SusanHowatch CzęśĆ trzecia Patrick Lojalność: 1868—1873 ... niestety, Edward II był słaby i samowolny. Po królu spodziewano się energicznych rządów, l...
14 downloads
16 Views
1MB Size
SusanHowatch
CzęśĆ trzecia
Patrick Lojalność: 1868—1873 ... niestety, Edward II był słaby i samowolny. Po królu spodziewano się energicznych rządów, lecz Edward nie miał do tego głowy... Czerpał przyjemność z muzyki i niearystokratycznych zajęć takich, jak wiosłowanie, granie ról w sztukach teatralnych, powożenie, wyścigi, pokrywanie dachów słomą i kopanie w ogrodzie. Nie tyle jednak nieszlachetna natura jego zainteresowań szybko wyobcowała go spośród magnaterii, co nieumiarkowane uczucie dla młodego gaskońskiego poszukiwacza przygód, Piersa Gavestona. A. R. Myers, „Anglia w późnym średniowieczu"
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I Ożeniłem się z Sarą w Nowym Jorku w czerwcu 1869 roku, dokładnie w rok po naszym pierwszym spotkaniu. Po krótkiej podróży poślubnej do wiejskiej posiadłości jej ojca zabrałem ją do Cashelmary. Wtedy to nasze problemy zaczęły się na dobre. Nigdy nic dobrego nie przytrafiło mi się w Cashelmarze. Nigdy dotąd jednak nie miałem powodów, by użalać się nad swoim losem. Byłem zdrów jak ryba, miałem nie najgorszy wygląd, tytuł, nieco pieniędzy i te rzeczy. Byłem też młody — miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy pierwszy raz postawiłem stopę na amerykańskiej zie mi. Z moją młodością, zdrowiem, wyglądem i fortuną trudno byłoby mnie nazwać pechowcem. Mój przyjaciel Derry Stranahan zwykł ma wiać, że jestem najszczęśliwszym draniem na całym tym przeklętym świecie — i muszę przyznać, że w dniu ślubu byłem skłonny zgodzić się z nim. Derry zawsze powtarzał, że dla mężczyzny cieszącego się wolnością małżeństwo jest bardzo żałosnym końcem. Ale ja nigdy nie cieszyłem się zbytnio moją wolnością. Jeszcze jako nastolatek zacząłem rozważać, jak przyjemnie byłoby nie czuć obowiązku imponowania przedstawicielkom płci przeciwnej przy każdej towarzyskiej okazji i nie musieć udzielać wiecznie tej samej odpowiedzi paniom lekkich obyczajów oferującym rozsznurowanie swojego gorsetu. Nie czułem niechęci do kobiet, ale kiedy dorastałem, byłem nieśmiały i znajdowałem przyjemność w ich towarzystwie tylko wtedy, gdy wiedziałem, że nie zamierzają prowadzić mnie ani przed ołtarz, ani do sypialni, ani do obu tych miejsc jednocześ nie. Brzmi to trochę jak wyznanie potwornego pyszałka, ściganego przez wszystkie kobiety świata. Lecz proszę mi wierzyć, ze wszystkimi swoimi zaletami byłem takim przeklętym szczęściarzem, że czasem naprawdę czułem się ofiarą flirtów. W gruncie rzeczy zaś byłem całkowitym zaprzeczeniem pyszałka i tak ambarasował mnie ten mój nadmiar szczęścia, że często żałowałem, iż nie urodziłem się nędzarzem ze szpotawa stopą. — Daj spokój szpotawej stopie—drwił Derry. — Gdybyś urodził się
nędzarzem jak ja, nie potrzebowałbyś żadnych dodatkowych plag, by delektować się wspaniałościami złego losu. Śmiałem się, słysząc takie rzeczy. On śmiał się także. Był znakomity w żartach o tym, jak niesprawiedliwie obszedł się los z nami obydwoma. Wiecie, Derry żartował ze wszystkiego, nawet z rzeczy, których nikt inny nie odważyłby się wyśmiewać. Kiedy się przebywało w jego towarzyst wie, nic nie miało znaczenia, świat był jasny, czysty i pełen blasku. Póki byłem z Derrym Stranahanem, nie wiedziałem co to przygnębienie. Sądzę, że byliśmy jak bracia, choć trudno byłoby znaleźć dwóch braci bardziej różniących się między sobą. Jednak dzięki tej różnicy doskonale się uzupełnialiśmy; czasem wydawało się, że jesteśmy dwiema stronami tej samej monety. Przypuszczam, że beze mnie był równie zagubiony jak ja bez niego... choć, oczywiście, nigdy by się do tego nie przyznał. Derry nienawidził sentymentalizmu. Wkrótce po moim przyjeździe do Nowego Jorku Sara powiedziała zaciekawiona: — Opowiedz mi jeszcze o Derrym Stranahanie. Więc opowiadałem i opowiadałem w nieskończoność. Czułem jednak, że jakoś nie udaje mi się go dobrze opisać. Słyszałem siebie recytującego najważniejsze fakty z jego życia, a cały czas chciałem powiedzieć: „Zrozum, to jeden z najbardziej pasjonujących ludzi, jakich możesz spotkać; miał cholernie ciężkie życie i przytrafiły mu się najupiorniejsze rzeczy, a on gwiżdże na wszystkich i wszystko." „Jest tylko jedna rzecz, na której mi zależy — powiedział Derry dawno temu. — To to, by nigdy więcej nie zaznać głodu. Nie chcę nigdy więcej wąchać ziemniaków gnijących na polach, nie chcę wąchać smrodu kopców ziemniaczanych i nigdy, nigdy, przenigdy nie chcę wąchać odoru głodowej gorączki." Chciałem wytłumaczyć to Sarze, udało mi się tylko powiedzieć: — Cała jego rodzina zmarła podczas epidemii tyfusu, która nastąpiła po klęsce głodu. Derry także go złapał, ale przeżył. Miał wtedy sześć lat. A w zakamarkach mojej pamięci Derry mówił: „Wszędzie były rzygowiny i wszędzie były otwarte oczy, ale nikt nic nie widział. Wydęty brzuch dziecka wydawał się pękać. Moja matka była sztywna jak żelazny słup, język wisiał jej na brodzie, a wszy wypełzały z włosów..." — Ależ to cud, że przeżył! — zawołała Sara, zdumiewając się tą historią. „... a ja żyłem — mówił głos Derry'ego z przeszłości. — Powinienem był umrzeć, ale żyłem. Dzięki miłosierdziu twojego ojca miałem ubranie, jedzenie i wykształcenie. Bóg musiał mnie sobie upodobać, przeznaczył mnie dla sławy i fortuny, w przeciwnym razie dlaczego nie pozwolił mi umrzeć z innymi? Musi być po temu jakiś powód. Bóg nie pozwoliłby mi przejść przez to wszystko, gdyby nie miał jakiegoś powodu." 194
CASHELMARA
Powiedzieć, że Derry był głęboko religijny, byłoby przesadą; ale w sprawach wiary był fanatycznie zabobonny, jakby myślał, że utraci przychylność Boga, jeśli przynajmniej trzy razy w tygodniu nie pójdzie na mszę, a w niedzielę do spowiedzi. Traktował Boga jak pogańskiego bożka, który musi być regularnie zaspokajany, by zechciał oddalić jakąś stra szliwą katastrofę. Kryzys nastąpił, kiedy Derry miał już wystarczająco dużo lat, by wyznać na spowiedzi pewne niesmaczne grzechy; przez jakiś czas z zainteresowaniem obserwowałem, jak jego strach przed Bogiem zmaga się z upodobaniem do kobiecego ciała i było mi trochę przykro, że w tej walce zwyciężyło ciało kobiety; zostałem wychowany na historyj kach dla chłopców, w których bohater zawsze był równie cnotliwy, jak sir Galahad; ponieważ jednak Derry nie potrafił w moim mniemaniu uczynić nic złego, zrobiłem co mogłem, by zmienić mój wzór bohatera z Galahada na Lancelota. „Cóż, bądź co bądź — powiedział Derry, oceniając własne za chowanie podług swojej zabobonnej logiki — Bóg z pewnością chce, bym uszczęśliwiał kobiety, w przeciwnym razie nie wodziłby mnie na poku szenie." Na wszelki wypadek jednak, by nie obrażać Boga, po każdym akcie cudzołóstwa chodził na mszę i zapalał w kościele najprzeróżniejsze świece w intencji swojej zmarłej rodziny. O rodzinie mówi! rzadko, chyba że był pijany, ale wtedy rozprawiał o niej w nieskończoność. Zaczynał od tego, jak bardzo wszystkich ko chał, a potem stopniowo zaczynał ich obrażać. Mogłem zrozumieć, że obrzuca obelgami ojca, który najwyraźniej był obrzydliwą kanalią, lecz uważałem za niesprawiedliwe obrażanie matki. W końcu nie było jej winą, że umarła. Ale słuchając go, nabierało się przekonania, że ta nieszczęsna kobieta mniej lub bardziej celowo porzuciła go, by zagłodził się na śmierć. — Moja matka także umarła, kiedy miałem sześć lat — podkreślałem często — ale nie mam do niej o to żalu. Faktycznie, ledwie pamiętałem matkę. Byłem wychowywany przez szczupłą nianię o zaciśniętych ustach, która zawsze oświadczała markot nie, że ..chłopcy sa trudniejsi niż dziewczynki", oraz przez moją siostrę Neli, dobrą i roztargnioną. Teraz wiem, że martwiła się, jak długo będzie musiała ojcu prowadzić dom i czy kiedykolwiek uwolni się od obowiąz ków rodzinnych na tyle, by wyjść za mąż; w tamtym czasie jednak zaledwie wyczuwałem intuicyjnie, że nie jest szczęśliwa usiłując zastąpić mi matkę, dlatego zawsze, na ile było to możliwe, starałem się schodzić jej z drogi, by nie unieszczęśliwiać jej dodatkowo. — Biedny chłopczyk — powiedziała Sara melancholijnie, gdy jej wyobraźnia nadawała mojemu dzieciństwu posmak tragedii, które go tak naprawdę nie posiadało. — Musiało ci bardzo brakować ma my. IQS
Cóż, nie mogłem powiedzieć, że ani trochę mi jej nie brakowało, czyż nie? Prawda wszakże była taka, że kiedy niania poinformowała mnie o śmierci mamy, nie czułem zupełnie nic. Nawet dziś nie myślę o matce ani z miłością, ani z nienawiścią, ale z obojętnością, choć zawsze starałem się to ukrywać, ponieważ wiem, że to niegodziwe. — A ojciec? — odezwała się Sara sentymentalnie. — Opowiedz mi o swoim ojcu, Patricku. To było znacznie łatwiejsze. Odejście od tematu mojej matki przynio sło mi ogromną ulgę i znowu mówiłem szczerze. — Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem — odparłem. W miarę jak mówiłem, mogłem go sobie przypomnieć bardzo wyraźnie. Pamiętałem go nie takim, jakim był u schyłku swojego życia, kiedy choroba osłabiła jego wyśmienitą odporność, ale takim, jakim był wcześniej, w okresie mojego dzieciństwa — ogromnym, mocarnym i boskim. Pod jego krokami podłoga w pokoiku dziecinnym wibrowała. Siła emanowała z niego falami budzącej lęk witalności. Raz widziałem go wsiadającego na konia, kiedy po prostu położył rękę na siodle i wskoczył na nie. Gdy uśmiechał się do mnie, czułem się tak, jak musi się czuć żołnierz otrzymujący medal od swojego dowódcy. A kiedy później ludzie zaczęli mówić o mnie: „Ależ on jest podobny do ojca!", moje serce niemal rozsadzała duma. Miałem zwyczaj wpatrywać się w lustro i dziwować magii dziedziczności. Odliczałem na palcach jedno podobieństwo za drugim: te same błękitne oczy, to samo wysokie czoło, taka sama linia włosów lekko cofnięta nad skroniami, taki sam.mocny, prosty nos, takie same... nie, nie takie same usta — ojciec miał cieńszą górną wargę; i inny podbródek — jego był bardziej wydatny. I miał bardziej kwadratową szczękę; moja była delikatnie zarysowana i w zasadzie, jeśli rozważać to bez emocji, pasowała do mojej twarzy lepiej niż jego. Cóż, w młodości człowiek może cierpieć na obrzydliwy narcyzm, nie ma co do tego wątpliwości. A wspominam teraz o tym wszystkim nie po to, by chełpić się swoim wyglądem, lecz by pokazać, jak frapującym mężczyzną był mój ojciec; i jak byłem wdzięczny, że jestem choć trochę do mego podobny. — Byliśmy sobie z ojcem bardzo oddani—mówiłem z dumą do Sary. — Och, wiem, zwykłem narzekać, że był zbyt surowy, ale to wynikało z troski o mnie. Kiedyś mi to wszystko wytłumaczył. Bił mnie, ponieważ mu na mnie zależało. Wielu ojców całkowicie lekceważy swoich synów, wiesz o tym, i nie interesuje ich zupełnie, co kombinują. Ale mój ojciec ani trochę nie był jak inni. To moje szczęście, że miałem takiego ojca, w ogóle zawsze mi się piekielnie powodziło... I kontynuowałem opowieść o tym, jakim to byłem szczęściarzem. A mówiąc to, cały czas wpatrywałem się w nią z podziwem i łudziłem się nadzieją, że pewnego dnia będę jeszcze szczęśliwszy. 196
II Ojciec Sary, Francis Marriott, mieszkał w cudownym, klockowatym budynku, wyglądającym tak, jakby zrobiony był z piernika. Był tam brukowany dziedziniec, olbrzymia kaskada schodów prowadzących do drzwi frontowych i równiutki rząd okien pod wykończonym wieżyczkami dachem. Chimery, cherubiny, satyry i gryfy łypały na siebie nawzajem w egzotycznej obfitości, ciągnącej się od jednego końca złoconych rynien do drugiego. — Chciałbym mieszkać w takim domu — powiedział mój braciszek David, który był bezwstydnie sentymentalny i kochał wszystko, co przypominało mu ulubione bajki. — Jak dużo kosztowało zbudowanie go? — zapytał mój drugi braciszek. Thomas miał ścisły matematyczny umysł i już prowadził ostrożny zapis swojego kieszonkowego. — To pytanie jest w bardzo złym guście, Thomas — powiedziała Marguerite, która od chwili, gdy osiem lat temu opuściła ten dom i została żoną mojego ojca, z dnia na dzień stawała się bardziej angielska. — Nie mam najmniejszego pojęcia, jak brzmi odpowiedź, ale nie sądzę, byś musiał ją znać. — I kiedy uśmiechnęła się do mnie ponad jego jasną głową, przypomniałem sobie teorię Derry'ego, że Marguerite potajemnie się we mnie podkochiwała... co oczywiście było obrzydliwym nonsensem, ponieważ była bardzo oddana mojemu ojcu, wszyscy o tym wiedzieli; była tak zdruzgotana jego śmiercią, że ta wizyta w Ameryce została zaplanowana z myślą o jej rekonwalescencji. Derry nigdy nie lubił Marguerite. Nie rozumiem dlaczego. Ja zawsze bardzo ją lubiłem, chyba nawet bardziej niż którąkolwiek z moich sióstr, i sądzę, że ona lubiła mnie tak jak swojego brata Francisa. Była wspaniałą dziewczyną, bardzo pogodną i żywotną, jeśli rozumiecie, o co mi chodzi. Nie była ładna, lecz elegancka jak świeżo wypolerowane srebro ze swym blaskiem, ukrytą siłą i ostrymi brzegami. Tylko Derry mógł być dla mnie atrakcyjniejszym towarzystwem. W podróży z Liverpoolu do Nowego Jorku cieszyłem się na myśl o godzinach, jakie spędzę z nią na spacerowaniu po głównym pokładzie czy na rozmowach w wielkim salonie. Nigdy nie byłem bardziej zawiedziony. Codziennie dużo czasu poświęcała chłopcom, ponieważ David cierpiał na chorobę morską, a Thomas był — jak to określiła niania — „narowisty". Marguerite nie spuszczała ich z oczu ani na minutę, a kiedy chłopcy byli już bezpiecznie zapakowani do koi, niezwłocznie wycofywała się do swojej kajuty na spoczynek. Co gorsza, przez większość czasu morze było wzburzone, a ja wiedziałem, że Marguerite jest nerwowym pasażerem. Nie winiłem jej, ponieważ sam również byłem podenerwowany. Bardzo łatwo jest twier-
dzić niefrasobliwie, że w dzisiejszych czasach podróże oceaniczne są równie bezpieczne jak siedzenie w domu — tak mówią ci, co zawsze dbają o to, by pozostać na nabrzeżu, nie narażając się na ryzyko katastrofy, w której wielki kadłub liniowca „ginie bez śladu". Człowiek czułby się zapewne nieco spokojniejszy, gdyby firmy przewozowe potrafiły roz praszać wątpliwości swoich pasażerów, lecz ich broszury mówią jedynie o złoconych salonach, luksusowych kabinach i wybornym jedzeniu serwowanym w najwspanialszym otoczeniu — słowo bezpieczeństwo nigdy nie jest wymieniane, podobnie jak choroba morska, niewygoda i nuda. Nie chcę jednak malować zbyt ponurego obrazu podróży. A ponieważ sam nie cierpiałem na chorobę morską, naprawdę nie powinienem narzekać. Miałem dobrą kabinę, raczej małą, z koją nieco większą od trumny i dodatkowym miejscem na fotel. Główna śruba statku chodziła piekielnie głośno (mimo że „Russia", parowiec nowy, miała wyciszać hałasy — Bóg jeden wie, jakie były te wcześniejsze statki). Do hałasu jednak można się było przyzwyczaić; gorzej było z wibracjami. Pomieszczenia publiczne wspaniale wyposażono. Jedzenie uważałem za dobre, choć doświadczeni pasażerowie mówili, że jeśli idzie o menu, Cunard ani się umywa do starej linii Collinsa. Miałem ochotę powiedzieć: „Tak, ale statki Cunarda przynajmniej utrzymują się na powierzchni wody", czego oczywiście nie zrobiłem, gdyż byłoby to kuszenie losu; a ponieważ wszyscy zwolennicy Collinsa byli Amerykanami, uwaga taka mogłaby wywołać paskudną dyskusję narodowościową; poza tym linia Collinsa uległa likwidacji, więc spór taki nie miał sensu. Pod koniec podróży pogoda się poprawiła i wszyscy odetchnęli z ulgą. Marguerite zaczęła tracić swój zielonkawy odcień. W nadziei wyciąg nięcia jej na dłuższą pogawędkę, podjąłem temat mojego małżeństwa (zawsze potwornie zależało jej na moim ożenku), ale tym razem, ku mojemu zdumieniu, nie wykazała zainteresowania sprawą, a nawet pozwoliła sobie na uwagę, że byłoby znacznie lepiej, gdybym z małżeńst wem poczekał przynajmniej do trzydziestki, ponieważ mariaż bardzo związuje ręce mężczyźnie. Stało to w całkowitej sprzeczności z tym, co mówiła wcześniej, kiedy więc otrząsnąłem się ze zdumienia, nie mogłem się powstrzymać by nie skomentować takiej odmiany poglądów. — Zmieniłam zdanie — odparła bardzo zgryźliwie. — Kobieta ma prawo od czasu do czasu zmienić zdanie, czyż nie? Cóż, było to niepodobne do Marguerite i nie wiedziałem, co za diabeł w nią wstąpił; w końcu przypisałem jej postawę przewlekłej chorobie morskiej i spróbowałem nie przejmować się zbytnio jej zgryźliwością. Już na pierwszy rzut oka widać było, że Nowy Jork usytuowany został w miejscu wprost wymarzonym do podejścia od strony morza. — A oto Sandy Hook! — zawołała Marguerite, podskakując jak pajacyk na sprężynce. — A te białe domy za tymi ślicznymi piaskami, IQ8
tam... należą do Rockway Beach i Fire Island. Och, patrz! Widać hotel Coney Island! Jaka dziś świetna widoczność... A tam jest stacja kwaran tanny, tam, przy tej zatoce... niżej... Mnie jednak bardziej interesował migocący cypel i olbrzymia sieć fortyfikacji przed nim. Wszyscy mówią, że Nowy Jork jest nie do zdobycia — i jestem całkowicie przekonany, że mają rację. Nigdy w życiu nie widziałem tylu dział — całe wybrzeże było nimi zastawione. — Staten Island! — zaszlochała Marguerite w ekstazie. — T h e Narrows! Och, patrzcie, Thomas... David... patrzcie na te łódeczki w środkowej zatoce! Sapiąca „Russia" wpłynęła do wielkiego portu. Miasto ro/ciągało się na wprost przed nami, Brooklyn po prawej, Jersey City po lewej stronie. Rzeka Hudson ciągnęła się na północ jak okiem sięgnąć, a kolor wód zawstydziłby nawet Zatokę Neapolitańską. — Światło jest włoskie — powiedziałem zafascynowany. — Nie jest ani trochę angielskie. — Oczywiście, że nie jest angielskie! — krzyknęła Marguerite, opanowana na powrót wściekłym patriotyzmem. Przewiesiła się przez barierkę, jakby już mogła zobaczyć brata na nabrzeżu. Naturalnie był tam. Przyszedł pośpiesznie, by nas przywitać. Mar guerite wpadła w jego ramiona z takim impetem, że byłem zaskoczony, iż nie potknęła się o własną spódnicę. Muszę powiedzieć, że kuzyn Francis, starszy jegomość o sportowym wyglądzie, wydał się szalenie zadowolony ze spotkania z nią. W stosunku do mnie był dość grzeczny, a chłopców głaskał po głowach i powiedział, jakimi są wyśmienitymi facetami. — Najdroższy Francis! — rzekła Marguerite, wycierając łzy jego jedwabną chusteczką. A że była to amerykańska chusteczka, rozmiary miała niemalże obrusu. Nowy Jork jest wesołym miastem, raczej brzydkim, ale z dużą odwagą, jak szczenię teriera. Osobiście nie przepadam za miastami, lecz wyobrażam sobie, że jeśli ktoś je lubi, bez trudu uzna Nowy Jork za ekscytujący. Oczywiście do chwili przekroczenia progu salonu przy Piątej Alei byłem cały roztrzęsiony — miałem wreszcie zobaczyć Sarę. Widzę teraz ten salon. Zasłony były zaciągnięte, by powstrzymać męczący letni żar, a trzech czarnych chłopców w liberiach stało wokół i poruszało olbrzymimi wachlarzami. Niestety, niewiele mi to pomogło. Było mi tak gorąco, że koszula przywarła do pleców, a pot niemal zmywał spodnie z nóg. Sara ubrana była w liliową suknię. Jej skóra, nie tknięta przez to dzikie obce słońce, była śmietankowo blada, wobec czego mocno skręcone włosy wyglądały na czarne. Miała brązowe oczy, ale był to brąz tak jasny, że wydawały się złote. Były to niezwykłe oczy, szeroko rozstawione i lekko skośne, co podkreślało wystające kości policzkowe. Usta miała proste IuO
i pełne, w odcieniu soczystej czerwieni, oraz niewiarygodnie wąską talię, szczupłe ramiona i prześliczną długą szyję. Była cudowna. Natychmiast zapomniałem o bladych, uśmiechających się głupkowato angielskich nimfach, które debiutowały co sezon w Lon dynie, zapomniałem o tych wszystkich ochoczych pannach ze statku — zapomniałem nawet powiedzieć „miło m i " . — Pozwól, drogi Patricku — rzekł kuzyn Francis Marriott aksamit nym, podniosłym tonem, który przywiódł mi na myśl złego aktora grającego Makbeta — że dokonam formalnej prezentacji. Oczywiście, ponieważ korespondowaliście ze sobą od kilku miesięcy, prezentacja jest właściwie niepotrzebna, ale... Ględził jeszcze przez chwilę Bóg wie o czym, w końcu jednak zamilkł, a mnie udało się powiedzieć coś jakby: — Urn. Cóż... zachwycony, panno Marriott, chciałem powiedzieć, kuzynko Saro. Tak. Bardzo mi miło. — Byłem czerwony jak burak. A że przy tym było mi piekielnie gorąco, czułem się jak rak wrzucony do gotującej się wody. Obejrzała mnie od stóp do głów. Lód na biegunie północnym nie mógłby być równie zimny jak panna Sara Marriott w mieście Nowy Jork osiemnastego lipca 1868 roku. — Jestem zachwycona, że mogę cię w końcu poznać osobiście, kuzynie Patricku — powiedziała ze swobodną i pełną wdzięku kurtuazją. — Witam w Nowym Jorku. Jest dosyć gorąco, prawda? — Nie dała mi czasu na odpowiedź. Prześlizgnęła się wdzięcznie koło mnie, by poznać moich braci; zobaczyłem tylko jej wyprostowane plecy i bujne włosy skręcone w loki nad jej śliczną długą szyją. Moja zawstydzająca niezdarność nic nie znaczyła dla Sary Marriott. Miała osiemnaście lat i już oświadczył się jej rosyjski książę, pewien kalifornijski milioner i jakiś włoski hrabia. Była jedną z wielkich piękności Nowego Jorku, tak oswojoną z bogactwem, że fortuny nie robiły na niej wrażenia. Tak przywykła do podziwu okazywanego jej przez najlepiej urodzonych mężczyzn, że mój milczący zachwyt był dla niej niemal niezauważalny. Od razu wiedziałem, że jest zepsuta i rozpuszczona; wiedziałem, że musi świetnie się bawić korzystając z pieniędzy swoich adoratorów. Wiedziałem też, że mam mniej więcej takie szanse jak osioł w konkurencji z koniem czystej krwi w biegu z przeszkodami — ale nie obchodziło mnie to. Interesowało mnie tylko, że po raz pierwszy w życiu nie muszę się wstydzić swojej fortuny, ponieważ po raz pierwszy w życiu, przynajmniej w oczach Sary Marriott, jestem nikim więcej jak jednym z tłumu.
III Wprost nie mogłem uwierzyć, kiedy powiedziała, że wyjdzie za mnie. Siedzieliśmy w ogrodzie pod cienistym drzewem, Sara rysowała parasol ką jakiś wzór na żwirowanej ścieżce. Panował wciąż piekielny upał, ale od mojego przyjazdu do Nowego Jorku minęły już trzy tygodnie i przywyk łem nieco do tego klimatu. Rozmawialiśmy o kotach i psach. Sara miała złośliwego, acz ogromnie rasowego pekińczyka imieniem Ulysses (na cześć generała Granta, starającego się wówczas o prezydenturę) i roz paczliwie pragnęła dostać białego kota, którego zamierzała nazwać Omar Chajjam. Właśnie mówiła, jak bardzo liczy na to, że ojciec podaruje jej to stworzenie, gdy usłyszałem siebie oznajmiającego: — Saro, chciałbym ci dać wszystko, co zechcesz. Nie ma szans, byś zechciała wyjść za mnie, prawda? Bo gdybyś chciała, byłbym wniebo wzięty. Wybuchnęła śmiechem. Przypuszczam, że były to raczej niemądre oświadczyny, ale nie jestem dobry w odgrywaniu ról i wygłaszaniu kwiecistych przemówień. Przynajmniej powiedziałem, co czuję. — To najlepsze oświadczyny, jakie kiedykolwiek miałam! — zawoła ła, wciąż roześmiana. — Czy rozmawiałeś z papą? — Nie, nie wiedziałem, że się oświadczę. To jest, myślałem, że poczekam... to znaczy... — Jeśli się pośpieszysz, złapiesz go, zanim wyjedzie na Wall Street. — Chcesz powiedzieć, że... — Och, tak — odparła. — Bardzo bym chciała. Obawiałam się, że nigdy mnie nie poprosisz, a przecież znamy się już prawie miesiąc. Praktycznie straciłam już nadzieję. — Ale dlaczego... wszyscy twoi adoratorzy... Sara ziewnęła i powachlowała się. — Jesteś inny niż wszyscy. Rozmawiasz ze mną jak z człowiekiem, a nie z ilustracją w książce. I ani razu nie próbowałeś oślinić mnie całej pocałunkami, korzystając z tego, że nikt nie patrzy. Nie mogę znieść mężczyzn śliniących się w afektacji jak spaniele. — Czy mogę cię teraz pocałować? — Proszę bardzo, ale nie śliń się. Zrobiłem, jak potrafiłem. Zsunąwszy ręce na jej talię, pocałowałem ją po razie w każdy policzek i raz krótko w usta. Rozluźniła się w moich ramionach, jej ciało przywarło do mojego. Nagle poczułem się tak, jakbym wypił dwa kieliszki samogonu i był silny jak wół. Cofnąłem się gwałtownie, lecz ona ledwie to zauważyła. Znowu mówiła tym swoim niskim głosem z dziwnym akcentem. Twierdziła, że będzie zadowolona z zamążpójścia, ponieważ matka jej nie rozumie, a brat Charles przez większą część roku przebywa w Bostonie i nie stanowi dla niej towarzy201
stwa. A co do papy — cóż, sądzi, że strasznie trudno będzie jej "się z nim rozstać, ale... — Ale on zawsze będzie mnie traktował jak dziecko — powiedziała — a ja już nim nie jestem. Jestem dorosła i chcę być traktowana jak dorosła. Chcę mieć własny dom i własne życie, nawet jeśli oznaczać to będzie rozstanie z kochanym papą... „Kuzyn Francis Marriott ma już dobrze po czterdziestce i uważa się za ważniaka — pisałem do Derry'ego zaraz po moim przyjeździe. — Wypija dziennie dwie butelki porto, pyszni się, że jest pierwszorzędny w powożeniu czwórką koni i kocha mówić o «Ulicy», czyli miejscu, gdzie Amerykanie załatwiają interesy finansowe. Marguerite powiedziała mi, że Francis nienawidzi Anglii; on sam twierdzi, że ma teraz korzystne powiązania z jakąś dużą firmą handlową w Manchesterze; to rezultat prounionistycznych sympatii na północy Anglii, a serce kuzyna Francisa jest tam, gdzie są pieniądze. Sara wprost usycha z pragnienia, by odwiedzić Anglię, i kocha wszystko co angielskie (to dlatego, że moda dla amerykańskich panien naśladuje Stary Świat). Tak więc ponieważ kuzyn Francis szaleje na punkcie Sary, nie śmie być antyeuropejski czy antybrytyjski w obawie, że mógłby ją urazić. Marguerite mówi, że nigdy by nie uwierzyła, iż jej brat potrafi być tak uległy w stosunku do kobiety; jest zaniepokojona jego zaślepieniem. Myślę jednak, że Marguerite jest zazdrosna, ponieważ Francis zawsze był dla niej bardziej ojcem niż bratem, za to Sara jest jej bardziej siostrą niż bratanicą. Marguerite zdaje się nawet nie pochwalać mojego zachwytu dla Sary i wciąż próbuje wzbudzić we mnie zainteresowanie dla innych dziewcząt. Muszę przy znać, że uważam jej zachowanie za nieco dziwne. Ale podobam się matce Sary, więc naprawdę nie ma się czym przejmować..." „Kuzynka Amelia jest gruba, co najmniej sto kilogramów wagi, ma potrójny podbródek, olbrzymi tyłek i wielkie krowie oczy. Nie wiem, jak kuzyn Francis może egzekwować prawa małżeńskie, ale słyszałem, że ma stadko kochanek. Nowy Jork to wspaniałe miasto, jeśli idzie o utrzymanki i to, co Amerykanie nazywają «domami». Prostytutkom na Broadwayu nie wolno nikogo zaczepiać; muszą iść szybkim krokiem ze spuszczonymi oczyma — niezwykły widok. Nazywa się je «ulicznicami»; jeśli udaje im się złapać klienta, wciągają go w boczną uliczkę, gdzie policja nie interweniuje. Są też pewne miejsca zwane «salonami koncertowymi*, gdzie nie gra się muzyki klasycznej, za to pije dużo dżinu, oraz tancbudy, gdzie tancerze to szumowiny rodu ludzkiego..." Próbowałem pisać tak, jakbym widział wszystkie te barwne miejsca na własne oczy. Ale prawda była taka, że tylko słyszałem o nich od ku zyna Francisa; pewnego wieczoru, gdy panie opuściły jadalnię, a on spokojnie zabrał się za drugą butelkę porto, postanowił ostrzec mnie przed odwiedzaniem takich miejsc, ponieważ panuje w nich powszechne złodziejstwo i srogie choroby.
„...ale dużo radości dostarczyłby ci hazard — informowałem Derry'ego. —Jest on w stanie Nowy Jork sprzeczny z prawem, ale tu nikt nie zważa na prawo, przynajmniej kiedy mowa o hazardzie, którym najmniej interesuje się policja. Są domy hazardu tuż koło Broadwayu, w dzielnicy zamieszkanej przez niższe klasy. Popularną amerykańską grą jest faraon. Domy najwyższej kategorii zwykle są uczciwe, wystawnie umeblowane i obsługiwane przez murzyńskich służących o bardzo dobrych manie rach, większość z nich to byli niewolnicy z Południa... o Boże, ta Wojna Domowa! Jako temat rozmów wciąż przegrywa tylko z oskarżeniem prezydenta Johnsona. A skoro już mowa o tym oskarżeniu — słyszeć kuzyna Francisa ględzącego o zagrożeniach dla konstytucji to coś gorszego, niż być zmuszonym do czytania o najnowszych projektach Westminsteru w sprawie Reformy Parlamentarnej! Ale jest dla mnie szalenie gościnny i przypuszczam, że jeśli ma zostać moim teściem, będę musiał przywyknąć do jego nudnych politycznych przemówień..." List Derry'ego, odpowiedź na mój przydługi opis rodziny Francisa, ulicznic i faraona, nadszedł wkrótce po tym, jak Sara przyjęła moje oświadczyny. „Ad. Marguerite — zaczął w prawniczym stylu. — To jasne jak słońce, że jest zazdrosna o Sarę... ale nie o jej miejsce w uczuciach kuzyna Francisa. Czasem jesteś niezwykle tępy, lordzie de Salis. Ad. kuzyn Francis i kuzynka Amelia: jak dwoje tak obrzydliwych ludzi mogło wyprodukować zmysłową Sarę? Jaki jest jej brat? Po nieważ nie wspominasz o nim, wnoszę, że przebywa poza domem, na studiach w Harvardzie czy jak tam się zwie ta ich kolonialna imitacja Oxfordu. Ad. twoja namiętność: cóż, zawsze miałeś dziwne zachcianki. Trak tuję to jako składnik twojego uroku. Ale szczerze, Patricku, powiedz otwarcie — nie rozważasz poważnie pomysłu poślubienia amerykańskiej dziewczyny, prawda? Ożenek to istna tragedia, kiedy ma się dopiero dwadzieścia trzy lata, a przecież nie jesteś na moim miejscu i nie musisz żenić się dla pieniędzy (przy okazji, moja ostatnia hrabina pojechała do Anglii i zaangażowała się w jakiegoś ciamajdę nazwiskiem lord Swindon-Cunnigham). Poza tym, jeśli już musisz żenić się w wieku dwudzies tu trzech lat, dlaczego, u diabła, wybierasz Amerykankę? Alba to sprawka twojej macochy, albo ja jestem Duńczykiem. Ale nie powiem złego słowa o Marguerite, ponieważ skoro ona nie pochwala twojego zainteresowania Sarą, to znaczy, że jesteśmy po jednej stronie. Cóż, los łączy w łożu najdziwniejszych partnerów... co przypomina mi, że amerykańskie gusta w sypialni podobno są dość zabawne; choć Bóg mi świadkiem, że jeśli kiedykolwiek znajdę się w łóżku z Amerykanką, najlepiej ją zaknebluję, żeby mi nie przeszkadzała. Ten ich akcent mógłby mnie zniechęcić do końca życia; poza tym amerykańskie kobiety są piekielnie apodyktyczne, a mnie żadna nie będzie wydawała instrukcji, jak należy ją ułożyć na 203
plecach z rozstawionymi nogami. Na miłość Boską, wracaj do Anglii, zanim zrobisz coś niemądrego. Twój Derry." Byłem rozbawiony, ale też poirytowany. Aluzje pod adresem Marguerite nie poruszyły mnie, ponieważ Derry zawsze plótł o niej bzdury. Lecz jego uwagi na temat amerykańskich kobiet — uwagi będące mniej lub bardziej bezpośrednim komentarzem o Sarze — wzburzyły mnie do głębi. Byłem tak zdenerwowany, że użaliłem się nawet Marguerite, iż Derry ostro skrytykował mój pomysł ożenku z amerykańską dziewczyną. — Do licha, co powie teraz, dowiadując się o moich zaręczynach? — dodałem posępnie. — Przyzwyczai się — odparła ostro Marguerite, a po chwili łagod niej, tonem bardziej przekonującym dodała: — W końcu ja też do tego przywykłam, więc dlaczego on nie miałby? Początkowo nie chciałam, żebyś śpieszył się z poślubieniem Sary, ale teraz... Rozpogodziłem się. — Naprawdę to aprobujesz? —r Tak. — Zawahała się, po czym rzekła kategorycznie: — Tak, jak najbardziej. Przez jakiś czas byłam zbita z tropu, ale teraz jestem pewna, że to najlepsze rozwiązanie. Zupełnie pewna — powtórzyła, jakby wciąż jeszcze miała jakieś wątpliwości. A potem uśmiechnęła się i przeprosiła za to, że była dla mnie ostatnio taka oschła. Także się uśmiechnąłem. Nic nie mogło uradować mnie bardziej jak ten znak, że znów możemy być przyjaciółmi. Kiedy spostrzegła poprawę mojego humoru, powiedziała zachęcająco: — Następny list Derry'ego będzie pełen gratulacji. Poczekaj, sam się przekonasz. Nie będzie się z tobą kłócił. „Gratuluję ci—pisał z sympatią.—Twoja szybkość zaskoczyła mnie. Ale najwyraźniej to Sara sprawiła, że nie mogłeś się oprzeć małżeństwu. Mam jednak nadzieję, że nie zamierzasz siedzieć w Ameryce do czasu waszego ślubu w czerwcu przyszłego roku. Teraz, kiedy jesteś zaręczony, z pewnością nie istnieje już ryzyko, że ucieknie z jakimś innym facetem, więc dlaczego nie miałbyś wpaść z wizytą do domu? Nie zapomnij, że Odległość Wzmacnia Uczucia — albo, by być troszkę bardziej wulgar nym, wstrzemięźliwość (rzecz jasna, z umiarem!) roznieca ogień — mo żesz zgadnąć, co mam na myśli. Pomyśl, jak świetnie moglibyśmy się zabawić w Woodhammer Hall, gdybyś wrócił na Boże Narodzenie! Wiesz, jak bardzo zawsze chciałem zobaczyć Woodhammer. Cóż, muszę kończyć. Wybacz, że piszę tylko krótki list, ale mam mało czasu — muszę jeszcze przygotować coś na jutro, a jestem z robotą w lesie. Najlepsze życzenia dla przyszłej lady de Salis. Twój Derry." Wszystko to brzmiało bardzo pięknie, lecz kiedy już nieco ochłoną łem, stanąłem przed diabelnym dylematem. Pomysł Bożego Narodzenia w Woodhammer był, owszem, bardzo kuszący. Miałem już dosyć Ameryki, ale też nie wiedziałem, jak mógłbym opuścić Sarę. Przede
wszystkim nie chciałem jej opuszczać, choć w rzeczywistości wszystko to było bardziej skomplikowane. Bliższym prawdy byłoby powiedzieć, że obawiałem się ją zostawić. Wiedziałem, że mnie kocha, była jednak tak zachwycająca i ponętna, że mimo naszych zaręczyn strach było wypusz czać ją z rąk. Gdybym pojechał do Anglii, nawet na bardzo krótko, mogłaby potem powiedzieć: „Cóż, zostawiłeś mnie samą... odjechałeś. Pewno nie kochałeś mnie tak bardzo, więc nie możesz winić mnie za to, że zainteresowałam się kimś innym." Derry mógł nie zdawać sobie sprawy, że takie ryzyko istnieje, lecz ja widziałem je aż nazbyt wyraźnie. — Ależ oczywiście, musisz zostać! — powiedziała stanowczo Marguerite, kiedy zwierzyłem się jej z moich rozterek. — Wszyscy zo staniemy. — Przecież chcesz wracać przed końcem roku... Nigdy nie było mowy o tym, że Marguerite zostaje w Ameryce na stałe. Była zdecydowana żyć w Londynie, by Thomas i David wyrośli na Anglików — dokładnie tak, jak życzyłby sobie mój ojciec. — Och, to wcale nie jest konieczne — powiedziała natychmiast. — W końcu okoliczności są wyjątkowe. Zostaniemy do następnego lata. Thomas i David mogliby być „paziami" na twoim ślubie, a ja rozsiądę się w pierwszej ławce i będę się świetnie bawiła. — Przypuszczam, że moglibyśmy wszyscy pojechać w grudniu do Anglii i wrócić tu na wiosnę... — Byłoby to zbyt męczące dla chłopców — odparła Marguerite. — To straszliwie długa podróż morska... te tysiące mil... Nie, znacznie lepiej będzie, jeśli zostaniemy tutaj kilka miesięcy dłużej. — Nie wątpię, że będzie lepiej. Ale czy nie sądzisz, że ta upalna pogoda jest dla dzieci niezdrowa? — W przyszłym tygodniu pojedziemy do domu Francisa w dolinie Hudson. Och, Patricku, na pewno spodoba ci się nasz dom nad rzeką. Wiem, że nie lubisz miasta, ale na wsi poczujesz się znacznie lepiej. A później... cóż, nie ma potrzeby, byś siedział cały czas w Nowym Jorku, prawda? Mógłbyś skorzystać z okazji i zwiedzić Amerykę. Tak, to jest to! Możesz zorganizować wyprawę, podobnie jak zrobił pan Trollop, choć ja nie jechałabym na Południe, bo mówią, że to wciąż jeszcze wojenne pobojowi sko. Ale Francis ma przyjaciół w Bostonie, Waszyngtonie i Filadelfii. I oczywiście musisz zobaczyć Wielkie Jeziora... może Chicago... Rzeczywiście amerykańskie kobiety bywają apodyktyczne. Zaczyna łem się zastanawiać, czy w liście Derry'ego nie było więcej prawdy niż przypuszczałem. — Ale co, u licha, mam odpisać Derry'emu? — zapytałem, jak zwykle zakłopotany swoim szczęściem. Wydawało mi się wielką niesprawie dliwością, że kiedy ja będę odbywał sielankową podróż po Ameryce, Derry będzie harował w jakiejś nędznej kancelarii prawniczej w Dublinie, bez 20 s
żadnych widoków na przyszłość, z perspektywą samotnych świąt w wy najętym pokoju. — Napisz Derry'emu, że nie możesz znieść myśli o opuszczeniu Sary, to chyba jasne! — odparła Marguerite, rzucając mi znaczące spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: jesteś mało inteligentny. — Czy musisz mówić coś więcej? To było dobre pytanie. Spędziłem kilka godzin, próbując znaleźć na nie odpowiedź. W końcu nabrałem przekonania, że jeśli tylko zrekom pensuję mu jakoś moją nieobecność, to zaspokoję zarówno jego, jak i moje sumienie. „Drogi Derry — zacząłem ostrożnie. — Znalazłem się w trudnej sytuacji. Nie widzę możliwości powrotu do Woodhammer na Boże Narodzenie — iw ogóle w jakimkolwiek innym czasie przed moim ślubem. Przygotowania zajmują im tu całe miesiące, a kuzyn Francis odgrywa rolę nieustępliwego papy i nastaje na rok narzeczeństwa. Wygląda na to, że będę się musiał pogodzić z długą nieobecnością w domu. A skoro tak, to zastanawiam się, czy nie zechciałbyś przyjąć pewnego ważnego zlecenia. Czy mógłbym wykorzystać twoje kompeten cje zawodowe i prosić cię o zajęcie się sprawami Cashelmary? O Wood hammer nie muszę się martwić, gdyż Mason jest znakomitym majordomusem, ale wiesz doskonale, jak podupadnie , jeśli co jakiś czas nie będzie jej ktoś doglądał. Gdybyś mógł mieć oko na służbę i upewnić się, że nie spędzają czasu na piciu samogonu i waśniach rodowych, byłbym ci niewymownie wdzięczny. Przy okazji. Dziś rano otrzymałem wieści od Annabel. Clara i Edith mieszkają teraz w Clonagh Court. Ci ich sztywni dziadkowie w końcu wyzionęli ducha w tej swojej grobowej kostnicy w Northumberland, więc nie mogą już trzymać dziewcząt z dala od Annabel. Ponieważ jestem ich najbliższym krewnym, Najwyższy Sąd Cywilny w Londynie wyznaczył mnie na opiekuna, z czego bardzo się cieszę. Kiedy tylko adwokat rodziny poinformował mnie o tym, poprosiłem Annabel o uwolnienie dziewcząt z Northumberland. Jak się okazało, Annabel zrobiła to już wcześniej i jestem pewien, że nie ma pojęcia, co począć z dwiema pannami na wydaniu. Może więc odwiedziłbyś ją pod jakimś pretekstem? Clara wyznała mi kiedyś, że jesteś fantastycznym kumplem, a ponieważ Annabel też ma o tobie niezłe zdanie, to wreszcie mógłbyś mieć nieco szczęścia z hrabianką! Udanych łowów, tak czy siak. Twój Patrick." „Drogi Patricku — odpisał z miejsca Derry — jak możesz skazywać mnie na los gorszy od śmierci (znowu zostałbym sąsiadem Maxwella Drummonda)? Doprawdy, nie wiem. Ale ponieważ jestem, niech mi Bóg dopomoże, wielkim naiwnym tej części świata, i ponieważ mam choler nie dosyć harowania w wilgotnych, mrocznych kancelariach za marne pieniądze, i ponieważ w tym momencie mam serdecznie dosyć życia (dlaczego,'do diabła, nie możesz przyjechać do domu? moglibyśmy się
trochę zabawić!)... cóż, skracając tę długą listę skarg, odpowiadam: tak, przyjmę to paskudne zlecenie, jeśli zapłacisz mi sto funtów miesięcznie (mężczyzna nie może żyć na przyzwoitym poziomie za mniej niż ty siąc funtów rocznie, obydwaj wiemy to doskonale) i udzielisz nie zbędnych pełnomocnictw, bym mógł zajmować się twoimi sprawami w sposób właściwy. Stanowczo nazbyt ufasz temu szkockiemu draniowi MacGowanowi; nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że okrada cię na prawo i lewo. Tylko popatrz, oddał w dzierżawę temu diabłowi Drummondowi dawne ziemie mojego ojca za dwieście funtów rocznie! Pamię tam bardzo dobrze, jak twój ojciec mówił, że chce wypuścić Drummondowi tę ziemię za symboliczną opłatę — więc jak myślisz, gdzie poszło te dwieście funtów? Nie do kieszeni twojego ojca, tego możesz być pewny. Wszyscy Szkoci są tacy sami: nie mogą znieść myśli o rozstaniu się z pieniędzmi... ani własnymi, ani cudzymi. Przeklęta protestancka zaraza to całe ich plemię! Mój Boże, ależ to będzie radość znów postawić stopę w Clonareen i raz jeszcze podyskutować z ojcem Donalem o zaletach celibatu! Dopilnuj sprawy i napisz natychmiast do swoich prawników w Londynie, żebym uzyskał pełnomocnictwa jak najszybciej, a wtedy zajmę się Cashelmarą najlepiej jak potrafię. Twój Derry. PS. O Clarze to dobra wiadomość. Jaki ma dochód, czy wiesz? Mam nadzieję, że po wyjściu za mąż będzie mogła tym rozporządzać, jak jej się podoba. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, może spędzę Boże Narodzenie w Clonagh Court! Czy jesteś pewien, że nie możesz przyjechać do domu i dołączyć do nas?" Nie pojechałem do domu. Zostałem w Ameryce z Sarą. Minęło wiele miesięcy, zanim ponownie zobaczyłem Derry'ego.
IV Tamtej nocy śniła mi się Sara. Zjeżdżała konno drogą do Clonareen, drogą biegnącą brzegiem jeziora wśród jaskrawej żółci janowca. Dosiada ła białego konia. Ubrana była w czarny kostium jeździecki, a w lewej ręce trzymała długi pleciony palcat. Jechała powoli, mijając osłonięte kamien nym murkiem pola na wzgórzu ponad nią. Kiedy dotarła do zrujnowanej chaty, która niegdyś była domem rodzinnym Derry'ego, skręciła z drogi i poprowadziła konia przez opuszczone podwórze ku frontowym drzwiom. Z ruin wyszedł Derry. Wyciągnął ręce na powitanie. Obserwowałem to zza jednej ze ścian, dokładnie tak, jak zawsze podglądałem przez znajomą szparę w rozsypującym się murze. Widzia207
łem ją stającą naprzeciw niego, wśród chwastów, które dawno już przebiły się przez glinianą podłogę. Sara odłożyła na bok palcat. Widziałem, jak Derry pomaga jej zrzucić ubranie. Nie miała nic pod kostiumem, tylko błyszczącą jedwabną halkę z delikatnymi koronkami. Derry zaczął ściągać halkę; stał przed Sarą, więc nie mogłem jej widzieć, nie widziałem też jego twarzy. Potem zaczął się spiesznie sam rozbierać. Widziałem, że jest podniecony. Zerwał z siebie koszulę. Widziałem znajomą linię szyi, a kiedy wyplątał się z nogawek spodni, rozpoznałem muskuły jego ud. Zaczął całować Sarę. W końcu pchnął ją na ziemię i nagle gliniana podłoga zamieniła się w roziskrzone pole koniczyny. Ostre światło słoneczne spływało z groźnego nieba. Jego ręce wędrowały po jej ciele, ich ciała zlewały się w jedno. Sara zaczęła ciężko oddychać, z trudem łapiąc powietrze; jej usta rozwarły się szeroko, plecy wygięły się w łuk. I nagle, bez żadnego ostrzeżenia, ziemia rozstąpiła się pode mną i zacząłem spadać w otchłań bez dna... Obudziłem się. Tak gwałtownie, że zrazu nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie i kim jestem, co u licha tu robię. Sekundę później, kiedy zdałem sobie sprawę, że to tylko sen, z ulgą mogłem na powrót zatopić się w poduszkach. Lecz serce waliło mi jak młot, cały byłem mokry. Natychmiast zapaliłem świecę, ochlapałem się zimną wodą z dzbanka. Moje ręce były niespokoj ne. Powtarzałem sobie w myślach: co za przeklęty, durny sen! I żałowa łem, że nie mam pod ręką szklaneczki samogonu, by zatrzeć to wspo mnienie w pamięci. Cóż, był to tylko sen. Kiedy więc obudziłem się rano, mogłem uśmiechnąć się nad jego absurdalnością i zastanowić, dlaczego, do licha, jestem nim tak przygnębiony. Sny nic nie znaczą, dziś każdy to wie, a ja oczywiście nie byłem na tyle przesądny, by wierzyć, że śniła mi się przyszłość. Ilekroć wracam myślą do tego snu, najbardziej irytującym jego elementem jest to, że ledwie pamiętam Sarę, za to doskonale Derry'ego. Ale sny są zawsze nielogiczne. Odsunąwszy na bok sprawę snu, całą swoją uwagę poświęciłem Sarze, która bezustannie rozprawiała o naszym odległym jeszcze ślubie. — Papa mówi — rzekła rozmarzona — że urządzi mi najwspanialsze wesele, jakie tylko można kupić za pieniądze. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Amerykanie tak strasznie interesują się pieniędzmi. Mnie one nie obchodzą w najmniejszym stopniu i uwa żam, że są piekielnie nudnym tematem konwersacji. — Opowiedz mi coś więcej o Londynie — błagała Sara nie wiadomo który już raz. — Czy dużo tam sklepów tekstylnych? Lubię chodzić na zakupy. Czy jest magazyn równie dobry jak Lord and Taylor albo tak wielki jak Stewarta?
Amerykanie mają dziwne wyobrażenie, że wszystko trzeba kupować pod jednym dachem i wobec tego im większy sklep, tym lepszy. Przywiązują ogromną wagę do rozmiaru i wciąż mówią o wielkości rzeczy. — Czy mogę mieć tyle sukien, ile zechcę? Wiesz, ja nigdy nie zakładam tej samej sukni balowej dwa razy. Papa twierdzi, że moje rachunki za stroje są absolutnie rujnujące... Koszty wesela także miały być absolutnie rujnujące, ale chyba nikt się tym nie przejmował. Lista gości sięgnęła pięciu setek i nie widać było jej końca. Dom zalewała taka ilość prezentów ślubnych, że myślałem, iż będę musiał wynająć flotyllę statków, by przetransportować je przez Atlantyk. — Lubię śluby — powiedział mój brat David, który wprawdzie nigdy jeszcze w takiej uroczystości nie uczestniczył, ale już był nieuleczalnym romantykiem. — Ludzie są ładnie ubrani, jest muzyka organowa i śpiewy. Niania mi opowiadała. Thomas popatrzył na niego z politowaniem, po czym pociągnął Marguerite za rękaw. Bardzo często to robił, zwłaszcza kiedy uśmiechała się do Davida. ^ — Mamo... — Tak, kochanie? — Kiedy wrócimy do Anglii? — Po ślubie... Po ślubie. Ta chwila wydawała się tak odległa, jak gdybyśmy mieli jej nie dożyć. W międzyczasie Marguerite zorganizowała dla mnie kilka wizyt. Pojechałem pociągiem do Bostonu, potem do Filadelfii, a na koniec do Waszyngtonu. Najbardziej podobała mi się Filadelfia; dolina Schuylkill jest bardzo piękna, a rzeka tuż za miastem jest tak bardzo angielska — leniwa, kręta i niezbyt dzika. Nie lubiłem Hudson, którą tak uwielbiała Sara, ponieważ jest nieangieiska z powodu swej szerokości i otaczających ją skał. Przypominała mi wizytę nad Renem — a od czasu wygnania Derry'ego do Frankfurtu byłem nieczuły na wszystko co niemieckie. Nie podobał mi się Waszyngton (jest coś przygnębiającego w mieście, które tworzy się według ścisłego planu, zamiast pozwolić mu rozwijać się w sposób naturalny) i uważałem, że atmosfera tego miejsca jest przy tłaczająca — nie wykończone ulice ciągnące się bez kresu przez błotnistą pustynię. Boston miał jednak w sobie znacznie więcej ciepła. Szalenie spodobały mi się maleńkie wioski Nowej Anglii z ich ocienionymi zielenią drewnianymi domkami i bielonymi ścianami. — Czyż Ameryka nie jest cudowna? — powiedziała Sara z entuzjaz mem, kiedy wróciłem z ostatniego wojażu. — Bardzo szczególna — odparłem natychmiast, ponieważ odkryłem już, że Amerykanie wymagają ciągłego potwierdzania, że ich kraj jest *4
209
-r
wspaniały; choć szczerze mówiąc, uważałem, że amerykańska sceneria nie umywa się do widoków, które oglądałem w Anglii czy Europie. — Czy nie sądzisz, że Nowa Anglia przypomina nieco twój kraj? — pytała Sara żądna moich wrażeń. — Cóż, niezupełnie — odparłem — choć jest dosyć czarowna, oczywiście. — Ale czym się różni? — Cóż, Anglia... Stara Anglia..", jest bardziej „na miejscu", jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nie rozumiała. W końcu zrezygnowałem z prób wytłumaczenia tego. — Ostatecznie — rzekłem — wkrótce zobaczysz to na własne oczy. Po ślubie. Ale do tego wciąż jeszcze było dużo czasu. A potem nagle okazało się, że nie ma go już tak wiele. Ślub miał się odbyć w następnym miesiącu, w następnym tygodniu... Aż w końcu, wciąż jeszcze ledwie mogąc uwierzyć we własne zdumiewające szczęście, szedłem z Sarą pomiędzy ławkami kościoła Św. Tomasza i wkroczyłem w olśniewający blask popołudniowego czerwcowego słońca. Tłum wiwa tował i sypał ryż, szampan płynął jak woda w rezydencji Marriottów przy Piątej Alei, siedmiuset pięćdziesięciu gości zebrało się, by życzyć nam wszystkiego najlepszego. Trudno wyobrazić sobie początek lepiej wróżący małżeństwu.
V Przyznaję, że trochę obawiałem się miesiąca miodowego. Nie była to sprawa braku doświadczenia. Mówiąc zupełnie szczerze, zawsze uważa łem, że stosunki płciowe są sportem przecenianym, nawet w połowie nie tak zabawnym jak rzeźbienie lub rysowanie czy nawet paćkanie ak warelami. Mężczyzna jednak nie może tak po prostu powiedzieć (nawet swojemu najlepszemu przyjacielowi), że wolałby dłutować kawałek drewna niż szturchać kawałek ciała; a Bóg mi świadkiem, że nie chciałem różnić się od innych. Już i tak dosyć się wyróżniałem wszystkimi swoimi zaletami, więc kiedy miałem po temu sposobność, starałem się przynaj mniej zachowywać jak przeciętny mężczyzna. Tak czy siak, nie było to takie trudne. Często myślę, że lubiłem kobiety znacznie bardziej niż Derry, ponieważ on z jakiegoś powodu przeklinał je lub lamentował zawsze, ilekroć musiał iść z nimi do łóżka. Pewnego dnia powiedziałem nawet: — Dlaczego uganiasz się za kobietami, skoro tak bardzo ich nie lubisz? 210
Zirytował się okrutnie i odparł, że nikt bardziej od niego nie lubi kawałka spódniczki, a tak w ogóle to o co, do licha, mi chodzi? — Jestem mężczyzną, czyż nie? — dodał wojowniczo, a kiedy roześmiałem się i powiedziałem, że nikt tego nie neguje, odprężył się nieco. Po chwili wyjaśnił, że wprawdzie lubi kobiety, ale gdy wszystko jest już powiedziane i zrobione, to irytują go w najwyższym stopniu. W ogóle w jego mniemaniu nadają się wyłącznie do jednego. — Cóż, jesteś człowiekiem czynu — rzekłem z wahaniem. — Nie ma co do tego wątpliwości. Nieszczęściem Derry'ego było to, że żyl w kraju, gdzie cnota była w cenie; jednak nawet w surowym katolickim klimacie Connaught zawsze znalazła się jakaś ochocza dziewica, której dawało się wyperswa dować oczekiwanie na ślubną obrączkę, czy samotna wdowa, potajemnie usychająca z tęsknoty za pocieszeniem. Derry był tak przenikliwy, że chwytał gotowość kobiety w mgnieniu oka, nawet jeśli jej twarz skrywał welon. Choć początkowo przerażało mnie ryzyko, na jakie się narażał, ostatecznie mój podziw dla jego zimnej krwi przeważył nad strachem. Początkowo byłem zbyt młody, by towarzyszyć mu w tych wyczynach (był starszy o trzy lata), jednak Derry okazał się bardzo wielkoduszny i pozwalał mi patrzeć. Pierwsze uwiedzenie, jakiego byłem świadkiem, oburzyło mnie, lecz Derry zapewniał, że kobiecie sprawiło to przyjem ność, więc stałem się mniej przeczulony. W zasadzie byłbym zupełnie zadowolony odgrywając rolę obserwatora w nieskończoność, ale uświa domiłem sobie, że Derry uznałby za co najmniej dziwne, gdybym nadal cieszył się kobietami w ten sposób, jakby z drugiej ręki. Kiedy więc pewnego razu zaproponował mi, żebym się przyłączył, nie miałem dość odwagi, by odmówić. Wkrótce przekonałem się, że nieprawdziwa jest maksyma „dwoje to kompania, lecz troje to t ł u m " . Później spróbowałem tego raz czy dwa na własną rękę. Okazało się to jednak tak nerwowe, że gdybym nie aplikował sobie wcześniej sporej porcji samogonu, mógłbym się ośmieszyć. Naprawdę jestem bardzo nieśmiały — choć nikt w to nie wierzy, ponieważ mam sześć stóp i dwa cale wzrostu i wyglądam na odważnego jak lew. Tylko z Derrym zapominałem o swoim zawstydze niu. Dodawał mi takiej pewności siebie i... cóż, trudno byłoby to wytłumaczyć, ale przy nim stawałem się zupełnie innym człowiekiem. W czasie miodowego miesiąca nie było przy mnie Derry'ego. Nie zamierzałem dużo pić podczas przyjęcia weselnego, szampan jednak to napój piekielnie zdradliwy, a lokaje korzystali z każdej chwili nieuwagi, by napełnić mi kieliszek, toteż zanim się zorientowałem, co się dzieje, miałem ochotę tylko na cichy kąt i spanie. Ale udało mi się zachować przytomność i w końcu, po niejakiej zwłoce, opuściliśmy przyjęcie; zostaliśmy dowiezieni do Hudson i wsiedliśmy na pokład jachtu kuzyna Francisa. Pożeglowaliśmy w górę rzeki do wiejskiego domku, gdzie mieliśmy spędzić pierwsze dwa tygodnie miesiąca miodo211
wego. Próg przekroczyliśmy już po zmroku. Obiecałem sobie solennie nigdy więcej nie dotykać szampana. Mamrocząc jakieś przeprosiny pod adresem Sary, opadłem w garderobie na kanapę i z wdzięcznością podryfowałem w zapomnienie. Kiedy udało mi się otworzyć oczy, była siódma rano. Czułem się tak, jakby ktoś roztrzaskał mi głowę rusznicą. Nigdzie nie było śladu Sary. Zwlokłem się z kanapy, wciąż kompletnie ubrany — najwyraźniej mój służący był zbyt taktowny, by mi przeszkadzać. Gapiłem się drętwo wokół. Za oknem starannie nawadniany trawnik ciągnął się niczym dywan do szklistych wód Hudson; za rzeką garby gęsto zalesionych wzgórz pięły się ponuro ku bezchmurnemu niebu. Już panował upał; na chwilę ogarnęła mnie bezsensowna tęsknota za Woodhammer Hall. Zastanawiałem się, czy woda w dzbanku przy miednicy nadaje się do picia. Miałem wrażenie, jakby mój język rozpadał się na dwoje. Rozej rzawszy się w poszukiwaniu taśmy dzwonka, stwierdziłem, że jeśli natychmiast nie zaspokoję pragnienia język mi z pewnością odpadnie. Nie miałem wyjścia — zaczerpnąłem nieco wody i napiłem się. Poczułem się lepiej. Wypiłem jeszcze trochę i zebrawszy się na odwagę, podszedłem na palcach do drzwi prowadzących do małżeńskiej sypialni; wsłuchałem się uważnie w ciszę po drugiej stronie i wyciągnąłem rękę, by nacisnąć klamkę. Drzwi otworzyły się, zanim zdążyłem jej dotknąć. Sekundę później naprzeciw mnie stanęła Sara. Trwało dobry moment, nim uświadomiłem sobie, że czuje się równie winna jak ja. — Patrick... — Pośpieszyła naprzód, zarzuciła mi ramiona na szyję i wybuchnęła płaczem. — Och, Patrick, wybacz mi, nie chciałam tego... nie zamierzałam wypić więcej niż jeden maleńki kieliszek szampana, ale... Doznałem olśnienia. Nagle ujrzałem zabawną stronę tej sytuacji i zacząłem się śmiać. — Ależ, doprawdy! — zawołała Sara urażona, że jej namiętne przeprosiny nie wywołały równie namiętnej uspokajającej reakcji, którą uważała za niezbędną. — Nie rozumiem, skąd to rozbawienie? — Nie gniewaj się, Saro... proszę... — Wciąż śmiałem się i nie mogłem składnie dokończyć zdania. Na szczęście mój śmiech okazał się zaraźliwy i sytuacja została uratowana, bo Sara także zaczęła się śmiać. Wyglądała tak ślicznie w nieskazitelnie białej koszuli nocnej, że pocałowałem ją i pociągnąłem w stronę łóżka. Natychmiast się cofnęła. — Nie w biały dzień! — zawołała zaszokowana, zupełnie jakbym zaproponował coś niewymownie perwersyjnego. — O nieba! Nie! — zgodziłem się gorliwie, mając świadomość bólu głowy i mojego nasiąkniętego szampanem ciała. — Ale tak chciałbym chwilę z tobą poleżeć, potrzymać cię w ramionach, zdrzemnąć się, 212
porozmawiać i odpocząć... Za wcześnie jeszcze na śniadanie, więc nie musimy się śpieszyć ze wstawaniem. Sara wzdrygnęła się. — Oświadczam, że zemdleję, jeśli zobaczę tacę ze śniadaniem! Znowu zaczęliśmy chichotać jak dzieci i choć obydwoje czuliśmy się skacowani, wiedziałem, że jest równie szczęśliwa jak ja. By jej nie zawstydzać, rozebrałem się tylko częściowo, zostawiając spodnie i koszu lę, i wkrótce przytuleni leżeliśmy spokojnie przypominając sobie wszyst ko, co pamiętaliśmy z poprzedniego dnia. — To był taki śliczny ślub! — westchnęła Sara. — Bawiłam się znakomicie. Uzgodniwszy, że był to najsympatyczniejszy ślub, w jakim zdarzyło nam się uczestniczyć, zapadliśmy w drzemkę. Kiedy znowu się obudziliś my, była już jedenasta; wróciła nam ochota na jedzenie. — Tak jestem szczęśliwa! — zawołała Sara, kiedy jedliśmy śniadanie na tarasie i obserwowaliśmy pawie dumnie stąpające po trawniku. — Jakież to zabawne być tylko we dwoje, kiedy nikt nie mówi nam, co mamy robić. Uwielbiam miodowe miesiące! Przy obiedzie nie miałem ochoty pić, ale piłem, bo wiedziałem, że to niezbędne. Potem, nie chcąc tracić czasu na igraszki w salonie, za proponowałem, żebyśmy wcześniej się położyli. Sara nie wyraziła sprzeciwu, powędrowaliśmy więc na górę, rozebraliśmy się w oddziel nych pokojach i zwolniliśmy służbę. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Dołączyłem do Sary w małżeńskiej sypialni, wyraziłem uznanie dla jej bladożółtej koszuli nocnej, wślizgnąłem się do łóżka i zdmuchnąłem światło. Ciągle było nieźle. Niestety, kiedy światło zgasło, stało się oczywiste, że poszliśmy do łóżka za wcześnie — w pokoju wciąż było jasno. — Nie całujmy się, dopóki się nie ściemni — zaproponowała Sara. Ja jednak wiedziałem, że zwłoka może mieć dla mnie katastrofalny skutek. Działanie wieczornego wina nie mogło trwać wiecznie. — Co jest złego w całowaniu się w świetle dnia? — zapytałem namiętnie. — To po prostu nieromantyczne! — A kto tak powiedział? — Ja mówię! — W półmroku zobaczyłem, jak jej usta zaciskają się z uporem. — Chcę poczekać, aż będzie ciemno! — Przywykłaś dostawać co chcesz, prawda? — odparłem, a panika sprawiła, że ledwie nad sobą panowałem. — Cóż, wybrałaś zły moment, ponieważ ta chwila należy do mnie. Teraz ja wezmę to, czego chcę. Więc nie próbuj mnie powstrzymać i nie mów ani słowa więcej albo odeślę cię prosto do twojego przeklętego papy... — Patrick! — ...i uwierz mi, on wcale nie będzie uradowany twoim widokiem!
— Jak śmiesz tak mówić! — krzyknęła rozwścieczona. — I jak śmiesz przy mnie przeklinać! Ale w oczach miała podniecenie. Nagle uświadomiłem sobie, że agresywne zachowanie, normalnie tak obce mojej naturze, trafiło do niej. Przyciągnąłem ją szybko do siebie. Choć protestowała, jej opór nie trwał długo. Całowaliśmy się bardzo namiętnie; mocno przywarłem do niej całym ciałem. Byłem świadom nie tylko nagłego przypływu żądzy, ale i czającego się gdzieś w głębi mnie strachu. Wiedziałem, że muszę się śpieszyć, inaczej Bóg raczy wiedzieć, co może się wydarzyć, lecz palce miałem sztywne, a olbrzymi ciężar wydawał się przygniatać moje członki. Na dodatek nie bardzo mogłem sobie poradzić z bielizną. — Patrick, nie rób tego... — Przestań mi mówić, co mam robić! — wrzasnąłem, przypomniaw szy sobie sugestię Derry'ego, że amerykańskie kobiety są aż nazbyt gorliwe w wydawaniu mężczyźnie instrukcji. I nagle myśl o Derrym pozwoliła mi odzyskać pewność siebie, dokładnie tak jak zawsze; i wiedziałem już, że jestem uratowany. Było po wszystkim. Poczułem ogromną ulgę, wypełniającą każdy muskuł mojego ciała. Przetoczywszy się daleko od niej, leżałem bez sił, pot zalewał mi oczy, serce waliło w piersi jak młot. Byłem tak pochłonięty swoimi doznaniami, że początkowo nie zdałem sobie sprawy, że Sara płacze. Nigdy wcześniej nie czułem się równie winny. Nie potrafię ranić ludzi ani oglądać ich bólu. — Saro, wybacz mi... — Próbowałem wziąć ją w ramiona, ale mnie odepchnęła. — Saro, ja nie chciałem... po prostu... taki byłem niecierp liwy... Wygramoliłem się z łóżka. Teraz szlochała już na całego; jej oczy były spuchnięte od łez. — Tak mi przykro — powiedziałem bez sensu. — Tak mi przykro, Saro. — Podszedłem do niej, lecz odwróciła się i znowu mnie odepchnęła; jej zaciśnięta piąstka uderzyła twardo w moją pierś. Z rozpaczy zrobiło mi się słabo. Mogłem tylko gapić się na nią oniemiały, dopóki w końcu nie odezwała się drżącym głosem: '— Teraz chcę być sama. — Tak, skoro sobie tego życzysz... Oczywiście... — Po omacku wyszukałem drogę do drzwi garderoby. — Czy później mogę wrócić? Nie odpowiedziała. Nie widząc żadnej alternatywy, zostawiłem ją samą. Bardzo długo leżałem rozbudzony w garderobie, wreszcie udało mi się zasnąć. Chciałem wstać wcześnie, by móc wślizgnąć się do łóżka Sary, zanim się obudzi i przypomni sobie, że się na mnie gniewa, spałem jednak aż do chwili, kiedy mój służący wszedł do pokoju i rozsunął kotary. 214
Nim jeszcze otworzyłem oczy, wspomnienia powróciły do mnie gęstymi, dławiącymi falami. Odczekałem dłuższą chwilę i dopiero wówczas zdecydowałem się przejść do sypialni. Kiedy usłyszałem Sarę odsyłającą pokojówkę, zaczerpnąłem głęboki oddech, zapukałem delikatnie do drzwi i zmusiłem się, by przestąpić próg i ponownie ją przeprosić. Sara nie pozwoliła mi jednak nawet otworzyć ust. Kiedy zatrzymałem się niezręcznie, skoczyła na równe nogi, przebiegła przez pokój i zarzuciła mi ręce na szyję. — Och, Patricku, czy bardzo jesteś na mnie zagniewany? — Ja? — odparłem, ze wstydu ledwie mogąc mówić. — Zagniewa ny?... Nie, oczywiście, że nie. Myślałem, że może ty... — Och, ja czuję się świetnie — powiedziała, rzucając mi krótki uśmiech. — Wyśmienicie. Zejdziemy na dół? — Saro, co do ostatniej nocy... — Nie chcę o tym rozmawiać—przerwała mi z kolejnym przelotnym uśmiechem. Jej głos był czysty i spokojny. Ale... — Po prostu nie chcę o tym mówić, Patricku. Gapiłem się na nią. Zbladła na twarzy i odwróciła się, zanim wyraz oczu mógłby ją zdradzić. Usłyszałem, jak mówi przytłumionym głosem: — Czy to musi zdarzać się często? Wciąż czułem się zbyt winny, by stać mnie było na odpowiedź. Odczekałem chwilę. — Nie, jeśli tego nie chcesz — wykrztusiłem. — Rozumiem — odparła i dodała spokojnym, rozsądnym tonem: — Oczywiście doskonale rozumiem, że czasem musi się to zdarzać. Nie obawiaj się, że nie będę wypełniać moich obowiązków, Patricku, ponie waż chcę być dla ciebie dobrą żoną i tak bardzo cię kocham, prawdziwie kocham... Płakała. A ja byłem tak przygnębiony, że mogłem tylko wziąć ją w ramiona i wymamrotać jakiś komunał, Bóg wie co to było. W końcu osuszyła łzy i zebrała dosyć odwagi, by zapytać, kiedy doświadczenie będzie musiało być powtórzone. — Och, nie wcześniej niż za miesiąc — odparłem, chcąc jedynie *być uprzejmym. I istotnie, nie próbowałem jej więcej dotykać aż do czasu, kiedy znaleźliśmy się trzy tysiące mil od Nowego Jorku, pod czarnym, pokrytym dachówką dachem Cashelmary.
VI Do Cashelmary przyjechaliśmy w czerwcu. Żywopłot z dzikiej fuksji był obsypany kwieciem; za warzywnikiem i poniżej zmierzwionego trawnika grządki obsadzone były ziemniakami. Ogród w Cashelmarze miał charakter wybitnie użytkowy. Moj ojciec był nieczuły na kwiaty i myślał o ziemi wyłącznie w kategoriach płodozmianu, nawożenia i badań zapobiegających wyjałowieniu. Początkowo planowałem przedłużyć miesiąc miodowy, odbyć nie spieszną podróż po Europie i dopiero późną jesienią wrócić do Woodhammer Hall, ale po rocznej nieobecności w domu odkryłem, że nie mam żadnych inklinacji do kilkumiesięcznego szwendania się po kontynencie. Sara była zawiedziona, lecz paliła się by wreszcie zobaczyć Anglię, więc długo nie protestowała. — Czy zanim pojedziemy do Woodhammer, zatrzymamy się na jakiś czas w Londynie? — zapytała, jednakże wyjaśniłem jej, że w sierpniu w Londynie nie ma nikogo. — Przecież my przyjeżdżamy w czerwcu! — Cóż, w zasadzie myślałem, że przed wyjazdem do Anglii mog libyśmy odwiedzić Cashelmarę — odparłem. — Liniowce zatrzymują się w Queenstown i z Galway moglibyśmy podróżować pociągiem. — Myślałam, że nienawidzisz Cashelmary! — Tak, to męczące miejsce, ale ojciec uznałby, że moim obowiązkiem jest pojechać tam choć raz w roku, by sprawdzić, czy wszystko w porząd ku. Równie dobrze mogę więc załatwić to wcześniej, zanim osiądziemy w Woodhammer Hall. Poza tym strasznie bym chciał, żebyś poznała mojego przyjaciela, Derry'ego Stranahana. — Jestem pewna, że będę z tego zadowolona — odparła Sara, godząc się z myślą o irlandzkiej wizycie łaskawiej niż śmiałem marzyć. — Sądzę, że otarcie się o Irlandię będzie dla mnie wielce pouczające. Niezła nauka, pomyślałem, przypominając sobie Cashelmarę. Skoro jednak przebywał tam Derry, nawet była za praszająca. Niezwłocznie napisałem do niego, że jesteśmy w drodze. Napisałem też do mojej siostry Annabel, ale nie widziałem powodów, by o moich planach informować kogokolwiek więcej. Nigdy nie miałem nic do powiedzenia mojej siostrze Katherine czy kuzynowi George'owi, a co się tyczy Marguerite, która w tym czasie była już z chłopcami w Lon dynie, to wiedziałem, że kuzyn Francis napisał do niej, wyjawiając nasze plany. Swój londyński dom ojciec zapisał dożywotnio Marguerite (po jej śmierci miał przejść na chłopców) i szczodrze obdarował drugą rodzinę, zapisując jej różnorodne finansowe udziały, oba majątki natomiast zostawił mnie. Nie wątpię, że Cashelmarę zapisałby komuś innemu, 216
gdyby tylko było to możliwe, ale, pechowo dla mnie, prawnym jej dziedzicem był najstarszy syn; istniały jakieś trudności (których nigdy nie zdołałem pojąć) ze zniesieniem tego majoratu. Później dowiedziałem się więcej o tych trudnościach, po śmierci ojca wszakże liczyło się dla mnie tylko jedno: to, że zostałem panem Woodhammer Hall. Ojciec wiedział, że nie ma miejsca na ziemi, które kochałbym bardziej; był zbyt uprzejmy i zbyt sprawiedliwy, by pozbawić mnie go tylko dlatego, że jakieś bożyszcze prawne rzuciło mnie w jarzmo tych obrzydliwych akrów w Irlandii. Kiedy już wylądowaliśmy w Irlandii, często myślałem o moim ojcu. Myślałem o nim jeszcze częściej, gdy podążaliśmy na północ, ku niewymownym pustkowiom, które nazywał domem rodzinnym. — Czy cała Europa jest taka? — zapytała Sara zaniepokojona, choć dobrze wiedziała, że odpowiedź brzmi „ n i e " ; lecz tak ją zatrwożył widok ulic Queenstown, że łaknęła potwierdzenia. — Oczywiście, że nie! — odparłem stanowczo. — Po prostu tak się składa, że Irlandia jest najbardziej zacofanym i najuboższym państwem w Europie. Spróbuj nie zwracać uwagi na żebraków, kochanie. — Ale ten smród! — zawołała. Była biała jak kreda. Rozkazała pokojówce znaleźć butelkę wody kolońskiej. — W Queenstown zawsze byli najgorsi żebracy — rzekłem. Nie miałem pojęcia, czy to prawda, czy nie, lecz próbowałem ją jakoś rozchmurzyć. — Zjeżdża się tu cała szumowina, by emigrować. — Ale jeżeli stać ich tylko na szmaty, to jak mogą sobie pozwolić na emigrację? — Właściciele ziemscy często opłacają im przejazd. To tani sposób na oczyszczenie ziemi i pozbycie się ich — wyjaśniłem, przypominając sobie historie o statkach-trumnach z czasów Wielkiego Głodu, ale nie wiedząc, czy statki te wciąż jeszcze przewożą ludzki ładunek na drugą stronę Atlantyku. Prawda była taka, że o Irlandii wiedziałem niewiele ponad to, że większość jej mieszkańców to niezaradne pijaczyny; żadna wizyta w Cashelmarze nigdy nie zachęciła mnie, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Nie żebym nienawidził Irlandczyków Wręcz przeciwnie, współczułem im, ponieważ byłem pewien, że gdybym został skazany na żywot w kraju takim jak Irlandia, przez cały dzień nie mając nic do roboty poza obserwowaniem deszczu padającego na kartoflisko, sam szybko stałbym się niezaradnym pijaczyną. — Ta pogoda! — zawołała Sara. — To błoto! — Tak, wiem — odparłem żałośnie. — Przykro mi, że to taka, paskudna podróż, kochanie. W Gałway będzie znacznie lepiej, obiecuję. Jest tam bardzo dobry hotel kolejowy... Cóż, hotel był dobry na miarę Irlandii, ale według standardów nowojorskich pozostawiał sporo do życzenia.
— To jedzenie! — krzyknęła Sara po pierwszym kęsie obiadu, a potem zaprotestowała: — Patricku, czy to ma być kawa?! — Mogę zamówić herbatę... — Nie cierpię herbaty — odparła. I wiedziałem, że bardzo żałuje, iż nie, jest w Nowym Jorku. OKropna podróż przeciągała się. Wynajęty powóz dowiózł nas bez przygód z Galway do Oughterard, lecz dalej każda mila wciągała nas coraz głębiej w surowy, mroczny świat. Nigdy wcześniej nie zwracałem uwagi na lepianki i rynsztoki, gdzie żyli ci, dla których los był mniej łaskawy. Dopiero pod wpływem przerażenia Sary uświadomiłem sobie, że tak naprawdę widzę ich wszystkich po raz pierwszy. Złapałem się na tym, iż zacząłem się modlić: Boże, proszę, tylko nie kolejna gliniana nora! A za najbliższym zakrętem oczom naszym ukazała się nie jedna, lecz dwie chałupiny oblepione nieodłączną gromadką półnagich dzieciaków grzebią cych w gnoju, zaś fetor świńskich odchodów mieszał się z torfowym dymem. — Dlaczego Irlandia jest taka? — pytała Sara z rozpaczą.—Dlaczego nic się z tym nie robi? — Cóż, Anglicy naprawdę próbują — powiedziałem lojalnie — ale Irlandczycy lubią tak żyć. Oni są beznadziejni. Ten kraj jest beznadziej ny. Chcę przez to powiedzieć: przyjrzyj się temu krajowi. Po prostu — przyjrzyj. Sara wzdrygnęła się. Naprawdę było bardzo ponuro. Olbrzymie góry, łyse jak kolano, wyrastały z czarnych bagiennych nieużytków i pustych wrzosowisk; a kiedy zbliżyliśmy się do ich cienistych dolin, pustka owinęła się wokół nas niczym duszące fałdy. — Patrick, nie chcę jechać dalej — wybuchnęła nieopanowanie Sara, teraz już kompletnie przerażona. — Nie mogę. Powiedz woźnicy, żeby zawrócił. — Kochanie, proszę... — Otoczyłem ją ramieniem i pocałowałem. — Popatrz — rzekłem ze źle udawaną wesołością — słońce nareszcie wychodzi zza chmur. I prawie już jesteśmy na miejscu... to jest tuż za następnym wzgórzem... Udało mi się jakoś ją uspokoić, wciąż jednak zakrywała oczy, by uniknąć widoku za oknem. Opuściliśmy już główną drogę i kamienistym wąwozem podążaliśmy w górę ku przełęczy. Słońce istotnie zaświeciło słabiutko na dwie minuty, ale potem, kiedy powóz wspiął się na szczyt przełęczy, skąd mogliśmy zobaczyć naszą dolinę, znowu zniknęło. — Oto jezioro — powiedziałem pogodnie do Sary. — Nazywa się Lough Nafooey, co znaczy Jezioro Skrzydlatych Wiatrów. A tam jest ... czy widzisz ten biały dom pośród drzew? Sara zerknęła na dolinę i znowu zakryła oczy. — To wszystko jest jak w kotle — wyszeptała. — Te wszystkie góry wokół...
— Kiedy dotrzemy na miejsce, góry nie będą wydawały się tak straszne. To naprawdę przyjemny dom — dodałem, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt posępnie. Mówiąc jednak szczerze, przerażona mina Sary zaczynała mnie męczyć i pragnąłem, żeby wzięła się w garść i przestała balansować na granicy histerii. Bóg mi świadkiem, że ja także nie lubiłem tych łysych, bryłowatych gór, ale w końcu w Ameryce także jest masa pustkowi. Chcę przez to powiedzieć, że Irlandia nie jest jedynym miejscem na Ziemi, gdzie można wędrować całe mile nie spotykając śladów cywilizacji. Musiała usłyszeć tę nutę irytacji w moim głosie, ponieważ podjęła pewien wysiłek, by zachowywać się rozsądnie. Wytarłszy nos i osuszywszy łzy, wyznała, że tak naprawdę ta sceneria nie jest aż tak przerażająca. — Tyle tylko, że jest zupełnie inna od wszystkiego, co kiedykolwiek widziałam — rzekła drżącym głosem, a ja wiedziałem, że myśli o krzątaninie i przepychankach na Piątej Alei oraz o koniach pędzących w dół Broadwayu. Powóz z trudem zjechał serpentyną na dno doliny, przeciął kamienny most łączący brzegi rzeki Fooey i przedzierał się przez bagno otaczające zachodni brzeg jeziora. Wyraźnie mogliśmy już zobaczyć Cashelmarę na stoku wzgórza przed nami. Nagle uświadomiłem sobie, że mimo trudów podróży jestem podekscytowany. Nie obchodził mnie już deszcz ani mgła, ani wilgoć. Zapomniałem o brzydkim krajobrazie i dopuście Bożym, jakim była cała Irlandia. Zdjąłem rękę z talii Sary, wstałem, wyprostowałem się na tyle, na ile pozwalało ciasne wnętrze powozu; wychyliłem się przez okno, by zobaczyć, czy nie ma jakichś oznak czekającego nas królewskiego powitania. Powóz dotarł do bram Cashelmary i chwiejnie przetoczył się po krętym podjeździe, wijącym się przez lasek modrzewiowy. Ledwie pokonaliśmy ostatni zakręt, a już go dostrzegłem. Stał u szczytu schodów. Frontowe drzwi tuż za nim były otwarte. Zobaczyw szy powóz, pomachał ospale ręką i nie śpiesząc się, zszedł ze schodów. Ubrany był w spodnie w dużą kratę i kurtkę w stylu księcia Walii — wyglądał szalenie wytwornie. — Hura! — wykrzyknąłem, niezmiernie uradowany jego widokiem. Pod wpływem impulsu otworzyłem szeroko drzwi powozu, wyskoczyłem i pognałem przez podjazd. Zaczął się śmiać. Zawsze był taki niedbały, taki dobroduszny. — Derry — krzyknąłem. — Derry, ty stary draniu! Znowu skinął ręką, wciąż bardzo ospale. — Sam jesteś draniem — wycedził. Zawsze był taki opanowany; nigdy nie oczekiwałem po nim, że się wzruszy. Nagle i on ruszył biegiem ku mnie, a kiedy w końcu uścisnęliś my się, roześmiany powiedział: — Ty przeklęty głupcze! Co, do diabła, zabrało ci tak dużo czasu? Ku mojemu zdumieniu w jego oczach ujrzałem łzy.
