Susan Howatch Część pierwsza Edward Obowiązek: 1859—1860 Wyższy ponad przeciętność i silnej budowy ciała... Nawet choroby wydawały się go omijać. I w ...
9 downloads
15 Views
1005KB Size
Susan Howatch
Część
pierwsza
Edward Obowiązek:
1859—1860
Wyższy ponad przeciętność i silnej budowy ciała... Nawet choroby wydawały się go omijać. I w ostatnich latach życia zachował pełnię wigoru, wyprostowaną jak strzała postawę, pełne blasku oczy i zdrowe zęby... L. F. Salzman, Edward I
I
R O Z D Z I A Ł PIERWSZY
I Były dwa tematy, których nigdy nie poruszałem w rozmowach: moja nieżyjąca żona i Cashelmara. Nic więc dziwnego, że kiedy spotkałem kobietę, z którą mogłem bez skrępowania mówić o obu tych sprawach, znów zacząłem flirtować z myślą o ponownym ożenku. Byłem wdowCem od ośmiu lat, kiedy wiosną 1859 pojechałem do Ameryki. Moi przyjaciele dawno już nabrali przekonania, że oddany jestem pamięci mojej żony, i żadnemu z nich nigdy nie przemknęło przez myśl, iż nawet najtroskliwiej hołubione wspomnienie ma swoje wady. Ze wspomnieniem nie można przeprowadzić ożywionej rozmowy, nie można zabrać go do teatru, na wieś czy do łóżka. Pustka sypialni to w zasadzie najmniejszy problem, jako że człowiek mojej pozycji zawsze może sobie znaleźć kochankę. Jednak pustka gdzie indziej jest znacznie trudniejsza do wypełnienia. Zacząłem już tracić nadzieję, że kiedykolwiek uda mi się znaleźć kobietę, która zajmowałaby się czymś więcej niż tylko wydawaniem moich pieniędzy, puszeniem się moim tytułem i zanudzaniem mnie na śmierć. Naturalnie, nie pragnąłem się zakochać. Mężczyzna w moim wieku naraża się na śmieszność, jeśli ulega jakimś niedorzecznym fascynacjom, a poza tym byłem zbyt dumny i rozsądny, aby zachowywać się jak jakiś dwakroć ode mnie młodszy fircyk. Przede wszystkim pragnąłem okreś lonego rodzaju towarzystwa, najchętniej towarzystwa kobiety dojrzałej, a przy tym przystojnej i wyrozumiałej, która byłaby na tyle inteligentna, by sprostać wymogom wynikającym z mojego życia Publicznego, i wy starczająco wielkoduszna, aby zaspokoić moje osooiste upodobania. Niestety, wydawało się, że wszystkie takie cudowne kobiety są już żonami innych mężczyzn. — Zdumiewa mnie twój brak zainteresowania młodszymi kobietami — powiedział mój brat David, kiedy w trzecią rocznicę śmierci żony wyznałem mu pochopnie, że mógłbym rozważyć możliwość ponownego ożenku, gdybym tylko znalazł odpowiednią kobietę. — Ach, gdybyś tak spotkał dziewczynę jak... 7
— Mój Boże! — wykrzyknąłem przerażony. — Czy czeka mnie wysłuchanie kolejnego peanu ku czci Blanche Marriott?! W owym czasie Blanche Marriott była ulubionym tematem rozmów Davida. Spotkał ją latem, gdy służba dyplomatyczna zawiodła go do Stanów Zjednoczonych. Gdzieś pomiędzy rozmowami z Amerykanami na drażliwy temat Brytyjczyków, rewidujących statki z niewolnikami, udało mu się jakoś uciec z Waszyngtonu, odwiedzić Nowy Jork i złożyć wizytę kuzynom mojej żony, Marrióttom. Ongiś także byłem w Nowym Jorku i odwiedziłem Marriottów, ale było to całe wieki temu, w czasach, gdy Francis, dziś głowa rodziny, miał lat zaledwie czternaście, a jego dwóch sióstr, Blanche i Marguerite, nie było jeszcze na świecie. Na mocy tej dawnej pobieżnej znajomości z Francisem poleciłem mu listownie Davida. Kiedy mój brat wrócił do Anglii, musiałem wysłuchiwać jego lirycznych opowieści o Blanche. — Piętnaście lat! — wykrzyknąłem oburzony. — Doprawdy, masz coraz bardziej pogańskie gusta! — Myślę o niej wyłącznie jak o własnej córce — odparł pogodnie. Ciekawe, że mężczyźni, którzy robią tego typu uwagi, rzadko miewają córki. — Moja admiracja ma jak najbardziej niewinny charakter. — Mam nadzieję, że żona ci uwierzy. Kiedy David wbił sobie coś romantycznego do głowy, stawał się nieprawdopodobnie naiwny. Dlatego też nie zdziwiło mnie wcale, gdy rzekł, że zamierza zaprosić Blanche do Anglii i nakłonić żonę, aby przedstawiła ją na dworze. Nigdy się nie dowiedziałem, jak jego żona skomentowała ten dowcip ny pomysł. Dość że kiedy wkrótce potem z westchnieniem wyznał mi, iż porzucił swój zamiar, nie mogłem się zdobyć nawet na odrobinę współczucia. Polowa uciechy, którą David czerpał ze swoich romantycz nych fantazji, leżała w tym, że musiał je porzucać — potem przez tydzień, czasem dwa z upodobaniem oddawał się żałosnym westchnieniom. W zasadzie, o ile mi wiadomo, żaden z jego porywających pomysłów nie doczekał się realizacji, ponieważ byłoby to nietaktem. A i reakcja żony, której David w skrytości bał się, mogłaby się okazać zbyt groźna, aby takie lekkomyślne gry warte były świeczki. Bardzo lubiłem Davida i głęboko odczułem jego stratę. Zmarł trzy lata po poznaniu Blanche. Był ostatnim ogniwem łączącym mnie z przeszłoś cią, jedyną osobą, z którą dzieliłem wczesne wspomnienia z Cashelmary. Wciąż jeszcze godziłem się z myślą o jego śmierci, kiedy otrzymałem długi i wymowny list kondolencyjny z Ameryki. Blanche Marriott przeczytała w „Timesie" pośmiertne wspomnienie o Davidzie i napisała, że na równi ze mną opłakuje stratę. Byłem zaskoczony i wzruszony. Odpisałem na ten list, nie spodziewa jąc się odpowiedzi. Tymczasem niebawem przysłała mi drugi list i zanim się zorientowałem, zaczęliśmy prowadzić regularną korespondencję. 8
CASHELMARA
— Wygląda na to, że zająłem miejsce wuja Davida w sercu twojej kuzynki Blanche — powiedziałem rozbawiony do Neli, mojej córki. — Nie bardzo rozumiem dlaczego, ale muszę przyznać, że to bardzo przyjemne. Pisze urocze listy. — To ładnie z twojej strony, że zadajesz sobie trud pisania do niej. Przecież jesteś taki zajęty — rzekła Neli. — Biedactwo, osierocona tak młodo. Bez wątpienia potrzebuje kontaktu z jakimś dojrzałym krewnym, którego mogłaby traktować jak ojca. Ta uwaga wyjątkowo mnie zirytowała i po niej nie rozmawiałem więcej z Neli o jej kuzynce. W tym czasie Blanche miała już lat osiemnaście i najwyraźniej była bardzo utalentowana. Dowiedziałem się, że gra na fortepianie, bierze lekcje gry na harfie, mówi po francusku i włosku oraz czyta te wszystkie powieści dla pań, dzięki którym lata pięćdziesiąte zyskały przydomek dekady kobiecej. Zdawała się nie przywiązywać wagi do polityki (ku mojej uldze — tego miałem dość w Westminsterze), ale opowiadała mi o aktualnych wydarzeniach w Nowym Jorku, takich, jak rozbudowa biblioteki Astor, utworzenie Instytutu Coopera, zamieszki na Staten Island czy wielki pożar, który strawił Cristal Palące w Bryant Parku. Jej opis pożaru był tak sugestywny, że podsunąłem jej myśl, by spróbowała sił w pisaniu. Odpowiedziała, że owszem, chciałaby napisać powieść, taką jak „John Halifax, dżentelmen", którą czyta już po raz dziesiąty. Bawiło mnie to wszystko. Nie widziałem nic złego w tak miłej korespondencji. Poza tym sprawiało mi satysfakcję, że gdzieś na świecie żyje urocza młoda kobieta, która nie tylko pisuje do mnie regularnie, ale też każdy list kończy wyrazem nadziei, że pewnego dnia poznamy się osobiście. Wkrótce po dwudziestych urodzinach przysłała mi swój portret, naszkicowany przez jednego z zaprzyjaźnionych z nią artystów. — Bardzo ujmująca — powiedziała Neli, kiedy nie mogąc oprzeć się pokusie, pokazałem jej obrazek. — Ale, papciu, czy ona powinna przysyłać ci coś takiego? — Dlaczego nie? — Zacząłem odczuwać irytację, co wobec córki zdarzało mi się rzadko. — Nie widzę w tym nic niestosownego. — Wyobraź sobie, że jestem w jej wieku i posyłam swój portret twemu przyjacielowi, lordowi Dunedenowi! — To zupełnie co innego! — Tym razem zdenerwowałem się na dobre. — Nie jesteś krewną Dunedena, podczas gdy ja przez małżeństwo jestem spokrewniony z Blanche. — Rozumiem — rzekła Neli i taktownie zmikniła temat. Nigdy potem nie miałem okazji wrócić z nią do sprawy Blanche, ponieważ wkrótce po tej rozmowie, w marcu 1859 roku, Neli zmarła przy porodzie. W moim życiu po raz kolejny powstała straszliwa pustka. Poczucie straty było nie do zniesienia. 9
Tym razem jednak byłem tak wściekły, że gniew niemal nie pozos tawiał miejsca na żal. Byłem wściekły na wszystkich — na męża Neli, przybłędę i matoła, który na czas porodu zabrał ją do swojej posiadłości w Dorset, zamiast zostawić w Londynie, gdzie miałaby najlepszą opiekę. Byłem wściekły na to martwe maleństwo, które pozbawiło życia swoją matkę, i na wszystkich durniów, którzy pisali potem do mnie, że wyobrażają sobie, jak jestem wdzięczny losowi, iż mam jeszcze trzy córki mogące ukoić mój żal. Przecież wszyscy wiedzieli, że Annabel i Madeleine mnie odstręczają, a od Katherine dzieli ponad tysiąc mil. Nie otrzymałem od nich żadnego ukojenia, i nawet go nie oczekiwałem. Ostatecznie byłem tak przepełniony gniewem, że w obecności mojego najlepszego przyjaciela, który przyszedł do mnie z wyrazami współ czucia, zupełnie straciłem nad sobą panowanie. — Co mnie obchodzą jakieś kondolencje! —wrzasnąłem na Dunedena w napadzie goryczy i niepohamowanej wściekłości. — Co mnie obchodzi współczucie? Ci, których kochałem najbardziej, nie żyją, i ani się waż przypominać, co mi jeszcze zostało! Tego jestem w pełni świadom: starość, samotność i śmierć! Dobry Boże! Cóż za wspaniała perspektywa! — I wygłosiłem tyradę przeciw śmierci z taką żarliwością, że przerażony Duneden nalegał, abym natychmiast wypił podwójną brandy z wodą sodową. Kiedy przestałem krzyczeć — by napić się brandy — udało mu się wejść w słowo. Próbował mnie ułagodzić, sugerując, że powinienem wyjechać na jakiś czas. — Może jakiś krótki pobyt na kontynencie — wymamrotał — albo spokojny rejs po morzu... Przede wszystkim musisz zmienić otoczenie... — Nie ma takiego miejsca, gdzie chciałbym pojechać — powiedzia łem posępnie. — Ani osoby, którą pragnąłbym zobaczyć. Niecały miesiąc później wchodziłem na pokład parowca „Persia" linii Cunarda odpływającego z Liverpoolu do Ameryki. Tam czekała na mnie Blanche Marriott.
II Nie jechałem naturalnie do Ameryki tylko po to, aby spotkać się z Blanche. Ja to nie mój brat. Nie wiązałem żadnych planów z młodą, dwudziestoletnią kobietą, której nigdy nie widziałem. Skoro jednak zdecydowałem się na tę podróż, mającą ukoić mój ból i zaspokoić ciekawość postępów, jakie się dokonały w ciągu ostatnich lat w amerykań skim rolnictwie, wydawało mi się logicznym skorzystać z okazji i od wiedzić Marriottów w Nowym Jorku. 10
Jedenastego maja 1859 roku, po ośmiu spokojnych dniach na morzu, uzbrojony w wolę przetrwania, wkroczyłem w zgiełk amerykańskiej cywilizacji. Czy istnieje gdzieś drugie takie miasto jak Nowy Jork? Być może średniowieczny Londyn był nieco podobny. Lśniące pałace tuż obok ruder, niewyobrażalne bogactwo zderzające się z bezmiernym ubóstwem, ochrypłe lamenty żebraków tonące w ostrym pokrzykiwaniu kupców. A ponad tym wszystkim, ponad wrzawą i zgiełkiem, połyskujące w słońcu sylwetki kościelnych wież. Od czasu mojego ostatniego pobytu w Nowym Jorku minęło wiele lat. Jednakże gdy tylko statek zbliżył się do Manhattanu, niemal poczułem fetor rzeki i usłyszałem kakofonię nędz nych, zadymionych ulic na północ od Battery. Moje wspomnienia nabrały wyrazistości. Przypomniałem sobie robotników portowych prze krzykujących się w tuzinie różnych języków, świnie ryjące w śmieciach na Wszystkich rogach ulic i jaskrawe światła co noc rozbłyskujące na nowych budynkach Broadwayu. Nowy Jork jest miastem prymitywnym, w które go lepszych dzielnicach wciąż jeszcze naśladuje się architekturę grego riańskiego Londynu. I choć moim zdaniem jest to miasto beznadziejnie bezbarwne, wyzywam każdego, kogo nie zahipnotyzowała jego żywot ność. Nawet tu, na pokładzie, mimo oddzielenia od lądu wodami portu, czułem się ogłupiony pulsem frenetycznego życia miasta. Francis Marriott czekał na mnie przy kei przydzielonej Linii Parowcowej Cunarda. Rozpoznałem go bez trudności, chociaż lata wyostrzyły jego rysy i dodały powagi, której brakowało mu w dzieciństwie. Miał niezwykłe oczy — brązowe, lecz dziwnie jasne, do tego białe równe zęby i olśniewający uśmiech. — Witam, milordzie! — zawołał. — Cóż za zaszczyt! Co za radość! Jaka ogromna przyjemność! Nie zaskoczyła mnie ta wylewność, ponieważ Amerykanie są z niej znani. Zawsze traktowałem to jako element ich nieangielskiego uroku. Z uśmiechem podziękowałem, uścisnąłem jego rękę i powiedziałem, jak bardzo cieszę się z powrotu do Ameryki po tak długiej przerwie. Formalności celne wreszcie dobiegły końca, zresztą człowiek na moim stanowisku nie musi kłopotać się przepisami nękającymi przybyszów pragnących wjechać do obcego kraju. Służącemu i sekretarzowi poleci łem zająć się bagażem, po czym zatrzymałem się jeszcze na chwilkę, by przyjąć zaproszenie na obiad od przedstawiciela konsulatu brytyjskiego, który też zjawił się w porcie na moje powitanie. Wreszcie udało mi się przecisnąć przez gawiedź do powozu Marriottów. Było nieznośnie gorąco. Pot spływał mi po szyi, kurz kręcił w nosie, a z góry, z zamglonego nieba obce słońce zalewało żarem rojne, pełne kolein ulice. — Jak to, nie ma świń? — zdziwiłem się wyglądając f rzez okno, kiedy woźnica strzelił batem na żebraków, konie i całą resztę. u
— Świnie! Jak pragnę zdrowia, wszystkie zostały zagnane do chlewa w wytwornej części miasta. Widać, że dawno tu nie byłeś, milordzie. — Nie wątpię, że wiele się zmieniło. — W rzeczy samej. Poczekaj tylko, aż zobaczysz nowe domy. Wiesz, mamy tu teraz nowy park i najwspanialszą na zachodniej półkuli katolicką katedrę. — Irlandzcy imigranci muszą być wam za to bardzo wdzięczni. — Cóż, lepiej nie mówmy o imigrantach — rzekł Francis wciąż się uśmiechając — bo to temat, który wielu ludzi przyprawia tu o zły humor. — Nadal? — Przypomniałem sobie, jak Ameryce udało się zatrzasnąć drzwi tuż przed nosem hord Irlandczyków, którzy dziesięć lat temu, uciekając przed klęską głodu, przebyli Atlantyk. — Mój Boże, cały ten przyrost naturalny... te trudności, które się z nim wiążą... — Francis z zapałem oddał się opisywaniu problemów Nowego Jorku, czego uprzejmie słuchałem. W końcu udało mi się zręcznie zmienić temat. — Nas w Anglii bardziej interesuje stosunek prezydenta Buchanana do secesji — mruknąłem. — Ach! Buchanan wie, co robi — powiedział z przekonaniem Francis. — Nie będzie wojny. Nikt jej nie chce. Toż to byłby krach dla giełdy i handlu. Francis, podobnie jak jego ojciec, zrobił majątek na Wall Street. — Według mnie — kontynuował — sama rozmowa o wojnie jest zbrodnią. Handlowa wartość złota poleciała na łeb, na szyję. Właściwie od czasu tej paniki w 57 roku, kiedy ci z Ohio Life ogłosili upadłość i zbankrutował Bowery Bank, sytuacja nie wróciła jeszcze do normy... Jeszcze przez jakąś chwilę mówił o finansach, zanim przeszliśmy do rozmowy o mojej podróży, pomyślności mojej rodziny i powitania, jakie zgotowano mi w posiadłości Marriottów na północ od Washington Sąuare. Nie spodziewałem się, że rezydencja, którą ujrzę, będzie jeszcze bardziej kiczowata niż ta, którą zapamiętałem. Na krótko przed śmiercią ojciec Francisa zdążył wydać polecenie pomalowania rynien i gargulca nową złotą farbą i ta innowacja sprawiła, że dom osiągnął wprost niewyobrażalny szczyt wulgarności. Nie mogę się zmusić do dalszego opisu. Może tylko dodam, że połączono tam elementy architektury greckiej z gotycką, lecz nie był to mariaż szczęśliwy. Powóz skręcił z Piątej Alei, przetoczył się przez parę bram (z żalem stwierdzam — też pozłacanych) i zajechał na postój na szerokim dziedzińcu. Kiedy lokaj pomógł mi wysiąść, zobaczyłem czerwony dywan rozwinięty na schodach i drugi, identyczny w odcieniu, ciągnący się jak okiem sięgnąć pod konstelacją świeczników w holu tuż za drzwiami. — Rodzina nie mogła się doczekać poznania ciebie, milordzie 12
— powiedział Francis i z zapałem dodał: — Zwłaszcza Blanche, moja siostra, liczyła dni do twojego przyjazdu. — Cieszę się na myśl o spotkaniu obu twoich sióstr — odparłem uprzejmie. Przypuszczałem, że Blanche prowadziła korespondencję ze mną za jego przyzwoleniem. Musiał zatem zakładać, iż jej zainteresowa nie moją osobą jest odwzajemnione, nie chciałem jednak, by wyobrażał sobie zbyt wiele. Rodzina czekała w holu. Natychmiast spostrzegłem Blanche. Była niższa, niż się spodziewałem, ale miała wyborną figurkę. Do tego nieskazitelną alabastrową cerę, wydatne kości policzkowe i prześliczną długą szyję. Ponieważ bez przerwy powtarzałem sobie, że gdy stanę z nią twarzą w twarz, na pewno spotka mnie zawód, teraz byłem zdumiony odkryciem, iż jeden jedyny raz w życiu David nie przesadził w swoich zachwytach nad kobietą — i niemal straciłem głowę. Tylko ogromnym wysiłkiem woli udało mi się przybrać obojętny wyraz twarzy, gdy Francis przedstawiał mnie swojej żonie, Amelii. Amelia była potężną kobietą, której skórę przedwcześnie pomarszczył nowojorski klimat. W jej oczach czaił się stały niepokój. Może zamart wiała się zdradami męża, niewątpliwie licznymi. Nabrałem co do tego pewności, kiedy ją ujrzałem. Ich dwoje dzieci z wyglądu przypominało Francisa. Sara była ładną dziewczynką o figlarnych usteczkach, Charles zaś, mimo że bardziej nieśmiały, sprawiał wrażenie chłopca bystrego. — A teraz — powiedział Francis uroczyście wskazując ręką — po zwól, że ci przedstawię moją siostrę. Blanche, kochanie, pozwól... Z emocji zupełnie zapomniał o drugiej siostrze. Na szczęście udało mi się tymczasem odzyskać przytomność umysłu i powitawszy Blanche z przyzwoitą dozą kurtuazyjnego entuzjazmu, zwróciłem się ku siedem nastoletniej pannie o płowych włosach, która stała nadąsana z tyłu. — A, prawda! — roześmiał się Francis i z wdziękiem przechodząc do porządku dziennego nad swoim roztargnieniem, rzekł: — Taki jestem roztrzepany, że wkrótce zapomnę, jak się nazywam. Wybacz... To moja siostra Marguerite. Żal mi było tej dziewczyny, taka była bezbarwna i tak wyraźnie zazdrościła swojej zachwycającej siostrze. Postarałem się więc, by przywitać ją z entuzjazmem niemal tak wielkim jak Blanche... Co, jak zauważyłem, zaskoczyło wszystkich, a zwłaszcza Blanche — i zdałem sobie sprawę, że myliłem się sądząc, iż nikt nie przykłada większej wagi do naszej korespondencji. I choć wykazałem niezwykłą jak na mnie naiwność, wciąż jeszcze daleki byłem od roli romantycznego głupca. Postanowiwszy solennie, że mój stosunek do obu dziewcząt będzie całkowicie ojcowski, zdecydowałem, że w czasie krótkiego pobytu w Nowym Jorku nie będę wyróżniać żadnej z sióstr. Jednakże trudno było nie przyznać, że Blanche zadziwiała urodą. 13
l
III — Kuzynie Edwardzie, będzie mi ciebie bardzo brakowało — usły szałem od Blanche trzy tygodnie później — kiedy jutro wyjedziesz do Waszyngtonu. Znajdowaliśmy się w ogrodzie. Siedzieliśmy na kutej z żelaza ławce w cieniu wiązu, który osłaniał nas przed upałem popołudniowego słońca. Trawnik przed nami miał fatalne brązowe zabarwienie, co przypominało mi, jak daleko jestem od domu. Po lewej stronie był domek letniskowy, po prawej wyschnięta fontanna. W oddali, za wysokim murem, słychać było turkot powozów i furmanek przetaczających się tam i z powrotem po Piątej Alei. — Gościć kuzyna w Nowym Jorku — westchnęła Blanche — było dla nas ogromną radością. — Dla mnie również — odparłem. Niestety, było w tym aż nazbyt dużo prawdy. Francis chuchał na mnie i dmuchał z niesamowitą wręcz gorliwością. Także Blanche udawało się jakimś cudem być w zasięgu ręki zawsze wtedy, gdy właśnie myślałem sobie, jak miło byłoby znaleźć się w jej towarzystwie. Muszę przyznać, że schlebiało mi to, choć specjalnie nie dziwiło. Jeśli się nad tym zastanowić, Amerykanie od dawna byli wrażliwi na angielskie ty tuły. Również moja kariera publiczna nie należała do banalnych. Jeśli więc sfery Nowego Jorku pragnęły traktować mnie jak ważną osobistość, nie zamierzałem protestować i przekonywać, że robią wokół mnie zbyt wiele hałasu. — Wrócę tu po podróży do Waszyngtonu, Wisconsin i Ohio — obiecałem Blanche. — Rozumiem, że kuzyn chce odwiedzić Waszyngton — powie działa wydymając prześliczne usteczka — bo wszyscy mówią, że tamtej sze budowle państwowe są imponujące. Poza tym lord Palmerston chciałby, abyś przekazał jego wyrazy szacunku prezydentowi. No i oczywiście mężczyźni zawsze najbardziej interesują się polityką, dyplomacją i podobnymi rzeczami. Ale dlaczego kuzyn jedzie do Ohio?! I do Wisconsin! Nie rozumiem, po co ktokolwiek miałby jechać do Wisconsin! — Mieszka tam pewien farmer, wynalazca maszyny, która może zrewolucjonizować rolnictwo — rzekłem, przyglądając się jej ciężkim, opadającym na kark czarnym lokom. — Natomiast w Ohio wyhodowano nową odmianę kukurydzy, która ma szanse przyjąć się w Irlandii. — Nie sądziłam, że w Irlandii cokolwiek rośnie — zdziwiła się Blanche. — Z wyjątkiem ziemniaków. Nie odpowiedziałem. Nigdy wcześniej nie wspomniałem o Cashelmarze. 14
— Czy kuzynka Eleanor też interesowała się rolnictwem? Nagle zauważyłem, że w dłoni trzymam zegarek, choć nie przypomi nałem sobie, bym wyjmował go z kieszeni. — Mój Boże! — udałem zaskoczenie. — Ależ zrobiło się późno! Czy ty aby nie spóźnisz się na lekcję harfy? — Ach, ta wstrętna harfa! — Uśmiechnęła się do mnie spod gęstych rzęs i po raz pierwszy dostrzegłem, jak pełne są jej duże, ruchliwe usta. Powietrze w ogrodzie było duszne. Nie rozumiałem, w jaki sposób potrafiła zachować taki chłód — i nagle zapragnąłem przycisnąć roz palone palce do jej bladej skóry i trzymać je tak, aż wyczerpie się cały żar mojego ciała. Raptem bez zastanowienia powiedziałem: — Kiedy mogę się spo dziewać, że kuzyn Francis przywiezie cię w odwiedziny do Anglii? — Ależ w każdej chwili. Oczywiście jeśli tylko kuzyn nas zaprosi — odpowiedziała ze śmiechem i w następnej sekundzie zarzuciła mi ręce na szyję i lekko pocałowała w policzek. — Blanche... Ale jej już nie było. Szła szybkim krokiem przez trawnik i dopiero kiedy dotarła do domu, odwróciła się, uśmiechnęła i w geście pożegnania uniosła dłoń w białej rękawiczce. Jej zachowanie i gwałtowność mojej reakcji zaszokowały mnie do tego stopnia, że przez dobrych kilka minut po jej zniknięciu we wnętrzu domu pozostałem na miejscu. Przede wszystkim musiałem rozproszyć swoje wątpliwości. Szok spowodowany jej postępkiem był zupełnie niepotrzebny. Ame rykańskie dziewczęta znane są z bezpośredniości. Ocenianie zachowania Blanche wedle standardów, które wyznaczyłem dla swoich córek, także nie było mądre. A co do moich doznań? Cóż, oprócz mnie nikt ich nie znał. Zresztą nie zrobiłem przecież nic nieroztropnego, a i nadal zamierzałem postępować jak najrozsądniej. Jednak powoli zaczynałem się gubić w kwestii zachowania rozsąd nego. Nigdy nie miałem żadnych uprzedzeń do Amerykanów, ale żeby zaraz się żenić z Amerykanką? Nie, to z całą pewnością nie wchodziło w rachubę. Na swój sposób Marriottowie byli arystokracją, ale według angielskiego systemu wartości musieli w równej mierze uchodzić za wulgarnych, co i obcych. Lecz czy ja byłem człowiekiem poddającym się ogólnie przyjętym konwenansom, jak jakiś świeżo upieczony członek klasy średniej, niepewny swojej pozycji? — Uczynię to, co mi się będzie podobało — powiedziałem do ptaków na zegarze słonecznym, które nie mogły mnie słyszeć. — Cokolwiek by to było. Ciekawe, że bardziej niepokoiła mnie narodowość Blanche niż jej wiek. Przecież nie należało do rzadkości, że dwudziestoletnie dziewczęta wychodziły za mąż za starszych mężczyzn. Nie było w tym nic niezwyk15
v
łego. Oczywiście Blanche nie podzielała żadnego z moich głębszych zainteresowań, ale czy istotnie pragnąłem kobiety, której jedyną za letą byłaby zdolność do prowadzenia intelektualnych dysput? Stanowczo nie. Przez dłuższy czas siedziałem rozważając, czego właściwie chcę — i w końcu wróciłem do domu. Był cichy. Amelia zabrała dzieci do miasta, Marguerite jak zwykle gdzieś się ukryła — od czasu mojego przyjazdu prawie jej nie widywałem, a Francis, jak wiedziałem, nie wrócił jeszcze z kancelarii na Wall Street. Z góry dochodziły nieśmiałe dźwięki harfy Blanche, zdecydowałem się więc posłuchać jej przez chwilę w saloniku tuż obok pokoju, gdzie pobierała lekcje muzyki. Te dwa pomieszczenia połączone były drzwiami, które jak zwykle stały otworem. Starając się nie narobić hałasu, by jej nie przeszkadzać, usiadłem, wziąłem jakiś magazyn, który mnie w ogóle nie interesował, i rozbawiony słuchałem, jak żali się swojemu nauczycielowi muzyki, że harfa jest takim trudnym instrumentem. Uważałem, że z grą radzi sobie nadzwyczaj dobrze. Właśnie usadowiłem się wygodnie, aby rozkoszować się spokojem najbliższej półgodziny, kiedy nastąpiło zamieszanie. Na zewnątrz roz brzmiały ostre kroki, drzwi do pokoju otwarły się i usłyszałem szorstki głos Francisa. — Blanche, chcę z tobą porozmawiać na osobności! — Na miłość Boską! Czy nie widzisz, że jestem w połowie lekcji? — Nie obchodziłoby mnie, nawet gdybyś była w połowie modlitwy. Witam pana, panie Parkers. — Dzień dobry, proszę pana — wyjąkał nauczyciel. — Jeśli pan sobie życzy, poczekam na dole... — Nie życzę sobie! Może pan się wynosić. A teraz, Blanche — wycedził mój gospodarz, kiedy w wyniku tego pokazu ordynarności i grubiaństwa zostali w pokoju sami — gadaj, co ty sobie do diabła wyobrażasz?! — Francis! Jak śmiesz używać przy mnie takich wstrętnych słów! — A ty jak śmiesz zachowywać się jak dziwka?! Przed chwilą widziałem cię w ogrodzie! ' — Cóż, powiedziałeś mi przecież, że mam być dla niego miła! — Ale nie mówiłem, że masz się zachowywać jak wywloką! Mój Boże! Jak sądzisz, co on sobie teraz pomyśli o wychowaniu, jakie ci dałem?! W jego oczach reputacja nas obojga jest zrujnowana! — Cóż, jeśli tak, jest to wyłącznie twoja wina. Nigdy nie chciałam mieć nic wspólnego z kuzynem Edwardem. To ty ciągle mnie pod judzałeś: pisz do kuzyna Edwarda, bądź miła dla kuzyna Edwarda, przypochlebiaj się kuzynowi Edwardowi, aż do znudzenia... — Gdybyś wiedziała o bankructwie tyle co ja, rozumiałabyś, jak ważne jest utrzymanie dobrych stosunków z bogatymi krewnymi. 16
— Zwłaszcza z pewnym angielskim krewnym! I kto to mówi! Ty, który brzydzisz się Europą i wszystkim co europejskie! Ależ z ciebie hipokryta, Francis! Wiesz, czasem robi mi się niedobrze, kiedy cię słucham! — Cicho! — wrzasnął Francis. — Ani mi się waż prawić takie impertynencje w mojej obecności! — Impertynencje?! Kto tu mówi o impertynencjach, patrzcie, patrz cie! Impertynencją było kazać mi wdzięczyć się do starego człowieka, nie uważasz? Opuściłem salonik. Korytarz był mroczny i chłodny. Oparłszy się o ścianę, przycisną łem czoło do ciemnej tapety, ale kiedy zdałem sobie sprawę, że wciąż mogę słyszeć podniesione głosy, ruszyłem dalej, jak ślepiec wymacując drogę. Moje palce natrafiły na jakąś framugę. Sięgnąłem do drzwi, których nigdy wcześniej nie zauważyłem, a nie pragnąc niczego więcej jak jakiegoś kąta, gdzie mógłbym być sam, poruszyłem klamką i wpadłem do pokoju. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za mną, zamknąłem oczy i opadłem na poduszki fotela. Zapanowała długa chwila absolutnej ciszy. Nagle, nim jeszcze usłyszałem uprzejme chrząknięcie, instynkt podpowiedział mi, że nie jestem w pokoju sam. Zanim otworzyłem oczy, odruchowo się wyprostowałem. Marguerite obserwowała mnie ze swojego krzesła przy oknie. Kiedy na nią spojrzałem, przypomniałem sobie, że przyjechawszy tutaj, powita łem ją z takim samym entuzjazmem jak Blanche. Próbowałem coś powiedzieć, ale ku mojemu przerażeniu, nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Sytuację uratowała Marguerite. — Kuzynie Edwardzie, czy mogę w czymś pomóc? — spytała i w miarę jak mówiła, poczułem bolesną falę wdzięczności, że nie zapomniała mojej wcześniejszej grzeczności.
IV Marguerite siedziała przy stole zastawionym figurami szachowymi. Teraz jednak wstała. Była niska — miała nie więcej niż pięć stóp, jej sztywne jak druty płowe włosy, z trudem ściągnięte do tyłu, tworzyły modny kok na karku. Miała twarz o ostrych, wyraźnych rysach, długi cienki nos i trójkątny podbródek, a jej przymrużone błękitne oczy obserwowały świat z przenikliwą podejrzliwością. Dopiero później dowiedziałem się, że jest krótkowidzem. Kiedy podniosła się od stołu szachowegą, zauważyłem monokl na wstążce zawieszonej na szyi. Mimo "
'
•
>
%
to nie przyszło mi do głowy, że podejrzliwy wyraz twarzy wynika głównie z ogromnego wysiłku, jaki wkładała w percepcję otoczenia. — Nie wyglądasz dobrze, kuzynie — stwierdziła. — Czy nie zechce kuzyn usiąść? Patrzyła na mnie z troską. W końcu udało mi się coś powiedzieć. — Dziękuję. Nie jestem przyzwyczajony do takich upałów. W An glii. • • Ale w tej chwili nie potrafiłem wykrztusić nic więcej. Siedziałem w fotelu naprzeciw jej krzesła, po drugiej stronie szachownicy, i gapiłem się na szeregi figur z kości słoniowej na znajomych czarno-białych polach. — Czy kuzyn gra w szachy? — zapytała. W skupieniu obserwowała biały pionek. — Ta partia pochodzi z książki, którą Francis dał mi rok temu. Kfroy*ś był w tym dobry. Jednak teraz w ogóle nie grywa, ponieważ jest zbyt zajęty robieniem pieniędzy. Grywam więc sama ze sobą. Amelia mówi, że szachy nie są dla dziewcząt, ale ja uważam, że to głupie. Doszedłem do siebie na tyle, by powiedzieć normalnym głosem: — Jakie to dziwne! Dokładnie to samo zawsze powtarzała moja żona. — Twoja żona, kuzynie? Naprawdę? Wyśmienicie! Czy też grała w szachy? — Tak. Ona także miała starszego brata, który ją tego nauczył. — I była w tym dobra? — Czasem pozwalała mi wygrać. Tak. Marguerite się roześmiała. Dopiero wtedy przypomniałem sobie, że przecież nigdy nie rozmawiam o Eleanor. — Czy kuzyn dokończy ze mną tę partię? — zapytała. — Jeżeli tego chcesz, z przyjemnością. Wszystkie wspomnienia wyblakły, rozpłynęły się w fascynującej abstrakcji szachownicy. Zwróciłem się ku znajomym figurom, jakby były dawno utraconymi przyjaciółmi, i po omacku zacząłem tęsknie szukać tych wszystkich ruchów, które ongiś układały się w trasę moich umys łowych wędrówek. — Kuzyn jest jak na mnie o wiele za dobry! — wykrzyknęła Marguerite w zachwycie po moim ostatnim ruchu. — Wręcz przeciwnie. To ty grasz bardzo dobrze, a ja jestem powolny, bo brak mi praktyki. — Kiedy kuzyn grał ostatni raz? — Och! czternaście lat temu! W Cashelmarze. — Ach tak, w tej irlandzkiej posiadłości! — Zaczęła na nowo ustawiać figury na szachownicy. — Czternaście lat to szmat czasu. Dlaczego kuzyn pamięta tak dokładnie, kiedy to było? Otworzyłem usta, by udzielić jakiejś krótkiej i wymijającej od powiedzi, lecz zamiast tego powiedziałem: — Ponieważ byłem w Irlandii w przeddzień wybuchu klęski głodu. 18
Ponieważ moja żona była beznadziejnie chora po urodzeniu naszego ostatniego dziecka i podróż do Irlandii była pierwszą od miesięcy, w którą się wybrała. Bo przywieźliśmy do Irlandii naszego syna Louisa, mimo że zawsze, z obawy przed chorobami, zostawialiśmy dzieci w Anglii. I ponieważ następnego dnia Eleanor i ja graliśmy w szachy po raz ostatni, a Louis zaraził się tyfusem i zmarł tydzień później. Przyglądała mi się badawczo. Zauważyłem, że ma piegowaty nos. — Miał jedenaście lat — dodałem. — Czy twoja żona, kuzynie, także zmarła wkrótce potem? To pytanie przeniosło mnie w przeszłość. Spodziewałem się jakiegoś komunału bez znaczenia, wyrazów współczucia. — Nie — powiedziałem po chwili milczenia. — Żyła jeszcze sześć lat. ^ — A jednak już nigdy potem nie graliście w szachy. Dlaczego? Czy gniewała się na ciebie, kuzynie? Czy winiła cię za śmierć waszego syna? Zdumiony jej przenikliwością odparłem beznamiętnie: — Po części istotnie była to moja wina. Nie powinienem był się upierać, żeby zabrać ich oboje do Irlandii, ale wydawało mi się, że zmiana klimatu dobrze zrobi Eleanor, a Louis wyrastał z pragnienia, żeby poznać posiadłość, która pewnego dnia miała być jego... — A więc dlaczego obwiniała ciebie? — Już wtedy była słabego zdrowia i szok spowodowany śmiercią syna załamał ją. Kiedy wróciliśmy z Irlandii do Warwickshire, nie chciała nikogo widywać i rzadko wychodziła z domu... — Chcesz powiedzieć, kuzynie, że wybrała odosobnienie? — Tak. Nastąpiło kompletne załamanie nerwowe... dodatkowa przyczyna naszego oddalenia, oczywiście... ale... Zaczynałem się zastanawiać, czy sam nie postradałem zmysłów. Nigdy wcześniej nie mówiłem o oddaleniu. Być może skutek kombinacji doznanego szoku i upału był silniejszy, niż się wydawało. — Ile czasu minęło, zanim kuzyn ponownie udał się do Cashelmary? Znowu uderzył mnie absolutny brak współczujących banałów. — Cztery lata. Rozejrzałem się po pokoju. Wzdłuż ściany stał chiński parawan i waza z okresu Ming na politurowanym stole. — Cztery lata — powtórzyłem, jakbym sam wciąż nie mógł uwierzyć w to, co zrobiłem. — To lata klęski głodowej. Odsunąłem się od Cashelmary na całe cztery lata. Kiedy wróciłem, moje ziemie były zrujnowane, dzierżawcy, którzy przetrwali, żyli jak zwierzęta, a cała dolina niewiele różniła się od grobowca. Nic nie powiedziała. A ja na chwilę zapomniałem o jej obecności. Oczyma wyobraźni znów zobaczyłem trupy przy drodze i nie uprawiane pola, niemal poczułem odór śmierci ze zrujnowanych chat Clonareen. 19
>
Pamiętałem, jak poszedłem do kościoła w poszukiwaniu księdza, i znalaz łem tylko wypalone świece. — Zachowałem się jak najgorszy właściciel ziemski, który porzuca swoje włości — powiedziałem ze skruchą. — Setki ludzi, których powinienem był otoczyć opieką, zmarło z głodu i zarazy. — Ależ, jestem pewna... — Oczywiście próbowałem to nadrobić. Wprowadziłem wiele zmian w moich posiadłościach. Zorganizowałem nowe domy dla dzierżawców, obsypywałem ich pieniędzmi, zainteresowałem się najnowszymi osiąg nięciami w rolnictwie... — Przerwałem. I wreszcie zaskoczony rzekłem: — Poczuwałem się do winy. Dlatego nigdy nie mówiłem o Cashelmarze. Ani o Eleanor. Czułem się winny także wobec niej. To nie była wyłącznie sprawa śmierci Louisa, lecz wszystkich naszych dzieci, łącznie z ostat nim, któr*e niemal ją zabiło... Stałem teraz przy oknie, choć nie bardzo wiedziałem, jak się tam znalazłem. Na zewnątrz brązowy trawnik pławił się w kałuży jaskrawego światła, które wzmagało ból pod czaszką. — Byłem bardzo oddany Eleanor — odezwałem się po dłuższym milczeniu. — Nasze małżeństwo nie musiało się skończyć oddaleniem. Nie zasługiwaliśmy na to. To nie było sprawiedliwe. Mała rozpalona dłoń dotknęła mojego nadgarstka, a cichy czysty głos zabrzmiał z pasją: — Życie bywa okrutne, prawda?! I pełne krzywd! Dobrze wiem, co kuzyn czuje. Nagle zdałem sobie sprawę, że właśnie to chciałem usłyszeć od czasu śmierci mojej córki Neli. Nie ciągłe niby kojące wyrazy współczucia, nie religijne komunały, nie obłudne przypomnienia, że powinienem doceniać przejawy łaski. Chciałem usłyszeć od kogoś, że owszem, życie często bywa brutalne, a wiara niesprawiedliwa — i że wobec tego mam prawo do rozżalenia i gniewu. — Doskonale kuzyna rozumiem — powtórzyła Marguerite i po czułem, że ta dziewczyna jakimś cudem istotnie mnie rozumie. I to mógł być wreszcie koniec mojej samotności, w której tkwiłem od tak dawna. Spojrzałem na nią. Nie czułem już gniewu. Nie chciałem nawet przeklinać niesprawiedliwej śmierci, ponieważ najzwyczajniej byłem wdzięczny za to, że wciąż jeszcze żyję. Kiedy tak patrzyłem na Marguerite poprzez te wszystkie lata, które nas od siebie dzieliły, wiedziałem nie tylko, że jej pragnę, ale też że nic na niebie i ziemi nie zagrodzi mi drogi do niej.
ROZDZIAŁ DRUGI
I Nie miałem okazji poznać Marguerite bliżej, ponieważ już następnego dnia opuściłem Nowy Jork i udałem się do Waszyngtonu. Tym samym rozpocząłem moją dwumiesięczną podróż po Stanach Zjednoczonych. Wydaje mi się, że wyjechałem w momencie najodpowiedniejszym. Myśl O pozostaniu choćby dzień dłużej pod dachem Francisa była w tamtej chwili nie do zniesienia. I chociaż pragnąłem widywać Marguerite jak najczęściej, wiedziałem, że potrzebuję nieco czasu, by przeanalizować moje uczucia do niej. Jak to często bywa po otwartej rozmowie, już zacząłem żałować szczerości. I choć dyskrecji Marguerite byłem pewien, chciałem jednak, aby swoim milczeniem dowiodła, że naprawdę mogę jej ufać. Nie zamierzam tu dawać szczegółowego opisu podróży po Ameryce. Jeśli kiedykolwiek ktoś zechce opracować moją biografię, odeślę go do artykułów, które napisałem dla Królewskiego Towarzystwa Rolniczego: „Mutacyjne odmiany kukurydzy indiańskiej w stanie O h i o " i „Wiązarka pana Appleby — wynalazek usprawniający zbiór plonów". Mój list do lorda Palmerstona także mógł się gdzieś zachować, chociaż — na ile znam Palmerstona — jest wielce prawdopodobne, że rozwścieczony porwał go na strzępy. A to dlatego, iż wyraziłem w nim swoje poparcie dla polityki nieingerencji w wewnętrzne sprawy Stanów Zjednoczonych, co na Palmerstona działało jak czerwona płachta na byka. Miałem jednak swoje powody. Na amerykańskiej ziemi przekonałem się, że dla jej mieszkań ców temat stosunków anglo-amerykańskich jest równie drażliwy jak dla dorastającego dziecka sprawa jego stosunków z rodzicami. Amerykanie wierzyli — zapewne nie bez podstaw — że Anglia nie rozumie ich kraju. I choć większość Amerykanów, których spotkałem, zachowywała się wobec mnie bardzo przyjaźnie, miałem świadomość ogromu tkwiących w nich pokładów antybrytyjskości. „Proszę sobie wyobrazić skalę spustoszeń w stosunkach anglo-amery kańskich — pisałem do Palmerstona — gdy przy ewentualnym zbrojnym rozstrzygnięciu tutejszych waśni okaże się, że Anglia popierała stronę przegrywającą. Najlepiej nie popierać nikogo i poczekać, w którą stronę wiatr zawieje." 21
Moje strzały wymierzone były w Gladstone'a i lorda Johna Russela, którzy upierali się przy poglądzie, że właściciele plantacji na Południu są po prostu grupką brytyjskich dżentelmenów z amerykańskim akcentem — i wobec tego powinno się pozwolić im pójść własną drogą. Natomiast ja nie żywiłem najmniejszej sympatii dla Południowców. I chociaż ich prawo do secesji uważałem za zagadnienie ważkie, jednak w moich oczach żadne wzniosłe powoływanie się na Konstytucję nie było w stanie wymazać hańby niewolnictwa. Wszyscy zapewniali mnie bezustannie, że podziały opinii w Ameryce powstały wyłącznie na tle zagadnień konstytucyjnych. Tymczasem jako outsider widziałem wyraź nie, że choć rzekomo palącym problemem dnia była secesja, ludzie rzadko rozmawiali o czymkolwiek innym poza niewolnictwem. „Niemal wszystkie tutejsze dysputy — pisałem do Palmerstona — dotyczą Vicksburga, gdzie ostatnio na mocy specjalnej konwencji przywrócono handel niewolnikami, uchylając tym samym prawo na kładające restrykcje na ten proceder. Jednocześnie ośrodkiem zaintereso wania opinii publicznej stał się teraz Kansas, który niedługo ma zadecydować, czy w Konstytucji powinien się pojawić zapis dotyczący niewolnictwa. Różnice poglądów w tym kraju coraz bardziej się po głębiają, a po dzisiejszej audiencji u prezydenta Buchanana przekona łem się, że nie ma on najmniejszego pojęcia, jak on czy ktokolwiek inny mógłby rozwiązać problemy, wobec których staje obecnie Ame ryka. Buchanan ma pełną świadomość przesilenia mogącego nastąpić w każdej chwili. Trudno jest dziś przewidzieć wyniki przyszłorocz nych wyborów prezydenckich. Wygląda na to, że wśród demokratów dokonał się podział — Południowcy staną w obronie niewolnictwa, ci z Północy poprą politykę nieingerencji. Z kolei Unioniści Konstytu cyjni będą się starali zachować wobec niewolnictwa postawę kom promisową, nie mają jednak liczącego się lidera. Nowa partia republi kańska, która odniosła taki sukces w ostatnich wyborach, być może i ma silnego przywódcę, ale to idealista i fanatyk. Jeśli dzięki swojej elokwencji zostanie wybrany, z całą pewnością dojdzie do wojny domo wej..." Właśnie w Waszyngtonie po raz pierwszy usłyszałem o Lincolnie. Z dzisiejszej perspektywy może się to wydać dziwne, ale w roku 1859 człowiek ten nie był dobrze znany na wschodzie. Jest faktem, że dopiero w lutym przemówieniem w Instytucie Coopera zwrócił na siebie uwagę Nowego Jorku. Waszyngton opuszczałem z ulgą. Nie dlatego, że mi się nie podobał, wręcz przeciwnie — imponował mi ogromny rozmach tego miasta. Ponieważ jednak politycy amerykańscy, przynajmniej w porównaniu z ich angielskimi kolegami, są grubiańską bandą, a w owym czasie w klimacie politycznym zaznaczyło się wyraźne przesilenie, atmosfera stolicy była równie przykra, jak męcząca. 22
Pola kukurydziane w Ohio okazały się znakomitym antidotum. Zatrzymałem się na dużej farmie niedaleko Cincinnati, co zostało zaaranżowane przez rząd. W Ameryce nie ma żadnego departamentu federalnego wyłącznie do spraw rolnictwa, jednakże biuro patentowe, w którego zakresie obowiązków mieszczą się te zagadnienia, służyło mi wszelką pomocą i mój gospodarz w Ohio przyjął mnie bardzo ciepło. Gościnność amerykańska nie ustępuje żadnej innej, więc pobyt na farmie był dla mnie ogromną przyjemnością, zwłaszcza po doświadczeniach związanych z ogólnymi anty brytyjskimi nastrojami. Niestety, mutacyjna odmiana kukurydzy rozczarowała mnie. Jedyne co mi pozostało, to ponura konkluzja, że nie nadaje się ona do uprawy w Irlandii. Podyk towawszy notatki dotyczące tej sprawy, udałem się do Wisconsin, by przekonać się o zaletach wiązarki Appleby'ego. W Ohio panował nieznośny upał, ale na szczęście w Wisconsin było chłodniej. Nocując w małym hoteliku w prowincjonalnym miasteczku, gratulowałem sobie, że mimo szerzącej się w Ameryce plagi prawdziwych rozbojów, doświadczyłem życia osadniczego. W okolicznych jeziorach i sosnowych lasach tkwił jakiś skandynawski smaczek i myślałem sobie, jak bardzo taka sceneria podobałaby się Eleonor. Kiedyś dużo razem podróżowaliśmy, lecz w czasie naszej eskapady do Ameryki nigdy nie zapuściliśmy się w okolice tak odludne jak Wisconsin. Wiązarka Appleby'ego, jak większość wynalazków zresztą, była zarazem genialna i niepraktyczna. Podejrzewałem, że jeszcze wiele lat musi upłynąć, zanim będzie można ją produkować i wprowadzać na rynek na masową skalę. Zachwyciło mnie osiągnięcie tego chłopaka (miał zaledwie osiemnaście lat) i obiecałem mu przesłać kopię mojego raportu dla Królewskiego Towarzystwa Rolniczego. Po załatwieniu wszystkich spraw wybrałem się parowcem na północ, przecinając Wielkie Jeziora, następnie po krótkiej, acz nudnej podróży lądem wsiadłem na pokład kolejnego parostatku, który zabrał mnie w dół rzeki Hudson — do Nowego Jorku. Ku mojej rozpaczy Manhattan był rozpalony jak piec hutniczy. W rezydencji przy Piątej Alei zastałem żonę Francisa, czyniącą przygoto wania do przeniesienia całej rodziny do posiadłości na wsi w dolinie Hudson. I choć proszono mnie, bym im towarzyszył, nie miałem najmniejszej ochoty na dłuższe przestawanie z tą rodziną. Poprosiwszy zatem w sposób możliwie cywilizowany o wybaczenie, poleciłem mojemu sekretarzowi zarezerwować miejsca na statku do Anglii, który wypływał w następnym tygodniu. Kiedy mój wyjazd został już zorganizowany, pozwoliłem sobie poświęcić całą uwagę Marguerite. Zachowała dyskrecję. Nic nie wskazywało na to, że zdradziła Blanche czy Francisowi choćby najdrobniejszy szczegół mojej spowiedzi. Kiedy to sobie uświadomiłem, natychmiast powziąłem decyzję. Wprawdzie było mi nieco trudno spotkać się z nią sam na sam, ponieważ jej brat 23
i siostra bez przerwy deptali mi po piętach, jednak pewnego dnia, kiedy Francis był na Wall Street, a Blanche męczyła się na kolejnej lekcji harfy, umówiłem się z Marguerite na spotkanie w owym chińskim pokoiku, w którym samotnie grywała w szachy. — Tak się cieszę, że kuzyn dał mi jeszcze jedną szansę — rzekła uśmiechając się do mnie. — Sądziłam, że kuzyn będzie zbyt zajęty, by przed wyjazdem znaleźć czas na szachy. — Chciałbym z tobą porozmawiać. Usiadłem naprzeciw niej i modliłem się, aby to, co chciałem jej powiedzieć, z powodu mojego zdenerwowania nie zabrzmiało zbyt obcesowo. — W szachy możemy oczywiście zagrać, ale później. Najpierw jednak chcę ci coś powiedzieć. Patrzyła na mnie zdumiona i zaniepokojona. — Mam nadzieję, że niczym kuzyna nie uraziłam! — Wręcz przeciwnie, dostarczyłaś mi tak wiele radości, że pragnął bym, abyś odwiedziła Anglię wiosną przyszłego roku. — Anglię! — Zaparło jej dech. — Ja? Wyglądała, jakby nie wierzyła własnym uszom. — Gdybyś wolała odłożyć tę wizytę do czasu, kiedy będziesz starsza... — Ależ nie! — zawołała szybko. — Naprawdę chciałabym pojechać. Tylko że... - Tak? — Francis nigdy mi na to nie pozwoli! — dokończyła z desperacją w głosie. — Wbrew pozorom, które stwarza przed kuzynem, on jest strasznie antybrytyjski... — Czy lubisz Francisa? — Tak, bardzo — odparła bez wahania. — W dzieciństwie byłam nawet jego ulubienicą. Teraz jednak obchodzi go tylko Blanche, a ponie waż między mną a Blanche nie układa się najlepiej .. — Rozumiem. — I Amelia jest dla mnie okropna. Gorsza niż macocha. Tak naprawdę wołałabym, żeby Francis nigdy się z nią nie ożenił! — Wnoszę z tego, że w Nowym Jorku nie jesteś najszczęśliwsza. — Nie, zupełnie bym nie tęskniła za domem, gdybym pojechała do Anglii... jeżeli to kuzyn ma na myśli. Nawet więcej, jestem pewna, że natychmiast pokocham Anglię i już nigdy nie będę chciała jej opuścić. — Wobec tego będziesz mogła u nas zostać, jak długo zechcesz. — Z kuzynem? Na zawsze? Na przykład jako adoptowana córka? — Siedziała na skraju swojego krzesła i przyglądała mi się, jakbym był czarodziejem demonstrującym jakieś oszałamiające kuglarskie sztuczki, — Och, tak bym chciała! — Cóż — powiedziałem, starając się bardzo, by zabrzmiało to lekko 24
i żeby mogła, jeśli tego chciała, potraktować moje słowa jako żart. — Nie potrzebuję więcej córek. Ale od pewnego czasu odczuwam ogromną potrzebę posiadania żony. Jeśli jednak wolisz mieć we mnie ojca.., Wyraz jej twarzy zmienił się. Przerwałem, wykonałem jakiś niedbały gest ręką i ze śmiechem pochyliłem się ku niej ponad szachownicą. — Mam nadzieję, że moje wysokie mniemanie o tobie nie sprawi, iż stracę w twoich oczach — dodałem szybko, patrząc przy tym na własne palce zajęte ustawianiem pionków w kwadrat. — I nie chciałbym, abyś odczytała moje oświadczyny jako nietakt. Musisz jednak wiedzieć, że nie prosiłem nikogo o rękę od czasu, kiedy miałem dwadzieścia lat. Obawiam się, że w tej materii straciłem doświadczenie. Oczywiście jestem dla ciebie o wiele za stary... — Stary? — zdziwiła się Marguerite. — A cóż mnie obchodzi, w jakim kuzyn jest wieku? Dla mnie kuzyn mógłby mieć i sto lat! Podniosłem wzrok. Jej mała twarzyczka o ostrych rysach była napięta i blada. W pierwszej chwili pomyślałem, że jest na mnie zła, ale zaraz potem zdałem sobie sprawę, że z nadmiaru emocji chyba zrobiło jej się słabo. Straciłem opanowanie. Próbowałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie pozwoliła mi dokończyć — Ja sama będę już dość stara, kiedy przyjadę do Anglii wiosną przyszłego roku. — Złapała oddech i niezbyt składnie, pospiesznie mówiła dalej: — Będę wtedy miała osiemnaście lat. Będę już bardzo dorosła i bardzo mądra, a kuzyn nawet nie będzie pamiętał, jaka byłam młoda. W pełni rozumiem, że mój wiek może stanowić dla kuzyna problem, zwłaszcza jeśli uwzględnić pozycję kuzyna. Jednak postaram się to nadrobić w inny sposób. Naprawdę, uczynię co w mojej mocy. Jestem pewna, że kuzyn nie będzie żałował, że się ze mną ożenił! — Moja najdroższa dziecinko! — Oczywiście wolę być żoną kuzyna niż adoptowaną córką. Ale wydawało mi się, że to drugie to wszystko, na co mogłabym liczyć... To znaczy... wiem, jestem tak strasznie młoda i moje włosy mają brzydki kolor, a do tego mam piegi... a kuzyn jest taki mądry, taki dystyngowany i taki... taki... Mimo osłupienia nie mogłem powstrzymać uśmiechu. — Tak? — Taki... wysoki i przystojny — zawołała wybuchając płaczem. Nie jestem całkiem pewien, co się potem stało. Wiem tylko, że w jednej sekundzie byłem na nogach. Ona również wstała. Wziąłem ją w ramiona. Nigdy nie przyszło mi do głowy zapytać siebie, czy było to roztropne. Bez wątpienia Marguerite również się nad tym nie za stanawiała. Zarzuciła mi ramiona na szyję i szlochała bezwstydnie w mój nakrochmalony gors. Przycisnąłem ją do siebie. jej sukienka, z obowiąz kową masą krynoliny, miała ciasno dopasowany stanik i po raz pierwszy 25
zdałem sobie sprawę, że mimo drobnej figury, ciału Marguerite—wbrew moim wcześniejszym wyobrażeniom — niczego nie brakuje. — Czy wyjdziesz za mnie w przyszłym roku w Anglii? — Wyszłabym za kuzyna choćby jutro, nawet w najdalszym zakątku Afryki, gdyby to było konieczne! Roześmiałem się. — No nie, musimy poczekać kilka miesięcy, na wypadek gdybyś zmieniła zdanie. Zwrócona ku górze twarz Marguerite była tak blisko, że mogłem policzyć piegi na jej nosie. Ale pocałowanie jej wydało mi się pomysłem znacznie lepszym. Obawiając się jednak, że ją spłoszę, złożyłem tylko pocałunek na jej policzku. I gdy wciąż jeszcze rozkoszowałem się delikatnym zapachem jej skóry, Marguerite zwróciła się ku mnie impulsywnie, a moje usta musnęły jej wargi. Działała instynktownie, ponieważ z braku doświadczenia nie potrafiła inaczej. Ale jej instynkty były niezwykle zmysłowe. Byłem tak zdumiony, że przez moment nie reagowałem, a ona — biedactwo! — myśląc, iż popełniła jakieś straszliwe faux pas, zalała się rumieńcem, wyrwała z moich ramion i jąkając się zaczęła przepraszać. Ja jednak stanowczo uciąłem wszelką rozmowę. Nie tracąc czasu na zbędne rozmyślania, przyciągnąłem ją do siebie zdecydowanie i cało wałem aż do chwili, gdy obojgu nam zabrakło tchu. W końcu, po dłuższej pauzie, stwierdziłem trzeźwo: — Gdyby tak twój brat zobaczył nas teraz, miałby pełne prawo nakazać mi natychmiast opuszczenie jego domu. — Francis! — zawołała z przerażeniem. — O nieba! Zupełnie o nim zapomniałam! Ach, kuzynie Edwardzie, on nigdy się nie zgodzi, żebym została twoją żoną! Nigdy! Uśmiechnąłem się. Uśmiechanie się sprawiało mi bezgranicznie słodką przyjemność. — Moje najdroższe dziecko — powiedziałem czule. — Francis będzie z tego powodu bardzo, bardzo szczęśliwy.
II — Kuzyn Edward! — wykrzyknął Francis przyjaźnie. — Jak to miło! Właśnie zamierzałem cię szukać. — Tak — skwitowałem. — Spodziewam się, że skoro już za dwa dni wyjeżdżam, chciałbyś ze mną porozmawiać o pewnych sprawach. Czy mogę usiąść? — Oczywiście! — zawołał i rzucił się, by wskazać mi najlepszy fotel. 26
Byliśmy w palarni na parterze domu, niewielkiej „męskiej" sali, umeblowanej wygodnymi, zapraszającymi swą miękkością fotelami. Na ścianie wisiały obrazy pysznych koni wyścigowych. Okna, podobnie jak w pokoju na górze, wychodziły na ogród, i zobaczyłem przez nie dwoje dzieci Francisa, Charlesa i Sarę. Bawiły się przy fontannie. — Będzie mi bardzo przykro stracić ostatecznie twoje towarzystwo, kuzynie Edwardzie — przemówił wytwornie Francis subtelnym, mięk kim głosem aktora. — Zwłaszcza Blanche będzie niepocieszona. — Blanche? — Znosiłem jego błazeństwa od kilku dni i nie miałem ochoty tolerować ich ani sekundy dłużej. — Oczywiście masz na myśli Marguerite? Wpatrywał się we mnie zdumiony. Po raz kolejny zwróciłem uwagę na jego dziwne oczy. Były tak jasnobrązowe, że niemal żółte, a kości policzkowe osadzone wysoko w mięsistej twarzy przydawały im leciutko orientalny wyraz. — Marguerite? — zapytał zdezorientowany. — Marguerite. — Mówiłem zwyczajnie, tonem niedbałym, którego przy nim nigdy wcześniej nie używałem. — Naturalnie zdawałeś sobie sprawę z tego, że jest we mnie zakochana. Był absolutnie zaskoczony. Dotąd siedzieliśmy w fotelach naprzeciw siebie, teraz podniósł się jednak. Chodził powoli z rękami splecionymi z tyłu. — Kuzynie Edwardzie — zaczął — myślę, że się mylisz. — A ja myślę, że nie. — Zagłębiłem się w fotelu, wyciągając przed siebie długie nogi i krzyżując je zgrabnie w kostkach. — Dała mi wszelkie dowody na to, że pewnego dnia chciałaby zostać moją żoną. Zapanowała absolutna cisza. Obserwowałem, jak Francisowi krew ucieka z twarzy, i jego rozpaczliwe wysiłki, by zachować panowanie. Zastanawiał się intensywnie. Niemal słyszałem jego mózg przesuwający się od myśli do myśli, gdy rozważał, na jak wiele może sobie w stosunku do mnie pozwolić. — Ponieważ jesteś jej opiekunem — rzekłem po chwili — poru szenie z tobą tego tematu jeszcze przed moim wyjazdem wydawało mi się jak najbardziej naturalne. Bardzo mi zależy na małżeństwie z Marguerite. Wierzę, że będzie dla mnie wspaniałą żoną. Chciałbym, abyś zgodził się na jej przyjazd do mnie do Anglii w maju przyszłego roku. Potem, gdy Marguerite pozna już nieco ten kraj i nadal będzie zainteresowana ślubem, życzyłbym sobie uczynić to jeszcze w lecie. Oczywiście mam świadomość, że nasza dotychczasowa znajomość jest zbyt krótka. Sądzę jednak, że rozłąka, która wkrótce nastąpi, będzie sprawdzianem naszych uczuć i pozwoli nam się upewnić, że nie działamy w pośpiechu. Nie odezwał się ani słowem. Wiedziałem, że nie ma do siebie dość zaufania, by coś powiedzieć, więc kontynuowałem: 27
— Zdaję sobie sprawę, mój drogi, jaki to musi być dla ciebie szok — dodałem dla lepszego efektu. — Nie byłeś przecież świadom uczuć Marguerite do mnie. Ale ponieważ zawsze traktowałeś mnie tak ciepło, ufam, iż myśl o zostaniu moim szwagrem może ci być tylko miła. Wreszcie udało mu się coś wydukać: — Kuzynie Edwardzie, ona jest bardzo młoda. — Ależ, Francis! Osiemnastoletnie dziewczęta wychodzące za mąż to c o d z i e n n o ś ć . . . . — Ona jest jeszcze dziewczynką — ciągnął uparcie i uświadomiłem sobie, że choć ją ostatnio zaniedbywał, wciąż jest mu bardzo droga. —- Jeszcze nie zna świata. Wyobraża sobie, że jest w tobie zakochana, ponieważ byłeś na tyle miły, by spędzić z nią nieco czasu. Ale ona cię nie kocha, to niemożliwe! — Oczywiście masz pełne prawo do własnego zdania. — Kuzynie, znam Marguerite znacznie lepiej niż ty. Przez ostatni rok czy dwa była w domu bardzo nieszczęśliwa, z żalem muszę to przyznać, i trudno z nią było wytrzymać. Amelia i ja próbowaliśmy uczynić jej życie znośniejszym, ale... — Mój drogi — powiedziałem — nie jestem zainteresowany wy słuchiwaniem twoich usprawiedliwień dla jej wyimaginowanych czy też prawdziwych defektów. Interesuje mnie poślubienie jej. Obaj moglibyś my życzyć sobie, by była odrobinę starsza. Ale ja jestem gotów przyjąć ją taką, jaka jest, nawet jeśli ty nie jesteś na to przygotowany. Muszę raz jeszcze prosić cię o zgodę i spodziewam się, że ją otrzymam. Zobaczyłem, jak po raz ostatni próbuje zrobić użytek ze swoich komedianckich talentów. — Kuzynie Edwardzie, wybacz mi — rzekł pokornie, przybierając zakłopotaną, pełną ubolewania minę — ale nawet przy najlepszej woli nie wyobrażam sobie, jak mógłbym takiej zgody udzielić. — A ja — odparłem — mimo twych usilnych starań nie widzę, jak mógłbyś mi jej odmówić, Francis. Jego twarz była bez wyrazu. Od tamtego dnia nie zdarzyło mi się widzieć mężczyzny, który miałby twarz tak pustą jak Francis Marriott w chwili, gdy zdał sobie sprawę, że zamierzam rzucić go na kolana. — Nie wiem, co chcesz przez to powiedzieć — rzekł gwałtownie. — Zupełnie nie rozumiem! Teraz przyszła moja kolej, żeby wstać. Rozkrzyżowałem nogi, podniosłem się i niedbale wsunąłem ręce do kieszeni. Nie odezwałem się — po prostu czekałem. Próbował zachować spokój, ale był wyraźnie zdenerwowany. — Bardzo się mylisz, jeśli sądzisz, że możesz mi zagrozić — po wiedział z jowialną pewnością siebie, całkowicie się tym sposobem zdradzając. — Kto mówi o grożeniu?—odparłem.—Nie mam zamiaru ci grozić,
Francis. Po prostu pragnę ulitować się nad tobą w twojej smut nej sytuacji finansowej. Straciłeś dużo pieniędzy, czyż nie? W tej panice w 57 roku. I od tamtego czasu rozpaczliwie próbowałeś wyrównać straty, by móc dalej żyć w stylu, do którego przywykłeś. A to bardzo drogi styl, nieprawdaż? Począwszy od twojej rezydencji przy Piątej Alei, a skoń czywszy na domu przy Madison Sąuare, który kupiłeś na żądanie swojej kochanki. — Jak, do diabła, dowie... — Intrygowałeś mnie, Francis. Zanim jeszcze opuściłem Nowy Jork, mój sekretarz wynajął prywatnego detektywa, który przeprowadził drobne dochodzenie. Kiedy wróciłem z Wisconsin, zapoznałem się z czekającym na mnie raportem i byłem nim oburzony. Nie powinieneś był próbować odrabiać straty przez hazard, Francis. Słyszałem, że fa raon to bardzo ryzykowna gra. Wytrzeszczył na mnie oczy. Wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć własnym uszom. Usta miał blade i zaciśnięte. — Jesteś o krok od bankructwa — powiedziałem. — Usiłujesz pożyczać pieniądze, ale nikt nie chce ci pomóc. To jest bardzo złe miasto dla bankrutów, prawda, Francis? Być bankrutem w Nowym Jorku to jakby przestać istnieć. Jakaż straszliwa czeka cię przyszłość! I co za szczęście, że masz bogatego krewnego, który ewentualnie mógłby przyjść ci z pomocą. Jego opanowanie nareszcie się wyczerpało, wstrząsnęła nim całym niepohamowana furia. — Ty... ty... przeklęty... — Oszczędź mi swoich złorzeczeń i nie strzęp języka. Będziesz go potrzebował żeby wyrazić zgodę na małżeństwo swojej siostry. — Nigdy się nie zgodzę! — wrzasnął. Najwyraźniej jasność myśli opuściła go w tym momencie. — Nigdy! — Nie masz wyboru. W tej sekundzie porzucił wszelkie próby cywilizowanego zacho wania i usiłował mnie uderzyć, bez trudu jednak uchyliłem się przed ciosem. — Francis, uspokój się — powiedziałem ostro. — Uderzenie mnie nie uchroni cię przed bankructwem. Natomiast uczyni to zgoda na małżeństwo twojej siostry. Teraz pośpiesz się i udziel tej zgody, bardzo proszę, ponieważ to czekanie zaczyna mnie już męczyć. Do tej chwili dygotał już na całym ciele. — Ty wstrętny staruchu — wycedził, gdy odzyskał mowę. — Jak ty się zabawiasz w Anglii? Obłapiając dziesięcioletnie pensjo narki? Odwróciłem się do drzwi. — Mam nadzieję, że bankructwo przyniesie ci dużo radości, Francis. Żegnaj. 29
Pozwolił, abym dotarł do holu, zanim zrobił to, co było nieuniknione — przyczołgał się za mną. — Kuzynie Edwardzie... poczekaj... proszę... muszę przeprosić... pod wpływem ogromnego stresu... musisz zrozumieć... nie byłem sobą... Był odrażający. Brzydził mnie. Popatrzyłem na jego mięsistą twarz i rozpustne grube wargi, bełkoczące pokorne banały. — Uspokój się — rzuciłem ostro, nie mogąc znieść jego widoku ani chwili dłużej. — Zanim wyjadę z Nowego Jorku, pójdziemy do adwokata i podpiszemy kontrakt. Zapłacę ci za zgodę na małżeństwo Marguerite. Jeśli choć kiwniesz palcem, aby ślubowi zapobiec, podam cię do sądu i pieniądze będziesz musiał oddać. Po czym wrócę do Ameryki, żeby osobiście usłyszeć, jak publicznie ogłaszają cię bankrutem. Zrozumiałeś? — Tak — odparł bełkotliwie. — Tak, oczywiście. Jak sobie kuzyn życzy. — Marguerite nie może się dowiedzieć o tej kłótni. Nie życzę sobie, aby przez najbliższe dziewięć miesięcy zmuszona była wysłuchiwać, jak mnie obrażasz. — Oczywiście. Rozumiem. — Ma przyjechać do Anglii z najwspanialszą garderobą, jakiej tylko może sobie życzyć dziewczyna z jej pozycją. Twoja żona ma jej towarzyszyć jako przyzwoitka. Dzieci także mogą przyjechać, ale twoja siostra Blanche nie. Co zaś się ciebie tyczy — żeby twoja noga nigdy nie postała w którymkolwiek z moich domów. — Tak, milordzie. Dobrze, milordzie. Jak sobie życzysz, milordzie. Było po wszystkim. Osiągnąłem to, czego chciałem. Nic więcej nie było ważne. Odczuwając zmęczenie, ale i satysfakcję, wolnym krokiem poszedłem do chińskiego pokoju i powiedziałem Marguerite, jak uszczęś liwiony był Francis na wieść o naszych planach.
