – dodał Roderick – byłeś zakochany? Zdradź w kim, jeśli łaska. Rowlanda kusiło, żeby odpłacić mu pięknym za nadobne. – Jak to w kim, jeśli nie w najbliższej osobie...? – W najbliższej osobie...? – Wzrok Rodericka wyrażał kompletną pustkę. Ale nagle zrozumiał. – Masz na myśli biedną Mary?
– Mam na myśli pannę Garland. Nagle poczerwieniał, jednak coś poczuł. Zrazu jednak prawie nie dał nic po sobie poznać. – Niesamowite! Ale rozumiem. Niech niebiosa nam wybaczą! Rowland odnotował to „nam”, podczas gdy jego towarzysz bez słowa legł na trawie i zapatrzył się w niebo. Po chwili się zerwał i Rowland też wstał, czując po raz pierwszy od początku tej rozmowy, że coś do Rodericka dotarło. Wbił gwóźdź, a stukanie własnego młotka sprawiło mu satysfakcję. – Jak długo to trwa? – spytał Hudson. – Od początku. – Dwa lata! I nigdy jej nie powiedziałeś? – Nigdy. – Nikomu nie powiedziałeś? – Jesteś pierwszą osobą. – Dlaczego milczałeś? – Z powodu twoich zaręczyn. – Przecież robiłeś wszystko, abym ich nie zerwał. – To inna sprawa! – Niesamowite, naprawdę – powtórzył Roderick. – Jak w kiepskim romansie. – Nie musimy się w to wgłębiać – odpowiedział Rowland. – Chciałem tylko oddalić zarzut swojej rzekomej odporności. Ale jego przyjaciel wciąż nie mógł się nadziwić. – Tyle czasu, gdy ja robiłem swoje! Żałuję, że mi nie powiedziałeś. – Postąpiłem tak, jak należało. Koniec tematu. – Masz o niej wysokie mniemanie? – Bardzo. – Teraz pamiętam, że czasem to okazywałeś, co bardzo mnie dziwiło. Ale przez myśl mi nie przeszło, że jesteś w niej zakochany. Szkoda – dorzucił Roderick – że nie jest tobą zainteresowana. Rowland powiedział, co miał powiedzieć, i nie uśmiechało mu się przedłużanie rozmowy, lecz chętnie usłyszałby więcej, toteż zamilkł. – Pewnie masz nadzieję, że kiedyś odwzajemni twoje uczucie? – spytał Roderick. – Nie chciałem tego mówić, ale skoro pytasz, owszem. – Hm, widzisz, nie sądzę. Ona mnie uwielbia, a gdyby nie miała mnie więcej ujrzeć, wielbiłaby moje wspomnienie. Te pozornie buńczuczne słowa mogły kryć źdźbło prawdy. Rowland się odwrócił, wolał nic nie mówić. – Moja obojętność i zaniedbanie musiały cię razić – ciągnął jego towarzysz. – Musiałem być dla ciebie odrażający. – Naprawdę cię obchodzi, co o tobie myślałem? – Rowland nie wytrzymał.
– Naturalnie. Byłem nieprawdopodobnie głupi. Czy artysta nie powinien być bardziej spostrzegawczy? Ja nie byłem. – Cóż, teraz dokonałeś wspaniałego odkrycia i możesz zacząć od zera. – A jednak – zaznaczył Roderick – mimo że naprawdę cierpiałeś, nie wydaje mi się, abyś cierpiał tak, jak inni cierpieliby na twoim miejscu. – Bardzo możliwe. W takich sprawach porównania są nie na miejscu. Roderick podniósł kij i spuścił wzrok. – Musiałem być dla ciebie odrażający – powtórzył. – Odrażający. – Odwrócił się, marszcząc brwi, a Rowland nie zaprzeczył. Obaj milczeli przez chwilę, aż Roderick odetchnął głęboko na znak duchowej udręki i ruszył przed siebie. – A ty dokąd? – spytał Rowland. – Nieważne! Pochodzę, porozglądam się, zbratam z naturą. Dałeś mi temat do rozmyślań, więc zabieram go ze sobą. Nie wiem, co z nim pocznę, ale może się dowiem. Pozwól, że spróbuję. Tyle czasu byłem głupi. – Odruch zdawał się zacny, ale Rowland miał wątpliwości. – To niewybaczalne z mojej strony – uzupełnił Roderick. – Mogę zwinąć manatki. Z Rowlanda opadły emocje, zaraz gdy skończył mówić, lecz na widok niewzruszoności tamtego czuł, że postąpił słusznie. Egoizm brał u Rodericka górę nad wszystkim: pierwszy wstrząs, upokorzenie, a przede wszystkim gorycz pomyłki, lecz nigdy zwykły smutek z powodu tego, że zadał ból. Patrzył, jak tamten odchodzi, i odprowadził go wzrokiem. Nagle coś go tknęło i uczuł niejasne pragnienie, aby go zatrzymać, zamienić z nim