LUIS DE LA HIGUERA PIEKIELNE RELIKWIE TŁUMACZENIE ELIZA KASPRZAK-KOZIKOWSKA WYDAWNICTWO OTWARTE KRAKÓW 2008 Tytuł oryginału: L’Autopsie de Satan Copyr...
4 downloads
11 Views
2MB Size
LUIS DE LA HIGUERA
PIEKIELNE RELIKWIE
TŁUMACZENIE ELIZA KASPRZAK-KOZIKOWSKA
WYDAWNICTWO OTWARTE KRAKÓW 2008
Tytuł oryginału: L’Autopsie de Satan Copyright ° Editions Timee, 2006. Published by arrangement with Literary Agency „Agence de l'Est” Copyright ° for the translation by Eliza Kasprzak-Kozikowska Projekt okładki: Adam Stach Górna fotografia na okładce: Copyright® OliYer Berg / epa / Corbis Dolna fotografia na okładce: Copyright ° for the photo at the cover by James Miller / stock.xchng Opieka redakcyjna: Arletta Kacprzak Opracowanie typograficzne ksiąŜki: Daniel Malak Adiustacja: Bogumiła Gnypowa / Wydawnictwo JAK Korekta: Joanna Hołdys / Wydawnictwo JAK, Bogumiła Gnypowa / Wydawnictwo JAK
ISBN 978-83-7515-034-6
Zamówienia: Dział Handlowy, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków Bezpłatna infolinia: 0800-130-082 Zapraszamy do księgarni internetowej Wydawnictwa Znak, w której moŜna kupić ksiąŜki Wydawnictwa Otwartego: www.znak.com.pl
Vitorii Gutierrez Motrel, mojej babci. In Memoriam
„Kłamstwo jest często prawdą z błędną datą”. Etienne Rey „Bez kłamstwa prawda skonałaby z nudów i rozpaczy”. Anatole France
CZĘŚĆ I EXHUMATIO
ROZDZIAŁ 1
Watykan, rok 1655 Szkarłatny blask zachodzącego słońca przenikał przez witraŜe Kaplicy Sykstyńskiej, tworząc miliony rozŜarzonych refleksów, które zlewały się z purpurą szat siedemdziesięciu dwóch kardynałów zebranych na konklawe. W tej feerii karminu, bordo i czerwieni, lśnieniu koralu i karmazynu, Święte Kolegium przygotowywało się do czwartego i ostatniego w tym dniu głosowania. Nadszedł moment wyboru tego, któremu przypadnie cięŜkie zadanie bycia jednocześnie namiestnikiem Chrystusa, biskupem Rzymu, następcą Świętego Piotra, świeckim przywódcą chrześcijaństwa i jego duchowym opiekunem - papieŜem. - Proponuję, abyśmy przystąpili do głosowania – oznajmił uroczyście kardynał dziekan Severino Massimo, który przewodniczył posiedzeniu. Siedemdziesięciu jeden kardynałów zgodziło się w milczeniu. Dzień był długi, obrady trudne i wszyscy niecierpliwie czekali na ostateczny wynik. - Ja... hm... wnoszę o przerwanie obrad. 9
Siedemdziesiąt jeden par wytrzeszczonych oczu zwróciło się w stronę kardynała Umberta Romano Donatellego, patrząc na niego tak, jakby właśnie wypowiedział jakieś straszliwe bluźnierstwo. - Wasza Eminencja raczy Ŝartować?! - przywołał go do porządku kardynał dziekan. - Właśnie rozpoczynamy głosowanie! Stojący pośrodku zgromadzenia Donatelli uśmiechnął się z zakłopotaniem. Wyjątkowo poruszony potrząsnął swą wielką krostowatą głową, nalegając: - Tak, tak, rozumiem... Ale właśnie dlatego proszę o przerwę. Ja... nie wiem, czy zasługuję na wasze zaufanie i... Wahał się przez chwilę, uciekając wzrokiem od osłupiałych twarzy zwróconych w jego stronę. Jego spojrzenie zawisło na zdobiącym ścianę w głębi kaplicy monumentalnym fresku Sąd Ostateczny. Przed jego oczami potępieńcy wili się w męczarniach, nadaremnie próbując uniknąć czekających ich kar piekielnych. Poczuł przeszywający dreszcz, kiedy zmęczonym głosem dodał: - Muszę się wyspowiadać. Nieopisana wrzawa podniosła się w kaplicy. Wśród wyzwisk i protestów wszyscy zastanawiali się, jakiŜ to nowy fortel wymyślił Donatelli, aby opóźnić głosowanie. Zwolennicy Fabia Chigiego, jego głównego rywala, podejrzewali, Ŝe za wszelką cenę próbuje zdobyć podstępem kilka dodatkowych głosów. Kardynał dziekan uderzył dłonią w stół, aby zaprowadzić spokój. Bez wątpienia ktoś tak nieobliczalny jak ten Donatelli nie nadaje się na papieŜa. - Potrzeba spowiedzi jest jak najbardziej godna szacunku, lecz proszę zrozumieć, Ŝe będzie musiała poczekać do końca głosowania. A teraz będę wdzięczny, jeśli Wasza Eminencja powróci łaskawie na miejsce! Donatelli czuł, jak pod naporem utkwionych w nim spojrzeń ulatnia się jego determinacja. W końcu, niewyraźnie przytakując głową, usłuchał. 10
Jednak myśl, Ŝe mógłby zostać wybrany, przepełniła go nagle głębokim niepokojem. Pół godziny później kardynał dziekan po raz ostatni przeliczał karty do głosowania. Nie, to nie pomyłka. Święte Kolegium będzie musiało zebrać się ponownie. - To było czwarte i ostatnie dziś głosowanie - oznajmił zgromadzeniu. Obawiam się, Ŝe musimy odłoŜyć wybory do jutra. Donatelli powstrzymał westchnienie ulgi. Pozostali spojrzeli po sobie z rezygnacją. Od świtu byli zamknięci w Kaplicy Sykstyńskiej i myśl o dalszych obradach raczej ich nie zachwycała. Kardynał dziekan nakazał przekłuć karty do głosowania w miejscu, gdzie widniało słowo „eligo”, i przewiązać wszystkie jedwabną nitką. Następnie przekazał plik kardynałowi kamerlingowi, aby spalił go razem z wilgotną słomą. Siedemnaście dni upłynęło od śmierci Giambattisty Pamphilego, znanego powszechnie jako Innocenty X, i zapowiadało się, Ŝe elekcja jego następcy nie będzie łatwa. Po czterech głosowaniach przewidzianych w procedurze, dwóch rannych i dwóch popołudniowych, w grze pozostało dwóch kandydatów: Umberto Donatelli i Fabio Chigi. Jak dotąd Ŝaden nie uzyskał dającej zwycięstwo większości dwóch trzecich i jednego głosu, a czarny dym, który za chwilę pojawi się na błękitnym niebie Watykanu, świadczyć będzie o tym, Ŝe Tron Piotrowy wciąŜ pozostaje pusty. Zapadła noc, kardynałowie zasnęli. Umberto Donatelli, ukryty w kącie Kaplicy Sykstyńskiej, rozkoszował się chwilą samotności. Wstał, by przemierzyć pogrąŜoną w mroku imponującą salę, w której kardynałowie spędzili cały dzień, szepcząc niezmordowanie, zawiązując i zrywając sojusze, negocjując do ostatniej chwili, komu dadzą swoje poparcie. Stłumione odgłosy kroków Donatellego ledwie mąciły panującą ciszę. Kiedy znalazł 11
się przed freskiem, zajął miejsce w ławce i podniósł wzrok. Gdzieś głęboko w środku odczuwał potrzebę modlitwy. Ale od kilku miesięcy nie potrafił się modlić. To, co dręczyło jego sumienie, było tak niepokojące, Ŝe nie potrafił otworzyć swej duszy przed Stwórcą. Wbrew temu, co powiedział, nawet spowiedź zdawała się ponad jego siły. Nie miał pewności, czy Bóg, mimo swego nieskończonego miłosierdzia, zdoła go zrozumieć. Nie, w tej chwili najbardziej potrzebował powiernika. - Umberto... Donatelli podskoczył. Kardynał kamerling Silvio Rampallo, o ospowatej twarzy i łysej czaszce, stał za nim. Postawił na ziemi świecznik, który przyniósł z sobą, zajął miejsce obok przyjaciela i połoŜył dłoń na jego ramieniu. - Muszę przyznać, Ŝe masz talent do efektownych wystąpień! Ale Donatelli nawet się nie uśmiechnął. Jego przysadzista, wbita w krzesło sylwetka zdradzała niezwykłe jak na tego człowieka przygnębienie. Silvio przyglądał mu się z Ŝyczliwością. Choć obdarzony pokaźnych rozmiarów brzuchem, Donatelli zawsze dbał o zachowanie odpowiedniej postawy, wierząc, Ŝe godność jest w równym stopniu kwestią postury, co zachowania. Silvio Rampallo, widząc przyjaciela tak przybitego, ze wzrokiem utkwionym we fresku - jakby w postaciach namalowanych w ubiegłym wieku przez Michała Anioła mógł znaleźć odpowiedź na dręczące go pytania - zrozumiał, Ŝe wygląd Donatellego był odbiciem przygniatających go trosk. PodąŜył za spojrzeniem przyjaciela i jego wzrok zatrzymał się na majestatycznej postaci Chrystusa w aureoli światłości, którego sylwetka drgała w blasku migoczących świec. - Michał Anioł był niezwykle utalentowany - wyszeptał - ale nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego przedstawił Chrystusa jako muskularnego, pozbawionego zarostu efeba. 12
Rampallo próbował nadać swym słowom lekki ton i przez chwilę wydawało się, Ŝe Donatelli docenia te starania. Uniósł bowiem brwi i powiedział: - Masz szczęście, Ŝe Pius IV nakazał, by Daniele da Volterra przesłonił go tą śmieszną, pruderyjną przepaską. W przeciwnym razie Jezus właśnie prezentowałby nam swoje atrybuty! Ale blady uśmiech, który rozjaśnił jego twarz na tę myśl, natychmiast zniknął i kardynał Rampallo postanowił poczekać, aŜ przyjaciel zrobi następny krok. Za nimi, w ciemnościach, słychać było głośne chrapanie jednego z kardynałów. Długa chwila upłynęła, nim Donatelli znów się odezwał. - Silvio, przyjacielu - wyszeptał z wahaniem - co myślisz o Szatanie? Kardynał kamerling przez dłuŜszy czas nie reagował. - O Diable, Lucyferze, Księciu Ciemności... - nalegał Donatelli. Silvio Rampallo rozejrzał się dookoła, upewniając się, Ŝe pozostali ich nie słyszą, i potarł dłonią swą łysinę, bezskutecznie szukając odpowiedzi, dzięki której nie wyszedłby na idiotę. Ale wydawało się, Ŝe Donatelli wcale na nią nie czeka, gdyŜ ciągnął dalej: - Ta cała historia z upadłym aniołem zawsze wydawała mi się trochę naciągana. W Starym Testamencie jest zaledwie kilka odniesień do Szatana. U Zachariasza i w Księdze Hioba to po prostu nazwa ogólna: szatan to, szatan tamto... Trudno o mniej szą precyzję. Jedynie w Księdze Kronik Szatan to imię oznaczające przeciwnika Boga. To świadczy o znaczeniu, jakie mu przypisywano! I w gruncie rzeczy myślę, Ŝe chodziło głównie o dyskretne zdjęcie z Jahwe odpowiedzialności za Zło. Przerwał na chwilę i uśmiechnął się niewyraźnie. Silvio, zakładając, Ŝe uśmiech był skierowany do niego, postanowił go odwzajemnić, choć w słowach przyjaciela nie dopatrzył się niczego zabawnego. Prawdę mówiąc, czuł się raczej nieswojo. 13
- Umberto, nie sądzę, aby to był dobry moment na... - Tutaj oczywiście pojawia się problem - ciągnął Donatelli, jakby nie usłyszał sprzeciwu. - Chodzi o to, Ŝe na początku wszystkie boskie stworzenia były dobre. Czwarty sobór laterański wypowiedział się w tej kwestii niezwykle jasno. Jak zatem wytłumaczyć fakt, Ŝe jedna z istot stworzonych przez Boga - bo Szatan równieŜ do nich naleŜy - nagle postanowiła się zbuntować i popełnić Zło? Rozumiesz? Jeśli chodzi o nas, zwykłych śmiertelników, to juŜ inna sprawa: Szatan juŜ tu jest, aby nas kusić. Mamy wymówkę. Ale on? Kto go podburzył do czynienia Zła? Co go do tego popchnęło? Nawet sam święty Tomasz pogubił się w domysłach. PrzecieŜ nie moŜemy przyjąć, Ŝe ponad nim istniała jakaś wyŜsza siła Zła, która mogła na niego wpłynąć. JakŜe bowiem ją pogodzić z prawdą o jedności Boga? Byłaby to, rzecz jasna, czysta herezja! Jedno bóstwo dobre, drugie złe. Zupełnie nie do pomyślenia! Chrześcijaństwo jest monoteistyczne, do diabła! Donatelli znów zamilkł. Mimo starań, jakie czynił, by zachować spokojny i zrównowaŜony ton, w jego głosie słychać było osobliwe drŜenie. Tak jakby wahanie lub wątpliwość wkradły się nagle w dokładnie przemyślane koncepcje. Jakby powtarzał starannie przygotowaną przemowę, lecz słowa, w miarę ich wypowiadania, nabierały dla niego zupełnie nowego znaczenia. Silvio Rampallo zrozumiał, jak wiele ta rozmowa musiała dla Donatellego znaczyć. Kiedy się pochylił, by lepiej słyszeć przyjaciela, ten ciągnął dalej: - Więc Szatan z własnej woli wybrał Zło. Dokonał świadomego wyboru, którego konsekwencją było wygnanie. Przypuśćmy. Ale to wciąŜ nie wyjaśnia, dlaczego to zrobił. Uniósł się pychą? Chciał być równy Bogu? Tajemnica. śaden teolog nie znalazł przekonującego wyjaśnienia. Zresztą gdyby Szatan był źródłem i początkiem Zła, oznaczałoby to, Ŝe posiada ogromną moc. Tymczasem, choć potęŜny, nie moŜe być wszechmocny, bo 14
w takim wypadku rywalizowałby z Bogiem. I tutaj powracamy do poprzedniego problemu. Przeciwnik, zgoda; rywal, to juŜ za duŜo. A więc: uwaŜać, by nie przeceniać jego potęgi, lecz jednocześnie pozostawiać mu pewną władzę. Delikatna równowaga... Silvio chciał coś powiedzieć, ale zawahał się. Do czego zmierzał jego przyjaciel? Postanowił mu nie przerywać. - Chcę ci przez to powiedzieć, Ŝe nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć, Ŝe Bóg nie tylko stworzył i toleruje Szatana, ale co więcej, posługuje się nim, aby poddać nas próbie. Tyle Ŝe w takim razie, przepraszam, ale Bóg byłby dosyć małostkowy i wyrachowany, co zupełnie do Niego niepodobne... Krótko mówiąc, ten cały Szatan więcej komplikuje, niŜ wyjaśnia, i nigdy nie byłem co do tego wszystkiego przekonany. I mówiąc szczerze, Silvio, skoro jego byt transcendentny wydaje mi się trudny do wyjaśnienia, to tym bardziej nigdy nie wierzyłem w jego fizyczne istnienie. WyobraŜać go sobie z krwi i kości, no naprawdę... Westchnął i zamknął oczy. W zalanej blaskiem księŜyca kaplicy cień masywnej sylwetki Donatellego padał na fresk, odmalowując jego postać pośród potępieńców. Gdzieś w ciemności zatrzeszczała podłoga. Kardynał nawet nie spojrzał na przyjaciela, kiedy dodał: - AŜ do chwili, gdy ujrzałem go przed sobą. Silvio podniósł głowę. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał. A raczej miał nadzieję, Ŝe się przesłyszał. Ludzi palono na stosie za błahsze rzeczy. Przyglądał się okrągłej sylwetce starego przyjaciela, którego rumiana, gładka, błyszcząca od potu twarz zwykle przywodziła mu na myśl dorodnego, mięsistego pomidora. Jego ukryte pod powiekami spojrzenie, zazwyczaj szczere i przenikliwe, teraz błądziło gdzieś nieprzytomnie. Jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. - Jak to przed sobą? 15
- Szatana. Widziałem go. Stał przede mną na swych ogromnych łapach. Jego monstrualna postać i pusty, straszny wzrok poraŜały. Spotkanie, którego nigdy nie zapomnę, wierz mi... Tym razem Silvio Rampallo nie mógł powstrzymać uśmiechu. Znał Donatellego juŜ sześćdziesiąt lat. Od czasów dzieciństwa spędzonego w toskańskiej wsi śledził wszystkie etapy jego kościelnej kariery. Dzielił rozterki związane z wyborem stanu duchownego, oklaskiwał przeróŜne nominacje, krytykował niegodziwe postępki, towarzyszył w chwilach zwątpienia. Znał go juŜ wystarczająco długo, aby wiedzieć, Ŝe nigdy nie mówi podobnych rzeczy dla Ŝartu. To jednak było zbyt trudne do uwierzenia. Zatem Rampallo skrzyŜował ręce na brzuchu i pokręcił głową z powątpiewaniem. - Umberto, opowiadasz jakieś brednie! Donatelli westchnął głęboko i spojrzał wreszcie na swojego rozmówcę. - Gdyby tak było, Silvio, gdyby tak było... Jednak najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, Ŝe poczułem ogromną ulgę, kiedy stanąłem z nim twarzą w twarz. Bo gdyby istota, którą miałem przed sobą, nie była Szatanem, byłoby to, moŜesz mi wierzyć, jeszcze bardziej przeraŜające. Silvio zrozumiał wreszcie, Ŝe Donatelli nawiązuje do śledztwa, które kilka miesięcy wcześniej prowadził na południu Francji. PoniewaŜ po powrocie przyjaciel nie zdradził Ŝadnych szczegółów, Silvio nic nie wiedział o tej sprawie. - Nie bardzo rozumiem... - Bo nie znasz całej historii. I choć wiele miesięcy upłynęło, odkąd zakończyłem śledztwo, ja sam wciąŜ nie potrafię uchwycić w pełni jej znaczenia. A przecieŜ, wierz mi, miałem po temu wszelkie niezbędne dane. Przesłuchałem wszystkich świadków, opisałem wszystkie zdarzenia, zapamiętałem kaŜdy najdrobniejszy szczegół, zanotowałem nawet najbardziej błahe rozmowy. JednakŜe wyłaniająca się z tego historia wprawia 16
mnie w ogromne zakłopotanie... Aby zacząć od samego początku, trzeba przywołać losy Zenona de Mongaillaca. Podniósł się, zmierzył wzrokiem salę wszerz i wzdłuŜ, najwyraźniej gotowy, by rozpocząć długą opowieść. Ale kardynał kamerling był wyczerpany i nie miał ochoty słuchać. - Umberto, jesteśmy na konklawe - powiedział znuŜonym głosem. - Jutrzejszy dzień pewnie będzie męczący. Czy to nie moŜe poczekać? - Nie, Silvio. To nie moŜe juŜ dłuŜej czekać. - Ale... Skoro ta sprawa tak bardzo poruszyła twoje sumienie, trzeba było powiedzieć mi o tym wcześniej! Dlaczego czekałeś aŜ do tej chwili? JakŜe chcesz, abym wysłuchał twojego opowiadania, w chwili gdy... - Musisz mnie wysłuchać! Zaskoczony władczym tonem przyjaciela Silvio przyglądał mu się przez chwilę. - Silvio, proszę, wysłuchaj tej historii - nalegał Donatelli. Kardynał kamerling z grymasem rezygnacji na twarzy osunął się na ławkę. Kiedy Donatelli rozpoczynał swoją opowieść, w oddali rozlegało się bicie rzymskich dzwonów. Silvio Rampallo uśmiechnął się smutno. Wiedział, Ŝe szanse Umberta na sukcesję po papieŜu właśnie zmalały.
ROZDZIAŁ 2
ParyŜ, kilka miesięcy wcześniej... Zenon de Mongaillac zawsze uwaŜał, Ŝe Ŝycie jest cudowną grą, w której uczestniczy się bez Ŝadnego ryzyka, i myślał, Ŝe swe ostatnie lata spędzi samotnie, zgłębiając uczone księgi między dwiema szklaneczkami jałowcówki w jakiejś zapadłej mieścinie, gdzie diabeł mówi dobranoc. - Dziękujmy Niebiosom, Ŝe dały nam jedną z tych bezksięŜycowych nocy, tak sprzyjających czynom przestępczym! - szepnął do ucha młodemu człowiekowi idącemu u jego boku. Chudy młodzieniec schował głowę w ramionach i szczękał zębami. Wyglądało na to, Ŝe nie podziela entuzjazmu swojego mistrza. Całą uwagę skupił na zachodnim zboczu wzniesienia, na którym mały cmentarz tworzył złowieszczą skazę, niczym strup na gnijącej ranie. - Mam złe przeczucia - wykrztusił drŜącym głosem. Zenon ukrył uśmiech. Skulona sylwetka ucznia przypominała mu konika morskiego. Poprawił mu płaszcz. - Przede wszystkim wyglądasz mi na zmarzniętego. 18
Rzeczywiście, nie było zbyt ciepło, ale przynajmniej przestało padać. CięŜkie chmury, które nocą przetoczyły się nad miastem, rozproszyły się, odepchnięte przez rześką zachodnią bryzę, i zapach mokrych ziół unosił się nad ziemią. Kiedy ulewa ucichła, w ciemności na nowo rozbrzmiały dźwięki nocy. W dali słychać było ujadanie psów, trzasnęły drzwi, szyld gospody zaskrzypiał na wietrze. - Strach jest skłonnością duszy, Nicolasie - dodał uczony. - A skłonności duszy przyćmiewają rozsądek. Spójrz tylko dookoła. Widzisz tu coś przeraŜającego? Nicolas wyprostował się nieco. WzdłuŜ ogrodzenia stojącego na wzgórzu opactwa, stłoczone jedne na drugich ohydne rudery uczepiły się stoku, jakby chciały uniknąć zsunięcia się w błoto. Był to usiany młynami labirynt obskurnych chałup, które dawały schronienie wszelkiej maści łajdakom i nędzarzom wyrzuconym z miasta. Miejsce mało uczęszczane po zachodzie słońca. Nicolas zadrŜał. - Nie boimy się dlatego, Ŝe coś jest przeraŜające, mistrzu. Coś jest przeraŜające dlatego, Ŝe się boimy. Zenon uniósł brwi. Ten chłopak z całą pewnością nie był głupi. Trzeba przyznać, Ŝe odkopywanie trupa nie naleŜy do najprzyjemniejszych czynności. Tak samo zresztą jak czatowanie w nocy, by móc zakraść się na cmentarz. I logicznie rzecz biorąc, Zenon powinien teraz marzyć, tak jak Nicolas, o śnie w swym ciepłym łóŜku. Tymczasem, choć lubił myśleć, Ŝe nie bez powodu został doktorem anatomii i botaniki w Królewskim Kolegium Medycyny w ParyŜu i Ŝe w związku z tym najbardziej niewdzięczne zadania mogły być z powodzeniem powierzone jakiemuś podwładnemu, tej nocy, ukryty za ścianą chaty w towarzystwie ulubionego ucznia, z łopatą na ramieniu, czyhał na odpowiednią chwilę, przekonany, Ŝe nikt inny nie powinien wykonywać za niego tej pracy. 19
Zenon zapalił fajkę. Tak naprawdę ta potajemna ekshumacja niezwykle go radowała. Całymi miesiącami bezskutecznie uwodził słodką Amandine Perthuys - świeć Panie nad jej duszą, skoro pozbyła się juŜ swej cielesnej powłoki - a teraz nadeszła godzina, aby zebrać owoce swych starań. Amandine w końcu odkryje przed nim swe wdzięki. A Ŝe zrobi to pośmiertnie, w trakcie sekcji zwłok, nie sprawiało mu większej róŜnicy. Tytoń trzeszczał w główce fajki, róŜowawy blask padał na twarz uczonego, podkreślając delikatność jego rysów. Jasne oczy i długie, kręcone, kasztanowe włosy, będące obiektem zazdrości noszących peruki kolegów, sprawiały, Ŝe Zenon de Mongaillac wyglądał na młodszego, niŜ był w rzeczywistości, co zawsze zbijało z tropu jego nowych uczniów. Tymczasem osiągnął juŜ wiek zwany dojrzałym, co jest eleganckim sposobem, by stwierdzić, Ŝe nie był juŜ młody, nie uznając go przy tym za starego. Czterdziestka; wiek określany przez staroŜytnych mianem apogeum, moment prawdziwych narodzin człowieka. Aby zrekompensować sobie pojawienie się zmarszczek i słabnącą moc uwodzenia, Zenon zapuścił szykowny wąsik. Zresztą elegancji nigdy mu nie brakowało. Ubierał się zawsze z wielką starannością i dbałością o szczegóły, gustownie dobierając kolor kaftana i bufiastych spodni. Wysoki i smukły, poruszał się z pewną dystynkcją, choć moŜna było w tym dostrzec równieŜ odrobinę pretensjonalności. Lecz cokolwiek mówiliby oszczercy, miał wszystko, co potrzebne, by wyglądać jak szlachcic. Szlachcic, z pewnością, ale szlachcic zmęczony czekaniem. Niebo na wschodzie zaczynało się rozjaśniać, więc Zenon zdecydował, Ŝe czas działać. Posłał Nicolasowi krzepiący uśmiech, wyszedł z ukrycia i rozejrzał się dookoła, aby się upewnić, Ŝe Ŝaden niepoŜądany świadek nie czai się gdzieś za rogiem. 20
- Idziemy! - zarządził. Ciemne sylwetki czterech owiniętych w płaszcze osobników wyłoniły się nagle nie wiadomo skąd i ciągnąc za sobą wóz, podąŜyły w milczeniu wzdłuŜ murów cmentarza. Nicolas i Zenon dołączyli do nich i dziwaczny orszak skierował się w stronę cmentarnej bramy. - A teraz cisza jak makiem zasiał - wyszeptał Zenon do swych uczniów, kiedy dotarli do celu. - Charles i Antoine, zostaniecie tutaj z wozem. Nicolas i pozostali, za mną! Podczas gdy dwaj pierwsi pilnowali wejścia, Zenon i jego trzej pomocnicy, wszyscy wyposaŜeni w łopaty i motyki, przeskoczyli przez starą bramę i zniknęli w ciemnościach. - Jak dobrze, Ŝe nie musiałem tam iść - wyszeptał Charles, kiedy pozostali nie mogli go juŜ usłyszeć. - Po czymś takim miesiącami budziłbym się z krzykiem w środku nocy! - Zamknij gębę i patrz, czy nikt nie idzie! - ofuknął go Antoine, równie niespokojny jak jego towarzysz. - Nie słyszałeś, co powiedział mistrz? Postęp nauki wymaga od nas pewnych poświęceń. I moim zdaniem jedna nieprzespana noc to niezbyt wygórowana cena. - Dopóki tylko tyle poświęcamy... Ukryli się za wozem i wsłuchując się w kaŜdy najcichszy nawet szmer, trzęśli się w opadającej porannej mgle. U ich stóp uśpiona stolica majaczyła w bladoróŜowym blasku jutrzenki. W tej samej chwili, gdy Zenon de Mongaillac zakradał się na mały paryski cmentarz, na drugim końcu kraju ojciec Amadeusz, proboszcz Lansec, przystawiał drabinę do ściany kościoła. - Panie, chroń swego sługę w tej niebezpiecznej misji, której zamierza się podjąć - modlił się, złoŜywszy ręce. Ale Pan miał najwyraźniej co innego na głowie, bo pierwszy szczebel, na którym stanął ojciec Amadeusz, złamał się i biedny proboszcz poleciał 21
do przodu. Jego nos rozkwasił się o drabinę i trysnął fontanną krwi. - Cholerna, dziadowska, hugenocka drabina! - zaklął. Zatkał dziurkę w nosie kawałkiem szmatki, przeŜegnał się dobre pół tuzina razy i ze wzmoŜoną ostroŜnością zaczął się wspinać po tym, co zostało z drabiny. Okrąglutki ojciec Amadeusz nie miał w sobie nic z atlety. Wyglądał na sześćdziesięciolatka, choć nie doszedł jeszcze do pięćdziesiątki. Wspinaczka zajęła mu więc dobrą chwilę. Dotarłszy na szczyt, zatrzymał się na moment, aby poprawić gałganek, który bez przerwy wysuwał się z krwawiącego nosa, i popatrzył w dół. Jezus Maria, jak wysoko! A tu trzeba jeszcze wdrapać się na dach! Westchnął. Taka karkołomna wspinaczka nie była rozsądna w jego wieku. Nierozsądna, lecz konieczna. Bo jeśli Amadeusz wspiął się na taką wysokość, to nie po to, by zbliŜyć się do swego Stwórcy, lecz by sprawdzić stan dachu kościoła. Od jakiegoś czasu spadające z góry cegły były tak liczne jak kazania księdza, co groziło jego owieczkom ranami i cierpieniami bardziej konkretnymi niŜ kary, jakie czekały je za popełnione grzechy. Oczywiście Amadeusz próbował powiadomić kurię o katastrofalnym stanie budynku, lecz odpowiedziano mu, Ŝe w obecnych trudnych czasach walki z protestanckim wrogiem kościelne fundusze przeznaczano na rozwiązywanie pilniejszych problemów. Amadeusz zrozumiał doskonale, iŜ była to grzeczna sugestia, by radził sobie sam. Ufny w mądrość przełoŜonych pogodził się z odmową. Jednak widok kościoła popadającego w ruinę zasmucał jego serce. Nie mógł wprawdzie liczyć na pomoc kurii biskupiej, nikt mu jednak nie zabronił wziąć sprawy w swoje ręce. Tak więc zabierał się właśnie do przeprowadzenia wizji lokalnej, aby móc napomknąć o tym słówkiem Berenchonowi, murarzowi z Lansec. Z góry Amadeusz miał niezwykły widok na Sewenny, gdzie wschodzące słońce rozpędzało ostatnie poranne mgły. W bladym świetle jutrzenki 22
porosłe krzewami wzgórza ciągnęły się aŜ po horyzont, jak nieregularne fale, przecinane sterczącymi skałami. Przy dobrej widoczności moŜna było nawet dostrzec niewyraźne kontury fortyfikacji Montpellier - miasta, które Amadeusz obdarzył mianem Sodomy Langwedocji - rysujące się w dali na równinie. Ziemia otaczająca wioskę, bardziej jałowa niŜ ta w dolinie, nie dawała mieszkańcom wielkiego wyboru co do uprawy roślin: poza kilkoma drzewami oliwnymi i rzadkimi pędami winorośli zagubionymi wśród skał nic nie chciało tu rosnąć. Byłoby inaczej, gdyby rzeka nawadniała okoliczne wzgórza. Ale poza wyschniętym przez dziesięć miesięcy w roku strumyczkiem u stóp wzgórza, parę mil stąd, Ŝadnej rzeki tu nie było. Wioska składała się z garstki niskich domów, wzniesionych z okolicznych kamieni ułoŜonych niezbyt misternie jedne na drugich. Mały, niepozorny kościółek, nawet gdyby nie był w połowie zrujnowany, nie zainteresowałby zbytnio podróŜnego, jeśli w ogóle jakikolwiek podróŜny zadałby sobie trud, aby zapuścić się w te strony, i wykazałby choć odrobinę zainteresowania. Nieco dalej dwie ze stu zamieszkujących wioskę duszyczek szły pospiesznie wąską, kamienistą ścieŜką, gubiącą się gdzieś wśród wzgórz. Nawet z tej odległości ojciec Amadeusz bez trudu je rozpoznał. Rozkołysany chód Gilberta moŜna było poznać na kilometr, a Octave był jedyny w swoim rodzaju. Na cmentarzu cztery cienie skradały się między grobami. Zenon prowadził swych uczniów najlepiej, jak potrafił. Lecz trudno znaleźć drogę, gdy w ciemności wszystkie groby są do siebie podobne. Odległe pohukiwanie towarzyszyło odgłosom ich kroków jak pieśń Ŝałobna, skomponowana specjalnie na tę okazję przez cierpiącego na brak poczucia humoru demiurga. Zenon nie mógł powstrzymać uśmiechu. Nie tak łatwo go wystraszyć. Co nie przeszkodziło mu podskoczyć, gdy za jego plecami rozległ się 23
metaliczny brzęk. To Nicolas potknął się o nagrobek, motyka wypadła mu z rąk i uderzyła o krzyŜ. - UwaŜajcie, gdzie stawiacie nogi, do cholery! - Trzeba je najpierw widzieć - burknął Nicolas, podnosząc się. Ruszyli dalej w ciszy, modląc się, by uderzenie motyką o krzyŜ nie było jakimś znakiem i nie zbudziło umarłych ze snu. Na zakręcie alei Zenon rozpoznał grób, którego szukał. W oczekiwaniu na połoŜenie płyty nagrobnej miejsce pochówku oznaczono prostym drewnianym krzyŜem. W bladym świetle wolno jaśniejącego nieba Zenon mógł przeczytać świeŜo wyryty w drewnie napis: Amandine Perthuys, z domu Ramèges 1637-1654 - To tutaj. Do roboty! Trzej uczniowie splunęli w dłonie i schwyciwszy łopaty i motykę, zabrali się do kopania jeszcze pulchnej ziemi. W powietrzu natychmiast uniósł się zapach wilgotnej, Ŝyznej gleby. Zenon spojrzał w niebo. Słońce wzejdzie niebawem. Trzeba się spieszyć. Postęp nauki wymaga poświęceń, powiedział swym uczniom. Piękny eufemizm. Bo całkowicie bezprawne wtargnięcie na cmentarz, aby wykraść trupa, niespecjalnie przystawało do jego wyobraŜeń o uprawianiu filozofii przyrody. A jednak zawsze tak było. Sam Zenon równieŜ nie uniknął tej makabrycznej konieczności. I zobaczył siebie kopiącego ziemię, tak samo jak teraz jego uczniowie, wiele lat temu w Montpellier, w towarzystwie swego mistrza Athanase'a Lavorela. Athanase Lavorel był wymagającym nauczycielem. „Bez sekcji zwłok lubił niegdyś powtarzać swym studentom - anatomia byłaby nauką abstrakcyjną”. Zenon uśmiechnął się. Od tego czasu upłynęło juŜ dwadzieścia lat, a zdawało się, Ŝe nic się nie zmieniło. Nic, poza dosyć istotną okolicznością, 24
Ŝe tym razem to nie on musiał kopać. I głośno pociągając z cybucha swej długiej, cienkiej fajki, na której złotnik wygrawerował jego imię, przyglądał się ciepło swoim uczniom, którzy być moŜe pewnego dnia takŜe zostaną wybitnymi doktorami i zagonią do kopania garstkę młodzieńców. Łopaty i motyki pracowały gorliwie i po upływie kwadransa trumna pani Amandine Perthuys, z domu Ramegès, ukazała się wreszcie ich oczom. Kiedy przygotowywali się, aby ją otworzyć, usłyszeli dziwny dźwięk dobiegający z pobliskich zarośli. Zenon dał uczniom znak, by znieruchomieli, i nadstawił ucha, badając ciemności. Przypomniawszy sobie nieszczęsne uderzenie motyką, Nicolas zadrŜał. Jednak znów zapadła całkowita cisza i wszyscy woleli przyjąć, Ŝe to był tylko wiatr. Kiedy jeden z uczniów zdejmował wieko trumny, Zenon pochylił się nad grobem. W tej samej chwili pierwszy promień słońca przeszył mrok, wydobywając z ciemności blady profil młodej kobiety. Jej uśmiechnięta twarz, wyłaniająca się z nicości niczym ulotny obraz zbłąkanej duszy, delikatnej i przezroczystej, poraziła wszystkich. Nawet Zenon, niezbyt skłonny do wzruszeń, poczuł, Ŝe oddech zamarł mu w piersi. Była wspaniała! I choć nikomu by tego nie wyznał, pomysł wydarcia ziemi zwłok młodej kobiety przejął go nagle nieoczekiwanym niepokojem. Ten czyn miał w sobie coś ze świętokradztwa. Po wyjęciu z trumny połoŜono nieboszczkę na wilgotnej ziemi. Pozostało tylko przenieść ją do wozu. - Trzeba ją wziąć za stopy i ramiona - poradził Zenon. Kiedy dwóch uczniów próbowało to zrobić, ponury krzyk rozdarł ciemność i gigantyczny cień spadł na nich z wierzchołka drzewa. Rzucili się na ziemię. Zenon podniósł głowę i zobaczył sylwetkę ogromnej sowy, która rozpostarłszy swe podobne anielskim skrzydła, przeleciała nad ich głowami i 25
usiadła na gałęzi. Wszyscy odetchnęli z ulgą. - Wszystko w porządku? - zapytał Zenon. - Nicolasie? Ale Nicolas, przekonany, Ŝe jedyny sposób, aby ujść przed zjawą, to nie patrzeć na nią, zamknął oczy, rzucił się do grobu i padł na twarz. Teraz, pokryty ziemią od stóp do głów, leŜał nieruchomo na dnie dołu. - Obawiam się, Ŝe miałem drobny wypadek... Zenon pochylił się nad dziurą i natychmiast spostrzegł małą kałuŜę połyskującą między nogami chłopca. - Naturalna reakcja - powiedział, by zbagatelizować incydent. - Dowód na to, Ŝe przeraŜające okoliczności mogą czasem wzbudzić strach. Do roboty! Kiedy Nicolas próbował dojść do siebie, dwaj chłopcy ujęli panią Perthuys, jeden za stopy, drugi pod pachy, i podnieśli ją do góry. Jednak zwłoki, najwyraźniej wrogo nastawione do pomysłu zabierania ich na przechadzkę bez spytania o zgodę, nie pozwoliły traktować się jak sztywny przedmiot i zgięły się wpół. „W końcu uwierzę, Ŝe mam szczególny talent do pakowania się w podobne sytuacje”, pomyślał Zenon. Ktoś musiał ponieść trupa na rękach, ale nikt się nie kwapił na ochotnika. - No, prędzej! - powiedział Zenon, zirytowany tymi skrupułami. - PrzecieŜ was nie ugryzie. Tak uprzejmie zachęcony przez Zenona, jeden z uczniów poświęcił się w końcu i z jego nie mniej uprzejmą pomocą podniósł zawinięte w prześcieradło ciało. Uczony pozwolił sobie na dosyć śmiałe porównanie do pana młodego niosącego swą wybrankę do ślubnej komnaty, ale nikogo to nie rozśmieszyło. - Ruszamy! - zarządził w końcu i spojrzał dookoła, by sprawdzić, czy wszyscy są gotowi do drogi. Lecz po Nicolasie nie było nawet śladu. 26
- Nicolasie? - Tu jestem! - odpowiedział głos z głębi grobu. Zenon nachylił się i spostrzegł, Ŝe młody człowiek bacznie przygląda się ścianom dołu. - Ale cóŜ ty robisz? Musimy stąd wyjść jak najszybciej! - Idę, idę - odparł uczeń, nie odrywając oczu od ziemi. - To ciekawe... naprawdę bardzo ciekawe... - Ciekawe jest tutaj tylko twoje zachowanie - zganił go łagodnie Zenon, podając mu rękę. Po lewej stronie w niebo wzbiło się stado gołębi. Nie było ani chwili do stracenia, w dali, nad dachami ParyŜa, wschodziło juŜ słońce. Łopaty i motyki zostały pozbierane i tak jak przyszła, mała druŜyna wyglądająca jak zastęp duchów skierowała się w stronę bramy, lawirując między grobami. Delikatny powiew świeŜej bryzy niósł woń lawendy i rozmarynu. Gilbert dreptał kamienistą ścieŜką, muskając dłonią rozsiane tu i ówdzie zioła i rzadkie krzewy. Choć powierzchowność jego nie była całkiem szpetna, moŜna powiedzieć, Ŝe natura bardzo źle się z nim obeszła. Pod kępą zmechaconych włosów, które czasem sprawiały, Ŝe wyglądem przypominał stóg siana, Gilbert miał dosyć pokaźny nos i usta, w których moŜna by się doliczyć siedmiu zębów i połowy ósmego, gdyby przypadkiem ktokolwiek odwaŜył się tam zajrzeć. Rzecz jednak mało prawdopodobna, zwaŜywszy na wydobywający się stamtąd mało przyjemny zapach. Gilbert, prosty chłop, Ŝył najlepiej, jak potrafił, z hodowli sześciu baranów i dwóch kóz, a pochodzące z niej produkty zamieniał od czasu do czasu na to, co niezbędne do przeŜycia. śył tak od urodzenia (obecnie osiągnął szacowny wiek dwudziestu siedmiu lat) i z całą pewnością nie mógłby sobie wyobrazić innego Ŝycia. Zadowalał się więc tym, czym Stwórca raczył 27
go codziennie obdarzać, i co wieczór prosił Niebiosa, by dzień jutrzejszy nie był cięŜszy od wczorajszego. Jak co rano, wyszedł rzucić okiem na sześć swoich baranów i sprawdzić, czy Ŝaden zbój nie zakradł się nocą, aby, jak to się niestety czasem zdarzało, zwędzić jednego. I tak jak kaŜdego ranka towarzyszył mu chłopiec o imieniu Octave. Było to dziecko nieco zapóźnione, które najwyraźniej nie znalazło nic ciekawszego do roboty od obserwowania Gilberta przy pracy. W tej dziedzinie chłopiec wykazywał niewiarygodną cierpliwość. Potrafił godzinami nie odezwać się ani słowem, po prostu siedząc i patrząc na barany skubiące rzadko rosnącą trawkę, wycieńczoną próbą wydostania się z ziemi między skałami. - Będzie dziś ładnie - stwierdził wieśniak, uśmiechając się ciepło. - Tym lepiej. - MoŜe nawet za gorąco. - Trudno. Gilbert wolał na tym poprzestać. Zdecydowanie to nie był jego dzień. Octave był małomówny. A poniewaŜ on sam źle spał tej nocy, dzień zapowiadał się długi i męczący. Dziwny koszmar nie pozwolił mu zasnąć przez większą część nocy i Gilbert wciąŜ jeszcze nie mógł odpędzić dręczących jego umysł piekielnych wizji: Agnes, piękna młoda kobieta, w której był zakochany, zapędziła go aŜ na szczyt góry, by nagle przeobrazić się w demoniczną istotę lub coś diabelnie ją przypominającego - choć ocena pozostaje kwestią dosyć delikatną - i obdarzać go, ma się rozumieć wbrew jego woli, pieszczotami, które jednakŜe z upodobaniem przypominał sobie teraz w najdrobniejszych szczegółach. Gilbert wciąŜ jeszcze był tym wstrząśnięty. I dosyć wyczerpany. Z całą pewnością powinien napomknąć o tym ojcu Amadeuszowi, gdy tylko wróci do wioski. Takich historii z demonami i sukubami nie moŜna lekcewaŜyć i lepiej w porę porozmawiać o tym z najbardziej oświeconym 28
w tej materii, niŜ ściągnąć sobie Złego na kark. Gdy Gilbert przybył na miejsce, w którym jego zwierzęta zwykle szukały czegoś do jedzenia, od razu poczuł, Ŝe coś jest nie tak. MoŜe to zbyt intensywna cisza, moŜe nietypowy zapach, moŜe dziwne drŜenie w powietrzu czy trudne do określenia uczucia podpowiadały mu, Ŝe zdarzyło się coś niezwykłego, co zburzyło spokój jego wzgórza. Nie potrzebował więcej, by zrozumieć, Ŝe nocny koszmar był tym, co ojciec Amadeusz nazwałby znakiem łub przeczuciem, w kaŜdym razie wiadomością, która ostrzegała, by mieć się na baczności. Odwrócił się więc do Octave'a i połoŜył palec na ustach, nakazując mu, by zachował ciszę. Octave był milczący z natury, więc podobna ostroŜność była zupełnie zbędna, lecz gest miał w sobie coś serdecznego i opiekuńczego, co odpowiadało ojcowskiej postawie, jaką Gilbert lubił przybierać wobec chłopca. Obawy Gilberta potwierdziły się, gdy zauwaŜył, Ŝe jego skromne stadko oddaliło się od swego pastwiska i błądziło pomiędzy skałami. A co więcej, choć nie wykazywał wielkiej biegłości w sztuce liczenia, Gilbert spostrzegł natychmiast, Ŝe z sześciu baranów tego ranka pozostało tylko pięć. W pierwszej chwili ogarnęła go wściekłość. Zbóje, chciałby zobaczyć ich wszystkich wytrzebionych. Przez chwilę delektował się tą przyjemną wizją, wyobraŜając sobie siebie w roli kata. Lecz trwało to tylko kilka sekund, dokładnie tyle, ile potrzebował, by zauwaŜyć brakującego barana leŜącego w trawie o kilka kroków dalej. Dał znak Octave'owi, by został z tyłu, i zbliŜył się do zwierzęcia. Z całą pewnością baran był chory. Gilbert stanął jak wryty, stwierdziwszy, Ŝe jednak nie był. - Jest rozszarpany - zauwaŜył po prostu Octave, zaglądając mu przez ramię. Przed nimi leŜały zakrwawione, zmasakrowane szczątki. Nie pierwszy raz Gilbert widział zdechłego barana, a jednak poczuł, Ŝe Ŝołądek podchodzi 29
mu do gardła. Była to juŜ tylko w połowie poŜarta, bezkształtna masa ciała zmieszanego z wełną. Głowa zwierzęcia była oddzielona od rozprutego tułowia, wnętrzności wylewały się z rozwartego brzucha, a wydobywający się z niego mdły odór wywoływał nudności. Stojący obok Octave patrzył na szczątki wytrzeszczonymi oczami. Ten, kto to zrobił, nie był zwykłym grabieŜcą. Przy wejściu na cmentarz Zenon patrzył, jak uczniowie wkładają Amandine Perthuys do wielkiej skrzyni, którą następnie umieścili na wozie. Wydobywał się z niej lekki, acz uporczywy zapach. Aby przetransportować trupa, nie rzucając się w oczy, uczniowie przykryli skrzynię górą kwiatów zebranych na zboczach wzgórza. Obwąchawszy dokładnie wóz, Zenon uznał fortel za skuteczny i dał rozkaz do wymarszu. Wóz ciągnięty przez dwóch krzepkich uczniów ruszył z miejsca i skierował się w stronę stolicy. Idąc na końcu małego orszaku, Zenon rozmyślał o niepokoju, jaki poczuł w momencie ekshumacji zwłok młodej kobiety. Jeśli w dziedzinie teologii lubił publicznie i z naleŜną rozwagą przedstawiać się jako sceptyk, to po to, by unikać uŜycia terminu „deista”. Inaczej mówiąc, Zenon był dyskretnym, acz przekonanym libertynem. Dopuszczał więc moŜliwość istnienia jakiejś formy bóstwa, któremu jednak, według niego, bliŜej było do Natury niŜ Boga objawionego w Piśmie Świętym. A więc w jego świecie, pozbawionym boskiego autorytetu, nie istniały powody pozwalające uznać tę ekshumację za coś niestosownego. Nie mógł nawet utrzymywać, Ŝe łamała ona prawa Natury. śadne z tych praw nie nakazywało zmarłemu spoczywać w ziemi. Skąd więc wziął się jego niepokój? Nie mógł odpowiedzieć na to pytanie, bo chwilę przed dotarciem do posterunku straŜnika przy bramie Saint-Denis Nicolas, który w czasie drogi 30
doprowadził się nieco do porządku, podszedł do swego mistrza. - Oto przygoda, bez której świetnie bym się obył! - ZłóŜ ją na ołtarzu postępu nauki, Nicolasie. Zenon objął go ramieniem. Podczas gdy wobec pozostałych uczniów odczuwał co najwyŜej obojętność, to do Nicolasa Stenona był naprawdę przywiązany. Tak samo jak on, Nicolas był tułaczem. W rzeczywistości chłopak nazywał się Niels Stensen* i był Duńczykiem. Ale przede wszystkim ciekawość ucznia była równie nienasycona, jak jego własna. Nieustannie opracowywał nowe teorie, roztrząsał prawie wszystkie moŜliwe kwestie i niemal codziennie przedstawiał mu wyniki swych przemyśleń, nie zawsze dające się obronić, trzeba to przyznać. NajwaŜniejsze, Ŝe Zenon znajdował prawdziwe upodobanie w słownych potyczkach z tym młodym człowiekiem i nie wątpił, Ŝe pewnego dnia on takŜe zostanie znanym naukowcem. - Ale powiedz mi... czego, u diabła, szukałeś przed chwilą na dnie tego grobu? - Niczego szczególnego... - No, dalej. Dobrze wiem, kiedy coś wzbudza twoją ciekawość. Nicolas wzruszył ramionami. - Warstwy ziemi - rzucił w końcu. - No dobrze. CóŜ w nich takiego szczególnego? - Nic. Intrygują mnie. Zenon zatrzymał się i spojrzał badawczo na ucznia. Nie pierwszy raz Nicolas zastanawiał się nad rzeczami, na które ogół śmiertelników nie zwróciłby najmniejszej uwagi. Ale tym razem takŜe sam Zenon nie dostrzegł * Postać historyczna. Lekarz i przyrodnik, późniejszy biskup. Stworzył podwaliny geologii i paleontologii. Sformułował zasadę superpozycji, mówiącą, Ŝe warstwy ziemi ułoŜone są w określonej kolejności i reprezentują konkretne okresy. W 1988 roku Jan Paweł II zaliczył go w poczet błogosławionych (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
31
w tym niczego interesującego. - Leonardo da Vinci próbował opracować teorię na ich temat - ciągnął Nicolas. - Twierdził mianowicie, Ŝe Ziemia zbudowana jest z pokładów róŜnej materii, ułoŜonych w warstwy, które określił mianem stratum. Warstwy te miałyby powstawać w ciągu wielu stuleci z materiału osadzanego na Ziemi przez wiatr lub w wyniku innych zjawisk naturalnych, tak Ŝe warstwy powierzchniowe mogą być uznawane za najmłodsze, zaś te połoŜone najgłębiej za najstarsze. Ale jednej rzeczy nie rozumiem. - Słucham. - Mówi się, Ŝe Ziemia liczy sobie zaledwie kilka tysięcy lat, nieprawdaŜ? - Och, Nicolasie, wieku Ziemi wciąŜ jeszcze nie określono. - No a ten arcybiskup irlandzki, James Ussher? CzyŜ nie obliczył ostatnio, po drobiazgowych badaniach Pisma Świętego, Ŝe stworzenie świata nastąpiło 26 października 4004 roku przed narodzeniem naszego Pana Jezusa Chrystusa? - O dziewiątej rano - poczuł się w obowiązku sprecyzować Zenon, nie bez pewnej dozy ironii, która nie umknęła uwagi ucznia. - A więc w jaki sposób tyle materii mogło zgromadzić się na powierzchni Ziemi w tak krótkim czasie? - No... hm... tak jak powiedział Leonardo, została naniesiona przez wiatr, a potem... a potem rozkład obumarłych roślin... - Na takiej grubości? W kilka tysięcy lat? - CóŜ, tak właśnie Bóg stworzył świat. Nicolas spojrzał porozumiewawczo na swego mistrza. Wiedział doskonale, Ŝe nie wierzy on w ani jedno wypowiedziane przed chwilą słowo. Ale temat był delikatny, więc młody człowiek wolał nie drąŜyć go dalej. 32
- Czy natura naszego ładunku nie przysporzy nam pewnych problemów, kiedy przyjdzie nam przekroczyć granicę miasta? - zapytał, by zmienić temat. - O to się nie martw, Nicolasie - odpowiedział Zenon z uśmiechem. Robiłem to juŜ dziesiątki razy. Wierz mi, o tej porze kontrola wchodzących jest tak łagodna, jak to tylko moŜliwe. Nie wziął jednak pod uwagę poczucia obowiązku Sigismonda Pinseca, który mimo ograniczającej czujność senności zdecydowany był wypełnić swe zadanie z najwyŜszą gorliwością. Poprzedniego dnia jego Ŝona Roberta wydała na świat szóstego z kolei potomka. Nadano mu imię Ludwik, na cześć nowego króla, który, jak powiadano, miał wkrótce włoŜyć koronę. Zaś przełoŜony Sigismonda dał mu do zrozumienia, Ŝe ewentualność uczczenia tej niezwykłej chwili jakimś awansem nie jest wykluczona. Niezupełnie wiedząc, czy przyczyną świętowania mają być narodziny syna, czy podrygi królestwa, Sigismond wziął sobie do serca sugestię i wyostrzył czujność, by pokazać, Ŝe stanie na wysokości kaŜdego zadania, jakie winien wypełniać przyszły podoficer. Przybycie wozu powitał więc stanowczym „Kto idzie?!”, machając przy tym wysoko swą halabardą. Zenon wymienił z Nicolasem spojrzenie tyleŜ zdziwione, co niespokojne. Pierwszy raz widział na tym posterunku taką pilność w przestrzeganiu procedur. - Hm... Dostawa kwiatów - wymyślił na poczekaniu. - Macie zezwolenie? - Powiedziano mi, Ŝe nie jest to konieczne. - Źle wam powiedziano. Zenon spróbował przyjaznego uśmiechu, lecz w zamian otrzymał tylko zmarszczenie brwi. Nicolas wzniósł oczy do nieba: sprawa nie zapowiadała się dobrze. Sigismond podszedł do wozu i rzucił okiem na stos kwiatów. - W taki sposób je przewozicie? Zdechną wam te kwiaty. 33
- Nie te. To specjalny gatunek. - W kaŜdym razie zbyt piękne to one nie są. I pochylił się, by przyjrzeć się im z bliska. Trzymający się na stronie spoceni ze strachu uczniowie patrzyli bezradnie, jak skrupulatny poczciwina, którego nie przekonał pozorny spokój dostawcy kwiatów, zabiera się do rozgrzebywania stosu roślin ostrzem swej halabardy. I kiedy broń natrafiła na twardą ścianę skrzyni, wszyscy wstrzymali oddech. Sigismond pochylił się, by zbadać rzecz własnymi rękami. - Jak te kwiaty śmierdzą! - wykrzyknął, rozgarniając stos. - Odór śmierci - wyjaśnił Zenon. - Piękna pani nic na to nie poradzi. Sigismond znieruchomiał. - Piękna pani - dorzucił uczony. - Tak właśnie Włosi nazywają tę roślinę: bella donna. Stąd belladona! Śmiertelna trucizna. - Psiakrew... Sigismond uskoczył do tyłu, machając rękami, aby pozbyć się liści, które przyczepiły mu się do rękawów. - Oczywiście wszystko zaleŜy od tego, jaki zrobimy z niej uŜytek, do czego ją wykorzystamy. Jestem lekarzem i botanikiem w Królewskim Kolegium Medycyny. - Piękna pani - mruknął Sigismond. - Bardzo zabawne. Przez chwilę myślałem, Ŝe... - Przyznaję, Ŝe Ŝart nie był w dobrym guście. Sigismond odsunął się w końcu od kwiatów i wrócił do uczonego. - To roślina z rodziny psiankowatych - ciągnął Zenon, który naprawdę zaczynał się dobrze bawić. - Ściśle rzecz biorąc, te kwiaty to amandinus perthuysium. Zawierają substancję śmiertelną, która jednak, stosowana w bardzo małych dawkach, moŜe być lekarstwem. - Lekarstwem na co? 34
- Ma pan dzieci? - Nie dalej jak wczoraj szóste ujrzało światło dzienne. - Gratulacje. Wszystkie w dobrym zdrowiu? - Najstarszy ma obrzydliwy kaszel. Błagam Niebiosa, by mu się nie pogorszyło. - Wątpię, by Niebiosa miały tu cokolwiek do rzeczy. Natomiast te rośliny mogłyby uratować mu Ŝycie, gdyby przypadkiem zły los, w swej złośliwości, uwziął się na niego i pokarał skrofułami... Ale proszę wziąć sobie trochę. NaleŜy zagotować trzy listki z odrobiną miodu i tak otrzymane lekarstwo podawać choremu do picia dwa razy dziennie. Sigismond zmruŜył swe małe, nieufne oczka. Nie był aŜ takim idiotą, by nie zauwaŜyć, jak bardzo podobna propozycja przypomina przekupstwo. Nie lubił takich sytuacji, oj, nie lubił. Rozejrzał się niespokojnie dokoła, by sprawdzić, czy Ŝaden z przełoŜonych nie kręci się w okolicy. - No, dalej - nalegał Zenon. - Proszę pomyśleć o dziecku. Wartownik podrapał się po głowie, rozwaŜając wszystkie za i przeciw. Zastanawiając się, czy aby na pewno zaleŜy mu na awansie, dał sobie chwilę na podjęcie decyzji, udając, Ŝe sprawdza, czy jego halabarda jest dobrze naostrzona, i powiedział: - Tylko dlatego, Ŝe mały jest chory... I kiedy niepewnym krokiem kierował się w stronę wozu, Nicolas szepnął uczonemu na ucho: - Czy pozwolenie mu na zabawę z belladoną w ucznia czarnoksięŜnika to na pewno dobry pomysł? - To? - odpowiedział Zenon z uśmiechem. - Gdzieś ty się liczył botaniki? To są mlecze! Napój z nich na pewno jego dziecku nie zaszkodzi. - Ani nie pomoŜe. Wartownik wracał w ich stronę, trzymając ostroŜnie garść liści. 35
- Niech pan jednak sprowadzi lekarza, jeśli choroba nie ustąpi - uznał za stosowne dodać Nicolas. Zenon popatrzył na niego z łagodnym wyrzutem. Taki niepotrzebny sentymentalizm mógł wszystko popsuć. Ale poniewaŜ wyglądało na to, Ŝe wartownik nie zdaje sobie sprawy, iŜ padł ofiarą drwiny, uczony zadowolił się pytaniem: - MoŜemy jechać? - Jedźcie, jedźcie. Nie będziemy tu tkwić przez cały ranek. Gilbert zostawił Octave'a przy zmasakrowanym baranie i popędził, gestykulując, w stronę plebanii, gdzie o tej porze ojciec Amadeusz powinien się właśnie przygotowywać do porannego naboŜeństwa. Zbiegł ze wzgórza tak szybko, jak wspiął się na nie w swoim koszmarze, przebiegł przez wioskę z prędkością spłoszonego osła i niczym opętany, uderzył w cięŜkie, nabijane ćwiekami wrota. - Ojcze Amadeuszu! Ojcze Amadeuszu! - wrzeszczał, próbując odzyskać oddech. - Jestem tutaj - odpowiedział głos pochodzący, zdawało się, z nieba. Gilbert zrobił krok w tył i ujrzał dobroduszną twarz Amadeusza wyglądającą zza naroŜnika dachu. - Ach, to wy, ojcze! - wykrzyknął uspokojony. - O co chodzi? - Nieszczęście okropne się stało! Musicie natychmiast przyjść! Ojciec Amadeusz zupełnie nie przywykł do tego, by niepokojono go o tak wczesnej porze, zaklął więc pod nosem. Ale wobec stanowczego tonu wieśniaka posłuchał i począł ostroŜnie schodzić po drabinie. PoniewaŜ zejście trwało równie długo, jak wejście, Gilbert próbował go ponaglić, wykrzykując bez przerwy: „Szybko, szybko, szybko!”, czego jedynym efektem było rozdraŜnienie duchownego. 36
- CóŜ to za maniery! CzyŜby Jego Świątobliwość przebywał z wizytą w okolicy, Ŝe się tak ekscytujesz i zawracasz mi głowę? - mruknął, stawiając stopy na ziemi. Gilbert gapił się na poplamiony krwią gałganek, wystający z proboszczowskiej dziurki w nosie. Nie mogąc zrozumieć, do czego właściwie ma on słuŜyć, postanowił ostatecznie zapomnieć o tym dziwnym szczególe i powiedział: - Jeden z moich baranów zdechł! - Do diaska. CóŜ za straszna wiadomość - odparł drwiąco proboszcz, drapiąc się po pozostałościach czupryny. W powszechnym mniemaniu ojciec Amadeusz był jednym z tych ludzi, którzy zawsze widzą pozytywną stronę Ŝycia. Z tego powodu w szacunku, jakim darzyli go parafianie, więcej było przywiązania niŜ lęku. Wtargnięcie Gilberta w jego spokojny poranek było oczywiście nieprzyjemne, ale przy odrobinie wysiłku uznanie, Ŝe moŜe to urozmaicić jego dzień, nie było niemoŜliwe. Obdarzył więc swego gościa szerokim uśmiechem, mającym odpędzić złe duchy. Ale nieszczęśnik wyglądał na naprawdę przygnębionego i Amadeusz pomyślał, Ŝe jego zachowanie moŜe budzić podejrzenie o cynizm, daleki od prawideł chrześcijańskiego miłosierdzia, jakie codziennie usiłował wpajać swym owieczkom. Wysilił się więc, by przybrać odpowiedni do sytuacji, zmartwiony wyraz twarzy, i połoŜył swą szeroką dłoń na ramieniu wieśniaka. - Wieczność spogląda na kaŜdego z nas z Ŝyczliwością - oświadczył z namaszczeniem. - Trzeba znosić swe przeznaczenie z pokorą. Bóg w swym miłosierdziu... - Został poŜarty! - Bóg? - obruszył się Amadeusz, wytrzeszczając oczy. - Baran. PoŜarty! Została po nim tylko mokra plama. Proboszcz przyglądał się swemu rozmówcy ze zdumieniem. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe smutek nieboraka był mniej istotny niŜ przeraŜenie czy nawet 37
zgroza, jakie mógł teraz wyczytać z jego twarzy. Zapominając o inspekcji dachu, narzucił płaszcz na ramiona i podąŜył za nim w stronę wzgórz. Kiedy Zenon de Mongaillac, zamknięty w podziemiach uniwersytetu, przystępował do sekcji zwłok, słońce było juŜ wysoko na niebie. Skromnych rozmiarów izbę i wszystkich w niej zebranych spowijał półmrok stosowny do mającego się tam odbyć rytuału. Tylko stół do sekcji oświetlony był przez drgające świece, które rzucały na rozciągniętego na nim trupa migotliwe, niezdecydowane światło, nadające mu wraŜenie ruchu, co przeraziłoby kaŜdego, kto znalazłby się tu pierwszy raz, jak to było w wypadku niektórych uczniów. Na niewielkiej szafce obok stołu leŜały przeróŜne narzędzia niezbędne do przeprowadzenia sekcji. Znajdowały się tam równo ułoŜone skalpele i noŜe róŜnego rodzaju i wielkości, noŜyce, piła, mała siekiera i coś do zaostrzenia jednych i drugich, drewniany młotek oraz komplet szczypiec i szpilek, umoŜliwiających rozchylenie kolejnych warstw ciała, by dostać się do tego, co znajduje się wewnątrz. DuŜa miednica przeznaczona na organy, które miały zostać wyjęte z ciała, została ustawiona w nogach stołu. Pod stołem umieszczono - połączony ze zwykłą dziurą w ziemi, wprost pod nogami tego, kto przeprowadzał autopsję przyrząd słuŜący do odprowadzania krwi i innych lepkich płynów ustrojowych, groŜących obryzganiem widzów. To, Ŝe zwłoki naleŜały do osoby, którą znał, zupełnie Zenonowi nie przeszkadzało. Gdyby go zapytano, jak mógł popełnić podobny czyn, z pewnością odpowiedziałby, Ŝe w wieku czterdziestu lat był jednym z najbardziej błyskotliwych doktorów anatomii swojego pokolenia i nie zamierzał pozwolić, by tego rodzaju rozwaŜania przeszkadzały mu w wypełnianiu jego misji. Dodałby równieŜ, Ŝe znalezienie ludzkich trupów nie było rzeczą łatwą, a większość dostępnych ciał naleŜała do skazanych na śmierć, 38
wśród których trudno o kobietę. Dlatego kobiece ciało kryło wciąŜ wiele tajemnic i skoro nadarzyła się okazja, trzeba było z niej skorzystać. Prawda była jednak taka, Ŝe Zenon de Mongaillac był całkowicie wyzuty z moralności. Z jego punktu widzenia Arystotelesowska „wada” była pojęciem niedorzecznym. Pozostając zatwardziałym, amoralnym bezboŜnikiem, nie był jednak idiotą i jako uwaŜny czytelnik Machiavellego uznawał, Ŝe przezorność nakazuje ukrywać prawdziwe cele i motywacje. Uchodził więc za człowieka surowego, powściągliwego i powaŜnego, o nienagannej moralności, całkowicie oddanego postępowi nauki. Nie zawahałby się powiedzieć, Ŝe całe swe Ŝycie poświęcił nauce w ogóle, a anatomii w szczególności. Wszystko to mogło śmieszyć, lecz najwyraźniej ci, którzy nie znali go zbyt dobrze, dawali się nabrać. W swej przewrotności Zenon posunął się aŜ do sugerowania, Ŝe niegdyś omal nie wstąpił do zakonu. Tylko pewien nadmiar wytworności w jego stroju mógł nasuwać przypuszczenie, Ŝe moŜe się za tym kryć jakieś moralne zepsucie. Lecz to takŜe moŜna było złoŜyć na karb Ŝądzy sławy - co jest grzechem wybaczalnym - Ŝądzy w duŜym stopniu zaspokojonej, bo jego renoma rozeszła się po świecie po publikacji pierwszego dzieła, poświęconego anatomii wątroby. Jakkolwiek by było, jego zamiłowanie do medycyny i anatomii brało górę nad sentymentami i skrupułami. Kiedy w grę wchodził postęp nauki, ciało było tylko ciałem, choćby naleŜało do małŜonki jednego z przyjaciół. PoniewaŜ nie wiedzieli zupełnie nic o Ŝyciu nieboszczki, uczniowie Zenona podzielali ten punkt widzenia. A Ŝe nie byli przy tym ślepi, Ŝaden nie pozostał nieczuły na oczywiste, choć w tej sytuacji bezuŜyteczne wdzięki młodej kobiety. Amandine Perthuys była smukłą blondynką, a jej uroda sugerowała czystość i niewinność, o których Zenon wiedział, Ŝe były prawdziwe. To, Ŝe była Ŝoną przyjaciela, nie powstrzymało go przed próbą 39
uwiedzenia jej, lecz jego zabiegi okazały się bezowocne - natrafiały na mur jej nieustępliwej wierności. Zenon wiedział więc, co myśleć o moralności damy, i z rozkoszą czekał na tę sekcję, uznając, Ŝe studiowanie jej anatomii będzie słuszną nagrodą za jego starania. Upewnił się, Ŝe wszyscy patrzą uwaŜnie, i pochylił się nad ciałem, którego skóra, w złotawym blasku świec, zdawała się nierealnie blada, wręcz przezroczysta. Niewiele brakowało, by organy były widoczne bez konieczności przeprowadzania sekcji. - Jeśli się nie zna przyczyny zgonu pacjenta, pierwszą rzeczą, jaką naleŜy wykonać, zanim się przystąpi do autopsji - tłumaczył Zenon, wodząc wzrokiem po twarzach uczniów - jest sprawdzenie, czy na danym ciele nie występują Ŝadne ślady obraŜeń zewnętrznych. Często wskazują one na obraŜenia wewnętrzne, które mogą wprowadzić nas w błąd w trakcie badania organów, jeśli nie zostały wcześniej zauwaŜone. Zwinne ręce uczonego przystąpiły do oględzin: sprawdzania stanu wciąŜ jeszcze giętkich stawów, macania brzucha w poszukiwaniu jakiejś anomalii i odwracania trupa, aby w podobny sposób zbadać go z tyłu. PoniewaŜ wszystko zdawało się w porządku, moŜna było, wobec braku powaŜnego urazu, usunąć zranienie i wypadek z listy potencjalnych przyczyn zgonu. Zenon wyprostował się. Kiwanie głowami oznajmiało mu, Ŝe nieboszczka nie ma Ŝadnych obraŜeń i czas juŜ przejść do spraw powaŜnych. Postępując zgodnie z regułami Vesale'a, rozpoczął od narysowania węglem na ciele linii szkieletu. W ten sposób moŜna było przedstawić to, co znajdowało się pod spodem, i uwidocznić strukturę ciała, a to było niezbędne do zrozumienia zasad jego funkcjonowania. Kiedy Zenon skończył, Nicolas pospiesznie podał mu nóŜ. Uczony podwinął rękawy. Ulotny obraz Amandine haftującej przy kominku przebiegł mu przez myśl. Odsunął go potrząśnięciem głowy. Ostrze noŜa błysnęło, odbijając światło świec, musnęło delikatny, jasny meszek 40
pokrywający brzuch pani Perthuys i nacięło skórę z krótkim świstem. Kiedy trupi odór dotarł do nozdrzy ojca Amadeusza, proboszcz poczuł mdłości, jednak pochylił się dzielnie nad stertą mięsa. Okaleczenia były tak głębokie, rany tak brutalnie zadane, Ŝe tylko ostre kły ogromnego zwierzęcia mogły być ich przyczyną. MoŜna było zresztą stwierdzić, Ŝe brakowało części ciała, zapewne poŜartej na miejscu lub zabranej. Nie był to piękny widok, proboszcz dał więc znak, by Octave trzymał się na uboczu. - Pies by tego nie zrobił - ocenił Gilbert, który zastanawiał się, czy to odpowiedni moment, by napomknąć o swoim koszmarze. - Obawiam się, Ŝe to moŜe być wilk. - Za mały. - To nie moŜe być niedźwiedź. Nie ma ich w tej okolicy. - Święta Marto, miej nas w swej opiece - wymamrotał Gilbert, Ŝegnając się pospiesznie. - Spokojnie, spokojnie, bez paniki. Nie trzeba straszyć biednego Octave. To pewnie jakieś zbłąkane zwierzę, które zeszło z gór i chciało poŜywić się przed powrotem. - PoŜywić się moimi zwierzętami - powiedział wieśniak z naciskiem. Jakbym miał ich za duŜo. - Powinieneś się cieszyć, Ŝe nie poczyniło jeszcze większych szkód w twoim małym stadzie. - Amadeusz podniósł oczy na okoliczne wzgórza, z których wiał pachnący tymiankiem wiatr, i dodał: - Coś jednak trzeba będzie zrobić. Patrząc po raz ostatni na szczątki, zrozumiał, Ŝe zwierzę, które to zrobiło, nie było zwykłym wilkiem. Jędrna skóra brzucha Amandine Perthuys otworzyła się niczym kwiat, ukazując to, co wielu niedoświadczonych jeszcze uczniów nazwałoby... mięsem. Jednak obserwacja mięśni brzucha była tematem poprzedniej sekcji, 41
zatem Zenon de Mongaillac, zdecydowany zbadać bliŜej organy rozrodcze tego okazu, nie czekał ani chwili i pociągnięciem skalpela odsłonił lepką masę: wnętrzności. Kolor skóry dwóch czy trzech uczniów, którzy o mało nie zemdleli, mógł w tym momencie rywalizować z bladością trupa. Grymas obrzydzenia pojawił się na twarzach pozostałych i niewyraźny szmer przebiegł audytorium. - Trochę wytrzymałości, proszę - zaŜądał Zenon, z nosem we wnętrznościach. - Jeśli nie macie odwagi, by znieść widok ciała, weźcie się raczej do studiowania botaniki! Znów zapadła cisza i najodwaŜniejsi pochylili się, by lepiej widzieć manewr polegający na rozsunięciu skóry i przytrzymaniu jej za pomocą szczypiec. - Ty, który zdajesz się zupełnie nie zainteresowany - zwrócił się Zenon do jednego z uczniów, starającego się trzymać na uboczu - pokaŜ mi, proszę, gdzie jest wątroba. Pytany zrobił krok naprzód i osunął się na ziemię. Jutro zapisze się na mineralogię. Zenon kazał zostawić go tam, gdzie upadł, i więcej nie zwracać na niego uwagi. Wytarł ręce o fartuch i wyprostował się, by uczniowie mogli lepiej obejrzeć wnętrzności. - W swym dziele De humani corporis fabrica wielki Vesale wykazał w ubiegłym wieku, Ŝe Galen, opisując ludzką wątrobę składającą się z wielu płatów, zadowolił się w rzeczywistości obserwacją wątroby małpy lub psa, albo nawet barana. Kilku uczniów odwaŜyło się zawtórować słowom mistrza chichotem, oznaczającym, Ŝe oni sami nigdy nie popełniliby tak oczywistego błędu. - Tymczasem stwierdzamy - ciągnął Zenon, wskazując noŜem inkryminowany organ - Ŝe ludzka wątroba jest jednolitą bryłą. Stąd wniosek, Ŝe naleŜy wystrzegać się przenoszenia wyników obserwacji poczynionych na jednym gatunku na inny gatunek. Z tego samego powodu porównywanie 42
róŜnych gatunków jest zawsze godne polecenia. Zrobił pauzę, aby przyjrzeć się uczniom. Czerpał wielką przyjemność z przekazywania im swojej wiedzy. Uczucie to było mieszaniną próŜności i altruizmu. Przedziwne połączenie. - A teraz - ciągnął z nutką niecierpliwości w głosie - przejdźmy do organów rozrodczych. - Lecz czy nie moŜna przyjąć, Ŝe Galen rzeczywiście obserwował ludzką wątrobę złoŜoną z wielu płatów? - zdobył się na odwagę Nicolas, jakby chciał bronić Galena, który bez niego zostałby wystawiony na niezasłuŜone drwiny. Zenon rzucił mu nieco wymuszony uśmiech. - Nie jest to wykluczone, mój drogi Nicolasie. Ale powaŜnym błędem byłoby wówczas formułowanie ogólnej zasady na podstawie pojedynczego przypadku. Obserwację zawsze naleŜy powtórzyć, aby mieć pewność, Ŝe nie ma się do czynienia z wyjątkiem. I znowu zgodne kiwanie głowami dało do zrozumienia, Ŝe audytorium zgadza się ze słowami mistrza, Ŝe Nicolasowi naleŜało utrzeć nosa, a ten cały Galen nie wykonał swej pracy, jak naleŜy. - Nauka jest nieustannym poszukiwaniem prawdy – dodał nieco patetycznie Zenon. - Posuwa się naprzód, krocząc po ruinach przeszłości. Naszym obowiązkiem jest nieść światło tam, gdzie dotąd była tylko ciemność. A misja ta, by była święta, nie moŜe się cofnąć przed Ŝadną przeszkodą. Jeśli po to, by postępować naprzód, musimy wymazać przeszłość, niech dłoń nasza nie zadrŜy, gdy jednym definitywnym pociągnięciem przekreślać będziemy błędy naszych poprzedników. Tak właśnie Vesale nie wahał się strącić w niepamięć tego, co stworzył Galen i co przez piętnaście wieków uwaŜano za dogmat. Taki jest sens historii... Dziś naprawiamy błędy przeszłości ku większej chwale ludzkiej wiedzy. 43
„Amen”, pomyśleli niektórzy uczniowie. Gdyby ten Zenon de Mongaillac nie cieszył się tak wielką sławą, zmieniliby dyscyplinę. - A jutro? Zenon odwrócił się do Nicolasa. Zdecydowanie, ten chłopak był cwany. Cwany, lecz jednocześnie irytujący. - Nikt nie wie, co przyniesie jutro - było jedyną ripostą Zenona, który dobrze wiedział, Ŝe to nieporadny sposób wymigania się od odpowiedzi. Przejdźmy więc do... W tej samej chwili drzwi sali otwarły się i stanął w nich mały człowieczek, zgięty pod brzemieniem lat. Był to Legendre, asystent Zenona. Przywykły do widoku gorszych rzeczy niŜ ta mała, nędzna sekcja, nie zwrócił najmniejszej uwagi na trupa pani Perthuys i krąg uczniów pochylonych nad nią, jakby była najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widzieli. Przekroczył leŜącego bez Ŝycia młodzieńca i pospiesznie podszedł do uczonego. - Gwardziści... - zapiszczał, poruszając głową z góry na dół, w miarę jak odzyskiwał oddech. Zenon patrzył na niego, nie rozumiejąc. - Pańska fajka! Mówią, Ŝe znaleźli ją na cmentarzu. Aresztują pana za profanację grobu... Zenon odruchowo przeszukał kieszenie, by stwierdzić, Ŝe rzeczywiście zgubił swą drogocenną fajkę. Mimo całej niecierpliwości, z jaką czekał na bliŜsze przyjrzenie się sekretnej anatomii Amandine Perthuys, będzie musiał zostawić sekcję. PoniewaŜ wszystkie spojrzenia były w nim utkwione, wysilił się na uśmiech. - Pomimo sympatii, jaką darzę stróŜów prawa, muszę was prosić o wybaczenie. Skłonił się teatralnie i podąŜył za asystentem, który ciągnął go w stronę podziemi. Gdy byli juŜ na zewnątrz, Zenon powierzył Legendre'owi dokończenie sekcji zwłok, zdając sobie sprawę, Ŝe wypełni on to zadanie z entuzjazmem 44
równym jego zdolnościom pedagogicznym, czyli Ŝadnym. Prawdopodobnie uczniowie w ogóle nie będą mieć z tego poŜytku, chyba Ŝe wykorzystają okazję do bliŜszego zbadania ogólnej budowy pani Amandine Perthuys. - Co pan teraz zrobi? - zapytał starzec. Zenon podniósł wzrok na mury uniwersytetu. Spędził tu piętnaście lat. To było jego królestwo. Ale pozostanie w ParyŜu równało się dokonaniu Ŝywota w Bastylii, w czterech wilgotnych, mrocznych ścianach, niczym w grobie. - Uciekam. Czy mam inne wyjście? Podniósł kołnierz płaszcza, by ukryć twarz, poŜegnał asystenta ostatnim wymuszonym uśmiechem i starając się pozostać w cieniu zabudowań, oddalił się szybkim krokiem. DyliŜans wyruszał do Montpellier przed północą. Przy dobrych warunkach panujących na drogach mógłby się tam znaleźć przed końcem przyszłego tygodnia.
ROZDZIAŁ 3
Gdy tylko wiadomość o pojawieniu się wilka rozeszła się po Lansec, kilku mieszkańców wioski porzuciło swe zajęcia, by zgromadzić się na małym kościelnym placu i dać wyraz swemu zaniepokojeniu za pomocą wrzasków i protestów. - Trza zrobić obławę! - Albo zabarykadować wejścia do wioski! - Zachowajmy spokój, przyjaciele - radził Amadeusz, rozdraŜniony faktem, Ŝe pogłoski tak szybko się rozeszły. - Nie pierwszy raz musimy stawić czoło trudnościom i jak zawsze pokonamy je. NajwaŜniejsze, by nie ulegać emocjom. - Gilbert mówi, Ŝe zwierz jest ogromny - rzekł cieśla Isidore, szukając wzrokiem potwierdzenia wieśniaka. - To tylko wilk, Isidore. Wierz mi, jeśli nawet jest rzeczywiście duŜych rozmiarów, nie ma w tym nic niezwykłego. Ojciec Amadeusz nadaremnie starał się grać rolę pokrzepiciela, bo sam nie bardzo wierzył w to, co mówił. Próbował ukryć swój niepokój przed Gilbertem, gdyŜ wiedział, Ŝe gotów on w kilku kroplach deszczu dojrzeć znak zwiastujący apokaliptyczny potop, lecz rad nierad musiał przyznać, Ŝe wieśniak, który nie był ani ślepy, ani kompletnie głupi, doskonale zrozumiał, 46
iŜ drapieŜnik, który spowodował takie spustoszenie, musiał być niespotykanych rozmiarów. I natychmiast roztrąbił swoją wersję wydarzeń. - To zwierzę to demon - potwierdził Gilbert, Ŝegnając się pospiesznie. To moŜe być tylko diabelskie stworzenie! Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę, a przez gromadę przeszedł niewyraźny pomruk. Amadeusz westchnął. Musiał przede wszystkim zadbać o spokój swoich parafian. PrzeŜył w tej wiosce kawał swojego Ŝycia, znał więc kaŜdego z nich. Z upływem lat stali się w pewien sposób jego przybraną rodziną i kochał ich jak ojciec swe dzieci. Zresztą, czyŜ nie miał wobec nich podobnych obowiązków? Jako opiekunowi ich dusz bardzo leŜało mu na sercu, by swą pasterską misję wypełnić z rozwagą i pokorą. I po z górą trzydziestu latach swej tutaj obecności mógł poszczycić się tym, Ŝe potrafił łagodzić konflikty i zapewnić swej parafii spokój ducha, jakiego okoliczne wioski mogły jej tylko pozazdrościć. A zadanie nie zawsze było proste. Sytuacji konfliktowych nie brakowało. Jak kaŜda wspólnota, Lansec było siedliskiem waśni między rodzinami, sporów, których przyczyny ginęły w mroku przeszłości, i drobnych, bardziej powierzchownych, lecz mogących łatwo ulec pogłębieniu niesnasek. Aby je wszystkie uśmierzyć, Amadeusz musiał czytać w ludzkich sercach, rozpoznawać ich łęki i strapienia, mierzyć poziom ich wrogości lub przyjaźni i dzielić ich nieszczęścia i niedole. Musiał poświęcić część swej pozycji pasterza, przewodnika duchowego, aby się nauczyć, jak być jednym z nich. ToteŜ patrząc wstecz na pracę, którą wykonał, odczuwał, i owszem, niejaką satysfakcję. Lecz tym razem złowrogie przeczucie wkradło się w jego duszę. Zima była sroga, a ostatnie zbiory niezbyt obfite. Jakby tego było mało, liczne choroby nie oszczędzały wioski. Morale jego parafian ucierpiało. Jeśli ogromny wilk grasował teraz w okolicy, ojciec Amadeusz wolał nawet sobie nie wyobraŜać niepokoju, jaki mógł ich ogarnąć. 47
Zresztą najzupełniej słusznie, bo jeśli zwierzę zaatakowało barana tak blisko wioski, nie było niedorzecznością sądzić, Ŝe moŜe ono porwać się takŜe na człowieka. A Amadeusz wiedział, Ŝe strach poczyniłby wtedy większe spustoszenia niŜ wilk. - Pan przyjdzie nam na ratunek, bądźcie tego pewni - obiecał, posyłając im krzepiący uśmiech. - A teraz wracajcie do domów. Zorganizujemy się i nim tydzień dobiegnie końca, pozbędziemy się tej bestii. Protesty powoli ucichły i mała grupa rozeszła się w ciszy, kaŜdy z powrotem do swych zajęć. Amadeusz poczekał, aŜ ostatni z nich odejdzie, i skierował się w stronę swego kościoła. Najlepsze, co moŜna było zrobić w tej chwili, to pomodlić się. Zwykłe w trudnych sytuacjach Amadeusz, tak jak powiedział swym parafianom, miał nadzieję, Ŝe Bóg podtrzyma go w godzinie próby. Nie był ekspertem w sprawach teologii, lecz wydawało mu się, Ŝe prośba o mały znak poparcia ze strony Wszechmogącego nie jest zbyt wygórowanym Ŝądaniem. Drzwi kościoła otworzyły się ze skrzypnięciem i ojciec Amadeusz podszedł do ołtarza. Jego duszę od razu ogarnął smutek. Ten kościół był tak samo jego domem, jak i domem Boga. Nie mógł więc pogodzić się z tym, Ŝe świątynia popada w kompletną ruinę. Wystarczyło, Ŝe podniósł oczy na sklepienie, by stwierdzić z rozpaczą, Ŝe następna zima podobna do ubiegłorocznej będzie zgubna dla dachu, a co za tym idzie, dla całej budowli. Amadeusz zamknął oczy i z całej duszy błagał Boga o pomoc. W jego umyśle przegnanie bestii, która zagraŜała spokojowi wioski, i uratowanie kościoła połączyły się w jedno. Trzeba było znaleźć sposób na rozwiązanie obydwu problemów naraz. - Panie, wybaw nas od zła, które dotknęło naszą parafię - mruczał, klęcząc przed ołtarzem - i chroń nas przed bestią, która grasuje w okolicy... 48
PogrąŜony w modlitwie nie zauwaŜył, Ŝe do kościoła weszła stara kobieta. Ubrana w ciemne, brudne łachmany, czepiając się, czego się dało, powykrzywianymi, zniszczonymi niczym stuletnia kora rękami, aby utrzymać się na nogach, wyglądała co najmniej przeraŜająco. ZbliŜyła się do niego, powłócząc nogami, i podała mu monetę. Amadeusz podskoczył i przyjrzał się jej uwaŜnie. - Pamiętam, Ŝe juŜ kiedy byłam mała, jakiś zwierz grasował w okolicy... My teŜ na początku myśleliśmy, Ŝe to wilk. Ale zmieniliśmy zdanie. PoŜarł dwadzieścia baranów. W kilka tygodni. Wszyscy trzęśliśmy się ze strachu jak osika. Zamknęliśmy się w wiosce, błagając świętą Martę, by sobie poszedł. Nikt go nigdy nie widział. Ale był ogromny. Większy niŜ wilk... A potem pewnego dnia odszedł. Po prostu. Tak samo jak przyszedł. Bez ostrzeŜenia... Amadeusz przyglądał się jej z czymś w rodzaju świątobliwego zdumienia. - Proszę to wziąć, ojcze - nalegała, pokazując mu monetę. - To wszystko, co mam. Dla świętej Marty. Aby ochroniła nas, tak jak to zawsze robiła. Jeśli to, co powiedział mi Gilbert, jest prawdą, będziemy jej potrzebować... Spojrzenie ojca Amadeusza zwróciło się w stronę małej figurki świętej Marty, stojącej w rogu kościoła. Pewien pomysł zaświtał mu w głowie. Lecz nie miał czasu, by go w całości ogarnąć. śadne z nich dwojga nie widziało kamienia, który oderwał się od sklepienia. Uderzenie w czaszkę wielebnego Było silne. Oślepiający blask zaćmił jego świadomość, a potem nastała ciemność. Kiedy Amadeusz otworzył oczy, była juŜ noc. LeŜał W swoim łóŜku na plebanii. Ciemności, ledwie rozświetlone słabym blaskiem świecy, ogarnęły izbę. Znajomy kształt wiszącego nad nim krzyŜa dodał mu otuchy. U jego boku siedziała Aldegonda, staruszka, która zagadnęła go w kościele. 49
Przy swoich, lekko licząc, osiemdziesięciu latach była nestorką Lansec. - Co tu robicie? - spytał Amadeusz, odzyskując zmysły. - LeŜał ojciec ogłuszony u stóp ołtarza. To Gilbert przyniósł was aŜ tutaj. Wolelibyście, Ŝebym was tam zostawiła? - Ogłuszony? Amadeusz dotknął ręką bolącej czaszki i stwierdził, Ŝe wykwit! mu tam słusznych rozmiarów guz. - Kamień spadł z dachu - wyjaśniła Aldegonda. – Kościół rozpada się na kawałki. Wcale się nie zdziwię, jeśli pewnego dnia to wszystko runie w samym środku mszy. Powiedziała to tak, jakby pomysł nie był jej niemiły. Amadeusz znał jej pociąg do bluźnierstwa, ponadto ludzie gadali, Ŝe Aldegonda jest czarownicą. Spojrzał na nią surowo i spróbował się podnieść. „Jeśli kamień był znakiem od Boga, to mógł on przemówić z nieco większą delikatnością pomyślał. - I cóŜ ten kamień miałby oznaczać?” - Zrobilibyście lepiej, burząc wszystko i budując nowy kościół - poradziła stara. - I w dodatku wszyscy mieliby przy tym pracę. To by zmieniło tych gnuśnych chłopów! Amadeusz miał wraŜenie, Ŝe wielki dzwon bije wewnątrz jego głowy. Miał skołowaciały język i zbierało mu się na wymioty. Spróbował wstać, lecz jego starania spełzły na niczym i zrezygnował, pozostając na łóŜku. Ponownie przyjrzał się kobiecie od stóp do głów i znów poczuł mdłości, nie wiedząc, czy naleŜy przypisywać to doznanemu wstrząsowi, czy brzydocie Aldegondy. Choć bronił się przed tym, Amadeusz nie darzył jej wielką Ŝyczliwością. Wiecznie rozdraŜniona, nieustannie krytykowała postępowanie wszystkich dokoła, szkodząc w ten sposób pokojowym wysiłkom duchownego. Zgryźliwa - taka z pewnością była Aldegonda. MoŜe tę cechę charakteru moŜna było przypisać dosyć nieszczęśliwemu Ŝyciu? Odpychająca powierzchowność nie pozwoliła jej znaleźć kochającego małŜonka, na jakiego z pewnością zasługiwała, więc całe Ŝycie zazdrościła szczęścia 50
innym i próbowała im je zepsuć na wszelkie moŜliwe sposoby. Amadeusz skupił się. W słowach Aldegondy było coś, co zwróciło jego uwagę, i desperacko próbował sobie przypomnieć, co teŜ to było. - Ten wilk to nie jest normalne zwierzę - ciągnęła. – To ucieleśnienie Zła, stworzenie wysłane przez Szatana z przeraŜającą misją, bestia nieczysta, którą Demon nasłał na nas, aby siała śmierć i spustoszenie. Kiedy grasuje w pobliŜu jakiejś wioski, moŜna być pewnym, Ŝe czegoś szuka. Ofiary, która zaspokoi głód jego Pana... Ostatnim razem mieliśmy szczęście. Ale nie trzeba kusić Złego dwa razy. Proboszcz był znuŜony słuchaniem tych głupstw. Pragnął tylko jednego: zostać sam, aby się zastanowić. - Jakbym słyszał Agnes - powiedział, gdy skończyła. - To samo śmieszne przywiązanie do rzeczy nadprzyrodzonych. - W ustach proboszcza takie słowa są raczej nie na miejscu - oceniła stara. - Agnes jest po prostu mniejszym niedowiarkiem niŜ wy! - Moja wiara nie jest tak irracjonalna - odpowiedział surowo proboszcz. - I gdybyście nie mieli na Agnes takiego wpływu... - Byłaby tak samo ograniczona jak wy! - Nie pozwalam... - Dwoje sprzeczających się dzieci! Amadeusz i Aldegonda odwrócili się w tej samej chwili w stronę drzwi. Stała w nich młoda kobieta z wilgotną chustą w ręku i patrzyła na nich z udawaną surowością. Złociste włosy i jasne oczy sprawiały, Ŝe jej uroda kontrastowała wyraźnie z brzydotą Aldegondy. - Agnes! Nie mogłaś się zjawić w lepszym momencie - wykrzyknął proboszcz, nagle rozweselony. - Czysty przypadek - odpowiedziała, dając do zrozumienia, Ŝe to wcale nie był przypadek. - Proszę, niech to sobie ojciec połoŜy na głowę. Okład, który złagodzi ból... 51
Amadeusz złapał chustkę, przyłoŜył ją sobie do czoła i westchnął z zadowoleniem. - Moja mała Agnes, Bóg ci zapłać. - Gdybym miała czekać, aŜ Bóg nauczy mnie, jak wykorzystywać lecznicze zioła, wasza czaszka musiałaby radzić sobie beze mnie! Amadeusz rzucił jej spojrzenie pełne przywiązania, w którym wyrzut nie zdołał nawet wykiełkować. PoniewaŜ był przy jej narodzinach, uwaŜał za normalne, Ŝe kocha Agnes, tak jak się kocha własną córkę. Lata całe patrzył, jak się zmienia w młodą kobietę o dziwnej, dzikiej urodzie, którą trudno było docenić z powodu jej zuchwałego charakteru. Mieszkańcy Lansec juŜ dawno wykluczyli ją ze społeczności - o ile to nie ona sama się od niej odłączyła - lecz Amadeusz zawsze był dla niej czuły. - Nie przejmuj się tak, jego czaszka jest twarda jak kamień młyński powiedziała Aldegonda. - Gdyby jeszcze kościół był taki mocny... Amadeusz spojrzał na Aldegondę. Ta kobieta była nie tylko brzydka i złośliwa, miała takŜe talent do... Nagle części łamigłówki ułoŜyły się w jego głowie. A ta siedząca przy nim stara kobieta wydała mu się bardziej świetlista niŜ sama Dziewica Maryja. Skoczył na równe nogi i ku osłupieniu Aldegondy, pocałował ją w czoło. Kobiety wymieniły zdziwione spojrzenia. - Szok musiał być większy, niŜ myślałam - oceniła staruszka, poprawiając pospiesznie okład na czole duchownego. - Znaleźliście rozwiązanie! Jesteście niezwykłą kobietą! Aldegonda patrzyła na niego nieufnie. Pierwszy raz w Ŝyciu ktoś powiedział jej coś podobnego. Następnego dnia ojciec Amadeusz zebrał swe owieczki na małym, przykościelnym placu. Powiódł wzrokiem po zgromadzeniu, aby sprawdzić, czy wszyscy się stawili, i odchrząknął. Pogłoski o ogromnym wilku 52
grasującym w okolicy bardzo szybko rozeszły się po całej wiosce, kaŜdy więc dokładał swój pełen niepokoju komentarz i wszystkie oczy utkwione były w proboszczu. Z całą pewnością będzie mowa o tym zwierzęciu, w to nie wątpili, ale Aldegonda rozpuściła juŜ wieści o kościele, który trzeba naprawić, czy coś w tym rodzaju - sprawa, która nie wydając się im całkowicie niewaŜna, nie miała ich zdaniem wielkiego znaczenia w obliczu ostatnich wydarzeń, wprowadzała więc swego rodzaju konsternację. - Uciszcie się, proszę! Wrzawa uspokoiła się nieco, Amadeusz mógł w końcu zwrócić się do nich i nie wrzeszczeć, jak dotychczas. Jego głos nie niósł się tak dobrze jak w kościele, ale tak czy inaczej musiał przemówić. Wspiął się na murek i posłał swej publiczności krzepiący uśmiech. - Zwołałem was tu dzisiaj, by przedyskutować bardzo waŜną sprawę. Wiecie zapewne, Ŝe wczoraj rano znaleziono rozszarpanego barana ze stada Gilberta. Wszystko zdaje się wskazywać, Ŝe była to robota wilka. Moim zdaniem, nie ma powodów do niepokoju, ale... - Całkiem potęŜnego wilka, nieprawdaŜ? - odezwał się głos z tłumu. - Gilbert mówi, Ŝe musiał mieć dobre pięć lub sześć stóp wysokości! dodał inny. - To nie jest normalne zwierzę! Wrzawa rozgorzała na dobre. Amadeusz machał rękami, by ich uspokoić, i jeszcze raz, tyle Ŝe mniej przekonująco, Spróbował przywołać ten sam pogodny uśmiech. - Tak jak mówiłem wczoraj: nie dajmy się ponieść emocjom. Rzeczywiście, zdaje się, Ŝe zwierzę jest pokaźnych rozmiarów, ale moŜliwe, Ŝe wróciło juŜ w góry. Nie zapominajmy, błagam was, Ŝe to tylko wilk... Ale na wszelki wypadek, aby zapobiec kolejnym nieszczęściom, poprosiłem kowala Jacques'a, aby zrobił kilka pułapek, które rozmieścimy dokoła wioski. 53
Amadeusz wyczuwał w nich ten tajemny strach, który paraliŜuje i powoli wyniszcza sumienia, aŜ znikają ostatnie skrupuły i nic nie moŜe powstrzymać podłości. Wiedział, Ŝe gdy tylko trudności dotkną ich osobiście, wszystko, co w nich najbardziej nikczemne, wypłynie na powierzchnię, nastawiając jednych przeciwko drugim i przemieniając brata we wroga. NaleŜało powstrzymać to za wszelką cenę. Nim będzie za późno. - Znacie mnie juŜ od wielu długich lat. I wszyscy wiecie, Ŝe bym was nie okłamywał. Wioska nasza znajduje się dziś w trudnej sytuacji, musimy się więc zjednoczyć. To, co chcę wam zaproponować, nie jest jakimś cudownym rozwiązaniem. To tylko droga. Ale droga, która moŜe zaprowadzić nas ku światłości... Wśród parafian znów zapanowała cisza. Do tej pory byli przekonani, Ŝe zostali tu wezwani, by wysłuchać typowej gadaniny proboszcza, mniej lub bardziej nudnego kazania i paternostrów. Ale najwyraźniej miał jakiś pomysł. Konkretną propozycję, jak walczyć z bestią. - To, co chcę wam zaproponować, jest drogą nadziei - ciągnął ojciec Amadeusz. - To szlak, który naleŜy wyznaczyć, droga, którą musimy zbudować własnymi rękami i która poprowadzi nas ku światłości. Wykopiemy ją w pocie czoła, wszyscy razem, aby nadzieja, która znajduje się gdzieś na skraju tej drogi, pomogła nam pokonać siły Zła panoszące się dziś wokół nas. - A gdzie ją zrobimy, tę drogę? śeby dokąd iść? - ozwał się głos w tłumie. - NajwaŜniejsza jest sama droga, którą przebędziemy razem. I to, Ŝe się zjednoczymy. Tę drogę zbudujemy tutaj, w wiosce, lub dokładniej mówiąc, na terenie, który przylega do domu Clemence, koło wjazdu do wioski, przy trakcie do Montpellier. 54
- Ale on jest całkiem mały! Dziurę moŜemy tam wykopać, nie drogę! Zgromadzeni wybuchli śmiechem. Był juŜ najwyŜszy czas, aby Amadeusz uczynił swą przenośnię jaśniejszą i powiedział im, o co chodzi, bez dalszych peryfraz. Poczekał, aŜ znowu ucichną, i pochylił się nieco w stronę swych słuchaczy, jakby chciał wyjawić im jakąś tajemnicę. - To, co konkretnie proponuję wam zbudować, to nowy kościół. Wiecie tak samo dobrze jak ja, Ŝe ten, który stoi w środku wioski, popada w ruinę. Wkrótce wchodzenie tam stanie się zbyt niebezpieczne. I zamiast naprawiać stary, proponuję wam, abyśmy wznieśli nowy, na cześć świętej Marty, naszej opiekunki... Nie czekając na reakcję parafian, wyprostował się i uderzył w bardziej liryczne tony: - Ten nowy kościół będzie większy i piękniejszy. Z kamieni ze starego kościoła wzniesiemy mury, które oprą się kaŜdej nawałnicy. I wyciosamy nowe kamienie, aby dzwonnica była widoczna w promieniu dwudziestu mil! Wkrótce okoliczne wioski będą patrzeć na nas z zazdrością i mówić: skąd bierze się ta niezwykła silna wola mieszkańców Lansec, która pozwala im, bez niczyjej pomocy, wybudować taki kościół?! Amadeusz zamilkł. Wiedział, Ŝe ten ambitny plan przestraszy niejednego. Sam nie był pewny, czy proponuje im rzecz wykonalną. Ostatecznie angaŜowanie się w podobną sprawę bez pomocy biskupstwa kaŜdemu wydałoby się dosyć absurdalne. Jednak po chwili, która wydała mu się wiecznością, wśród zgromadzonych zaczęły pojawiać się pierwsze oznaki aprobaty. Wiedział, Ŝe partia została wygrana.