ROZDZIAŁ TRZECI
I Po powrocie do Londynu zamierzałem zatrzymać się na tydzień w moim domu przy St. James's Sąuare, by napisać pierwszy szkic pracy na temat kukurydzy indiańskiej. W mieście panował wtedy względny spokój, jako że Parlament zakończył już sesję, wydawało mi się więc, że do chwili wyjazdu na odpoczynek na wieś będę miał okazję do spokojnej pracy. Jesienne miesiące spędzałem zwykle w mojej posiad łości w Warwickshire, po czym udawałem się na Święta Bożego Narodze nia do Irlandii. Kiedy jednak po podróży pociągiem z Liverpoolu przybyłem do domu przy St. James's Sąuare, w bibliotece zastałem nie tylko obfitą korespondencję, ale też nowego guwernera mojego syna Patricka. Po samym Patricku nigdzie nie było śladu. — Gdzie jest mój syn? — zapytałem ostro młodego Maynarda. — Czy coś mu dolega? Maynard był wyraźnie zakłopotany. Przestępował z nogi na nogę i patrzył na mnie z nieszczęśliwą miną. — Milordzie... on... on... Byłem zły na siebie za błędny wybór guwernera zbyt młodego jak na zadanie, które mu powierzyłem, i przeklinałem Patricka za lekceważenie mojej dobrej woli, która nakłoniła mnie, by zatrudnić sympatycznego młodzieńca do dozorowania jego aktywności. — Kiedy wyjechał? — Trzy dni temu, milordzie. Zostawił liścik... — Gdzie on jest? — Tutaj, milordzie. Liścik napisany był staranną gotycką kursywą na moim papierze listowym. Patrick ozdobił margines barwnymi kwiatami i podobieństwo listu do iluminowanego manuskryptu było uderzające. „Szanowny Panie Maynard — pisał Patrick. — Proszę, niech Pan nie czuje się urażony, ale Londyn znudził mnie diabelnie i myślę, że powinienem pojechać do Irlandii, by spotkać się z moim przyjacielem Roderickiem Stranahanem. Dam Panu dobre referencje do mojego ojca. \
31
Zapewniam Pana, że życzę mu jak najlepiej na przyszłość i pozostaję jego oddanym uczniem. Patrick Edward de Salis PS. Dziękuję za wszystkie lekcje." — Milordzie — jąkał Maynard. — Nie wiedziałem, czy wybrać się za nim, czy nie. A ponieważ miał pan wkrótce wracać, czułem, że powinie nem zostać tutaj aż do pańskiego powrotu i wyjaśnić... — Słusznie — powiedziałem. — Może pan otrzymać miesięczne wynagrodzenie i odpowiedni list polecający. Proszę opuścić ten dom przy najbliższej dogodnej dla pana okazji. Żegnam, panie Maynard. Kiedy potykając się wyszedł z pokoju, wezwałem mojego sekretarza. Przyszedł spiesznie, ściskając pod pachą przybory do pisania. — Fielding, zmieniłem plany i wyjeżdżam do Cashelmary jutro. Pan może zostać tutaj i zająć się korespondencją. Kiedy pan się z tym upora, proszę jechać prosto do Woodhammer Hall, gdzie wkrótce do pana dołączę. Proszę też dopilnować, aby panu Maynardowi wypłacono miesięczne wynagrodzenie, i sporządzić dla niego typowy list polecający, który podpiszę jeszcze przed wyjazdem. Teraz chciałbym, byśmy przejrzeli jak najwięcej korespondencji. Pracowaliśmy do ósmej trzydzieści wieczór. Po odprawieniu Fieldinga zjadłem zraz barani i poleciłem kamerdynerowi, by przywołał jakiś powóz. Byłem zadowolony, że znów jestem w Londynie. Wdychałem aromat chłodnego powietrza nocy i obserwując przesuwające się za oknem powozu place, domy i ulice, czułem, jak duszący skwar Nowego Jorku odchodzi w niepamięć. Żywiłem nadzieję, że Marguerite pokocha Londyn tak jak ja. Sądziłem też, że spodoba się jej dom przy St. James's Sąuare, choć nie wątpiłem, iż zechce spróbować swych sił przy zmianie wystroju niektórych jego pomieszczeń. Takie zmiany sprawiają kobietom przyjemność. Pamiętałem, z jaką gorliwością Eleanor przeglądała próbki tapet i materiałów obiciowych. W końcu powóz wjechał w węższe uliczki i znów znalazłem się wśród wymuskanych i zacnych willi Maida Vale. Zacność ich frontowych ogródków, niewiele większych od znaczków pocztowych, chroniona była rzędami platanów ciągnących się wzdłuż drogi. Kiedy powóz zatrzymał się przy jednym z tych domów, wyskoczyłem, zanim woźnica zdołał zaoferować mi swą pomoc, i poszedłem szybko do drzwi frontowych. Moje klucze zazgrzytały w zamku. Wkraczając do holu, zawołałem ją po imieniu. — Już idę! — Wybiegła z saloniku ze świecznikiem w ręku. Wyznała, że od tygodnia oczekiwała mnie każdego wieczoru, ponieważ pamiętała, iż miałem wracać w końcu sierpnia. Powiedziała, jakiego to wspaniałego lekarza posłałem do niej na Harley Street. Stan jej zdrowia znacznie się poprawił i czuła się jak nowo narodzona. Było jej przykro, że choroba, na 32
którą zapadła, sprawiła nam obojgu tyle kłopotu, i to tuż przed moim wyjazdem. Czy chciałbym wejść na kilka minut do saloniku, czy t e ż . . . . — Tak, dziękuję — odparłem. W saloniku zaproponowała mi coś na pokrzepienie, ale odmówiłem. Usiadłem na sofie. Pokój był mały, przepełniony stolikami, bibelotami, trywialnymi obrazami i zbyt obficie wyfutrowanymi fotelami. — Jak ci się podobała Ameryka? — zapytała uprzejmie. — Mam nadzieję, że nie było aż tak gorąco, jak się obawiałeś. — Było bardzo gorąco. Pozwoliłem jej zadać jeszcze kilka grzecznych pytań, a kiedy w końcu zdała sobie sprawę, że mam jej coś ważnego do powiedzenia, zamilkła. Siedziała trzymając na kolanach mocno splecione dłonie i patrzyła na mnie. Wiedziałem, że jest przerażona. I było mi jej żal. Nie była już młoda. Czterdzieści pięć lat to przykry wiek. Ciężko wtedy zaczynać wszystko od początku. A przecież każdy jej pens pochodził ode mnie. Trudno byłoby mi powiedzieć, jak bardzo mnie lubiła. Była wdową, niegdyś krawcową Eleanor, kobietą bezdzietną, przyjemną, mało wymagającą, łagodną i usłużną. Nie potrzebowałem niczego więcej. A i ona nie chciała dla siebie niczego poza małym domkiem i skromnym dochodem, który pozwalałby jej ubierać się gustownie, zatrudniać służącą i w każdą niedzielę przeznaczać drobne sumy na cele charytatywne. Nasz związek trwał od kilku lat i przypuszczam, że dla niej był równie satysfakcjonujący jak dla mnie. Słuchała spokojnie, gdy mówiłem o zamiarze ożenku z daleką kuzynką Eleanor. Kiedy skończyłem, wtrąciła ostrożnie: — Przypuszczam, że jest bardzo młoda. — Tak. — Szczęście ci sprzyja. Nie znaczy to, żeś nie zasłużył na nie. Dlaczego nie miałbyś ożenić się z kimś młodym? Nie wyglądasz na więcej niż czterdzieści pięć lat i gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to musiałabym powiedzieć, że nie tylko tobie dopisało szczęście. Ona też powinna się Uważać za w czepku urodzoną. Cóż, nie wszyscy możemy mieć to szczęście, choć Bóg mi świadkiem, że przez ostatnie lata nie narzekałam na jego brak. — Nie chcę ci go odbierać — powiedziałem. — Z mojej strony marny byłby to dowód wdzięczności. Oczywiście musisz zatrzymać ten dom, zarządzę też wypłacanie ci rocznej pensji. Jej ulga była niemal namacalna. Posłała mi szybki, ciepły uśmiech i głębiej zatopiła się w pulchnej tapicerce sofy. — To bardzo łatinie z twojej strony — wyznała. — Nawet więcej niż ładnie. Trudno wypowiedzieć tylko jedno słowo „dziękuję" tak, by wyraziło całą moją wdzięczność. — Znów pochyliła się do przodu. 3
33
— Zastanawiam się, czy w tej sytuacji... nie byłoby z mojej strony zuchwałością, gdybym udzieliła ci pewnej rady? Uśmiechnąłem się. — W przeszłości udzielałaś mi ich oszczędnie. Jeśli więc teraz masz dla mnie jakąś, nie widzę powodu, dla którego nie miałbym jej wysłuchać. — To rada natury osobistej. — Zawahała się. — Nie obrażaj się, ale zauważyłam, że w wypadku dżentelmentów wyglądających młodziej niż w rzeczywistości... Chcę powiedzieć... myślę, że wyglądasz tak młodo, ponieważ zawsze wiodłeś bardzo aktywny tryb życia. Kiedy jednak mężczyzna w twoim wieku zaczyna prowadzić życie mniej aktywne, choćby na krótko... cóż, dla dobra tej młodej damy, z którą się zaręczyłeś... mam na myśli, że chyba nie chciałbyś, by w przyszłym roku na wiosnę, w czasie nocy poślubnej okazało się... — przerwała. Kobiety upadłe uchodzą w oczach opinii publicznej za bezwstydne, ona jednak zarumieniła się ze wstydu. — Nigdy nie śmiałabym powiedzieć ci tego — dodała pośpiesznie — gdyby nie wdzięczność za twoją dobroć i gdybym nie pragnęła tak bardzo twojego szczęścia z nową żoną. — Rozumiem — wydusiłem z siebie. — Dziękuję. — Jeśli cię rozgniewałam... — Nie. — Och — odetchnęła z ulgą. Zapadła chwila milczenia. — Napijesz się herbaty? — odezwała się w końcu niepewnie. — Potem. Skinęła głową. Jej ulga znów była bardzo wyraźna. Ponieważ wyda wało się, że niewiele zostało nam do powiedzenia, podnieśliśmy się i bez słowa, czując się: swobodnie w poufałości ciszy, przenieśliśmy się z saloniku do pokoju na górze.
II Dojazd z Londynu do Cashelmary zabiera co najmniej trzy dni, mimo że połączenia są coraz lepsze, a i drogi irlandzkie, dzięki mnogości rozmaitych akcji ratunkowych po klęsce głodu, są również zaskakująco przyzwoite. Z Londynu do Holyhead jeździ pociąg pośpieszny. T a m trzeba się przesiąść na parowiec do Kingstown i z Dublina pojechać następnym pociągiem, który przecina kraj i dowozi do Galway. Potem albo dyliżansem, albo wynajętym powozem jedzie się na północ w stronę Leenane, gdzie na wybrzeżu Killary Harbour znajduje się znany zajazd. W odległości niecałych ośmiu mil od Leenane ciągnie się polna droga, wijąca się wśród gór do Lough Nafooey i progu mojego domu. 34
CASHEL-MARA—kamienna wieża nad morzem. Bardzo obrazowa nazwa. Ponieważ jednak piszę o Irlandii, nikogo nie powinno dziwić, że dom ten znajduje się o mile całe od wybrzeża, a więc i żadnej kamiennej wieży nad morzem nie posiada. Mój przodek, pewien normandzki szlachcic nazwiskiem Roger de Salis, który potykał się z de Burghami o Connaught, zaczął tworzyć sobie małe królestwo w krainie na północ od Galway, budując fort u ujścia Killary Harbour. Jak było do przewidzenia, Irlandczykom nie spodobał się ten ambitny przybysz i kiedy plądrowali fort, jego pan ledwie uszedł ostrzu długiego noża. Po tym zniechęcającym incydencie ziemia przez jakiś czas pozostawała niczyja. Ale następcy de Salisa nigdy nie zapomnieli o zagadkowej schedzie w Irlandii, toteż później, kiedy pewien potomek rodu zaczął cieszyć się względami królowej Elżbiety i otrzymał królewską koncesję na grunty Cashelmary wraz z przyległym hrabstwem, spędził jeden przerażający rok w Irlandii, po czym uciekł do Warwickshire, gdzie wybudował Woodhammer Hall. Przez kilka wieków żaden z de Salisów nie był ani dość zuchwały, ani dostatecznie zainteresowany, by postawić stopę na irlandzkiej ziemi. Trzeba było dopiero człowieka takiego jak mój ojciec, naiwnego ekscentryka, by w młodości odbyć tu podróż, beznadziejnie zakochać się w Irlandii i wszystkim co irlandzkie, a wreszcie postanowić zbudować nową posiadłość rodzinną dla siebie i swojej młodej żony. Pod budowę wybrał najpiękniejszy zakątek tych tysiąca akrów, które posiadał na pustkowiach hrabstwa Galway. Mój ojciec był człowiekiem szalenie czarującym, nieszczególnie mądrym i pozbawionym wszelkich ambicji. Budowanie posiadłości było projektem najambitniejszym, jakiego kiedykolwiek się podjął, i wątpię, by kiedykolwiek został on zrealizowany, gdyby nie moja matka. To ona bezlitośnie ponaglała ojca do pracy w pocie czoła. Matka nie lubiła swojej świekry, w owym czasie rezydującej w Wood hammer Hall (oczywiście mój ojciec miał zbyt miękkie serce, by powiedzieć jej, że musi przenieść się do domu, który otrzymała jako wdowie dożywocie), i widziała w Cashelmarze szansę ucieczki, miejsce, gdzie nareszcie mogłaby być panią. Była kobietą praktyczną, pełną energii i determinacji. Jedyna jej wada — ignorowanie racji innych niż własne—bywała przyczyną.pewnych problemów, lecz później owa cecha przybrała postać fanatyzmu religijnego, stąd na stare lata matka zaczęła znajdować ogromną przyjemność w nawracaniu Irlandczyków na swoją prymitywną wersję wiary anglikańskiej. Nikt nigdy nie pojmie, jak udało im się spłodzić syna o moich gustach i zamiłowaniach. Ale z efektu ojciec mój był bardzo zadowolony i gdy byłem mały, spędzał ze mną sporo czasu. Wciąż jeszcze pamiętam przejażdżki na barana po podłodze pokoiku dziecinnego. Jeśli idzie o matkę, byłem dla niej niczym więcej jak nagrodą od Boga za to, że musiała znosić męczącą świekrę, egzaltowaną aferę miłosną 35
mojego ojca z Irlandią i trzy bezdzietne lata małżeństwa. Wzrastałem ogrzewany ciepłem ich miłości i troski, mając się za niezwykle wspaniałe go jegomościa. Dopiero kiedy miałem osiem lat, ojciec zabrał mnie z wizytą do swojego młodszego brata, rezydującego w Woodhammer Hall. — Rany Boskie! — zawołał wuj Richard, typowy dżentelmen z okre su regencji Jerzego IV. — Jaki zepsuty szczeniak! Doprawdy, Henry! Żeby wychować takiego chłopaka, który myśli, że wszystkie rozumy pozjadał dlatego tylko, że potrafi poderżnąć gardło bezbronnej rybie! I wuj przystąpił do uczenia mnie, jak polować z psami i strzelać celnie, jak nie przejmować się bijatykami, gdy moi kuzyni, obaj mocni w pięś ciach, decydowali się użyć mnie w swoich zabawach w charakterze worka treningowego. Później, kiedy już dorosłem, uświadomiłem sobie, że byłem znacznie bardziej podobny do wuja niż do ojca. Mój wuj naturalnie wiedział to od pierwszego spojrzenia. Więc kiedy jego synowie zmarli (starszy zginął pod Waterloo, drugi został zabity w jakiejś indyjskiej potyczce), nie wahał się ani chwili — i uczynił mnie swoim spadkobiercą. Matka uważała, że było to niesprawiedliwe. Mój brat David, bez ziemi i bez grosza, potrzebował Woodhammer Hall znacznie bardziej niż ja. Na próżno David tłumaczył jej, że nie chce tej posiadłości. Jeśli matka wbiła sobie coś do głowy, to nic, z wyjątkiem rozkazu od Najwyższego, nie mogło zmienić jej zdania. Poza tym niechęć do decyzji wuja była wyrazem jej niezadowolenia z wpływu, jaki wywarł na moje życie. Powiedziała mi, że stałem się niesforny,, awanturniczy „i niemoralny też, czemu trudno się dziwić". Zabrzmiało to jak zła wróżba. A zwracając się do mojego ojca, dodała: — Henry, powinieneś z tym chłopcem porozmawiać. Ojciec nie bardzo wiedział, co właściwie ma mi powiedzieć. Ale ponieważ nigdy nie kłócił się z matką, spędziliśmy sympatyczne pół godziny, popijając razem porto. W tym czasie poinformował mnie, jaką wspaniałą kobietą jest moja matka i jak zawsze był z nią szczęśliwy. — Opierając się na własnym doświadczeniu — zakończył z typową dla siebie dziwną, dziecięcą otwartością — mogę tylko zachwalać instytucję małżeństwa. Patricku, chciałbym jednak, żebyś ożenił się z odpowiednią dziewczyną, bo wyobrażam sobie, że mariaż z niewłaściwą osobą może się okazać udręką. Obydwoje nazywali mnie Patrickiem. Ojciec wybrał to imię w hołdzie swojej wielkiej miłości do Irlandii — i póki nie pojechałem do Woodham mer Hall, nigdy nie nazywano mnie drugim imieniem. — Patrick! — wykrzyknął wuj Richard. — Rany Boskie! Henry! Tylko tobie mogło przyjść do głowy, że przyklejenie chłopcu etykietki Irlandczyka może być dla niego przysługą. — Natomiast do mnie powiedział: — Czy dali ci na chrzcie jakieś drugie imię? 36
Tak więc w Anglii nazywano mnie zawsze Edwardem. Kiedy dorosłem, oba imiona zdawały się symbolizować rozgrywający się we mnie konflikt, ilekroć tylko próbowałem zdecydować, kim jestem. Jako dziecko uważałem się za Irlandczyka. Jeśli ktoś rodzi się i wychowuje w danym miejscu, trudno mu zrozumieć, dlaczego jego współziomkowie, a nawet rodzice twierdzą, że należy do innej części świata. Anglia wydawała mi się wtedy miejscem bardzo obcym, ale że — jak wszystkie dzieci—nie lubiłem być odmieńcem, więc na wszelkie możliwe sposoby pragnąłem być Anglikiem. Cóż, kiedy moi angielscy kuzyni zawsze nazywali mnie Irlandczykiem. I w najbardziej ponurych chwilach mojego chłopięctwa z rozpaczą myślałem o tym, że żaden z tych krajów nie zechce mnie zaakceptować, że żadnego z tych miejsc nie będę mógł nazywać swoim domem. Gdy jednak stałem się mężczyzną, w obydwu krajach czułem się jak u siebie, a w fazie największej arogancji podobało mi się, że mam możliwość wyboru miejsca, w którym tkwią moje korzenie. Kiedy byłem już wykształcony i cyniczny, pojąłem nadzwyczaj jasno, że nie było nic chwalebnego w moim pragnieniu przynależenia do najbardziej zacofanego kraju w Europie, gdy jednocześnie mogłem należeć do najpotężniejszego narodu świata. Na pewien czas porzuciłem zatem Irlandię, udając, że nie ma żadnego powodu, dla którego miałbym kiedykolwiek znów tam zamieszkać. Ale Irlandia przyciągnęła mnie z powrotem. Zmarł mój ojciec i musiałem udać się do rodzinnej Cashelmary, nie mającej sobie równych. A kiedy zjeżdżałem ze wzgórz drogą do Clonareen, wszystkie wspo mnienia z dzieciństwa wyszły mi na spotkanie. I wiedziałem już, gdzie tkwią moje korzenie. . Już nie kamienna wieża nad morzem, ale biały dom zbudowany przez Jamesa Wyatta (z całą pewnością największego z ar chitektów końca osiemnastego wieku), tego, który łączył geniusz Roberta Adama z klasyczną prostotą i elegancją. Był to dom okazały, lecz ani trochę pretensjonalny. Osiem stopni prowadziło do prostych drzwi frontowych, wbudowanych solidnie na środku południowej ściany. Na poziomie drzwi po obydwu stronach biegł rząd czterech okien. Nad nimi, na piętrze, były takie same okna, wszystkie rozmieszczone z tą samą geometryczną precyzją, wszystkie ozdobione prostymi ościeżnicami, wszystkie smukłe i pełne gracji. Okna piwnicy, wystające tylko do połowy nad powierzchnię ziemi, zachowywały ten sam precyzyjny wzór, powtórzony raz jeszcze przy oknach strychu. Fronton, solidny i klasyczny, równoważył pionowe linie drzwi wejściowych i kolumn ganku. Nie było tam wielu ozdób, nie było wyżłobień czy zawijasów, dzięki czemu nic nie odwracało uwagi od miękkich linii zaaranżowanych z niezrównanym kunsztem i smakiem. niedościgła, jedyna w swoim rodzaju — ża37
den przymiotnik nie potrafi oddać tego spokoju, zadowolenia, poczucia spełnienia, jakie ogarniały mnie tu zawsze po powrocie z Anglii. Ale by to wyjaśnić, nie wystarczy powiedzieć, że dom był piękny. Naturalnie, był piękny, był najpiękniejszym domem, jaki kiedykolwiek widziałem. Lecz było w nim coś znacznie więcej. To było dzieło życia mojego ojca, udane małżeństwo rodziców, moje idylliczne dzieciństwo spędzone z dala od brudnych miast i moralnego rozkładu nowoczesnego życia. To była przeszłość, ta nieskomplikowana przeszłość widziana gdzieś w końcu złotego korytarza nostalgii. To był sielski, prosty wczorajszy świat, bez szczęku tysiąca przemysłowych maszyn, zgiełku międzynarodowej rewo lucji i stałego bezlitosnego postępu nauk. Ufam, że moje poglądy są nowoczesne. Nawet więcej, nie mam cierpliwości do ludzi, którzy nie podążają z duchem czasu. Ale po miesiącach spędzonych w Londynie, mieście pogrążonym w mrowis kowym chaosie nowoczesnego życia, zawsze znajdowałem wytchnienie w zaciszu Cashelmary. Trzeciego wieczoru po wyjeździe z St. James's Sąuare byłem już o krok od tej oazy spokoju i odosobnienia. Rano w Galway wynająłem powóz na ostatnie czterdzieści mil podróży. Kiedy woźnica, młody i niedoświadczony, wyraźnie zaniepokoił się perspektywą jazdy obrze żem Connemary, przez dzikie tereny Krainy Joyce'ów, zmuszony byłem wytłumaczyć mu, że nie jestem jednym z tych właścicieli ziemskich, którzy po swoich własnych włościach obawiają się podróżować nie uzbrojeni. Być może moi dzierżawcy trwonili energię na barbarzyńskie walki rodowe, ale żaden z nich nie miał powodu mścić się na mnie. Wiedzieli bowiem, że w razie jakichkolwiek zastrzeżeń zawsze gotów jestem ich wysłuchać, a na wyraźne żądanie — bezceremonialnie wymierzyć sprawiedliwość. Nigdy nie współczułem tym właścicielom ziemskim, którzy traktowali swoich dzierżawców jak zwierzęta, a potem jęczeli z przerażenia, gdy tamci w odwecie uważali ich za wcielenie diabla. O zachodzie słońca powóz z chrzęstem przetoczył się przez przełęcz między Bunnacunneen a Knocknafaughy. Stamtąd widać już było leżącą w dole moją ojcowiznę. Poniżej rozłożyło się jezioro, długie, smukłe i kryształowe, a w oddali, w drugim krańcu doliny, widać było drogę wijącą się pośród chat Clonareen w stronę Letterturk. Dolinę otaczały góry. Znałem ich nazwy, a w młodości wspiąłem się na każdy szczyt. Powóz z trudem brał ostry zakręt. Kiedy koła zaczęły toczyć się w dół, spojrzałem na północ, ku oddalonemu krańcowi jeziora. Ponad rzeką i moczarami, ponad łatami kartoflisk zwróciłem wzrok ku wystudiowanej kamiennej elegancji mojego domu. Otaczało go kilka akrów lasu obramowanego wysokim kamiennym murem. Drzewa posadzono dla ochrony domu przed smagającymi dolinę wichurami. Przed budynkiem, gdzie znajdował się żwirowany podjazd, na tyle obszerny, by powóz mógł zawrócić na nim bez trudu, droga *8
schodziła zygzakiem w dół tak ostro, że górne gałęzie drzew przy bramie kołysały się o wiele poniżej okien piwnicy. Kaplica, duma i radość mojej matki, usytuowana we wschodniej części posiadłości, górowała nad całością zabudowań. Dojeżdżając do domu widziało się jej kamienną wieżyczkę ponad drzewami. Wciąż jeszcze było jasno, gdy w ten letni wieczór powóz zbliżył się do bramy. W Cashelmarze słońce zachodzi bardzo długo. Nigdy zresztą w czasie moich licznych podróży nie widziałem zachodu słońca dorów nującego swą doskonałością tym, jakie ogląda się w Irlandii. W księżyco wej poświacie jezioro było teraz zbiornikiem ciemnego złota, a góry, otulone czarnym cieniem, lśniły głęboką purpurą pod linią sennego nieba. Na mój widok wszyscy w domu ogłupieli, mimo że nie mieli po temu powodów. Miałem w zwyczaju wpadać tu bez zapowiedzi przynajmniej raz w roku. Robiłem tak, by zapobiegać zakorzenieniu pojawiającego się pod moją nieobecność lenistwa. Moje surowe reakcje na wszelkie nieprawidłowości dobrze były znane służbie. — Czy to naprawdę pan, milordzie? — zapytał z niedowierzaniem Hayes, mój majordomus. Przywiozłem go do Cashelmary dziesięć lat wcześniej z Dublina. Bezsensem było liczyć na to, że ktokolwiek z miejscowych opanuje tajniki tej służby i nie rozpije się przy okazji. Mimo że Hayes miał swoje wady, w miarę upływu lat szlachetniał jak stare wino. — A kogóż się spodziewałeś, Hayes?! — odparłem z irytacją, gdy już znalazłem się w holu. Lecz mimo podenerwowania zatrzymałem się na chwilę, jak zawsze, by podziwiać wspaniałe wejście mojego domu. Hol był okrągły, na piętrze otoczony galerią. Wysoko, nad olbrzymim świecznikiem Waterforda, znajdował się sufit powielający wzór marmurowej posadzki. Po prawej stronie drzwi prowadzące do salonu i ciągu bawialni, po lewej — biblio teka. W głębi holu, za schodami, były korytarze wiodące do części dla służby i pomniejszych pokoi. Westchnąłem, rozkoszując się znajomą radością powrotu, po czym pozwoliłem sobie przypomnieć moją irytację. — Proszę, wydaj polecenia, by posiłek został podany za pół godziny, Hayes — rzuciłem. — I tym razem dopilnuj, żeby pokojówka porządnie przewietrzyła moje łóżko. Raz zmyć jej głowę to za mało. Gdzie mój syn? — Zdaje mi się, że pojechał konno do Clonareen, milordzie. Z mło dym Derrym Stranahanem. — Natychmiast po powrocie chcę go widzieć. Przynieś mi trochę brandy do biblioteki, jeśli łaska. Biblioteka była kwadratowym pomieszczeniem z oknami wychodzą cymi na dolinę. Głównym jej meblem było ogromne biurko, które mój ojciec, z właściwą sobie ekscentrycznością, kazał zaprojektować specjal39
nie dla siebie. Jak miałem w zwyczaju, usiadłem przy nim i rzuciłem okiem na portret Eleanor, wiszący nad kominkiem z białego marmuru. Na biurku stał portrecik mojego zmarłego syna Louisa. Uśmiechał się. Podobieństwo zostało uchwycone znakomicie i nie po raz pierwszy zastanawiałem się, jak wyglądałby dziś. Miałby teraz 25 lat. Zapewne zdobyłby stopień naukowy w Oxfordzie i podróżował za granicę, jak tego wymagało zachowanie klasy. Może by się ożenił. Bez wątpienia zająłby się polityką, zdobył miejsce w Izbie Gmin, należał do Klubu Carltona. Eleanor byłaby z niego bardzo dumna. — Pańska brandy, milordzie — zakomunikował Hayes z progu. — I milordzie, pański syn z Derrym Stranahanem właśnie wjeżdżają na dziedziniec. Ze szklanką w dłoni podszedłem do okna i wyjrzałem. Zanim Patrick i jego przyjaciel zniknęli w stajniach za domem, odstawiłem szklankę, wyszedłem z biblioteki i otworzyłem drzwi frontowe. Śmiali się. Obydwaj wyglądali na pijanych. Ale Roderick Stranahan, chłopak, którego karmiłem, odziewałem i kształciłem od chwili, gdy jego rodzina umarła podczas klęski głodu, wydawał się mniej wstawiony od Patricka. Siedemnastolatek ma głowę mocniejszą od czternastolatka. Czekałem. Zobaczyli mnie i śmiech urwał się raptownie. Derry Stranahan pierwszy otrząsnął się z szoku. Zsunął się z konia i pobiegł przez podjazd. — Witaj w domu, lordzie de Salis! — zawołał radośnie. Oczy miał szkliste. Wyciągnął rękę na powitanie. „A to gałgan" — pomyślałem. Trudno było długo się na niego gniewać. Tymczasem Patrick zeskoczył z siodła. Byłem zdumiony widząc, jak bardzo urósł. Zauważyłem, że uwydatniło to jego niezwykłe do mnie podobieństwo. Nie mogłem dostrzec w nim nic z Eleanor. — Papa! — krzyknął. Ruszył w moim kierunku krokiem tak chwiej nym, że potknął się i jak długi runął na twarz. — Przykro mi — rzekłem, gdy Derry pomagał mu się podnieść —widzieć cię w stanie, który nie pozwala ci powitać mnie należycie. Bądź tak dobry i natychmiast idź do swojego pokoju, zanim cała służba zobaczy cię w tak haniebnej formie. — Tak, papo — odparł z pokorą. I nie zważając na to, co powiedzia łem, spróbował mnie uścisnąć. — Wystarczy — powiedziałem. Uważałem, że chłopcu w jego wieku nie wypada okazywać uczuć w sposób tak afektowany. Poza tym chciałem, by wiedział, że jestem na niego zły. — Natychmiast idź do swojego pokoju. Kiedy odszedł, zwróciłem się ostro do Derry'ego Stranahana: — Na długo przed moim wyjazdem do Ameryki stanowczo za broniłem Patrickowi pić więcej niż jeden kieliszek wina dziennie. 40
I stanowczo zakazałem tak Patrickowi, jak i tobie pić samogon. Ponieważ jesteś starszy, ciebie obciążam całkowitą odpowiedzialnością za dzisiejszy incydent. — Ależ oczywiście, milordzie — odparł Derry z naburmuszoną miną i żałosnymi oczyma. — Ma pan do tego prawo. Ale my byliśmy z wizytą u moich krewniaków Joyce'ów, a w tej rodzinie odmowa przyjęcia małego dowodu gościnności uchodzi za śmiertelną zniewagę. — Jestem w pełni świadom zwyczajów panujących w tej rodzinie — powiedziałem oschle. — Ma się to nigdy więcej nie powtórzyć, zrozumiano? Jeszcze raz, a zapewniam cię, że będę bardzo rozgniewany. Zaprowadź konie do stajni i idź do swojego pokoju. Nie życzę sobie oglądać cię dziś więcej. — Słucham, milordzie. Z głębi serca proszę o wybaczenie. Słowo honoru, jest mi bardzo przykro. Ale zanim pójdę na górę, czy mógłbym wziąć coś na ząb? — Nie możesz — odparłem, w duchu przeklinając ten jego czar, który sprawiał, że traktowanie go tak srogo, jak na to zasługiwał, było bardzo trudne. — Dobranoc, Rodericku. — Dobranoc, milordzie — odpowiedział smutno i pobiegł przez podjazd do błąkających się tam koni. Wróciłem do biblioteki, skończyłem brandy i przeniosłem się do jadalni, gdzie zjadłem bekon z ziemniakami, pośpiesznie dla mnie przyrządzony. Dopiero potem byłem w stanie zmusić się do wyciągnięcia z szafki w garderobie dyscypliny. Z ociąganiem wspiąłem się na górę, by spełnić rodzicielski obowiązek. Patrick zapalił w swoim pokoju obie lampki. Kiedy wszedłem, odkurzał stół przy oknie. Podejrzewałem go, że rzeźbił, ale nigdzie nie zauważyłem śladu wiórków, a jedynie przypięte do baldachimu łóżka akwarele zdradzały, czym się zabawiał odkąd uciekł od swojego guwer nera Wśród tej kolekcji był znakomity obraz jego ulubionego irlandz kiego charta, dwa nieudane wizerunki ptaków, ciekawy szkic maleńkiej córki Hayesa i pyszny portret jakiegoś długowłosego dżentelmena, który, jak przypuszczałem, mógł być tylko Jezusem Chrystusem. Nie powiedziałem nic. Wiedział, że nie aprobuję jego rozrywek. Ale wiedział także, iż toleruję malowanie, ponieważ jest ono lepsze od wszystkich innych jego zainteresowań. Kiedyś przyłapałem go na kopa niu rowu w Woodhammer Hall. Z przekonaniem zapewniał mnie, że przeprojektowuje grunt na styl osiemnastowieczny i że ten rów jest pysznym żartem. Innym znów razem — także w Woodhammer Hall — zastałem go, jak pomagał pewnemu strzecharzowi naprawiać dach chaty jednego z dzierżawców. Malować mógł przynajmniej w zaciszu swojego pokoju, bez wywoływania niepotrzebnych komentarzy. Ale jego rzemieślnicze inklinacje, objawiane tak nierozważnie na oczach wszyst kich moich dzierżawców, stanowiły dla mnie źródło zakłopotania. Byłem 41
zły, że Patrick z taką beztroską wystawia się na pośmiewisko. Uznając, że jego pociąg do ogrodnictwa mógłby pójść w bardziej pożądanym kierunku, próbowałem zapoznać go z różnymi teoriami uprawy ziemi, lecz w najmniejszym stopniu go to nie zainteresowało. Jak mi wyznał, figę go obchodzi technika uprawy pola tulipanów. Znacznie zabawniej jest usunąć chwasty z grządki kwiatowej i posadzić tam nagietki. — Ależ, synu — mówiłem z rozpaczą — nie możesz przejść przez życie pieląc grządki jak prosty ogrodnik. — Dlaczego nie? — pytał Patrick, przybierając zakłopotany wyraz twarzy, który zawsze doprowadzał mnie do furii i przy którym zmuszony byłem wygłaszać jeden z tych nudnych wykładów o jego pozycji i obowiązkach, jakie pewnego dnia zostaną na niego nałożone, o koniecz ności zainteresowania się administrowaniem posiadłością czy polityką. — Dziadek nie zawracał sobie głowy takimi sprawami — protestował Patrick.—Prowadził spokojny żywot w Cashelmarze i robił to, na co miał ochotę. — Jaki związek ma to z naszą rozmową? Twój dziadek żył w innym stuleciu, kiedy ludzie naszej klasy nie czuli się odpowiedzialni za ład społeczny i moralny. Od tamtego czasu świat poszedł do przodu, a nawet jeśli tak nie jest, nie widzę powodu, dla którego miałbyś obowiązek pójść w ślady dziadka. Jesteś synem moim, nie jego. Prawda jednak była bardziej skomplikowana. Często spostrzegałem w Patricku cechy mojego ojca. Uważałem to za paradoksalny wybryk dziedziczności — ja, który w niczym nie przypominałem ojca, zdołałem jakoś przenieść to podobieństwo na mojego syna. Spojrzawszy raz jeszcze na zwisające z baldachimu obrazki, starałem się być cierpliwy i sprawiedliwy. — Oczekuję wyjaśnienia — zacząłem spokojnie. — Dlaczego po rzuciłeś swojego guwernera, mimo że przed wyjazdem do Ameryki zapowiedziałem ci wyraźnie, co się stanie, jeśli znowu uciekniesz? Wykonał bezradny gest rękoma i zawstydzony zwiesił głowę. — Synu, jestem pewien, że masz coś na swoje usprawiedliwienie. — Nie, papo. — Ale dlaczego to zrobiłeś? — Nie wiem. Byłem tak rozwścieczony, że z trudem hamowałem się, by go nie uderzyć. Zdecydowałem jednak dać mu wszelkie szanse obrony. — Czy guwerner był dla ciebie niemiły? — Nie. — Nie lubiłeś go? — Nie, papo. — Czy w Londynie byłeś nieszczęśliwy? — Nie, papo. Ale byłem trochę osamotniony. Więc kiedy zdałem sobie sprawę, że Derry będzie w domu w czasie przerwy szkolnej...
— Dobrze wiedziałeś, że bez właściwej opieki nigdy nie zgodziłbym się na twój pobyt w Cashelmarze z Roderickiem. Roderick jest wspania łym młodzieńcem, ale wkracza w niebezpieczny wiek. Przypomnij sobie, w jakie tarapaty wpędził cię dziś wieczór! Całą winą za twoje pijaństwo obciążam jego, ale winię też ciebie, że tak łatwo poddajesz się jego wpływom. — Tak, papo. — Czy jest jeszcze coś, co usprawiedliwiałoby twoje nieposłuszeństwo? — Nie, papo — odparł. Spojrzałem na niego bezradnie. Nie chciałem go bić. Ale przecież wcześniej zobowiązałem się go ukarać, jeśli nie skończy z uciekaniem od guwernerów. I teraz nie wiedziałem, jak mógłbym uniknąć lania, nie tracąc twarzy. Mimo że — jak każdy odpowiedzialny rodzic — byłem wyznawcą maksymy: „Oszczędź rózgi, rozpieszczaj swe dziecko", za cząłem myśleć, że Patrick rozwinął w sobie pewien rodzaj odporności, który „oszczędzanie rózgi" czynił sprawą całkowicie dla niego obojętną. Oczywiście byłem świadom, że to tylko złudzenie. Złudzenie czy nie, miąłem jednak wątpliwości, do jakiego stopnia bicie może go po wstrzymać od dalszych wykroczeń. — Zatem jeśli nie masz nic więcej do powiedzenia — rzekłem do niego — nie dajesz mi wyboru i muszę cię ukarać tak, jak na to zasłużyłeś. — Tak, papo — odparł. I bez słowa przyjął rózgi. Zaniepokoiła mnie taka pasywna postawa. Ale w tym momencie byłem już zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad alternatywną formą kary na przyszłość. Kiedy Patrick wyszedł, z ulgą oddaliłem się do moich apartamentów. Następnego dnia rano wciąż nie czułem ochoty do mocowania się z problemami Patricka. Po śniadaniu wysłałem list do mojego zarządcy z prośbą o spotkanie. Dopiero wtedy mogłem napisać do Marguerite, co znacznie po prawiło mi humor. Właśnie skończyłem opisywanie podróży i byłem w połowie drugiego zdania mówiącego o tym, jak bardzo pragnąłbym mieć ją przy sobie, gdy rozległo się pukanie do drzwi biblioteki. Hayes zaanonsował przyjazd mojej najstarszej z żyjących córek, Annabel.
III Eleanor i ja mieliśmy dużo dzieci, ale większość zmarła w dzieciń stwie. W czasach, gdy coraz więcej rodziców mogło oczekiwać, że ich potomstwo dożyje wieku dojrzałego, my nie mieliśmy szczęścia. Żaden lekarz nie potrafił wyjaśnić przyczyny naszych nieszczęść. Obydwoje
byliśmy zdrowi. Woodhammer Hall, gdzie mieszkaliśmy, zapewniał zdrowe wiejskie otoczenie. A jednak pięć z naszych córek nie dożyło roku i żaden z naszych dwóch starszych synów nie doczekał piątych urodzin. Przez osiem lat pierworodna córka Neli była naszym jedynym dzieckiem, któremu udało się ujść śmierci. Z perspektywy czasu sądzę^ że był to jeden z powodów, dla których była naszą ulubienicą. Jej przetrwanie zadecydowało o tym, iż była nam podwójnie droga. Jednak po okresie, w którym straciliśmy dwie córki i dwóch synów, na świat przyszła Annabel, a za nią w regularnych odstępach podążyli Louis, Madeleine, Katherine, trzy następne dziewczynki, zmarłe w dziecińst wie, i w końcu Patrick. Madeleine, ku mojej wściekłości, odziedziczyła religijny fanatyzm swojej matki i została zakonnicą. Katherine wyszła za dyplomatę i mieszkała teraz w Petersburgu. Annabel zaś, po burzliwej i pełnej skandali karierze matrymonialnej, mieszkała obecnie w Clonagh Court, posagowym domu mojej matki, który wybudowałem na drugim końcu doliny. — Dzień dobry, papo — rzuciła radośnie, wślizgując się do biblioteki ze swoim przyrodzonym zapałem, zanim zdążyłem zakomunikować Hayesowi, że przyjmę ją w małym salonie. — Dziś rano służba mi doniosła, że wczoraj wieczór widziano, jak przyjechałeś, pomyślałam więc, że mogę cię odwiedzić natychmiast, bo jest coś, co chciałabym z tobą omówić. Mój Boże, ależ wyglądasz na zmęczonego! Doprawdy, w twoim wieku powinieneś prowadzić żywot mniej wędrowny. Wiesz, że nie jesteś już taki młody! Niepodobna by przesadzić w opisie jej braku taktu. To było niewiary godne. Po Eleanor odziedziczyła uduchowione podejście do życia, ale z jakiegoś powodu dziedzictwo to manifestowało się w zgoła niekobiecej agresywności, która dla mnie była z gruntu nieatrakcyjna. Lecz Annabel była piękna. I istnieje pewien typ mężczyzn — od krywam to z niezmiennym zdumieniem — którym podobają się takie kobiety, bojowe amazonki z pasującym do tego języczkiem. Kiedy w wieku osiemnastu lat Annabel wyszła za mąż za jednego z moich politycznych znajomych, dwadzieścia lat od niej starszego, Eleanor i ja odetchnęliśmy z ulgą. Rozumowaliśmy: znacznie lepiej dla niej być żoną człowieka starszego, który będzie miał na nią silny wpływ. Bardziej nie mogliśmy się mylić. Eleanor zmarła w niecałe trzy miesiące po ich ślubie, ale ja już wtedy widziałem zmęczenie zięcia eskapadami żony. Po sześciu wyczerpujących latach małżeństwa odszedł przedwcześnie z tego świata. Pozostały po nim dwie córki, którymi Annabel niezbyt miała ochotę się zajmować. Wkrótce zostawiła je w Northhumberland pod opieką dziadków ze strony ojca i powróciła do Londynu. W obawie o to, co mogłaby wyczyniać teraz, kiedy miała wdowią wolność i cały Londyn, po którym mogłaby się z nią obnosić, dokonałem
szybkiego przeglądu znajomych i znalazłem jeszcze jednego nierozważ nego nieszczęśnika, mającego słabość do tego typu kobiet. Już miałem przymilnie nakłaniać go, aby poprosił o rękę mojej córki, gdy Annabel wprawiła mnie w osłupienie. Mnie i wszystkich namiętnych plotkarzy z towarzystwa. Uciekła z głównym dżokejem stajni wyścigowych, które jej mąż miał w Epsom. Byłem rozwścieczony tak bardzo, że przez następne trzy dni bałem się z kimkolwiek rozmawiać. A kiedy zdecydowałem się wyjść ze swojej samotni, w pierwszym rzędzie posłałem po mojego adwokata i wy dziedziczyłem Annabel. Napisałem list do jej teściów, że pod żadnym pozorem nie może widywać się z dziećmi. Oburzeni dziadkowie odpisali, że zgadzają się ze mną w pełni, i wszyscy czekaliśmy na rozwój wypadków. A był on taki, że Annabel świetnie się bawiła. Mając znakomity dochód z posiadłości zmarłego męża, wynajęła wspaniały dom w Epsom Downs, a dzięki codziennym konnym przejażdżkom w towarzystwie nowego męża rozwinęła w sobie pasję do koni, która trwać miała do końca jej życia. Kręgi towarzyskie ogłosiły jej całkowitą upadłość, lecz było oczywiste, że z tego faktu nikt nie mógłby czerpać większej przyjemności niż ona. Minął rok. Mógłbym trzymać się z dala od Annabel dłużej, gdyby nie to, że właśnie tego lata otrzymałem zaproszenie na Derby. I mimo że moje zainteresowanie końmi ogranicza się do ich przydatności podczas polo wań, uznałem to za dobrą okazję, by przyjrzeć się mężowi Annabel w akcji. Wyścig ten jednak okazał się dla niego katastrofą. Spadł z konia. A ponieważ z racji swojej wrodzonej miękkości serca musiałem zasięgnąć informacji o jego obrażeniach, znalazłem się twarzą w twarz z jego żoną. Do dziś nie jestem pewien, w jaki sposób udało nam się załagodzić spór. Annabel, jeśli jej na tym zależy, potrafi być czarująca. Kiedy się dowiedziałem, że kontuzja kończy karierę dżokejską jej męża i że pragną przenieść się gdzieś daleko, poza zasięg wścibskich oczu wyścigowego światka Epsom, zaproponowałem jej, by przenieśli się do domu posago wego Cashelmary. Żaden z moich przyjaciół nie mógł uwierzyć, że jej przebaczyłem, i bez wątpienia wszyscy uważali mnie za głupca. Ja tymczasem jestem człowiekiem praktycznym i nie widziałem sensu w uporczywym od mawianiu uznania małżeństwa, które tak czy owak było faktem dokona nym. Jej mąż, rzecz jasna, był wulgarny i grubiański, ale też układny wobec mnie i czuły dla Annabel. Czy rzeczywiście była to aż taka katastrofa? Uznałem, że nie. Kobiecie może przytrafić się coś znacznie gorszego niż czuły mąż. A poza tym, mimo że Annabel była nieznośna, doprowadzała mnie do furii, a czasem wręcz uważałem ją za absolutnego potwora, gdzieś w głębi serca lubiłem ją. 45
— Mam nadzieję, że jesteś zadowolony z wizyty w Ameryce — po wiedziała nadstawiając policzek do pocałowania. — Świetnie jednak, że już wróciłeś do Cashelmary, papo. Chciałabym porozmawiać z tobą o Patricku. Bardzo się o niego niepokoję. — Czy dlatego, że zgodnie ze swoim zwyczajem uciekł od kolejnego nauczyciela? — Gestem zaproponowałem jej, by usiadła. — Tak, to istotnie jest problem. Ale już z nim rozmawiałem i całą sprawę uważam za zamkniętą. Jak miewa się twój mąż? — Znakomicie, dziękuję, papo. Myślę, że powinieneś odseparować Patricka od Derry'ego Stranahana na ile to tylko możliwe. Gdybym była na twoim miejscu... — Ale nie jesteś — przerwałem jej. — I jest mało prawdopodobne, żebyś kiedykolwiek była. — Nic nie irytowało mnie bardziej jak wysłuchiwanie nieproszonych rad od agresywnych, upartych niewiast. A tak w ogóle uważałem, że próba instruowania ojca w ten sposób świadczy o złych manierach kobiety. Mój przytyk spłynął po niej jak woda po gęsi. — Papo, może nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale z Derry'ego robi się straszny dzikus. Jak tylko się dowiedziałam, że Patrick jest w Cashelmarze, natychmiast przyjechałam go zobaczyć. Zastałam go w stanie, który bez wątpienia przyprawiłby cię o apopleksję. On i Derry urzędowali w jadalni. Całe pomieszczenie tonęło w bimbrze, a pewna dziewczyna, jedna z 0'Malleyów, zdaje się na imię jej Bridget, tańczyła z Derrym na stole. Dodam, że miało to miejsce o piątej po południu, to jest w czasie, gdy mogłabym się spodziewać statecznego przyjęcia przy herbatce! Oczywiście zbeształam ich obu, a dziewczynę odesłałam precz. I choć nie przypuszczam, by ta historia narobiła wiele szkody, to jednak myśl o Patricku przebywającym tu bez opieki trudno mi nazwać pogodną. Prosiłam go, żeby zamieszkał z nami w Clonagh Court, ale nie chciał o tym słyszeć. Gdybym nie wiedziała, że niedługo masz wrócić, byłabym tym stanem rzeczy bardzo zmartwiona. — Rozumiem. Cóż..: — Papo, mówię ci o tym wszystkim, ponieważ wydaje mi się, że powinieneś Patricka ukarać. Nie jest jeszcze na tyle dorosły, aby wiedział, co robi. Ale przede wszystkim uważam, że powinieneś mu zakazać widywania się z Derrym. Słyszałam też pewne plotki, wiesz? Po tym incydencie zaczęłam się zastanawiać, do czego mogłoby dojść, gdybym nie interweniowała w porę. Przypuśćmy, że po wszystkim... byłyby jakieś kłopoty z dziewczyną 0'Malleyów. Wiesz, że oni wciąż kłócą się z krewnymi Derry'ego. Gdyby twój syn i dziedzic w jakikolwiek sposób został wplątany w gorące waśnie między tymi dwiema rodzinami, postawiłoby cię to w niezwykle niezręcznej sytuacji. — Bez wątpienia — odparłem szorstko. — Będę musiał przyjrzeć się sprawie. 46
Denerwowała mnie do tego stopnia, że z trudem panowałem nad sobą. A to, że jej informacje były nieprzyjemne, tylko wzmagało moją determinację, by więcej o tym nie mówić. — Annabel, czy mogę zaproponować ci coś do picia? — Dziękuję, nie. Przykro mi, że przykładasz tak małą wagę do tego, co powiedziałam. Spodziewałam się... — Powiedziałem, że przyjrzę się sprawie. Annabel... — Rozejrza łem się wokół za jakimś nowym tematem do rozmowy i przy całej wściekłości wybrałem najmniej właściwy. — Chciałbym porozmawiać z tobą o Marriottach — rzekłem pośpiesznie, zanim zdołałem ugryźć się w język. — Ach, tak? — powiedziała Annabel, zła ze zmiany tematu. Zaczęła nerwowo uderzać stopą w podłogę. Nagle odkryłem, że nie bardzo wiem, co powinienem zrobić. Powie dzieć jej czy nie? Początkowo zamierzałem nic nie mówić aż do wiosny przyszłego roku, kiedy to Marguerite zgodziłaby się na publiczne wyjawienie naszego porozumienia. Ale czułem nieodparte pragnienie opowiadania o niej. I niezbyt wiedziałem, jak mógłbym to zrobić, nie zdradzając jednocześnie naszej tajemnicy. • — Zamieniam się w słuch, papo. Cóż takiego chciałbyś powiedzieć o lUarriottach? W tej sekundzie zdecydowałem, że nie powiem nic — i usłyszałem samego siebie mówiącego niedbale: — Młodsza siostra Francisa Marriotta przyjeżdża do Londynu wiosną przyszłego roku w towarzystwie żony Francisa, Amelii. — Naprawdę? — powiedziała Annabel. — Jak to miło! Ale jak wiesz," obecnie nie jeżdżę do Londynu i wobec tego jest mało prawdopodobne, żebym mogła je spotkać. Chyba że zaprosisz je do Cashelmary. — W Londynie Marguerite ma wyjść za mąż latem przyszłego roku — rzekłem takim tonem, jakbym mówił o pogodzie. Równocześnie w duchu już pytałem siebie ze złością, dlaczego właściwie miałbym nie omówić tej sprawy z własną córką. Wycofanie się z tematu byłoby jedynie dowodem na to, że Annabel rzeczywiście mnie onieśmiela. Co rzecz jasna było bzdurą. — Przypuszczam, że mogłabyś być na tym ślubie — doda łem odrobinę wyzywająco. — Och, nie sądzę — rzuciła, tłumiąc ziewanie. — Nie znoszę ślubów ludzi z towarzystwa. Zresztą nigdy wcześniej nie spotkałam Marguerite. Dlaczego, na Boga, wychodzi za mąż w Londynie zamiast w Nowym Jorku? — Bo to wygodniejsze, a ona sama nie ma nic przeciwko temu — odparłem z zimną krwią przekraczając Rubikon, co w tej chwili graniczyło z szaleństwem. — Jej mąż ma posiadłości w Anglii i Irlandii. — W Irlandii! — Nareszcie wzbudziłem jej zainteresowanie. A kiedy wyprostowała się jak struna na swoim miejscu, z przerażeniem pojąłem, 47
że popełniłem kolosalny błąd. — Kuzynka Marguerite przyjedzie do Irlandii? Gdzie mieszka jej przyszły mąż? — W Cashelmarze. Zapadło milczenie. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem, jak Annabel zabrakło słów. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, ona na kanapie, ja na brzeżku fotela, a gdzieś w oddali, na gzymsie nad kominkiem, zegar w kształcie słonia wybijał godzinę. — To ty — wycedziła w końcu — żenisz się z kuzynką Marguerite Marriott? Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko próbować naprawić sytuację nie do naprawienia. I choć byłem wściekły na siebie za własną niezręcz ność, udało mi się powiedzieć spokojnym głosem: —Tak. Jest czarującą dziewczyną i mam nadzieję, że bez trudu się z nią zaprzyjaźnisz. — O ile pamięć mnie nie zawodzi, to dziecko ma dopiero siedemnaś cie lat?! — Kiedy się pobierzemy, będzie miała osiemnaście. A osiemnastolatka nie jest już dzieckiem. Annabel, rozumiem, że ta wiadomość musi być dla ciebie szokująca, ale... — Szokująca?! — wstała gwałtownie i zaczęła naciągać rękawiczki. — Tak. To jest szok! Twoja hipokryzja zawsze mnie szokuje! I pomyśleć tylko, z jaką wirtuozerią oskarżałeś mnie o wulgarne grubiaństwo, kiedy wychodziłam za Alfreda! — Powinnaś zważać na to, by nie mówić rzeczy, których będziesz potem żałować. Kiedy zobaczysz Marguerite... — Nie życzę sobie jej widzieć. To obrzydliwe! — Już szła w stronę drzwi, a jej ruchy były dziwnie nieskoordynowane. — Absolutnie oburzające! Zrobisz z siebie pośmiewisko w Londynie. Wszyscy będą mówić, że jesteś zaślepiony. Doprawdy, papo, jak możesz się ośmieszać, żeniąc się z taką młodą dziewczyną! Oświadczam, że jeszcze nigdy w całym moim życiu nie byłam tak wzburzona! Moja wściekłość, dotychczas zwrócona do wewnątrz, teraz wy buchła przeciwko niej z ogromną, niekontrolowaną siłą. Złapałem ją za ramiona. Milczałem. Po prostu odwróciłem ją i potrząsnąłem, aż naraz uświadomiłem sobie, że Annabel płacze. I wtedy przestałem, ponieważ jej łzy zaszokowały mnie daleko bardziej niż którakol wiek z jej zniewag. Nie. widziałem jej płaczącej od bardzo dawna, od czasu, kiedy była dzieckiem. Była ostatnią kobietą, po której mógłbym się spodziewać, że odda się hałaśliwej powodzi szlochów. Zresztą nawet teraz, kiedy na nią patrzyłem, szybko otarła łzy i sięgnęła do klamki. — Annabel... Już gorzko żałowałem, że straciłem panowanie nad sobą, ale było za późno. — Zapowiadam, że nie zaakceptuję kuzynki Marguerite jako twojej 48
żony — mówiła gwałtownie. — Oczywiście w tej sytuacji zażądasz, byśmy z Alfredem opuścili Clonagh Court i zamieszkali gdzie indziej... Straciłem ducha do tego stopnia, że ledwie zdobyłem się na to, by odpowiedzieć. — Dlaczego miałbym karać twojego męża za to, że tobie brakuje rozsądku? — rzekłem z ociąganiem. — Nie, zostańcie w Clonagh Court. Może pewnego dnia uda ci się zapanować nad swoją głupotą. Tymczasem nalegam, abyś nie pokazywała się w Cashelmarze. Chyba że chciałabyś przeprosić za niewybaczalną arogancję, którą popisałaś się dzisiaj. Nie odpowiedziała. Odeszła, szybko wystukując butami ostry rytm na marmurowej posadzce holu. Natychmiast powróciłem do biurka, by zakończyć list do Marguerite. Ale nie byłem w stanie napisać nic więcej. Po prostu siedziałem i rozglądałem się po pokoju, nie znajdując jednak żadnego pocieszenia. Tylko zegar tykający sennie na gzymsie kominka. Tuż pod ręką, przy kałamarzu, mój syn uśmiechał się do mnie radośnie ze swojej ślicznej <•' ramki.
4 Cashclmara
ROZDZIAŁ CZWARTY
I Po tej fatalnej scenie z Annabel bez końca zadawałem sobie jedno pytanie: co mnie podkusiło, żeby zwierzyć się właśnie jej? Wyznanie złożone kochance było uzasadnione, ponieważ miała prawo znać moje wobec niej zamiary. Jednak w przypadku Annabel takiego uzasadnienia brakowało. I należało trzymać język za zębami aż do chwili formalnego ogłoszenia zaręczyn. Być może nieświadomie próbowałem przydać Annabel rolę powierniczki, która tak dobrze pasowała do Neli. Być może Annabel zdener wowała mnie do tego stopnia, że straciłem rozsądek — i w rewanżu próbowałem ją zdenerwować, odpłacając jej pięknym za nadobne. Możliwość trzecia — ta, że zaczynałem upodabniać się do zakochanego młodzieńca, który o swojej miłości opowiada przy każdej nadarzającej się okazji — była oczywiście tak absurdalna, że nawet nie zamierzałem jej rozważać. Lecz przynajmniej jedna rzecz była w końcu oczywista. Zwierzywszy się Annabel, musiałem teraz zwierzyć się także Patrickowi, zanim usłyszy tę wieść od siostry. Przez dziesięć minut planowałem starannie, jak powinienem mu to powiedzieć, po czym z bólem serca wezwałem go do biblioteki. — Jest pewna sprawa, o której chciałbym z tobą pomówić — za cząłem i natychmiast zauważyłem jego zaniepokojenie. Czy aż tak rzadko miałem mu do zakomunikowania coś miłego?—Nie ma to nic wspólnego z twoim zachowaniem w ostatnim czasie — dodałem natychmiast. — Dotyczy mojej wizyty w Ameryce i kuzynów twojej matki, Marriottów. A w szczególności twojej kuzynki Marguerite, młodszej z dwóch sióstr Francisa. Przyglądał mi się w milczeniu i z ufnością czekał na dalszy ciąg. — Marguerite bardzo przypadła mi do serca, co zresztą jej wyznałem. Zaprosiłem ją do Anglii na wiosnę przyszłego roku. Nastała kolejna chwila ciszy. Twarz Patricka była bardziej obojętna niż kiedykolwiek. Odetchnąwszy głęboko, brnąłem dalej. — Postanowiłem, że powinna wejść do naszej rodziny. Przed wyjaz50
dem poruszyłem z nią ten temat. Marguerite wyraziła zgodę na takie prywatne porozumienie, to jest na to, żebyśmy pobrali się latem przyszłego roku w Londynie. Wciąż wpatrywał się we mnie tak, jakby oczekiwał czegoś więcej. Właśnie nerwowo zastanawiałem się, czy usłyszał choć jedno słowo z tego mojego monologu, gdy rzucił pośpiesznie: — Och, to bardzo miłe, papo. Czy będzie na miejscu, jeśli ci pogratuluję? — Dlaczego, do diabła, miałoby nie być? — Och! tak. Cóż... Gratuluję, papo. Papo... — Tak? — Czy ona będzie... — Zamilkł znowu i zarumienił się. — Czy ona będzie mieć dzieci? — Synu! — Jeśli tak, nie miałbym nic przeciwko. — Teraz mówił bardzo szybko. — Lubię dzieci. Ale wiesz, papo, że nie musisz tego robić. Wyobrażam sobie, że w twoirrf wieku myśl o ożenku musi być nieznośna. Więc jeśli czujesz, że musisz się ożenić ponownie, bo chcesz mieć jeszcze jednego syna, to proszę, nie narażaj się na takie poświęcenie. Bo ja zamierzam się ustatkować. Przyrzekam ci to. Zamierzam przyłożyć się porządnie do nauki i obiecuję, że już nigdy nie będziesz mną roz czarowany. — Patricku! — westchnąłem. — Patricku! Zamilkłem. Jego twarz płonęła gorliwością, a w oczach błyszczały łzy. — Moje drogie dziecko — powiedziałem wstrząśnięty. — Całkowicie źle pojmujesz moje motywy. — Wiem, że zawsze miałeś do mnie żal o to, że zrujnowałem zdrowie mamy. Neli powiedziała mi, że nie chciałeś nawet wybrać dla mnie imienia i nadano mi twoje imię tylko dlatego, że nikt nie miał innego pomysłu. — Jeśli Neli powiedziała ci tyle, to mam nadzieję, że wspomniała również i o tym, iż w tym czasie byłem jak oszalały. Myślałem, że twoja matka umiera. Czy naprawdę sądzisz, że zachowywałbym się w ten sposób, gdybym był przy ?drowych zmysłach? A co się tyczy twojego oskarżenia, że winię cię za podupadłe zdrowie matki, to nic nie mogłoby być dalsze od prawdy. — Dlaczego więc zawsze jesteś wobec mnie taki surowy? Gdybyś nie żywił do mnie urazy, nie biłbyś mnie tak często! — Synu — powiedziałem z ulgą, widząc nareszcie sedno nieporozu mienia — musisz zrozumieć, że jeśli ojciec poświęca swój czas i zadaje sobie trud karcenia dziecka, to czyni to z miłości do niego, a nie z urazy czy braku zainteresowania. Sam fakt, że nigdy nie pozwoliłem, aby twoje błędy w zachowaniu pozostały bez kary, powinien być dla ciebie dowodem na to, jak bardzo dbam o twoje dobro i jak ogromnie zależy mi 51
na tym, by zapewnić ci jak najlepsze wychowanie. Może mi być jedynie przykro, że nie jesteś pewien głębokich uczuć, jakie żywię do ciebie. Jesteś moim dziedzicem. Nic nie może tego zmienić. I wcale nie pragnę takiej zmiany, choć obaj wiemy, że twoje zachowanie w ciągu ostatnich miesięcy pozostawiało wiele do życzenia. Ale to nie ma nic wspólnego z moją decyzją o ponownym ożenku. I nawet jeśli Marguerite będzie miała synów, możesz być pewien, że moje uczucia do ciebie pozostaną nie zmienione. Mówiłem tak dobrotliwie, jak tylko potrafiłem, ale ku mojemu zaskoczeniu Patrick się rozpłakał. Dławił się ochrypłymi szlochami i niezdarnie usiłując ukryć łzy, chował twarz w dłoniach. — Patricku, proszę — rzekłem strapiony. Chciałem być miły, ale też wiedziałem, że powinienem być stanowczy. — Panuj nad sobą. Sytuacja nie wymaga aż takiego dramatyzowania. A poza tym łzy nie przystoją chłopcu w twoim wieku. To nie jest męska rzecz. Rozszlochał się na dobre. Właśnie zastanawiałem się, co u diabła _ powinienem z nim zrobić, gdy rozległo się pukanie do drzwi. — Tak? — zawołałem. — Milordzie — powiedział Hayes — przyszedł łan MacGowan. Chciałby się zobaczyć z jego lordowską mością. MacGowan był zarządcą Cashelmary. — Powiedz mu, żeby zaczekał. Kiedy tylko drzwi się zamknęły, zwróciłem się ku Patrickowi. Z ulgą stwierdziłem, że znalazł chusteczkę i ociera łzy. — Kiedy mówiłem, że się ustatkuję, papo, naprawdę tak myślałem — zapewniał z zapałem. — Stanę się zupełnie innym człowiekiem. Obiecuję. Powiedziałem, że bardzo mnie to cieszy. Kiedy go w końcu odesłałem, naj łagodniej jak tylko potrafiłem, mogłem odetchnąć z ulgą. Wydałem rozporządzenie, by w stajniach osiodłano mojego konia, i poszedłem na górę przebrać się. Pół godziny później zjeżdżałem konno w towarzystwie MacGowana drogą do Clonareen. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem taki wyczerpujący ranek.