jeszcze jedno słowo, nie stracić go z oczu. Zawołał i Roderick się odwrócił. – Chciałbym pójść z tobą! – Nie nadaję się do życia wśród ludzi. To straszne! – Lepiej wcale o tym nie myśl – krzyknął Rowland – niż myśl w ten sposób. – To jedyny sposób. Byłem groteskowy! – I odszedł, sadząc wielkie kroki i wymachując kijem. Rowland patrzył za nim i po chwili znowu zawołał. Roderick przystanął i odwrócił się w milczeniu, po czym skręcił w bok i zniknął za granią. Rowland spędził resztę dnia najlepiej, jak mógł. Nie umiałby powiedzieć, czy się cieszy, czy smuci; coś go dręczyło, mimo jego racji. Roderick nie wrócił na obiad, ale że godzinami włóczył się po górach, nikogo to nie zdziwiło. Mina pani Hudson wskazywała, iż żądanie syna zburzyło jej spokój. Mały Singleton spałaszował suty i zasłużony posiłek. Rowland zauważył, że Mary Garland ciężko odchorowała pomoc udzieloną narzeczonemu w celu pościgu za księżną Casamassimą. Była zdruzgotana, wyglądała tak źle i tak niewiele mówiła, że Rowland wyraził obawę o jej zdrowie. Wyszli na trawę przed oberżą. – Boli mnie głowa, to wszystko. – Nagle spojrzała na ołowiane niebo. – Co za okropny dzień! – powiedziała. Po południu spróbował napisać do swojej kuzynki Cecilii, ale głowa i serce mu ciążyły,
więc skreślił zaledwie linijkę. Zdaje się, że istnieje coś takiego jak nadmiar zdrowego rozsądku. Siła nawyku, co zrobić? Potrzebował kluczy i pomacał kieszeń, po czym sobie przypomniał, że zostawił je na wzgórzu, gdzie rozmawiał z Roderickiem. Ruszył na poszukiwanie; leżały tam, gdzie je zostawił. Rzucił się na to samo miejsce, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Czuł, że jego nastrój bardzo się zmienił od rana: niecodzienne poczucie swoich praw ustąpiło miejsca znajomemu, chronicznemu poczuciu obowiązku. Ale obowiązki śmiały mu się teraz w twarz, toteż ukrył ją w dłoniach. Leżał tak długi czas i rozmyślał o wielu sprawach, a wniosek z nich płynął taki, że Roderick go pokonał. Naraz drgnął, słysząc niezwykły odgłos, który po chwili okazał się dalekim pomrukiem gromu. Wstał i zobaczył, że cała twarz nieba uległa zmianie: chmury, które przez cały dzień wisiały nieruchomo, opuściły swoje przyczółki i szykowały się do boju. Wiatr się wzmagał, mętne opary ciemniały i gęstniały. Widok zapierał dech, ale Rowland szybko oprzytomniał: zanosiło się na gwałtowną burzę. Ruszył ścieżką w stronę oberży i zastał Singletona wciąż na posterunku: do końca korzystał ze światła i robił notatki, zapisując kształt i kolor chmur. – Zanosi się na wielki spektakl – oznajmił wesoło. – Chciałbym to uwiecznić! Rowland poradził mu, aby spakował przybory i zmykał do gospody, po czym sam ruszył w stronę domu. Mrok zawisł nad ziemią, ogłuszająco grzmiało, a błyskawice co rusz przecinały niebo. Oberżysta i jego służba tłoczyli się w progu, a gdy Rowland podszedł bliżej, rozstąpili się, aby przepuścić kogoś ze środka. Pani Hudson, z bladą, wykrzywioną twarzą, szła, wymachując rękami, jakby brodziła w wodzie aż po pas. – Mój synek, mój synek, gdzie jest mój synek? – zawodziła. – Panie Mallet, czemu go z panem nie ma? Proszę go do mnie przyprowadzić! – Czy nikt nie widział pana Hudsona? – Rowland zwrócił się do pozostałych. – Jeszcze nie wrócił? Posępnie potrząsnęli głowami, a on jął przekonywać nieszczęsną matkę, i do pewnego stopnia samego siebie, że Roderick schronił się w jakimś pensjonacie. – Niech pan go znajdzie, niech pan go znajdzie! – krzyczała. – Niech pan idzie, zamiast gadać, bo oszaleję! – Tymczasem zrobiło się ciemno jak w nocy, i Rowland ledwo widział Singletona, który pędził do drzwi ze sztalugą i pudełkiem farb. – Gdzie jest Mary?! – wykrzyknęła pani Hudson. – Co się z nią stało? Panie Mallet, po co pan nas tu sprowadził? Błysnęło