ROZDZIAŁ D R U G I
I Kiedy tak staliśmy plotąc trzy po trzy, musieliśmy wyglądać jak dwie przekupki. Byliśmy tak uradowani naszym ponownym spotkaniem, że żaden z nas nie zwrócił uwagi na powóz, wtaczający się z chrzęstem na podjazd przed drzwiami frontowymi. Dopiero kiedy Derry rzucił błyskawiczne spojrzenie przez moje ramię, uświadomiłem sobie, że Sara nas obserwuje. Woźnica pomógł jej wysiąść. Stała teraz bardzo spokojnie, wilgotny podmuch szarpał miękko jej woalkę. Na tle zwartej czerni lasu wyglądała nie tylko pięknie, ale i egzotycznie. Czułem, jak moje serce niemal rozsadza duma. — Sara! — zawołałem zachwycony, mogąc wreszcie poznać ze sobą dwoje ludzi, których najbardziej kochałem. — Pozwól, że ci przedstawię mojego przyjaciela Rodericka Stranahana. Derry, to moja żona. Stali naprzeciw siebie, a chłód między nimi odebrałem niczym siarczysty policzek. Była to wina Derry'ego. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów, jakby była jedną z jego przeklętych kobiet; Sara odpłaciła mu pogardliwym spojrzeniem, zupełnie jakby śmierdział ściekami. Derry roześmiał się — i to przypieczętowało katastrofę. Z wystudiowaną gwałtownością Sara odwróciła się do niego plecami i rzekła do mnie wyniośle: — Patricku, kochanie, czy naprawdę musimy stać tutaj na deszczu? Ty i pan Stranahan być może znajdujecie przyjemność w pogaduszkach nie dbając o moją wygodę, ale jeśli o mnie chodzi, to jest mi zimno, jestem niezmiernie zmęczona i chcę wejść natychmiast do środka. — Oczywiście — wymamrotałem, ze wstydu czerwieniąc się po uszy. — Wybacz mi. Tędy proszę. — Podałem jej ramię, ale była tak zła, że zignorowała mój ruch. Zebrała spódnice i energicznie weszła po scho dach. Cała służba zgromadziła się w holu, by ujrzeć nową panią domu. Dwadzieścia par ciekawskich oczu wybałuszyło się jeszcze bardziej, a dwadzieścia szyj wyciągnęło się naprzód z elastycznością, której nie powstydziłyby się żyrafy. Hayes, majordomus, tykowaty jegomość po pięćdziesiątce, zaczął wygłaszać jedną ze swych sławnych mów powitał-'
nych. W połowie tej pełnej uniesienia tyrady Sara powiedziała do mnie z rozdrażnieniem: — Patricku, okrutnie boli mnie głowa. Muszę się natychmiast położyć albo zemdleję, słowo daję. Choć początkowo zagniewany byłem na Derry'ego, teraz ona mnie rozzłościła. W swoich perorach Hayes istotnie był starym nudziarzem, ale przecież wystarczyło tak niewiele, by sprawić mu przyjemność. Uważa łem, że mogła się zdobyć choć na odrobinę kurtuazji i wysłuchać go. — Hayes, jeśli możesz, wybacz nam — powiedziałem niezdarnie — ale moja żona jest utrudzona podróżą i musi natychmiast odpocząć. Obydwoje dziękujemy ci. z głębi serca za to wspaniałe i wzruszające przyjęcie. Zawsze trzeba przesadzać, kiedy mówi się do Irlandczyków; nie ma takiej przesady, której nie mogliby znieść. Hayes wyglądał na zawiedzionego, lecz rycerskość pomogła mu przybrać zatroskaną minę. Poinformował mnie, że wszystko zostało dla nas przygotowane. Podziękowałem mu wylewnie raz jeszcze, wziąłem Sarę do apartamentów na górze. Były to osobne pokoje dla pana i pani domu. — Co?! — zawołała Sara. — Nie ma ognia? I czy ten pokój nie był wietrzony? Majordomus powiedział, że wszystko zostało przygotowane! — Zadzwonię po pokojówkę — rzuciłem pośpiesznie i pociągnąłem taśmę dzwonka z takim impetem, że niemal się zerwała. — I muszę mieć gorącą wodę — powiedziała Sara. — Natychmiast. •Jestem przemarznięta do szpiku kości. Westchnąłem. Prosić w Cashelmarze o gorącą wodę natychmiast znaczyło to samo, co zamówić szampana w wiejskiej karczmie. — Cóż, myślę, że teraz cię opuszczę — oznajmiłem nieswojo, kiedy już wydałem polecenie w sprawie gorącej wody, a pokojówka zajęła się rozpalaniem ognia. Osobista pokojówka Sary także już przybyła, lokaje zaś dźwigali po krętych schodach imponującą kolekcję amerykańskiego bagażu. Zatrzymawszy się w garderobie na tyle, by umyć ręce i twarz w zimnej wodzie, pośpieszyłem do salonu — ale Derry'ego tam nie było. Zszedłem na dół, zajrzałem do saloniku, który także był pusty. Ruszyłem do biblioteki. T a m również nie było nikogo. Zatrzymałem się tu jednak, wspomina jąc mojego ojca. Patrząc na olbrzymie biurko, pomyślałem o czasach, kiedy wchodziłem do tego pomieszczenia i widziałem ojca siedzącego przy nim, odwróconego plecami do okna, z łokciami zatopionymi w morzu papierów. Blat biurka wyglądał teraz dziwnie nago. Powodowa ny impulsem, zasiadłem w krześle ojca i rozejrzałem się wokół. Za sprawą książek pokój wydawał się ponury; był tam jednak kominek z włoskiego marmuru, który lubiłem, a nad jego obramowaniem wisiał frapujący •portret mojej matki. Wpatrywałem się w jej ciemne oczy i dziwiłem się,
jak to możliwe, że mieliśmy ze sobą jakikolwiek związek. Ale był to dobry portret. Pomyślałem, że mógłbym zwinąć go ostrożnie i schować gdzieś, żeby nie uległ zniszczeniu pod wpływem wilgotnego irlandzkiego klima tu. Właśnie rozważałem, jakim obrazem mógłbym zastąpić portret, gdy zauważyłem miniaturkę mojego brata Louisa, zerkającego na mnie zza kałamarza. Louis zmarł, kiedy miałem trzy miesiące, lecz ojciec mówił o nim tak często, że w dzieciństwie nabrałem przekonania, iż znałem go niezwykle dobrze. Przechyliwszy się przez blat, ująłem miniaturkę w dwa palce i stanowczym gestem wrzuciłem ją na samo dno szuflady biurka. Od bardzo dawna chciałem to zrobić. Otworzyły się drzwi. — Boże, jak dziwnie widzieć cię na tym miejscu — wycedził Derry. Obydwaj zaczęliśmy się śmiać. W pewnym momencie przypom niałem sobie scenę z podjazdu. — Derry, dlaczego, do diabła, potraktowałeś Sarę w ten sposób? — zapytałem gniewnie. — Muszę powiedzieć, że byłeś wobec niej cholernie zuchwały. — Jezu Chryste, Patricku, czy nie widziałeś, jak ona patrzyła na mnie? — Ja... — Och, dobrze już, i przepraszam! — przerwał, zniecierpliwiony, lecz w dobrym humorze. — Udobrucham ją przy obiedzie, obiecuję. Jakoś to nadrobię. Ale Patricku, mój ty lordzie, cóż to za oziębły kawałek spódniczki! Czy ona nie zamraża ci jaj w łóżku? — Przestań — odparłem. Roześmiał się. — No dalejże, Patricku! Nie opowiesz mi o swoim życiu pod kołderką? — Nie tym razem. — .Chciałem się na niego rozgniewać, ale poczułem tylko skrępowanie. — Sara to moja żona. Nie jest, jak to ujmujesz, żadnym kawałkiem spódniczki. — O Boże, romantyk! — wycedził. Ziewając, przeszedł wolno do okna. Kiedy nie usłyszał odpowiedzi, odwrócił się do mnie. Nasze spojrzenia spotkały się i w jego oczach dostrzegłem jakiś trudny do zdefiniowania błysk. W następnej chwili mówił lekko z uśmiechem: — Nie obrażaj się. Tylko żartowałem. Przecież wiesz, jak kocham żarty, Patricku... A może byliśmy z dala od siebie aż tak długo, że zapomniałeś o moich najgorszych wadach? Słuchaj, przyznaję, że jestem zazdrosny, ponieważ nigdy nie widziałem istoty choćby w połowie tak zachwycającej jak ona. Ot i cała prawda. Jesteś diabelnym szczęściarzem, Patricku, zresztą zawsze miałeś szczęście, czyż nie? Nigdy nie znałem większego szczęściarza... Siadaj, przyjacielu, i zamówmy trochę whisky, która postawi cię na nogi. Mam ci tyle do opowiedzenia, że klnę się na honor, nie bardzo wiem, od czego zacząć.
Poczułem się trochę lepiej. Oczywiście było naturalne, że zazdrości mi tak pięknej żony. A ponieważ był na tyle uczciwy, że przyznał się do tego, postanowiłem wybaczyć mu złe zachowanie wobec Sary. T o też kiedy Hayes przyniósł już whisky z wodą i usadowiliśmy się w fo telach przy kominku, zapytałem go dobrotliwie, jak mają się sprawy Cashelmary. — Na ponad miesiąc przed wyjazdem z Ameryki nie dostałem od ciebie żadnego listu — dodałem, starając się, by zabrzmiało to jak komentarz, nie skarga. — Mam nadzieję, że wszystko było w po rządku. — Nie dostałeś tego listu, w którym napisałem ci o kuzynie George'u? — Nie... O Boże, czy George znowu się wtrącał? Kuzyn George był jedynym synem brata mojego ojca, mieszkał w szkaradnym domu w Letterturk pięć mil od Cashelmary i spędzał czas albo strzelając do niewinnego ptactwa, albo napawając się widokiem mniej niewinnych lisów rozszarpywanych na strzępy przez sfory obrzyd liwych psów myśliwskich. Był dwadzieścia lat starszy ode mnie i uparty jak osioł. — Psiakrew! — huknął Derry. — List musiał się z tobą minąć... Zastanawiałem się, czy dotrze do ciebie na czas. Cóż, streszczając całą historię, zdecydowałem, że chciałbym zmienić klimat, przyjacielu... Kiedy zamierzasz wyjechać do Woodhammer? — Najszybciej, jak to będzie możliwe — odparłem gorliwie. — Przy jechaliśmy tu tylko po to, by zobaczyć się z tobą. Tak, dlaczego nie pojedziesz z nami i nie zatrzymasz się na jakiś czas w Woodhammer? To wspaniały pomysł. Wpadnę jutro do Annabel i zapytam, czy nie pozwoliłaby dziewczętom pojechać z nami. Oczywiście towarzystwo Edith jest nudne, ale przecież nie mogę zapraszać samej Clary... — Annabel nie zgodzi się na rozstanie z żadną z nich, zoba czysz. Miesiąc temu powiedziała mi wyraźnie, że wobec Clary ma inne plany. — Nie! Naprawdę? — Ledwie mogłem w to uwierzyć. Snobizm nie był w stylu Annabel; w końcu jej mąż nawet w połowie nie prezentował się tak dobrze jak Derry. — Miałem drobne nieporozumienie z tym jej mężulkiem — mówił Derry niedbale. — To kawał obrzydliwego łajzy, nie ma co. Nie podobało mu się, że obskakuję Clarę. Kiedy nazwał mnie marnym bękartem i łowcą posagów... powiedziałem mu, co myślę o takich jak on. Musiałem powiedzieć coś na swoją obronę, nie? Poza tym ja naprawdę podziwiam Clarę. Jest śliczna jak obrazek i ma taką słodką naturę, że myślałbym o poślubieniu jej, nawet gdyby nie miała grosza przy duszy. Ale oczywiście po tym, jak obraziłem Smitha, Annabel wpadła w szał i zabroniła mi przekraczać próg swojego domu. 223
— O rany! — jęknąłem. Ponieważ lubiłem i Annabel, i Derry'ego, myśl o niezgodzie między nimi była bardzo bolesna. — Derry, ale co wspólnego z tym wszystkim ma George? — Cóż, po mojej kłótni ze Smithem kuzyn George przygalopował tu z Letterturk. Powiedział, że Annabel skarżyła mu się, że zadzieram nosa czy coś w tym rodzaju. Stał na dywanie jakieś dwie stopy od miejsca, gdzie teraz siedzisz, zionął ogniem jak jakiś wstrętny przeżarty smok... i mówił, wyobraź sobie, nie o Clarze, lecz o MacGowanie... tak, o MacGowanie, tym szkockim bękarcie! Stwierdził, że on, George, od wielu miesięcy starał się być powściągliwy, ale skarga Annabel przepeł niła miarkę. A kiedy zapytałem, co takiego zrobiłem, powiedział tylko tyle, że zdenerwowałem MacGowana. — Ale... — Więc odparłem: oczywiście, zdenerwowałem MacGowana, to chciwe złodziejskie nasienie! Dzięki moim adwokackim plenipotencjom byłem w stanie odsunąć go od rozporządzania funduszami majątku i przypomnieć, gdzie jest jego miejsce. W końcu MacGowan ma być tylko zarządcą, a nie wrogim despotą. W tym momencie kuzyn George spurpurowiał i powiedział, że jego wuj zawsze wysoko sobie cenił MacGowana... A kiedy zwróciłem mu uwagę, zaznaczam — z całym szacunkiem, że dawnego lorda de Salis nie ma już na tym świecie, kuzyn George wpadł w furię i wymamrotał jakieś ponure pogróżki o rozmowie z tobą. On jest takim nudnym człowieczkiem... a do tego cholernie grubiańskim. — O rany! — jęknąłem znowu'. — Nic nie szkodzi — rzekł Derry bagatelizując całą sprawę. — Jeżeli nie mogę mieć Clary, nic po mnie w Cashelmarze. Kuzyn George i MacGowan mogę iść do diabła, nic mnie to nie obchodzi, a Maxwell Drummond razem z nimi. — Tylko nie mów, że Drummond też sprawiał ci kłopoty! — zawoła łem z rozpaczą. — Ten dręczyłby i samą królową, gdyby miał po temu okazję. A poszło o głupstwo. Postanowiłem podnieść czynsz, który płaci za dawne grunty mojego ojca. Dwadzieścia funtów to było śmiesznie mało, ą ponieważ jestem pewien, że większość z tego szła prosto do kieszeni MacGowana... Cóż, próbowałem tylko uporządkować twoje sprawy, Patricku. Ale oczywiście Drummond nie zapłacił ani pensa nowego czynszu i oznajmił, że nie zapłaci, dopóki nie zobaczy się z tobą osobiście. — Teraz nareszcie będę mógł go wyeksmitować! — Może zdołasz odebrać mu ziemie mojego ojca, ale nigdy nie wyeksmitujesz go z jego własności, ponieważ nie jest zwykłym najemcą, lecz właścicielem dzierżawy. Ma pięćdziesięcioletnią dzierżawę na tę norę i otaczające ją ziemie. Więc nie możesz go tak po prostu wyrzucić, kiedy ci się zamarzy, co mógłbyś uczynić z każdym innym najemcą. Gdyby nie 224
i ii
płacił podatku gruntowego, wtedy miałbyś jakieś szanse, tylko że te opłaty są bardzo niskie, więc zawsze zdoła zebrać pieniądze na ich pokrycie. — Ale przecież w Irlandii wszyscy dzierżawcy zdani są na łaskę właściciela! Jak, u licha, Drummond zdołał wejść w posiadanie specjal nych praw? — Ponieważ twój ojciec... Panie świeć nad jego duszą... miał te swoje ekscentryczne pomysły, żeby podźwignąć całe irlandzkie plemię. Po klęsce głodu podarował tę dzierżawę ojcu Drummonda jako zachętę do ulepszania gruntów, a Drummond ją odziedziczył. Będzie twoim sąsia dem, Patricku, aż do dnia sądu ostatecznego... lub do roku 1900, zależnie od tego, co wcześniej nastąpi. Wieści były tak ponure, że nalałem sobie jeszcze jedną whisky. — Boże, dlaczego nie jesteśmy teraz w Woodhammer! — wyszep tałem żarliwie. — Kiedy możemy wyjechać? — Chciałbym dać Sarze dzień lub dwa na odpoczynek po podróży. Może pod koniec tygodnia... Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Hayes. Srebrna tacka, na której podał mi list, miała wiekowy żółtawy odcień. Jasny szafran, pomyślałem, przypominając sobie nalepki na zestawie moich akwarel. — Właśnie przyniesiono to z Letterturk, milordzie. — Och, mój Boże — rzekłem. — To od kuzyna George'a. Nie tracił czasu, co? — Spal go nie otwierając — doradził Derry, kiedy Hayes wyszedł. Ale ja czułem nieodpartą pokusę przeczytania pisma George'a. „Drogi Patricku — zaczął po ojcowsku. — Przede wszystkim pozwól, że powitam cię w domu po powrocie z Ameryki. Przyjmij moje najlepsze życzenia dla ciebie i twojej żony. Mam nadzieję, że wkrótce ją poznam." Dopełniwszy w ten sposób formalności, rozpoczął nowy akapit i wpadł w bardzo kwiecisty styl: „Z ogromnym żalem, czując się zmuszony honorem i poczuciem obowiązku (kuzyn George zawsze czuł się zmuszo ny honorem i poczuciem obowiązku; wiele razy marzyłem, żeby się nimi udławił) informuję cię, że w Cashelmarze od pewnego czasu istnieją problemy, które moim zdaniem mają związek wyłącznie z obecnością tam Rodericka Stranahana..." — O Boże — westchnąłem z obrzydzeniem, przeskakując do ostat niego akapitu, w którym George zapowiadał, że wstąpi do mnie nazajutrz, by omówić sytuację. Przekazałem list Derry'emu. — Nie potrzebuję go oglądać — powiedział Derry. — Mogę sobie wyobrazić, co w nim jest. — Ułożył usta w kształt suszonej śliwki, potarł nos, jakby jakiś nieprzyjemny zapach dotarł do jego nozdrzy, i zamienił się w kuzyna George'a. — Nie mogę znieść tego typa Stranahana!
— warknął. — Zawsze wie, jak mnie przechytrzyć. Przeklęty zuchwały szczeniak, jak Boga kocham. Śmiałem się do rozpuku. — Encore! — poprosiłem w końcu. — Encore! Derry przycisnął brodę do piersi, lekko się wstrząsnął i przybrał srogą minę. — MacGowan! — zawołałem zachwycony. Derry recytował z ucinanym nizinnym akcentem MacGowana: — Nazywam się MacGowan, jestem rzeczowy i skromny. Nie żartuję, nie śmieję się i nie piję samogonu. Śmiałem się już tak głośno, że brakło mi tchu, by prosić o więcej. Ale Derry ani myślał przerywać przedstawienie. Wstał. Przygładził włosy i założył je za uszy. Potem zdjął krawat, rozpiął górne guziki koszuli i zsunął ją, obnażając górę ramion. — Patrick, kochanie — wdzfęczył się, mówiąc z mocno modulowa nym amerykańskim akcentem Sary. — Chcę tego, chcę tamtego, chcę po prostu wszystkiego... Przerwał. Właśnie miałem zaprotestować: „Hej, ostrożnie! Kuzyn George i MacGowan tak, ale nie Sara!", kiedy poczułem przeciąg liżący moje kostki. Spojrzałem w stronę drzwi. W progu stała Sara i przyglądała się nam.
II — Och, milady! — zawołał Derry błyskawicznie. — Bogu dzięki, że pani tu jest. Próbowałem rozchmurzyć Patricka odrobiną wygłupów, ale przysięgam, jestem tak wykończony, że przegrałem tę bitwę. Cóż, jeśli zechcecie mi wybaczyć, oddalę się i przebiorę do obiadu. W ciągu kilku sekund przemknął koło Sary, zamkną! drzwi i zniknął. — Jak śmiesz! — wybuchnęła Sara, trzęsąc się z wściekłości. — Jak śmiesz pozwalać mu, żeby szydził ze mnie! — Właśnie miałem ostro na to zareagować. — Na szczęście whisky mnie rozluźniła. — Poza tym jestem pewien, że nie chciał nikogo obrażać... Kochanie, czy coś się stało? Przecież miałaś wziąć kąpiel. Sara niezwłocznie zalała się potokiem łez i wyszlochała coś o służbie nie rozumiejącej ani słowa z tego, co ona mówi, i że chciałaby być z powrotem w domu w Nowym Jorku. — Moje biedactwo... — Naprawdę bardzo jej współczułem i nie żałowałem następnych trzydziestu minut, kiedy ją uspokajałem. A gdy w końcu wymusiłem z kuchni gorącą wodę, kazałem Sarze obiecać, że natychmiast po kąpieli uda się na spoczynek.
— Przyślę ci obiad na górę — rzekłem natchniony — a kiedy sam skończę jeść, natychmiast przyjdę posiedzieć przy tobie. Cóż, naprawdę chciałem pójść na górę, lecz zabraliśmy się z Derrym do wykańczania butelki porto; zanim się zorientowałem, patrzyliśmy na dwie puste flaszki, a zegar wybijał północ. — Czas do łóżka — powiedziałem, starając się, by zabrzmiało to stanowczo, w moim głosie jednak było tylko zaskoczenie. — Boże, chciałbym być w twojej skórze — rzekł Derry — i mieć Sarę czekającą na mnie w łóżku. Ty szczęśliwy draniu, podziel się nią ze mną. — Nie bądź sakramenckim głupcem—odparłem życzliwie. Choć raz był bardziej pijany ode mnie. — I nie mów mi o swojej samotności, bo głowę daję, że jest jakaś pomoc kuchenna, której przez ostatnie kilka miesięcy używałeś w łóżku zamiast termofora. — Co mnie obchodzą pomoce kuchenne? — powiedział markotnie. — Co mnie obchodzą termofory w łóżku? Mógłbym umrzeć jutro i nikt by się tym nie przejął. Po pijanemu Derry zawsze plótł o śmierci. A kiedy o niej myślał, często mawiał do mnie: „Czyż życie nie jest piękne?" — jakby zaskoczony faktem, że śmierć ma tak cudowne dopełnienie. Do tematu tego podchodził niemal patologicznie, co bez wątpienia wynikało z jego katolicyzmu; dla niego życie pozagrobowe było zaplanowane z przeraża jącą precyzją. Osobiście uważam, że protestanci są rozsądniejsi w swoich krzepiąco niedookreślonych wizjach życia pośmiertnego. Bezwzględnie wierzę w Boga, ale nie sądzę, by ktokolwiek rzeczywiście szedł do piekła, chyba że jest prawdziwym nikczemnikiem; wątpię też w niebo pełne aniołów i cherubinów—byłoby to tak strasznie nudne. Wyobrażam sobie to miejsce jako sielankowy ogród, pełen kwiatów, drzew i przyjaźnie usposobionych zwierząt — bo w końcu jeśli Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, dlaczego nie miałby stworzyć nieba na podobieńst wo raju? To wszystko wydawało mi się absolutnie logiczne i przynosiło ukojenie, kiedy myślałem o śmierci... co nie zdarzało się często, tylko wtedy, gdy Derry mi o niej przypominał. — Ja bym się zmartwił twoją śmiercią — powiedziałem, głaszcząc go po głowie. A podnosząc się z krzesła, dodałem: — No to dobranoc, stary. Śpij dobrze i nie bądź taki markotny. Płomień świecy migotał nierówno, kiedy przechodziłem przez okrąg ły hol; skapujący wosk parzył mi palce. Przeklinając pod nosem, wspiąłem się na schody i chwiejnym krokiem dotarłem wzdłuż galerii do mojego apartamentu. Lokaj czekał na mnie cierpliwie. Natychmiast rozebrałem się i dałem nura w nocną koszulę. Zanim uporałem się za parawanem z nocnikiem, błyskawicznie zebrał moją bieliznę przeznaczoną do prania. Odprawiłem go i sforsowałem drzwi przejściowe do sypialni.
Spodziewałem się zastać pokój w ciemności, ale ku mojemu przeraże niu nocna lampa była zapalona, a Sara z książką w ręku siedziała oparta o poduszki. — Gdzie byłeś? — zapytała natychmiast drżącym głosem. O Boże, pomyślałem. Nagle poczułem się bardzo zmęczony i ani trochę podpity; poduszki po mojej stronie łóżka połyskiwały zapraszają co. — Obiecałaś, że przyjdziesz na górę zaraz po obiedzie. Czekam na ciebie od kilku godzin. — Przepraszam — wybąkałem bezradnie. — Straciłem rachubę czasu. — Wślizgnąłem się do łóżka i pochyliłem się, by ją pocałować, ale odwróciła twarz. — Przypuszczam, że byłeś bardzo zajęty plotkowaniem z panem Stranahanem! — Cóż, czemu nie?! — odparłem urażony. — Jest moim najlepszym przyjacielem. Ucisz się, Saro, i śpijmy! Jestem zbyt zmęczony, by znosić twoje napady złego humoru. — Napady złego humoru! Czyż nie mam powodu do złości? Od chwili przyjazdu do tego wstrętnego miejsca traktujesz mnie ohydnie! — Za dzień lub dwa wyjedziemy stąd. — Przytuliłem się do poduszki i rozkoszowałem się luksusową materią delikatnego irlandzkiego lnu. — Mam nadzieję, żę nie z panem Stranahanem! — zawołała. Siedziała na łóżku wyprostowana jak struna. Instynkt podpowiedział mi, że potwierdzając to przypuszczenie, byłbym skazany na bezsenną noc. Zebrawszy całą swoją energię, także usiadłem wyprostowany i zrobiłem co w mojej mocy, aby mój głos zabrzmiał władczo. — Saro, jesteś zmęczona i poirytowana — rzekłem surowo. — Prze stań jęczeć, zgaś tę lampę i kładź się spać. — Nie jęczę! — Rzuciła książką przez pokój, ja zaś pomyślałem, jak pięknie wygląda, kiedy się złości. Oczy jej błyszczały, policzki płonęły, a włosy, nie splecione tej nocy, spływały po szczupłych ramionach burzliwą kaskadą. — Jak śmiesz mówić, że jęczę! — Jęczysz, lamentujesz i w ogóle jesteś wstrętna — powiedziałem, tracąc do niej cierpliwość. — W tej chwili zamilknij! Uderzyła mnie w twarz. Zagapiłem się na nią. Sekundę później spoliczkowała mnie znowu, a ja po dłuższym milczeniu uświadomiłem sobie, że będę się z nią kochać. Początkowo zachowałem się brutalnie, obawiając się jej oporu — ale nawet nie próbowała walczyć. Leżała na poduszkach, pozwalając mi robić, co chciałem. Potem nawet ujęła moją dłoń i trzymała ją nieśmiało, jakby pragnęła pokazać, że wszystko zostało wybaczone. Poczułem nagły przypływ głębokiego podziwu dla niej. Biorąc ją w ramiona, przytuliłem
tak mocno, że zabrakło jej tchu. Chociaż żadne z nas nic nie powiedziało, wiedziałem, że obydwoje jesteśmy szczęśliwi. Tak więc ostatecznie, mimo wcześniejszych obaw, dobrze spałem tej nocy, i dopiero rano po przebudzeniu zacząłem się zastanawiać, jak, u licha, powiem jej, że Derry jedzie z nami do Anglii.
III Jak się okazało, nie musiałem jej mówić o tym od razu, ponieważ zaraz po śniadaniu nadszedł od mojego szwagra Alfreda Smitha pośpiesznie skreślony liścik z informacją, że Annabel miała fatalny upadek z konia i czy mógłbym jak najszybciej jechać do Clonagh Court. Sara była nadąsana, jakby biedna Annabel celowo sprawiła jej kłopot. Stwierdziła, że nadal jest zbyt zmęczona, by rozważać nawet najkrótszą podróż. — Miałam nadzieję, że ranek spędzimy zupełnie sami, tylko we dwoje — dodała. — Ale rozumiem, że skoro Annabel jest poważnie poturbowana, musisz ją natychmiast odwiedzić. Byłem zbyt zaniepokojony, by przejmować się jej dąsaniem. W swoim liście Alfred nie był precyzyjny i od razu wyobraziłem sobie Annabel ze złamanym kręgosłupem, niemal umierającą. — Pojedź ze mną — błagałem Derry'ego, będąc już w stanie najwyższego zaniepokojenia. Odparł ze współczuciem, że uda się ze mną do Clonagh Court, choć byłoby lepiej, gdyby nie podjeżdżał tam bliżej niż do bramy. Wyruszyliśmy więc razem drogą do Clonareen. Mimo całego zdener wowania czułem, jak wraca mi otucha. To był piękny poranek. Rosa iskrzyła się na trawie, a stojący na polach lub w drzwiach swoich chat dzierżawcy uśmiechali się do mnie. Derry udawał, że nikogo nie widzi; chciał zachować godność, ale cała ta sytuacja była dlań nieco krępująca — w końcu był jednym z nich. Byłem zbyt zajęty odpowiadaniem na przyjazne pozdrowienia, by zwracać uwagę na spojrzenia jakimi go obrzucano, choć pamiętam, że przemknęło mi przez myśl: jaka szkoda, że ludzie muszą być tacy zawistni. Droga mijała nam w tej umiarkowanie miłej atmosferze aż do chwili, gdy za jednym z zakrętów ujrzałem nie kogo innego, jak czołowego wichrzyciela doliny, Maxwella Drummonda. Derry twierdził, że Drummond jest potomkiem Szkotów (istotnie, jego ojciec pochodził z Ulsteru, gdzie osiadło wielu Szkotów), lecz dla mnie był zawsze Irlandczykiem z krwi i kości — upartym jak osioł ciągnący jego wózek i tysiąc razy bardziej agresywnym. Miał szerokie 22Q
ramiona, szerokie na tyle, że reszta jego ciała wydawała się niepropor cjonalnie szczupła, grubą szyję i złamany nos; nigdy nie widziałem kogoś równie brzydkiego. Jedyną zaletą, kompensującą nieco te wady, było to, że nie śmierdział już jak inni^ ponieważ jego żona, córka jakiegoś nauczyciela, osóbka przyzwyczajona do subtelniej szych zapachów, naj wyraźniej rygorystycznie dbała o zaopatrywanie domu w mydło. Zjechał swoją furmanką na skraj drogi, by ustąpić nam miejsca, i skłonił mi się szarmancko. — Witam w domu, milordzie — powiedział. Miał bardzo wyraźny irlandzki akcent, ale słowa dobierał jak Anglik. — Mam nadzieję, że przyjechałeś tu, panie, by doprowadzić swój dom do porządku. — I rzucił w stronę Derry'ego spojrzenie tak zuchwałe, że tylko cud sprawił, iż Derry nie zeskoczył z siodła i nie przetrzepał mu skóry. Derry jednak był zbyt dobroduszny, by zniżać się do takiego prostactwa. Po prostu ziewnął, bacznie popatrzył na sunące po niebie chmury i rzekł do mnie leniwie: — Patricku, lepiej się pośpieszmy, jeśli chcemy dotrzeć do Clonagh Court przed deszczem. — Mam nadzieję, że Bóg ześle tyle deszczu, by cię utopić, ty łotrze! — powiedział Drummond. — Wcześniej nie zaznamy w tej dolinie spokoju. Żegnam pana, milordzie — dorzucił po namyśle. Smagnął osła batem i zwierzę zaczęło mozolnie mijać nas skrajem drogi. — Jedną chwilę! — zawołałem gniewnie. Nie zamierzałem puścić mu płazem obrazy przyjaciela. — Jeśli sądzisz, że pan Stranalian z własnej woli podjął się niewdzięcznego zadania, jakim jest zarządzanie moimi sprawami w tej dolinie, to grubo się mylisz! Ma znacznie ciekawsze zajęcia niż użeranie się z ludźmi takimi jak ty... Pod koniec tygodnia wyjeżdża ze mną do Anglii i... — Niech Bóg ma pana w swojej opiece, milordzie — krzyknął Drummond z piekielnie irytującą radością w głosie. — Wiedziałem^ że pan przejrzy na oczy i zaraz po powrocie usunie tego łotra z Cashelmary. Syn tak wspaniałego i miłosiernego ojca, Panie świeć nad jego duszą, nie mógłby postąpić inaczej. Derry Stranahanie, życzę ci dobrej zabawy w Anglii, choć sam wolałbym znaleźć się w czyśćcu niż dotknąć najmniejszym palcem stopy saskiej ziemi. Osioł przeszedł w kłus i furmanka potoczyła się z rozpędem, obryzgując ubranie Derry'ego. Rzuciłem za Drummondem przekleń stwo, którego niestety nie usłyszał. — Przeklęty pyskacz! — wrzasnąłem. Nawet mój koń tańczył z wściekłością. — Daj sobie z nim spokój, Patricku. Pozwól mu iść do diabła. Niech go piekło pochłonie! Nie jest wart twego gniewu. — Derry uśmiechał się już z zadowoleniem, a kiedy próbowałem protestować, zwyczajnie zgarbił się, opuścił kąciki ust i powiedział z irlandzkim 230
akcentem Drummonda: — Niewątpliwie skazany będzie na wiekuiste ognie piekielne, ponury hultaj. I nie znajdzie się żywa dusza, która wykupiłaby za niego mszę u księżulka. Ja również się uśmiechnąłem — był taki zręczny w przed rzeźnianiu. Przez chwilę nie liczyło się nic, ponieważ byliśmy na świeżym powietrzu, jechaliśmy konno, świeciło słońce i dobrze było żyć. — Czyż życie nie jest piękne? — powiedział Derry. Wtedy właśnie pomyślałem o śmierci, zupełnie jak on, kiedy życie wydawało się szczególnie dobre. Mój niepokój wzrastał w miarę, jak zbliżaliśmy się do Clonagh Court. Dom położony był na południowo-wschodnim krańcu jeziora, pół mili za rozsypującą się osadą Clonareen. Na wschodnim końcu doliny rozciąga się nizina, stanowiąca wyraźną przerwę między górami; przerwa ta nie jest widoczna ani z Cashelmary, ani z zachodniej przełęczy, a to z winy spiętrzenia gór na południu. Równina rozciąga się od Clonareen aż po brzeg Lough Mask i małe miasteczka Letterturk, Clonbur i Cong. Clonagh Court, dom posagowy, który mój ojciec zbudował dla swojej matki, stał na wzniesieniu w cieniu góry Bencorragh i zwrócony był ku równinie. Moja babka z premedytacją wybrała ten widok, ponieważ—jak stwierdziła — po latach życia w Cashelmarze dosyć miała patrzenia na jezioro i góry. W padoku przed domem pasło się potulnie kilka koni. Zastanawiałem się, który z nich jest odpowiedzialny za upadek Annabel. Nagle poczułem wielkie przygnębienie — Annabel naprawdę była wesołą istotą; choć nigdy nie znałem jej zbyt dobrze (była już dorosła, kiedy ja wciąż jeszcze siedziałem w pieluszkach), to lubiłem ją daleko bardziej niż dwie pozostałe siostry — Madeleine i Katherine. Myślę, że ona też mnie lubiła. Raz nawet powiedziała mi, że jestem znacznie lepszym kompanem niż nasz brat Louis, co uznałem za duży komplement, jako że wszyscy zwykli mówić o Louisie tak, jakby był świętym dzieckiem. Annabel nie miała jednak czasu dla świętych. Była na to zbyt uczciwa i zbyt rozsądna. Dotarłszy do domu, przywiązałem konia do pobliskiego drzewa i opędziłem się od pół tuzina psów, które warczały wściekle przy moich łydkach. Drzwi frontowe były otwarte — zresztą jak zwykle w Clonagh Court — i ujrzałem Alfreda Smitha śpieszącego już w moją stronę. Ubrany był w połatany kaftan i brudne bryczesy do jazdy konnej; był bez krawata. Jego krótkie, ciemne włosy stały zjeżone, przypominając, szczotkę. — Chryste — zawołał. — Cholernie się cieszę, że cię widzę. Wejdź. — Czy ona... — Nie, nie, żyje, ale przytrafiła jej się straszna rzecz. Pani 0'Shaughnessy, Danny, Millie i ja zrobiliśmy co w naszej mocy, ale potrzeba jeszcze kogoś, kto by ją obejrzał. A skąd, do diabła, mam 231
wytrzasnąć lekarza, jeśli w promieniu wielu mil nie ma żadnego szpi tala? Pani 0'Shaughnessy i Millie nie mogą jechać, Danny'emu doku cza taki reumatyzm, że nie mógłby nawet wsiąść na konia, chyba że wciągnąć go linami, a ja chcę zostać tutaj, z Annabel... Chryste, powinieneś ją zobaczyć, po prostu leży tam blada jak lilia — powiedział Alfred, zaskakując mnie swoją wycieczką w obcą mu krainę języka poetyckiego. — Nie mogę znieść jej widoku! Taka jest spokojna i zrezygnowana. — Natychmiast pojadę po lekarza — zapewniłem, rad, że mogę się do czegoś przydać. — Cóż, wiem, że masz miesiąc miodowy, ale może mógłbyś posłać kogoś... Poza tym są jeszcze dziewczęta, Clara i Edith. Fatalnie to znoszą, biedactwa. Gdybyś mógł zamienić z nimi słówko... Będą uszczęśliwione twoim widokiem, jestem o tym przekonany... Jak to mówią, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Porozmawiałem chwilę z siostrzenicami; użyczywszy Clarze chuste czki do nosa, zaproponowałem, by obie spędziły dzień lub dwa w Cashelmarze, gdzie moja żona dotrzyma im towarzystwa. — Ależ nie możemy opuścić biednej mamy! — zawołała Clara, miła dziewczyna o bardzo miękkim sercu. — Dlaczego nie? — zapytała Edith, która pod każdym względem była dokładnym przeciwieństwem siostry i zawsze wydawała się zła jak osa. — Ona opuściła nas na tyle lat. Dlaczego nie miałybyśmy opuścić jej na dzień czy dwa? Poza tym nie jest umierająca, a w tej chwili i tak nic tu po nas. — Och, Edith, jesteś taka bezwzględna! — zawołała Clara z wy rzutem. Ale kiedy powiedziałem, że mój przyjaciel Derry Stranahan czeka przy bramie, by eskortować je do Cashelmary, pośpieszyła za Edith na górę spakować swoje walizki. Nie musiałem pytać Derry'ego, czy zechce odegrać rolę eskorty. Dziewczynki w towarzystwie starej niani, która wciąż zajmowała się ich garderobą, odjechały podskakując na wózku zaprzężonym w kucyka; Derry jechał obok na swoim koniu z miną dumnego kota nad miską śmietany. Teraz mogłem się zająć poszukiwaniem lekarza. Wyglądało na to, że nikt nie wie, gdzie jest najbliższy szpital; gospodyni przypuszczała, że jakiś doktor powinien być w Cong. Było to i tak bliżej niż Westport czy Galway, lecz dobre trzynaście mil od Clonagh Court. Po drodze zatrzymałem się w Clonbur, by wypytać Williego Knoxa, drobnego właściciela ziemskiego. Muszę przyznać, że Knox okazał się bardzo usłużny. Kiedy tylko usłyszał, co się stało, zaoferował się sam pojechać po emerytowanego lekarza z Letterturk; a ponieważ mogłem mu zaufać wiedząc, że nie zatrzyma się w przydrożnej karczmie, nie upije i nie zapomni o swojej 232
misji (jak zrobiłoby wielu irlandzkich służących), przyjąłem jego pro pozycję i wróciłem do Alfreda z zapewnieniem, że pomoc jest już w drodze. Rzuciłem okiem na Annabel — wciąż była nieprzytomna, a jej twarz miała okropne szare zabarwienie, które zdecydowanie mnie przygnębiło. — Wrócę tu później — zakomunikowałem Alfredowi. — Myślę, że powinienem wpaść na chwilę do Cashelmary i pomóc dziewczynkom się rozgościć. — Żałuję, że nie ma tu twojej siostry — rzekł Alfred. — Mam na myśli pielęgniarkę, nie panią zamku Duneden. Wydało mi się to znakomitym pomysłem. — Napiszę do Madeleine — powiedziałem — choć myślę, że zanim list dotrze do Londynu, Annabel znów będzie na nogach. — Ani na nogach, ani w trumnie — rzekł Alfred gorzko. Kopnął nogę stołu, dając upust swoim emocjom. Pamiętam, że w tym momencie po raz pierwszy mi się spodobał. Wcześniej myślałem, podobnie jak wszyscy, że ożenił się z Annabel dla jej pieniędzy; teraz zobaczyłem, że może jednak był w niej zakochany. Kiedy dotarłem do Cashelmary, byłem piekielnie głodny i czułem, że mógłbym wypić co najmniej galon piwa, by ugasić pragnienie. Ale czekało mnie wyjątkowo niemiłe powitanie. Sara była na krawę dzi histerii, ponieważ bez uprzedzenia narzuciłem jej towarzystwo dziewcząt; MacGowan miotał się w holu, by wręczyć mi swoje wypowie dzenie; wreszcie nie mniej ważny kuzyn George de Salis z Letterturk niczym indor tańczył po salonie, żądając natychmiastowego widzenia się ze mną.
IV Najpierw zająłem się George'em. Nie miałem zresztą wyboru—zgar nął mnie do salonu, zanim zdołałem uciec. — Oczywiście poprosisz Stranahana, żeby wyjechał — rzucił bez wstępów. — Chyba nie zamierzasz udzielać mu schronienia pod tym samym dachem co swoim niewinnym siostrzenicom! — Na miłość Boską, George! — zaprotestowałem. — Dziewczynki są pod opieką przyzwoitek, niani i Sary. Chyba nie sądzisz, że mogłoby się przydarzyć coś niewłaściwego?! Niestety, kuzyn George właśnie tak sądził. — Tak się składa, że wiem na pewno, iż Stranahan ma wobec Clary pewne zamiary... — Ale przecież nie chce jej uwieść! 233
— Nie dałbym za to głowy — powiedział George ponuro. — Patri cku, zrozum, nie masz wyboru. Ten łotr musi wyjechać. — Nie rozkazuj mi! — wrzasnąłem na niego. Zwykle jestem człowie kiem łagodnym i zrównoważonym, lecz było pół do trzeciej, nie jadłem lunchu, moja ulubiona siostra stała na krawędzi śmierci, a tak w ogóle nie miałem nastroju do wysłuchiwania kuzyna George'a. — Nie jesteś moim ojcem, więc przestań mówić do mnie tak, jak gdybyś nim był, ty wścibski mule! Wytrzeszczył na mnie oczy niczym złota rybka wyciągnięta z wody. Potem wybuchł. Powiedział, że jestem „niewdzięcznikiem", „zuch wałym szczeniakiem" i nie będzie ani trochę zdziwiony, jeśli „marnie skończę". Jest szczęśliwy, że mój ojciec nie dożył widoku „jatki", będącej wynikiem „notorycznego zaniedbywania przeze mnie obowiązków". Bóg jeden wie, jak wielki „zawód" sprawiłem mojemu ojcu... — To wierutne kłamstwo! — wrzasnąłem. — Ojciec był ze mnie dumny! Problem polega na tym, że jesteś zazdrosny... zazdrosny, ponieważ twój ojciec był młodszym synem, a mój starszym; ponieważ to ja mam Casheimarę i Woodhammer, a ty tę opanowaną przez szczury ruderę w Letterturk! — Jak śmiesz mówić coś podobnego! — Był czerwony jak burak. — Moja dbałość o Casheimarę wypływa z jak najczystszych pobudek. Roześmiałem mu się w twarz. — Dobrze więc! — krzyknął na mnie. — Jeśli nie chcesz posłuchać mojej rady, będę trzymał język za zębami, a ty i młody Stranahan możecie sobie iść do diabła! W tym momencie Derry rzuciłby jakiś ścinający z nóg dowcip; byłem jednak wykończony, by przejmować się tym, że nie do mnie należy ostatnie słowo. Kiedy tylko George wypadł jak burza z domu, złapałem za kołnierz Hayesa, kazałem mu przynieść do biblioteki piwo oraz kanapki i opadłem na krzesło za ojcowskim biurkiem. Hayes pokazał się dziesięć minut później, niosąc wielki cynowy kufel piwa, starannie pokrojony bochenek chleba i talerz pełen kostek masła i sera. — Na miłość Boską, Hayes, czy nie ma nic z zimnych mięs? — Była smakowita nóżka kurczaka, ale gdzieś zniknęła... Milordzie, łan MacGowan chciałby się teraz z panem zobaczyć, jeśli można. — Znajdź tę kurzą nóżkę — warknąłem, wgryzając się łakomie w kromkę chleba. Hayes wyszedł. Wrócił po jakimś czasie i zakomunikował, że nóżka kurczaka zniknęła z powierzchni ziemi; miał nawet czelność wspomnieć coś o czarach. Zapragnąłem porozmawiać z kimś niesentymentalnym i praktycznym — poprosiłem, by wprowadzić MacGowana. — I przynieś mi więcej piwa! — wrzasnąłem za Hayesem. Za stanawiałem się, zresztą nie po raz pierwszy, czy jakikolwiek Anglik mógłby żyć w Irlandii, zachowując jednocześnie zdrowe zmysły. 234
MacGowan wmaszerował do pokoju, rzucił cierpkie dzień dobry i oznajmił, że chce się zwolnić. Już miałem na końcu języka: „A idźże z Bogiem!", powstrzymałem się jednak wbijając zęby w rozmiękczony kawał sera. (Dlaczego Irlandczycy nie potrafią robić porządnego twar dego sera, jest tajemnicą tylko im znaną). — Milordzie — mówił MacGowan — nie jest na tyle duża, by pomieścić dwóch zarządców, w tym jednego rujmijącego ciężką -i lojalną pracę drugiego. Nie mam prawa krytykować pańskiej decyzji o zatrudnieniu pana Stranahana na stanowisku głównego administratora. Mogę jedynie powiedzieć, że sprawił, iż stałem się zbyteczny. Dlatego, za pańskim pozwoleniem, milordzie, z całym szacunkiem przedkładam moje wymówienie. Wyjadę przy najbliższej sposobności. Posiłek przywrócił mi siły. Natychmiast uświadomiłem sobie, że rezygnacja MacGowana jest ostatnią rzeczą, której chciałem, skoro miałem wkrótce wyjechać z Derrym do Woodhammer Hall. Mac Gowan mógł mieć swoje wady, ale potrafił utrzymać majątek w przyzwoitym stanie. Gdyby odszedł, mógłbym mieć kłopot ze znalezieniem następcy, a co gorsza — musiałbym pozostać w Cashelmarze na Bóg wie jak długo, zanim ten nowy człowiek zostałby tu ściągnięty i wprowadzony w sprawy. Pomyślałem: lepszy stary wróg niż nowy przyjaciel. — MacGowan — powiedziałem — pan Stranahan i ja zamierzamy wyjechać niebawem do Anglii. Przykro mi, że twoja pozyq*a tutaj była tak trudna. Nie było to moim zamiarem i obiecuję, że od dziś możesz kierować sprawami dokładnie tak, jak uznasz za stosowne. Doceniam wysiłki, które podejmowałeś w moim imieniu w czasie mojej długiej nieobecności, i byłbym zadowolony, gdybyś zechciał przyjąć podwyżkę wynagrodzenia o... — Zawahałem się. Nagle zdałem sobie sprawę, że nie mam zielonego pojęcia, jakie było dotąd jego wynagrodzenie; moi londyńscy prawnicy przesyłali mu co miesiąc należne pieniądze. r — Mój brat w Szkocji, który jest zarządcą u Marquessów z Lochlyall, ma rocznie dwadzieścia pięć funtów więcej niż ja — powiedział Mac Gowan z typową szkocką przebiegłością. Zabrzmiało to tak ponuro, że nawet najgorszy wróg nie mógłby oskarżyć go o zuchwalstwo w sugero waniu sumy. —- Cóż, nie jesteśmy w Szkocji, prawda, MacGowan? — rzekłem. — Ale myślę, że w pełni zasłużyłeś sobie na dodatkowe dwadzieścia pięć funtów rocznie. — Ledwie to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że spodziewał się, iż zbiję tę sumę do piętnastu. By ukryć zmieszanie, dodałem pośpiesznie: — A skoro już mowa o twojej rodzinie w Szkocji: jak miewa się Hugh? Hugh był jego synem. Był rok ode mnie młodszy i nie widziałem go od dziesięciu lat, kiedy to wyjechał z Cashelmary, by uczyć się w jakiejś szkole w Glasgow. Wkrótce potem pani MacGowan, sroga niewiasta o wyglądzie mistrzyni w rzucie pieńkiem, opuściła męża i zamieszkała 235
z krewnymi w Glasgow, by być bliżej syna. Nikt nie wiedział, co MacGowan myśli o tym układzie, ale znając jego żonę, można było przypuszczać, że odczuł ulgę, kiedy się jej pozbył. Mieszkał samotnie w zadbanym murowanym domu na drugim brzegu rzeki Fooey i mówio no, że trzyma w ukryciu wór złota. — Hugh radzi sobie bardzo dobrze, dziękuję, milordzie — odparł MacGowan już niemal przyjaźnie, co było zrozumiałe po otrzymaniu dwudziestu pięciu funtów podwyżki. — Mój brat w Szkocji załatwił mu posadę terminatora na ziemiach Lochlyall i przyucza go do zarządzania majątkiem. — To wspaniale — rzekłem. — Kiedy będziesz do* niego pisał, wspomnij mu o mnie, dobrze? — Tak naprawdę jednak nigdy nie obchodził mnie Hugh MacGowan, którego pamiętam jako tępego, posępnego chłopczyka, zawsze szukającego zaczepki lub naburmuszone go, że przyjaźnię się z Derrym, i nie zmartwiłbym się wcale, gdybym go już nigdy więcej nie zobaczył. Tymczasem MacGowan był już odpowiednio ugłaskany. Hayes pojawił się znowu, przynosząc więcej piwa. Miałem przeczucie, że może uda mi się przetrwać jakoś ten dzień. Czekały mnie jeszcze wyjaśnienia z Sarą — lecz z ulgą stwierdziłem, że uspokoiła się i stara się jak może okazać gościnność moim siostrzenicom. Derry ze swojej strony nie szczędził wysiłków, by ją oczarować; choć wciąż usiłowała być dla niego chłodna, czułem, że sytuacja nie jest tak beznadziejna, jak się obawiałem. Znalazłem nawet chwilę na napisanie listu do Madaleine z prośbą o pomoc; chcąc zyskać na czasie, posłałem chłopca stajennego, by nadał list w Leenane. Uporawszy się ze wszystkimi katastrofami w Cashelmarze, mogłem wrócić do Clonagh Court. Ledwie przekroczyłem próg, ze schodów zeszła szlochająca gospodyni i powiedziała, że moja siostra nie żyje.
V Ja płakałem, Alfred klął — a ona odeszła. W końcu otarłem łzy, które roniłem potajemnie, Alfred zaś przestał złorzeczyć. W domu zapanowała grobowa cisza. — Napij się — powiedział w końcu Alfred i wyciągnął olbrzymią butlę bladego samogonu. — Dzięki — odparłem. Usiedliśmy więc i zaczęliśmy pić. Alfred opowiadał mi o sobie. Miał sześciu braci i siedem sióstr. Prawdopodobnie urodził się w stajni torów wyścigowych w Epsom, ale nie miał pewności. Jego ojciec był stajennym 236
u starego lorda Rustingtona (ojca pierwszego męża Annabel), a ponieważ Alfred byl najstarszym synem, poszedł w ślady rodzica. Na szczęście miał odpowiedni wzrost i tuszę, by zostać dżokejem; potem był szczęśliwy jak król. Zdołał nawet uchronić rodziców od nędzy na stare lata. Niektórzy z jego braci umarli, inni byli w Kanadzie; jego żyjące siostry miały wszelkiej maści mężów i potomstwo, którego nie potrafił zliczyć. Nigdy nie przypuszczał, że się ożeni, ponieważ podobały mu się tylko wysokie dziewczyny, a te nawet nie chciały na niego patrzeć. Annabel była jedyną kobietą, która w stosunku do niego okazała się przyzwoita. Bardzo mu przypadła do gustu, nie zważał więc na to, że jest córką lorda. Arystokraci nigdy go zresztą nie onieśmielali. Wystarczająco często ocierał się o nich na wyścigach, by wiedzieć, że nie mają w sobie nic szczególnego, że są po prostu inni. — Napij się jeszcze samogonu — dodał zadumany i złapał kieliszek sprzed mojego nosa. * — Strasznie jest mocny — rzekłem bełkotliwie, kiedy nalewał mi następny. — Jest cholernie stary — odparł Alfred — i dlatego taki blady. Robią go w nielegalnym szynku niedaleko stąd, ale przysiągłem, że będę milczał jak grób i nikomu nie powiem gdzie, na wypadek gdyby magistrat coś zwęszył... Powiedział dużo więcej. Opisał szczegółowo wczesne lata swojej młodości, a potem ja także przystąpiłem do opowiadania historii mojego życia. Rozmawialiśmy długo po zachodzie słońca. W końcu zaprzysięg liśmy sobie dozgonną przyjaźń i... zasnęliśmy przy stole w jadalni. Kiedy otworzyłem oczy, Alfred wciąż jeszcze chrapał naprzeciwko mnie; poranne słońce stało wysoko na niebie. Gdyby wtedy zjawił się ksiądz, natychmiast poprosiłbym go o ostatnią posługę. Obydwaj byliśmy tak schorowani, że tego dnia nie byłem w stanie opuścić Clonagh Court; zdołałem zaledwie napisać liścik do Sary, że w związku z przygotowania mi do pogrzebu zmuszony jestem zostać z Alfredem. Następnych kilka dni to istny koszmar, coś bardziej męczącego niż nocne zmory. Na szczęście w Cashelmarze był Derry, opiekujący się kobietami; ja mogłem co najwyżej siedzieć w Clonagh Court, opiekując się sobą i Alfredem. Gorączkowo próbowałem przygoto wać pogrzeb, ale ponieważ w końcu straciłem nadzieję na zorganizo wanie czegokolwiek w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku świata, musiałem schować do kieszeni swoją dumę i poprosić o pomoc kuzyna George'a. Miał przynajmniej tę przewagę, że był tutejszy; ostatecznie udało mu się zorganizować angielski pogrzeb jak należy. Nie żywię żadnych przesądów wobec rzymskich katolików, po grzeby irlandzkie są jednak paskudnie nieangielskie, a ja wiedziałem, że Annabel chciałaby być złożona na wieczny spoczynek przy minimum zamieszania.
Grób wykopano na małej parceli za kaplicą rodzinną w Cashelmarze. Pastora sprowadzono z Lctterturk, gdzie znajdował się najbliższy protestancki kościół. Zebrało się też kilka żałobników: Knoxowie z Clonbur, Courtneyowie z Leenane i Plunketowie z Asleagh. Po krótkim zwykłym nabożeństwie trumna została opuszczona do ziemi: ciężka próba dobiegła końca. Zupełnie zapomniałem o liście wysłanym do Madeleine; kiedy przybyła następnego dnia, na jej widok osłupiałem. Wzięła omnibus z Galway, następnie przeszła na piechotę trzy mile od Leenane do Cashelmary. Po takiej uciążliwej podróży, co zrozumiałe, była jeszcze bardziej obrażona, że nie poczekałem na nią z pogrzebem. — Skąd miałem wiedzieć, że w ogóle przyjedziesz? — powiedziałem dotknięty. — Nic nie napisałaś, a poza tym nie miałem pojęcia, jak długo mój list będzie szedł do ciebie. — Cóż, co się stało, to się nie odstanie — odparła rozdrażniona. — Ale muszę powiedzieć, że cała sprawa, począwszy od samego upadku Annabel, a skończywszy na jej pogrzebie, została całkowicie źle prze prowadzona. Dlaczego nie posłałeś po porządnego lekarza zamiast tego starca z Lctterturk? — Ponieważ w zasięgu wielu mil nie było żadnego innego! — krzyk nąłem w podnieceniu. — Tutaj nawet nikt nie wie, gdzie jest najbliższy szpital. — To skandal. Absolutny skandal. Coś z tym trzeba zrobić. — Zrób — powiedziałem, czując ulgę, że teraz Irlandia, a nie ja obwiniana jest za tragedię. — Otworzę lecznicę w Clonareen — oświadczyła Madeleine. — Zwrócę się do arcybiskupa o pieniądze... zwrócę się nawet do samego papieża, jeśli będzie trzeba... A ty możesz podarować ziemię, Patricku, ku pamięci Annabel, i zbudować mały dom, w którym mogłabym przyj mować pacjentów. Jeśli to miała być cena obłaskawienia Madeleine, przypuszczałem, że będę musiał ją zapłacić. Madeleine wyglądała tak, jakby nie potrafiła skrzywdzić muchy, lecz pod tą miękką powłoką była twarda jak stal — co odkrył mój ojciec, kiedy próbował ją powstrzymać od przejścia na religię rzymskokatolicką, zostania zakonnicą i pielęgniarką. Z jakiegoś niepoję tego dla mnie powodu Marguerite właśnie ją lubiła najbardziej ze wszystkich moich sióstr. — Marguerite jest bardzo przygnębiona, że nie została poinfor mowana o wypadku Annabel — mówiła Madeleine groźnie. — Przed wyjazdem z Londynu poszłam się z nią zobaczyć. Powinieneś był do niej napisać, Patricku. To poważne zaniedbanie. — Ale Annabel żyła! Chcę powiedzieć, że kiedy pisałem do ciebie... — Musiało być oczywiste, że jest u progu śmierci. Czy napisałeś do Katherine?
— Jeszcze nie. — Patrick! — Cóż, wiedziałem, że jest w Londynie. Sądziłem, że to za daleko, by przyjechać na pogrzeb. Madeleine rzuciła mi miażdżące spojrzenie swoich porcełanowobłękitnych oczu i powiedziała uprzejmie: — Natychmiast napiszę do Katherine. Czy będziesz tutaj, jeśli zdecyduje się przyjechać do Cashelmary? — Nie, wkrótce wyjeżdżam do Woodhammer — odparłem z ulgą. — Sara i ja wyruszamy pojutrze. — A co zamierzasz zrobić z Clarą i Edith? Chyba nie zostawisz ich z tym nieszczęsnym Smithem? — Alfred Smith — powiedziałem gniewnie — jest szalenie miłym człowiekiem i nie chcę słyszeć o nim złego słowa. — Słowo „nieszczęsny" miało po prostu wyrażać współczucie. Oczywiście pozwolisz mu zostać w Clonagh Court? Dobrze, cieszę się, że chcesz być miłosierny. Teraz, co do dziewcząt... — Jadą z nami do Woodhammer. — Wspaniałe rozwiązanie. Bo mimo całej wyrozumiałości trzeba przyznać, że Clonagh Court nie było dla nich odpowiednim miejscem. Poza tym słyszałam od George'a, że przydałoby się oddzielić Clarę od Derry'ego Stranahana... — Derry jedzie z nami do Woodhammer — oświadczyłem. Byłem zbyt rozdrażniony, by to przed nią ukrywać. — I jeśli zechce poślubić Clarę, z pewnością nie stanę mu na drodze. Madeleine zamurowało. Spojrzała na mnie z nieodgadniona miną i w końcu rzekła: — Rozumiem. Cóż, oczywiście nie mam prawa się wtrącać. Nie mogę jednak oprzeć się myśli, że ktoś cię wodzi za nos. Pół godziny później niebotycznie wściekła Sara pędziła w moją stronę, by powiedzieć, że jeśli Derry pojedzie z nami do Woodhammer, to ona pierwszym statkiem wraca do Nowego Jorku.
VI Zdołałem ją udobruchać, ale była to piekielnie mozolna robota; musiałem co najmniej dwadzieścia razy powtórzyć, że zrobiłbym wszyst ko na świecie, by ją uszczęśliwić. — Ale muszę jeszcze ten jeden raz pomóc Derry'emu — oświadczyłem. — Ułożenie spraw z Clarą bardzo wiele dla niego znaczy, a bądź co bądź... cóż, jest moim najstarszym przyjacielem, kochanie. Spróbuj to zrozumieć...
— Przecież miną całe miesiące, zanim poślubi Clarę, a przez ten czas będziemy musieli gościć ich i tę wstrętną Edith! — Ależ, kochanie, myślałem, że Clara będzie dla ciebie miłą kom panią. — Dlaczego ty nie możesz być dla mnie miłą kompanią? — Bardzo bym chciał, ale musisz przyznać, że ostatnimi czasy było to piekielnie trudne... — Nie wykręcaj się! Nie kochasz mnie... nie kochasz, w przeciwnym razie zabrałbyś mnie do Europy... — Woodhammer jest znacznie ładniejszy niż kontynent — odparłem, całując ją. — Poczekaj, a przekonasz się. — Chyba mówiłem całkiem rozsądnie, zdawałem sobie jednak sprawę, że w przyszłości, chcąc udowodnić, że ją kocham, będę musiał zrobić coś więcej niż tylko mówić. Lecz kiedy opuszczaliśmy Cashelmarę, przynajmniej jeszcze rozmawia liśmy ze sobą. Nie będę opisywał podróży do Woodhammer. Dość powiedzieć, że przejechać Irlandię, przepłynąć morze i podróżować serią nieregularnych połączeń kolejowych z trzema kobietami, gromadką służących i górą bagażu, to wystarczy, by wykończyć dwóch mężczyzn w kwiecie wieku. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Derry i ja byliśmy kompletnie nie do użytku; nie sądzę, bym kiedykolwiek w życiu odczuwał większą ulgę na widok kochanego starego Woodhammer, drzemiącego w słońcu w pięk nym, uporządkowanym i cywilizowanym angielskim krajobrazie. Dom rodzinny, pomyślałem z wdzięcznością; z radości ledwie po wstrzymałem się od płaczu. Derry, który ubolewał nad wszelkimi przejawami sentymentalizmu, rzucił mi podejrzliwe spojrzenie — ale, mój Boże, jak dobrze było znaleźć się znowu w Woodhammer! Tu się urodziłem, tu spędziłem dzieciństwo — ten dom był częścią mnie. Ludzie wkraczali w moje życie i opuszczali je — rodzice, bracia, siostry, służący, przyjaciele — nikt nie został na dłużej, tylko Woodhammer! Woodham mer zawsze był na swoim miejscu. Woodhammer był ciągłością, bez pieczeństwem, ciepłem, komfortem i spokojem. Tu żyły i umierały pokolenia de Salisów; lubiłem o tym rozmyślać. Nie żebym szczególnie interesował się historią, ale cieszyło mnie rozpamiętywanie o swoich przodkach, którzy podobnie jak ja wyrastali właśnie tutaj pośród pokrytych patyną wieków ścian Woodhammer. Kiedy byłem bardzo mały, pytałem ludzi opiekujących się mną, skąd się wziąłem; robiono sobie ze mnie żarty opowieściami o bocianie. W końcu od pewnej kucharki usłyszałem prawdę. Powiedziała: „Ależ pochodzisz z Wood hammer Hall, kochanie, dokładnie tak samo, jak każdy inny mały de Salis." I od tego czasu nigdy już nie obchodziły mnie bociany. Wiedzia łem, kim jestem i skąd się wziąłem. Byłem de Salisem z Woodhammer Hall; to miejsce było dla mnie pępkiem świata. Gdy mój ojciec przebywał poza domem, co zdarzało się przez większą część roku, gdy moja matka
umarła po latach odosobnienia w czasie których ledwie ją widywałem, gdy niania po raz pierwszy zauważyła, że chłopcy są trudniejsi niż dziewczynki, a moja siostra Neli stała się wyjątkowo roztargniona — już się tym wszystkim nie przejmowałem, ponieważ miałem swój dom i kochałem go z całą namiętnością, jakiej nigdy nie było mi dane okazać ludziom. A jakiż to był piękny dom! T e n elżbietański budynek, w kształcie prostej litery E miał wysokie, majestatyczne kominy, naruszone zębem czasu ściany i dziwne okna, każde inne. Zwrócony był na rozległy park założony z rozkazu jednego z moich osiemnastowiecznych przodków, ale za domem znajdował się fascynujący ogród z labiryntem, śmiało mogą cym konkurować z labiryntem na dworze Hampton, i z kilkoma otoczonymi murkiem altankami, w których kwiaty kwitły przez całe lato. Trawa była tam miękka, krótka i bardzo zielona. Znajdowały się tam też inne osiemnastowieczne obiekty — oranżeria i dość ohydny balkon — lecz ten elżbietański ogród lubiłem najbardziej; tam właśnie po raz pierwszy zainteresowałem się sadzeniem kwiatów i obserwacją ich wzrostu. A wewnątrz domu... Mój Boże, wciąż j eszcze widzę ten hol, kaseton za kasetonem z wybornej dębiny; za ogromnym kominkiem z mieczami skrzyżowanymi nad gzymsem, za najdalszym końcem niezmierzonego perskiego dywanu wznosiły się schody, moje schody, najwspanialsze schody świata. Drewniana poręcz wyrzeźbiona przez samego Grinlinga Gibbonsa z taką doskonałością, że nie mogłem patrzeć na nią bez wielkiego podniecenia, ogarniającego mnie zawsze, ilekroć widzę dzieło sztuki tak wspaniałe, że słowa nie są w stanie opisać świetności. Te schody właśnie były dla mnie inspiracją do rzeźbienia i od bardzo dawna już praca w drewnie sprawia mi największą radość. W Woodhammer była masa rzeźb, choć żadna nie dorównywała świetnością poręczy schodów. Kasetonowe pokoje były ciepłe i ciche, labirynt krętych korytarzy tajemniczy, sekretna kaplica fascynująca. Dla dorastającego dziecka było to wspaniałe miejsce; nic nie sprawiało mi większej przyjemności jak myśl, że jeżeli będę miał dzieci, to one również będą tutaj dorastały. Oczywiście nigdy nie mówiłem o tym ojcu, ponieważ wiedziałem, że on by nie zrozumiał. Należał do jednego z tych pokoleń de Salisów, które nie wychowywało się w Woodhammer Hall. Biedny ojciec! Urodził się w Cashelmarze, deprymująco symetrycznej, architektonicznie perfekcyj nej i bezdusznej. Zbudowana na pustkowiu, wyzuta z poczucia minio nych wieków, które w Woodhammer było tak kojące, nasycona wilgocią irlandzkiego powietrza wprawiającego umysł w odrętwienie i otoczona przez wrogie, obce chłopstwo, była dla mnie przerażająca, przygnębiająca i odrażająca. Po nawet najkrótszej wizycie w Cashelmarze zawsze po powrocie do domu miałem ochotę paść na kolana i dziękować Bogu, że raz jeszcze wyrwał mnie z rąk diabła. 16
241
Bogu dzięki!, myślałem gorączkowo, wracając do rzeczywistości. Kiedy patrzyłem na służących ustawionych w równiutkim, spokojnym szpalerze, Irlandia nareszcie wydała mi się równie odległa jak wyspy Mórz Południowych, a stała się tylko nieprzyjemnym, blednącym wspomnieniem. Właśnie wymieniałem serdeczny uścisk dłoni z zarządcą, gdy ktoś zszedł pośpiesznie ze schodów. Widząc poświatę rudych włosów, błysk światła odbitego w binoklu i obszerne fałdy eleganckiej, modnej ciemnej sukni, poczułem, jak moje serce powtórnie załomotało z radości. — Marguerite! — zawołałem. — Jaka cudowna niespodzianka! Marguerite jednak nawet się do mnie nie uśmiechnęła. Patrzyła w jakiś punkt za moim prawym ramieniem. Kiedy zaczęło docierać do mojej świadomości, że mój entuzjazm nie został odwzajemniony, Sara wystrzeliła przede mnie jak lis porzucający kryjówkę i z płaczem rzuciła się w wyciągnięte ramiona ciotki.
ROZDZIAŁ TRZECI
I — Rozwiązanie — powiedziała Marguerite — jest oczywiste. — Ko chana Marguerite, naprawdę miała fantastyczny talent do organizowania życia innym. — Ty i Sara musicie mieć dla siebie więcej czasu. Godzinę później znaleźliśmy się w długiej galerii Woodhammer. Udobruchana Sara leżała w łóżku, dziewczęta także odpoczywały po podróży, a Derry nie wyszedł jeszcze ze swojego pokoju. Właśnie miałem poszukać sobie jakiegoś zacisznego kąta, najchętniej na attyce wśród kolekcji drewnianych rzeźb, kiedy Marguerite spadła na mnie, chwyciła za rękaw tak, że nie mogłem uciec, i pociągnęła do jednej z sof ustawionych frontem do widoku na rozciągający się za tarasem elżbietański ogród. Nie miałem wyboru, musiałem się poddać. Wysłuchawszy posępnie, co ma do powiedzenia o przygnębieniu Sary, rozpogodziłem się dopiero, kiedy dodała: — Oczywiście nie jest to wyłącznie twoja wina. Zdaję sobie z tego sprawę. — Nie jest? — zapytałem z nadzieją. — O nieba, przecież mówię, że nie. Nie jestem aż tak ślepa, by nie czytać między wierszami listów Sary, które pisała błagając o pomoc i prosząc, bym tu przyjechała. Sądziłam zatem, że w tych okolicznościach krótka wizyta w Woodhammer będzie nie od rzeczy. — Cieszy mnie twój widok. Dlaczego nie poślesz po chłopców i nie zostaniesz na miesiąc czy dwa? Nie rozumiem, czemu zostawiłaś ich w Londynie? Wtedy właśnie sypnęła perełkami mądrości, że ja i Sara potrzebujemy więcej czasu dla siebie. — Dlatego zdecydowałam, że moja wizyta będzie krótka — wyjaś niła. — Pomyślałam, że zjawię się tu tylko po to, by zabrać do Londynu Clarę i Edith. Mogą jechać ze mną do Bournemouth, dokąd zabieram chłopców. — Ale... — zacząłem i zamilkłem. * — Och, naprawdę rozumiem — rzekła Marguerite natychmiast. — Jesteś taki uprzejmy i wielkoduszny, Patricku, że nawet nie przyszło ci 243
do głowy, iż mógłbyś nie wziąć dziewcząt pod swoje skrzydła. Ale doprawdy, w tej chwili byłoby znacznie lepiej, gdyby zamieszkały ze mną. Byłem równie zaniepokojony co zdezorientowany. — To bardzo miłe z twojej strony, Marguerite, ale... — Czy jest jakaś trudność? — zapytała, rzucając mi przenikliwe spojrzenie. — Niezupełnie, ale zrozum, Derry jest oczarowany Clarą i tak się cieszył, że będzie mógł ją widywać... — Wyśmienicie — rzekła Marguerite. — Czemu nie? Jestem pewna, że zawsze marzył o zobaczeniu Londynu, a taki rozumny młody człowiek jak Derry bez trudu może znaleźć dobrze płatną i interesującą pracę. — U h m — odparłem. Uczciwie przyznaję, że nie wiedziałem, co powiedzieć. Próbowałem być szczery. — Cóż, cieszyłem się, że sam też będę mógł spędzić nieco czasu z Derrym, ale przypuszczam, że ważniej sze jest, by pojechał z Clarą do Londynu. Nieźle się w niej zadurzył, wiesz? — Cudownie! — zawołała Marguerite. — Uwielbiam takie roman tyczne historie. — Aprobujesz to? — Nie zdołałem pohamować zdumienia. — Wszy scy inni zdają się sądzić, że jeśli Derry choćby spojrzy na Clarę, to jest to już wystarczająco potworne. — Wydaje mi się, że najwyższa pora, by Derry poszedł za twoim przykładem i ustatkował się — powiedziała Marguerite stanowczo. — Poza tym trzeba być praktycznym, czyż nie? Derry ma wiele talentu i ambicji, ale wszyscy wiemy, że to nie wystarczy, by osiągnąć sukces. Potrzebuje bogatej żony z dobrymi koneksjami, by w ogóle wypłynąć. Z kolei Clara, jak każda młoda panna, potrzebuje przystojnego, czarują cego i mądrego męża. Cóż mogłoby być lepszego? — Dobry Boże, Marguerite! — zawołałem z zachwytem. — Dlacze go, u licha, nie wszyscy są tak rozsądni jak ty? Życie byłoby o wiele prostsze i wygodniejsze. A więc wybaczyłaś Derry'emu wszystkie te kłopoty, których był przyczyną w Cashelmarze, zanim jeszcze zmarł papa, czy tak? — To nie po chrześcijańsku żywić urazy — odparła dobrotliwie. — Teraz, Patricku, kiedy my wszyscy opuścimy Woodhammer i zo staniecie sami, pamiętaj, jak bardzo potrzebny jesteś Sarze. Znalazła się w obcym kraju, do którego musi się przystosować, poznać zupełnie nowy sposób życia. Toteż niewątpliwie na początku będzie się czuła niepewnie. Będziesz o tym pamiętał i miał to na uwadze, prawda? — Tak, oczywiście. Biedna Sara, oczywiście, że tak. W Irlandii nie chciałem zostawiać jej samej na tak długo, ale ze śmiercią Annabel i tym pogrzebem... 244
— To musiało być dla ciebie bardzo trudne — powiedziała Marguerite ze współczuciem. — Nic nie szkodzi. Jestem pewna, że znakomi cie to teraz nadrobisz, kiedy w końcu jesteś z Sarą w domu rodzinnym w Anglii. Rzeczywiście czułem ulgę na myśl o perspektywie powrotu do normalnych stosunków z Sarą. Opuściwszy galerię, miałem pójść do jej apartamentów, by sprawdzić, czy czuje się lepiej, przypomniałem sobie jednak o Derrym i zdecydowałem wpaść do niego na słówko. — O Boże! — jęknął, kiedy tylko wymieniłem imię Marguerite. — Zastanawiałem się, jak szybko zacznie tobą kręcić. — Lecz do wiedziawszy się, że Marguerite życzliwie patrzy na jego związek z Clarą, odprężył się i oznajmił, że wiadomość ostatecznie nie jest taka zła. — Wolałbym zostać tu, w Woodhammer — powiedział — ale przy puszczam, że skoro już znalazłem się w Anglii, to mógłbym przy okazji zobaczyć kawałek Londynu. Zresztą nie mogę sobie pozwolić na to, aby Clara wymknęła mi się z rąk... Przypuśćmy, że zamieszka tam i spotka jakiegoś innego mężczyznę, któremu się spodoba. —Wstrzą snął się na tę myśl, po czym dodał: — Kiedy ty i Sara zawitacie do Londynu? — Boże, nie mam pojęcia. Nie myślałem o tym. — Chyba nie sądzisz, że Sara długo wytrzyma życie na wsi?! — powiedział ze śmiechem. — Mam nadzieję, że przynajmniej przez jakiś czas będzie się jej tu podobało—odparłem żałośnie. Cieszyłem się na myśl o kilku spokojnych miesiącach w Woodhammer; potem zamierzałem spełnić obietnicę i wiosną zabrać ją za granicę. — Nie oszukuj się, Patricku, nie spocznie, póki nie zobaczy świateł wielkiego miasta. Dlaczego nie zabierzesz jej tam za tydzień czy dwa? — Cóż... — Do diabła, Patricku, co ja pocznę w Londynie bez ciebie, kto mnie po nim oprowadzi? — użalał się rozbawiony. Ledwie ujął to w ten sposób, natychmiast pomyślałem, jak wspaniale moglibyśmy spędzać czas, od dając się hazardowi w Mayfair, hulając po Soho i galopując szaleńczo po Rotten Row. — Cóż, to mogłoby być całkiem wesołe — przyznałem niechętnie. — Oczywiście, Sara pierwsza to przyzna. Stawiam pięć gwinei, że w trzy dni po naszym wyjeździe do Londynu podniesie larum, żeby pędzić za nami. Po pięciu dniach — nie trzech, jak zapowiadał Derry — Sara zaczęła mówić o Londynie z tęskną nutą w głosie, która zapowiadała, że nie zaznam spokoju, póki nie zgodzę się jej tam zabrać. Próbowałem jednak odroczyć nieuniknione; raz jeszcze podkreśliłem, że w sierpniu w mieście nie ma nikogo i że byłoby znacznie sensowniej pozostać na wsi do końca września.
— Ale na wsi też nikogo nie ma! — zaprotestowała. Musiałem przyznać, że jest w tym sporo prawdy, jako że wszyscy nasi sąsiedzi wyjechali do Szkocji, by postrzelać do gęsi. Udało mi się jednak odsunąć wizytę w Londynie do pierwszych dni października. Wreszcie mogłem się odprężyć i porozkoszować Woodhammer. Niestety, już wkrótce się przekonałem, że Sara zupełnie się nie potrafi rozkoszować nim razem ze mną; trudno mi było cieszyć się widząc, jak przemierza tam i z powrotem galerię i szuka pomysłu na zabicie czasu. Kłopot polegał nie tylko na tym, że Sara nie przywykła do samotności; pamiętając uwagi Marguerite o tym, że w obcym kraju Sara jest zupełnie uzależniona ode mnie, mógłbym pozwolić jej na to, by spędzała ze mną każdą chwilę. Głównym problemem jednak było to, że nie miała żadnych zainteresowań. Można by pomyśleć, że powinienem być tego świadom już w Nowym Jorku, ale tam obowiązki towarzyskie tak ją zajmowały, że nigdy nie widziałem jej w sytuacji, kiedy musiałaby szukać sobie zajęcia. Natomiast w Wood hammer sprawy miały się zupełnie inaczej. Owszem, szyła, lecz po półgodzinie znudzona odkładała robótkę; przeczytała jedną czy dwie powieści, tyle że rozdział dziennie to wszystko, co wytrzymywała; w przeciwieństwie do Marguerite, która czytała zachłannie i zagłębiała się w najprzeróżniejsze książki, Sara nie interesowała się literaturą, bieżący mi wydarzeniami ani polityką. Nie miałem jej tego za złe, ponieważ sam też się nimi nie interesowałem. Ale ja przynajmniej miałem inne zajęcia — Sara żadnych. Zabierałem ją na spacery, konne przejażdżki i wycieczki powozem. Robiłem co mogłem, aby stale zapewniać jej rozrywki, których po trzebowała, lecz tęskniłem za tym, by samotnie spędzić trochę czasu na rzeźbieniu w drewnie — a skoro nie miałem okazji pracować za dnia, zacząłem zostawać do późna w noc. Potrzebowałem jednak tyle samo snu co ona i przypuszczam, że miała niejakie powody do rozdrażnienia, kiedy kilkakrotnie uciąłem sobie w ciągu dnia dłuższą drzemkę. Z nadejściem października paliłem się do wyjazdu z Woodhammer niemal tak samo, jak ona. Doszedłszy do wniosku, że kiedy Sara rzuci się w wir miejskiego życia, ja będę miał wreszcie czas dla siebie, bez wahania usiadłem i napisałem list do Marguerite z zapytaniem, czy moglibyśmy zatrzymać się u niej przy St. James's Sąuare. Do tego czasu Derry zaczął nieźle sobie radzić. Najmował umeb lowane mieszkanie w Westminsterze; Marguerite udało się załatwić mu dobrą posadę urzędnika w Ministerstwie do Spraw Kolonii. Będąc członkiem adwokatury irlandzkiej, nie mógł praktykować w Londynie, ale to go nie martwiło. — Nigdy nie chciałem być adwokatem — wyznał. — To był pomysł twojego ojca, nie mój. Nie ma jednak wątpliwości, że kwalifikacje prawne otwierają drzwi do karier na innym polu. I moja w tym głowa, by po ślubie z Clarą dostać miejsce w Parlamencie. Mówi się, że nawet teraz,
mimo całej tej reformy, to tylko kwestia znajomości z właściwymi ludźmi i posiadania odrobiny pieniędzy na kampanię wyborczą. Jego romans z Clarą rozwijał się gładko i Derry sądził, że będzie mógł się oświadczyć na Boże Narodzenie. W zasadzie był tak rozradowany swoimi perspektywami, że nawet powiedział kilka ciepłych słów o Marguerite; wprawdzie niechętnie, ale jednak przyznał, że odkąd przyjechał do miasta, jest mu bardzo pomocna. — A jak ci się podoba Londyn? — zapytałem, myśląc, jak dobrze się zaaklimatyzował. Lecz Derry skrzywił się i powiedział, że to nie najgorsze miejsce, choć w Londynie równie trudno jest być irlandzkim katolikiem jak Murzynem w Ameryce. — Ale teraz, kiedy już tu jesteś, nie będę się czuł tak obco — rzekł z ulgą i dodał pośpiesznie: — Jak długo zamierzasz tu pozostać? Nie miałem pojęcia. Już niebawem wszakże Sara zaczęła przebąkiwać, że nie powinniśmy nadużywać gościnności Marguerite i czemu nie mielibyśmy kupić własnego domu. Musiałem przyznać, że to rozsądne, zaczęliśmy więc szukać odpowiedniego budynku. Bardzo mnie to nudzi ło, za to Sara bawiła się przy tym znakomicie. Kiedy wybraliśmy już dom przy Curzon Street, z ogromną werwą zabrała się do jego meblowania. Ponieważ zajmowało ją to od świtu do zmierzchu, mogłem wreszcie trochę porzeźbić — wykonałem amerykańską wiewiórkę ziemną, która mi nie wyszła, oraz nieco bardziej udany fryz z wiewiórkami. Użyłem do tego sosny, drewna miękkiego, a sęki wykorzystałem jako tło. Kiedy skoń czyłem fryz, Sara wciąż jeszcze była zajęta domem, mogłem więc poświęcić więcej czasu Derry'emu i zapoznać go z Londynem. Właśnie przy Park Street otwarto nowy klub „Albatros"; załatwiłem, że zostaliś my przyjęci w poczet jego członków. Kilku jegomościów, znanych mi jeszcze z Oxfordu, także do niego należało; byłem pewien, że Derry znakomicie się z nimi dogada, kiedy zaczniemy wspominki o tym, jak to bawiliśmy się razem w dawnych czasach. Klub miał jakiś mętny cel polityczny, jak sądzę, lecz nikt nigdy nie mówił tu o polityce. Można było zjeść obiad, wypić dobrą brandy i zawsze rozegrać jakąś partyjkę — miejsce więc było bardzo rozrywkowe. Derry uważał, że jest strasznie wesoło. Nim nadeszły święta Bożego Narodzenia, bawiłem się już tak znakomicie, że nie ciągnęło mnie — jak zwykle podczas pobytów w Londynie — do Woodhammer. Zdumiewałem się tylko, że w przeszło ści Londyn nie bawił mnie tak bardzo, co łatwo było zrozumieć — nigdy wcześniej nie bywałem tu z Derrym. Zastanawiałem się, czyby nie spędzić Bożego Narodzenia w Wood hammer, ale ostatecznie pogodziłem się z myślą o świętach w Londynie, gdzie Sara przygotowywała się do wydania w noc sylwestrową wielkiego balu na otwarcie nowego domu. Muszę przyznać, że takie rzeczy robiła znakomicie i wszyscy, poczynając od samego księcia Walii, byli pod
ogromnym wrażeniem jej wyczynów. Dom wyglądał iście po królewsku i choć był nieco przeładowany meblami, co wskazywało na amerykańskie upodobania, w tym, co wybrała Sara, nie było nic niegustownego. Przypuszczam, że ładnie to kosztowało, ale przecież człowiek mojej pozycji musi mieć porządny dom w mieście — jak powiedziałem Fieldingowi, kiedy wspomniał o napływających rachunkach. Zatrzymałem Fieldinga, sekretarza mojego ojca, by zajmował się adresowanymi do mnie listami od organizacji dobroczynnych i pilnował płacenia rachunków. Współpracował z prawnikiem rodziny, który spra wował nad nim niezbędną kontrolę. W zasadzie trochę się zirytowałem, kiedy wspomniał o rachunkach za dom, był tu bowiem właśnie po to, bym nie zawracał sobie głowy tego typu nudnymi drobiazgami. Jak powiedział mi kiedyś Derry, jedną z najmilszych rzeczy płynących z posiadania pieniędzy jest to, że nie trzeba się martwić ich liczeniem. W Nowy Rok Derry oświadczył się Clarze i został przyjęty. By to uczcić, poszliśmy do klubu i huncwot wygrał w karty prawie pięćset funtów. — Co za wystawność! — zachwyciłem się, kiedy rozpijaliśmy szam pana. Derry powiedział, że szczęście wreszcie zaczyna się do niego uśmiechać, czuł to w kościach. Następnego dnia porzucił posadę w minis terstwie i orzekł, że do czasu ożenku zamierza być nie pracującym dżentelmenem. — Cóż, czemu nie? — zapytałem retorycznie. A skoro obaj byliśmy nie pracującymi dżentelmenami, bawiliśmy się w Londynie coraz lepiej. Po obowiązkowej wizycie Derry'ego u Clary, dzień należał do nas. Robiliśmy, co nam się żywnie podobało. Nie musiałem martwić się o Sarę, ponieważ stale zajęta była składaniem wizyt i krawcową, a poza tym Marguerite pouczyła ją, że jest rzeczą naturalną, iż chcę pomóc Derry'emu w uświetnieniu ostatnich dni jego kawalerskiego stanu. Jedyna komplikacja pojawiła się w chwili, kiedy okazało się, że z powodu wiosennego terminu ślubu będziemy musieli odroczyć aż do jesieni nasz wyjazd na kontynent; ale i to Sara przełknęła w miarę gładko, dzięki temu bowiem mogła pozostać w Londynie przez cały sezon. W prezencie ślubnym zdecydowałem podarować Derry'emu dom — bądź co bądź poślubił bogatą dziewczynę i nie mogłem pozwolić, by szedł do ołtarza z pustymi rękami; to byłoby poniżej jego godności. Kupiłem mu mały domek tuż za rogiem, przy Clarges Street; Clara była tym straszliwie przejęta. Derry poczuł się lekko zakłopotany kosztami umeblowania domu, więc i to wziąłem na siebie. Wtedy Fielding zawrzał i znowu zaczął mi zawracać głowę rachunkami, czym mnie zirytował. Jąłem się zastanawiać, czyby go nie zwolnić i nie zatrudnić kogoś młodszego. Derry miał rację — los zaczął się do niego uśmiechać. Przez pierwsze miesiące tamtego roku miał wprost fantastyczne szczęście w kartach.