ROZDZIAŁ 4
Przy wjeździe do Lansec, na terenie wyznaczonym przez ojca Amadeusza, natychmiast rozpoczęto kopanie fundamentów pod przyszły kościół. PoniewaŜ następny wieśniak stracił dwa zwierzęta, proboszcz uznał za stosowne się spieszyć. Wilk - bo z braku innej, bardziej przekonującej hipotezy przyjęto, Ŝe to był wilk - nie wrócił w góry i wszystko wskazywało na to, Ŝe nie miał takiego zamiaru. Ponadto fakt, Ŝe zwierzę miało niespotykane rozmiary, nie budził juŜ najmniejszych wątpliwości. Na wioskę padł strach równie podstępny, co irracjonalny i rozplenił się w duszach ludzkich niczym chwast. A gdy pierwsze pułapki, które proboszcz kazał rozmieścić wokół wioski, nie pomogły w schwytaniu zwierzęcia, niektórzy zaczęli przypisywać mu diabelskie pochodzenie. Amadeusz wiedział, jak absurdalne były podobne przekonania, ale w tych okolicznościach nie potrafił wybić parafianom tego rodzaju pomysłów z ich przesądnych głów. Sam takŜe zaczynał wierzyć, Ŝe siły Zła zapanowały w końcu nad Lansec. Amadeusz wybrał tę lokalizację kościoła z kilku powodów: wśród nich fakt, Ŝe ze szczytu swej przyszłej dzwonnicy będzie miał widok na dolinę i 56
sąsiednie miasteczko, które w pogodny dzień moŜna było dostrzec na horyzoncie, zajmował waŜne miejsce. W miarę płaski teren miał jeszcze jedną waŜną zaletę: nie naleŜał do nikogo. Co doskonale pasowało do przedsięwzięcia - proboszcz nie miał na nie złamanego grosza, więc w kwestii doprowadzenia budowy do szczęśliwego końca liczył wyłącznie na poświęcenie swych parafian. Ochotnicy pod kierunkiem Berenchona wykopali we wskazanym miejscu całkiem sporą dziurę. Nieco na uboczu, przy stoliku zrobionym z trzech desek połoŜonych na beczce, Amadeusz pochylony nad planami budowli, w towarzystwie Gilberta, który postanowił przyłączyć się do przedsięwzięcia z entuzjazmem zdolnym niejednego wprawić w osłupienie, słuchał murarza wyjaśniającego mu szczegóły. Jeśli mieszkańcy Lansec poparli pomysł proboszcza, to dlatego Ŝe nie przewidzieli ogromu pracy, jaka ich czekała. Wzniesienie kościoła nie było tym samym co zbudowanie schronienia dla baranów. Zdano sobie z tego sprawę, gdy tylko Amadeusz podzielił się z Berenchonem swymi architektonicznymi ambicjami. W istocie proboszcz spoŜytkował kilka bezsennych nocy na przelanie na papier wizji, którą - jak utrzymywał - Bóg objawił mu we śnie. Murarz, przywykły raczej do naprawiania domów, gdy poluzowane kamienie bez powodu odpadały z uporem godnym lepszej sprawy, niŜ do budowania katedr, był nieco zbity z tropu faraonowymi sugestiami Amadeusza. W rzeczy samej musiał przyznać, Ŝe projekt znacznie przerastał jego skromne kompetencje, i jeśli wolno mu było wyrazić własną opinię, naleŜało raczej nastawić się na coś mniejszego, nie popadając przy tym w śmieszność i nie obraŜając świętej Marty. Amadeusz zgodził się w końcu ograniczyć swe ambicje do bardziej realistycznego projektu. Zdecydowano się na surową architekturę inspirowaną sztuką romańską, a do tego pod 57
naciskiem proboszcza miano dorzucić kilka gotyckich ornamentów. - Niezbyt wielki - zauwaŜył Gilbert, który przeglądał nowe plany z odrobiną zawodu. - Skromny i pokorny, mój przyjacielu - odpowiedział rozdraŜniony Amadeusz. - Na podobieństwo naszych moŜliwości. NajwaŜniejsze, by zająć umysły, takie jak twój, pracą przy wznoszeniu budowli, która zapewni nam wszystkim opiekę Pana. Gilbert rzucił mu poirytowane spojrzenie. Nie lubił, kiedy proboszcz zwracał się do niego w ten sposób. Uniósł się więc honorem i z wysoko podniesioną głową odszedł w stronę fundamentów, gdzie przynajmniej miał poczucie, Ŝe moŜe się do czegoś przydać. Berenchon doskonale zrozumiał intencje ojca Amadeusza. Był jak najdalszy od uznania za głupi zamiaru zajęcia umysłów wspólną pracą nad wysoce poŜytecznym przedsięwzięciem. Wątpił jednak w skuteczność manewru na dłuŜszą metę. Działanie na ochotnika, nawet w słusznej sprawie, staje się męczące, gdy tylko praca okazuje się cięŜka. A przy mających wkrótce nadejść letnich upałach układanie kamieni jedne na drugich nie będzie naleŜało do przyjemności. - Och, nie jestem tak głupi, by nie wiedzieć, jak niepowaŜna jest ta budowa - bronił się Amadeusz, czytając w myślach murarza. - Ale jej zasługą będzie przynajmniej to, Ŝe doda nam trochę odwagi... Trzeba traktować to wszystko jak pokutę. - Obawiam się, Ŝe to długo nie potrwa - odparł Berenchon, wycierając kark. - Bóg przyjdzie nam z pomocą, jestem o tym przekonany. Trzeba mu tylko pozwolić wybrać właściwy moment... Ale Bóg miał co innego na głowie. Na przykład staranne pilnowanie Zenona de Mongaillaca. PrzyjeŜdŜając do Montpellier gościńcem z Nimes, wkraczało się do tej wielkiej, hałaśliwej i zakurzonej fortecznej osady przez bramę Pile Saint-Gilles. 58
Po jej przekroczeniu wjeŜdŜało się w oblepioną starymi kramikami ulicę de Montpellier, gdzie podróŜny stykał się po raz pierwszy z bogactwem Południa. Barwy, dźwięki, a nawet zapachy były tu intensywniejsze niŜ w ParyŜu. Zenon poczekał, aŜ dyliŜans stanie, by rzucić okiem na zewnątrz. Od dwudziestu lat nie był w swoim rodzinnym mieście, czekał więc na tę chwilę z mieszaniną niecierpliwości i obawy. Wspomnienia z nim związane były przyjemne. Jego młodość nie była nieszczęśliwa. A jednak czuł gdzieś w środku, Ŝe niejasne poczucie winy przenika go niczym mdły zapach. Tak jakby zdradził kogoś lub coś i wymazał to wszystko z pamięci. Nie umiał powiedzieć, czy zdradził matkę, porzucając ją tak wcześnie, czy Athanase'a Lavorela, swego znamienitego mistrza, wyjeŜdŜając z Montpellier, by kontynuować studia gdzie indziej, a moŜe zdradził po prostu ambicje swej młodości, zadowalając się zdobytą niedawno sławą. Niemniej uczucie to było źródłem wahania, jakie ogarniało go zawsze na myśl o powrocie. Potrzebna więc była ta ucieczka, by w końcu, pokonując swój niepokój i wątpliwości, zgodził się stawić czoło miastu, w którym spędził młodość. Pierwszą rzeczą, na którą Zenon spojrzał, wysiadając z dyliŜansu, było stoisko jakiegoś wędrownego aptekarza. Mała buda na kółkach zaprzęŜona w starą, steraną mulicę upstrzona była tysiącami dawno juŜ wyblakłych kolorów. Pod jej podniesioną plandeką dostrzec moŜna było nieprawdopodobną ilość fiolek, karafek, flakonów i przeróŜnych buteleczek wypełnionych tym, co było przedmiotem handlu stojącego na podmostku nieboraka o zabawnej fizjonomii i wzroście najwyŜej dwunastoletniego chłopca, choć twarzy dorosłego. Bardziej zaintrygowany tym niŜ czymkolwiek innym, Zenon zapalił nową fajkę, którą nabył w czasie podróŜy, i podszedł bliŜej, by posłuchać osobliwego szalbierza. Znał tego rodzaju osobników, często bowiem spotykał ich podczas swoich podróŜy. I choć uwaŜał ich za szarlatanów, darzył jednak swego rodzaju sympatią. Ten tu przystrojony był w tunikę raczej 59
wątpliwej bieli, zapewne bardziej wiekową niŜ mulica, która młoda nie była, i zdawał się nadrabiać mizerny wzrost nadmiarem aktywności. W tej chwili za pomocą mimiki i gestów zapraszał nielicznych widzów do zakupienia dziwnych napojów, które im pokazywał. - Podejdźcie, podejdźcie, zacni panowie i szlachetne damy! Chorujecie na apopleksję, paraliŜ albo katar? Dokucza wam zgryźliwe usposobienie? Dopada was melancholia? UlŜę wam w kaŜdym cierpieniu! Tak, wy, którzy cierpicie na uderzenia gorąca do głowy i wątroby, wy, którzy jesteście delikatnego zdrowia i których krew się burzy, wszystkim wam przynoszę uzdrowienie! Dzięki napojom, lekarstwom, eliksirom i innym wywarom, które tu widzicie, odzyskacie zdrowie w krótszym czasie niŜ ten potrzebny mi na objaśnienie wam, jak je stosować. O ich recepturze nie powiem wam nic, prócz tego, Ŝe ich podstawowym składnikiem jest tytoń. Ta niezwykła roślina, wszyscy to wiedzą, posiada właściwości wymiotne, przeczyszczające i gojące. Dzięki niej odpływa z mózgu limfa, której nadmiar lub zła jakość uwiera ten narząd. Paloną lub Ŝutą stosuje się w bólach zębów, migrenie, wylewie, podagrze, reumatyzmie i innych schorzeniach spowodowanych przez nagromadzenie skrzepów. Liście uŜywane są pod róŜnymi postaciami: przyłoŜone do wrzodów i ran oczyszczają je i goją całkiem szybko. Zalewając utłuczone liście winem lub gotując je w oliwie, otrzymamy środek gojący, oczyszczający i przeciwzapalny. Wywar jest nawet czasem stosowany w lewatywie, przy apopleksji, ospałości i gdy dokucza zatwardzenie... Z kolei syrop z tytoniu stosowany jest w astmie i uporczywym kaszlu. Wyrabia się z niego równieŜ spirytus, olej i sól. Spirytus jest silnym środkiem wymiotnym. Stosowany zewnętrznie, po wtarciu w dotknięte chorobą miejsca goi liszaje, świerzb i inne schorzenia skóry. Olej, choć cuchnący, wymieszany z łojem wieprzowym ma podobne zastosowania. Sól zaś, która jest alkaliczna, w roztworach stanowi środek 60
na poty i jest wydalana z moczem. Tytoń skuteczny jest na wszystko, pokona kaŜdy ból i chorobę. Więc nie wahajcie się ani chwili! Cena tych specyfików jest bardzo przystępna. A zdrowie, jak kaŜdy wie, jest bezcenne... „Nie ma wątpliwości, ten typ zna się na swojej robocie” - pomyślał Zenon rozbawiony ofertą szarlatana. I nie zdziwił się na widok kilku gapiów opróŜniających swe sakiewki. Jak długo cnota ścisłego rozumowania nie zdobędzie wszystkich umysłów, podobne rzeczy wciąŜ będą moŜliwe. Lecz Zenon był przekonany, Ŝe prędzej czy później nadejdzie czas, gdy ludzie przestaną wierzyć w podobne banialuki i zaufają prawdziwym lekarzom. Prawda rozpostrze dobroczynne skrzydła swego panowania nad wszystkimi królestwami ziemi i przyniesie powszechne szczęście. A tymczasem coraz liczniejsi widzowie ustawiali się w kolejce - pod bacznym okiem dwóch oficerów gwardii - by zdobyć cudowny lek. Kiedy Zenon zauwaŜył gwardzistów, odwrócił wzrok, odruchowo schował głowę w ramiona, pozbierał kilka swoich tobołków i oddalił się tak dyskretnie, jak to tylko moŜliwe. Idąc ulicami miasta, przywoływał w myślach wszystkie wspomnienia, jakie się z nim wiązały. Jakieś miejsce przypominało mu dziecięce zabawy, a wąska uliczka kłótnię z łobuzem, który próbował ukraść mu śniadanie. Później, gdy juŜ dorósł, lubił włóczyć się tędy po zajęciach z dwójką czy trójką przyjaciół. Trudno by znaleźć gospodę, do której nie zawitał. Ta stojąca w rogu placu budziła w nim wspomnienia przyjemnych pijatyk w towarzystwie przyjaciół. „Dobre miejsce, by zatrzymać się tu przez kilka dni” - powiedział sobie, popychając stare drzwi, które skrzypnęły znajomo. Na dnie dołu Gilbert, wyposaŜony w łopatę, pomagał innym kopać fundamenty przyszłego kościoła. Czuł się dotknięty tym, Ŝe Amadeusz potraktował go jak dziecko, co więcej, argumenty proboszcza nie trafiły mu do 61
przekonania. Jak rozumiał, celem budowy nowego kościoła było uradowanie świętej Marty (w której widział przede wszystkim skuteczną obrończynię przed ewentualnymi atakami wilka), nie mógł więc pojąć, jak święta patronka miałaby się zadowolić tą śmieszną małą kaplicą. UwaŜał zresztą, Ŝe jest wystarczająco zajęty opieką nad swymi zwierzętami, by nie szukać dodatkowej roboty. Krótko mówiąc: kopać, by zapewnić sobie ochronę świętej Marty - w porządku. Ale kopanie dla samego kopania? Nie widział w tym Ŝadnego interesu. I rzeczywiście kopał teraz z mniejszym entuzjazmem, czując, jak wzbiera w nim przedwczesne zmęczenie, którego zamierzał usłuchać, gdy tylko nadarzy się okazja. Dotarli wreszcie do bardziej zwartej warstwy ziemi. Jeszcze niezupełnie twardej, ale wystarczająco zbitej, by mimo błota wytrzymała cięŜar przyszłego kościoła. Łopaty zagłębiały się w niej z coraz większym trudem i wszyscy mieli nadzieję, Ŝe Berenchon się tym zadowoli i nie będzie trzeba kopać głębiej. - A to co znowu?! - wykrzyknął nagle robotnik stojący obok Gilberta, wbijając wzrok w koniec swej łopaty. Gilbert spojrzał w jego kierunku. Miał przynajmniej pretekst, by choć na chwilę przerwać pracę. - Znalazłeś skarb? - spytał. - Nie wiem... Coś dziwnego... Gilbert podszedł do swego towarzysza i schylił się. Rzeczywiście jakiś dziwny przedmiot wynurzał się z ziemi. Dziwny przedmiot, którego biel kontrastowała z ciemnym kolorem ziemi. Słońce znajdowało się niemal w zenicie i upał skłonił Amadeusza i Berenchona do schronienia się pod platanem. Tu mogli jednocześnie czuwać nad postępem prac i studiować plany budowli. 62
- Nie przemęczacie się przypadkiem? - usłyszeli sarkastyczny głos. Amadeusz podskoczył, potem uniósł brwi, zobaczywszy Aldegondę. - Przeprowadzacie inspekcję fundamentów? - odpowiedział takim samym tonem. - To nazywacie fundamentami? Dawniej powiedziano by, Ŝe to dziura. Ale widocznie wtedy ludzie byli mniej gnuśni. Amadeusz wolał zmienić temat. - Więc czego, u diabła, chcecie? - Chcę wam tylko powiedzieć, Ŝe popełniacie wielki błąd. - W związku z nowym kościołem? - Naturalnie. - Proszę nam to wyjaśnić - powiedział Amadeusz, bardziej rozbawiony niŜ naprawdę zainteresowany. Aldegonda zmierzyła wzrokiem swego rozmówcę. To, Ŝe nie traktował jej powaŜnie, nie było specjalnie zaskakujące. Nikt juŜ nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Nikt juŜ nie miał czasu, by wysłuchać słów starej kobiety. A ten proboszcz, mimo swej miłosiernej pozy, był taki sam jak wszyscy. - To miejsce nie jest dobre. - No proszę! A czemuŜ to? - Bo jest przeklęte. Amadeusz spojrzał na Berenchona. OtóŜ i fakt, którego nie wzięli pod uwagę. - Przeklęte? - powtórzył proboszcz. - Jeśli niczego tu nie zbudowano, to chyba z waŜnego powodu. - Ach! Ale z jakiego? - dociekał Amadeusz. - JuŜ mówiłam: to miejsce jest przeklęte. Obydwaj męŜczyźni uśmiechnęli się. Próba uzyskania dalszych szczegółów od tej starej, zgrzybiałej kobiety była zupełnie zbędna. A czyŜ przy tak niepodwaŜalnych argumentach kontynuowanie prac było rozsądne? 63
- Proszę posłuchać, Aldegondo - rozpoczął uprzejmie Amadeusz. - Darzymy was wielkim szacunkiem, ale... - Ale nie potraficie tego zrozumieć! - przerwała staruszka w przypływie nagłej złości. - Nie umiecie odczytywać znaków. Mimo tej waŜnej miny, sukni duchownej i kazań jesteście bardziej tępi niŜ osioł! Nigdy nie chcieliście zrozumieć niczego poza tym, co przed oczami. Ale strzeŜcie się - dodała, wznosząc do góry groŜący palec - zdarza się, Ŝe natura buntuje się przeciw ludziom. Wykopanie tego dołu jest zbrodnią. Profanujecie Ziemię. I nie zdziwiłabym się, widząc, jak wasz kościół wali się, nim jeszcze ukończycie jego budowę! Po czym odeszła, złorzecząc, niczym stara, niezrozumiana czarownica powracająca do swej siedziby. Przez chwilę Amadeusz stał zbity z tropu. Wiedział, Ŝe Aldegonda zawsze lubiła udawać wyrocznię i znajdować tajemnicę tam, gdzie nie było najmniejszego powodu jej szukać. Dokładnie zbadał teren w towarzystwie Berenchona i przekonał się, Ŝe był on idealny. Ale słowa starej kobiety wypowiedziane zostały z takim przekonaniem, Ŝe go zaniepokoiły. Nie śmiał okazać tego niepokoju przed murarzem, ale chciał mieć pewność, Ŝe budynek będzie tak trwały, jak o tym marzył. - Opowiedz mi raz jeszcze o tych fundamentach - poprosił więc, gdy przyszedł do siebie. - Wydają mi się bardzo głębokie. - Proszę się nie martwić, ojcze Amadeuszu. Zmusza nas do tego rodzaj tej ziemi. Jest zbyt miękka. Na powierzchni jest tylko gruba warstwa pulchnej ziemi i piasku. Kościół jest dosyć cięŜkim budynkiem. Jego fundamenty muszą spoczywać na trwałych podstawach. Jeśli się nie chce, by wszystko się zawaliło przy najmniejszym drgnięciu ziemi, trzeba kopać głęboko, to wszystko. 64
- A więc to tak jak z wiarą - zaŜartował Amadeusz. - Im głębsze są jej korzenie, tym bardziej jest niezachwiana. - Ojcze Amadeuszu! Ojcze Amadeuszu! - Naprawdę, człowiek nie moŜe mieć chwili spokoju - wymamrotał proboszcz, spostrzegłszy Gilberta, który biegł w ich stronę, wymachując rękami. Wieśniak skinieniem głowy przeprosił za to, Ŝe musiał im przerwać, i cały podekscytowany wskazał na miejsce robót. - My... my znaleźliśmy coś w fundamentach. - Nie mów mi tylko, Ŝe trafiliśmy na skały? - powiedział Amadeusz, zaniepokojony na myśl o tym, Ŝe ledwie rozpoczęte roboty mogą się opóźnić. - Powiedziałbym raczej, Ŝe na coś, co wygląda jak kość. - Ach! Więc wyrzuć ją! - Tylko Ŝe... ona nie jest... Ona jest bardzo duŜa. Proboszcz uniósł brwi. - Bądź bardziej dokładny, przyjacielu. - Ogromna. Zaintrygowany Amadeusz wymienił spojrzenie z Berenchonem i wstał od stołu, by udać się z wieśniakiem tam, gdzie kopano fundamenty. Wiedział, Ŝe Gilbert miał niezwykłą zdolność dramatyzowania w nic nieznaczących sytuacjach i kaŜdy podniesiony przez niego alarm, pomijając epizod z baranem, był równie nieuzasadniony, co przesadzony. Jeśli znowu zawraca głowę bez powodu, juŜ on powie mu coś do słuchu! Przybywszy na miejsce, Amadeusz pochylił się nad dołem, a znajdujący się tam robotnik wskazał mu miejsce, w którym coś wynurzało się z ziemi. Z tej odległości trudno było stwierdzić, co to mogło być. Amadeusz zlazł na dół z mozołem, by zbadać rzecz z bliska. W połowie pokryte ziemią tkwiło tam coś, co rzeczywiście mogło uchodzić za kość. Ale równie dobrze mógł to być wielki kamień. By się co 65
do tego upewnić, Amadeusz zanurzył rękę w ziemi, chwycił to coś i pociągnął. Wrośnięty w ziemię jak ząb w dziąsło przedmiot nawet nie drgnął. Gilbert podał proboszczowi motykę. Kilka umiejętnych uderzeń przezwycięŜyło opór. Niepewny co do natury pokrytego ziemią przedmiotu, który trzymał teraz w rękach, ksiądz oczyścił go najlepiej, jak mógł, wycierając o połę swej sutanny. Bez najmniejszych wątpliwości przypominało to ogromny kręg. - BoŜe wszechmogący... Nawet nie będąc specjalistą od anatomii, Amadeusz natychmiast zdał sobie sprawę, Ŝe ten kręg był większy od kręgu wołu. O wiele większy. Co najmniej trzy lub cztery razy większy i cięŜszy. Rozgrzebał ziemię sandałem. Na dnie dołu moŜna było dostrzec inne kości podobnych rozmiarów. - Nigdy nie widziałem czegoś tak ogromnego... - Wiecie, co to jest? - spytał Gilbert. - Nie mam pojęcia... Podczas gdy Amadeusz badał odkrytą kość, zgromadzeni wokół niego wieśniacy wymieniali zaniepokojone spojrzenia. Słowa starej Aldegondy zabrzmiały w głowie proboszcza. - Niczego nie dotykajcie - rozkazał, budząc się z rozmyślań. Wygramolił się z dołu, taszcząc kręg, i odwrócił się do Gilberta. - Weź tę kość i poszukaj mi w Montpellier kogoś, kto będzie mógł nam powiedzieć, co to jest. Spróbuj w Królewskim Kolegium. Niech ci wszyscy uczeni na coś się przydadzą... Dumny, Ŝe powierzono mu tak waŜne zadanie, Gilbert oddalił się, unosząc kręg. Co więcej, podróŜ aŜ do Montpellier nie była mu niemiła: był tam tylko raz i miasto wydało mu się całkiem przyjemne. Jeśli natychmiast wyruszy, być moŜe dotrze tam, jeszcze nim popołudniowy upał stanie się zbyt uciąŜliwy. PoŜyczył więc muła Berenchona i jadąc stępa, skierował się 66
radośnie w stronę doliny. Podczas gdy Gilbert oddalał się w tumanie kurzu, proboszcz spojrzał raz jeszcze na dno dziury i dostrzegł wyłaniającą się z ziemi ogromną piszczel. Poczuł przeszywający go dreszcz...
ROZDZIAŁ 5
Stojąc na estradzie małego amfiteatru Królewskiego Kolegium w Montpellier, Athanase Lavorel, wybitny doktor anatomii, zwracał się do swych słuchaczy. Siedząca naprzeciw garstka lekarzy, aptekarzy, chirurgów cyrulików i przeróŜnych studentów słuchała uwaŜnie zakończenia jego wykładu. Sześćdziesięcioletni Athanase Lavorel był dziekanem wydziału medycyny. Zarówno jego sława, jak i masywna sylwetka starzejącego się zapaśnika oraz gęsta biała broda, która w połączeniu z łysiną sprawiała, Ŝe wyglądem przypominał antycznego mędrca, wzbudzały szacunek. Potrafił doskonale posługiwać się wraŜeniem, jakie wywoływał, i nie marnował Ŝadnej okazji, by czynić uŜytek z uzyskiwanej dzięki temu przewagi. Zresztą zawsze kochał władzę z powodu korzyści, jakie zapewniała tym, którzy ją posiadali. Dlatego w czasie swej długiej kariery zgromadził więcej tytułów i nagród, niŜ na to zasłuŜył. O tym, Ŝe jego prestiŜ i wpływy sięgały daleko poza wydział w Montpellier, nie trzeba nawet wspominać. Uczestniczył w większości naukowych debat, a jego opinie wysłuchiwane były zawsze przez równych mu wiedzą uczonych z naboŜnością. 68
Jego dzisiejszy wykład dotyczył zęba. Ogromnego zęba, którego z dumą prezentował swemu audytorium. - Pliniusz Starszy utrzymywał, Ŝe te glossopetrae to kamienne języki, które spadły z nieba w czasie zaćmienia KsięŜyca. OtóŜ nie zawsze naleŜy wierzyć staroŜytnym! Od tego czasu niektórzy przypisywali im niezwykłe właściwości. Przyjmowane w sproszkowanej formie miały rzekomo działać skutecznie na ukąszenia węŜa, wymioty, gorączkę krwotoczną, uroki i... bo ja wiem, na co tam jeszcze? Ale niektórzy wolą nosić je jako amulety... Sala wybuchnęła śmiechem. Po tylu latach nauczania Athanase Lavorel nie stracił nic ze swej uszczypliwości. Jego sztuka oratorska była doskonale wyszlifowana, a ironią władał z nieodmiennym powodzeniem. - W naszych czasach nie brak takich uczonych, którzy sądzą, Ŝe są to zęby rekinów! Sam fakt, Ŝe ten tutaj został odnaleziony w odległości pięćdziesięciu mil od morza, dowodzi, jak dalece absurdalne jest podobne twierdzenie... No chyba Ŝe wyobrazimy sobie rekiny galopujące radośnie po okolicznych wzgórzach. Kolejny wybuch śmiechu. „Publiczność oczarowana to publiczność w połowie przekonana” - pomyślał uczony z satysfakcją. A nie ma nic lepszego niŜ odrobina dowcipu, by osłabić czujność. - KaŜda wiedza, która nie opiera się na obserwacji i zdrowym rozsądku, jest wiedzą ślepą - ciągnął. - Tymczasem rzeczywiście chodzi tu o ząb. Kieł, mówiąc dokładniej. Proszę zauwaŜyć jego spiczasty kształt. Do czegóŜ mógłby słuŜyć, jeśli nie do rozdzierania tkanki mięśniowej? Zęby trzonowe, bardziej płaskie, słuŜą do rozcierania poŜywienia, jak kamień młyński... OtóŜ w tym regionie nie występuje Ŝaden mięsoŜerca o wystarczają co duŜych rozmiarach, by moŜna mu ten ząb przypisać... Zrobił pauzę dla wzmocnienia efektu. Nie pierwszy raz wykładał o glossopetrae i jego przemówienie było juŜ wycyzelowane. 69
Dał swym słuchaczom czas na zastanowienie się nad naturą zęba, wreszcie podniósł głowę i spojrzał wprost na widownię. Przyjęcie twierdzenia, które miało za chwilę paść z jego ust, zaleŜało w duŜej mierze od przekonania i pewności, z jaką je wygłosi. - Jest rzeczą oczywistą, Ŝe ząb ten naleŜał do człowieka. A ten człowiek, panowie, ten człowiek był olbrzymem. Tak jak przewidział, po sali przeszedł szmer. W tej chwili przez małe boczne drzwi do amfiteatru wsunął się Gilbert. Znalezienie odpowiedniego rozmówcy nie było takie proste. Miał juŜ szalone trudności z odnalezieniem Królewskiego Kolegium, a co za tym idzie, osoby, która mogłaby mu powiedzieć, czym była jego kość. Wyjaśnienia, jakich musiał udzielić pierwszemu jegomościowi napotkanemu w korytarzach, były co najmniej mętne. W dodatku osobnik ten nie ukrywał swego rozbawienia, co bardzo poirytowało wieśniaka. W końcu jednak Gilbertowi udało się uzyskać informację, której szukał, i wiedział juŜ, Ŝe najodpowiedniejszą osobą do zbadania kręgu był niejaki doktor Athanase Lavorel, który, jak mu powiedziano, miał się znajdować w tej sali. Ale rozpoznanie go pośród wszystkich tych ludzi to juŜ zupełnie inna historia. Od razu po wejściu do amfiteatru Gilbert poczuł się zbity z tropu i zaskoczony dziwacznością wystroju. Amfiteatralnie rozmieszczone ławki były ułoŜone w kształt podkowy. Choć wiele brakowało, by sala była przepełniona, wszędzie siedzieli dziwacznie przystrojeni osobnicy, wsłuchujący się z uwagą w słowa stojącego naprzeciwko, niezwykłego człowieka. Gilbert spojrzał na niego uwaŜnie. Typ ubrany był raczej cudacznie i mówił nie mniej osobliwe rzeczy. Wieśniak pomyślał o kazaniach Amadeusza. Być moŜe to tutaj to teŜ był rodzaj kazania. Lecz religia, którą wyznawali wszyscy ci ludzie, nie wydawała mu się bardzo ortodoksyjna. 70
Szczerze mówiąc, niewiele rozumiał z wypowiadanych tu słów. Jako Ŝe nie zwracano na niego uwagi, a on nie znalazł miejsca, gdzie mógłby usiąść, nie ściągając na siebie spojrzeń zgromadzenia, pozostał w kącie przy drzwiach, czekając na zakończenie wykładu. Spieszno mu było zakończyć misję. W tej samej chwili jakiś młody zuch w pierwszym rzędzie odwaŜył się zabrać głos. - Ale... doktorze... zwaŜywszy na wielkość zęba, musiałby jeść ogromne ilości mięsa! - Bardzo zgrabna dedukcja, mój mały Brunonie - odpowiedział ten, którego nazwano doktorem. - Lecz nie zatrzymuj się na tak dobrze obranej ścieŜce. W rzeczy samej, biorąc pod uwagę rozmiary kła, jakiego wzrostu powinien, według ciebie, być ten osobnik? Grymas na twarzy Brunona odzwierciedlał jego trudności ze znalezieniem odpowiedzi. - Dalej, dalej... Pomyśl trochę. Ile mierzą twoje własne kły? Bruno palcami zmierzył wielkość swego zęba. - Mniej więcej pół cala. - A korzeń mierzy niemal drugie tyle, nieprawdaŜ? - Bez wątpienia. - A więc w sumie jeden cal. A ile masz wzrostu? - Pięć stóp i cztery cale - odpowiedział z dumą Bruno. - Dobrze... A zatem policzmy: nasz olbrzym, którego ząb mierzy cztery cale, czyli cztery razy więcej niŜ twój, byłby wysoki na... - Ponad dwadzieścia stóp! - OtóŜ to! Nowa wrzawa wśród publiczności. - AleŜ... to kolos! - wykrzyknął któryś ze słuchaczy. - W dawnych czasach istnieli ludzie o wiele więksi niŜ dzisiaj... 71
Athanase podniósł rękę, by pokazać zawieszony na ścianie szkic. - Co więcej, ten tutaj jest karzełkiem w porównaniu, na przykład, z Helvetus gigas mierzącym... trzydzieści pięć stóp! Athanase pogrąŜył się na chwilę w myślach. Poruszeni widzowie wymieniali komentarze. - Oto minęło blisko pół wieku od chwili, gdy doktor Habicot, na którego wykłady miałem zaszczyt uczęszczać, opublikował swe najwaŜniejsze dzieło zatytułowane Rozprawa o kościach olbrzyma, w którym połoŜył podwaliny gigantologii, nauki o olbrzymach. Nauka ta jest dziś uznana przez najsłynniejszych uczonych. Och, oczywiście zawsze znajdą się wieczni sceptycy, nieuczciwi przeciwnicy, jak ten Riolan, autor nędznego traktatu o rzekomej Gigantomachii! Zrobił pauzę i na jego twarzy pojawił się grymas mający wyrazić, co myśli o tej śmiesznej i patetycznej próbie oczernienia swego nauczyciela. - Lecz coraz liczniejsze dowody codziennie potwierdzają prawdziwość moich słów. W kwestii tej bardzo stanowczo wypowiedzieli się juŜ staroŜytni. Pliniusz przywołuje dokonane na Krecie odkrycie szkieletu Oriona, wysokiego na sześćdziesiąt stóp. Herodot cytuje przypadek Orestesa (dwa naście stóp), nie mówiąc juŜ o... samym świętym Augustynie, który odkrył ząb sto razy większy od zębów zwykłego człowieka. Oczywiście wywnioskował, Ŝe musiał on naleŜeć do jednego z olbrzymów opisanych w Biblii. Nie wątpię, Ŝe juŜ wkrótce nawet najbardziej ograniczone umysły przyznają, iŜ mamy rację... Zadowolony z przeprowadzonego dowodu obserwował wraŜenie, jakie jego słowa zrobiły na słuchaczach. Jak zawsze, uzyskał jednomyślność publiczności. - To wszystko na dzisiaj - zakończył, zbierając swoje notatki. - W przyszłym tygodniu przyjrzymy się bliŜej tej delikatnej kwestii cyklopów i innych 72
olbrzymów. Dziękuję za uwagę. Słuchacze nagrodzili wykład doktora oklaskami i wstali, by pogratulować mówcy. Później jeden po drugim zaczęli opuszczać amfiteatr, od razu rozpoczynając dyskusję. Wkrótce został tam tylko czekający na doktora Bruno, którego twarz rozjaśniał uśmiech wyraŜający najwyŜszy podziw. Gilbert wykorzystał moment, by zaznaczyć swą obecność, i zwrócił się do Brunona. - Przepraszam, ja... ja szukam Athanase’a Lavorela. Powiedziano mi, Ŝe znajdę go tutaj... WciąŜ jeszcze pod oszałamiającym wraŜeniem puenty swego mistrza, Bruno wskazał mu ruchem głowy, Ŝe chodzi, tak jak odgadł wieśniak, o starego człowieka zajętego porządkowaniem swych rzeczy. Gilbert podszedł więc do Athanase'a w chwili, gdy ten schodził z estrady z grymasem zdradzającym ból biodra. - Doktor Lavorel? - spytał Gilbert, miętosząc torbę. Athanase przyjrzał mu się ze zdziwieniem. Nie zwykł mieć wieśniaków za słuchaczy. Niemniej poczuł z tego powodu pewien rodzaj zadowolenia. CzyŜ Francis Bacon nie powiedział, Ŝe wiedza powinna być dobrem dostępnym wszystkim ludziom, a nie tylko garstce uprzywilejowanych, jak to się działo przez tyle wieków? Jeśli Athanase pochwalał jakąś ideę wielkich umysłów współczesności, to właśnie tę mówiącą o dzieleniu i przekazywaniu wiedzy oraz jej gromadzeniu z pokolenia na pokolenie („nauka jest dziełem zbiorowym i postępowym”, stwierdził angielski filozof), a nie podawanie W wątpliwość osiągnięć rozumu w dziedzinie teologii. Zresztą logika Arystotelesa, na której opierała się wszelka argumentacja scholastyki, wcale nie wydawała mu się tak przestarzała, jak utrzymywali niektórzy. A sposób rozumowania przyjęty w tamtej epoce, choć prowadzący najczęściej do wniosków co najmniej dziwnych, cechował się, według niego, 73
ścisłością, na jakiej wielu uczonych bardzo by skorzystało. - Jeśli w sprawie udziału w moich zajęciach, to proszę uzgodnić to z moim asystentem. - Nie, ja... nie chodzi o zajęcia - zaczął Gilbert dosyć onieśmielony. Ja... wysłano mnie z prośbą o pomoc... powiedziano mi, Ŝe wie pan duŜo o kościach. - Jestem doktorem anatomii i dziekanem tego uniwersytetu, jeśli to mieliście na myśli - odparł z wyŜszością uczony, rozdraŜniony faktem, Ŝe poczciwiec nie zwraca się do niego z naleŜnym szacunkiem. - OtóŜ tak. Właśnie kopaliśmy fundamenty nowego kościoła, tam, w górach i... znaleźliśmy kości. - Mój przyjacielu, znajdujemy je codziennie i praktycznie wszędzie, jeśli mogę zauwaŜyć. Więc co chcecie, abym zrobił? Gilbert spuścił wzrok. Pełna pobłaŜliwości postawa Athanase'a doprowadzała go do wściekłości, a jego misja coraz mniej mu się podobała. Chciał juŜ nawet zrezygnować. Amadeusz poszuka sobie gdzie indziej wyjaśnień, których potrzebuje. Ostatecznie, o ile mógł zauwaŜyć, uczonych w tym mieście nie brakowało. Zrobił więc krok w kierunku wyjścia, ale stary człowiek zatrzymał go gestem dłoni i zmienił ton. - Szkielet człowieka czy zwierzęcia? - Ech, no właśnie. Nie wiadomo... Ale powiedziano mi, Ŝe być moŜe wy moglibyście... - Jaki jest ten szkielet? - Wielki. Athanase uniósł brwi i uwaŜniej spojrzał na swego rozmówcę. Ta historia mogła się mimo wszystko okazać interesująca. Rzucił spojrzenie Brunonowi, który przybliŜał się teraz, by wysłuchać rewelacji wieśniaka. - Jak wielki? 74
Gilbert otworzył torbę i wyjął z niej kręg, który podał Athanase'owi. Uczony schwycił przedmiot łapczywie, obejrzał go i odwrócił się w stronę Brunona. Twarz starego naukowca jaśniała z podekscytowania. Zapadał juŜ zmierzch, gdy Athanase Lavorel, otoczony przez wszystkich mieszkańców wioski, mógł wreszcie zbadać kości, częściowo wydobyte na światło dzienne w fundamentach kościoła. Kości były jeszcze w połowie zakopane, jednak kilka kręgów i to, co wyglądało na nogę, wynurzało się z ziemi. Od odkrycia szkieletu najbardziej niezwykłe pogłoski mnoŜyły się w Lansec. Podczas gdy większość widziała w tym tylko stertę gnatów, wielu było teŜ takich, którzy jak Gilbert skojarzyli to wydarzenie z niedawnym pojawieniem się w okolicy ogromnego wilka i sugerowali, Ŝe szczątki te mogły równie dobrze naleŜeć do jednego z jego krewniaków. Podobna myśl, jeśli wziąć pod uwagę rozmiary kości, nie mogła nie zasiać przeraŜenia w ich i tak zaniepokojonych umysłach. I Amadeusz z największym trudem przekonywał ich do zachowania spokoju, utrzymując, Ŝe na pewno znajdzie się na to wszystko jakieś rozsądne wytłumaczenie, gdy tylko uczony zbada sprawę. TenŜe uczony, powiadomiony przez Gilberta, natychmiast pospieszył do Lansec w towarzystwie wiernego asystenta. Z pewnością rozwaŜniej byłoby poczekać do rana, jak sugerował Bruno, ale Athanase nie mógł się powstrzymać. Sprawa ta mogła się okazać wydarzeniem, na które czekał całe Ŝycie. Być moŜe stał właśnie na progu odkrycia, które będzie ukoronowaniem jego kariery. Zaglądając mu przez ramię, Amadeusz i Bruno patrzyli z uwagą, jak wybitny uczony bada kości w połowie jeszcze pokryte ziemią. Wybierał spośród nich jedną, lepiej widoczną niŜ inne, i czyścił ją delikatnie, muskał i pieścił, jakby chodziło o ukochaną kobietę, by zaraz potem rzucić się na 75
następną, z kaŜdym odkryciem coraz bardziej podekscytowany. Wywołało to pewne zaniepokojenie ojca Amadeusza. - Wydawało mi się, Ŝe będzie lepiej, jeśli zawiadomię kogoś bardziej kompetentnego w dziedzinie kości - tłumaczył się proboszcz, który wszelkimi sposobami próbował zwrócić na siebie uwagę uczonego. - Tak, tak... Dobrze zrobiliście i dziękuję Niebiosom, Ŝe zostawiliście je na miejscu, nie próbując ich wykopać - odpowiedział tamten pochłonięty swymi obserwacjami. - Tego rodzaju skamieniałości, choć stwardniałe, są bardzo kruche. Kość udowa... piszczel... Wielki BoŜe... Odwrócił się wreszcie, by rzucić Brunonowi rozradowane spojrzenie. Temu ostatniemu zdawało się nawet, Ŝe w oczach uczonego błysnęły łzy. Nigdy nie widział swojego mistrza w takim stanie. - No więc? Macie juŜ jakiś pomysł? Co to moŜe być? - dopytywał się Amadeusz. Uczony podniósł się, energicznym ruchem otrzepując ubranie z resztek oblepiającej je ziemi. Trzeba się godnie prezentować w tak waŜnym momencie. - Pomysł? - odparł Athanase, próbując zachować spokój. - Lepiej: mam pewność! Krąg wieśniaków stojących nieopodal zacieśnił się wokół nich. Przybycie tego uczonego niejednego zaintrygowało. Czym się właściwie zajmował, tego nikt dokładnie nie wiedział. Ale względy, jakie okazywał mu ojciec Amadeusz, wskazywały, Ŝe był to ktoś waŜny. - Oto, mój ojcze, najpiękniejszy i największy okaz szkieletu olbrzyma, jaki kiedykolwiek odkryto w tym regionie! Amadeusz patrzył na swego rozmówcę wytrzeszczonymi oczami. Choć względem uczonych Ŝywił całkowitą nieufność, widząc postawę tego doktora, 76
doszedł do wniosku, Ŝe wie on, o czym mówi. Ale stwierdzenie, które właśnie padło z jego ust, wydawało się duchownemu co najmniej zaskakujące. - Olbrzyma? - powtórzył. Wieśniacy, coraz bardziej zaniepokojeni, przysunęli się jeszcze bliŜej, by słuchać wyjaśnień uczonego, szukając w zachowaniu Amadeusza zaprzeczenia lub potwierdzenia jego słów. - Oczywiście! To Homo gigas! A ta oto noga jest właściwie nietknięta! - Ale... Pan... Chcę powiedzieć... Jest pan pewien? - wyjąkał Amadeusz. - Proszę posłuchać, mój ojcze - obruszył się Athanase, podnosząc się, jakby chciał podeprzeć swój autorytet imponujących rozmiarów sylwetką chętnie przyznaję wam tytuł specjalisty od wszystkich spraw tyczących duszy, ale pozwólcie, Ŝe to ja pozostanę ekspertem w kwestii gigantologii. - Proszę wybaczyć, doktorze Lavorel. Ale wiadomość jest zaskakująca. Olbrzym... - Przyznaję, Ŝe jest to rzadkość w tym regionie. Ale zapewniam was, Ŝe nie jest to jedyny przypadek... A ten tu to niezwykły egzemplarz... Na pierwszy rzut oka osobnik musiał mieć od piętnastu do dwudziestu stóp wysokości... Wieśniacy skupieni dookoła patrzyli na siebie pytającym wzrokiem, szeptali. Ogarnął ich nagły niepokój i krąg wyraźnie się rozluźnił. - Nie wolno zakłócać snu podziemnych stworzeń! - zakrzyknął nagle kobiecy głos w tłumie. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę stojącej na uboczu młodej, około dwudziestoletniej kobiety o gęstych włosach w kolorze miodu. Nosiła łachmany, ale jej uroda zapierała dech w piersi. Wyglądała nieco dziko, lecz w jej spojrzeniu kryła się nieskończona słodycz. 77
Sądząc, Ŝe rozsądniej będzie uniknąć wszelkiej nieprzewidywalnej reakcji tłumu, Amadeusz odciągnął Athanase'a na bok. - Lepiej by było, gdybyśmy porozmawiali o tym wszystkim na osobności. Athanase zgodził się ze zdaniem proboszcza i zwrócił się do swego asystenta: - Bruno! Zostań tutaj i pilnuj kości. Trzymając Athanase'a pod ramię i rzucając ponure spojrzenie młodej kobiecie, Amadeusz przeciął krąg gapiów i skierował się w stronę plebanii. - Ich tysiącletni sen jest świętszy niŜ ulotny dźwięk waszych dzwonów! - krzyknęła za nimi młoda kobieta. - StrzeŜcie się przebudzenia ich duszy! Z dala od całego zamieszania zajściu przyglądała się Aldegonda. Choć nie rozumiała pobudek Agnes, podzielała jej niepokój odnośnie do szkieletu. Odkąd ojciec Amadeusz postanowił wznieść swój nowy kościół, nie zaznała spokoju. Miejsce, które wybrał proboszcz, było przeklęte. Była tego pewna. A odkrycie szkieletu ogromnych rozmiarów tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. To miejsce powinno być zostawione w spokoju i koniec. Aldegonda uznała więc rzucone przez Agnes ostrzeŜenie za zgodne z jej własną intuicją. Poza tym darzyła ją skrytym podziwem. Ta młoda kobieta odwaŜyła się przeciwstawić całej wiosce i juŜ samo to wystarczyło, by zyskać szacunek staruszki. Ponadto nikt lepiej od niej nie potrafił odczytywać znaków przyrody, przepowiadać nieszczęść, nim się wydarzą, przewidywać klęsk, wyjaśniać najciemniejszych tajemnic natury. W kwestiach tyczących zaświatów nikt nie był lepiej poinformowany od Agnes. Choć Aldegonda od czasu do czasu sama miewała prorocze widzenia, nie potrafiła ich zinterpretować. Nie to co Agnes. Bo ona wiedziała. Ona miała Dar. Jeśli nikt nie zwracał uwagi na jej słowa, na jej ostrzeŜenia, to z powodu 78
strachu i nieufności, jakie wywoływała. A Aldegonda uwaŜała, Ŝe takie zachowanie jest błędem. Wielkim błędem. Tłum Ŝegnających się ukradkiem ludzi szybko się rozpierzchł. Zostali tylko Gilbert i Bruno, z oczami wlepionymi w młodą kobietę, która trzymając się pod boki, patrzyła na nich wyniośle. Bruno nie mógł oderwać od niej wzroku. Mimo biednego wyglądu i trochę wrogiego zachowania przyciągała go jakimś nieodpartym urokiem. Jej niedbała poza miała w sobie coś zwierzęcego, co wywoływało w nim dziwne uczucie. Uczucie, które zdawało się pochodzić z zamierzchłych czasów, jak zew puszczy. Był zniewolony. Gilbert dobrze znał to uczucie, bo sam często go doświadczał. Agnes była jego jedyną miłością. Przez całe lata łudził się nadzieją, Ŝe uczucie to zostanie odwzajemnione, ale musiał ustąpić wobec oczywistej prawdy: Agnes nie kochała nikogo. Gdy jedyny raz odwaŜył się okazać jej swą namiętność, odepchnęła go oschle. Gilbert potraktował tę odmowę jak zniewagę, wyobraŜając sobie, Ŝe odrzuca go, bo jest tylko prostym chłopem. I od tamtej pory, zawsze gdy stawał z nią twarzą w twarz, odczuwał mieszaninę nieskończonego poŜądania i urazy. Wszelka czułość, jaką niegdyś ją darzył, zniknęła. Została tylko ta niepokojąca mieszanina uczuć, która naleŜała bardziej do sfery instynktów niŜ emocji. Agnes przez długą chwilę przyglądała się im w milczeniu, z obojętnym wyrazem twarzy. Ale cała jej postawa wyraŜała dumę. Bosa, pewnie stała na ziemi, a jej nogi były lekko rozstawione, jakby z tej stabilności czerpała siłę, niczym drzewo, które przez swe korzenie wysysa mroczne moce ziemi. Całą swoją postawą - ściągniętymi do tyłu ramionami, dumnie wypiętą piersią - rzucała wieśniakom wyzwanie i drwiła z nich bezwstydnie. 79
- Zostaw tych ignorantów - powiedziała stara Aldegonda, biorąc ją pod ramię i odciągając na bok. Zdawało się, Ŝe Agnes wyrwała się z dziwnego odrętwienia. Odwróciła głowę do starej kobiety i złagodniała. Odchodząc, rzuciła męŜczyznom ostatnie lodowate spojrzenie. Bruno natychmiast odwrócił wzrok. Nie patrzy się w oczy czarownicom. Plebania Amadeusza była bardzo skromnie umeblowana, niemal surowa. Poza zawieszonym nad łóŜkiem krucyfiksem nic nie zdobiło pobielonych wapnem ścian. Wnętrze emanowało spokojem. Pod oknem, przez które widać było duŜą część wioski, ustawiony był stół. Amadeusz zaprosił Athanase'a, by przy nim usiadł, i poczęstował gościa winem. - Proszę nie zwracać uwagi na moje owieczki, są ostatnio trochę niespokojne. Grasująca w okolicy bestia szarpie im nerwy. - Bestia? Jaka bestia? - Wilk, prawdopodobnie. Zagryzł ostatnio wiele baranów. Ludzie szybko stają się niespokojni. - Rozumiem... Ale... Ta młoda kobieta? - To tylko biedna prosta dziewczyna - próbował wytłumaczyć Amadeusz, zakłopotany zajściem. - Od lat Ŝyje gdzieś w górach. Proszę zapomnieć o tym, co powiedziała. To nic innego jak efekt samotności. - Czarownica? - Wielu tak sądzi. Wie pan, jak to jest: ignorancja rodzi głupotę i nieufność. Brałem ją na kolana, kiedy była mała. Dla mnie to po prostu Agnes... Jest zupełnie nieszkodliwa, proszę mi wierzyć. Athanase był tylko częściowo uspokojony. Nie zwykł wysłuchiwać gróźb czy mocno zalatujących satanizmem ostrzeŜeń młodych kobiet. Chwycił więc dzban wina i nalał sobie obficie. śycie w tych wioskach zawsze było dla niego tajemnicą. KtóŜ mógłby chcieć zamieszkać w podobnym 80
miejscu? Bieda, by nie powiedzieć nędza, która tu panowała, przygnębiała go. Co więcej, ludzie zachowywali się tu wysoce nieracjonalnie. Jedno dawało się prawdopodobnie wytłumaczyć drugim. I zaczął rozmyślać o tym, jak bardzo wolał miejskie Ŝycie, nieskończenie lepiej urządzone. - Jeśli to nie sprawi ojcu kłopotu, chciałbym zabrać kości do Montpellier, aby tam zbadać je... spokojniej. - Wyznam panu, Ŝe obecność tego czegoś w mojej parafii nie przyczynia się do przywrócenia spokoju ducha moim owieczkom. Ale chciałbym dowiedzieć się nieco więcej o tym... olbrzymie. Kiedy juŜ go zbadacie, oczywiście. - Och, nauka zwana gigantologią jest jeszcze w powijakach. Czy uwierzyłby mi ojciec, gdybym powiedział, Ŝe moi koledzy nie są co do niej jednomyślni? A przecieŜ to najpiękniejsza z nauk. Bo ludzie wielkich rozmiarów byli równieŜ ludźmi wielkiego znaczenia, w większości władcami i świętymi... Nagle Amadeusz baczniej nadstawił ucha na słowa Athanase'a. W jego głowie zakiełkował pomysł. - ... jakby wielkość duszy i wielkość ciała w naturalny sposób szły w parze - zakończył uczony, podnosząc się z krzesła, aby uwydatnić swój własny wzrost. - No dobrze, będę czekał z niecierpliwością na wyniki pańskich badań rzekł Amadeusz, podczas gdy Athanase Wstał, by się poŜegnać. - Będę ojca informował o ich postępie - obiecał uczony. Uścisnęli sobie dłonie. - Niech pan poprosi Gilberta o pomoc w załadowaniu i transporcie dodał proboszcz, pokazując mu od progu wieśniaka. - Nie jest najbardziej rozgarniętym z moich parafian, ale jest zaradny. - Tak jak powiedziałem, te skamieniałe kości są bardzo łamliwe. Przed przewiezieniem trzeba je najpierw wydobyć ze skały płonnej i zabezpieczyć. 81
A to, obawiam się, moŜe zająć trochę czasu, Dziś będę musiał się zadowolić jedną lub dwiema próbkami. - Ale nie wiem, jak ojcu dziękować. Szkielety olbrzyma są rzeczą niezwykle rzadką. Zwłaszcza tak dobrze zachowane. Dla mnie i oczywiście dla nauki ich wartość jest nieoceniona... Stary naukowiec skierował się w stronę drzwi. Amadeusz zatrzymał go. - A co z moją budową? - Proszę się nie niepokoić, moŜe ojciec dalej kopać swoje fundamenty. Róbcie to po prostu tak, aby nie naruszyć kości. Athanase wyszył, a Amadeusz zamyślił się, patrząc, jak doktor kieruje się w stronę swego asystenta. Był niezadowolony z powodu opóźnień w robotach. Ale moŜe znalazł sposób walki ze Złem nieskończenie bardziej skuteczny niŜ budowa kościoła. Stojąc na progu plebanii, obserwował, jak dwaj uczeni po raz ostatni rzucają okiem na szkielet i oddalają się w kierunku miasta - Święty... - wyszeptał i podniósł oczy do nieba. – Dzięki Ci, Panie, Ŝe wysłuchałeś mych modlitw. Wrócił do środka, chwycił płócienną torbę i zabrał się do pakowania w nią kilku swych rzeczy. Nazajutrz trzeba będzie odbyć rozmowę z biskupem Montpellier. - A więc? Amadeusz podskoczył. Na progu plebanii stała Aldegonda z powaŜnym wyrazem twarzy. Proboszcz od razu spochmurniał. - A więc co? - odpowiedział, nie przerywając pakowania. - Ten szkielet, Co wam powiedział ten uczony głupiec? - Niewiele. Starucha zamaczała coś pod nosem, podeszła do proboszcza i chwyciła go za ramię. - Poza tym, Ŝe moŜe chodzić o świętego – przyznał Amadeusz. – Albo teŜ króla. 82
- Jest więc większym idiotą, niŜ myślałam! Ojciec Amadeusz przypatrzył się jej uwaŜnie, zaciekawiony. W jej spojrzeniu był jakiś niepokojący blask. Było jasne, Ŝe ma do powiedzenia coś więcej. - Jak mniemam, znacie legendę o świętej Marcie? - zapytała wreszcie. Amadeusz uniósł brwi. Potwór zwany Tarasque*. Tak, znał legendę, jak wszyscy. Ale co to miało wspólnego ze szkieletem? - Marta była siostrą Łazarza - ciągnęła Aldegonda. - Po ucieczce z Ziemi Świętej przybyła tu wraz z Marią Magdaleną... W owym czasie jakaś bestia grasowała w górach... Mówi się, Ŝe był to straszliwy stwór, smok, który nękał całą okolicę. A święta Marta pokonała go... - Do czego zmierzacie? - Czy ojciec kiedykolwiek zastanawiał się nad tym, co się stało z ciałem potwora? Takiej bestii nie moŜna się pozbyć tak po prostu. Owszem, są tacy, którzy utrzymują, Ŝe ciało wrzucono do Rodanu... ZniŜyła głos i dodała: - Ale ja wiem, Ŝe to nieprawda. Proboszcz patrzył na nią z wyraźnym zatroskaniem, nachyliła się więc do niego i wyszeptała: - Potwór skonał tutaj! Amadeusz wytrzeszczył oczy. - Święta Marta miałaby zabić potwora tu? W Lansec? - A niby dlaczego powiedziałam wam, Ŝe to miejsce jest przeklęte? Właśnie sprofanowaliście jego grób! * Prowansalska legenda mówi, Ŝe święta Marta w cudowny sposób dostała się łodzią pozbawioną steru z Palestyny na południe Francji. W miejscowości Tarascon w dolinie Rodanu święta poskromiła ludoŜerczego smoka zwanego la Tarasque (pół gad, pół ryba z rogami, długim ogonem i ogromną paszczą) dzięki swe} wierze w moc wody święconej. Rzekome relikwie świętej odkryto w Tarascon w 1187 roku. Znajdują się w kolegiacie pod wezwaniem świętej Marty.
83
I nie czekając na reakcję duchownego, zbliŜyła się jeszcze bardziej. Głos jej brzmiał złowieszczo: - A kto wam powiedział, Ŝe to był jedyny potwór? Posłuchaj, ojcze Amadeuszu: bestia, która dzisiaj grasuje, gdzieś tam, w górach... Ta bestia, która pojawiła się nagle, nie wiadomo skąd, ta bestia od zarania dziejów czekała w otchłani ciemności na właściwy moment, by pomścić śmierć swego pobratymca. A teraz, gdy jego grób został sprofanowany, bestia czyha... Aldegonda zamilkła. Wskazując ruchem głowy miejsce budowy kościoła, wyciągnęła oskarŜycielsko palec i rzekła: - Amadeuszu, bestia powróciła, bardziej wygłodniała niŜ kiedykolwiek wcześniej. I to wy zaprosiliście ją na ucztę.
ROZDZIAŁ 6
Gabinet Athanase'a Lavorela, niczym baśniowy sklepik handlarza staroci, zastawiony był półkami wypełnionymi po brzegi traktatami o gigantologii, próbkami przeróŜnych kości, minerałami, roślinami i skamielinami. Cały stół zajmowały niezliczone ilości osobliwych instrumentów, jednych dziwniejszych od drugich, przyrządów do obserwacji, dziwacznych narzędzi słuŜących do jakichś niejasnych praktyk, O których laik nigdy nie słyszał. Nieliczne wolne miejsca na ścianach obwieszone były szkicami olbrzymów, schematami nieprawdopodobnych szkieletów i ilustracjami przedstawiającymi coraz to bardziej fantastyczne stwory. - Cała noga olbrzyma i połowa kręgosłupa! - wykrzyknął podekscytowany Athanase, wymachując jednym z kręgów odkrytych w Lansec. - Zdajesz sobie sprawę, mój mały Brunonie, co to oznacza? - Oczywiście, pomiary i szkice! - Tak... Ale wyobraź sobie! Całe Ŝycie marzyłem o tej chwili. Całe lata badań wreszcie wynagrodzone! Tyle opracowanych hipotez, tyle podejmowanych trudów, tyle doznanych upokorzeń! A teraz, w końcu, to. 85
Athanase'owi łzy napłynęły do oczu, ale opanował się i rzekł: - Trzeba będzie pomyśleć o zorganizowaniu sympozjum. A do tego czasu lepiej zachować to wszystko w tajemnicy. Bruno był zakłopotany. Choć ani przez chwilę nie wątpił, Ŝe jego mistrz ma rację, bezpośredni kontakt z fragmentem tego szkieletu miał jednak w sobie coś przeraŜającego. Daremnie wysilał imaginację, i tak nie potrafił sobie wyobrazić olbrzyma mającego dwadzieścia stóp wysokości. Tymczasem przez ostatnie trzy lata, które spędził, asystując Athanase'owi, dobrze wiedział, czego się trzymać. Był bardzo uzdolnionym uczniem i pragnął zostać lekarzem. Tym, co interesowało go najbardziej, była anatomia. Ale obsesja Athanase'a Lavorela na punkcie skamielin bardzo często pociągała go w stronę dyscyplin, których związki z medycyną były raczej luźne. Jeśli nie okazywał otwarcie braku zainteresowania tematem, to dlatego, by nie urazić swego mistrza. Jednak te kości wcale nie pasjonowały go tak jak Athanase'a. Badanie skamieniałości traktował jak rozrywkę, której nie przypisywał specjalnego znaczenia. A pytania, jakie rodziły się przy ich studiowaniu, wydawały mu się dosyć błahe. Mimo to, lub właśnie dlatego, tezy gigantologii akceptował bez Ŝadnych zastrzeŜeń. Przyjęcie punktu widzenia Athanase'a likwidowało wszelkie źródła niepotrzebnych konfliktów. Lecz ujrzenie wreszcie na własne oczy dowodów na wszystkie teorie Athanase'a, posiadanie sporej części szkieletu olbrzyma, miast jednej kości udowej, która zostawia pole wszelkim domysłom, zmuszało go do uświadomienia sobie, jak niezwykła była teoria gigantologii. Był to trochę tak, jakby wierzącemu bez reszty w prawdy Ewangelii nagle objawił się Chrystus we własnej osobie. Bruno postanowił zostawić starca ze stertą kości, które przynieśli z placu budowy. Trzeba przyznać, Ŝe rzeczywiście odkrycie to było dla starego uczonego ukoronowaniem całego Ŝycia. Walka o uznanie gigantologii zawsze 86
była twarda. I choć Athanase sam nigdy nie podał w wątpliwość prawdziwości hipotez sformułowanych przez jego mistrza, słynnego doktora Habicota, wiele razy dopadało go zniechęcenie. Teraz rozkoszował się myślą o chwili, w której ukaŜe szkielet całemu światu i raz na zawsze zamknie usta wszystkim przeciwnikom, zapisując się złotymi zgłoskami w historii nauki. Potomność zaliczy jego nazwisko do panteonu najbardziej zasłuŜonych. Mimo Ŝe wyczerpany długą podróŜą, Zenon, wyciągnięty na łóŜku w swym ciasnym pokoju, nie mógł zasnąć. Na próŜno zamykał oczy i liczył wszystkie hodowane w regionie barany, sen nie przychodził. Musiał jak najszybciej opuścić Montpellier i Francję. Prędzej czy później lokalne władze dowiedzą się, Ŝe jest poszukiwany. Zenon wiedział doskonale, co to oznacza. Od tej chwili był zbiegiem. Człowiekiem bez ojczyzny. Myślał o tym, by udać się do Bolonii, gdzie znał jednego czy dwóch uczonych, którzy mogliby go tam przyjąć. Ale na jak długo? NajwyŜej na kilka miesięcy. A co potem? Porzucając myśli o zaśnięciu, postanowił poczytać. Zabrał z sobą imponujące dzieło Konrada Gesnera Historia animatium, by skrócić sobie długie dni podróŜy. Otworzył na chybił trafił jeden z pięciu tomów i przerzucił kilka stron. Ale jego umysł nie chciał się na nich skupić i nawet znajdujące się tam niezwykłe opisy nie zdołały go zainteresować. Samotność nigdy wcześniej mu nie doskwierała - było to uczucie, do którego przywykł juŜ we wczesnym dzieciństwie - choć o wiele bardziej wolał towarzystwo młodej dziewczyny. Ale rozglądając się dookoła po tym anonimowym, zniszczonym pokoju o porysowanych ścianach i wątpliwej czystości, patrząc na ten siennik skąpo wypchany słomą, na ten stół i krzesło, uświadomił sobie, Ŝe zniknięcie jego małego świata sprawiło, iŜ czuł 87
w środku dziwną pustkę. Dziwną, bo niespodziewaną. I pustka ta trawiła go od wewnątrz niczym choroba duszy. Obudził się o brzasku z dziwnym uczuciem - wydawało mu się, Ŝe jego matka leŜała przy nim w czasie tego krótkiego snu, tak jak wtedy, gdy był małym dzieckiem. Jednak jak dotąd, jeśli chodzi o rodziców, nie moŜna powiedzieć, by się z nimi specjalnie liczył. A pochodzenie Zenona wcale nie było skromne. Jego ojciec Evariste de Mongaillac był langwedockim kasztelanem, który na przełomie wieków odziedziczył pokaźny majątek i pielęgnował swe próŜniactwo, ograniczając wszelką aktywność do lektury. A poniewaŜ zdradzał słabość do staroŜytnych filozofów, jego syn otrzymał imię po twórcy słynnych paradoksów. „Synu - lubił mu niegdyś powtarzać Mongaillac senior - nigdy nie zapominaj, Ŝe Parmenides i Zenon na próŜno wykazywali, Ŝe ruch nie istnieje, bo tak jak wszyscy śmiertelnicy musieli się przemieścić w pewne miejsce, by ulŜyć swym naturalnym potrzebom”. Zdanie to przez długi czas zastanawiało młodego chłopca i bardzo pragnął, by ojciec wytłumaczył mu je pewnego dnia. Ale Evariste zmarł, gdy Zenon miał sześć lat, i nigdy go synowi nie wyjaśnił. W istocie, poza tym jednym zdaniem, nie zachował zbyt wielu wspomnień o swym rodzicu. Nie przypominał sobie nawet, by odczuwał jakikolwiek ból po jego odejściu. JednakŜe to, Ŝe jego edukacja nie została zaniedbana i Ŝe odziedziczył upodobanie do erudycji, zawdzięczał właśnie ojcu. Nawet jeśli nie był tego świadomy. Resztę swego dzieciństwa przeŜył więc w towarzystwie matki, co zasadniczo powinno stworzyć między nimi silną uczuciową więź. Jednak nic takiego się nie stało. I jeśli opuścił swe rodzinne miasto Montpellier, gdy tylko nadarzyła się stosowna ku temu okazja, to równieŜ dlatego, Ŝe usiłował w jakiś sposób odsunąć się od niej. 88
Po kilku latach studiów u Athanase'a Lavorela, którego uwaŜał za swego mentora, bezgraniczna ciekawość i głód wiedzy popchnęły go do wyjazdu. Z dnia na dzień, niczym młodzieniec zdecydowany wyruszyć w świat, by zdobyć sławę i bogactwo, spakował tych kilka rzeczy, które miał, do podróŜnego tobołka i poŜegnał się z matką i mistrzem. Od tamtej pory ich nie widział. I o ile kilka razy zdarzyło mu się myśleć o Athanasie z przyczyn zawodowych, o tyle matkę, zmarłą niedługo po jego wyjeździe, wspominał rzadko. Po skromnym śniadaniu Zenon postanowił więc po raz ostatni przed opuszczeniem Francji złoŜyć wizytę Athanase'owi. Nie czuł się do tego w Ŝaden sposób zobowiązany, ale coś w głębi serca popychało go do tego kroku. Coś, co, jak przypuszczał, miało związek z tymi skłonnościami duszy zwanymi uczuciami, które uwaŜał za zbędny balast. Wolałby, by Kierowała nim zwykła ciekawość. Niestety, wyglądało na to, ze w tym wypadku było zgoła odmiennie. Aby pokazać się z jak najlepszej strony, przywdział swój najbardziej elegancki strój, starannie dobierając pasujący do spodni haftowany kaftan i upewniając się po raz ostatni przed wyjściem z gospody, Ŝe wyłogi kaftana i koronkowe wykończenia spodni przystrojone wstąŜkami (ozdoby niezbędne dla zachowania harmonii w ubiorze) były nie tylko nieskazitelnie czyste, ale równieŜ właściwie dobrane. Chciał sprostać oczekiwaniom mistrza, który logicznie rzecz biorąc, musiał w nim pokładać pewne nadzieje. I tak, odziany w bogate szaty, lśniące w porannym słońcu, z wieńczącym dzieło imponującym kapeluszem z piórem, stanął wreszcie przed Królewskim Kolegium. W czasie drogi dopadł go nieokreślony niepokój i zdał sobie sprawę, Ŝe ta konfrontacja z dawnym mistrzem była dla niego rodzajem próby i Ŝe postąpił słusznie, nie uchylając się od niej. Z odwagi, jaką się wykazał, czerpał nawet pewną satysfakcję. I choć musiał przyznać, Ŝe nie jest całkowicie pozbawiony uczuć, fakt, Ŝe strach nie był jednym z tych, 89
które nim powodowały, trochę mu jednak pochlebiał. Przed wyjazdem do Montpellier na spotkanie z biskupem Ulrichem Van Melsenem ojciec Amadeusz udał się w góry w poszukiwaniu Agnes. Słowa Aldegondy zasiały w jego duszy przeraŜające wątpliwości. Jeśli to, co mówiła starucha, było prawdą, nad wioską zawisło straszliwe niebezpieczeństwo. I to on był za to odpowiedzialny. Ale czyŜ Aldegonda nie była tylko starą wariatką? CzyŜ mógł ufać jej szalonym słowom? Najlepszym sposobem, by się o tym przekonać, było omówić wszystko z Agnes. Wychodząc z wioski, sprawdziwszy, czy nikt go nie obserwuje, skręcił w prawo i począł się wspinać na strome wzgórze. Amadeusz nieustannie czuwał nad swoją kochaną Agnes. Od jej najmłodszych lat miał pieczę nad jej edukacją. Lecz dziewczyna bardzo wcześnie ujawniła swój buntowniczy charakter. I mimo wszelkich wysiłków Amadeusza powoli zamykała się w jakiejś dziwnej samotności, więcej ucząc się na własną rękę niŜ od proboszcza i stroniąc jak to tylko moŜliwe od towarzystwa innych dzieci z wioski. Teraz Ŝyła samotnie gdzieś w górach, z dala od wszystkiego, co działo się w Lansec, gdzie pojawiała się rzadko, tylko po to by wymienić rośliny na Ŝywność lub złoŜyć Amadeuszowi krótką wizytę. Amadeusz skłamał, zapewniając Athanase'a, Ŝe Agnes była tylko ubogą prostaczką. Wiedział przecieŜ doskonale, Ŝe jej wiedza była równie rozległa, jak głęboka. Na przykład nie ulegało Ŝadnej wątpliwości, Ŝe znała tajemnice leczniczych ziół. W ten sposób, posiadając dar leczenia chorych, mogła zajmować poczesne miejsce w Ŝyciu Lansec. Lecz niezwykle rzadko, wyłącznie na usilne prośby ojca Amadeusza, pozwalała, by mieszkańcy wioski korzystali z dobrodziejstw jej wiedzy. 90
Proboszcz wpadał w szewską pasję na myśl o tylu zmarnowanych zdolnościach. WciąŜ marzył, Ŝe dziewczyna w końcu zmądrzeje i zgodzi się Ŝyć we wspólnocie, dla dobra wszystkich. Tymczasem, mimo wszelkich wysiłków duchownego, upór młodej kobiety, by trzymać się z dala od jego parafian, pozostawał nieugięty. Mieszkańcy Lansec podchodzili więc do niej z nieufnością, chętnie przypisując jej występki równie błahe, co urojone, i podejrzewali ją o konszachty z Szatanem. Amadeusz był jedynym, który wiedział, gdzie mieszka. Urządziła sobie obszerną jaskinię na zboczu góry, jakieś dwie czy trzy mile od wioski. Hodowała tam kilka zwierząt i spędzała czas, zbierając zioła. Wiedział, Ŝe tego dnia, po skandalu, który wywołała, właśnie tam się schroniła. Pomknął więc w stronę wzgórz, próbując przypomnieć sobie drogę prowadzącą do jej kryjówki. Znalazł Agnes u wejścia do jaskini. Dziewczyna z rozmarzonym wyrazem twarzy jak zwykle zbierała tam lecznicze rośliny, nucąc pod nosem melodię doskonale współgrającą z otoczeniem. Kontynuowała swą pracę, nie zwracając uwagi na jego obecność. Amadeusz przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. Wykapana matka. Ta sama dzika uroda, ten sam buntowniczy charakter, ten sam upór. Jej matkę Marię wspominał ze wzruszeniem. Kiedy przybył do Lansec, bez mała trzydzieści lat temu, była jedyną osobą, która uwaŜała go za przyjaciela. Był wówczas młody, a jego całkiem świeŜe powołanie wystawione zostało na cięŜką próbę. Nieraz bliski był złamania ślubów czystości, ale potrafił przezwycięŜyć swe słabości i dzielnie opierając się pokusie, znalazł odpowiednie słowa, by przekonać ją, Ŝe ich związek nie jest moŜliwy. Była to najtrudniejsza decyzja w Ŝyciu Amadeusza, ale teraz, po tylu latach, był dumny, Ŝe ją podjął. Jednak ileŜ to razy Ŝałował swego wyboru. W chwilach zniechęcenia, w samym środku zimy, gdy noc pogrąŜała wioskę 91
w ciemnościach, a jego niepewna dusza zadawała sobie pytanie, czy to wszystko warte jest poświęceń, wspomnienie Marii, która zmarła, wydając Agnes na świat, wyłaniało się z przeszłości, by go dręczyć. - Wiedziałem, Ŝe tutaj cię znajdę - powiedział, odzyskawszy oddech. Co za pomysł, Ŝeby mieszkać w górach! Agnes ledwie na niego spojrzała, wybierając dalej rośliny, które starannie układała w swym koszyku. - Jeśli przyszedłeś, aby skarcić mnie za to, co powiedziałam, to moŜesz od razu wrócić do siebie. Podszedł do niej, zerwał kwiat i włoŜył go jej we włosy. Nie lubił, gdy była w złym humorze. - Agnes, naraŜasz się na powaŜne kłopoty - ciągnął z czułością. - Ludzie z wioski w końcu uwierzą, Ŝe jesteś czarownicą. - Niech sobie wierzą, w co chcą. Nie lubię ich. - Wyobraź sobie, Ŝe wciąŜ są miejsca, w których czarownice pali się na stosie! A wiesz, jacy są ci biedni ludzie. Boją się byle czego. W dodatku wilk, czy cokolwiek to jest, grasuje w okolicy... Wiem, Ŝe straszenie ich bardzo cię bawi. Ale uwaŜaj. Zwłaszcza przy obcych, jak ten uczony... - Powiedziałam to, co myślę. Jeśli boją się prawdy, trudno. Amadeusz wzruszył ramionami. - A cóŜ ty moŜesz wiedzieć o tym szkielecie? - Nic. Wiem po prostu, Ŝe spoczywał tam spokojnie od wieków... - I? - zapytał z lekkim drŜeniem w głosie. - I Ŝe nie ma Ŝadnego powodu, by zakłócać jego spoczynek. Na te słowa Amadeusz poczuł, Ŝe dreszcz przebiega mu po plecach. - Aldegonda utrzymuje, Ŝe ten szkielet moŜe naleŜeć do potwora pokonanego przed wiekami przez świętą Martę. Słyszałaś o tej legendzie? Agnes przerwała w końcu pracę i spojrzała na Amadeusza. 92
- Umysł Aldegondy jest bardziej pokrzywiony niŜ drzewo oliwne, powinieneś o tym wiedzieć od dawna! - Wydaje się jednak bardzo pewna swego. Obawia się nawet, byśmy, profanując jego grób, nie ściągnęli na siebie gniewu jednego z jego pobratymców. - Posłuchaj, Amadeuszu, zwierzę, które grasuje w okolicy, to tylko wilk. A co do szkieletu, do kogokolwiek by naleŜał, był tam, gdzie być powinien. To ty naraŜasz się na kłopoty, naruszając porządek świata. Prędzej czy później szkielet wróci na swoje miejsce, ale poczynionych w międzyczasie szkód nie da się juŜ naprawić. Amadeusz zamknął oczy i pokręcił głową. Gdy je otworzył, Agnes juŜ nie było.
ROZDZIAŁ 7
Ojciec Amadeusz przesiedział cierpliwie cały ranek pod ogromnym platanem na dziedzińcu kurii biskupiej stojącej naprzeciwko katedry Świętego Piotra, oczekując na przyjęcie przez biskupa Montpellier. Wątpliwości, jakie zasiały w nim wróŜby Aldegondy, rozwiały się. Agnes zdołała rozproszyć jego niepokój. Od tej chwili był juŜ pewny, Ŝe Athanase ma rację, Ŝe jest to szkielet olbrzyma, a więc świętego. Zresztą czy odkrycie to nie było odpowiedzią NajwyŜszego na jego modły? Bo trzeba było być ślepym, by nie zauwaŜyć, Ŝe graniczyło ono z cudem. Gdyby nie postanowił wybudować kościoła i gdyby nie wybrał właśnie tego miejsca, by go tam postawić, szkielet nie zostałby nigdy odnaleziony. Ksiądz nie miał najmniejszych wątpliwości, Ŝe biskup Montpellier zgodzi się z tą oczywistością. Amadeusz zatroszczył się nawet o zredagowanie krótkiego sprawozdania o odkryciu szkieletu, by biskup mógł niezwłocznie zapoznać się ze sprawą. Niewielki raport dał zamierzony rezultat, gdyŜ tuŜ przed południem poinformowano go, Ŝe biskup Van Melsen jest wreszcie gotów go przyjąć. Amadeusz wspiął się po kilku stopniach i otworzył cięŜkie drzwi prowadzące 94
do apartamentów biskupich. - Ach, ojciec Amadeusz! - rzekł biskup, podnosząc wzrok znad dokumentów. - Nawet ojciec nie wie, jakie ma szczęście, Ŝe opiekuje się tylko zwykłą parafią. Diecezja to zupełnie inna sprawa, zapewniam ojca... Amadeusz podszedł do biurka, kłaniając się z uszanowaniem. Odległość, jaką pokonał od drzwi do czekającego na niego krzesła stojącego naprzeciw biskupa, wydała mu się doskonałym odzwierciedleniem dystansu, jaki dzielił go od dostojnika. Ulrich Van Melsen był mniej więcej pięćdziesięcioletnim, śliskim, chudym męŜczyzną o ruchach spokojnych, acz zdecydowanych. Jego surowa, powaŜna twarz, pozbawiona najmniejszych śladów zarostu, doskonale odzwierciedlała jego charakter. Na wychudłym obliczu poczesne miejsce zajmował nos przypominający dziób drapieŜnego ptaka, a głęboko osadzone, rozbiegane oczy sprawiały wraŜenie, jakby nieustanne szukały zdobyczy. Pozorny spokój nie maskował oczywistej przyjemności, jaką czerpał ze sprawowania władzy. Pochodził z Utrechtu. We wczesnej młodości odrzucił popularne w jego otoczeniu idee reformacji i wykazując się rzadko spotykaną wolą i odwagą, począł je zwalczać z gorliwością, która zwiodła nawet najbardziej nieufnych współwyznawców. Znalazło się kilku nieŜyczliwych, którzy podejrzewali, Ŝe ten prozelita kierował się bardziej wyrachowaniem niŜ przekonaniem, ale ogólnie rzecz biorąc, obecnie uwaŜany był w Watykanie za jednego z najbardziej stanowczych biskupów oddanych słuŜbie Kościołowi. Amadeusz nie darzył go wielką sympatią. To właśnie Van Melsen był tak nieczuły na jego skargi dotyczące Ŝałosnego stanu kościoła. Proboszcz podejrzewał, Ŝe bardziej zajmuje go własna kariera niŜ troski tych, za których był odpowiedzialny. 95
- Przykro mi, Ŝe przeszkadzam. Ale sprawa, z którą przybywam, jest bardzo pilna - przeprosił proboszcz i od razu poŜałował tego nadmiernego uniŜenia. - Tak, tak... Chodzi o ten tajemniczy szkielet, o którym pisaliście w waszym raporcie, nieprawdaŜ? - Tak właśnie. - Jeśli wierzyć waszemu sprawozdaniu, jego rozmiary są zadziwiające. Ale proszę spocząć. Amadeusz usłuchał i zajął miejsce na przygotowanym w tym celu krześle. Czuł się potwornie nieswojo i nie wiedział, czy powodem tego było niewygodne siedzenie, czy obecność biskupa. Ten zerkał na niego z roztargnieniem, kończąc lekturę dokumentów. Zainteresowanie, jakie okazywał ojcu Amadeuszowi, wydawało się bolesnym ustępstwem wobec niestałości tego świata. - Rozumiem, Ŝe postanowił ojciec wybudować nowy kościół - rzekł biskup, nie podnosząc oczu. - No tak... Pomyślałem, Ŝe... - Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko temu. Jednak czuję się zmuszony przypomnieć, Ŝe niestety nie moŜe ojciec liczyć na moją pomoc. Jak juŜ mówiłem, czasy są trudne, a kasa pusta. No i mamy pewne priorytety... Biskup rozłoŜył ręce w geście bezradności. Ale Amadeusz juŜ dawno postawił krzyŜyk na wsparciu budowy kościoła przez Van Melsena. Nie po to tu przybył. - Co do szkieletu... doktor Lavorel z Królewskiego Kolegium zapewnił mnie, Ŝe chodzi o wyjątkowego olbrzyma - rzekł, by powrócić do tematu. Ulrich Van Melsen zamknął dokumenty, które czytał, i zainteresował się w końcu swym rozmówcą. UwaŜał ojca Amadeusza za człowieka raczej sympatycznego. A poza tym wszystko wskazywało na to, Ŝe dobrze wywiązywał się ze swych obowiązków w wiejskiej parafii, a czyŜ ostatecznie nie to jest najwaŜniejsze? 96
- Olbrzyma? Doprawdy... czemu nie... Nie jestem kompetentny, by to osądzić... Ale jaki to ma związek z Kościołem? - A więc... - zaczął proboszcz, nie bardzo wiedząc, jak wyłoŜyć swą myśl - wszystko pozwala sądzić, Ŝe moŜe chodzić o szkielet świętego. Biskup wyprostował się na krześle. Gdy czytał krótkie sprawozdanie Amadeusza, nie zrozumiał, jakie znaczenie moŜe mieć odkrycie wielkiego szkieletu. I jeśli zgodził się w końcu przyjąć proboszcza, to bardziej dlatego, Ŝe ciekawiło go jego nowe dziwactwo, a nie same kości. - Ach tak... Myśli ojciec o kimś w szczególności? - No... hm... W tej chwili Amadeusz zrozumiał, Ŝe nie przekona biskupa, nie podając Ŝadnych konkretów. I wtedy jakaś intuicja, równie nagła, jak tajemnicza, podsunęła mu te słowa: - O świętej Marcie, być moŜe... Van Melsen uśmiechnął się rozbawiony. Ignorancja i naiwność tych wiejskich proboszczów miała w sobie coś rozczulającego. - Święta Marta? Ojcze Amadeuszu, przecieŜ wie ojciec równie dobrze jak ja, Ŝe... - A jednak mówi się, Ŝe dokonała Ŝywota w tym regionie. - Oczywiście, ale nie wiedziałem, Ŝe to było w Lansec. Mówi się takŜe, Ŝe pokonała straszliwego smoka, Tarasque. Znam legendę. RóŜnych wersji tej historii jest zapewne tyle, ile wiosek w okolicy! - Właśnie. Jeśli rzeczywiście okazałoby się, Ŝe chodzi o świętą Martę, dla mojej parafii byłoby to błogosławieństwem... - Rozumiem, ale... ma ojciec jakiś dowód na poparcie swej hipotezy? Jakiś przedmiot znaleziony w pobliŜu, jakąś inskrypcję? Biskup nie chciał ranić proboszcza i zdecydował się grać na zwłokę, czekając na właściwy moment, by dać mu do zrozumienia, Ŝe ma waŜniejsze sprawy na głowie. 97
- A czy same rozmiary nie są dowodem na to, Ŝe chodzi o jakąś waŜną osobę? - argumentował Amadeusz. - A poza tym te relikwie to odpowiedź Boga na moje modlitwy... - Obawiam się, Ŝe to nie wystarczy - odpowiedział biskup, kręcąc smutno głową. - Identyfikacja świętego nie jest prosta. Ja sam nie potrafię przeprowadzić takiego dochodzenia. Trzeba by się zwrócić do... - Relikwie świętej Marty w krypcie naszego kościoła niezwykle podniosłyby na duchu moich parafian. Wiecie zapewne, Ŝe od jakiegoś czasu w pobliŜu wioski grasuje wilk i Ŝe... - Oczywiście, rozumiem - uciął Van Melsen, czując, Ŝe sytuacja wymyka mu się spod kontroli. Ten proboszcz był bardziej uparty, niŜ moŜna się było spodziewać, i teraz biskup nie bardzo wiedział, w jaki sposób odmówić mu pomocy. Zdecydował się więc na unik polegający na powierzeniu sprawy komuś innemu. - No dobrze, skoro ojciec tak nalega, poinformuję o wszystkim arcybiskupstwo. Niebawem muszę udać się do Narbony. PrzekaŜę wam odpowiedź. Ale jeśli okaŜe się pozytywna, proszę spodziewać się wizyty legata. Bo Kościół nie zwykł wypowiadać się lekkomyślnie, kiedy juŜ wszczyna podobne śledztwo. Wiem teŜ, jakiego rodzaju osoba zostałaby wyznaczona. Wiadomo, kiedy rozpoczyna się badanie sprawy, ale nigdy nie wiadomo, kiedy się skończy. Ojciec Amadeusz uśmiechnął się zadowolony. OstrzeŜenia biskupa zdawały mu się zbyteczne. Nie miał nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Wstał więc, by się poŜegnać, i idąc tyłem, ukłonił się biskupowi tyle razy, ile to było moŜliwe bez popadania w śmieszność, po czym opuścił apartamenty. Ulrich Van Melsen patrzył, jak Amadeusz zamyka za sobą drzwi. Ten proboszcz był zdecydowanie dziwacznym typem. Teraz twierdził, Ŝe posiada w swej parafii relikwie świętej Marty, tylko tyle! Ale jeśli szuka kłopotów, to jego sprawa. Ta cała historia z olbrzymem prawdopodobnie przyniesie same nieprzyjemności. Bo biskup doskonale wiedział, Ŝe raz 98
uruchomiona machina badań moŜe przynieść wynik zupełnie inny od tego, którego oczekiwał dzielny Amadeusz. Kręcąc głową, postanowił jednak napisać notatkę dla arcybiskupa Narbony, przekonany, Ŝe i tak sprawa ta nie będzie miała dalszego ciągu. Przemierzając ciemne, sklepione korytarze pełne wspomnień, Zenon nie mógł nie poczuć odrobiny nostalgii. KaŜdy kamień w Królewskim Kolegium mówił mu coś o jego przeszłości, budząc w duszy obrazy, które uwaŜał za pogrzebane na zawsze. I w kaŜdym mijanym uczniu widział siebie wiele lat temu. Nawet echo jego własnych kroków rozbrzmiewało mu w głowie niczym odległe wołanie, wyciągając z zapomnienia pozostałości dawnego Ŝycia. Wspomnienia zawładnęły nim, zmuszając do skonfrontowania tego, kim był jako młodzieniec, z tym, kim się stał. Lecz przekonał siebie samego, Ŝe krótkie odwiedziny u dawnego mistrza nie przyniosą mu Ŝadnych kłopotów. Wręcz przeciwnie: myślał, Ŝe skoro nie ma juŜ rodziny, starzec mógłby wcielić się w ostatnią ojcowską postać, na której moŜna się oprzeć i zwierzyć się jej przed zniknięciem. Ale teraz nie był juŜ niczego pewny. W miejsce symbolu ojca pojawiła się postać będąca ucieleśnieniem autorytetu, przygniatającego boŜka, którego zawsze chciał przewyŜszyć. Zatrzymał się na chwilę, by jeszcze raz na spokojnie nad wszystkim się zastanowić. Miał jeszcze czas, by zawrócić i wsiąść do pierwszego dyliŜansu do Bolonii. Ale jeśli to ostatnia próba, na jaką został wystawiony, ucieczka nie byłaby najlepszym wyjściem. Wszedł więc na kręte schody w głębi wąskiego korytarza, które prowadziły do pokoju doktora Athanase'a Lavorela. IleŜ to razy wspinał się po tych stopniach zdeptanych przez tyle pokoleń uczonych? Nie mógłby tego zliczyć. Poszczególne deski trzeszczały pod jego stopami tak samo jak 99
dwadzieścia lat temu. Zenon znał swego mistrza na wylot i wiedział, Ŝe Athanase za nic na świecie nie zmieniłby lokalu. Ten mały gabinet wciśnięty w odległy kąt na ostatnim piętrze uniwersytetu był jego schronieniem, jego sekretnym laboratorium. I wszyscy uwaŜali to miejsce za prywatną własność, nienaruszalną kryjówkę starego pustelnika na szczycie góry. Stanąwszy przed stoczonymi przez korniki drzwiami Zenon poczuł, Ŝe kręci mu się w głowie. Za tymi drzwiami znajdowała się przeszłość. I choć wiedział, Ŝe musi stawić jej czoło, nie był przekonany, czy wyjdzie z tej próby bez szwanku. Nie wątpił, Ŝe umysł Athanase'a, niczym blok granitu, wciąŜ będzie mu dorównywał, niezmienny, odporny na działanie czasu. Ale minęło dwadzieścia lat, odkąd widział go po raz ostatni, i dziś jego mistrz musi juŜ być starcem. Kiedy usłyszał za drzwiami głos Athanase'a Lavorela, poczuł przypływ odwagi. Zapukał i pewnym krokiem wszedł do środka. Jego stary mistrz, zajęty badaniem kości, nie spieszył się, by podnieść na niego wzrok. A kiedy juŜ to uczynił, nie poznał go zrazu. - Mistrzu Athanase - powiedział Zenon. - Czym mogę panu słuŜyć? - Nie pamięta mnie mistrz? Stary uczony zmruŜył oczy, by lepiej mu się przyjrzeć. - Zenon?!! Nie wierząc własnym oczom, wstał, podszedł bliŜej i promienny uśmiech rozjaśnił jego pomarszczoną twarz. - Zenon! Mój mały Zenon! Co za niespodzianka! - Bardzo się cieszę, Ŝe pana widzę, doktorze. Athanase rzucił się na swego dawnego ucznia i uścisnął tak, Ŝe omal go nie udusił. - Doktorze? Słyszysz, Brunonie? - wykrzyknął starzec, odwracając się do swego asystenta. - Wielki Zenon de Mongaillac nazywa mnie doktorem! 100
Teraz, gdy jesteśmy kolegami, a wiedz, Ŝe uwaŜnie śledziłem twoją karierę, moŜemy mówić sobie po imieniu, nie sądzisz? - Jeśli tak pan sobie Ŝyczy. - Powrót syna marnotrawnego! Niech no ci się przyjrzę. Ile to juŜ czasu minęło, odkąd widziałem cię po raz ostatni? Piętnaście lat? - Obawiam się, Ŝe co najmniej dwadzieścia. - Dwadzieścia? Mój BoŜe, to straszne... To prawda, Ŝe wyrosłeś na tęgiego chwata. A ten strój! Prawdziwy szlachcic! Dwaj męŜczyźni patrzyli na siebie przez chwilę. Zenon stwierdził, Ŝe koniec końców Athanase aŜ tak mocno się nie postarzał. Był tylko trochę bardziej łysy, a jego brzuch nieco się zaokrąglił. Jednak w swej obszernej czarnej szacie staruszek wciąŜ doskonale się prezentował. - Ale pozwól, Ŝe przedstawię ci mego asystenta – dodał Athanase, odwracając się w stronę biurka, przy którym młody człowiek kończył pracę nad szkicem. - Tego, który właściwie zajął twoje miejsce. To jest Bruno. A to Zenon de Mongaillac, o którym ci często opowiadałem. Uprzejmie uścisnęli sobie dłonie. Ale Zenon domyślił się, Ŝe Bruno był nieco podraŜniony tym nagłym zejściem na drugi plan. - Jest dosyć nieśmiały, ale raczej zdolny. Kto wie, moŜe pewnego dnia on teŜ mnie opuści, by udać się do stolicy? - Wątpię - mruknął młodzieniec. - Nie masz racji - odparł Zenon, by dodać mu otuchy. - Nauczają tam zdumiewająco wielu dyscyplin. Mineralogii, osteologii, anatomii, botaniki... - Nie wspominając o zwykłej zarozumiałości - podkreślił Athanase. Znów czując się nieswojo, Zenon zrzucił wierzchnie ubranie i przeszedł się po pokoju, wzruszony jego ponownym widokiem. Athanase przyglądał mu się z czułością. 101
- Chyba niewiele się tu zmieniło od twojego wyjazdu? - Faktycznie. Wydaje mi się tylko, jakby było tu mniej miejsca niŜ przedtem... Czy wciąŜ zmusza cię do sporządzania całej góry szkiców? zapytał Brunona. - Przez cały dzień. - Ach! MoŜna by pomyśleć, Ŝe jestem jakimś katem! Ale powiedz mi, co cię tu sprowadza? Zenon zawahał się przed wyjawieniem swego zatargu z władzami. Nie chciał dać mistrzowi powodów do litości. - Muszę się udać do Bolonii na konferencję poświęconą anatomii skłamał. - Nie zabawię tu zbyt długo... - Cieszę się w kaŜdym razie, Ŝe znalazłeś chwilę, by odwiedzić swego dawnego mistrza. Ale chodź, pokaŜę ci lepiej nasze ostatnie znalezisko. Athanase poprowadził Zenona do miejsca, gdzie ułoŜone były kości, i energicznym gestem zdjął przykrywającą je płachtę. - Historyczne odkrycie - podkreślił z dumą. I gdy Zenon bez większego zainteresowania podnosił z ziemi kręg, Athanase i Bruno puścili do siebie oko z miną mówiącą: zobaczysz, jak zareaguje! - Dziwny kręg... - powiedział w końcu Zenon. - Co to jest? - A jak sądzisz? Jeśli Zenon mógł być uwaŜany za specjalistę w dziedzinie organów wewnętrznych, to jego wiedza o kościach była raczej skromna. Osteologia nigdy nie była jego mocną stroną. Ale znając obsesję dawnego mistrza na punkcie olbrzymów, udał, Ŝe się zastanawia, nim odpowiedział: - Olbrzym pięknych rozmiarów, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. Athanase odwrócił się do Brunona. - Widać, Ŝe nawet po tylu latach moje nauki nie zostały zapomniane! I odwracając się z powrotem do Zenona, dodał: 102
- Homo gigas! Odkrycie stulecia! Cała noga i kilka kręgów! Wystarczające, by ostatecznie zamknąć usta przeciwnikom gigantologii! Zenon był szczęśliwy, widząc taki entuzjazm swego dawnego mistrza. OdłoŜył kręg. - Gdzie go znaleźliście? - W wiosce połoŜonej niedaleko stąd. Reszta wciąŜ tam leŜy. Będę potrzebował wielu dni, by wydobyć go z ziemi i przywieźć tutaj. Kiedy wyjeŜdŜasz do Bolonii? - No... ja... - Jestem pewien, Ŝe moŜesz poświęcić kilka dni i pomóc temu, który nauczył cię wszystkiego... - No cóŜ... - To cudownie! Zaczniemy od naszkicowania tego kręgu. Zobaczymy, czy wciąŜ masz tak dobrą rękę! Zenon uśmiechnął się lekko. Athanase nic a nic się nie zmienił. Amadeusz był bardzo zadowolony ze swego spotkania z biskupem Van Melsenem. ChociaŜ raz dostał to, czego chciał. A nie było to proste. Doskonale wyczuwał jego sceptycyzm, ale najwaŜniejsze, Ŝe zgodził się zawiadomić arcybiskupa o sprawie świętej Marty. Nawet jeśli Van Melsen był tępym człowiekiem, z zasady wrogim wszystkiemu, co mogłoby przysporzyć mu jakichkolwiek kłopotów w zarządzaniu diecezją, Amadeusz był przekonany, Ŝe kaŜdy inny hierarcha Kościoła będzie miał umysł bardziej otwarty i z większą przychylnością przyjmie jego prośbę o zbadanie autentyczności relikwii. I myślał, Ŝe skoro fakt posiadania takich relikwii w jego nowym kościele był w jego oczach rzeczą nader waŜną, podobnie musiało być na poziomie diecezji czy teŜ archidiecezji. Ten szkielet mógłby być bezwzględną bronią w walce ze Złem, które od jakiegoś czasu grasowało w okolicach Lansec. 103
Podczas gdy budowa nowego kościoła miała na chwilę uspokoić umysły, to posiadanie w krypcie relikwii opiekunki wioski świętej Marty przyniosłoby naprawdę zbawienne skutki. A ogromne rozmiary szkieletu zupełnie tu nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Opiekuńcza moc świętej Marty mogła się dzięki temu tylko zdziesięciokrotnić. Bo przecieŜ jedynie ktoś naprawdę potęŜny mógł skutecznie przeciwstawić się Złu. W jego mniemaniu, a takŜe bez wątpienia w mniemaniu jego parafian, ta walka Dobra ze Złem była fizycznym starciem, na wzór walki świętego Jerzego ze smokiem. A skoro wilk, to ucieleśnienie Demona, był tak ogromny, nareszcie moŜna będzie wystawić przeciwko niemu przeciwnika o jeszcze pokaźniej szych rozmiarach. Amadeusz uśmiechnął się do siebie. Sprawa rozwijała się po jego myśli, ale trzeba było zebrać w ręku wszystkie atuty. A ten doktor Athanase Lavorel - który koniec końców wydał mu się bardzo sympatyczny - był jedną z jego kart przetargowych. Trzeba koniecznie pozyskać go dla sprawy. Po przejściu przez całe miasto ojciec Amadeusz dotarł wreszcie przed Królewskie Kolegium. Przekraczał jego próg pierwszy raz w Ŝyciu i od razu poczuł, Ŝe ogarnia go irytacja. Nie miał nic przeciwko uczonym, ale ich upór w dąŜeniu do wyjaśnienia tajemnic tego świata bez uciekania się do Boga był w jego oczach bluźnierstwem. I właśnie dlatego, gdy jego okrągła postać zagubiła się w labiryncie imponującej budowli, poczuł przypływ gniewu. - W porównaniu z tym pałac papieski w Awinionie wygląda jak mała przybudówka - mruczał poirytowany, przemierzając niekończące się korytarze. To, Ŝe ci pogańscy uczeni mogli sobie pozwolić na wznoszenie takich budowli, podczas gdy jego kościółek popadał w ruinę, okropnie go złościło. Nic dziwnego, Ŝe nauka regularnie pozwala sobie na sprzeciw wobec Kościoła. 104
Z dziesięć razy pytał o drogę, nim w końcu dotarł przed drzwi gabinetu doktora Lavorela. Poprawił sutannę i zapukał. Gwałtowne „Tak!” sprawiło, Ŝe podskoczył i z wahaniem, ostroŜnie otworzył drzwi. Wewnątrz Zenon i Bruno pilnie pracowali nad szkicem, podczas gdy Athanase w zamyśleniu patrzył przez okno. - Doktorze Lavorel? - rzekł onieśmielony proboszcz. Athanase odwrócił się wreszcie i poznając duchownego, uśmiechnął się niewyraźnie, po czym zrobił krok w stronę nowego gościa. - No proszę! Ojciec Amadeusz! - Proszę wybaczyć, Ŝe tak pana nachodzę. WyobraŜam sobie, Ŝe ma pan waŜniejsze zajęcia niŜ wysłuchiwanie opowieści o moich zmartwieniach, ale chciałem zadać panu jedno pytanie i... Amadeusz zobaczył panujący w gabinecie nieprawdopodobny nieład. Wszystkie te skamieliny, szkice zawieszone na ścianach i dziwaczne narzędzia porozrzucane to tu, to tam sprawiły, Ŝe przyszło mu do głowy, iŜ mogły się tu odbywać jakieś grzeszne praktyki czarnej magii. - CóŜ za niezwykle miejsce! - wykrzyknął. - Moja sekretna pustelnia. A poniewaŜ proboszcz odwrócił się w stronę dwóch pozostałych, patrząc z zaciekawieniem na szkic, Athanase poczuł się zobowiązany do dokonania prezentacji: - Ojcze Amadeuszu, zna juŜ ojciec Brunona, mojego asystenta, a oto jeden z moich dawnych uczniów, Zenon de Mongaillac. - Jestem zaszczycony - odparł Amadeusz z nerwowym uśmiechem. Mam nadzieję, Ŝe nie przeszkodziłem? - Ani trochę, właśnie byliśmy w trakcie badania tego szkieletu. - Doskonale. Bo właśnie w tej sprawie przychodzę. 105
- A więc słucham - rzekł Athanase. Amadeusz potrzebował kilku chwil, by pozbierać myśli. - A więc... Mówił mi pan, ale moŜe nie naleŜało brać pańskich słów na powaŜnie, Ŝe olbrzymy były często wielkimi ludźmi... - Oczywiście. W rzeczywistości tak zazwyczaj bywało. - Długo się nad tym zastanawiałem i... pomyślałem, Ŝe ten, któremu zawdzięczamy nasze spotkanie, mógł być świętym. Athanase uniósł brwi. Ten proboszcz trochę zbyt szybko wyciąga wnioski. Ale ostatecznie, dopóki nie stało to w sprzeczności z jego hipotezą o olbrzymie, nie miał nic przeciwko temu, by ten szkielet naleŜał do świętego. - No cóŜ, nie jest to wykluczone - odparł ugodowo. - Ach! Cieszę się, Ŝe tak pan sądzi. Widzi pan, aby mieć całkowitą pewność, wystarczyłoby mi... - Szczerze mówiąc, jest jeszcze zbyt wcześnie, aby zidentyfikować naszego przyjaciela. Ale ta hipoteza da się z pewnością obronić. - Ach! To doskonale! - odparł Amadeusz. - Porozumiałem się juŜ zresztą w tej sprawie z biskupem Van Melsenem. Zgodził się poinformować o tym arcybiskupa Narbony, by wyznaczono legata, który zidentyfikuje świętego i potwierdzi autentyczność relikwii. - Wygląda mi to na wspaniałą inicjatywę - pochwalił Athanase. - Uznałem, Ŝe lepiej nie tracić czasu. Tego wieczoru Zenon jadł w gospodzie. Właściciel lokalu - stary antypatyczny typ, którego natura wyposaŜyła w nos niespotykanych rozmiarów - przyniósł mu danie, lekko utykając. Zenon obwąchał zawartość talerza i rozbawiony uśmiechnął się do patrzącego nań nieufnie osobnika. - Co to jest? - zapytał grzecznie. 106
- Potrawka - odpowiedział oschle gospodarz, odwracając się na pięcie i zajmując swe miejsce za szynkwasem. Składniki tej potrawki były trudne do określenia. Zenon zanurzył w niej łyŜkę i wyłowił kawałek brunatnego mięsa. Wołowina? Mało prawdopodobne. Podniósł łyŜkę do ust i skosztował. MoŜe wieprzowina? - Nie ma się co zastanawiać, i tak pan nie zgadnie. Zenon odwrócił się do autora tego trafnego stwierdzenia i zobaczył siedzącego przy sąsiednim stole nieźle podchmielonego człowieczka, którego twarz wydała mu się dziwnie znajoma. - Zresztą lepiej nie wiedzieć - ciągnął tamten. – Prawda bywa bardziej niestrawna niŜ ignorancja. Rozbawiony zdaniem, które mogłoby uchodzić za głęboki aforyzm, Zenon uśmiechnął się do niego przyjaźnie. Właśnie rozpoznał w nim aptekarza szarlatana. - Prawdopodobnie ma pan rację. - Z całą pewnością mam rację. Od trzech dni Ŝremy tu to samo i wciąŜ nie wiem, co to moŜe być... Ale z tym idzie łatwiej. I wskazał mu swój dzban wina. - Rene Grouchot, aptekarz - powiedział, pochylając się i wyciągając dłoń. - Wiem. Widziałem wczoraj pańskie małe przedstawienie – odparł uczony. - Ma pan talent, bez dwóch zdań. Zenon de Mongaillac, doktor paryskiego Królewskiego Kolegium Medycyny. - Lekarz? A więc jesteśmy, Ŝe tak powiem, kolegami po fachu! - Jeśli pan sobie Ŝyczy... - No, niech pan nie będzie taki skromny - dodał szarlatan z odrobiną pobłaŜliwości. - Jestem pewny, Ŝe pańska wiedza dorównuje mojej. Zenon uniósł brwi. Ten szalbierz ma niezły tupet! 107
- Nalać panu wina, drogi kolego? - zaproponował aptekarz jowialnym tonem, pokazując dzban. - Dziękuję, nie piję - skłamał Zenon, rzuciwszy okiem na dzban i spostrzegłszy dziwny grudkowaty osad unoszący się na powierzchni trunku. - Jest pan pewien? Co to jest Królewskie Kolegium? Jakiś zakon? - Rene zaśmiał się z własnego dowcipu i nalał sobie obficie, po czym jednym haustem opróŜnił zawartość kubka. Kątem oka Zenon zauwaŜył Brunona wchodzącego do gospody. Młody asystent Athanase'a przeszedł obok, nie spostrzegłszy go, i skierował się w stronę sąsiedniego stołu. Szczęśliwy, Ŝe nadarza się okazja, by pozbyć się Rene, Zenon postanowił zaprosić chłopca. - Dobry wieczór, Brunonie - przywitał go, gdy ten właśnie go mijał. - Ach, dobry wieczór - odpowiedział nieśmiało młodzieniec, rozpoznając uczonego. - Usiądź, proszę... Bruno zawahał się przez moment. Ale w gruncie rzeczy ten Zenon de Mongaillac nie był antypatyczny. Co więcej, nie co dzień ma się okazję do konwersacji z tak sławnym uczonym. - Jestem wyczerpany! - westchnął, siadając naprzeciwko. Zenon przyglądał się młodzieńcowi. Przypominał mu niektórych z jego paryskich uczniów. Ta sama nieśmiałość, ta sama niezdarność i te same kompleksy wobec podobnych mu uczonych. A przecieŜ tak mało ich róŜniło! Zaledwie kilka lat i nieco większa wiedza. Nic, co usprawiedliwiałoby dzielącą ich przepaść. Ale przede wszystkim Zenon widział w nim obraz siebie samego kilka lat temu. Asystent doktora Lavorela! IleŜ musieli mieć z sobą wspólnego! - Mam serdecznie dosyć tych wszystkich szkiców! - uskarŜał się Bruno. - AleŜ miał pan szczęście, Ŝe się pan stąd wyrwał! - To nie była łatwa decyzja. Miałem tu rodzinę. I darzyłem wielkim szacunkiem Athanase'a Lavorela... Zresztą wciąŜ go nim darzę. Zawsze był 108
dla mnie jak ojciec. Opuszczenie go było bolesnym wyborem. Jak idą badania nad szkieletem? - Pfff! Cały dzień rysowałem jedną kość! WyobraŜa pan sobie, co mnie czeka, jak przyniosą całą resztę?! - Ech, od tego trzeba zacząć. Popatrz na mnie: doktor w Królewskim Kolegium! A wierz mi, ja teŜ robiłem te szkice dla Athanase'a Lavorela, nim do tego wszystkiego doszedłem! - W kaŜdym razie, jeśli ten odnaleziony szkielet naleŜy, jak mówicie, do olbrzyma mierzącego dwadzieścia stóp wysokości, wolałbym nie spotkać się z nim oko w oko! Rene Grouchot, zaciekawiony rozmową swych sąsiadów, nadstawił ucha. - Olbrzym mierzący dwadzieścia stóp wysokości? - wtrącił się. - Odnaleziony w okolicy? - Chodzi tylko o szkielet - uspokoił go Zenon, pragnący trzymać go z dala od rozmowy. - Ale to oznacza, Ŝe muszą tu być takŜe Ŝywe osobniki, nieprawdaŜ? Nie ma dymu bez ognia, jak to mówią. A stworzenie takiej wielkości, jeśli to nie potwór albo ogrom... - Chodzi o skamielinę - przerwał Bruno. - A! Skoro tak... - rzekł Rene, nic nie rozumiejąc. Zenon i Bruno wymienili rozbawione porozumiewawcze spojrzenie. Ten szkielet to tylko sterta kości, ale sama jego istota, to, czy naleŜał do olbrzyma, świętego czy monstrum, błądziła w sferze niepewności, nie znajdując swego miejsca. „Prawda bywa bardziej niestrawna niŜ ignorancja”, powiedział Rene Grouchot. Ale ignorancja mogła w niebezpieczny sposób pobudzać wyobraźnię. Szkielet zaczynał mieć w sobie więcej Ŝycia niŜ niejedna Ŝywa istota. - Kiedy pan wyjeŜdŜa? - zapytał Bruno. Zenon spojrzał na chłopaka. Przez chwilę zdawało mu się, Ŝe widzi w jego oczach pragnienie, by nie opuszczał Montpellier. Ale była przecieŜ ta sprawa z profanacją grobu Amandine Perthuys. Pozostając w Montpellier, ryzykował więzienie. Z takimi rzeczami nie było Ŝartów. Co prawda w tej 109
chwili ryzyko było minimalne. Byłoby dziwne, gdyby lokalne władze tak szybko dowiedziały się o jego paryskich wybrykach. Być moŜe mógł jeszcze liczyć na jakiś tydzień lub dwa spokoju. Noc bezszelestnie okryła swym cieniem okoliczne wzgórza i ciemności zawładnęły Lansec. Na plebanii ojciec Amadeusz właśnie szykował się do snu. Jego dzień był dosyć pracowity, a podróŜ do Montpellier wyczerpująca. Ponadto zaraz po powrocie przywitał go ogromnie podekscytowany Gilbert, oznajmiając nowe, zdumiewające wieści: pracujący przy fundamentach wieśniacy odkopali następne kości. Ogromny szkielet zachował się w całości. Po pospiesznym odmówieniu swych modlitw Amadeusz połoŜył się na sienniku, ale wciąŜ wracał myślami do nowego odkrycia. Bo znacznie zmieniało ono sytuację. JuŜ samo posiadanie w nowej kaplicy relikwii tak wielkiej świętej jak święta Marta było dla jego parafii cudownym wyróŜnieniem, ale to, o czym powiadomił go wieśniak, byłoby niezwykłym szczęściem. Bez wątpienia mieszkańcy okolicznych wiosek ciągnęliby tu w pielgrzymkach. Będzie więc musiał pomyśleć o pewnych udogodnieniach. Czy kaplica będzie wystarczająco duŜa? Nie było jeszcze za późno na wprowadzenie poprawek do planów budowli... I tak oddawał się swym rozmyślaniom, gdy nagle jakiś dziwny odgłos wyrwał go z rozmarzenia. Było to ledwie tchnienie. A moŜe po prostu jeszcze głębsza cisza. Amadeusz nadstawił ucha. Nie ma wątpliwości: odgłos dochodził z zewnątrz. Podszedł do drzwi. Pomruk dał się teraz słyszeć wyraźniej. Było to rzeczywiście tchnienie. Powolny i głęboki oddech, niczym szmer wiatru w jaskini. I gdy nagle nocną ciszę przeszył ochrypły ryk, Amadeusz poczuł, Ŝe 110
włosy stanęły mu dęba. Jednym ruchem sprawdził, czy drzwi są solidnie zaryglowane, i przyłoŜył do nich ucho. Coś powoli szło uliczką. Coś, co węszyło w powietrzu, szukając ofiary. - Święta Marto, zlituj się nad nami - szeptał proboszcz drŜącym głosem. Bestia była tutaj. Jej cuchnący oddech zakłócał spokój Lansec. Nie spieszyła się. Robiła kilka kroków, zatrzymywała się, nasłuchując w ciszy, i ruszała dalej. Nie było jej spieszno, czekała juŜ tak długo... I Amadeusz, trzęsąc się cały, pomyślał o tym, co powiedział mu Gilbert. Szkielet zachował się w całości, ale wieśniak podkreślił teŜ pewien szczegół, o którym proboszcz próbował zapomnieć: jego szczęki naszpikowane były przeraŜającymi zębiskami...