potężnie; na trzydzieści sekund wszystko znieruchomiało i Rowland dostrzegł figurkę na wzniesieniu opodal domu, w której rozpoznał młodą kobietę, stojącą bez żadnej osłony. Popędził w jej stronę, ale zaraz ruszyła mu na spotkanie. Chwycił ją za rękę i pociągnął do domu, gdzie – gdy tylko znalazła się pod dachem – pani Hudson przypadła do niej z krzykiem. – Widziałaś coś... nic? Powiedz panu Malletowi, że ma natychmiast ruszyć na poszukiwania, niech zabierze ludzi, koce, latarnie. Niech pan idzie! Niech pan zaraz idzie, błagam pana! Rowland, tak osaczony przez cudze niepokoje, oparł się ponownie siłą własnych
argumentów. Mówił z całkowitym przekonaniem, że Roderick zapewne znalazł schronienie w jakimś szałasie. W okolicy takowych nie brakowało, a burza przecież nie przyszła nagle, tylko długo się na nią zanosiło. Mary zrazu stała bez słowa, tylko świdrowała go wzrokiem. Spodziewał się, że spróbuje uspokoić kuzynkę. – Poszuka go pan? – zapytała nagle. – Może pan spróbować? To pytanie poraziło go bardziej aniżeli rozwarte szczęki nocy, łyskające bielą tysiąca zębów. Pogruchotało marzenie, które tak czule pielęgnował. Ale nim zdążył odpowiedzieć, burza rozszalała się na dobre i deszcz załomotał o dom niczym spieniony ocean o burtę statku. Wszyscy rzucili się w głąb budynku. Wcześniej nie zdążono zapalić lamp, i w małym saloniku z gołą podłogą, w nieprzeniknionym mroku, Rowland poczuł na ramieniu dłoń Mary. Zastanawiał się, co chciała mu przez to powiedzieć, czy odwoływała swe wcześniejsze żądanie, gotowa pogodzić się z tym, cokolwiek się stanie. Lecz słowa zostały wypowiedziane, w pierwszym odruchu chciała go poświęcić. Dotąd nie miał pewności, teraz ją zyskał. Trzeba jednak przyznać, że owa pewność nie rozjaśniła mroku tamtej strasznej nocy. Ludzie tłoczyli się wszędzie, czyniąc rwetes, który zagłuszał nawet huki i trzaski na zewnątrz; goście i służący, rozgadani, rozkrzyczani i szurający nogami, miotali się zdjęci strachem, zamiast wsłuchać się w żywioł i oddać mu należny hołd. W zamieszaniu minął jakiś czas, nim zapalono lampę, i pierwszą rzeczą, którą ujrzał Rowland, kiedy rozbłysła u sufitu, były zamknięte oczy zemdlonej pani Hudson, wynoszonej przez dwie krzepkie pokojówki w ślad za Mary, która torowała drogę. Próbował pomóc, ale gdy złożyli nieprzytomną na łóżku, Mary dała mu znak, żeby się odsunął. – Tylko pogarsza pan sprawę – powiedziała. Nie pozostawało mu nic innego, jak udać się do swojego pokoju. Ściany w szwajcarskich gościńcach są cienkie jak papier, więc słyszał zawodzenie pani Hudson troje drzwi dalej. Pogoda nie dawała się udobruchać, szalała przez dwie długie godziny. Grzmiało i lało, a noc nastała ciemna choć oko wykol. Rowland myślał o pytaniu Mary w przedsionku, ale myślał też, że chociaż cuchnące wnętrze położonego na wysokościach schroniska mogło zapewnić dach nad głową, w całym wszechświecie nie byłoby piękniejszej muzyki niż głos Rodericka. O północy dostrzegł gwiazdę przez okno, po czym natychmiast zbiegł na dół i wyszedł przed dom. Deszcz ustał, masy chmur się rozsnuły i w szczelinach rozbłysły jasne punkciki. Zaraz posłyszał kroki za plecami i odwróciwszy się, ujrzał Mary Garland. Zapytał o panią Hudson i dowiedział się, że zasnęła, wyczerpana długim napięciem. Mary przeczesywała wzrokiem ciemność, ale nie podała w wątpliwość sugestii, że Roderick mógł znaleźć schronienie. Rowland dostrzegł to i dotarło do niego, że zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Widział, że coś ją dręczy, i następne pytanie potwierdziło jego domysły. – Co go nagle skłoniło do długiego spaceru? – spytała. – Widzieliśmy się o jedenastej, zamierzał udać się do Engelbergu i położyć spać. – Po drodze do Interlaken! – uzupełnił Rowland.