II MacGowan był Szkotem. Po klęsce głodu zatrudniłem go do pomocy przy odbudowie zdewastowanych dóbr. Układając się z Irlandczykami, człowiek musi pamiętać o ich ograniczeniach. Nie można liczyć na to, że którykolwiek z tej masy będzie zdolny zbierać czynsz czy prowadzić gospodarstwo w sposób zapobiegliwy i wydajny. MacGowan, ponury 52
"
prezbiterianin, miał nie tylko talent do rozpraszania mgiełki irlandzkich fanaberii, nierozerwalnie związanej z tematem płatności czynszów, ale był też wystarczająco inteligentny, aby od czasu do czasu w jakimś surowym akcie chrześcijańskiego miłosierdzia sprolongować termin. Oznaczało to, że choć nie był lubiany, z całą pewnością nie był przez dzierżawców znienawidzony. Mieszkał w wygodnym kamiennym domu dwie mile od Cashelmary, podejrzewałem jednak, że komfort mąci mu żona, jedna z tych korpu lentnych krzepkich Szkotek z wiecznie groźną miną. Ich jedynak, chłopak trzynastoletni, był odludkiem. Jego szkocka krew i zajęcie ojca wyobcowały go spośród irlandzkich rówieśników. Okazyjnie robił pod chody pod Cashelmarę w nadziei, że zaprzyjaźni się z Patrickiem i Derrym. — MacGowan, jak się miewa twój syn? — zapytałem delikatnie, kiedy tego ranka przeprowadzaliśmy inspekcję posiadłości. — Bardzo dobrze, dziękuję, milordzie. Zamierzam go wkrótce posłać do Szkocji na nauki. — O c h ? — odparłem. — Do szkoły z internatem? Nie chciałem, żeby MacGowan rezygnował z pracy dla mnie i w trosce o wykształcenie syna szukał posady w jakiejś szkockiej posiadłości. — Do gimnazjum w Glasgow, milordzie. Moja żona ma tam krew nych i Hugh mógłby u nich zamieszkać na czas nauki. — Rozumiem — powiedziałem, czując ulgę, że zaoszczędzono mi trochę bezmyślnego zadania, jakim jest poszukiwanie nowego zarządcy. — To wyśmienity pomysł, MacGowan. Moje posiadłości były w stanie nie gorszym niż zazwyczaj: ubogie wedle standardów angielskich, dobrze prosperujące w zestawieniu z innymi rejonami Irlandii. Po klęsce głodu udało mi się wcielić wiele małych gospodarstw do większych, dzięki czemu mogły być prowa dzone na poziomie porównywalnym z angielskim. I przynosić zysk. Jednak wciąż jeszcze były tam niezliczone kartofliska, które zostawiłem nietknięte. Inaczej niż mój sąsiad, lord Luncan, który po klęsce głodu eksmitował dzierżawców na lewo i prawo, pchany żądzą powiększenia swoich gruntów. Masowe i nieuzasadnione rugowanie było wówczas (a nierzadko jest i dzisiaj) równoznaczne ze zbrodnią. I choć Luncan mógł na to nie baczyć, ja gardziłbym sobą, gdybym poszedł za jego przykładem. W Clonareen zamieniłem kilka słów z księdzem, porozmawiałem z patriarchami 0'Malleyów i Joyce'ów, dwóch dominujących w dolinie rodzin. Przeprowadziłem inspekcję pól pszenicy i owsa, które prezen towały się obiecująco, za to niewielki teren na stokach gór tuż nad wioską, który z mojej inicjatywy został zajęty pod uprawy leśne, nosił wyraźne ślady niepowodzenia projektu. Byłem zawiedziony widząc, jak wiele drzewek wymarło w czasie mojej nieobecności.
— To wina gleby, milordzie — powiedział MacGowan posępnie. — Jego lordowska mość nie może się spodziewać, że na ziemi niewiele lepszej od litej skały cokolwiek będzie rosło. W ten sposób MacGowan stwierdzał: „a nie mówiłem". Z cierpliwoś cią znosił wszelkie moje prośby o prowadzenie majątku z wyobraźnią, lecz zawsze włos mu się jeżył na głowie, gdy oznajmiałem mu, że zamierzam przeprowadzić jakiś nowy eksperyment. Jedyne próby przestrogi czy krytycyzmu z jego strony ograniczały się do grobowego: „Pragnę jego lordowskiej mości przypomnieć, że nie jesteśmy w Anglii". Czy też, jak w wypadku zakończonego fiaskiem eksperymentu uprawy słodkiego ziemniaka: „Są pewne rośliny rosnące w Ameryce, milordzie, których Bóg nie zamierzał wprowadzać po tej stronie Atlantyku". — Jestem przekonany, że uda mi się zalesić tę dolinę—upierałem się, kiedy dokonywaliśmy przeglądu uschniętych młodych drzewek. — To tylko kwestia niewłaściwego usytuowania. Spróbuję raz jeszcze, w innym miejscu. — Gdyby usunąć 0'Malleyów, milordzie, z ich kartoflisk na wyż szych stokach Leynabricka... — Co to, to nie. Zagłodziłbym ich na śmierć. A mam już dosyć oglądania moich posiadłości zasłanych trupami. — Mógłby pan, milordzie, pomóc im wyjechać do Ameryki — upie rał się MacGowan. Zawsze miał kłopoty z wyegzekwowaniem czynszu od najbiedniejszych z klanu 0'Malleyów. — Żeby wymarli jak muchy w jakiejś bostońskiej piwnicy?! — Niech Bóg ma w swojej opiece tych, którzy potrafią sami zadbać o siebie — wymamrotał Szkot, który nie mógł zrozumieć, że z tysięcy Irlandczyków stawiających stopę na amerykańskiej ziemi nie wszyscy od razu stają się bogaczami. — Milordzie, zawiódłbym jako dobry rządca, gdybym nie zwrócił uwagi na fakt, że jeśli na danej glebie dobrze rosną ziemniaki, to i drzewa będą tam rosły. — Racja — odparłem. — Ale niestety, 0'Malleyowie nie jadają drzew. I dlatego musimy się rozejrzeć za jakimś innym miejscem. Jestem zdecydowany zrealizować ten projekt, MacGowan. Kiedy jednak znów zjeżdżaliśmy zboczem wzgórza ku Clonareen, musiałem przyznać, że projekt przyszłego zalesienia doliny nie rysuje się zachęcająco. W Clonareen rozdzieliliśmy się z MacGowanem. Zastanawiałem się, czy jechać do Letterturk, gdzie wciąż mieszkał syn mojego brata Davida. Zajmował dom wybudowany przez ojca nad Lough Mask. Ostatecznie jednak odrzuciłem ten pomysł. Na dziś dosyć miałem rodziny. Bo choć George był miłym jegomościem, zawsze irytował mnie swoją skłonnością do pochlebstw. Gdyby cokolwiek przytrafiło się Patrickowi, on był moim dziedzicem — i łatwo mogłem sobie wyobrazić jego oburzenie na wieść o planowanym ponownym ożenku.
Naturalnie unikałem też Clonagh Court. Już sam widok wysokiego szarego domu na południowym brzegu jeziora wystarczył, abym wzdrygał się na myśl o Annabel. I choć całą drogę do domu przebyłem starając się nie myśleć o naszej kłótni, trudno mi było zapomnieć o tym, co już zostało powiedziane. Gdybyż na samym początku Annabel nie zdener wowała mnie swoimi pouczeniami, tak bardzo niekobiecymi i niewłaś ciwymi dla córki! Może wtedy zdołałbym zapanować nad sobą i nie popełnił błędów. Poza tym wiedziałem, że przesadzała w ocenie Derry'ego. Byłem w pełni świadom jego nierozważnych ciągot, lubiłem jednak chłopców z odrobiną fantazji, a jak dotąd żadna z tych eskapad nie wpędziła go w poważniejsze tarapaty. Miał dzieciństwo trudne i pełne rozpaczy, co zmieniło się dopiero wtedy, gdy zdecydowałem się zająć dalszym jego losem. Stąd często powtarzał mi, że nigdy więcej nie chciałby zaznać nędzy. Annabel, w swej niewybaczalnej arogancji, podpowiadała, bym zignorował udział Patricka w tej eskapadzie i zajął się tylko Derrym. Byłem zdecydowany nie pójść za tą radą. Wnioski wyciągane przez Annabel były z gruntu fałszywe. Derry mógł sam zadbać o siebie, natomiast Patrick wymagał mojej uwagi. Ponieważ jednak zgadzałem się z Annabel, że nie można go obciążać odpowiedzialnością za wiadomy incydent, postanowiłem go nie karać. Ale równocześnie wiedziałem, że trzeba chłopca wyrwać spod wpływów Derry'ego i dać mu szansę na zawiązanie nowych przyjaźni. Był najwyższy czas, aby poszerzyć jego horyzonty, dać mu okazję lepszego poznania świata, w którym pewnego dnia może odegra znaczącą rolę. Gdybym pozwolił na to, aby sprawy biegły dotychczasowym torem, zaniedbałbym swoje obowiązki. Patri ckowi i sobie winien byłem ułożenie innych, znacznie ambitniejszych planów na jego przyszłość. Niekiedy zastanawiam się, co by się stało, gdybym jednak poszedł za radą Annabel. Ale oczywiście tego typu spekulacje są zupełnie bezowoc ne. Próbowałem robić jedynie to, co—jak wierzyłem—było słuszne. Być może moja wiara, wyglądałaby zgoła inaczej, gdyby nie skwapliwość Annabel, aby znieważyć mój związek z Marguerite.
III Nie chcąc wyróżniać żadnego z moich dzieci, napisałem do córek Madeleine i Katherine, informując je o umowie z Marguerite. Następ nego dnia poczyniłem przygotowania do powrotu z Patrickiem do Woodhammer Hall. Wieczorem po przyjeździe zdecydowałem się z nim rozmówić. Po obiedzie powiedziałem, że może zostać ze mną na pół lampki porto. Kiedy
kotary zostały już zaciągnięte, nabrałem tchu, szykując się do wygłoszenia kazania. Wokół nas boazeria jadalni połyskiwała ciemnym blaskiem w świetle świec, a z portretu na ścianie Tudor de Salis, ten, który oczarował królową Elżbietę, patrzył na nas wyniośle znad krochmalonej krezy. Woodhammer Hall pełen był pokoi wyłożonych boazerią i ozdobionych portretami wzgardliwie spoglądających dżentelmenów w krezach. Lubię ten dom. Bądź co bądź należał do mojej rodziny od blisko trzystu lat i byłoby dziwne, gdybym nie miał z tym miejscem sentymentalnego związku. Jednak nie da się ukryć, że jest to dom fatalnie zaprojektowany, staroświecki i w porównaniu z Cashelmarą — beznadziejnie bezbarwny. Uważam go również za przygnębiający. Tak wielka ilość ciemnej boazerii nadaje mu ponury charakter. I z jakiegoś powodu — może dlatego, że to rzecz zbyt błaha — nigdy nie zadałem sobie trudu, by zainstalować tu gazowe oświetlenie, które rozproszyłoby mrok. — Myślę, że nadszedł czas, byś poznał innych chłopców ze swojej sfery — zacząłem ostrożnie. — Wiem, że masz przyjaciół wśród dzieci służby w Woodhammer, w Cashelmarze masz Hugha MacGowana i Derry'ego. Sądzę jednak, że przyjaźnie te pozostawiają wiele do życzenia. Pamiętam, co powiedziałeś mi o Londynie, gdzie czujesz się osamotniony. Wiem, że właśnie poczucie osamotnienia było powodem twojej ucieczki do Irlandii i poszukiwania towarzystwa Derry'ego. A przecież i tam się nudziłeś, czyż nie? Oczywiście, tak. Gdy byłem w twoim wieku, też bym się nudził, gdybym nie miał za towarzysza mojego brata Davida. Cóż, Patricku, sporo o tym myślałem i sądzę, że znalazłem rozwiązanie, które przypadnie ci do gustu. Zdecydowałem posłać cię do szkoły. Otworzył szeroko oczy, a z wrażenia najwyraźniej zabrakło mu słów. Zadowolony jego podekscytowaniem, kontynuowałem z entuzjazmem. — Jestem przekonany, że będzie ci się to podobało, synu. Nigdy wcześniej nie rozważałem takiego wariantu, ponieważ widziałem twoje słabe wyniki w nauce. Uważałem więc, że więcej skorzystasz pobierając lekcje prywatnie. Jednak żaden z twoich guwernerów nie odniósł na tym polu sukcesu. Dlatego dziś muszę przyznać się do błędu. Sądzę, że potrzebujesz zachęty w postaci konkurencji. Zdecydowałem posłać cię do Rugby. To bardzo znana szkoła, a nazwisko jej poprzedniego pryncypała, doktora Arnolda, jest synonimem reform w szkolnictwie. Jeszcze dziś wieczorem napiszę stosowny list, aby przyjęto cię w przyszłym roku. Patrzył na mnie z miną tak nieszczęśliwą, że przerwałem. — Czy znowu zrobiłem coś, co wywołało twoje niezadowolenie, papo? Dopiero teraz spostrzegłem, że.nie tyle jest podekscytowany, co przerażony. " — Oczywiście, że nie! — wykrzyknąłem, starając się nie zastanawiać cń
tł
nad tym, dlaczego z takim trudem przychodzi mi komunikować synowi moje dobre intencje. — Dlaczego więc muszę być odesłany tak daleko? — Ależ, przecież właśnie ci to wyjaśniałem... — Zaczerpnąłem kolejny głęboki oddech i spróbowałem raz jeszcze. — Patricku, nie jest hańbą być wysłanym na naukę do najlepszej szkoły w tym kraju. To zaszczyt! Zależy mi na tym, żebyś był szczęśliwszy niż ostatnio. Jestem przekonany, że szkoła dostarczy ci po temu ekscytujących okazji, tam zaczniesz wszystko od początku... spotkasz nowych przyjaciół... — Ale ja nie chcę nikogo poza Derrym — odparł Patrick opryskliwie i zacisnął usta. Zachowałem spokój. — Mój drogi, mam nadzieję, że z Derrym pozostaniesz na przyjaciel skiej stopie, ale musisz sobie uświadomić, że choć z wielu powodów uważałem za stosowne zapewnić mu wykształcenie i dach nad głową, to jest on jedynie synem irlandzkiego chłopa. Wyraźnie, jakby mój powrót do Cashelmaty po klęsce głodu miał miejsce wczoraj, znów zobaczyłem wychudzone dziecko drżące w kącie kuchni. Kucharka próbowała nakarmić je owsianką. Z całej służby, mającej doglądać domu podczas mojej nieobecności, przeżyła tylko kucharka i jej mąż. I raz jeszcze przypomniałem sobie to ogarniające mnie poczucie winy, kiedy stanąłem wobec spustoszeń wywołanych głodem i zarazą. Ledwie kucharka powiedziała mi, że rodzina chłopca zmarła na tyfus, zadecydowałem: „Proszę zatrzymać go tutaj". Nie przeżyłby nawet roku w żadnym z przepełnionych sierocińców. Dzieci umierały tysiącami, a tego ranka widziałem z tuzin ciałek leżących wzdłuż drogi z Galway. Z wysiłkiem powróciłem do rzeczywistości. — Przyjmij do wiadomości, że wasze drogi, twoja i Derry'ego, muszą się rozejść. Derry był uprzywilejowany, to prawda. I jeżeli powiedzie mu się na studiach prawniczych, nie ma powodu, by z czasem nie stał się szanowanym członkiem klasy średniej. Ale nawet wtedy jego życie bez wątpienia będzie biegło inną ścieżką niż twoje. Teraz, ponieważ jesteś już dorastającym chłopcem, powinieneś to zrozumieć. A tak przy okazji, Patricku, kwestia twojego dorastania... I przystąpiłem do omawiania pewnych szczegółów jego przyszłego życia osobistego. Wielu rodziców uważa, że są takie tematy, o których nie powinno się mówić dzieciom. Przyznaję, iż w odniesieniu do córek może to i słuszne. Wiadomo, kobiety są wrażliwsze. Chronienie ich przed co brutalniejszymi prawdami tego życia tak długo, jak to tylko możliwe, jest dobrodziejstwem. Uważam jednak, że każdy mężczyzna, który bądź to odmawia rozmowy ze swoim synem na takie tematy, bądź też odsuwa ją do czasu, kiedy jest już za późno, nie wypełnia należycie rodzicielskiego obowiązku. 57
Mój ojciec nigdy go nie wypełnił, to prawda. Ale mój ojciec był naiwnym ekscentrykiem. Wyręczył go mój wuj Richard pewnego lata w Woodhammer Hall. I później zawsze wspominałem tę rozmowę z wdzięcznością. — Nie wątpię — zwróciłem się do Patricka — że byłeś świadkiem bardzo naturalnego zainteresowania, jakie Derry przejawia wobec płci przeciwnej. Oczywiście jesteś świadom, co znaczy określenie „stosunek płciowy"? Zalał się rumieńcem, ale zdołał skinąć głową. — Znakomicie. Nie zamierzam robić ci teraz wykładu z moralności. Nie jestem duchownym, a poza tym ty już wystarczająco dorosłeś, żeby odróżnić dobro od zła. Chcę z tobą porozmawiać o praktycznym aspekcie zagadnienia. Na przykład obaj wiemy, że cudzołóstwo to grzech, którego mężczyzna powinien unikać. Ale natura ludzka już taka jest, że często zdarzają się rozbieżności między tym, co człowiek robić powinien, a tym, co robi. Moja rada, której pragnę ci teraz udzielić, dotyczy konieczności zachowania rozsądku w chwili, gdy natkniesz się na tę rozbieżność. Czy dotąd rozumiesz, o czym mówię? Ponownie skinął głową, wciąż purpurowy. Uporczywie wpatrywał się w swój pusty kieliszek. — Jako młodzieniec przystojny i bogaty, będziesz wystawiony na wielkie pokusy — kontynuowałem, czując się coraz pewniej w miarę, jak się rozpędzałem prawiąc kazanie. — Byłoby nieludzkie, a z pragmatycz nego punktu widzenia nawet niewskazane oczekiwać, że oprzesz się każdej. Więc na wypadek, gdybyś musiał ulec, pamiętaj, że istnieją pewne środki ostrożności, które pozwalają uniknąć poczęcia dziecka czy też nabawienia się jednej ze szczególnie przykrych chorób lub, co całkiem prawdopodobne, obu tych rzeczy równocześnie. Zawstydzenie wciąż odbierało mu mowę, udzieliłem mu więc nie zbędnej praktycznej informacji i dałem kilka sekund na strawienie jej. Na koniec zapytałem: — Czy masz jakieś pytania? Pokręcił głową. — Znakomicie. Ale skoro już rozmawiamy o zachowaniach seksual nych, być może powinienem powiedzieć dodatkowo kilka słów na temat, którego zazwyczaj się nie porusza, a który z powodu specyfiki twojego wychowania prawdopodobnie jest ci zupełnie obcy. Otóż zdarzają się na świecie nieszczęsne istoty — nie można nazwać ich mężczyznami — które pragną stosunków tylko z osobnikami własnej płci. Nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego takie stosunki są haniebnym, dziwacznym występkiem, wstrętnym każdemu mężczyźnie, obrażającym wszelkie zasady moralności. Wspominam o tym dlatego, że te kreatury na swój obrzydliwy sposób często napastują chłopców w twoim wieku. A ponie waż nie będziesz wciąż pozostawać pod osłoną domu, świadomość, że
istnieją takie niebezpieczne i perwersyjne zachowania, na pewno ci się przyda. Rumieniec Patricka zbladł. Teraz wyglądał, jakby mu było słabo. — Obawiam się, że zabrzmiało to dość obcesowo — powiedziałem — ale mówiłem wyłącznie ze względu na twoje dobro. Świat często bywa wstrętny, a ciemniejsza strona natury ludzkiej wręcz czarna. Byłoby błędem z mojej strony, gdybym pozwolił ci pójść do szkoły z przekona niem, że świat jest bezpiecznym, przytulnym miejscem, jakim wydaje się być, kiedy go oglądasz z okna pokoju dziecinnego. Później to zrozumiesz i będziesz mi wdzięczny, że rozmawiałem z tobą tak otwarcie. Patrick poprosił, abym pozwolił mu opuścić pokój. — Tak. Jeśli chcesz, teraz możesz już iść — odparłem, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powinienem był z takimi pogadankami jeszcze trochę poczekać, lecz natychmiast przypomniałem sobie opowieść Annabel. Jeśli Patrick był wystarczająco dorosły, by wypić zbyt dużo samogonu i obserwować Derry'ego wywijającego z chłopką poleczkę na stole w jadalni, to był też na tyle dorosły, by wysłuchać porad w sprawach seksu. A jednak dręczyło mnie nieprzyjemne odczucie, że rozmowa nie przebiegła zgodnie z planem.
IV Pozostałem w Woodhammer Hall do listopada, ponieważ w tej części Warwickshire są znakomite warunki do polowania, a od czasów młodości galopady z psami myśliwskimi sprawiały mi ogromną przyjemność. Ten okres roku pełen był spotkań towarzyskich, lecz mimo mnogości obiadów i balów, udało mi się dokończyć pracę na temat kukurydzy indiańskiej, napisać raport o wiązarce Appleby'ego, a nawet znaleźć czas na pokiero wanie wykształceniem Patricka. Nie chciałem zatrudniać kolejnego bezużytecznego guwernera. Przecież niebawem, a dokładnie w styczniu, miałem odesłać syna do szkoły. Poza tym, ponieważ całe lato spędziłem w Ameryce, czułem się w obowiązku poświęcić mu więcej czasu zimą. Tymczasem otrzymywałem listy z Nowego Jorku. Marguerite pisała co tydzień. Ale, jak to się często zdarza w komunikacji między kontynen tami, poczta dochodziła nieregularnie i zdarzało się, że nie miałem od niej wiadomości przez okrągły miesiąc. Pisała, że właśnie ukazała się „Opowieść o dwóch miastach" i że ulice Nowego Jorku zmyte zostały łzami wylanymi dla Sidneya Cartona; że kolory jesieni były tego roku przepiękne i by móc je podziwiać, urządzili specjalną wycieczkę do letniego domku Francisa w górnym
biegu Hudson; że Francis poprosił ją, aby mi napisała, jaki to był dla niej miły i szczodry, i że uznała tę prośbę za przejaw jego „zarozu mialstwa". Niezależnie od tego, że właśnie kupił jej przepiękny, wykoń czony sobolami zimowy „płaszczyk góralski". O tym Francis również nakazał jej wspomnieć. „Nie bardzo rozumiem, dlaczego tak mu za leży na zaimponowaniu kuzynowi — pisała. — Czy jest coś, o czym nie wiem? Czy istnieje jakiś sekret, którego nikt nie waży mi się zdradzić?" Uśmiechnąłem się czytając to, ale odpisałem wymijająco. Nigdy nie miała usłyszeć ode mnie słowa skierowanego przeciw jej bratu. Żadnemu ze znajomych w Warwickshire nie wspomniałem o mojej umowie z Marguerite. Przed wyjazdem z Woodhammer nie wytrzyma łem jednak i zwierzyłem się mojemu najbliższemu przyja cielowi, lordowi Dunedenowi, który w tym czasie gościł u mnie. Wcześniej otrzymałem dwa nieprzyjemne listy od moich córek, Madeleine i Katherine. Miałem nadzieję, że Duneden, który także był wdowcem i posiadał dorosłe córki, okaże zrozumienie. „Dziękuję — pisała Madeleine z lodowatą oschłością z klasztoru w Dublinie — za list, w którym zwierzasz się z zamiaru poślubienia kuzynki Marguerite Marriott. Naturalnie życzę ci szczęścia i nadal-będę codziennie modlić się za ciebie. Twoja siostra w Chrystusie..." Ta dezaprobata, zamaskowana religijnym językiem i okraszona obietnicą codziennej modlitwy, była dość obraźliwa. Ale dopiero list Katherine z Petersburga sprawił, że zakipiałem gniewem. „Najdroższy papo — pisała kaligraficznymi literkami. — Dziękuję za twój list. Andrew i ja byliśmy oczywiście bardzo zaskoczeni, dowia dując się o twoich małżeńskich planach wobec kuzynki Marguerite Marriott. Obydwoje życzymy ci szczęścia. Ale trudno nam winszować ci z.głębi serca. Ponieważ gorąco pragnę twojego szczęścia, błagam, abyś zechciał raz jeszcze rozważyć swoją decyzję, choć zdaję sobie sprawę, że moja rada w sprawach tak intymnych może być nie na miejscu. Jednak odważę się przypomnieć ci, że w towarzystwie krzywo się patrzy na tak poważną różnicę wieku między małżonkami. I choć Amerykanki, jeśli tylko są odpowiednio ustosunkowane, mogą zostać zaakceptowane w wyższych sferach, to jednak nieczęsto otaczane są szacunkiem, gdyż zachowanie ich z rzadka tylko licuje z angielskimi wzorami. Nie chciałabym, aby kuzynka Marguerite była w towarzystwie nieszczęśliwa wskutek braków, za które nie może i nie powinna ponosić odpowiedzialności. Nie chciałabym też, abyś ty, drogi papo, tak bardzo szanowany przez bliźnich, cierpiał z powodu napiętnowania przez tych, którzy planowany przez ciebie związek znajdą jak najbardziej niestosownym. Zapewniam, że Andrew i ja pragniemy jedynie wyrazić naszą najgłębszą miłość i troskę. Twoja oddana córka — Katherine."
Byłem tak rozwścieczony tymi przyprawiającymi o mdłości wyrazami córczynych uczuć, że natychmiast wziąłem list, poszedłem do Dunedena i opowiedziałem mu całą historię. — Dobry Boże! — zawołał, kiedy odczytałem mu list. — I po myśleć, że taka młódka miała odwagę powiedzieć to wszystko tobie, de Salisowi. Zawsze 1?yła taką cichą, nieśmiałą myszką. Patrzcie pań stwo! Nie to chciałem usłyszeć. — Ależ, na rany Chrystusa, Duneden! Przypuśćmy, że jedna z two ich córek napisałaby do ciebie w tym tonie! Nie pochwalasz tego listu, prawda? Zapewnił, że nie. — A jednak, de Salis, czy jesteś przekonany, że było mądrze mówić rodzinie o twojej umowie z panną Marriott, kiedy publiczne ogłoszenie waszych zaręczyn jest jeszcze tak odległe w czasie? Bądź co bądź do wiosny przyszłego roku wiele się może wydarzyć. — Czy nie sugerujesz przypadkiem... — Siedemnastoletnie damy są niezwykle zmienne, de Salis. Gdybyś nie był najdroższym mi przyjacielem, nie mówiłbym tego, ale... — Uważasz, że w Ameryce zrobiłem z siebie głupca? — Tego nie powiedziałem. Ale byłeś z dala od domu, w obcej społeczności. Nie twierdzę, że męska zdolność prawidłowej oceny sytuacji może być w takich warunkach osłabiona, a jednak... — Myślisz, że byłem chwilowo zaślepiony, kiedy się jej oświad czałem! Dobrze więc — rzekłem chłodno — nie będziemy więcej dyskutować na ten temat. Przepraszam, że moim wyznaniem wprawiłem " cię w zakłopotanie. — Ależ, drogi przyjacielu... — Więcej nie będziemy o tym mówić — uciąłem stanowczo. I nie ośmielił się już niczego dodać. Byłem tąk przybity jego postawą, że odwołałem moją tradycyjną bożonarodzeniową wizytę w Cashelmarze. W zamian pojechałem do Londynu. Nie miałem ochoty ani na angażowanie się w sprawy posiadło ści, ani też na godziny samotności, nieodłączny element każdego pobytu w Cashelmarze. W zamian spędzałem czas w klubie, dyskutując o polity ce z przybyłymi wcześniej do miasta, oraz w mojej bibliotece, przygoto wując wykład, który w styczniu przyszłego roku miałem wygłosić na zaproszenie Dublinskiego Towarzystwa Rolniczego. Odwiedzałem także moją kochankę, która wydawała się jedyną osobą traktującą moje zaręczyny z Marguerite za równie słuszne, co naturalne. Jednakże, co ciekawe, im częściej ją odwiedzałem, tym mniej byłem zainteresowany CÓjściem z nią do łóżka. A ponieważ poza sypialnią nie mieliśmy o czym mówić, więc odbywanie wyczerpującej podróży na Maida Vale chyba ,: * miało coraz mniej sensu. %
61
„Olbrzymie kry lodowe już spływają w dół rzeką Hudson — pisała w grudniowym liście Marguerite —• wszyscy żebracy na ulicach są sini z zimna. To okropny klimat! Nie mogę uwierzyć, że kiedykolwiek nadejdzie wiosna. Ale przestanę teraz lamentować i opowiem kuzynowi o sprawach ważnych, ponieważ właśnie o tym, według wszelkich podręczników pisania listów, pisać powinnam. Cóż, w końcu powieszono Johna Browna — czyż to nie przerażające? Dowodzi to jedynie, jakimi barbarzyńcami są ci z Południa, i w związku z tym nie widzę powodu, dla którego nie mieliby się oddzielić. Niech idą z Bogiem... płakać nie będę. A niech tam! Tyle jeśli chodzi o sprawy wielkiej wagi. Teraz opowiem ci o rzeczach interesujących. Choćby o tym, w jak zgrabny sposób opisałeś krąg swoich znajomych w Warwickshire i jak bardzo żałuję, że nie mogłam spożywać z tobą posiłków w Woodhammer pod wyniosłym spojrzeniem tego Pana z Krezą. A skoro o krezach mowa: obecnie udaję, że czytam nową książkę o Filipie II Hiszpańskim, potajemnie zaś jestem w połowie „Ukrytej ręki", która jest wyborna, choć Francis uważa, że tego rodzaju powieści są bardzo prymitywne..." Na zakończenie listu napisała raz jeszcze: „Czy nie wydaje ci się czasem, że wiosna nigdy nie przyjdzie?" Odpisałem, że owszem. Chociaż ilekroć chwytałem za pióro, by do niej pisać, srogość zimy łagodniała i nie przeszkadzał mi już deszcz ani mgła za oknami biblioteki. W tym okresie pisywałem do niej częściej, choć dzisiaj trudno mi zrozumieć, jak znajdowałem na to czas. Zajęty byłem bardzo. W nowym roku odbyłem z Patrickiem podróż na północ, do Rugby, a gdy ulokowałem go w szkole, pośpieszyłem do Irlandii, by wygłosić wykład w Królewskim Towarzystwie Rolniczym w Dublinie. Niewiele brakowa ło, bym zahaczył także o Cashelmarę, ale przemyślawszy sprawę, porzuciłem ten zamiar. Właśnie zaczynała się kolejna sesja Parlamentu i jak zawsze paliłem się do tego, by zająć swoje miejsce w Izbie Lordów. Uznałem, że powinienem być w ciągłym ruchu. Coraz większą wagę przywiązywałem do tego, by mieć jak najwięcej zajęć — i jak dotąd udawało mi się to wyśmienicie. Przez cały luty poświęcałem się sprawom w Westminsterze. A w początkach marca, dokładnie w dniu, kiedy otrzymałem od Marguerite jeden z najdroższych mi listów, odebrałem telegram od dyrektora z Rugby informujący mnie, że Patrick uciekł ze szkoły.
ROZDZIAŁ PIĄTY
I Opuszczanie Londynu w takim pośpiechu było dla mnie czymś niezwykłym. Odwołałem jednak wszystkie spotkania i pierwszym pocią giem pojechałem do Midlands. Byłem przekonany, że Patrick jest w Woodhammer, więc nawet tam nie wstępowałem, lecz pojechałem prosto do Rugby, by rozmówić się z dyrektorem. Nie była to miła konfrontacja. Zakomunikowano mi, że Patrick nie potraktował szkoły poważnie, nie przykładał się do nauki i był całkowicie odporny na wszelkie próby zdyscyplinowania. Ponieważ najwyraźniej nie chciał skorzystać z oferowanych przez szkołę możliwości, przeto dla jego dobra byłoby wskazane usunięcie go z Rugby i zatrudnienie prywatnego guwernera, który zająłby się jego dalszą edukacją. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że zostaje wyrzucony? — zapy tałem wściekły. — Nie wyrzucony. Radzimy, aby opuścił szkołę, milordzie. — Proszę nie mówić do mnie eufemizmami! Wyrzuca pan mojego syna, ponieważ nie czuje się pan na siłach uczyć go! Obwinia go pan za własną porażkę! — Milordzie, zapewniam, że całkowicie się pan myli. — W przeci wieństwie do mnie nie stracił panowania nad sobą. — Mógłbym po prostu powiedzieć, że syn tak wybitnego człowieka jak pan nadal jest mile widziany w Rugby, mimo że odmawia uczenia się i ucieka ze szkoły. Gdybym jednak, chcąc zaskarbić sobie pańską życzliwość i uniknąć tej nieprzyjemnej rozmowy, poszedł po linii najmniejszego oporu, sprzenie wierzyłbym się swoim obowiązkom wychowawcy i zaprzeczył temu, co dla moich uczniów uważam za najodpowiedniejsze. Naturalnie obydwaj pragniemy dla Patricka jak najlepiej. I dlatego uważam, milordzie, że powrót tego chłopca do Rugby nie byłby korzystny. Wyszedłem. Miałem dość rozumu, by nie upierać się przy sprawie przegranej, ale wciąż czułem ogromny gniew. I do chwili przybycia do Woodhammer kipiałem z wściekłości. — Proszę powiedzieć mojemu synowi, że chcę go natychmiast widzieć — rzekłem krótko do majordomusa wkroczywszy do holu. 63
— Pańskiemu synowi? — zdumiał się Pomfret. Cały mój gniew zniknął, gdy przekonałem się, że Patricka nie ma w Woodhammer. Zszedłem do palarni, gdzie Pomfret przyniósł mi szklaneczkę brandy. Sączyłem trunek, gapiąc się na elżbietański ogród za oknem. Patrick musiał być w Irlandii. Będzie czekał w Cashelmarze na Derry'ego, aż ten wróci pod koniec semestru wielkanocnego ze szkoły w Galway. Powinie nem był przewidzieć, że mimo moich przemów, przy każdej nadarzającej się okazji będzie szukał towarzystwa Derry'ego. Następnego ranka wyjechałem z Woodhammer do Holyhead, które było pierwszym etapem mojej podróży do Irlandii.
II Podróżowałem tak szybko, jak tylko było to możliwe. Kiedy oka zało się, że w Galway nje ma żadnego powozu do wynajęcia, zdecy dowałem się jechać do Leenane omnibusem. Na rozjeździe dróg do Cashelmary pożyczyłem kucyka od jednego z moich dzierżawców, by nie iść dalej piechotą. Z rozmiękniętego nieba lał deszcz i kiedy w końcu dotarłem do domu, byłem zmarznięty, zmęczony i przygnębiony. — Gdzie mój syn? — zapytałem ostro Hayesa, zanim ten zdążył przystąpić do nieco rozwlekłej irlandzkiej ceremonii powitania. — Pański syn? — odparł Hayes, jak echo odbijając słowa Pomfreta w Woodhammer Hall. — Na miłość Boską, Hayes, jest tutaj, prawda? —r Ściśle mówiąc był, milordzie. Ale wczoraj w środku nocy wyjechał z Derrym Stranahanem w odwiedziny do pańskiego bratanka, George'a de Salis z Letterturk Grange. — Co?! — Zaczynałem się zastanawiać, czy nie postradałem zmys łów. — Hayes, to, co mówisz, nie ma najmniejszego sensu. Dlaczegóż to mój syn i Derry Stranahan, który powinien być w szkole w Galway, mieliby wyjeżdżać stąd w środku nocy, by odwiedzić mojego bratanka? Hayes mężnie podjął próbę wytłumaczenia mi tego. — Ma to związek z tymi kłopotami, które ostatnio tu mieliśmy, milordzie. Tak było. Obaj musieli opuścić dolinę cichaczem, jak para polnych myszy, aby nikt ich nie widział... — Jakie znów kłopoty? — Straszne kłopoty, milordzie. Niech Święta Panienka ma nas w swojej opiece! Byłem tak wyprowadzony z równowagi, że niewiele brakowało, bym złapał go za wyłogi surduta i cisnął o ścianę. — Hayes... — zacząłem i poddałem się. 64
Bezsensem było oczekiwać od niego logicznego wyjaśnienia. A poza tym brzydziło mnie przepytywanie służby z pospolitych plotek. Zwłasz cza że — jak zrozumiałem — mój syn i mój protegowany rzeczywiście zrobili coś tak kompromitującego, iż trzeba im było pierzchać z doliny pod osłoną nocy. Bez wątpienia musieli być bardzo zdesperowani. Patrick nie znosił mojego bratanka George'a, który był od niego dwadzieścia lat starszy. W normalnych okolicznościach szukałby raczej towarzystwa Annabel w Clonagh Court. — Hayes, proszę o gorącą kąpiel, jakiś posiłek i brandy. Potem pojadę konno do Clonareen, dopilnuj więc, aby mój koń był gotów. Aha, i wyślij powóz do zajazdu w Leenane, gdzie Pierce czeka z bagażem. Poproś też któregoś z chłopaków stajennych, żeby zabrał tę beznadziejną kobyłę z podwórza i odprowadził ją do Timothy'ego Joyce'a przy drodze do Leenane. Było oczywiste, że muszę porozmawiać z księdzem, by dowiedzieć się dokładnie o przyczyny i rozmiar kłopotów w dolinie. Kiedy dojeżdżałem do Clonareen, deszcz nieco osłabł, prze chodząc w drobną mżawkę. Było jeszcze jasno nie zauważyłem jednak żywego ducha ani na polu przy pracy, ani w obejściach przy sąsiedzkich plotkach. Zaniepokoiła mnie panująca wokół cisza. Opuszczone domo stwa przypomniały mi powrót do doliny po klęsce głodu. Popędzając konia, zjechałem drogą do osady. Clonareen nie przypomina wiosek angielskich. Nie ma tu skle pów ani poczty, nie ma skwerku ani karczmy czy zajazdu dla wędrow nych handlarzy. Większość gospodarstw funkcjonuje na poziomie samowystarczalności. Niezbędne towary rozprowadzane są na za sadzie handlu wymiennego lub kupowane od druciarzy. Nie ma też ładnych domków otoczonych ślicznymi ogródkami, a jedynie poroz rzucane wzdłuż drogi lepianki, żałosna kolekcja glinianych ścian i sło mianych strzech. Z fetorem otwartych rynsztoków miesza się gryzący swąd palonego torfu i przenikliwy odór świńskich odchodów. Kościół stoi samotnie za lepiankami, a cmentarz, rozległy i tajemniczy, pnie się groźnie w górę po stromym stoku. Właśnie dotarłem do rogu, za którym ujrzeć miałem kościół, kiedy usłyszałem kłótnię. Powietrze rozdzierały irlandzkie przekleństwa, dzikie wrzaski i złowieszczy trzask uderzeń kijami. Widok prymitywnych bójek zawsze doprowadza mnie do wściek łości. Poświęciwszy wiele lat na dowodzenie w Westminsterze, £e irlandzcy wieśniacy zasługują na to, by żyć lepiej niż średniowieczni angielscy chłopi pańszczyźniani, nieodmiennie popadam w rozpacz oglądając tychże wieśniaków okładających się jak dzikusy. Podniosłem się w strzemionach i co sił w płucach krzyknąłem po irłandzku: — Na Boga Wszechmocnego i jego wszystkich świętych, co się tu dzieje? 5
65
Zdumiewające, jak łatwo popaść w papistyczny patos, kiedy mówi się po irlandzku. Walczący najbliżej zaprzestali bójki i na chwiejnych nogach zaczęli się gromadzić wokół mnie. Ze zdumienia porozdziawiali gęby. Korzystając z chwili zaskoczenia, wjechałem w środek walczących i ryknąłem na pozostałych. Kiedy już wszyscy zastygli w bezruchu, mogłem doliczyć się trzech ciał na drodze, około czterdziestu zdyszanych członków rodzin 0'Malleyów i Joyce'ów, i Bóg jeden raczy wiedzieć ilu kobiet i dzieci oglądających zajście z ukrycia. — Wy cholerne moczymordy, pustogłowe celtyckie durnie! — wrze szczałem na nich. A widząc czarną połę sutanny, krzyknąłem za umykającym księdzem: — Ojcze Donal! Ksiądz przyczłapał pokornie z powrotem. Był to mężczyzna młody, niespełna trzydziestoletni. Ponieważ zwykle zachowywał się rozsądnie, podejrzewałem, że ta próba cichej ucieczki wynikała z zawstydzenia, iż byłem świadkiem, jak nie potrafił zapobiec bójce. — Czemu uciekasz od swoich owieczek? — Ja... — Nie wykręcaj się! Zabierz rannych z drogi i sprawdź, jak poważne są ich obrażenia. Gdzie jest Sean Denis Joyce? — Tutaj, milordzie — odparł patriarcha Joyce'ów. Z opaski na jego czole wciąż ciekła krew. — A gdzie Seamus 0'Malley? Zaległa cisza. Wszyscy stali wpatrując się we mnie. Jak okiem sięgnąć, nigdzie najmniejszego ruchu. Tylko chmury płynęły ponad strzelistą bryłą Devilsmother, góry na odległym skraju jeziora. Mżawka ustała. Powietrze było rześkie i czyste. — No więc? Gdzie on jest? — zapytałem. — Odpowiadać! Wystąpił jakiś młody człowiek. Jego twarz była mi skądś znana, ale w tej chwili nie mogłem sobie przypomnieć, jak się nazywa. — Seamus 0'Malley nie żyje, milordzie — oświadczył. Ku mojemu zaskoczeniu mówił po angielsku nie tylko płynnie, ale również tak, że można go było zrozumieć. Większość Irlandczyków mówi trochę po angielsku, jeśli chce, i z całą pewnością rozumie więcej, niż mówi. Usłyszeć jednak na tym odludziu poprawny angielski, zwłaszcza że irlandzki by wystarczył, to rzecz niezwykła. — Jak się nazywasz? — zapytałem, zaintrygowany do tego stopnia, że na moment zapomniałem o rodzinnej waśni. — Maxwell Drummond, milordzie. Było to imię zbyt wyszukane jak na wieśniaka. Właśnie zastanawiałem się, czy aby na pewno dobrze usłyszałem, kiedy nazwisko Drummond przywołało falę wspomnień. I już wiedziałem, kim jest. Jego ojciec, jeden z moich najlepszych dzierżawców, przybył z północy, a wszyscy wiedzą, że ludzie z Ulsteru to zupełnie inna rasa niż ci z Connaught. 66
— Ach, tak—powiedziałem.—Drummond. Urosłeś od czasu, kiedy widziałem cię po raz ostatni. Nic dziwnego, że nie pamiętałem ktoś ty... Co cię tu sprowadza? — Moja matka była z domu 0'Malley, milordzie. — Prawda. Oczywiście. Ganiąc się w myślach za drugie potknięcie pamięci, spojrzałem na 0'Malleyów. Stali obserwując nas w milczeniu. — Chciałbym, abyście wyznaczyli swojego przedstawiciela. Kto będzie występował w waszym imieniu? — odezwałem się po irlandzku. — Ja, milordzie — odparł młody Drummond, a zwracając się do swoich krewniaków, doda! śmiało: — Jeżeli będę rozmawiał z nim w jego własnym języku, wkrótce będzie po naszej stronie. Pozwoliłem sobie na cyniczny uśmieszek. Lecz 0'Małleyowie, klan liczebnie przeważający, choć najuboższy i najpokorniejszy w dolinie, byli najwyraźniej tak oszołomieni tupetem tego chłopaka, że w jego sugestii nie dostrzegli nic naiwnego. — Ojcze Donal? — krzyknąłem do księdza. — Tak, milordzie? Właśnie znikał za drzwiami lepianki, do której znoszono rannych. — Czy są jacyś zmarli? — Nie, milordzie. — Umierający? — Nie, milordzie. — Znakomicie. Zatem skoro nikt nie wymaga natychmiastowej posługi, może ksiądz pójdzie ze mną, Seanem Denisem Joyce'em i młodym Drummondem do księdza domu, gdzie będziemy mogli w spokoju rozstrzygnąć ten spór. A reszta — przybrałem swoją najgroź niejszą minę — natychmiast wracać do swoich obowiązków. Jeśli którykolwiek z was jeszcze raz użyje dziś pięści, doprowadzę go do ławy sądowej i dopilnuję, by znalazł się w więzieniu. Rozeszli się nadąsani, źli, że popsułem im zabawę. Odjeżdżając w stronę kościoła, słyszałem ich pomruki niezadowolenia. Dom księdza Donala był, jak na tę część Irlandii, wyjątkowo okazały. Miał nie tylko okna, ale i dwa kominy — jeden od paleniska kuchennego, drugi od pieca w pokoju za kuchnią, gdzie ksiądz sypiał. Sama kuchnia była obszerną izbą, w której znajdowały się stół, kilka krzeseł, duża komoda, a nawet stojący przy ścianie kredens. Za ścianą paleniska był jeszcze jeden pokój, w którym sypiała gospodyni — siostra księdza. Mrowie garnków i patelni oblepiało kuchnię, na haku nad ogniem wisiało wiadro ze spokojnie gotującą się wodą. Siostra ojca Donala była bardzo przejęta moim widokiem. Za proponowała mi herbatę. Usiadłem na najlepszym z krzeseł przy palenisku. 67
— A więc dobrze, Maxwellu Drummond — zagadnąłem do chłopa ka. — Możesz mówić pierwszy. Mów jednak po irlandzku, jeśli łaska, żeby Sean Denis Joyce nie mógł skarżyć się potem, że nie wszystko zrozumiał. Chłopak rzucił mi piorunujące spojrzenie. Ale wziął się w garść i zaczął zwięźle opowiadać. Muszę przyznać, że mówił znakomicie. Odnotowałem w pamięci, że mam zapytać MacGowana, jak ten młodzian radzi sobie ze swoimi gruntami po śmierci starego Drummonda. Za cząłem uważnie przysłuchiwać się pierwszej wersji katastrofy. Okazało się to gorsze, niż się obawiałem. Kiedy skończył, bez komentarza przyjąłem herbatę z rąk siostry ojca Donala i zwróciłem się do głowy rodu Joyce'ów. — W porządku — rzekłem. — Sean Denis Joyce, teraz twoja kolej. Joyce, co najmniej trzy razy starszy od Drummonda, w sposób wysoce zagmatwany opowiadał o nieobliczalności kobiet i o śmierci jako ogólnie przyjętej karze za grzechy. — Proszę księdza, czyż nie jest tak? — rzucił wzburzony na koniec swojej perory. — W rzeczy samej, Seanie Denisie Joyce — odparł niepewnie ksiądz i posłał mi spojrzenie pełne zakłopotania. — Rozumiem — wtrąciłem, zanim Joyce zdołał rozpocząć kolejne przemówienie. — Wasze wypowiedzi dadzą się streścić następująco: Roderick Stranahan, który jest nie tylko twoim powinowatym, Seanie Denisie Joyce, ale też moim protegowanym, uwiódł żonę Seamusa 0'Malleya, twojego krewniaka, Maxwellu Drummond. 0'Malley, słusz nie czy nie, był przeświadczony o złej reputacji Stranahana i podejrzewał go o najgorsze. Kiedyś widział swoją żonę gawędzącą ze Stranahanem. Wczoraj śledził ją aż do ruin chaty Stranahana po drugiej stronie jeziora. T a m zastał ją i Stranahana w pewnej sytuacji. Nie ma jednak zgody między wami co do natury owej sytuacji. Lecz jakakolwiek by ona była, żaden z.was nie zaprzecza, że 0'Malley tak się rozjuszył, iż próbował nożem zabić Stranahana. W tym momencie z ukrycia w ruinach wyskoczył mój syn Patrick i uderzył 0'Malleya, dając tym samym Stranahanowi czas na ucieczkę. 0'Malley szybko przyszedł do siebie. Kiedy zobaczył, że Stranahan i mój syn są już daleko, w szale ugodził najpierw żonę, a potem siebie. Jakimś cudem jego żona uszła śmierci i miała dość sił, by przyczołgać się do najbliższej chaty po pomoc. — Tu zrobiłem pauzę. — Czy jak dotąd zgadzacie się z moim streszczeniem historii? Przyznali, że tak. Dopiłem herbatę i wstałem. —- Chciałbym porozmawiać z wdową — zwróciłem się do ojca Donala. — Proszę mnie do niej zaprowadzić. Chata Seamusa 0'Malleya stała na południowym brzegu jeziora. Widać ją było z Clonagh Court i padoków, w których mąż Annabel 68
hodował konie wyścigowe. W tym momencie wspomnienie o Annabel i jej radzie było dla mnie nie do zniesienia. Odwróciwszy się plecami do Clonagh Court, zsiadłem z konia. Minąłem pryzmy torfu i gnoju i za ojcem Donalem wszedłem do ciemnego wnętrza chaty. Kobieta leżała na słomianym sienniku. Gorączkowała. Ponieważ miała jeszcze wszystkie zęby, oceniłem jej wiek na dwadzieścia kilka lat. Przemawiając po ojcu Donalu, wyjaśniłem jej cel mojej wizyty. Zadałem jedno czy dwa pytania i wysłuchałem przejętych, rwanych odpowiedzi. Nie siedziałem tam długo. Usłyszawszy to, co chciałem usłyszeć, zostawiłem księdza z tą biedną kobietą i wycofałem się do zagrody, gdzie Drummond i Joyce czekali na mnie przy koniu. Wskoczyłem na siodło. — Zanim podejmę decyzję, muszę porozmawiać z moim synem i Roderickiem Stranahanem — zakomunikowałem. — Możecie być jednak pewni, że kiedy będę miał już wszystkie dane, dopilnuję, aby sprawiedliwości stało się zadość. — Milordzie, jeśli pan uzna, że winny jest Derry Stranahan, czy wygna go pan ze swojego domu? — zapytał Drummond swoją za skakująco dobrą angielszczyzną. — Czy powie mu pan, by swoją obecnością już nigdy nie plamił pańskiego domu? — Licz się ze słowami, chłopcze! — warknąłem. — Wysłuchałem, co mieliście mi do powiedzenia, i obiecuję sprawiedliwość. Żądać więcej, to bezczelność. Żegnam was. I zdegustowany, ze zmęczenia czując ból w członkach, wyruszyłem do domu mojego bratanka George'a w Letterturk.
III Mój bratanek George był kawalerem, jegomościem dobrotliwym, prostodusznym i serdecznym. Oddawał się strzelectwu, wędkarstwu i spacerom z wielkopańską miną po swoich włościach. Raz do roku jechał do Dublina, by zaprezentować się na dworze. Jednak poza tym jego życie towarzyskie ograniczało się do wizyt u mnie w Cashelmarze i okazjonal nych obiadów u innych dziedziców mieszkających w okolicy jeziora Mask. Zawsze żałowałem, że mój brat David ojcował tak nudnemu jegomościowi, choć czułem, że tak myśląc jestem dla George'a nie sprawiedliwy. Albowiem mimo swoich wad bratankiem był bardzo sumiennym. — Drogi wuju — wykrztusił zdyszany. Wybiegł mi na spotkanie, kiedy tylko rzuciłem wodze konia przed drzwiami jego domu. — Bogu dzięki, że przyjechałeś! 6Q
— Czy Patrick jest tutaj? — Tak... i ten bezczelny szczeniak Stranahan. Mój Boże! Wuju, gdybyś nie przyjechał, klnę się na wszystko, wyrzuciłbym go z domu! W końcu są pewne granice tego, co człowiekowi wolno... — Jestem wściekle zmęczony, George. Czy znajdzie się jakiś stajenny do konia? — Tak... tak, oczywiście, wuju. Wybacz mi... Peter! Koń lorda de Salis! Proszę, wejdź do środka, wuju, usiądź, odpocznij... Udało mi się naciągnąć go na szklaneczkę brandy. I natychmiast, gdy tylko poczułem się lepiej, zakomunikowałem mu, że chciałbym na osobności widzieć się z Patrickiem. Ale minęło dobrych dziesięć minut, zanim Patrick zebrał się na odwagę i wślizgnął do pokoju. Był blady. Jeszcze nie otworzyłem ust, by go skarcić, a już zaczął płakać. — Na miłość Boską, Patricku weź się w garść i przestań się zachowywać jak małe dziecko — powiedziałem ostrzej niż powinienem, ale nic nie irytowało mnie bardziej niż łatwość, z jaką zalewał się łzami. — Zaczniemy od początku — rzekłem łagodnie, opanowując zdener wowanie. — Dlaczego uciekłeś ze szkoły? — Nienawidziłem jej — wyszlochał, zachłystując się łzami. — Próbo wałem ją polubić, ale nie mogłem. — Dlaczego nie? — Była jak więzienie. Nie mogłem pojąć, dlaczego mam być za mknięty w takim miejscu. Nie zrobiłem nic złego. Zignorowałem tę próbę użalania się nad sobą. — Czy miałeś jakieś trudności z lekcjami? — Z łaciną i greką. Usiłowałem się ich nauczyć, ale nie wychodziło. Tu zaczął szlochać jeszcze bardziej. — Nie zaprzyjaźniłeś się z żadnym z chłopców? — Żaden nie lubił tego, co ja lubię. Biorąc pod uwagę jego rzemieślnicze zainteresowania, jak i inne z gruntu niewłaściwe formy spędzania czasu wolnego, trudno było się dziwić. — Przypuszczam, że niektórzy byli dla ciebie niemili — powiedzia łem, starając się, by zabrzmiało to współczująco. — Ale, synu, musisz nauczyć się bronić swoich racji i stać o własnych siłach. Domyślam się, że na początku szkoła może się wydawać miejscem paskudnym, ale... — Tak, możesz się tylko domyślać! — Krzyczał. Był zbyt roz strojony, by pojąć, w jak niegrzeczny sposób mi przerwał. — Nigdy nie chodziłeś do szkoły! Nie wiesz, jak tam jest! — Jedynym powodem, dla którego nigdy nie chodziłem do szkoły, jest to, że w czasach mojej młodości szkoły prywatne miały bardzo złą reputację i były opanowane wyłącznie przez klasy średnie. Ale przez ostatnie trzydzieści lat system edukacji bardzo się zmienił. A ponieważ trzeba iść z duchem epoki... 7o
— Nie wrócę tam! Za nic! — W rzeczy samej — odparłem. — Już cię tam nie chcą. — Próbowa łem nie poddać się rozpaczy, ale z powodu zbytniego zmęczenia nie bardzo wiedziałem, co u diabła mógłbym z nim począć. — Ponieważ rozmowa na temat twojego dalszego kształcenia wydaje się nie mieć w tej chwili sensu — rzekłem spokojnie, dolewając sobie brandy — przejdźmy do kwestii aktywności ponadprogramowej. Czyim pomysłem był twój przyjazd do Irlandii? — Derry napisał, że jego szkołę zamknięto wcześniej z powodu epidemii tyfusu. — Czy zasugerował ci ucieczkę i dołączenie do niego? — Nie. — Gwałtownie potrząsnął głową. — Napisał tylko, że szkoda, że nie ma mnie w Cashelmarze. — Bo gdybyś był, mógłbyś oklaskiwać jego najnowsze cudzołożne wyczyny! — Papo, nie zrobiłem nic złego. Nigdy nawet nie dotknąłem żadnej z tych kobiet. Co najwyżej obserwowałem niekiedy, jak je... całował. A to, że uderzyłem Seamusa 0'Malleya... Papo, musiałem to zrobić, w przeciwnym razie on by zabił Derry'ego. Miał nóż i gnał jak opętany! — Wystarczy — rzuciłem oschle. — Muszę docenić przynajmniej to, że jesteś lojalny wobec przyjaciół. Wybornie, Patricku. Teraz zo staw mnie i przekaż Derry'emu, że chcę go natychmiast widzieć. — Tak, papo. Ale... ale, papo, czy zostanę ukarany? Odniosłem wrażenie, że jest zawiedziony. Uznając to jednak za chwilowe dziwaczne złudzenie, przyjąłem, że najzwyczajniej trudno mu uwierzyć, by wszystko to miało mu ujść na sucho— Oczywiście, że zostaniesz ukarany — powiedziałem natychmiast. —A przy najbliższej okazji wysłany do nowej szkoły. Teraz, proszę, zrób, co rozkazałem: I przyślij do mnie Derry'ego. Potykając się, wyszedł z pokoju. Właśnie zastanawiałem się, czy nie nalać sobie kolejnej szklaneczki brandy, gdy drzwi otworzyły się znowu i stanął w nich Derry Stranahan. Minę miał odpowiednią. Nawet ruchy jego ciała wydawały się skruszone. Zatrzymał się sześć stóp przed moim fotelem i pokornie wpatrywał się w czubki swoich butów, czekając na oznaki nieunik nionego gniewu. — Cóż, Rodericku—powiedziałem obojętnym tonem, zdecydowany nie poniżać się utratą panowania nad sobą i nie odbierać mu szansy uczciwej rozmowy. — Wysłuchałem Seana Denisa Joyce'a, wysłuchałem Maxwella Drummonda, wysłuchałem Patricka, a teraz, jak sądzę, muszę wysłuchać ciebie. Co masz na swoją obronę? — Jestem niewinny, milordzie — wyrzucił z siebie. — Może mi być jedynie przykro, że przy całej mojej niewinności stałem się powodem kłopotu jego lordowskiej mości. 71
— Rozumiem — odparłem. — Jeden człowiek nie żyje, jego żona być może właśnie umiera, w wyniku waśni między rodami są ranni, mój syn musiał posunąć się w twojej obronie do przemocy, a TY jesteś niewinny. Proszę, mów dalej. — Milordzie, tam nie było żadnego cudzołóstwa... a ta schadzka nie była z mojej inicjatywy! To ta kobieta błagała mnie, żebym się z nią spotkał! — W ruinach twojego dawnego domu? — Tak, milordzie. Widzi wasza lordowska mość... Moja cierpliwość się wyczerpała. — Dosyć! — krzyknąłem, zrywając się na równe nogi tak gwałtownie, aż Derry podskoczył. — Natychmiast powiedz mi prawdę, bo nie zamierzam dłużej słuchać ani jednego z twoich kłamstw! Uwiodłeś tę kobietę, czy tak? — Nie, milordzie — odparł. Lecz już po chwili, zobaczywszy moją minę, dodał: — Tak, milordzie. — To jedna z wielu ofiar twoich przygód miłosnych... czyż nie? Wyglądał na przestraszonego. Zauważyłem, jak zaczyna opadać jego aktorska maska. — Ja... ja nie chciałem nikogo skrzywdzić... — Nie chciałeś nikogo skrzywdzić! Ukradłeś żonę dumnemu, zabor czemu mężczyźnie, jakim był Seamus 0'Malley, z rozmysłem podjąłeś działania, o których z góry było wiadomo, że zrujnują życie tej nieszczęs nej kobiety. I przy tym wszystkim śmiesz twierdzić, że nie chciałeś nikogo skrzywdzić! Cała jego swada zniknęła. Twarz mu poszarzała. — Posłuchaj mnie, Rodericku — kontynuowałem, zmuszając się do spokojniejszego tonu. — Powiedziałem ostatnio Patrickowi, że nie ganię młodzieńców, którzy nie potrafią oprzeć się wdziękom płci przeciwnej. Ale nie mam nawet odrobiny sympatii dla tych, którzy myślą wyłącznie o własnych przyjemnościach. Którzy traktują kobiety... nieważne jakie go pokroju... nieludzko i nieobyczajnie. I którzy mają w nosie to, ile istnień zrujnują, póki mogą robić, co im się żywnie podoba. Seamus 0'Malley zginął z własnej ręki. To jest jasne. Ale dla mnie jasne jest również, że 0'Malleyowie mają pełne prawo ciebie obciążać przynajm niej częściową odpowiedzialnością za tragedię własnego rodu. Pomyśl raz jeszcze, Rodericku! Czy możesz szczerze, z czystym sumieniem wyznać, że jesteś niewinny? Rzecz jasna — nie mógł. Bijąc się z własnymi myślami, wydukał wreszcie, że chciałby naprawić krzywdy, których stał się przyczyną. — Nie wątpię — odparłem. — Ale co się stało, to się nie odstanie. Cóż, w obecnej sytuacji widzę tylko jedno rozwiązanie. Musisz odejść z doliny, inaczej Ó'Malleyowie zadbają już o to, by twoje życie stało się nie do zniesienia. Musisz opuścić Cashelmarę. 72
CASHEI.MARA
Chyba nic bardziej nie mogło go przerazić. — Błagam, milordzie — wyjąkał, ledwie mogąc wydobyć z siebie głos. — Proszę, nie rzucaj mnie bez szylinga na żer temu światu... — Mój drogi — rzekłem chłodno. — Może postąpiłem głupio, ale poświęciłem sporo czasu i pieniędzy na twoje wychowanie. A niczego nienawidzę bardziej jak marnotrawienia tych dwóch rzeczy. Byłeś bardzo nieodpowiedzialny, robiłeś wszystko, by udowodnić mi swoją niedojrza łość. Jednak w szkole radziłeś sobie nieźle i bez wątpienia jesteś młodzień cem obiecującym. Wciąż podtrzymuję zamiar posłania cię na uniwersytet. Ale równocześnie postanowiłem usunąć cię na kilka lat z Irlandii. Widziałem, że już myśli o Oxfordzie i wakacjach spędzanych w Woodhammer Hall. Nigdy wcześniej nie był w Anglii. Przetrzymując go w Cashelmarze, gdzie pod moją nieobecność mieli na niego baczenie Hayes i jego żona, dawałem wyraźnie do zrozumienia, że mimo całej mojej łaskawości, nie powinien myśleć o sobie jako o członku naszej rodziny. — To bardzo wielkoduszne, milordzie. — Był tak uradowany, że w jego oczach zabłysły łzy. — Wiem, że po tym wszystkim nie mogłem oczekiwać, że jego lordowska mość pośle mnie na uniwersytet... — Och, poślę — odparłem. — Pojedziesz do Niemiec i będziesz studiował na Uniwersytecie Frankfurckim. Co więcej, zostaniesz tam i nie pokażesz się ani w Anglii, ani w Irlandii przez trzy lata. Jasne? Było jasne. Wyglądał na wstrząśniętego. — Frankfurt! Ależ, milordzie, ja nie znam niemieckiego! — Nauczysz się — odparłem. W miarę jak zaczynał pojmować sens wydanego przeze mnie wyroku, wyroku satysfakcjonującego zarówno Joyce'ów, jak i 0'Malleyów, na twarz wracała mu radość. Wygnanie — to nie totalna niełaska. Umywa łem ręce, ale zarazem nie pozbawiałem go swej opieki. — Będzie to dla ciebie ważne doświadczenie — odezwałem się po chwili. — Postaraj się jak najwięcej z niego skorzystać. — Ale... — Nagle przybrał bardzo młodzieńczy wygląd. — Ja nie znam tam nikogo. — Przychodził do siebie. Zauważyłem, że znów zakłada maskę i przyjmuje zbolałą pozę. — Będę zupełnie sam. — Lepsza samotność we Frankfurcie z pieniędzmi w. kieszeni — rzekłem — niż samotność w świecie bez grosza przy duszy. Wy śmienicie. Rodericku, sprawę uważam za zamkniętą. Ale zapamiętaj, gdybyś kiedykolwiek znowu wpadł w podobne tarapaty, nie oglądaj się na mnie i nie licz na żadne pieniądze. Skinął głową. Wciąż był poruszony. Wyznał mi płaczliwie, że zapamięta wszystko, co tu usłyszał. A ja tymczasem zastanawiałem się, na ile mogę mu wierzyć. I zanim George pojawił się w salonie, by namawiać mnie do pozostania na noc, żałowałem, że kiedykolwiek spojrzałem na tę wychudzoną sierotę, która dawno temu wczołgała się kuchennymi drzwiami do Cashelmary, by wyżebrać łyżkę owsianki. 73
ROZDZIAŁ SZÓSTY
I „Czasem myślę, że wiosna nigdy nie nadejdzie" — napisała Marguerite. Nagle zdanie to, powtarzane przez całą zimę, wydało mi się mechaniczne i zimne. Przeczytałem list ponownie, nabierając coraz większego przekonania, że za tymi starannie skreślonymi wierszami kryje się przykry stan ducha, o którym nie miała odwagi wspomnieć. Napi sała ten list w lutym, sześć miesięcy od chwili naszego rozstania, a pi sała tak, jakby nie bardzo pamiętała, kim jestem. W tym czasie byłem już w Londynie. Przed opuszczeniem Cashelmary wysłałem Derry'ego do jego dalekich krewnych. Nakazałem mu pozostać tam, dopóki nie poczynię niezbędnych kroków związanych z jego wyjazdem do Niemiec. Co do Patricka, to zdecydowałem, że z początkiem nowego semestru powinien pójść do Eton. Jak mi wy tłumaczono, właśnie tam faworyzuje się chłopców o wrażliwym usposo bieniu, miałem więc nadzieję, że w Eton Patrick łatwiej się zaaklimatyzuje niż w Rugby. A tymczasem znów byłem zmuszony pokierować jego zainteresowaniami. I choć uszczupliło to czas spędzany w Westminsterze, odczuwałem prawdziwą ulgę. Zagadnienia krajowe dalej sprowadzały się do reform parlamentar nych, tematu odległego od moich zainteresowań rolnictwem. Z kolei sprawy zagraniczne wydawały się składać z romantycznej a niepraktycz nej sympatii dla idei włoskiego zjednoczenia, co, niestety, szło w parze z histeryczną frankofobią. Marguerite pytała mnie w liście, co w Anglii mówi się o kryzysie amerykańskim. I trudno mi było odpisać jej, że mimo zawartego ostatniego lata rozejmu, Anglicy tak się na powrót boją wojowniczej Francji, że nawet gdyby raptem Ameryka zniknęła z powie rzchni ziemi, mało kto zwróciłby na to uwagę. Lecz i ten akapit o polityce nie był w jej stylu. Wyglądał jak cytat z jakiegoś podręcznika korespondencji. Swobodny, jasny styl jej pierw szych listów, w których zwinnie przeskakiwała z tematu na temat, zniknął teraz zupełnie, przy duszony ołowianym ciężarem etykiety. W kwietniu, tydzień po otrzymaniu tego niepokojącego listu, przypa dały moje urodziny. Na szczęście nikt o nich nie pamiętał. Spędziłem ten
dzień wyszukując sobie tyle zajęć, ile tylko mogłem. Wieczorem, kiedy Patrick udał się już na spoczynek, wypiłem tak dużo porto, że po raz pierwszy od wielu tygodni zasnąłem natychmiast, ledwie przyłożyłem głowę do poduszki. Następnego ranka wstydziłem się swojej słabości. Zażywszy trochę soli na ból głowy, próbowałem wprawić się w jakiś przyzwoity nastrój. Przekonywałem siebie, że nawet jeśli Marguerite odechciało się wy chodzić za mnie, to nie ma powodu, dla którego jej towarzystwo podczas wizyty w Anglii nie miałoby mi sprawiać przyjemności. Dlaczego nie mielibyśmy pozostać przyjaciółmi? Traktowałem ją jak córkę. Czyż zresztą nie obstawałem przy tak długim okresie narzeczeriskiego od dalenia, żeby każde z nas, jeśli tylko tego pragnęło, mogło zmienić zdanie? Wprawdzie lękałem się, że zaręczyny mogłaby zerwać Marguerite, ale przecież równie dobrze ja, zobaczywszy ją ponownie, mogłem poczuć wątpliwości. Dlaczegóż by nie? Było to możliwe. Niewykluczone, że Duneden miał rację, robiąc aluzję do amerykańskiego otoczenia, które osłabiło moją zdolność rzeczowego osądu. I choć wierzyłem, że Mar guerite jest dla mnie dobrą partią, to przecież nie mogłem wykluczyć, że tak bardzo pragnąc nowej żony, przypisałem jej zalety, których nigdy nie posiadała. Im bardziej przekonywałem siebie w ten rozsądny sposób, tym bliższy byłem rozpaczy. Na koniec, nie mogąc się zdobyć na nic poza siedzeniem przy oknie w odrętwiałej bezczynności, raptem spostrze głem, że na zewnątrz drzewa wypuściły już pąki i zaczęły kwitnąć żonkile. „Czasem myślę, że wiosna nigdy nie nadejdzie" — wciąż pisała Marguerite przez całą tę nie kończącą się zimę. A jednak wiosna nadeszła, dokładnie tak jak zawsze. I teraz za niecałe sześć tygodni miałem znowu stanąć twarzą w twarz z Marguerite. Byłem tym przerażony.