Zrobiłem się nawet trochę zazdrosny, muszę przyznać, zwłaszcza że mnie przypadła w udziale seria dużych przegranych; w hazardzie jednak najprzyjemniejsze jest to, że nawet jeśli trafi się zła passa, zawsze jest szansa, że przy następnym rozdaniu karta się odwróci — więc nigdy nie popada się w przygnębienie na zbyt długo. Nadeszła wiosna. Zastanawiałem się, czy którakolwiek z moich sióstr przyjedzie na ślub. Nie przyjechały. Madeleine zajęta była budową lecznicy w Clonareen (ostatecznie musiałem sfinansować to przedsię wzięcie, kiedy pojawiły się problemy z pieniędzmi od arcybiskupa, a rząd uchylił się od przyjęcia na siebie odpowiedzialności za realizację projek tu), natomiast Katherine kategorycznie odmówiła zaakceptowania Der ry'ego, a cóż dopiero mówić o udziale w uroczystości ślubnej. — Nie mogę się zdobyć na szczere gratulacje dla Clary z okazji małżeństwa z synem irlandzkiego wieśniaka — oświadczyła w ten swój doprowadzający innych do szaleństwa kołtuński sposób; po tym nie pozostawało mi nic innego, jak wyżalić się Derry'emu, że posiadam taką siostrę. — Och, nie przejmuj się lady Duneden — odparł Derry z lekko szyderczym uśmiechem, zarezerwowanym dla tych, którzy go obrazili. — Jest jasne, że zazdrości Clarze ślubu z mężczyzną o czterdzieści lat młodszym od jej męża i o nieba zabawniejszym. Prawdopodobnie miał rację, choć Katherine wydawała się idealnie szczęśliwa z Dunedenem; nawet Marguerite przyznawała, że małżeństwo okazało się bardziej udane, niż śmiała wcześniej przypuszczać. Katherine nie posiadała dzieci, choć zdaje się, że miała jedno czy dwa poronienia; Duneden traktował ją jakby była królewskim klejnotem, rzadkim, bezcennym i niemal zbyt świętym, by wziąć go do ręki. Starcy czasem robią z siebie takich głupców, jak mawiał Derry przy niejednej okazji. Cóż, wyprawiłem Clarze fantastyczne wesele. Było pięciuset gości; Clara posiadała mnóstwo kontaktów tak ze strony ojca, jak i matki, i mimo niezachwianej rezerwy Katherine, masa ludzi pragnęła powinszować pannie młodej. Poza tym Sara i ja zadawaliśmy w mieście taki szyk, że było pewne, iż każdy ślub wyprawiony przez nas ściągnie tłumy gości. Tak więc Derry i Clara, po skromnym prywatnym nabożeństwie u ojców jezuitów na Farm Street, pobrali się z wielką pompą w kościele Świętego Jakuba przy Piccadilly. A kiedy wyjechali na sześć tygodni do Włoch, ledwie miałem czas zatęsknić za nimi, ponieważ Sara i ja natychmiast wpadliśmy w młyn londyńskiego sezonu. — Ależ to wszystko ekscytujące! — zawołała Sara promiennie i zamówiła dwadzieścia pięć nowych sukien balowych, by uczcić swoją Oldość życia. Na swój sposób było to zabawne lato. Oczywiście, kręgi dworskie nadal były nieznośnie nudne, a królowa każdego dnia biła rekordy niepopularności, lecz towarzystwo związane z Marlborough House było
jak żywe srebro i potrafiło sprawić, że życie toczyło się burzliwie i wesoło. Rzecz jasna, lubię jak każdy nieco się zabawić; z kolei Sara odniosła taki sukces, że byłem z niej nie tylko dumny, ale też odczuwałem ulgę z powodu jej szczęścia. Wprawdzie było mi trochę żal, że w pierwszą rocznicę ślubu wciąż jeszcze nie było śladu syna czy córki, ponieważ jednak Sara się nie skarżyła, nie chciałem poruszać tego tematu. Skrycie zacząłem żywić nadzieję, że ciąża dostarczy wymówki pozwalającej odroczyć wizytę na kontynencie, lecz to napełniało mnie poczuciem winy > — wiedziałem, że Sara byłaby zawiedziona. Mogłem jedynie liczyć, że niepewna sytuacja międzynarodowa dostarczy pretekstu, którego po trzebowałem, przed nadejściem jesieni. Ten nudziarz Bismarck znowu był na wojennej ścieżce, a Francuzików ogarnął diabelny popłoch. Derry i Clara wrócili na początku sierpnia i dołączyli do nas w Cowes, gdzie rozpoczął się już sezon żeglarski. Niebawem, kiedy nadszedł czas wyjazdu, zaprosiłem ich do Woodhammer. — Co zrobiłeś? — zawołała Sara kiedy wspomniałem o zaproszeniu. — Przecież wiesz, jak się nudzisz w Woodhammer. Myślałem... — Będę się nudzić jeszcze bardziej, kiedy na całe dni będziesz wychodził gdzieś z Derrym, podczas gdy ja będę musiała zabawiać tę nudną, wdzięczącą się bezustannie Clarę. Poza tym czy zapomniałeś już, że zostaliśmy zaproszeni do Szkocji przez... — Nie jedziemy do Szkocji — odparłem. Jedziemy do Woodham mer. — Ale... — Jedziemy do Woodhammer. — Pod wieloma względami jestem wyrozumiały, lecz jeśli już raz się na coś zdecyduję, bardzo dobrze potrafię obstawać przy swoim. — Wyśmienicie—rzekła Sara; rumieniec palił jej policzki, —r- Ale nie z Derrym i Clarą. — Ależ zrozum, że nie mają się dokąd udać, a przecież nie mogą zostać na sierpień w mieście... ' — Nie zniosę ich w Woodhammer! — krzyknęła gwałtownie. — Już wystarczająco długo ich tolerowałam! — Jak możesz tak mówić! Przecież zaledwie tydzień temu wrócili z podróży poślubnej. — Czyż nie musiałam ich tolerować od października zeszłego roku, kiedy przyjechaliśmy z Woodhammer do Londynu? Mam powyżej uszu ciebie i Derry'ego w roli papużek nierozłączek! Marguerite poradziła mi, bym przymykała na to oko tylko do czasu jego ślubu. Ale bez względu na to, co powie teraz, nie myślę godzić się z tym ani chwili dłużej. ,-Odebrało mi mowę. Nie miałem pojęcia, że jest tak przeczulona rra tym punkcie. Jej zachowanie było nieco nierozsądne. W końcu mężczyz na ma prawo do tego, by gościć okazjonalnie swojego najlepszego przyjaciela, czyż nie? Czując potrzebę współczującej pomocy, jak zwykle
zwróciłem się do Marguerite, lecz tym razem, ku mojemu zdumieniu, była bardzo chłodna. Stwierdziła, że najwyższa pora, bym zostawił Derry'ego, a zatroszczył się o siebie. — Zrobiłeś wszystko, co mógłby zrobić przyjaciel, a nawet więcej — powiedziała bez ogródek. — Teraz musi sam pokierować swoim życiem. Nie może już dłużej polegać na tobie. Pozwól mu znaleźć kogoś innego, kto będzie go zabierał do miasta. — Ależ jestem jego jedynym prawdziwym przyjacielem. Mam jakieś obowiązki... — Tak, masz — powiedziała Marguerite z taką siłą, aż drgnąłem. — Ale obowiązki nie wobec Derry'ego, lecz wobec Sary. — I rzuciła mi spojrzenie, które przepaliłoby dziurę w dwucalowej mahoniowej desce. — Znakomicie — odparłem z rezygnacją, widząc, że dalsza dyskusja jest bezcelowa. — Może masz rację, ale ja już zaprosiłem Derry'ego. Jak będę wyglądał, jeśli teraz powiem mu, żeby nie przyjeżdżał? — Ponieważ jesteś jego jedynym przyjacielem — rzekła Marguerite — jestem pewna, że zrozumie, jeśli poprosisz go o wybaczenie i powiesz, że byłeś zmuszony zmienić plany. Cóż, było to diablo niezręczne. Na szczęście zdarzyło mi się usłyszeć o małej posiadłości zwanej Byngham Chase, dwie mile od Woodhammer, która była do wynajęcia. Mogłem więc taktownie zasugerować Derry'emu i Clarze, że zabawniej byłoby mieć tego lata mały domek na wsi wyłącznie do własnej dyspozycji. Musiałem to jednak rozegrać ostrożnie, ponieważ nie chciałem ranić jego uczuć, a jednocześnie drażnić Sary, która kipiała na myśl, że Stranahanowie mogliby być naszymi sąsiadami. Dziwne, w Londynie jej to nie przeszkadzało, a tu robiła tyle hałasu. By ją uspokoić, zacząłem mówić o zbliżającej się podróży na kontynent i niebawem na tyle ją udobruchałem, że mogła się zająć przeglądaniem map i przewodników. Wciąż jeszcze istniała poważna groźba wojny francusko-pruskiej, powiedziałem jej zatem, że byłoby rozsądniej zrezyg nować teraz z wizyty w Paryżu; nie widziałem za to powodu, dla którego mielibyśmy nie jechać do Włoch nad morze. Włochy lubiłem zresztą bardziej niż Francję. Podobało mi się tam światło, kształty, drzewa cyprysowe, pałace i malowidła, marmur i brąz', wino, śmiech i prześliczny śpiewny język. — Poczekaj tylko, aż zobaczysz Florencję — rzuciłem ochoczo i ku własnemu zdziwieniu odkryłem, że naprawdę mam ochotę pojechać. W związku z tym napisałem do moich prawników, że potrzebuję funduszy na trzymiesięczny pobyt za granicą. W przeddzień naszego wyjazdu z Londynu do Woodhammer pan Rathbone z „Rathbone, Armstrong i Mather" odwiedził mnie niespodziewanie na Curzon Street. Jak to często bywa z adwokatami rodziny, pan Rathbone był zrzędliwym staruchem. Dobiegał czterdziestki i miał wypaczony gust, jeśli idzie o ubranie i długie bokobrody.
— Młody Rathbone ma głowę na karku — powiedział mój ojciec po śmierci starego Rathbone'a. — Znakomicie nadaje się do tego, by pójść w ślady ojca. Z jakiegoś powodu na wspomnienie tej uwagi zgrzytałem zębami, choć ilekroć widziałem Rathbone'a, starałem się nie okazywać mu niechęci. — Milordzie — oznajmił po tradycyjnym powitaniu — obawiam się, że muszę omówić z panem pewną sprawę, która... niestety... jest bardzo delikatnej natury. Nie miałem bladego pojęcia, o czym mówił, przeto oznajmiłem, że jestem umówiony na lunch za pół godziny, więc może zechciałby szybko przejść do rzeczy. — Oczywiście, milordzie — powiedział Rathbone. — Sprawa do tyczy, mówię to z przykrością, sytuacji finansowej jego lordowskiej mości. — Ach, tak — odparłem, tłumiąc ziewnięcie. — Czy zorganizowaliś cie fundusze na mój wyjazd do Włoch? — Milordzie — rzekł Rathbone — w chwili obecnej wydaje się, że nie ma funduszy na pański wyjazd do Włoch. Natychmiast przyszło mi do głowy, że oszalał. Bo okazywało się oto, że ja, siedzący w domu przy Curzon Street, mający Woodhammer Hall, Cashelmarę i Bóg wie ile tysięcy rocznego dochodu, nie mogę — jak usiłował mi wmówić — wydać trochę drobnych, by zabrać żonę na wakacje. — Wasza lordowska mość jest winien swoim bankierom znaczną sumę pieniędzy — rzekł Rathbone. — I co z tego? Czyż nie po to są bankierzy? — Milordzie, bywają sytuacje, kiedy nawet bankierzy muszą powie dzieć „dość". W dodatku bankierzy, tak nieszczęśliwie się składa, tylko pożyczają pieniądze. Odwiedził mnie pan Goldfarb z Bread Lane. — Och, to dotyczy długów karcianych — odparłem. — Wydałem sporo papierków pewnemu jegomościowi w klubie, a kiedy przyszło do pokrycia ich gotówką, pan Goldfarb mi pomógł, to przyjaciel kapitana Danzingera, sekretarza klubu, i był dla mnie wyjątkowo usłużny. — Nawet pan Goldfarb nie może być usłużny w nieskończoność, milordzie. — Jedną chwilkę — powiedziałem, zdecydowany przerwać tę błaze nadę. — Przypuszczam, że w tym roku wydałem sporo pieniędzy, ale przecież nie jestem biedakiem i nie rozumiem, dlaczego kredytodawcy mieliby robić tyle hałasu. W Londynie musi być masa ludzi, którzy są zadłużeni bardziej niż ja. — Przypuszczam, że tak milordzie, ale trudno mi doradzać, by pan do nich dołączył. Uważam, że niezbędne jest zmniejszenie długów, zanim staną się tak wielkie, że zaczną zagrażać pańskiej własności. Jest to powód,
dla którego, z ręką na sercu, nie mogę w tej chwili poprzeć pańskiego pomysłu kosztownej podróży zagranicznej. — Cóż, przykromi — odparłem — ale nie mogę zawieść mojej żony. Muszę mieć te pieniądze. Idź pan do innego bankiera i zdobądź je. — Milordzie, wątpię, by obecnie w Londynie był jakiś bankier, który pożyczyłby panu pieniądze bez zastawu majątkowego... — Więc daj im ten zastaw czy cokolwiek zechcą! Na miłość Boską, Rathbone, czyż nie wyraziłem się jasno? Zapadło milczenie. — Czy jego lordowska mość nakazuje mi dać w zastaw Woodhammer Hall? — zapytał w końcu Rathbone uprzejmie. — Co!? — Zerwałem się z krzesła. — To jedyny sposób na zdobycie pieniędzy, milordzie. Pańskie długi są zbyt poważne. — Niech nikt nie waży się ruszyć choćby cegły w Woodhammer Hall! — Cóż, nikt nie może tknąć Cashelmary, milordzie — rzekł Rath bone — ponieważ jest majoratem... — Ale majoraty mogą zostać unieważnione... szczególnie w Irlandii! Czyż zaraz po klęsce głodu Parlament nie uchwalił jakiegoś aktu, który pozwala unieważnić majorat w celu pozbycia się majątku? — Ten akt nie dotyczy Cashelmary, milordzie. — Do diabła, dlaczego nie? — Ponieważ ostateczne prawo rewersyjne ma Korona. Innymi słowy... — Na miłość Boską, mówże! — Kiedy królowa Elżbieta przyznała majątek pańskiemu przodkowi z zastrzeżeniem, że przechodził on będzie z ojca na syna, postawiła też warunek, że jeśli kiedykolwiek męska linia wygaśnie, majątek wróci do Korony. To sprawia, że tego majoratu nie można unieważnić, co jest rzadkim, ale nie odosobnionym przypadkiem. Książe Marlborough na przykład... — Nie interesuje mnie książę Marlborough! — Znakomicie, milordzie. Wobec tego powtórzę tylko, że mając te okoliczności na względzie, byłoby pożądane spłacenie przynajmniej trzydziestu tysięcy funtów pańskich długów. W przeciwnym razie, nawet żyjąc jak najskromniej, jego lordowska mość zdoła spłacić zaledwie odsetki od tej imponującej sumy. Może gdyby pan zechciał sprzedać dom w Londynie... — Nie — odparłem. Spróbowałem wyobrazić sobie, co by na to powiedziała Sara. — To nie wchodzi w rachubę. — Wobec tego może sprzedać część gruntów Woodhammer... — Nigdy! — krzyknąłem gniewnie. — Cóż, w takim razie najlepszym sposobem na pokrycie długów byłoby obciążenie hipoteki Woodhammer Hall. Ale jeśli wasza lordowska 2Sł
mość w dalszym ciągu upiera się przy podróży do Wioch, śmiem zwrócić uwagę, że nawet po obciążeniu hipoteki niewiele zostanie pieniędzy... Myśl o długu hipotecznym wiszącym nad Woodhammer Hall była mi jednak nad wyraz przykra. — Musi być jakiś inny sposób — stwierdziłem z uporem. — Nie, jeśli pan nie zgadza się sprzedać żadnej własności milordzie — odparł Rathbone — i jeśli pan Goldfarb wyegzekwuje czterdziestoprocentową lichwę od swojej pożyczki. W takiej sytuacji nie uda się pomniejszyć długów, a jego lordowska mość będzie musiał postarać się o pieniądze z wiarygodnego źródła na zapłacenie przyzwoitych odsetek. Gorączkowo poszukiwałem jakiegoś rozwiązania. Francis Marriott prawdopodobnie pożyczyłby mi pieniądze, lecz nie chciałem iść po prośbie do mojego teścia. Był jeszcze kuzyn George — siedział bezdziet nie na maleńkiej fortunce. I był też mąż Katherine, Duneden — jego także trudno byłoby nazwać ubogim. Nie chciałem wyciągać ręki ani do kuzyna, ani do szwagra, dokładnie tak samo jak nie chciałem żebrać u Francisa Marriotta. Ale dwaj pierwsi byli przynajmniej angielskimi dżentelmenami i wiedziałem, iż zrozumieją, że bliźni może czasem znaleźć się w tarapatach. — Zbiorę pieniądze innymi sposobami — powiedziałem oschle. — Powiadomię pana, kiedy tylko coś ustalę. Żegnam pana, Rathbone. — Zakończywszy w ten sposób rozmowę, wezwałem majordomusa, by odprowadził go do wyjścia.
II Nie wspomniałem Sarze o wizycie Rathbone'a, ponieważ przed wyjazdem za granicę nie widziałem potrzeby by napomykać o jakichkol wiek kłopotach, choć rozsądek podpowiadał mi, że po powrocie będę musiał powiedzieć kilka ostrzegawczych słów na temat ekstrawagancji. Moim pierwszym zadaniem było jednak poinformować nie Sarę lecz kuzyna George'a i Dunedena. Zacisnąwszy zęby, zabrałem się do pisania niezbędnych listów. Przyjąłem obojętny ton, starałem się, by nie zabrzmiało to rozpaczliwie, a jednocześnie dawałem jasno do zro zumienia, że jestem w niezręcznej sytuacji. Oczywiście pożyczałem pieniądze i wcześniej, ale nigdy od kuzyna czy szwagra. Nigdy też nie były to tak wielkie sumy. Bardzo się denerwowałem, czekając w Wood hammer na ich odpowiedzi. Musiałem czekać dwa tygodnie, zanim otrzymałem ich wspólny list; podejrzewałem, że konferowali ze sobą. Duneden siedział w swojej 254
wiejskiej posiadłości osiemdziesiąt mil od Cashelmary i dla kuzyna George'a podskoczenie tam na naradę wojenną było drobnostką. „Drogi Patricku — odpowiadał George w tak chłodnym stylu, że domyśliłem się, iż pisał pod dyktando Dunedena. — Lord Duneden i ja otrzymaliśmy twoje listy z dnia 23, a ponieważ miałem przyjemność spożywać z nim dzisiaj obiad, uznaliśmy za stosowne przedyskutować szczegółowo twoją sytuację. Okazało się jednak, że wielu informacji nam brakuje. Bylibyśmy zobowiązani zatem, gdybyś w najbliższym czasie raczył spotkać się z nami, aby temat dokładniej omówić. Jeśli mi wolno, to sugerowałbym spotkanie w Cashelmarze pod koniec tygodnia, w którym przypada 15 sierpnia. Bardzo proszę, abyś poinformował mnie o swoim stanowisku, chcielibyśmy bowiem poczynić niezbędne przygotowania. Niezmiernie kochający cię kuzyn..." Nie miałem wyboru — musiałem pojechać. Sarze powiedziałem, że jakiś kryzys spowodował, iż MacGowan mnie ściąga; okazała mi współ czucie. W zasadzie zaproponowała nawet, że pojedzie ze mną, co uznałem za piekielnie miłe z jej strony, ale oczywiście nastawalem, by została w Anglii. Na szczęście dzięki temu, że Marguerite i chłopcy gościli u nas, nie musiałem nalegać zbyt mocno. Z Derrym mogłem być bardziej szczery. Już wcześniej opowiedziałem mu o nieprzyjemnej rozmowie z Rathbone'em, a teraz z ulgą wyznałem mu, jak bardzo obawiam się tego spotkania. — Nie przejmuję się George'em — powiedziałem — mogę mu stawić czoło w każdej chwili. Ale Duneden to zupełnie inna para kaloszy. Bóg mi świadkiem, że żałuję teraz, iż go w to wciągałem. Ale przecież nigdy nie wydusiłbym tak wielkiej sumy od samego George'a, a nie było nikogo innego, do kogo mógłbym się zwrócić. Boże, Derry, tak bym chciał, żebyś ze mną pojechał! Trzęsę się jak galareta i nie wstydzę się do tego przyznać. — Jeśli chcesz, pojadę z tobą — odparł natychmiast. Trudno było o lepszego przyjaciela. — Nie boję się ani tego siwobrodego kozia, ani tej przerośniętej ropuchy. — I zaczął przedrzeźniać kuzyna George'a tak zabawnie, że nie mogłem opanować śmiechu. Dzięki temu czekająca mnie próba nie wydawała się już tak straszna. — N i e — o d p a r ł e m , zbierając całą odwagę. — Sam sobie nawarzyłem piwa i sam je wypiję. Byłoby nieuczciwe wciągać w to również ciebie. Zostań z Clarą i odRraw za mnie nowennę albo zrób coś z tych wesołych rzeczy, które tak bardzo cię bawią. Zaprotestował, byłem jednak stanowczy t Następnego dnia, przy brawszy najdzielniejszą z moich min, wyruszyłem w ponurą podróż do Irlandii. Kiedy dotarłem do Cashelmary, padało. Dom był wilgotny jak wnętrze grobowca. Kuląc się przy ogniu kominka w bibliotece, wypiłem ogromną ilość gorącej brandy z wodą; dopiero wtedy mogłem się udać na górę do mojego pokoju. Następnego dnia ciekło mi z nosa, więc zacząłem 255
się nad sobą użalać. Wciąż padało. Jezioro miało kolor przydymionego szkła, a nad górami wisiał ciężki dywan mgły. Nie mając nic lepszego do roboty, znowu zwinąłem się w kłębek przy bibliotecznym kominku, popijając gorącą brandy z wodą. Właśnie zaczynałem odzyskiwać dobre samopoczucie, kiedy przyjechali kuzyn George i Duneden. Znowu poczułem się nieszczęśliwy jak żebrak w więzieniu. Nie przyszło mi do głowy zapytać, dlaczego spotkanie musi odbyć się w Cashelmarze, a nie w zamku Denedena czy w Letterturk Grange. Wkrótce dane mi było poznać odpowiedź. Moi sędziowie chcieli prze słuchać MacGowana, poddać kontroli księgi i zdecydować, czy majątek jest zarządzany z największą dla mnie korzyścią. — Doprawdy, Patricku — powiedział Duneden swoim głosem polityka — trudno mi uwierzyć, byś żył tak bardzo ponad stari, że teraz potrzebujesz tak ogromnej pożyczki. — W tym roku miałem sporo dużych wydatków — odparłem tak potulnie, jak tylko potrafiłem. — Jakiego rodzaju? — zapytał natychmiast kuzyn George.' Wiedziałem, że lepiej nie opowiadać o pechu w kartach czy ślubie Derry'ego, więc rzekłem tylko: — Dobry Boże, George, nie spodziewasz się chyba, że przedstawię ci listę zakupów! Jeśli chcesz znać szczegóły, porozmawiaj z Rathbone'em. Zresztą nie rozumiem, do czego potrzebne ci takie detale. — Drogi Patricku — rzekł Duneden, a jego głos zabrzmiał dokładnie jak głos mojego ojca — prosisz, żebyśmy wspomogli cię znaczną sumą pieniędzy. Myślę, że w zamian mamy prawo wiedzieć coś o twoich sprawach finansowych. — Tak, oczywiście — wymamrotałem, paląc się do tego, by go ułagodzić. — Zdaję sobie z tego sprawę. Dobrze więc, od czego zaczynamy? Cóż, mieliśmy diabelnie ciężki dzień. MacGowan został wezwany, księgi przedstawione, a każdy pens dochodów z Cashelmary zbadany. Trzy następne dni spędziliśmy objeżdżając konno majątek (deszcz padał bez przerwy) i osobiście doglądając" spraw. Kuzyn George uważał, że czynsze są szokująco niskie, ponieważ w wielu przypadkach nie pod noszono ich od wczesnych lat pięćdziesiątych; również zdaniem Dunedena błędem było utrzymywanie opłat na nierealistycznym poziomie. — Kiedy Irlandczycy raz przyzwyczają się do tego, że mają z łaski •» dach nad głową — powiedział — bronią się rękami i nogami przed sprawiedliwszymi ustaleniami. — Dasz im palec, a będą chcieli całą rękę — dodał kuzyn George. — Poza tym to dla ich własnego dobra. Nie pomożesz im, jeśli zbankrutujesz, Patricku. W czasie klęski głodu oglądałem zbyt wiele zrujnowanych majątków, by nie wiedzieć, że w takich okolicznościach dzierżawcy najbardziej cierpią. 256
Mimo tych zastrzeżeń uznano, że MacGowan był uczciwy i jak na te warunki, wykonywał dobrą robotę. — Wyśmienicie — powiedział Duneden, kiedy już MacGowan otrzymał instrukcje w sprawie ustalenia nowej wysokości czynszów. — Tyle, jeśli idzie o Cashelmarę. Teraz musimy się udać do Woodhammer. Próbowałem protestować, choć równie dobrze mógłbym nie strzępić sobie języka—byłem na ich łasce i niełasce. Wiedzieliśmy o tym wszyscy. Tak więc stanąłem wobec zawstydzającej konieczności wyjaśnienia Sarze, dlaczego krewniacy przyglądają się moim sprawom; cały ohydny proces dochodzeniowy zaczął się od początku. — Paradoksem było to, że miałem pewność, iż w Woodłiammer wszystko zawsze było w jak najlepszym porządku. Okazało się jednak, że stary Mason, zarządca, bardzo się rozleniwił i zyski gwałtownie spadły. Ponadto panował jakiś ogólnokrajowy kryzys w rolnictwie — nie rozumiałem dlaczego. Kuzyn George winę za to składał na złe plony, a Duneden na rosnącą potęgę Stanów Zjednoczonych; jestem przekonany, że obydwaj się mylili. Po tygodniu spędzonym w Woodhammer Duneden — ku mojemu przerażeniu — oznajmił, że musimy jechać do Londynu, by porozmawiać z panem Adolphusem Rathbone'em z „Rathbone, Armst rong i Mather". Nie było możliwości, żeby go powstrzymać. Dwa dni później siedziałem w saloniku w moim domu przy Curzon Street i z rozpaczą wysłuchiwałem, jak Rathbone rozprawia gładko o domach w mieście, ślubach w towarzystwie, lecznicach w zachodniej Irlandii, licho wie ilu nowych sukniach balowych i wreszcie na koniec, lecz niestety nie bez znaczenia — o panu Goldfarbie z Bread Lane i jego rujnującym oprocentowaniu pożyczek. Na domiar złego Duneden słyszał już plotki, że kiedyś w ciągu jednej nocy straciłem w „Albatrosie" trzy tysiące funtów — po tym wiedziałem, że oprócz surowego wyroku nie mogę się spodziewać niczego więcej. Do tego czasu zostałem już wprawiony w stan będący mieszaniną gniewu, urazy i poniżenia. Byłem wściekły, że mieli czelność wścibiać nos w moje sprawy, bo choć przyznawałem im prawo do zapoznania się z ich stanem, wciąż uważałem, że między dżentelmenami pożyczka powinna być udzielona lub odmówiona bez stawiania żadnych pytań. Byłem też rozwścieczony, że poniżyli mnie przed prawnikami i służbą traktując jak dziecko, jak kogoś niezdolnego do utrzymania swojego domu w porząd ku. Wiedziałem, że w przeszłości zachowywałem się głupio; tego nie trzeba było mi powtarzać. Ale przecież wszyscy popełniamy błędy. Niby dlaczego moja głupota miałaby czynić ze mnie lekkomyślnego gałgana, jakim najwyraźniej byłem w ich oczach? Jedynym powodem, dla którego przystałem na ich grę, było to, że naprawdę potrzebowałem tych 17 Cuhelmara
257
pieniędzy. Lecz w końcu zacząłem się zastanawiać, czy takie traktowanie przez krewnych nie jest zbyt wysoką ceną. Do godziny prawdy doszło pewnego pięknego poranka w salonie domu Dunedena przy Bruton Street. Duneden, prawdopodobnie świa dom faktu, że brak związku krwi czyni jego arbitralną postawę bardziej niewybaczalną, na rzecznika wyznaczył kuzyna George'a. — Tak więc, Patricku — zaczął kuzyn George nadzwyczaj pompaty cznie — podjęliśmy ostateczną decyzję. Piekielnie to szlachetne z waszej strony, pomyślałem z wściekłością, ale udało mi się przybrać uprzejmą, zainteresowaną minę. — Zdecydowaliśmy pożyczyć ci te pieniądze... Wypełniło mnie uczucie ulgi. — To bardzo przyzwoicie z waszej strony—odparłem z szacunkiem. — Bardzo wam dziękuję. — ...na określonych warunkach — ciągnął George, nie zwracając uwagi na moje słowa wdzięczności. No to zaczyna się, pomyślałem. — Przede wszystkim powinieneś żyć skromnie przez co najmniej dwa lata, do czasu, kiedy twoje długi zostaną zdecydowanie zredukowane. — Tak, oczywiście — powiedziałem. — Cóż, jestem pewien, że większość roku będę mógł spędzać w Woodhammer. — Próbowałem nie myśleć, do jakiego stopnia przeszkadzać to będzie Sarze, ale prze tłumaczyłem sobie, że przecież zawsze mogę ją zabierać na krótkie wizyty do Londynu. Duneden jednak, niech go piekło pochłonie, wiedział dokładnie, o czym myślę. — Woodhammer jest zbyt blisko Londynu, Patricku — rzucił natychmiast.—A Londyn stwarza wiele pokus do wydawania pieniędzy. Obawiam się, że musimy ci poradzić, byś na co najmniej dwa lata zamknął Woodhammer, a dom przy Curzon Street wynajął, uzupełniając w ten sposób swoje dochody. Twój kuzyn i ja zatrzymamy tytuł własności tego domu jako zabezpieczenie na poczet tej wielkiej sumy, którą ci pożyczy my. Wydaje nam się, że lepiej byłoby go nie sprzedawać, ponieważ nie odzyskałbyś kolosalnych sum weń włożonych. Lepiej się z tym wstrzy mać, jeśli to możliwe, ufając, że wartość nieruchomości z czasem wzrośnie. — Zaraz, zaraz! — zawołałem zaniepokojony. — Jeżeli nie mogę żyć w Londynie i nie pozwalacie mi mieszkać w > Woodhammer, gdzie do diabła, mam się podziać? Oczywiście jeszcze zanim zadałem to pytanie, znałem odpowiedź. Po raz pierwszy odczułem prawdziwe znaczenie słów „zmrożony do szpiku kości". — W Cashelmarze, rzecz jasna — rzekł kuzyn George zdziwiony. — A gdzieżby indziej? 258
Już otworzyłem usta, by krzyknąć „Nigdy!", ale się powstrzymałem. Na razie lepiej było przystać na ich grę. Nie był to najwłaściwszy moment, aby im powiedzieć, że i końmi nie zaciągną mnie do Cashelmary. — Cóż, nie będę udawał, że wolałbym Woodhammer — powiedzia łem po chwili śmiertelnej ciszy — ale skoro muszę zamieszkać w Cashelmarze, to niech i tak będzie. Czy uzależniacie udzielenie mi pożyczki od czegoś jeszcze? Duneden przejął rolę rzecznika. — Musisz dać nam słowo honoru, że nie będziesz się zajmował żadną formą hazardu ani dziś, ani przez najbliższe dwa lata. — Wyśmienicie — rzuciłem. — Wiem, że zgłupiałem na tym punkcie. Macie moje słowo. Zatem kiedy mogę otrzymać pieniądze? — Jest jeszcze jeden warunek, o którym nie wspomnieliśmy. — Tak? — powiedziałem, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt gniewnie. — Cóż to takiego? — Nalegamy, żebyś już nigdy nie widywał się ani też nie komuniko wał z Roderickiem Stranahanem. Zapadła kolejna chwila ciszy. Poranne słońce padało na bogaty dywan z Axminter, a pod oknami otwartymi na Bruton Street dwa powozy przetaczały się z terkotem ku Barkley Square. Wstałem. Bywają chwile, kiedy mężczyzna musi się postawić. I choć wiem, że mam wiele wad, mam też jedną zaletę, której nikt nigdy nie podważał: zawsze jestem lojalny wobec przyjaciół. — W takim razie, panowie — powiedziałem — nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia, zatrzymajcie swoje pieniądze. Mojej przyjaźni z Roderickiem Stranahanem nie sprzedam za żadną cenę, nawet za sumę, którą zobowiązujecie się mi pożyczyć. To nimi wstrząsnęło. Zdawali się nie wierzyć własnym uszom. W ich osłupieniu znalazłem zemstę za całe ich wścibstwo, moralizatorstwo i dyktatorskie zapędy. — Oczywiście nie mówisz poważnie — odezwał się w końcu Dune den. — Musisz zrobić to, czego od ciebie wymagamy! — wybuchnął kuzyn George, strzelając gafę, jak zwykle zresztą. Trudno wyobrazić sobie inną uwagę, która wywołałaby we mnie silniejszą determinację. Oczy Dunedena powiększyły się jak jezioro w Cashelmarze podczas deszczu. Z wyglądu nie był podobny do mojego ojca, a jednak bardzo mi go przypominał. I nagle, bez żadnego szczególnego powodu, przypom niałem sobie rozmowę, którą prowadziłem z ojcem dawno temu, kiedy ostrzegał mnie przed zwyczajami tego świata i opowiadał o odrażających praktykach życia seksualnego. Nigdy nie potrafiłem myśleć o tej roz mowie bez mdłości; było mi niedobrze także teraz, kiedy patrzyłem Dunedenowi w oczy i widziałem ich skrywany wyraz, którego począt259
kowo nie mogłem zidentyfikować ani zrozumieć. Teraz pojąłem, że on lituje się nade mną. Tak się rozgniewałem, że zapomniałem o mdłościach. Zgoda, pokpiłem moje sprawy finansowe, ale z tego powodu żaden mężczyzna nie miał prawa patrzeć na mnie ze wzgardą, a już najmniej który zaoferował mi pożyczkę na tak potwornych warunkach i uczynił z trzech tygodni mojego życia istne piekło. — Niech was obu diabli porwą! — rzuciłem, odwzajemniając jego wzgardę i pozwalając sobie na luksus powiedzenia mu w niedwuznacznej formie, co może zrobić ze swoimi brudnymi pieniędzmi. Potem od wróciłem się na pięcie, wyszedłem z domu i wziąłem dorożkę do Tempie Bar. Pół godziny później stałem przed obliczem Rathbone'a w jego kancelarii w Serjeant's Inn i zlecałem mu obciążenie hipoteki Woodhammer Hall.
ROZDZIAŁ CZWARTY
I Kiedy już dokumenty zostały sporządzone, zrobiło mi się lżej na duszy. Odkryłem, że hipoteka naprawdę nie jest niczym strasznym. Wręcz przeciwnie, Rathbone był bardzo zadowolony i stwierdził, że umożliwiając spłatę długów, zrobiłem ważny krok w kierunku wydo stania się z kłopotów. — Ale mimo to, milordzie — ostrzegł — przez jakiś czas koniecznie jest ostrożne wydatkowanie pieniędzy, jeśli chce pan uniknąć sprzedaży jakichś gruntów. — Tak, oczywiście — powiedziałem łagodnie. — Doskonale to rozumiem. — Uwolniwszy się od kuzyna George'a i Dunedena od czuwałem taką ulgę, że nawet myśl o przyszłych problemach finansowych nie mogła mnie przygnębić. Opuściwszy Rathbone'a, wróciłem nie spiesznie do domu, idąc rozświetlonymi słońcem ulicami. Jeszcze tego samego dnia pojechałem z powrotem do Woodhammer, by radośnie zakomunikować Sarze, iż przez następnych kilka miesięcy nie będzie żadnych kłopotów. — Będziemy więc mogli natychmiast wyjechać za granicę! — obwieś ciłem, całując ją namiętnie. Byłem szalenie zadowolony, że nie sprawię jej zawodu i nie zrezygnuję z naszych planów. Na kontynencie bawiliśmy się więc znakomicie, mimo że wojna francusko-pruska była w pełnym toku. A ponieważ Paryż był w stanie oblężenia, nie mieliśmy wyboru i musieliśmy trzymać się mojego planu pożeglowania prosto do Włoch. — Szkoda, że tak długo odkładaliśmy tę wyprawę — westchnęła Sara, najwyraźniej starając się, by zabrzmiało to tylko jak żal, choć było w tym też coś z wyrzutu. — Teraz już nigdy nie zobaczę cesarstwa w pełnej gali... Wszyscy mówią, że Paryż nigdy nie będzie ten sam. Na szczęście, ku mojej wielkiej uldze, wyższe sfery Italii otworzyły przed nami drzwi. Ledwie nasze stopy dotknęły włoskiej ziemi, już obsypani zostaliśmy zaproszeniami do wiejkich majątków, miejskich rezydencji, oper, teatrów i salonów. Wkrótce Sara wyzbyła się poczucia zawodu. Odniosła wielki sukces. Miała na tę okazję nową garderobę.
I choć, szczerze mówiąc, zmęczyło mnie nieco bujne życie towarzyskie w Rzymie, Wenecji i Florencji, byłem dumny widząc, jak swoją elegancją wprawia w zachwyt wszystkich cudzoziemców. W końcu jednak udało nam się wygospodarować parę spokojnych dni nad północnymi jeziora mi; namalowałem wtedy kilka barwnych, zabawnie rozmazanych akwarelek Como i Maggiore. Mógłbym malować całymi dniami, gdyby nie skargi Sary, że ją zaniedbuję — a to zniecierpliwienie przypominało mi, że wciąż jeszcze czeka mnie wyjaśnienie, jaki rodzaj życia będziemy musieli prowadzić w przyszłości. Wyjawiłem jej to w drodze do Dover, kiedy przepływaliśmy La Manche na parowcu tnącym wzburzone fale grudniowego morza. Wracaliśmy do domu przez Szwajcarię i nowe państwo niemieckie, konsekwentnie omijając przymierający głodem Paryż (muszę przyznać, że do tego czasu byłem już równie antypruski jak książę Walii); na pokład parowca wsiedliśmy w Ostendzie. — Saro, kochanie — zacząłem nieśmiało — przez najbliższych kilka miesięcy musimy spróbować oszczędzać, aż moje finanse nieco się wyprostują. Wiem, że to strasznie nudne, ale teraz, kiedy Woodhammer ma obciążoną hipotekę, po prostu muszę być bardzo ostrożny. Rozu miesz to, prawda? — Tak, oczywiście — odparła. — Zmniejszę nieco listę gości na nasz bal noworoczny. Poczułem się niezręcznie. — Cóż, Saro, prawda jest taka, że w tym roku będziemy musieli zrezygnować z balu. Widzisz... — Odwołać bal! — Spojrzała na mnie, jakbym był szaleńcem. — Ależ nie możemy tego zrobić! Ludzie się spodziewają, że powtórzę ubie głoroczny sukces! — Nic na to nie poradzę. Obawiam się, że musimy pojechać do Woodhammer i przez jakiś czas prowadzić spokojne życie na wsi. A tak naprawdę, powinienem na rok wynająć komuś nasz dom w mieście... — Wynająć dom w mieście! — Nie byłaby bardziej oburzona, gdybym zasugerował jej przejechanie się nago na koniu po Curzon Street. — Cóż, może go nie wynajmę — rzekłem żałośnie. Nienawidziłem sprawiać jej zawodu. — Ale musimy ograniczyć czas spędzany w Lon dynie, Saro, ponieważ to kosztuje bardzo dużo pieniędzy. — Och, przestań mówić o pieniądzach! — wybuchnęła, teraz praw dziwie już rozwścieczona. — Nie zostałam wychowana w nędzy i nie myślę liczyć się z groszem tylko dlatego, że ty wolisz hazardowe hulanki z Derrym Stranahanem! — To nie ma żadnego związku z Derrym! — To wszystko ma związek z Derrym! — krzyknęła zawzięcie. Staliśmy przy oknie zadaszonego pokładu, a pod naszymi stopami łódź bujała się równie nieprzyjemnie jak nasze małżeństwo. Oczy Sary
płonęły, usta były zaciśnięte ze złości. — I powiem ci coś jeszcze — ciągnęła. — Nie zostanę w Woodhammer, jeśli on będzie na drugim brzegu rzeki w Byngham Chase. I nie zostanę w Londynie, jeśli on będzie mieszkał tuż za rogiem na Clarges Street. Gardzę nim i nie cierpię go. Zawsze tak było i tak pozostanie. Gdybym przed ślubem wiedziała, że będę musiała widywać go każdego dnia, zapewniam cię, że zerwałabym zaręczyny i została w Ameryce. — Mój Boże! Szkoda, że tego nie zrobiłaś! — krzyknąłem z wściek łością, odwracając się do niej tyłem. Byliśmy tak zagniewani, że nie odzywaliśmy się do siebie przez resztę podróży do Londynu, a kiedy w końcu dotarliśmy na Curzon Street, poszedłem spać do garderoby jak w dni, gdy Sara była niedysponowana. Następnego ranka powiedziałem jej, że pod koniec tygodnia wyjeż dżam do Woodhammer. — Możesz robić, co ci się żywnie podoba—rzekła.—Ale powiedzia łam ci już, że nie pojadę do Woodhammer, jeśli Derry będzie w Byngham Chase. Jeżeli wyjedziesz z Londynu, przeniosę się do Marguerite na St. James's Square. To powinno na jakiś czas powstrzymać plotki. Byłem na nią tak wściekły, że niemal powiedziałem: „Proszę bardzo, nic mnie to nie obchodzi!"; ale miałem swoją dumę, jak każdy mężczyzna, a nie znam żadnego męża, który znosiłby pokornie dyktat swojej żony. — Nie zostaniesz w Londynie! — oświadczyłem stanowczo. — Spróbuj mnie powstrzymać! — odpaliła. Do drzwi Marguerite dotarliśmy niemal równocześnie — wypadłem z domu i złapałem jakąś dwukółkę, podczas gdy Sara czekała na przybycie dorożki, toteż na szczęście miałem nad nią dziesięciominutową przewagę. Właśnie zdołałem wytłumaczyć Marguerite, na czym polega kompletny brak zrozumienia przez Sarę dla mojej sytuacji finansowej, kiedy Lomax oznajmił jej przybycie. — O mój Boże! — jęknąłem. — Poczekj tu — powiedziała Marguerite, jak zawsze zaradna. Byliśmy w salonie. — Przyjmę ją na dole. Teraz, Patricku, uspokój się, bądź cierpliwy i cokolwiek się stanie, nie przeszkadzaj nam. Przemierzałem pokój tam i z powrotem przez pół godziny. Kiedy w końcu Marguerite pojawiła się znowu, byłem już w takim stanie, że ledwie mogłem wydobyć z siebie słowa, by zapytać, co się stało. — Przynajmniej zdołałam jej wyjaśnić twoje finansowe trudności — odparła Marguerite, opadając na najbliższe krzesło. — Nie potrafię jednak wytłumaczyć jej, dlaczego tak często musisz widywać Derry'ego. Patricku, ty i Sara będziecie musieli dojść do kompromisu. Sara twierdzi, że zgodziłaby się mieszkać przez najbliższy rok w Woodhammer, gdybyś ty w zamian obiecał rzadziej widywać Derry'ego. Ale jak zamierzasz to zrobić, skoro Derry wiecznie tkwi na stopniach twojego domu, nie mam pojęcia.
— Ja też nie mam pojęcia—powiedziałem gorzko—jak Sara wytrzyma cały rok w Woodhammer, nie doprowadzając nas obojga do obłędu. — Gdyby tylko... — Tak? — Nic takiego. Myślałam tylko... jaka szkoda, że nie ma jeszcze dziecka. — Nerwowo bawiła się swoim rękawem, po czym zmieniła temat. — Derry powinien mieć jakieś zajęcie — oświadczyła. — Gdyby je miał, może nie szukałby tak często twojego towarzystwa. Czy nie mówiłeś, że chciałby zostać członkiem Parlamentu? Może gdyby po Bożym Narodzeniu przywiózł Clarę do miasta, mogłabym zorganizować mu spotkanie z paroma zapewne interesującymi dla niego ludźmi. — Przypuszczam, że to by mu się podobało — powiedziałem posępnie. — Ale wciąż nie widzę, jak mógłbym przekonać Sarę, by tymczasem pojechała do Woodhammer. — Może byśmy się wszyscy wybrali tam na święta? — zaproponowa ła Marguerite. — Myślę, że jeśli zgodzę się jej towarzyszyć, Sara pojedzie, nawet gdyby Derry był w Byngham Chase. Okazało się to kompromisem możliwym do przyjęcia. Wciąż jednak uważałem, że Sara zachowuje się nierozsądnie, i miałem jej za złe nieustającą niechęć do mojego najlepszego przyjaciela. — Boże, nie ma gorszego diabła niż kobieta, prawda?! — zawołał Derry podczas przejażdżki konnej w Woodhammer drugiego dnia świąt. — Wciąż narzeka na to czy tamto. — Chyba Clara nie uskarża się za wiele? — zapytałem zdumiony. — Nie wierz w to. Teraz, kiedy jest w ciąży, wciąż lamentuje z powodu złego samopoczucia. Cóż, zapewne ma jakieś powody do gderania, biedactwo. — Ale ty z Clarą jesteście szczęśliwi, czyż nie? — Pewnie, że tak... dlaczego nie? Tak w ogóle to małżeństwo nie jest złą rzeczą. Będę dumny jak paw, kiedy Clara urodzi to dziecko. Zamilkłem. Ani odrobinę nie byłem zawistny o jego szczęście, ale trochę zazdrościłem mu potulnej, kochającej żony i dziecka, które na wiosnę miało przyjść na świat. Sara i ja znowu rozmawialiśmy ze sobą, ale kiedy zostawaliśmy sami, była tak oziębła, że w dalszym ciągu wolałem noce spędzać w garderobie. Zaczynałem się zastanawiać, czy kiedykol wiek obdarzy mnie synem lub córką. Ustąpiła jednak znacznie, kiedy Derry pojechał z Marguerite z po wrotem do miasta. Znowu zaczęliśmy dzielić łoże, łudząc się nadzieją, że może podąży w ślady Clary — lecz ponownie doznaliśmy zawodu. Pewnego marcowego dnia wróciłem z przejażdżki i zastałem ją w jej pokoju zalaną łzami. — Nie przejmuj się — powiedziałem, dowiedziawszy się, na czym polega problem. — Z pewnością szczęście wkrótce się do nas uśmiechnie. To tylko kwestia cierpliwości.
— Jestem już zmęczona tym wyczekiwaniem! — krzyknęła, a łzy spływały jej po policzkach.—Jak mogę zachować cierpliwość, jeśli mama wciąż przysyła mi z Ameryki dziecięce ubranka, a nawet ta głupia Clara zachodzi w ciążę podczas miesiąca miodowego... Clara straciła jednak dziecko. Urodziło się przedwcześnie i żyło tylko kilka godzin. „Następnym razem będziemy mieć więcej szczęścia" — napisał Derry filozoficznie, ale wiedziałem, że jest przygnębiony, ponieważ ledwie wspomniał o polityce. Trochę się o nim mówiło — w najbliższych wyborach miał być kandydatem partii liberalnej z okręgu Lancashire. Bardzo się tym pysznił. — Gdybym tylko mogła wrócić do Londynu — szlochała Sara. — Jestem pewna, że tutaj, gdzie jestem tak nieszczęśliwa, nigdy nie będę miała dziecka. — Moja biedna Sara... Cóż, mężczyzna nie lubi oglądać żony nieszczęśliwej, prawda? Chcę przez to powiedzieć, że musiałem coś zrobić, by ją rozpogodzić — więc powiedziałem, że zabiorę ją do Londynu na kilka tygodni. Był kwiecień. Mieliśmy przed sobą cały sezon, a ponieważ przez ostatnie pięć miesięcy żyliśmy bardzo skromnie, uznałem, że obydwoje zasłużyliśmy na nagrodę. Nie zamierzałem oddawać się hazardowi w towarzystwie Derry'ego. Naprawdę nie. Ale wiadomo, jak to jest, kiedy rozpije się butelkę szampana z najlepszym przyjacielem, a kilku jegomościów rozrzuci karty i wszyscy są tak cholernie zadowoleni, że znów widzą człowieka w mieście. Miałem zamiar trzymać się z dala od „oczka", głupiej gry, której nie tknąłby żaden szanujący się mężczyzna, choćby go do tego zmuszano. Nie zamierzałem też siadać do pokera, potwornej, pogańskiej gry — ale tej nocy w klubie był pewien Amerykanin, wiadomo zaś, jacy są Amerykanie, jeśli idzie o pokera. Wiadomo też, jak to jest, kiedy z miejsca wygra się dwadzieścia funtów i ktoś zamówi brandy, a sala gier jest tak ciepła i przytulna. Kiedy wygrywałem, zamierzałem przestać — miałem to wszystko precyzyjnie zaplanowane. Byłem zdecydowany wyjść, mając pięćdziesiąt funtów na plusie — lecz wtedy dostałem paskudne rozdanie i trochę przegrałem, nie za dużo, tylko parę funtów, i oczywiście po tym musiałem ciągnąć to dalej. Po prostu musiałem! Wiecie, jak to jest, kiedy bladożółte światło pada ponętnie na zielony ryps, a partner tasuje karty i ma się przed sobą zupełnie nowe rozdanie. Wtedy wszystko jest możliwe, prawda? Wiadomo, że w końcu się wygra, więc trzeba to ciągnąć. Ktoś zamawia więcej brandy i wkrótce nic już nie jest ważne, nic nie może cię dotknąć, człowiek jest poza zasięgiem wszelkiego bólu i rozpaczy, ponieważ nic się nie liczy z wyjątkiem kart i wzoru, który tworzą padając na stół, oraz brzęku monet i szelestu banknotów, kiedy wygrane przesuwa się tam i z powrotem przez stolik.
Skończyłem grać o świcie. Czułem się zamroczony, jakby ktoś uderzył mnie kolbą karabinu w głowę. Derry złapał dorożkę, która zawiozła nas na Curzon Street. Zanim się rozstaliśmy, powiedział: — Możesz dostać z powrotem te pieniądze, które wygrałem. — Nie bądź durniem—odparłem. — Znacznie więcej przegrałem do innych facetów. Poza tym co mnie to obchodzi? Nie jestem nędzarzem i wszystko to odzyskam. Wkrótce będę miał dobrą passę, zobaczysz. Zostałem więc w Londynie na całe lato, czekając na swoją dobrą passę. Sara była tak zachwycona, że przymykała oczy na moje regularne wypady z Derrym do „Albatrosa". Kiedy zamówiła nową letnią garderobę i zmieniła wystrój pierwszego piętra, nie miałem serca jej powstrzymy wać. Zresztą byłem pewien, że szczęście w kartach uśmiechnie się do mnie lada chwila. Tak też się stało — przez jeden fantastyczny tydzień szło mi przy stoliku znakomicie. Ale zanim jeszcze zdążyłem policzyć wygrane, szczęście znowu mnie opuściło. Cóż, była to tak cholernie krótka dobra passa, że byłem pewien, iż za dzień lub dwa przytrafi mi się znowu. Nie przestawałem więc grać. Jednakże ku mojemu przerażeniu katastrofa goniła katastrofę. Kiedy w sierpniu wycofywaliśmy się na wieś, poinstruowałem Rathbone'a, by sprzedał dom w mieście i przygotował następne obciążenie hipoteki Woodhammer Hall.
II Sarze powiedziałem, że na przyszłe lato wynajmę dom w mieście. Był to jedyny sposób, by załagodzić jej gniew. Lecz kiedy w październiku nie przystałem na jej propozycję zorganizowania balu bożonarodzenio wego w Woodhammer, pokłóciliśmy się na dobre i byliśmy w złych stosunkach przez kilka tygodni. Derry wciąż realizował swoje ambicje polityczne w Londynie, większość czasu zatem spędzałem sam w moim warsztacie. Rzeźbienie uspokajało mnie. Próbowałem wykonać wyszukany puchar kwiatów w stylu Grinlinga Gibbonsa, łodygi jednak wyszły zbyt sztywne, a płatki tak ciężkie, jakby były z ołowiu. Zawiedziony porażką, zdecydowałem, że nie mogę dłużej uciekać przed moimi problemami. Zgorzkniałość Sary stała się już tak nieznośna, że napisałem do Marguerite, czy nie moglibyśmy spędzić u niej Bożego Narodzenia. Właśnie w Londynie, oczywiście w „Albatrosie", usłyszałem o ak cjach kolei. Wszyscy o nich mówili i o tym, jaka to wspaniała inwestycja. Wszyscy wiedzieli o fortunach robionych w Ameryce na rozwoju kolei; nowa kompania, utworzona w celu zbudowania linii między San Diego
i Tuscon, uważana była za pewną inwestycję gwarantującą czterokrotne przebicie. Derry włożył w ten projekt masę pieniędzy, a ja, nie chcąc być gorszy, pożyczyłem dwa tysiące funtów od mojego starego przyjaciela, pana Goldfarba z Bread Lane. Wszyscy mówili, że postąpiłem mądrze i. że okazja była zbyt dobra, aby ją przegapić. Wszyscy. Krach nastąpił w kwietniu, kiedy kompania zbankrutowała. Wciąż jeszcze byliśmy w Londynie. Wynająłem już dom w mieście, sądząc, że z kilkoma tysiącami funtów zysku z mojej inwestycji mogę sobie na to pozwolić. Teraz jednak rozwiały się nadzieje na zysk, pożyczone pienią dze przepadły, a pan Goldfarb znowu składał wizyty Rathbone'owi w Serjeant's Inn. Wtedy wpadłem w rozpacz, co jest całkiem zrozumiałe, bo naprawdę byłem w cholernym dołku. Derry pomógłby mi, gdyby to było możliwe, ale on także stracił na tym interesie wszystkie pieniądze; teraz zdany był wyłącznie na fundusze z pensji Clary. Pożyczywszy kolejne dwa tysiące funtów, tym razem od pana Marksa z High Holborn, zasiadłem raz jeszcze przy karcianym stoliku. Była to moja jedyna szansa, prawda? I jakoś, co trudno wytłumaczyć, byłem absolutnie przekonany, że wygram i wszystko naprawię. Miesiąc później, wiedząc już, że jeśli nie wyzbędę się dumy, stracę Woodhammer, raz jeszcze napisałem do Dunedena i kuzyna George'a.
III Śnił mi się mój dom drzemiący w bujnym ogrodzie. Śnił mi się ten dom, który tak kochałem, te ciepłe, pokryte patyną czasów ściany i wysokie kominy, i kojąca stara forma elżbietańskiego ogrodu. Śniły mi się lśniące drewniane boazerie i moi przodkowie w krezach, i masywne mahoniowe meble. Śniły mi się wreszcie schody, wysublimowane rzeźby Grinlinga Gibbonsa, którego praca znaczyła dła mnie więcej niż którekol wiek z dzieł Michała Anioła, Leonarda czy Rafaela. Widziałem każdy kruchy listek, każdą delikatną kiść jagód, każdy cieniutki jak pajęczyna ornament kwiatów w pełni rozkwitu. Mógłbym przez całe życie próbo wać rzeźbić jak on, a i tak najmniejsza iskierka jego talentu nie stałaby się moim udziałem. Ale te schody były moje i nikt nie mógł pozbawić mnie tego domu. Jednakże myśl, iż jestem tym de Salisem, który mógłby stracić Woodhammer na zawsze, była tak bolesna, że mój umysł odmówił rozważania domu jako całości, a uczepił się schodów, swoim pięknem i dostojeństwem reprezentujących to, co ten dom dla mnie znaczył.
Duneden napisał: „Jest oczywiste, że kompletnie nie umiesz gos podarować pieniędzmi. Odmawiam pożyczenia ci choćby funta, jeśli nie przekażesz całkowitej kontroli nad swoimi finansami twojemu kuzynowi i mnie. Będziemy ci wysyłać miesięczną pensję..." Te piękne schody... Ujrzałem złote światło wieczoru wpadające przez wysokie okna i rozbłyskujące płomiennie na przetworzonym przez Gibbonsa drewnie. „Woodhammer musi zostać zamknięty, grunta oddane w dzierżawę, a służba zastąpiona przez dozorcę..." Ujrzałem kurz opadający na rzeźbione liście; lecz to nie miało znaczenia, ponieważ liście wciąż były moje. „Musisz zamieszkać w Cashelmarze. Nie zabawiać się hucznie, nie jeździć do Londynu..." Ujrzałem owoce — dojrzałe i soczyste. Jak to możliwe, żeby drewno tak wyglądało? Ale on to zrobił, to był cud. Podziw ściskał mnie za gardło, oczy piekły od łez. „... i pod żadnym pozorem nie będziesz się kontaktował z Roderickiem Stranahanem. Dopóki będziesz przestrzegał tych warunków, gotowi jesteś my ci pomagać. Złam choć jeden, a możesz iść do diabła tak szybko, jak zechcesz, i ani ja, ani twój kuzyn nie ruszymy palcem, żeby cię ratować. To jest twoja ostatnia szansa, czy wyraziłem się jasno? Twoja ostatnia szansa." Tak więc uratowałem schody. Uratowałem drewno, które wyrzeźbił Gibbons. Uratowałem to jedyne ogniwo łączące mnie z talentem tak wielkim, że nie potrafiłem myśleć o nim bez wzruszenia. Lecz cena, którą musiałem zapłacić, była straszna. — Niech ich obu piekło pochłonie! — krzyknął Derry. Jego ciemne oczy płonęły z wściekłości. — Dlaczego mają ci tak rozkazywać? Co ja im takiego zrobiłem, że tak się na mnie uwzięli? Czy to zbrodnia, że człowiek pnie się do góry? Jeśli tak, to powinni mieć pretensje do twojego ojca za to, że dał mi wykształcenie i dach nad głową. Dlaczego przyjaźń z tobą ma byś zbrodnią? Nie mam rodziców, braci ani sióstr... czyż nie mam prawa do tego, by mieć choć jednego przyjaciela? Czy wziąłem od ciebie cokolwiek, czego nie wtykałeś mi niemal na siłę? Czy to moja wina, że zawsze miałeś dużo więcej do zaoferowania mnie, niż ja mogłem dać tobie? Patricku, słuchaj, zapłacę ci za wszystko, co od ciebie dostałem. Wyłożę własne pieniądze, by pomóc ci spłacić długi. — Ale... — Och, wiem, że nie mam teraz pieniędzy z wyjątkiem pensji Clary. Ale poczekaj tylko! Kiedy zostanę wybrany i znajdę się na właściwej drodze, na pewno otrzymam jakieś niższe stanowisko-rządowe i będę miał pensję, a ty dostaniesz każdy zarobiony przeze mnie grosik. Oczywiście powiedziałem mu, co myślę o tym nonsensie, lecz byłem wzruszony jego ofertą i poczułem jeszcze większą niechęć do kuzyna George'a i Dunedena.
Nie pożegnaliśmy się. — Jaki miałoby to sens? — rzekł Derry, ochłonąwszy po wybuchu wściekłości. — Wcześniej czy później zobaczymy się znowu, kiedy tylko uregulują się twoje sprawy finansowe. I miejmy nadzieję, że nastąpi to wcześniej niż później. Darujmy więc sobie pożegnanie, przyjacielu, bo przecież wiesz, jak nie znoszę sentymentalizmu. Rozstaliśmy się. Odszedł w dół ulicą, a ja stałem pod „Albatrosem" i patrzyłem za nim. Byłem tak przygnębiony, że nie potrafiłem zdobyć się na to, by powiedzieć Sarze o czekającej nas nieprzyjemnej przyszłości. Miast tego wstąpiłem na St. James's Sąuare i zapytałem Marguerite, czy mogłaby to za mnie zrobić. — Marguerite, może zechciałabyś pojechać z nami na jakiś czas do Irlandii? — zakończyłem z rozpaczą. Sama myśl o Sarze w Irlandii, nie mającej żadnego zajęcia z wyjątkiem obserwowania deszczu, wystarczyła, by przepełnić mnie paniką. — Gdybyś była w Cashelmarze i pomogła Sarze w zaaklimatyzowaniu się... Marguerite milczała. — Proszę — błagałem. — To by wiele zmieniło. Proszę. — Patricku — powiedziała nagle Marguerite — nie możesz stale wyręczać się mną przy łagodzeniu swoich problemów z Sarą, wiesz o tym. To twoje małżeństwo, twoje i Sary, i kiedy przychodzi co do czego, tylko wy możecie to naprawić. — Przypuszczam... tak, jestem pewien, że masz rację. Ale, Mar guerite, kryzys jest tak poważny, że nie wiem, jak bez twojej pomocy mógłbym cokolwiek naprawić. Boże, kiedy tylko pomyślę o roku spędzonym w Cashelmarze... — Na dłuższą metę może się to okazać błogosławieństwem — powie działa niespodziewanie Marguerite. — Może teraz będziecie mogli spędzać więcej czasu razem? — Tak, ale... — Wszystko, czego potrzebuje Sara, to odrobiny zaintereso wania, Patricku. Czy sądzisz, że zwracałaby na siebie twoją uwagę wydając tyle pieniędzy, gdyby nie czuła, że musi stale zabiegać o to, by być zauważaną? — Ależ ja darzyłem ją ogromnym zainteresowaniem! Niemal zban krutowałem, zaspokajając wszystkie jej zachcianki. — Czy masz pewność, że wiesz, czego ona chce? — Wiem dokładnie, czego nie chce: życia przez dwanaście miesięcy w roku w Cashelmarze! Marguerite, proszę... jeśli masz choć odrobinę litości... — Ach, do licha z wami! — rzuciła gniewnie. — Czuję się całkowicie pokonana. Dobrze, pomówię z Sarą i pojadę na krótko do Irlandii, by poprowadzić cię za rączkę. Ale nie chcę słyszeć, jak uskarżacie się jedno na drugie od rana do wieczora. Jeśli tak będzie, wyjadę. Jestem zmęczona 269
roztrząsaniem spraw waszego małżeństwa i koniecznością ciągłego po średniczenia między wami. Moja ulga była zbyt wielka, bym miał przejmować się jej złym humorem. Kiedy wyjechała, by porozmawiać z Sarą, zostałem z moimi braćmi, których ostatnimi czasy z powodu kłopotów nieco zanied bywałem. Nie byli już tacy mali. Thomas miał lat jedenaście, był kościsty i rzeczowy; miał o sobie bardzo wysokie mniemanie i bardzo lubił się ze mną mocować. Jego ciosy i pchnięcia posiadały naukową podstawę — każdy krok był przeniesiony na kartkę jak jakieś równanie. David, prawie dziesięciolatek, w ogóle nie interesował się zapasami, za to lubił grać w krykieta: uwielbiał udawać, że jest graczem zatrzymującym i rzucającym z powrotem piłkę, podczas gdy ja wywijałem kijem, a Thomas energicznie ciskał we mnie piłeczką. Główną pasją Davida była jednak muzyka. Właśnie zbudował prowizoryczną scenę operową i plano wał zrobić kukiełki i wystawić na niej fragmenty z „Wesela Figara", śpiewając każdą z głównych, ról. — Przyjdziesz, prawda? — powiedział, zaprosiwszy mnie już na premierę. — Nie wykręcisz się i nie zostaniesz w domu. Miałem wyrzuty sumienia. Pośpiesznie obiecałem się zjawić i doda łem, że kiedy już znajdziemy się w Cashelmarze, będę się z nimi widywał częściej. Nigdy się nie dowiedziałem, co Marguerite powiedziała Sarze. Choć przez dwa następne dni Sara miała zaczerwienione oczy, to jednak nie było scen ani burz. W dniu naszego wyjazdu z Londynu zdobyłem się na to, by jej powiedzieć: — To tylko na krótko. Niedługo z powrotem będziemy w Londynie, przyrzekam. — A kiedy bez słowa skinęła głową nie patrząc na mnie, ująłem jej dłonie, ścisnąłem je mocno i obiecałem zrobić wszystko, by uczynić ją szczęśliwą w Cashelmarze. — Ja zrobię co mogę, by uszczęśliwić ciebie — rzekła pokornie. Ta odpowiedź tak mnie zaskoczyła, że puściłem jej ręce i zapatrzyłem się na nią z otwartą buzią. — Wiem, że nie... nie byłam ostatnio sumienna. Marguerite powiedziała, że nie chodziłbyś na karty tak często, gdybyś był szczęśliwy w domu. Cóż, nigdy o tym nie myślałem w takim aspekcie, ale muszę przyznać, że Marguerite była bardzo rozumną kobietą. Sara nie przywołała imienia Derry'ego; kiedy przypomniałem sobie moją rozmowę z Marguerite, uświadomiłem sobie, że ona także go nie wymieniła. Ale Marguerite zawsze była najmądrzejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Miałem tylko nadzieję, że kiedy wreszcie będziemy sami w Cashelmarze, może "pewnego dnia Sara stanie się do niej nieco podobna.
IV Tak bardzo lękałem się powrotu do Irlandii, że było dla mnie przyjemnym szokiem, kiedy się okazało, że życie tam nie jest wcale takie złe. Jak zawsze radowałem się towarzystwem Marguerite. Na szczęście moja siostrzenica Edith została w mieście z Clarą, więc Marguerite nie była zobowiązana ciągnąć ją ze sobą do Cashelmary. Nie chcę być niemiły w stosunku do Edith, lecz muszę przyznać, że uważałem ją za osobę trudną w obcowaniu i podziwiałem Marguerite za to, że ma do niej tyle cierpliwości. — Edith nie jest złą dziewczyną — wyjaśniła Marguerite, kiedy podjąłem ten temat — tyle że jest bardzo nieopierzona. Oczywiście udaje, że nie chce wyjść za mąż, ale to z obawy, że nikt ją o to nie poprosi. Jestem pewna, że nie zostałaby z Clarą, gdyby tak bardzo nie chciała pobyć w mieście do końca sezonu... Wie, że tu, w Cashelmarze, nie spotka żadnego młodzieńca. — W Cashelmarze można spędzić wiele dni, nie spotykając nikogo — powiedziałem posępnie. Odwiedziłem już mojego szwagra Alfreda Smitha, który wciąż mieszkał w Clonagh Court, był jednak w tak złym nastroju, że trudno go było nazwać dobrym kompanem. Powiedział, że bez Annabel czuje się zbyt samotny w dolinie i myśli, by powrócić do Epsom i poszukać posady trenera koni; poprosił o pożyczkę, która pomogłaby mu osiedlić się w Anglii; nie dowierzał, kiedy wyjaśniłem, że mi się nie przelewa. Zasugerowałem, by zwrócił się do kuzyna George'a. Potem nie czuliśmy się już ze sobą swobodnie i nie odwiedziłem go więcej. Jedyną osobą, do której wpadałem, była moja siostra Madeleine. Obawiałem się, że ona także poprosi mnie o pieniądze, ale na szczęście arcybiskup wreszcie się ocknął, a poza tym miała tuzin organizacji dobroczynnych wspomagających jej lecznicę. Planowała nawet skrzydło szpitalne, a znając Madeleine, byłem pewny, że wkrótce je zbuduje. Niektórym zawsze udaje się spaść na cztery łapy. — Teraz, Saro — powiedziała Marguerite z zapałem po powrocie z wizyty u Madeleine, gdzie obejrzała upiorny widok chorych Irland czyków ustawionych w kolejce przed lecznicą — masz organizację dobroczynną tuż pod nosem. Dlaczego nie popracujesz trochę i nie pomożesz Madeleine? Po otwarciu szpitala mogłabyś tam chodzić co tydzień z kwiatami i jedzeniem... — Będę je posyłała — odparła szybko Sara — ale sama wolałabym tam nie chodzić. — Odwiedzanie biedoty zawsze było dla niej czymś odrażającym; z zajęć charytatywnych odpowiadały jej tylko bale dob roczynne. Ani trochę jej za to nie winiłem. Nie możemy wszyscy być jak Florence Nightingale czy Madeleine i zachowywać niezachwianą pogodę 271
SUSAN.HOWATCH
ducha pośród straszliwych chorób bujnie rozwijających się w plugastwie biedoty. Letnie dni mijały leniwie. Zabierałem moich braci na wiosłowanie po jeziorze i przejażdżki konne w góry. Raz pojechaliśmy drogą do Leenane i zjedliśmy coś w karczmie, obserwując łodzie załadowane wodorostami, stanowiącymi podstawę egzystencji wielu wieśniaków żyjących na wybrzeżu Killary Harbour. Innego dnia pojechaliśmy do Letterturk (choć nie zgodziłem się zobaczyć z kuzynem George'em) i do Clonbur, gdzie wpadliśmy do Knoxów; później udaliśmy się do Cong i zwiedziliśmy ruiny starego opactwa. Chłopcy byli znako mitym towarzystwem. Cieszyły mnie energia i entuzjazm Thomasa, zaskakiwało Davidowe wyczulenie na piękno. Zacząłem podejrzewać, że David podobny jest do mnie nie tylko fizycznie, ale i pod wzglę dem upodobań; im więcej czasu spędzaliśmy razem, tym bardziej chciałem mieć syna identycznego jak on. Przypominało mi to jednak o bezdzietności Sary, a wtedy ogarniał mnie smutek, zupełnie jak mgła spowija lasy, kiedy chmury wiszą nisko nad doliną. Sara nie znalazła sobie żadnego zainteresowania, którym mogłaby wypełnić czas. Spędzała całe godziny na pisaniu listów do rodziny (niepokoiło mnie, co też może w nich wypisywać, ale przysięgała, że pisze tylko po to, by dodać otuchy podupadającemu na zdrowiu ojcu). Choć Marguerite próbowała ją namówić, by zaczęła prowadzić dziennik, Sara wykręciła się twierdząc, że jej życie jest tak nudne, iż nie znajduje w nim żadnego zdarzenia godnego utrwalenia. — A jednak, jak widzę, nie powstrzymuje cię to od pisania do Francisa — zauważyła Marguerite. Muszę przyznać, że Marguerite bardzo się starała znaleźć Sarze jakieś zajęcie, lecz wszystkie jej sugestie — o pracy dobroczynnej, prowadzeniu dziennika i innych tego typu sposobach zabicia czasu — były rzucaniem grochu o ścianę. Sara usiłowała być „sumienna", jak to nazwała, ale jak mężczyzna może znajdować przyjemność w kochaniu się z żoną, wiedząc, że ona tak naprawdę nienawidzi każdej chwili spędzonej z nim w łóżku? Z rozpaczy znowu przestałem z nią sypiać. Coraz więcej czasu spędzałem z braćmi, a coraz mniej z nią. Gdzieś w połowie sierpnia Marguerite oznajmiła nam niedbale: — Chłopcy i ja musimy wkrótce zacząć myśleć o wyjeździe. Obiecałam odwiedzić Fenwicków w Yorkshire na początku miesiąca, a chciałabym spędzić jakiś tydzień na St. James's Sąuare, zanim ruszymy na północ. Sara i ja natychmiast wpadliśmy w straszliwą panikę. Ale choć błagaliśmy ją, by jeszcze została, odmówiła. — Pobyt tutaj sprawił mi ogromną przyjemność — powiedziała stanowczo. — Wiem, że chłopcy także świetnie się bawili... byłeś dla nich bardzo dobry, Patricku. Ale nikt nie powinien nadużywać gościnności, a my mamy też inne zobowiązania. 272
Wyjechali. I oto zostaliśmy sami w Cashelmarze. Kiedy stojąc na schodach przed frontowymi drzwiami obserwowaliśmy zjeżdżający ze wzgórza powóz, Sara załamała się i rozpłakała, a ja czułem się jak Robinson Crusoe w chwili, gdy znalazł się zupełnie sam na tej ohydnej bezludnej wyspie.
V — Dlaczego nie sypiasz ze mną? — zapytała Sara. — Nie sądziłem, że tego chcesz — odparłem. — Nie chcę. To zabolało. Wiedziałem, że woli spać sama, a mimo to jej słowa sprawiły mi ból. — Wobec tego dlaczego pytasz? — Ponieważ musimy spać razem. — Ale przecież powiedziałaś... — Chcę mieć dziecko — rzekła z płaczem. — A jak mogę je mieć, skoro nie zbliżasz się do mnie, nigdy mnie nie całujesz, nigdy nie dotykasz, nigdy, nigdy, nigdy nic nie robisz... Wtedy przytrafiła nam się piekielna katastrofa. Próbowałem kochać się z nią — i nie mogłem. — Dlaczego nie możesz? — zapytała. — Dlaczego? Znowu płakała. — Cicho bądź — rzuciłem. Musiałem wyjść z pokoju. Nie mogłem słuchać tego jęczenia ani chwili dłużej. Zszedłem na dół, upiłem się i zasnąłem przy stole w jadalni, a kiedy się obudziłem, wyszedłem na zewnątrz do zapuszczonego ogrodu, by obejrzeć wschód słońca. Właśnie wtedy zdecydowałem, że zostanę ogrodnikiem. Siedziałem na omszałej ławce po jednej stronie zachwaszczonego poletka i wyob raziłem sobie gładkie zielone trawniki, eksplodujące kwieciem grządki i wijące się wśród drzew, rododendronów i azalii ścieżki. Mógłbym zbudować tarasiki i zaprojektować altanki; mogła tam być też jakaś fontanna, może staw z liliami wodnymi, i kilka figurek z czystego marmuru w cieniu cyprysów... taki włoski ogród. Przypominałby mi Florencję i szczęśliwsze czasy. Nie wiedziałem nic o ogrodnictwie na tak dużą skalę, byłem jednak pewien, że mogę się nauczyć. Mogło być to zabawniejsze niż rzeźbienie w drewnie, ponieważ cokolwiek bym wyrzeź bił, zawsze byłoby to dalekie od doskonałości Grinlinga Gibbonsa. Ale ogród... Nie musiałem się już martwić tym, jak spędzać czas w Cashel marze. Nie musiałem się niczym martwić. Myślałem tylko o kwiatach, 18
27*
drzewach i krzewach, o ziemi i kamieniu, o świetle i wodzie. Zrobię piękny ogród w Cashelmarze; ogród tak piękny, że ludzie, którzy przyjdą tu po mnie, będą mówić: „Ten ogród został stworzony przez Patricka de Salis"; moje imię stanie się synonimem piękna, sztuki i spokoju — to moja nieśmiertelność. Nie będzie miało już znaczenia, że nigdy nie posiadałem syna; nie będzie ważne, że poniosłem porażkę we wszystkich innych sprawach, za które się zabierałem. Na rozważaniu tych planów spędziłem dużo czasu. Tuzin razy obszedłem otoczone murem akry wokół domu, potem wróciłem do biblioteki i przeniosłem moje pomysły na papier. Wtedy właśnie od kryłem książki o ogrodnictwie. Nigdy wcześniej ich tam nie zauważyłem, bo też zawsze wychodziłem z założenia, że żadna z książek nie może mnie zainteresować. Książki o ogrodnictwie znajdowały się w niewielkiej wnęce obok kominka, a kiedy zacząłem je studiować, znalazłem imię mojego dziadka, Henry'ego de Salisa, wypisane starannie na każdej stronie przedtytułowej. Namiętnie zainteresowałem się moim dziadkiem. Przeszukałem pod dasze i kiedy znalazłem jego portret, zniosłem go do biblioteki. Dawno już myślałem, by usunąć znad kominka portret mojej matki, i teraz mogłem go zastąpić podobizną człowieka, którego nigdy nie znałem. Był bezbarwnym mężczyzną z jasnoniebieskimi oczyma i niewinną miną; portret był marny, ale dla mnie znaczył więcej niż wykwintnie wykonany konterfekt mojej matki z jej przejmującym pięknem i dostojeń stwem. Sara nie potrafiła tego zrozumieć, lecz w owym czasie nie rozumiała nic z tego, co robiłem. Po wyjeździe Marguerite szarpaliśmy się beznadziejnie przez tydzień czy dwa, a potem, dzięki Bogu, Katherine napisała, czy nie mogłaby nas odwiedzić. Oczywiście obydwoje wprost marzyliśmy o jej przyjeździe, bo w Cashelmarze każde towarzystwo było lepsze niż przebywanie sam na sam. Tak więc Katherine odbyła podróż z Duneden Castle i spędziła z nami wrzesień. Duneden nie przyjechał, ale to nie było niespodzianką, ponieważ wiedziałem, że mnie nie cierpi; wiedziałem również, że Katherine zjawiła się w Cashelmarze tylko dlatego, iż z punktu widzenia form towarzyskich byłoby niewłaściwe zignorowanie obecności brata i szwagierki w odległości mniejszej niż osiemdziesiąt mil od jej wiejskiej rezydencji. Po wyjeździe Katherine znowu próbowałem kochać się z Sarą, lecz nic z tego nie wyszło, chociaż potraktowałem się odpowiednią ilością samogonu. Zaczęły się ciągłe deszcze — godzina za godziną, dzień po dniu, i nic nie mogłem robić w ogrodzie. Wertowałem książki dziadka i marzyłem, czegóż to nie zrobię z nadejściem wiosny, cały czas jednak byłem świadom, że najpierw muszę przetrwać Boże Narodzenie z Sarą samą, gdyż Marguerite dawno już obiecała spędzić te święta z Katherine; 274
CASHEI.MARA
choć także liczyłem na zaproszenie, nie otrzymałem ani słówka z Dune den Castle. Alfred Smith wyjechał do Epsom; Madeleine już planowała świątecz ny obiad dla wszystkich tych niezdarnych wieśniaków, którzy gotowi byli udawać, że przymierają głodem, byle tylko otrzymać darmowy posiłek. Byliśmy zupełnie sami. Piętnastego grudnia wstałem o świcie, ubrałem się i pognałem na dół do biblioteki. „Proszę cię, przyjedź — napisałem do Derry'ego. — Jeśli o mnie chodzi, kuzyn George i Duneden mogą sobie iść do diabła. Jestem tak przygnębiony, że nie zależy mi już nawet na Woodhammer. Jest tu dosyć nudno, jak to sobie chyba możesz wyobrazić, a ja tak bardzo chciałbym mieć wesołe Boże Narodzenie! Mam nadzieję, że Clara wróciła już do zdrowia. Sara czuje się w miarę dobrze. Czekamy niecierpliwie, by zobaczyć was obydwoje. Proszę, proszę, przyjedź. Twój P." To był krótki list, ale nic więcej nie byłem w stanie napisać. Zakleiłem go, osiodłałem konia i pojechałem do karczmy w Leenane, gdzie w ciągu dnia miał się pojawić wóz pocztowy. Słońce wzeszło, kiedy minąłem koniuszek jeziora i przejeżdżałem przez kamienny most nad rzeką Fooey. Mój koń mozolnie wspinał się na szczyt przełęczy. Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem czarne góry na tle różowego nieba... Byłem milę od drogi wiodącej z Galway do Leenane. Raptem ujrzałem sylwetkę jeźdźca podążającego w moją stronę. Natychmiast wiedziałem, kto zacz. A skąd to wiedziałem, nie mam pojęcia; ledwie się rozjaśniało i jeździec był po prostu odzianą w czarny płaszcz postacią na koniu. Ale wiedziałem. On wiedział to także. W tym samym momencie obydwaj spięliśmy konie do galopu. Błoto tryskało spod kopyt, wiatr śpiewał mi w uszach i już w następnej sekundzie śmialiśmy się, wyciągając do siebie ręce na powitanie. A Derry tym swoim chłodnym głosem, który był mi tak boleśnie znajomy, wycedził: — Czyż życie nie jest wspaniale?
R O Z D Z I A Ł PIĄTY
I — Po twoim wyjeździe, Patricku, w Londynie było piekielnie nudno — powiedział Derry, kiedy już otrząsnęliśmy się z fantastycznego szoku spowodowanego tak nieoczekiwanym spotkaniem. — Poza tym tak dobrze szło mi w kartach, że nabrałem pewności, iż jeśli zostanę w Anglii, rozchoruję się i umrę. — Zerkał przez ramię, jakby spodziewał się zobaczyć szczerzącą się do niego śmierć. Kiedy roześmiałem się, za protestował: —Ależ to paskudna sprawa być Irlandczykiem w Londynie! Wy, Anglicy, jesteście bandą potwornych sztywniaków. — Nie zauważyłem, by ktokolwiek był w stosunku do ciebie sztywniakiem... — Cóż, istotnie, wszyscy byli dla mnie przyjaźni, póki ty tam byłeś, ale kiedy ciebie zabrakło, uprzedzenie wobec mnie stało się wręcz haniebne. Watermill i Huntingford odmawiali przyjmowania moich rewersów, a ten bękart Danzinger nakazał mi opuścić „Albatrosa". Wspomniał o jakiejś skardze, że oszukiwałem w kartach... Mój Boże, ja oszukiwałem! Szkoda, że nie było świadka naszej rozmowy, bo słowo daję, zaskarżyłbym go o zniesławienie. — Ale kto... — Och, skąd mam wiedzieć, kto złożył skargę? Przypuszczam, że Steel: był mi winien kilka setek i nie chciał zapłacić, kiedy potrzebowałem gotówki, by wyrównać moje rachunki. Ale co to za różnica, kto mnie oczernił? Kłamstwo wkrótce się rozeszło. Mówiono, że zostałem usunięty z „Albatrosa" za oszukiwanie w kartach i niebawem żaden z polityków nie zbliżał się do mnie na odległość smrodu. Tyle jeśli idzie o moje ambicje. Nie mam wątpliwości, co mi przyniosły mocne karty: śmierć jako wschodzącego polityka. — Ależ to potwornie niesprawiedliwe! — Być może, ale już się tym nie przejmuję. Pomyślałem, że wrócę do adwokatury i osiedlę się w Dublinie. Zostawiłem Clarę przy St. James's Sąuare z Marguerite. Pomyślałem, że najpierw sam przepłynę na tę stronę, by znaleźć jakieś miejsce do zamieszkania, i wtedy przywiozę ją do Irlandii. Ale skoro już się zjawiłem w Dublinie, żal było nie wsiąść do 276
pociągu jadącego do Galway, a kiedy dotarłem do Galway... cóż, wziąłem omnibus aż do Oughterard. Potem koń okulał i utknęliśmy wszyscy. Udało mi się jednak nająć tego straszliwego wałacha, który ledwie powłóczy kopytami... — Chcesz powiedzieć, że jechałeś całą noc z Oughterard? — Tak, a przespałem się w jakiejś opanowanej przez pchły norze. — Biedaku, musisz być wykończony. Jedźmy jak najszybciej do domu. — Nie chcę stawiać cię w niezręcznej sytuacji... Nie zapomniałem, w jakim jesteś położeniu wobec tego łobuza z Duneden Castle, ale nie widzę nic złego w takiej krótkiej wizycie... A co u ciebie? Jak się ma Sara? Nie powinienem był mówić, lecz powiedziałem. Opowiedziałem mu wszystko, pomijając jedynie to, że Sara dwukrotnie doprowadziła mnie do impotencji. — Najświętsza Panienko, kobiety to najgorsze diabły, czyż nie? — rzucił lekko. Moja samotność stała się mniej dręcząca. — Z czym my, mężczyźni, musimy się godzić! — dodał. Jego ciemne oczy iskrzyły się zuchwale. Roześmiałem się, ponieważ życie na powrót wydało mi się piękne. Teraz, kiedy Derry znowu był przy mnie, nawet najgorsze kłopoty wydawały się błahe.
