JACK L. C HALKER
P ÓŁNOC PRZY STUDNI DUSZ
Tytuł oryginału: Midnight at the Well of Souls Pozna´n, 1992
´ SPIS TRESC...
6 downloads
15 Views
1MB Size
JACK L. C HALKER
P ÓŁNOC PRZY STUDNI DUSZ
Tytuł oryginału: Midnight at the Well of Souls Pozna´n, 1992
´ SPIS TRESCI ´ SPIS TRESCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dalgonia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Druga strona pola . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Doskonały towar . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Strefa (wej´scie upiorów) . . . . . . . . . . . . . . . . . Wiosna Czill (losy Vardii Diplo 1261, s´piacej) ˛ . . . . . . . . Imperium Akkafii (pojawia si˛e Datham Hain, pogra˙ ˛zony we s´nie) . Strefa — Ambasada Akkafii . . . . . . . . . . . . . . . . Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii . . . . . . . . . . . . . Dillia — poranek (pojawia si˛e s´piaca ˛ Wu Ju-li) . . . . . . . . Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii (Baron Azkfru był w´sciekły) . Centrum w Czill. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dillia — nad jeziorem . . . . . . . . . . . . . . . . . . Baronia Azkfru, Imperium Akkafii . . . . . . . . . . . . . Murithel — godzina do s´witu . . . . . . . . . . . . . . . Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii . . . . . . . . . . . . . Murithel — gdzie´s w gł˛ebi kraju . . . . . . . . . . . . . . Pa´nstwo — hotel pierwszej klasy . . . . . . . . . . . . . . Murithel — gdzie´s w gł˛ebi kraju . . . . . . . . . . . . . . Droga w Pa´nstwie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . W pobli˙zu granicy z Ivrom, w kraju Umiau . . . . . . . . . . Poranek nad granica˛ pomi˛edzy Pa´nstwem i Slekron . . . . . . . Pla˙za w Ivrom — poranek . . . . . . . . . . . . . . . . . Ekh’l . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ivrom . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zachodni Ghimon . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Aleja — pod równikiem. . . . . . . . . . . . . . . . . . Północ przy Studni Dusz . . . . . . . . . . . . . . . . . Na „Ziemi”, planecie obiegajacej ˛ gwiazd˛e w pobli˙zu najdalszego galaktyki Andromedy. . . . . . . . . . . . . . . . . . . Raj, kiedy´s zwany Dedalusem, planeta w pobli˙zu Syriusza . . . . 2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . kra´nca . . . . . .
2 5 19 28 43 65 81 90 92 99 112 114 121 146 151 155 162 169 172 197 199 203 211 227 230 237 250 259 280 282
Na granicy — s´wiat Harvicha . . . . . . . . . . . . . . . . . . Na pokładzie frachtowca Stehekin. . . . . . . . . . . . . . . . .
285 296
Ksia˙ ˛zk˛e t˛e po´swi˛ecam Rogerowi Zelaznemu, Markowi Owingsowi, Applesusan, Avedon i Suzy Tiffany z całkiem odmiennych powodów.
Dalgonia Masowe morderstwa zwykle tym szokuja,˛ z˙ e okoliczno´sci, w których wyst˛epuja,˛ trudno przewidzie´c czy wytłumaczy´c wcze´sniejszym post˛epowaniem mordercy. Tak wła´snie było w przypadku masakry Dalgonii. Dalgonia jest naga,˛ skalista˛ planeta˛ w pobli˙zu gasnacej ˛ gwiazdy, skapan ˛ a˛ w upiornym, czerwonawym s´wietle, którego promienie przesłaniaja˛ złowieszcze urwiska, rzucajac ˛ ponury cie´n. Z atmosfery Dalgonii zostało tak niewiele, z˙ e trudno przypuszcza´c, by kiedykolwiek istniało tu z˙ ycie; woda znikła lub, podobnie jak tlen, została uwi˛eziona gł˛eboko w skałach. Krajobraz spowija ciemnoczerwona, blada słoneczna po´swiata stygnacego ˛ z˙ aru, zbyt słaba, aby roz´swietli´c ciemna˛ lini˛e horyzontu, na której jedynie bł˛ekitnawa mgiełka pozwala si˛e domy´sle´c ukrytych kształtów. W tym widmowym s´wiecie naprawd˛e straszyło. W ruinach miasta, które trudno było odró˙zni´c od skalnych złomów otaczaja˛ cych je wzgórz, zamarło w ciszy dziewi˛ec´ postaci. Sasiedztwo ˛ skr˛econych iglic i zdruzgotanych zielonkawo-brazowych ˛ wie˙zyc upodabniało je do karłów. Tylko białe kombinezony pozwalały je dostrzec w tym milczacym ˛ s´wiecie mrocznego pi˛ekna. Samo miasto wygladało ˛ tak, jak gdyby, zbudowane w zamierzchłej przeszło´sci z z˙ elaza, zostało poddane niszczacemu ˛ działaniu rdzy i soli jakiego´s martwego morza. Było, tak jak i cały ten s´wiat, ciche i martwe. Sylwetki, zagł˛ebiajace ˛ si˛e w ruiny miasta, je´sli im si˛e przyjrze´c, ujawniały swa˛ przynale˙zno´sc´ do gatunku okre´slanego jako ludzki, zamieszkujacego ˛ najmłodsza˛ cz˛es´c´ spiralnego ramienia swojej galaktyki. Grupk˛e pi˛eciu kobiet i czterech m˛ez˙ czyzn prowadził szczupły m˛ez˙ czyzna w s´rednim wieku. Na skafandrze wypisane było imi˛e Skander. Jak po wielekro´c przedtem, zatrzymali si˛e przed na wpół zdruzgotana˛ brama˛ miejska,˛ przygladaj ˛ ac ˛ si˛e niewiarygodnym i jednocze´snie wspaniałym ruinom. Imi˛e moje Ozymandiasz. Spójrzcie na moje dzieło, o pot˛ez˙ ni, i porzu´ccie nadziej˛e! Nie pozostało nic prócz niego. . . 5
Te słowa poety z niemal zapomnianej przeszło´sci dobrze oddawały ich uczucia i my´sli. W umysłach tysi˛ecy innych, którzy rozgladali ˛ si˛e i szperali w´sród podobnych ruin z góra˛ dwóch tuzinów innych martwych planet, równie˙z rozbrzmiewały owe niesko´nczone pytania, które zdawały si˛e nie mie´c odpowiedzi: Kim byli ci, którzy zdołali wznie´sc´ tak s´wietne budowle? Dlaczego wymarli? Wzdrygn˛eli si˛e, gdy głos Skandera, rozbrzmiewajac ˛ w ich odbiornikach, wytracił ˛ ich z milczacego ˛ podziwu. — Poniewa˙z jest to wasza pierwsza wycieczka do ruin Markowa, winien wam jestem krótkie wprowadzenie. Wybaczcie, z˙ e b˛eda˛ to informacje ju˙z wam znane, warto je sobie jednak chyba od´swie˙zy´c. — Jared Marków natrafił na pierwsza˛ z tych ruin przed wieluset laty na planecie odległej o z góra˛ sto lat s´wietlnych stad. ˛ To pierwsze spotkanie naszego rodu ze s´ladami inteligencji w naszej galaktyce wywołało ogromne emocje. Wiek tych ruin, jak si˛e pó´zniej okazało — najmłodszych, oceniono na ponad c´ wier´c miliona lat. Okazało si˛e wi˛ec, z˙ e w czasie, gdy nasz gatunek tkwił jeszcze w jaskiniach, bawiac ˛ si˛e s´wie˙zym wynalazkiem ognia, kto´s inny — ci ludzie — władali olbrzymim mi˛edzygwiezdnym imperium, którego granic nie znamy do dzi´s. Wiemy tylko, i˙z na jego s´lady natrafiamy tym cz˛es´ciej, im bardziej posuwamy si˛e w głab ˛ galaktyki. Jak dotad ˛ nie potrafili´smy wyja´sni´c, kim byli ci ludzie. — Czy nie pozostały po nich jakie´s narz˛edzia, sprz˛ety, bro´n? — rozbrzmiał kobiecy głos. — Nie, z˙ adne, o czym powinna´s wiedzie´c, obywatelko Jainet — zabrzmiała odpowied´z w oficjalnym tonie z łagodna˛ przygana.˛ — To wła´snie jest w tym wszystkim takie denerwujace. ˛ Owszem, miasta, które daja˛ pewne podstawy, a˙zeby wnioskowa´c o naturze budowniczych, ale z˙ adnych mebli, z˙ adnych obrazów, z˙ adnych sprz˛etów, dajacych ˛ cho´cby mgliste wyobra˙zenie o potrzebach u˙zytkowników. Komnaty, jak si˛e przekonacie, sa˛ zupełnie puste. Nie znaleziono równie˙z cmentarzy, nie natrafiono te˙z w ogóle na s´lad jakichkolwiek mechanizmów. — To z powodu komputera, prawda? — powiedział inny, gł˛ebszy głos kobiecy, nale˙zacy ˛ do Marino, kr˛epej dziewczyny ze s´wiata o du˙zej sile grawitacji. — Tak — przyznał Skander. — Chod´zmy jednak! Porozmawiamy w drodze do miasta. Ruszyli, dochodzac ˛ wkrótce do szerokiego mo˙ze na pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów bulwaru. Po obu jego stronach biegł rodzaj chodników, szerokich na 6-8 metrów, przypominajacych ˛ ruchome chodniki kosmicznych terminali, prowadzace ˛ do wrót załadowczych. Nie było jednak wida´c z˙ adnego pasa transmisyjnego; chodniki były z tego samego zielonkawo-brazowego ˛ kamienia, czy metalu, czy czymkolwiek był materiał, z którego zbudowano całe miasto. — Skorupa tej planety — ciagn ˛ ał ˛ Skander — ma s´rednio około 40-45 kilometrów grubo´sci. Pomiary, dokonane na tej i innych planetach, tworzacych ˛ s´wiat 6
odkryty przez Markowa, ujawniły wsz˛edzie istnienie grubej na mniej wi˛ecej kilometr warstwy o odmiennej budowie, pomi˛edzy skorupa˛ i le˙zacym ˛ pod nia˛ naturalnym płaszczem skalnym. Odkryli´smy, z˙ e warstw˛e t˛e zbudowano sztucznie z materiału, który b˛edac ˛ w zasadzie masa˛ plastyczna,˛ wydaje si˛e wykazywa´c jednak cechy materii z˙ ywej — tak przynajmniej sadzimy. ˛ Jeste´scie wytworem najlepszych technik in˙zynierii genetycznej, istotami doskonałymi zarówno w sensie fizycznym jak psychicznym, wybra´ncami swoich ras, najlepiej dostosowanymi do s´rodowiska waszych rodzinnych planet. A jednak jeste´scie czym´s znacznie wi˛ekszym, ni˙z suma˛ składowych cz˛es´ci. Wasze komórki, zwłaszcza komórki mózgowe, gromadza˛ dane w zadziwiajacym ˛ i nie słabnacym ˛ tempie. Jeste´smy przekonani, z˙ e komputer, ponad którym stapacie, ˛ został zbudowany ze sztucznych komórek mózgowych o niesko´nczonej zło˙zono´sci. Pomy´slcie! Cała˛ planet˛e otula gruba na kilometr warstwa czystego mózgu. Jeste´smy równie˙z przekonani, i˙z w pełni zestrojono go z indywidualnymi falami mózgowymi poszczególnych mieszka´nców tego miasta! — Wyobra´zcie sobie, je´sli umiecie: pragniecie czego´s i ju˙z si˛e to pojawia. Jedzenie, meble — je´sli ich w ogóle u˙zywali — nawet dzieła sztuki, kreowane w umy´sle, który ich zapragnał ˛ i urzeczywistniane przez komputer. Samo pojawienie si˛e potrzeby uruchamiało mechanizm jej zaspokojenia! — Ta teoria wyja´snia powstanie s´wiata, który widzimy, nie tłumaczy jednak przyczyn jego upadku! — zapiszczał młodzie´nczy głos Varnetta, najmłodszego z grupy i chyba najbystrzejszego, a na pewno obdarzonego najwi˛eksza˛ wyobra´znia.˛ — Zupełnie słusznie, obywatelu Varnett — przyznał Skander. — Sa˛ trzy szkoły my´slenia. Jedna zakłada, z˙ e komputer uległ awarii, druga — z˙ e oszalał. W obu przypadkach ludzie nie zdołali zaradzi´c złu. Czy kto´s zna trzecia˛ teori˛e? — Stagnacja — odparła Jainet. — Wymarli, bo nie mieli ju˙z po co z˙ y´c, do czego da˙ ˛zy´c, dla czego pracowa´c. — Dokładnie tak — odpowiedział Skander. — A jednak, wszystkie trzy hipotezy nastr˛eczaja˛ rozmaite watpliwo´ ˛ sci. Mi˛edzygwiezdna kultura o takim zasi˛egu musiała bra´c pod uwag˛e kryzys; powinien zosta´c przygotowany jaki´s system obrony. Co si˛e tyczy teorii obł˛edu — có˙z, jest s´wietna, je´sli pomina´ ˛c to, i˙z wszelkie oznaki wskazuja,˛ z˙ e kres tej kultury nastapił ˛ nagle, jednocze´snie w całym imperium. Jeden, mo˙ze nawet kilka przypadków obł˛edu, owszem, ale nie wszyscy naraz! Nie bardzo mog˛e zgodzi´c si˛e z ostatnia˛ teoria,˛ mimo i˙z wła´snie ona najlepiej pasuje do naszych obserwacji. Dr˛eczy mnie my´sl, z˙ e musieliby przecie˙z uwzgl˛edni´c i taka˛ mo˙zliwo´sc´ . — By´c mo˙ze zaprogramowali swoja˛ degeneracj˛e — poddał Varnett — i posun˛eli si˛e zbyt daleko!
7
— Tak? — w głosie Skandera d´zwi˛eczało zaskoczenie, ale i z˙ ywe zainteresowanie. — Zaprogramowana, zaplanowana degeneracja! To ciekawa teoria, obywatelu Varnett. By´c mo˙ze z czasem oka˙ze si˛e, z˙ e odpowiada prawdzie. Skinał ˛ na nich i udali si˛e do budynku o dziwnym, sze´sciokatnym ˛ wej´sciu. Okazało si˛e, z˙ e wszystkie drzwi maja˛ taki wła´snie kształt. Komnaty były bardzo obszerne, nic jednak nie wskazywało na ich przeznaczenie czy funkcje. — Pokój — podsunał ˛ Skander — jest sze´sciokatny, ˛ tak jak całe miasto i niemal wszystko w nim, je´sli spojrze´c pod odpowiednim katem. ˛ Szóstka miała dla nich, jak si˛e wydaje, szczególne znaczenie — magiczne. Wła´snie stad, ˛ a tak˙ze na podstawie rozmiarów i kształtów wej´sc´ , okien itp., nie mówiac ˛ ju˙z o szeroko´sci chodników, mo˙zemy sobie wyrobi´c jakie´s wyobra˙zenie o przypuszczalnym wygladzie ˛ mieszka´nców planety. Przypuszczamy, i˙z przypominali oni baka ˛ czy cebul˛e z sze´scioma ko´nczynami — mackami wykorzystywanymi do poruszania si˛e lub jako ko´nczyny chwytne. Podejrzewamy, z˙ e w sposób naturalny postrzegali oni s´wiat szóstkami — na co wskazuje ich matematyka, ich architektura, by´c moz˙ e mieli oni sze´scioro oczu dookoła. Sadz ˛ ac ˛ po wymiarach drzwi i uwzgl˛edniajac ˛ pewien prze´swit, mo˙zemy zało˙zy´c, z˙ e mieli oni przeci˛etnie dwa metry wzrostu i by´c mo˙ze nieco wi˛ecej w pasie, tj. tam, gdzie, jak sadzimy, ˛ dochodziły ich ramiona, macki czy jakkolwiek by nazwa´c te ko´nczyny. Pewnie dlatego wej´scia poszerzaja˛ si˛e w tym miejscu. Zatrzymali si˛e na chwil˛e, próbujac ˛ sobie wyobrazi´c te stworzenia, zamieszkujace ˛ pokoje, przemierzajace ˛ bulwary. — Lepiej wró´cmy do obozu — powiedział w ko´ncu Skander. — B˛edziemy jeszcze mieli mas˛e czasu, by zbada´c to miejsce, poszpera´c we wszystkich zakat˛ kach, zajrze´c do ka˙zdej szpary. — W rzeczywisto´sci mieli tam przebywa´c przez cały rok, pracujac ˛ pod kierunkiem profesora na stacji badawczej uniwersytetu. Przy słabej grawitacji poruszali si˛e szybko i dotarli do bazy poło˙zonej o prawie pi˛ec´ kilometrów od bram miasta w niecała˛ godzin˛e. Sam obóz wygladał ˛ jak zbiór dziewi˛eciu wielkich namiotów dziwacznego cyrku, z jasno-białej materii przypominajacej ˛ kombinezony pró˙zniowe. Łacz ˛ ace ˛ je długie cylindryczne r˛ekawy marszczyły si˛e od czasu do czasu, gdy nadzorujace ˛ je komputery zmieniały temperatur˛e i ci´snienie, zapewniajac ˛ w ten sposób stałe nad˛ecie namiotów. W tym martwym s´wiecie niewiele wi˛ecej było trzeba. Gdyby jednak nastapiło ˛ przebicie powłoki, s´mier´c dotkn˛ełaby tylko ludzi przebywaja˛ cych w rejonie jej przerwania; komputer mógł odcia´ ˛c dowolna˛ cz˛es´c´ kompleksu. Skander wszedł ostatni, wspinajac ˛ si˛e do s´luzy powietrznej po upewnieniu si˛e, z˙ e cały ekwipunek zabrano do stacji. Kiedy ci´snienie wyrównało si˛e i mógł wej´sc´ do namiotu, wi˛ekszo´sc´ załogi wyswobodziła si˛e ju˙z ze skafandrów. Stanał ˛ na chwil˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e grupie zło˙zonej z o´smiorga przedstawicieli czterech planet Konfederacji. Wszyscy byli podobni, za wyjatkiem ˛ dziewczyny z planety o silnej grawitacji. 8
Wszyscy muskularni, zdradzajacy ˛ s´wietna˛ form˛e. Bez trudu mo˙zna by sobie ich wyobrazi´c jako dru˙zyn˛e gimnastyczna.˛ Mimo, i˙z najmłodszy z nich miał 14 lat, a najstarsza — 22, wszyscy wygladali ˛ na seksualnie niedojrzałych i rzeczywis´cie tak było. Ich rozwój płciowy został genetycznie zahamowany i tak ju˙z miało chyba pozosta´c. Spojrzał na chłopca, Varnetta i dziewczyn˛e, Jainet, oboje z tej samej planety, której nazwa jako´s mu umkn˛eła. Mimo ró˙znicy wieku byli oni dokładnie takiego samego wzrostu i wagi i z wygolonymi głowami wygladali ˛ jak bli´zni˛eta. Wyhodowano je w laboratorium — Fabryce Porodowej, a pa´nstwo wychowało je tak, by ich my´sli były tak samo identyczne Jak wyglad. ˛ Kiedy´s, tylko pół z˙ artem spytał, dlaczego nadal hoduje si˛e zarówno modele m˛eskie, jak i kobiece. Odpowiedziano mu, z˙ e jest to zb˛edny system, utrzymywany na wypadek awarii Fabryk Porodowych. Ludzko´sc´ zamieszkiwała przynajmniej trzy setki planet. Tylko niewiele z nich kroczyło ta˛ sama˛ droga˛ w s´wiat, który spłodził t˛e dwójk˛e. Absolutna równo´sc´ — pomy´slał cierpko. Ten sam wyglad, ˛ to samo zachowanie, te same my´sli, wszelkie potrzeby zaspokojone w pełni, wszystkie pragnienia spełnione w równym dla wszystkich stopniu. Przypisani pracy, dla której ich wychowano, przekonani, z˙ e jest ona ich obowiazkiem ˛ i jedynie słusznym przeznaczeniem. Zastanawiał si˛e, w jaki sposób technokraci u władzy decydowali, kto ma by´c kim? Wrócił my´sla˛ do ostatniej grupy. Trójka wywodziła si˛e ze s´wiata, który obywał si˛e nawet bez imion i zaimków osobowych. Zastanawiajace ˛ — pomy´slał leniwie — jak bardzo gatunek ludzki ró˙zni si˛e dzi´s od stworze´n zamieszkujacych ˛ miasto, które wła´snie zwiedzali. Nawet w s´wiecie takim jak ten z którego pochodził, w istocie sprawa wygladała ˛ podobnie. To prawda, z˙ e nosili brody, zbiorowy seks, u nich całkiem normalny, zapewne ´ byłby czym´s absolutnie szokujacym ˛ dla tych ludzi. Swiat, z którego si˛e wywodził, stworzyła grupa nonkonformistów, szukajacych ˛ ucieczki od technokratycznego komunizmu zewn˛etrznej spirali. Jednak — pomy´slał — był on na swój sposób równie konformistyczny jak ojczyzna Varnetta. Gdyby chłopaka rzuci´c do miasta na Caligristo, zapewne naraziłoby go to na s´miech, wyzwiska, by´c mo˙ze — groziło linczem. Bez brody, ubra´n, płci nie pasowałby przecie˙z do tamtejszego stylu z˙ ycia. Nie mo˙zna by´c nonkonformista,˛ nie noszac ˛ stosownego mundurka. Cz˛esto zastanawiał si˛e, jak silnie instynkt plemienny zakorzeniony był w gł˛ebi ludzkiej psychiki. Ludzie zawsze prowadzili wojny, nie tyle dla obrony własnego stylu z˙ ycia, ile raczej po to, by narzuci´c go innym. Dlatego wła´snie tak wiele s´wiatów przypominało ojczyzn˛e tych ludzi — wojny słu˙zyły szerzeniu wiary, nawracaniu poddanych, uciskowi. Obecnie Konfederacja zakazała prowadzenia wojen, chroniła jednak status quo w postaci tego wzajemnego upodobnienia tworzacych ˛ ja˛ cywilizacji. Przywódcy wszystkich planet zasiadali w Radzie, dysponujac ˛ wystarczajacymi ˛ s´rodkami przymusu, by znisz9
czy´c ka˙zda˛ planet˛e, która zbładziłaby ˛ na „niebezpieczna” ˛ s´cie˙zk˛e, wysyłajac ˛ na´n specjalnie szkolnych barbarzy´nców-psychopatów. Ten arsenał terroru nie mógł jednak zosta´c u˙zyty bez uzyskania zgody wi˛ekszo´sci w Radzie. To poskutkowało, poło˙zyło kres wojnom. Pogodzili cała˛ ludzko´sc´ . Tak samo jest z cywilizacja˛ odkryta˛ przez Markowa pomy´slał. Och, rozmiary i czasami kolor i zabudowa miast były odmienne, nigdy jednak nie ró˙zniły si˛e znacznie. Jak to powiedział ten młodzik Varnett? A mo˙ze z rozmysłem zniszczyli system? Skander ze zmarszczona˛ brwia˛ pozbył si˛e ostatniego skafandra. Takie pomysły jak ten zdradzały błyskotliwy i twórczy umysł, nie były to jednak idee bezpieczne w cywilizacji podobnej do tej, z której pochodził chłopak. O˙zywiały one stare religie, które po okresie s´wietno´sci, rzeczywi´scie obumarły. Co zrodziło podobna˛ my´sl? Dlaczego nie schwytano go i powstrzymano? Skander odprowadził wzrokiem nagie postaci, zmierzajace ˛ rz˛edem przez tunel ku prysznicom i sypialni. — Tak my´sla˛ tylko barbarzy´ncy! Czy Konfederacja domy´sla si˛e, po co tu przybył? Czy˙zby Varnett nie był tym, za kogo go uwa˙zano — tzn. niewinnym studentem, lecz agentem? Czy co´s podejrzewali? Nagle ogarnał ˛ go dotkliwy chłód, cho´c temperatura si˛e nie zmieniła. Je´sli jednak wszyscy oni byli. . . Min˛eły trzy miesiace. ˛ Skander przygladał ˛ si˛e rysowanemu na ekranie telewizora, powi˛ekszonemu przez mikroskop elektronowy obrazowi zło˙zonej z komórek tkanki, wydobytej przed miesiacem ˛ przez sond˛e. Jej struktura nie ró˙zniła si˛e od wcze´sniejszych odkry´c — ta sama delikatna struktura komórkowa, w s´rodku jednak niesko´nczenie bardziej zło˙zona od jakiejkolwiek komórki ludzkiej czy zwierz˛ecej, i tak ogromnie obca! Oczywi´scie szes´cioboczna. Zawsze si˛e zastanawiał, czy równie˙z ich komórki miały kształt szes´ciokatny? ˛ Jako´s nie chciało mu si˛e w to wierzy´c, ale natr˛ectwo, z jaka˛ ta liczba przewijała si˛e wsz˛edzie, kazało przypuszcza´c, z˙ e i to si˛e potwierdzi. Nie mógł oderwa´c wzroku od próbki. W ko´ncu nastawił instrument na maksymalne powi˛ekszenie, u˙zywajac ˛ specjalnych filtrów, które opracował i udoskonalił w ciagu ˛ dziewi˛eciu lat pobytu na tej nagiej planecie. Nagle ekran o˙zył. Pomi˛edzy poszczególnymi punktami komórki zacz˛eły przeskakiwa´c małe iskierki. We wn˛etrzu komórki szalała male´nka elektryczna burza. Siedział, zafascynowany obrazem, który tylko jemu dane było ujrze´c. Komórka z˙ yła. Nie była to jednak energia elektryczna. Dlatego wła´snie nie udało jej si˛e dotad ˛ uchwyci´c. Jej natura pozostawała nieznana, cho´c zachowywała si˛e ona jak zwyczajna energia elektryczna. Po prostu nie dała si˛e zmierzy´c i nie objawiała si˛e tak, jak elektryczno´sc´ .
10
Zwykły przypadek — pomy´slał, wspominajac ˛ odkrycie sprzed trzech lat. Jaki´s znudzony student pomanipulował ekranem dla uzyskania efektownego obrazu i tak go zostawił. Nazajutrz właczaj ˛ ac ˛ go, nie zauwa˙zył niczego niezwykłego i uruchomił rutynowy program wykrywajacy ˛ energi˛e, by przeprowadzi´c jeszcze jedno nu˙zace, ˛ standardowe badanie. A jednak przelotny błysk nie uszedł jego uwadze. Miesiacami ˛ prowadził samotnie badania nad takim systemem filtrów, który pozwoliłby sfotografowa´c t˛e energi˛e. Zbadał klasyczne próbki z innych odwiertów, niektóre z nich przysłano mu nawet statkiem zaopatrzeniowym. Wszystkie były martwe. Nie ta jednak. Ta z˙ yła! Gdzie´s, w czterdziestokilometrowej gł˛ebi, mózg odkryty przez Markowa nadal z˙ ył. Zza pleców doszedł go głos: — Co to jest, Profesorze? Po´spiesznie wyłaczył ˛ ekran, obracajac ˛ si˛e pełen niepokoju. — Nic, nic — rzucił zbyt z˙ ywo, a emocja w jego głosie zdradzała kłamstwo. — Po prostu bawi˛e si˛e programami, z˙ eby przekona´c si˛e, jak mogłyby wyglada´ ˛ c ładunki elektryczne w komórce. Varnett popatrzył z niedowierzaniem. — Nie wygladały ˛ mi na komputerowe zabawki — powiedział z uporem. — Gdyby nastapił ˛ powa˙zny przełom w badaniach, powinien pan nam o tym powiedzie´c. Mam na my´sli. . . — Nie, nie, to nic — Skander odparował gniewnie. Odzyskujac ˛ wreszcie równowag˛e, powiedział: — To wszystko, obywatelu Varnett! Prosz˛e mnie teraz zostawi´c! Chłopak, wzruszajac ˛ ramionami, wyszedł. Skander posiedział jeszcze kilka minut w swoim fotelu. Jego r˛ece, a wraz z nimi całe ciało, zadrgały gwałtownie. Min˛eła dobra chwila, nim atak ustapił. ˛ Powoli, z przestrachem na twarzy, podszedł do mikroskopu i ostro˙znie zdemontował specjalny filtr. R˛ece, jeszcze niepewne, z trudem utrzymywały urzadzenie. ˛ Z wysiłkiem wsunał ˛ je do niewielkiego futerału. Cało´sc´ umie´scił w szerokim pasie na narz˛edzia i osobiste drobiazgi, który stanowił jedyny ich strój wewnatrz ˛ stacji. Wrócił do swego pokoju w cz˛es´ci sypialnej. Le˙zał na łó˙zku bładz ˛ ac ˛ wzrokiem po suficie. Chwile zdawały si˛e godzinami. Varnett — pomy´slał. — Zawsze ten Varnett. W ciagu ˛ trzech miesi˛ecy od przyjazdu ten chłopak był wsz˛edzie. Inni oddawali si˛e rozmaitym rozgrywkom i normalnej studenckiej pró˙zno´sci, on jednak do tych nie nale˙zał. Powa˙zny, do przesady rozmiłowany w nauce, rozczytujacy ˛ si˛e w raportach z bada´n, studiujacy ˛ stare zapisy. Skander nagle poczuł dławiacy ˛ ci˛ez˙ ar otaczajacych ˛ go spraw. Cel był tak daleko! 11
— A teraz Varnett! Wiedział przynajmniej jedno: mózg z˙ ył. Nast˛epny krok wydaje si˛e nieuchronny: chłopak domy´sli si˛e, z˙ e Skander jest bliski złamania kodu, a wtedy, mo˙ze za rok, spróbuje si˛e z nim porozumie´c, wytraci´ ˛ c ze stanu u´spienia. Po to, by sta´c si˛e Bogiem. Bowiem dzi˛eki niemu ludzko´sc´ zostanie uratowana tymi samymi s´rodkami, które musiały niegdy´s zniszczy´c jej twórc˛e. Dr˛eczony jakim´s niejasnym przeczuciem Skander zerwał si˛e i ruszył z powrotem do laboratorium. Co´s mu mówiło, z˙ e sprawy maja˛ si˛e jeszcze gorzej. Cicho podszedł ku drzwiom. Varnett siedział przy pulpicie, na którym umieszczono monitor. Na ekranie widoczna była ta sama komórka, której tak wiele razy przygladał ˛ si˛e Skander. Doskonale widoczne były jej połaczenia ˛ energetyczne! Skander w oszołomieniu si˛egnał ˛ do małej kieszonki, w której umie´scił filtr. Z ulga˛ poczuł znajomy kształt. Jak to si˛e mogło sta´c? Varnett przeliczał co´s, sprawdzajac ˛ na drugim ekranie. Skander obserwował go, niczym nie zdradzajac ˛ swojej obecno´sci. Chłopak mamrotał co´s do siebie z zadowoleniem s´wiadczacym, ˛ i˙z kontrolne obliczenia, które wykonywał na komputerze, potwierdzały jego przypuszczenia. Skander zerknał ˛ na zegar. Dziewi˛ec´ godzin! Min˛eło dziewi˛ec´ godzin! Pozwalajac, ˛ by sen u´smierzył jego niepokój, dał chłopcu sposobno´sc´ rozwikłania swojej tajemnicy. Nagle Varnett poczuł, z˙ e nie jest sam w pracowni. Przez chwil˛e zamarł w bezruchu, a potem z l˛ekiem rozejrzał si˛e wokół. — Profesorze! — zawołał. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e pana widz˛e! Ale˙z to zdumiewajace! ˛ Dlaczego pan nam nie powiedział? — Skad. ˛ . . — zajakn ˛ ał ˛ si˛e Skander, wskazujac ˛ na ekran. . . — skad ˛ wziałe´ ˛ s ten obraz? — Och, to proste. Zapomniał pan wyczy´sci´c pami˛ec´ komputera po zako´nczeniu bada´n. To jest ten sam obraz, który pan ogladał, ˛ przechowywany w pami˛eci operacyjnej komputera. Przekl˛ety głupiec! — pomy´slał o sobie Skander. Jasne, komputer w normalnym trybie zapisywał odczyty z wszystkich instrumentów. Był tak poruszony odkryciem przez Varnetta natury swej pracy, i˙z zapomniał skasowa´c zapis! — To tylko wst˛epne wyniki — wykrztusił wreszcie. — My´slałem, z˙ e poczekam, a˙z b˛ed˛e mógł sporzadzi´ ˛ c naprawd˛e sensacyjny raport. — Ale˙z to wła´snie jest sensacja! — wykrzyknał ˛ podniecony chłopak. — Pracujac ˛ tak długo nad tym problemem nie mógł pan wyj´sc´ poza narzucone sobie rygory my´slowe i oceni´c wła´sciwego znaczenia tego odkrycia. Pa´nska˛ główna˛ specjalno´scia˛ jest przecie˙z archeologia i biologia, prawda? 12
— Tak — przyznał Skander, zastanawiajac ˛ si˛e, do czego prowadzi ta rozmowa. — Przez wiele lat byłem egzobiologiem, za archeologi˛e wziałem ˛ si˛e, gdy zaczałem ˛ pracowa´c nad mózgiem cywilizacji Markowa. — Tak, oczywi´scie, mimo to jednak nie jest pan specjalista.˛ W moim s´wiecie, jak pan wie, specjali´sci w ka˙zdej dziedzinie kształca˛ si˛e od samego poczatku, ˛ od momentu ukształtowania ich mózgu. Zna pan moja˛ specjalno´sc´ ? — Matematyka — odparł Skander. — O ile pami˛etam, wszyscy matematycy w s´wiecie, z którego pochodzisz, nosza˛ to samo imi˛e dawnego geniusza matematyki. — Dokładnie — odparł chłopiec z˙ ywo — kiedy rosłem w Fabryce Porodowej, zakodowano mi bezpo´srednio cała˛ wiedz˛e matematyczna.˛ Gdy miałem siedem lat, a mój mózg w pełni si˛e rozwinał, ˛ posiadłem cała˛ znana˛ nam matematyk˛e, stosowana˛ i teoretyczna.˛ Istota wszelkiego istnienia ma ostatecznie matematyczny charakter, dlatego wła´snie postrzegam s´wiat w szczególny, matematyczny sposób. Wysłano mnie tutaj, bo zafascynowała mnie dziwna matematyczna symetria, widoczna na prze´zroczach i próbkach mózgu Markowa. Na nic si˛e to jednak nie zdało, bo nie znam energetycznego wzorca połacze´ ˛ n składowych komórki. — A teraz? — wtracił ˛ Skander, mimo woli zafascynowany i podniecony. — Có˙z. . . to bełkot. Przeczy wszelkiej matematycznej logice. Wynikałoby stad, ˛ i˙z w matematyce nie ma prawd absolutnych! Po prostu nie ma! Za ka˙zdym razem, gdy próbuj˛e wtłoczy´c ten wzór w znane poj˛ecia matematyczne, uzyskuj˛e odpowied´z, z˙ e 2 plus 2 równa si˛e 4 nie jest stała,˛ lecz raczej twierdzeniem wzgl˛ednym. Skander rozumiał oczywi´scie, i˙z chłopak chce mu spraw˛e wyło˙zy´c w mo˙zliwie najbardziej przyst˛epny sposób, nadal jednak nie chwytał sensu tego, co usłyszał. — Co to wszystko znaczy? — spytał wreszcie, zaskoczony i zmieszany. Varnett dał si˛e ponie´sc´ swojej emocji. — To znaczy, z˙ e wszelka materia i energia powiazane ˛ sa˛ pewna˛ matematyczna˛ proporcja,˛ z˙ e nic nie jest naprawd˛e realne, z˙ e nic nie jest rzeczywi´scie „czym´s”. Je´sli odrzuci´c znak równo´sci i zastapi´ ˛ c go pewnym stosunkiem proporcjonalnos´ci, i je˙zeli to jest prawda, mo˙zemy wymieni´c lub zmieni´c wszystko. Nic nie jest stałe! Je˙zeli, cho´cby nieznacznie, zmieni´c równanie, zmieni´c proporcje, z ka˙zdej rzeczy mo˙zna by uzyska´c co´s zupełnie innego, wszystko mogłoby ulec dowolnym przekształceniom! — Przerwał na chwil˛e, z wyrazu twarzy Skandera odczytujac, ˛ z˙ e starszy badacz nadal nie do ko´nca pojmuje jego wywód. — Spróbuj˛e pokaza´c to na bardzo prostym, elementarnym przykładzie — powiedział ochłonawszy ˛ z poczatkowego, ˛ gwałtownego wybuchu. — Przede wszystkim niech pan spróbuje zrozumie´c nast˛epujacy ˛ wywód: we wszech´swiecie istnieje sko´nczona ilo´sc´ energii, i jest to jedyna wielko´sc´ stała.
13
W naszej skali jest to wielko´sc´ niesko´nczona, ale o ile prawdziwa jest jedna cz˛es´c´ tego stwierdzenia, prawda˛ jest równie˙z cz˛es´c´ druga. Rozumie pan? Skander przytaknał. ˛ — Tak wi˛ec twierdzisz, z˙ e nie istnieje nic poza czysta˛ energia? ˛ — Mniej wi˛ecej — przyznał Varnett. — Wszelka materia i uwi˛eziona energia, np. gwiazd, powstaje z tego przepływu energii. Pewna równowaga matematyczna utrzymuje ja˛ w tym stanie — mnie, pana, ten pokój, t˛e planet˛e. Co´s — pewna wielko´sc´ , znajduje si˛e w okre´slonej relacji do pewnej innej wielko´sci i to nadaje nam kształt i utrzymuje w nim. Gdybym znał formuł˛e Elkinosa Skandera albo Matematycznego Varnetta 261, mógłbym zmieni´c nasz byt lub wr˛ecz poło˙zy´c mu kres. Nawet takie rzeczy jak czas i odległo´sc´ , najlepsze stałe, mo˙zna by zmieni´c lub znie´sc´ . Gdybym znał pa´nska˛ formuł˛e, mógłbym pod pewnym warunkiem, nie tylko przeistoczy´c pana, powiedzmy w krzesło, ale równie˙z tak zmieni´c przebieg wydarze´n, by ju˙z na zawsze pozostał pan krzesłem! — Jaki to warunek? — spytał Skander nerwowo, z wahaniem, niepewny odpowiedzi. — Có˙z, potrzebne byłoby urzadzenie, ˛ które przeło˙zyłoby t˛e formuł˛e na realne procesy. I sposób, by mie´c to, czego si˛e zapragnie. — Mózg Markowa — wyszeptał Skander. — Tak. To wła´snie odkryli. Jednak mózg ten — to urzadzenie ˛ — mo˙ze by´c jak si˛e zdaje, u˙zyty tylko na miejscu. To znaczy — działałby on tylko na t˛e planet˛e, by´c mo˙ze na jej system słoneczny. Gdzie´s jednak musi znajdowa´c si˛e jednostka centralna — jednostka, która swym zasi˛egiem obj˛ełaby przynajmniej pół, a by´c mo˙ze — cała˛ galaktyk˛e. Je˙zeli cała reszta mojego rozumowania jest poprawna, taka centrala musi istnie´c. — Dlaczego? — spytał Skander z uczuciem rosnacego ˛ niepokoju. — Poniewa˙z my jeste´smy stabilni — odparł chłopak z przej˛eciem. Siedzieli dłu˙zsza˛ chwil˛e w ciszy, maconej ˛ tylko przez mechaniczne odgłosy pracy laboratorium, stopniowo u´swiadamiajac ˛ sobie znaczenie tego, co zostało tu powiedziane. — A ty złamałe´s kod? — zapytał wreszcie Skander. — Tak sadz˛ ˛ e, cho´c całe moje jestestwo sprzeciwia si˛e akceptacji takich równa´n. A jednak — czy pan wie, dlaczego zwykłymi sposobami nie udaje si˛e wykry´c energii? — Skander powoli pokr˛ecił głowa,˛ a matematyk ciagn ˛ ał: ˛ — Poniewa˙z jest to pierwotna energia. Ma pan przy sobie ten filtr? Skander skinał ˛ sztywno i wydobył mały futerał. Chłopiec chwycił go niecierpliwie, lecz ruszył nie do mikroskopu, a zbli˙zył si˛e do zewn˛etrznej s´ciany pracowni. Powoli przywdział ochronny kombinezon i okulary przeciwpromienne, proszac ˛ Skandera, by uczynił to samo. Nast˛epnie zamknał ˛ szczelnie wej´scie do laboratorium i odciagn ˛ ał ˛ poszycie namiotu w jedynym miejscu, w którym pokrywało ono właz. 14
Ujrzeli krajobraz o´swietlony czerwonawym blaskiem południa. Chłopiec powoli, ostro˙znie podniósł niewielki filtr na wysoko´sc´ oka, przymykajac ˛ drugie. Odetchnał ˛ gł˛eboko. — Miałem racj˛e — wykrzyknał. ˛ Nast˛epne pół minuty zdało si˛e wieczno´scia.˛ Varnett podał niewielki filtr Skanderowi, który powtórzył prób˛e. Widok, który ujrzał, nie pozwolił mu oderwa´c filtra od okularów. Cały krajobraz skapany ˛ był w błyskawicach elektrycznej burzy. — Mózg otacza nas zewszad ˛ — wyszeptał. — Pobiera to, czego potrzebuje i wydala to, co jest mu zb˛edne. Gdyby´smy umieli si˛e z nim porozumie´c. . . — Byliby´smy podobni bogom — doko´nczył Skander. Ostro˙znie opu´scił filtr i podał go Varnettowi, który wrócił do obserwacji. — A jaki wszech´swiat ty pragnałby´ ˛ s stworzy´c, Varnett? — rzucił Skander bardzo cicho, si˛egajac ˛ jednocze´snie pod ochronny strój, po skrywany tam nó˙z. — Matematycznie doskonałe miejsce gdzie wszyscy byliby absolutnie identyczni, ukształtowani podług tego samego równania? — Odłó˙z bro´n, Skander — powiedział Varnett nie odrywajac ˛ filtra od okularów i nie przerywajac ˛ obserwacji. — Nie mo˙zesz tego zrobi´c beze mnie. Pomy´sl tylko, a zrozumiesz dlaczego. Za kilka miesi˛ecy znajda˛ nasze ciała, znajda˛ te˙z ciebie, tu — lub umierajacego ˛ w mie´scie — i co ci to da? Skander, po dłu˙zszym wahaniu, powoli wsunał ˛ nó˙z do pasa pod ochronnym kombinezonem. — Kim ty u diabła jeste´s, Varnett? — spytał podejrzliwie. — Odmie´ncem, wybrakowanym okazem — odparł chłopak. — To si˛e zdarza czasami. Przewa˙znie chwytaja˛ nas i po wszystkim. Ale nie mnie, jeszcze nie. Pewnie im si˛e w ko´ncu uda, je˙zeli czego´s z tym nie zrobi˛e. — Co masz na my´sli? — spytał Skander niepewnie. — Jestem człowiekiem, Skander. Prawdziwym człowiekiem. Zachłannym jak inni. Ja tak˙ze chciałbym by´c bogiem. Matematyczne rozwiazanie ˛ zaj˛eło Varnettowi zaledwie siedem godzin, znacznie dłu˙zej potrwa nawiazanie ˛ kontaktu z mózgiem Markowa. Ich projekt był tak absorbujacy, ˛ z˙ e pozostali członkowie grupy, szczególnie pomocniczy pracownicy naukowi, zauwa˙zyli zmian˛e ich zachowania i zacz˛eli zadawa´c pytania. Postanowili wreszcie podzieli´c si˛e z nimi swoim odkryciem. — Rozgladajcie ˛ si˛e za czym´s w rodzaju włazu, wej´scia, bramy, albo przynajmniej za s´wiatyni ˛ a˛ lub podobna˛ budowla,˛ która mogłaby oznacza´c jaki´s rodzaj bezpo´sredniego kontaktu z mózgiem Markowa — poinformował ich Skander. Mijał czas, a inni, dobrzy obywatele Wszech´swiata czekali, a˙z b˛eda˛ mogli poinformowa´c Konfederacj˛e, z˙ e doskonałe społecze´nstwo jest w zasi˛egu r˛eki. Wreszcie pewnego dnia, zaledwie na dwa miesiace ˛ przed przybyciem nast˛epnego statku, znale´zli to. 15
Jainet i Dunna zauwa˙zyły przez du˙ze filtry, skonstruowane specjalnie dla tych poszukiwa´n, z˙ e niewielki obszar w pobli˙zu północnego bieguna planety wyró˙znia si˛e brakiem powszechnej gdzie indziej po´swiaty. Przelatujac ˛ nad tym rejonem, dostrzegły w dole gł˛eboki, sze´sciokatny, ˛ zupełnie ciemny otwór. Nie chcac ˛ prowadzi´c dalszych bada´n bez zasi˛egni˛ecia rady pozostałych członków ekipy, wezwały ich przez radio. ˙ — Niczego nie widz˛e — poskar˙zył si˛e rozczarowany Skander. — Zadnej szes´ciokatnej ˛ dziury. — Ale˙z ona tu była! — zaprotestowała Jainet, wsparta przez Dunn˛e. — Była dokładnie tam, prawie prosto nad biegunem. Tutaj! Poka˙ze˛ wam! — Przewin˛eła prawie do połowy dysk zapisu z dziobowej kamery pojazdu. Przygladali ˛ si˛e w milczeniu przesuwajacemu ˛ si˛e na ekranie obrazowi terenu pod nimi, odtworzonemu z zapisu. I nagle to dostrzegli. — Popatrzcie! — krzykn˛eła Jainet — a nie mówiłam? I rzeczywi´scie było to tam, wyra´znie, niewatpliwie. ˛ Varnett przebiegał wzrokiem od ekranu do obrazu pod nimi i z powrotem. Wszystko si˛e zgadzało. Szes´ciokatna ˛ dziura rozciagała ˛ si˛e na dwa kilometry w najszerszym miejscu. Szczegóły terenowe zgadzały si˛e — to było w tym miejscu. Tylko, z˙ e teraz nie było tam z˙ adnej dziury. Czekali niemal cały dzie´n. Nagle wydało si˛e, i˙z płaska równina znika i ponownie ukazał si˛e ten sam otwór. Zrobili zdj˛ecia i poddali ja˛ wszelkim badaniom, na jakie pozwalał posiadany sprz˛et. — Wrzu´cmy co´s do s´rodka — podsunał ˛ wreszcie Varnett. Wygrzebali zapasowy skafander pró˙zniowy i unoszac ˛ si˛e prosto nad otworem zrzucili go prowadzac ˛ strumieniem s´wiatła z reflektora. Ubranie uderzyło w dziur˛e. Tak, wła´snie uderzyło. Si˛egn˛eło wierzchu dziury i wydawało si˛e tam tkwi´c, nie opadajac ˛ ni˙zej. Unosiło si˛e tam przez chwil˛e, po czym, jak si˛e wydawało, znikn˛eło im z oczu. Nie wpadło, a wła´snie znikn˛eło. Równie˙z filmy to potwierdziły. Po prostu rozpłyn˛eło si˛e w nico´sc´ . W kilka minut pó´zniej znikn˛eła sama dziura. — Czterdzie´sci sze´sc´ standardowych minut — powiedział Varnett. — Dokładnie. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e po tym czasie ponownie si˛e otworzy. — Ale gdzie si˛e podział kombinezon? Dlaczego nie wpadł? — spytała Jainet. — Pami˛etaj o pot˛edze tego tworu — podsunał ˛ Skander. — Gdyby´s ty miała tam si˛e dosta´c, na pewno nie spadłaby´s ponad czterdzie´sci kilometrów. Po prostu zostałaby´s przeniesiona prosto do celu. — Dokładnie tak — przyznał Varnett. — Po prostu zmieniłoby si˛e równanie i znalazłaby´s si˛e tam a nie tu. — Ale co tam jest? — spytała Jainet. — Jeste´smy przekonani, z˙ e istnieje centralny o´srodek mózgu Markowa — wyja´snił Skander. 16
— Powinien gdzie´s taki by´c, tak samo jak na statku sa˛ dwa mostki. Drugi zapasowy. — Albo jak m˛ez˙ czy´zni i kobiety na twojej planecie — doko´nczył Skander w my´sli. — Lepiej wracajmy i sprawd´zmy to wszystko z naszym bankiem danych — podsunał ˛ Varnett. — Poza tym, mieli´smy dzi´s długi i ci˛ez˙ ki dzie´n. Otwór otwiera si˛e i zamyka regularnie. Mo˙zemy wszystko powtórzy´c jutro. Propozycja wywołała pomruk zgody, niektórzy dopiero teraz nagle u´swiadomili sobie, jak bardzo byli zm˛eczeni. — Kto´s jednak powinien tu zosta´c — zauwa˙zył Skander — cho´cby po to, aby liczy´c czas i pilnowa´c kamery. — Ja zostan˛e — zgłosił si˛e Varnett na ochotnika. — Mog˛e si˛e przespa´c w tym poje´zdzie, a wy wró´ccie pozostałymi dwoma. Dam wam zna´c, gdyby si˛e co´s wydarzyło. Jutro kto´s mnie zastapi. ˛ Nikt nie oponował i po chwili cała grupa z wyjatkiem ˛ Varnetta ruszyła z powrotem do bazy. Wszyscy niemal natychmiast zasn˛eli, tylko Skander i Dunna posiedzieli dłu˙zej, wprowadzajac ˛ zebrane zapisy do banku danych. Potem rozeszli si˛e do swoich kwater. Skander przysiadł na brzegu koi, zbyt podniecony, by czu´c zm˛eczenie. Czuł dziwne o˙zywienie, organizm dostarczał znacznie wi˛ecej adrenaliny ni˙z zwykle. — Musz˛e podja´ ˛c t˛e gr˛e — powiedział do siebie. — Musz˛e zało˙zy´c, z˙ e rzeczywi´scie jest to wej´scie do mózgu. Za niecałe pi˛ec´ dziesiat ˛ dni ta załoga zostanie całkowicie wymieniona, po powrocie do domu rozpapla tajemnic˛e. Wszyscy si˛e dowiedza˛ i Statystyk Konfederacji uchwyci władz˛e. Czy to wła´snie przydarzyło si˛e mieszka´ncom planety Markowa? Czy s´wiat, w którym z˙ yli, stał si˛e takim społecznym rajem, z˙ e musiało to spowodowa´c zatrzymanie si˛e ich rozwoju lub wymarcie? — Nie! — powiedział do siebie. — Nie dla nich. Zgin˛e albo uratuj˛e ludzko´sc´ . Przede wszystkim skierował si˛e do laboratorium i wymazał cała˛ informacj˛e z banków danych tak, z˙ e gdy sko´nczył, nic w nich nie pozostało. Nast˛epnie zniszczył sprz˛et tak, z˙ e nie sposób było doszuka´c si˛e jakiegokolwiek tropu. Potem przeszedł do głównego centrum kontrolnego. Panowała tam normalna atmosfera. Powoli, metodycznie powyłaczał ˛ wszystkie systemy oprócz dopływu tlenu. Poczekał prawie godzin˛e, a˙z zawory pokazały, z˙ e wszystkie namioty zostały napełnione niemal czystym tlenem. Potem ostro˙znie przeszedł do s´luzy powietrznej, baczac, ˛ by nie potrze´c niczego i nie wykrzesa´c przypadkowej iskry. Mimo i˙z pozostawała mo˙zliwo´sc´ , z˙ e kto´s ze s´piacych ˛ obudzi si˛e nagle i taka˛ iskr˛e spowoduje, niespiesznie wdział swój skafander pró˙zniowy, zabierajac ˛ ze soba˛ na zewnatrz ˛ równie˙z wszystkie pozostałe ubrania. Nast˛epnie ze skrzynki narz˛edziowej jednego z pojazdów wyciagn ˛ ał ˛ niewielkie pudełeczko i otworzył je. Starannie dobrane przedmioty. W´sród nich rakietnica. 17
Przebicie powłoki, spowodowane przez rac˛e w ciagu ˛ kilku sekund zostanie automatycznie zaspawane, ale wtedy zapłonie ju˙z tlen którym napełnił wn˛etrza. Było po wszystkim w pojedynczym, nagłym rozbłysku, jak błysk flesza. Pó´zniej mógł dostrzec wystawione na działanie pró˙zni szczatki ˛ s´piacych. ˛ Ich zw˛eglone ciała nadal tkwiły w posłaniach. Siedmiu załatwionych, został jeden — pomy´slał bez skrupułów! Zasiadł za sterami pojazdu i skierował go w stron˛e bieguna północnego. Spojrzał na zegar. Powrót do bazy zajał ˛ dziewi˛ec´ godzin, trzy sp˛edził przy bezlitosnym zacieraniu s´ladów, nast˛epne dziewi˛ec´ godzin lotu przed nim. Mniej wi˛ecej godzina do nast˛epnego otwarcia dziury. Varnettowi wystarczy. Wydawało si˛e, z˙ e min˛eły całe dnie, zanim wrócił na miejsce, cho´c zegar pokazywał niewiele ponad dziewi˛ec´ godzin. Rozejrzał si˛e wzdłu˙z horyzontu za pojazdem Varnetta. Nie g dostrzegł go. Wtem Skander ujrzał co´s — w dole, na płaskiej równinie przy biegunie. Wyhamował lot, unoszac ˛ si˛e nad nia.˛ Powoli, poprzez mrok, wyłowił male´nki biały punkcik w pobli˙zu s´rodka równiny. Varnett! B˛edzie pierwszy! Varnett wyczuł go i spojrzał w gór˛e, w stron˛e pojazdu Skandera. Nagle pu´scił si˛e biegiem. Skander obni˙zył gwałtownie lot, ryzykujac ˛ rozbicie pojazdu. Varnett uchylił si˛e i przetoczył w bok, co uchroniło go przed uderzeniem. Skander przeklał ˛ własna˛ niezr˛eczno´sc´ i postanowił ostatecznie załatwi´c spraw˛e. Miał jeszcze nó˙z i to powinno wystarczy´c. Zabrał ze soba˛ równie˙z rakietnic˛e, która˛ trudno byłoby przebi´c kombinezon, ale na pewno mo˙zna o´slepi´c przeciwnika. Nie był olbrzymem, ale przerastał chłopca o głow˛e i — jak sadził ˛ — ich szans˛e były mniej wi˛ecej równe. Wyladował ˛ obok pojazdu Varnetta. Z rakietnica˛ w prawej i no˙zem w lewej dłoni wyskoczył z maszyny. Klnac ˛ panujacy ˛ niemal zupełny mrok i to, z˙ e obserwujac ˛ teren musiał spu´sci´c z oka Varnetta, rozejrzał si˛e ostro˙znie dookoła. Varnett zniknał. ˛ Zanim zda˙ ˛zył to przemy´sle´c, biała posta´c zeskoczyła z drugiego pojazdu, uderzajac ˛ od tyłu. Upadł, upuszczajac ˛ rakietnic˛e. Przetaczajac ˛ si˛e po skalistym terenie próbowali wydrze´c sobie nó˙z. Skander był wy˙zszy, ale te˙z i starszy, i w gorszej ni˙z Varnett formie. Wreszcie Skander zdołał odepchna´ ˛c przeciwnika i ruszył na´n z no˙zem. Varnett pozwolił mu si˛e zbli˙zy´c i w chwili, gdy Skander uderzył krótkim pchni˛eciem, uchwycił nadgarstek starszego ode´n napastnika. Walczyli zaciekle dyszac ˛ w swoich skafandrach, a Skander ciagle ˛ próbował dosi˛egna´ ˛c no˙zem chłopca. Znajdowali si˛e wła´snie na tej zmro˙zonej płycie, gdy nagle otwór rozchylił si˛e. Obaj znale´zli si˛e w s´rodku. To znaczy — obaj znikn˛eli.
Druga strona pola Nathan Brazil rozparł si˛e wygodnie w swoim olbrzymim, przepastnym fotelu klubowym na pokładzie transportowca Stehekin, dziewi˛ec´ dni od Raju, z ładunkiem zbo˙za dla dotkni˛etego susza˛ Koriolana i z trzema pasa˙zerami. Był to normalny dodatek w tego typu rejsach. Statek miał dwana´scie kabin — bowiem podró˙z frachtowcem była znacznie ta´nsza ni˙z statkiem pasa˙zerskim, a tak˙ze znacznie łatwiejsza, je´sli chciało si˛e jak najszybciej osiagn ˛ a´ ˛c cel. Podró˙zni mieli do dyspozycji tysiac ˛ rejsów towarowych do niemal wszystkich zakatków ˛ wszech´swiata. Brazil był jedynym członkiem załogi. Statki teraz w pełni automatyzowa˙ no, jego obecno´sc´ była potrzebna tylko na wypadek jakiej´s awarii. Zywno´ sc´ dla wszystkich przygotowywano przed startem i ładowano do automatycznej kuchni. Kiedy kto´s pragnał ˛ zje´sc´ poza kabina˛ lub w towarzystwie kapitana, korzystał z małej mesy. W rzeczywisto´sci pasa˙zerowie jeszcze bardziej go lekcewa˙zyli, ni˙z on ich. W dobie skrajnego przystosowywania takich ludzi jak Nathan Brazil uznawano za dziwaków, samotników, jednostki niedopasowane. Rekrutowani w wi˛ekszo´sci z barbarzy´nskich, peryferyjnych cywilizacji, potrafili znie´sc´ samotno´sc´ dalekich rejsów, przez nie ko´nczace ˛ si˛e tygodnie cz˛esto nawet pozbawieni towarzystwa pasa˙zerów. Wi˛ekszo´sc´ psychologów nazywała ich socjopatami, lud´zmi wyobcowanymi ze społecze´nstwa. Brazil nie miał nic przeciwko ludziom, o ile nie byli dziełem produkcji fabrycznej. Wolał zasia´ ˛sc´ tu, w swoim królestwie, spoglada´ ˛ c w gwiazdy błyszczace ˛ na wielkim trójwymiarowym ekranie i duma´c nad przyczynami, dla których stał si˛e dla społecze´nstwa kim´s obcym. Był niewysoki, zaledwie 170 cm, wiotki i szczupły, o ciemnej cerze. Bystre, brazowe ˛ oczy błyszczały ponad okazałym rzymskim nosem i szerokimi, mi˛esistymi ustami, odsłaniajacymi ˛ pi˛ekne z˛eby. Czarne przetłuszczone włosy spływały na ramiona, w wyra´znie niedomytych pasemkach. Nosił cienki was ˛ i skap ˛ a˛ bródk˛e, która wygladała ˛ tak, jak gdyby kto´s bezskutecznie próbował wyhodowa´c pełna˛ szczotk˛e. Ubrany był w lu´zna˛ tunik˛e w krzykliwych barwach, takie˙z spodnie i sandały w kolorze niezdrowej zieleni.
19
Wiedział, z˙ e pasa˙zerowie bali si˛e go jak ognia. Niestety, pozostało im jeszcze prawie trzydzie´sci dni podró˙zy i był pewien, z˙ e wcze´sniej czy pó´zniej dobiora˛ si˛e do niego, popychani nuda˛ i klaustrofobia.˛ — O, do licha z tym! — pomy´slał. — W ko´ncu równie dobrze mo˙ze ich zgarna´ ˛c wszystkich razem. Dostatecznie długo tłoczyli si˛e w tej niewielkiej kabinie na dziobie. Zmienił przełacznik. ˛ — Kapitan ma zaszczyt zaprosi´c pa´nstwa na kolacj˛e. Je´sli chcecie, mo˙zecie dołaczy´ ˛ c do mnie w przedniej mesie za pół godziny. Je˙zeli kto´s nie chce, nie musi si˛e wysila´c. Ja nie b˛ed˛e — zako´nczył i wyłaczył ˛ gło´snik, chichoczac ˛ cicho. Po co to robi˛e? — zadał sobie po raz setny, mo˙ze tysi˛eczny, to samo pytanie. — Przez dziewi˛ec´ dni przeganiam ich, terroryzuj˛e, staram si˛e spotyka´c ich tak rzadko, jak to mo˙zliwe. Kiedy teraz zaczn˛e by´c miły, cały efekt diabli wezma.˛ Złapał ksia˙ ˛zk˛e, która˛ czytał na okragło, ˛ melodramatyczny romans o jakiej´s odległej planecie sprzed kilku wieków, skopiowany dla niego przez zdumionego i sowicie wynagrodzonego bibliotekarza. Nazywał bibliotekarzy swoimi tajnymi agentami, bo nale˙zał do tej małej garstki, która w ogóle jeszcze czytała ksia˙ ˛zki. Przewa˙znie istniała najwy˙zej jedna biblioteka na ka˙zdej planecie, wspierana przez skromne grono czytelników. Nikt ju˙z ksia˙ ˛zek nie pisze — pomy´slał — nawet takiego s´miecia. Wszelkie potrzebne informacje uzyskiwali z ko´ncówek komputerowych, zainstalowanych w ka˙zdym domu. Z wi˛ekszo´scia˛ tych urzadze´ ˛ n mo˙zna si˛e było zreszta˛ komunikowa´c po prostu głosem. Tylko technokraci musieli czyta´c. Czytaja˛ jeszcze tylko barbarzy´ncy i w˛edrowcy. I bibliotekarze. Wszyscy inni mogli po prostu pstrykna´ ˛c przełacznikiem ˛ i uzyska´c pełno wymiarowy, plastyczny, wyposa˙zony w przestrzenny d´zwi˛ek i na dodatek pachnacy ˛ obraz swoich fantazji. Strasznie nudne s´wi´nstwo — pomy´slał. Nawet ludzi chowano bez wyobra´zni. Je´sli kto´s t˛e wyobra´zni˛e wykazywał, i szybko si˛e z nim załatwiono, lub si˛e go pozbywano. Ludzie; my´slacy ˛ byli zbyt niebezpieczni, chyba z˙ e my´sleli dokładnie tak, jak sobie tego z˙ yczył rzad. ˛ Ciekawe, czy który´s z pasa˙zerów umie czyta´c — pomy´slał leniwie Brazil. ´ Pewnie Swinia — tak nazywał Dathama Haina, który bardzo przypominał to miłe zwierz˛e. Trudniej było oceni´c dziewczyn˛e, która towarzyszyła mu w podró˙zy. Podobnie jak Hain, najwyra´zniej nie pochodziła ze s´wiata zasiedlonego przez społecze´nstwo fabrycznego chowu. Była dorosła, w wieku około dwudziestu lat i, gdyby nie była tak wycie´nczona, mogła nawet uchodzi´c za ładna.˛ Niezbyt zgrabna, na pewno nie pi˛ekna, ale miła. Ale ten pusty wyraz jej oczu i owa przekl˛eta usłu˙zno´sc´ wobec grubasa! Na li´scie pasa˙zerów wyst˛epowała jako Wu Ju-li. — Ju-lia 20
Wu? Co´s zacz˛eło mu s´wita´c. I znowu! Psiakrew! Próbował uchwyci´c z´ ródło tego niejasnego skojarzenia, nie zda˙ ˛zył jednak. Ale ona faktycznie wyglada ˛ na Chink˛e — znowu usłyszał ten słaby głos w jakim´s zakatku ˛ mózgu, a potem my´sl ponownie si˛e urwała. Chinka. To słowo traciło ˛ jaka´ ˛s strun˛e, był o tym przekonany. Skad ˛ pochodziła? Dlaczego nie mógł sobie przypomnie´c? — Do licha, przecie˙z niemal wszyscy mieli dzisiaj takie rysy — pomy´slał. I nagle, niespodziewanie, my´sl umkn˛eła tak, jak to si˛e cz˛esto dzieje, i wrócił do listy pasa˙zerów. Trzeci — prawie zwyczajny — pomy´slał, za wyjatkiem ˛ tego, z˙ e on sam nigdy nie ciagn ˛ ał ˛ za soba˛ w rejs zwyczajnego, dwunastoletniego automatu. Wszystkie były wychowane i ustawione tak, by wygladały ˛ podobnie, my´slały tak samo i wierzyły, z˙ e z˙ yja˛ na najlepszym ze s´wiatów. Po có˙z podró˙zowa´c? W ka˙zdym razie Vardia Diplo 1261 była pod spodem taka sama: wygladała ˛ na 12 lat, o płaskiej klatce piersiowej, prawdopodobnie bezpłciowa, sadz ˛ ac ˛ po szeroko´sci miednicy. Była kurierem pomi˛edzy jej s´wiatem, a nast˛epna˛ gromada˛ robotów. Cały czas pos´wi˛ecała c´ wiczeniom. Dzwonek oznajmił, z˙ e automaty podały kolacj˛e, podniósł si˛e wi˛ec i spokojnie ruszył ku mesie. Na skromne wyposa˙zenie pomieszczenia, zwanego nie wiedzie´c czemu garderoba,˛ składał si˛e du˙zy stół przytwierdzony na stałe do podłogi i rzad ˛ krzeseł, ukrytych w podłodze, które podnosiły si˛e i przekształcały w wygodne siedzenia po pociagni˛ ˛ eciu małego kółka. Cały pokój wyko´nczony był mlecznobiałym plastykiem — s´ciany, podłoga, sufit, nawet blat stołu. T˛e monotoni˛e przerywały jedynie niewielkie tabliczki z nazwa˛ statku, data˛ budowy, nazwiskiem wła´sciciela oraz patent statku wydany przez Konfederacj˛e oraz jego licencja pilota. Wszedł, wła´sciwie prawie pewien, z˙ e nikogo nie zastanie, i obecno´sc´ dwóch siedzacych ˛ ju˙z kobiet niemal go zaskoczyła. Grubas stał, uwa˙znie studiujac ˛ jego licencj˛e pilota. Hain był odziany w lekka˛ bł˛ekitna˛ tog˛e, która czyniła go podobnym do Nerona. Wu Ju-li była ubrana na podobna˛ mod˛e, wygladała ˛ jednak w tej szacie lepiej ni˙z jej towarzysz. Vardia nosiła prosta,˛ jednocz˛es´ciowa˛ czarna˛ szat˛e. Wydało mu si˛e, z˙ e Wu Ju-li, z wzrokiem wbitym gdzie´s przed siebie, jest w jakim´s transie. Hain sko´nczył odczytywa´c tabliczki na s´cianie, po czym wrócił z grymasem marszczacym ˛ jego tłusta˛ twarz na swoje miejsce obok Wu Ju-li. — Co tak pana dziwi w mojej licencji? — spytał Brazil, zaintrygowany. — Blankiet — odparł Hain aksamitnym, niepokojacym ˛ głosem. — Jest taki stary! Za mojej pami˛eci nie u˙zywano tego wzorca. Kapitan skinał ˛ z u´smiechem, naciskajac ˛ przycisk pod swoim fotelem. Otworzyły si˛e pokrywy szafek na z˙ ywno´sc´ i przed biesiadnikami pojawiły si˛e półmiski 21
z parujacym ˛ jadłem. Du˙za butelka i cztery szklanki wynurzyły si˛e z okragłego ˛ otworu na s´rodku stołu. — Dostałem ja˛ bardzo dawno temu — rzucił lekko, si˛egajac ˛ po szklank˛e i napełniajac ˛ ja˛ bezalkoholowym winem. — A wi˛ec był pan w odmładzalni, kapitanie? — odparł Hain uprzejmie. Brazil przytaknał. ˛ — Wielokrotnie. Kapitanowie frachtowców sa˛ z tego znani. — Ale to kosztowny zabieg, chyba z˙ e ma si˛e wpływy w Radzie — po´spieszył Hain. — To prawda — przyznał Brazil, prze˙zuwajac ˛ syntetyczne jedzenie. — Jeste´smy jednak dobrze opłacani, w porcie stoimy tylko przez kilka dni co kilka tygodni, wi˛ekszo´sc´ B nas odkłada swoja˛ pensj˛e na specjalne konto, z którego Opłacane sa˛ wszystkie nasze wydatki. Nie bardzo jest dzi´s Ha co wydawa´c. — Ale jednak data! — wtraciła ˛ Vardia. — Jest tak bardzo, tak bardzo odległa! Obywatel Hain mówi, z˙ e ma trzysta sze´sc´ dziesiat ˛ dwa standardowe lata! Brazil wzruszył ramionami. — Nie jest to takie strasznie niezwykłe. Na tej samej linii dowodzi kapitan, który ma ponad pi˛ec´ set. — Tak, to prawda — powiedział Hain. — Ale na licencji jest pieczatka: ˛ Trzecie Wznowienie — P.C. Ile wreszcie ma pan lat, kapitanie? Brazil ponownie wzniósł ramiona. — Naprawd˛e nie wiem. Przynajmniej jednak — tyle, jak daleko si˛egaja˛ zapisy. Mózg ma sko´nczona˛ pojemno´sc´ , a wi˛ec ka˙zde odmłodzenie wymazuje jaka´ ˛s czastk˛ ˛ e zapisu przeszło´sci. Zachowałem w pami˛eci strz˛epki zdarze´n — stare wspomnienia, stare wyra˙zenia — od czasu do czasu, nic jednak, czego mógłbym si˛e uchwyci´c. Mog˛e mie´c sze´sc´ set lat albo sze´sc´ tysi˛ecy, chocia˙z w to ostatnie raczej watpi˛ ˛ e. — Nigdy si˛e pan nie próbował dowiedzie´c? — spytał Hain zaintrygowany. — Nie — wykrztusił Brazil z ustami pełnymi kaszki kukurydzianej. Przełknawszy, ˛ pociagn ˛ ał ˛ nast˛epny, gł˛eboki łyk wina. — Paskudne s´wi´nstwo! — parsknał, ˛ patrzac ˛ na trzymana˛ w r˛eku szklank˛e tak, jakby roiła si˛e od najró˙zniejszych zarazków. Nagle przypomniał sobie, z˙ e prowadzi towarzyska˛ rozmow˛e. — Rzeczywi´scie — rzekł — nawet byłem ciekawy, ale tak si˛e jako´s zło˙zyło, z˙ e wszystkie zapisy gdzie´s znikły. Prze˙zyłem zbyt wiele pokole´n biurokratów. Zreszta,˛ zawsze z˙ yłem bardziej dniem dzisiejszym i przyszło´scia.˛ Hain sko´nczył je´sc´ i poklepał si˛e po imponujacym ˛ brzuchu. — Za rok lub dwa zostan˛e poddany pierwszemu odmłodzeniu. Dobiegam dziewi˛ec´ dziesiatki ˛ i obawiam si˛e, z˙ e w ostatnich latach pozwalałem sobie na zbyt wiele.
22
W czasie całej tej paplaniny Brazil nie spuszczał wzroku z dziwnej dziewczyny siedzacej ˛ obok Haina. Wydawała si˛e nie zwraca´c najmniejszej uwagi na toczac ˛ a˛ si˛e rozmow˛e, prawie nie tkn˛eła jedzenia. — No dobrze — powiedział Brazil, tłumiac ˛ ciekawo´sc´ , jaka˛ wzbudzała w nim dziewczyna. — Moja˛ karier˛e mo˙zna odczyta´c na tej s´cianie, co do obywatelki Vardii — sprawa jest oczywista, co jednak pana, panie Hain, zmusza do obijania si˛e po systemach słonecznych? — Jestem — có˙z, jestem kupcem — odparł grubas. — Ka˙zda planeta ma swoja˛ specyfik˛e i zwiazane ˛ z nia˛ nadwy˙zki towarów. To, co na jednej planecie wyst˛epuje w nadmiarze, mo˙ze okaza´c si˛e bardzo przydatne na innej — na przykład zbo˙ze, które przewozi pan swoim wspaniałym statkiem. Specjalizuj˛e si˛e w przygotowywaniu takich transakcji. Teraz nadeszła kolej Brazila. — A pani, obywatelko Wu Ju-li? Czy pani jest jego sekretarka? ˛ Na twarzy dziewczyny objawiło si˛e nagłe zmieszanie. Brazil z zaskoczeniem dostrzegł w jej oczach prawdziwy strach. Odwróciła si˛e gwałtownie w stron˛e Haina, jakby proszac ˛ o pomoc. — Moja. . . no, siostrzenica, kapitanie, jest bardzo nie´smiała i spokojna — wyr˛eczył ja˛ Hain. — Woli si˛e trzyma´c w cieniu. Prawda, moja droga? Odpowiedziała, jak gdyby nie otwierała ust od dawna, cienkim głosem nie bardziej modulowanym ni˙z głos Vardii. — Rzeczywi´scie wol˛e trzyma´c si˛e w cieniu! — powiedziała głuchym, mechanicznym głosem. Twarz, nie zdradzajaca ˛ rozumienia, kojarzyła si˛e raczej z automatem nagrywajacym. ˛ — Prosz˛e wybaczy´c! — powiedział Brazil przepraszajacym ˛ tonem, unoszac ˛ dłonie w ge´scie rezygnacji. — Zabawne — pomy´slał. Ta, która wyglada ˛ na robota, gaw˛edzi ch˛etnie, a nawet z lekka dociekliwie; druga — z pozoru normalna dziewczyna, w istocie jest robotem. Przypomniały mu si˛e dwie dziewczyny, które znał przed wielu laty, pami˛etał nawet jak si˛e nazywały. Jedna była piorunujaco ˛ seksowna i budziła po˙zada˛ nie sama˛ swoja˛ obecno´scia.˛ Druga była brzydka, płaska. Zachowujac ˛ si˛e, mówiac ˛ i ubierajac ˛ si˛e jak chłop, sprawiała wra˙zenie nieokre´slonej nico´sci do kwadratu. Ta z seksem gustowała jednak w dziewczynach, a ta chłopowata była w łó˙zku naprawd˛e boska. Trudno sadzi´ ˛ c po wygladzie, ˛ pomy´slał cierpko. Cisz˛e przerwała Vardia. Kształcono ja˛ w ko´ncu do słu˙zby dyplomatycznej. — Pa´nski wiek fascynuje mnie, kapitanie! — powiedziała uprzejmie. — By´c mo˙ze jest pan najstarszym w´sród z˙ yjacych. ˛ Mój szczep nie stosuje oczywi´scie odmładzania. Nie potrzebujemy go. Nie, oczywi´scie nie, pomy´slał Brazil ze smutkiem. Prze˙zywali swoje osiemdziesiat ˛ lat jako młodzi specjali´sci, czastka ˛ mrowiska, jakim było ich społecze´n-
23
´ stwo, po czym spokojnie meldowali si˛e w miejscowej Fabryce Smierci, by la´c si˛e przerobi´c na nawóz. Mrowisko? — pomy´slał z ciekawo´scia.˛ A czym do diabła były mrówki? Wracajac ˛ do rozmowy, odparł: — No có˙z, stary czy nie tary — my´sl˛e, z˙ e nie na wiele mo˙ze si˛e to komu przyda´c, chyba z˙ e ma taka˛ prac˛e jak moja. Nie mam poj˛ecia, dlaczego ciagle ˛ z˙ yj˛e, my´sl˛e, z˙ e mam to jako´s zakodowane we krwi. Vardia rozpromieniła si˛e. Co´s takiego, owszem, mogła zrozumie´c! — Ciekawe, w jakim s´wiecie tak długie z˙ ycie byłoby niezb˛edne! — powiedziała z zaduma,˛ dajac ˛ wszystkim dowód, z˙ e niczego nie zrozumiała. — My´sl˛e, z˙ e w s´wiecie dawno minionym — powiedział Brazil cierpko, nie próbujac ˛ dalej wyja´snia´c. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e wrócimy do naszych kabin, kapitanie — wtracił ˛ Hain, podnoszac ˛ si˛e i rozprostowujac ˛ nogi. — Prawd˛e mówiac, ˛ jedyna˛ rzecza˛ bardziej m˛eczac ˛ a˛ ni˙z robienie czegokolwiek jest nierobienie niczego. Wu Ju-li podniosła si˛e niemal jednocze´snie z grubasem i razem z nim opu´sciła mes˛e. Vardia powiedziała: — My´sl˛e, z˙ e te˙z pójd˛e, kapitanie, chciałabym jednak mie´c jeszcze okazj˛e porozmawia´c z panem i by´c mo˙ze zwiedzi´c mostek. — Kiedy tylko pani zechce — odrzekł ciepło — jadam tutaj wszystkie posiłki i zawsze ch˛etnie przyjm˛e towarzystwo. Mo˙ze jutro zjemy razem i porozmawiamy, a pó´zniej poka˙ze˛ pani, jak działa statek? — Bardzo ch˛etnie — odpowiedziała i w jej monotonnym głosie mo˙zna si˛e było nawet doszuka´c ciepłych tonów, albo przynajmniej szczero´sci. Zastanawiał si˛e, na ile była ona nieudawana i jak silnie zakodowano w niej dyplomatyczne reakcje. Takie komentarze zawsze sprawiały mu przyjemno´sc´ . Zastanawiał si˛e, czy kiedykolwiek dowie si˛e, co naprawd˛e działo si˛e w tych owadzich umysłach. — Có˙z — pomy´slał — na dobra˛ spraw˛e nie robi mu to najmniejszej ró˙znicy — oprowadzi ja˛ po statku i na pewno! sprawi jej przyjemno´sc´ . Kiedy został sam w garderobie, zerknał ˛ na pusta˛ zastaw˛e. Jak nale˙zało si˛e spodziewa´c, Hain wymiótł wszystko do czysta, to samo Vardia i on. Posiłek został przygotowany stosownie do gestów i budowy ciała. Ju-li natomiast prawie nic nie zjadła, tylko podłubała troch˛e na półmiskach. Nic dziwnego, z˙ e tak kiepsko wyglada ˛ — pomy´slał. W porzadku, ˛ to dotyczy ciała. Co si˛e jednak działo w s´rodku? Na pewno nie była siostrzenica˛ Haina, niezale˙znie od tego, co deklarował, watpił ˛ równie˙z, by ja˛ zatrudniał. Kim wi˛ec była? Nacisnał ˛ guzik, chowajac ˛ fotele w podłodze i powrócił na mostek. Kapitanowie frachtowców stali na stra˙zy prawa w kosmosie. Tak musiało by´c. Na wszystkich statkach instalowano pewne zabezpieczenia znane ka˙zdemu kapitanowi. Montowano równie˙z zapadnie i inne pułapki, o których wiedział tylko dowódca statku.