II Oczywiście nie czyniłem żadnych przygotowań do ślubu. Byłoby to kuszeniem losu. Z obawy, że samo wymawianie jej imienia gotowe wszystko zapeszyć, jak mogłem unikałem rozmów o niej. Toteż gdy Duneden zapytał uprzejmie, kiedy ma przyjechać, wymieniłem datę i szybko zmieniłem temat. Szczęśliwie córki nie zadawały tego rodzaju pytań. Annabel nie kontaktowała się ze mną od czasu naszej kłótni, a Katherine, choć sumiennie co miesiąc pisywała do mnie z Petersburga, nigdy nie wspominała imienia Marguerite. Co się zaś tyczy Madeleine, to 7<;
nie dziwiłem się, że z klasztoru, w którym się uwięziła, nie dochodzą mnie żadne dalsze wieści. Bez wątpienia była zbyt zajęta rozmyślaniem o mnie w swoich codziennych modlitwach. Kwiecień dobiegł końca, rozpoczął się maj. Gdyby Marguerite chciała odwołać nasze porozumienie, byłoby pewną niezręcznością gościć ją w moim domu. Dlatego dla niej i towarzyszącej jej Amelii zarezer wowałem apartament w hotelu Mivarta przy Brook Street. Panie miały podróżować same, Francis zadecydował bowiem, że dzieci są zbyt małe na tak długą podróż przez Atlantyk. Oczywiście Blanche została z nim w Nowym Jorku. W dniu, w którym statek miał wpłynąć do portu, udałem się pocią giem do Liverpoolu. Miałem tam umówiony nocleg dla nas wszyst kich. W tym czasie Patrick był już w Eton. Tak więc przybywając tego wiosennego, wilgotnego dnia do hotelu Adelphi, byłem zupełnie sam. Pociąg dotarł do Limę Street o czasie. Wiedząc, że do chwili powitania gości mam jeszcze co najmniej trzy godziny, bez pośpiechu wspiąłem się po schodach i przechodząc między wspaniałymi fila rami, wkroczyłem do holu. Byłem zdumiony widokiem kłębiącego się tu tłumu. Wszędzie piętrzyły się stosy bagażu. Kiedy tak stałem, gapiąc się na tę ruchliwą ciżbę, nagle uświadomiłem sobie, że wpraw dzie stojący bliżej mnie ludzie mówią po angielsku, ale z amerykańskim akcentem. Serce zabiło mi gwałtowniej. Przecisnąłem się przez tłum. — Czy statek z Nowego Jorku przybił wcześniej? — zapytałem recepcjonisty. — Tak, proszę pana. Wpłynął do portu dwie godziny temu. Przypu szczam, że miał bardzo gładką podróż. — Nagle przypomniał mnie sobie z poprzedniego pobytu w hotelu, kiedy wracałem z Ameryki. — Och, lord de Salis! Proszę o wybaczenie. Nie rozpoznałem milorda od razu. Ja... — Czy ktoś o mnie pytał? — Tak, milordzie. Oczywiście, milordzie. Pani i panna Marriott czekają w Wielkim Salonie. Ciżba wokół mnie buczała donośnie. Dopiero po chwili uświadomi łem sobie, że służący pyta mnie, czy ma zanieść mój bagaż do apartamen tu. Skinąłem głową. Nawet na niego nie spojrzałem. Byłem w takiej panice, że ledwie potrafiłem iść. Ostatecznie, mogąc już za chwilę otrzymać kosza, czego obawiałem się od tak dawna, powiedziałem sobie spokojnie: trafiały mi się już gorsze rzeczy, przypuszczam więc, że i z tej szybko się otrząsnę. Odnalazłszy błędnie nazwany salon w najdalszym końcu holu, przekroczyłem ogromne drzwi i znalazłem się w gustownie urządzonym pomieszczeniu. Dostrzegła mnie wcześniej niż ja ją. Sala była nabita. Obce twarze tworzyły przed moimi oczyma rozmazaną plamę. Ale nagle wyłowiłem
z tej masy ruch kogoś, kto w pośpiechu mijał ludzi i przedmioty zmierzając do drzwi, w których stałem tylko ja. Ubrana była w ciemnoniebieski kostium podróżny i granatowy kapelusik. Jej twarz o ostrych rysach rozjaśniał blask błękitnych oczu. Wydało mi się, że się zmieniła. A ponieważ riie była taka, jaką ją zapamiętałem, trudno mi było uwierzyć, że jest tu rzeczywiście. Przez sekundę zastanawiałem się, czy nie padłem ofiarą halucynacji, lecz kiedy dostrzegłem jej wywołaną przejęciem bladość, realność jej obecności przeszyła mnie ostrym bólem. W tym momencie absolutnie nie mogłem tego okazać. Wiedziałem, że muszę być bardzo miły i wyrozumiały, że muszę zapewnić ją w płomien nych słowach o tym, jak bardzo pragnę jej szczęścia. — Edward... Usłyszawszy jej głos, poczułem dławiący uścisk w gardle. — Och, Edwardzie, Edwardzie, myślałam, że wiosna nigdy nie nadejdzie! Płakała. I słowa, które tak często czytałem w jej listach, nie były już martwe, były namiętnością życia. Wpatrywałem się w nią, bojąc się cokolwiek z tego rozumieć. A ona, przerażona moim milczącym odręt wieniem, na chwilę straciła oddech. — Och, proszę, powiedz, że nie zmieniłeś zdania! Proszę, proszę, powiedz, że nic się nie zmieniło! I kiedy na oślep wyciągnąłem do niej ramiona, wpadła w nie ocho czo.
— Twoje listy zmieniły się. — To mówiła ona, nie ja. — Stały się takie chłodne. I tak mało było w nich o tobie, o tym, co robisz... Och, Edwardzie, tak się bałam! Chciałam zapytać, czy coś cię niepokoi. Ale nie śmiałam. I w końcu było mi coraz trudniej wynajdywać sprawy, o których powinnam ci opowiadać... Nie zamierzałem obciążać jej swoimi niepokojami. Ale zanim uświa domiłem sobie, co robię, już opowiadałem o wszystkim, o czym mil czałem w listach. O kłótni z Annabel, o utrapieniach z Patrickiem, o problemach w Cashelmarze. A przez cały ten czas nie mówiłem tak naprawdę ani o dzieciach, ani o domu, lecz o własnym osamotnieniu, o poczuciu izolacji i o przerażeniu ogarniającym mnie na myśl o samotnej przyszłości. — Teraz żadne z nas nie musi już lękać się samotności — powiedziała Marguerite. — Kiedy się pobierzemy?
Zasugerowałem, że może chciałaby mieć trochę więcej czasu na przygotowanie dużego przyjęcia weselnego, ale kategorycznie potrząs nęła głową. — Nie zależy mi na weselu! — zaprotestowała. — Dlaczego mielibyś my się zamęczać wielotygodniowymi przygotowaniami do jakiegoś widowiska, które osiągnie dokładnie ten sam skutek co skromna ceremo nia w obecności księdza i dwóch świadków. Edwardzie, pragnę tylko jednego — zostać twoją żoną. I jeśli o mnie chodzi, wszystko inne nie ma najmniejszego znaczenia...
IV Pobraliśmy się pięć tygodni później, dwudziestego czerwca, w kaplicy Berkeley w Mayfair. Była to skromna ceremonia. Pannę młodą po dziwiało trzydziestu gości wybranych z najbliższego kręgu moich znajo mych i amerykański minister, którego Marguerite poznała w Nowym Jorku. Nie było żadnego z moich dzieci. Naturalnie nie spodziewałem się, że Madeleine opuści klasztor, a Katherine wróci z Petersburga. Annabel zaś nie odpowiedziała na zaproszenie, a Patrick swoim zachowaniem sam skreślił się z listy gości: w końcu maja, dwa tygodnie po przyjeździe Marguerite, uciekł z Eton i ukrył się w Woodhammer Hall. List majordomusa, informujący o przybyciu Patricka, dotarł do mnie dzień po telegramie od dyrektora szkoły. Nie traciłem czasu na rozmyślania. Moja cierpliwość już się wyczer pała. Zbyt długo hamowałem gniew. Najpierw napisałem do mojego bratanka George'a, by odebrał Patricka z Woodhammer i zatrzymał go w Letterturk Grange, dopóki nie wrócę z podróży poślubnej. Na osobnej kartce papieru powiadomiłem Patricka, co o nim myślę. „Drogi synu — pisałem. — Z żalem przyjąłem wiadomość o twoim ostatnim postępku, łamiącym ogólnie przyjęte zasadyt Pragnę poinfor mować cię, że jestem głęboko zawstydzony twoim niewybaczalnym zachowaniem. Moje zawstydzenie jest tym głębsze, że zmuszony byłem poprosić kuzyna George'a, aby ci towarzyszył do Irlandii i opiekował się tobą do czasu, aż sam będę mógł przejąć ten obowiązek. Nalegam, abyś nawet nie próbował zjawić się w Londynie na moim ślubie. W obecnej sytuacji nie mógłbym cię powitać w sposób należny jedynakowi. Twój kochający i zawiedziony ojciec, De Salis." Nie otrzymałem od niego żadnej odpowiedzi. Za to George odpisał mi natychmiast, że zastosował się do moich poleceń i razem z Patrickiem wrócił do Irlandii. Wreszcie mogłem odetchnąć z ulgą. Nie wątpię, że Patrick wolałby zatrzymać się u Annabel, najwyraźniej jednak po-7R
trzebował męskiej ręki. A ponieważ, jak przypuszczałem, George pragnął uniknąć obecności na moim ślubie, przeto nowa rola opiekuna od powiadała tak jemu, jak i mnie. Następnie, w obawie, by moje wieczne utrapienia z synem nie zepsuły radości z towarzystwa Marguerite, wyrzuciłem z głowy wszelkie myśli o jego hańbie. Patrick bardzo mnie zawiódł. Ale teraz nie miało to już znaczenia. Poza Marguerite nie liczył się nikt. Kiedy więc owego gorącego czerwcowego popołudnia roku 1860 szedłem u jej boku między kościelnymi ławami, czułem się tak, jakbym cofał się w czasie, by raz jeszcze stanąć w całym splendorze minionej młodości.
V Pobraliśmy się. Marguerite ubrana była w prostą białą suknię i skromny biały welon. W ręku niosła pyszny bukiet żółtych róż. Była drobna, czysta i zdumiewa jąco opanowana. Bardzo niewiele pamiętam tak z samej ceremonii zaślubin, jak i z przyjęcia. Duneden wygłosił znakomitą mowę, nie za długą, i wszyscy goście, wznosząc kielichy z szampanem, życzyli nam wiele szczęścia. Amelia zadbała o to, by przyjęcie odbyło się u Mivarta, a kiedy opuściliśmy hotel, udaliśmy się nie na stację, lecz do mojego domu przy St. James's Sguare. Dochodziła już piąta i uznałem, że znacznie wygodniej będzie spędzić tę noc w Londynie, zamiast w pośpiechu wyruszać na kontynent pierwszym lepszym pociągiem. Marguerite miała na sobie zieloną jedwabną suknię z żakiecikiem rozpinanym pod szyją w literę V. Obszerne fałdy spódnicy sunęły za nią. Na głowie miała skromniutki kapelusik z powiewnymi ażurowymi wstążeczkami, otaczającymi połyskliwą zieleń jedwabiu. Jej drobne dłonie okrywały wytworne, dopasowane skórkowe rękawiczki. Obiad zjedliśmy o ósmej. Był to prosty posiłek — trochę łososia na zimno i masa ziemniaków z masłem przyprawionych pietruszką, do tego drobniutki, najsmakowitszy groszek, jaki można dostać rano na Covent Garden. Na koniec podano deser przyrządzony z bitej śmietany i wina, który Marguerite szalenie smakował. Zaraz potem nie zatrzymując się na lampkę porto, podążyłem za nią do salonu. Do obiadu przebrała się w suknię z żółtego brokatu odkrywającą jej nagie ramiona, a metry koronkowych ozdób usiane były pysznymi sztucznymi kwiatkami. Pamiętam blask świec odbijający się w diamen tach, które jej podarowałem, i tren sukni sunący za nią po stopniach schodów, gdy szła do salonu na górze. 79
Przez jakiś czas zostaliśmy w salonie. Było jeszcze jasno, kiedy udaliśmy się na spoczynek. Dni pod koniec czerwca były bardzo długie. Niewiele brakowało, a następnego ranka spóźnilibyśmy się na pociąg do Dover. Ponieważ zwykle budziłem się o siódmej, nie kazałem służącemu robić pobudki o ósmej. A Marguerite, rzecz jasna, poinst ruowała swoją pokojówkę, by nie zjawiała się bez wezwania. Wobec tego nikt nie śmiał nam przeszkadzać. I kiedy w końcu przebudziłem się, z przerażeniem stwierdziłem, że jest dziewiąta. Na szczęście mój sek retarz pośpieszył na dworzec, by zatrzymać dla nas pociąg, a my zaczęliśmy przygotowywać się do podróży w takim tempie, że w efekcie spóźniliśmy się zaledwie pięć minut. Ze śmiechem wpadliśmy do naszego przedziału w chwili, gdy pociąg, wypuszczając kłęby pary, ruszał ze stacji. Potem obydwoje oświadczyliśmy, że jeszcze nigdy żadne z nas nie przeżyło tak szalonego poranka. Marguerite ubrana była w jasny płaszczyk, z przodu wcięty w talii, z tyłu luźno opadający. Do tego, z myślą o morskim powietrzu, miała duży okrągły kapelusz. Spod jej spódnicy wyglądały drobne stopki odziane w wąziutkie buciki Adelaide. Spokojnie dotarłszy do Calais, udaliśmy się na kilka dni do Paryża. Jednakże z powodu wciąż wojowniczej postawy Napoleona I I I atmosfera we Francji nie sprzyjała dłuższemu pobytowi. Poza tym chcieliśmy jak najszybciej dostać się do Szwajcarii i Bawarii, gdzie moglibyśmy zapomnieć o echach wojny ostatniego lata. Ta część Europy od dawna była moją ulubioną i pragnąłem dzielić z Marguerite radość podziwiania tej scenerii. Po niemiecku mówię umiarkowanie płynnie; w zasadzie swobodniej czuję się między ludźmi używającymi tego języka niż mię dzy Francuzami. Kiedy dotarliśmy do Bazylei, nawet moje problemy rodzinne wydawały się odleglejsze aniżeli najbardziej zapadły zakątek Chin. Nim opuściliśmy Berno, gdzie zatrzymaliśmy się na kilka dni, nie zdołałem oprzeć się pokusie i zapytałem Marguerite: — Czy jesteś szczęśliwa? — Nie wyobrażam sobie, żebym mogła być szczęśliwsza! — odparła ze śmiechem. — Czy tego nie widać? — Chciałem się upewnić. — Chyba nie podejrzewałeś, że udaję? Odparłem, że znam kobiety, które z uprzejmości grałyby tego typu rolę. — Z tego powodu nie straciłabyś nic w moich oczach — powie działem troskliwie. — Bo wiem, że wszelkie pozory stwarzałabyś, ponieważ mnie kochasz i chcesz być dla mnie szczodra. Ale, Mar guerite, jeśli kiedykolwiek poproszę cię o zbyt wiele, musisz mi o tym powiedzieć. Nie chcę cię uszczęśliwiać na siłę. Zapamiętaj, że to zrozumiem. fin
— Ale jak to możliwe, byś prosił o zbyt wiele? — zapytała szczerze zaskoczona. Lecz kiedy próbowałem jej wytłumaczyć, o co mi chodzi, wyglądała na jeszcze bardziej zakłopotaną. — Edwardzie — rzekła stanowczo, przerywając mi. — Jedno z nas jest strasznym głuptasem. Mam przeczucie, że to ja nim jestem, ponieważ nie mam bladego pojęcia, o czym ty mówisz. Czy mógłbyś wyrażać się nieco jaśniej? Spróbowałem raz jeszcze. I znowu obydwoje byliśmy zakłopotani. Aż w końcu Marguerite wykrzyknęła: — Przecież jest jak w niebie! To chyba oczywiste dla każdej kobiety! — A potem dodała oburzona: — Och, mój Boże! Czyż nie takich właśnie uczuć mężczyźni spodziewają się od kobiet?! Nigdy wcześniej nie widziałem tak wyraźnie, jak wiele braków miało moje pierwsze, wypieszczone małżeństwo z Eleanor.
VI — Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego Eleanor tak się zmieniła — po wiedziałem. — Gdybym to pojął, o ileż wszystko byłoby prostsze. Byliśmy w Interlaken. Za ciężkimi welwetowymi kotarami, zwisają cymi przy oknie naszego barokowego apartamentu, obsypane kwieciem łąki migotały niewyraźnie u zbocza gór. W miarę jak mówiłem, obraz gór znikał. Patrzyłem wstecz, ku niewesołym czasom. I nie mogłem się nadziwić, że moje najgłębsze myśli zostały nareszcie wypowiedziane na głos. — To prawda, że już w czasie podróży poślubnej pojawiły się pewne problemy. Ale przecież byliśmy młodzi i zakochani. A w takich wypad kach mało które trudności trwają długo. Nawet potem, kiedy zaczęły pojawiać się dzieci, wszystko układało się jak najlepiej. Dla Eleanor porody nigdy nie były ciężką próbą. Zawsze czuła silną potrzebę sukcesu... Gdyby była mężczyzną, zapewne zajęłaby się polityką. Ale że świat kobiet jest znacznie bardziej ograniczony, więc całą swoją energię poświęciła na wspieranie mojej kariery i wychowanie naszego potomstwa. Wiedzieliśmy dokładnie, ile dzieci chcemy mieć — dwóch chłopców i dwie dziewczynki. Jak dziś pamiętam nasze rozbawienie, kiedy jako pierwsza przyszła na świat córka, potem dwóch chłopców, a na koniec jeszcze jedna dziewczynka. Eleanor powiedziała, że możemy być dumni z takiej konsekwencji. Śmialiśmy się oboje. I byliśmy bardzo szczęśliwi. Zapomniałem o obecności Marguerite. Teraz istniała dla mnie tylko Eleanor, piękna i elegancka, ciemnowłosa, ciemnooka i olśniewająca. 6
81
— Ale dziecko umarło. — Obraz Eleanor przestał być tak wyraźny. — Dziewczynka. Na imię miała Beatrice. Kiedy po pierwszym szoku Eleanor przyszła do siebie, nie pragnęła niczego więcej, tylko kolejnego dziecka. I mieliśmy następną córkę, ale i ona zmarła, a potem nasi dwaj chłopcy, John i Henry. Nie umiem opisać ci smutku, jaki odczuwaliśmy. Początkowo zbliżał on nas do siebie, lecz po śmierci chłopców uświado miłem sobie, że Eleanor opanowało chorobliwe poczucie porażki... Jakby czuła, że zawiodła mnie, wydając na świat tylko jedno dziecko zdolne przeżyć. Przyznaję, chciałem mieć jeszcze jednego syna, ponieważ dla mężczyzny z moją pozycją rzeczą ważną jest mieć dziedzica. Ale mogłem z tym poczekać. Nie pragnąłem gorączkowo zastąpienia tego, co utraci łem. Lecz Eleanor nie mogła myśleć o niczym innym. Straciła zaintereso wanie dla świata, aż w końcu, dzięki Bogu, urodziła się Annabel, potem Louis, i wreszcie mieliśmy trójkę zdrowych dzieci. To mi wystarczało. Nie chciałem już więcej potomstwa. Przez okno zaglądało słońce. I nagle znów znalazłem się w dziecinnym pokoiku w Woodhammer Hall. Neli wsunęła swoją maleńką rączkę do mojej dłoni. Razem zaglądaliśmy do kołyski Louisa. — Eleanor zrozumiała. To ona zasugerowała, że powinniśmy na jakiś czas wyjechać gdzieś razem. Wyznała, że czuje się winna, ponieważ w najtrudniejszych chwilach zaniedbywała mnie. „Ale chciałabym to nadrobić — rzekła. — Znowu chcę być dla ciebie dobrą żoną, Edwardzie, najlepszą żoną, jakiej tylko mógłbyś sobie życzyć". Zawsze była perfekcjonistką. Rozumiesz, stawiała sobie bardzo wysokie wymagania. Moja matka zwykła była mawiać do niej: „Co ty poczniesz, Eleanor, jeśli pewnego dnia okaże się, że nie jesteś w stanie sprostać tym swoim wymaganiom?" Myślę jednak, że mówiła tak, bo w głębi duszy była trochę zazdrosna, tak jak matki bywają zazdrosne o synowe, którym się powiodło... — W każdym razie przystałem na sugestię Eleanor, że powinniśmy gdzieś wyjechać. I wtedy właśnie wybraliśmy się do Ameryki. Zawsze chcieliśmy odwiedzić Nowy Świat i w końcu zdało nam się, że jest po temu idealna okazja. Teraz byłem w Bostonie. Spoglądałem z hotelowego okna na miejskie błonia i migające w oddali światła Beacon Hill. — Ale między nami coś się popsuło — kontynuowałem. — Nasze życie intymne zaczęło napawać Eleanor obrzydzeniem. Zresztą sam już nie wiem. Powiedziała, że to przez te środki antykoncepcyjne, których używanie wywołuje w niej poczucie winy. Czuła, że łamie nauki Kościoła. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie należała do kobiet głęboko religijnych... Oczywiście do kościoła chodziła regularnie, by dać przykład dzieciom, ale prywatnie obydwoje skłanialiśmy się ku sceptycyzmowi... Ostatecz nie Eleanor oświadczyła, że wszystko wróci do normy, jeśli zaprzes taniemy antykoncepcji. I rzeczywiście tak się stało. Znowu wszystko było 82
w najlepszym porządku, ale... — Tu przerwałem. Przez dłuższą chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu. W końcu jednak udało mi się przemówić. — Nie, nic nigdy nie było już w porządku. To tylko ja chciałem wierzyć, że jest inaczej. Po raz pierwszy sojrzałem na Marguerite. Trwała w bezruchu, prawie nie oddychała. Jej oczy były spokojnym, czystym błękitem. — Moi przyjaciele byli przekonani, że między nami wszystko się świetnie układa. Mawiali do mnie przy różnych okazjach: „Szczęściarz z ciebie, masz taką oddaną żonę". Ich żony przestały z nimi sypiać lata całe temu; ich żony nie zachodziły już w ciążę. I kiedy patrzyłem na moich przyjaciół węszących za kochankami, zaczynałem myśleć, że może mają rację, może rzeczywiście jestem szczęściarzem. Eleanor wciąż była moja i była wyśmienitą towarzyszką, dzielącą moje zainteresowania, wspierają cą moją karierę, robiącą wszystko, co w jej mocy, by być idealną żoną... Po pewnym czasie powiedziałem sobie, iż powinienem błogosławić los i nigdy nie wpadać w gniew, nawet jeśli rodzi kolejne nie chciane przeze mnie dziecko. Przez moment milczałem. W pokoju zapanowała zupełna cisza. — Żyliśmy w ten sposób przez kilka lat — powiedziałem po chwili. — Do czasu, kiedy urodził się Patrick. Właśnie wtedy wszystko się skończyło. Lekarz oznajmił, że Eleanor nie może mieć więcej dzieci. I już nigdy nie spędziła ze mną nocy. Wzdrygnąłem się na to wspomnienie. Raz jeszcze rozgrzebywałem przeszłość w bezowocnej próbie zrozumienia. — Ciekawa rzecz — ciągnąłem. — Eleanor stanęła w końcu wobec faktu, że nie jest już zdolna zachowywać się wobec mnie tak, jak przystało na wzorową żonę. Raptem straciła całe zainteresowanie nie tylko dla tego, by być dobrą żoną, ale też dobrą matką. Odsunęła się ode mnie i odsunęła się od swoich dzieci. Oczywiście przez długi czas była bardzo chora, szczególnie po śmierci Louisa, kiedy to przeżyła załamanie nerwowe. Ale nawet potem już nigdy nie interesowała się dziećmi. Mogłem zrozumieć obojętność w stosunku do Patricka, który zrujnował jej zdrowie, ale obojętność w stosunku do dziewcząt wydawała mi się co najmniej dziwna... Jakby zatraciła zmysł samoobrony, jakby zrezygnowała z dal szej walki i pragnęła już tylko pogodzenia z klęską. Tak bardzo się zmieniła... — I tak naprawdę nigdy nie udało mi się pojąć dlaczego. Dlaczego nie mogła dzielić ze mną sypialni? Czyżby obawiała się kolejnej ciąży? Nie sądzę. Było jasne, że tylko w ten sposób mogła nadal być dla mnie żoną. Więc dlaczego? Czy była w tym jakaś moja wina? Cóż takiego uczyniłem? A może było coś, czego nie uczyniłem? Tak bardzo ją kochałem... Zanim staliśmy się ludźmi obcymi sobie, byłem jej wierny, choć to wcale nie było łatwe. Na czas ciąży lekarz zawsze radził wstrzymanie się od stosunków małżeńskich. Bywało więc, że miesiącami spała w osobnym pokoju. 8*
Godziłem się na to, ponieważ ją kochałem. Również dlatego, że mimo naszych problemów, wiedziałem, że i ona mnie kocha. Ponownie spojrzałem na Marguerite. W wyrazie jej twarzy było coś takiego, co zdradzało, że właśnie znalazłem się na krawędzi jakiegoś bolesnego wyznania. Ale instynkt podpowiadał mi, że bezpieczniej jest tego ni^ rozumieć. — Wiesz, Eleanor naprawdę mnie kochała — rzekłem. Nie miałem pewności, dlaczego powtarzam te słowa. Ale czułem, jak ważne jest, abyśmy obydwoje w nie uwierzyli. — Dobre żony zawsze kochają swoich mężów, nieprawdaż? A Eleanor była idealną żoną...
VII Marguerite zakochała się w Szwajcarii. Zanim dotarliśmy do mojej ulubionej gospody z widokiem na Jezioro Czterech Kantonów, już zakupiła pięćdziesiąt rycin z różnymi widoczkami, trzy tuziny przezroczy do swojej „magicznej latarni", nieskończone ilości szwajcarskich haftów i trzy zegary z kukułką. Było ciepło. Każdy słoneczny dzień oznaczał całe godziny dobrej widoczności, więc z balkonu naszego pokoju mogliśmy ponad jeziorem obserwować strzelisty szczyt Pilatusa. — Nareszcie wiem, jak to jest być zaślepionym — powiedziałem z rozbawieniem pewnego popołudnia do Marguerite. — Nie mam pojęcia, co się dzieje w Parlamencie. Być może Imperium Brytyjskie upada, a ja nic o tym nie wiem i wcale wiedzieć nie chcę. Nie odczuwam potrzeby czytania gazet ani książek, choć może na jakąś frywolną powieść dałbym się namówić. Nie mam ochoty na robienie czegokolwiek, co nie miałoby związku z naszym pobytem tutaj. Zawsze myślałem, że z pogardy potępiamy ludzi zaślepionych. Dopiero teraz widzę, że wcale nie z pogardy. Z zazdrości. Marguerite, właśnie zajęta zapełnianiem stron swojego dziennika opisami okolic, podniosła wzrok i spojrzała na mnie. — Jeżeli ty jesteś zaślepiony — powiedziała groźnie — to ja nie nazywam się Marguerite de Salis. Edwardzie, kochanie, nie życzę sobie, byś tak dużo myślał o swoim wieku. Ja o tym nie myślę, więc dlaczego ty miałbyś to robić? — Nie myślę o tym zbyt wiele. Ale czasem nie potrafię oprzeć się marzeniu, żeby choć o kilka lat być młodszym. — Jaką by to zrobiło różnicę? Wiek to sprawa stanu ducha, jak leżenie na gwoździach — powiedziała tajemniczo, a zamykając temat, dodała: — W każdym razie jesteś tak sprawny i silny, że prawdopodobnie dożyjesz stu lat! Sd
.
— Jakiż to byłby dla ciebie okrutny los! Roześmiała się. — Będę cię kochać zawsze — rzekła z tą pewnością siebie, jaka cechuje ludzi bardzo młodych. — Nie wierzysz? — Bardzo... chciałbym w to wierzyć. Mój cynizm, ta ostra jak brzytwa krawędź smutku, musiał być widoczny mimo nonszalanckiego tonu mojego głosu. Porzucając swój dziennik, zerwała się na równe nogi, przebiegła przez pokój i pocałowała mnie. — Musisz wierzyć! — zawołała z żarliwością. — Ponieważ to święta prawda. Najdroższy Edwardzie, dałeś mi wszystko, czego tylko mog łabym zapragnąć. I dziś czuję się tak, jakbym była zupełnie nową osobą. Czy naprawdę myślisz, że przestanę cię kochać tylko dlatego, że zestarzejesz się wcześniej niż ja? Jakże marne masz o mnie zdanie! — Doskonale wiesz, jakie mam o tobie zdanie! — odparłem uśmie chając się do niej. Nagle cały mój smutek prysł i znów byłem sobą. Spojrzałem na nią. Była piękna, taka drobna i czysta, tak elegancka, tak świeża, pełna życia i wesołości. — Bardzo cię kocham — powiedziałem. I nagle wiek już nic nie znaczył. Przeniknęliśmy w jakiś wymiar emocjonalny, w którym czas nie istnieje. Była po prostu kochającą Marguerite. Gotową kochać mnie tak długo, jak długo ja będę ją kochał,
VIII Z Zurychu napisałem do mojego bratanka George'a, by wysłał Patricka do Londynu na krótko przed Marguerite i moim powrotem. Uznałem, że przynajmniej jedno z moich dzieci powinno być przy St. James's Sąuare i powitać przybraną matkę w jej nowym domu. Do Patricka pisałem: „Możesz się częściowo zrehabilitować za swoje ubolewania godne zachowanie, jeśli potrafisz zaprezentować się Mar guerite od możliwie najlepszej strpny. Toteż kiedy przyjedziemy, chcę, abyś wystąpił w najlepszym ubraniu. Włosy mają być dobrze obcięte i uczesane. Oczekuję, że zachowasz się w sposób kulturalny, przyjazny i opiekuńczy. Ufam, że nie proszę o zbyt wiele." Podpisawszy już list, zdecydowałem się jeszcze na dopisek: „ P S . Jeśli znowu urosłeś, możesz wydać dyspozycje krawcowi, by skroił ci surdut stosowny na tę okazję i spodnie do kompletu. Możesz też zamówić nową kamizelkę, ale P O D Ż A D N Y M P O Z O R E M nie z tej krzykliwej szachowej kratki. Poproś krawca, by ci doradził kolor, jednocześnie gustowny i stonowany." Wiedząc, że młodzieńcy w jego wieku nie mają zielonego pojęcia o tym, co znaczy ubierać się gustownie, uważałem za zasadne naświetlić tę 8s
kwestię precyzyjnie. Nie życzyłem sobie, by zaprezentował się w jakiejś ohydnej tweedowej przechodzonej marynarce, pełnej dziur ukazujących skrywaną pod spodem pstrokaciznę. Na początku września opuściliśmy Szwajcarię, udając się na północ przez Bawarię do Monachium, po czym skręciliśmy na wschód i przez Hesję dotarliśmy do Frankfurtu, Koblencji i Kolonii. Podróżowaliśmy przede wszystkim pociągami. Raz popłynęliśmy parostatkiem w górę Mozeli, po drodze podziwiając winnice pokrywające zbocza doliny. Zdecydowałem, że lepiej całkowicie ominąć Francję. Kiedy więc opuściliśmy granice Niemiec, podążyliśmy do Ostendy, skąd parowiec przewiózł nas przez Kanał do Anglii. Ogólnie był to bardzo przyjemny powrót, choć w porównaniu z Alpami Marguerite uznała niziny za wyjątkowo nieciekawe. Późnym popołudniem dziewiętnastego września mój powóz zatrzy mał się przed domem przy St. James's Sąuare. — Tak wiele się wydarzyło od naszego ostatniego tu pobytu! — westchnęła Marguerite, już opanowana nostalgią za miesiącem miodowym. Uśmiechnąłem się, biorąc ją pod ramię i prowadząc po schodach do drzwi wejściowych. Patrick oczekiwał nas w holu. Gratulowałem sobie, że przewidziałem, jak bardzo znowu urósł. Był teraz prawie równy ze mną. Jego włosy, jasne jak moje, kiedy byłem w jego wieku, zostały rozdzielone przedziałkiem i ułożone niezwykle starannie. Z powodu wzrostu wyglądał na więcej niż piętnaście lat, żałowałem więc, że ten pozór dorosłości nie idzie w parze z dojrzałością zachowania. — Witaj w domu, papo — powiedział z szacunkiem i wystąpił do przodu, by uścisnąć mi dłoń. — Mam nadzieję, że podróż była udana? Uśmiechnąłem się, by pokazać mu, jak bardzo jestem rad z jego manier. — Podróż była bardzo przyjemna, dziękuję — odparłem pogodnie. — A teraz pozwól, że przedstawię ci twoją kuzynkę Marguerite. Moja droga... Kiedy odwróciłem się, by dokonać prezentacji, spojrzałem na jej twarz. I z przerażającą jasnością ujrzałem, że jest nim olśniona.
Część
druga
Marguerite Wierność:
1860—1868
Królowa Margaret była na tyle młoda, że mogła być jego córką. I rzeczywiście, czasem występowała jako sprzymierzeniec i rzecznik swoich pasierbów w ich kłótniach z ojcem. Hilda Johnstone Historia średniowiecza, t. 8
ROZDZIAŁ PIERWSZY
I Kiedy poznałam Edwarda, miał lat pięćdziesiąt dziewięć; sześć dziesiąt, kiedyśmy się pobrali. A ponieważ nigdy nie zastanawiałam się nad jego wiekiem, uwagi ludzi życzliwych, że jest dla mnie za stary i że małżeństwo z nim byłoby niemądre, mijały się z celem. Głupio robiłam czy nie, ale chciałam zostać jego żoną, i już. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że małżeństwa zawiera się z różnych powodów, nierzadko bardzo prymitywnych. Toteż i ja nie byłam wyjątkiem. Ale dopiero dziś, oceniając to z perspektywy czasu, widzę, jak niskie były motywy skłaniające mnie do zamążpójścia — chciałam wyrwać się z domu, ze społeczeństwa, które brzydką dziewczynę uważa za z góry przegraną; chciałam uniknąć pogardzanego staropanieństwa, na które, jak sądziłam, byłam już skazana. Oświadczyny Edwarda pojawiły się jak brzytwa na morzu moich rozterek. A ponieważ byłam przekonana, że tonę, wykonałam typowy dla topielca gest i uczepiłam się tej brzytwy oburącz. Brzytwa zamieniła się w tratwę — byłam uratowana. Stąd w pierwszym przypływie ulgi i wdzięczności uznałam, że jestem namiętnie zakochana w moim zbawcy. Rzecz jasna, było to iluzją. Ale utrzymywało mnie przy życiu przez całą ponurą zimę poprzedzającą nasz ślub, również wtedy, gdy żyłam w ciągłym strachu, że Edward zmieni zdanie i zniweczy moje nadzieje na zbawienie. Zdania nie zmienił. Kiedy więc ujrzałam go znowu, doznałam niezwykłej przemiany uczuć. Po raz pierwszy zobaczyłam, jaki jest naprawdę. Podczas spotkania w Nowym Jorku byłam zbyt zajęta swoimi problemami, by poznać jego charakter, a co do wyglądu—to zachowałam jedynie mglisty obraz. Kiedy wiele miesięcy później spotkaliśmy się ponownie w Liverpoolu, byłam bardzo zaskoczona tym, jaki jest przy stojny. Wysoki na co najmniej sześć stóp i dwa cale (dlaczego tego nie zapamiętałam?), był wybornej budowy ciała, bez śladu owych typo wych dla panów w średnim wieku szkaradności w stylu wydatnego brzucha czy łysiny. Jego włosy, ciemne, proste, przy skroniach przy prószone siwizną, choć — trzeba to szczerze przyznać — zaczynały 89
.
rzednieć, wciąż były gęste. Miał głęboko osadzone błękitne oczy, czarujący uśmiech i delikatnie zarysowaną, lecz bezsprzecznie wojow niczą szczękę. Raz jeszcze powiedziałam sobie, że jestem namiętnie zakochana, i raz jeszcze było to tylko słodką iluzją. Zaraz po ślubie jednak rzeczywiście poznałam smak namiętności — wtedy moje pobożne życzenia nareszcie się spełniły. Wiem, że młodej dziewczynie nie wypada poddawać się namiętnościom, które w powieściach zarezerwowane są dla wieśniaczek lub szalonych awanturnic. Ale ponieważ moją intencją jest pisanie w tym pamiętniku prawdy, wyznać muszę, że każdy dzień mojej podróży poślubnej był dla mnie ogromną radością. Z dnia na dzień byłam coraz bardziej zachwycona tym obcym człowiekiem, który został moim mężem. Żadna rasa na ziemi nie doprowadziła sztuki wzajemnego dystan sowania się do takiej perfekcji jak Brytyjczycy. Owijają się w etykietę, wycofują za parawan subtelnej uprzejmości i zręcznie kryją za ujmującą pajęczynką pozorów. I jak biedny Amerykanin, przywykły do wylewno ści, demokracji i demagogii, ma sobie z tym wszystkim poradzić? Czy można się dziwić, że w konfrontacji z tak niejasnym zachowaniem stale popełnia okropne gafy? Początkowo mój brat Francis uważał Edwarda za efekciarza i dziwaka. Nie zgadzałam się z nim, sądząc, że Edward jest ciekawym przypadkiem lekkiego oryginała na sposób właściwy Staremu Światu. Lecz żadnemu z nas nigdy nie przyszło do głowy, że pod arystokratycznymi manierami kryje się człowiek równie twardy jak każdy nowojorczyk, który właśnie zarobił swój pierwszy milion. Amerykanie są przeświadczeni, że tylko człowiek krzykliwy, tupiący nogami i nadymający pierś może być twardy. Tymczasem Anglicy uważają takie zachowanie za przejaw niedojrzałości i dawno już opanowali sztukę niszczenia z uśmiechem na twarzy. Wobec mnie Edward był miły i delikatny, szlachetny i cierpliwy, ale miał w sobie coś twardego, jakąś żelazną wolę, która sprawiała, że ostatecznie wszystko zawsze szło po jego myśli. W zasadzie nie był człowiekiem łatwym we współżyciu, co kobiety starsze i mądrzejsze mogłyby dostrzec znacznie wcześniej niż ja. Nie jestem pewna, dlaczego chciał się ze mną ożenić. Wyznał wprawdzie, iż jest we mnie rozpaczliwie zakochany, a ja oczywiście uwierzyłam mu, lecz miłość to takie rozciągliwe słowo, toteż często się zastanawiałam, czy jego motywy ożenku nie były równie mętne jak moje. Czuł się samotny, z czego zresztą nie robił tajemnicy. Był też, co szybko zauważyłam, rozgoryczony tym, że się starzeje. Nie mógł zakochać się we mnie z powodu mojego wyglądu, ponieważ byłam bardzo brzydka. Myślę więc, że kiedy ujrzał mnie po raz pierwszy, zakochał się w mojej młodości. Tyle nieprzyjemnych rzeczy mówi się o mężczyznach w średnim wieku ożywianych namiętnością do młodych dziewcząt, że aż korci mnie, by go
temu zaprzeczyć. Niestety, choć jego wiek dla mnie się nie liczył, to mój dla niego był bardzo ważny. A mimo to po miesiącu miodowym wiedziałam, że szczerze mnie kocha, a ja prawdziwie kocham jego. Kiedy więc wróciliśmy do jego domu w Londynie, żadne z nas nie przypuszczało, że niemal natychmiast dojdzie do pierwszej kłótni.
II Nie znałam kłótni małżeńskich. Moi rodzice zmarli, kiedy byłam bardzo mała, więc z ich małżeństwa nie miałam żadnych wspomnień. Z kolei mój brat z żoną, choć dalecy od wzajemnego zaślepienia miłością, zdołali osiągnąć pewnego rodzaju porozumienie, którego rezultatem był związek przynajmniej na pozór zgodny. W okresie dorastania lubiłam myśleć o sobie jako biednej, nie kochanej sierocie, skazanej na przedzieranie się przez życie pośród mnogości nieszczęść. Lecz jak to zwykle bywa, moja wyobraźnia przerastała rzeczywistość. To prawda, że zostałam osierocona w dziecińs twie, ale ponieważ należałam do jednej z najbogatszych rodzin Nowego Jorku, trudno mi było utyskiwać na biedę. A mając wyrozumiałego brata i kochającą siostrę, nie mogłam też narzekać na brak miłości. Francis był na tyle ode mnie starszy, że śmiało mogłam go traktować jak ojca; natomiast między Blanche a mną różnica wieku była tak niewielka, że nigdy nie cierpiałam na brak towarzystwa. Podobieństwo rodzinne między całą naszą trójką było bardzo duże. Blanche i Francis podobni byli do siebie z wyglądu — obydwoje piękni. Z kolei Francis i ja mieliśmy pokrewne charaktery — lubiliśmy się uczyć, wprost przepadaliśmy za zagadkami matematycznymi. Kiedy byłam mała, Francis uczył mnie nawet trochę algebry, lecz po ślubie jego żona zganiła takie niekobiece zajęcia i lekcje się skończyły. Po tym Amelia przestała mnie obchodzić,. Mniej więcej w tym samym czasie zmarł wspólnik mojego ojca. Francis przejął pełną kontrolę nad rodzinną fortuną i czas, jaki mi poświęcał, musiał ulec ograniczeniu. Nadal go uwielbiałam, jak każda dziewczyna uwielbiałaby starszego brata, który jest mądry i przystojny. Ale jego zaabsorbowanie innymi sprawami raniło mnie. W miarę jak dorastałam, wyczuwałam, że jest zawiedziony moim brakiem urody, i bałam się, że poniosę porażkę, kiedy nadejdzie czas mojego debiutu. To sprawiało, że Francis mógł wydawać się niemiły, jednak w stosun ku do mnie nigdy nie był z rozmysłem przykry. Po prostu chciał, bym odniosła sukces. I kiedy wydawało się jasne, że doznam porażki, nie potrafił ukryć uczucia upokorzenia. 91
/ Francis był opętany myślą o sukcesie. Nasz ojciec pokładał w nim ogromne nadzieje. Przez wiele lat był nie tylko jedynym synem, ale też jedynym dzieckiem. Cały przyszły dobrobyt rodziny leżał w jego rę kach. Mój dziadek założył dobrze prosperujący dom handlowy, a ojciec podwoił kapitał obracając nim na Wall Street. Francis, ze swoimi zainteresowaniami matematycznymi i żyłką do hazardu, poszedł w ślady ojca. Pracował ciężko, dobrze się ożenił, utrzymywał nasz dom na czele nowojorskich sfer towarzyskich. Ponieważ jednak żył stale pod presją osiągania coraz więcej i więcej, lepsza strona jego natury poniosła szkodę i wypaczyła się. Doznał zawodu w małżeństwie. I choćby nie wiedzieć jak wielkie pieniądze zrobił, zawsze musiał robić jeszcze większe. X Kiedy doszedł trzydziestu pięciu lat, prywatnie był zgorzkniały, lecz pragnienie sukcesu nie pozwalało mu spocząć. Musiał być najlepszy; jego rodzina musiała być najlepsza; Nowy Jork i Ameryka musiały być najlepsze. Żądza sukcesu obróciła umiarkowany patriotyzm w szowi nizm. I dlatego nie miał innego wyboru, jak tylko od pierwszego wejrzenia znienawidzić Edwarda. Może nawet nie tyle samego Edwarda (choć ich charaktery trudno byłoby określić jako zgodne), co kulturę przez niego reprezentowaną. Kulturę, która trzymała Amerykę na drugim miejscu, która sprawiała, że Nowy Jork był niewiele lepszy od przerośniętego targowiska. Edward nigdy nie dopuścił się żadnej obrazy w stosunku do Ameryki. Wręcz przeciwnie, prawił wiele komplementów pod adresem mojego kraju, co jednak, jak przystało na Anglika, wynikało z przekonania, że wszyscy ludzie z wyjątkiem Anglików są „cudzoziem cami", obywatelami świata drugiej kategorii, i wobec tego należy im okazywać miłosierdzie. To określenie „drugiej kategorii" wystarczyło, by doprowadzić Francisa do szału. A że Edward nie mógł uniknąć podsycenia najgorszych instynktów Francisa, trudno się przeto dziwić, że nie udało im się zaprzyjaźnić. A jednak kochałam Francisa mimo wszystkich jego wad, nawet mimo coraz wyraźniejszego faworyzowania mojej siostry. Jako dzieci Blanche i ja żyłyśmy w idealnej zgodzie. Potem nasze stosunki szybko się popsuły. Z czasem zaczęłam jej zazdrościć wyglądu, byłam zazdrosna o rodzącą się we Francisie dumę z niej, zazdrosna o jej sukces towarzyski, o jej różaną przyszłość. Zazdrość nie jest uczuciem przyjemnym. Z żalem muszę wyznać, że najzupełniej niepotrzebnie stałam się w stosunku do siostry nieuprzejma — biedna Blanche, przecież uroda nie była jej winą! — i choć ze łzami w oczach prosiła mnie, bym przestała być tak niemiła, moje serce twardniało coraz bardziej. Odrzuciłam wszystkie próby nawiązania przyjaźni, tak że wkrótce i jej serce stwardniało. Zresztą nie potrzebowała już mojej przyjaźni, bo kiedy tylko wyjrzała na świat, natychmiast zyskała 02
tuziny nowych przyjaciół uświetniających jej piękność. Moja głupota nie była powodem szczególnych cierpień Blanche, natomiast ja cierpiałam ogromnie. To, że mogłam winić przede wszystkim siebie, czyniło moją samotność jeszcze bardziej nieznośną. Miałam siedemnaście lat, byłam chuda, piegowata i sfrustrowana. Wystąpiłam już na dwóch oficjalnych balach i znałam okropnie upoka rzające podpieranie ścian. Nienawidząc wszystkich i rozczulając się nad sobą, spędzałam dni na samotnej grze w szachy lub zapisywałam w dzienniku rymowane żale o tym, jak po macoszemu obszedł się ze mną los. Rozważałam możliwość wstąpienia do zakonu, zostania aktorką, a nawet — tu należny rumieniec — zgłoszenia się do nowego domu publicznego przy Madison Sąuare celem sprawdzenia, czy nie mają wakującej „posady" kurtyzany. W bezmiernej naiwności wyobrażałam sobie, że praca takich kobiet polega wyłącznie na trzymaniu klientów za rączkę i wymianie pocałunków. A ponieważ paliłam się do tego, by jakiś dżentelmen mnie pocałował, uznałam, że jeśli wszystkie zarobki oddam na cele dobroczynne, Bóg z całą pewnością wybaczy mi złe uczynki. Właśnie wtedy po raz pierwszy spotkałam Edwarda. Nic dziwnego, że nie obchodziło mnie, ile ma lat. Początkowo nawet nie przyszło mi do głowy, by myśleć o nim jako o konkurencie. Ale kiedy mi się oświadczył, rzecz jasna nie małpowałam bohaterek romantycznych powieści i stanow czo zrezygnowałam z zaserwowania mu konwencjonalnego westchnienia: „To niemożliwe". Moja pierwsza reakcja była zupełnie inna: „Cóż, czemu nie?" Jeżeli to zachowanie wprawia w zdumienie, wydaje się zbyt praktyczne i nie licujące z postawą romantycznej heroiny, to mogę jedynie przeprosić i powtórzyć, że pragnę, by ten pamiętnik był jak najwierniejszy prawdzie. Nigdy się nie dowiem, jak Edwardowi udało się zdobyć zgodę Francisa na ten związek. Pytałam brata, ale roztoczył wokół tematu zatrważający cień i odmówił jasnej odpowiedzi. W czasie miesiąca miodowego ponownie (pierwszy raz zrobiłam to przed jego wyjazdem do Nowego Jorku) poprosiłam Edwarda, by mnie oświecił. Ale Edward tylko posłał mi czarujący uśmiech i stwierdził, że nie było powodu, dla którego Francis nie miałby być uradowany tak świetną partią dla swojej siostry. — Rzeczywiście, zupełnie brak powodu — odparłam ze śmiechem. — Z wyjątkiem tego, że wzajemnie się nienawidzicie. A kiedy spostrzegłam, że jest tą otwartością zaszokowany (Anglicy są zbyt uprzejmi, by przyznać, iż kogoś nienawidzą), dodałam: — Przepraszam, jeśli miałam o tym nie wiedzieć. Ale musiałabym być ślepa i głucha, by tego nie zauważyć. Edward nie dał się wciągnąć w dyskusję o Francisie. I po chwili uświadomiłam sobie, że wrogość między nimi jest głębsza, niż mogłam przypuszczać.
Francis powiedział mi otwarcie, że nie odwiedzi mnie w Anglii, ale wytłumaczyłam to sobie jego antybrytyjskimi przesądami i uznałam, że z czasem mu przejdzie. Później jednak zaczęłam podejrzewać, że jest w tym coś znacznie więcej niż tylko właściwy mu szowinizm, i to podejrzenie było niepokojące. Bardzo pragnęłam, by Francis mnie odwiedził. Miałam pewność, że byłby ze mnie dumny widząc, jaka zrobiłam się ponętna (wciąż zdumiewa mnie, jak kolosalny wpływ może mieć zachęta na nawet najbrzydszą dziewczynę). A ponieważ nie byłam ; już ani zazdrosna, ani sfrustrowana, znów mógłby uznać mnie za sympatyczniejszą niż Blanche. Kości jednak zostały rzucone. Wybrałam Edwarda, przyjęłam wy gnanie i niczego nie żałowałam — może z wyjątkiem tego, że rozłąka z rodziną była tak całkowita. Byłoby mi lżej, gdybym mogła z Edwardem więcej rozmawiać o tych, za którymi tak tęskniłam. Ale że odmawiał wszelkich dyskusji tak o Blanche, jak o Francisie, nasze rozmowy ograniczały się do Amelii i jej dzieci. Źródła niechęci Edwarda do Blanche także były dla mnie zagadką. Zaraz po swoim przyjeździe do Nowego Jorku robił wokół niej wiele szumu, i mogę jedynie domyślać się, że obraziła go jakimś bezmyślnym słowem, nie przypuszczając nawet, że mogłoby spowodować tak głęboki uraz. Blanche często bywała bezmyśl na, ale nigdy złośliwa. Próbowałam to Edwardowi wytłumaczyć, lecz kiedy uśmiechnął się uprzejmie, pomyślałam zirytowana, że jego nie wzruszona obojętność jest równie męcząca jak wezbrany potok obelg. Była to nieprzyjemna sytuacja. Po powrocie do Londynu z podróży poślubnej perspektywa osiedlenia się tak daleko od rodziny powinna była napełnić mnie tęsknotą za domem — gdybym nie była tak bardzo zakochana w Edwardzie. Moje szczęście było wręcz ekstatyczne. W na szym związku czułam się na tyle swobodnie, że wyobrażałam sobie, iż znam męża tak dobrze, jak znać można tylko osobę najbliższą. Ta myśl łagodziła moje obawy, działała uspokajająco podczas przejazdu do domu przy St. James's Sąuare. Jego syn czekał na nas z powitaniem. Niezmiernie bałam się spotka nia z Patrickiem, który był ode mnie młodszy zaledwie o trzy lata. Ponieważ Edward uprzedził mnie, że jego syn jest trudnym chłopcem, sprawiającym ogromne kłopoty, przygotowana byłam na spotkanie ja kiegoś nadąsanego gbura bez śladu towarzyskiej ogłady. Jakież było moje zdumienie, gdy zamiast groźnego gbura ujrzałam młodzieńca przyjazne go, uroczego i pełnego kurtuazji. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Zagapiłam się na niego, tak zaskoczona, że zapomniałam o najbardziej elementarnych manierach. A kiedy oprzytomniałam na tyle, by powie dzieć „bardzo miło cię poznać", wciąż byłam zbita z tropu rozbieżnością między tym, co widziałam, a tym, w co kazał mi wierzyć Edward. Myślę, że właśnie wtedy po raz pierwszy pojawiło się podejrzenie, że wcale nie znam Edwarda tak dobrze, jak mi się wydawało.