– Zgadza się – odrzekła pod osłoną mroku. – Rozmawialiśmy – oznajmił Rowland. – A potem, zdaje się, porzucił plan wyjazdu do Interlaken. – Pan mu go wyperswadował? – Niezupełnie. Omawialiśmy inną sprawę, która wpłynęła chyba na jego decyzję. Mary zamilkła na chwilę. – Mogę zapytać, czy wasza rozmowa miała gwałtowny przebieg? – Obawiam się, że nie była miła dla żadnego z nas. – I Roderick rozstał się z panem... w gniewie? – Zaproponowałem, że będę mu towarzyszył, ale nie chciał. Mary przeszła na skraj werandy i wróciła. – Jeśli poszedł do Engelbergu, dotarłby tam przed burzą. – Och, jeżeli pani sobie życzy, może wyruszyć do Interlaken, gdy tylko się zjawi! – nie wytrzymał Rowland. Ale puściła tę uwagę mimo uszu. – Myśli pan, że wcześnie wróci? – pytała dalej. – Możemy tak zakładać. – Będzie wiedział, że się martwimy, i wyruszy o pierwszym brzasku. Chciał burknąć, że dbałość Rodericka o uczucia innych czyni to bardzo mało prawdopodobnym. Ale się powstrzymał. – Spodziewam się go o wschodzie słońca. Raz jeszcze wbiła wzrok w ciemność, po czym weszli do domu. Należy zaznaczyć, iż Rowland, mimo postanowienia, że nie będzie się martwił, tamtej nocy nie zmrużył oka. Gdy jutrzenka zadrżała na wschodzie, ponownie wyszedł przed dom. Powitało go rześkie powietrze, a dzień obiecywał piękną pogodę. Patrzył, jak pierwsze promienie słońca liżą niebo, i odnotował w myślach dwie rzeczy. Pierwszą było błoto na górskich zboczach, które mogło spowalniać Rodericka, drugą zaś, mówiąc bez ironii, jego wątpliwa troska o cudze położenie. Śniadanie podano wcześnie i się nie pojawił. Rowland musiał przyznać, że zaczyna się martwić. Pani Hudson i jej towarzyszka nie wyszły z pokoju; wyobrażał sobie, że siedzą twarzą w twarz i nasłuchują. Prawdę powiedziawszy, nie miałby ochoty na to patrzeć. W oberży przebywali dwaj mężczyźni, przewodnicy; posłał ich w przeciwne strony, żeby się czegoś dowiedzieli. Następnie zawołał Sama Singletona, zaprawionego w górskich wędrówkach oraz gotowego służyć pomocą, i też wyruszyli. Kiedy stracili oberżę z oczu, wiedzieli już, że ich przyjaciel zdążyłby wrócić. Chodzili przez kilka godzin, lecz osłonecznione zbocza świeciły pustkami. Rowland zaproponował, żeby się rozdzielili, i Singleton, z którego oczu bił coraz większy niepokój, przyznał mu rację. Dzień był cudowny i skąpany w słońcu; burza wyostrzyła na nizinach jesienne kolory, a szczyty wznosiły się niedaleko w całym swym ośnieżonym przepychu. Zajrzał do kilku odległych chat, ale większość okazała się pusta, a część zamknięta na cztery spusty. Ze złością łomotał w niskie wrota, wyrzucał głupiej ciszy, że milczy. Do
niektórych spośród tych miejsc nie zaglądano od wielu miesięcy. Wszechobecna cisza była potworna, szydziła z jego zniecierpliwienia, nabrzmiała groźbą i okrucieństwem. Jakby tego było mało, w drzwiach jednej z chat siedział odrażający idiota, który wyszczerzył się do niego ponad wielkim wolem, gdy – nie bacząc, co robi – zadał mu pytanie. Krewni stwora byli rozsiani nieopodal, ale nie umiał wskazać do nich drogi. Rowland wspinał się do karkołomnych miejsc, które Roderick ukochał; zaglądał w otchłanie ze stromych ścieżek, a potem nie mógł się nadziwić, jak