II Sara ledwie ujrzała Derry'ego, poszła prosto na górę do swojego pokoju i napisała do kuzyna George'a. Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Tego samego popołudnia George przygnał z Letterturk, jak burza wpadł do biblioteki, gdzie z Derrym popijaliśmy brandy, i oświad czył, że złamałem słowo i Bóg świadkiem, będę tego żałował, zobaczę. Cała scena była tak niedorzeczna, że Derry nie mógł powstrzymać się od przedrzeźniania George'a w jego obecności, na co ten wpadł w taką wściekłość, że naprawdę sądziłem, iż dostanie apopleksji. — Jutro jadę do Duneden Castle! — brzmiały jego ostatnie słowa, po których wypadł z pokoju. — Piekło nie zna gorszej zarazy jak wyszydzony drobny ziemianin, jak Boga kocham — warknął za nim Derry. George, który nienawidził, kiedy nazywano go drobnym ziemianinem, poczuł się tak obrażony, że cofnął się do pokoju, by oświadczyć, iż Derry bez wątpienia zostanie skazany na wieczne męki piekielne. — Urządzę je wygodnie na twoje tam przybycie — odparł Derry, jak zwykle rezerwując dla siebie ostatnie słowo. — Au revoir. — Obydwaj wybuchnęliśmy śmiechem. Przypuszczam, że byliśmy dla George'a
trochę niemili, ale czułem się bardzo dotknięty, że tak nietaktownie usiłował mi rozkazywać. — Jezu—rzekł Derry, wycierając oczy—teraz jest w swoim żywiole, nie ma co. Przepraszam, powinienem był trzymać język za zębami. — Cieszę się, że nie zrobiłeś tego. Mam już powyżej uszu kuzyna George'a. — Jak bardzo potrzebne ci są teraz jego pieniądze? To znaczy jaka dokładnie jest twoja sytuacja finansowa? Nie byłem tego pewien, ale zrobiłem co •mogłem, by mu to wyjaśnić. — On i Duneden spłacili długi, w które wpadłem latem ubiegłego roku — powiedziałem — i obiecali spłacać roczne odsetki hipoteki Woodhammer Hall, dopóki będę żył skromnie w Cashelmarze i nie komunikował się z tobą. Gdybym dotrzymał tych warunków, przez trzy lata zaoszczędziłbym tyle, by spłacić drugą hipotekę, i moje finanse znowu byłyby w lepszym stanie... Mógłbym nawet pozwo lić sobie na zamieszkanie w Woodhammer i okazjonalne wizyty w mieście. Do tego czasu jednak wszystkie pieniążki z Cashelmary miały iść prosto do George'a i Dunedena, którzy wypłacają mi miesięczną pensję. — A co robią z nadwyżkami? Czy jakoś je inwestują? — Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że tak. — Czy otrzymujesz procent od tych inwestycji? — Nie sądzę, ponieważ oni płacą odsetki od hipoteki. To w miarę sprawiedliwe, czyż nie? — Patricku, daję słowo, że nie znam drugiego mężczyzny równie ufnego jak ty. Czy Fielding wciąż pracuje dla ciebie? Może on wie coś więcej? — Już nie, został zwolniony w ramach oszczędności. Wszystkie rachunki idą do Dunedena i przypuszczam, że jego sekretarz czuwa nad tym, by każdy dostał swoją zapłatę. — Ależ, Jezu, Patrick, przecież całkowicie oddajesz się w ręce swoich najgorszych wrogów i oni mogą zaSarwić cię na amen! — Cóż, miałem do wyboru zgodzić się na to albo stracić Woodham mer — powiedziałem posępnie — a choć to moi najgorsi wrogowie, są przynajmniej angielskimi dżentelmenami. — Angielscy dżentelmeni! — fuknął Derry. — Angielscy dżentel meni spaprali mi karierę polityczną i dostatnie życie w Londynie. Patricku, mówię ci, wolałbym spotkać sześciu uzbrojonych po zęby członków bandy Molly Maguires niż dwóch angielskich dżentelmenów uzbrojonych w pełnomocnictwa. Jak wysokie są roczne odsetki tej hipoteki Woodhammer? Idę o zakład, że przy odrobinie wyczucia i jakiejś sprytnej inwestycji zdołałbyś bez trudu spłacić odsetki, pozbyć się drugiej hipoteki i jeszcze by ci trochę zostało. A wszystko bez tej wątpliwej pomocy Dunedena i kuzyna George'a! 278
— No, nie wiem — odparłem niepewnie. — Nie jestem dobry w sprawach finansowych. — Ale ja jestem — rzekł Derry. — Twardy los nauczył mnie, jak liczyć się z groszem. Och, wiem, że popełniłem błąd z tą cholerną linią kolejową, ale nawet najwięksi wyjadacze czasem popełnieją błędy. Pomogę ci, Patricku. I nie przejmuj się, kiedy ci dwaj angielscy dżentelmeni narobią szumu. Clara i ja możemy tu przyjechać i zamiesz kać w Cashelmarze. Zrobię z ciebie znowu bogacza, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką na tym świecie wykonam.
III Duneden i George podarli tytuł własności, który dawał im władzę prawną, i oświadczyli, że kuratela ustanowiona dla „ratowania mnie przed samym sobą" została nieodwołalnie zniesiona. — Zrobiliśmy dla ciebie wszystko, co było możliwe — oświadczył Duneden. — Nie możemy zrobić nic więcej. Bogu dzięki, pomyślałem. Chciałem powiedzieć to głośno, ale jakoś nie miałem po temu okazji. Obserwowałem ich odjazd, a potem z Derrym wypiliśmy butelkę szampana, by uczcić mój powrót do samodzielności. Następnym problemem była Sara. — Odmawiam życia pod jednym dachem z Derrym — rzekła lodowato. — Ale on, albo ja. Próbowałem sobie wyobrazić, czyją stronę wzięłaby Marguerite, i miałem nieprzyjemne przeczucie, że mogłaby to być strona Sary. Poza tym nie chciałem stracić Sary, szczególnie teraz, gdy moje sprawy znowu uległy zmianie i poczułem się bardziej mężczyzną. Mimo jej gróźb wątpiłem, by potrafiła opuścić mnie na zawsze; była zbyt dumna, żeby znieść hańbę ucieczki od męża. Ale bałem się, że mogłaby pojechać na dłuższy czas do Londynu i zamieszkać z Marguerite. Nie podobała mi się myśl, że miałbym być mężem nie potrafiącym utrzymać żony u swojego boku, a jeszcze mniej podobało mi się, że mogłaby na tym ucierpieć moja przyjaźń z Marguerite. Dlatego tak bardzo zależało mi na ugłaskaniu Sary — lecz nie miałem pojęcia, jak zacząć. Derry był mi naprawdę potrzebny do zorganizowania moich spraw finansowych i ostatnią rzeczą, której chciałem, byłoby wyrzucić go z domu. — Ależ to żaden problem — powiedział Derry, jak zwykle nie wzruszony. — Podobnie jak Sara, również Clara chce mieć własny dom. Skoro Alfred Smith wrócił do Anglii, dlaczego nie mielibyśmy zamiesz kać w Clonagh Court? To trzy mile stąd, na drugim końcu jeziora, i Sara,
jeśli nie będzie chciała, nie będzie musiała nas oglądać. A jest to na tyle blisko, że mógłbyś wpadać tak często, jak tylko zechcesz. Wydawało się to idealnym rozwiązaniem. Sara nie mogłaby już protestować, że zmuszana jest znosić towarzystwo Derry'ego, a gdybym się postarał spędzać z nią każdy wieczór, nie mogłaby też narzekać, że jest zaniedbywana. Wciąż nie sypiałem z nią — nie miałem dość odwagi, by znowu spróbować — ale czułem, że idę we właściwym kierunku i że w stosownym momencie będę mógł wznowić nasze stosunki w sypialni. Tymczasem miałem na głowie inne problemy. Derry zorganizował moje fundusze bardzo starannie, używając nadwyżek z dochodów do spłaty odsetek długu hipotecznego obciążającego Woodhammer; bardzo dbał o to, by nie urazić MacGowana swoim wtrąceniem się do spraw majątku, a ponieważ czynsze zostały ostatnio gruntownie zmienione, niewiele było rzeczy, które mógłby zreformować. Nasza czwórka, Derry i Clara, Sara i ja, żyła skromnie, lecz wygodnie w swoich domach, więc naprawdę nie miałem powodów do narzekań, z wyjątkiem jednego: nie wiedziałem, czy kiedykolwiek uda mi się spłacić choć jedną z tych hipotek. Ale Derry niebawem opracował plan. — Można zrobić pieniądze na leśnictwie — rzekł. Opowiedział mi długą historię o irlandzkim parze, który zrobił fortunę zaczynając od posadzenia na swoich gruntach kilku drzewek. — Myślę, że warto by zasięgnąć opinii jakiegoś eksperta — zasugerował. — Powiedziałby nam, która część majątku nadaje się do zalesienia i nie wymaga zbyt dużych nakładów. Gdybyśmy się zdecydowali odejść od tego planu, co najwyżej stracimy równowartość wynagrodzenia tego człowieka. Jako że brzmiało to rozsądnie, napisałem do Królewskiego Kolegium Rolniczego w Dublinie i wkrótce polecili mi pana MacDonalda, pioniera eksperymentów leśnych na Wyżynach Szkockich. Był najwyraźniej wstrząśnięty bezleśnymi nieużytkami w majątku Cashelmary, ale znalazł obszar, który nadawał się na niewielką uprawę leśną. W połowie jeziora droga do Clonareen skręca w głąb lądu i biegnie wzdłuż odnogi Leynabricka, grunty zaś, w tym miejscu leżące na zboczu wzniesienia ponad typowymi nagimi skałami, okazały się odpowiednie. Ponieważ gleba była zbyt słaba, a stok zbyt stromy dla jakichkolwiek upraw rolnych, więc bez większej straty dałoby się oczyścić te ziemie z kilku kartoflisk, założonych tam samowolnie. Wieśniacy mogliby przenieść się gdzie indziej. Derry wyjaśnił, że jest mnóstwo porzuco nej ziemi, na której przy odrobinie wysiłku mogliby się urządzić od nowa, a reszta ich plemienia w dolinie zadbałaby już o to, by nie pomarli z głodu. — Eksmitując ich, w zasadzie wyświadczysz im przysługę — powie dział Derry — ponieważ ta ziemia nie wykarmiłaby nawet kozy druciarza, gdyby ją posiadał. Na południowym brzegu jeziora są znacznie lepsze grunty, które mogą uprawiać bez końca. 280
Zdecydowałem się więc na realizację projektu. Nawet zapaliłem się do niego, ponieważ pan MacDonald rozprawiał lirycznie o swoim szkockim sukcesie i naprawdę wydawało mi się, że robienie pieniędzy na sadzeniu drzew to wyśmienity pomysł. Jedyne moje zmartwienie polegało na tym, skąd wziąć pieniądze na rozpoczęcie inwestycji. Trzeba było kupić sadzonki, posadzić je, potem nawozić, a kiedy zapłaciłem wszystkie rachunki, zostałem bez grosza przy duszy. — Może sprzedam coś z mojej schedy — powiedziałem do Derry'ego, choć nie potrafiłem znieść myśli o rozstaniu się z pięknymi gregoriańskimi srebrami, a nawet wątpiłem, czy w świetle prawa w ogóle mogę to zrobić. Żałowałem, że nie wolno mi zastawić całej bezużytecznej biżuterii Sary, to jednak nie wchodziło w rachubę — z Sarą musiałem postępować bardzo ostrożnie. — Nic nie sprzedawaj — rzekł Derry, z właściwą sobie łatwością podsuwając mi idealne rozwiązanie. — Po co robić sobie kłopot? Masz schorowanego a bogatego teścia po drugiej stronie Atlantyku. Napisz do niego i przypomnij mu, że przecież nie zabierze ze sobą pieniędzy na tamten świat. To wydało się rozsądne, zwłaszcza że nigdy wcześniej nie prosiłem kuzyna Francisa ani o grosz; ale jakoś pomysł napisania do niego mało mnie pociągał i przez dobrych kilka dni odkładałem to zadanie. — Najpierw oczyśćmy grunty — zasugerowałem Derry'emu. We zwałem MacGowana, wyjaśniłem mu plan zalesienia i poprosiłem, by przygotował niezbędne akty eksmisji. — Będą kłopoty, milordzie — powiedział natychmiast MacGowan ponurym głosem. Powtórzyłem sugestię Derry'ego, że dzierżawcy po winni przenieść się na południowy brzeg jeziora. — Te ziemie są teraz nie lepsze od bagien, milordzie — rzekł MacGowan.—Dawniej było inaczej, ale rzeka zmieniła bieg i nie było innej rady, jak porzucić tamte pola. Dlatego nikt tam się nigdy nie osiedlił. — Cóż... wyślij dzierżawców do Ameryki albo zrób cokolwiek innego! — rzuciłem pomysłowo. — Żyją tutaj w takiej nędzy, że mając perspektywę wyjazdu, powinni skakać z radości. — Jeżeli jego lordowska mość będzie pragnął ich wyjazdu, oni będą chcieli pozostać — odparł MacGowan, a zdradziwszy mi te pćrwersyjne tajniki natury Irlandczyków, dodał głosem, który można by określić jedynie mianem głosu grobowego: — To wszystko są 0'Malleyowie, milordzie. — Nie obchodzi mnie, kim są — odparłem bardzo już zirytowany, lecz wtedy z zamierającym sercem przypomniałem sobie, że wodzem 0'Malleyów jest nie kto inny jak mój stary wróg, Maxwell Drummond. — O Boże! — wymamrotałem. — To rzeczywiście kłopot. Cóż, może lepiej wypłacimy im jakieś odszkodowania.
— Byłoby to bardzo kosztowne, milordzie, i stwarzałoby niebez pieczny precedens. Potem każdy eksmitowany dzierżawca żądałby od szkodowania i niebawem jego lordowska mość napytałby sobie niemałej biedy. — Och, cóż... — Znalazłem się w prawdziwym impasie. — Poroz mawiam o tym z panem Stranahanem—powiedziałem w końcu, wiedząc, że Derry znajdzie jakieś wyjście. — Przypuszczam, że zajmie się dla mnie tą sprawą. Ale Derry nie widział żadnego innego wyjścia jak tylko stanowczość wobec protestów 0'Malleyów. — Poradzę sobie — zapewnił. — A co do MacGowana i jego twierdzenia, że ziemia na południowym brzegu nie nadaje się do użytku, to nie wierz ani jednemu jego słowu. Wszystko, czego ci ludzie potrzebują, to sadzić ziemniaki. A do tego nie muszą mieć najlepszych akrów w dolinie. — A co będzie, jeśli Drummond narobi hałasu? — Poradzę sobie z Maxwellem Drummondem — odparł Derry, i wiedziałem, że jak przystało na prawdziwego Irlandczyka, już rwie się do bitki. — Zostaw go mnie. Cóż, zrobiłem tak, choć wcale mi się to nie podobało, a w miarę upływu tygodni podobało mi się coraz mniej. Zdołałem wyciągnąć pieniądze od kuzyna Francisa, ale przy tej okazji musiałem przełknąć piekielnie wyniosły liścik. Nie mogłem jednak ruszyć z realizacją planu zalesienia, ponieważ okazało się, że niepodobna oczyścić grunty. Derry wręczył nakazy eksmisji, MacGowan zachował posępną neutralność, a wszyscy 0'Malleyowie zgromadzili się razem, przymaszerowali pod same drzwi Cashelmary i zażądali widzenia ze mną. Kiedy odmówiłem, wyszedłszy z założenia, że negocjując z takimi rebeliantami straciłbym twarz, dwa okna zostały stłuczone, a Sara popadła w taki stan, że nie miałem wyboru i posłałem po Maxwella Drummonda. T e n jednak, niech szlag trafi jego zuchwalstwo, nie zgodził się na spotkanie; w starannie napisanym liście oznajmił, że nie może negocjować ze mną, póki Derry przebywa w Cashelmarze. — Nie słuchaj go — powiedział Derry buńczucznie. — Jakie on ma prawo mówić o negocjacjach i stawiać ci warunki! Podpisałeś nakazy eksmisji, Patricku, i dopilnuj ich egzekucji. Jeżeli teraz się wycofasz, nigdy nie położysz temu kresu. Łatwo było mówić, ale wyciszyć niezadowolenie Irlandczyków, to jak próbować zatrzymać wyciekanie wody ze starego wiadra — jeśli zatka się jedną dziurę, woda leje się strumieniem inną. Ostatecznie udało nam się wyeksmitować tych dzierżawców, lecz dopiero gdy podinspektor z Letterturk ściągnął do doliny prawie wszystkich swoich podkomendnych i gdy zburzono maszynami lepianki niemal nad głowami dzierżawców. Myślałem wtedy, że najgorsze mamy już za sobą — ale nigdy nie pomyliłem
się bardziej. Był to zaledwie początek problemów. Moje bydło, pasące się potulnie na łąkach przy rzece Fooey, zostało zdziesiątkowane. Jeden z moich ulubionych seterów, Polonius, zniknął i znaleziony został tydzień później na ołtarzu kaplicy z odciętym łbem; na domiar złego kaplicę zbezczeszczono — ołtarz śmierdział uryną, a ławki porznięte były nożami. Do tego czasu kipiałem już z gniewu, a jednocześnie byłem głęboko przygnębiony. Nigdy nie zająłbym się zalesianiem, gdybym wiedział, że wystawię się na takie nieprzyjemności. Nie chciałem nikogo obrażać. Skąd mogłem wiedzieć, że 0'Malleyowie tak bardzo wezmą sobie do serca tych kilka eksmisji? Marzyłem tylko o tym, by możliwie szybko wycofać się z zamiarów, co oczywiście byłoby przyznaniem się do klęski — i Derry słusznie nawet nie chciał o tym słyszeć. Starałem się więc postawić na swoim, lecz życie stało się tak piekielnie niespokojne, że już niebawem zacząłem się obawiać, iż narażam Sarę na prawdziwe niebezpieczeństwo. Miarka przebrała się, kiedy na początku marca w drodze powrotnej od Madeleine powóz Sary został za Clonareen obrzucony zgniłymi jajkami. Byłem tak strapiony, że obiecałem zabrać ją natychmiast do Londynu. — Ale pieniądze! — płakała Sara, wreszcie pamiętająca o konieczno ści oszczędzania. — Wykorzystamy część tych, które przysłał mi twój ojciec — odpar łem bez namysłu — i zamieszkamy z Marguerite przy St. James's Sąuare. Podjąwszy tę decyzję, poczułem ulgę. — Ty i Clara lepiej też jedźcie z nami — powiedziałem do Derry'ego. — Nie jest mądrze zostawać tutaj. — Muszę zostać — rzekł. Nigdy nie widziałem go tak zdeter minowanym. — Ty wyjedź za wszelką cenę. I zabierz do Londynu obie kobiety... Bardzo by mi ulżyło, gdybym nie musiał martwić się o Clarę... Ale to muszę doprowadzić do końca. To naprawdę osobista sprawa między Drummondem a mną, zrozum, i nie spocznę, póki nie wpakuję go do więzienia za spiskowanie, naruszanie cudzej własności, zakłócanie porządku i tuzin innych wykroczeń. Pozwól mi raz przygwoździć Drummonda, Patricku, a przyrzekam, że dolina będzie znowu bezpiecz na jak raj przed wygnaniem. Nie uśmiechało mi się zostawiać go w Cashelmarze samego. Chciałem raz jeszcze wezwać policję, żeby wzięła dom pod stałą obserwację, lecz Derry nie chciał nawet o tym słyszeć. — Wyglądałoby to tak, jakbym się bał — powiedział. — A dlaczego miałbym się bać garstki śmierdzących wieśniaków? Mam broń i jeśli zechcą, bym udowodnił moje umiejętności strzeleckie, pokażę im, że jestem mężczyzną potrafiącym zadbać o siebie. Nie martw się, Patricku. Napiszę do ciebie natychmiast, jak Drummond znajdzie się za kratkami.
Obiecałem wrócić, kiedy tylko kobiety znajdą się bezpieczne w Lon dynie, potrząsnął jednak głową. — To moja szansa, by zrobić coś dla ciebie, Patricku — rzekł. — Wpakowałem cię w tę przeklętą kabałę i moja w tym głowa, żeby cię z niej teraz wyciągnąć. Żaden mężczyzna nie mógł postąpić uczciwiej i sprawiedliwiej i trudno by znaleźć lepszego przyjaciela w biedzie. Opuściłem go niechętnie, choć już bez wyrzutów sumienia. Byłem przekonany, że chce tego naprawdę. Napisałem do podfnspektora w Letterturk, prosząc o zbrojną eskortę, a kiedy następnego dnia odpowiedział, natychmiast wyjechałem z doliny z Sarą i Clarą. Nigdy wcześniej nie cieszyłem się bardziej z wyjazdu.
IV Zdumiewające, jak bardzo Sara się zmieniła, kiedy już zostawiliśmy za sobą Irlandię; im bliżej byliśmy Londynu, tym większą dostrzegałem w niej odmianę. Dąsy i znudzenie szpeciły ją w Cashelmarze, ale teraz znowu była piękna, promieniejąca tą tak dobrze mi znaną z przeszłości radością. Nie mogłem pozostać nieczuły na jej wdzięki. Nie potrzebowa łem już dodawać sobie animuszu, by pójść z nią do łóżka. Wystarczyła wizyta w teatrze, potem wspólna kolacja przy St. James's Sąuare; wystarczyło ujrzeć ją w nowej sukni z ametystami na szyi, zobaczyć te jej włosy, elegancko spięte, i ogniste brązowe oczy. Kiedy zostaliśmy sami i pocałunkiem okazała mi swoją gotowość, rozwiało się całe nasze nieszczęście; moje porażki nie musiały się zdarzyć. Miałem oto próbkę tego, czym nasze małżeństwo mogło być dotąd i nadal jeszcze, gdybyśmy tylko dali mu jakąś szansę. — Naprawdę cię kocham, Saro — wyznałem — Naprawdę. Zamie rzam się zmienić i wszystko będzie zupełnie inaczej, przyrzekam. Rozmawialiśmy o przyszłości. — Gdybyśmy tylko nie musieli mieszkać w Cashelmarze! — powie działa z rozpaczą. Obiecałem zabrać ją do Nowego Jorku. Myślałem, że może kuzyn Francis zainwestuje dla mnie trochę pieniędzy na nowojorskiej giełdzie; a kiedy już raz miałbym tyle, by spłacić jego pożyczkę i pozbyć się drugiej hipoteki, mógłbym pozwolić sobie na zamieszkanie w Woodłiammer i odwiedzanie Londynu w sezonie. W końcu kuzyn Francis powiększył swoją fortunę dwunastokrotnie — dlaczego nie miałby zrobić małej fortunki dla mnie, zwłaszcza że szło o szczęście jego córki? To wszystko wydawało mi się bardzo logiczne. Sara natychmiast ogromnie się zapaliła
do pomysłu, by odwiedzić dom rodzinny. Marguerite orzekła, że długa podróż przez Atlantyk będzie niczym drugi miesiąc miodowy. Ustaliliś my więc datę wyjazdu na maj. I kiedy Sara pisała tuziny egzaltowanych listów do rodziny, powiadamiając ją o naszych planach, ja zarezer wowałem bilety, płacąc za nie pieniędzmi, które kuzyn Francis pożyczył mi na zalesienie. Na trzy dni przed wyjazdem otrzymałem list od Derry'ego. Listy od niego przychodziły co tydzień. Kiedy nadszedł ten ostatni, sądziłem, że nie będzie się różnił od poprzednich — że znów będzie to katalog „rolnych wykroczeń", przykładów sprytu Drummonda i zapew nień o gotowości zgniecenia 0'Malleyów za wszelką cenę. Ten list jednak był wołaniem o pomoc. Derry zmienił zdanie na temat policji i ewentual nego jej dozoru nad Cashelmarą (wiedziałem więc, że sytuacja musi być bardzo poważna), lecz podinspektor, być może również za sprawą kuzyna George'a, złośliwie odmówił jego prośbie o pomoc. „Sam pojechałbym do Letterturk — pisał Derry — i potrząsnął tym ciamajdą, aż zagrałyby mu zęby, ale sprawy tutaj przybrały taki obrót, że nie śmiem opuścić domu, nie mam zaś nikogo wystarczająco zaufanego, bym mógł go wziąć ze sobą jako obstawę. Daję ten list MacGowanowi, a że za jego dostarczenie obiecałem mu nagrodę, chciwość bez wątpienia doda mu odwagi, by odbyć tę podróż do Leenane. Czy mógłbyś przyjechać tu jak najszybciej i wpłynąć na tego podinspektora? Wiesz, że nigdy nie prosiłbym cię o to, gdybym nie czuł, że to naprawdę niezbędne. Ten Drummond jeszcze mnie popamięta, nawet gdybym miał zrobić coś desperackiego. Ale Bóg mi świadkiem, że jeśli pójdę do diabła, zabiorę go ze sobą." Nie miałem wyboru. Pilnował moich spraw, robił wszystko, co mógł uczynić lojalny przyjaciel; jakim ja byłbym przyjacielem, gdybym teraz zignorował jego wołanie o pomoc i popłynął sobie w wesoły rejs do Nowego Jorku? Mężczyzna ma pewne obowiązki. Choć więc pragnąłem spełnić obietnicę daną Sarze, nie widziałem sposobu dotrzymania słowa, nie zdradzając jednocześnie zaufania Derry'ego. Miałem wobec niego moralne zobowiązania. — Pozwól, by Derry sam rozgrywał swoje bitwy! — wybuchnęła Sara. — Próbował, ale najwyraźniej jest w piekielnie trudnej sytuacji. — Sam tego chciał. — Tak, żeby pomóc mnie! Żebyśmy mogli być razem w Londynie! Jakże mógłbym teraz odmówić pomocy jemu?! — Nie wierzę, że potrzebuje pomocy — krzyknęła w tak ogromnej wściekłości, że przestała trzeźwo myśleć. — Po prostu chce odzyskać ciebie! Zazdrości nam, że jesteśmy razem, i chce zdobyć twoje zaintereso wanie! Próbowałem zachować cierpliwość. 28s
— Kochanie, rozumiem, że gdybyś ty była w Cashelmarze, a Derry i ja w Londynie, byłabyś zazdrosna. Ale to nie znaczy, że Derry czuje to samo. Nie możesz przypisywać swojej kobiecej zazdrości mężczyźnie takiemu jak Derry. — Och, czyżby? Dlaczego nie? Zawsze był o mnie zazdrosny, zawsze, od samego początku! — Absolutny nonsens! Słuchaj, Saro... — Patricku, jeżeli odwołasz naszą podróż do Nowego Jorku i poje dziesz do Irlandii, nigdy ci tego nie wybaczę. Nigdy! To będzie koniec naszego małżeństwa. — Nie bądź taka melodramatyczna i absurdalna! Tylko dlatego, że w Cashelmarze panuje poważny kryzys... — To nie ma nic wspólnego z Cashelmarą! — wrzasnęła na mnie. — To ma związek z Derrym. Musiałeś wybrać między mną a nim i wybrałeś jego! Co należy zrobić z kobietą, która przekręca fakty z tak rozpaczliwą determinacją i zdradza swoje obłąkanie histerycznym oświadczeniem? Zdecydowałem, że muszę zachować godność i pozwolić jej ochłonąć, więc wzruszyłem ramionami i skierowałem się w stronę drzwi. Nie dotarłem do nich. Moja rezygnacja z dalszej dyskusji roz wścieczyła ją jeszcze bardziej. Złapała mnie za rękę. Odwróciłem się, by zaprotestować; chciała mnie uderzyć, a ja próbując chwycić jej ręce, niezdarnie usiłowałem ją objąć. Kiedy odsunęła się ode mnie z obrzydze niem, straciłem panowanie nad sobą. — Niech cię diabli! — wybuchnąłem. — Ty zepsuta, samolubna dziwko! — Użyłem też innych słów, słów, których nigdy wcześniej nie słyszała. Nagle z jej oczu zniknął gniew — wiedziałem, że jest prze straszona. Teraz z kolei ja się cofnąłem. Nie mogłem znieść jej widoku, widoku istoty roztrzęsionej jak galareta. Na jej czole pojawiły się kropelki potu i czuć ją było strachem. Zemdliło mnie. Popatrzyłem na jej okrągłe piersi — i wydały mi się brzydkie. Popatrzyłem na jej długą szyję — i wydała mi się groteskowa. — Jakąż ty jesteś żałosną kreaturą — powiedziałem gorzko. — Jaki pożytek ma z ciebie mężczyzna? — Wściekłość przetaczała się przeze mnie jak roztopiony ołów; byłem przez nią opanowany i wciskany jej ciężarem do jakiejś innej formy odlewniczej. Całkowicie straciłem kontrolę nad tym, co mówię; czułem się tak, jakby ktoś obcy mówił moim głosem. — Pewnie myślisz, że jesteś taka piękna i ponętna — ciągnąłem — a to nieprawda. Jesteś bezpłodnym nieudacznikiem, niczym lepszym od jednorożca, największym oszustwem, jakie mogło przytrafić się mężczyźnie... Zaczęła płakać. Widok jej załzawionych oczu i zmierzwionych włosów tak mnie zemdlił, że musiałem opuścić pokój. Poszła jednak za mną, 286
głośno szlochając padła na kolana, chwyciła poły mojego kaftana i błagała, żebym został. Odepchnąłem ją, wbiegłem na górę i zwymiotowałem. Miałem nadzieję poczuć się lepiej, lecz tak się nie stało. Mózg miałem otępiały, nie potrafiłem jasno myśleć. Mogłem sobie jedynie powiedzieć, że przez chwilę nie byłem sobą. To nie ja wykrzyczałem wszystkie te rzeczy. To był ktoś inny. Ktoś, kogo nie chciałem znać. Wezwałem służącego i kazałem mu spakować kufry. Później do moich drzwi zapukała Marguerite, ale nie chciałem jej widzieć. Popołudniowym pociągiem pojechałem do Holyhead, a następnego ranka przepłynąłem morze do Kingstown. Wieczorem dubliński pociąg wjechał na stację w Galway. Czułem się tak wyczerpany, że natychmiast udałem się do hotelu przy Eyre Sąuare. Kiedy się obudziłem następnego dnia rano, ból głowy minął. Wkrótce jednak powrócił. Nie mogłem zjeść śniadania. Nie miałem serca do wynajmowania prywatnego powozu, wsiadłem więc do omnibusu, który codziennie przemierza trasę do Clifden. Podróżowałem sam, gdyż nie pragnąc towarzystwa, zostawiłem służącego w Londynie, nie było zatem nikogo, kto mógłby patrzeć z dezaprobatą, jak siedzę między księdzem a żoną jakiegoś farmera. Wóz toczył się na skrzypiących kołach przez sielankowy krajobraz do Oughterard, potem drzewa zniknęły, łąki ustąpiły miejsca bagnom, a w oddali spiętrzyły się olbrzymie, nagie gpry Connemary i Krainy Joyce'ów. Wysiadłem z omnibusu w Maam's Cross, gdzie krzyżowały się drogi do Clifden i Leenane. Zdołałem wynająć konia od mieszkającego tu dalekiego krewniaka Derry'ego. To żałosne bydlę nie chciało się spieszyć, choćbym nie wiem jak je poganiał, minęła więc dobra godzina, zanim opuściłem drogę do Leenane i skierowałem się wąwozem w górę ku przełęczy między Knocknafaughey i Bunnacunneen. Było gorąco jak na tę porę roku, a dolinę rzadko dotąd widywałem tak spokojną. Nawet poszarpane brzegi jeziora wydawały się gładkie. Na stoku za doliną stała , połyskująca tajemniczo w jaskrawym świetle. Musiał mnie dostrzec z daleka, bo kiedy minąłem koniuszek jeziora i mój koń znowu zaczął się wspinać, zobaczyłem go zbiegającego ciemnym podjazdem ku bramie. Podniósł rękę i machał radośnie. Wiedziałem, że gdybym mógł go słyszeć, usłyszałbym śmiech i radosne: „Czyż życie nie jest wspaniałe?" I nagle znowu wiedziałem, kim jestem, i żaden z moich problemów nie miał już znaczenia. Zaczął gigantycznym kluczem otwierać bramę. Wciąż byłem w pew nej odległości, lecz kiedy brama się otwarła, stanąłem w strzemionach, by krzyknąć powitanie. 287
Nie słyszał. Biegł w moim kierunku. Zanim zdołałem zawołać, zobaczyłem oślepiający błysk promieni słonecznych odbitych w nagim metalu i usłyszałem stukot broni wypadającej z jego ręki. Zatrzymał się. Przez jedną długą chwilę stał wyprostowany i dumny, oczy mu błyszczały, włosy falowały lekko na wietrze. Potem przyklęknął, z kolan osunął się na błotnistą drogę. W jego plecach błyszczał nóż, obsceniczny jak odwrócony krzyż. Mój koń nie chciał ruszyć galopem, zsunąłem się więc z jego grzbietu i zacząłem biec. Biegłem i biegłem, czułem ostre kamienie pod miękkimi podeszwami butów i żar słońca spływający na dolinę z gorącego, parnego nieba. Dotarłem do niego. Był przytomny. Patrzyliśmy na siebie, ale żaden się nie odezwał. Ten obcy we mnie szydził z nas mówiąc, że tak na prawdę nigdy nie rozmawialiśmy ze sobą. Jakby chcąc temu zaprzeczyć, Derry uczynił wysiłek, by coś powiedzieć — lecz było już za późno. Przekroczył granicę, za którą nie ma słów. Kiedy przyciągnąłem go do siebie, jego twarz zesztywniała, oczy pociemniały, a z ust pociekła krew. Umarł.
V Nie widziałem mężczyzny, który go zabił. Musiał się ukryć za dużymi głazami nad drogą, a potem mógł z łatwością wymknąć się z zasięgu wzroku za róg muru otaczającego posiadłość. Z wyjątkiem Derry'ego nie widziałem nikogo. Ścigałem jednak Maxwella Drummonda. Poinformowałem wszyst kich sędziów. Wezwałem podinspektora. Napisałem listy do wszystkich zainteresowanych egzekwowaniem prawa w hrabstwie Galway — włącz nie z Inspektorem Generalnym Królewskiej Policji Irlandzkiej, sekreta rzem stanu i namiestnikiem królewskim w Dublinie. A kiedy ci ludzie wzruszali ramionami i oznajmiali, że dziś gwałty zupełnie spowszedniały, napisałem do Gladstone'a z Westminsteru i oświadczyłem mu, że Irlandii potrzebne jest nie tajne głosowanie ani reforma rolna, lecz prawo i porządek. „ M y jesteśmy przywódcami cywilizowanego świata — pisałem, a słowa same spływały mi spod pióra — a jednak tuż pod naszym nosem leży nie dający się opisać słowami kraj, w którym mieszkańcy gorsi są od dzikusów, a morderstwa są tak powszechne, że przestały już być traktowane jako zbrodnia. Są po prostu sposobem na życie. Dlaczego nie można nic w tej sprawie zrobić? Dlaczego musimy tolerować tę nieznośną sytuację?" 288
Gladstone odpisał, że istotnie Irlandia jest bolesnym krzyżem, który Anglicy muszą dźwigać, ale jako dobrym chrześcijanom wypada nam poprawiać plemię Irlandczyków tak, by można było ich prze prowadzić z czarnych wód niezadowolenia do jasnych ścieżek oświecenia. Innymi słowy miał czelność powiedzieć, że sposobem na gwałt jest rozpieszczanie Irlandczyków, aby uczynić ich szczęśliwszymi. — Chciałbym zastrzelić każdego 0'Malleya stąd po Clonareen — rzuciłem gniewnie do George'a, kiedy on i jemu podobni sędziowie oraz podinspektor zebrali się wreszcie w Cashelmarze. — Na początek musicie wsadzić do więzienia Drummonda. On jest odpowiedzialny za tę zbrodnię. Aresztujcie go i bijcie, póki się nie przyzna. Wszyscy patrzyli na mnie obojętnym wzrokiem. Zacząłem na nich krzyczeć, oskarżając o trzymanie strony morderców. A kiedy próbowali mi przerwać, jąłem obrzucać ich obelgami, dopóki całkiem nie opadłem' z sił. Potem znalazłem się sam na sam z George'em, który powiedział, że zrobiłem z siebie wstrząsające widowisko i że natychmiast muszę się wziąć w garść. — Nie uspokoję się, póki nie znajdę mordercy i nie wyślę go na szubienicę! — Drogi Patricku—rzekł George — mogę cię zapewnić, że nigdy go nie znajdziesz, ani ty, ani nikt inny. W czasie, kiedy popełniono morderstwo, Drummond był w Leenane — pół tuzina świadków może to potwierdzić. Nie ma nawet sposobu, aby mu dowieść, że spiskował. A jeśli chodzi o udowodnienie, który z 0'Malleyów rzucił nożem... Cóż, łatwiej byłoby ci dowieść, że Ziemia jest płaska. — Musi być jakiś świadek! Jeżeli wyznaczymy nagrodę, na pewno ktoś się zgłosi. Ale George powiedział tylko: — Czy nigdy nie słyszałeś o wstęgowcach? Słyszałem, lecz z mojej miny musiało wynikać coś innego, wyjaśnił mi bowiem: — W Irlandii aż roi się od tajnych stowarzyszeń, podobnych do Stowarzyszenia Wstęgi z lat czterdziestych, i wszystkie zajmują się pod sycaniem chłopskich zamieszek, które przeradzają się w nieustającą wojnę przeciwko właścicielom ziemskim. Stowarzyszenie działające w tej dolinie nosi miano «Czarne Buty» i cokolwiek by o nim mówić, jestem przekonany, że wspiera je nie kto inny jak Irlandzkie Bractwo Republikańskie... — Och, tajna liga walcząca o wyzwolenie Irlandii!... Żaden Anglik nie bierze ich poważnie! — Kpij sobie, jeśli chcesz, ale zapamiętaj moje słowa: nie znajdziesz nikogo, kto w sprawie jak ta skłonny byłby współpracować z władzami, ponieważ każdy kolaborant stałby się ofiarą brutalnego odwetu. Nie znajdziesz nikogo, kto by złożył zeznanie w związku z morderstwem Stranahana. 19 Ouhebnara
28q
— Co więc radzisz robić?—zapytałem rozwścieczony. — Siedzieć na tyłku i pozwolić, żeby zabójca mojego przyjaciela żył sobie długo i szczęśliwie? George milczał. — Nie myśl — powiedziałem — że nie porachuję się z Drummondem. Nie zapomnę i nie przebaczę, i pewnego dnia doprowadzę do tego, że będzie wisiał. Wiedziałem już, że nie ma znaczenia, kto rzucił nożem. Liczyło się tylko, że Drummond to zaaranżował. Mogłem jedynie uzbroić się w cierpliwość i pochować mojego przyjaciela najlepiej jak potrafiłem. Nie było to łatwe zadanie. Wiedzia łem, że w Clonareen jego grób zostanie zbezczeszczony, kiedy zaś zdecydowałem się pochować go w spokojnym zakątku na rodzinnym cmentarzyku za kaplicą w Cashelmarze, nie mogłem znaleźć katolickiego księdza, który odprawiłby mszę nad grobem. Ojciec Donal wykręcił się bólem w nodze, a gdy zaproponowałem, że przyślę po niego powóz, oznajmił, że ma gorączkę i błaga o usprawiedliwienie. Wtedy właśnie zacząłem wierzyć w siłę tajnych wiejskich stowarzy szeń. Na szczęście jednak z pomocą przyszła mi Madeleine. Muszę przyznać, że zawsze była znakomita w robieniu rzeczy niemożliwych. Przekupiła osobistego spowiednika arcybiskupa, by przyjechał do Cashelmary, i choć biedak był nieprzytomny ze strachu i najwyraźniej spodziewał się, że zostanie zamordowany we własnym łóżku, mogłem w końcu wyprawić Derry'emu pogrzeb zgodnie z zasadami jego kościoła. Żałowałem, że Clara nie może być przy tym, ale oczywiście musiałem zabronić jej przyjazdu—nigdy bym sobie nie wybaczył, gdyby cokolwiek się jej przydarzyło. Myśl o Clarze przypomniała mi Sarę. Po pogrzebie, kiedy nie miałem wyboru i musiałem pogodzić się ze stratą Derry'ego, stawałem się coraz bardziej świadom mojego osamotnienia. Ogarnęło mnie wtedy znużenie, co jak sądzę, było następstwem przeżytego szoku. Nie poczyniłem też żadnych kroków, by opuścić Cashelmarę. Broniłem się przed wyjazdem do Londynu do chwili, póki nie wiedziałem, jakie czeka mnie tam przyjęcie. Wspomnienie naszej kłótni wciąż było zbyt bolesne, ale w końcu przełamałem się i napisałem do Sary, prosząc o wybaczenie i wyrażając nadzieję, że kiedy wrócę do Londynu, zechce rozmówić się ze mną. Nie odpowiedziała. Niebawem napisałem znowu, oznajmiając, że wybieram się do Londynu, by zabrać ją do Ameryki, jak wcześniej obiecałem. Sądziłem, że przynajmniej to wywoła jakąś reakcję. Lecz kiedy znowu nic nie dostałem, nabrałem podejrzeń, że jej listy są przechwytywane przez kogoś, kto źle mi życzy. Wtedy wezwałem MacGowana. Byłem zbyt zmęczony trwaniem w oblężonej twierdzy, wyczerpany problemami stworzonymi przez malkontentów, zdecydowa200
nych zamienić moje życie w żałosną wegetację. Poleciłem MacGowanowi, by zrobił wszystko co należy w kwestii uregulowania sprawy z dzierżawami; a kiedy zapytał o uprawy leśne, odparłem, że porzucam ten plan i że CMalleyowie mogą wracać na swoje ziemie, jeśli chcą. Odczekałem jeszcze tydzień, na wypadek gdyby list od Sary jednak przyszedł. Ale nie doczekałem się, napisałem więc po raz trzeci. T y m razem usiłowałem stawić czoło wspomnieniu naszej kłótni i po wielu próbach napisałem wreszcie: „Moja kochana, wiem, że w czasie naszej kłótni powiedziałem rzeczy niewybaczalne, ale nic z tego nie jest prawdą. Kiedy patrzę wstecz, wydaje mi się, że to wszystko wyszło z ust kogoś zupełnie innego. Lecz ktokolwiek to był, już go nie ma; znowu jestem sobą. Nie jestem już tym, który tak bardzo cię unieszczęśliwial. Jestem tym człowiekiem, który cię kochał i poślubił, który nadal cię kocha. Proszę, daj mi jeszcze jedną szansę. Wszystko, czego pragnę, to uczynić cię szczęśliwą i udowodnić, że kocham cię bardziej niż ktokolwiek na świecie. Proszę, napisz. Ruszę się stąd i przyjadę do ciebie natychmiast, kiedy dasz mi znać, że mogę liczyć na twoje przebaczenie. Kochający cię Patrick." Czekałem. Dni wlokły się niemiłosiernie. W końcu zrozpaczony napisałem do Marguerite. Czy Sara postanowiła mi przebaczyć? A może już wyjechała do Ameryki? Czy jest chora? Umierająca? Nie żyje? „Proszę, napisz — błagałem Marguerite. — Proszę, proszę, napisz." Czułem się osamotniony. Mimo zabiegów MacGowana zmierzają cych do przywrócenia spokoju, wciąż jeszcze uważałem, że nierozsądnie byłoby wypuszczać się poza grunty przydomowe. Nie robiłem więc konnych przejażdżek ani nie wiosłowałem, nie odwiedzałem też sąsiadów. Zamiast tego zacząłem pracować nad ogrodem. Zdecydowałem się ukształtować trawnik tak, by przypominał jezioro otoczone krzewami i kwiatami; trawniki, przeczytałem wcześniej, mogą być znakomitym wizualnym substytutem wody. I choć miałem nadzieję zbudować później staw z liliami, zdecydowałem, że zrobię to dalej, na wzgórzu, na leśnej polance wśród drzew. Staw będzie częścią mojego włoskiego ogrodu, połączoną z tym „jeziorowym" kaskadą schodów. Z chwilą usunięcia drzew widok rozciągnie się ponad dachem domu aż po jezioro i góry; będę mógł go urozmaicić budując coś w rodzaju pawilonu — takiej włoskiej herbaciarni albo mos\; ruin świątyni. Ogród będzie toskański, nie renesansowy. Projekt oprę na wyobrażeniach Petrarki o tym, jak mógł wyglądać klasyczny ogród rzymski, a nacisk położę nie na kwiaty, lecz na wodę i kamienie. Dla wyznaczenia granic ogrodu, myślałem, najlepsze będą ozdobne krzewy. Podobał mi się pomysł kształtowania drzew, nadawania im najróżniejszych form, podcinania, nawożenia, ekspery mentowania... Choć ogród był jeszcze tylko marzeniem, już go kochałem. Okazał się znakomitym lekarstwem na moje przygnębienie. Skosiłem trawnik
i ukształtowałem jego krawędzie, potem znalazłem zardzewiały walec i przetaczałem go tam i z powrotem po surowym, wyboistym torfie. Cała służba uznała, że śmierć Derry'ego nadszarpnęła moje władze umysłowe. Nie zwracałem na to uwagi. Kiedy wygląd trawnika nic a nic się nie poprawiał, napisałem do Królewskiego Kolegium Rolni czego z prośbą o informację o nasionach traw. Jeśli mój trawnik ma kiedykolwiek przypominać jezioro, to nie było sensu marnować czasu na kawałek ziemi, który bardziej przypominał pole koniczyny niż murawę. Wciąż nie miałem wieści od Sary. Pewnego szarego popołudnia przebywałem na powietrzu, wykopując koniczynę, kiedy Hayes zbliżył się na palcach od strony domu, by zawiadomić mnie o przybyciu gości. — Goście? — zapytałem obojętnie. Wyprostowałem plecy, odwiną łem rękawy koszuli i otarłem pot z czoła. — Kto? — Jakiś pan Rathbone z Londynu. — Wymówił „ r " jak Francuz. Nie bardzo dowierzając, wyciągnąłem zabłoconą rękę i chwyciłem kartę wizytową. W pierwszej chwili pomyślałem, że Sara złożyła wniosek o rozwód. Wprawdzie nie miała do tego żadnych podstaw, lecz nie widziałem innego powodu, dla którego Rathbone miałby odbywać podróż do Irlandii. — Sądzę, że przyjechał jako eskorta — rzekł Hayes wyjaśniająco. — To trudne czasy dla samotnej damy odbywającej podróż. — Jakiej damy? — zapytałem osłupiały. Hayes patrzył na mnie z litościwą ostrożnością, którą ludzie rezerwują dla beznadziejnie chorych umysłowo. — Ależ, milordzie — rzekł — pańskiej żony, niech Święta Panienka i wszyscy święci mają ją w swojej opiece. Zostawiłem go i pobiegłem przez trawnik.
VI Rathbone'a znalazłem w małym saloniku. Był sam. Rzuciłem tylko dwa słowa: — Moja żona? — Wydaje mi się — powiedział, powoli wstając z krzesła — że poszła na górę do apartamentów jego lordowskiej mości, by odświeżyć się po podróży. Pognałem na górę; potknąłem się o najwyższy stopień i grzmotnąłem o ścianę z taką siłą, że niemal przetrąciłem sobie kark. Z bijącym sercem, zataczając się, przemierzyłem galerię i wpadłem do sypialni. 2Q2
Była tam. Bardzo blada. Kiedy tak staliśmy patrząc na siebie, wyczułem w niej nowy spokój, pozę i powagę, które nie były mi znane. — Saro? — wyszeptałem niepewnie. Przez jeden krótki moment zastanawiałem się, czy nie mam halucynacji. Zrobiła krok do przodu i próbowała coś powiedzieć, ale nie wydobyła z siebie słowa. Jej oczy wypełniły się łzami. — Saro... — Sam ledwie mogłem mówić. — Czy przebaczyłaś mi? — zapytałem, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. — Czy wróciłaś do mnie? Skinęła głową. Łzy zaczęły spływać po jej twarzy i nagle zaszokowany uświadomiłem sobie, że nie są to łzy rozpaczy, lecz łzy radości. — Och, Patricku — powiedziała dziwnie spokojnym głosem. — Pat ricku, to chyba cud... Będę miała dziecko.
*
Część
czwarta
Sara Namiętność
1873—1884
Piękno pary królewskiej [...] wzbudzało ogólny zachwyt; pometoaż pan młody był najprzystojniejszym księciem w Europie, a przedwcześnie dojrzale wdzięki panny młodej już zdobyły jej przydomek Izabeli Pięknej. Agnes Strickland Żywot królowych Anglii
R O Z D Z I A Ł PIERWSZY
I Urodził się w grudniu, tuż przed Bożym Narodzeniem, i ważył dokładnie osiem funtów. — Francis! — szepnęłam czule, kiedy tylko umieszczono go w moich ramionach. — Edward! — równie czule powiedział Patrick dokładnie w tym samym momencie. Nigdy w niczym nie mogliśmy dojść do porozumienia. — Naprawdę uważam, że tym razem powinnaś ustąpić Patri ckowi — powiedziała ciocia Marguerite, rozjemca. — Bądź co bądź, dziecko jest dziedzicem tytułu i wedle standardów angielskich by łoby bardziej stosowne, gdyby otrzymało imię po ojcu Patricka, nie po twoim. Nie korzystałabym z rad Marguerite tak często, gdyby nie to, że zawsze miała rację. Nie znoszę takich ludzi, ale Marguerite miewała rację w sposób tak przebiegły, że kochałam ją jak siostrę (a prawdopodobnie nawet bardziej). Uległam więc Patrickowi po raz kolejny (och, działa mi na nerwy, jeśli muszę ustąpić, a zależy mi na czymś zupełnie innym). Niemowlę ochrzczono w kaplicy Cashelmary imieniami Patrick Edward, po ojcu i dziadku. Ledwie szampan zniknął z naszych kieliszków, a już Patrick i ja sprzeczaliśmy się o to, jak powinniśmy się zwracać do dziecka. — Patrick byłoby ładniej niż Edward — powiedziałam. Zawsze uważałam, że Edward to nieznośnie sztywne angielskie imię. — Nie, nie możemy nazywać go Patrickiem — zaoponował Patrick. — To by wprowadzało zbyt wiele zamieszania. — Ale Edward tak nie pasuje do małego chłopczyka! — Możemy wołać na niego Ned. — Ned! — Byłam oburzona. — Zupełnie jak osioł! Och, Patricku, nie możemy! — Podoba mi się — ciągnął Patrick z upartą miną, którą tak dobrze znałam i której nie cierpiałam. — A osły nazywa się Nedy, nie Ned. Wiedziałabyś to, gdybyś mówiła poprawnie po angielsku.
— Jak możesz twierdzić, że nie znam angielskiego? — zawołałam zdumiona jego tupetem. Zawsze używał najohydniejszej gwary i mój sposób wyrażania się był daleko bardziej poprawny niż jego. Poza tym, mówiąc szczerze, akcent amerykański kogoś dobrze urodzonego jest znacznie milszy dla uszu niż rozlazłe cedzenie słów londyńskich salonów. Po sprzeczce Marguerite powiedziała mi na osobności: — Saro, musisz ustąpić Patrickowi z tym dzieckiem, a przy następ nym będziesz mogła zrobić dokładnie tak, jak zechcesz, czy nie rozumiesz tego? — Jeżeli w ogóle będzie następne dziecko — odparłam gorzko. Nie zamierzałam tego powiedzieć, ale perspektywa nazywania dziecka imie niem osła tak mnie rozgniewała, że pozwoliłam sobie na chwilę słabości. — Oczywiście, że będziesz miała następne dziecko! — rzekła ostro Marguerite. — Saro, nie bądź głuptasem. Masz wyborną okazję do rozpoczęcia od nowa waszego małżeństwa i nie wierzę, że jesteś tak krótkowzroczna, by ją przegapić. To przemówiło do mojej dumy, rzecz jasna; jej słowa ukazały mi także naszą niemądrą sprzeczkę w nowym świetle, co mnie zawstydziło. Bo tak naprawdę jakie miało znaczenie imię dziecka? Było, to rzecz najważniej sza, rozwijało się dobrze i było niezaprzeczalnie najpiękniejszym dziec kiem na świecie. Wszystkie matki mówią tak o swoich dzieciach, wiem, ale Ned naprawdę był najpiękniejszy. Wszyscy tak mówili, nie tylko ja. — Szczęście do ciebie się uśmiechnęło, Saro — powiedziała mi Marguerite przed wyjazdem do Londynu. — Naprawdę wierzę, że między tobą a Patrickiem wszystko dobrze się ułoży. Ale cokolwiek wydarzy się w przyszłości, pamiętaj, że są trzy rzeczy, których nie wolno ci robić: nigdy nie narzekaj na brak pieniędzy, nigdy nie wspominaj przeszłych katastrof i nigdy, przenigdy... — .. .nie wymieniaj imienia Derry'ego Stranahana — dokończyłam ze znużeniem, starając się, by nie zabrzmiało to jak zniecierpliwienie. Cztery i pół roku małżeństwa nauczyło mnie przynajmniej trochę rozumu i nie zamierzałam popełniać błędów, które robiłam będąc dziewiętnastoletnią panną młodą. — Wiem, Marguerite, wiem. Już mi to mówiłaś. — Niektóre rzeczy trzeba powtarzać—odparła Marguerite, a zauwa żywszy moją irytację, dodała szybko: — Nie sądź, że mam jakieś uprzedzenia... Dla Patricka byłam równie surowa. W zasadzie — kon tynuowała, pokrywając niemiłe rady warstwą pochwał—kiedy przypom nę sobie, jak Patrick zaniedbywał cię w przeszłości, myślę, że to cud, iż pozostałaś mu wierna. Zachowywałaś się znakomicie i niewątpliwie zasłużyłaś teraz na odrobinę szczęścia. Lubię być chwalona. Oczywiście, nie mogłabym zrobić nic sym patyczniejszego, jak tylko uśmiechnąć się i wymamrotać wdzięczne podziękowanie, lecz jej pochwała była nie na miejscu i Marguerite wiedziała o tym. Toteż zamiast się uśmiechnąć, poczerwieniałam —
a rzadko się rumienię, ponieważ nie mam do tego dobrej cery — i zażeno wana bąknęłam coś o flirtach w salonach balowych Londynu. — Ale nigdy nie poszłaś z nikim innym do łóżka, prawda?—zapytała ostro Marguerite, a błysk gniewu w jej oczach zdumiał mnie tak bardzo, że nim się zorientowałam, już mówiłam jak na spowiedzi. Nigdy wcześniej nie powiedziałam tej prawdy nikomu, nigdy. Są pewne rzeczy, o których nie wypada mówić, trudno jest nawet myśleć o nich, a cóż dopiero wyrażać je w słowach. — Nigdy nie poszłaś z nikim innym do łóżka, prawda? — powtórzyła Marguerite. — Wielkie nieba! Nie... — wyjąkałam. — Wystarczy, że muszę chodzić do łóżka z Patrickiem! Dlaczego miałabym robić to jeszcze z kimś innym? Zaległa chwilowa cisza. Kiedy tak gapiłyśmy się na siebie, niemal osłupiałam widząc, że zaszokowałam ją daleko bardziej niż ona mnie.
II Często zastanawiałam się, co bardziej nas determinuje: okoliczności czy dziedzictwo? Zawsze wierzyłam, że jestem ofiarą okoliczności i że moje życie zaczęło się psuć, kiedy nieszczęśliwie wyszłam za mąż. Ale dlaczego w ogóle wyszłam za mąż? Ponieważ zostałam wychowana w przeświadczeniu, że szczytem marzeń dziewczyny jest wydać się za bogatego, młodego, przystojnego arystokratę? A może dlatego, że byłam za bardzo córeczką swojego tatusia, który przykładał zbyt wielką wagę do luksusu? Wreszcie może dlatego — co za straszliwa myśl! — że byłam także córeczką mojej mamy i zawsze pragnęłam zadowolić ludzi, „robiąc rzeczy właściwe"? Przynajmniej jedno jest pewne: nic w moim dzieciństwie nie przygo towało mnie do nieszczęśliwego małżeństwa. Och, wiem, że byłam ekstrawagancka, samolubna i do cna zepsuta przez zaślepionego ojca — jak jasno to teraz widziałam! Ale byłam kochana. Być moż<* ibyt kochana, rozpieszczona bez miary, chroniona przed nieprzyjemnymi prawdami świata przez złocony kokon. A jednak kochana. I przez wiele lat dorastania myśl, że mogłabym znaleźć się w świecie, w którym kochana nie będę, po prostu nie przychodziła mi do głowy. — W twojej rodzinie wszyscy są tacy szczęśliwi — powiedział tęsknie Patrick, kiedy zjawił się w Nowym Jorku. I to była prawda. Papa i mama darzyli się wzajemnie sympatią; oczywiście nigdy się przy mnie nie kłócili i choć po latach dowiedziałam się od Charlesa, że papa miał metresę, uznałam, że musiał to być układ, który odpowiadał obydwojgu rodzicom.
SUSAN
HÓWATCH
Charles, dwa lata ode mnie starszy, był bardziej rozmiłowany w nauce i poważniejszy niż ja, ale to dobrze, ponieważ był spadkobiercą i spoczy wały na nim określone obowiązki. Charles był uroczy i darzyłam go prawdziwym oddaniem. Mama także. Przypuszczam, że właśnie dlatego tak często się nie zgadzałyśmy; ponieważ ja byłam ulubienicą ojca, całkiem normalne, że Charles był ulubieńcem mamy. Muszę wszakże oddać jej sprawiedliwość — ona jednak przewidziała, że małżeństwo z Patrickiem okaże się dla mnie brutalnym szokiem. Mama zawsze sprawiała wrażenie leniwej i głupiej, lecz głównie dlatego, że była gruba. W rzeczywistości miała dużo zdrowego rozsądku i była niezwykle pracowita na polu towarzyskim, choć przy tym chorobliwie nieśmiała: nigdy nie starczyło jej odwagi, by przeciwstawić się ojcu czy mnie, gdy byliśmy w swoich najbardziej autokratycznych humorach. Wiedziałam jednak, że martwi się o mnie, ponieważ przed ślubem zebrała się na odwagę, by pomówić ze mną o rzeczach, o których „mówić nie wypada"; a wiem, że musiał to być prawdziwy dopust Boży dla kogoś, kto zawsze robił tylko to, co wypada. — Szkoda, że po ślubie musisz jechać tak daleko, kochanie — jeszcze dziś to słyszę. Wciąż widzę ten niepokój w jej dużych brązowych oczach. — Chciałabym, żebyś mieszkała w Nowym Jorku, naprawdę. — W Londynie będę miała Marguerite — odparłam zniecierp liwiona, myśląc, że robi wiele hałasu o nic. Już dawno zdecydowałam, że Patrick i ja będziemy żyć długo i szczęśliwie, jak wszyscy najlepsi ludzie, i mama w zasięgu ręki nie była mi potrzebna. — Ale Marguerite jest zaledwie osiem lat starsza od ciebie — mówiła m a m a — a poza t y m . . . — O n a i Marguerite nigdy nie były przyjaciółkami, lecz oczywiście nie mogła tego powiedzieć. — Poza tym są chwile, kiedy dziewczyna potrzebuje matki. — Och, tak — rzekłam, tłumiąc ziewanie. Zachowywałam się jak pensjonarka, która myśli, że pozjadała wszystkie rozumy. — Cóż, zawsze możesz odwiedzić nas w Londynie. — Nie w najbliższym czasie — odparła mama. Zawsze była taka rozsądna, nigdy nie dopuszczała do siebie żadnych iluzji. — Twój papa stale jest taki zajęty, a zresztą nie lubi Europy. Za kilka lat, rzecz jasna, odwiedzimy was, ale wtedy będziesz już zaaklimatyzowana i nie będę ci tak bardzo potrzebna. — Mamo, jestem pewna, że znakomicie sobie poradzę. Nie rozu miem, dlaczego tracisz głowę? — Cóż, życie we dwoje jest bardzo trudne, Saro, i choć Patrick jest taki uprzejmy i delikatny, na początku może ci się wydać bardzo niemiły. — I powiedziała mi wszystko o Akcie Małżeńskim (mówiła o tym tak, jakby pisało się to dużymi literami), a w miarę wyjaśniania mi kolejnych spraw coraz bardziej się czerwieniła. Dotarła jednak do samego końca, niemal nie robiąc przerw na oddech. Kiedy o tym myślę, mogę jedynie
podziwiać jej odwagę, lecz wtedy uważałam, że powiedzenie mi tylu strasznych rzeczy było z jej strony bestialstwem. Kiedy więc skończyła, rzuciłam zuchwale: — Och, wiem o tym od lat! — Co było wierutnym kłamstwem, ponieważ wychowując się w złoconym kokonie, nie wiedziałabym, czym różni się kobieta od mężczyzny, gdybym w dzieciństwie nie widziała nagiego Charlesa. Nawet klasyczne rzeźby w rezydencji przy Piątej Alei miały listki figowe we właściwych miejscach. Myślałam o Akcie Małżeńskim przez całą ceremonię ślubną, a im dłużej o nim myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że będzie mi się podobał — na złość mamie, która sprawiła, że wszystko to wydawało się tak wstrząsające. W zasadzie kiedy opuszczaliśmy kościół, byłam już bardzo pogodna i uznałam, że Akt Małżeński nie może być żadnym dopustem Bożym, w przeciwnym razie każda para musiałaby pożegnać się z nadzieją, że będzie żyła długo i szczęśliwie. Pamiętam, jaka byłam zła na mamę, że tak bardzo mnie przestraszyła. Toteż kiedy wychodziliśmy po weselnym przyjęciu, mój pożegnalny pocałunek wypadł bardzo chłodno. Biedny papa, straszliwie przeżywał moje odejście, płakał, co mnie bardzo przygnębiło. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie płacze na myśl o czekającym mnie Akcie Małżeńskim — a to znowu mnie rozzłościło i poczułam się urażona jego rozpaczą. Kiedyśmy dotarli do letniej rezydencji papy, gdzie mieliśmy spędzić pierwsze tygodnie naszego miesiąca miodowego, czułam gniew i opór; nie byłam nawet w nastroju, by pocałować Patricka. Gdy się okazało, że jest zbyt pijany, by zrobić cokolwiek poza przespaniem całej nocy poślubnej, rozgniewałam się na niego jeszcze bardziej niż na papę i mamę. Właściwie kiedy spoglądam wstecz, emocją, którą pamiętam najlepiej z całego mojego życia małżeńskiego, jest gniew, zaczynający się już w dniu ślubu, ta stłumiona, lecz stale tląca się złość, której ani nie potrafiłam sobie wyjaśnić, ani oswoić; to uczucie, że gdzieś po drodze zostałam jakoś oszukana i wystrychnięta na dudka. Często nie uświadamiałam sobie tego gniewu; czasem wybuchał w trakcie kłótni, ale zwykle drzemał jak małe ziarno rozgoryczenia nieprzerwanie drążące ścianki mojego eleganc kiego, pozłacanego kokonu. Nie muszę chyba mówić, że Akt Małżeński okazał się dokładnie tak ohydny, jak ostrzegała mama, a nawet gorszy. Początkowo zastanawiałam się, jak w ogóle będę go mogła kiedykolwiek ścierpieć. Na szczęście Patrick wydawał się palić do intymności nie bardziej niż ja, toteż Akt Małżeński stał się comiesięcznym kieratem, do którego obydwoje zmu szaliśmy się, ponieważ pragnęliśmy mieć dzieci. Nie jestem pewna, kiedy dokładnie się dowiedziałam, że nie wszystkie kobiety myślą podobnie jak ja. Musiało być to jeszcze, zanim weszliśmy w towarzystwo związane z Marlborough House, ponieważ pamiętam, że 301
wtedy już mało co dziwiło mnie w poczynaniach tych ludzi; być może olśnienia doznałam zaraz po zamieszkaniu w Londynie, kiedy spotkałam kilka młodych angielskich żon, które lubiły plotkować o zdradach innych. Doznałam szoku, dowiadując się o istnieniu takich występków. W Ame ryce byłam chroniona przed nowojorską dekadencją, z kolei w Anglii łat sześćdziesiątych towarzystwo było tak zorganizowane, że niemoralność wśród wyższych sfer otaczano największą dyskrecją. Prawda, że książę Walii poświęcił się już karierze, która miała się okazać najbłyskotiiwszą w Europie, lecz wstrzemięźliwość królowej i jej dworu zdominowała ogólną moralność na tyle, że początkowo nie zdawałam sobie sprawy, iż istnieje spora rozbieżność między tym, co niektórzy ludzie mówią, a tym, co rzeczywiście robią. Oczywiście instynktownie wiedziałam, że żadna „uczciwa" kobieta nie może naprawdę czerpać przyjemności z Aktu Małżeńskiego. Szokiem dla mnie było jednak odkrycie, że nie tylko niektóre zasadniczo „uczciwe" kobiety wybierają życie kurtyzan, ale też że autentycznie „uczciwe" kobiety nie mają nic przeciwko Aktowi Małżeńskiemu lub też myślą po prostu, że „to odrobinę nudne". Wtedy właśnie przyszło mi do głowy, że coś jest ze'mną nie tak. Jeszcze na długo przed tym, nim Patrick powiedział mi w napadzie wściekłości, że jestem bezpłciowa jak jednorożec i że jako żona poniosłam całkowitą porażkę, byłam tak zawstydzona swoją nienormalnością jak kaleka ułomnością. Moim jedynym pocieszeniem było to, że z wyjątkiem Patricka i Marguerite nikt o tym nie wiedział — i zrobiłabym wszystko, by tak już pozostało. To zapobiegało wszelkim romansom. Choć spotyka łam atrakcyjnych mężczyzn, myśl, że zobaczę, jak ich zachwyt zmienia się w otrzeźwiające obrzydzenie, była tak" przerażająca, iż nie miałam żadnych trudności z zachowywaniem chłodu, kiedy tylko wymagała tego sytuacja. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że prócz mnie są jeszcze inne kobiety, dla których spełnianie obowiązków małżeńskich jest równie trudne. Nigdy nie pomyślałam, że ponieważ nikt nie chełpi się porażkami, być może więcej kobiet ukrywa swoje problemy dokładnie tak fanatycznie jak ja. Zakładając, że jestem jedyna, po prostu dźwigałam mój krzyż najlepiej jak potrafiłam — a to nie było łatwe, szczególnie w okresie najgorszych kłótni z Patrickiem. Wszyscy, nawet Marguerite, uważali, że Patrick jest uprzejmy i delikatny dwadzieścia cztery godziny na dobę; lecz czasem objawiała się też ciemniejsza strona jego natury, zwłaszcza gdy był pijany. W takich chwilach bywał bardzo gwałtowny i obrzucał mnie okrutnymi słowami. Pamiętam, jak kiedyś powiedział: — Jesteś taką cholerną hipokrytką, Saro! Kokietujesz mężczyznę, a kiedy nabiera na ciebie ochoty, zamieniasz się w bryłę lodu. Istnieje pewne bardzo wulgarne słowo na określenie kobiety takiej jak ty. Ale 302
CASHELMARA
znając twoją niechęć do dosadnego języka, nie wymówię go do czasu, aż będziesz starała się uwieść mnie pocałunkami, a potem wpadniesz w histerię, gdy tylko spróbuję ci podnieść spódnicę. Znając cię, wątpię, żebym musiał długo czekać. — Znając ciebie—odparłam—i twoją niechęć do podnoszenia mojej spódnicy, jestem pewna, że będziesz czekał wieczność. Ta wymiana zdań doprowadziła do burzliwej kłótni, aż wreszcie użył wobec mnie wyzwiska, które miał na myśli, i jeszcze kilku innych. W złości zawsze dużo przeklinał, od czego robiło mi się słabo. Każda rozmowa mająca jakiś związek z Aktem Małżeńskim sprawiała, że odczuwałam fizyczny ból. Po takiej scenie zwykle szukałam jakiejś wymówki, by przez kilka dni spać sama, co też nie stanowi?o najlepszego rozwiązania naszych pro blemów. Bolesnym i poniżającym było przypominanie mu, że przecież obydwoje chcemy mieć dzieci; koszmarem, kiedy w rozpaczy próbowa łam go uwodzić. A rozpaczałam nie tylko dlatego, że pragnęłam dziecka, również dlatego, że pragnęłam samego Patricka. Odwracając się ode mnie, skazywał mnie na dokuczliwą samotność. Kiedy jednak z upływem czasu coraz trudniej przychodziło mi zdecydować, czy bardziej unieszczęśliwia mnie Akt Małżeński, czy też jego brak, zaczęłam się nawetŁ zastanawiać, czy starczyłoby mi odwagi, by opuścić Patricka. Lecz to byłoby szaleństwem. Kobieta, która opuszcza męża, traci swoje miejsce w społeczeństwie, wyrzeka się przyszłości, staje się kobietą upadłą. Prywatnie mogłam znieść brzemię rozpadającego się małżeństwa, ale było nie do pomyślenia, żeby pokazywać to światu. Cokolwiek, myślałam, cokolwiek, byle nie to. Próbowałam więc wyszukiwać sobie jak najwięcej zajęć, by zapomnieć o swoich problemach. Było to dość proste w Londynie, gdzie zawsze jest sporo ludzi, z którymi można się spotkać, ale na wsi... Sama myśl o życiu na wsi napawała mnie lękiem. — Twój problem—powiedział Patrick — polega na tym, że nie masz własnych zainteresowań. W zasadzie w niczym nie jesteś dobra poza wydawaniem tych chglernych pieniędzy, strojeniem się i salonowymi flirtami. . Często doprowadzał mnie do płaczu, choć przy nim starałam się nie okazywać tej słabości. Wypłakiwałam oczy w samotności. Płakałam również wtedy, kiedy powiedział, że w niczym nie jestem dobra — ponieważ wiedziałam, że to prawda. Patrick był tak utalentowany artystycznie, że przy nim zarzuciłam nieśmiałe próby malowania i ryso wania; grywałam na pianinie, jednakże to również niezbyt mi wychodziło. Trochę czytałam, trochę szyłam, tak odrobinę tego, odrobinę tamtego, ale — jak to aż nazbyt jasno ujął Patrick — osiągnięcia miałam mizerne. Mimo to byłam pewna, że jakiś talent posiadam, tylko muszę go w sobie odkryć. Dużo o tym myślałam i stopniowo, kiedy bezdzietne lata 303
upływały jedno za drugim, uświadomiłam sobie, że pragnę dziecka nie tylko dlatego, że takie właśnie są wobec mnie oczekiwania, ale również dlatego, że jestem wprost stworzona do macierzyństwa. Zaczęłam się modlić o dziecko. Nigdy wcześniej nie byłam głęboko religijna (zbyt pochłaniała mnie własna osoba by poświęcać Bogu więcej czasu niż wymagały konwenanse), ale z czasem uległo to zasadniczej zmianie — i jakimś nadzwyczajnym cudem moje modlitwy zostały wysłuchane. Urodził się Ned. Gdy tylko wzięłam go w ramiona, odkryłam swój talent. To było po prostu macierzyństwo. To było kochanie. Spojrzałam na syna i pokocha łam go tak gorąco, jak kochałam mojego ojca i brata. Długo jeszcze prześladowała mnie myśl, że gdybym spotkała mężczyznę zasługującego na moją miłość, kochałabym go tak namiętnie, że musiałby moje uczucia odwzajemnić.
III Po narodzinach Neda Patrick i ja złożyliśmy sobie najróżniejsze śluby i obietnice, by w ten sposób zaznaczyć odnowę naszego małżeństwa. Zostało to poprzedzone spowiedziami, w których wyznaliśmy wszystkie nasze przeszłe winy i żałowaliśmy za nie. Słowo daję, nie sądzę, żeby jakakolwiek inna para mogła rozpaczliwiej pragnąć poprawy stosunków. — Bardzo cię kocham, Saro — powiedział Patrick. — Zamierzam się zmienić, obiecuję. Byłam nazbyt wzruszona, by powtórzyć echem jego obietnicę. Rozpoczynając razem nowe życie, zaczęliśmy się zmieniać. Powrót do zdrowia po urodzeniu Neda trwał kilka miesięcy. Żadnemu z nas nie przeszkadzało, że przez ten czas musieliśmy spać osobno. W końcu jednak nie było już powodu, by unikać się w nocy. I znowu Akt Małżeński pokazał swoje wstrętne oblicze. Uświadomiłam sobie, że wszystkie dobre intencje zawodzą, gdy próbuje się leczyć to, co jest nieuleczalne. Milczałam jednak. Udawałam poprawę, choć wcale nie było to łatwe. Poza tym byłam teraz starsza i mądrzejsza. Dawniej zbyt dużo narzeka łam, więc przynajmniej to mogłam zmienić; kiedyś byłam kapryśna i niecierpliwa, byłam zaprzeczeniem pokornej, uległej żony—i tego także potrafiłam się wyzbyć. Tak bardzo chciałam dotrzymać obietnic — a po nieważ Patrick spełniał swoje, czułam się podwójnie zobowiązana. Nie mogłam zawieść. Nabraliśmy zwyczaju rezerwowania jednej nocy w tygodniu, piątku, na kierat małżeńskiej intymności. Może się to wydawać śmieszne, ale nam 304
ten ustalony rytm ułatwiał życie. Wiedzieliśmy dokładnie, w jakim punkcie jesteśmy. Wiedzieliśmy, że w pozostałe sześć nocy w tygodniu możemy od siebie odpocząć. To bardzo poprawiło nasze wzajemne stosunki. W piątki, wiedząc, co nas czeka, mogliśmy odpowiednio się przygotować. Do obiadu piliśmy ogromne ilości wina (piłam wtedy niewiele mniej od Patricka), a potem udawaliśmy się wcześniej na spoczynek, by uniknąć dręczących godzin niepewności w salonie. Wino zmniejszało mój ból, niekiedy zupełnie go likwidując, więc czasem dane mi było osiągnąć ten upragniony stan, w którym mogłam zamknąć oczy, pomyśleć o czymś innym i niczym się nie przejmować. Kiedy było już po wszystkim, ulga poprawiała nam nastrój; leżeliśmy wtedy objęci i roz mawialiśmy o tym lub owym. W takich chwilach byłam naprawdę szczęśliwa i przekonana, że lepiej żyć z Aktem Małżeńskim niż bez niego, i zadowolona, że obydwoje potrafiliśmy zdobyć się na wysiłek wspólnej intymności. W zasadzie moim największym problemem po urodzeniu Neda nie był powrót do obowiązków małżeńskich, lecz pogodzenie się z myślą o konieczności życia tam, gdzie najmniej chciałam żyć — wśród otępiającej pustki i ogłupiającej izolacji Cashelmary. Gotowa byłam znieść życie na wsi — miałam teraz Neda, który zajmował mój czas, i przeszłam już przez etap towarzyskiego motylka, który usycha, gdy pozbawić go porcji codziennego balu, przyjęcia z obiadem czy wieczoru poza domem. Mogłabym mieszkać w Woodhammer Hall w Warwickshire, więcej nawet — tam byłabym w stanie pogodzić się z myślą, że nie możemy żyć w Londynie. Ale ! Był to jedyny temat, w którym Patrick i ja całkowicie się zgadzaliśmy. — Wiem, że to upiorne miejsce—powiedział Patrick, kiedy składali śmy sobie przyrzeczenia poprawy — ale przez najbliższe dwa, trzy lata po prostu musimy to znosić. Po śmierci Derry'ego Duneden i kuzyn George zgodzili się ponownie przejąć moje sprawy finansowe. Mówią, że jeżeli przez jakiś czas pożyjemy skromniej w Irlandii, kiedyś będziemy mogli pozwolić sobie na powrót do Woodhammer. Toteż gdybyś zechciała wykazać cierpliwość, kochanie... Nienawidzę prosić cię o to, ale... Oczywiście obiecałam mu, że będę cierpliwa. Było to jednak trudne. Nie miałam pewności, czego najbardziej nie lubię w Cashelmarze. Prawdopodobnie ciszy. W Woodhammer wieś była pełna drobnych dźwięków, począwszy od ptaków śpiewających w zaroś lach, a skończywszy na odległym odgłosie przejeżdżającego pociągu. W Cashelmarze nie słyszało się nic. Wokół domu rosły drzewa, ale rzadko widywałam tam ptaki, a już nigdy dzikich zwierząt. W czasie wielkiej klęski głodu w latach czterdziestych cała zwierzyna została zjedzona i choć mówiono o jej powrocie, widać dobrze się ukrywała. Żaden dźwięk nie dochodził od jeziora. Rzeka Fooey prześlizgiwała się bezgłośnie między piaszczystymi brzegami. Nawet deszcz padał tak 20
srtc
miękko, że nigdy nie bębnił o okienny parapet ani nie bełkotał w beczce z wodą. Wciąż jeszcze słyszę tę cisz,ę. Jeśli ktoś twierdzi, że ciszy nie można usłyszeć, ten widać nigdy nie był w Cashelmarze. Była to żywa cisza, nieziemska i irytująca. Nigdy nie wspominałam Patrickowi, jak bardzo mnie ona męczy. Skoro on mógł znosić Cashelmarę bez narzekania, mogłam i ja. Miał pewien niezwykły pomysł — chciał urządzić ogród na pustkowiu za domem. Owej wiosny zapalił się do tej idei, pracował całymi dniami — kopiąc ziemię, wyrównując grunt, ścinając drzewa, czasem przenosząc je w inne miejsce. Zatrudnił czterech ludzi do pomocy, lecz Irlandczycy pracują za grosze, więc nawet kuzyn George nie mógł tego nazwać ekstrawagancją. Uznał to jednak za dziwactwo, ponieważ Patrick praco wał z nimi, zupełnie jakby był wyrobnikiem; muszę wyznać, że według mnie było to nie tylko dziwne, ale i poniżające. Znowu jednak milczałam. Patrick nie krytykował mojego zaabsorbowania Nedem, ja nie krytyko wałam więc jego, że oddaje się zajęciu, które czyni mu życie w Cashel marze znośniejszym. W lecie ponownie odwiedziła nas Marguerite z chłopcami i była pełna podziwu dla rozwoju Neda. — Jest bardzo wdzięczny — powiedziała zachwycona. — Widać to już na pierwszy rzut oka. — Marguerite mówi, że Ned jest bardzo „wdzięczny" — po informowałam z dumą Patricka. Oczywiście wiedziałam to od chwili jego urodzenia, ale bardzo miło było usłyszeć potwierdzenie z ust innych. I rzeczywiście, Ned wyglądał szalenie wdzięcznie. Sia dywał wyprostowany, jego spojrzenie było jasne, twarz maleńka i pogodna jak słoneczko. Miał błękitne oczy, jasne włosy i różowe policzki. — Okaz zdrowia—stwierdziła moja szwagierka Madeleine z aproba tą. Wpadała do nas co tydzień z Clonareen, gdzie prowadziła lecznicę. Przed porodem bardzo mi dodawała otuchy. Obawiałam się rodzenia dziecka w miejscu tak odludnym jak , lecz kiedy Madeleine zapewniła mnie, że nie będzie żadnych komplikacji, tak mi zaimponowała jej pewność, że uwierzyłam w siebie. Wcześniej przekonała jakiegoś emerytowanego lekarza z Dublina, by przeniósł się do Clonareen i pomógł jej. Doktor Townsend miał grubo ponad sześćdziesiątkę, niepodobna jednak było namówić kogoś młodszego, by osiedlił się w takim miejscu. Podejrzewam, że nawet doktor Townsend zgodził się tylko dlatego, że fascynowała go osobowość Madeleine; spotkał ją, gdy była z wizytą u arcybiskupa, i mówiono, że od tej chwili jest nie tym samym człowiekiem. — Ale Madeleine nigdy nie wyjdzie za mąż — powiedziała litościwie moja szwagierka Katherine. — Jest na to zbyt ekscentryczna. 306
Lubiłam Katherine. Potrafiła gustownie się ubierać i zawsze miała szalenie wymyślne fryzury, co sprawiało, że zupełnie zieleniałam z za zdrości. — Cały sekret — wyznała Katherine — tkwi w tym, by mieć francuską pokojówkę, moja droga. Potem wszystko idzie jak z płatka. Zastanawiałam się, ile może kosztować francuska pokojówka, ale nawet nie śmiałam pytać. Moja służąca pochodziła z Londynu, miała zwinne ręce, była sumienna, lecz pozbawiona wyobraźni. Zawsze brako wało mi Lucy, pokojówki, którą przywiozłam ze sobą z Ameryki; wyszła za mąż wkrótce po przybyciu do Anglii, na czym bardzo ucierpiała moja garderoba. — Nie mogę zrozumieć, co ty widzisz w Katherine — powiedział Patrick. — Ale cokolwiek to jest, wolałbym, żebyś tego nie widziała. Ona budzi w tobie rozgoryczenie. — To nieprawda — zaprotestowałam. Miał jednak rację. Katherine, taka piękna, taka elegancka, żyjąca tak, jak ja bym chciała, pani domu polityka, matrona towarzystwa, żona wpływowego i szanowanego para. — Sądzę, że to raczej ja wywołuję rozgoryczenie Katherine — rzuciłam wyzywająco.—Ona nie ma dziecka.—A cały czas powtarzałam sobie: nie wolno narzekać, nie wolno gderać, nie wolno marzyć o tym, by życie stało się choć odrobinę bardziej ekscytujące i żebyśmy mogli mieszkać gdziekolwiek na świecie, byle nie w Cashelmarze. Bracia Patricka lubili Cashelmarę. Dla dwóch dorastających chłop ców było to zapewne ekscytujące miejsce, pełne dzikich, nieznanych terenów za murami ogrodzenia, z perspektywą kolejnej ekspedycji następnego dnia. Marguerite pozostawiała im niezwykłą swobodę w wy szukiwaniu sobie zajęć, co wszyscy uważali za bardzo cudzoziemski sposób wychowywania dzieci; ja sądziłam jednak, co zresztą potwierdziły rezultaty, że robi słusznie, ponieważ chłopcy posiadali dobre maniery, a równocześnie nie byli nudni — byli bardzo żywi, ale nie nieznośni. Nie przepadałam za Thomasem, rudzielcem o ostrym nosie i zbyt wysokim mniemaniu o sobie, za to David był uroczy, pełen wyobraźni i staromod nego czaru. Niebawem uznał, że nie jest już dzieckiem, i nawet zaofiarował się, że będzie zabierał Neda na spacery w wózku. — Idiotyzm! — powiedział Thomas, uważający wszystkie dzieci za coś niegodnego jego uwagi. — Wcale nie — odparł David, który miał dwanaście lat, ale często wypowiadał się jak sześćdziesięciolatek. — Popychanie wózka w ogrodzie Patricka wymaga wielkiej odwagi i niemałego hartu. Było w tym, niestety, aż nazbyt wiele prawdy. Patrick zaorał trawnik i zajmował się teraz tworzeniem czegoś, co nazywał Alejką Azaliową, która miała połączyć trawnik z kaplicą. Błoto, bałagan i zniszczenie były tak zatrważające, że ilekroć wyprowadzałam wózek z Nedem, po prostu toczyłam go w dół drogi do bramy.