ROZDZIAŁ 8
Listy, które Van Melsen przesłał do Rzymu za pośrednictwem arcybiskupa Narbony, dotarły na miejsce przeznaczenia i czekały na przekazanie w ręce Jego Eminencji Umberta Donatellego. Ale na razie Jego Eminencja spał. Nigdy nie lubił wcześnie wstawać. Zwłaszcza przy tak wielkich upałach i po wieczorze spędzonym na degustacji tego wyśmienitego wina, które Silvio Rampallo trzymał na specjalne okazje. A nadarzyła się specjalna okazja. Bez dwóch zdań! Nie co dzień miał tę satysfakcję, by stwierdzić, Ŝe podstęp, którego celem było zdyskredytowanie któregoś z głównych konkurentów w wyścigu do sukcesji po świętym Piotrze, został uwieńczony sukcesem. Po rewelacjach na temat jego rozpustnych zwyczajów kardynał Bolomini musiał na zawsze poŜegnać się z nadziejami na papieską tiarę. Donatelli odczuwał podwójną satysfakcję. Nie tylko udało mu się usunąć twardego przeciwnika, ale co niezwykle waŜne, zrobił to, nie łamiąc swych zasad: garści reguł na tyle elastycznych, by pozwalały mu na pewne czyny, których Ewangelia nie pochwala, ale wystarczająco surowych, by mógł patrzeć na siebie w lustrze, nie spuszczając wzroku. Nawet nie musiał 112
rozsiewać plotek. Niezdarnie próbując się bronić, Bolomini, który faktycznie był winny, sam je podsycił. Ale ta satysfakcja nie wynagradzała tego, Ŝe budzono go o świcie. Więc kiedy Giancarlo, jego kapelan i sekretarz, rozsunął zasłony, wpuszczając do pokoju pierwsze promienie słońca, które miały wkrótce zalać Stolicę Apostolską niczym fala pielgrzymów, zmruŜył oczy i burcząc coś pod nosem, przewrócił się na drugi bok w swym ogromnym łoŜu. - Dobrze się spało? - spytał Giancarlo, który szedł teraz ku niemu, niosąc tacę ze śniadaniem. - Santa Madonna, ale okropny kac! - mruknął w odpowiedzi Donatelli. - Okropny pomysł, tak oblewać upadek kardynała! I bez tego cała ta sprawa jest wystarczająco ohydna... Postawił tacę na brzegu łóŜka i podszedł do szafy w poszukiwaniu szlafroka. Donatelli powiódł za nim wzrokiem. Ten chudy kapelan o krótkich nóŜkach miał w sobie jakąś zniewieściałość, co go draŜniło. - Ale dlaczego, u licha, są tak niekompetentni! - poŜalił się kardynał. - Słucham? Donatelli postanowił jednak się podnieść. Miał skołowaciały język i nieprzyjemne uczucie, jakby głowa zmieniła mu się w dynię. - Watykan to gniazdo Ŝmij, ale większość z nich nawet nie potrafi kąsać. Odbiera to człowiekowi wszelką przyjemność współzawodnictwa. - Z pewnością kardynałowie uznają to za niegodne sprawowanych przez nich funkcji - zaryzykował kapelan, usiłując natychmiast złagodzić uszczypliwość swej uwagi jowialnym uśmiechem. Donatelli zamruczał z niezadowoleniem. Giancarlo był wierny i usłuŜny, ale okropnie denerwujący. Wbijał szpilki w tak niewinny sposób, Ŝe trudno 113
mu było robić z tego powodu jakiekolwiek wyrzuty. - Niegodne? Bolomini nie umiałby nawet przeliterować tego słowa odparł, wzruszając ramionami. - Co dziś mamy nowego? - Otrzymaliście dwie autentyczne kości udowe świętego Pawła, obydwie lewe, i jakieś pół tuzina skał zawierających coś, co według mnie przypomina ości sardynek. Poza tym Ŝycie płynie dalej, a Jego Świątobliwość ma się coraz gorzej. Ach, zapomniałbym: zdaje się, Ŝe Bolomini chce rozpuścić plotki, iŜ macie rzekomo słabość do napojów alkoholowych. W tym celu próbuje nawet uzyskać audiencję u Severina Massima. „Ostry kontratak” - pomyślał Donatelli. Choć niekoniecznie skazany na poraŜkę. Oczywiście nikomu nie przyszłoby do głowy porównywanie jego miłości do dobrego wina ze skłonnością do młodych chłopców, jaką przejawiał Bolomini, jednakŜe sprawa była delikatna. Niech no tylko te pogłoski dotrą do Severina Massima, niezwykle wpływowego kardynała dziekana i jego głównego politycznego sojusznika, i Ŝegnajcie wszelkie nadzieje na pontyfikat! Mógł stać się kolejnym po Bolominim członkiem ekskluzywnego klubu eks-faworytów. Z powodów, których nie rozumiał, zaczęto nagle w Watykanie podchodzić bardzo rygorystycznie do kwestii moralności kandydatów. - Co do mojej skłonności do dobrego wina, trzeba będzie pomyśleć o zrównowaŜeniu jej jednakowym apetytem na hostie. Drogi Massimo nie będzie mógł zganić tak cnotliwej i eucharystycznej postawy! - Boję się, by wam przede wszystkim nie zarzucono próŜniactwa, tak nieprzystającego do... Donatelli przerwał kapelanowi, mamrocząc coś w proteście. Jeśli chciał mu popsuć cały ranek i na resztę dnia wprawić w zły humor, to świetnie mu szło. Ale nie tego Ŝyczył sobie Giancarlo, który wolał połoŜyć szlafrok na 114
łóŜku i ulotnić się z uniŜonym ukłonem. - Jeśli Massimo usłyszy te idiotyczne pogłoski, do końca Ŝycia będziesz tylko kardynałem - mruczał pod nosem Donatelli. - Zostaniesz nim teŜ tak długo, jak długo tamten będzie się trzymał przy Ŝyciu. Porca miseria, ale się zawziął! I rzucił się na kromkę chleba posmarowaną miodem przez usłuŜnego kapelana. Uśmiech od razu powrócił na jego twarz. Ostatecznie nic nie mogło popsuć dnia rozpoczętego takim śniadaniem. - Dzięki ci, BoŜe, Ŝeś mnie stworzył - wymamrotał. - I Ŝe udostępniłeś mi te wszystkie cuda, jakimi w swej nieskończonej mądrości postanowiłeś rozweselić świat. Bo w końcu gdyby Bóg chciał, aby wszyscy ludzie zostali pustelnikami, stworzyłby świat w dwa dni i uczynił go nieco bardziej mdłym, nieprawdaŜ? Zresztą czy jakiś gnostyczny tekst nie bronił tego punktu widzenia? Donatelli próbował sobie przypomnieć, gdzie mógł o tym czytać, lecz w końcu bezradnie pokręcił głową. Wino jego przyjaciela Silvia było wyśmienite, ale miało niezaprzeczalnie zgubny wpływ na zdolność myślenia. „Gnostyczny tekst do sprawdzenia i dwie lewe kości udowe świętego Pawła do zbadania? Skamieniałe sardynki będą musiały zaczekać” - pomyślał, sięgając po następną kromkę. Ostatecznie dzień zapowiadał się całkiem interesująco. - Kość udowa niedźwiedzia i krowy - zdiagnozował jednak Donatelli nieco później, wskazując z lekcewaŜeniem kości rozłoŜone na stole. - W końcu uwierzę, Ŝe niektórzy sądzą, iŜ nasi apostołowie wyszli prosto z arki Noego! Giancarlo przyglądał się kościom. Jak dla niego mogły to być równie dobrze łopatki piŜmowca albo dzika, nie widziałby Ŝadnej róŜnicy. - Nie kaŜdy moŜe być specjalistą od anatomii - bąknął. 115
- Nie wymagam, Ŝeby byli specjalistami. Lecz pozwól, Ŝe zauwaŜę, iŜ między świętym Pawłem a przeŜuwaczem istnieje jednak pewna róŜnica wzrostu! - Skoro tak twierdzicie... Donatelli wzniósł oczy do nieba. Dlaczego, u licha, otaczali go sami idioci! Odprawił kapelana ruchem dłoni i czując, Ŝe ogarnia go nagłe zmęczenie, odwrócił się do swej prywatnej biblioteki i z czułością spojrzał na skórzane oprawy osiemdziesięciu siedmiu tomów Museum Metallicum Ulissesa Aldrovandiego, mineraloga z Bolonii, wydanych sześć lat temu. Donatelli uwielbiał to ogromne dzieło - najpełniejsze studium skamieniałości, jakie kiedykolwiek dane mu było posiadać - do tego stopnia, Ŝe niektóre fragmenty znał na pamięć. Umberto Donatelli miał zawsze umysł otwarty i ciekawy świata. Dzięki tym zaletom mianowany został odpowiedzialnym za kolekcję skamieniałości i minerałów zebraną przez papieŜa Sykstusa V. Kiedy zaproponowano mu to stanowisko, przyjął je przede wszystkim po to, by zbliŜyć się do Severina Massima, który zdradzał prawdziwe zamiłowanie do wszystkiego, co miało związek ze skamielinami. Jednak w miarę studiowania temat znalazł uznanie w oczach Umberta. I odtąd pochylał się nad powierzanymi mu okazami z prawdziwą przyjemnością. Siłą rzeczy przydzielono mu takŜe misję potwierdzania autentyczności relikwii wykopywanych to tu, to tam, zadanie nie do końca bezpieczne, ale dające mu niezwykłą władzę uznawania wielu krąŜących legend czy pogłosek za prawdziwe bądź zmyślone. Jednak niosło to z sobą pewne ryzyko, gdyŜ zdarzało się często, Ŝe wyniki jego badań stały w sprzeczności z Pismem Świętym. I nieraz czuł się zmuszony zataić swe prawdziwe konkluzje, aby nie przekreślić swych szans na karierę, której zwieńczeniem miało być załoŜenie papieskiej tiary. Ale w gruncie rzeczy, gdzie leŜała prawda? Donatelli przyglądał się swej bibliotece. Wiedział, Ŝe znajdują się tam niezliczone strony wiedzy 116
gromadzonej przez wieki, teorii przeczących sobie nawzajem, twierdzeń, które okazały się tyleŜ śmieszne, co niepotrzebne, i innych, potwierdzonych niejasnymi obserwacjami, a takŜe ciąg dziwacznych hipotez mniej lub bardziej zgodnych z Pismem Świętym i rozpalających umysł niczym silny eliksir. A jednak jaka część tego wszystkiego zostanie w przyszłości uznana za prawdę? Wiedza była rzeczą tak niepewną. Tylko wiara mogła dać tym twierdzeniom niezbędną stałość. Lecz dziś równieŜ wiara podawana była w wątpliwość, atakowana ze wszystkich stron przez światłe umysły ludzi nauki, które Donatelli podziwiał mimo wszystko. Więc gdzie, u diabła, kryła się prawda? W tej nauce, która posuwa się po omacku niczym uparte dziecko, potykając się na kaŜdym kroku? Czy teŜ w wierze, której siła i wielkość tkwiły właśnie w braku pewności? „Ach, ileŜ mógłby dokonać umysł tak błyskotliwy jak mój, gdyby postawiono go na czele Kościoła!” - pomyślał. Cholerny pech, z powodu szklaneczki czy dwóch mogą zamiast niego wybrać jakiegoś ponurego starego słuŜbistę niezdolnego do czerpania radości z cudów tego świata. Niech potem nie płaczą, jeśli protestanci zwycięŜą. - Obejrzyjmy sobie teraz te rybki - mruknął, pochylając się nad tym, co mogłoby uchodzić za zwykły stos kamieni. - A pierwszego, który będzie chciał mi wmówić, Ŝe to szczątki ryb cudownie rozmnoŜonych przez Jezusa nad Jeziorem Tyberiadzkim, kaŜę ukrzyŜować... Zastanowił się chwilę i dodał: - Równie dobrze mógłbym stwierdzić, Ŝe to ości Poncjusza Piłata! JednakŜe jego dobry humor nie trwał długo. Nim ranek dobiegł końca, wezwano go, by stawił się przed kardynałem Severinem Massimem. 117
- Nie będę ukrywał, Ŝe sprawa ta stanowi powaŜny problem - rzucił kardynał, zapatrzony w skąpany słońcem plac Świętego Piotra. Donatelli nie odpowiedział od razu. Wiedział z doświadczenia, Ŝe próba obrony była daremna. śaden argument nie przekona jego rozmówcy, dopóki nie uda mu się odzyskać jego sympatii i zaufania. A skoro Massimo odwrócił się do niego plecami, oznaczało to, Ŝe ten moment jeszcze nie nadszedł. - Umberto, wiesz, jak bardzo cię cenię - ciągnął starzec. Wspieram cię, odkąd po raz pierwszy twoja stopa postała w Rzymie. I nie szczędziłbym wysiłków, by umieścić cię na Stolicy Piotrowej. Ale to... Kardynał dziekan w końcu odwrócił się do niego. Jego twarz miała zwykle surowy, lecz uprzejmy wyraz. Jednak tego dnia Ŝyczliwy uśmiech, który zdawał się wyryty na stałe na jego ustach przez głębokie zmarszczki, zmienił się w grymas. Na obliczu naznaczonym przez lata wyrzeczeń i daremnych wysiłków, by dostać się na szczyt kościelnej hierarchii, malowała się teraz mieszanina rozczarowania i gniewu, a takŜe ogromne zmęczenie. Skoro jego wiek nie pozwalał mu juŜ na sukcesję po Ojcu Świętym, wszystkie nadzieje pokładał w swym protegowanym. Nie chciał, by zostały one pogrzebane w tak głupi sposób. - Te pogłoski są wysoce przesadzone - odwaŜył się Donatelli. - Szklaneczka wina tu czy tam, to tak, przyznaję. Ale wątpię, by mogło to trwale wpłynąć na bystrość mego umysłu. - Trwale czy nie, to nie ma Ŝadnego znaczenia, wiesz to równie dobrze, jak ja. Kościół musi być poza wszelkimi podejrzeniami. A Jego Świątobliwość ma, jeszcze bardziej niŜ pozostali, obowiązek być czysty jak łza. - Severino, nie bądź hipokrytą! Od wieków na tronie Piotrowym nie zasiadał Ŝaden uczciwy i prowadzący się nienagannie papieŜ. A nasz przyjaciel Giambattista Pamfili, ten nasz Innocenty X, jak kaŜe się nazywać, teŜ nie jest taki znowu bez skazy. 118
Severino uśmiechnął się lekko. Lubił Donatellego. Gdyby tylko nie miał tej głupiej słabości do wina... - Ale dzisiaj sytuacja się zmieniła - odpowiedział. - Zastanów się. KaŜda najmniejsza słabość da naszym reformowanym wrogom sposobność do ataku, którą bez wahania wykorzystają. Nie moŜemy na to pozwolić. Donatelli przytaknął, mruknąwszy coś niewyraźnie. Był zły, Ŝe te idiotyczne pogłoski tak szybko dotarły do uszu jego rozmówcy. Nie miał nawet czasu na przygotowanie porządnej linii obrony. Obiecał sobie, Ŝe jeśli natknie się na Bolominiego w jakimś korytarzu, to przedstawi mu dobitnie swą osobistą wykładnię miłości bliźniego. Tymczasem skupił uwagę na kardynale Massimie w nadziei na znalezienie w jego zachowaniu szczeliny, w którą mógłby wbić klin. Lecz kardynał dziekan zachowywał niewzruszoną surowość. Donatelli zrozumiał, Ŝe nie ma sensu nalegać. Lepiej zachować swe argumenty na później. Wstał. - Muszę cię opuścić, Severino. Zaległości w pracy... Jeśli nie będziesz udzielał mi juŜ swego poparcia, to, proszę, zaszczyć mnie chociaŜ twoją sympatią. Wymienili spojrzenia. Rozumieli się doskonale. Ta historia z chroniczną nietrzeźwością była podstępnym ciosem. Gdyby nie to, z pewnością tworzyliby zwycięską parę. Severino westchnął i w końcu szczerze się uśmiechnął. - Poczekaj... Być moŜe znalazłem wyjście. Donatelli znieruchomiał zaciekawiony. - Otrzymałem... list z Narbony - zaczął kardynał, szukając wśród swych papierów rzeczonego dokumentu. - Wygląda na to, Ŝe w Langwedocji odkryto dziwne relikwie. Donatelli usiadł. Te kilka słów wystarczyło, by obudzić jego ciekawość. - Co rozumiesz przez „dziwne relikwie”? - zapytał. - Według tego, co wiemy, a wiemy niewiele, chodzi o kości niezwykłych rozmiarów. 119
- Niezwykłych? - Sądząc po tym, co zostało wykopane, czyli po nodze i garści kręgów, nieboszczyk musiał mierzyć dwadzieścia stóp wzrostu. To wszystko, co napisano w adresowanym do mnie liście. - Ciekawe... A komu chciano by je przypisać? - Zdaje się... Ŝe świętej Marcie. Zobacz sam. I pochylił się, by podać mu dokument, który Donatelli szybko przejrzał. - Święta Marta? Ale... czy jej relikwie nie znajdują się w Tarascon? Kardynał dziekan nie odpowiedział od razu. Wstał i podał swemu gościowi filiŜankę naparu. - Oczywiście - przyznał w końcu z uśmiechem. - Od wielu wieków. I o ile wiem, nogi jej nie brakuje. - A więc? - Wiejski proboszcz z miejscowości, w której znaleziono szkielet, proponuje tę hipotezę, opierając ją na jakiejś tam lokalnej legendzie. I zdaje się bardzo przekonany. - Niech zgadnę... Marzy mu się, Ŝe będzie miał relikwie świętej w swej kaplicy! - Obawiam się, Ŝe twoja ironia nie przystaje do okoliczności - zaoponował Severino. - Ten szkielet to dla nas prawdziwe zrządzenie losu. Wiesz, jak silne są w południowej Francji wpływy hugenotów. Nasi reformowani wrogowie skupili się w Nimes i stamtąd próbują szerzyć swą herezję na okolicę. Wygląda na to, Ŝe dzięki środkom, jakie przedsięwzięliśmy, rozprzestrzenianie się zarazy zostało zahamowane, ale jak się tam mówi, lepiej zapobiegać, niŜ leczyć. A ten kawałek szkieletu to prawdziwy dar niebios! Donatelli zwrócił mu list, wziął filiŜankę i wypił łyk. Napój dla starych bab, ocenił, usiłując okazać Severinowi swą wdzięczność uprzejmym uśmiechem. - Czego dokładnie ode mnie oczekujesz? 120
- Od ciebie? AleŜ... tego, Ŝe udasz się na miejsce, oczywiście! - Nie rozumiem. Po co mnie tam wysyłać, skoro dobrze wiemy, Ŝe to nie jest święta Marta? - Z dwóch powodów, mój drogi Donatelli. Z jednej strony, ten szkielet, nawet jeśli nie jest szkieletem świętej Marty, musi przecieŜ do kogoś naleŜeć. A gdyby okazało się, Ŝe da się go przypisać takiemu czy innemu świętemu, byłby to doskonały argument, by zamknąć usta naszym przeciwnikom. Ta odraza do świętych wizerunków ich zgubi, bądź tego pewien. Ale przede wszystkim: jeśli wyjedziesz na jakiś czas z Rzymu, pomoŜe to uciszyć pogłoski, które mogą się rozejść. Bez winnego wszystko samo ucichnie i nie będziemy zmuszeni cię bronić. Wiesz równie dobrze, jak ja, Ŝe jeśli się zaprzecza, zawsze rodzi się wątpliwość, nawet w umysłach ludzi jak najlepiej do ciebie usposobionych... A więc udasz się tam i postarasz się zidentyfikować te relikwie. I nie spiesz się. Im dłuŜej pozostaniesz na uboczu, tym lepiej. Donatelli zastanowił się przez chwilę. W tym, co mówił Severino, było wiele słuszności. Trzeba przyznać, Ŝe pomysł był sprytny. Tylko Ŝe nie brał pod uwagę jego wstrętu do podróŜowania. Ciasnota powozu, gorąco, kurz, ciągłe podskoki pojazdu, niekończąca się nuda, postoje w gospodach o wątpliwej czystości, niewygodne łóŜka rojące się od robactwa, nie mówiąc juŜ o języku i mdlącym zapachu miejscowych, z którymi trzeba będzie obcować, wszystko to przyprawiało go o dreszcze. - Czy jesteśmy pewni, Ŝe ta rewolta, ta Fronda*, jak ją tam nazywają, zupełnie się skończyła? - zapytał z nadzieją, Ŝe znalazł pretekst, by tam nie * Bunty mieszczan i ksiąŜąt przeciwko regencji kardynała Mazzariniego, spowodowane duŜymi podatkami nakładanymi w związku z wojnami z Habsburgami. Fronda ksiąŜąt, kierowana przez księcia de Conde (zwanego Wielkim Kondeuszem), zdołała doprowadzić do odsunięcia kardynała Mazzariniego, jednak poparcie młodego króla Ludwika XIV przywróciło jego wpływy.
121
jechać. - Nie chciałbym się znaleźć w samym środku zbrojnego konfliktu. - Nie martw się. Wszystko wróciło do normy. Mazzarini wziął sprawy w swoje ręce. W Langwedocji jest teraz spokojniej niŜ w Watykanie! Donatelli mruknął, umoczył wargi w pozbawionym smaku letnim napoju i nagle przypomniał sobie, Ŝe Francja słynie równieŜ z jakości swych win. - Zgoda. Zrobię to, co Wasza Eminencja uzna za słuszne...
CZĘŚĆ II DISPUTATIO
ROZDZIAŁ 1
Przez tych kilka tygodni, które upłynęły od odkrycia olbrzyma do przybycia papieskiego legata, Athanase Lavorel nie zaznał ani chwili spokoju. Na wieść o istnieniu całego szkieletu wpadł w tak wielką ekscytację, Ŝe odwołał wszystkie wykłady i odłoŜył na później wszelkie inne zajęcia. Korzystając z pomocy Zenona, zabrał się do odkopywania pozostałych kości. Amadeusz, któremu spieszno było rozpocząć budowę kaplicy, uwaŜał tę operację za stratę czasu i wszelkimi sposobami próbował przyspieszyć tempo prac. Jako dobry pedagog Athanase musiał mu wielokrotnie tłumaczyć, jak kruche są skamieniałe kości i jak łatwo się łamią, jeśli nie postępuje się z nimi odpowiednio. Nalegał, by kopano ziemię z niezwykłą ostroŜnością, i sam kończył wydobywanie wtopionych w skałę kości za pomocą niewielkich narzędzi i szczoteczek, a następnie zawijał je w sukno dla ochrony. KaŜdego dnia Aldegonda, która nieustannie śledziła ich poczynania, powtarzała Athanase'owi i Amadeuszowi, Ŝe ta ekshumacja jest w rzeczywistości okaleczeniem i rozdarciem trzewi tej ziemi, którą Bóg stworzył z tak wielką pieczołowitością. Jeśli wierzyć tym słowom, to obstając przy wyjmowaniu jej narządów i rozcinaniu jej łona, by zbadać wnętrzności, 125
uparcie wbijając wzrok w tę ranę, gdzie spoczywało monstrualne i przeraŜające dziecko, popełniali niewybaczalny grzech. Teraz ziemia, która postanowiła zachować to stworzenie w swym łonie na wieki, skręcała się z bólu z powodu ran, jakie zadawały jej ich świętokradcze dłonie. Athanase, rzecz jasna, ignorował te słowa. Nawet jeśli dostrzegł dziwne podobieństwo tych działań do sekcji zwłok, nie widział w tym nic złego. Kiedy ekshumacja została zakończona, kazał przetransportować kości do Królewskiego Kolegium w Montpellier, gdzie oczyszczono je z resztek skały. Miednica z wodą mydlaną i szczotka wystarczyły do usunięcia większości konkrecji, lecz by usunąć z kości najbardziej uporczywe skupienia minerałów, Zenon i Bruno musieli posłuŜyć się motyką. Kilka delikatnych ruchów dłutem pozwoliło oczyścić kości z fragmentów, które oparły się wcześniejszym zabiegom, i zwieńczyło ostateczne rezultaty. Po tygodniach tej mozolnej pracy Athanase uznał, Ŝe kości są wystarczająco czyste. Teraz pozostawało tylko powlec je czymś w rodzaju Ŝywicznego lakieru, którego skład, trzymany w tajemnicy przez starego uczonego, był owocem wielu lat doświadczeń. Bruno, który po raz pierwszy zetknął się z kośćmi takich rozmiarów, był zaskoczony ich cięŜarem. Zenon musiał mu przypomnieć, Ŝe były spetryfikowane, czyli zamienione w kamień. Jakim cudem kości mogły przekształcić się w minerały, licho wie. Ale tak właśnie było. Ich powierzchnię Ŝłobiły delikatne zmarszczki i rysy, powstałe, jak twierdził Athanase, w wyniku erozji. Nie wszystkie zachowały się w nienaruszonym stanie, wręcz przeciwnie, ale w sumie, biorąc pod uwagę, Ŝe spoczywały w ziemi przez tak długi czas, ich stan moŜna było uznać za nadzwyczaj dobry. NajwaŜniejsze jednak było to, Ŝe szkielet zachował się w całości. 126
Z pomocą Zenona i Brunona, Athanase zinwentaryzował wszystkie kości, zmierzył je i sporządził drobiazgowe szkice. Teraz wszyscy trzej przygotowywali się do następnej fazy badań nad szkieletem, czyli jego rekonstrukcji. Zenon wywiązywał się z tych zadań jeśli nie z entuzjazmem, to w kaŜdym razie bez przykrości. Traktował te prace jak przyjemny sposób wypełnienia czasu i zajęcia umysłu czymś innym niŜ myśleniem o przyszłości. Złapał się nawet na tym, Ŝe praca u boku Athanase'a przynosi mu pewną pociechę, jakby stała się dla niego oŜywczym powrotem do źródeł. Tymczasem, mimo nienasyconej ciekawości intelektualnej, ten szkielet niewiele go interesował. Nie przybył do Montpellier po to, by rzucić się w wir nowych badań. Temat skamielin nigdy go specjalnie nie zajmował. PoniewaŜ studiował je w młodości, znał wszystkie istniejące teorie i w zupełności wystarczało mu to do szczęścia. A spór, jaki w tej kwestii toczyli naukowcy, nie obchodził go tak bardzo jak Athanase'a. Wiedział, Ŝe te dziwne minerały przyciągały uwagę uczonych juŜ od czasów antyku. Pitagoras, Ksenofanes, Herodot, wszyscy oni próbowali wytłumaczyć, skąd wzięły się skamieniałe muszle, spetryfikowane kości tudzieŜ odciski ryb czy ssaków, znajdowanych to tu, to tam, i utrzymywali, Ŝe te minerały były szczątkami organizmów, które zamieszkiwały Ziemię w mniej lub bardziej odległych czasach. W wiekach następnych brano pod uwagę przede wszystkim wyjaśnienie podane przez Arystotelesa, który przyjmując zasadę samorzutnego powstawania organizmów Ŝywych*, widział w tych zjawiskach wytwór „suchych wyziewów” wydobywających * Abiogeneza, samorództwo - hipoteza zakładająca, Ŝe Ŝywe organizmy mogą powstawać z materii nieoŜywionej. Pogląd o moŜliwości abiogenezy nawet wyŜszych zwierząt wywodzi się ze staroŜytności i łączy się głównie z pracami naukowymi Arystotelesa, który sądził, Ŝe na przykład Ŝaby mogą powstać samorodnie z mułu rzecznego.
127
się z ziemi. Następnie kaŜdy dorzucał swoją porcję wyjaśnień. Niektórzy twierdzili, Ŝe te tajemnicze skamieliny to pozostałości nieudanych dzieł Stworzyciela, prototypy, które uznał za niegodne, by tchnąć w nie Ŝycie. Inni uwaŜali, Ŝe były to owoce nasion, które wyrosły i Ŝyły w głębi ziemi. Jeszcze inni, Ŝe to nic innego jak ludi naturae, igraszki natury powstałe przez przypadek. Ale najpowaŜniejsi uczeni - a w kaŜdym razie ci, których Zenon darzył największym zaufaniem - bronili twierdzenia przejętego od niektórych Greków za pośrednictwem tłumaczy arabskich, Ŝe te skamieliny były w rzeczywistości tym, co pozostało po organizmach Ŝywych w wyniku procesu petryfikacji, którego nie potrafiono jak dotąd wyjaśnić. Potwierdził to jasno na przełomie tysiącleci perski filozof Awicenna. I od tego czasu wielu uczonych, jak Roger Bacon, Leonardo da Vinci, Bernard Palissy czy Konrad Gesner, broniło tego punktu widzenia. Zenon znał wszystkie te teorie. Znał nie tylko ich treść, lecz takŜe zaleŜności, pochodzenie, sferę wpływów i towarzystwa naukowe, które ich broniły. Będąc w kontakcie z członkami Accademia del Cimento, dobrze wiedział o wszystkich obowiązujących hipotezach. Ale uwaŜał je za raczej próŜne rozrywki umysłowe. Kiedy nauka była tylko czystą wiedzą, kiedy nie wnosiła Ŝadnych konkretnych ulepszeń w Ŝycie współczesnych, Zenon uznawał, Ŝe nie miała ona wielkiej wartości. Dlatego wieczorami, po dniu wypełnionym cięŜką pracą, Zenon cieszył się z moŜliwości przebywania w towarzystwie Rene Grouchota. I bardzo chętnie pozwalał mu się wciągać w niekończące się popijawy. Wtedy niepokój, jaki niekiedy odczuwał, bardzo szybko ustępował miejsca wesołej beztrosce. 128
Rene okazał się ponadto towarzyszem bardziej wykształconym, niŜ moŜna się było spodziewać. Kiedy juŜ wyczerpał swój bogaty zasób dowcipów, nie zawsze w dobrym guście, był zdolny do prowadzenia powaŜnej rozmowy. Posiadał prawdziwą wiedzę w dziedzinie farmakologii, która choć nie mogła rywalizować z wiedzą uczonego, była godna szacunku. I tak pochłonięci dyskusją o zastosowaniu antymonu czy innej substancji, mogli spędzić cały wieczór, rozmawiając o medycynie. JednakŜe drobiazgowa argumentacja szła zawsze w parze z Ŝartami, a całość okraszona była wybuchami dzikiego śmiechu, podsycanymi przez wino. PrzedłuŜający się pobyt w Montpellier powaŜnie nadweręŜył finanse uczonego. W sakiewce, którą udało mu się zabrać z ParyŜa, zaczynało się pokazywać dno. I często nawiedzała go myśl, Ŝe wkrótce będzie zmuszony wyjechać do Bolonii, by tam szukać jakichś środków utrzymania, ale nie wywoływało to w nim szczególnego niepokoju. W Lansec nawet po zabraniu szkieletu wciąŜ wstrzymywano się z budową kościoła. Z powodu zapowiadanej bliskiej wizyty legata Amadeusz postanowił zostawić fundamenty w obecnym stanie. Martwił się jednak tym nowym opóźnieniem, tym bardziej Ŝe ofiarą wilka padły następne dwie czy trzy owce, co wywołało wśród jego parafian strach, powiększający się z dnia na dzień. Rozpuścił więc plotkę, Ŝe odkryty w wiosce szkielet najprawdopodobniej naleŜał do świętej Marty, oczywiście pomijając drobny szczegół, Ŝe była to, jak na razie, tylko jego osobista hipoteza. Ale przyniosło to oczekiwany skutek i proboszcz mógł się z satysfakcją przekonać, Ŝe perspektywa posiadania w krypcie nowego kościoła relikwii świętej patronki podziałała uspokajająco na jego owieczki. Nie było to jeszcze bezgraniczne zaufanie, co to, to nie, ale zawsze lepsze to od tego mrocznego strachu, który powoli niszczył spójność wspólnoty. 129
Uznawszy, Ŝe próba unieszkodliwienia wilka za pomocą rozstawionych wokół wioski pułapek zakończyła się poraŜką, Gilbert zaczął przygotowywać plan operacji schwytania zwierza. Przechwalał się przed wieśniakami, Ŝe przestał liczyć na pomoc świętej Marty w pokonaniu wroga. Słuchając go, moŜna było pomyśleć, Ŝe wilk jest juŜ pochwycony. Niewielu jednak nabrało się na tę pyszałkowatą pozę. Zwłaszcza nie Agnes, która w draŜnieniu wieśniaka znajdowała złośliwą przyjemność. A poniewaŜ talentu w tej dziedzinie jej nie brakowało, z łatwością doprowadzała Gilberta do szewskiej pasji. Bo nie dość, Ŝe dawała do zrozumienia, iŜ nie jest on zbyt odwaŜny, to jeszcze z lubością wyśmiewała jego pomysły. Kiedy odpowiadał, Ŝeby sama spróbowała się tym zająć, powtarzała mu, Ŝe jeśli pewnego dnia postanowi unieszkodliwić wilka, nie będzie do tego potrzebować siekiery ani motyki, których uŜycie przewidywał w swym planie wieśniak. Wystarczy jej inteligencja. A tymczasem po zapadnięciu zmroku kaŜdy zamykał się w swym domu. Drzwi były barykadowane, a zwierzęta zamykane za ogrodzeniem wioski, którego nikt nie przekraczał po zachodzie słońca. Grasująca bestia wciąŜ czuła głód.
ROZDZIAŁ 2
W tych okolicznościach przyjazd Donatellego stał się wydarzeniem. Władze kościelne i cywilne Montpellier, którym schlebiało nagłe zainteresowanie okazane ich miastu przez Stolicę Apostolską, wyciszyły lokalne konflikty, by godnie przyjąć legata. Nie co dzień wszak składały im wizytę tak waŜne osobistości. Jako pełnomocnik samego Ojca Świętego Donatelli był ucieleśnieniem ogromnej władzy. Dlatego teŜ Van Melsen, ubrany w swą najpiękniejszą sutannę, czuł się w obowiązku powitać go na postoju dla dyliŜansów. - To dla nas niezwykły zaszczyt gościć Waszą Eminencję pośród nas powiedział biskup, całując dłoń kardynała, nim ten zdąŜył wyjść z powozu. Tak szybkie wyznaczenie legata do zbadania sprawy świętego zaskoczyło Van Melsena. Wbrew temu, co nieco zbyt pospiesznie załoŜył, Stolica Apostolska potraktowała jego raport bardzo powaŜnie. - Nie co dzień odkrywa się szczątki świętej - odpowiedział Donatelli. Lecz proszę mi wierzyć, nie mogę stwierdzić, Ŝe cieszy mnie ta podróŜ. W taki skwar! 131
Zlany potem, dysząc, jakby całą drogę z Rzymu przebył na piechotę, w wymiętej i zakurzonej purpurowej sutannie, nie prezentował się tak wyniośle, jak by sobie tego Ŝyczył. Zdając sobie sprawę z tego, Ŝe jego wygląd jest godny poŜałowania, próbował przydać sobie nieco majestatu, prostując się, i nieco godności, dbając o to, by nie zwracać zbytnio uwagi na swego rozmówcę; inaczej mówiąc, omiatał leniwym spojrzeniem mały placyk i sprawiał wraŜenie, Ŝe bardziej interesują go rozsypujące się fasady kamienic. I wtedy jego wzrok padł na wysokiego męŜczyznę stojącego za biskupem. - Henri de Coursanges, prokurator Montpellier i radca przy królewskim zarządcy prowincji Langwedocji - przedstawił się tamten. - Witamy. Przewidując niedogodności podróŜy, przygotowaliśmy kolację na waszą cześć. - Bardzo dobry pomysł - przyznał legat i uśmiechnął się uprzejmie. Jesteśmy wygłodniali. UŜycie przez kardynała liczby mnogiej w pierwszej chwili zdumiało obydwu męŜczyzn, lecz zaraz spostrzegli niewielkiego osobnika, który wylazł z powozu. - Giancarlo, bądź tak dobry i zajmij się bagaŜami - zarządził kardynał, odwracając się w jego stronę. Kapelan ukłonił się i zabrał się do wykrzykiwania rozkazów cienkim głosem. Henri de Coursanges poprowadził swych gości na róg placu, gdzie wznosił się budynek intendentury. Donatelli obserwował go ukradkiem. Na pierwszy rzut oka widać było, Ŝe nie ma on ani krztyny inteligencji. Był jednym z tych budzących odrazę prowincjonalnych notabli, którzy cały swój czas spędzali, przekonując samych siebie, Ŝe od ich funkcji zaleŜy przetrwanie królestwa. Mimo wszystko w wieku trzydziestu pięciu lat ów prokurator uwaŜany był zarówno przez swe otoczenie, jak i przełoŜonych za człowieka z przyszłością. Jego niespotykany wzrost z pewnością był w tym pomocny. Dawał mu bowiem pewną przewagę nad rozmówcą, co nader szczęśliwie 132
kompensowało jego brak zdolności. Na rogu małego placu zachęcił podróŜnych, by przyspieszyli kroku, zbliŜali się bowiem do okazałego budynku będącego siedzibą intendentury, gdzie czekał przygotowany dla nich posiłek. Wspiąwszy się na szczyt monumentalnych schodów, Donatelli począł głośno sapać, ocierając czoło delikatną jedwabną chusteczką. Van Melsen patrzył na niego, jakby się bał, Ŝe kardynał lada chwila zemdleje. - Mój BoŜe, ale wysokie stopnie macie w tym kraju! - westchnął legat. - Byśmy łatwiej mogli wznieść się ponad naszych bliźnich - spróbował zaŜartować biskup. Ale kiedy Donatelli nie zareagował, Van Melsen poczuł kpiące spojrzenie Henriego de Coursanges, które zignorował, najlepiej jak potrafił. śaden najmniejszy szczegół nie umknął uwagi Donatellego. Najwyraźniej ci dwaj osobnicy, będący przedstawicielami dwóch gałęzi lokalnej władzy, nie darzyli się wielką sympatią. Odgadł, Ŝe z jakiegoś powodu musieli być w ciągłym sporze. Kiedy nie była to róŜnica zdań w sprawach dotyczących zarządzania miastem, chodziło o rozbieŜność interpretacji, jakiej trzeba było poddać takie czy inne królewskie rozporządzenie. Krótko mówiąc, nie szanowali się nawzajem, co było widoczne na pierwszy rzut oka. Lecz jeśli między tym biskupem i tym urzędnikiem istniała rywalizacja, co było więcej niŜ pewne, na razie Donatelli nie zamierzał się do tego mieszać. Zadowolił się tym, Ŝe zanotował sobie ten fakt w pamięci. - A co do wysokości, co wam wiadomo o tym sławnym szkielecie? zapytał w końcu, aby powrócić do tematu, który go interesował. - Niewiele - odpowiedział urzędnik, który czuł się w obowiązku uchodzić za bardzo zainteresowanego całą sprawą. - Odkryto go w trakcie kopania 133
fundamentów małej kaplicy kilka mil stąd. Proboszcz wioski utrzymuje, Ŝe moŜe chodzić o świętą. - Ojciec Amadeusz jest zacnym człowiekiem, brak mu co najwyŜej tej podstawowej wiedzy i ścisłości, dzięki którym my moŜemy ponosić całą tę odpowiedzialność - uściślił Van Melsen, aby coś powiedzieć i subtelnie przypomnieć, Ŝe członków Kościoła łączyła szczególna więź, która z pewnością nie była udziałem tego prokuratorzyny. - A wy sądzicie, Ŝe jest to szkielet świętej? - Moje skromne zdanie nie ma tu Ŝadnego znaczenia - odpowiedział biskup. - Właśnie dlatego wasza wiedza i mądrość są nam niezbędne. „Typowa odpowiedź podwładnego” - ocenił Donatelli i odwrócił się do urzędnika. - A wy? - Moje zdanie oprę na wnioskach naszego najznamienitszego specjalisty, doktora Athanase'a Lavorela, którego sława z pewnością do was dotarła - wywinął się z kolei od odpowiedzi Henri de Coursanges. - Czekam na wyniki jego badań, i waszych, rzecz jasna, nim podejmę decyzję... Co do tego, czy szkielet naleŜy do świętej, wyznam, Ŝe w mych oczach jest to pytanie natury czysto teologicznej, więc odpowiedzialność w tej kwestii chętnie wam pozostawię. Moim obowiązkiem jest zapewnienie spokoju w tym regionie. Dlatego byłoby poŜądane, aby jak najszybciej dokonano tej identyfikacji. Zaczęły się juŜ szerzyć sprzeczne pogłoski. Niektórzy posuwają się nawet do wspominania o jakiejś demonicznej istocie. Legat uśmiechnął się do nich grzecznie, Ŝałując w skrytości ducha, Ŝe tu przyjechał. Z takimi doradcami nie zbliŜy się ani na jotę do rozwiązania tej sprawy. - Zrobię, co w mojej mocy - odpowiedział tylko. - Przyznaję, Ŝe byłem zaskoczony tak szybką reakcją Stolicy Apostolskiej - dodał Van Melsen. 134
Donatelli poczuł, Ŝe zakręciło mu się w głowie. CzyŜby ten biskup Ŝywił jakieś podejrzenia co do powodów, które przyspieszyły jego przybycie? Przeszło mu nawet przez myśl, Ŝe moŜe on być w zmowie z Bolominim. Ale było to nieprawdopodobne. Między intrygami w Watykanie a troskami pozostałych sług Kościoła ziała przepaść nie do przebycia. Zdecydował więc uznać te słowa za to, czym prawdopodobnie były - za całkiem niewinną wzmiankę, i odpowiedział: - Choć podobne Ŝądania są rzeczą powszednią, trzeba przyznać, Ŝe po raz pierwszy opierają się one na tak dziwnych dowodach materialnych. Jak wiecie, jest wiele wiosek, które mogą pochwalić się posiadaniem w krypcie kościoła kości udowej bądź łopatki wielkich rozmiarów przypisywanej takiemu czy innemu miejscowemu świętemu, ale nigdy jeszcze nie staliśmy wobec całej nogi, i to takiej wielkości. Dlatego właśnie uznaliśmy, Ŝe sprawa ta zasługuje na specjalną uwagę. I zaleŜy mi tak samo jak wam, jeśli nie bardziej, na jak najszybszym rozwiązaniu tej kwestii. Ale - ach, a oto i stół! - będzie to musiało poczekać do końca posiłku! Dopiero po godzinie, jaką zajęły mu urządzenie się wraz z Giancarlem w przeznaczonych dla nich apartamentach w pałacu biskupim i sjesta po posiłku, Donatelli udał się do Królewskiego Kolegium, by rzucić okiem na słynny szkielet. Athanase przyjął go z wielką uniŜonością. Gdy tylko powiadomiono go o przybyciu legata, uczony pospieszył mu na spotkanie i czekał przy wejściu do budynku. - Doktor Athanase Lavorel - przedstawił się, kłaniając się niezdarnie. Spotkanie z Waszą Eminencją to dla mnie ogromny zaszczyt. - Zapewniam was, Ŝe ze swej strony czuję to samo. Od dawna podziwiam pańskie prace - odpowiedział uprzejmie legat, który nigdy o nim nie słyszał. 135
- Doprawdy zawstydzacie mnie. Jestem tylko skromnym uczonym pracującym nad rozwikłaniem tajemnic, które pozostawił nam nasz Pan. - Ale pracującym z rozwagą i uczciwością, jak mi mówiono. Nie będę wam długo przeszkadzał. Pomyślałem sobie, Ŝe im wcześniej rzucę okiem na relikwie, tym szybciej będę w stanie wyrobić sobie opinię o tej sprawie. A więc gdzie jest ten nasz osobnik? Athanase poprowadził go do swego gabinetu. Przemierzając ciemne korytarze Królewskiego Kolegium, Donatelli nie mógł się powstrzymać od zapytania uczonego: - Doniesiono mi, Ŝe Francois Rabelais uczęszczał na ten wydział. Czy to prawda? - Oczywiście, uzyskał tu stopień doktora w 1537 roku. Jak widzicie, olbrzymy mają w Montpellier długą tradycję. - Olbrzymy? - Pantagruel, Gargantua... Te imiona nie są wam obce, jak sądzę? - Ach, ma się rozumieć! Tyle Ŝe są one tylko owocem wyobraźni autora. Śmiem Ŝywić nadzieję, Ŝe nasz jest całkiem realny! - W kaŜdym razie czeka na Waszą Eminencję, nie ruszając się z miejsca. Donatelli wybuchnął śmiechem. Ten uczony nie był mu niemiły. Korzystając z jego dobrego humoru, Athanase zapytał: - Czy znane są wam zasady gigantologii, eminencjo? - Znam główne załoŜenia. Wiem równieŜ, Ŝe teoria ta wywołała kontrowersje. - Kilku ignorantów chciało pokazać, jacy są waŜni, nic ponadto, zapewniam was. Fakt istnienia olbrzymów w dawnych czasach znajduje potwierdzenie w licznych źródłach. Od Biblii, która mówi nam, Ŝe były one potomstwem Seta, poczynając. 136
- W Księdze Liczb olbrzymy przedstawione są jako dzieci Anaka sprecyzował kardynał. - Ale wzmianki o nich znajdujemy takŜe w Księdze Rodzaju, Powtórzonego Prawa, Jozuego, Samuela, Kronik, Hioba, a nawet w Apokalipsie. Zdawałoby się, Ŝe w tamtych czasach ludzie wielkiego wzrostu rodzili się bardzo często i patriarchowie mówili tylko o tym! Proszę jednak zauwaŜyć, Ŝe większość tych olbrzymów, zwanych równieŜ nephilim*, zamieszkiwała Ziemię Obiecaną jeszcze przed przybyciem MojŜesza. - NajwaŜniejsze - podkreślił Athanase - to przyznać, Ŝe ich egzystencja nie jest Ŝadnym wymysłem! - Zgadzam się. Kiedy doszli do pokoju Athanase'a, uczony, ponownie kłaniając się uniŜenie, zaprosił legata, by wszedł do środka. - CóŜ za niezwykłe miejsce! - pogratulował legat, ujrzawszy pomieszczenie. - Godne najpiękniejszych gabinetów osobliwości, jakie miałem okazję odwiedzić! Donatelli spostrzegł wtedy leŜące na stole kości ogromnych rozmiarów. - CzyŜby to był nasz tajemniczy ktoś? - zapytał. - W rzeczy samej. Choć z braku miejsca mam tu tylko niewielką część jego osoby. Reszta złoŜona jest w innym pomieszczeniu. Kardynał podszedł do relikwii i podniósł jedną z kości z delikatnością, która wskazywała, Ŝe był przyzwyczajony do obcowania z takimi skamielinami. - Piękny kręg - ocenił. - Jego rozmiary są naprawdę zadziwiające! * We fragmencie Księgi Rodzaju (6, 4) mówiącym o połączeniu się synów BoŜych z córkami ludzkimi, narodzeni z ich związku giganci określeni są hebrajskim słowem nephilim oznaczającym: „ci, którzy zostali zrzuceni”. Ponadto zaliczona do apokryfów chrześcijańskich Księga Henocha przedstawia historię upadłych aniołów, które połączyły się z kobietami. Z ich związku narodzili się giganci. Oni to są odpowiedzialni za rozpowszechnienie się zła na ziemi i za sprowadzenie na ludzi kary potopu.
137
- Rzeczywiście wydaje się, Ŝe osobnik był niezwykłego wzrostu. Poinformowano was, Ŝe wykopaliśmy cały szkielet? Donatelli uniósł brwi ze zdziwienia. - Cały, powiadacie? - W rzeczy samej. Co, muszę przyznać, jest naprawdę niezwykłe. Kardynał osłupiał. Relikwie, które przynoszono mu w Watykanie, ograniczały się zazwyczaj do jednej lub dwóch kości. Niezwykle rzadko zdarzało się, by męczennicy zostali odnalezieni w całości. „Być moŜe wynikało to właśnie z faktu, Ŝe byli męczennikami - myślał. - Jeśli wierzyć opisom ich mąk, większość z nich doznała powaŜnych okaleczeń”. - A udało się wam określić, czy chodzi o męŜczyznę, czy o kobietę? zapytał uczonego. Athanase zatrzymał się na chwilę. Prawdę mówiąc, pytanie go zaskoczyło. Nie zastanawiał się nad tym. - No cóŜ... Zakładaliśmy, Ŝe chodzi o męŜczyznę, ale... - A tymczasem ten szczegół jest dosyć istotny, jak mniemam. Wiecie, iŜ niektórzy sądzą, Ŝe moŜe tu chodzić o świętą Martę. - W istocie... Ale jeśli mam być szczery, nie bardzo wiem, jak mógłbym pomóc wam w tym względzie. Nawet jeśli byłaby to kobieta, nie byłoby Ŝadnych dowodów na to, Ŝe to właśnie ta święta, a nie inna. Zakładając, Ŝe nie była to królowa... Na twarzy Donatellego odmalowało się zniechęcenie. - Nie ma więc najmniejszej wskazówki, która mogłaby nam podpowiedzieć, o kogo chodzi? Szkielet nie ma Ŝadnych cech szczególnych, które mogłyby nas naprowadzić na jakiś trop? - By się o tym przekonać, eminencjo, musiałbym go zrekonstruować. - A więc proszę to zrobić. Tymczasem postaram się zorganizować prezentację relikwii lokalnym władzom. Być moŜe wymiana róŜnych opinii na 138
ten temat pomoŜe nam dostrzec coś, co dotąd umykało naszej uwagi. Athanase skrzywił się. Jego nadzieje na zachowanie odkrycia w tajemnicy właśnie się rozwiały. - Czy to aby nie za wcześnie? - odwaŜył się zapytać. - Potrzebuję konkretów - odpowiedział legat, kierując się do drzwi. Bez tego moje badania nie będą miały sensu. Tego wieczoru, siedząc przy dzbanie wina w gospodzie, Zenon atakował Rene Grouchota, którego oskarŜał o przecenianie skuteczności tytoniu. Choć w swym Ŝyciu nie przepisał zbyt wielu lekarstw, wiedział jednak co nieco na ten temat. - Sam stwierdziłem kilka przypadków zgonu na skutek lewatywy podobną miksturą - powiedział, czyszcząc swą fajkę. - Zapewniam cię, palenie tytoniu jest o wiele mniej niebezpieczne! Szarlatan spojrzał na niego zamglonym wzrokiem. Nie był to jego pierwszy dzban. - Przyznaję, Ŝe niektórzy aptekarze nie znają właściwych dawek - odrzekł. - Ale nie mów mi, Ŝe tytoń jest zły. Od wielu lat go sprzedaję i jeszcze nikt nie przyszedł ze skargą. - Nie powiedziałem, Ŝe jest zły, tylko Ŝe jego stosowanie moŜe mieć czasem zgubne skutki. A jeśli twoi pacjenci nie wrócili się poskarŜyć, to być moŜe dlatego, Ŝe juŜ nie Ŝyją. Rene Grouchot wykrzywił twarz w uśmiechu. - Jeśli zabiję wszystkich klientów, nie wpłynie to dobrze na moje interesy - przyznał. - Lecz wciąŜ obstaję przy tym, Ŝe tytoń ma same zalety! - W takim razie jak sądzisz, dlaczego papieŜ Urban VIII ogłosił bullę skazującą tych, którzy go zaŜywają, na ekskomunikę? - Naprawdę to zrobił? - Dobre dwadzieścia lat temu! 139
- No cóŜ... To dlatego, Ŝe się na tym nie znał! Jestem pewny, Ŝe potępił jego zaŜywanie z powodu przyjemności, jaką daje palenie. Kościół i przyjemność nigdy nie pozostawali w nadmiernej przyjaźni... - Co do tego nie będę się spierał. Jednak szczerze ci radzę sprzedawać coś innego. Prędzej czy później władze zakaŜą zaŜywania tytoniu. - Wątpię. Richelieu nie bez powodu wprowadził podatek od tytoniu, napełniający królewską kasę. A co do zmiany rodzaju działalności, to pracuję nad tym, nie martw się... Po tych słowach szarlatan uśmiechnął się tajemniczo i uraczył się kolejnym łykiem wina. - No, no, czyŜbyś coś przede mną ukrywał? - zapytał Zenon. - Nie nalegaj, bo i tak nic ci nie powiem. - Nawet jeśli postawię ci następny dzban wina? Szarlatan zmruŜył swe chytre oczka. Nie ma co, ten uczony wiedział, jakich uŜyć argumentów. - Wiedz, Ŝe przed przybyciem do Montpellier przebywałem w Marsylii - zaczął opowiadać. - OtóŜ właśnie otwarto tam lokal, jeśli się nie mylę pierwszy tego rodzaju w królestwie, gdzie podaje się napój parzony z ziaren ze Wschodu. - Ziaren? - Tak. Rosną one na lewantyńskim krzewie, nie pamiętam juŜ gdzie. Piętro Della Valle donosił o nich juŜ ponad dziesięć lat temu, a botanik Jean de la Roque mówi o nich w samych superlatywach. Odtąd marsylscy kupcy sprowadzają je z Aleksandrii. Najpierw praŜy się ziarna, a następnie miaŜdŜy i dodaje się pewną ilość wrzącej wody. W efekcie otrzymuje się niemal czarny napój, który ma ponoć zadziwiające właściwości pobudzające. - A jaką nazwę nosi ten napój? - śeglarze, którzy piją go juŜ od bardzo dawna, nazywają go qahoua. 140
Zenon potrząsnął głową. - Trzeba będzie znaleźć mu inną nazwę. Bo przypuszczam, Ŝe zamierzasz tym handlować... - W moim wozie mam tego cały wór! Na twarzy szarlatana malował się teraz uśmiech wyraŜający tyleŜ ekscytację, co optymizm. Zenon powstrzymał się przed okazaniem swego sceptycyzmu, ale wątpił, by handel taką substancją miał jakąkolwiek szansę powodzenia. - A przy okazji - rzekł, by ukryć zakłopotanie - nie miałbyś moŜe równieŜ odrobiny tytoniu, którym mógłbym nabić fajkę? - Trzeba by zajrzeć do budy. - No to chodźmy. Wyszli z gospody i zataczając się, ruszyli przez mały plac. Rene, mrucząc sprośną piosenkę, zatrzymał się na chwilę przy ścianie, by ulŜyć pełnemu pęcherzowi. Tymczasem Zenon poczuł mdłości. Wiatr niosący zapach górskiej łąki orzeźwił go nieco. Jednak kiedy popatrzył w niebo, znów zakręciło mu się w głowie. Jak na tę porę roku noc była raczej chłodna, ale niebo było pełne gwiazd. Błędnym wzrokiem szukał Wielkiej Niedźwiedzicy, zdał sobie jednak sprawę, Ŝe nie ma bladego pojęcia, jak ona wygląda, i dal sobie spokój. - No, Parmenidesie, pospiesz się! - poganiał szarlatana. Rene dogonił go, zapinając spodnie. - Zwymiotowałem - wyjaśnił. - Co nie jest takie proste, kiedy człowiek właśnie oddaje mocz. Uspokoiwszy mulicę, która zdziwiła się, Ŝe ktoś zakłóca jej spokój o tej porze, Rene podniósł plandekę i zaprosił Zenona do środka. Szarlatan potrzebował kilku chwil, by w półmroku po omacku odnaleźć świecę. Gdy ją zapalił, ciepły blask wypełnił wnętrze wozu. - MoŜna by pomyśleć, Ŝe to pracownia alchemika! - zachwycił się Zenon, odkrywając niezliczoną ilość buteleczek wypełniających ciasne wnętrze. 141
- Tylko niczego nie dotykaj! Te lekarstwa są bardzo cenne. I kiedy Rene przetrząsał budę w poszukiwaniu zwoju tytoniowych liści, uczony badał wzrokiem ten niezwykły stos rupieci. Poza mnóstwem ampułek były tam składniki potrzebne zarówno do przygotowania lekarstw, jak i ewentualnych posiłków pana domu, przy czym nie było jasne, czy do jednego i drugiego uŜywano tych samych naczyń. W kącie Zenon odkrył nawet, ku swemu ogromnemu zdziwieniu, kilka kości. - Szczątki małŜonki czy resztki z obiadu? - zapytał szarlatana, podnosząc kość udową. - Kazałem niczego nie dotykać - ofuknął go Rene. - To, Ŝe jestem aptekarzem, nie oznacza, Ŝe nie wolno mi znać się trochę na anatomii. Stąd ta próbka... Zenon uśmiechnął się w duchu. Na samą myśl o tym szarlatanie bawiącym się w chirurga dostawał gęsiej skórki. - A propos, co nowego w sprawie twojego olbrzyma? - zapytał Rene, nie przerywając poszukiwań. - Przyjechał kardynał z Rzymu, by mu się przyjrzeć. - Do licha! Nie wiedziałem, Ŝe Kościół interesuje się szkieletami. - Istnieje prawdopodobieństwo, Ŝe to jakaś święta. - A ty co o tym myślisz? Zenon wzruszył ramionami. - Moim zdaniem, to nie ma najmniejszego znaczenia! JuŜ miał odłoŜyć kość, ale rozmyślił się. Jakiś szczegół przykuł jego uwagę. Nie od razu pojął, co go tak zaniepokoiło. - Proszę bardzo! Oto przyczyna twojej ewentualnej ekskomuniki. Ale Zenon go nie słuchał. Stał oszołomiony, bo właśnie zrozumiał, dlaczego tak zaintrygowała go ta kość udowa: całkowicie róŜniła się od tej naleŜącej do olbrzyma Athanase'a! - śartowałem - wytłumaczył Rene, widząc malujące się na twarzy przyjaciela osłupienie. - Jeśli o mnie chodzi, moŜesz sobie palić do woli!
ROZDZIAŁ 3
Następnego dnia, zaopatrzony w jeden z kręgów olbrzyma, który udało mu się zwinąć bez wiedzy Athanase'a, Zenon wybrał się do biblioteki, rzucił okiem na katalog i zdjął z półek róŜne prace poświęcone anatomii. Przez te dwadzieścia lat, które spędził z dala od swego mistrza, Zenon wiele się nauczył. Całkiem nowe dyscypliny dołączyły do tych, które wykładał mu Athanase Lavorel, przez co jego wizja świata uległa powaŜnym zmianom. Dzięki kontaktom z róŜnymi naukowcami spotykanymi w czasie podróŜy po całej Europie odkrył, jak waŜne w pracach badawczych jest doświadczenie. Ponadto z powiązania w swym umyśle owych rozlicznych dziedzin Zenon wywiódł nową i efektywną zasadę naukową: porównanie. I to właśnie w świetle tej metody pojął natychmiast, Ŝe szkielet, który, jak utrzymywał Athanase, miał być szkieletem pierwszego olbrzyma, jakiego będzie moŜna zrekonstruować, z pewnością nie był szkieletem człowieka, lecz zwierzęcia. A zatem porównując kręg, który trzymał w ręku, ze szkicami kręgów zwierząt podobnych rozmiarów, na pewno powinien natrafić na gatunek, do którego naleŜał. 143
Zenon przejrzał metodycznie wszystkie wybrane księgi. Niestety, choć biblioteka uniwersytecka w Montpellier była dosyć okazała, jej księgozbiór nie był tak kompletny jak ten, który Zenon miał do dyspozycji w ParyŜu. I choć nie brakowało tu dzieł poświęconych anatomii organizmów Ŝywych, tylko nieliczne z nich zawierały moŜliwe do przyjęcia szkice ich szkieletów. Tak jak w monumentalnym dziele Konrada Gesnera, w montpellierskich księgach moŜna było znaleźć mieszaninę opisów zaczerpniętych z autorów antycznych, niekończące się strony przeróŜnych komentarzy i cytatów, niezliczone ilości przepisów kulinarnych przedstawiających najlepsze sposoby na przyrządzenie danego osobnika, ale mało ścisłych obserwacji i jeszcze mniej ilustracji, które nie byłyby czystą fantazją. Zenona męczyły juŜ te wszystkie niedorzeczności. IleŜ to razy naigrawał się z nich podczas obiadów w towarzystwie swych kilku paryskich przyjaciół? Pewnego dnia ktoś w końcu będzie musiał zabrać się do roboty i opracować dzieło o anatomii godne swej nazwy, klasyfikujące wszystkie znane gatunki. Ale na razie musiał sobie radzić z tym, co miał do dyspozycji, porównywał więc leŜący przed sobą kręg z kaŜdą ryciną, którą udało mu się odnaleźć. Ta nuŜąca praca zajęła mu bardzo duŜo czasu. Zatopiony w swych badaniach, zapomniał nawet o posiłku. Kiedy skończył wertowanie ostatniego dzieła, zamknął je z hukiem, wyprostował się na krześle i zapalił fajkę. Przecierając oczy zmęczone przeglądaniem takiej ilości stron, myślał o całym tym cennym czasie, jaki moŜna było stracić, przesiadując w bibliotekach. Rzadko zdarzało się, by z całego dnia pracy wyciągnąć więcej niŜ kilka sekund korzyści. Jak gdyby prawda była przykryta taką ilością głupstw, Ŝe trzeba dokopywać się do niej ręcznie. W sumie to jest trochę tak jak ze szkieletem Athanase'a. Kręg nie odpowiadał Ŝadnemu gatunkowi sklasyfikowanemu w bibliotecznych dziełach. Zenon przyglądał mu się w zamyśleniu. Nikła ciekawość 144
co do natury tychŜe kości przekształciła się w jego umyśle w zainteresowanie równie Ŝywe, co nieoczekiwane. Nawet jeśli nie ocenił jeszcze stawki, którą kryła ta sprawa, fakt, Ŝe nie potrafił zidentyfikować tego szkieletu, frustrował go tak, jak w dzieciństwie denerwowało go to, Ŝe nie wie, jak działa system trawienny. Bo dla uczonego takiego jak on pytanie bez odpowiedzi było niczym ta pustka, którą Kartezjusz uznawał za niemoŜliwą: pustka, którą trzeba koniecznie wypełnić. Inaczej rozwarłaby się w nim bezkresna przepaść. Musiał rozwikłać zagadkę tego szkieletu. Czy był to szkielet zwierzęcia? W to nie wątpił. Ale jakiego? Tego wieczoru słońce zachodzące nad górami malowało na niebie ogniste smugi ciągnące się aŜ po horyzont. Groźne pasma niskich chmur gromadziły się w oddali, mistral przestał wiać, wszystkie zapachy ziemi unosiły się w gorącym powietrzu, a śpiew cykad cichł stopniowo, zapowiadając nadchodzącą burzę. Schowany za skałą Gilbert wpatrywał się w ten spektakl bez specjalnych emocji. Myślał o Agnes. Doprowadzało go do białej gorączki, Ŝe śmiała się z niego przy kaŜdej okazji. Od dawna juŜ pogodził się z tym, Ŝe go nie kocha, ale nie mógł znieść tego, Ŝe nim gardzi. Za kogo ona się uwaŜa? Ostatecznie była tylko prostą dziewczyną Ŝywiącą się korzonkami i dzikimi jagodami. Nie ma powodów, by zadzierać nosa. Ona niczego nie potrafi. Niczego poza wymyślaniem nieprawdopodobnych historii, które rozpowiadała od czasu do czasu, by straszyć biednych ludzi. Ale on się nie bał. Ani trochę. Ani jej, ani wilka. Zdecydował więc wziąć sprawy w swoje ręce i pokazać jej, co potrafi. Zwołał pół tuzina wieśniaków, uzbroił ich w widły, motyki, kije, siekiery i wszelkie inne miaŜdŜące narzędzia przydatne do zadania zwierzęciu cięŜkich obraŜeń - i poprowadził ich w góry. 145
Ten wilk powinien się mieć na baczności. Według Gilberta budowa nowego kościoła nie była złym pomysłem, ale po prostu niewystarczającym. Dodanie wieśniakom odwagi było dobre. Ale zwalczenie konkretnej przyczyny zła było lepsze. Demoniczna czy nie, bestia była przede wszystkim zwierzęciem. A więc trzeba było na nią zapolować. TuŜ przed wieczorem niewielki oddział zajął pozycję niedaleko miejsca, gdzie wilk rozszarpał swą ostatnią ofiarę. Gilbert uwaŜał, Ŝe zwierz, wiedząc, gdzie moŜe znaleźć poŜywienie, nie ma Ŝadnego powodu szukać strawy gdzie indziej. Fakt, Ŝe wilk poŜerał barany niemal wszędzie w górach, nie był wystarczającym argumentem, by zachwiać jego przekonaniem, a pozostali przychylili się do tej teorii. Wydawało się oczywiste, Ŝe zwierzę polowało po zachodzie słońca. Z zapadnięciem zmroku sześciu męŜczyzn pochowało się więc najlepiej, jak się dało, między skałami lub za krzakami. Oddaleni jeden od drugiego o jakieś dwadzieścia kroków, tak by kaŜdy mógł mieć sąsiada na oku, tworzyli wokół wolnej przestrzeni coś na kształt podkowy skierowanej wylotem na północ, skąd według niczym nieuzasadnionych szacunków Gilberta miał nadejść atak. W środku tego półkola wbili w ziemię pal, do którego przywiązali owcę. Jej wybór nie był rzeczą łatwą, gdyŜ Ŝaden wieśniak nie kwapił się do poświęcenia jednego ze swych zwierząt. Ostatecznie Gilbert musiał zdecydować się na zaproponowanie owcy z własnej trzódki, tak czy inaczej przekonany, Ŝe poradzą sobie z wilkiem, nim ten zdąŜy dobrać się do przynęty. Pułapka została zastawiona. Teraz pozostawało tylko czekać na pojawienie się bestii. Ojciec Amadeusz szedł przez wieś bardzo zatroskany. Agnes przyniosła mu wiadomość o pianach Gilberta. Podobna operacja nie była z góry skazana na poraŜkę, ale tak samo jak dziewczyna, ksiądz Ŝywił pewne wątpliwości 146
co do taktycznych talentów wieśniaka. A poza tym pewne podejrzenie co do toŜsamości szkieletu zagnieździło się i tkwiło w jego umyśle. Czy ten nieuchwytny wilk mógł być stworzeniem, którego obawiała się Aldegonda? - Niestety, teraz moŜemy juŜ tylko czekać – powiedział proboszcz po długim namyśle. - I modlić się, by Gilbert wiedział, co robi. Agnes przytaknęła w milczeniu. - Ale byłbym spokojniejszy, gdybyś została na noc na plebanii - dodał Amadeusz. Dziewczyna się uśmiechnęła. Troska proboszcza o jej bezpieczeństwo była wzruszająca. - Jak sobie Ŝyczysz - odparła. Przechodząc obok placu budowy, gdzie wznosił się zaledwie kawałek muru przyszłego kościoła, dostrzegli w dole wykopanym pod fundamenty jakiegoś osobnika. Zaciekawieni podeszli do nieznajomego. - Proszę pana? - odezwał się Amadeusz. Człowiek podniósł się. - Zenon de Mongaillac - przedstawił się. - Ojciec Amadeusz, jak sądzę... JuŜ się spotkaliśmy. Pracuję z doktorem Lavorelem. Kiedy skończył zdanie, jego wzrok padł na Agnes. Młoda kobieta nie miała w sobie nic z tych sztucznych piękności, które spotykał od czasu do czasu w ParyŜu. Jej uroda była naturalna i wynikała z prostoty. Jej rysy były delikatne, a wyprostowana sylwetka pełna wdzięku. Choć lekko wystające kości policzkowe, gęste włosy i pełne usta nadawały jej twarzy nieco dziki wyraz, słodycz jej oczu łagodziła to wraŜenie. Inaczej ubrana cieszyłaby się duŜym powodzeniem na paryskich salonach. Tymczasem proboszcz bezskutecznie próbował zestawić twarz Zenona ze wspomnieniem Brunona. Spostrzegłszy nagle, Ŝe oczy uczonego utkwione są w Agnes, kazał jej poczekać na siebie na plebanii. Usłuchała 147
bez słowa i odeszła, spojrzawszy ostatni raz na nieznajomego... Początkowo rozdraŜniony faktem, Ŝe jakiś intruz grzebie w fundamentach jego kościoła i jakby tego było mało, robi słodkie oczy do Agnes, Amadeusz uspokoił się nieco. Obecność uczonego oznaczała przynajmniej, Ŝe prace Athanase'a posuwały się do przodu. - Ach tak, Zenon... Przypominam sobie - skłamał. - A jak tam badania nad moim olbrzymem? Pytanie wyrwało Zenona z oczarowania. Zamiast odpowiedzieć, skinął na proboszcza. - Czy to właśnie tutaj odkryto szkielet? - zapytał, wskazując róg fundamentów, gdzie z rzadka moŜna było dostrzec miejsca pozostałe w nienaruszonym stanie po niedawnych wykopaliskach. - Dokładnie tam - odparł Amadeusz, pokazując mu miejsce. - Ale czy mogę wiedzieć, co pan tu robi? - Chciałem na własne oczy zobaczyć ziemię, w której znaleziono kości. Amadeusz zawahał się przez moment. Zafrasowana mina uczonego nie dodawała mu wcale otuchy. - A dokładnie, w jakim celu? - Są pewne problemy z identyfikacją relikwii. - Chce pan powiedzieć, Ŝe moŜe to nie być święta Marta? - Święta Marta... - To hipoteza, którą przedstawiłem Jego Eminencji Donatellemu. - Wiem... Zenon wyszedł z dołu, by podejść do duchownego. UwaŜał, tak jak większość ludzi, Ŝe ksiądz jest sympatyczny. Jak więc wyjaśnić mu, nie raniąc jego uczuć, Ŝe to moŜe być szkielet zwierzęcia? - Ojcze Amadeuszu... nie chciałbym... jednym słowem... moŜliwe, Ŝe to nie jest święta Marta. 148
Twarz proboszcza wykrzywiła się. - Ach, odkryliście, Ŝe to męŜczyzna, a nie kobieta? - Prawdę mówiąc, nie jestem nawet pewien, czy to człowiek. - Zwie... zwierzę? - W moim mniemaniu nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości. - W pańskim mniemaniu... Amadeusz zadrŜał. Jeśli ten uczony miał rację, mogła ją mieć teŜ Aldegonda. Proboszcz przez chwilę mierzył wzrokiem swego rozmówcę. - Proszę pójść ze mną - powiedział, biorąc go za rękę. Amadeusz poprowadził Zenona przez wioskę. - Zdaje pan sobie sprawę, jak Ŝyją tutejsi ludzie? To ludzie prości. W większości uczciwi, ale ignoranci. Pan miał to szczęście, Ŝe mógł studiować. Oni nie. śycie w górach jest cięŜkie. Panuje tu wielka nędza, a nędza rodzi niepokój... Zatrzymali się naprzeciw domu, którego właściciel właśnie zabijał okna deskami. - Proszę na nich popatrzeć - ciągnął Amadeusz. - Są przeraŜeni. Od jakiegoś czasu w okolicach grasuje bestia. Rozszarpała juŜ wiele baranów... A wie pan, jak to jest: strach rozprzestrzenia się niczym zaraza. - Wilk? - Prawdopodobnie... Ale z pewnością zadaje pan sobie pytanie, jaki to wszystko ma związek z naszym szkieletem? - Zamierzałem ojca o to zapytać. - Dla nich ta grasująca bestia jest demonem, szatańskim stworzeniem. Posiadanie w parafii chroniących od złego relikwii świętej patronki byłoby dla tych ludzi nieocenionym duchowym pokrzepieniem. - Rozumiem... Ale czyŜ Pismo Święte nie naucza, Ŝe naleŜy zawsze przedkładać prawdę nad kłamstwo? 149
- Na waszych uniwersytetach i w Stolicy Apostolskiej z całą pewnością. Ale tutaj? Wiatr powiał nad górami. Dokoła panowała przejmująca cisza. - Muszę juŜ pana zostawić... Proszę się nad tym zastanowić. - Jestem naukowcem. Podobne względy nie mogą krępować mych poszukiwań prawdy. - Nauka to nie wszystko, mój synu. Naucz się takŜe myśleć sercem. Zenon patrzył na oddalającego się proboszcza, który zrobiwszy kilka kroków, odwrócił się. - I niech pan szybko wraca do Montpellier, panie uczony. Proszę na siebie uwaŜać. Wkrótce nadejdzie noc, a bestia grasuje... W górach szybko zapadł zmrok. Od czasu do czasu pojedyncze promienie księŜyca rozjaśniały ciemności. Długie oczekiwanie poczęło działać na czatujących myśliwych usypiająco. Z lewej Gilbert słyszał wyraźne regularne chrapanie i pomyślał, Ŝe nie powinien był pozwalać swym ludziom na podlanie winem wieczornego posiłku. Tymczasem przywiązana do palika owca wyskubała juŜ całą rzadką trawkę, której mogła dosięgnąć, i zaczęła beczeć. RównieŜ Gilbert czuł, Ŝe jego powieki robią się cięŜkie. Octave, który uparł się, by mu towarzyszyć, nie wydał najmniejszego dźwięku, odkąd opuścili wioskę. - O tam, króliki! - odezwał się jednak w końcu, pokazując mu nagle małe punkciki skaczące w świetle księŜyca. Gilbert, zbyt zmęczony, by zachwycały go cuda natury, wzruszył ramionami. - Jest ich bardzo duŜo - odrzekł, by powiedzieć cokolwiek. - Zmierzają do doliny. 150
- Aha. Gilbert wciągnął powietrze. Wkrótce zacznie padać i z pewnością lepiej by było wynieść się stąd, nim całkiem zmokną. - Dlaczego sobie idą? - zapytał Octave. - Nie wiem. Ale będzie burza. - Myślisz, Ŝe boją się wilka? Gilbert przyjrzał się chłopcu. Po raz pierwszy powiedział tyle słów naraz. - Wilk nie skusiłby się na króliki. Woli większe ofiary. Jak myślisz, dlaczego przywiązaliśmy tam owcę? Ledwie skończył zdanie, gdy nagle usłyszał odległy, stłumiony pomruk. Wzdrygnął się. Tak jak przewidywał, hałas dobiegł z północy, doznał więc z tego powodu ogromnej satysfakcji. Wyostrzył wszystkie zmysły i dał swym ludziom znak, by byli czujni i w gotowości do ataku. Chrapanie z lewej ustało. Wszyscy stali na czatach z oczami utkwionymi w nieszczęsnej owcy, która czując zbliŜające się niebezpieczeństwo, beczała rozdzierająco. Gilbert z uwagą badał wzrokiem przestrzeń. Bestia, która musiała być niedaleko, zbliŜała się do nich z wahaniem. Nie widział jej, ale dziwne, krótkie pomruki, które wydawała, wskazywały, Ŝe znajduje się zaroślach. Ogromna kropla potu spłynęła po skroni wieśniaka, a jego dłonie zacisnęły się kurczowo na trzonku wideł. Chmara małych ptaków wyfrunęła nagle z kępy krzewów rosnących nie dalej niŜ sto kroków od miejsca, w którym się znajdował, i Gilbert zdał sobie sprawę, Ŝe nie słychać juŜ głosu cykad. Wymienił szybkie spojrzenia z towarzyszami zajmującymi pozycje po jego bokach. Wszyscy patrzyli trwoŜliwie na miejsce, gdzie stała owieczka, gotowi rzucić się na wilka, gdy tylko będzie zdany na ich łaskę i niełaskę. Kiedy przesycone napięciem powietrze przeciął złowrogi ochrypły ryk, Gilbert zrozumiał, Ŝe Ŝaden z jego ludzi nie będzie miał odwagi zaatakować zwierza. Ledwie zdał sobie z tego sprawę, gdy zobaczył dwóch spośród 151
nich zostawiających swą broń i rzucających się pędem do ucieczki w stronę doliny. Gilbert patrzył, jak zwiewają, nie myśląc nawet, by ich zatrzymać. Kolejny pomruk sprawił, Ŝe wypuścił z rąk widły, a wraz z nimi opuściły go resztki heroizmu. Pal licho dumę! Pal licho, Ŝe Agnes będzie go wyśmiewać. W głowie miał juŜ tylko jedną myśl: uciec. Nie pozostawało mu nic innego, jak przyłączyć się do pozostałych. Biegnąc ile sił w nogach, by ich dogonić, uprzytomnił sobie nagle, Ŝe nie ma przy nim Octave'a i Ŝe owca przestała beczeć. Gilbert biegł tak jak nigdy przedtem. Kilkoma susami zdołał wspiąć się na dzielące go od wioski wzgórze i - nie zatrzymując się nawet na chwilę, by zastanowić się nad obraną trasą - zbiegi, przeskakując z kamienia na kamień, po przeciwległym zboczu. Szybko zorientował się, Ŝe zgubił pozostałych, ale zbytnio się tym nie przejął. Ich los to nie jego sprawa. ZaleŜało mu tylko na tym, by wyjść z tego cało. Ale wpatrując się w ciemności, które okrywały wzgórza, zrozumiał, Ŝe biegnie w złym kierunku. Zatrzymał się, by złapać oddech. Gdzie, u licha, podziała się wioska? Strach całkowicie odebrał mu zmysł orientacji i zmącił umysł. Szmer dochodzący z rosnących za nim zarośli wyrwał go z odrętwienia. Gilbert zaczął znów biec. Porzuciwszy nadzieję, Ŝe odnajdzie wioskę, szukał teraz jakiegoś schronienia. Lecz w jego głowie panował taki zamęt, Ŝe nie był w stanie przypomnieć sobie lokalizacji kilku odosobnionych budynków połoŜonych gdzieś w okolicy. Nie zatrzymując się, w biegu rzucił za siebie krótkie spojrzenie i przez chwilę zdawało mu się, Ŝe na szczycie góry dostrzegł olbrzymi cień, sylwetkę 152
o wiele większą, niŜ śmiałby sobie wyobrazić. Serce zamarło mu z trwogi. Drzewo. Musi znaleźć jakieś drzewo. Athanase Lavorel i jego wierny asystent Bruno przenieśli szczątki olbrzyma do podziemi uniwersytetu. Ciasny gabinet uczonego nie pomieściłby zrekonstruowanego szkieletu. Zarówno z przyczyn bezpieczeństwa, jak i dla wygody i spokoju uznali za stosowne wypełnić delikatne naukowe zadanie w miejscu lepiej dostosowanym do tego celu. Jednak nie naleŜało ono do przyjemnych. Była to obszerna, zimna i wilgotna, wysklepiona piwnica, o ścianach pokrytych saletrą. Silny zapach pleśni wypełniał powietrze rozświetlone drgającym światłem pochodni. Lecz ta przestrzeń doskonale odpowiadała zamiarom Athanase'a. Bo jeśli zgodnie z jego szacunkami olbrzym miałby mieć blisko dwadzieścia stóp wzrostu, Ŝadne inne znane mu miejsce nie mogłoby go pomieścić. Właściwa operacja polegała na połączeniu kości stykami, tak by utworzyły kształt, jaki chciano nadać całości, i zamocowaniu ich za pomocą skomplikowanego systemu lin i rusztowań. Z braku Ŝywego ciała: mięśni i ścięgien utrzymujących to wszystko razem, stosowano taki właśnie sposób łączenia elementów szkieletu. Całą sprawę utrudniał jeszcze fakt, Ŝe rzeczone kości nie były zbyt lekkie. Sama skamieniała kość udowa waŜyła dobre pięćdziesiąt funtów. O kolosalnej czaszce, którą trzeba będzie umieścić na szczycie niczym wieńczącą dokonane dzieło koronę, kiedy rekonstrukcja szkieletu zostanie ukończona, lepiej nawet nie wspominać. Athanase patrzył na ten ogromny, bezładny stos, czekający, aŜ nada mu się ostateczny kształt. Bez wątpienia najbardziej logiczne zdawało się rozpoczęcie od stóp. Paliczki miały zresztą tę zaletę, Ŝe były dosyć małe, więc łatwo się nimi operowało. Podwinął rękawy swej szaty i przykucnął przy stosie. 153
- Do roboty - rzucił do Brunona, odzyskawszy zapał. - Im szybciej skończymy, tym szybciej zamkniemy usta tym wszystkim niedowiarkom. Gilbert, wyczerpany szaleńczą ucieczką przed wilkiem, nie znalazł drzewa, które mogłoby dać mu schronienie. Zamiast tego, błąkając się dość długo wśród zarośli i drŜąc na myśl, Ŝe bestia moŜe go dopaść w kaŜdej chwili, dziwnym zrządzeniem losu trafił na obszerną grotę. Odkrycie tego nieoczekiwanego schronienia ukoiło jego strach. Od wielu lat Gilbert starał się odnaleźć miejsce, w którym Agnes miała swą kryjówkę. JakieŜ było jego zdziwienie, kiedy unikając jak mógł wielkich kropel deszczu, który właśnie zaczął padać, wszedł do wnętrza groty i spostrzegł przedziwne pomieszczenie. Gilbert nie był idiotą i od razu pojął, gdzie się znajduje. Ale nigdy nie przypuszczał, Ŝe Agnes moŜe mieszkać w tak niezwykłym miejscu. Grota była równie szeroka, jak wysoka. Kiedy przebyło się wąski korytarz mierzący ledwie kilka stóp, jaskinia rozszerzała się, by osiągnąć imponujące rozmiary. Z zewnątrz nic nie wskazywało na to, Ŝe kryje się tam tak obszerna grota. Wnętrze oświetlały rozŜarzone węgle umieszczone w wyŜłobionym zagłębieniu, co pozwalało przypuszczać, Ŝe ogień palii się tam nieustannie. Palenisko emanowało róŜowawym blaskiem, rzucając na ściany jaskini pomarańczowe plamy i wydobywając z ciemności przedziwne kształty. PodłoŜe było zupełnie płaskie, jak gdyby niezliczone kroki w ciągu wieków wygładziły jego powierzchnię, z sufitu zwisały liczne stalaktyty o fantasmagorycznych kształtach, których cienie tańczyły na ścianach. Odnosiło się wraŜenie, Ŝe sklepienie wspiera się na niezliczonych kamiennych filarach. 154
Gilbert posuwał się ostroŜnie po tej baśniowej katedrze i nadstawiał ucha. Ale poza trzaskiem płomieni, ponurym tchnieniem niewidzialnego podmuchu powietrza i pluskiem deszczu dobiegającym z zewnątrz nie dało się słyszeć Ŝadnego innego dźwięku. Odchrząknął, aby wydać znajomy odgłos i zaznaczyć swoją obecność. Nikt nie odpowiedział. Tylko ta grobowa cisza i odległy grzmot. O ile nie był to pomruk wilka... - Agnes? - odwaŜył się zawołać niepewnym głosem. Ale odpowiedziało mu tylko echo jego własnych słów. Ciekawość popchnęła go dalej, podszedł więc do tego zakątka groty, który najwyraźniej słuŜył za właściwe mieszkanie Agnes. Znajdowało się tam, wyŜłobione w kamieniu niczym grobowiec, coś na kształt łoŜa. Na myśl o tym, Ŝe ktoś mógłby tam spać, Gilbert poczuł dreszcze. Znajdujący się niedaleko paleniska płaski kamień słuŜył za stół. Poza tym były tam tylko szmaciane woreczki, rozłoŜone to tu, to tam suszone zioła, kilka najpotrzebniejszych naczyń kuchennych i dwa czy trzy dziwne przedmioty, których przeznaczenia wieśniak nie potrafił się domyślić. Była to z całą pewnością kryjówka czarownicy. A on będzie musiał spędzić tutaj noc.
ROZDZIAŁ 4
Nazajutrz w wiosce zapanowało ogromne zamieszanie. Gilbert, spędziwszy noc w jaskini Agnes, wrócił do Lansec tuŜ po wschodzie słońca i ze szczegółami opowiadał o swej nocnej ucieczce przed wilkiem, Octave zaś przepadł bez śladu i najgorsze obawy poczęły się rodzić w umysłach mieszkańców wioski. Oczywiście Gilbert upiększył nieco historię, którą z dumą opowiadał kilku zgromadzonym wokół wieśniakom, podkreślając przy tym skromnie, jak to, lekcewaŜąc wszelkie niebezpieczeństwa, próbował chronić chłopca. - Kiedy Octave rzucił się do ucieczki, straciłem go z oczu - podkreślał z zawodem w głosie. - Usiłowałem ściągnąć uwagę wilka na siebie, lecz nie wiem, czy mi się to udało. Agnes stała nieopodal, przysłuchując się tym przechwałkom. - A wilk? - zapytał jeden z podziwiających heroicznego wieśniaka. Widziałeś go? - Pytasz, czy go widziałem! Stał tuŜ przede mną. No, mniej więcej w takiej odległości - sprecyzował, robiąc pięć kroków, jakie dzieliły go od drzewa. - I jaki on jest? 156
- Ogromny jest. Nigdy nie widziałem tak wielkiego zwierza. Stał na tylnych łapach i był o wiele wyŜszy od człowieka. Jego oczy były czerwone jak krew. A jego zęby... - I widziałeś to wszystko w zupełnej ciemności? - zapytała ironicznie Agnes, podchodząc do małej grupy. - KsięŜyc... była pełnia księŜyca - odpowiedział Gilbert, patrząc na nią ze złością i wzruszając ramionami, jak gdyby chciał tym pogardliwym gestem oddalić zarzuty. - O przepraszam. Myślałam, Ŝe zbierało się na burzę. Musiałam źle zrozumieć. - Z pewnością. Teraz, kiedy wiedział, gdzie mieszka, czuł, Ŝe ma nad nią przewagę. JuŜ nigdy więcej nie pozwoli, Ŝeby ta cala Agnes traktowała go z góry, jak to miała do tej pory w zwyczaju. - Ale wytłumacz mi coś. Jeśli mogłeś dostrzec wilka, musiałeś teŜ widzieć, gdzie pobiegł Octave? - Zdaje mi się, Ŝe widziałem, jak wśliznął się w zagłębienie między skałami... Agnes znała go wystarczająco, by wiedzieć, Ŝe kłamie. - Powiedz raczej, Ŝe zostawiłeś go samego – naciskała z pogardą. Gilbert odwrócił się do niej śmiało. - Zrobiłem wszystko, co mogłem, aby mu pomóc. Dlaczego ty go nie odnajdziesz, skoro jesteś taka sprytna? Co? Właśnie to zamierzała zrobić. I nie siląc się na Ŝadną odpowiedź, odwróciła się na pięcie i odeszła w stronę gór. Jeśli Octave jeszcze Ŝył, ona jedna była w stanie znaleźć prowadzący do niego ślad. Chwilę później przed kościołem w Lansec zatrzymał się powóz, z którego z trudem wylazł Donatelli z wachlarzem w ręku. ZbliŜało się lato i upał stawał się nieznośny. Mieszkańcy wioski, rozpoznawszy kardynalską suknię, pospieszyli w jego stronę i wkrótce otaczała go chmara klęczących kobiet, wyciągających 157
ku niemu swe maleństwa, by je pobłogosławił. Zaskoczony taką poboŜnością Donatelli zgodził się zadośćuczynić Ŝyczeniom wieśniaków i dobre pięć minut znosił wrzaski dzieci. Usłyszawszy te krzyki, Amadeusz, przekonany, Ŝe wilk wtargnął do wioski, wybiegł z plebanii, gdzie właśnie kończył posiłek. Na wypadek gdyby zaszła potrzeba dokonania śmiałej szarŜy na zwierza, uzbroił się w widły. Dlatego zdziwił się na widok wieśniaków cisnących się wokół zaprzęŜonego w konie powozu. Postawił więc widły przy ścianie i poszedł sprawdzić, kogo diabli nadali i kto wywołał taki harmider. Kiedy dostrzegł purpurową sutannę, zrozumiał wreszcie, o co chodzi. Owszem, uprzedzono go o przyjeździe legata, ale myślał, Ŝe będzie musiał czekać na tę wizytę jeszcze wiele dni. Pospieszył więc na spotkanie kardynała, kłaniając mu się tak nisko, Ŝe właściwie całował mu stopy. - AleŜ proszę... niechŜe ojciec wstanie - rzekł zmieszany Donatelli. - Ja... To ogromny zaszczyt, Ŝe... - I proszę powiedzieć tym ludziom, Ŝeby teŜ wstali. - Trzeba ich zrozumieć, eminencjo - tłumaczył Amadeusz ściszonym głosem. - Oni myślą, Ŝe przybyliście tu, aby chronić ich przed bestią. - Be... bestią? Jaką bestią? - Tą, która od kilku tygodni grasuje w okolicy. Nie uprzedzono o tym Waszej Eminencji? - Mój BoŜe, nie - odparł legat, cofając się w stronę powozu. - Powiedziano mi, Ŝe to szkielet! - Jest i szkielet. To dwie róŜne sprawy. - Ach! Rozumiem... Donatelli przetarł czoło. Chętnie myślał o sobie jako o człowieku czynu, ale rozumiał przez to czyn natury politycznej, w bezpiecznym, wygodnym gabinecie. Nigdy nie przyznałby, Ŝe jest tchórzem. Rezerwę, jaką objawiał wobec niebezpieczeństw fizycznych, wolał złoŜyć na karb trudności 158
w poruszaniu się spowodowanej lekką nadwagą. - BoŜe, jak gorąco! A ja myślałem, Ŝe Italia jest bardziej upalna. Ojciec Amadeusz, jak sądzę? Proboszcz ukłonił się skromnie i wskazał zgromadzonych wokół wieśniaków. - Pasterz tych wszystkich duszyczek... - Mówiono mi, Ŝe robicie tu wiele dobrego. - Robię, co w mojej mocy. Ale sytuacja nie jest łatwa. Umysły szybko ogarnia niepokój. - Tak, znam to. To samo dzieje się u nas, w Stolicy Apostolskiej, kiedy papieŜ jest bliski śmierci... Ale pomówmy raczej o tym szkielecie, jeśli ojciec pozwoli. Mam mało czasu. Amadeusz poprowadził go do kościoła w budowie. W pewnej odległości za nimi podąŜało kilku ciekawskich wieśniaków. - Znaleźliśmy go, kopiąc fundamenty nowego kościoła, który postanowiłem wybudować... Wasza Eminencja byłby zaskoczony, w jak cudowny sposób ta budowa podnosi morale moich parafian. - Z pewnością, z pewnością - odparł Donatelli, pochylając się nad dołem, w którym prawdę mówiąc, nie było zbyt wiele do oglądania. - Ale dlaczego sądzi ojciec, Ŝe to szkielet świętej? Amadeusz odwrócił się do kardynała. Spodziewał się pytań tego rodzaju, ale wyobraŜał sobie, Ŝe padną one przy stole, po tym jak legat zbada wszystkie szczegóły sprawy, a nie tu, obok fundamentów i przy ich pierwszym spotkaniu. Dlatego argumentacja proboszcza nie była do końca przygotowana i czuł się nieco zbity z tropu. - No cóŜ... po pierwsze, z powodu jego rozmiarów - próbował jednak wytłumaczyć. - Tak wielki osobnik musiał być męŜem wybitnym. Czy w tym wypadku, wybitną kobietą... Tak w kaŜdym razie twierdzi doktor Lavorel, znamienity specjalista, który właśnie bada szkielet w Montpellier. 159
- Hm... Obawiam się, Ŝe to nie wystarczy. Potrzebuję danych historycznych... - Mówi się, Ŝe święta Marta przebywała tu pod koniec swego Ŝycia. Lecz przyznaję, Ŝe nie ma na to pewnych dowodów. - Nie ma teŜ dowodów na to, Ŝe to nieprawda - odparł Donatelli, by mu pokazać, Ŝe nie jest idiotą. - Zresztą nie przypominam sobie, by święta Marta odznaczała się nietypowym wzrostem... Legat znów zaczął się wachlować. Amadeusz poprowadził go na bok, by wieśniacy nie mogli ich usłyszeć. - Wasza Wielebność... Będę szczery. Brak nam konkretnych danych wskazujących, do kogo naleŜy ten szkielet. Ale posiadanie tu relikwii świętej byłoby dla nas ogromną pociechą w tych jakŜe trudnych czasach... - Rozumiem... Ale sprawa nie będzie prosta. Trzeba by na przykład mieć pewność, Ŝe szczątki świętej Marty nie zostały juŜ odnalezione i nie spoczywają gdzie indziej. - Oczywiście. Donatelli przyglądał się proboszczowi. Jeśli starał się oszczędzić mu zawodu co do świętej Marty, to dlatego Ŝe darzył tego rodzaju ludzi duŜą sympatią. Bez takich jak on, duszą i ciałem oddanych wypełnianiu swego posłannictwa, Kościół nie miałby tej władzy, którą dysponował. Ale sposób, w jaki przedstawiał mu dane mające pomóc w identyfikacji szkieletu, nie był zbyt powaŜny. śywił nadzieję, Ŝe uzyska więcej konkretów. Zaczął podejrzewać, Ŝe cała ta sprawa okaŜe się trudniejsza, niŜ się spodziewał. - Zobaczę, co będę mógł zrobić. - Za pozwoleniem, Wasza Wielebność, trzeba działać szybko. Jest tutaj kobieta, która utrzymuje, Ŝe to szkielet bestii pokonanej niegdyś przez świętą Martę. Zabobonne umysły niektórych parafian wywnioskowały stąd, Ŝe bestia, która grasuje w okolicy, moŜe być diabelskim stworzeniem. 160
Nie mówiąc juŜ o tym drugim uczonym, Zenonie de Mongaillac, który teŜ twierdzi, Ŝe to szkielet zwierzęcia... „Najwyraźniej - pomyślał legat - wszystkim tu się wydaje, Ŝe moŜna zidentyfikować szkielet w dwa dni. A jeśli trzeba będzie jeszcze liczyć się ze sprzecznymi hipotezami i niedorzecznymi plotkami...” Nim wrócił do powozu, spojrzał ostatni raz na fundamenty i dodał: - Zwierzę takich rozmiarów? Niech nas Bóg ma w swej opiece! Pod wieczór Donatelli przechadzał się w towarzystwie biskupa Montpellier korytarzami pałacu biskupiego. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przenikały przez kolorowe romby witraŜy, tworząc na podłodze wielobarwną mozaikę. Kardynał kątem oka obserwował Van Melsena i powstrzymywał westchnienie. Biskup, ubrany jak zwykle w swą czarną sutannę, wydawał się równie przyjazny i wesoły, jak trybunał Świętej Inkwizycji. - Wezwałem doktora Lavorela, aby przedstawił mi swoje zdanie w kwestii szkieletu - wyjaśnił, krzyŜując ręce za plecami. - Jest to rzeczywiście, jak mi się zdaje, najlepszy sposób postępowania - odpowiedział Van Melsen. Donatelli spojrzał na niego z ukosa. UwaŜał pochlebstwo za odraŜająco pospolity chwyt. Ale skoro ten biskupina imał się takich metod, będzie miał do czynienia z lepszym od siebie. - Wyznam wam, Ŝe brakuje mi konkretnych wskazówek, by go zidentyfikować, i kaŜda rada będzie dla mnie cenna - dodał złośliwie. - Dlatego teŜ pomyślałem, Ŝe moglibyście do nas dołączyć. - To niezwykle uprzejmie z waszej strony - odparł biskup, który uwaŜał, Ŝe jego obecność niewiele znaczy. - Z ciekawością wysłucham jego wyjaśnień. - Pozwoliłem sobie równieŜ zaprosić innego uczonego, dawnego ucznia Athanase'a, który najwyraźniej postanowił mu się przeciwstawić... 161
Podobno utrzymuje, Ŝe to szkielet zwierzęcia! Ulrich Van Melsen przystanął i odwrócił się gwałtownie do kardynała. - Jak to?! Po cóŜ go wciągać w to dochodzenie? - Przede wszystkim dlatego, co wiecie równie dobrze, jak ja, Ŝe to nie jest szkielet świętej Marty. - Ja... ja nie rozumiem. - Jestem pewny, Ŝe rozumiecie mnie doskonale. Obaj dobrze wiemy, Ŝe relikwie tej czcigodnej damy od dawna znajdują się w Tarascon. Biskup uśmiechnął się krzywo i wolno ruszył przed siebie. - Oczywiście kości te mogą równie dobrze naleŜeć do jakiegoś innego świętego - ciągnął Donatelli - ale święta Marta najbardziej by urządzała dobrego ojca Amadeusza. Święta, która pokonała demona: idealny symbol dla walki z olbrzymim wilkiem. Van Melsen wydał z siebie krótki, oschły chichot. - W tym regionie, eminencjo, świętych, którzy pokonali demony, jest więcej niŜ gwiazd na niebie! Święty Wiktor w Marsylii, święty Andrzej w Arles, święty Vrain w Cavaillon, święty Honorat w Lerins, święty Armentaire w Draguignan, święty Donat w Sisteron, święty Agrykola w Awinionie, lista nie ma końca... Proszę mi wierzyć, jeden więcej czy mniej... - Z pewnością. Ale święta Marta jest patronką Lansec. Van Melsen milczał przez chwilę i zaczął się znów przechadzać po korytarzu. - A więc jeśli to nie ona, to kto? - zapytał. - Liczyłem na to, Ŝe wy mi powiecie. Znacie lepiej niŜ ja tutejsze legendy. Jestem pewien, Ŝe jacyś inni święci dokonali tu Ŝywota. Wystarczy, by nasz święty wyróŜniał się pokaźnym wzrostem i by jego szczątki nie zostały dotąd odnalezione. Pomyślcie. Do kogo moŜe naleŜeć szkielet takich rozmiarów? 162
Biskup zastanawiał się przez chwilę, nim odpowiedział: - Będę musiał przeprowadzić pewne badania. - No właśnie. A na to potrzebujecie trochę czasu. Więc zapraszam dwóch uczonych o odmiennych zdaniach. Rezultat: niepowaŜna dysputa, dzięki której zyskamy co najmniej tydzień. Uśmiechnął się do Van Melsena z satysfakcją. - Podstawowa zagrywka. Byle debiutant w Watykanie wiedziałby, Ŝe właśnie tak trzeba zrobić. PoniewaŜ na twarzy patrzącego nań biskupa malowało się jednocześnie zdziwienie i niepokój, Donatelli dodał: - Zresztą zapewniam was, Ŝe wysłuchanie stanowisk tych dwóch uczonych będzie bardzo przyjemne. - Nawet jeśli narazimy się na to, Ŝe sprawa się skomplikuje? - CzyŜ wielkość prawdy nie leŜy właśnie w jej złoŜoności? W przeciwnym razie po co Bóg miałby uczynić nasz świat tak trudnym do zrozumienia? Donatelli uśmiechnął się. To, Ŝe mógł dopiec temu obskuranckiemu biskupowi, sprawiło mu przyjemność. Dobrze wiedział, Ŝe ta mała prowokacja była niepotrzebna. Ale w jego mniemaniu właśnie na takich drobnych zagraniach opierały się przynoszące korzyści machinacje polityczne. - Ryzykowny punkt widzenia, jeśli wolno mi zauwaŜyć - odparł biskup. - Zwłaszcza Ŝe uczeni mają nieznośny zwyczaj coraz ostrzejszego sprzeciwiania się naszym dogmatom. - Jeszcze jeden powód, by ich wysłuchać. Lepiej ocenzurować ich poglądy, zanim je rozgłoszą. Potem jest juŜ za późno. Van Melsen spuścił głowę. Nie potrafił rozgryźć tego Donatellego. PoniewaŜ był przyzwyczajony do częstych pertraktacji z arcybiskupami i kardynałami, wiedział, Ŝe zamiłowanie do pałacowych intryg zmuszało ich niekiedy do niezrozumiałych zachowań, ale ten tu przewyŜszał ich wszystkich. 163
„Jaki interes ma Donatelli w komplikowaniu wystarczająco złoŜonej sprawy?” - zastanawiał się biskup. Zresztą wiadomość, Ŝe ten szkielet mógł naleŜeć do świętej, była mu bardzo na rękę i mogła okazać się pomocna w zaspokajaniu jego ambicji. Bo posiadanie szczątków świętej w podległej mu diecezji byłoby sposobem na pohamowanie rozprzestrzeniania się protestanckiej zarazy, a co za tym idzie - na wzmocnienie własnej pozycji. Jego wysiłki w zwalczaniu tej reformackiej plagi zostałyby docenione w Watykanie. - Widocznie jestem staroświecki - zakończył.