— Jest mi szalenie miło, że wreszcie mam okazję cię poznać, kuzynko Marguerite — powiedział Patrick. — Żałuję, że nie byłem na ślubie. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogłem się stawić. Słyszę, że była to bardzo miła ceremonia. — Uhm — mruknęłam. — Tak. Wspaniała, dziękuję. — Czy mogę cię nazywać kuzynką Marguerite? — Jeśli chcesz, „kuzynkę" możesz opuścić — powiedziałam z uśmie chem. Amerykanie mają tendencję do bezpośredniości. — Moja droga — wtrącił Edward, przemawiając dokładnie tak, jakbym była sześcioletnim dzieckiem. — Nie sądzę, aby na obecnym etapie taka poufałość była właściwa. Byłam tak zdumiona, że skarcił mnie w taki sposób w obecności swojego syna, iż wpatrywałam się w niego oniemiała. Tymczasem on już nas zostawił, kierując się w stronę schodów. Wokół nas kręcił się majordomus, rzucający ostre instrukcje lokajom, gdy przenosili nasze walizy z powozu do holu. — Czy mam zamówić herbatę, papo? — wyjąkał Patrick. — Nie. — Nie mógł być bardziej oschły. A przez ramię rzucił do mnie: — Tędy, proszę. Patrick wyglądał tak żałośnie, że musiałam znów się do niego uśmiech nąć i powiedzieć, że z przyjemnością powrócę do naszej rozmowy nieco później. Po czym podążyłam za Edwardem do naszych pokojów na górze. Nie odzywał się do mnie. Apodyktycznie zamówił gorącą wodę i zrobił nieprzeciętną awanturę, gdy nie przyniesiono jej natychmiast. Jego lokaj potknął się o jakąś torbę i został zelżony; po mojej pokojówce zaczynałam widzieć zdenerwowanie; atmosfera stała się wyjątkowo ciężka. Ostatecznie rozdzieliliśmy się: Edward udał się na wypoczynek do salonu, podczas gdy ja przy pomocy pokojówki umyłam włosy i włożyłam świeżą suknię. Odprawiwszy służącą, nasłuchiwałam pod drzwiami salonu. Ponieważ nie dochodziły stamtąd żadne odgłosy, domyśliłam się, że odprawił już swojego lokaja. Wkrótce, zebrawszy się na odwagę, zastukałam do drzwi i weszłam do środka. Stał przy oknie z rękoma opartymi o parapet. Usta miał zaciśnięte. Kiedy otworzyłam drzwi, obrócił się na pięcie, by stanąć ze mną twarzą w twarz. — Mogłabyś przynajmniej zaczekać, aż dam pozwolenie na to, byś weszła — powiedział oschle. W tym momencie najsprytniejszym posunięciem byłoby zalać się łzami. Nie jestem jednak kobietą, którą łatwo doprowadzić do płaczu. A nawet gdyby było inaczej, to w tej chwili byłam zbyt wstrząśnięta, by uronić najmniejszą łezkę. Nikt z tych, których kochałam, nie mówił do mnie wcześniej w ten sposób. Taka lodowata furia nie mieściła się w granicach moich doświadczeń. 95
Wpadłam w panikę. — Jak możesz traktować mnie jak niemowlaka? — krzyknęłam, a najzwyklejszy strach sprawił, że wyglądałam na wściekle rozgniewaną. — A w ogóle dlaczego zachowujesz się jak gbur? W tym momencie stracił panowanie nad sobą. Był to dla mnie paskudny szok, ponieważ nie sądziłam, że jest zdolny do czegoś podob nego. Powiedział, że to wielka szkoda, iż nie mam wyczucia, jak powinnam się zachować, i że był przeklętym głupcem żeniąc się z dziewczyną, która w oczywisty sposób jest zbyt zmysłowa, by zapewnić mu spokój ducha. — Jesteś równie rozwiązła jak ten twój brat — dodał. Popełnił fatalny błąd, porzucając swoją żelazną zasadę neutralności wobec Francisa. — Ani mi się waż mówić w ten sposób o moim bracie! — wrzasnęłam. — Ani się waż! Na nieszczęście odważył się jednak i pozwolił sobie na kilka dalszych obraźliwych uwag na temat moralności Francisa. — Francis przynajmniej mnie kocha, a ty nie. I wobec tego natych miast wracam do Ameryki, by znowu z nim zamieszkać! — krzyknęłam histerycznie. Wtedy nareszcie, Bogu dzięki, osiągnęłam stan, w którym nie pozostawało mi nic innego, jak tylko wybuchnąć płaczem i szlochać namiętnie w jego gors. Nie jestem pewna, kiedy ten gors się zjawił, by można się było weń wypłakać, dość że zjawił się bez zauważalnej zwłoki. Kiedy zaś poczułam, jak otaczają mnie ramiona Edwarda, wiedziałam, że kryzys został zażegnany. Przetrzymałam naszą pierwszą kłótnię małżeńską. A uważając ją za doświadczenie okropne, postanowiłam raz na zawsze, że ta będzie ostatnią. Jednym z najbardziej irytujących aspektów całej sprawy było to, że wciąż nie miałam pojęcia, dlaczego właściwie był na mriie taki zły. Przepraszał mnie drżącym głosem, co było do niego niepodob ne. — Wybacz mi — mówił. — Takie niemądre zachowanie nie pasuje do mnie. Ale zależy mi na tobie tak bardzo, że trudno mi się pohamo wać. Nie mogę znieść myśli, że tobie mniej mogłoby zależeć na mnie niż mnie na tobie. — Ależ, głuptasie, głuptasie! — odparłam poprzez łzy oszołomiona. — Wiesz przecież, jak bardzo cię kocham. Jak mogło ci przyjść do głowy... — Widziałem cię z Patrickiem — powiedział. I nagle wyczułam, jak ogromny wysiłek wkłada w to, by być ze mną szczerym. Wie działam, że w zamian muszę za wszelką cenę go zrozumieć. — Jesteście tacy młodzi... a Patrick jest tak podobny do mnie, kie*dy byłem w jego wieku. 06
Zapanowało milczenie. Wciąż jeszcze szukałam po omacku właś ciwych słów, gdy Edward znowu się odezwał, próbując otrząsnąć się z zakłopotania i skrywanego bólu. — Nic się nie stało. To tylko chwilowe szaleństwo. Nie powinnaś się obawiać, że będę tracił panowanie nad sobą zawsze, ilekroć uśmiechniesz się do mężczyzny na tyle młodego, by mógł być moim synem. Wybacz mi, jeśli możesz. I nie mówmy już więcej o tym. Pocałowałam go. Mówiłam tylko dlatego, że z braku doświadczenia nie bardzo wiedziałam, co innego mogłabym zrobić. — Przykro mi, że tak się zasmuciłeś — rzekłam. — Sześćdziesiąt lat to musi być straszny wiek. To tak jak podpierać ściany na balu. Nienawidziłam patrzeć, jak Blanche uśmiecha się do swoich partnerów, choć dobrze wiedziałam, że za żadnego z nich nie dałaby złamanego szeląga. Całując go znowu, zapytałam, czy nie moglibyśmy zejść na dół na herbatę. — Ach, a tak przy okazji — powiedziałam kilka minut później, kiedy odwzajemnił pocałunki w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do stanu naszych uczuć. — Thomas zjawi się w kwietniu przyszłego roku. Muszę jeszcze tylko zapytać lekarza, żeby się upewnić. Oniemiał. Wcześniej nie zdradziłam ani słówkiem swojego stanu. Kiedy zapytał, dlaczego byłam taka tajemnicza, odparłam po prostu, że chciałam, aby była to niespodzianka. — No, to ci dopiero niespodzianka! — rzekł ze śmiechem. Zdawał się tak szczerze zachwycony, że zebrałam całą swoją od wagę i zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, by znów zostać ojcem. — Dlaczego miałbym mieć coś przeciwko temu?—rzucił swobodnie, a potem, przypominając sobie pewne szczegóły wyznania dotyczącego swojego pierwszego małżeństwa, dodał: — To jest twoje dziecko, nie Eleanor. Okoliczności są zupełnie inne. Nie zadawałam więcej pytań. Według mojej oceny rozsądniej było nie wtrącać się do jego związku z Eleanor. Bo im więcej mi o nim mówił, tym mniej rozumiałam. O ile zdołałam się zorientować, zachodziła w ciążę tak często, jak było to tylko możliwe, by uniknąć sypiania z nim. Sprytny fortel, bo tylko w ten sposób mogła mieć oddzielną sypialnię, a teoretycz nie wciąż pozostawać żoną. I nie pozwoliła Edwardowi stosować an tykoncepcji. Nigdy wcześniej nie słyszałam tego słowa i kiedy wydedukowałam jego znaczenie, byłam szalenie zdziwiona, że można zapobiegać przychodzeniu dzieci na świat, robiąc coś innego poza całkowitą wstrze mięźliwością. Ale uznawszy nie bez pewnego smutku, że to prawdopodobnie jedna z wielu dziedzin, w których jestem całkowitą ignorantką, podjęłam sumienny wysiłek potraktowania Eleanor ze współczuciem. Edward 7
07
opowiadał o jej zachowaniu tak, jakby to była jakaś dziwaczna choroba — co, muszę przyznać, było możliwe, jako że w wypadku kobiety dobiegającej czterdziestki obłąkanie może przyjmować najbardziej nieo czekiwane formy. Jednak niezależnie od tego, jak wiele współczucia próbowałam z siebie wykrzesać, nie potrafiłam wyzbyć się myśli, że w jej zachowaniu nie było szaleństwa, lecz coś wręcz przeciwnego. Oczywiście powiedzieć tego na głos nie mogłam. Edward, mimo ich rozlicznych problemów, był jej tak oddany, że przypuszczałam zazdrośnie, iż skoro zachowując się jak mniszka potrafiła wymusić na nim dochowanie wierności, to musiała posiadać jakieś wyjątkowe zalety. — Nie wolno ci być zazdrosną o Eleanor -r- uspokajał mnie kiedyś Edward w czasie miesiąca miodowego. — Zazdrosna? Ja? Ależ skąd! — wykrzyknęłam z leciutkim uśmie chem. Lecz tak naprawdę byłam śmiertelnie zazdrosna i pragnęłam tylko jednego — prześcignąć ją we wszystkim. Podobnie jak Francis lubiłam być pierwsza; być drugą — to nie mój styl. I byłam zachwycona, gdy Edward wyznał mi, że w sypialni jestem znacznie lepszą żoną niż ta piękna, dowcipna, inteligentna istota, co do której miałam pewność, że gdybym ją znała, nienawidziłabym jej. — To będzie chłopiec — oznajmiłam zaraz po tym, jak pewien wybitny lekarz z Harley Street potwierdził mój stan.—Jestem absolutnie pewna, że to będzie chłopiec. Eleanor zwykle udawało się wydawać na świat dziewczynki. — Cóż, Thomas to ładne imię — powiedział Edward, wspomniawszy moją pierwszą uwagę na temat dziecka. — Rzecz jasna, bardzo pragnę mieć jeszcze jednego syna. Do zadowolenia z Patricka było mu daleko. Patrick był bez wątpienia najprzystojniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek widziałam. Miał wspaniałą aparycję Edwarda, niemal identyczne oczy, lecz mimiką tak różnił się od ojcowskiej, że podobieńst wo rzadko wydawało się uderzające. Jego włosy były burzą złota. Jak się dowiedziałam, ongiś włosy Edwarda miały ten sam kolor, kiedy jednak był o rok czy dwa starszy od Patricka, złoto ściemniało do brązu. Na razie Patrick ustępował nieco wzrostem Edwardowi, ale było jasne, że wkrótce osiągnie i wzrost, i wyborną figurę ojca. Wciąż jeszcze był zaledwie chłopcem. Dlatego w czasie naszych pierwszych rozmów istotnie czułam się tak, jakbym mogła być jego matką. Nie byłam odporna na wdzięki przystojnych mężczyzn, a trudno zaprzeczyć, że Patrick był wyjątkowo urodziwy. Rzecz jasna, nie mówiłam o tym z Edwardem, ale w głębi duszy byłam rada, że Patrick jest tak miły. Zadowolenie czerpałam również z faktu, że wciąż jeszcze znam przynajmniej jednego nastolatka. Edward miał bardzo wielu znajomych, żaden z nich jednak nie był poniżej czterdziestki. Dawno już pogodziłam się z myślą, że przyjdzie mi 98
przebywać wśród osób starszych, lecz muszę przyznać, że gdy roz poczynałam życie w Londynie, perspektywa ta wciąż wydawała mi się straszna. Jego przyjaciele byli dla mnie nadzwyczaj uprzejmi. Anglicy wszakże znają różne formy uprzejmości i podejrzewałam, że uważają młodziutką Amerykankę, która tak obcesowo weszła do wyższych sfer Londynu, za brzydką kukułkę w ich cudownym, wyścielonym puchem gniazdku. Wkrótce moje życie towarzyskie nabrało wszelkich cech biegu z przeszkodami, biegu z czasem coraz cięższego. Zwykle zaraz po ślubie człowiek nie jest przytłoczony gośćmi, ponieważ zarówno Amerykanie, jak i Brytyjczycy szanują zwyczaj pozostawiania młodożeńców w ich słodkiej samotności. Jednakże z racji pozycji Edwarda już niebawem byłam zmuszona przyjmować żony jego najbliższych przyjaciół i zobo wiązana składać im rewizyty. Szybko okazało się to okropnie nudne, bo co ja, młoda Amerykanka, wyciągnięta prosto z ławy szkolnej, mogłam mieć do powiedzenia jakiejś majętnej księżnej wdowie, która nigdy nie uznała za konieczne odbyć podróż poza granice Anglii? Jak szalona rzuciłam się więc na gazety, by móc rozmawiać o wydarzeniach aktualnych, i godzina mi ślęczałam nad „Wykazem parów Brytanii" Burke'a, oswajając się z angielską arystokracją. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Edward namiętnie in teresował się polityką, a niebawem rozpoczęły się okazałe przyjęcia polityczne, na które trzeba było uczęszczać, oraz niezliczone męczące „wieczorki". Mogłam się od nich wykręcić, powołując się na zmęczenie związane z moim błogosławionym stanem, ale przecież byłam w jak najlepszym zdrowiu, a symulowanie wobec Edwarda wcale mi się nie podobało. Poza tym nie lubiłam rezygnować bez walki. Znowu wzięłam się więc do pracy, zgłębiając tajniki brytyjskiej polityki. Nie mogłam jednak oprzeć się refleksji, że nieznośnym jest to, iż Brytyjczycy nie opracowali sobie konstytucji. Z kolei tak zwane zagadnienia bieżące szybko mnie znudziły. I już wkrótce rozmyślałam, jak miło byłoby poczytać o secesji, zamiast śledzić te nie kończące się kłótnie o reformę parlamentarną czy jakiś podatek od papieru, który pan Gladstone powinien uchylić. Ale walkę kontynuowałam. Przeczytałam „O wolności" Johna Stuarta Milla, a nawet, w ramach oddechu od zagadnień politycz nych i społecznych, „O pochodzeniu gatunków" Darwina. Zanim Edward się nie zorientował, czym się zajmuję, i nie położył temu kresu. — Na miłość Boską, nie mów o socjalizmie i ewolucji w żadnym z domów, do których cię zabieram! — zawołał przerażony. — Przeczytaj „Samopomoc" Samuela Smilesa, jeśli tak bardzo interesujesz się dob robytem mas, i popróbuj poezji, jeśli koniecznie musisz wyjść poza swoje lekkie powieści. Czy czytałaś „Sielanki króla"? QQ
Nie czytałam. Czułam wstręt do poezji. A poza tym uważałam, że teorie Darwina są daleko bardziej zajmujące niż jakieś fantazje Tennysona. Weszłam właśnie w fazę buntu przeciw rygorystycznie religijnemu wychowaniu Amelii i wciąż namiętnie wierząc w Boga (którego w dzie ciństwie identyfikowałam z moim sędziwym ojcem), z podnieceniem myślałam o cnotliwych klerykach doprowadzanych do szału przez te nowe teorie. Jednakże w kręgu znajomych Edwarda takie myśli uznano by za herezję. Sądzę zresztą, że nic nie dzieliło starych i młodych tak wyraźnie jak choćby tylko wspomnienie imienia Darwina. — Przypuszczam, że w twoich oczach jesteśmy bardzo konserwaty wni — powiedział kiedyś ze współczuciem Edward. I staroświeccy, pomyślałam, przypomniawszy sobie kłopotliwe zawi łości angielskiego systemu klasowego. Ale nie powiedziałam nic. Oczywi ście w Nowym Jorku również istnieją podziały klasowe i ogromny snobizm. Przyznaję, że sama w jednym z najmniej wdzięcznych okresów mojego życia patrzyłam z góry na dziewczyny, których ojcowie nie mieli dochodu przekraczającego dwadzieścia tysięcy rocznie. Amerykański system klasowy wszakże jest tak odmienny, tak swobodny i płynny, tak znacznie bardziej... cóż, demokratyczny — to jedyne właściwe okreś lenie. — Ach, tak — rzekł Edward z ironią, gdy powiedziałam mu to. — Wszyscy z dużym zainteresowaniem obserwujemy amerykański eksperyment z demokracją. Przypuszczam, że jego ironia wynikała z przekonania, iż ta demokra cja wkrótce zamieni się w wojnę domową. Ale ja nie wierzyłam w wybuch wojny. Również Francis nie wierzył, ponieważ wojna była niedobra dla handlu, i dlatego w nadchodzących wyborach prezydenckich gotów był głosować przeciw Lincolnowi. — Jak byś głosowała, gdybyś miała do tego prawo? — zapytał Edward, kiedy pokazałam mu list Francisa. Początkowo sądziłam, że droczy się ze mną. — Ależ, Edwardzie! Cóż za pytanie! Wiesz, że kobiety nie są zdolne do podejmowania decyzji politycznych! — Tak, ale tylko dlatego, że większości kobiet brak wykształcenia. Z natury nie są niezdolne. Niektóre z jego poglądów zawsze mnie zadziwiały. W wielu kwestiach wykazywał niepokojący konserwatyzm, by nagle, dokładnie wtedy, gdy traciło się już wszelką nadzieję na postawę bardziej elastyczną, rzucić swobodnie jakąś uwagę tak radykalną, że człowiek zaczynał się za stanawiać, jak Edward potrafi unikać rozwścieczania swoich staroświec kich kolegów. Dziś, kiedy areny polityczne uległy tak radykalnemu spolaryzowaniu, zapomina się o czasach dawniejszych, do których należał Edward, czasach koalicji, mglistych podziałów partyjnych i niezależnej myśli politycznej. IOO
— Eleanor posiadała wyjątkowe wyczucie w tych sprawach—wyjaś nił. — Miała wrodzone uzdolnienia polityczne, to prawda, ale też otrzymała edukację od pierwszorzędnej guwernantki. Nie uważam za wskazane kształcenie kobiet na tym samym poziomie co mężczyzn, choć szczerze sądzę, że kobiety powinny mieć większe możliwości zdobycia takiej wiedzy, jak uzyskana przez Eleanor... Ale zanim w tym kraju zaczniemy kształcić kobiety, wpierw musimy wykształcić mężczyzn. — Wpadł w energiczny ton Izby Lordów. — Każdy mężczyzna ma prawo zdobyć przynajmniej elementarne wykształcenie i nonsensem jest twier dzić, jak czyni to wielu, że klasy pracujące nie są zdolne z tego korzystać... Wtedy to powiedział mi o swoim eksperymencie wychowawczym — posłał syna pewnego irlandzkiego wieśniaka najpierw do szkoły w Galway, potem na uniwersytet w Niemczech. — A teraz rozważam możliwość kolejnego eksperymentu — dodał z entuzjazmem. — Mam pewnego interesującego dzierżawcę nazwiskiem Drummond. Podejrzewam, że mógłby odnieść korzyść, gdyby podjął studia w Kolegium Rolniczym. Och, byłoby to równie korzystne dla mnie, jak dla niego! — wykrzyknął, gdy tylko pochwaliłam go za altruizm. — Wróciłby jako oświecony farmer i rozsiewał to oświecenie wśród pozostałych moich dzierżawców, którzy w sprawach rolnictwa są bez nadziejnie zacofani... Rolnictwo było drugą, zaraz po polityce, pasją Edwarda. Ale ponie waż nie był to temat mnie interesujący, rzadko stanowił przedmiot naszych rozmów. Tymczasem ja nijak nie potrafiłam rozszyfrować żelaznej uprzejmości znajomych Edwarda. W końcu poczułam takie zniechęcenie brakiem postępów, że zdobyłam się na odwagę i wyżaliłam mężowi. Jak grochem o ścianę. Po prostu zaprzeczył istnieniu moich problemów i zapewnił, że wszyscy wciąż mu powtarzają, jaka to jestem wspaniała. — Szalenie mi miło — odparłam, starając się, by zabrzmiało to pogodnie. Popadłam jednak w wyjątkowo ponury nastrój. Na podstawie dotych czasowych intensywnych obserwacji wiedziałam przynajmniej tyle, że swoich niepowodzeń nie mogę przypisywać mojej nieznajomości angiels kiego życia. Musiałam zatem przyjąć, że mój grzech polega na tym, iż jestem osiemnastoletnią cudzoziemką. Nic nie mogło zmienić mojego wieku, ale cudzoziemskość dawało się jakoś złagodzić. — Podjęłam decyzję, że będę bardziej angielska niż Anglicy — oświa dczyłam pewnego dnia Patrickowi. Edward oddalił się już do biblioteki, by podyktować listy swojemu sekretarzowi, a Patrick i ja wciąż od poczywaliśmy w jadalni. — Zamierzam nauczyć się mówić z angielskim akcentem. — Anglicy nie mają akcentu — odparł zdumiony Patrick. — Mówią po angielsku. To cudzoziemcy mają akcent. mi
— Och, puste gadanie! — rzuciłam, nie bardzo wiedząc, czy śmiać się, czy płakać. Ale kiedy zachichotał i powiedział, jaka jestem zabawna, zdecydowałam, że łzy byłyby nie na miejscu. — A tak w ogóle — dodał — dlaczego chcesz się zmienić? Anglicy nie lubią cudzoziemców, którzy udają, że nimi nie są. To nie zabawa. — To co ja mam robić? — jęknęłam, czując się zupełnie pokonana przez angielską ograniczoność. — Dlaczego miałabyś coś robić? — zapytał Patrick. — Uważam, że jesteś strasznie miła taka, jaka jesteś. — Poza tobą chyba nikt tak nie myśli — odparłam markotnie. — Jestem tu już miesiąc, a wszyscy zdają się patrzeć na mnie jak na jakieś stworzenie w cyrku. — Miesiąc to bardzo niewiele! — zaprotestował Patrick. Ale ja, niezdolna do jakiejkolwiek odpowiedzi, wypadłam z jadalni, pośpieszyłam na górę, zasunęłam kotary łóżka z baldachimem i zaszyłam się pod jego kojącą osłoną. Tam dałam ujście ogromnemu rozżaleniu nad samą sobą i łkałam aż do upadłego. Natychmiast poczułam się lepiej. Siedząc na łóżku, wspominałam nowojorczyków, którzy albo mnie ignorowali, albo syczeli za moimi plecami, że okropnie jest być taką brzydulą. Teraz, dzięki Edwardowi, nigdy mnie nie ignorowano. Zawsze też dbałam o to, by ubierać się ponętnie. Rozsunęłam kotary i wyszłam z łóżka. Skontrolowałam moje kształty w lustrze. Nic jeszcze nie było widać. Ale myśl o dziecku tak podniosła mnie na duchu, że ci wszyscy Anglicy w średnim wieku, uważający mnie za nieletniego potwora, raptem przestali istnieć. W zasadzie byłam nawet skłonna przyznać Patrickowi rację w tym; że oczekuję zbyt wiele i zbyt szybko. Później byłam dumna z tego, że perswazją wprawiłam się w taki filozoficzny nastrój. Kiedy wieczorem Edward wspomniał o wyjeździe na wieś, natychmiast poczułam pragnienie zmiany nadętego majestatu Londynu na sielankowy spokój Woodhammer Hall.
III Jednym z bardziej przytłaczających aspektów mojego wchodzenia w sfery Londynu było to, że uznałam je za dopust Boży, choć z powodu przerwy w obradach Parlamentu większość ludzi z towarzystwa przeby wała w tym czasie poza miastem. Jeżeli mniejszość zdołała mnie tak zatrwożyć, jakże mogłam przetrwać przyszłoroczny sezon, kiedy będę musiała radzić sobie z kompletem towarzystwa? Kiedy już opuściliśmy Londyn, zostawiłam te ponure spekulacje na boku i zaczęłam cieszyć się myślą o poznaniu Warwickshire. 102
Coroczne podróże Edwarda, podobnie jak innych z jego klasy, przebiegały według pewnego rytmu. Kiedy Parlament obradował, sie dział w Londynie, przerywając ten pobyt jedynie okazjonalnymi wizyta mi w Woodhammer lub Cashelmarze. Kiedy Parlament zamykano, udawał się na kilka miesięcy do Cashelmary. Wracając do Anglii w październiku, korzystał z zaproszeń swoich przyjaciół i odwiedzał ich przed podróżą do Woodhammer Hall. Będąc już u siebie, on z kolei rozsyłał zaproszenia, doglądał swoich włości i z pasją oddawał się polowaniom. Boże Narodzenie to znów czas Cashelmary. Do Londynu wracał w połowie stycznia, kiedy wznawiano obrady Parlamentu. Tego roku całkowicie pomieszałam mu szyki. Przede wszystkim ślubem w czerwcu, w samym środku sezonu; potem zabierając go na dwa miesiące w podróż poślubną, a wreszcie zachodząc w ciążę, co czyniło podróż do Irlandii niewskazaną. Ponieważ czułam się znakomicie, chciałam jechać, ale Edward kategorycznie odmówił. — jest miejscem zbyt odludnym, byś mogła tam jechać w tym stanie — powiedział kiedyś. — Bóg jeden raczy wiedzieć, ile czasu zajęłoby sprowadzenie najbliższego lekarza, gdyby pojawiły się jakieś komplikacje. Nie, przez najbliższych kilka miesięcy musisz pozostać w Anglii. Zasugerował nawet, że do czasu urodzenia dziecka mogłabym pozos tać w Londynie, lecz dla mnie myśl o odsunięciu terminu ucieczki z tego miasta była przerażająca. — Wiejskie powietrze dobrze mi zrobi — powiedziałam pewnie. — A poza tym w styczniu wrócimy do Londynu, czyż nie? I tak za niezbyt chętnym przyzwoleniem mojego lekarza w listopadzie wyjechaliśmy do Woodhammer Hall. Szykowałam się na dwa miesiące błogości. Ale nie nawykłam do życia na wsi. Po Nowym Jorku tutejszy sielankowy spokój wydał mi się przerażająco cichy, a wolne tempo życia zdecydowanie grobowe. — Nie ma potrzeby, byś składała lub przyjmowała wizyty teraz, kiedy twój stan jest tak zaawansowany — powiedział stanowczo Edward po przyjeździe. — Musisz skorzystać z szansy i prowadzić spokojny tryb życia. — Zupełnie jak mniszka! — zawołałam, uśmiechając się, by ukryć rozpacz. — Najdroższy, tak bardzo chciałabym poznać więcej twoich przyjaciół. Czy nie moglibyśmy wydać jednego czy dwóch maleńkich przyjęć? I znowu znalazłam się między sędziwymi Anglikami, wylewającymi na mnie lodowatą uprzejmość. Tyle tylko że tym razem nie mogłam winić nikogo prócz siebie. W końcu Edward opowiadał się za ograniczeniem naszej aktywności towarzyskiej do minimum. I kiedy on polował, a Patrick konferował ze swoim nowym guwernerem, ja zajmowałam się 103
pisaniem długich listów do Ameryki, próbując nie tęsknić za Nowym Jorkiem. Nie chodziło o to, że nie lubiłam Woodhammer, który był pięknym, pełnym smaku domem z wysokimi kominami i tradycyjnym elżbietańskim ogrodem. Nawet nie o to, że nie lubiłam Anglii. Okolice wokół Woodhammer pełne były osobliwych domków i osad. Wiejskie chatynki miały dachy kryte strzechą, a kościoły, zbudowane z szarego kamienia, liczyły sobie setki lat. Także Warwick było miastem interesującym. Jego ulice otaczały domy od połowy w górę kryte deskami, a zamek tak przypominał ilustrację do jakiejś bajki, że w pierwszej chwili trudno mi było uwierzyć w jego prawdziwość. Bez wątpienia z przyjemnością patrzyło się na angielską wieś i łatwo przychodziło się nią zachwycić. Ale była ona też — dokładnie tak, jak twierdzą wszyscy — mglista i wilgotna, Anglicy zaś z jakichś powodów nie potrafią porządnie ogrzewać swoich domów. Większość wolnego czasu w Woodhammer spędzałam więc skulona przy kominku i otulona trzema grubymi wełnianymi szalami. Wszyscy służący uważali mnie za dziwaczkę, na szczęście jednak cię żarnym kobietom wybacza się wszelkie przejawy niezwykłego zacho wania. Innym denerwującym mnie aspektem życia w Woodhammer było jedzenie. Brakowało warzyw, stale za to podawano wywołujące mdłości masy łoju, pierogów i ziemniaków. Raz widziałam nawet budyń z mąki i łoju, kiedy indziej pierogi i ziemniaki upchnięte zostały razem na jednym talerzu. Kiedy jednak próbowałam wyjaśnić służącym powód mojego wstrętu, wyglądali na zupełnie ogłupiałych. Nie po raz pierwszy uświadomiłam sobie zasadnicze trudności porozumienia się z Anglikami. Komunikowanie się powinno być takie proste, skoro wszyscy posługujemy się rzekomo tym samym językiem! A jednak nie rozumiałam słowa z tego, co mówili, a jeszcze częściej to oni słuchali mnie z tym uprzejmym szklanym spojrzeniem, które oznaczało, iż rozumieją nie więcej niż ja. Teraz, po wielu latach, przystosowałam swoje słownictwo i używam bardzo niewielu amerykańskich słów. Ale zaraz po przybyciu do Anglii bez przerwy, jak przypuszczam, korzys tałam z wyrażeń, które albo nigdy nie były tu w obiegu, albo wyszły z niego co najmniej sto lat wcześniej. Mimo tych ciężkich przejść zaczęłam się oswajać z Anglikami. Na przykład wiedziałam już, że przyjaciele Edwarda nie poruszyliby tema tów, o których przyjaciele Francisa z Nowego Jorku dyskutowaliby swobodnie. Nowojorczycy zawsze rozmawiają o Europie — Europa to, Europa tamto; europejskiej mody wyczekuje się z utęsknieniem, wieści z Europy komentuje się z wielką powagą, europejska sztuka i teatr są pożywką dyskusji w kręgach kulturalnych. W Anglii nikt nie wypowiada słowa „Europa"iAnglia nie uważa się za część Europy, a o innych krajach mówi się (z politowaniem) jako o „ K O N T Y N E N C I E " , jakiejś dużej 104
i oczywiście podrzędnej masie lądu gdzieś na wschód od Białych Klifów Dover. Anglicy jeżdżą na kontynent, by podróżować, oglądać, czasami walczyć z Francuzami. Zdecydowanie mniej ich udaje się tam w celach handlowych, a i ci robią to taktownie, nie chwaląc się tym zbytnio. Bo Anglicy z zasady nie mówią o kontynencie. Mówią o Imperium, postępie nauk i polityce. W przeciwieństwie do Ameryki, gdzie nikt, niezależnie od urodzenia, nie wścibia nosa w nie swoje sprawy, polityka w Anglii uchodzi za wyjątkowo cywilizowaną grę wyższych sfer, może nie tak zabawną jak polowanie na lisa, jednak dostarczającą przyjemności równych tym, jakie daje przynależność do ekskluzywnego klubu, a poza tym stwarza okazję do Spełnienia Obowiązku wobec Mas. Anglicy uważają się za bardzo, bardzo cywilizowanych. Prawdopodobnie są najbardziej cywilizowaną rasą, której Bóg, z właściwym sobie rozsąd kiem, powierzył kontrolę nad resztą świata. Im szybciej cudzoziemiec zgodzi się uznać tę prawdę, tym szybciej zostanie zaakceptowany przez angielskie sfery. — Jak wspaniale się tu zaaklimatyzowałaś! — powiedział do mnie uprzejmie Edward, kiedy przygotowywaliśmy się do świąt. — Nie sądź, że nie byłem świadom wszystkich trudności, które napotykałaś. Mimo tej jego świadomości zbliżaliśmy się jednak do krawędzi kolejnego kryzysu, a meje problemy bynajmniej się nie skończyły. Boże Narodzenie to dla imigranta czas pełen wzruszeń. Na ogół, z umiarkowanym sukcesem zresztą, udawało mi się opanowywać okresowe przypływy tęsknoty za domem, lecz w miarę jak mijały grudniowe dni, zaczęło mnie zżerać pragnienie, by ujrzeć mój stary, pokryty śniegiem i obwieszony lodowymi soplami dom. Wciąż jeszcze przychodziłam do siebie po szoku spowodowanym angielską igno rancją o Dniu Dziękczynienia, naszym nieoficjalnym, ale powszechnie obchodzonym święcie, kiedy nadeszły prezenty i listy bożonarodze niowe od mojej rodziny. Okazało się, że jest to więcej, niż mogę wytrzymać. Francis napisał długi, serdeczny list. Wylałam nad nim tyle łez, że w końcu rozmazałam każdą jego linijkę. Napisali do mnie Blanche i Amelia (nigdy nie przypuszczałam, że list od tej ostatniej mógłby mnie wzruszyć), mój bratanek Charles, a nawet moja bratanica Sara. Dziesię cioletnia Sara, oczko w głowie Francisa, nigdy nie zawracała sobie głowy listami, lecz teraz napisała całe dwie strony — o przyjęciach, na które była zaproszona, i sukienkach, które zamierzała włożyć. Znowu się rozkleiłam. Lubiłam Charlesa, ale jeszcze bardziej lubiłam Sarę, być może dlatego, że była tak bardzo podobna do ojca. Blanche opowiedziała mi, kto się ożenił, kto rozwiódł, Amelia — które z rodzin zbankrutowały, a Francis — ile zarobił pieniędzy. To wszystko było pysznie nieangielskie i obejmowało drogi mi fragment mozaiki ios
Nowego Jorku, tak odmienny od nudnego, poważnego i przyzwoitego Woodhammer Hall. — Czy Francis wspomina coś o sytuacji politycznej? — zapytał Edward, zauważywszy, że palę się do mówienia o mojej rodzinie. — Nie, niewiele — odparłam w pośpiechu, aby powstrzymać łzy. — Tylko tyle, że obawia się, iż Lincoln może wygrać wybory, i przesuwa swoje inwestycje, uprzedzając ewentualne załamanie się rynku. Nie chce myśleć, co się stanie, jeśli wybuchnie wojna. Już teraz ludzie masowo wykupują ubrania na wypadek, gdyby ceny bawełny skoczyły w górę. Przewidując najgorsze, wszyscy wydają przyjęcia. Pewni nasi sąsiedzi urządzili bal maskowy, na którym szampan tryskał w holu z solidnej złotej fontanny w kształcie Kupidyna. — Dobry Boże! — rzekł Edward. — Mam nadzieję, że znaleźli sposób na ochłodzenie szampana. W te trudne dla mnie dni żaden mąż nie mógłby być milszy niż Edward. Właśnie po raz setny rozmyślałam o tym, jak to szczęśliwe małżeństwo jest w stanie sprawić, że nawet najboleśniejsze odmiany nostalgii stają się możliwe do zniesienia, gdy dwie ważne wiadomości dotarły z zagranicy do Woodhammer Hall. Pierwsza, że Lincoln wygrał wybory prezydenckie. Druga (wobec mojego stanu dla mnie znacznie ważniejsza), że Katherine, córka Edwarda, zdruzgotana nagłą śmiercią swojego męża, błaga ojca, by natychmiast przybył do Petersburga i zabrał ją z powrotem do domu.
IV — Nie możesz jechać! — krzyknęłam. — Dziecko... nie mogę jechać z tobą... Boże Narodzenie... nie zdołasz wrócić w porę. Ku mojemu zawstydzeniu znowu zalałam się łzami. Zaczęłam podej rzewać, że ciąża o wiele bardziej, niż sądziłam, jest odpowiedzialna za moją płaczliwość w tych dniach. Bo jak już wspomniałam, nie jestem typem kobiety, którą byle co doprowadza do płaczu. — Zachowuję się nienormalnie — powiedziałam. — Ale nie mogę nic na to poradzić. Żal mi Katherine, ale nie chcę, żebyś jechał. — Ja także nie chcę jechać — odparł. — Czy naprawdę sądzisz, że spędziłbym święta z dala od ciebie, gdybym mógł tego uniknąć? Ale Katherine jest moją córką. Owdowiała, jest chora i prosi o pomoc. Mam wobec niej pewne obowiązki... — A co z twoimi obowiązkami wobec mnie? — wybuchnęłam i wypadłam z pokoju, zanim zdążył wziąć moją panikę za gniew i stracić panowanie nad sobą. 106
W sypialni znów ukryłam się za kotarami łóżka z baldachimem, gotowa doprowadzić się szlochami do stanu wyczerpania. Ale zanim zdołałam uronić łzę, poczułam lekkie drżenie w najgłębszych zakątkach mojego ciała. Wyprostowałam się w ogromnym podnieceniu. Dziecko poruszyło się powtórnie, co znacznie zmniejszyło moją bojaźń, a nawet dodało mi nieco odwagi. Kiedy w chwilę później pojawił się Edward, zamierzając mnie pocieszyć, rzuciłam się mu w ramiona i raz jeszcze próbowałam przepraszać. — W końcu nie będę sama — powiedziałam, wyjaśniając, co się stało. W ten sposób kłótnia została zażegnana. Następnego dnia wyjeżdżał do Petersburga. Sądzęj że nawet w ostatniej chwili mógł jeszcze zmienić zdanie. Z kolei mnie tak bardzo zależało, by się zrehabilitować za tamto dziecinne zachowanie, że kiedy nadszedł czas pożegnania, niemal wy pchnęłam go za drzwi frontowe. Potem jednak, stojąc na schodkach ganku i patrząc, jak powóz toczy się po podjeździe, poczułam ogromne przygnębienie. Być może byłoby ono jeszcze większe, gdyby nie Patrick, który czule ujął moją dłoń. — Do czasu powrotu papy zaopiekuję się tobą — powiedział, ściskając uspokajająco moje palce. — Razem spędzimy cudowne Boże Narodzenie. Naprawdę był uroczym chłopcem.
ROZDZIAŁ
DRUGI
)
I Pan Buli, guwerner Patricka, starszy wysuszony człowieczek, zgodził się przesunąć na później swoje świąteczne wakacje, by w czasie nieobecności Edwarda doglądać Patricka. Nie minęła nawet godzina od wyjazdu Edwarda, gdy Patrick wyprodukował rysunek, który przed stawiał pana Bulla łypiącego łakomym okiem na obojętną krowę, i powiesił go na świeczniku tak, aby wszyscy służący mogli jego dzieło oglądać. — Zachowałeś się niemądrze — powiedziałam surowo, kiedy po kilkugodzinnych wagarach zjawił się z powrotem. — Pan Buli jest wściekły i zamierza się poskarżyć twojemu ojcu. — Papa przywykł do skarg moich guwernerów — odparł Patrick pewny swego. —Nienawidzę guwernerów. Mój przyjaciel Derry Stranahan mówi, że ludzie zostają guwernerami, jeśli nie mogą być niczym innym. Za karę Patrick miał przetłumaczyć „ D e Bello Civili" Cezara, lecz po porannej pracy pojawił się jedynie z sześcioma pomysłowymi szkicami Juliusza Cezara walczącego z Gajuszem Pompejuszem. Cezar był wysoki i jasnowłosy, podczas gdy Pompejusz zatrważająco przypominał pana Bulla. — Czy chcesz popaść w konflikt z ojcem, Patricku? — zapytałam zakłopotana. — Nie, ale myślę, że łacina to straszna strata czasu. Mój przyjaciel Derry Stranahan twierdzi, że jest coś patologicznego w utrzymywaniu przy życiu martwego języka, gdy powinno się pozwolić mu umrzeć z godnością... Chciałabyś obejrzeć moje pozostałe rysunki? Z całą pewnością dobrze radził sobie z ołówkiem, akwarele natomiast nie były specjalne — Blanche malowała lepiej. Za to rysował znakomicie. Ale jeszcze ciekawsze od obrazków były rzeźby w drewnie. Rzeźbił głównie ptaki i zwierzęta. Czasem były to pojedyncze figurki, innym razem większe motywy w kawałku drewna. Pracował w maleńkim po koju na strychu, w którym wiórki grubą warstwą pokrywały podłogę. I choć jego wcześniejsze prace były nieporadne, najwyraźniej z czasem 108
nabierał wprawy. Było tam wyborne studium kota, inna praca przed stawiała setera z bażantem w zębach. — Jesteś bardzo zręczny — powiedziałam szczerze, próbując wyob razić sobie, co o tych artystycznych inklinacjach swojego syna myśli Edward. — Łatwo być zręcznym w czymś, co się lubi. — Uśmiechnął się do mnie nieśmiało. — Jestem bardzo głupi w rzeczach, których nie lubię — dodał. — Naprawdę podobają ci się moje rzeźby? — Bardzo. — Instynktownie wyczułam, że nie należy pytać, co myśli o nich ojciec. — Czy pokazywałeś je komuś jeszcze? — Nie s ponieważ papa to potępia. Uważa, że to jak stolarka, a stolarka jest zajęciem dla rzemieślników. — Czy wie o tym pokoju na górze? — Och, tak. Ale nie zwraca na to uwagi, dopóki nikt więcej o tym nie wie. W zasadzie papa nigdy nie zwraca uwagi na nic, co go nie interesuje. Mój przyjaciel Derry Stranahan mówi... — Lubisz mówić o Derrym Stranahanie, prawda? — powiedziałam z uśmiechem. — Czy mężczyźnie nie wolno od czasu do czasu mówić o swoim najlepszym przyjacielu? Proszę, kuzynko Marguerite, przyjmij tego kota z kociętami jako prezent gwiazdkowy ode mnie. — Bardzo bym chciała — odparłam. — Ale naprawdę nie powin nam, jeżeli Edward stanowczo nie pochwala twojego rzeźbienia w drew nie. To nie byłoby właściwe. Był zawiedziony, więc żeby go rozchmurzyć, zaproponowałam spacer do wioski. Później te codzienne wspólne przechadzki stały się naszym zwyczajem. Wkrótce zapytał mnie, czy nie miałabym ochoty na konną przejażdżkę. — Och, nie mogę dosiadać konia! — odparłam zdumiona. — W moim stanie byłoby to niewskazane. — W jakim stanie? — zapytał naiwnie, po czym zarumienił się po koniuszki uszu. — Mam przez to rozumieć, że Edward nic ci nie powiedział? — wykrzyknęłam zdumiona. Pokręcił w milczeniu głową, a jego zaambarasowanie było tak zaraźliwe, że mnie także zabrakło słów. Wracaliśmy z wioski w jeden z umiarkowanie mglistych poranków, typowych dla angielskiej zimy. Przed nami, za parkiem, widać było wysokie kominy Woodhammer Hall. — Cóż — odezwałam się w końcu, mając niejasne przeczucie, że powinnam bronić Edwarda. — Nie wątpię, że nie jest właściwe oma wiać takie rzeczy z dużym wyprzedzeniem, ale skoro już o tym wspomniałam... Dziecko ma przyjść na świat w kwietniu i będzie miało na imię Thomas. Jednak proszę, żebyś dochował tajemnicy, ponieważ nie chciałabym, aby cokolwiek niestosownego uraziło twojego ojca. 109
— Tak — rzekł gorliwie. — Oczywiście. Wciąż był tak rozczulająco zakłopotany, że nie potrafiłam mówić o niczym innym. — Przypuszczam, że nie masz nic przeciwko posiadaniu jeszcze jednego brata — powiedziałam. — Zdaję sobie sprawę, że z pewnych względów może to być dla ciebie nieznośne. Ale pomyśl tylko, jak miło będzie Thomasowi mieć brata o tyle starszego! Francis jest ode mnie starszy o osiemnaście lat, więc mówię to na podstawie własnego doświadczenia. — Och, tak — rzekł Patrick. — To racja. Przypuszczam, że papa musi być bardzo zadowolony. — Chyba jest zadowolony, tak sądzę — odparłam możliwie nie dbałym tonem i zmieniłam temat tak szybko, jak żongler wyrzucający w powietrze komplet talerzy. — Patricku, opowiedz mi o swoim przy jacielu Stranahanie. Z twoich relacji wynika, że jest bardzo zabawny. Czy rzeczywiście nie ma nadziei, że odwiedzi nas w ciągu tych trzech lat, które ma spędzić na Uniwersytecie Frankfurckim? — Absolutnie żadnej — odparł Patrick z ożywieniem. — Napytał sobie straszliwej biedy w Irlandii, rozumiesz? I papa posłał go do Frankfurtu bardziej za karę niż ze względu na kształcenie. — Ale co on takiego zrobił? Wcześniej nie bardzo chciałam o to pytać. Patrick nader chętnie uzupełnił niedomówienia Edwarda. Jak się dowiedziałam, pan Stranahan został niesłusznie oskarżony o niewłaściwe zachowanie przez jakiegoś pijanego irlandzkiego męża, który próbował zabić tak jego, jak ową biedną niewinną kobietę zamieszaną w sprawę. — Jakież to okropne! — zawołałam. Plotka mnie zafascynowała. Wulgarniejsza strona mojej natury za wsze delektowała się skandalami wynikającymi z tego, co pisarze nazywają „rozpasanymi namiętnościami". — Biedny pan Stranahan! — Tak. Czyż to nie szkoda? I nie było w tym ani trochę jego winy. Ale papa nigdy tego nie przyzna. Chyba że... Kuzynko Marguerite, czy sądzisz, że mogłabyś szepnąć słówko w tej sprawie, kiedy papa wróci do domu? Ja już próbowałem, ale mnie nie chce słuchać. — Wątpię, żeby chciał wysłuchać mnie. — Och, tak, na pewno to zrobi! Gdybyś tylko zechciała go zapytać, czy Derry nie mógłby przyjechać do domu na wakacje... — Cóż, mogę spróbować — odparłam, dostrzegając nagle nieoczeki waną szansę. — Ale zrobię to tylko pod warunkiem, że będziesz się właściwie zachowywał wobec pana Bulla, Patricku, i przestaniesz do prowadzać tego biedaka do obłędu rysowaniem obrazków przedstawiają cych, jak zakochuje się w krowie. Patrick wybuchnął śmiechem i wpadł w szał radości. — Zgoda! — krzyknął. — Zgoda, zgoda, zgoda! no
I popląsał przede mną wzdłuż ścieżki jak pyszne, złote szczenię, któremu właśnie obiecano najsoczystszą i najsmakowitszą kość.
II Nadeszło Boże Narodzenie. Rano udaliśmy się do kościoła, a potem odpoczywaliśmy przed obiadem, który zjedliśmy o trzeciej. Wieczorem nie było czasu, by oddać się ponurym myślom o Edwardzie przebywają cym w dalekim Petersburgu — graliśmy w tryktraka i kanastę, po czym, kiedy Patrick przebrał się do szarady, obydwoje zaśmiewaliśmy się z tych durnych staroci, aż w końcu zabrakło nam sił. Ostatecznie zdecydowaliś my, że nadszedł czas na muzyczne interludium, więc zaatakowałam pianino (jestem okropną pianistką), a Patrick oddał się śpiewaniu. Ponieważ jednak jego śpiew nie był lepszy od mojego brzdąkania, narobiliśmy wspólnie przeraźliwego hałasu. — Kiedyś potrafiłem śpiewać — rzekł Patrick z żalem. — Byłem sopranem. Ale teraz głos mi się zmienił i już nie wiem, czym jestem. — Będziesz miłym barytonem, kiedy ci głos w pełni dojrzeje. — On już jest w pełni dojrzały! — odparł urażony. Znowu zaczęliśmy chichotać jak para uczniaków. Od miesięcy nie byłam taka rozbawiona. Po długich i ponurych świętach prawdziwą ulgą było takie rozluźnienie. Po kolacji poszliśmy zobaczyć, jak służba się bawi. Patrick przedstawił mi młode kobiety i mężczyzn, którzy byli towarzyszami jego dzieciństwa. Był wśród nich służący ze spiżarni, stajenny, pomywacz i na koniec córka kucharki, która radziła sobie tak dobrze, że została pokojówką. Wszyscy bardzo weseli i grzeczni. Kiedy opuściliśmy ich wreszcie, z westchnieniem powiedziałam do Patricka: — W Woodhammer jest naprawdę bardzo przyjemnie, muszę to przyznać, choć nie da się ukryć, że początkowo tęskniłam za miejskim życiem. — W Woodhammer podoba mi się daleko bardziej niż w Londynie — odparł. — Tutaj się urodziłem i wychowałem, więc jest to mój dom rodzinny. — Lubisz go bardziej niż Cashelmarę? — ! — Skrzywił się. — jest na końcu świata. Chwycił moją dłoń, ręką otoczył talię i zawirował ze mną w cichym walcu wokół olbrzymiego holu. — Patrick! Nie tak szybko! — pisnęłam, ale gdy się roześmiał, zawtórowałam mu. I kręciliśmy się razem wśród cieni. — Dosyć! — wydyszałam wreszcie. — Muszę usiąść! III
Usiedliśmy więc na ławie przed ogromnym kominkiem. I nagle opanowała mnie wielka tęsknota za ramionami Edwarda otaczającymi mnie czule, za jego długim, silnym ciałem przylegającym do mojego. Siedziałam bardzo spokojnie, wpatrując się w rozżarzone węgle, podczas gdy Patrick bez przerwy opowiadał o tym, dlaczego tak kocha Woodhammer. Kiedy wyrwałam się z odrętwienia, usłyszałam jak wyciszonym, marzycielskim głosem objaśnia mi, że dębowa poręcz schodów rzeźbiona była przez Grinlinga Gibbonsa. — Tak, jest piękna, prawda? — powiedział mój głos. I zobaczyłam w Patricku Edwarda, tak wyraźnie, że zapragnęłam wyciągnąć rękę i chwycić to nieuchwytne podobieństwo, jednak już w następnej sekundzie zniknęło. — Czy zanim pójdziesz spać, mogę pocałować cię pod jemiołą? — zapytał Patrick z chłopięcą naiwnością. Był taki przystojny. Jego włosy przybrały odcień ciemnego złota, a oczy były niebieskie jak żadne inne. Nigdy wcześniej nie spotkałam młodzieńca równie przystojnego. — Och, nie wierzę w pocałunki pod jemiołą — odparłam. — To taki pogański obyczaj. Dobranoc, Patricku. Dziękuję za urocze Boże Naro dzenie. Odeszłam. Nogi poniosły mnie pewnie do pokoju na górze, ale kiedy już wśliznęłam się do łóżka, bardzo długo nie mogłam zasnąć. Myślałam, że pewnie jestem prostacka i zepsuta — ciężarne kobiety nie powinny łaknąć namiętności w miesiącach oczekiwania. A ja tego dnia pragnęłam Edwarda równie namiętnie jak w czasie miesiąca miodowego. I gdzieś w głębi duszy czułam zalążek gniewu, że zostawił mnie samą na tak długo.
III Wrócił dwa tygodnie później. Był bardzo wysoki (zawsze o tym zapominałam) i bardzo przystojny i kochałam go bardziej niż kogokol wiek na świecie. Wszystko, czego pragnęłam, to wziąć go do naszego pokoju i powiedzieć mu, jak bardzo za nim tęskniłam. Ale oczywiście to musiało poczekać, ponieważ z Edwardem, zakutana w krepę, z bladą piękną twarzą ukrytą za szkaradnym welonem, stała jego owdowiała córka Katherine. — Witam, kuzynko Katherine. — Zdecydowana byłam zachowywać się poprawnie, mimo że nigdy nie odpowiedziała na przyjazny list, który napisałam do niej zaraz po ślubie. — Było mi szczerze żal, gdy się dowiedziałam o twoim nieszczęściu. Przyjmij ode mnie wyrazy najgłęb szego współczucia. 112
— Dziękuję, kuzynko Marguerite. Była bardzo oficjalna i lodowata jak zimowy północny wiatr. Kiedy mi podziękowała, zapanowało kłopotliwe milczenie. Uratował sytuację Ed ward, sugerując, że przed podwieczorkiem mogłaby odpocząć w swoim pokoju. Ponieważ przystała na propozycję, zobowiązana byłam towarzy szyć jej na górę. — Cieszę się, że czułaś się na tyle dobrze, by odbyć tę podróż — powiedziałam w napięciu. — Nie wątpię, że w domu szybko wyzdrowiejesz. — Tak — odparła Katherine. — Mam nadzieję, że podróż nie była zbyt męcząca. — Nie. — Musiałaś odczuć wielką ulgę, kiedy ojciec po ciebie przyjechał. — Tak. Byłam zdumiona nie tylko jej monosylabową oschłością, ale też kompletnym brakiem wdzięczności. Zastanawiałam się, czy w ogóle przyszło jej do głowy, jak wiele dla mnie znaczyło być pozbawioną towarzystwa Edwarda i jaka to była niedogodność dla niego samego. Podejmując decyzję, że nie lubić jej byłoby zbyt proste, postanowiłam dać jej szansę, choćby przez wzgląd na jej wdowieństwo. W pokoju zdjęła welon i zobaczyłam, że istotnie jest śliczna. Miała ciemne włosy, oczy otoczone długimi czarnymi rzęsami, a skóra, dla kontrastu, wydawała się przezroczysta. Bez welonu wyglądała też mło dziej i uzmysłowiłam sobie, że jest zaledwie dwa lata ode mnie starsza. Służąca przyniosła gorącą wodę. Osobista pokojówka Katherine zaczęła już rozpakowywać rzeczy. — Czy jeszcze czymś mogę służyć? — zapytałam uprzejmie, a kiedy potrząsnęła przecząco głową, pośpieszyłam na dół, by znaleźć się razem z Edwardem i cieszyć długo oczekiwanym spotkaniem. Spędziliśmy masę czasu opowiadając sobie, jak samotne i przykre były te święta (byłam bardzo ostrożna w przecenianiu radości z towa rzystwa Patricka). A później, zapytawszy wpierw o Thomasa, zdał rela cję ze swojej długiej podróży przez Europę ku lodowatemu majesta towi Petersburga. Wiele lat temu odwiedzał Rosję, a paru spośród jego niezliczonych znajomych wciąż było związanych z tamtejszą amba sadą. Słuchałam cierpliwie jego porównań Rosji wczorajszej z dzi siejszą, gorliwie chłonęłam jego konkluzje, że nic się tam nie zmieniło i że nic nigdy się nie zmieni. A cały czas myślałam zachłannie tylko o tym, jaki jest przystojny i jak dziwnie czuję się nieprzygotowana do życia w celibacie. — A co z zaleceniem twojego lekarza? — spytał zaniepokojony, gdy ostatnia świeca została zgaszona, a moja skóra była tak rozpalona, że groziła przepaleniem prześcieradła. — Och, zupełnie zapomniałam — odparłam, modląc się, by Bóg 8
113
wybaczył mi kłamstwo. — Doktor Ives powiedział, że do piątego mie siąca jest to zupełnie bezpieczne. To najnowszy medyczny pogląd o ciąży. — Jakąż wspaniałą rzeczą jest postęp nauk! — wykrzyknął Edward z tym zwichrowanym poczuciem humoru, które tak bardzo kochałam. A potem nie musiałam już dłużej zaprzątać sobie głowy katuszami wstrzemięźliwości. Następnego dnia opanowało mnie przerażające poczucie winy, bo a nuż zaszkodziłam dziecku? Ale Thomas wydawał się wyjątkowo aktywny i wkrótce zdecydowałam, że było błędem wierzyć każdemu słowu lekarzy. Cóż oni zresztą wiedzą? Wciąż zmieniają tylko zdanie na temat tego, jak najlepiej leczyć pacjentów. Na szczęście moją uwagę szybko co innego odwróciło od wyrzutów sumienia. Rankiem dnia następnego pan Buli poprosił swojego pra codawcę o rozmowę i wiedziałam, że zamierza wystawić złą opinię Patrickowi. — Edwardzie — odezwałam się, gdy kończył drugą filiżankę her baty i zbierał się od stołu. — Czy mogłabym zamienić z tobą słówko na osobności, zanim udasz się do biblioteki na spotkanie z panem Bullem? — Oczywiście. — Odprawił lokaja i uśmiechnął się do mnie. — O co chodzi? — O Patricka. Edwardzie, po twoim wyjeździe był troszkę niegrzecz ny, ale przekonałam go, że powinien zachowywać się lepiej. I od tego czasu postępował wzorowo. Chciałam po prostu, żebyś wiedział o tym przed rozmową z panem Bullem. — Rozumiem — odparł. Obojętność wkradła się do jego oczu, ale postanowiłam to zignorować. — Och, Edwardzie, skoro już mówimy o Patricku. Przypomniało mi się coś jeszcze, o co chciałam cię prosić — powiedziałam gładko. — Najdroższy, Patrick tak bardzo tęskni za swoim przyjacielem, tym panem Stranahanem. Zdaję sobie sprawę z tego, że edukacja pana Stranahana nie powinna być przerywana, czy jednak nie mógłby przyje chać na krótkie wakacje do domu? Patrick byłby taki szczęśliwy, a ja z przyjemnością bym go gościła. — A więc — powiedział Edward ostro — to był warunek, pod jakim Patrick poprawił swoje zachowanie. — Cóż... — Odpowiedź na twoją prośbę brzmi: nie. Derry zachował się w sposób wysoce niestosowny i zabroniłem mu pokazywać się w moim domu przez najbliższe trzy lata. Nie tylko za karę, ale też po to, żeby odseparować go od Patricka. Nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego miałbym cofnąć tę decyzję, ani też nie zamierzam tego zrobić. — Rozumiem — odparłam. 114
W obliczu tak dogmatycznego stanowiska nic innego nie mogłam powiedzieć. Przynajmniej, pomyślałam, przekażę Patrickowi, że próbo wałam. — Marguerite, jeszcze jedno. Byłbym zobowiązany, gdybyś w przy szłości powstrzymała się od zabierania głosu w sprawach, które ciebie nie dotyczą. — Nie było mowy o zabieraniu głosu — rzekłam płaczliwie. — Nie? — Rzucił mi twarde, zimne spojrzenie. — Miło mi to słyszeć. To postawiłoby nasz związek w niezręcznej sytuacji, a nie widzę potrzeby przysparzania sobie zbędnych trosk. Dlatego proszę: żadnych więcej niefortunnych wstawiennictw za Patrickiem. Skoncentruj się wyłącznie na mnie i swoim dziecku. — Tak — odparłam. — Oczywiście. Ale nie mogę tak zupełnie odciąć się od swoich pasierbów... — Tego bym nie chciał. Rola macochy oczywiście jest zawsze tru dna, a być macochą dorosłych dzieci, kiedy ma się zaledwie osiemnaście lat, to prawdziwa próba. Twoje trudności byłyby znacznie mniejsze, gdybyś pozostawała w cieniu, ilekroć pojawia się jakiś problem. — Znakomicie — rzekłam. — Jeśli tego sobie życzysz. I choć starałam się przyjąć jego radę, nie mogłam oprzeć się myśli, że jeśli rozluźnienie kontaktów z Katherine mogłoby być nawet poży teczne, to oderwanie od Patricka zniosłabym bardzo ciężko. Uważałam, że Katherine jest nudna. Dopóki byliśmy w Woodhammer, unikanie jej przychodziło mi bez trudu, ale na początku nowego roku wróciliśmy do Londynu i tam zaczęły się poważne problemy. Łatwo jest unikać kogoś w posiadłości o rozmiarach Wbodhammer Hall, trudno — w małym miejskim domu. Katherine obnosiła się ze swoją żałobą jak kiepska aktorka z melodramatu na Drury Lane. Gdzieś na początku lutego zaczęłam się zastanawiać, jak długo jeszcze mogę znosić jej ponurą obecność w moim domu. Wreszcie miarka się przebrała. Edward podjął decyzję o wyjeździe do Cashelmary. Nawet nie było mowy o tym, bym mogła z nim po jechać. A ponieważ zabierał ze sobą Patricka z zamiarem, że udzieli mu lekcji zarządzania majątkiem, miałam nadzieję, że Katherine zde cyduje się im towarzyszyć. Katherine jednak miała inne pomysły. — Przeprawa przez Morze Irlandzkie w lutym musi być okropna — powiedziała. Kiedy zaś zasugerowałam, że dzięki temu mogłaby się spotkać z Annabel, mieszkającą w domu posagowym Cashelmary, odparła wyniośle, że nie ma siostrze nic do powiedzenia ze względu na jej niefortunne małżeństwo. — Rozumiem — rzekłam z zamierającym sercem. — A więc zo staniesz tutaj? II*
Spojrzała na mnie lodowato. — Jeżeli masz aż takie obiekcje — odezwała się po krótkiej, śmier telnej pauzie — mogę poczynić starania i zamieszkać w Kent z rodzicami mojego męża. — Ależ nie, nie! — wykrzyknęłam w poczuciu winy, myśląc jedno cześnie, jaki to wspaniały pomysł. — Oczywiście nie wolno ci nas opuszczać, Katherine! — Dlaczego nie? To oczywiste, że chcesz się mnie pozbyć. Nieprzyjemnie mną to wstrząsnęło. Czy istotnie tak źle ukrywałam swoje uczucia? Dokonałam błyskawicznego przeglądu mojego zachowa nia w ostatnim czasie i uznałam, że nie. — Stanowczo zaprzeczam... — zaczęłam gorąco, ale przerwała mi. — Poza tym — rzekła — najwyraźniej nie uświadamiasz sobie, że dla mnie przebywanie z tobą pod jednym dachem jest równie nieznośne jak dla ciebie. Tylko chrześcijańskie miłosierdzie nakazuje mi litować się nad tobą, zamiast potępiać za ten poziom zepsucia, który pozwala ci na jakąkolwiek intymność z mężczyzną w wieku mojego ojca. Całą tę sytuację uważam za wysoce oburzającą. W zasadzie z trudem patrzę na ciebie bez mdłości. Każdy, kto kiedykolwiek odczuł gwałtowną zazdrość, bez kłopotu rozpozna jej symptomy u innych. Odparłam więc zdziwionym, potulnym głosikiem: — Jesteś zazdrosna! Mało inteligentna uwaga, muszę przyznać, ale wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie po jej zajadłej napaści i początkowo byłam zbyt osłupiała, by w odpowiedzi wrzasnąć pod jej adresem jakąś obelgę. — Zazdrosna? — wykrzyknęła, prostując się i obrzucając mnie tym swoim zarozumiałym spojrzeniem. — Zazdrosna! — odwarknęłam, zaczynając przychodzić do siebie. — Jesteś zazdrosna o moje miejsce w sercu twojego ojca. — Co za obrzydliwa potwarz! — Mówiła niezwykle dobitnie. Jej twarz była jak z kamienia. — To absolutne kłamstwo. Nie mam pojęcia, jakie miejsce zajmujesz w sercu ojca, ale doskonale się orientuję co do mojej tam pozycji. Jestem jego ulubioną córką. Zawsze byłam. Och, wiem, że Neli była tą, którą traktował jak przyjaciela. Ale to tylko dlatego, że była o wiele starsza od nas i w okresie choroby mamy musiał na niej polegać. Lecz Neli popełniła mezalians, nawet ona ostatecznie go zawiodła. Ja nigdy. Byłam tą, która wyśmienicie wyszła za mąż. W dniu mojego ślubu wyznał mi, jak bardzo jest ze mnie dumny. A to warte było wszystkiego — tych dwóch okropnych lat małżeństwa, tych obrzydliwie długich zim w Petersburgu... Och, przecież to niemożliwe, by ktoś tak wulgarny jak ty zrozumiał, jak bardzo byłam nieszczęśliwa. Ale przez cały ten czas moje miejsce w sercu ojca pozostało nie zmienione. Czyż nie dowiódł tego, przyjeżdżając po mnie do Petersburga? Wiedziałam; że 116
przyjedzie. Jestem jego najukochańszą córką, rozumiesz?! I nic na to nie poradzisz. Było to więcej, niż mogłam znieść. — A ja jestem jego żoną! — krzyknęłam. — I na to ty nie możesz nic poradzić! Ty zimna, samolubna, nieludzka istoto! Jak śmiałaś ciągnąć go do Petersburga po to tylko, by udowodnić sobie, że jeśli lamentować będziesz wystarczająco głośno, na pewno przybędzie z pomocą?! Jak śmiałaś odebrać nam nasze pierwsze wspólne Boże Narodzenie?! Jeśli myślisz, że zrobił to z miłości do ciebie, to szkoda, że nie widziałaś jego złości, kiedy musiał wyruszyć w tę podróż na drugi kraniec Europy, by zrobić to, co po prostu uważał za swój obowiązek! — Ty nikczemny, zepsuty kłamczuchu! — Jak śmiesz nazywać mnie w ten sposób! — A jak ty śmiesz mówić, że papa mnie nie kocha! — wrzasnęła. Pod wpływem uderzeń złamanego serca kamienna fasada rozsypała się w drobny mak i Katherine, szlochając histerycznie, wybiegła z pokoju. Byłam tak zdumiona jej umiejętnością wylewania łez, że przez chwilę stałam bez ruchu, gapiąc się za nią. Ale kiedy mój gniew zaczął stygnąć, spróbowałam ocenić sytuację, podobnie jak kalkulowałabym ruch w sza chach. Mogłam albo zacząć traktować ją jak powietrze, albo też mieć nadzieję, że wkrótce opuści mój dom; mogłam również zdobyć się na wysiłek i spróbować przekonać ją, że nie jestem takim podłym potworem, za jakiego mnie bierze. W pierwszym odruchu gotowa byłam zacząć ją ignorować, ale wtedy przyszło mi do głowy, że być może byłam trochę okrutna, wyjawiając niechęć Edwarda do ratunkowej wyprawy do Petersburga. Wyobraziłam sobie, jaka byłabym nieszczęśliwa, gdyby Francis wybawił mnie z jakiejś opresji, a potem dowiedziałabym się, że właściwie to wolał zostać w Nowym Jorku z Blanche. Dałam Katherine pół godziny na odzyskanie zimnej krwi i zastukałam do jej pokoju. — Katherine — powiedziałam, kiedy ponownie znalazłam się z nią twarzą w twarz. — Myślę, że obie byłyśmy niemądre. Ty, bo widziałaś moje małżeństwo z twoim ojcem jako coś obrzydliwego, podczas gdy w istocie jest ono dość romantyczne. Ja, bo unikałam cię przez te wszystkie tygodnie, gdy tymczasem od początku naszego małżeństwa tęskniłam za towarzystwem kogoś w moim wieku. Być może niewiele nas łączy i ta próba zakończy się smętną porażką, ale powinnyśmy przynajm niej spróbować zostać przyjaciółkami. Czy nie mogłybyśmy zacząć wszystkiego od początku i traktować siebie nawzajem bez uprzedzeń, za to z większym... — Szukałam właściwych słów i chytrze wyciągnęłam ulubione wyrażenie z jej własnego repertuaru — z większym chrześcijań skim miłosierdziem? Jak osioł robi krok naprzód, by dosięgnąć marchewki, tak Katherine nie mogła oprzeć się pokusie, by okazać swoją wielkoduszność.
— Jestem pewna, że nikt bardziej niż ja nie pragnie zachowywać się po chrześcijańsku — powiedziała wyniośle, otrząsnąwszy się ze zdumie nia. Zaraz jednak przypomniała sobie swoją zazdrość i dodała: — Nie jestem zdziwiona, dowiadując się, że brak ci było towarzystwa rówieś ników, ale powinnaś była o tym pomyśleć, zanim wyszłaś za papę. — Och, wiem — odparłam gorliwie. Mimo całej mojej dobrej woli zastanawiałam się, na jak długo starczy mi jeszcze cierpliwości. — Wiem... Ale jakże ci zazdroszczę, Katherine! Chociaż przez dwa lata byłaś za granicą, musisz znać w Londynie masę dziewcząt w swoim wieku! — Istotnie, znam ich mnóstwo — odparła, nadal bardzo wynio sła — ale stanowczo zbyt jestem przygnębiona, żeby składać im teraz wizyty. — A i mój stan jest zbyt zaawansowany. Może jednak później, na wiosnę... — Przypuszczam, że gdzieś w czerwcu mogłabym przyjąć jedno czy dwa zaproszenia — rzekła Katherine. — Jeśli zechcesz, możesz mi towarzyszyć. — Ach, jakże bym chciała! — odparłam natychmiast. — Katherine, bardzo ci dziękuję! Tak więc pierwsze lody zostały przełamane i do czasu powrotu Edwarda z Cashelmary Katherine i ja zachowywałyśmy się wobec siebie w sposób jak najbardziej cywilizowany. Wciąż dalekie byłyśmy od serdecznej przyjaźni, ale chodziłyśmy razem na przechadzki do ogrodu po śniadaniu, a wieczorami, kiedy wymieniałyśmy poglądy na temat ulubionych magazynów mody, Katherine nawet grywała dla mnie na pianinie. Grała pięknie. Była jedną z tych dziewcząt, które celują we wszystkim, za co się wezmą. Świat nazywał takie zachowanie — „z ogładą", lecz ja określiłabym je jako irytujące. — Katherine tak wybornie wyszywa! — westchnęłam kiedyś do Edwarda. — Powinieneś zobaczyć jej hafty! Na pianinie gra lepiej niż Blanche, a jeśli idzie o rysunki... Zamierzałam powiedzieć, że w tym względzie jest równie utalen towana jak Patrick, ale przemyślawszy to sobie, zrezygnowałam z wy głoszenia tej kwestii. — To ładnie z twojej strony, że tak bardzo interesujesz się Katherine — powiedział Edward z wdzięcznością. — Obawiałem się, że uznasz ją za wyjątkowo nudną. — Katherine nie jest nudna — rzekłam po krótkiej pauzie. — Tylko trochę nieśmiała. — Nieśmiała! Zawsze wydawało mi się, że jest wyjątkowo wyniosła, a przy tym, niestety, mechaniczna i sztywna! Eleanor zwykła mawiać, że Katherine jest jak woskowa laleczka. Znowu zapanowała dłuższa chwila ciszy. 118
— Ależ skąd? — odezwałam się wreszcie. — Woskowa laleczka? Tak, to mówi mi coś o Katherine, ale znacznie więcej o Eleanor. Podniosłam się powoli i przeszłam do okna salonu, by wyjrzeć na plac. W tych dniach, z powodu mojej dziwnej figury, zawsze poruszałam się w zwolnionym tempie. Na zewnątrz drzewa były nagie, a z ołowianego nieba sypał na nie śnieg. — Rozdrażnieni rodzice często czynią pochopne uwagi o swoich dzieciach — powiedział Edward spokojnie. Pocałował mnie, co sprawiło, że natychmiast zapomniałam o Katherine. — Sama wkrótce się o tym przekonasz. — Tak przypuszczam. — Z głębokim westchnieniem oparłam się o niego. — Jeżeli Thomas w ogóle zdecyduje się przybyć. Czy zdajesz sobie sprawę, że zaczynam wierzyć nie tylko w to, iż zawsze miałam takie kształty, ale też, że tak już zostanie? Trzy tygodnie później Thomas przyszedł ha świat.
IV Thomas był maleńki, lecz bardzo aktywny. Był bez włosów, miał jasnobłękitne oczy i nadąsane usteczka. Chaucer określiłby jego charakter jako choleryczny. Uważałam, że to najwspanialsze niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. Już w kilka sekund po tym, jak go ujrzałam, byłam nim zauroczona. — Popatrz, jaki jest śliczny! — zawołałam z dumą do Edwarda. A kiedy dziecko rozkrzyczało się, dodałam zachwycona: — I jak głośno płacze! — Z podziwu godną energią — odparł Edward grobowym głosem. Uśmiechnął się jednak, a kiedy mnie pocałował, byłam pewna, że w tej chwili jestem najszczęśliwszą kobietą na świecie. Poród był łatwy, więc szybko doszłam do siebie. Chciałam wy zdrowieć jak najprędzej, lecz kiedy pod koniec maja doktor Ives powiedział, że mogę wracać do normalnego życia, okazało się, że powrót ten zabiera bardzo dużo czasu. Pierwsze dni lata nie były okresem dogodnym ani dla Edwarda, ani dla mnie, ale ostatecznie sprawy zaczęły się jakoś układać. Obrady Parlamentu dobiegły wreszcie końca i wówczas Edward zadecydował, że nadszedł czas na tak długo odkładaną podróż do Cashelmary. — Jakież to ekscytujące! — zawołałam, szczerze zaintrygowana miejscem, które uważał za swój dom rodzinny. — Nie mogę się doczekać chwili, kiedy zobaczę Irlandię! — Od dawna cieszyłem się na myśl, że cię tam zabiorę — powiedział 119
zachwycony moim entuzjazmem. — Możemy pojechać sami, tylko ty i ja, i zostać przez kilka miesięcy. Natychmiast poślę Fieldinga, by poczynił przygotowania do podróży. — A co z Thomasem? — Och, Irlandia nie byłaby zdrowa dla niemowlęcia. Niania i pielęg niarka mogą go zabrać do Woodhammer, gdzie dołączymy do niego w październiku. — Jakież to trudne — odparłam. — Przykro mi, najdroższy, ale to absolutnie mi nie odpowiada. Czy nie moglibyśmy znaleźć jakiegoś innego rozwiązania? Jego twarz była bez wyrazu. — Eleanor zawsze uważała, że małe dzieci lepiej zostawiać w An glii... — Ale ja nie jestem Eleanor, prawda? ->— rzekłam. — Mam tego pełną świadomość — powiedział pośpiesznie, zbyt późno zdając sobie sprawę, że popełnił błąd. — Ponieważ jednak widziałem, jak w Irlandii umierało moje najukochańsze dziecko... — Tak, to musiało być straszne doświadczenie. Ale w tej kwestii jestem po trosze fatalistką. To prawda, że Thomas może się rozchorować w Irlandii, ale równie dobrze może zachorować w Woodhammer Hall. I jak będę się wówczas czuła, przebywając w Cashelmarze, całe trzy dni drogi od niego? — Sugerujesz, że Eleanor... — Nie, najdroższy, niczego nie sugeruję. Proszę, nie myśl, że krytykuję Eleanor... Po prostu jestem inna niż ona, to wszystko. Chyba nie sądzisz, że mogłabym znieść tak długie rozstanie z Thomasem. Bardzo pragnę pojechać tylko z tobą do Irlandii i przeżyć drugi miesiąc miodowy. Ale zgódźmy się na dwutygodniową rozłąkę z Thomasem, zamiast dwóch miesięcy. Niania i pielęgniarka mogą przywieźć go do Cashelmary. — Wobec tego pozostałe dzieci również muszą do nas dołączyć — odparł, instynktownie starając się być sprawiedliwym. — Oczywiście! — zawołałam. — Dlaczego nie? Ale najpierw będzie my mieć dwa tygodnie tylko dla siebie. — Chcesz powiedzieć, że nie przepuścisz okazji! — powiedział ze śmiechem. Kiedy zobaczyłam, że ostatecznie zgodził się ze mną, mogłam odetchnąć z ulgą. Kłótnia małżeńska została zażegnana, zanim zdążyła się rozpocząć.