Spędzałam z Nedem masę czasu — zbyt dużo, jak zapewne myślała jego niania, ponieważ zawsze chciałam pomagać przy jego kąpieli, strojeniu w ubranka i szczotkowaniu włosów maleńką srebrną szczotecz ką. Obydwoje, Patrick i ja, bez końca odwiedzaliśmy pokoik dziecinny; najszczęśliwsza byłam wtedy, gdy siedzieliśmy z Nedem na podłodze pośród jego zabawek. Pisałam ekstatyczne listy do mojej rodziny. „Kochani mamo i papo, u mnie wszystko w porządku, jesteśmy bardzo szczęśliwi..." Albo: „Kochani mamo i papo, kiedy przyjedziecie nas odwiedzić? Wiem, że nie paliłam się do przyjmowania was, kiedy mieliśmy pro blemy, ale te dni są już za nami..." Albo: „Kochani mamo i papo, Patrickowi i mnie tak bardzo zależy na tym, byście odwiedzili nas w Cashelmarze..." Był czerwiec, kiedy z Ameryki nadszedł list w czarnych obwódkach. Adresowany był do Patricka. Charles prosił go, by przekazał mi wiadomość możliwie najdelikatniej: papa zmarł pod koniec maja po krótkiej chorobie. Było niemożliwe, by w ciągu najbliższych miesięcy mama odwiedziła Cashelmarę.
IV , Byłam tak przygnębiona, że chciałam natychmiast pędzić do Nowego Jorku, ale Patrick i Madeleine zauważyli, że przecież papa został już pochowany, jest więc za późno, by jechać na pogrzeb. — Poza tym — powiedziała Marguerite praktycznie — wyobraź sobie długą podróż morską z niemowlęciem. — Moglibyśmy oczywiście zostawić Neda tutaj — dodał Patrick z powątpiewaniem. — Och, nie potrafiłabym się z nim rozstać! — krzyknęłam i na myśl o tym zalałam się świeżym potokiem łez. Na szczęście w Cashelmarze była Marguerite; sprawiało mi ulgę, że mogę mówić o papie z kimś, kto kochał go tak samo jak ja. Kiedy poczułam się lepiej, napisałam do mamy i Charlesa, wyjaśniając, że chwilowo nie mogę pozwolić sobie na długą podróż przez Atlantyk. Błagałam mamę, by raz jeszcze rozważyła możliwość odwiedzenia Cashelmary. Odpisała, że z powodu stanu zdrowia lekarz zabronił jej podróżować. Co się zaś tyczy Charlesa, to jest tak zajęty prowadzeniem interesów, że zapewne nieprędko będzie mógł opuścić Nowy Jork; fortuna papy poważnie ucierpiała w czasie kryzysu w 73 roku, a jego podupadające zdrowie przeszkodziło naprawić sprawy finansowe przed śmiercią. loR
W związku z tymi nieszczęściami nie spodziewałam się dużego spadku, być może nawet żadnego, lecz mimo wszystkich swoich kłopotów biedny najdroższy papa zdołał wysupłać dla mnie pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Biorąc pod uwagę, że przez większość życia papa był milione rem, trudno sumę tę nazwać fortuną, choć nam, przytłoczonym długami, wydała się olbrzymia. Obydwoje zostaliśmy niezmiernie podniesieni na duchu. — Sądzę, że wszystkie te pieniądze powinniśmy przeznaczyć na spłatę długów — rzekł Patrick niepewnie. Niedoczekanie! Bądź co bądź papa chciał, żebym wydała te pieniądze wedle własnego uznania, więc choć skłonna byłam dołożyć się do spłacenia długów, nie widziałam powodu, dla którego miałyby pochłonąć cały spadek. — Ależ, Patricku, pomyśl tylko — powiedziałam, łapczywa jak przymierający głodem człowiek na widok uczty. — Pięćdziesiąt tysięcy dolarów! Z pewnością moglibyśmy odżałować trochę z tego na miesiąc czy dwa w Londynie. — I Woodhammer—dorzucił tęsknie. — Moglibyśmy spłacić drugą hipotekę i otworzyć dom... — Zabawić się — rzekłam. Już kupowałam suknie balowe i zatrud niałam francuską pokojówkę. — Och, Patricku, tylko miesiąc w Lon dynie, zanim pojedziemy do Woodhammer. — Oczywiście, będziesz miała swój miesiąc w Londynie — odparł, całując mnie. — Przez te ostatnie kilka miesięcy byłaś taka cudowna, Saro... Miesiąc w Londynie to najmniejsza nagroda, na jaką zasłużyłaś. Płakałam z radości. Znowu pocałowaliśmy się, tym razem bardzo namiętnie, a potem, w rytm „Błękitnego Dunaju" śpiewanego przez Patricka na cały głos, zakręciliśmy się w walcu wokół salonu — tak byliśmy upojeni perspektywą ucieczki z Cashelmary.
V Czy muszę opisywać, co działo się w Londynie? Czy nie powinniśmy ' byli wiedzieć z góry, że mimo naszych zarzekań i obietnic, Londyn jest miejscem, gdzie nie można zaufać żadnemu z nas? — Och, teraz wszystko jest zupełnie inaczej — powiedziałam do Marguerite, kiedy niezobowiązująco rzuciła słówko ostrzeżenia. — Oby. dwoje jesteśmy dużo mądrzejsi niż kiedyś. Tak, naprawdę to powiedziałam. Pojechałam do Londynu, pięknego, ekscytującego, gorączkowego Londynu z jego oszałamiającym blaskiem, i naprawdę wierzyłam, że mam dość oleju w głowie, by nie popaść
w ekstrawagancję. Wierzyłam nawet, że zakup nowych strojów jest czymś w pełni uzasadnionym po tylu długich, straszliwych miesiącach w Cashelmarze. Czyż nie zasłużyłam sobie na nagrodę za wszystkie te chwile, kiedy nie narzekałam? Zamówiłam więc suknie, cudowne suknie bogato wykończone falbankami, bufkami i kwiatami, oraz sukienki dzienne z satyny i japońskiego jedwabiu, wykonanego w dwóch odcieniach tego samego koloru — zielonym jak jabłuszko i zielonym jak mech, jasnobłękitnym i ciemnoblękitnym... och, były takie soczyste! Kupiłam szalowe okrycie i trzywarstwowy czepeczek oraz trzy żakiety z foczej skóry — nie, nie potrafię wyjaśnić, dlaczego kupiłam trzy: może dlatego, że każdy był troszeczkę inny i wszystkie były tak oszałamiająco piękne, a wkładanie ich sprawiało, że czułam się kimś wyjątkowym, co z kolei przepełniało mnie uczuciem szczęścia. Potem kupiłam do kompletu mufki oraz trzy pary długich skórzanych rękawiczek, oraz kapelusz Dolly Varden ze wstążeczkami w stylu „chodźcie-za-mną-chłopaki", oraz dziesięć par butów na wysokim obcasie. Moje stare ubrania wydawały się już rozpaczliwie wytarte i nie potrafiłam spocząć, póki nie zgromadziłam zupełnie nowej kolekcji halek i jedwabnych pończoszek. Potem przyszła kolej na koronkowe czepeczki, staniki, apaszki i kołnierzyki — wszystkie takie śliczne, wszystkie sprawiające, że czułam się jak królowa... A Pat rick, najdroższy Patrick, podarował mi biżuterię, ponieważ, jak stwier dził, jest ze mnie bardzo dumny. Ofiarował mi długi szmaragdowy naszyjnik, a że oczywiście był tak zdumiewający, po prostu musiałam kupić pasujące do niego kolczyki. Wszyscy przyjaciele byli zachwyceni, że znowu nas widzą. Wszędzie, gdzie tylko się pokazaliśmy, ludzie mówili, jaką jesteśmy przystojną parą i jak radują się widokiem naszego szczęścia. — Och, Patricku — westchnęłam, kiedy miesiąc przeznaczony na Londyn dobiegł końca — jak my zniesiemy powrót do Cashelmary? Tak, powiedziałam to. Było to wstrętne, ale właśnie tak się wyraziłam. Powiedziałam nawet więcej, rzeczy, o których wstydzę się dziś wspo mnieć — o tym, jak nienawidzę liczenia się z pieniędzmi, jak nienawidzę życia na wsi i że nigdy nie zaznam prawdziwego szczęścia, jeśli nie zamieszkam w mieście. Tej nocy, kiedy już poszłam spać, Patrick wymknął się z naszego wynajętego domu. Robił to przez pięć nocy. Nic o tym nie wiedziałem, aż pewnego ranka zeszłam na dół i odkryłam, że go nie ma. Wrócił o drugiej po południu. Do tego czasu niemal oszalałam ze zdenerwowania; byłam o krok od wezwania policji — tylko duma mnie przed tym powstrzymała. Przypuszczałam, że policja natychmiast założy, iż ma do czynienia z jeszcze jednym niewiernym mężem i jego rozhisteryzowaną żoną. A przecież byłam przekonana, że Patrick nie zdradza mnie, podobnie jak miałam pewność, że nie poszedł grać w karty... Czyż nie obiecywał poprawy? 3IO
Wszedł do domu bardzo cicho. Jego twarz była szara z wyczerpania, oczy zaczerwienione, a odór brandy otaczał go niczym niewidzialny pancerz. Kiedy zbiegłam na dół, tylko popatrzył na mnie. Milczał. — Gdzieś ty był? — syknęłam w szale, zerkając przez ramię, by się upewnić, że nie ma w pobliżu lokaja. — Jak śmiesz zostawać poza domem przez całą noc? Umierałam ze zdenerwowania! Nie odpowiedział, tylko przeszedł koło mnie i wspiął się na schody. — Patrick! — Chwyciłam go za ramię i potrząsnęłam. Wciąż jeszcze byłam bardziej rozgniewana niż przestraszona, a kiedy uwolnił się tak gwałtownie, że niemal spadłam ze schodów, straciłam panowanie nad sobą. — Przestań! — krzyknęłam. — Co się z tobą dzieje? Przestań natychmiast! — Zamilcz! — Był już na górze. Wbiegłam za nim. Wciągnął mnie do salonu i zatrzasnął drzwi. Wtedy zaczął kląć. Powiedział, że jestem zepsuta i zdemoralizowana, że wszystkie nasze problemy są z mojej winy. — Ty mnie w to wpędziłaś! — wrzeszczał głosem, którego używał tylko wtedy, gdy był pijany. — Łamiąc wszystkie obietnice, że nie będziesz ekstrawagancka, robiąc tyle zamieszania, skarżąc się na Cashelmarę! Ty mnie do tego zmusiłaś! — Do czego? — krzyknęłam, choć już wiedziałam. Mój gniew zniknął. Byłam przerażona. — Żebym wygrał pieniądze, które ty wydałaś! — wrzasnął. Zanim oddał się długim, bełkotliwym wyjaśnieniom, wiedziałam, że przegrał to, co mieliśmy, i dużo więcej. Mówił i mówił. Odsłonił każdą godzinę minionych pięciu nocy hazardu. Wyjaśnił, jak wygrał, jak prawie wygrał, jak wygrałby, „gdyby tylko". — I to jest twoja wina — powtórzył znowu, kiedy nic już nie zostało do powiedzenia. Płakał. Twarz miał zmiętą smutkiem, wielkie łzy rozmyły jego oczy, tak że wyglądał jak ślepiec. — To wszystko twoja wina. Otworzyłam usta, by temu zaprzeczyć, lecz nie wymówiłam słowa. Nie było sensu zaprzeczać. Chciałam rzucić mu jakąś obelgę, ale i to byłoby bezcelowe. Patrząc na niego, wiedziałam tylko tyle, że znowu stoimy na krawędzi katastrofy i że cała moja przyszłość zależy od tego, co teraz powiem. Pomyślałam o Nedzie i innych dzieciach, których pragnęłam, i w koń cu z pomocą przyszło mi poczucie dumy, przypominając o gorzkim upokorzeniu związanym z koniecznością przyznania się przed światem, że moje małżeństwo jest skończone. Pomyślałam o dziewiętnastoletniej Sarze Marriott poślubiającej bogatego, utytułowanego, przystojnego młodego Anglika, o blasku sukcesu towarzyskiego, o zaszczytnym tytule królowej sezonu i przyprawiających o zawrót głowy perspektywach, jakie miała przynieść olśniewająca przyszłość.
— Patricku — wykrztusiłam — nie mówmy o tym teraz. Wyglądasz na straszliwie zmęczonego. Dlaczego się nie prześpisz? Kiedy odpocz niesz i poczujesz się lepiej, spokojnie porozmawiamy o wszystkim i zdecydujemy, co trzeba zrobić. — Przemógłszy się, usiadłam na poręczy jego fotela i pocałowałam go w czoło. Zareagował z tak rozrzewniającą wdzięcznością, że byłam wstrząś nięta. Przywarł do mnie, mówiąc, że nie może na siebie patrzeć, że jest niedobry, zawsze wiedział, że do niczego się nie nadaje, zawsze był głupi i nieodpowiedzialny, ponosił porażki we wszystkim, za co się zabierał. — To jest niemądre gadanie — powiedziałam, starając się nie zdradzić zaniepokojenia tym pokazem roztkliwiania się nad sobą. — Po myśl o swoich talentach. Pomyśl o Nedzie. Jak możesz mówić, że poniosłeś porażkę, skoro masz takiego syna? Wyznał, że nie zasługuje na Neda, nie zasługuje na mnie, że jesteśmy dla niego za dobrzy. Było mi go żal, lecz ta nędzna uniżoność napawała mnie wstrętem. Na siłę przypomniałam sobie, że to on dał mi dziecko, którego pragnęłam ponad wszystko na świecie; a potem że naprawdę jest uprzejmym, delikatnym, kochającym mężem. Masa kobiet mogłaby mi pozazdrościć, tyle że wtedy znowu zaczęły mi się w głowie kotłować wszystkie te paskudne myśli: „przypuśćmy, że go opuszczę — nie, nie mogę, byłabym zrujnowana; przypuśćmy, że zdecyduję się uciec od niego — nie, nie mogę, ponieważ gdybym od niego odeszła, musiałabym porzucić też Neda; nie ma nic bardziej godnego pogardy jak żona zostawiająca męża, wszyscy sędziowie tak twierdzą, przypomnij sobie ten artykuł w gazecie sprzed kilku d n i " . — N a p r a w d ę cię kocham, Saro — powiedział Patrick, wciąż płacząc jak mały chłopiec. — Ja ciebie też — zrewanżowałam się po chwili milczenia. Nie wiedziałam wtedy, czy to prawda, czy nie, ale uważałam, że powinna być prawda, skoro mam przy nim pozostać. — Musisz teraz pójść do łóżka, Patricku — powtórzyłam. — Musisz trochę odpocząć. — A mówiąc to, myślałam: jestem w pułapce, nie mam wyjścia, żadnego. Był posłuszny jak dziecko, kiedy prowadziłam go do łóżka. Wezwałam jego- służącego, a sama wróciłam do salonu. Padał deszcz. Drzewa w maleńkim ogrodzie były soczyście zielone. Długo stałam przy oknie, patrząc na tę zieleń, a im dłużej tak patrzyłam, tym mocniejszy gniew rozpalał się we mnie, aż paznokcie wbijały się w zimne dłonie.
VI Patrick musiał sprzedać Woodhammer Hall. Dom był zadłużony tak poważnie, że dalsze obciążenie hipoteki nie było już możliwe. Kuzyn George i mąż Katherine, lord Duneden, oraz Rathbone, prawnik rodziny, zgodzili się, że Woodhammer trzeba sprzedać. Byliśmy już z powrotem w Cashelmarze, lecz Patrick pojechał do Anglii, żeby po raz ostatni spojrzeć na dom rodzinny, w którym spędził swoje wczesne lata. Nikt nie dałby mu pieniędzy na podróż, więc zastawił trochę sreber. Był poza domem dwa tygodnie. Właśnie zaczynałam się niepokoić, kiedy się pojawił. Wyglądał niezdrowo. Jego ubranie było w fatalnym stanie, ponieważ z braku funduszy nie zabrał ze sobą służącego. — Cóżeś ty robił tak długo? — zapytałam ostro, a potem dodałam z lękiem: — Czy znowu grałeś w karty? — Nie, zatrzymałem się tylko w Woodhammer — odparł. — Nie pojechałem do Londynu. — Wyciągnął plik szkiców; było ich dwadzieś cia cztery — na wszystkich Woodhammer; co najmniej sześć po święconych było skomplikowanej rzeźbie poręczy schodów w wielkim holu. — Moje schody — powiedział. Szybko znalazłam jakąś wymówkę, by opuścić pokój, zanim znowu zacznie płakać. Nie żebym mu nie współczuła, wiedziałam bowiem, jak bardzo lubił Woodhammer, ale w tych dniach, sama zbyt często będąc bliska łez, potrzebowałam kogoś, na kim mogłabym się oprzeć, a nie kogoś opierającego się na mnie. Mijały dni. W Cashelmarze było tak spokojnie! Patrick poświęcił się swojemu ogrodowi z nową werwą i rzadko opuszczał teren przy domu, podczas gdy ja próbowałam zorganizować sobie życie według jakiegoś rytmu. Skrupulatnie składałam wizyty, jeżdżąc powozem do Asleagh, Leenane i Clonbur, oraz przyjmowałam rewizyty Plunketów, Knoxów i Courtneyów. Rozmowy dotyczyły dzieci, kościoła protestanckiego i pomocy dla biednych. Patrick kategorycznie odmówił oglądania kogokolwiek, toteż nie było mowy o wydawaniu przyjęć z obiadem. Sama niewiele go widywałam; nasza piątkowa intymność wygasła, często zapominał o posiłkach. Miejscem, w którym najpewniej mogłam go spotkać, był pokoik dziecinny. Wyglądało na to, że Ned jest jedyną osobą, którą Patrick nadal chce widywać. Pisywałam częściej do Charlesa i mamy w Ameryce, korespon dowałam z Marguerite, zaczęłam nawet prowadzić dziennik, czego, jak się zarzekałam, miałam nie robić nigdy. Zdumiewające jednak, czego człowiek nie próbuje, kiedy rozpaczliwie szuka sobie zajęcia. Wiedziałam, że sytuacja poprawi się, gdy Ned podrośnie; tymczasem jednak wciąż jeszcze sypiał przed i po południu, a w łóżeczku był o pół do siódmej. \ 313
Cały czas dokoła panowała ta straszliwa, otępiająca cisza, od której nie można się było wyzwolić, przed którą nie było ucieczki. Stale muszę mieć jakieś zajęcie, powtarzałam sobie bez przerwy, muszę być ciągle w ruchu, muszę wypełnić wszystkie te puste godziny — albo zwariuję. Pewnego dnia poszłam wzdłuż nowej Alejki Azaliowej do kaplicy, nie dlatego, że chciałam się pomodlić, lecz po prostu z braku innych zajęć. W pół drogi poczułam, że się duszę. Cisza zdawała się napierać na mnie agresywnymi falami. Opanowana paniką, usiłowałam krzyczeć na całe gardło, ale nie zdołałam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. To mnie przeraziło. Myślałam, że naprawdę popadam w obłęd. Pobiegłam z po wrotem do domu i zamówiłam powóz. Sądziłam, że lekarz pomagający Madeleine przepisze mi jakieś środki uspokajające. Gdy dotarłam do lecznicy, okazało się, że doktor wyjechał do Letterturk, by odebrać dostawę leków z Dublina. — Saro, cóż za wspaniała niespodzianka — zakrzyknęła szczerze uradowana Madeleine, zanim zdołałam powiedzieć o moim zmartwieniu. Wzięła moją wizytę za gest dobroczynny. — Zawsze miałam nadzieję, że pewnego dnia przyjedziesz do nas... Czy zanim zwiedzisz oddział, nie zechciałabyś napić się herbaty? Byłam w takim stanie, że nawet nie protestowałam. Po prostu poszłam za nią do biura, maleńkiego pokoiku nie większego niż spiżarenka, i opadłam na drewniane krzesło. Madeleine zawołała jedną z wiejskich dziewcząt i poprosiła o zrobienie herbaty. — Byłabym przyniosła trochę kwiatów — powiedziałam słabo — ale ogród... — Przyniosłaś siebie — przerwała Madeleine. — To znacznie ważniejsze. — Odsunęła jakieś papiery na kraj maleńkiego stoliczka i zdjęła kosz z jajkami z drugiego krzesła. — Wybrałaś wyborny moment na wizytę. Akurat skończyłam badać ostatniego pacjenta i właśnie miałam zacząć pisać list do arcybiskupa, zanim pójdę na inspekcję oddziału. — Mam nadzieję... że nie ma tu nic zaraźliwego? Muszę myśleć o Nedzie... — Oczywiście. Nie, nic z tych rzeczy. Mamy zaledwie dziewięć łóżek, przyjmujemy więc tylko tych pacjentów, którzy są umierający i nie posiadają rodzin. W tej chwili mamy jednego z nowotworem złośliwym, dwóch chorych na wątrobę, pozostali to przypadki nieuleczalnego zagłodzenia. Mieliśmy trzech gruźlików, ale już odeszli, niech Bóg ma ich w swojej opiece... — Właśnie żegnała się z roztargnieniem, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. — Proszę wejść! — zawołała natychmiast. W pokoju znalazła się jakaś młoda kobieta. Była starsza ode mnie, ale przypuszczalnie przed trzydziestką. Jej zadbana czarna sukienka i łagod ność zachowania kazały mi się domyślać, że Madeleine sprowadziła ją, podobnie jak doktora Townsenda, z Dublina. •31A
— Oto herbata, panno de Salis — powiedziała do Madeleine z uśmiechem. — Ach, tak, dziękuję bardzo... Saro, pozwól, że ci przedstawię jedną z naszych najbardziej oddanych ochotniczek, panią Maxwellową Drummond. Pani Drummond, to moja bratowa, lady de Salis. Słyszałam imię Maxwella Drummonda, lecz trudno mi było sobie wyobrazić, jak ta wytwornie wyrażająca się młoda kobieta o nienagan nych manierach mogła poślubić łobuza, który — zdaniem Patricka — był w dolinie nie tylko głównym awanturnikiem, ale też człowiekiem odpowiedzialnym za śmierć Derry'ego Stranahana. — Bardzo mi miło, pani Drummond—powiedziałam, starając się nie okazać zbytniego zdumienia. — Mnie również, milady — odparła grzecznie. Dygnęła lekko, zauważyłam jednak, że mówiąc, nie patrzy na mnie. — Najmłodsze dziecko pani Drummond jest w wieku Neda — po wiedziała Madeleine, nie zwracając uwagi ani na moje zmieszanie, ani na zażenowanie pani Drummond. — Proszę zostać z nami, pani Drum mond, i napić się herbaty. Stołek znajdzie pani w rogu za torbą z żywnością. — Nie chciałabym przeszkadzać, panno de Salis... — Nie będzie pani przeszkadzać — odparła Madeleine niezwykle słodkim, łagodnym głosem. — Chyba nam pani nie odmówi? Pani Drummond najwyraźniej pracowała dla Madeleine wystar czająco długo, by rozpoznać rozkaz. — To bardzo miłe z pani strony, panno de Salis—rzekła. — Przynio sę tylko dla siebie filiżankę. — Oczywiście — powiedziała Madeleine dobrotliwie, obserwując ją wychodzącą z pokoju. Kiedy tylko zostałyśmy same, rzekła: — Tak mi żal tej kobiety, Saro. Jak zauważyłaś, jest wykształcona i wytworna. Wyobraź sobie, że to córka dyrektora szkoły w Dublinie. Ale popełniła fatalny błąd, uciekając z Drummondem, i... Znasz Drummonda? — Dobre nieba! Jeszcze by tego brakowało! Patrick nie pozwoliłby mi zbliżyć się do niego choćby na milę! — Cóż, najdelikatniej rzecz ujmując, jest bardzo nieokrzesany... I niemoralny — rzekła Madeleine, ściągając usta. — Ale nie do mnie należy osądzanie go, zostawiam to Bogu. Mogłam pomóc przy najmniej tej biednej dziewczynie, okazując jej zainteresowanie i ofiarowując odrobinę towarzystwa. Na szczęście dwie niezamężne ciotki jej męża mieszkają z nimi na farmie, więc ma wyrękę przy dzie ciach i jest w stanie wygospodarować kilka godzin tygodniowo na pomaganie mi w lecznicy, Niedawno wyznała mi, jaką ogromną spra wia jej to przyjemność... — Na zewnątrz rozległy się kroki pani Drummond. Kiedy drzwi się otworzyły, Madeleine już pytała o zdro wie Neda.
Spojrzałam na panią Drummond inaczej. Pomyślałam, ile miałam szczęścia. Uzmysłowiwszy sobie, że jest porządnym domem, mimo że pustym, i że Patrick zawsze był mi wierny, poczułam za wstydzenie z powodu ciężkiej atmosfery, którą stworzyłam wskutek naszych ostatnich nieszczęść. — Ile ma pani dzieci, pani Drummond?—zapytałam, starając się być dla niej przyjazna. — Sześcioro żyjących, Bogu dzięki, cztery dziewczynki i dwóch chłopców. — A najmłodsze... to w wieku mojego... — To Denis, milady. Urodził się w grudniu ubiegłego roku. Odkryłyśmy, że między Nedem a Denisem jest zaledwie trzy dni różnicy. Rozwinęła się fascynująca rozmowa o rozwoju naszych dzieci. Madeleine, trzeba jej to przyznać, zdawała się uważać naszą dyskusję za równie ciekawą jak my. Dopiero kiedy wypiłyśmy po dwie filiżanki herbaty, zasugerowała, że czas na obchód oddziału — ale wtedy byłam już w tak pogodnym nastroju, że zwiedziłabym cokolwiek bez słowa skargi. — Naprawdę mam nadzieję, że niedługo wstąpi tu pani zno wu, milady — powiedziała pani Drummond, kiedy uśmiechnęłam się już do wszystkich dziewięciu pacjentów, życząc każdemu z nich zdrowia. — Ależ oczywiście — odparłam natychmiast i odwróciłam się do Madeleine, by zobaczyć na jej twarzy wyraz satysfakcji. Zanim którakolwiek z nas zdołała powiedzieć coś jeszcze, doktor Townsend wrócił z Letterturk i pani Drummond szybciutko wycofała się do kuchni, by pokierować przygotowaniem południowej zupy. — Zechce pani zjeść z nami lunch? Byłby to dla nas wielki honor, milady — powiedział doktor Townsend. Był szczupły i żwawy. Wyglądał na nie więcej niż pięćdziesiąt lat. Myślałam o lunchu z Nedem, odparłam więc, że niestety, nie mogę zostać. Właśnie miałam wychodzić, kiedy na oddziale tuż obok nastąpił kryzys — jakiś pacjent wrzeszczał o pomoc; Madeleine i doktor Townsend rzucili się, by go ratować. Zostałam sama w holu. Hol był duży, ponieważ służył także jako poczekalnia dla tych, którzy przychodzili do lecznicy; całym jego wyposażeniem był rząd stołków ustawionych wzdłuż idealnie białych ścian. W oczekiwaniu na Madeleine zaczęłam się przechadzać, zatrzymując się przy tekstach religijnych wiszących na ścianach pomiędzy obrazami Najświętszej Panienki i Dzie ciątka. Właśnie zastanawiałam się, ilu Irlandczyków potrafi czytać i jak wielu spośród posiadających tę umiejętność doceniłoby zdania w stylu: „Błogosławieni ubodzy", kiedy coś mi przerwało. Na drugim końcu holu drzwi otworzyły się z trzaskiem i powiew wilgotnego, zimnego powietrza sprawił, że szczelniej otuliłam się peleryną.
Drzwi pozostały jednak otwarte. Stał w nich mężczyzna. Ubrany był w brudne spodnie, zabłocone buty z cholewami i śmierdzący kaftan. — Max! — Usłyszałam zza moich pleców głos pani Drummond. — Co cię tu sprowadza? Czy w domu coś się stało? I kiedy rzuciła się ku niemu, on zatrzasnął drzwi, odcinając dopływ oślepiającego światła — i po raz pierwszy spojrzałam w twarz wroga mojego męża, Maxwella Drummonda.
ROZDZIAŁ DRUGI
I Był wysoki, ale tak barczysty, że wydawał się niższy niż w istocie. Miał długie, rozczochrane włosy, bardzo ciemne, do tego proszące się o noży czki bokobrody oraz gładko wygoloną twarz. — Max... — Pani Drummond poczerwieniała. Widać było, że jest głęboko zażenowana jego obecnością. Szukała właściwych słów, by nas przedstawić. — Milady, to mój mąż... Max, to jest... — To jasne — rzekł. — Właśnie powiedziałaś. Dzień dobry pani. Eileen, lepiej chodź do domu. Sally skręciła nogę w kostce. Nie pomagają nawet najlepsze okłady ciotki Bridgie. — Już idę. — Pani Drummond wyglądała na równie zaniepokojoną co zmieszaną. — Wezmę tylko szal i powiem pannie de Salis, że wychodzę. Czy mam poprosić doktora Townsenda, żeby z nami poje chał? — Jezu, nie! Sally potrzebuje matki, nie lekarza! — Myślałam tylko... — Gdzie masz ten szal? Pani Drummond ruszyła bez słowa, ale widziałam, że przygryzła wargę, jakby to miało jej pomóc zachować milczenie. Nie spojrzała na mnie. Po jej wyjściu zaczęłam naciągać rękawiczkę. Panowało milczenie. Drummond mnie obserwował. Druga rękawicz ka upadła mi na podłogę. Czekałam, że ją podniesie, ale nawet nie drgnął. Zamierzałam schylić się po nią sama, wcześniej jednak zerknęłam na niego. Wyglądało na to, że jego nos był w przeszłości wielokrotnie łamany, szczękę miał kwadratową. Przypomniałam sobie o rękawiczce — wciąż leżała na podłodze. Spojrzałam na nią, jakby była jakąś nierozwiązywalną zagadką, i po czułam rumieniec, gorący i wilgotny, wypełzający gdzieś z karku na moją twarz. A ja nigdy się nie rumienię. Nie mam do tego dobrej cery. Drummond wciąż mnie obserwował. Odwróciłam się i energicznie skierowałam się na oddział. -.Tfi
— Madeleine! — zawołałam. — Madeleine, jesteś tam? Madeleine wciąż pochylała się nad pacjentem. — Jedną chwilkę, Saro — powiedziała, nie patrząc na mnie, więc powoli wróciłam do holu. Drummond wciąż tam był, a moja rękawiczka nadal leżała na podłodze jak znak zapytania. Podniosłam rękawiczkę i naciągnęłam ją. Co robiła pani Drummond? Dlaczego nie wracała z szalem? Podeszłam do najbliższego tekstu religijnego i zaczęłam czytać, nagle jednak opanowała mnie niepohamo wana potrzeba, by obejrzeć się przez ramię. Drummond uśmiechnął się do mnie. — Och, Max, bardzo przepraszam, że musisz czekać... — Pani Drummond pokazała się na chwilę i ponownie zniknęła w pokoju. Coś mówiła, lecz nie rozumiałam jej słów. Wyszli. Odczekałam jakąś minutę w pustym holu, a potem, pożeg nawszy się wcześniej z Madeleine, ruszyłam na zewnątrz i kazałam woźnicy odwieźć się do Cashelmary.
II W drodze do domu powtarzałam sobie: nie zastanawiaj się nad tym, nie ma się czym przejmować. Przypominałam sobie wszystkich męż czyzn, którzy uśmiechali się do mnie w przeszłości, w końcu straciłam rachubę, dałam więc temu spokój i próbowałam myśleć o czymś innym. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, było mi tak gorąco, ż& wszystko lepiło się do ciała. Postanowiłam wziąć kąpiel. Zażyczyć sobie kąpiel w środku dnia w Cashelmarze to tak, jakby prosić o trzęsienie ziemi. Ostatecznie jednak o trzeciej wanna była wypełniona gorącą wodą i myłam się skrupulatnie ostatnią, zakupioną jeszcze w Londynie kostką drogiego mydła. Dopiero później, wkładając zieloną suknię popołudniową, przy pomniałam sobie o lunchu z Nedem. Zamiast tego zjadłam z nim podwieczorek. Niebawem wrócił Patrick z ogrodu. Wziął Neda na barana. Właśnie obserwowałam ich z zadowole niem, kiedy przemknęła mi przez głowę myśl: ciekawe, kiedy znowu go zobaczę. I myśl ta, ze wszystkimi jej konsekwencjami, tak mnie zaniepo koiła, że musiałam chwycić Neda z pleców Patricka i mocno go przytulić. W ten sposób starałam się wymazać z pamięci wspomnienie Drummonda. Tego wieczoru po obiedzie Patrick powiedział: — Chciałbym mieć drugie dziecko. Czy sądzisz... może... Powróciliśmy więc do naszych wspólnych piątkowych nocy. Niestety, bez upragnionego efektu. W końcu, nie mogąc dłużej znieść Aktu 3IQ
Małżeńskiego, bezzwłocznie zapytałam, czy moglibyśmy zawiesić na miesiąc piątkowy rytuał. Powiedziałam, że nie czuję się dobrze. Patrick odparł, że przykro mu to słyszeć, lecz ma nadzieję, że wkrótce poczuję się lepiej. Nie potrafił ukryć do końca, jaką sprawiło mu to ulgę. Raz w tygodniu zaglądałam do lecznicy, nigdy więcej jednak nie udało mi się spotkać tam Drummonda. Za to coraz lepiej poznawałam jego żonę. W pierwszych dniach grudnia wpadłam nawet do niej z drobnym prezentem dla Denisa, ale wieść, że lady de Salis odwiedziła farmę Drummondów, szybko dotarła do Cashelmary. Patrick był tak zły, że w mig pojęłam, iż ta wizyta była błędem. Na szczęście Marguerite i chłopcy przyjechali do nas na święta, więc sprawa przyschła, jednak zakłopotanie pozostało i w dalszym ciągu spaliśmy w osobnych pokojach. Nadeszła wiosna, minęło lato, a ja nadal w czasie żadnej z moich cotygodniowych wizyt w Clonareen nie spotkałam Drummonda. Wspo mnienie o nim rozmyło się w mojej pamięci, lecz jadąc do Clonareen zawsze byłam pełna oczekiwań, które kontrolowałam, jednakże nie próbowałam się nad nimi zastanawiać. Te oczekiwania sprawiły, że pustka życia w Cashelmarze — rozdzierająca nuda wyszywania prze ścieradeł dla lecznicy, składania wizyt, zapisywania każdego dnia strony dziennika i bezowocnych prób zainteresowania się sprawami prowadze nia domu — stała się znośniejsza. Następnym bolesnym ciosem była wiadomość od Charlesa o śmierci mamy. Do tej chwili nie uświadamiałam sobie, jak bardzo liczyłam na jej odwiedziny. Informacja o jej zgonie zupełnie załamała mnie na duchu. Napisałam do Charlesa błagając, by przyjechał do Irlandii; byłam gorzko zawiedziona, kiedy ponownie odpisał, że zupełnie nie może teraz opuścić Nowego Jorku, bowiem nad Wall Street przetacza się kryzys za kryzy sem. Dopiero wiele lat później wyjaśnił mi, że w chwili śmierci mamy był na skraju bankructwa. Zasugerował natomiast, że raczej my powinniśmy odwiedzić Nowy Jork. Cóż, kiedy byliśmy przecież bliżej niż on ubóstwa. Z godnością zatem oświadczyłam bratu, że nie możemy sobie pozwolić na kosztowną podróż przez Atlantyk. Znowu nadeszła zima i drugie urodziny Neda. Wyprawiliśmy na jego cześć małe przyjęcie. Przyszły dzieci kucharki i wnuczki Hayesa, był smakowity biszkopt pokryty kremem i udekorowany dwiema błękitnymi świeczkami. Patrick zrobił dla Neda konia na biegunach; dziecinny pokoik rozbrzmiewał dźwiękami jego pełnych zachwytu popiskiwań. W Wigilię Bożego Narodzenia zawiozłam dwa kosze jedzenia do Clonareen. Jeden zostawiłam dla chorych w lecznicy, z drugim wstąpiłam do proboszcza parafii, by ofiarować go biedocie. Madeleine nie miała najlepszego zdania o księdzu — twierdziła, że jest niewykształcony, przesądny i nie lepszy niż chłopi z jego trzódki; ja uważałam jednak, że to czarujący człowiek, zdecydowanie inny od ponurych wieśniaków. Na320
miętnie interesował się Ameryką i przy każdej okazji wypytywał mnie o Nowy Jork. — Ojcze Donal, przywiozłam trochę jedzenia—zawołałam do niego, kiedy wyszedł mi na spotkanie ze swojej chatki. — Może zechciałby ksiądz rozdzielić to jutro wśród biednych? — Niech panią Bóg błogosławi, milady — powiedział szarmancko, pomagając woźnicy zdjąć kosz z powozu. — Niech wszystkie niebieskie duchy uśmiechają się na widok pani dobroci. — Uporawszy się z wyraza mi wdzięczności, zapytał, czy nie zechciałabym uczynić mu honoru i zajść do niego na łyk herbaty. Nigdy nie byłam u niego w domu, wszystkie nasze wcześniejsze spotkania miały miejsce w lecznicy. Patrick zapewne nie miałby nic przeciwko mojej uprzejmości wobec miejscowego księdza; również Madeleine, mimo niskiej oceny zdolności ojca Donala, z pewnością by to zaaprobowała. Wysiadłam więc z powozu i przestąpiłam próg jego ciasnej chaty, pełnej dymu, zapachu torfu i różnych innych woni, których, jak uznałam, lepiej nie identyfikować. Zamierzałam wyciągnąć nasączoną lawendą chusteczkę, lecz nie chciałam go obrazić. Ojciec Donal po prowadził mnie do najlepszego krzesła przed paleniskiem, a sam usadowił się ostrożnie na twardym drewnianym zydlu. Po głowie krążyły mi myśli o wszach i pchłach. Gospodyni ojca Donala, dygnąwszy przede mną co najmniej cztery razy, odsunęła spod moich nóg dwa śmierdzące psy i umieściła na ogniu garnek z wodą. Ksiądz od razu zaczął mówić o Nowym Jorku i akurat wtedy kura, mająca gniazdo we wnęce jednej ze ścian, zniosła jajko. — Bogu dzięki! — zawołała gospodyni, czyniąc znak krzyża. — Nie sie się od dwóch dni. — A czy to prawda — ciągnął ojciec Donal — że kaplica Świętego Patricka jest wyłożona złotem i drogimi kamieniami wielkości kurzego jaja? Rozległo się pukanie do drzwi. — Nie ma mnie w domu, Kitty — rzekł ojciec Donal — chyba że ktoś umiera. A jeżeli już umarł, powiedz, że przyjdę później. — Niech będzie pochwalony, ojcze — powiedział Drurńmond ot wierając drzwi, zanim Kitty zdążyła do nich dotrzeć. — Ładnie to witać tak starego przyjaciela? Obrzucił spojrzeniem pokój. Zauważył mnie i skinął głową na powitanie. — Jak widzisz, Max — rzekł ojciec Donal z przyganą w głosie — dotrzymuję towarzystwa dystyngowanej damie. — Ano, widzę. Witam panią, milady. — Wciąż stał w progu. Próbowałam odpowiedzieć „Witam", ale nie mogłam. Zrobiło mi się bardzo słabo. Zastanawiałam się nawet, czy nie zemdleję. — Czy nie zauważyłeś przed drzwiami powozu lady de Salis? — zapytał gniewnie ojciec Donal. 21 Cashebnara
121
— Zauważyłem — odparł. Odwrócił się. — Przyjdę później. — Jeżeli to coś pilnego... — zawołał ojciec Donal. Zaczynało go gryźć sumienie. — Nic szczególnego — rzekł. — Naprawdę drobiazg. Wyszedł. Drzwi się zamknęły. Było po wszystkim. — Nigdy nie widziałam, żeby Max tak dziwnie się zachowywał — powiedziała Kitty, robiąc herbatę. — Ach, Max nigdy nie miał ogłady i nigdy jej mieć nie będzie — rzucił ojciec Donal zgryźliwie. — Błagam o wybaczenie, milady. Mam nadzieję, że nie poskarży się pani mężowi, że spotkała Maxwella Drummonda pod moim dachem. — Oczywiście, że nie — odparłam. Słabość minęła, ale wciąż trudno mi było złapać oddech. Na szczęście ojciec Donal znowu zaczął roz prawiać o kaplicy Świętego Patricka i przy ogromnej koncentracji byłam w stanie mówić „ t a k " i „ n i e " we właściwych momentach. Herbata pomogła. Kiedy moja filiżanka była już pusta, wiedziałam, że będę mogła wstać bez zawrotu głowy. — Niech Bóg panią prowadzi, milady — powiedział ojciec Donal, odprowadzając mnie do powozu. — Życzę wesołych świąt pani i lordowi de Salis, i szanownemu paniczowi Patrickowi Edwardowi. — Dziękuję—odparłam, choć wiedziałam, że moje Boże Narodzenie już zostało zepsute. Przez całą drogę do Cashelmary zastanawiałam się, jak bliska jestem obłędu, skoro tak działa na mnie widok prawie obcego mężczyzny. Tego wieczoru wypiłam do obiadu ogromnie dużo wina i potem, czując zawrót głowy, poszłam wcześnie do łóżka. Miałam sen, Drummond występował w nim, ale był daleko. Pielił kartoflisko nad jeziorem. Potem przyszedł Patrick i pokazał mi jakieś kwiaty z ogrodu. Były piękne. — Jest piątek — rzekł. — Czy zapomniałaś? — Poszliśmy więc na górę do łóżka. Świeca zgasła, kiedy tylko wślizgnęliśmy się pod kołdrę. Poraził mnie taki strach, że krzyknęłam. Usłyszałam trzask pocieranej zapałki, znowu zapłonęła świeca. Nie śmiałam jednak otworzyć oczu, bo się bałam, czyją twarz zobaczę nad sobą. Tylko Patrick — myślałam. — Nikt inny tylko Patrick, bo nikt inny nie może się dowiedzieć.—Ale wiedziałam, że Patricka nie ma już ze mną w łóżku, ponieważ poszedł do drugiego pokoju. — Nie! — krzyknęłam z wciąż zamkniętymi oczyma. — Nie! — Lecz było za późno. Ktoś śmiał się szyderczo, kpiąc z mojego upadku, wyjawiając światu moje defekty. — Nie, nie, nie! — krzyknęłam znowu i obudziłam się na granicy histerii. Wymafcałam zapałki, by zapalić świecę, a cały czas wołałam głośno Patricka. W końcu wyłonił się ze swojego pokoju. Kiedy zapałka rozjaśniła ciemności, zobaczyłam, że ma zmierzwione włosy, jak zaspany i półprzytomny. 322
— Saro, kochanie, co się, u licha, dzieje? — zapytał. Szlochając, wyjaśniłam, że miałam koszmarny sen. — Dobrze już, dobrze — powie dział bardzo łagodnie i wziął mnie w ramiona. — Co to było? — Nic... nie pamiętam. — Wciąż byłam roztrzęsiona. — Patricku... — Tak? — zapytał, tłumiąc kolejne ziewnięcie. — Muszę mieć drugie dziecko. Proszę. — Czemu nie?! Byłoby świetnie. Nie wiem, dlaczego mówisz to tak, jakbym ci stanowczo zabronił... Bądź co bądź wiesz, że to nie ja prosiłem o osobne pokoje kilka tygodni temu... — Wiem. To moja wina, ale... — Tak, twoja. Cóż, nieważne, spróbujemy jeszcze raz, jeśli chcesz. Wrócimy do piątków. — Ale, Patricku... — Co znowu? — Myślałam... wiesz... czy musimy czekać do piątku? Nie moglibyś my... czy nie byłoby możliwe... zacząć dzisiaj? — Na miłość Boską! O tej porze? Ty na granicy histerii, a ja na pół śpiący? Natychmiast zrozumiałam, że byłam nierozsądna. Poniżające łzy wciąż czaiły się pod moimi powiekami. — Przepraszam — powiedziałam. Próbowałam mówić spokojnie. Wprawdzie z wielkim trudem, udało mi się jednak opanować. — Po prostu nie pomyślałam. Wybacz mi. — Oczywiście. — Pocałował mnie z wielką czułością. — Zostanę z tobą przez resztę nocy — powiedział, wślizgując się do łóżka. — Wtedy nie będziesz bała się ciemności. Koszmary to paskudna rzecz, prawda? Zasnął, gdy tylko przyłożył głowę do poduszki, lecz ja leżałam rozbudzona przez resztę nocy. A kiedy nadszedł świt, wciąż wspomina łam Maxwella Drummonda, szukającego mnie wzrokiem w chacie ojca Donala w Clonareen.
III O Drummondzie myślałam przez długi czas. Myślałam o nim przez wszystkie te wstrętne dziewięć pierwszych miesięcy 1876 roku, kiedy to bezskutecznie próbowałam zajść w ciążę. W tym czasie widziałam go dwukrotnie — raz w maju, kiedy mignął mi w oddali kierując się do Letterturk, i raz później tego lata, kiedy wyjrzałam przez okno lecznicy i zobaczyłam go przejeżdżającego furmanką zaprzężoną w osła. Po zwoliłam sobie na wyszukane fantazje. Początkowo wyobrażałam sobie tylko, że go spotykam i prowadzę z nim uprzejmą rozmowę. Miejscem 323
spotkań była lecznica albo główna droga do Cashelmary. Potem moje fantazje stopniowo ulegały zmianie. Miejscem spotkań były odległe, opuszczone kryjówki w górach — na przykład jakaś zrujnowana chałupa. Wciąż rozmawialiśmy uprzejmie, ale nasze rozmowy były mniej formal ne. Wyobrażałam sobie, jak ujmuje moją dłoń i trzyma ją przez chwilę, patrząc pytająco w moje oczy. Czy nie to zawsze zdarza się w romantycz nych powieściach, które pożyczała mi Marguerite? Sielankowe ustronie, złączone ręce, obietnice dozgonnego oddania... Była to oczywiście Beznadziejna Miłość i N I C Dobrego Nie Mogło z Niej Wyniknąć. Rozstaliśmy się po raz ostatni, pocałował mnie szybko, może w usta, prawdopodobnie jednak w czoło — bohaterki powieści zawsze całowano w czoło. Było w tym coś kojącego. Delikatny pocałunek, nic ze zniewagi nagości, nic z przeszywającego bólu... Te fantazje pochłaniały mnie coraz bardziej. Jesienią pomyślałam, że będę musiała się zmienić. Odkryłam wtedy, że jestem w ciąży. Lecz sny na jawie nie zniknęły. Przez całą zimę skazana byłam na Cashelmarę — przez całą zimę marzyłam o Drummondzie. Aż wiosną urodził się mój drugi syn, by ratować mnie przed katuszami stałej obecności Drummonda w myślach. Nie sądziliśmy, że dziecko będzie żyło. Było małe i słabowite, nawet nie miało siły ssać mleko, a po urodzeniu straciło tyle na wadze, że została z niego sama skóra i kości. Słyszałam, jak położna mówiła do Madeleine: — Nierzadko lepiej jest, jeśli umierają. — Tak mnie to poruszyło, że wpadłam we wściekłość i wygnałam tę kobietę z domu. Zdecydowałam, że będzie żył. Poświęciłam mu cały mój czas i energię. Przez najbliższych kilka miesięcy absolutnie nie miałam chwili na marzenia o Drummon dzie. Służący rozpowiadali między sobą, że ja i Patrick jesteśmy kuzynami — jak dalekimi, tym nikt nie zawracał sobie głowy — i że między kuzynami krew często się psuje. Te opowieści doświadczonych żon, cała ta demoniczna radość z nieuniknionej tragedii, te szepty za moimi plecami — nienawidziłam tego wszystkiego. Nazwaliśmy go John. Chciałam dać mu na imię Francis, lecz początkowo, gdy wydawało się, że nieodwołalnie umrze, zdecydowałam się zostawić imię mojego ojca dla syna, który będzie tak zdrowy jak Ned. „ J o h n " było jednym z niewielu, co do którego obydwoje, Patrick i ja, nie mieliśmy żadnych zastrzeżeń. John jednak nie umarł. Pił coraz więcej mleka z maleńkiej srebrnej łyżeczki i wkrótce był na tyle silny, by ssać nawet butelkę. Pewnego dnia uśmiechnął się do mnie — i wtedy nic nie było już ważne, ani , ani nieszczęścia, ponieważ dziecko nareszcie rozwijało się prawidłowo. Wszyscy, od niani po pomywaczkę, stwierdzili, że życie zawdzięcza wyłącznie mnie. 324
— Kiedy będzie mógł się ze mną bawić? — zapytał Ned w dniu swoich czwartych urodzin. — Niedługo — odparłam, obejmując go. Czułam się winna, ponie waż przez te pełne niepokoju miesiące byłam zbyt zajęta Johnem, żeby obdarzać zwykłą uwagą Neda. — Wiosną przyszłego roku zacznie chodzić i wtedy będzie ci znacznie łatwiej z nim się bawić. Ale John spóźnił się z chodzeniem. Na wiosnę ledwie umiał siedzieć. Wciąż był taki delikatny, że przy każdym kichnięciu ogarniał mnie niepokój. Był jednak ślicznym dzieckiem, miał ciemne włosy i niezwykłe oczy. — Może nie urosnąć tak jak inne dzieci, wiesz, Saro? — powiedziała Madeleine, gdy John wciąż nie kwapił się do chodzenia. — Oczywiście, że urośnie! — odparłam gniewnie. Poczułam się dotknięta jej uwagą. — Wszystko, czego mu trzeba, to dużo miłości, opieki i zainteresowania. Madeleine już nigdy nie poruszała ze mną tego temateu. Za to Marguerite, kiedy przyjechała do nas na lato z chłopcami, szalenie mnie pocieszyła. — Wielkie nieba! — zawołała. — David był taki tłusty, gdy był w wieku Johna. Myślałam że nigdy nie będzie robił nic poza siedzeniem na podłodze. A popatrz na niego teraz! — Popatrzyłam więc na Davida, który miał już szesnaście lat, wciąż był grubiutki, ale niezaprzeczalnie ruchliwy. Poczułam się znacznie lepiej. Był wrzesień. Marguerite wciąż przebywała w Cashelmarze, kiedy dostaliśmy wiadomość z Duneden Castle, że Katherine jest chora. Miała zapalenie płuc i chciała nas zobaczyć. — Nie jadę, chyba że umiera — powiedział Patrick stanowczo. Nie mógł ścierpieć myśli, że będzie musiał przebywać w jednym pokoju z mężem Katherine. — Zostanę tutaj z dziećmi, a ty, jeśli chcesz, możesz jechać z Marguerite i chłopcami. — Dzieci zabieram ze sobą — odparłam natychmiast. — O nie, nie zrobisz tego! John jest jeszcze za słaby, by podróżować, a Ned zanudziłby się na śmierć w zamku Dunedena. Do diabła, Saro, dlaczego zawsze starasz się zatrzymać dzieci tylko dla siebie? Są tak samo twoje, jak i moje. Nie mogłabyś mieć ich beze mnie! -— Wielka szkoda! — powiedziałam, zanim zdołałam się powstrzy mać. W sekundę później mieliśmy najgorszą od miesięcy kłótnię. Jak zwykle Marguerite podpowiedziała rozsądny kompromis: John zostanie z nianią w Cashelmarze, a Patrick i Ned pojadą ze mną do Duneden Castle. — Patricku — rzekła Marguerite kategorycznie — bardzo źle by wyglądało, gdybyś nie pojechał. Katherine nie wzywałaby nas, gdyby istotnie nie czuła się bardzo chora. Patrick posępnie przyznał jej rację. Jak najszybciej poczyniliśmy zatem przygotowania do wyjazdu, nie byliśmy jednak wystarczająco
szybcy. Kiedy już dotarliśmy do Duneden Castle, oszalały z rozpaczy lord Duneden powiedział nam, że Katherine słabnie z minuty na mi nutę. W trzy godziny po naszym przybyciu zmarła w wieku trzydziestu ośmiu lat.
IV — Mój Boże! — rzekł Patrick ponuro, kiedy zaczęliśmy otrząsać się z szoku. — Teraz naprawdę jestem w opałach. Znajdowaliśmy się w naszym apartamencie. Za oknami ociekająca wilgocią mgła zasłoniła płaski irlandzki krajobraz i przykleiła się do obrośniętych bluszczem ścian zamku. Moje myśli były tak zaprzątnięte Katherine, że początkowo nie usłyszałam, co powiedział, a nawet kiedy powtórzył, nie rozumiałam jego słów. — Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytałam osłupiała. — Miałem nadzieję naciągnąć Dunedena na pożyczkę. Ale w tej sytuacji trudno mi o to prosić, prawda? To piekielnie niezręczne. — Pożyczkę! — To słowo tak mną wstrząsnęło, że zupełnie zapom niałam o Katherine. — Ależ, Patricku, myślałam, że odkąd John przyszedł na świat, finansowo radzimy sobie dosyć dobrze! Mówiłeś nawet o wyjeździe do Ameryki za dwa lata! — To prawda — zgodził się niechętnie. — Mówiłem. — Więc co się stało? — Nie popadaj w histerię, kochanie... — Nie popadam w histerię! Po prostu chcę wiedzieć, w czym problem? — No cóż, te piekielne żniwa... — zaczął Patrick. — Plony były marne w zeszłym roku, a tegoroczne najwidoczniej też będą do niczego. Dzierżawcy nie mogą płacić czynszu i... cóż, mówiąc delikatnie, za czynam czuć się przyparty do muru. Gdybym miał jakieś inne źródło dochodu, nie byłoby problemu, a tak jestem całkowicie uzależniony od Cashelmary, a Cashelmarę, nawet w jej najlepszych czasach, trudno było nazwać najbogatszym majątkiem w Irlandii. — Dlaczego nie można zmusić dzierżawców do płacenia czynszów? Na pewno mają jakieś oszczędności! — T o , co mieli, a było tego niewiele, poszło po pierwszych słabych plonach. MacGowan twierdzi, że nie należy spodziewać się wyciśnięcia z nich czegoś, czego nie posiadają. Saro, nie rozumiesz, że ci ludzie są bardzo biedni. Sadzą ziemniaki dla siebie, a pszenicę i owies na sprzedaż, żeby mieć z czego płacić czynsz. Jeśli zbiory zawodzą, nie mają nic. MacGowan jest zdania, że powinienem dziękować Bogu, że nie zawiodły
także ziemniaki,,ponieważ wszyscy, łącznie ze mną, moglibyśmy zostać pozbawieni tych cholernych środków do życia. — Ale przecież musi być jakieś wyjście — powiedziałam z rozpaczą. — Jeśli to kwestia pożyczki, to może George... — George jest uzależniony od swoich dzierżawców dokładnie tak samo jak ja. Jestem pewien, że i dla niego nastały ciężkie czasy. Duneden był moją ostatnią nadzieją. Cóż, może po pogrzebie... Sytuacja była wyjątkowo niezręczna. Nie chciałam mieć z tym nic wspólnego. Po pogrzebie jednak Patrick błagał mnie, bym towarzy szyła mu podczas rozmowy z Dunedenem. Próbowałam odmówić, lecz uparł się, że to zwiększy jego szanse. Byłam przekonana, że się myli, a poza tym z powodu przygnębienia nie miałam nastroju do dener wujących rozmów. Żeby jednak uniknąć kolejnej kłótni, zrobiłam, o co prosił. Spotkaliśmy się z Dunedenem rano w dniu naszego wyjazdu do Cashelmary. Rozmowa była dokładnie tak poniżająca, jak przewidy wałam. — Jak śmiesz rozmawiać na ten temat w takim momencie! — wyce dził lord Duneden. Był już starym człowiekiem, dobrze po siedem dziesiątce, ale o wspaniałej prezencji i dostojeństwie. — I jak śmiesz mieszać w to swoją żonę, która o takich sprawach nie powinna nic wiedzieć! Czy nie masz ani krzty honoru? Najwyraźniej zupełnie zatraciłeś poczucie przyzwoitości! x Patrick wyjąkał słowa przeprosin, dorzucając coś o złych plonach, jednakże lord Duneden przerwał mu gwałtownym ruchem ręki. — Skończyłem z tobą — powiedział. — Przez te wszystkie lata pomagałem ci z jednego, jedynego powodu, z tego mianowicie, że byłeś bratem Katherine. Teraz, kiedy Katherine nie żyje, nie ma już takiej siły na ziemi, która zmusiłaby mnie do pomagania tobie. Natychmiast opuść mój dom i pókim żyw, nigdy więcej tu nie wracaj. Wszystko zostało powiedziane. Byłam tak zawstydzona, że ledwie zebrałam siły, by wyjść z pokoju. Zaraz potem, nie bardzo ufając sobie, bo mogłabym powiedzieć Patrickowi coś przykrego, udałam się prosto na górę do Marguerite. — Ależ rozwiązanie jest oczywiste — rzekła zaskoczona, gdy wyjawi łam jej nasze problemy. — Musicie natychmiast zamknąć Cashelmarę, żeby zaoszczędzić ile się da, i na kilka miesięcy zamieszkać ze mną. — Ale, Marguerite — zaczęłam, doprowadzona niemal do łez jej wielkodusznością — Londyn... nie sądzę, żebyśmy mogli... wiesz, co tam się z nami dzieje. — Cóż, tak się dobrze składa — odparła — że właśnie myślałam o zakupieniu czegoś niewielkiego na wsi. Ostatnio zarobiłam trochę pieniędzy na moich drobnych inwestycjach. Już od pewnego czasu Londyn mnie męczy. Byłoby miło znaleźć coś w Surrey, a z domu przy St. James's Sąuare korzystać tylko w sezonie.
— Surrey jest tak blisko Londynu — powiedziałam spłoszona. — Zamierzam znaleźć jakiś dom daleko od stacji kolejowej—odparła Marguerite. Tak więc zostało ustalone. Thomas i David byli zachwyceni pomys łem. Nawet Patrick, kiedy już ochłonął po rozmowie z Dunedenem, zauważył optymistycznie, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: Jeśli o mnie chodzi, moją radość z ucieczki z Cashelmary mąciła jedynie świadomość, że przez te kilka miesięcy będziemy żyć na łasce Marguerite; ale skoro nie martwiło to Patricka, dlaczego ja miałabym się tym kłopotać? Byłam całkowicie wyczerpana. W przeszłości mocno identyfikowałam się z Katherine, kiedy więc spojrzałam na jej martwą twarz, przez jedną przerażającą chwilę czułam się tak, jakbym patrzyła na siebie. Nie miałam się co łudzić—przyszłość przerażała mnie, stało się bowiem oczywiste, że ani piękno, ani młodość, ani nawet pozycja materialna nie chronią przed śmiercią. Przemijanie, starzenie się i grób są czymś nieuchronnym. Przez kilka dni byłam cała roztrzęsiona. Patrick zastawił kolejne srebra, żeby wypłacić pensję MacGowanowi za cały czas naszej nieobec ności. Trudno mi było rozpocząć przygotowania do przeprowadzki. Jednakże kiedy już raz zaczęłam, byłam tak zajęta, że nie miałam czasu na odwiedzanie lecznicy. O tym, że Eileen Drummond ma nowe dziecko, dowiedziałam się od Madeleine dopiero pod koniec października, na trzy dni przed naszym planowanym wyjazdem. — Drummondowie przynajmniej nie muszą się tak bardzo przej mować nieudanymi żniwami — powiedziała Madeleine i nieco zawile zaczęła mi tłumaczyć zasady wieloletniej dzierżawy, która daje im zabezpieczenie. — Poza tym Drummond jest bystrym farmerem — ciąg nęła — potrafi się zakręcić i zawsze wyżywi dodatkową gębę w rodzinie. — Madeleine — rzuciłam bez zastanowienia — bardzo bym chciała posłać temu dziecku jakiś prezent... Może gdybym dała ci coś teraz... — Przekażę to pani Drummond przy najbliższym spotkaniu — od parła Madeleine z aprobatą. — To dobry pomysł, Saro. — Tylko nie mów nic Patrickowi. Pamiętasz, jaka była awantura, kiedy odwiedziłam panią Drummond? — Grzechy męża nie przechodzą na żonę — rzuciła Madeleine stanowczo. Poszłam na górę i wzięłam trzy ubranka, z których John już wyrósł; wykonałam je sama z najdelikatniejszego jedwabiu, a śliniaczek wyszyłam na niebiesko. Dwa dni później, kiedy byłam z Johnem na spacerze, Maxwell Drummond skręcił swoją zaprzężoną w osła furmanką w żelazną bramę Cashelmary i podjechał do mnie.
V Byłam sama. Ned pomagał Patrickowi w ogrodzie, a niania zajęta była pakowaniem zabawek. — Witaj, pani — rzekł Drummond, gdy furmanka zatrzymała się przede mną. Zeskoczył na ziemię. Nie miał nic na głowie. Jego włosy były z tyłu za długie, a bokobrody sięgały szczęk. W ręku trzymał trzy dziecinne ubranka, które posłałam jego żonie. — Nie potrzebujemy pani dobroczynności, więc zwracam pani stare ubranka jej syna — oświadczył, przewieszając ciuszki przez brzeg wózka. Odwrócił się, by wdrapać się z powrotem na swoją furmankę. Gniew pomógł mi znaleźć słowa. — Panie Drummond — powiedziałam, sama siebie zaskakując stano wczością głosu — przesłałam ubranka pańskiej żonie jako wyraz mojej życzliwości dla niej i nie ma potrzeby mówić o tym tak, jakby nie mogła zrobić z nimi nic innego, jak tylko je wyrzucić. John nosił te ubranka tak rzadko, że są jak nowe. — I zostaną jak nowe — odparł, odpędzając muchy z grzbietu osła — ponieważ nie mamy dla nich żadnego zastosowania. — Ale... — Dziecko nie żyje—powiedział, obracając się, żeby na mnie spojrzeć. — Eileen dziękuje za prezent, ale uważa, że powinniśmy go zwrócić. Przeraził mnie mój brak wyczucia sytuacji. Ależ musiał mnie uważać za tępą i głupią! Przełknęłam ślinę i próbowałam coś powiedzieć, lecz on odezwał się pierwszy. — To nawet lepiej — rzekł. — I tak będę miał dosyć problemów z wykarmieniem przez zimę szóstki dzieci, nie wystarczyłoby dla niemowlaka. Pomyślałam o Eileen i biednym maleństwie i niemal udławiłam się z wściekłości. — Jak może pan mówić coś podobnego?—krzyknęłam. — Niemow lęta jedzą tak mało... — Wystarczająco dużo, by inni musieli sobie odejmować od ust. — Ale... — Nic pani nie rozumie — rzekł. — Pani nie wie, co to jest głód, i jeżeli próbuje mi pani powiedzieć, że lepiej jest patrzeć, jak dzieci umierają powoli niż szybko i bezboleśnie, to prosiłbym, żeby trzymała pani język za zębami i pilnowała swoich spraw. — Panie Drummond... — Ach, oczywiście, wiem, co zamierza pani powiedzieć. Myśli pani: „I on, któremu powodzi się dziesięć razy lepiej niż innym w dolinie, jeszcze narzeka". Ale ja jestem krewniakiem 0'Malleyów, a w dolinie nie ma od nich biedniejszych. Czy wypada mi siedzieć wygodnie w przytul-
nym domeczku, kiedy moi powinowaci przymierają głodem? I proszę mi nie mówić, że mógłbym odesłać żonę i dzieci do jej rodziny w Dublinie, ponieważ ojciec nie chce jej widzieć w swoim domu od czasu, gdy wyszła za mąż, więc jest przykuta tutaj, tak samo jak my wszyscy. Ale pani to co innego. Pani nie musi się niczym przejmować. Pani może sobie pojechać do Anglii, może uciec, jak pragnę zdrowia, przysięgam... Już słyszę pani męża, jak układa cały piękny plan. Zamknie się dom, pozbawi pracy całą służbę, powie się MacGowanowi, żeby zorganizował eksmisje, i opuści tonący statek jak stado szczurów... — Proszę przestać! — krzyknęłam. Trzęsłam się z gniewu i byłam całkowicie wyprowadzona z równowagi jego kompletnym brakiem szacunku. — Proszę przestać! John zaczął wyć w wózku. — I co pan narobił! — wrzasnęłam bezgranicznie zdenerwowana i wybuchnęłam płaczem. — Najświętsza Matko Boska! — powiedział Drummond zirytowany. — Cicho, dziecinko. — Pogłaskał Johna po główce, a kiedy dziecko spojrzało na niego, odzyskałam panowanie nad sobą. — Wystarczy — rzuciłam najostrzejszym i najzimniejszym głosem, na jaki mogłam się zdobyć. — Żegnam pana. — Próbowałam przepchnąć wózek obok Drummonda, lecz koła zaklinowały się w jakiejś bruździe i nie mogłam go ruszyć. Szarpałam się beznadziejnie, a Drummond stał i patrzył. — Pomóż mi, dobrze? — powiedziałam bez tchu, gotowa znowu zalać się łzami. — Pomóż mi! — Ach, pani potrzebuje pomocy — odparł Drummond. — A czy damy nie mówią zawsze „proszę", kiedy zwracają się o pomoc do dżentelmena? — Podniosłam rękę, żeby go spoliczkować, on zaś śmiejąc się chwycił mnie za nadgarstek i powiedział bardzo łagodnie: — Prze praszam. — I uśmiechnął się do mnie. John znowu zaczął płakać, ale nawet na niego nie spojrzałam. Palce Drummonda zacisnęły się na moim przegubie. Co by się stało później, gdyby nie nadjechał MacGowan, nie śmiem myśleć. Zarządca wjechał na podjazd i Drummond odwróciwszy się gwałtow nie, znalazł się z nim twarzą w twarz. John wciąż płakał. Podniósłszy dziecko, przytuliłam je mocno, a ono uśmiechnęło się do mnie spośród fałd szala. — Rusz się z tą furmanką — rzucił MacGowan do Drummonda, a do mnie rzekł ze zwykłą kurtuazją: — Dzień dobry, milady. — Dzień dobry, panie MacGowan. Zarządca ponownie zwrócił się do Drummonda. — Co tu robisz? — Nie twoja sprawa. — Już zawracał ku bramie. — Wyniosę się, jeśli ty ruszysz tę żałosną kościstą kobyłę, na której przytrafiło ci się siedzieć. Żegnam panią, milady. — Żegnam, panie Drummond — odparłam, przyglądając się, jak popędza osła drogą do Clonareen.
ROZDZIAŁ TRZECI
I — Marguerite, muszę z tobą porozmawiać — powiedziałam ner wowo. Siedziałyśmy wieczorem po przyjeździe do Londynu w salonie domu przy St. James's Sąuare. Patrick i jego bracia wciąż odpoczywali w jadalni i choć wiedziałam, że wkrótce do nas dołączą, nie mogłam już dłużej wytrzymać, by nie zwierzyć się Marguerite. Na całe szczęście Edith, siostrzenica Patricka, przebywała poza domem — w odwiedzinach u swojej siostry Clary, która niedawno ponownie wyszła za mąż. Miałam więc Marguerite tylko dla siebie. — Po prostu muszę z tobą pomówić — powtórzyłam, uświadamiając sobie nagle, że nie mam pojęcia, od czego zacząć moją spowiedź. Nerwowo spacerowałam między sofą a kominkiem. Za oknami latarnik zapalał lampy uliczne na skwerze; normalnie zatrzymałabym się, żeby obserwować ten hipnotyzujący znak cywilizacji, teraz jednak byłam w takim stanie, że ledwie pamiętałam, iż niemal od roku nie widziałam latarnika. — Od samego przyjazdu widzę, że jesteś jakaś rozstrojona — sko mentowała Marguerite, sadowiąc się w swoim ulubionym fotelu i układa jąc swoje maleńkie stopy na wyszywanym podnóżku — ale złożyłam to na karb tego, że po tak długiej nieobecności znowu zobaczyłaś Londyn. Naprawdę żałuję, że ty i Patrick nie możecie, jak to początkowo planowaliśmy, jechać prosto do tego nowego domu, ale pan Rathbone mówi, że przeniesienie prawa własności zawsze bardzo się przeciąga i... — Marguerite, czy spotkałaś kiedyś Maxwella Drummonda? — Drummonda? Tego farmera? Tak, spotkałam. Przez jakiś czas był protegowanym Edwarda. — Co o nim sądzisz? Wyraz oczu Marguerite zmienił się. — Cóż, myślałam, że jest dosyć niebezpieczny — powiedziała po chwili milczenia — i ogólnie rzecz biorąc, że zadziera nosa. — Och, rozumiem. — Dlaczego? Podoba ci się?
— Ani trochę — odparłam szybko. —*Nie mogę go ścierpieć. Ale też nie mogę przestać o nim myśleć. To niezwykła i strasznie dziwna rzecz. To zupełnie nie ma sensu, ale zawsze, kiedy go spotykam... — Rozumiem — przerwała Marguerite. Jej twarz złagodniała, in teligentne błękitne oczy patrzyły na mnie zza binokli. — On nawet nie jest przystojny! Tak naprawdę jest strasznie brzydki i obrzydliwie gburowaty w słowach. Rozmawiałam z nim tylko raz, ale... — Rozumiem — powtórzyła Marguerite. — Tylko rozmawiałaś. — W sumie widziałam go pięć razy. — Opisałam nasze pierwsze spotkanie w lecznicy, dwa mignięcia w Clonareen, spotkanie w chacie ojca Donala i w końcu rozmowę na podjeździe w Cashelmarze. Mówiłam bardzo szybko, ledwie przerywając dla złapania oddechu, a słowo „ D r u m m o n d " wciąż rozbrzmiewało na nowo, aż w końcu powietrze wydawało się buczeć jego imieniem. — I za każdym razem, kiedy go widzę... — Jasne — powiedziała Marguerite. — Po prostu nie potrafię tego zrozumieć. Gdyby był przystojny... — Takie rzeczy często nie mają nic wspólnego z wyglądem. — Gdyby był człowiekiem z mojej sfery... — Rzecz jasna, wiele by to ułatwiło — rzekła Marguerite. — Mog łabyś mieć z nim romans i bardzo szybko wyleczyłabyś się z tego. — Marguerite! — Kochana Saro, nie próbuj udawać, że jesteś zaszokowana! Obie znamy życie i nie widzę najmniejszego powodu, dla którego miałybyśmy udawać, że jest inaczej. — Ale ja nie mogłabym nawet myśleć o... — Czyżby? — odparła Marguerite. — Może więc nie wzięło cię aż tak bardzo, jak ci się wydaje? Nieważne, dyskusja nie ma najmniejszego sensu, ponieważ oczywiście nie możesz mieć romansu z mężczyzną, który jest tylko wieśniakiem. Bądź co bądź nawet w kwestii romansów istnieją konwenanse. — Ale co ja mam zrobić? Od chwili, kiedy widziałam go po raz ostatni, myślę o nim bez przerwy. — Spróbuj spojrzeć na to swoje zadurzenie realnie: to jest za ślepienie. Możesz sobie myśleć, że nie pociąga cię jego wygląd, ale w rzeczywistości to właśnie jego wygląd może być tym, co cię fascynuje. Trudno powiedzieć, żebyś znała go na tyle dobrze, by podziwiać jego szlachetną duszę... jeśli w ogóle takową posiada, w co wątpię. — Ale... — Wielkie nieba, Saro, zadurzenie musiało ci się przytrafiać i wcześ niej! Czy kiedy miałaś czternaście lat, nie napisałaś mi, że jesteś zakochana do szaleństwa w nauczycielu tańca? — To coś zupełnie innego — odparowałam. — Mój Boże, obawiam się, że jednak nie.
— Nie, nie rozumiesz. — Nigdy wcześniej nie mówiłam do niej w ten sposób. Usłyszałam uparty ton w moim głosie, ona także musiała go wyczuć, ponieważ powiedziała szybko: — Och, myślę, że rozumiem. Ja także bywałam zadurzona, wiesz? Było to bardzo kłopotliwe, ale w końcu mi przechodziło. Po prostu trzeba uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż zadurzenie umrze śmiercią naturalną. — Minęły cztery lata od chwili, kiedy pierwszy raz spotkałam Drummonda — odparłam. — Czy w ciągu tak długiego czasu zadurzenie nie powinno było umrzeć śmiercią naturalną? — Trwało tak długo, ponieważ widywałaś go tak rzadko. Dopiero bliższa znajomość powoduje spowszechnienie i zobojętnienie. Gdybyś przez miesiąc widywała go codziennie, wkrótce zaczęłabyś się zastana wiać, co też w nim widziałaś. Saro... — Tak? — Czy on jest świadom twoich uczuć? Zapadło milczenie. — Na miłość Boską, Saro, czy zachęcałaś go świadomie... — Nie było potrzeby — rzekłam. — Wiedział o tym od początku, dokładnie tak jak ja. — Jak to możliwe? Dramatyzujesz. Saro, robisz romans z... — Jeśli to prawda, nic na to nie poradzę — odparłam i nagle zorientowałam się, że płaczę. — Cicho, cicho... już dobrze, przepraszam. — Marguerite była równie zaniepokojona co przygnębiona. — Nie chciałam być niemiła, ale... Saro, musisz być rozsądna, naprawdę musisz. Wiem, że z Patri ckiem nie jesteś zbyt szczęśliwa. Wiem, że kusi cię, by zainteresować się innym mężczyzną. Ale proszę cię, Saro, niech to nie będzie Drummond! To byłaby dla ciebie katastrofa, czy tego nie rozumiesz? Patrick natychmiast by cię opuścił. To zupełnie co innego, niż gdybyś miała przygodę z mężczyzną ze swojej sfery, kiedy być może w ogóle nie byłoby sprawy, a Patrick mógłby być wyrozumiały czy nawet próbować ukryć twoją nierozwagę. W przypadku Drummonda jednak jak nic rozwiódłby się z tobą. Byłabyś zhańbiona i wykluczona z towarzystwa. Dzieci... Daleko w holu usłyszałyśmy śmiech Patricka i odgłosy kroków na schodach. — Już nigdy nie zobaczyłabyś dzieci — ciągnęła Marguerite. — Ni gdy. To wystarczyło. Nie miałam wyboru — musiałam przestać myśleć o Drummondzie. A jednak nadal o nim myślałam. Przez wszystkie szczęśliwe miesiące, które teraz nadeszły, bezustannie odkrywałam, że nie jestem w stanie pozbyć się tego straszliwego pragnienia, żeby go zobaczyć. 555
II Po naszej rozmowie Marguerite musiała powiedzieć coś Patrickowi, ponieważ stał się dla mnie bardzo kochający i po raz pierwszy od miesiący zaczęliśmy znowu dzielić łoże. Kiedy nadszedł nowy rok, zaczęłam podejrzewać, że jestem znowu w ciąży; wprawdzie niewiele, ale jednak przybywało mi w talii. Pomyślałam wtedy, jaką byłoby ulgą, gdyby wszystkie pokusy kupowania nowej modnej garderoby zostały odsunięte przez pewność wzdętej figury. Żyliśmy skromnie w Londynie, ledwie widując dawnych przyjaciół, wiedziałam jednak, że stare pokusy istnieją, wiedział o tym również Patrick. Unikał wszakże swoich hazardowych wypadów, a ja unikałam ekstrawagancji — może więc nasze katastrofy nauczyły nas nieco rozumu. Patrick wciąż zafascynowany był swoim ogrodem w Cashelmarze i stale od nowa organizował go na papierze. Teraz nie rzeźbił już, ale bez końca szperał po starych książkach o ogrodnictwie, zabrał nawet Neda na serię eskapad do ogrodu botanicz nego w Kew. W styczniu zainteresował się ogrodem Marguerite przy jej nowym domu w Mockleham, małej, malowniczej wiosce na Wyżynie Surrey na południe od Londynu. Marguerite kupiła posiadłość w stylu królowej Anny. Była ona położona na tyłach zajazdu, a ogród składał się jedynie z zaniedbanych trawników i olbrzymich cedrów. Niewiele można było w nim poprawić o tej porze roku, kiedy ziemia była zmarznięta, lecz Patrick nie tracił czasu. Rysował plan usytuowania róż, grup krzewów, pary identycznych fontann. — Ależ, Patricku! To by kosztowało fortunę! — zaprotestowała Marguerite, kiedy zaczął rozprawiać o fontannach z włoskiego marmuru. — Tak, ale pomyśl, jakie piękne! — zawołał. — To byłby twój pomnik, Marguerite. — Jakież to obrzydliwe! Jak cmentarz! Nie, Patricku. Zgadzam się na krzewy i tyle kwiatów, ile tylko zdołasz posadzić, ale nie zgadzam się na fontanny ani na choćby cal włoskiego marmuru. Kiedy zaczęliśmy się urządzać, pomogłam Marguerite w cudownym zajęciu, jakim jest zamawianie brakujących mebli. Wizyta w Brighton i pawilonie królewskim dała mi zupełnie nowe wyobrażenie o wystroju wnętrz; ku przerażeniu Marguerite, zachwyciłam się ornamentowymi meblami ciężkimi od wężowatych motywów. — Bardzo miłe dla oka, ale niepraktyczne — powiedziała stanowczo. — Wygoda przede wszystkim. — I nabyłyśmy proste kanapy, sofy, podnóżki i co tam jeszcze było trzeba. Zgodziłyśmy się jednak co do cudownych, kwiecistych tapet do bawialni — wybór ten zadowolił tak nowoczesny gust Marguerite, jak i moje przelotne upodobanie do egzotyki. 334
Styczeń minął szybko. Thomas i David wrócili do szkoły w Harrow, a Ned, który w czasie Bożego Narodzenia świetnie bawił się w ich towarzystwie, zaczął wałęsać się samotnie z posępną miną. — Kiedy wracamy do Cashelmary? — zapytał ojca, lecz Patrick nie potrafił mu odpowiedzieć. Raz w miesiącu dostawał list od MacGowana, który zawiadamiał, że sytuacja w majątku wciąż się pogarsza. Pokrywało się to z wieściami od Madeleine — ludzie napływali stadami do lecznicy, ponieważ przytułek w Letterturk był przepełniony biedotą. Wiosną jednak napisała: „Wszyscy są dobrej myśli co do tegorocznych żniw i kartofliska są zdrowe. Jesienią, z Bożą pomocą, będziecie mogli wrócić do Cashelmary." Dzień czy dwa później MacGowan napisał, że wciąż robi co może, by wyegzekwować czynsz od dzierżawców zdolnych płacić, ale zmuszony był wyeksmitować trzy rodziny, które z premedytacją wstrzymywały wnoszenie opłat. „Winić trzeba politykę — dodał cierpko. — Póki ten łajdak Parnell będzie mówił wieśniakom, że mają moralne prawo odmawiać płacenia czynszów, poty ani tu, ani w całej Irlandii nie będzie spokoju. «Czarne Buty» z Clonareen spotykają się w każdą niedzielę i otwarcie przyznają się do swoich związków z «Bractwem», tyle tylko, że teraz nazywają siebie «Ligą Rolną». Ksiądz tkwi w tym po uszy, więc nie ma sensu liczyć na jego moralne wsparcie. Są to ciężkie czasy dla lojalnego, pracowitego zarządcy, milordzie. Obelgi i zgniłe jaja sypią się ze wszystkich stron, a moja własna służba odmawia pracy dla mnie w obawie przed represjami «Czarnych Butów». Nawet Hayesowi i jego żonie nakazano opuszczenie Cashelmary; Hayes jest tak przerażony, że bez wątpienia weźmie nogi za pas przy pierwszych oznakach kłopotów. Jeśli odejdzie, poproszę policję, żeby zapewniła ochronę domu, ale trzymanie ich tam będzie kosztowało. Muszę więc uprzedzić jego lordowską mość o szykujących się dodatkowych wydatkach. Milord powinien też wiedzieć, że zarządcy masowo opuszczają majątki; zostali tylko ci, którym zaproponowano dodatkowe wynagrodzenie. Pozostaję uniżonym, posłusznym i lojalnym sługą jego lordowskiej mości, łan MacGowan." Sprzedałam parę diamentowych kolczyków, żeby Patrick mógł od powiedzieć na ten szantaż. Osobiście uznałam list za potwornie zuchwały, lecz Patrick powiedział, że stracimy wszystko, jeśli MacGowan opuści majątek — i pieniądze zostały wysłane. Nie śmiałam protestować, kiedy Patrick zasugerował sprzedanie biżuterii, ponieważ zbytnio obawiałam się jego powrotu do kart, a tylko w ten sposób mógł próbować zdobyć potrzebne pieniądze. Poza tym niepokojącym listem od MacGowana lato minęło spokojnie. Ned pomagał Patrickowi w ogrodzie, okoliczni dziedzice wydeptywali ścieżki do drzwi Marguerite, a Thomas i Dawid po powrocie ze szkoły jeździli na długie konne przejażdżki do Box Hill i doliny Mole. Thomas 335
miał już osiemnaście lat; wprawdzie wydoroślał, wciąż jednak pod wieloma względami brak mu było ogłady i wyglądało na to, że rozmowy towarzyskie ani go nie obchodzą, ani nie ma do nich talentu. Był bardzo zainteresowany studiowaniem medycyny i chełpił się umiejętnością przeprowadzenia sekcji myszy. David, dla kontrastu, był wyjątkowo towarzyski, swobodny w obejściu i łatwo się z nim rozmawiało. Bardziej też z nich dwu interesował się Nedem. Zabierał go na spacery przez łąki ku rzece i woził dwukółką zaprzężoną w kucyka do Dorkin, gdzie penetrowali sklepy. W grudniu Ned miał skończyć sześć lat. — Jest pogodny jak słoneczko — mówiła czule niania. — I wysoki jak na swój wiek — dodawała służąca, która miała pomagać niani przy młodszym dziecku. — Kochany chłopczyk! — powiadała kucharka. — Mamy dużo szczęścia, Saro — cieszył się Patrick. — Wiem — odpowiadałam. — Wiem. Sama często uśmiechałam się na myśl o moim szczęściu. — Niektórzy ludzie rodzą się szczęściarzami — powiedziała siost rzenica Patricka, Edith, która niestety wiosną wróciła od swojej siostry Clary. Nie mogłam znieść Edith. Miała dwadzieścia sześć lat, była niezamężna. Należała do tego rodzaju kobiet, które określeniu „stara panna" przydają złej reputacji. — Nie rozumiem, jak możesz ją znosić — powiedziałam nadąsana do Marguerite. Było to wkrótce po powrocie Edith. — Musisz mieć świętą cierpliwość. — Cóż, człowiek musi być tolerancyjny — stwierdziła łagodnie Marguerite. Opowiedziała o'tym, jakie ciężkie życie miała biedna Edith, zaniedbywana przez matkę, spychana w cień ładnej starszej siostry. — Biedna Edith! Dokładnie wiem, czego szuka, ale słowo daję, nie pojmuję, jak kiedykolwiek uda jej się to znaleźć. — Szuka guza — wtrąciłam — i znajdzie go, jeśli nie będzie uważała. Na szczęście z początkiem sezonu Edith pojechała do miasta, zamiesz kała u przyjaciół Marguerite i została w Londynie aż do lipca. W sierpniu, wtedy akurat, kiedy Edith lamentowała, że nikt nie zaprosił jej na żagle do Cowes, na świat przyszło moje kolejne dziecko: bardzo ładna dziewczynka o kremowej cerze i ślicznej twarzyczce. — Masz takie szczęście, Saro — westchnęła Marguerite, której córeczka zmarła jako niemowlę. — Ależ my mamy szczęście, Saro — zawołał podekscytowany Patrick. — Dwóch chłopców, a teraz dziewczynka. Aleśmy dobrze to zaplanowali! Chciał, żeby nazwać ją Eleanor. — Po twojej matce, jak sądzę — powiedziałam, zastanawiając się nad własną propozycją. 336
— Och, nie myślałem o mojej matce — odparł szczerze. Patrick nigdy nie myślał o swojej matce; mimo jego deklaracji, że wspomina ją z czułością, dawno już się zorientowałam, że miał do niej stosunek całkowicie obojętny. — Myślałem o mojej siostrze Neli, która mnie wychowała. Uważałam, że Eleanor to ładne imię. Zgodziliśmy się tak szybko, że jeszcze przed ochrzczeniem dziecka wybraliśmy mu drugie imię — Marguerite. W dzień po chrzcinach przyszedł ten ponury list od MacGowana. „Deszcze nie ustają — pisał zdawkowo — i wygląda na to, że ziemniaki nigdy nie dojrzeją, a torfowiska przepadną. Na przekór moim wcześniej szym nadziejom to było złe lato, milordzie." Jeszcze posępniejsze wieści miały dopiero nadejść. Napisaliśmy do Madeleine, żeby donieść o szczęśliwych narodzinach Eleanor. Jej od powiedź otrzymaliśmy wkrótce po liście MacGowana. Po gratulacjach napisała: „Ziemniaki zawiodły i odór zgniłych sadzeniaków jest niewiary godny. Ludzie siedzą otępiali, gapiąc się na czarne pola. To jeszcze jeden straszliwy krzyż, który Bóg zesłał do dźwigania Irlandczykom. Módlcie się za nami." Więcej nie mieliśmy od niej żadnych wieści. Marguerite zaczęła zbierać pieniądze dla biednych w Cashelmarze podczas serii imprez dobroczynnych, a Edith i ja, o dziwo — ramię w ramię, pomagałyśmy jej w tej pracy. Imprezy dobroczynne sprawiały przyjemność Edith. Or ganizowanie ich dawało jej pretekst do tego, by być apodyktyczną i nadgorliwą. Panowałam nad sobą najlepiej jak umiałam, lecz ode tchnęłam z ulgą wtedy dopiero, gdy ostatnia paczka z odzieżą została wysłana do ojca Donala, a ostatnie pieniądze do lecznicy w Clonareen. — Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam wspólne mieszkanie z Edith — zwierzyłam się Patrickowi w przypływie irytacji. — Gdybyż tylko sprawy w Cashelmarze uległy poprawie! Jak gdyby w odpowiedzi na moje życzenia w październiku MacGowan zawiadomił nas, że los się odwrócił — deszcze ustały, uprawy dojrzały, a torfowiska mogą być jeszcze ocalone, jeżeli utrzyma się ładna pogoda. Nie było tak całkiem źle — w Letterturk sprzedawano ziemniaki po pół pensa za kilogram. „Powiedziałem policji, że nie muszą już pilnować Cashelmary — dodał — ponieważ nie wątpię, że ten tchórz Hayes wróci od swojej rodziny w Dublinie, skoro sprawy wyglądają lepiej. Usilnie doradzam milordowi, żeby zwolnił Hayesa ze służby. Taka nielojalność nie powinna ujść mu płazem. Ja sam przykładam ogromną wagę do cnoty lojalności, jak jego lordowska mość dobrze wie, i szczerze wierzę, że Bóg wymierza karę za próżniactwo, niezaradność i nierzetelność. Niech Bóg w swoim miłosierdziu nakłoni Irlandczyków do prawdziwej skruchy. Pozostaję uniżonym, posłusznym i lojalnym sługą milorda..." 21 PjlshpIlDflM
-»-»«
— Brzmi zupełnie po Cromwellowsku — zawołała Marguerite z oburzeniem, kiedy Patrick przeczytał nam ten list. Patrick jednak przypomniał, że MacGowan od dawna miał skłonności do religijnego fanatyzmu i że prezbiterian szkockich zawsze pociągała idea surowego Boga karzącego niezdarnych Irlandczyków. — Zastanawiam się, dlaczego Madeleine nie pisze, że sprawy mają się lepiej — powiedziałam dzień czy dwa po otrzymaniu listu MacGowana. — Przypuszczam, że wciąż jest bardzo zajęta — odparła Marguerite, układająca właśnie listę gości na jakiś bal dobroczynny, który zamierzała wydać w Londynie w nowym roku. Głodujący Irlandczycy stali się bardzo popularnym celem i Marguerite miała sporą nadzieję, że sam książę Walii przybędzie na tę imprezę. — Ciocia Madeleine lubi pisać tylko o złych rzeczach — zauważyła Edith, przerywając wyszywanie najbrzydszego kołnierzyka, jaki kiedy kolwiek widziałam. — Teraz, kiedy wieści są dobre, nie ma się co dziwić, że nie pisze. — To ty nie możesz znieść dobrych wiadomości — powiedziałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język. — Wszyscy wiemy, że nie cierpisz widoku szczęśliwszych od siebie. — Rzeczywiście, nie znoszę ludzi, którzy nieskromnie obnoszą się ze swoim szczęściem. — Edith! — rzuciła Marguerite surowo jak guwernantka. — Saro! Skończcie z tą dziecinadą! — A po wyjściu Edith z pokoju dodała groźnie: — Do tej pory powinnaś była już się zorientować, że słowo „szczęście" działa na Edith jak czerwona płachta na byka! Szczęście, szczęście, szczęście... Jedna wenta dobroczynna, sprzedaż jakiejś robótki, jeden podwieczorek. Takie szczęście. Jeden spacer z moją piękną córeczką, jedna godzina zabawy z moim kochanym, cudownym Johnem, jeden krótki pocałunek dla Neda, zanim pogna do ogrodu grać w krykieta. Tyle szczęścia. Jeden lunch z proboszczem, dwa przyjęcia z obiadem z miejscowymi rodzinami, jeden pocałunek dla przystojnego męża, który mówi, jak bardzo mnie kocha. Szczęście, szczęście, dużo szczęścia. — Patricku — powiedziałam w listopadzie—nie możemy wiecznie być na garnuszku Marguerite. Nie sądzisz, że teraz, skoro sytuacja uległa poprawie, powinniśmy wrócić do Cashelmary? Kiedy spojrzałam na Patricka, zobaczyłam uczucie ulgi zmieszane z entuzjazmem. — Cóż, nie chciałem tego sugerować wcześniej — rzekł — ponieważ myślałem, że mimo obecności Edith jesteś najszczęśliwsza tutaj, z Marguerite. Ale mówiąc prawdę, też nie mogę się doczekać powrotu do Cashelmary. Mam nowy projekt ogrodu... — I kiedy zaczął znowu rozwodzić się o swoim ogrodzie, pomyślałam: jakie to dziwne, że choć w przeszłości czuliśmy do Cashelmary taką odrazę, teraz obydwoje nas ciągnie tam z siłą, której nie potrafimy opanować. 338
III Kiedy poinformowaliśmy Marguerite o zamiarze wyjazdu, zaprotes towała tak stanowczo, że natychmiast poprosiliśmy ją, żeby pojechała z nami i spędziła Boże Narodzenie w Irlandii. — Tak bardzo chcielibyśmy odpłacić ci za gościnność — błaga łam ją. — Czy nie możesz dać nam szansy zrobienia tego jak naj szybciej? — Ale chyba nie zamierzacie wracać już teraz? Nie zobaczycie grosza z czynszów aż do wiosny. — Mogę sprzedać kilka obrazów, co pozwoli nam jakoś przetrwać — powiedział Patrick. — Ostatnie doniesienia MacGowana były bardzo optymistyczne. Marguerite, nie ma problemu. — Cóż, jeżeli jesteście tacy pewni... — Absolutnie. — Wobec tego pojadę z wami. A jednak to dziwne — mówiła zaintrygowana — że dotąd nie mieliśmy żadnych wiadomości od Madeleine. Zdecydowaliśmy, że wyjedziemy pod koniec listopada. Thomas i David byli jeszcze w szkole, ale Patrick napisał do nich, żeby zaraz po zakończeniu semestru przyjechali do Cashelmary z Edith. Edith, dzięki Bogu, przedsięwzięła kolejną wizytę u Gary, nie było więc mowy o natychmiastowym jej przyjeździe. Lecz nawet bez niej i chłopców byliśmy dużą grupą i minęło kilka dni, zanim Patrick poczynił niezbędne ustalenia. — Do domu! — zawołał Ned, podskakując z radości. — Jedziemy do domu! Jego podniecenie było zaraźliwe. Nawet ja byłam tak podekscytowa na, że zapomniałam o dręczącej ciszy Cashelmary, mgle, deszczu i wilgoci. Myślałam tylko o słońcu iskrzącym się na wodach jeziora i górach lśniących w czerwonej poświacie. Zawładnął mną zapał, dziwny a niezaprzeczalny. Kiedy wreszcie ruszyliśmy do Cashelmary, byłam opanowana gorączkową radością. Holyhead, uciążliwa podróż morska do Kingstown, pełna niewygód jazda do Dublina z rozwrzeszczanym niemowlęciem, Johnem zalanym łzami i roztargnionymi służącymi. Potem noc w Dublinie, pogodny start na stacji, długa, wyczerpująca podróż na zachód do Galway, kolejna noc w hotelu i w końcu wynajęte powozy, zniszczone i hałaśliwe, które miały nas przewieźć przez te ostatnie mile do Cashelmary. Konie zmieniono w Maam's Cross. Było słonecznie i pogodnie.' Mimo uciążliwej podróży czułam, że wraca mi humor. — Dlaczego nie widać żadnych ludzi? — zapytał Ned. — Dlaczego wszystkie chaty są zrujnowane?