ROZDZIAŁ 5
Zasiadając niczym sędzia za ogromnym biurkiem, Donatelli zaprosił Zenona de Mongaillaca i Athanase'a Lavorela, by zajęli miejsca naprzeciw. Po jego lewicy siedział Van Melsen z niewzruszonym wyrazem twarzy. Pokój był przestronny niczym kościół. Znajdował się tam tylko potęŜny stół i zawieszony na ścianie za Donatellim i Van Melsenem ogromny gobelin przedstawiający jakieś sceny biblijne. Głosy męŜczyzn odbijały się dziwnym echem, wszyscy więc czuli się zmuszeni mówić szeptem. W oddali słychać było grzmoty, które wprawiały w drŜenie szyby okienne. - Panowie - rozpoczął legat, kiedy wszyscy zajęli juŜ miejsca - zwołałem was tutaj, by ostatecznie połoŜyć kres wszystkim idiotycznym plotkom krąŜącym na temat tego szkieletu. Wiecie zapewne, Ŝe ojciec Amadeusz, proboszcz Lansec, utrzymuje, jakoby był to szkielet świętej. Świętej Marty, dokładnie mówiąc. Moim obowiązkiem jest potwierdzić to przekonanie lub mu zaprzeczyć i nic ponadto. Dlatego teŜ gotów jestem wysłuchać wszelkich wyjaśnień, które mogą pomóc mi w wyrobieniu sobie zdania, byle tylko nie były one zbyt zawiłe jak na mą skromną wiedzę ani teŜ zbyt oddalone od tematu, na który mam się wypowiedzieć. Oczekuję więc, Ŝe 165
wasza mądrość rozświetli mój osąd, tak by ma decyzja, która, chcę to mocno podkreślić, będzie nieodwołalna, podjęta została z rozwagą i ku większej chwale naszego Stwórcy. Athanase podziękował legatowi skinieniem głowy, wstał i odchrząknął. Miał juŜ zacząć swą przemowę, kiedy Donatelli dodał: - I oczywiście wysłucham z równą uwagą obydwu wypowiedzi. Athanase, zbity z tropu, zawahał się przez chwilę. - Proszę wybaczyć, eminencjo, ale obawiam się, Ŝe nie rozumiem... - Wasze wystąpienia. Zamierzam podejść do obydwu bez uprzedzeń. - Nasze wystąpienia? Stary uczony próbował uchwycić sens słów kardynała, lecz bez powodzenia. - No, pańskie i obecnego tu waszego kolegi! – wyjaśnił Donatelli. Zdumiony Athanase odwrócił się do Zenona. - O czym on mówi? Zenon, zmieszany, nie wiedział, co odpowiedzieć. Widząc jego zakłopotanie, stary uczony odgadł nagle, o co chodzi. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, Ŝe ni z tego, ni z owego stałeś się przeciwnikiem gigantologii? Zenon unikał jego wzroku. Zdawał sobie sprawę, Ŝe właśnie wystąpił jako rywal swego dawnego mistrza. - Powiedzmy, Ŝe przede wszystkim nauczyłem się pewnych nowych metod pracy - próbował wymigać się od odpowiedzi. Athanase stał zupełnie osłupiały. Jego ulubiony uczeń, ten, któremu przekazał całą swoją wiedzę, przeszedł do obozu wroga. Rozumiejąc sytuację, Donatelli poczuł się zmuszony interweniować. 166
- Jak się zdaje, pan de Mongaillac wysunął hipotezę, Ŝe szkielet ten nie naleŜy do istoty ludzkiej. I chciałbym wysłuchać jego opinii na ten temat. - Eminencjo - wykrztusił Athanase, słabo hamując swą złość - choć nie pozostaję obojętny wobec waszego pragnienia bezstronności, wolałbym, by ta dyskusja prowadzona była w gronie uznanych specjalistów. Mam wiele sympatii i szacunku dla mego dawnego ucznia Zenona de Mongaillaca, lecz obawiam się, Ŝe brakuje mu doświadczenia w dziedzinie gigantologii i Ŝe młody wiek moŜe skłaniać go raczej do sprzeciwiania się swym mistrzom dla zasady niŜ do bezstronnego poszukiwania prawdy. - Jak wynika z moich informacji, wasz oponent jest bądź co bądź doktorem anatomii i botaniki w Królewskim Kolegium... - Och, ParyŜ nie ma monopolu na naukę - odrzekł Athanase i lekcewaŜąco wzruszył ramionami. - ... i cieszy się powszechnym uznaniem - zakończył Donatelli, który zasięgnął języka, by wiedzieć, w co się pakuje. - W kaŜdym razie wasze kompetencje ujawnią się podczas expose i wówczas poznam punkt widzenia kaŜdego z was. Proponuję więc, byśmy dłuŜej nie zwlekali i zabrali się do rzeczy. Athanase zrozumiał, Ŝe protesty na nic się nie zdadzą. Obrzucił Zenona piorunującym spojrzeniem, opanował się i zwrócił się do dwóch duchownych. - A więc, jeśli mogę rozpocząć, przedstawię wam to, co nie jest po prostu moim punktem widzenia, lecz pewnością, naukowym stwierdzeniem, które wkrótce, jestem tego pewien, zostanie jednomyślnie przyjęte przez mych kolegów. - Chciał pan powiedzieć: uczniów - poprawił od razu Zenon. - To, Ŝe właśnie mnie zawdzięczają swą wiedzę, poczytuję sobie za zaszczyt - odparł Athanase, nawet na niego nie patrząc. - Co nie zmienia faktu, Ŝe są moimi kolegami. 167
- Nie podaję w wątpliwość ich kwalifikacji, tylko wolność ich osądów. - Wierność i szacunek dla mistrza. Dwie cnoty, które, jak się zdaje, pobyt w ParyŜu skutecznie wywiał z twego umysłu. Donatelli poczuł, Ŝe powinien interweniować, i uniósł dłoń. Bawiło go, Ŝe rywalizacja między tymi dwoma uczonymi była aŜ tak zaŜarta. To dodawało debacie pikanterii. I nie miał Ŝadnych trudności w rozpoznaniu osobistego konfliktu, nawet jeśli krył się on pod maską niezgodności poglądów. Umiejętność ta była niezbędna, by sprawnie Ŝeglować pośród walczących o wpływy kardynałów. Jednak choć doskonale potrafił wykorzystywać kardynalskie waśnie, rzadko opowiadał się po jednej stronie. Zręczne podsycanie nienawiści oznacza, Ŝe pozostaje się neutralnym. - Proszę kontynuować - powiedział, kiedy znów nastał spokój. - Dziękuję - odparł Athanase. - Czy powinienem przypomnieć Waszej Ekscelencji zdobycze nauki zwanej gigantologią? Pytanie skierowane było przede wszystkim do biskupa. Rzuciwszy okiem na sąsiada, Donatelli dał Athanase'owi znak, Ŝe krótkie streszczenie wystarczy, by odświeŜyć im pamięć. - Pismo Święte, na co Wasza Eminencja sam zwrócił mi uwagę, aŜ roi się od świadectw potwierdzających mą tezę. Księga Rodzaju, jeśli mnie pamięć nie myli, mówi o istnieniu olbrzymów u zarania dziejów... - „A w owych czasach byli na ziemi olbrzymi; a takŜe później, gdy synowie Boga zbliŜali się do córek człowieczych, te im rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach”*. * Rdz 6, 4. Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie z języków oryginalnych, oprać, zespól biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 5 na nowo oprać, i popr., Poznań 2002.
168
Van Melsen uśmiechnął się. - Znamy Pismo Święte - dodał, jakby nie było to oczywiste. - A więc wiecie równie dobrze jak ja, Ŝe nie mamy tu do czynienia z jakimiś ogólnikami. Wymienione są tam konkretne imiona. Na przykład Goliat, by wspomnieć tylko jego. CzyŜ nie jest opisany jako człowiek znacznie wyŜszy od zwykłych śmiertelników? - Z całym szacunkiem, czy ja sam nie jestem od pana wyŜszy o kilka cali? - przerwał Zenon, który nie chciał pozwolić, by Athanase zyskał uznanie duchownych dzięki tak połowicznym argumentom. Choć Donatelli uśmiechnął się lekko, siedzącemu obok Van Melsenowi ów sprzeciw raczej nie przypadł do gustu. Athanase, bardziej wyczulony na tego typu detale niŜ jego kolega po fachu, natychmiast wykorzystał okazję. - CzyŜby chciał pan podać w wątpliwość słowa Pisma Świętego? - zapytał z wielkim oburzeniem. - To, Ŝe Goliat był wielki, nie oznacza, Ŝe był olbrzymem. „Henri de Coursanges, niestety nie biorący udziału w dyskusji, z pewnością zgodziłby się z tym twierdzeniem” - pomyślał legat, któremu ta słowna potyczka podobała się coraz bardziej. Athanase spostrzegł, Ŝe jego przeciwnik zdobył przewagę, mimo to nie zamierzał się poddać. - Ale co zrobi pan z Polifemem, którego wzrost sam wielki Boccaccio szacował na ponad dwieście czterdzieści stóp? - Polifem był prawdopodobnie tylko wytworem wyobraźni Homera. A wielki Giovanni Boccaccio był prozaikiem, poetą, bajkopisarzem... Nie śmiem sobie nawet wyobraŜać, Ŝe nie czyni pan Ŝadnej róŜnicy między nim a człowiekiem nauki. Na twarzy starego uczonego pojawił się grymas rozdraŜnienia. Podał przeciwnikowi argument na tacy. Z pewnością jednak Zenon poczynił postępy. Był taki czas, kiedy nie potrafił podtrzymywać dyskusji bez gmatwania 169
wszystkiego. Było jasne, Ŝe przez te ostatnie lata nabrał pewności siebie. - Więc pewnie będzie pan utrzymywał, Ŝe wszystkie pozostałe olbrzymy, przywoływane to tu, to tam, są tylko fikcją? - ciągnął. - Mówię tutaj o Ogu, królu Baszanu, o którym Biblia opowiada, Ŝe łoŜe jego mierzyło ponad dziewięć łokci długości i cztery szerokości... A Sibbekaj? A Lachmi? Wszyscy oni opisani są w Piśmie Świętym jako olbrzymy! Sam Herodot mówi o olbrzymie zwanym Herkulesem, który zabił króla Egiptu. Nie wspominając juŜ o Orestesie, Ajaksie, Orionie, Skeletonie... - Wszyscy oni Ŝyli w zamierzchłych czasach - zauwaŜył Zenon podstępnie. Athanase zmruŜył oczy. Spodziewał się tego ataku i miał juŜ przygotowaną odpowiedź. - Posiadamy takŜe mniej odległe świadectwa - zripostował ze spokojem. Po tych słowach połoŜył na stole opasłą teczkę i począł przeglądać jej zawartość ze źle skrywanym uśmieszkiem na twarzy. - Popatrzmy... jezuicki misjonarz Pedro Lozano opowiada, Ŝe w okolicach Cuzco w Peru spotkał „olbrzymów o twarzach przypominających psie pyski z długimi, ostrymi zębami”. Antonio Pigafetta, kronikarz podróŜy Magellana dookoła świata, zostawił nam opis ludu olbrzymów, który, jak zaświadcza, widział na własne oczy w Patagonii: „Pewnego dnia, gdy zupełnie się tego nie spodziewaliśmy, stanął przed nami człowiek o gigantycznej posturze... Był tak wielki, Ŝe nasze głowy sięgały mu ledwie do pasa”. Mamy takŜe dominikanina Reginalda de Lizarragę. Przebywał on w Peru w latach 1555-1599 i napisał Descripción y población de las Indias. Przytacza tam mit opisujący osobników o niewiarygodnych rozmiarach. Cieza de Leon przywołuje zaś historię inwazji olbrzymów, którą opowiadają tubylcy z Santa Elena: „Morzem, na statkach z balsy i słomy wielkich 170
jak okręty, przypłynęli ludzie tak ogromni, Ŝe normalny człowiek całkiem pokaźnego wzrostu sięgałby im ledwie do kolan...”*. Zamknął z hukiem swą dokumentację, wznosząc przy tym tuman kurzu. - CzyŜ muszę kontynuować? No chyba Ŝe pan de Mongaillac uwaŜa, Ŝe autorzy ci nie są wiarygodni? - Zwracam jedynie uwagę, Ŝe jeśli nie mamy tu do czynienia ze zwykłymi legendami, wszystkie przytoczone świadectwa odnoszą się do wydarzeń bardzo odległych w czasie lub przestrzeni... Jeśli chodzi o królestwo Francji, nie mamy tu nic! - Ocenę złej woli mojego oponenta pozostawiam Waszej Eminencji... JednakŜe - przyznał Athanase, czując odzywający się ból stawów - w rzeczywistości najwaŜniejsze nie jest to, czego uczą nas pisma, jakkolwiek godne szacunku by były, lecz to, czego dowodzą fakty... Mam tutaj wyniki badań prowadzonych nad szczątkami Helvetus gigas i Gigas mawitania. Na podstawie odkrytych szkieletów moŜna udowodnić, Ŝe ludzie, do których naleŜą, odznaczali się wzrostem znacznie przewyŜszającym nasz. Athanase otworzył ponownie plik dokumentów i rozłoŜył szkice na biurku. Donatelli spojrzał na nie pobieŜnie i przekazał biskupowi. - Znam te przykłady - wtrącił Zenon. - W obydwu przypadkach szczątki są bardzo niekompletne. Jeden ząb, dwie czy trzy kości. Zresztą są to bez wątpienia fragmenty szkieletu niedźwiedzia. W kaŜdym razie niewystarczające, byśmy mogli przy obecnym stanie naszej wiedzy wydać ostateczną opinię. Athanase zaczynał mieć juŜ dosyć tego ciągłego przerywania. Odwrócił się gwałtownie do byłego ucznia. * Tłum. Eliza Kasprzak-Kozikowska.
171
- To, Ŝe stan pańskiej wiedzy nie pozwala panu wydać jakiejkolwiek opinii, jest ewidentne. Proszę zostawić to specjalistom! - Panowie, panowie, trochę spokoju i godności, bardzo proszę - interweniował legat. - Powróćmy, jeśli łaska, do zajmującej nas dyskusji. Jeśli dobrze rozumiem wasze słowa, panie Lavorel... - Doktorze Lavorel, jeśli to Waszej Eminencji nie przeszkadza. - Stokrotnie przepraszam. Tak więc, jeśli dobrze rozumiem, chcecie wykazać, Ŝe olbrzymy istnieją. - Nie tylko, Ŝe istnieją, lecz takŜe, Ŝe zawsze istniały. CzyŜ tekst kanoniczny nie mówi, Ŝe po potopie wzrost kobiet i męŜczyzn odznaczał się niespotykaną wielkością? Biskup potwierdził skinieniem głowy. - Jestem przekonany, Ŝe od momentu stworzenia ludzki wzrost stawał się coraz mniejszy - dokończył Athanase. - Grzech przygniótł nie tylko nasze dusze, lecz takŜe ciała. Tym razem Van Melsen uniósł brew. Ten ostatni argument wydawał mu się nie do końca zgodny z dogmatami. Ale skoro Donatelli nic sobie z tego nie robił, postanowił zachować swe obiekcje dla siebie i zadowolił się wyraŜeniem wątpliwości co do przebiegu dowodu uczonego. - Doskonale. Ale to wszystko nie dowodzi, Ŝe szkielet, którym zajmujemy się dzisiaj, naleŜał do takiego olbrzyma. - Wszystko na to wskazuje. Zbadałem kości bardzo dokładnie i stwierdzam, Ŝe ich cechy są bardzo bliskie tym, jakie według naszej wiedzy powinny mieć kości olbrzymów. Ale by zdobyć całkowitą pewność, będę potrzebował zgody na dokonanie rekonstrukcji szkieletu. - No dobrze, udzielamy jej - uciął legat, który nie mógł się juŜ doczekać, kiedy wysłucha wersji paryskiego uczonego. - Panie de Mongaillac... chyba Ŝe pan równieŜ Ŝyczy sobie, bym tytułował go doktorem? 172
- Jak Wasza Eminencja woli. W przeciwieństwie do mojego kolegi nie przywiązuję tak wielkiej wagi do tytułów - odparł Zenon z fałszywą skromnością. - Lecz nim zacznę, chciałbym wyjaśnić jedną rzecz: nie jest moją intencją negowanie istnienia olbrzymów. Jestem jak najbardziej gotów przyznać, Ŝe Ŝyły one, tu czy tam, bardzo dawno temu. Tylko Ŝe nie oznacza to, iŜ nasz szkielet naleŜy do olbrzyma! Moim zdaniem hipoteza, której broni doktor Lavorel - muszę to powiedzieć mimo ogromnej wdzięczności i szacunku, jakim go darzę - wypływa z przedwczesnej analizy. Co więcej, opiera się ona na metodzie, która polega na tym, Ŝe najpierw decydujemy, Ŝe jest to olbrzym, by następnie dopasować fakty do tej konkluzji. Moje doświadczenie skłania mnie do przekonania, Ŝe w nauce trzeba postępować odwrotnie. - Chce pan powiedzieć, Ŝe mamy zostawić otwarte drzwi dla kaŜdej hipotezy, nawet najbardziej niedorzecznej? Aby na koniec wybrać tę, która najbardziej panu pasuje? - dociął Athanase, przyjmując strategię rywala. - Nie tę, która mnie, jak pan się wyraził, najbardziej pasuje, ale tę, która będzie logicznym wynikiem obserwacji. - Oby tylko ta konkluzja była zgodna z prawdami objawionymi w Piśmie Świętym - wtrącił podstępnie biskup Van Melsen. - Ech... Oczywiście... Ale wątpię, by toŜsamość naszego szkieletu została ustalona w Piśmie Świętym. Donatelli spojrzał na biskupa. Po co wprawiał uczonego w zakłopotanie? Ten typ był dla niego zdecydowanie antypatyczny. - Chodziło mi... o ogólne zasady - uściślił Van Melsen. - Świat stworzony przez Boga nie moŜe być nielogiczny. Jeśli nasze rozumowanie równieŜ takie nie jest, konkluzja musi być zgodna z Pismem. - Sprytna odpowiedź - rzekł Donatelli, doceniając wykorzystanie zasady zaczerpniętej ze średniowiecznej scholastyki. - Jeśli dobrze zrozumiałem wyjaśnienia ojca Amadeusza - ciągnął - waszym zdaniem mamy tu do 173
czynienia ze szkieletem zwierzęcia? - Z całą pewnością. Wystarczy przyjrzeć się odkrytej szczęce, by zrozumieć, Ŝe nie mogła ona naleŜeć do istoty ludzkiej. - A cóŜ pan moŜe o tym wiedzieć? - zapytał Athanase, zirytowany sposobem, w jaki Zenon zyskał sympatię legata. - Badał pan juŜ szczękę człowieka mierzącego dwadzieścia stóp wzrostu? - Nie moŜe ona być inna niŜ szczęka normalnego człowieka, tyle Ŝe trzy czy cztery razy większa. - Czysta hipoteza. Szczęka niemowlęcia bardzo się róŜni od szczęki dorosłego. Nawet nie ma zębów! Tym razem Donatelli musiał przyznać punkt Athanase'owi. Ale wyjaśnienie Zenona de Mongaillaca coraz bardziej go interesowało. Nie dlatego Ŝe wydawało mu się bardziej prawdopodobne, lecz dlatego Ŝe było bardziej oryginalne. A to była cecha, którą cenił. - Gdyby faktycznie, tak jak pan utrzymuje, chodziło tu o zwierzę, to o jakie? - No cóŜ... Ech... Athanase nie posiadał się z radości. Wiedział, Ŝe jego rywal nie potrafi udzielić odpowiedzi na to pytanie. - Biorąc pod uwagę rozmiary, myślałem najpierw o ogromnym niedźwiedziu lub słoniu. - Słoniu? Pod naszą szerokością geograficzną? - rzucił zdziwiony Van Melsen. - MoŜe to jeden ze słoni Hannibala? - ironizował Athanase. - Rzeczywiście, trudno to wytłumaczyć. Ale odnajdowano juŜ kości słoni w tej okolicy. Tak samo jak na przykład szkielety pewnego rodzaju wielorybów. - To absurd! - wykrzyknął Athanase. - Jego Eminencja oceni powagę tych twierdzeń. 174
- Rzeczywiście nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak wieloryb mógł dostać się w te górskie okolice - musiał przyznać Donatelli. - MoŜe właśnie na grzbiecie słonia? Athanase'owi udało się wreszcie wywołać uśmiech na niewzruszonym obliczu biskupa Van Melsena. Pewność paryskiego uczonego zaczynała się chwiać. Choć jego słowa nie zdawały się bardzo przekonujące, Donatelli czul do niego sympatię. Uznał więc, Ŝe powinien interweniować, by przywrócić mu nieco wiary w siebie. - Panie... doktorze Lavorel, proszę pozwolić koledze bronić jego poglądów. - Dziękuję, eminencjo. Ale rzeczywiście zabrnąłem w ślepy zaułek. Według moich obserwacji i po porównaniu szkieletu ze wszystkimi gatunkami sklasyfikowanymi w zbiorach biblioteki tutejszego uniwersytetu, jestem zmuszony przyznać, Ŝe odnaleziony okaz nie naleŜy do Ŝadnego z tych gatunków... Pozwoliłem więc sobie przesłać kilka szkiców do ParyŜa, by mogły tam zostać poczynione bardziej metodyczne porównania. Wyniki tych badań powinny do mnie dotrzeć w ciągu kilku najbliŜszych dni. Donatelli skinął głową. Ten termin dawał mu przynajmniej czas na rozwaŜenie sprawy bez zbytniego pośpiechu. - Doskonale - zakończył, spoglądając na Van Melsena, by sprawdzić, czy nie chce on czegoś dodać. - Wypowiem się dopiero wtedy, gdy kaŜdy z was uzyska odpowiedź, której szuka. UwaŜam, Ŝe sprawa nie została jeszcze rozstrzygnięta. Oczekując na kolejne spotkanie, będę kontynuował me dochodzenie za pomocą zwyczajowych środków. Dziękuję panom.
ROZDZIAŁ 6
Donatelli kończył jeść kolację w swych apartamentach. Kapelan uwijał się dookoła, przynosząc i odnosząc półmiski, ścierając okruchy ze stołu i dolewając wina na najmniejsze skinienie swego zwierzchnika. - Ach, Giancarlo! - wykrzyknął kardynał. - CóŜ za wspaniała, piękna dysputa, mówię ci! Jedna z tych, które oŜywiają umysł i napełniają cię przekonaniem, Ŝe człowiek jest najbardziej ekscytującym ze wszystkich stworzeń... Kapelan, wysłuchawszy bez słowa streszczenia debaty przedstawionego mu przez kardynała, nabrał pewności, Ŝe to wszystko miało w sobie coś diabelnie przewrotnego. - Jaka szkoda, Ŝe nie mamy moŜliwości obserwować równie oŜywczych w Watykanie! - dodał Donatelli. - Ledwie zaczną się tam sprzeczać i oskarŜać jeden drugiego o herezję, co jest najłagodniejszym z afrontów, jaki mogą sobie czynić światli ludzie, a juŜ wszyscy milkną! Giancarlo znieruchomiał i wytrzeszczył oczy. - Wydawało mi się, Ŝe ci dwaj uczeni takŜe sięgnęli po tego rodzaju oskarŜenia - pozwolił sobie zauwaŜyć. 176
- Oczywiście. Ale nie biorąc ich na serio. Widzisz, jeśli jest coś, co ich łączy, to poczucie, Ŝe konieczność wyłoŜenia swych myśli przedstawicielom Kościoła ich ogranicza. Z ich punktu widzenia, misją nauki jest wydzieranie wiedzy ze sfery transcendencji. Dokładnie chodzi o to, by na zagadki, jakie stawia przed nami natura, dawać odpowiedzi, które nie mają nic wspólnego z wiarą. Uczeni, choć nie muszą z załoŜenia przeciwstawiać się religii, nie powinni jednakowoŜ podporządkowywać się wizji świata, jaką pokazuje Kościół. Wręcz przeciwnie, ich obowiązkiem jest przynosić oświecenie, postęp. A nie potwierdzać punkt widzenia Kościoła, który przez tyle wieków, sam pierwszy to przyznam, stawał na przeszkodzie nowym odkryciom. Na twarzy Giancarla malował się grymas zakłopotania. Niewiele z tego wszystkiego zrozumiał, ale to, co zdołał pojąć, nie wydało mu się zbyt katolickie. - Pójdę przygotować posłanie - powiedział. Donatelli odsunął talerz i przeciągnął się. Przypominając sobie disputatio, poczuł tęsknotę za czymś nieokreślonym. MoŜe była to wolność wypowiedzi, jaką cieszyli się ci dwaj naukowcy. - W kaŜdym razie ten Zenon de Mongaillac zrobił na mnie duŜe wraŜenie - ciągnął. - Nie zniŜył się do wykorzystania kwestii teologicznych, by zdyskredytować swego przeciwnika, choć zdaje się całkiem sprawny w posługiwaniu się tego typu argumentacją. - Co nie przeszkadza, taki jest mój osąd sprawy, by ten Zenon, jeśli dalej będzie szedł tą drogą, trafił prosto na stos! Donatelli uśmiechnął się do kapelana. Ta jego wieczna skłonność do dramatyzowania... Zenon wolał nie kłaść się spać z poczuciem klęski. Dobrze się złoŜyło, Ŝe właśnie tego wieczoru jego przyjaciel Rene Grouchot postanowił świętować swe urodziny. Nie Ŝeby szalbierz znał dokładnie swój wiek czy datę narodzin, nic z tych rzeczy, uznał po prostu, Ŝe ten dzień mu odpowiada i 177
powaŜną część zysków z dziennego utargu przeznaczył na zakup małej baryłki wina, w tej chwili w trzech czwartych pustej. - Oby tylko przyszedł do mnie ten list - mruczał Zenon późno w noc do Rene, który rozsiadł się obok niego. - Gdy nadejdzie godzina, twe zwycięstwo będzie tym przyjemniejsze rzekł filozoficznie szarlatan, podając mu puchar wina. - Boję się, Ŝe kardynał przychylił się juŜ do zdania Athanase'a. - Jeśli jest kardynałem, nie moŜe być tak mało przenikliwy. - Och, obawiam się, Ŝe twoje wyobraŜenia na temat ksiąŜąt Kościoła są zbyt optymistyczne. Troskę o prawdę zbyt często podporządkowują oni swym celom politycznym lub dogmatom wiary. Ich osąd nie opiera się na tych samych zasadach, co nasz. A poza tym Athanase okazał się wyjątkowo sprytny. - Za bardzo go podziwiasz. A w osiągnięciu powodzenia przeszkadzają ci twoje własne, absurdalne skrupuły. Zenon patrzył na niego z ciekawością. Najwyraźniej alkohol działał pobudzająco na mózg przyjaciela, wpływając korzystnie zarówno na jego słownictwo, jak i elokwencję. Zresztą usłyszeć pod swoim adresem zarzut przesadnej moralności było co najmniej paradoksalne. - Rzeczywiście szczycę się przestrzeganiem pewnych reguł - przyznał, uświadamiając sobie, Ŝe nie kłamie. - Moim zdaniem, nie moŜna prowadzić prawdziwej dyskusji, nie szanując swego przeciwnika. W przeciwnym razie nie posuniemy się naprzód. To nie jest tylko kwestia moralności, lecz takŜe skuteczności. Prawdy nie zdobywa się siłą, lecz perswazją. - A jakŜe! Gdybyśmy sobie na to pozwolili, do tej pory wierzylibyśmy, Ŝe Ziemia jest płaska. - Perswazja nie zwalnia nas od przedstawienia dowodów, wręcz przeciwnie. Mówię tylko, Ŝe w dąŜeniu do prawdy nie kaŜdy argument jest dobry. 178
- Jak na razie nie masz Ŝadnego dobrego argumentu na dowód, Ŝe ta kupa kości była zwierzątkiem. Nie udało ci się nawet udowodnić, Ŝe nie był to typ wielki niczym dzwonnica, jak twierdzi ten twój Athanase. - Udowodnię to, gdy tylko dostanę list z ParyŜa. Rene pokręcił głową. Problem ze szkieletem wydawał mu się równie absurdalny, jak nieciekawy. Jeśli udawał, Ŝe go to interesuje, to tylko po to, by zrobić przyjemność przyjacielowi. Ale fakt, Ŝe Zenon wykazywał tak mało zdecydowania, zaczynał go juŜ denerwować. Był bowiem przekonany, Ŝe tak jak wszystko inne, równieŜ i prawdę narzuca się siłą woli. A jeśli trzeba, takŜe z uŜyciem podstępu i za pomocą czynów moralnie niedopuszczalnych. Nigdy specjalnie nie przejmował się etyką. - Od tego wszystkiego robię się cholernie spragniony - rzekł Rene, chwytając dzban. - Masz rację. Porzućmy wszelkie zmartwienia. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin! - odparł uczony, trącając się z nim kielichem. - I niech Ŝyje król! - Król? - Nie słyszałeś nowiny? Mazzarini namaścił tego dzieciaka. Nie, Zenon o niczym nie wiedział. Od przyjazdu do Montpellier nie interesował się niczym, co nie miało związku z jego szkieletem. - A więc sto lat niech nam Ŝyje miłościwie nam panujący Ludwik XIV! I opróŜnili swe puchary, po czym obaj poczuli się jeszcze bardziej znudzeni. To przyjęcie było kompletnie bez sensu. Athanase nie mógł przełknąć afrontu, jakim była dla niego zdrada dawnego ucznia. Słuchanie, jak Zenon podwaŜa jego zdanie, było najboleśniejszym doświadczeniem w jego karierze. 179
JednakŜe z dyskusji, którą odbyli, wyniósł przekonanie, Ŝe obydwaj duchowni przychylili się raczej do jego tezy, a nie tej, którą przedstawiał Zenon. By nie tracić juŜ ani chwili, tej samej nocy w piwnicach Królewskiego Kolegium w Montpellier w świetle kilku pochodni wydzielających kłęby gęstego, śmierdzącego dymu, Athanase Lavorel i jego wierny asystent Bruno zabrali się do dalszej pracy nad rekonstrukcją olbrzyma. Po sporządzeniu tego, co słuŜyć miało za cokół, przytwierdzili do niego kilka kości, które stary uczony zidentyfikował jako paliczki. Zostały one unieruchomione i przyczepione za pomocą gwoździ i drewnianych podstawek w taki sposób, Ŝe w rezultacie wyglądem przypominały nieco stopę. JednakŜe Bruno wysunął wiele wątpliwości co do ich kształtu, oceniając, Ŝe mając takie stopy, olbrzym musiałby mieć trudności z chodzeniem i prawdopodobnie dotknięty byłby szpetnym kalectwem. Ale jak stwierdził Athanase, wzruszając ramionami, nie miało to Ŝadnego znaczenia. Chodziło przede wszystkim o to, by uczynić tę podstawę jak najbardziej solidną, by mogła utrzymać ogromny cięŜar szkieletu. - Trzeba przyjąć do wiadomości, Ŝe ten olbrzym mógł mieć morfologię zupełnie róŜną od naszej. Jeśli jakiś osobnik mierzy dwadzieścia stóp, to nie moŜe to pozostać bez wpływu na jego wygląd. Popatrz na przykład na Henriego de Coursanges. Czy z powodu swego wielkiego wzrostu nie ma on tendencji do garbienia się? A kardynał Donatelli? Jestem przekonany, Ŝe jego przesadna tusza musi jakoś oddziaływać na kształt jego kości. - Ale to nie wyjaśnia, dlaczego nasz olbrzym ma tyle kręgów - zauwaŜył Bruno, przeglądając listę kości, którą z taką cierpliwością sporządził. Athanase nie odpowiedział. Rzeczywiście liczba kręgów znacznie przekraczała tę występującą u normalnego człowieka. Nawet po odłoŜeniu niepełnych fragmentów, z łatwością mógł doliczyć się blisko pięćdziesięciu, 180
a to znacznie więcej niŜ dwadzieścia cztery kręgi składające się na ludzki kręgosłup. Jeśli dołoŜyć do tego kość ogonową i pięć połączonych kręgów krzyŜowych, rachunek tym bardziej się nie zgadzał. Nie mógł temu zaprzeczyć i bardzo go to intrygowało. Intrygowało go tym bardziej, Ŝe zaczął podejrzewać, iŜ jego olbrzym musiał w rzeczywistości mierzyć duŜo ponad dwadzieścia stóp. Swych początkowych szacunków dokonał, opierając się na rozmiarach dolnych członków ciała, ale stawało się jasne, Ŝe typ miał raczej krótkie nogi. Biorąc pod uwagę rozmiary i liczbę kręgów, Athanase doszedł do przekonania, Ŝe olbrzym miał blisko dwadzieścia pięć stóp. Taki wzrost czynił go absolutnie kolosalnym i Athanase uznał z satysfakcją, Ŝe mogło to tylko potwierdzić tezę, iŜ był on olbrzymem. Bo skoro Ŝadne zwierzę nie mierzyło nawet dwudziestu stóp wysokości, to jakie mogło mierzyć dwadzieścia pięć? Niepokoiło go jedynie to, Ŝe nie był juŜ pewny, czy szkielet zmieści się w tej piwnicy. Jakkolwiek by było, problem z liczbą kręgów nie powinien w tej chwili niepotrzebnie zajmować jego uwagi. Był przekonany, Ŝe kiedy dojdzie do rekonstrukcji kręgosłupa, pojawi się jakieś logiczne wytłumaczenie. Tymczasem trzeba było przyjąć ten fakt do wiadomości, nie podając w wątpliwość całego rozumowania, i kontynuować prace, nie biorąc tego pod uwagę. Stopy sprawiły pewne problemy, ale piszczele były jeszcze trudniejsze do zidentyfikowania. Wiele róŜnych kości mogło bowiem za nie uchodzić, a Ŝadna nie przypominała dokładnie piszczeli człowieka normalnego wzrostu. Po licznych wahaniach i dyskusjach z asystentem Athanase wybrał w końcu dwie ogromne kości, które miały tę zaletę, Ŝe były identyczne, co jest cechą niezbędną, jeśli chce się zachować minimum symetrii. By utrzymać w pionie tak wielkie i cięŜkie kości, trzeba było ustawić drewniane podpórki, dwie masywne dębowe belki, podobne do tych, jakie się 181
stawia, sadząc młode drzewko owocowe. A poniewaŜ cokół ustawiony został pod arkadą sklepienia, gdzie przytwierdzony był krąŜek linowy, posłuŜyli się nim, by ustawić kości w pionie. Doszli do wniosku, Ŝe ten krąŜek bardzo się przyda, kiedy trzeba będzie podnieść najcięŜsze kości. Kiedy zadanie zostało wykonane, dwaj męŜczyźni cofnęli się o kilka kroków, by przyjrzeć się wynikom z pewnej odległości. Podczas gdy na twarzy Brunona pojawił się grymas zakłopotania, Athanase zdawał się zadowolony i kiwał głową z uśmiechem. W jego mniemaniu rekonstrukcja szkieletu została właśnie rozpoczęta. Wkrótce nikt juŜ nie będzie mógł wątpić w to, Ŝe te kości naleŜą do olbrzyma.
ROZDZIAŁ 7
Agnes odnalazła w końcu Octave'a. Chłopiec leŜał niedaleko miejsca, w którym zostawił go Gilbert. Jego ciało było poszarpane, a szyja zmieniona w bezkształtną masę. Dziewczynę uderzył spokój, jaki wciąŜ jeszcze malował się na twarzy chłopca. Być moŜe nie zdąŜył nawet zdać sobie sprawy z tego, co się dzieje. Od razu trafiła na ślady bestii. Po wczorajszej ulewie ziemia zamieniła się w błoto, na którym gdzieniegdzie odcisnęły się ślady zwierzęcia. Były olbrzymie, musiała to przyznać. Jeszcze łatwiej moŜna było rozpoznać ślady stóp Gilberta. Było jasne, Ŝe uciekł, nie martwiąc się losem biednego Octave'a. Ślady wieśniaka wskazywały na to, Ŝe zwiał na szczyt wzgórza, nie próbując w Ŝaden sposób chronić chłopca. Agnes poczuła przypływ złości, wyobraŜając sobie tę scenę. Idąc po śladach Gilberta, spostrzegła, Ŝe prowadzą one wprost do jej groty. Wieśniak odkrył więc jej sekret. Nie miało to wielkiego znaczenia, ale myśl, Ŝe Gilbert mógł wtargnąć do jej kryjówki, irytowała ją. Pogwałcił tym jej prywatność.
183
Tragedia pogrąŜyła wioskę w rozpaczy. Byli tacy, którzy opłakiwali śmierć dziecka, i tacy, którzy bali się, Ŝe dramat się powtórzy. Bo nic nie pozwalało sądzić, Ŝe bestia zaspokoiła juŜ swój głód. Zabił dzwon starego kościoła w Lansec. Towarzysząca trumnie Octave'a długa procesja złoŜona ze wszystkich mieszkańców wioski przeszła w milczeniu przez główny plac i skierowała się na skraj wioski, by dojść do cmentarza. Ze szlochem rodziny zmarłego łączył się płacz całej wspólnoty. PoniewaŜ Octave był nieco opóźniony w rozwoju, w oczach wszystkich wieśniaków symbolizował niewinność. Dlatego fakt, Ŝe bestia rzuciła się właśnie na niego, uznano za niewiarygodną niesprawiedliwość. Na czele procesji, w oddaleniu od rodziców zmarłego, Gilbert rozprawiał z ojcem Amadeuszem. - Wieczność spogląda na kaŜdego z nas z Ŝyczliwością - powiedział proboszcz. - Trzeba znosić swe przeznaczenie z pokorą. - Nie jestem pewien, czy rodzice Octave'a was zrozumieją, ojcze Amadeuszu - odpowiedział wieśniak, nie wspominając, Ŝe tych samych słów duchowny uŜył w odniesieniu do jego barana. - Lecz cóŜ nam zostaje poza modlitwą, Gilbercie? Zły los uderza na ślepo... - Same modlitwy nie wystarczą. Trzeba coś zrobić. To nie moŜe dłuŜej trwać. - CzyŜ ty sam nie próbowałeś go pochwycić? W słowach Amadeusza nie było sarkazmu, lecz dla Gilberta były one jak cios zadany noŜem. Chciał jak najszybciej zapomnieć zarówno o tej nieszczęsnej wyprawie, jak i o swym tchórzostwie. Kiedy Amadeusz oddalił się, by pocieszyć rodziców, kilku wieśniaków podeszło do Gilberta.
184
- Po naszych baranach przyszła kolej na nasze dzieci! - zauwaŜył jeden. - I tym razem bliŜej wioski - dorzucił drugi. Gilbert usłyszał płacz rodziców chłopca i dodał: - To wszystko przez tę czarownicę Agnes! Na co się zda budowanie kościoła dla świętej Marty, jeśli za naszymi plecami ta wiedźma wchodzi w jakieś konszachty z Szatanem? - Racja! - Skończmy z tym! - Ale, ale, uspokójcie się, drodzy przyjaciele. Nie dajmy się ponieść emocjom - przerwał Amadeusz, podchodząc do nich. - Agnes nie jest czarownicą. Wiecie to równie dobrze, jak ja. Ona nie ma z tym nic wspólnego. Milczał przez chwilę, by dać wieśniakom czas na rozwaŜenie prawdziwości swoich słów, po czym dodał: - Co do wilka, w końcu wpadnie w którąś z zastawionych przez nas pułapek. - Gdyby to był wilk, juŜ dawno byśmy go złapali! - rzucił któryś z wieśniaków. - Mówię wam, to demon... - dodał inny. - Nigdy nie da się złapać, ta bestia to diabeł wcielony! Amadeusz widział, jak bardzo ta tragedia rozpaliła wyobraźnię jego parafian. Wiedział takŜe, Ŝe musi koniecznie zachować spokój i nie pozwolić, by górę wzięły impulsywne reakcje. - Zawiadomiłem władze - tłumaczył proboszcz. - Obiecano mi, Ŝe... - Nic nie zrobią. JuŜ ja ich znam. - A więc musimy się dalej modlić. Gilbert zatrzymał się. Gładkie słówka proboszcza zaczynały go juŜ draŜnić. - Modlić się, modlić! Tylko tyle potraficie powiedzieć! A rodzice Octave'a, czy nie wystarczająco juŜ się modlili? - AleŜ się zrobiłeś draŜliwy, Gilbercie. 185
Spojrzenie wieśniaka spochmurniało. - Trzeba było go widzieć - odparł - stojącego na tylnych łapach... To demon, mówię wam. Od kiedy Agnes rzuciła swoje przekleństwo, nikt tu nie czuje się bezpieczny. - Agnes nie ma z tym nic wspólnego, dobrze o tym wiesz. - Zawsze bronicie tej czarownicy! - Ona nie jest czarownicą. Jesteś rozgoryczony, bo kiedyś cię zraniła, odrzucając twą miłość. Ale czas uleczy twe rany. Nie pozwól, by powodowała tobą ta absurdalna nienawiść. Jest ona owocem twego cierpienia i zaślepia cię. - Amadeusz próbował przemówić Gilbertowi do rozsądku, po czym zwrócił się do otaczających ich kręgiem wieśniaków: - Moje dzieci, strach jest trucizną, która trawi sumienia powoli, lecz nieuchronnie. Nie pozwólcie, by wami zawładnął, błagam was. Zły tylko na to czeka. - Zły na nic juŜ nie czeka, mój ojcze - odparł Gilbert. - JuŜ dawno wziął się do roboty! Kiedy wieśniacy odeszli, Amadeusz westchnął. Taki obrót spraw wcale mu się nie podobał. - Nie chcieliście mnie słuchać - powiedziała drwiąco Aldegonda, podchodząc do niego. - Tylko was tu jeszcze brakowało! - wykrzyknął mimowolnie proboszcz. - Wasz upór w negowaniu tego, Ŝe to szkielet bestii zabitej przez świętą Martę, doprowadzi tę wioskę do zguby! - Proszę posłuchać, Aldegondo, z całym szacunkiem, jakim was darzę, błagam, byście przestali rozsiewać te plotki. Ich skutki... - Dlaczego ciągle nie chcecie widzieć prawdy? Ojciec Amadeusz zatrzymał się znuŜony. - Jakiej prawdy? - uniósł się gniewem. - To jest święta Marta! Nawet biskup Montpellier i sam legat papieski są o tym przekonani! 186
- Niech więc ojciec zapyta Agnes... - Proszę sobie wyobrazić, Ŝe z nią o tym rozmawiałem. I wiecie, co mi odpowiedziała? śe wasz umysł jest bardziej pokrzywiony niŜ drzewo oliwne! Co powiedziawszy, oddalił się wielkimi krokami, zmuszając całą procesję do osobliwie szybkiego marszu. Kiedy Zenon wtargnął do gabinetu Athanase'a, zastał go pochłoniętego segregowaniem szkiców kości z pomocą Brunona. Oczy Zenona były podkrąŜone, poniewaŜ całą noc spędził na rozmyślaniach. Do tego jego policzki domagały się natychmiastowej wizyty u cyrulika, więc wygląd jego nie był zbyt ujmujący. Jednak Athanase nawet tego nie zauwaŜył. - Ach, nasz przyjaciel Zenon! - wykrzyknął oschłym tonem, podnosząc na niego wzrok. - Mistrzu... Ja... Zenon domyślał się, Ŝe czeka go trudna rozmowa, i nie wiedział, jak ją zacząć. - Mój mały Brunonie, opracowałeś juŜ dziś wystarczająco wiele szkiców - powiedział Athanase, nie spojrzawszy nawet na swego asystenta. Bruno popatrzył na mistrza z niedowierzaniem, po czym ulotnił się szybko, Ŝeby Lavorel nie zmienił zdania. Kiedy dwaj uczeni zostali sami, przez dłuŜszą chwilę unikali swego wzroku. Starzec zaczął chodzić tam i z powrotem po ciasnym pomieszczeniu. Zenon stał w miejscu, tak jak wtedy, gdy był jego uczniem, czekając, aŜ mistrz zdecyduje się go skarcić. Athanase pierwszy przerwał zawieszenie broni. Być moŜe dlatego, Ŝe spieszno mu było wyłoŜyć karty na stół. - Zenonie, Zenonie, Zenonie... - zaczął, nie zatrzymując się i krzyŜując ręce na plecach. - Musimy wyjaśnić pewne sprawy tu i teraz. Problem nie polega na tym, Ŝe otwarcie podwaŜasz mój autorytet... Nie, nie zaprzeczaj. 187
Miałeś pełne prawo przedstawić kardynałowi swój punkt widzenia. Nie mam nic przeciwko wymianie poglądów, dobrze o tym wiesz. A to, Ŝe chcesz mi się przeciwstawić, jest zupełnie naturalne. Powinno to nawet być dla mnie źródłem dodatkowej satysfakcji. Zresztą zawsze zachęcałem do dyskusji. Ale trzeba jeszcze, by przeciwnik był na poziomie... Nie chcę przez to podawać w wątpliwość twoich kompetencji. Wiem, Ŝe są ogromne, i cieszy mnie to... Ale co do gigantologii, pozwól, Ŝe wciąŜ będę uwaŜał, Ŝe znam się na tym o wiele lepiej niŜ ty! ZauwaŜywszy, jak bardzo zaleŜy Athanase'owi na tym olbrzymie, Zenon czuł się przez chwilę szczerze zmieszany. Pragnąc za wszelką cenę, by dyskusja pozbawiona była emocji, przyjął ton, który w jego zamyśle miał być skromny i powaŜny. Wolał oprzeć debatę na chłodnym rozumowaniu. - Mistrzu... Naprawdę nie sądzę, Ŝe mamy tu do czynienia z olbrzymem. - Właśnie zauwaŜyłem - odparł Athanase, ze wszystkich sił próbując opanować wściekłość. - Z pewnością wiele nauczyłeś się w ParyŜu i wiem, Ŝe jesteś dziś znakomitością, której zdanie szanuję bezgranicznie. Ale to wskazał na szkice - to jest Homo gigas! Jeśli Zenon wahał się jeszcze co do najlepszego sposobu podwaŜenia argumentów swego mistrza, to niezdecydowanie to wynikało z gwałtownego tonu, jaki przybrał starzec. Nie było juŜ szans na kompromis. - Ja... Jest mi naprawdę przykro, Ŝe muszę zakwestionować pańską opinię, ale jeśli przyjrzy się pan na przykład kości udowej, zauwaŜy pan, Ŝe... - Nie tłumacz mi, do czego podobna jest kość udowa! Wiem więcej o osteologii niŜ ty! - Jednak... - Jednak co? Jeśli nie jest to człowiek ogromnych rozmiarów, to w takim razie co? Zwierzę mające dwadzieścia stóp wysokości? Czekam z 188
niecierpliwością, aŜ powiesz mi jakie! Ten Donatelli takŜe! - A nie myślał pan, Ŝe w rzeczywistości mogło ono mieć dwadzieścia stóp długości?... A gdyby był to po prostu jakiś rodzaj wieloryba? - Dwadzieścia mil od morza? Masz mnie za idiotę? Nie wspominając juŜ o tym, Ŝe ten szkielet mógł tu równie dobrze przyjść piechotą. Bo miał dwie nogi! A jak na razie wieloryby nie mają ich wcale! Nagle gwałtowny ból stawów wywołał grymas na twarzy Athanase'a. Zenon odwrócił wzrok, udając, Ŝe przygląda się rozłoŜonym na stole szkicom. - A więc być moŜe nie jest to jedno zwierzę, lecz kilka. Athanase stanął naprzeciw swego dawnego ucznia. - Jest jedna czaszka, dwie piszczele, dwie kości udowe i tak dalej! To szkielet jednego stworzenia, a stworzenie to jest olbrzymem! - Istnieje wiele zwierząt ogromnych rozmiarów. Na przykład niedźwiedzie albo słonie, nosoroŜce... Wiecie tak samo dobrze jak ja, Ŝe szkielety wszystkich tych zwierząt odnajdywano w okolicy. Choć przyznaję, Ŝe często nie potrafiono wyjaśnić, skąd mogły się wziąć pod naszą szerokością geograficzną. - Ale Ŝaden nie mierzył dwudziestu stóp wysokości! - Wiele mierzyło dziesięć czy piętnaście. A jeśli był to na przykład rodzaj jakiegoś wielkiego słonia? - To śmieszne. - A więc moŜe pańskie szacunki były nieco... przesadzone? Athanase zgromił go spojrzeniem. Od czterdziestu lat przeprowadzał podobne szacunki i nigdy się nie pomylił. Nie raczył nawet odpowiedzieć na sugestię swego dawnego ucznia. 189
Zenon zdał sobie sprawę, Ŝe dyskusja kręci się w kółko. NaleŜało ją zakończyć. Przybrał więc pojednawczy ton w nadziei, Ŝe profesor przyzna, iŜ obydwaj mogą wyjść honorowo z tej sytuacji. - Mistrzu, w kwestii zakopanych w ziemi kości nauka ma jeszcze wiele niewiadomych do rozstrzygnięcia. Powinniśmy nauczyć się pokory. Proszę porównać ten szkielet ze szkieletem człowieka. Sam pan zobaczy. Jedno z drugim nie ma nic wspólnego. - Posłuchaj mnie uwaŜnie, Zenonie. Zrekonstruuję szkielet i udowodnię ci, Ŝe się mylisz - oświadczył Athanase na zakończenie. - Udowodnię, Ŝe wszyscy się mylicie!
ROZDZIAŁ 8
Blisko tydzień upłynął i Ŝadne waŜne wydarzenie nie zakłóciło nieuchronnego biegu spraw. Ale atmosfera wokół rekonstrukcji Athanase'a, oczekiwania Zenona i badań Donatellego, zatruta jeszcze przez historię z wilkiem, pozostawała napięta. AŜ tu pewnego dnia tuŜ przed południem u kardynała Donatellego pojawił się z wizytą wieśniak z Lansec. Osobnik, raczej onieśmielony, czekał cały ranek na dziedzińcu pałacu biskupiego. Przyniósł z sobą dziwne zawiniątko. - Znalazłem to w fundamentach nowego kościoła - wyjaśnił, pospiesznie kładąc przedmiot na stole, jakby chciał się go czym prędzej pozbyć. Sądząc po wysiłku wieśniaka i głuchym stuknięciu, jakie wydała zawinięta w szmatę rzecz, musiało to być dosyć cięŜkie. Przez chwilę Donatelli myślał, Ŝe osobnik przyniósł mu skamielinę. Ale kiedy rozwinął gałganek, stwierdził, Ŝe był to raczej rodzaj kamiennej płyty. - W fundamentach? - zapytał kardynał, by się upewnić, czy dobrze zrozumiał. - Dokładnie w tym miejscu, gdzie znajdował się szkielet. 191
Donatelli pochylił się nad kamieniem. Wyglądał tak samo jak te, których uŜywano do budowy domów, z tym tylko, Ŝe był płaski. A na jednej jego stronie widniała jakaś inskrypcja. Kardynał przeciągnął dłonią po wyŜłobionej powierzchni i musnął litery opuszkami palców. Niezgrabnie wyryty i naszpikowany błędami tekst napisany był w języku przypominającym łacinę. Po trwających kilka długich minut staraniach Donatelli zdołał odcyfrować napis. Gdy skończył, podniósł powoli głowę, zupełnie osłupiały.
Hic jacet bestia victa Sanctae Martae. Nullus profanet sepulchrum. Co, po wszystkich poprawkach, moŜna było przełoŜyć następująco:
Tu leŜy bestia pokonana przez świętą Martę. Niech nikt nie waŜy się profanować jej grobu. Legat milczał przez chwilę. Bestia pokonana przez świętą Martę... Tych kilka słów było zupełnie jasnych, a jednak nie potrafił zaakceptować ich znaczenia. Oczywiście Donatelli znał legendę, ale brał ją tylko za to, czym rzeczywiście była: za legendę. Nigdy nie wyobraŜał sobie, Ŝe ta przekazywana z pokolenia na pokolenie historia mogła mieć jakiekolwiek realne podstawy. Widział w niej alegorię, ilustrację odwiecznej walki dobra ze złem, a nie opis prawdziwego starcia kobiety z demonem. CzyŜby ta historia była prawdziwa? Bo jeśli tak... Kardynał opanował dreszcz i spojrzał w końcu na wieśniaka. - Jak cię zwą? - Gilbert, eminencjo. - No, Gilbercie, dobrze zrobiłeś, przynosząc mi to. Wieśniak wyszczerzył wszystkie zęby w uśmiechu. Donatelli posunął się nawet do poklepania go po ramieniu. Odkrycie tej niezwykłej płyty zakrawało na cud. JednakŜe doświadczenie nabyte przy identyfikacji relikwii podpowiadało mu takŜe, Ŝe do tego typu dowodów podchodzić naleŜy z ostroŜnością. Nigdy nie wiadomo, czy nie ma się do 192
czynienia z falsyfikatem. - Kto jeszcze o tym wie? - zapytał Gilberta. - Nikt. - Jesteś pewien? - Znalazłem to wczoraj wieczorem. Przez całą noc oka nie zmruŜyłem. Nie wiedziałem, czy powinienem powiedzieć o tym ojcu Amadeuszowi, ale pomyślałem, Ŝe trzeba to przynieść wam... Donatelli przyznał mu rację i począł przechadzać się tam i z powrotem, rozmyślając. Ten tekst rzucał na szkielet nowe, niespodziewane światło. Dowodząc, Ŝe nie naleŜał on do olbrzyma, potwierdzał wersję młodego uczonego. Zakładając oczywiście, Ŝe płyta była autentyczna, a to trzeba było jeszcze sprawdzić. Na pierwszy rzut oka wydawała się wystarczająco stara, by była prawdziwa, ale biorąc pod uwagę fakt, Ŝe musiała spoczywać pod ziemią od wielu wieków, stan, w jakim zachowała się inskrypcja, był zadziwiająco dobry. A jak na inskrypcję datującą się na czasy świętej Marty, łacina, którą się posłuŜono, odznaczała się osobliwą miernością. Poprawna wersja powinna bowiem brzmieć:
Hic jacet bestia victa ab Sancta Marta. Noli profanare sepulchrum. Donatelli chrząknął. Potrzebował czasu, by przyjrzeć się temu bliŜej. - Umiesz czytać? - zapytał wieśniaka, nim go odprawił. - Nie, eminencjo. „Tym lepiej” - pomyślał kardynał. NaleŜało zachować tę nową wiadomość w tajemnicy, dopóki nie zostanie dokładnie sprawdzona. Ani biskup, ani prokurator nie powinni o tym wiedzieć... W tym samym czasie Zenon de Mongaillac odbierał tak bardzo oczekiwany list. Jak kaŜdego ranka pospieszył na przystanek dyliŜansów przybywających z ParyŜa i tym razem mile go zaskoczyła czekająca na niego koperta. 193
Rozpoznał charakter pisma Nicolasa Stenona i oparł się pokusie odpieczętowania listu na miejscu. Wołał wrócić do gospody. Kiedy znalazł się w swoim pokoju, jego podniecenie sięgało zenitu. Ani przez chwilę nie wątpił, Ŝe w tej kopercie znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania. W końcu dowie się, czym był ten słynny szkielet, i będzie mógł to udowodnić nie tylko Donatellemu, ale przede wszystkim swojemu mistrzowi Athanase'owi. Będzie to piękny odwet za zniewagę doznaną poprzedniego dnia. Zenon nie tracił czasu na zrzucenie płaszcza, usiadł przy stoliku, który, jeśli pominąć łóŜko, stanowił całe umeblowanie pokoju, i odpieczętował kopertę.
Drogi i czcigodny Mistrzu, zgodnie z Pańską prośbą dołoŜyłem starań, by zbadać nadesłane mi przez Pana szkice, porównując je z wszystkimi dostępnymi w bibliotece ilustracjami. Praca ta, jak się Pan domyśla, pochłonęła znaczną ilość czasu. To dlatego list ten dotrze do Pana z pewnym opóźnieniem. Po uwaŜnym porównaniu Pańskich szkiców z wszystkimi ssakami odpowiednich rozmiarów, słoniem, niedźwiedziem, nosoroŜcem, Ŝyrafą, bawołem i innymi, nie potrafię niestety zidentyfikować Pańskiego zwierzęcia. Zapewniam, Ŝe irytuje mnie to równie mocno, jak Pana, lecz tak właśnie przedstawiają się fakty. A przecieŜ, proszę mi wierzyć, dokonałem przeglądu wszystkich zwierząt takich rozmiarów, sklasyfikowanych do dnia dzisiejszego. Lecz Ŝadne z nich w Ŝaden sposób nie jest podobne do tego, co mi Pan przysłał. Nie wiem, skąd dokładnie pochodzą naszkicowane próbki, ale wyznam Panu, Ŝe ta sprawa mnie intryguje, poniewaŜ te kości po prostu nie mogą istnieć. Zatem czy jest Pan zupełnie pewien, Ŝe ten, kto wykonał szkice, nie 194
popełnił jakiegoś błędu? Sprawdził Pan, czy proporcje nie zostały zachwiane? W przeciwnym bowiem razie będziemy zmuszeni przyznać, Ŝe stoimy w obliczu tajemnicy. Błagam Pana, proszę powiadamiać mnie o dalszym ciągu tej sprawy. Z wyrazami szacunku Nicolas Stenon Zenon odłoŜył list i zamknął oczy. Był oszołomiony. I przybity. Wbrew wszystkim jego przewidywaniom szkielet nie był podobny do kośćca Ŝadnego znanego zwierzęcia. Czym więc dokładnie były te szczątki, wciąŜ pozostawało do odkrycia. Ale jak? Tego nie wiedział. Jedno było pewne: nie mógł trwać w takiej niepewności. - Nieznany gatunek? Athanase Lavorel ledwie powstrzymywał się od śmiechu. Był to najbardziej groteskowy pomysł, jaki usłyszał od początku całej sprawy. Patrzył na dawnego ucznia, daremnie szukając znaku, który mógłby wskazywać, Ŝe to Ŝart, i pomyślał sobie, Ŝe studia na uniwersytetach w całej Europie przyczyniły się tylko do zmącenia umysłu de Mongaillaca. Z całą pewnością przez uczciwość - uczucie jak najbardziej godne szacunku, lecz dla Zenona zupełnie nowe - uczony uznał za stosowne ujawnić wyniki badań przeprowadzonych przez Nicolasa Stenona. Uprzedziwszy Henriego de Coursanges, kardynała Donatellego i biskupa Van Melsena, udał się więc do kurii i wyłoŜył temu doborowemu towarzystwu wnioski, które zmuszony był wysnuć. Lecz teraz, gdy stał przed nimi i gdy mógł zobaczyć, jak bardzo bawiło to Athanase'a Lavorela, Zenon nie był juŜ pewny, czy była to rozsądna decyzja. Zdyskredytował się tylko jeszcze bardziej w ich oczach. Zresztą przynosił jak na tacy nowe argumenty swemu przeciwnikowi i natychmiast 195
zrozumiał, Ŝe nie zawaha się on ani przez chwilę, by je wykorzystać. - Jest to w istocie jedyna moŜliwa konkluzja - był zmuszony przyznać Zenon. Van Melsen wytrzeszczył oczy. Pomysł wydał mu się co najmniej niezwykły. Rzecz jasna zdziwienie Donatellego było zupełnie innej natury. Po odkryciu płyty słowa uczonego nie wydawały mu się juŜ tak absurdalne. Próbował więc ukryć swój niepokój, udając, Ŝe przysypia. Prokurator Henri de Coursanges, który przybył na dysputę, by sprawdzić postępy śledztwa, takŜe nie był tak rozbawiony jak Athanase. Musiał wziąć pod uwagę jeszcze inne okoliczności, starał się więc przewidzieć, jakie konsekwencje mogą wyniknąć z twierdzenia paryskiego uczonego i jaki mogą mieć wpływ na porządek publiczny, będący jego główną troską. Podniósł się więc na krześle i marszcząc swe krzaczaste brwi, zmierzył wzrokiem Zenona. - Jeśli odkryliśmy szkielet, to znaczy, Ŝe muszą istnieć takŜe inne, Ŝyjące osobniki - pozwolił sobie wywnioskować. - Czy zdaje pan sobie sprawę, jakie oznaczałoby to niebezpieczeństwo dla ludności? - Ale... - Jest panu przecieŜ wiadome, Ŝe wilk ogromnych rozmiarów grasuje od pewnego czasu w okolicy, siejąc przeraŜenie wśród mieszkańców. Robimy co w naszej mocy, by rozwiązać ten problem, ale proszę sobie wyobrazić panikę, jaka zapanowałaby na wieść o tym, Ŝe gdzieś w górach moŜe Ŝyć stworzenie gigantycznych rozmiarów. Nie do pomyślenia. Zapewniam pana. PrzeraŜony tym, co usłyszał, Donatelli coraz bardziej zapadał się w krzesło. - Powiedziałem tylko, Ŝe zwierzę naleŜało do gatunku, którego nie znamy - bronił się Zenon. - Nie mówiłem, Ŝe jakieś spokrewnione z nim osobniki Ŝyją w tych stronach. 196
- PrzecieŜ taki płynie z tego logiczny wniosek. Przez chwilę Zenon stał, nie reagując. Co ciekawe, rozumowanie urzędnika nasunęło mu pewien pomysł. Rzeczywiście był to logiczny wniosek. Jego własna odpowiedź podyktowana była odruchem obronnym, ale teraz zdał sobie sprawę, Ŝe takŜe ona kryła w sobie wskazówkę. Wskazówkę, o której dotąd nie pomyślał, a warta była głębszej refleksji. Wstał nagle, by się zastanowić, i odwrócił się tyłem do swych rozmówców. Henri de Coursanges i biskup Van Melsen wymienili oburzone spojrzenia. Tymczasem Donatelli zrozumiał od razu, Ŝe w głowie uczonego zaświtała jakaś myśl, i nadstawił ucha. - Niekoniecznie - zastanawiał się głośno Zenon de Mongaillac, chodząc tam i z powrotem, co robił często, by lepiej mu się myślało. - Wiemy na przykład, Ŝe w tej okolicy odnajdywane były szczątki słoni. A o ile mi wiadomo, Ŝaden Ŝywy słoń nie był tu widziany... „Przypuśćmy - pomyślał zakłopotany Donatelli. - I co z tego wynika?” - Musimy więc przyjąć, Ŝe szczątki te są bardzo stare i pochodzą z epoki, kiedy słonie zamieszkiwały te wzgórza. Później musiały po prostu powędrować w inne strony... Athanase chciał juŜ oponować, Ŝe te słynne szczątki słoni wcale nimi nie były, ale uprzedzając jego reakcję, legat powstrzymał go skinieniem ręki. Zenon zatrzymał się. Teraz juŜ wiedział, w którą stronę skieruje swe badania. - CzyŜ nie moŜna sobie wyobrazić - ciągnął podekscytowany, odwracając się w końcu do swych rozmówców - Ŝe takŜe nasze zwierzę naleŜało do gatunku, który Ŝył tutaj bardzo dawno temu, a potem zniknął, migrując do jakiejś odległej krainy, tak Ŝe nie wiedzielibyśmy jeszcze o jego istnieniu? Zenon nie posiadał się z radości. Jego oczy promieniały niemal mistyczną euforią. Nareszcie znalazł rozwiązanie zagadki, która dręczyła go, odkąd otrzymał list. Jednak dla członków komisji jego hipoteza była bardzo 197
mętna i nieprawdopodobna. Sam Donatelli, przychylnie do Zenona nastawiony, nie mógł zgodzić się z jego wnioskami. Jednak uczony był tak pochłonięty swym rozumowaniem, Ŝe nie zdawał sobie z tego sprawy. Athanase nie musiał nawet otwierać ust, by zdobyć przewagę w tej naukowej potyczce. - Panie de Mongaillac - odezwał się po długiej chwili ciszy biskup Van Melsen, kręcąc głową i udając szczere zrozumienie - zdajemy sobie sprawę z zainteresowania, by nie powiedzieć pasji, z jaką podchodzi pan do tej kwestii. I chcemy pana zapewnić, Ŝe doceniamy wysiłek, jaki włoŜył pan w identyfikację tych kości. Ale czy nie sądzi pan, Ŝe w tej samej chwili, gdy cywilizowany świat podbił tyle nowych kontynentów, zbadał tyle nieznanych dotąd krain, byłoby wysoce nieprawdopodobne, by jakieś zwierzęta stworzone przez naszego Pana nie były nam dotąd znane? - Ale... MoŜliwe, Ŝe... - śe co? Proszę sobie uświadomić, Ŝe stworzenie wysokie na dwadzieścia stóp nie przechodzi tak łatwo niezauwaŜone. I choć chętnie przyznam, Ŝe jakieś zwierzęta mogły zbiorowo powędrować w inne strony, jakoś nie mogę uwierzyć, Ŝe wszyscy przedstawiciele jednego gatunku poszli się schować na drugim końcu świata. OtóŜ jeśli nie wiemy nic o ich istnieniu, to znaczy, Ŝe wszystkie musiały opuścić Zachód, gdzie o ile mi wiadomo, niezbadane obszary naleŜą raczej do rzadkości. Zresztą, i proszę pozwolić, Ŝe połoŜę nacisk na ten niezwykle istotny punkt, nie bardzo widzę moŜliwość, by takie stworzenie istniało, no chyba Ŝe zakwestionuje się tekst Pisma Świętego. Gdyby raczył się pan tym zainteresować, wiedziałby pan, Ŝe do arki Noego weszła jedna para kaŜdego stworzonego zwierzęcia. Tak więc gdyby było tam stworzenie wysokie na dwadzieścia stóp, wiedzielibyśmy o tym. Chyba nie wyobraŜa pan sobie, Ŝe Noe mógłby o nim zapomnieć w czasie potopu. 198
- W odległych krainach uczeni często odkrywają gatunki, które nie są w Biblii opisane - sprzeciwił się Zenon. - To czysta ignorancja z ich strony. Pismo Święte to nie traktat o zoologii. Trzeba po prostu umieć je czytać. Zenon milczał przez kilka chwil. Dał się porwać swemu rozumowaniu. Kiedy juŜ się uspokoił, zrozumiał, jak bardzo jego słowa musiały wydać im się absurdalne. A jednak jakie było inne wyjście? Jeśli chciał ich jeszcze przekonać, musiał znaleźć argumenty, które zostaną zrozumiane i zaakceptowane. - Były czasy, w których przyznawano, Ŝe w morzu Ŝył potwór, w Piśmie Świętym określany mianem Lewiatana* - rzekł, odwracając się do Donatellego. - I o ile mnie pamięć nie myli, załoŜywszy za świętym Augustynem, Ŝe istnieje boska symetria, musimy równieŜ przyjąć, Ŝe miał on swego odpowiednika na lądzie. - Behemota** - przyznał Van Melsen ze skinieniem głową. - Nie, nie, nie - przerwał legat, pragnąc za wszelką cenę zakończyć tę dyskusję. - Zapewniam pana, Ŝe darzę go głęboką sympatią, ale zdaje mi się, Ŝe cała ta sprawa to nieporozumienie. Panie de Mongaillac, wie pan równie dobrze, jak ja, Ŝe Behemot to najprawdopodobniej nic innego jak to zwierzę Ŝyjące w afrykańskich rzekach, które zwie się hipopotamem. Proszę nie utrudniać mi jeszcze bardziej mojego zadania. Podjęcie decyzji, czy mamy tu do czynienia z relikwiami świętej, czy teŜ nie, jest dla mnie wystarczająco trudne, nawet bez pana dziwacznych pomysłów ze zwierzętami istniejącymi tylko w pańskiej wyobraźni... Tak jak pan de Coursanges, nie * Lewiatan - legendarny potwór morski, w Biblii często symbolizujący zło, węŜa morskiego, wieloryba; zob. Ps 74, 14; Ps 104, 26; Iz 27, 1; Hi 41. ** Behemot jest pierwszym niemoŜliwym do pokonania potworem na ziemi (podobnie jak Lewiatan będący pierwszym potworem morskim). W Księdze Hioba (40, 15-24) przedstawiony jest jako postać podobna do hipopotama albo słonia.
199
mogę pozwolić, by rozsiewał pan te niedorzeczne pogłoski. Czuję bardzo wyraźnie, Ŝe cała ta sprawa opiera się na dzielącej was dwóch, pana i doktora Lavorela, niechęci, do której nie zamierzam się mieszać, a nie na prawdziwej róŜnicy zdań w kwestii tego szkieletu. A więc proszę zrobić mi przyjemność: uściśnijcie sobie dłonie i zgódźcie się wspierać mnie w mej misji. Niech choć raz nauka i Kościół działają w zgodzie... - Jest oczywiste, Ŝe pozostaję całkowicie do dyspozycji Waszej Eminencji - pospieszył z odpowiedzią Athanase. - Zresztą natychmiast zabieram się do pracy, by jak najszybciej przedstawić wam wyniki rekonstrukcji szkieletu. - Nie mogę się juŜ doczekać, kiedy go zobaczę. - Ale przecieŜ - próbował protestować Zenon - nie moŜecie zaprzeczyć, Ŝe moja hipoteza... - Bardzo mi przykro - uciął stanowczo Donatelli. Naleganie było daremne. Tę partię znów wygrał Athanase. - Ja... zrobię co w mojej mocy, by słuŜyć prawdzie - dorzucił więc Zenon, zrozumiawszy, Ŝe nic więcej nie uzyska. - Dziękuję panom - zakończył posiedzenie papieski legat. Kiedy uczeni wyszli, na twarzach Henriego de Coursanges i biskupa Van Melsena jaśniały promienne uśmiechy. Kardynał nie wiedział juŜ, co myśleć.
ROZDZIAŁ 9
Po powrocie do swych apartamentów w pałacu biskupim Donatelli pogrąŜył się w głębokich rozmyślaniach. Jakkolwiek absurdalna mu się wydawała idea nieznanego zwierzęcia, pasowała w zatrwaŜający sposób do legendy o Tarasque. Tymczasem po zbadaniu płyty doszedł do wniosku, Ŝe nie potrafi stwierdzić, czy jest ona prawdziwa. Pewny był jedynie tego, Ŝe wątpliwości, jakie wkradły się do jego umysłu, były nie do wytrzymania. Musiał postanowić, co zrobić z tymi nowym faktem. Niejasne lawirowanie bardzo osłabiało jego pozycję. Domyślał się, Ŝe Van Melsen oczekuje od niego więcej zdecydowania. Biskup chciał tylko jednego: by przypisał relikwie takiemu czy innemu świętemu. A jego status upowaŜniał go do zrobienia tego w kaŜdej chwili. Ale ciekawość była silniejsza. Musiał się dowiedzieć, czym były te parszywe kości. - Porca miseria, czymŜe u licha jesteś, piekielny szkielecie! - mruczał. Jego frustracja była tak wielka, Ŝe poczuł tęsknotę za swymi spokojnymi zajęciami w Watykanie. O ileŜ łatwiej było pochylać się nad jakąś skamieniałą rybą! 201
Po południu Giancarlo przekonany, Ŝe kardynał odbywa swą codzienną sjestę, przyszedł go obudzić. Donatelli otrząsnął się ze swego odrętwienia, patrząc na niego posępnie. - Ostrzegałem was co do jakości tutejszych win - rzucił kapelan, układając jakieś rzeczy. - Behemot... - mruczał wciąŜ pogrąŜony w myślach Donatelli. - Co proszę? Kardynał uśmiechnął się na widok oburzonej miny sekretarza. - Nie mówiłem o was. Chodzi o tego paryskiego uczonego, który sądzi, Ŝe to szkielet Behemota! - Matko Boska! - wykrzyknął Giancarlo, robiąc znak krzyŜa. Podobna ewentualność wywołała u niego dreszcz przeraŜenia, choć nie śledził sprawy zbyt blisko. Donatelli przeciągnął się i przetarł oczy. - Proszę się uspokoić, ten pomysł jest zupełnie niepowaŜny. - Ośmielę się zapytać Waszą Eminencję, co pozwala mu mieć tę pewność? Donatelli zawahał się. Był przekonany, Ŝe nie mógł to być Behemot, ale uwaŜał, Ŝe mogło to być równie przeraŜające stworzenie. Jednak tego nie był skłonny wyjawić. - Jest tak z wielu powodów - odpowiedział więc lekkim tonem. Przede wszystkim dlatego, Ŝe w apokaliptycznych tekstach Ŝydowskich odnajdujemy liczne odwołania do Lewiatana i Behemota. I według syryjskiej apokalipsy Barucha dwa potwory, które Bóg powołał do Ŝycia piątego dnia stworzenia, zostaną pokonane, gdy nadejdzie koniec świata, i posłuŜą za kolację w czasie mesjańskiej uczty. Nie pytaj mnie, jak zostaną przyrządzone, tego teksty nie precyzują... Giancarlo odpowiedział uśmiechem. Jednak w jego mniemaniu w Ŝartach z tych rzeczy i przywoływaniu w tym miejscu tak niewłaściwych autorów nie było nic zabawnego. 202
- Rozumiesz więc, Ŝe gdybyśmy odnaleźli jego szkielet - ciągnął Donatelli - tak bardzo oczekiwana uczta mogłaby się nie udać... Wychodząc z pałacu biskupiego, Zenon czuł upokorzenie. Miał nie tylko poczucie, Ŝe ta nowa i bolesna poraŜka zdławiła jego optymizm, ale równieŜ pewność, Ŝe się ośmieszył. Teza zakładająca, Ŝe na powierzchni Ziemi istnieje zwierzę mierzące dwadzieścia stóp wysokości i nikt o tym nie wie, była dosyć trudna do obrony. Ale przyznanie się do poraŜki nie oznaczało, Ŝe trzeba się z przeciwnikiem zgodzić. Bo dla Zenona jego teoria była jedynym rozwiązaniem zagadki. Rzeczone zwierzę mogło zniknąć z tych okolic bardzo dawno temu. Gdzie schroniły się Ŝyjące osobniki tego gatunku, pozostawało tajemnicą, nad którą nie było sensu zastanawiać się w tej chwili. NajwaŜniejsze, by dowieść, Ŝe stworzenie to Ŝyło tu w czasach wystarczająco odległych, aby nikt nie mógł go dotąd opisać. Ale jak dokonać tych obliczeń? Kości nie noszą na sobie daty produkcji. A jeśli nie chodziło tu o istotę ludzką, próŜno by szukać wokół miejsca, w którym znaleziono kości, innych wskazówek, takich jak ubrania, broń, naczynia czy inskrypcje, ułatwiających określenie epoki, w której dany osobnik Ŝył. Jeśli było to zwierzę, naleŜało znaleźć inny sposób. Przez długie godziny zastanawiał się, jak to zrobić. Nie znał takiego sposobu. Przekonany, Ŝe znalazł się w ślepej uliczce, Zenon odczuł potrzebę, by o wszystkim zapomnieć i rozpłynąć się w tej przyjemnej nicości, którą uzyskuje się za drobną opłatą po wypiciu nadmiernej ilości wina. Zamiast wracać do swej gospody, udał się więc czym prędzej do najbliŜszego szynku. Opierając się łokciami o rozwalone deski pełniące funkcję łady, Zenon wlewał właśnie do swego kubka to, co zostało z drugiego dzbana wina. Trzymający się nieco na uboczu gospodarz - wielki typ o nieprzyjaznym 203
wyglądzie - łypał na niego nieufnie, nie kryjąc, Ŝe pragnie, by ten klient jak najszybciej opuścił lokal. - Jeszcze jeden dzban! - wrzasnął uczony, machając opróŜnionym naczyniem. - Dosyć juŜ pan wypił. - Nie jesteście moją matką i będę robił, co mi się podoba... I mam czym zapłacić, do wszystkich diabłów! Zenon wstał, zataczając się, i wysypał na ladę zawartość swej sakiewki. Kilka monet potoczyło się pod stół. - No, tylko mi tu bez bluźnierstw - szepnął mu gospodarz, który obsłuŜył go niechętnie, ze wzrokiem wbitym w dwóch siedzących nieco dalej oficerów gwardii niecierpliwie czekających na posiłek. - Ach, bo moŜe wierzycie, Ŝe on się tym przejmuje, tamten w górze? ciągnął Zenon, wznosząc swe szkliste spojrzenie ku sufitowi. - Naprawdę myślicie, Ŝe on nie ma nic lepszego do roboty? Stworzyłby wszechświat, Ŝycie i to wszystko i teraz siedziałby tam, pilnując, czy przypadkiem któreś z jego stworzeń mu nie uchybiło? PoniewaŜ podniósł głos, jeden z oficerów uniósł brwi i nadstawił ucha. Gospodarz pokazał mu na migi, Ŝe klient ma nieźle w czubie i nie bardzo wie, co mówi. - Powiem wam coś w tajemnicy - szeptał Zenon, pochylając się do gospodarza, bardzo zadowolony, Ŝe znalazł uwaŜnego słuchacza. Ten jednak wolał trzymać się z daleka od zionącego alkoholem klienta i coraz bardziej niespokojny udał, Ŝe wyciera talerze. - Myślę, Ŝe on stracił pamięć i zapomniał, Ŝe nas stworzył... Talerz wysunął się z rąk gospodarza i rozbił się z głośnym trzaskiem. Człowiek przeŜegnał się pospiesznie. Zadowolony z wraŜenia, jakie zrobił, Zenon wypił wino jednym haustem, rozpoczął następny dzban i dodał: 204
- Zresztą w jego wieku to nie byłoby nic zaskakującego. W rezultacie nie pozostaje nam nic innego, jak radzić sobie bez niego. - Oczywiście, oczywiście... Ale to ostatnia szklaneczka i do domu, bo... - Osobiście uwaŜam, Ŝe całkiem nieźle sobie poradziłem, prawda? Jestem szanowanym naukowcem! Zenon podniósł się, jakby chciał przybrać postawę bardziej odpowiadającą temu, co przed chwilą powiedział. - Tym lepiej, tym lepiej... - Och, nie moja w tym zasługa. Uczonym nie zostaje się na poczekaniu. Jest się nim albo się nim nie jest. Kwestia charakteru. JuŜ kiedy byłem dzieckiem, uwielbiałem obserwować świat... - To dobrze... - Tajemnice Ŝycia. Mogłem rozmyślać o tym godzinami. Nie o gwiazdach, przeznaczeniu i wszystkich tych rzeczach związanych z religią... Tylko o magii Ŝycia. Bóg, jeśli mam być szczery, jakoś mnie nie interesował... Wzruszył ramionami. - A to akurat szkoda... Gospodarz posłał uśmiech stróŜom prawa i zabrał się do sprzątania rozsypanych na ladzie kawałków rozbitego talerza. - To, co mnie pasjonowało, to nie były pytania typu: do czego słuŜy nasze Ŝycie, czy to Ŝycie ma sens, ale jak ono działa... Was nie? - Tak, tak... Zenon przestał mówić, przepłukał sobie gardło. Gospodarz skorzystał z tej przerwy i poszedł obsłuŜyć dwóch oficerów. Ale uczony, nie zauwaŜywszy zniknięcia rozmówcy, podjął na nowo swój monolog. - Weźmy na przykład trawienie. Wiedzieć, jak ono działa, dlaczego będąc zwierzęciem, człowiek Ŝywi się równieŜ roślinami... Nigdy to was nie ciekawiło? Jeśli o mnie chodzi, pytanie, w jaki sposób rośliny mogą 205
uczestniczyć w procesie tworzenia naszych mięśni i naszego szkieletu, zajmuje mnie o wiele bardziej niŜ to, czy istnieje Ŝycie po śmierci... A szkielet mojego przyjaciela olbrzyma! Nie moŜecie mi przypadkiem powiedzieć, jak mam określić jego wiek? Gospodarz wrócił i wziął go za ramię. - Dobrze, juŜ wystarczy. No, tylko bez awantur - powiedział, próbując poprowadzić go do drzwi. - Jestem pewny, Ŝe najlepiej panu będzie w domu. Dobry odpoczynek i od razu lepiej się pan poczuje. - Puszczaj, ty stary drabie! - ryknął Zenon, szamocząc się. - No, no, niech pan będzie rozsądny. Chyba Ŝe woli pan, by tamci panowie się panem zajęli? Uczony skierował swój błędny wzrok w stronę oficerów gwardii i ukłonił im się nisko. Później prostując się, by wyjść z lokalu z podniesioną głową, rzucił w stronę gospodarza: - I prosiłbym, byście się zwracali do mnie z większym szacunkiem. Nie wiecie, z kim macie do czynienia. Nazywam się Zenon de Mongaillac. I pewnego dnia, gdy pańskie imię dawno juŜ zostanie zapomniane, mnie będzie się wspominać jako równego Leonardowi da Vinci! Po tych słowach przekroczył próg szynku, zachwiał się i runął jak długi na błotnistą drogę, trafiając nosem prosto do rynsztoka, którym płynęły jakieś podejrzane nieczystości.
ROZDZIAŁ 10
- Nie pozwolę, by ten uczony rozsiewał podobne pogłoski! - wrzasnął Henri de Coursanges z wysokości swoich siedmiu stóp wzrostu. Cały ranek spędził, rozmyślając o słowach Zenona de Mongaillaca, i zaraz po powrocie do intendentury wezwał do siebie biskupa Van Melsena, aby poinformować go o podjętej decyzji. Ten uczony, choć tak surowo skarcony przez duchownych podczas ostatniego spotkania, podtrzymując swoją teorię, mógł doprowadzić do wybuchu paniki wśród mieszkańców, a to by na pewno osłabiło polityczną pozycję prokuratora. Zaś Henri de Coursanges był człowiekiem przezornym i mienił się zręcznym strategiem, zatem taka perspektywa wcale mu się nie uśmiechała. Nadszedł czas, by uderzyć pięścią w stół, aby wszyscy wreszcie zrozumieli, kto odpowiada za utrzymanie porządku publicznego w Montpellier! A jeśli przy okazji uda mu się ograniczyć nieco władzę biskupa, tym lepiej. Biskup wahał się chwilę, nim udał się do intendentury. Wzdragał się na samą myśl, Ŝe ktoś moŜe posądzić go o uległość w stosunku do tego urzędnika. Jeśli ów prokurator chciał się z nim rozmówić, to sam powinien się pofatygować do Van Melsena, a nie odwrotnie. Ale z drugiej strony całkiem 207
moŜliwe, Ŝe znajdzie w nim nieoczekiwanego sprzymierzeńca. Skoro Donatelli najwyraźniej nie potrafił okazać większej surowości wobec Zenona, Van Melsen pomyślał, Ŝe poparcie ze strony Henriego de Coursanges pomoŜe mu połoŜyć kres dywagacjom paryskiego uczonego. Miał świadomość, Ŝe ten ewentualny sojusz był po trosze sprzeczny z naturą, Ŝywił jednak przekonanie, Ŝe potrafi narzucić swoje zdanie temu urzędnikowi, podkreślając w ten sposób swoją nad nim przewagę. - Zatem jesteśmy zgodni - powiedział biskup. - Ale cóŜ więcej chce pan uczynić ponad to, co juŜ zrobiliśmy? - Zabronić mu kontynuowania badań - odpowiedział władczo urzędnik. - Ach! Ten okrzyk zirytował królewskiego prokuratora. Wyczuwał w nim ukrytą ironię. Spojrzał na siedzącego naprzeciw biskupa, wstał, obszedł biurko i zaczął przemierzać gabinet wszerz i wzdłuŜ. - Jeśli wolno spytać - podjął biskup ze wzrokiem utkwionym w pustym fotelu - z jakiegoŜ to powodu? Obraza godności królewskiej? Herezja? - Znajdziemy coś! MoŜe zakłócanie porządku publicznego? Van Melsen wydął wargi. - Nie sądzę, Ŝeby miał pan choćby najmniejszy legalny powód do zakazania mu badań nad szkieletem. Urzędnik zatrzymał się przy oknie, jak gdyby chciał w ten sposób pokazać swój niepokój o mieszkańców, których obserwował z zatroskaniem. - W górach wilk zabił dziecko. Nie chcę stać z załoŜonymi rękami i czekać, aŜ wśród ludzi wybuchnie panika! Jeśli pogłoski o tej... bestii, wielkiej na dwadzieścia stóp, się rozprzestrzenią, będziemy musieli stawić czoło problemom nieskończenie trudniejszym do rozwiązania niŜ
208
identyfikacja tego przeklętego szkieletu. Zapewniam was! Van Melsen spojrzał wreszcie na swego rozmówcę. Krzyki i wzburzenie nie popchną sprawy naprzód. - No to schwytajcie wilka - poradził po prostu. Urzędnik odwrócił się. - Sądzicie, Ŝe o tym nie myślałem? Biskup nie raczył odpowiedzieć. - To nie jest takie proste - ciągnął prokurator. - Najpierw musiałbym posłać tam wojsko, zorganizować polowanie na wielką skalę... A nie ma gwarancji, Ŝe zakończyłoby się ono sukcesem. Te wzgórza są dość rozległe, wiecie o tym. - Wasi obywatele przynajmniej mieliby poczucie, Ŝe ktoś zajmuje się ich problemami... Henri de Coursanges ponownie zasiadł za swoim biurkiem. Najpewniejszym i najmniej kosztownym rozwiązaniem było uciszenie Zenona de Mongaillaca. Z politycznego punktu widzenia było to posunięcie mniej ryzykowne dla urzędnika niŜ wyprawa w góry, poniewaŜ w razie niepowodzenia, a naleŜało się z tym liczyć, niezwykle łatwo moŜna by mu zarzucić niekompetencję. - Zdecydowanie prościej będzie zamknąć usta temu uczonemu, niŜ schwytać wilka - powiedział. Van Melsen po raz pierwszy obdarzył prokuratora uśmiechem. Właśnie naprowadził urzędnika na właściwe tory myślenia. - Zatem ma pan tylko jedno wyjście. Musi pan znaleźć jakiś przekonujący powód, który pozwoli nam go aresztować. - Ale sami podkreśliliście: nie mamy takiego. - MoŜe nie szukał pan wystarczająco dobrze? - Nie rozumiem... - Jestem przekonany, Ŝe jeśli zacznie pan drąŜyć, odkryje pan jakieś nielegalne poczynania, które pozwolą przyskrzynić uczonego... 209
- Czy sugerujecie... - Henri de Coursanges zatrząsł się z oburzenia. Ten biskup sugerował, Ŝe trzeba by wymyślić przestępstwo lub sfabrykować dowody. - Nie myślicie o tym serio? Van Melsen tylko spojrzał mu w oczy. Według niego było to jedyne rozwiązanie, jedyny sposób na zamknięcie ust Zenonowi de Mongaillacowi. Ale zrozumiał teŜ, Ŝe ten urzędnik nie zrobi nic, co mogłoby zagrozić jego karierze. Nie będzie ryzykował. Odzyskawszy jasność umysłu po zanurzeniu głowy w fontannie, Zenon dotarł chwiejnym krokiem do swojej gospody i rzucił się na łóŜko. Po zapadnięciu zmroku dźwignął się z trudnością i udał się na posiłek. Rene Grouchot juŜ na niego czekał, jak zwykle w jowialnym nastroju. - Tak wygląda człowiek, który ma mętlik w głowie - wykrzyknął na widok Zenona. - Przypominasz mi moją Ŝonę. Opowiadałem ci juŜ o mojej Ŝoneczce? PoniewaŜ Zenon, bardziej skupiony na masowaniu czoła celem uwolnienia się od koszmarnego bólu głowy niŜ na słuchaniu przyjaciela, nie odpowiadał, szarlatan mówił dalej: - Miała na imię Petronela. I wyobraź sobie, Ŝe była jedną z tych niezwykłych istot, które zwykło się nazywać kobietami z brodą. Wiem, co sobie pomyślisz, ale mylisz się. Miałem do niej słabość... przynajmniej na początku. Zenon w dalszym ciągu nie reagował, co Rene uznał za zachętę. Zamknął oczy, by lepiej przypomnieć sobie Ŝonę. - Oczywiście fakt, Ŝe mogła stanowić źródło dochodów, nie umknął mej uwagi. Przyznaję, Ŝe ten argument przewaŜył szalę w dniu oświadczyn. Imaginuj sobie, nie miała wcale tak odpychającego wyglądu. Gdyby zarost nie zdobił jej podbródka, moŜna by nawet nazwać ją urodziwą. Niestety jego istnienie było faktem i trzeba przyznać, Ŝe ten dziwny ornament piękna jej nie przydawał, a widząc go, człowiek jakoś nie zwracał uwagi na całą resztę. 210
- CzyŜ nie powiadają, Ŝe miłość jest ślepa? – wtrącił Zenon. Oblicze szarlatana pojaśniało, gdy okazało się, Ŝe przyjaciel jednak go słucha. Nalał mu wina i skinął na oberŜystę, aby obsłuŜył nowego klienta. - Ślepa, być moŜe, ale przede wszystkim głupia. PoniewaŜ małŜeństwo zostało zawarte zgodnie z prawem, Petronela domagała się naleŜnych jej przywilejów. Przez pierwszy rok naszego poŜycia czyniłem jej zadość bez Ŝadnej odrazy. Ale dusza ludzka jest, jaka jest. Widok zarostu mej Ŝony, przyznaję, doprowadził do wygaśnięcia namiętności, jaką ku niej początkowo Ŝywiłem. Do tego stopnia, Ŝe nasze figle stopniowo stawały się taką rzadkością jak twój gigantyczny szkielet. Zenon patrzył uwaŜnie na przyjaciela. Jeśli ta historia miała jakiś sens, to on nie potrafił go dostrzec. - Do czego zmierzasz? - zapytał. - Ano do tego: z upływem czasu Petronela stawała się coraz smutniejsza i bardziej zgryźliwa. Tłumaczyłem to sobie na wiele sposobów, lecz ani przez chwilę nie pomyślałem, Ŝe jej Ŝycie sprowadzało się do bycia na przemian jarmarcznym zwierzęciem i niewolnicą męŜa egoisty. Według mnie te wahania nastrojów wynikały przede wszystkim z chorobliwej natury i nieszczęśliwego dzieciństwa. A wiesz, dlaczego nie potrafiłem dostrzec prawdy? Bo Petronela przywdziała solidny pancerz zbudowany z upokorzeń i wylanych łez. Nie rozmawiała ze mną. - I co się stało? - Odeszła. Zenon wytrzeszczył oczy. JuŜ miał coś powiedzieć, ale podszedł do nich oberŜysta, niosąc jedno ze swych zagadkowych dań. - Petronela odeszła z innym! - sprecyzował Rene, gdy gospodarz powrócił za ladę. - Zdajesz sobie sprawę? Nie rozmawiała ze mną, poniewaŜ nie byłem skłonny jej słuchać! 211
Zenon grzecznie przytaknął i zaatakował zawartość talerza. - Ale jaki jest morał tej historii? - chciał wiedzieć. Rene wyprostował się i obdarzył go przyjaznym uśmiechem. - Nie mam pojęcia. Powiedziałem tylko, Ŝe przypominasz mi Petronelę. JednakŜe po zastanowieniu mógłbym rzec, Ŝe ty teŜ zamykasz się w skorupie. W samotności rozmyślasz o swoich zmartwieniach, zamiast podzielić się nimi z innymi. - Chcesz powiedzieć: z tobą? - Choćby nawet. Zenon skończył posiłek, otarł usta i odsunął talerz. - Niech będzie. Oto moje zmartwienie: mam cholerny szkielet o wysokości dwudziestu stóp, który nie chce ujawnić, czyj jest! A Ŝeby to odkryć, musiałbym się dowiedzieć, od jakiego czasu spoczywa w ziemi. Zadowolony? - Och! Nie uderzaj w takie tony, przyjacielu. Chcę tylko pomóc. - A moŜesz powiedzieć, jak niby mógłbyś mi pomóc? Szarlatan zmarszczył brwi, uraŜony. Kiedy się odezwał, jego głos przybrał powaŜniejszy ton. - Nie doceniasz mnie, Zenonie. MoŜe i nie odbyłem studiów w stolicy, ale nie jestem ignorantem. Do Zenona dotarło, Ŝe go poniosło. Spróbował więc naprawić błąd: - Wybacz... Ale ta sprawa doprowadza mnie... - Wiem na przykład, Ŝe aby określić wiek drzewa, wystarczy policzyć słoje na ściętym pniu. Zenon zastanowił się chwilę. Coś mu mówiło, Ŝe spostrzeŜenie Rene kryło w sobie jakąś waŜną informację. Zanim w pełni ją zrozumiał, upłynęło trochę czasu, ale kiedy to nastąpiło, doznał nagłego olśnienia. - Warstwy Nicolasa! - wykrzyknął nagle. Zenon zawsze z zainteresowaniem przysłuchiwał się uczonym rozprawom swego najlepszego studenta. Teraz Ŝałował, Ŝe nie poświęcił mu 212
wystarczającej uwagi w dniu, w którym wysłuchiwał jego refleksji na temat stratygrafii. Niemniej jednak przypominał sobie, Ŝe młody człowiek wpadł na jej ślad w pracach Leonarda da Vinci. - Muszę iść do biblioteki! - powiedział, zrywając się gwałtownie. - O tej porze? Zenon zdał sobie sprawę, Ŝe jest juŜ noc. - No to idę spać... - Ale dopiero co wstałeś... Następnego dnia o świcie Zenon udał się do biblioteki Królewskiego Kolegium, aby rzucić okiem na dzieła wielkiego Leonarda. Dwie godziny później znalazł to, czego szukał. Natychmiast popędził do Lansec. Korzystając z faktu, Ŝe plac budowy był pusty, Zenon ponownie zagłębił się w wykopie pod fundamenty. Teoria włoskiego uczonego, jeśli była prawdziwa, mogła mu pomóc w badaniach. Zawierała jednak zbyt wiele niewiadomych, wywoływała zbyt wiele pytań, by moŜna było ją obronić w obliczu Athanase'a czy obydwu przedstawicieli władz kościelnych. Dlaczego warstwy były róŜnej grubości? Dlaczego materia, która je tworzyła, nie wszędzie była taka sama? Z jaką częstotliwością następowały po sobie owe warstwy? Co dokładnie było powodem ich powstania? Dlaczego czasem były pochyłe? Na jakiej głębokości sytuował się poziom zerowy, czyli moment powstania Ziemi? Te pytania bez odpowiedzi sprawiały, Ŝe zastosowanie tej metody mogło okazać się niezbyt skuteczne. A jednak ogólna idea nie wydawała się taka absurdalna. MoŜe trzeba tymczasowo odłoŜyć na bok kwestie „jak” i „dlaczego”, aby zbadać praktyczne zastosowanie tej zasady? Pierwszą rzeczą, jaką stwierdził, było to, Ŝe znaleziony szkielet odkryto na głębokości co najmniej dwunastu stóp. Mało czy duŜo? Zenon nie miał zielonego pojęcia. Zadowolił się zapamiętaniem tego szczegółu. Teraz trzeba było policzyć warstwy znajdujące się nad szkieletem i zmierzyć grubość 213
kaŜdej z nich. Później zastanowi się, jak zinterpretować te dane. Kucnął na dnie dołu i zabrał się do mierzenia warstw, które odkładały się w sposób nieregularny. Tak jak zakładał, zarówno ich skład, jak i grubość były zmienne. Po warstwie piasku następowała ziemia bardziej brązowa, później warstwa delikatniejsza, z białego nalotu, potem znów piasek, który zawierał większe kamienie. Skąd to wszystko się wzięło? Była to tajemnica, której wyjaśnienie przekraczało jego moŜliwości. Całkiem prawdopodobne, Ŝe ulewne deszcze przyczyniły się do powstania jednej czy dwóch dodatkowych warstw. Wiatr równieŜ mógł nawiać trochę pyłu, ale reszta? Wulkany z Owernii znajdowały się zbyt daleko i nie mogły być źródłem tego wszystkiego. Pogodził się z tym, Ŝe nie znajdzie odpowiedzi na te trudne pytania. Wtedy jego wzrok przyciągnął mały szczegół w jednej z warstw. Mały szczegół, pozornie bez znaczenia, który jednak wydał mu się dość niezwykły. W zagłębieniu terenu, bezpośrednio nad miejscem, w którym spoczywał szkielet, tkwiła mała skamieniała muszelka. Zenon spoglądał na muszelkę, którą trzymał w dłoni, nic nie rozumiejąc. Wiedział, Ŝe tego typu rzeczy były powszechne. Często znajdywano tu czy tam zakopaną muszlę. Zresztą skamieniała czy nie, problem pozostawał ten sam. Sam Konrad Gesner przywoływał przypadek tych dziwnych „kamiennych figur”, ale Zenon nigdy się z nimi nie zetknął. A teraz mimo Ŝe trzymał taką w dłoni, wydawało mu się to zupełnie niepojęte. Jak szacował, znajdował się w odległości około dwudziestu mil od morza, zatem muszelka nie mogła pochodzić stamtąd. Ale skoro nie była to muszla morska, trzeba było zakładać, Ŝe pochodziła z jakiejś rzeki. A w okolicy nie było Ŝadnego, choćby najmniejszego, cieku wodnego. 214
Zenon wyprostował się i wylazł z dziury. Trzeba było ustalić fakty. Przywołał skinieniem dłoni przechodzącego opodal wieśniaka i zapytał, czy w okolicy płynie jakiś strumień. - Nie - powiedział tamten, mierząc uczonego wrogim spojrzeniem. - Zatem skąd czerpiecie wodę? - Od Grignardów, co mają studnię - odparł osobnik, drapiąc się w brodę. - Tylko stamtąd? I nie ma w okolicy Ŝadnej rzeczki? - ciągnął Zenon, starając się tak dobierać słowa, by były zrozumiałe dla wieśniaka. - Jest mała rzeczułka, tam, w górach... Ale taką porą wody tam tyle, co w miednicy. Zenon uśmiechnął się. Miał juŜ odpowiedź, której szukał, i nie spiesząc się, kazał sobie wytłumaczyć, jak trafić w tamto miejsce. Po wyjściu z wioski dobrą milę podąŜał wąską ścieŜynką, która wiła się między wzgórzami pośród kilku samotnych drzewek oliwnych i rozwidlała się ze dwa razy, po czym zorientował się, Ŝe się zgubił. Wahał się, czy kontynuować marsz. Bez wątpienia o wiele roztropniej było wrócić do wioski, póki jeszcze pamiętał drogę. Ale ciekawość, jak zwykle, pchnęła go naprzód. NajwaŜniejsze, by wiedział dokładnie, w którym miejscu płynęła rzeczka. Za następnym zakrętem ujrzał młodą kobietę niosącą koszyk. Zbierała jakieś rośliny wśród zarośli, kilka kroków od ścieŜki. Chcąc zapytać o drogę, ale teŜ bardzo zaciekawiony, Zenon podszedł do niej. Rozpoznał ją natychmiast. - Rosmarinus officinalis - powiedział, rzucając okiem na roślinę, którą właśnie zerwała. Młoda kobieta drgnęła. Odwróciła się w jego stronę z wahaniem. - Rozmaryn. Doskonały w leczeniu reumatyzmu i bólu stawów - uściślił Zenon z uśmiechem, aby ją uspokoić. 215
- Zna pan leczniczą moc ziół? - zdziwiła się młoda kobieta. Zenon miał w pamięci jej urodę, ale po raz pierwszy usłyszał jej głos, który natychmiast go oczarował. - Ja... jestem botanikiem - wyjąkał onieśmielony. - I doktorem anatomii. - Wiem. Jest pan tu z powodu szkieletu. Tajemnicza młoda kobieta powiedziała to z odcieniem pogardy w głosie, odwracając wzrok. Zenon poczuł się równie uraŜony, co zaintrygowany. - A cóŜ w tym złego? - Byłoby lepiej zostawić go tam, gdzie był. Odpowiedź zdziwiła Zenona. Jeśli było coś, o czym nawet nie pomyślał, to fakt, Ŝe odkrycie szkieletu mogło komuś przeszkadzać. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej. - Czy mogę pani pomóc? - zapytał uprzejmie, odbierając jej koszyk, zanim zdąŜyła zareagować. Kobieta pochyliła się i znów zaczęła zrywać zioła. Zdziwiło ją, Ŝe w kontakcie z uczonym czuje się zupełnie swobodnie. - Nie boi się pani spacerować całkiem sama po tych wzgórzach, po tym wszystkim, co się tu wydarzyło? - zapytał. - Mieszkam w górach i nic tu nie jest mi straszne. - Nawet wilk? - Ten wilk się zgubił. Trzeba mu tylko pomóc odnaleźć drogę. Zenon wytrzeszczył oczy. Ta kobieta wyraŜała się tak, jakby rozumiała zachowania zwierząt. Fakt, Ŝe mieszkała w górach, tłumaczył to, Ŝe posiadała pewną wiedzę o otaczającej ją naturze, jakkolwiek na pewno ograniczoną. Zenon postanowił ją sprawdzić. - Thymus serpyllum - powiedział zatem, wskazując roślinę. - Nie mylić z Thymus vulgaris, tymiankiem pospolitym. - Doskonały na bóle jelita cienkiego - uściśliła kobieta. - Jak równieŜ na bóle miesięczne. 216
Zaczerwieniła się lekko, ale w końcu się uśmiechnęła. - Mam na imię Zenon. A pani? - Agnes. Uczony posłał jej uśmiech, na który odpowiedziała zmruŜeniem swych pięknych oczu i dziwnym spojrzeniem. - Leczy pani chorych? - dopytywał się Zenon. - Mogłabym... Gdybym chciała - odpowiedziała, uzupełniając zbiór. - A... te rośliny? - To do kuchni. Zenon wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym wybuchnął śmiechem. Ta wesołość najwyraźniej była zaraźliwa, bo Agnes równieŜ parsknęła. - Czy wie pani coś o rzece w okolicy? - zapytał Zenon, kiedy znów zamilkli. - Rzeka to zbyt szumne określenie. To nic innego, jak mały strumyczek, i to tylko w zimie. O tej porze roku jest, jak by to powiedzieć, wyschnięty... - Daleko stąd? - Zaraz za tym wzgórzem - powiedziała Agnes, wskazując na łańcuch skał nieco na północ. Zenon spojrzał w kierunku, który wskazała mu młoda kobieta. Ten strumyczek znajdował się dobre dwie mile od Lansec. A ukształtowanie terenu uniemoŜliwiało przepływ ścieku przez wioskę. Było jasne, Ŝe muszelka nie pochodzi Ŝ tego strumienia. - Co to jest? - zapytała Agnes, wskazując muszlę, którą Zenon bawił się w roztargnieniu. - Ach, to... To muszelka... Znalazłem ją w wiosce. Ale proszę mi powiedzieć, dlaczego byłoby lepiej zostawić ten szkielet w ziemi? - Bo oni nie wiedzą, co to jest. - A pani wie - powiedział trochę ironicznie Zenon. Agnes odwróciła się i spojrzała mu prosto w oczy. 217
- Jestem pewna, Ŝe kiedy się dowiemy, będzie za późno. Po czym zabrała swój koszyk i zniknęła wśród krzaków szybciej niŜ błyskawica, jakby z pomocą czarów. - Za późno na co? - krzyknął za nią Zenon. - Za późno na skruchę - odpowiedział głos dochodzący z niemoŜliwego do zlokalizowania kierunku. - StrzeŜcie się oddechu smoka! Zenon rozejrzał się dookoła. Wyglądało na to, Ŝe tajemnicza młoda kobieta rozwiała się jak dym. Zniknęła jak za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki. Zamyślony postał tak jeszcze chwilę, po czym oddalił się w stronę doliny, z dziwnie ściśniętym sercem. „Oddech smoka?” - powtarzał sobie, odnalazłszy drogę do Lansec. Co ona chciała przez to powiedzieć?