24
Brazil zagł˛ebił si˛e w swoim fotelu dowódcy i rzucił okiem na ekran przedstawiajacy ˛ niemal niezmienne konstelacje gwiazd. Obraz wygladał ˛ bardzo realistycznie i robił du˙ze wra˙zenie, stanowił jednak tylko produkt komputerowej symulacji; nap˛ed Balla-Drubbika, który pozwalał na lot z szybko´scia˛ ponad´swietlna˛ był ze swej istoty pozawymiarowy. Nic co znajdowało si˛e poza z´ ródłem energii statku nie dało si˛e opisa´c w jakichkolwiek ludzkich kategoriach. Si˛egnał ˛ do klawiatury komputera i wystukał: — PODEJRZEWAM NIELE´ POKAZ˙ KABINE˛ 6 NA LEWYM I KABINE˛ 7 NA GALNA˛ DZIAŁALNOS´ C. PRAWYM EKRANIE. Mała z˙ ółta lampka oznaczała, z˙ e komputer przyjmuje instrukcje, notujac ˛ odpowiedni kod kapitana; w chwil˛e pó´zniej gwia´zdzisty obraz nieba zastapił ˛ podglad ˛ obu kabin. Fakt zainstalowania ukrytych kamer we wszystkich kabinach, dajacych ˛ kapitanowi mo˙zliwo´sc´ nadzoru załogi stanowił pilnie strze˙zona˛ tajemnic˛e, cho´c z umysłów niektórych pasa˙zerów Konfederacja musiała usuwa´c wspomnienia przypadkowo odkrytych w kabinie oczu i uszu kapitana. Dzi˛eki takim metodom przyskrzyniono jednak wielu szale´nców i porywaczy, Brazil miał równie˙z s´wiadomo´sc´ , z˙ e Urzad ˛ Portowy Konfederacji przejrzy nagrane sceny, które on obserwował na z˙ ywo i nie omieszka spyta´c o powód jego ciekawo´sci. Nie była to wi˛ec decyzja, która˛ podejmowało si˛e ot, tak sobie. Kabina nr 6 nale˙zaca ˛ do Haina była pusta, jej nieobecny pasa˙zer przebywał jednak w sasiedniej ˛ kabinie nr 7, zajmowanej przez Wu Ju-li. Dla kogo´s mniej do´swiadczonego, nie tak steranego z˙ yciem jak Brazil, scena mogła si˛e wyda´c odra˙zajaca. ˛ Hain stał pod zamkni˛etymi i zaryglowanymi drzwiami, zupełnie nagi. Wu Ju-li była równie˙z naga, a na jej twarzy malowało si˛e przera˙zenie. Brazil podkr˛ecił głos. — Chod´z, Ju-li — rozkazał Hain chrapliwym głosem, w którym brzmiało lubie˙zne oczekiwanie. Nie ulegało watpliwo´ ˛ sci, co miał na my´sli. Dziewczyna cofn˛eła si˛e ze zgroza: ˛ — Prosz˛e, błagam ci˛e, panie! — zaklinała histerycznie, jak gdyby u˙zywajac ˛ całej siły emocji skrywanej w towarzystwie. — Kiedy to zrobisz, Ju-li — powiedział Hain cichym, ale ciagle ˛ zdradzajacym ˛ podniecenie głosem. — Tylko wtedy! Spełniła jego rozkaz. Dla kogo´s mniej do´swiadczonego i pozbawionego złudze´n widok mógł by´c naprawd˛e odra˙zajacy. ˛ Brazilowi zacz˛eło si˛e udziela´c podniecenie. Gdy sko´nczyła, Wu Ju-li nadal błagała grubasa, by jej to dał. Brazil czekał niecierpliwie, po trosze domy´slajac ˛ si˛e ju˙z, o co chodzi. Po prostu musiał si˛e dowiedzie´c, gdzie to ukryto i w jaki sposób zabezpieczono. 25
Hain obiecał, z˙ e jej to przyniesie, przywdział z powrotem swoja˛ tog˛e, odryglował drzwi i rozgladał ˛ si˛e po korytarzu. Widocznie zadowolony, przeszedł do swojej kabiny i otworzył drzwi. Niewidoczny widz przeniósł obserwacj˛e na kabin˛e. Hain wszedł i wyciagn ˛ ał ˛ spod umywalki niewielka,˛ cienka˛ walizeczk˛e. Brazil odnotował jej szyfrowe zamki — pi˛ec´ niewielkich prostokatów, ˛ do których wła´sciciel teczki musiał, by ja˛ otworzy´c, przyło˙zy´c pi˛ec´ palców i to w zaprogramowanym porzadku. ˛ Nawet gdyby Hain nie stał tak, z˙ e uniemo˙zliwiał odczytanie kombinacji, nie na wiele by si˛e to zdało. Dotkni˛eta niepowołana˛ dłonia,˛ teczka wypełniała si˛e kwasem, w mgnieniu oka niszczacym ˛ jej zawarto´sc´ . Hain otworzył walizeczk˛e, odsłaniajac ˛ tack˛e z bi˙zuteria˛ szminka.˛ Zupełnie ˙ normalna. Zadnych problemów z celnikami. Kolejne u˙zycie innego zestawu „kodu palcowego” przez cienki plastyk ukrywajacy ˛ dodatkowe zabezpieczenia uwolniło tack˛e, która najwyra´zniej na czym´s pływała. Grubas wyjał ˛ ja˛ ostro˙znie. Brazil zauwa˙zył teraz, z˙ e Hain u˙zywał cienkich r˛ekawiczek. Nie pami˛etał, by widział jak je wkłada, by´c mo˙ze miał on je ju˙z na r˛ekach w czasie sceny w kabinie 7. Grubas wyłowił z teczki niewielki przedmiot, ociekajacy ˛ płynem. Pozostała cz˛es´c´ dna teczki była wypełniona materiałem. Podejrzenia Brazila potwierdzały si˛e. Datham Hain był handlarzem gabek. ˛ Przedmiot przemytu nazywano gabk ˛ a,˛ poniewa˙z tym w istocie był ten materiał — egzotyczna˛ gabk ˛ a˛ rosnac ˛ a˛ wodach odległej morskiej cywilizacji, kontaktu z która˛ konfederacja zakazywała. Brazil pami˛etał cała˛ t˛e histori˛e. Pi˛ekna planeta, pokryta gównie przez ocean, usiana milionami wysepek, połaczonych ˛ siecia˛ mielizn. Za wyjatkiem ˛ biegunów — tropikalny klimat. Wygladała ˛ niczym raj, a przeprowadzone testy nie wykazały, by cokolwiek mogło w nim szkodzi´c rodzajowi ludzkiemu. Eksperymentalna˛ osad˛e, zamieszkała˛ przez jakie´s dwie´scie-trzysta osób, umiejscowiono na dwóch najwi˛ekszych wyspach na próbny okres pi˛ecioletni, tak jak to zwykle praktykowano. Byli to oczywi´scie ochotnicy, ostatni pionierzy ludzkiego rodu. Je´sli osadnicy zdołali prze˙zy´c i zadomowi´c si˛e, otrzymywali teren na własno´sc´ ; mogli go uprawia´c lub robi´c, co im si˛e z˙ ywnie spodoba. Instrumenty badawcze skonstruowane przez ludzi mogły wykry´c tylko zagro˙zenia znane z dos´wiadczenia lub przewidywane teoretycznie. Nie było sposobu wykrycia niebezpiecze´nstwa wykraczajacego ˛ poza gratce eksperymentu czy wyobra´zni. Przede wszystkim dlatego przeprowadzano próbna˛ kolonizacja.˛ Tak wi˛ec ci ludzie osiedlili si˛e, z˙ yli, kochali, bawili si˛e budowali na swoich wyspach. Przez niecały miesiac. ˛ 26
Wtedy zacz˛eły si˛e pojawia´c przypadki szale´nstwa w´sród osadników. Polegały one na stopniowym regresie całej osobowo´sci — poczatkowo ˛ powolnym, pó´zniej coraz szybszym i szybszym. Zaraza z˙zerała im mózg przemieniajac ˛ ich w pierwotne bestie. Stawali si˛e podobni do dzikich małp, pozbawionych jednak nawet najbardziej podstawowej zdolno´sci rozumowania. W ko´ncu umierali, nie umiejac ˛ zadba´c nawet o jedzenie i dach nad głowa.˛ Wi˛ekszo´sc´ si˛e potopiła; niektórzy wytłukli si˛e nawzajem. Z ich ciał wyrosły w ko´ncu pi˛ekne kwiaty. Uczeni przypuszczali, i˙z przyczyn˛e choroby stanowił rodzaj pierwotnych organizmów — nie opartych na w˛eglu czy krzemie, lecz na tlenkach z˙ elaza zawartych w skałach pi˛eknej wyspy — które droga˛ powietrzna˛ reagowały nie z osadnikami bezpo´srednio, lecz z racjami syntetycznej z˙ ywno´sci, które przywie´zli oni ze soba,˛ aby prze˙zy´c pierwszy okres, nim nie rozwina˛ własnych upraw. Zjadajac ˛ t˛e z˙ ywno´sc´ , wchłaniali czynnik, który ich po˙zarł. Kto´s jednak uratował si˛e — kobieta, która ukrywała si˛e w ogromnych pokładach dziwnej gabki ˛ wzdłu˙z szczególnie skalistego wybrze˙za. I ona umarła, ale w niemal trzy tygodnie po s´mierci ostatniego z pozostałych osadników. Umarła wtedy, gdy przestała na noc wraca´c do pokładu gabki. ˛ Naturalna wydzielina gabki ˛ nie działa wprawdzie jak antidotum, spowalniała jednak proces degradacji. Jak długo ofiara dostawała swoja˛ dzienna˛ dawk˛e wydzieliny, czynnik deformujacy ˛ wydawał si˛e nie działa´c. Po odci˛eciu dopływu substancji proces degeneracji zaczynał si˛e od nowa. Naukowcy pobrali próbki materiału genetycznego i z˙ ywej gabki, ˛ by je zbada´c w swych laboratoriach na odległych planetach. Sadzono, ˛ i˙z po zbadaniu wszystkie zostały zniszczone, najwidoczniej stało si˛e jednak inaczej. Niektóre zostały przechwycone przez najgorszy element i rozmna˙zane w laboratoriach ukrytych gdzie´s w kosmosie.
Doskonały towar Wprowadzajac ˛ go potajemnie do jadła, mo˙zna było ludziom zaszczepi´c zaraz˛e. Gdy wyst˛epowały pierwsze tajemnicze objawy, zjawiał si˛e handlarz. Mógł ul˙zy´c bole´sciom i unormowa´c sytuacj˛e, dajac ˛ delikwentowi odrobin˛e gabki ˛ — tak jak to robił Hain, wydzielajac ˛ teraz porcj˛e Wu Ju-li. Pomoc Konfederacji nie na wiele mogła si˛e tutaj zda´c. Utrzymywała na zakazanej planecie koloni˛e gabki ˛ dla zainfekowanych, gdzie mogli oni wie´sc´ normalna,˛ cho´c bardzo prymitywna˛ egzystencj˛e, moczac ˛ si˛e co noc w gabczastej ˛ kapieli. ˛ Oczywi´scie pod warunkiem, z˙ e ofiara choroby została tam przewieziona, zanim choroba nie rozwin˛eła si˛e do stadium, w którym wszelka pomoc była spó´zniona. Handlarze gabek ˛ wybierali tylko najbogatszych i najbardziej wpływowych — lub ich dzieci, je˙zeli pochodzili z cywilizacji majacej ˛ jaka´ ˛s form˛e rodziny. Och nie, nie ustalono stawki za dzienna˛ dawk˛e gabki. ˛ Ofiara po prostu spełniała ka˙zde z˙ adanie ˛ prze´sladowcy. Podejrzewano nawet, z˙ e tak wielu władców Konfederacji uzale˙zniło si˛e od stałych dawek surowca, i˙z wła´snie z tego powodu nie rozpocz˛eto nawet powa˙znych poszukiwa´n antidotum czy terapii. Bowiem celem handlarzy gabek ˛ stanowiło obj˛ecie władzy. Nathan Brazil zastanawiał si˛e, kim mogła by´c Wu Ju-li. Córka˛ grubej ryby ze sfer rzadowych, ˛ bankiera czy mo˙ze przemysłowca? A mo˙ze dzieckiem szefa aparatu przymusu Konfederacji? Najprawdopodobniej była po prostu próbka.˛ Nie było sensu ryzykowa´c wykrycia. Bez watpienia ˛ stała si˛e jego całkowicie powolna˛ niewolnica.˛ Zaraza rozwin˛eła si˛e w niej w stopniu bliskim punktowi krytycznemu, poczawszy ˛ od którego podziały substancji chorobotwórczej nast˛epowały w stosunku wykładniczym. Na pewno była jeszcze istota˛ ludzka,˛ ale ze współczynnikiem inteligencji sprowadzonym do połowy, dr˛eczona˛ stałym, c´ miacym ˛ bólem, który narastał w miar˛e, jak słabły wpływy antytoksyny wydzielanej przez gabk˛ ˛ e. Skuteczny materiał pogladowy, ˛ który pozwalał handlarzowi oby´c si˛e bez zara˙zania jakiej´s Bogu ducha winnej istoty, dajacy ˛ mo˙zliwo´sc´ zademonstrowania choroby we wszystkich jej stadiach, do ko´nca. Po t˛e mo˙zliwo´sc´ si˛egano oczywi´scie w razie konieczno´sci, ale
28
zbyt długie oczekiwanie nie stanowiło dobrego rozwiazania, ˛ je´sli agenci Konfederacji wiedzieli, z˙ e handlarz gabek ˛ grasuje na swobodzie. Zastanawiał si˛e, dlaczego dziewczyna nie popełniła samobójstwa. On sam w podobnej sytuacji pewnie by si˛e zabił. Prawdopodobnie proces degradacji posunał ˛ si˛e ju˙z zbyt daleko, by w odpowiednim czasie zda´c sobie spraw˛e, i˙z jest to jedyne wyj´scie. Brazil wrócił do obserwacji ekranów. Hain spakował teczk˛e, ukrył ja˛ i szykował si˛e do snu. Sprytny pomysł z ta˛ walizeczka˛ — pomy´slał kapitan. Gabka ˛ jest bardzo s´ci´sliwa, potrzebuje tylko odrobiny morskiej wody, utrzymujacej ˛ wilgo´c. Gabka ˛ mogła tam nawet rosna´ ˛c — pomy´slał. Miejsce pobranych próbek zarastała s´wie˙za substancja. Dlatego wła´snie ofierze wydzielano zawsze tylko minimalne dawki. Gdyby zawładna´ ˛c dostatecznie du˙zym kawałkiem, mo˙zna by uruchomi´c własna˛ hodowl˛e. Wu Ju-li le˙zała na swoim łó˙zku, z noga˛ zwieszona.˛ Oddychała ci˛ez˙ ko, na twarzy malował si˛e rodzaj głupawego u´smiechu. Ulga na kolejny dzie´n, mały kawałek gabki ˛ połkni˛ety, ciało pokonujace ˛ objawy choroby. Nathan Brazil poczuł wreszcie mdło´sci. Kim była´s, Wu Ju-li, nim Datham Hain nie podał ci kolacji? — pomy´slał. — Studentka,˛ uczniem czy fachowcem jak Vardia? Rozpuszczonym dzieciakiem? Młoda˛ panna,˛ która pewnego dnia mogła urodzi´c dziecko? To ju˙z przeszło´sc´ — pomy´slał ze smutkiem. Nagrania dostatecznie obcia˙ ˛za˛ grubasa, a syndykat handlarzy gabki ˛ te˙z go nie uratuje. Słyszało si˛e czasem co najwy˙zej o przymusowych samobójstwach, popełnianych przez ludzi poddanych psychotestom lub podobnym badaniom. Nie wydob˛eda˛ od niego niczego, co najwy˙zej z˙ ycie. Wu Ju-li jednak — pozbawiona gabki, ˛ musiałaby z miejsca, w którym si˛e znajdowali, mkna´ ˛c osiemna´scie dni z maksymalna˛ pr˛edko´scia,˛ by dotrze´c do osady na przekl˛etej planecie, a przecie˙z jej stan był bliski stadium krytycznego. Przyleciałaby jako bezrozumna ro´slina, niezdolna do jakiejkolwiek czynno´sci wykraczajacej ˛ poza mo˙zliwo´sci autonomicznego układu nerwowego, sp˛edziwszy wi˛eksza˛ cz˛es´c´ podró˙zy jako zwierz˛e. Po jednym czy dwóch dniach zaraza do reszty pochłonie jej system nerwowy, przynoszac ˛ s´mier´c. Nikt nie b˛edzie si˛e wi˛ec nia˛ przejmował. Wy´sla˛ ja˛ po prostu do najbli˙zszej ´ Fabryki Smierci, by uzyska´c jakie´s u˙zyteczne odpady. Mówiło si˛e, z˙ e Nathan Brazil jest twardym człowiekiem: do´swiadczony, sprawny, zimny jak lód, zachowujacy ˛ swoje uczucia wyłacznie ˛ dla siebie. Ten Nathan Brazil zapłakał w obliczu tragedii, której był s´wiadkiem, w ciemno´sci spowijajacej ˛ mostek jego pot˛ez˙ nego statku. Ani Hain, ani Wu Ju-li nie pojawili si˛e ju˙z na kolacji, i cho´c kapitan cz˛esto widywał grubasa, udajac ˛ niewinna˛ przyja´zn´ . Handlarz gabek ˛ mógł by´c nawet za29
bawny, rozparty w fotelu z ciepłymi napojami pod r˛eka,˛ opowiadajac ˛ historyjki ze swej młodo´sci. Grał nawet, i to nie´zle, w karty. Vardia oczywi´scie nigdy nie uczestniczyła w grze — nie i była te˙z wdzi˛ecznym słuchaczem anegdot — wykraczało to poza jej zdolno´sc´ pojmowania. Nieustannie dopytywała si˛e dlaczego grali w karty, je˙zeli jedyny praktyczny cel gier stanowiło podnoszenie sprawno´sci ciała lub umysłu. Samej idei hazardu, gry na pieniadze, ˛ nie mogła poja´ ˛c — na jej planecie nie u˙zywano w ogóle pieni˛edzy, drukowano je wyłacznie ˛ dla celów handlu mi˛edzyplanetarnego. Rzad ˛ zaopatrywał mieszka´nców we wszystko, czego potrzebowali, po có˙z kto´s miałby pragna´ ˛c czego´s wi˛ecej ni˙z inni? Brazila jak zwykle zadziwiała jej logika. Całe swoje z˙ ycie funkcjonował w warunkach konkurencyjnego przymusu. Był s´wi˛ecie przekonany, z˙ e jest kim´s nie tylko niepowtarzalnym, ale i wy˙zszym ni˙z cały Wszech´swiat, cho´c od czasu do czasu dokuczał mu brak uznania ze strony tego˙z Wszech´swiata. Dociekliwo´sc´ dziewczyny zdawała si˛e niewyczerpana, nie ustawała w zadawaniu wszystkich tych pyta´n, na które obie cywilizacje nigdy nie potrafiły sobie odpowiedzie´c. — Ju˙z dawno obiecał mi pan, z˙ e poka˙ze mi mostek — przypomniała mu którego´s dnia. — Rzeczywi´scie — przyznał — no có˙z, równie dobrze mo˙ze to nastapi´ ˛ c dzi´s. Mo˙zemy przej´sc´ tam od razu. Szli długa˛ galeryjka˛ zawieszona˛ ponad ładownia.˛ — Nie chc˛e by´c w´scibski — powiedział po drodze — ale z czystej ciekawos´ci pragnałbym ˛ zapyta´c, czy misja, z która˛ pani si˛e udaje, jest rzeczywi´scie tak doniosła? — Ma pan na my´sli sprawy wojny lub pokoju, co´s w tym rodzaju? — odparła Vardia. — Otó˙z nie, tylko nieliczne maja˛ taki charakter. Prawd˛e mówiac, ˛ o czym zreszta˛ chyba pan wie, nie znam wiadomo´sci, które przewo˙ze˛ . Dost˛ep do nich jest blokowany i tylko u˙zywajac ˛ klucza, który ma nasza ambasada na Koriolanie, mo˙zna wydoby´c ze mnie to, co mam powiedzie´c. Pó´zniej informacja jest kasowana i odsyłaja˛ mnie z powrotem, z zaprogramowanymi wiadomo´sciami z tamtej strony lub na pusto. Z brzmienia głosu lub wyrazu twarzy osób, przekazujacych ˛ mi informacj˛e, jestem zazwyczaj w stanie odczyta´c czy jest to informacja doniosła i w tym przypadku mam pewno´sc´ , z˙ e tak nie jest. By´c mo˙ze co´s w zwiazku ˛ z ładunkiem — domy´slał si˛e Brazil, przechodzac ˛ wraz z nia˛ przez garderoba˛ na nast˛epna,˛ tym razem krótsza˛ galeryjk˛e. Pod nimi huczały ogromne silniki, utrzymujace ˛ wokół statku pole siłowe. — Jak si˛e maja˛ sprawy na Koriolanie? Wzruszyła ramionami: — O ile wiem, nie´zle. Nie ma powszechnego głodu. Przyjdzie za kilka miesi˛ecy, gdy wskutek braku deszczu w zeszłym roku i wysuszenia ziemi zabraknie zbiorów tegorocznych. Wtedy nasz ładunek na pewno si˛e przyda. Dlaczego pan pyta? 30
— Och, my´sl˛e, z˙ e przez zwykła˛ ciekawo´sc´ — odparł dziwnym tonem, w którym dało si˛e wyczu´c lekkie napi˛ecie. Weszli na mostek. Vardia zdawała si˛e całkowicie pochłoni˛eta, ciekawa niczym sztubak. — Co to jest? — Jak to działa? — pytała bez chwili przerwy. Cierpliwie wyja´sniał, najlepiej jak tylko mógł. Przy komputerze popadła w prawdziwy zachwyt: — Nigdy nie widziałam komputera, z którym trzeba si˛e porozumiewa´c za pomoca˛ pisma — powiedziała z respektem, zastrze˙zonym tylko dla prawdziwych zabytków historii. Nie chciał odpowiedzie´c, z˙ e ludzie w owych czasach wydawali mu si˛e zbyt mechaniczni. Nie mógłby znie´sc´ towarzystwa kogo´s naprawd˛e mechanicznego, powiedział wi˛ec: — Có˙z, mo˙zna si˛e przyzwyczai´c. Ten jest tak samo nowoczesny i wydajny jak ka˙zdy inny; wypróbowałem go i łatwiej mi si˛e nim teraz posługiwa´c. Niewiele mam do roboty, jednak˙ze w nagłym przypadku musz˛e podejmowa´c w ułamku sekundy tysiace ˛ decyzji. W takich sytuacjach lepiej u˙zywa´c sprz˛etu, który si˛e zna na pami˛ec´ . Przyj˛eła to wyja´snienie, które było niezupełnie prawdziwe i zwróciła uwag˛e na jego mała˛ kolekcj˛e ksia˙ ˛zek w wydaniu kieszonkowym i ich krzykliwe okładki. Zapytana wyja´sniła, z˙ e nie umie czyta´c, bo i po co? Oczywi´scie, niektóre rzadkie zawody w jej s´wiecie wymagały umiej˛etno´sci czytania, ale kiedy nie było takiej potrzeby, jak w jej przypadku — rolki pustej ta´smy magnetycznej, nie widziała powodu, by taka˛ umiej˛etno´sc´ pozyska´c. Zastanawiał si˛e, czy po prostu nie ma gdzie´s jednego programu Vardia Diplo, który odczytywano, kasowano i zapisywano na nast˛epna˛ misj˛e. Prawdopodobnie tak wła´snie było. W przeciwnym wypadku musiałaby ju˙z kiedy´s widzie´c mostek statku i styka´c si˛e na tyle cz˛esto z obcymi kulturami, by nie zadawa´c tych naiwnych pyta´n. — Najprawdopodobniej była po prostu nowa. Trudno orzec, czy ma lat czterna´scie, czy czterdzie´sci cztery. W ka˙zdym razie wydawał si˛e zadowolony, z˙ e nie umiała czyta´c. Prze˙zył bardzo niemiła˛ chwil˛e, gdy podeszła do komputera, którego ekranu zapomniał wyła˛ czy´c. Maszyna wyrzuciła wła´snie normalna˛ wy´swietlana˛ co pół godziny porcj˛e aktualnych informacji. Odczytał: ZMIANA KURSU BEZ ZEZWOLENIA. DZIAŁANIE NIEUZASADNIO´ NE. KURS JEST WYKRESLANY I BEDZIE ˛ PRZEKAZANY DROGA˛ RADIOWA˛ KONFEDERACJI PO OSIAGNI ˛ ECIU ˛ CELU. Oto dlaczego przedkładał umiej˛etno´sc´ czytania nad inne s´rodki komunikowania. Poda˙ ˛zali nowym kursem i tylko Brazil i komputer znali prawdziwy cel podróz˙ y. 31
Kiedy Vardia wyszła, pogratulował sobie genialnego posuni˛ecia. Odpowiedzi kuriera złagodziły nieco jego wyrzuty sumienia na punkcie Koriolana. Dostana˛ swoje zbo˙ze, tylko troch˛e pó´zniej. Tymczasem Hain nadal b˛edzie aplikował Wu Ju-li gabk˛ ˛ e, a˙z do momentu, gdy w s´wiecie, skad ˛ twór ten pochodzi, nie b˛edzie to ju˙z potrzebne. Straci wtedy dwoje pasa˙zerów — Wu Ju-li zachowa z˙ ycie, a Hain zostanie osiedlony jako handlarz niedozwolonymi s´rodkami. Brazil był przekonany, z˙ e z˙ adna Rada Admiralicji w całej galaktyce nie uzna go winnym. Poza tym jego konto ju˙z i tak obcia˙ ˛zała najwi˛eksza ilo´sc´ ustnych i pisemnych upomnie´n słu˙zbowych. Vardia i tak nigdy nie zrozumiałaby motywów jego post˛epowania. Dono´sny d´zwi˛ek gongu wyrwał go z błogiego samozadowolenia, rozbrzmiewał na całym statku. Brazil po´spiesznie poszukał wzrokiem ekranu. ´ ODEBRANO SYGNAŁ ALARMOWY — donosił komputer. — CZEKAC NA DALSZE INSTRUKCJE. Brazil wyłaczył ˛ sygnał i właczył ˛ przycisk systemu nagła´sniajacego. ˛ Trzej pasa˙zerowie byli oczywi´scie zaniepokojeni. — Nie ma powodu do obaw — poinformował — to po prostu pole alarmowe. Jaki´s statek lub mała osada ma problemy i potrzebuje pomocy. B˛ed˛e musiał odpowiedzie´c na wezwanie, co mo˙ze nas troch˛e opó´zni´c. Posied´zcie, a ja b˛ed˛e was na bie˙zaco ˛ informował. Wrócił do komputera, by przekaza´c mu instrukcj˛e wykre´slenia namiaru sygnału. Cała sprawa zupełnie mu si˛e nie podobała — sygnał dochodził z miejsca odległego od statku. Mogło to spowodowa´c przedwczesne wykrycie. Mimo to w z˙ adnym wypadku nie mógł takiego wezwania zignorowa´c. Zbyt wiele razy sam znajdował si˛e w takim poło˙zeniu i tylko dzi˛eki pomocy innych zdołał prze˙zy´c, a szans˛e przej˛ecia sygnału przez inny statek były jeszcze mniejsze ni˙z te, które sprawiły, z˙ e dotarł on do niego. Silniki statku zaj˛eczały i ich szum, który stanowił cz˛es´c´ jego codziennej egzystencji, ustapił ˛ głuchemu d´zwi˛ekowi, towarzyszacemu ˛ łaczeniu ˛ si˛e otaczajacego ˛ statek pola siłowego z normalna˛ przestrzenia˛ kosmiczna.˛ Nagle na obu ekranach ukazał si˛e prawdziwy, a nie symulowany obraz galaktyki, a na nim widok planety, wielkiej — jak zauwa˙zył — skalistej, opromienionej watłymi ˛ czerwonawymi promieniami karłowatej gwiazdy. Za˙zadał ˛ od komputera współrz˛ednych. Ekrany przez dłu˙zsza˛ chwil˛e s´wieciły pustka,˛ po czym ukazała si˛e informacja: DALGONIA, GWIAZDA ARACHNIS, WYMARŁA CYWILIZACJA TYPU MARKOWA, BRAK DALSZYCH DANYCH. NIEZAMIESZKAŁA — dorzucił komputer troch˛e bez sensu. Było jasne, z˙ e planety nie mogły zamieszkiwa´c z˙ adne ze znanych mu istot. ´ C ´ WSPÓŁRZEDNE ´ WYKRESLI ˛ WEZWANIA I WYSWIETLIC POWIEK˛ SZENIE — polecił, a komputer natychmiast przystapił ˛ do przeszukiwania kwa32
drat po kwadracie ponurej panoramy. W którym´s momencie wstrzymał analiz˛e i wy´swietlił wybrany obszar w silnym powi˛ekszeniu. Ukazał si˛e ziarnisty obraz s´nie˙znego piekła, na którym wida´c jednak było wyra´znie niewielki obóz. Co´s tu si˛e wyra´znie nie zgadzało. Brazil wprowadził statek na orbit˛e synchroniczna˛ i przygotowywał si˛e do zejs´cia w dół dla sprawdzenia, co wła´sciwe si˛e tam stało. Nim to jednak zrobił, ponownie wcisnał ˛ przełacznik ˛ radiow˛ezła. — Obawiam si˛e, z˙ e b˛ed˛e was musiał zamkna´ ˛c na rufie — poinformował pasaz˙ erów. — Musz˛e co´s sprawdzi´c na powierzchni planety. Je˙zeli nie wróc˛e w ciagu ˛ o´smiu standartowych godzin, statek automatycznie odbije i zawiezie was na Koriolana z maksymalna˛ pr˛edko´scia,˛ nie musicie si˛e wi˛ec o nic martwi´c. — Czy mog˛e i´sc´ z panem? — doszedł go głos Vardii. Zachichotał: — Nie, przykro mi, przepisy i tak dalej. Cały czas b˛edziemy mogli by´c w kontakcie przy pomocy tego urzadzenia, ˛ dowiecie si˛e wi˛ec, co si˛e dzieje. Wciagn ˛ ał ˛ kombinezon, przypominajac ˛ sobie, z˙ e nie miał go na sobie od lat. Przez luk przeszedł z mostka do niewielkiej wn˛eki poni˙zej silników i zasiadł za sterami małego ładownika. Po pi˛eciu minutach odbił od statku. Prowadzony przez komputer statku za pomoca˛ radia dotarł na miejsce w niecała˛ godzin˛e. Uniósł osłon˛e kabiny — mały pojazd nie był wypełniany powietrzem i w zwiazku ˛ z tym nie wymagał uszczelniania — i wygramolił si˛e przez burt˛e, zeskakujac ˛ na powierzchni˛e planety. Słabsza grawitacja sprawiła, z˙ e czuł si˛e tak, jak gdyby miał dziesi˛ec´ stóp. Na statku, dla wygody kapitana i podró˙znych utrzymywano ziemskie cia˙ ˛zenie. Kilka minut wystarczyło mu, by wst˛epnie zbada´c teren i przekaza´c wyniki obserwacji na statek, gdzie były one rejestrowane. Pasa˙zerowie chłon˛eli ka˙zde jego słowo. To jest obóz wyj´sciowy — poinformował — taki jakich si˛e u˙zywa w wyprawach naukowych. Zło˙zony z pomieszcze´n przypominajacych ˛ namioty, dajacych ˛ si˛e dowolnie łaczy´ ˛ c, do´sc´ nowoczesnych. Sprawiaja˛ wra˙zenie, jak gdyby nastapiła ˛ tu jaka´s eksplozja, która rozerwała je wszystkie. Wiedział, z˙ e nie było to mo˙zliwe, wiedział te˙z, z˙ e tak samo my´sla˛ jego pasa˙zerowie, fakty mówiły jednak same za siebie. Wła´snie zastanawiał si˛e nad mo˙zliwymi przyczynami wybuchu, gdy blisko miejsca, które mogło uchodzi´c za klap˛e wyj´sciowa,˛ dostrzegł stert˛e kombinezonów pró˙zniowych. Zaintrygowany, podszedł i si˛egnał ˛ po pierwszy z brzegu. — Poza namiotami znalazłem puste kombinezony. Wyglada, ˛ z˙ e kto´s je wyrzucił. Brak s´ladów uszkodze´n, nie mogła to wi˛ec by´c siła eksplozji. Chwileczk˛e, wejd˛e do przedziałów sypialnych. Vardia słuchała, coraz bardziej zafascynowana, a jednocze´snie zgn˛ebiona faktem, i˙z nie mo˙ze tego oglada´ ˛ c, jak i zadawa´c pyta´n.
33
— Rany. . . — dał si˛e słysze´c głos Brazila z gło´snika. . . raczej paskudna s´mier´c. Ci, których nie dosi˛egła eksplozja, udusili si˛e, gdy powietrze uszło z namiotów. Hmm. . . Siedem. Trudno to sobie wyobrazi´c. Wyglada ˛ okropnie. Wybuch porwał namioty na strz˛epy i to w zupełno´sci wystarczyło. Powoli przeszedł w inne miejsce, które przyciagn˛ ˛ eło jego uwag˛e. — Zabawne — powiedział — wyglada ˛ na to, z˙ e kto´s to wszystko urzadził ˛ z u˙zyciem agregatu. W ka˙zdym razie taka była bezpo´srednia przyczyna. Kto´s podkr˛ecił go na czysty tlen i odciał ˛ powietrze. Wystarczyła iskra. Mimo to martwi mnie to. Istnieja˛ przynajmniej dwa tuziny zabezpiecze´n przed takim zagro˙zeniem. Kto´s to musiał zrobi´c umy´slnie. Trójk˛e pasa˙zerów, słuchajacych ˛ z zapartym tchem, przeszedł nagły dreszcz. Nawet Wu Ju-li zdawała si˛e by´c poruszona dramatem, jaki rozegrał si˛e na planecie. — Wła´snie policzyłem łó˙zka — powiedział Brazil, głosem spokojnym, zdradzajacym ˛ jednak przej˛ecie. — Pi˛ecioosobowa sypialnia, nast˛epna na trzy osoby i pojedyncza — prawdopodobnie szefa projektu. W tej ostatniej brak ciała, brak równie˙z jednego w wi˛ekszej sypialni. Có˙z. . . Znalazłem siedem kombinezonów, a powinno by´c dziewi˛ec´ . Słyszeli, jak dyszy i kr˛eci si˛e, przez dłu˙zszy jednak czas w gło´sniku trwała cisza, która doprowadzała do szału. Wreszcie Brazil powiedział: — Brak dwóch pojazdów, a wi˛ec brakujacy ˛ członkowie grupy musza˛ przebywa´c gdzie´s na planecie. Mog˛e si˛e zało˙zy´c, z˙ e jeden z nich zabił pozostałych. Znowu długa chwila ciszy, przerywana jedynie odgłosem oddechu. Pasa˙zerowie frachtowca wstrzymali oddech. Nie trzeba było wielkiej wyobra´zni, by u´swiadomi´c sobie, z˙ e na planecie grasował szaleniec, mo˙ze nawet dwóch. Brazil był sam! — A teraz rzecz najdziwniejsza — zakomunikował wreszcie kapitan. Chłon˛eli w napi˛eciu ka˙zde słowo, przeklinajac ˛ jego rozw´scieczajaco ˛ gaw˛edziarski ton. Jestem w miejscu, skad ˛ dochodził sygnał alarmowy. To mniej wi˛ecej kilometr od obozu, na niskim grzbiecie. Nie jest jednak właczony. ˛ Upłyn˛eły jeszcze dwie godziny, zanim Nathan Brazil wrócił na pokład statku. ´ Zdjawszy ˛ tylko hełm, w kombinezonie sprawdzał komputer. Swiatełko potwierdzało odbiór sygnału alarmowego. Tylko Brazil wiedział, z˙ e jest inaczej. To po prostu było niemo˙zliwe. Otworzył przedział rufowy i wrócił do pasa˙zerów usadowionych w fotelach. — Jak pan to wszystko tłumaczy, kapitanie? — spytał Hain powa˙znym tonem. — Có˙z — odpowiedział Brazil z wahaniem. — Chyba zaczn˛e wierzy´c w du˙ chy. Sygnał nie jest właczony. ˛ Zeby si˛e upewni´c, przed powrotem całkowicie go unieszkodliwiłem. Nadal jednak dochodzi a˙z tutaj gło´sno i wyra´znie. 34
— Musi istnie´c wi˛ec jeszcze jedno urzadzenie ˛ sygnalizacyjne — podsun˛eła Vardia logicznie. — Otó˙z nie, nie ma go. Nie tylko dlatego, i˙z standardowa procedura przewiduje jeden sygnał, a wszystko inne odpowiada tam procedurze, ale równie˙z dlatego, z˙ e komputer, który mo˙ze wykre´sli´c kurs w dowolnym miejscu kosmosu i doprowadzi´c do konkretnego portu na konkretnej planecie, po´sród kosmicznej głuszy nie pomyli si˛e, wykre´slajac ˛ współrz˛edne sygnału alarmowego. — Przejd´zmy wi˛ec do tego, co ju˙z wiemy — podsunał ˛ Hain. — Wiemy, z˙ e jest sygnał, nie, nie, dajcie mi doko´nczy´c! — zaprotestował, gdy Brazil miał si˛e ju˙z wtraci´ ˛ c. — Jak powiedziałem, sygnał istnieje. Został on nastawiony albo wysłany przez kogo´s, kto przypuszczalnie jest jednym z tych dwóch ludzi, którzy ocaleli z. . . hm, katastrofy, kto´s — lub co´s — chce nas s´ciagn ˛ a´ ˛c na dół, chciał, aby´smy znale´zli szczatki ˛ stacji, czego´s chce. — Wroga, obca cywilizacja, Hain? — reakcja Brazila wydawała si˛e sceptyczna. — Daj pan spokój. Do dzisiaj odkryli´smy i zbadali´smy, no. . . mniej wi˛ecej tysiac ˛ systemów słonecznych, co roku jest ich wi˛ecej. Znale´zli´smy szczatki ˛ kultur typu Markowa — jedno z takich miast znajduje si˛e niedaleko obozu, prawdopodobnie to ono stanowiło przedmiot bada´n grupy — i mas˛e ró˙znych form z˙ ycia ro´slinnego i zwierz˛ecego. Nie znale´zli´smy jednak ani jednej z˙ yjacej, ˛ współczesnej obcej cywilizacji. — Ale wykonali´smy jedynie ułamek całej pracy! — zaprotestował Hain. — Wokoło nas kra˙ ˛za˛ miliardy miliardów gwiazd. Pan wie, jak nikłe sa˛ szans˛e znalezienia w´sród nich obcej cywilizacji. — Ale nie tutaj, w naszym otoczeniu — powiedział kapitan. — Ale˙z on ma racj˛e, pan o tym wie — wtraciła ˛ Vardia. — By´c mo˙ze kto´s — lub co´s — odkryło nas. — Nie — upierał si˛e Brazil — to nie tak. Istnieje pewne proste wyja´snienie. To, z czym mamy do czynienia tam na dole to dokonane z zimna˛ krwia˛ morderstwo, bardzo ludzkie w stylu, b˛edace ˛ dziełem jednego z członków zespołu. Nie potrafi˛e odgadna´ ˛c, z jakiego obł˛ednego powodu. Nie widziałem tam sprz˛etu, który pozwalałby na opuszczenie planety. Je˙zeli wcze´sniej nie umra˛ z głodu, zabierze ich statek, który ma po nich przylecie´c. — Chce pan powiedzie´c, z˙ e nie zamierza podja´ ˛c próby ich znalezienia? — spytała Vardia. — Ale˙z nie mo˙ze pan rezygnowa´c. W przeciwnym przypadku ich wezwanie mo˙ze dotrze´c do innego statku, który odpowie na´n i — nie ostrze˙zony — mo˙ze zosta´c opanowany przez zabójców. — Och, szans˛e, z˙ e ich sygnał usłyszy ktokolwiek poza nami sa˛ niewyobra˙zalnie małe — wyja´snił Brazil cierpliwie. — Zapewniam pana — powiedział Hain stanowczo — z˙ e ostatnia˛ rzecza,˛ jakiej pragn˛e, jest tropi´c morderc˛e na nieznanej planecie. Nie mniej jednak, obywatelka Vardia ma racj˛e. Je´sli znale´zli´smy ich my, mo˙ze to si˛e przydarzy´c komu´s innemu. 35
Brazil uniósł brwi ze zdziwieniem: — Czy umie pan posługiwa´c si˛e pistoletem? — spytał grubasa. — A pani? — zwrócił si˛e do Vardii. — Owszem — odparł Hain beznami˛etnie. — Mam go reszta˛ ze soba.˛ — Pistolet jest u nas zastrze˙zony dla kasty wojskowych odezwała si˛e Vardia — ale dobrze władam mieczem i mam ze soba˛ bro´n ceremonialna.˛ Na pewno przebije kombinezon, Brazil z trudem hamował s´miech. — Miecz? Pani? Wybiegła do kabiny i po chwili wróciła z błyszczacym, ˛ imponujacym ˛ ostrzem, połyskujacym, ˛ jak gdyby zrobione je z czystego srebra. — Pozwala on wyrobi´c sobie szybki refleks i sprawne mi˛es´nie — wyja´sniła. Poza tym, z jakiego´s powodu nasza słu˙zba tradycyjnie nosi miecze. Brazil odzyskał powag˛e. — A co z Wu Ju-li? — to pytanie skierował oczywi´scie nie do Vardii, a do Haina. — Pójdzie tam, gdzie ja — odpowiedział ostro˙znie. — W razie potrzeby narazi z˙ ycie, by nas chroni´c. Nie watpi˛ ˛ e — pomy´slał Brazil gorzko. — Przynajmniej twoje. Nigdy nie słyszano, by kto´s miał kłopoty z kombinezonem pró˙zniowym; mogły si˛e one rozciaga´ ˛ c i kurczy´c tak, z˙ e pasowały na niemal ka˙zda˛ ludzka˛ sylwetk˛e, chocia˙z trzebi powiedzie´c, z˙ e Hain wystawił ich wytrzymało´sc´ na nielicha˛ prób˛e. Wszyscy pasa˙zerowie mieli ju˙z kiedy´s na sobie taki strój, przynajmniej w czasie przeszkolenia przed opuszczeniem portu. Ubrania były niezwykle lekkie, i po zamkni˛eciu i uszczelnieniu hełmu prawie si˛e ich nie czuło. Obieg i oczyszczanie powietrza zapewniały dwa niewielkie, lekkie filtry, umieszczone z boku hełmu. Zapas starczał na niemal cały dzie´n. W nagłych przypadkach pojazd ratunkowy mógł uzupełni´c miesi˛eczny zapas powietrza dla pi˛etnastu ludzi a wi˛ec powietrzem nie trzeba si˛e było przejmowa´c. Brazil zaprowadził ich na poczatek ˛ do latarni alarmowej tylko po to, by upewni´c si˛e, z˙ e si˛e nie mylił. Obejrzeli ja˛ dokładnie i zgodnie stwierdzili, z˙ e nie mogła w z˙ aden sposób wysyła´c sygnału. Niewielki monitor, zamontowany na statku ratunkowym połaczony ˛ ze statkiem przekazywał jednak, z˙ e sygnał ciagle ˛ dochodzi. Wrócili do pojazdu i pomkn˛eli na północ, tak zaabsorbowani zagadka,˛ z˙ e prawie nie zauwa˙zyli ruin cywilizacji Markowa w pobli˙zu obozu i wzdłu˙z drogi. Komputer statku zlokalizował dwa brakujace ˛ pojazdy na nizinie w pobli˙zu bieguna północnego, tam wi˛ec postanowili kontynuowa´c poszukiwania. Je˙zeli ktokolwiek pozostał przy z˙ yciu, musiał by´c wła´snie tam. — Dlaczego sadzi ˛ pan, z˙ e powinni´smy ich tam szuka´c? — spytała Vardia Brazila.
36
— Według mnie morderca nie zaskoczył jednego z członków grupy, który salwował si˛e ucieczka˛ przy pomocy pojazdu. Nastapił ˛ po´scig, do spotkania doszło na równinie — odpowiedział kapitan. — Zaraz si˛e zreszta˛ przekonamy, bo jeste´smy prawie na miejscu. *
*
*
W poje´zdzie ratowniczym, wyposa˙zonym w du˙zy nap˛ed kosmiczny, Brazil mógł swobodnie kursowa´c pomi˛edzy powierzchnia˛ planety a orbita,˛ na której zaparkowano statek. W ten sposób drog˛e, której przebycie niskim lotem zajmowało dziewi˛ec´ godzin, mógł pokona´c w niewiele ponad półtorej godziny. Wyhamował pojazd do najni˙zszej mo˙zliwej pr˛edko´sci, przelatujac ˛ nad ostatnim ła´ncuchem górskim i opuszczajac ˛ si˛e na rozległa,˛ płaska˛ równin˛e. — Sa! ˛ — Vardia niemal krzyczała, wszyscy ujrzeli dwa pojazdy, małe srebrne dyski błyszczace ˛ w półmroku, odbijajace ˛ si˛e wyra´znie od kraw˛edzi lekkiego przebarwienia na równinie. Brazil okra˙ ˛zył to miejsce kilka razy. — Nikogo nie widz˛e — meldował Hain. — Ani s´ladu z˙ ycia, z˙ adnego kombinezonu, po prostu nic. Moga˛ znajdowa´c si˛e jeszcze w pojazdach. — W porzadku ˛ — odparł Brazil. — Usiad˛ ˛ e kilkaset metrów od nich. Hain, zostanie pan przy naszym poje´zdzie i b˛edzie mnie osłaniał. Reszta zostaje w s´rodku. Je´sli si˛e nam co´s stanie, statek s´ciagnie ˛ nas na orbit˛e. Schodzili do ladowania ˛ i po chwili łagodnie zetkn˛eli si˛e z powierzchnia˛ Dalgonii. Brazil wyciagn ˛ ał ˛ z szerokiego, czarnego pasa, który nosił na kombinezonie, dwa pistolety i podał jeden z nich Hainowi. Pistolety nie przypominały za bardzo zwykłej broni, ale mogły wystrzeliwa´c krótkie impulsy energii w tempie od jednego do pi˛eciuset na sekund˛e, przy czym w tym drugim przypadku ogie´n, cho´c mało celny, mógł skutecznie rozproszy´c niewielki pułk. Pistolety miały równie˙z specjalne ustawienie na działanie oszałamiajace, ˛ które mogło sparali˙zował człowieka, na pół godziny albo i dłu˙zej. Obaj ustawili je jednak na maksymalna˛ moc. Daleko na południe stad ˛ znale´zli przecie˙z siedem trupów. Brazil wydostał si˛e przez luk w niesamowitej ciszy, niemal doskonałej pró˙zni i nie spuszczajac ˛ z oka obu pojazdów przemknał ˛ pod osłona˛ statku ratowniczego. Tu przynajmniej było wzgl˛ednie bezpiecznie. Pojazd zbudowano tak, by wytrzymał niezwykłe ci´snienia, a nawet tarcie, co czyniło go odpornym na atak dowolnej broni, jaka mogła wpa´sc´ w r˛ece s´ciganych. W chwil˛e pó´zniej pojawił si˛e Hain, który przy swojej masie miał, pomimo słabego cia˙ ˛zenia, spore trudno´sci z pokonaniem drogi na powierzchni˛e planety. Ulokował si˛e przed dziobem, gdzie, korzystajac ˛ z osłony pojazdu, mógł jednocze´snie oprze´c bro´n na jego burcie. 37
Brazil, zadowolony, ostro˙znie ruszył naprzód. W ciagu ˛ niecałych dwóch minut osiagn ˛ ał ˛ bli˙zszy z dwóch statków. ˙ — Zadnych s´ladów z˙ ycia — powiedział. — Zamierzam wej´sc´ na gór˛e i zajrze´c do s´rodka. Wspiał ˛ si˛e po drabince biegnacej ˛ bokiem pojazdu i przeszedł do luku wej´sciowego — Nadal nic — zameldował. — Wchodz˛e. W ciagu ˛ nast˛epnych trzech minut spu´scił si˛e do wn˛etrza i stwierdził, z˙ e jest ono puste. Powtórzył to samo z identycznym wynikiem na drugim wehikule, cho´c ten akurat nosił s´lady czyjej´s wielogodzinnej bytno´sci. — Wychodzi´c! — zawołał. — Nikogo nie ma ani tu, ani w promieniu wielu kilometrów stad. ˛ Sami si˛e przekonajcie. Hain wezwał Wu Ju-li, by do nich dołaczyła. ˛ Vardia opu´sciła statek ratowniczy na ko´ncu i wszyscy ruszyli w stron˛e kapitana, stojacego ˛ obok drugiego ze znalezionych pojazdów i studiujacego ˛ grunt. Brazil z niejakim rozbawieniem zauwa˙zył, z˙ e Vardia przypasała swój pi˛ekny miecz. — Spójrzcie tutaj — powiedział wskazujac ˛ na s´lady, pozostawione przez kogo´s odzianego w kombinezon pró˙zniowy, dochodzace ˛ do miejsca, gdzie na znacznej powierzchni pył, pokrywajacy ˛ planet˛e, nosił s´lady jakiego´s ruchu. — Co pan o tym sadzi, ˛ kapitanie? — spytał Hain. — Có˙z, wyglada ˛ na to, z˙ e moja teoria jednak si˛e potwierdza. Spójrzcie — ten pierwszy stał tutaj, a ujrzawszy, jak jego prze´sladowca laduje, ˛ ukrył si˛e za pojazdem. Gdy morderca — bo zakładam, z˙ e ten, który ladował ˛ pó´zniej był sprawca˛ masakry w obozie — nie znalazł nikogo w poje´zdzie, przeszedł a˙z tutaj. — Brazil wskazał na porozrzucany, nierówny pył — i wtedy s´cigany rzucił si˛e na niego z góry. Odbyła si˛e walka, potem jeden z nich wydostał si˛e na równin˛e, a drugi rzucił si˛e w po´scig. Widzicie, z˙ e s´lady biegna˛ od miejsca walki i nie wracaja? ˛ Vardia poda˙ ˛zała ju˙z tym tropem w stron˛e otwartej równiny. Nagle zastygła w bezruchu i z niedowierzaniem obserwowała powierzchni˛e globu. — Kapitanie! Chod´zcie tu wszyscy! — wykrzykn˛eła ponaglajaco. ˛ Rzucili si˛e ku niej. Za jej przykładem wbili wzrok w ziemi˛e tu˙z przed nia.˛ Drobny pył zalegał tutaj cie´nsza˛ warstwa,˛ a skała zmieniła kolor z matowopomara´nczowej na bardziej szara,˛ w pierwszej chwili jednak nie zrozumieli, o co jej chodzi. Brazil podszedł i pochylił si˛e. Wtedy dopiero dotarło do tego. W miejscu, po którym stapał ˛ jeden z ludzi, tam gdzie stykały si˛e dwa rodzaje skały, widoczna była połowa odcisku stopy. Nie mógł to by´c niekompletny odcisk, pozostawiony przez biegnacego ˛ człowieka. Przed soba˛ mieli nieco mniej ni˙z połow˛e s´ladu stopy dorosłego człowieka, z dokładanym rysunkiem kombinezonu, pozostawiona˛ na pomara´nczowym podło˙zu. Tam, gdzie stykało si˛e ono z szara˛ skała,˛ pył pozostał nietkni˛ety. — Jak to jest mo˙zliwe, kapitanie? — spytała Vardia, pierwszy raz w z˙ yciu rzeczywi´scie przera˙zona, a nie tylko wystraszona. 38
— Musi by´c jakie´s wytłumaczenie. To niesamowite, zgoda, ale skłonny jestem sadzi´ ˛ c, z˙ e niezwykłe jest wszystko, co dotad ˛ widzieli´smy. Jestem pewien, z˙ e gdzie´s dalej znajdziemy nast˛epne odciski. Przekonajmy si˛e. Razem przeszli kawałek po szarej powierzchni. Vardia obejrzała si˛e w pewnym momencie, aby upewni´c si˛e, z˙ e zostawiaja˛ jednak s´lady i odetchn˛eła z ulga.˛ Nagle stan˛eła jak wryta. — Kapitanie — krzykn˛eła, a w jej zwykle bezbarwnym głosie brzmiały teraz tony paniki i strachu. Pozostali zaalarmowani, przystan˛eli i spojrzeli za siebie. Vardia pokazywała w stron˛e statków, od których rozpocz˛eli w˛edrówk˛e. Znikn˛eły małe pojazdy poszukiwanych mieszka´nców bazy. Zniknał ˛ te˙z pojazd ratowniczy Nathana Brazila i jego pasa˙zerów. W miejscu, w którym stały, rozciagała ˛ si˛e teraz nieprzerwana, ponura pomara´nczowa równina, si˛egajaca ˛ a˙z po widoczne w oddali pasmo gór. — Co u diabła? — wykrztusił wreszcie Brazil, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e, by sprawdzi´c, czy nie pomylili jako´s kierunku. Niestety Uniósł wzrok w nadziei, z˙ e dostrze˙ze cho´cby wznoszace ˛ si˛e statki, nie napotkał jednak niczego poza zimnym iskrzeniem gwiazd po´sród ogarniajacego ˛ ich mroku. — Co si˛e stało? — odezwał si˛e Hain płaczliwym tonem. — Czy nasz morderca. . . — Nie, to nie to — uciał ˛ natychmiast Brazil, wstrzasany ˛ nagłym dreszczem. — Nikt, w pojedynk˛e czy nawet we dwójk˛e nie mógłby uprowadzi´c trzech statków naraz, nikt prócz mnie nie mógłby wystartowa´c statkiem ratowniczym w ciagu ˛ najbli˙zszych dwóch godzin. Nagle poczuli dr˙zenie, przypominajace ˛ lekkie trz˛esienie ziemi, które zwaliło ich z nóg. Brazil wyladował ˛ na czworakach i rozejrzał si˛e pospiesznie. Wydawało si˛e, z˙ e cały teren skapany ˛ jest w niesamowitych błyskach niebiesko-białego s´wiatła — w blasku tysiaca ˛ błyskawic. — Co za dupa ze mnie! — zaklał ˛ Brazil. — Złapali nas — Ale kto? — wykrzykn˛eła Vardia. Wu Ju-li zacz˛eła histerycznie wrzeszcze´c. A potem ogarn˛eła ich ciemno´sc´ roz´swietlana tylko tymi niesamowitymi, niebieskimi błyskami, usianymi teraz, jak si˛e im wydawało, złotymi iskierkami. Wszyscy mieli uczucie, z˙ e spadaja˛ i wiruja˛ w powietrzu, tak jak gdyby opadali w bezdenna˛ czelu´sc´ . Zanikło poczucie kierunku, pozostało tylko owo uczucie, przyprawiajace ˛ o zawrót głowy. Wu Ju-li krzyczała bez przerwy. Raptem poczuli, z˙ e le˙za˛ na płaskiej, gładkiej jak szkło czarnej powierzchni. Wokoło nich paliły si˛e s´wiatła, wydawało si˛e im, z˙ e widza˛ jaka´ ˛s budowl˛e, tak jakby znajdowali si˛e w wielkim magazynie.
39
Jeszcze dłu˙zsza˛ chwil˛e mieli wra˙zenie, z˙ e s´wiat wiruje wokół nich. Czuli zawroty głowy i mdło´sci. Wszyscy prócz Brazila zwymiotowali do hełmów, które skutecznie czy´sciły si˛e same, wyrzucajac ˛ zanieczyszczenia na zewnatrz. ˛ Jako zawodowy astronauta Brazil pierwszy odzyskał równowag˛e. Przestał si˛e chwia´c, na wpół siedzac ˛ na czarnej, szklistej posadzce. Znajdowali si˛e w pokoju — zauwa˙zył — nie, w wielkiej izbie o sze´sciu s´cianach. Szklista powierzchnia równie˙z była sze´sciokatem, ˛ wokół nich przebiegała por˛ecz i co´s, co wygladało ˛ na chodnik. Z wygi˛etego sufitu zwieszała si˛e pojedyncza lampa, równie˙z w kształcie sze´sciokata. ˛ Było to ogromne pomieszczenie, dostatecznie du˙ze, by pomie´sci´c niewielki frachtowiec. Rozejrzał si˛e za swoimi pasa˙zerami. Zauwa˙zył, z˙ e Vardia zdołała ju˙z usia´ ˛sc´ , natomiast Wu Ju-li nie dawała znaku z˙ ycia. Hain le˙zał po prostu na posadzce, ci˛ez˙ ko dyszac. ˛ Brazil podniósł si˛e z trudem i chwiejnie ruszył w stron˛e Wu Ju-li. Jak si˛e przekonał, oddychała jeszcze, cho´c była nadal nieprzytomna. — Wszyscy w porzadku? ˛ — zawołał. Vardia kiwn˛eła głowa˛ i spróbowała si˛e podnie´sc´ . Z pomoca˛ Brazila jako´s jej si˛e to udało. Hain zaj˛eczał, ale dzielnie spróbował wsta´c i uczynił to w ko´ncu z powodzeniem. — Mniej wi˛ecej 1 g — zauwa˙zył Brazil. — Ciekawe! — I co teraz? — zapytał Datham Hain. — Wyglada ˛ na to, z˙ e w tej balustradzie sa˛ jakie´s przerwy — najbli˙zsza po pa´nskiej prawej stronie. Mogliby´smy do niej podej´sc´ . — Przyjmujac ˛ milczenie za zgod˛e, podniósł bezwładne ciało Wu Ju-li i ruszyli. Zauwa˙zył, z˙ e dziewczyna na wa˙zy tyle co nic, a nie był przecie˙z siłaczem. Przyjrzał si˛e jej z z˙ alem. Co si˛e z toba˛ teraz stanie, Wu Ju-li? Przecie˙z próbowałem! Bo˙ze! Próbowałem! Otworzyła oczy i spojrzała mu w twarz poprzez przydymiona˛ osłon˛e hełmu. Mo˙ze z powodu delikatno´sci z jaka˛ ja˛ niósł, mo˙ze na widok jego wyrazu twarzy, a mo˙ze po prostu dlatego, z˙ e zobaczyła wła´snie jego, a nie Haina — do´sc´ , z˙ e si˛e u´smiechn˛eła. W połowie drogi poczuł jej ci˛ez˙ ar. Widocznie tak wyczerpała go emocja. . . có˙z to wła´sciwie było?. . . spadanie? Uginał si˛e coraz bardziej, chocia˙z na pewno nie miała ani połowy swojej normalnej wagi. Wreszcie musiał da´c za wygrana˛ i opu´sci´c ja˛ na ziemi˛e. Nie protestowała, ale w trakcie dalszego marszu trzymała si˛e go kurczowo. Niezale˙znie od wszystkiego nie nale˙zała ju˙z do Haina. Do przerwy w balustradzie prowadziły stopnie z czego´s, co wygladało ˛ jak polerowany kamie´n. Doliczył si˛e sze´sciu. Ostatecznie wszyscy wyszli na rodzaj platformy, od której odchodził pas transportera. Nie zauwa˙zyli jednak, by si˛e poruszał. Nathan Brazil wiedział, z˙ e oczekuja˛ od niego wskazówek Pierwszy raz w z˙ yciu odczuwał cały ci˛ez˙ ar odpowiedzialno´sci. W ko´ncu to on ich w to wciagn ˛ ał. ˛ 40
Niewa˙zne, z˙ e wszyscy go na to namawiali, odpowiedzialno´sc´ spoczywała na nim, a on nie miał z˙ adnego pomysłu, co robi´c dalej. — No có˙z — podjał ˛ — je´sli zostaniemy tu — umrzemy z głodu, albo sko´nczy nam si˛e powietrze, albo te˙z i jedno i drugie. Zawsze mo˙zemy to zrobi´c, powinni´smy jednak przynajmniej rozejrze´c si˛e. Musi prowadzi´c stad ˛ jakie´s wyj´scie. — Pewnie nawet sze´sc´ ! — powiedział Hain zgry´zliwie. Brazil wszedł na jeden z transporterów, który nagle ruszył. Był tak zaskoczony, z˙ e odjechał ju˙z spory kawałek, nim ktokolwiek zdołał wykrztusi´c słowo. — Lepiej wchod´zcie! — krzyknał ˛ do nich — inaczej si˛e pogubimy. Nie mam poj˛ecia jak to si˛e zatrzymuje! Oddalał si˛e coraz bardziej, gdy wreszcie Wu Ju-li zdecydowała si˛e dołaczy´ ˛ c, a pozostała dwójka poszła w jej s´lady. Tempo nie było oszałamiajace, ˛ ale pas biegł na pewno szybciej od po´spiesznego kroku człowieka. Nim Brazil zdołał ja˛ dostrzec, wynurzyła si˛e przed nimi wi˛eksza, szersza platforma. Ze´sliznał ˛ si˛e na nia,˛ potknał ˛ i upadł, toczac ˛ si˛e przez chwil˛e. — Uwaga! Platforma! — ostrzegł ich. Jego towarzysze dostrzegli niebezpiecze´nstwo i zeskoczyli z pasa, z trudem chwytajac ˛ równowag˛e. — Najwidoczniej tym pasem nale˙zy cały czas i´sc´ — powiedziała Vardia. — Wtedy po prostu wst˛epuje si˛e na platform˛e. Popatrzcie! Przed sama˛ platforma˛ jest wła´sciwie kilka pasów, ka˙zdy kolejny troch˛e wolniejszy. Transporter zatrzymał si˛e nagle. ˙ — Zadnych drzwi — zauwa˙zył Hain. — Idziemy dalej? — My´sl˛e, z˙ e tak — ohoho! — krzyknał ˛ Brazil robiac ˛ krok. Inny pas ruszył w przeciwnym kierunku! — Wyglada ˛ na to, z˙ e kto´s idzie nam na spotkanie — za˙zartował Brazil, cho´c zupełnie nie było mu do s´miechu. Wyciagn ˛ ał ˛ i sprawdził swój pistolet, dostrzegajac ˛ katem ˛ oka, z˙ e Hain robi to samo. Vardia nadal s´ciskała w gar´sci swój miecz. Widzac ˛ zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e olbrzymia˛ posta´c, cofn˛eli si˛e na drugi koniec platformy. Widziana z bliska, nie przypominała ona niczego, co mo˙zna było spotka´c w poznanej dotad ˛ cz˛es´ci wszech´swiata. Jej czekoladowobrazowy ˛ tułów był niewiarygodnie szeroki, a układ z˙ eber sprawiał, z˙ e mi˛es´nie klatki piersiowej wydawały si˛e tworzy´c kanciaste płyty. Owalna głowa, równie˙z brazowa ˛ i pozbawiona włosów za wyjatkiem ˛ ogromnych białych wasów ˛ morsa pod szerokim, płaskim nosem. Sze´scioro ramion, po trzy w rz˛edzie po obu stronach tułowia — niezwykle silnie umi˛es´nionych, ale, za wyjatkiem ˛ górnej pary, łacz ˛ acych ˛ si˛e z kulistymi gniazdami niczym szczypce kraba. Poni˙zej tułów przechodził w szereg ogromnych, brazowo-˙ ˛ zółtych pasiastych łusek prowadzacych ˛ do ogromnej, W˛ez˙ owo skr˛econej dolnej cz˛es´ci, rodzaju zwini˛etego
41
odwłoku — gdyby go rozprostowa´c, mógł mie´c przynajmniej pi˛ec´ metrów długos´ci. Stwór obserwował ich du˙zymi, podobnymi do ludzkich oczami z czarnymi z´ renicami. Zbli˙zajac ˛ si˛e do platformy, klepnał ˛ por˛ecz lewym dolnym ramieniem. Pas zatrzymał si˛e przed sama˛ platforma.˛ Przez chwil˛e, która zdawała si˛e trwa´c w niesko´nczono´sc´ , po prostu mierzyli si˛e wzrokiem — czworo ludzi w trupio białych kombinezonach i ten przedstawiciel niewiarygodnie obcego gatunku. W ko´ncu stwór wskazał na nich, a nast˛epnie górna˛ para ramion uczynił ruch, na´sladujacy ˛ zdejmowanie hełmu. Widzac, ˛ z˙ e tkwia˛ bez ruchu, ponownie pokazał na nich, a potem wykonał co´s, co mogło wyglada´ ˛ c na kilka gł˛ebokich oddechów. — My´sl˛e, z˙ e próbuje nam powiedzie´c, z˙ e mo˙zemy tutaj swobodnie oddycha´c — powiedział Brazil ostro˙znie. — Na pewno on tak sadzi, ˛ ale czym on oddycha? — zauwa˙zył Hain. — Nie mamy wyboru — odparł Brazil. — I tak prawie sko´nczyło si˛e nam powietrze. Mo˙zemy zaryzykowa´c. — Spróbuj˛e — rozległ si˛e nieoczekiwany głos Wu Ju-li Mówiac ˛ to, odpi˛eła swój hełm, nie bez trudu ze wzgl˛edu na zakłócenia koordynacji ruchów, które ja˛ gn˛ebiły. W ko´ncu hełm upadł u jej stóp. Odetchn˛eła gł˛eboko. Nic si˛e nie stało. Oddychała! — W takim razie i ja spróbuj˛e — powiedziała Vardia — i poszła wraz z Brazilem w s´lady Wu Ju-li. Przez chwil˛e Hain opierał si˛e, w ko´ncu jednak przekonany, z˙ e wszyscy bezpiecznie oddychaja,˛ równie˙z zdjał ˛ hełm. Powietrze wydawało si˛e nieco wilgotne i mo˙ze nieco za bardzo przesycone tlenem — czuli przez chwil˛e lekki zawrót głowy, który zaraz minał. ˛ Poza tym wszystko w porzadku. ˛ — I co teraz? — spytał Hain. — Niech mnie licho, je´sli wiem — odparł Brazil szczerze. — Jak si˛e przywita´c z ogromnym morso-w˛ez˙ em? — A niech mnie licho — wykrzyknał ˛ stwór w doskonałym j˛ezyku Konfederacji — je´sli to nie jest Nathan Brazil.
Strefa (wej´scie upiorów) W całej grupie nikt nie wydawał si˛e bardziej zdumiony ni˙z Nathan Brazil. — Jako´s czułem, z˙ e ci˛e tu przyniesie — ciagn ˛ ał ˛ stwór. — Wcze´sniej czy pó´zniej wszyscy weterani tu laduj ˛ a.˛ — Znasz mnie? — spytał Brazil z niedowierzaniem. Stwór wybuchnał ˛ s´miechem: — No pewnie — i wzajemnie, chyba z˙ e miałe´s o jedno odmłodzenie za du˙zo. Znam to uczucie, sam miałem takie problemy, gdy wpadłem do Studni. Powiedzmy, z˙ e ludzie faktycznie troch˛e si˛e tu zmieniaja.˛ Je´sli pójdziecie ze mna,˛ zadbam o wasza˛ wygod˛e i dam troch˛e wskazówek. — To powiedziawszy, stwór rozwinał ˛ si˛e do tyłu, po czym zwinał ˛ si˛e ponownie do mniej wi˛ecej dwóch metrów, sadowiac ˛ si˛e na pasie. — Wsiadajcie! — zach˛ecił. Spojrzeli na Brazila. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy mieli wi˛ekszy wybór — powiedział. Potem widzac, ˛ z˙ e Hain ciagle ˛ mierzy z wyciagni˛ ˛ etego pistoletu, rzucił grubasowi: — Odłó˙z t˛e pukawk˛e póki nie zorientujemy si˛e w terenie. Nie ma sensu popełnia´c samobójstwa. Weszli na pas. Po raz pierwszy dobiegł ich d´zwi˛ek, przypominajacy ˛ odgłos gigantycznej dmuchawy, rozlegajacy ˛ si˛e w olbrzymiej sali. Sam pas równie˙z wydawał elektryczny pomruk. — Czy. . . czy jecie to co my? — zawołał Hain do stworzenia. Obcy zachichotał: — Nie, ju˙z nie, ale nie przejmuj si˛e, nie ma tu ludo˙zerców. Przynajmniej nie modelu 41 jak ty. My´sl˛e jednak, z˙ e mo˙zemy złapa´c troch˛e jadła — prawdziwego jadła, by´c mo˙ze pierwszego w całym waszym z˙ yciu. . . nie liczac ˛ Nathana. Przesiadali si˛e jeszcze dwa razy, zanim dotarli do platformy znacznie wi˛ekszej ´ ni˙z pozostałe. Sciany wyginały si˛e tutaj i odchylały od Studni. Poda˙ ˛zali s´ladem morsow˛ez˙ a. Z boku dochodziły inne korytarze, ale skr˛ecili w jeden z nich dopiero po przebyciu ponad tysiaca ˛ metrów. Korytarz prowadził do bardzo du˙zej sali. Dookoła rozstawiono wygodne, normalne fotele z pluszowymi poduszkami plastikowe pokrycie s´cian zdobiły kwiaty. Przy półokragłym ˛ biurku siedział stwór. Na biurku le˙zało tylko bardzo zwyczajne pióro, mały bloczek papieru i piecz˛ec´ — oczywi´scie sze´sciokatna ˛ — która wygladała, ˛ jakby ja˛ odlano w czystym złocie i pokryto przezroczystym plastikiem. 43
Piecz˛ec´ przedstawiała w˛ez˙ a splecionego dookoła wielkiego krzy˙za, wzdłu˙z brzegu biegł napis w nieznanym im pi´smie. W˛ez˙ owiec uniósł cz˛es´c´ pulpitu biurka, odsłaniajac ˛ ukryta˛ pod nim tablic˛e rozdzielcza˛ o nieznanej budowie i przeznaczeniu. Nacisnał ˛ wyró˙zniajacy ˛ si˛e, czerwony przycisk. — Musz˛e przestawi´c Studni˛e — wyja´snił. W przeciwnym razie mogliby´smy tu zwabi´c stworzenia nie oddychajace ˛ tlenem. Pozwólcie te˙z, z˙ e pchn˛e zamówienie na wasz posiłek. Zawsze lubiłe´s stek z pieczonymi ziemniakami, Nat, niech wi˛ec b˛edzie to i teraz. — Nacisnał ˛ kilka guzików na pulpicie i opu´scił blat. — Jedzenie dostaniemy za jakie´s dziesi˛ec´ — pi˛etna´scie minut i zapewniam was, z˙ e ´ b˛edzie przyrzadzone ˛ jak trzeba. Srednio wysma˙zony, prawda, Nat? — Wydaje si˛e, z˙ e znasz mnie lepiej, ni˙z ja sam — odparł Brazil. — Ju˙z tak dawno nie jadłem steku. . . chyba wiek cały. Wła´sciwie zapomniałem, jak smakuje. Tak czy owak skad ˛ my si˛e znamy? Stwór u´smiechnał ˛ si˛e szeroko, ale z odrobina˛ smutku: — Naprawd˛e nie pami˛etasz tego starego włóczykija Serge Ortegi, Nat? Dawno, dawno temu? Brazil pomy´slał chwil˛e i nagle skojarzył: — Tak, no pewnie, pami˛etam go, ale to było chyba ze sto lat temu. Wolny strzelec — elegancka nazwa pirata — wyja´snił reszcie towarzystwa. — Prawdziwy szubrawiec. Nie dałbym za niego złamanego szelaga, ˛ poszukiwany niemal wsz˛edzie, ale chłop z charakterem jak diabli. Ale to nie mo˙zesz by´c ty! — Ja naprawd˛e jestem Serge Ortega, Nat. Ten s´wiat przemienił mnie w to, co widzisz. Brazil wpatrywał si˛e w swego rozmówc˛e. Głos, oczy zdawały si˛e jako´s znajome. Mgli´scie przypominały rzeczywi´scie Orteg˛e. Ten sam dziki błysk w oku, ten sam pospieszny, ostry sposób mówienia, skrywana postawa rozbawionej arogancji, która wplatała ˛ Orteg˛e w wi˛eksza˛ ilo´sc´ bójek, ni˙z kogokolwiek innego. Ale to było tak dawno! — Zaraz! — wtracił ˛ Hain — Ortega czy nie Ortega, do´sc´ tych wspominków. Panie, czy jakkolwiek ci˛e nie nazywa´c, — bardzo chciałbym wiedzie´c, gdzie jeste´smy, dlaczego tu jeste´smy i kiedy b˛edziemy mogli wróci´c na nasz statek. Ortega u´smiechnał ˛ si˛e zło´sliwie: — Có˙z, co si˛e tyczy miejsca — jeste´scie ´ w Swiecie Studni. Nie nazywamy tego inaczej, bo istotnie nasz s´wiat nie jest niczym innym. Niech mnie licho, je´sli potrafi˛e powiedzie´c, gdzie to jest. Nikomu dotad ˛ nie udało si˛e opu´sci´c Studni. Cho´c przemierzałem kosmos przez niemal dwie´scie lat, to jednak nic nie wydało mi si˛e tu znajome. By´c mo˙ze znajdujemy si˛e z drugiej strony galaktyki, albo nawet w ogóle w innej galaktyce. . . Pytacie, dlaczego si˛e tu znale´zli´scie. . . Có˙z, wpadli´scie jako´s we Wrota Markowa, tak samo jak ja i by´c mo˙ze tysiace ˛ innych. Wpadli´scie na dobre, Szanowny Panie. Lepiej si˛e do tego przyzwyczai´c! — Ale˙z. . . — wybuchnał ˛ Hain. — Ja mam władz˛e, wpływy. . . 44
— Które tutaj nic nie znacza˛ — odpowiedział Ortega zimno. — Moja misja! — zaprotestowała Vardia. — Musz˛e spełni´c swój obowiazek! ˛ ˙ — Zadnych obowiazków ˛ — powiedział W˛ez˙ owiec. — Zrozumcie jedno: jeste´scie w s´wiecie zbudowanym przez mieszka´nców cywilizacji Markowa — tak, wła´snie zbudowanym. Ze wszystkim, od poczatku ˛ do ko´nca. O ile wiemy, to diabelstwo to po prostu mózg Markowa, najzupełniej sprawny i zaprogramowany. — My´slałem, z˙ e jeste´smy we wn˛etrzu Dalgonii — powiedział Brazil. — Czułem, jakbym w co´s wpadał. — Nie — odparł Ortega — to nie był upadek. Markowianie rzeczywi´scie dysponowali niemal boska˛ moca.˛ Przenoszenie materii nie sprawiało im z˙ adnych trudno´sci. Nie pytajcie mnie, jak to działa, bo nie wiem, ale potwierdza to lokalna wersja, która˛ tu mamy. I tak bym nie zrozumiał, nawet gdyby kto´s zdołał to jako´s wyja´sni´c. — Ale to jest niemo˙zliwe! — zaprotestował Hain — to jest sprzeczne z prawami fizyki! Ortega uniósł wszystkie sze´sc´ ramion. — Kto wie? Kiedy´s nawet latanie wydawało si˛e niemo˙zliwe. Pó´zniej niemo˙zliwe było oderwanie si˛e od planety, potem układu słonecznego, jeszcze pó´zniej — przekroczenie pr˛edko´sci s´wiatła. Jedyna rzecz, która czyni rzeczy niemo˙zliwymi ´ to niewiedza. Tu, w Swiecie Studni, niemo˙zliwe stało si˛e faktem. W tym momencie pojawiło si˛e jedzenie, przywiezione nie wielkim wózkiem, który musiał by´c rodzajem robota. Podje˙zd˙zał do wszystkich po kolei, podajac ˛ tac˛e goracej ˛ strawy, która uniesiona, ukazywała pod spodem kolejna˛ porcj˛e. Brazil podniósł pokrywk˛e i przez dłu˙zsza˛ chwil˛e podziwiał zawarto´sc´ . Wreszcie wykrztusił tonem absolutnego podziwu i szacunku: — Prawdziwy stek! — zawahał si˛e przez moment i zerknał ˛ na Orteg˛e. — Prawdziwy, prawda? — O tak, zapewnił go W˛ez˙ owiec. — Jest wystarczajaco ˛ prawdziwy. Tak samo jak ziemniaki i fasolka. No. . . niezupełnie krowa, niezupełnie ziemniaki itd., ale ´ tak zbli˙zone, z˙ e nie sposób dostrzec ró˙znicy. Smiało, spróbuj! Hain wdzierał si˛e ju˙z łapczywie w swoja˛ porcj˛e, podczas gdy Vardia przygla˛ dała si˛e jedzeniu w oszołomieniu. — W czym problem? — wykrztusił Brazil przełykajac ˛ potraw˛e. — Jakie´s kłopoty? — Nie, nie — to jest. . . — wyjakała. ˛ — Ja przecie˙z nigdy nie widziałam takiego jedzenia. Jak wy. . . ? — Po prostu patrz i rób to co ja — odpowiedział Brazil ze s´miechem. — Widzisz? Potnij to no˙zem i widelcem w ten sposób. . . W miar˛e jedzenia Vardia nabierała wprawy, chocia˙z kilkakrotnie narzekała, z˙ e jej zdaniem jedzenie smakuje okropnie. Wszyscy byli jednak zbyt głodni, z˙ eby wybredza´c.