V Patrick uprzedzał, że leży na końcu świata. Ale jakiż zdumiewający był to koniec z tymi górami wystrzeliwującymi z czarnej ziemi i otaczającymi postrzępionym kołem nierówne brzegi jeziora! Kiedy powóz wspiął się na szczyt przełęczy i mogłam nareszcie spojrzeć w dół na Cashelmarę, byłam oszołomiona, a jednocześnie onieśmielona jej nieskazitelnym pięknem. Nigdy wcześniej nie widziałam takiej scenerii. Jeziora i doliny — tak, stan Nowy Jork jest ich pełen, ale też pełen jest drzew. A tu, w Connaught, krajobraz był tak nagi, że miękkie krawędzie i łagodne linie, które zawsze kojarzyłam z wiejskimi obraz kami, po prostu nie istniały. Dla mnie, mieszczucha, było coś przerażają cego w tych wielkich, nagich górach, wznoszących się ponad nami niczym drzemiące zwierzęta, w rozległych obszarach bagien i wrzosowisk, w szybujących chmurach, które wciąż zmieniały kształty, jakby manipu lowała nimi ukryta ręka niebios. — Ta góra tam nazywa się Devilsmother — mówił Edward. — Jest źródłem wielu miejscowych legend. A dalej, idąc z zachodu na wschód, widać Knocklaur, Benwee, Laynabricka, Skeltię... — Mówił o górach tak, jakby były ludźmi. — A za nami, czego stąd nie widać, jest Maumtrasna, najwyższa z nich. Granica hrabstwa biegnie wzdłuż szczytów gór, a tam jest Mayo... Miejscowi nazywają ten obszar Krainą Joyce'ów, od nazwy klanu. Connemara, ziemie, które oglądaliśmy od momentu opuszczenia Oughterard, częściowo pokrywa się z Kraiui4 Joyce'ów, jednak uważana jest za oddzielną... Connemara, Oughterard, Mayo... W głowie dzwoniły mi irlandzkie nazwy. Był to mój trzeci dzień w Irlandii. Pierwszego przyjechaliśmy do Dublina, gdzie spędziliśmy noc w gościnie u królewskiego namiestnika; następnego dnia pociąg przeciął kraj, dowożąc nas do luksusowego hotelu kolejowego w Galway. Tego ranka opuściliśmy Galway i wynajętym powozem udaliśmy się w czterdziestomilową podróż do Cashelmary. Tak więc miałam już za sobą wiele godzin gapienia się na Irlandię, od wyniosłego zamku w Dublinie po prostotę wieśniaczych chat. I im więcej widziałam, tym bardziej uświadamiałam sobie, że pewne z moich wcześniejszych wyobrażeń były z gruntu fałszywe. W Nowym Jorku dużo słyszy się o Irlandii. W tym mieście roi się od irlandzkich Amerykanów, którzy są szalenie zadowoleni, gdy przy każdej nadarzającej się okazji mogą mówić o swoim kraju. Podobnie jak wiele innych liczących się rodzin, w kuchni mieliśmy Bridget i Kitty w pomywalni, obie zachwalające głośnym śpiewem uroki swojej ojczyzny. Słuchałam o cienistych borach i zadbanych chatkach krytych strzechą, i o miłych sercu krasnoludkach tańczących nad bagnami. A oglądałam tu biedę, brud, żebraków, lepianki i zrujnowaną wieś, wyglądającą, jakby 121
przetoczyła się przez nią jakaś straszliwa wojna. Im głębiej posuwaliśmy się na zachód, tym było gorzej. Naraz Wielka Klęska Głodu lat czterdziestych nie była już tylko legendą zamierzchłej dekady, a stała się złem, które wciąż czaiło się wśród czasu tej obcej, tajemniczej ziemi. — Edwardzie — powiedziałam, przypominając sobie co straszniejsze wspomnienia irlandzkich Amerykanów — wiem, że jesteś dobrym ziemianinem i dla Irlandii zrobiłeś co w twojej mocy. Ale dlaczego inni angielscy dziedzice nie mogą pójść za twoim przykładem? — Jest bardzo wielu dobrych ziemian — odparł Edward. — Po prostu więcej słyszy się o tych złych, to wszystko. — Ale jeśli tak wielu jest dobrych, to dlaczego Irlandia znajduje się w takim opłakanym stanie? Mam na myśli... cóż, dlaczego Anglikom tak bardzo zależy na tym, by... zatrzymać Irlandię? Czy dla tych ludzi nie byłoby lepiej, gdyby rządzili się sami? — Moja droga — rzekł Edward — gdybyś żyła w luksusach w pięknym domu i znalazła na progu swojej rezydencji żebraka, co byś zrobiła? Czy odtrąciłabyś go pod pretekstem, że sam powinien się troszczyć o swoją egzystencję, czy też wzięłabyś go do domu, próbując go wyżywić i zmniejszyć jego cierpienia? — Cóż... — Mamy wobec Irlandii moralny obowiązek — powiedział stanowczo. — Musimy naprawić nasze błędy z przeszłości i polepszyć obecne warunki. Rojenia tajnych stowarzyszeń irlandzkich o niepodległości są bez sensu. Jest faktem nie podlegającym dyskusji, że bez pomocy Anglii wszyscy Irland czycy umarliby z głodu, a ten kraj zamieniłby się w pustynię. — Ależ, Edwardzie — odparłam. — Zdaję sobie oczywiście sprawę, że jestem tylko niewiele rozumiejącą cudzoziemką, ale czy Irlandczycy nie umierali już przedtem z głodu i czy ten kraj... ta część Irlandii... tak bardzo różni się od pustyni? — W przeciwieństwie do rozpowszechnionej wśród Irlandczyków opinii, Anglia zrobiła bardzo wiele, by pomóc Irlandii, choć zgadzam się, że było to niewystarczające. Musieliśmy znaleźć jakieś rozwiązanie problemu powtarzających się klęsk głodu. Ale rozwiązanie takie nie może być oparte na przyzwyczajeniach wieśniaczej populacji, egzystującej wyłącznie na tak nędznym źródle pożywienia jak ziemniaki... Gdyby tylko wymyślić sposób zachęcenia ich do lepszego wykorzystania swojej ziemi... — Zaczął opowiadać o reformie rolnej. — Trzeba dać wieś niakom większy udział w ziemi... W tej chwili nie mają żadnej motywacji do rozwijania upraw... Po klęsce głodu zrobiłem eksperyment: dałem mojemu najlepszemu dzierżawcy ziemię na czterdzieści lat... Zdumiewa jące, jak zmieniła się jego postawa, gdy miał zabezpieczone prawo własności. Ale takie długoterminowe dzierżawy należą tu do rzadkości... Właścicielom ziemskim nie przynoszą natychmiastowych zysków, jednak na dłuższą metę...
Kiedy tak mówił, zrozumiałam najgłębszy powód jego przywiązania do Cashelmary. Kryło się w tym wyzwanie. Z łatwością mogłam sobie wyobrazić, jak będąc młodzieńcem szukał wciąż nowych obszarów do podboju, znudzony problemami nie odpowiadającymi jego zdolnościom; jak po klęsce głodu stanął wobec ruiny swojego majątku, majątku zdewastowanego i pozornie nie do odbudowania. Tymczasem skręciliśmy z drogi i powóz przejechał przez bramę, wspinając się po krętym, ocienionym drzewami podjeździe. — A to — rzekł wreszcie Edward z błyskiem w oczach — jest mój dom. Było to staroświeckie miejsce, tak bezbarwne, że niemal nagie. Choć jeśli ktoś lubi starą architekturę, przypuszczam, że mogłoby mu się spodobać. Osobiście wolę gotyckie dodatki, ale w tych sprawach moje gusta zawsze były bardzo nowoczesne. — Białe domy są takie eleganckie — powiedziałam, pragnąc być zarówno szczera, jak pełna uznania. Ale nie mogłam nie zauważyć, jak tę elegancję psują chwasty na podjeździe i wykruszone kamienne stopnie schodów. Pomyślałam 0 Woodhammer Hall, nieskazitelnie zakonserwowanym i utrzymanym. 1 wydało mi się, że te dwa domy pokazują różnicę między Anglią a Irlandią—jedna bogata i komfortowa, druga pokryta bliznami przeszłej tragedii i zaniedbana. — Czy na tyłach domu jest jakiś ładny ogród? — zapytałam z braku czegoś lepszego do powiedzenia. — Ach, Irlandczycy nie uznają ogrodów — odrzekł Edward pogod nie. — Jest trawnik. W czasach mojego ojca rósł tam zagajnik, ale wyciąłem go, by posadzić warzywa. Wiesz, w Irlandii trzeba wykorzystać każdy skrawek żyznej ziemi. Zastanawiałam się, jak mogłam myśleć o nim jako o Angliku. Przecież żaden Anglik nie wyciąłby zagajnika! — Jestem pewien, że już wkrótce poczujesz się tu jak u siebie w domu — powiedział. Ale ja jeszcze nigdy nie czułam się równie vobco. Z tej perspektywy nawet Anglia wydawała mi się niemal tak samo przytulna jak Ameryka. Kiedy człowiek ma lat dziewiętnaście, łatwo się adaptuje. Byłam zdecydowana uznać Cashelmarę za miejsce, które odwiedza się z przyje mnością, nawet jeśli w głębi ducha dziękowałam Bogu, że nie muszę tu przebywać dwanaście miesięcy w roku. Moją dobrą wolę wspomogli życzliwi służący. Większość z nich słabo mówiła po angielsku, więc pełne porozumienie było niemożliwe. Szybko zrezygnowałam z prób wyjaś niania pokojówkom znaczenia słów „zakurzony" czy „brud". Ale uśmiechały się z taką gotowością i wykazywały tak wiele dobrych chęci, że wybaczałam im wszystko. Może z wyjątkiem przeciekającego w moim łóżku podgrzewacza. Lecz nawet w tym wypadku Hayes, majordomus, 123
wyjaśnił mi ten mankament z takim zapałem i wyobraźnią, że byłam oczarowana i zachowałam spokój. Z Hayesem i jego żoną, będącą tu kimś w rodzaju gospodyni, prowadziłam długie rozmowy. Robiłam to nie tylko dlatego, że byli w tym domu jedynymi osobami posługującymi się zrozumiałym angielskim, ale też ze względu na ich pełen zachwytu stosunek do mojego amerykańs kiego akcentu. Po miesiącach spędzonych wśród Anglików, zawsze na tyle uprzejmych, by nie zwracać uwagi na ułomności mojej mowy, takie komplementy działały na mnie jak balsam. Niebawem przyjechał konno z Letterturk bratanek Edwarda, George, napuszony człowieczek. Po nim przybyło jeszcze kilku innych wiel możów — pan Plunket z Aasleagh, pan Knox z Clonbur i pan Courtney z Leenane. Ich żony, starsze damy hołdujące modzie sprzed dziesięciu lat, były tak ciekawe poznania mnie, że zaczęłam wierzyć, iż moje przybycie jest dla nich najbardziej ekscytującym wydarzeniem ostatniej dekady. Przy okazji składania rewizyt mogłam obejrzeć kawałek Irlandii — od domu George'a w Letterturk, na otoczonym trzcinami brzegu jeziora Mask, po sławny zajazd w Leenane z widokiem na przypominają ce fiord wody portu Killary. — Czy powinnam odwiedzić także biedotę? — zapytałam Edwarda w dwa tygodnie po naszym przyjeździe. Zajęty był objeżdżaniem dóbr ze swoim zarządcą MacGowanem, a mnie znudziło już czytanie, zabawa z szachownicą i samotne spacery do małej złotej plaży na zachodnim brzegu jeziora, czym wypełniałam sobie czas oczekiwania na przyjazd Thomasa z Anglii. Edward był zadowolony. — Cóż, istotnie znalazłaby się jedna czy dwie lepiej utrzymane chaty, które gdybyś chciała, mogłabyś odwiedzić. Gestem niewątpliwie przy sparzającym ci popularności wśród dzierżawców byłyby wizyty złożone głównym rzecznikom doliny. — Kto to taki? — Sean Denis Joyce i... ale myślę, że mówiłem ci już o młodym Maxwellu Drummondzie. Historia miejscowych waśni była niewiarygodnie zawiła. Edward wyjaśnił mi, że Drummond, którego pragnął posłać do Kolegium Rolniczego, poprzez matkę spowinowacony był z 0'Malleyami. A 0'Malleyowie i Joyce'owie to najliczniejsze rodziny w dolinie. Pan Drummond mieszkał z dwiema niezamężnymi ciotkami w schlu dnej, obielonej chacie, niemal tak dużej, że można by ją nazwać dworkiem. Za domem znajdowało się kartoflisko. Na podwórzu roiło się od kur i świń, przed drzwiami frontowymi piętrzyła się kupa gnoju, który — ku mojemu zdziwieniu — nie śmierdział. Zmieszany został z ziemią bagienną, a ta zawierała jakieś związki, które, wedle wyjaśnień Edwarda, neutralizowały naturalny odór. Wnętrze chaty nie grzeszyło czystością
(wciąż pamiętam kurę kokoszącą się w cebrze wiszącym na ścianie), ale dom był w miarę dobrze utrzymany. Z pewnym zdziwieniem zoba czyłam nawet trzy książki, teraz odkurzone i położone na stole, by zrobić na mnie wrażenie. Były to Biblia (po łacinie), gramatyka języka angielskiego (z nie rozciętymi stronami) i mocno sfatygowana praca zatytułowana „Legendy, mity i inne historie z czcigodnego kraju zwanego Irlandią". — Mój ojciec dużo czytał, proszę pani — powiedział młody Drummond, chłopak mniej więcej w moim wieku, któremu najwyraźniej nie brakowało śmiałości. — Ja sam umiałem czytać już w wieku pięciu lat... prawda, ciociu Bridget? Ciotka Bridget powiedziała, że rzeczywiście tak było i że tylko Przenajświętsza Matka Boża wiedziała, jak cudownym i rzadkim obraz kiem był widok pięciolatka z nosem wetkniętym w książkę, pilnie oddającego się nauce. — Także podróżowałem, proszę pani — rzekł Drummond. — Wi działem inne strony poza Krainą Joyce'ów, ponieważ mój ojciec był z Ulsteru i w czasie głodu pojechaliśmy do domu w County Down, gdzie było więcej nadziei na pracę i jedzenie. Podróżowałem przez Mayo i Slingo, Leitrim i Cevan, Monaghan i Arnagh. Zjeździłem Irlandię wzdłuż i wszerz i pewnego dnia zobaczę to wszystko ponownie, tak mi dopomóż Bóg. — Moim zdaniem pan Drummond jest zbyt zarozumiały — powie działam później z dezaprobatą do Edwarda. — Przez cały czas mojej wizyty ani na chwilę nie przestał mówić o sobie. Edward wyglądał na rozbawionego. — Przerasta o głowę każdego wieśniaka w Connaught i wie o tym — odparł. — Jeżeli oznacza to, że ma o sobie wysokie mniemanie, to tym lepiej. To czyni go ambitnym, a Bóg świadkiem, że niewielu mam dzierżawców, którzy mieliby jakiekolwiek ambicje doskonalenia siebie czy własnego gospodarstwa. I następnego dnia wezwał pana Drummonda do Cashelmary, by dać mu szansę spędzenia roku w Królewskim Kolegium Rolniczym w D u b linie. Kiedy wróciłam po wizycie u głowy rodu Joyce'ów, pan Drum mond wciąż jeszcze był w holu. — Milady, niech Bóg panią pobłogosławi! — wykrzyknął z takim ładunkiem irlandzkiego czaru, że niemal ugięły się pode mną nogi. Z niejakim zdziwieniem zauważyłam nagle, że nie jest tak nieatrakcyj ny, jak mi się początkowo wydawało. Wprawdzie ubrany był nie najlepiej, ale ciotka podcięła na tę okazję jego czarne włosy, a śniada skóra została dobrze wypucowana. — Jadę do Dublina! — wołał z błyskiem w oczach. — Z całą pewnością lord de Salis jest najszlachetniejszym dziedzicem, jaki kiedy kolwiek chodził po irlandzkiej ziemi. 125
I kiedy uśmiechał się do mnie promiennie, nie sposób było nie odwzajemnić uśmiechu i nie życzyć mu powodzenia. — Tak naprawdę nie obchodzi mnie pan Drummond — skomen towałam później sprawę Patrickowi. — Jest taki nieokrzesany i tak zadziera nosa, a jednak jest w nim coś ujmującego. Nie umiem tego dokładnie określić. Myślę, że mój ulubiony pisarz nazwałby to natural nością. — Naturalnością! — zadrwił Patrick z nietypową dla siebie cierpkością. — Tak... naturalność kupy gnoju! Masz bardzo dziwne gusta, Marguerite, skoro uważasz Drummonda za ujmującego... Poczekaj, aż poznasz mojego przyjaciela Derry'ego Stranahana! Przekonasz się wtedy, że Drummond jest równie ujmujący jak hodowane przez niego świnie. Odkryłam wreszcie, że Drummond maczał palce w wygnaniu Strana hana, co zadecydowało o tym, że Patrick był do niego źle usposobiony. Katherine pozostała w Anglii, wybierając odwiedziny u rodziny swojego męża, ale Patrick i pan Buli przyjechali z nianią, pielęgniarką i Thomasem do Cashelmary. Byłam zachwycona widokiem Thomasa — urósł nawet przez te dwa krótkie tygodnie naszej rozłąki. Spędziłam masę czasu w pokoiku dziecinnym, zachęcając go do raczkowania. Miał bardzo silne mięśnie pleców i wspaniałego ducha przygody. — Zastanawiam się, czy Annabel przyjedzie go zobaczyć — powie dział Patrick, z podziwem obserwując poczynania Thomasa. — A może już tu zaglądała? — Nie. Edward mówi, że nie przyjedzie do nas, a ja nie powinnam jej odwiedzać. To wielka szkoda, prawda? Chciałabym ją poznać. — Spróbuję jakoś skusić ją do przyjazdu — rzekł Patrick. — Powiem jej, jaka jesteś miła i jaka ona jest niemądra. Annabel i jej mąż zajmowali się hodowlą koni, co w Irlandii było zajęciem bardzo popularnym. Ponieważ niezmiennie pozostawała prze ciwniczką ponownego małżeństwa ojca, nie zdziwiło mnie, gdy Patri ckowi nie udało się nakłonić jej do złożenia wizyty w Cashelmarze. Lecz w końcu, wychodząc z założenia, że prawdopodobnie jest równie ciekawa spotkania ze mną, jak ja poznania jej, zdeterminowana postanowiłam znaleźć jakieś rozwiązanie. Zleciłam Patrickowi wykonanie kilku szkiców Thomasa, od Knoxów nabyłam szczeniaka z miotu seterów irlandzkich, a następnie rysunki i psa wysłałam do Clonagh Court wraz z najlepszymi życzeniami. Już następnego dnia Annabel wpadła w odwiedziny i zostawiła swoją wizytówkę. W dzień po tym ja zostawiłam swoją kartę wizytową w Clonagh Court. — Sądziłem, że zakazałem ci odwiedzać ją! — krzyknął Edward, kiedy z obowiązku poinformowałam go o wypadkach. — Ależ ona odwiedziła mnie pierwsza! — odparłam, jako dowód rzeczowy pokazując kartę wizytową. T>f>
— Dlaczego mi o tym nie wspomniałaś? — Nie chciałam cię martwić, najdroższy. Następnego dnia otrzymałam list, w którym czytałam: „Droga kuzynko Marguerite, dziękuję za setera i rysunki dziecka. Obaj wydają się mieć sporo charakteru. Z zasady nie interesują mnie niemowlęta, lecz ufam, że pewnego dnia Thomas i ja spotkamy się. Twoja kuzynka, Annabel Smith." Natychmiast odpisałam: „Droga kuzynko Annabel, z ogromną przy jemnością poznam cię z Thomasem. Będę w domu we wtorek. Twoja oddana kuzynka, Marguerite Marriott de Salis." Dzięki temu fortelowi zdołałyśmy nawiązać znajomość, nieistotne, na jakim poziomie formalności, co pozwoliło nam zaspokoić wzajemną ciekawość bez utraty twarzy ze strony Annabel, a z mojej — bez obawy narażenia się na gniew Edwarda. Dwa dni później wcwałowała na podjazd, nonszalancko przywiązała cugle konia do najbliższego drzewa i powoli wspięła się po schodach do frontowych drzwi.
VI — Pewnie myślisz, że zachowałam się wobec ciebie potwornie — powiedziała Annabel pól godziny później, kiedy wróciłyśmy do salonu z pokoiku dziecinnego. — Co zresztą zgodne jest z prawdą, ale papa czasem tak działa mi na nerwy, że robię wszystko, by odpłacić mu pięknym za nadobne. W zasadzie, kiedy tak patrzę wstecz, wydaje mi się, że większość życia spędziłam na złoszczeniu się na niego za to lub tamto. Ale mężczyźni potrafią być tacy nieznośni, czyż nie? — Kobiety także — mruknęłam niewyraźnie, gdy zamilkła dla nabrania oddechu. — Ach, kobiety! — zawołała Annabel. — Wymaga się od nich tak wiele, że mają wszelkie prawo być nieznośne. Ale mężczyźni nie mają żadnej wymówki, jak to powiedziałam mojemu pierwszemu mężowi w dniu, kiedy zdecydowałam się go opuścić, choć w końcu nigdy go nie opuściłam, bo byłam wtedy młodsza i bojaźliwsza. Och, był taki męczący. Nie rozumiem, dlaczego w ogóle za niego wyszłam... Choć nie tak, akurat to wiem dokładnie. Chciałam uciec z Woodhammer Hall. Woodhammer Hall! Uch! Jest jak grobowiec... nie, jak sanktuarium. Sanktuarium Louisa! Przypuszczam, że papa powiedział ci o Louisie. — Biedny chłopczyk... — Głupstwa! Stanowił źródło stałego zagrożenia i był niepraw dopodobnie zepsuty. Wiem, że nie powinno się mówić źle o zmarłym, ale 127
doprawdy, wolę mówić źle niż kłamać. Najwyższy czas, by ktoś zaczął mówić prawdę o tych ponurych latach w Woodhammer, kiedy biedna mama wybrała odosobnienie. Oczywiście byłam oddana mamie, która była niezwykle piękną i dzielną kobietą. Naturalnie, jestem oddana także papie, choć jest taki nieznośny. Ale jak mogli zachowywać się tak, jakby śmierć Louisa uczyniła ich bezdzietnymi? Mieli cztery żyjące córki i chłopczyka-niemowlę... Dlaczego nie potrafili docenić tego błogo sławieństwa? Pewnie, że śmierć Louisa była tragedią, nie przeczę, ale powinni byli poświęcać więcej uwagi żyjącym, miast stale opłakiwać zmarłego. Zresztą nigdy nie rozumiałam, dlaczego uważali Louisa za tak wyjątkowego. Byłam równie mądra jak on, także równie ładna, jeśli już mamy być w zgodzie z prawdą. Ale papa, oczywiście, zawsze uważał kobiety za istoty niższego gatunku. Dla mamy musiała to być ciężka próba. — Ależ on jest pełen głębokiego podziwu dla inteligencji twojej matki! I ma prawdziwie radykalne pomysły dotyczące edukacji ko ! biet... i; — Papa? Radykałem? Dobry Boże, jeśli on jest radykałem, to ja koniokradem! Ale nie zrozum mnie źle. Wiem, że papa jest wybitnym człowiekiem, i jestem pewna, że nikt nie podziwia jego kariery polity cznej bardziej niż ja. Ale uważam go za nieznośnika, ponieważ bez kłótni nigdy nie udaje mi się posunąć z nim niczego naprzód, a swary rodzinne, z czym się na pewno zgodzisz, kuzynko Marguerite, są straszliwie wyczerpujące. Rozległo się pukanie do drzwi. — Przepraszam, pani Smith, proszę o wybaczenie — powiedział Hayes, wsuwając nos do pokoju — ale... — Mój ojciec wrócił z Clonareen? — W rzeczy samej, właśnie wjeżdża na podjazd, proszę pani, może tu być w każdej chwili. — Muszę iść. — Annabel zerwała się na równe nogi, chwyciła palcat) i zaczęła naciągać rękawiczki. — J e s t e m szalenie zadowolona, że w końcu cię poznałam, kuzynko Marguerite. Muszę ci podziękować za to, że po wszystkich tych niezręcznościach zechciałaś mnie przyjąć. Dziecko jest urocze... Bardzo się cieszę, że mogłam je zobaczyć... — Ależ, czy nie zostaniesz... — Och, nie, lepiej nie, w przeciwnym razie papa i ja jak nic pokłócimy się znowu. Może jednak mogłabyś przekazać mu ukłony ode mnie jako zaproszenie do zgody po wszystkich tych miesiącach milczenia. — Tak, oczywiście. Ale... — Wpadnij proszę do Clonagh Court przed wyjazdem do Anglii. Poznasz mojego męża. Papa prawdopodobnie powiedział ci, że Alfred jest okropnie pospolity i wulgarny, i to prawda, ale jest taki miły, taki zabawny i nigdy, nigdy nie jest nieznośny. Bywam w domu we środy. 128
— Środy. Dobrze. Ale, kuzynko Annabel, Edward wyrażał się o twoim mężu bardzo pochlebnie... Jest naprawdę zadowolony, że wyszłaś szczęśliwie za mąż. — Naprawdę? Cóż, więc dlaczego, na Boga, nie mógłby mi tego powiedzieć sam? — odparła ze złością. — Doprawdy, jest bardziej nieznośny niż myślałam. I nie pozostawiwszy mi czasu na odpowiedź, wymknęła się z pokoju, spiesząc schodami na dół, by uniknąć spotkania z ojcem w holu.
VII — Cóż, cieszę się, że zachowała się wobec ciebie w sposób cywilizo wany — powiedział Edward, kiedy usłyszał o wizycie Annabel. — Potrafi być taka niemiła i nieznośna. I pomyśleć tylko, ile kłopotów sprawiła mi w przeszłości... — Ależ, Edwardzie, to jasne, że jest do ciebie głęboko przywiązana! — Chciałbym, żeby i dla mnie było to równie jasne — odparł gorzko, lecz potem zmiękł, przyznał się do swojej afektacji i powiedział, że jeśli chcę, mogę odwiedzić Clonagh Court. Nie od razu jednak pojechałam do Annabel. Uznałam, że byłoby błędem przyśpieszać bieg wypadków, a poza tym w przyszłości będzie wiele okazji do rozwinięcia naszej znajomości. Odczekałam więc do końca pobytu w Cashelmarze i dopiero wtedy wzięłam powóz z zamiarem złożenia jej rewizyty. Mimo że była to środa, w domu nie zastałam nikogo. Pan i pani, powiedziano mi, pojechali na targ koński do Letterturk i nie wrócą przed zmierzchem. Albo Annabel zapomniała o swojej obietnicy, albo też targ koński był zbyt kuszący, by mu się oprzeć. Zostawiłam więc kartę wizytową i wróciłam do Cashelmary. Trzy dni później powtórnie postawiłam stopę na angielskiej ziemi. W czasie pobytu w Cashelmarze niezupełnie byliśmy odcięci od świata, jako że codziennie chłopak stajenny posyłany był po gazety, które dowożono do Leenane omnibusem z Galway. Czułam się jednak tak oderwana od bieżących wydarzeń, że wiadomości ze świata miały dla mnie równie niewielkie znaczenie jak wieści z jakiejś odległej planety. Wszystko to jednak uległo zmianie, kiedy przyjechaliśmy do Woodhammer. Natychmiast przypomniało mi się gigantyczne wrzenie polityczne przetaczające się przez mój kraj i pozostawiające krwawe ślady. Thomas urodził się dokładnie w dniu kwietniowego bombardowania Fortu Sumter. Dwa dni później Lincoln wezwał wszystkich do broni. A potem nadeszły wieści o odłączeniu się kolejnych stanów — Wirginii, Północnej Karoliny, Arkansas, Tennessee. Aż w końcu niemal słyszałam odgłos 9
129
prucia, tak jakby Ameryka była rozdzieranym na dwoje kawałkiem materiału. Nawet dobre wieści, te ze stanów, w których było niewolnict wo, a które nie przystąpiły do konfederacji, mieszały się z niedobrymi wiadomościami o ruchach oddziałów federalnych w bitwie nad Buli Run. Usłyszawszy o tym wszystkim, wpadłam w ogromną panikę. Ale Francis napisał: „To się już nie powtórzy, ponieważ następnym razem będziemy lepiej przygotowani i ponieważ dowództwo nad armią Potomacu obejmuje najwybitniejszy generał w całych Stanach Zjednoczonych". Wtedy to po raz pierwszy usłyszałam ponury dźwięk imienia George'a B. McClellana. Podobnie jak Francis otrząsnęłam się już z początkowej nieufności wobec Lincolna i teraz, kiedy wojna wybuchła, nie miałam żadnych wątpliwości, która strona ma rację. Dla mnie jednak, mieszkanki Anglii, rzeczą trudną do zniesienia były niedorzeczne postawy Anglików wobec tej wojny. Przede wszystkim żaden z nich nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego wybuchła. Większość myślała, że ma coś wspólnego z ingerencją państwa i naruszaniem praw własności, a Anglicy, jak wiadomo, mają ściśle ustalone poglądy na te tematy. Nawet ludzie sympatyzujący z Północą sądzili, że spór dotyczy wyłącznie problemu niewolnictwa, i nie przypuszczali, że ma jakikolwiek związek z zagadnieniami konstytucyj nymi. Ale ludzie ci byli w mniejszości, ponieważ ogół opinii publicznej faworyzował Południe. Na próżno Edward tłumaczył mi mętnie, że w każdym sporze Anglicy zawsze biorą stronę słabszego; wobec mojej wściekłości to wyjaśnienie było po prostu zbyt naciągane. Bardzo dobrze wiedziałam, że Anglia patrzy na Północ z rezerwą i zaczyna traktować ją jako rywala na światowej arenie politycznej. Wizja przeciwnika, któremu uciera się nosa, była zbyt słodka, by nie dać się jej uwieść, ale przede mną odkrywała wszystkie mniej atrakcyjne cechy anglosaskiego charakteru. Mimo tych przygnębiających wieści z Ameryki i irytujących postaw Anglików przyjemnie było znaleźć się z powrotem w Woodhammer. Byłam zachwycona, gdy wkrótce znowu zajęliśmy się zabawianiem gości z taką intensywnością, że nie starczało czasu na znudzenie wiejską monotonią. Wśród znajomych, zaproszonych przez Edwarda, by dzielili z nim radość polowania, był jego najbliższy przyjaciel, lord Duneden, którego młodszą córkę, mężatkę, znalazłam szczególnie sympatyczną. Sytuacja lorda Dunedena przypominała sytuację Edwarda sprzed nasze go ślubu: od kilku lat był wdowcem i bawił się myślą o znalezieniu nowej żony. Zastanawiałam się nawet, czy mógłby pójść za przykładem Edwarda i ożenić się z kobietą znacznie młodszą, ponieważ wykazywał spore zainteresowanie Katherine. Ale sama Katherine szybko ucięła te podejrzenia, stwierdzając, że naczytałam się frywolnych powieści i mam zbyt bujną wyobraźnię. 130
— Poza tym — powiedziała, najwyraźniej dobrze czując się w swojej żałobie — przez dłuższy czas nie będę miała ochoty wychodzić za mąż... a nawet jeśli, to wolałabym poślubić mężczyznę nie na poły łysego i starego. Nie mogłam stwierdzić, że lord Duneden wcale nie jest dla niej za stary (Edward był starszy), ale zgodziłam się, że ma niewiele włosów i skłonność do tycia. — Ale ma sporo wdzięku — rzekłam. — I jest bardzo miły. — Być może — powiedziała Katherine z wystudiowaną obojętnością i więcej nie dyskutowałyśmy już o lordzie Dunedenie. Święta Bożego Narodzenia w Woodhammer były bardzo szczęśliwe. Thomas nauczył się stawać na nogi, podciągając się na prętach kojca, a Patrick wykonał świetny szkic, przedstawiający malca, jak z uwagą wpatruje się w barierkę. W ogóle Patrick znakomicie radził sobie z Thomasem. Nasza trójka spędziła masę czasu na wspólnej zabawie w pokoiku dziecinnym. Edward, choć także co wieczór odwiedzał Thomasa, by powiedzieć mu dobranoc, ograniczał się do pogłaskania malca po głowie, a potem obserwował go przez kilka chwil. — Dla ciebie Thomas będzie bardziej interesujący, kiedy podro śnie — powiedziałam świadoma tego, że nie powinnam się spodziewać, że Edward pójdzie za przykładem Patricka i będzie baraszkował z dziec kiem na podłodze. — Jakaż to będzie uciecha, gdy już nauczy się cho dzić! — Dzieci dorastają zbyt szybko — powiedział do mnie z uśmiechem. — Powinnaś cieszyć się jego niemowlęctwem, póki jeszcze trwa. — Och, bardzo się nim cieszę! Ale jestem gotowa traktować Thomasa jako coś więcej niż dziecko, zwłaszcza że... Zamilkłam. Chciałam powiedzieć: „zwłaszcza że wkrótce pojawi się nowe dziecko, którym będę się mogła cieszyć", lecz z jakiegoś powodu nie przeszło mi to przez gardło. — Zwłaszcza że co? — zapytał zwyczajnie, a kiedy wciąż nie mogłam wydusić tego z siebie, domyślił się wieści i pocałował mnie. — I jak on ma na imię? — zapytał rozbawiony. — Kiedy przychodzi na świat? — Pod koniec czerwca, tak sądzę — odparłam rozbrojona jego dobrym homorem i czując się mniej zakłopotana. — Ale imienia jeszcze nie ma, ponieważ ty musisz je wybrać. W przypadku Thomasa byłam taka apodyktyczna. — Nie — rzekł. — Ty wybierz imię. — Dlaczego? — zawołałam. — Nie chcesz wybrać sam? Czy imię dziecka tak niewiele dla ciebie znaczy? I z emocji zalałam się łzami, co w okresie ciąży było dla mnie typowe. — Najdroższa! — Był głęboko poruszony. — Co ty wygadujesz! — Wobec tego wybierz imię! — wyszlochałam i przywarłam do jego piersi, oddając się bezwstydnej orgii płaczu. 131
— David — odparł bez wahania. — Po moim bracie. Bardzo go lubiłem. Pamiętam, jak mówiłaś, że podobał ci się, kiedy odwiedzał was w Nowym Jorku. — Jesteś zadowolony? — zdołałam wykrztusić. — Oczywiście — odparł, trzymając mnie mocno i gładząc moje włosy. Twarz wciąż miałam przyciśniętą do jego piersi i nie mogłam widzieć jego miny. — Nie zmieni to niczego między nami? — zapytałam. — Prawda? — Dobry Boże, a niby dlaczego? — Cóż, z Thomasem... czasem bywało trudno.... przed... a zwłasz cza po... czyż nie? Zapanowało milczenie. — To nic — powiedział w końcu. A kiedy próbowałam temu zaprzeczyć, dodał ostro: — Musisz uważać mnie za wyjątkowego samoluba, jeśli sądzisz, że jestem niechętny temu, byś miała dzieci. — Ale... — Każda kobieta ma prawo do tego, by mieć dzieci. — I każdy mąż ma obowiązek dać je żonie? Och, Edwardzie, nie mówmy o prawach i obowiązkach! Jeżeli nie chcesz tego dziecka... — Najdroższa — odparł czule a stanowczo — możesz być pewna, że gdybym nie chciał tego dziecka, powiedziałbym ci o tym na długo przed jego poczęciem. Teraz, proszę, skończmy z tymi nonsensami albo naprawdę bardzo się na ciebie rozgniewam. Kiedy to powiedział, poczułam się znacznie lepiej i natychmiast zaczęłam całować go z wielką namiętnością. Zawsze w czasie ciąży byłam tak namiętna, co było przyjemniejsze niż poranne mdłości i powtarzające się omdlenia. Po świętach nie pojechałam z Edwardem do Cashelmary, ale wró ciłam do Londynu, gdzie lekarz potwierdził mój stan i udzielił tradycyj nej nudnej porady, bym wiodła spokojny tryb życia. Niebawem Edward zjawił się w Londynie, królowa otworzyła obrady Parlamentu i zima błyskawicznie pojaśniała, zamieniając się w wiosnę. Od początku ciąży czułam się znakomicie. Ale w pierwszych dniach czerwca, kiedy do rozwiązania pozostał niespełna miesiąc, wydarzyło się coś, co miało się okazać wyjątkowo niepokojące — córka Edwarda, Madeleine, porzu ciła klasztor i przysłała list z zapytaniem, czy mogłaby przyjechać do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
I Wyobrażałam sobie, że Madeleine jest równie cnotliwa jak bohaterka powieści Redcliffe'a i równie fanatyczna w swoim religijnym oddaniu jak pierwsi chrześcijanie męczennicy. Nigdy wcześniej nie znałam żadnej mniszki. Edward nie życzył sobie rozmawiać o niej, ponieważ obraziła go ogromnie, najpierw zmieniając wiarę na rzymskokatolicką, a potem wstępując do klasztoru. I nawet kiedy oznajmiła swoją intencję powrotu do świata, jego jedynym komentarzem było: „Dzięki Bogu odzyskała zmysły, zanim byłoby za późno na znalezienie męża". — Czy zamierzasz pozwolić jej zamieszkać tutaj? — zapytałam, niepewna, do jakiego stopnia chce jej wybaczyć. — Oczywiście — odparł. — Moim obowiązkiem jest zapewnić niezamężnej córce dach nad głową. Ale jeśli spodziewa się, że potraktuję ją, jak ojciec potraktował syna marnotrawnego, to obawiam się, że będzie srodze zawiedziona. Nie chcąc go dalej wypytywać, po więcej informacji zwróciłam się do Katherine. Ale ta natychmiast przybrała najwynioślejszą ze swoich min i odparła, że niewiele ma do powiedzenia. — Ależ ona jest zaledwie o rok od ciebie starsza! — zaprotestowa łam. — Nie mamy ze sobą nic wspólnego — rzuciła Katherine i z prze błyskiem dawnej zazdrości dodała: — Była faworytką babci. Dlatego stała się tak fanatycznie religijna. Dowiedziałam się, że „babcia" była matką Edwarda, zrzędliwą damą wspierającą większość ugrupowań papistycznych w Kościele anglikańskim, osobą wykazującą talent do ograniczoności umysłowej i długowieczności. — Przeżyła nawet mamę — powiedziała refleksyjnie Katherine. — A po jej śmierci, kiedy papa udał się za granicę, przyjechała do Woodhammer i zmuszała nas wszystkich do codziennych modlitw w intencji ukojenia naszego osierocenia. — Ależ to musiało być okropne! — zawołał Patrick żarliwie. — I takie nudne!
— Ale Madeleine to się podobało — stwierdziła Katherine. — Właś nie wtedy zwróciła się ku religii. Papa powiedział potem, że to wszystko wina babci. — Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić matkę Edwarda — rzekłam. — Czy dobrze się im współżyło? — Czy dobrze się między nimi układało? — mruknęła skrupulatnie Katherine. Ostatnio prosiłam ją, by wyłapywała najczęściej używane przeze mnie amerykanizmy. — Tak. Była mu bardzo oddana. — Była naprawdę miłą staruszką — wtrącił Patrick. — A czy Madeleine jest do niej podobna? — zapytałam z nadzieją, ale obydwoje wyglądali tak, jakby mieli wątpliwości. — Fanatyzm jest czymś w tak złym guście — odparła Katherine. — To mało zabawne — dodał Patrick — jeśli człowiek dowiaduje się, że skazany jest na ognie piekielne i potępienie, wiesz? W tym momencie nabrałam najgorszych przeczuć wobec tej pasierbicy-potwora i do czasu jej przybycia byłam już tak zdenerwowana, że ledwie starczyło mi odwagi, by pozostać w salonie i ją powitać. Na szczęście Edward był ze mną. Kiedy wprowadzono ją do pokoju, powiedział chłodno: „Witaj w domu, Madeleine". I mimo wcześniej szych ostrych słów, pocałował ją. — Czy mogę ci przedstawić... Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Nikt nie uprzedził mnie, że jest taka ponętna. Celowo używam słowa „ponętna", ponieważ nie była ani tak przystojna jak Annabel, ani tak piękna jak Katherine, ale miała w sobie ten specyficzny miękki, nieuchwytny czar, któremu wielu mężczyzn nie potrafi się oprzeć. Była niska, jeszcze niższa ode mnie i troszkę pulchna. Miała poważne niebieskie oczy, lekko kręcone jasne włosy i pewien nie dający się określić słowami wyraz twarzy. Trudno o dziewczynę słodszą i bardziej kuszącą. — Miło mi cię poznać, kuzynko Marguerite — powiedziała, rzucając ciekawe, lecz nie wrogie spojrzenie na moją wydętą talię. Zaraz potem zacisnęła swoje różane usteczka z taką zaciętością, że zastanawiałam się, czy kiedykolwiek jeszcze zamierza powiedzieć do mnie choćby jedno słowo. — To miło z twojej strony — zwróciła się uprzejmie do swojego ojca -— że zechciałeś mnie przyjąć, papo. Ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będę zbyt długo ciężarem dla ciebie. Złożyłam podanie o stanowisko pielęgniarki w prowadzonym przez mój zakon szpitalu dla ubogich i zamierzam rozpocząć tam pracę tak szybko, jak to tylko możliwe. — A ja myślałem, że opuściłaś zakon! — zareagował gwałtownie Edward. — Tak. Uznałam, że nie nadaję się na mniszkę ani w klasztorze, ani poza nim... Okazało się, że przestrzeganie tak ścisłych reguł jest dla mnie Tl/l
zbyt trudne. Nadal jednak zakon pragnie mi pomagać i kiedy zdecydowa łam się zostać pielęgniarką... — Nie będziesz żadną pielęgniarką! Nigdy w życiu nie słyszałem równie niedorzecznego pomysłu! — Nie sądzę, aby panna Nightingale* zgodziła się z tobą, papo. — Co mnie obchodzi panna Nightingale! — krzyknął Edward doprowadzony już do skrajnej wściekłości. — Kategorycznie zabraniam! — Tak, papo, tak przypuszczałam. Jak zawsze jednak mój obowiązek posłuszeństwa wobec Boga musi zwyciężyć obowiązek posłuszeństwa wobec ciebie. Nigdy, przenigdy nie odważyłabym się powiedzieć Edwardowi czegoś podobnego. Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na jego wybuch i jakby z oddali usłyszałam cienki, drżący głosik mówiący: — Kuzynko Madeleine, musisz być bardzo zmęczona po długiej podróży i jestem pewna, że pragniesz odpocząć. Pozwól, że pokażę ci twój pokój na górze. Jakież było moje zaskoczenie, gdy zdałam sobie sprawę, że ten cienki głosik należy do mnie. Ale Madeleine pozostała niewzruszona, a Edward na szczęście nie próbował się wtrącać. Zanim jego gniew eksplodował, wyprowadziłam ją z pokoju i pośpieszyłam na górę. Po drodze bez przerwy coś mówiłam — a to o nowej tapecie w jej pokoju, a to o podróży pociągiem z Holyhead. Na koniec zapytałam, czy nie chciałaby czegoś do picia, jako że tak łatwo zamówić herbatę. — To bardzo uprzejme z twojej strony — odparła, spoglądając na mnie z litością — ale z napojami mogę poczekać do obiadu. — A kiedy opadłam wyczerpana na łóżko, powiedziała uspokajająco: — Nie wolno ci brać sobie do serca papy i mnie, wiesz? Przywykł do tego, że jestem całkowitym przeciwieństwem Katherine. — Przeciwieństwem? — zapytałam cicho. — Katherine? — Oczywiście! Katherine wierzy, że świat by się skończył, gdyby nie była posłuszną córką, a ja wierzę, że skończyłby się, gdybym była. Przy okazji, ponieważ jestem pewna, że ojciec już myśli o ewentualnym mężu dla mnie, czy mogłabyś być tak dobra i poinformować go, że nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić za mąż, ani teraz, ani kiedykolwiek indziej? Bardzo ci dziękuję. — Ale... — Czy zaprowadzisz mnie teraz do pokoiku dziecinnego i pokażesz małego Thomasa? Uwielbiam dzieci! Tak w ogóle pewnego dnia, jeśli środki mi na to pozwolą, chciałabym założyć ochronkę dla sierot. — Wielce to chwalebne, ale... cóż, czy w takim razie nie wolałabyś mieć własnych dzieci? * Florence Nightingale (1820—1910) — pielęgniarka angielska, uważana za pionierkę nowoczesnego pielęgniarstwa.
— Nie wychodząc za mąż? — odparła Madeleine z pełną powagą i wybuchnęła tak niepohamowanym śmiechem, że nie mogłam się powstrzymać, by jej nie zawtórować. — Proszę, nie zrozum mnie źle — powiedziała na koniec. — Małżeństwo jest świętą i błogosławioną instytucją, niezwykle pasującą do rasy ludzkiej, ale Bóg nie tworzył jej z myślą o wszystkich, czyż nie? To bardzo prosta prawda, ale tragicznie nie dostrzegana przez kobiety, które uczone są od kołyski, by przedkładać wymogi społeczeństwa nad wolę Boga... Tak, to istotnie ładna tapeta... Jakież to ciekawe zobaczyć nieco nowych pomysłów w wystroju domu! Jedną z najwspanialszych rzeczy dla Amerykanina musi być to, że nie jest przytłoczony balastem wieków przestarzałych idei. Po tej zachęcającej uwadze wszelkie ślady skrępowania między nami zniknęły i wkrótce nawet zaczęłam się zastanawiać, jak mogłabym ją przekonać, by została z nami przy St. James's Square na dłużej.
II
Moje zadowolenie z goszczenia Madeleine było jednak codziennie przytłumiane przez zachowanie Edwarda, nie potrafiącego przy niej zapanować nad sobą. Winy Madeleine było w tym niewiele; przyjęła miły i uprzejmy sposób bycia, który, niestety, dla Edwarda był zbyt trudny do naśladowania. — Madeleine, gdybyś miała męża i tuzin dzieci, nie czułabyś najmniejszej potrzeby, żeby pracować w szpitalu przy pielęgnowaniu zawszonych pacjentów — powiedział, kiedy zganiła go delikatnie za podsuwanie jej konkurentów. A do mnie na osobności dodał: — Gdy bym tylko potrafił wybić jej z głowy ten szpitalny nonsens! Przy odrobinie starań szybko znalazłaby odpowiedniego kandydata i ustat kowała się... On po prostu nic nie rozumiał. Sytuacja powinna być jeszcze prostsza, gdyż Madeleine nie oczekiwała od niego zrozumienia. Ale jej pokorna akceptacja jego niezadowolenia tylko rozwścieczała Edwarda. Widziałam wyraźnie, że Madeleine jest tą córką, z którą nijak nie umie sobie poradzić. Annabel mógł zrozumieć — byli do siebie podobni i choć w przeszłości rozgniewała go, wciąż mówił o niej z miłością. Kathcrine mógł tolerować — zawsze tak starała się go zadowolić, że bez trudu przychodziło mu być dla niej miłym. Madeleine nie mógł ani zrozumieć, ani tolerować. I gdyby nie to, że byłam w dziewiątym miesiącu i obydwoje unikali denerwowania mnie, sądzę, że już w tydzień po jej przyjeździe kłóciliby się bez przerwy. irf
Ja jednak lubiłam Madeleine. Lubiłam kogoś, kto wykazywał za interesowanie moją potrzebą rozmawiania o rychłym przybyciu Davida, kto dzielił moje zafascynowanie rozwojem Thomasa. Nie jestem — mam nadzieję — jedną z tych nudnych kobiet, które nie potrafią normalnie mówić o niczym więcej jak tylko o swoich dzieciach. Ale w dziewiątym miesiącu ciąży człowiek ma umysł — chciał czy nie — wypełniony niemal wyłącznie dziecinnymi łóżeczkami, śliniaczkami i grzechotkami. Madeleine zdawała się to rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Działała na mnie uspokajająco. I dlatego chciałam, żeby została. Katherine stała się rozdrażniona. Nie była w najmniejszym stopniu zainteresowana dziećmi i wiedziałam, że w tym okresie jestem dla niej nudnym towarzystwem. — Ale nie pojmuję, jak możesz być w takiej przyjaźni z Madeleine — powiedziała kiedyś Katherine, zazdrosna jak nigdy, i dodała z roz paczą, jakby była małym dzieckiem: — Nigdy wcześniej nie miałam prawdziwej przyjaciółki, a Madeleine zawsze miała ich tak wiele! — Och, na miłość Boską, Katherine! — odparłam z gniewem. — Dlaczego, do diaska, nie miałabym być przyjaciółką was obu? Oczywiście nic na to nie mogła odpowiedzieć. Wkrótce zaczęła się, zachowywać nieco rozsądniej. Uważałam za bardzo smutne, że ona i Madeleine są w stosunku do siebie tak obojętne, zwłaszcza że między nimi był tylko rok różnicy. Pomyślałam z nostalgią o Blanche. Tej wiosny wyszła za mąż za pewnego bogatego młodzieńca, którego rodzina miała majątek w Filadelfii, ale choć pisała pełne ekstazy listy o nim, przypusz czałam, że jest nudny, a kiedy przysłała mi jego portret, zobaczyłam, że nie jest nawet w połowie tak przystojny jak Edward. Ponieważ jednak wydawała się dość szczęśliwa, łatwo przychodziło mi cieszyć się za nią. Toteż gdy Francis napisał, że nie jest to partia tak wyśmienita, jak sobie życzył, nie mogłam powstrzymać się od jeszcze większej radości. Kochałam Blanche szczerze i z całą pewnością nie byłam już o nią zazdrosna, ale w końcu jestem tylko człowiekiem. — Naprawdę mam nadzieję, że będą szczęśliwi — powiedziałam do Edwarda w dniu ślubu Blanche. — Przynajmniej tak jak my. — Mam nadzieję, że będą choć w połowie tak szczęśliwi jak my — o d p a r ł Edward, którego niechęć do Blanche złagodniała z upływem lat. — I nawet to są nadzwyczajnie dobre życzenia. Przed każdym rozwiązaniem Edward był szczególnie miły dla mnie, ponieważ wiedział, jak bardzo nienawidzę ostatnich dni otyłości, zmęcze nia i ogólnego bezruchu. — Ach, gdybyż David zechciał już przyjść! — westchnęłam. David spóźniał się jednak. A kiedy w końcu przyszedł, żałowałam, że nie spóźnił się jeszcze bardziej. Poród Thomasa przebiegł tak łatwo, a ja byłam tak podekscytowana jego przyjściem na świat, że szczerze mogłam potem powiedzieć, iż to
doświadczenie sprawiło mi przyjemność; wtedy myślałam nawet, że niektóre kobiety robią tyle hałasu o nic. Zdawałam sobie sprawę, że mia łam szczęście. Ale przez wszystkie te miesiące przed urodzeniem Davida nigdy nie przyszło mi do głowy, że za drugim razem mogę go nie mieć. W swojej ignorancji nawet nie przypuszczałam, że jedna kobieta może przeżyć dwa zupełnie różne doświadczenia wydając dziecko na świat. Poród Davida był koszmarem. Gdyby nie to, że doglądali mnie najlepsi w Londynie lekarz i położna, prawdopodobnie urodziłby się martwy. Być może ja również bym umarła. Byłam przekonana, że umieram. Madeleine pozostała przy mnie przez cały czas — nikt nie chciał, by tam była, ale ona pragnęła tego, a ja uparłam się przy tym. W końcu, jeśli dobrze pamiętam, nawet poprosiłam ją o ostatnią posługę Kościoła rzymskokatolickiego. Zamiast tego dała mi swój różaniec, żebym miała na czym zacisnąć zęby — daleko rozsądniejszy gest. I wtedy wiedziałam już, że będzie wyśmienitą pielęgniarką. Wkrótce potem zemdlałam. I choć przed porodem odzyskałam przytomność, lekarz zaaplikował kontrowersyjny lek — chloroform, który cudownie złagodził ból. W zasadzie później byłam zła, że nie zastosował go wcześniej, lekarze jednak obawiają się ingerować w natura lny proces narodzin dziecka; doktor powiedział mi, że powinnam się cieszyć, że w ogóle sięgnął po lek. David był znacznie większy niż Thomas i wyglądał zupełnie inaczej niż jego brat. Bezpośrednio po narodzinach nie miałam najmniejszego pragnienia oglądania kogoś, kto sprawił mi tyle kłopotu; a nawet kiedy go w końcu zobaczyłam, zapewne poczułabym się głęboko zawiedziona, gdyby był owiniętą w pieluszki czerwoną kupką kości i skóry. Ale David, na szczęście dla nas obojga, był pięknym niemowlakiem, różowiutkim, i pogodnym, i po dniu czy dwóch nie nosiłam już w sercu urazy za jego koszmarnie bolesne wejście w świat. Naturalnie dochodzenie do siebie zabrało mi sporo czasu. Przez kilka tygodni spędzałam dni w łóżku albo w półleżącej pozycji na sofie, lecz byłam w dobrym nastroju. Szalenie dużo czytałam, pisywałam do rodziny niezwykle szczegółowe listy, rozpoczęłam nowy tom mojego dziennika i próbowałam nadrobić zaległości w wiedzy o aktualnych wydarzeniach. W czasie ciąży nigdy nie odczuwałam najmniejszego zainteresowania sprawami bieżącymi, ale teraz ponownie zajęłam się studiowaniem rozwoju tej obrzydliwej wojny. Do wściekłości doprowa dziły mnie ponure angielskie próby zachowania neutralności. Jak państ wo może być neutralne, kiedy jednocześnie potajemnie buduje okręty wojenne dla faworyzowanej przez siebie strony? Uważałam to za chowanie Anglii za bardzo nędzne, co zresztą powiedziałam Edwardowi podczas jednej z naszych licznych dyskusji na ten temat. Wojna wszakże nie była jedynym przedmiotem naszych rozmów. Kiedy znowu dobrze się poczułam, więcej uwagi zaczęliśmy poświęcać
sprawom bardziej osobistym. I zanim jesienią pojechaliśmy do Woodhammer, Edward powiedział do mnie: — Jestem przekonany, że później będziesz chciała mieć więcej dzieci mimo tego niefortunnego doświadczenia z Davidem. Ale czy dla twojego zdrowia nie byłoby lepiej, gdybyśmy odłożyli na jakiś czas twoją następną ciążę? — Odłóżmy ją na zawsze, jeśli sobie tego życzysz—odparłam czując, jak przechodzą mnie ciarki. Starałam się zapomnieć zapach chloroformu i zgrzyt różańca Madeleine między moimi zębami. — W zupełności wystarczy mi dwoje dzieci. Był na tyle ostrożny, że tego nie skomentował, jednak wyczuwałam jego ulgę. — Co muszę zrobić? — zapytałam z ciekawością, a moje myśli wędrowały wśród rozwiązań rozciągających się od pasa cnoty do czarnej magii. — Dobry Boże, absolutnie nic — odparł, zupełnie jakbym wysunęła jakąś szokującą sugestię. — Ja zrobię co należy. — Cóż to takiego? — Nie ma potrzeby o tym dyskutować — rzekł. — To nie są rzeczy, na których kobieta musi się znać. Nawet perspektywa czarnej magii nie mogłaby mnie bardziej zanie pokoić. Kiedy więc ostatecznie zostałam oświecona, innowacja nie przypadła mi do gustu i musiałam z całą surowością przypomnieć sobie, że alternatywą jest chloroform i koraliki różańca. Wkrótce jednak oswoiłam się ze zmianą i po pewnym czasie przestałam o tym myśleć—co dowodzi, że człowiek może przyzwyczaić się do niewygody, jeśli ma wystarczająco silną motywację. Madeleine nie chciała jechać z nami do Woodhammer. Błagałam ją, ale odparła, że i tak zbyt długo odkładała wypełnienie swojego powołania, więc teraz, kiedy już dobrze się czuję, nie ma powodu, by pozostawała ze mną. — Ale nie mogę znieść myśli, że będziesz się zapracowywać na śmierć w tym strasznym szpitalu w najgorszej dzielnicy Londynu! — krzyk nęłam zrozpaczona, a jak przystało na prawdziwą nowojorczankę, dodałam: — I nawet nie otrzymasz za to żadnych pieniędzy, tylko nocleg i wyżywienie! To takie niesprawiedliwe! — To wcale nie jest niesprawiedliwe — odparła wyjątkowo pogod nie. — Pracując, będę się jednocześnie uczyć. — Ale gdybyś mogła tylko studiować w Nightingale Training School, o ileż byłoby to dla ciebie pożyteczniejsze. Wiem, że nie masz pieniędzy, ale mogłabym ci pożyczyć... — Marguerite, wiedz, że papa nigdy by na to nie pozwolił, a ja nie chcę, żebyś się z nim spierała. Mam tylko nadzieję, że będę mogła odejść, unikając z nim kłótni.
Nie mogła. Oznajmiła, że zamierza opuścić dom, i kiedy Edward próbował ją zatrzymać, zaczęli się kłócić. Madeleine była słodka, poważna i całkowicie nieubłagana, podczas gdy Edward błyskawicznie popadł w irytację i gniew, aż zupełnie posiniał z wściekłości. — Bogu dzięki, że twoja matka nie musi tego oglądać! — wrzasnął na koniec. — Proszę, papo — rzekła Madeleine — nie sądzisz, że byłoby roztropniej nie poruszać tematu mojej matki? Mogę się zbytnio roz gniewać. — Czy to wstęp do jakiegoś niedorzecznego oskarżenia? — Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru mówić o sprawach, które są ci dobrze znane... że traktowałeś moją matkę wstrętnie, a swoimi obrzydliwymi i samolubnymi wymaganiami zrujnowałeś jej zdrowie... — To kłamstwo! Edward aż posiniał z gniewu. — To prawda! Całe to twoje przechwalanie się szczęśliwym małżeńs twem... co za blaga! Twój żal po jej śmierci... co za hipokryzja! — Kochałem ją... — Tak... i właśnie twój przykład mężowskiej miłości przesądził o mojej decyzji, że nigdy nie wyjdę za mąż! Nie chcę być ofiarą jak moja matka! — Przecież ty nie możesz jej pamiętać! Miałaś zaledwie sześć lat, kiedy przyszło załamanie nerwowe po śmierci Louisa... — I przez następne sześć lat musiałam oglądać, jak wpędza się do grobu z powodu twojego zmysłowego nieumiarkowania! Nie, nie przery waj mi.». zresztą lepiej nie mówmy na ten temat więcej, ponieważ cokolwiek powiemy, będzie to niestosowne. Z Bożą pomocą dawno już udało się nam wszystkim ci wybaczyć. Ale proszę, jeśli życzysz sobie, bym zważała na słowa, to bądź tak dobry i nie rzucaj mi w twarz imienia mojej matki w ten sposób. Teraz, jeśli nie masz mi nic konkretnego do powiedzenia, opuszczę twój dom i spełnię powołanie pielęgniarki, — Rób, co ci się podoba, ale nie oczekuj ode mnie nawet złamanego grosza! Po tym, co tu powiedziałaś, możesz nawet żebrać na ulicy i nie będzie mnie to nic obchodziło! — Wątpię, by było to konieczne — odparła Madeleine — ponieważ zakon zapewnia mi wszystko, co jest do życia niezbędne. Żegnaj, papo. — Poczekaj! — zawołałam, zupełnie nie mogąc się od tego po wstrzymać, choć wiedziałam, że wtrącanie się jest z mojej strony głupotą. —• Madeleine... Edward... — Rozpaczliwie szukałam słów, próbowałam znaleźć jakieś rozwiązanie. — Edwardzie, pielęgniarstwo cieszy się dziś zupełnie nowym szacunkiem... Czy nie byłoby lepiej, gdyby Madeleine miała trochę pieniędzy, które pomogłyby jej wypełniać to powołanie na najbardziej chwalebnym poziomie? — Moja droga — odparł Edward twardo — byłbym wysoce zobowią-
zany, gdybyś w tej sytuacji powstrzymała się od komentarzy. Jeżeli ta scena jest dla ciebie zbyt przykra, pozwalam ci odejść. Ociągając się, wyszłam z pokoju. Później, kiedy Madeleine opuściła już dom, taszcząc swój podnisz czony sakwojaż zawierający cały jej skromny dobytek, powiedział mi bardzo dużo rzeczy. T o , że docenia moje dobre intencje; że rozumie, iż działałam w najlepszej wierze; że ma świadomość czasu i trudu, które włożyłam w to, by zaprzyjaźnić się z jego córkami, wobec czego nigdy nie był ani niewdzięczny, ani obojętny. Ale kiedy biorę stronę w sporach rodzinnych i w sposób nie pozostawiający wątpliwości nie zgadzam się z nim, działam na szkodę naszego małżeństwa. — Nie mówię, że masz być hipokrytką—rzekł. — Nie proszę cię, byś milczała, kiedy dochodzi do jakiegoś konfliktu między mną a dziećmi Eleanor. Wystarczająco głośno, Marguerite, narzekasz na żałosny pokaz neutralności Anglii w wojnie secesyjnej, a sama neutralnością nie grzeszysz. A przy takich okazjach powinnaś być neutralna. Nie chcę, aby moje drugie małżeństwo zostało zepsute spadkiem po pierwszym. Choć jego argument był przekonujący, jednak nie w pełni mogłam się z nim zgodzić. Nie powiedziałam wszakże nic więcej w obawie, że dyskusja mogłaby się okazać zbyt zajadła, a poza tym nie potrafiłam długo się na niego gniewać. Tej jesieni znów zabrał mnie za granicę, tym razem na południe Europy, i spędziliśmy dwa miesiące podróżując po wyspach greckich. Planowaliśmy część czasu poświęcić na Włochy, lecz w Rzymie wciąż jeszcze pobrzmiewały echa rewolucyjnej retoryki Garibaldiego i Edward uznał, że rozsądniej będzie unikać obszarów politycznie niestabilnych. Rzuciłam okiem na Wenecję, skąd wypływaliśmy statkiem do Aten, ale w moim dzienniku, poza entuzjastyczną notatką, że pewnego dnia tu powrócę, niewiele zanotowałam wrażeń z tego wspaniałego, bajkowego miasta. Mnóstwo miejsca za to poświęciłam Grecji (teraz wszystkie te strony, oprawione w czerwoną skórę, stanowią trzeci tom mojego dziennika, zatytułowany „Pobyt na Wyspach Grecji, 1862") i kiedy ponownie czytam moje zapiski, widzę, że opory, które miałam zostawiając chłopców na tak długo, dzięki silnemu pragnieniu, by nie zawieść Edwarda, szybko poszły w niepamięć. Dobrze zrobiłam, jadąc z nim. Byliśmy bardzo szczęśliwi. W tej wspólnej intymności, z dala od niepokojów naszego codziennego życia, posunęłam się znacznie w pragnieniu, aby zrozumieć złożoność jego charakteru. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że tak naprawdę nie jest stworzony do życia rodzinnego; był zbyt niespokojny i niezależny, by z radością przyjmować ograniczenia wynikające z trwałego związku. I choć w małżeństwie był dość szczęśliwy, to daleko bardziej odpowia dała mu żona podobna kochance niż partnerce życia domowego. Przypo mniało mi się wtedy, co Madeleine powiedziała o stosowaniu się do wymogów stawianych przez społeczeństwo; i wydało mi się, że mimo 141
deklarowanego poparcia dla takich reguł, tak w głębi serca Edward jest nonkonformistą. Zawsze, ilekroć zmuszony był zachować się konwenc jonalnie — na przykład w roli ojca — ogromnie tracił na atrakcyjności i czuł się niezręcznie. Był w swoim żywiole, kiedy uwalniał się od większości pułapek, jakie zastawiała nań jego pozycja; w najlepszej formie widziałam go w Nowym Jorku, gdzie był cudzoziemcem poza swoim normalnym otoczeniem, i. teraz, gdy byliśmy sami daleko od domu. Wtedy właśnie zaczęłam rozumieć, jak wiele znaczyła dla niego Eleanor. Ona także lubiła podróże; dzieliła wszystkie jego zainteresowa nia; być może ona również czuła się najlepiej poza strukturą codziennego życia. Musiała być tym towarzystwem, jakiego Edward potrzebował, prawdziwie pokrewną duszą, z którą dzielił swoje przygody — i kiedy raz ją znalazł, żadne z nich nie potrzebowało już nikogo innego. Syn, dziedzic tytułu — oczywiście; jedna córka, by opiekować się nimi na starość. Ale nikt więcej. Każdy inny byłby intruzem. — Marguerite, ależ kocham cię dokładnie tak samo, jak niegdyś kochałem Eleanor — wyznał — a czasem znacznie bardziej. Kiedy to powiedział, wszystkie kłótnie wydały mi się bardzo odległe. W zasadzie dopóki nie wróciliśmy do Anglii, byłam święcie przekonana, że już nigdy nie będziemy się kłócić. Ale Edward zdecydował, że święta powinniśmy spędzić w Irlandii. Wtedy to, podczas drugiej wizyty w Cashelmarze, spotkałam jego podopiecznego Derry'ego Stranahana.