ROZDZIAŁ 11
Biskup Van Melsen poprosił kardynała Donatellego o audiencję. Niedawne spotkanie z Henrim de Coursanges przekonało go, Ŝe ów nie uczyni nic, aby przeszkodzić Zenonowi de Mongaillacowi w badaniach. Zdesperowany biskup postanowił zatem zwrócić się do legata, gdyŜ bez jego poparcia miał związane ręce. Zamyślał sprawdzić zdecydowanie kardynała, a Ŝeby go trochę zmiękczyć, niósł dla niego regionalny owczy ser, którego zalety podkreślano z dumą. Ale Donatelli uwaŜał, Ŝe biskup jest zdecydowanie mało sympatyczny. A teraz, siedząc za stołem pospiesznie nakrytym przez kapelana, nie przepuścił okazji, aby trochę Van Melsena podraŜnić, co świetnie mu wychodziło. - Niezły - ocenił, przełykając. Ser był dobry, ale według legata nie umywał się do parmeggiano, Ŝeby wymienić tylko jeden z włoskich specjałów. Donatelli Ŝartował sobie, Ŝe ser smakuje duŜo lepiej dzięki dodatkowi lokalnego wina, zaserwowanego mu przez biskupa, choć trunek ów nie mógł się równać z wytrawnymi wytworami neapolitańskich winnic. Van Melsen starał się nie odpowiadać na te drobne uszczypliwości, ale z coraz większym trudem zachowywał spokój. 219
Uśmiechał się zatem do zwierzchnika, myśląc przy tym, Ŝe byłby wielce rad, gdyby wyniósł się on z powrotem do Rzymu. Ale kiedy Donatelli zapytał, czy byłoby moŜliwe - jak niegdyś utrzymywali niektórzy heretycy wychodząc z załoŜenia, Ŝe wino symbolizuje krew Chrystusa, a chleb Jego ciało, przypisanie temu interesującemu serowi jakiegoś znaczenia eucharystycznego, które umknęło wnikliwości teologów, cierpliwość Van Melsena się wyczerpała. Nagle tę „uczoną teologiczną” wymianę zdań przerwało wtargnięcie Giancarla oznajmującego przybycie Zenona de Mongaillaca. Donatelli przyjął informację z wdzięcznością i natychmiast kazał wprowadzić uczonego. - A zatem? Zidentyfikował pan olbrzyma? - zapytał z oŜywieniem. Zenon ukłonił się i podszedł do obydwu męŜczyzn. - Hm... niestety nie, eminencjo. Ale dokonałem pewnych obserwacji w terenie, na którym znaleziono szkielet, i pomyślałem, Ŝe będzie dla mnie zaszczytem, jeśli zechcecie zapoznać się z konkluzjami, do jakich doszedłem. - śywię tylko nadzieję, Ŝe nie mają one związku z waszą absurdalną teorią - zasyczał natychmiast Van Melsen. - No cóŜ... właśnie mają. Ale okazuje się, Ŝe nie była ona wcale taka absurdalna. Donatelli porzucił ser i podniósł wzrok na uczonego. - Sądziłem, Ŝe sprawa jest juŜ przesądzona? - powiedział Van Melsen. - Ja równieŜ... Panie de Mongaillac, czyŜby nie zastosował się pan do moich instrukcji? - Niech Wasza Eminencja raczy wybaczyć, ale rzeczywiście pozwoliłem sobie na dokonanie ostatniej weryfikacji, zanim porzucę moją hipotezę i... - I oczywiście dokonał pan kapitalnego odkrycia, które upowaŜnia pana do przyjścia tu i przeszkadzania mi w posiłku. 220
Zenon pokornie potwierdził. Van Melsen pokręcił głową na znak dezaprobaty. Donatelli się zastanawiał. Rozdarty między ciekawością, co teŜ mógł znaleźć ten uczony, a strachem, Ŝe to odkrycie mogłoby przyczynić się do potwierdzenia hipotezy o przeraŜającym stworzeniu, o którym mówiła wykuta na kamiennej płycie inskrypcja, nie wiedział, na co się zdecydować. - Niech będzie. Daję panu dwie minuty - powiedział w końcu, aby dokuczyć biskupowi. - Dziękuję. Zatem udałem się tam, aby zbadać ukształtowanie terenu. Zastosowałem metodę, o której pisał sam Leonardo da Vinci, polegającą na badaniu i mierzeniu warstw piasku i ziemi, które zostały nagromadzone nad odkrytymi kośćmi, i podejrzewam, Ŝe szkielet jest duŜo starszy, niŜ do tej pory sądziliśmy. .. - To znaczy? - Trudno dokładnie powiedzieć... Ale z pewnością wiele tysięcy lat. Van Melsen rzucił kardynałowi przestraszone spojrzenie. - Panie de Mongaillac - zaczął Donatelli, porzucając zainteresowanie dla zawartości talerza - nie zamierzam podwaŜać pańskiego autorytetu w dziedzinie anatomii, ale proszę sobie przypomnieć, Ŝe według powszechnie przyjętego datowania powstania świata, liczy on sobie niewiele więcej niŜ kilka tysięcy lat. - Daleki jestem od twierdzenia, Ŝe nasz szkielet pochodzi z czasów poprzedzających stworzenie! - bronił się Zenon, jednakowoŜ, choć wiem, Ŝe to moŜe zaskakujące, jestem przekonany, Ŝe pochodzi on z czasów poprzedzających narodziny Pana naszego, Jezusa Chrystusa. Szkielet był pokryty warstwą ziemi o grubości wielu stóp, która... - Jest rzeczą normalną, Ŝe jeśli chodzi o szczątki człowieka świętego, musiały one zostać pochowane. Grób był po prostu odrobinę głębszy i to wszystko. 221
Van Melsen wściekał się na myśl, Ŝe to odkrycie moŜe jeszcze bardziej skomplikować i tak juŜ zagmatwaną sprawę. Był równieŜ poirytowany wyrozumiałością, jaką legat okazywał temu uczonemu. Jednak najgorsze w tym wszystkim było to, Ŝe nowa hipoteza Zenona de Mongaillaca mogła opóźnić wyjazd Donatellego. - Przypuśćmy, Ŝe ma pan rację - powiedział ten ostatni po długiej chwili milczenia. - Nie widzę tu Ŝadnych przesłanek, które podtrzymywałyby pańską tezę o nieznanym zwierzęciu. - Teoria nakreślona przez Leonarda da Vinci zakłada, Ŝe Ziemia jest zbudowana z warstw, które nakładały się na siebie w ciągu wieków. Wychodząc z tego załoŜenia, łatwo zrozumieć, Ŝe najgłębsze warstwy są najstarsze, a te blisko powierzchni najmłodsze. Spojrzał na obydwu przedstawicieli Kościoła, aby się upewnić, czy nadąŜają za tokiem jego myślenia, i kontynuował. - OtóŜ w warstwie znajdującej się bezpośrednio nad tą, w której spoczywał szkielet, znalazłem tę oto muszlę. I pokazał rzeczony przedmiot, który Donatelli pieczołowicie zbadał, obracając go między palcami. - PowyŜej, powiada pan? - Tak jest. - A w jaki sposób to diabelstwo zawędrowało w góry? Nie przypominam sobie, by na terenie wybranym przez tego proboszcza znajdowało się koryto rzeki. - No właśnie. Jeśli muszla nie pochodzi ani z morza, ani z rzeki, musiała się tam znaleźć w jakiś inny sposób... Zenon umilkł na chwilę w nadziei, Ŝe obaj duchowni odgadną, do czego zmierza. Ale poniewaŜ spoglądali nań z jednakową bezradnością, dorzucił: - Podczas potopu. - Podczas potopu? - wykrzyknął ze zdumieniem Van Melsen. - Nie widzę innej moŜliwości. 222
- Krótko mówiąc, sądzi pan, Ŝe stworzenie, do którego naleŜy nasz szkielet, dokonało Ŝywota podczas potopu? - zapytał legat, by się upewnić, czy dobrze zrozumiał wywód uczonego. - To wydaje mi się oczywiste. Być moŜe było to oczywiste dla Zenona de Mongaillaca, ale na pewno nie dla Donatellego, który nie rozumiał, jak ma to pogodzić z faktem istnienia bestii pokonanej przez świętą Martę. Van Melsen zaś zrozumiał przede wszystkim, Ŝe uczony stąpa po bardzo niepewnym gruncie. Po terenie, na którym on czuł się nieskończenie swobodniej niŜ ten neofita. - W dalszym ciągu nie rozumiem - powiedział - w jaki sposób wasze rozumowanie tłumaczy fakt, Ŝe to stworzenie jest nam nieznane. - Słuszna uwaga. OtóŜ istnieje moŜliwość, Ŝe nie znamy tego zwierzęcia, gdyŜ naleŜy ono do gatunku, który po prostu... yyy... jak by to powiedzieć... MoŜliwe, Ŝe juŜ nie istnieje. Potop unicestwił wszystkie osobniki. Van Melsen i Donatelli wymienili bezradne spojrzenia. - Chce pan powiedzieć, Ŝe jest to gatunek... wymarły? - W pewnym sensie... ten rodzaj, powiedzmy, wygasł. Donatelli siedział zamyślony, próbując zrozumieć uczonego. Idea wymarłego gatunku była tak zaskakująca, Ŝe z trudem mógł ją ogarnąć. Inaczej było w wypadku Van Melsena. Ten natychmiast wychwycił następstwa tej hipotezy. Ocierała się ona o herezję. - To by oznaczało, Ŝe Noe zapomniał o jednym gatunku, gdy zabierał na arkę po parze kaŜdego ze zwierząt - rozumował perfidnie. - Chyba Ŝe było to działanie zamierzone. Odwrócił się do Zenona, oczekując odpowiedzi. PoniewaŜ jej nie uzyskał, kontynuował. - A w takim razie... z jakiego powodu, według pana, nasz Stwórca Ŝyczyłby sobie zniknięcia tego właśnie gatunku? - Nie wiem, ale... 223
Biskup pochwycił ofiarę w swoje macki i nie zamierzał wypuścić. Czas zadać ostateczny cios. - Ale przyzna pan, Ŝe taka hipoteza zmusza nas do stwierdzenia... Ŝe akt stworzenia nie był doskonały. Na te słowa zareagował w końcu Donatelli. - Całkowicie nie do przyjęcia! Herezja! Osłupiały Zenon, który nie mógł wykrztusić słowa, zrozumiał, Ŝe sytuacja wymyka mu się spod kontroli. Musiał się wycofać. - Daleki jestem, eminencjo, od sprzeciwiania się dogmatom kościelnym. Jestem tylko skromnym uczonym poszukującym prawdy. Ale ścieŜki tej prawdy prowadzą mnie czasem na tropy, które następnie muszę odrzucić. Jestem przekonany, Ŝe z chaosu wyłoni się światło. Legat uspokoił się nieco i podniósł palec, groŜąc. - Mam nadzieję... W przeciwnym razie byłbym zmuszony przedsięwziąć przeciwko panu środki co najmniej nieprzyjemne. AŜ do dziś oceniałem pana wypowiedzi jako rzeczowe, a przynajmniej godne uwagi. Proszę mnie nie zmuszać do zmiany opinii. - Są przecieŜ jakieś granice, których się nie przekracza - dorzucił Van Melsen. Zenon wolał nie odpowiadać i skłonił głowę na znak posłuszeństwa. Powinien sto razy ugryźć się w język, zanim wyskoczył z takimi argumentami. Donatelli obserwował go kilka chwil, zastanawiając się, jaką postawę przyjąć, biorąc pod uwagę obecność u swego boku tego nieprzejednanego biskupa. - Od tej chwili zabraniam panu dotykać tego szkieletu - rozkazał po chwili zastanowienia. Agnes czuła się jakoś dziwnie. Po spotkaniu z Zenonem wróciła do swej kryjówki, aby przygotować napój, na który przepis trzymała w sekrecie. Ale w miarę jak dobierała składniki i układała je pieczołowicie obok kociołka, zdała sobie sprawę, Ŝe jej umysł bardziej zaprzątnięty jest 224
rozmyślaniem o tym czarującym uczonym niŜ przepisem na eliksir. Zenon de Mongaillac zupełnie ją zaskoczył. Z całą pewnością bardzo się róŜnił od tych wszystkich wieśniaków, których spotykała, schodząc do wioski. To nie była po prostu kwestia wykształcenia, grzeczności czy ogłady, lecz przede wszystkim autentyczności. Zawsze odnosiła wraŜenie, Ŝe męŜczyźni - pomijając Amadeusza - kiedy z nią rozmawiali, myśleli tylko o jednym. Miało to oczywiście związek z rozpustą, ale nie tylko. Uwikłani w niekończące się konflikty między poszczególnymi rodzinami, zachowywali się tak, jak gdyby Ŝycie w społeczności zmuszało ich do ciągłej czujności i jakby nie byli zdolni do rozmowy z kimkolwiek, nie myśląc o ryzyku, jakie moŜe się wiązać z tą rozmową. Konwersacja z bliźnim była sposobem na wciągnięcie go do klanu, na zmuszenie do opowiedzenia się po jednej ze stron. Uczony był ulepiony z zupełnie innej gliny. Rozmawiał z nią z niewymuszoną uprzejmością, do jakiej nie była przyzwyczajona. A przede wszystkim traktował ją jak równą sobie. śadnej arogancji czy uprzedzeń. śadnego absurdalnego strachu przed jej domniemanymi czarami. Szczerość, która świadczyła, Ŝe zdolny jest do tego, czego nie obserwowała u innych męŜczyzn: do okazywania szacunku. Agnes zorientowała się, Ŝe ten męŜczyzna miał na nią dziwny wpływ, któremu, jak uwaŜała do tej pory, ulegały tylko inne kobiety, nigdy ona: została uwiedziona. W tym samym czasie w pałacu biskupim Van Melsen miotał się w gniewie. - Wymarłe zwierzę! Wy-mar-łe!!! Donatelli siedział spokojnie z rękami skrzyŜowanymi na piersiach i obserwował jego marsz wzdłuŜ i wszerz sali. Ogromnym wysiłkiem woli kardynał zdołał się uspokoić. Van Melsen niestety nie. 225
- Ostrzegałem was! - wrzeszczał. - Teraz wszyscy uczeni będą się przeciwstawiać Kościołowi. Na naszych barkach spoczywa obowiązek czuwania, by takie idee nie skaziły poczciwych umysłów naszych wiernych. Legat wolałby pomyśleć o tym wszystkim w samotności. Zastanawiał się przez chwilę, czy powiedzieć biskupowi o istnieniu kamiennej płyty. To przynajmniej pozwoliłoby zamknąć mu usta. Ale ostatecznie postanowił zatrzymać tego asa w rękawie, aby wyciągnąć go w odpowiednim momencie. Wzruszył więc tylko ramionami. - AŜ do dziś ten Zenon de Mongaillac wydawał mi się całkiem rozumnym człowiekiem. Jego hipoteza o zwierzęcym pochodzeniu szkieletu nie była całkiem pozbawiona sensu. Van Melsen nie zamierzał pozwolić, by uczony wyszedł z tej historii obronną ręką. Wolał kuć Ŝelazo póki gorące. - Zdajecie sobie sprawę, eminencjo, co oznaczałaby hipoteza o wymarłym gatunku? Doskonałość stworzenia zostałaby zakwestionowana! - Jednak jego argumentacja dowodząca, Ŝe stworzenie to Ŝyło przed potopem, była całkiem przekonująca - próbował wtrącić kardynał. - Jak inaczej wytłumaczyć obecność muszli w tym miejscu? - Tu akurat się z wami zgadzam. Ale fakt, Ŝe Ŝyło przed potopem, nie oznacza, Ŝe moŜe naleŜeć do wymarłego gatunku. - Jeśli nie wymarło, to powinniśmy je bez trudu zidentyfikować. - Zgoda, w rzeczy samej. A zatem nie moŜe to być zwierzę. Donatelli zmusił się do skinięcia głową. Zachowywanie się tak, jakby ta przeklęta kamienna płyta nie istniała, było trudne. - Nie działajmy pochopnie - powiedział. – RozwaŜmy wszystko po kolei. ZałóŜmy, Ŝe Zenon ma rację w tej kwestii. Jeśli nasz Stwórca mimo wszystko uznał, Ŝe byłoby lepiej zgładzić jeden gatunek, to zapewne zakładał, 226
Ŝe ów gatunek na to zasługuje. Koniec końców czyŜ potop nie został zesłany po to, aby zniszczyć świat zamieszkany przez grzeszne istoty? - Ale mówi Pismo, Ŝe Pan dołoŜył starań, by ocalić po jednej parze kaŜdego gatunku. Dlaczego nie tego? Jak wytłumaczyć fakt, Ŝe para tego gatunku nie znalazła się na pokładzie arki? Donatelli wzruszył ramionami na znak, Ŝe nie zna odpowiedzi. - Powiem wam - podjął biskup. - Jeśli ten szkielet naleŜy do zwierzęcia, hipoteza absurdalna, ale załóŜmy, Ŝe prawdziwa, jedyna moŜliwość, jaka nam pozostaje, to przyjąć, Ŝe Pan nie ocalił tego gatunku, bo nie On go stworzył! Legat uniósł głowę i spojrzał na biskupa nie rozumiejącym wzrokiem. - To stworzenie musiałoby być po prostu demonem, dziełem Szatana! Zaskoczenie. Tylko tyle czuł kardynał po konkluzji Van Melsena. Ale stopniowo sens tych słów począł docierać do jego umysłu. Sens, którego następstwa przeraziły go, nim jeszcze ubrał je w słowa. - W kaŜdym razie sprawa jest o wiele powaŜniejsza, niŜ się wam wydaje - ciągnął Van Melsen. - Potraficie przecieŜ tak samo jak ja przewidzieć teologiczne konsekwencje tego wszystkiego... Donatelli wydał głębokie westchnienie i zapadł się w fotelu. Był zmęczony tymi wszystkimi komplikacjami. Van Melsen milczał przez kilka chwil, po czym dorzucił: - Co zamierzacie zrobić? - Nie wiem. - Trzeba ostatecznie uciszyć Zenona de Mongaillaca. - Właśnie zabroniłem mu dotykać szkieletu. - Obawiam się, Ŝe to nie wystarczy. 227
Legat podniósł wzrok na biskupa. Ten przeklęty Van Melsen o wiele szybciej spostrzegł niebezpieczeństwo, jakie pociągały za sobą twierdzenia uczonego. Donatelli wyrzucał sobie, Ŝe nie wykazał większej czujności. Teraz sam znajdował się w nieprzyjemnym połoŜeniu i musiał wysłuchiwać zarzutów biskupa. A to mu się nie podobało. - Musicie jak najszybciej ogłosić, Ŝe to jakiś święty - powiedział Van Melsen, chcąc w ten sposób zakończyć rozmowę. - Ale... Jeśli ten Zenon de Mongaillac ma rację? Biskup obrzucił go surowym spojrzeniem. - Proszę mnie dobrze zrozumieć, eminencjo. Ten uczony nie moŜe mieć racji. Donatelli w milczeniu przyjął cios. Bo kiedy słuchał wywodów tego nieznośnego biskupa, jego umysł zajęty był roztrząsaniem rodzącego się w nim przekonania, Ŝe demon nie moŜe istnieć. To, Ŝe Szatan mógł od czasu do czasu wcielać się w istoty z krwi i kości, było moŜliwe, dopóki chodziło o węŜe czy ropuchy. Nie było równieŜ absurdem załoŜenie, Ŝe mógł przejściowo zamieszkiwać w ciałach zwierząt stworzonych przez Pana. Ale bajeczne stwory, o których wspominają legendy, jak na przykład bestia pokonana przez świętą Martę? Donatelli zawsze wolał sądzić, Ŝe były one symbolami, alegoriami, przedstawieniami Zła mającymi karmić wyobraźnię wiernych, a nie prawdziwymi, Ŝywymi stworzeniami. W przeciwnym razie oznaczałoby to, Ŝe Szatan posiada moc obdarzania Ŝyciem. A to czyniłoby go równym Bogu.
ROZDZIAŁ 12
Agnes zeszła do wioski, by odwiedzić ojca Amadeusza. Kiedy przekroczyła próg plebanii, ujrzała proboszcza zajętego wkładaniem szaty, która zastępowała mu sutannę. Wybierał się właśnie z wizytą do Aldegondy. Zdrowie staruszki gwałtownie się pogorszyło i Amadeusz był przekonany, Ŝe właśnie nadeszła pora, by udzielić jej ostatnich sakramentów. Myśl, Ŝe nestorka Lansec jest jedną nogą na tamtym świecie, była dla niego szokiem. Choć nie był do Aldegondy przesadnie przywiązany, to jednak, tak jak większość mieszkańców Wioski, miał dla niej ogromny szacunek. MoŜe i pełen rezerwy, a co więcej, podszyty strachem, ale zawsze szacunek. A poza tym jej prawdopodobny zgon byłby bez wątpienia waŜnym wydarzeniem. Aldegonda w pewnym sensie uosabiała duszę Lansec. Asystowała przy narodzinach wszystkich mieszkańców. Była świadkiem blisko wiekowej historii wioski i depozytariuszką pamięci o przodkach. Wraz z nią odejdzie wiele wspomnień v wszystkich tych drobnych wydarzeniach, które sprawiły, Ŝe Wioska była tym, czym była. I Amadeusz zdawał sobie sprawę, Ŝe w Ŝyciu jego parafian rozpocznie się teraz nowy etap. Będą jak synowie, których matka nagle odeszła, zdani tylko na siebie. 229
Wiedząc, jakie Ŝycie prowadziła Aldegonda, ojciec Amadeusz podejrzewał, Ŝe w zaświatach czeka na nią parę problemów, dlatego teŜ obawiał się nieco spowiedzi staruszki. Jakich okropności będzie musiał wysłuchać, tego nie wiedział. Nawet nie chciał sobie tego wyobraŜać. Agnes zupełnie inaczej patrzyła na zbliŜający się nieuchronnie zgon staruszki. Dla niej Aldegonda była jedynie starą kobietą, która właśnie dokonywała Ŝywota. Śmierć nie była dla młodej kobiety przejściem w zaświaty, lecz początkiem nowego cyklu. Swoją koncepcję Ŝycia i śmierci Agnes oparła na pewnej legendzie, w której miejsce religii zajmowała uproszczona forma reinkarnacji. Amadeusz wolał nie wiedzieć, dokąd zajdzie Agnes, grzesząc w ten sposób. Często prawił jej kazania na temat tych heretyckich, pogańskich wierzeń, które zresztą nie miały Ŝadnej solidnej podstawy. Agnes stworzyła sobie po prostu swą własną wizję świata, opierając się na osobistych wyobraŜeniach i odczuciach. Jednak fakty były takie: Agnes wierzyła w wędrówkę dusz. - Ta stara Aldegonda wróci na ziemię pod postacią karalucha - powiedziała Agnes, aby dokuczyć duchownemu, któremu towarzyszyła w drodze do umierającej. - A ty skończysz w piekle u jej boku, jeśli dalej będziesz opowiadać takie bzdury. Amadeusz znał upodobanie Agnes do tego typu zaczepek i jeśli mógł, odpowiadał w podobny sposób. - Proszę cię tylko, byś uszanowała cierpienia tej, która pomogła twojej matce wydać cię na ten świat - ciągnął proboszcz. - A jeśli usłyszę z twoich ust podobne słowa w jej obecności... - A co, wydaje ci się, Ŝe ona nie opowiadała róŜnych okropieństw? - Cokolwiek mówiła, nadszedł czas, by błagała Pana o wybaczenie. Nie nam, zwykłym śmiertelnikom, ją osądzać. 230
Odtąd spoczywa to na barkach jej Stwórcy, przed którym niebawem stanie. I Ŝyczę jej z całego serca, by okazał jej swe miłosierdzie. - Ten twój Stwórca to według mnie niezła wymówka, by nie odpowiadać za własne czyny przed innymi. Odgłos grzmotu zdawał się odpowiedzią na jej słowa. Amadeusz był tym niemal rozbawiony, rozłoŜył więc tylko dłonie, sugerując, Ŝe riposta jest oczywista. - Burzy boję się tak samo jak Jego - odpowiedziała z uśmiechem. Amadeusz rzucił jej rozgniewane spojrzenie, zatrzymując się przed drzwiami chaty Aldegondy. Właśnie spadły pierwsze krople deszczu, ukryli się więc pod dachem. - To, Ŝe jesteś bezboŜna, nie zwalnia cię od okazania odrobiny szacunku i miłosierdzia - powiedział, groŜąc palcem. -Jeśli nie potrafisz zachować się odpowiednio, będę zmuszony poprosić, byś została za drzwiami. - Bądź spokojny, będę grzeczna - odpowiedziała Agnes, udając dobrze wychowaną dziewczynkę. - Chcę się tylko upewnić, czy nie moŜna nic zrobić, Ŝeby wyleczyć tę starą sowę. Amadeusz zastanawiał się chwilę i doszedł do wniosku, Ŝe poniewaŜ Agnes umie leczyć choroby, nie moŜna jej bronić dostępu do łoŜa boleści Aldegondy. Pochylony nad stołem Athanase z pomocą Brunona klasyfikował szkice szkieletu. Większość dnia spędzili, pracując nad miednicą giganta - co nie było taką prostą sprawą - a teraz przymierzali się do skomplikowanego zagadnienia kręgosłupa. Jak dotąd prace posuwały się naprzód wolno, ale pewnie. Byli zadowoleni z wykonanej roboty i zdawało się im, Ŝe olbrzym wreszcie zaczyna coś przypominać. Ale co? Tego Bruno nie potrafił jeszcze określić. Powątpiewał równieŜ w końcowy efekt ich poczynań, ale musiał przyznać, Ŝe szkielet zaczynał się 231
całkiem nieźle prezentować i w obecnym stanie wykazywał pewne podobieństwo do istoty ludzkiej ogromnych rozmiarów. Trzeba tylko sprawdzić, czy rekonstrukcja korpusu potwierdzi to wraŜenie. Oczywiście Athanase nawet w najmniejszym stopniu nie podzielał sceptycyzmu swojego asystenta. Starzec nie miał juŜ Ŝadnych wątpliwości, Ŝe jest to szkielet olbrzyma. Jego głównym zmartwieniem było jak najszybsze zakończenie rekonstrukcji. Na tyle dobrze znał Zenona de Mongaillaca, by wiedzieć, Ŝe ten łatwo się nie podda. NaleŜało więc jak najprędzej pokazać legatowi zrekonstruowanego olbrzyma, zanim były uczeń znów przedstawi jakąś dziwaczną teorię, która mogłaby zasiać zwątpienie w umyśle kardynała. Ktoś zapukał do drzwi. Zanim Bruno zdąŜył się podnieść od stolika, do izby wtargnął Zenon. - No, no! Nasza słynna osobistość ze stolicy! - ironizował Athanase, odwracając się w stronę przybysza. - Witaj, mistrzu. Witaj, Brunonie... - Jeśli przyszedłeś podziwiać moją rekonstrukcję szkieletu, obawiam się, Ŝe trochę za wcześnie. Zenon czuł się nieswojo. Miał ogromną potrzebę porozmawiania o całej tej sprawie na spokojnie. Sarkastyczny ton Athanase'a zaskoczył go. Dyskusja, w jaką wdał się z dwoma duchownymi, wytrąciła go z równowagi. Nie był aŜ tak naiwny, by nie wiedzieć, Ŝe nader często stwierdzenia uczonych pozostają w sprzeczności z dogmatami Kościoła, ale zawsze był przekonany, Ŝe waŜąc słowa, moŜna było pogodzić oba punkty widzenia i dojść do zgody. Wierzył, Ŝe unikając polemiki i przedstawiając szczegółową argumentację, moŜna było przekonać nawet najbardziej zatwardziałych adwersarzy. Tymczasem okazało się, Ŝe się mylił. Udając się do swego starego mistrza, miał nadzieję znaleźć pocieszenie. 232
- Nie, nie dlatego przyszedłem... Macie moŜe trochę czasu? Chciałbym porozmawiać o tym wszystkim na spokojnie. - Jestem tak spokojny, jak to tylko moŜliwe... Athanase nie wiedział, po co Zenon tu przyszedł, i podejrzewał go o jakieś niecne zamiary. Nie zamierzał składać broni. - Zostawię was samych - zaproponował Bruno, który nie miał najmniejszej ochoty wikłać się w tę kłótnię. - Nie, nie - zaoponował Athanase, by nie dać się wciągnąć w grę przeciwnika. - Jestem przekonany, Ŝe to moŜe być pouczające. - Athanase, to zupełny absurd, Ŝe nasza... róŜnica zdań... przybrała takie rozmiary. Jesteśmy uczonymi, ty i ja. Powinniśmy umieć odłoŜyć na bok nasze zacietrzewienie. - Do czego zmierzasz? - Chcę tylko powiedzieć, Ŝe... Od czego zacząć? Zenon usiadł. Był zbyt zmęczony, by stanąć do słownej potyczki, w którą chciał go wciągnąć Athanase. - Sam juŜ nie wiem... W moim umyśle panuje chaos, Athanase... Właśnie odbyłem dość ostrą dyskusję z Donatellim i Van Melsenem i wyznaję, Ŝe jej następstwa bardzo mnie niepokoją. - Rozumiem - powiedział nieufnie Athanase. - Potajemne spotkanie z naszymi dwoma duchownymi... Zręczne posunięcie. - To nie było Ŝadne posunięcie. Sądziłem, Ŝe odkryłem coś, co będzie mogło potwierdzić moją hipotezę, i po prostu ...chciałem się podzielić z nimi tym odkryciem. - Za moimi plecami? - Zapewniam cię, Ŝe nie było w tym Ŝadnego ukrytego celu... Athanase nie wiedział juŜ, co myśleć o swym byłym uczniu. Mówił szczerze, to się rzucało w oczy i przywodziło na myśl łączące ich niegdyś zrozumienie. Czuł, Ŝe jego determinacja słabnie. Z całą pewnością 233
Zenon był przygnębiony, co było dosyć zaskakujące, trzeba się więc było tym zainteresować. Wziął krzesło i usiadł obok niego. Więc cóŜ to za odkrycie, o którym napomknąłeś? Zenon de Mongaillac powtórzył ze szczegółami treść rozmowy, jaką odbył w pałacu biskupim. Jego były mistrz słuchał uwaŜnie, gładząc brodę pomarszczoną dłonią, jak to miał w zwyczaju. - Słowa legata, wyznaję, zachwiały moim przekonaniem - powiedział Zenon, gdy skończył opowiadać. - Znasz mnie na tyle długo, by wiedzieć, Ŝe nigdy nie chciałem przeciwstawiać się Kościołowi, ani tym bardziej atakować jego dogmatów... Choć zawsze Ŝywiłem przekonanie, Ŝe mogę nieść światło, prawdę, myślałem teŜ, Ŝe owa prawda, jeśli nawet nie będzie miała nic wspólnego z Kościołem, nie będzie teŜ dla niego szkodliwa... Athanase przyglądał się swemu byłemu uczniowi. Zawsze odznaczał się bystrością umysłu, ale nie wiedział, kiedy moŜna wyrazić jakiś pogląd, a kiedy lepiej milczeć. Dyplomacja nigdy nie była jego mocną stroną. Relacje z ludźmi były sferą, w której wykazywał zadziwiającą niezręczność, a tego nie moŜna przecieŜ nauczyć się w Ŝadnej szkole. To kwestia charakteru i wyczucia. To, Ŝe on, Athanase, dotarł na sam szczyt w swojej dziedzinie wiedzy, to, Ŝe był tak szanowany przez współpracowników, wynikało przede wszystkim z faktu, Ŝe potrafił unikać robienia sobie wrogów. A Ŝeby to osiągnąć, trzeba było umieć milczeć wtedy, kiedy ludzie nie byli jeszcze gotowi, by słuchać. - Zatem po co się upierać? - zapytał. - MoŜna zrezygnować z poszukiwania prawdy? MoŜna udawać, Ŝe nie ma się racji, gdy wierzy się, Ŝe jest wręcz przeciwnie? - W nauce prawda nie jest kwestią wiary, Zenonie, ale zdrowego rozsądku. 234
- Jestem pewien, Ŝe ten szkielet nie naleŜy do gatunku ludzkiego. - A jednak nie moŜe być niczym innym. Za dwa dni będę gotów, by przedstawić kardynałowi rezultat mojej rekonstrukcji. I wierz mi, zakończenie całej tej sprawy nie pozostawi Ŝadnych wątpliwości. Nawet u ciebie... Twoja duma cię zaślepia. Spójrz prawdzie w oczy. To, Ŝe chcesz przewyŜszyć byłego mistrza, jest rzeczą zrozumiałą, ale niech to nie prowadzi cię do obrony niemoŜliwych do przyjęcia hipotez za wszelką cenę. Słuchając, Zenon rozmyślał o swoich dyskusjach z Nicolasem Stenonem; ten często naigrawał się z myśli Kartezjusza, według którego prawdziwe jest to, co jest oczywiste. Ale oczywistość, co jest jak najbardziej oczywiste, Ŝartował Nicolas, nie moŜe słuŜyć za fundament prawdy. Nikt nie twierdzi, Ŝe coś jest prawdą, jeśli nie jest dla niego oczywiste, Ŝe się nie myli. - MoŜe masz rację - przyznał Zenon po długiej chwili ciszy.
ROZDZIAŁ 13
Amadeusz siedział bardzo przygnębiony przy łoŜu umierającej Aldegondy. Staruszka zdołała utrzymać juŜ tylko kontakt wzrokowy. Między dwoma jękami wymamrotała strzępki ledwo słyszalnych zdań, które proboszcz próbował uznać za spowiedź. Lecz musiał pogodzić się z faktami: mimo wysiłków nie rozumiał ani słowa z tego, co mówiła. Tymczasem Agnes trzymała się nieco na uboczu. Aldegonda nie była jej tak niemiła, jak to dała do zrozumienia Amadeuszowi. Jej słowa były tylko sposobem, by mu nieco dokuczyć. Prawda była taka, Ŝe ta młoda kobieta miała z tą staruszką wiele wspólnego. śyła wśród takiej samej wrogiej obojętności mieszkańców wioski. Poza tym Agnes wiedziała, Ŝe Aldegonda chwaliła się czasem umiejętnością interpretowania języka natury. Zdolność ta opierała się na jakichś nieprawdopodobnych wierzeniach mistycznych, ale uwaga, jaką staruszka poświęcała tajemnicom tego świata, świadczyła o prawdziwym zainteresowaniu tymi problemami. Mimo to Agnes nie podzielała jej wizji świata. Jej własna wiedza była w rzeczywistości duŜo skromniejsza, choć jednocześnie powaŜniejsza. Jeśli niektórzy przypisywali jej nadnaturalne zdolności, 236
to wynikało to z czystej ignorancji. Przez język natury rozumiała po prostu wnioski, jakie moŜna było logicznie wyciągnąć z takiego czy innego konkretnego znaku. Nie było w tym Ŝadnej tajemnicy. Wystarczyło mieć oczy otwarte i właściwie obserwować przyrodę. Nic więcej. Tak więc Aldegonda była w jej oczach tylko biedną, starą kobietą odrzuconą przez wspólnotę z powodu głupoty kilku wieśniaków. Nie była w najmniejszym stopniu niebezpieczna. Nie bardziej niŜ ona sama. Po prostu Ŝyła w świecie rządzącym się prawami, które tylko ona potrafiła pojąć. Kiedy Amadeusz wyszedł poszukać chrustu na opał, Agnes została sama ze staruszką. Spokój, jaki od niej emanował, był tak wzruszający, Ŝe młoda kobieta poczuła wzbierające w oczach łzy. Kiedy Amadeusz wrócił z naręczem gałęzi, zastał Agnes siedzącą przy umierającej. - Jak ona się czuje? - zapytał proboszcz. Agnes wstała i podeszła do niego. - Nie jest juŜ młoda - szepnęła dziewczyna, biorąc od księdza chrust i dorzucając do ognia. - Ale nic nie wskazuje na to, Ŝe kona. - CzyŜ nie jest najwaŜniejsze, by była w zgodzie ze swym sumieniem? Agnes spojrzała na niego. Nie podzielała jego rezygnacji w kwestii stanu zdrowia Aldegondy. - Jeśli ci to nie przeszkadza, chciałabym zostać przy niej jeszcze trochę. Jeśli nie moŜna nic zrobić, by ją uratować, moŜe istnieje chociaŜ lek, który uśmierzy ból? - Miłość bliźniego jest dobrym lekiem. - Ale być moŜe niewystarczającym. Przyniosę jutro coś, z czego przygotuję dla niej napój wzmacniający. - Jutro moŜe juŜ być za późno. - A więc zostanę, by przy niej czuwać. 237
Amadeusz uśmiechnął się do niej. Wolał widzieć ją taką, szlachetną i altruistyczną, a nie prowokującą i samotną. Kto wie? MoŜe i ona zaczęła się zmieniać? Agnes spędziła noc u wezgłowia Aldegondy. Nie mogła zbyt wiele zrobić, by ją uleczyć. Jej choroba wynikała bowiem z podeszłego wieku i cała uwaga, jaką mogła poświęcić jej Agnes, niczego by tu nie zmieniła: jej leki nie mogły przywrócić staruszce młodości. Wracając tego wieczoru do gospody, Zenon czuł się kompletnie przybity. Athanase'owi udało się zasiać wątpliwości w jego umyśle. Było to zresztą coś więcej niŜ wątpliwości. Zaczynał myśleć, Ŝe od samego początku obrał złą drogę. Uświadomił sobie, jak bardzo jego chęć udowodnienia, Ŝe szkielet naleŜał do zwierzęcia, opierała się na pragnieniu, by dorównać staremu mistrzowi. Jego początkowa intuicja była zupełnie szczera, ale upór, by podąŜać tą ścieŜką mimo braku dowodów, był absurdalny. To poszukiwanie nieznanego zwierzęcia było dla niego sposobem wypełnienia pustki. Choć został wybitnym anatomem, zawsze zadowalał się podąŜaniem za prądami umysłowymi powstającymi na skutek odkryć, których dokonywali inni. Przez długi czas Ŝywił nadzieję, Ŝe sam równieŜ dokona jakiejś waŜnej obserwacji, która w istotny sposób wpłynie na zmianę stanu wiedzy jego czasów, ale powoli zaczął godzić się z myślą, Ŝe to się nigdy nie stanie. W końcu zaakceptował fakt, Ŝe pozostanie na zawsze skromnym naśladowcą. Odkrycia i wynalazki były dla innych. Jego rola ograniczy się do nauczania o nich. A dzięki tej hipotezie o istnieniu nieznanego zwierzęcia uwierzył, Ŝe ma w końcu to, o czym w skrytości ducha marzył przez całe Ŝycie: moŜliwość wniesienia swojego wkładu w rozwój wiedzy i zapisania się w historii nauki. 238
Ale teraz uświadomił sobie, Ŝe to marzenie było tylko iluzją. Kiedy przechodził koło gospody, z rozmyślań wyrwał go piekielny wrzask dochodzący ze stojącego nieopodal wozu Rene. - Psiakrew! Pieprzony garnek! Uczony odwaŜył się zajrzeć pod plandekę i zobaczył przyjaciela machającego bolącą dłonią. - CóŜ to? Czemu tak wrzeszczysz? Obudzisz całe miasto tym rykiem. - Oparzyłem się - odpowiedział szarlatan, próbując obwiązać dłoń chustką. Zenon wszedł do wozu. - Zostaw to lepiej lekarzowi - zaŜartował. - Ten opatrunek w niczym ci nie pomoŜe. PokaŜ mi to. Rene podał mu dłoń. - Obawiam się, Ŝe nie obejdzie się bez amputacji - powiedział Zenon. A poniewaŜ szarlatan zdawał się brać jego słowa na powaŜnie, dodał: - Chyba Ŝe wolisz zanurzyć dłoń w jednym z tych lekarstw na bazie tytoniu? Rene zrozumiał, Ŝe jest obiektem kpin, i szybko cofnął dłoń. Wskazał na płyn, nad którym pracował. - Próbowałem przygotować napój, o którym ci opowiadałem. - Ten z praŜonych lewantyńskich ziaren? - Właśnie ten. Qahoua. - I jak się udał? Szarlatan poruszył palcami. Zdawało się, Ŝe działają normalnie. - No cóŜ, zaraz się przekonamy. Uczyń mi ten zaszczyt i skosztuj jako pierwszy - zaproponował, podając mu gorące jeszcze naczynie. 239
Zenon spojrzał na ciemny płyn. - Chcesz, Ŝebym to wypił? - No dalej, dalej, próbowałeś juŜ gorszych rzeczy, jestem tego pewien... Uczony pokręcił głową. - Jeśli tego nie przeŜyję, nie dostaniesz w spadku ani grosza, ostrzegam! Zamknął oczy i pod niecierpliwym spojrzeniem szarlatana podniósł napój do ust. - No i jak? Zenon nie mógł powstrzymać grymasu. - Gorzki - zdołał tylko wykrztusić. - Gorzki? Jesteś pewny? Daj spróbować! Teraz Rene wypił łyk. Jego twarz się zaczerwieniła. - Paskudny! - przyznał. - Jak, do licha, ci marsylscy marynarze mogą to przełknąć? - Tego nie wiem, ale jedno jest pewne: fortuny na tym nie zbijesz. Wymienili rozbawione spojrzenia, po czym kupiec uniósł plandekę, wylał zawartość naczynia na ulicę i zmienił temat. - A co u ciebie? Jak ci minął dzień? - Okropnie - westchnął Zenon. - Zastanawiam się, czy od początku nie szedłem błędną ścieŜką... - Mówisz o szkielecie? - Ma się rozumieć. Biskup i kardynał posunęli się aŜ do oskarŜenia mnie o herezję! - Nie Ŝartuj z podobnymi rzeczami - odparł Rene, nagle powaŜniejąc. Kościół nie ma za grosz poczucia humoru. Pamiętam, jak przejeŜdŜałem kiedyś przez miasto Bale. Opowiedziano mi tam historię, która wydarzyła się ledwie dwieście lat temu. Pewnego ranka odkryto tam koguta, który zniósł jajko. Nie pytaj mnie, jak to moŜliwe. MoŜe nie był to kogut, tylko kura podobna do koguta. W kaŜdym razie biedny ptak został natychmiast postawiony przed sądem i skazany na śmierć. Powód: ośmielił się złamać 240
prawa natury ustalone przez naszego Pana! Popatrzył na przyjaciela z powagą i dodał: - Nie próbuj znieść jajka, Zenonie... Uczony nic nie odpowiedział. Doskonale rozumiał, co przyjaciel miał na myśli. Ale było juŜ za późno, by się wycofać. - Zapomnij o całej tej sprawie - nalegał Rene. - Znajdź sobie kobietę i zmień swoje Ŝycie. To przyjacielska rada. Rozmarzywszy się nagle, Zenon sięgnął odruchowo do kieszeni w poszukiwaniu fajki. Jego dłoń natrafiła na znalezioną w Lansec muszelkę. Przed oczami od razu stanęła mu twarz Agnes. - Spotkałem jedną - wyznał. - Jedną co? - Młodą kobietę... Zaskoczony Rene uniósł brew. - I nic mi nie mówiłeś? - Spotkałem ją ledwie kilka razy... - No dalej, opowiedz wszystko swojemu przyjacielowi Rene. Zenon nabił fajkę resztką tytoniu, by dać sobie chwilę na znalezienie właściwych słów. - To kobieta niezwykła... - Kobiety zawsze są niezwykłe, gdy chodzi o to, by nas uwieść. - Piękna... - Bez brody. - Delikatna... - Dopóki dostaje to, czego chce. śarty szarlatana zaczęły draŜnić Zenona. Jego wyznanie dotyczyło uczucia szczerego i jak najbardziej prawdziwego. Spotkanie z Agnes zrobiło na nim większe wraŜenie, niŜ początkowo sądził. 241
- Jesteś zgorzkniały. To zupełnie co innego - zaprotestował, zdawszy sobie sprawę, Ŝe Rene odebrał mu całą przyjemność. - A ty jesteś zakochany. UwaŜaj... Lecz wyobraź sobie, Ŝe wolę to niŜ twoje przynudzanie o kupie kości... Nad ranem stan zdrowia Aldegondy jakby się poprawił. Jej bóle ustąpiły nieco i staruszka mogła rozmawiać. - Jesteś równie piękna jak niegdyś twoja matka - szeptała, podczas gdy Agnes starała się napoić ją odrobiną mleka. Agnes była wzruszona tym Ŝyczliwym zwierzeniem. Odgarnęła kosmyk włosów z twarzy staruszki. - Proszę nic nie mówić. Spróbujcie odpocząć. - Twoja matka była cudowną kobietą. Z pewnością doskonale byście się rozumiały... Pomogłam jej wydać cię na świat, wiesz? Agnes się uśmiechnęła. Słyszała juŜ o tym od Amadeusza. Jak i to, Ŝe była bardzo podobna do swojej matki. Lecz zawsze sądziła, Ŝe mówi jej to tylko dlatego, Ŝe chce sprawić jej przyjemność. Aldegonda odwróciła się do dziewczyny. - Ale lepiej ty powiedz mi coś o sobie - ciągnęła, przyglądając się jej twarzy. - W twoim wieku powinnaś juŜ myśleć o zamąŜpójściu. Nikt z Lansec nie znajduje łaski w twych oczach? Agnes zarumieniła się nieco. - Z Lansec nie - przyznała po chwili milczenia. Staruszka uśmiechnęła się pod nosem. - Więc być moŜe ktoś obcy? Fakt, Ŝe rozmowa ta przekształcała się w coś na kształt spowiedzi, bardzo rozbawił Agnes. Amadeusz byłby zachwycony takim obrotem spraw! - Weźmiecie mnie za idiotkę, ale spotkałam męŜczyznę... - Przystojnego? - Owszem. 242
- Nie jest to wprawdzie niezbędne, ale zawsze to lepiej, niŜ gdyby był szpetny. Kobiety roześmiały się serdecznie. Dzieląc uczucia Agnes, Aldegonda odzyskiwała nieco Ŝywotności. - Skąd on pochodzi? - Z ParyŜa. To uczony. - Nie chcesz mi chyba powiedzieć, Ŝe to ten stary szaleniec, który przybył tu zbadać szkielet? - zaniepokoiła się Aldegonda. - AleŜ nie. Choć ten, o którym mówię, jest blisko dwa razy starszy ode mnie. - A więc nie jest to równieŜ młody chłopak, który mu towarzyszył wywnioskowała Aldegonda, przypominając sobie asystenta Athanase'a. - Nie. On nazywa się Zenon de Mongaillac i jest... jest miły. - Miły? - Tak. - I to wszystko? - To juŜ duŜo. Nagle Aldegonda zwinęła się z bólu i opadła na łóŜko z jękiem. Agnes chwyciła ją za rękę. Stopniowo oddech kobiety zaczął się uspokajać. - Obawiam się, Ŝe Bogu spieszno, by mnie ukarać - powiedziała między dwoma westchnieniami. - Proszę nie opowiadać głupstw. Poczujecie się lepiej, gdy tylko mój napar zacznie działać. A ponadto nie musicie bać się Stwórcy. Nawet jeśli w przeszłości popełniliście jakieś błędy, jestem pewna, Ŝe będzie on umiał okazać pobłaŜliwość. - Czuję się winna jedynie z tego powodu, Ŝe zbyt długo gardziłam moimi bliźnimi. A ty, moja droga Agnes, obawiam się, Ŝe ty... Aldegonda przerwała. PołoŜyła dłoń na piersi, oddychała z coraz większym trudem. Kobiety wymieniły długie spojrzenie. Nawet jeśli Aldegonda 243
nie mogła dokończyć zdania, Agnes doskonale zrozumiała, co staruszka zamierzała powiedzieć. - Proszę leŜeć spokojnie - powiedziała. - Wypijecie to pomalutku i poczujecie się lepiej... Być moŜe trzeba będzie się później chwilę przespać.
ROZDZIAŁ 14
Mimo potwornego bólu głowy - najwyraźniej tytoń i qahoua nie były najlepszym połączeniem - Zenon udał się na wzgórza w okolicach Lansec. Dla niego samego nie było do końca jasne, co zamierzał tam robić. Próbował wmówić sobie, Ŝe znalazł się tu, by jeszcze raz sprawdzić bieg rzeki, ale nie mógł oszukać samego siebie. W rzeczywistości chciał jeszcze raz zobaczyć Agnes. JednakŜe nie mógł jeszcze zdobyć się na to, by przyznać, Ŝe jest zakochany. Zresztą uczucie to było dla niego czymś równie nieznanym, jak to wysokie na dwadzieścia stóp zwierzę. Gdzieś w głębi duszy czuł jakieś dziwne poruszenie, delikatne drŜenie swego jestestwa, które kaŜdy, kto nie byłby tak ślepy na swe emocje, rozpoznałby od razu. Problem w tym, Ŝe zawsze uwaŜał miłość za słabość czyniącą ze swej ofiary niewolnika. W najlepszym razie było to uczucie, nad którym umysł, a juŜ zwłaszcza wola, powinny panować. Idea gwałtownej, niemoŜliwej do okiełznania namiętności zupełnie nie przystawała do jego sposobu pojmowania świata. Długą chwilę wałęsał się niedaleko ścieŜki. Niestety Agnes tam nie było. Rozczarowany usiadł więc na kamieniu i rozglądał się dookoła. Słońce 245
było juŜ wysoko na niebie i zalewało światłem wzgórza. Wkrótce zrobi się bardzo gorąco. Zenon głęboko wciągnął powietrze. Zapach ziół przeniknął aŜ do jego duszy. Schylił się, by zerwać macierzankę, i uniósł ją do nozdrzy. Choć raz roślina ta przestała być obiektem badań, który zwykł określać mianem Thymus serpyllum, i stała się po prostu zielem o niezwykłym zapachu. Przez kilka długich chwil pozostawał w tym błogostanie, po czym postanowił zbadać okolicę i sprawdzić, czy płynący niedaleko strumień nie ma przypadkiem źródła w miejscu, które mogłoby w jakiś sposób wytłumaczyć obecność muszli w Lansec. Przyszło mu do głowy, Ŝe koryto rzeki mogło w dawnych czasach przebiegać inaczej. Nie moŜna przecieŜ wykluczyć, Ŝe strumień płynął kiedyś nieopodal wioski, a później, na skutek obsunięcia się skał, jego bieg skierowany został na przeciwległy stok. Wstał więc i udał się w kierunku, który poprzedniego dnia wskazała mu Agnes. OkrąŜywszy kamienisty pagórek, dotarł wreszcie do koryta strumienia. Tak jak mu powiedziano, było całkowicie wyschnięte. Ale wyraźne ślady wskazywały na to, Ŝe płynęła tędy woda. By odnaleźć źródło, wystarczyło iść po tych śladach pod górę. Nie było to trudne, gdyŜ teren był raczej równy, a stok wznosił się łagodnie. Coraz liczniejsze krzewy rosnące z jednej i z drugiej strony koryta wskazywały na to, Ŝe im wyŜej, tym ziemia była bardziej wilgotna. Zenon zrozumiał, Ŝe źródło znajduje się w pobliŜu. Nagle, gdy wdrapywał się na skałę większą od pozostałych, usłyszał w górze jakiś odgłos. Od razu przypomniał sobie o grasującym w okolicy wilku. Zaniepokojony wspiął się na szczyt i odwaŜył się zajrzeć na drugą stronę wzgórza. Agnes kąpała się w źródełku u stóp wzniesienia. Zenon obserwował tę scenę z otwartymi ustami. Zdawało mu się, Ŝe nigdy nie widział nic podobnego ani równie pięknego. Jego liczne przygody 246
miłosne, a takŜe sekcje zwłok sprawiły, Ŝe znał w najdrobniejszym szczególe wszystkie sekrety kobiecej anatomii. A jednak ciało, które miał przed oczami, było bardziej niepokojące niŜ wszystkie, które miał okazję kiedykolwiek widzieć. Łagodnie zaokrąglone kształty jej piersi i bioder, jej smukłe uda o idealnych proporcjach, zarys jej talii, wszystko to zdawało mu się bosko doskonałe. Domyślał się, Ŝe jego poruszenie nie jest jedynie wynikiem tego drŜenia duszy czy moŜe ciała - rzecz nie była do końca jasna - które jego przyjaciele filozofowie nazwaliby poŜądaniem. Dobrze wiedział, czym jest poŜądanie. W tym wypadku było inaczej, bo widok tego nagiego ciała pobudzał jego zmysły z niespotykaną dotąd siłą, jakiej nie ma sam fizyczny pociąg. Było w tym takŜe jakieś wzruszenie. Świadom, Ŝe jego zachowanie nie jest zbyt stosowne, zamknął oczy. Nagły przypływ przyzwoitości. Chwalebny, lecz skazany na poraŜkę. Plusk wody, w której kąpała się Agnes, podsuwał jego wyobraźni cudowne obrazy. Nieprzywykły do opierania się swym pragnieniom, uległ. Pochylił się, by odgarnąć liście, które zakrywały mu widok. Trochę za bardzo. Gdy spadał, jego głowa uderzyła o kamień. Stracił przytomność. Athanase był bardzo zadowolony ze swej rekonstrukcji. W złotym świetle pochodni jego olbrzym wznosił się majestatycznie w podziemiach uniwersytetu. Wspaniała robota. Trudna, bez wątpienia, szczególnie na końcu, gdy trzeba było umieścić kości ponad dwadzieścia stóp nad ziemią, ale nareszcie uwieńczona sukcesem. Po rozmowie z Zenonem de Mongaillakiem zrozumiał, Ŝe jego dawny uczeń i przeciwnik zrezygnował z dalszej walki. Poczuł tak wielką ulgę i swobodę, Ŝe postanowił jeszcze przyspieszyć rekonstrukcję. Cały dzień kończył mocowanie miednicy i części kręgosłupa olbrzyma. Lecz gdy nadszedł wieczór, daleko było do ukończenia zadania. Postanowił więc spędzić 247
na pracy równieŜ noc. Bruno pomagał mu, jak mógł, ale poszedł do domu, gdy byli jeszcze na etapie klatki piersiowej, pozwalając mistrzowi ukończyć pracę samemu. Athanase podwoił więc wysiłki, by ukończyć rekonstrukcję przed świtem. Chciał mieć pewność, Ŝe następnego ranka będzie mógł wystawić swego olbrzyma na pokaz. Stary uczony wiedział, Ŝe pod koniec pracował trochę zbyt pospiesznie i Ŝe ramiona przytwierdzone zostały w sposób dość prowizoryczny, ale waŜne było to, Ŝe olbrzym przybrał wreszcie przekonujący, ostateczny kształt. Trwałość całości nie była tu najbardziej istotna. Zawsze będzie moŜna wzmocnić ją później, dorzucając tu czy tam kilka drewnianych podpórek. Tak jak zaczynał podejrzewać, szkielet okazał się o wiele wyŜszy, niŜ oceniał na początku. Mierzył dokładnie dwadzieścia dwie stopy. Sięgał sklepienia piwnicy. Ogromna czaszka przytwierdzona była bezpośrednio do krąŜka umieszczonego u szczytu arkady. Ten niesamowity wzrost oznaczał, Ŝe jego olbrzym był jednym z największych, jakie kiedykolwiek odkryto. A co najwaŜniejsze, był cały. Athanase, rzecz jasna, odczuwał z tego powodu najwyŜszą satysfakcję, jednak wciąŜ nie mógł uwierzyć, Ŝe to, co ma przed oczyma, nie jest tylko złudzeniem. Kim on był? W jakich czasach Ŝył? Czym się Ŝywił? Jaką wyznawał religię? Tyle pytań, na które nie było jeszcze odpowiedzi. Lecz nie wątpił, Ŝe wkrótce będzie mógł je znaleźć. Być moŜe była to nawet ta święta Marta, której tak uporczywie domagał się ojciec Amadeusz. W kaŜdym razie najwyŜszy czas powiadomić legata, by czym prędzej przybył i podziwiał olbrzyma. Nieprzytomnemu Zenonowi przyśnił się okropny koszmar. Wizje straszliwych smoków i przeraŜających potworów przeplatały się w jego rozgorączkowanym umyśle, kreśląc dziwne zielonawe arabeski. Spiralne 248
stwory wznosiły się na mrocznym, zasłoniętym gęstymi, ciemnymi chmurami niebie. Stwory próbowały dotrzeć choćby do kawałka błękitu, kłapiąc ogromnymi paszczami i drapiąc niebo pazurami. I zobaczył tam samego siebie, próbującego uciec przed tymi straszliwymi kłami: płynął pod prąd po wzburzonym niebie, skrępowany przez przemoczone w niewidzialnym deszczu ubranie, z wielkim trudem wznosząc się w kierunku jednego z prześwitów wydartych ciemnościom przez któregoś potwora. Gdy de Mongaillac odzyskał przytomność, był zlany potem i gorączkował. Nie wiedział, gdzie się znajduje, a jego oczy długo przyzwyczajały się do półmroku, który go otaczał. Kiedy wzrok Zenona przywykł do braku światła, a on sam wydobył się z koszmaru, tak jak wydostaje się z wciągającego człowieka bagna, spostrzegł, Ŝe znajduje się w przestronnej grocie oświetlonej pochodniami. Nieznana dłoń delikatnie musnęła mu czoło. Odwrócił lekko głowę i zobaczył pochyloną nad nim Agnes. - Proszę nic nie mówić - szepnęła mu do ucha, opatrując jego rany. Zenon spróbował się podnieść, ale bez powodzenia. - Mój BoŜe, jaki okropny koszmar... - Zranił się pan w głowę. Zamknął na powrót oczy i pozwolił, by palce młodej kobiety ukoiły ból. Stopniowo zaczęło go ogarniać dziwne poczucie błogości. Uległ temu uczuciu i poddał się delikatnym muśnięciom, które stopniowo, zdawał sobie z tego sprawę, zamieniały się w pieszczotę. - Niech się pan nie martwi - szeptała - jest pan u mnie... Zenon otworzył oczy, by dokładniej przyjrzeć się jaskini. - Mieszka tu pani? - Daleko od ludzi i ich złośliwości. Zenon przyglądał się dziewczynie. W łagodnym blasku pochodni jej twarz była jeszcze piękniejsza. Cień gładził jej policzek, obrysowując delikatnie 249
brzeg ust, i spływał po brodzie, by rozmyć się na szyi. Widział wyraźnie odblask płomieni na wydatnych wargach Agnes. Powoli, niemal niezauwaŜenie, pochyliła się do przodu. Zenon poczuł, Ŝe traci zmysły. Od zapachu jej skóry zakręciło mu się w głowie. Tak jak fala, która cofając się, zostawia czasem na piasku cudowną muszlę, tak teraz ciemności ustąpiły miejsca światłu, by odsłonić jej oczy. Patrzyła na niego z nieskończoną łagodnością. - Poza ojcem Amadeuszem, jest pan pierwszym męŜczyzną, który tutaj wszedł - powiedziała, chętnie zapominając o najściu Gilberta. - Dlaczego nie mieszka pani w wiosce? - zapytał Zenon, by coś powiedzieć. - JuŜ mówiłam. Boję się ich złośliwości. - Ale przy tej grasującej... bestii więcej powodów do strachu ma pani chyba tutaj. - Ta bestia, jak pan mówi, to tylko wilk. - Ale mieszkańcy wioski są nim przeraŜeni. - Mieszkańcy wioski wierzą w to, w co mają ochotę wierzyć. Patrzą na świat oczami pełnymi strachu i nienawiści. Zenon zdołał podnieść się na łokciu. - Wierzą, Ŝe jest pani czarownicą. - Wiem. A pan w to nie wierzy? - Nie. Przez kilka sekund, które zdawały się trwać całą wieczność, nie zamienili ani słowa. Zenon zorientował się, Ŝe dziewczyna wciąŜ czule dotyka jego głowy. Sytuacja wprawiała go w zakłopotanie. Podniósł się. - Muszę mieć piekielnego guza! - Spadł pan z wysoka. Przypomniał sobie w końcu przyczynę swego upadku i poczuł się nagle straszliwie zmieszany. 250
- Powinienem... powinienem juŜ iść. - Nie jest pan jeszcze zdrów. - Ja... muszę załatwić parę spraw... - Ten szkielet nie daje panu Ŝyć. - Wręcz przeciwnie. Stał się dla mnie powodem do Ŝycia. Dlaczego, kiedy ostatnim razem się widzieliśmy, mówiła pani o... oddechu smoka? Teraz Agnes wstała. - Kiedy Diabeł ukazuje się pośród ludzi, przybiera róŜne kształty... gryfa, kozła, ropuchy albo... smoka. KaŜde dziecko o tym wie... - Ale smoki nie istnieją. - Jednak ich cuchnący oddech jest jak najbardziej prawdziwy. Uśmiechnęli się do siebie. Agnes odprowadziła go do wyjścia z groty. Był juŜ wczesny ranek. - Ale... jak długo byłem nieprzytomny? - zaniepokoił się Zenon, zasłaniając oczy przed światłem. - Prawie cały dzień. Zenon przypomniał sobie, Ŝe tego ranka Athanase miał przedstawić swą rekonstrukcję szkieletu. Spieszno mu było to zobaczyć. Jeśli nie chciał się spóźnić, nie miał chwili do stracenia. - Koniecznie muszę juŜ iść. - Nie Ŝyjesz pełnią Ŝycia. Przechodzisz obok niego - usłyszał słowa Agnes. To przejście na „ty” sprawiło, Ŝe poczuł ciepło rozlewające się w swoim wnętrzu. Zenon spojrzał na dziewczynę ostatni raz, pogładził czule jej policzek i wziął ją za rękę. - Wrócę - powiedział. I nim odszedł, połoŜył jej coś na dłoni. Agnes stała tam, poruszona gestem uczonego. W zamkniętej dłoni wyczuła spiralny kształt muszelki. 251
Kiedy Zenon de Mongaillac zjawił się wreszcie w podziemiach Królewskiego Kolegium, kardynał Donatelli, biskup Van Melsen, prokurator Henri de Coursanges, Bruno i Athanase Lavorel stali przed ogromną zasłoną przesłaniającą połowę piwnicy. - Czekamy tylko na pana - wykrzyknął legat, widząc, jak wbiega zdyszany. Doszedłszy do wniosku, Ŝe Ŝadne szatańskie stworzenie istnieć nie moŜe, Donatelli z niecierpliwością czekał, aŜ zobaczy olbrzyma. Liczył, Ŝe wątpliwości, niewielkie, lecz wciąŜ całkiem realne, które z powodu odnalezionej w Lansec płyty ciągle tkwiły w jego umyśle, w końcu zostaną rozwiane. - I proszę nam wierzyć, Ŝe wolelibyśmy, by to oczekiwanie trwało krócej - podkreślił prokurator z wyrzutem. – Wszyscy z niecierpliwością czekamy na moŜliwość ujrzenia tego słynnego olbrzyma. Zenon przeprosił, kłaniając się z uszanowaniem, i dołączył do oczekujących przed zasłoną. Stwierdziwszy, Ŝe wszyscy są obecni i w skupieniu czekają na to, co nastąpi, Athanase zbliŜył się, by chwycić róg tkaniny. - Panowie - rozpoczął z dumą - czuję się w obowiązku, by was ostrzec: rzecz jest zaskakująca. Jednym gestem rozsunął zasłonę, odsłaniając ogromny szkielet. W pierwszej chwili widzowie wpadli w osłupienie. Przed ich oczami wznosiła się sylwetka przeraŜającego potwora. Dwie masywne nogi podtrzymywały niekształtną miednicę, z której wyrastał wykrzywiony kręgosłup. O ile klatka piersiowa wydawała się mniej więcej odpowiadać wyobraŜeniom, jakie moŜna o niej mieć, o tyle ramiona były zupełnie nieproporcjonalne. Królująca nad całością kolosalna czaszka przedstawiała nieskończenie szkaradny widok. Wydatne szczęki pełne były zębów wywołujących dreszcz przeraŜenia, w miejscu nosa ziała czarna dziura, a dwa puste 252
oczodoły, dwie puste orbity, nadawały stworzeniu straszliwie nieludzki wygląd. Szkielet kształtem przypominał nieco kościec człowieka ogromnych rozmiarów, ale ten olbrzym musiał mieć zatrwaŜającą powierzchowność. - No i? - zapytał Athanase równie podekscytowany, co spragniony, by jak najszybciej usłyszeć opinie świadków. - Co o nim powiecie? Robi wraŜenie, nieprawdaŜ? - Rze... rzeczywiście - wyjąkał Donatelli. - Największy Homo gigas, jakiego kiedykolwiek zrekonstruowano! Dwadzieścia dwie stopy wysokości! Zenon wymienił szybkie spojrzenie z urzędnikiem. Van Melsen milczał, oczekując na werdykt kardynała. Donatelli daremnie się wysilał - i tak nie był w stanie podzielić euforii starego naukowca. OstroŜnie zbliŜył się do szkieletu. - To jest... to niemoŜliwe. - Co? - zaniepokoił się Athanase, odwracając się w stronę olbrzyma. - Nie, nie. Bardzo mi przykro... To... to potworne stworzenie nie moŜe być świętym. Uczony zmienił się na twarzy. - Ale... jak to? To przecieŜ olbrzym, nieprawdaŜ? - Nie wiem... Athanase odwrócił się do Zenona, szukając wsparcia. - Zenonie! No powiedz mu! Ale stojący nieco na uboczu Zenon odkrył właśnie przykryte płachtą jakieś piętnaście kręgów, o których najwidoczniej z rozmysłem zapomniano. - A to? Czy nie jest to przypadkiem ogon pańskiego olbrzyma? Athanase, kompletnie zaskoczony, patrzył to na Zenona, to na pozostałych. - Przykro mi - powiedział Donatelli. 253
- Ale... Starzec w akcie desperacji zwrócił się do swego asystenta. - Bruno! Dlaczego nie powiedziałeś mi, Ŝe zostały jakieś kręgi? - Ja? - zaprotestował chłopak. - Oczywiście! Mój olbrzym jest okaleczony! Bruno był poraŜony podłością oskarŜenia. Jednak nikt nie dał się nabrać. Wszyscy stali zakłopotani postawą uczonego. Donatelli, Van Melsen i Henri de Coursanges wyszli po cichu, podczas gdy Athanase obrzucał swego asystenta obelgami. Zenon stał tam nadal ze spuszczonym wzrokiem. Nie chciał oglądać swego dawnego mistrza w takiej sytuacji. A jednak nie mógł nie pokazać odłoŜonych na bok kręgów. Athanase, wściekły, podszedł blisko i spojrzał mu w oczy. - Ty... zdradziłeś mnie. Jeszcze nigdy nie zostałem tak upokorzony! - Bardzo mi przykro. Ale cóŜ innego mogłem zrobić? - Bronić opinii twojego mistrza! - To pan uczył mnie, bym słuchał tylko jednego mistrza: prawdy. - Nie obwieszczaj tak szybko swojego zwycięstwa, Zenonie. Nie potrzebuję Kościoła, by mieć rację. Uczeni podobni do mnie będą potrafili rozpoznać olbrzyma, gdy go im pokaŜę! A co do tego imbecyla kardynała... Chce świętego? Będzie miał świętego! Trzy poprawki w tej przeklętej rekonstrukcji i szkielet będzie wyglądał jak Jezus Chrystus we własnej osobie! Ale ty nie waŜ się do niego zbliŜać! CóŜ Zenon mógł na to odpowiedzieć? Rzucił Brunonowi pełne sympatii spojrzenie i wyszedł.
ROZDZIAŁ 15
Tego samego popołudnia Amadeusz zajęty był właśnie nawlekaniem igły potrzebnej do załatania zniszczonej wełnianej sutanny, gdy ktoś zapukał do drzwi. Wiedział, Ŝe tego dnia badania autentyczności relikwii miały wejść w decydującą fazę i z niecierpliwością czekał na wysłannika z kurii biskupiej, który powiadomi go o rozwoju wypadków. Wdział więc na grzbiet łataną właśnie sutannę i poszedł otworzyć. W drzwiach stał kardynał Donatelli. - Eminencjo? Nie spodziewałem się, Ŝe... To olbrzymi zaszczyt... - Chcę z wami porozmawiać - powiedział legat, wchodząc na plebanię. Ksiądz przyjął go z typową dla siebie przesadną poboŜnością. Donatelli odniósł wraŜenie, Ŝe proboszcz bierze go za Jego świątobliwość we własnej osobie. Ksiądz zaproponował mu nawet posiłek - na co legat natychmiast przystał - i podał mu wyśmienite lokalne winko, które kardynał zaczynał cenić. Jeśli Donatelli przyszedł zobaczyć się z ojcem Amadeuszem, to dlatego, Ŝe chciał wreszcie porozmawiać z kimś uczciwym. Miał zamiar opowiedzieć mu o wszystkim. Ale słuchając, jak ksiądz wyjaśnia mu powody, dla 255
których tak bardzo zaleŜało mu na posiadaniu tych relikwii, zrozumiał to, co Van Melsen, jakkolwiek antypatyczny, od dawna próbował mu powiedzieć: nie zawsze trzeba mówić całą prawdę. Było to być moŜe pewne uproszczenie, ale nie było to głupie. Donatelli zdawał sobie sprawę, Ŝe wspominanie Amadeuszowi o całej tej historii z wymarłym zwierzęciem byłoby błędem. A jednak nie mógł się zdobyć na opowiadanie mu jakichś bzdur. - Rekonstrukcja Athanase'a Lavorela nie była zbyt przekonująca - wytłumaczył mu więc, gdy skończyli kolację. Amadeusz zadowolił się kiwnięciem głową. Po zachowaniu swego rozmówcy domyślił się, Ŝe nie powinien się spodziewać dobrych wiadomości. - Jedyne, czego moŜemy być pewni w kwestii tego szkieletu, to to, Ŝe nie naleŜy on do świętej Marty. Jej relikwie znajdują się w Tarascon. Proboszcz patrzył na niego przez chwilę, po czym spuścił wzrok. - Tak teŜ mi się zdawało... „A to szelma! - pomyślał legat, obserwując go. - Wiedział o tym od samego początku!” - Wolałem o tym nie wspominać - wyznał Amadeusz. - Moi parafianie tak bardzo potrzebowali w to wierzyć. - Problem w tym, Ŝe Van Melsen rozpoczął poszukiwania innego świętego, który mógłby ją zastąpić, ale... - Ale Ŝadna inna waŜna osobistość nie przebywała w tych okolicach. O tym takŜe wiem... Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Lansec to mała wioska zagubiona wśród wzgórz. Jaki święty mógłby się nią zainteresować? Donatelli nie odpowiedział. Myślał o rekonstrukcji Athanase'a. Czy uczony będzie mógł poprawić ją tak, by szkielet bardziej przypominał olbrzyma? Bo jeŜeli nie, to zmuszony będzie spojrzeć inaczej na tę kamienną 256
płytę... Nie, tak z pewnością być nie moŜe. Trzeba koniecznie znaleźć świętego, który będzie tu pasował... Po wyjściu kardynała Amadeusz zabrał się znowu do cerowania sutanny, rozmyślając o tym, Ŝe szansa na szybkie doczekanie się identyfikacji relikwii jest niewielka. Ponownie przeszkodziło mu pukanie do drzwi. OdłoŜył igłę z nicią i wyrzekając pod nosem, podniósł się, by otworzyć. - Agnes! Co robisz w wiosce o tak późnej porze? Dziewczyna zazwyczaj przychodziła do Lansec wczesnym rankiem lub późnym wieczorem, aby unikać spotkań z wieśniakami. Ale odkąd w okolicy grasował wilk, rzadko składała proboszczowi wizytę po zachodzie słońca. Amadeusz zaprosił ją do środka. - Usiądź... Chyba oszalałaś, Ŝe wychodzisz w środku nocy, kiedy grasuje tu ten wilk! - Ten wilk nic mi nie zrobi. Wystarczy wiedzieć, jakie ma zwyczaje. - PrzecieŜ zabił tego biednego Octave'a. - Wiem... Pomogę ci go schwytać. Zastawiłam juŜ sidła. Za kilka dni będzie złapany. Amadeusz patrzył na nią zaskoczony. - Ta troska o bliźnich jest do ciebie zupełnie niepodobna... PoniewaŜ Agnes siedziała ze spuszczonymi oczami, proboszcz domyślił się, Ŝe coś ją martwi. Podszedł do niej, zastanawiając się, gdzie teŜ mógł podziać igłę. - Co się stało? - zapytał. Agnes milczała przez chwilę, po czym rzekła: - Dzisiejszego wieczoru pierwszy raz w Ŝyciu poczułam się samotna... Nie pytaj mnie dlaczego, sama tego nie wiem... - To chyba jakiś cud - odpowiedział na to Amadeusz, siadając. - Spotkałam tego uczonego... Wiesz, tego Zenona. 257
- Aj! - Proboszcz podskoczył, wyjmując igłę ze swego zadka. - Zenona de Mongaillaca? Aha, otóŜ i sprawca tego cudu! - Nikt wcześniej tak ze mną nie rozmawiał... Poza tobą oczywiście... On nie jest taki jak pozostali. Kiedy był ze mną w jaskini, patrzył na mnie w taki sposób... - W jaskini? - obruszył się Amadeusz, unosząc brew. - Nie martw się, miał przykry wypadek, a ja po prostu opatrzyłam mu rany... Ale moŜesz mi wierzyć, w jego oczach była sama uprzejmość. Ani śladu złośliwości. Amadeusz, choć udawał zdziwienie, był bardzo wzruszony tą nagłą zmianą. Jego Agnes stawała się wreszcie prawdziwą młodą kobietą, o czym zawsze marzył. - Prędzej czy później Bóg przychodzi do kaŜdego z nas. Dzisiaj ofiarował ci cenny dar. - Mogę tu zostać na noc? Ojciec Amadeusz odpowiedział uśmiechem. Bruno był wzburzony. Sposób, w jaki Athanase Lavorel oskarŜył go o ukrycie kręgów, napawał go wstrętem. Czuł się zdradzony przez tego, któremu poświęcił cały swój czas. Ale było coś jeszcze gorszego: miał teraz prawdziwe wątpliwości co do natury szkieletu. Nie tylko zaufanie do samego mistrza zostało zachwiane, lecz takŜe zaufanie do jego idei. Reakcja wszystkich świadków potwierdziła przypuszczenie, które wśliznęło się do jego umysłu. Być moŜe ten szkielet nie naleŜał do olbrzyma. - Ci duchowni to ignoranci! - mamrotał do siebie Athanase, przyglądając się swojemu niezwykłemu tworowi. – Jakby osobnik takich rozmiarów musiał odpowiadać wszelkim estetycznym kanonom! Pewnie, Ŝe typ jest osobliwie niezgrabny. Ale kto by nie był, mając dwadzieścia stóp wzrostu? - Ale... te kręgi? - odwaŜył się zapytać Bruno ze wciąŜ spuszczonymi oczyma. - Jaką róŜnicę robiłoby pięć kręgów więcej czy mniej? OdłoŜyłem je na bok, Ŝeby mój olbrzym zmieścił się pod tym sklepieniem! 258
Gdyby liczył kilka stóp więcej, musiałby być pochylony. A ci wybitni specjaliści nie omieszkaliby wtedy zauwaŜyć, Ŝe był kaleki albo garbaty! - Nie zostało pięć kręgów, tylko dobre piętnaście. Athanase odwrócił się wreszcie do swego asystenta. Było jasne, Ŝe nie przekonał go swymi wyjaśnieniami. - Pięć, dziesięć czy piętnaście... Do czego zmierzasz? Brunona krępowała konieczność otwartego przeciwstawienia się mistrzowi. Ale zniewaga, jakiej doznał od Athanase'a, usunęła ostatnie skrupuły. - Myślę, Ŝe odłoŜyliście je na bok, poniewaŜ nie pasują do szkieletu olbrzyma. - Ach! WielmoŜny pan nawet studiów jeszcze nie skończył, ale wielmoŜny pan uwaŜa, Ŝe moŜe się sprzeciwiać swojemu mistrzowi? - Nie... nie to chciałem powiedzieć... - Nie, oczywiście... Ale myślisz, Ŝe ostatecznie to ten Zenon de Mongaillac, taki zdolny, moŜe mieć rację. A ten stary doktor Lavorel jest juŜ, być moŜe, zniedołęŜniały i nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi lub mówi... Posłuchaj mnie uwaŜnie. JuŜ od pół wieku badam szkielety olbrzymów. I od pół wieku tacy rzekomi geniusze jak Zenon daremnie próbują mi udowodnić, Ŝe nie mam racji. I skoro mówię ci, Ŝe to szkielet olbrzyma, to znaczy, Ŝe jest to szkielet olbrzyma! Bruno znów spuścił oczy. Nie potrafił stawić czoła złości swego mistrza. A jednak wciąŜ nie był przekonany. Athanase uspokoił się. Zrozumiał, Ŝe jego oskarŜenie zraniło asystenta, i domyślił się, Ŝe właśnie to było źródłem wątpliwości młodzieńca. Zmienił ton. - Jeśli chodzi o to, co powiedziałem przed chwilą przy wszystkich... to przepraszam. Poniosło mnie. Rozumiesz, słuchać, jak mówią mi, Ŝe to nie jest szkielet olbrzyma, oni, którzy nie potrafiliby nawet odróŜnić kości udowej od piszczeli... To było silniejsze ode mnie. Uwierz mi, tych kilka kręgów nie czyni Ŝadnej róŜnicy. Jeśli zrzuciłem odpowiedzialność na ciebie, to 259
po to, Ŝeby uniknąć konieczności tłumaczenia im... Wiesz przecieŜ, Ŝe niczego by nie zrozumieli. Athanase serdecznie poklepał asystenta po plecach. Był przekonany, Ŝe chłopiec potrzebował po prostu wyjaśnienia. I Ŝe to wyjaśnienie wystarczy, by ich pogodzić, by na nowo zawiązać węzeł łączącego ich porozumienia i wzajemnego zaufania. - Dobrze. Teraz, kiedy juŜ wyjaśniliśmy tę sprawę, musimy czym prędzej zabrać się za ten szkielet. Ten kardynał chce świętego przypominającego posąg Michała Anioła! No to będzie go miał. Dwie czy trzy poprawki i nasz szkielet będzie piękniejszy niŜ Dawid! I odwrócił się do Brunona, by dodać z porozumiewawczym uśmiechem: - Nawet jeśli będzie miał trochę przydługą szyję. Siedząc przy tym samym co zwykle stole, Zenon de Mongaillac i Rene Grouchot kończyli swój dzban wina. Daremnie szarlatan starał się udawać, Ŝe jest w wyśmienitym humorze, jego przygnębienie było aŜ nadto widoczne. Spędził calutki dzień na próbowaniu róŜnych dawek qahoua, lecz nie uzyskał zadowalających rezultatów. - Nic z tego nie rozumiem - Ŝalił się. - Cokolwiek robię, i tak wychodzi z tego mieszanka, której nie da się pić! - MoŜe sprzedano ci jakieś ziarna złej jakości? Albo są za słabo lub za mocno wypraŜone? W twych doświadczeniach jest za duŜo zmiennych. To tak jak ze szkieletem. Jedna kość za duŜo albo za mało, inna źle umiejscowiona i Athanase'owi wychodzi jakiś niekształtny stwór! - Czy próbujesz mi powiedzieć, Ŝe mój napój jest potworny? - W kaŜdym razie nie jest on zbyt smaczny. Sam to powiedziałeś. - To tylko kwestia czasu. Przy którejś kolejnej próbie niechybnie do czegoś dojdę. Wiedz, Ŝe jestem bardziej uparty niŜ moja mulica! 260
- Tę cechę mamy wspólną. Zenon odzyskał pewność siebie. Pokaz olbrzyma zakończył się kompletną poraŜką, więc Zenon czuł, Ŝe znów wraca do gry. Rekonstrukcja nie pozwoliła dokonać ostatecznej identyfikacji szkieletu, duŜo do tego brakowało. Lecz choć było pewne, Ŝe Donatelli był teraz o wiele mniej przekonany do hipotezy olbrzyma, nic nie wskazywało, Ŝe przyjmie teorię nieznanego zwierzęcia. Ale dla Zenona najwaŜniejsze było to, Ŝe w końcu uzyskał całkowitą pewność, iŜ ma rację. Gdy tylko spojrzał na rekonstrukcję Athanase'a, natychmiast zrozumiał, Ŝe jego własna hipoteza jest tą właściwą. Wątpliwości się rozwiały. Pozostawało mu tylko wziąć się na nowo do badań i odnaleźć dowód na potwierdzenie swoich twierdzeń. Długo rozwaŜał tę kwestię. Był pewien jednego: szkielet naleŜał do zwierzęcia, które Ŝyło przed potopem. Mógł to wykazać. Problem leŜał jednak w tym, Ŝe trzeba było zrezygnować z hipotezy mówiącej o wymarłym gatunku. Stała ona w zbyt duŜej sprzeczności z dogmatami Kościoła, a Zenon nie czuł się na siłach, by je podwaŜać. Jednak nawet jeśli nie miał do czynienia z gatunkiem wymarłym, musiał przyznać, Ŝe gatunek ten był nieznany. Co nie ułatwiało jego identyfikacji. Gdyby tylko Athanase nie był do niego tak wrogo nastawiony, mógłby, być moŜe, znaleźć jakąś wskazówkę, badając kości z bliska. Ale jego dawny mistrz kategorycznie zakazał mu się zbliŜać do szkieletu i Zenon nie wiedział, co zrobić, by Athanase zmienił zdanie. - Utknąłem w ślepej uliczce - narzekał. - Bez dostępu do szkieletu nie mogę zrobić absolutnie nic. - MoŜe to panu pomoŜe - odezwał się z tyłu znajomy głos. Na stole wylądowała ogromna teka papierów. Zenon i Rene podskoczyli i podnieśli głowy. Za nimi stał Bruno. - Pomyślałem, Ŝe skoro nie ma pan szkieletu, przydadzą się szkice. 261
Zenon przyglądał się teczce. Było w niej mnóstwo kartek pokrytych rysunkami przedstawiającymi kości. - Szkice? Brunonie, Bóg mi cię zesłał! - Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Asystent Athanase'a usiadł z nimi i otworzył teczkę. - Czy Athanase o tym wie? - zaniepokoił się Zenon. - Lepiej, Ŝeby nie wiedział! - Jak to? - Proszę nie pytać. Nie wiem, który z was ma rację. Ale jeśli nie będzie pan mógł obronić swej hipotezy, nigdy się tego nie dowiem. - No proszę, mówisz jak prawdziwy uczony! - podsumował Zenon, klepiąc go przyjacielsko po plecach. - Miałem dobrego nauczyciela... Uśmiechnęli się do siebie. Następnie Zenon rzucił się na szkice i zaczął je rozkładać na stole pod zaciekawionym spojrzeniem Rene. - Niezbyt duŜe to bydlę - zauwaŜył szarlatan. - Myślałem, Ŝe ma dwadzieścia stóp wzrostu? - Dwadzieścia dwie, jeśli wierzyć rekonstrukcji Athanase'a - poprawił go Zenon. - Te szkice zostały oczywiście sporządzone w skali - czuł się w obowiązku uściślić Bruno. Zenon nie zwracał juŜ na nich uwagi. Skupił się całkowicie na szkicach, które uwaŜnie sortował i układał. Dwaj pozostali obserwowali go w milczeniu. - Gdyby tylko to zwierzę było podobne do jakiegoś innego zwierzęcia, które mogłoby posłuŜyć nam za wzór... Ale mój paryski asystent porównał je ze wszystkimi duŜymi zwierzętami: wielorybem, słoniem, nosoroŜcem, niedźwiedziem... Nie ma Ŝadnego podobieństwa... Jednak niektóre części szkieletu coś mi przypominają, jestem tego pewny... Popatrzcie na miednicę. Pokazał Brunonowi odpowiedni szkic. - Ta kość kulszowa... JuŜ ją gdzieś widziałem... Ale gdzie? 262
- Jeśli mogę zauwaŜyć - odpowiedział młodzieniec - przypomina mi nieco... kości ptaka. Zenon popatrzył jeszcze raz na rysunek. - AleŜ tak. Masz rację... - Z tym Ŝe nie bardzo wyobraŜam sobie ptaka tych rozmiarów i Ŝaden ptak, o ile mi wiadomo, nie ma zębów. - Zębaty kurczak mierzący dwadzieścia dwie stopy wzrostu? - cieszył się Rene. - I mówiłeś mi, Ŝe niby jaka jest moja qahoua? Dwaj uczeni uśmiechnęli się do niego. Faktycznie, hipoteza była śmieszna. - Jest teŜ ta szczęka - dodał Zenon. - Jestem pewien, Ŝe widziałem juŜ podobną... Zrezygnowany pokręcił głową. Za kaŜdym razem, kiedy zdawało mu się, Ŝe jest juŜ blisko celu, rozwiązanie wymykało mu się z rąk. Późną nocą w półmroku swego pokoju oświetlonego jedynie blaskiem świecy Zenon ciągle jeszcze studiował szkice. Lecz daremnie odwracał rysunki we wszystkie strony, ciągle wracał do szczęki. Był pewny, Ŝe widział juŜ u jakiegoś zwierzęcia podobne uzębienie. Ale u jakiego? Zmęczony, połoŜył się w końcu na łóŜku. Ten szkielet był zagadką urągającą rozsądkowi. Miednica i kość kulszowa ptaka, zęby, którymi moŜna by rozszarpać wołu, całość mierząca nie mniej niŜ dwadzieścia stóp: taki potwór nie mógł istnieć. A jednak te kości nie były iluzją zmysłów. Istniała oczywiście moŜliwość, Ŝe to resztki wielu róŜnych zwierząt. Ale zakładałoby się wtedy tyle zbiegów okoliczności, Ŝe Zenon uznał to za mało prawdopodobne. Gdyby były tam na przykład trzy kości udowe lub dwie miednice, kwestia zostałaby szybko rozwiązana. Lecz, jak zauwaŜył Athanase, z kości tych moŜna było odtworzyć tylko jeden szkielet. Ale jaki? 263
Zenon nie mógł zasnąć i błądził wzrokiem po suficie małego pokoju. W pewnej chwili na popękanym gipsie jakby za sprawą czarów pojawił się zarys twarzy Agnes. I Zenon przypomniał sobie kształtne uda, które widział przy źródle, ujrzał znów jej piersi błyszczące w południowym słońcu, jej biodra, które wołały o dotyk dłoni z taką samą natarczywością, z jaką jego tajemniczy szkielet wołał o wyjaśnienie. Agnes była piękna i pociągająca. Musiał ją koniecznie znów zobaczyć. Agnes... To imię brzmiało jak obietnica wspólnych rozkoszy i odwzajemnionej czułości. Jutro znów pójdzie w góry. Patrząc na drgający na suficie cień, Zenon rozpoznał w nim czarujący kształt ust Agnes. Zawładnęło nim nieodparte pragnienie, by je pocałować. Te usta, tak pełne i słodkie, świeŜe niczym poranna rosa, te usta, które się przemieszczają... Przemieszczają się? Zenon wytrzeszczył oczy. Usta lub raczej cień ust, rzeczywiście przemieszczał się po suficie. Kształt, nie większy niŜ palec, poruszał się chaotycznie. Zenon odruchowo śledził to coś wzrokiem. Była to jaszczurka. Zwykła jaszczurka, jakich wiele w tym regionie Langwedocji. Mała, zielona, niegroźna jaszczurka z długim, pokrytym łuskami ogonem, o krótkich, zwinnych łapkach i szpiczastej głowie ze szczęką, która... Zenon zamarł. Szczęka. Po kilku chwilach osłupienia podniósł się pospiesznie i chwycił szkic przedstawiający czaszkę szkieletu. DrŜącą ręką otworzył następnie jeden z opasłych tomów Konrada Gesnera poświęconych anatomii, zbliŜył świecę i nerwowo przekartkował strony. Na jednej z nich znajdował się szkic jaszczurki. Na stronie przed nim: szkic jej szczęki. Zenon porównał dwie ilustracje. ZadrŜał. - To... to niemoŜliwe - wyjąkał przeraŜony.