45
Ortega przygladał ˛ si˛e przez chwil˛e Wu Ju-li, która siedziała ze wzrokiem wbitym w danie, ale go nie tkn˛eła. — Ta dziewczyna. . . czy ona jest chora? — spytał. Brazil przerwał jedzenie i spojrzał na Haina, który ju˙z sko´nczył i dono´snie czknał. ˛ Kapitan patrzał z powaga,˛ raptem poczuł, z˙ e doskonały posiłek cia˙ ˛zy mu w z˙ oładku ˛ niczym kamie´n. — Ona jest na gabce ˛ — powiedział Brazil łagodnie. Hain uniósł brwi, ale nie odezwał si˛e słowem. Twarz Ortegi równie˙z spowa˙zniała: — Jak daleko posun˛eła si˛e choroba? — spytał. — Powiedziałbym, z˙ e to zaawansowane stadium — odpowiedział Brazil. — Umysł mo˙ze pi˛ecioletniego dziecka, s´wiadome reakcje głównie emocjonalne. Nagle, z zimna˛ w´sciekło´scia˛ w oczach, obrócił si˛e fotelem w stron˛e Haina. — Co o tym sadzisz, ˛ Hain? Czy nie mam racji? Beznami˛etny wyraz nie schodził z twarzy Haina, uderzajaco ˛ podobnej do s´wi´nskiego ryja. W jego głowie dał si˛e odczu´c nawet ton ulgi. — A wi˛ec doszedł pan do tego, kapitanie. — Gdyby´smy nie byli uwi˛ezieni na Dalgonii, zawiózłbym i ciebie, i ja˛ na Arkadriana, zanim by´s si˛e zorientował o co chodzi! — rzucił Brazil. Na twarzy Haina odmalowały si˛e wstrzas ˛ i zaskoczenie, wywołane słowami Brazila. Nagle przyszła mu do głowy pewna my´sl, co przywróciło jego twarzy wyraz błogiego samozadowolenia. — Wydaje si˛e wi˛ec, z˙ e nie znalazłem si˛e bynajmniej w okropnej sytuacji, lecz, dzi˛eki tym. . . ee, okoliczno´sciom, raczej w poło˙zeniu bardzo szcz˛es´liwym — powiedział łagodnie, — Chocia˙z szkoda damy! — dodał z udawanym współczuciem. — Jak to, sukinsynu! — warknał ˛ Brazil i skoczył grubasowi do gardła, rozrzucajac ˛ jedzenie dookoła. Hain był o głow˛e wy˙zszy i dwa razy ci˛ez˙ szy od kapitana, ale w dłonie Brazila, zaci´sni˛ete na jego szyi, spłyn˛eła cała nienawi´sc´ , jaka˛ z˙ ywił do tłu´sciocha. Hain młócił r˛ekami, próbujac ˛ odepchna´ ˛c napastnika, zdołał jednak tylko s´cia˛ gna´ ˛c go wraz ze soba˛ na posadzk˛e. Brazil nie zwolnił chwytu, Hain otworzył usta i z purpurowa˛ twarza˛ usiłował złapa´c powietrze. Vardia obserwowała ich z otwartymi ustami, cała sytuacja była dla niej zupełnie niezrozumiała, nie pojmowała równie˙z sensu działa´n Brazila, ani poprzednich, ani obecnych. W jej prywatnym s´wiecie nie było ludzi, jedynie ciała, zło˙zone z komórek. Chora komórka była po prostu usuwana. W skali jej poj˛ec´ nie mie´scił si˛e wi˛ec kto´s, kto powodował chorob˛e. Wu Ju-li obserwowała szamotanin˛e beznami˛etnie, z wystygłym posiłkiem na kolanach.
46
Nagle Ortega wychylił si˛e zza biurka i chwycił Brazila swymi pot˛ez˙ nymi ramionami. Olbrzymi stwór poruszał si˛e tak szybko, z˙ e trudno było nada˙ ˛zy´c wzrokiem; Vardia była oszołomiona szybko´scia˛ i pewno´scia˛ działa´n Ortegi. Brazil, wierzgajac, ˛ próbował wyswobodzi´c si˛e z u´scisku, gdy nagle pojawiło si˛e jedno ze s´rodkowych ramion i mocno rabn˛ ˛ eło kapitana w szcz˛ek˛e. Momentalnie zwiotczał, trzymany nadal w mocnym u´scisku W˛ez˙ owca. Uwolniony od napastnika, Hain odetchnał ˛ i zaczał ˛ spazmatycznie łapa´c powietrze. Wreszcie wyciagn ˛ ał ˛ si˛e na podłodze na plecach. Jego olbrzymi brzuch unosił si˛e i opadał. Bolał go kark, na którym widniały s´lady palców Brazila. Ortega starannie zbadał nieprzytomnego, gwiezdnego szypra. Zadowolony, z˙ e ko´sci sa˛ całe i brak widocznych obra˙ze´n, chrzakn ˛ ał ˛ i poło˙zył go na ziemi. Brazil legł bezwładnie a W˛ez˙ owiec przeniósł swoja˛ uwag˛e na Haina. — Dzi˛ekuj˛e panu — wycharczał Hain, przesuwajac ˛ bezwi˛ednie r˛eka˛ po gardle. — Nie watpi˛ ˛ e, z˙ e uratował mi pan z˙ ycie! — Wcale nie miałem takiego zamiaru i w normalnych warunkach na pewno nie zrobiłbym tego — rzucił Ortega kwa´sno. — Je´sli Nat kiedy´s jeszcze ci˛e dorwie poza tym miejscem, pami˛etaj, z˙ e nic ci˛e nie uratuje, a ja, je´sli mi si˛e taka okazja nadarzy, z rozkosza˛ rozedr˛e ci˛e z jego pomoca˛ na sztuki. Nie pozwol˛e jednak na nic takiego tutaj! Ponownie skupił si˛e na Brazilu, który powoli dochodził do siebie Hain wydawał si˛e zaskoczony tym, co usłyszał od Ortegi. W pewnej chwili dostrzegł le˙zacy ˛ na podłodze o par˛e stóp od niego pistolet, który wysunał ˛ mu si˛e w czasie szamotaniny. Powoli, ukradkiem wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e. — Nie! — rozległ si˛e nagły krzyk Wu Ju-li, ale Hain uchwycił ju˙z bro´n, mierzac ˛ w stron˛e W˛ez˙ owca i Brazila, który usiadł, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa˛ i masujac ˛ szcz˛ek˛e. Ortega był odwrócony tyłem do Haina, ale Brazil katem ˛ oka dostrzegł bro´n. Ortega, idac ˛ za jego wzrokiem, odwrócił si˛e, stajac ˛ twarza˛ w twarz z uzbrojonym grubasem. — Bad´ ˛ zcie teraz grzeczni, a nic złego si˛e wam nie stanie! — powiedział Hain swoim zwykłym, chłodnym, zadufanym tonem. — Je´sli o mnie chodzi, opuszczam ten przemiły zakatek ˛ natychmiast. — W jaki sposób? — spytał Serge Ortega. Pytanie wydawało si˛e zmartwi´c Haina, który przywykł do prostych odpowiedzi na proste pytania. — Ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ si˛e tu dostali´smy! — powiedział w ko´ncu. — Drzwi wychodza˛ na korytarz. Korytarz prowadzi do Studni i jest to droga absolutnie jednokierunkowa — wyja´snił Ortega. — Idac ˛ w druga˛ stron˛e napotkasz sale podobne do tej, w której wła´snie jeste´smy. Siedemset osiemdziesiat ˛ sal, tworzacych ˛ labirynt przypominajacy ˛ plaster miodu. Poza nimi sa˛ pomieszczenia mieszkalne i rekreacyjne dla ró˙znych stworze´n, korzystajacych ˛ z tych gabinetów. Siedemset osiemdziesiat ˛ ró˙znych typów stworze´n, Hain. Niektóre nie oddychaja˛
47
tym, czym ty oddychasz. Niektórym na pewno si˛e nie spodobasz i to tak bardzo, z˙ e ci˛e zabija.˛ — Jest przecie˙z wyj´scie — warknał ˛ Hain, w jego głosie pojawiła si˛e jednak rozpacz. — Musi by´c. Znajd˛e je. — I co wtedy? — zapytał Ortega spokojnie. — Znajdziesz si˛e w s´wiecie do´sc´ rozległym. Jego powierzchnia liczy mniej wi˛ecej 5,1x108 kilometrów kwadratowych. Nie wiesz, jak wyglada ˛ planeta, nie znasz j˛ezyka, wła´sciwie niczego. Przecie˙z nie jeste´s głupi, Hain. Jakie masz szans˛e? Hain zawahał si˛e, widocznie zmieszany. Nagle natrafił wzrokiem na pistolet, który ciagle ˛ s´ciskał w dłoni i twarz mu si˛e rozja´sniła. — To jest moja szansa — powiedział twardo. — Nigdy nie ku´s losu, je´sli nie znasz reguł gry — ostrzegł Ortega łagodnie, wolno ruszajac ˛ ku niemu. — B˛ed˛e strzelał! — zawołał Hain z pogró˙zka˛ w głosie, wy˙zszym o oktaw˛e ni˙z zazwyczaj. — Dalej˙ze! — zach˛ecił go Ortega, przesuwajac ˛ powoli swoje wielkie w˛ez˙ owe ciało w stron˛e ogarni˛etego panika˛ grubasa. — W porzadku, ˛ niech to szlag — wykrzyknał ˛ Hain, naciskajac ˛ spust. Nic si˛e nie stało. Hain naciskał spust raz za razem. Słycha´c było stuk iglicy, ale nic poza tym. Ortega ruszył nagle z ogromna˛ szybko´scia˛ i wydawało si˛e z˙ e bro´n po prosto znikn˛eła z r˛eki grubasa. ˙ — Zadna bro´n nie działa w tym pomieszczeniu — powiedział Ortega szorstko. Hain siedział z t˛epym wyrazem twarzy i opadła˛ szcz˛eka.˛ — Dobrze si˛e czujesz, Nat? — rzucił Ortega kapitanowi który nadal siedział, trzymajac ˛ si˛e za obolała˛ szcz˛ek˛e. — Zupełnie dobrze, ty sukinsynu! — odpowiedział Brazil niewyra´znie, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa˛ i próbujac ˛ odzyska´c jasno´sc´ my´slenia. — Człowieku! Potrafisz przygrzmoci´c jak diabli! Ortega zachichotał. — Byłem jedynym człowiekiem w tym barze na Siprianos mniejszym od ciebie. Byłem zatankowany i na´cpany po uszy, gotowy zabra´c si˛e za towarzystwo, które z rozkosza˛ zrobiłoby sobie przedstawienie, podrzynajac ˛ mi gardło. Wła´snie miałem wda´c si˛e w bójk˛e z tym, który najwi˛ecej podskakiwał, gdy chwyciłe´s mnie i u´spiłe´s jednym ciosem. Min˛eło całe dziesi˛ec´ dni, zanim sobie uprzytomniłem, z˙ e uratowałe´s mi z˙ ycie. Szcz˛eka Brazila opadła ze zdziwienia, ten ruch sprawił, z˙ e j˛eknał ˛ z bólu, który dopadł go z nowa˛ siła.˛ Zdołał jednak wyjaka´ ˛ c: — A wi˛ec jeste´s Serge Ortega! Ortega u´smiechnał ˛ si˛e: — Mówiłem ci, Nat. — Ale jak si˛e zmieniłe´s, człowieku! — zauwa˙zył Brazil zdumiony. 48
Mówiłem ci˛e, z˙ e ten s´wiat zmienia ludzi, Nat — odparł Ortega. — Zmieni i ciebie. Wszyscy si˛e zmienicie! — W dawnych latach nie powstrzymałby´s mnie od zabicia tej s´wini, Serge! — Przypuszczam, z˙ e nie musiałbym — za´smiał si˛e Ortega. — Nie uczyniłbym tego i teraz, gdyby nie fakt, i˙z znajdujemy si˛e w Strefie! Je´sli usiadziesz ˛ tam, po drugiej stronie, daleko od Haina — powiedział, wskazujac ˛ na kanap˛e bez oparcia, i — tu zwrócił si˛e do Haina — je´sli ty sko´nczysz ze swoimi małymi, podłymi sztuczkami i obiecasz, z˙ e b˛edziesz siedział spokojnie, postaram si˛e wyja´sni´c w szczegółach sytuacj˛e, w której si˛e tutaj znajdujecie. . . reguły i ich brak, a tak˙ze kilka innych rzeczy, wa˙znych na przyszło´sc´ . Hain wybełkotał co´s niewyra´znie i przeszedł na swoje miejsce. Brazil, ciagle ˛ masujac ˛ swoja˛ bolac ˛ a˛ szcz˛ek˛e, cicho podniósł si˛e i przeszedł na kanap˛e. Zagł˛ebił si˛e w poduszkach, oparł głow˛e o s´cian˛e i zaj˛eczał znowu. — Ciagle ˛ mi si˛e kr˛eci w głowie — poskar˙zył si˛e. — Po za tym, zaczyna mnie cholernie bole´c. Ortega u´smiechnał ˛ si˛e i wrócił za swoje biurko. Bywało gorzej i dobrze o tym wiesz — przypomniał W˛ez˙ owiec kapitanowi. — Zacznijmy jednak od poczatku. ˛ Chcesz mo˙ze jeszcze co´s zje´sc´ ? Wszystko porozrzucałe´s. — Wiesz cholernie dobrze, z˙ e minie wiele dni nim przyjdzie mi ochota na jedzenie — j˛eknał ˛ Brazil. — Do diabła! Dlaczego nie pozwoliłe´s mi go dosta´c? — W istocie z dwóch powodów. Po pierwsze — powierzono mi rodzaj. . . no. . . misji dyplomatycznej, powiedzmy. Morderstwa dokonanego na jednym Przybyszu nie dałoby si˛e wytłumaczy´c mojemu rzadowi, ˛ oboj˛etnie z jakiego powodu. Co wi˛ecej istnieje szansa uratowania tej dziewczyny. Brazil zapomniał o swoich dolegliwo´sciach: — Co powiedziałe´s? — Powiedziałem, z˙ e nie jest stracona i to jest prawda. Zboczenie z trasy nie tylko uchroniło Haina przed r˛eka˛ sprawiedliwo´sci, ale równie˙z — uratowało z˙ ycie jego ofiary. Hain zmniejszał dawk˛e w miar˛e, jak przywykała do bólu. Pozwalał, by rozkład post˛epował dalej, nie na tyle jednak szybko, by sprawi´c jakie´s kłopoty po drodze. Mo˙zna spyta´c dlaczego, Hain? — Pochodziła z cywilizacji opanowanej przez komunizm, Mieszkała w zwykłym ulu i pomagała w pracy w wielkim Gospodarstwie Ludowym. Chc˛e powiedzie´c, z˙ e wykonywała najbrudniejsze prace — wyrzucała gnój itp., malowała budynki, naprawiała płoty. Dzi˛eki manipulacjom genetycznym miała celowo niski współczynnik inteligencji — jest robotnikiem niewykwalifikowanym, przeznaczonym do najprostszych prac, opó´znionym w rozwoju umysłowym, zdolnym do wykonywania najprostszych komend przyjmowanych w ustalonym porzadku, ˛ ale nie do działa´n, wymagajacych ˛ samodzielno´sci. Nawet i w tych pracach nie spisywała si˛e najlepiej, wykorzystywano ja˛ wi˛ec jako partyjna˛ dziwk˛e. I to bez dobrego rezultatu. 49
— To jest zniewaga dla narodów komunistycznych — zaprotestowała Vardia porywczo. — Ka˙zdy Obywatel istnieje po to, aby spełni´c konkretne zadanie. Bez takich ludzi jak ona i takich jak ja całe społecze´nstwo by si˛e rozpadło. — Czy chciałaby´s si˛e z nia˛ zamieni´c? — spytał Brazil sarkastycznie. — Och, oczywi´scie, z˙ e nie — odpowiedziała Vardia, nie dostrzegajac ˛ ironii. — Jestem zadowolona z tego, z˙ e jestem, kim jestem. Tylko to daje mi szcz˛es´cie. Mimo to jednak jestem przekonana, z˙ e tacy obywatele pełnia˛ wa˙zna˛ rol˛e w strukturze społecznej. — I powiadasz, z˙ e mój naród poszedł ta˛ droga? ˛ — powiedział ze smutkiem Ortega, wła´sciwie do siebie. — Wydawało mi si˛e jednak, z˙ e naprawd˛e podstawowe prace fizyczne moga˛ by´c zautomatyzowane. Ju˙z za moich czasów mieli´smy wiele automatów. — O nie — zaprotestowała Vardia. — Przyszło´sc´ człowieka zwiazana ˛ jest z ziemia˛ i z przyroda.˛ — Rozumiem — odparł Ortega sucho. Chwil˛e milczał, po czym odwrócił si˛e ponownie do Haina. — Ale w jaki sposób udało ci si˛e uzale˙zni´c dziewczyn˛e od siebie? Dlaczego schwytałe´s ja˛ na gabk˛ ˛ e? — Od czasu do czasu potrzebujemy. . . no. . . próbki. Niemal zawsze u˙zywamy takich ludzi — mieszka´nców cywilizacji opanowanych przez komunizm, za którymi nikt nie b˛edzie t˛esknił, które i tak rzadko kiedy sa˛ czym´s wi˛ecej ni˙z ros´lina.˛ Wi˛ekszo´sc´ z nich oczywi´scie kontrolujemy. Do´sc´ trudno jednak wprowadzi´c materiał chorobotwórczy do ich po˙zywienia, czy nawet uzyska´c posłuchanie u członków Prezydium. Kiedy si˛e to jednak uda, mo˙zna opanowa´c cała˛ cywilizacj˛e — s´wiat ludzi zaprogramowanych tak, by cieszyli si˛e tym, co robia,˛ cokolwiek by to było i od urodzenia urabianych w s´lepym posłusze´nstwie nakazom Partii. Je´sli kontrolujesz królowa,˛ kontrolujesz te˙z wszystkie pszczoły w ulu. Zostałem przyj˛ety przez Członka Prezydium na Koriolanie, zapewniam was, trzy lata zaj˛eło mi, nim do tego doprowadziłem. Sa˛ setki sposobów, by kogo´s zarazi´c, je˙zeli tylko zapewni´c sobie spotkanie sam na sam. Jak ju˙z o tym mówimy, musiałem coraz mniejszymi dawkami gabki ˛ utrzymywa´c biedna˛ Wu Ju-li w stanie przypominajacym ˛ zwierz˛e. Pokazujac ˛ ja,˛ chciałem unaoczni´c szanownemu Członkowi — Prezydium, czym stanie si˛e mój. . . klient, je˙zeli nie podda si˛e leczeniu. — Co´s takiego na pewno by si˛e w mojej cywilizacji nie powiodło — o´swiadczyła Vardia dumnie. — Członek Prezydium, który zostałby zara˙zony, po prostu ´ wysłałby ciebie, ja˛ siebie do Fabryki Smierci. Hain roze´smiał si˛e: — Ludzie, nie przestajecie mnie zadziwia´c — zarechotał. — Czy rzeczywi´scie sadzisz, ˛ z˙ e twoi Członkowie Prezydium sa˛ podobni do ciebie? Sa˛ potomkami dawnej Partii, która rozwin˛eła si˛e w zamierzchłej historii, a która po wi˛ekszej cz˛es´ci stanowi zamkni˛ety rozdział. Proklamowali równo´sc´ , głoszac, ˛ i˙z marzy im si˛e Utopia, w której nie b˛edzie rzadu, ˛ niczego. Nawet przed soba˛ nie chcieli si˛e jednak przyzna´c do jednego, a mianowicie do umiłowania 50
władzy — oni nigdy nie pracowali w polu, oni w ogóle nigdy nie pracowali, wydawali jedynie rozkazy, wypróbowujac ˛ plany i eksperymentujac. ˛ Jak˙ze to kochali! Ich potomkowie nadal hołduja˛ tej samej nami˛etno´sci. Cała planeta pełna szcz˛es´liwych, zadowolonych posłusznych niewolników, gotowych wypełni´c ka˙zdy rozkaz. A kiedy zaczyna si˛e ból.. — Mimo to jakie´s ryzyko chyba jest, prawda? — przerwał mu Ortega. Na przykład gdyby taki maniak jednak ci˛e wyko´nczył? Hain wzruszył ramionami. — Wsz˛edzie jest jakie´s ryzyko. Wi˛ekszo´sc´ naszych ludzi gubi si˛e w miar˛e rozwoju. Wszyscy jeste´smy jednak skłóceni z z˙ yciem, lud´zmi przegranymi albo takimi, którzy rozpocz˛eli karier˛e na samym dnie społecznym najgorszego ze s´wiatów. Nie podarowano nam rzadów ˛ wraz z z˙ yciem — pracujemy na to, ryzykujemy i w ko´ncu zdobywamy władz˛e. Zwyci˛ezca biora˛ cały łup. Ortega pokiwał ponuro głowa.˛ — Ile? Spokojnie, Nat, bo znowu ci przyło˙ze˛ ! Ile cywilizacji kontrolujecie dzi´s? Hain znowu wzruszył ramionami: — Kto to wie? Nie jestem członkiem Rady. Ponad dziesi˛ec´ procent — trzydzie´sci, mo˙ze trzydzie´sci pi˛ec´ , ta liczba stale ro´snie. Na ka˙zda˛ nowo zdobyta˛ zakłada si˛e dwie nowe kolonie, a wi˛ec imperium stale ro´snie. Tak to wła´snie którego´s dnia b˛edzie — imperium! — Jego wzrok, s´cigajac ˛ jakie´s odległe krajobrazy, zal´snił szale´nczym blaskiem. — Wielkie imperium! Mo˙ze w ko´ncu cała galaktyka? — Rzadzona ˛ przez szumowiny — powiedział Brazil cierpko. — Przez najsilniejszych! — odparł Hain. — Przez najmadrzejszych, ˛ przez tych, którzy przetrwaja! ˛ Przez ludzi którzy na to zasłu˙zyli! — Waham si˛e, czy wpu´sci´c takie zło do tego s´wiata. — powiedział Ortega — ale nie takie rzeczy tu widzieli´smy. Ten s´wiat podda ci˛e surowej próbie, Hain. My´sl˛e, z˙ e w ko´ncu ci˛e wyko´nczy, ale to zale˙zy tylko od ciebie. Stad ˛ zaczynasz. Tu nie ma gabki ˛ czy narkotyków. Nawet gdyby istniały, mógłby´s je wypróbowa´c na tysiacu ˛ pi˛eciuset sze´sc´ dziesi˛eciu rozmaitych gatunkach, przy czym niektóre z nich sa˛ tak niezwykłe, z˙ e nie byłby´s nawet w stanie zrozumie´c czym sa˛ dlaczego robia˛ to co robia,˛ i czy w ogóle co´s robia.˛ Niektóre b˛eda˛ niemal takie same, jak te, które zostawiłe´s w swoim s´wiecie. Jeste´smy jednak w domu wariatów, Hain. Ten s´wiat stworzyło szale´nstwo i ono ci˛e zabije. Na chwil˛e zaległa cisza, bo tyrada Ortegi wytraciła ˛ z równowagi Brazila i Vardi˛e tak samo jak Haina. Wreszcie odezwał si˛e Brazil. — Powiedziałe´s, z˙ e ona nie jest stracona, Serge. Dlaczego? — Wia˙ ˛ze si˛e to z tym s´wiatem i sposobem, w jaki działa on na ludzi — odpowiedział W˛ez˙ owiec. — Wyja´sni˛e ci to pó´zniej. Ludzie nie tylko zmieniaja˛ si˛e tutaj, ale odzyskuja˛ równie˙z to, co utracili. Odzyskasz doskonałe zdrowie, Nat, 51
odzyskasz nawet swoja˛ słynna˛ pami˛ec´ . Przypomnisz sobie nawet rzeczy, o których nie chcesz pami˛eta´c. B˛edziesz równie˙z przygotowany — zaprogramowany, jak wolisz — na wszelkie okoliczno´sci w jakich mo˙zesz si˛e znale´zc´ . Nie w takim sensie jak w s´wiecie komunistycznym — chodzi o twoje potrzeby. Startujesz od poczatku, ˛ Nat, ale tu nie ma odmładzania. To jest jednorazowy układ, ludzie — nowy poczatek. ˛ W ko´ncu jednak i tu si˛e umiera, kiedy — to zale˙zy od tego, kim jeste´s. Zasn˛eli w kojach dostarczonych przez Orteg˛e. Wszyscy byli s´miertelnie zm˛eczeni, Brazil nadal cierpiał skutki nokautujacego ˛ ciosu wielkiego stwora, który wydawał si˛e by´c nast˛epnym wcieleniem jego przyjaciela z dawnych lat. Hain spał osobno, dobrze zamkni˛ety w gabinecie, którego poło˙zenia Ortega nie wyjawił krewkiemu, małemu kapitanowi. Ortega obudził ich nast˛epnego ranka. Zało˙zyli, z˙ e jest rano cho´c wła´sciwie nie wychodzili na zewnatrz ˛ i nie mieli poj˛ecia, jak mogło wyglada´ ˛ c zewnatrz ˛ w tym dziwacznym, a jednak w jaki´s sposób znajomym s´wiecie. Czekało ich staro´swieckie s´niadanie, zło˙zone z czego´s, co wygladało ˛ na normalna˛ jajecznic˛e z kurzych jaj, kiełbas˛e, grzank˛e i kaw˛e. Obsługiwał ich ten sam niewielki wózek, który przywiózł lej˛e poprzedniego wieczora. Oczywi´scie Vardia znowu miała kłopoty z jedzeniem. Wu Ju-li wygladała ˛ nie gorzej ni˙z poprzedniego wieczora, ból si˛e widocznie nie zwi˛ekszył, je˙zeli w ogóle odczuwała go. Intensywnie namawiana przez Brazila zdołała uszczkna´ ˛c nieco ze s´niadania. Kiedy sko´nczyli, odło˙zyli tace na mały wózek, który, kierowany w niewidoczny sposób, odjechał z cichym warkotem małych kółek. Ortega nacisnał ˛ inny guzik na swoim małym ukrytym pulpicie sterowniczym, spuszczajac ˛ ekran po prawej stronie. — Mamy niestety mało czasu — zarówno wy, jak i ja, bo cia˙ ˛za˛ na mnie liczne inne obowiazki. ˛ Kiedy przed wieloma laty wpadłem do Strefy, miałem tylko ogólna˛ orientacj˛e Chciałbym wam zaoferowa´c nieco wi˛ecej, aby było wam łatwiej ni˙z mnie. — Wła´sciwie jak dawno tu wpadłe´s, Obywatelu Ortega? — spytała Vardia. — To wła´snie trudno okre´sli´c. Dobrze ponad siedemdziesiat ˛ standardowych lat temu — ciagle ˛ jeszcze u˙zywa si˛e tych samych lat, prawda, Nat? — Brazil potaknał ˛ i Ortega ciagn ˛ ał ˛ dalej. — To zdarzyło si˛e w okresie wst˛epnej kolonizacji. Przemycałem bro´n dla strajkujacych ˛ na pewnych asteroidach a Syriuszem. Wyładowałem towar bez kłopotów, wymknałem ˛ si˛e wszystkim glinom, ale wpadłem na jaki´s przekl˛ety przewód po´sród szczerej kosmicznej pustki, nim zda˙ ˛zyłem si˛e jako´s wywina´ ˛c. Mówia,˛ z˙ e wiele — „je´sli nie wi˛ekszo´sc´ — wej´sc´ znajduje si˛e na planetach, i by´c mo˙ze z tym, w które wpadłem było kiedy´s tak samo. By´c mo˙ze wszystkie te asteroidy stanowiły niegdy´s planet˛e typu Markowa, która z jakich´s powodów rozpadła si˛e. 52
— Jak długo to miejsce — ta planeta — jest tu, gdzie jest, Serge? — spytał Brazil. — Tego nie wie nikt. Jest starsza od rodzaju ludzkiego. Nat. Mo˙ze kilka milionów lat. Najstarszy lud najstarszej rasy na planecie ma zaledwie czterysta lat i stoi on w obliczu s´mierci. Dlatego wła´snie historia staro˙zytna tego miejsca ukrywa tak samo wiele tajemnic i mitów, jak nasza. Zrozumcie, wszystko to wia˙ ˛ze si˛e z Markowianami. Czy kto´s z was co´s o nich wie? — W ogóle niewiele o nich wiadomo — odparł Brazil. — Rodzaj superrasy, która kierowała swoimi planetami za pomoca˛ mózgu zalegajacego ˛ pod powierzchnia˛ i nagle wymarła. Mniej wi˛ecej — przyznał Ortega. — Tutejsi uczeni sadz ˛ a,˛ z˙ e rozkwit tej cywilizacji nastapił ˛ przed dwoma — pi˛ecioma milionami lat. Byli w całej galaktyce, Nat! By´c mo˙ze si˛egali dalej. Trudno powiedzie´c, ale mamy mas˛e ludzi, którzy tu wpadli, których wiedza o Wszech´swiecie nie pasuje do niczego z tego, co jest znane nam, ludziom. To wła´snie jest najbardziej niesamowite — wielu z nich bardzo przypomina ludzi. Co masz na my´sli, Serge? — spytał Brazil — Nas — ludzi czy ciebie — człowieka? Ortega wybuchnał ˛ s´miechem: — I ciebie i mnie. Lepszym okre´sleniem byłoby: — człekokształtne. Ale, ale, pozwólcie, z˙ e wpierw poka˙ze˛ wam, dlaczego jeste´scie akurat tu, a pó´zniej dorzuc˛e reszt˛e. W˛ez˙ owiec przygasił s´wiatła i na ekranie zamigotała mapa ukazujaca ˛ du˙ze półkule. Wygladała ˛ jak standardowa mapa, oba jednak koła wypełnione zostały od bieguna do bieguna sze´sciokatami. ˛ — Ten s´wiat — zaczał ˛ Ortega — zbudowali wła´snie Markowianie, którzy byli zwariowani na punkcie szóstki. Nie wiemy dlaczego i jak, wiemy natomiast co. Ka˙zdy z ich s´wiatów miał przynajmniej jedne wrota podobne do tych, które przeniosły was tutaj. Jeste´scie teraz w Strefie Bieguna Południowego, której z oczywistych powodów nie wida´c tu zbyt dokładnie. Trafiaja˛ tu wszelkie formy z˙ ycia oparte na w˛eglu, wszystko w sze´sciokatach ˛ na północ od nas a˙z do tej grubej linii równika jest oparte na w˛eglu lub mo˙ze z˙ y´c w s´rodowisku opartym na w˛eglu. Mechowie z Sze´sciokata ˛ 367 nie posiadaja˛ na przykład budowy opartej na w˛eglu, mogliby´scie jednak z˙ y´c w ich sze´sciokacie. ˛ — A zatem Stref˛e Bieguna Północnego przeznaczono dla okazów o egzotycznej biologii? — spytał Hain. Ortega kiwnał ˛ głowa: ˛ — Tak, z˙ yja˛ tam gatunki naprawd˛e obce, istoty, z którymi nie mamy absolutnie nic wspólnego. Ich sze´sciokaty ˛ si˛egaja˛ na półkuli północnej a˙z po równik. Czy ten czarny pas wzdłu˙z równika to po prostu oznaczenie kartograficzne, czy te˙z jest to co´s innego? — spytała Vardia ciekawie. 53
— Nie, ta strefa istnieje w rzeczywisto´sci — wyja´snił Ortega — jak si˛e sprytnie domy´slasz. Jest to — có˙z, najlepiej mog˛e to opisa´c jako zwykła˛ s´cian˛e, nieprze´zroczysta˛ i wysoka˛ na kilka kilometrów. W rzeczywisto´sci nie wida´c jej, póki si˛e do niej nie podejdzie, o włos od granicy ostatniego sze´sciokata. ˛ Nie mo˙zna si˛e przez nia˛ przedosta´c, nie mo˙zna nad nia˛ przelecie´c. Ona po prostu tam jest. Mamy oczywi´scie kilka teorii na ten temat, z których najlepsza powiada, z˙ e jest to odsłoni˛eta cz˛es´c´ mózgu Markowa, czyli, jak si˛e wydaje, całego jadra ˛ tej planety. Stara jej nazwa brzmi: Studnia Dusz — a wi˛ec prawdopodobnie jest to wła´snie to. Stare porzekadło, które najpewniej jeszcze usłyszycie, brzmi: „Do północy przy Studni Dusz”. Dzi´s jest to stare rytualne powiedzenie, cho´c mogło ono mie´c prawdziwy sens w odległej prehistorii. Do licha, je´sli to jest Studnia Dusz, wówczas zawsze gdzie´s jest północ! — Co przedstawiaja˛ sze´sciokaty? ˛ — zapytał Hain. — Takich sze´sciokatów ˛ jest na planecie 1560 — odparł Ortega. — Nikt nie wie, dlaczego akurat tyle. Wszystkie sze´sciokaty ˛ maja˛ identyczne rozmiary — ka˙zdy z boków mierzy prawie 355 kilometrów, a ich przekatna ˛ liczy sobie bez mała 615 kilometrów. Nie musz˛e dodawa´c, z˙ e ich budowniczowie nie u˙zywali naszych metod pomiaru i nie wiemy, jakim systemem si˛e posługiwali, w ten sposób jednak otrzymali´smy skal˛e wielko´sci odpowiadajac ˛ a˛ naszym kategoriom. — Ale co ograniczaja˛ te sze´sciokaty? ˛ — naglił Brazil. — Otó˙z — mo˙zna by powiedzie´c, z˙ e zamieszkuja˛ je narody — odparł Ortega — ale to uproszczenie problemu. Ka˙zdy z nich stanowi bowiem zamkni˛eta˛ biosfer˛e dla konkretnej formy z˙ ycia, a tak˙ze dla powiazanych ˛ z nia˛ form ni˙zszych. Wszystkie kontroluje mózg Markowa, ka˙zda z nich utrzymywana jest na okres´lonym poziomie technicznym. Rozwój społeczny zale˙zy od mo˙zliwo´sci i ch˛eci mieszka´nców takiej komórki, stad ˛ te˙z znale´zc´ tam mo˙zna cała˛ gam˛e form ustrojowych od monarchii do dyktatury, czy wreszcie anarchii. — Co masz na my´sli mówiac ˛ o poziomie technicznym? — zapytał Brazil. — Czy to znaczy, z˙ e w niektórych rejonach sa˛ maszyny, a w innych ich nie ma? — Równie˙z i to, oczywi´scie — potwierdził Ortega. — Poziom techniczny wyznaczony jest jednak zasobami, jakimi dysponuje dana komórka. Wszystko, co wykracza poza nie, po prostu nie działa, tak jak to si˛e stało wczoraj z pistoletem Haina. — Wydaje si˛e, z˙ e z czasem powinni´scie si˛e zadusi´c na s´mier´c! — zauwa˙zył Brazil. — Mimo wszystko, zakładam, z˙ e wszelkie stworzenia moga˛ si˛e tutaj rozmna˙za´c, a poza tym mózg Markowa nadal podrzuca wam ludzi z zewnatrz. ˛ — To si˛e po prostu nie zdarza — odparł Ortega. — Po pierwsze dlatego, z˙ e, jak powiedziałem, ludzie moga˛ tu równie˙z umiera´c i faktycznie umieraja.˛ Niektóre sze´sciokatne ˛ komórki z˙ yja˛ bardzo n˛edznie, niektóre gatunki z˙ yja˛ wzgl˛ednie krótko. Stopa reprodukcji dopasowana jest do stopy zgonów. Je˙zeli wydaje si˛e, z˙ e populacja wzrosła nadmiernie, a czynniki naturalne — takie jak katastrofy, które 54
moga˛ si˛e tu zdarzy´c, lub wojny, które równie˙z sa˛ mo˙zliwe, cho´c nie zdarzaja˛ si˛e i cz˛esto i zwykle maja˛ charakter lokalny — nie ogranicza˛ jej liczby. . . , có˙z, gros nast˛epnego pokolenia po prostu rodzi si˛e normalne pod wzgl˛edem seksualnym, ale niepłodne, a tylko niewielka cz˛es´c´ zdolna jest podtrzyma´c gatunek. Kiedy s´mier´c zbierze swoje z˙ niwo, gatunek wraca do poprzedniego stanu potencjału rozrodczego. W praktyce liczba mieszka´nców ka˙zdej komórki jest do´sc´ stabilna — waha si˛e od mniej wi˛ecej dwudziestu tysi˛ecy do ponad miliona osobników. — Co si˛e tyczy przybyszów takich jak wy — jak powiedziałem, cywilizacja Markowa miała du˙zy zasi˛eg, znaczna jednak cz˛es´c´ starszych partii mózgu obumarła, niektóre z wej´sc´ zostały na zawsze zamkni˛ete, z tego czy innego powodu. Inne sa˛ dobrze zamaskowane. W sumie co roku przybywa nie wi˛ecej ni˙z setka nowych. Mamy system alarmowy sygnalizujacy ˛ uruchomienie Studni, niektórzy z nas kra˙ ˛za˛ w ramach całodziennych dy˙zurów, odpowiadajac ˛ na sygnały. To czysty przypadek, z˙ e na was trafiłem. Niektórzy tutaj nie bardzo lubia˛ przybyszów i nie traktuja˛ ich poprawnie, przejmuj˛e wi˛ec ich obowiazki, ˛ a oni sa˛ mi wdzi˛eczni. — A wi˛ec sa˛ tu przedstawiciele wszystkich ras Południowej Półkuli? — spytała Vardia. W˛ez˙ owiec potaknał: ˛ — Wi˛ekszo´sc´ . Strefa jest w istocie rodzajem dzielnicy dyplomatycznej. Przy tak ogromnych odległo´sciach daje to przedstawicielom nas wszystkich sposobno´sc´ spotka´c si˛e w Strefie i przedyskutowa´c wspólne problemy. Wrota — do których niebawem dojdziemy — przeniosa˛ mnie błyskawicznie z powrotem, chocia˙z — niech to diabli! — nie moga˛ one przenosi´c nikogo tam i sam, a jedynie stad ˛ do macierzystego sze´sciokata. ˛ Owszem, jest tu równie˙z specjalna izba dla mieszka´nców Półkuli Północnej, której na Półkuli Południowej odpowiada podobna izba przeznaczona dla nas, na wypadek, gdyby´smy musieli porozmawia´c, co zdarza si˛e rzadko. Czasami zdarzy si˛e, z˙ e maja˛ co´s, czego nam brakuje, albo te˙z naukowcy stad ˛ i stamtad ˛ pragna˛ porówna´c notatki itp. Jeste´smy jednak tak ró˙zni od siebie, z˙ e takie wypadki sa˛ rzadkie. Brazil miał dziwnie skupiony wyraz twarzy, mówiac: ˛ — Serge, opisałe´s ten s´wiat na tyle, na ile mogłe´s, zapomniałe´s jednak o jednym — w jaki sposób taki latynoski chłopina jak ty stał si˛e sze´scioramiennym skrzy˙zowaniem morsa z w˛ez˙ em? Na twarzy Ortegi zago´scił wyraz rezygnacji: — My´slałem, z˙ e to jest oczywiste. Kiedy po raz pierwszy przechodzi si˛e przez Wrota, mózg decyduje, do której komórki mo˙zna dorzuci´c jeszcze jednego lub czterech mieszka´nców. Przybysze podlegaja˛ adaptacji stosownie do miejsca przeznaczenia. I wy równie˙z oczywis´cie sko´nczycie w odpowiednim sze´sciokacie. ˛ — I co dalej? — spytał Hain nerwowo. — Có˙z, oczywi´scie nast˛epuje okres dostosowania. Je´sli o mnie chodzi, przeszedłem przez Wrota taki, jakim pami˛eta mnie Nat i wyszedłem w s´wiecie Ulików z wygladem, ˛ który mo˙zecie wła´snie podziwia´c. Min˛eło troch˛e czasu, zanim si˛e do 55
tego przyzwyczaiłem i drugie tyle, nim si˛e to wszystko nie poukładało w głowie, ale có˙z — zmiana równie˙z pociaga ˛ za soba˛ dostosowanie. Stwierdziłem, z˙ e znam j˛ezyk, a przynajmniej wszystkie odpowiedniki mojego dawnego j˛ezyka i zaczałem ˛ si˛e czu´c coraz wygodniej w mojej nowej fizycznej powłoce. Byłem ju˙z Ulikiem, Nat, pozostajac ˛ jednak soba.˛ Teraz ju˙z prawie zapomniałem, jak to jest by´c kim´s innym. Oczywi´scie, nie w sensie akademickim — nigdy przedtem nie miałem tak jasnego umysłu jak teraz. Ale wy jeste´scie teraz obcy. Na długa˛ chwil˛e zapadła cisza, kiedy słuchacze oswajali si˛e z tym, co przed chwila˛ usłyszeli od swojego cicerone. Przerwał ja˛ w ko´ncu Brazil pytaniem: — Słuchaj Serge, je˙zeli siedemset osiemdziesiat ˛ ró˙znych form z˙ ycia mo˙ze bytowa´c w tej samej biosferze, dlaczego mieszka´ncy Południa nie sa˛ kosmopolitami? Chodzi mi o to, dlaczego ka˙zdy szczep tkwi na swoim małym terenie? — Och, jaki´s ruch jednak jest — odparł Ortega. — Niektóre komórki łaczyły ˛ si˛e z innymi, inne — nigdy. Najcz˛es´ciej jednak mieszka´ncy tkwia˛ na swoim terytorium wła´snie dlatego, z˙ e ka˙zde jest inne. Ród ludzki — zarówno nasz, jak i jakikolwiek inny — zawsze potrafił znale´zc´ jaki´s powód, by nienawidzi´c sasiadów. ˛ Kolor skóry, j˛ezyk, kształt nosa, religi˛e czy cokolwiek innego. Stoczono tu w ró˙znych okresach wiele wojen, nierzadko niezmiernie krwawych. Obecnie zdarzaja˛ si˛e one rzadko — przegrywaja˛ wszyscy. Dlatego wła´snie ka˙zdy trzyma si˛e swojej komórki i pilnuje swojego nosa. Poza tym jest jeszcze sprawa pewnej minimalnej zgodno´sci, podobie´nstwa. Czy mógłby´s si˛e naprawd˛e zaprzyja´zni´c z trzymetrowym włochatym pajakiem, ˛ z˙ ywiacym ˛ si˛e s´wie˙zym mi˛esem, nawet gdyby tak jak ty grał w szachy i uwielbiał muzyk˛e? Albo — czy społecze´nstwo dysponujace ˛ rozwini˛eta˛ technika˛ mo˙ze zdoby´c i ujarzmi´c sze´sciokat, ˛ w którym ta technika odmawia posłusze´nstwa? W ten sposób utrzymywany jest pewien rodzaj równowagi — sze´sciokaty ˛ technologiczne pozyskuja˛ w drodze wymiany z nietechnologicznymi sze´sciokatami ˛ rolniczymi, o anarchicznym systemie społecznym, w których sprawdzaja˛ si˛e tylko miecze, takie niezb˛edne towary jak z˙ ywno´sc´ . Gdy była mowa o mieczach, oczy Vardii rozja´sniły si˛e. Miała przecie˙z jeszcze swój pi˛ekny or˛ez˙ . — Oczywi´scie, w niektórych komórkach maja˛ całkiem niezłych czarowników, a ich zakl˛ecia skutkuja! ˛ — ostrzegł Ortega. — O nie, daj spokój — powiedział Hain z niesmakiem. — Gotów jestem uwierzy´c w wiele rzeczy, ale magia? Nonsens! — Wszelkie s´rodki magiczne łacz ˛ a˛ wiedz˛e i ignorancje — odparł Ortega. — Czarownik to kto´s, kto mo˙ze zrobi´c co´s, czego ty zrobi´c nie umiesz. Przykładowo — wszelka technologia jest magia˛ dla człowieka pierwotnego. Musicie pami˛eta´c, z˙ e jest to stary s´wiat, a jego mieszka´ncy sa˛ odmienni od wszystkiego, z czym si˛e dotad ˛ zetkn˛eli´scie. Je˙zeli ktokolwiek z was b˛edzie tak naiwny, by przykłada´c swoja˛ miar˛e, stosowa´c swoje zasady i uprzedzenia do tej nowej rzeczywisto´sci — ju˙z po nim! 56
— Czy mo˙zesz mi pokrótce nakre´sli´c ogólna˛ sytuacj˛e polityczna,˛ Serge? — poprosił Brazil. — Chciałbym wiedzie´c znacznie wi˛ecej ni˙z dzi´s, nim rusz˛e w drog˛e. — Nat, nie starczyłoby mi i miliona lat. Jak na ka˙zdej planecie z ogromna˛ liczba˛ krajów i systemów społecznych, wszystko znajduje si˛e w ciagłym ˛ ruchu. Zmieniaja˛ si˛e warunki, zmieniaja˛ si˛e i władcy. Poznacie to bli˙zej z czasem. Chc˛e was tylko przestrzec, z˙ e drobne potyczki sa˛ na porzadku ˛ dziennym, a wi˛eksze wojny te˙z by nie wybuchały tak rzadko, gdyby jedna ze stron wiedziała, jak je rozp˛eta´c. Pewien generał przed mniej wi˛ecej tysiacem ˛ lat zawładnał ˛ sze´sc´ dziesi˛ecioma sze´sciokatami. ˛ Jego ostateczny upadek spowodowała konieczno´sc´ utrzymywania wydłu˙zonych dróg zaopatrzenia, a tak˙ze konieczno´sc´ pozostawienia na zapleczu kilku nie pasujacych ˛ sze´sciokatów, ˛ których nie udało si˛e podbi´c i które ostatecznie odci˛eły go. Nauka nie poszła w las. Sprawy załatwia si˛e dzi´s raczej sposobem, ni˙z siła.˛ Oczy Haina zal´sniły: — Moja ulubiona gra! — wyszeptał. — A teraz — doko´nczył Ortega — musicie rusza´c. Nie mog˛e was tu trzyma´c dłu˙zej ni˙z dzie´n, trudno byłoby mi wytłumaczy´c si˛e przed moim rzadem ˛ ze zwłoki. I tak zreszta˛ nie mo˙zna odkłada´c tego momentu w niesko´nczono´sc´ . — Jest jeszcze wiele innych spraw, wymagajacych ˛ wyja´snienia! — zaprotestowała Vardia. — Klimat, pory roku, tysiace ˛ niezb˛ednych szczegółów! — Klimat jest w ka˙zdym sze´sciokacie ˛ inny, nie ma jednak z˙ adnego zwiazku ˛ z poło˙zeniem geograficznym — wyja´snił Ortega. — W ka˙zdym przypadku klimat jest regulowany przez mózg. Na całym globie dzie´n trwa dokładnie połow˛e doby. Dzie´n trwa 14 i 1/8 standardowych godzin, tyle samo — noc. O´s nie wykazuje odchylenia! Mo˙ze jednak zmieni´c kat ˛ w sposób sztuczny. Widzicie! Mógłbym tak ciagn ˛ a´ ˛c w niesko´nczono´sc´ , a wy ciagle ˛ b˛edziecie wiedzie´c za mało. Czas rusza´c! — A gdybym odmówiła? — spróbowała Vardia, unoszac ˛ miecz. Z ta˛ sama˛ imponujac ˛ a˛ szybko´scia,˛ jaka˛ si˛e popisał we wczorajszej walce, Ortega rozprostował swoje w˛ez˙ owe sploty niczym s´ci´sni˛eta˛ spr˛ez˙ yn˛e, chwycił miecz i wrócił za biurko w ułamku sekundy. Popatrzył na nia˛ ze smutkiem. — Nie macie wyboru — powiedział spokojnie. — Czy zechcecie teraz pój´sc´ ze mna? ˛ Niech˛etnie, widzac, ˛ z˙ e dalsza zwłoka na nic si˛e nie zda, ruszyli za ambasadorem Ulików. Poprowadził ich znów tym samym ogromnym, kr˛etym korytarzem, który przemierzali poprzedniego dnia. Cała czwórka miała wra˙zenie, z˙ e w˛edrówka nie ma ko´nca. Po upływie mniej wi˛ecej pół godziny ujrzeli, z˙ e korytarz przechodzi w obszerna˛ komnat˛e. Trzy jej s´ciany zbudowano z tego samego przypominajacego ˛ plastik materiału, którym wyło˙zono s´ciany gabinetu Ortegi, z tym tylko, z˙ e bez tamtych wszystkich ozdób. Czwarta wygladała ˛ jak s´ciana doskonałej czerni.
57
— To wła´snie sa˛ Wrota — wyja´snił Ortega, wskazujac ˛ na czarna˛ s´cian˛e. — U˙zywamy ich do przemieszczania si˛e pomi˛edzy naszymi sze´sciokatami ˛ i Strefa,˛ wy natomiast przejdziecie przez nie po to, by trafi´c tam, gdzie was przydzielono. Prosz˛e, nie obawiajcie si˛e. Wrota nie zmienia˛ waszej osobowo´sci; po okresie dostosowawczym stwierdzicie nawet pewne wzmocnienie waszych intelektualnych mo˙zliwo´sci. Dla naszej małej dziewczynki przej´scie oznacza´c b˛edzie powrót do normalno´sci, zerwanie z uzale˙znieniem, a tak˙ze usuni˛ecie wszelkich zakłóce´n równowagi, jakich u˙zyto dla ograniczenia jej współczynnika inteligencji i jej mo˙zliwo´sci. Oczywi´scie, mo˙ze nadal pozosta´c raczej nieciekawa˛ robotnica˛ rolna,˛ w z˙ adnym jednak przypadku nie b˛edzie ona w gorszym stanie, ni˙z przed jej wprowadzeniem w obecny stan. Nikt si˛e jako´s nie rzucił ku Wrotom. Wreszcie Ortega ponaglił ich. — Drzwi za wami sa˛ zamkni˛ete. Nikt, nawet ja, nie mo˙ze powtórnie wej´sc´ do Strefy, zanim nie uda si˛e do sze´sciokata. ˛ Tak wła´snie ten system działa. — Ja pójd˛e pierwszy — powiedział Brazil nagle, stawiajac ˛ krok w kierunku Wrót. Poczuł, z˙ e wielka dło´n spocz˛eła na jego ramieniu, wstrzymujac ˛ go. — Nie, Nat, nie teraz — powiedział Ortega głosem przypominajacym ˛ szept. — Ty idziesz ostatni. — Brazil był zaskoczony, rozumiał jednak intencj˛e starego druha. Ambasador miał mu jeszcze co´s do powiedzenia w taki sposób, by nie dotarło to do innych. Brazil kiwnał ˛ głowa˛ i zwrócił si˛e do Haina. — Jak tam, Hain? A mo˙ze mam ci˛e znowu chwyci´c w swoje r˛ece? Teraz nie jeste´smy ju˙z w ambasadzie. — Wtedy zaskoczyłe´s mnie, kapitanie — odpowiedział Hain z dawnym szyderstwem. — Je´sli jednak pomy´slisz przez chwil˛e, zrozumiesz, z˙ e mógłbym ci˛e rozerwa´c na strz˛epy. Ambasador Ortega uratował wtedy twoje z˙ ycie, a nie moje. Pójd˛e jednak. Moja przyszło´sc´ jest po tamtej stronie. — Mówiac ˛ to Hain pewnie podszedł do czarnej s´ciany i bez wahania wkroczył w nia.˛ Wydawało si˛e, z˙ e ciemno´sc´ wchłon˛eła go w tym samym momencie. Nic poza tym nie było wida´c. Vardia i Wu Ju-li zastygły bez ruchu, nie ruszajac ˛ si˛e ze swoich miejsc w pobli˙zu wej´scia. Ortega odwrócił si˛e i ujał ˛ jedna˛ ze swoich sze´sciu rak ˛ lewe rami˛e Wu Ju-li, popychajac ˛ ja˛ łagodnie w stron˛e ciemnej s´ciany. Nie stawiała oporu, nim nie znalazła si˛e bardzo blisko niej. Raptem stan˛eła i krzykn˛eła: — Nie! Nie! — Z błaganiem — w oczach zwróciła si˛e ku Brazilowi. ´ — Smiało! — zach˛ecił ja˛ delikatnie, ona jednak uwolniła z si˛e z ostro˙znego u´scisku Ortegi i podbiegła do kapitana. Brazil popatrzył w jej oczy z łagodnym współczuciem, które, cho´c dusił je w sobie, rozdzierało mu dusz˛e. 58
— Musisz i´sc´ — powiedział jej — musisz. Znajd˛e ci˛e. Nie drgn˛eła, zacie´sniła tylko u´scisk. Nagle została oderwana od niego z taka˛ siła˛ i szybko´scia,˛ z˙ e ruch ten zbił Brazila z nóg. To Ortega odciagn ˛ ał ˛ ja˛ i jednym szybkim ruchem cisnał ˛ w ciemno´sc´ . Krzykn˛eła, lecz głos urwał si˛e w chwili, gdy wchłon˛eła ja˛ ciemno´sc´ , tak nagle, jakby to było nagranie zatrzymane w pół nuty. — Czasami to parszywa robota — zauwa˙zył Ortega pos˛epnie. Odwrócił si˛e i spojrzał na Brazila, który zbierał si˛e z posadzki. — Wszystko w porzadku? ˛ — Tak — odparł Brazil i spojrzał w pełne smutku oczy stwora. — Rozumiem, Serge — powiedział łagodnie. Potem, jakby dla zmiany nastroju, przeszedł na nut˛e udawanej w´sciekło´sci. — Je´sli chcesz dalej tak mnie tłuc, wynosz˛e si˛e stad, ˛ cho´cby nie wiem co. Jego ton troch˛e rozproszył melancholijny nastrój. Ortega za´smiał si˛e z przymusem. Wyciagn ˛ ał ˛ górne prawe rami˛e i zamknał ˛ Brazila w u´scisku, z˙ e łzami w oczach. — Wielkie nieba! Wielko´sc´ człowieka zasługuje na wi˛ecej uczucia! Wtem odpr˛ez˙ ył si˛e i zwrócił wzrok ku Vardii, która trwała nieporuszenie w czasie całego wydarzenia. Brazil domy´slał si˛e, jakie my´sli chodza˛ jej teraz po głowie. Wychowana przez wszechogarniajace ˛ pa´nstwo, wyszkolona i przeznaczona do okre´slonej funkcji, po prostu nie została zaprogramowana do takiego zakłócenia jej uporzadkowanego, ˛ zaplanowanego z˙ ycia. Ka˙zdy jej dzie´n był z góry okre´slony, ta monotonia dawała jej poczucie bezpiecze´nstwa, przekonanie, i˙z wykonuje po˙zyteczne zadanie, dawało jej poczucie zadowolenia. A teraz, po raz pierwszy w z˙ yciu, była zdana tylko na siebie. Brazil pomy´slał chwil˛e, wreszcie znalazł, jak mu si˛e wydawało, rozwiazanie. ˛ — Vardia — powiedział swoim najlepszym tonem dowódcy przystapili´ ˛ smy do wykonania zadania z chwila,˛ gdy wyladowali´ ˛ smy na Dalgonii. Siad doprowadził nas a˙z tutaj, a teraz biegnie przez Wrota. Na Dalgonii zostało siedem ciał, Vardia. Siedem, w tym przynajmniej jedno nale˙zace ˛ do twojego współplemie´nca. Masz nadal obowiazek ˛ do wypełnienia. Dyszała ci˛ez˙ ko i tylko to zdradzało burz˛e, jaka wstrzasa ˛ jej umysłem. Wreszcie odwróciła si˛e, spojrzała w ich twarze, a potem pobiegła ku czarnym Wrotom. Znikn˛eła. Brazil pozostał w komnacie sam na sam z Ortega.˛ — O co chodzi z tymi siedmioma ciałami, Nat? — spytał W˛ez˙ owiec. Brazil opowiedział histori˛e tajemniczego sygnału alarmowego, masowego morderstwa na Dalgonii i s´ladów dwóch osób, które znikn˛eły tak samo jak oni. Ortega˛ spojrzał na niego z wyrazem niezmiernej powagi, — Trzeba mi to było wiedzie´c dziesi˛ec´ tygodni temu, gdy ta dwójka dostała si˛e tutaj. Bardzo by to zmieniło sprawy w Radzie. 59
Brazil uniósł brwi: — A zatem znasz ich? Ortega˛ skinał ˛ głowa: ˛ — Owszem, znam. Nie obsługiwałem ich, ale wielokrotnie przegladałem ˛ zapis ich przybycia. Było sporo dyskusji, zanim pozwolono im przej´sc´ przez Wrota. — Kim byli? Co im si˛e przydarzyło? — No có˙z. . . wpadli razem, jeden z nich nawet w studni próbował zabi´c drugiego, nim Greaton — typ 622, przypominajacy ˛ ogromna˛ szara´ncz˛e — nie przerwał walki. Przej˛eło ich kilku chłopców o bardziej ludzkim wygladzie, ˛ rozdzielajac ˛ w taki sposób, z˙ e nigdy wi˛ecej si˛e nie zobaczyli. — Ka˙zdy z nich opowiedział fantastyczna˛ histori˛e o tym, w jaki sposób to wła´snie on i tylko on odkrył pewna˛ relacj˛e matematyczna,˛ u˙zywana˛ przez mózg Markowa. Obaj twierdzili, z˙ e cały wszech´swiat, to ciag ˛ z góry ustalonych relacji matematycznych, okre´slanych przez mózg Markowa. Kiedy otrzymali standardo´ we informacje, obaj byli okropnie podnieceni, obaj przekonani, z˙ e Swiat Studni jest głównym mózgiem i z˙ e w jaki´s sposób sa˛ w stanie wej´sc´ z nim w kontakt, by´c mo˙ze nawet pokierowa´c nim. Ka˙zdy z nich twierdził, z˙ e przeciwnik okradł go z jego odkrycia, usiłował zabi´c i zamierzał przeja´ ˛c funkcje podobne Bogu. Oczywi´scie, obaj twierdzili, z˙ e próbowali si˛e wzajemnie przed tym powstrzyma´c. — Wierzyłe´s im? — To co mówili było niezmiernie przekonujace. ˛ U˙zyli´smy standardowego wykrywacza kłamstw. Próbowali´smy te˙z telepatii, wykorzystujac ˛ jednego z chłopców z Północy, a wyniki były zawsze takie same. — I có˙z? — naglił Brazil. — Na tyle, na ile byli´smy w stanie stwierdzi´c — a nie my mamy sposobu prowadzenia naprawd˛e naukowych bada´n — obaj mówili prawd˛e. — O rany! Chcesz powiedzie´c, z˙ e obaj sa˛ tak samo trza´sni˛eci. Ortega zachował powag˛e: — Nie. Ka˙zdy z nich rzeczywi´scie jest przekonany, z˙ e odszyfrował kod, ka˙zdy wierzy, z˙ e rywal go ograbił i z˙ e tylko on jest przygotowany do boskich funkcji a przeciwnik byłby w tej roli straszny. — Czy rzeczywi´scie wierzysz w te boskie bajdy? — spytał Brazil. Ortega wzruszył wszystkimi sze´scioma ramionami: — Kto wie? Sa˛ tu ludzie, którzy maja˛ podobne pomysły, nikt z nich nie zdołał ich jednak cho´cby w najmniejszym stopniu wcieli´c w z˙ ycie. Zwołali´smy Rad˛e w pełnym składzie w której udział wzi˛eło ponad tysiac ˛ dwustu ambasadorów. Wszyscy otrzymali informacj˛e o stanie faktycznym. Przedyskutowali´smy to dokładnie. — Oczywi´scie, idea taka wiele wyja´snia. Na przykład — wszelka˛ magi˛e. Jest jednak tak ezoteryczna. Jak zauwa˙zyli pewni ludzie o matematycznym umy´sle, nawet gdyby była prawdziwa, prawdopodobnie niewiele by znaczyła; gdy˙z tak czy inaczej mózgu nie da si˛e zmieni´c. W ko´ncu, mimo i˙z wielu członków Rady
60
głosowało za zabiciem przybyszów, wi˛ekszo´sc´ była zdania, z˙ e nale˙zy ich przepus´ci´c. — A jak ty głosowałe´s, Serge? — spytał Brazil. — Za zabiciem, Nat. Obaj sa˛ maniakami, obaj niewatpliwie ˛ w jaki´s sposób genialni. Obaj wierza˛ w słuszno´sc´ swojej misji, obaj sa˛ przekonani, i˙z przeniesienie ich — tak szybko po odkryciu — jest dziełem przeznaczenia. — Do rzeczy, czy ty w to wierzysz, Serge? — Wierz˛e — odparł olbrzym z powaga.˛ — Teraz sadz˛ ˛ e nawet, i˙z ta dwójka to najbardziej niebezpieczne istoty w całym Wszech´swiecie. Co wi˛ecej, sadz˛ ˛ e, z˙ e jednemu z nich, trudno powiedzie´c któremu, mo˙ze si˛e powie´sc´ . — Jak oni si˛e nazywaja,˛ Serge, i skad ˛ pochodza? ˛ Oczy Ortegi poja´sniały: — A wi˛ec Pan w swej niesko´nczonej madro´ ˛ sci dopuszcza jednak lito´sc´ ! Ty rzeczywi´sci chcesz ich dosta´c i Bóg zesłał ci˛e do nas w tym celu! Brazil pomy´slał chwil˛e: — Serge, czy słyszałe´s kiedy´s, z˙ eby mózg Markowa wciagał ˛ ludzi w pułapk˛e, emitujac ˛ fałszywe sygnały lub co´s podobnego? Teraz Ortega zastanowił si˛e. — Nie — odparł. — O ile wiem, zawsze jest to przypadek albo bład. ˛ Dlatego wła´snie w sumie tak niewielu przybywa, Teraz wiesz, o czym my´slałem, mówiac, ˛ i˙z Bóg mi ci˛e zesłali — W ka˙zdym razie kto´s to musiał zrobi´c — przyzna! Brazil sucho. — Chciałbym zobaczy´c te filmy i wiele si˛e o nich dowiedzie´c, zanim si˛e wezm˛e za poszukiwanie dwóch niewidocznych igieł w stogu siana wielko´sci planety. — Zrobi si˛e — zapewnił Ortega. — Mam cały materiał w swoim biurze. Brazilowi opadła szcz˛eka ze zdumienia: — Ale˙z mówiłe´s nam, z˙ e nie ma powrotu! Ortega ponownie wzruszył ramionami olbrzyma: — Kłamałem — wyja´snił. W kilka godzin pó´zniej Brazil dowiedział si˛e wszystkiego, czego chciał z nagra´n, zezna´n oraz dyskusji na forum komitetów Rady. — Czy mo˙zesz mi wskaza´c jaki´s trop? Gdzie sa˛ teraz? I czym sa? ˛ — Przybysze w tych stronach do´sc´ mocno rzucaja˛ si˛e liczy, tak sa˛ nieliczni, a ich obco´sc´ tak oczywista — odpowiedział Ortega. — Mimo to jednak nie mog˛e ci poda´c namiarów ich obecno´sci. Wydaje si˛e, jak gdyby planeta po prostu ich wchłon˛eła. — Czy to nie jest niezwykłe? — spytał Brazil. — A mo˙ze, co gorsza — podejrzane? — Rozumiem co masz na my´sli. Cała planeta ogladała ˛ to samo co ty i słyszała to, co ty słyszałe´s. Moga˛ mie´c jakich´s naturalnych sprzymierze´nców. — Wła´snie to mnie najbardziej martwi — powiedział Brazil bez ogródek. — Jest wielce prawdopodobne, z˙ e gdzie´s, trwa tam upiorny wy´scig i miejsce to jest
61
królestwem rozsadku ˛ w porównaniu z tym, w co, jak dobrze wiemy, mogłoby si˛e zamieni´c, gdyby zło miało zwyci˛ez˙ y´c. — Obaj moga˛ nie z˙ y´c — poddał Ortega z nadzieja.˛ — Taty-raty! Nie ci chłopcy. Sa˛ sprytni i do tego paskudni. Skander to niemal kliniczny przykład szalonego uczonego, a Varnett jest bodaj nawet gorszy — jest odszczepie´ncem, wysokiej klasy komunista.˛ Przynajmniej jednemu z nich si˛e uda i znajdzie na pewno jaki´s sposób, aby wykołowa´c potem swoich sprzymierze´nców. — Mo˙zesz liczy´c na pomoc wszystkich sze´sciokatów, ˛ które głosowały za jego zlikwidowaniem. — Na pewno, Serge, i kiedy zajdzie potrzeba, nie omieszkam z tej pomocy skorzysta´c. Ale to jest jednak operacja dla samotnego my´sliwego i ty o tym wiesz. Politycznie ta Rada postapiła ˛ bardzo zr˛ecznie. Umieja˛ liczy´c. Nawet sze´sciokaty, ˛ które głosowały za ich likwidacja,˛ wiedziały, z˙ e to nie nastapi ˛ — jaki wi˛ec był po˙zytek z tego głosowania? Na pewno byłoby dobrze si˛e tam dosta´c, ale na miejscu ka˙zdy mój przyjaciel b˛edzie chciał dostapi´ ˛ c bosko´sci i nie wa˙zne, czy umie rozmawia´c z mózgiem. Nie, Serge, musz˛e zabi´c obu, absolutnie, nieodwołalnie, i tak szybko jak to mo˙zliwe. — Dokad ˛ nale˙zy si˛e uda´c? — spytał Ortega zaskoczony. — Do Studni Dusz, oczywi´scie — odparł Brazil gładko. — I to przed północa.˛ Teraz na odmian˛e Ortega wygladał ˛ na oszołomionego. — Ale˙z to po prostu stare porzekadło, jak ju˙z mówiłem. — To jest odpowied´z, Serge — stwierdził Brazil z moca.˛ — Po prostu nikt dotad ˛ nie zdołał odszyfrowa´c kodu i zrobi´c z niego u˙zytku. — Na to nie ma odpowiedzi. To nie ma z˙ adnego sensu! — Ale˙z na pewno ma! — upierał si˛e Brazil. — To jest odpowied´z na potworne pytanie i klucz do najpotworniejszego zagro˙zenia. Widziałem blask, jaki zaja´sniał w oczach. Skandera i Varnetta, gdy po raz pierwszy usłyszeli to zdanie, Serge. Te słowa owładn˛eły nimi bez reszty! — Jakie˙z to pytanie? — pytał Ortega zdezorientowali; — Tego wła´snie jeszcze nie wiem — odparł Brazil podniecony. — Oni jednak sadzili, ˛ z˙ e to jest odpowied´z, obaj my´sla,˛ z˙ e moga˛ ja˛ sobie wyobrazi´c. Je´sli oni moga,˛ mog˛e i ja. — Popatrz, Serge, dlaczego zbudowano ten s´wiat? Nie, nie mózg; przyjmijmy to jako wprowadzenie pewnej stałej w tym wszech´swiecie. Istotnie, je˙zeli maja˛ racj˛e, wszyscy jeste´smy po prostu wytworem obumarłej Markowia´nskiej wyobra´zni. Nie, dlaczego wszyscy? Studnia, sze´sciokaty, ˛ cywilizacje? Je´sli potrafi˛e na to odpowiedzie´c, mog˛e odpowiedzie´c równie˙z i na to drugie, wa˙zniejsze pytanie! I dojd˛e odpowiedzi! — wykrzyknał ˛ Brazil w podnieceniu unoszac ˛ si˛e z fotela. — Jak mo˙zesz by´c tak bardzo pewien? — odpowiedział Ortega z powatpie˛ waniem. 62
— Poniewa˙z kto´s — albo co´s — chce, z˙ ebym był! — ciagn ˛ ał ˛ Brazil tym samym podnieconym tonem. — Dlatego wła´snie zostałem tutaj zwabiony! Dlatego wła´snie w ogóle tu jestem, Serge! To wła´snie decyduje o rozkładzie w czasie. Nawet teraz maja˛ dziesi˛eciotygodniowe wyprzedzenie! Tyle wła´snie sam mi powiedziałe´s w naszej rozmowie przy Wrotach! Ortega potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ ponuro: — Tak si˛e po prostu objawiła moja stara latynoska dusza, Nat. Ponownie przystapiłem ˛ do Jezuitów, tak, mamy tutaj kilku, z czasów dawnych misjonarzy, którzy przybyli na jednym statku i próbuja˛ nawróci´c pogan. Bad´ ˛ z rozsadny, ˛ człowieku! Nigdy by´s nie znalazł Dalgonii, gdyby´s nie zboczył z trasy. A tego by´s z kolei nie uczynił, gdyby Wu Ju-li nie znalazła si˛e na twoim statku, a to trudno byłoby zaplanowa´c, nie mówiac ˛ ju˙z o twoim akcie miłosierdzia. — My´sl˛e, z˙ e to zaplanowano, Serge — powiedział Brazil gładko. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e sterowano mna˛ przez cały czas. Nie wiem jak, nie wiem kto, czy w jakim celu, ale tak było. — Nie rozumiem jak — odparł Ortega — nawet jednak gdyby tak było, jak mógłby´s si˛e o tym kiedykolwiek dowiedzie´c? — Dowiem si˛e — powiedział Brazil tonem, który brzmiał i twardo i nieco przera˙zał. — Dowiem si˛e o północy przy Studni Dusz. Jeszcze raz, teraz ostatni, stan˛eli przy Wrotach. — A wi˛ec zgoda — powiedział mu Ortega — jak tylko znajdziesz si˛e po drugiej stronie i rozejrzysz si˛e, zgłosisz si˛e do lokalnego władcy. Wszyscy zostana˛ powiadomieni o twoim przej´sciu z poleceniem udzielenia ci wszelkiej pomocy. Przynajmniej jednak jeden z nich na pewno jest w zmowie z twoimi nieprzyjaciółmi, Nat! Czy jeste´s pewien? A co b˛edzie, je´sli ci˛e połkna? ˛ — Nie połkna,˛ Serge — odpowiedział Brazil łagodnie — szachi´sci nie pos´wi˛ecaja˛ królowej na samym poczatku ˛ gry. Ortega po raz ostatni wzruszył pot˛ez˙ nymi ramionami. — Wierz w co chcesz — ale bad´ ˛ z ostro˙zny, stary druhu. Je´sli ci˛e dostana,˛ pomszcz˛e twoja˛ s´mier´c. Brazil u´smiechnał ˛ si˛e, po czym spojrzał ku Wrotom. — Czy lepiej jest w to wbiec, wej´sc´ czy mo˙ze jeszcze co´s jako´s inaczej? — spytał. — Nie ma znaczenia — powiedział mu Ortega — obudzisz si˛e jak gdyby z długiego snu. Oby´s si˛e obudził Ulikiem! Brazil u´smiechnał ˛ si˛e, zachował jednak dla siebie swój sad ˛ o perspektywie stania si˛e siedmiometrowym sze´scior˛ekim morsow˛ez˙ em. Poszedł do Wrót, a potem spojrzał ostatni raz na swego przemienionego przyjaciela. — Mam nadziej˛e, z˙ e w ogóle si˛e obudz˛e, Serge — powiedział spokojnie. — Id´z z Bogiem, stary poganinie — powiedział Ortega.
63
— Niech mnie diabli — mruknał ˛ Brazil na wpół do siebie. — Po tych wszystkich latach mógłbym si˛e obudzi´c szlachcicem. Z ta˛ my´sla˛ wstapił ˛ we Wrota. I w ciemno´sc´ , o której marzył. Znajdował si˛e na gigantycznej szachownicy, która rozciagała ˛ si˛e we wszystkich kierunkach. Po jego stronie — białych — stało siedem pionków. Wygladały ˛ jak siedem spieczonych i zmro˙zonych ciał, le˙zacych ˛ na poczerniałych pryczach. Na polu zastawionym przewa˙znie pozbawionymi twarzy czarnymi figurami dostrzegł Skandera i Varnetta jako królowa˛ i króla. Skander był królowa˛ w królewskich szatach, z berłem w r˛ece. Królowa rozgladała ˛ si˛e, nie mogła jednak dostrzec króla. Była tam Wu Ju-li jako pionek, pozbawiona twarzy i Vardia jako skoczek z l´sniacym ˛ mieczem. Ortega, goniec, przesunał ˛ si˛e szybko i został zbity przez czarna˛ wie˙ze˛ z twarza˛ Dathama Haina. Królowa przesun˛eła si˛e szybko, starajac ˛ si˛e nie nastapi´ ˛ c na swoje długie szaty w kierunku Haina, z berłem gotowym wyr˙zna´ ˛c w t˛e paskudna,˛ s´wi´nska˛ g˛eb˛e, gdy nagle znowu pojawił si˛e Ortega, odpychajac ˛ go. — Czarna rodzina królewska zbiegła, Wasza Wysoko´sc´ ! — usłyszał głos Ortegi. — Kieruja˛ si˛e ku Studni Dusz! — Królowa rozejrzała si˛e, nie było jednak s´ladu po głównych siłach wroga. Nigdzie. — Ale gdzie jest ta Studnia Dusz? — wrzasn˛eła królowa. — Bez tego nie mog˛e si˛e dosta´c do króla! Spod szachownicy dobiegł gwałtowny, wszechogarniajacy ˛ wybuch kosmicznego s´miechu. Ogromny, głuchy i przeszywajacy. ˛ Wielka r˛eka zagarn˛eła królowa˛ i przesun˛eła ja˛ daleko na druga˛ stron˛e szachownicy. — Sa˛ tutaj! — powiedział kto´s drwiaco ˛ pot˛ez˙ nym głosem. Królowa rozejrzała si˛e i zakrzyczała z przera˙zenia. Król z twarza˛ Skandera znajdował si˛e o jedno pole na prawo, królowa z twarza˛ Varnetta o jedno pole w gór˛e. — Twój ruch! — powiedzieli jednocze´snie i roze´smiali si˛e szale´nczo. Brazil obudził si˛e. Zerwał si˛e na równe nogi. Dziwne, pomy´slał zaintrygowany. Jestem bardziej przytomny, czuj˛e si˛e lepiej, my´sl˛e ja´sniej, ni˙z kiedykolwiek przedtem. Spojrzał szybko po sobie, by zapozna´c si˛e ze swoim nowym wygladem. ˛ Wstrza´ ˛sni˛ety, rozejrzał si˛e wokół, a˙z po brzeg pobliskiego jeziora. Stały tam zwierz˛eta, równie˙z podobne do niego. — Niech to licho! — powiedział gło´sno. — Oczywi´scie! To musiała by´c odpowied´z na pierwsze pytanie. Powinienem si˛e tego domy´sli´c ju˙z w gabinecie Serge’a. — Czasem do najbardziej oczywistych wniosków doj´sc´ najtrudniej. Rozmy´slajac, ˛ jak bardzo prymitywne było to miejsce, Brazil strapiony ruszył, by zorientowa´c si˛e, czy potrafi znale´zc´ Wrota Strefy.