mało zważał na własne bezpieczeństwo. Lecz słońce, tak jak powiedziałem, wszędzie się rozpanoszyło, oświetlało głębiny i wysokości, w obecności których nie miał pojęcia, dokąd się dalej udać, i nie pokazywało mu nic oprócz kamiennej, alpejskiej pustki – nic, co świadczyłoby o obecności człowieka. W południe przerwał poszukiwania i usiadł na kamieniu; nękało go przeczucie najgorszego. Przestał się rozglądać, bał się iść dalej. Siedział tak przez godzinę, do głębi zmartwiały. Nie wiedzieć dlaczego, powróciło do niego kilka rzeczy z ostatnich dwóch lat, o których zapomniał, a które teraz odżyły i śmiertelnym chłodem owiały mu twarz. Ocknął się na stukot kamienia, który stoczył się nieopodal. Po chwili, na chropowatym zboczu na wprost niego, ukazała się postać, lecz nie był to Roderick. Rowland rozpoznał Singletona, który zauważył go i jął kiwać ręką. – Tutaj, tutaj! – zawołał, ostrożnie stawiając nogi. Rowland zauważył, że pomimo rozwagi, z którą stąpał, wciąż kierował wzrok na coś u stóp klifu. Była to wielka, poszarpana ściana, której zbocze opadało stromo, ale zejście, chociaż trudne, nie powinno stanowić większego problemu. – Co pan tam widzi? – wykrztusił Rowland. Singleton przystanął, spojrzał na niego i jakby się zawahał. – Tutaj, tutaj! – powtórzył tylko. Rowland też brnął z mozołem i rzucił się przed siebie tak nieprzytomnie, że tylko cudem, jak stwierdził później, nie skręcił karku. Trwało to dziesięć minut. W połowie drogi zobaczył to, co tamten, i aż się zachwiał. W wąwozie poniżej leżała niewyraźna biała masa. Gnał na oślep tam, gdzie Singleton, który go wyprzedził, rzucił się na kolana. Rowland go wyminął i kolana się pod nim ugięły. To, co wczoraj było jego przyjacielem, leżało przed nim bez życia, a na wpół rozchylone oczy Rodericka wpatrywały się w niebo. Spadł z dużej wysokości, ale o dziwo, nie był zbyt pokiereszowany. Deszcz go obmył, miał tak przemoczoną odzież i włosy, że wyglądał jak rozbitek wyrzucony przez morze. Próba poruszenia go zburzyłaby harmonię, przyniosła jakąś potworną fizyczną ujmę, ale Rowland ujrzał w nim jedynie szlachetne świadectwo życia. Śmierć patrzyła mu z oczu, lecz kiedy Mallet je domknął, to nagle jakby cała twarz ożyła. Woda zmyła całą krew; było tak, jakby gwałt zadany jego ciału zasiał spustoszenie i uciekł spłoszony. Może zawstydziła go twarz Rodericka niewinnie, nie do opisania wprost czysta. Wtedy Singleton przemówił, jak jeszcze nigdy mu się nie zdarzyło. – Jakiż on był piękny! Spojrzeli ze zgrozą na skałę, z której musiał spaść i która wznosiła nad nim puste,
kamienne oblicze, jakby spijała blask słońca, którego on nie mógł już widzieć, i Rowland dał upust swojej udręce i rozpaczy. Przyjaciel objął go ramieniem i przez chwilę obaj szlochali razem, połączeni bólem, jak przyłapani na gorącym uczynku. Potem jęli się zastanawiać, jak go przenieść. – Potrzeba trzech albo czterech mężczyzn – powiedział Rowland. – I to szybko. Nie mam bladego pojęcia, gdzie jesteśmy. – Jakieś trzy godziny od oberży. Ja pójdę – oznajmił Singleton. – Z łatwością znajdę drogę. – Proszę pamiętać, kto na pana tam czeka! – rzucił Rowland. – Będę pamiętał – padła odpowiedź. – Dotąd nic nie mogłem