CZĘŚĆ III EXPIATIO
ROZDZIAŁ 1
Watykan, 1655 Pierwsze promienie wschodzącego słońca łagodziły niebieskawą poświatą barwy fresków w Kaplicy Sykstyńskiej. Silvio Rampallo, z szeroko otwartymi oczyma, próbował coś powiedzieć, ale nie był w stanie wydobyć z siebie Ŝadnego dźwięku. - Tak, jaszczurka - podkreślił kardynał Donatelli, by mocniej wbić mu to do głowy. - Dobrze zrozumiałeś. Silvio Rampallo obudził się z odrętwienia. Potrząsnął głową, by upewnić się, Ŝe nie śni i Ŝe wszystko, co przed chwilą usłyszał, nie było tylko wytworem jego wyobraźni. - Ale... to... to niemoŜliwe - wyjąkał w końcu. - Jaszczurka jest... jest piccolo! Zupełnie mała! Wręcz malusieńka! - Tak, piccolo. Ale nie ta, Silvio. Te kości były o wiele większe niŜ wszystko, co mógłbyś sobie wyobrazić. Sama szczęka była tak wielka jak krzesło, na którym siedzisz. A jej zęby tak długie jak palce twojej dłoni. Silvio zamarł w bezruchu na kilka chwil. Teraz, kiedy mógł sobie wyobrazić to stworzenie, jego rozmiary wydały mu się jeszcze bardziej niezwykłe. Tak jakby do tej chwili ten szkielet był tylko abstrakcją. Podniósł 267
lewą dłoń, by się jej przyjrzeć, i spuścił wzrok, by oszacować wymiary krzesła. To wszystko przeczyło zdrowemu rozsądkowi. - Santa Madonna... - szepnął. Donatelli przyglądał się zdumionej twarzy swego spowiednika. To, Ŝe zainteresował go do tego stopnia, sprawiło mu prawdziwą satysfakcję. - Tak, Silvio, odkrycie, którego dokonał Zenon de Mongaillac, wprawiło go w takie samo osłupienie jak ciebie... Kardynał kamerling pokręcił głową. „Umberto minął się z powołaniem - pomyślał. - Poeta, bajarz, gawędziarz, oto kim powinien zostać. Godność papieŜa nie była na miarę jego zdolności”. - To wszystko jest niezwykłe - odparł, wstając - ale jeśli chcesz, bym wysłuchał dalszego ciągu tej historii, będę musiał wyjść za potrzebą. Mój pęcherz zaraz eksploduje. Co powiedziawszy, skierował się w głąb sali, gdzie znajdowały się latryny. Kiedy przechodził obok śpiących kardynałów, przyglądał mu się schowany pod kocem kardynał dziekan Severino Massimo. W nocy obserwował z daleka dziwną parę, jaką tworzyli Donatelli i Silvio Rampallo, i odnosił przy tym niejasne i nieprzyjemne wraŜenie, Ŝe został odsunięty od czegoś bardzo waŜnego. Trzeba przyznać, Ŝe drgający blask świecy, przytłaczający fresk w tle i tajemnicza poświata księŜyca nadawały im wygląd złowrogich spiskowców. Wiele razy próbował nadstawić ucha, lecz zaraz potem zmieniał zdanie, przypominając sobie, Ŝe wścibstwo, nawet jeśli nie zaliczono go do siedmiu grzechów głównych, pozostawało jednakŜe paskudną przywarą. A poniewaŜ przerywanie spowiedzi wydawało mu się równie niedopuszczalne, wolał trzymać się na uboczu. Dlatego teŜ, kiedy zobaczył odchodzącego Silvia, stary kardynał postanowił wykorzystać nadarzającą się okazję. Stąpając cicho, by nie pobudzić 268
tych, którzy jeszcze spali, podszedł do Donatellego, zatrzymał się kilka kroków za nim i zaznaczył swą obecność, kaszląc ostentacyjnie w jedwabną chusteczkę. Donatelli odwrócił się do niego z uśmiechem. - Severino! Ranny z ciebie ptaszek! - Ja... hm... wybacz, Ŝe... - Nie tłumacz się. To ja przepraszam, Ŝe zakłóciłem przebieg głosowania. - śe co? Ach, tak... oczywiście... Kardynał dziekan udał, Ŝe bada jakość swych smarków w jedwabnej chusteczce, i najwyraźniej usatysfakcjonowany strzepnął nią, jakby chciał odpędzić bolesne wspomnienie. - Zapomnijmy juŜ o tym. To, Ŝe chciałeś ulŜyć swemu sumieniu, jest godne pochwały. Choć, w rzeczy samej, moment nie był, jak by to powiedzieć... najodpowiedniejszy. Ja... hm... zakładam, Ŝe dziś rano wszystko wróci do normy... Było to bardziej pytanie niŜ stwierdzenie, ale Donatelli udał, Ŝe tego nie zauwaŜył. - Wszyscy śpią? - zapytał. Kardynał dziekan odwrócił się w kierunku końca galerii, który pełnił funkcję dormitorium, i uśmiechnął się. - Nie ufaj pozorom. Twoi przeciwnicy wykorzystają to, by dyskretnie przeliczyć głosy, przegrupować siły i zewrzeć szeregi. Obawiam się, Ŝe im więcej czasu upływa, tym bardziej twoje szanse topnieją. - To, Ŝe kilka osób przejdzie do innego obozu w dniu głosowania, jest zupełnie naturalne, Severino. Zresztą to, Ŝe wybór głowy Kościoła, głosiciela słowa BoŜego, zaleŜy takŜe od ludzkich słabości, jest najzupełniej logiczne. W przeciwnym razie skąd czerpałby legitymizację dla swej władzy? Severino Massimo przytaknął, wykrzywiając usta. - Ludzkie słabości, tak... Nie wiedząc, co jeszcze mógłby dodać, zrobił gest w kierunku drzwi znajdujących się na drugim końcu kaplicy. 26
- Zostawię cię juŜ. Muszę się upewnić, czy poranny posiłek jest gotowy... Wyobraź sobie, co by było, gdyby zapomniano nam go przyrządzić! - W takim wypadku zamiast wyboru papieŜa miałbyś tu schizmę - zaŜartował Donatelli. Severino uśmiechnął się do niego. - Dobrze... stwierdzam z ulgą, Ŝe znów jesteś sobą... Po czym rzucił mu ostatnie przyjacielskie spojrzenie i oddalił się powoli, znikając w półmroku i ciszy. Kiedy dołączył do pozostałych kardynałów, Donatelli uniósł brwi. „Znów jestem sobą - pomyślał rozbawiony. - Ciekawe dlaczego pomyślał, Ŝe kiedykolwiek przestałem?” Kiedy Silvio Rampallo, wracając z latryny, przechodził obok posłań kardynałów, zauwaŜył, Ŝe większość z nich jeszcze śpi, lecz niektórzy przejawiali juŜ oznaki zapowiadające trudne przebudzenie. Podniósł wzrok na wysokie okna. Za kilka godzin znów będą wybierać następcę Innocentego X. Donatelli ma niewiele czasu, by skończyć swe opowiadanie...
ROZDZIAŁ 2
Zenon siedział ze wzrokiem wbitym w szkice, zbyt zaskoczony, by móc zebrać myśli. Kiedy wyrwał się z odrętwienia, podniósł wzrok na przyklejoną do sufitu małą jaszczurkę i ogarnęło go uczucie przejmującego przeraŜenia. Ten szkielet, ten stos kości, które od tylu dni starał się zidentyfikować, te anonimowe szczątki, o które wiódł spór z Athanase'em, na których temat miał się wypowiedzieć papieski legat, a w których Amadeusz chciał widzieć relikwie świętego - czy ten szkielet mógł rzeczywiście naleŜeć do olbrzymiej jaszczurki? - To niemoŜliwe... - wyjąkał. Przez następną godzinę wciąŜ od nowa porównywał dwa szkice. Ten wykonany przez Gesnera był pięknie narysowany, autorowi nie moŜna było zarzucić, Ŝe nie przyłoŜył się do swojej pracy, ale czy szkic ten nie był przypadkiem równie dziwaczny, jak parę innych znajdujących się w tym dziele? Czy rzeczywiście odpowiadał szczęce jaszczurki? Czy Konrad Gesner nie zadowolił się przekopiowaniem go od innego autora, nie zadając sobie trudu, by go sprawdzić? A Bruno? Czy nie mógł się pomylić, rysując tę szczękę? Jedna pomyłka, jedna chwila nieuwagi mogły doprowadzić do błędu w ocenie proporcji. 271
Ale Zenon wiedział, Ŝe nic podobnego się nie wydarzyło. Był pewny, Ŝe Bruno odwalił kawał dobrej roboty i Ŝe ten rysunek rzetelnie i prawdziwie odwzorowywał rzeczywistość. Sam przecieŜ trzymał tę szczękę w rękach. Sam teŜ zrobił jej szkic, który razem z innymi wysłał do ParyŜa. Jej wspomnienie wciąŜ jeszcze było wyraźne w jego pamięci. Nie, te szkice były wiarygodne. JednakŜe czy ta szczęka była wystarczającym dowodem? Być moŜe jakieś inne zwierzę mogło posiadać podobne uzębienie... Choć mało prawdopodobne, nie było to jednak niemoŜliwe. Ale jak uzyskać pewność? Jak sprawdzić, czy reszta kości teŜ pasuje? Dzieło Konrada Gesnera nie mogło w Ŝaden sposób pomóc mu w tej kwestii, poniewaŜ autor zadowolił się przedstawieniem samej tylko szczęki, a nie całego szkieletu. - Jaszczurka - szeptał Zenon, podnosząc się. – Potrzebna mi jaszczurka... Pomysł był prosty. By potwierdzić to, na co zdawała się wskazywać szczęka, musiał znaleźć szkielet normalnej jaszczurki, aby porównać go ze szkicami wykonanymi przez Brunona. Ale gdzie mógł znaleźć szkielet jaszczurki w środku nocy w gospodzie? Zenon znów skierował wzrok na sufit, gdzie drwił sobie z niego mały gad. - Ty, moja śliczna, jeszcze o tym nie wiesz, ale właśnie szykujesz się, by wziąć udział w największym odkryciu tego stulecia! Jednak zwierzątko nie miało zamiaru dać się złapać. Kiedy tylko Zenon się zbliŜał, jaszczurka uciekała po ścianie, by zatrzymać się w najbardziej niedostępnym miejscu na suficie. - Nie ruszaj się, nędzne stworzenie - zaklinał ją Zenon, stając na sienniku. Ale jaszczurka, uparcie sprzeciwiając się odkryciu w sobie powołania do zostania modelem, znów mu uciekła. Przez kilka minut Zenon ścigał ją dookoła izby, aŜ zdecydował się zmienić strategię. Istniało przecieŜ 272
prawdopodobieństwo, Ŝe jaszczurka zaszyje się w jakiejś szczelinie i zniknie. Poczekał więc, aŜ zwierzątko znajdzie sobie odpowiednie miejsce, i przeanalizował zagadnienie racjonalnie. Jeśli chciał podejść do niej odpowiednio blisko, by ją schwytać, rzucanie się na nią, tak jak próbował do tej pory, zdecydowanie nie było najlepszą taktyką. Trzeba było podejść do niej po cichu, niczym zwinny drapieŜca, poruszać się powoli, skradać przy ścianie, kryć się w cieniu. A kiedy jaszczurka znajdzie się w jego zasięgu, skoczy na nią, nie dając jej Ŝadnej szansy ucieczki. Problem w tym, Ŝe plan ten nie mógł zostać wprowadzony w Ŝycie, dopóki jaszczurka tkwiła uparcie przyklejona do sufitu. Zenon spróbował więc najpierw przegonić ją stamtąd, machając rękami. Ale zwierzątko nie przejawiało najmniejszej ochoty do przemieszczenia się i siedziało wyczerpane w swym kącie, obserwując Ŝywymi oczkami niezdarnego łowcę. Zenon postanowił więc wspiąć się na odpowiednią wysokość za pomocą krzesła ustawionego na sienniku. JednakŜe wykonanie tego delikatnego manewru, w dodatku kocimi ruchami, zgodnymi z wcześniej opracowaną strategią, okazało się niezwykle trudne. Opierając się o ścianę, Zenon wdrapał się na krzesło, które kołysało się niebezpiecznie. - Widzisz, do czego mnie zmuszasz! - Ŝalił się uczony, obrzucając małego gada pełnym potępienia spojrzeniem. Konstrukcja była niestabilna i zachwiała się nagle z głośnym trzaskiem. Zenon zaklinował się między ścianą a siennikiem. Hałas dochodzący z otwartego okna pokoju uczonego zaalarmował śpiącego w swym wozie Grouchota. Rene przekonany, Ŝe przyjaciel został napadnięty przez jakiegoś bandytę, pospieszył mu z pomocą i znalazł go w tej dosyć niewygodnej pozycji. - Co ty wyprawiasz? - zapytał, pomagając mu się podnieść. 273
- Próbowałem złapać tę przeklętą jaszczurkę - odpowiedział Zenon, pokazując mu gada, który nawet nie ruszył się z miejsca. - Nie masz nic lepszego do roboty w środku nocy? Zenon wolał nie odpowiadać. - Wiesz, jaszczurki są niegroźne. Ale jeśli chcesz, mogę ją zabić - zaproponował Rene, chwyciwszy za swój trzewik. - Nie! Nie! - zatrzymał go Zenon. - Potrzebuję jej całej. Rene popatrzył na przyjaciela z niepokojem. - Do czego? - Muszę... muszę ją ugotować. - Wiem doskonale, Ŝe tutejsze jedzenie do najsmaczniejszych nie naleŜy, ale bez przesady! - Nie chcę jej zjeść. Chcę ją zbadać. - I musisz ją w tym celu ugotować? - zapytał Rene coraz bardziej zatroskany. - Chcę zbadać budowę jej szkieletu... A do tego trzeba najpierw ugotować jaszczurkę. W ten sposób ciało łatwiej odejdzie od kości. Rene skrzywił się z odrazą i popatrzył na jaszczurkę skurczoną w swoim kącie. Biedactwo. Jeśli Zenon nie miał zamiaru jej wcześniej zabić, oznaczało to ugotowanie Ŝywcem. Operacja zapowiadała się więc na mało przyjemną. Tak czy inaczej, pomógł przyjacielowi schwytać gadzinę. Podczas gdy stojący na krześle Zenon straszył jaszczurkę, klaszcząc w dłonie, Rene, wyposaŜony w słój, czekał, by skoczyć na zwierzątko. Te groteskowe zabiegi trwały dobry kwadrans, nim w końcu udało się wywabić jaszczurkę z okupowanego przez nią kąta. Nieco oszołomiona, rzuciła się w kierunku przeciwległego rogu izby, ale ta próba ucieczki została przerwana przez przezroczyste ścianki słoika. Zenon wydał okrzyk tryumfu: jaszczurka została schwytana. Dwaj wspólnicy wyśliznęli się z pokoju i udali się do wozu szarlatana. 274
Kiedy Rene zajmował się rozpalaniem ognia, Zenon chwycił garnek i napełnił go wodą. Po kilku minutach woda wrzała. Zenon otworzył słoik, chwycił jaszczurkę w dwa palce i włoŜył ją do garnka. Zwierzątko ledwie drgnęło. Dwie konwulsje i było po wszystkim. Wystarczyło tylko zaczekać, aŜ będzie ugotowana. W tym samym czasie Agnes spała głęboko na plebanii ojca Amadeusza. Nim się połoŜyła, udała się z krótką wizytą do Aldegondy, sprawdzić, czy ta czegoś nie potrzebuje. Staruszka odpowiedziała jej, Ŝe czuje się dobrze i Ŝe dziewczyna moŜe spokojnie pójść spać. Agnes zaaplikowała jej więc ziółka, Ŝyczyła dobrej nocy i poszła z powrotem na plebanię. Zasnęła z lekkim sercem: pierwszy raz w Ŝyciu czuła się szczęśliwą kobietą. Zawsze sądziła, Ŝe miłość jest uczuciem, które jej nie grozi. Ale tamtego wieczoru oczywista prawda ukazała się jej w pełnym świetle: kocha Zenona. Przypomniała sobie jego spokojną twarz, kiedy leŜał nieprzytomny w jej jaskini. JuŜ wtedy wydał się jej piękny. Wspominała chwilę, kiedy przyglądała się jego dłoniom, smukłym i delikatnym niczym dłonie dziewczęcia. I przyłapała się na tym, Ŝe wyobraŜa sobie, jak dłonie te obdarzają ją pieszczotami. Rzecz jasna nie ośmieliła się mu tego wyznać, ale skorzystała z okazji i gdy był nieprzytomny, złoŜyła na jego ustach delikatny pocałunek. Tylko po to, by sprawdzić, jakie to uczucie. Rozmyślając o tym, ściskała w dłoni muszelkę, którą Zenon jej zostawił. I oddawała się swym fantazjom z przyjemnością, która wprawiała w drŜenie cale jej jestestwo. Oczywiście marzyła właśnie o nim. WyobraŜała sobie, Ŝe przychodzi do jej jaskini, Ŝe bierze ją w ramiona i obsypuje gorącymi pocałunkami i niewysłowionymi pieszczotami, szepcząc jej do ucha słowa pełne czułości i namiętności. 275
I unosi ją na swym białym rumaku w stronę odległych, tajemniczych krain, gdzie gipsowe obłoki płaczą deszczem tysięcy muszelek... Zenon zakończył wreszcie krojenie jaszczurki. Operacja była długa i skomplikowana: trzeba było uwaŜać, by nie uszkodzić kruchego szkieleciku. Odsunął delikatnie skórę i mięśnie, w miarę moŜliwości zostawiając wokół kosteczek tylko to, co je spajało. Jednak w większości wypadków zmuszony był przecinać stawy, by oczyścić je z resztek okalających je mięśni. Następnie z najwyŜszą starannością ułoŜył wszystkie kości na desce, bardzo dbając o to, by nie zmienić ich wzajemnego połoŜenia, tak aby później nie musiał się męczyć nad tą łamigłówką. Przez jakiś czas Rene Grouchot asystował przy sekcji jaszczurczych zwłok, aŜ zdał sobie sprawę, Ŝe nudzi go to potwornie. Dla zabicia czasu opróŜnił więc butelkę wina i połoŜył się spać, przeklinając kaprysy tych wszystkich nawiedzonych naukowców, z których jeden jest bardziej szurnięty od drugiego. Ukończywszy pracę, Zenon wrócił do swego pokoju i zaczął porównywać oczyszczony szkielet ze szkicami, które przyniósł mu Bruno. Był juŜ nieco spokojniejszy i przeprowadzał to badanie bardzo sumiennie. Liczyła się precyzja. Nie mógł zadowolić się zwykłą obserwacją. Całe Ŝycie powtarzał przecieŜ swym uczniom, Ŝe weryfikacja hipotezy jest najwaŜniejszą fazą pracy uczonego. To właśnie tu tkwiło źródło wszystkich pomyłek. Praca ta zajęła mu całą noc. Kiedy skończył, zaczynało juŜ świtać. Na chwilę zamknął oczy. Był wyczerpany. Lecz teraz miał juŜ pewność. Poza szczęką równieŜ większość pozostałych kości odpowiadała tym ze szkiców. Znalazło się oczywiście kilka drobnych róŜnic między szkielecikiem a rysunkami. Ale istniało przecieŜ tyle róŜnych gatunków jaszczurek, 276
Ŝe nie było w tym nic dziwnego. NajwaŜniejsze, Ŝe podobieństwa były większe niŜ róŜnice. Ogólny wygląd członków i czaszki był grosso modo taki sam jak wygląd szkieletu odnalezionego w Lansec. Kręgi, które Athanase odłoŜył na bok, to faktycznie był ogon. Ale nie ogon olbrzyma, tylko jaszczurki mierzącej dwadzieścia stóp długości! Zenon natychmiast zrozumiał, dlaczego Nicolas Stenon niczego nie znalazł, porównując szkice, które sam mu wysłał, z tymi z paryskiej biblioteki. KtóŜ mógłby przypuszczać, Ŝe naleŜało porównać je z rysunkami przedstawiającymi tak maleńkie stworzenie? Jak to moŜliwe, Ŝe istniało na ziemi takie zwierzę? Zenon nie mógł sobie tego wyobrazić. Czy był to pojedynczy egzemplarz, jedyny okaz? Trudno powiedzieć. Ale Ŝyło przed potopem. Przynajmniej tego jednego był pewien. I jak się nad tym dobrze zastanowić, fakt, Ŝe zniknęło z tych terenów, miał same dobre strony. Bo jaszczurka takich rozmiarów musiała być przeraŜającym stworzeniem, straszliwym potworem. Jeśli jaszczurki normalnej wielkości Ŝywią się owadami, co padało łupem takiego drapieŜcy? Na samą myśl Zenon zadrŜał z przeraŜenia. W porównaniu z takim monstrum wilk grasujący w okolicy wydawał się zwykłą igraszką. Przymocowując kosteczki do deski za pomocą kleju z mieszaniny wody i mąki, Zenon doznał kolejnego olśnienia. To przeraŜające zwierzę, ten potwór wyrwany niewinnymi dłońmi kilku wieśniaków z tysiącletniego snu, ta długa na dwadzieścia stóp jaszczurka przypominała mu inne stworzenie. Stworzenie drzemiące w ludzkiej pamięci od zarania dziejów, stworzenie naleŜące do najgorszych koszmarów ludzkości, stworzenie, które zrodziło się z odwiecznych lęków i w którym ludzie widzieli wcielenie... diabła.
ROZDZIAŁ 3
Świt, który wstawał nad Lansec, zapowiadał deszczowy dzień. Nad wioską rozpościerał się całun niskich chmur i ochłodziło się. Jednak nikt nie narzekał - susza dała się juŜ porządnie we znaki. Amadeusz obudził się jeszcze przed świtaniem, jak zwykle. Przechodząc przez plebanię do kościoła, zatrzymał się na kilka chwil w izdebce Agnes, by przyjrzeć się śpiącej. „To prawdziwy cud!” - pomyślał. Kto mógł przypuszczać, Ŝe spotkanie z męŜczyzną wywoła w niej tak radykalną zmianę? Ona, taka agresywna i odpychająca w stosunku do innych, ona, która unikała towarzystwa jak zarazy, teraz pomaga staruszce Aldegondzie i troszczy się o bezpieczeństwo mieszkańców wioski. Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. A jakaŜ była piękna! PogrąŜona w słodkim śnie, otulona kołdrą, z tą swoją anielską twarzyczką będącą lustrzanym odbiciem twarzy jej matki. Amadeusz nie miał Ŝadnych wątpliwości, Ŝe jej sny były równie czyste i niewinne. Proboszcz westchnął. NajwyŜsza pora, by udać się do Montpellier i dowiedzieć się, na jakim etapie znajduje się sprawa identyfikacji relikwii. JuŜ od wielu dni nie miał Ŝadnych wieści od Donatellego czy Van Melsena 278
i zaczynał się powaŜnie niepokoić. Ale z drugiej strony, myślał sobie, jeśli zdołałby zabić wilka, to czy kwestia złoŜenia owych relikwii w krypcie byłaby tak nagląca? Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe mógłby upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zmiana, jaka zaszła w Agnes, mogła być uznana za cud. A gdyby ów cud spowodował następny, to znaczy schwytanie wilka, w parafii ponownie nastałby spokój, a wiara jego owieczek zostałaby umocniona. „Tak czy inaczej - powiedział sobie, wychodząc - mogę chociaŜ spróbować wydębić od tego obmierzłego biskupa zgodę na ponowne rozpoczęcie prac przy budowie mojego kościoła”. Agnes lekko poruszyła się przez sen i Amadeusz, bojąc się, by jej nie zbudzić, wyszedł bezszelestnie z izdebki i zamknął za sobą drzwi. Bladym świtem Zenon, z podkrąŜonymi oczyma, zmierzał niepewnym krokiem w kierunku Królewskiego Kolegium. Musiał koniecznie porozmawiać o swoim odkryciu z Athanase'em. Zbyt poruszony, by się zastanawiać, jak jego mistrz przyjmie tę wiadomość, szedł prosto przed siebie, nie myśląc o niczym innym poza tą gigantyczną jaszczurką. Drobny deszczyk siąpił bezustannie. Droga zmieniła się w rwący potok, w którym Zenon brodził nieuwaŜnie. Jego trzewiki, jedwabne pończochy i cała dolna część opończy ociekały błotem. Był przemoczony, ale zdawał się tego nie dostrzegać. W prawej ręce, osłaniając ją, jak tylko zdołał, dzierŜył deseczkę, do której przytwierdził szkielet malej jaszczurki, a pod pachą niósł szkice wykonane ręką Brunona, na których krople deszczu znaczyły mokre ślady. Korytarze Królewskiego Kolegium spowijał lodowaty, wilgotny półmrok. Zenon zdjął z ramion przemoczony płaszcz i nagle spostrzegł Athanase'a Lavorela, który zmierzał do swej pracowni. Starzec spędził kolejną bezsenną noc na modyfikowaniu szkieletu i wyczerpany, ale zadowolony z najnowszej wersji, wracał wreszcie do swego azylu. Zenon przyspieszył kroku, 279
próbując go dogonić. Ale teraz i Athanase go zauwaŜył. Ciągle jeszcze wściekły na byłego ucznia, usiłował uniknąć spotkania i pospiesznie wszedł na kręte schody. - Athanase! Musisz mnie wysłuchać! - Idź precz! - krzyknął starzec, pokonując stopnie z zaskakującą zwinnością. Za jego plecami Zenon wymachiwał szkicami szkieletu i pokazywał małą jaszczurkę. - To bardzo waŜne! Wiem, co to za stworzenie! Dotarłszy przed drzwi pracowni Athanase'a, zatrzymali się. Stary uczony odwrócił się gwałtownie w stronę Zenona. - Słyszałeś, co powiedziałem? Opuść mury tego uniwersytetu! Nie jesteś godzien, by twoje stopy przemierzały jego korytarze! I oddaj mi to! dorzucił, gwałtownym gestem wyrywając szkice z ręki Zenona. Nie czekając na reakcję byłego ucznia, Athanase wszedł do swego gabinetu i zatrzasnął mu drzwi przed nosem. - To niewiarygodne! Athanase...! To jaszczurka! Sprawdź! - krzyczał pod drzwiami Zenon. - Zostawiam ci szkielet! I połoŜył deseczkę na podłodze. Athanase musi rzucić na nią okiem. Po drugiej stronie drzwi Athanase udawał, Ŝe nic do niego nie dociera. Mimo wszystko nie mógł nie usłyszeć słów byłego ucznia, schodzącego teraz ze schodów. Kilka chwil siedział zamyślony, a później, kartkując szkice drŜącą dłonią, podszedł do okna. Na zewnątrz lało teraz jak z cebra. Zapowiadał się ponury i szary dzień. Athanase odczekał, aŜ Zenon wyjdzie z budynku, i patrzył, jak przechodzi przez ulicę, usiłując ochronić się przed ulewą. Taka determinacja była zdumiewająca. Czy on w jego wieku miałby tyle silnej woli? Czy był kiedykolwiek tak mocno przekonany o trafności swych hipotez? Odwaga Zenona, by stawić czoło swemu mistrzowi i nie 280
cofnąć się przed gniewem Kościoła, zasługiwała na szacunek i wzbudzała podziw. Wraz z nadejściem deszczowej pogody odezwał się rwący ból w biodrze. Athanase skrzywił się. Przeklęta starość! Dlaczego czas nie moŜe zostawić ludzi w spokoju? Odbicie w oknie ukazywało zamgloną podobiznę człowieka u kresu długiej podróŜy. Starca. Przypomniał sobie, jak mglistym rankiem przekopywał ziemię i odkrył swoją pierwszą skamielinę. Nieopisana radość. Nie miał wtedy jeszcze dwudziestu lat. Wspomnienie czasów, kiedy był miody i pełen sił witalnych jak Zenon, rozdraŜniło go. Na ulicy rozkrzyczane dzieci bawiły się, przeskakując przez kałuŜe. Athanase poczuł się nagle bardzo stary. „A jeśli Zenon ma rację?” - pomyślał. O ile Athanase był zdolny zadać sobie to pytanie, o tyle Van Melsen nawet nie dopuszczał do siebie moŜliwości rozwaŜenia problemu. - To zupełnie niedorzeczne! Jaszczurka długa na dwadzieścia stóp? Zdajecie sobie sprawę z tego, co wygadujecie? To nie do pomyślenia! Zenon stał pośrodku salonu Donatellego, przybrawszy najbardziej pokorną minę, na jaką było go stać. Krople wody ściekały z jego przemoczonej odzieŜy, znacząc parkiet mokrymi plamami. Rozwścieczony biskup krąŜył wokół niego, grzmiąc. Nie zamierzał pozwolić, by ktoś brał go za głupca. Był tam równieŜ Donatelli. Siedział przy stole ze wzrokiem utkwionym w ogromnych rozmiarów płótnie przedstawiającym świętego Michała walczącego z demonem, które wisiało za plecami Zenona. Słuchał inwektyw rzucanych przez biskupa z mieszaniną rozdraŜnienia i przestrachu. „Tu leŜy bestia pokonana przez świętą Martę” - głosiła inskrypcja na kamiennej płycie. Jak to moŜliwe? 281
- A jednak - nie dawał za wygraną Zenon - wystarczy porównać... - Porównujcie sobie, co tylko chcecie, ale nie próbujcie mi wmówić, Ŝe jaszczurka moŜe mieć dwadzieścia stóp długości! Zenon nie wiedział, co robić. Konieczność wyjaśnienia im, Ŝe ich święty jest w rzeczywistości gigantyczną jaszczurką, nie napawała go entuzjazmem. Dobrze wiedział, jak ci dwaj zareagują na tego typu rewelacje. Ale tym razem miał dowód na podtrzymanie swojej tezy. Nie chodziło o przekonanie ich - chodziło o to, by mógł swój dowód zademonstrować. Ale Van Melsen okazał się bardziej głuchy na jego słowa niŜ kiedykolwiek. Aby udowodnić swoje odkrycie, Zenon musiał jakoś dojść do głosu. Czekał zatem, aŜ biskup uspokoi się trochę, by przedstawić mu swój punkt widzenia. - Spójrzcie tylko na szkielet jaszczurki! Jest... - Nie Ŝyczę sobie słuchać waszych bezeceństw ani minuty dłuŜej! Zenon odwrócił się do kardynała. MoŜe on będzie bardziej otwarty na jego argumenty? Ale Donatelli z rękami skrzyŜowanymi na piersiach nie okazywał mu najmniejszego wsparcia i milczał uparcie. Zaabsorbowany kontemplacją płótna, sprawiał wraŜenie obojętnego na toczącą się obok dyskusję. - Jeśli mógłbym pokazać wam... - Wykluczone! Biskup był całkowicie wytrącony z równowagi. Nigdy jeszcze nie słyszał czegoś równie absurdalnego. Ten uczony miał niezły tupet! Mówiąc mu takie rzeczy, dowodził tylko, Ŝe uwaŜa go za idiotę. Zatrzymał się przed nim. - Powiem wam coś - rzekł tonem groźby. – Ostrzegaliśmy was. Bóg mi świadkiem, Ŝe próbowaliśmy od samego początku przywołać was do porządku. Nie chcieliście słuchać? CóŜ, tym gorzej dla was. To nie ja poniosę tego konsekwencje! A teraz wyjdźcie stąd! 282
Zenon spojrzał na nich. Nie miał czego szukać u tych dwóch ignorantów. Zwiesił głowę i skierował się w stronę drzwi. - Chwileczkę - zatrzymał go Donatelli, wyrwawszy się z zadumy. Zenon odwrócił się w jego stronę z nadzieją. Van Melsen równieŜ spoglądał na kardynała. A temu co znowu przyszło do głowy? - Wyglądasz na kogoś, kto nie pojmuje znaczenia swych słów, mój przyjacielu - rzekł Donatelli, wstając od stołu i wolno zbliŜając się ku uczonemu. - Co Wasza Eminencja chce przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, Ŝe zdajesz się nie mieć świadomości następstw, jakie niesie z sobą twoje odkrycie. Przychodzisz tu dziś, oznajmiasz spokojnie, Ŝe odkryty niedawno szkielet naleŜy do długiej na dwadzieścia stóp jaszczurki i imaginujesz sobie, Ŝe zaakceptujemy to oświadczenie bez szemrania? Daj spokój, nie jesteś aŜ tak głupi. Dobrze wiesz, Ŝe jaszczurka takich rozmiarów moŜe być tylko dziełem Szatana... Van Melsen usiłował odgadnąć, do czego zmierza kardynał. - Demonem? - zapytał. Donatelli spojrzał na niego z powagą. - Smokiem... AŜ do tej chwili Zenon unikał tego słowa. Wiedział, Ŝe niosło z sobą zbyt wiele znaczeń i mogło wprowadzić w błąd kogoś, kto nie poświęcił naleŜytego czasu, by z uwagą przyjrzeć się faktom. Na przykład kogoś takiego jak kardynał, który stanął teraz tuŜ przed Zenonem i powiedział: - Stworzeniem, o którym Hiob mówi, Ŝe uosabia sprzeciw potęgi Zła wobec Boga. Po prostu. Potęga Zła. A ty chcesz, byśmy zaakceptowali twierdzenie, Ŝe oto mamy tu jeden okaz, i to w samym sercu tego miasta? Zenon cofnął się mimowolnie. Wtedy równieŜ Van Melsen zrobił kilka kroków w jego stronę, jakby chciał pokazać uczonemu, Ŝe jest osaczony. Biskup rzucił okiem na Donatellego, aby się upewnić, czy dobrze zrozumiał 283
jego słowa, i dodał powaŜnym tonem: - Przypomnijcie sobie słowa Hioba: „bo juŜ sam jego widok powala. Kto ośmieli się go zbudzić? KtóŜ mu wystąpi naprzeciw?”*. Kiedy Zenon opuszczał pałac biskupi, deszcz padał ze zdwojoną siłą, jednak on nawet tego nie zauwaŜył. Wolnym krokiem przemierzał zalane ulice. Jego przesiąknięte wodą ubranie stawało się coraz cięŜsze, deszcz spływał mu po twarzy, a włosy oblepiały głowę. W jego przekonaniu smoki były tylko bohaterami bajek dla dzieci, legend i mitów, wytworami ludzkiej wyobraźni. Nie przewidział zatem teologicznych następstw swoich twierdzeń. Nie wiedział lub zapomniał, jakie znaczenie miało to stworzenie dla ludzi w rodzaju Donatellego czy Van Melsena. Sądził nawet, Ŝe nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby wierzyć w takie bzdury. Te historie o smokach, potworach powołanych do Ŝycia przez Szatana, naleŜały do świata bajek, a nie do rzeczywistości. A jednak taki smok zamieszkiwał kiedyś Ziemię. Miał na to dowód. Zenon zawsze lubił myśleć, Ŝe jego rola jako uczonego polega na niesieniu ludzkości postępu i oświecenia. Całe Ŝycie był przekonany o konieczności prowadzenia owej nierównej walki z ignorancją i przesądami. Całe Ŝycie toczył bój o to, by wyrwać naukę z nieprzeniknionych ciemności, w których, według niego, Zachód pogrąŜył się na piętnaście wieków za sprawą religii. A teraz przyszło mu bronić idei, Ŝe ongiś, w zamierzchłych czasach, przemierzał tę ziemię smok. A smok ten uosabiał przecieŜ wszystko to, z czym tyle lat walczył. Zaiste, los miał skłonności do ironii. *Hi 41, 1-2.
284
Po przebudzeniu Agnes czuła się tak, jakby spała całe wieki. Gdy tylko się uniosła na posłaniu, Amadeusz zapytał z wyrazem czułości na twarzy: - Dobrze spałaś? - i wskazał jej miejsce przy stole, na którym stała przygotowana strawa. - Jak królowa. - Jak królewna - poprawił Amadeusz. - Królewna, która śniła o swym czarującym królewiczu. Agnes zarumieniła się lekko i usiadła przy stole. Była głodna jak wilk. - Muszę się dziś udać do Montpellier i pomyślałem, Ŝe moŜe chcesz jechać ze mną. - Ja? Do Montpellier? - zapytała Agnes, która nigdy nie opuszczała gór. - To interesujące miasto. Byłabyś zdumiona tym, co moŜna tam znaleźć. - Nie jestem pewna, czy... - Tere-fere! Młoda kobieta, taka jak ty, nie moŜe pozostać obojętna na uroki miasta. Mogłabyś na przykład uzupełnić braki w garderobie. - A czegóŜ jej brakuje? - zapytała Agnes, spoglądając na swą zniszczoną sukienkę. - Powiedzmy, Ŝe mogłaby być bardziej elegancka. - A niby za co miałabym kupić ubrania? - Mam parę groszy na zbyciu... Amadeusz nie miał za co kupić sukienki, ale postanowił uszczknąć nieco z kościelnej kasy. Nie przysporzyło mu to Ŝadnych wyrzutów sumienia. Był przekonany, Ŝe działa dla dobra wspólnoty. Jeśli udałoby mu się odzyskać Agnes, sprawić, by zamieszkała w wiosce z pozostałymi parafianami, jej umiejętności leczenia chorób ziołami byłyby dla nich niezwykle cenne. A najlepszym sposobem, by zniechęcić ją ostatecznie do tego pustelniczego Ŝycia, było skierowanie jej zainteresowania w stronę Zenona de Mongaillaca. Miłość mogła ją ocalić. 285
PoniewaŜ Agnes wciąŜ się wahała, Amadeusz dorzucił, nie patrząc w jej stronę: - A teraz tak sobie myślę, Ŝe w Montpellier są nie tylko ubrania. MoŜna tam znaleźć i uczonych... Van Melsen długą chwilę siedział w milczeniu przy kominku, w którym ktoś rozpalił ogień. Wreszcie udało się przywołać do porządku tego Zenona de Mongaillaca, lecz biskup wciąŜ nie był spokojny. - Sprawa jest powaŜna - powiedział. Siedząc za biurkiem, Donatelli bębnił serdelkowatymi palcami w swój pokaźnych rozmiarów brzuch. Jemu teŜ nie podobało się, Ŝe sprawy przyjęły taki obrót... - Czy myślicie, Ŝe to moŜe być prawda? - zapytał, nie podnosząc wzroku na biskupa. - Gigantyczna jaszczurka? Oczywiście Ŝe nie! Ale problem nie polega na tym, czy to prawda, czy nie. Chodzi o to, czy moŜemy dopuścić do tego, by ktoś myślał, Ŝe tak moŜe być w istocie. Donatelli wstał. Ten biskup nie ustawał w wysiłkach, by narzucić mu swój sposób postępowania. Nadszedł czas, by zająć zdecydowane stanowisko. - Całe Ŝycie poświęciłem walce z przesądami, Van Melsen. Nasza wizja świata uległa zmianie od czasów Wilhelma Ockhama i Rogera Bacona. Kościół dąŜy do pojednania ze światem nauki. Dziś, tak jak i wczoraj, rozum stawia sobie za cel głosić prawdę i wyjaśniać sprawy wiary. Ale moŜe to czynić tylko wtedy, kiedy przyjmuje prawdę o świecie. Wiecie, Ŝe byłem przeciwny potępieniu Galileusza. Z pewnością nie podzielacie mojego punktu widzenia, ale jestem przekonany, Ŝe jego odkrycie nie stało w sprzeczności z duchem chrześcijaństwa... Prawda nie powinna napawać nas trwogą. Van Melsen odłoŜył pogrzebacz, którym próbował dodać nieco Ŝywotności płomieniom, i odwrócił się w stronę swego rozmówcy. 286
- Napawać trwogą?! Zdajecie sobie sprawę, co mogłoby się stać, gdybyśmy przyznali rację temu uczonemu? - WyobraŜam sobie, ale wiecie równie dobrze, jak ja, Ŝe ten szkielet moŜe być... - Świętym. Niczym innym. - Jesteście bardzo pewni siebie. Stoimy u progu nowej ery. To jedyna okazja, by Kościół mógł w nią wejść ramię w ramię ze światem nauki. Nie moŜemy pozwolić, by zaprzepaścił taką szansę... Biskup zmierzył go nieufnym spojrzeniem i jął się przechadzać tam i z powrotem przed kominkiem. - JeŜeli ów świat nauki, o którym mówicie, ma ambicję głoszenia prawdy - odpowiedział - nie moŜecie udawać, Ŝe nie pojmujecie, jakie konsekwencje niosą z sobą słowa tego uczonego. PoniewaŜ jeśli, jak utrzymuje, ta istota Ŝyła przed potopem... oznaczałoby to, Ŝe rację mają gnostycy... Demoniczne stworzenia zasiedlały ziemię od zarania dziejów... I Szatan byłby władny obdarzyć je Ŝyciem! Tak nie moŜe być!... Tak nie powinno być! Donatelli zrozumiał - choć domyślał się tego juŜ od jakiegoś czasu - Ŝe Van Melsen równieŜ pojął zagroŜenie. To go naturalnie draŜniło, poniewaŜ sprawa była delikatna i bał się, Ŝe ten gruboskórny biskup moŜe tu tylko zaszkodzić. Ale w jednym punkcie Van Melsen miał rację: twierdzenia Zenona de Mongaillaca nie pozwalały na Ŝaden kompromis. JednakŜe, z jego punktu widzenia, trzeba było zaakceptować prawdę, jakakolwiek by była. Prawda bowiem ma boski charakter. Jest rzeczą świętą. Skoro nic na tym świecie nie umyka uwagi naszego Stwórcy, trzeba Mu zaufać. A więc nie wahać się myśleć logicznie aŜ do końca. - Van Melsen - zaczął najspokojniejszym i najbardziej pojednawczym tonem, na jaki było go stać - wiecie równie dobrze, jak ja, Ŝe w Piśmie są rzeczy niejasne. Wiecie teŜ, Ŝe znajdują się tam sprzeczności oraz ustępy, których nie potrafimy wyjaśnić. A nawet, trzeba to przyznać, nie jesteśmy 287
w stanie ich pojąć. I Szatan stanowi jedną z takich tajemnic. - Szatan nie moŜe dawać Ŝycia! - MoŜe Stwórca obdarzył go taką mocą, a my nie moŜemy zrozumieć dlaczego? Jeśli smoki i demony istnieją, ktoś przecieŜ musiał je stworzyć. A jeśli nie istnieją, po cóŜ umieszczać o nich wzmianki w Piśmie Świętym? - Jeśli nawet w Biblii istnieją jakieś niejasne fragmenty, nie do nas naleŜy ich wyjaśnianie. Nasza rola ogranicza się do głoszenia Słowa BoŜego. I do chronienia go przed tymi, którzy atakują je obrazoburczymi słowami. OtóŜ ten Zenon jest jednym z nich. - Ale być moŜe jego wypowiedzi nie są aŜ tak heretyckie, jak się obawiamy. Spójrzmy na sprawę inaczej. Jeśli ten szkielet naprawdę naleŜy do smoka i jeśli tego smoka stworzył sam Bóg, będziemy musieli prędzej czy później znaleźć Ŝyjącego przedstawiciela jego gatunku. A jeśli Bóg go nie stworzył, będziemy musieli przyznać, Ŝe Pan dał Szatanowi chwilową moc obdarzania Ŝyciem, moc, którą następnie mu odebrał. - Obydwie moŜliwości są niebezpieczne, eminencjo. W pierwszym wypadku ryzykujemy, Ŝe nigdy nie znajdziemy Ŝywego smoka i sprawa będzie nad nami wisieć jak miecz Damoklesa. W drugim dopuszczamy się Ŝonglowania dogmatami. Wydaje mi się, Ŝe o wiele roztropniejszym posunięciem będzie pozbyć się problemu, eliminując jego przyczynę: Zenona. - Roztropniejszym, być moŜe, ale czy słuszniejszym? A poza tym pogrzebać problem, miast stawić mu czoło, to rozwiązanie niegodne Kościoła Świętego. - To nie jest kwestia godności, eminencjo, ale naszego być albo nie być. Nie moŜemy się naraŜać na takie ryzyko. - Boicie się prawdy? Van Melsen znieruchomiał, a potem wolno odwrócił się w stronę kardynała. 288
- Jest tylko jedna prawda. Ta zapisana w Piśmie Świętym. Cała reszta to kłamstwa. A wątpić w to, oznacza poddać się podszeptom Szatana. Nie dajcie się zwieść jego skrytym namowom. Spójrzcie prawdzie w oczy: upierając się przy swoich stwierdzeniach, Zenon de Mongaillac stał się narzędziem w rękach Diabła! Donatelli odczekał kilka chwil i skierował swe kroki w stronę biurka. Wysunął jedną z szuflad i wyjął z niej kamienną płytę. - Ta rzecz została odnaleziona w fundamentach kościoła w Lansec uznał za stosowne wyjaśnić, kładąc przedmiot na stole. Zaintrygowany Van Melsen podszedł bliŜej. Po pobieŜnym przeczytaniu inskrypcji podniósł wzrok na kardynała. - To Ŝart, nieprawdaŜ? Spojrzenie, jakim obdarzył go Donatelli, nie zostawiło mu złudzeń. - Na wszystkich świętych... Sądzicie, Ŝe ten przedmiot jest autentyczny? Legat obszedł biurko i podszedł do biskupa. - Wszystko na to wskazuje. Ale trudno powiedzieć... Jednak w moich oczach ta wątpliwość jest wystarczająca, by zachwiać naszą pewność. Van Melsen ponownie spojrzał na kamienną płytę. Po kilku chwilach zapytał: - Kiedy zamierzaliście o tym ze mną porozmawiać? - Nie miałem do was zaufania. - A teraz... - Nie bardziej niŜ do tej pory, ale musimy stawić czoło powaŜnym trudnościom i potrzebuję waszej pomocy. Tymczasem Zenon wrócił do swej oberŜy i usiadł za stołem. Nie miał apetytu ani chęci, by zjeść tajemnicze danie, jakie zaserwował mu szef kuchni, więc zadowolił się winem. Czuł się samotny. Zupełnie sam. 289
- Coś nie gra? Zenon podniósł wzrok i ujrzał Rene Grouchota, w bardziej jowialnym nastroju niŜ kiedykolwiek. - WciąŜ ta sprawa ze szkieletem? - zapytał Rene, dosiadając się z talerzem. Zenon potwierdził skinieniem głowy. - O mały włos zniósłbym jajko. Ta refleksja wywołała uśmiech na twarzy szarlatana. Nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi, ale czuł się w obowiązku okazać współczucie. - Szkielet. Teraz juŜ wiem, do jakiego stworzenia naleŜy - ciągnął Zenon. - A to, co odkryłem, jest przeciwieństwem tego, co spodziewałem się odnaleźć... Ja, który marzyłem o niesieniu oświecenia, tonę w ciemnościach... - Nie bardzo rozumiem, o co ci się rozchodzi - powiedział Rene między jednym kęsem a drugim - ale wiem jedno: nigdy nie naleŜy rezygnować z tego, w co się wierzy! - A w co ja wierzę? Oto jest pytanie! Wyobraź sobie na przykład, Ŝe całe Ŝycie byłeś zakochany w kobiecie i pewnego dnia odkrywasz, Ŝe to męŜczyzna. Co byś zrobił? - Wywaliłbym taką na zbity pysk! I to szybko! - Nawet gdybyś ją kochał? - Kogo? - No, męŜczyznę, którego brałeś za kobietę. Rene skrzywił się. - Nabijasz się ze mnie? - SkądŜe. To rozumowanie przez analogię. - Nie podoba mi się ta twoja analogia, cokolwiek to znaczy. W kaŜdym razie gdyby to był męŜczyzna, od razu bym się zorientował! - Niekoniecznie. Twoja brodata Petronela mogła uchodzić za męŜczyznę, zatem sytuacja odwrotna teŜ jest moŜliwa. - Mąci mi się w głowie od tych twoich pytań... - Ja niestety czuję się podobnie. 290
Rene odłoŜył łyŜkę. Ta historia o kobiecie, która była męŜczyzną, odebrała mu apetyt. - A jak tam twoje interesy? - zapytał Zenon, Ŝeby zmienić temat. - Kontynuuję doświadczenia. - I? - Wynik jest wciąŜ obrzydliwy, ale odkryłem zadziwiające właściwości tego napoju. - To znaczy? - Mimo naszej bezsennej nocy czuję się jak młody bóg! Podejrzewam, Ŝe przyczyną jest ta cała qahoua, którą wypiłem. Nigdy nie czułem się tak pełen wigoru! Zenon się uśmiechnął. Widok przyjaciela tryskającego entuzjazmem podniósł go nieco na duchu. - Szkoda tylko, Ŝe ma tak ohydny smak - dodał szarlatan. Tymczasem Donatelli i Van Melsen wciąŜ jeszcze rozmawiali. Spacerując po klauzurze pałacu biskupiego, próbowali coś wymyślić, zapominając o wzajemnej wrogości. - Jak sądzicie, co moŜe uczynić Zenon? - wyszeptał kardynał po długiej chwili milczenia. - Nic wielkiego. Zabroniliście mu prowadzić badania. Mam wraŜenie, Ŝe tym razem zrozumiał... Ale trzeba by się upewnić. - Nie moŜemy go jednak aresztować bez odpowiedniego powodu. - Zasugerowałem takie wyjście Henriemu de Coursanges, ale obawiam się, Ŝe zbyt mocno trzyma się swych zasad. Nie chce pobrudzić sobie rąk. - Najwyraźniej taka postawa nie jest zbyt rozpowszechniona - powiedział zgryźliwie legat. Van Melsen puścił tę uwagę mimo uszu. - JednakŜe trzeba znaleźć jakiś sposób, by zamknąć usta Zenonowi de Mongaillacowi. 291
- Nie pochwalam metod, które sprzeciwiają się zasadom głoszonym w Biblii. Wiecie, Ŝe potępiam gwałty dokonywane przez inkwizycję. - Czasem procesy inkwizycyjne były niezbędne. - Ale w moim przekonaniu zasługują na potępienie. Cel nie moŜe uświęcać środków. A poza tym... jak na razie Zenon de Mongaillac wyraził tylko swój pogląd. - Pogląd skądinąd niebezpieczny. Donatelli zatrzymał się. Ogarnął wzrokiem dziedziniec klauzury. Deszcz nadał kamieniom szarą barwę, która harmonizowała z zielonością porastających je gdzieniegdzie mchów. Dawało to wraŜenie niezmąconej wieczności i wywołało w nim uczucie głębokiej melancholii. Westchnął. Upłynęło juŜ ponad dwadzieścia lat od procesu Galileusza, którego wypowiedzi równieŜ uznano za niebezpieczne. Wtedy naleŜał do nielicznej grupy, która bezskutecznie usiłowała bronić uczonego. „Czy Kościół skazany jest na popełnianie bez końca tych samych błędów?” - zastanawiał się. - Eminencjo? Legat patrzył na padający deszcz. Nagle ogarnęła go fala niezmiernego wzburzenia. IleŜ pokoleń duchownych kontemplowało tę samą scenę na długo przed nim? I ile jeszcze wieków będzie trwał ten absurdalny konflikt między wiarą i prawdą? W końcu odwrócił się do Van Melsena. - Zenon jest osamotniony w swym twierdzeniu. Nie potrafił przekonać nawet swego dawnego nauczyciela. - Ale czy nie istnieje ryzyko, Ŝe dowie się o tej kamiennej płycie? - Nie sądzę. Jedyną osobą, która miała ją w rękach, był niepiśmienny wieśniak. - Zatem trzeba ją zniszczyć! Donatelli chciał zaprotestować, ale nagle zamyślony, zaniechał tego. Wiedział, Ŝe Van Melsen, mimo antypatii, jaką w nim wzbudzał, ma rację w jednym punkcie. Nie moŜna było dopuścić, by twierdzenie Zenona de 292
Mongaillaca trafiło do opinii publicznej. Ryzyko było zbyt wielkie. Ale zdawał sobie równieŜ sprawę z tego, Ŝe brutalny zakaz mógł wywołać skutek odwrotny do zamierzonego. Bo Zenon potrzebował ujrzeć na własne oczy swą gigantyczną jaszczurkę. Teraz był zaledwie na etapie teoretycznego dowodzenia i na potwierdzenie swoich elukubracji musiał zdobyć jakieś namacalne dowody. - O czym myślicie, eminencjo? - zapytał zdezorientowany biskup. - Zenon nie ma jeszcze ostatecznego dowodu na potwierdzenie swojej tezy. Chcę powiedzieć, Ŝe jego załoŜenia jak na razie opierają się jedynie na przypuszczeniach. JeŜeli zatrzymałby się na tym etapie, nie stanowiłby Ŝadnego zagroŜenia. Nikt będący przy zdrowych zmysłach mu nie uwierzy. Dopóki nie zdobędzie niepodwaŜalnego dowodu, niczego nie ryzykujemy. Gdy jednak takowy znajdzie, trzeba będzie poczynić odpowiednie kroki. Nie wcześniej. - NaraŜacie nas na zbędne ryzyko. Zło trzeba zdusić w zarodku. - Musielibyśmy dopuścić się nieprawości. A ta kamienna płyta daje mu przywilej wątpliwości. Nie moŜemy uczynić nic przeciw niemu. - Wy nie moŜecie nic uczynić. Co do mnie, duszą i ciałem pozostaję w słuŜbie Kościoła. Jestem gotów zrobić wszystko, co przysłuŜy się jego chwale. Donatelli obserwował niewzruszonego biskupa. Jego ostatnia uwaga była zbyteczna. Legat juŜ dawno to zrozumiał.
ROZDZIAŁ 4
Ulrich Van Melsen kazał poprosić ojca Amadeusza do swego gabinetu. Tym razem proboszcz nie musiał długo czekać i to niezwykłe tempo kazało mu przypuszczać, Ŝe mają mu coś do powiedzenia w sprawie szkieletu. - Ojcze Amadeuszu, jakŜe się cieszę, Ŝe znów was widzę - powiedział biskup, wychodząc naprzeciw i witając proboszcza. - Na górze mówią o was w samych superlatywach. - Doprawdy? - odpowiedział Amadeusz, zaskoczony uprzejmością okazywaną jego skromnej osobie. - Nie jestem pewien, czy zasłuŜyłem... - AleŜ tak, tak. Tę sprawę ze świętym załatwiliście naprawdę wzorowo. Ale proszę, spocznijcie. Amadeusz usłuchał i usiadł w fotelu dla gości. Jak zawsze w takich razach, nie wiedzieć czemu, czuł się okropnie nie na miejscu. MoŜe z powodu tej ogromnej sali, która odzierała ich spotkanie z jakiejkolwiek intymności? A moŜe przyczyną były te ciemne gobeliny zdobiące ściany? Zmusił się, by skupić uwagę na osobie biskupa. Zaczynał podejrzewać, Ŝe jego niespotykana uprzejmość kryje jakieś drugie dno. Pochlebstwo nigdy nie było bezinteresowne. 294
- Nie jestem juŜ tego taki pewny - wyznał. - Od czasu wizyty Jego Eminencji Donatellego w Lansec nie otrzymałem Ŝadnej wiadomości. - Sprawa posuwa się naprzód, zapewniam was - powiedział biskup, siadając naprzeciw proboszcza. - Ja sam zresztą orędowałem w waszej sprawie u Jego Eminencji zaledwie przed chwilą. - Ten... Zenon de Mongaillac w dalszym ciągu utrzymuje, Ŝe chodzi o jakieś zwierzę. Van Melsen zbył tę uwagę machnięciem ręki. - Nie przywiązujcie wagi do jego słów... A jak tam wasz wilk? Nadal grasuje? - Właśnie o tym chciałem z wami porozmawiać. OtóŜ spodziewam się, Ŝe wkrótce go schwytamy. - Ach tak? - Jedna z moich parafianek moŜe nam w tym pomóc. Zaintrygowany Van Melsen podniósł brew. - CzyŜby wiedziała, gdzie bestia ma swe leŜe? - Ona... ona rozumie język natury. Biskup nie bardzo pojmował, o co chodzi proboszczowi, ale nie poprosił o wyjaśnienia. NajwaŜniejsza była wiadomość, Ŝe wilk przestanie grasować. - Ale... dlaczegóŜ zatem nie pomogła wam wcześniej? - Powiedzmy, Ŝe nie była jeszcze gotowa. Gotowa pomagać innym, miałem na myśli. - Zatem, w pewnym sensie, to owoc nawrócenia? Amadeusz nie mógł powściągnąć uśmiechu. Przynajmniej w tym punkcie się zgadzali. Teraz trzeba było przekonać biskupa, by uznał cudowny charakter tego nawrócenia. - To młoda kobieta, która aŜ dotąd Ŝyła samotnie w górach - wyjaśnił. Wydaje się, Ŝe odkąd spotkała miłość, jej wizja świata uległa radykalnej zmianie. - Młode dziewczę, które dostąpiło łaski cudu! - rozentuzjazmował się biskup. - Mój BoŜe! Zaiste, wraz z odkryciem szkieletu tyle cudów spłynęło 295
na tak niewielką parafię! Jak teŜ ona się zwie? - Agnes. - To wszystko jest nadzwyczajne. Jeśli ta Agnes rzeczywiście pomogłaby wam schwytać wilka, to byłoby piękne. Tego typu cuda doskonale wpłynęłyby na umocnienie wiary moich diecezjan. - Cieszę się, Ŝe tak myślicie. Muszę jeszcze wspomnieć, Ŝe została uratowana poprzez uczucie, jakie Ŝywi do tego uczonego, o którym przed chwilą rozmawialiśmy, Zenona de Mongaillaca. Nie doliczając tego cudu do i tak juŜ długiej listy, nazwijmy go zbiegiem okoliczności. Słysząc te słowa, biskup Van Melsen przestał się uśmiechać. - A zatem nasz Zenon de Mongaillac jest zauroczony wieśniaczką? zapytał, mruŜąc swoje oczka hipokryty. - Zdecydowanie ten uczony jest ciekawym osobnikiem. - Miłość nie zwaŜa na tego typu detale. - Oczywiście... niemniej jednak... Jakkolwiek by było, wasz nowy kościół będzie wzniesiony pod całkiem dobrymi auspicjami! Amadeusz wybuchnął wymuszonym śmiechem, by wziąć udział w nagłym napadzie wesołości biskupa. PowaŜny wyraz twarzy, jaki przybrał biskup, słysząc nowinę o uczuciu łączącym Zenona de Mongaillaca i Agnes, nie wróŜył niczego dobrego. - A propos mojego nowego kościoła - nawiązał - chciałbym uzyskać zgodę na ponowne rozpoczęcie prac. - Oczywiście. Muszę tylko zapytać o zdanie kardynała Donatellego, ale nie wątpię, Ŝe wyrazi zgodę. Nie ma juŜ powodów, by wstrzymywać budowę. - Cieszę się, Ŝe to słyszę. I ojciec Amadeusz wstał, by poŜegnać się z patrzącym na niego przyjaźnie biskupem. Gdy proboszcz był juŜ przy drzwiach, Van Melsen dodał: 296
- Obiecuję wam przyspieszyć decyzję Jego Eminencji w sprawie szkieletu. - Po tym wszystkim sądzę, Ŝe identyfikacja świętego nie jest juŜ taką naglącą kwestią. - Nie do końca się z wami zgadzam. Gdybyśmy mogli połączyć wszystkie te cuda z autentycznością relikwii, z pewnością przybliŜylibyśmy waszych parafian do Kościoła. Agnes podąŜała labiryntem uliczek starego miasta z szeroko otwartymi oczami. Przestało padać i gęsta mgła spowiła miejscowość, która była dokładnie taka, jak opisał ją Amadeusz. Najpierw zaskoczyła ją swymi rozmiarami. Spodziewała się większej wioski, a tymczasem odkryła ogromne miasto. Kakofonia dźwięków, róŜnorodność zapachów i kolorów przyprawiały ją o zawrót głowy. Nieustanna bezładna krzątanina mieszkańców sprawiała, Ŝe dziewczyna traciła orientację. Nigdy nie przypuszczała, Ŝe ludzie mogą Ŝyć w takich warunkach. Czy nie ciąŜył im ten brak przestrzeni? Gdzie mogli znaleźć miejsce i czas na odpoczynek? Jak mogli oddychać w tym świecie pozbawionym drzew i kwiatów? Była rozdarta między fascynacją a niezrozumieniem. Tyle bogactw, tyle Ŝycia, tyle przyjemności współistniało tu z zaskakującą biedą. Bo nie była do tego stopnia zaślepiona, by nie zdać sobie sprawy z nędzy, która równieŜ istniała w tym mieście. Bogactwo nielicznych nie mogło przesłonić ubóstwa większości. Poruszył ją widok tych wszystkich odzianych w łachmany dzieci, które bawiły się w błocie i odraŜających nieczystościach ulicy. Była oburzona, widząc tylu Ŝebraków i kalek, leŜących przy szerokich, nabijanych ćwiekami drzwiach i murach. To wszystko przywodziło jej na myśl teksty, które ongiś czytał jej Amadeusz, opowiadające o miastach, gdzie współistniały z sobą grzech i bogactwo. Na zakręcie jednej z ulic zaskoczona natknęła się na intrygującą scenę. Na podwyŜszeniu dwóch osobników odzianych w pstrokate szaty, noszących 297
maski i wielkie, ewidentnie sztuczne brzuchy, gestykulowało, obrzucając się obelgami, ku uciesze oglądającej ich gawiedzi. Kilka minut obserwowała scenę, zaciekawiona zarówno samym przedstawieniem, jak i reakcją publiczności. Nie mogła się zdecydować, co było dziwniejsze. JednakŜe stopniowo, przysłuchując się słowom dwóch męŜczyzn ze sceny, zdziwiła się, odkrywszy, Ŝe jej takŜe wydają się całkiem zabawne. A kiedy trzeci osobnik, równieŜ dziwaczny i odziany w strój doktora, wtargnął na scenę, drapiąc się po tyłku, nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem jak pozostali widzowie. - Podoba się pani ta farsa? Agnes podskoczyła i odwróciła się. Za nią stał Zenon de Mongaillac. W równym stopniu zaskoczona, jak uradowana, uśmiechnęła się, zanim znów zwróciła wzrok w kierunku sceny. - Farsa? Tak, sądzę, Ŝe mi się podoba. Ale co o niej myśli uczony botanik? Tym razem Zenon się uśmiechnął. Był szczęśliwy, Ŝe moŜe ją ponownie zobaczyć i Ŝe najwyraźniej Agnes chce kontynuować tę konwersację. - Trochę zbyt obraźliwa jak na mój gust - odpowiedział, przybierając surowy wyraz twarzy. - Jeśli o mnie chodzi, powinni tego zakazać! - Chyba nie mówi pan powaŜnie! - Agnes zrobiła oburzoną minę. - Proszę spojrzeć, jak ludzie się bawią! - OtóŜ to! Swoimi sztukami ten pan Molier deprawuje uczciwych ludzi. - Molier? - Tak nazywa się dyrektor tej trupy. To ten przebrany za doktora. - A sztuka? Zenon zawahał się chwilę. Poczuł, Ŝe się rumieni, kiedy jąkając się, odpowiadał: 298
- Za... Zakochany doktor... Agnes odwróciła wzrok i usiłowała ukryć uśmiech, skupiając całą uwagę na spektaklu. Upłynęło kilka chwil, zanim któreś zdecydowało się przemówić. W końcu Zenon stanął obok niej. - Muszę wyznać, Ŝe jestem zaskoczony, widząc panią tutaj - powiedział. - Dlaczego? Czy sądzi pan, Ŝe całe Ŝycie spędzam w jaskini? Tak, tak właśnie myślał i był zadowolony, Ŝe się myli. - Jak tam głowa? - zapytała. - Głowa? Ach, głowa! - zawołał Zenon, pocierając czubek czaszki. Pani zabiegi były bardzo skuteczne. Nie jestem pewien, czy lekarz poradziłby sobie lepiej. - Jestem przekonana, Ŝe nie - przekomarzała się. Zenon patrzył na nią. Była jeszcze piękniejsza niŜ w jego wspomnieniach. ZauwaŜył, Ŝe ubrała się staranniej i uczesała swoje gęste włosy. Ale zapewne zrobiła to dlatego, Ŝe przyszła do miasta. - Czy naprawdę chce pani zobaczyć cały spektakl? - zapytał, rzucając okiem na scenę. - A ma pan jakiś inny pomysł? - odrzekła, czując, Ŝe jej serce bije szybciej. - DuŜo czasu minęło, odkąd ostatni raz byłem w Montpellier. MoŜe zechce mnie pani oprowadzić? Agnes powstrzymała grymas. Oprowadzenie go po mieście, które dopiero co odkryła, mogło okazać się trudnym zadaniem. Ale była zbyt dumna, by się do tego przyznać. - Z przyjemnością - usłyszała swoją odpowiedź. Zenon i Agnes przemierzali wąskie uliczki. Prawdę mówiąc, Ŝadne z nich nie zwracało uwagi na otaczające ich miasto. Nawet nie zdawali sobie sprawy z tego, Ŝe weszli do jakiegoś budynku. Całą uwagę kierowali na słowa drugiej osoby, na jej gesty i wyraz twarzy. Na krzyŜujące się od czasu 299
do czasu spojrzenia. Bardzo krótkie spojrzenia, jak gdyby ten zwykły kontakt wzrokowy mógł zdradzić łączącą ich zaŜyłość. Bo to naprawdę była zaŜyłość. śadne z nich nie umiało powiedzieć, na czym ona polegała, ale to nie miało Ŝadnego znaczenia. To, co się liczyło, to fakt, Ŝe słowa z łatwością spływały z ich ust, Ŝe rozmowa toczyła się bez przerwy i Ŝe mieli tyle wspólnych tematów, jakby znali się całe Ŝycie. Zenon przyjmował to porozumienie z bezgranicznym zachwytem. Konflikt z Athanase'em Lavorelem zŜerał go wewnętrznie. Uczucie samotności, którego doświadczał, odkąd przybył do Montpellier, jakkolwiek złagodzone za sprawą przyjaźni z Rene Grouchotem, tylko się pogłębiało. A ta wymiana zdań z Agnes miała na niego oŜywczy wpływ, prowadziła prosto do odrodzenia. Sytuacja przedstawiała się identycznie w wypadku Agnes. Z tą róŜnicą, Ŝe jej samotność nie była wynikiem chwilowego braku bliskich osób czy ulotnego uczucia wyobcowania jak u Zenona de Mongaillaca, tylko rzeczywistością. śyła sama w górach. Dlatego owa nić porozumienia łącząca ją z uczonym miała na nią taki sam dobroczynny wpływ. Znajdowała przyjemność w rozmowie z tym człowiekiem i nie miała uczucia, Ŝe ma on jej coś do zarzucenia. Podobał się jej ten prosty kontakt bez Ŝadnych kalkulacji. Podobała się jej szczerość, z jaką Zenon opowiadał jej o swoim dzieciństwie spędzonym tutaj, o problemach ze szkieletem i konflikcie z Athanase'em. - Zaczyna padać - powiedział Zenon, spostrzegłszy, Ŝe jest przemoczony. - Pada juŜ chyba od jakiegoś czasu... I nagle dotarło do nich, Ŝe padało od dobrych dziesięciu minut, a oni szli i rozmawiali, nie zdając sobie z tego sprawy. Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. 300
- Lepiej poszukajmy jakiegoś schronienia. Moja oberŜa powinna być gdzieś niedaleko, ale nie mam zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy... - Obawiam się, Ŝe nie będę mogła ci pomóc... To moja pierwsza wizyta w Montpellier - wyznała Agnes. - Cudownie! Czarownica mitomanka i uczony heretyk zagubieni w wielkim mieście! CóŜ za wyborny temat dla poety! Będę musiał o tym porozmawiać z tym całym Molierem. Agnes zaśmiała się serdecznie, ujęła Zenona za rękę i pobiegła razem z nim, aby schronić się w mrocznej bramie jednej z kamienic. Otuleni wilgotnym półmrokiem nie potrafili wykrztusić choćby słowa. Wsłuchiwali się zatem w szum deszczu, który bębnił o dachy i padał na błotniste uliczki. Tak bliska obecność onieśmielała oboje, tak jak onieśmielał ich zapach mokrych ubrań. Zenon nie patrzył na Agnes, ale dostrzegał kątem oka jej profil w nikłym szarawym świetle dopływającym z zewnątrz. Mokre włosy oblepiały jej twarz, a w dół po policzku spływała kropla deszczu. Agnes czuła na sobie wzrok Zenona, ale nie śmiała podnieść na niego oczu. Kiedy leŜał bez świadomości w jej jaskini, długo zachwycała się widokiem jego twarzy. Teraz uświadomiła sobie, Ŝe marzy o tym, by oddać mu pocałunek, który mu wtedy skradła. Kiedy Agnes wracała z Montpellier w towarzystwie ojca Amadeusza, myślami była daleko od Lansec. W drodze powrotnej, siedząc na koźle obok proboszcza, wypowiedziała zaledwie kilka słów. Amadeusz spoglądał na nią od czasu do czasu i stwierdzał, Ŝe siedzi z zamkniętymi oczyma, jakby próbowała zachować w pamięci wspomnienie o tym, co się wydarzyło. Nie śmiał jej wprost zapytać, czy widziała Zenona de Mongaillaca, ale było to zbyteczne. Odpowiedź była wypisana na jej rozpromienionej twarzy. 301
Kiedy byli juŜ milę czy dwie od Lansec, zapytał w końcu z niewinną miną: - Miło spędziłaś dzień? Agnes otrząsnęła się z zadumy i spojrzała na proboszcza. Porozumiewawczy uśmiech, jaki jej posłał, nie pozostawiał Ŝadnych wątpliwości co do znaczenia tego pytania. - Bardzo miło - odpowiedziała tym samym niewinnym tonem. - Montpellier to bardzo interesujące miasto. Choć przepełnione do granic moŜliwości. - Ale moŜna tam spotkać całkiem sympatycznych ludzi... - MoŜna... Wymienili zgodne uśmiechy. - A... zamierzasz tam jeszcze wrócić? - ciągnął Amadeusz. - MoŜe. - Tych sympatycznych ludzi trzeba ponownie odwiedzić... - MoŜe się zdarzyć, Ŝe sami przyjadą do Lansec... Amadeusz zamilkł. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe gdyby ta historia między Agnes a Zenonem de Mongaillakiem zakończyła się ślubem - hipoteza oczywiście przedwczesna, ale nie naleŜało jej wykluczać - pociągnęłoby to za sobą wyjazd Agnes z wioski. Było mało prawdopodobne, Ŝe uczony zdecyduje się pozostać w Lansec. A taka ewentualność wzbudziła w nim smutek pomieszany z satysfakcją. Zawsze marzył, Ŝe dziewczyna pozostanie w Lansec, by parafianie mogli korzystać z jej umiejętności leczenia za pomocą ziół. Ale z drugiej strony, móc widzieć ją szczęśliwą u boku szanowanego człowieka, jakim był Zenon de Mongaillac... To przyszłość, o jakiej nawet dla niej nie marzył. Objął ją ramieniem i przytulił. Ta, którą uwaŜał za swe dziecko, miała wreszcie odnaleźć szczęście. Poczuł przypływ dumy, niczym ojciec oddający pretendentowi rękę swojej córki. 302
Zenon równieŜ czuł niezwykłą radość. Spotkanie z Agnes obudziło w nim wszystko, co najlepsze. Współczucie, otwarcie na innych, miłość bliźniego - cechy od dawna ukryte głęboko w zakamarkach świadomości, które za sprawą młodej kobiety stopniowo torowały sobie drogę na powierzchnię. Był bardzo poruszony faktem, Ŝe mógł z nią porozmawiać o przeszłości, wspominać swe dzieciństwo i nieŜyjących juŜ rodziców. A permanentne odrzucanie cierpień serca i duszy musiało ustąpić pod naporem tego, co był zmuszony nazwać uczuciami, a przede wszystkim miłością. Jeśli to nie było nawrócenie, to w kaŜdym razie coś bardzo podobnego. Tego dnia zdecydował się zrobić jeszcze jedną rzecz, którą odkładał od chwili swojego przyjazdu do Montpellier: udał się na cmentarz. Przekroczył bramę i pewnym krokiem skierował się w stronę, gdzie, jak sobie przypominał, widział niegdyś grób swego ojca. Obok grobu ojca, jak mniemał, odnajdzie grób matki. Nagrobne płyty rodziców były na swoim miejscu. Płyta ojca była w bardzo złym stanie. Wszędzie dookoła rosły chwasty, a kamień pokryty był zielonkawym mchem. Obok tego starego, zapomnianego nagrobka znajdował się drugi, nieco nowszy. Ściągnąwszy nakrycie głowy, stał dobrą chwilę nad grobem, na próŜno usiłując połączyć ową mogiłę z odległym wspomnieniem smutnej kobiety. I nawet nie wiedział, kiedy jego oczy napełniły się łzami. W jednej chwili poczuł przytłaczający smutek. Deszcz przestał padać i znów było słonecznie i cicho. Cedry i cyprysy rzucały gdzieniegdzie dobroczynny cień. Zenon przemierzał alejki, oddychając pełną piersią i napawając się emanującym zewsząd spokojem. I poczuł, Ŝe się odradza. Czuł, Ŝe wzbiera w nim niespodziewana siła, jak gdyby ta wędrówka między grobami sprawiła, Ŝe wszystkie trapiące go 303
niepokoje zaczęły się z wolna rozpraszać. Miał teŜ wraŜenie, Ŝe nieskończoność łagodnie wśliznęła się do jego duszy. Znów był gotów stawić czoło Athanase'owi, Van Melsenowi, Donatellemu i wszystkim Kościołom świata, jeśli będzie to konieczne. Chciał udowodnić wszystkim uczonym i wszelkim reprezentantom władz duchownych i świeckich, Ŝe odkrył smoka. Bo od tej chwili chciał być tym, za kogo miała go Agnes. Ale los zadecydował, Ŝe nie dane mu było długo cieszyć się odzyskanym szczęściem. Henri de Coursanges zaprosił w swe progi Donatellego i Van Melsena, by przekazać im waŜną informację. - Zbezczeszczenie grobu! Były to jedyne słowa, jakie wypowiedział, gdy tylko weszli do gabinetu, i wyciągnął w ich stronę dokument, który, jak się zorientowali po pobieŜnej lekturze obaj duchowni, został nadesłany z ParyŜa. Prokurator miał tak uradowaną minę, Ŝe uśmiech zdawał się deformować jego twarz. - Moje małe śledztwo w sprawie tego uczonego przyniosło owoce - dodał, wciąŜ się uśmiechając. - Nasz naukowiec o nieposzlakowanej opinii wplątał się w podejrzane sprawki. Posądzilibyście go o kradzieŜ zwłok niewinnej młodej kobiety? - Zbrodnia, którą jeszcze pogorszył ucieczką - podkreślił Van Melsen, który z uwagą zapoznał się z treścią dokumentu. - Macie wasz powód do zatrzymania, teraz nie pozostaje nam nic innego, jak go aresztować. Donatelli był zaniepokojony. W końcu pogodził się z myślą, Ŝe trzeba jakoś zapobiec rozpowszechnieniu się tez Zenona, ale uciekanie się do takiego sposobu wydawało mu się niegodne. Nie Ŝeby uznawał wyŜej wspomniany czyn za błahy, co to, to nie. Zbezczeszczenie grobu nie mogło być tolerowane, nawet jeśli wiedział, Ŝe tego typu praktyki były często jedynym sposobem, jakim dysponowali uczeni, by pogłębić swą wiedzę. 304
Ale był rozdarty. Chciał zabronić Zenonowi propagowania jego hipotez, lecz pragnął zrobić to, przestrzegając reguł gry. A zbezczeszczenie grobu nie miało nic wspólnego z ich dysputą i posługiwanie się takim argumentem było czystą hipokryzją. - Wojsko zajmie się nim jeszcze tego wieczoru - powiedział Henri de Coursanges, podkreślając, jak tylko mógł, swoją satysfakcję. Donatelli zamknął oczy. Od tego wszystkiego zbierało mu się na mdłości. Tymczasem Zenon, jak to miał w zwyczaju, siedział spokojnie za stołem w oberŜy, czekając na przybycie Rene Grouchota, i nawet się nie domyślał, Ŝe niedługo ma zostać zatrzymany za popełnienie czynu, który juŜ dawno uleciał mu z pamięci. Pijany w sztok szarlatan pojawił się w końcu w oberŜy. Holował go mniej więcej trzydziestoletni męŜczyzna, o wydatnym nosie, szeroko rozstawionych oczach i złośliwym wejrzeniu. - Zenonie, mój przyjacielu - zdołał wybełkotać szarlatan. - Pozwól sobie przedstawić pana Poquelin, jego imię Jean-Baptiste, tego tu oto... Zwrócił swój szklisty wzrok na towarzysza. - Jak to idzie dalej? - Dyrektora trupy Jego KsiąŜęcej Mości księcia de Conti! - wyrecytował tamten, niewiele mniej pijany niŜ Rene. Zenon przyjrzał się osobnikowi. W końcu rozpoznał w nim aktora, którego tego popołudnia widział na placu w Montpellier. - Nie przeszkadzamy ci? - zapytał Rene. - SkądŜe, jesteście mile widziani. Obaj męŜczyźni rozsiedli się na ławie obok Zenona i natychmiast zamówili dzban wina. - Mój przyjaciel Zenon - wyjaśnił Rene Molierowi – jest wielkim uczonym. A przynajmniej dokonuje wielkich odkryć. Chyba Ŝe to odkrycie nie 305
jest wielkie... NiewaŜne. Przede wszystkim jest zakochany! - Ja? - obruszył się uczony. Zenon chciał wybuchnąć śmiechem, ale nie potrafił. Tak, kochał Agnes. I nagle zdał sobie sprawę, Ŝe jego przyszłość, to Ŝycie, które wyobraŜał sobie jako pełne samotnych i uczonych poszukiwań, będzie oŜywione jej obecnością... - Być moŜe - przyznał. - Ale na tę chorobę cierpi wielu ludzi. Nie sądzę, Ŝe nasz przyjaciel będzie zainteresowany tak błahą anegdotą. Jak stoją twoje sprawy z qahoua? - Niezręczna próba zmiany tematu. Tak łatwo się nie wywiniesz. - Miłość to zawsze dobry temat - potwierdził Molier. -Jakkolwiek istnieje duŜe ryzyko popadnięcia w dziecinadę. Wiem, o czym mówię: pracuję obecnie nad komedią, którą mam zamiar zatytułować Zwady miłosne. „Ten Molier ma zdecydowanie talent do wymyślania trafnych tytułów” - pomyślał Zenon, zapalając fajkę. Wolał jednak skierować rozmowę na inne tory. - Zastanawiam się, czy qahoua będzie smaczna w połączeniu z tytoniem? - zapytał. - Oczywiście! - przytaknął Rene. - Na Wschodzie qahoua uwaŜana jest za wyrafinowany przysmak. Tak jak i tytoń. GdyŜ cokolwiek by na to powiedział Arystoteles i cała reszta filozofów, tytoń jest namiętnością uczciwych ludzi, a kto Ŝyje bez tytoniu, jest niegodzien Ŝycia. - Pocieszna opinia - osądził Molier. - Muszę ją zapamiętać. Ale czym jest ta cała qahoua? - Napojem z praŜonych ziaren, które szanowny pan zamierza sprzedawać, o ile sprawi, by napój stał się zdatny do wypicia - naigrawał się Zenon. - Och! AleŜ to juŜ się stało! - powiedział szarlatan w przebłysku przytomności. - Podczas obiadu znalazłem rozwiązanie! Przyszło mi na myśl, gdy próbowałem przełknąć tutejszą potrawkę. Widzisz, jest nieco lepsza, 306
jeśli dłuŜej się ją gotuje, a jeszcze bardziej pomaga jej podgrzanie następnego dnia. Jej dziwne smaki zlewają się z sobą, a braki zanikają... Długo się zastanawiałem nad tą kwestią i doszedłem do wniosku, Ŝe z qahoua trzeba postąpić tak samo: poddać ją dobroczynnemu działaniu czasu... Pochylił się i dodał konfidencjonalnym tonem: - Trzeba ją gotować dłuŜej! Zenon milczał przez chwilę, zaskoczony. - Interesująca hipoteza... I to działa? Rene poprawił się na ławce. - Tak mniemam. - Tak mniemam?! Chcesz powiedzieć, Ŝe nie próbowałeś? No, Rene! Hipotezę trzeba potwierdzić poprzez doświadczenie! Rene rzucił mu bezradne spojrzenie. - Nie jestem uczonym, Zenonie, jednak wydaje mi się, Ŝe jeśli rozumowanie jest słuszne, a moje takie jest, to zawsze jest potwierdzone przez doświadczenie. - Wiesz, Ŝe Kartezjusz uparł się, by dokładnie to samo wykazać Blaise'owi Pascalowi? Utrzymywał, Ŝe próŜnia nie moŜe istnieć, gdyŜ gdyby tak było, zostałaby natychmiast wypełniona przez przestrzeń. A jednak, jeśli wierzyć doświadczeniom Pascala, w których brał udział jeden z mych przyjaciół, próŜnia naprawdę istnieje. - Chcesz powiedzieć, Ŝe poprawne rozumowanie moŜe jednak prowadzić do błędnych wniosków? - zapytał szarlatan, mile połechtany tym porównaniem do Kartezjusza. - Sama poprawność rozumowania moŜe nie wystarczyć, by dowieść prawdy. Rozumowanie, nawet właściwie przeprowadzone, nawet zgodne z zasadami logiki opisanymi przez Arystotelesa, samo w sobie nie jest świadectwem prawdy. Widzisz, rozumowanie powinno być prowadzone drogą dedukcji, a nie indukcji. Trzeba zacząć od obserwowania rzeczywistości, 307
by z tego wyciągnąć ogólne zasady. Nie na odwrót. Wychodzenie od hipotez opartych na zwykłych spekulacjach prowadzi do absurdu. Dopóki świat rzeczywisty nie będzie potwierdzeniem spekulacji umysłu, nauka będzie stała w miejscu. JuŜ Leonardo da Vinci powiedział: „Doświadczenie nigdy nie myli. To jedynie twój osąd błądzi, spodziewając się rezultatów, które nie są bezpośrednim wynikiem twoich eksperymentów”. ChociaŜ chwilę temu został porównany do Kartezjusza, szarlatan nie zrozumiał nawet połowy z tego, co właśnie wytłumaczył mu przyjaciel. Odwrócił się w stronę Moliera i ucieszył się, stwierdziwszy, Ŝe ten wygląda na równie skołowanego. Obydwaj zadowolili się skinieniem głowy na znak, Ŝe doskonale rozumieją i oczekują dalszego ciągu. Ale ten nie następował. Zenon myślał o tym, co właśnie powiedział. Tak, w czasie ostatniego stulecia świat uległ zmianie. I sposób rozumowania równieŜ. „Dowodzę poprzez domniemanie”, napisał Galileusz. Ale teraz te domniemania musiały opierać się na obserwacji i zostać sprawdzone poprzez doświadczenie. Fakty stały się nowymi filarami prawdziwego dyskursu. I nagle Zenon doznał olśnienia - w jego umyśle pojawiło się rozwiązanie problemu. Rozwiązanie tak oczywiste, Ŝe głupotą było, iŜ nie wpadł na nie wcześniej. Rozwiązanie wypływające z tych samych zasad, które wpajał przez tyle lat swoim uczniom i które właśnie przypomniał szarlatanowi: hipotezę potwierdza się poprzez doświadczenie. - Wiem, co trzeba zrobić - powiedział nagle. - Dla pewności: trzeba zagotować qahoua i... - Nie. Mówiłem o szkielecie. Teraz wiem, jak im udowodnić, Ŝe mam rację. Rene westchnął. A ten znowu z tym swoim przeklętym szkieletem! Wolał raczej napić się jeszcze trochę z Molierem, ale ten zaczynał drzemać. 308
- A czy nie mówiłeś, Ŝe wiesz juŜ, co to jest, ten twój szkielet? - Władze nie podzielają mojego zdania. - No to ja nie jestem zainteresowany. JeŜeli ryzykujesz konflikt z władzami, to wolałbym nie być na bieŜąco z wiadomościami o szkielecie. - Nie sądziłem, Ŝe jesteś taki bojaźliwy. - Jedynie ostroŜny. - Do tego stopnia, Ŝe odmawiasz mi pomocnej dłoni? Rene patrzył na przyjaciela. Nie podobał mu się sposób, w jaki to powiedział. Co mu chodziło po głowie? - O jaki rodzaj pomocy ci chodzi? - O małe włamanie... Drzemiący Molier nagle uniósł głowę: - Ach! Nic tak nie wpływa na rozwój intrygi jak trochę akcji! Szarlatan popatrzył na niego i pokręcił głową. Ten aktor był stuknięty! A ta historia na milę śmierdziała kłopotami. Świetny sposób, by wylądować w lochu na dwadzieścia lat. Niezupełnie tak wyobraŜał sobie swą przyszłość. - Potrzebny mi ten szkielet - wyjaśnił Zenon, spostrzegłszy jego nieufny wzrok. - Szkice ci nie wystarczą? - Oddałem je właścicielowi. - Niezbyt mądrze, jeśli wolno zauwaŜyć. - Rene! Potrzebuję twojej pomocy, by dostać się do Królewskiego Kolegium i wykraść kości. Chcę zrekonstruować szkielet po swojemu! - Tylko nie to! Ale, ale... przypomnij mi, jakich rozmiarów są te kości? Zenon skrzywił się. Zapomniał o tym drobnym szczególe. Nawet z pomocą Rene wyniesienie kości z Kolegium zajęłoby parę dni. - O co chodzi z tymi kośćmi? - chciał wiedzieć Molier. 309
- Szkielet wielki jak dom! - odpowiedział szarlatan, zanim Zenon otworzył usta. - Nie zmieściłby się w mojej budzie! A mój przyjaciel utrzymuje, Ŝe wyniesie go niezauwaŜenie. - W takim razie jestem właściwym człowiekiem na właściwym miejscu! - pospieszył z zapewnieniem aktor, zrywając się na niezbyt pewne nogi. - Podoba mi się taka przygoda! - Hola! Spokojnie panie dyrektorze coś-tam-czegoś-tam... Zenon zapomniał napomknąć o pewnym małym szczególe: władze nie dają na to przyzwolenia. Molier uśmiechnął się przebiegle. - Kolejny argument za: móc im wykręcić taki numer, to cudowne! Mogę oddać do waszej dyspozycji energicznych ludzi i dwa wozy. Zenon patrzył na aktora. Wydawało się, Ŝe mówi powaŜnie. Był zdecydowanie sympatycznym człowiekiem. - Trzeba to zrobić nocą - uściślił. - Mógłbyś być bardziej dokładny? - powiedział Rene z coraz mniejszym entuzjazmem. Zenon i Molier wymienili spojrzenia. - Powiedzmy... dziś wieczorem? Szarlatan wbił w nich wytrzeszczone oczy.
ROZDZIAŁ 5
Było zatem dziełem czystego przypadku, Ŝe owego wieczoru Zenon uniknął aresztowania. Zaledwie opuścił oberŜę w towarzystwie swych wspólników, wtargnęło do niej około dwudziestu Ŝołdaków, siejąc nieopisane zamieszanie. Na ironię zakrawa fakt, Ŝe Zenon uniknął aresztowania tylko dlatego, iŜ udał się popełnić kolejne przestępstwo. Sprawiedliwość ludzka okazała się równie nierychliwa, jak sprawiedliwość Boska. Ta ostatnia była zresztą zajęta. Gdy tylko Agnes i ojciec Amadeusz wjechali do wioski, zostali poinformowani o nagłym pogorszeniu się stanu zdrowia staruszki Aldegondy. Nowy kryzys nastąpił wczesnym popołudniem i według relacji świadków, kobieta wyraziła pragnienie widzenia się z proboszczem jak najszybciej, co, jak wiedział Amadeusz, nie wróŜyło nic dobrego. - Pójdę z tobą - nalegała Agnes, pomagając mu się przygotować. - Obawiam się, Ŝe nie ma Ŝadnej nadziei. - Chciałabym jednak być przy niej. Wziął ją za rękę. 311
- Musisz być silna... Ale jestem zadowolony, Ŝe wreszcie martwisz się o innych. Kiedy weszli do chaty Aldegondy, zaskoczyła ich panująca w niej cisza. Dwie mieszkanki wioski stały obok łóŜka, na którym spoczywała staruszka. Miała zamknięte oczy, wyglądała, jak gdyby prowadziła rozmowę z zaświatami. Kobiety, spostrzegłszy proboszcza, przerwały swe bezgłośne modlitwy i odsunęły się, by ustąpić mu miejsca. Amadeusz usiadł i pochylił się nad twarzą Aldegondy. Bardzo slaby oddech poruszał jej pierś. Wargi starowinki przybrały juŜ barwę całunu. - Aldegondo? To ja, ojciec Amadeusz. Słyszycie mnie? Kobieta uniosła powieki. Jej spojrzenie uczepiło się spojrzenia proboszcza niczym tonący koła ratunkowego. - Agnes teŜ tutaj jest - dorzucił ojciec Amadeusz, łagodnym ruchem odwracając głowę w stronę młodej kobiety stojącej w nogach łóŜka. Wydawało się, Ŝe Aldegonda chce coś powiedzieć, ale zdołała jedynie słabo jęknąć. Agnes czuła, Ŝe coś ściska ją za gardło. Staruszka nie przeŜyje nocy. - Jestem tu, by wysłuchać waszej spowiedzi – ciągnął Amadeusz swoim najcieplejszym głosem. - Jeśli sobie tego Ŝyczycie, oczywiście... Kobieta zamrugała oczami na znak zgody i z wysiłkiem uniosła palec, by przyciągnąć proboszcza bliŜej. Agnes wolała się wycofać. Sumienie i grzechy Aldegondy to nie jej sprawa. BezksięŜycowa noc. Ciemności spowijały Montpellier. Trzy tajemnicze wozy przemykały mrocznymi uliczkami miasta i zbliŜały się do Królewskiego Kolegium. Siedzieli w nich: cherlawy szarlatan, nieustraszony naukowiec i trupa teatralna. - Masz jakiś pomysł, którędy tam wejdziemy? – szepnął Rene, chowając głowę w ramiona, jakby chciał w ten sposób stać się niewidzialny. 312
- O ile pamiętam, są boczne drzwi - odparł Zenon. - UŜywaliśmy ich czasem, aby wymknąć się z budynku. - Aha!... Chodziło się na dziewczynki? Nie mówiłeś mi o tym. - Zrób mi tę przyjemność i skończ te komentarze. I dopilnuj, by twoja mulica nie pomyliła drogi. - Moja mulica ma lepszy zmysł orientacji niŜ ja - zaŜartował wagabunda. - W to nie wątpię. Rene chciał się odgryźć, ale w tej samej chwili Zenon połoŜył mu dłoń na ramieniu. - To tutaj. Szarlatan zatrzymał wóz przed małymi drzwiami ukrytymi w cieniu. To samo zrobili pozostali woźnice. Podczas gdy Rene usiłował uciszyć mulicę, która uznała za stosowne rykiem zamanifestować ulgę wynikającą z faktu, Ŝe nie musi juŜ ciągnąć wozu, Zenon wraz z Molierem badali zamek w drzwiach. Przypuszczali, Ŝe kluczem nie będą w stanie ruszyć przeŜartego rdzą mechanizmu. Dlatego nawet nie próbowali. łom przyniesiony przez jednego z aktorów poradził sobie z zamkiem w jednej chwili. - Czy wyłamanie drzwi Królewskiego Kolegium jest przestępstwem? zapytał Molier. - Obawiam się, Ŝe tak, ale za późno na skrupuły. Lepiej zapalmy świecę, Ŝebyśmy cokolwiek widzieli. Weszli do budynku, a za nimi reszta. Było ich dziesięciu. W nikłym i drgającym płomieniu świecy, który rzucał na ściany niepewny cień, przemierzali długie korytarze, zatrzymując się od czasu do czasu, by sprawdzić, czy idą w dobrym kierunku. Rene szedł tuŜ za uczonym, gdyŜ miał ograniczone zaufanie do jego pamięci. - Jesteś pewien, Ŝe wiesz, dokąd idziesz? - Ostatni raz chodziłem tymi korytarzami, gdy miałem dwadzieścia lat. 313
Ale po kilku zmianach kierunku dziesięciu męŜczyzn dotarło jednak do piwnic, w których spoczywał szkielet. Znowu trzeba było uŜyć łomu, by otworzyć cięŜkie drzwi. Ustąpiły ze zgrzytem. MęŜczyźni weszli w nieprzeniknione ciemności. Zenon wahał się chwilę, nim przestąpił próg. Wymienił krótkie spojrzenie z Molierem i Rene, Ŝeby się uspokoić, i zagłębił się w mrok. Świeca wydobywała z nicości fragmenty ścian i kolumn. Jeszcze tylko kilka kroków i nagle z ciemności wyłoniła się sylwetka nowego giganta Athanase'a. Oświetlony od dołu nikłym płomieniem świecy wydawał się jeszcze straszniejszy niŜ jego poprzednik. Wszyscy, oprócz Zenona, cofnęli się przeraŜeni. - OŜeŜ ty... - wymamrotał szarlatan. - Jak to moŜliwe? - Imponujący... - przyznał jeden z aktorów, równie zdumiony. - Powiedziałbym nawet, homerycki - dorzucił Molier. - Jeszcze brzydszy niŜ poprzednio! - przerwał Zenon, Ŝeby rozluźnić atmosferę. Dostrzegł, Ŝe Rene został nieco z tyłu, i zwrócił się do niego. Jego przyjaciel był blady jak trup. - No, co tam? Coś taki skrzywiony? - Nigdy nie widziałem czegoś podobnego... Dobry Bóg nie mógł czegoś takiego stworzyć... - Jakbym słyszał kardynała. - No, to moŜe nie jest taki głupi, jak myślałem... - Chodź i pomóŜ nam, zamiast zagłębiać się w teologiczne rozwaŜania. Nie mamy całej nocy. Dziesięciu chłopa podeszło do szkieletu i zaczęło go rozmontowywać kość po kości. Aldegonda odeszła z tego świata. Nikły blask świecy padał na jej bladą twarz i wydawało się, Ŝe staruszka po prostu śpi. Amadeusz patrzył na nią z tym dziwnym zdumieniem, jakim zawsze napawał go widok nieboszczyka. 314
To ciało, które spoczywało przed nim, było tylko bezwładnym przedmiotem. Nic nie odróŜniało go od kawałka drewna czy od kamienia. A przecieŜ zaledwie kilka minut wcześniej jeszcze Ŝyło. Posiadało duszę i umysł zdolny do myślenia i wzruszeń. Proboszcz nie bardzo wiedział, co ma myśleć o jej spowiedzi. Tajemnica, którą mu wyjawiła, była tak dziwna, Ŝe rozmowa ta nie bardzo go uspokoiła. Ale jednego był pewien: spowiedź czy nie, będzie musiał porozmawiać o tym z Donatellim. Zamknął powieki Aldegondy i pogrąŜył się w modlitwie. Prosił oczywiście o zbawienie dla jej duszy. Jednak nie mógł się powstrzymać, by nie westchnąć do nieba równieŜ w intencji Agnes. Gdy przenoszenie szkieletu wreszcie dobiegło końca, nad Montpellier wstawał juŜ świt. Wszystkie kości zostały z wielką pieczołowitością przeniesione do wozów, w których ułoŜono je w stosy. Zenon i jego kompani mogli wreszcie chwilę odpocząć. - Rad jestem, Ŝe robota skończona! - wykrzyknął Molier, puszczając w obieg bukłak z winem. - Ta rzecz waŜy więcej niŜ dwanaście słoni! Te kości wydają się zrobione z kamienia! - Bo tak jest w istocie - przyznał uczony. - To skamieliny. Molier patrzył na niego chwilę, zbity z tropu. - Stanowczo są na tej ziemi i na niebie rzeczy, o których nie śniło się filozofom... Przedsięwzięcie trwało dłuŜej, niŜ pierwotnie zakładali, i kosztowało o wiele więcej wysiłku, niŜ mogli sobie wyobrazić. PoniewaŜ szkielet był starannie przytwierdzony do rusztowania, trzeba było rozplatać wiele węzłów, tudzieŜ wyjąć niezliczone gwoździe, by uwolnić kości. Nie wspominając juŜ o demontaŜu obiektu od góry i transporcie cięŜkich kości w dół za 315
pomocą krąŜka. W końcu najmniej męczącą czynnością okazało się przeniesienie kości do wozów, chociaŜ nie bez znaczenia był dystans, jaki musieli pokonać z cięŜarem w rękach. A poniewaŜ trzeba było zabrać równieŜ deski, belki i inne drewniane części słuŜące do wzniesienia rusztowania, praca zajęła praktycznie dwa razy więcej czasu, niŜ przewidywali. Krótko mówiąc: jeśli Zenon był zmęczony, ale szczęśliwy, to Rene miał uczucie, jakby wpadł w pułapkę bez wyjścia. Ta długa noc kompletnie go wykończyła i teraz marzył tylko o jednym: o spaniu. Z drugiej strony przeraŜała go myśl, Ŝe po takim wysiłku mogą zostać złapani na gorącym uczynku. I nie miał najmniejszej ochoty zostać pozbawiony snu na skutek nagłego pojawienia się jakiegoś przedstawiciela prawa. - ZjeŜdŜajmy stąd, nie czekajmy, aŜ dzień zacznie się na dobre! krzyknął, sadowiąc się na koźle swojego wozu. Zenon dał znak Molierowi i jego trupie, Ŝe czas ruszać, i wskoczył na wóz, dając małego, przyjaznego klapsa śpiącej mulicy. JuŜ ruszali, gdy nagłe Zenon przypomniał sobie, Ŝe coś przeoczył. Zeskoczył z wozu na ziemię. - Nie ruszajcie się. Zaraz wracam. - Czyś ty oszalał?! Gdzie idziesz? - wybuchnął Rene. - Do laboratorium Athanase'a - odparł uczony, chwytając świecę. - Potrzebuję szkieletu małej jaszczurki. Mamy jeszcze trochę czasu. Przestraszony Rene odwrócił się do Moliera, który wzruszył ramionami. Rene westchnął i rzucił zaniepokojonym okiem na niebo. Zaraz zacznie piać kogut, obwieszczając nowy dzień. Zenon wrócił w mroczne korytarze. Musiał odzyskać szkielecik. Był mu niezbędny. Bez małego modelu przed oczyma nie mógł zrekonstruować wielkiego szkieletu. A nie miał ochoty na jeszcze jedno polowanie na małego gada i następującą po nim całą tę odraŜającą operację. 316
Po dotarciu na szczyt krętych schodów Zenon stanął przed przeŜartymi przez korniki drzwiami do pokoju swego nauczyciela. Jak zwykle były zamknięte na dwa zamki, ale tym razem łom nie był potrzebny. Wiedział, gdzie zazwyczaj Athanase chował klucz, i tak jak przypuszczał, znalazł go za małą deszczułką. W laboratorium panował mrok. Świeca rzucała Ŝółtawe światło na jego ściany i niespodziewanie dziwne kształty przyrządów, skamieniałości, róŜnych minerałów porozrzucanych na stołach i półkach zaczęły tańczyć zwiewną farandolę. Zenon postawił świecę pośrodku pomieszczenia i zaczął je pośpiesznie przetrząsać w poszukiwaniu małego szkieletu. Odnalezienie go w tym bałaganie w zasadzie nie powinno mu przysporzyć trudności. Jednak mimo Ŝe sprawdzał wszędzie, nigdzie go nie widział. Szukał na stołach, na półkach biblioteczki, na niezliczonych etaŜerkach, pod meblami. Wszędzie. Na próŜno. Czy mogło się zdarzyć, Ŝe Athanase się go pozbył? Czy znów będzie musiał oddać się tej męczącej pogoni za jaszczurką, by móc rozpocząć swoją rekonstrukcję? Myśl, Ŝe wszystko moŜe się opóźnić z tak głupiego powodu, była nie do zniesienia. Szukał dalej, coraz bardziej zdenerwowany. Pod papierami i dziełami, które leŜały prawie wszędzie. Przetrząsał szuflady, opróŜniał szafki, nachylił się nawet nad koszem. Bez rezultatu. Szkieletu jaszczurki nigdzie nie było. - Tego szukasz? - odezwał się nagle jakiś głos za jego plecami. Zenon odwrócił się. Za nim stał Athanase i trzymał deseczkę, do której przytwierdzony był szkielecik. - Athanase? Dwaj męŜczyźni w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Zenon zdziwił się, Ŝe widzi Athanase'a w pracowni o tak wczesnej porze. Ale przede wszystkim czuł się winny, Ŝe dał się złapać na gorącym uczynku. Innymi słowy, został nakryty, gdy wszedł bezprawnie do tego pomieszczenia i usiłował odzyskać szkielet bez zgody właściciela. A poza tym obawiał się wyrzutów 317
swojego nauczyciela. Ale wzrok Athanase był pozbawiony wrogości. Zenon wyczytał w nim raczej zmęczenie i bezbrzeŜny smutek. Jak gdyby przyłapanie go na przetrząsaniu laboratorium nie miało Ŝadnego znaczenia. Zenon mógł w nim odczytać czułość, a takŜe trochę dumy. Nie tego się spodziewał. - Zrobiłem tak, jak mi powiedziałeś - odezwał się Athanase po długiej chwili. - Porównałem. Zenon natychmiast pojął, Ŝe jego były nauczyciel zgadza się z nim teraz w kwestii szkieletu. Ta nagła zmiana opinii była jednak tak niespodziewana, Ŝe przez chwilę wątpił w jej szczerość. - Ale... sądziłem... Athanase wolno podszedł do niego. Jego szerokie, ale zgarbione ramiona nadawały mu bardzo stary wygląd. - ... Ŝe jestem tylko starym, zgrzybiałym uczonym, obsesyjnie myślącym o olbrzymach? CóŜ, miałeś rację. Byłem nim, aŜ do tej nocy. - Zatem wiesz? Athanase przeniósł spojrzenie na półki, na których spoczywały traktaty o gigantologii i fragmenty skamieniałych szkieletów. - Od chwili, gdy mój wzrok padł na ten mały szkielet, wiedziałem, Ŝe masz rację... Całą noc spędziłem, porównując go ze szkicami zrobionymi przez Brunona... CóŜ za niezwykłe stworzenie, nieprawdaŜ? - Trzeba to jeszcze sprawdzić... Stary mistrz odwrócił się do byłego ucznia. - Chcesz go zrekonstruować? Właśnie wracam z piwnicy. Chciałem sprawdzić parę rzeczy. To poczeka... Zenon poruszył się. Chciał powiedzieć coś na swoje usprawiedliwienie, wytłumaczyć, dlaczego zabrał kości bez zgody Athanase'a, ale ten uciszył go ruchem głowy. 318
- Zazdroszczę ci... Widzisz, nie to, Ŝe nie miałem racji, było dla mnie najwaŜniejsze; raczej to, Ŝe cale Ŝycie strawiłem na badaniu chimery... PoraŜka to nic... Gestem zatoczył koło wokół laboratorium. - Ale ta pustka... ta nicość... cała ta niepotrzebna wiedza... Podał mu mały szkielet. - PokaŜ im. - Zro... zrobię, co w mojej mocy. Athanase podszedł do okna i utkwił spojrzenie ponad dachami, na które wschodzące słońce rzucało swe pierwsze roziskrzone promienie. - A teraz zostaw mnie. Zenon spojrzał na niego ostatni raz i zabrawszy szkielet jaszczurki, zniknął na schodach. Dołączył do siedzącego w wozie Rene. Patrząc w wylot ulicy, powiedział tylko: - Jedziemy. - Co jest? Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha. - MoŜna tak powiedzieć. Rene nie pytał więcej. Ci uczeni to zdecydowanie dziwaczne typy. Lepiej nie próbować ich zrozumieć. Machnął lekko lejcami, dając znać mulicy, Ŝe trzeba się ruszyć, i wreszcie trzy wozy odjechały sprzed Królewskiego Kolegium.