Wiosna Czill (losy Vardii Diplo 1261, s´piacej) ˛ Nigdy nie wiedziała, dlaczego ostatecznie wstapiła ˛ we Wrota. By´c mo˙ze czyn ten stanowił wyraz pogodzenia si˛e z nieuniknionym, by´c mo˙ze — posłusze´nstwa wobec władzy, które nakazywało wychowanie. Barwne wzory, dochodzace ˛ i oddalajace ˛ si˛e, pulsowały rytmicznym, kosmicznym t˛etnem: z˙ ółte, zielone, czerwone, niebieskie — tworzac ˛ wzory jak w kalejdoskopie. Pulsowaniu towarzyszył mechaniczny d´zwi˛ek dzwonka, tworzacy ˛ dziwna,˛ monotonna˛ symfoni˛e. I nagle, zupełnie nagle, obudziła si˛e. Znajdowała si˛e na bujnej sawannie, wysoka zielono-˙zółta trawa rozciagała ˛ si˛e a˙z do stóp widocznych w oddali wzgórz. Równina była z rzadka upstrzona drzewami przypominajacymi ˛ gumowce. Dziwaczne odrosły wygladały ˛ jak nagle pie´nki pozostałe po wy˙zszych drzewach, których pewna˛ ilo´sc´ widziała z oddali. Od razu zdała sobie spraw˛e z tego, z˙ e wyschni˛ete pniaki ruszaja˛ si˛e. Ta´nczyły w niezmiernie dziwnym, synkopowanym rytmie. Pniaki były w rzeczywisto´sci nogami, poruszajacymi ˛ si˛e du˙zymi krokami, jednak w jaki´s sposób powstrzymywanymi w biegu. Wygladało ˛ to tak, jakby s´lady spotykały si˛e w powolnym ruchu. Było to jednak mylace ˛ wolniejszy ruch był najwidoczniej złudzeniem, i w krótkim czasie, gdy je obserwowała, niektóre pokonały spora˛ odległo´sc´ . Wszystkie wydawały si˛e by´c czym´s zaj˛ete lub dokad´ ˛ s zmierza´c — pomy´slała. A musz˛e koniecznie doj´sc´ , gdzie jestem i co to za miejsce zanim nie ustal˛e jasno mojego celu. Ruszyła w kierunku odległych kształtów. Nagle, spogladaj ˛ ac ˛ po sobie katem ˛ oka, stan˛eła jak wryta. Popatrzała na siebie ze zdumieniem. Była jakby jasnozielona, o gładkiej, przypominajacej ˛ winne grono skórze. Miała grube, lecz długie i jakby gumowe nogi, bez widocznych stawów. Na całym jej ciele nie sposób było doszuka´c si˛e piersi, jej stopy były płaskimi podstawkami, jej ramiona za to bardzo podobne do nóg, tylko cie´nsze, zako´nczone raczej
65
mackami ni˙z dło´nmi. Inna, krótsza macka wyrastała z głównego ramienia. Mo˙ze kciuk? Stwierdziła, z˙ e gumowe ramiona pracowały dobrze w obu kierunkach, gi˛etkie i bez widocznych ko´sci stawów, czuła swój gładki tył. Brak równie˙z odbytu — pomy´slała. Przesun˛eła ramieniem po twarzy. Szeroka szpara bez watpienia ˛ była otworem g˛ebowym, otwierajacym ˛ si˛e jednak tylko nieznacznie. Nos wydawał si˛e by´c pojedyncza,˛ twarda˛ dziura˛ powy˙zej g˛eby. Z czubka głowy wyrastało co´s cienkiego, sztywnego, wielko´sci czapki uniwersyteckiej, cho´c o nieregularnym kształcie. W co ja si˛e zmieniłam? — spytała w duchu, czujac ˛ l˛ek graniczacy ˛ z panika.˛ Powoli spróbowała odzyska´c panowanie nad soba.˛ Gł˛ebokie wdechy zawsze pomagały, stwierdziła jednak, z˙ e nie jest zdolna nawet i do tego. Oddychała, tak, czuła to, ale nozdrze łapało tylko małe porcje powietrza. Doszła do wniosku, z˙ e był to przede wszystkim organ czuciowo-w˛echowy; oddychała dzi˛eki bezwiednej pracy mi˛es´ni — przez pory w gładkiej, zielonej skórze. Po chwili wydało si˛e jej, z˙ e panika ust˛epuje. Zastanawiała si˛e, co pocza´ ˛c dalej. Niezale˙znie od wszystkiego, musi nawiaza´ ˛ c kontakt ze stworzeniami i po prostu zorientowa´c si˛e, co tu si˛e wła´sciwie dzieje. Ruszyła w stron˛e widocznych w oddali postaci i z niejakim zaskoczeniem stwierdziła, z˙ e pokonała t˛e odległo´sc´ — prawie kilometr poprzez wysoka˛ traw˛e — w czasie znacznie krótszym, ni˙z si˛e spodziewała. To była droga, widziała ja˛ — błotnisty szlak, przetarty w rdzawobrazowej ˛ glebie. Stworzenia, które z niego korzystały, nie zwracały na nia˛ z˙ adnej uwagi, ona jednak przypatrywała si˛e im zawzi˛ecie. Wiedziała, z˙ e sa˛ podobne do niej. Wyra´znie widoczne były teraz te cechy, które umkn˛eły autoobserwacji: para wielkich, okragłych, ˛ z˙ ółtych oczu z czarnymi z´ renicami, najwidoczniej pozbawionych powiek. Nagle u´swiadomiła sobie z˙ e nie mrugała i nie mogła tego robi´c. To, co wyrastało jej na głowie okazało si˛e pojedynczymi wielkim li´sciem o nieregularnym kształcie, przy czyn w ka˙zdym przypadku był on inny. Łodyga gruba i barda krótka, koloru znacznie gł˛ebszej zieleni, ni˙z reszta ciała powierzchnia jakby powleczona woskiem. Nie wiedzac, ˛ jak si˛e do nich zwróci´c, i bojac ˛ si˛e podja´ ˛c taka˛ prób˛e, zdecydowała trzyma´c si˛e drogi. Musi przecie˙z dokad´ ˛ s prowadzi´c — powiedziała sobie. Kierunek nie miał znaczenia — oba były jednakowo dobre. Weszła na drog˛e i ruszyła w kierunku niskich wzgórz po lewej. Droga w rzeczywisto´sci nie była tak zatłoczona, jak jej si˛e wydawało, ujrzała przed soba˛ jednak mo˙ze z tuzin osób. Ludzi? Dogoniła par˛e i doszły ja˛ odgłosy rozmowy. D´zwi˛eki przypominały monotonne c´ wierkanie, stwierdziła jednak, z˙ e potrafi chyba je zrozumie´c. 66
— . . . dostał si˛e do tej całej warstwy duchowej Bla’ahaliagana i nie mo˙zna z nim nawet ostatnio rozmawia´c. Je´sli Czcigodny Starszy nie wyrzuci tego gówna jak najszybciej mam zamiar przenie´sc´ si˛e do katalogowania. — Hmm. . . Nudziarstwo, ale mog˛e ci˛e zrozumie´c — powiedział drugi stwór ze współczuciem. — Krindel utknał ˛ przy Starszym Mudiulu w jakiej´s ezoterycznej, prymitywnej grze, która˛ Wej´scie zrzuciło nam przed trzystu laty. Wydaje si˛e, z˙ e po pierwszych kilku ruchach istnieje niemal niesko´nczona liczba kombinacji, był projekt, by nauczy´c w nia˛ gra´c komputer. Ale tego nie da si˛e jednak zrobi´c. Niesamowita sprawa. Krindel prawie ruszył do Medytacji i zaraził si˛e. — Jak Czcigodny wyszedł z tego? — spytał pierwszy stwór. — Mudiul złapał wirusa, a ten wysłał Starszego na dziewi˛ecioletnia˛ kwarantann˛e — zarechotał ten drugi. Zanim Czcigodny wyszedł, Rada zamkn˛eła projekt i rozdzieliła towar. Stary poruszył problem, czy skały maja˛ dusz˛e, i to powinno utrzyma´c bezpiecznie Czcigodnego, zanim zgnilizna nie zetrze go w proch. Bajdurzyli tak przez jaki´s czas i — rzecz jasna — gaw˛eda ta niewiele Vardii wyja´sniła. Jedyny po˙zytek z podsłuchanej rozmowy stanowiło widoczne w j˛ezyku ograniczenie zaimków do trzeciej osoby liczby pojedynczej. Zauwa˙zyła, z˙ e oba stwory nosiły na szyi złote ła´ncuchy jako jedyna˛ ozdob˛e, nie chcac ˛ jednak zwraca´c na siebie uwagi, nie próbowała dostrzec, co wisiało na tych ła´ncuchach. Idac ˛ przez jaki´s czas za nimi, próbowała zebra´c my´sli. Po pierwsze, jak si˛e zdawało, miejscowi z˙ yli we wspólnotach. Nie było jednak wida´c z˙ adnych s´ladów budowli. Jedynie zgrupowania przypominajace ˛ obozowy krag, ˛ ale bez ognia. Od czasu do czasu wpadały jej w oko tajemnicze przedmioty po´srodku skupiska, ale nie były one na tyle du˙ze, by je mogła dobrze obejrze´c. Niektóre grupy wydawały si˛e s´piewa´c inne — ta´nczy´c, niektóre robiły i jedno i drugie, podczas gdy inne prowadziły o˙zywione rozmowy, tak zło˙zone i oderwane, z˙ e zlewały si˛e w melodyjny klekot, przypominajacy ˛ rojenie si˛e owadów. Nagle dotarło do niej równie˙z i to, z˙ e nie czuje si˛e ani zm˛eczona, ani głodna. To dobrze — przemkn˛eło jej przez my´sl — bo przecie˙z nie miała poj˛ecia, w jaki sposób ci ludzie jedli. Nadal rozmy´slała w swoim starym j˛ezyku, bez trudno´sci jednak rozumiała ich monotonne c´ wierkanie, tak dla niej obce. Para, za która˛ si˛e posuwała, zeszła na boczna˛ s´cie˙zk˛e, prowadzac ˛ a˛ w dół do du˙zej grupy, zgromadzonej w szczególnie atrakcyjnym miejscu. Był to zaiste sielski obrazek, z ró˙znobarwnymi kwiatami i krzewami rosnacymi ˛ wzdłu˙z rwacego ˛ strumienia. Zatrzymała si˛e u zbiegu głównej drogi i bocznego szlaku, prowadzacego ˛ ku jezioru, cz˛es´ciowo blokujac ˛ go. Kto´s podszedł z tyłu i przemknał ˛ obok. Czujac, ˛ z˙ e tarasuje drog˛e, powiedziała automatycznie: — Przepraszam — i zeszła na bok. — W porzadku ˛ — usłyszała odpowied´z kogo´s, kto poda˙ ˛zył dalej swoja˛ droga.˛ 67
Min˛eła cała minuta, nim dotarło do niej, z˙ e mówiła i była rozumiana! Pospieszyła za istota,˛ która ja˛ min˛eła i znacznie ju˙z wyprzedziła. — Poczekaj! Prosz˛e! — krzykn˛eła za stworem — potrzebuj˛e pomocy! Istota zatrzymała si˛e i odwróciła ze zdziwieniem. — W czym kłopot? — spytał stwór, gdy podeszła. — Ja. . . ja si˛e zgubiłam i nie mog˛e si˛e pozbiera´c — przyznała si˛e. — Ja włas´nie. . . wła´snie stałam si˛e jednym z was, nie wiem, gdzie jestem i co mam robi´c! Stwór najwidoczniej zaczynał rozumie´c: — Nowo przybyły! No, no, no. . . ! W Czill jak z˙ yj˛e nie mieli´smy Przybysza! No có˙z, oczywi´scie, z˙ e mogło ci si˛e wszystko pomiesza´c. Chod´z! Dzisiaj prze´spisz si˛e z nami i opowiesz nam o swoim pochodzeniu, a my opowiemy ci o Czill — powiedział z zapałem, jak dziecko, które dostało nowa˛ zabawk˛e. — Chod´z! Poda˙ ˛zyła za stworem w kierunku lasku. Poruszał si˛e bardzo szybko i z zapałem, po´spiesznie zwoływał towarzyszy, opowiadajac ˛ im podniecony, z˙ e w ich obozie, Zakolu Rzeki, jak go nazywano, maja˛ przybysza. Vardia przyj˛eła to całe zainteresowanie jej osoba˛ nerwowo, ciagle ˛ zal˛ekniona i niepewna siebie. Otoczyli ja,˛ zadajac ˛ setki pyta´n, wszyscy na raz, zagłuszajac ˛ si˛e nawzajem w ogólnym zgiełku. Wreszcie posiadacz szczególnie silnego głosu, przebijajac ˛ hałas, poprosił o spokój i po chwili harmider uciszył si˛e. — Spokojnie! — krzyknał, ˛ gestykulujac ˛ uspakajajaco. ˛ — Czy nie widzicie, z˙ e biedactwo jest s´miertelnie przera˙zone? Jak wy sami by´scie si˛e czuli, gdyby´scie si˛e raptem obudzili jako Pia? — Zadowolony, zwrócił si˛e do Vardii i powiedział łagodnie: — Jak długo jeste´s na Czill? — Ja. . . ja wła´snie przybyłam — wyja´sniła. Jeste´scie pierwszymi mieszka´ncami, z którymi rozmawiam. Nawet. . . có˙z, nie byłam nawet pewna jak. — Wi˛ec dobrze: trafiła´s na najgorsza˛ band˛e nieprzytomnych gadułów — powiedział posiadacz dono´snego głosu z rozbawieniem. Jestem Brouder i nie mam zamiaru przedstawia´c całego towarzystwa. Jest wielce prawdopodobne, z˙ e tłum wzro´snie w miar˛e jak wie´sc´ o twoim przybyciu si˛e niesie. Ciekawe — pomy´slała, z˙ e takie niesamowite pogwizdywanie i klekotanie, mimo z˙ e nie tłumaczone, rozumie bez problemu. Oczywi´scie stwór nie miał na imi˛e Brouder — jego imi˛e składało si˛e z krótkiego gwizdu, pi˛eciu szcz˛ekni˛ec´ , długiego gwizdka i zamierajacej ˛ serii klekoczacych ˛ d´zwi˛eków. W jej umy´sle jednak brzmiało ono: Brouder i jak si˛e zdawało — system translacyjny działał równie˙z w odwrotnym kierunku. — Jestem Vardia Diplo 1261 — powiedziała — z Nueva Albion. — Z Komlandów! — dał si˛e słysze´c czyj´s głos — nic dziwnego, z˙ e tu wyla˛ dowała! — Co robiła´s przed przybyciem tutaj? — spytał kto´s inny.
68
— Mój zawód? — odparła. — Byłam kurierem dyplomatycznym pomi˛edzy Nueva Albion i Koriolanem. — Patrzcie ja! ˛ — parsknał ˛ Brouder — wykształcona! — Zało˙ze˛ si˛e jednak, z˙ e Kandydatka nie umie czyta´c — zawołał ten sam głos z tyłu. — Mniejsza o te komentarze — powiedział Brouder machajac ˛ macka.˛ — Jeste´smy naprawd˛e grupa˛ przyjaciół. Byłem. . . , czy co´s si˛e stało? — zapytał nagle. — Kr˛eci mi si˛e w głowie — odpowiedziała, czujac ˛ z˙ e ziemia i otaczajacy ˛ tłum rzeczywi´scie zacz˛eły z wolna wirowa´c. Oparła si˛e o Broudera dla zachowania równowagi. — Zabawne — mrukn˛eła — tak nagle. — Tak si˛e zdarza — odparł Brouder — powinienem o tym pomy´sle´c. Chod´z, podprowadz˛e ci˛e do strumienia. Powiódł ja˛ ku wodzie, która miała na nia˛ dziwnie kojacy ˛ wpływ. Wprowadził do rzeki. — Po prostu postój tak kilka minut — powiedział mieszkaniec Czill — i wró´c, kiedy poczujesz si˛e lepiej. Spostrzegła, z˙ e z niewielkich zagł˛ebie´n w jej stopach wysuwaja˛ si˛e automatycznie jak gdyby wici, które wpijaja˛ si˛e w płytkie dno rzeki. Pociagn˛ ˛ eła nimi chłodnej wody i po czuła, jak zawroty głowy i osłabienie opuszczaja˛ ja.˛ — Teraz w porzadku? ˛ — spytał Brouder. — Postapili´ ˛ smy głupio, na pewno musiało ci brakowa´c wody. Jeste´s pierwszym Przybyszem od jakiego´s czasu i pierwszym, jaki kiedykolwiek trafił do nas. Je˙zeli b˛edziesz si˛e czuła cho´c troch˛e dziwnie lub z´ le, prosz˛e, daj nam zna´c. Tak wiele rzecze przyjmujemy za oczywiste. W jego głosie brzmiała prawdziwa troska, to si˛e czuło, i to dodało jej otuchy. Wszyscy sprawiali wra˙zenie zatroskanych, gdy obserwowali ja˛ w nurtach strumienia. Naprawd˛e czuła, z˙ e jest w´sród przyjaciół. — Czy odpowiesz mi wi˛ec na par˛e pyta´n? — spytała. — Prosz˛e bardzo, zaczynaj — odparł Brouder. — No wi˛ec. . . zabrzmi to dla was mo˙ze głupio, ale cała rzecz jest dla mnie całkiem nowa — podj˛eła. — Po pierwsze: kim jestem? To znaczy — kim jestes´my? Podszedł inny stwór: — Jestem Grihger. Mo˙ze ja na te odpowiem. Jeste´s mieszka´ncem Czill. Tak wła´snie nazywa si˛e ten kraj, i cho´c niczego to nie wyja´snia, przynajmniej daje etykietk˛e. — Co oznacza ta nazwa? — spytała. Gringer wykonał jaki´s miejscowy odpowiednik wzruszenia ramion: — Naprawd˛e nic. Teraz wi˛ekszo´sc´ nazw nic nie znaczy. Kiedy´s prawdopodobnie było inaczej, ale poza tym niczego nie wiadomo.
69
— W ka˙zdym razie jeste´smy w tych stronach raczej do´sc´ niezwykłym zjawi´ skiem, bowiem jeste´smy raczej ro´slinami ni˙z jakim´s rodzajem zwierzat. ˛ W Swiecie Studni sa˛ jeszcze inne czujace ˛ istoty ro´slinne, jedena´scie tu na Południu i dziewi˛ec´ na Północy, chocia˙z nie jestem pewien, czy rzeczywi´scie sa˛ to ro´sliny w naszym rozumieniu. W ka˙zdym razie tutaj jeste´smy wyra´zna˛ mniejszo´scia.˛ Przynale˙zno´sc´ do królestwa ro´slin ma jednak ogromne zalety. — Na przykład? — spytała, mimo woli zafascynowana — Otó˙z nie jeste´smy uzale˙znieni od jakiegokolwiek jedzenia. Nasze ciała od˙zywiaja˛ si˛e podobnie jak wi˛ekszo´sc´ ro´slin, przekształcajac ˛ s´wiatło słoneczne. Za˙zywajac ˛ tylko kilku godzin dziennie kapieli ˛ słonecznej — naturalnej czy sztucznej — nigdy nie zaznasz głodu. Potrzebujesz pewnych składników mineralnych zawartych w glebie, sa˛ one ´ jednak wspólne dla znacznej cz˛es´ci Swiata Studni, a wi˛ec jest jedynie niewiele miejsc, gdzie nie mogłaby´s sobie poradzi´c. Potrzebujesz tylko wody, i to tylko raz na kilka dni. O wła´sciwej chwili powie ci — jak przed chwila˛ — twoje ciało. Je˙zeli b˛edziesz pi´c regularnie, nigdy nie b˛edziesz osłabiona i nie poczujesz zawrotów głowy, nigdy brak wody nie zagrozi twemu zdrowiu. Nie ma tu równie˙z seksu, nie ma tych pierwotnych pop˛edów, które wprawiaja˛ zwierz˛eta w to neurotyczne pomieszanie. Na mojej planecie takie sprawy zostały sprowadzone do minimum — odpowiedziała. — Z tego co mówisz wynikałoby, z˙ e miejsce to nie wyda mi si˛e zbytnio odległe od moich koncepcji społecznych. Je˙zeli nie macie rozró˙znienia płci, jak˙ze si˛e rozmna˙zacie? Z pomoca˛ jakich´s sztucznych s´rodków? Tłum zareagował chichotem. ´ Nie — odparł Gringer — wszystkie rasy w Swiecie Studni sa˛ samowystarczalne. Reprodukcja przebiega u nas powoli, bowiem jeste´smy jednym z najdłuz˙ ej z˙ yjacych ˛ ludów na planecie. Je˙zeli z jakichkolwiek przyczyn potrzebny jest dodatkowy wzrost ludno´sci, wówczas sadzimy si˛e dłu˙zszy czas i wytwarzamy nast˛epne osobniki przez podział. Jest to daleko bardziej praktyczny sposób, ni˙z jakikolwiek inny, bowiem wszystko, czym jeste´smy ulega podwojeniu, komórka w komórk˛e, tak z˙ e nowy odrósł jest wierna˛ kopia,˛ zawierajac ˛ a˛ nawet takie same wspomnienia i t˛e sama˛ osobowo´sc´ . Tak wi˛ec je´sli nawet po kilkuset latach zupełnie si˛e zedrzesz, b˛edziesz z˙ y´c wiecznie — bo odrosły sa˛ tak identyczne, z˙ e nawet my nie jeste´smy pewni, które jest które. Vardia rozejrzała si˛e, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ci˙zbie. — Czy w´sród was sa˛ tacy bli´zniacy? — spytała. — Nie — odparł Gringer — raczej pozostajemy rozdzieleni tak długo, a˙z ˙ upływ lat nie uczyni z nas, poprzez ró˙znorodne do´swiadczenia, innych ludzi. Zyjemy w małych obozach jak ten, reprezentujac ˛ rozmaite zaj˛ecia i zainteresowania, w ten sposób na ka˙zdy obóz składa si˛e ogromne bogactwo typów, co chroni przed nuda.˛
70
— A jak pracujecie? — spytała Vardia. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e wi˛ekszo´sc´ cywilizacji. . . no, zwierz˛ecych zajmuje si˛e produkcja˛ z˙ ywno´sci, budowa˛ i konserwacja˛ domostw, kształceniem młodzie˙zy i produkcja˛ przemysłowa.˛ Nie wydaje mi si˛e, by´scie potrzebowali którejkolwiek z tych rzeczy. — To prawda — przyznał Brouder — uwolnieni od zwierz˛ecej potrzeby jedzenia, odzie˙zy, schronienia i seksu, mo˙zemy si˛e po´swi˛eci´c tym zaj˛eciom, którym inne rasy moga˛ z racji prymatu tamtych potrzeb, po´swi˛eca´c zaledwie niewielka˛ cz˛es´c´ swojego z˙ yciowego wysiłku. — O jakich rodzajach czynno´sci mówisz? — spytała. — O my´sleniu — odpowiedział Brouder. — Brouder ma na my´sli — wtracił ˛ si˛e Grinder, widzac ˛ jej spojrzenia, z˙ e nic nie rozumie — z˙ e jeste´smy badaczami w niemal wszystkich dziedzinach. Mo˙zesz nas traktowa´c jak olbrzymi uniwersytet. Gromadzimy wiedz˛e, klasyfikujemy ja,˛ zabawiamy si˛e problemami zarówno teoretycznymi, jak i praktycznymi, i w ten sposób powi˛ekszamy skarbnic˛e wiedzy. Gdyby´s szła ta˛ droga˛ w przeciwnym kierunku, doszłaby´s do Centrum, gdzie pracuja˛ ci z nas, którzy potrzebuja˛ pomieszcze´n laboratoryjnych i sprz˛etu technicznego, i gdzie ludzie badajacy ˛ zbli˙zone problemy moga˛ si˛e spotka´c, by przedyskutowa´c swe odkrycia i napotykane trudno´sci. Umysł Vardii próbował to poja´ ˛c, ale bezskutecznie. — Po co? — spytała. Brouder i Gringer wygladali ˛ na zaskoczonych. — Co po co? — spytał Gringer. — Dlaczego zajmujecie si˛e taka˛ praca? ˛ W jakim celu? To pytanie wprawiło ich w niepokój, w tłumie rozgorzała zaci˛eta dyskusja. Vardia odczuwała równie˙z zakłopotanie z powodu reakcji na swoje pytanie, które jej zdaniem było przecie˙z bardzo proste. — Chc˛e zapyta´c po prostu — powiedziała — jakiemu celowi słu˙za˛ te wszystkie badania. Nie wyglada ˛ na to, by´scie wykorzystywali je, a wi˛ec po co? Gringer wygladał, ˛ jak gdyby był bliski szału. — Ale˙z da˙ ˛zenie do wiedzy jest jedyna˛ rzecza,˛ która dzieli istoty czujace ˛ od najzwyklejszych traw czy najni˙zszych zwierzat! ˛ — powiedział troch˛e piskliwie. Ton Broudera brzmiał niemal protekcjonalnie, jak gdyby zwracał si˛e do małego dziecka. — Popatrz — powiedział uczony — co twoim zdaniem stanowi ostateczny cel cywilizacji? Co jest celem twojego narodu? — Jak to, z˙ ycie w szcz˛es´ciu i wiecznej harmonii z drugimi odpowiedziała, jak gdyby recytowała liturgi˛e, bowiem w samej rzeczy była to liturgia, której uczono ja˛ od dnia, w którym wyprodukowano ja˛ w Fabryce Porodowej. Gringer zamachał z podniecenia długimi mackami. Opu´scił prawa˛ i wyrwał pojedyncze z´ d´zbło z˙ ółtawej trawy, która ciagn˛ ˛ eła si˛e ze wszystkich stron a˙z po
71
horyzont. Podsunał ˛ jej przed nos długa˛ łodyg˛e, wymachujac ˛ nia˛ niczym wska´znikiem. — To z´ d´zbło trawy jest szcz˛es´liwe — o´swiadczył kategorycznie. — Ma wszystko, czego mu trzeba do z˙ ycia. Nie my´sli i nie musi my´sle´c. Jest szcz˛es´liwe, nawet pomimo tego, z˙ e wyrwałem je z ziemi, wi˛ec zginie. Nie wie o tym, i nie b˛edzie nawet wiedzie´c, kiedy obumrze. Tacy sami sa˛ jego pobratymcy na równinach. Pasuja˛ doskonale do twojej definicji ostatecznego celu cywilizowanego społecze´nstwa. Nic nie wie, i w tej doskonałej ignorancji tkwi absolutna doskonało´sc´ i jego harmonia z otoczeniem. Czy mamy zatem torowa´c drog˛e do przekształcenia wszystkich czujacych ˛ istot w z´ d´zbła polnej trawy? Czy wtedy osiagniemy ˛ kres ewolucji? W głowie Vardii zawirowało. Ten rodzaj logiki i takie pytania wykraczały poza jej do´swiadczenie i jej uporzadkowany, ˛ zaprogramowany wszech´swiat. Nie znajdowała odpowiedzi dla tych. . . Có˙z to było? Herezje? Zagoniona do naro˙znika, nie chcac ˛ porzuci´c prawdziwej wiary, załamała si˛e. — Chc˛e wróci´c do mojego s´wiata — załkała z˙ ało´snie. Brouder przygladał ˛ si˛e tej scenie ze smutkiem w oczach, a cały tłum ogarn˛eło współczucie, współczucie nie tylko wobec dylematu filozoficznego, ale równie˙z dla jej pobratymców, miliardów s´lepo oddanych tak fałszywemu celowi. Gumowate czułki Broudera oplotły ja,˛ ciagn ˛ ac ˛ w stron˛e czerwonawobrazowej, ˛ zrytej ziemi obozu. — Wszelkie inne pytania czy problemy moga˛ poczeka´c — powiedział łagodnie. — B˛edziesz miała wiele czasu, by si˛e nauczy´c i przystosowa´c do tutejszego z˙ ycia. Robi si˛e ciemno, a ty potrzebujesz wypoczynku. Cienie wydłu˙zyły si˛e, a dalekie sło´nce stało si˛e pomara´nczowa˛ kula˛ na horyzoncie. Po raz pierwszy od momentu przebudzenia poczuła si˛e rzeczywi´scie zm˛eczona, i w pewnej chwili wstrzasn ˛ ał ˛ nia˛ lekki dreszcze — W ciemno´sci zamiera nasza aktywno´sc´ , o ile oczywi´scie nie pada na nas sztuczne s´wiatło Centrum — wyja´sni Brouder. — Chocia˙z tam mogli´smy funkcjonowa´c w niesko´nczono´sc´ , tu musimy si˛e zakorzeni´c, by utrzyma´c zdrowi i aktywno´sc´ . W ten sposób pobieramy składniki minerału i energi˛e, jest to równie˙z potrzebne dla utrzymania równe wagi umysłowej. — W jaki sposób mam si˛e. . . ee. . . ukorzeni´c? — spytała. — Po prostu wybierz miejsce nie za blisko kogo´s innego i poczekaj do zmroku. Zobaczysz! — powiedział Brouder. Wskazał jej dobre miejsce, a potem odszedł od niej na mniej wi˛ecej pi˛ec´ długich kroków. Vardia po prostu stała tam przez chwil˛e. Stwierdziła, i˙z mimo, z˙ e ma oczy otwarte, widzi z trudno´scia.˛ Wszystko było bardzo ciemne, jak gdyby spogladała ˛ przez kawałek okropnie niedo´swietlonego filmu. Potem poczuła, jak niezliczone mnóstwo cieniutkich wici wypełza z jej stóp na jaki´s automatyczny sygnał i zagł˛ebia si˛e w lu´zna˛ gleb˛e. Chłód i zm˛eczenie zdawały si˛e ulatywa´c, poczuła, jak 72
wzbiera w niej fala ciepła. Ka˙zda˛ komórk˛e jej ciała zdawało przenika´c mrowienie, przeszyło ja˛ podobne orgazmowi uczucie niezwykłej przyjemno´sci, która wyparła wszelkie my´sli. W całym sze´sciokacie ˛ Czill, wszyscy którzy nie pracowali w Centrum, ukorzeniali si˛e podobnie. Obserwator z zewnatrz ˛ ujrzałby teren upstrzony ponad milionem wysokich, grubych stworów, nieruchomych niczym drzewa. A jednak pejza˙z był daleki od bezruchu. Rozległ si˛e chór milionów nocnych owadów, kilka gatunków małych ssaków przemykało si˛e w poszukiwaniu z˙ eru, przy tej okazji przerzucajac, ˛ napowietrzajac ˛ i nawo˙zac ˛ gleb˛e. Zapewniały przemian˛e tlenu w dwutlenek w˛egla, niezb˛edna˛ dla zachowania równowagi w atmosferze sze´sciokata. ˛ Poniewa˙z oczy jej pozbawione były powiek, widziała moment przebudzenia, prze˙zywajac ˛ go jednocze´snie. Miała dziwne uczucie, wydobywajac ˛ si˛e z tego niesko´nczenie rozkosznego snu i widzac, ˛ jak poranek staje si˛e coraz bledszy. Zauwa˙zyła z roztargnieniem, z˙ e wybór miejsca na noc był rzecza˛ wa˙zniejsza,˛ ni˙z si˛e to na poczatku ˛ mogło zdawa´c. Wykorzenienie najwidoczniej wywoływały promienie słoneczne padajace ˛ na li´sc´ na głowie, tak wi˛ec im wi˛ecej przedmiotów rozrzuconych wokół zasłaniało pierwsze promienie słoneczne, tym wolniej przebiegał proces wyzwalania si˛e z nocnego przywiazania ˛ do ziemi. Czuła, jak jej wici chowaja˛ si˛e i nagle mogła si˛e ju˙z swobodnie porusza´c, jak gdyby odszedł ja˛ parali˙z. Brouder podszedł do niej. — No i có˙z? Czy czujesz si˛e lepiej? — spytał pogodnie. — Tak, o wiele — odpowiedziała, bo rzeczywi´scie tak było. Naprawd˛e czuła si˛e lepiej, l˛ek i niepewno´sc´ zostały zepchni˛ete do najodleglejszego zakatka ˛ jej umysłu. Po raz pierwszy spostrzegła, z˙ e Brouder nosił na szyi ła´ncuch podobny tym, które miała para, za która˛ poczatkowo ˛ poda˙ ˛zała. Tym razem bez wahania przyjrzała si˛e zawieszonemu na ła´ncuchu male´nkiemu przedmiotowi. Był to zegarek cyfrowy. Brouder spojrzał na´n i kiwnał ˛ głowa: ˛ — Jest jeszcze wcze´snie — powiedział, a potem popatrzył troch˛e baranim wzrokiem. — Zawsze to mówi˛e, mimo z˙ e zawsze budz˛e si˛e o tej samej porze. — Po co wi˛ec nosisz zegarek? — spytała. — Bo to przecie˙z jest zegarek, prawda? — O tak — potwierdził Brouder. — Potrzebuj˛e go po to, aby wskazywał mi czas i dat˛e tak, bym mógł zda˙ ˛zy´c na spotkania umówione w Centrum. Ostatnio był goracy ˛ okres zawsze boj˛e si˛e, z˙ e tam ugrz˛ezn˛e i nie b˛ed˛e mógł wróci´c na noc do domu. — Nad czym pracujesz? — Jest to bardzo dziwny projekt, nawet jak na tutejsze obyczaje — brzmiała odpowied´z. — Próbujemy rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e, która nas intryguje od dawna 73
i której prawdopodobnie rozwiaza´ ˛ c si˛e nie da. Znaczna cz˛es´c´ prac Centrura skoncentrowana jest wła´snie na tym problemie. Najgorzej z˙ e wi˛ekszo´sc´ z nas uwa˙za, z˙ e kwestia jest nie do rozwiazania ˛ — Po có˙z wi˛ec si˛e nia˛ przejmowa´c? — spytała. Rozmówca spojrzał na nia,˛ poruszajac ˛ si˛e z powaga.˛ — Cho´cby dlatego, z˙ e jeste´smy najlepiej przygotowani dc pracy nad tym problemem, inni te˙z nie pró˙znuja.˛ Je´sli byłby cho´cby cie´n szansy, z˙ e rozwiazanie ˛ jednak istnieje, posiedliby´smy wiedz˛e ostateczna.˛ W r˛ekach innych wiedza ta mo˙ze zagrozi´c istnieniu nas wszystkich. Było to co´s, co mie´sciło si˛e w zakresie poj˛ec´ Vardii, dlatego te˙z poprosiła swojego nowego przyjaciela o dodatkowe informacje. Ten jednak na razie uchylił si˛e od dalszych odpowiedzi. Miała wra˙zenie, i˙z sprawa jest zbyt doniosła, by zechciał powierzy´c jej szczegóły Przybyszowi, chocia˙z nale˙zała ju˙z teraz do Czillan. — Udaj˛e si˛e teraz do Centrum — powiedział Brouder. — Powinna´s mi towarzyszy´c. Da ci to nie tylko sposobno´sc´ , zwiedzenia naszego kraju — a wiesz, z˙ e jest on teraz i twój — lecz równie˙z poddania si˛e w Centrum badaniom i uzyskania przydziału. Zgodziła si˛e skwapliwie i ruszyli z powrotem ta˛ sama˛ droga,˛ która˛ przemierzała poprzedniego dnia. W miar˛e jak si˛e posuwali, Brouder wskazywał szczegóły krajobrazu i szaty ro´slinnej, udzielajac ˛ jej obszernych wyja´snie´n. — Długo´sc´ przekatnej ˛ Czill, podobnie jak i wszystkich innych sze´sciokatów ˛ za wyjatkiem ˛ równikowych wynosi 614,86 km. Zdumiała si˛e na my´sl, z˙ e miary, jakich u˙zywali nie miały z˙ adnego zwiazku ˛ z miarami metrycznymi u˙zywanymi w jej s´wiecie, a jednak zostały natychmiast przetłumaczone z dokładno´scia˛ do drugiego miejsca po przecinku. — Oczywi´scie sasiadujemy ˛ z sze´scioma krajami, przy czym dwa z nich zamieszkuja˛ gatunki oceaniczne. Siedem naszych rzek zasilaja˛ setki strumieni podobnych do tego, który przebiega w pobli˙zu naszego obozu. Rzeki z kolei uchodza˛ do wielkiego oceanu — jednego z trzech na Półkuli Południowej, pokrywajacego ˛ prawie trzydzie´sci sze´sciokatów. ˛ Nasz nazywany jest Oceanem Zbyt Ciemnym. Jeden z ludów morskich nale˙zy do ssaków morskich i stanowi połaczenie ˛ człowieka z ryba.˛ Oddycha powietrzem, jednak˙ze wi˛ekszo´sc´ czasu sp˛edza pod woda.˛ Nazywamy ich Umiau. Spotkasz ich by´c mo˙ze w Centrum. Zawsze współpracujemy z nimi nad kilkoma projektami, zwłaszcza w zakresie studiów oceanograficznych, nie mo˙zemy bowiem odwiedza´c ich s´wiata bez specjalnych skafandrów. Ten drugi gatunek oceaniczny to paskudna grupa zwana Pia — zło´sliwe typy z wielka˛ głowa˛ i podobnymi do ludzkich oczami. Maja˛ dziesi˛ec´ macek o s´liskich przyssawkach i ogromna˛ g˛eb˛e dwudziestoma rz˛edami z˛ebów. Nie mo˙zna z nimi rozmawia´c, chocia˙z sa˛ do´sc´ inteligentni. Maja˛ skłonno´sc´ do zjadania wszystkiego, co nie nale˙zy do ich rasy. Na my´sl o takich okropie´nstwach Vardia wzdrygn˛eła si˛e — Dlaczego zatem nie po˙zra˛ Umiau? — spytała. 74
Brouder za´smiał si˛e: — Zapewne by to zrobiły, gdyby mogły, ale w system ´ wpisane sa˛ pewne naturalne granice, dzielace ˛ w Swiecie Studni gatunki antagonistyczne. Kraj Umiau le˙zy u uj´scia trzech rzek, a Pia nie przepadaja˛ za słodka˛ woda.˛ Umiau moga˛ pływa´c szybciej i maja˛ wi˛eksze przy´spieszenie. Zreszta,˛ obecnie trwa rodzaj chwilowego zawieszenia broni, bowiem Umiau, cho´c za tym nie przepadaja,˛ moga˛ te˙z po˙zera´c i robia˛ to. Milczeli przez chwil˛e, nim nie zbli˙zyli si˛e do wi˛ekszego rozwidlenia dróg. — Idziemy w lewo — powiedział Brouder. — Nigdy nie chod´z ta˛ droga˛ w prawo, poniewa˙z prowadzi ona do obozów odosobnienia dla chorych. — Jakich chorych? — spytała niespokojnie. — Chorób jest mniej wi˛ecej tyle samo, co gdzie indziej — odparł Brouder. — Zawsze jednak, gdy odkryjemy czynnik uodparniajacy, ˛ powstaja˛ jakie´s nowe mutacje wirusów. Nie martwiłbym si˛e tym jednak. Przeci˛etna długo´sc´ z˙ ycia mieszka´nca Czilli przekracza dwie´scie pi˛ec´ dziesiat ˛ lat, i je´sli nie zdarzy si˛e nic takiego, co stan˛ełoby na przeszkodzie, to i tak kilka razy w tym czasie mo˙zna si˛e powieli´c. Liczba mieszka´nców utrzymuje si˛e na poziomie półtora miliona — spory tłumek, nie tak wielki jednak, z˙ eby´smy nie mieli pustej przestrzeni i miejsca do rozbijania obozów. Wielko´sc´ urodzin i zgonów utrzymuje si˛e na mniej wi˛ecej tym samym poziomie, reguluje to główny mózg planety. Prócz tego, z˙ e wzgl˛edu na to, z˙ e włas´ciwie nie starzejemy si˛e w takim sensie, w jakim dzieje si˛e to w wi˛ekszo´sci przypadków a tak˙ze dlatego, z˙ e jeste´smy w stanie zregenerowa´c wi˛ekszo´sc´ naszych członków, które popsuły si˛e lub odniosły rany ten stały współczynnik s´miertelnos´ci pozwala utrzymywa´c populacj˛e w zadanych granicach. Główny mózg ingeruje jedynie w sytuacjach krytycznych. — Regenerowa´c? — spytała Vardia, zaskoczona. — Czy chcesz powiedzie´c, z˙ e je˙zeli strac˛e r˛ek˛e czy nog˛e, to mi odro´snie? — Wła´snie tak — potwierdził Brouder. — Cały twój wzorzec zawarty jest w ka˙zdej komórce twojego ciała. Poniewa˙z oddychanie odbywa si˛e bezpo´srednio, porami ciała, tak długo, jak długo twój mózg pozostaje nienaruszony, istnieje mo˙zliwo´sc´ powrotu. Jest to bolesne — a my nie do´swiadczamy wiele bólu — lecz mo˙zliwe. — Tak wi˛ec jedyna˛ cz˛es´cia˛ ciała, która˛ musz˛e naprawd˛e chroni´c jest głowa — zauwa˙zyła. Brouder roze´smiał si˛e wysokim, piskliwym s´miechem. — O nie, nie głowa, na pewno nie! Raczej stopa — powiedział, wskazujac ˛ na jej dziwne stopy, które wygladały ˛ jak odwrócone pucharki z gabczastymi ˛ wieczkami jako podeszwami. — Czy to oznacza, z˙ e spaceruj˛e na swoim mózgu? — zatkało ja˛ ze zdumienia. — A tak, tak wła´snie — potwierdził Brouder. — Ka˙zda stopa kontroluje połow˛e ciała, ka˙zda jednak ma s´wiadomo´sc´ całego ciała, włacznie ˛ z my´slami i pami˛ecia.˛ Gdyby´smy tak ciachn˛eli ci˛e u podstawy łodygi, twoje stopy zagrzebałyby 75
si˛e w ziemi˛e i ka˙zda wydałaby druga˛ twoja˛ posta´c. Twoja głowa zawiera tylko obwody czuciowe, i w rzeczywisto´sci wyst˛epuja˛ tutaj przewa˙znie płytkie reakcje emocjonalne. Je´sli ja˛ s´cia´ ˛c, po prostu wkopiesz si˛e i za´sniesz, zanim nie ro´snie ci nowa. Wszystkie te wie´sci zdumiały Vardi˛e nie mniej, ni˙z rewelacje Ortegi jeszcze w Strefie. — Nie chodzi tu jednak — mówiła sobie — o jaki´s obcy, wła´snie napotkany stwór. On mówi o mnie. — Oto Centrum — powiedział Brouder, gdy przeszli na druga˛ stron˛e stoku. Był to du˙zy budynek, który wydawał si˛e rozciaga´ ˛ c na kilometry wzdłu˙z horyzontu. W s´rodku wyrastała wielka kopuła, odbijajaca ˛ s´wiatło niczym lustro, z kilkoma ramionami — sze´scioma oczywi´scie, co odnotowała z chłodnym rozbawieniem, zrobionymi z rodzaju przezroczystego szkła i rozło˙zonymi w symetrycznym układzie. Dostrzegła równie˙z drapacze chmur z tego samego przezroczystego materiału, wysokie na dwadzie´scia albo i wi˛ecej pi˛eter, wyrastajace ˛ wokół kopuły, po przeciwnej stronie od ko´nców ramion. — To niewiarygodne! — wyszeptała. — Bardziej ni˙z ci si˛e wydaje — odparł Brouder z odrobina˛ dumy. — Najlepsze nasze umysły opracowuja˛ tu poszczególne problemy i gromadza˛ uzyskana˛ wiedz˛e. Srebrzysty tor, biegnacy ˛ przez s´ciany i stropy to sztuczne s´wiatło słoneczne, wystarczajaco ˛ intensywne by utrzyma´c nasza˛ aktywno´sc´ w porze nocnej, a kiedy spojrzysz w stron˛e horyzontu, dostrze˙zesz wlot rzeki Averil. Centrum zbudowano na nim, co zapewnia nam niezakłócone dostawy wody. Majac ˛ pod dostatkiem s´wiatła i wody — plus kilka kapieli ˛ witaminowych — mo˙zna pracowa´c na okragło ˛ przez siedem do dziesi˛eciu dni. Taki tryb z˙ ycia pr˛edzej czy pó´zniej odbija si˛e jednak na zdrowiu, i im dłu˙zej pracujemy w ten sposób, tym dłu˙zej musimy pó´zniej pozosta´c w stanie ukorzenienia. Co´s przypomniało jej w tym momencie Nathana Brazila i ksia˙ ˛zk˛e, która˛ czytał, t˛e z krzykliwa˛ okładka.˛ — Czy macie tutaj bibliotek˛e? — spytała. — Najlepsza,˛ jaka istnieje — odparł z przechwałka.˛ — Mamy tam wszystko, co tylko udało si˛e nam zgromadzi´c, zarówno w wyniku naszych studiów na naszej planecie, jak i od Przybyszów, którzy dostarczaja˛ informacji historycznej, socjologicznej, a nawet technicznej. — A opowiadania? — spytała. — O tak — brzmiała odpowied´z. — A tak˙ze legendy, ba´snie, co tylko chcesz. Umiau sa˛ na tym polu szczególnie płodni. Dostaja˛ si˛e do Centrum rzeka.˛ — Jak udaje si˛e im w takim razie chroni´c przed Pia? — spytała logicznie. — Jak pami˛etasz, nie znosza˛ słodkiej wody, a tu byliby na nia˛ skazani. Umiau sa˛ ssakami, a wi˛ec typ s´rodowiska wodnego, w jakim z˙ yja˛ jest im oboj˛etny. 76
Brouder zabrał si˛e do wyja´sniania struktury społecznej Centrum. Na czele stała niewielka grupa specjalistów zwanych Starszymi, nie dlatego, by rzeczywi´scie byli starzy, a z racji tego, z˙ e byli najlepsi w swojej specjalno´sci. Pod soba˛ mieli pomocników, uczonych, którzy prowadzili prace badawcze w ramach poszczególnych projektów. Brouder, podobnie jak Gringer, był wła´snie takim Uczonym. Pod kierunkiem Uczonych pracowali Uczniowie, którzy studiowali w odpowiednich dziedzinach, czekajac ˛ na okazj˛e wykazania si˛e i awansu. Najni˙zszy szczebel tworzyli konserwatorzy-sprzatacze, ˛ ogrodnicy i technicy, utrzymujacy ˛ całe Centrum w odpowiedniej gotowo´sci do pracy. Było to zaj˛ecie z wyboru, wykonywali je cz˛esto emerytowani przedstawiciele wy˙zszego szczebla, którzy stwierdzili, i˙z osiagn˛ ˛ eli ju˙z wszystko, co było mo˙zliwe, albo którzy zabrn˛eli w s´lepy zaułek. Niektórzy po prostu lubili to, co robia.˛ Brouder wprowadził ja˛ do s´rodka i przedstawił Uczonemu imieniem Mudriel, specjali´scie w dziedzinie psychologii przemysłowej, który w ciagu ˛ nast˛epnych dni — wła´sciwie tygodni — poddawał Vardi˛e niezmordowanie rozmaitym wywiadom, testom i innym eksperymentom, majacym ˛ za cel mo˙zliwie pełne odtworzenie jej sylwetki. Prócz tego zaczał ˛ ja˛ uczy´c czytania w j˛ezyku Czilli. Tu dostarczyła mu szczególnych powodów do satysfakcji, uczac ˛ si˛e szybko i łatwo. Co wieczór odsyłano ja˛ do specjalnego obozu w pobli˙zu Wydziału Psychologii, znajdujacego ˛ si˛e jednak poza obr˛ebem budynku. Noca˛ wokół Centrum wyrastał dziwaczny las tysi˛ecy pracowników wszystkich szczebli, którzy po opuszczeniu Centrum zakorzeniali si˛e w pobli˙zu. Niektórzy pozostawali tak nawet przez kilka dni, odsypiajac ˛ prac˛e na okragło. ˛ Vardii wydawało si˛e, z˙ e jest jedynym klientem Mudriela i nie omieszkała zwróci´c mu na to uwagi. — Jeste´s pierwszym Przybyszem, który trafił do naszego społecze´nstwa za naszego z˙ ycia — wyja´snił Mudriel. — Czasami, o ile to mo˙zliwe, sprowadzamy Przybyszów z innych sze´sciokatów ˛ dla ostatecznej odprawy. Gdy nie jest to mo˙zliwe, wybieram si˛e do nich. Jestem jednym spo´sród co najwy˙zej tysiaca, ˛ którzy mieli okazj˛e przebywa´c na Półkuli Północnej. — Jak tam jest? — spytała. — Rozumiem, z˙ e na pewno inaczej? — To dobre okre´slenie — przyznał Mudriel, wstrzasaj ˛ ac ˛ si˛e z lekka. — Po naszej stronie z˙ yje tak˙ze sporo równie zakazanych typów. Czy my´slała´s kiedy´s o zbadaniu Pia w jego własnym s´rodowisku, gdy próbuje ci okaza´c pomoc i jednocze´snie ci˛e zje´sc´ ? Mnie si˛e to zdarzyło. — Ale prze˙zyłe´s — powiedziała z podziwem. — Mudriel wykonał gest zaprzeczenia. — Nie zawsze wiodło si˛e tak dobrze. Kiedy´s zwaliło mnie z nóg, trzy albo cztery razy byłem praktycznie ruina˛ przez wiele tygodni, dwa razy zabili mnie. — Zabili! — krzykn˛eła Vardia. — Ale˙z. . .
77
Mudriel wzruszył ramionami: — Oczywi´scie, dzieliłem si˛e cztery razy — odpowiedział rzeczowo — i jeszcze jeden raz, gdy pozostał ze mnie sam mózg. Nadal istniej˛e w czterech egzemplarzach. Mamy to samo zaj˛ecie i podró˙zujemy na zmian˛e po to, aby rozło˙zy´c ryzyko. Którego´s dnia Mudriel wezwał ja˛ do swojego gabinetu, w którym wertował niezwykle gruby segregator akt. — Przyszedł czas, by´s otrzymała przydział i przeszła do innych spraw — powiedział psycholog. — Była´s tutaj dostatecznie długo, by da´c nam mo˙zliwo´sc´ poznania ci˛e dokładniej, ni˙z znamy kogokolwiek stad. ˛ Musz˛e przyzna´c, z˙ e była´s cudownym, ale i zagadkowym przedmiotem bada´n. — W jakim sensie? — spytała Vardia. Z czasem coraz bardziej przyzwyczajała si˛e do swojej nowej postaci i nowego otoczenia. — Unormowała´s si˛e — zauwa˙zył Mudriel. — Teraz ju˙z czujesz si˛e tak, jakby´s si˛e urodziła jednym z nas, a twoje dotychczasowe z˙ ycie i wszystko, co wraz z nim przemin˛eło, jest ju˙z tylko do´swiadczeniem czysto intelektualnym, dziedzina˛ wspomnie´n. — To prawda — przyznała Vardia. — Czuj˛e si˛e prawie tak, jak gdyby cała moja przeszło´sc´ przydarzyła si˛e komu´s innemu, kto mi ja˛ opowiada. — Tak jest w ka˙zdym przypadku — odparł Mudriel. Jest to nierozerwalnie zwiazane ˛ z samym procesem przemiany, gdy zmiany biologiczne dostosowuja˛ i przekształcaja˛ psychik˛e — W takim razie — przerwała Vardia — co ci˛e tak we mnie dziwi? — Twój brak jakichkolwiek umiej˛etno´sci — odparł psycholog. — Ka˙zdy co´s robi. Ty jednak najwyra´zniej została´s tak wychowana, by połaczy´ ˛ c wysoka˛ inteligencj˛e z kompletna˛ ignorancja.˛ Mo˙zesz bez trudu przenosi´c wiadomo´sci i całe rozmowy, poza tym jednak nie umiesz niczego. Zastanawia nas twój niemal całkowity brak jakiejkolwiek samo´swiadomo´sci. Na dobra˛ spraw˛e była´s uczłowieczonym magnetofonem Czy zdajesz sobie na przykład spraw˛e z tego, z˙ e w ciagu ˛ trwajacego ˛ osiemdziesiat ˛ trzy dni pobytu u nas prze˙zyła´s okres dłu˙zszy, ni˙z całe twoje dotychczasowe krótkie z˙ ycie? — Ja. . . nie wiem, o czym mówisz — wyjakała ˛ Vardia. Z wyrazu twarzy i tonu Mudriela przebijała mieszanina lito´sci i niesmaku. — Wyhodowano ci˛e z niezmiernie wysoka˛ inteligencja,˛ kiedy jednak dorosła´s, zaaplikowali ci szczególnie gł˛eboko si˛egajacy ˛ program, który miał zapewni´c, by´s tej inteligencji nie mogła nigdy u˙zy´c samodzielnie. Wyst˛epowała´s wi˛ec pod przykrywka˛ jednostki nazywanej Vardia Diplo 1261. Ten numer sugeruje sprawy, które budza˛ mój wstr˛et. To sprawiło, z˙ e pozostała´s ciekawa i dociekliwa, jednak˙ze w sposób raczej powierzchowny. Nie mogła´s działa´c w oparciu o uzyskane informacje, a zreszta˛ nie odczuwała´s takiej potrzeby. Stworzono ciebie dla wygody innych. Kiedy docierała´s do celu, pracownik ambasady wprowadzał ci˛e w stan hipnozy, odczytywał wiadomo´sc´ i nast˛epnie czy´scił twoja˛ pami˛ec´ . Ten sam ma78
nekin w razie potrzeby programowano pó´zniej odpowiedzia.˛ Tak by si˛e wła´snie sprawy potoczyły, gdyby´s dotarła do Koriolana. Obecnie w z˙ ywej pami˛eci zachowujesz kapitana Brazila i innych pasa˙zerów, a tak˙ze Dalgoni˛e. Gdyby´s osiagn˛ ˛ eła swoje przeznaczenie, zostałaby´s pozbawiona wszystkich tych wspomnie´n. Wszyscy, których zdarzyło ci si˛e spotka´c, staliby si˛e dla ciebie obcy. Przyj˛eliby po prostu, tak samo zreszta˛ jak i ty, z˙ e poznali kiedy´s jaka´ ˛s inna˛ Vardi˛e Diplo. Pomy´sl chwil˛e — co pami˛etasz z twego z˙ ycia przed zaokr˛etowaniem si˛e u Brazila? Vardia si˛egn˛eła my´sla˛ w przeszło´sc´ ze s´wie˙zo pozyskana˛ jasno´scia˛ i dystansem. Pami˛eta zdawkowe po˙zegnanie z pracownikami Urz˛edu Politycznego, pami˛eta jak wychodzi, jedzie na ladowisko, ˛ wsiada na statek. Wcze´sniej — nic. — Nigdy nie zdawałam sobie sprawy — zacz˛eła, ale Mudriel uciał ˛ jej w pół zdania: — Wiem — powiedział — to te˙z cz˛es´c´ tego gł˛ebokiego programu. Nigdy nie miała´s si˛e dowiedzie´c. Nie znała´s przecie˙z nawet tre´sci, jakie przenosiła´s, tych wiadomo´sci, dla utajnienia których posun˛eli si˛e tak daleko. Dzi˛eki programowanym c´ wiczeniom zachowała´s doskonała˛ form˛e fizyczna˛ i w razie ataku lub przyparta do muru miała´s walczy´c, by si˛e uwolni´c, cho´cby przez s´mier´c. Gdyby´s wpadła w pułapk˛e ciag ˛ impulsów wywołanych ta˛ sytuacja˛ miał spowodowa´c twoje samobójstwo. — Mudriel obserwował jak w oczach Vardii s´ciera si˛e rosnace ˛ zrozumienie i jednocze´snie niedowierzanie. — Nie martw si˛e — zapewnił ja˛ psycholog. — Usun˛eli´smy to gł˛ebokie zaprogramowanie. Pozostaniesz soba.˛ Czy chcesz posłucha´c wiadomo´sci, jakie przenosiła´s? Vardia kiwn˛eła t˛epo głowa,˛ próbujac ˛ zebra´c my´sli. Psycholog wyjał ˛ niewielka,˛ półprze´zroczysta˛ kostk˛e i wsunał ˛ ja˛ do gniazda małego odtwarzacza, umieszczonego na stole obok. Nagle Vardia zdumiona usłyszała swój głos — swój dawny, cienki głos. Nie miała ju˙z przecie˙z strun głosowych, b mówi´c w ten sposób! A jednak usłyszała: — Komisariat przedstawia Dathama Haina, który przybył wraz z towarzyszac ˛ a˛ osoba˛ tym samym statkiem co kurier. Obywatelowi Hainowi powierzono misj˛e, do której Komisariat przykłada wielka˛ wag˛e. Misja ta wymaga przygotowania kolacji z przynajmniej kilkoma Członkami Prezydium Koriolana zale˙znie od technicznych mo˙zliwo´sci. Nale˙zy si˛e dokładnie zastosowa´c do wszelkich jego zlece´n, bez dodatkowych pyta´n, czy wahania. Zatrzyma´c kuriera przynajmniej do czasu zorganizowania jednego spotkania i nast˛epnie przeprogramowa´c go tak, by mógł zda´c spraw˛e z tego spotkania, przy czym zabieg ten nale˙zy przeprowadzi´c w obecno´sci i za zgoda˛ Haina. Chwała Rewolucji Ludowej, chwała jej prorokom!
79
Psycholog uwa˙znie obserwował przez chwil˛e Vardi˛e, gdy nagranie dobiegło ko´nca. Były kurier zdawał si˛e wyra´znie zdumiony i wstrza´ ˛sni˛ety. Jej dotychczasowy obraz s´wiata legł w gruzach. Widok był przera˙zajacy. ˛ Psycholog spytał wreszcie łagodnie: — Czy chcesz si˛e ukorzeni´c i przemy´sle´c to wszystko? Tak długo jak zapragniesz? Vardia potrzasn˛ ˛ eła głowa.˛ — Nie — powiedziała w ko´ncu niemal szeptem. — Nie nic mi nie jest. — Wiem — powiedział uspokajajaco. ˛ — To okropne — dowiedzie´c si˛e, z˙ e całe z˙ ycie było kłamstwem. Równie˙z i dlatego zajmujemy si˛e tu odkrywaniem prawdy. Równie˙z i na tym s´wiecie istnieja˛ złe społeczno´sci i z´ li ludzie. Hain gdzie´s tutaj przebywa, i na pewno trafił ju˙z na podobnych sobie. Takie społecznos´ci sa˛ wrogiem wszelkiej cywilizacji, i wła´snie z nimi walczymy. Czy przyłaczysz ˛ si˛e do nas? Nie odzywała si˛e przez dobra˛ chwil˛e. Pó´zniej, nagle co´s si˛e w niej jakby przełamało i z moca,˛ która ja˛ sama zdumiała, odpowiedziała. — Tak! Psycholog wykonał miejscowy odpowiednik u´smiechu Wegnał do kartoteki. W pustym okienku karty Vardii przyło˙zył pieczatk˛ ˛ e: Gotowa do przydziału. Przygotowania dobiegały ko´nca. Vardia Diplo 1261 przestała istnie´c. Razem opu´scili gabinet.
Imperium Akkafii (pojawia si˛e Datham Hain, pogra˙ ˛zony we s´nie) Datham Hain wkroczył we Wrota z udawana˛ zuchwało´scia,˛ w istocie jednak był s´miertelnie przera˙zony. Przed oczami stan˛eły mu wszystkie najokropniejsze chwile jego długiego z˙ ycia. Te koszmary wydobył mózg Markowa, oddzielajac, ˛ analizujac ˛ i klasyfikujac ˛ ka˙zdy temat zgodnie ze swoja˛ od dawna zapomniana,˛ zadana˛ logika.˛ W momencie przebudzenia wzdrygnał ˛ si˛e gwałtownie i rozejrzał wokół siebie. Dookoła rozpo´scierał si˛e najdziwniejszy widok, jaki miał w z˙ yciu okazj˛e podziwia´c. Od razu u´swiadomił sobie, z˙ e nie rozró˙znia kolorów. Nie widział jednak otoczenia po prostu w czerni, bieli i odcieniach szaro´sci, lecz raczej w łagodnej tonacji sepii, co sprawiło, z˙ e niektóre przedmioty rozmazywały si˛e jakby, inne za´s — wyst˛epowały wyra´znie. Dotarło do niego równie˙z, i˙z ma niezwykłe wyczucie gł˛ebi. Na pierwszy rzut oka mógł dokładnie okre´sli´c odległo´sci dowolnych przedmiotów w polu widzenia, które, jak mu si˛e zdawało, rozszerzyło si˛e do 180◦ . Było to równie zadziwiajace ˛ jak sam widok. Jak si˛e wydawało, znajdował si˛e na wyst˛epie skalnym, zawieszonym nad rozciagaj ˛ acym ˛ si˛e gł˛eboko u jego podnó˙za niewiarygodnym krajobrazem. Teren był ponury i piaszczysty, poprzerywany setkami sto˙zków, wygladaj ˛ acych ˛ prawie jak doskonale ukształtowane wulkany. Wyt˛ez˙ ył wzrok i nagle stwierdził, z˙ e sceneria, obraz przybli˙za si˛e powi˛ekszajac ˛ w jaki´s sposób w jego oczach. Jednocze´snie, niemal niedostrzegalna, podobna do włosa cienka linia przebiegajaca ˛ w jego polu widzenia równie˙z si˛e powi˛eksza, stajac ˛ si˛e ogromna˛ sztaba˛ dzielac ˛ a˛ je na prawa˛ i lewa˛ cz˛es´c´ . Miał wra˙zenie, jakby wygladał ˛ przez dwa sasiaduj ˛ ace ˛ ze soba˛ okna, majac ˛ przed nosem dzielacy ˛ je słupek. Co´s znajdowało si˛e w dole, co´s si˛e poruszało. Hain przygladał ˛ si˛e zafascynowany, dziwiac ˛ si˛e jednocze´snie, z˙ e nie przepełnia go przera˙zenie czy odraza. To były wielkie owady, długie na jeden do czterech metrów, wysokie na mniej wi˛ecej metr. Miały olbrzymie, zło˙zone oczy umieszczone, podobnie jak u much, z przodu głowy. Poni˙zej oczu znajdowały si˛e pot˛ez˙ ne z˙ uwaczki, pomi˛edzy nimi za´s — g˛e81
ba przypominajaca ˛ dziób papugi. Zaskoczony obserwował, jak jedno ze stworze´n zatrzymało si˛e na chwil˛e, wysuwajac ˛ długi, przypominajacy ˛ w˛ez˙ a czarny j˛ezyk i czyszczac ˛ swe oblicze. Cało stwora było długie i — jak si˛e wydawało — poro´sni˛ete włosami. Stopie´n rozdzielczo´sci wzroku Haina był tak du˙zy, z˙ e mógł je niemal˙ze przeliczy´c. A jednak — tak, spomi˛edzy owłosienia z ciała wyrastało kilka par skrzydeł. W tylnej cz˛es´ci ciała wida´c było nagi, ko´scisty czubek, który niewatpliwie ˛ był z˙ adłem. ˛ Hain próbował wyobrazi´c sobie, co mo˙ze czu´c kto´s ukłuty kolcem o takich rozmiarach. Głowa wygladała ˛ tak, jakby ja˛ umocowano na zawiasie albo okragłym ˛ stawie i wida´c było, jak niektóre stwory poruszaja˛ nia˛ lekko na boki. Zobaczył te˙z wreszcie czułki, gigantyczne organy, które zdawały si˛e z˙ y´c własnym z˙ yciem, poruszajac ˛ si˛e na boki, do tyłu i nawet prosto ku górze. Zako´nczone były pokrytymi włosami guzkami. Stworzenia posiadały cztery pary grubych nóg, równie˙z pokrytych włosem, tutaj dłu˙zszym i schodzacym ˛ ku dołowi. Nogi połaczone ˛ były wielostawowo i Hain ujrzał par˛e potworów, u˙zywajacych ˛ swoich przednich odnó˙zy niczym rak ˛ do przesuni˛ecia zagradzajacego ˛ drog˛e złomu skalnego. Zobaczył czubek na ka˙zdej z nóg, nie był utworzony z włosów, lecz raczej podobny do kolca i pokrywała go wydzielina, która sprawiała wra˙zenie lepkiej. Chwilami owady poruszały si˛e z zadziwiajac ˛ a˛ pr˛edko´scia,˛ odrywajac ˛ si˛e na moment od ziemi. Najwidoczniej nie potrafiły lata´c na dłu˙zszych odcinkach przy swojej wadze, potrafiły si˛e jednak zdoby´c na dłu˙zsze podskoki. Przyjrzawszy si˛e dokładniej, Hain zauwa˙zył, z˙ e niektóre bestie obsługuja˛ maszyny! Jedna z nich podobna była do s´nie˙znego pługu, który popychany wzdłu˙z drogi, rozgarniał pył i skalne odłamki. Przeznaczenia innych maszyn nie pojmował. Kiedy u´swiadomił sobie, i˙z nie sa˛ to zwierz˛eta, a pewna forma inteligentnego ´ z˙ ycia w Swiecie Studni, uderzyła go pewna my´sl. Próbował tak wykr˛eci´c głow˛e, by sprawdzi´c, jak wyglada. ˛ Na nic! Otworzył dziwnie sztywne usta i wysunał ˛ j˛ezyk. Był posiadaczem ponad trzymetrowego j˛ezyka, równie ruchliwego jak r˛eka i pokrytego niewiarygodnie lepka˛ substancja.˛ Jestem jednym z nich — powiedział do siebie, raczej zdumiony, ni˙z przestraszony. Uniósł głow˛e i d´zwignał ˛ dwie przednie ko´nczyny tak, by mógł je zobaczy´c. Tak jest, wszystko si˛e zgadza! Trzy stawy, zginajace ˛ si˛e na wszystkie strony. Ko´nce nóg były kolcami, podobnymi do twardej gumy i dla ich wypróbowania si˛egnał ˛ i uniósł niewielki odłamek skalny. Kiedy odnó˙za dotkn˛eły skały, kleista wydzielina spowodowała, i˙z kamie´n przylgnał ˛ do nich mocno. Kiedy popu´scił uchwyt, wydzielina zamieniła si˛e w twarda˛ błon˛e i odpadła niczym zu˙zyta skóra.
82
Natychmiast zauwa˙zył, z˙ e upuszczony odłamek nie wydał z˙ adnego d´zwi˛eku. Raczej odczuł upadek, jak ostre uderzenie pulsu. — Anteny — pomy´slał. — Wyczuwaja˛ ruch powietrza, ale nie odbieraja˛ d´zwi˛eku. Nagle poczuł, z˙ e odbiera przez nie tysiace ˛ drobnych wibracji i — co było niewiarygodne — niemal˙ze wyczuwał kierunek i odległo´sc´ ich z´ ródeł. Ostro˙znie zbadał swe ciało u˙zywajac ˛ j˛ezyka i prowadzac ˛ go z dala od z˙ adła ˛ z tyłu, które — co te˙z teraz spostrzegł — obdarzone było czuciem. — Nie ma sensu otru´c si˛e na samym poczatku ˛ zabawy — pomy´slał ostro˙znie. Przekonał si˛e, z˙ e miał prawie trzy metry długo´sci i prawie metr wysoko´sci. Były to rozmiary s´rednie na tle stworze´n, które obserwował w dole. Poruszył swoimi skrzydłami, których — jak stwierdził — miał a˙z sze´sc´ par. Były długie, ale wygladały ˛ na niezmiernie cienkie i zbyt kruche, by unie´sc´ jego ci˛ez˙ ar. Postanowił, z˙ e nie b˛edzie ich próbowa´c, zanim lepiej nie pozna ich budowy. Nawet ptaki musza˛ si˛e uczy´c lata´c — pomy´slał — a stworzenia czujace ˛ zapewne były obdarzone słabszym instynktem — je˙zeli w ogóle go miały — ni˙z gatunki ni˙zsze. — Zaraz. . . — zastanowił si˛e. . . — jak zejd˛e na dół? Zdecydował si˛e wreszcie na eksperyment, przesuwajac ˛ ciało blisko kraw˛edzi. Zauwa˙zył z zadowoleniem, z˙ e nogi, dotknawszy ˛ zbocza, przytwierdziły si˛e do´n za pomoca˛ owej kleistej substancji. Nabrawszy odwagi, oderwał si˛e i zaczał ˛ schodzi´c w dół zbocza. Stwierdził, z˙ e było to niewiarygodnie łatwe. Z ka˙zdym krokiem nabierał zaufania do swoich ruchów. U´swiadomił sobie raptem, z˙ e pewnie mógłby spacerowa´c po suficie, o ile kleista substancja utrzymałaby jego ci˛ez˙ ar. Zej´scie z niewysokiego urwiska zaj˛eło mu kilka minut, chocia˙z uzmysłowił sobie, z˙ e przy odrobinie praktyki mógłby pewnie wróci´c na gór˛e i powtórzy´c t˛e tras˛e w kilka sekund. Ju˙z na dole stanał ˛ przed problemem, który go przerastał. Pragnał ˛ si˛e jak najszybciej zasymilowa´c, zadomowi´c, zbada´c system społeczno-polityczny, geografi˛e, itp. Prócz tego odczuwał głód, a nie miał przecie˙z najmniejszego poj˛ecia o tym, czym te stwory si˛e z˙ ywia.˛ Przede wszystkim nie wiedział jednak w jaki sposób si˛e porozumiewaja! ˛ Nie tylko nie znał j˛ezyka, ale nawet nie wiedział, jakimi s´rodkami wyrazu dysponuja.˛ Miał racj˛e Ortega, z˙ e takie sprawy załatwia mózg — pomy´slał Hain. Wzdłu˙z drogi sunał ˛ jeden ze stworów. Ten zobaczył go i przystanał. ˛ — Co tu robisz, Marklingu? Po prostu sobie stoisz? — napadł go przybysz surowo. — Nie masz niczego do roboty? Hain był oszołomiony. Ich j˛ezyk był ciagiem ˛ niewiarygodnie szybkich pulsacji, w jaki´s sposób przekazywanych z anten potwora do jego odbiorników. Mimo to — zrozumiał wszystko, z wyjatkiem ˛ nazwy, która˛ mu przydał stwór. Zdecydował, z˙ e spróbuje odpowiedzie´c. 83
— Prosz˛e! Jestem nowy w tym s´wiecie i potrzebuj˛e pomocy i wskazówek — podjał, ˛ czujac ˛ jak jego anteny drgaja˛ niewiarygodnym rytmem. — Udało si˛e! — Có˙z u licha? — odpowiedział gburowaty go´sc´ , cho´c oczywi´scie nie u˙zył w rzeczywisto´sci tych słów. Mózg Haina zdawał si˛e automatycznie tłumaczy´c t˛e mow˛e na znajome mu symbole. — Jeste´s mo˙ze chory czy co? — Nie, nie — zaprotestował Hain — wła´snie przybyłem ze Strefy, gdzie obudziłem si˛e jednym z was. Tamten pomy´slał dobra˛ chwil˛e: — Niech mnie licho! Przybysz! Nie spotkałem nikogo takiego przez ostatnie dziesi˛ec´ lat! Nagle z powrotem opanowała go nieufno´sc´ . — Nie mówisz tego chyba tylko po to, z˙ eby si˛e wykr˛eci´c od pracy? — Zapewniam ci˛e, z˙ e jestem tym, za kogo si˛e podaj˛e i z˙ e jeszcze zupełnie niedawno byłem przedstawicielem zupełnie innej rasy o całkiem odmiennym wygladzie. ˛ — Dostosowanie idzie ci całkiem nie´zle — zauwa˙zył tamten. — Có˙z, zabior˛e ci˛e do najbli˙zszego budynku rzadowego ˛ i niech oni si˛e martwia.˛ Mam robot˛e. Id´z za mna! ˛ — To powiedziawszy ruszył, a Hain posuwał si˛e za nim. Jego przewodnik był o przynajmniej jedna˛ trzecia˛ wi˛ekszy od niego. Wi˛ekszo´sc´ przechodzacych ˛ stworów miała mniej wi˛ecej jego rozmiary lub nawet nieco mniejsze. W pobli˙zu przebywało kilka du˙zych osobników i wszystko wskazywało, z˙ e pełnia˛ oni funkcje kierownicze. Przeszli obok kilku z tych olbrzymich sto˙zków, po czym wspi˛eli si˛e po zboczu jednego z nich, niczym nie ró˙zniacego ˛ si˛e od pozostałych i opu´scili si˛e w otwór na wierzchołku. Hain zauwa˙zył, z˙ e otwór miał metalowa˛ obudow˛e, niczym otwarty właz. Wchodzac, ˛ w pewnej chwili omal nie stracił równowagi. Nadziemna cz˛es´c´ sto˙zka o wysoko´sci mniej wi˛ecej dziesi˛eciu metrów si˛egała poni˙zej zewn˛etrznej konstrukcji. Schodzili nie tylko w dół, ale i pod pewnym katem. ˛ Kiedy zeszli poni˙zej poziomu otaczajacego ˛ terenu, posuwali si˛e po posadzce, która była równie˙z zbudowana z materiału przypominajacego ˛ metal. We wszystkie strony, niczym szprychy koła, odchodziły tunele wykładane płytami, o´swietlone s´wiatłem przypominajacym ˛ neonowe, promieniujacym ˛ z długich rur biegna˛ cych wzdłu˙z korytarza. Korytarze były dostatecznie szerokie, by mogły si˛e w nich mina´ ˛c swobodnie dwa stwory. Kilka z nich min˛eli po drodze. Przez pozbawione drzwi otwory prowadzace ˛ do wielkich komnat wida´c było najprzeró˙zniejsze dziwne rzeczy, cz˛esto — tuziny stworów przy pracy. Wreszcie dotarli do jednego z pomieszcze´n, oznaczonego o´swietlonym sze´sciokatem ˛ nad wej´sciem. W s´rodku tego znaku umieszczono szerokie, szare koło, wewnatrz ˛ — mniejsze, czarne, a na samym s´rodku — biały punkt. Patrzac ˛ na te symbole, Hain z odrobina˛ rozbawienia pomy´slał o zadku swego przewodnika z jego gro´znym z˙ adłem. ˛ 84
Kilka małych i s´rednich stworów pracowało, najwyra´zniej — jak zauwa˙zył Hain — zaj˛etych jaka´ ˛s papierkowa˛ robota.˛ Wsz˛edzie stały du˙ze maszyny drukarskie i maszyny do pisania. Na ekranach ukazywały si˛e teksty, które stwory wystukiwały na dziwacznej klawiaturze, posługujac ˛ si˛e przednimi odnó˙zami. Urzadze˛ nie składało si˛e z szeregu czterdziestu, mo˙ze pi˛ec´ dziesi˛eciu pozornie identycznych kostek, które natychmiast po dotkni˛eciu rozjarzały si˛e s´wiatłem. Na ekranach ukazywały si˛e zwariowane kombinacje punkcików, nie układajac ˛ si˛e z pozoru w z˙ aden logiczny porzadek ˛ czy wzór. Kiedy ekran został zapełniony, zadnia noga kopała du˙zy kołek i ekran znowu był czysty, co umo˙zliwiało ponowne zapełnienie go. — A wi˛ec czyta´c jednak tego nie umiem — skonstatował Hain. — Có˙z, nie mo˙zna mie´c wszystkiego na raz. Przewodnik cierpliwie czekał a˙z kto´s go dostrze˙ze, podnoszac ˛ wzrok znad klawiatury. — Tak? — spytał pracownik wrednym, podenerwowanym tonem. — Znalazłem tego Marklinga na drodze, twierdzi, z˙ e jest przybyszem — powiedział wielki przewodnik tym samym zirytowanym głosem, jakiego u˙zywał w stosunku do Haina. Znowu to dziwne słowo. Co, do wszystkich diabłów, znaczył ten Markling? — Chwileczk˛e — powiedział urz˛ednik, czy czymkolwiek tam był, ten ich opryskliwy rozmówca. — Sprawdz˛e, czy Jego Wysoko´sc´ ci˛e przyjmie. Wyszedł przez boczne drzwi i kilka minut go nie było Hain był coraz bardziej głodny, coraz wi˛ecej te˙z pojmował Imperium dziedziczne — pomy´slał. Có˙z, mogło by´c gorzej Wreszcie biuralista pojawił si˛e znowu. — Jego Wysoko´sc´ przyjmie przybysza — powiedziała Hain automatycznie my´slał o swoim przewodniku jaki o m˛ez˙ czy´znie, a o recepcjoni´scie i wi˛ekszo´sci innych pra˛ cewników jako o nale˙zacych ˛ do rodzaju z˙ e´nskiego. Prze wodnik ruszył. — Tylko przybysz — powiedział urz˛ednik ostro. — Ty wrócisz do swoich obowiazków. ˛ — Tak b˛edzie — odparł tamten, odwrócił si˛e i wyszedł Hain zebrał cała˛ swoja˛ odwag˛e i wszedł w drzwi. W s´rodku znajdowało si˛e najwi˛eksze stworzenie, jakie kiedykolwiek widział. Nie tylko jednak jego rozmiary wydały mu si˛e niezwykłe. Pokrywajace ˛ jego ciało włosy miały biała˛ barw˛e. Wokoło umieszczono troch˛e skrzy´n i toreb o mniej lub bardziej konwencjonalnym wygladzie. ˛ Stała tu równie˙z jedna z tych maszyn do pisania, wyposa˙zona jednak w znacznie wi˛ekszy ekran. Nic wi˛ecej Olbrzym uniósł si˛e na czterech tylnych odnó˙zach. Hain przygladał ˛ mu si˛e z podziwem i strachem; nie widział tu jeszcze nikogo, kto by to robił. 85
— Jak si˛e nazywasz, przybyszu? — spytał biały kolos władczo. — Datham Hain, Wasza Wysoko´sc´ — odpowiedział w sposób wyra˙zajacy ˛ tyle szacunku, ile tylko potrafił przyda´c swoim słowom. Urz˛ednik w zamy´sleniu przesuwał j˛ezykiem po dziobie. Wreszcie przeszedł do maszyny i zaczał ˛ co´s tam wystukiwa´c — co´s krótkiego, jak zauwa˙zył Hain, bowiem ekran był nadal niemal zupełnie pusty, gdy wielki stwór walnał ˛ w d´zwigni˛e wysyłkowa,˛ czy czymkolwiek było to dziwne urzadzenie. ˛ Chwila oczekiwania i ekran zaczał ˛ si˛e zapełnia´c tymi s´miesznymi punkcikami. Urz˛ednik przeczytał wiadomo´sc´ uwa˙znie, studiujac ˛ ja˛ przez kilka minut. Wreszcie odwrócił ponownie w jego stron˛e swoje czterometrowe cielsko. — Normalnie, Hain, po prostu poddaliby´smy ci˛e c´ wiczeniom, które by ci˛e albo odpowiednio ustawiły, albo te˙z zabiły. — Serce Haina — o ile jeszcze posiadał ten organ — załomotało niespokojnie. — Jednak˙ze — ciagn ˛ ał ˛ królewski urz˛ednik — w tym przypadku znale´zli´smy dla ciebie specjalne zastosowanie. Niedobrze, z˙ e przemieniłe´s si˛e w Marklinga, ale tego nale˙zało si˛e spodziewa´c. Zostaniesz zakwaterowany w pobli˙zu — jeden z moich asystentów wska˙ze ci miejsce. Trzy pokoje dalej jest kantyna. Wi˛ekszo´sc´ przybyszów przechodzi głodówk˛e, id´z wi˛ec tam i najedz si˛e do syta. Nie zwracaj uwagi na to co jesz — mo˙zemy si˛e od˙zywia´c wła´sciwie wszystkim. Zaczekaj w swojej kwaterze, nim nie dostan˛e z Cesarskiej Kwatery instrukcji w twojej sprawie. Hain postał jeszcze chwil˛e, przetrawiajac ˛ informacje. Wreszcie powiedział: — Wasza Wysoko´sc´ , czy wolno mi b˛edzie zada´c jedno pytanie? — Tak, tak — odpowiedział tamten. — O co chodzi? — Co to jest Markling? — Hain — odparł urz˛ednik cierpliwie — z˙ ycie w Cesarstwie Akkafii jest trud´ ne i ma niewielka˛ cen˛e. Smiertelno´ sc´ w´sród dzieci jest niezmiernie wysoka, nie tylko z przyczyn naturalnych, ale równie˙z z innych przyczyn, o których dowiesz si˛e pr˛edzej czy pó´zniej. Wskutek tego, dla zapewnienia ciagło´ ˛ sci gatunku, na ka˙zdego osobnika m˛eskiego rodzi si˛e około pi˛ec´ dziesi˛eciu osobników z˙ e´nskich. — Markling jest z˙ e´nskim wydaniem mieszka´nca Akkafii. Przeszedłe´s zamian˛e płci. Jeden z pracowników biura zaprowadził Haina do kantyny, która okazała si˛e by´c du˙zym pomieszczeniem pełnym nieznanych zwierzat, ˛ ro´slin i robaków, niektórych jeszcze z˙ ywych. Od˙zywanie si˛e na tutejsza˛ modł˛e nie było przyjemne, przynajmniej dla Haina, ale stanowiło konieczno´sc´ . Prawd˛e mówiac, ˛ stworzenia smakowały nie najgorzej, na dobra˛ spraw˛e — prawie nie miały smaku, wypełniły jednak pró˙zni˛e, która sprawiała, z˙ e czuł si˛e tak, jakby miał wiele z˙ oładków. ˛ Gdyby nie wiedział, co je, wchodziłoby to jeszcze lepiej. Odkrycie jego nowej, z˙ e´nskiej płci nie było dla Haina jakim´s specjalnym wstrzasem, ˛ wedle wszelkiego prawdopodobie´nstwa lud tutejszy miał tak odmienne obyczaje seksualne, z˙ e i tak nie robiłoby to specjalnej ró˙znicy. Niepokoiła go 86
natomiast wyra´zna przewaga osobników m˛eskich, twardo kierujacych ˛ tutejszymi kobietami. Osobniki m˛eskie, nazywane Nirlingami, były wi˛eksze i kontrolowały stanowiska w rzadzie ˛ i w nadzorze, a tak˙ze technologi˛e, co pozwalało im zachowa´c władz˛e. Kobiety, po wi˛ekszej cz˛es´ci niepłodne, pracowały pod widocznym przymusem. Hain nie dostrzegł z˙ adnych objawów przemocy lub przymusu; robotnicy wykonywali swoje czynno´sci z po´swi˛eceniem, bez szemrania czy narzekania. Hain w pewnej mierze rozumiał ten system. Nie był przecie˙z znowu tak bardzo odległy od tego, który panował w Komlandach, gdzie ludzi hodowano na woły robocze. Jedyny kłopot polega na tym, z˙ e w tej chwili znajduj˛e si˛e na dolnych szczeblach drabiny społecznej. By´c obcym stworem, by´c kim´s zupełnie innym — to mógł zaakceptowa´c. Nie mógł natomiast znie´sc´ my´sli o tym, z˙ e miałby by´c niewolnikiem takiego systemu. Po nakarmieniu zaprowadzono go do pomieszczenia wypoczynkowego. Rasa ta wykonywała swoje zaj˛ecia na okragło, ˛ tylko poszczególne osobniki zmieniano tak, by co jaki´s okre´slony czas mogły odpocza´ ˛c. Wyrósł przed nimi rejon pracy, wznoszacy ˛ si˛e na kilka pi˛eter — wysoka, podziemna s´ciana zło˙zona z sze´scianów, z których ka˙zdy był na tyle du˙zy, z˙ e mógł pomie´sci´c jednego stwora. W chwili gdy weszli, połowa komórek ju˙z wypełniła si˛e. Hainowi nadano numer i polecono wej´sc´ i czeka´c na instrukcje. Bez problemów wdrapał si˛e po s´cianie i wszedł do przydzielonej komórki. Było tam ciepło i bardzo wilgotno, co dziwnie jako´s odczuł jako zno´sniejszy klimat, ni˙z bardziej suche powietrze pomieszcze´n biurowych. Podłog˛e wy´scielał dywan z jakiej´s sier´sci, znajdowała si˛e tam równie˙z niewielka tablica rozdzielcza z dwoma guzikami, z których jeden wci´sni˛eto. Wiedziony ciekawo´scia,˛ nacisnał ˛ ten drugi. Widocznie odkrył radio, z którego dochodziły serie d´zwi˛eków, których t˛etnienie było dziwnie przyjemne i uspokajajace. ˛ Fala ulgi spłyn˛eła na jego owadzie ciało, poczuł, jak zapada w gł˛eboki sen. Urz˛ednik z pewnym zadowoleniem stwierdził, z˙ e Hain s´pi przeszedł do tablicy kontrolnej nadzorcy, znajdujacej ˛ si˛e u podnó˙za obszaru wypoczynkowego. Nadzorca opró˙zniał wła´snie tacki wychwytujace ˛ odpady i inne produkty, okazał zdziwienie, gdy poznał urz˛ednika z gospodarstwa barona. — Z rozkazu Jego Wysoko´sci — polecił urz˛ednik — Markling w komórce 198 ma by´c utrzymywany we s´nie a˙z do odwołania. Upewnij si˛e, z˙ e u´smierzacz b˛edzie właczony ˛ przy zmianie. Nadzorca potwierdził rozkaz i przeniósł si˛e do swojego biura. Przed soba˛ miał tablic˛e plastikowych przycisków, ponumerowanych tak, jak komórki. Niektóre, w tym równie˙z ten, który oznaczał cel˛e, zajmowana˛ przez Haina, były zapalone. Nadzorca przytrzymał numer 198 przednia˛ łapa,˛ druga˛ wyłaczaj ˛ ac ˛ mała˛ czerwona˛ kontrolk˛e.