III Derry ogromnie mi się spodobał. Miał prawie dwadzieścia jeden lat, dokładnie tyle co ja. Był przystojny w jakiś mroczny, pełen wdzięku i giętkości sposób, który był bardzo atrakcyjny. Miał dziwny akcent, irlandzki z silnym angielskim zabarwieniem, co musiał przejąć od Patricka, i dość czaru, by uwieść za jednym zamachem tuzin nieopierzonych sikorek, a nade wszystko ostry dowcip. Nie sposób było go nie lubić. Poza tym byłam zafascynowana sposobem, w jaki dawał upust swojej niespożytej energii. Kobiety są skłonne nie dowierzać mężczyznom z barwną romantyczną przeszłością... W czasie tamtych świąt Bożego Narodzenia po latach wygnania przyjechał z Frankfurtu. Otrzymał pozwolenie Edwarda na spędzenie miesiąca w Cashelmarze, po czym miał się udać do Dublina na studia prawnicze. — To dla mnie ogromny honor spotkać wreszcie panią tego domu — powiedział, kłaniając mi się w pas. Trudno było uwierzyć, że 142
kiedykolwiek był synem wieśniaka, mieszkającym w jakiejś zakopconej chacie przy drodze do Clonareen. Początkowo rzadko go widywałam. Byłam zbyt zajęta przygotowania mi do świąt, a on całymi dniami przebywał poza domem, razem z Patrickiem oddając się takim czy innym przygodom. Edward nastawał, by odwiedził swojego krewniaka w Maam's Cross. Wyjechał w ponurym nastroju w Wigilię. „Spać w jednym łóżku ze świniami, kurami i sześcio rgiem najmłodszych dzieci — o niczym innym nie marzę!" — rzucił. Ale Edward stwierdził, że jego obowiązkiem jest odwiedzić rodzinę w czasie świąt, nawet jeśli to tylko dalekie kuzynostwo. A Derry wiedział już, że nie warto ryzykować gniewu pana. Wkrótce po powrocie Derry'ego drugiego dnia świąt Patrick i ja zaśmiewaliśmy się do łez, słuchając jego relacji z wyprawy. Ponieważ wszystkie świąteczne wizyty i rewizyty już się skończyły, podobało mi się, że tak często szuka mojego towarzystwa. Trochę również niepokoiło, ponieważ Edward był tak pochopny w podejrzewaniu młodzieńców, którzy wykazywali jak najbardziej niewinne zainteresowanie moją osobą. W końcu jednak z ulgą skonstatowałam, że Derry nie interesuje się mną, lecz moją stałą towarzyszką, Katherine. Katherine również lubiła Derry'ego. Ostatni raz widziała go przed swoim ślubem, kiedy był ledwie chłopcem, a więc podobnie jak ja teraz spotkała go właściwie po raz pierwszy. Oczywiście nie powiedziała, że jej się podoba — była na to o wiele za powściągliwa — ale zauważyłam, jak często uśmiecha się w jego obecności i jak nigdy nie odprawia go z kwitkiem, kiedy stara się ją oczarować. Oczywiście, byłam zachwycona, bo i dlaczego miałabym nie być? Zawsze czytywałam romantyczne powieści, w których dwoje ludzi takich jak oni z reguły zakochiwało się w sobie. Katherine była wdową już od dwóch lat; była bogata, piękna i stanowiła dobrą partię. Derry znacznie ustępował jej urodzeniem, lecz posiadał doskonałą prezencję, a jego perspektywy na przyszłość były wyśmienite. Wiedział też, jak radzić sobie z jej nieśmiałością, z kolei Katherine była wymarzoną widownią, tak potrzebną mu dla odgrywania dowcipnych historii. Idealnie się uzupeł niali. Z całą pewnością nie mogło być lepiej. By sprawy wyglądały jeszcze romantyczniej, wkrótce stało się jasne, że Katherine ma jeszcze jednego adoratora. Po świętach przyjaciel Edwarda, lord Duneden, przyjechał do nas ze swojego zamku, położone go osiemdziesiąt mil na wschód od Cashelmary. Od pierwszych dni jej wdowieństwa łagodnie o nią zabiegał, a teraz starania te były już bardzo wyraźne. Ponieważ Katherine była mistrzynią w skrywaniu swoich uczuć, wkrótce biedny Derry popadł w straszliwą rozterkę. — Bez wątpienia lord Duneden jest wielkim szlachcicem — zwierzył mi się w końcu z rozpaczą — i jest taki bogaty oraz ma tak znakomitą pozycję, tego nie mógłbym zdobyć i za tysiąc lat. Ale, milady, ja mam 143
pewne zalety, których on nie posiada. Czy sądzi pani, że panna Katherine... lady Rokeby jest ich, że tak powiem... zupełnie nie świadoma? Złapał mnie u szczytu schodów i staliśmy na galerii otaczającej okrągły hol. Właśnie wróciłam z drugiej wizyty w Clonagh Court, gdzie spotkałam wprawdzie Annabel, ale znowu nie udało mi się poznać nieuchwytnego Alfreda, który wydawał się przebywać wciąż poza domem, bądź to kupując, bądź sprzedając konie. Ale Annabel i ja odbyłyśmy cywilizowaną półgodzinną pogawędkę i fantazjowałam sobie, że w przyszłym roku mogłaby nawet spędzić z nami święta Bożego Narodzenia, gdybyśmy byli akurat w Cashelmarze. — Co pani o tym myśli? — zapytał Derry gorączkowo. Oczy płonęły mu z niepokoju. A ponieważ byłam w dobrym humorze, jego zainteresowanie Katherine zaś tak romantyczne, nie mogłam się powstrzymać i powiedziałam: — Ależ, panie Stranahan, jestem pewna, że pańskie zaloty są w każdym calu równie wymowne jak lorda Dunedena. — Nie sądzi pani, że jej na nim zależy? — zapytał z namiętnością, którą mogłam uznać jedynie za rozczulającą, i zupełnie jak bohater moich powieści dodał: — Myśli pani, że mogę żywić jakąś nadzieję? — Cóż, panie Stranahan — rzekłam — odpowiedź naprawdę nie należy do mnie. Ale oczywiście z uśmiechem udzieliłam mu odpowiedzi, dbając o to, by odszedł w przekonaniu, że Katherine jest bardziej przychylna jego zalotom. Byłam tak podekscytowana rozkwitem tego romansu, który sama starannie rozniecałam, że nie mogłam się oprzeć pokusie i zwierzyłam się Edwardowi. Pamiętam, że uściskawszy dzieci na dobranoc, wyszliśmy z ich pokoiku i zmierzaliśmy korytarzem do naszych apartamentów, by przebrać się do obiadu, na który z Letterturk miał przybyć George, bratanek Edwarda. Byłam tak zajęta rozmyślaniem, czy nie pośpieszyłam się z umieszczeniem curry w menu (Bóg jeden raczy wiedzieć, jak Irlandczycy gotują curry), że ledwie słyszałam, jak Edward narzeka na swojego drugiego protegowanego, Maxwella Drummonda. Młody pan Drummond głęboko go obraził. Niedługo po rozpoczęciu nauki w Kole gium Rolniczym uciekł z córką jednego z wychowawców i przywiózł ją do doliny jako swoją żonę. Wyraźnie nieświadom tego, w jak potworny sposób odpłacił Edwardowi za jego łaskawość, rano złożył wizytę w Cashelmarze, pytając, czy nie mógłby wydzierżawić zrujnowanej farmy Stranahanów, dawnego domu Derry'ego, i powiększyć w ten sposób swojej posiadłości. Edward obiecał mu wcześniej wynająć ten dom za symboliczną kwotę, kiedy ukończy rok w Kolegium Rolniczym, i pan Drummond uważał tę obietnicę za wciąż aktualną. — Zuchwały dureń! — warknął Edward co najmniej po raz dziesiąty. 144
— Jeśli chce wynająć własność Stranahana, będzie mi musiał zapłacić solidny czynsz... to go nauczy na przyszłość nie marnować swoich szans. Dziwi mnie tylko, że ta dziewczyna jeszcze go nie opuściła, teraz, kiedy już wie, że została sprowadzona do rangi zwykłej wieśniaczki. Pomyśleć tylko, młodzieniec taki jak on mężem córki nauczyciela. Absurd! — Ale jaki romantyczny — westchnęłam, odrywając wreszcie myśli od curry. — Oczywiście byłoby lepiej, gdyby mieli pieniądze... zdaję sobie z tego sprawę. Ale, Edwardzie, przypuśćmy, że mieliby pieniądze. Przypuśćmy, że pan Drummond byłby w stanie utrzymać żonę na odpowiednim poziomie... Czy istotnie drobna różnica w ich pozycji społecznej byłaby tak znacząca? — Marguerite, nie wiem, jak patrzy się na takie rzeczy w Ameryce, ale zapewniam cię, że tutaj różnica klas między panem i panią Drummond jest o wiele więcej niż drobna. — A przypuśćmy, że jest to różnica między Derrym Stranahanem i... Katherine? Byliśmy już w naszych apartamentach. Edward właśnie zamierzał pociągnąć za taśmę dzwonka, by wezwać swojego lokaja, lecz jego ręka zawisła w powietrzu. — Derry — rzekł powoli — i Katherine? — Och, Edwardzie! — zawołałam radośnie. — To takie ekscytują ce. .. Jestem pewna, że są szalenie zakochani. Oczywiście Derry jest nieco od niej młodszy i wiem, że znacznie gorzej urodzony, ale ma dobre wykształcenie i zapowiada się tak obiecująco, a przy tym bądź co bądź jest twoim podopiecznym. — Nie jest moim podopiecznym — odparł Edward. — Nigdy nie przyjąłem go do mojej rodziny i nie zamierzam tego zrobić. Jest synem irlandzkiego wieśniaka, wobec którego wykazałem pewne miłosierdzie... często wbrew rozsądkowi... i jeśli to obudziło jego apetyt na o ileż wyższą pozycję społeczną, to obawiam się, że wkrótce dozna dużego zawodu. Odebrało mi mowę. — Ale... — Marguerite, czy zachęcałaś go w jakikolwiek sposób? Przełknęłam ślinę. — Niezupełnie, ale... — Czyżbyś była aż tak niemądra, by sądzić, że mógłbym za aprobować taki związek? — Cóż, ja... ja myślałam, że Derry jest twoim podopiecznym... Nie zdawałam sobie sprawy... niezupełnie rozumiałam... — Nie — powiedział. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że jest bardzo zagniewany. — Nie rozumiałaś. Wiedziałaś, że zmuszony byłem wysłać Derry'ego za granicę ze względu na pewne niemoralne czyny, których nie zamierzam opisywać w detalach, i wiedziałaś, że w przeszłości byłem niezadowolony z jego wpływu na Patricka. Wiedziałaś też, że 10 Cashclmara
145
z uprzejmości pozwoliłam mu spędzić miesiąc w Cashelmarze przed wyjazdem do Dublina... Wiedziałaś to wszystko, a jednak założyłaś, że z zadowoleniem przyjąłbym wiadomość o Katherine żywiącej dla niego jakieś uczucia. A co gorsza, miałaś czelność powiedzieć, że „nie rozumia łaś", iż nie mógłbym zaakceptować tego związku. — Wiedziałam o niewłaściwym zachowaniu Derry'ego w przeszłości, oczywiście — odparłam przez zaciśnięte zęby — ale myślałam, że wszystko zostało już wybaczone i zapomniane. A ponieważ jest tak szczerze przywiązany do Katherine... — Bardzo w to wątpię — wtrącił Edward. — Po prostu pali się do tego, by położyć rękę na jej pieniądzach i nie musieć zarabiać na chleb powszedni. — Trudno mi oprzeć się myśli, że jesteś odrobinę cyniczny, Edwar dzie. .. — A ja nie mogę oprzeć się myśli, że jesteś niewiarygodnie naiwna! — krzyknął, tracąc panowanie nad sobą. — Gorzej: że jak zwykle udało ci się wmieszać w sprawy moich dzieci i stanąć po ich stronie, przeciwnie niżbym sobie tego życzył. — T y m razem nie wiedziałam, że robię coś niezgodnego z twoimi życzeniami — powiedziałam niepewnym głosem. — Ale jeśli cię urazi łam, bardzo mi przykro. To się już nie powtórzy. I zanim zdążył warknąć kolejne gniewne słowo pod moim adresem, wypadłam z pokoju. Płakałam biegnąc korytarzem i płakałam wdrapując się na schody. Przed drzwiami pokoju dziecinnego przystanęłam, by wziąć się w garść. Na palcach weszłam do sypialni, gdzie zostałam sam na sam z moimi dziećmi. Thomas już spał. Rude włosy miał potargane, zadarty nosek przy^ cisnął bokiem do poduszki. Ale David był rozbudzony i cicho ga worzył do siebie, obserwując migotanie nocnego oświetlenia. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się pogodnie. Podniosłam go, zagulgotał, z miłością pociągnął mnie za włosy i leżał tłuściutki i spokojny w moich ramionach. — Najdroższa dziecinko — powiedziałam — naprawdę jesteś zdecy dowanie za gruby. Potem rozpłakałam się nad nim tak namiętnie, aż z niepokojem pomyślałam, że chyba znowu jestem w ciąży. Ale wkrótce poczułam się lepiej, uspokojona i opanowana. Ułożywszy Davida z powrotem do łóżeczka, wyszłam na palcach z sypialni i rezolutnie ruszyłam na dół w poszukiwaniu Katherine.
G&SHELMARA
IV — Błagam, nie zamartwiaj się tak, Marguerite — powiedziała Katherine. — Naturalnie, nie mogłaś znać zapatrywań papy na tę sprawę. Ja także uważałam, że Derry jest jego podopiecznym. — Nie zachęcałabym go przenigdy, gdybym tylko przypuszczała... — Nie sądzę, byś mnie w jakiś szczególny sposób zachęcała. W każ dym razie — odparła spokojnie Katherine — w tej chwili jest to bez znaczenia. Rzecz jasna, nigdy nie rozważałabym małżeństwa, które by zmartwiło papę. — Och, ale... — zaczęłam, lecz ugryzłam się w język. — W pewnym sensie to upraszcza sytuację — mówiła Katherine. — Wyjdę za lorda Dunedena. Nie jest zbyt przystojny, ale jak sama kiedyś zauważyłaś, jest czarujący i uprzejmy i spodziewam się, że będę całkiem szczęśliwa. — Ależ, Katherine! — Byłam tak przerażona, że postanowiłam jednak coś jeszcze powiedzieć. =— Nie wolno ci wychodzić za mąż za kogoś, kogo nie kochasz! Dlaczego miałabyś poślubiać lorda Dunedena... czy kogokolwiek innego... właśnie teraz? Poczekaj jeszcze trochę. Z całą pewnością wkrótce znajdą się inni konkurenci i jestem przekonana, że przynajmniej jeden przypadnie ci do serca równie mocno jak Derry... — Wątpię, by ktokolwiek był odpowiedniejszy od Dunedena. Papa ma o nim tak dobre zdanie i od tak dawna są przyjaciółmi! Duneden posiada majątek w Irlandii, tak samo jak papa, i dom w Londynie, i on także aktywnie działa w Parlamencie. Papa byłby bardzo zadowolony, gdybym wyszła za Dunedena. Nie mogłam puścić tego mimo uszu. Próbowałam, lecz było to ponad moje siły. — Katherine — rzekłam. — Jesteś wdową. Panią samej siebie. Już raz wyszłaś za mąż, by sprawić przyjemność swojemu ojcu... Ale to było, kiedy miałaś osiemnaście lat i niewiele jeszcze wiedziałaś. Przy znałaś przede mną, że nie byłaś szczęśliwa w tym małżeństwie. Dla czego musisz popełniać znowu ten sam błąd, jeśli tym razem nie ma absolutnie żadnej potrzeby, by sprawiać przyjemność komukolwiek poza samą sobą? — Nie mogłabym sprawić przyjemności sobie — odparła Katherine — gdyby to sprawiło przykrość papie. Była sztywna i nieskazitelnie poprawna. Przypomniało mi się, że jej matka nazywała ją woskową lalką. Nagle poczułam niepohamowany gniew — na kogo jednak, tego nie byłam do końca pewna. — Jesteś głupia, Katherine — powiedziałam. — Czy naprawdę sądzisz, że małżeństwo z Dunedenem sprawi, iż Edward pokocha cię bardziej? 147
Zamarła. Zobaczyłam lodowaty błysk w jej oczach i wiedziałam, że ją straciłam. Potem, gdy z całą mądrością spóźnionej refleksji patrzy łam wstecz na katastrofę, uznałam, że właśnie wtedy moje życie mał żeńskie zaczęło się psuć.
/
R O Z D Z I A Ł CZWARTY
I Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że moje małżeństwo weszło w nową fazę. Wszystkie ziarna niezgody zostały posiane, zanim jeszcze Katherine wyszła wiosną za lorda Dunedena. Ale żadne z nich nie zdołałoby zakiełkować, gdybym była dojrzalsza i gdyby moje błędy nie raziły tak bardzo Edwarda. Kłóciliśmy się o Madeleine, kłóciliśmy się o Katherine i gdyby Annabel nie wiodła życia z dala od nas — równie łatwo kłócilibyśmy się także o nią. Oczywiście istniało również jakieś pole do kłótni o Patricka, lecz na ten obszar nie wkroczylibyśmy nigdy, gdyby nie pewna liczba nieprzewidzianych okoliczności, które bezlitośnie 'wszystkim nam podcięły skrzydła. Pierwszą z nich była zmiana stosunku Edwarda do mnie. Jeszcze długo po tym, jak Derry spakował się i pojechał na swoje studia prawnicze do Dublina, jak Katherine zachwyciła go wychodząc za jego najlepszego przyjaciela, uważał mnie za wścibskiego dzieciaka, co było w pełni uzasadnione. Naturalnie szybko doszedł do siebie po wybuchu furii; jedynym pozytywnym aspektem temperamentu Edwarda było to, że jego gniew rzadko trwał długo; potem zachowywał się w stosunku do mnie zupełnie jak ojciec obarczony krnąbrnym dzieckiem, które zmuszony jest poddać z miłością pewnej dyscyplinie. Wtedy już wiedziałam, co znaczy być jednym z jego dzieci. Był na tyle miły i troskliwy, że szczerze chciało się sprawiać mu przyjemność, ale niezależnie od tego, jak bardzo człowiek starał się go zadowolić, i tak nie sposób było przemówić do jego uczuć. Zawsze miało się świadomość ogromnego wysiłku podejmowanego w imię obowiązku, lecz właśnie to, że z obowiązku, przekreślało możliwość głębszego porozumienia. Jego uprzejmości i trosce brakowało spontaniczności; rozsypywały się przy byle dotknięciu. Był człowiekiem zamkniętym w sobie i — mimo że uskarżał się na samotność—samowystarczalnym. Często znikał, bez reszty oddając się pracy. Zakładał, że ludzie nie potrzebują go ani trochę więcej niż on ich. Nie było łatwo być dzieckiem Edwarda i w gruncie rzeczy bardzo trudno jego żoną, traktowaną jak jedno z jego dzieci.
Zaczęłam się niecierpliwić i odczuwać brak satysfakcji. Popełniłam błąd, że wszystko przemilczałam. Moja obawa przed kłótniami narastała w miarę upływu czasu, więc kiedy Edward znowu zaczął, jak we wczesnych latach małżeństwa, instruować mnie, jak się zachowywać na przyjęciach, jakie instytucje charytatywne wspierać i jakie książki czytać, by poszerzyć swoje horyzonty, przyjmowałam te rady bez słowa sprzeciwu, choć miałam już własne zdanie o tych sprawach i uważałam, że sama odkryłam, jak najlepiej radzić sobie z jego przyjaciółmi w sy tuacjach towarzyskich. Przyjęłam pewną zasadę, polegającą na tym, że zawsze starałam się być sobą, nikim innym. Kiedyś Edward zaczął mnie pouczać, co powinnam mówić poszczególnym gościom; czułam, że próbuje wymodelować mnie na kogoś innego. Zaczęłam lękać się przy jęć, obawiałam się jego niezadowolenia z powodu jakiegoś nierozważ nego słowa. W sumie moja pozycja stawała się dla mnie coraz bardziej nieznośna. Sprawy te mogłyby wyjść na jaw wcześniej, gdyby nasze kontakty fizyczne stały się rzadsze. Ale początkowo nasza intymność kwitła z wyjątkową siłą, ilekroć tylko zamykały się drzwi sypialni. W swoim pragnieniu zadowolenia go popadłam niemal w taką obsesję jak Katherine. Wiedziałam, że przynajmniej w łóżku mogę go zaspokoić aż do upadłego. Niestety, tak paliłam się do tego dawania mu przyjemności, że rzadko udawało mi się rozluźnić na tyle, by pomyśleć o własnej. I choć przez długi czas udawało mi się znosić to ze spokojem, w końcu jednak zaczęłam odczuwać opór i rozdrażnienie. Znowu nic nie mówiłam. Nie miałam odwagi. W chwilach zadowole nia Edwarda łatwo przychodziło mi wyznać, że ta strona małżeństwa bardzo mi się podoba. Ale gdybym tylko spróbowała powiedzieć mu, że moja radość mogłaby być większa i że to częściowo jego wina, byłby oburzony. Nie dyskutowałam o tym. Nie jestem jedną z tych walecznych niewiast, które — jak moja rodaczka, panna Bloomer — uważają, że kobiety powinny mówić mężczyznom, co chcą, a nawet wkładać do tego spodnie. Wiem, że różnice między mężczyznami a kobietami decydują o odmiennościach w zachowaniu, lecz muszę wyznać, że z upływem kolejnych miesięcy, w czasie których mój związek z Edwardem zdryfowal na mroczne wody, coraz bardziej żałowałam, że kobiety nie mają prawa w pewnych okolicznościach mówić szczerze z mężami. Nie wiem, jak długo byśmy dryfowali w tym niesatysfakcjonującym stanie, gdyby nie pewne wydarzenia, które rozjątrzyły sprawy. W dwa lata po ślubie Katherine, wiosną 1863 roku, Edward zaczął bez wyraź nego powodu cierpieć na impotencję, w wyniku której nasze stosunki w sypialni, będące zawsze najsilniejszą stroną naszego małżeństwa, ostatecznie wygasły.
II Zaczęło się niewinnie, jak często się zdarza z poważnymi problemami. Raz mu się nie powiodło; potem przez jakiś czas wszystko było dobrze, a niebawem zdarzyło się to raz jeszcze, i znowu, aż w końcu zrezygnował i całkowicie uciekł w pracę. Przemawiał w Izbie Lordów, zasiadał w komitetach, pracował nad nowymi artykułami, wykładał w Kolegium Rolniczym w Dublinie, zwiedził wzorcową farmę we wschodniej Anglii i odbywał wypoczynkowe wizyty w Cashelmarze, by upewnić się, że w czasie jego nieobecności nikt się tam nie wałkoni. Był zajęty dniami i nocami. Ja również. Składałam tuziny wizyt, zorganizowałam bal dobroczynny, zamówiłam dla siebie wiosenną garderobę, próbowałam nauczyć Davida mówić i sumiennie śledziłam bieżące wydarzenia. Szczegółowo interesowałam się rozwojem wojny domowej, zupełnie jakby toczyła się na moim podwórku. Aż w końcu nie było nic, czego bym nie wiedziała o Robercie E. Lee i jego inwazji na Północy. Przedzierałam się przez najdrobniejsze okropne szczegóły obrony Fredericksburga i Chancellorville, przeżyłam każdą ze wspaniałych godzin triumfu w Gettysburgu i przez całe lato roku 1864 krok w krok podążałam z Shermanem w jego marszu ku morzu. Francis zaczął pisywać trium fujące listy, a sympatie Anglików, na których Lincoln wywarł wreszcie skromne wrażenie, zaczęły zwracać się ku Północy. Ale jak zwykle Anglicy byli zbyt zajęci sobą, by zrobić cokolwiek poza zmianą kierunku sympatii. Wszyscy mówili o tym, ile zła wynika z faktu, że dzieci pracują jako kominiarze, i już niebawem mogłam śledzić parlamentarne debaty nad ustawą mającą ograniczyć to nadużycie. W tych dniach czytałam ogromnie dużo gazet. I kiedy Edward wrócił z Cashelmary, z uznaniem zauważył, jak dobrze jestem zorientowana. Na krótko sprawy uległy poprawie. Lecz potem, ku mojej konsternacji, problemy zaczęły powracać; tym razem, przeciwnie do swoich zwyczajów, nigdzie nie wychodził, ale większość dni i nocy spędzał w bibliotece. Powiedział, że pisze nową pracę naukową. Pozornie był dla mnie bardzo miły, jednakże w atmosferze wzajemnego skrępowania czułam, że całkowicie się ode mnie oddala. Nie wiedziałam, co robić. Co gorsza, nie było nikogo, do kogo mogłabym zwrócić się po radę. Są pewne sprawy, których nie dyskutuje się z najlepszymi przyjaciółmi czy nawet z matką, jeśli ktoś szczęśliwie ją posiada. Ja byłam sama. Próbowałam mówić sobie, że wszystko będzie dobrze, że nasze problemy miną, ale ku mojemu przerażeniu wydawało mi się, że coraz głębiej toniemy w grzęzawisku oziębłości. Niebawem Edward poniechał stosowania rzeczy, która zapobiegała ciąży. Nie pytał mnie o zdanie. Po prostu przestał tego używać. A kiedy zebrałam się na odwagę i zaprotestowałam, obwinił ów przedmiot za swoje problemy
H
i powiedział, że to on właśnie go zniewala. Wpadłam w rozpacz; wciąż nie chciałam kolejnego dziecka i mój strach przed zapłodnieniem czynił mnie oziębłą. Próbowałam ukryć moje opory, ale, rzecz jasna, wyczuł to. A kiedy w końcu przestało mieć znaczenie, czy używa tej rzeczy, czy też nie, odwrócił się i mnie obciążył winą za to, że nie jesteśmy szczęśliwi. Nasz związek znalazł się w absolutnym dołku dokładnie w chwili, gdy Patrick /ostał relegowany z Oxfordu. Był luty 1866 roku. W Ameryce było już po wojnie i Lincolnie, utopionych we krwi, lecz Francis pisał, że w dniach odbudowy na Północy robi się duże pieniądze; on sam, po chwilowej panice na Wall Street, radził sobie znakomicie, i gdybym wróciła do domu, zgotowałby mi iście królewskie przyjęcie. Ale oczywiście taka wizyta nie była " możliwa. Edward był zbyt zajęty, by myśleć teraz o długiej podróży do Ameryki, a nie wypadało, żebym pojechała sama. Zresztą nawet tego nie sugerowałam, ponieważ wiedziałam, że miałby wszelkie prawo odmówić. . Ale już w roku 1866 zastanawiałam się, czy ograniczona separacja nie zrobiłaby nam dobrze. Separacja mogłaby poprawić stosunki Edwarda z Patrickiem. Wiosną 1864 Edward wysłał syna w towarzystwie pana Bulla w wielką podróż dookoła Europy, a na jesieni tego roku Patrick pojechał do Oxfordu. Przez pierwszy rok wszystko szło dobrze i Edward był ogromnie zadowolony. Wątpię, by Patrick wiele się nauczył, ale podejrzewałam, że cieszy się wolnością. Jednak na drugim roku studiów, w połowie trzeciego semestru, został relegowany za coś, co w formalnym liście zostało określone jako „notoryczne pijaństwo, niewłaściwe zachowanie, od mawianie udziału w pracach uczelni i częste przypadki wagarowania". Edward był wściekły. Sprawy pogorszył jeszcze fakt, że Patrick miał długi; hazard poważnie nadszarpnął jego pensję i Edward musiał osobiście udać się do Oxfordu, by zapłacić wszystkie zaległe rachunki. Następnego dnia przyjechał do domu rozjuszony i powiedział mi, że dał Patrickowi dwieście funtów i zabronił mu wstępu do wszystkich swoich domów przez najbliższe dwanaście miesięcy. — Nie- dostanie też już ani grosza pensji ode mnie —- stwierdził ponuro. — Niech spróbuje utrzymać się przez rok za dwieście funtów, a zobaczymy, jak mu się to będzie podobało. I Marguerite, gdyby zjawił się przy Si. James's Sąuare żebrząc u ciebie o pieniądze, masz go odesłać, zrozumiałaś? Nie rób dla niego absolutnie nic. Całkowicie zhańbił się swym nikczemnym zachowaniem. Mój Boże, ależ mi się syn trafił! Gdyby nie podlegała majoratowi, wydziedziczyłbym go. I przechodząc do swojej pracowni, trzasnął drzwiami z takim hukiem, że cała porcelana w salonie zadrżała. Milczałam. W ogóle w tych dniach starałam się unikać tematów, które mogłyby wyprowadzić go z równowagi. Starałam się ustępować mu z drogi, na ile to było możliwe, i kiedy wkrótce wyjechał do Cashelmary, I<2
poczułam ulgę samotności. Ponownie rzuciłam się w wir aktywności towarzyskiej, a każdą wolną chwilę poświęcałam chłopcom. Thomas miał już prawie pięć lat i tyle energii, że współczułam biednej niani; nawet ja, kochająca go tak głęboko, już po półgodzinie w jego towarzystwie czułam się wyczerpana. Tymczasem David wciąż był cudownie spokojny, okrąglutki i pogodny, jak mały Budda. Pozostawał też zupełnie obojętny na zapraszające próby Thomasa, by z większą energią włączył się do jego zabaw. — Głupi dzieciak — rzekł rozzłoszczony Thomas. — Nigdy nie dorośnie, nigdy! I jest takim grubasem. — Lubię być grubasem — odparł David. Miał teraz trzy lata i wyrażał się bardzo precyzyjnie w łagodnym kontralcie. — Niania też jest gruba. A ja lubię nianię. David miał strzechę włosów tak jasnych, że niemal białych, do tego różowe policzki, błękitne oczy i doleczek w brodzie. Nigdy nie przestało mnie zadziwiać, że ja, taki brzydal, wydałam na świat takie dziecko. Najdroższe dziecko — myślałam, kiedy Davki uśmiechał się do mnie. Ale udało mi się uniknąć zbyt dużego zaślepienia. W tamtych dniach kusiło mnie, by rozpieszczać obu chłopców, co — jak przypuszczałam — miało związek z frustrującą blokadą w okazywaniu uczuć innym. Było to zaledwie na miesiąc przed tym, jak Patrick pokazał się przy St. James s Sąuare. Edward, który wrócił już z Cashelmary, pojechał krytym jednokonnym powozem na jakieś spotkanie, a ja siedziałam przy swoim sekretarzyku, zajmując się codzienną korespondencją. Właśnie skończyłam wypisywanie piiku zaproszeń na obiad, gdy majordomus zaanonsował Patricka oczekującego w holu. Serce mi zamarło. Wiedziałam, że to musiało się stać, tak jak wiedziałam, że Patrick jest pełen wiary, iż go nie odprawię. — Lomax -^ powiedziałam do majordomusa — mój mąż, jak sądzę, dał ci wyraźne instrukcje dotyczące panicza Patricka. — Tak, milady. Ale panicz Patrick tak nastawa! na widzenie się z panią, że czułem się w obowiązku... — Dobrze. Powiedz mu uprzejmie, z łaski swojej, że nie ma mnie w domu. — Tak, milady. Gdy tylko wyszedł, odłożyłam pióro, przebiegłam przez pokój i rzuciłam ssę do okna. Czekałam. Minęła minuta i Patrick wyłonił się z domu. Szedł ze spuszczoną głową i zgarbionymi ramionami. W sekun dzie, kiedy Lomax zamknął drzwi frontowe, przechyliłam się przez parapet i syknęłam: — Patrick! Odwrócił się. Położyłam palec na ustach. — Zaczekaj w parku — powiedziałam cicho i wybiegłam po kapelusz i płaszcz.
Był pogodny wiosenny dzień. W parku na środku skweru krokusy kwitły pod drzewami, a żonkile uginały się pod podmuchem wietrzyka. Wyszłam z domu, a kiedy przechodziłam przez ulicę, Patrick wybiegł mi naprzeciw, wyciągając ręce na powitanie. Trudno mi opisać, co wtedy czułam. Spojrzałam na Patricka i po raz pierwszy zauważyłam, że nie jest już chłopcem. Kiedy mnie zobaczył, pojaśniał na twarzy. A moje serce zakołatało mocno. Nie był Edwardem i nigdy nie mógł nim być; ale zobaczyłam w nim Edwarda — młodszego i szczęśliwszego, czułego i namiętnego; i gdy tak patrzyłam na jego twarz, boleśnie znajomą, na jego silne ramiona, poczułam straszliwe pożądanie, które ledwie umiałam opanować. Stałam tam zdana całkowicie na łaskę tuzina sprzecznych uczuć i — paradoksalnie — uratowała mnie właśnie moja bezradność. Ponieważ nie mogłam ani się poruszyć, ani cokolwiek powiedzieć, cała inicjatywa należała do Patricka. W trzy sekundy zorientowałam się, że w przeciwieństwie do tych moich iluzji, zupełnie się nie zmienił. — Marguerite! — zawołał, obejmując mnie tak ciepło, jak brat uścisnąłby ulubioną siostrę. — Jakże cudownie widzieć cię znowu... i jak miło z twojej strony, że zechciałaś się ze mną spotkać. — Uwolnił mnie i gestem wskazał jedną z ławek. — Usiądźmy. Skinęłam głową. Usiadłszy na ławce, mocno splotłam dłonie i obser wowałam taniec krokusów na wiosennym wietrze. — Och, Marguerite — rzekł — jestem w najobrzydliwszej otchłani, naprawdę. Mam funta i sześć pensów, mieszkam w ohydnej tawernie we wschodnim Soho, a w łóżku mam jakieś pełzające paskudztwo. Moje skarpety są w strzępach, nie wiem, jak je naprawić, i nie mam pojęcia, co się robi z brudnymi koszulami. Nie miałem nic w ustach od wczoraj, kiedy kupiłem bułkę na Tottenham Court Road. Czy mogłabyś powie dzieć papie, że strasznie żałuję i obiecuję poprawę? Że zrobię, cokolwiek zechce? Skończę z hazardem, przyrzekam, niech mi tylko wybaczy i da jeszcze jedną szansę. Proszę, Marguerite! Proszę, wstaw się za mną u niego. Słuchałam, nie śmiąc spojrzeć na niego. Wiedziałam, że jego biodra znajdują się trzy cale od mojego płaszcza. — Straciłem te dwieście funtów, które mi dał — powiedział Patrick. — Myślałem, że uda mi się zamienić je w tysiąc i przez rok żyć wygodnie... i wiesz, na początek nieźle wygrałem... Wiewiórka tańczyła między żonkilami. Czarny kot wyłonił się z zaro śli i zabrał się do mycia swoich łap. — ...więc pojechałem do Irlandii. Annabel pożyczyła mi nieco pieniędzy, ale tak mi zmyła głowę, że nie chciałem do niej wracać. Wpadłem więc do zamku Dunedena, ale ta wstrętna Katherine nie chciała mnie nawet widzieć, ponieważ jestem na czarnej liście papy. Za to Duneden dał mi piątaka na drogę. Wtedy pojechałem do Dublina i przez
jakiś czas mieszkałem z Derrym, ale, Boże, przecież nie mogłem wiecznie żyć na jego koszt, prawda? To byłoby nieuczciwe. Poza tym Derry ma akurat tyle pieniędzy, by utrzymać tylko siebie, ponieważ papa był tak nieludzko skąpy wyznaczając mu pensję. I choć Derry chciał, bym został, wiedziałem, że nie mogę tego zrobić. Wróciłem do Londynu wczoraj i... dobry Boże, Marguerite, nie wiem, co się stanie, jeśli mi nie pomożesz. Co ja, do licha, mogę zrobić? — Porozmawiam z Edwardem —- odparłam. — Och, Marguerite... — Objął mnie znowu. Czułam jego udo, lewą stronę klatki piersiowej i mocne mięśnie ramienia. — Taka jesteś dla mnie dobra — rzekł. — Zawsze byłaś dla mnie taka dobra, Marguerite. Wstałam. Zaczęłam odchodzić. Czułam, że płonę. — Nie możesz zostać dłużej? — wołał błagalnie za mną. — Tak bardzo chciałbym przez chwilę z kimś porozmawiać. — Porozmawiamy później — rzekłani. — Po rozmowie z Edwardem. Mówiłeś, że gdzie jest twój hotel? — Na Marcer Street, poprzecznej do Seven Dials. Ale nie chodź tam, Marguerite. To straszne miejsce, zupełnie nieodpowiednie dla damy. — Przyślę ci tam wiadomość — odparłam i przyśpieszyłam kroku, żeby znowu nie zaczął błagać mnie o pozostanie. Nie powiedziałam nic więcej. Nie odpowiedziałam nawet na jego zawiedzione pożegnanie. Po prostu wróciłam do domu, najszybciej jak mogłam, a kiedy byłam już w swoim pokoju, spróbowałam wyobrazić sobie, skąd wezmę odwagę, by mówić z Edwardem o jego synu.
III W chwilę później Edward wrócił do domu. Byłam w swoim pokoju. Pierwszym sygnałem jego powrotu, jaki odebrałam, były otwierające się drzwi garderoby, choć dopiero usłyszawszy chrząknięcie upewniłam się, że to on, a nie lokaj. Niebawem doszła mnie seria delikatnych dźwięków — brzęknięcie szklanki, następnie bulgotanie płynu wylewanego z bute lki. Byłam zdezorientowana. Co on robił? O ile wiedziałam, nie był jednym z tych utajonych pijaczków, o których słyszy się od plotkujących znajomych. Zostałam na swoim miejscu, zbita z tropu, ale opanowana, aż do chwili, gdy bez ostrzeżenia otworzył łączące nasze pokoje drzwi i wszedł do środka. W pierwszej chwili nie zauważył mnie, a ponieważ myślał, że jest sam, nie próbował wyprostować pleców i ramion ani chodzić energi cznie, jak to normalnie czynił. Szedł powoli, lekko kuśtykając. Był przygarbiony, co sprawiło, że wydawał się dziwnie niski. A ponieważ
spuścił głowę, po raz pierwszy zauważyłam, że jego włosy są zupełnie siwe. Twarz miał pokrytą zmarszczkami, brwi ściągnięte w wyrazie złego humoru. Wyglądał staro. Nigdy wcześniej nie widziałam go takim. I zanim zdołałam się powstrzymać, już porównywałam go z Patrickiem, przypominając sobie każdy szczegół jego młodzieńczego zdrowia i witalności. Zauważył mnie. Natychmiast nastąpiła w nim wielka zmiana. Wy prostował się i przyśpieszył kroku, lecz kosztowało go to sporo wysiłku, co widziałam po jego twarzy. Wreszcie przybrał butną minę i posłał mi jeden ze swoich uprzejmych uśmiechów. — Przepraszam — powiedział. — Nie wiedziałem, że odpoczywasz. W przeciwnym razie nie przeszkadzałbym ci. Wrócę do garderoby. Wyszedł. Ale ja byłam już na nogach. Poszłam za nim. Zastałam go, jak opadał na kanapę. — Edwardzie... — zaczęłam, pojęłam jednak, że nie jestem w stanie mówić dalej. Wstał, sztywny i wyprostowany, i czekał kurtuazyjnie na to, co powiem. Myślałam o tuzinie rzeczy, które mogłabym powiedzieć, ale od rzuciłam każdą z nich. Wciąż jeszcze szarpałam się, rozpaczliwie szukając słów, gdy rzekł szorstko: — Przypuszczam, że chcesz porozmawiać o Patricku. Z tego, co mówił Lomax, rozumiem, że był tutaj dziś rano. — Tak, był. Byłam tak zdenerwowana, że głos znowu mnie zawiódł. Edward zaś, ku mojemu przerażeniu, dodał tym samym szorstkim głosem: — Widziałem was idących razem przez skwer, lecz zamiast ambarasować was moim przybyciem w niewłaściwym momencie, powie działem Lacy 5 emu, by minął dom i zawiózł mnie do klubu. Mam nadzieję, że zdołaliście sobie powiedzieć wszystko. Natychmiast wpadłam w taką panikę, że mogłam tylko patrzeć na niego z przerażeniem. Moja twarz płonęła. — Zauważyłem, jak otoczył cię ramieniem, kiedy siedzieliście na ławce. Jestem pewien, że całej służbie także podobał się ten obrazek. Mieli znakomitą pozycję widokową w oknie holu. Gdybym była zupełnie niewinna, mogłabym z łatwością obronić się przed taką insynuacją bez względu na przerażenie. Moje nieczyste myśli sprawiły jednak, że czułam się tak, jakbym dopuściła się czegoś oburzają co nierozważnego. — Cóż, od pewnego czasu spodziewałem się, że coś podobnego nastąpi — powiedział niedbale, tak jakby niewiele go to obchodziło. — Czegóż zresztą innego mógłbym się spodziewać? Nie wiem, czy w przeszłości jakaś poważna niestosowność między tobą a Patrickiem miała miejsce, ale to niemal bez znaczenia... Jeżeli nie cudzołożyłaś
z Patrickiem, pewnie był ktoś inny. Bardzo dobrze. Przyjmuję to do wiadomości. Jak mógłbym cię winić, skoro od tak dawna jestem niesatysfakcjomijącym mężem? Oczywiście mógłbym wpaść we wściek łość i zachować się jak jakiś melodramatyczny potwór... i nie wątpię, że w mojej sytuacji wielu mężczyzn byłoby dumnych z takiego właśnie postępowania... Ale ja jestem, przynajmniej tak sądzę, człowiekiem praktycznym, ani tak nieuczciwym, ani tak dumnym, by nie przyznać, że porażka jest moja, nie twoja. Przykro mi. Nigdy nie powinienem był żenić się z tobą. Nie mam prawa liczyć, że młoda dziewczyna pozostanie długo szczęśliwa z mężczyzną w moim wieku, i teraz widzę, że zbyt ndeie oczekiwałem od ciebie. Cóż, to byłoby wszystko. Dałaś mi sześć lat najdoskonalszego szczęścia i byłoby marną nagrodą, gdybym teraz ciągnął to dalej, dając ci wyłącznie cierpienia i poczucie niezaspokojenia. Zwróć się ku komuś innemu, jeśli musisz, ale... — Zamilkł. Nie patrzył już na mnie. Był wciąż opanowany, lecz musiał odwrócić wzrok. — Ale niech to nie będzie mój syn •— dodał szybko — Nie zabieraj się za niego. Spróbuję nie przejmować się innymi. Kocham cię i chcę, byś była szczęśliwa. Nic więcej się nie liczy, tylko to. I nic więcej się nie liczyło. Nie liczył się już Patrick ani żaden inny mężczyzna. Śmiejąc się przez łzy, powiedziałam: — Och, głuptasie, głuptasie! — I pocałowałam go, zarzucając mu ramiona na szyję i przyciskając do siebie z całej siły. Myślę, że tak że płakał, ale próbowałam tego nie widzieć, ponieważ gdy chodzi o łzy, mężczyźni są tacy dziwni, a Anglicy są najdziwniejsi ze wszys tkich. — Dopóki mnie kochasz — rzekłam — nie obchodzi mnie nic więcej. Poza tobą nie było nikogo i nigdy nie będzie, tak długo, jak długo rzeczywiście i prawdziwie mnie kochasz... — Kocham cię — powiedział. — Zatem wszystko w porządku. — Wszystko? — Och, dobre nieba — odparłam — czy kochanie się oznacza tylko baraszkowanie w podwójnym łóżku? Roześmiał się. Od tak dawna nie widziałam go roześmianego. Czułam się tak, jakbym dopiero co spotkała go po jakiejś bolesnej rozłące. Napięcie między nami osłabło. Nasze palce dotknęły się, ręce zwarły i wkrótce miałam wszystko, czego chciałam ja, czego chciał on — aż oddalenie na mrocznych krańcach wzajemnego chłodu stało się niczym więcej jak wspomnieniem. Obudził się przede mną. Kiedy otworzyłam oczy, obserwował strumień słonecznego światła wdzierający się przez szparę w zasłonach. Jego brwi znów były ściągnięte w wyrazie niezadowolenia. — Co się stało? — zapytałam natychmiast. Szybko starł z twarzy bolesny grymas. 157
— Nic. Ostatnio trochę bolała mnie noga. Dziś rano znów widziałem się z moim lekarzem, ale choć wziąłem dawkę nowego leku, który mi zapisał, nie wydaje mi się, żeby wiele pomógł. — Ach, więc to robiłeś wcześniej w garderobie. Słyszałam, jak nalewałeś lek z butelki. — Pocałowałam go i zaniepokojona obrzuciłam wzrokiem jego nogę. — Od jak dawna ci dokucza? — zapytałam. I nagle wszystko zrozumiałam — jego problemy w łóżku, nietypową dla niego niechęć do podróżowania, gorączkową pracę i napady złego humoru. Byłam tak przerażona, że usiadłam wyprostowana na łóżku. — Edwar dzie, chyba nie chcesz powiedzieć, że dokucza ci to, odkąd... — Ból jest sporadyczny — odparł. — Nie dokucza mi cały czas. Nie widziałem potrzeby mówienia ci o tym. — Ależ, Edwardzie, wiesz, jak nie cierpię męczenników. — Czułam tak gniew, jak i przygnębienie. — Dlaczego, na Boga, nie powiedziałeś mi od razu? — Nie chciałem. — Ale dlaczego? — Ponieważ nie chciałem wydać ci się stary — odparł i dodał z przekornym humorem, by pozbyć się zgorzknienia: — Kiedy byłem młody, nienawidziłem starych ludzi, którzy bez ustanku lamentowali nad swoimi dolegliwościami i bólami. — Nie wyobrażam sobie, byś mógł lamentować nad czymkolwiek. Nie bądź niemądry! W każdym razie cóż jest wstydliwego w kilku dolegliwościach? Mogłabym cię zrozumieć, gdybyś cierpiał na jedną z tych ambarasujących chorób powszechnych wśród sędziwych dżentel menów, ale... — To nie jest tylko sprawa „kilku dolegliwości" — rzekł. — To artretyzm. Pamiętasz tę dokuczliwą gorączkę, której dostałam niedługo po ślubie Katherine? — Tak, ale... wyszedłeś z tego. — Owszem, polepszyło mi się na jakiś czas, lecz bóle powracały. — Przed następnym zdaniem zrobił pauzę. — Lekarz mówi, że niewiele da się zrobić. — I coś w jego głosie sprawiło, że zrobiło mi się zimno. Po chwili milczenia powiedziałam stanowczo: — Cóż, nie umiera się od artretyzmu, prawda? — Nie — odparł — o ile mi wiadomo. — Ale kiedy zdałam sobie sprawę, że myśli o żywym trupie, i co oznaczałoby dla niego życie w wózku inwalidzkim, poczułam ogromny strach. Moje przerażenie musiało być widoczne, ponieważ powiedział pogodnie:—Na razie to po prostu pewna niewygoda i nie ma powodu, dla którego miałoby mi się wkrótce radykalnie pogorszyć. Dziś rano doktor Ives był pełen optymizmu. — Dlaczego poszedłeś do niego? On powinien był przyjść do ciebie! — zawołałam, a potem dodałam ze zrozumieniem: — Gdybyś tylko nie był taki skryty!... 158
— Tak, teraz widzę, że to był błąd. — Obserwował, jak się ubieram. Ale kiedy nie zrobił ruchu, by podnieść się z łóżka, zrozumiałam, że czeka, aż wyjdę z pokoju; chciał mieć tyle czasu na wstawanie, ile wymagało jego zesztywnienie. Właśnie szarpałam się z moją halką, kiedy zapytał niespodziewanie: — Co Patrick miał do powiedzenia? Równie dobrze możesz to powiedzieć i mnie. — O rety, zupełnie bym zapomniała. — Byłam zdumiona, że wszystkie myśli o Patricku wyleciały mi z głowy. — Edwardzie, on jest bez środków do życia i nieszczęśliwy, i bardzo chce, żeby mu wybaczono. Solennie obiecuje, że się ustatkuje... — Tak, ma słabość do składania solennych obietnic tego rodzaju. Mów dalej. — Powiedział, że zrobi wszystko, co zechcesz... — To wyśmienicie. Tyle tylko, że ja nie wiem, co chcę z nim zro bić. Przypuszczam, że byłoby najlepiej, gdyby zamieszkał spokojnie w Woodhammer do czasu, gdy będę mógł kupić mu patent oficerski. W Woodhammer przynajmniej istnieje małe prawdopodobieństwo, że popadnie w długi. — Ależ, Edwardzie, czy naprawdę sądzisz, że Patrick nadaje się do kariery wojskowej? — A co innego mogę z nim zrobić? Musi mieć jakieś zajęcie. Nie aprobuję młodych ludzi prowadzących beztroskie, nieproduktywne życie. — Może gdybyś uczynił go odpowiedzialnym za którąś ze swoich posiadłości, zainteresowałby się zarządzaniem majątkiem... — To nigdy nie nastąpi — odparł Edward gorzko. — Patricka to nie interesuje. Zbierałam włosy w kok. Koncentrując się na wpinaniu szpilek we właściwe miejsca, powiedziałam ostrożnie: — Jestem pewna, że ostatecznie wszystko dobrze się ułoży z Patri ckiem, Edwardzie, ponieważ w głębi serca on jest bardzo... — Brakowało mi właściwego słowa. — Wiem, że był nieposkromiony, ale czyż wszyscy młodzieńcy nie muszą się wyszumieć? A Patrick jest bardzo młody, Edwardzie, młody i... niedojrzały. — Źle spięłam włosy. Kok wypadł spod siatki i musiałam zaczynać od początku. — W głębi serca Patrick jest bardzo spokojny — rzekłam nagle. — Spokojny... to jest to słowo, którego szukałam. Myślę, że nic nie podobałoby mu się bardziej, jak zarządzać majątkiem takim jak Woodhammer i żyć tam spokojnie z żoną i dziećmi... Tak... Pomyśl tylko, jak znakomicie radzi sobie z dziećmi. Thomas i David uwielbiają go. Jestem przekonana, że pewnego dnia, kiedy już się ożeni i osiądzie na stałe, będzie chciał mieć własne dzieci. — Tym razem, jakimś cudem, spięłam włosy dobrze. Teraz, kiedy nie nosiło się już koczków nisko nad karkiem, znacznie trudniej było ułożyć włosy, choćby nawet miało się w tym wprawę; gdyby rozmowa była mniej 159
osobista, wezwałabym moją służącą. — Patrick musi się ożenić — mówi łam — nie natychmiast, rzecz jasna, ponieważ jest jeszcze zbyt miody, ale za rok czy dwa... Tak, to jest to. Musi się ożenić z jakąś miłą i ładną dziewczyną, która będzie wiedziała, czego chce, i potrafiła zadbać o niego, pilnując, by był dobrze zorganizowany. Dokładnie wiem, jakiego rodzaju dziewczynę powinien poślubić... — Marguerite! — zawołał Edward, lecz kiedy odwróciłam się przestraszona, zobaczyłam, że się uśmiecha. — Kiedy oduczysz się wścibiać nos w nie swoje sprawy? — Ale ja mam takie dobre intencje! — argumentowałam, śmiejąc się razem z nim, i przebiegłam przez pokój, by znaleźć się w jego ramionach. — Być może masz rację co do Patricka — powiedział mi później. — Bez wątpienia nic nie ucieszyłoby mnie bardziej, niż gdyby się ustabilizował i mocniej zainteresował administrowaniem majątkami. — Zawahał się i dodał niewyraźnie: — Przepraszam za t o . . . co powiedzia łem wcześniej... było to bardzo niemądre... — Nieważne! — rzuciłam. — Kocham cię bardzo i wiem, że ty kochasz mnie. Ale, Edwardzie, w przyszłości mów mi zawsze, kiedy będziesz odczuwał bóle artretyczne. Nie trzymaj tego dla siebie i nie bądź taki twardy, ponieważ nie mogę ci pomóc, jeżeli mi na to nie pozwalasz. — Znakomicie — odparł, uśmiechając się do mnie. — Od czasu do czasu trochę sobie ponarzekam. Obiecałbym ci wszystko, Marguerite, nawet to. Rozstaliśmy się. Czując lekkość w sercu, pobiegłam radośnie na górę do pokoju dzieci; dopiero kiedy zajrzałam do garderoby i przy dzbanku zobaczyłam butelkę z lekarstwem, znowu poczułam przeszywający mnie chłód. Natychmiast opuściłam pokój, ale i tak przez resztę dnia prze śladowało mnie słowo „artretyzm". Miałam uczucie, jakbyśmy znaleźli się na skraju jakiejś ciemności, rozciągającej się jak okiem sięgnąć.
ROZDZIAŁ PIĄTY
I Doznałam szoku, gdy zdałam sobie sprawę, że jestem w ciąży. To prawda, kilkakrotnie zmuszona byłam zaryzykować zajście w ciążę, ponieważ Edward zrezygnował ze środków antykoncepcyjnych, ale zawsze jakoś mi się udawało; irracjonalnie założyłam, że będę miała takie szczęście zawsze. Odkąd ponownie pogodziliśmy się, tak dbałam o to, by znów nie cierpiał na impotencję, że dbałość ta nie pozostawiała miejsca na cokolwiek innego. Wciąż niewielkie miałam pojęcie o zakaza nej antykoncepcji i nie znajdowałam sposobu na to, by dowiedzieć się czegoś więcej, ponieważ żaden lekarz dbający o swoją reputację nie zechciałby omawiać takiego tematu bez zgody mojego męża, a żadna z moich przyjaciółek nie wydawała się wiele mądrzejsza ode mnie. Więc po prostu liczyłam na szczęście — i to szczęście w końcu mnie opuściło. Teraz nie pozostawało mi nic innego, jak tylko poddać się temu, co nieuniknione. Było to trudne. Narodziny Davida pozostawiły głęboką bliznę i myśl o ponownym przejściu takiej próby przerażała mnie. Byłoby łatwiej, gdybym pragnęła jeszcze jednego dziecka, ale moi dwaj chłopcy zadowa lali mnie w zupełności. Popadłam w rozpacz. Nie zataiłam mojego stanu przed Edwardem, lecz od razu powiedzia łam mu, co się stało. Podejrzewałam, że podniesie go to na duchu, bo poczuje się młodziej; i istotnie — wydawał się zachwycony. Powiedział, że teraz, kiedy Thomas i David są już prawie w wieku szkolnym, kolejne dziecko powinno mi sprawić wiele radości. Uśmiechnęłam się i odparłam, że owszem. Nie zamierzałam zdradzać się z moimi prawdziwymi uczuciami; znając moje niezadowolenie, byłby przygnębiony, a naprawdę nie chciałam go martwić. W interesie naszego małżeństwa leżało, aby nie wiedział, iż nie życzę sobie mieć więcej dzieci. Mógłby wówczas pomyśleć, że nie dosyć go kocham, co oznaczałoby nawrót naszych problemów. W przeciwieństwie jednak do Edwarda nie potrafiłam odgrywać roli cichego męczennika. I kiedy pewnego dnia zastał mnie płaczącą li
l6l
w moim pokoju, załamałam się i wyrzuciłam z siebie wszystko, co nosiłam w sercu. — Cóż, zastanawiałem się, czy naprawdę jesteś zadowolona — po wiedział w końcu głosem tak rozsądnym, że natychmiast poczułam się lepiej. — Wiedziałem, że nie palisz się do tego, by mieć następne dziecko. Ale, Marguerite, czy poród Davida musi oznaczać, że następny będzie równie nieprzyjemny? Co mówi doktor Ives? — Mówi, że z Davidem nie miałam szczęścia, ale że nie ma powodu, bym znowu miała pecha. — W takim razie... — Ale ja nie wierzę ani jednemu jego słowu! — wyszlochałam. — To łatwo rozstrzygnąć—odparł Edward, wciąż cudownie rozsąd ny. — Idź do innego lekarza, a jeśli chcesz, nawet do dwóch. Zbierz ich opinie i może wtedy poczujesz się pewniej. Popłakałam jeszcze przez chwilę, lecz prawda była taka, że przecież nie dał mi powodów do łez. Wysuszyłam oczy jego chusteczką i po stanowiłam się uspokoić. — To wspaniały pomysł — rzuciłam. — Dlaczego sama na to nie wpadłam?! Jaka byłam niemądra!—Poczułam jednak, że oczy wypełniają mi się łzami. Zwijając chusteczkę w kłębek, próbowałam powstrzymać się od płaczu. — Jestem pewna, że będę bardzo kochać to dziecko, kiedy już przyjdzie na świat. — Pociągnęłam nosem i mimo pozorów chwilowego opanowania, znowu zalałam się potokiem łez. — Musimy natychmiast wymyślić dla niego jakieś imię—powiedział Edward przebiegle. — Wiesz, zawsze mówiłaś, że lubiłaś myśleć o Tho masie i Davidzie, na długo przed ich urodzeniem, jako o konkretnych osobach. Jeśli w ten sam sposób mogłabyś myśleć o tym nowym dziecku, może by ci to pomogło. — Och, tak — powiedziałam, bezskutecznie przykładając przemo czoną chusteczkę do oczu. — Imię. Ojej, nic nie przychodzi mi do głowy. Co byś powiedział na Edwarda? Podał mi drugą chusteczkę. — Może Richard? — zasugerował. — Tak miał na imię mój wuj, który zostawił mi Woodhammer, ten, który wpłynął na mnie w okresie dojrzewania. Jeśli podoba ci się to imię... — Richard. Tak. Tak, bardzo mi się podoba — odparłam szybko i jakoś po tym łatwiej przychodziło mi pogodzić się z myślą o czekającej mnie próbie.
II Oczywiście była to dziewczynka. Poród przebiegł łatwo — w trzy godziny było po wszystkim. — To chyba jakaś pomyłka — powiedziałam oszołomiona do doktora Ivesa. — Niemożliwe, żeby już się urodziła. Ale doktor Ives tylko uśmiechnął się dumnie, za co miałam ochotę go trzepnąć. Niemowlę wrzeszczało monotonnie, a położna, zawiedziona mało emocjonującym przebiegiem porodu, powiedziała zgryźliwie: — Wreszcie ma pani córkę. Serce mi zamarło. Była to reakcja instynktowna. Nigdy nie przesta łam myśleć nad tym, czemu nie chcę mieć córki. I nie rozumiałam, dlaczego czuję się tak skonsternowana. — To niemożliwe! — powiedziałam z rozpaczą. — To musi być chłopiec. Już wybraliśmy imię. Richard. — Zaraz, zaraz, droga pani — rzekł doktor Ives uspokajająco. — Wszyscy przeżywamy drobne zawody. Proszę spróbować odpocząć i nabrać sił. Spałam, lecz kiedy się obudziłam, moja ulga, że jest już po wszyst kim, była gorzko zaprawiona świadomością, że Richard jest dziewczyn ką. Leżałam zaciskając kurczowo ręce na prześcieradłach i gapiąc się w sufit. Nie myślałam o dolegliwościach fizycznych; wysilałam umysł w poszukiwaniu tego, co powinnam powiedzieć Edwardowi. Później, kiedy pielęgniarka wróciła do pokoju, pozwalając mi raz jeszcze rzucić okiem na dziecko, moje pragnienie jeszcze się pogłębiło. Dziecko było niewymownie brzydkie. Miało jasnoczerwoną cerę, wielką, łysą głowę i słabowite ciałko. — Ach, tak — powiedziałam, ukrywając jak potrafiłam rozpacz — bardzo sympatyczna. Dziękuję, siostro. Dziecko właśnie powędrowało do łóżeczka, gdy zjawił się Edward. Pielęgniarka opuściła pokój, byśmy mogli zostać sami. Kiedy już uścisnęliśmy się, powiedział: — A więc wszystko w porządku? — Och, tak! — zawołałam, starając się, by zabrzmiało to radośnie. — Doktor Ives to szalenie denerwujący człowiek, ale nie wątpię, że jest bardzo mądry. Nigdy nie przypuszczałam, że poród będzie taki łatwy. — Bogu dzięki za to! — powiedział i znowu mnie pocałował. — Bogu dzięki — powtórzyłam, trzymając mocno jego dłonie. Zapadło milczenie. — Cóż — rzekł pogodnie — sądzę, że musimy się zastanowić ponownie nad imieniem. — Cieszę się, że wspominasz o tym — odparłam szybko — ponieważ 163
mam wspaniały pomysł. Edwardzie, dlaczego nie mielibyśmy jej nazwać Neli? Ładnie i krótko... Zawsze denerwowało mnie, że moje imię jest takie długie... I sądziłam, że mogłoby ci się spodobać nazwanie jej imieniem twojej córki, którą tak bardzo kochałeś. Co ty na to? Wyglądał na zaskoczonego. — To bardzo... bardzo wielkoduszne z twojej strony, najdroższa, ale... — Byłoby takie miłe — wtrąciłam — gdyby mogła nosić imię twojej ulubionej córki. Bardzo bym tego pragnęła. — Tak, ja także, ale, Marguerite, Neli było tylko zdrobnieniem imienia Eleanor, wiesz, i ludziom mogłoby się wydać dziwne, że córkę drugiej żony nazywam imieniem pierwszej. — Wielkie nieba! — zawołałam — dlaczego miałabym się tym przejmować? — Mówiąc to, uświadomiłam sobie, jak bardzo wydoroś lałam od początku małżeństwa, kiedy imię Eleanor brzmiało dla mnie jak klątwa. — Poza tym Eleanor nigdy nie używała imienia Neli. Nie widzę powodu, dla którego ludzie mieliby to uznać za coś dziwnego. — Cóż, jeśli jesteś pewna... — Zupełnie pewna... och, Edwardzie, czy masz żal, że to nie chłopiec? — Oczywiście, że nie, najdroższa. Zdaję sobie sprawę, że musisz się czuć do pewnego stopnia zawiedziona, ale jeśli o mnie chodzi, jestem szczęśliwy, że ty i mała jesteście zdrowe. To dla mnie o wiele ważniejsze niż płeć dziecka. Wielki ciężar mojego niepokoju zelżał. — Czy jesteś bardzo zawiedziona? — zapytał w napięciu. — Nie — odparłam szczerze — jestem zadowolona, że mam córkę. Naprawdę, jestem bardzo zadowolona.
III Dziecko nie chowało się dobrze. Początkowo dużo płakała, podobnie jak Thomas w pierwszych dniach swojego życia; ale Thomas, mimo swojej kapryśności, szybko przybrał na wadze i nikt nie kłopotał się o jego zdrowie. O Neli martwiliśmy się wszyscy. Doktor Ives przychodził regularnie do naszego domu, by ją badać; pielęgniarka zostawała dłu żej, aby dziecko miało zapewnioną dobrą opiekę. Kiedy tylko moja kwarantanna dobiegła końca, większość czasu spędzałam w pokoiku dziecinnym. — Czy ona jest chora? — dopytywał się Thomas. — Nie, kochanie, tylko bardzo delikatna. 164
— Kiedy będzie mogła się z nami bawić? — pytał David. — Nie za szybko. Ale pewnego dnia tak. Stopniowo traciła czerwone, typowe dla noworodka zabarwienie skóry, która teraz stała się blada i dziwnie przezroczysta, co przydawało Neli nieziemskiego wyglądu. Miała pięknie osadzone błękitne oczy i miękki puszek na czubku głowy. Przypuszczałam, że kiedyś może okazać się blondynką. Często wyobrażałam sobie, jak dorasta i jak miło będzie wybierać dla niej wzory sukieneczek, jak potem razem przeglądamy magazyny mody. Może okaże się zręczniejsza ode mnie w posługiwaniu igłą, co doprawdy nie jest trudne. Niedługo chłopcy mieli iść do szkoły, lecz wiedziałam, że nie poczuję się tak przygnębiona ich wyjazdem, ponieważ miałam w domu Neli. W marcu, dwa miesiące po porodzie, płakała już rzadziej. Alę zaczęła kaszleć. — Kiedy ona zacznie się uśmiechać? — zapytał Thomas. — Później, kochanie, trochę później. Kiedy nadejdzie wiosna. —- Czy wtedy będziemy mogli zabierać ją na spacery? — Och, tak, ponieważ dzieci uwielbiają wychodzić z domu, gdy świeci słoneczko. Wtedy stale będzie się śmiała i uśmiechała, zoba czysz. Znowu spróbowałam swoich sił w szyciu i wyszykowałam sukieneczkę, którą będzie mogła nosić, kiedy podrośnie. Wykonałam ją ze ślicznego różowego jedwabiu przetykanego białym muślinem, na brzegach wy szyłam małe różyczki. Spędzałam godziny całe na wyszywaniu. Siadywa łam przy jej łóżeczku, szyjąc i dziwując się mojej nowej pasji. Sezon w Londynie zbliżał się wielkimi krokami, nie byłam jednak zainteresowa na spotkaniami towarzyskimi i czasowo poniechałam działalności dob roczynnej. — Powrócę do tego później — powiedziałam do Edwarda. — Kiedy Neli nabierze więcej sił, będę wychodzić z domu częściej. Nabyłam dla niej nowy wózek, ponieważ nie chciałam, żeby miała cokolwiek używanego. Wózek, który służył Thomasowi i Davidowi, wydawał się teraz zbyt zużyty, podobnie jak wszystkie ich zabawki, które przechowywałam w pudle na strychu. Kupiłam jej piękną lalkę. Miałam dużo zabawy z jej wyborem. Myślałam wtedy, że wspaniale jest pójść do sklepu z zabawkami i patrzeć na lalki, zamiast przeglądać nieskończone rzędy włochatych zwierząt i ołowianych żołnierzyków. Przyszła wiosna. Neli była teraz bardzo spokojna, wcale nie płakała. Wszystkim stale opowiadałam, jaka jest grzeczna. — Wciąż się nie uśmiecha — powiedział Thomas. — Ależ tak, robi to — odparłam. — Bardzo często widzę, jak się uśmiecha. — Obawiam się, proszę pani, że biedactwo bardziej kaszle — stwier dziła pielęgniarka. — Dziś rano...