ROZDZIAŁ 6
Henri de Coursanges miał okropną noc. PoŜałowania godna nieudana próba aresztowania Zenona wprawiła go w bardzo zły nastrój; co więcej, zmuszony był połoŜyć się spać później niŜ zwykle. RównieŜ wtargnięcie Donatellego do jego apartamentów bladym świtem następnego dnia, kiedy jeszcze na dobre się nie rozbudził, zaburzyło tak lubiany przez urzędnika poranny leniwy rytuał. Nie przyjął więc legata z naleŜytą uprzejmością, której wymagał kardynalski majestat. Donatelli równieŜ nie przejawiał ochoty na rozpoczynanie dnia od kłótni, ale musiał go poinformować o włamaniu. Skoro tylko to uczynił, urzędnik zamruczał coś pod nosem, przetarł oczy i powiedział: - Jak to, całkiem zniknął? - Nic nie zostało. Ani jednej kosteczki. Poszedłem dziś rano do Kolegium, by ponownie zobaczyć szkielet, i juŜ go tam nie było. Doktor Lavorel utrzymuje, Ŝe nic nie wie o jego zniknięciu. Henri de Coursanges podrapał się w brodę. Zawsze było mu cięŜko się skoncentrować, jeśli się nie zdąŜył ogolić. - Mamy jakichś podejrzanych? - zapytał. 320
Donatelli obserwował urzędnika. MoŜe trzeba było zaczekać i dać mu czas, by przynajmniej umył twarz? Wydawało się, Ŝe jego mózg nie funkcjonuje na tyle dobrze, by prokurator mógł prowadzić sensowną rozmowę. - Wydaje mi się, Ŝe sprawa jest jasna - powiedział. - To Zenon de Mongaillac ukradł szkielet. - Ale po co, u licha, miałby zrobić coś podobnego? - Wolałbym o tym nie myśleć, ale... Ach! A oto i nasz biskup! Rzeczywiście Van Melsen, który przebył całe miasto, wtargnął do sali. - Przykro mi, Ŝe musiałem was niepokoić o tak nieprzyzwoitej porze przywitał go kardynał. - To nie ma Ŝadnego znaczenia. I tak budzę się wcześnie. - Wygląda na to, Ŝe szkielet został skradziony tej nocy - poczuł się w obowiązku poinformować go urzędnik. - JuŜ o tym wiem! I jestem wściekły! - Nasze podejrzenia kierujemy oczywiście na osobę Zenona de Mongaillaca - dorzucił Henri de Coursanges, jakby ten fakt był owocem jego intensywnych przemyśleń. - To jasne. Szkoda tylko, Ŝe nie udało się wam schwytać go wczoraj wieczorem. - To... Mieliśmy pecha. Ale jego zatrzymanie jest tylko kwestią czasu. - Nie wątpimy... Van Melsen usiadł w fotelu i zaczął bębnić palcem w podbródek, co było niechybnym znakiem, Ŝe szykuje jakąś przemowę. - Oczywiście gdyby chodziło jedynie o zwykłą kradzieŜ, to dotyczyłoby tylko was - powiedział do urzędnika. - A tak nie jest? - Obawiam się, Ŝe nie. Jeśli ten Zenon de Mongaillac zamierza zrobić to, o czym myślę, sprawa będzie miała powaŜne następstwa teologiczne... rzucił oskarŜycielskie spojrzenie w stronę kardynała - których moglibyśmy 321
uniknąć, gdybyśmy poczynili odpowiednie kroki, gdy był jeszcze na to czas. Donatelli nie odpowiedział. Obydwaj odgadli intencje uczonego, ale Ŝaden z nich nie przewidział kradzieŜy. - Zajmę się tym osobiście - powiedział uroczyście urzędnik, poirytowany faktem, Ŝe trzymają go na uboczu i nie dopuszczają do swych sekretów. - A... macie juŜ moŜe pomysł, co dalej? Po tym, jak się dowiedział, Ŝe dwudziestu ludzi przetrząsnęło oberŜę, w której się zatrzymał, wątpię, czy do niej wróci. Słowa biskupa, jak często bywało, ociekały sarkazmem, a to się urzędnikowi wcale nie podobało. - CóŜ... zacznę od... Henri de Coursanges nie rozwinął swej myśli. Nie bardzo rozumiał całą tę tajemnicę dotyczącą szkieletu, a to sprawiało, Ŝe czuł się wyrzucony poza nawias. Ale wiedział, Ŝe przynajmniej w sprawie tego włamania to właśnie on będzie grał pierwsze skrzypce. CzyŜ nie do jego obowiązków naleŜało utrzymanie porządku w tym mieście? - Znajdę go! - powiedział z mocą. JakieŜ było jego zdziwienie, gdy zauwaŜył, Ŝe ani Donatelli, zaabsorbowany kontemplowaniem widoku z okna, ani Van Melsen nie zwrócili najmniejszej uwagi na jego słowa. Trzy wozy bez trudu opuściły Montpellier. Protekcja księcia de Conti, którą cieszył się Molier, pozwoliła im przejechać przez bramy miasta bez Ŝadnych kłopotów. Dwie trzecie drogi upłynęło spokojnie, ale zaledwie wóz Rene dotarł do podnóŜa Sewennów, mulica gwałtownie zaprotestowała przeciw tak trudnej w jej wieku wspinaczce, stając w miejscu i wydając z siebie porykiwania, które zwielokrotnione przez echo, dały się słyszeć na dobrych dwadzieścia mil dookoła. Trzeba przyznać, Ŝe biedne bydlątko miało do ciągnięcia znaczny cięŜar oraz Ŝe droga po ostatnich ulewach nie była w zbyt dobrym stanie. Postój, podczas którego Rene sobie tylko znanymi 322
metodami zdołał nakłonić zwierzę do ponownego podjęcia trudu, trwał krótko, ale rytm podróŜy został zakłócony i droga zajęła im cały ranek. To, Ŝe trzeba zrekonstruować szkielet w kryjówce Agnes, było dla Zenona oczywistością. JakieŜ inne miejsce lepiej by się do tego nadawało? Grota była wystarczająco obszerna, by pomieścić szkielet, a jednocześnie dobrze ukryta wśród wzgórz, co czyniło jej odnalezienie dosyć trudnym. Mógłby tam spokojnie poświęcić się pracy, bez obawy, Ŝe ktoś mu w tym przeszkodzi. Poza tym, a nie była to mniej waŜna zaleta tego miejsca, mógłby zbliŜyć się do Agnes. Jeśli nierozwaŜnie wcześniej nie wspomniał o swoim pomyśle, to dlatego Ŝe nie miał ku temu sposobności. Poza tym był pewien, Ŝe nie będzie miała nic przeciwko temu. Z jakiego powodu miałaby nie udostępnić mu groty? JednakŜe kiedy dotarli na miejsce, w sercu Zenona zalęgł się niepokój. Bo ewentualna odmowa wpędziłaby go w dość kłopotliwą sytuację. Schodząc z wozu, Zenon poprosił więc Moliera, by pozostał w ukryciu za krzakami poniŜej jaskini, puścił oko do Rene i sam podszedł do wejścia. Przed jaskinią rozciągała się odsłonięta przestrzeń, którą przemierzał, zastanawiając się, jak teŜ zostanie przyjęty. Zatrzymał się kilka kroków przed wejściem, z boku wzgórza. - Agnes? - zawołał. - To ja, Zenon! Rene patrzył skonsternowany na uczonego. Cała ta heca była źle przygotowana. Przy takim stopniu improwizacji na pewno czeka na nich wiele nieprzyjemnych niespodzianek. Poza tym rozpaczliwie walczył z sennością. - Agnes! - krzyknął znów Zenon. Po krótkiej chwili u wejścia ukazała się młoda kobieta. Zaskoczona widokiem uczonego, wahała się przez moment, jak go powitać. Ale obawy Zenona rozwiały się z chwilą, gdy Agnes wyszła na jego spotkanie z szerokim uśmiechem. 323
- Co tu robisz? - zaniepokoiła się. - Przybyłem, by zrobić ci niespodziankę - powiedział, odwzajemniając uśmiech. - To miło z twojej strony. Naprawdę okolica nie obfituje w rozrywki. Spoglądali na siebie wzruszeni i trochę zaniepokojeni. Zenon zrobił krok w jej stronę i delikatnie ujął jej dłoń. Marzył o tej chwili, odkąd opuścili Montpellier. Zawładnęło nim nieodparte pragnienie, by złoŜyć na jej ustach pocałunek. Lekko nachylił się do przodu. Twarz Agnes dzieliło juŜ zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy. Zapach jej włosów odurzał go. - Wybaczcie to najście... Panienko, oczarowany jestem, mogąc was poznać - odezwał się za nimi głos pełen rewerencji. Agnes podskoczyła. Nie zauwaŜyła przybycia nieznajomego. Popatrzyła pytająco na Zenona. Ten niezadowolony, Ŝe nie miał czasu, by jej wspomnieć o obecności swych towarzyszy, odwrócił się do aktora. - Agnes, przedstawiam ci Moliera. MoŜe przypominasz sobie, widziałaś go na scenie w Montpellier. To przyjaciel. - Zatem jest mile widziany - powiedziała Agnes, posyłając nowo przybyłemu promienny uśmiech. Kiedy ten skłonił się, by ucałować jej dłoń, młoda kobieta powstrzymała prychnięcie. Pierwszy raz ktoś chciał zrobić coś takiego. - Przepraszam, Ŝe przeszkadzam - odezwał się nowy głos - ale gdybyście mogli mi trochę pomóc... Cała trójka odwróciła się w kierunku szarlatana, który zbliŜał się do nich, dzierŜąc w dłoniach pokaźnych rozmiarów piszczel. Zenon uprzedził reakcję Agnes. - Hm... Agnes, przedstawiam ci Rene Grouchota, wędrowca, aptekarza, handlarza substancjami egzotycznymi i czym tylko chcesz. To równieŜ przyjaciel. 324
PoniewaŜ bieg wydarzeń lekko ją przerastał, młoda kobieta tylko kiwnęła głową. - Bardzo mi miło - powiedział Rene. - Wybaczcie, Ŝe nie mogę ucałować waszej dłoni, ale... - Co to jest? - zapytała Agnes, zaintrygowana ogromną kością. Zenon nie zdąŜył odpowiedzieć - ludzie z trupy Moliera zaczęli się zbliŜać, kaŜdy z kością w rękach. Agnes wytrzeszczyła oczy i zwróciła się w stronę Zenona w nadziei na wyjaśnienie całej tej sprawy. - Szkie... szkielet - wyjąkał uczony. - Chcę spróbować do konać tu jego rekonstrukcji. Agnes westchnęła z rezygnacją. Jak na miejsce, w którym brak rozrywek, nieźle się zaczyna! TuŜ po wyjściu Zenona Athanase'em ponownie owładnęło uczucie pustki i rozgoryczenia tak silne, Ŝe siedział zgnębiony ponad godzinę. Tak jak powiedział swojemu byłemu uczniowi, właśnie zdał sobie sprawę, Ŝe całe swoje Ŝycie wypełnił badaniami, które okazały się absurdalne. PoniewaŜ teraz miał juŜ pewność: szkielet znaleziony w Lansec nie był szkieletem olbrzyma. I wszystkie inne szkielety, które odkrył w czasie swej długiej kariery, prawdopodobne teŜ nie naleŜały do olbrzymów. Gigantologia, był o tym przekonany, to fałszywy trop - subtelne rusztowanie teorii i zwodniczych argumentów, które prowadziły donikąd. Farsa. Całe Ŝycie zmarnował, szukając istot, które istniały jedynie w ludzkiej wyobraźni. A najgorsze było to, Ŝe szkielet z Lansec bez wątpienia naleŜał do stworzenia, które kaŜdy myślący człowiek zaliczyłby do jednoroŜców czy innych bajkowych stworów zaludniających marzenia średniowiecznych uczonych: naleŜał do smoka. To, co wydawało się rozumne, było fałszem, a to, co wydawało się niemoŜliwe, okazywało się prawdą. 325
Widok tych wszystkich traktatów o gigantologii, fragmentów kości olbrzymów, tak pieczołowicie kolekcjonowanych przez te wszystkie łata, ilustracji osobników o wielkich rozmiarach - wydal mu się nagle nie do zniesienia. Reprezentowały one całe jego Ŝycie - Ŝycie stracone bezpowrotnie, Ŝycie bez celu. Zdjął więc z półek kilka szkiców i starannie podarł, co przyniosło mu prawdziwą ulgę. I zdał sobie sprawę, Ŝe jeśli chce dalej Ŝyć, będzie musiał to wszystko zniszczyć. Bruno zastał go, gdy rozszarpywał na kawałki całą dokumentację poświęconą gigantosteologii. - Mistrzu... Nie róbcie tego! - wykrzyknął młody asystent, biegnąc ku niemu. Athanase odepchnął go ramieniem. - Zostaw mnie, Brunonie... - Ale... to dorobek całego waszego Ŝycia, a wy go niszczycie. - To coś więcej, Brunonie... duŜo więcej. I stary uczony gwałtownie rozdarł plik papierów. Bruno spoglądał na niego ze smutkiem i niedowierzaniem. Jakikolwiek by był tego powód, nie moŜna obracać wniwecz tylu lat pracy. Nic nie mogło tego usprawiedliwić. Ktoś zapukał do drzwi. Szczęśliwy, Ŝe jakiś natręt przerwie tę falę destrukcji, Bruno poszedł otworzyć. Znalazł się oko w oko z biskupem Ulrichem Van Melsenem. Złowieszcza mina biskupa sprawiła, Ŝe młody człowiek zmienił zdanie. Tym bardziej Ŝe odczuwał pewien niepokój na myśl, iŜ jakaś osoba postronna zobaczy mistrza w takim stanie. - Panowie - pozdrowił ich gość, kłaniając się. Bruno postanowił spróbować się go pozbyć. - Mistrz Lavorel jest cierpiący... Biskup zajrzał do laboratorium ponad ramieniem młodego człowieka i dostrzegł starego uczonego zajętego niszczeniem papierów. Nie musiał nawet nalegać, Athanase sam zaprosił go do środka. 326
- Czujcie się jak u siebie, Van Melsen... Jeśli widok bezuŜytecznego starca was nie nuŜy. Biskup podniósł brwi i posłał młodemu asystentowi lodowaty uśmiech. Ten odsunął się, by zrobić mu przejście. - Zniknięcie szkieletu musiało być dla was strasznym ciosem - zauwaŜył Van Melsen słodkim tonem. Athanase nie darzył tego człowieka nadmierną sympatią, ale wiedział, Ŝe prędzej czy później będzie musiał zdać się na osąd innych. Dlaczego nie zacząć od tego biskupa? JednakŜe odczuwał tak wielkie zmęczenie, Ŝe to wszystko nie miało juŜ dla niego znaczenia. - Och... wiecie, to była tylko kupa kości. NajwaŜniejsze jest to, co moŜna z nich wywnioskować... A prawda czasem waŜy więcej niŜ wszystkie szkielety. - MoŜe moglibyście mi pomóc w jego odnalezieniu? - JeŜeli wziął go w posiadanie Zenon de Mongaillac, jak się pewnie domyślacie, juŜ o niego zadba. Nie martwcie się tym. - Ale sądziłem... Athanase odwrócił się wreszcie w stronę swojego rozmówcy. Ten biskup nigdy nie zrozumie, w jakim stanie znajduje się jego dusza. Jak sprawić, by domyślił się, Ŝe zniknięcie szkieletu nie było dla niego Ŝadnym dramatem? A zresztą szkoda fatygi, by wyjaśniać cokolwiek temu człowiekowi o ciasnym umyśle. - Niewiele mnie obchodzi, co sądzicie. Prawda. Tylko ona mnie interesuje. - Wszystko zaleŜy od tego, czy mówimy o tym samym - odpowiedział dotknięty do Ŝywego biskup, który zaczynał podejrzewać, Ŝe uczony porzucił hipotezę o olbrzymie. Athanase poprzestał na wzruszeniu ramionami. - Czy mam przez to rozumieć, Ŝe wiecie, gdzie ukrywa się Zenon de Mongaillac? - zapytał z naciskiem Van Melsen. - Wnioskujcie sobie, co wam się Ŝywnie podoba, mój biedny przyjacielu... 327
- Zatem moŜe trzeba wam przypomnieć, Ŝe ten szkielet nie jest waszą własnością. Chroniąc złodzieja, stajecie się jego wspólnikiem. Athanase utkwił w nim nieruchome spojrzenie. - Van Melsen, nie lubię was. Nie lubię was nie dlatego, Ŝe jesteście ignorantem, ale dlatego, Ŝe jesteście cyniczni. To, Ŝe nie jesteście w stanie pojąć znaczenia tego szkieletu, nie jest niczym zaskakującym. Nie jesteście uczonym. Ale fakt, Ŝe jesteście gotowi na wszystko, byle tylko osiągnąć cel, wskazuje na wasz kompletny brak skrupułów, który przyprawia mnie o mdłości. - Tak sądzicie? - zapytał biskup, usiłując zachować spokój. Athanase Lavorel, ten, który umyślnie ukrył kilka kręgów, by udowodnić prawdziwość swych teorii, zaczyna mu udzielać lekcji moralności! Odwrócił się do Brunona. - A wy? Znacie miejsce, w którym moŜe się ukrywać Zenon de Mongaillac? Bruno przecząco pokręcił głową. - Bardzo dobrze. Obejdę się bez waszej pomocy. Biskup obrzucił długim, surowym spojrzeniem Athanase'a, który na powrót oddał się dziełu zniszczenia, a potem obrócił się na pięcie i opuścił laboratorium. - Zostaw mnie teraz - powiedział starzec do swego asystenta, nie podnosząc wzroku. - Mam robotę do skończenia... Bruno wyszedł, zostawiając Athanase'a sam na sam z upiorami olbrzymów. Zenon i jego kompani skończyli rozładunek kości. Odprowadzani zdumionym wzrokiem Agnes, przenieśli ogromny szkielet do wnętrza groty. W blasku pochodni oświetlających obszerną jaskinię skamieniałe kości wyglądały jak stos stalaktytów, które odpadły od sklepienia. Molier otarł zroszone potem czoło, przeciągnął się i rozsiadł na skale we wnętrzu groty. 328
- Gdybym wiedział, Ŝe to będzie tak męczące, powstrzymałbym się od oferowania swych usług! - zagrzmiał, odzyskując oddech. Zenon usiadł obok niego. - Ale straciłbyś niepowtarzalną okazję, by wystrychnąć władze na dudka - odpowiedział swemu nowemu przyjacielowi. Molier przytaknął w milczeniu, a potem zapytał: - Dlaczego tyle ryzykujesz dla tego szkieletu? - Nie dla szkieletu. Dla obrony prawdy. - Obrona prawdy nie wymaga tylu poświęceń. Co w prawdzie takiego wielkiego? Zenon patrzył na aktora, zaskoczony jego pytaniem. - Piszę bajki - wyjaśnił Molier. - Poświęcam Ŝycie na wymyślanie kłamstw. Świat potrzebuje kłamstw. - Ale czy twoje kłamstwa nie mają ambicji pokazywania prawdy? - odparł Zenon z uśmiechem. Aktor nie znalazł odpowiedzi. Ogarnął wzrokiem wnętrze groty. - Interesująca siedziba - ocenił w chwili, gdy Agnes zbliŜała się do nich. - Prosta, ale funkcjonalna. I idealna kryjówka, by uniknąć... Zenon rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie, którym zmusił go, by przerwał. Wspominać o tym Agnes nie było dobrym pomysłem. Wiedział, Ŝe wcześniej czy później będzie musiał wtajemniczyć ją w szczegóły całej sprawy, ale uznał, Ŝe ten moment jeszcze nie nadszedł. - Jestem głodny jak wilk! - wykrzyknął, by zmienić temat. - Dobrze się składa! Przygotowałem wam qahoua! - oznajmił Rene, niosąc dymiący garnek. - Kilka łyków tego rozkosznego nektaru i zapomnicie o nieprzespanej nocy! Wielce zaintrygowany Molier wstał i zbliŜył się do szarlatana. Wkrótce otoczyła ich reszta trupy. Stojąc trochę na uboczu, Agnes i Zenon wymienili uśmiechy. - O co chodzi? - spytała młoda kobieta. 329
- O ohydny w smaku napój z praŜonych ziaren, który jakoby posiada właściwości pobudzające. Zainteresowana wszystkim, co ma związek z zastosowaniem roślin, Agnes zdecydowała się przyłączyć do grupy ciekawskich smakoszy. KaŜdy z nich kolejno wypił kilka łyków brązowawego napoju i kaŜdy przełykał go z takim samym grymasem na twarzy. Napój w dalszym ciągu nie nadawał się do picia. - Nie rozumiem - lamentował Rene. - PrzecieŜ gotowałem go dobrą godzinę! - Nie pozbędziecie się tej goryczy, choćbyście nawet gotowali to trzy dni - zauwaŜyła Agnes. - Według mnie, lepiej będzie załagodzić smak, dodając nieco miodu. Szarlatan podziękował za radę. Nie była głupia. Późnym popołudniem nadszedł moment poŜegnania. Zenon ostatni raz pozdrowił swych kompanów stojących obok wozów. Czas był najwyŜszy, by Molier ze swą trupą wrócił do Montpellier, a Rene podjął swą wędrówkę po drogach królestwa. Z obawy przed konsekwencjami, jakie mogły wyniknąć z kradzieŜy szkieletu, szarlatan zdecydował się wyjechać z Langwedocji. Chciał udać się w stronę Lyonu. Tradycje kulinarne, z których słynęło owo miasto, pozwalały snuć przypuszczenia, Ŝe jego mieszkańcy docenią napój. Bo myśl, Ŝe qahoua nie odniosła w Marsylii spodziewanego sukcesu, trochę go niepokoiła. - Naprawdę znów zamierzasz zaczynać z tym napojem? - zapytał Zenon, jakby czytał w myślach przyjaciela - Oczywiście, ale nie martw się. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, zawsze mogę w dalszym ciągu sprzedawać tytoń. PapieŜe mogą publikować do woli swoje bulle, ale to nie powstrzyma ludzi przed jego uŜywaniem. - Zwłaszcza gdy uŜyjesz całego swojego talentu oratorskiego, by ich przekonać o jego dobrodziejstwach! - zaznaczył Molier. - Widziałem cię w 330
akcji, Rene. Masz niezaprzeczalny dar: dar czarowania publiczności. - Zatem jeśli sprzedaŜ qahoua okaŜe się niewypałem, zawsze będę mógł zostać członkiem twojej trupy - zaŜartował szarlatan. - To nie byłby taki zły pomysł - zapewnił go aktor, zanim odwrócił się w stronę Zenona. - Co do ciebie, nie wiem, co zamierzasz zrobić z tym szkieletem, ale strzeŜ się władz. - Będę ostroŜny - obiecał mu uczony. - I dzięki za wszystko. - Nie masz za co dziękować. Zawsze z przyjemnością wystrychnę na dudka dumnych i moŜnych! Uścisnęli sobie dłonie. - śegnaj, bracie! - krzyknął Rene Grouchot, rozpędzając wóz. Mulica wydała lekki ryk skargi. DłuŜszy odpoczynek by jej nie zaszkodził. Niemniej jednak ruszyła w drogę, być moŜe zdopingowana tym, Ŝe droga powrotna wiodła w dół. - śegnaj, szarlatanie! - odpowiedział Zenon. A kiedy wozy oddalały się drogą, Agnes stanęła obok Zenona i oplotła go w pasie rękoma. Rene Grouchot pomyślał, Ŝe tworzą piękną parę. Kiedy ostatni wóz zniknął za zakrętem, Zenon i Agnes wrócili do groty. Naprzeciw nich leŜał pokaźny stos kości. - Z jednego Ŝebra Bóg stworzył kobietę - powiedział uczony, zakasując rękawy. - Zobaczymy, czego będę mógł dokonać, mając do dyspozycji te wszystkie kości!
ROZDZIAŁ 7
Nim zapadła noc, Zenon zakończył mocowanie rzędu pochodni, które miały oświetlić jego miejsce pracy. Postanowił przeprowadzić rekonstrukcję szkieletu w najbardziej oddalonej od wejścia części groty, tam gdzie sklepienie było najwyŜsze. Było to coś w rodzaju zagłębienia oddzielonego od głównej komory skalną naroślą, dzięki czemu tworzyło jakby oddzielną salę, niewidoczną na pierwszy rzut oka. Kilka zwisających z sufitu stalaktytów mogło ponadto przydać się do umocowania rusztowania. Zenon nie dysponował przecieŜ przyczepionym do sklepienia krąŜkiem linowym, który mógłby posłuŜyć mu do podnoszenia kości. Nie mógł teŜ, w przeciwieństwie do Athanase'a, liczyć na pomoc asystenta. Agnes, choć słusznej postury, nie będzie dla niego wielkim wsparciem. Na szczęście, jako Ŝe szkielet naleŜał do jaszczurki, powinien być niŜszy niŜ olbrzym Athanase'a. - No, proszę! - wykrzyknął, oceniając skuteczność urządzenia. - Teraz widać lepiej! Siedząc kilka kroków od niego z ogromnym kręgiem w dłoni, Agnes patrzyła to na stos kości, to na szkielet małej jaszczurki i nie była w stanie 332
uwierzyć, Ŝe mogą one mieć z sobą cokolwiek wspólnego. - Rekonstruując swego olbrzyma, Athanase popełnił wiele błędów wytłumaczył Zenon, widząc jej zakłopotaną minę. - Na przykład to, co wziął za kręgi szyjne, to w rzeczywistości kości ogona. - Niekończącego się ogona - podkreśliła Agnes, zauwaŜywszy liczbę kręgów. - Jesteś pewien, Ŝe to jaszczurka? Młoda kobieta na darmo powtarzała sobie, Ŝe w tej materii moŜe zdać się na jego osąd - trudno jej było przyjąć, Ŝe ten szkielet jest rzeczywiście tym, za co uwaŜa go uczony. - To nie moŜe być nic innego - odpowiedział Zenon. – To jaszczurka mająca dwadzieścia stóp długości! Nie wiem tylko, czy zmieści się w tej jaskini. Agnes nie odpowiedziała. Miała niejasne przeczucie, Ŝe w rekonstruowaniu tego stworzenia było coś niemoralnego. - Problem w tym - ciągnął uczony - Ŝe muszę zacząć od zera, porównując po kolei kaŜdą z kości z tymi z miniaturowego modelu. OdłoŜywszy trzymany w dłoni kręg, Agnes oddaliła się, by pozwolić mu pracować. Przez długą chwilę przyglądała mu się z mieszaniną podziwu i niepokoju, zafascynowana zarówno skupieniem uczonego, jak i wielkością kości, które przekładał. O ile mogła zrozumieć, sortował je i porządkował zgodnie z tym, jaki wygląd chciał nadać szkieletowi. Cieszyła się, Ŝe ma go u swego boku. Ale z kaŜdą chwilą lepiej rozumiała, Ŝe jeśli chodzi o zwrócenie uwagi Zenona, trudno jej będzie rywalizować ze szkieletem. Minął wieczór, a on powiedział do niej najwyŜej trzy słowa. By się pocieszyć, pomyślała sobie, Ŝe to nadzwyczajne skoncentrowanie na pracy jest konsekwencją długiego oczekiwania i Ŝe to zainteresowanie wyłącznie szkieletem wkrótce osłabnie. Prędzej czy później powróci do niej, by okazać jej uczucia, którymi ją darzy, o czym miała nadzieję się przekonać. 333
Ale nadszedł wieczór, a Zenon ciągle zajmował się swoim szkieletem. Agnes postanowiła się połoŜyć. Lecz nim ułoŜyła się na sienniku, popatrzyła na niego jeszcze raz. W świetle pochodni, pochylony nad kośćmi, przypominał tajemniczego alchemika. Alchemika, który jednak wciąŜ wydawał jej się cudownie piękny. Przekonana, Ŝe dołączy do niej później, zasnęła w końcu z lekkim sercem, ukołysana postukiwaniem przekładanych przez niego kości. Następnego ranka obudziła się sama. W nocy wygasł ogień i dookoła panowało wilgotne zimno, które przejęło ją dreszczem. Owinąwszy się kocem, wstała i skierowała się w głąb jaskini, by odkryć ze zdumieniem, Ŝe Zenon wciąŜ pracuje nad swym szkieletem. Nawet nie zmruŜył oka. Próbowała zrozumieć zadziwiającą pasję, z jaką traktował tę stertę kości. To, Ŝe szkielet był niezwykły, nie budziło najmniejszych wątpliwości. Lecz zapał, z jakim Zenon go rekonstruował, zbijał ją z tropu. Jednak patrząc na jego zmęczoną twarz, zrozumiała, Ŝe ta pasja była właśnie tym, co w nim kochała. Nie chcąc mu przeszkadzać, wyszła, by rozpalić ogień i przygotować posiłek. Kiedy mu go przyniosła, Zenon właśnie zostawił szkielet, by zabrać się do budowy rusztowania, które miało go podtrzymywać. - O, obudziłaś się? - zapytał, usłyszawszy jej kroki. - JuŜ dawno - podkreśliła Agnes, zarazem rozbawiona i zdumiona faktem, Ŝe tego nie spostrzegł. - Naprawdę? Widocznie byłem tak bardzo zaabsorbowany pracą, Ŝe nie zauwaŜyłem... Dobrze spałaś? - Bardzo dobrze. Ty teŜ powinieneś. Jesteś wyczerpany. - Nie teraz - odparł Zenon, połykając jedzenie, na które nawet nie spojrzał. - Muszę posuwać się naprzód. Nawet sobie nie wyobraŜasz, jakiego ogromu pracy wymaga taka rekonstrukcja. 334
Agnes podeszła do desek, które miały słuŜyć za podstawę dla przyszłego rusztowania. U jej stóp skamieniałe kości, posegregowane według poszczególnych członków ciała, układały się w przedziwną sylwetkę. - Dlaczego tak bardzo zaleŜy ci na tym, by go zrekonstruować? - Bo wiem juŜ, co to jest, i chcę to zobaczyć na własne oczy. Ale przede wszystkim dlatego, Ŝe chcę pokazać go innym. Zenon odstawił talerz i podszedł do niej bliŜej. W tym półmroku była jeszcze piękniejsza. Wziął jej twarz w dłonie. - Pierwszy raz w Ŝyciu czuję, Ŝe posiadłem prawdę, którą wszyscy z uporem odrzucają. Po raz pierwszy bronię tej prawdy przed ignorancją. Po raz pierwszy moja walka jest słuszna i... Zenon zawahał się przez chwilę. - ... nadaje memu Ŝyciu sens. Agnes patrzyła mu w oczy. Właśnie przez to byli do siebie tak podobni. Ona teŜ czuła, Ŝe całe Ŝycie spędziła, walcząc z ignorancją innych. Z ignorancją, która zmusiła ją do opuszczenia wioski. I w tej chwili wiedziała juŜ, Ŝe nie będzie więcej Ŝyć z dala od innych. Ucieczka była błędem. Od tej chwili będzie walczyć i udowodni mieszkańcom Lansec, Ŝe jest taką samą kobietą jak inne i Ŝe jej wiedza moŜe być im przydatna. Odwróciła się do stojącego przy ognisku szkieletu małej jaszczurki, który rzucał na ścianę jaskini ogromny, przeraŜający cień. - Jednak to wszystko trochę mnie przeraŜa - powiedziała. - Ten szkielet nie powinien tu być. NaleŜy do przeszłości... - Chcę tylko nadać mu jego pierwotny kształt - odparł Zenon, by ją uspokoić. - Jestem pewien, Ŝe on sam nie widziałby w tym nic złego. - Nie lubię, kiedy sobie z tego Ŝartujesz... 335
- Zaufaj mi. Z pewnością potrafisz zrozumieć, Ŝe muszę doprowadzić tę sprawę do końca. To wszystko skończy się za parę dni, obiecuję. W tym samym czasie biskup Ulrich Van Melsen zaszczycił swą niespodziewaną wizytą mieszkańców Lansec. KtóŜ by pomyślał, patrząc na tego kruchego człowieka jadącego na kulejącym osiołku, Ŝe przybywa on tu w tak niecnych zamiarach. Tymczasem biskup, utwierdziwszy się w przekonaniu, Ŝe Henri de Coursanges jest niezgułą, a Donatellemu brak stanowczości, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Stawką było tu przecieŜ przetrwanie Kościoła. Odnalezienie Zenona de Mongaillaca nie mogło być trudne. Paryski uczony nie znał zbyt wielu osób w Montpellier, mógł więc liczyć na ograniczoną liczbę wspólników. A Ŝeby przenieść i ukryć szkielet takiej wielkości, z pewnością musiał uzyskać czyjąś pomoc. Van Melsen od razu skreślił Athanase'a Lavorela z listy podejrzanych, przekonany, Ŝe choć stary uczony odmówił mu pomocy w schwytaniu złodzieja, jest wciąŜ w oziębłych stosunkach ze swym dawnym uczniem. Śledztwo zaprowadziło go więc do gospody, w której zatrzymał się uczony, gdzie oberŜysta, mimo irytacji wywołanej spustoszeniem dokonanym w jego interesie, okazał się wielce pomocny. Biskup szybko dowiedział się, Ŝe Zenon zaprzyjaźnił się z wędrownym kupcem, podróŜującym wozem zaprzęŜonym w muła. Nietrudno było z tego wywnioskować, kto pomógł mu ukraść szkielet. Jednak dochodzenie Van Melsena utknęło w martwym punkcie, gdy biskup dowiedział się, Ŝe wędrowny kupiec opuścił okolicę. Pozostawał mu więc tylko jeden ślad: tajemnicza młoda kobieta, o której opowiadał mu Amadeusz i w której, wedle słów proboszcza, zadurzył się paryski uczony. Związana z nią hipoteza wyjaśniała ponadto, dlaczego młodego naukowca nie moŜna było odnaleźć w mieście. Co więcej, aby przeprowadzić rekonstrukcję 336
szkieletu, Zenon będzie potrzebował przestrzeni, o którą raczej trudno w Montpellier. Nie to, co w górach... Biskup skierował się wprost na plebanię ojca Amadeusza. JuŜ on znajdzie sposób, by ojczulek wyśpiewał mu wszystko, co wie. Niestety, nie mógł być pewny, czy informacje, które uzyska, będą wiarygodne. Amadeusz z pewnością będzie chronił swą młodą, cudownie nawróconą parafiankę. Dlatego kiedy na wiejskim placu minął przechodzącego wieśniaka, w głowie zaświtała mu myśl, Ŝe osobnik ten mógłby mu pomóc. - Hola!... - zawołał na niego biskup. MęŜczyzna podszedł bliŜej, poznawszy po szatach, kim jest nieznajomy gość. - Wasza Wielebność? - MoŜecie mi powiedzieć, gdzie znajdę młodą kobietę zwaną Agnes? Wieśniak zmruŜył oczy, jakby próbował zrozumieć powody tego niewinnego pytania. - A czemu chcecie to wiedzieć? - Odpowiedzcie po prostu na moje pytanie. - Ja nic nie wiem. Van Melsen opanował wściekłość. Wszyscy ci wieśniacy byli okropnie nieznośni. - Kobieta ta prawdopodobnie ukrywa przestępcę - powiedział. MęŜczyzna wydawał się zaskoczony. Przyglądał się biskupowi z mieszaniną nieufności i ciekawości. - Agnes miałaby kogoś ukrywać? Gdzie tam... - Uczonego, Zenona de Mongaillaca. MoŜe o nim słyszeliście? Na twarzy wieśniaka zastygł grymas, jakby nagle przeszył go sztylet. Nie trzeba było specjalnej przenikliwości, by zrozumieć, Ŝe wiadomość ta ogromnie poruszyła biedaczynę. KaŜdy głupi by się domyślił, Ŝe przyczyną 337
była zazdrość. Van Melsen postanowił więc ciągnąć przesłuchanie, jątrząc ranę. - Podobno się w nim zakochała. - Za... zakochała się w nim? - Tak w kaŜdym razie utrzymuje ojciec Amadeusz... Wyglądacie na zaskoczonego? - No bo... - Miłość jest darem niebios - bezlitośnie ciągnął biskup. - Powinniście się radować. MęŜczyzna próbował coś powiedzieć i zaczął drŜeć na całym ciele. Van Melsen ukrył cisnący mu się na usta uśmieszek. - Jesteście pewni, Ŝe nie wiecie, gdzie mogę ją znaleźć? Rozdarty między miłością do Agnes a pragnieniem, by jej zaszkodzić, wieśniak zaczął się jąkać: - Ona... ludzie gadają, Ŝe mieszka w jaskini, gdzieś w górach... - W jaskini? - powtórzył duchowny, uśmiechając się na myśl, Ŝe jest na dobrym tropie. - Która znajduje się...? - To wszystko, co wiem. - No dalej - nalegał biskup. - Powiedzcie mi, gdzie jest ta grota. - Nie wiem! Nic nie wiem o tej dziewczynie! - NiemoŜliwe! Prawdziwa ślicznotka, jak mi mówiono. Ten Zenon to ma szczęście... Gdzie jest jej jaskinia? Nagle wieśniak dał upust całej swojej wściekłości. - Tylko ojciec Amadeusz wie! Czarownica! Oto kim jest! Bezwstydną czarownicą! Van Melsen spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego. Na moment zaniemówił ze zdumienia, ale szybko przyszedł do siebie. - Czarownica? WaŜcie słowa, to bardzo cięŜkie oskarŜenie! 338
Na progu plebanii pojawił się ojciec Amadeusz. Słyszał ostatnie słowa, jakie wymienili między sobą dwaj męŜczyźni, i szedł teraz w ich stronę rozgniewany. - Gilbert! Jesteś głupszy, niŜ myślałem! - zbeształ wieśniaka, gromiąc go spojrzeniem, po czym odwrócił się do Van Melsena. - Proszę nie zwracać uwagi na to, co on opowiada. - To z wami chciałem się zobaczyć - wyjaśnił biskup, uśmiechając się szeroko. - Więc chodźmy na plebanię. Tam będziemy mieć spokój. I oddalili się w stronę kościoła, pozwalając wieśniakowi rozpamiętywać swój gniew. Agnes z innym męŜczyzną. Tylko tyle zapamiętał z rozmowy z biskupem. I raniło to jego duszę do Ŝywego. Musiał koniecznie upewnić się, czy to prawda. Zamknąwszy za sobą drzwi plebanii, Amadeusz poprosił Van Melsena, by usiadł. Ten jednak nie skorzystał z propozycji i zaczął wypytywać proboszcza, udając, Ŝe jego wzrok przyciągnęły nagie ściany izby. - Chcę tylko wiedzieć, gdzie znajduje się kryjówka tej Agnes - powiedział niewinnym tonem. - Nie mogę wam tego powiedzieć - odrzekł proboszcz. - Dajcie spokój. Dobrze wiem, Ŝe próbujecie ją chronić, i świadczy to o was jak najlepiej. Ale zapewniam, Ŝe z mojej strony nic jej nie grozi. Amadeusz nadal milczał. Trudno o coś mniej przyjemnego od tego przesłuchania. Co więcej, nie było jasne, co chce osiągnąć Van Melsen, odkrywając kryjówkę Agnes. - Nie przybywam tu, by wszczynać proces o czary. Zresztą dobrze wiecie, Ŝe tego typu sprawy podlegają dziś sądownictwu świeckiemu. Zamierzam nawet zrobić wszystko, co w mojej mocy, by oskarŜenia te nie doszły do uszu Henriego de Coursanges. Ale ktoś musi mi pomóc. Muszę udać się do tej jaskini. 339
- Dlaczego? - Mam wszelkie podstawy, by przypuszczać, Ŝe znajduje się tam Zenon de Mongaillac. To jego szuka! Amadeusz ukrył uśmiech. Jeśli Zenon przebywał w kryjówce Agnes, oznaczało to, Ŝe ich znajomość się rozwija. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego ten biskup chce odnaleźć uczonego. - Czego od niego chcecie? Biskup przestał kontemplować nagie ściany i przeniósł wzrok na proboszcza. - Jest głównym podejrzanym w sprawie kradzieŜy. - KradzieŜy? - Amadeusz podskoczył. - AleŜ to zupełnie nie zgadza się z wyobraŜeniem, jakie mam o tym człowieku! - Takie są jednak fakty. Jest podejrzany o kradzieŜ szkieletu waszej świętej Marty. - Myślałem, Ŝe ustalono, Ŝe to nie jest święta Marta? - NiewaŜne. Cokolwiek by to było, ten Zenon ukrywa to najprawdopodobniej w jaskini waszej protegowanej. - I co z tym zrobi? - Nie wiem. Zniszczy, być moŜe... Amadeusz spojrzał badawczo na nieporuszone oblicze Van Melsena. To wszystko wydawało mu się raczej absurdalne. - Z całym szacunkiem, mam wraŜenie Ŝe Wasza Wielebność coś przede mną ukrywa. Coś, co wiąŜe się z tym szkieletem... Tym razem to biskup wolał uciec przed spojrzeniem Amadeusza. Odwrócił się do okna i patrzył na zewnątrz. - Wasz kościół jest w naprawdę opłakanym stanie... A do tego ta nowa budowa... Podejrzewam, Ŝe koszty są znaczne... Być moŜe mógłbym wam pomóc... Amadeusz obserwował Van Melsena i narastało w nim uczucie odrazy. Czy ten człowiek nie ma odrobiny sumienia? To wstyd, Ŝe wspiął się tak wysoko w kościelnej hierarchii. - Nie nalegajcie. 340
- Zgoda - odparł gwałtownie biskup, kierując się do drzwi. - Ale nie przychodźcie potem błagać mnie o pomoc, jeśli sprawa tej czarownicy dotrze aŜ do parlamentu w Tuluzie! Kiedy wyszedł, Amadeusz zamknął oczy. Dla osiągnięcia swych celów ten biskup zdolny jest do wszystkiego, łącznie z poświęceniem Ŝycia niewinnej dziewczyny. Amadeusz był tym wstrząśnięty. Wiedział, Ŝe wiele ryzykuje, odmawiając ujawnienia kryjówki Agnes. Ale donosicielstwo nigdy nie wydawało mu się cnotą. Czego najlepszym przykładem był Judasz Iskariota. Gdy tylko Van Melsen zniknął w drzwiach plebanii w towarzystwie ojca Amadeusza, Gilbert popędził w góry, do jaskini Agnes. Nie zazna spokoju, póki się nie upewni, czy biskup mówił prawdę. Musi to zobaczyć na własne oczy. Agnes nigdy nie przejawiała najmniejszego zainteresowania męŜczyznami. Znosił jakoś fakt, Ŝe został odrzucony, dopóki Ŝyła samotnie z dala od innych. WciąŜ łudził się nadzieją, Ŝe ona nie kocha nikogo. Lecz jeśli poczuła przywiązanie do kogoś innego, oznaczało to, Ŝe on sam nie był godzien jej miłości, Ŝe wolała tego uczonego. To było torturą, której nie mógł znieść. Bez trudu odnalazł ścieŜkę prowadzącą do jaskini. Kiedy do niej dotarł, słońce stało juŜ wysoko na niebie, a górska roślinność skąpana była w jego ciepłym blasku. Było wczesne popołudnie, godzina, w której zwykł odbywać krótką drzemkę. Jednak tego dnia nie miał najmniejszej ochoty spać. Posuwając się ostroŜne wśród krzewów, dotarł do wejścia do groty i wśliznął się cicho do ciemnego, wąskiego korytarza. Wkrótce usłyszał głosy. Dwa głosy, dokładnie mówiąc. - Dlaczego nie zapomnisz o tym wszystkim choć na kilka chwil? - mówił jeden głos, naleŜący do kobiety, w którym Gilbert rozpoznał głos Agnes. - Wystarczy, Ŝe popatrzę w twe oczy i zapominam o całym świecie odpowiedział drugi, męski głos, którego Gilbert nie znał. - Wybacz, Ŝe 341
zostawiłem cię na chwilę dla tego szkieletu. - Wybaczę ci wszystko, tylko nie przestawaj mnie kochać... Cisza, która w tej chwili nastąpiła, nie dodawała wieśniakowi otuchy. Podszedł bliŜej, by widzieć wnętrze jaskini, a to, co zobaczył, rozdarło mu serce. Kilka kroków od niego jakiś męŜczyzna stał przy Agnes i gładził jej włosy. - Nikt i nic na tym świecie nie moŜe sprawić, bym przestał cię kochać... Patrzyli sobie w oczy z intensywnością, która Gilbertowi wydała się nie tylko śmieszna, lecz i wstrętna. Jak Agnes mogła nabrać się na piękne słówka tego osobnika? Wieśniakowi zdawało się, Ŝe czas stanął w miejscu. Słychać było tylko delikatne skwierczenie rozpalonych węgli. I wtedy na oczach Gilberta wytrzeszczonych oczach - usta Agnes i Zenona połączył niekończący się pocałunek. Patrzył, jak ręce, które nie były jego rękami, zanurzają się w gęstych włosach dziewczyny. Patrzył, jak Agnes z zamkniętymi oczami poddaje się coraz bardziej natarczywym pieszczotom uczonego. Jej westchnienia zmieniły się wkrótce w cichy jęk, a kiedy obydwoje osunęli się na siennik, wieśniak o mało nie stracił przytomności. Na próŜno starał się odwrócić wzrok. Ubrania kochanków rozsuwały się, jedno po drugim. Naga skóra wynurzała się spod materiału, a drŜące usta penetrowały obnaŜone przestrzenie z Ŝarliwością, która w Gilbercie budziła odrazę. I kiedy w drgającym blasku pochodni oczom Gilberta ukazała się krągła pierś, narastająca wściekłość zalała jego zmysły niczym wezbrany potok. Gilbert zamknął oczy. DłuŜej nie mógł tego znieść. Oparł się na chwilę o ścianę jaskini, by dojść do siebie, i juŜ miał wyjść, gdy jego ramię zahaczyło o skałę. Od ściany oderwał się kamień i odbijając się, uderzył o ziemię. Odgłosy w jaskini ucichły. 342
Gilbert ledwie zdąŜył uciec z groty i rzucić się w zarośla. TuŜ za nim wybiegła Agnes, ubierając się pospiesznie. Rozejrzała się uwaŜnie i odkryła ślady stóp przy wejściu do jaskini. - Ktoś tu był - powiedziała do Zenona. - Tylko Amadeusz zna drogę do tej jaskini. Ale to nie są ślady jego sandałów. Więc musiał to być ten głupek Gilbert... Z miejsca, w którym się zaczaił, nie mógł dojrzeć szkieletu, ale... - Myślisz, Ŝe mógłby na mnie donieść? Agnes popatrzyła na niego ze zdziwieniem. - Donieść na ciebie? Komu i dlaczego miałby donosić? Zenon pojął, Ŝe się wygadał, i odwrócił wzrok. - Zenonie? Czy jest coś, co zapomniałeś mi powiedzieć o tym szkielecie? - On... ja go poŜyczyłem i... - PoŜyczyłeś? - Władze chcą go odzyskać - wyznał w końcu. Agnes przyglądała mu się przez chwilę. Przypominał jej dziecko przyłapane na kradzieŜy jajek w kurniku. Nie potrafiła złościć się na niego, wzięła go więc za rękę i pokręciła głową. - W takim razie powinieneś skończyć pracę jak najszybciej. Nie ufam Gilbertowi. Zenon patrzył na nią z podziwem. Ta kobieta wciąŜ go zaskakiwała. - Będę potrzebował lin i gwoździ - wyjaśnił. - Lecz udając się do Montpellier, ryzykuję, Ŝe mnie schwytają. Czy mogłabyś to dla mnie zrobić? - To i wszystko, co zechcesz... Zenon podszedł bliŜej i końcami palców musnął jej policzek. - Pod warunkiem Ŝe przestaniesz ukrywać przede mną róŜne sprawy dodała z uśmiechem. Chwyciła sakiewkę, którą jej podał, i stając na czubkach palców, pocałowała go w policzek. 343
- Wrócę przed wieczorem - powiedziała. - Bądź grzeczny. Kiedy oddalała się w stronę doliny, Zenon poczuł, Ŝe ogarnia go fala szczęścia, i krzyknął do niej: - UwaŜaj na siebie! Agnes pomachała mu i ruszyła w dalszą drogę, Zenon zaś wrócił do jaskini i czym prędzej zabrał się do pracy. Gilbert obserwował całą tę scenę ukryty wśród zarośli. Nie miał juŜ Ŝadnych wątpliwości i podąŜył w ślad za Agnes. Choć dziewczyna odrzuciła jego zaloty, nigdy nie stracił nadziei, Ŝe kiedyś ją zdobędzie. Teraz wiedział juŜ, Ŝe aby to osiągnąć, musi zniszczyć swego rywala. A zdawało mu się, Ŝe z ust tego biskupa usłyszał, iŜ uczony jest poszukiwanym przestępcą, i zamierzał niezwłocznie skorzystać z zasłyszanej informacji. By odzyskać szansę na zdobycie Agnes, wystarczyło wydać władzom Zenona de Mongaillaca. Rzecz jasna, trzeba było równieŜ zadbać o to, by Agnes nie dowiedziała się, skąd pochodziła wiadomość, dzięki której pochwycono zbiega. W przeciwnym razie miałaby do niego jeszcze większe pretensje. Idealnie byłoby, gdyby okazał się w pewnym sensie bohaterem. Na przykład tym, który zrobił wszystko, by ocalić biednego uczonego. W takim wypadku Agnes czułaby dla niego wdzięczność, szacunek, a moŜe nawet miłość. Zatrzymał się w Lansec, by poŜyczyć osła, i rzucił się w pogoń za Van Melsenem. Galopując na swym wierzchowcu z prędkością dotąd biednemu zwierzęciu nieznaną, Gilbert dogonił biskupa na kilka mil przed Montpellier. Gdy znalazł się obok, posłał biskupowi szeroki, bezzębny uśmiech w nadziei, Ŝe duchowny go rozpozna. Jednak nic takiego nie nastąpiło, a Van Melsen uparcie go ignorował, więc Gilbert zdecydował się go zagadnąć. - Wasza Wielebność... - Czego chcesz? - rzucił Van Melsen, nie racząc nawet na niego spojrzeć. 344
- MoŜe Wasza Wielebność przypomina mnie sobie? Spotkaliśmy się w Lansec, przed kościołem, i... - To ty utrzymujesz, Ŝe ta Agnes jest czarownicą, o ile mnie pamięć nie myli. - No... Tak tylko gadałem - wyjąkał Gilbert. Biskup popatrzył na niego wyniośle. śywił pogardę dla osobników pokroju tego wieśniaka, gotowych zmienić zdanie przy byle okazji. Gilbert skrzywił się i ciągnął dalej: - Jeśli pomogę wam odnaleźć tego uczonego... zapomnicie to, co powiedziałem o Agnes? Van Melsen wciąŜ patrzył przed siebie, jakby skierowanie wzroku na tego wieśniaka było grzechem śmiertelnym. Ten prostak miał czelność się z nim targować! W innych okolicznościach z pewnością posłałby go do diabła. Lecz sprawa była zbyt waŜna. Jeśli ten wieśniak rzeczywiście mógł go doprowadzić do Zenona de Mongaillaca, musiał wysłuchać go do końca. - Ta cała historia z czarami zupełnie mnie nie interesuje - powiedział, wbijając wzrok w mur okalający Montpellier, który pojawił się za zakrętem. Gilbert zawahał się przez chwilę. Jak dotąd nic nie wskazywało na to, Ŝe ten biskup jest godzien zaufania. To, co zamierzał mu zasugerować, wymagało absolutnej dyskrecji. Za Ŝadne skarby świata Agnes nie mogła się dowiedzieć, Ŝe to on był autorem tego planu. Jednak wiedział równieŜ, Ŝe jeśli chce osiągnąć swój cel, nie moŜe dyskutować z tym biskupem. Musiał podjąć ryzyko. - W takim razie pewnie uda się nam dogadać. Zenon de Mongaillac, skryty w jaskini, nawet się nie domyślał, co knuto za jego plecami. Pieszczoty Agnes sprawiły, Ŝe odzyskał odwagę i energię, by na nowo wziąć się do pracy nad szkieletem. Była jednak takŜe druga strona medalu: jego myśli skupiały się teraz na czymś zupełnie innym niŜ odpowiednie ułoŜenie kości. PogrąŜał się w marzeniach o kolejnych 345
rozkoszach, jakie obiecywały mu te pierwsze czułości. Spróbował się opanować. Skoro ich romans dopiero się rozpoczyna, nic się nie stanie, jeśli poczeka jeszcze kilka dni. Tylko tyle, ile potrzeba, by skończyć rekonstrukcję i w końcu zdobyć dowód, Ŝe jest to szkielet gigantycznej jaszczurki. Tylko wtedy będzie mógł kochać Agnes i być z nią bez Ŝadnych przeszkód. Zabrał się więc do pracy. PoniewaŜ zidentyfikował wszystkie kości, mając przed oczami egzemplarz mniejszych rozmiarów, rekonstrukcja była juŜ tylko kwestią czasu. Wystarczyło patrzeć na model w mniejszej skali. Nie miało to nic wspólnego z mozolną dłubaniną Athanase'a. Trzeba było tylko znaleźć sposób na połączenie kości. Czekając na liny i gwoździe, niezbędne do utrzymania szkieletu w miejscu, postanowił rozpocząć od ustawienia głównych dźwigarów konstrukcji. Jeśli dobrze się rozejrzy, z pewnością uda mu się znaleźć coś, co pozwoli mu je połączyć. Szybko zauwaŜył kilka kawałków liny, które mogły się do tego nadać. Spostrzegł równieŜ, Ŝe niektóre zakątki jaskini były bardziej wilgotne niŜ inne, a podłoŜe składało się z czegoś w rodzaju gliny, łatwej do ugniatania, która po wyschnięciu mogła równie dobrze słuŜyć do utwierdzania stawów szkieletu, jak i do rekonstrukcji brakujących i uszkodzonych kości. Zachęcony tym odkryciem, spróbował ustawić cztery stopy zwierza. Ta część rekonstrukcji była zresztą najprostsza, nie wymagała bowiem całej tej instalacji podtrzymującej, która będzie potrzebna do umieszczenia reszty kości. Skończył mocowanie stóp i piszczeli i zabierał się właśnie do kości udowych i miednicy jaszczurki, kiedy zauwaŜył, Ŝe kość kulszowa ma dziwny kształt. To zwierzę było jeszcze bardziej niezwykłe, niŜ sobie wyobraŜał.
346
JakŜe zdziwił się ojciec Amadeusz, kiedy otworzywszy drzwi swej plebanii, znalazł się oko w oko z Agnes. - JuŜ dawno nie widziałem, Ŝebyś miała tak radosną minę - powiedział, zapraszając ją do środka. - Za to nie moŜna tego powiedzieć o tobie - zaŜartowała. - Wyglądasz mi na zmartwionego. Amadeusz wolał nie odpowiadać i posadził ją na krześle. Nie był pewny, czy chce jej opowiadać o wizycie biskupa i tej sprawie z kradzieŜą szkieletu. - Czy twój radosny uśmiech nie ma przypadkiem związku z Zenonem de Mongaillakiem? - zapytał tylko. Agnes spuściła wzrok, jak kaŜda młoda dziewczyna w podobnej sytuacji. Amadeusz usiadł przy niej. - Ale dlaczego nie jesteś teraz z nim? - Poprosił, abym poszła do Montpellier po gwoździe i liny. Amadeusz uznał rzecz za dosyć osobliwą, ale o nic nie pytał. Pogładził ją po włosach. Agnes pochyliła głowę i oparła ją na jego ramieniu. - Chciałabym znów zamieszkać w wiosce - szepnęła. Proboszcz o mało nie wrzasnął z radości. Tak długo na to czekał! Opanowawszy jako tako nagłe wzruszenie, wyznał: - Aldegonda zostawiła ci w spadku swój dom. Sądzę, Ŝe przewidziała, iŜ podejmiesz taką decyzję. Zapewne zawsze myślała, Ŝe zajmiesz się leczeniem mieszkańców Lansec. - Więc miała dar, którego ja nie posiadam. Przyszłość jest dla mnie niezgłębioną tajemnicą. - Tajemnicą niezgłębioną, ale tajemnicą, którą zamierzasz dzielić z Zenonem? - On wie o medycynie o wiele więcej niŜ ja. Z nami dwojgiem zdrowie mieszkańców Lansec stałoby się obiektem zazdrości całej okolicy! Amadeusz wybuchnął śmiechem i przytulił ją mocno. 347
- Budując nowy kościół, chciałem, by Bóg pomógł nam pozbyć się wilka, a tu, proszę, zamiast tego odzyskamy zdrowie! ŚcieŜki Pana są doprawdy niezbadane... Chwilę później, z włosami rozwiewanymi przez lekki popołudniowy wiaterek, Agnes szła w stronę Montpellier, pogrąŜona w marzeniach o cudownej przyszłości...
ROZDZIAŁ 8
Lecz Agnes nigdy nie przyniosła Zenonowi de Mongaillacowi lin i gwoździ. Gdy tylko weszła do Montpellier, została - wskutek zadenuncjowania przez Gilberta - zatrzymana przez dwóch Ŝołnierzy, którzy bez ceremonii i jakichkolwiek wyjaśnień poprowadzili ją do miejskiego więzienia. Agnes, zupełnie nie rozumiejąc, co się dzieje, pozwoliła, aby ci męŜczyźni ciągnęli ją ze związanymi rękami przez uliczki pełne dzieci. Gilbert cieszył się pomyślnym rozwojem swego planu. Jeśli zgodził się na aresztowanie Agnes, to po to, by Van Melsen trzymał ją z dala od Lansec do czasu pojmania Zenona de Mongaillaca. Zgodnie z układem, jaki zawarł z biskupem, dziewczyna, czekając na uwolnienie, miała być dobrze traktowana. Teraz pozostało mu juŜ tylko wywiązać się ze swej części umowy: doprowadzić Van Melsena i jego ludzi do Zenona. Więzienie w Montpellier mieściło się w górującej nad wschodnią częścią miasta warownej cytadeli, wzniesionej za murami obronnymi. Z jej złą sławą konkurować mógł jedynie jej złowrogi wygląd. Był to bowiem ponury bastion, pozbawiony okien, usiany tylko równo otworami strzelniczymi 349
- jego twórcy najwyraźniej uznali, Ŝe niczym innym nie trzeba go upiększać. Długi, ciemny niczym jej jaskinia korytarz i śliskie z powodu zbierającej się na ścianach niezdrowej wilgoci schody doprowadziły Agnes do więzienia. Wykopano je wiele stóp pod ziemią i było równie zimne, jak ciemne. Ostry zapach pleśni mieszał się tu ze smrodem moczu. Dziewczynę wepchnięto do wstrętnej celi. Potknęła się i upadła na wilgotne klepisko. CięŜkie drzwi zatrzasnęły się za nią. Dwa czy trzy razy krzyknęła za straŜnikami, by powiedzieli jej przynajmniej, za co się tu znalazła. Lecz szybko zdała sobie sprawę, Ŝe od tych ludzi niczego nie uzyska, i rozpłakała się, myśląc o Zenonie. Tymczasem de Mongaillac pochłonięty był rekonstrukcją szkieletu ogromnej jaszczurki. Przytwierdzając w odpowiednim miejscu kość miednicową, zdał sobie sprawę, Ŝe róŜniła się ona nieco od miednicy zwykłej małej jaszczurki. Poza tym Ŝe, jak słusznie zauwaŜył Bruno, bardziej przypominała miednicę ptaka niŜ gada, była zbudowana tak, Ŝe nie pozwalała zwierzęciu chodzić na czterech nogach, jak miały to w zwyczaju inne jaszczurki. Jednak Zenon odrzucił jedyną logiczną konkluzję wynikającą z tej obserwacji, uznając, Ŝe źle podszedł do całej sprawy. Wrócił więc do pracy i spróbował zrekonstruować szkielet, opierając się wyłącznie na kształcie stawów, chwilowo nie bacząc na model. Ustawiwszy kość udową pod kątem, jaki narzucała struktura kolana, utwierdził pierwszą łapę za pomocą drewnianej Ŝerdzi i sznurka i spróbował zrobić to samo z drugą. Następnie wszedł na coś w rodzaju stołka, by przytwierdzić miednicę, zgodnie z tymi samymi zasadami. Jednak kość kulszowa zdecydowanie sprzeciwiała się pochylonej postawie ciała i Zenon musiał w końcu przyjąć do wiadomości ten niewiarygodny fakt: gigantyczna jaszczurka stała prosto na tylnych łapach! 350
Kiedy idący z plebanii do kościoła Amadeusz zauwaŜył obecność niewielkiego oddziału prowadzonego przez biskupa Van Melsena, pomyślał, Ŝe przybyli tu, by złapać wilka. Podszedł więc do niego, by podziękować, Ŝe wreszcie uwolni Lansec od tego męczącego zagroŜenia. - JakŜe się cieszę, Ŝe was widzę - powiedział, podchodząc do konia, na którym siedział Van Melsen. - Wolałbym, Ŝebyście trzymali się z dala do tego wszystkiego - odparł sucho biskup. Amadeusz był zaskoczony tą niespodziewaną wrogością, lecz złoŜył ją na karb zdenerwowania, którego oznaki dostrzegł u biskupa. Ten nie przestawał bowiem zerkać ze złością na wielkiego, chudego, zgarbionego osobnika, który jechał obok, śmiesznie usadowiony na koniu mniejszym niŜ on sam. Proboszcz nie wiedział, Ŝe aby dostać kilku Ŝołnierzy, Van Melsen musiał prosić o zgodę prokuratora Henriego de Coursanges, który natychmiast przejął dowództwo nad całą ekspedycją, chcąc, by spłynęły nań wszelkie splendory wynikające z przeprowadzenia tej operacji. Takie zachowanie oczywiście rozjuszyło biskupa, który nie przestawał podsycać w myślach swego rozgoryczenia, posuwając się aŜ do ukrytego pragnienia, by próba aresztowania zbiega zakończyła się poraŜką. Amadeusz oczywiście nie miał o tym wszystkim najmniejszego pojęcia, patrzył więc, niczego nie rozumiejąc, na Ŝołnierzy, którzy stali, jakby czekali, aŜ wilk sam do nich przyjdzie. Kiedy Amadeusz przyjrzał się im uwaŜniej, zdał sobie sprawę, Ŝe było ich niewielu. - Ale... hm... sądzicie, Ŝe uda się wam pochwycić wilka z tak małą ilością ludzi? - zapytał ogarnięty nagłymi wątpliwościami. Ledwie to powiedział, a juŜ odgadł, Ŝe nie przybyli tu po wilka. Przyjechali, by złapać Zenona de Mongaillaca. 351
W jednej chwili rozwiały się jego nadzieje na to, Ŝe ujrzy w końcu Agnes szczęśliwą. Wiedział, Ŝe biskup nie będzie miał krzty litości dla uczonego. Jakąkolwiek zbrodnię popełnił (Amadeusz był wystarczająco nieufny wobec Van Melsena, by wiedzieć, Ŝe zwierzchnik nie powiedział mu rankiem całej prawdy), Zenon de Mongaillac nie mógł liczyć na pobłaŜliwość biskupa. - Byłbym wdzięczny, gdybyście się nie wtrącali - powtórzył Van Melsen tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Aresztowanie tego przestępcy to nie wasza sprawa. - Zenon de Mongaillac nie jest przestępcą. - Więc czemu się ukrywa? I wtedy w głowie Amadeusza zrodziło się złe przeczucie. Jeśli Van Melsen przybył tu, by pojmać uczonego, to znaczy, Ŝe wiedział, gdzie znajduje się grota. A przecieŜ tajemnicę tę znał jedynie on sam i Agnes. - Gdzie... gdzie jest Agnes? - zapytał drŜącym głosem. - Agnes? - biskup udał, Ŝe nie rozumie. - Ach, mówicie o tej młodej czarownicy? Czuje się wyśmienicie, bez obaw. Ale do czasu wyjaśnienia tej sprawy pozostanie bezpieczna w jednym z naszych lochów. PrzeraŜony proboszcz przez chwilę nie był zdolny do Ŝadnej reakcji. Agnes uwięziona? Na samą myśl o tym serce mu zamarło. - Jak mogliście? Van Melsen zmierzył go lodowatym spojrzeniem. - Mój urząd nakłada na mnie obowiązki, których wam łaskawy los oszczędził - odparł. Amadeusz wytrzymał jego spojrzenie. Wiedział, Ŝe Agnes kocha Zenona, nie mógł więc sobie wyobrazić, iŜ z własnej woli wydała uczonego temu człowiekowi. Zrozumiał wtedy ze zgrozą, Ŝe w ten czy inny sposób biskup zmusił ją do mówienia. 352
Ojciec Amadeusz poczuł, Ŝe zaraz popełni pierwszy w swym Ŝyciu akt przemocy. Rozmyślił się jednak, podniósł tylko palec i zagroził: - Jeśli cokolwiek stanie się tej dziewczynie, to ostrzegam was, Ŝe... - ... Ŝe co? W tej chwili ojciec Amadeusz z pewnością chciał dać upust kipiącej w nim złości. Lecz stan duchowny zobowiązuje, więc przeklinając swą bezsilność, zgromił tylko Van Melsena spojrzeniem. Odwrócił się i poszedł na plebanię modlić się, by uczony wymknął się jakoś ze szponów tego ohydnego biskupa. W górach zapadał zmierzch, gdy Gilbert znów zakradł się do jaskini. Chciał się upewnić, Ŝe uczony wciąŜ tam jest, nim przyprowadzi Van Melsena. Wśliznął się po cichutku do wąskiego korytarza, przez chwilę przyzwyczajał wzrok do panującego tu półmroku i zajrzał do środka. Od razu zobaczył siennik, na którym nakrył parę w miłosnym uścisku, lecz nie znalazł Ŝadnego śladu Zenona. Jednak pochodnie na ścianach jaskini wciąŜ płonęły, oświetlając całą grotę. Gilbert poczuł ogromny zawód, lecz nagle usłyszał dziwny hałas pochodzący z części jaskini zasłoniętej przed jego wzrokiem przez skalną narośl. ZbliŜył się do niej z najwyŜszą ostroŜnością i zajrzał na drugą stronę. To, co zobaczył, sprawiło, Ŝe serce w nim zamarło. Sama w swej celi, Agnes czekała, aŜ ktoś raczy jej zdradzić powody aresztowania. Wiedziała, Ŝe niektórzy oskarŜali ją czasem o czary, lecz nie mogła sobie wyobrazić, by ktokolwiek doniósł na nią do władz. Przypomniała sobie jednak ostrzeŜenie, jakie kilka tygodni temu dał jej Amadeusz. Daremnie łamała sobie nad tym głowę. To wszystko wydawało się jej zupełnie absurdalne. śaden mieszkaniec Lansec nie mógł być aŜ tak podły. 353
I nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby naprawdę sądzić, Ŝe jest czarownicą. Siedząc tak na gołej ziemi, oparta o zimną ścianę, zaczęła płakać. W lochu panował odraŜający brud. Śledziła wzrokiem szczura, który pozwolił sobie na szybką wycieczkę w nadziei, Ŝe znajdzie jakieś resztki jedzenia, i zniknął w małej dziurze tak samo szybko, jak się pojawił. Agnes skuliła się i ścisnęła w dłoni muszelkę, którą podarował jej Zenon. Nawet Gilbert, jedyny, który miał powody, by jej nienawidzić, nie byłby zdolny do czegoś takiego. Był w niej zakochany, dobrze o tym wiedziała. Nie skazuje się przecieŜ na stos kogoś, kogo się kocha. Nawet jeśli miłość przemieniła się w nienawiść. Poza tym wieśniak był na to zbyt tchórzliwy. Musiałby podjąć decyzję wymagającą odwagi, a tej był zupełnie pozbawiony. To nie mógł być on. Agnes wolała nie myśleć o tym więcej i zamknęła oczy. Zasmucała ją ludzka głupota i złośliwość. Choć w Ŝaden sposób nie mogła tego sprawdzić, czuła, Ŝe zapada zmierzch. Najlepiej zrobi, próbując zasnąć. Być moŜe rano będzie w stanie myśleć trzeźwiej o tym wszystkim. Pozwoliła odpłynąć świadomości i przywołała wspomnienie pieszczot, którymi obdarzał ją Zenon. Ujrzała znów jego oczy wpatrzone w nią czule, przypomniała sobie łagodność, z jaką jego dłonie pieściły jej skórę, i smak jego ust, kiedy ich wargi szeptały milczące pocałunki o zapachu miodu i lawendy... Nie czekając, aŜ Zenon de Mongaillac zda sobie sprawę z jego obecności, Gilbert odwrócił się i zwiał z jaskini ile sił w nogach. Na zewnątrz szybko zapadały ciemności. Wkrótce góry spowije mrok i trudno będzie odnaleźć drogę. Zaczął biec w stronę Lansec, a jego zmącony umysł opanowała straszna wizja, którą zobaczył w jaskini. 354
Wolał nie wiedzieć, co robi tam ten Zenon de Mongaillac, ale był całkowicie pewny, Ŝe nie było to nic dobrego. Nic dziwnego, Ŝe biskup chciał go aresztować. To coś, co dostrzegł w półmroku jaskini, mogło być tylko owocem jakichś szatańskich praktyk, czarnej magii. Tylko głupiec nie pojąłby, Ŝe to był diabeł. Biegł co tchu, przemierzając susami wrzosowisko, rozdzierając łachmany o kolce krzaków, potykając się o kamienie, coraz słabiej widoczne w gęstniejącym mroku. Za ostatnim zakrętem dostrzegł w końcu dzwonnicę kościoła w Lansec odcinającą się na tle rozgwieŜdŜonego nieba. Wreszcie będzie mógł poprowadzić Van Melsena i jego Ŝołnierzy do jaskini, by połoŜyli kres zgubnym poczynaniom uczonego. Wreszcie będzie miał wolną drogę, by odzyskać serce Agnes. By w końcu zdobyć jej ciało. By smakować delicje, których bezprawnie pozbawił go ten Zenon de Mongaillac. Wkrótce Agnes będzie naleŜeć tylko do niego. Dziwny dźwięk dochodzący z zarośli po lewej przejął go dreszczem. Przy całym tym zamieszaniu z uczonym zupełnie zapomniał o grasującej bestii. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe jest w górach zupełnie sam i znajduje się zbyt daleko od wioski, by wezwać pomoc. Zrozumiał teŜ, Ŝe w ciemności nocy nie ma Ŝadnych szans, by uciec przed wilkiem. Zaczął biec ile sił w nogach. Usłyszał jednak, Ŝe wilk go dogania. Przyspieszył więc jeszcze, pierś rozsadzał mu ból, a oddech rwał się coraz bardziej. Wbił wzrok w dzwonnicę, jakby w ten sposób chciał przyciągnąć ją do siebie. Nagle zdał sobie sprawę, Ŝe hałas dochodzący z zarośli po jego lewej stronie ucichł. MoŜe wilk zmęczył się pierwszy? Ledwie zrodziła się w nim ta nadzieja, gdy dostrzegł przed sobą w ciemnościach parę wpatrzonych w niego ślepi. Bestia wyprzedziła go i czekała kilka kroków dalej. Gilbert przestał biec. Wilk zagradzał mu drogę do Lansec. 355
Wieśniak ani myślał jednak stać i czekać, aŜ bestia rzuci się na niego. Odwrócił się i pognał w przeciwną stronę. Doskonale wiedział, Ŝe nie zdoła dotrzeć z powrotem do jaskini, lecz przypominał sobie, Ŝe gdzieś niedaleko znajdował się szałas słuŜący za schronienie pasterzom. I uczepił się tej nadziei niczym tonący brzytwy. Wilk był szybszy. Kilkoma susami dogonił swą ofiarę. Gilbert słyszał wyraźnie za plecami jego złowrogi pomruk. Wrzasnął przeraźliwie i po chwili poczuł dwie ogromne łapy powalające go na ziemię. Nie bardzo wiedział, w jaki sposób zdołał się jeszcze odwrócić na plecy. Przez chwilę widział mrugające na niebie gwiazdy, lecz nagle przesłonił mu je ogromny cień. Wieśniak zobaczył wówczas, Ŝe wilk rzeczywiście był taki, jak go opisał mieszkańcom wioski. Jego ogromne kły błyszczały w ciemnościach. Kiedy Gilbert poczuł, jak wbijają się w jego gardło, zrozumiał, Ŝe przegrał pojedynek i nigdy juŜ nie ujrzy słodkich oczu Agnes... Zaalarmowany wrzaskiem Gilberta niewielki oddział pod dowództwem Henriego de Coursanges przybył pędem na miejsce kilka chwil później. Mimo ciemności Van Melsen dostrzegł leŜące na ziemi ciało. Jeden z Ŝołnierzy zeskoczył z konia. - To wieśniak - powiedział. - Nie Ŝyje. - Do licha! - Van Melsen szalał ze złości. Bez Gilberta nie potrafi odnaleźć kryjówki Agnes. - Wilk! - krzyknął nagle Ŝołnierz. Wszyscy odwrócili się w stronę miejsca, które wskazywał. Kilka kroków dalej, na małym wzniesieniu, stała bestia. - Brać go! - rozkazał Henri de Coursanges, dosiadając rumaka, który jak wszystkie pozostałe, zaczął okazywać strach przed drapieŜnikiem, stając dęba. Sześciu uzbrojonych męŜczyzn zeskoczyło na ziemię i okrąŜyło bestię. PoniewaŜ nie zwykli stawać w szranki z takim przeciwnikiem, naładowali swe muszkiety. 356
- Chcę go mieć Ŝywego! - zawołał nagle biskup. Prokurator spojrzał na niego spod oka. To komplikowało nieco całą sprawę. - Bagnet na broń! - rozkazał towarzyszący im oficer. śołnierze usłuchali, przeklinając pod nosem. Ich nowe karabiny z zamkiem skałkowym były zdecydowanie bardziej praktyczne niŜ stary model z zamkiem lontowym, lecz ten wynaleziony niedawno bagnet szpuntowy nie naleŜał do najwygodniejszych. Obsadzało się go bowiem we wnętrzu lufy, skutecznie uniemoŜliwiając w ten sposób strzelanie. - Szybciej! - ponaglał oficer, widząc, Ŝe się guzdrają. Uzbrojeni jak naleŜy, Ŝołnierze zacieśnili krąg wokół zwierzęcia, wahając się, jaką strategię obrać. Bez sieci czy liny, za pomocą której mogliby go unieszkodliwić, będą musieli pochwycić go gołymi rękami. Wilk stawił czoło napastnikom, szczerząc kły. Nawet z miejsca, w którym się znajdował, Van Melsen widział świecące w ciemnościach oczy bestii. „Jakie piękne zwierzę” - pomyślał. Ale z pewnością nie był to Ŝaden demon, o którym opowiadano. A juŜ na pewno w niczym nie przypominał on tego szkieletu. Wilk warczał groźnie, wbijając wzrok w kaŜdego przeciwnika po kolei, jakby wybierał swą przyszłą ofiarę. Jeden z Ŝołnierzy poczuł spoczywający na nim wzrok bestii. Natychmiast zaczął drŜeć i podniósł muszkiet, by zagrozić zwierzęciu bagnetem. Lecz wilk zignorował ostrze i niespodziewanie rzucił się do przodu. Powalił Ŝołnierza, który padł na wznak, i wydostał się ze stworzonego przez napastników kręgu. - Nie dajcie mu uciec! - krzyknął Henri de Coursanges. Lecz Ŝeby strzelać, Ŝołnierze musieli najpierw zdjąć bagnety. - No, strzelajcie, na miłość boską! - niecierpliwił się prokurator. 357
Jeden z ludzi zapomniał w całym tym zamieszaniu o zdjęciu bagnetu i wystrzelił. Lufa eksplodowała snopem iskier. śołnierz padł na ziemię z poranioną twarzą. PoniewaŜ wilk uciekał, oficer postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. PrzyłoŜył muszkiet do ramienia i wycelował w oddalającą się sylwetkę. Korzystając z tego, Ŝe księŜyc wyłonił się na chwilę zza chmur, wystrzelił. Echo wystrzału długo rozbrzmiewało wśród nocnej ciszy. Lecz kula chybiła celu. - Niech to wszyscy diabli! - wrzasnął prokurator. - Ucieknie nam! Van Melsen zamknął oczy. To była katastrofa. Obok trupa Gilberta jęczał teraz ranny Ŝołnierz. Wilk zatrzymał się na szczycie wzgórza i ostatni raz spojrzał za siebie. Henriemu de Coursanges przebiegła przez głowę niepokojąca myśl, Ŝe bestia rzuca im wyzwanie.
ROZDZIAŁ 9
Następnego ranka biskup Van Melsen miotał się z wściekłości. Nie dość, Ŝe próba pojmania Zenona de Mongaillaca i wilka zakończyła się bolesną poraŜką, to jeszcze nie mógł zrzucić winy na niekompetencję prokuratora. Jakby tego było mało, człowiek, który miał zaprowadzić go do jaskini, został zabity, a to powaŜnie komplikowało sytuację. Teraz trzeba będzie znaleźć tę kryjówkę, stosując inne metody. Na szczęście Zenon de Mongaillac prawdopodobnie niczego się jeszcze nie domyślał. Van Melsen przezornie zadbał o to, by pilnowano plebanii Amadeusza, na wypadek gdyby proboszcz chciał udać się do jaskini Agnes. Jednak jeśli Agnes prędko nie wróci, uczony moŜe zacząć coś podejrzewać. NaleŜało więc działać szybko, nim przeniesie szkielet w inne miejsce. Van Melsen miał wciąŜ dwa asy w rękawie. By uzyskać upragnione informacje, zawsze przecieŜ mógł posłuŜyć się Amadeuszem albo Agnes. Lecz próbował juŜ wywrzeć presję na proboszczu i nie przyniosło to Ŝadnego rezultatu, nie wiedział więc, jak mógłby zmusić go do wydania uczonego. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak spróbować wydrzeć młodej 359
dziewczynie sekret połoŜenia jaskini. Uznał, Ŝe dla osiągnięcia celu trzeba będzie raczej wykazać się przebiegłością, niŜ korzystać ze środków, jakie oferował inkwizycyjny arsenał. O świcie udał się więc do cytadeli i polecił uwolnić dziewczynę. Przekonany, Ŝe pójdzie ona prosto do jaskini, rozkazał jednemu z Ŝołnierzy, by ją śledził. Kiedy znalazła się przed bramą cytadeli, Agnes, zdumiona faktem, Ŝe tak nagle ją wypuszczono, długą chwilę stała pod murami więzienia, by skorzystać z pierwszych promieni słońca, jakby chciała się oczyścić z całej tej wilgotnej ciemności, która przenikała ją w lochu. Gdy nasyciła się juŜ światłem i ciepłem, ruszyła w stronę Montpellier. Tak jak nie miała pojęcia, dlaczego ją aresztowano, nie wiedziała teŜ, dlaczego została uwolniona. Podejrzewała, Ŝe to wszystko było jakimś wielkim nieporozumieniem, i miała nadzieję, choć nie bardzo w to wierzyła, Ŝe wszystko wyjaśni się, gdy tylko dotrze do Lansec. Mimo dręczącego ją głodu czuła się ogromnie szczęśliwa. Zenon, była tego pewna, czekał na nią w jaskini. Biegła więc do niego. Jeśli przyspieszy kroku, dotrze tam jeszcze przed południem. Jednak mimo niecierpliwości, z jaką czekała na spotkanie, wolała raczej obejść Montpellier niŜ przejść przez miasto, które kojarzyło jej się teraz z pobytem w więzieniu. Od tej chwili jedynym miejscem, w którym czuła się bezpieczna, była jej jaskinia. Długo szła wzdłuŜ murów miasta, by w końcu zatrzymać się przy fontannie, z której mogła zaczerpnąć świeŜej wody. Kiedy schyliła się, by zwilŜyć twarz, poczuła, Ŝe ktoś ją obserwuje. Kątem oka spostrzegła stojącego nieopodal osobnika zajętego zrywaniem roślin. Ich wybór wydał się jej dosyć dziwaczny i w pierwszej chwili pomyślała, Ŝe człowiek ten zupełnie nie zna się na rzeczy. 360
Odgoniwszy od siebie podejrzenie, które wkradło się do jej duszy, ruszyła w dalszą drogę. Jednak kiedy dotarła do ścieŜki prowadzącej do Lansec, nie mogła się powstrzymać i rzuciła za siebie dyskretne spojrzenie: ze zdumieniem stwierdziła, Ŝe osobnik wciąŜ tam był. „Dlaczego mnie śledzi?”, zastanawiała się, idąc dalej. I wtedy zrozumiała, Ŝe być moŜe to nie o nią chodziło władzom. Zenon wyznał jej, Ŝe jest ścigany. PoniewaŜ nie wiedziała, jakie konsekwencje wynikają z hipotez, które stawiał, nie rozumiała, dlaczego ten szkielet miał tak wielkie znaczenie. Jedno było oczywiste: uczony bał się, Ŝe go znajdą. Lecz Ŝeby aresztować Zenona, musieli się najpierw dowiedzieć, gdzie się ukrywa. „Chcą się mną posłuŜyć, by dotrzeć do niego!”, przebiegło jej przez myśl w chwili, gdy wkraczała na ścieŜkę prowadzącą do Lansec. Fakt, Ŝe chciano ją tak podstępnie wykorzystać, doprowadzał ją do wściekłości, jednak wskazywał teŜ na to, Ŝe władze wciąŜ nie wiedzą, gdzie zaszył się uczony. I choć nieco ją to uspokoiło, domyśliła się takŜe, Ŝe mogli próbować zdobyć potrzebne informacje, wywierając presję na Amadeusza. A proboszcz, choć tak prawy i odwaŜny, mógł nie ustrzec się przed podstępem, jakiego uŜyto wobec niej. Nie miał w sobie tej wrodzonej nieufności, która chroniła ją przed podobnymi sytuacjami. Jeśli Zenon potrzebował jeszcze kilku godzin, by ukończyć rekonstrukcję, musiała zachowywać się tak, by wierzyli, Ŝe złapała się w tę pułapkę. Weszła więc na ścieŜkę biegnącą gdzieś w góry i udała, Ŝe się zgubiła. Nie było to specjalnie trudne, bo zarośla były tam tak gęste, Ŝe rzeczywiście moŜna było zabłądzić. Kluczyła tak między krzakami przez cały ranek, dbając o to, by nie zgubić śledzącego ją osobnika, aŜ uznała, Ŝe dłuŜej nie moŜe juŜ ciągnąć tej gry, nie budząc podejrzeń. Wróciła więc na właściwą ścieŜkę i nie spiesząc się zbytnio, ruszyła do Lansec, zastanawiając się, 361
dokąd teŜ mogłaby zaprowadzić człowieka, który wciąŜ szedł kilka kroków za nią. Tymczasem w Lansec Amadeusz przyjął wiadomość o śmierci Gilberta z konsternacją. Wieśniak nie był co prawda wzorem cnót, nie zasługiwał jednakŜe na tak straszny los. Został pochowany tego samego dnia na małym cmentarzu. Wśród biorących udział w pogrzebie Ŝałobników panowała grobowa cisza. Wszyscy zadawali sobie to samo pytanie: kto będzie następny? Lecz proboszcz czuł takŜe ulgę. Fakt, Ŝe Van Melsen i jego Ŝołdacy wrócili do Montpellier z pustymi rękami, sprawiał mu niemałą satysfakcję. Przynajmniej na jakiś czas Zenon de Mongaillac był bezpieczny. Przez pół nocy zastanawiał się, co mógłby zrobić, aby uwolniono Agnes, i na koniec doszedł do wniosku, Ŝe biskup nie zechce go wysłuchać. By nie siedzieć z załoŜonymi rękami, postanowił, Ŝe zaraz po pogrzebie wieśniaka uda się z wizytą do Jego Eminencji kardynała Donatellego. Dwaj Ŝołnierze, którym nakazano go śledzić, eskortowali go przez całą drogę do Montpellier. Dotarłszy do kurii, Amadeusz pozdrowił ich skinieniem głowy i wkroczył na pokoje kardynała. - Ojciec Amadeusz! - wykrzyknął tenŜe na powitanie. - Jak się cieszę, Ŝe was widzę! Choć szczerze ubolewam z powodu wczorajszej tragedii. Van Melsen poinformował mnie o wszystkim. - PrzeŜywamy bardzo trudne chwile. A moja wizyta, niestety, nie jest podyktowana kurtuazją, eminencjo. Przybyłem tu, by wyrazić moje oburzenie wobec sposobu, w jaki traktuje się jedną z moich parafianek. Zaskoczony tonem pełnym wyrzutu, jakim przemawiał Amadeusz, Donatelli poprosił go, by usiadł. 362
- O czym ojciec mówi? - zapytał. - Nic nie wiecie? - Zupełnie nic. Amadeusz patrzył przez chwilę na swego rozmówcę. Jeśli o niczym nie wiedział, znaczyło to, Ŝe Van Melsen ukrywał to przed nim. Było w tym jakieś dziwne zaburzenie hierarchicznego przepływu informacji. - Młoda kobieta, zwana Agnes, została aresztowana pod kłamliwym zarzutem czarów - streścił. - Czary? Przy całej tej aferze ze szkieletem i wilkiem krąŜącym wokół waszej wioski nie potrzebujemy tego typu komplikacji! - W rzeczywistości chodzi o zwykły pretekst. - Proszę mi to wytłumaczyć. Amadeusz zastanawiał się, jak przedstawić mu sprawę, by nie wyglądało na to, Ŝe oskarŜa Van Melsena o działanie za plecami kardynała. Opowiedział mu więc wszystko, dając do zrozumienia, Ŝe było to po prostu jedno wielkie nieporozumienie, Ŝe dziewczyna została aresztowana przez pomyłkę, a biskup dał się zwieść świadectwu wzgardzonego zalotnika i zdawało się, Ŝe chce wymienić Agnes na Zenona de Mongaillaca. Donatelli słuchał go z uwagą. Z tego wszystkiego wywnioskował oczywiście właśnie to, co Amadeusz daremnie próbował ukryć: Ŝe Van Melsen stosował niespecjalnie godne metody, by znaleźć kryjówkę uczonego, i Ŝe ten ostatni zaszył się gdzieś w okolicach Lansec. - Zobaczę, co mogę zrobić - zapewnił proboszcza, gdy ten skończył swe opowiadanie. - A jeśli ojciec mógłby ze swej strony przekonać tego Zenona de Mongaillaca, by zrekonstruował szkielet, oszczędziłby nam ojciec wielu przykrości. Oczywiście zakładając, Ŝe wiecie, gdzie on się znajduje... Ostatnim słowom towarzyszyło szelmowskie spojrzenie. 363
- Mógłbym zasięgnąć języka - odpowiedział proboszcz tym samym tonem. Dwaj duchowni milczeli przez chwilę. Donatelli dobrze wiedział, Ŝe Amadeusz chroni Zenona, a proboszcz wiedział, Ŝe on wie. W końcu Amadeusz wstał, by się poŜegnać. Trzymał juŜ rękę na klamce, kiedy przypomniał sobie, Ŝe ma jeszcze coś do powiedzenia kardynałowi. - A propos szkieletu... Czy jeden z moich parafian nie przyniósł wam czegoś ostatnio? - zapytał, zastanawiając się, jak poruszyć kłopotliwy temat. Donatelli wahał się przez chwilę ogarnięty nagłą nieufnością. - Czegoś? - Przedmiotu. Kamienia... Kardynał zmruŜył oczy. Co wiedział ten proboszcz o tajemniczej kamiennej płycie? - MoŜliwe... - Nie powinienem wam tego mówić, ale... podczas spowiedzi dowiedziałem się, Ŝe to falsyfikat. - Falsyfikat! - wykrzyknął legat, a jego twarz natychmiast pojaśniała. - To właśnie osoba, która go sfabrykowała, wyznała mi to. Utrzymywała, Ŝe szkielet naleŜy do diabelskiej istoty, i najwyraźniej cierpiała, Ŝe jej słowa nie były brane powaŜnie. Staruszce udało się przepisać fragmenty tekstu na płaskim kamieniu, który umieściła następnie w fundamentach kościoła. Nie zdziwiłbym się, gdyby to właśnie wysiłek, jaki musiała włoŜyć w przygotowanie tego artefaktu, był przyczyną jej zgonu... Donatelli przytaknął w milczeniu. To tłumaczyło liczne błędy w tekście. Stara, niepiśmienna kobieta wyryła kilka słów w kamieniu. To cały sekret tajemniczej płyty. Prawdę mówiąc, było to raczej zabawne i Donatelli miał ochotę wybuchnąć śmiechem. 364
- Pomyślałem, Ŝe lepiej, byście o tym wiedzieli – dodał Amadeusz, wychodząc. - W przeciwnym razie ten kamień mógłby wprowadzić was w błąd... Po wyjściu proboszcza Donatelli długo trwał w bezruchu. Do tej pory kamień z wygrawerowanym napisem stanowił prawdopodobny dowód na to, Ŝe szkielet nie naleŜał do olbrzyma. Nawet Van Melsen był zmuszony to przyznać. I dawało to kardynałowi pewien margines swobody w kierowaniu tą sprawą. Ale jeśli Van Melsen dowiedziałby się, Ŝe to falsyfikat, to Donatelli wyszedłby na idiotę, a co więcej, podwładny miałby dodatkowy argument, by wymagać od niego większej stanowczości. Tymczasem to, czy płyta była autentyczna, czy nie, w jego oczach niewiele zmieniało: wątpliwość co do natury szkieletu pozostawała ta sama. Donatelli ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, Ŝe potajemnie pragnie zobaczyć rezultat pracy Zenona. W głębi duszy Ŝyczył uczonemu, by zdąŜył zrekonstruować szkielet, nim biskup wpadnie na jego ślad. Co stawiało go w dosyć niezręcznej sytuacji... Agnes nie uszła zbyt daleko. Gdy tylko wstąpiła na górską ścieŜkę, popełniła błąd i odwróciła się o jeden raz za duŜo, by sprawdzić, czy ciągle jest śledzona. Eskortujący ją Ŝołnierz natychmiast zrozumiał, Ŝe został zauwaŜony i wyprowadzony w pole. Zatrzymał ją więc tuŜ przed pierwszym wzniesieniem i odprowadził z powrotem do Montpellier, gdzie zgodnie z wydanymi mu instrukcjami, Agnes została poprowadzona do apartamentów biskupa Van Melsena. - Nie doceniłem was - przyznał biskup, gdy zostali sam na sam. - Byłem pewien, Ŝe zaprowadzicie nas do niego. Agnes, siedząc na krześle, słuchała go z największym trudem. Wyrzucała sobie, Ŝe była aŜ tak głupia. Przez swą nierozwagę znalazła się w trudnym 365
połoŜeniu, a co gorsza, naraziła na niebezpieczeństwo takŜe Zenona. - Proszę zrozumieć - zaczął Van Melsen zmęczony milczeniem dziewczyny. - Musimy koniecznie wiedzieć, gdzie on się ukrywa! Agnes milczała uparcie. Nie rozumiała, dlaczego temu biskupowi tak bardzo zaleŜało na złapaniu Zenona. Jednak choć drŜała na myśl o powrocie do lochu, czuła, Ŝe nie powinna pisnąć słówka. Spróbowała więc skupić uwagę na miejscu, w którym się znalazła. Pierwszy raz w Ŝyciu jej stopa postała w takim budynku i Agnes była tyleŜ zdumiona, co zachwycona rozmiarami biskupich apartamentów i przepychem, z jakim je urządzono. Jej wzrok zatrzymywał się to na bogato zdobionych arrasach wiszących na ścianach, to na misternie rzeźbionym biurku, za którym siedział biskup. - Sprawa jest powaŜna, ostrzegam was - naciskał. - Ukrywanie złodzieja moŜe was drogo kosztować! - Nic wam nie powiem. Tracicie tylko czas. W tej chwili rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wkroczył, nie czekając na zaproszenie, Donatelli. - AleŜ proszę, niechŜe Wasza Eminencja raczy wejść - przywitał go biskup. - Dowiedziałem się o aresztowaniu tej młodej osóbki i chciałbym sprawdzić, czy macie waŜne motywy, by to uczynić, i czy jest ona odpowiednio traktowana. Van Melsen był poirytowany faktem, Ŝe kardynał tak otwarcie mówi o Agnes w jej obecności. Wstał i odciągnął go na bok. - Ta, jak ją nazywacie, młoda osóbka jest wspólniczką Zenona de Mongaillaca. Wszystko wskazuje na to, Ŝe uczony ukrywa się u niej, w jaskini połoŜonej gdzieś w górach. Chcę tylko, by powiedziała mi gdzie. - Nie wątpię, Ŝe wasze intencje są słuszne, Van Melsen - odparł legat, zauwaŜając, Ŝe ton biskupa nie był pozbawiony poczucia wyŜszości. - I wiem, Ŝe wasze poczynania podyktowane są głęboką i godną naśladowania 366
wiarą. Zresztą domyślam się, co chcecie wyciągnąć od tej młodej damy. Lecz znane wam są zapewne me skrupuły co do stosowania metod, jak by to powiedzieć... przesadnych. Owszem, skrupuły te były Van Melsenowi doskonale znane i zaczynały go powaŜnie irytować. Zresztą tak samo jak nieustająca ironia kardynała. Przez kilka chwil w milczeniu mierzyli się wzrokiem. - Ona nie chce nic powiedzieć - zaczął biskup tonem usprawiedliwienia. Donatelli powstrzymał uśmiech. „Dzielna dziewczyna” - pomyślał. A więc biskup daleki był od złapania Zenona, co sprawiało legatowi satysfakcję, z powodu której nie mógł jakoś czuć wyrzutów sumienia. Podszedł do Agnes. Pierwszą rzeczą, którą zauwaŜył, była jej niezwykła uroda. A to nie zachęcało do stosowania wobec niej przemocy. Musiał jednakŜe zachować jakieś pozory. - Panienko, jestem kardynał Umberto Donatelli, legat Ojca Świętego, upowaŜniony przez Watykan do zidentyfikowania tego szkieletu. Zdaje się, Ŝe znajduje się on w posiadaniu Zenona de Mongaillaca... Wiecie, o kim mówię? Agnes nie reagowała. Ten kardynał mógł się zachowywać wobec niej w sposób bardziej cywilizowany niŜ ten biskup, ale i tak jej nie nabierze, juŜ ona wie, jakie są jego intencje. Jednak wydawał się mniej szczwany niŜ biskup... I domyśliła się, Ŝe jego podwładny musiał uznawać to za słabość. Uznała, Ŝe warto to wykorzystać. - W kaŜdym razie mamy wszelkie podstawy, by tak myśleć - ciągnął legat. - A jeśli wiecie, gdzie on się znajduje, i ukrywacie to przed nami, to stajecie się współwinną jego występku i będę zmuszony wydać was prokuratorowi prowadzącemu tę sprawę... Chyba nie tego sobie Ŝyczycie? Więzienie jest strasznym miejscem... Wilgotnym, zimnym, brudnym... Nie mówiąc juŜ o tym, co tam dają do jedzenia... 367
- Miałam juŜ przyjemność przekonać się o tym tej nocy. - Jest mi z tego powodu niezmiernie przykro - ciągnął Donatelli, pochylając się nad nią. - I obiecuję, Ŝe to się więcej nie powtórzy... Oczywiście pod warunkiem Ŝe będziecie z nami współpracować. Van Melsen obserwował w milczeniu te niezdarne zabiegi. Jeśli legat myśli, Ŝe wskóra coś w ten sposób, to się myli. Co najwyŜej przekona ją, Ŝe brak mu determinacji. Agnes spuściła głowę i oznajmiła: - Nie mogę wam nic powiedzieć. Choć był przekonany, Ŝe gdyby byli sami, skłoniłby ją do mówienia, Donatelli wyprostował się, kręcąc głową, i wrócił do Van Melsena. - Zdaje się, Ŝe ta młoda dama postanowiła milczeć. - Udał, Ŝe jest przejęty. - Tymczasem Wasza Eminencja wie równie dobrze, jak ja, Ŝe musimy jak najszybciej odzyskać szkielet. A ona jest naszym jedynym tropem. - Wiem, ale... - Wolicie, by Zenon de Mongaillac pokazał całemu światu szkielet smoka? Rzecz jasna Donatelli nie Ŝyczył sobie niczego podobnego. Ale gdyby pokazał go jemu, to zupełnie inna historia... - A więc zostawcie ją mnie - rzekł biskup z niewinnym uśmiechem. JuŜ ja ją przekonam. Kardynał westchnął. Nie mógł sprzeciwiać się biskupowi zbyt otwarcie, by ten nie zaczął go podejrzewać o dwulicowość. Nawet jeśli w głębi duszy pragnął dać Zenonowi trochę więcej czasu, musiał sprawiać wraŜenie, Ŝe zaleŜy mu na szybkim odnalezieniu szkieletu. Trudna ekwilibrystyczna sztuczka. - To nie jest postępowanie inkwizycyjne - mruknął tylko. - Nie chodzi o to, by brać ją na tortury. 368
- Proszę się nie obawiać, eminencjo. Biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za moje czyny. MoŜecie odejść z czystym sumieniem. Donatelli popatrzył na pojmaną dziewczynę. Był pewien, Ŝe dzielnie stawi czoło Van Melsenowi. Jednak ta podwójna gra, którą prowadził, nie bawiła go ani trochę. Nawet jeśli była źródłem pewnych drobnych satysfakcji. Jak na przykład uŜywanie swej władzy wobec tego biskupa. - Van Melsen - powiedział stanowczo - tej dziewczynie nie moŜe spaść włos z głowy. Po jego odejściu Van Melsen podszedł do Agnes. Ten kardynał zdecydowanie nie dorastał do swej funkcji. Całe to odwlekanie, wszystkie te wahania były niegodne osoby na jego stanowisku. Lecz mimo to, choć potwornie go to złościło, nie mógł złamać jego rozkazu. Zmusił się więc, by rozpocząć przesłuchanie spokojnym tonem. - Nazywam się Urlich Van Melsen i jestem biskupem tej diecezji. Nie zna mnie pani, za to ja znam panią doskonale... Wiem na przykład, Ŝe zna pani tego Zenona de Mongaillaca od niedawna, ale utrzymuje z nim stosunki, powiedzmy... więcej niŜ przyjacielskie. Rozumiem więc, dlaczego odmawia pani wydania go... Ale załóŜmy przez chwilę, Ŝe ten... przyjaciel jest zupełnie innym człowiekiem, niŜ się pani wydaje... Agnes patrzyła na niego ze zdumieniem. Do czego zmierza? - ZałóŜmy na przykład, Ŝe wbrew temu, co pani myśli, uczucie, które zdaje się do pani Ŝywić, jest tylko sposobem, by uzyskać pani pomoc. Agnes nie chciała zrozumieć jego słów. - Niech się pani nie da omamić swoim uczuciom. Wystarczy się zastanowić. Rekonstrukcja szkieletu to bardzo cięŜka praca - ciągnął Van Melsen. - Trzeba mieć spokój... Kto zyska najwięcej na pani aresztowaniu? 369
Kto potrzebuje spokoju? Kto chciałby, by trzymano panią na uboczu? O tej porze Zenon musi juŜ wiedzieć, Ŝe została pani zatrzymana. A gdyby kochał panią tak, jak pani w to wierzy, czy nie oddałby się juŜ w moje ręce, bym panią uwolnił? Patrzył na dziewczynę. Jego słowa pomału drąŜyły sobie drogę do jej świadomości. Ale Agnes nie ustępowała. - Nie wierzę wam! - Niech pani wejrzy w siebie, posłucha swego sumienia. Zobaczy pani, Ŝe to, co mówię, jest bardziej prawdopodobne, niŜ się pani wydaje... - Zenon de Mongaillac nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego! Twarz Van Melsena wykrzywił grymas. Miłość jest czynnikiem nieznośnie irracjonalnym. Trzeba spróbować inaczej. - Okazuje się, Ŝe zarzucane mu czyny są o wiele gorsze niŜ zwykła kradzieŜ szkieletu. Znów spojrzała na niego nieufnie. Nie udało mu się za pierwszym razem, ale najwidoczniej nie miał zamiaru poddać się zbyt łatwo. - Cała ta sprawa ze szkieletem byłaby drobnostką, gdyby nie prowadziła tego, którego uwaŜacie za przyjaciela, wprost do obozu heretyków. Rozumie pani, co to oznacza? Zenon de Mongaillac moŜe trafić na stos. Tym razem Agnes otworzyła szeroko oczy z przeraŜenia. - Pomagając mi go schwytać, moŜe mu pani uratować Ŝycie. Jeśli zostanie aresztowany, nim będzie za późno, trybunał okaŜe wobec niego łaskawość. Lecz Agnes nie miała do niego ani krzty zaufania. A jeśli Zenonowi tak bardzo zaleŜało na tej rekonstrukcji, powinien doprowadzić ją do końca. Znał ryzyko, na które się wystawiał. - Okazuje się, Ŝe pani sama moŜe zostać oskarŜona o czary - ciągnął Van Melsen. - Wie pani, jak cięŜkie to oskarŜenie. Na razie królewski prokurator nie został o tym poinformowany. Tylko ode mnie zaleŜy, kiedy to 370
się stanie... A wtedy nie dałbym złamanego grosza za pani skórę... Wie pani, co się robi z czarownicami? Wiedziała. I na samą myśl o tym przeszył ją dreszcz. Sprawiło to biskupowi niekłamaną przyjemność. Mówił więc dalej. - Lecz przecieŜ nie chce pani skończyć na stosie w towarzystwie człowieka, o którym nie wie pani zupełnie nic, nieprawdaŜ? Więc proszę mi po prostu powiedzieć, gdzie on się ukrywa. Agnes zamknęła oczy. Słowa biskupa wywoływały w niej niewypowiedziane przeraŜenie. Z trudem powstrzymywała łzy. Lecz serce podpowiadało jej, Ŝe cokolwiek zrobił Zenon de Mongaillac i bez względu na to, czy kochał ją, czy nie, i czy zasługiwał na uczucie, jakim go darzyła, kochała go. 1 była gotowa oddać za niego Ŝycie. Podniosła dumnie głowę. - Poza Amadeuszem, Zenon de Mongaillac jest jedynym człowiekiem, któremu ufam. Kocham go. Nic wam nie powiem! Van Melsen zacisnął pięści. Ta kobieta jest nieznośna. Jednak zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy, podsunęła mu właśnie pomysł, jak odnaleźć grotę. Skierował się do drzwi. Nim wyszedł, zagroził: - MoŜe zmieni pani zdanie, stojąc przed stosem.