87
Hain pogra˙ ˛zył si˛e w obj˛eciach błogiego snu, który miał trwa´c tak długo, a˙z kto´s nie przyci´snie ponownie guzika. Urz˛ednik dał wyraz swemu zadowoleniu i wrócił do biura barona dla zdania sprawy z wykonanych polece´n. Wielki biały Nirling pokiwał z aprobata˛ i odprawił go do jego biura. Po chwili przeszedł do stołu łaczno´ ˛ sci i właczył ˛ numer do Pałacu Cesarskiego. Nie lubił tam dzwoni´c, bowiem władca i otaczajacy ˛ go ambitni mo˙znowładcy byli niestabilni i niegodni zaufania. Baronowie zajmowali dalekie miejsce na skali społecznego znaczenia, cieszyli si˛e jednak znacznie wy˙zszym stopniem prze˙zywalno´sci wła´snie dlatego, z˙ e byli z daleka od pałacu. Robili swoje i z˙ ycie okazywało si˛e całkiem niezłe. Łaczno´ ˛ sc´ z pałacem nawiazano ˛ tylko za pomoca˛ d´zwi˛eków, trzeba wi˛ec było wszystko wyłuszczy´c. Chocia˙z Akkafianie nie mieli uszu, słyszeli prawie tak samo jak stworzenia, które je posiadały. W ko´ncu d´zwi˛ek powoduje zawsze jaka´ ˛s zmian˛e ci´snienia atmosferycznego. Chocia˙z nie słyszał samego d´zwi˛eku, baron ´ słyszał jednak lepiej ni˙z wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców Swiata Studni. Po dłu˙zszej chwili kto´s si˛e obudził w pałacu i zechciał odpowiedzie´c na wezwanie. Królewski Dwór staje si˛e rozlazły i wr˛ecz zdegenerowany — pomy´slał baron. By´c mo˙ze dzie´n przewrotu nie jest ju˙z tak bardzo odległy. Oczywi´scie tytułów i stanowisk nie nazywano po ludzku, gdyby jednak Hain mógł podsłucha´c rozmow˛e, brzmiałaby ona w tłumaczeniu mniej wi˛ecej tak: — Mówi Baron Kluxm z Podsze´scianu 19. Mam pilna˛ nadzwyczajna˛ wiadomo´sc´ do natychmiastowego przekazania Tajnej Radzie Jego Wysoko´sci. — W tej chwili nie ma posiedzenia Tajnej Rady — usłyszał znudzona˛ odpowied´z. — Czy nie mo˙zna by z tym poczeka´c, Baronie? Kluxm zaklał ˛ pod nosem, znajdujac ˛ taka˛ zuchwało´sc´ i głupot˛e nawet na szczeblu pomniejszych dworaków. Telefonistka była prawdopodobnie jednym z królewskich Marklingów. — Przecie˙z mówi˛e, z˙ e sprawa jest pilna! — powiedział z naciskiem, starajac ˛ si˛e ukry´c prawdziwe uczucia. — Bior˛e za to pełna˛ odpowiedzialno´sc´ . Telefonistka wydawała si˛e waha´c, wreszcie w dobrym biurokratycznym stylu postanowiła przekaza´c klienta dalej. — Połacz˛ ˛ e Pana z Generałem Ytilem z Królewskiego Personelu — powiedziała. — On podejmie decyzj˛e. Zanim Kluxm zdołał odpowiedzie´c, usłyszał sygnał przełaczania ˛ i zgłosił si˛e nowy m˛eski głos. — Ytil — powiedział sucho. Baron nie był za bardzo oswojony z imperialna˛ kadra˛ wojskowa; ˛ na ogół wojowała ona z innymi sze´sciokatami, ˛ gdy, jak normalnie co kilka lat, pojawiały si˛e niedobory. Zreszta˛ — soldateska te wojny niezmiennie przegrywała. Zdecydował jednak, z˙ e Ytil mo˙ze spełni´c t˛e sama˛ funkcja jakiej oczekiwał od telefonistki. 88
— Miałem dzisiaj przybysza, jednego z tych, których polecono nam obserwowa´c. — Przybysz! — głos Ytila rozbrzmiewał nagłym podnieceniem. Fale, jakie emitował, były tak fatalne, z˙ e przyprawiły Kluxma od razu o ból głowy. — Który z nich? — Ten, którego nazwano Datham Hain. W postaci zwyczajnego rozpłodowego Marklinga — dodał. Głos Ytila nadal wibrował podnieceniem, chocia˙z wyja´snienia Kluxma boles´nie go rozczarowały. — Rozpłodowy Markling! Jaka szkoda! Ale pomy´sle´c, z˙ e jednego mamy! Hmmm. . . Wła´sciwie, mo˙ze to pracowa´c na nasza˛ korzy´sc´ . Musza˛ przejrze´c notatki i nagrania Haina w Strefie, o ile jednak dobrze pami˛etam, jest to zachłanny i ambitny typ. — Równie˙z moja dokumentacja to potwierdza — przyznał Kluxm. — U nas zachowywał si˛e z nienormalnym szacunkiem i spokojem. Wydaje si˛e, i˙z nadzwyczaj dobrze dostosował si˛e do postaci, która˛ przybrał. — Tak, tak, tego nale˙zało si˛e spodziewa´c — odpowiedział Ytil. — Poza tym nie ma sensu obracanie wszystkich przeciwko sobie. Hain jest dostatecznie sprytny, by przejrze´c nasza˛ struktur˛e społeczna˛ i granice, jakie ona wyznacza takim postaciom jak ta, w która˛ si˛e przedzierzgnał. ˛ Gdzie jest teraz? — W rejonie wypoczynkowym niedaleko mojego biura — odparł Kluxm. — Doskonale, doskonale — ucieszył si˛e Ytil. — Powiadomi˛e Tajna˛ Rad˛e i wy´slemy kogo´s po niego, kiedy b˛edziemy gotowi. Zasłu˙zyłe´s na pochwał˛e, Ba´ ronie! Swietna robota! Pewnie — pomy´slał Kluxm pos˛epnie. Robota, za która˛ zgarniesz wszystkie pochwały. Nie pochwały jednak zaprzatały ˛ my´sli generała, gdy ruszył po´spiesznie korytarzem po zako´nczeniu rozmowy. Wstapił ˛ do pomieszcze´n bezpiecze´nstwa i schwycił niewielki, czarny przedmiot przypominajacy ˛ klejnot na długim ła´ncuchu. Ostro˙znie umie´scił go nad swoja˛ prawa˛ antena˛ i zszedł na najni˙zszy poziom pałacu. Stra˙z specjalnie si˛e nim nie interesowała; korzystanie przez wysokiej rangi wojskowych i dyplomatów z Wrót Strefy było rzecza˛ zupełnie normalna.˛ Akkafia´nski generał szybko wstapił ˛ w ciemno´sc´ na ko´ncu podziemnego korytarza. Znalazł si˛e w Strefie.
Strefa — Ambasada Akkafii Recepcjonistka (tj. Markling) wydała si˛e zaskoczona, gdy generał Ytil wynurzył si˛e z Wrót Strefy. W ka˙zdym sze´sciokacie ˛ znajdowały si˛e gdzie´s Wrota, które mogły błyskawicznie przenosi´c do Strefy i na odwrót. Było wi˛ec siedemset osiemdziesiat ˛ Wrót do biur ka˙zdej z wielu ras zamieszkujacych ˛ Południowa˛ Półkul˛e, istniały te˙z jedne Główne Wrota Klasyfikacyjne, przez które przechodzili wszyscy Przybysze oraz ogromne Wrota Wej´sciowe w centrum. Ogromnie to ułatwiało wzajemne kontakty ró˙znych gatunków. Generał ruszył natychmiast do biura Ambasadora Imperium. Ledwie urz˛ednik zdołał poinformowa´c Barona Azkfru o wizycie, generał wpadł do gabinetu. Oczom Ambasadora nie uszło wyra´zne podniecenie, przebijajace ˛ z ka˙zdego ruchu Ytila. — Drogi Baronie! — wykrzyknał ˛ generał. — Stało si˛e! Dostali´smy jednego z tych nowych przybyszów, tak jak to zapowiadano! — Uspokój si˛e, Ytil — burknał ˛ Azkfru. — Stracisz swoje medale za dostoje´nstwo i opanowanie. Powiedz mi od poczatku, ˛ o co wła´sciwie chodzi. — Idzie o przybysza nazwiskiem Hain — odpowiedział Ytil, nie mogac ˛ si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c z emocji. — Pojawił si˛e dzi´s rano w baronii Kluxma, jako rozpłodowy Markling. — Hmmm. . . — zamy´slił si˛e Azkfru. — Niedobrze, z˙ e przybrał akurat taka˛ posta´c, na to jednak nie mamy wpływu. Gdzie obecnie znajduje si˛e przybysz? — Błogo s´pi — powiedział generał. — Kluxm jest przekonany, z˙ e powiadomiłem Dwór i Tajna˛ Rad˛e. Oczekuje, z˙ e kto´s tego przybysza odbierze. — Bardzo dobrze — pochwalił Azkfru — wydaje si˛e, z˙ e sprawy przybrały korzystny dla nas obrót. Nigdy nie przykładałem wi˛ekszej wagi do przepowiedni i tym podobnych głupstw, je˙zeli jednak stało si˛e tak jak si˛e stało, Opatrzno´sc´ powierzyła nam ogromna˛ szans˛e. Kto jeszcze o tym wie poza Kluxmem i toba? ˛ — Nikt, Wasza Wysoko´sc´ — odpowiedział Ytil. — Zachowałem najwi˛eksza˛ ostro˙zno´sc´ . Umysł Barona Azkfru pracował błyskawicznie, porzadkuj ˛ ac ˛ informacje i podejmujac ˛ decyzje o dalszych działaniach. To tempo uzasadniało jeszcze awans. 90
— W porzadku, ˛ na razie wracaj na swoje stanowisko, a o sprawie nikomu ani słowa! Podejm˛e wszystkie niezb˛edne kroki. — Transakcja z mieszka´ncami Północy? — spytał Ytil. Azkfru wydał z siebie Akkaffia´nski odpowiednik westchnienia. — Ytil, ile razy mam ci przypomina´c, z˙ e to ja jestem Baronem? Wykonuj rozkazy, a pytania i odpowiedzi pozostaw lepszym od ciebie. — Ale˙z ja tylko. . . — zaczał ˛ Ytil płaczliwie, ale Azkfru uciał ˛ mu w pół zdania. — No, id´z ju˙z — powiedział niecierpliwie i Ytil odwrócił si˛e ku wyj´sciu. Azkfru si˛egnał ˛ do szuflady i wyciagn ˛ ał ˛ ze´n strzelb˛e pulsacyjna.˛ Ten typ broni działał w Strefie, a przynajmniej w jego gabinecie. — Ytil! — generał był ju˙z w pół drogi do wyj´scia. Zatrzymał si˛e, ale co´s nie pozwalało mu si˛e odwróci´c. — Panie? — rzucił zaintrygowany. ˙ — Zegnaj, głupcze — odparł Azkfru, otwierajac ˛ ogie´n i strzelajac, ˛ dopóki pokryte białym włosem ciało nie przekształciło si˛e w wypalone truchło. Azkfru wezwał stra˙z i pomy´slał: Szkoda, z˙ e nie mogłem zaufa´c temu idiocie, ale jego niekompetencja musiałaby nas zdradzi´c pr˛edzej czy pó´zniej. Weszli stra˙znicy, obrzucajac ˛ szczatki ˛ generała spojrzeniem nerwowym, ale wyzbytym ciekawo´sci. — Generał próbował mnie zabi´c — wyja´snił, nie zadajac ˛ sobie nawet trudu, by brzmiało to przekonujaco. ˛ — Musiałem si˛e broni´c. Wyglada ˛ na to, z˙ e wraz z baronem Kluxmem spiskowali z zamiarem dokonania przewrotu. Kiedy pozb˛edziecie si˛e tego s´cierwa, pójd´zcie do Kluxm’a i zlikwidujcie cały jego personel i — oczywi´scie — równie˙z samego Barona. Pó´zniej pójdziecie do rejonu wypoczynkowego i przyprowadzicie mi Marklinga imieniem Hain. Zróbcie to po cichu. Ja powiadomi˛e o buncie. Skinieniem potwierdzili przyj˛ecie rozkazów i w kilka minut usun˛eli zwłoki generała, po prostu je po˙zerajac. ˛ Po wyj´sciu stra˙zy Azkfru wezwał urz˛ednika. Skierujesz si˛e do Wrót Klasyfikacyjnych. Wejdziesz w nie, przeniosa˛ ci˛e do Strefy Północnej. Kiedy ju˙z tam b˛edziesz, nie opuszczaj pomieszczenia Wrót, tylko pierwszej napotkanej osobie po prostu powiedz, z˙ e chcesz rozmawia´c z Ambasadorem 1340 i poczekaj tam na niego. Kiedy si˛e pojawi, przedstaw mu si˛e, powiedz kto ci˛e przysłał i przeka˙z, z˙ e jeste´smy gotowi zgodzi´c si˛e. Zapami˛etałe´s? Urz˛ednik zamachał twierdzaco ˛ swymi antenami i powtórzył wiadomo´sc´ . Po odprawieniu go, Azkfru zajał ˛ si˛e ostatnia˛ sprawa,˛ która wymagała załatwienia. Właczył ˛ lini˛e do stanowiska recepcyjnego. — Generała Ytila tutaj nie było — powiedział — zrozumiano? Nigdy nawet o nim nie słyszała´s. Urz˛edniczka zrozumiała a˙z za dobrze i natychmiast wymazała odpowiednie zapisy z dziennika przyj˛ec´ . Wiedział, z˙ e gra, która˛ rozpoczał, ˛ jest ryzykowna i mo˙ze go kosztowa´c nawet z˙ ycie. Ale o jaka˙ ˛z stawk˛e idzie! Zbyt wielka, by ja˛ zlekcewa˙zy´c!
Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii Zwaliste ciało Dathama Haina, pogra˙ ˛zone w narkotycznym s´nie, spoczywało po´srodku najni˙zszego pi˛etra gniazdka Barona Azkfru. Pomieszczenie pełne było ustawionych w rz˛edach komputerów, mrugajacych ˛ s´wiatełkami, podzwaniajacych ˛ i pomrukujacych. ˛ W czterech głównych punktach do głowy Haina przytwierdzono grube przewody, dwa mniejsze dochodziły do podstawy jego obu anten. Dwa niepłodne, techniczne Marklingi, z wymalowanym pomi˛edzy wielkimi oczami godłem barona, sprawdzały odczyty na ró˙znych zegarach i wska´znikach, a tak˙ze kontrolowały systematycznie poszczególne połaczenia. ˛ Anteny barona Azkfru wyra˙zały całkowite zadowolenie. Cz˛esto zastanawiał si˛e, co powiedziałby Dwór Cesarski, gdyby si˛e dowiedzieli, z˙ e jest w posiadaniu jednego z tych urzadze´ ˛ n. Pewnie spowodowałoby to co najmniej wojn˛e domowa˛ — pomy´slał. Urzadzenie ˛ do przestrajania opracował szczególnie uzdolniony uczony akkafia´nski na cesarskim dworze przed prawie osiemdziesi˛eciu laty, gdy sam ambasador był jeszcze dzieckiem. Wynalazek ten poło˙zył kres buntom baronów i zapewnił stabilno´sc´ nowego — teraz ju˙z starego — porzadku ˛ — czyniac ˛ rewolucj˛e prawie niemo˙zliwa.˛ Oczywi´scie nie mo˙zna wszystkich przeregulowa´c ze stuprocentowa˛ pewno´scia,˛ robiono to wi˛ec delikatnie. Pewnie ka˙zdy baron marzył kiedy´s o przechwyceniu władzy — pozwalało to na rozładowanie napi˛ecia i frustracji. ˙ Zadnemu jednak z nich nie mogło si˛e to uda´c naprawd˛e. Mogli sobie pomarzy´c, nie mogli si˛e jednak wyłama´c spod bezpo´srednich rozkazów cesarskich. Azkfru miał taka˛ mo˙zliwo´sc´ ! Jego ojciec skopiował urzadzenie ˛ we wczesnej fazie jego opracowywania. Wła´snie tu dokonywano na nim przestrajania wa˙zniejszych osób. Oczywi´scie nie sposób zmieni´c całkowicie osobowo´sci przestrajanego osobnika. Dlatego wła´snie Ytil musiał odej´sc´ — zbyt głupi, by usiedzie´c cicho. Co do Kluxm’a — có˙z, niektóre Nirlingi o szczególnie silnej woli mogły si˛e próbowa´c wyłama´c, nigdy jednak nie udało mu si˛e uzyska´c poparcia reszty przeregulowanej kadry przywódczej.
92
— Jeste´smy gotowi, Wasza Wysoko´sc´ — zawołał jeden z technicznych Marklingów, a Azkfru wyraził zadowolenie i zszedł na dół. Do jego anten przyłaczone ˛ zostały szybko i sprawnie dwa dodatkowe przewody, podobne do tych, które prowadziły do Haina. Gdyby teraz co´s powiedział, przejdzie to przez maszyn˛e, która wzmocni to, przetworzy i wprowadzi bezpos´rednio do mózgu Dathama Haina w taki sposób, z˙ e przyjmie on t˛e obca˛ my´sl jako własna.˛ Baron dał znak, z˙ e moga˛ zaczyna´c i technicy właczyli ˛ ostatnie przełaczniki. ˛ — Datham Hain! — wywołał mózg ambasadora. Hain nie´swiadomie odpowiedział: — Tak? — Zachowujesz swoja˛ dotychczasowa˛ przeszło´sc´ , twoja wiedza o niej nabierze charakteru wiedzy akademickiej, do której mo˙zna si˛e b˛edzie w razie potrzeby odwoła´c, ale która nie b˛edzie miała jakiegokolwiek odniesienia do twojego obecnego i przyszłego z˙ ycia — powiedział baron. — Dla ciebie wa˙zne jest to i tylko to, z˙ e jeste´s rozpłodowym Marklingiem Baronii Azkfru. Twoje przyszłe losy zale˙za˛ w pełni od Barona Azkfru, przyjmujesz to bez zastrze˙ze´n jako rzecz normalna.˛ Moja wola jest twoja˛ wola,˛ twoja˛ jedyna˛ wola.˛ Istniejesz tylko po to, aby mi słuz˙ y´c. Nigdy unie mnie zdradzisz, nie pozwolisz te˙z, by wyrzadzono ˛ mi jakakolwiek ˛ krzywd˛e. Jeste´s mój, nale˙zysz do mnie, i tylko to jest dobrem i szcz˛es´ciem w twoim umy´sle i w twoim z˙ yciu. Jeste´s szcz˛es´liwy, słu˙zac ˛ mi, kiedy mi nie słu˙zysz — jeste´s nieszcz˛es´liwy. Tyle rado´sci w z˙ yciu b˛edziesz miał. Jestem twoim przywódca,˛ twoim panem i twoim jedynym bogiem. Cze´sc´ , która˛ mi oddajesz, jest czym´s normalnym. Czy zrozumiałe´s? — Zrozumiałem, mój Panie — odparł Hain mechanicznie. Baron dał technikom znak, by przerwali kontakt, po czym odczepił kable od swoich anten. — Jak to zniósł? — spytał Azkfru jednego z techników. — Obiekt jest podatny — odpowiedział jeden z techników, który był ustawiony tak, by nigdy mu nie przyszło do głowy, z˙ e i jego kto´s kiedy´s ustawił. — Jego profil psychologiczny cechuje jednak niezwykły egoizm. — Có˙z wi˛ec radzisz? — Zaakceptowa´c ten jego rys charakteru — poddał technik. — Wróci´c do jego umysłu i powiedzie´c mu, z˙ e droga do osiagania ˛ bogactwa i władzy prowadzi przez pana i nikogo innego. Taka˛ ide˛e jego mentalno´sc´ przyjmie bez zastrze˙ze´n. Po przebudzeniu i przebadaniu go nale˙załoby zaoferowa´c mu najwy˙zsza˛ mo˙zliwa˛ pozycj˛e, jaka˛ mo˙ze osiagn ˛ a´ ˛c rozpłodowy Markling. — Rozumiem — odpowiedział baron. Było to idealne rozwiazanie. ˛ — Doko´nczmy regulacji! — rozkazał. Datham Hain obudził si˛e, dotkni˛ety ró˙znymi, bardzo dziwnymi odczuciami naraz. Nie wiedział jednak, z˙ e od czasu jego przybycia do kraju Akkafii upłyn˛eło całe dziesi˛ec´ dni. 93
Wszedł Markling ze znakami Barona Azkfru. — Musisz by´c głodny — powiedział miłym tonem, widzac, ˛ z˙ e pacjent si˛e obudził. Id´z za mna,˛ zaraz si˛e tym zajmiemy. W jadłodajni znajdowały si˛e zagrody pełne du˙zych, biało z˙ eberkowanych robaków, gnie˙zd˙zacych ˛ si˛e w tutejszej glebie. Hain nie miał tym razem z˙ adnych skrupułów, by je´sc´ taka˛ zwierzyn˛e, wi˛ecej nawet — bardzo mu smakowały. — Baron hoduje swoje własne fikhfy — wyja´snił przewodnik, gdy Hain ju˙z opchał si˛e do syta. — Wszystko co najlepsze dla jego dworu, do północy przy Studni Dusz. Hain raptownie przerwał jedzenie. — Co powiedziałe´s? — spytał. — Có˙z, to tylko takie powiedzonko — odparł tamten. Hain na razie przestał o tym my´sle´c i wrócił do przerwanego jedzenia. Kiedy si˛e nasycił, przewodnik powiedział: — Chod´zmy teraz do recepcji, spotkasz tam Barona. Hain posłusznie ruszył za nim ciagiem ˛ długich, wy´sciełanych korytarzy a˙z do przedpokoju wyło˙zonego tym samym puszystym futrem z niskim, muzycznym podkładem, przyjemnym, ale nie tak usypiajacym ˛ jak tamten. — Odpocznij teraz — rzekł sługa barona. — Jego wysoko´sc´ przywoła ci˛e, gdy b˛edziesz gotowy. Odpoczynek był ostatnia˛ rzecza,˛ na jaka˛ Hain miałby ochot˛e; niezwykle czujny i o˙zywiony, szukał czego´s, co zatrzymałoby jego spojrzenie, dało pole do działania. Na półce w kacie ˛ dostrzegł kilka zwitków, pokrytych tym s´miesznym pismem, były to jednak dla niego tylko przypadkowe kreseczki. Nawet nie obrazki — pomy´slał ponuro. Przemierzał pokój nerwowo, oczekujac ˛ woli barona. Tymczasem baron przyjmował wła´snie go´scia (lub go´sci, nie był pewien). Mimo, i˙z rozmawiał z przedstawicielem rzadu ˛ tego stworzenia czy stworze´n, nigdy z˙ adnego z nich nie spotkał, nic te˙z o nich wcze´sniej nie wiedział. Nie siedział i teraz — pomy´slał cierpko. Półkula Północna była miejscem tak bardzo obcym, z˙ e czuł si˛e bardziej pokrewny najbardziej si˛e od niego ró˙zniacym ˛ rasom Południa, ni˙z najbli˙zszym mu rasom Północy. Przedmiot jego docieka´n i obaw unosił si˛e przed nim w odległo´sci około trzech metrów. Tak, to najlepsze okre´slenie — unosił si˛e, poniewa˙z nie było wida´c z˙ adnych instrumentów podpierajacych ˛ czy poruszajacych. ˛ Wygladał ˛ jak wygi˛ety lekko ku górze pasek kryształu, z którego zwisało kilkadziesiat ˛ małych kryształowych dzwoneczków. Cały stwór miał około metra długo´sci i si˛egał prawie do podłogi. Na kryształowym pasku unosiło si˛e stworzenie, które, jak si˛e wydawało, składało si˛e z setek szybkich błysków s´wiatła. Wzór, w jaki si˛e układały i ich rytm zdawały si˛e wskazywa´c, z˙ e zawarte sa˛ w przezroczystej kuli umieszczonej
94
w kryształowym uchwycie, mimo prób, nie udało mu si˛e jednak dostrzec samej kuli, która˛ jako´s tam wyczuwał. Wró˙zbita i Rel mogli mu si˛e przyglada´ ˛ c z równym zdziwieniem i zakłopotaniem — pomy´slał. Nigdy jednak nie dowie si˛e, jak jest naprawd˛e. Za nic nie chciałby si˛e znale´zc´ w ich s´wiecie i nigdy si˛e w nim nie znajdzie. To oni byli w jego s´wiecie i to stanowiło dla niego pewne pocieszenie. — Czy ten Hain pozostanie ci wierny? — spytał Rel, najwyra´zniej u˙zywajac ˛ dzwoneczków do tworzenia słów, co sprawiało, z˙ e były one zupełnie pozbawione tonu czy barwy. — Tak mnie zapewniaja˛ moi technicy — odpowiedział Azkfru pewnie. — Chocia˙z trudno mi dostrzec, do czego mo˙ze si˛e nam przyda´c. Nie czuj˛e si˛e dobrze, powierzajac ˛ wszystko komu´s tak nowemu i nieznanemu. — Tym niemniej — odparł Rel — jest to potrzebne. Pami˛etaj, i˙z Wró˙zbita przewidział, z˙ e dostaniecie jednego z przybyszów z za´swiatów, i z˙ e nie ma mo˙zliwo´sci rozwiazania ˛ naszych problemów bez ich pomocy. — Wiem, wiem — przyznał Azkfru — i jestem wam wdzi˛eczny, z˙ e zdecydowali´scie si˛e na kontakt wła´snie ze mna.˛ Wiecie, z˙ e zale˙zy nam na tym tak samo jak wam — dodał nerwowo. — Skad ˛ jednak ta pewno´sc´ , z˙ e to jego wła´snie potrzebujecie? — Takiej pewno´sci nie mamy — przyznał Rel. — Wró˙zbita wie tylko tyle, z˙ e jeden z czwórki przybyszów jest potrzebny do otwarcia Studni. Jednego skierowano do Czill, jednego do Adrigal, jednego do Dillii, a czwartego wła´snie tutaj. Spo´sród tej czwórki wła´snie wasz jest psychologicznie najbardziej podatny na nasza˛ ofert˛e. — Rozumiem — powiedział Azkfru, tonem, w którym niepewno´sc´ mieszała si˛e z rezygnacja.˛ — Na pewno 1/4 szansy to wi˛ecej ni˙z 0. Dlaczego jednak w takim razie nie mieliby´smy dopa´sc´ pozostałej czwórki, by mie´c stuprocentowa˛ pewno´sc´ ? — Wiesz dobrze, dlaczego — odpowiedział Rel cierpliwie. — Gdyby´smy zgubili jednego z przybyszów, nie mogliby´smy go dalej s´ledzi´c. W ten sposób natomiast wiemy, gdzie przebywaja˛ i co robia.˛ — No có˙z, to prawda, prócz tego jest jeszcze druga przepowiednia. — Wła´snie — potwierdził Rel. — Gdy Studnia otwiera si˛e, przedosta´c si˛e przez nia˛ mo˙ze wszystko. Je˙zeli zatrzymamy jednego z nich, mamy najwi˛eksze szans˛e przej´scia wraz z nimi. — Nadal uwa˙zam, z˙ e powinienem i´sc´ z wami — powiedział baron. — Czuj˛e si˛e jako´s nieswojo na my´sl, z˙ e jedynym przedstawicielem mojego narodu b˛edzie przybysz, któremu, jak dobrze wiemy, nie mo˙zna zaufa´c. Dr˛eczyła go obawa, z˙ e jest przedmiotem chytrego oszustwa. Wró˙zbita — czy te˙z Rel — zdawał si˛e wyczuwa´c ten nastrój barona, powiedział wi˛ec: 95
— Nasze sze´sciokaty ˛ sa˛ niesamowicie odmienne. Nie łaczy ˛ nas wspólnota interesu, czy wspólna aktywno´sc´ . Jeste´scie dla nas istotami niepoj˛etymi, podobnie jak i wasze działania. Nigdy by´smy si˛e tu nie pojawili, nara˙zajac ˛ na szwank nasze zdrowie psychiczne, gdyby nie pilna potrzeba zapewnienia naszym rasom jedynego dobra, które jest im wspólne — przetrwania. Baron nic z tego nie zrozumiał za wyjatkiem ˛ tego, z˙ e istotnie przetrwanie było tym, co ich ze soba˛ wiazało. ˛ Rozumiał równie˙z ich zapewnienia, i˙z pragna˛ zachowa´c status quo. Kłopot polegał na tym, z˙ e sam mógł to wszystko bez trudu zadeklarowa´c, nie traktujac ˛ serio ani jednego słówka. Teraz za´s cała jego przyszło´sc´ wiazała ˛ si˛e z Dathamem Heinem. — Kiedy chcecie zacza´ ˛c? — spytał baron mieszka´nców Północy. — Wiele zale˙zy od was — zauwa˙zył Rel. — Bez Skandera cała idea załamie si˛e, suma zachmurzy si˛e i zmieni w liczb˛e niesko´nczona.˛ — To wy mo˙zecie go wskaza´c, tylko wy! — odparł baron. — Jestem gotów, je´sli wy jeste´scie. — A wi˛ec nie pó´zniej ni˙z za tydzie´n — nalegał Rel. — Mamy powody podejrzewa´c, z˙ e pó´zniej Skander wymknie si˛e poza nasz zasi˛eg. — Bardzo dobrze — westchnał ˛ baron. — Ustawi˛e dwa moje najlepsze bojowe Marklingi. Nie potrzeba wam do tego Haina, prawda? — Nie — odparł Rel. — To w zupełno´sci wystarczy. B˛edziemy musieli pracowa´c w nocy i ukrywa´c si˛e za dnia, a wi˛ec b˛edziemy potrzebowali całego dnia, by si˛e urzadzi´ ˛ c, kiedy si˛e tam ju˙z znajdziemy. B˛edziemy potrzebowali dwóch dni, by si˛e tam przedosta´c, mo˙zliwie nie rzucajac ˛ si˛e w oczy. Czy zdołasz si˛e przygotowa´c w ciagu ˛ dnia? — Tak sadz˛ ˛ e — odpowiedział baron s´miało. — Có˙z jeszcze? — Tak. Kiedy przygotujesz dwójk˛e pomocników, chciałbym porozmawia´c z tym, który zna si˛e na konstrukcjach i systemach elektrycznych. Czy to da si˛e zrobi´c? — Chyba tak — potwierdził baron z niejakim zdziwieniem. — Ale po co? — Jest to niezb˛edne dla dokonania małego sabota˙zu, który ułatwi nasze zadanie — wyja´snił Rel enigmatycznie. — Mimo, z˙ e starannie to przemy´sleli´smy, chcemy potwierdzi´c działania, których podj˛ecie uznajemy za niezb˛edne, tak by nabra´c pewno´sci, w miar˛e mo˙zliwo´sci z pomoca˛ kogo´s, kto zna si˛e na tych sprawach. — Załatwione — powiedział Azkfru. — Musz˛e si˛e teraz zaja´ ˛c innymi sprawami. Przejd´zcie na t˛e stron˛e, a pomocnik zaprowadzi was do tajnego pomieszczenia. Przy´sl˛e wam techników. — Idziemy si˛e przygotowa´c — rzucił Rel i wypłynał ˛ przez wskazane wyj´scie. Azkfru poczekał kilka minut by upewni´c si˛e, z˙ e mieszkaniec Północy oddalił si˛e na bezpieczna˛ odległo´sc´ , po czym przeszedł do swojej głównej poczekalni i nacisnał ˛ prawym przednim odnó˙zem otwierajac ˛ a˛ d´zwigni˛e. 96
— Wejd´z, Mar Datham — rzekł władczo i szybko wrócił na podium, które słu˙zyło mu za miejsce pracy. Przybrał swoja˛ najstraszliwsza˛ poz˛e. Ukazał si˛e Datham Hain, posłuszny słowom swego pana. Jak zahipnotyzowany wszedł do gabinetu. Ujrzawszy barona zatrzymał si˛e, zginajac ˛ si˛e automatycznie w pół w ges´cie niezwykłej słu˙zalczo´sci. Wstrzasn ˛ ał ˛ nim ekstatyczny spazm, mieszanina l˛eku i grozy. Oto jego Bóg — pomy´slał z absolutnym oddaniem. Oto kwintesencja wielkos´ci. — Mój Panie i Władco, oto twój niewolnik, Datham Hain. Rozkazuj! — wykrzyknał ˛ z przekonaniem. Ta szczero´sc´ napawała barona wyra´znym zadowoleniem. regulacja poskutkowała. — Czy oddajesz mi si˛e, Mar Datham, całym ciałem i dusza,˛ czy zawsze b˛edziesz spełniał moja˛ wol˛e? — zapytał. — Tak, Panie, Mój Najwy˙zszy, tak! Rozka˙z bym umarł, uczyni˛e to z rozkosza.˛ ´ Swietnie. Zawsze, o ile stale b˛edzie pod r˛eka.˛ Zaledwie po kilku rozmowach baron b˛edzie musiał mu całkowicie zaufa´c. Teraz si˛e zacznie najwa˙zniejsze — pomy´slał Azkfru. — Jeste´s najpodlejszym z podłych, Mar Datham, marniejszym ni˙z fikhfy, które hoduje si˛e po to, by je zje´sc´ , jeste´s gorszym s´mieciem, ni˙z odchody najmarniejszego z fikhfów — orzekł podnio´sle. Datham Hain u´swiadomił sobie, z˙ e w istocie tak było. Czuł si˛e tak niski i mały, jak nigdy przedtem. Czuł si˛e tak mały i niewa˙zny, z˙ e nawet my´slenie przychodziło mu z trudem. W głowie czuł kompletna˛ pustk˛e, grzany czystym uczuciem w obliczu Swego Pana, który był Chwała˛ Najwy˙zsza.˛ — Pozostaniesz marna˛ szumowina˛ — ogłosił — zanim nie znajd˛e dla ciebie innego zastosowania. I dlatego, z˙ e jeste´s najmarniejszym z n˛edzników, mo˙zesz zosta´c równie˙z wyniesiony moca˛ mego rozkazu. — Teraz miały pa´sc´ najwa˙zniejsze, rozstrzygajace ˛ słowa. — Powierzone ci zostanie wielkie zadanie, a twoja miło´sc´ i bezgraniczne oddanie wyznaczy ramy całego twego przyszłego z˙ ycia, oboj˛etnie, czy b˛edzie to z˙ ywot bezmózgiego czy´sciciela kloak, czy te˙z — tu zawiesił głos dla wzmocnienia efektu — by´c mo˙ze, głównej nało˙znicy króla. Hain pochylił si˛e jeszcze ni˙zej, jakby pod ci˛ez˙ arem tej my´sli, nagle zaszczepionej w jego t˛epej głowie. — Od tej chwili b˛edziesz nosił imi˛e Kokur i nie b˛edziesz reagował na z˙ adne inne imi˛e i tak zostanie a˙z do chwili, gdy wypełnisz misj˛e, która˛ ci powierz˛e. Tylko wtedy przywrócone ci b˛edzie imi˛e, i b˛edzie to imi˛e wielkie. Id´z teraz. Mój sługa zapozna ci˛e z twoimi obowiazkami, ˛ które wypełnisz a˙z do momentu, gdy wezw˛e ci˛e i dam zadanie.
97
Datham Hain odwrócił si˛e i opu´scił po´spiesznie gabinet, stapaj ˛ ac ˛ dr˙zacym ˛ nogami. Kiedy drzwi zamkn˛eły si˛e za nim, baron odpr˛ez˙ ył si˛e. — Wi˛ec dobrze — pomy´slał — załatwione. Przez kilka nast˛epnych dni, je˙zeli Wró˙zbicie i Relowi si˛e uda, Datham Hain b˛edzie naprawd˛e tak n˛edzny, jak nikt inny. Chocia˙z s´wiadomie powolna i szcz˛es´liwa, owa paskudna pod´swiadomo´sc´ odczuje poni˙zenie ze wzgl˛edu na funkcj˛e i pozycj˛e, i tak wła´snie trzeba. Po kilku dniach Hain zrobi wszystko, byle si˛e stad ˛ wydosta´c, i wówczas otworzy si˛e przed nim alternatywa: powrót na trwałe do tego po˙załowania godnego stanu lub wyniesienie. Był pewien, z˙ e Hain b˛edzie mu słu˙zył. Kokur nie oznaczał imienia. Okre´slał typ zaj˛ecia. Zanim wróca˛ Wró˙zbita i Rel, Datham Hain b˛edzie pracował w latrynach, przerzucajac ˛ góry łajna, jakie wytwarzała baronia — właczaj ˛ ac ˛ swoje własne — i nast˛epnie zaprawiajac ˛ je ró˙znymi s´rodkami chemicznymi, które zmienia˛ jego skład w okropna,˛ ale nieszkodliwa˛ brej˛e. Hain nie tylko b˛edzie tam pracowa´c, b˛edzie tam równie˙z spał, spacerował, a wreszcie — ta papka b˛edzie jego jedynym pokarmem. Jedynym imieniem, na jakie b˛edzie reagował, z którym b˛edzie si˛e uto˙zsamiał b˛edzie Kokur, co oznaczało po prostu Zjadacza Łajna. Kiedy zabiora˛ go Wró˙zbita i Rel, b˛edzie jedynie poni˙zajac ˛ a˛ resztka˛ n˛edznego stanu, skazanym na ciagł ˛ a˛ kl˛esk˛e, odpadkiem, który b˛edzie si˛e nawet musiał ´ porozumiewa´c z innymi mieszka´ncami Swiata Studni przy pomocy specjalnych urzadze´ ˛ n tłumaczacych. ˛ Datham Hain b˛edzie najposłuszniejszym z niewolników. — To nawet w pewien sposób pociagaj ˛ ace ˛ — pomy´slał baron. — Szkoda, z˙ e to sztuka rozpłodowa.
Dillia — poranek (pojawia si˛e s´piaca ˛ Wu Ju-li) Wu Ju-li zbudziła si˛e z wyzbytego marze´n, ci˛ez˙ kiego snu i rozejrzała si˛e dookoła. Czuła si˛e do´sc´ dziwnie, lekko kr˛eciło si˛e jej w głowie. Pierwsza˛ rzecza,˛ która uderzyła ja˛ natychmiast, był brak bólu. Rozejrzała si˛e dookoła. Znajdowała si˛e w przepi˛eknym lesie, niepodobnym do z˙ adnego, jaki dotad ˛ widziała. Proste słupy drzew wznosiły si˛e w niebo na pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów albo i wi˛ecej, niknac ˛ niemal w lekkiej porannej mgiełce. Podszycie było soczyste i jaskrawo zielone. Wsz˛edzie rosły dzikie, pi˛ekne kwiaty. W pobli˙zu biegła s´cie˙zka, pi˛eknie utrzymana, usypana z grubej warstwy trocin obramowanej drobnymi kamykami o nieregularnym kształcie. Z oddali dochodził słaby, ale stały łoskot, który nie przeraz˙ ał, a jedynie budził ciekawo´sc´ . Wydawało jej si˛e, z˙ e s´cie˙zka prowadzi wła´snie w t˛e stron˛e i zdecydowała si˛e tam skierowa´c swe kroki. Przeszła niespiesznie s´cie˙zka˛ około kilometra, dochodzac ˛ do z´ ródła zagadkowego, nasilajacego ˛ si˛e d´zwi˛eku. Dotarła do wodospadu, spadajacego ˛ majestatyczna˛ kaskada˛ zło˙zona˛ z trzech progów ze zbocza góry, której szare skały zniszczyła wieloletnia erozja. Wodospad zasilał strumie´n, czy mo˙ze raczej rzeczk˛e, spływajac ˛ a˛ wartkim, ale raczej płytkim nurtem po skalistym dnie, doskonale widocznym przez zielonkawa˛ wod˛e. Miejscami wida´c było całe kłody i odłamki drzew, które przewróciły si˛e pod wpływem wichru lub staro´sci. Wiele z nich pokrywały zielonkawo˙zółte, mszyste porosty, niektóre nia´nczyły młode p˛edy wielu gatunków drzew w swoich obumarłych i rozkładajacych ˛ si˛e konarach. Wokoło buczały i brz˛eczały rozmaite drobne owady, którym przygladała ˛ si˛e ciekawie. Nagły trzask pod´sciółki le´snej kazał si˛e jej obejrze´c. Ujrzała małego, pokrytego brazowym ˛ futrem ssaka z pyskiem gryzonia i szerokim płaskim ogonem, który ´ wskoczył do strumienia z gałazk ˛ a˛ w z˛ebach. Scigała go wzrokiem a˙z do chwili, gdy osiagn ˛ ał ˛ przeciwległy brzeg i znikł w´sród podszycia, zło˙zonego z moczarowego zielska i długich łodyg podobnych do trawy ro´slin. 99
Nadal działajac ˛ wła´sciwie instynktownie, niczym nowo narodzone dziecko, które po raz pierwszy oglada ˛ s´wiat, ruszyła w gór˛e strumienia oddalajac ˛ si˛e poza zasi˛eg rozbryzgów wielkiego wodospadu. Spojrzała na swoje odbicie w wodzie. Ujrzała twarz młodej, zaledwie kilkunastoletniej kobiety. Twarz mo˙ze nie pi˛ekna,˛ ale miła,˛ z długimi brazowymi ˛ włosami opadajacymi ˛ na małe, ale kształtne piersi. Wyciagn˛ ˛ eła r˛ek˛e i odrzuciła włosy do tyłu. Jej skóra była jasnobrazowa, ˛ dłonie nieco ja´sniejsze, ale oblekajaca ˛ je skóra jakby mocniejsza. Mam spiczaste uszy — pomy´slała. Nie były wła´sciwie du˙ze, pomy´slała sobie jednak, z˙ e całkowicie wyprostowane b˛eda˛ sterczały. Pod wpływem nagłego impulsu spróbowała nim zastrzyc — wyra´znie si˛e poruszyły! Przyjrzała si˛e reszcie swego ciała. W talii lekki puch, który zaczynał wyrasta´c zaraz poni˙zej piersi, przechodził w sier´sc´ tego samego koloru, co skóra. Si˛egn˛eła wzrokiem do dwóch kr˛epych nóg, zako´nczonych du˙zymi, płaskimi kopytami. Dziwne — pomy´slała. — Kopyta i spiczaste uszy, którymi mo˙zna strzyc. Nie majac ˛ nic szczególnego na my´sli, obróciła si˛e w talii niemal o sto osiemdziesiat ˛ stopni, lustrujac ˛ si˛e od tyłu. Doskonale widoczne było długie, mocne, koniowate ciało wsparte na dwóch zadnich nogach. Wida´c było te˙z ogon! Du˙zy, szczotkowaty ogon, którym mogła wywija´c. Kim jestem? — pomy´slała w nagłej panice. — Gdzie jestem? Niczego nie pami˛etam. Nawet swego imienia. Posta´c, jaka˛ przybrała, wydawała jej si˛e zupełnie obca. Nie pami˛etała nawet, z˙ e przedtem była dziewczyna.˛ Próbowała sobie przypomnie´c wła´sciwe okre´slenie. Tak! Amnezja. Przypadek, gdy kto´s nie mo˙ze sobie niczego przypomnie´c. W jaki´s sposób czuła, z˙ e nigdy tu nie była, i z˙ e nastapiła ˛ w niej jaka´s zmiana, nie mogła jednak doj´sc´ — na czym ona polegała. Po prostu zamarła nad brzegiem strumienia w niemym osłupieniu, nie wiedzac, ˛ co ze soba˛ pocza´ ˛c. Kilka owadów zabzyczało nad jej zadem. Odp˛edziła je machinalnym ruchem ogona. Nagle jej uszy złowiły odgłosy s´miechu. Dziewczyna chłopak — pomy´slała. Zbli˙zali si˛e s´cie˙zka! ˛ Szybko, nieomal panicznie, rozejrzała si˛e za odpowiednia˛ kryjówka.˛ Za pó´zno! Para przybli˙zała si˛e tu˙z, tu˙z — kłusujac ˛ s´cie˙zka.˛ Wygladem ˛ przywodzili na my´sl torsy ludzi osadzone na tułowiach kucyków. Sama my´sl wydała jej si˛e dziwaczna. Czym w ko´ncu sa˛ ludzie — pomy´slała — je˙zeli nie tym wła´snie? A có˙z to takiego kucyk? Stworzenia nie były wła´sciwie du˙ze, jednak chłopiec wydawał si˛e prawie o głow˛e wy˙zszy i proporcjonalnie masywniejszy od dziewczyny. Miał złota˛ skór˛e, srebrzystobiałe włosy spadajace ˛ na ramiona i tego samego koloru, starannie przyci˛eta˛ brod˛e. Dziewczyna, o dziwo, była szaro-pstrokata z du˙zymi czarnymi
100
plamami. To ubarwienie si˛egało a˙z po górna˛ cz˛es´c´ tułowia. Miała szaroczarne włosy i szare piersi, znacznie pełniejsze ni˙z obserwujaca ˛ ja˛ Zapominajka. Para, ujrzawszy ja,˛ zatrzymała si˛e, ucinajac ˛ s´miech. Przygladali ˛ si˛e jej badawczo i ciekawie, bez s´ladu wrogo´sci czy niepokoju. — Cze´sc´ ! — zawołał chłopiec. Wygladał ˛ na nie wi˛ecej ni˙z czterna´scie czy pi˛etna´scie lat, dziewczyna była chyba jej rówie´snica.˛ Chłopak miał przyjemny tenor, z lekkim, trudnym do okre´slenia akcentem. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy ci˛e tu ju˙z kiedy´s widzieli. Zawahała si˛e przez moment — a potem odparła niepewnie. — Ja. . . i ja nie sadz˛ ˛ e, bym tu kiedykolwiek przedtem była. Po prostu nie wiem. — Do oczu nabiegły łzy. Dwa centaury dostrzegły, z˙ e wprawiły ja˛ w spore zakłopotanie i rzuciły si˛e ku niej. — O co chodzi? — spytała dziewczyna wysokim, ale dorosłym głosem. Wu Ju-li rozpłakała si˛e na dobre: — Nie wiem, niczego nie pami˛etam — chlipała. — No, no — powiedział s´piewnym głosem chłopiec i zaczał ˛ gładzi´c ja˛ po grzbiecie. — Wyrzu´c z siebie wszystko i powiedz nam, co si˛e dzieje. Pod jego wpływem uspokoiła si˛e jako´s, wyprostowała i wytarła oczy dłonia.˛ — Nie wiem — wykrztusiła, lekko pokasłujac. ˛ — Po prostu obudziłam si˛e na s´cie˙zce i niczego nie mog˛e sobie przypomnie´c. — Kim jestem, gdzie jestem, nawet — czym jestem. Chłopiec, który w porównaniu z nia˛ był nawet wy˙zszy, ni˙z w zestawieniu ze swoja˛ towarzyszka,˛ zbadał jej twarz i głow˛e, obmacujac ˛ czaszk˛e. — Czy co´s ci˛e teraz boli? — spytał. — Nie — odpowiedziała. — Czuj˛e lekkie łaskotanie w całym ciele i to wszystko. Uniósł jej twarz i spojrzał twardo w oczy. ˙ — Oczy nie sa˛ szkliste — zauwa˙zył, raczej do siebie. — Zadnych uszkodze´n. Fascynujace. ˛ — Daj spokój, Jol, czego si˛e spodziewałe´s? — spytała jego towarzyszka. — Jakich´s objawów zranienia lub wstrzasu ˛ — odpowiedział tonem lekarza. — Dziewczyno, wystaw j˛ezyk! Usłuchała,czujac ˛ si˛e troch˛e głupio, gdy chłopak go ogladał. ˛ ˙ — W porzadku, ˛ mo˙zesz ju˙z schowa´c — powiedział. — Zadnego nalotu. Gdyby´s prze˙zyła jaki´s rodzaj szoku czy choroby, byłoby to wida´c. — A mo˙ze ja˛ zaczarowano, Jol — poddał c˛etkowany szary centaur, cofajac ˛ si˛e nieco. — By´c mo˙ze — przyznał. Je´sli nawet tak jest, nie powinni´smy si˛e tym przejmowa´c. — Co twoim zdaniem powinni´smy zrobi´c? — spytała go przyjaciółka. 101
Jol odwrócił si˛e i dopiero teraz Wu Ju-li dostrzegła, z˙ e miał on przytroczony rodzaj juków. — Najpierw si˛e wykapiemy ˛ — odpowiedział, wyjmujac ˛ z torby niekształtna˛ tabliczk˛e wygladaj ˛ ac ˛ a˛ na mydło, nieco odzie˙zy i r˛eczniki i odpinajac ˛ juki tak, z˙ e opadły na ziemi˛e. — A pó´zniej zabierzemy nasza˛ tajemnicza˛ dziewczyn˛e do wsi i przeka˙zemy ja˛ komu´s madrzejszemu ˛ od nas. Dokładnie tak zrobili. Po chwili wahania Wu Ju-li przyłaczyła ˛ si˛e do nich, na´sladujac ˛ ich ruchy i korzystajac ˛ z r˛ecznika. Razem wrócili na s´cie˙zk˛e. Po wyj´sciu z lasu ujrzeli wiosk˛e na tle dalekiego pejza˙zu. Jaki˙z to pi˛ekny kraj — pomy´slała. Z wyniosłych, pokrytych s´nie˙znymi czapami szczytów górskich okalajacych ˛ z˙ yzna˛ dolin˛e i łagodnie falujace ˛ pagórki, spływał strumie´n. Wioska, składajaca ˛ si˛e z prostych, ale solidnych budynków z bali, ciagn ˛ acych ˛ si˛e wzdłu˙z brzegu niebieskozielonego jeziora, t˛etniła z˙ yciem. Pola były przykładnie uprawione, dostrzegła kilka centaurów, sprawdzajacych ˛ co´s i dokonujacych ˛ jakich´s zabiegów po´sród nieznanego zbo˙za. — Cały ten rejon, jak si˛e wydawało, mógł wy˙zywi´c co najwy˙zej kilkuset ludzi — pomy´slała i podzieliła si˛e tym spostrze˙zeniem z towarzyszami. Jol za´smiał si˛e. — Od razu wida´c, z˙ e pochodzisz z tamtej strony jeziora — powiedział. — Jest tam kilka du˙zych skupisk ludzi. W rzeczywisto´sci w tej cz˛es´ci doliny z˙ yje nas prawie tysiac, ˛ jeste´smy jednak do´sc´ mocno rozproszeni. Na stałe w mie´scie mieszka zaledwie 50-60 osób. Główna ulica była szeroka i utrzymana podobnie jak s´cie˙zki, których kilka ju˙z widziała, pokryte gruba˛ warstwa˛ trocin. Wi˛ekszo´sc´ budynków nie miała s´cian frontowych. Pierwszy z nich był jednocze´snie najwi˛ekszy. Mie´scił on wielka˛ ku´zni˛e, w której kilkoro centaurów obojga płci obrabiało rozgrzany metal. Zauwa˙zyła kobiet˛e z uniesiona˛ zadnia˛ noga˛ i muskularnego centaura płci m˛eskiej w ochronnym fartuchu, przybijajacego ˛ co´s do jej kopyta, przy czym najwyra´zniej nie powodowało to z˙ adnego bólu. W pozostałych budynkach mie´sciły si˛e magazyny sprzedajace ˛ sprz˛et rolniczy itp. Był nawet fryzjer i bar, w tej chwili zamkni˛ety, ale nieomylnie zdradzajacy ˛ swój charakter ogromnymi beczkami i wielkimi stagwiami. ˛ — Czy tu zawsze jest tak ciepło i wilgotnie — spytała Wu Ju-li. Znowu si˛e za´smiał w ten swój przyjazny sposób. — Nie, w tym sze´sciokacie ˛ sa˛ cztery pory roku — wyja´snił enigmatycznie. — Pó´zniej wyciagamy ˛ nasze ko˙zuchy, czapki i r˛ekawice z futra gammota i bawimy si˛e w s´nie˙zki. Wiedziała ju˙z, z˙ e gammot był jednym z du˙zych gryzoni, które obserwowała nad strumieniem. 102
— To musi by´c wielki ko˙zuch — zauwa˙zyła, a Dal i Jol przyj˛eli to s´miechem. — Rzeczywi´scie cierpisz na zanik pami˛eci! — odparła wreszcie Dal. — Włos, którym poro´sni˛ete jest nasze ciało i pi˛ekna gruba warstwa tłuszczu, jaka˛ odkładamy latem, jesienia˛ sa˛ zupełnie dobrym izolatorem. Musimy chroni´c jedynie nieowłosione cz˛es´ci ciała. — Zauwa˙z paleniska i kominy — dodał Jol. — Z nadej´sciem jesieni zakładamy frontowe s´ciany i wtedy w domach jest tak ciepło jak dzisiaj na dworze. Wu Ju-li wła´snie chciała si˛e dowiedzie´c, co si˛e robi w przypadku deszczu, zauwa˙zyła jednak sama, z˙ e dachy i okapy sa˛ tak ustawione, z˙ e tylko w przypadku rzeczywi´scie okropnej burzy do s´rodka mogłoby mocniej napada´c. — Wyglada ˛ na to, z˙ e kto´s nieuczciwy mógłby stad ˛ ukra´sc´ , co tylko by zechciał — zauwa˙zyła Wu Ju-li. Zatrzymali si˛e i popatrzyli na nia˛ dziwnie. — Tego si˛e tu po prostu nie robi, nie zrobi tego z˙ aden z mieszka´nców Dilli — z˙ achnał ˛ si˛e. Zaskoczona jego reakcja˛ zacz˛eła si˛e tłumaczy´c. — Przepraszam. . . Nie wiem dlaczego taka my´sl przyszła mi do głowy. — Czasami rzeczywi´scie trafiaja˛ do nas przekupnie z innych sze´sciokatów ˛ i faktycznie zdarzało si˛e, z˙ e próbowali co´s podw˛edzi´c — wtraciła ˛ Dal, by rozładowa´c atmosfer˛e. — Takich nicponiów tu nie chcemy. Jedyna droga na nasz teren wiedzie przez jezioro — długie na czterdzie´sci kilometrów i mniej wi˛ecej tak samo gł˛ebokie. Jeste´smy nie do pobicia w lesie, a kto´s, kto zapragnałby ˛ pia´ ˛c si˛e sze´sc´ kilometrów stromo pod gór˛e i w temperaturze poni˙zej zera, pewnie straciłby wi˛ecej, ni˙z mógłby tu uzyska´c. Dotarli do małego budynku poło˙zonego mniej wi˛ecej w 2/3 długo´sci jedynej ulicy w mie´scie, obstawionej trzydziestoma domami. Na słupie wisiał drewniany, sze´sciokatny, ˛ wypalany znak, który przedstawiał du˙ze drzewo pomi˛edzy dwoma mniejszymi. Wewnatrz ˛ stał starszy centaur z długimi, białymi włosami i nie rozczesana˛ broda,˛ spadajac ˛ a˛ na piersi. Kiedy´s była zapewne smoli´scie czarna — pomy´slała — teraz jednak sier´sc´ pokrywajac ˛ a˛ ciało upstrzyły srebrzystobiałe plamki. — Wygladałby ˛ na pewno bardzo urz˛edowo, stojac ˛ za swym zagraconym biurkiem — pomy´slała z rozbawieniem — gdyby nie spał tak smacznie, rozgło´snie chrapiac. ˛ — To jest Yomax — powiedział Jol. Co´s, co w naszym osiedlu najbardziej przypomina rzad. ˛ Jest czym´s w rodzaju burmistrza, poczmistrza, nadle´sniczego i gajowego zarazem. Zawsze otwiera o siódmej, zgodnie z regulaminem, poniewa˙z jednak łód´z nie przychodzi przed 11.30, przewa˙znie pogra˙ ˛za si˛e jeszcze w kilkugodzinnej drzemce. — Hej, Yomax! — krzyknał. ˛ — Obud´z si˛e! Sprawa urz˛edowa!
103
Staruszek wzdrygnał ˛ si˛e, przetarł oczy i przeciagn ˛ ał ˛ si˛e całym swym długim ciałem. Uff. . . o co chodzi? — parsknał. ˛ — Jakie´s piekielne brzdace ˛ zawsze si˛e ze mnie zgrywaja˛ — zamruczał, po czym odwrócił si˛e, by rozpozna´c natr˛etów. Jego spojrzenie zatrzymało si˛e na Wu Ju-li i w tym momencie resztki snu prysły. — No, no, no! Cze´sc´ ! — powitał ja˛ tonem przyjaznym, w którym brzmiało jednak zaskoczenie. — Nie przypominam sobie, bym ci˛e tu ju˙z kiedy´s widział. — Straciła pami˛ec´ — wyja´snił Jol. — Znale´zli´smy ja˛ przy Trzech Wodospadach. — Nic nie wie — wtraciła ˛ Dal. — Nie wiedziała nawet o zimie; futrach i tych rzeczach. Staruszek zmarszczył brwi i podszedł do niej. Puszczajac ˛ mimo uszu protesty Jola, który zapewniał, z˙ e ju˙z to robił, Yomax poddał Wu Ju-li takiemu samemu badaniu, z podobnie negatywnym wynikiem. Yomax podrapał brod˛e, gło´sno my´slac: ˛ — A wi˛ec zupełnie niczego nie pami˛etasz? — zadał jej pytanie, które słyszała ju˙z pi˛ec´ czy sze´sc´ razy i na które tyle˙z razy odpowiadała przeczaco. ˛ — Okropnie dziwne — powiedział. Po chwili rozja´snił si˛e nagle. — Podnie´s prawa˛ przednia˛ nog˛e — polecił. Kiedy usłuchała, chwycił za kopyto, odwracajac ˛ je. — My´sl˛e, z˙ e rzucono na nia˛ urok — podpowiedziała Dal. — Chod´zcie no tu i popatrzcie — powiedział mi˛ekko Yomax. Para przyjaciół podeszła bli˙zej. — Ale˙z ona nie ma podków! — wykrzykn˛eła Dal. — Nie tylko to — zauwa˙zył staruszek — nie ma nawet s´ladu, by je kiedykolwiek nosiła. — To niczego nie dowodzi — upierała si˛e Dal. — Znam wielu ludzi, którzy nie nosza˛ podków, zwłaszcza w górnych partiach doliny. — To prawda — przyznał Yomax, puszczajac ˛ nog˛e i wyprostowujac ˛ si˛e, obdarzony wdzi˛ecznym spojrzeniem Wu Ju-li. Poczuła, jak wraca jej kra˙ ˛zenie. — ˙ Jednak˙ze — ciagn ˛ ał ˛ stary centaur — to jest dziwne kopyto. Zadnych przebarwie´n, rys, wgniecionych kamyków, po prostu nic. To kopyto noworodka. — Daj spokój, to niemo˙zliwe — powiedział Jol lekcewa˙zaco. ˛ — Mówi˛e wam, z˙ e ona jest zauroczona — upierała si˛e Dal. — Zabierzcie si˛e gdzie indziej z tym waszym wydzieraniem si˛e — powiedział Yomax, wymachujac ˛ r˛ekami. My´sl˛e, z˙ e przynajmniej w cz˛es´ci zaczynam si˛e domy´sla´c, o co tu chodzi. Uciekli niech˛etnie, ale zaraz potem zacz˛eli si˛e z powrotem przysuwa´c. Yomax musiał na nich kilkakrotnie nakrzycze´c.! — A zatem, młoda damo — zaczał, ˛ za-
104
dowolony z pewnej intymno´sci, która˛ sobie wywalczył — pozwól, z˙ e rzuc˛e par˛e nazwisk i imion. Zobaczymy, czy które´s z nich z czym´s ci si˛e kojarzy. — Zaczynajmy — ponagliła, zaintrygowana. — Nathan Brazzle — rozpoczał, ˛ starajac ˛ si˛e upora´c z dziwacznymi imionami, zapisanymi na papierku, który wyłowił z za´smieconej szuflady biurka. — Vardia Dipla 1261. Dayton Hain. Wo Joli. Co´s s´wita? Powoli pokr˛eciła głowa: ˛ — Nigdy przedtem ich nie słyszałam — stwierdziła. — Przynajmniej tak sadz˛ ˛ e. — Hmm. . . — zamy´slił si˛e staruszek. — Jestem pewien, z˙ e mam racj˛e. To jedyne mo˙zliwe wytłumaczenie. Wi˛ec dobrze, co´s ci powiem. Jak przyjdzie łód´z, spróbujemy jeszcze inaczej. Mamy tu Starego Przybysza z tego samego lasu, co ci ludzie — dziesi˛ec´ , pi˛etna´scie lat temu. Teraz prowadzi prom od czasu jak stary Gletin miał ju˙z kompletnie do´sc´ swej staro´sci i wyskoczył za burt˛e w czasie burzy, kilka lat temu — powiedział Yomax. — Jeszcze b˛edzie pami˛eta´c stary j˛ezyk. Ka˙ze˛ mu, z˙ eby ci˛e pocz˛estował odrobina˛ tego dziwacznego bełkotu i przekonamy si˛e, czy co´s zrozumiesz. Skracali sobie rozmowa˛ czas do przybycia promu, staruszek opowiadał o swoim kraju i jego mieszka´ncach z duma˛ i miło´scia.˛ Wu Ju-li była pewna, z˙ e połowa z tego była czystym zmy´sleniem, jednak˙ze owo pokr˛etne tropienie w pami˛eci s´ladów przeszło´sci wydawało si˛e jej wła´sciwie zabawne. Druga połowa, ta praw´ dziwa, ujawniała ogromna˛ ilo´sc´ faktów. Dowiedziała si˛e wiele o Swiecie Studni i o sze´sciokatach. ˛ Dowiedziała si˛e o Strefie i Wrotach, a tak˙ze o rozmaitych otaczajacych ˛ ja˛ stworzeniach. Stwierdziła te˙z, z˙ e pomimo, i˙z s´redni wiek miesz´ ka´nców Dillii grubo przekraczał powszechne w Swiecie Studni sto lat, łaczna ˛ ich liczba była stosunkowo skromna. W miejscowych kobietach pop˛ed płciowy odzywał si˛e co drugi rok i to tylko na krótko. Niezmiennie przychodziło na s´wiat tylko jedno dziecko, które miało pi˛ec´ dziesiat ˛ procent szans prze˙zycia pierwszego roku. Je´sli komu´s udało si˛e osiagn ˛ a´ ˛c wiek pokwitania (dwadzie´scia procent szans), wówczas miał widoki na długie z˙ ycie, bowiem omin˛eły go ju˙z główne niebezpiecze´nstwa, czyhajace ˛ na niego. Rozmaito´sc´ ubarwienia ludzi, a — jak powiedział Yomax — były mo˙zliwe setki kombinacji — nie zmniejszała si˛e wraz z krzy˙zowaniem, bowiem wszystkie geny odpowiadajace ˛ za barw˛e miały charakter recesywny. — Pozycja społeczna zwiazana ˛ jest z wiekiem — wyja´snił jej Yomax. — Gdy kto´s jest ju˙z zbyt stary, by uprawia´c ziemi˛e, budowa´c, raba´ ˛ c i s´ciaga´ ˛ c drewno, wówczas dostaje funkcj˛e kierownicza.˛ Poniewa˙z nikt nie chce przyzna´c, z˙ e jest tak stary, gdy jest tak mało roboty — widziała´s, jakim szacunkiem ciesz˛e si˛e w´sród młodych — mnie wła´snie przypadła ta funkcja człowieka do wszystkiego. Wyja´snił równie˙z, i˙z w procesie wychowawczym matka była najwy˙zszym autorytetem, jednak˙ze grupa rodzinna ponosiła wspólnie odpowiedzialno´sc´ moral105
na.˛ Takie obyczaje jak mał˙ze´nstwo czy dziedziczenie nie były znane w tutejszym ustroju prymitywnej wspólnoty gminnej. Dlatego wła´snie ludzie tworzyli grupy rodzinne z kim zapragn˛eli, nie przywiazuj ˛ ac ˛ nadmiernej wagi do płci. Obecnie najcz˛es´ciej grupy miały spora˛ tradycj˛e, od czasu do czasu jednak młodzie˙z po okresie pokwitania tworzyła nowe, składajace ˛ si˛e z trzech do sze´sciu osób. Cały sze´sciokat ˛ — jak si˛e dowiedziała — był zbiorowiskiem małych miasteczek i wiosek, przede wszystkim z powodu niskiej stopy urodzin, jak równie˙z ze wzgl˛edu na ograniczenia tkwiace ˛ w tutejszej technologii. Wszelkie konstrukcje bardziej ambitne, ni˙z zwykła maszyna parowa, po prostu nie mogły w tym szes´ciokacie ˛ funkcjonowa´c. Wszystko to składało si˛e na niezwykle prosty, sielski obraz tutejszego z˙ ycia, stabilnego, pokojowego, uporzadkowanego. ˛ — W niektórych sze´sciokatach ˛ trudno nawet domy´sli´c si˛e, jak mogły one wyglada´ ˛ c w przeszło´sci — powiedział Yomax. — Wsz˛edzie maszyny, smród, ludzie z˙ yjacy ˛ pod klimatyzowanymi kloszami. W innych cz˛es´ciach kraju jest troch˛e turystyki, my jeste´smy jednak na szcz˛es´cie tak odizolowani, z˙ e jak dotad ˛ nikt nas nie odkrył. Je˙zeli wreszcie do tego dojdzie, nie b˛edziemy zbytnio przychylni, zapewniam ci˛e! W chwili, gdy staruszek wypowiadał t˛e pełna˛ zaanga˙zowania kwesti˛e, odezwał si˛e przeciagły, ˛ gł˛eboki głos parowego buczka, rozbrzmiewajac ˛ echem w´sród gór. Yomax schwycił prosty płócienny worek zwiazany ˛ sznurkiem i pociagn ˛ ał ˛ go w stron˛e brzegu jeziora, odległego o około sto pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów od miasta. Ujrzała proste drewniane molo z kilkoma wielkimi palami, nic poza tym. Kilku mieszka´nców miasta czekało w pobli˙zu basenu portowego, najwyra´zniej z jakim´s interesem, czy oczekujac ˛ pasa˙zerów. Do nabrze˙za zbli˙zał si˛e najdziwniejszy statek, jaki kiedykolwiek widziała. Wygladał ˛ jak ogromna owalna tratwa z druga˛ tratwa˛ zbudowana˛ na niej i wsparta˛ na solidnych podporach z bali. Po´srodku tkwił olbrzymi czarny kocioł, z kominem przebijajacym ˛ drugie pi˛etro, wystajacym ˛ na kilka metrów w gór˛e, wyrzucajacym ˛ kł˛eby białego dymu. Centaur, cały w pasy niczym zebra, w wariackim szerokoskrzydłym kapeluszu na głowie, stał przy wielkim kole, po którego bokach znajdowały si˛e dwie d´zwignie. Schodziły one w dół a˙z na poziom kotła i zdawały si˛e nie spełnia´c innej funkcji jak sygnalizowanie brazowemu ˛ centaurowi i in˙zynierom potrzeby takiej czy innej regulacji maszyny. Sam kocioł łaczył ˛ si˛e za pomoca˛ czego´s, co wyglada˛ ło raczej na gruba˛ lin˛e ni˙z ła´ncuch, z niewielkim, drewnianym kołem łopatkowym z tyłu statku. Na pierwszym pokładzie stała grupka zło˙zona z mniej wi˛ecej dwudziestu ró˙znokolorowych mieszka´nców Dillii, niektórzy z nich s´cie´snili si˛e pomi˛edzy d˛ebowymi pakami pełnymi trudnych do rozpakowania ładunków. Pod osłona˛ górnego 106
pokładu wida´c było rodzaj lady oraz troch˛e beczek stagwi. ˛ Z boku stały wielkie wory zbo˙za. Wu Ju-li domy´slała si˛e, z˙ e był tu bar. Przegryzła ju˙z drugie s´niadanie w towarzystwie Yomaxa i stwierdziła, z˙ e centaury sa˛ ro´slino˙zercami, które od czas do czasu przyrzadzaj ˛ a˛ rozmaite potrawy, na ogół jednak z˙ ywia˛ si˛e surowymi zbo˙zami i trawami porastajacymi ˛ pola. Liny przywiazane ˛ do drewnianych kołków u burty prymitywnego parowca rzucono kilku mieszka´ncom wioski na nabrze˙zu, którzy przycumowali statek. Kapitan, zadowolony, przeszedł na ruf˛e i zszedł doskonale zakamuflowana˛ pochylnia˛ na dolny pokład. Yomax cisnał ˛ worek z poczta˛ członkowi załogi, który rzucił go oboj˛etnie gdzie´s na s´rodek statku. Kapitan schwycił podobny worek i wyskoczył na nabrze˙ze, s´ciskajac ˛ r˛ek˛e Yomaxa i przekazujac ˛ staremu urz˛ednikowi torb˛e. Yomax przedstawił kapitana parowca Wu Ju-li. — Klamath — powiedział. — Niezbyt wła´sciwe imi˛e dla dobrego mieszka´nca Dillii, z takim jednak urodził si˛e. — Miło mi pozna´c Pania,˛ Pani. . . hm. . . ? — u˙zyte przeze´n wyra˙zenie poruszyło w niej jaka´ ˛s strun˛e. — Ona nie zna swego imienia, Klammy — wyja´snił Yomax. — Po prostu pojawiła si˛e tu dzi´s rano, dokładnie wyczyszczona ze wszelkich wspomnie´n. Mys´l˛e, z˙ e jest przybyszem i z˙ e ty mógłby´s nam troch˛e pomóc. — W kilku słowach wyja´snił kapitanowi swoja˛ koncepcj˛e j˛ezykowa.˛ — To trudniejsze ni˙z sadzisz ˛ — odpowiedział kapitan z namysłem. — Mys´l˛e starym j˛ezykiem, to prawda, ale wszystko jest błyskawicznie i automatycznie tłumaczone. Byłoby łatwiej, gdybym mógł co´s dla niej napisa´c. Wu Ju-li ze smutkiem potrzasn˛ ˛ eła głowa: ˛ — Jestem pewna, z˙ e nigdy nie umiałam czyta´c. To wiem na pewno. — Hmmm. . . Có˙z, Yomax, musisz nas kontrolowa´c — powiedział Klamath. — Trzeba b˛edzie nie lada wysiłku, by wydoby´c troch˛e starego słownictwa z procesu translacji, i wła´sciwie nie dowiem si˛e nawet, czy z dobrym skutkiem. Dla mnie brzmi to tak samo. Je´sli ona zrozumie, a ty nie — wówczas wygrali´smy! Klamath ujał ˛ podbródek w dłonie, przybierajac ˛ zamy´slona˛ poz˛e, szukajac ˛ w my´slach sposobu przebicia si˛e przez barier˛e. Nagle twarz jego rozja´sniła si˛e. — Warto spróbowa´c — powiedział wreszcie — cho´c je´sli dziewczyna nie zrozumie, nie b˛edzie to z˙ adnym dowodem. No dobrze, jedziemy! — U˙zywajac ˛ programu analizy spektralnej 3KY mo˙zna obliczy´c ruchy gwiazd w drodze fazowego przesuni˛ecia obserwacji z wykorzystaniem obwodów infraspektrometru w macierzy nawigacyjnej dla optycznych wykresów kursu — zaczał ˛ Klamath. Nagle urwał i zwrócił si˛e do Yomaxa. — Jak wyszło? — spytał. — Zrozumiałem mniej wi˛ecej co czwarte słowo — odparł staruszek. — A jak nasza pani? 107
Wu Ju-li potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ w oszołomieniu: — Masa wielkich słów, ich znaczenia jednak nie znam. — Czy zapami˛etała´s jakie´s wielkie słowo? — nalegał Klamath. My´slała przez chwil˛e: — Ma. . . macierz, jak sadz˛ ˛ e — powiedziała z wahaniem, sprawiajac ˛ wra˙zenie zupełnie zbitej z tropu — przesuni˛ecie fazowe. . . Klamath u´smiechnał ˛ si˛e. — Dobry stary podr˛ecznik elementarnej nawigacji. — Na pewno pochodzisz z mojej cz˛es´ci wszech´swiata. W tutejszym j˛ezyku te słowa po prostu nie maja˛ odpowiednika. Yomax kiwnał ˛ głowa˛ z wyrazem zadowolenia. — A wi˛ec nale˙zy do ostatniej czwórki. ´ — Prawie na pewno — potwierdził Klamath. Sledziłem wszelkie wiadomos´ci o nich, poniewa˙z jednego znam, do´sc´ słabo wprawdzie. Jest niemal˙ze z˙ ywa˛ legenda˛ w´sród kosmicznej braci, wiemy te˙z, gdzie jest i gdzie trafił przybysz nazywany Vardia.˛ Ty musisz by´c ta˛ chora˛ dziewczyna,˛ to by wyja´sniało problemy z pami˛ecia.˛ — Kim˙ze wi˛ec jestem? — spytała pełna gł˛ebokiej emocji. — Chc˛e wiedzie´c! — Prawdopodobnie dziewczyna˛ imieniem Wu Ju-li. — wyja´snił Klamath. — Wu Ju-li — powtórzyła. Imi˛e wydawało jej si˛e dziwne i zupełnie nieznane. Nie była pewna, czy jej si˛e podoba. — Za mniej wi˛ecej godzin˛e b˛ed˛e wracał na druga˛ stron˛e jeziora, kiedy b˛ed˛e w Donmin, zobacz˛e si˛e z miejscowym członkiem Rady i przeka˙ze˛ wiadomo´sc´ — powiedział Klamath. — W mi˛edzyczasie mo˙zesz tu z powodzeniem zaczeka´c. Jest to bodaj najlepsze miejsce, by wypocza´ ˛c i cieszył si˛e z˙ yciem, i pewnie tego wła´snie ci trzeba. Uzgodniwszy dalsze działania przenie´sli si˛e do miejscowe go baru. Czuła si˛e jako´s wyłaczona ˛ z rozmowy, a g˛este, ciemne ale przyprawiło ja˛ o lekki zawrót głowy. Przeprosiła i wyszła na główna˛ ulic˛e miasteczka. Jol i Dal, ujrzawszy ja,˛ po´spieszyli ku niej, wypytuje o naj´swie˙zsze wiadomos´ci. — Mówia,˛ z˙ e jestem przybyszem — o´swiadczyła. — Kim´s kto nazywa si˛e Wu Ju-li. Mówia,˛ z˙ e byłam chora. — Ale teraz jeste´s zdrowa — wtracił ˛ Jol. — Cokolwiek to było, wyleczono ci˛e w trakcie przej´scia. Mo˙ze po jakimi czasie odzyskasz równie˙z pami˛ec´ ? — Urwał, nerwowo zerkajac ˛ ku Dal. Wreszcie c˛etkowana kobieta uniosła ramiona — W porzadku, ˛ w porzadku. ˛ Mo˙ze, mo˙ze — powiedział; enigmatycznie. — Jeste´s pewna, z˙ e nic ci nie jest? — odparł Jol. — Dlaczego miałoby by´c inaczej? — odpowiedziała jego przyjaciółka z rezygnacja.˛ Jol odwrócił si˛e do Wu Ju-li. — Posłuchaj — powiedział z zapałem. — Dal i ja my´sleli´smy o zało˙zeniu własnej rodziny, zwłaszcza z˙ e Dal jest w cia˙ ˛zy i tak dalej. Tu jest tak mało lu108
dzi w naszym wieku nie układaja˛ si˛e nam równie˙z za dobrze stosunki z naszym rodzinami. Dlaczego nie miałaby´s si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c? Wu Ju-li zawahała si˛e przez moment, wreszcie odpowiedziała: — Ch˛etnie, o ile Yomax nie ma nic przeciwko temu — Oh, tym nie przejmujmy si˛e — odparła Dal. — I tak ma ogromna˛ ochot˛e zap˛edzi´c nas do pracy; kiedy utworzymy grup˛e, b˛edziemy musieli przyja´ ˛c na siebie nasza˛ działk˛e w zbiorach. Takie to było proste. Wybrali miejsce do´sc´ gł˛eboko w lesie w gór˛e doliny i rozpocz˛eli budow˛e od prymitywnej, ale wygodnej s´cie˙zki. Nie wymagała wyci˛ecia wielu krzaków, ale wiła si˛e pomi˛edzy ogromnymi pniami drzew. Po˙zyczyli wielka˛ r˛eczna˛ pił˛e i z pewna˛ pomoca˛ le´sniczego s´ci˛eli dwa drzewa w pobli˙zu małego potoku i wypalili pniaki. Mieszka´ncy wioski pomogli im oczy´sci´c teren i pocia´ ˛c drewno na odpowiednie kawałki, dostarczyli te˙z mniejszych, por˛eczniejszych bali i s´ciagn˛ ˛ eli czerwonawa˛ glink˛e słu˙zac ˛ a˛ uszczelnianiu domostw. Wu Ju-li — tamci nazywali ja˛ Wuju, co jej si˛e bardziej podobało — oddała si˛e całym sercem pracy, odkładajac ˛ na bok my´sli o kapitanie, jego rewelacjach i problemach wagi pa´nstwowej. Nie widziała go od tamtego czasu, bowiem łód´z przypływała tylko raz dziennie i zatrzymywała si˛e zaledwie na godzin˛e. Mijały tygodnie. Poło˙zyli podłog˛e z trocin, zbudowali te˙z z kamieni piec, który słu˙zy´c mógł zarówno jako piekarnik, jak i jako z´ ródło ciepła w zimie, opalane resztkami drewna pozostałymi po budowie. Chata miała du˙ze pomieszczenie centralne z surowymi stołami i miejscem do pracy oraz pi˛ec´ stajni-sypialni, z oparciami, bowiem mieszka´ncy Dillii spali na stojaco. ˛ Dodatkowa stajnia przeznaczona była dla potomka, którego bliskie przyj´scie na s´wiat wyglad ˛ Dal zdradzał coraz wyra´zniej. Było te˙z pomieszczenie zapasowe na wypadek, gdyby kto´s jeszcze zechciał si˛e do nich przyłaczy´ ˛ c. Jol i Dal nauczyli ja˛ rozpoznawa´c s´lady w lesie, zastawia´c pułapki, pokazali jej jak nale˙zy zdejmowa´c i ple´sc´ zwierz˛ece futra i skór˛e ró˙znych ro´slin, robiac ˛ odzie˙z. Kiedy si˛e ju˙z zadomowili, otrzymali zadanie obserwacji i kontroli niektórych s´cie˙zek w gł˛ebi kraju, ze szczególnym baczeniem na zbudowane z bierwion mosty, które mogłyby nie wytrzyma´c ci˛ez˙ aru zimowych s´niegów. Była to praca łatwa i przyjemna, podobał jej si˛e spokój i naturalne pi˛ekno gór. Z nadej´sciem zimy mieli odkopywa´c zawiane s´niegiem chaty i torowa´c bezpieczne s´cie˙zki w przy jeziornej osadzie. W ko´ncu lata Dal powiła z´ rebaka du˙zego i w pełni ukształtowanego, ale pokrytego skapym, ˛ delikatnym puszystym futerkiem, z czerwonawa˛ pomarszczona˛ skóra,˛ która sprawiała, z˙ e z´ rebi˛e przypominało zasuszonego staruszka. Mimo, z˙ e wygladało, ˛ sadz ˛ ac ˛ ze wzrostu i proporcji, na osiem-dziewi˛ec´ lat ´ i mogło sta´c, chodzi´c, a nawet biegał ju˙z w kilka godzin po urodzeniu. Zrebi˛ e pozbawiano z˛ebów na rok i w tym czasie karmiono je tylko piersia.˛ Wymagało niemal ciagłej ˛ opieki, mimo i˙z w ciagu ˛ pierwszych kilku tygodni urosło mu futro, 109
dajace ˛ pewna˛ ochron˛e. Wyposa˙zony poczatkowo ˛ jedynie w instynkty wła´sciwe dzikim zwierz˛etom, chłopiec musiał si˛e nauczy´c my´sle´c, mówi´c, działa´c s´wiadomie i odpowiedzialnie. Wu Ju-li poczatkowo ˛ trudno było do tego przywykna´ ˛c, poniewa˙z po miesiacu ˛ dziecko przypominało chłopca mniej wi˛ecej dziesi˛ecioletniego. Wyja´snili jej, z˙ e b˛edzie tak wygladał ˛ przez wiele lat, mo˙ze osiem czy dziesi˛ec´ , a˙z do osiagni˛ ˛ ecia dojrzało´sci. Do tego czasu b˛eda˛ całym jego s´wiatem, pó´zniej za´s — b˛edzie sobie musiał radzi´c sam. Ten spokojny, niemal idylliczny byt zakłóciły jednak koszmary. Pojawiły si˛e w nich cz˛esto ból, m˛eka i zła, upiorna twarz z˙ adaj ˛ aca ˛ od niej okropnych rzeczy. Wiele razy budziła si˛e z krzykiem i trzeba było wielu godzin, by odzyskała spokój. Zacz˛eła odwiedza´c miejscowego uzdrawiacza. Był to Dillia´nczyk, bez wykształcenia medycznego, bowiem nigdy nie udało im si˛e namówi´c lekarza, by przeniósł si˛e w t˛e odległa˛ le´sna˛ głusz˛e. Umiał leczy´c mniejsze zranienia i choroby, nastawiał złamane nogi itd. Wszelkie naprawd˛e powa˙zne schorzenia wymagały przewiezienia pacjenta starym parowcem na druga˛ stron˛e jeziora. Nie było to wcale takie trudne, jak si˛e wydawało, bowiem całkiem silny prad ˛ unosił statek do wodospadów nie opodal miasta po drugiej stronie jeziora. Rozmowy z uzdrowicielem pomagały, natomiast proszki na sen okazały si˛e nieskuteczne. Kiedy przyszła jesie´n, a li´scie drzew rozjarzyły si˛e kolorami z˙ ółci, czerwieni i brazu, ˛ i kiedy z gór zaczał ˛ schodzi´c s´nieg, a zimne porywy wiatru zacz˛eły przenika´c ciepłe jeszcze powietrze, sprawiała wra˙zenie wyczerpanej i w ogóle nie wygladała ˛ za dobrze. Wypijała troch˛e ciepłego, mocnego wywaru, który wydawał si˛e przynosi´c chwilowa˛ ulg˛e, ale powodował, z˙ e była niemal stale zatruta, a w zwiazku ˛ z tym mało przydatna w gospodarstwie i trudna we współz˙ yciu. Mieszka´ncy wioski i jej dwoje towarzyszy martwili si˛e, czuli si˛e jednak zupełnie bezsilni wobec jej pogarszajacego ˛ si˛e z dnia na dzie´n stanu. Koszmary nasilały si˛e, dawki piwa niezb˛edne dla ich załagodzenia równie˙z rosły. Mieszkała z nimi ponad dwana´scie tygodni, a jej stan był godny po˙załowania. Którego´s szczególnie chłodnego dnia wyszła z małego baru w stanie gł˛ebokiego upojenia, z którego nie wytracił ˛ jej nawet przejmujacy ˛ ziab. ˛ Powlokła si˛e ku nabrze˙zu, widzac ˛ zbli˙zajacy ˛ si˛e statek. Przygladała ˛ si˛e odzianej w złachmanione futro postaci siedzacej ˛ na górnym pokładzie, przed mała˛ sterówka,˛ wzniesiona˛ z nadej´sciem chłodów. Sprawiał dziwne wra˙zenie. Wygladał ˛ na człowieka, miał jednak tylko dwie nogi, a nie miał zadu. Jego rysy skrywała wielka futrzana czapa, wydawało si˛e jednak, z˙ e c´ mi fajk˛e — któremu to zwyczajowi hołdowali tylko nieliczni najstarsi mieszka´ncy w okolicy, z racji trudno´sci ze znalezieniem odpowiednich ro´slin do jej nabicia. Nie była nawet pewna, czy nie przywidziało si˛e jej to, czy nie była to posta´c z nocnych koszmarów. Nie spuszczała z niej jednak oczu. 110
Statek przycumowano i stworzenie — czy te˙z fantom — razem z kapitanem zszedł na dolny pokład i na nabrze˙ze. Kamath, dostrzegłszy ja,˛ wskazał przyby´ szowi. Smieszna dwuno˙zna posta´c, male´nka w porównaniu z mieszka´ncami Dillii, skin˛eła i ruszyła w jej stron˛e. Cofn˛eła si˛e z l˛ekiem, przejawiajac ˛ nagła,˛ przemo˙zna˛ ch˛ec´ ucieczki. Stwór zbli˙zył si˛e do niej ostro˙znie i powiedział w miejscowym j˛ezyku: — Wu Ju-li. Czy to ty Wu Ju-li? — Głos wydawał si˛e jako´s znajomy. Zatrzymał si˛e jakie´s dwa metry przed nia,˛ wyjał ˛ ogromna,˛ rze´zbiona˛ fajk˛e z ust i s´ciagn ˛ ał ˛ futrzane okrycie głowy. Wu Ju-li wydała z siebie długi, nie milknacy ˛ krzyk, a pó´zniej, jakby omdlała, upadła bezwiednie. Klamath i mieszka´ncy wioski rzucili si˛e ku niej z pomoca.˛ — Do licha! — powiedział stwór. — Dlaczego sprawiam zawsze na kobietach takie wra˙zenie? Szok, wywołany spojrzeniem na jego twarz, w jedne chwili przywrócił z cała˛ moca˛ jej przeszło´sc´ . Jedyna zmian; jaka si˛e dokonała w wygladzie ˛ Nathana ´ Brazila w Swieci Studni dotyczyła odzie˙zy.
Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii (Baron Azkfru był w´sciekły) — Co to znaczy, z˙ e tam go nie było? — ryknał. ˛ Wró˙zbita i Rel zachowywali swój normalny nieprzenikniony spokój. — Nie mieli´smy problemu z ukryciem si˛e pierwszego dnia — opowiadał Rel. — Działali´smy równie˙z cała˛ godzin˛e po zmroku. Gdy podeszli´smy do budowli, w której niemal na pewno znajdował si˛e Skander, Wró˙zbita poczuł zmian˛e w równowa˙zacym ˛ równaniu. Wprowadzony został nowy czynnik. Skander tam był, ale wyszedł. — Co to znaczy: nowy czynnik? — burknał ˛ baron. — Najpro´sciej ujmujac ˛ — wyja´sniał Rel cierpliwie — kto´s wiedział, z˙ e przybywamy, wiedział te˙z czego szukamy. Ostrze˙zony bezpo´srednio lub przez po´srednie działania innych, Skander wymknał ˛ si˛e, zanim do niego dotarli´smy. Dłu˙zsze pozostawanie tam w oczekiwaniu na jego powrót byłoby zbyt niebezpieczne, wycofali´smy si˛e wi˛ec i wrócili´smy tutaj. Azkfru wydawał si˛e oszołomiony: — Przeciek? Tutaj? Ale˙z to niemo˙zliwe! To nie mógł by´c z˙ aden z moich ludzi — zbyt silnie sa˛ kontrolowani. Gdyby kto´s z Pałacu Cesarskiego umie´scił tu swoja˛ przeregulowana˛ wtyczk˛e, dawno ju˙z bym nie z˙ ył. Je˙zeli rzeczywi´scie jest przeciek, musi on by´c gdzie´s po waszej stronie. — Mo˙zliwe, z˙ e nasze zamiary przejrzał kto´s na takiej samej zasadzie, na jakiej my przenikamy zamiary innych — przyznał Rel. — Jednak˙ze nie wydaje mi si˛e mo˙zliwe, by zdrady dopu´scił si˛e kto´s z nas, sam zreszta˛ pilnowałe´s bezpiecze´nstwa, kiedy przechodzili´smy przez Stref˛e. Przeciek po waszej stronie pozostaje najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem. — No có˙z, zostawimy na razie kwesti˛e winy — powiedział Azkfru spokojniej i — spróbujmy pój´sc´ dalej. Jak b˛edziemy teraz działa´c? — Skander jest nadal naszym jedynym łacznikiem, ˛ który mo˙ze nas zaprowadzi´c do rozwiazania ˛ zagadki — zauwa˙zył Rel. — Wiemy równie˙z, gdzie si˛e znajduje, chocia˙z na razie nie mo˙zemy go dosta´c. Wró˙zbita twierdzi, z˙ e badania Skandera były niepełne, i z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej musi on do nich wróci´c w dogodnym miejscu. Jeste´smy na to przygotowani i b˛edziemy o tym wiedzie´c, gdy 112
chwila taka nadejdzie. Proponujemy wyczeka´c stosownej chwili, gdy ten Skander znajdzie si˛e znowu w naszym zasi˛egu. Plan nasz nie został skompromitowany, wr˛ecz przeciwnie — sprawdził si˛e. Nadal mo˙zna go zastosowa´c. — Bardzo dobrze — burknał ˛ Azkfru — zostaniecie tutaj? — Zostajemy. Mamy niewielkie wymagania i proste potrzeby. Wystarczy ciemna, goła cela i wyj´scie na powierzchnie, by co jaki´s czas znale´zc´ si˛e pod gołym niebem. Nic wi˛ecej. W mi˛edzyczasie radziłbym wam sprawdzi´c wasze zabezpieczenia. Nie byłoby dobrze, gdyby co´s takiego miało si˛e powtórzy´c! Zaraz po spotkaniu z Wró˙zbita˛ i Relem baron pognał do Pałacu Cesarskiego i po wyrobieniu sobie przepustki wrócił do swojego biura w Strefie. Był pewien, z˙ e gdyby to kto´s z jego ludzi, na pewno byłby ju˙z martwy, pozostawała wi˛ec obca interwencja — co oznaczało Stref˛e. Biura, nawet s´ciany, zostały praktycznie rozebrane. Trzeba było dwóch dni i ruiny połowy ambasady, by wreszcie to znale´zc´ . Mały nadajnik wbudowany w urzadzenie ˛ łaczno´ ˛ sci w jego własnym gabinecie! Jego technicy zbadali „pluskw˛e”, niewiele mogli jednak pomóc. — Urzadzenie ˛ ma zasi˛eg pozwalajacy ˛ przekazywa´c informacje ponad czterem setkom innych ambasad — wyja´snili mu. — Spo´sród tych czterystu prawie 3/4 ambasad było normalnie u˙zytkowanych, z tego połowa ma techniczne mo˙zliwo´sci zbudowania takiego urzadzenia, ˛ a reszta prawdopodobnie byłaby je w stanie zakupi´c w sposób nie zwracajacy ˛ niczyjej uwagi, niemal wszystkie ambasady byłyby te˙z w stanie ulokowa´c to urzadzenie ˛ podczas pa´nskiej nieobecno´sci. Kazał zlikwidowa´c prawie cały personel swojego biura nie dlatego, by przyniosło mu to popraw˛e nastroju. Czuł si˛e tylko mniej głupio. Kto´s słyszał, jak zabija Generała Ytila. Kto´s go s´ledził w momencie wizyty Rela i Wró˙zbity i podsłuchał ich wst˛epna˛ rozmow˛e w gabinecie. Na szcz˛es´cie reszta spraw toczyła si˛e gdzie indziej. I tak jednak sytuacja była bardzo powa˙zna. Kto´s wiedział teraz przynajmniej czym był Skander. Nie miał jednak wyboru. Musiał czeka´c. Prawie pi˛etna´scie tygodni.
Centrum w Czill Vardii powierzono obowiazki ˛ praktykanta: prowadziła badania komputerowe. Szybko si˛e uczyła — wchłaniała niemal wszystko — pomimo, i˙z niewiele rozumiała z projektu, nad którym pracowała. Miała uczucie, z˙ e ma wglad ˛ w jedna˛ tylko stron˛e ogromnej ksi˛egi. Po kilku tygodniach pracy zacz˛eła chwilami odczuwa´c lekkie zawroty głowy. Nachodziły ja˛ zjawy, bez widocznej przyczyny, które równie tajemniczo znikały. Po kilku takich wypadkach zgłosiła si˛e do centralnej kliniki. Lekarze wykonali kilka standardowych testów, po czym wyja´snili przyczyn˛e jej dolegliwo´sci. — B˛edziesz si˛e rozdwaja´c — powiedział lekarz. — Nie ma si˛e czym martwi´c. Wła´sciwie to cudowne — jedyne, co mo˙ze si˛e wyda´c zaskakujace ˛ to fakt, i˙z proces ten zaczał ˛ si˛e tak rychło od chwili, gdy do nas dołaczyła´ ˛ s. Vardia nie mogła si˛e nadziwi´c. Spotkała ju˙z bli´zniaki i w Centrum i poza jego terenem, nigdy jednak nie przyszło jej jako´s do głowy, z˙ e i jej si˛e to kiedy´s mo˙ze przydarzy´c. — Jak to wpłynie na moja˛ prac˛e? — spytała z obawa.˛ — Praktycznie wcale nie wpłynie — powiedział lekarz. — Po prostu b˛edziesz rosna´ ˛c w miar˛e, jak ka˙zda twoja komórka rozpocznie proces powielania si˛e. Twoja replika zacznie ci wyrasta´c na plecach. Proces spowoduje lekkie zawroty głowy i osłabienie, a w ko´ncowej fazie — gł˛ebokie zakłócenie orientacji. — Jak długo to potrwa? — spytała. — Je˙zeli wszystko pójdzie normalnie — około czterech tygodni — brzmiała odpowied´z. — Je˙zeli chciałaby´s zakorzeni´c si˛e na cały dzie´n i noc, wówczas tylko około dziesi˛ec´ dni Zdecydowała mie´c to ju˙z za soba.˛ Mimo, z˙ e wszyscy jej przypadkiem niezmiernie si˛e emocjonowali, ona sama była pełna l˛eku i przygn˛ebienia. Nadzorca z ochota˛ dał jej zwolnienie, jako z˙ e nie pracowała ona nad projektem tak długo, by nie mo˙zna jej zastapi´ ˛ c. Wybrała wi˛ec spokojne miejsce poza Centrum, w pobli˙zu rzeki i tam si˛e posadziła. W nocy nie miała oczywi´scie z˙ adnych problemów, jednak˙ze za dnia, gdy musiała si˛e ukorzenia´c, s´wiadomie wypuszczajac ˛ czułki, szybko ogarniało ja˛ znu˙zenie. Za wyjatkiem ˛ wczesnego ranka i kilku chwil przed samym zmrokiem prze-
114
bywała w obozie sama albo co najwy˙zej w towarzystwie mieszka´nców Czill, odsypiajacych ˛ długie okresy pracy „na okragło”. ˛ Na trzeci dzie´n u´swiadomiła sobie, z˙ e potrzebuje wody i wykorzeniła si˛e, aby zej´sc´ do strumienia. Okazało si˛e to trudniejsze ni˙z przypuszczała. Miała uczucie, z˙ e wa˙zy z ton˛e, miała te˙z powa˙zne trudno´sci z utrzymaniem równowagi. Mogłaby si˛egna´ ˛c do tyłu i namaca´c wyrastajacy ˛ kształt, nie miało to jednak wi˛ekszego sensu. Na brzegu rzeki dostrzegła Umiau. Spotykała je oczywi´scie w Centrum, ale tylko przenoszace ˛ si˛e z miejsca na miejsce. Osobnik spotkany teraz był pierwszym, którego widziała z bliska. Wydawało si˛e, z˙ e po prostu le˙zy, s´piac ˛ na piasku. Umiau miał dolna˛ cz˛es´c´ ciała ryby, pokryta˛ srebrzysto-niebieskimi łuskami schodzacymi ˛ do płaskiej, dwudzielnej płetwy ogonowej. Powy˙zej talii ciało miało taka˛ sama˛ jasno-bł˛ekitna˛ barw˛e, ale pozbawione było tych l´sniacych ˛ łusek pokryte gładka,˛ zwodniczo mocna˛ skóra.˛ Poni˙zej linii przej´scia widoczne było du˙ze zagł˛ebienie tworzace ˛ pochw˛e. Osobnik miał par˛e du˙zych i bardzo mocnych piersi i twarz kobiety, która w s´wiecie Brazila mogłaby uchodzi´c za pi˛ekna˛ pomimo jasnoniebieskich ust i włosów, które zdawały si˛e spływa´c niczym błyszczacy ˛ brokat. Uszy, normalnie przykryte włosami, ukształtowane niczym male´nkie muszle i ustawione niemal w równej linii po bokach głowy. Vardia dostrzegła równie˙z, z˙ e nos miał rodzaj skórzastych klapek, unoszacych ˛ si˛e i opadajacych ˛ w rytm oddechu stworzenia, prawdopodobnie — jak si˛e domy´slała — dla ochrony przed wtargni˛eciem wody podczas pływania. Długie, muskularne ramiona ko´nczyły si˛e dło´nmi z długimi, cienkimi palcami i kciukiem, połaczonymi ˛ błona˛ pławna.˛ Vardia weszła do wody, by si˛e napi´c i wtedy dostrzegła inne Umiau wzdłu˙z całego brzegu, niektóre pływały z wdzi˛ekiem i bez wysiłku zarówno na powierzchni, jak i pod woda.˛ Tutaj, przy brzegu rzeka była płytka, na s´rodku jednak gł˛eboka na prawie dwa metry. Umiau na ladzie ˛ poruszały si˛e niezgrabnie, podciagaj ˛ ac ˛ si˛e na r˛ekach, a w Centrum u˙zywały elektrycznych wózeczków. W swoim z˙ ywiole były jednak naprawd˛e pi˛ekne. Wi˛ekszo´sc´ , jak osobnik s´piacy ˛ nieopodal, nosiła bransolety z rodzaju kolorowego koralu, naszyjniki, małe kolczyki z muszli i inne ozdoby. Wszystkie wydawały si˛e jej podobne, ró˙zniły si˛e jedynie wzrostem. — Ciekawe, czy wszystkie sa˛ kobietami? — pomy´slała. Sko´nczywszy pi´c powoli ruszyła do brzegu. Strasznie chlapała, bała si˛e, z˙ e zaraz upadnie. Hałas obudził s´piacego ˛ Umiau. — Nob. . . Cze´sc´ ! — powiedziała syrena przyjemnym, melodyjnym głosem. Umiau mogły wydawa´c d´zwi˛eki w j˛ezyku Czill, wi˛ekszo´sc´ z tych, które spotkała w Centrum, znała go. Mieszka´ncy Czill natomiast nie byli w stanie na´sla115
dowa´c innych j˛ezyków, a wi˛ec wszelkie rozmowy musiały by´c prowadzone w ich mowie. — Przepraszam, z˙ e ci˛e obudziłam — tłumaczyła si˛e Vardia. — W porzadku ˛ — odpowiedział Umiau i ziewnał. ˛ — Nie powinnam marnowa´c czasu na sen. Sło´nce mnie wysusza i przez kilka godzin mam pó´zniej goracz˛ k˛e. Rozmna˙zamy si˛e, co? — Tak. . . — odparła Vardia, troch˛e za˙zenowana. — Pierwszy raz. To okropne! — Współczuj˛e — powiedziała syrena. — Zło˙zyłam jajo w tym cyklu, ale dostan˛e w nast˛epnym. Vardia zdecydowała si˛e zakorzeni´c na razie w pobli˙zu strumienia: — Nie rozumiem — powiedziała z wahaniem. — Czy˙zby´s była kobieta? ˛ Umiau za´smiał si˛e: — Tyle, co ty — odparł. Jeste´smy obojnakami. Jednego roku wytwarzamy jajo, po czym przekazujemy je komu´s, kto akurat w tym roku nie owulował. Tam jajo oblewane jest sperma˛ i rozwija si˛e. Nast˛epnego roku dostajemy jajo. Trzeci rok jest bezpłodny, po czym cała sekwencja powtarza si˛e. — Nie mo˙zna si˛e wi˛ec powstrzyma´c? — spytała Vardia niewinnie. Umiau roze´smiał si˛e ponownie: — Pewnie, ale niewielu tak robi, chyba z˙ e si˛e da wysterylizowa´c. Jak mus to mus, kotku! — A wi˛ec to jest przyjemne? — nalegała Vardia niewinnie. — Niewiarygodnie — odparł Umiau z chytrym u´smieszkiem. — Chciałabym móc tak powiedzie´c o sobie — nadasała ˛ si˛e Vardia. — Czuj˛e si˛e jednak n˛edznie. — Nie martwiłabym si˛e tym — powiedział Umiau. — Robimy to tylko dwa lub trzy razy w całym naszym długim z˙ yciu. — Nagle syrena zerkn˛eła ku sło´ncu. — Có˙z, robi si˛e pó´zno. Miło było z toba˛ pogaw˛edzi´c, ale musz˛e zmyka´c. Nie martw si˛e — wszystko pójdzie dobrze. Bli´zniak b˛edzie na schwał. To mówiac, ˛ syrena nieoczekiwanie bystro doczołgała si˛e do wody i odpłyn˛eła. Dziewiatego ˛ dnia, kiedy znowu poczuła pragnienie, odkryła, z˙ e słabo panuje nad soba.˛ Ka˙zdy jej ruch do przodu był kontrowany przez bli´zniaka, który, prawie w pełni rozwini˛ety, sterczał jej z pleców. Nawet my´sli nie mogła zebra´c, bo ka˙zda była jakby podwójna, odbijała si˛e echem w mózgu. Musiała si˛e ogromnie skupi´c, by dotrze´c do wody, a wychodzac ˛ — upadła. Pole˙zała jaki´s czas, czujac ˛ si˛e za˙zenowana i bezradna, gdy nagle dotarł do niej dziwny fakt, my´sl, która rozbrzmiała echem w głowie. — Widz˛e, widz˛e w obu w obu kierunkach jednocze´snie — pomy´slał jej mózg. Wiedziała, z˙ e nie b˛edzie w stanie si˛e podnie´sc´ i prawie przez całe popołudnie wygladała ˛ pomocy. M˛eczace ˛ podwójne widzenie nie pomagało jej, bowiem oba widoki zdawały si˛e mie´c podwójna˛ ekspozycj˛e. Spróbowała poruszy´c głowa,˛ stwierdziła jednak, z˙ e nie jest tego w stanie zrobi´c nie zagrzebujac ˛ si˛e w piaszczystym brzegu rzeki. Wreszcie na godzin˛e-dwie
116
przed zachodem sło´nca przyszli inni, z˙ eby si˛e zakorzeni´c, podnie´sli ja˛ i pomogli wróci´c do miejsca ukorzenienia. Najgorszy był dziesiaty ˛ dzie´n. W ogóle nie mogła my´sle´c, rusza´c si˛e, nie mogła ocenia´c pola widzenia, odległo´sci, niczego. Nawet d´zwi˛eki podwajały si˛e. Było to okropne uczucie i wydawało si˛e, z˙ e nie ustapi ˛ nigdy. Jedenastego dnia popadła w stan delirium i niczego w ogóle nie mogła zrobi´c. Około południa doznała jednak nagłej ulgi. Poczuła si˛e tak, jak gdyby połowa nagle, niczym duch, wyszła z niej. Bardzo szybko wszystko wróciło do normy, czuła si˛e jednak tak osłabiona, z˙ e zemdlała w biały dzie´n. ´ Swit dnia dwunastego wstał normalny, czuła si˛e znacznie lepiej, niemal — pomy´slała — w euforii. Wykorzeniła si˛e i zrobiła ostro˙znie krok do przodu: — To tak! — powiedziała gło´sno, czujac ˛ si˛e lekko i odzyskawszy całkowite panowanie nad soba.˛ Dokładnie w tej samej chwili posłyszała inny głos, mówiacy ˛ dokładnie to samo! Obróciły si˛e równocze´snie tym samym ruchem. Dwie identyczne Vardie spogladały ˛ na siebie ze zdumieniem. — A wi˛ec jeste´s bli´zniaczka˛ — powiedziały jednocze´snie, — To nie ja, to ty jeste´s bli´zniaczka! ˛ — upierały si˛e. — Jestem czy nie? — pomy´slały. — Czy bli´zniak wiedział? Wszystko, dosłownie wszystko było podwójne. Nawet wspomnienia i osobowo´sc´ . U´swiadomiły sobie, z˙ e wła´snie dlatego mówia˛ i robia˛ to samo. Czy kiedykolwiek dowiemy si˛e, która jest która? — pomy´slały. Ale czy to ma jakie´s znaczenie? Obie wyrosły z tego samego ciała. Ruszyły razem do Centrum. Szły bez słowa, w doskonale identycznym rytmie, nawet przypadkowe gesty powtórzone z lustrzana˛ wierno´scia.˛ Niepotrzebny był kontakt głosem, bowiem ka˙zda znała my´sli bli´zniaczki i my´slała to samo. Procedura post˛epowania była˛ jak si˛e okazało, wypracowana od dawna. Od razu z recepcji zostały skierowane do osobnych pokoi, gdzie poddano je badaniu lekarskiemu. Orzeczenie brzmiało: zdrowa i zdatna do pracy. Obie zostały przydzielone do cz˛es´ci projektu innej ni˙z ta, w której Vardia pracowała dotychczas, jednak wymagajacej ˛ podobnych umiej˛etno´sci. — Czy zobacz˛e jeszcze kiedy´s moja˛ bli´zniaczk˛e? — spytała ta Vardia, która˛ ulokowano w skrzydle 4. — Prawdopodobnie tak — odparł nadzorca. — Mamy jednak zamiar mo˙zliwie szybko zaanga˙zowa´c was do odmiennych czynno´sci w ró˙znych dziedzinach, przez co wasz rozwój b˛edzie poda˙ ˛zał odmienna˛ s´cie˙zka.˛ Kiedy zgromadzisz taki zasób nowych do´swiadcze´n, który b˛edzie ci˛e w wystarczajacym ˛ stopniu wyró˙zniał, nie ma powodu, by´scie si˛e nie zobaczyły, o ile zechcecie.
117
W tym czasie druga Vardia, po zadaniu tego samego pytania i uzyskaniu identycznej odpowiedzi, została ustawiona w zupełnie odmiennej pozycji. Zacz˛eła pracowa´c z Umiau, identycznym ze spotkana˛ na brzegu rzeki syrena.˛ Jej imi˛e — Vardia upierała si˛e, by my´sle´c o nich jako o kobietach, którymi w istocie nie były — brzmiało Endi Cannot. Po kilku dniach wzajemnego obserwowania si˛e, zacz˛eły podejmowa´c rozmow˛e w trakcie pracy. Cannot przypominała jej jako´s niektórych instruktorów w Centrum. Na ka˙zde pytanie odpowiadała całym wykładem. Pewnego dnia spytała Cannot, czy orientuje si˛e, czego wła´sciwie szukaja.˛ Dotychczasowa ich praca polegała na wpisywaniu do pami˛eci komputera legend i opowie´sci starych kobiet ró˙znych ras po to, by znale´zc´ ich elementy wspólne. — Widziała´s ju˙z jeden taki element, prawda? — odpowiedziała Cannot profesorskim tonem. — Jaki to element? — Chodzi o to porzekadło, które przewija si˛e wsz˛edzie. . . — Wła´snie! — podchwyciła syrena. — Do północy przy Studni Dusz. Bardziej poetyczne okre´slenie dla: na zawsze, w niesko´nczono´sc´ . Mo˙zna np. powiedzie´c: b˛edziemy si˛e m˛eczyły nad tym projektem do północy przy Studni Dusz, co wydaje si˛e bardzo prawdopodobne przy tym tempie. — Dlaczego jednak jest to takie wa˙zne? — dociekała Vardia. — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e to tylko takie powiedzonko, prawda? — Nie tylko — odpowiedziała Umiau z moca.˛ — Gdyby to było porzekadło jednej rasy, by´c mo˙ze nawet kilku ras graniczacych ˛ ze soba,˛ byłoby to zrozumiałe. Ale przecie˙z jest ono u˙zywane nawet przez mieszka´nców Północy! Nieliczne rzeczywi´scie prymitywne sze´sciokaty ˛ zdaja˛ si˛e u˙zywa´c go jako religijnego psalmu! Dlaczego? Powiedzenie jest tak stare jak sama historia. Znaleziono je w zapisach sprzed dziesi˛eciu tysi˛ecy lat, tradycja ustna jest wielokrotnie starsza. Zdanie stale si˛e przewija! Dlaczego? Co usiłuje nam przekaza´c? To wła´snie musz˛e wiedzie´c. To mo˙ze nam da´c klucz do tej zwariowanej planety, z jej tysiacem ˛ pi˛eciuset sze´sc´ dziesi˛ecioma rasami i rozmaitymi biotopami. — Mo˙ze nale˙zy to rozumie´c dosłownie — poddała Vardia. — Mo˙ze kiedy´s, w zamierzchłej przeszło´sci ludzie zbierali si˛e w miejscu zwanym Studnia˛ Dusz? Wyraz twarzy syreny s´wiadczył o tym, z˙ e t˛epa studentka wreszcie chwyta oczywisto´sc´ wykładana˛ jej godzinami. — Szli´smy ju˙z tym tropem — powiedziała Cannot. Zreszta˛ cały ten s´wiat nazywany jest s´wiatem Studni, jedyne jednak studnie, o jakich nam wiadomo, to studnie wlotowe na obu biegunach. To wła´snie, widzisz, jest problemem. Obie sa˛ wlotowe, a nie — jedna wlotowa, druga — wylotowa. — Czy musi by´c jaki´s wylot? — spytała Vardia. — Chc˛e powiedzie´c: czy to nie mo˙ze by´c ulica jednokierunkowa? 118
Cannot potrzasn˛ ˛ eła swoja˛ posagow ˛ a˛ głowa: ˛ — Nie, to zupełnie nie miałoby sensu, poza tym zniweczyłoby to jedyna˛ dobra˛ teori˛e, jaka˛ udało mi si˛e dotad ˛ skonstruowa´c, wyja´sniajac ˛ a˛ przyczyny, dla których stworzono ten s´wiat i to stworzono taki, jaki jest. — Có˙z to za teoria? Oczy Cannot zal´sniły, Vardia nie potrafiła okre´sli´c, czy emocja˛ czy te˙z był to naturalny efekt specyficznej podwójnej konstrukcji powieki Umiau z prze´zroczysta˛ powieka˛ wewn˛etrzna.˛ — Jeste´s madr ˛ a˛ osóbka,˛ Vardia — powiedziała syrena. — By´c mo˙ze kiedy´s ci ja˛ opowiem. Na tym si˛e sko´nczyło. Dzie´n czy dwa dni potem Vardia zaszła do gabinetu Cannot i zobaczyła, jak ta przeglada ˛ prze´zrocza, przedstawiajace ˛ wielka˛ pustyni˛e, w kolorze czerwonym, z˙ ółtym, pomara´nczowym, roztaczajac ˛ a˛ si˛e pod bezchmurnym, bł˛ekitnym niebem. Przedmioty ukryte na dalszym planie były zamglone i niewyra´zne. Wygladały ˛ — pomy´slała Vardia — jak rodzaj półprze´zroczystej s´ciany. Powiedziała to gło´sno. — Bo to jest s´ciana, Vardia — odparła Cannot. — Dosłownie s´ciana. To Przegroda Równikowa — miejsce, które chyba i tak b˛ed˛e musiała odwiedzi´c, chocia˙z w z˙ adnym z graniczacych ˛ z nia˛ sze´sciokatów ˛ woda nie wyst˛epuje zbyt obficie, a podró˙z b˛edzie nielekka. Popatrz na to — przerzuciła kilka prze´zroczy. Vardia ujrzała widok przez s´cian˛e zdj˛ety przy pomocy najlepszych filtrów. Przedmioty były nadal rozmyte, jedna˛ wszak˙ze rzecz mo˙zna było dostrzec zupełnie wyra´znie. — Tam jest przej´scie! — wykrzykn˛eła. — Takie samo jak to w pobli˙zu Studni Strefy! — Wła´snie! — potwierdziła syrena. I o tym chciałabym si˛e czego´s wi˛ecej dowiedzie´c. Czy czujesz si˛e na siłach, z˙ eby popracowa´c noca? ˛ — Dlaczego nie, tak, tak sadz˛ ˛ e — odpowiedziała. — Nigdy dotad ˛ tego nie robiłam, ale czuj˛e si˛e s´wietnie. — Dobrze! — ucieszyła si˛e Cannot, zacierajac ˛ r˛ece. — By´c mo˙ze uda mi si˛e dzi´s w nocy rozwiaza´ ˛ c t˛e zagadk˛e! Na nocnym niebie s´wieciło niezmierzone bogactwo gwiazd, wielkie, kolorowe chmury mgławic rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e w dziwnych kształtach, a sam firmament wydawał si˛e składa´c z mrowia milionów gwiazd, wirujacych ˛ tak jak galaktyka w du˙zym powi˛ekszeniu. Był to wspaniały widok, którym Vardia nie mogła si˛e cieszy´c, bowiem nie dostrzegały go jej oczy, nieczułe na barw˛e, gdy pracowała w jasnym, sztucznym s´wietle dziennym laboratorium. Nie dostrzegali go równie˙z ukryci widzowie na polach po południowej stronie. Zrazu wygladali ˛ niczym szczególnie grube łodygi dzikiej trawy porastajacej ˛ teren. Potem, powoli pod łodygami wyrosły dwa du˙ze kształty, przypominajace ˛ wielkie owady z ogromnymi oczami. 119
I co´s jeszcze. Co´s co wirowało niczym setki s´wietlików uwi˛ezionych w pułapce, osadzonej na szczycie ciemnego kształtu. — Wró˙zbita mówi, z˙ e równanie zmieniło si˛e w nienaturalny sposób — powiedział Rel. — A wi˛ec nie wchodzimy tej nocy? — spytał jeden z Akkafia´nskich wojowników. — Musimy — odparł Rel. — Mamy przeczucie, z˙ e tylko dzi´s jest taki pomy´slny układ. Mamy dodatkowe szans˛e. — A wi˛ec ró˙znica — ten nowy czynnik — działa na nasza˛ korzy´sc´ ? — spytał Markling z ulga.˛ — Tak jest — odpowiedział Rel. — Trzeba b˛edzie z powrotem przenie´sc´ dwóch, nie jednego. Dacie rad˛e? — Oczywi´scie, o ile nowy nie jest wi˛ekszy od innych — powiedział Markling. — Dobra. Powinni by´c razem, wi˛ec bierzcie ich razem. I — pami˛etajcie! Czillianie b˛eda˛ ju˙z spali, gdy wyleci w powietrze siłownia, ale Umiau — nie. B˛eda˛ zaszokowani, nie b˛eda˛ widzieli zbyt dobrze, nie b˛eda˛ si˛e te˙z zbyt pewnie poruszali, ale moga˛ by´c kłopoty. Nie powinni´scie si˛e da´c wciagn ˛ a´ ˛c do walki, bo mogliby´scie przypadkowo u˙zadli´ ˛ c s´miertelnie która´ ˛s z naszych ofiar. Chc˛e, by zostały one tylko na tyle pora˙zone, by´smy mogli wróci´c na wysp˛e w połowie drogi. — Nie martw si˛e — zapewnili wojownicy w duecie. — Nie zawiedziemy barona. — A wi˛ec dobrze — powiedział Rel głosem tak cichym, z˙ e nieomal niesłyszalnym przez łagodny nocny wiatr. — Macie detonator. Kiedy ruszymy do punktu, który wam wskazałem, dam sygnał. Wtedy i tylko wtedy go uruchomicie. Nie wcze´sniej i nie pó´zniej. W przeciwnym przypadku awaryjne detonatory zostana˛ właczone, ˛ zanim si˛e wyniesiemy. — Rozumie si˛e — zapewniły Marklingi. — Wró˙zbita powiada, z˙ e obie sa˛ tam same przy pracy — powiedział Rel. — Mam jakie´s podejrzenia. Zbyt to si˛e wszystko dobrze układa, a ja nie wierz˛e w szcz˛es´cie. Wszystko jedno — robimy co do nas nale˙zy. — Dobra. Teraz!
Dillia — nad jeziorem Wu Ju-li zaj˛eczała i otworzyła oczy. Głowa jej p˛ekała, pokój wirował dookoła. — Dochodzi do siebie! — krzyknał ˛ kto´s i nagle u´swiadomiła sobie, z˙ e otacza ja˛ ci˙zba ludzka. Spróbowała odzyska´c ostro´sc´ widzenia, ale jeszcze przez kilka chwil wszystko dookoła było rozmazane. Wreszcie widok przetarł si˛e na tyle, z˙ e zdołała rozró˙zni´c otaczajacych ˛ ludzi, zwłaszcza jednego, wyró˙zniajacego ˛ si˛e nie-Dillia´nskim wygladem. ˛ — Brazil! — wykrztusiła, po czym kompletnie ja˛ zatkało. Kto´s wlał jej do gardła nieco wody. Miała gorzki smak. Zakaszlała. — Ona ci˛e zna! — krzyknał ˛ Yomax, podniecony. — Wróciła jej pami˛ec´ ! Mocno zacisn˛eła powieki. Pami˛etała wszystko. Wstrzasn ˛ ał ˛ nia˛ dreszcz, zwróciła wypita˛ przed chwila˛ wod˛e. — Yomax! Jol! — usłyszała głos Uzdrawiacza. We´zcie ja˛ stad, ˛ wy prostaki! Kapitanie Brazil, pan ciagnie, ˛ a ja popycham! Spróbujmy ja˛ jak najpr˛edzej postawi´c na nogi! Zabrali si˛e do dzieła i po kilku próbach zdołali ja˛ podciagn ˛ a´ ˛c. Nie dzi˛eki mnie — pomy´slał Brazil. O rany! Ale˙z ci ludzie mieli muskuły! Stała teraz do´sc´ niepewnie. Wsparli jej ramiona na podstawkach wy´sciełanych suknem. Pokój ciagle ˛ kr˛ecił si˛e w kółko, ale jak si˛e wydawało, coraz wolniej. Nadal było jej niedobrze, zacz˛eła dygota´c. Kto´s — prawdopodobnie Jol — zaczał ˛ gładzi´c ja˛ po grzbiecie i to zdawało si˛e ja˛ nieco uspokaja´c. — O Bo˙ze! — wy j˛eczała. — Wszystko w porzadku, ˛ Wu Ju-li — powiedział Brazil łagodnie. — Koszmar minał. ˛ Teraz b˛edzie ju˙z dobrze. — Ale jak. . . — zacz˛eła, po czym znowu zwymiotowała i znowu si˛e zaci˛eła. — W porzadku, ˛ a teraz wszyscy si˛e stad ˛ wyno´scie! — za˙zadał ˛ Uzdrawiacz. — Tak, ty równie˙z, Yomax! Zawołam ci˛e, jak b˛ed˛e gotów. Wyszli na chłodny wiatr. Yomax wzruszył ramionami z bezradnym wyrazem twarzy. Czy pijasz ale, przybyszu z obcych stron? — spytał wiekowy centaur Brazila. — Kiedy´s byłem z tego znany — odparł Brazil. — Z czego je p˛edzicie?
121
— Ze zbo˙za, wody i dro˙zd˙zy! — powiedział Yomax, zaskoczony pytaniem. — A˙z czegó˙zby jeszcze mo˙zna p˛edzi´c ale? — Nie wiem — przyznał Brazil. — Ale bardzo mi miło, z˙ e i wy to wiecie. Dokad ˛ idziemy? Cała trójka ruszyła główna˛ ulica.˛ Brazil czuł si˛e pomi˛edzy nimi niczym Pigmej w´sród gigantów. Dotarli do baru. Pojawienie si˛e Brazila wstrzymało rozmowy i skupiło na nim podejrzliwe spojrzenia. — Przepadam za takimi serdecznymi powitaniami — powiedział sarkastycznie. Potem dorzucił, zwracajac ˛ si˛e do dwójki swoich towarzyszy: — Czy nie ma tu gdzie´s bardziej intymnego miejsca na pogaw˛edk˛e? Yomax skinał ˛ na barmana: — Trzy razy, Zoder! — zamówił, a ten napełnił trzy olbrzymie kufle ale i postawił je na barze. Jeden podał Jolowi, jeden Brazilowi, który niemal˙ze go upu´scił, gdy poczuł, jak ci˛ez˙ ki mo˙ze by´c kufel pełen ale. Dzier˙zac ˛ kufel oburacz ˛ ruszył za Yomaxem ulica˛ do biura staruszka, które znajdowało si˛e nieopodal. Jol rozpalił ogie´n i dorzucił drewna, i wtedy miejsce wydało si˛e ja´sniejsze i cieplejsze zarówno w przeno´snym, jak i dosłownym sensie. Brazil westchnał ˛ gł˛eboko i siadł na podłodze, stawiajac ˛ kufel w zasi˛egu r˛eki. Kiedy zrobiło si˛e cieplej, zdjał ˛ futrzana˛ czap˛e i płaszcz. Pod spodem nie nosił niczego. Dwa centaury zdj˛eły płaszcze i obaj spojrzeli na niego. Brazil odpowiedział twardym spojrzeniem: — No, no, nie zaczynajcie znowu, bo wracam do baru! — ostrzegł. Dillianie roze´smiali si˛e i wszyscy poczuli si˛e swobodniej. Brazil pociagn ˛ ał ˛ piwa i stwierdził, z˙ e jest zupełnie niezłe, chocia˙z dwa litry bez mała to troch˛e sporo na jeden raz, jak dla niego. — Niech˙ze nam Pan wreszcie wyja´sni, o co w tym wszystkim chodzi! — rzekł Jol podejrzliwie. — Wymie´nmy informacje — poddał Brazil wyciagaj ˛ ac ˛ fajk˛e i wypuszczajac ˛ pierwsze kł˛eby dymu. Yomax oblizał usta. — Czy to. . . czy to jest tyto´n? — spytał ostro˙znie. — Tak jest — odparł Brazil. — Nie najlepszy, ale dla mnie wystarczy. Chcesz troch˛e? — Nie mamy tu wiele tytoniu — wyja´snił staruszek. — Nigdy bym si˛e nie domy´slił — odparł Brazil sucho. — Zebrałem go bardzo daleko stad. ˛ . . w istocie, idac ˛ tu przeszedłem dziewi˛ec´ sze´sciokatów, ˛ nie liczac ˛ odskoku do Strefy z mojego ojczystego sze´sciokata. ˛ — Te gryzonie sa˛ jedynymi w promieniu pi˛eciu tysi˛ecy kilometrów, którzy maja˛ dzi´s tyto´n — poskar˙zył si˛e Yomax. — To wła´snie tam? Brazil kiwnał ˛ głowa: ˛ — Sasiedzi ˛ mojego rodzinnego sze´sciokata. ˛
122
— Nie sadz˛ ˛ e, bym go pami˛etał — rzucił stary urz˛ednik ciekawie. — Wygla˛ dem przypominasz nas troch˛e, w ka˙zdym razie od pasa w gór˛e, ale nie sadz˛ ˛ e, bym widział ci˛e kiedykolwiek. — Nie dziwota — odparł Brazil ze smutkiem. — Mój naród, obawiam si˛e, marnie sko´nczył. — Hej! Yomax! — wykrzyknał ˛ nagle Jol. — Popatrz na jego usta! Nie poruszaja˛ si˛e w rytmie słów! — U˙zywa translatora, idioto! — warknał ˛ Yomax. — Racja — potwierdził mały człowieczek. — Dostałem go od Ambreza — od tych „gryzoni”, jak ich nazywacie. Mili ludzie, w ka˙zdym razie od chwili, gdy zdołałem ich przekona´c, z˙ e jestem stworzeniem inteligentnym. — Je˙zeli to twoi sasiedzi, ˛ to dlaczego mieli´scie takie problemy? — spytał Jol. W głosie Brazila zabrzmiał ten sam smutek: — No có˙z. . . bardzo dawno temu była wojna. Moi ludzie zamieszkiwali „technologiczny” sze´sciokat. ˛ Stworzyli szalenie wygodna˛ cywilizacj˛e, sadz ˛ ac ˛ po przedmiotach, jakie ogladałem. ˛ Ich styl z˙ ycia był jednak szalenie marnotrawny, wymagał ogromnego zu˙zycia zasobów, które powoli zaczynały si˛e wyczerpywa´c. Produkty uboczne i odpady zmniejszyły obszar ziemi uprawnej na tyle, z˙ e osiem procent całej z˙ ywno´sci pochodziło z importu. Nie chcac ˛ zmieni´c swego trybu z˙ ycia, zacz˛eli si˛e rozglada´ ˛ c za niezb˛ednymi zasobami w sasiedztwie. ˛ Dwa sze´sciokaty ˛ zajmował ocean, w jednym panowała zabójczo niska temperatura, dwa pozostałe były tak biedne, z˙ e nie warto było ich podbija´c. W sumie pozostawał tylko Sze´sciokat ˛ Ambreza, mimo, i˙z był to obszar całkowicie nietechnologiczny. Nie tylko, z˙ e nie znał maszyn parowych, nie istniały tam w ogóle z˙ adne maszyny, nawet poruszane siła˛ mi˛es´ni. Ambreza byli spokojnymi, prymitywnymi rolnikami i rybakami, wygladali ˛ wi˛ec na łatwy łup. — I co? Zaatakowali ich, prawda? — wtracił ˛ Yomax. — Och, byli tego bardzo bliscy — odparł Brazil — zgromadzili miecze i dzidy, łuki i katapulty, słowem — wszystko co mogło działa´c w tamtym s´wiecie, a komputery, pozostawione w domu, podszeptywały im najlepsze wykorzystanie tego sprz˛etu. Mój naród popełnił jednak jeden bład, ˛ tak stary jak ludzki ród, i słono za to zapłacił. — Có˙z to za bład? ˛ — spytał Jol, wpatrujac ˛ si˛e w Brazila jak urzeczony. — Pomylili niewiedz˛e z głupota˛ — wyja´snił kapitan. — Ambreza byli tymi, na jakich wygladali, ˛ na pewno jednak nie byli głupi. Dostrzegli, co si˛e kroi, wiedzieli, z˙ e musza˛ w tym starciu przegra´c. Ich dyplomaci starali si˛e wynegocjowa´c opó´znienie inwazji, a Jednocze´snie przeszukiwali inne sze´sciokaty ˛ w poszukiwaniu skutecznych s´rodków obrony — i znale´zli! — Tak? tak? A mianowicie. . . ? — ponaglał Yomax. — Gaz — powiedział Brazil spokojnie. — Półkula Północna u˙zywała go do zamra˙zania, ale jego oddziaływanie na mój gatunek było zupełnie inne. Porwa123
li kilkoro ludzi i wypróbowali na nich działanie gazu. Było dokładnie takie jak w opisach mieszka´nców Północy. Jednocze´snie u mieszka´nców Ambreza powodowało to jedynie sw˛edzenie i przez jaki´s czas równie˙z kichanie. — Wybili cały twój ród? — spytał Yomax przera˙zony. — Niezupełnie wybili — odparł kapitan. — Gaz powodował pewne zmiany chemiczne w mózgu. Widzicie, niemal wszystkie rasy sa˛ w jaki´s sposób spokrewnione ze zwierz˛etami. — A wi˛ec my — mój gatunek — pochodzi od, albo lepiej — jest doskonalsza˛ wersja˛ — wielkich małp. Słyszeli´scie co´s o nich? — Widziałem obrazki w czasopismach — powiedział Jol. — Jest ich troch˛e w dwóch czy trzech sze´sciokatach. ˛ — Słusznie. Nawet Ambreza sa˛ spokrewnieni z pewnymi zwierz˛etami w innych sze´sciokatach ˛ — właczaj ˛ ac ˛ wasz, o ile dobrze pami˛etam — ciagn ˛ ał ˛ Brazil. — A wi˛ec gaz po prostu przenosił pora˙zonych nim w ich zwierz˛eca˛ przeszło´sc´ . Utracili zdolno´sc´ rozumowania i przeistoczyli si˛e w wielkie, małpy. — O rany! — wykrzyknał ˛ Jol. — Czy w ko´ncu wszyscy wymarli? — Nie — odparł Brazil. — Mamy tam umiarkowany klimat i chocia˙z wielu, by´c mo˙ze wi˛ekszo´sc´ rzeczywi´scie wygin˛eła, niektórzy, jak si˛e wydaje, jako´s si˛e przystosowali. Ambreza wkroczyli i oczy´scili teren. Pozwolili im z˙ y´c na swobodzie w małych grupkach. Niektórych trzymali nawet w charakterze zwierzat ˛ domowych. — Niewiele si˛e wyznaj˛e na nauce — wtracił ˛ staruszek — ale jedno pami˛etam na pewno: zmiany chemiczne nie sa˛ dziedziczne. Tak wi˛ec z pewno´scia˛ ich dzieci nie byłyby jednak zwierz˛etami? — Ambreza twierdza,˛ z˙ e nast˛epuje powolna poprawa — odpowiedział go´sc´ . — Gaz musi by´c rzeczywi´scie bardzo mocny, by oddziaływa´c na innych, ale — jak si˛e wydaje — został on wchłoni˛ety wła´sciwie przez wszystko — skały, pył, wszystko, co je porastało lub zamieszkiwało. W przypadku mojego ludu wysoka dawka spowodowała poczatkowy ˛ regres, który mo˙ze by´c jednak utrzymywany przez dawki tysiace ˛ razy słabsze. Efekt powoli wygasa. Ambreza przewiduja,˛ z˙ e tamci osiagn ˛ a˛ poziom wczesnych, prymitywnych ludzi w szóstym lub siódmym pokoleniu, mo˙ze nawet zaczna˛ mówi´c za jakie´s pi˛ec´ set lat. Ambreza planuja˛ przesiedli´c te grupki na ich dawne tereny, kiedy zarysuje si˛e wyra´zna poprawa. W ten sposób rozwina˛ si˛e w nietechnologicznym sze´sciokacie ˛ i pozostana˛ raczej prymitywni. — Chyba mi si˛e nie bardzo podoba ten gaz — dorzucił Yomax. — Je´sli działał na nich, mo˙ze podziała´c i na nas — wzdrygnał ˛ si˛e. — Nie sadz˛ ˛ e — odpowiedział Brazil. — Po ataku Studnia przestała to s´wi´nstwo przenosi´c. My´sl˛e, z˙ e mózg ma do´sc´ takich rzeczy. — Tak czy siak, cała sprawa mi si˛e nie podoba — upierał si˛e Yomax. — Je´sli nie to, mo˙ze to by´c co´s innego.
124
˙ — Zycie jest pełne niebezpiecze´nstw nawet bez zamartwiania si˛e wszystkim, co mo˙ze si˛e wydarzy´c — zauwa˙zył Brazil. — Poza tym mo˙zesz si˛e przecie˙z po´slizgna´ ˛c na molo, wpa´sc´ do jeziora i zamarzna´ ˛c na s´mier´c, zanim si˛e wydostaniesz na brzeg. Mo˙ze ci˛e przywali´c padajace ˛ drzewo. Mo˙ze w ciebie strzeli´c piorun. Je˙zeli jednak pozwolisz, by takie obawy zdominowały twoje z˙ ycie, b˛edzie to tak samo, jakby´s był ju˙z martwy. To jest wła´snie ten kłopot, który mamy z Wu Ju-li. — Co masz na my´sli? — spytał Jol ostro. — Miała okropne z˙ ycie — odpowiedział Brazil spokojnie. — Urodziła si˛e w Komlandach, wychowano ja˛ do pracy na roli, wygladała ˛ i my´slała jak wszyscy — z˙ adnego seksu, z˙ adnych uciech, niczego. Potem, nagle, została przez władz˛e wyrwana z tego s´rodowiska, sztucznie przeregulowana tak, by osiagn ˛ a´ ˛c pełen rozwój płciowy i wykorzystywana jako prostytutka obsługujaca ˛ pomniejszych gos´ci. W´sród nich była cudzoziemska s´winia nazwiskiem Datham Hain. W tym momencie przerwali mu i musiał im mozolnie wyja´snia´c znaczenie słowa prostytutka, niezrozumiałego dla przedstawicieli kultury, nie znajacej ˛ małz˙ e´nstwa, procesów,o ustalenie ojcostwa czy pieni˛edzy. Miał z tym sporo roboty. — W ka˙zdym razie — ciagn ˛ ał ˛ — ten Hain był przedstawicielem grupy paskudnych typów, którzy uzale˙zniaja˛ wa˙zne figury w ró˙znych s´wiatach od szczególnie obrzydliwego narkotyku po to, by nimi zawładna´ ˛c. Po to, aby pokaza´c, jak to działa, o ile nie podejmie si˛e stosownej kuracji, najpierw zaraził Wu Ju-li, a potem pozwolił na jej stopniowa˛ degradacj˛e. Lekarstwa na to wła´sciwie nie ma i w wi˛ekszo´sci s´wiatów tacy ludzie sa˛ po prostu skazani na s´mier´c. Wi˛ekszo´sc´ zara˙zonych, stwierdziwszy, z˙ e próba krwi daje u nich wynik identyczny jak u Wu Ju-li, dawała si˛e omota´c Hainowi, wypełniajac ˛ rozkazy jego i jego przeło˙zonych. — Działanie substancji, która˛ zara˙zono Wu Ju-li przypomina działanie gazu na mój sze´sciokat, ˛ powoduje jednak straszne bole´sci, prócz tego odbiera kompletnie apetyt. W rezultacie ludzie zara˙zeni umieraja˛ bezmy´slnie z głodu. — A biedna Wu Ju-li była mocno uzale˙zniona — wtracił ˛ Jol. — Nic dziwnego, z˙ e wymazała wszelkie wspomnienia! I nic dziwnego, z˙ e m˛eczyły ja˛ koszmary! — Jej z˙ ycie było przecie˙z prawdziwym koszmarem — powiedział spokojnie Brazil. — W sensie fizycznym koszmar minał, ˛ ale dopóki sobie tego nie u´swiadomi, z˙ yje on w jej umy´sle. Zapadło milczenie, wydawało si˛e, z˙ e wszystko zostało powiedziane. Wreszcie Yomax powiedział: — Kapitanie, w pa´nskiej historii z gazem m˛eczy mnie pewna sprawa. . . — Wal s´miało — zach˛ecił Brazil, pociagaj ˛ ac ˛ kolejny łyk ale. — Je˙zeli ten gaz był nadal aktywny, dlaczego nie oddziałał na ciebie, przynajmniej troch˛e? — Uczciwie mówi˛e, z˙ e nie wiem — odparł Brazil. — Wszystko przemawia za tym, z˙ e powinienem zosta´c zredukowany. Tak si˛e jednak nie stało. Nie zostałem zmieniony nawet fizycznie. Nie wiem, jak to wyja´sni´c. 125
Uzdrawiacz wetknał ˛ głow˛e do s´rodka. Odwrócili si˛e ku niemu z nadzieja.˛ — Teraz s´pi — poinformował. — Naprawd˛e s´pi, po raz pierwszy od ponad miesiaca. ˛ Zostan˛e przy niej i b˛ed˛e jej dogladał. ˛ Pokiwali głowami i pogra˙ ˛zyli si˛e znowu w oczekiwaniu. Wu Ju-li spała prawie dwa dni. Brazil wykorzystał ten czas, by przeczesa´c wiosk˛e i przyjrze´c si˛e niektórym s´cie˙zkom. Lubił tych ludzi, podobało mu si˛e to odci˛ete od s´wiata miejsce, połaczone ˛ z cywilizacja˛ codziennym kursem statku. Stojac ˛ na wyst˛epie skalnym, przez który przebiegała dobrze utrzymana s´cie˙zka, nie odczuwał zimna i wiatru, gdy spogladał ˛ ku pokrytym s´niegiem górskim szczytom. Nagle zrozumiał, z˙ e niemal cały ten ła´ncuch znajduje si˛e ju˙z w nast˛epnym sze´sciokacie. ˛ Ciekawe, jak wygladaj ˛ a˛ jego mieszka´ncy — pomy´slał. *
*
*
Po całym dniu sp˛edzonym w terenie wrócił do wioski, by sprawdzi´c, jakie post˛epy zrobiła Wu Ju-li. — Odzyskała przytomno´sc´ — poinformował Uzdrawiacz. — Zmusiłem ja,˛ by troch˛e zjadła i nie wstawała. Mo˙zesz si˛e z nia˛ zobaczy´c, je´sli chcesz. Wygladała ˛ troch˛e słabo, ale ujrzawszy go, zdobyła si˛e na u´smiech. Wła´sciwie tak bardzo si˛e nie zmieniła — pomy´slał — przynajmniej od pasa w gór˛e. Poznałby ja˛ wsz˛edzie — pomimo odmiennego ubarwienia i całej dolnej cz˛es´ci tułowia, spiczastych uszu itd. Wygladała ˛ zdrowiej ni˙z wtedy, gdy była trawiona zaraza,˛ co z pewno´scia˛ było skutkiem lepszego jedzenia i c´ wicze´n. — Jak si˛e czujesz? — spytał leniwie, zastanawiajac ˛ si˛e, dlaczego ludziom faktycznie chorym zadaje si˛e jako pierwsze wła´snie to głupie pytanie. — Słabo — odparła — ale dam sobie rad˛e. Za´smiała si˛e leciutko. — Ostatni raz jak si˛e widzieli´smy, musiałam zadziera´c głow˛e. Brazil przybrał zbolały wyraz twarzy: — Tak jest zawsze! — zaniósł si˛e lamentem. — Wszyscy na małego człowieczka! Roze´smieli si˛e razem. — Przyjemnie widzie´c, jak si˛e s´miejesz — powiedział. — Niewiele przedtem było do s´miechu — odparła. — Mówiłem, z˙ e ci˛e odnajd˛e. — Pami˛etam — to była najgorsza strona gabki. ˛ Ty wiesz, masz s´wiadomo´sc´ wszystkiego, co ci si˛e przydarza. Kiwnał ˛ powa˙znie głowa: ˛ — W całej swej historii ludzie zawsze mieli jaki´s rodzaj narkotyku, od którego si˛e uzale˙zniali. Ludzie rozprowadzajacy ˛ towar sa˛ zale˙zni od innego narkotyku, tak pot˛ez˙ nego, z˙ e nie pozwala on im dostrzec swojego pustoszacego, ˛ zwierz˛ecego wpływu. — Có˙z to takiego? 126
— Władza i chciwo´sc´ — wyja´snił. — Najgorsza — me, druga z najgorszych plag jakie znała ludzko´sc´ . — Jaka jest wi˛ec najgorsza? — spytała Wu. — Strach — odparł powa˙znie. — Strach, który niszczy, rozkłada, uderza bole´snie wszystkich dookoła. Przez chwil˛e nie odzywała si˛e. — Całe z˙ ycie czego´s si˛e bałam — powiedziała wreszcie tak cicho, z˙ e z trudem rozró˙zniał słowa. — Wiem — powiedział łagodnie. — Teraz nie masz si˛e ju˙z czego obawia´c, wiesz dobrze. Jeste´s w´sród dobrych ludzi, a miejsce jest tak przyjemne, z˙ e ch˛etnie sp˛edziłbym tu reszt˛e mojego z˙ ycia. Spojrzała mu prosto w oczy, w młodzie´nczej twarzy błyszczały oczy kogo´s niewiarygodnie starego. — Oni rzeczywi´scie sa˛ cudowni — przyznała. — Ale to jest ich raj. Tu si˛e urodzili, nic nie wiedza˛ o okropno´sciach, jakie skrywa horyzont. Takie z˙ ycie musi by´c cudowne, ale ja nie jestem jedna˛ z nich. Moje blizny wydaja˛ mi si˛e wielkie i bolesne, wła´snie przez ich dobro´c i prostot˛e. Czy nie mo˙zesz tego zrozumie´c? Powoli pokiwał głowa: ˛ — Ja te˙z mam swoje blizny, wiesz dobrze. Niektóre sprawiaja˛ ból, który niekiedy trudno jest znie´sc´ . Powoli, powoli wraca mi pami˛ec´ , pojawiaja˛ si˛e zadziwiajace ˛ szczegóły. Sa˛ to, jak powiedział Serge, przewa˙znie rzeczy, których nie chc˛e pami˛eta´c. Dobre czasy, cudowne sprawy, na pewno — ale te˙z i okropno´sci i mas˛e spraw bolesnych. Podobnie jak i ty, wymazałem je z pami˛eci, wydaje si˛e, z˙ e z wi˛ekszym powodzeniem, ale teraz wracaja˛ — z ka˙zdym dniem jest ich wi˛ecej. — Te zabiegi odmładzajace ˛ musiały podziała´c na twoja˛ pami˛ec´ — podsun˛eła. — Ale˙z wła´snie nie — powiedział powoli. — Nigdy nie byłem odmładzany, Wu Ju-li. Nigdy! Wiedziałem to, gdy obcia˙ ˛załem je wina˛ za takie sprawki. — Nigdy? Ale˙z to niemo˙zliwe! Pami˛etam, jak Hain odczytywał twoja˛ licencj˛e. Wynikało z niej, z˙ e masz pi˛ec´ set lat z okładem. — Bo mam — odparł niespiesznie. — Mo˙ze nawet wi˛ecej. Miałem sto imion, tysiac ˛ z˙ ywotów. Byłem tu za czasów Starej Ziemi, a nawet wcze´sniej. Ale˙z ona została zniszczona bombami przed wieloma wiekami! To było w czasach prehistorycznych. Odpowiedział tonem niedbałym, który nie pozostawiał jednak watpliwo´ ˛ sci co do tego, z˙ e mówi szczerze. — Pami˛ec´ wraca mi tak, jakby opadały kolejne zasłony, odsłaniajac ˛ po trochu to, co ukrywaja.˛ Wła´snie dzi´s, w górach, nagle przypomniałem sobie s´miesznego, małego dyktatora Starej Ziemi, który lubił mnie za to, z˙ e nie przewy˙zszałem go wzrostem. — Nazywał si˛e Napoleon Bonaparte.