Usiadł przy mnie na łóżku i wziął mnie za rękę. — Marguerite... ja... ja wiem, że niczego nie da się odwrócić, ale... — Tak? — Przynajmniej nie był to jeden z naszych chłopców. Zrozum... Zerwałam się na równe nogi. Zamroczyła mnie wściekłość, pokój zawirował mi przed oczyma. — Nie waż się tak mówić! — krzyknęłam. — Nie waż się traktować mnie, jakbym była drugą Eleanor, którą równie mało jak ciebie ob chodziły wszystkie wasze córki! — Chciałem tylko powiedzieć... — Nie kochane! — wrzasnęłam. — Nie kochane! Nic dziwnego, że nigdy nie chciałam mieć dziewczynki, widząc, jakimi kobietami stały się wszystkie twoje córki. Katherine — myśląca o miłości, jakby to była nagroda za dobre zachowanie. Annabel — wybierająca walkę z tobą, bo nie może znieść, że ją wiecznie ignorujesz. Madeleine—zwracająca się ku religijnemu szaleństwu twojej starej matki, ponieważ nie było cię przy niej, kiedy najbardziej cię potrzebowała. Ty i twoje córki! Właściwie to
-^ '
cud, że pozwoliłam sobie na synów widząc, jak czasem traktujesz Patricka! Był tak blady, że jego twarz wydawała się niemal sina. — Jestem pewien — powiedział nieswoim głosem — że zawsze starałem się wypełniać moje ojcowskie obowiązki... — Twoje obowiązki! — zawołałam z furią. — Twój obowiązek! Edwardzie, gdy chodzi o dzieci, nie wystarczy po prostu wypełniać obowiązki! Uważasz, że jesteś źle traktowany, ponieważ dzieci cię zawiod ły. Ale prawda jest taka, że traktują cię źle, ponieważ ty je zawiodłeś! Zamilkłam. W pokoju zapanowała śmiertelna cisza. Wybiegłam, trzaskając drzwiami z hukiem, który rozniósł się echem po całym domu. Popędziłam na górę do pokoju dziecinnego. Niania i pielęgniarka wciąż były z dziećmi poza domem. Drzwi do pokoiku Neli były zamknięte, lecz weszłam tam, podniosłam ją i trzymałam w ramionach płacząc. Dopiero po chwili przypomniało mi się, że jest martwa. Pocałowałam ją i delikat nie umieściłam na powrót w łóżeczku, przykrywając prześcieradłem. Ogarnięta paniką zastanawiałam się, czy nie popadam w obłęd — tracąc pamięć i orientację, mówiąc Edwardowi tyle okrutnych rzeczy. Wróciłam do pokoju chłopców, ale już wcześniej usłyszałam, że idzie po schodach na górę. Poruszał się bardzo powoli i wiedziałam, że pewnie artretyzm znowu mu dokucza. Tej zimy bardzo cierpiał. Wyraźnie widziałam jego ulgę, gdy najpierw moja ciąża, a potem krótkie życie Neli dostarczyły mi tak wielu zajęć. Kiedy dotarł na półpiętro, musiał przez chwilę odpocząć. Słyszałam jego ciężki oddech, zanim otworzył drzwi pokoju dziecinnego i wszedł do środka. Znów zauważyłam, jak bardzo się zestarzał. Teraz już zawsze poruszał nogami w nieskoordynowany sposób i tylko duma nie pozwalała mu nosić laski, tak w domu, jak poza nim. Włosy miał już zupełnie srebrne, ale to jedynie dodawało mu dostojeństwa. Zresztą siwizna go nie martwiła. Stał w drzwiach. Milczał. Nie byłam pewna, czy wciąż brakuje mu tchu, czy też ma trudności z doborem słów. W końcu udało mu się powiedzieć: — Źle mnie zrozumiałaś. Milczałam. — Kiedy powiedziałem: „Przynajmniej nie był to jeden z chłopców", miałem na myśli to, że im młodsze dziecko, tym łatwiej jest pogodzić się z jego stratą. Śmierć dziecka zawsze jest bolesna, ale kiedy dziecko nie jest już niemowlęciem... kiedy w pamięci ma się lata, nie tylko miesiące drogich sercu wspomnień... Przykro mi, że sformułowałem swoje myśli tak niezdarnie... — Tak — rzekłam. — To prawda... — Ale, Marguerite, ja także jestem bardzo przygnębiony. — Tak — odparłam. — Przypuszczam, że na swój sposób jesteś. Ale
ty nigdy nie wierzyłeś, że będzie żyła. Tak naprawdę nikt w to nie wierzył, czyż nie? Zapewne wszyscy uważaliście, że kupowanie lalki i nowego wózka było z mojej strony żałosnym gestem. — Podziwialiśmy twoją odwagę. Pewien jestem, że nikt nie myślał... — Wierzyłam, że będzie żyła, jeśli będę kupować dla niej rzeczy — powiedziałam. — To było bardzo niemądre. — Podeszłam do okna. — Chciałabym, żeby chłopcy już wrócili. Zbliżył się do mnie. Zauważyłam drżenie jego ręki, zanim położył ją na moim ramieniu. — Może chciałabyś wyjechać na jakiś czas... Miesiąc czy dwa na kontynencie... — Nie, dziękuję—odparłam.—To nie będzie konieczne. Nie jestem Eleanor i nie zamierzam porzucać dzieci... i ciebie... i poddawać się załamaniu nerwowemu. Nic nie powiedział. Cisza panowała długo. — Edwardzie, przepraszam, że mówię te wszystkie raniące cię słowa, ale nie mogę się od tego powstrzymać. Proszę, wybacz mi. — To efekt szoku — powiedział. — Rozumiem. — Położył dłoń na komódce i przestąpił z nogi na nogę. Znowu zapadła cisza. — Co mogę zrobić? — rzekł w końcu. — Czy jest jeszcze coś, co mogę zrobić? I wiedziałam, że pyta nie tylko o to, co mógłby zrobić dla mnie, ale też o to, co mógłby zrobić dla swoich dzieci. — Chciałabym pojechać do Woodhammer — odparłam. — Wiosną jest tam tak pięknie. Edwardzie, pragnę, aby wszystkie dzieci były tam z nami. A nade wszystko chciałabym, abyś wybaczył Madeleine, żeby i ona mogła być naszym gościem. — Madeleine nie przyjedzie. Ani Annabel. — Przyjadą. Madeleine będzie chciała zobaczyć chłopców, a Annabel swoje córki... Możemy zaprosić je, by przyjechały do nas z Northumberland. Od jak dawna nie widziałeś swoich wnuczek, Edwardzie? — To byłoby dla ciebie zbyt dużo... taka gromada... — Nie wolno mi miesiącami opłakiwać Neli — odparłam. — Muszę zająć się planowaniem jakichś ważnych wydarzeń i przygotowaniami do... Ależ oczywiście! — zawołałam z zapałem, nagle widząc, jak mogłabym zatrzeć bolesne słowa wypowiedziane pod jego adresem. — Zorganizujemy rodzinne przyjęcie z okazji rocznicy naszego ślubu. Ale nie urządzimy go w Woodhammer. To musi odbyć się w Irlandii. Będzie to najlepsze przyjęcie, jakie kiedykolwiek zorganizowałam. A zor ganizujemy je nie gdzie indziej, tylko w Cashelmarze.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
I W końcu przybyliśmy do Cashelmary, do tego tajemniczego piękna przemieszanego ze wspomnieniami śmierci i zniszczenia, do tej solidnej twierdzy w dzikiej krainie Joyce'ów, gdzie urodził się Edward. Był maj. Po zimowych deszczach trawa była soczyście zielona, a ziemia pachniała czysto, świeżo i obiecująco. Po mrocznych zimowych miesiącach w Lon dynie czułam, jak poprawia mi się samopoczucie. Wkrótce po przybyciu poczyniłam wszelkie przygotowania do rodzinnego spotkania z okazji rocznicy ślubu. Pierwszy przybył Patrick. Nie widziałam go od ponad roku. Za swoją hańbę został karnie wygnany do Woodhammer, podczas gdy ja przed urodzeniem Neli skazana byłam na Londyn. Z ulgą stwierdziłam, że Edward porzucił myśl o karierze wojskowej dla niego, ale odmawiał powierzenia mu jakiejkolwiek odpowiedzialnej funkcji i Patrick zmuszo ny był zająć się wyłącznie pracą artystyczną. Naturalnie, bardzo mu to odpowiadało. Okazjonalnie pisywał do mnie, jaki jest szczęśliwy. Po dejrzewałam, że przyjazd do Cashelmary nie bardzo mu się uśmiechał, ale w poczuciu obowiązku stawił się tydzień po nas. Natychmiast Thomas z Davidem dopadli go z wielką radością. Widząc, jaki jest zadowolony ze spotkania z nimi, przypomniałam sobie moje plany dotyczące jego dzieci. Kiedy więc otrzymałam list od Francisa, zawierający zdjęcie mojej bratanicy Sary, nie mogłam się oprzeć najbardziej rozkosznym spe kulacjom. Sara. Miała teraz siedemnaście lat i — jako że fotografia nie mogła kłamać — wyglądała na przyszłą królową wszelkich balów. Była to pierwsza podobizna, na której widziałam ją z włosami upiętymi do góry. Miała zdumiewająco wyrafinowaną urodę. Dręczyło mnie jej podobieńs two do Francisa. Kiedy tak przyglądałam się jej portretowi, usiłowałam sobie przypomnieć dziewczynkę, którą siedem lat wcześniej zostawiłam w Nowym Jorku. Szalenie pragnęłam zobaczyć Sarę, tym bardziej że przypominała nie tylko Francisa, ale także Blanche. A Blanche, niestety, już nie żyła. Ostatniego lata otrzymałam wiadomość, że zmarła przy porodzie. Wieść ta przygnębiła mnie ogromnie, szczególnie że sama if\f\
odczuwałam wtedy strach przed porodem. Edward, w owym czasie bardzo dla mnie dobry, obiecał zabrać mnie do Ameryki przy najbliższej okazji. Wiedziałam jednak, że okazja taka już nigdy się nie zdarzy; z powodu artretyzmu dalekie podróże były ponad jego siły. I choć bardzo chciałam zobaczyć Francisa i Sarę, wiedziałam, że nie mogłabym zostawić Edwarda, nawet gdyby wyraził na to zgodę. — Proszę, proszę! — zawołał Patrick z wielce pożądanym entuzjaz mem, kiedy podsunęłam mu fotografię Sary. —Jakaż fantastyczna istota! Marguerite, czy nie mogłabyś zaprosić jej do Anglii? — Jest jeszcze trochę za młoda — odparłam. — Ale może za rok czy dwa... Moje myśli przeskoczyły zwinnie ku przyszłości. Wyobraziłam sobie Sarę błagającą Francisa, by pozwolił jej pojechać do Anglii, Francisa nie mogącego oprzeć się jej prośbom, ponieważ tak bardzo za nią szalał, oraz Sarę i Francisa zjawiających się u nas i goszczących przy St. James's Sąuare... Ale myśli wybiegły jeszcze dalej, dotrzymując kroku mojej romantycznej wyobraźni — Patrick i Sara spotkają się, beznadziejnie zakochają w sobie i pobiorą. Miałabym Sarę w Anglii, a Francis, co oczywiste,, nie mógłby się oprzeć pokusie, aby częściej nas odwiedzać. Patrick wspaniale by się ustatkował i zniknął zupełnie z kręgu moich irracjonalnych słabostek... — Niebrzydka, prawda? — powiedziałam do Patricka niedbale. Po siedmiu latach pobytu w Anglii nieźle opanowałam sztukę przebiegłego pomniejszania faktów. — Mówiłam o niej tak dużo, że pewnie miałeś ochotę zobaczyć jej najnowszy portret. Po czym porzuciłam temat jak gorący herbatnik, zanim którekolwiek z nas zdołało poparzyć sobie palce.
II Przyjechali wszyscy. Katherine przybyła ze swoim mężem, służącą, kufrem i diamentami. Madeleine zjawiła się sama, ubrana w granatową serżę, ze swoim nieodłącznym wytartym czarnym sakwojażem. Annabel przyjechała na okazałej kasztance, z nieuchwytnym dotąd Alfredem ciągnącym się niechętnie w tyle; była zadowolona, że w końcu może zobaczyć swoje córki. Ich dziadkowie ze strony ojca, z którymi mieszkały w Northumberland, odmówili zgody na to, by dziewczynki zatrzymały się w Clonagh Court, więc Annabel bezzwłocznie przygalopowala do Cashelmary. Gzekał ją szok; myślała o nich jako o małych dziewczynkach, a przecież Clara miała już lat piętnaście, Edith zaś ledwie o rok mniej. Obie były na tyle dorosłe, że mogły sobie pozwolić na potraktowanie
matki z dystansem, a zadarłszy swe arystokratyczne noski, patrzyły z góry na jej męża. Biedny Alfred! Był naprawdę miłym człowiekiem, lecz w Cashelmarze nie czuł się swobodnie; jestem pewna, że gdybym była w jego skórze, czułabym się równie skrępowana. W końcu nie wy trzymałam i wtrąciłam się. — Jesteście zupełnie bez serca — powiedziałam groźnie do dziew cząt. — Czy pan Smith bije waszą matkę? Czy znęca się nad nią i czyni jej życie nieznośnym? Powinnyście cieszyć się, że ma dobrego, łagodnego męża, który jej daje szczęście. A co do waszej matki, to nie sądzę, aby wasza postawa wobec niej była uzasadniona. Wiem, że postąpiła źle opuszczając was, ale teraz tego żałuje. Myślę, że mogłybyście przynajm niej spróbować być dla niej miłe, skoro nie potraficie jej wybaczyć. W każdym razie jest wysoce niechrześcijańskie żywić urazy i traktować matkę jakby była jakimś paskudnym smrodem. Czy wasi dziadkowie zabierali was do kościoła w Northumberland? Bo po waszym zachowaniu nie bardzo to widać. Jak przypuszczałam, udało mi się je zawstydzić, i ku mojemu zadowoleniu — próbowały się poprawić. Nie były niedobrymi dziew czętami, żałowałam jednak, że nie są bardziej podobne do matki, której towarzystwo coraz bardziej ceniłam. Clara była bardzo ładna i tylko odrobinkę ospała, podczas gdy Edith — biedactwo! — była brzydka, kluchowata i rzadko miała więcej niż dwa słowa do powiedzenia. Wiedziałam jednak dobrze, co znaczy pozostawać w cieniu ładnej starszej siostry — a czternaście lat to bardzo trudny wiek. Tymczasem kontynuowałam radosne wtrącanie się do innych spraw, zresztą ze sporym powodzeniem. — Och, Edwardzie, obiecaj mi, że nie będziesz rozmawiał z Made leine o zamążpójściu — błagałam go, a on zapewnił mnie ze śmiechem, że już pogodził się z jej staropanieństwem. — Iz pielęgniarstwem? — zapytałam natychmiast. — Cóż, jeśli przyjmowanie jej w moim domu ma być wyrazem wybaczenia, muszę się pogodzić i z tym — odparł niechętnie. Zasadniczo był w stosunku do Madeleine bardzo grzeczny, a ponie waż ona przejawiała wyjątkową pogodę mimo nędznej egzystencji w londyńskim East Endzie, udało im się nie kłócić ze sobą. Madeleine otrzymywała za swoją pracę niewielkie wynagrodzenie, nie była więc całkowicie pozbawiona środków do życia. Ale jej ręce już teraz stały się szorstkie. Często zastanawiałam się, jak potrafi to wszystko wy trzymać, mogąc przecież żyć w luksusach, które tak dobrze służą Katherine. — Edwardzie, będziesz miły dla Katherine, prawda? — pytałam. Och, ależ ja się wtrącałam! Wciskałam swój długi nos do wszystkich spraw i nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak dobrze się bawiłam. Edwardowi jednak nie trzeba było przypominać o Katherine. Kiedy
przyjechała, pocałował ją ciepło i powiedział z zachwytem, że jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie. — Papa jakoś się zmienił — zauważyła Katherine z zadumą. — Stwierdzam, że z wiekiem bardzo złagodniał. — Jak sędziwy lew — wtrącił Patrick. — Lew zmęczony polowaniem pragnie tylko leżeć w cieniu i drzemać. — Edwardzie — zaczęłam ostrożnie przy jakiejś okazji — co do przyszłości Patricka... — O wszystko już zadbałem — odparł z uśmiechem. — Cierpliwości! Dałam więc temu spokój i całą swoją energię skupiłam na organizacji rodzinnego przyjęcia, które miało się odbyć wieczorem dwudziestego czerwca, w dniu rocznicy naszego ślubu. Ponieważ była to tak wyjątkowa okazja, Thomasowi i Davidowi pozwolono zostać dłużej i zjeść obiad z nami. W tym momencie liczba gości wzrosła do trzynastu, co spowodowało pewne trudności. — Gdyby tak nie zapraszać George'a! — westchnęłam. Jednakże zdaniem Edwarda George, jako jego jedyny bratanek, miał prawo być z nami. Ostatecznie rozwiązałam problem, zapraszając dwie córki lorda Dunedena z mężami. Były moimi szczególnymi przyjaciół kami, do tego pasierbicami Katherine, Edward zaś znał je od urodzenia. Siedemnastu gości było również liczbą niezręczną, lecz w ostatniej chwili ubył Alfred Smith — wykręcił się od spotkania, powołując się na lekką gorączkę. Instynktownie czułam, że wieczór będzie udany — i taki też był. Do dziś pamiętam, jak weszłam do jadalni i zobaczyłam gregoriańskie srebra lśniące w blasku świec i długie, czerwone aksamitne zasłony połyskujące niczym pyszna kurtyna w tle bogato ozdobionej sceny. Pamiętam podekscytowanego Hayesa otwierającego szampana i drep czącego wokół stołu, by napełnić kieliszki. Ale najwyraźniej pamiętam Patricka, podnoszącego się ze swojego miejsca i proponującego toast. Byłam taka z niego dumna! Nawet się nie zająknął. Mówił tak, jakby od dawna pracował nad tą mową, a jeszcze dłużej uczył się na pamięć każdej sylaby. — ...i jestem pewien — kończył — że papa nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zaproponuję wypicie zdrowia Marguerite, która zgroma dziła nas tutaj wszystkich razem na... — Zawahał się po raz pierwszy, zamilkł i zamiast powiedzieć „na tę rodzinną uroczystość", powtórzył: — Która zgromadziła nas tutaj wszystkich razem. W tym momencie Annabel zawołała „Zdrowie, zdrowie", Madeleine uśmiechnęła się do mnie czule, a Katherine porzuciła swoją wyniosłą pozę, spoglądając na mnie z dziecinną afektacją. Byłam ogromnie wzruszona. — Wypijmy więc zdrowie papy i Marguerite z okazji siódmej rocznicy ich ślubu — powiedział Patrick.
A kiedy wszyscy wznieśli kieliszki, usłyszeliśmy łagodny kontralt Davida: — Twarz mamy ma dokładnie ten sam kolor co pomidor i zupełnie nie pasuje do koloru jej włosów. Wszyscy się roześmiali. Thomas wyglądał na rozdrażnionego, że to nie on jest autorem tej uwagi, ale już w następnej sekundzie jego próżność została zaspokojona — Patrick poprosił go, by wręczył prezent od rodziny. Była to taca z wygrawerowanym pamiątkowym napisem; kiedy już zachwyceni obejrzeliśmy ją, Edward podniósł się, by odpowiedzieć na toast. Podziękował dzieciom za przybycie do Cashelmary; podziękował im za prezent; podziękował mi „za więcej, niż można wyrazić słowami"; i kiedy David obserwował z wielkim zainteresowaniem moje pomidorowe zabarwienie, Edward zwrócił się do swojego najstarszego syna: — Chciałbym wznieść spóźniony toast za twoje zdrowie, Patricku, z okazji osiągnięcia dojrzałości. Teraz, skoro już jesteś dorosły, cieszę się na myśl o przekazaniu ci części twojej schedy, byś mógł nią administrować w sposób, który uznasz za stosowny. W moim wieku wiedzieć, że mam syna, na którego pomoc mogę liczyć, to duży komfort. Biedny Patrick był jeszcze bardziej oszołomiony niż ja. Zauważyłam łzy w jego oczach i modliłam się, by Edward tego nie spostrzegł; ale na szczęście, on podniósłszy kieliszek, już spoglądał na innych. — Zrobię co w mojej mocy, by ci pomóc, papo — zapewnił go Patrick, kiedy już doszedł do siebie. — Którą część Woodhammer zamierzasz mi powierzyć? — Woodhammer? — odparł Edward zdumiony. — Och, nie myś lałem o Woodhammer... tamten majątek znasz już wystarczająco dobrze. Myślałem, że nadszedł czas, byś poznał lepiej Cashelmarę. Zobaczyłam minę Patricka i serce mi zamarło. Próbowałam trącić go i ostrzec, by riie protestował, lecz udało mi się jedynie kopnąć Annabel. — Dobry Boże! — zawołała Annabel.—Pod stołem jest jakieś źrebię! — Och, Annabel—wtrąciłam gorączkowo. — Opowiedz Edwardowi o tym źrebaku, którego kupiłaś kiedyś na targu w Letterturk... To taka zabawna historia. Annabel nie potrzebowała dalszej zachęty; sytuacja była czasowo uratowana. Potem, kiedy dżentelmeni dołączyli do dam w salonie, powiedziałam do Edwarda na osobności: — Najdroższy, nie umiem wyrazić, jak bardzo jestem szczęśliwa, że okazałeś tyle zaufania Patrickowi. Jestem pewna, że czuje się ogromnie zaszczycony i zadowolony. Oczywiście w Cashelmarze będzie czuł się trochę samotny, szczególnie po naszym wyjeździe do Anglii, ale gdyby przez jakiś czas mógł mieć towarzystwo, nie wątpię, że perspektywa i73
pozostania tu wydałaby mu się mniej przerażająca. Czy Derry nie mógłby przyjechać na tydzień lub dwa? W końcu tak dzielnie spisywał się w Dublinie, prawda? I tak naprawdę nigdy nie winiłeś go za tę niezręczną sytuację z Katherine, za którą ja ponoszę odpowiedzialność. Teraz, kiedy Patrick jest już dorosły... cóż, sytuacja jest tak odmienna, czyż nie? Nie jest już chłopcem łatwo ulegającym złym wpływom. Przypuszczam, że i Derry po przyjęciu w poczet adwokatów również się ustatkował. Z pewnością nic by nie zaszkodziło, gdyby odwiedził Cashelmarę... nie sądzisz? Oczywiście przyznał mi rację. W tę wyjątkową noc Edward nie zamierzał spierać się ze mną. I raz jeszcze pyszniłam się powodze niem mojej mediacji i zręcznością, z jaką pokierowałam sprawami rodzinnymi.
III Derry przybył dwa tygodnie później, rankiem w dzień po wyjeździe Katherine i lorda Dunedena. Madeleine dawno już wróciła do swojego szpitala. Ponieważ Edward bardzo chciał uczestniczyć w ostatniej sesji Parlamentu, zamierzaliśmy wracać do Londynu w następnym tygodniu. Zastanawiałam się jednak, czy będzie na tyle sprawny, by odbyć tę podróż; artretyzm dokuczał mu tak poważnie, że nie był w stanie objeżdżać konno swojego majątku. Patrick zmuszony był jeździć z MacGowanem, a Edward, który cieszył się na myśl o instruowaniu syna, był sfrustrowany, że nie może im towarzyszyć. Również co innego go frustrowało. Kiedy zostawaliśmy sami, a doleg liwości nasilały się, zmuszony był aplikować sobie olbrzymie dawki laudanum i czekać, aż ból minie. — Nie wolno ci się martwić o mnie — powiedziałam, widząc jego przygnębienie. — Ale co zrobimy? — zapytał. — Jak sobie poradzimy? Co stanie się z naszym małżeństwem? Był tak osłabiony bólem, że nie mógł już zapanować nad rozpaczą. — Wszystko będzie dobrze — odparłam — póki będziesz mi ufał. Kochaj mnie. A ja, by nie tęsknić za tym, co było wcześniej, będę cię kochała jeszcze bardziej. Spojrzał na mnie. W jego oczach było coś cynicznego, a jednocześnie wyraz odwiecznej walki z bezgranicznym pragnieniem, by jednak mi wierzyć. I nagle opanowała mnie wściekłość, jakiej nie pamiętałam od czasu najbardziej ponurych dni w Nowym Jorku, wściekłość spowodo wana przeświadczeniem, że los obszedł się ze mną tak niesprawiedliwie. 174
Gdyby Edward był starcem, łatwiej byłoby mi się pogodzić z jego chorobą; ale przecież jeszcze sporo brakowało mu do siedemdziesiątki, a jego umysł pozostał sprawny i młody. — Musisz mi coś obiecać — powiedziałam z zawziętością, starając się nie myśleć o czekających nas wszystkich długich latach. — Obiecaj, że będziesz mi ufał. — Obiecuję — odparł głosem zniżonym do szeptu, co było efek tem działania laudanum. Zasnął z ręką spoczywającą spokojnie w mojej dłoni. Następnego dnia przyjechał Derry Stranahan. Na jego widok obie córki Annabel nieomal zemdlały; w Northumberland prowadziły z dziad kami samotny tryb życia i nigdy wcześniej nie miały do czynienia z równie przystojnym młodzieńcem. Derry jednak dostał już nauczkę. Nawet najgorszy wróg nie mógłby oskarżyć go o flirtowanie z Clarą, której urodę najwyraźniej podziwiał; od pierwszej chwili pobytu w Cashelmarze jego zachowanie było bez zarzutu. Thomas i David byli niezadowoleni, ponieważ Patrick cały wolny czas spędzał teraz w towarzystwie Derry'ego. Nie mogłam mieć o to żalu, skoro sprowadziłam Stranahana wyłącznie z myślą o tym, by uczynić Cashelmarę znośniejszą dla Patricka. Żałowałam, że nie potrafi poświęcić swoim braciszkom choćby pół godziny dziennie, lecz być może nazbyt byłam pewna jego oddania chłopcom. Naturalnie, towarzystwo Derry'ego było zabawniejsze, więc przez dwa tygodnie jego pobytu zdecydo wałam się trzymać język za zębami. Mijały dni. Nasze życie w Cashelmarze biegło ustalonym rytmem, aż pewnego ranka, w pierwszych dniach lipca, Maxwell Drummond wkłusował zaprzężoną w osła furmanką na podjazd, by zburzyć mój z takim trudem osiągnięty spokój rodzinny.
IV Maxwell Drummond, nieokrzesany i zuchwały, bezczelnie dzwonią cy buciorami po marmurowej posadzce holu... Stałam na galerii, kiedy zażądał spotkania z Edwardem. Gdy go tak obserwowałam, przypom niałam sobie, jak zhańbił się w oczach Edwarda, porzucając szansę nauki w Kolegium Rolniczym i uciekając z córką wychowawcy. — Jego wysokość źle się czuje — powiedział Hayes wymijająco. — Nikogo dzisiaj nie przyjmuje, Maxwellu Drummond. Nie napiszę słowa, którego użył Drummond na to oświadczenie. Określenie go mianem przekleństwa byłoby pomniejszeniem jego wul garności. 175
— Klnę się, że to prawda! — krzyknął Hayes oburzony. — Prawda!... — rzekł Drummond. — Nie ruszę się stąd, dopóki nie zobaczę się z lordem de Salis, Robercie Hayes. I lepiej powiedz jego wysokości, że tu jestem, zanim tej łajdak Derry Stranahan wejdzie do holu, albo będziesz świadkiem morderstwa. Bóg mi świadkiem, żę nie kłamię! Znalazłam się u szczytu schodów. Kiedy Hayes spojrzał w górę, zobaczyłam ulgę w jego oczach. — Pani... — Porozmawiam z panem Drummondem, Hayes. Drummond rzucił Hayesowi złowieszcze spojrzenie, a mnie skłonił się w pas. — Niech Bóg ma panią w swojej opiece! — Dzień dobry, panie Drummond—powiedziałam chłodno i ruszy łam przodem w kierunku błękitnego saloniku, przeznaczonego do przyjmowania mniej ważnych gości. Pomieszczenie było wilgotne i zimne. Na zewnątrz mgła spływała z gór i wyciągała swe lepkie macki w stronę jeziora. — A więc, panie Drummond — zaczęłam, kiedy byliśmy już sami. — Mój mąż jest niezdrów, ale może ja mogę jakoś pomóc. Rozumiem, że życzy pan sobie złożyć skargę na pana Stranahana. — W rzeczy samej, pani — rzekł Drummond. — Milady, jestem człowiekiem o pokojowym usposobieniu i nie brak mi wykształcenia. Mogę pogodzić się z każdą sytuacją, dopóki jest sprawiedliwa, a z pew nością lord de Salis jest najbardziej prawym ziemianinem na zachód od Shannon. Dlatego sądzę, że tym razem musiała zajść jakaś pomyłka. Dużo mogę znieść, jeśli chodzi o lana MacGowana, tego skąpego szkockiego drania, ponieważ w głębi duszy jest to uczciwy człowiek i próbuje tylko wykonywać swoją robotę najlepiej jak potrafi. Ale nie zniosę zniewag od byle przybłędy, tego bękarta Rodericka Stranahana. To moje ostatnie słowo! — Panie Drummond, byłabym wielce zobowiązana, gdyby uprzej mie zechciał pan przejść do rzeczy... — Tak się puszy! Udaje wielkiego pana, kiedy wszyscy wiedzą, że bawił się na bosaka w gnoju przed moją szopą. Kiedy wszyscy wiedzą, że jest większym pijaczyną i hazardzistą niż jego ojciec, który był najwięk szym stąd do Clonareen... — Panie Drummond... — Milady, czy to prawda, że lord de Salis dał paniczowi Patrickowi wszystkie ziemie na północnym brzegu i powiedział mu, by rządził się nimi, jak mu się podoba? Gapiłam się na niego. Nic nie odpowiedziałam. — I czy to prawda, że Derry Stranahan nie wróci do Dublina, ponieważ Patrick przekazał mu ziemię, by robił z nią, co zechce? 176
Jakiś delikatny odgłos sprawił, że się odwróciłam. Żadne z nas nie słyszało otwierania drzwi, lecz teraz klepki podłogi zatrzeszczały i zoba czyłam, że nie jesteśmy sami. Na progu, wspierając się ciężko na lasce, stał Edward. Jeden rzut oka na jego twarz i już wiedziałam, że kipi z wściekłości.
V — Marguerite, jeśli możesz, zostaw nas samych — powiedział Edward. Opuściłam ich. Pobiegłam do holu i złapałam wychodzącego z jadalni Hayesa. — Hayes, czy wiesz, gdzie jest panicz Patrick? — Ma się rozumieć, milady. Przed chwileczką jechał konno w kie runku stajni... Pośpieszyłam korytarzem do bocznego wyjścia i przedarłam się przez deszcz do stajni. Nie było śladu Patricka. Ale kiedy odwróciłam się, by pobiec z powrotem do domu, wjechali z Derrym na podwórze. Na mój widok obydwaj pomachali mi ręką. Ich miny zmieniły się, gdy podjechali bliżej. Patrick szybko zeskoczył z siodła. — Marguerite, na miłość Boską, co się stało? Byłam zbyt zagniewana i zdegustowana, by dbać o to, co mówię... — Ty głupcze — powiedziałam drżącym głosem. — Ty zidiociały durniu! Jak śmiesz przekazywać swoje nowe obowiązki Derry'emu?! Twój ojciec podarował te ziemie tobie w geście zaufania i wielko duszności... jak śmiesz umywać od tego ręce i rzucać mu ten gest w twarz! — Pani — odezwał się miękko Derry, kiedy Patrick gapił się na mnie osłupiały — musicie mieć w Ameryce bezwzględne prawa, skoro traktujecie człowieka jako winnego, zanim jeszcze pozwoliliście mu powiedzieć, co ma na swoją obronę. — Usłyszałam już dość, by wiedzieć, że to wszystko twoja wina! — wrzasnęłam na niego, rozwścieczona zarówno jego opanowaniem, jak krytycyzmem. — Wobec tego nie słyszała pani dosyć — odparł Derry, wciąż jedwabiście miękko — ponieważ wina leży nie po mojej, lecz po pani stronie. — Jak śmiesz sugerować coś podobnego... — Pani mnie tu sprowadziła. To pani utrzymywała, że chce, bym pomagał Patrickowi. 12 Coshelmara
177
— Nic podobnego nie utrzymywałam! Po prostu chciałam, żeby Patrick miał towarzystwo, ponieważ... — Ach, to takie wzruszające... pani zawsze tak dba o dobro Patricka -— odparł Derry. Kiedy dostrzegłam złośliwy błysk w jego oczach, doznałam szoku. Jak gdybym podniosła szlachetny kamień i zobaczyła pod nim pełzającą glistę. — Szczęście, że pani mąż jest zbyt stary, by dostrzec najbardziej osobisty wymiar tej filantropii, prawda, milady? Zagapiłam się na niego. Dostrzegłam prawdę leżącą daleko poza granicami jego zuchwalstwa, ale zanim zdołałam ją zidentyfikować, ulotne wrażenie zniknęło. Znowu opanował mnie gniew. — Panie Stranahan — udało mi się powiedzieć — kłótnia z człowie kiem. .. nie mogę pana nazwać dżentelmenem... który zwraca się do mnie tak, jak pan to przed chwilą uczynił, jest daleko poniżej mojej godności. Uważam pańskie zachowanie za ordynarne, bezczelne i niedopuszczalne. Nie omieszkam poinformować mojego męża, że jeśli o mnie chodzi, nie jest pan już mile widziany w Cashelmarze. Żegnam pana. Odwróciłam się i grzęznąc w błocie, ruszyłam w stronę domu. Mgła w podwórzu zgęstniała, przeszywając mnie chłodem do szpiku kości.
VI Wybuchła straszliwa awantura. Próbowałam nie słuchać, lecz nie miałam wyboru — wypełniła cały dom. Drummond został odprawiony. Z okna galerii obserwowałam, jak powoli schodzi do swojej zaprzężonej w osła furmanki. Pogwizdywał. Jego pyszałkowatość zadziałała mi na nerwy. Po pewnym czasie także Derry wyjechał. Byłam już wtedy w swoim pokoju, ale ponieważ moje okna wychodziły na podjazd, widziałam go czekającego z bagażami przy drzwiach frontowych na przybycie dwukółki. Kiedy odjeżdżał, ani razu nie spojrzał za siebie, więc nie mogłam widzieć wyrazu jego twarzy. Tymczasem Edward zajął się Patrickiem. Nie mogąc znieść ich wrzasków, wycofałam się w najdalsze zakątki zachodniego skrzydła, do części zarezerwowanej dla gości. W ostatniej sypialni zamknęłam drzwi, opadłam na siedzenie przy oknie i gapiłam się ponad mizernym warzyw nikiem na las modrzewiowy skryty w wilgotnej ciemności. W końcu, nabrawszy odwagi, wróciłam do mojego pokoju. Zamierza łam ukryć się w jego zaciszu, lecz kiedy otworzyłam drzwi, z przeraże niem stwierdziłam, że Edward już tu jest. Tak bardzo się bałam, że 178
zapewne uciekłabym przed nim, gdybym nie uświadomiła sobie, że odczuwa ból. Siedział na brzegu łóżka i aplikował sobie dawkę lau danum. — Ach, tutaj jesteś — powiedział zupełnie spokojnie. — Właśnie miałem prosić twoją służącą, by cię odszukała. Marguerite, w Westport jest jakiś lekarz, nie pamiętam nazwiska, ale wiem, że od czasu do czasu zajmuje się lordem Sligo z Westport House. Czy mogłabyś posiać po niego? Tak źle się czuję, że nie przypuszczam, by była to sprawa wyłącznie artretyzmu czy głupoty Patricka. — Oczywiście! — W napięciu zapomniałam o swoim lęku. — Na tychmiast po niego poślę. Czy masz gorączkę? — Nie sądzę, ale piekielnie boli mnie brzuch. Przy różnych okazjach układ trawienny płatał mi ostatnio figle. — I ze straszliwą pasją dodał: — Boże, jak ja nienawidzę starzenia się! Ukrył twarz w dłoniach. Pocałowałam go. — Przykro mi, że w czasie choroby spotkało cię tyle kłopotów — rzekłam niepewnie. — Wiem, to wszystko moja wina. W końcu to ja nalegałam, byś dał Patrickowi więcej samodzielności. Potrząsnął głową i odjął ręce od twarzy. — Nie, twój pomysł był rozsądny. Wina leży po mojej stronie. Zbyt często przymykałem oczy na wyczyny Derry'ego Stranahana. — Gdybyż tylko Patrick nie przekazał swoich obowiązków w ten sposób! — Powiedział, że chciał jedynie sprawić mi przyjemność. Obawiał się, że nie poradzi sobie z zarządzaniem dobrami, więc poprosił Derry'ego o pomoc. Nie chciał, bym wiedział, że obawia się odpowiedzial ności. — A Derrym nie kierowały żadne inne motywy poza uprzejmością? — Nie mogłam powstrzymać się od sceptycyzmu.^ — Derry kierował się chciwością i żądzą zemsty na tych, którzy przed laty spowodowali jego wydalenie z doliny — odparł gorzko Edward. — Próbował oskubać z pieniędzy Drurnmonda i 0'Malleyów. — Przyznaję, że zawiódł ronie — powiedziałam po chwili milczenia. — Potrafi znakomicie maskować prawdziwe uczucia. — Nie ma w nim za grosz dobroci — zdołał skomentować. Wpat rywał się w podłogę i wbijał zaciśnięte pięści w materac. — Edwardzie, proszę, nie trać wiary w Patricka... Wiem, że proszę o wiele... po tym, co się stało, ale... — Patrick jest dobrym chłopcem — powiedział niespodziewa nie, zaskakując mnie tak bardzo, że przez moment zastanawiałam się, czy dobrze usłyszałam. Głos miał zbyt wyważony, zupełnie jak nie jego. Był napięty, dziwnie łagodny. — Jest jak mój ojciec — rzekł. — Mój ojciec był uroczym człowiekiem. Szkoda, że nie mogłaś go poznać. On 170
i moja matka byli sobie bardzo oddani. Kiedyś powiedział do mnie: „Nie mógłbym bardziej polecić małżeństwa". Doskonale pamiętam te słowa. Niezupełnie mogłam nadążyć za kierunkiem jego myśli. Przypusz czałam, że to przeskakiwanie z tematu na temat jest efektem działania laudanum. Udało mi się jednak wejść mu w słowo: — Jestem pewna, że Patrick powie ci dokładnie to samo, kiedy już się ożeni i ustatkuje. — Ożeni się... ustatkuje... tak — powiedział. Teraz widziałam wyraźnie, że laudanum zaczęło działać, bo słowa stały się niewyraźne. — To by była dla niego najlepsza rzecz... dobry chłopak, żeden z moich synów... nie może być inny... — Natychmiast poślę po lekarza — powiedziałam łagodnie i pociąg nęłam za taśmę dzwonka, by wezwać lokaja. Kwadrans później, kiedy posłaniec po lekarza był już w drodze, zaczęłam przeczesywać dom w poszukiwaniu Patricka.
VII W końcu znalazłam, go w jednej z nie używanych szklarni. Siedział w zachwaszczonym kącie na przewróconej skrzyni, opierając łokcie na kolanach i z głową ukrytą w dłoniach. Pchnięciem otworzyłam drzwi. Spojrzał na mnie, lecz zaraz odwrócił wzrok, jakby nie mógł znieść spojrzenia moich oczu. — Byłoby lepiej, gdybyś nic nie mówiła — rzucił. — Wiem, że masz o mnie jak najgorsze zdanie. — Och, Patricku! — Byłam tak smutna, że nagle cały mój gniew zniknął. Musiałam walczyć ze sobą, aby się nad nim nie rozczulić, — Przykro mi, że straciłam panowanie nad sobą — dodałam szyb ko. — Powiedziałam rzeczy, których nie powinnam była mówić. I is totnie Derry miał rację oskarżając mnie o to, że nie dałam ci szansy obrony. Edward wyjaśnił mi, że postąpiłeś tak, bo chciałeś go zado wolić. — Nie sądzę, by kiedykolwiek mi wybaczył, ale... — Ależ oczywiście, zrobi to na pewno. Patrick, wiesz, co uszczęś liwiłoby go najbardziej? Gdybyś się ożenił. Patricku, gdybyś się ożenił i ustatkował... w Woodhammer, oczywiście, jestem pewna, że mogła bym to załatwić... — Ależ, Marguerite, nie znam żadnej panny, z którą chciałbym się ożenić. Łatwo mówić o małżeństwie, ale panny, które spotykam, są albo nieśmiałymi istotkami — i te do mnie nie pasują, ponieważ sam 180
jestem nieśmiały, albo też wykazują zainteresowanie mną, bo mam sześć stóp i dwa cale wzrostu, ładnie się prezentuję na końskim grzbiecie, mam tytuł i fortunę, którą pewnego dnia mogłyby się cieszyć. I te tak że mi nie odpowiadają, gdyż wiem, że nie obchodzi je, jaki jestem naprawdę. — Ach, te angielskie dziewczyny! — zawołałam namiętnie. — Albo zalewają się udawanymi rumieńcami, albo przymierzają się do ciebie, jakbyś był modną szmatką z Paryża. Gdybyś tylko mógł poznać jakąś amerykańską dziewczynę... Amerykanki są bezpretensjonalne, takie świeże... tak zainteresowane swoimi konkurentami. Tak bym chciała, żebyś poznał moją bratanicę Sarę. Gdybym mogła przekonać Francisa, by przywiózł ją do Anglii... Ależ, oczywiście! Patrick, właśnie wpad łam na wspaniały pomysł! Dlaczego nie napiszesz do Sary? Ona wie o tobie wszystko, ponieważ często wspominałam o tobie w listach. Wiem, że byłaby zachwycona listem od ciebie. Moglibyście nawiązać korespon dencję i jestem pewna, że już wkrótce paliłaby się do podróży przez Atlantyk. — Ale czy wypada, bym pisał do niej, skoro nie zostaliśmy sobie przedstawieni? — Napiszę do Francisa, że dostałeś na to moje pozwolenie. — Ale co miałbym jej napisać? — Cóż, na początek — odparłam — mógłbyś napisać, jak bardzo zachwyciła cię jej najnowsza fotografia i o ileż chętniej poznałbyś ją osobiście. Spojrzał na mnie z podziwem. — Jesteś taka przebiegła, Marguerite! — Uśmiechnął się, jakby zapominając o wszystkich swoich problemach. — Jesteś najgenialniejszą dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkałem. Wścibianie nosa byłoby najlepszym określeniem moich machinacji, ale oczywiście wolałam myśleć o sobie w kategoriach geniuszu. Rumie niąc się z zadowolenia, odwzajemniłam uśmiech. Są ludzie, którzy nigdy nie nabierają rozumu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
I Nie wyjechaliśmy z Cashelmary. Artretyzm Edwarda nieco zelżał, ale dolegliwości żołądkowe da wały mu się we znaki do tego stopnia, że zmuszony był porzucić swoje plany powrotu do Londynu. Lekarz z Westport postawił diagnozę, że to wrzód, i przepisał ścisłą dietę. Edwarda jednak nie obchodziły na kazy dotyczące jedzenia, posłał więc do Londynu po swojego lekarza. Ten także, ku jego irytacji, przepisał łagodną dietę, lecz tym razem wolno mu byłe wypić odrobinę brandy po obiedzie i lampkę wina do posił ków. Miałam poważne podejrzenia, że doktor Ives powiedział Edwardowi tylko to, co ten chciał usłyszeć. Ale milczałam. Chciałam, by Edward wyzdrowiał] chciałam wyjechać z Cashelmary. Przebywaliśmy tu od prawie dwóch miesięcy, wystarczająco długo, by nacieszyć się jej tajemniczym pięknem. Teraz tęskniłam już za cywilizacją, za wspaniałym gwarem Londynu lub bajeczną przytulnością Woodhammer Hall. Zostaliśmy jednak w Cashelmarze. Przy drodze do Clonarecn bujnie rosły trawy; janowiec i wrzosy znów kwitły na wzgórzach nad mod rzewiowym lasem. Pogoda była urzekająca. Góry wokół olśniewającego lazuru jeziora iskrzyły się w rearoniebieskiej mgiełce, a poniżej domu rzeka Rooey leniwe płynęła przez mokradła ku złotym mieliznom zachodniego wybrzeża. Patrick jeszcze bardziej niż ja pragnął opuścić Cashelmarę. Roz prawiał tęsknie o Woodhammer. Raz nawet zasugerował, że mógłby pojechać do Anglii przed nami, lecz niedwuznacznie dałam mu do zrozumienia, że bardzo źle bym to widziała. Teraz właśnie miał szansę wynagrodzić szkody, które wyrządził ojcu — wyjaśniłam w zapale; teraz, kiedy Edward przykuty jest do łóżka, wiele by dla niego znaczyło, gdyby to Patrick, a nie MacGowan zdawał mu relacje o stanie majątku. Patrick był pełen skruchy. Obiecał zrobić co w jego mocy. 1 kiedy tak potulnie poddawał się moim naciskom, zdałam sobie sprawę, że moje uczucia w stosunku do niego uległy subtelnej zmianie. Stało się dla mnie jasne, że kochać prawdziwie mogę tylko takiego mężczyznę, który ma 182
wolę silniejszą od mojej. Kochałam Patricka, ale dopiero teraz udało mi się pokochać go jak brata; znałam go zbyt dobrze, by kochać go w jakikolwiek inny sposób. To Edward był tym, którego szanowałam i którego kochałam prawdziwie. Przez całe lato wiedziałam, że kocham go ponad wszystko. Nie wyjechaliśmy z Cashelmary. Edward bardzo długo nie opuszczał swojej sypialni, ale choć począt kowo narzekał, w końcu musiał się z tym pogodzić. W dni, kiedy czuł się lepiej, dyktował listy swojemu sekretarzowi, potem zapamiętale oddawał się szachom i prowadził bardzo dokładny zapis rozegranych partii. W dni, kiedy czuł się źle, czytywałam mu na głos lub po prostu siedziałam przy nim szyjąc, podczas gdy on spoczywał na poduszkach. Narkotyki uczyniły go ospałym i często zapadał w drzemkę, uciekając w ten sposób przed bólem. Codziennie przyprowadzałam do niego dzieci. Jeśli czuł się dobrze, rozmawiał z nimi uprzejmie, interesując się nawet najbanalniejszą z ich aktywności; lecz jeśli dokuczał mu ból, po prostu pozwalałam im tylko powiedzieć mu dobranoc. Często rozmawialiśmy o ich postępach. Thomas miał lekcje z guwernantką i potrafił już płynnie czytać; David, nie chcąc zostać w tyle, uczył się alfabetu. Na krótko przed Bożym Narodzeniem Edward powiedział: — Żałuję, że nie mogę obserwować, jak dorastają. Bardzo mi to przeszkadza. — Tak — odparłam. — To wielka szkoda. — Szyłam welwetowy kubraczek dla Davida. — Dziwne, że zabrałam się za szycie w pokoju chorego — powiedziałam, próbując nawlec nitkę. Kubraczek nabrał już dziwacznych kształtów; David był taki okrąglutki. Nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy o przyszłości i zastanawiałam się, czy Edward zmieni temat. — Chciałbym, żebyś pozostała taka, jaką cię najlepiej pamiętam... — rzekł po chwili. — Bardzo żywa i radosna... zawsze biorąca z życia tyle, ile się da. Stanowczo potępiam ponury zwyczaj przewlekłej żałoby, któremu muszą podporządkować się wdowy. Nigdy nie miałem cierp liwości do ludzi żyjących wspomnieniami. Jeżeli istotnie zaznali radości w małżeństwie, naturalną koleją rzeczy będą jej szukać z nowym partnerem. Zatem uznałbym to za ogromny komplement, gdybyś zdecy dowała się wyjść za mąż po raz drugi. — Jakież to niekonwencjonalne — odparłam, myśląc przelotnie o Madeleine. — I bardzo rozsądne. Po chwili zdobyłam się na uśmiech. Zrezygnowałam z próby na wleczenia nitki i siedziałam bez ruchu z kubraczkiem na kolanach. Wiedziałam, że już nigdy go nie skończę, ponieważ zawsze będzie mi przypominał Edwarda mówiącego o przyszłości, w której nie było dla niego miejsca. 183
— Cóż — powiedziałam, odkładając kubraczek na bok — jeśli kiedykolwiek spotkam mężczyznę, który mógłby ci dorównać... w co wątpię... i jeśli ten mężczyzna zechce poślubić brzydką, chudą, apodyk tyczną i wścibską cudzoziemkę... w co wątpię jeszcze bardziej... poważ nie rozważę pomysł powtórnego wyjścia za mąż. Obiecuję. Uśmiechnął się także. Przez chwilę milczeliśmy, a potem, tuż przed zapadnięciem w sen, powiedział: — Nieudawanie wymaga odwagi. Dziękuję ci. Chciałam na to odpowiedzieć, że jedynie biorę przykład z niego, ale słowa jakoś uwięzły mi w gardle. Nigdy więcej nie wspominaliśmy o przyszłości. Nadeszło Boże Narodzenie. Obchodziliśmy je spokojnie, lecz na Nowy Rok przyjechali Katherine i Duneden, a i George zaczął częściej zaglądać do nas ze swojego Letterturk. Edward dostał krwotoku, potem następnego. Jego londyński lekarz wrócił, by otoczyć go stałą opieką. Pod koniec stycznia napisałam do Madeleine, aby ona także przyjechała. Przybyło mi zajęć. Należało zajmować się gośćmi, gospodyni mu siała być dokładnie instruowana, by gorące posiłki i woda były zapew nione o właściwych porach. Sztuki tej trudno było dokonać w Woodhammer, a dwa razy trudniej w Cashelmarze, gdzie połowa służby często gdzieś znikała bez uprzedzenia i nikt nigdy nie pamiętał o nakręceniu zegarów. Z powodu licznych gości sprawy gospodarstwa domowego zajmowały mi coraz więcej czasu. A przecież wiedziałam, że nie mogę zaniedbywać dzieci, z którymi i tak przebywałam mniej, niż tego pragnęłam. Poza tym chciałam każdą wolną chwilę spędzać z Edwardem. Był bardzo wymizerowany, jego ciało wyschło, pozostała skóra i kości. Nie mógł jeść, źle sypiał; narkotyk przynosił mu jedynie krótkotrwałą ulgę w bólu. Pamiętam, że wszyscy byli przygnębieni. I pamiętam, że wszyscy niechętnie zaglądali do pokoju chorego, czego nie potrafiłam zrozumieć, ponieważ ja pragnęłam być tam bez przerwy. Jednakże nie prowadzałam już do niego dzieci. Był zbyt chory i nie chciałam męczyć go dodatkowo ich codziennymi wizytami. Pamiętam figury szachowe pokryte kurzem i gazetę leżącą na nocnym stoliku. Pamiętam widok z okna, grę świateł w pokoju i zupełnie białe włosy Edwarda na pomiętej poduszce. Pamiętam, że w końcu modliłam się o więcej czasu, ale z drugiej strony, dla dobra Edwarda, modliłam się również o to, by tego czasu zostało jak najmniej. Pamiętam, jak syknęłam do Patricka, wbijając paznokcie w dłonie: — Ani mi się waż płakać! Ani mi się waż pochlipywać przy jego łóżku jak jakiś uczniak! 184
Pamiętam, że wszyscy o coś mnie pytali — czy powinni odwiedzić chorego, czy czuje się lepiej, co powinni zrobić. I znajdowałam na te pytania odpowiedzi. Byłam energiczna, praktyczna i kompetentna. W domu panowała cisza i spokój, przytłumione głosy brzmiały jak ze snu. Pamiętam, jak mówiłam łagodnie do Thomasa i Davida: — Papa jest bardzo chory i chce się z wami pożegnać przed śmiercią. Wiem, że to dla was smutne, ale cierpi tu tak bardzo, że będzie mu znacznie lepiej w niebie, więc musicie spróbować nie martwić się za mocno. — Kiedy on wróci z nieba? — zapytał David. Thomas, który był starszy i mądrzejszy, zaczął płakać. Pozwoliłam chłopcom zobaczyć się z nim tylko przez chwilę; nie chciałam ich zbyt zasmucać, z kolei on tak bardzo chciał ich widzieć ten ostatni raz. „Bądź szczęśliwa" — tyle tylko powiedział mi na pożegnanie. A do Patricka rzekł: „Zaopiekuj się Marguerite i swoimi braciszkami". * I wtedy nadszedł wreszcie koniec. Szkarłatny zmierzch połyskiwał mrocznie na wodach jeziora.
II Przez długi czas nie mogłam spać. Myślałam o przeszłości i naszych najpiękniejszych godzinach. W czasie jednej z tych samotnych bezsen nych nocy, gdzieś o świcie uświadomiłam sobie, że nigdy nie wyjdę powtórnie za mąż. Myślałam o tym często przed pogrzebem i im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że wyjątkowo nie nadaję się do małżeństwa. Dla większości mężczyzn miałam zbyt wiele silnej woli i tę przykrą żyłkę do wścibiania nosa w cudze sprawy. Rozważałam, czy mogłabym ewentualnie zdobyć się na znalezienie sobie kochanka. Nie podobała mi się myśl o celibacie do końca życia ani też o poślubieniu mężczyzny nie dorównującego Edwardowi. Sądziłam, że zaaprobowałby jedną czy dwie przygody. W tych sprawach zawsze był bardzo pragmatyczny. Byłam zupełnie spokojna. Zorganizowałam cały pogrzeb. Miałam bardzo wiele do zrobienia, ale też sporo na to czasu, ponieważ zrezyg nowałam ze spania. Po prostu nie czułam potrzeby i, co dziwne, odkryłam, że wcale nie brakuje mi snu. Wiedziałam, że na pogrzeb przyjedzie dużo ludzi, choć lutowa pogoda nie była zachęcająca, a tak odległa, lecz wyobrażałam sobie, że wśród żałobników będą tylko liczni przyjaciele i znajomi Edwarda. Nawet nie przyszło mi do głowy, że również dzierżawcy zbiorą się, by oddać mu ostatnią posługę... Bo czyż nie był protestanckim ziemianii8«
nem, członkiem klasy najbardziej znienawidzonej w Irlandii, i czyż od lat nie czuł się winny za porzucenie swoich irlandzkich dóbr na czas klęski głodu? — Ale, milady, jego wysokość zaniechał pobierania czynszów — po wiedział mi Sean Denis Joyce. — Przez te wszystkie lata głodu nie było żadnej eksmisji — dodał jeden ze starszych Ó'Malleyów. — A kiedy to się skończyło, wrócił i dał nam nowe nasiona owsa i ziemniaki, i wciąż odraczał spłaty czynszów, aż nasze plony wyrosły i mogliśmy płacić — dorzucił ktoś inny. — Był wielkim człowiekiem, milady — rzekł młody Maxwell Drummond z łagodnością, której nigdy bym się po nim nie spodziewała — i my wszyscy, każdy z nas, jesteśmy jego dłużnikami. Przyszli setkami drogą z Clonareen. Zebrali się w ciszy na podjeździe. Nie było wśród nich ani jednego pijanego. I kiedy trumna opuściła dom, podążyli za nią na wzgórze, aż pod same drzwi kaplicy, które my, protestanci przekroczyliśmy sami. Ale potem, na cmentarzu, na chwilę przed tym, jak zemdlałam, widziałam ten tłum ciągnący się aż po las modrzewiowy i świadoma byłam smutku tej ciszy, tak powściągliwej i tak nieangielskiej, ciszy przerywanej jedynie klekotem przesuwanych korali ków różańca. Byłam niezwykle zaskoczona swoim omdleniem. Wcześniej nawet nie pomyślałam, że mogłabym być na skraju jakiejś choroby. Wprawdzie wiedziałam, że brak snu nie jest rzeczą dobrą, lecz zakładałam, że przecież kiedyś wreszcie zasnę. Nie przychodziło mi do głowy, że trzymam się jawy, by ocalić każdą sekundę mojego życia z Edwardem. Kiedy więc zobaczyłam trumnę opuszczaną do grobu, pomyślałam nagłe, że zostałam sama. Moje życie z nim było skończone. Wtedy zemdlałam. Kiedy przyszłam do siebie, moje pierwsze słowa brzmiały: „Chcę Francisa". To także mnie zdziwiło. Dawno już nauczyłam się radzić sobie sama, bez niczyjej pomocy, z wyjątkiem Edwarda. I teraz, gdy jego zabrakło, moje pragnienie ujrzenia Francisa było jak najbardziej naturalne. — Edward nie żyje — powiedziałam. Jego rodzina skupiła się wokół mnie zaniepokojona. Widziałam go w każdym z nich, był w oczach ich wszystkich. — Ale żadne z was go nie znało — kontynuowałam. — To bardzo smutne. Byłam jedyną osobą, która go znała, czyż nie? Ktoś znalazł sole trzeźwiące. Było dużo zamieszania i szeptów, lecz wszystkie te odgłosy słabły, aż stały się tylko pomrukiem, jak odległy, monotonny szum morza, a ja byłam pod olbrzymim, nieskończonym niebem. Przez jedną króciutką chwilę Edward był ze mną — widzia łam jego włosy, ciemne i tylko delikatnie przyprószone srebrem, do kładnie takie, jakie były w dniu naszego pierwszego spotkania; widzia-
łam jego błękitne oczy i uśmiech. „Tak" powiedziałam bardzo wyraźnie, żeby nie było żadnych wątpliwości. „Nigdy nie mogłabym pokochać innego." Wtedy niebo zniknęło, a morze zaczęło ryczeć nad moją głową. I wiedziałam, że kiedy znowu się obudzę, będę mogła płakać.
III Płakałam bardzo długo. Z tego powodu musiałam zostać w łóżku. Doktor Ives był uprzejmy, ale stanowczy: kazał mi leżeć przy zasuniętych kotarach, na obiad popijać rosół z kurczaka, a na śniadanie zjadać gotowane jajko. Przede wszystkim zalecił absolutny spokój, żebym mogła spać. Miałam niejasne wrażenie, że wszyscy chodzą na palcach i nikt nie śmie mówić inaczej jak tylko szeptem. Poprosiłam nianię, by przyprowadziła dzieci. Biedactwa! Dopiero co stracili ojca i wyglądali tak, jakby za chwilę mogli stracić także matkę. Przytuliłam ich tak mocno, aż zapiszczeli. Z żalem muszę wyznać, że nad nimi też się rozpłakałam. Byli jednak wyrozumiali: David powiedział, że moje łzy są pyszne, niemal tak smaczne jak lemoniada. Pozostałe dzieci Edwada były bardzo miłe. Madeleine porzuciła szpital, by mnie pielęgnować. Duneden zmuszony był wrócić do Lon dynu, ale Katherine pozostała w Cashelmarze. Jednak to Patrick najbar dziej mnie pocieszył. Pracował pilnie z MacGowanem nad sprawami majątkowymi, jakby wiedział, że w ten sposób sprawi mi największą przyjemność. Opiekował się też Thomasem i Davidcm z takim oddaniem. jakby byli jego synami. Nie musiałam już się obawiać, że są zanied bywani. W marcu otrzymałam wieści od Francisa, Chciał, abym odwiedziła Amerykę i ukoiła smutek na łonie najbliższej rodziny. Gdybym obawiała się podróżować bez opieki, może mój pasierb mógłby mi towarzyszyć; zapewniono mnie, że nowy lord de Salis będzie rnile widziany w moim domu rodzinnym przy Piątej Alei. — Najdroższy Francis! — zaszlochałam, wzruszona taką wspaniało myślnością. Uznałam za bardzo szlachetne z jego strony, że nie żywi żadnych uprzedzeń w stosunku do Patricka, mimo że tak bardzo nie znosił Edwarda. Był to dowód, że gdy szło o moje szczęście, potrafi być bezinteresowny. Wkrótce jednak uświadomiłam sobie, iż jego życzliwość dla Patricka wynika z chęci, by sprawić przyjemność nie tylko mnie, lecz również Sarze. Patrick otrzymał list od Sary tego samego dnia, w którym ja dostałam swój od Francisa. Korespondowali już od sześciu miesięcy i ku mejemu T«-»
ogromnemu zadowoleniu Patrick, zazwyczaj niechętnie sięgający po pióro, aż palił się do odpowiedzi na każdy jej list. Sara pisała wspaniałe listy. Patrick tak je uwielbiał, że każdym mu siał się przede mną pochwalić. Kiedy więc poparła propozycję swojego oj ca, abyśmy odwiedzili Nowy Jork, nie potrzebował dodatkowej zachęty. — Jedźmy jak najszybciej — powiedział do mnie radośnie. — Ustalę co trzeba w sprawach majątku z MacGowanem tutaj i z Masonem w Woodhammer, a prawnikom w Londynie udzielę pełnomocnictw, aby mogli działać w czasie mojej nieobecności. Podróż za granicę zrobiłaby nam obojgu bardzo dobrze, Marguerite. Oczywiście wiem, że masz żałobę i prawdopodobnie powinnaś prowadzić odosobniony tryb życia przez co najmniej rok, ale... — Och, nie — odparłam. — To zupełnie nie to, czego chciałby dla mnie Edward. — Dziwnie się czułam wymawiając jego imię. Chciało mi się płakać, ale zdołałam się powstrzymać. -— Za wszelką cenę musimy się jak najszybciej wybrać do Ameryki. Jest to w tej chwili moje najgorętsze pragnienie.
IV Wyjechaliśmy pod koniec maja. Udało nam się zdobyć wygodne kabiny na nowym liniowcu Cunarda „Russia", sławnym ze swojego komfortu i luksusu; kiedy tylko rezerwacja została dokonana, byłam na najlepszej drodze do wyzdrowienia. W zasadzie już w chwili wejścia na pokład statku uznałam, że morskie powietrze dopełniło odbudowy mojego zdrowia. Wydawszy instrukcje służącej w sprawie rozpakowania bagażu, opuściłam kabinę i przeszłam na pokład, by przyłączyć się do reszty mojej rodziny. Po chłopcach nie było śladu; zapewne w towarzystwie niani poznawali inne części statku. Patrick, pochylony, z łokciami opartymi o barierkę, przyglądał się badawczo zatłoczonemu nabrzeżu. Zawołałam go po imieniu. Wyprostował się i odwrócił ku mnie z uśmiechem. — Wyglądałeś na bardzo zadumanego — rzuciłam pogodnie. — O czym myślałeś? — Cóż, prawdę mówiąc — odparł — myślałem o Sarze. Marguerite, ożenię się z nią, jestem tego pewien. Wiem, że zakocham się w niej i poślubię, osiądę gdzieś i ustatkuję, dokładnie tak, jak by sobie tego życzył papa... — Miejmy nadzieję, że Sara cię nie rozczaruje — powiedziałam podekscytowana. — Powinieneś poczekać z tym do spotkania, Patricku, i dopiero wtedy mówić podobne rzeczy.
— Ależ dzięki tym wspaniałym listom już czuję się tak, jakbym znał ją od lat. Tak bardzo to przeżywam... i jestem ci wdzięczny, Marguerite. Zdajesz sobie sprawę, jak jestem ci wdzięczny, prawda? Miałaś ogromny wpływ na moje życie... Gdyby nie ty, Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie byłbym teraz. Ale wpłynęłaś na mnie w dobry sposób, uczyniłaś mnie tym, kim jestem dzisiaj i... — Przerwał. Coś przykuło jego uwagę w falującym tłumie na nabrzeżu. Sekundę później jego twarz rozbłysnęła podnieceniem. Wychylił się przez barierkę. — Nareszcie! — zawołał uszczęśliwiony. — Już myślałem, że nie zdążysz. — Gapiłam się na niego osłupiała, a on rzucił ze śmiechem: —Dałem mu znać, kiedy wypływamy. Obiecał, że zjawi się z Dublina, by nas pożegnać. Czyż to nie miłe z jego strony! — I wychylając się jeszcze bardziej przez barierkę, ryknął znajome imię co sił w płucach. Spojrzałam w dół na Derry'ego Stranahand. Kiedy sekundę później odwróciłam się ku barierce, Patricka już nie było. Gnał ku trapowi. Również Derry zaczął biec, przedzierając się przez tłum. Znajdował się ode mnie w sporej odległości, ale widziałam jego czarne oczy błyszczące w bladej, napiętej twarzy. Spotkali się przy trapie. Objęli się. Wszyscy spoglądali na nich, ale nikt nie przyglądał się im uważniej niż ja. Byli roześmiani i rozgestykulowani. Długo nie mogłam dostrzec twarzy Patricka. Widziałam tylko dziwnie nagą radość zmiatającą z twarzy Derry'ego wszelkie ślady wyrafinowania. Kiedy Patrick odwrócił się w stronę trapu, spojrzałam na niego i nareszcie... za późno... zdałam sobie sprawę, że jest dokładnie tego typu mężczyzną, który nigdy nie powinien się żenić.