— Bo wszyscy wyjechali do Ameryki, kochanie — odparła niania. — T a m będzie im lepiej. — Ale dlaczego przed wyjazdem zburzyli domy? — Przypuszczam, że zrobili to właściciele ziemscy, skarbie, kiedy ci niegrzeczni ludzie nie zapłacili czynszu. T— A dlaczego nie zapłacili? — Nie mieli dosyć pieniędzy. — Dlaczego nie mieli? — Nigdy nie spotkałam dziecka, które zadawałoby tyle pytań co Ned — powiedziałam z uśmiechem do Marguerite. — Thomas był dokładnie taki sam... Muszę przyznać, że wieś rzeczywiście jest niesamowicie wyludniona. Nigdy wcześniej nie zauwa żyłam, żeby było tu tak pusto. Było już późne popołudnie, a zrobiło się naprawdę późno, kiedy powóz przecinał przełęcz nad jeziorem Nafooey, skąd spojrzeliśmy w dół na Cashelmarę. Ściany były jasne jak wybielona czaszka. Wtedy właśnie zaczął się koszmar. Zjechaliśmy w dół do doliny, minęliśmy porzucone chaty i zaniedbane pola. Jak okiem sięgnąć, nie było śladu żywej duszy. stała niewzruszona po drugiej stronie doliny, makabryczna z pustymi oknami jak czarne dziury w białym martwym ciele. — Cóż to za osobliwy zapach? — zapytał Ned. Nikt z nas go nie rozpoznał. Jednak odór był coraz silniejszy, aż w końcu zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu flakonu z wodą lawendową. — Co to jest? — powiedział nagle Ned, wskazując za okno. Była to leżąca w rowie poczerniała, zgniła masa czegoś. Niania zerknęła na to i odciągnęła Neda od okna. Walcząc z mdłościami zauważyłam, że jej twarz poszarzała. — Co to było? — zapytał Ned, kiedy powóz przejeżdżał obok ze zgrzytem kół. Nikt nie odpowiedział. John, który siedział u mnie na kolanach, ukrył nos między moimi piersiami. — Co to było? — nalegał Ned. — Chcę wiedzieć. — Saro... — powiedziała Marguerite, podsuwając mi pod nos sole trzeźwiące. — Ciociu Marguerite... — To był nieboszczyk, Ned. Już nie żyje. ^ — To skąd był ten smród? Nie usłyszawszy odpowiedzi, próbował znowu. — Czy to... — Nie będziemy już o tym rozmawiać, skarbie — rzekła niania, która zdołała już nieco ochłonąć. — Siadaj. Grzeczny chłopczyk. 340
— Szkoda, że nie ma w tym powozie papy — powiedział Ned. — On zawsze odpowiada na każde moje pytanie. Wciąż nie byłam w stanie mówić. W końcu dotarliśmy do bram Cashelmary. Po obu stronach powozu wyrosły czarne drzewa. — Podjazd jest cały zarośnięty chwastami — oznajmił Ned. Powóz pokonał ostatni zakręt. Byliśmy przed domem. — Och, popatrzcie! — krzyknął Ned oburzony. — Kto to zrobił? Frontowe okna były potłuczone, drzwi bujały się bezwładnie na zawiasach. Wrażenie porzucenia przykleiło się do ścian, przydając im aurę ruiny. — A więc MacGowan pozwolił policji wracać do domu zbyt wcześnie — powiedziała posępnie Marguerite. — Saro, Patrick napisał do MacGowana, że przyjeżdżamy, prawda? — Oczywiście! — Byłam tak wstrząśnięta, że ledwie potrafiłam mówić. — A ja napisałam do Hayesa i jego żony, żeby przygotowali dom, ponieważ MacGowan twierdził, że wracają z Dublina. Kiedy jednak weszliśmy do domu, nie zobaczyliśmy śladów, których można się było spodziewać. Meble nadal przykrywały pokrowce. Gdy odważyliśmy się otworzyć zielone drzwi prowadzące do oficyny, okazało się, że kuchnia jest pusta, spiżarnia ogołocona z jedzenia, podłoga pokryta odchodami myszy i pleśnią. Nigdzie nie było śladu Hayesa i jego żony. — Co my teraz zrobimy? — wyszeptałam do Marguerite. Brakowało mi słów. Byłyśmy same. Patrick przeczesywał resztę domu w po szukiwaniu śladów życia, a dzieci i służący czekali w holu. Jeden jedyny raz widziałam, że Marguerite odebrało mowę. Stała jak zamurowana na środku pomywalni, z twarzą bez wyrazu. Jej wzrok wędrował szybko po brudnym, opuszczonym otoczeniu. — Będziemy musieli tu zostać — odezwała się w końcu. — Przynajm niej na dzisiejszą noc. Niedługo ściemni się, a dzieci są zmęczone. — Ależ nie mogę posłać dzieci do łóżek bez kolacji! — Pojedziemy jednym z powozów do Clonareen... Madeleine musi mieć w lecznicy jakieś jedzenie. Weźmiemy trochę na dziś wieczór, a rano wyruszymy do Galway. — Zamknęła drzwi od spiżarni. — Zastanawiam się, czy długie milczenie Madeleine nie oznacza, że i ona nie miała żadnych wiadomości od nas. No cóż, niebawem się dowiemy. Wracajmy do holu. — Przypuszczam, że Hayes i jego żona w ogóle nie wrócili z Dublina — powiedziałam. — Byłam pewna ich powrotu, kiedy MacGowan napisał, że sytuacja uległa poprawie... — Sądzę, że źle zrozumieliśmy MacGowana — odparła Marguerite. — Być może prawdą jest, że zbiory są uratowane i że w Letterturk można kupić ziemniaki, ale myślę, że odmiana losu dla wielu ludzi w tej części Irlandii przyszła za późno.
SUSAN HOWA7 CH
Patrick właśnie schodził po schodach, kiedy wesziyśmy do hoiu. Marguerite powtórzyła swoją propozycję, by zwrócić się o pomoc do Madeleine. Patrick natychmiast zaofiarował się pojechać do Clonareen. — Nie, poczekaj, Patricku. — Marguerite ściszyła głos tak, by służący nie mogli usłyszeć. — Ze względu na morale byłoby lepiej, gdybyś został i objął dowodzenie, jak powinien uczynić pan domu. Ta mała, pomocnica niani, wygląda tak, jakby za chwilę miała dostać ataku histerii... Twoja obecność tutaj zmniejszy prawdopodobieństwo paniki. Pojadę z Sarą do Madeleine. — Ale przypuśćmy, że w drodze spotkacie bandę maruderów. — Wątpię, żebyśmy natknęli się na cokolwiek z wyjątkiem roz kładających się ciał. Zresztą stary woźnica ma rusznicę. — No cóż, jeśli rzeczywiście uważasz, że tak będzie lepiej... — Tak myślę. Saro, idziemy! Poleciłyśmy niani i pielęgniarce, żeby zabrały dzieci na górę i zapew niły im wygodę w pokoikach dziecinnych. Następnie wyjaśniłam Nedowi, dokąd jedziemy, i obiecałam, że niebawem wrócimy. Już nie chciałam siedzieć w domu; nie mogłam pozwolić, żeby Marguerite jechała sama, a pomysł pozostawienia Patricka, by pokierował sprawami Cashelmary, rzeczywiście wydawał się najlepszym rozwiązaniem. Starszy woźnica nie miał najmniejszej ochoty jechać następne trzy mile do Clonareen, lecz kiedy Marguerite powiedziała, że dla niego nie będzie jedzenia, zgodził się i z ociąganiem wdrapał się na kozioł. Młodszy otrzymał zadanie znalezienia obroku dla koni; gdy odjeżdżałyśmy, rozglądaj się bezradnie po pustych stajniach. Na szczęście Marguerite miała rację co do maruderów. Na drodze do Clonareen nie spotkaliśmy nikogo. W miarę jak się posuwaliśmy, ciemniało, a powietrze zrobiło się znacznie zimniejsze. Byłam zadowolo na, że mam ciepły żakiet z foczej skóry. Patrząc przez okno na opustoszały krajobraz, mogłam się nim szczelnie otulić, choć i tak nie potrafiłam opanować drżenia. — Muszę poprosić Madeleine o nieco arszeniku — powiedziała Marguerite. — Wiem, że trzyma jego zapas w lecznicy, a nie ma nic lepszego na szkodniki. Obawiam się, że myszy całkowicie opanowały Cashelinarę w czasie naszej nieobecności. Zatrzęsłam się jeszcze bardziej. — Nie zostanę tam ani godziny dłużej, niż będzie trzeba! Marguerite, jeżeli chcesz wracać prosto do Anglii, gdy my zatrzymamy się w Galway, nie będę miała do ciebie pretensji. — Bzdura! Oczywiście, że zostanę do chwili, aż wszystko się ułoży. Będziesz potrzebowała pomocy przy rekrutowaniu odpowiednich służą cych i zamawianiu jedzenia... Stawianie Cashelmary z powrotem na nogi będzie zadaniem bardzo wyczerpującym. Przyda ci się każda pomocna dłoń. 342
Zapach rozkładającego się ciała powstrzyma! mnie od odpowiedzi. Tym razem natychmiast znalazłam flakonik z lawendą, a Marguerite już trzymała w ręku sole trzeźwiące. Kiedy dojechałyśmy do Clonareen, wciąż jeszcze było jasno, ale główna droga była pusta. Brudne rudery ciągnęły się aż po zagęszczony cmentarz; na tylach kościoła ciężka bryła lecznicy majaczyła w gasnącym świetle dnia. Powóz zatrzymał się. Nasze uszy zaatakowała rozdzierająca cisza. Nie warknął żaden pies, nie zaćwierkał żaden ptak, nie zamiauczał w zmroku żaden kot. — Pewnie wszyscy umarli — wyszeptałam, walcząc z paniką. — Wydaje mi się, że w lecznicy widzę światło. — Była już na brzeżku swojego siedzenia. — Dlaczego woźnica nie otwiera drzwi? Wtedy właśnie usłyszałyśmy ten hałas. Było to jak szept, niemal świergot, jakby jakieś stadko ptaków próbowało zaśpiewać. Zapach dotarł do nas chwilę później. Był inny od smrodu gnijącego ciała, a jednak był to odór rozkładu. Marguerite poszarzała. Ja także pochyliłam się do przodu, żeby wyjrzeć przez okno, a to, co zobaczyłam, wstrząsnęło mną tak mocno, że początkowo nie chciałam wierzyć własnym oczom. Patrzyłyśmy na żywe trupy, ludzkie straszydła, które niegdyś mogły być mężczyznami i kobietami, półnagie, bezpłciowe, o poszarzałej skórze. Były tam też małe straszydełka z groteskowo wydętymi brzuszkami, a jedna z kobiet niosła nieżywe niemowlę ze sczerniałym językiem. Bezgłośne pogaduszki, bezsensowne i nieludzkie, zaczęły się ponow nie. Szkieletowate ręce wyciągały się do nas po jałmużnę. — Marguerite... — Mój głos dobiegał z oddali, zniekształcony, jakby z drugiego końca długiego korytarza. — Zostań tu — powiedziała. — Ja pójdę. — Nie, nie rób tego! — Byłam przerażona; bałam się o nią, bałam się o siebie. — Wracajmy do Cashelmary! — Musimy zobaczyć Madeleine. — Twarz ^Marguerite była blada i nieruchoma. — Przejechałyśmy taki szmat drogi. Musimy ją zobaczyć. — Ale... — Daj mi wszystkie monety, jakie masz przy sobie. Byłam tak przerażona, że nie byłam w stanie spierać się z nią dłużej. Zrobiłam to, o co prosiła. Otworzyła drzwi. Fala smrodu była tak potężna, że odrzuciła ją do tyłu. Zauważyłam, że się waha. Stangret siedział jak przykuty na koźle i za nic nie zszedłby na dół, musiała więc sama wygramolić się na ziemię. Widziałam, jak rzuciła kilka monet w motłoch, a gdy się rozproszył, pobiegła lekko do lecznicy. Otworzyły się drzwi. Zanim zemdlałam, zobaczyłam pomieszczenie pełne ludzi. Kiedy znowu otworzyłam oczy, ujrzałam wracającą Marguerite. Świergotanie było teraz głośniejsze. Rozrzuciła resztę monet, lecz tłum
zignorował je i napierał, żebrząc o jedzenie. Marguerite miała jednak puste ręce. Usiłowała przecisnąć się przez ludzką ciżbę. Czyjeś ręce przytrzymały ją za płaszcz. Nagle rozległ się potężny huk — to woźnica wystrzelił w powietrze z rusznicy. T ł u m cofnął się ze strachem. Zebraw szy wszystkie siły, otworzyłam drzwiczki i wciągnęłam Marguerite do powozu. Była tak blada, że piegi na jej nosie wyglądały jak ciemne kleksy. Cała się trzęsła. Opadła na siedzenie obok mnie. Powóz szarpnął i ruszył do przodu. Świergoczący koszmar powoli rozmywał się w mroku. Dopiero po dłuższej chwili zdołała wykrztusić z siebie: — T e n oddział... mały oddział z dziewięcioma łóżkami... — Tak? — Leży tam czterdziestu ludzi... i wszyscy umierają. — Z głodu? — Z gorączki — odparła Marguerite — z gorączki głodowej. — Jej mocno zaciśnięte dłonie spoczywały na udach. — Madeleine nie ma żadnego jedzenia z wyjątkiem zupy... Nie brałam... To nie byłoby w porządku... Nie otrzymała naszych listów i przyznała, że sama nie miała czasu pisać. Ona i doktor Townsend nie spali porządnie od tygodnia. Ta gorączka przyszła do doliny miesiąc temu z Letterturk. Ludzie mrą jak muchy. Madeleine powiedziała, że gdyby wiedziała, iż myślimy o po wrocie... — Przerwała. Powóz z trudem posuwał się brzegiem długiego jeziora. Konie były bardzo utrudzone i często się potykały. Na wąskiej drodze bujało tak, że robiło się słabo. Było już zupełnie ciemno i świeciły gwiazdy. — Teraz możemy wyjechać — powiedziałam nieswoim głosem. — Natychmiast. — Jest za późno na wyjazd—odparła Marguerite. Dłuższe milczenie pozwoliło jej ochłonąć i kiedy odezwała się, była świeża i praktyczna jak zawsze. — Ale niania i pielęgniarka muszą wyjechać z dziećmi rano, natychmiast po przebudzeniu, i muszą jechać drugim powozem z drugim woźnicą. — Ale... — Gorączka przenosi się przez ubranie, Saro. My obie możemy być już jej nosicielkami. Nie możemy ryzykować widzenia z dziećmi, dopóki nie upewnimy się, że to absolutnie bezpieczne. — Po chwili milczenia dodała: — Ulubiony syn Edwarda zmarł na tę gorączkę w Cashelmarze trzydzieści lat temu. Nie możemy pozwolić, żeby historia się powtórzyła. Sama myśl o tym była tak wstrząsająca, że do końca podróży siedziałam jak porażona. Odzyskałam mowę wtedy dopiero, gdy zobaczy łyśmy, czego Patrick dokonał w czasie naszej nieobecności. Rozpalił ogień w pokoiku dziecinnym, bibliotece i kuchni, a teraz rąbał drewno z wigorem, jakiego nie powstydziłby się najlepszy drwal. Ogień w kuchni 34A
•
wyglądał tak zachęcająco, że pomyślałam, iż przestanę drżeć, jeśli uklęknę przy nim; ale byłam przemarznięta do szpiku kości, umysł zaś miałam ciągle sparaliżowany straszliwym doświadczeniem z Clonareen. Zaraz następnego dnia dzieci wyjechały do Galway, na pierwszy etap podróży powrotnej do Anglii. Kiedy przestałam płakać, odkryłam, że Patrick wyprzągł jednego z koni i pojechał do Letterturk, by kupić jedzenie. Tej nocy nikt z nas nie spał. Patrick, Marguerite i ja skuliliśmy się w fotelach przed kominkiem w bibliotece, a lokaj i nasze pokojówki odpoczywali jak kto mógł przy piecu w kuchni. — Musimy się czymś zająć, Saro — powiedziała Marguerite. — Po wiedz służbie, żeby się zakrzątnęla na górze, a my zdejmiemy pokrowce z mebli tutaj. — Ale, Marguerite... — Pozostaniemy tu co najmniej przez tydzień i musimy mieć jakieś zajęcie. Nie było sensu z nią dyskutować. Wracający Patrick zastał ją pracowicie zamiatającą hol, podczas gdy ja składałam w kostkę zdjęte płachty pokrowców. — Wielkie nieba! — zawołała Marguerite. — Popatrz, ile jedzenia! — Czy to nie dziwne? W Letterturk można kupić wszystko. George, którego spotkałem, wyjaśnił mi, że biedniejsi w ogóle nie mają pieniędzy. Wszystko, do ostatniej poszeweczki, zastawili u lichwiarza. Nie stać ich nawet na kilogram ziemniaków za pensa. — Potworność! — zawołała Marguerite. — Jak to możliwe, żeby w kraju, w którym jest pełno jedzenia, panował głód?! Natychmiast napiszę o tym do „Timesa". Ktoś w Westminsterze głupio myśli. Każda administracja, która dopuszcza do takiej sytuacji, jest niewybaczalnie arogancka. •»» — Ależ Anglicy pomagają jak mogą! — zaprotestował Patrick. — Pomyśl tylko o tych wszystkich pieniądzach, które się teraz zbiera... — Owszem... ale gdzie one są? Co się z nimi dzieje? Dlaczego nie ratują ludzi przed śmiercią głodową? To skandal! — powiedziała Marguerite, znajdująca się już na skraju wściekłości. — Absolutny skandal! To wzburzenie było dla niej bardzo typowe, lecz zbyt zapamiętałe, by można je uznać za normalne. — Stale musimy mieć jakieś zajęcie — powtarzała. — Spróbujmy coś ugotować, zawsze chciałam to zrobić. Czy nie wiecie przypadkiem, jak się gotuje ziemniaki? — Gotuje się, aż zmiękną — odparł Patrick zdawkowo. — Trwa to około pół godziny. — Skąd, u licha, to wiesz? — zapytałam zdumiona. 1AK
— Kiedy byłem mały, przesiadywałem w kuchni w Woodhammer — odparł pogodnie. — Wiem, jak się gotuje. To świetna zabawa. Powstrzymałam się, by nie powiedzieć, jaki jest niezwykły. Byłam zbyt głodna, żeby cokolwiek robić, więc popędziłam go do ugotowania nam posiłku. Zwoławszy z góry służących, podzieliliśmy bochen chleba, by za spokoić pierwszy głód. Zasadniczy posiłek miał być potem. Patrick ugotował jajka i ziemniaki — wszystko tak samo długo — i był zdziwiony, że jajka wyszły na twardo. Ale byliśmy tak głodni, że zjedliśmy wszystko, kiedy zaś pokojówka Marguerite zaofiarowała się, że ugotuje kurczaka, Marguerite obiecała podnieść jej pensję. Właśnie zostały zjedzone ostatnie jajka, kiedy pojawił się MacGowan. Zobaczywszy dym z kominów, chciał sprawdzić, co się dzieje. Był nie tylko zdziwiony, ale wręcz zszokowany widokiem Patricka krzątającego się w samej koszuli przy kuchennym palenisku. — Gdyby jego lordowska mość napisał, że zamierza przyjechać... Jak podejrzewaliśmy, nie otrzymał ostatniego listu Patricka. Zaczął przepraszać za potłuczone okna, zniszczone drzwi frontowe i brakujący inwentarz. Wciąż wyjaśniał, jak to się stało, że mimo prób przekupienia policja odeszła, kiedy Marguerite odezwała się surowo: — MacGowan, dlaczego posyłałeś raporty o poprawiającej się sytua cji w dolinie? Jest oczywiste, że wszyscy tu są na skraju śmierci głodowej. — Ależ nie, łaskawa pani, z całym szacunkiem. Ci przymierający głodem ludzie to sami 0'Malleyowie, a im nigdy nie chciało się uprawiać niczego poza kartoflami. To kara Boża za lenistwo i gnuśność, proszę pani. — Nie mów mi o karze Bożej! — krzyknęła Marguerite z furią. — To angielskie niedbalstwo, żadna tam kara Boża! — Jak łaskawa pani uważa — powiedział kwaśno MacGowan. — Ale Joyce'owie i 0'Flathertowie zbierają teraz plony i choć zbiory nie są rewelacyjne, udały się na tyle, że pozwolą im jakoś przetrwać. Wszystkie doniesienia o klęsce głodowej są bardzo przesadzone. Gdyby łaskawa pani znała Irlandczyków tak dobrze jak ja, wiedziałaby, że uwielbiają robić dużo hałasu wokół swoich kłopotów... Mówiąc prawdę, bardzo się z nich cieszą, ponieważ daje im to okazję do narzekania na Anglików. — Wierutne bzdury!—odparła Marguerite. Takie grubiaństwo było tak nie w jej stylu, że wszyscy gapiliśmy się na nią z otwartymi ustami. - - Widziałam, głodnych ludzi, ludzi umierających na gorączkę głodową... Jak śmiesz twierdzić, że cieszą się z tego! — To kara Boża, pani — powtórzył MacGowan — i wola Boska. Milordzie, za pańskim pozwoleniem, oddalę się teraz. — Tak, bardzo proszę. Nie, zaczekaj. MacGowan, musimy mieć jakąś służbę: kucharkę, kilka pomocy... Zatrudnij niezwłocznie parę kobiet, dobrze? Przyślij je tutaj jak najszybciej. IA(\
— Zrobię, co mogę, milordzie, ale te wieśniaczki wiedzą niewiele więcej ponad to, jak ugotować ziemniaki, i nie rozumieją znaczenia słowa „czysty". Będę musiał posłać do Galway po porządne chrześcijańskie służące. Kiedy poszedł, Marguerite powiedziała drżącym głosem: — Patricku, musisz zwolnić tego człowieka. Jest nie do zniesienia. — Marguerite... — Zobaczył, że jest roztrzęsiona, i próbował ją objąć, ale go odepchnęła. — Nie podchodź do mnie za blisko. — Nie dostaniesz gorączki — rzekł łagodnie. — Wielu ludzi jest na nią uodpornionych, wiesz? Często słyszy się o takich, co opiekują się chorymi, a sami na to nie zapadają. Nie obawiaj się, wkrótce wszystko będzie dobrze. — Nic nie będzie dobrze, chyba że zwolnisz MacGowana. — Powie dziawszy to, odwróciła się do niego plecami. — On sprowadzi nam tu nieszczęście, jestem pewna. Czuję to w kościach. — Zrobię to później, kiedy wszystko wróci do normy, ale nie mogę zwolnić go teraz. Jest mi potrzebny. Nawet Marguerite musiała przyznać, że to prawda. MacGowan, silnie uzbrojony, robił regularne wypady do Letterturk po żywność; wybierał się o różnych porach, żeby uniknąć ryzyka zasadzki. W następ nym tygodniu zdołał znaleźć pewną starą kobietę, która miała dla nas gotować, oraz dwie młode dziewczyny do mycia podłóg i rozpalania ognia. Wszystkie okoliczne koty zostały już wcześniej zjedzone, toteż w domu panoszyły się myszy, ale Patrick zbudował na nie pułapki i wkrótce mogłam iść do łóżka bez obawy, że po przebudzeniu znajdę w nim mysz. Niebawem straszydła przyszły, żeby wystawać na podjeździt^Ludzic ci nie byli agresywni, lecz za nic nie chcieli odejść, nawet kiedy rozdaliśmy tyle jedzenia, ile mogliśmy poświęcić. Stali całymi godzinami na mrozie i rozchodzili się tylko na noc. — Musimy zorganizować dla nich jakieś zupy — powiedziała Mar guerite. —Wydaje mi się, że zupa jest łatwa w przygotowaniu, a niewielka jej ilość na długo wystarcza. * Gotowaliśmy więc zupy, a jedna ze służących, która w przeszłości miała już gorączkę, została oddelegowana do ich.wydawania. — Co jeszcze możemy zrobić? — zastanawiała się Marguerite, wciąż pełna energii, kiedy ja dosłownie padałam ze zmęczenia.—Wiem, pokoje dziecinne! Możemy przygotować je na powrót dzieci... To cię roz pogodzi, Saro. Znajdźmy coś do wycierania kurzy i chodźmy na górę, natychmiast! Same odkurzałyśmy wszystko, ponieważ służące były zbyt obarczone ciężką pracą, by mieć czas na sprzątanie. Marguerite wciąż była pełna zapału. Jeszcze ją widzę — jej kręcone włosy zebrane starannie pod
czepeczkiem, fartuch zawiązany ciasno wokół szczupłej talii, okulary mocno osadzone na grzbiecie smukłego nosa. Z binokli zrezygnowała wiele lat temu; narzekała, że kiedy jej spadają, zupełnie nic nie widzi. Okulary postarzały ją, ale wciąż była taka drobna, że nie wyglądała na swój wiek. Miała trzydzieści siedem lat. Tylko jej włosy, o barwie łagodniejszej teraz niż ta zdumiewająca marchewkowa rudość z czasów młodości, wskazywały, że jest bliżej wieku średniego. Ale odkurzała z energią, jakiej nie powstydziłaby się żadna młódka. Zdziwiłam się więc, że później, w pokoiku dziecinnym, opadła jakby z sił. Właśnie wycierałam z kurzu konia na biegunach, kiedy Marguerite przerwała pracę i zaczęła otwierać wszystkie okna. — Co ty robisz? — zdumiałam się. Dzień był chłodny, a w pokojach na górze panował przeraźliwy ziąb. — Nie jest ci gorąco? — zapytała. — Ani trochę. — Pójdę sprawdzić, czy nowy garnek zupy jest już gotowy. Potem łyknę trochę świeżego powietrza. Zaraz wrócę, Saro. Gdy długo nie wracała, zeszłam na dół, żeby ją odszukać, ale w kuchni nikt jej nie widział. Udałam się do jej pokoju. — Marguerite? — zawołałam, pukając do drzwi. — Marguerite, czy czujesz się lepiej? — A kiedy otworzyłam drzwi, poczułam fetor wymiotów i zobaczyłam ich kałużę na podłodze. Próbowaliśmy sprowadzić lekarza. Patrick natychmiast pojechał do Clonareen, lecz doktor Townsend zmarł z gorączki tego ranka i Madeleine była w lecznicy sama ze swoimi chorymi i umierającymi. Ktoś powiedział, że jakiś lekarz jest w Letterturk, Patrick pojechał więc, żeby ściągnąć go do Cashelmary, ale on także nie żył i nikt nie wiedział, gdzie można by znaleźć innego lekarza. Tymczasem opuścili nas wszyscy irlandzcy służący z wyjątkiem dziewczyny, która już wcześniej miała gorączkę. Pokojówka Marguerite była tak sparaliżowana strachem, że odmówiła wejścia do pokoju swojej pani. Nie mogłam prosić o to mojej pokojówki, a nie chciałam zostawiać Marguerite w rękach biednej niewykształconej posługaczki, jedynej, jaka została w domu. — Saro, chyba jest ktoś jeszcze, kto może mnie pielęgnować? — wyszeptała Marguerite. — Wiem, jak reagujesz na widok choroby. — To myśl o chorobie mnie przerażała — odparłam. — Teraz, gdy znalazłam się z nią twarzą w twarz, nie przeszkadza mi... — Ale nie wolno ci podchodzić zbyt blisko... — Najdroższa Marguerite! — powiedziałam. — Chcę, żebyś była bezpieczna, Saro. Proszę cię, odejdź. Nie będę miała o to najmniejszej pretensji. Proszę. — Nie. — Ale...
— Nigdy. Straszliwie cierpiała. Męczyły ją tak okropne bóle, aż krzyczała. Miała zawroty głowy, mdłości i wymioty. Wysypka pojawiła się piątego dnia w postaci ciemnoczerwonych krost, które pokryły całe jej ciało, i zamieni ła się w podskórny wylew. Patrick pojechał konno do Galway po lekarza. Wiedziałam, że nie będzie go przez jakiś czas. Mijały dni i noce. Wilgotną gąbką próbowałam zbić gorączkę, zmieniałam często pościel i robiłam co mogłam, żeby zapewnić jej wygodę. Nie zwracałam już uwagi na ten zapach. Przesiadywałam z nią godzinami i niebawem nie widywałam nikogo prócz Marguerite. Czasem przypominały mi się moje dzieci i dziękowałam wtedy Bogu, że są bezpieczne. Nie zastanawiałam się, czy sama będę żyć, czy umrę, ponieważ przyjęłam do wiadomości fakt, że wybór ten nie zależy ode mnie. Codziennie miałam do czynienia z czymś, co było niewyobrażalne, więc nie myślałam już, tylko po prostu trzymałam Marguerite za rękę, jakbym mogła powstrzymać ją od przejścia na ciemną stronę, która przez całe życie tak bardzo mnie przerażała. Pokojówka Marguerite zachorowała, lecz wyszła z tego. Na myśl o tym zawsze potem odczuwałam rozgoryczenie. Mogłam jedynie patrzeć na nią i powtarzać: przeżyła. I nigdy jej tego nie wybaczyłam, tak jak ona zapewne nigdy nie wybaczyła mi, że namówiłam jej panią do spędzenia Bożego Narodzenia w Cashelmarze. Z Galway Patrick wysłał list do Thomasa i Davida, ale, rzecz jasna, informacja nie dotarła do nich na czas. W Cashelmarze zaczęło padać. Modrzewie stały czarne na tle zimowego nieba, a ponad domem wznosiła się wieża kaplicy, stalowoszara wśród ponurych drzew. W końcu nadeszły przedśmiertne majaczenia. Marguerite mówiła bardzo dużo o swoim mężu, Edwardzie; kiedy Patrick wrócił z Galway, pomyliła go z jego ojcem; powiedziała, jak bardzo cieszy się, że znowu go widzi, i że brakowało go jej bardziej, niż ktokolwiek mógłby przypusz czać. Mówiła także o Thomasie i Davidzie. Czasem brzmiało to tak, jakby opowiadała o nich Edwardowi. Tłumaczyła, że musi cierpliwie znosić medyczną pasję Thomasa, bo to bardzo ważne, żeby pozwolić dzieciom robić to, do czego mają predyspozycje, a nie oczekiwać, że będą repliką swoich rodziców. Czasem wspominała Londyn i Woodhammer, a nawet Nowy Jork. Raz opowiedziała o swoim miesiącu miodowym na kon tynencie. Zawsze jednak mówiła do Edwarda tak, jakby stał u jej boku i widziała go wyraźniej niż mnie. Lekarz, którego Patrick przywiózł z Galway, nie mógł nic pomóc. Zanim straciła przytomność po raz ostatni, przestała majaczyć i rozpoznała mnie. Byłam z nią sama. Na dworze wschodziło słońce i pokój wypełniał się bladym, łagodnym światłem. 349
SUSAN HOV/ATCH
— Saro, mam takie wyrzuty sumienia! — powiedziała, a szok wywołany jasnością jej głosu był tak silny, że zamurowało mnie. Uświadomiłam sobie, że zdrzemnąwszy się w fotelu, puściłam jej rękę, i tak mnie to przeraziło, że szybko na powrót chwyciłam jej dłoń i ścisnęłam w swojej. — Takie mam wyrzuty — powtórzyła. — To wszystko moja wina. — Jej szept był bardzo słaby. — Nalegałam na niego, żeby się ożenił, i obydwoje jesteście tacy nieszczęśliwi. Potrząsnęłam głową. — Teraz jesteśmy szczęśliwi.—Brakowało mi słów.—Wszystko jest w porządku... nowe dziecko... — Taka szkoda — wyszeptała — taka wielka szkoda... — Nie wolno ci tak mówić. — Byłam tak przygnębiona, że nic innego nie przychodziło mi do głowy. Zapanowało długie milczenie, a potem, kiedy zastanawiałam się, czy zasnęła, odezwała się mocnym, klarownym głosem. — Saro, uważaj na siebie, dobrze? Były to jej ostatnie słowa. Godzinę później zauważyłam, że przestała oddychać. Wstrzymałam własny oddech, żeby posłuchać, lecz żaden dźwięk nie zakłócił ciszy. Wiedziałam, że jestem sama. Wciąż trzymałam jej rękę. Po chwili spojrzałam na jej twarz. Wydawała się taka młoda, znacznie młodsza niż moja, a rysy były dziwnie nieznajome, jakby należały do kogoś, kogo nigdy nie spotkałam. Siedziałam przy łóżku. Patrick wślizgnął się do pokoju, żeby zapytać, jak się czuje. — Nie żyje — odparłam. — Marguerite nie żyje. — I nadal przyglądałam się tej obcej twarzy i trzymałam tak dobrze znaną mi rękę. To on się rozpłakał. — Ludzie, których najbardziej kocham, zawsze umierają — powie dział bardzo gwałtownie. A potem, niczym mały chłopiec, przycisnął dłonie do policzków i zaczął szlochać, jakby miało mu pęknąć serce.
IV Pochowaliśmy ją obok męża na cmentarzu rodzinnym. Dzień był jasny, ładny jak na tę porę roku, i biała komża pastora z Letterturk łopotała delikatnie na słabym wietrze. Thomas i David przybyli dzień wcześniej, kuzyn George przyjechał konno z Letterturk Grange, Madeleine zaś zdołała się jakoś wyrwać z lecznicy, żeby uczestniczyć w nabożeńs3SO
! twie. Nie było innych żałobników. Ludzie bali się gorączki, a liczni przyjaciele Marguerite byli daleko w Anglii. Nie płakałam. Obserwowałam trumnę spuszczaną do grobu i wiedzia łam, że Boga nie ma. Było to szokujące odkrycie. Wszyscy wierzyli w Boga, czyż nie? Po prostu nie wypadało nie wierzyć, należało przynajmniej udawać, że się wierzy. Ale ja nie wierzyłam już, i to było bardzo dziwne, ponieważ jeżeli nie wierzyłam w Boga, nie mogłam obwiniać go za śmierć Marguerite. A przecież kogoś trzeba było winić. Wiedziałam na pewno: kogoś należało obarczyć za to odpowiedzialnością. Ktoś rzucił garść ziemi na trumnę. To była Sara Marriott, Sara de Salis, Sara w czepku urodzona, która zawsze dostawała to, czego zapragnęła. Chciała, żeby Marguerite pojechała na Boże Narodzenie do Cashelmary — i Marguerite oczywiście pojechała. „Nie, to nie moja wina. Nie mnie trzeba winić. Ja nie chciałam wracać do Cashelmary, to Patrick mówił o swoim ogrodzie. Ja nie chciałam jechać. Ale przecież to ja powiedziałam: «Och, Patricku, naprawdę nie możemy żyć dłużej na garnuszku Marguerite...» To ja myślałam o Maxwellu Drummondzie, to ja prosiłam, żebyśmy wracali." — Saro... — Ktoś mówił do mnie. Trumna została pokryta ziemią. Kapłan zamknął już swoje księgi. Wszyscy odchodzili. — Saro... — Chcę zostać sama przez chwilę—powiedziałam do tego człowieka, kimkolwiek był. — Chcę pomyśleć. — Ale nie możesz zostać tutaj... Musisz wrócić do domu. — To był Pattrick. Oddech miał przesiąknięty zapachem whisky. Wyrwałam się. — Nie. — Saro... — Zostaw mnie w spokoju! — krzyknęłam i pobiegłam przez cmentarz do drzwi kaplicy. W środku było ciemno, ale spokojnie. Usiadłam i nasłuchiwałam, lecz ta cisza nie była już dręcząca. Uspokajała mnie. Nareszcie mogłam się skupić, moje myśli były rozsądne i logiczne. Nie myślałam już o Drum mondzie. Sam jego widok byłby dla mnie odpychający — ponieważ to on, nieważne w jakim stopniu, odpowiadał za śmierć Marguerite. Kiedy raz przyjęłam to do wiadomości, nie widziałam powodu, dla którego moje małżeństwo miałoby być czymś nie do zniesienia. Mogłam mieć jeszcze przynajmniej troje dzieci w trzyletnich odstępach. Teraz miałam dwa dzieścia dziewięć lat, więc ostatnie urodziłabym w wieku trzydziestu ośmiu. Może pozwolę sobie na jeszcze jedno. Przekroczę wtedy czter dziestkę, co będzie przykre, lecz pozwoli cieszyć się dojrzałością star szych dzieci. To dopiero będzie, gdy Eleanor już na tyle dorośnie, by zaprezentować ją światu... Wszystkie te przyjęcia, bale... Ale kogo ona poślubi? Trzeba będzie dopilnować, żebyśmy zaczęli wtedy prowadzić jakieś życie towarzyskie. Nie mogę pozwolić, byśmy w nieskończoność żyli jak pustelnicy, podczas gdy Patrick będzie się zajmował tym swoim 351
ohydnym ogrodem. Musimy przedstawić Eleanor przynajmniej na zamku w Dublinie. Nie, to zbyt prowincjonalne. Musi być Londyn, i znajdę na to jakieś pieniądze. Najróżniejsze plany przemykały mi przez głowę. Zawsze broniłam się przed Cashelmarą, ale przecież nie było powodu, by nie przerobić jej na elegancki modny dom. Marguerite uważała styl tej rezydencji za bez nadziejnie staroświecki. Rzeczywiście, gdy po raz pierwszy ujrzałam Cashelmarę, uznałam, że jest brzydką białą bryłą. W jej prostych liniach, w niezwykłej symetrii było jednak coś, co stopniowo zaczynało mnie pociągać. I nie miało nic wspólnego z dniem dzisiejszym. Było to piękno tysięcy dni przeszłych i być może tysięcy dni przyszłych. Wieczna Cashelmarą, geometrycznie perfekcyjna, fantastycznie nieugięta. Było to piękno, które mnie odstręczało, lecz pomyślałam, że mogę przynajmniej spróbować wykorzystać je dla swoich celów. Przy odrobinie dbałości o pokoje, przy pewnym niedrogim, ale nie pozbawionym wyobraźni przemeblowaniu, przy odpowiednim wykorzystaniu przestrzeni... Może Patrick znalazłby większą podnietę dla swojego ogrodnictwa. Tereny wokół domu są bardzo ważne. Ludzie przyjeżdżający w gościnę spotykaliby piękny egzotyczny ogród, podczas gdy za ogrodzeniem czekałyby na nich nieskończone możliwości polowania i wędkowania... Jeśli książę Walii mógł odwiedzać Browne'ów w Westport, dlaczego nie miałby wpaść także do Cashelmary? Oczywiście może być problem z pieniędzmi, w normalnych czasach jednak Cashelmarą przynosiła przyzwoity dochód. Gdybym się nauczyła gospodarować pieniędzmi... Tak, to jest to. Koniec z beztroskim pozostawianiem spraw gospodarstwa domowego jakiejś pierwszej lepszej gospodyni; koniec z nadziejami, że Patrick będzie mądrze wydawał pieniądze; koniec z gniewnymi oświad czeniami, że nie po to mnie wychowano, bym liczyła się z groszem. Żebracy nie mają wyboru. Nie zamierzałam się stopić ze zubożałą angloirlandzką arystokracją. I choć chwilowo byłam na jej poziomie, dla dobra dzieci musiałam zrobić wszystko, by odbić się od dna. Gdybym tylko mimo naszych nieszczęść potrafiła stworzyć dzieciom odpowiednie możliwości, nie miałabym poczucia, że przeszłam przez życie bez celu. Tylko dzieci się teraz liczyły, to było jasne, i chciałam, żeby miały wszystko co najlepsze. Moje dzieci miały być najszczęśliwsze; do moich dzieci fortuna musiała uśmiechnąć się najpromienniej. A moje małżeństwo? Cóż, Patrick i ja jakoś sobie poradzimy. Innym to wychodzi, więc dlaczego między nami miałoby się układać gorzej? Nigdy nie wątpiłam, że to wszystko jest możliwe. Dopiero teraz widzę, że przymykałam oczy na prawdę, która do tego czasu powinna już była boleśnie mi się objawić: że tylko Marguerite trzymała Patricka i mnie razem i że bez niej nasze małżeństwo było przegrane.
R O Z D Z I A Ł CZWARTY
I Niespełna trzy miesiące po śmierci Marguerite do Cashelmary przyjechał Hugh MacGowan, syn naszego zarządcy. Moje dzieci wciąż były z nianią i pielęgniarką w londyńskim domu Marguerite. Choć rozpaczliwie pragnęłam je zobaczyć, nie śmiałam zarządzić, by wróciły. Gorączka w dolinie wygasała, ale w innych częściach kraju szalała jeszcze i przypuszczano, że epidemie będą wybuchać, dopóki pierwsze zbiory ziemniaków nie położą kresu głodowi. Po pogrzebie Marguerite chciałam wrócić do Anglii i pozostać tam, dopóki sytuacja nie ulegnie poprawie; nie mogłam znieść myśli, że nie zobaczę dzieci aż do wiosny, lecz Patrick słusznie zwrócił uwagę, że powinniśmy poczekać do Nowego Roku, żeby się upewnić, iż nie mamy gorączki. Chłopcy Marguerite przebywali z nami. Thomas był na pierwszym semestrze w Oxfordzie, a David zaczął ostatni rok w Harrow; po śmierci matki nie opłacało im się wracać do Anglii na kilka dni, jakie zostały do końca semestru, zostali więc u nas na świąteczne wakacje. Przebywanie z Patrickiem podnosiło ich na duchu, a on z kolei czerpał pociechę z ich towarzystwa. Co do mnie, wciąż nie mogłam się uspokoić. Nie potrafiłam ani płakać, ani smucić się w normalny sposób, wobec czego zajęłam się prowadzeniem domu i co noc szłam do łóżka zupełnie wyczerpana. Kontynuowałam po Marguerite przygotowywanie zup, próbowałam wyszkolić nową służbę, czyniłam starania, żeby utrzymać dom w jakim takim porządku. Tymczasem Patrick pojechał do Galway i zakupił konie; zatrudnieni zostali stajenni, powóz naprawiono, a stajnie odzyskały zadbany wygląd. Nowi stajenni towarzyszyli MacGowanowi w jego eskapadach do Letterturk po żywność, choć zarządca twierdził, że w razie zasadzki byłby z nich żaden pożytek, ponieważ prawdopodobnie wzięliby stronę atakujących. — Patricku — powiedział Thomas na krótko przed świętami — czy zauważyłeś, że MacGowan jest obłąkany? Siedzieliśmy wszyscy w małym saloniku. Stęchły zapach wilgoci wciąż jeszcze unosił się w powietrzu. Jakoś nie miałam ochoty doglądać 23
353
prac w kuchni, znalazłam więc kupon jedwabiu i szyłam sukieneczkę dla Eleanor. — Chyba przesadzasz — odparł Patrick wymijająco. Stał przy oknie i przyglądał się swojemu zarośniętemu ogrodowi. — Ani trochę. Powiem więcej, mam pewność, że MacGowan jest szalony. Stał się religijnym maniakiem. — Muszę przyznać — rzekł David, spoglądając znad tomiku Tennysona — że zachowuje się nieco dziwacznie. Wiecznie powtarza Irland czykom, że klęska głodu to ich wina, ponieważ są papistami. To strasznie nietaktowne, prawda? — Mówi się, że zamierza wyeksmitować wszystkich 0'Malleyów — powiedział Thomas gwałtownie. — Twierdzi, że jest narzędziem w ręku Boga, a Bóg karze nierobów. Patricku, sądziłem, że do lata będziesz łagodnie podchodził do sprawy eksmisji. — MacGowan wie, co robi — odparł Patrick. Z wyrazu jego oczu wiedziałam, że myśli o swoim ogrodzie, a Thomasa słucha tylko jednym uchem. — Marguerite chciała, żebyś pozbył się MacGowana — wtrąciłam, starając się go obudzić. Jej imię zawisło na długo w powietrzu. Wszyscy spojrzeli po sobie, a potem David pochylił się nad swoją poezją, Thomas zaś wsunąwszy ręce do kieszeni, odwrócił się do drzwi. — To prawda, chciała — przyznał Patrick, zapominając o ogrodzie. — Ależ on ją zdenerwował! Może powinienem z nim porozmawiać o tych eksmisjach? T y m samym temat został wyczerpany. Nie myślałam o tym więcej. Wieczorem, zanim usiedliśmy do obiadu, wszyscy znowu spotkaliśmy się w salonie. Patrick zjawił się ostatni. — Thomas, masz rację co do MacGowana — zaczął z progu. — Jest całkowicie obłąkany. Nie mówi o niczym innym, tylko o gniewie Bożym, dniu sądu ostatecznego i wiecznych ogniach piekielnych dla katolików. Do diabła, nie wiem, co mam robić! — Pozbyć się go, to jasne! — odparł Thomas krótko. — Próbowałem, choć Bóg mi świadkiem, że ostatnią rzeczą, którą chcę w tej chwili robić, jest szukanie nowego zarządcy. Ale on po prostu nie chce mnie słuchać. Boże, jak się z tym uporać? — Musisz go zwolnić, to oczywiste! — powiedziałam ziryto wana. — Jak możesz powierzać sprawy majątku komuś, kto jest nie zdrów na umyśle? Jeżeli szybko czegoś nie zrobisz, doczekasz się zamieszek. — Ależ, kochana Saro, po trzydziestu latach służby... — Tak, byłoby okrutne zwalniać go tak raptownie — zadumał się David. — Poza tym może to tylko tymczasowe zaburzenia. Czy mógłbyś mu poddać myśl, żeby się skonsultował z lekarzem? 354
— MacGowan nie potrzebuje konsultacji! — zawołał Thomas. — Potrzebuje kaftana bezpieczeństwa! — Ale Patrick nie ma uprawnień, żeby umieścić go w domu dla obłąkanych... — Więc musimy skontaktować się z kimś, kto je ma! Czy MacGowan nie ma żadnych krewnych? — Ma syna — wtrąciłam. — Jest zarządcą w jakimś szkockim majątku... Lochlyall Castle czy coś takiego w Wester-Ross. — Chyba mogę do niego napisać — powiedział Patrick z powąt piewaniem. — Gdybym był na twoim miejscu, napisałbym bezzwłocznie — rzekł Thomas. — Myślę, że powinien wiedzieć, iż jego ojciec jest obecnie trochę nieswój — powiedziałam, łagodząc nieco dogmatyczne stwierdzenie Thomasa, a tym samym czyniąc je łatwiejszym do przyjęcia dla Patricka. — Wtedy, nawet jeśli nie zechce umieścić ojca w domu dla obłąkanych, może przynajmniej przejąć opiekę nad nim. Patrick westchnął. — No cóż, przypuszczam, że to rzeczywiście najrozsądniejsza rzecz, jaką można zrobić — zgodził się z ociąganiem. I tak dziesięć dni później, w ciemne, mgliste popołudnie Hugh MacGowan przybył do bram Cashelmary i krętym podjazdem wjechał na koniu w nasze życie.
II Patrick udał się z chłopcami do Leenane, żeby wysłać listy karetką pocztową. Siedziałam sama przy kominku w salonie i haftowałam. Kończyłam sukieneczkę dla Eleanor; wciąż ją widzę — różowe pączki róż na białym muślinie. Byłam zadowolona, ponieważ wyglądało to bardzo ładnie. — Przepraszam, psze pani, uniżenie — powiedziała Kathleen, młod sza z dwóch cennych pomocy domowych, wtykając nos przez drzwi — ale przyszedł jakiś pan MacGowan i pyta o panią, ale to nie jest pan MacGowan, tylko ktoś inny. Rozszyfrowałam tę zapowiedź. Poleciłam jej wskazać panu MacGowanowi błękitny salonik i poinformować go, że za chwilę się z nim zobaczę. Błękitny salonik był pokojem na uboczu, w którym przyjmowało się poślednich gości. Znajdował się w końcu korytarzyka prowadzącego do oficyn. Odłożywszy robótkę, zeszłam na dół. Miałam nadzieję, że moja wiadomość została przekazana poprawnie i że nie znajdę młodego 3S5
MacGowana sterczącego w holu. Kathleen jednak choć raz okazała się bystra. Hol był pusty. W błękitnym saloniku zastałam czekającego na mnie obcego mężczyznę. Odwrócił się, gdy weszłam do pokoju. Wcześniej wyglądał przez okno. Zerknęłam mu ponad ramieniem i ujrzałam chmury wiszące nisko nad górami. Deszcz bębnił lekko o parapet. — Pan MacGowan? — upewniłam się. — Witam pana. Męża nie ma w tej chwili, ale spodziewam się, że niebawem wróci. Jestem pewna, że ucieszy się na pana widok. Szalenie niepokoi się o pana ojca. — Przykro mi to słyszeć, milady. — Postąpił o krok, ujął uprzejmie moją wyciągniętą dłoń i lekko się ukłonił. Kiedy wyprostował plecy, przyjrzałam mu się uważniej. Choć nie był uderzająco wysoki, wzrostem przekraczał średnią i ani gram tłuszczu nie szpecił jego muskularnej budowy. Włosy miał ani ciemne, ani jasne i na pierwszy rzut oka wydawało się, że z powodu tej niezdecydowanej barwy jest trochę nijaki, ale potem zauważyłam, że jego szare oczy są bardzo twarde, co dodawało jego wyglądowi dziwnej determinacji. I było coś, co w jego obecności nakazywało koncentrację. Brązowe włosy miał przerzedzone, cerę bladą, a usta szerokie, zwierzęce. — To musi być pańska pierwsza wizyta w Cashelmarze od bardzo dawna — powiedziałam. — Miałem trzynaście lat, kiedy stąd wyjechałem — odparł — a to było dwadzieścia lat temu. Dobrze się wyrażał, bardzo grzecznie. Miał szkocki sposób ścinania słów, lecz akcent bardzo słaby. Poza barwą głosu nie potrafiłam dostrzec w nim żadnego podobieństwa do ojca. — Może czekając na mojego męża chciałby pan coś przekąsić? — odezwałam się po chwili. — Nie, dziękuję, milady, przed niecałą godziną zjadłem lunch z ojcem. — I uśmiechnął się lekko. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu odwróciłam się. Miałam właśnie otworzyć usta, by powiedzieć: „Poproszę męża, żeby zobaczył się z panem, kiedy tylko wróci", gdy usłyszałam śmiech w holu i wiedziałam, że Patrick przyjechał już z Leenane. — Powiem mężowi, że pan tu jest — rzuciłam pośpiesznie, ale stajenni musieli już przekazać Patrickowi wiadomość, bo zanim skoń czyłam mówić, drzwi otworzyły się i Patrick wszedł do pokoju. — Dzień dobry, milordzie — powiedział Hugh MacGowan. — Hugh! Moj Boże, nie poznałbym cię! — Cisnął palcat tak niedbale, że spadł z krzesła na podłogę, i z wyciągniętą ręką ruszył powoli naprzód. — Jak się miewasz? Witaj z powrotem w Cashelmarze! — Dziękuję, milordzie. — Wciąż stał. Był bardzo spokojny i uprzej my. — Milordzie, zanim zaczniemy wspominać dawne czasy, wolałbym omówić to, co mnie tu sprowadza. Ufam, że wasza lordowska mość 356
zrozumie, jeśli powiem, iż martwię się o ojca i w tej chwili wolałbym nie zajmować się przeszłością. — Oczywiście — powiedział Patrick. Był nieco skrępowany. — Tak, w pełni rozumiem. — Pozwolicie, panowie, że was opuszczę — wymamrotałam taktow nie. Ale ku mojej wściekłości Patrick wszedł mi w słowo: — Nie, nie ma potrzeby, żebyś wychodziła, kochanie. To bardziej wizyta towarzyska niż spotkanie w sprawie interesów mimo tego, co powiedział Hugh. A poza tym to jeden z moich najstarszych przyjaciół. Wiedziałam natychmiast, że obawia się przekazać staremu przyjacie lowi nieprzyjemne wieści. Gdy spojrzałam na MacGowana, zrozumia łam, że on też to wie. Obserwował Patricka z tą dziwną zawziętością; mięśnie nad jego ustami znowu stężały. — Wolałabym wyjść — usłyszałam swój głos, a kiedy zerknęłam na minę Patricka, dodałam z nutą udawanej wesołości: — Och, już dobrze, skoro chcesz, to z przyjemnością zostanę. — I usiadłam na krześle przy drzwiach, wykazując tym samym mnóstwo dobrej woli. Patrick i MacGowan wciąż stali. — Bardzo cię proszę, Hugh, usiądź — powiedział Patrick. — Wolałbym postać. Patrick był niezmiernie zdumiony tym pokazem wrogości, ale szybko przyszedł do siebie. — A zatem — zaczął obojętnym głosem — co się tyczy twojego ojca... — Jak rozumiem, wasza lordowska mość chce go zwolnić? — prze rwał MacGowan. — Zasugerowałem mu, by odpoczął, tak. Widzisz... — Służył waszej lordowskiej mości i jego ojcu przez trzydzieści lat — powiedział MacGowan — a mimo to wyrzuca go pan bez mrugnięcia. — Ależ skąd! Otrzyma oczywiście hojną odprawę... — Dla mojego ojca praca to całe jego życie. Nie jest gotów do przejścia w stan spoczynku. — Ale ja naprawdę sądzę, że... — T o , co wasza lordowska mość sądzi, nie wystarczy — rzucił MacGowan. — To po prostu nie wystarczy. Zapanowała śmiertelna cisza. Byłam tak oburzona zuchwałością tego człowieka, że mnie zatkało. W myślach krzyczałam do Patricka: „Od powiedz mu! Wyrzuć go!", ale Patrick był równie oniemiały jak ja i tylko w osłupieniu gapił się na MacGowana. — Mój ojciec nie czuje się dobrze — rzekł w końcu MacGowan spokojnie. — Zapracowywał się dla waszej lordowskiej mości na śmierć, radząc sobie z nękanym głodem majątkiem i dzierżawcami, którzy nie robią nic z wyjątkiem słuchania przywódców Ligi Rolnej. Doprawdy, milordzie, czy nie wie pan nic o tym, co się dzieje w tym kraju? Czy nic
panu nie mówi, że problemy polityczne Irlandii są dziś poważniejsze niż kiedykolwiek w tym stuleciu i że cały kraj jest na granicy anarchii? Charles Stewart Parnell wygłasza przemówienia, nawołując irlandzkich wieśniaków, żeby płacili tylko takie czynsze, jakie uważają za sprawied liwe, ale ja nie dałbym złamanego grosza za Charlesa Stewarta Parnella, a pan by dał? Milordzie, zbyt jest pan zajęty sielankowym marnot rawieniem czasu w Anglii, więc mój ojciec musi dźwigać cały ciężar rebelii dzierżawców, mój ojciec musi decydować o tym, czy masowe eksmisje są nie do uniknięcia, mój ojciec śpi z bronią przy łóżku, ponieważ ma odwagę i moralne przekonanie, że musi pozostać lojalny wobec swojego pracodawcy. Tymczasem wszystko, milordzie, co pan potrafi zrobić po powrocie z Anglii, to popróżniaczyć się tu trochę i oświadczyć, że mój ojciec musi przejść w stan spoczynku! On zasługuje na pańską wdzięczność, milordzie, a nie na wzgardę. I słaba to nagroda za wierną służbę, gdv mówi się o przymusowym spoczynku i „hojnej odprawie". — Ale... — Jest tylko trochę wyczerpany. Proszę mu dać miesiąc na wypoczy nek, a znowu będzie sprawny. — Ja... ja nie wiem, skąd u ciebie taka pewność—powiedział Patrick, jąkając się z zakłopotania. — To znaczy myślę, że on jest raczej ciężko chory. Poza tym nie ubywa mu lat. Naprawdę uważam, że byłoby lepiej, gdyby... — Nie może być mowy o spoczynku — rzekł MacGowan. — Ależ ja nie mogę dłużej zatrudniać wariata! — Proszę nie nazywać mojego ojca wariatem! — A ty nie przychodź tu, żeby mi rozkazywać! — wrzasnął Patrick. Jeszcze nigdy jego utrata panowania nad sobą nie ucieszyła mnie tak bardzo. Sama wciąż siedziałam jak przykuta do krzesła, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. — Wynoś się z mojego domu i zabierz swojego obłąkanego starego ojca do Szkocji! I niech was obu piekło pochłonie! Potem wszystko rozegrało się błyskawicznie. Wciąż jeszcze patrzyłam na Patricka z uczuciem ulgi, a on, roztrzęsiony z gniewu, odwracał się do mnie, gdy MacGowan chwycił go za ramię, obrócił i wymierzył mu straszliwy cios w szczękę. Krzyknęłam. Zerwałam się na równe nogi. Patrick zatoczył się, oparł o fotel, ale szybko odzyskał równowagę. — Patrick! — krzyknęłam znowu, instynktownie pędząc w jego stronę, ale mnie odepchnął. — Trzymaj się z daleka — wycedził przez zęby. Machnął pięścią w kierunku szczęki MacGowana. T e n uchylił się, ruszył do przodu i próbował powalić Patricka na podłogę ciężarem swego ciała. Patrick był jednak wystarczająco silny, żeby padając, pociągnąć go za sobą. Zaczęli się mocować. Splotły się ich ciała, oddechy były zwierzęco chrapliwe. Kiedy gwałtownym ruchem
otworzyłam drzwi, obydwaj w jednym i tym samym momencie zauważyli porzucony palcat. Zatrzymałam się sparaliżowana na progu, ale choć po raz trzeci próbowałam krzyknąć, nie wydobyłam z siebie dźwięku. MacGowan chwycił palcat. Czekałam, początkowo nie bardzo wiedząc na co. W końcu uświadomiłam sobie, że czekam, aż Patrick wyrwie mu palcat z ręki. Mógł to zrobić, był wyższy i z całą pewnością silniejszy. Lecz cała jego waleczność prysła. Widziałam, co się potem stało. Patrick leżał twarzą do ziemi, a MacGowan smagał go palcatem. — Przestań! przestań!... — To ja krzyczałam na MacGowana, nie Patrick. Patrick nawet nie pisnął. I nagle jego milczenie stało się bardzo wymowne. Różne myśli przemknęły mi przez głowę. Patrick wspominający z dziwną nostalgią lania, które dostawał od ojca. Jego podniecenie, gdy wymierzyłam mu policzek w czasie jednej z naszych kłótni — czyż nie odkryłam już dawno temu, że jeśli chcę go podniecić, muszę być równie gwałtowna co namiętna? Nigdy wcześniej nie potrafiłam tego zrozumieć — teraz wiedziałam wreszcie dlaczego. Dlatego, że takie zachowanie nie miało sensu. Wydawało się niemożliwe, aby ktokolwiek mógł czerpać przyjemność z tego, że jest obiektem gwałtu; było niemożliwe, żeby ktokolwiek mógł się z tego cieszyć... A jednak niemożliwe rozgrywało się na moich oczach. Gapiłam się tępo, nie mogąc w to uwierzyć. A nawet kiedy uwierzyłam, nie byłam zdolna tego zinterpretować. Było to dla mnie niepojęte, zupełnie poza sferą moich doświadczeń. W związku z tym scena wydała mi się tyleż przerażająca, co obrzydliwa. Cofnęłam się, potykając się o próg, i już w następnej chwili biegłam ' korytarzem. Miałam wrażenie, jakbym poruszała się w koszmarze — w znajomym koszmarze, w którym ma się stopy obciążone ołowiem, długi korytarz wydaje się nie mieć końca, a jakiś nienazwany potwór czai się z tyłu w ciemności. Otworzyłam usta. Krzyczałam. Wołałam Thomasa i Davida, nawet Hayesa, który nigdy nie wrócił z Dublina, a mój głos dudnił w uszach tak szaleńczo, jakbym spadała do szybu bez dna. Ostatnią rzeczą, jaką ujrzałam przed omdleniem, była biała, przerażo na twarz posługaczki, oddalająca się ode mnie, kiedy ja padałam na zimną marmurową posadzkę holu. Gdy odzyskałam przytomność, byli przy mnie Thomas i David. Służąca zniknęła. Miałam wrażenie, że leżę w kałuży samogonu. — Saro, wypij tego trochę... Nie mogę znaleźć brandy, ale Patrick to pije, więc chyba nie zaszkodzi... — Był to głos Davida. Okazało się, że półleżę w jego ramionach ze szklanką samogonu dwa cale przed moim nosem. Odsunęłam szklankę od siebie i starałam się nie zemdleć ponownie.
— Jest i Patrick — odezwał się Thomas wysoko nade mną, a ja krzyczałam z przerażeniem w głosie: „ N a miłość Boską, Patricku, co do diabła się działo?" Otworzyłam szerzej oczy. Scena przestała być zamazana. Teraz rysowała się ostrymi, bolesnymi liniami. Patrick miał siniaka pod jednym okiem, rozciętą wargę i czerwoną pręgę na policzku, ale uśmiechał się. MacGowan był nietknięty. On także się uśmiechał. — Patrick — powiedziałam. Nagle zdałam sobie sprawę, że jestem na nogach, choć nie miałam pojęcia, jak to się stało. Wciąż ciężko wspierałam się na Davidzie. — Patrick... — Biedactwo, cóż takiego się stało? Lepiej idź na górę i odpocznij. A przy okazji, Hugh, pozwól, że ci przedstawię moich braci... Thomas, David, to jest Hugh MacGowan. Zostaniesz na obiedzie, Hugh, prawda? — Patricku — powtórzył mój głos. — Nie rozumiem. Ta kłótnia... ta bójka... — Bójka? Na miłość Boską, Saro, to była tylko odrobina sztubackich zapasów! To wszystko, prawda, Hugh? I zobaczyłam, jak uśmiecha się do niego z tym dziwnym, zahip notyzowanym entuzjazmem, który rezerwował tylko dla mojego dawnego wroga, Derry'ego Stranahana.
III Od miesięcy Marguerite i ja martwiłyśmy się, czy zdolna jestem dochować wierności Patrickowi. Paradoksem jest, że gdy nasze małżeńst wo ostatecznie się rozpadło, zdrada leżała po stronie Patricka, nie mojej. Zorientowanie się, co się dzieje, zabrało mi wiele czasu. Nie byłam zupełnie ślepa; wiedziałam już na początku, że Hugh zajmie miejsce Derry'ego, ale ponieważ założyłam, że Hugh stanie się nie więcej niż drugim Derrym, przez dłuższy czas przymykałam oczy, choć należało je mieć szeroko otwarte. Był jeszcze inny powód, że tak późno zareagowa łam — z początkiem nowego roku pojechałam nareszcie do Anglii, by zobaczyć dzieci i uporządkować rachunki Marguerite. Przebywałam poza Cashelmarą kilka tygodni. — Oczywiście chciałbym jechać z tobą — powiedział Patrick — ale naprawdę uważam, że w tej chwili moim obowiązkiem jest zostać tutaj. Rzeczywiście byłoby dziwne, gdyby wyjechał. Hugh zaoferował się, że porzuci swoją posadę w Szkocji i pomoże starzejącemu się ojcu w Cashelmarze, przedtem musiał jednak pojechać do siebie i zakończyć różne sprawy. Gdyby w tym czasie Patrick również wyjechał, majątek pozostałby bez opieki, starszy MacGowan bowiem towarzyszył synowi.
— Wakacje — wyjaśnił Patrick — dla poprawy zdrowia. — I przez miesiąc nie miała zarządcy. Pojechałam do Londynu, zobaczyłam moje dzieci. Pisywałam długie i regularne listy do Patricka, pytając, czy powinnam zatrudnić dla Neda guwernantkę czy guwernera; informując, jak dobrze John radzi sobie z chodzeniem; jaka Eleanor jest śliczna, kiedy się uśmiecha. David wrócił do szkoły, ale Thomas przyjeżdżał z Oxfordu na każdy weekend, żeby pomóc mi dojść do ładu z własnością Marguerite. Gdy skończyłam z domem przy St. James's Sąuare, udałam się do Surrey. Powrót do domu w Mickleham, gdzie spędziliśmy tyle szczęśliwych miesięcy, był bardzo bolesny, a jednak w zderzeniu z bólem mogłam wreszcie zasmucić się stratą Marguerite w normalny sposób — przepłakałam w moim pokoju wiele godzin. Thomas, jakby podzielając mój ból, pragnął sprzedać dom w Mick leham, ale David nie chciał na to pozwolić; najwyraźniej radosne wspomnienia, tak nieznośne dla mnie i Thomasa, dla niego były pociechą. W końcu pragnąc uszanować jego uczucia, nie sprzedaliśmy domu, lecz wynajęliśmy go na krótki okres pewnej rodzinie, która właśnie wróciła z Indii. Pozostała jeszcze własność w mieście; chłopcy uważali ją za dom rodzinny i choć Patrick zapraszał ich, aby zamieszkali z nami w Cashelmarze, byli już wystarczająco dorośli, żeby wybrać mieszkanie na własny rachunek. — Poza tym — powiedział Thomas — Irlandia z tą Ligą Rolną i rozruchami chłopskimi, i całym gadaniem o autonomii, nie jest dziś dobrym miejscem dla Anglika. — Irlandia jest cudownym miejscem do odwiedzania — wtrącił David, nie chcąc, bym poczuła się urażona — i oczywiście chciałbym część każdego roku spędzać w Cashelmarze, ale... — ... nie cały rok — dokończyłam. — Rozumiem. Patrick także powiedział, że rozumie. Odpisywał na moje długie, regularne listy zaraz po ich otrzymaniu, i to mnie dziwiło, ponieważ zawsze był marnym korespondentem. Niebawem napisał m i y że Hugh wrócił ze Szkocji i że często jada z nim obiady, gdy wspólnie objadą majątek. „ H u g h jest strasznie sprawny — pisał — i bezlitosny, jeśli chodzi o pieniądze. Nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, że chce dla mnie pracować." Bardzo mnie to ucieszyło. Jeśli Hugh miał zrobić z Patricka znowu człowieka bogatego, byłabym ostatnią osobą, która by mu w tym przeszkadzała. „Stary MacGowan czuje się lepiej — pisał Patrick w marcu — ale on i Hugh tak naprawdę nie bardzo zgadzają się ze sobą, więc zaproponowa łem Hughowi, żeby zamieszkał w Cashelmarze do czasu przebudowania Clonagh Court. Pomyślałem, że Clonagh Court będzie mu odpowiadał. afti
Dom stoi pusty od czasu, kiedy mieszkali tam Derry i Clara, a ci paskudni Irlandczycy porąbali wszystkie drzwi na opał, jednakże są tam nieo graniczone możliwości. Hugh twierdzi, że teraz nie mogę sobie pozwolić na natychmiastowe odnowienie tego domu, dlatego zaprosiłem go do Cashelmary. Może zamieszkać w pokoju gościnnym w zachodnim skrzydle i nie sądzę, żeby naprawdę wchodził nam w drogę..." Mnie wchodzić w drogę?! — pomyślałam. Zaimponowało mi jednak wyczucie Hugha co do tego, na co Patrick może, a na co nie może sobie pozwolić, i zgodziłam się, że jeżeli chce się mieć w Cashelmarze pierwszorzędnego zarządcę, trzeba mu zapewnić pierwszorzędny dom. Tymczasem zaczęłam się przygotowywać do powrotu do Irlandii. Zatrudniłam guwernantkę dla Neda, odbyłam ostatnie spotkanie z panem Rathbone, prawnikiem rodziny. Patrick napisał, że przez ostatnie trzy tygodnie nie było w dolinie przypadku gorączki. „I otrzymałem właśnie list od Edith — dodał, kończąc złą wiadomoś cią. — Pokłóciła się z Clarą i chce wiedzieć, czy mogłaby zamieszkać z nami. To piekielnie niezręczne, prawda? Teraz, kiedy Marguerite nie żyje, Edith nie bardzo wypada mieszkać z chłopcami przy St. James's Sąuare. Po kłótni z Clarą nie ma dokąd jechać, chyba że zaproszę ją do Cashelmary. Przypuszczam, że będę musiał to zrobić, choć wiem, że dla ciebie będzie to nieznośne, kochanie, i prawdopodobnie będziesz wściek ła. Ale co innego mogę uczynić?" Przypomniałam sobie słowa Marguerite: „Biedna Edith... trzeba być dla niej wyrozumiałym", i zrobiłam co mogłam, by wykrzesać odrobinę miłosierdzia. „Tak, będziesz musiał ją zaprosić" — odpisałam Patrickowi niechęt nie i wkrótce Edith przybyła na St. James's Sąuare, żeby wspólnie ze mną odbyć podróż do Irlandii. Muszę oddać sprawiedliwość Edith: zawsze wspominała Marguerite z rozrzewnieniem, a łzy w jej oczach rozmiękczały moje serce. Po stanowiłam sobie, że będę dla niej cierpliwa i przyjacielska. Wciąż jednak przychodziło mi to z trudem. Edith była zła, ponieważ nikt nie zaprosił jej do Londynu na sezon, a perspektywa odizolowania w Cashelmarze zdawała się ją oburzać. — Nie interesuje mnie małżeństwo jako takie — powiedziała do mnie tym swoim zrzędliwym głosikiem — ale kobieta nie jest warta złamanego grosza, jeśli nie jest mężatką, Saro, obie wiemy o tym doskonale. Poza tym chciałabym mieć własny dom, do którego mogłabym przychodzić i wychodzić, kiedy mi się podoba. Osobiście uważam, że mężczyźni to straszliwie niemądre stworzenia, nigdy też nie lubiłam dzieci, ale jak każda panna mam swoją dumę i nie rozumiem, dlaczego ja miałabym ponieść porażkę, a Clara odnieść sukces tylko dlatego, że ona pudruje się i szminkuje oraz uśmiecha głupkowato we właściwych momentach. Wielkie nieba! Powinnaś zobaczyć, ile Clara używa pudru! To wręcz
haniebne! Nigdy nie przypuszczałam, że nadejdzie taki dzień, kiedy będę musiała przyznać, iż moja własna siostra upadła tak nisko. Taką nudną gadaninę musiałam znosić przez całą drogę do Irlandii. Gdy wreszcie dotarłam do Cashelmary, zastanawiałam się nie tylko, jak to wytrzymałam, ale też jak zdołam przeżyć nadchodzące lato. Miałam tak dość Edith, że widok Patricka ucieszył mnie bardziej, niż przypusz czałam. Objął mnie wyjątkowo czule i powiedział, że dużo lepiej wyglądam; potem uściskał wszystkie dzieci i przewiózł Neda na barana wokół holu. Wśród podnieconych okrzyków radości ledwie zauważyłam, że Hugh obserwuje nas z galerii. Dopiero kilka minut później Patrick zawołał go na dół, żeby przedstawić go dzieciom i Edith. Oczywiście wkrótce się zorientowałam* że są jak papużki nierozłączki. Spędzali całe dnie poza domem, co wieczór jadali razem obiady. Ale teraz miałam już dwadzieścia dziewięć lat i byłam dumna z tego, że jestem dostatecznie dojrzała, by pogodzić się z przyjaźnią mojego męża z ludźmi tej samej płci. Tak więc kiedy Patrick powiedział z poczuciem winy: „Zapewne nie podoba ci się, że tak wiele czasu spędzam z H u g h e m " , odparłam natychmiast: — Ani trochę, kochanie. Przypuszczam, że brak ci chłopców, odkąd wrócili do Anglii, i cieszę się, że znalazłeś dobrego przyjaciela, który dotrzymuje ci towarzystwa. Pomyślałam, jaka dumna byłaby ze mnie Marguerite. Bez scen, bez awantur, bez wybuchów wściekłości, sama łagodność wynikająca ze zręcznego pokierowania tą wielce niezręczną sytuacją. Oczywiście było dziwne, że Patrick wybrał sobie na najlepszego przyjaciela szkoc kiego zarządcę, ale doprawdy nie było to bardziej niefortunne niż jego zażyłość z Derrym. W końcu o takim układzie wiedziałam wszystko, tę drogę już przeszłam, a problem znajomy jest o wiele łatwiejszy do rozwiązania niż kłopot, z którym nie miało się nigdy wcześniej do czynienia. Także moje małżeństwo było już na innym etapie. Niegdyś pragnęłam towarzystwa Patricka w każdej godzinie dnia i nocy. Teraz prowadziliś my życie odrębne i to, że wolał jakieś inne towarzystwo od mojego, nie przysparzało mi zmartwień. Jednakże Hugh różnił się od Derry'ego. Wiedziałam o tym, mimo to z niezrozumieniem, które z perspektywy czasu wydaje mi się rozmyślne, przypisywałam mu taką samą rolę, jaką odgrywał jego poprzednik. Nienawidziłam Derry'ego, ale teraz nieoczekiwanie zaczęłam wspominać go z sympatią; wspominałam jego ostry dowcip i wesołość, jego znakomi ty wygląd i czar. Potrafiłam zrozumieć, dlaczego Patrick po samotnym, ponurym dzieciństwie właśnie jego wybrał na przyjaciela, trudno mi było jednak pojąć, dlaczego wybrał Hugha, żeby zajął miejsce Derry'ego. W stosunku do mnie Hugh był zawsze tak uniżenie kurtuazyjny, że nigdy nie udało mi się wykrzesać z siebie choćby odrobiny sympatii; uważałam,
że jest nie tylko pozbawiony poczucia humoru i namiętności, lecz także nieskończenie nudny. — Ależ on naprawdę jest całkiem niegłupi — powiedziała Edith. — Nie jest dżentelmenem, rzecz jasna, ale jak na zwykłego zarządcę odebrał niezwykle dobre wykształcenie, a Szkoci są bardzo pracowici. Zastanawiam się, dlaczego nigdy się nie ożenił? — Jest tak brzydki, że kobieta wpadłaby w rozpacz, gdyby mu siała spojrzeć na niego więcej niż raz — odparłam zgryźliwie. Przy Edith zawsze byłam zgryźliwa; już po dziesięciu minutach spędzonych w jej towarzystwie mówiłam rzeczy, których normalnie starałam się unikać. — Ale jest bardzo męski — dodała Edith — nie uważasz? Odparłam, że naprawdę nie myślałam o tym, i wymówiłam się od jej towarzystwa koniecznością przejrzenia rachunków. znowu miała pełną obsadę służby. Choć Hayes i jego żona w końcu przyczołgali się z Dublina, żeby ponownie objąć swoje posady majordomusa i gos podyni, Hugh, zresztą podobnie jak jego ojciec, nalegał, aby ich zwolnić. Było to przykre, ponieważ pani Hayes była osobą sympatyczną, a jej mąż od dawna stał się częścią Cashelmary. Zwolnienie ich dało mi jednak możliwość działania jako gospodyni i opracowania oszczędnego systemu prowadzenia domu. Początkowo było to bardzo trudne, bo irlandzcy służący notorycznie wykręcali się od pracy. Zaczęłam już tracić nadzieję, że kiedykolwiek będę mieszkać w dobrze zorganizowanym domu, lecz stopniowo, ucząc się na licznych błędach, zdołałam sobie wyrobić jakie takie pojęcie o tym, ile kosztuje jedzenie, ilu dzierżawców płaci czynsze w naturze, ile można spodziewać się po służących i ile pogrzebów oraz wskrzeszeń potrafi wyciągnąć ich na cały dzień z pracy. Dzieląc czas między gospodarstwo domowe i dzieci, byłam tak zajęta, że dopiero na początku czerwca dowiedziałam się dokładnie, jak mają się sprawy między Patrickiem a MacGowanem. Wszystko było bardzo proste. Pewnego późnego poranka wpadł George z Letterturk, a kiedy go przyjęłam, powiedział, że przyjeżdża w odpowiedzi na liścik Patricka. Nie wspomniał, jaką wiadomość zawierał ów liścik, ale podejrzewałam, że była to prośba o niewielką pożyczkę (o dużą Patrick nie odważyłby się prosić), tylko pieniądze bowiem mogły skłonić go do zaproszenia George'a na lunch. Nic nie wiedziałam o tym zaproszeniu, lecz ukryłam to przed George'em. Posłałam Flannigana, żeby odszukał Patricka. Flannigan był nowym majordomusem z Dublina; zawsze zdawał się chodzić na palcach, miał wielki brzuch oraz nieskazitelne referencje. — Mam nadzieję, że Patrick nie zapomniał, że posłał po mnie — powiedział George, który wyczuł, że nie jestem zorientowana w spra wie, i zaczął niespokojnie przemierzać pokój tam i z powrotem. —Przesu nąłem pewne ważne zajęcie, żeby przyjechać tu i spotkać się z nim.