dla niego zrobić, teraz uczynię, co w mojej mocy. Poszedł i Rowland został sam. Czuwał nad ciałem siedem długich godzin, lecz jego warta duchowa miała trwać w nieskończoność. Ten najbardziej racjonalny z mężczyzn błądził i zatracał się w zakamarkach burzliwych emocji, biczował za swoje „zasady”, oskarżał o bezwzględność: położyłby się na miejscu Rodericka, żeby cofnąć słowa, które przygnały przyjaciela na to pustkowie. Roderick mawiał z upodobaniem, że jest coś takiego jak konieczne szaleństwo, a on, spośród wszystkich ludzi, dziś był tego dowodem. Bezlitosna skała nad jego głową niemal dotrzymywała mu towarzystwa, tak jak przypadkowo zachowana fotografia mordercy może służyć rozbitkowi za ogniwo łączące go z cywilizacją: ona też odegrała swą rolę, a czymże oboje byli w swej głupocie, jeśli nie bezmyślnymi narzędziami przeznaczenia? Próbował w każdym razie pojąć, jak do tego doszło. Nie żeby miało mu to przynieść ulgę: wobec ponurego majestatu samego faktu, czcze wyjaśnienia i domysły obnażały swą żałosną małość. Wzburzenie zapędzało Rodericka coraz dalej i wyżej; pewnie puścił mimo uszu pierwszą zapowiedź burzy, może nawet czerpał z niej mroczną uciechę. A może po prostu się zgubił. Burza go dogoniła, a gdy próbował zawrócić, było już za późno. W zdradliwej ciemności usiłował zejść z klifu i się pośliznął, a czy spadł z wysokości pięćdziesięciu, czy stu stóp, nie miało już większego znaczenia. Tak czy siak, wystarczyło. Teraz, kiedy było już po wszystkim, Rowland nagle zrozumiał, jak – przez ostatnie dwa lata – wypełniony po brzegi był jego świat. I roztoczyła się przed nim pustka, złowroga niczym opuszczony teatr. Singleton wrócił z czterema mężczyznami, w tym oberżystą. Zrobili z drzwi nosze, po czym bardzo okrężną drogą, po w miarę równej ścieżce, ponieśli swe brzemię z należnym poszanowaniem. Zdawało się Rowlandowi, że nigdy nie dotrą na miejsce, ale kiedy byli już blisko, oddałby prawą rękę, aby jeszcze to odwlec. Podeszło kilka osób, by oddać uroczysty hołd, a w drzwiach stanęły dwie zrozpaczone kobiety. Pani Hudson wysunęła się naprzód z wyciągniętymi rękami, rozdarta między tęsknotą i panicznym strachem, ale zanim dotarła do syna, Mary Garland ją wyprzedziła i na oczach zmartwiałych gapiów oraz na mocy należnego jej prawa z przeraźliwym krzykiem przypadła do szczątków wszystkiego, co ukochała. Ten krzyk wciąż dźwięczy Rowlandowi w uszach. Nie pasuje mu do poczucia, że gdy
czasem – bardzo rzadko – ją widuje, jest wobec niego uprzedzająco grzeczna, ani do refleksji, że w czasie strasznego rejsu do Ameryki, który rzecz jasna on sam zorganizował, wykorzystała go tak, jakby tylko do tego się nadawał. Mieszka z panią Hudson pod wiązami w Nowej Anglii, gdzie Rowland odwiedza swoją kuzynkę Cecilię częściej niż w przeszłości. Gdy zagląda do Mary, nigdy nie widuje starszej kobiety. Cecilia, która ma przeczucie, że zjawia się przez wzgląd na tamtą, wciąż młodą kobietę, raczy go cierpkim uśmiechem i nazywa najbardziej niestrudzonym z mężczyzn. „Ależ skąd, jestem tylko najbardziej cierpliwy!”, kwituje Rowland. A potem opowiada jej o Rodericku, o którym ona może słuchać w nieskończoność, a on nigdzie indziej nie wspomina.