127
Przez kilka dni sypiał na futrach rozło˙zonych w biurze Yomaxa, obserwujac, ˛ jak z ka˙zda˛ wizyta˛ Wu Ju-li nabierała sił i pewno´sci siebie. Tylko te oczy. . . w oczach ciagle ˛ tkwił ten bolesny wyraz. Pewnego dnia przybił parowiec, a Klamath o mały włos nie wpadł do jeziora spieszac ˛ na jego spotkanie. — Nat! Nat! — zawołał kapitan promu. — Niezwykłe wie´sci! — Wyraz jego twarzy zapowiadał, z˙ e nie sa˛ to pomy´slne nowiny. — Uspokój si˛e, Kłammy i opowiedz wszystko po kolei. — Dostrzegł w r˛eku matrosa drukowana˛ wielka˛ czcionka˛ gazet˛e, nic jednak nie potrafił z niej zrozumie´c. — Kto´s wtargnał ˛ do uniwersytetu w Czill i porwał dwoje ludzi! Brazil zmarszczył brwi, czujac ˛ osobliwe łaskotanie w z˙ oładku. ˛ Tam była przecie˙z Vardia i tam miał si˛e uda´c w nast˛epnej kolejno´sci. — Kogo złapali? — spytał. — Jedna˛ z waszych, imieniem Vardia czy co´s takiego. Oraz Umiau — to co´s w rodzaju syreny, Nat — imieniem Cannot. Mały człowiek zakr˛ecił si˛e niespokojnie, przygryzajac ˛ warg˛e. — Czy wiadomo, kto to mógł zrobi´c? — Mam pewna˛ koncepcj˛e, ale oni zaprzeczaja.˛ Paczka wielkich karaluchów o trudnych do wymówienia imionach. Kilku Umiau wykryło ich w ciemno´sci, gdy rozwalały zasilanie Centrum. Powoli cała historia nabrała kształtu. Dwa ogromne stwory przypominajace ˛ wielkie latajace ˛ robaki wysadziły główna˛ siłowni˛e, powodujac, ˛ z˙ e sztuczne s´wiatło słoneczne zgasło w jednym ze skrzydeł Centrum. Wtedy wdarły si˛e przez okna do laboratorium, schwytały Vardi˛e i Cannot i uniosły ze soba.˛ Odbyło si˛e spotkanie z przywódcami rasy, do której nale˙zeli winowajcy, w Strefie. Ci stwierdzili, z˙ e planet˛e, zamieszkuje prawie setka ras przypominajacych ˛ wygladem ˛ owady i wszystkiego si˛e wyparli. Nie mo˙zna było uzyska´c przecieku z ich królestwa, przypominajacego ˛ Komlandy z przybranymi efektownymi tytułami, pewno´sci wi˛ec nie ma i nie mo˙ze by´c. — Nie to jednak jest najwi˛eksza˛ sensacja! ˛ — ciagn ˛ ał ˛ Klamath, ponownie podnoszac ˛ głos. — Te Umiau strasznie si˛e tym wszystkim przej˛eły i jedna z nich wygadała si˛e na temat Cannot. — Otó˙z wydaje si˛e, z˙ e Umiau i grube ryby w Centrum rzeczywi´scie mieli tajemnic˛e, której warto było strzec. Cannot była Elkinosem Skanderem, Nat! Brazil znieruchomiał, rozwa˙zajac ˛ wszelkie mo˙zliwe implikacje nowiny. Oczywi´scie, to miało sens. Skander mógł wykorzystywa´c wielkie komputery Centrum dla znalezienia odpowiedzi na dr˛eczace ˛ go wielkie pytania, majac ˛ do dyspozycji wszystko, czego mu było trzeba, tak, z˙ e gdy był wreszcie gotów, mógł podja´ ˛c ´ wypraw˛e, która pod jego kierunkiem udałaby si˛e do wn˛etrza Swiata Studni. Wła-
128
dza i chciwo´sc´ ! — pomy´slał Brazil cierpko. Skorumpowa´c dwie najspokojniejsze i najbardziej po˙zyteczne rasy planety. Có˙z, tego chcieli, a teraz pozostali ze swoim strachem — pomy´slał chłodno. — Musz˛e jecha´c do Czill — oznajmił kapitanowi promu. — Wyglada ˛ na to, z˙ e to robota dla mnie. Klamath nie zrozumiał, zgodził si˛e jednak przytrzyma´c statek, tak by Nathan mógł si˛e po˙zegna´c z Wu Ju-li. Stała ju˙z o własnych siłach, przegladaj ˛ ac ˛ album pejza˙zy p˛edzla miejscowych artystów, gdy wszedł. Wyraz jego twarzy zdradzał niepokój, który go przenikał. — Co si˛e stało? — spytała. — Włamali si˛e do pewnego miejsca o kilka sze´sciokatów ˛ stad, ˛ porywajac ˛ Vardi˛e i Skandera, człowieka, który mo˙ze by´c zabójca˛ tych siedmiu ludzi na Dalgonii — powiedział powa˙znie. — Boj˛e si˛e, z˙ e b˛ed˛e musiał rusza´c. — We´z mnie ze soba˛ — powiedziała gładko. Nigdy o tym nie my´slał. — Jeste´s jeszcze taka słaba! — zaprotestował. Poza tym — nale˙zysz do tego s´wiata. To sa˛ teraz twoi pobratymcy. Tam b˛edzie coraz gorzej. To nie miejsce dla ciebie! Podeszła do niego i spojrzała swymi przera´zliwie starymi oczami. — Musz˛e — powiedziała. — Musz˛e zabli´zni´c rany. — Ale˙z tam do´swiadczysz tylko nowych — odparł. — Tam panuje strach, Wu Ju-li. — Nie, Nathan — powiedziała surowo, po raz pierwszy zwracajac ˛ si˛e do´n po imieniu. Lekko dotkn˛eła czoła. — Strach kryje si˛e tutaj. Je´sli si˛e mu nie przeciwstawi˛e, b˛ed˛e tu umierała po kawałeczku. Łatwiej si˛e ze mna˛ obchodzi´c, ni˙z z toba˛ — dodała. — Mam mocniejsza˛ skór˛e, łatwiej znosz˛e zmiany pogody, potrzebuj˛e tylko trawy i wody. — W porzadku ˛ — powiedział powoli. — Id´z, je´sli musisz. Zawsze zreszta˛ b˛edziesz mogła wróci´c na Dilli˛e, u˙zywajac ˛ wrót. — To wła´snie musz˛e wiedzie´c, Nathan — wyja´sniła. Jestem wyleczona z gab˛ ki, ale nadal trzyma mnie w szponach ten drugi, gorszy narkotyk — l˛ek. — Jeste´s pewna, z˙ e dobrze si˛e czujesz? — Tak — potwierdziła z moca.˛ — Tego wła´snie mi trzeba. Nało˙zyła płaszcz i wyszli razem. Kiedy o´swiadczyli Yomaxowi i innym, z˙ e wyruszaja˛ razem, znowu ozwały si˛e protesty, ona jednak była ju˙z zdecydowana. — Powiem Dal i Jolowi — rzekł Yomax ze łzami w oczach. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby zrozumieli. — Jeszcze tu wróc˛e, staruszku — odpowiedziała łamiacym ˛ si˛e głosem. Pocałowała go lekko w policzek. Klamath uruchomił syren˛e okr˛etowa.˛
129
Po pi˛eciu godzinach zeszli na lad ˛ w wiosce Donmin po drugiej stronie jeziora. W porównaniu ze społeczno´scia˛ z tamtej strony była to t˛etniaca ˛ z˙ yciem metropolia, liczaca ˛ pi˛etna´scie-dwadzie´scia ty´s. mieszka´nców, rozciagaj ˛ aca ˛ si˛e na szerokiej otwartej równinie. Ulice o´swietlały lampy naftowe. Zabrał z soba˛ prosty worek i po˙zegnał si˛e z Klamathem, który z˙ yczył im powodzenia. — Baga˙z — jak stwierdziła Wu Ju-li — był wyładowany przede wszystkim tytoniem, który stanowił dobry towar wymienny. Jedna torba zawierała troch˛e odzie˙zy i przybory toaletowe. Brazil za tyto´n zdołał uzyska´c troch˛e drobiazgów, które, jak sadził, ˛ moga˛ si˛e okaza´c przydatne w dalszej drodze, wynajał ˛ dla nich pokój w przybrze˙znej gospodzie, w której sp˛edzili noc. Nast˛epnego dnia, wcze´snie rano, ruszyli s´cie˙zkami ku północnemu wschodowi. Miała trudno´sci z dostosowaniem si˛e do tempa, maszerujac ˛ w niewygodnym dla siebie rytmie. Po kilku kilometrach takiego powolnego marszu rzuciła my´sl. — Dlaczego nie miałby´s jecha´c na mnie, jak na koniu? — Ale˙z ty przecie˙z d´zwigasz ju˙z juki — zaprotestował. — Jestem silniejsza, ni˙z ci si˛e zdaje — odparła. — Ciagn˛ ˛ ełam kłody ci˛ez˙ sze ni˙z ty, chocia˙z nie zdejmowałam juków. Dalej, wskakuj i przekonaj si˛e, czy potrafisz si˛e utrzyma´c. — Nie je´zdziłem konno od czasu, gdy brałem udział w pierwszej inauguracji Wilsona — mruknał ˛ niezrozumiale. — No có˙z, popróbuj˛e! Próbował trzykrotnie, z jej pomoca,˛ wdrapa´c si˛e na jej szeroki, masywny grzbiet, który tak bardzo przypominał mu szetlandzkiego kuca. Dwa razy spadał wywołujac ˛ jej drwiacy ˛ s´miech, gdy próbowała kłusowa´c. Musiała wreszcie zało˙zy´c r˛ece do tyłu, by miał si˛e czego chwyci´c. Potem musiał si˛e trzyma´c juków, dajacych ˛ znacznie mniej pewne oparcie. Od razu nabrali tempa, połykajac ˛ kilometr za kilometrem. Przed zmrokiem osiagn˛ ˛ eli granic˛e Dillii, min˛eli ostatnia˛ wiosk˛e i tylko od czasu do czasu napotykali samotna˛ zagrod˛e. Zaczał ˛ pada´c s´nieg, na razie tylko w porywach wiatru, wi˛ec nie przeszkadzał im zbytnio. — Wkrótce b˛edziemy musieli da´c sobie spokój — powiedział w pewnym momencie. — Dlaczego? — udała, z˙ e nie wie. — Boisz si˛e ciemno´sci? — Moje ciało po prostu nie zniesie tego dłu˙zej — j˛eknał. ˛ — Poza tym za chwil˛e wjedziemy na teren Sze´sciokata ˛ Slongorn. Nie znam go na tyle, by ryzykowa´c podró˙z noca.˛ Zwolniła, a pó´zniej zatrzymała si˛e, pozwalajac ˛ mu zeskoczy´c z grzbietu. Wykrzywił si˛e z bólu. Z rozbawieniem przygladała ˛ si˛e, jak szuka sobie wygodniejszej pozycji. — Wi˛ec kto tu miał by´c tak słaby, z˙ e mógł nie znie´sc´ podró˙zy? — droczyła si˛e. — Popatrzcie na tego dzielnego supermena! 130
Ju˙z pi˛ec´ razy si˛e zatrzymywali´smy! — Taak — chrzakn ˛ ał, ˛ przeciagaj ˛ ac ˛ si˛e i stwierdzajac, ˛ z˙ e powoduje to tylko ból w nowych miejscach. — Ale to tylko po to, by´s mogła si˛e po˙zywi´c. Bo˙ze! Jak˙ze wy si˛e opychacie! — Czy b˛edziemy tu musieli rozbi´c obóz? — spytała, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e ciemniejszej s´cianie lasu, nie roz´swietlonej nawet s´ladem s´wiatła. — Je´sli tak, lepiej poszukajmy jakiego´s dobrego schronienia. Wyglada ˛ na to, z˙ e s´nieg mo˙ze si˛e rozpada´c na dobre. Je˙zeli ta droga, która˛ min˛eli´smy jakie´s półtora kilometra stad, ˛ stanowi zjazd do Wioski Bocznego Krateru, niedaleko stad ˛ powinien by´c zajazd. — Sprawdził postrz˛epiona,˛ wytarta˛ map˛e, która˛ wydobyli z juków. — Dlaczego nie mieliby´smy wróci´c do wioski? — zaproponowała. Prawie osiem kilometrów w s´lepej uliczce? — odpowiedział sceptycznie. — Nie, b˛edziemy si˛e posuwali naprzód, i mam nadziej˛e, z˙ e zajazd jest ciagle ˛ czynny. Niech si˛e dzieje co chce, musz˛e troch˛e przej´sc´ na własnych nogach. Z nastaniem ciemno´sci s´nie˙zyca rzeczywi´scie si˛e wzmogła, s´nieg zaczał ˛ si˛e lepi´c. Wiatr gwizdał w koronach drzew, w przedziwnej harmonii z delikatnym spokojnym d´zwi˛ekiem s´niegu, padajacego ˛ na drzewa, krzaki i samotna˛ par˛e w˛edrowców. Widoczno´sc´ spadła prawie do zera. — Czy trzymamy si˛e drogi? — zawołała, przekrzykujac ˛ wiatr. — Nie wiem — przyznał. — Powinni´smy wła´snie dochodzi´c do tego zajazdu. Nie mamy wyboru. Nigdy nie uda nam si˛e rozpali´c ognia w tej zadymce. Nie zatrzymuj si˛e! — Ale mi naprawd˛e jest zimno, Nathan! — poskar˙zyła si˛e. — Pami˛etaj, z˙ e jestem przykryta tylko w połowie! Nie wiem, jak długo jeszcze wytrzymam! Zadek zamarzł mi na ko´sc´ . — Dalej, dziewczyno! — wrzasnał. ˛ — Masz teraz swoja˛ przygod˛e! Nie moz˙ esz teraz spasowa´c! To poderwało ja˛ na chwil˛e, jednak˙ze coraz gł˛ebszy s´nieg, przez który musieli si˛e przedziera´c, odbierał wszelka˛ nadziej˛e. — Wydaje mi si˛e, z˙ e co´s wida´c! — krzykn˛eła. — Nie jestem pewna, wydaje mi si˛e, z˙ e mam w oczach sopelki lodu! — Mo˙ze to ten zajazd! — wykrzyknał. ˛ — Dalej, ruszamy! Parła do przodu. Nagle poczuli, z˙ e s´nieg ustał, jak gdyby przedarli si˛e przez niewidoczna˛ zasłon˛e. Chłód minał ˛ równie nagle. Gwałtownie zatrzymała si˛e. Nathan Brazil zeskoczył na ziemi˛e i otrzasn ˛ ał ˛ si˛e ze s´niegu. Po kilku chwilach dla złapania oddechu cofnał ˛ si˛e o kilka kroków. Od razu trafił w zadymk˛e i mróz. Wrócił do Wu Ju-li. 131
— Co to jest, Nathan? — spytała. — Co si˛e stało? — Musieli´smy mina´ ˛c zajazd — powiedział. — Wyszli´smy poza Slongorn. Jej ciało zacz˛eło gwałtownie taja´c, co okazało si˛e bolesne. Oczy zaszły jej mgła,˛ a pó´zniej zacz˛eły si˛e przeciera´c. Ogladaj ˛ ac ˛ si˛e do tyłu, widziała tylko kł˛ebiacy ˛ si˛e s´nie˙zny tuman. Rozgladaj ˛ ac ˛ ´ si˛e na wszystkie inne strony widziała tylko czyste nocne niebo Swiata Studni. — Mogliby´smy si˛e zatrzyma´c cho´cby i tutaj — poddał my´sl. — Nie tylko dlatego, z˙ e jestem zbyt zm˛eczony by i´sc´ dalej, ale równie˙z i po to, by nie ryzykowa´c bez sensu na nieznanym terytorium. Cokolwiek mogłoby nam nastr˛ecza´c jakie´s problemy, na pewno nie znajduje si˛e tak blisko granicy, zawsze zreszta˛ b˛edziemy mieli wygodna,˛ chocia˙z mro´zna˛ drog˛e ucieczki, je˙zeli pojawia˛ si˛e jakie´s powa˙zne kłopoty. — Trudno uwierzy´c — powiedziała, gdy zdejmował juki i wyjmował r˛eczniki, wycierajac ˛ twarz i głow˛e, a pó´zniej zabierajac ˛ si˛e do wytarcia swojej towarzyszki. — Mam na — my´sli to przej´scie ze s´nie˙zycy do lata, tak po prostu. — Tak to wła´snie bywa — odparł. Czasami nie ma wyra´znej linii podziału, czasem, jak tu, jest ona a˙z nadto widoczna. Musisz jednak pami˛eta´c, z˙ e pomimo tego, niektóre rzeczy sa˛ wspólne dla całej planety — rzeki, oceany itd. — ka˙zdy sze´sciokat ˛ jest jednak odr˛ebna˛ jednostka.˛ — Nagle zacz˛ełam si˛e poci´c — zauwa˙zyła. — My´sl˛e, z˙ e chyba zdejm˛e te ci˛ez˙ kie futra. — Ja zrobiłem to ju˙z wcze´sniej — odpowiedział, wycierajac ˛ do sucha jej zad i ogon. Odwróciła si˛e i zobaczyła, z˙ e rzeczywi´scie zdjał ˛ ju˙z prawie całe swoje odzienie. Pomy´slała, z˙ e bez ubrania wydaje si˛e jeszcze watlejszy. ˛ Pod poro´sni˛eta˛ czarnym włosem skóra,˛ opinajac ˛ a˛ klatk˛e piersiowa,˛ wida´c było wszystkie z˙ ebra. Sko´nczył wycieranie i przeszedł do przodu. Razem podziwiali krajobraz o´swietlony niesamowitym blaskiem jasnych gwiazd. — Góry, drzewa, mo˙ze nawet niewielkie jezioro, o tam! — wskazał. — W oddali wida´c jakby kilka s´wiateł. — Nie sadz˛ ˛ e, by´smy trafili na drog˛e — zauwa˙zyła. Wydawało si˛e, z˙ e znajduja˛ si˛e na polu porosłym niska˛ trawa.˛ Niemal automatycznie si˛egn˛eła w dół i wyrwała k˛epk˛e. — Nie jestem pewien, czy powinna´s to od razu je´sc´ — przestrzegł. — Nie znamy jeszcze reguł, jakie tu rzadz ˛ a.˛ Powachała ˛ traw˛e podejrzliwie. Mimo, i˙z Dillianie byli lekkimi krótkowidzami, mieli bardzo wyostrzony zmysł powonienia i słuchu. — Pachnie jak normalna, stara trawa — powiedziała. — Jaka´s taka krótka. Widzisz? Skoszona. Przyjrzał si˛e uwa˙znie i przyznał jej racj˛e. — No có˙z, nale˙zy si˛e domy´sla´c, z˙ e jest to sze´sciokat, ˛ gdzie panuje wysoki poziom rozwoju technologicznego, albo w ogóle pozbawiony technologii, sadz ˛ ac ˛
132
z planu, jaki widziałem. — zauwa˙zył. — Sadz ˛ ac ˛ po tym, jak si˛e tu sprawy zdaja˛ układa´c, jest on raczej wysokotechnologiczny. — Traw˛e skoszono niedawno, wczoraj, mo˙ze przedwczoraj — zauwa˙zyła. — Jeszcze pachnie. Pociagn ˛ ał ˛ nosem, ale niewiele poczuł i wzruszył ramionami. Nigdy nie był dobrym niuchaczem mimo rzymskiego nochala. — My´sl˛e, z˙ e spróbuj˛e — zdecydowała wreszcie. — Mam tu traw˛e, której potrzebuj˛e, b˛edziemy w tej okolicy jakie´s dwa-trzy dni. — Zrobiła mo˙ze trzy kroki i zatrzymała si˛e. — Nathan? — Tak? — Jacy ludzie tu z˙ yja? ˛ To znaczy — co. . . — Wiem, co chcesz powiedzie´c. Niestety, nie dysponuj˛e dobrym opisem. Nie jest to najbardziej ucz˛eszczany szlak, raczej droga przelotowa. Wszystko, co wiem to to, z˙ e sa˛ dwuno˙znymi ro´slino˙zercami. — To mi wystarczy — odpowiedziała i zacz˛eła skuba´c, i prze˙zuwa´c k˛epki trawy. — Nie odchod´z za daleko — zawołał. — Jest za goraco, ˛ by rozpali´c ognisko, a poza tym nie chc˛e tu s´ciagn ˛ a´ ˛c niepo˙zadanych ˛ go´sci. Mo˙zemy by´c — i prawdopodobnie jeste´smy — intruzami. Zadowolony, z˙ e mo˙ze ja˛ mie´c w zasi˛egu wzroku, rozpostarł na ziemi futra, by je wysuszy´c, i rozebrał si˛e do ko´nca. Stwierdziwszy, z˙ e niektóre z´ d´zbła sa˛ sztywne i ostre, rozło˙zył trzy wilgotne r˛eczniki w taki sposób, z˙ e utworzyły mat˛e, po czym wyjał ˛ kilka du˙zych kawałków gotowanego ciasta, które nabył jeszcze w Donmin. Usiadł na r˛ecznikach i zjadł mniej wi˛ecej połow˛e pierwszego kawałka, twardego i kruszacego ˛ si˛e, ale sycacego, ˛ a potem padł powalony przemo˙znym pragnieniem. Si˛egnał ˛ po p˛ekata˛ flaszk˛e, zdecydował si˛e jednak pozostawi´c nienaruszona˛ wod˛e, wypełniajac ˛ a˛ ja˛ do połowy. Wiadomo, ile znaczyła woda w takim terenie, jak ten. Podniósł si˛e i podszedł do granicy, przebiegajacej ˛ zaledwie o kilka metrów dalej. Słyszał wycie wiatru i widział tumany s´niegu. Troch˛e tego chłodu przenikało na kilka centymetrów przez granic˛e. Opadł na kolana, si˛egnał ˛ na druga˛ stron˛e i wyciagn ˛ ał ˛ gar´sc´ s´niegu. To załatwiało spraw˛e. Wrócił i rozło˙zył si˛e na r˛ecznikach. Nadal był cały obolały od całodziennej jazdy, ale jednak czuł znaczna˛ popraw˛e. Wiedział jednak, z˙ e ból powróci, gdy znowu zasiadzie ˛ na grzbiecie wierzchowca. Mo˙ze za dwa, trzy dni przyzwyczai si˛e do jazdy wierzchem. Oceniał, z˙ e sa˛ nadal mniej wi˛ecej o dziewi˛ec´ set kilometrów od Centrum. Wu Ju-li wróciła po chwili i zlustrowała Brazila wylegujacego ˛ si˛e na r˛ecznikach. 133
— My´slałam, z˙ e si˛e prze´spisz — powiedziała. — Jestem zbyt zm˛eczony, by zasna´ ˛c — rzucił leniwie. — Zaraz si˛e podnios˛e. Dlaczego ty si˛e troch˛e nie prze´spisz? Robisz cała˛ robot˛e, a masa spraw jeszcze przed nami. W ciagu ˛ kilku nast˛epnych dni na pewno przekonamy si˛e, czy uchowało si˛e tu jeszcze zapalenie płuc. Roze´smiała si˛e, a s´miech sko´nczył si˛e szerokim ziewni˛eciem. — Masz racj˛e — przyznała. — W nocy na pewno si˛e przewróc˛e. Nie ma si˛e tu na czym oprze´c. — Uhm — mmm — wymamrotał. — Czy mo˙zesz spa´c na le˙zaco? ˛ — Zdarzyło mi si˛e, raz czy dwa razy, przewa˙znie po t˛ez˙ szej popijawie — odpowiedziała. — To nie jest zupełnie normalne, ale je´sli nie przygniot˛e sobie r˛eki, to jako´s to idzie. Kiedy ju˙z zasn˛e, przez cała˛ noc s´pi˛e bez ruchu i s´wiadomo´sci. Podeszła blisko i ukl˛ekła, po czym powoli przetoczyła si˛e na jeden bok, bardzo blisko, patrzac ˛ mu prosto w oczy. — Aaa. . . — westchn˛eła. — My´sl˛e, z˙ e dzisiaj przynajmniej sztuczka si˛e uda. Spojrzał na nia,˛ ciagle ˛ na wpół drzemiac ˛ a,˛ i pomy´slał: — Czy to nie zabawne, jak bardzo ludzka wydaje si˛e w tej pozycji? Cz˛es´c´ włosów przykryła jej twarz. Pchni˛ety jakim´s impulsem, wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i odgarnał ˛ je do tyłu. U´smiechn˛eła si˛e i otworzyła oczy. — Przepraszam, nie chciałem ci˛e zbudzi´c — wyszeptał. — W porzadku ˛ — odpowiedziała łagodnie. — Nie spałam jeszcze, ciagle ˛ boli? — Troch˛e — przyznał. — Odwró´c si˛e plecami — powiedziała. — Rozetr˛e je. Usłuchał, a ona obróciła si˛e lekko, tak by wyswobodzi´c lewa˛ r˛ek˛e, a potem zacz˛eła masowa´c. Było przyjemnie do granic bólu. Po kilku chwilach spytał, czy mo˙ze si˛e czym´s odwzajemni´c. Poprosiła, by potarł grzbiet i ramiona jej ludzkiej cz˛es´ci. Było to bardzo dziwne uczucie, ale wydawała si˛e zadowolona. Wreszcie sko´nczył i wrócił na swoje miejsce na r˛ecznikach. — Rzeczywi´scie powinni´smy troch˛e si˛e przespa´c — powiedział spokojnie. Potem, jakby po namy´sle, przechylił si˛e i pocałował ja.˛ Wyciagn˛ ˛ eła ramiona i przyciagn˛ ˛ eła go do siebie, przedłu˙zajac ˛ u´scisk. Poczuł si˛e strasznie niezr˛ecznie, a kiedy wreszcie pu´sciła go, wrócił na r˛eczniki. — Dlaczego, ale naprawd˛e, poszła´s ze mna? ˛ — spytał ja˛ powa˙znie. — Tak jak mówiłam — odpowiedziała niemal szeptem. — Równie˙z jednak dlatego, z˙ e, jak ci mówiłam, pami˛etam. Pami˛etam wszystko. Pami˛etam, jak ryzykowałe´s, ratujac ˛ mi z˙ ycie. Jak podtrzymywałe´s mnie w Studni. I — jak zszedłe´s ze swojego szlaku, by mnie znale´zc´ . Widziałam map˛e. — O do licha! — powiedział z niesmakiem. — To si˛e nie mo˙ze uda´c. Jeste´smy zupełnie odmiennymi, obcymi sobie stworzeniami. 134
— Ale przecie˙z pragnałe´ ˛ s mnie. Czułam to. — Wiesz cholernie dobrze, z˙ e nasze ciała nie pasuja˛ do siebie. Ka˙zdy rodzaj seksu jest teraz nie dla nas. Wybij sobie takie pomysły z głowy! Je´sli dlatego si˛e ze mna˛ zabrała´s, powinna´s wraca´c zaraz z rana! — Byłe´s jedyna˛ czysta˛ rzecza,˛ z jaka˛ si˛e zetkn˛ełam na tym naszym parszywym starym s´wiecie — powiedziała z powaga.˛ — Jeste´s pierwsza˛ osoba,˛ której na mnie zale˙zało, chocia˙z mnie nie znałe´s. — Ale˙z to tak, jakby ryba zakochała si˛e w krowie — odpowiedział napi˛etym, wy˙zszym ni˙z zwykle głosem. — Jest uczucie, ale tak si˛e składa, z˙ e pochodzi ono z dwóch odmiennych s´wiatów. — Miło´sc´ i seks to nie to samo — odpowiedziała spokojnie. — Wiem to znacznie lepiej, ni˙z inni ludzie. Seks jest aktem fizycznym. Kocha´c kogo´s to znaczy troszczy´c si˛e o niego tak samo lub bardziej, ni˙z o siebie. Gdzie´s gł˛eboko czujesz do innych to, czego nigdy przedtem nie do´swiadczałe´s. My´sl˛e, z˙ e troch˛e z tego si˛e starło. By´c mo˙ze, dzi˛eki tobie, stawi˛e czoła temu l˛ekowi, który we mnie tkwi i zdołam si˛e ofiarowa´c. — O do licha! — powiedział Brazil gorzko i odwrócił si˛e do niej plecami. W ciszy, która zapadła, oboje zasn˛eli. Centaur był olbrzymi, niczym o˙zywiony posag ˛ boga Zeusa, przypominał doskonałego ogiera. Wyszedł z groty na d´zwi˛ek kroków, rozpoznał przybysza i odpr˛ez˙ ył si˛e. — Stajesz si˛e nieostro˙zny, Agoryksie — powiedział człowiek. — Po prostu zm˛eczony — odparł centaur. — Zm˛eczony biegiem, zm˛eczony skokami. Ka˙zdym najmniejszym hałasem! My´sl˛e, z˙ e niedługo pójd˛e na wzgórza i sko´ncz˛e z tym. Jestem, jak wiesz, ostatni. — M˛ez˙ czyzna skinał ˛ z powaga.˛ — Zniszczyłem dwa wypchane w Sparcie, podkładajac ˛ ogie´n w s´wiatyni. ˛ Centaur u´smiechnał ˛ si˛e z aprobata.˛ — Kiedy odejd˛e, pozostanie po mnie tylko legenda. Tak b˛edzie najlepiej. — Nagle łzy spłyn˛eły z jego wielkich madrych ˛ oczu. — Tak wielu rzeczy próbowali´smy ich nauczy´c! Tak wiele mogli´smy im da´c! — j˛eknał. ˛ — Byłe´s zbyt dobry jak na ten mały, brudny s´wiat — odpowiedział m˛ez˙ czyzna łagodnie, ze współczuciem. — Przyszli´smy z mocy własnego wyboru — odpowiedział centaur. — Ponie´sli´smy pora˙zk˛e, ale przynajmniej próbowali´smy. Ale tobie musi by´c jeszcze trudniej! — Musz˛e tu zosta´c — powiedział człowiek spokojnie. — Wiesz o tym. — Nie z˙ ałuj wi˛ec mnie — odparł centaur ostro. — Pozwól mi zapłaka´c nad toba.˛ Nathan Brazil obudził si˛e. Gorace ˛ sło´nce pra˙zyło niemiłosiernie i gdyby nie opalił si˛e ju˙z w czasie poprzedniej podró˙zy, na pewno doznałby słonecznego udaru. 135
Co za wariacki sen — pomy´slał. — Czy wywołała go wczorajsza rozmowa? Czy te˙z, jak mu si˛e to ostatnio cz˛esto zdarzało, było to wspomnienie prawdziwych prze˙zy´c? Ta ostatnia mo˙zliwo´sc´ troch˛e go przera˙zała, nie dlatego, z˙ e sen był tak mroczny, ale dlatego, z˙ e wiele mógł on wyja´snia´c i to w kierunku jak najbardziej niemiłym. Przestał o tym my´sle´c, a w ka˙zdym razie próbował. Nagle u´swiadomił sobie, z˙ e Wu Ju-li odeszła. Otrzasaj ˛ ac ˛ resztki snu usiadł i rozejrzał si˛e dookoła. Tam, gdzie odpoczywała, widoczna była szeroka wygnieciona poła´c trawy, wida´c te˙z było małe kawałki darni, wyrwanej kopytami powstajacego ˛ centaura. Samej Wu Ju-li — ani s´ladu. Rozejrzał si˛e dookoła, notujac ˛ szczegóły krajobrazu. W jednym przynajmniej t˛ego im si˛e poszcz˛es´ciło. Chocia˙z otaczajacy ˛ ich teren był trawiastym pagórkiem, nieopodal opadał ku chłodnym, błotnistym bagnom. Stały tu dziwne budowle, podobne do grzybów, rozrzucone w pobli˙zu linii bagien i w ich gł˛ebi, nie dostrzegł jednak z˙ adnego ruchu. Obejrzał si˛e w stron˛e granicy. Powitał go widok o´snie˙zonego lasu, ale zamie´c min˛eła, a niebo szybko stało si˛e tak bł˛ekitne jak tu, nad głowa.˛ Podszedł do granicy, wydobył troch˛e s´niegu i natarł nim twarz. Ocierajac ˛ sen z oczu odwrócił si˛e, by poszuka´c Wu Ju-li. W ko´ncu dostrzegł ja,˛ wracajac ˛ a˛ ku niemu pełnym galopem. Odwrócił si˛e i spakował r˛eczniki do toreb, zostawiajac ˛ sobie komplet czarnej odzie˙zy. Rozwinał ˛ go i przyjrzał mu si˛e. Wykonano go w innym sze´sciokacie, ˛ okropnie nieludzkim, ale, gdy go przymierzył, wydawał si˛e le˙ze´c dobrze. Spodnie pasowały jak ulał, stopy wsunał ˛ w uszyte na kształt butów ko´nce nogawek z naszytymi mocnymi skórzanymi podeszwami. Materiał był elastyczny i zdawał si˛e przylega´c niczym druga skóra, tak samo jak koszula wciagana ˛ przez głow˛e. Miał dwie i wybrał t˛e bez r˛ekawów. — Pasuje — pomy´slał — i jest zupełnie wygodna. Szkoda tylko, z˙ e jest to wszystko tak dopasowane i tak cienkie. Czuj˛e si˛e, jakbym był nagi. Có˙z, przynajmniej jest to jaka´s ochrona przed sło´ncem. Zamarzył o okularach słonecznych, nie pierwszy raz zreszta.˛ Pierwsza˛ napotkana˛ grupa,˛ która ich u˙zywała, byli Dillianie, a u nich nawet najmniejsze były o numer za du˙ze dla niego. W tej chwili dopadła go Wu Ju-li, wyra´znie podniecona. — Nathan! — zawołała. — Przeprowadziłam mały zwiad i nie zgadniesz, co jest za najbli˙zszym wzgórzem! — Szmaragdowe Miasto — odpowiedział, mimo i˙z wiedział, z˙ e nazwa z niczym si˛e jej nie skojarzy. Faktycznie — nie zareagowała. — Nie! Droga! Brukowana droga. Z samochodami! Wydawał si˛e zaskoczony. — Samochody? Tak blisko granicy? Co za samochody?
136
— My´sl˛e, z˙ e elektryczne — odparła. — Nie posuwaja˛ si˛e zbyt szybko i nie jest ich zbyt wiele, ale sa.˛ Przy granicy jest nawet niewielki parking. Zajazd po stronie Diii jest stamtad ˛ o jakie´s sto metrów. — A wi˛ec min˛eli´smy go w zadymce i zeszli´smy ze szlaku! — powiedział. — Musza˛ zaopatrywa´c ten zajazd i u˙zywa´c go jako bazy do prowadzenia interesów. Zabawne, z˙ e nigdy o nim nie słyszała´s. — Przez cały czas mojego tu pobytu przebywałam po tamtej stronie jeziora — przypomniała mu. — Jedynym ludem innym ni˙z mój, o którym słyszałam, byli ludzie gór, ale nigdy si˛e z nimi nie zetkn˛ełam. — Ciekawe, jak ci ludzie wygladaj ˛ a˛ — zastanowił si˛e. — B˛edziemy musieli przemierzy´c prawie cały ich sze´sciokat. ˛ — Sa˛ najdziwniejsi — zreszta,˛ b˛edziesz mógł sam zobaczy´c. Ruszajmy! Przytroczył jej juki i wdrapał si˛e na grzbiet. Ruszyli z˙ wawo i niemal natychmiast wrócił tamten ból, chocia˙z powoli zaczynał chwyta´c rytm. Osiagn˛ ˛ eli szczyt wzgórza w pi˛ec´ minut. Natychmiast zorientował si˛e, o co jej chodzi. Pół tuzina pojazdów stało zaparkowanych na niewielkim brukowanym placyku niedaleko granicy. Przewa˙znie otwarte, z wyjatkiem ˛ jednego, wyposa˙zonego w rodzaj bre˙ zentowego dachu. Zaden nie miał siedze´n, i sadz ˛ ac ˛ po wygladzie ˛ tego z dachem, kierowcy musieli by´c bardzo wysocy i kierowa´c za pomoca˛ kombinacji dwóch d´zwigni. Droga był dostatecznie szeroka, by samochody mogły si˛e wyprzedza´c, s´rodkiem czarnej nawierzchni biegła biała linia. Zatrzymała si˛e w pobli˙zu parkingu. — Popatrz! — powiedziała. — Teraz widzisz, co miałam na my´sli mówiac ˛ o niesamowitych ludziach! Brazil musiał przyzna´c jej racj˛e. Co´s, co mogło cho´c troch˛e przypomina´c te stworzenia, widział po raz ostatni wiele lat temu, w czasie miesi˛ecznego kosmicznego zaciagu. ˛ Wystarczy sobie wyobrazi´c głow˛e słonia z mi˛ekkimi uszami, ale bez charakterystycznych kłów, nie z jedna,˛ ale dwiema trabami, ˛ ka˙zda˛ owej długo´sci, zako´nczona˛ pie´nkowatymi, pozbawionymi stawów palcami okalajacymi ˛ otwór nosowy. Postawmy teraz t˛e głow˛e na ciele zbyt szczupłym, by ja˛ ud´zwigna´ ˛c, pozbawionym ramion i zako´nczonym dwiema krótkimi, przysadzistymi nogami i płaskimi stopami, które sprawiaja˛ wra˙zenie, z˙ e maszerujacy ˛ na nich osobnik lekko si˛e kołysze z boku na bok. Pomalujmy na koniec całego potwora na w´sciekle czerwony kolor i obleczmy go w zielony drelichowy kombinezon. Nathan Brazil i Wu Ju-li nie musieli sobie tego wyobra˙za´c. Wła´snie takie stworzenie zbli˙zało si˛e ku nim niespiesznie. — O, s´wietnie! — zdołał wykrztusi´c. — Teraz widz˛e dokładnie, co miała´s na my´sli. Stwór zauwa˙zył ich i uniósł swe traby, ˛ które zdawały si˛e wyrasta´c z jednego punktu poni˙zej oczu, w ge´scie powitania.
137
— Hej, cze´sc´ ! — odezwał si˛e tubalnie po Dillia´nsku, głosem, który brzmiał jak zepsuty buczek przeciwmgielny. — Troch˛e tu lepsza pogoda po tej stronie, prawda? ´ ete słowa — odparł Brazil. — Ledwo´smy si˛e wymkn˛eli zadymce i mi— Swi˛ n˛eli´smy zajazd. Noc sp˛edzili´smy tam, na polu. — Wyje˙zd˙zacie wi˛ec stad? ˛ — spytał Slongornijczyk grzecznie. — Macie zamiar zwiedzi´c nasz pi˛ekny kraj? To dobra pora na takie wycieczki. Tu jest zawsze lato. — Po prostu przeje˙zd˙zali´smy t˛edy — wyja´snił Brazil niedbale. — Zmierzamy do Czill. Przyjazny stwór zmarszczył si˛e, przez co jego twarz (?) nabrała jeszcze bardziej komicznego wygladu, ˛ którego nie sposób było nie zauwa˙zy´c. — Kiepsko tam sprawy wygladaj ˛ a.˛ Czytałem o tym zeszłego wieczora. — Wiem, odparł Nathan powa˙znie. — Jedna z ofiar — Czillianka — była moja˛ przyjaciółka.˛ Nasza˛ — poprawił si˛e pr˛edko, wywołujac ˛ wesoło´sc´ Wu Ju-li. — Mo˙ze by´scie weszli do zajazdu, zjedli s´niadanie i spróbowali si˛e na co´s załapa´c? — podsunał ˛ stwór. — Wszystkie te ci˛ez˙ arówki b˛eda˛ wracały puste, tak z˙ e prawdopodobnie b˛edziecie mogli wi˛ekszo´sc´ drogi przeby´c autostopem. Zaoszcz˛edzi to czasu i nóg. — Dzi˛ekuj˛e, spróbujemy tak zrobi´c! — zawołał Brazil za Slongorni je˙zykiem, gdy ten szacowny obywatel wdrapał si˛e do krytej ci˛ez˙ arówki i zaczał ˛ ja˛ cofa´c, sterujac ˛ d´zwigniami dzier˙zonymi w obu trabach. ˛ Ci˛ez˙ arówka wydała lekki warkot, ale niewiele poza tym i wypadła na drog˛e całkiem z˙ wawo. — Wiesz, zało˙ze˛ si˛e, z˙ e spokojnie wyciaga ˛ pi˛ec´ dziesiatk˛ ˛ e — powiedział do Wu Ju-li, kiedy pojazd znikł im z oczu. — By´c mo˙ze b˛edziemy si˛e porusza´c szybciej i łatwiej, ni˙z si˛e spodziewali´smy. Przeszli przez granic˛e do zasypanego s´niegiem zajazdu. Zimno kasało ˛ dotkliwie, Wu Ju-li nie miała na sobie nic oprócz juków, a jego strój nadawał si˛e raczej do ochrony przed sło´ncem ni˙z przed zimnem. Wbiegli do wn˛etrza, ona wyprzedzajac ˛ go niemal o cała˛ minut˛e. Pi˛eciu mieszka´nców Slongorn stało przy ladzie, pakujac ˛ do gardła z u˙zyciem swych trab ˛ pokarm, który przypominał siano. Jeden pociagn ˛ ał ˛ kubeł ciepłego płynu przypominajacego ˛ nieco herbat˛e i wychlapał go do g˛eby. Ober˙zystka była mieszkanka˛ Diii w s´rednim wieku, wygladaj ˛ ac ˛ a˛ raczej staro. Dwa młode centaury płci m˛eskiej porzadkowały ˛ skrzynki na zapleczu, najwyra´zniej ustawiajac ˛ produkty dostarczone przez go´sci ze Slongomu. Był jeszcze jeden. Ale˙z to ogromny, wielko´sci człowieka, nietoperz! — pomy´slał Brazil, bo rzeczywi´scie tak wła´snie ten stwór wygladał. ˛ Był odrobin˛e wy˙zszy od niego, z przypominajacym ˛ szczura łbem i tułowiem, o nabiegłych krwia˛ oczach; jego ostre z˛eby z˙ uły ogromna˛ kromk˛e bułki. Ramiona miał lekko rozło˙zone. Łaczyły ˛ si˛e 138
one ze skórzastymi skrzydłami, rozpi˛etymi na rusztowaniu kostnym. Miał jednak długie, człekokształtne nogi, z normalnym kolanem, pokryte kr˛econym czarnym włosem niczym nogi goryla i zako´nczone dwiema stopami, bardziej wygladaj ˛ a˛ cymi na du˙ze ludzkie dłonie, których druga˛ stron˛e pokrywało futro. Okaz ten miał najwidoczniej podwójne lub nawet potrójne stawy u nóg, bowiem bez widocznego wysiłku balansował na jednej, w drugiej dzier˙zac ˛ pajd˛e chałki i pchajac ˛ ja˛ do g˛eby. Stwór wydawał si˛e ich nie dostrzega´c, nie wzbudzał równie˙z widocznego zainteresowania pozostałych obecnych w gospodzie. Zamówili s´niadanie, rodzaj g˛estej owsianki podanej w olbrzymim, parujacym ˛ kociołku z tkwiacymi ˛ w nim drewnianymi ły˙zkami. Wu Ju-li zamówiła do tego po prostu wod˛e, a Nathan spróbował czarnej jak smoła herbaty. Sadz ˛ ac ˛ po bardzo gorzkim smaku, musiała by´c niesamowicie mocna, zostawiała te˙z dziwny posmak, jeszcze jednak z okresu sp˛edzonego kiedy´s na Dillii pami˛etał, z˙ e taka herbata zawsze go o˙zywiała. Po niedługiej chwili jeden z kierowców ze Slongornu podjał ˛ rozmow˛e. Byli, jak si˛e wydawało, wyjatkowo ˛ przyjaznymi i otwartymi lud´zmi. W´sród uwag o pogodzie, owsiance i ci˛ez˙ kim, niewdzi˛ecznym z˙ ywocie kierowców, Brazil jako´s zdołał wyło˙zy´c cel ich podró˙zy mniej wi˛ecej w takim zakresie, w jakim uczynił to w rozmowie z osobnikiem na parkingu. Kierowcy słuchali ich z˙ yczliwie, jeden z nich zaofiarował si˛e, z˙ e podwiezie ich do odległej o dziewi˛etna´scie kilometrów bazy w najbli˙zszym mie´scie Slongornu, zapewniajac ˛ ich, z˙ e b˛eda˛ mogli prawdopodobnie łapa´c wozy z bazy do bazy na terenie całego kraju. — A wi˛ec, Wu Ju-li, z˙ adnych c´ wicze´n i z˙ adnego łamania ko´sci, w ka˙zdym razie na dzi´s — rozpromienił si˛e Nathan. — Tak, to miłe — zgodziła si˛e. — Ale, Nathan, nie nazywaj mnie ju˙z tym imieniem. To nie moje imi˛e, to imi˛e kogo´s, kogo wolałabym zapomnie´c. Nazywaj mnie po prostu Wuju. Tak mnie nazywał Jol. — W porzadku ˛ — roze´smiał si˛e. — Niech b˛edzie Wuju. — Jak ładnie to powiedziałe´s — stwierdziła. Brazil pomy´slał sobie, z˙ e za to jemu wcale si˛e nie podobał sposób, w jaki ona to powiedziała. — Przepraszam — ozwał si˛e z tyłu ostry, nosowy, lecz d´zwi˛eczny głos — ale nie mogłem nie słysze´c waszych planów i zastanawiam si˛e, czy nie mógłbym si˛e dołaczy´ ˛ c. Na razie zmierzamy w tym samym kierunku. Odwrócili si˛e jak na komend˛e i — jak si˛e Brazil słusznie spodziewał — ujrzeli nietoperza. — No có˙z, nie wiem doprawdy. . . — odpowiedział kapitan, zerkajac ˛ na pełnego dobrej woli kierowc˛e, który kr˛ecił głowa˛ w tonacji „dlaczegó˙zby u licha nie?” — Wyglada ˛ na to, z˙ e kierowca nie ma nic przeciwko temu, nie mamy wi˛ec i my. . . jak masz na imi˛e? Nasze ju˙z znasz.
139
Nietoperz roze´smiał si˛e: — Nie sposób je wymówi´c. Translator go nie zgryzie nie tylko dlatego, z˙ e składa si˛e ono z d´zwi˛eków, które tylko my umiemy generowa´c, ale i dlatego, z˙ e słyszalne jest ono na cz˛estotliwo´sciach, które rzadko kto poza nami odbiera. — Stwór zastrzygł swoimi ogromnymi uszami: — Musz˛e dobrze słysze´c, bo chocia˙z s´wietnie widz˛e w nocy, jestem prawie s´lepy w silniejszym s´wietle. Poruszajac ˛ si˛e w dzie´n, całkowicie polegam na swym słuchu. Co si˛e tyczy imienia. . . mo˙ze by´scie mnie nazywali po prostu Kuzynem Nietoperzem? Wszyscy tak mówia.˛ Brazil u´smiechnał ˛ si˛e: — No dobrze, Kuzynie Nietoperzu, wyglada ˛ na to, z˙ e si˛e załapałe´s. Zastanawiam si˛e jednak, dlaczego po prostu sobie nie polecisz? Jeste´s mo˙ze ranny? — Nie — odpowiedziało monstrum — ale ten chłód faktycznie nie wyszedł mi na zdrowie, a przebyłem ju˙z szmat drogi. Szczerze mówiac, ˛ jestem strasznie zm˛eczony i obolały i wolałbym przerzuci´c troch˛e roboty z mi˛es´ni na maszyny. Nietoperz poszedł uregulowa´c rachunek, płacac ˛ pieni˛edzmi, które, jak si˛e domy´slał Brazil, były w obiegu w Slongorn. Poczuł nagły, mocny u´scisk na ramieniu. Obróciwszy si˛e, ujrzał Wu Ju-li. . . nie, Wuju — poprawił si˛e. — Zupełnie mi si˛e ten typ nie podoba — szepn˛eła mu do ucha. — Nie jestem przekonana, z˙ e mo˙zemy mu zaufa´c. — Nie powinna´s si˛e uprzedza´c — zbeształ ja˛ łagodnie. — Mo˙ze nie czuje si˛e on najlepiej w´sród koni i słoni. Czy macie w twoim rodzinnym s´wiecie nietoperze? — Tak — przyznała. Sprowadzono je przed laty dla zwalczania pewnych miejscowych owadów. Wywiazały ˛ si˛e z tej funkcji a˙z za dobrze i okazały si˛e gorsze ni˙z te robaki. Brazil potrzasn ˛ ał ˛ z namysłem głowa: ˛ — Tak te˙z my´slałem. No có˙z, spotkamy po drodze mo˙ze jeszcze mniej sympatyczne okazy, ten przynajmniej wydaje si˛e do´sc´ szczery. Przekonamy si˛e, jak to tam jest z ta˛ szczero´scia.˛ Je´sli nie ma czego´s w zanadrzu, b˛edzie znakomitym nocnym stró˙zem i nawigatorem. Dała za wygrana˛ i na razie postanowili nie wraca´c do sprawy. W rzeczywisto´sci jednak, Brazil miał jeszcze inny, ukryty powód. Pomy´slał sobie, z˙ e obecno´sc´ Kuzyna Nietoperza powinna utrzyma´c na wodzy emocje poprzedniego wieczora. Droga przeszła bez problemów. Kuzyn Nietoperz zasiadł obok kierowcy ze Slongorn i natychmiast zasnał, ˛ podczas gdy Brazil i Wuju ulokowali si˛e na tylnej ławeczce, jedynym miejscu, które mogło ja˛ pomie´sci´c. Miasto w Slongorn było na tyle nowoczesne, i˙z zdarzały si˛e tu zarówno korki drogowe, jak i sygnalizacja s´wietlna i policja. Gdyby nie grzybiaste budowle i zupełnie absurdalny wyglad ˛ mieszka´nców, mogłoby by´c bardzo wygodne. Po dwóch godzinach znale´zli inna˛ ci˛ez˙ arówk˛e, jadac ˛ a˛ w ich kierunku, na która˛ dało140
by si˛e załadowa´c Wuju, jednak˙ze pozycja, która˛ musiała teraz zaja´ ˛c nie była zbyt wygodna. Poruszali si˛e jednak szybciej, ni˙z mogłyby ich unie´sc´ własne nogi. Krótko po zapadni˛eciu zmroku znajdowali si˛e mniej wi˛ecej w połowie drogi przecinajacej ˛ sze´sciokat ˛ w poprzek. Kuzyn Nietoperz czuwał. Poniewa˙z po drodze nie było gospody, która mogłaby zapewni´c schronienie komu´s rozmiarów Wuju, rozbili obóz na polu przyjaznego rolnika. W s´wietle dnia Nietoperz wygladał ˛ jak łotrzyk z komiksu, w mroku stawał si˛e jednak rzeczywi´scie przera˙zajacy, ˛ oczy gorzały mu gro´znie, odbijajac ˛ najmniejszy refleks s´wiatła. — Masz zamiar teraz polata´c, Kuzynie Nietoperzu? — spytał Brazil, gdy ju˙z si˛e roztasowali. — Polatam chwilk˛e — odparł stwór — po cz˛es´ci dla treningu, ale te˙z dlatego, z˙ e widz˛e tu w okolicy troch˛e małych gryzoni i owadów. Mdli mnie na my´sl o pszenicznych placuszkach i takich tam przysmakach. Nie jestem stworzony do takiej diety. Mówili mi jednak, z˙ e Murithel, nast˛epny sze´sciokat, ˛ jest do´sc´ paskudny. Jak ju˙z razem jeste´smy, b˛ed˛e si˛e was trzymał a˙z do Czill. Brazil zapewnił go, z˙ e nie ma przeszkód, a Nietoperz wzniósł si˛e w wieczorne niebo, trzepoczac ˛ błoniastymi skrzydłami i znikł. — Nadal mi si˛e nie podoba — upierała si˛e Wuju. — Skóra mi cierpnie na jego widok. — B˛edziesz si˛e musiała do niego przyzwyczai´c — powiedział Brazil. — Przynajmniej do czasu, a˙z zdołam przejrze´c jego gr˛e. — Co? — wykrzykn˛eła. — Och, oczywi´scie, z˙ e typ udaje! — powiedział Brazil. — Pami˛etaj, z˙ e w dawnych czasach byłem ni mniej ni wi˛ecej kierowca˛ ci˛ez˙ arówki, tak jak ci ludzie tutaj. Woziłem nawet zbo˙ze. Tacy faceci niewiele widuja,˛ ich wiedza o s´wiecie składa si˛e z oderwanych kawałków, zebranych od pasa˙zerów. Wiedzieli, skad ˛ pochodzi nasz Latajacy ˛ towarzysz. Sze´sciokat ˛ ten znajduje si˛e o dziewi˛ec´ pól na północno-północny zachód stad ˛ — tj. dokładnie w odwrotnym kierunku od tego, w którym zmierzamy. — I kto tu jest nerwowy? — odpaliła. — Mo˙ze gdzie´s jecha´c w interesach. Na pewno nie opowiedział nam zbyt szczegółowo, co wła´sciwie robi. — Wiem, co robi — odparł Brazil gładko. — Jeden z kierowców widział, jak leciał na południe, w stron˛e Dillii, dwa dni temu. — A wi˛ec? — Wyleciał nam na spotkanie, Wuju. Zatrzymał si˛e w tym zaje´zdzie, wiedzac, ˛ z˙ e b˛edziemy musieli t˛edy przechodzi´c w drodze do Czill. Niemal si˛e z nami rozminał ˛ w tej burzy, ale i tak napatoczyli´smy si˛e na niego w ko´ncu. — Dlatego zabierajmy si˛e stad, ˛ Nathan. I to zaraz. Mógł nas. . . zabi´c, porwa´c, bo ja wiem co. . .
141
— Nie — rzekł z namysłem. — Nikt nie zbacza tak daleko ze swego szlaku, by kogo´s zabi´c. W takich razach wynajmuje si˛e kogo´s i po krzyku. Je´sli to porwanie, to z pewno´scia˛ jest to ta sama banda, która schwytała Vardi˛e i Skandera, i gdybys´my do nich dołaczyli, ˛ jeden z moich problemów sam by si˛e rozwiazał. ˛ Czuj˛e tu jednak jaka´ ˛s inna˛ kombinacj˛e — nie sadz˛ ˛ e, by to był kto´s z nich, oboj˛etnie kim sa.˛ — Czy to znaczy, z˙ e jest po naszej stronie? — spytała, ufajac ˛ jego osadowi. ˛ — Nathan Brazil przewrócił si˛e na swoich r˛ecznikach i ziewnał. ˛ — Dziecko, lepiej sobie zapami˛etaj, z˙ e ka˙zdy jest zawsze i przede wszystkim po swojej własnej stronie. Tej nocy spał o wiele lepiej od niej. Kuzyn Nietoperz, wygladaj ˛ ac ˛ na mocno zm˛eczonego, obudził ich z samego rana, min˛eło jednak par˛e godzin, nim złapali kolejny kurs i posuwali si˛e do przodu do´sc´ powoli. Brazil był mocno zmartwiony. — Miałem nadziej˛e osiagn ˛ a´ ˛c granic˛e przed nastaniem zmroku — powiedział — tak, by´smy si˛e mogli rozezna´c jutro w sytuacji. Wida´c jednak, z˙ e nic z tego nie wyjdzie. — To mi odpowiada — odparł Nietoperz. — Wy te˙z mo˙zecie sobie lepiej poradzi´c w ciemno´sci. Proponuj˛e, z˙ eby´smy doszli do granicy, rozejrzeli si˛e w terenie, ale nie wchodzili, dopóki nie zapadnie mrok. Lepiej porusza´c si˛e w ciemno´sci. Brazil kiwnał ˛ na znak zgody: — Tak. Przynajmniej w ten sposób b˛edziemy mogli konkurowa´c z Mumiami, a z twoim przebijajacym ˛ noc wzrokiem by´c mo˙ze zdołamy nawet przechyli´c szal˛e na nasza˛ stron˛e. Wuju wygladała ˛ na mocno zaniepokojona.˛ — Kto to sa˛ Murnie? — spytała. — Widz˛e, z˙ e mamy takie same informacje — powiedział Kuzyn Nietoperz. — Murnie to lud zamieszkujacy ˛ Murithel, kraj rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nami, ponad trzysta kilometrów do przebycia. To paskudna zgraja mi˛eso˙zernych dzikusów, b˛edacych, ˛ jak si˛e zdaje, półzwierzakiem i półro´slina.˛ Usiłuja˛ po˙zre´c wszystko, co nie zdoła ich po˙zre´c. — Czy nie mo˙zemy ich wi˛ec jako´s omina´ ˛c? — spytała przera˙zona my´sla˛ o podró˙zy przez taki kraj. — Nie — odparł Kuzyn Nietoperz. — Z miejsca, do którego dotarli´smy, nie jest to mo˙zliwe. Na wschodzie wcina si˛e odnoga oceanu, a sadz ˛ ac ˛ z tego, co słyszałem o Pia, wol˛e ju˙z Murniów na suchym ladzie. ˛ Z drugiej strony mamy kraj Dunh’gran, zamieszkały przez miłe, cywilizowane nieloty, pó´zniej jednak musieliby´smy przechodzi´c przez Tsfrin, którego ogromni, przypominajacy ˛ kraba mieszka´ncy nie sa˛ zbytnio towarzyscy, pomijajac ˛ ju˙z fakt, z˙ e sa˛ okuci w zbroj˛e, a potem przez Alisst, o którym w ogóle nic nie wiem. Pomi´nmy odległo´sc´ tysiaca ˛ czterystu kilometrów. — On ma racj˛e, Wuju — powiedział Brazil. — B˛edziemy si˛e musieli przekra´sc´ chyłkiem przez ziemi˛e Murniów. 142
— Macie jaka´ ˛s bro´n? — spytał Kuzyn Nietoperz. — Mam pistolet s´wietlny — powiedział Brazil. — Tu, w jukach. — Nie nadaje si˛e — odparł Nietoperz. — To sze´sciokat ˛ nietechnologiczny. Te wspaniałe bronie zawsze zawodza,˛ gdy ich si˛e potrzebuje. Brazil pogrzebał w worku i wyciagn ˛ ał ˛ błyszczacy ˛ krótki miecz. Zerkajac ˛ na Wu Ju-li spytał: — Pami˛etasz go? — To bro´n tej dziewczyny z Komlandów! — zawołała. — A wi˛ec to jest to diabelstwo, które mi cała˛ drog˛e obijało bok! W jaki sposób zdołałe´s to zwina´ ˛c? — Zostawiła je w biurze Serge’a w Strefie — przypomniał. — Wróciłem tam w kilka dni po przybyciu do mojego macierzystego sze´sciokata. ˛ Znalazłem Wrota Strefy, wymknałem ˛ si˛e stra˙znikom Ambreza i wskoczyłem z powrotem. Zdołałem jeszcze zamieni´c słowo z Sergem, zanim te ogromne bobry zamieniły mnie w zwierzatko ˛ domowe. Dostałem t˛e zabawk˛e od Starego Serge’a. Mówił, z˙ e mo˙ze si˛e przyda´c. U˙zywała´s kiedy´s czego´s takiego? Popatrzyła na bro´n z dziwnym wyrazem twarzy: — Nie pami˛etam, bym zabiła w z˙ yciu cho´cby much˛e. Nie wiem, czy b˛edzie mnie na to sta´c. — No có˙z, b˛edziesz teraz miała okazj˛e przekona´c si˛e — powiedział. — Twoje muskularne ramiona i szybko´sc´ ruchów czynia˛ z tego miecza or˛ez˙ znacznie gro´zniejszy w twoich, ni˙z w moich r˛ekach. — W takim razie co pozostanie tobie? — spytała. — Pi˛ec´ tysi˛ecy zapałek i ba´nka palnego oleju — wyja´snił tajemniczo. — Przekonasz si˛e. A co z toba,˛ Kuzynie Nietoperzu? — Z bronia˛ nie zdołałbym utrzyma´c równowagi, zawsze jednak mog˛e podnosi´c i miota´c kamienie — odparł stwór. — Poza tym, moje z˛eby i uderzenia z powietrza sa˛ bardzo gro´zne. — W porzadku ˛ — skinał ˛ Brazil, wreszcie zadowolony. — Dysponujemy wszystkim, na co nas teraz sta´c. Pami˛etajcie, z˙ e najlepiej b˛edzie, gdy do walki w ogóle nie dojdzie, tzn. gdy przemkniemy si˛e nie zauwa˙zeni. Wuju uj˛eła miecz i wykonała kilka nieporadnych pchni˛ec´ . Ruchy jej były niepewne i zdradzały niewiar˛e we własne siły. — W co mam mierzy´c, je˙zeli przyjdzie mi go u˙zy´c? — spytała z wahaniem. — Najlepiej zawsze w głow˛e — powiedział po prostu Kuzyn Nietoperz. — Nawet je´sli nie trafisz w mózg, moga˛ to by´c oczy, nos — co´s, co si˛e liczy. Je˙zeli co´s jeszcze, to na pewno genitalia — wyja´snił z rozbrajajac ˛ a˛ szczero´scia.˛ Do granicy Murithel dotarli zupełnym bezdro˙zem, a ostatnie kilka kilometrów musieli przej´sc´ po ciemku. — Zatrzymamy si˛e po tej stronie do jutra — powiedział w skupieniu Brazil. — Ruszymy o zachodzie. Sp˛edzili noc na rozmowie, z wyjatkiem ˛ mniej wi˛ecej godziny, kiedy to Kuzyn Nietoperz udał si˛e na swoje nocne łowy. Brazil nie pozwalał Wuju zasna´ ˛c przez
143
cała˛ noc, tak, by mogli przespa´c cały nast˛epny dzie´n, jednak grubo przed „godzina˛ duchów” dała za wygrana˛ i usn˛eła. Pozwolił jej spa´c i przegadał reszt˛e nocy z Nietoperzem. Stwór był dobrym rozmówca,˛ miał jednak do zaoferowania raczej gładkie łgarstwa ni˙z przydatna˛ informacj˛e. W kilku momentach Brazil zdusił pokus˛e, by bez ogródek spyta´c gacka, kim wła´sciwie jest i czego chce. W ko´ncu obaj zasn˛eli o poranku. Wuju wstała oczywi´scie pierwsza, nie oddalała si˛e jednak zbytnio. Brazil spał prawie do południa, Nietoperza musieli zbudzi´c, gdy˙z sprawiał wra˙zenie, z˙ e mo˙ze spa´c tak a˙z do zmroku. Z miejsca, w którym stan˛eli obozem wida´c było Murithel jak na dłoni. Nie był to widok gro´zny, wr˛ecz przeciwnie — pi˛ekny. Brazila znowu trapiły wspomnienia. Przed oczami stan˛eło mu miejsce dawno zapomniane. Stał na nagim szczycie wzgórza, podziwiajac ˛ surowy, ale malowniczy krajobraz. O kilka kilometrów od wzgórza biegła linia drzew, przydajaca ˛ widokowi specyficznego kolorytu. Widok Murithel przywołał wspomnienia sprzed wielu lat, o˙zywiał te same uczucia, bowiem rzeka, dostarczajaca ˛ wilgoci tej zieleni nazywała si˛e Littie Bighorn, i na kilka lat przed tym, nim on ja˛ ujrzał, zobaczyli ja˛ równie˙z inni. Mógł si˛e zało˙zy´c, z˙ e krajobraz, który si˛e przed nim rozciagał, ˛ tchnał ˛ takim samym spokojem, jakim napawał tamtego generała. Jak wielu tubylców ukrywa si˛e za tymi skałami i drzewami? — zastanowił si˛e. Przed soba˛ miał niskie, skaliste góry i spłaszczone grzbiety, niektóre zbudowane z jasnopomara´nczowej skały, zwietrzałej w dziwne, niesamowite formy. Inne były raczej brudnoró˙zowe, usiane k˛epkami drzew i płatami darni w mniej zwietrzałych partiach. Linia drzew zdradzała mała˛ rzek˛e lub strumie´n, biegnacy ˛ po lewej stronie. Niebo pokrywały chmury, a sło´nce wydobywało dziwaczne cienie ze szczegółów terenu. — Jakie˙z to pi˛ekne — powiedziała Wuju. — Ale jednocze´snie — jak dziwne. Nawet niebo wydaje si˛e nienormalnie niebieskie, usiane z˙ ółtymi i zielonymi błyskami. To bardzo surowy, niedost˛epny kraj. Skad ˛ b˛edziemy wiedzieli, z˙ e jeste´smy na wła´sciwej drodze? — Nie widz˛e problemów w bezchmurna˛ noc — odpowiedział Brazil. — Musimy si˛e po prostu kierowa´c na wielka˛ bł˛ekitnopomara´nczowa˛ mgławic˛e. Niestety, wyglada ˛ na to, z˙ e si˛e zaciaga. ˛ — Zgadzam si˛e — wtracił ˛ Nietoperz z niepokojem w głosie. — Mo˙ze nas złapa´c deszcz. Nie sprzyja nawigacji, nie sprzyja lataniu, o ile taka konieczno´sc´ zajdzie. Na pewno przyhamuje nasz marsz. — Ale i Mumiom on nie sprzyja — pocieszył Brazil. — Je´sli nas zmoczy, b˛edziemy starali si˛e i´sc´ tak długo, jak długo b˛edzie to mo˙zliwe. Mieszka´ncy Slon144
gorn mówia,˛ z˙ e to niskie, ró˙zowawe pasmo wzgórz z plamami zieleni, ciagnie ˛ si˛e do´sc´ daleko na północny wschód. Chyba najlepiej b˛edzie, jak podejdziemy i b˛edziemy si˛e posuwa´c wzdłu˙z niego. W tych skałach mo˙zemy znale´zc´ schronienie w jaskiniach. Nietoperz zgodził si˛e: — Gdybym miał z˙ y´c w takim terenie, budowałbym obozy i osiedla wzdłu˙z brzegów rzek i strumieni, na równinie, ale tak, by mie´c dogodna˛ pozycj˛e do obrony. Je˙zeli b˛edziemy unika´c takich miejsc, z wyjatkiem ˛ sytuacji absolutnie przymusowych, mo˙ze si˛e nam uda przemkna´ ˛c bez zwracania uwagi miejscowych. — Chciałbym, aby´s przed samym zachodem sło´nca zbadał teren z powietrza — powiedział Brazil do Kuzyna Nietoperza. Dobrze byłoby, zanim ruszymy, zna´c jak najwi˛ecej szczegółów, dogodnych przej´sc´ itd. — Wyciagn ˛ ał ˛ z worka miecz i przebrał si˛e w koszul˛e z długimi r˛ekawami zako´nczonymi r˛ekawicami. Z pomoca˛ Nietoperza podarł tamta˛ koszul˛e, skr˛ecił uzyskane pasy i zrobił prowizoryczna˛ pochw˛e, która˛ przywiazał ˛ do szyi Wuju i uło˙zył po jednej stronie tak, z˙ e wystawała jedynie r˛ekoje´sc´ . — Powinno si˛e trzyma´c — powiedział zadowolony — je˙zeli miecz nie przetrze materii i je˙zeli b˛edziesz pami˛etała, by przytrzyma´c pochw˛e, dobywajac ˛ go. Potem wyciagn ˛ ał ˛ mała,˛ pogi˛eta˛ puszk˛e zawierajac ˛ a˛ rodzaj oleju. — Co to? — spytała ciekawie. — Tłuszcz do sma˙zenia, u˙zywany w Slongorn — wyja´snił, nakładajac ˛ substancj˛e na twarz i kark. — Zawiera rodzaj barwnika. Nietoperz jest czarny, ty — brazowa, ˛ tylko moja skóra jest prowokujaco ˛ jasna. Musz˛e mie´c osłon˛e. Czekali zmroku.
Baronia Azkfru, Imperium Akkafii Vardia powoli odzyskiwała przytomno´sc´ . Nawet s´wiatło czego´s, co wygladało ˛ na kwarcówk˛e, nie zdołało jej przez dobre półtorej godziny przywróci´c zdolno´sci poruszania si˛e. Umiau, która˛ znała jako Cannot, zaj˛eczała cicho. Z ogromnym wysiłkiem przekr˛eciła odrobin˛e głow˛e i dostrzegła, z˙ e syrena ma podobne problemy z przezwyci˛ez˙ eniem oporu odr˛etwiałych mi˛es´ni. — Sukinsyn! — zakl˛eła Umiau w zwyczajnej mowie Konfederacji. Vardia zasapałaby si˛e, słyszac ˛ to, gdyby miała czym. Od razu rozpoznała dialekt, chocia˙z nie słyszała go od czasu, gdy była w biurze Ortegi w Strefie. — A — wi˛ec — jeste´s — z — Konfederacji — wykrztusiła, głosem o dziwnym, niewyra´znym brzmieniu. — Oczywi´scie — warkn˛eła syrena. — O to wła´snie chodzi. Jestem Elkinos Skander. Vardia, rozprostowujac ˛ si˛e i wyginajac ˛ na prób˛e, z ka˙zda˛ chwila˛ nabierała pewno´sci siebie. Umiau obserwował ja˛ przez chwil˛e ze zdziwionym grymasem. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e naprawd˛e nie miała´s poj˛ecia, co tu jest grane? Vardia potrzasn˛ ˛ eła głowa: ˛ — Naprawd˛e. Skander był jak ra˙zony gromem. Po prostu nie mie´sciło mu si˛e w głowie, by kto´s nie znał przynajmniej cz˛es´ci tej historii. — Posłuchaj — zaczał ˛ — ty jeste´s Vardia, prawda? Przybyła´s razem z tamtymi z Dalgonii? — Przytakn˛eła, a syrena ciagn˛ ˛ eła: — A wi˛ec ja przybyłam na par˛e tygodni przed toba.˛ Teraz z kolei Vardia wygladała ˛ na zdumiona.˛ — A wi˛ec to ty! To twoim s´ladem szli´smy wtedy! — Faktycznie — przyznał Skander i opowiadał jej cała˛ histori˛e — odkrycia, otwarcia si˛e Wrót, nawet mordu. W tej ostatniej sprawie jednak punkt widzenia zmienił si˛e radykalnie. — Zamiast pozosta´c na stacji, wróciłem do obozu — skłamał. — Zanim si˛e tam znalazłem, ten łajdak Varnett ju˙z ich u´smiercił. Nie było wyj´scia, nie zdołałem go powstrzyma´c, ruszyłem wi˛ec ku Wrotom. Wła´sciwie nie miałem poj˛ecia, 146
dokad ˛ mnie zawioda˛ i czy w ogóle wyjd˛e z tego z˙ ywy, uciekłem jednak przed szale´ncem. Nie miałem wyboru. Gdy przybyłem na miejsce, Wrota były jeszcze zamkni˛ete i Varnett dopadł mnie. Wywiazała ˛ si˛e walka — był znacznie młodszy, ale ja byłem w du˙zo lepszej formie. Wrota rozwarły si˛e pod nami. Opowiedział te˙z, jak zostali rozdzieleni, poddani ciagn ˛ acym ˛ si˛e wiele dni przesłuchaniom, a wreszcie przepuszczeni przez te same Wrota, przez które dostała si˛e i ona. — Nie wiem, co si˛e stało z Varnettem — zako´nczył Skander. — Obudziłem si˛e jako Umiau i w ciagu ˛ pierwszych kilku godzin w nowej skórze byłem cholernie bliski utoni˛ecia. Umiau dostrzegli mnie i natychmiast dwóch policjantów zabrało mnie do Centrum rzadowego. ˛ Trzymali mnie pod kluczem póki si˛e nie unormowałem. B˛edac ˛ tam zdałem sobie w pełni spraw˛e z wyjatkowego ˛ poło˙zenia Centrum i z mojej nowej sytuacji. Kiedy usłyszałem o Centrum i o kontaktach z twoim ludem, zdecydowali´smy zawrze´c transakcj˛e — ja z moim nowym ludem, a ten — z twoim — z my´sla˛ o rozwiazaniu ˛ na zawsze problemu tej planety — zako´nczyła syrena z niezwykłym, dzikim błyskiem w oku, przypominajacym ˛ gorejacy ˛ wzrok religijnych fanatyków. — Kto go rozwia˙ ˛ze, uzyska panowanie przynajmniej nad tym s´wiatem, a by´c mo˙ze — nad całym Wszech´swiatem. — Ale˙z nikt z nas nigdy nie da˙ ˛zył do władzy — zaprotestowała. — Wszyscy da˙ ˛za˛ do władzy! — odpowiedział Skander z moca.˛ — Niewielu jednak tylko dana jest mo˙zliwo´sc´ si˛egni˛ecia po nia.˛ — Ciagle ˛ nie wyobra˙zam sobie, jak mój lud mógłby zapragna´ ˛c panowania nad s´wiatem, czy czymkolwiek — powiedziała uparcie. — Mo˙ze twoi ludzie, ale nie my! Skander wzruszył ramionami: — Jeste´scie dla mnie zagadka,˛ tak samo jak my jeste´smy zagadka˛ dla was. By´c mo˙ze da˙ ˛zyli tylko do wiedzy absolutnej. By´c mo˙ze nie uczyniliby tego, gdyby nie jeden element. — Mianowicie? — spytała, nadal nie chcac ˛ uwierzy´c w to, co usłyszała. — Oczywi´scie Varnett. Jest tu gdzie´s; dysponuje ta˛ sama˛ formuła˛ kontaktu z mózgiem co ja i jest przynajmniej tak samo bystry, a mo˙ze bystrzejszy ni˙z ja. Nie mogli´smy ryzykowa´c. Je˙zeli kto´s miałby rozwiaza´ ˛ c zagadk˛e do ko´nca i zapanowa´c nad mózgiem tego s´wiata, lepiej byłoby, aby dokonali tego Umiau. . . Czillianie, oczywi´scie — dorzucił uczony po´spiesznie. — Jak wi˛ec do tego doszli´smy? — spytała Vardia, machajac ˛ mackami dookoła, w nagiej, brudnej izbie z bezsensownymi wyprowadzeniami elektrycznymi. — Bo byłem głupi — odparł Skander szorstko. — Kto´s mnie rozpoznał, nie wiem, w jaki sposób. Nasz ambasador w Strefie został ostrze˙zony, z˙ e kto´s wyruszył, by mnie porwa´c, wyniosłem si˛e wi˛ec i ukrywałem przez kilka tygodni. Opierałem si˛e na znanym zjawisku, i˙z wi˛ekszo´sc´ gatunków nie potrafi rozró˙zni´c poszczególnych przedstawicieli innego gatunku. W ko´ncu wróciłem, u˙zywajac ˛
147
imienia i biura kolegi i próbujac ˛ doko´nczy´c rozpocz˛etego dzieła. Dlatego wła´snie pracowali´smy na okragło. ˛ Znałem ju˙z połow˛e odpowiedzi i miałem nadziej˛e, z˙ e uda mi si˛e znale´zc´ brakujac ˛ a˛ cz˛es´c´ . Kazałem ci˛e nawet przenie´sc´ , nie z powodu tego, co robiła´s, ale dlatego, i˙z mogłem z toba˛ porozmawia´c o Wrotach Dalgonii i twoich do´swiadczeniach. Teraz Vardia była naprawd˛e zdumiona: — Dlaczego moje do´swiadczenia miałyby si˛e w czymkolwiek ró˙zni´c od twoich? — Poniewa˙z Wrota powinny si˛e za nami zamkna´ ˛c — zawołał Skander, rozgoraczkowany. ˛ — My — Varnett i ja — otworzyli´smy je, poniewa˙z złamali´smy kod. Otworzyli´smy je siła˛ naszego umysłu. Nie było to jednak powodem, dla którego miały one pozosta´c nadal czynne. Statek z zaopatrzeniem powinien przyby´c wkrótce po was i odlecie´c w ten sam sposób, a wtedy wi˛ekszo´sc´ z nich powinna si˛e tu pojawi´c. Vardia zastanowiła si˛e przez chwil˛e i opowiedziała o dziwacznym. sygnale awaryjnym. — Jest jeszcze zabawny szczegół. Wła´sciwie nie my´slałam o tym na serio, ale. . . — Mów dalej! — przynaglał Skander. — O co chodzi? — Gotowa byłam przysiac, ˛ z˙ e oba wasze statki znikn˛eły — ze po prostu ich ju˙z nie było — zanim otworzyły si˛e Wrota. Podniecenie Umiau nagle ogromnie wzrosło: — Znikn˛eły! Tak, to mo˙ze by´c wyja´snienie! Powiedz mi jednak — kto jeszcze był z toba? ˛ Widziałem przelotnie t˛e informacj˛e, nie zwróciłem jednak wtedy na to wi˛ekszej uwagi. — Był z nami wielki, wstr˛etny tłu´scioch, nie pami˛etam nazwiska — przypomniała sobie w napi˛eciu. To wszystko wydawało si˛e tak odległe. — Okazało si˛e, z˙ e jest handlarzem gabki. ˛ Miał ze soba˛ t˛e dziewczyn˛e, chyba Wu. . . i co´s tam jeszcze, zupełnie otumaniona˛ choroba.˛ — Nikt poza tym? Musiał by´c pilot? ´ — Och, oczywi´scie, Nathan Brazil. Smieszny człowieczek, nie wy˙zszy ode mnie, wtedy. Ale˙z on był stary! Jego licencja pilota pochodziła jeszcze z czasów sprzed Konfederacji. Skander roze´smiał si˛e nagle, opierajac ˛ si˛e o s´cian˛e swoim długim, rybim ogonem i klaszczac ˛ w dłonie z uciechy. Vardia przestała rozumie´c cokolwiek i wyraziła to gło´sno. — Porwali nie tego co trzeba! — odparł Umiau, ciagle ˛ chichoczac. ˛ — To na pewno bardzo ciekawe, doktorze Skander, ale có˙z z tego wynika? — wtracił ˛ si˛e niesamowity, nieziemski, lecz spokojny głos, który zdawał si˛e składa´c z uderze´n i dzwoneczków, chocia˙z obie ofiary doskonale go rozumiały. Odwrócili si˛e oboje, gdy Wró˙zbita i Rel wypłyn˛eli z ocienionego kata ˛ pomieszczenia. 148
— Kim wy jeste´scie, u diabła? — spytał Skander, bardziej zdumiony ni˙z przestraszony. — Obawiam si˛e, z˙ e jeste´smy sprawcami waszego surowego potraktowania i niewygód — odparł Rel. — Nie jeste´scie z Czill, ani z okolicy — zauwa˙zyła Vardia tonem niemal oskar˙zycielskim. — Nic, co by was przypominało, nie mo˙ze mie´c z˙ adnego zwiaz˛ ku z naszym z˙ yciem! — Jeste´smy z Półkuli Północnej — wyja´snił Rel. — Jednak˙ze, po rozpoznaniu charakteru misji doktora Skandera s´rodkami, o których nie warto tutaj opowiada´c, jeste´smy zmuszeni zaproponowa´c sojusz. Znajdujecie si˛e w Cesarstwie Akkafii, po drugiej stronie oceanu. — Te wielkie owady — wtraciła ˛ Vardia. Te, które wpadły przez wybite okna. . . one nie sa.˛ . . — Ale˙z sa˛ — odparł Rel. — Nie bardzo widz˛e powodu, dla którego powinna´s si˛e tym martwi´c. Jak dotad ˛ nie znale´zli´smy wi˛ekszych ró˙znic pomi˛edzy wszystkimi rasami Południa. ˙ — Zadnych ró˙znic! — zawołała Vardia, dotkni˛eta ta˛ uwaga˛ do z˙ ywego. — Przyjrzyj si˛e cho´cby nam! Jak. . . jak w ogóle mo˙zesz nas porówna´c z tymi robalami?! — Forma nie ma znaczenia — zauwa˙zył Rel. — Wa˙zna jest tylko tre´sc´ . Uznaj˛e, z˙ e wi˛ekszo´sc´ naszych działa´n i reakcji jest niezrozumiała, ale spójna. Je´sli idzie o te insekty, obawiam si˛e, z˙ e przez pewien czas jeden z nich b˛edzie nam towarzyszył. Urzadziłem ˛ to tak, z˙ e wyciagamy ˛ tylko najsłabsze ogniwo w tej społeczno´sci, nie trzeba jednak specjalnego rozumu by zało˙zy´c, z˙ e wła´snie taki stwór wyka˙ze si˛e niezwykła˛ odwaga˛ i lojalno´scia˛ w naszej obronie a˙z do ko´nca, gdy zapanujemy nad mózgiem planety. Wtedy, oczywi´scie, wszyscy zginiemy. Skander otworzył usta, ale nie powiedział słowa. Sytuacja była zupełnie jasna, je˙zeli nie liczy´c roli, jaka˛ w niej odgrywali i strony, która˛ brali w tym układzie Wró˙zbita i Rel. — To wszystko bardzo ładnie — powiedziała w ko´ncu Vardia — ale czy tym ludziom nie przyjdzie do głowy? — Och, oni b˛eda˛ uprawiali gr˛e na dwa fronty — odpowiedział Rel niedbale, tym samym, spokojnym tonem — Wró˙zbita ma jednak rzeczywi´scie spore mo˙zliwo´sci. Przejdziemy. . . z wyjatkiem ˛ jednego. Dokonamy tego. — Z wyjatkiem ˛ kogo? — spytał Skander spokojnie. — Nie mam poj˛ecia tak samo jak nie ma go Wró˙zbita — odparł Rel. — By´c mo˙ze chodzi o kogo´s z was, bad´ ˛ z te˙z kogo´s z Akkafii. By´c mo˙ze wreszcie chodzi o nas, z˙ aden bowiem Wró˙zbita nie mo˙ze przepowiedzie´c własnego zgonu. Przez chwil˛e oswajali si˛e z ta˛ my´sla.˛ Wreszcie Skander przerwał milczenie.
149
— Powiadacie, z˙ e nie jeste´scie do nas podobni. Popatrzcie jednak. Przybywacie, porywacie mnie, staracie si˛e osiagn ˛ a´ ˛c to, do czego da˙ ˛zyłaby ka˙zda inna rasa, gdyby da´c jej szans˛e. Nadal wi˛ec ta gra, to gra o władz˛e. ´ nas zrozumiałe´s — powiedział Rel. — My mamy władz˛e. Na razie po— Zle stanowili´smy nie ujawnia´c naszych mo˙zliwo´sci. Nie mamy zamiaru wtraca´ ˛ c si˛e do waszych malutkich da˙ ˛ze´n, wojen, seksu, polityki czy podobnych spraw. Pragniemy si˛e po prostu upewni´c, z˙ e nikt ju˙z nigdy nie dostanie si˛e do tego centrum kontroli. Có˙z, to wy tak mówicie — zauwa˙zył Skander sceptycznie. — Pozostaje jednak faktem, z˙ e jak na razie, jeste´scie nasza˛ nadzieja˛ na wydostanie si˛e stad ˛ i wyrwanie si˛e tym robalom. — Pami˛etajcie o tym! — powiedział Rel. Jestem wasza˛ jedyna˛ osłona.˛ Poza tym. . . ach, tak, dla dodatkowego wzmocnienia tej ochrony sugerowałbym, aby Vardia zmieniła imi˛e na przeciag ˛ całej wyprawy i by´scie oboje pami˛etali, by u˙zywa´c tylko nowego imienia. Uczyni˛e tak, z˙ e nasz towarzysz nie b˛edzie znał waszej to˙zsamo´sci. — Ale dlaczego? — spytała Vardia, teraz naprawd˛e zdziwiona. — Kim jest ów towarzysz podró˙zy? — Ogromnie odmieniony i z przeregulowana˛ psychika,˛ ale jednak — Datham Hain, ten grubas, z którym przylecieli´scie — wyja´snił Rel. — Byłoby lepiej, gdyby nie zorientował si˛e, z˙ e kto´s z naszej grupy wie wszystko o jego dotychczasowej działalno´sci. Chocia˙z jest obecnie niewolnikiem, w gł˛ebi pozostanie Heinem. Wolałbym, z˙ eby´scie pami˛etali o tym, co potrafił zrobi´c innym ludziom, jaki to typ. — Och! — wykrztusiła Vardia, na nic wi˛ecej bowiem nie było jej w tej chwili sta´c. Pomy´slała przez chwil˛e. — B˛ed˛e si˛e w takim razie nazywa´c Chon, to pospolite imi˛e w Czill, łatwe do zapami˛etania. — Bardzo dobrze — odpowiedział Rel. — Dobrze je zapami˛etajcie. Ruszamy mo˙zliwie jak najszybciej. Tymczasem przypomn˛e wam kilka faktów. Po pierwsze pozwoli pan, doktorze Skander, zwróci´c sobie uwag˛e na fakt, i˙z w kraju tym woda nie wyst˛epuje obficie. Tutejsi moga˛ si˛e porusza´c po ziemi z pr˛edko´scia˛ bliska˛ 10 km/godzin˛e, w powietrzu prawie dwukrotnie szybciej; maja˛ te˙z paskudne z˙ adła. ˛ Jako mieszkanka Czill od czasu do czasu chronisz si˛e przed sło´ncem i ukorze´ niasz. O tym wiesz. Ta lampa pozwoli ci zachowa´c przytomno´sc´ . Swiatło nie jest tu dostatecznie intensywne, by podtrzyma´c twoje funkcje z˙ yciowe. To powiedziawszy wy´slizgnał ˛ si˛e drzwiami. Skander walnał ˛ w´sciekle pi˛es´cia˛ w ziemi˛e, a Vardia nie odzywała si˛e, chocia˙z posłanie dotarło i zostało zrozumiane. Rzeczywi´scie nie było wyj´scia.
Murithel — godzina do s´witu Wuju miała niejakie kłopoty z nierównym skalistym gruntem, zdołali jednak posuna´ ˛c si˛e ponad czterdzie´sci kilometrów w głab ˛ sze´sciokata, ˛ nie napotykajac ˛ z˙ adnej z tutejszych form z˙ ycia. Usłyszeli trzepot skrzydeł i ujrzeli laduj ˛ acego ˛ przed nimi Kuzyna Nietoperza. — Troch˛e dalej jest dobra jaskinia z ukrytym wej´sciem — wyszeptał. — To dobre miejsce na obóz. Poza linia˛ tych drzew mieszka niewielki szczep Murniów, wygladaj ˛ a˛ jednak na my´sliwych, którzy najpewniej nie b˛eda˛ si˛e zapuszczali poza równin˛e i dolin˛e rzeki. Brazil i Wuju próbowali co´s dostrzec tam, gdzie pokazywał nietoperz, nie mogli jednak przebi´c wzrokiem smolistych ciemno´sci. Kuzyn Nietoperz poprowadził ich do groty. Rozja´sniało si˛e ju˙z, gdy byli na miejscu, bez wahania weszli wi˛ec do s´rodka. Była to pewna kryjówka, umiejscowiona wysoko w urwisku powstałym w zwietrzelinie skały. Rozciagał ˛ si˛e stad ˛ rozległy widok, dzi˛eki jednak ukształtowaniu terenu i wielkim głazom otaczajacym ˛ wej´scie do pieczary, w˛edrowcy byli niedostrzegalni z równiny le˙zacej ˛ na dole. Jaskinia była wilgotna, zamieszkiwała ja˛ nieliczna rodzina drobnych, przypominajacych ˛ ropuch˛e gadów, które jednak rychło si˛e wyniosły. Niezbyt gł˛eboka, mogła jednak z powodzeniem zapewni´c schronienie całej trójce. — Bior˛e pierwsza˛ wacht˛e — powiedział Brazil. — Wuju pada z nóg ze zm˛eczenia, a ty, Nietoperzu, latałe´s przez pół nocy. Ja natomiast trzymałem si˛e tylko grzbietu wierzchowca. Zgodzili si˛e, z˙ e obudzi Wuju, kiedy b˛edzie ju˙z po prostu zbyt zm˛eczony, by trzyma´c stra˙z. Kapitan usadowił si˛e wygodnie w pobli˙zu otworu jaskini i obserwował wschód sło´nca. — To powietrze ciagle ˛ mnie oszałamia — pomy´slał. Miało na pewno odmienny skład od tego, do którego przywykł, chocia˙z zdarzyło mu si˛e oddycha´c ju˙z czym´s gorszym w drodze do Dilli z jego nieszcz˛esnego sze´sciokata ˛ czterdzie´sci jeden. — Na pewno jest tu znacznie wi˛ecej tlenu i mniej azotu — ocenił. — No có˙z, pozostała dwójka jako´s przywykła, z czasem przywyknie i on.