W tym momencie wrócił Flannigan. Poinformował, że nigdzie nie może znaleźć Patricka. — Pozwól, że pójdę i sama go poszukam — powiedziałam, już gorzko zakłopotana, i uciekłam na górę tak szybko, jak tylko mogłam. Zajrzałam do naszych apartamentów, a stwierdziwszy, że są puste, udałam się do łazienki. W Cashelmarze była to jedyna łazienka — innowacja, którą wprowadziłam z wielkim trudem kilka lat wcześniej, kiedy pewien inżynier został nakłoniony pochlebstwami do przybycia z Londynu i zainstalowania wanny oraz klozetu; choć instalacja wiecznie się psuła, był to jakiś postęp w średniowiecznych warunkach, które zastałam tu za pierwszej bytności. Przekonana, że Patrick tam jest (Flannigan był zbyt subtelny, by zaglądać do łazienki), szarpnęłam hałaśliwie klamkę i byłam ogromnie zdumiona, gdy drzwi otworzyły się, odsłaniając puste pomiesz czenie. Poszłam do pokojów dziecinnych — nie było tam nikogo, ponieważ dzieci przebywały w ogrodzie. Właśnie zaczynałam złorzeczyć w duchu, kiedy przypomniałam sobie o saloniku w apartamentach Hugha; pośpieszyłam przez długi korytarz do zachodniego skrzydła. — Patrick! — zawołałam, pukając do drzwi saloniku, ale nie usłysza łam odpowiedzi. Zajrzałam do środka. T e n pokój także był pusty, podmuch od otwartego okna poruszał lekko zasłony. Właśnie miałam pośpieszyć z powrotem do galerii, gdy usłyszałam śmiech Patricka. Odwróciłam się. Po drugiej stronie pokoju, dwadzieścia stóp ode mnie, znajdowały się drzwi prowadzące do sypialni. Powinnam była wtedy zatrzymać się i pomyśleć — ale nie zrobiłam tego. Co było łatwiejsze: nie zatrzymywać się, nie myśleć, czy pogodzić się z rzeczywistością? Przypomnieć sobie George'a przemierzającego gniewnie salon i powiedzieć sobie z ulgą: „a więc Patrick jednak tu jest", czy przejść przez pokój, zapukać i nie czekając na zaproszenie, otworzyć drzwi sypialni? — Patrick... — zaczęłam. Wtedy wszystko się skończyło — wszystkie moje iluzje, wszystkie moje złudne nadzieje, wszystkie moje pragnienia, by utrzymać żałosną skorupę naszego małżeństwa. Ujrzałam prawdę i ta prawda była dla mnie potworna. Żadne z nas się nie odezwało. Ta scena powinna była wyryć mi się wyraźnie w pamięci, lecz tak mną wówczas wstrząsnęła, że teraz, spoglądając wstecz, przypominam sobie jedynie łóżko skąpane w jasnym słońcu letniego poranka i uśmiech rozbawienia rozciągający kąciki szerokich, zwierzęcych ust MacGowana.
R O Z D Z I A Ł PIĄTY
I Patrick pierwszy się odezwał: — Lepiej porozmawiajmy, dobrze? — A ja byłam oszołomiona; nie przychodziło mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć. Zupełnie zapomniałam o George'u czekającym na dole. Wiele godzin później dowiedziałam się, że odjechał oburzony, kiedy ani Patrick, ani ja nie pojawiliśmy się, żeby zjeść z nim lunch. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym poza moim odkryciem. Byliśmy w moim pokoju. Kołdra z fiołkoworóżowego jedwabiu, draperia z fiołkoworóżowego jedwabiu, meble z cudownie gładkiego drewna, wszystko takie delikatne i śliczne, a za oknem rozciągał się znajomy widok jeziora iskrzącego się w upalne letnie popołudnie. Patrick powiedział coś o tym, że jest mu przykro i że muszę mu wierzyć, iż nie chciał mnie zranić. Roześmiałam się. Musiałam być bardziej oszołomiona, niż sądziłam. — Nie, Saro... proszę... posłuchaj... wiem, że nie zrozumiesz, ale... — Znakomicie rozumiem — odparłam. — Byłam bardzo naiwna i bardzo głupia. Przypuszczam, że ciągnie się to od bardzo dawna. Również z innymi mężczyznami. Potrząsnął głową. — Nie było nikogo innego. — Chcesz powiedzieć: nikogo od czasu Derry'ego. Znowu potrząsnął głową i powtórzył: — Nie było nikogo innego. — Nie wierzę — odparłam. Drżałam. Czułam, jak tracę kontrolę nad sobą, i w następnej chwili, zanim mogłam się powstrzymać, mówiłam rzeczy okropne i okrutne. Krzyczałam, że jest zaślepiony, zdeprawowany i odpychający. A on stał spokojnie, nie powiedział ani słowa na swoją obronę, aż jego bierna zgoda na moje obelgi rozwścieczyła mnie ponad wszelką miarę. Zamilkłam, bo i cóż więcej mogłam mu wykrzyczeć? Zaległa cisza. Nie czułam już gniewu, raczej zażenowanie. Jego bierność poniżała mnie, ta bierność, którą teraz uznałam za godność. Chciałam płakać, lecz zabrakło mi łez. Chciałam zrozumieć przyczyny mojego 366
x
rozbicia, ale wszystko, co do mnie docierało, to poczucie osamotnienia, bezradności i klęski. Dopiero po chwili zdołałam powiedzieć: — Gdybym została odrzucona dla innej kobiety, mogłabym zacząć zastanawiać się nad powodem, mogłabym walczyć, próbować zmienić się, usiłować cię odzyskać. Ale to... Nie mogę nic zrobić. Zostałam odrzucona za coś, czego nie mogę zmienić. — Jesteś, kim jesteś — odparł — i ja jestem, kim jestem. Niedawno odkryłem, że wolę raczej być tym, kim jestem, niż udawać kogoś innego. — Ale... — Och, nie musisz się obawiać. Przed resztą świata będę odgrywał właściwą rolę, ale nie myślę udawać przed samym sobą, to wszystko. Skończone. Rozbolała mnie głowa. Próbowałam myśleć jasno, było to jednak zbyt trudne. — Słuchaj, Saro — odezwał się. Przysunął stołek do toaletki i usiadł na nim twarzą do mnie. Jego oczy były bardzo niebieskie. — Przestańmy się okłamywać... Nasze małżeństwo skończyło się dużo wcześniej. Bardzośmy się wzajemnie unieszczęsliwiali, wiesz o tym równie dobrze jak ja. Gdyby nie dzieci, te jedenaście lat małżeństwa moglibyśmy uważać za stracone. Ale dzieci wynagradzają niemal wszystko, prawda? Są rekompensatą za te wieczne kłótnie i sprzeczki, za wszystkie obelgi i przytyki. Teraz nie może być mowy o rozwodzie, obydwoje to wiemy, dla dobra dzieci musimy nadal żyć pod jednym dachem jak każde inne małżeństwo. Ale nadszedł czas, żebyśmy uznali swoje prawo do życia w separacji. Nie będę miał nic przeciwko temu, abyś miała kochanków. Byłeś robiła to dyskretnie, jak ja zamierzam być dyskretny z Hughem. Mówiłam tak szybko, że potykałam się o słowa. — Chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz nadal widywać Hugha? — Ależ oczywiście — odparł zdumiony. — A jak myślałaś? — Ale ty nie możesz... nie zrobiłbyś... — Nie będziemy dla ciebie uciążliwi. Nikt nigdy się nie dowie. — Oczywiście, że się dowiedzą! Odkryją to! — Byłam tak wstrząś nięta, że znowu miałam kłopot z wysławianiem się. — Patricku, jeżeli nadal będziesz żył z tym człowiekiem... — Saro, on znaczy dla mnie wszystko. Nie pozwolę mu odejść. — Wobez tego ja odejdę — powiedziałam. Nagle poczułam się silna. Wstałam. — Zabiorę dzieci. Rozwiodę się z tobą... — Nie bądź niemądra. — Także wstał. Wreszcie tracił tę swoją bierność. Zacisnął usta w gniewną linię. — Czy myślisz, że pozwolę ci zabrać dzieci? — Nie nadajesz się do ich wychowywania! — Ruszyłam w stronę drzwi. 367
— Saro... posłuchaj... — Złapał mnie za ramię i obrócił ku sobie, ale się wyrwałam. — Puść mnie! — Chwyciłam za klamkę. Z trudem łapałam oddech, łzy zalewały mi oczy. — Nie... czekaj... — Ponownie chwycił mój nadgarstek, lecz było już za późno. Klamka została przekręcona, drzwi otworzyły się na oścież. Na progu stał Hugh MacGowan.
II Nie było czasu na krzyk. Ledwie zdołałam zaczerpnąć powietrza. — Bogu dzięki, że jesteś! — zawołał z ulgą Patrick. — Dlaczego nie przyszedłeś tu od razu? Usłyszałam, jak MacGowan odpowiada tym swoim miłym, łagodnym głosem: — Chciałem dać lady de Salis szansę, żeby wszystko zrozumiała bez zbędnej perswazji. Zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Cofnęłam się o krok, potem następny, i jeszcze jeden, ale dopiero kiedy odwrócił się do mnie, uświadomiłam sobie, że jestem przerażona. — Proszę usiąść, milady — powiedział. Zawsze byliśmy w stosunku do siebie tacy uprzejmi: on zwracał się do mnie w formach właściwych dla żony swojego chlebodawcy, ja z serdecznością przysługującą przyjacielo wi męża. Prawdą jest, że prywatnie myślałam o nim „Hugh", ale aż do tego dnia, gdy musiałam użyć jego imienia, był dla mnie po prostu MacGowanem. — Myślę, że nadszedł czas, abyśmy porozmawiali — rzekł. Tyłem dotarłam do łóżka i usiadłam na jego skraju. Obserwował mnie. Jego szare oczy były twarde; głowę przechylił nieco na jedną stronę, jakby dokonywał jakiejś kompleksowej oceny. Zauważyłam, że ręce nie zwisają mu swobodnie, ale sztywno przylegają do boków, a palce są mocno ściśnięte w pięści. — Przede wszystkim — zaczął — zamierzam powiedzieć, co pani zrobi. Potem powiem, dlaczego pani to zrobi... lub innymi słowy, wyjaśnię, co się stanie, jeśli nie zrobi pani dokładnie tego, co jej powiem. Zdołałam zerknąć na Patricka. Stał przy oknie i bacznie przyglądał się paznokciowi swojego kciuka. Wpadające do pokoju światło wczes nego popołudnia sprawiało, że jego włosy wydawały się jaśniejsze niż zwykle. — Czy słuchasz mnie Saro? — zapytał Hugh MacGowan. Gniew dodał mi odwagi. 368
— Jak śmiesz zwracać się do mnie po imieniu! — krzyknęłam z furią. — I jak śmiesz mówić mi, co mam robić! — Cicho bądź. — Ani razu nie podniósł głosu. — Do Patricka możesz mówić, jak ci się podoba, ale nie popełniaj błędu i nie traktuj mnie tak jak jego. Zapanowało milczenie. Potem ruszył powoli w stronę łóżka. Moje palce zacisnęły się na fałdach narzuty. — Nie będzie żadnego skandalu — powiedział w końcu. — Czy rozumiesz to, Saro? Nie będzie skandalu. A to oznacza, że nie będzie rozwodu. Wszyscy dojdziemy do pewnego porozumienia, Saro, i jeśli będziesz rozsądna, nie widzę powodu, abyś miała je uznać za nieznośne. Wręcz przeciwnie, nadal będziesz panią Cashelmary i nadal będziesz mieszkać ze swoimi dziećmi — a czegóż możesz chcieć więcej? Z pewnoś cią nie kochającego męża, który nalega na spełnianie obowiązków małżeńskich, ani kochanka, który upiera się, żeby dzielić z tobą łoże. Rzecz jasna, co Patrick już ci powiedział, jeśli chcesz, możesz mieć kochanka. Ale nie bądźmy hipokrytami, Saro, i skoro już jesteśmy tacy szczerzy, przyznajmy, że jako kobieta masz swoje ułomności i jest mało prawdopodobne, by samotne noce złamały ci serce. Przerwał. Zrobiło mi się słabo. Czułam rumieniec czający się gdzieś na szyi, a wszystko, o czym mogłam myśleć w rozpaczy poniżenia, to że on wie — Patrick mu powiedział; MacGowan wie, jaką poniosłam porażkę, i gardzi mną za to. — Oczywiście od nas wszystkich będzie to wymagało pewnych poświęceń, bo trzeba mieć pewność, że ustalenia są przestrzegane — dodał. — Ale ogólnie rzecz biorąc, myślę, że Patrick i ja będziemy musieli poświęcić znacznie więcej. Ty poświęcisz tylko swoją dumę, Saro, a biorąc pod uwagę, że naprawdę niewiele jest rzeczy, z których możesz być dumna, nie sądzę, by była to prośba wygórowana. Przerwał na chwilę. Rozluźnił się już nieco, rozprostował jedną pięść i powiódł palcem za wzorem na drewnianym słupku łóżka. — Czy jak dotąd jest to dla ciebie jasne, Saro?... Dobrze. Teraz pozwól, że wytłumaczę ci, co się stanie, jeśli będziesz na tyle niezręczna, że złamiesz nasze ustalenia. Na przykład jeśli poskarżysz się swojej szwagierce, pannie de Salis, albo braciom Patricka, albo swojemu bratu w Nowym Jorku... lub, co gorsza, jeżeli będziesz próbowała wyjechać z dziećmi i poszukiwać porady prawnej czy też podejmiesz jakiekolwiek kroki, które w rezultacie wywołają skandal — cóż, Saro, tego naprawdę bym nie doradzał. Wierz mi, że byłoby to wyjątkowo niemądre. Zawsze powinnaś pamiętać, że jest bardzo... odosobniona. A w ta kich miejscach mogą się przytrafić nieprzyjemne rzeczy, szczególnie ludziom, którzy łamią dane słowo albo wycofują się z gry. A gra będzie się toczyć, Saro, nie ma co! Dasz nam słowo, że zrobisz, co potrafisz, żeby zachować status quo. Nie masz wyboru... Stoisz na straconych pozycjach.
Gdybyś nawet jakimś dziwnym trafem zdołała dotrzeć do sądu z pozwem o rozwód, bardzo na tym ucierpisz. Porzucająca żona... może jakiś spreparowany dowodzik zdrady... I co byś powiedziała sędziemu? „Proszę wysokiego sądu, mój mąż uprawia z innym mężczyzną rzeczy, o których nie wypada mówić?" Kto w to uwierzy? Nie ma człowieka ani w Anglii, ani w Irlandii, który mógłby poświadczyć, że Patrick wcześniej zabawia! się w ten sposób, a co do mnie... cóż, zamierzam się ożenić, kiedy już przeniosę się do Clonagh Court... To jedno z tych poświęceń, które będę musiał ponieść, żeby dotrzymać naszej umowy... Wtedy sędzia pomyśli dwa razy, zanim uwierzy histerycznemu oskarżeniu, które mogłabyś niemądrze mu przedłożyć... Ale ty nie będziesz niemądra, Saro, prawda? Doceniam twoją inteligencję, poza tym... byłbym bardzo zły, gdybyś nie dotrzymała umowy. Rozumiesz, Saro, prawda? Byłbym bardzo zły. Stał nade mną. Niewidzącymi oczyma gapiłam się na dywan, lecz nie byłam świadoma niczego poza jego prawą pięścią zaciśniętą sześć cali od mojej twarzy. — Nie wolno nam dopuścić do skandalu, prawda, Saro? — Prawda — powiedziałam. — Byłoby to niedobre dla nas wszystkich. Szczególnie dla dzieci. — Tak. — Dobrze. Cieszę się, że jesteśmy zgodni. Teraz daj mi słowo, proszę, że zrobisz co tylko możliwe, żeby dotrzymać umowy. — Ja... daję ci moje słowo.. — Dalej. — ...że zrobię wszystko co tylko możliwe... żeby dotrzymać umowy. — Będziesz nadal stwarzała pozory, że jesteś oddaną żoną Patricka. Nie będziesz się skarżyć. — Tak. — Chcę usłyszeć twoje słowo, Saro, chcę twojej obietnicy. — Obiecuję... — Tak? — ...oddaną żoną... bez skarg... — Bardzo dobrze. — Dotknął mnie. Krzyknęłam zaszokowana, a gdy zobaczył moje przerażenie, uśmiechnął się. — Teraz lepiej — powiedział, unosząc do góry moją brodę, tak że zmuszona byłam spojrzeć mu w oczy. — Lubię, kiedy kobieta jest łagodna i posłuszna. — Jego palce zacisnęły się na mojej twarzy. Krzyknęłam ponownie, ale ledwie mogłam od dychać. — Teraz słuchaj mnie — powiedział, a uśmiech zniknął mu z ust; ściszył głos. — Dochowaj swoich obietnic, bo przysięgam na Boga, że jeśli ich nie dotrzymasz, zranię cię tam, gdzie nawet twoja służąca nie śmiałaby zajrzeć. Puścił mnie. Opadłam do tyłu na łóżko. Pokój wirował nieprzytomnie przed moimi oczyma.
— Czy jest jeszcze coś, co chciałbyś jej powiedzieć, Patricku? Zapanowała cisza, ta cisza Cashelmary — intensywna, pusta i okrutna. — Wyśmienicie, idziemy. Żegnaj, Saro. Pamiętaj, co powiedziałem. Pamiętałam. Pamiętałam noc w noc, dzień w dzień, a kiedy w przy pływach rozpaczy próbowałam znaleźć jakiś sposób, by uwolnić się z zawiązanego mojemu małżeństwu kaftana bezpieczeństwa, koszmar układu z MacGowanem rozciągał się przede mną jak okiem sięgnąć.
III Minął tydzień. Zostawili mnie samej sobie. Zawsze gdy widziałam MacGowana, był w stosunku do mnie tak pedantycznie uprzejmy, że niemal uwierzyłam, iż wymyśliłam sobie tę scenę w moim pokoju. Wreszcie, kiedy już mogłam myśleć o sytuacji bez emocji, odkryłam nawet, że zgadzam się z nim — nie będzie żadnego skandalu, który mógłby zaciążyć na przyszłości dzieci. Po śmierci Marguerite zdecydo wałam, że przyszłość dzieci będzie także moją przyszłością, i coraz ważniejsze wydawało mi się, by nie narażać jej na niebezpieczeństwo. Dzieci były wszystkim, co miałam, jedynym moim sukcesem wśród wielu porażek, a więc bezwzględnie musiały być na pierwszym miejscu. Cóż znaczyło prywatne życie Patricka czy moje własne upokorzenie w porów naniu ze szczęściem dzieci? Dla nich sprawą podstawową było posiadać obydwoje rodziców, pozostających ze sobą przynajmniej na pozór w dobrych stosunkach. Jakakolwiek aluzja o rozwodzie, z podtekstem, że związane jest to z nienaturalnymi skłonnościami... Nie, to było nie do pomyślenia — wolałam już układ z MacGowanem niż to. A poza tym kiedy MacGowan zamieszka w Clonagh Court, ledwie będę go widywała. Może w końcu ten układ nie będzie taki zły, jak się obawiałam. Nie pomniejszy to mojego upokorzenia, ale przynajmniej nikt nie będzie wiedział. Nie dowie się Ned. N e d ze swoimi jasnymi oczyma i włosami, swoją burzliwą, niewyczerpaną energią, jakże różny od nieśmiałego, bojaźliwego Johna. Ludzie twierdzili, że to bardzo dziwne, iż John tak mało mówi, ale on umiał mówić, wiedziałam. A był taki czuły, zupełnie inny niż Ned, który zawsze pędził na jakąś eskapadę i nigdy nie miał czasu na nic więcej poza przelotnym uściskiem. Wszystko, czego potrzebował John, to czas; Marguerite rozumiała to, opowiadając mi tę historię o Davidzie spóźniającym się z chodzeniem... Tak bardzo brakowało mi Marguerite! — Dziecko dobrze się rozwija, milady — powiedziała niania, kiedy pomagałam Eleanor przejść niepewnym krokiem przez pokój dziecinny. — Sądzę, że będzie chodzić, nim skończy roczek. 371
Z powodu jasnych oczu i włosów Eleanor podobna była do Neda. Wyobrażałam sobie, że w przyszłości będzie taka śliczna... Ledwie mogłam się doczekać, aż nieco podrośnie, żeby zamówić dla niej dużo sukieneczek, jedwabnych, muślinowych i z organdyny, a także kapelusi ków, ślicznych słomkowych kapelusików z różowymi wstążeczkami i maleńkich czepeczków na niedzielne msze w kaplicy... Wyraźnie widziałam nas idących powoli Alejką Azaliową, moje palce spoczywające lekko na ramieniu Patricka, dzieci ręka w rękę... i „nikt nigdy się nie dowie". We wrześniu MacGowan zarządził rozpoczęcie prac w Clonagh Court i oświadczył, że zamierza przeprowadzić się tam z Nowym Rokiem. Dzięki Bogu, pomyślałam, i zaczęłam wzdychać do Nowego Roku, jak więzień wzdycha do dnia wypuszczenia na wolność. — Saro — powiedziała Edith na początku października — za stanawiam się, czy mogłabym z tobą przez chwilę porozmawiać. Edith ubrana była w oliwkowozieloną suknię, bardzo modną, z nie zliczoną ilością wyszukanych ozdób w goździkowoczerwonym kolorze, pasującym do jej policzków. Początkowo myślałam, że odważyła się wrócić do turniury, ale potem zdałam sobie sprawę, że po prostu ma źle zawiązany gorset. — Oczywiście, Edith — odparłam, przerywając pisanie listu do Charlesa. Przez całe lato udawało nam się unikać siebie nawzajem lepiej, niż mogłam marzyć, i zapomniałam nawet, kiedy ostatni raz „zamieniały śmy słówko". Edith usiadła. Byłyśmy na górze w pokoju, który przerobiłam na mały buduar czy też salonik. Czułam potrzebę posiadania własnego ustronia, czegoś bardzo prywatnego, tylko dla siebie, i choć spodziewa łam się sprzeciwu Patricka, o dziwo, zaaprobował projekt, mówiąc nawet, że jeśli chcę, mogę przemeblować pokój. Nie chciałam jednak być ekstrawagancka. Zniosłam tylko stare meble z poddasza, zamówiłam nową tapicerkę na grecką sofę i krzefeła oraz zażyczyłam sobie wy gładzenia sekretarzyka z Carlton House. Przejadły mi się egzotyczne gusta księcia regenta. Ponownie ulegałam wpływom Cashelmary. Nie uważałam już, że jest brzydka, a meble z początku wieku uznałam za znacznie atrakcyjniejsze niż efekty wysiłków współczesnych rzemieśl ników i ich maszyn. — Mam dla ciebie ważną wiadomość — zaczęła Edith. — Tak? Jakież to ekscytujące! Proszę, mów. — Myślałam, że pewnie chce mi powiedzieć, że Clara zaprosiła ją na święta — pogodziły się i znowu korespondowały ze sobą regularnie. — Zamierzam wyjść za mąż — oświadczyła Edith. Zapadła cisza. Popatrzyłam na ogień w kominku i mgłę za oknem, i na mój nie skończony list do Charlesa leżący przede mną na sekretarzyku. 172
— Ależ to cudownie, Edith — odparłam, choć nie było to ani trochę cudowne. Ujrzałam, jak znika moja przyszła wolność, i mojego strażnika więziennego, który nie był już w odwrocie, ale ulokował się na stałe za drzwiami mojej celi. — I któż jest tym dżentelmenem, któremu muszę pogratulować? — Młodszy MacGowan, rzecz jasna! — rzuciła Edith z uśmiechem. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam teraz powiedzieć. — Rzecz jasna — wybąkałam, a cały czas zastanawiałam się, ile wie i czy istnieje jakakolwiek szansa, żeby nakłonić ją do zmiany decyzji. — Pobierzemy się w przyszłym roku. Do tego czasu Clonagh Court będzie już gotowy. Przypuszczam, że Hugh zapewni tam wszystkie wygody. Spodziewam się jednak — rzuciła mi następny uśmiech — że będziemy częstymi gośćmi w Cashelmarze. Nic nie powiedziałam. Nastąpiła chwila ciszy. — Zapewne sądzisz, że popełniam mezalians — rzekła Edith, ale nie wyglądała na skonsternowaną. — Oczywiście, że popełniasz mezalians — odparłam. — T r u d n o uznać Hugha MacGowana za człowieka z twojej sfery. — Ach, cóż — powiedziała Edith bardzo chłodno — jeśli jest wystarczająco dobry dla Patricka, powinien być równie dobry dla mnie, czyż nie? Znowu zapanowała cisza. Edith wciąż się uśmiechała, a ja uświadomiłam sobie, jak bardzo mnie nie lubi. Seria obrazów przyszłości zaczęła migać mi przed oczyma. — Proszę, nie martw się, Saro — rzekła Edith. — Obiecuję być wzorem dyskrecji. Oczywiście oczekuję za to jednej czy dwóch przysług, ale nic takiego, z czym nie dasz sobie łatwo rady. Na przykład spodziewam się, że będę regularnie zapraszana do Cashelmary i że zostanę wprowadzona w kręgi twojego towarzystwa... Patrick mówił mi, że masz głowę pełną planów na przyszłość, ponieważ zależy ci na tym, żeby twoje dzieci obracały się we właściwych kręgach. — Przerwała. — Och, Saro, nie rób trudności. Wiesz, że kiedy wyjdę za mąż, nie pozbędziesz się mnie. Hughowi zupełnie by się to nie podobało. W zasadzie jest zdania, że to bardzo dobrze, iż będę mieszkała tak blisko ciebie. Uważa, że będziesz potrzebowała towarzystwa kogoś w twoim wieku... kogoś, kto rozpogodzi cię, gdy będziesz w złym nastroju, kogoś, kto... cóż, kto będzie na ciebie baczył. Bardzo to ładnie z jego strony, prawda? Odłożyłam pióro. Obserwując płomienie w kominku, powiedziałam: — Edith, nie sądzę, byśmy w tej chwili miały sobie coś jeszcze do powiedzenia. Jeśli zechcesz mi wybaczyć, chciałabym skończyć list do brata. — Proszę, proszę! — rzuciła Edith. — Nagle zadzieramy nosa, tak? H o , ho! 373
— Edith, doprawdy nie mogę uwierzyć, że rzeczywiście chcesz poślubić takiego mężczyznę. — Dlaczego nie? Zmęczyło mnie życie na uboczu. Zmęczyło mnie to, że się nade mną litują i zapominają o mnie. I lubię Hugha. Jest jedynym mężczyzną, który docenił moją inteligencję. „Potrzebuję mądrej, wyjąt kowej żony", powiedział, „kobiety, która byłaby zdolna poradzić sobie z niezwykłą sytuacją w sposób maksymalnie skuteczny i dyskretny". „Chcę partnera", dodał, „kogoś, komu mogę zaufać, z kim mogę dzielić , moje ambicje". — Żeni się z tobą tylko dlatego, żeby ukryć swój związek z Patrickiem — powiedziałam. — Całkowicie się mylisz. Podobam mu się tak samo jak on mnie. — Raczej podoba mu się pomysł złapania bogatej żony. Twoje pieniądze zrekompensują mu nudę, jaką będzie konieczność mieszkania z tobą pod jednym dachem. — Jak śmiesz mówić coś podobnego! — Czemu nie? To prawda. Życie z tobą pod jednym dachem jest nudne... Mój Boże, wiem coś o tym! — Ty złośliwa, nikczemna flądro! — krzyknęła Edith. Była czerwona na twarzy, a jej wypukłe oczy pałały wściekłością. — Pożałujesz, że to powiedziałaś! — A ty pożałujesz, że nie zostałaś starą panną — odparłam. — Bóg jeden wie, jakie będzie to twoje małżeństwo! Nie odpowiedziała. Wypadła z pokoju, a kiedy drzwi zatrzasnęły się za nią, zadrżałam na myśl o tym, że poskarży się MacGowanowi.
VI — To naprawdę nie było rozsądne 1 twojej strony — powiedział. Wszedł do pokoju bez pukania, a ja, zaszokowana tym nagłym najściem, zerwałam się na równe nogi. Magazyn mody, który przyszedł tego ranka, wyślizgnął mi się z rąk na podłogę, lecz nawet nie usiłowałam go podnieść. — Siadaj — rzucił. Usiadłam na brzegu ławeczki przy parapecie okiennym i niemo gapiłam się na niego. — Jeżeli chcesz być traktowana z minimum kurtuazji — powiedział — lepiej popraw swoje maniery w stosunku do Edith. — Tak, przepraszam. — Powinnaś. Możesz przeprosić Edith w salonie przed obiadem dziś wieczór, ale nie rób tego, póki Patrick i ja nie dołączymy do was. Chcę to usłyszeć osobiście. 374
— Tak. — I jeżeli jeszcze kiedykolwiek popełnisz jakiś błąd z Edith... — Nie popełnię. Drzwi zamknęły się za nim. Poszedł. Pozostała po nim nie wypowie dziana pogróżka. Gdy już przestałam drżeć, udałam się do mojej sypialni, wyjęłam szal z komody i otuliłam się nim szczelnie. Potem na palcach zeszłam na dół. Patrick był w ogrodzie. Spędzał tam tyle letnich dni, że słońce rozjaśniło mu włosy. Przez chwilę pomyślałam, o paradoksie!, że choć zawsze był przystojny, to teraz, w wieku trzydziestu pięciu lat, jest bardziej atrakcyjny niż wtedy, gdy oświadczał mi się dwanaście lat temu. Zmiana widoczna była nie tylko w jego wyglądzie zewnętrznym, lepszym dzięki najwyraźniej dobremu zdrowiu i opaleniźnie sprawiającej, że jego oczy wydawały się niezwykle błękitne. Zmiana sięgała znacznie głębiej. Zyskał pewność siebie. Kiedy obserwowałam go przy pracy, jego rytmiczne ruchy wydawały się nie tylko pełne gracji, ale i celu, którego brakowało mu w czasach, gdy był tylko naiwnym i bezczynnym latawcem szwendającym się po mieście. Miał na sobie ubranie robocze — stare spodnie i buty, do tego wypłowiały tweedowy kaftan, a w ręku trzymał miotłę z gałązek, której używał do zmiatania liści z odchwaszczonej przestrzeni trawnika. Poma gali mu Ned i John, każdy wyposażony w małą miotełkę. Niania siedziała obok wózka Eleanor i robiła na drutach. — Patricku — powiedziałam — czy mogłabym cię prosić o chwilę rozmowy? — Oczywiście. — Uśmiechnął się do Neda, który z naręczem liści szedł niepewnym krokiem w kierunku taczki. — O co chodzi? — Bez dzieci. — Papo, czy można już rozpalić ognisko? — Za minutę. Tylko pokażę mamie nowy zegar słoneczny we włoskim ogrodzie. Zostań z Johnem i przypilnuj, żeby nie rozrzucał liści z taczki. Przecięliśmy trawnik. Poprowadził mnie ścieżką w górę do nowej polanki w zagajniku, gdzie kamienna balustrada otaczała długi, głęboki rów, który w przyszłości miał być wypełniony wodą. Na drugim końcu, w środku wybrukowanego skwerku, stał kamienny blok, który Patrick przerobił na zegar słoneczny. — Co się stało? — zapytał i zamilkł, wodząc palcem po znajo mym kamieniu, a ten niedbały gest uświadomił mi, jak jest spokojny, odprężony i beztroski. Zaciskałam szal wokół siebie tak mocno, aż zabolały mnie palce. Powietrze w zagajniku było przejmująco wil gotne; znowu zaczęłam drżeć. Opadłe liście niosły mdlący, wilgotny zapach jesieni, a ponad nimi słońce tonęło już na skraju popołudniowego nieba. 375
— Edith powiedziała mi o swoich zaręczynach — rzekłam. Musiałam być bardzo ostrożna, wiedząc, że każde słowo zostanie powtórzone MacGowanowi. — Cieszę się, ponieważ tak się pali do zamążpójścia, i mam nadzieję, że to małżeństwo da jej wszystko, czego pragnie. Ale Patricku, wiesz, że ja i Edith nigdy nie zgadzałyśmy się ze sobą... Co więcej, sam co najmniej tuzin razy powtarzałeś, jaka jest nieznośna! A jednak ona mówi teraz, że po wyjściu za mąż będziemy się często widywały. Po prostu nie bardzo mi to odpowiada. Czy uda mi się uniknąć kłótni z nią? Zupełnie nie nadajemy się na przyjaciółki. Myślę, że może Hugh nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo do siebie nie pasujemy. — Hm — mruknął Patrick, wciąż wodząc palcem po zegarze słonecznym. Zauważyłam, że brakuje mu jednego guzika przy kaftanie. — No cóż, lepiej słuchaj Hugha. — Wiem, ale... — Zamilkłam, zachowałam spokój, spróbowałam znowu. — Patricku, zostaję postawiona w bardzo niezręcznej sytuacji, czy tego nie dostrzegasz? — Dlaczego nie porozmawiasz o tym z Hughem? — Ponieważ... — Paznokcie wryły mi się w dłonie. — Patricku, ja strasznie boję się Hugha. Myślę, że pewnego dnia pod jakimś pretekstem napadnie na mnie i zrobi mi krzywdę, i boję się, że pretekst, którego szuka, znajdzie w moich kontaktach z Edith. Będę próbowała z całych sił zachować się w sposób cywilizowany, ale... przypuśćmy, że popełnię jakiś błąd, że ją urażę... Patricku, nie pozwoliłbyś, żeby Hugh mnie skrzyw dził, prawda? To znaczy... nie nienawidzisz mnie aż tak? — Oczywiście, że cię nie nienawidzę! — odparł zdumiony i położył delikatną, uspokajającą rękę na moim ramieniu. — I nie rozumiem, dlaczego miałabyś obawiać się Hugha. Nie skrzywdzi cię, chyba że na to zasłużysz! Jest sprawiedliwy i... cóż, ufam, że zrobi, co uzna za słuszne. Jest strasznie ostry, wiesz o tym, ale nie należy do ludzi, którzy popełniają błędy. — Wszyscy popełniają błędy — rzuciłam. Zaczynałam czuć się źle. Musiałam oprzeć się o zegar słoneczny, żeby nie upaść. — Och, gdybyś tylko nie była uprzedzona do Hugha! — wykrzyknął z mieszaniną irytacji i zniecierpliwienia. — Gdybyś tylko mogła zobaczyć go takim, jaki jest naprawdę! Jest mądry i interesujący... Kocha ziemię dokładnie tak jak ja, choć niezbyt zna się na kwiatach. Drzewa to jego wielka pasja. Podpowiedział mi kilka znakomitych pomysłów na za drzewienie ogrodu... W zasadzie jest jedyną osobą, która okazała prawdziwe zrozumienie dla mojego ogrodu. Rozmawialiśmy o tym godzinami i... Saro, nie słuchasz mnie. — Muszę na chwilę usiąść. — Dlaczego nie chcesz zrozumieć, że postrzegasz Hugha w złym świetle? Dlaczego nie możesz tego przyznać? To niemądre tak się upierać! 376
Milczałam. Po dłuższym czasie wróciłam na trawnik. Niania zabrała już Johna i Eleanor do domu, Ned zaś pomagał Patrickowi rozpalać ognisko. Obserwowałam ich, a kiedy Ned pomachał mi ręką, pomyślałam: „Co ja mam zrobić?" Nie było jednak na to odpowiedzi — tylko.jasny uśmiech Neda i gryzący język dymu. Wreszcie, nie widząc innego wyjścia, wróciłam do mojego pokoju, żeby przebrać się do obiadu.
%.
R O Z D Z I A Ł SZÓSTY
I W grudniu przyjechali Thomas i David, żeby spędzić z nami Boże Narodzenie, ale ponieważ mieli własne problemy, nie od razu zauważyli, że coś jest nie tak. Thomas zamierzał opuścić Oxford i studiować medycynę w Londynie, a David, który miał lat osiemnaście, chciał uzyskać pozwolenie Patricka na odwiedzenie sławnych oper na kontynen cie; potem planował pójść na uniwersytet w Cambridge i przy okazji studiów nad literaturą angielską pisać libretta. — Ależ, Davidzie, libretta, scena, czy to właściwe? — spytałam zaniepokojona. — Zrobiłbym dokładnie to samo, Davidzie — rzekł Patrick stanow czo. — A jeżeli twoje libretta osiągną kiedyś poziom Gilberta, będę z ciebie ogromnie dumny. Czy myślałeś już o przełożeniu na porządny angielski oper Johanna Straussa? — Ależ on jest taki trudny do tłumaczenia! Jak można przełożyć pieśń, w której wszystkie postacie po prostu stoją w kole i śpiewają „dana-da"? — Dobry Boże! — zawołał Thomas żarliwie. — Niech niebiosom będą dzięki, że choć ja wybrałem sensowny zawód! — Ależ, Thomas... medycyna! — Nie mogłam oprzeć się irytacji. — T r u d n o to nazwać arystokratycznym zajęciem! Co powiedziałaby na to twoja matka? — Myślę, że byłaby bardzo zadowolona — odparł Thomas. — Za wsze pochwalała moje zainteresowanie anatomią i patologią. Wiem, że medycyna to zawód klas średnich, ale nie obchodzi mnie to, i opuszczam Oxford bez dyplomu, który mnie także nie obchodzi. Jaki sens miałoby tracić jeszcze dwa lata życia, żeby otrzymać kawałek papieru, który będzie dla mnie bezwartościowy? Muszę studiować albo w Londynie, albo w Edynburgu. Z Oxfordu nie mam żadnego pożytku. Jest przestarzały. — Mnie Oxford mierził — powiedział ze zrozumieniem Patrick. — Czy wobec tego mogę go porzucić? — Czemu nie? Rób, co uważasz za najlepsze. Poczekaj, może Hugh wie coś o szkołach medycznych w Edynburgu. Dlaczego nie spytasz go o to? 178
Ale Thomas nigdy nie zapytał. Gdy ich osobiste problemy zostały już szczęśliwie rozwiązane, on i David stali się bardziej spostrzegawczy i wkrótce, dowiedziawszy się nieco więcej o sytuacji w Cashelmarze, zaczęli traktować MacGowana podejrzliwie. — Saro, tak naprawdę to go nie lubisz, tak? — zapytał kiedyś Thomas. Wzruszyłam ramionami. — Jest najlepszym przyjacielem Patricka, więc muszę próbować. — Ale chyba Patrick nie będzie się nim zachwycał w nieskończoność! — Może nie — odparłam i rzeczywiście była to nadzieja, która podtrzymywała mnie na duchu w chwilach największej depresji. Roman se zwykle nie trwają długo, dlaczego więc ten miałby być wyjątkiem? Obserwowałam ich dzień w dzień, szukając najdrobniejszych oznak tarć, lecz jedyny spór, jakiego byłam świadkiem, miał miejsce, kiedy Thomas i David wyjechali, a Patrick z jakiegoś powodu zaczął dużo pić. — Jesteś durniem! Jak możesz pić przed południem! — usłyszałam MacGowana krzyczącego na Patricka. — Mówisz to tylko z powodu tego twojego cholernego prezbiteriańskiego wychowania! — Mówię to, ponieważ dbam o twoje zdrowie — odparł MacGowan, a było to bardzo sprytne z jego strony, Patrick bowiem, człowiek sentymentalny, mógł wzruszyć się jego troską. Panowanie nad Patrickiem było dla MacGowana dziecinną igraszką. I przez jakiś czas Patrick istotnie ograniczył się, pijąc tylko wieczorem. Nadszedł luty. Edith tak była zajęta wykańczaniem wnętrz Clonagh Court, że rzadko ją widywałam. Data ślubu została ustalona na połowę marca. 1 — Małżeństwo może stać się podstawą powodzenia biednej Edith — powiedziała Madeleine w czasie jednej ze swoich wizyt w Cashel marze.^ Wstępowała teraz częściej, ponieważ wreszcie udało jej się znaleźć nowego lekarza do pomocy w lecznicy. Jej sukces był tym większy, że doktor Cahill był młodym mężczyzną i szkolił się nie tylko w Dublinie, ale też w Londynie. — Oczywiście MacGowan jest absolutnie niewłaściwą partią, ale Annabel popełniła mezalians poślubiając Smitha, więc obie dziewczynki miały zły przykład. W tym wypadku jednak mam zamiar być wyrozumiała. Na pewno milo będzie zobaczyć, że w Clonagh Court znowu ktoś mieszka. Tak dobrze pamiętam, kiedy jeszcze żyła moja babcia... Moje myśli odpłynęły. Madeleine często mówiła o swojej babci, a Marguerite powiedziała mi raz, że ta stara kobieta wywierała zły wpływ. Gdybyż tylko żyła Marguerite... — ...i czy naprawdę czułam zapach whisky w oddechu Patricka, gdy mnie całował, czy to tylko moja wyobraźnia? — Nie wiem, Madeleine. Nic nie zauważyłam. 379
— Czy jest coś, co go gryzie? — Nie, o ile mi wiadomo. — Czy jest coś, co martwi ciebie? — Nie, Madeleine, nic. — Przez ostatnie kilka miesięcy wyglądałaś na nieco spiętą. Za stanawiam się... — Prowadzenie gospodarstwa domowego okazuje się bardzo absor bującym zajęciem. Tyle rzeczy trzeba robić! — Teraz, gdy sytuacja Patricka tak się polepszyła, powinnaś zatrud nić gospodynię. — Nie, musimy oszczędzać każdy grosz. Wiesz, uzieci, przyszłość... — I rozgadałam się o przyszłości, ponieważ było to znacznie łatwiejsze niż mówienie o teraźniejszości. A to dlatego, że żyliśmy w niespokojnych czasach. Tak byłam pochłonięta moimi osobistymi zmartwieniami, że z trudnością przy chodziło mi zwracać uwagę na problemy wokół mnie. Teraz jednak, po raz pierwszy od wielu lat, byłam otoczona gazetami i nieustającymi dyskusjami o polityce. MacGowan uważnie śledził wydarzenia publicz ne, Edith zaś, czy to przez naturalną skłonność, czy też pragnąc mu zaimponować, interesowała się nimi równie intensywnie. MacGowan, rzecz jasna, miał ukryty motyw — on i jego ojciec, który nadal po magał mu w zarządzaniu majątkiem, codziennie borykali się z wrogo usposobionymi, zadzierżystymi dzierżawcami, a każde zapalne słowo rzucone przez Parnella, Davitta czy Dillona podsycało płomień niezado wolenia. W pracy MacGowana wiedza o tym, co się dzieje, była sprawą życia i śmierci. W związku z tym przyszło mi wysłuchiwać nie kończących się wywodów na temat Ligi Rolnej, organizacji Parnella, zmierzającej do zreformowania irlandzkiego systemu agrarnego, oraz wszystkiego o samym Parnellu i jego bandzie sześćdziesięciu irlandzkich posłów do Parlamentu w Westminsterze, podnoszących larum w sprawie niezawisłości. Rok wcześniej Parnell, Dillon, Sullivan i inni przywódcy Ligi Rolnej zostali aresztowani i oskarżeni o pod burzanie do niepłacenia czynszów, lecz w listopadzie, po dwudziestojednodniowych przesłuchaniach, ława przysięgłych nie potrafiła wydać werdyktu skazującego. — Dla nas, zarządców, to czarny dzień — powiedział MacGowan posępnie. Potem zaczął mówić o sprawie Boycotta. Człowiek ten, zarządca mieszkający niecałe czterdzieści mil od Cashelmary nad brze giem jeziora Mask, odmówił przyjęcia czynszów w wysokości, jaką gotowi byli zapłacić jego dzierżawcy, kiedy jednak przystąpił do eksmisji, ludność wypowiedziała mu posłuszeństwo; musiał więc wezwać ochot ników, żeby ocalić swoje zbiory, i wojsko do ochrony ochotników, a koszt całej tej operacji był dziesięciokrotnie wyższy niż wartość uratowanych plonów.
— Mój Boże! — zawołał Patrick, bardzo zaniepokojony możliwością utraty kontroli nad dzierżawcami. — Przypuśćmy, że to samo wydarzy się tutaj! — Niemożliwe — odparł MacGowan krótko. — Czy można sobie wyobrazić 0'Malleyów jednoczących się z Joyce'ami na dłużej niż pięć minut? Poza tym Liga Rolna w dolinie składa się wyłącznie z tych śmiesznych starych «Czarnych Butów» kierowanych przez tego niedołęgę Maxwella Drummonda. Przywołanie imienia Drummonda było dla mnie takim szokiem, że ledwie słyszałam, jak Patrick zalecał MacGowanowi zachowanie ostro żności. — Mimo wszystko przypomnij sobie, co się stało z Derrym — zakoń czył zaniepokojony. t — Derry Stranahan kierował się rozumem, nie prawem pięści — powiedział MacGowan. — Gdyby zaufał dewizie: „mniej słów, więcej czynów", żyłby do dzisiaj. — Ale Drummond go zabił, Hugh! — Patricku, do diabła z tym! Jedną ręką mógłbym posłać Drummon da do piekła! Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia da mi okazję spróbować. Mówiono, że w tym czasie w hrabstwie Mayo siedem tysięcy ludzi, wliczając w to policję i wojsko, dbało o utrzymanie spokoju — a przecież leży o krok od Mayo, tuż za jego wschodnią granicą, biegnącą wzdłuż łańcucha górskiego na tyłach naszego domu. Nic dziwnego, że królowa, otwierając w styczniu obrady Parlamentu, oświadczyła, że sytuacja społeczna w Irlandii jest niepokojąca, co zabrzmiało trochę eufemistycznie. Gdy w lutym Izba Gmin odbyła rekordowe, czterdzies to jednogodzinne posiedzenie, by dyskutować nad nową ustawą o ochro nie życia i własności w Irlandii, wiedzieliśmy, że nawet w Westminsterze pobrzmiewają echa rebelii. Kilku moich londyńskich przyjaciół napisało do mnie, błagając, żebym wróciła do Anglii, zanim zamordują mnie we własnym łóżku, i zastanawiałam się, czy nie powinnam zabrać dzieci do domu przy St. James's Sąuare. — Hugh, co o tym sądzisz? — zapytał Patrick. — Nie, w tej chwili Sara musi pozostać tutaj — odparł natychmiast MacGowan. — Jeśli pozwolisz uciec żonie, powiesz Irlandczykom, że się ich boisz. Ona musi zostać. — Świetnie, ale może dzieci... — Patricku, jeśli ktokolwiek dostanie kulkę w plecy, z całą pewnością nie będą to dzieci. To będę ja. Natychmiast zaczęłam się modlić o tę zbrodnię tak bardzo w porę — ale nie było żadnej kulki w plecy i dwunastego marca MacGowan i Edith pobrali się skromnie w kaplicy Cashelmary i wyruszyli do Clonagh Court. Jak przewidywałam, wciąż daleko mi było do uwolnienia 181
się od nich. Edith wpadała z wizytą codziennie; żaden pies podwórzowy nie byłby bardziej męczący. Ona i Hugh nadal jadali w Cashelmarze przynajmniej dwa razy w tygodniu. Bezsprzecznie jednak sytuacja uległa poprawie, toteż kiedy na wiosnę Edith zapytała, czy mogłaby mi towarzyszyć w czasie kilku moich towarzyskich wizyt, zgodziłam się bez protestów. Przyjmowanie gości w Cashelmarze nadal było niemożliwe, ponieważ nasi angielscy przyjaciele wystrzegali się Irlandii, a irlandzcy sąsiedzi niechętnie podróżowali po zmierzchu. Podtrzymywaliśmy jed nak zwyczaj odwiedzania się nawzajem. Zawsze było to jakieś uroz maicenie; z nadejściem wiosny przyjemnie było wyrwać się z domu. Podróżowałyśmy zawsze z dwoma uzbrojonymi lokajami; nigdy nie widziałam żadnego wieśniaka, co najwyżej z daleka. Drummond nie mignął mi ani razu, ale nie miało to znaczenia, ponieważ rzadko teraz o nim myślałam. Dla mnie umarł razem z Marguerite, a moja przyjaźń z jego żoną wydawała się tak odległa jak te dawne czasy, gdy co tydzień zaglądałam do lecznicy z nadzieją, że go ujrzę. Minęło lato. Guwernantka Neda złożyła wymówienie, co bardzo ucieszyło Neda, a Patrick dał ogłoszenie, że poszukuje dla niego nauczyciela. John obchodził swoje czwarte urodziny i z dumą zdmuchnął wszystkie świeczki na torcie. Wciąż martwiłam się o jego zdrowie, nie było jednak wątpliwości, że w ciągu minionego roku bardzo urósł. Potrafił wypowiadać normalne słowa, chociaż niewiele, za to rozumiał wszystko, co się do niego mówiło. Podobnie jak Eleanor. Zanim jeszcze skończyła dwa latka, jej gaworzenie wypełniało pokoik dziecięcy, aż wreszcie zaczęłam się niepokoić, czy nie jest przypadkiem nad wiek rozwinięta. — Wkrótce będziemy musieli zatrudnić jeszcze jedną guwernantkę specjalnie dla niej! — powiedział Patrick ze śmiechem. W takich momentach, gdy dzieliliśmy naszą dumę z dzieci, wiedziałam, że wszystkie moje zmagania warte były zachodu i że żadne poświęcenie nie jest zbyt duże. — Mam tylko nadzieję, że uda mi się znaleźć dobrego nauczyciela dla Neda. — Zatrudnij jakiegoś szkockiego guwernera — powiedział MacGowan. — Szkockie wychowanie jest niezawodne. — Nie chcę, żeby Ned miał szkocki akcent! — odparł Patrick, przekomarzając się z nim, lecz MacGowan, który nie miał poczucia humoru, zauważył tylko, że akcent wykształconego Szkota jest minimal ny, — Twój ojciec ma wyraźny akcent! — Mój ojciec nie ma wykształcenia. Nigdy tak do końca nie zrozumiałam związku MacGowana z jego ojcem. Dobrze im się razem pracowało; starzec traktował syna z umiar kowanym szacunkiem, a Hugh był z pewnością sumiennym synem, odwiedzającym co tydzień dom ojca. Widywałam wszakże Hugha a«2
MacGowana zbyt często, by nie zastanawiać się, czy za fasadą jego dobrych manier nie czai się głęboko zakorzeniona pogarda. Rzadko mówił o ojcu, nigdy nie wspominał o matce, nadal żyjącej w Szkocji. Jedyną aluzją do jego dawnego życia z rodzicami była uwaga, którą rzucił, gdy Edith powiedziała coś, żeby go zdenerwować. — Mam nadzieję, że nie zamierzasz zmienić się w gderliwą żonę, kochanie, bo zapewniam cię, że gardzę pantoflarzami. Jak sprytnie zauważyła sama Edith, trudno jednak było go uznać za człowieka, którego dałoby się przerobić na pantoflarza. Nie miałam pojęcia, czy Edith zawiodła się małżeństwem. Nie narzekała, przypuszczałam więc, że na razie jest usatysfakcjonowana. Zauważyłam jednak, że MacGowan poświęca jej mało uwagi, nawet kiedy bardzo inteligentnie rozprawiała o polityce, i gdybym darzyła ją mniejszą niechęcią, mogłabym jej nawet współczuć. Ustawa o własności ziemskiej w Irlandii była dyskutowana w Westminsterze w nieskończoność, a kiedy w sierpniu parlament zakończył obrady, Thomas i David przyjechali do Cashelmary, przywożąc z Lon dynu najświeższe wieści. Thomas studiował już medycynę, David zaś, który od października miał pójść do Cambridge, zajęty był pisaniem nie librett, lecz jakichś historyjek kryminalnych. — Lubię pisać opowiadania, nawet bardziej niż libretta — wyznał mi. — Czy nie byłoby zabawne, gdybym zdołał je opublikować? — „Zadziwiające", to jest właściwe słowo — powiedział Thomas, który wszystkie powieści uważał za coś bardzo błahego. — Nie zabawne. Saro, czy Patrick zwykle tyle pije, czy po prostu wpadł w towarzyski nastrój z okazji naszej wizyty? — Z pewnością świętuje wasze przybycie — odparłam uśmiechając się do niego, ale uśmiech wypadł sztywno i niezręcznie. — Cóż, wolałbym, żeby nie świętował aż tak obficie... Ilość porto, jaką wypił wczoraj po obiedzie, przeraziła mnie. Ostatnio ciąłem wątrobę należącą do jakiegoś wykolejeńca, który zmarł, mówiąc oględnie, dzięki producentom whisky. Gdyby Patrick mógł zobaczyć, w jakim była stanie, jestem pewien, że już nigdy nie tknąłby porto. — Thomas, nie bądź obrzydliwy —- rzekł David srogo. — Masz brzydki zwyczaj opowiadania historii o trupach. Osobiście nie jestem ani trochę zdziwiony, że Patrick pije tak dużo... Ja sam rozpiłbym się, gdybym musiał tolerować towarzystwo MacGowana w takich dawkach. Przykro mi, że nadal są tak serdecznymi przyjaciółmi. — Mnie też — zgodził się Thomas. — Mój Boże, gdybym nie znał Patricka tak dobrze, powiedziałbym, że ta przyjaźń graniczy z czymś nienaturalnym. — Cóż za paskudne stwierdzenie! — wykrzyknął David tak za kłopotany moją obecnością, że oblał się rumieńcem; ale podejrzewałam, że myśl nie była mu obca. 38t>
— Och, na miłość Boską, nie powiedziałem, że związek jest nienatu ralny, prawda? Stwierdziłem tylko, że gdybym nie znał tak dobrze Patricka... Oni znali go jednak bardzo dobrze. Patrick pił i odgrywał swoją rolę, a ja, grając moją, też zaczęłam zaglądać do kieliszka. Popijałam maleńkie dawki madery w różnych porach dnia, a do obiadu zawsze prosiłam o dodatkową lampkę wina. — Saro — powiedział kiedyś Thomas, zastawszy mnie samą przy karafce w salonie — co się dzieje w tym domu? — Nic — odparłam. Spojrzałam na karafkę. — Ostatnio miewam bóle głowy, a wino wydaje się mi pomagać. — Czy widziałaś się z jakimś lekarzem? Teraz dostępny jest znakomi ty lek na bóle głowy i... Saro, czy coś jest nie tak? — Nie... nie, po prostu za bardzo się przejmuję różnymi sprawami. Zamartwiam się tym, że nie uda nam się znaleźć nauczyciela, który zgodziłby się tu przyjechać, że służący mogą złożyć wymówienia, że niania uzna, iż nie może dłużej znieść pobytu w Irlandii... — Rozumiem, że sytuacja polityczna jest nerwowa. Gdybyś mogła pojechać do Londynu... — Nie, nie mogę. To niemożliwe. MacGowan powiedział... — Prze rwałam, ale było już za późno. — Wiecznie MacGowan — rzekł Thomas. — MacGowan to, Mac Gowan tamto. Bez przerwy on! Kontroluje każdą najdrobniejszą rzecz - w tym domu, prawda? — To jest najlepsze, Thomas. Patrick potrzebuje kogoś silnego, kto zorganizuje jego sprawy. — Trudno mi uwierzyć, by rzeczywiście było to takie najlepsze, że MacGowan wchodzi do domu tak, jakby był jego właścicielem, i mówi Patrickowi, co ten ma robić. — Nie mogę o tym rozmawiać, Thomas. Musisz pomówić z Patri ckiem. Ale Thomasowi nie starczyło tupetu. Patrick był szesnaście lat starszy od niego, a na dodatek był idolem jego dzieciństwa. Thomas miał dość odwagi, żeby zadawać pewne pytania, lecz za mało, przynajmniej w tym czasie, by wysłuchać odpowiedzi. Tak więc nic nie zostało powiedziane i wkrótce on i David wyjechali do Londynu, obiecując wrócić na Boże Narodzenie. Nie wrócili jednak. Znaleźli wymówkę. Otrzymali bardzo szczególne zaproszenie od najlepszej przyjaciółki Marguerite... Boże Narodzenie w Yorkshire... Nie mogli go nie przyjąć... Mają nadzieję, że Patrick zrozumie... Patrick istotnie zrozumiał — i upił się. Ja przerwałam potajemne popijanie zaraz po wyjeździe chłopców, ale Patrick, ku wściekłości MacGowana, pił nadal. Po otrzymaniu listu od Thomasa i Davida *8A
opróżnił dwie butelki porto; MacGowan znalazł go otępiałego w jego pokoju. — Ty przeklęty durniu! — wrzasnął. Mój pokój znajdował się między sypialnią Patricka a buduarem, słyszałam zatem każde jego słowo. — Wstawaj! — Rozległy się odgłosy uderzeń, od których zrobiło mi się słabo, więc pobiegłam na górę do dzieci. Jakimś nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności George wybrał właśnie to popołudnie, by złożyć nam coroczną wizytę. Zeszłam, żeby go przywitać. Natychmiast zauważył moje roztrzęsienie i już wiedział, że coś jest nie w porządku. — Droga Saro, czy masz jakieś kłopoty? Może mógłbym ci pomóc? — Nieoczekiwanie jego głos zabrzmiał tak miło, że spojrzałam na niego innymi oczyma. Zawsze zbywałam go, uważając za zrzędliwego starego kawalera, wiecznie antypatycznego wobec Patricka, co ten odwzajemniał z równą siłą. Teraz jednak, gdy odszedł od swojej szorstkości, jego twarz była łagodna, a szare oczy pełne autentycznego niepokoju. — Jeżeli są jakiekolwiek trudności... Przypuszczam, że masz do mnie zaufanie... Zawsze uważałem cię za wspaniałą dziewczynę, zdecydowanie za dobrą dla Patricka... Nie lubię, kiedy piękne kobiety są smutne. Płakałam. To dlatego, że powiedział, iż jestem ładna. — Wybacz mi... czuję się kompletnie wykończona... nie jestem sobą... — Patrick musi wywieźć cię stąd. Tutaj jest zbyt nerwowo. Musisz pojechać do Londynu, zabrać dzieci... Dam Patrickowi pieniądze, jeśli nie może zapłacić. — To szalenie uprzejme, ale... musimy zostać. — Nie wolno mi było wspominać o MacGowanie. — Patrick mówi... — Patrick ma tu teraz niewiele do gadania, przynajmniej tak to widzę. Madeleine uważa za haniebne, że tak pozwala sobą pomiatać temu szkockiemu zarządcy, a ja twierdzę, że to więcej niż hańba, to skandal, jak pragnę Boga! To jeszcze gorsze od tego, co się działo za czasów samowoli tego szczeniaka Stranahana. — Ja nie mogę... nie moją sprawą jest krytykować... — Oczywiście, że nie. Jesteś lojalną i oddaną żoną, każdy to widzi. A jednak uważam, że należałoby coś Patrickowi powiedzieć. Jeśli będzie trzeba, sam to zrobię. Bóg mi świadkiem, że nigdy nie uchylałem się od obowiązków, bez względu na to, jak były nieprzyjemne. — Nie... kuzynie... proszę... — Nie zaprzątaj sobie tym dłużej swojej ślicznej główki, moja droga. Porozmawiam z Patrickiem. — Nie! — wrzasnęłam. Byłam na skraju histerii. — Pomyśli, że się skarżyłam... będzie straszliwa scena, proszę, kuzynie, proszę, nic nie mów. Ostatecznie zgodził się trzymać język za zębami. Wiedział jednak, że dzieje mi się krzywda, i jego współczucie dla mnie wzrosło.
— Pamiętaj, że zawsze możesz zwrócić się do mnie o pomoc — powiedział na pożegnanie, ściskając mi dłoń. — Musisz tylko wysłać słówko do Letterturk Grange. O dziwo, jego słowa mnie uspokoiły. Była to istotna odmiana — wiedzieć, że jest ktoś, kto może pomóc, jeśli sytuacja stanie się nie do zniesienia. Tymczasem jednak, jak to często bywa po burzliwych epizodach, nastąpiła chwilowa cisza, w czasie której życie wróciło do normy. Patrick, posiniaczony i ujarzmiony, rzucił picie, Edith nabawiła się przeziębienia i dała mi tydzień wytchnienia od swojego towarzystwa, a dzieci zaczęły tęsknie mówić o Bożym Narodzeniu. Dla dobra dzieci zawsze zadawaliśmy sobie niezmiernie dużo trudu, by w Cashelmarze uczynić ze świąt uroczystość. Ubieraliśmy jodłę w holu wedle niemieckiego zwyczaju. Patrick całymi godzinami ślęczał nad kolorowymi papierowymi łańcuchami, które następnie wieszane były na ścianach w pokojach dziecinnych. Kucharka i jej pomocnica przygoto wywały oszałamiającą kolekcję ciast i deserów; największy z indyków szedł pod nóż. Ja pakowałam prezenty, oznaczałam je i umieszczałam pod choinką, przy której w Wigilię spotykaliśmy się ze służbą, żeby śpiewać kolędy, a następnego dnia rankiem rozwijaliśmy niespodzianki. Potem do Cashelmary przybywał pastor, ojciec McCardle, i od prawiał nabożeństwo w kaplicy, po czym wracał do Letterturk, aby i tam celebrować nabożeństwo bożonarodzeniowe dla parafian protestanckich. Teraz nabożeństwo w kaplicy odprawiano tylko dwa razy w miesiącu, dla zachowania pozorów, ale rzecz jasna było nie do pomyślenia, żeby nie odbyło się w święta. Tego roku udało mi się cieszyć Bożym Narodzeniem, ponieważ większość czasu spędziłam w towarzystwie dzieci, bardzo szczęśliwych, beztroskich i wesołych. Po świętach nadeszła wigilia Nowego Roku. Nienawidziłam tego dnia z jego symboliką przemijającego czasu i życia odchodzącego w zapom nienie, a teraz, kiedy przyszłość prezentowała się tak ponuro, ostatnie dni starego roku wydawały się jeszcze bardziej nieznośne niż kiedykolwiek. Myślałam o tym, jak inaczej potoczyłyby się nasze sprawy, gdyby MacGowan nie wtargnął w nasze życie. Eleanor miała już dwa i pół roczku i mogłabym zacząć myśleć o następnym dziecku; miałabym coś, na co bym czekała, i nie byłabym tak zdruzgotana poczuciem jałowości i bezsensu. Gdybym tylko mogła mieć jeszcze jedno dziecko... Zaczęłam o tym myśleć. Myślałam bez przerwy i wkrótce stało się to moją obsesją. Może nie miałam dobrze w głowie; może wszystkie te napięcia minionych kilku miesięcy wpłynęły na mnie bardziej, niż to sobie uświadamiałam, ale w końcu pomyślałam: dlaczego nie? D o trzymałam mojej części umowy, dlaczego więc nie miałabym dostać nagrody? Niby dlaczego MacGowan miałby się sprzeciwiać, skoro nowe 386
dziecko tak znakomicie by posłużyło zachowaniu pozorów? Dlaczego nie miałabym posiadać czegoś, na co mogłabym czekać? — Nie — powiedział Patrick. — Absolutnie nie. — Dlaczego? — Próbowałam płakać. — Ponieważ dosyć już jest ludzi na świecie, przed którymi muszę udawać, i nie chcę być zmuszony do udawania przed jeszcze jednym. — Ale dla mojego dobra... — Byłoby bardzo źle, gdybyśmy dali światu jeszcze jedno dziecko — powiedział z tą zaciętą miną, którą tak dobrze znałam. — Chcesz dziecka ze złych pobudek, Saro. Bezmiar zawodu sprawił, że zrobiłam się okropna. Powiedziałam do niego szyderczo: — Nie chcesz dziecka tylko dlatego, że teraz nawet gdybyś próbował, nie mógłbyś go spłodzić! Pobladł okropnie, odwrócił się do mnie plecami i odszedł. Nie minęło dziesięć minut, a drzwi buduaru znowu się otworzyły. Przeglądałam jakiś magazyn, ale byłam zbyt przygnębiona, żeby zwracać uwagę na obrazki migające mi przed oczyma. — Tylko nie mów mi, że się namyśliłeś — powiedziałam gorzko nie podnosząc oczu, a wtedy na kanapie położył się cień i wiedziałam, że to MacGowan wszedł do pokoju.
II — Nie bądź taka spłoszona, Saro—rzekł przechodząc wolno do pieca i opierając niedbale rękę ó występ komina. — Przynoszę ci dobre wieści. Patrick powiedział mi, że z pewnych określonych powodów palisz się, żeby znowu pójść z nim do łóżka. Pomyślałem więc, że pewnie chciałabyś wiedzieć, iż ja nie mam najmniejszych obiekcji. Gapiłam się na niego. Spojrzał na mnie i przez jeden krótki moment wyczułam jego przejmującą zazdrość i wściekłość. — Tak więc Patrick zmienił zdanie — oświadczył. — Koniec końców zamierza jednak spędzić z tobą noc. Gdy spostrzegł, jak walczę usiłując to zrozumieć, uśmiechnął się. — Czy nie tego chciałaś? — Chciałam dziecka — odparłam. Usta miałam zesztywniałe. — Oczywiście. I obawiałaś się, że Patrick nie jest w stanie dać ci tego, czego chcesz. Zapanowała absolutna cisza. — No, dalejże, Saro, nie ma potrzeby, żebyś się o to martwiła, dobrze wiesz! Jeśli chcesz, martw się o siebie... Czyż każda ciąża nie przychodziła
ci z wielkim trudem? Ale nie martw się o Patricka, dopilnuję, żeby nie zawiódł. Próbowałam się odezwać — bez skutku. — Wciąż dręczy cię niepokój? Rzecz jasna, jest mało prawdopodob ne, że jedna noc wybrana na chybił trafił zaowocuje ciążą, ale nic nie szkodzi, są inne noce, prawda? Jeśli jesteś tak opętana tą niedorzeczną myślą o kolejnym dziecku... — Nie — powiedziałam. — Nie jesteś opętana? Ach, rozumiem. Chcesz powiedzieć, że moje niekonwencjonalne rozwiązanie problemu nie przemawia do ciebie. Jaka szkoda! Mnie osobiście ten pomysł bardzo się podoba. Kiedy człowiek zmuszony jest żyć, jak się to określa, „po Bożemu", obietnica niekonwen cjonalnej rozrywki budzi nadzwyczajne podniecenie. Zabawne, prawda? Człowiek zastanawia się, co by się stało ze społeczeństwem, w którym nie byłoby zasad do łamania. Bez wątpienia szybko wymarłoby z nudy. — Trzymaj się ode mnie z daleka... — Nie wtedy, kiedy ranisz poczucie godności Patricka i rzucasz mu je w twarz, ty dziwko! — Z jego twarzy zniknęła obojętność, teraz każdy jej centymetr naładowany był agresją. — Nie to chciałam powiedzieć... — Ależ tak — odparł. — Znam takie jak ty. Szczypta sarkazmu tu, jakaś cięta uwaga tam.. Niszczycie mężczyzn cal po calu.
— J«-
— Zamknij buzię. Swoje już powiedziałaś i niebawem każę ci za to zapłacić, jak mi Bóg miły! Nie zdążyłam zareagować. Wyszedł, trzaskając drzwiami z takim hukiem, że wszystkie ornamenty w alkowach zagrzechotały, a zasłony zafalowały od podmuchu powietrza. Po pewnym czasie wstałam, znalazłam mój nóż do cięcia papieru i wsunęłam go za pończochę. Wtedy poczułam się bezpieczniej, choć nie wiem dlaczego byłam pewna, że nigdy nie zdobędę się na to, aby go użyć, nawet w samoobronie. Chciałam napisać do Charlesa, ale wiedziałam, że mi nie wolno. Mogłabym okazać słabość i błagać o pomoc — lecz gdyby MacGowan przechwycił list... Nie, to nie mogło wchodzić w rachubę. Popełniłam błąd i wywołałam kryzys, toteż musiałam po prostu prze trzymać ten niedobry czas. MacGowan groził mi już nie raz, nigdy jednak nie spełnił pogróżek i nie musiał tego robić, dopóki sprawiałam wrażenie dostatecznie zastraszonej. Jeszcze tego samego wieczoru przeprosiłam Patricka, a że zrobiłam to przy MacGowanie, więc tak na wszelki wypadek przeprosiłam i jego. Patrick z zażenowaniem powiedział, że nie chce o tym więcej rozmawiać. Przez następne dwa tygodnie zamykałam drzwi mojej sypialni na klucz i nawet barykadowałam je komodą, ale nikt mi nie przeszkadzał. Niebawem mój strach zelżał. Przestałam nosić za pończochą nóż do cięcia
papieru. Kiedy Patrick zakomunikował mi, że następną noc spędzi w Clonagh Court, uznałam, że nie muszę już zamykać drzwi sypialni. To był błąd. Wrócili. Było już dobrze po północy i właśnie roz koszowałam się pierwszym głębokim snem od dwóch tygodni. Przyszli do mojego pokoju obydwaj i gdy MacGowan zamknął drzwi na klucz, wiedziałam, że nie ma ucieczki. Początkowo myślałam, że MacGowan zamierza mnie tylko przy trzymać, kiedy Patrick będzie mnie gwałcił; myślałam, że sama jego obecność wystarczy, żeby Patricka podniecić, a mnie poniżyć. Byłam bardzo naiwna. Zapalili lampę; musiał zrobić to Patrick, MacGowan bowiem przy gwoździł mnie do łóżka. Wiłam się i krzyczałam. Patrick był pijany, wprawdzie nie na tyle^ by nie utrzymać się na nogach, ale wystarczająco, by dużo mówić podniesionym głosem. Początkowo nie słyszałam tego, co mówi, lecz potem chyba przestałam krzyczeć, ponieważ doszły mnie słowa o jakiejś demonstracji. Nie wiedziałam, co ma na myśli, a gdy próbowałam go zapytać, nie wydobyłam z siebie ani słowa. Właśnie wtedy MacGowan powiedział, że muszę przestać myśleć o Patricku jako o swoim mężu i zacząć uświadamiać sobie, że Patrick należy wyłącznie do niego. Ponieważ wyraźnie nie przyjmuję tego do wiadomości, nie mają wyboru: muszą mnie postawić twarzą w twarz z nagą prawdą. — A prawda jest taka, że teraz tylko w ten sposób mogę iść z tobą do łóżka — oświadczył Patrick. — Tylko w ten sposób. — Iw następnej chwili to on przygważdżał mnie do łóżka, podczas gdy stojący za nim MacGowan wyszarpnął coś zza swojego paska. Był to bicz. Miał ornamentowaną srebrną rękojeść, która błyszczała w świetle lampy. Wciąż jeszcze nie rozumiałam. MacGowan podciągnął ubranie Patricka. Blask bicza był oślepiający. Zaciskając oczy, żeby nic nie widzieć, znowu próbowałam krzyczeć, lecz Patrick przywarł wilgotnymi wargami do moich ust, a jego oddech cuchnął w moich nozdrzach. Chciałam zwymiotować, tak silny był odór alkoholu — nie potrafiłam nawet wymusić torsji. Mogłam tylko słuchać tego bicza. Mogłam zamknąć oczy, ale nie mogłam zatkać uszu. Choć mnie uderzenia nie dotykały, czułam każde na sobie w ekstatycznym drżeniu Patricka. Nieznośnie się podniecił. Czułam ciężar jego ciała, falujący w rytm przyśpieszonego oddechu, a jego tępe, nieskoordynowane ruchy sprawia ły mi straszne cierpienie. Żaden z wcześniejszych aktów małżeńskich nie był tak dojmujący. Byłam półprzytomna z bólu i pewnie bym zemdlała, gdybym się nie zorientowała, że nie słyszę już bicza. Mój strach jeszcze wzrósł, kiedy Patrick zerknął za siebie przez ramię, a wyraz jego twarzy tak mną wstrząsnął, że straciłam resztki panowania 389
nad sobą. Podźwignęłam się. Paniczny lęk dodał mi sił. Uwolniłam się od jego ramienia. W następnej chwili lampa spadła na podłogę, płomień zgasł od nagłego powiewu, szkło się potłukło i na sekundę w ciemności zapanowało zamieszanie. MacGowan zaklął pod moim adresem. Oszołomiony Patrick nie mógł dłużej utrzymać podniecenia i poczułam, jak z dreszczem mięknie. Łóżk«a zaskrzypiało, gdy od nowa zaczęłam walczyć, ale choć Patrick się wycofał, jego ciało spoczywało teraz na mnie jak ołów, wciąż przygważdżając mnie do materacy. MacGowan potarł zapałkę. Przez blask płomienia popatrzyłam mu w oczy. To zapamiętam na zawsze, zabiorę ze sobą do grobu. Wszystko, co nastąpiło później, jest dziś zamazane, miłosiernie rozmyte przez upływ czasu, ale nawet teraz wciąż jeszcze słyszę trzask pocieranej zapałki i widzę MacGowana obserwującego mnie znad równego płomienia. W ułamku sekundy pojęłam wszystko — dla niego byłam rywalem, wiecznym zagrożeniem, jedyną osobą, która mogła mu odebrać Patricka. Zrozumiałam, że moje pragnienie posiadania dziecka mogło wydać mu się podstępem, sztuczką, mającą na celu rozdzielenie ich i odzyskanie Patricka. Pojęłam wreszcie, że przerwawszy tę scenę, zanim zdążył osiągnąć zadowolenie z Patrickiem, doprowadziłam go do skrajnej wściekłości. Nic nie mówił. Zapałka wypaliła się w jego palcach, strząsnął ją i potarł następną. Potem zapalił drugą lampę i przyniósł ją bliżej. Patrick wciąż leżał na mnie wyczerpany, lecz MacGowan zepchnął go tak brutalnie, że spadł z łóżka na podłogę. Niewiele protestował — był na wpół śpiący i choć krzyczałam, żeby mnie bronił, moje błagania trafiały w próżnię. Nikt nie słyszał. Nikt nie przyszedł, żeby mnie ratować. I gdy MacGowan ruszył w moją stronę, wiedziałam, że już nie Patrick ma być jego partnerem seksualnym.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
*
I Gdy odzyskałam przytomność, moją pierwszą myślą było, że pew nego dnia go zabiję. Nie miałam pojęcia jak, gdzie i kiedy to zrobię. Liczyło się tylko to, że pewnego dnia zemszczę się na Hughu MacGowanie, a zamierzałam zemścić się tak, by przeklinał swój powrót do Cashelmary i to, że wjechał konno po krętym podjeździe w nasze życie. Lampa wciąż paliła się w ciemności. Byłam sama, W pokoju panował przeraźliwy chłód. Pierwszym następstwem szoku było drżenie, ale kiedy wściekłość zaczęła się we mnie rozpalać, przestałam zwracać uwagę na zimno. Wściekłość rosła i rosła. Wkrótce była tak olbrzymią, drapieżną siłą, że ledwie potrafiłam nad nią zapanować; jej moc mnie przeraziła. Pomyślałam: wariuję. Wtedy jednak uświadomiłam sobie, że wściekłość daje mi tę dziwną siłę, dzięki której mogę sobie powiedzieć: jeśli zwariuję, MacGowan wygra. Wyśle mnie do domu wariatów i już nigdy nie zobaczę dzieci. Rozjuszyła mnie sama myśl o takiej porażce. Natychmiast zdecydo wałam, że nie przegram, że nie zwariuję. Musiałam wygrać, ale żeby wygrać, należało przetrwać. Zaczęłam więc rozmyślać o przetrwaniu. MacGowan musi uwierzyć, że jestem całkowicie zastraszona, toteż powinnam odgrywać rolę załamanej ofiary tak przekonywająco, żeby w najmniejszym stopniu nie zdradzić swojej wściekłości. Patrickowi mogę okazać odrobinę gniewu — w tej sytuacji będzie to całkiem naturalne. Ale przy MacGowanie muszę wyglądać na kompletnie zdruz gotaną. Wtedy uwierzy, że przestałam być dla niego zagrożeniem, a kiedy już tak pomyśli, będę mogła skorzystać z jego nadmiernej pewności — i uciec. Ucieczka była rozwiązaniem trudnym i bardzo niebezpiecznym, zwłaszcza że w żadnym razie nie mogłam zostawić dzieci. Wiedziałam jednak, że muszę jakoś uciec. Trzeba tylko wymyślić sposób. Oczywiście, gdyby tak uśmiercić MacGowana... Wtedy policja natychmiast aresz towałaby mnie za morderstwo, a areszt, jak obłąkanie, oznaczał stratę dzieci i koniec wszystkiego. 391
Uspokoiłam się. Jak mogłam choćby myśleć o morderstwie? Szok musiał mi zamącić w głowie. Tylko ludzie chorzy umysłowo albo nikczemnicy popełniają morderstwa, a ja przecież nie zamierzałam tracić głowy (postanowiłam to już wcześniej), i z całą pewnością nie byłam też nikczemna. Jednakże chciałam go zabić. „W tej sytuacji nie wolno ci o tym myśleć. Musisz skupić się na jednej rzeczy. Najpierw pomyśl o przetrwaniu, a wszystkie myśli o zemście zachowaj na później, gdy już bezpiecznie wydostaniesz się z Cashelmary." Zostałam w swoim pokoju cały dzień, kiedy zaś Patrick przysłał mi liścik, że chce ze mną porozmawiać, odmówiłam. Bardzo chciałam zobaczyć dzieci — lecz one były takie niewinne, a ja czułam się taka nieczysta! W końcu wzięłam serię kąpieli. Wykąpałam się tego wieczoru i następnego ranka, a potem wzięłam trzecią kąpiel po lunchu i czwartą przed obiadem. Odrzuciłam myśli, że moje zachowanie zo stanie odczytane jako nazbyt ekscentryczne. Osiągnęłam przy najmniej tyle, że mogłam pójść do pokoi dziecinnych, a kiedy ponow nie zobaczyłam dzieci, poczułam się nie tylko silniejsza, ale także bardziej zdeterminowana, w pełni gotowa odegrać rolę, którą sama wybrałam. Zeszłam na dół. Stanęłam z Patrickiem twarzą w twarz. Opanowałam falę nienawiści, która we mnie wezbrała na jego widok. To wymagało ogromnej siły, rzecz jasna, lecz moja siła wciąż potężniała podsycana wściekłością, i jej wzrost był dla mnie zdumiewający. Wkrótce poczułam się mocna nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Potrafiłam radzić sobie ze wszystkimi domowymi problemami, które bez przerwy powstawały wśród służby; potrafiłam dzień i noc pielęgnować Johna, gdy zapadł na infekcję płuc. W zasadzie jedyną nienormalnością w moim zdrowiu był zanik comiesięcznej niedyspozycji, co oczywiście uznałam za rezultat szoku. MacGowan trzymał się z dala od Cashelmary. Patrick unikał mnie jak mógł, ja zaś wykonywałam wszystkie czynności normalnego, codzien nego życia. Chciałam nawet na powrót zacząć składać wizyty, tymczasem Patrick mi tego zabronił, wprowadzając zamęt w odgrywaną przeze mnie rolę. Tak mną to wstrząsnęło, że wreszcie przystałam na kilka minut prywatnej rozmowy. Jąkając się, pouczył mnie, w jakim niespokojnym świecie żyjemy, a kiedy mówił, przypomniałam sobie o aresztowaniu Parnella w październiku ubiegłego roku i proklamacji delegalizującej tydzień później Ligę Rolną. — Ależ to było dawno—powiedziałam. — Miesiące temu! Niepoko je z pewnością już ustały. — Wręcz przeciwnie, tyle tylko że niezadowolenie przeniosło się do podziemia i wydaje się wrzeć bardziej niż kiedykolwiek. W ostatnim 392
>
tygodniu powybijano szyby w Clonagh Court i Hugh nie ryzykuje już objazdu majątku w pojedynkę. Saro, co do Hugha... — Nie zgadzam się o nim rozmawiać. — Przestraszyłam się gwałtow ności własnego głosu i zaalarmowana tym, zmusiłam się do opanowania. Nie mogłam pozwolić, żeby wyczuł pełną skalę mojego gniewu. — Saro, przykro mi... nigdy nie sądziłem, że... nie śniło mi się... że mógłby dotknąć cię palcem... Nie ufałam sobie, wolałam więc milczeć. Spojrzał na mnie błagalnie. By nie oglądać jego twarzy, zamknęłam oczy... i nagle jak w koszmarze zobaczyłam zapałkę rozbłyskującą w ciemności i oczy MacGowana nad równym płomieniem... — Chciałem ci tylko pokazać, jakim ja jestem typem mężczyzny... — Udało ci się — odparłam. — Nie, nie rozumiesz... Proszę, posłuchaj mnie przez moment, Saro... Otworzywszy oczy, zerknęłam na ręce. Przyprawiający o mdłości obraz MacGowana zbladł; nie było mi już słabo. — Widzisz, przez całe moje życie... dopóki nie spotkałem Hugha... próbowałem być taki, jakim chcieli mnie inni. Próbowałem być synem, jakiego chciał mój ojciec, bratem, jakiego Marguerite by uwielbiała, mężem, jakiego ty szukałaś... Mimo to nie byłem żadnym z tych ludzi, a im bardziej starałem się być człowiekiem, jakim nie byłem, tym większy bałagan wprowadzałem w swoje życie. Ale kiedy spotkałem Hugha... Czy nie możesz tego zrozumieć, Saro? Nareszcie wiedziałem, kim jestem. Dorosłem. Nie byłem mężem stanu ani politykiem, ani nawet towarzys kim rozpustnikiem, a już na pewno nie byłem mężczyzną dla ciebie. Tylko że teraz to nie ma znaczenia, ponieważ dojrzałem na tyle, by nie tylko poznać, kim jestem, ale też przyjąć to do wiadomości. Okazało się, że jestem przeciętnym człowiekiem lubiącym ogrodnictwo... i gdybym był zwykłym rzemieślnikiem albo nawet skromnym wiejskim dziedzi cem, byłoby to zupełnie nieistotne. Moim największym nieszczęściem jest nie to, że urodziłem się w niewłaściwej klasie, lecz to, że urodziłem się w niewłaściwym czasie i kraju. Gdybym przyszedł na świat dwa lub trzy tysiące lat temu w Grecji, mój związek z Hughem byłby czymś normalnym, może nawet szanowanym, i nikt nie zaprzątałby sobie nim głowy. — Rozumiem — powiedziałam. — Wychodzi na to, że wcale nie jesteś rozpustny, zdeprawowany i zdegenerowany. Jesteś po prostu pechowcem. Jakaż to ulga dla nas wszystkich! — Saro, wiem, że masz prawo się gniewać, i wiem, że nie wierzysz mi, ale nie ukartowałem tego, co się stało tamtej nocy. Chciałem ci tylko pokazać, że przestałem już próbować być tym, kim chcieliby mnie widzieć inni ludzie, łącznie z tobą. Chciałem, żebyś była tylko widzem, tyle że byłem zanadto pijany, a kiedy się podnieciłem... 393
— Wtedy pomyślałeś sobie: jakaż by to była świetna zabawa — zgwa łcić ją, podczas gdy Hugh będzie gwałcił mnie... Och, nie, zapomniałam, Hugh nie musi cię gwałcić, prawda? Oddajesz mu się z największym entuzjazmem. Cóż, zupełnie nie potrafię iść za twoim przykładem, Patricku, choć może ci się to wydawać niezwykłe. A teraz obawiam się, że naprawdę musisz mi wybaczyć. Czeka mnie rozmowa z Flanniganem ó nowym rachunku od hurtownika win z Galway. — Saro, to się już nie powtórzy, przyrzekam. Proszę... spróbujmy zapomnieć, że ta katastrofa w ogóle się przydarzyła... Spróbujmy wrócić do punktu, w którym byliśmy wcześniej... Zdumiało mnie, że sądzi, iż jest to możliwe. Ponownie spojrzałam na podłogę, aby nie zdradzić się wyrazem oczu. — Dla dobra dzieci, Saro... Walczyłam, próbując opanować wściekłość. Była to trudna walka, lecz wygrałam. Nie krzyknęłam: „Ani mi się waż wymieniać jednym tchem dzieci i twoją perwersję". — Wyśmienicie, Patricku — odezwałam się dość obojętnie — jed nakże wolałabym nie widzieć już Hugha, przynajmniej przez jakiś czas. Jestem pewna, że to rozumiesz. — O Boże! On przychodzi jutro na obiad! Zrozum, proszę, bądź rozsądna. Wcześniej czy później musisz stanąć z nim twarzą w twarz, więc... MacGowan postanowił zatem wreszcie sprawdzić, jaka to jestem pokorna w jego obecności. Przez jeden rozkoszny moment bawiłam się marzeniem o zemście, lecz potem wzięłam się w garść i udzieliłam Patrickowi odpowiedzi, jaką chciał usłyszeć. — Świetnie — powiedziałam lodowato. — Przyjmę go... ale tylko dlatego, by zachować pozory przed dziećmi. Na przyszłość jednak wolałabym, żebyś obiady jadał w Clonagh Court, zamiast sprowadzać go tutaj. Odparł, że tak się stanie; wiedziałam jednak, że obietnica ta nic nie znaczy. Najwyraźniej pomyślał z ulgą, że zgadzam się na powrót do uprzejmego związku, jaki oficjalnie istniał między naszą trójką, co wykluczało żądanie, by MacGowan trzymał się z dala od Cashelmary. Nic dziwnego, że uznał to żądanie za czystą formalność, rodzaj łapówki dla mojej zranionej dumy. Odwróciłam się do niego plecami, zanim wściekłość pojawiła się w moich oczach, i oddaliłam się, żeby porozmawiać z Flanniganem o hurtowniku win. Zbliżała się wiosna. Rozmówiwszy się z Flanniganem, poszłam na górę i chcąc zachować spokój mimo wściekłości, zabrałam się do przeglądu garderoby. Powinnam była zdecydować, które z zeszłorocz nych strojów mogą być przerobione tak, by odpowiadały aktualnej modzie. 194
Zaczęłam przymierzać letnie suknie. Jakież to dziwne! Żadna nie pasowała na mnie. Oczywiście miałam teraz ponad trzydzieści lat i nie mogłam oczekiwać, że na zawsze zachowam figurę, ale czy to możliwe, żebym aż tak utyła? Wprawdzie dobrze jadałam, lecz miałam też dużo zajęć, a przecież brak aktywności powoduje otyłość. Chyba że — straszna myśl! — miałam stać się tak tęga jak moja matka. Rozmyślałam o matce następnego wieczoru, kiedy MacGowan przy szedł na obiad. Przez cały dzień buntowałam się na myśl, że go zobaczę, a rola pokornej owieczki, którą miałam odgrywać, napawała mnie obrzydzeniem. Jednakże kiedy w końcu stanęłam przed nim, znajoma moc ponownie przyszła mi na ratunek i odkryłam, że dopóty jestem w stanie panować nad swoimi uczuciami, dopóki nie patrzę mu w oczy; gdybym choć raz pozwoliła sobie na to, ujrzałabym znowu tę zapałkę w ciemności. Toteż większość czasu spędziłam wpatrując się w dywan, dbałam przy tym, by odzywać się wtedy tylko, kiedy do mnie mówiono. MacGowan jednak zwracał się wyłącznie do Patricka. Podczas obiadu opowiadał o technice zalesiania, a ja, udając, że słucham, myślałam o mamie. Przypomniałam sobie jej słowa: że bywają takie chwile, kiedy dziewczyna potrzebuje swojej matki. A potem myślałam o długich białych sukniach i obietnicach wiecznego oddania oraz o tym, jak nieuczciwą szaradą jest małżeństwo — nieprawdziwą, powierzchowną, a nawet ekscentryczną. Próbowałam przypomnieć sobie moją suknię ślubną, lecz nie mogłam. Jakie to dziwne z tymi letnimi sukniami... — Saro, kochanie! — zawołała Madeleine w czasie swojej pierwszej od kilku tygodni wizyty w Cashelmarze. — Czy nie za wcześnie na gratulacje? A ja pomyślałam: nie wierzę w to, to niemożliwe. Choć powiedziałam Madeleine, że się myli, wiedziałam jednak, że nie mam wyboru — musiałam uwierzyć.