ROZDZIAŁ 10
Było juŜ późne popołudnie, gdy Van Melsen dotarł do Lansec. Porzuciwszy nadzieję na wyciągnięcie od Agnes wiadomości o lokalizacji groty, zdecydował się spróbować jeszcze raz z proboszczem. Bo teraz wiedział juŜ, jak się do tego zabrać. Za pierwszym razem popełnił błąd, uznając Agnes i Amadeusza za obojętne sobie osoby. A powinien był liczyć się z ich wzajemnym przywiązaniem. Gra na ludzkich uczuciach to podstawa udanego przesłuchania. Z Agnes mu się nie udało, bo na zakochanych nie działają Ŝadne argumenty. Ale dziewczyna była piętą achillesową Amadeusza. Wystarczyło umiejętnie wykorzystać ten słaby punkt. I rzeczywiście, Amadeusz był zupełnie załamany. - Czary? - Jeśli nie interweniuję. - Ale... to jakiś absurd... - O tym zadecyduje sąd. - Agnes... Moja mała Agnes... Proboszcz zaczął płakać. Ten biskup nie cofnie się przed niczym. A Amadeusz wiedział, do czego zmierza. 372
- MoŜecie sprawić, Ŝe zostanie uwolniona - powiedział Van Melsen po chwili. - To, co chcecie, bym uczynił, jest haniebne! - Odpowiedzialność, jaka na mnie ciąŜy, daje mi do tego prawo. - W ten sposób nie moŜna słuŜyć Bogu! Będziecie się smaŜyć w piekle! - Jeśli moje poświęcenie moŜe słuŜyć Kościołowi, to zgodzę się na nie z radością. Amadeusz zamilkł. Rozmowa z takim człowiekiem jest całkowicie bezcelowa. Po kimś takim nie moŜna spodziewać się ani odrobiny litości. Dlaczego Van Melsen przywiązywał tak wielką wagę do tego szkieletu? Nie wiedział. Czy był to szkielet świętego, czy teŜ nie, to w Ŝaden sposób nie usprawiedliwiało całego tego szaleństwa. Proboszcz nie zdąŜył spotkać się z Zenonem, tak jak obiecał Donatellemu. JednakŜe miał nadzieję, Ŝe uczony domyśli się, iŜ Agnes została pojmana, i sam odda się w ręce władz, by ją uwolniono. Z powodów, których proboszcz nie rozumiał, uczony jeszcze tego nie zrobił. A skoro Zenon nie potrafił się zdecydować na porzucenie swej pracy, by uwolnić kobietę, którą kochał, to znaczy, Ŝe nie zasługiwał na miłość Agnes. - Zaprowadzę was do jej jaskini - powiedział, spuszczając wzrok. Zenon zorientował się, Ŝe Agnes nie wróciła, jednak stracił całkowicie poczucie czasu i nie martwił się tym. W półmroku jaskini kończył rekonstrukcję szkieletu. Wychudzony, brudny, w wymiętym ubraniu, z podkrąŜonymi oczami i błędnym wzrokiem, ze zmierzwionymi włosami i gęstym zarostem Zenon de Mongaillac nie miał w sobie nic z eleganckiego szlachcica. DrŜał. Z zimna, ale teŜ z przemęczenia i głodu. Od odejścia Agnes nawet na chwilę nie przestał pracować, nie spał i nie jadł. 373
By jakoś dać radę, wykorzystał qahoua, którą Rene Grouchot zostawił w jaskini. I choć pobudzający napój pomagał mu nie zasnąć, wprawiał go takŜe w stan dziwnej ekscytacji. Całą swą uwagę i resztki sił poświęcił rekonstrukcji. Praca była juŜ właściwie ukończona. Trzeba było tylko przytwierdzić kilka kręgów i umieścić na szczycie ogromną czaszkę. Zenon z zapałem mocował szkielet. Odkąd zabrał się do klatki piersiowej i górnych członków ciała, nie zadał sobie trudu, by rzucić okiem na całość. Był tak pochłonięty układaniem kości, badaniem stawów pozwalających określić kąt, pod jakim naleŜało przytwierdzić kolejną kość, Ŝe zapomniał sprawdzić, co przypominało to stworzenie. Nerwowe napięcie, w którym się znajdował, skłoniło go do instynktownego poszukania fajki. JuŜ od dawna nie miał tytoniu, lecz myślał, Ŝe samo ssanie cybucha moŜe mu przynieść namiastkę satysfakcji. Jakoś jednak nie przyniosło. Skoro nie mógł palić, zwiększał dawki qahoua. Pomału przyzwyczajał się do jej gorzkiego smaku. Ale nie przywykł do głodu. W chwili jasności umysłu postanowił się posilić. Przetrząsnął jaskinię w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, lecz znalazł tylko trochę ziół i korzonków, z których przyrządził sobie polewkę. Botanik czy teŜ nie, faktem jest, Ŝe tego dnia łyknął sobie wywaru z lulka czarnego*, zwanego takŜe szalejem, rośliny narkotycznej i trującej. Nie trzeba było długo czekać na efekty tego posiłku połączonego z brakiem snu i nadmiernym spoŜyciem qahoua. Po potach nastąpiły mdłości i wkrótce ogarnęło Zenona coś w rodzaju gorączki. Zaczął tracić kontakt z rzeczywistością. Wzrok miał zmącony, a jego świadomość powoli opanowywały dziwne sny, w których rzeczywistość mieszała się z obrazami fla* Roślina wywołująca halucynacje. Stosowano ją jako trutkę na szczury i myszy w spichlerzach, ale teŜ do wzmacniania piwa.
374
mandzkiego malarza - nie pamiętał jego imienia - pełnymi nieprawdopodobnych stworów. Godziny upływały, a Zenon pozostawał w stanie półprzytomności. Nie zauwaŜył nawet, Ŝe wiele pochodni oświetlających jaskinię zgasło. Pracował w coraz większych ciemnościach. Mrok ogarnął resztę groty i szkielet jaśniał w blasku płomieni niczym gigantyczny i makabryczny prymitywny totem. - Agnes! - bełkotał, usłyszawszy hałas dochodzący z wejścia do jaskini. - Potrzebuję... Agnes... Mój BoŜe, nic juŜ nie widzę... Agnes! Pochodnia! Zapadła noc. Nieliczne postrzępione chmury Ŝłobiły ciemność nieba długimi szarawymi smugami, zasłaniając księŜyc, co sprawiało, Ŝe wzgórza spowijał zupełny mrok. Prokurator Henri de Coursanges, Jego Eminencja Donatelli i biskup Ulrich Van Melsen na czele prowadzonego przez Amadeusza oddziału Ŝołnierzy dotarli wreszcie przed wejście do jaskini Agnes. Donatelli nie mógł juŜ bardziej opóźnić tej ekspedycji. Po tym, jak na wszelkie sposoby próbował się wykręcić, po bezskutecznym wymyślaniu tysięcy wymówek, zdecydował się w końcu podąŜyć za Van Melsenem. Od kiedy wyruszyli z Montpellier, ani biskup, ani prokurator nie odezwali się nawet słowem. Obydwaj mieli w pamięci wczorajszą poraŜkę i Ŝaden nie Ŝyczył sobie powtórki. Lecz nie był to jedyny powód ich milczenia. Van Melsen ogromnie obawiał się tego, co odkryją w jaskini. - Mam nadzieję, Ŝe nie jest za późno! - powiedział, zeskakując z konia. Kardynał nie raczył mu na to odpowiedzieć. By dotrzeć do tego miejsca, został zmuszony do zamiany swej wygodnej kolaski na tę kobyłę i z największą trudnością utrzymywał się w siodle. „A ja mam nadzieję, Ŝe nie 375
jest za wcześnie” - pomyślał, gdy dwaj Ŝołnierze pomagali mu zejść na ziemię. Kiedy Henri de Coursanges nakazał swym ludziom zająć pozycje przed wejściem do jaskini, biskup wymienił krótkie spojrzenie z Donatellim. Mimo róŜnicy zdań obydwaj ucieszyli się, widząc, Ŝe Ŝołnierze pozostaną na zewnątrz. Cokolwiek odkryją w środku, lepiej, by nie było przy tym zbyt wielu świadków. - Idziemy - rzekł Henri de Coursanges, gdy jego rozkaz został wypełniony. Amadeusz pociągnął biskupa za ramię. Był bardzo niespokojny. Zadręczał się myślą, Ŝe popełnił tak okropny czyn, Ŝe zdradził ukochanego Agnes. Dlatego teŜ nie chciał wchodzić do jaskini, wolał zostać na zewnątrz z Ŝołnierzami. - Proszę tylko o jedno - błagał Van Melsena. - Czy Zenon de Mongaillac popełnił jakieś przestępstwo, czy nie, zasługuje na sprawiedliwe traktowanie. Biskup popatrzył na niego wyniośle. Ten księŜyna nie ma najmniejszego pojęcia o powadze sytuacji. Ale tym lepiej. Im mniej będzie ludzi znających szczegóły sprawy, tym łatwiej będzie ją później zatuszować. - Nie stanie mu się Ŝadna krzywda - zapewnił Donatelli, widząc, Ŝe biskup milczy. Szykowali się właśnie, by wejść do jaskini, gdy usłyszeli wyraźnie przeraźliwe wycie wilka. Wszyscy stanęli i nadstawili ucha. - Jest gdzieś niedaleko - ocenił Van Melsen. - Przy odrobinie szczęścia osiągniemy dziś podwójny sukces - zauwaŜył z lubością prokurator. - Oby Bóg was wysłuchał. Donatelli tymczasem próbował ukryć przeraŜenie. ZbliŜał się do jaskini niepewnym krokiem. - Wszystko w swoim czasie - powiedział. - Zajmijmy się najpierw tym uczonym. 376
Weszli do groty. Po przebyciu wąskiego korytarza dotarli do części jaskini zamieszkiwanej przez Agnes. Panowała tam prawie całkowita ciemność. Lecz w bladym świetle pochodni, które, jak się domyślali, znajdowały się w następnej części groty, mogli dostrzec to, co składało się na skromne mieszkanie dziewczyny. Van Melsen skrzywił się na widok posłania umoszczonego w skalnej wnęce i dziwacznych naczyń porozrzucanych to tu, to tam. Bez wątpienia była to jama czarownicy. Natychmiast poŜałował, Ŝe w zamian za współpracę przy pojmaniu Zenona obiecał Amadeuszowi, iŜ zapomni o tej sprawie. Lecz mieli waŜniejsze rzeczy do zrobienia niŜ kontemplowanie dziwnego stylu Ŝycia Agnes, więc czym prędzej opuścili tę część jaskini i skierowali się do miejsca, z którego dochodziło światło. Kiedy weszli, Zenon siedział właśnie na szczycie chwiejnego rusztowania, mocując ogromną czaszkę. - Agnes? - podskoczył, usłyszawszy hałas. Zrozumiał, Ŝe dźwięki dochodzące z głównego pomieszczenia jaskini nie były krokami jednej kobiety, zszedł więc pospiesznie na ziemię, starając się przebić wzrokiem ciemności - Kto... kto tu jest? - Panie de Mongaillac - zaczął Donatelli, obchodząc ostatnią skalną ścianę dzielącą ich od bocznej wnęki. - Przychodzimy, by was... Nie dokończył zdania, bo po chwili, jakiej potrzebował, by jego oczy przywykły do ciemności, zobaczył szkielet. Van Melsena i Henriego de Coursanges ogarnęło podobne przeraŜenie. Patrząc na ich wystraszone twarze, Zenon teŜ się odwrócił i po raz pierwszy od wielu godzin spojrzał na swą rekonstrukcję. To, co zobaczył, zmroziło mu krew w Ŝyłach. W drŜącym świetle pochodni, przed ich wytrzeszczonymi oczami, rysowała się sylwetka przeraŜającego potwora. Potwora, jakiego ludzkie oko 377
nigdy wcześniej nie widziało. Potwora nawiedzającego ludzkie koszmary od zarania dziejów, wyrwanego z zapomnienia przez upartego naukowca. Wspięte na masywnych tylnych łapach, wysokie na piętnaście stóp monstrum z długim, ciągnącym się po ziemi ogonem, demonstrowało im swą straszliwą szczękę najeŜoną ostrymi zębiskami. Paszcza to była szkaradna. O wiele bardziej przypominająca wyobraŜenie diabła niŜ olbrzyma. To był po prostu smok... Henri de Coursanges padł na kolana i zaczął się modlić. - BoŜe wszechmogący... Kardynał Donatelli, jak zaczarowany, z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami, zrobił ostroŜnie kilka kroków, by przyjrzeć się smokowi z bliska. Rekonstrukcja z całą pewnością była poprawna i ostatecznie wypędzała z jego głowy wszystkie olbrzymy Athanase'a. Tylko biskup Van Melsen opanował zaskoczenie. Wskazał palcem Zenona i szepnął: - Aresztujcie tego człowieka. Minęło kilka chwil, nim ogłupiały Henri de Coursanges zareagował. Skończył wreszcie swą modlitwę i wyciągnąwszy miecz, pogroził nim niezdarnie uczonemu. W tym samym czasie Donatelli podszedł do szkieletu i musnął kości opuszkami palców. Fascynacja, jaką wzbudzało w nim to stworzenie, i pragnienie, by móc zabrać je do Watykanu i tam dokładnie zbadać, wałczyły w nim z przekonaniem, jakie nosił w sobie do tej pory, Ŝe smoki nie istnieją i nigdy nie istniały. Przekonaniem, któremu stworzenie, jakie miał przed oczyma, zadawało kłam. Lecz wątpliwości, jakie szkielet ten zasiał w jego duszy, mogłyby zagrozić trwałości dogmatów Kościoła. NaleŜało zrobić wszystko, by wątpliwości te nie mogły szerzyć się po świecie. 378
- Mamy tu przed sobą... z całą pewnością, szczątki świętego Octave'a z Lansec - stwierdził drŜącym głosem, nie patrząc na pozostałych. Zenon, zbyt zdumiony, by zareagować, nie protestował. Za jego plecami, Van Melsen i Henri de Coursanges przytaknęli w milczeniu. I wtedy wzrok Donatellego napotkał spojrzenie potwora. Jego niezgłębione oczodoły były niczym dwie bezdenne otchłanie, dwie przepaście, które zdawały się patrzeć na niego z wyzwaniem. I pojął, w nagłym oślepiającym olśnieniu i z przekonaniem, które zaparło mu dech w piersi, Ŝe jeśli szkielet ten nie naleŜał ani do człowieka, ani do zwierzęcia, ani do smoka, to pozostawała tylko jedna moŜliwość...
ROZDZIAŁ 11
Po wyjściu z jaskini Ŝaden nie odezwał się nawet słowem do Amadeusza. Proboszcz obserwował ich, czekając na jakieś wyjaśnienia, lecz szybko zrozumiał, Ŝe się nie dowie, co wydarzyło się w jaskini. Henri de Coursanges wydał oficerowi rozkaz pozostawienia dwóch Ŝołnierzy na straŜy przed jaskinią i poprowadził naukowca do muła. Posadzono go na grzbiecie zwierzęcia i związano mu ręce. Proboszcz, zaskoczony, Ŝe widzi Zenona w takim stanie, popatrzył pytająco na prokuratora. Nie uzyskawszy Ŝadnej odpowiedzi, podszedł do więźnia. - Źle wyglądasz, przyjacielu - powiedział, przyglądając się jego półprzytomnej twarzy. - Jesteś chory? Zenon, całkowicie zamroczony, nie odpowiedział. Amadeusz odwrócił się więc do Van Melsena. Biskup zajęty był właśnie wydawaniem poleceń Ŝołnierzom, lecz gdy zobaczył, Ŝe proboszcz rozmawia z pojmanym, podszedł do niego. - Proszę się nie zbliŜać do więźnia - rozkazał. - Co mu zrobiliście? - Nic. Znaleźliśmy go w tym stanie. 380
Van Melsen odciągnął proboszcza na bok. - Posłuchajcie mojej rady: trzymajcie się z dala od tego wszystkiego. Nie pojmujecie wszystkich konsekwencji tej sprawy. Amadeusz wolał zachować dla siebie odpowiedź, która cisnęła mu się na usta. Podniósł oczy na uczonego i szepnął: - Mam tylko nadzieję, Ŝe kiedyś mi wybaczysz... I w tej samej chwili zadał sobie pytanie, czy Agnes wybaczy mu jego zdradę. Henri de Coursanges wskoczył na konia. Na jego twarzy malowało się poczucie satysfakcji z dobrze wypełnionego zadania. Pochylił się do Van Melsena. - Jutro wyślę ludzi po szkielet - wyjaśnił. - Wolę tu zostać i rozebrać go własnoręcznie - odpowiedział biskup. Im mniej osób zobaczy to coś, tym lepiej. Po czym odwrócił się do Donatellego. Kardynał, kompletnie ogłupiały, zdawał się niezdolny do jakiejkolwiek decyzji. - Wróćcie do kurii - poradził mu. - I zapomnijcie o tym, co, jak wam się zdaje, tutaj widzieliście. Jutro będziecie mieli do przygotowania raport o odkryciu szczątków zapomnianego przez Kościół świętego. Kardynał pokiwał głową i przy pomocy dwóch Ŝołnierzy wdrapał się na swą kobyłę. Oficer sprawdził, czy więzień jest dobrze związany, i dał rozkaz do wymarszu. Van Melsen popatrzył na niewielki oddział znikający za zakrętem i przetarł oczy. Zapowiadała się długa noc. Zdemontowanie tego szkieletu mogło się okazać trudne. Zwłaszcza Ŝe będzie musiał zrobić to w pojedynkę. Choć z drugiej strony, nie będzie robił z tym takich ceregieli jak ci uczeni. Stan, w jakim te kości wrócą do Montpellier, nie miał juŜ Ŝadnego znaczenia... Szykował się, by wrócić do jaskini, gdy ciszę rozdarło straszliwe wycie wilka. - No tak, zapomnieliśmy o nim! - powiedział jeden ze stojących na straŜy Ŝołnierzy. 381
- Chyba jest bardzo blisko... - rzekł drugi. Faktycznie, zdawało się, Ŝe bestia jest ledwie kilka kroków stąd. Dwaj Ŝołnierze naładowali muszkiety. Tym razem nie ma mowy o zabawach z bagnetem. - To dochodzi zza tych krzaków - powiedział pierwszy, wskazując lufą zarośla. Dla bezpieczeństwa biskup stanął między nimi i nadstawił ucha. Zdawało się, Ŝe wilk się nie przemieszcza. Co więcej, dźwięki, jakie wydawał, przypominały raczej jęki niŜ agresywne warczenie. Van Melsen pomyślał, Ŝe być moŜe nadarza się szansa, by go pochwycić. Jeśli zwierzę było ranne lub chore, łatwiej mogli je zabić. - Chodźmy sprawdzić - zaproponował. Dwaj Ŝołnierze spojrzeli po sobie. Ten biskup jest chyba szalony. - Powiedziałem: idziemy! Posłuchali, trzęsąc się ze strachu. Van Melsen szedł za nimi. W bladym świetle gwiazd cała trójka ostroŜnie podchodziła do zarośli. A tam znaleźli wilka wiszącego na drzewie oliwnym niczym szynka na straganie. Następnego ranka wiadomość o złapaniu wilka obiegła wieś. Przyjęto ją okrzykami radości. Na ich odgłos ukrywający się jeszcze w domach mieszkańcy Lansec wychodzili jeden po drugim i wiwatując, podąŜali na główny plac wioski za biskupem i dwoma dzielnymi Ŝołnierzami. Wystawiona przed kościołem bestia została natychmiast ukamienowana. Niezwykle radowało to dzieci, które rozdawały kamienie i kije wszystkim pragnącym wyładować swą słuszną złość. Wkrótce zwłoki zwierzęcia zmieniły się w bezkształtną krwawą masę. Widząc tę rozpasaną wściekłość, Amadeusz zadrŜał z przeraŜenia, ale postanowił im na to pozwolić. Po tym wszystkim, co przeszli, jego parafianie 382
zasługiwali na moŜliwość odreagowania. Okrzyknięty bohaterem Van Melsen spędził więc bardzo miły poranek, odbierając podziękowania wieśniaków. Choć przez całą noc oka nie zmruŜył, tak był zajęty rozbieraniem szkieletu, przyłączył się do świętowania bez najmniejszych protestów. I po dziesiątkach uścisków i gratulacji wysłuchał ich próśb i zaŜaleń i obiecał wspomóc budowę nowego kościoła. Jedna rzecz nie dawała mu jednak spokoju. A Amadeusz trafił w samo sedno. - Mówiłem wam, Ŝe Agnes potrafi złapać wilka - rzucił proboszcz z goryczą. Biskup nie odpowiedział. To, Ŝe dziewczyna dokonała takiego cudu, było rzeczywiście zdumiewające. A jeśli się nad tym bardziej zastanowić, okazało się, Ŝe jedyne, co zrobiła, to zastawienie sideł w odpowiednim miejscu. Najbardziej zadziwiający był fakt, Ŝe jej się to udało bez uciekania się do magicznych sztuczek. Wieśniacy zupełnie się tym nie martwili i cały dzień upłynął im na przeŜywaniu radości. Radości tym bardziej zasłuŜonej, Ŝe przychodziła po długich tygodniach niepokoju. Pili więc i jedli do syta, i tańczyli do białego rana. Gdyby nawet poinformowano Donatellego o schwytaniu wilka, z pewnością nie zwróciłby na to najmniejszej uwagi. Nie mógł uwolnić się od nękającego jego umysł straszliwego obrazu potwora stojącego przed nim w jaskini. Tak jak Van Melsen, tej nocy nie zmruŜył oka. Tysiące razy zadawał sobie jedno pytanie, rozpaczliwie szukając innej odpowiedzi niŜ ta, która wydawała mu się oczywista. Był przekonany, Ŝe to wszystko miało sens. Był pewien, Ŝe tchnienie smoka zaczęło zatruwać dusze. Bo czy w tej historii był ktoś, kto nie miałby na sumieniu małej zdrady? Nawet jeśli kaŜda popełniona została z miłości? Gilbert i Amadeusz zdradzili z miłości do Agnes, Van Melsen z miłości 383
do Kościoła, Henri de Coursanges z miłości do władzy, a on... on zdradził przede wszystkim z powodu swego tchórzostwa. Dlatego był najbardziej winny. Niech ten, który pierwszy rzucił kamieniem, zechce grzecznie przeprosić i podniesie go z ziemi, zwykł Ŝartować w podobnych sytuacjach. Tyle Ŝe tego ranka nie miał najmniejszej ochoty na Ŝarty... Nawet Giancarlo zaniepokoił się jego stanem, zauwaŜywszy, Ŝe legat nie tknął przygotowanego mu jedzenia. Kapelan pomyślał, Ŝe kardynał złapał jakąś lokalną chorobę. Jednak ujrzawszy go klęczącego przed krzyŜem w trakcie wznoszenia dziwnych modłów do Boga, poŜałował, Ŝe nie była to tylko choroba. - Eminencjo? Czy coś się stało? - zaryzykował pytanie między jednym błagalnym wezwaniem a drugim. Donatelli spojrzał na sługę posępnie i wrócił do swych modlitw. Giancarlo wolał zostawić go samego i na paluszkach wyszedł z pokoju. Nie znał się na tym zbyt dobrze, ale zdawało mu się, Ŝe modlitwy te bardzo przypominały egzorcyzmy... Przez cały ten czas Zenon leŜał nieprzytomny w ciemnej celi. Nie wiedział, ile godzin minęło od jego aresztowania. Wycieńczony trzema dniami postu i zapamiętałej pracy, podtruty lulkiem zwalił się na klepisko zaraz po tym, jak wepchnęli go do lochu. Zapadł w śpiączkę raczej niŜ w normalny sen. Czekając, aŜ de Mongaillac odzyska przytomność, Van Melsen i Henri de Coursanges spotkali się, by uzgodnić przebieg procesu. Aby uprościć sprawę i stracić jak najmniej czasu, zdecydowali się osądzić najpierw Agnes, a potem Zenona, w postępowaniu przyspieszonym. Oczywiście biskup obiecał Gilbertowi i Amadeuszowi, Ŝe dziewczynie włos z głowy nie spadnie, ale nie był człowiekiem, który przejmowałby się podobnymi drobiazgami. Chciał pozbyć się wszystkich, którzy mogli być 384
świadkami rekonstrukcji. A proces wydawał mu się najlepszym na to sposobem. Od dekretu Villers-Cotterets z 1539 roku postępowanie inkwizycyjne było jednak jasno skodyfikowane w jurysdykcji francuskiej. To, Ŝe Henri de Coursanges pozwolił sobie na tak swobodne podejście do procedury, było do niego zupełnie niepodobne i wynikało z uprzejmej zachęty Van Melsena. Biskup przypomniał, Ŝe złapał wilka, i tym argumentem zdobył przewagę nad prokuratorem. Proces wytoczony ad hoc przez królewskiego prokuratora, do tego z ograniczoną do minimum liczbą świadków, musiał zostać przeprowadzony na innych zasadach niŜ stosowane zwykle w podobnych wypadkach. Rola czternastu ławników przypaść miała samemu prokuratorowi. Co do Van Melsena, z przyjemnością podjął się funkcji oskarŜyciela. Lecz by proces mógł się odbyć, oskarŜeni musieli być w stanie stawić się na wezwanie sądu. Stwierdziwszy, Ŝe Zenon nie moŜe odzyskać przytomności, Van Melsen kazał posłać po Athanase'a Lavorela. Jako doktor medycyny miał osłuchać więźnia i sporządzić na piśmie szczegółowy opis jego stanu zdrowia. Koło południa drzwi celi się otwarły i Athanase podszedł do Zenona leŜącego na sienniku. Więzień, ujrzawszy dawnego nauczyciela, spróbował się podnieść. Wyglądał tak, jakby próbował się wydostać z ruchomych piasków. MęŜczyźni przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Później Zenon zdołał powiedzieć: - Stał na tylnych łapach, Athanase... Wszystkie kłótnie zostały zapomniane. Pozostało tylko porozumienie dwóch męŜczyzn, dwóch naukowców, z których jeden był uczniem drugiego. Starszy zbliŜył się do młodszego. - Ach! Athanase! Powinieneś tam być! To było niezwykłe! Ponad piętnaście stóp wzrostu... Jedyny istniejący kiedykolwiek szkielet smoka... 385
- Smok... KtóŜ by pomyślał, Ŝe rzeczywiście istniały? Chciałbym go zobaczyć, naprawdę... Nadałoby to sens mojej poraŜce. Ale ileŜ pytań nasuwa istnienie takiego stworzenia?! Kiedy dokładnie Ŝyło? Jak wyglądało za Ŝycia? Czym się Ŝywiło? Dlaczego zniknęło? Tyle pytań, na które odpowiedzi nigdy nie poznamy. MoŜe pewnego dnia nauka je znajdzie. Lecz obawiam się, Ŝe Ŝadnego z nas nie będzie juŜ na tym świecie... Athanase zamilkł zmieszany. Dobrze wiedział, Ŝe jego uczeń moŜe trafić na stos. Zenon poczuł, Ŝe siły go opuszczają. Znów się połoŜył. - Nic na świecie nie jest w stanie sprawić, bym zapomniał, co widziałem w jaskini tamtego wieczoru... Athanase patrzył na niego z czułością. IleŜ mogliby zdziałać razem, gdyby los zdecydował inaczej! Jakie badania i odkrycia! IleŜ pięknych chwil mogliby razem spędzić, gdyby wcześniej skończyła się ich głupia kłótnia. Lecz teraz było juŜ za późno na rozpamiętywanie przeszłości. - Jak się czujesz? - zapytał, przykładając mu rękę do czoła. - Jak ktoś, kto nie spał trzy dni. I chyba coś wypiłem... Mam niejasne wspomnienie zupy z podejrzanych składników. Ledwie wypowiedział te słowa, znów stracił przytomność. Athanase czuwał przy nim przez resztę popołudnia, lecz Zenon nie odzyskał świadomości. Widząc ucznia w tak opłakanym stanie, zrozumiał, Ŝe traktuje go trochę jak własnego syna. Wieczorem starzec stwierdził, Ŝe gorączka nieco spadła, i wstał. Wychodząc z celi, nie mógł powstrzymać łez. Wiedział, Ŝe nie będzie miał odwagi, by tu wrócić... W procesie o czary celem wstępnego przesłuchania świadków było zebranie poszlakowych i domniemanych dowodów winy oskarŜonej - winy juŜ ustalonej, skoro podsądna została aresztowana. Jednak w wypadku Agnes ograniczyło się ono do zadania kilku pytań ojcu Amadeuszowi i trzem innym mieszkańcom Lansec, w tym siedmioletniemu dziecku. 386
Wezwanemu do kurii przez Van Melsena proboszczowi wskazano uprzejmie niewygodne krzesło. Czekając, aŜ biskup skończy wyciągać wszystkie potrzebne mu dokumenty, Amadeusz rozejrzał się dookoła. Pokój, w którym się znajdowali, przypominał bardziej zakonną celę niŜ salon kościelnego dygnitarza. Surowość Van Melsena przekładała się takŜe na wystrój jego apartamentów. Gdy biskup był juŜ gotowy, podniósł oczy znad dokumentów i uśmiechnął się do proboszcza. - Proszę wybaczyć, Ŝe kazałem wam czekać. Amadeusz milczał. Był bardzo niespokojny i Ŝadne uprzejmości biskupa nie mogły tego zmienić. I nie wynikało to jedynie z faktu, Ŝe został tu wezwany, by świadczyć przeciwko Agnes, lecz z tego, Ŝe czul, iŜ traktuje się go bardziej jak oskarŜonego niŜ świadka. - Mam do was po prostu kilka pytań - zaczął Van Melsen. - To nie potrwa długo... W rzeczywistości trwało to cały ranek. A im dłuŜej trwało, tym bardziej proboszcz czuł, Ŝe wpada w zastawioną na siebie pułapkę. Amadeusz zrobił, co mógł, by bronić dziewczyny. Odpowiadając na pytania biskupa, starał się przedstawiać ją zawsze od dobrej strony, podkreślając jej uprzejmość i prostotę, rysując portret nieszczęśliwej dziewczyny skazanej na Ŝycie w trudnych warunkach. - Trudne to eufemizm - przerwał mu Van Melsen. - Ta grota do złudzenia przypomina jamę jakiegoś zwierzęcia. Bóg jeden wie, jakie ohydne rytuały były tam odprawiane! - Agnes niczego podobnego nie robiła. - Nawet Ŝadnych małych czarów w celu... - Agnes nie jest czarownicą! Van Melsen wstał i począł przechadzać się tam i z powrotem. Zapytał Amadeusza, jaki uŜytek robiła Agnes z ziół, które regularnie zbierała. Zbity z tropu proboszcz próbował wyjaśnić, Ŝe przygotowywała z nich lekarstwa i 387
Ŝe jej rzekome czary nie były niczym innym jak zwykłymi praktykami uzdrowicieli. Opowiedział, jak opiekowała się nieboszczką Aldegondą. - Skoro chora zmarła, nie jestem pewien, czy mamy prawo mówić tu o opiece - odparł biskup. - Wręcz przeciwnie, jestem raczej skłonny złoŜyć ten zgon na karb uroków i diabelskich sztuczek oskarŜonej. Usadowiony na niewygodnym krześle proboszcz spływał potem. Choć był gotów na wszystko, by pomóc Agnes, nie był przyzwyczajony do takich sytuacji. A kaŜde sprytne pytanie zadawane przez Van Melsena chodzącego wokół niego okazywało się pułapką. WciąŜ bał się, Ŝe wyjawi jakiś szczegół, który będzie wodą na młyn biskupa. - Agnes nie jest czarownicą - powtarzał Amadeusz za kaŜdym razem, kiedy znajdował się w trudnej sytuacji. Van Melsen miał tego dosyć. JuŜ od godziny próbował wyciągnąć od tego wiejskiego klechy jakieś kompromitujące wyznanie. Podniósł głos, by spróbować ostatni raz. - Dajcie spokój, Amadeuszu! PrzecieŜ sam słyszałem, jak w tym pałacu opowiadaliście, Ŝe zna ona język natury. - Chciałem powiedzieć... - CzyŜ nie utrzymywała, Ŝe jest w stanie sama złapać wilka, z którym nie poradził sobie oddział Ŝołnierzy? - Tak, ale... - I czy tego nie zrobiła? - Rzeczywiście, jednak... - A czyŜ, jak mi doniesiono, nie rzucała przekleństw podczas ekshumacji szkieletu? - To były tylko... - Tylko co? Tylko zwykłe niewinne klątwy? Ta kobieta, wiecie o tym doskonale, miała w zwyczaju bluźnić. Regularnie wygłaszała bezboŜne sądy. Ta kobieta paktowała z diabłem, przestańcie udawać, Ŝe nic nie wiecie! 388
Proboszcz tylko kręcił głową. Van Melsen zatrzymał się przed nim i nachyliwszy się, popatrzył mu prosto w oczy. - Amadeuszu... czy bylibyście gotowi przysiąc, Ŝe naleŜała do Najświętszego Kościoła i Ŝe wypełniała obowiązki osoby wierzącej z poboŜnością? Amadeusz spuścił wzrok. Znał dosyć względną wiarę Agnes. Przypominał sobie, Ŝe wierzyła w wędrówkę dusz, pamiętał niekończące się dysputy, jakie prowadzili na temat Pisma Świętego i słów Jezusa Chrystusa. Nie, Agnes nie była przykładem poboŜności i bojaźni boŜej. Ale choć Amadeusz mógł zdradzić Agnes, nie był w stanie okłamać biskupa. - Agnes nie jest czarownicą... - Nie została aresztowana bez powodu. Donosy nie pozostawiały Ŝadnych wątpliwości. Proboszcz skulił się. Fakt, Ŝe jeden z jego parafian posunął się do denuncjacji, rozdzierał mu serce. - To wszystko jest równie kłamliwe, jak kamienna płyta Aldegondy! rzucił w końcu. Van Melsen nagle zesztywniał. - Kłamliwe? Płyta? - JuŜ to powiedziałem Jego Eminencji! Zaskoczony biskup zamilkł. Donatelli wiedział, Ŝe grawerowany kamień nie był autentyczny? Legat ukrywał przed nim tak istotną informację? Wstał. Cała historia z czarami natychmiast wyleciała mu z głowy. - Dziękuję za wasze zeznania - powiedział, zostawiając biednego proboszcza trzęsącego się na niewygodnym krześle. Kiedy Donatelli dowiedział się, Ŝe proces Agnes juŜ się rozpoczął, ogarnęła go nieodparta chęć wyrzucenia z pamięci wszelkich zasad niestosowania przemocy, których starał się przestrzegać przez całe Ŝycie. 389
Sądzić Agnes za błąd - jeśli to w ogóle był błąd - popełniony przez Zenona, stanowiło w jego oczach najbardziej odraŜającą nieprawość. Donatelli zawsze uwaŜał, Ŝe procesy o czary były zwykłą farsą. Groźną farsą, jeśli wziąć pod uwagę, jak się zazwyczaj kończyły. A nie było Ŝadnych powodów, by proces Agnes stał się wyjątkiem od reguły. Jako przyjaciel Paulusa Zacchiasa*, lekarza papieŜa Innocentego X i autora Quaestiones medico--legales, znal wszystkie podstępne argumenty i podle chwyty stosowane w trakcie procesów. Kardynał poszedł się spotkać z Van Melsenem. Ten przyjął go w ciasnym pokoiku, pachnącym drewnem i pergaminem, z oknem wychodzącym na handlową ulicę, przez które dobiegał zgiełk prawdziwego Ŝycia ogłuszające wołanie rzeczywistości, od której był odcięty. Kiedy Van Melsen zasiadł na jedynym krześle, Donatelli wyjaśnił mu powody swej wizyty: przypomniał, Ŝe młoda kobieta została zatrzymana tylko po to, by doprowadzić ich do Zenona. - Czymkolwiek się kierowaliśmy, pozostaje faktem, Ŝe jest oskarŜona o czary - odpowiedział biskup. - AleŜ wiecie doskonale, Ŝe to śmieszne. - Wiem, Ŝe to moŜe być śmieszne. - I to powinno wystarczyć do odwołania procesu. Biskup wstał i podszedł do okna. Długą chwilę obserwował nieustającą aktywność handlarzy, ciągły bieg tam i z powrotem, ich słowne i towarowe wymiany. I kiedy nasycił się tym widokiem, powiedział: - Dlaczego tak bardzo interesuje was los tej kobiety? JakieŜ to ma znaczenie w obliczu problemu, z którym musimy się zmierzyć? * Paulus Zacchias (1584-1659) - wioski lekarz; jego siedmiotomowe dzieło Quaestiones medico-legales jest uwaŜane za pierwszy podręcznik medycyny sądowej.
390
- Ale... ona jest niewinna! Czego jeszcze chcecie? - Niewinna, jeśli mowa o czarach, moŜliwe. Ale tego jeszcze nie udowodniono. Lecz czyŜ nie jest winna ujrzenia tego, czego nie powinna była widzieć? - Ona nic nie widziała. Wiecie równie dobrze, jak ja, Ŝe aresztowano ją dzień po zjawieniu się Zenona w jej jaskini. - Nie widziała zrekonstruowanego szkieletu, ale widziała szkice, małą jaszczurkę. I rozmawiała z Zenonem. Prawdopodobnie wytłumaczył jej, co robi, pokazał model. Eminencjo, nie jesteście przecieŜ tak naiwni, by nie rozumieć, jak wielkie zagroŜenie stanowi ta dziewczyna. - Myślicie, Ŝe co ona z tą wiedzą zrobi? Wyjawi światu, Ŝe Zenon chciał zrekonstruować szkielet smoka? Naprawdę sądzicie, Ŝe ktoś zwróciłby uwagę na słowa wieśniaczki? Nie mówiąc o tym, Ŝe po tym, co tu przeszła, raczej nie będzie miała ochoty ryzykować powrotu przed inkwizycyjny trybunał! - ZagroŜenie istnieje. A ja nie zamierzam się na nie wystawiać... - Nie mogę się zgodzić... - Zgodzicie się na to, co ja postanowię! - przerwał biskup z zajadłością, która zdumiała legata. Kardynał próbował wyjąkać coś w proteście, ale Van Melsen nie dał mu dojść do głosu: - Powiedzcie mi o kamiennej płycie z Lansec! - Ale... Ale to nie ma nic do rzeczy... - Wiedzieliście, Ŝe nie jest autentyczna. Dlaczego ukrywaliście to przede mną? Biskup mówił oschłym, przepełnionym złością tonem. Donatelli przyglądał się rozmówcy. Wcale nie podobał mu się sposób, w jaki tamten odwrócił sytuację. A juŜ zupełnie nie mógł znieść tego, Ŝe znalazł się w pozycji oskarŜonego. - Uznałem... Ŝe nie miało to wielkiego znaczenia... Van Melsen wytrzeszczył oczy. 391
- Nie miało znaczenia? Czy zdajecie sobie sprawę, Ŝe zatailiście informację, która całkowicie zmieniała naszą interpretację tego szkieletu? Gdyby nie było tej tablicy, nic juŜ nie mogłoby zachwiać naszym przekonaniem co do istoty monstrum! - To by cokolwiek zmieniło? - To zmieniłoby waszą determinację. To pozwoliłoby nam zatrzymać de Mongaillaca, gdy nie było jeszcze za późno! A teraz jedynym sposobem, jaki nam pozostał, jest ten proces. I wolałbym, byście nie mieli wobec niego Ŝadnych obiekcji i byście trzymali się od niego z daleka... Przesłuchiwani wieśniacy zadowolili się powtórzeniem plotek krąŜących na temat Agnes. Kobieta ta Ŝyła samotnie w górach i w sekrecie, po zapadnięciu zmroku, odprawiała w swej jaskini dziwne rytuały. Przyznali, Ŝe wiele razy słyszeli, jak przeklinała, rzucała uroki i bluźniła. Co więcej, przyjaźniła się z nieboszczką Aldegondą, która równieŜ podejrzewana była o diabelskie praktyki. Ponadto ten rok był dla wioski szczególnie trudny: na przemian następowały po sobie okresy gwałtownych burz i niszczycielskiej suszy, grasująca w okolicy bestia poŜarła kilka ofiar, szerzyły się choroby, o licznych wypadkach, jakie przydarzały się wieśniakom, nie wspominając. Nie mieli oni Ŝadnych wątpliwości, Ŝe to wszystko było wynikiem czarów i klątwy rzuconej na wioskę przez niegodziwą osobę. A kiedy ją aresztowano, wszystko zaczęło się układać. Nawet wilk został schwytany! Dziecko pozwoliło sobie jeszcze dorzucić, Ŝe wiele razy widziało, jak leciała po niebie na miotle, oraz Ŝe wszyscy wiedzieli, Ŝe parzyła się z ropuchami. Henri de Coursanges nie potrzebował tych wszystkich szczegółów, by wyrobić sobie zdanie. Pozwolił sobie nawet na rzucenie biskupowi kilku zniecierpliwionych spojrzeń, kiedy świadkowie zaczynali za bardzo fantazjować. 392
Van Melsen tymczasem co chwila sprawdzał w Malleus maleficarum*, czy takie lub inne zachowanie Agnes mogło być uznane za satanistyczne. NajwaŜniejsze dzieło poświęcone czarom stanowiło najlepszą instrukcję postępowania w tego typu przypadkach. Traktat ten bowiem dawał odpowiedź na wszelkie pytania, jakie moŜna było sobie zadać: od organizacji procesu, przez rodzaje lubieŜnych praktyk, którym czarownice miały się oddawać z diabłem celem zrodzenia pomiotów Szatana, sposoby ochrony sędziów przed urokami, a zwłaszcza sposoby rozpoznawania czarnej magii, aŜ po egzekucję skazanej. Pierwszy etap procedury przebiegł zgodnie z ich oczekiwaniami, nadszedł więc czas na przejście do kwestii powaŜnych, czyli przyprowadzenia oskarŜonej przed oblicze sądu. Ze względu na powagę zarzucanych Agnes przestępstw, prokurator zdecydował się wszcząć proces nadzwyczajny, to znaczy dopuszczający moŜliwość orzeczenia nie tylko kary grzywny, ale równieŜ kary cielesnej lub hańbiącej, w tym takŜe kary śmierci. * Malleus maleficarum {Miot na czarownice) - tekst z 1489 roku dotyczący magii, autorstwa dwóch inkwizytorów, Jacoba Sprengera i Heinricha Kramera. Jeszcze w XVII wieku uznawano go za główne kompendium wiedzy o czarach, czarownicach i ich związkach z Szatanem, choć nigdy nie został oficjalnie zatwierdzony przez Kościół katolicki, a inkwizycja oficjalnie go potępiła juŜ w 1490 roku.
ROZDZIAŁ 12
Usytuowany w suterenie intendentury w Montpellier sąd był równie ponury i zimny, jak cela, w której przebywała Agnes. Mimo dni spędzonych w więzieniu Agnes wchodziła na salę rozpraw z wysoko podniesioną głową, co wzbudziło wyraźne zdumienie Van Melsena. Niespotykana uroda oskarŜonej stanowiła w oczach biskupa niezbity dowód na jej podstępną naturę. Niemniej jednak przywitał ją uśmiechem. - Rad stwierdzam, Ŝe nie ucierpieliście zbytnio w zamknięciu. Ale skoro na co dzień mieszkacie w jaskini, jesteście, jak mniemam, przyzwyczajeni do pewnej niewygody. Agnes nie odpowiedziała, gromiąc go spojrzeniem. Posadzono ją na stołku naprzeciw sędziego, co pozwoliło biskupowi na rozpoczęcie przesłuchania. Najpierw odczytał jej zebrane zeznania, spisane osobiście przez Henriego de Coursanges pełniącego funkcję asesora. Po kaŜdym przywołanym czynie natychmiast domagał się od Agnes przyznania się do winy. Tak jak biskup się spodziewał, młoda kobieta broniła się z uporem. Punkt po punkcie zaprzeczała oskarŜeniom, utrzymując, Ŝe domniemane 394
czary są brednią wymyśloną przez mieszkańców wioski, Ŝe nie miała nic wspólnego z rozmaitymi plagami, jakich doświadczyła społeczność Lansec, oraz Ŝe powoływanie się na słowa siedmiolatka jest idiotyzmem, którego wolałaby nie komentować. Biskup nie posiadał się z radości. Im bardziej broniła się młoda kobieta, tym łatwiej było mu wykazać, Ŝe jest narzędziem w ręku Szatana. CzyŜ kłamstwo nie jest dowodem na bratanie się ze Złym? Z całą pewnością Agnes nie miała pojęcia, Ŝe do uznania jej za winną wystarczą im same jej zeznania. Doszło do tego, gdy Van Melsen począł ją indagować w kwestii znajomości z Zenonem de Mongaillakiem. - Przyznajecie zatem, Ŝe pozostawaliście w ścisłych stosunkach z rzeczonym Zenonem de Mongaillakiem, i to nie pozostając z nim w świętym związku małŜeńskim? - Nasz związek był czysty. A ja go kocham. - Do tego stopnia, Ŝe przywiedliście go do swej nędznej jaskini? - Przybył tam z własnej i nieprzymuszonej woli. - A w jakim celu? Agnes zawahała się chwilę. Nawet jeśli w dalszym ciągu nie domyślała się, dlaczego rekonstrukcja Zenona wywoływała tyle zamieszania, wiedziała, Ŝe musi go chronić. - Aby mógł wykonać prace, których cel jest mi nieznany. - Czy uczestniczyliście w tych pracach? - Przybyłam do Montpellier, gdy tylko zaczął. - Co dokładnie widzieliście? Agnes zawahała się ponownie. To, co widziała, nie przypominało niczego dającego się opisać. - On... on gromadził kości. Van Melsen obserwował ją z uwagą. Jej zmieszanie, wahanie, odwoływanie zeznań, przesadne reakcje mogły być interpretowane jako przyznanie się lub chociaŜby uznanie winy. 395
- Przyznajecie zatem, Ŝe oddawał się czarnej magii? GdyŜ rytuał polegający na manipulowaniu kośćmi zmarłego nie moŜe być niczym innym... Henri de Coursanges chciał mu przypomnieć, Ŝe Athanase robił dokładnie to samo, ale widząc, Ŝe biskup zręcznie prowadzi przesłuchanie, wolał zachować tę uwagę dla siebie. - Nie wiem, co Zenon chciał zrobić z tym szkieletem, ale nie było w tym Ŝadnych czarów - odpowiedziała Agnes. - Zatem jak wytłumaczyć stan, w jakim go znaleźliśmy? Po czym poprosił sędziego o odczytanie zeznań złoŜonych przez doktora nauk medycznych Athanase'a Lavorela. W opisie uczonego figurowały gorączkowe dreszcze, delirium, bezładne zachowania i inne objawy wskazujące na opętanie. Agnes słuchała tego wszystkiego ze ściśniętym sercem. Podczas jej nieobecności Zenon musiał napić się jakiegoś trującego napoju. Gdyby tylko mogła wtedy tam być, Ŝeby się nim zaopiekować... Autorytatywny ton Van Melsena wyrwał ją nagle z marzeń. - Proszę się przyznać, Ŝe uŜyliście swych tajemnych mocy, by opętać tego uczonego! - zagrzmiał. - Proszę wyznać swoje winy i przysiąc, Ŝe wyrzekacie się Szatana i szczerze przyjmujecie jedyną prawdziwą wiarę, a będziecie rozgrzeszeni! Ale Agnes go nie słuchała. Myślała o Zenonie, wyobraŜając sobie, jak leŜy sam na podłodze w celi. Dałaby wiele, by móc znaleźć się obok niego... Kiedy wieczorem po pierwszym przesłuchaniu Donatelli złoŜył wizytę w celi Agnes, nie wiedział, w jakim stanie będzie młoda kobieta. Udało mu się uzyskać streszczenie przesłuchania od Henriego de Coursanges i z ulgą stwierdził, Ŝe dziewczyna poradziła sobie całkiem dobrze. Dopóki niczego nie wyznała, nie mogła zostać skazana. Ale wiedział, Ŝe najgorsze dopiero przed nią. Najpierw ją ogolą, aby odnaleźć na jej ciele diabelskie znamiona, 396
blizny, czerwone plamy czy teŜ inne znaki, które zakwalifikują ją jako czarownicę. Jeśli jakimś cudem uda jej się wyjść cało z tej upokarzającej próby, wezwą kata, który będzie dotykał rozpalonym Ŝelazem róŜnych części ciała, w poszukiwaniu miejsc nieczułych na ból. Gdyby niczego nie znaleziono, zostanie poddana torturom. A wtedy wszystkie oratorskie talenty świata nie zdadzą się na nic... Kiedy legat stanął z nią twarzą w twarz w ciemnej i zimnej celi, o mało nie padł z wraŜenia. Spodziewał się zastać ją w stanie wyczerpania, błagającą na kolanach o łaskę, a tymczasem ona nawet nie spuściła wzroku, gdy wszedł. Stała pośrodku celi wyprostowana i dumna niczym staroŜytna bogini. Mimo warunków, w jakich trzymano dziewczynę, mimo niedostatków, jakich doświadczyła, jej uroda w dalszym ciągu była uderzająca. - JeŜeli przybyliście tu, by wysłuchać mojej spowiedzi czy udzielić mi ostatniego namaszczenia, to tracicie czas! - powiedziała. - Ja... Donatelli nagle nie wiedział, co powiedzieć. Przyszedł tu, by ją wesprzeć, podnieść na duchu, a tymczasem okazało się, Ŝe to on bardziej potrzebuje wsparcia. - Jest pani nadzwyczajną kobietą - wyjąkał w końcu. Wtedy na twarzy Agnes pojawił się grymas niewysłowionego smutku. - Nie, eminencjo... po prostu zagubioną kobietą. Donatelli zbliŜył się do niej. Wiedział, Ŝe broniła się z wielką odwagą. Stawienie czoła Van Melsenowi wystarczało, by wzbudzić jego sympatię i podziw. - Słyszałem, Ŝe podczas przesłuchania całkiem zręcznie się pani broniła. - Po prostu mówiłam prawdę. 397
Kardynał zrobił kilka kroków i znalazł się na środku celi. Myślał o rozmowie, jaką odbył z Van Melsenem. Mówienie prawdy mogło okazać się niewystarczające. - Obawiam się, Ŝe to tylko wzmocni oskarŜenie - wyznał. - A jednak wiecie, Ŝe akt oskarŜenia nie trzyma się kupy. - Widziałem gorsze, proszę mi wierzyć. Ale jak widzę, wsparcie Amadeusza trochę pani pomogło. - Przede wszystkim chciałabym go jeszcze zobaczyć. Brakuje mi nawet mieszkańców Lansec, a przecieŜ nie moŜna powiedzieć, by za mną przepadali! Donatelli posłał jej ciepły uśmiech. Dla młodej kobiety, która spędziła Ŝycie z dała od innych, miłość była jak cud, jak odkupienie. Nie zasłuŜyła sobie niczym na ten absurdalny proces. - Jak się czuje Zenon? - zapytała po chwili ciszy. - Powoli dochodzi do siebie. Agnes podeszła do niego i uklękła u jego stóp. Zaskoczony legat znieruchomiał. - Eminencjo, powiedziano mi, Ŝe jego proces ma się odbyć pojutrze. Czy moŜecie sprawić, by był w stanie się bronić? - błagała. Zakłopotany tą nieprzewidzianą sytuacją Donatelli wyjąkał: - Ja... ja obiecuję, Ŝe zrobię wszystko co w mojej mocy. - Biskup mi powiedział, Ŝe grozi mu stos. Czy to prawda? - Obawiam się Ŝe tak. Rekonstruując szkielet smoka, okazał się winny herezji. „Smok! A więc do tego sprowadzała się tajemnica tego szkieletu” pomyślała młoda kobieta. Wszyscy ci powaŜni ludzie, którzy igrali z ludzkim Ŝyciem z taką dezynwolturą, koniec końców okazywali się dziećmi. Gdyby konsekwencje tej całej sprawy nie były tak tragiczne, bez wątpienia wybuchłaby śmiechem. Ale w grę wchodziło jej Ŝycie. I Ŝycie Zenona. 398
A poniewaŜ domyślała się, Ŝe jej los został przesądzony, miała nadzieję, Ŝe uda jej się przynajmniej ocalić uczonego. Agnes odwróciła się plecami do kardynała i odeszła kilka kroków w głąb celi. Jej sylwetka pogrąŜyła się w ciemności. Nie odwracając się, zapytała: - A jeśli Zenon znajdował się pod wpływem czarów? - Nie... nie rozumiem... - Gdybym się przyznała, Ŝe jestem czarownicą, i gdybym wyznała, Ŝe uŜyłam swej mocy, aby go zmusić do tego, co zrobił, to czy miałby szansę na uniknięcie śmierci? - Nie wiem... Tak, bez wątpienia... Donatelli patrzył na nią z niedowierzaniem. Czy była świadoma konsekwencji swojego czynu? - Ale tym samym skaŜesz się na pewną śmierć. Agnes, cały czas zwrócona do niego tyłem, ze wzrokiem utkwionym w ścianę oddzielającą ją od Ŝycia toczącego się na zewnątrz, opuściła głowę i powiedziała: - Proszę przynieść pisemne oświadczenie, a ja je podpiszę. I tak się stało. Agnes pozostała niewzruszona na argumenty kardynała. Podjęła decyzję, której nikt i nic nie było w stanie zmienić. Jej proces skończył się następnego dnia. Van Melsen był tym faktem lekko sfrustrowany. Przyznając się do winy, Agnes uniknęła tortur, ale skazała się na stos. To, Ŝe była gotowa poświęcić Ŝycie, by ratować Zenona, było dla Donatellego prawdziwym objawieniem. Jeśli owo poświęcenie było miarą miłości, ujawniało siłę uczucia, które łączyło Agnes i Zenona. Ale zastanawiał się, jak na to wszystko zareaguje uczony. Skoro tylko doniesiono mu, Ŝe Zenon się przebudził, Donatelli udał się do celi uczonego. CięŜkie drzwi otworzyły się z przeraźliwym zgrzytem i kardynał zbliŜył się do więźnia. Ten nie był zdziwiony jego widokiem. 399
- Eminencjo. - Mój synu, przybywam tu, by cię pocieszyć. Gdy tylko wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, Ŝe są głupie i nieadekwatne do sytuacji. - Niestety obawiam się, Ŝe nikt nie jest w stanie tego dokonać - odparł Zenon. - Ale cieszę się, Ŝe przynajmniej moŜesz rozmawiać. Kiedy znaleźliśmy cię w jaskini, nie wyglądałeś najlepiej. - Czy Jego Eminencja przybywa tu, by zdiagnozować mój stan zdrowia? - Przyszedłem, by porozmawiać o Agnes. Zenon milczał chwilę, zanim zapytał. - Ojciec Amadeusz powiedział mi, Ŝe została uwięziona. Co jej zarzucają? Donatelli powstrzymał grymas. Najwyraźniej nikt nie zadał sobie trudu, by poinformować uczonego, Ŝe proces juŜ się odbył. - śe jest czarownicą. - Czarownicą? To absurd! - Nie, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, Ŝe jest przyczyną waszego zachowania. Zenon nie był głupi i natychmiast odgadł, Ŝe kardynał nie bez powodu powiedział te słowa. - Proszę to wytłumaczyć. - Agnes oświadczyła, Ŝe jest winna. Sądzi, Ŝe jeśli uznają ją za przyczynę waszych heretyckich poczynań, uchroni was to przed stosem. Uczony pobladł. Czy było to spowodowane postawą Agnes, jej odwagą, czy faktem, Ŝe nagle pojął, jak bardzo go kocha, poczuł się tak, jakby szkielet jego smoka przemaszerował tuŜ przed nim; był jak raŜony gromem. - Nie moŜecie dopuścić, by to zrobiła! - zdołał wykrztusić. 400
- JuŜ... juŜ jest za późno... Proces się odbył, wyrok został wydany... Przykro mi. - A gdybym odwołał moje twierdzenia, gdybym zrezygnował z oświadczenia, Ŝe ten szkielet naleŜy do smoka? Gdybym, jak Galileusz, wyparł się tego, w co wierzę, czy to by coś zmieniło? - Uniknęlibyście stosu. Ale nie moŜecie wyprzeć się tego, co zrobiliście. Nawet gdybyście porzucili swoje absurdalne hipotezy, nie moŜecie cofnąć faktu, Ŝe zrekonstruowaliście to stworzenie. Jedynym sposobem na ewentualne ocalenie tej młodej kobiety byłoby wzięcie całej odpowiedzialności na siebie. Jeśli przyszlibyście nam z pomocą, moŜe mógłbym doprowadzić do ponownego rozpatrzenia tej sprawy. - A gdybym oznajmił, Ŝe chodzi o świętego Octave'a z Lansec? - Nie rozumiecie. Ona nie jest oskarŜona o wywieranie wpływu na wasze poglądy, ale o to, Ŝe popchnęła was do działania. Zmienianie zeznań jej nie uratuje. Tezy, jakie podtrzymujecie, są herezją. Dokonanie rekonstrukcji smoka, powołanie do istnienia stworzenia, które Stwórca starał się usunąć, jest wynikiem szatańskiego wpływu. - Zatem przyznajecie, Ŝe to był smok... - Tego nie powiedziałem. To wy utrzymujecie, Ŝe to smok. I za to będziecie sądzeni. Co do mnie, twierdzę, Ŝe chodzi o świętego Octave'a z Lansec. - Jak wasze sumienie moŜe się pogodzić z podobnym kłamstwem? - To, czego doświadcza me sumienie, nie jest istotne. Niestety. - Ale go widzieliście! Nawet dotknęliście! - Zło przybiera róŜne formy, by wodzić nas na pokuszenie. - To, co zobaczyliście w jaskini, nie było iluzją... Wiecie o tym równie dobrze, jak ja... - Jedyne, co widziałem, to szkielet świętego Octave'a. 401
- Sami siebie oszukujecie. Bo staliście w obliczu prawdy! Prawdy, która oślepiła wasze oczy... Pewnego dnia przyznacie mi rację. Donatelli westchnął. Mimo wszystko Zenon wydawał mu się sympatyczny. Gdyby nie więzy łączące go z Kościołem, moŜe sam zareagowałby inaczej. Paradoksalnie tego właśnie chciał. Nawet w obliczu śmierci na stosie Zenon zachował wolność wypowiedzi. Kardynał spuścił wzrok. - Obawiam się, Ŝe razem z wami zniknie cała ta sprawa. Kościół nie moŜe dopuścić, by ta historia się rozpowszechniła. Szkielet zostanie zniszczony. Przykro mi... Proces Zenona równieŜ toczył się za zamkniętymi drzwiami. OskarŜony został doprowadzony na salę rozpraw tuŜ po wschodzie słońca, obolały i zmęczony. PoniewaŜ chodziło o postępowanie dotyczące autorytetu Kościoła, Van Melsen kazał przygotować salę w skrzydle pałacu biskupiego. Aby tam dotrzeć, trzeba było przemierzyć całe miasto. Siedząc na wozie, odziany w białą szatę penitenta, z rękami związanymi niczym pospolity przestępca, uczony spoglądał na swe rodzinne miasto, ani przez chwilę nie myśląc, Ŝe moŜe po raz ostatni jego wzrok ogarnia te ruchliwe ulice. Po dotarciu do pałacu Zenon został doprowadzony na salę rozpraw i usadzony na krześle. Kiedy rozwiązano mu ręce, do sali wszedł Van Melsen. Biskup skierował swe kroki ku niewielkiemu podwyŜszeniu znajdującemu się pod oknem, przez które moŜna było zobaczyć plac przed katedrą. PołoŜył na biurku opasły tom akt sprawy i zajął miejsce naprzeciw uczonego. Nie podnosił wzroku, dopóki nie uznał, Ŝe podsądny jest gotów. Van Melsen rozpoczął od odczytania aktu oskarŜenia. Mimo Ŝe do Zenona z trudem docierały słowa biskupa, czynił wysiłki, by się skoncentrować. Zarzucano mu rozpowszechnianie opinii sprzecznych z duchem Pisma Świętego, co czyniło go winnym herezji. Za uporczywe i otwarte 402
głoszenie owych opinii mimo ostrzeŜeń Jego Eminencji Umberta Donatellego, legata Ojca Świętego, został oskarŜony o apostazję. Wreszcie z powodu spotykania się z młodą kobietą, której udowodniono bycie czarownicą, i pozostawania z nią w grzesznym związku, był równieŜ podejrzany o satanizm. - W świetle tych faktów - skonkludował Van Melsen - domagamy się, by obecny tu Zenon de Mongaillac odwołał opinie sprzeczne z prawdą objawioną w Piśmie Świętym. Domagamy się, by przysiągł, Ŝe zawsze wierzył, wierzy obecnie i z łaski Pana będzie wierzył w to, co święty, powszechny i apostolski Kościół uznaje za prawdziwe, co głosi i czego naucza. Kiedy Zenon został wezwany do złoŜenia wyjaśnień, oczywiście sprzeciwił się wersji oficjalnej, według której chodziło o świętego Octave'a z Lansec, oskarŜył swych adwersarzy o kłamstwo i odwracanie się od niewygodnej prawdy i powtórzył, Ŝe szkielet naleŜał do ogromnej jaszczurki, to jest do smoka. Ale ze sposobu, w jaki naukowiec dobierał słowa, Van Melsen wywnioskował, Ŝe de Mongaillac umysł ma ciągle zmącony. Daleko mu było do zwykłej Ŝywotności i elokwencji, którymi się wykazywał podczas rozmaitych utarczek słownych toczonych z Athanase'em. Jak gdyby nie pojmował, co się dzieje. Upierając się przy swoich twierdzeniach, podpadał pod dwa pierwsze paragrafy. Wreszcie nadszedł moment, w którym poruszono kwestię jego znajomości z Agnes. Zenon, myśląc, Ŝe w ten sposób ocali jej Ŝycie, odmówił przypisywania jej udziału w swych poczynaniach. Zdejmując z Agnes wszelką odpowiedzialność w kwestii rekonstrukcji szkieletu, utrzymywał, Ŝe sam stoi za tym demonicznym czynem i ponosi wszelkie jego konsekwencje. Tym samym utrzymano w mocy oskarŜenie o satanizm. Proces dobiegał końca tak szybko, jak się rozpoczął. Być moŜe chcąc dać mu ostatnią szansę, Van Melsen spojrzał na oskarŜonego i jeszcze raz kazał mu się ukorzyć. 403
- Zenonie de Mongaillacu, czy z czystym sercem i szczerą wiarą odwołujesz, przeklinasz i nienawidzisz błędów i głoszonych herezji i wszelkich innych grzechów, jak równieŜ przynaleŜności do sekty przeciwnej świętemu Kościołowi? Czy przysięgasz zaprzestać podtrzymywania, bronienia i nauczania, czy to ustnie czy pisemnie, owej fałszywej doktryny? Wreszcie, czy przysięgasz w przyszłości nie głosić pismem ni słowem niczego, co mogłoby wzbudzać podejrzenia, i czy gdyby zdarzyło ci się spotkać heretyka lub podejrzanego o herezję, to czy doniósłbyś o tym Świętemu Oficjum, inkwizytorowi bądź ordynariuszowi w miejscu twego pobytu? Zenon milczał długą chwilę. CóŜ takiego miała w sobie ta prawda, dla której poświęcał Ŝycie? Kiedy Molier zadał mu podobne pytanie, nie umiał znaleźć na nie odpowiedzi. Teraz w konfrontacji z trybunałem i ryzykując śmierć na stosie, czuł się tak samo zagubiony. Galileusz przed nim odwołał swoje tezy i zachował Ŝycie. Inni, jak Giordano Bruno, odmówili ukorzenia się i zginęli. A on? Do którego obozu naleŜy? Zamknął oczy. Gdyby wierzył w Boga, bez wątpienia błagałby go o pomoc. Ale tak nie było, a jedyny ratunek, na jaki mógł liczyć, pochodził z jego skołowanej świadomości. Gdzieś w zakamarkach duszy jakaś niezidentyfikowana siła mówiła mu, Ŝe powinien Ŝyć. śadna prawda nie była warta, by za nią umierać. Ale odwołać zeznania, to skazać Agnes. Podnosząc oczy na Van Melsena, powtórzył: - Czy zostanę skazany, czy nie, jaszczurka zawsze pozostanie jaszczurką... Kiedy po odczytaniu sentencji wyroku odprowadzono Zenona do celi, długo trwał w zamyśleniu. Co ciekawe, perspektywa rychłej egzekucji nie przejmowała go strachem. Wiedział, Ŝe na stosie nie umiera się z powodu spalenia, lecz uduszenia dymem. A poniewaŜ taki rodzaj śmierci wydawał 404
mu się absurdalny, nie był w stanie go sobie wyobrazić. Odkąd jego wzrok spoczął na kompletnym szkielecie smoka, cała reszta przestała być waŜna. Poza tym nie ma sensu przeciwstawiać się prawom natury. Wydzierając szkielet z wnętrza ziemi, ludzie wywołali jej wściekłość. Rozpętali gniew Ŝywiołów. Nie pozostawało nic innego, jak pogodzić się z faktami. Od chwili, gdy rozpoczął walkę z wolą ziemi, wszystkie jego przedsięwzięcia obracały się przeciw niemu. Chciał być cyniczny, a okazał się sentymentalny. Myślał, Ŝe przyniesie oświecenie, a odkrył ciemności. Pokochał kobietę, ale była to miłość zakazana. Człowiek nie miał w tym pojedynku Ŝadnych szans. JednakŜe myśl o śmierci nie napawała go radością. Zwłaszcza myśl o śmierci na stosie. Lecz najbardziej Ŝałował, Ŝe niczego nie osiągnął. Nie chodziło mu o nieśmiertelność czy sławę. Ale nikt, był o tym przekonany, nie uwierzyłby w jego wersję zdarzeń. Nikt nie zrozumiałby, Ŝe Zenon de Mongaillac odkrył szkielet gigantycznej jaszczurki. Nie tak sobie to wyobraŜał i nawet nie mógł powiedzieć, Ŝe przyszłość przyzna mu rację. Jedynym pocieszeniem było to, Ŝe jego nauczyciel Athanase Lavorel wiedział o tym nadzwyczajnym odkryciu. To było jego jedyne zwycięstwo. Ale zwycięstwo marne i niewystarczające, by nadać sens jego śmierci. Mimo to pogodził się z tym, Ŝe wejdzie na stos. Nawet jeśli ta śmierć nie zmieniała opinii innych o nim, to miał pewność, Ŝe zmienia jego opinię o sobie samym. Umierając w obronie tezy, którą uwaŜał za słuszną, miał uczucie, Ŝe rośnie w swoich oczach, Ŝe pozostaje wierny czemuś, co nazwać moŜna szlachectwem ducha, wierny zasadom moralnym, wyŜszym niŜ zasady Donatellego, Van Melsena czy Henriego de Coursanges. Nawet jeśli nikt oprócz niego o tym nie wiedział, stawał w tym samym szeregu co inni męczennicy broniący prawdy i sprzeciwiający się ciemnocie... 405
A najwaŜniejsze, Ŝe poświęcając swoje Ŝycie, ratował Agnes. A przynajmniej tak myślał. I to przekonanie wystarczyło, by go pocieszyć. Agnes będzie mogła wrócić do Lansec i wieść Ŝycie takie jak przedtem. MoŜe nawet zdecyduje się dzielić swą egzystencję z innymi mieszkańcami wioski i będzie im słuŜyła swoją uzdrowicielską wiedzą. Zenon uśmiechnął się na myśl, Ŝe ich spotkanie miało przynajmniej ten pozytywny aspekt. Przywołał w swym umyśle obraz młodej kobiety, przemierzającej wrzosowiska w poszukiwaniu leczniczych ziół. A kiedy długo płakał tej nocy, to nie z powodu egzekucji, lecz dlatego Ŝe wiedział, iŜ nigdy juŜ nie weźmie jej w ramiona. Co do Agnes, została przeniesiona do celi na wyŜszym piętrze więzienia. W przeciwieństwie do tych usytuowanych w podziemiach, ta miała małe, wąskie okienko. Znajdowało się co prawda zbyt wysoko, by więzień mógł przez nie wyglądać, ale pozwalało widzieć światło słoneczne w ciągu dnia. Jednak Agnes nie mogła dostrzec światła. Noc juŜ zapadła, a ona miała zostać stracona, zanim pierwsze promienie słońca rozświetlą ciemności. Poprzez grube kraty okienne dziewczyna spoglądała po raz ostatni na gwiazdy pojawiające się na nocnym niebie. Obok niej płakał Amadeusz. - Dziękuję Bogu za to, Ŝe oszczędzono Zenona. Obiecano mi, Ŝe zostanie uwolniony za kilka dni. Amadeusz ujął ją za rękę. Nie umiał znaleźć słów pocieszenia. I nie miał tyle odwagi, by powiedzieć jej, Ŝe uczony zostanie stracony razem z nią. Wyszeptał tylko: - Czasem nawet modlitwy są bezsilne wobec ludzkiego barbarzyństwa... Wymienili smutne uśmiechy. Agnes złoŜyła pocałunek na czole proboszcza. - Oddech smoka nie zatruwa ludzkich dusz, Amadeuszu...
406
Po ogłoszeniu podwójnego wyroku Donatelli czuł potworną odrazę. Całym swoim jestestwem sprzeciwiał się tragicznemu finałowi tej sprawy. A jednak nie mógł się zdobyć na przeciwstawienie się Van Melsenowi. Dwadzieścia lat wcześniej opowiedział się po stronie Galileusza i jego racji. Podczas procesu, który miał miejsce w 1633 roku, stanął w szeregu obrońców uczonego i walczył z najbardziej ortodoksyjną frakcją Świętego Oficjum. Miał odwagę wybrać obóz obrońców, co o mało nie przekreśliło jego szans na karierę w hierarchii kościelnej. Dziś nie potrafił zaryzykować. Po tylu latach wysiłków nie mógł niszczyć widoków na objęcie schedy po Innocentym X. - Czy Wasza Eminencja Ŝyczy sobie spoŜyć wieczerzę w gabinecie? zapytał Giancarlo, wetknąwszy głowę w otwarte drzwi. Donatelli milczał, tkwiąc nieruchomo w fotelu. - Eminencjo? Zatroskany kapelan ośmielił się podejść do legata. Ten nawet nie podniósł wzroku. Wydawało się, Ŝe jest pogrąŜony w jakimś półśnie. - Czy chcecie, bym posłał po lekarza? - zaniepokoił się Giancarlo. A poniewaŜ nie uzyskał odpowiedzi, spiesznie skierował się do wyjścia, by wezwać pomoc. - Dziękuję, Giancarlo, to nie będzie potrzebne - rzekł kardynał ochrypłym głosem. - Czy Wasza Eminencja jest pewien? Nie wyglądacie mi... - Czuję się dobrze! Kapelan zamknął drzwi i wrócił do kardynała. Klimat tej okolicy zdecydowanie nie wpływał korzystnie na samopoczucie Jego Eminencji. - Jeśli mógłbym się na coś przydać... - Giancarlo, od jak dawna u mnie słuŜysz? Zaskoczony kapelan znieruchomiał. 407
- Eee... hm., od jakichś dobrych dziesięciu lat... - A przez ten czas ile razy widziałeś, bym porzucił swe przekonania ze strachu o karierę? „Delikatna kwestia” - pomyślał Giancarlo. Tego typu osąd wymagał współpracy z jakimś dobrym strategiem. Pomyślał jednak, Ŝe lepiej będzie udzielić niejednoznacznej odpowiedzi. - CóŜ... zdarzało się wam czasem przełykać zniewagi - wyjąkał. - Chcesz powiedzieć, Ŝe zachowywałem się serwilistycznie lub zbytnio sobie pobłaŜałem? Tym razem Giancarlo chciał zaprotestować, powiedzieć, Ŝe taka opinia jest haniebna, ale się rozmyślił. Zrozumiał, Ŝe Donatelli nie oczekuje pochlebstw. Kardynał popatrzył na niego, a w jego zmęczonym spojrzeniu kapelan dostrzegł coś, czego nigdy wcześniej nie widział: zwątpienie. - Eminencjo, jesteście człowiekiem prawym i szlachetnym - powiedział. Donatelli podziękował mu smutnym uśmiechem i podniósł się z trudem. - Zatem muszę pośpieszyć z pomocą Galileuszowi - westchnął i skierował się ku drzwiom. Giancarlo patrzył, jak kardynał wychodzi. Galileuszowi? Zastanowił się. A co on ma z tym wspólnego? Kierując się głosem sumienia, Donatelli udał się do komnat biskupa, by stanąć w obronie oskarŜonych. Kiedy gwałtownie wdarł się do gabinetu, Van Melsen klęczał przed ogromnym krucyfiksem, który zdobił jedną ze ścian, pogrąŜony w modlitwie. - Eminencjo? - powiedział, przerywając modły. - Moglibyście przynajmniej... - Wasze modlitwy poczekają! - zagrzmiał legat. - Domagam się, byście uchylili te absurdalne wyroki. 408
Po twarzy Van Melsena przebiegł grymas zaskoczenia. Uniósł się z klęczek, starając się pohamować wściekłość. - Wyrok został ogłoszony, eminencjo - wyjaśnił spokojnie. - Nie wiem, jak to jest u was, ale tu, w Montpellier, nie podwaŜa się decyzji sądu. - Oba te procesy były farsą. Nie bądźcie tacy przebiegli. - Procesy były bezstronne. A co więcej, jeden z nich toczył się przed sądem cywilnym. Nie macie zatem Ŝadnego prawa wglądu! Kardynał powstrzymał się, by mu nie przypomnieć, Ŝe sąd, w którego skład wchodzi tylko jeden sędzia, nie moŜe być w Ŝaden sposób uznany za sąd, czy to cywilny, czy nie; wolał posłuŜyć się argumentami dotyczącymi treści kwestionowanych procesów. - Mówiliśmy juŜ o przypadku Agnes. Ale w twierdzeniach Zenona próŜno doszukiwać się czegoś niegodnego. Nie uzasadniają one wyroku skazującego! - Fakt, Ŝe nie uczestniczyliście w procesie, nie upowaŜnia was do powtarzania go. Ten uczony został skazany, gdyŜ jego twierdzenia zostały uznane za sprzeczne z tym, co głosi Pismo Święte. - Ale wiecie równie dobrze, jak ja, Ŝe mogą być prawdziwe! - Są herezją. A prawda nie moŜe być herezją. - Zatem moŜe nasza koncepcja prawdy jest błędna? Van Melsen zamilkł na moment. - Obawiam się, Ŝe nie rozumiem, eminencjo... Donatelli silą woli pohamował wzburzenie. Aby przekonać tego biskupa, naleŜało wyzbyć się agresji. Zmienił ton. - Zatem jak sądzicie, co ujrzeliśmy w tej jaskini? - To, co powiedzieliście: świętego Octave'a z Lansec. - Przestańcie się oszukiwać. To, co tam stało, nie było ludzkim szkieletem. Nie było teŜ szkieletem zwierzęcia ani nawet smoka... 409
Van Melsen usiadł za biurkiem z ostentacyjnym spokojem, a potem utkwił wzrok w swym rozmówcy. - Nie jestem pierwszym lepszym biskupem. To błąd, Ŝe mnie nie doceniacie, eminencjo. Doskonale wiem, do czego zmierzacie... Donatelli zrozumiał, Ŝe Van Melsen doszedł do tego samego wniosku co on. Zmusił się, by wytrzymać jego wzrok, i powiedział powaŜnie: - Zatem wiecie, Ŝe ten szkielet naleŜy do samego Szatana... Ale reakcja biskupa zaskoczyła Donatellego - uśmiechał się. - Nie posądzałem was o taką naiwność, eminencjo - powiedział rozbawiony. Zbity z tropu Donatelli milczał chwilę. Jak tamten mógł podchodzić do tej sprawy tak niefrasobliwie? Opanowawszy się, zbliŜył się do biskupa. - Sądzę, Ŝe to stwierdzenie jest jak najbardziej na miejscu, jest najmniej kompromitujące. Uznanie, Ŝe to szkielet smoka, sprowadzałoby się do podwaŜenia monoteistycznego charakteru Kościoła. To tak, jakby utrzymywać, Ŝe Szatan moŜe dawać Ŝycie. Konkluzja o wiele bardziej niebezpieczna niŜ utrzymywanie w sekrecie, Ŝe na własne oczy widzieliśmy Księcia Ciemności... - No, no, Donatelli. Szatan nie moŜe posiadać szkieletu, bo nie jest stworzeniem z krwi i kości. Chodzi o upadłego anioła, ducha. I mimo Ŝe tu i ówdzie był przedstawiany pod róŜnymi postaciami, nigdy nie przybrał formy jaszczurki wielkiej na dwadzieścia stóp! RozdraŜniony tonem wyŜszości biskupa, Donatelli odwrócił się w kierunku wiszącego na ścianie krzyŜa. Wydawało mu się, Ŝe Jezus kierował ku niemu spojrzenie pełne współczucia. - Zapominacie o jednym szczególe, Van Melsen. Wcielenie Szatana zostało opisane w Piśmie - to Antychryst. Księga Apokalipsy przedstawia go jako wielkiego smoka! 410
- Ale jego przyjście zapowiada kres świata, kiedy to zostanie zgładzony przez tryumfującego Chrystusa. OtóŜ gdybyśmy odkryli jego szkielet, znaczyłoby to, Ŝe Szatan umarł i Ŝe nastało Królestwo BoŜe. Co, przyznajcie sami, nie jest prawdą. Jeśli Szatan juŜ nie Ŝyje, to wszystko nie miałoby sensu... Donatelli czuł, Ŝe musi się z nim zgodzić. Jezus z wysokości swego krzyŜa nie przychodził mu z pomocą. - Sprawa być moŜe nie jest taka prosta - odpowiedział. – Bo tak naprawdę co wiemy o Szatanie? Całkiem niewiele, jak się nad tym zastanowić. Znamy jego toŜsamość, wiemy, jak się przejawia, znamy jego moc, ale poza tym... Nie mamy dokumentów dotyczących jego Ŝycia. śaden kronikarz nie pochylił się nad jego przypadkiem. Och, wiem, Ŝe takie pozycje istnieją; dzieła heretyckich autorów wypełniają półki biblioteczne. MnoŜą się teksty apokryficzne, ale ile z nich naleŜy traktować powaŜnie? Ile spośród tych ksiąg to powaŜne dzieła, a nie ludowe bajdy, historie opowiadane, by wywoływać ludzki strach? Wierzcie mi, Ŝe w kwestii Szatana pisma zasługujące na uwagę są jeszcze rzadziej spotykane niŜ wielkie na dwadzieścia stóp szkielety! A koniec końców, Ŝycie większości naszych świętych jest lepiej znane niŜ jego. Szatan jest wszędzie. Usiłuje wpływać na nasze czyny, jest przyczyną naszych występków, wszelkich naszych grzesznych myśli, naszych przywar. Stoi za naszymi pokusami, a jednak pozostaje nieznany... Van Melsen cały czas się uśmiechał, a w końcu powiedział: - Nie, eminencjo. Mylicie się. Szatan nie jest nieznany. Sami powiedzieliście: jest tym, który nieustannie wodzi nas na pokuszenie. A gdyby go nie było, na kogo wówczas moglibyśmy zrzucić winę za zło przez nas popełniane? Zapewniam was, Ŝe wierni go potrzebują, tak jak potrzebują zbawczych słów Jezusa. 411
- Ale Szatan nie jest odpowiedzialny za nasze grzechy, jest jedynie przyczyną grzechu pierworodnego. Nie stoi za kaŜdym złym uczynkiem przez nas popełnionym. - Pomiędzy tym, co głosi święty Tomasz z Akwinu, a tym, co myśli przeciętny wierny, zieje ogromna przepaść. Te teologiczne subtelności umykają ogółowi śmiertelników. Dlatego Kościół potrzebuje Szatana. Jak inaczej moglibyśmy przekonać wiernych, by przestali grzeszyć? Czym motywowalibyśmy przynaleŜność do Kościoła bez tego strachu? Przerwał na chwilę i dokończył: - Szatan nie umarł, eminencjo. To jeden z jego podstępów, by wystawić na próbę naszą wiarę. Donatelli milczał. Stał przed dylematem nie do rozwiązania. JeŜeli ten szkielet naleŜał do demona, to Szatan miał moc obdarzania Ŝyciem, a to by oznaczało koniec monoteizmu. Jeśli to był sam Szatan, to Pismo Święte nie miałoby ani początku, ani końca. Myślał, Ŝe moŜe się posłuŜyć Szatanem, by zmusić Van Melsena do zmiany wyroku, a tymczasem jego argumenty obróciły się przeciwko niemu. Zamknął oczy. Nieprzenikniona noc, jaka panowała w Montpellier, wtargnęła do najodleglejszych zakamarków jego duszy. Galileusz znów będzie musiał się ukorzyć. Kiedy wreszcie podniósł wzrok, spostrzegł, Ŝe oczy biskupa błyszczą niepokojącym i zdecydowanym blaskiem. Trudno mu było uznać swą poraŜkę, ale stawienie czoła temu człowiekowi oznaczało prawdziwą mękę. - Zdołaliście mnie przekonać w jednej kwestii, Van Melsen - wyszeptał. - Czy szatan umarł, czy nie, jesteśmy potępieni na wieki... - Dopóki nasze poświęcenie słuŜy waŜniejszej sprawie, Bóg nam wybaczy. Donatelli zwiesił głowę. Gdyby mógł mieć tę samą pewność... 412
- Jedyną pewną rzeczą, eminencjo, jest to, Ŝe jakiekolwiek by było pochodzenie tego szkieletu, nikt nigdy nie moŜe się dowiedzieć o tym, co tu zaszło... - dodał Van Melsen, po czym począł segregować dokumenty. Donatelli patrzył na niego poraŜony. Czy ten osobnik nie cofnąłby się przed niczym? - Czy coś jeszcze, eminencjo? - zapytał biskup. - Czyli niczego to nie zmienia w waszych oczach? Van Melsen rozparł się w swym fotelu: - CóŜ... to potwierdza wszystko, o czym myślałem od początku. Wszelkie ślady tej sprawy mają zniknąć. Odkryto relikwie świętego Octave'a z Lansec, ale w wyniku niepoŜądanego zbiegu okoliczności uległy zniszczeniu. A teraz wybaczcie, ale mam do przygotowania dwie egzekucje. Po czym pogrąŜył się w lekturze dokumentu, który z całą pewnością obchodził go tyle co zeszłoroczny śnieg. Dziedziniec cytadeli w Montpellier był otoczony wysokim murem, nieliczni zatem byli dopuszczeni do uczestnictwa w egzekucji Agnes i Zenona de Mongaillaca, która miała się odbyć letnią nocą, roku Pańskiego 1654. Jako legat Stolicy Apostolskiej, Donatelli stał na podwyŜszeniu obok pochmurnego Giancarla, między biskupem Van Melsenem a Henrim de Coursanges. Ci ostatni wpłynęli na przyspieszenie egzekucji. Odkąd w 1624 roku parlament paryski, by ograniczyć naduŜycia w tego typu procesach, wydał odpowiednie rozporządzenie, trzeba było obligatoryjnie dostarczyć mu wszelkie dokumenty, które by zezwalały na zastosowanie jakiejkolwiek kary cielesnej. Ale poniewaŜ biskup i prokurator uwaŜali, Ŝe ta sprawa jest zbyt powaŜna, zdecydowali się obejść ten wymóg. Jeszcze raz parlament paryski zostanie powiadomiony po fakcie. Amadeusz i Athanase, stojący nieco za dygnitarzami, ze ściśniętymi sercami spoglądali na dwa stosy wznoszące się pod murem. Pomiędzy naręczami 413
chrustu rozłoŜonymi wokół grubych dębowych polan pomocnicy kata umieścili kości szkieletu, Ŝeby zniszczyć wraz z czarownicą i heretykiem wszelkie ich osobiste rzeczy. - Cała ta sprawa kończy się bardzo boleśnie - stwierdził prokurator, nie patrząc na duchownych. - Obroniliśmy to, co najistotniejsze - odpowiedział Van Melsen. Donatelli popatrzył na obu męŜczyzn. Czy zdawali sobie sprawę z tego, co zrobili? - Moglibyście powiedzieć prawdę - rzucił po prostu. Drzwi w murze otworzyły się, wprowadzono dwójkę skazanych z zawiązanymi oczami i poprowadzono do stosów. śadne z nich nie wyglądało na szczególnie wstrząśnięte. A ten widoczny spokój budził zdziwienie tych, którzy byli obeznani z egzekucjami. Ale Donatelli wiedział, co było tego przyczyną. Na jego prośbę, ani Zenon, ani Agnes nie zostali uprzedzeni, Ŝe ich poświęcenie na nic się nie zdało. KaŜde z nich szło w kierunku stosu w przekonaniu, Ŝe poświęca się, by ocalić Ŝycie drugiemu. Oczy zakryto im po to, aby nie zobaczyli, Ŝe zostali oszukani. Kiedy przywiązano ich do słupów, plecami do siebie, zdjęto im szarfy z oczu. Zenon i Agnes ogarnęli wzrokiem dziedziniec. Wzrok uczonego pochwycił spojrzenie Athanase'a, stojącego za dygnitarzami. Na próŜno szukał - Agnes nie było wśród patrzących. Nie wiedział, czy cieszyć się, czy smucić. Myśl, Ŝe cierpiałaby, asystując przy jego egzekucji, była mu nieznośna. Ale z drugiej strony oddałby wszystko, by móc na nią spojrzeć ostatni raz. Nieświadoma faktu, Ŝe Zenon znajduje się tuŜ za jej plecami, Agnes myślała o tym samym co uczony. Odnalazła wzrok Amadeusza i rozpaczliwie szukała w nim odrobiny pocieszenia. 414
Ich wzajemna samotność w obliczu śmierci wzruszyła kardynała. Myślał o Jezusie przybitym do krzyŜa i krzyczącym „BoŜe mój, BoŜe mój, czemuś Mnie opuścił?”*, bo wiedział, Ŝe dwójka skazańców, zagubionych w bezmiarze wszechświata, musi odczuwać to samo. Dlaczego zostali opuszczeni? - Niech Bóg zmiłuje się nad nimi - wyszeptał. Na znak dany przez Henriego de Coursanges kat podłoŜył ogień pod stosami. Stojąc pośród szybko rozprzestrzeniających się płomieni, sponad których wznosił się gryzący dym, Agnes i Zenon skierowali wzrok ku niebu usianemu gwiazdami. MoŜe myśleli o wzajemnych pieszczotach, o spojrzeniach, o uśmiechu drugiego. Prawdopodobnie myśleli o Ŝyciu, jakie mogliby spędzić razem, i bez wątpienia zrozumieli, Ŝe ich miłość przetrwa śmierć. Wtedy Zenon niedosłyszalnym głosem wyszeptał: - Agnes. A Agnes zamknęła oczy i powiedziała: - Zenonie. Donatelli patrzył na wzbijający się w niebo gęsty dym, w którym wkrótce mieli dokonać Ŝywota Agnes i Zenon de Mongaillac. Jeśli szczęście będzie im sprzyjać, opuszczą świat, gdy tylko dym wedrze się do ich płuc. - Nikt nigdy nie moŜe się dowiedzieć o tym, co tu zaszło - szepnął biskup. Pierwsze wiązki chrustu zajęły się ogniem. Wkrótce to wszystko stanie się tylko garstką popiołu i wspomnień. Ale wspomnień trudnych cło wymazania z pamięci. Wszyscy byli o tym przekonani. Nagle Henri de Coursanges wyciągnął trzęsący się palec w kierunku stosu. *Mt 27, 46.
415
- Spójrzcie! Duchowni nie potrzebowali prokuratora, by zobaczyć, co im pokazywał. Pomimo ognia, między Ŝarzącymi się w ciemnościach polanami, kaŜdy mógł wyraźnie dostrzec białawe kości szkieletu. PrzeraŜony ojciec Amadeusz przeŜegnał się pospiesznie. - BoŜe Wszechmogący - wyszeptał Van Melsen. Kości nie spłonęły, co było niezbitym dowodem, Ŝe naleŜały do demonicznej istoty. Wytrzeszczając oczy, biskup chciał zbadać ten fenomen z bliska. Pospiesznie zszedł z podwyŜszenia i zbliŜył się do stosu, zasłaniając się ręką przed falą gorąca. „Dureń! - pomyślał Donatelli. - Nie wie, Ŝe ten szkielet jest skamieniały?” Wykonał gest w kierunku kata, by ten nie pozwolił biskupowi zbliŜyć się zbytnio do stosu, ale było za późno. Niespodziewanie Van Melsen wydał przeraźliwy krzyk. Jakby za sprawą boskiej woli potęŜna czaszka nagle zakołysała się i wytoczyła ze stosu, wznosząc fontannę iskier. Chwilę później Van Melsen upadł na ziemię cięŜko poparzony i tarzał się, by ugasić płomienie, wydając przy tym nieludzkie jęki. Wszyscy pospieszyli mu z pomocą. Kat chwycił go za ramiona, by odciągnąć go od stosu, podczas gdy Henri de Coursanges zdjął z siebie pelerynę, chcąc ugasić płomienie ogarniające szatę biskupa.
EPILOG
Donatelli zamilkł. Przyjaciel Silvio Rampallo obserwował go w ciszy. MoŜe modlił się bezgłośnie, bo jego usta zdawały się szeptać niesłyszalne słowa. Nad Watykanem wstawał dzień. Wkrótce Święte Kolegium zbierze się ponownie, napełniając przestrzeń ochrypłymi głosami i szelestem purpury. Donatelli westchnął. Kardynał ka-erling obudził się w końcu ze swego odrętwienia i powiedział: - To wszystko to potworna tragedia, Umberto... Robota Szatana, tak to widzę. Mylisz się, myśląc, Ŝe on umarł. - TeŜ tak sądzę. Z którejkolwiek strony patrzyłbym na tę sprawę, zawsze staję w końcu przed oczywistością: Szatan igrał z nami, by cieszyć się, patrząc, jak popadamy w sprzeczności i uginamy się pod naszymi słabościami. Kto z nas był najbardziej winny? Nie wiem. Mogę co najwyŜej stwierdzić, Ŝe nikt nie był niewinny. Bo kiedy wśród ludzi rozpęta się szaleństwo, kiedy wściekłość Złego rozprzestrzenia się w świecie, nikt nie jest bezpieczny. Bo ona rozszerza się niczym poŜar i bezlitośnie trawi sumienia. I Bóg nam tego nie wybaczy, w dniu, gdy gniew Jego spadnie na nas... Gdybym był niewinny, moŜe mógłbym udawać, Ŝe o wszystkim zapomniałem. 419
Lecz nie jest mi to dane. JakŜe więc moŜesz chcieć, bym został papieŜem? - Przynajmniej masz świadomość swych błędów. Ktoś inny moŜe być jej pozbawiony. A o wiele bardziej wolę papieŜa przenikliwego niŜ zaślepionego. - Ale papieŜ musi mieć spokojne sumienie i jasny osąd rzeczywistości, a mnie do tego bardzo daleko. Nie mogę, Silvio. Nie mogę. Kardynał kamerling zgodził się w milczeniu. Rozumiał decyzję przyjaciela. - Jednak nie mogę sobie wyobrazić, Ŝe pozwoliłeś, by doszło do takiej tragedii. Patrzeć na śmierć dwóch niewinnych istot i nic nie zrobić? To do ciebie zupełnie niepodobne... - A co mogłem zrobić? - westchnął Donatelli. - Wykorzystać dym i zamieszanie spowodowane wypadkiem Van Melsena, by z naraŜeniem Ŝycia rzucić się w płomienie, uwolnić nasze dwie turkaweczki i dyskretnie wyprowadzić tajemnym przejściem otwierającym się tuŜ za stosem? Tak, to było z pewnością wykonalne, bo ogień nie dosięgną! jeszcze skazanych. I gdybym miał tę zwinność, którą szczyciłem się w wieku lat dwudziestu, moŜe bym spróbował... Lecz przy mojej tuszy mogłem tylko zamknąć oczy w nadziei, Ŝe zajmie się tym ktoś inny... Ktoś sprytny i dyskretny... na przykład taki Giancarlo... Silvo popatrzył na przyjaciela. Mógłby przysiąc, Ŝe na jego obliczu pojawił się niedostrzegalny uśmiech... Ale Donatelli ciągnął dalej: - Po egzekucji zostałem jeszcze kilka tygodni w Montpellier. Prace nad nowym kościołem w Lansec podjęto na nowo. Za kilka lat zostanie ukończony. Mały i skromny, tak jak chciał ojciec Amadeusz. Co do niego, wątpię, by kiedykolwiek pozbierał się po tym strasznym doświadczeniu. Agnes nie zamieszka w wiosce, jak o tym marzył. Mieszkańcy będą musieli radzić sobie bez jej wiedzy o leczniczych roślinach. Ale moŜe właśnie taka jest kara, którą muszą ponieść. Van Melsen wyszedł z wypadku z oszpeconą 420
twarzą. Paskudne rany po oparzeniach źle się goją. Lecz dostał swój awans, tak samo zresztą jak Henri de Coursanges. Jak poradzi sobie z tym wszystkim ich sumienie, tego nie wiem. Lecz jeśli istnieje boska sprawiedliwość, w co wierzę wbrew wszystkiemu, zapłacą za to, gdy nadejdzie godzina sądu. A co będzie z Athanase'em Lavorelem, to dosyć łatwo przewidzieć. Na razie wrócił do swego laboratorium, gdzie niezmordowanie prowadzi badania z pomocą swego asystenta. Ostatecznie porzucił swe teorie gigantologiczne, lecz byłbym zdziwiony, gdyby całkowicie zrezygnował z badania skamieniałości. Być moŜe napisze na ten temat jakiś traktat. Lecz nie łudźmy się, nie przekaŜe przyszłym pokoleniom swojej wersji wydarzeń... Donatelli westchnął. - Co do mnie, mimo wrogości Van Melsena, który chciał zatuszować sprawę, czułem się zobowiązany sporządzić raport o tych wydarzeniach tak szczegółowy, jak to tylko moŜliwe, naraŜając się nawet na to, Ŝe trafi on natychmiast do tajnych archiwów Watykanu. Spisałem więc wszystkie świadectwa, które udało mi się zebrać, opisałem kaŜde najdrobniejsze wspomnienie, zredagowałem najbardziej błahe z mych przemyśleń. Lecz jak ci to wytłumaczyć, Silvio? Nie potrafiłem. Nie potrafiłem nadać tym wszystkim rozproszonym elementom zadowalającej spójności. Gdy juŜ wydawało mi się, Ŝe dochodzę do prawdy, natychmiast mi się wymykała. Jakby oślepiała mnie jakaś tajemna zła siła, nie pozwalając mi odczytać znaków. I kiedy tu wróciłem, to wszystko, Silvio, cały ten opasły raport, który tak cierpliwie opracowywałem, w końcu spaliłem. Tak jak po kaŜdym głosowaniu Severino niszczy karty, tak ja obróciłem w proch ostatnie ślady tej historii. Została po niej juŜ tylko ta opowieść, której właśnie wysłuchałeś. Jeśli chcesz i czujesz, Ŝe jesteś w stanie to zrobić, to spróbuj uchwycić jej głębszy sens... Ja tego nie potrafię.
421
TuŜ przed południem nad dachami Watykanu uniósł się biały dym. Habemus papam! Fabio Chigi obejmował tron papieski po Innocentym X jako Aleksander VII. W tej samej chwili na rynku małego miasteczka zagubionego gdzieś w Ardeche stanął wóz wędrownego kupca. Na podeście, w ciepłych promieniach słońca, które rzucało na niego swe dobroczynne promienie, niski osobnik chrząknął i rozpoczął przemowę skierowaną do zgromadzonego przed nim tłumu. Przy wydatnej pomocy mimiki i gestów zapraszał publiczność do skosztowania dziwnego napoju. - Podejdźcie, podejdźcie, zacni panowie i szlachetne damy! Spróbujcie nowego smaku, napoju, którym delektują się wszyscy od Turcji po Wenecję i który jest największym przysmakiem wyŜszych sfer Marsylii! Nektar wytwarzany z nasion cahuet, eliksir pochodzący z tajemniczych wybrzeŜy Lewantu, napój wyrafinowany, delikatny i subtelny, którego pochodzenie ginie w mrokach dziejów... Skosztujcie rozkoszy qahoua, napoju ksiąŜąt szczęśliwej Arabii... Kilku rozbawionych gapiów odwaŜyło się podejść. Szarlatan nalał płyn do szklanek i podał je odwaŜnym chętnym. - Całkiem niezłe - ocenił lekarz, stwierdziwszy, Ŝe smak napoju przyjemnie harmonizuje ze smakiem fajki, którą palił. - Wiedziałam, Ŝe po dodaniu odrobiny miodu coś z tego będzie - odpowiedziała towarzysząca mu młoda kobieta. MęŜczyzna skrzywił się ze sceptycyzmem. W jego mniemaniu zbyt przesłodzona qahoua traciła tę gorycz, która była w niej najbardziej interesująca. Lecz oczywiście była to kwestia gustu. A rozpoczynanie dyskusji na ten czy inny temat to ostatnia rzecz, której sobie Ŝyczył. Młoda kobieta wzruszyła więc ramionami, uśmiechnęła się do niego i zaczęła się bawić trzymaną w ręku muszelką...