Przypisy [←1] Włóczęga, spacerowicz. Rodzaj XIX-wiecznej subkultury polegającej na kontemplowaniu i komentowaniu miejskiego życia (franc. Flâneur).
[←2] Sir William Blackstone (1723-1780) – angielski polityk prawnik i filozof prawa, autor dzieła Commentaries on the Law of England, które wywarło ogromny wpływ na amerykańskie prawo i amerykańską edukację prawniczą.
[←3] Dzięki łasce bożej (franc.).
[←4] Obecnie Waranasi, miasto indyjskie.
[←5] Alfred Tennyson, poemat Królewna (przeł. Stanisław Barańczak).
[←6] Antonio Canova (1757-1883) – rzeźbiarz, malarz i architekt włoski, jeden z czołowych przedstawicieli klasycyzmu w rzeźbie.
[←7] Z przystojnym młodym mężczyzną.
[←8] A więc (franc.).
[←9] Dobrej zabawy (wł.).
[←10] Hazardowa gra w karty.
[←11] Nawiązanie do powieści Dzieje Pendennisa.
[←12] Dzikus (ang.).
[←13] Przyjaciel domu (franc.).
[←14] Bóg wie dlaczego (franc.).
[←15] Wścieklizna (wł.).
[←16] Gdyby to ode mnie zależało (franc.).
[←17] Piękne oczy (franc.).
[←18] Sassoferrato właśc. Giovanni Battista Salvi (1609-1685) – włoski malarz barokowy.
[←19] Wielcy tej ziemi (franc.).
[←20] Dobra dziewczyna (wł.).
[←21] Całe szczęście (wł.).
[←22] Stary potwór (franc.).
[←23] Bardzo wzburzony (franc.).
[←24] Przede wszystkim (franc.).
[←25] Sztywny, nieustępliwy (franc.).
[←26]
Tak to jest? (franc.)
[←27] Ejże (franc.).
[←28] Potocznie: gruba ryba (wł.).
[←29] Poemat Samuela Taylora Coleridge’a.
[←30] Cud (franc.).
[←31] Ta dziewczyna (wł.).
[←32] Zabawna, szalona dziewczyna (franc.).
[←33] Ważne powody (franc.).
[←34] Przystojny młodzieniec (franc.).
[←35] Gaj (wł.).
[←36] Cierpliwość (wł.).
[←37] Młodzieniaszek (franc.).
[←38] Piękno doskonałe (franc.).
[←39] Tutaj (wł.).
[←40] Pasierb (franc.).
[←41] Z uwzględnieniem istniejących różnic (łac.).
[←42] Zobaczymy (franc.).
[←43] Facilis descensus Averno (Averni) – łatwe jest zejście do (jeziora) Awernu (do piekieł, ale powrót trudny). Z Eneidy Wergiliusza, 5,126.
[←44] Farma (wł.).
[←45] Mój synu (wł.).
[←46] Corinne ou l’Italie autorstwa Anne-Louise Germaine Necker, znanej jako Madame de Staël, powieściopisarki i publicystki francuskiej (1766-1817).
[←47] Wieśniacy (wł.).
[←48] Duch opiekuńczy danego miejsca (łac.).
[←49] Nawiązanie do Ewangelii św. Mateusza 6:37, Biblia Gdańska.
[←50] Kolega (franc.).
[←51] Kawałek, kąsek (franc).
[←52] Zaproszona (franc.).
[←53] Żywy obraz (franc.).
[←54] Jaka ona jest porządna (franc.).
[←55] Narzeczona (franc.).
[←56] Przyszła żona (wł.).
[←57] Dom (wł.).
[←58] Biedna (wł.).
[←59] Bardzo piękny (franc.).
[←60] Pierwotnie tytuł najwyższej arystokracji hiszpańskiej.
[←61] Nie jest banalny ani głupi (franc.).
[←62] Zakochany (franc.).
[←63] W co ma wierzyć (franc.).
[←64] Biedaczek (wł.).
[←65] Co było do udowodnienia (łac.).
Spis treści I ROWLAND II RODERICK III RZYM IV DOŚWIADCZENIE V CHRISTINA VI FRASCATI VII U ŚWIĘTEJ CECYLII VIII WYZWANIE IX MARY GARLAND X CAVALIERE XI PANI HUDSON XII KSIĘŻNA CASAMASSIMA XIII SZWAJCARIA Przypisy