II Początkowo byłam bardzo opanowana. Myślałam o drutach do wełnianych robótek, spadaniu ze schodów i wypiciu szklaneczki dżinu — o wszystkich przerażających opowieściach babć, których wysłuchiwa łam w czasie mojego małżeńskiego życia. Nie chciałam tego dziecka. Nie mogłam go mieć, a jednocześnie pozostać zdrowa na umyśle — i strach przed obłąkaniem ponownie ogarnął mnie do tego stopnia, że przez 3Q<
dłuższy czas nie mogłam opanować niekontrolowanego drżenia. Kiedy w końcu przestałam się trząść, rozżaliłam się nad sobą i rozpłakałam. Porzuciłam wszelką myśl o ucieczce, przynajmniej w ciągu kilku najbliższych miesięcy. Ucieczka z dziećmi była wystarczająco trudna, a cóż dopiero z dodatkową komplikacją w postaci ciąży — nie, musia łam poczekać. Znowu zaczęłam szlochać. A jednak Boga nie ma! Przypuśćmy, że umrę wskutek próby pozbycia się dziecka. Myśl o pozbyciu się go przerażała mnie i odpychała. Znowu łzy. Płakałam i płakałam bez końca. A potem, gdy już zabrakło mi łez, pomyślałam nagle: biedna, biedna dziecinka. Przypomniałam sobie także, kto chciał dziecka. Nie Patrick. Nie MacGowan. Ja. Dlaczego właściwie zdumiewałam się tą ciążą? Czyż nie dostawałam zawsze tego, czego chciałam? Chciałam dziecka. Tak byłam pochłonięta swoim samolubstwem, że wyśmiałam Patricka, kiedy zasugerował, że byłoby błędem, gdybyśmy dali światu jeszcze jedną istotę. Miał rację, lecz zrozumiałam to dopiero teraz, a odpowiedzialność za całą katastrofę spoczywała wyłącznie na mnie. Popłakałam sobie jeszcze trochę, tym razem nad dzieckiem, i w końcu byłam w stanie myśleć z suchymi oczyma: będę je kochała bardziej niż którekolwiek z pozostałych, żeby mu wynagrodzić to, co uczyniłam. Próbowałam je sobie wyobrazić — miałam nadzieję, że będzie to dziewczynka, ciemnowłosa jak ja i zupełnie niepodobna do Patricka. Abym patrząc na nią nie musiała myśleć o nim, a już nigdy, przenigdy o tej zapałce migoczącej w ciemności. Oczy MacGowana obserwujące mnie znad równego płomienia... Nie, nie będę o tym myślała, ponieważ pokocham ją tak bardzo, że nie będzie miało znaczenia, jak została poczęta. Moja miłość do niej uchroni nas obie przed plugawą przeszłością. Właśnie, może Bóg zesłał mi ją z myślą o złagodzeniu wspomnienia tamtej nocy. Ależ oczywiście! To dziecko wcale nie jest katastrofą, lecz przedsmakiem zwycięstwa, które pewnego dnia odniosę nad MacGowanem. Bo cóż mogłoby być więk szym triumfem niż moja obojętność wobec wspomnienia MacGowana i radość nie tylko z urodzenia tego dziecka, ale też kochania go całym sercem? Zamknęłam oczy. I choć czułam się bardzo zmęczona, byłam spokojna. I już nie wątpiłam, że wygram.
III Nie powiedziałam Patrickowi, że jestem w ciąży. Zebrałam wszystkie suknie i poleciłam szwaczce przerobić je tak, aby miały niemodnie luźny fason. Patrick nie domyślił się, dlaczego ukrywam figurę, a zresztą rzadko się widywaliśmy, sporadycznie spotykając się w pokoju dzieci. Aż raz w lipcu dołączył do mnie w salonie, gdzie gościłam na podwieczorku Madeleine. — Na cóż tym razem mamy nadzieję, Patricku? Na syna czy córkę? — zapytała uprzejmie Madeleine, częstując się kolejnym kawałkiem ciasta na parze. Nie mogłam winić Madeleine. Już dawno jej powiedziałam, że nie myliła się podejrzewając u mnie ciążę, założyła więc, że Patrick cieszy się na przybycie nowego dziecka. Patrick milczał. Po prostu spojrzał na mnie, wstał i wyszedł z pokoju. — Wielkie nieba! — zawołała zaszokowana Madeleine. — On... on nie chciał tego dziecka — wyjaśniłam, denerwując się na wypadek, gdyby chciała mnie dalej wypytywać. — Człowiek nie może się przeciwstawiać woli Boga — powiedziała surowo. Natychmiast po jej wyjściu zaczęłam szukać Patricka. Sądziłam, że może być w ogrodzie, w końcu jednak znalazłam go w jadalni nad dzbanem samogonu. — Mogłeś przynajmniej udać przed Madeleine, że jesteś zadowolo ny! — krzyknęłam z furią. — Bóg świadkiem, że to ty upierasz się przy zachowywaniu pozorów. — Przepraszam. — Kiedy spojrzał na mnie, uświadomiłam sobie, że jest równie wstrząśnięty jak ja w chwili, gdy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę ze swojego stanu. — Boże, cóż to za przeklęta sprawa! — To nie jest wina dziecka. Ty oczywiście możesz być w stosunku do niego tak obojętny, jak ci się żywnie podoba, ale jeśli o mnie chodzi, postaram się kochać je tak samo jak pozostałe. — Przypuszczam, że w tej sytuacji to jedyne, co nam pozostaje. Nie spodziewałam się, że jego uczucia będą zbliżone do moich. Po chwili milczenia powiedziałam: — Cóż, chyba powinnam ci być wdzięczna za taką postawę. Myś lałam, że skoro to ja chciałam to dziecko, napadniesz na mnie i będziesz mnie winił za to, co się stało. — Czy sądzisz, że piłbym teraz tyle, gdybym czuł się bez winy? Jego niespodziewane przyjęcie na siebie części odpowiedzialności przyniosło mi ulgę. Przez jakiś czas czułam się lepiej, lecz niebawem zaczęły mnie trapić dolegliwości, które nie występowały przy poprze dnich ciążach. Nieprzyjemnie spuchły mi nogi w kostkach, cierpiałam
na spazmatyczne bóle i zauważałam osobliwe wydzieliny. Obawiałam się poronienia, czułam się zmęczona i chora. Doktor Cahill z lecznicy zaczął przychodzić dwa razy w tygodniu. Powiedział mi, że muszę nie tylko maksymalnie dużo odpoczywać, ale też nie wolno mi podróżować. Wkrótce po tym, jak udzielił mi tej rady, MacGowan oznajmił, że niania powinna zabrać dzieci z doliny i wrócić dopiero po dniu eksmisji. Przez całe lato, od czasu zwolnienia Parnella w maju i zabójstwa w Phoenix Park, w Irlandii panowało wzburzenie. Te zbrodnie wstrząs nęły nawet MacGowanem. Po śmierci nowego gubernatora i jego zastępcy nawet oświadczenia Parnella, jakoby nie miał nic wspólnego z tymi czynami, nie mogły dać nam poczucia bezpieczeństwa. W Westminsterze rząd próbował położyć kres tutejszym niepokojom, lecz Irlandia była jak przysłowiowy garnek wrzący na palenisku—im mocniej dociskało się pokrywę, tym bardziej prawdopodobne było, że para go rozsadzi. W dolinie dzierżawcy masowo odmówili płacenia czynszów, toteż MacGowan zamówił maszynę do burzenia domów i oddział żołnierzy z Letterturk, żeby pierwszego września rozpocząć eksmisje. Nie widziałam MacGowana od czasu, kiedy Patrick odkrył, że jestem w ciąży. Zakomunikował Patrickowi, że choć nie przewiduje poważniej szych problemów w Cashelmarze, na wszelki wypadek powinniśmy podjąć stosowne środki ostrożności wobec dzieci. Tego miesiąca wszyst kich nas straszliwie poruszyło „morderstwo w Maumtrasnie", gdzie dokonano masakry całej rodziny, i sugestia MacGowana była jego sposobem przyznania, że czasy, gdy był jedyną osobą narażoną na niebezpieczeństwo, należą do przeszłości. — Przypuszczam, że chciałabyś jechać z dziećmi — powiedział Patrick z zakłopotaniem. — Oczywiście, że tak — odparłam sucho — ale nie mogę, nawet gdyby Hugh się zgodził. — Spodziewam się, że pozwoliłby ci pojechać z Edith do Clary. — Patricku, nie mogę odbywać żadnych podróży... zapomniałeś? Zapomniał. W ostatnich tygodniach wyjątkowo dużo pił i często nie pamiętał, co do niego mówiono. Dzieci wyjechały z nianią i pielęgniarką, żeby spędzić miesiąc nad morzem w Salthill. Bez nich dom był jak grobowiec. Próbowałam zająć się szyciem nowej sukieneczki dla dziecka i planowaniem przeróbek mojej zimowej garderoby, ale czas mijał powoli, zwłaszcza że byłam przykuta do szezlongu. Doktor Cahill nadal zaglądał do mnie, a raz w tygodniu towarzyszyła mu także Madeleine. Odkąd poczułam się źle, częściej mnie odwiedzała. — Cieszę się, Saro, że odesłaliście stąd dzieci — powiedziała trzydziestego pierwszego sierpnia. — Kiedy jutro zaczną się eksmisje, nie obejdzie się bez problemów, a choć jestem pewna, że Casheimara
nie zostanie ruszona, może się zdarzyć nieprzyjemna demonstracja, która by złe wpłynęła na dzieci. Patrick, rzecz jasna, będzie tutaj z tobą? — Sądzę, że tak. — Dobrze, nie ma więc powodu do obaw. Nadszedł świt pierwszego września. Dzień był pogodny i natychmiast po przebudzeniu wiedziałam, że będzie gorąco. Z powodu opuchniętych kostek upał mi nie służył, wiedziałam więc, że będę musiała zostać w domu, starając się znaleźć jakieś możliwie chłodne miejsce. Wciąż jeszcze leżałam w łóżku, zmuszając się do zjedzenia śniadania, gdy Patrick zapukał do drzwi i zajrzał, by spytać o moje samopoczucie. Natychmiast się domyśliłam, że Madeleine wygłosiła mu kazanie na temat stanu mojego zdrowia, ponieważ normalnie nie troszczyłby się o mnie w ten sposób. Odpowiedziałam krótko, że czuję się tak samo jak dotąd. — Och... — szukał, co by tu jeszcze powiedzieć. W zapadłej na chwilę ciszy niemal słyszałam Madeleine upominającą go surowo: „Sara musi być traktowana z największą troską". W końcu dodał niezręcznie: — Czy chciałabyś, żebym ci przyniósł trochę kwiatów? Cóż mnie obchodziły kwiaty? Zależało mi jednak, podobnie jak Patrickowi, aby ułatwić mu ucieczkę. — Tak, proszę — odparłam. — To byłoby bardzo miłe. Pobiegł natychmiast. Godzinę później zjawił się z olbrzymim bukie tem kwiatów i dwiema dużymi wazami. — Czy mam je ułożyć? — Byłabym wdzięczna, gdybyś to zrobił. Nie wolno mi wstawać, a układanie kwiatów na siedząco jest bardzo uciążliwe. Była to najdłuższa rozmowa, jaką mieliśmy ze sobą od pewnego czasu. Zachowanie spokoju i uprzejmości wymagało ogromnego wysiłku. Od tego napięcia rozbolała mne głowa. Zaczął układać kwiaty z wielką starannością. Obserwując go, wy czułam, że obydwoje myślimy o MacGowanie. — Żałuję, że nie mogę pojechać do Clonareen, żeby pomóc Hughowi — rzekł wreszcie, przycinając łodygi gladioli—ale stanowczo mi nakazał trzymać się od tego z daleka. Nie odpowiedziałam. MacGowan unikał mnie od czasu, kiedy Patrick dowiedział się o mojej ciąży. Mogłam sobie wyobrazić nie tylko, jak na tę wiadomość zrobiło mu się niedobrze, ale też jak oszalał z wściekłości uświadomiwszy sobie, że absolutnie nie jest w stanie nic na to poradzić. Obraz MacGowana, rozwścieczonego, a jednak bezsilnego, sprawił mi taką przyjemność, aż się uśmiechnęłam. — ...i naprawdę chciałbym, żeby Irlandczycy nie byli tacy kłopotliwi — mówił Patrick. — O nieba, nie chcę nikogo eksmitować, ale co innego mogę zrobić z ludźmi, którzy nie płacą czynszu? Gdybym był bogaty i miał inne źródła dochodu, nie przeszkadzałoby mi to tak bardzo, ale ja
po prostu muszę dostać te czynsze. Zresztą nie jest tak, żeby nie mieli z czego płacić. To by było co innego. Ale dlaczego mam cierpieć tylko dlatego, że oni z powodów politycznych postanawiają się wstrzymać z płaceniem? Nic nie poradzę, że w Irlandii w taki sposób rozdziela się ziemię! To zostało ustalone całe wieki temu! Jak ja mam to naprawić, jednocześnie wiążąc koniec z końcem? — Jestem pewna, że pan Parnell mógłby ci na to odpowie dzieć — odparłam. Moje myśli krążyły już wokół przyszłej zemsty, choć nadal nie miałam pojęcia, jak jej dokonam. Znowu się uśmiech nęłam. — Parnell! — wołał Patrick. — Angloirlandzki protestancki właś ciciel ziemski, zupełnie jak ja! Mój fioże, ten jegomość jest zdrajcą swojej klasy. — Ułożył ostatnie kwiaty i wychodząc z pokoju, dodał za frasowany: — Zastanawiam się, jak idzie MacGowanowi. Minęło dużo czasu, zanim ponownie go ujrzałam. Po południu spałam przez dwie godziny, a kiedy się obudziłam, zadzwoniłam po herbatę. Moją pokojówkę posłałam na zakupy do Galway; chciałam, żeby mi przywiozła tkaniny, z których zamierzałam uszyć dwie zimowe sukienki dziecięce. Towarzyszył jej Flannigan, który miał sprawdzić księgi pewnego handlarza win, przysyłającego nam ostatnio niewiarygodne rachunki. Gdy w odpowiedzi na mój dzwonek w sypialni nie pojawił się nikt ze służby, pomyślałam natychmiast: nie ma majordomusa, więc wszyscy poszli na najbliższy odpust; uświadomiłam sobie, jak bardzo przyszło mi polegać na Flanniganie z jego ciężkim oddechem i chodzeniem na palcach. Nie miałam wyboru — musiałam zejść na dół i sprawdzić, co się dzieje. Wymagało to sporego wysiłku, lecz po odpoczynku czułam się dobrze, a kostki były tylko trochę opuchnięte. Odnalazłszy pantofle, owinęłam się szczelnie peniuarem i zeszłam do holu. Nikogo nie było widać. — Terence!—krzyknęłam. — Gerald!—Żaden z lokajów jednak nie odpowiedział. W końcu, chcąc nie chcąc, ruszyłam wzdłuż tylnego korytarza do zielonych drzwi. Kuchnie były opustoszałe. Powinny być pełne ludzi przygotowują cych obiad, lecz nie było w nich nikogo. Stałam osłupiała, przypominając sobie, jak Marguerite i ja przeżywałyśmy podobny widok w czasie klęski głodu w roku 79. Porzucone kuchnie oznaczały katastrofę. Odwróciwszy się gwałtownie, tylnymi drzwiami wyszłam na kuchenny dziedziniec, przeszłam obok wygódek, minęłam mały ogród warzywny i przez sad dotarłam do pięknego trawnika. — Patrick! — krzyknęłam. — Patrick, gdzie jesteś? Nie było odpowiedzi. Świeciło słońce, kwiaty kołysały się na wietrze. Nie chciałam iść daleko, ponieważ moje pantofle były zbyt delikatne, AOO
a poza tym doktor Cahill zabronił mi się przemęczać. Ale nie mogłam wrócić do domu, nie odnalazłszy Patricka. Raz jeszcze zawołałam jego imię, a gdy nikt nie odpowiedział, zajrzałam do szklarni, przedarłam się ścieżką do ogrodu włoskiego i zerknęłam przez okno do nie wykończonej altanki. Poszłabym też w górę Alejką Azaliową, lecz było to za daleko, przy tym nie widziałam powodu, dla którego Patrick miałby pójść do kaplicy. Kostki znowu zaczęły mi puchnąć. Widząc, że muszę odpocząć, wróciłam do domu i udałam się do biblioteki. Miałam nadzieję, że Patrick drzemie tam na kanapie. Biblioteka była pusta, a na biurku pod przyciskiem leżał liścik. Usiadłam i przeczytałam go: „Saro, w końcu pojechałem do Clonareen. Nie mogłem znieść siedzenia tutaj i zastanawiania się, czy Hugh jest bezpieczny. Do zobaczenia później. P . " Długo gapiłam się na liścik. W końcu, gdy już nieco odpoczęłam, zeszłam do kuchni, zaryglowałam tylne drzwi i zamknęłam na klucz boczne, prowadzące do ogrodu. Potem wróciłam do biblioteki, usiadłam przy oknie i rozpoczęłam długie oczekiwanie na powrót Patricka.
IV Po jakimś czasie poczułam się słabo, więc na godzinkę położyłam się na kanapie. Chciałam zamknąć drzwi biblioteki na klucz, lecz nie mogłam go znaleźć. Odpoczywając, wciąż słyszałam ciche szmery, prawdopodob nie myszy chroboczące za boazerią. Jakąż obrzydliwą plagą są myszy, pomyślałam, będę musiała wziąć od Madeleine więcej arszeniku. Próbowałam myśleć o dziecku. Na prywatny użytek nazwałam je Camille, ale byłam pewna, że Patrickowi nie spodoba się to imię. Nigdy nie zgodziliśmy się przy wyborze imienia z wyjątkiem Eleanor, lecz i wtedy denerwował się, gdy wymawiałam je z amerykańska... Ja jednak nie byłam już bardzo amerykańska. Minęło trzynaście lat od czasu, kiedy opuściłam Nowy Jork, a zaraz po przyjeździe ogromnie się starałam, żeby być całkowicie europejską. Marguerite bawiła mnie bardzo swoimi historiami o tym, jak trudno przyszło jej zaaklimatyzować się wśród Anglików, mnie jednak nie sprawiło to najmniejszych kłopotów. Rzecz jasna problemem Marguerite było to, że małżeństwo ze starszym mężczyzną odcięło ją od rówieśników. Zawsze jej współczułam, że poślubiła człowieka starego, choć było to zupełnie nieuzasadnione! Próbowałam sobie przypomnieć ojca Patricka, ale przychodziło mi to z trudem, ponieważ spotkałam go lata całe temu, kiedy odwiedził Nowy Jork. Byłam wtedy bardzo młoda, zapamiętałam go jednak jako bardzo wysokiego mężczyznę, który rzucał długi cień, zachowywał się z rezerwą, 26
401
sprawiał wrażenie potężnego i obcego. Z jakiegoś powodu bałam się go, nigdy zresztą nie wiedziałam dlaczego, choć zastanawiałam się czasem, czy przypadkiem ten długi cień nie pada na moją przyszłość — co absolutnie nie miało sensu, ponieważ Edward już nie żył. Raz jeszcze wstałam i powoli przeszłam do okna. Teren obok domu opadał tak stromo, że ponad wierzchołkami drzew widać było jezioro, a gdy otworzyłam okno i wychyliłam się przez parapet, daleko, na drugim końcu doliny zobaczyłam kłęby dymu. Czyżby palili chaty po ich zburzeniu? Nie wiedziałam. Próbowałam sobie wyobrazić siebie jako irlandzką wieśniaczkę w ósmym miesiącu ciąży, z mężem próżniakiem, trójką dzieci i bez dachu nad głową. Jak tacy ludzie żyją? O czym myślą? Oczywiście nie oczekują łatwego życia i mają tę swoją religię na pocieszenie, ale... Pomyślałam o Parnellu wygłaszającym swoją nienaganną angielsz czyzną mowy w Westminsterze. Przypuśćmy, że to on miał rację żądając niezawisłości dla Irlandii. Jeśli wierzyć temu, co pisano w gazetach, wielu Anglików zgadzało się z nim. To było coś, o czym Irlandczycy nigdy nie pamiętali — zawsze uważali, że wszyscy Anglicy są nikczemnikami nieprzejednanie przeciwnymi jakimkolwiek zmianom w rządzie Irlandii. A ja? Jakie było moje zdanie? Polityką nigdy się nie interesowałam; zawsze bardzo podnosiła mnie na duchu możliwość schowania się za maksymą, że polityka i kobiety nie idą w parze. Lecz teraz to nie była już tylko polityka. To był mój mąż, który pozwalał zarządcy wyrzucać kobiety i dzieci z ich chat i skazywać je na głód; to był mój dom ze służbą, która odeszła, ponieważ wszyscy wiedzieli, że szykują się kłopoty; to byłam ja — w ósmym miesiącu ciąży, pozostawiona zupełnie sama w Cashelmarze... Nie wolno ci myśleć o tym. Myśl o czymś innym. T e n dym na drugim krańcu doliny — czy to możliwe, żeby to był Clonagh Court? Nie, na pewno nie. Może gdybym poszła na górę, zobaczyłabym lepiej... To był Clonagh Court. Nabrałam co do tego pewności. Uklękłam na przyokiennej ławeczce w mojej sypialni i starałam się nie wpadać w panikę — próbowałam myśleć logicznie o tym, co powinnam zrobić. Może ukryć się w kaplicy... Nie, to za daleko, cała ta droga pod górę — to ponad moje siły. Znowu źle się poczułam. Muszę znaleźć coś do jedzenia. Zeszłam na dół, lecz w holu zrobiło mi się słabo, musiałam usiąść na najniższym stopniu schodów i poczekać, aż zawrót głowy minie. Potem wróciłam do biblioteki, najbliższego pomieszczenia, i położyłam się na kanapie. Nie wiem, jak długo leżałam, ale musiałam chyba zasnąć, ponieważ kiedy ponownie otworzyłam oczy, był już zmierzch, długi zmierzch irlandzkiego lata, i usłyszałam tętent końskich kopyt na podjeździe. Podbiegłam do okna, zobaczyłam kto to i rzuciłam się, żeby otworzyć frontowe drzwi. 402
Patrick był cały i zdrowy. Zsiadł z konia, kiedy tylko wierzchowiec zatrzymał się przed progiem. Za to na płaszczu MacGowana widniała krew, a jedna ręka Hugha zwisała bezwładnie. — Saro, szybko! — wydyszał Patrick. — Zawołaj Terence'a i Geralda i powiedz im... — Służący wyszli — powiedziałam. Oparłam się o kolumnę, żeby ulżyć nogom. — Co chcesz przez to powiedzieć? Dokąd? — Nie wiem. — Chryste miłosierny... nie trać czasu, stojąc tak i gapiąc się na nas... przynieś trochę brandy, na miłość Boską! — Przynieś sobie sam — odparłam i poszłam usiąść znowu na schodach. Przez otwarte drzwi widziałam, jak pomaga MacGowanowi wy gramolić się z siodła. Hugh ani jęknął, wiedziałam jednak, że bardzo cierpi, ponieważ wszedłszy do holu natychmiast poszukał najbliższego krzesła. — Chodź do biblioteki... — Zniknęli na moment, po czym Patrick wrócił do holu. — Niech cię szlag! — krzyknął na mnie z furią. — Czy nie zamierzasz ruszyć palcem, żeby pomóc człowiekowi z kulą w ręce? Milczałam, a wysiłek, jakiego wymagało zachowanie milczenia, był tak ogromny, ^e nie starczyło mi sił, by się podnieść. A zresztą ucieszyła mnie wiadomość o kuli. Gdy Patrick odwrócił się gwałtownie i poszedł do jadalni, uśmiechnęłam się. — Chryste, czy nie ma już brandy? — Wrócił do holu jeszcze bardziej rozwścieczony. — Gdzie jest klucz do piwnicy? — Jeden ma Flannigan — odparłam chłodno. — Drugi jest na górze, w górnej szufladzie mojego sekretarzyka. — Wspinał się już na schody, gdy dodałam: — Ale nie ma więcej brandy. Wszystko wypiłeś. Wyjątkowo się rozgniewał. Pobiegł na górę po płótno opatrunkowe i bandaże. Kiedy pojawił się ponownie, niósł nie tylko apteczkę, ale i dzban samogonu, który musiał mieć ukryty w jakimś sekretnym schowku. Nie odezwał się ani nie spojrzał na mnie i trudno było uwierzyć, że kilka godzin wcześniej przyniósł mi kwiaty i troskliwie wypytywał o moje zdrowie. Opatrzył ramię MacGowana. Słyszałam tylko strzępy jego wypowie dzi. — Wygląda na powierzchowną ranę... Jeżeli zabandażuję bardzo ciasno... Napij się jeszcze samogonu... Przepraszam, zabolało?... Musi obejrzeć cię lekarz... Jak najszybciej... MacGowan odezwał się tylko raz. Powiedział: 403
— Pewnego dnia zniszczę tego bękarta Maxwella Drummonda! — Brzydki, nizinny szkocki akcent był tak silny, że jego głos brzmiał, jakby należał do innego człowieka, a nie poprawnie wyrażającego się zarządcy Cashelmary. Skoro nie byłam już sama w domu, chciałam iść na górę, lecz po tych długich, szarpiących nerwy godzinach samotności czerpałam dziwną przyjemność z obecności innych ludzi — nawet tych dwóch — i pięć minut później, kiedy usłyszałam jakieś oddalone dźwięki, wciąż jeszcze siedziałam na schodach. Drzwi frontowe były otwarte. Gdy dotarłam do progu, natychmiast dojrzałam latarki migające na dole przy bramach i usłyszałam odległy tupot maszerujących stóp. — Jacyś ludzie nadchodzą podjazdem! — Wbiegłam do biblioteki, a słowa wysypywały się z moich ust tak szybko, że ledwie wiedziałam, co mówię. Patrick poszarzał. — Jesteś pewna? — Patrz! — Przyciągnęłam go do okna i wskazałam w zapadający zmrok. Odwrócił się na pięcie, żeby spojrzeć na MacGowana. — Możemy pojechać konno, minąć kaplicę i uciec w góry. Myślisz, że dasz radę dosiąść konia? MacGowan skinął głową i podniósł się. — Chyba mnie tu nie zostawicie? — powiedziałam do Patricka. Prasowe relacje o morderstwie w Maumtrasnie przemknęły mi przez głowę, przyprawiając mnie o słabość, i sprawiły, że zapomniałam o dumie, która nie pozwalała mi zwrócić się do niego o pomoc. — Nie możecie odejść. Jestem tu sama! Zajęty był pomaganiem MacGowanowi. — Muszę pojechać z Hughem. Patrzyłam na niego bez słowa. — Jeśli go tu znajdą, zabiją go. Muszę mu pomóc w ucieczce. — Niech sam ucieka! — Jest ranny. — Wystarczająco dobrze się czuje, żeby jechać konno! Patrick tylko potrząsnął głową i podprowadził MacGowana do drzwi. — Patricku, nie możesz zostawić mnie tu samej! Jestem w ósmym miesiącu ciąży. Noszę twoje dziecko. Proszę, zostań! Musisz zostać! Proszę... — Nie zrobią krzywdy ciężarnej kobiecie. Nie zwracał na mnie uwagi. Nadal błagałam go, nawet się roz płakałam, ale równie dobrze mogłabym nie istnieć. Obchodził go wyłącznie MacGowan. • 404
Odwróciłam się i ruszyłam biegiem. Byłam tak przerażona, że zapomniałam zamknąć drzwi frontowe. Próbowałam zabarykadować się w bibliotece, przeciągając fotel przez pokój, lecz okazał się dla mnie za ciężki, a kiedy moje ciało przeszy} ból, przerażona opadłam na kanapę. Łzy zalewały mi twarz. Objęłam rękoma brzuch, jakbym mogła zmusić dziecko siłą woli, by zostało we mnie. O dziwo, ten daremny gest dodał mi odwagi. Byłam wściekła na Patricka za dezercję, a wraz z wściekłością przyszła znajoma siła. Toteż kiedy usłyszałam trzask otwieranych drzwi frontowych i ochrypłe głosy wołające po irlandzku, wstałam, otarłam łzy z twarzy i przeszłam za olbrzymie biurko. Wtedy obróciłam się, by stanąć twarzą w twarz z intruzami. Ktoś kopnięciem otworzył drzwi. Zabłysła latarka. Hałas przetoczył się po pokoju, poczułam zapach dymu, w twarz uderzył mnie smród nie umytych ciał. Nagle opuściła mnie odwaga, okropne mdłości ścisnęły mi żołądek. A kiedy jakiś brodaty zbój coś do mnie wrzasnął, pokój zawirował mi przed oczyma i osunęłam się z ulgą ze skraju świadomości w kompletne zamroczenie.
V Pierwsze, co dotarło do mnie po przebudzeniu, to cisza. Pokój był pełen ludzi; czułam ich zapach i jak przez mgłę widziałam ich twarze, lecz nikt nie mówił. Ale ktoś przy mnie był. Nie byłam już sama. Potem ten ktoś się odezwał. Irlandzki jest powolny i niski, to umierający język, a jednak taki piękny. W następnej chwili poczułam zimną krawędź szklanki przy ustach i ogień samogonu palący mi gardło. Zakrztusiłam się, próbowałam złapać oddech. Czyjaś ręka objęła mnie mocno, a bliżej niż te nie umyte ciała, bliżej nawet niż odór samogonu poczułam mdłą, surową woń mydła węglowego i delikatny zapaszek tytoniu. — Jest pani zupełnie bezpieczna, milady — powiedział Maxwell Drummond. Podniosłam na niego oczy. Miał bardzo poważne spojrzenie. — Proszę pozwolić, żebym przeniósł panią na kanapę. Ktoś zabrał mi szklankę z ręki. Poczułam, jak podnoszą mnie z podłogi i umieszczają delikatnie na welwecie kanapy. Po drugiej stronie pokoju armia wieśniaków przelewała się przez próg biblioteki i wypeł niała hol, ale wciąż żaden nic nie mówił. — Milady, jest kilka pytań, które będę musiał pani zadać... — Spoj rzałam na niego znowu, on zaś zamilkł. Po dłuższej chwili powiedział: — Gdzie jest pani mąż?
— On... odszedł. — Mój głos był wyższy niż zwykle, ale zaskakująco silny. — Z MacGowanem? — Tak. — Dokąd? — Obok kaplicy — odparłam. — W góry. Odwrócił się do swoich ludzi i wydał rozkazy, znowu po irlandzku. Nagle wszyscy byli w ruchu, ciszę złamał pomruk setek głosów i stukot butów o marmurową posadzkę holu. Zamknęłam oczy, ogarnięta ulgą, że zostanę sama, lecz kiedy ponownie je otworzyłam, przekonałam się, że choć gawiedź wyszła, Drummond wciąż jest przy mnie. Nie przyszło mi do głowy, że zostanie, i szok spowodowany jego widokiem był tak wielki, że wzdrygnęłam się gwałtownie. Wykonał uspokajający gest. — Nie skrzywdzę cię. Czy coś cię boli? — Nie, jestem tylko trochę osłabiona... prawdopodobnie dlatego, że nic nie jadłam... od lunchu, wszyscy służący uciekli, zamierzałam znaleźć coś do jedzenia, ale... — Nie mogłam sobie przypomnieć, co się stało, lecz nie miało to już znaczenia. — Chcesz powiedzieć, że jesteś w domu sama? — Tak. — Czy twój mąż o tym wiedział? — Och, tak — odparłam, choć przecież to też nie miało już znaczenia. — Jezusie najsłodszy, co za kreatura! Gdybym nie widział twojej figury na własne oczy, pomyślałbym, że tylko udaje mężczyznę. — Dopił samogon i odstawił szklankę z łoskotem. — Nie więcej jak pół godziny temu z tej szklanki pił MacGowan — rzekłam. — Powiedziałaś mi to trochę za późno, prawda? I jestem już otruty! Uśmiechnęliśmy się do siebie. Nagle poczułam się zdrowa i silna. — Chcę wyrównać rachunki z MacGowanem — rzekłam. — Wypiję za to. —'Nalał trochę więcej samogonu i podał mi szklankę. — Obydwoje za to wypijemy — rzucił. Pociągnęłam więc łyczek ze szklanki, maleńki, ponieważ bałam się, że znowu się zakrztuszę. Kiedy zaś oddałam mu resztę, wzniósł szkło do góry i powiedział ze śmiechem: — Za najpodlejszego z podłych protestantów, jaki kiedykolwiek wyszedł ze szkockiej ziemi! Niech się smaży w piekle! — Gdy i ja się roześmiałam, dodał: — Co byś powiedziała, gdybym pewnego dnia sprawił ci prezent? — Jaki prezent? — Naszyjnik ze sznura, prawdę mówiąc nic szczególnego, ale z in tymnymi częściami Hugha MacGowana dyndającymi na końcu. Znowu się roześmiał, a nadzwyczajne w tym wszystkim było to, że ja śmiałam się także. Nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się oburzać. Sama sugestia i obrazy, które wywołała, były czymś tak cudownie absurdalnym, że chichotałam jak pensjonarka. Nagle uświadomiłam
sobie, że nie ma już żadnych wątpliwości, iż dokona się moja zemsta. Szalenie poprawił mi się nastrój; nie pamiętałam, kiedy ostatni raz czułam się tak podekscytowana. Teraz chciałam już tylko jednego — żeby Drummond został. ( Ale rzecz jasna nie mógł. Musiał iść. — Zanim pójdę, przyniosę ci coś do jedzenia — powiedział. — Jak znajdę kuchnię? Próbowałam mu wytłumaczyć, lecz rzucił tylko: — Najświętsza Panienko, potrzebuję kompasu albo zgubię się na amen! — I zniknął ze świecą w holu. Nie było go niecałe pięć minut. Kiedy wrócił, niósł bochenek chleba, pół kurczaka i dzban mleka, wszystko ustawione bezładnie na srebrnej tacy. — Jeśli potrzebujesz majordomusa — oświadczył — to nie licz na mnie. Jaki jest pożytek z tacy tej wielkości? — Zostawia się na niej karty wizytowe. — Cóż, wpadłem z wizytą — rzekł — i na swój sposób zostawiłem kartę. — Rozejrzał się po pokoju. — To piękny dom — powiedział — dom, który nadałby się dla króla. Zawsze podziwiałem Cashelmarę. — Nalał mi trochę mleka do szklanki po samogonie, a po chwili dodał: — Dopilnuję, żeby panna de Salis dowiedziała się, że jesteś tutaj sama, i żeby przyjechała z lekarzem. Niech się upewni, czy wszystko jest w porządku. Do tego czasu nic ci się nie stanie, obiecuję... Jesteś pewna, że nic cię nie boli? Przyglądałam się zmarszczkom od śmiechu przy jego ustach i oczach. Przybliżył twarz. Siedział na kanapie obok mnie. Teraz widziałam już tylko wąską górną wargę. Łagodnie wsunął dłoń pod moją głowę. Rozchyliłam usta, zanim jeszcze dotknęły ich jego wargi. Nigdy wcześniej nie robiłam tego, ale też nigdy nie lubiłam całowania, tak wilgotnego i obrzydliwego, a później gwałtownego i brutalnego. Teraz jednak chciałam być całowana i ku mojemu zdziwieniu pocałunek był łagodny i jędrny, a moje ciało odprężyło się w jego ramionach. Po chwili przerwał i poczułam, że prostuje plecy, zbierając się do odejścia. Zacisnęłam mocno powieki, by zdobyć się na słowa pożegnania, lecz on wszelkie pożegnania odłożył na później. Pochylił się znowu, a gdy jego ręce przesunęły się po mojej szyi i ramionach, nie mogłam uwierzyć, że ongiś uważałam go za nieokrzesanego. Było niemal tak, jakby wiedział, że brzydzę się brutalnością uczuć. Ale oczywiście nigdy nie miał się o tym dowiedzieć; postanowiłam, że dopilnuję, by nie patrzył na mnie ze wzgardą i współczuciem, gdy odkryje, jaką jestem nieudacznicą. Do oczu napłynęły mi łzy. Przestał mnie dotykać, czułam się jednak tak rozgoryczona i zmieszana, że ledwie to zauważyłam. Kiedy już byłam w stanie spojrzeć na niego, stał i patrzył na mnie z góry. — Płaczesz — powiedział — a jesteś najdzielniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem. Na nic tu łzy. Nie łzami wyrównasz swoje
rachunki z MacGowanem. — Znowu pochylił się nade mną i przytulił swoją twarz do mojej. — Życzę ci bezpiecznego rozwiązania — dodał — i szybkiego powrotu do zdrowia. A kiedy już wyzdrowiejesz... — przerwał, jego oczy były tuż przy moich — ...przyjdę po ciebie. Nie czekając na odpowiedź wyszedł z pokoju. Słyszałam stukot jego butów, kiedy przechodził przez hol, lecz nadal byłam silna i nie przeszkadzała mi już samotność w tym domu. Wypiłam trochę mleka, zjadłam nieco chleba i mięsa. Po pewnym czasie przypomniałam sobie, jak to obwiniałam Drummonda o śmierć Marguerite i jaka byłam przekonana, że sam jego widok mnie odstręczy. Minęło pięć godzin, zanim oszołomiona Madeleine przybyła z dok torem Cahillem. Jednakże nie przeszkadzało mi to długie oczekiwanie. Po prostu leżałam w bibliotece na kanapie i myślałam o Maxwellu Drummondzie, a za każdym razem, gdy przypomniałam sobie ten obiecany naszyjnik, czułam, że mimowolnie się uśmiecham.
R O Z D Z I A Ł ÓSMY
I MacGowan uciekł. Razem z Patrickiem przedarli się przez góry do doliny Erriff, gdzie Hugh złapał pierwszy lepszy wóz do Westport, podczas gdy Patrick, prowadząc jego konia, pojechał inną drogą do zajazdu w Leenane. Służący wkradli się z powrotem do Cashelmary. Madeleine, która zdecydowała się zostać ze mną, dopóki nie zostanie zażegnane wszelkie niebezpieczeństwo poronienia, dała im taką reprymendę, że wszyscy popłakali się ze wstydu, a potem posłała ich na mszę do Clonareen, by odpokutowali swoją winę. Jeden ze stajennych miał po mszy udać się do Letterturk i przywieźć George'a. George oznajmił, że z Clonagh Court zostały tylko zgliszcza, a dom starego MacGowana jest gruntownie zrównany z ziemią przez maszynę do burzenia budynków. Hugh wysłał swojego ojca do Galway dzień wcześniej, stary był więc bezpieczny. W potyczce z żołnierzami zginęło trzech wieśniaków; kapitan dowodzący oddziałem przyjechał do Cashel mary, żeby zakomunikować, iż wielu jego ludzi jest rannych. Potem przybyła policja z zamiarem dokonania aresztowań, lecz George ich powstrzymał. Powiedział, że lepiej tego nie robić, bo Bóg jeden wie, co mogłoby się stać, gdyby aresztowaniami dopełnić teraz eksmisje i strzela ninę. Lepiej pozwolić, żeby sprawa nieco przycichła, i dopiero wówczas podejmować dalsze kroki. — Musimy zadbać o zdrowie Sary —; zwrócił się do Madeleine. —W tej chwili nie możemy ryzykować żadnych gwałtów w Cashelmarze. — Nie sądziłam, że George może być taki rozsądny—powiedziała do mnie potem Madeleine. Sama bolała nad eksmisjami i często powtarzała Patrickowi, żeby nie szedł za radą MacGowana. — Rzecz jasna — rzekł George — Patrick nie ma za grosz rozumu, kiedy idzie o MacGowana. —• Nie będziemy o tym rozmawiać przy Sarze — powiedziała Madeleine. — Dlaczego nie? — odezwałam się. — Sama wiem najlepiej, ile ma rozumu. 400 .
Żadne z nich nie potrafiło spojrzeć mi w oczy. — Musimy porozmawiać z Patrickiem, George — powiedziała Madeleine po chwili milczenia. — Zastanawiam się, czy będzie po temu okazja — rzekłam bez osłonek. — W tej chwili dla MacGowana powrót do doliny byłby samobójstwem, a Patrick na pewno zechce z nim zostać. Popatrzyli na mnie z powątpiewaniem. Wiedziałam, że myślą, iż szok pomieszał mi rozum. — Ależ, kochanie, oczywiście, że wróci! — zawołała oburzona Madeleine. — Wiem, że Patrick zachował się bardzo niewłaściwie, i trudno winić cię za to, że czujesz się rozgoryczona, ale w końcu ma sumienie. Poza tym, pominąwszy ciebie i dziecko, nie ma wyboru i musi wrócić do Cashelmary. Nie ma pieniędzy ani żadnego miejsca, gdzie mógłby zamieszkać. Ja uważałam mimo to, że Patrick pojedzie z MacGowanem. Myliłam się jednak. Wrócił. Przyjechał tego wieczoru z Letterturk, wiodąc konia MacGowana, i nie chciał widzieć nikogo aż do następnego dnia. Mógłby zostać dłużej w odosobnieniu, gdyby nie to, że przybyli Drummond z Michaelem Joyce'em, nowym patriarchą najbardziej wpływowego rodu w dolinie. Chcieli przedłożyć pewne żądania. George, który wciąż jeszcze był w Cashelmarze, nie zgodził się przyjąć ich w imieniu Patricka. Nie zobaczyłam wtedy Drummonda. Odpoczywałam w moim budua rze i dowiedziałam się, że jest w Cashelmarze wtedy dopiero, kiedy George przyszedł na górę, by naradzić się z dotrzymującą mi towarzy stwa Madeleine. — Patrick będzie musiał z nimi porozmawiać — powiedział zaniepo kojony. — Jeśli odprawimy ich dzisiaj, wrócą jutro. Pomyśleć, że 0'Malleyowie i Joyce'owie przynajmniej raz się zjednoczyli! Odkąd pamiętam, zawsze skakali sobie do oczu. Cóż, MacGowan sprawił, że w dolinie zapanowała chociaż jedność, mimo że nie ma spokoju. — Sprowadzę Patricka — oznajmiła Madeleine, odkładając robótkę. — Nie wolno tym wszystkim niepokoić Sary. — Wyszła więc z buduaru, przeszła przez moją sypialnię i skierowała się do drzwi łączących ją z pokojem Patricka. Nie słyszałam, co odpowiedział na pytanie, ale gdy weszła, dotarły do mnie jej słowa: — Jakież to obrzydliwe! Jak możesz brać się za whisky tak rano! Patrick wrzasnął, żeby zostawiła go samego. — Dobry Boże! — zawołał George, śpiesząc na pomoc Madeleine. Wybuchła gwałtowna kłótnia. — Nie będę oglądał tego bękarta Drummonda! — krzyczał Patrick. — - Cholernie głupio mówisz! — zawołał George. — Wybacz mi to słowo, Madeleine, ale doprawdy... — Proszę, G;orge — odparła Madeleine — to nie jest odpowiednia chwila, żeby przejmować się moją wrażliwością. Patricku, musisz go
przyjąć, w przeciwnym razie uznam, że jesteś większym durniem, niż sobie wyobrażałam. — Zamknij swoją cholerną buzię! — odparł Patrick. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, jak bardzo musi być pijany, ponieważ inaczej nigdy nie odezwałby się do kobiety w ten sposób. — Nie, nie zamknę! — powiedziała Madeleine stanowczo. — Trzy małam ją zamkniętą wystarczająco długo, dziękuję, a f r a z myślę, że nadszedł czas, żebym ją otworzyła. Musisz wziąć się w garść, Patricku. Zupełnie się zhańbiłeś, pijąc tak dużo, porzucając ciężarną żonę, patrząc jak w obraz w tego MacGowana, w tak poniżający sposób... — Nie wygłaszaj mi kazań. Wynoś się! — A właśnie że będę ci wygłaszać kazania! To mój moralny obowią zek jako twojej siostry i chrześcijanki. Co by powiedział papa, gdyby zobaczył cię w tym stanie! — Mniejsza o wuja Edwarda — rzekł George praktycznie. — Bogu dzięki, że nie żyje i nie doczekał tego upadku. Liczy się to, co mówią inni, a ja mógłbym ci powiedzieć, Patricku, że twoje życie osobiste staje się tematem wyjątkowo nieprzyjemnych plotek stąd do Dublina, a także Londynu, o ile mi wiadomo... — Na miłość Boską, cóż to ma teraz za znaczenie? Hugh wyjechał, prawda? Jestem tu z moją ciężarną żoną, prawda? No co, prawda?! — Musisz dać słowo, że MacGowan nigdy tu nie wróci. Tego się domagają Drummond i Joyce, a jeśli nie spełnisz ich żądań, nie odpowiadam za konsekwencje. — Patricku, masz obowiązki wobec Sary i swoich dzieci, łącznie z tym jeszcze nie narodzonym... — Chcę tylko, żeby mnie zostawiono w spokoju. Chcę pracować w moim ogrodzie. Chcę, żeby wróciły tu dzieci. — Wobec tego... — Och, powiedz Drummondowi i Joyce'owi, co ci się podoba! Nic mnie to nie obchodzi! I zostawcie mnie wreszcie samego! — Oczywiście jest haniebnie pijany — rzekła Madeleine, kiedy George poszedł na dół rozmówić się z Drummondem i Joyce'em. — Powiedziałabym mu znacznie więcej, ale uznałam, że w jego stanie na nic by się to zdało. — Absolutnie na nic — rzekłam ze znużeniem. Nie widziałam Patricka przez następne dwa dni. Madeleine wró ciła już do lecznicy, a George, obiecawszy Drummondowi i Joyce'owi, że nowy, skromny zarządca zostanie zatrudniony na miejsce Mac Gowana, udał się wyczerpany do Letterturk. Ponieważ w dolinie znowu panował spokój, postanowiłam omówić z Patrickiem sprawę powrotu dzieci. — Już po nie posłałem — odparł. — Wczoraj napisałem do niani. — Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? — krzyknęłam ze złością,
ponieważ poprzedniej nocy nie spałam martwiąc się, czy nie jest jeszcze za wcześnie ściągać ich z Salthill. — Nie chciałem z tobą rozmawiać. — Tak, ale... — Jakaś obojętność w jego obejściu przyciągnęła moją uwagę. To było do niego niepodobne. — Patricku, musisz dołożyć więcej starań, naprawdę musisz, albo dzieci będą podejrzewały, że nie wszystko między nami ;^st w porządku. Ledwie to powiedziałam, pomyślałam sobie: po urodzeniu dziecka odejdę od niego. Zabiorę dzieci i pojadę do Dublina lub Londynu, zwrócę się po poradę prawną. Teraz, kiedy nie ma już MacGowana, nie muszę bać jię ucieczki. Potem jednak pomyślałam: bez MacGowana życie w Cashelmarze może być całkiem znośne; nigdy nie wybaczę Patrickowi, podobnie jak nigdy nie wybaczę MacGowanowi, ale choć gardzę nim i mierzi mnie, to przecież nie boję się go; bez wątpienia mogę ułożyć sprawy tak, żebyśmy rzadko ze sobą rozmawiali, a dla dobra dzieci muszę unikać skandalu, muszę unikać rozwodu. Jeśli tylko będzie to możliwe, muszę spróbować zostać, a poza tym... czyż Drummond nie obiecał przyjść po mnie, kiedy już będę zdrowa? — Patricku... — zaczęłam rozsądnie, ale mi przerwał. — Jestem zmęczony kłamstwami — powiedział. Znowu pił. Była dopiero jedenasta rano, lecz on już pił brandy, którą Flannigan przy wiózł z Galway. — Jestem zmęczony przejmowaniem się tym, co myślą ludzie. — Ale musi cię obchodzić, co myślą twoje własne dzieci! Pomyśl o Nedzie! Ma teraz prawie dziewięć lat! Jeśli kiedykolwiek domyśli się prawdy... — Dowie się. Pewnego dnia się dowie. — Ależ nie może! Jak możesz mówić to tak spokojnie! — Mogę, bo mój system wartości jest inny niż twój. Bo nie chcę, żeby mój syn powiedział pewnego dnia: „Mój ojciec był wspaniałym kłamcą i wyśmienitym aktorem, i tak naprawdę nigdy go nie znałem". Chcę, żeby mówił: „Mój ojciec kochał mnie i był ze mną szczery, i tyl ko to ma znaczenie". — Znowu się upiłeś! — powiedziałam z furią, ponieważ jednak wygnanie MacGowana dodało mi otuchy, ponieważ chciałam współpracy Patricka, stłumiłam gniew i wzgardę i raz jeszcze spróbowałam go podejść. — Musimy dbać o zachowanie pozorów, Patricku! — Mówiłam racjonalnie, dobierając słów, których tak często używał w stosunku do mnie. — Jeżeli teraz się poddamy, będzie to oznaczać, że wszystkie nasze wcześniejsze wysiłki poszły na marne. Obiecaj mi, że się postarasz... dla dobra dzieci... — Obiecam ci, co zechcesz — odparł — jeśli tylko zostawisz mnie samego.
Na szczęście jego nastrój poprawił się, gdy wróciły dzieci, lecz przeciągające się okresy pijaństwa odbiły się na jego wyglądzie. Postarzał się, na twarzy przybyło mu zmarszczek, cerę miał kostropatą, a oczy zaczerwienione. Po odjeździe MacGowana stracił zainteresowanie dla ogrodu, brak ruchu zaś sprawił, że utył i jego wspaniała sylwetka nosiła pierwsze symptomy upadku. Wciąż jeszcze miał tę pewność siebie, którą zaszczepił w nim MacGowan, ale że nie widział przed sobą żadnego celu, wydawał się popadać w coraz głębszą apatię, trzymał się na osobności, był markotny i wrogo usposobiony. Jedynie przy dzieciach starał się być taki jak dawniej; widząc to, myślałam z ulgą, że wstyd i hańba rozwodu mogą być jeszcze dzieciom oszczędzone. Potem na świat przyszło kolejne dziecko. Bardzo to odchorowałam. W przeciwieństwie do wcześniejszych porodów ten był długi i trudny, a potem straciłam tak dużo krwi, że leżałam nieprzytomna przez wiele godzin. Dopiero znacznie później można mi było powiedzieć o guzach, lecz wtedy doktor Cahill z takim zapałem zapewniał mnie, że nie są nowotworowe, iż trudno mi było zrozumieć, co się właściwie stało. Nikt się nie spodziewał, że przeżyję. Doktor Cahill zmuszony był użyć noża chirurgicznego i gdyby nie to, że był młodym lekarzem, szkolonym nie tylko w Dublinie, ale i Lon dynie, jestem pewna, że nie przetrzymałabym tego. Nawet mimo jego nowoczesnej wiedzy złapałam zakażenie i przez wiele dni byłam świa doma jedynie bólu i żaru gorączki. W końcu pewnego ranka poczułam się lepiej i przypomniałam sobie, że dawno temu urodziłam jakieś dziecko. — To dziewczynka, Saro — powiedziała Madeleine, która pielęg nowała mnie z oddaniem. — Bardzo ładna. Ciemnowłosa jak ty i zupełnie niepodobna do Patricka. Zapytałam, czy spodziewa się, że będzie żyła, i ledwie mogłam uwierzyć, gdy Madeleine powiedziała, że tak. — Mówisz to, żeby mnie oszczędzić — rzekłam. Lecz kiedy poka zano mi niemowlę, przekonałam się, że jest zdrowe i rumiane. — Jakież to szczęście — zdołałam dodać, opadając z powrotem na poduszki. — Zawsze tyle szczęścia... — Byłam zbyt słaba, by cokolwiek jeszcze powiedzieć. Dopiero wiele godzin później Madeleine wyjawiła mi, że nie będę mogła mieć więcej dzieci. Objaśniła mi to używając określeń medycz nych, ja jednak nigdy nie rozumiałam wiele z budowy kobiecych części ciała, więc po prostu potakiwałam i starałam się wyglądać na zaintereso waną. Początkowo nie czułam się ani trochę zawiedziona, ponieważ nie miałam zamiaru dawać Patrickowi kolejnego dziecka, ale potem dotarła do mnie prawda o mojej bezpłodności i w chwilach samotności wypeł niała moje oczy łzami. Mówiłam sobie, że nie mam prawa narzekać, ponieważ urodziłam czworo pięknych dzieci. A jednak myśl, że nie jestem 413
już pełnowartościową kobietą, stale krążyła mi po głowie i ogromny smutek ciążył jak ołów na sercu. Aby poprawić sobie nastrój, rozmyślałam o Drummondzie, lecz przede mną rozciągała się perspektywa długiej rekonwalescencji i nie miałam się jak dowiedzieć, kiedy go znowu zobaczę. Dziecko zostało ochrzczone w Boże Narodzenie, gdy czułam się już na tyle dobrze, by chodzić. Naturalnie. Patrick nie zgodził się na imię Camille, a ja, rzecz jasna, nie zgodziłam się na jego wybór — Louisa, tak że na godzinę przed przybyciem pastora znaleźliśmy się w absolutnym impasie. — Wypróbujcie coś prostego — powiedziała Madeleine, wcielając się w rolę mediatora, jaką wcześniej odgrywała Marguerite. — Może Jane albo Joan. — Tylko nie Joan — zaprotestował Patrick, a ja za nim, i niemowlę zostało ochrzczone Jane, ku wielkiemu rozczarowaniu pozostałych dzieci, które uznały to imię za zbyt pospolite. — Guinevere byłoby ładnie — powiedział Ned, który czytał właśnie „Króla Artura". — Róża — podsunął John, który lubił kwiaty. — Wiktoria, jak nasza kochana królowa — rzuciła Eleanor, zapobieg liwa jak zawsze, i spojrzała na ojca, który rzekł ze śmiechem, że jest najmądrzejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widział. Zastanawiałam się, czy pozostanie mądrzejsza niż jej siostra. Biedne maleństwo, myślałam za każdym razem, kiedy ją całowałam, a potem całowałam ponownie, żeby na pewno wiedziała, jak bardzo jest kochana. Biedna mała Jane. Thomas i David przyjechali na chrzciny i spędzili Boże Narodzenie w Cashelmarze. Nie ukrywali, jak bardzo cieszą się z odejścia MacGowana. Thomas wyraził również zadowolenie, że Patrick przestał pić. On jednak nie przestał. Po prostu lepiej się maskował, ponieważ rachunki od handlarzy win były coraz wyższe i wydatki te stawały się coraz większym obciążeniem ksiąg gospodarczych. Tylko raz otrzymałam wiadomość od Edith, z okazji świąt. Najęła dom w Edynburgu i mieszkała tam razem z MacGowanem. Hugh miał problemy ze zranioną ręką, którą wciąż jeszcze w pełni nie władał, jednakże lekarze w Edynburgu byli znakomici, więc przynajmniej miał zapewnioną najlepszą opiekę. Stary MacGowan również siedział w Edynburgu, ale nie mieszkał z nimi; Hugh nie zgodziłby się na to, choć najął dla ojca kilka pokoi w odległości pół mili od ich domu. Przypuszczałam, że MacGowan będzie szukał innej posady, kiedy tyl ko jego ręka wydobrzeje. Ewentualnie że nadal będzie żył z dochodu żo ny. Chciałam zapytać Patricka, czy zamierza jechać w odwiedziny do Edynburga, lecz musiałam bardzo uważać na to, co do niego mówię, i ostatecznie uznałam, że lepiej będzie nie wymieniać imienia MacGowana. 414
Minął styczeń. Czułam się teraz znacznie silniejsza. Bez przerwy się zastanawiałam, jak by się zobaczyć z Drummondem. Myślałam, żeby pojechać powozem do Clonareen i wstąpić do lecznicy — byłby to" dla niego sygnał, że jestem już zupełnie zdrowa. Nie czułam zażenowania na myśl o spotkaniu jego żony. Zawsze z trudem przychodziło mi wiązanie z nim Eileen, a teraz było to dla mnie wręcz niemożliwe — po prostu wymazałam z pamięci fakt, że on także jest żonaty i ma dzieci. Poza tym nie miałam poczucia, że planuję coś naprawdę zdrożnego. Wiedziałam też, iż skończę z, tym, by nie dopuścić do skandalu. Tak więc nie widziałam nic złego w tym, aby spotkać się z nim od czasu do czasu na kilka minut. „A kiedy wyzdrowiejesz — powiedział Drummond — przyjdę po ciebie." Wcześniej jednak po niego przyjechał MacGowan. Przybył konno przez wzgórza z Letterturk, z olbrzymim oddziałem wojska i całą policją z hrabstwa Galway — i jeszcze zanim tego wieczoru zaszło słońce, farma Drummonda została doszczętnie spalona, a sam Maxwell wtrącony do lochów hrabstwa Galway.
II Eileen Drummond zabrała dzieci do Dublina, do swoich rodziców. Madeleine pożyczyła jej pieniądze. Ja także chciałam jej pomóc, lecz nie miałam odwagi. — Jak dobrze być z powrotem — zawołał MacGowan, siadając na krześle u szczytu stołu. — Flannigan, przynieś butelkę szampana! Następnego dnia Flannigan złożył wymówienie. Szok spowodowany powrotem MacGowana miał na mnie ciekawy wpływ. Zaczęłam miewać majaki i momentami mogłam patrzeć z wielkiej wysokości — obserwowałam wtedy kukiełkową figurkę udającą, że jest panią domu. — Nie ma najmniejszej potrzeby, żebyś dłużej kłopotała się prowa dzeniem rachunków domowych, Saro — powiedziała Edith. — Hugh chce, żebym ja to robiła. Mówi, że jesteś nazbyt ekstrawagancka i tracisz za dużo pieniędzy na stroje. Dostaniesz pensję, ale zdaniem Hugha musisz bardzo uważać, żeby nie wydać jej od razu. , Pozostali służący zaczęli składać wymówienia, kiedy zaś Edith zastąpiła ich najmamiejszymi dziewczynami z doliny, pogorszyła się jakość usług. To jednak, powiedziano mi, jest tylko tymczasową niedogo dnością, dopóki majątek nie zostanie doprowadzony do porządku, a Clonagh Court odbudowany. 415
Do tego czasu MacGowanowie mieli pozostać w Cashelmarze. Nauczyciel Neda wyjechał, nowy zaś, który przybył na jego miejsce, pozostał niecały tydzień. Nawet niania złożyła wymówienie, kiedy Edith próbowała zmniejszyć przydział opału do pieców w pokojach dziecin nych; wycofała je tylko dlatego, że wybuchnęłam płaczem i błagałam ją, by pozostała. O dziwo, przerażenie wywołane groźbą wyjazdu niani miało na mnie pozytywny wpływ. Otrząsnęłam się z szoku, a wtedy znowu zapłonęłam wściekłością. Starałam się ją ukryć, ale też rozumiałam, że trzeba coś zrobić. Rzecz jasna do czasu powrotu MacGowanów do Clonagh Court nie mogłam zrobić nic, tylko czekać na odpowiedni moment, za to potem... Na powrót zaczęły mnie dręczyć problemy związane z ucieczką. Nie mogłam opuścić Cashelmary bez dzieci, z kolei z nimi było to niemożliwe. , jak zauważył kiedyś MacGowan, była zupełnie odosobniona. Nawet bez bagażu musielibyśmy jechać powozem, a to wymagało zabrania koni, stajennych, woźniców. Nie trzeba było wiele wyobraźni, by ujrzeć całe to zamieszanie. Wymykanie się w środku nocy z czwórką dzieci mogło zakończyć się tylko porażką; nawet gdybyśmy zdołali opuścić mury ogrodu, niewielka była szansa, że dotrzemy do domu George'a w Letterturk. Wiadomość o ucieczce Patrick otrzymałby najdalej w ciągu godziny, pojechałby za nami, wezwał MacGowana... Gdybyśmy jednak mieli dość szczęścia, by dotrzeć do Letterturk Grange, George nie mógłby zrobić nic, żeby zapobiec odebraniu mi dzieci i odwiezieniu ich do Cashelmary. A co by się ze mną stało? Cóż, MacGowan bez wątpienia wymyśliłby odpowiednie rozwiązanie. Zapałka rozbłysła w ciemności, jego oczy obserwowały mnie znad równego płomienia... Poczułam się niedobrze. Strach i nienawiść zaciskały mi gardło, stanęły tam niczym wymioty, i czułam, że się duszę; umysł miałam tak otumaniony, że niezdolny do rozważania planów jakiejkolwiek ucieczki. Może później, kiedy MacGowan wróci do Clonagh Court, będę mogła myśleć jaśniej. Patrick zamówił wspaniały marmur z Connemary na wyłożenie swojego stawu z liliami. Przez całe okropne lato jego ogród zachwycał fantastyczną masą kwiecia. Wciąż jeszcze widzę te rododendrony — ogromne, rozrośnięte i egzotyczne, ich bogate kolory na tle soczystej zieleni liści drzew, i ogniste azalie, niesamowite przez intensywność swej barwy, oblepiające alejkę prowadzącą do kaplicy. Grządki wokół traw nika, ukształtowanego na wzór jeziora, także były różnobarwne. Pamię tam, jak dzień w dzień gapiłam się na czerwone trąbki płomiennych nasturcji, oślepiający błękit goryczki, wielokolorową fantazję zawilców otaczających całość, bladą perfekcję dostojnych lilii... Magnolia także kwitła tego roku, a w ogrodzie przy kuchni drzewa brzoskwiniowe omdlewały pod ciężarem soczystych owoców. Patrick ciężko pracował, 416
dbając o kwiaty dotąd, aż wydawały się żyć własnym życiem. Za to kilka kroków dalej, na wzgórzu, obrus na ołtarzu w kaplicy zbutwiał, a ławki oblepiał kurz. W czerwcu dowiedziałam się, że nie będę miała wytchnienia od MacGowanów: zdecydowali, że zamieszkają w Cashelmarze na stałe. Z rozpaczy zaczęłam rozważać możliwość opuszczenia Cashełmary bez dzieci. Wiedziałam jednak, że nie mogę ich zostawić, chyba że miałabym gwarancję, iż zdołam je odzyskać na mocy prawa. Gdybym tylko mogła skonsultować się z jakimś prawnikiem i dowiedzieć się, jaka jest moja sytuacja! I kiedy głowiłam się, jak to zrobić, przyszło mi na myśl, że wreszcie znalazłam się w położeniu, w którym George może mi służyć czynną pomocą. Napisałam do niego liścik. Dałam go Madeleine podczas podwieczor ku, co było niemałym osiągnięciem, ponieważ Edith obserwowała mnie sokolim okiem i tylko marzyła, żebym popełniła jakiś błąd, o którym mogłaby donieść MacGowanowi. Przekazałam Madeleine liścik zaraz po tym, jak zrzuciłam cały podwieczorek na nową suknię Edith; nie była w stanie zauważyć, że Madeleine przechwytuje kartkę i wsuwa ją za mankiet rękawa. Napisałam do George'a: „Postanowiłam mieszkać tutaj dla dobra dzieci, ale sprawy przybrały obecnie taki obrót, że uznałam, iż dalszy pobyt w Cashelmarze będzie dla nich znacznie gorszy, niż gdybym je stąd zabrała. Jednakże nie śmiem wyjeżdżać otwarcie, ponieważ boję się, co przy takiej próbie mógłby mi zrobić MacGowan. Wiem, że jestem dla niego niebezpieczna, mogę bowiem poświadczyć jego perwersyjne sto sunki z Patrickiem. Jeśli rzecz cała stanie przed sądem, musi być przynajmniej cień szansy, że zniszczę ich obu i pozbawię Patricka praw rodzicielskich (tego zawsze się lękał). Ale zanim spróbuję wyjechać, muszę wiedzieć dokładnie, jaka jest moja sytuacja prawna, a ponieważ nie mogę uciec z doliny, nie mam innego wyboru, jak prosić ciebie, żebyś porozmawiał w moim imieniu z jakimś prawnikiem. Wiem, że proszę o bardzo wiele, zwłaszcza że nie możesz aprobować skandalu wynikające go z rozwodu, ale najdroższy kuzynie, ja nie martwię się już skandalem, jestem zbyt zrozpaczona, aby się tym przejmować. Proszę, proszę, pomóż mi!... Zwłaszcza nie zapomnij zapytać prawnika, czy przez to, że dotąd milczałam na temat tego, co tu się naprawdę dzieje, nie straciłam podstaw do rozwodu. Nie mogę wyjechać tylko pó to, żeby się dowiedzieć, iż nie mogę odebrać Patrickowi dzieci, a nie odważyłabym się do nich wrócić. Nie da się wyrazić słowami, jak bardzo się boję MacGowana i jak go nienawidzę. Proszę, uwierz mi, kiedy mówię, że bezcelowa jest rozmowa z Patri ckiem. On nigdy, przenigdy nie rzuci MacGowana. I proszę, nawet błagam, pamiętaj, żeby zniszczyć ten list natychmiast po przeczytaniu, i nigdy nie piśnij ani słówkiem, że prosiłam cię o pomoc..." 27
417
Przynajmniej w tym ostatnim George mnie posłuchał. Musiał znisz czyć list, gdyż słowo o nim nie dotarło do uszu MacGowana; ale mimo tego wszystkiego, co napisałam, nie potrafił uwierzyć, że Patrick, stając wobec groźby skandalu, może się nie zgodzić na zerwanie z MacGowanem. Przypuszczam, że George doznał szoku, sformułowałam bowiem to, co sam od dawna podejrzewał; ten szok musiał nadwątlić jego zdolność oceny sytuacji, ponieważ przyjechał do Cashelmary, by po raz ostatni rozmówić się z Patrickiem. Patrick i MacGowan przyjęli go w saloniku, a ja, wymknąwszy się spod opieki Edith pod pretekstem bólu głowy, czekałam w cieniu galerii z nadzieją, że ujrzę wyraz twarzy wychodzącego George'a. Przerażeniem napawała mnie myśl, że mógłby zdradzić się, iż do niego napisałam. Tak naprawdę interesowało mnie tylko jedno: czy jestem bezpieczna, czy nie. Nigdy jednak nie zobaczyłam już George'a. Słyszałam podniesione głosy, a parę sekund później donośny łomot, po którym zaległa cisza. — Przewrócił się — powiedział MacGowan kilka godzin potem do doktora Cahilla.—Bardzo to było nieprzyjemne. Może atak serca? Lekka apopleksja? Wyglądało to tak, jakby stracił równowagę, i zanim zdołaliś my go złapać, uderzył głową o kratę przed kominkiem... Doktor Cahill wyjawił, że George od dawna cierpiał na nadciśnienie, i postawił diagnozę, że upadek spowodowany został wylewem krwi do mózgu. — A to uderzenie o kratę zabiło go. Bardzo nieszczęśliwy wypadek... nikogo nie można za to winić... Nic nie powiedziałam. Nie wiedziałam, w co wierzyć, choć byłam pewna, że doktor Cahill nie milczałby, gdyby podejrzewał, iż rana na głowie George'a nie została spowodowana uderzeniem o kratę. Chciałam wierzyć, że to wypadek, ponieważ miałam świadomość, iż wtedy będę się mniej bała — ale noc w noc śniła mi się mocna ręka MacGowana i budziłam się zlana potem. Zastanawiałam się, czyby nie napisać do Thomasa i Davida, lecz uznałam, że jednak nie, bo to zbyt niebezpieczne, tak dla mnie, jak i dla nich. Może Madeleine mogłaby mi jakoś pomóc? Była jednak taka religijna! Gotowa by mi powiedzieć, że bez względu na to, jak jest to uciążliwe, mam moralny obowiązek być przy mężu w każdych okolicz nościach. Może Charles? Nie, wszystkie moje listy do Ameryki wysyłał MacGowan i jestem pewna, że wcześniej je czytał. Mogłabym poprosić Madeleine, ale nie śmiałam ryzykować ponownego podania jej listu. Do czasu podjęcia radykalnych kroków porzuciłam wszelką myśl o poszukiwaniu porady prawnej. Nie ufałam prawu, nie przyznałoby mi dzieci, gdybym sama opuściła Cashelmarę. Wiedziałam, jak prawo patrzy na uciekające żony, i wiedziałam, że MacGowan zatrudniłby prawników, by zdyskredytować mnie, a oczyścić Patricka. W takiej sytuacji głupotą było zakładać, że mnie zostanie przyznana opieka nad dziećmi. 418
' Tak więc znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam, że muszę uciekać, wiedziałam, że muszę zabrać ze sobą dzieci, ale wciąż nie miałam pojęcia, jak to zrobić. W lipcu Drummond został osądzony w Galway i skazany na dziesięć lat więzienia. Drummond by mi pomógł. Gdyby Drummond był wolny... Musi być jakiś sposób, myślałam. Musi być. We wrześniu z więzienia niedaleko Dublina uciekło dwóch więźniów politycznych. Gazety pisały, że Irlandzka Liga Narodowa przekupiła strażników, którzy ułatwili im ucieczkę. Irlandzka Liga Narodowa była nową organizacją, zrzeszającą członków rozwiązanej Ligi Rolnej oraz sekcje Partii Niepodległości. Gdybym mogła jakoś porozmawiać z panem Parnellem... MacGowan i Patrick świadczyli w procesie przeciwko Drummondowi; gdybym komuś z władz Ligi Narodowej mogła wykazać, że proces, aresztowanie i uwięzienie Drummonda były rezultatem osobistych porachunków... Nie miałam jednak odwagi napisać do pana Parnella i nie mogłam uciec, żeby się z nim zobaczyć. Byłam więźniem niemal w tym samym stopniu co Drummond w lochach hrabstwa Galway. — Niech Bóg ma panią w opiece, milady — powiedział ojciec Donal, gdy Edith i ja spotkałyśmy go pewnego dnia w czasie porannej wizyty u Madeleine. Nagle przypomniałam sobie, że Patrick wspominał kiedyś o Lidze Rolnej przy okazji pewnego listu starego MacGowana, który pisał z goryczą: „... a ten ksiądz tkwi w tym po same uszy". — Dzień dobry, ojcze Donal — odparłam, uśmiechając się do niego. Jeszcze tego samego wieczoru zebrałam całą odwagę i w obecności MacGowana powiedziałam do Patricka: — Zastanawiam siej czy mógłbyś ustalić z ojcem Donalem, żeby przyjechał do mnie? Od pewnego czasu rozważam myśl przejścia na katolicyzm i chciałabym pobierać katechezę. MacGowan spoglądał na mnie. Ponieważ ostatnio nigdy nie pat rzyłam mu prosto w oczy, zważałam teraz, by nie wzbudzić jego podejrzeń nagłym twardym spojrzeniem. Po prostu mówiłam cichym głosem, zerknąwszy pokornie na Patricka, dokładnie tak jak zawsze, i byłam świadoma, że po drugiej stronie stołu MacGowan odprężył się na swoim krześle, jego podejrzliwość została uśpiona. — Ależ to bardzo chwalebne, Saro! — powiedział sucho, wyraźnie kpiąc sobie ze mnie. — I jakież do ciebie niepodobne! — Tak... wiem. — Próbowałam się uśmiechnąć. Czasem robiłam to i wiedziałam, że nie uzna tego za niezwykłe. — Ale od chwili urodzenia Jane coraz częściej myślę o religii... — Uważałam to za mądre posunięcie; wiele ludzi, otarłszy się o śmierć, zwraca się ku religii z nieoczekiwanym zapałem. AIO
— Przypuszczam, że da się to załatwić, Patricku — powiedział MacGowan jowialnie. — Możesz napisać do księdza Donala w imieniu Sary, jeśli tego chce. Edith, może ty też chciałabyś się dowiedzieć nieco więcej o Kościele rzymskokatolickim? Edith otworzyła usta, by zaprotestować, powstrzymała się jednak. — Cóż, sądzę, że byłaby to jakaś'odmiana — rzekła i rzuciła mi litościwe spojrzenie. Edith wytrzymała cztery godziny lekcji, w czasie których ojciec Donal opowiadał długo i żarliwie swoim cudownym irlandzkim głosem o wszys tkim pod słońcem z wyjątkiem swojej wiary, a potem, przed jego piątą wizytą, podsłuchałam, jak mówi do MacGowana: — Czy naprawdę muszę wysłuchiwać nauk ojca Donala? — Nie sprawiają ci przyjemności? — zapytał rozbawiony. — Wręcz przeciwnie. Oświadczam, że jest najnudniejszym człowie czkiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. — A Sara? — Och, biedactwo, ona podchodzi do tego jak najbardziej serio. To żałosne. Triumf przyprawił mnie o zawrót głowy. Nareszcie byłam sam na sam z ojcem Donalem i natychmiast, gdy tylko się upewniłam, że nikt nas nie podsłuchuje, zaczęłam mówić o Lidze Narodowej, więźniach politycz nych i lochach hrabstwa Galway. Ojciec Donal zrobił wielkie oczy, lecz po chwili gadał już jak najęty, aż wreszcie siedział na samym brzeżku krzesła. — Niech Bóg ma panią w opiece, milady — powiedział. — Niech ma w opiece. — Jestem pewna, że tak będzie, jeśli zdołamy najpierw uratować Drummonda. Proszę posłuchać, ojcze, mam pewien plan. Chcę, żeby Drummond pojechał do Nowego Jorku i zabrał ze sobą wiadomość dla mojego brata. To bardzo ważne, tak dla bezpieczeństwa mojego, jak i moich dzieci. To musi być całkowity sekret, ponieważ jeśli choćby słówko dotrze do MacGowana, nie wątpię, że wszyscy zostaniemy zamordowani we własnych łóżkach. Gdyby «Czarne Buty» albo Bractwo, czy jakkolwiek dziś się nazywają, mogli zorganizować ucieczkę Drum monda do Ameryki... — Jest tylko jeden problem, milady, ale Bogu dzięki ma pani środki, żeby go rozwiązać. To będzie dużo kosztowało. — Ile? Zastanowił się. — Chodzi o łapówki, rozumie pani, sporo łapówek, każdy żąda więcej niż poprzednik... Ach, żyjemy w strasznym świecie, a miłość do pieniędzy... * — Sto funtów? — Przynajmniej, milady. 420
Ja jednak nie miałam pieniędzy, a wszystkie moje naszyjniki, bran solety, kolczyki i diademy zostały sprzedane w celu zagospodarowania ogrodu Patricka i zapłacenia za marmurowy staw z liliami. Zdjęłam obrączkę i pierścionek zaręczynowy i podałam mu. — Proszę to sprzedać. Znieruchomiał. — Ależ, milady, pani nie może... — Chcę, żeby Drummond wyszedł z tego więzienia i popłynął do Ameryki — powiedziałam. — Od tego zależy wszystko. — A jeśli pani mąż zapyta o obrączkę... — Nie zauważy. — Pan MacGowan może zauważyć — odparł ojciec Donal. Popatrzyliśmy na siebie. — Powiem mu, że zgubiłam. I nigdy nie zdoła udowodnić, że było inaczej. — Będę się modlił za panią, milady... nawet jeśli pozostanie pani protestantką — dodał na zakończenie. Zawsze uważałam, że była to najbardziej chrześcijańska uwaga, jaką podczas całego pobytu w Irlan dii usłyszałam, i wcale nie typowa dla żle wykształconego wiejskiego księdza. — Może pewnego dnia będzie ojciec odprawiał mszę w kaplicy Cashelmary — powiedziałam, uśmiechając się do niego, a on odparł, że byłby to rzeczywiście wielki dzień i że ma nadzieję, iż tak się stanie. Zorganizowanie ucieczki Drummonda zajęło sporo czasu, lecz czas pracował na jego korzyść. Nim zakończono przygotowania, nastała wiosna, a ja wiedziałam, że umiarkowana pogoda zmniejszy trudy podróży na północ, do doliny. Nalegałam, żeby go spotkać przed odjazdem. Nie powierzyłabym moich listów do Charlesa nikomu innemu, a poza tym... tak bardzo chciałam go znowu zobaczyć. Było to warte ryzyka. Świadomość, że go ujrzę, pomogła mi znieść długie miesiące oczekiwania; wiedziałam, że kiedy go zobaczę, nabiorę odwagi na nadchodzącą przyszłość. Nastał maj, trzynasty dzień miesiąca, a obietnica lata wlała w ogród Patricka magiczne życie. Drummond uciekł. Strażnik patrzył w drugą stronę, kiedy więzień przeciskał się przez kraty w oknie i spuszczał linę, która została wcześniej przemycona do celi. Gdy dotarł do głównej bramy, odkrył, że nie jest zamknięta, a straże śpią. Na zewnątrz czekali już ludzie, żeby zabrać go na noc do kryjówki w mrocznej królikarni w Claddagh. Następnej nocy przejechał do Oughterard, gdzie w ustronnej chacie znalazł ciepłą strawę i miejsce do spania przy piecu. Już go szukano, ale rzecz jasna nikomu nie przyszło do głowy, że pojechał na północ. Przeszukali doki w Galway, przeczesali Claddagh, zablokowali drogę do Dublina — nie znaleźli go jednak.
Następnej nocy przybył do Maam'a Cross, a kolejnej do Clonareen, gdzie ojciec Donal dał mu ubranie, pieniądze, pomógł się wykąpać, ostrzygł włosy i oczyścił go z wszy. Następnego ranka przed wschodem słońca wspiął się na wzgórza i skierował na zachód do Cashelmary. — Za Cashelmarą jest zrujnowana chata — powiedziałam wcześniej ojcu Donalowi — na zboczu góry, pół mili za murem. Tej nocy nie mogłam spać i leżałam rozbudzona, aż ujrzałam, jak niebo rozjaśnia się za Clonareen. Wciąż jeszcze byłam przerażona, że coś się nie powiedzie. Wstałam. Nie chciałam zapalać świecy, ubrałam się zatem po ciemku. Wieczorem przygotowałam prostą szarą suknię i buty z cholewkami, dobre na długi marsz pod górę. Ponieważ nie było światła, nie byłam w stanie spiąć włosów, więc ściągnęłam je do tyłu, przewiązując jedną ze wstążek Eleanor. Wiedzia łam, że wyglądam bardzo brzydko, lecz pogodziłam się z tym — lepiej wyglądać brzydko niż stroić się ryzykując, że obudzę MacGowana lub Edith. Poza tym wiedziałam, że straciłam już urodę. Przeżycia minionych kilku miesięcy wymizerowały mnie i od czasu urodzenia Jane byłam za szczupła. Owinęłam się szczelnie płaszczem i na palcach wyszłam z domu. Nikt mnie nie widział. Okrążyłam trawnik Patricka i przez zarośla skierowałam się ku wzgórzom. W Alejce Azaliowej panowała ciemność; byłam tak zdenerwowana, że wciąż się potykałam, stale oglądając się za siebie. Nikt mnie jednak nie śledził i niebawem szara, upiorna wieża kaplicy wyrosła przede mną wśród drzew. Minęłam ją. Nogi bolały mnie już bardzo, zwłaszcza łydki, ponieważ ścieżka była bardzo stroma. W końcu jednak dotarłam do otaczającego ogród muru i drewnianych wrót prowadzących w góry. Ręce tak mi się trzęsły, że ledwie zdołałam przekręcić klucz w zamku. W chwilę później wrota zamknęły się za mną i spojrzałam na położoną wyżej zrujnowaną chatę. Stopy ślizgały mi się na drobnych kamieniach. Wciąż myślałam: przypuśćmy, że go tam nie ma; przypuśćmy, że stało się coś, co go zatrzymało; przypuśćmy, że coś się nie udało. Bo wtedy wiedziałam już, że na pewno uciekł z więzienia trzy dni wcześniej i że od tego czasu nikt go nie widział. Dniało. Gdy obejrzałam się ostatni raz, zobaczyłam świt kładący swoje wielkie złote palce na wodach jeziora. Szłam dalej z obolałymi nogami, ciężko dysząc, z drapiącym gardłem i kropelkami łez w kącikach oczu. Minutę później musiałam się zatrzymać — zabrakło mi tchu. Po raz kolejny zerknęłam w górę. W drzwiach chaty majaczył jakiś cień. W radosnym przypływie ulgi zrozumiałam, że Drummond tam jest.
A-y>.
CASHELMARA
III Schudł, przez co wyglądał na nieco wyższego. Zmarszczki przy ustach pogłębiły się, ale to nie zmieniło jego uśmiechu. Włosy wydawały się znacznie ciemniejsze, bez śladu siwizny, za to postrzępione nożyczkami ojca Donala. Nic nie mówił. Nie wyszedł mi na spotkanie. Zrobił tylko krok do tyłu, a kiedy przestąpiłam próg, wziął mnie w ramiona i pociągnął w bok, tak że plecami oparłam się o ścianę. Wciąż nic nie mówiliśmy. Zaczął mnie całować. Pocałował mnie w oba policzki, oczy, włosy, czoło i nos, a w końcu zaczął całować mnie w usta. Jego dłonie ześlizgnęły się z mojej talii na biodra, potem znów powęd rowały na talię, a kiedy się zatrzymały, wiedziałam, że zrobię wszystko, czego zechce. Byłam przerażona. Z oczami pełnymi łez, łamiącym się głosem zdołałam powiedzieć: — Proszę... nie... ja, ja nie jestem bardzo... namiętną osobą... taka do niczego... taka nieudacznica... Zapanowała cisza. Ledwie mogłam znieść ciężar mojego smutku. Nie potrafiłam na niego spojrzeć. Po prostu natężyłam słuch, by pochwycić dźwięk jego głosu. Wreszcie zapytał bardzo łagodnie: — Kto ci to powiedział? Twój mąż? Kiedy śmiertelnie zawstydzona przytaknęłam, odrzucił głowę do tyłu, wybuchnął śmiechem i zawołał z niedowierzaniem: — I ty mu uwierzyłaś? Krzywe zwierciadło, w którym przeglądałam się przez całe moje małżeńskie życie, pękło. Nagle znalazłam się przed innym lustrem —a potem nie było już słów. Po prostu wpatrywałam się ogłupiała w moje nowe odbicie, dopóki Drummond nie dotknął mnie znowu. Moje łzy zniknęły, a wraz z nim brzemię porażki, które dźwigałam tak długo. Byłam wyleczona. Po raz pierwszy w życiu mogłam odetchnąć swobodnie. I ogarnął mnie potężny, gwałtowny przypływ namiętności.