151
Powietrze było chłodne i rze´skie, ale przyjemne. Prawdopodobnie jakie´s osiemna´scie stopni Celsjusza — pomy´slał, du˙za wilgotno´sc´ . Ciagle ˛ zanosiło si˛e na burz˛e, jako´s jednak na razie nie padało. Sło´nce wzniosło si˛e ju˙z wysoko ponad ła´ncuchem gór widocznym, w oddali, gdy dostrzegł pierwszych Murniów. Mała˛ grupk˛e kilku osobników, s´cigajacych ˛ z oszczepami stworzenie podobne do jelenia. Ocenił, z˙ e mierza˛ ponad dwa metry, chocia˙z z tej odległo´sci mógł si˛e myli´c. Mieli kanciasty kształt, jednolite, jasnozielone ubarwienie. Ich ciało było bardzo płaskie, co stwierdził, gdy jeden odwrócił si˛e bokiem, znikajac ˛ niemal z oczu ukrytemu obserwatorowi. Pokryte jak gdyby guzkami. Z daleka przypominali nieco pomalowane na zielono tuleje. Mieli po parze rak ˛ i nóg, które jednak, gdy stali prosto i spokojnie, zlewały si˛e z reszta˛ ciała w jedna˛ brył˛e. Był zdumiony, z˙ e z tej odległo´sci mo˙ze dostrzec takie szczegóły. Ich wielkie z˙ ółte oczy sa˛ na pewno wi˛eksze ni˙z talerze — pomy´slał — i te g˛eby — ogromne, zdajace ˛ si˛e przecina´c całe ciało na pół, ukazujace, ˛ gdy je otwierały, czerwonawe wn˛etrze. W tych paszczach tkwiły z˛eby — nawet stad ˛ mógł dostrzec, i˙z przypominały ostre białe sztylety, rozmiarem dopasowane do ogromu paszczy. Nie byli zbyt sprawnymi my´sliwymi, w ko´ncu jednak zagnali brazowe ˛ jeleniowate stworzenie, otoczyli je i zad´zgali. Zastanawiał si˛e, czemu nie rzucaja˛ swymi oszczepami. By´c mo˙ze te cienkie długie ramiona nie dawały dostatecznej siły, lub nie pozwalały utrzyma´c niezb˛ednej równowagi. Gdy ofiara padła, natychmiast rzucili si˛e na nia,˛ rozrywajac ˛ ja˛ na sztuki i napychajac ˛ g˛eby, walczac ˛ mi˛edzy soba˛ o ka˙zdy dodatkowy k˛es. Musza˛ mie´c niezłe szpony, by tak szarpa´c — pomy´slał. W ciagu ˛ kilku minut sko´nczyli z upolowana˛ zwierzyna,˛ która, jak oceniał, musiała wa˙zy´c jakie´s sto pi˛ec´ dziesiat ˛ kilo. Po˙zarli nawet ko´sci, kiedy wreszcie zabrali swoje oszczepy i ruszyli równina,˛ po ich zdobyczy nie pozostał najmniejszy s´lad z wyjatkiem ˛ powyrywanej tu i ówdzie darni. Siedem dni — pomy´slał. Idac ˛ w tym tempie, b˛edziemy w ich kraju całe siedem dni! I to pod warunkiem, z˙ e wszystko pójdzie dobrze. A musi ich polowa´c znacznie wi˛ecej, w daleko liczniejszych bandach ni˙z ta, która na jego oczach „zdmuchn˛eła” tego niby-jelenia. Oczywi´scie gdyby w˛edrował sam, nie byłoby problemu. Z Kuzynem Nietoperzem byłoby nawet łatwiej, oboj˛etnie dla kogo pracował. Dlaczego, do diabła, pozwoliłem jej i´sc´ ze mna? ˛ Dlaczego? Mo˙ze to ta jej odwaga, z jaka˛ zdj˛eła hełm skafandra w Strefie? Mo˙ze to wła´snie podobało mu si˛e w niej najbardziej? By´c mo˙ze równie˙z lito´sc´ . Na pewno, zwłaszcza na poczatku, ˛ istniał i ten motyw.
152
Kiedy pomy´slał, si˛egajac ˛ pami˛ecia˛ wstecz, jak lgn˛eła do niego w Strefie, szukajac ˛ w nim wsparcia, opierajac ˛ si˛e Hainowi nawet w tym ostatecznym poło˙zeniu. . . Có˙z to w ko´ncu jest miło´sc´ ? — zadumał si˛e. Powiedziała, z˙ e to jest wtedy, gdy troszczymy si˛e o kogo´s, troszczymy bardziej, ni˙z o siebie samych. Pochylił si˛e i pomy´slał przez chwil˛e. Czy naprawd˛e, w gł˛ebi serca, przejałby ˛ si˛e, gdyby Murnie dorwały Nietoperza? Wiedział dobrze, z˙ e nie uroniłby jednej łzy. Po prostu kolejny numer na długiej li´scie towarzystwa umarłych. Czy udawał si˛e do Czill dlatego, z˙ e porwano Vardi˛e? Nie, zdecydował, to przypadek. Jechał do Czill dlatego, z˙ e tylko tam miał szans˛e trafi´c na trop Skandera, a ten projekt. . . no có˙z, jakim uczuciem darzył go wła´sciwie? Jak bym to przyjał, ˛ gdyby Skander zwyci˛ez˙ ył i przerobił Wszech´swiat według swoich szalonych wyobra˙ze´n? Spotkał w swoim długim z˙ yciu wielu miłych ludzi, ludzi szcz˛es´liwych, starych przyjaciół i nowych znajomych, równie˙z i tu, ´ w Swiecie Studni. Oczywi´scie, z˙ e jako´s przejmował si˛e ich losem, chocia˙z w gł˛ebi duszy wiedział, z˙ e w potrzebie nie mógł pewnie liczy´c na wzajemno´sc´ z ich strony. Nathan Brazil, wieczny optymista. Czy komu´s w ogóle zale˙zało na nim? Rozmy´slał tak, leniwie obserwujac ˛ znacznie wi˛eksza˛ grup˛e Murniów, s´cigajacych ˛ spore stadko jeleniowatych. Ile razy był z˙ onaty, de jur˛e czy de facto! Dwadzie´scia? Trzydzie´sci? Pi˛ec´ dziesiat? ˛ Wi˛ecej? Chyba wi˛ecej — pomy´slał z powatpiewaniem. ˛ Chyba w ka˙zdym kolejnym stuleciu. Niektóre były rzeczywi´scie miłe, inne raczej podłe. W dwóch przypadkach był to nawet m˛ez˙ czyzna. Czy którejkolwiek z nich rzeczywi´scie zale˙zało na nim? ˙ ˙ Zadnej — pomy´slał gorzko. Zadnej z ich małymi samolubnymi serduszkami. Kochanki, psiakrew. Jedynymi przyjaciółmi, którzy go w ten czy tamten sposób nie zdradzili byli ci, którzy nie mieli takiej okazji. Czy rzeczywi´scie przejałby ˛ si˛e, gdyby Murnie go po˙zarły? Dzikie porty, odurzajace ˛ narkotyki, dziwki i spelunki, nie ko´nczace ˛ si˛e samotne godziny na mostku. Dlaczego tak długo z˙ yj˛e? — zastanawiał si˛e. Nie chodziło tylko o to, z˙ e si˛e nie starzeje. Wi˛ekszo´sc´ ludzi i tak nie umierała ze staro´sci. Zawsze pr˛edzej co´s ich dopadło. Ale nie jego. Zawsze jako´s udawało mu si˛e prze˙zy´c. Potłuczony, krwawiacy, ˛ tysiace ˛ razy bliski s´mierci. Zawsze jednak co´s, co tkwiło w nim, nie pozwalało mu umrze´c. Nagle przypomniał sobie Latajacego ˛ Holendra, przemierzajacego ˛ oceany s´wiata swym z˙ aglowcem z załoga˛ cieni, uwalnianego na krótko raz na pi˛ec´ dziesiat ˛ lat, tak długo pot˛epionego, póki pi˛ekna kobieta nie pokocha go tak, z˙ e b˛edzie gotowa odda´c dla niego z˙ ycie. 153
— Kto rzadzi ˛ Holendrem? — rzucił pytanie na wiatr. — Kto skazał go na ten los? To wszystko psychologia — pomy´slał. Holender, Diogenes — jestem wszystkimi naraz. Wła´snie dlatego jestem inny. Te miliony ludzi, którzy przez stulecia zabijali si˛e, poniewa˙z nikogo nie obchodzili. Nie ja, ja jestem przekl˛ety. Nie mog˛e pogodzi´c si˛e z powszechno´scia˛ płytkiego samolubstwa. Ten facet z. . . jak˙ze si˛e ten kraj nazywał? Z Anglii. Tak, Anglii. Orwell. Napisał ksia˙ ˛zk˛e, w której dowodził, z˙ e społecze´nstwo totalitarne podtrzymywane jest egoizmem, gł˛eboko zakorzenionym w ludzkiej naturze. Kiedy stawka była ju˙z znana, para jego bohaterów nawzajem si˛e zdradziła. Wszyscy my´sleli, z˙ e opowiada on o zagro˙zeniach, jakie niesie ze soba˛ przyszłe pa´nstwo totalitarne — pomy´slał Brazil gorzko. Mylili si˛e. Orwell pisał o ludziach sobie współczesnych. Byłe´s za dobry jak na ten mały, brudny s´wiat — powiedział, ale został. Dlaczego? Przez zaniedbanie? Czyje zaniedbanie? — zastanowił si˛e, nagle zaintrygowany. Miał ju˙z prawie odpowied´z, ale mu umkn˛eła. Wyczuwajac ˛ za plecami ruch, poderwał si˛e i odwrócił. Wuju podchodziła do´n powoli. Popatrzył na nia˛ ciekawie, jakby jej nigdy przedtem nie widział. Czekoladowobrazowa ˛ dziewczyna ze spiczastymi uszami zro´sni˛eta z połówka˛ brazowego ˛ szetlandzkiego kuca. A jednak jako´s to działa — pomy´slał. Centaury zawsze miały taki jaki´s szlachetny i pi˛ekny wyglad. ˛ — Powiniene´s zawoła´c które´s z nas — powiedziała mi˛ekko. — Sło´nce jest ju˙z prawie w zenicie. My´slałam, z˙ e s´pisz. — Nie — odpowiedział leniwie. — Po prostu rozmy´slałem. — Odwrócił si˛e z powrotem ku dolinie i omiótł ja˛ wzrokiem. Wydawało si˛e teraz, z˙ e roi si˛e na niej od Murniów i ich jeleniowatej zwierzyny. — O czym? — spytała niedbale, zabierajac ˛ si˛e do rozmasowania jego karku i ramion. — O sprawach, o których nie lubi˛e my´sle´c — odpowiedział tajemniczo. — O rzeczach, które ukrywałem w najdalszym zakatku ˛ umysłu, tak, by mnie nie dr˛eczyły, chocia˙z, jak wszystkie upiory, s´cigaja˛ mnie nawet wtedy, gdy o tym nie wiem. — Przechyliła si˛e i pocałowała go w policzek. — Naprawd˛e ci˛e kocham, Nathan — szepn˛eła. Podniósł si˛e i przeszedł w głab ˛ pieczary, klepiac ˛ lekko jej ko´nski grzbiet. Ze zdziwionym półu´smieszkiem na twarzy, wyciagaj ˛ ac ˛ si˛e koło Kuzyna Nietoperza, głosem tak cichym, z˙ e zdawał si˛e mówi´c do siebie, mruknał: ˛ — Naprawd˛e Wuju? Naprawd˛e?
Baronia Azkfru, Cesarstwo Akkafii Baron sprawiał jeszcze bardziej majestatyczne wra˙zenie ni˙z zwykle, a Datham Hain był na samym dnie, na granicy samobójstwa wskutek tygodni sp˛edzonych w kloacznych dołach. — Przywrócone ci zostaje twoje dawne imi˛e, Mar Hain — oznajmił baron tonem Najwy˙zszego. Był to tani gest, jednak˙ze dla Haina stanowił chwil˛e tak doniosła,˛ jak gdyby ukoronowano go jako najwy˙zszego władc˛e galaktyki, bowiem przywróciła mu cho´c drobna˛ cz˛es´c´ jego szacunku dla siebie. W ten sposób przybysz jeszcze silniej przywiazał ˛ si˛e był do Barona, z´ ródła wszelkich łask. — A teraz powierz˛e ci niezmiernie trudne zadanie — powiedział baron. — Jego wypełnienie b˛edzie wymagało lojalno´sci i po´swi˛ecenia, a tak˙ze całej twojej inteligencji i sprytu. Je´sli mnie zawiedziesz, b˛edziesz zgubiony na zawsze; je´sli ci si˛e uda, zasiadziesz ˛ przy mnie na honorowym miejscu jako pierwsza konkubina nie tylko swego barona, ale cesarza, władajacego ˛ by´c mo˙ze nie tylko tym imperium. — Wydaj tylko rozkazy swemu pokornemu niewolnikowi, a b˛ed˛e posłuszny nawet wtedy, gdy nie otrzymam z˙ adnej nagrody, a ich spełnienie przyjdzie mi opłaci´c z˙ yciem — płaszczył si˛e Hain. Zało˙ze˛ si˛e — pomy´slał baron sarkastycznie. Jeszcze raz po˙załował, z˙ e musi takiemu s´mieciowi powierzy´c taka˛ misj˛e. Niech diabli porwa˛ tych typów z Północy! Prognozy Wró˙zbity sprawdzały si˛e jednak co do joty, wi˛ec nie wystapi ˛ przeciwko niemu, przynajmniej nie w tej fazie operacji. Pó´zniej si˛e zobaczy! — Słuchaj uwa˙znie, Mar Hain — powiedział baron ostro˙znie. — Wkrótce spotkasz trzy obce istoty. Wszczepimy ci translator, b˛edziesz wi˛ec mógł s´ledzi´c ich rozmowy. Dwoje z nich to przybysze, by´c mo˙ze b˛eda˛ si˛e porozumiewa´c w nieprzetłumaczalnym j˛ezyku twojej przeszło´sci, lepiej wi˛ec b˛edzie, je´sli tam, gdzie to mo˙zliwe, udawa´c b˛edziesz niewiedz˛e i głupot˛e. Ruszycie razem w długa˛ podró˙z. Powiem ci teraz, co b˛edziesz robił. . . — Te plugawe robaki! — krzykn˛eła Vardia, noszaca ˛ teraz imi˛e Chon, kiedy poło˙zyły ja˛ na drodze wraz z innymi i odleciały, wydajac ˛ denerwujace ˛ buczace ˛ d´zwi˛eki. 155
— Tylko bez rasowych uprzedze´n — powiedział Hain powa˙znie. — One nie maja˛ o tobie lepszego mniemania, ni˙z ty o nich, a poza tym sa˛ moimi współplemie´ncami. — Dajcie spokój, sko´nczcie z tym! — warknał ˛ Skander. Nie mogac ˛ chodzi´c, ulokowany został w siodle przytroczonym do grzbietu Haina. — Przed nami długa i z pewno´scia˛ niełatwa podró˙z. By´c mo˙ze nasze z˙ ycie zawisło od naszej dobrej współpracy. Nie z˙ ycz˛e sobie tych połajanek! — Wła´snie — przytaknał ˛ Rel. — Pami˛etajcie prosz˛e, wy dwoje, z˙ e cho´c zostali´scie porwani, łaczy ˛ nas wspólny cel, który nam przy´swieca. Oszcz˛ed´zcie wi˛ec sobie na razie tych kłótni, zanim go nie osiagniemy. ˛ Znajdowali si˛e na granicy imperium, obsadzonej przez znudzonych stra˙zników. Krajobraz ogromnie si˛e zmienił. Spieczony, pagórkowaty, ró˙zowoszary lad ˛ Akkafii urwał si˛e raptownie tak, jakby oddzielała go namacalna bariera, idealnie prosta, rozciagaj ˛ aca ˛ si˛e wzdłu˙z całego horyzontu. — Załó˙zcie maski gazowe — polecił im Rel, który sam obywał si˛e bez niej. Nie wiedzieli nawet, czy oddychał. Maska Haina była ogromna, wielki owad sprawiał wra˙zenie, jak gdyby nosił za oczami rodzaj ogromnych, krzywych nauszników. Maska Vardii zawieszona była na ta´smie owini˛etej wokół jej szyi, a z jej nogami łaczyły ˛ ja˛ dwa przewody zako´nczone igłami, wbitymi w skór˛e. Maska Skandera wygladała ˛ zwyczajnie, zakrywała nos i usta. Prowadziła do niej rura połaczona ˛ ze zbiornikiem, umieszczonym równie˙z na grzbiecie Haina. Tylko aparat Vardii był wypełniony nie mieszanka˛ tlenowa,˛ a czystym dwutlenkiem w˛egla. Specjalny mechanizm umo˙zliwiał wymian˛e zu˙zytej zawarto´sci jej pojemnika i pojemnika Skandera i Haina. Sze´sciokat, ˛ na teren którego wkraczali, sprawiał dosy´c ponure wra˙zenie; niebo ja´sniało nie ró˙znymi odcieniami bł˛ekitu, powszechnymi na znacznych obszarach s´wiata, lecz jasna,˛ niemal dra˙zniac ˛ a˛ z˙ ółcia.˛ — D´zwi˛ek b˛edzie si˛e tu wprawdzie przenosił, wolno jednak i bardzo zniekształcony — wyja´snił Rel. — W atmosferze wyst˛epuje wystarczajaca ˛ ilo´sc´ gazów s´ladowych, by´smy si˛e mogli oby´c takimi prostymi urzadzeniami. ˛ Drobiny powietrza przesaczyły ˛ si˛e z otaczajacych ˛ sze´sciokatów. ˛ B˛edziemy mogli po drodze od´swie˙za´c zawarto´sc´ naszych pojemników, u˙zywajac ˛ zapasów, jednak˙ze pod z˙ adnym pozorem nie wolno wam zdejmowa´c masek! W powietrzu znajduje si˛e sporo czastek, ˛ które sa˛ wprawdzie nieszkodliwe dla waszej skóry, jednak˙ze które mogłyby spowodowa´c duszno´sci czy nawet s´mier´c, gdyby´scie je wchłon˛eli do płuc w wi˛ekszej ilo´sci. Vardia zlustrowała krajobraz na tyle, na ile pozwalał w´sciekły blask. Postrz˛epiony teren w kolorze spalonej jasnej czerwieni, poprzecinany kanionami, usiany dziwacznymi, zwietrzałymi łukami i kolumnami. Co było przyczyna˛ tej erozji — zastanowiła si˛e machinalnie. Jakie˙z stwory mogły zamieszkiwa´c w tak nieprzy˙ st˛epnym terenie. Zycie oparte na w˛eglu? Tak powinno by´c na całej Półkuli Połu156
dniowej, jednak˙ze nie chciało si˛e jako´s wierzy´c, by z˙ ycie oparte na w˛eglu mogło przetrwa´c w miejscu takim, jak to. — Hain — pouczył Rel — pami˛etaj o tym, by przez cały czas trzyma´c dziób szczelnie zamkni˛ety. Nie chcesz chyba si˛e nałyka´c. Aha, Skander, pilnuj, z˙ eby dolna cz˛es´c´ twego ciała była szczelnie owini˛eta kocem tak, by´s zachował dostatecznie du˙zo wilgoci i nie wysechł. Tak został skonstruowany aparat do oddychania. Wszystko gotowe? Jakie´s pytania? To ostatni moment, by je zada´c. — Owszem, mam kilka pyta´n — powiedziała Vardia nerwowo. — Z jakimi stworzeniami mo˙zemy si˛e spotka´c i jakie mamy szans˛e na przebycie tego terenu i prze˙zycie? — W zasadzie moga˛ to by´c automaty, my´slace ˛ maszyny — odparł Rel. — To sze´sciokat ˛ o wysokim poziomie rozwoju technologii; wła´sciwie poziom techniki jest tu wy˙zszy ni˙z w terenie, na którym byli´smy poprzednio. Jedynym powodem, dla którego współistnieja˛ jest to, z˙ e Akkafianie nie mogliby tu zbyt długo przebywa´c, prócz tego nie ma tu wła´sciwie nic, co mogłoby by´c dla nich po˙zyteczne, podczas gdy ludzie zamieszkujacy ˛ ten sze´sciokat ˛ nie mogliby funkcjonowa´c w atmosferze bardziej sprzyjajacej ˛ waszej formie z˙ ycia. Ruszajmy! I tak ju˙z stracili´smy mas˛e czasu! Przekonacie si˛e po drodze. To powiedziawszy, Wró˙zbita i Rel po´spiesznie przepłyn˛eli przez granic˛e. Vardia z uczuciem całkowitej bezradno´sci ruszyła ich s´ladem. Hain i Skander zamykali pochód. Skander i Vardia mieli takie samo wra˙zenie: wydawało im si˛e, z˙ e nagle otoczyła ich atmosfera zło˙zona z nafty. Smród przenikał ciała i przedostawał si˛e do wdychanego powietrza. Atmosfera była ci˛ez˙ ka, niemal oleista; cho´c niewidoczna, chlapała o ich ciała niczym płyn, chocia˙z wiedzieli, z˙ e był to jednak tylko gaz. Poza tym wywoływała lekkie pieczenie, niczym wysokoprocentowy alkohol. Trwało dobra˛ chwil˛e, zanim si˛e nie przyzwyczaili. Rel towarzyszył im w tempie dorównujacym ˛ najszybszemu krokowi Vardii; Hain szedł w tym samym rytmie, mniej wi˛ecej osiemdziesi˛ec´ kilometrów na godzin˛e. W niecała˛ godzin˛e wyszli na brukowana˛ drog˛e. Kamie´n, którym ja˛ wyło˙zono, wygladał ˛ jak pojedyncza, długa wst˛ega polerowanego nefrytu. Podobnie jak na wi˛ekszo´sci dróg i s´cie˙zek ró˙znych sze´sciokatów, ˛ i tu panował o˙zywiony ruch. Na pierwszy rzut oka wydawało im si˛e, z˙ e nie ma dwóch identycznych mieszka´nców. Byli w´sród nich wysocy, niscy, grubi, chudzi, nawet podłu˙zni. Poruszali si˛e na kołach, wspornikach, dwóch, czterech, sze´sciu czy o´smiu nogach, wyposaz˙ eni byli we wszelkie mo˙zliwe akcesoria, równie˙z i takie, których przeznaczenia nie sposób si˛e było domy´sle´c. Cho´c były najwyra´zniej maszynami zbudowanymi z matowosrebrzystego metalu, wszystkie wygladały, ˛ jakby je ukształtowano ˙ jednym uderzeniem. Zadnych czopów, złaczy ˛ i podobnych szczegółów konstrukcyjnych, zginały metal niczym skór˛e i to w dowolnym kierunku. Wła´snie to wzbudziło najwi˛ekszy podziw Vardii. 157
Ka˙zdy został skonstruowany w s´ci´sle okre´slonym celu, dla zaspokojenia konkretnej potrzeby społecznej. Wykonywały zadania, dla których je stworzono. Było to — pomy´slała — najpraktyczniejsze ze społecze´nstw, z jakimi si˛e dotad ˛ zetkn˛eła. Uderzała doskonało´sc´ porzadku ˛ społecznego i jego utylitaryzm — połaczenie ˛ najlepszych koncepcji z Komlandów z uniezale˙znieniem od potrzeb fizycznych wła´sciwym Czilli. Gdyby˙z to jeszcze mogła zrozumie´c, co robili ci mieszka´ncy Pa´nstwa! Pojawiły si˛e równie˙z budowle, coraz liczniejsze w miar˛e jak posuwali si˛e w głab ˛ kraju. W niektórych mo˙zna było rozpozna´c budynki, z pewno´scia˛ równie ró˙znorodne i dziwaczne w kształcie jak mieszka´ncy tego dziwnego kraju. Inne konstrukcje przypominały raczej szkielety, czy te˙z strzeliste wie˙zyce, poskr˛ecane kształty z metalu, a nawet jakie´s d´zwigary, uło˙zone w sposób przemy´slany, lecz trudny do rozszyfrowania. Robotnicy o funkcjonalnej konstrukcji krzatali ˛ si˛e tu i tam. Niektórzy oczywi´scie co´s budowali, inni jednak, jak si˛e zdawało, dra˙ ˛zyli po prostu dziury, które nast˛epnie zasypywali, inni jeszcze przenosili kupy piachu z jednego miejsca na drugie. Wszystko to nie miało wi˛ekszego sensu. Szli dalej, prowadzeni przez Wró˙zbit˛e i Rela, nie zatrzymujac ˛ si˛e przez kilka godzin i nie przyciagaj ˛ ac ˛ najmniejszej uwagi napotkanych stworów. Kilkakrotnie Hain i Vardia musieli pospiesznie usuna´ ˛c si˛e z drogi, by unikna´ ˛c zgniecenia przez poruszajace ˛ si˛e roboty lub ich ładunek. Doszli wreszcie do budynku, który wydawał si˛e by´c zbudowany z tego samego materiału, co same roboty i tworzył rodzaj wielkiej stodoły. Wró˙zbita i Rel zaskoczyli ich, ruszajac ˛ prowadzacym ˛ do budynku chodnikiem. Doszli do du˙zych przesuwanych drzwi, po czym wznie´sli si˛e do bardzo du˙zego przycisku, z powrotem, znowu w gór˛e, i znów z powrotem. — Czy mam go wcisna´ ˛c? — spytała Vardia. Odpowied´z zabrzmiała w jej uszach jak kakofonia zniekształconych d´zwi˛eków, Rel podskakiwał w gór˛e i w dół, s´wiatełka Wró˙zbity błyskały z˙ ywiej ni˙z zwykle, w ko´ncu wi˛ec Vardia nacisn˛eła guzik. Drzwi zamkn˛eły si˛e w bok z okropnym hałasem, a dziwny stwór, który ich prowadził, usunał ˛ si˛e do s´rodka. Ruszyli jego s´ladem i znale´zli si˛e w bardzo du˙zej, ale całkowicie pozbawionej sprz˛etów izbie. Nagle drzwi za nimi zasun˛eły si˛e i znale´zli si˛e w zupełnej ciemno´sci, roz´swietlonej jedynie dziwacznymi, nie dajacymi ˛ wiele s´wiatła błyskami Wró˙zbity. Tak si˛e ju˙z przyzwyczaili do dziwacznych wra˙ze´n, jakie niosła z soba˛ tutejsza atmosfera, z˙ e ich brak był dla nich równie dotkliwy, jak ich poczatkowa ˛ wszechobecno´sc´ . Zewszad ˛ dochodziło furkotanie, jakie´s trzaski, jakby strzelanie, które trwało przez dobrych kilka minut. W ko´ncu otworzyły si˛e wewn˛etrzne drzwi, ukazujac ˛ inna˛ naga˛ izb˛e, tym razem o´swietlona˛ ukrytymi w suficie lampami. Weszli do s´rodka.
158
— Mo˙zecie teraz zdja´ ˛c wasze maski — powiedział Rel wyra´znie. — Skander, czy mo˙zesz zej´sc´ z Mar Haina? Dzi˛ekuj˛e. A. teraz, Hain, czy mo˙zesz — ale delikatnie — zdja´ ˛c obie rury z nóg obywatelki Chon? Tak, tak dobrze. Wszyscy odetchn˛eli s´wie˙zym powietrzem Było tu goraco ˛ i Vardia czuła si˛e słabo i niewygodnie. Inni bardzo si˛e o˙zywili. — Za chwil˛e i ty poczujesz si˛e dobrze, obywatelko Chon — zapewnił ja˛ Rel. — Atmosfera składa si˛e tu z prawie czystego tlenu z odrobina˛ dwutlenku w˛egla. Za chwil˛e ilo´sc´ ta zwi˛ekszy si˛e nie tylko w wyniku oddychania naszych towarzyszy podró˙zy. Usłyszeli s´wiszczacy ˛ d´zwi˛ek i z bocznych drzwi niemal niewidocznych w tylnej s´cianie wyszła metalowa posta´c. Ukształtowana była na podobie´nstwo człowieka, wzrostu zbli˙zonego do Vardii, jednak˙ze pozbawiona twarzy, w której miejscu widniał trójkatny ˛ ekran. — Mam nadziej˛e, z˙ e wszystko jest w porzadku ˛ — powiedział przyjemnym głosem, w którym d´zwi˛eczały nieoczekiwanie ludzkie tony. W samej rzeczy był to głos usłu˙znego urz˛ednika hotelowego w s´rednim wieku, znacznie bardziej ludzki, ni˙z monotonne brzakanie ˛ Rela. — Ta zielona mieszkanka Czill jest ro´slina,˛ a nie zwierz˛eciem — wyja´snił Rel stworowi. — Wymaga dwutlenku w˛egla w st˛ez˙ eniu przynajmniej pół procenta. Czy mo˙zesz podnie´sc´ poziom? Czuje si˛e teraz bardzo niedobrze. — Och, tak mi przykro, naprawd˛e przykro — odparł robot tak szczerze, z˙ e wszyscy niemal mu uwierzyli. — Wła´snie wprowadzamy poprawk˛e. Jednocze´snie Vardia wyra´znie dostrzegła ró˙znic˛e, czujac ˛ si˛e z ka˙zda˛ chwila˛ lepiej. Oddychała znacznie swobodniej, znikło uczucie, jakby za chwil˛e miała zemdle´c. Wszystko to musiało si˛e wiaza´ ˛ c z niedoborem dwutlenku w˛egla. Vardi˛e zdumiewała skuteczno´sc´ ich działania, zazdro´sciła po cichu ich jedno´sci. — Jakiego s´rodowiska potrzebujecie? — spytał stwór. — Typ 12, 31, 126 i 340 — podał Rel. — Sasiaduj ˛ ace ˛ ze soba,˛ z wewn˛etrznym telefonem, je´sli łaska. — Takie przygotujemy — zapewnił ich robot, kłaniajac ˛ si˛e lekko. — Có˙z to za miejsce? — spytał Skander ostro. Robot cofnał ˛ si˛e i Vardia przysi˛egłaby, z˙ e na jego pozbawionej rysów twarzy odbił si˛e wstrzas, ˛ harmonizujacy ˛ z tonem odpowiedzi. — Jak to? To po prostu przej´sciowy hotel pierwszej klasy, a có˙zby innego? Do pokoi zawiozły ich małe roboty na kółkach, z miejscem na baga˙z i inne sprz˛ety. Wszystko to umieszczono w przechowalni z wyjatkiem ˛ zbiorników powietrza, które zostały zabrane do oczyszczenia i ponownego napełnienia. Zadbano, by Vardia otrzymała wła´sciwy gaz. Silne r˛ece delikatnie d´zwign˛eły Skandera z siodła i przeniosły na jeden z wózków. Uczony z wielka˛ pr˛edko´scia˛ przejechał o´swietlonym tunelem i zatrzymał
159
si˛e przed nie oznakowanym pokojem. Drzwi otworzyły si˛e automatycznie, wózek wjechał do s´rodka i stanał. ˛ Skander osłupiał. Przed nim otwierał si˛e basen kapielowy, ˛ z pochylnia˛ łagodnie zanurzona˛ w bł˛ekitnej wodzie, która stawała si˛e coraz gł˛ebsza. Basen miał mniej wi˛ecej pi˛etna´scie metrów długo´sci i dziesi˛ec´ szeroko´sci. W przejrzystej wodzie doskonale wida´c było pływajace ˛ rybki z gatunku, za którym Umiau przepadały, a tak˙ze łodygi niebieskozielonych wodorostów, równie˙z wchodzacych ˛ w skład ich pokarmu. Skander stoczył si˛e z wózeczka wprost do wody, która w najgł˛ebszym miejscu si˛egała mniej wi˛ecej czterech metrów. Cudowne uczucie. Wózek odjechał zamykajac ˛ za soba˛ drzwi. Wrócił po Haina, który okazał si˛e za du˙zy. W ciagu ˛ kilku chwil pojawił si˛e inny wózek, który wspólnie z pierwszym przetransportował Haina tym samym tunelem do nast˛epnych drzwi, za którymi mie´scił si˛e pokój wyło˙zony najszlachetniejszym futrem zagrt i zaopatrzony w stosowny zapas soczystych białych robaków. Vardi˛e przetransportowano do pomieszczenia o z˙ yznej czarnej glebie i sztucznym s´wietle słonecznym. Po´srodku z sufitu zwisał nawet ła´ncuszek z napisem w j˛ezyku Czill: Pociagn ˛ a´ ˛c dla wyłaczenia ˛ s´wiatła. Go´scie b˛eda˛ budzeni, w osiem godzin po wyłaczeniu ˛ s´wiatła lub w 12 godzin po wyłaczeniu ˛ s´wiatła lub w 12 godzin po zaj˛eciu pokoju. W rogu mie´scił si˛e niewielki basen z czysta˛ woda,˛ znajdowało si˛e nawet niewielkie biurko z zapasem papieru i piórem. Sadz ˛ ac ˛ po wyposa˙zeniu swojego pokoju bez trudu mogła sobie wyobrazi´c, jak wygladaj ˛ a˛ pokoje Skandera i Haina. Ciekawa była tylko pomieszczenia Wró˙zbity i Rela. Z pewno´scia˛ powiedziałoby jej to wi˛ecej o naturze tajemniczych stworów z Północy ni˙z wszystko, co o nich dotychczas wiedziała. W pokojach dał si˛e słysze´c lekki trzask, po którym usłyszeli dziwny, monotonny głos Rela: — Czujcie si˛e prosz˛e tej nocy go´sc´ mi barona — powiedział. — Jutro załatwi˛e wam transport, który zawiezie was do granicy. Pó´zniej nie b˛edziemy ju˙z mieli tak wygodnych i miłych kwater, korzystajcie wi˛ec. Pojutrze b˛edzie trudniej. Vardia napiła si˛e do syta i pogra˙ ˛zyła swoje korzonki w z˙ yznym czarnoziemie z uczuciem nieopisanej, niewiarygodnej błogo´sci. Całkowicie zaspokojona, wygasiła s´wiatła. Skander zasnał ˛ ostatni, bowiem Umiau, uwolniony z siodła, nie mógł si˛e nacieszy´c do syta swoboda˛ wodnych igraszek. Wreszcie i on jednak wypełzł na brzeg i wyłaczył ˛ s´wiatło przyciskiem umieszczonym na s´cianie. Wszyscy spali zdrowo i smacznie (mo˙ze za wyjatkiem ˛ Wró˙zbity i Rela, co do których pozostała trójka nie miała pewno´sci, czy w ogóle snu potrzebuja) ˛ i wszystkich obudziło nie tylko automatyczne właczenie ˛ s´wiateł, ale i głos Rela. Po raz pierwszy zdradzał on wyra´zna˛ emocj˛e nie tyle tonem, ile ostrym, szybkim, podnieconym sposobem, w jaki mówił. 160
— Co´s jest zupełnie nie tak! — o´swiadczył. — Zostali´smy zatrzymani z jakich´s technicznych przyczyn! Nie mo˙zemy dzi´s wyruszy´c! — Czy chcesz powiedzie´c — głos Skandera dochodzacy ˛ do reszty towarzystwa zdradzał niemal kompletne niedowierzanie — z˙ e zostali´smy aresztowani? — Na to wyglada ˛ — odpowiedział Rel. — Nie mog˛e tego zrozumie´c.
Murithel — gdzie´s w gł˛ebi kraju — Mamy kłopoty — powiedział Brazil, z trudem łapiac ˛ oddech. Ju˙z trzy dni posuwali si˛e skalistym górskim grzbietem, przewa˙znie pod osłona˛ ciemno´sci, prowadzeni przez Nietoperza przenikajacego ˛ wzrokiem i organicznym sonarem mrok. Omin˛eli setki, je´sli nie tysiace ˛ krwio˙zerczych Murniów, cz˛esto podchodzac ˛ po ciemku pod osiedla, cicho omijajac ˛ ogniska obozów. Mieli wyjatkowe ˛ szcz˛es´cie i doskonale o tym wiedzieli. W ko´ncu jednak góry sko´nczyły si˛e. Góry, a wła´sciwie wzgórza, sko´nczyły si˛e gwałtownie postrz˛epionym urwiskiem, odchodzacym ˛ pod katem ˛ do kierunku, w którym zmierzali. Przed nimi na wschodzie rozciagała ˛ si˛e płaska preria, si˛egajaca ˛ a˙z po horyzont. O tej porze roku było tu jeszcze sucho, teren za´scielały wysokie, z˙ ółte trawy, kwitnace ˛ na ró˙zowo. Na równinie pasły si˛e tysiaczne ˛ stada antylop, stanowiacych ˛ podstaw˛e wy˙zywienia Murniów. Równina była równie˙z usiana obozami, z których ka˙zdy składał si˛e z co najwy˙zej siedmiu grup, ka˙zda po trzy, cztery skórzane namioty, tworzacych ˛ krag. ˛ Brazila, lustrujacego ˛ t˛e sceneri˛e, oceniajacego ˛ ich poło˙zenie, m˛eczyło co´s, co wyczuwał niemal pod´swiadomie, jaka´s wada, jaka´s niespójno´sc´ obrazu. — W jaki u diabła sposób w ogóle mamy si˛e przedosta´c i nie wpa´sc´ na nich? — spytała Wuju nerwowo. — Nie mo˙zemy wszystkich pokona´c, nawet po ciemku. — No có˙z, rozbijmy tu obóz na jeden dzie´n — poddał my´sl Kuzyn Nietoperz — a ja w nocy rozejrz˛e si˛e i zbadam, jak daleko mamy do najbli˙zszej kryjówki. Mo˙ze co´s wymy´slicie, zanim wróc˛e. Przyznali, z˙ e jest to jedyna rzecz, jaka˛ moga˛ zrobi´c, wygrzebali wi˛ec zagł˛ebienie w skale i spróbowali zasna´ ˛c. Pierwsza˛ wacht˛e trzymał Brazil, nast˛epna˛ Nietoperz, wreszcie Wuju. Taka kolejno´sc´ przyj˛eła si˛e ju˙z od wielu dni. Nathan Brazil s´nił swoje dziwaczne sny, gdy poczuł, z˙ e kto´s delikatnie nim potrzasa. ˛ — Nathan! — szeptała Wuju naglaco. ˛ — Obud´z si˛e! Jest ju˙z prawie zupełnie ciemno!
162
Podniósł si˛e i próbował si˛e otrzasn ˛ a´ ˛c ze snu. Kr˛eciło mu si˛e w głowie, był osłabiony zmniejszonymi racjami, jakie wydzielał z zapasów, ukrytych w jukach. Trudy podró˙zy wyra´znie go podłamały. Wuju była w niemal równie złej kondycji, bowiem rosnacej ˛ przy drodze trawy nie starczało, by zaspokoi´c jej apetyt. Nigdy — si˛e jednak nie skar˙zyła. ´ Smierdzieli wszyscy niczym koncentrat potu i odchodów. Brazil zastanawiał si˛e, czy Murnie maja˛ dobry w˛ech. Pozbawieni kapieli, ˛ u˙zywajac ˛ od trzech dni li´sci zamiast papieru toaletowego, byli wyczuwalni na pi˛ec´ kilometrów pod wiatr. W ka˙zdym razie on by ich wyczuł na pewno. Kuzyn Nietoperz czekał a˙z sło´nce schowa si˛e zupełnie. Brazil podszedł do niego po cichu. — Jeste´s gotów, Nietoperzu? — spytał nocnego stwora. — Nie jest z´ le — dobiegła odpowied´z. — Wiatr jest niekorzystny. Je˙zeli równina jest rozległa, b˛ed˛e musiał przynajmniej raz wyladowa´ ˛ c. Nie podoba mi si˛e to. Brazil skinał ˛ głowa: ˛ — Có˙z, chciałbym, z˙ eby´s, o ile to mo˙zliwe, wyladował, ˛ albo przynajmniej zni˙zył si˛e na tyle, by zerwa´c troch˛e tego zielska. — Co masz na my´sli? — spytał tamten. — Mo˙ze co´s z tego wyjdzie! — odpowiedział Brazil. — Je˙zeli b˛edziemy mieli szcz˛es´cie i je˙zeli nie b˛edziemy musieli gna´c a˙z do granicy. — Zobacz˛e co si˛e da zrobi´c — odpowiedział Nietoperz sucho. — Powinni´smy pokona´c ten kawałek jednym skokiem, wiesz o tym dobrze. Je´sli ju˙z ruszymy, nie b˛edziemy si˛e mieli gdzie ukry´c. Brazil popatrzył na niego dziwnie: — Wiesz, nie mog˛e ci˛e do ko´nca rozgry´zc´ — powiedział. — Co tu jest do rozgryzania? — odparł Nietoperz. — Jestem w tym po uszy tak jak wy, wiesz dobrze. — Dlaczego po prostu nie odlecisz? Mo˙ze nie zdołałby´s pokona´c tej odległo´sci jednym skokiem, ale mógłby´s wybra´c takie miejsce na postój, w którym byłby´s w miar˛e bezpieczny. Dlaczego si˛e nas trzymasz? Nietoperz u´smiechnał ˛ si˛e swoim szczurzym grymasem, szczerzac ˛ potrójny rzad ˛ ostrych drobnych z˛ebów. — Prawd˛e mówiac ˛ my´slałem o tym wiele razy, zwłaszcza ostatnimi dniami. To wyjatkowo ˛ kuszaca ˛ alternatywa, zwłaszcza teraz, ale nie mog˛e tego zrobi´c. — Dlaczego? — naciskał Brazil, teraz rzeczywi´scie zaintrygowany. Nietoperz my´slał przez chwil˛e: — Powiedzmy, z˙ e kiedy´s nie pomogłem ludziom, którym — wiedziałem to — groziło niebezpiecze´nstwo. Nie chciałbym mie´c nowych ludzi na sumieniu. — Ka˙zde z nas d´zwiga swój krzy˙z — powiedział Brazil tonem zrozumienia. — Ja by´c mo˙ze ci˛ez˙ szy, ni˙z inni. 163
— To sprowadza si˛e do czego´s wi˛ecej, ni˙z po prostu sumienia, Brazil — odpowiedział Kuzyn Nietoperz powa˙znie. — Znałem pewnych ludzi. Podobnie jak ja pragn˛eli władzy, bogactwa, sławy, wszystkiego, do czego warto da˙ ˛zy´c. Dla tych warto´sci gotowi byli kłama´c, oszukiwa´c, zadawa´c cierpienie, nawet zabija´c. Ja równie˙z pragn˛e tych rzeczy, Brazil, ale dlaczego miałbym mie´c do nich wi˛eksze prawo ni˙z oni? By´c mo˙ze, cho´c tego akurat nie jestem pewien, fakt, i˙z oni porzuciliby ci˛e, a ja — nie, daje mi nad nimi przewag˛e. Tak w ka˙zdym razie chciałbym sadzi´ ˛ c. To powiedziawszy, widzac, ˛ jak ostatnie promienie sło´nca znikaja˛ za skałami na zachodzie, Kuzyn Nietoperz uniósł si˛e w mrok. W chwil˛e pó´zniej Wuju przysun˛eła si˛e do Brazila. — Có˙z za dziwny typ — powiedziała z podziwem. Za´smiał si˛e niewesoło: — Masz na my´sli Nietoperza? Odsłonił si˛e bardziej, ni˙z mogłem przypu´sci´c. To najbardziej osobiste prze˙zycie, jakie zdarzyło mi si˛e w ostatnich dniach. Ale nie, dziwny to nieodpowiednie słowo. Niezwykły, tak, mo˙ze. Je´sli mówił prawd˛e, jest równie˙z dobrym przyjacielem i szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem. Bardzo mo˙zliwe, z˙ e jest on równie˙z jednym z najniebezpieczniejszych ludzi, jakich spotkałem na tej planecie. Nie zrozumiała go, ale nawet nie starała si˛e. My´slała o czym´s znacznie wa˙zniejszym. — Nathan — spytała cicho — czy czeka nas s´mier´c? — Mam nadziej˛e, z˙ e nie — odpowiedział lekko, próbujac ˛ zmieni´c nastrój. — Przy odrobinie szcz˛es´cia. . . — Mów prawd˛e, Nathan! — przerwała mu. — Jakie mamy szans˛e? — Niewielkie — odpowiedział szczerze. — Zdarzało mi si˛e jednak ju˙z by´c w podobnym albo i gorszym poło˙zeniu w ciagu ˛ mojego długiego z˙ ycia. Prze˙zyj˛e, Wuju. Ja. . . — urwał nagle i umknał ˛ spojrzeniem przed jej wzrokiem. Zrozumiała i w jej oczach rozbłysły małe łzy. — Ale inni nie prze˙zyja˛ — doko´nczyła za niego. — O to chodzi, prawda? To jest ten twój krzy˙z. Jak wiele razy byłe´s jedynym, który si˛e uratował? Przez chwil˛e wpatrywał si˛e w ciemno´sc´ . Potem, nie odwracajac ˛ si˛e, powiedział: — Nie zlicz˛e, Wuju. Kuzyn Nietoperz powrócił po przeszło godzinie. Brazil i Wuju robili co´s w ich schronieniu. Przyjrzał si˛e im ciekawie. Unie´sli głowy znad roboty, obserwujac, ˛ jak si˛e zni˙za, wreszcie Brazil zadał to jedyne i najwa˙zniejsze pytanie: — No i có˙z? — Mniej wi˛ecej pi˛ec´ kilometrów — odpowiedział Nietoperz gładko. — W tej odległo´sci teren opada stromo w dolin˛e rzeki, brzeg jest mulisty, woda płytka, a prad ˛ niespieszny. Wła´sciwie ledwie płynie. Wydawało si˛e, z˙ e Brazil rozja´snia si˛e, słyszac ˛ te wie´sci, zwłaszcza dotyczace ˛ rzeki. 164
— Czy mo˙zemy dobiec tam w prostej linii? — spytał. Nietoperz potwierdził: — Kiedy zejdziemy, ustawi˛e was na odpowiedni kierunek. B˛ed˛e leciał nad waszymi głowami od punktu wyj´scia, by utrzyma´c was na wła´sciwym tropie. ´ — Swietnie! Dobrze! — ucieszył si˛e Brazil. — A jak z antylopami? — Sa˛ ich tam dziesiatki ˛ tysi˛ecy — odpowiedział Nietoperz. — Skupionych w du˙zych grupach. B˛edziemy mogli omina´ ˛c je z daleka. — Znakomicie! Znakomicie! — podniecenie Brazila zdawało si˛e wzrasta´c z ka˙zdym słowem. — A teraz najwa˙zniejsze: czy udało ci si˛e zdoby´c troch˛e trawy? Kuzyn Nietoperz wrócił do miejsca, w którym wyladował, ˛ podnoszac ˛ jedna˛ noga˛ k˛epk˛e trawy. Trzymajac ˛ ja,˛ poku´stykał z powrotem i rzucił zielsko Brazilowi. Kapitan chwycił je z wyrazem nadziei na twarzy, powachał, ˛ nawet spróbował smaku. Było troch˛e kruche i przy gwałtownym zginaniu wydawało lekki trzask. — Tak z ciekawo´sci: co wła´sciwie robisz? — spytał Nietoperz. Brazil wycia˛ gnał ˛ z torby gar´sc´ cienkich patyczków. — Zapałki — wyja´snił. — Nie zauwa˙zyli´scie, nie pomy´sleli´scie o nich? Czy˙z nie widzieli´scie, tam na równinie? Wydawało si˛e, z˙ e nie rozumieja.˛ — Nie widziałem niczego prócz antylop, Murniów, i trawy — powiedziała Wuju próbujac ˛ zebra´c my´sli. — Nie! Nie! — upierał si˛e Brazil, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa˛ w zapami˛etaniu. — Nie idzie o to, co widzieli´scie! Rzecz wła´snie w tym, czego nie widzieli´scie! Popatrzcie tam, w ciemno´sc´ ! Co widzicie? — Tylko ciemno´sc´ czarna˛ jak smoła — powiedziała Wuju. — Tylko s´piace ˛ antylopy, Murniów, traw˛e — powiedział Nietoperz. — Wła´snie! — skomentował Brazil, coraz bardziej podniecony. — Ale to, czego nie widzicie nigdzie tutaj, to co´s, co spotykali´smy w ka˙zdym mijanym dotad ˛ obozie Murniów. — Nadal nie rozumieli, wi˛ec ciagn ˛ ał ˛ po chwili: — Popatrzcie, dlaczego Murniowie buduja˛ ogniska w obozach? Nie po to, by przyrzadza´ ˛ c straw˛e, poniewa˙z, jak widzieli´smy, po˙zeraja˛ zdobycz na surowo, a nawet — na z˙ ywo. Robia˛ to po prostu dla ogrzania si˛e! Równie˙z, oczywi´scie, dla ochrony przed watahami psów. Musi to by´c dla nich bardzo wa˙zne, w przeciwnym wypadku nie widzieliby´smy tak wielu ognisk po drodze. Problem w tym, z˙ e na tej równinie nie ˙ pali si˛e ani jedno! Zadnego, cho´cby male´nkiego s´wiatełka, z˙ adnej iskierki! Koryto rzeki jest szerokie, nurt płytki i powolny. Jak sadzicie ˛ — co to oznacza? — My´sl˛e, z˙ e wiem, o co chodzi — odpowiedziała Wuju z wahaniem. — Jest teraz pora sucha. Tam, na trawiastej prerii, niebezpiecze´nstwo po˙zaru jest wi˛eksze, ni˙z l˛ek przed psami lub potrzeba ciepła. — To musi by´c jak hubka! — zauwa˙zył Brazil. — Je˙zeli tak si˛e obawiaja˛ wszelkiego ognia, musi tam by´c tak sucho, z˙ e ka˙zda iskra mo˙ze wznieci´c po˙zar.
165
Przy sprzyjajacym ˛ wietrze mo˙zemy im tak przygrza´c, z˙ e ostatnia˛ rzecza,˛ jaka˛ b˛eda˛ si˛e przejmowa´c, b˛edziemy my! — Wiatr jest tak korzystny, jak tylko mo˙zliwe — powiedział Nietoperz spokojnie. — Zatem w porzadku ˛ — odparł Brazil. Zdjał ˛ całe ubranie i — zupełnie nagi — wskoczył na grzbiet Wuju, kładac ˛ si˛e na nim plecami. Przeciagn ˛ ał ˛ koszul˛e przez pier´s i pod pachami. — Chwy´c oba ko´nce, Wuju i okr˛ec´ je sobie dokładnie. ´ agnij Nie! Sci ˛ mocno do licha! Jak tylko potrafisz! Tak, teraz lepiej. Podobnie zrobili ze spodniami, przywiazuj ˛ ac ˛ go w pasie. Zabrało im kilka dobrych minut, nim zadowolony wreszcie, tkwił tyłem mocno przytroczony do grzbietu wierzchowca. Przed nim, w zasi˛egu r˛eki wisiały juki wypełnione zapałkami. Nast˛epnie posmarował nie osłoni˛ete cz˛es´ci swego ciała resztkami tłuszczu, słu˙zacego ˛ na Slongorn do pieczenia. Kuzyn Nietoperz kiwał z aprobata.˛ Obaj spojrzeli na siebie bez słów, wreszcie Nietoperz odwrócił si˛e i ruszył w dół po skalistej grz˛edzie. Wuju szła za nim. Brazil przeklinał, z˙ e nic nie widzi, sadził, ˛ z˙ e o czym´s zapomniał, bał si˛e, z˙ e ze´slizgnie si˛e z grzbietu Wuju, cho´c w˛ezły trzymały mocno. — Stop! — wrzasnał ˛ nagle sprawiajac, ˛ z˙ e cała trójka zamarła. — Twoje włosy, Wuju! Zwia˙ ˛z je. Najlepiej rapciami od miecza, i tak b˛edziesz go musiała trzyma´c w r˛eku. Nie chciałbym, z˙ eby si˛e zaj˛eły albo zasłaniały mi twarz. Zrobiła, o co prosił, układajac ˛ włosy do przodu i na lewa˛ pier´s, tak, by nie kr˛epowały swobody ruchów miecza, który trzymała w prawej r˛ece. Teraz Brazil był przywiazany ˛ w trzech miejscach i czuł si˛e, jakby poci˛eto go na kawałki. Tego wła´snie chciał. Sprawdzali plan wiele razy, ale wcia˙ ˛z nie mógł pozby´c si˛e zdenerwowania. Wuju mogła na krótkim dystansie biec z pr˛edko´scia˛ ponad trzydziestu pi˛eciu kilometrów na godzin˛e. Przed nimi była odległo´sc´ pi˛eciu kilometrów, pó´zniej do parowu, a potem jeszcze — jak daleko si˛e da. Kuzyn Nietoperz poderwał si˛e i kr˛ecił zaledwie minut˛e, jemu jednak zdała si˛e ona godzina.˛ Wreszcie usłyszeli go za soba.˛ Teraz! — krzyknał ˛ lotnik. — Naprzód! Wuju ruszyła przez równin˛e na pełnej szybko´sci. Brazil widział, jak trawy umykaja˛ do tyłu i trzymał si˛e worków, bo kochał z˙ ycie. Spoczywał na czym´s bardzo ko´scistym, podrzucany na wszystkie strony. Cho´c noc była jasna, a widoczno´sc´ — znakomita, Brazil szybko stracił z pola widzenia skaliste wzgórza, z których niedawno zeszli. — Dalej, Wuju! — ponaglał ja˛ w duchu. — Nie ustawaj! — Troch˛e bardziej w prawo — dobiegł ich z góry głos Nietoperza. — Wuju zastosowała si˛e. — Za bardzo! — usłyszała głos Nietoperza, jakie´s dwa-trzy metry nad głowa.˛ — Teraz dobrze. Tak trzymaj!
166
Brazil z przestrachem poczuł, z˙ e górne wi˛ezy poluzowały si˛e i jeszcze mocniej uchwycił si˛e toreb. A ona rwała do przodu, jak mogła najszybciej! Słyszał, jak chwyta powietrze, czuł wysiłek, ciagle ˛ cwałowali do przodu. Chyba si˛e nam uda! — pomy´slał goraczkowo. ˛ Je˙zeli tylko zdoła si˛e utrzyma´c przynajmniej przez kilka nast˛epnych minut, miniemy ich, zanim si˛e zorientuja! ˛ Nagle w˛ezły pu´sciły, ubranie poleciało w ciemno´sc´ . Brazilem rzuciło do przodu, głowa˛ w juki. — Nathan! — usłyszał jej zduszony głos, wywołany szarpni˛eciem. — W porzadku! ˛ — odkrzyknał. ˛ — Nie zatrzymuj si˛e! Nagle usłyszeli wokół siebie głosy, chrzakanie, ˛ j˛eki i wycie. — Nathan! — krzykn˛eła. — Sa˛ przed nami! — P˛ed´z prosto na nich najszybciej, jak tylko mo˙zesz! — wrzasnał. ˛ — Rab ˛ mieczem! — Chwycił zapałki, potarł kilka o twarde, skórzane pasy. Zapłon˛eły, ale zaraz zgasły, zdmuchni˛ete p˛edem. ´ eła pierwszych kilku Nagle wpadła na nich, ryczacych ˛ i dracych ˛ pazurami. Sci˛ z nóg i ze zdziwieniem stwierdziła, z˙ e miecz kroił ich jak masło. Jeszcze i jeszcze raz, ci˛eła dookoła, słyszac ˛ j˛eki zabijanych potworów. Min˛eli ich wreszcie! — Jeszcze jacy´s? — wrzasnał ˛ Brazil. — Na razie nie — dobiegł go głos Nietoperza. — Jed´z dalej! — Za to za nami gna cała sfora! — zawołał Nathan. — Zwolnij tak, bym mógł zapali´c przynajmniej jedna˛ zapałk˛e! Popróbował znowu, gdy zwolniła tempo biegu. Zapłon˛eły, lecz zgasły zanim si˛egn˛eły ziemi. — Brazil! — zawołał Nietoperz naglaco. ˛ — To cała wataha! Zbli˙zaja˛ si˛e z prawej! Nagle z traw wypadła na nich grupka, liczaca ˛ sze´sc´ , siedem osobników. Nathan poczuł piekacy ˛ ból w prawej nodze. — Jeden z Murniów skoczył i wpił si˛e w jej grzbiet, wyrywajac ˛ gł˛eboka˛ ran˛e koło miejsca, gdzie przymocowane były worki. Wrzasn˛eła przera´zliwie, zatrzymała i zacz˛eła si˛e cofa´c tnac ˛ mieczem. Brazil zdołał si˛e jako´s utrzyma´c, rozrywajac ˛ jeden z worków z zapałkami z siła,˛ która jego samego zdumiała. Potarł jedna˛ i wrzucił do torby. Waln˛eło, gdy zaj˛eły si˛e wszystkie na raz, a on rzucił je w traw˛e. Przez chwil˛e nic si˛e nie działo, Murniowie utworzyli my´sliwski krag ˛ i trzymali oszczepy w pogotowiu. Spodziewali si˛e ataku, nie mogli jednak przypuszcza´c, z˙ e ofiara b˛edzie uzbrojona w miecz i dlatego złamali szyk. Nagle wszystko stan˛eło w ogniu. Jego gwałtowno´sc´ zaskoczyła wszystkich. — Mój Bo˙ze — pomy´slał Brazil. — To tak jakby zapali´c stos gazet!
167
Dostrzegł Kuzyna Nietoperza, który spada na Mumia, walac ˛ go pot˛ez˙ na,˛ podobna˛ do r˛eki stopa,˛ zwini˛eta˛ w pi˛es´c´ . Olbrzymi zielony dzikus padł bez z˙ ycia. Nagle zrobiło si˛e przera´zliwie jasno. Przed soba˛ dostrzegli dolin˛e strumienia, niczym p˛ekni˛ecie w ziemi. Murniowie z krzykiem ruszyli. Spłoszone antylopy biegały tam i sam, przewracajac ˛ swoich niedawnych prze´sladowców. Skoczyła do wawozu, ˛ impet i stromo´sc´ jego s´cian spowodowały, z˙ e straciła równowag˛e. Run˛eła jak długa w dół zbocza. Brazil poczuł, z˙ e szybuje w powietrzu i wali si˛e na brzeg. Przez chwil˛e le˙zał oszołomiony upadkiem, wreszcie pozbierał si˛e i rozejrzał dookoła. U góry, za nimi niebo nadal roz´swietlał z˙ ar, w spokojnej dolinie panowała jednak niemal zupełna ciemno´sc´ . Odr˛etwiały, czujac ˛ zawroty głowy, pobiegł dolina˛ w kierunku, w którym jak mówił Nietoperz, płyn˛eła rzeka. Rozgladał ˛ si˛e za Wuju, nigdzie jednak nie było jej wida´c. — Wuju! — krzyknał ˛ ochrypłym głosem. — Wuju! — Jego głos nie mógł jednak przebi´c dzikiego harmidru, który wybuchł z furia˛ na górze, wrzasków palonych z˙ ywcem zwierzat ˛ i spłoszonych Murniów, z których wielu skakało z wysokiego brzegu wprost w dolin˛e. Przeciał ˛ podmokły brzeg i ruszył z pradem ˛ rzeki. Skaliste dno raniło dotkliwie stopy. Nieczuły na ból, biegł niczym upiór, nieprzytomny, bez celu. Wkrótce zostawił za soba˛ z˙ ar i ten okrutny jazgot, nie zwalniał jednak biegu. Nagle potknał ˛ si˛e i runał ˛ twarza˛ w wod˛e. Czołgał si˛e przez chwil˛e, wreszcie jako´s zdołał si˛e podnie´sc´ i wrócił do tamtego rytmu. Otaczał go zewszad ˛ cuchnacy, ˛ bagienny smród, który, jakkolwiek upiorny, nie powstrzymał go w biegu. Nagle jednak, podci˛ety trudami ostatnich chwil, zemdlał, tracac ˛ przytomno´sc´ jeszcze zanim runał ˛ w wod˛e, kamienie, błoto.
´ Panstwo — hotel pierwszej klasy Nie byli jednak aresztowani. Zostali po prostu poddam kwarantannie. Według wyja´snie´n robota — kierownika placówki — analiza czastek ˛ z ich zu˙zytego powietrza wykazała, z˙ e sa˛ oni nosicielami pewnej mikroskopijnej formy z˙ ycia, która mo˙ze powodowa´c korozj˛e. Zostali wi˛ec zatrzymani, by tutejsze laboratoria mogły sprawdzi´c te organizmy, opracowa´c rodzaj szczepionki i poda´c ja˛ im tak, by mogli bezpiecznie przemierza´c kraj, nie powodujac ˛ kłopotów. Dla Haina były to pierwsze prawdziwe wakacje od czasu, gdy dostał si˛e w ten zwariowany s´wiat, wi˛ec leniuchował, odpoczywał i nie s´pieszył si˛e w dalsza˛ drog˛e. Wró˙zbita i Rel przyj˛eli sytuacj˛e z oburzeniem, ale i rezygnacja.˛ Poniewa˙z gospodarze ewakuowali całe skrzydło, w którym zatrzymała si˛e czwórka w˛edrowców, mogli bez przeszkód si˛e odwiedza´c. Vardia była jedyna˛ osoba˛ majac ˛ a˛ swobod˛e poruszania, której chciało si˛e z niej korzysta´c; zacz˛eła wi˛ec regularnie odwiedza´c pokój-barek Skandera. Umiau cieszył si˛e z towarzystwa, unikał jednak rozmów na temat swoich teorii ´Swiata Studni czy celu ich podró˙zy, obawiajac ˛ si˛e podsłuchu. — Dlaczego mamy znosi´c to wszystko? — Vardia spytała pewnego dnia uczonego. Umiau uniósł brwi ze zdziwienia: — Przecie˙z wiesz, z˙ e jeste´smy wi˛ez´ niami — zauwa˙zył. — Mo˙zemy jednak powiedzie´c o tym kierownictwu — poddała. — W ko´ncu kidnaping jest przest˛epstwem. — Faktycznie jest — zgodziła si˛e syrena — ale faktem jest równie˙z, z˙ e zdarzyło si˛e to w innym sze´sciokacie. ˛ Faktem wreszcie jest, z˙ e tych ludzi nie obchodzi, czy jeste´smy wi˛ez´ niami, ofiarami czy potworami. To po prostu nie jest ich sprawa. Próbowałem. — A wi˛ec musimy ucieka´c, jak tylko znajdziemy si˛e z powrotem na szlaku — nalegała. — Widziałam ju˙z map˛e, jest w biurku w moim pokoju. Nast˛epny szes´ciokat ˛ graniczy z oceanem. — To si˛e nie uda — odparł Skander zdecydowanie. — Przede wszystkim nie mamy poj˛ecia, jak daleko si˛ega moc tych z Północy i wcale nie pragn˛e si˛e o tym 169
przekona´c. Po drugie — Hain mo˙ze lecie´c i i´sc´ szybciej od ciebie, a wiesz dobrze, z˙ e w razie czego schrupie nas w paru k˛esach. Nie, wybij to sobie z głowy. Poza tym wcale nie jestem pewien, czy na tym z´ le wyjdziemy. W ko´ncu mam władz˛e nad nimi wszystkimi, poniewa˙z oni nie moga˛ niczego zdziała´c bez wiedzy, jaka˛ ja posiadam. Wioza˛ mnie tam, dokad ˛ i tak chc˛e i´sc´ , i dokad ˛ sam nie mógłbym si˛e dosta´c. Nie, my´sl˛e, z˙ e pójdziemy z nimi — do północy przy Studni Dusz — dodał ze zło´sliwym chichotem. — Czyli mniej wi˛ecej tak długo, jak długo nas tu b˛eda˛ trzymali — powiedziała Vardia gderliwie. Umiau rozwalił si˛e leniwie w płytszym ko´ncu basenu. — Nic na to nie poradzimy. Tymczasem. . . dlaczego nie opowiesz mi czego´s o sobie? Przecie˙z o mnie wła´sciwie wiesz wszystko. — Niewiele wła´sciwie jest do opowiadania do momentu, gdy tu przybyłam — odpowiedziała skromnie. — Byłam kurierem, którego pami˛ec´ po ka˙zdej misji wymazywano do czysta. Syrena cmokn˛eła współczujaco: ˛ — Na pewno jednak — nalegała — pami˛etasz s´wiat, z którego przybyła´s, s´wiat, który ci˛e zrodził. Np. czy urodziła´s si˛e, czy te˙z mo˙ze wyl˛egła´s? Czy była´s kobieta,˛ czy m˛ez˙ czyzna? ˛ No jak? — Zostałam wyprodukowana przez klonowanie w 12 Fabryce Narodzin na Nueva Albion — powiedziała. — Cała reprodukcja opiera si˛e na klonowaniu, z wykorzystaniem komórek tkanki czołowych przedstawicieli poszczególnych grup zawodowych w całej historii. Przykładowo — wszystkie typy Diplo na Nu´ etej Pami˛eci Vardii, eva Albion lub pochodzace ˛ stad ˛ zostały wyklonowane ze Swi˛ która była łaczniczk ˛ a˛ w czasie rewolucji przed kilku wiekami. Utrzymywała kon´ etymi Rewolucjonistami na takt pomi˛edzy Frontem Wyzwolenia Koriolana i Swi˛ reakcyjnym Nueva Albion. W ten sposób tkwiły we mnie jej geny, przypominałam ja˛ wygladem, ˛ wykonywałam jej zawód. Mój numer, 1261, oznaczał, z˙ e byłam sze´sc´ dziesiatym ˛ pierwszym egzemplarzem wyklonowanym w Fabryce Narodzin. Skander poczuł wzbierajac ˛ a˛ w nim gorycz. A wi˛ec do tego ludzie doszli — pomy´slał. Prawie 2/3 ludzko´sci zredukowane do klonów, numerków, bardziej odczłowieczonych ni˙z roboty tego absurdalnego pa´nstwa. — A wi˛ec była´s kobieta˛ — powiedział Umiau swobodnie, zachowujac ˛ swe mroczne my´sli dla siebie. — Niezupełnie — odparła. — Klonowanie usuwa oczywi´scie racj˛e bytu płci, zreszta˛ podział na płci rodzi dyskryminacj˛e płciowa,˛ która z kolei jest z´ ródłem nierówno´sci. W zale˙zno´sci od modelu klonu rozwój jest hamowany chemicznie lub chirurgicznie. Wszystkie gruczoły płciowe, wytwarzanie hormonów, itd. sa˛ usuwane lub w sposób trwały neutralizowane, w moim przypadku po uko´nczeniu jedenastego roku z˙ ycia. W drodze zabiegu chirurgicznego usuwa si˛e nam macic˛e, a m˛ez˙ czyzn sterylizuje si˛e, wskutek czego po tym okresie nie sposób odró˙zni´c m˛ez˙ czyzn od kobiet. Co kilka lat jeste´smy poddawani całej kuracji, która ma po170
wstrzyma´c proces starzenia si˛e i przywróci´c młodo´sc´ ciału, w efekcie której nie sposób odró˙zni´c osobnika w wieku lat pi˛ec´ dziesi˛eciu pi˛eciu od pi˛etnastolatka. Umiau zachował pozory beznami˛etnego słuchacza, ale ukryty w nim Skander był tym opowiadaniem tak przybity, z˙ e odczuwał mdło´sci. — Wielkie nieba! — szepnał ˛ do siebie. Mała, starannie dobrana kadra nadludzi rzadz ˛ aca ˛ s´wiatem pozbawionych płci dzieci, wychowanych w bezwzgl˛ednym, s´lepym posłusze´nstwie! A wi˛ec miał racj˛e zabijajac ˛ ich! Podobne potwory — władcami Studni! Nie do pomy´slenia! Powinno si˛e ich wszystkich u´smierca´c — my´slał, a dzika nienawi´sc´ wzbierała w jego sercu. Władcy, którzy byli najpotworniejszym pomiotem i magma bied´ nych, pozbawionych osobowo´sci dzieci — by´c mo˙ze idacych ˛ w miliardy. Smier´ c byłaby dla nich najlepszym wybawieniem z tej n˛edzy pomy´slał ze smutkiem. Zreszta˛ na dobra˛ spraw˛e w ogóle nie byli lud´zmi. Nagle wrócił my´slami do Varnetta. Ta sama idea — pomy´slał. Chocia˙z chłopak nie pochodził ze s´wiata, który by si˛e posunał ˛ tak daleko jak ten Nueva Albion, jednak˙ze zapewne i jego cywilizacja pójdzie tym samym s´ladem. Tu zanikaja˛ nazwiska, tam — płe´c, wreszcie wszystko si˛e splata w kosmos zło˙zony z malutkich, bezmy´slnych, bezdusznych i bezpłciowych, pozbawionych imion organicznych robotów, zaprogramowanych i całkowicie posłusznych — a przecie˙z tak szcz˛es´liwych, tak bardzo szcz˛es´liwych. Varnett — błyskotliwy, prawdziwie wielki umysł, ale jednocze´snie dziecinny i niedojrzały, na tysi˛eczne sposoby równie zaprogramowany jak jego kuzyni, ´ którymi pogardzał. Jaki Swiat, jaki Wszech´swiat mógłby stworzy´c Varnett? Mieszka´ncy cywilizacji Markowa to rozumieli — przemkn˛eło mu przez głow˛e. Oni wiedzieli. Nie zdradz˛e ich! — przysiagł ˛ w duchu. — Nie pozwol˛e, by ktokolwiek zniszczył wielkie marzenie! Dostan˛e si˛e tam pierwszy! Wtedy zobacza! ˛ Wszystkich ich zniszcz˛e!
Murithel — gdzie´s w gł˛ebi kraju Kuzyn Nietoperz zataczał kr˛egi, czujac ˛ narastajac ˛ a˛ bezsilno´sc´ . Mo˙ze uda mi si˛e go wyciagn ˛ a´ ˛c — pomy´slał, obserwujac ˛ zmaltretowane, krwawiace ˛ ciało Brazila, tkwiace ˛ w mule. Człowieczek to niewielki, a przecie˙z zdarzało mi si˛e ju˙z podrywa´c całkiem ci˛ez˙ kie odłamki skalne. Wła´snie miał si˛e do tego zabra´c, gdy dostrzegł grup˛e Murniów biegnacych ˛ dolina.˛ Dopadli krwawiacego, ˛ nieprzytomnego Brazila, zanim Nietoperz zda˙ ˛zył cokolwiek zrobi´c. Ju˙z po wszystkim — pomy´slał. — Rozerwa˛ go na strz˛epy i schrupia˛ na przekask˛ ˛ e. Tak si˛e jednak nie stało. Czterech dzikusów zostało przy ciele, a dwóch wbiegło po zboczu doliny na rozciagaj ˛ ac ˛ a˛ si˛e powy˙zej równin˛e. Nietoperz, zafascynowany, obserwował ich, unoszac ˛ si˛e na wst˛epujacych ˛ pradach ˛ powietrznych. Po kilku minutach ta sama dwójka wróciła z noszami zrobionymi z mocnych gał˛ezi i rozpi˛etej pomi˛edzy nimi plecionki z trawy. Ostro˙znie przenie´sli na nie rannego. Jeden z dzikusów schwycił z przodu, drugi z tyłu, bez wysiłku wspi˛eli si˛e po stromym brzegu, s´ledzeni nadal przez Nietoperza skrytego pod osłona˛ ciemno´sci. Ciemno´sci ponownie skryły równie˙z równin˛e. Nietoperz podziwiał setki, moz˙ e tysiace ˛ Murniów dobijajacych ˛ dogasajace ˛ zgliszcza na obszarze do tysiaca ˛ metrów od doliny, w której zapadli. Była to skoordynowana, wypróbowana ekipa stra˙zacka, przy czym wi˛ekszo´sc´ Murniów tłumiła ostatnie iskierki z˙ aru przy pomocy skórzanych kocy, podczas gdy ła´ncuch innych stworów, którego nie wida´c było ko´nca, podawał sobie z rak ˛ do rak ˛ wiadra, w których woda ze strumienia docierała na pogorzelisko. Czy mo˙zna ich nazywa´c dzikusami? — zastanawiał si˛e Nietoperz. Praca zespołowa i wprawne obchodzenie si˛e z ogniem jako´s nie pasowały mu do z˛ebatych mi˛eso˙zerców, s´cigajacych ˛ z˙ ywe ofiary z prymitywnymi oszczepami w szponiastej dłoni. Nieruchome ciało Brazila zaniesiono do niewielkiego obozu z dala od pogorzeliska. Jeden z Murniów wyró˙zniajacy ˛ si˛e wzrostem, którego jasnozielona˛ skór˛e zdobiły ciemnobrazowe ˛ pasma, zbadał człowieka i wydał seri˛e szcz˛ekni˛ec´ — rozkazów. Nietoperz nie odwa˙zył zbli˙zy´c si˛e na tyle, by je usłysze´c, cho´c jego translator z pewno´scia˛ powinien sobie z tym poradzi´c. 172
Wielki zielony stwór ujał ˛ wiadro wody i poczał ˛ przemywa´c rany Brazila z delikatno´scia,˛ która zaskoczyła Nietoperza. Inni przynie´sli wielka˛ skórzana˛ torb˛e i troch˛e li´sci. Olbrzym rozsznurował torb˛e i wyciagn ˛ ał ˛ z niej ró˙znokolorowe słoiczki. Jedne zawierały jakby muł, inne — li´scie, niektóre z nich najwyra´zniej moczyły si˛e w jakim´s roztworze. Powoli, metodycznie olbrzym przykładał ten szlam czy rodzaj borowiny do otwartych ran Brazila, a z li´sci zrobił kompres, którym obło˙zył głow˛e dzielnego kapitana. Ale˙z to lekarz! Nietoperz dopiero teraz zrozumiał. Brazil jest opatrywany! Nietoperz od razu poczuł si˛e lepiej, odpr˛ez˙ ył si˛e do tego stopnia, z˙ e kusiło go, aby odlecie´c, jednak został. Zauwa˙zył, i˙z rany Brazila sa˛ bardzo powa˙zne. Kapitan stracił bardzo du˙zo krwi, miał te˙z prawdopodobnie rozliczne złamania, stłuczenia, doznał pewnie równie˙z wstrzasu. ˛ Nawet, je˙zeli olbrzymi medyk znałby sztuk˛e transfuzji, trudno tu zapewne byłoby o dawc˛e. Brazil umrze w ciagu ˛ kilku godzin, oboj˛etne jakie sztuczki ta bestia jeszcze poka˙ze — pomy´slał Nietoperz ze smutkiem. — Có˙z mog˛e jednak pocza´ ˛c? A gdyby udało im si˛e go jako´s wyleczy´c — co dalej? B˛edzie wi˛ez´ niem? Maskotka? ˛ Pieskiem domowym? Niewolnikiem? Medyk skinał ˛ i jego mniejszy współplemieniec wszedł do obozu, prowadzac ˛ olbrzymia˛ jeleniowata˛ antylop˛e. Była to najwi˛eksza sztuka z tego gatunku, jaka˛ Nietoperz widział kiedykolwiek, jasnobrazowa ˛ z białym pasem biegnacym ˛ od potylicy a˙z po krótki grzbiet i z łbem zwie´nczonym niesamowicie poskr˛ecanymi rogami. Zwierz˛e było posłuszne, raczej nienormalnie uległe. Na pewno znajdowało si˛e pod wpływem jakiego´s s´rodka oszałamiajacego. ˛ Ze zdumieniem ujrzał, z˙ e jeleniowate zwierz˛e nosi obro˙ze˛ ze starannie skr˛econej skóry, z której zwisał niewielki kamie´n. To zwierz˛e do kogo´s nale˙zy — pomy´slał Nietoperz. — Czy te dzikusy z równiny hoduja˛ swoje po˙zywienie? Do obozu doszło z ró˙znych kierunków pi˛eciu kolejnych Murinów, wyglada˛ jacych ˛ na czarowników, rzeczywi´scie wielkich, z tymi dziwacznymi brazowymi ˛ przebarwieniami, które najwyra´zniej wskazywały hierarchi˛e. A wi˛ec sze´sciu — pomy´slał Nietoperz. Oczywi´scie, musi by´c sze´sciu. Ludy prymitywne lubowały si˛e w magicznych liczbach, a na tej planecie taka˛ liczba˛ na pewno była szóstka. Ustawili jelenia na wprost Brazila i zbli˙zyli si˛e cała˛ szóstka.˛ Trzej poło˙zyli prawe dłonie na stojacym ˛ bez drgnienia zwierz˛eciu, w lewe r˛ece uj˛eli prawice pozostałej trójki. Ci wreszcie poło˙zyli swe lewe r˛ece na ciele Brazila. Nietoperz unosił si˛e jak mógł najdłu˙zej, w ko´ncu jednak postanowił przysia´ ˛sc´ . Emocja walki, która dodawała mu wigoru, powoli wygasała. Niech˛etnie skierował
173
si˛e w stron˛e doliny i lecac ˛ wzdłu˙z niej, znalazł miejsce, z którego nie było wida´c Murniów. Wyladował ˛ ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ zastanawiajac ˛ si˛e, co robi´c dalej. Po kilku minutach wiatr odwrócił si˛e znowu. Nietoperz zdecydował si˛e na raczej dziwaczny i ryzykowny plan. Musiał spróbowa´c. Dosy´c ucieczek — powiedział sobie. Je´sli mog˛e to zrobi´c, zrobi˛e to. Poderwał si˛e do lotu i skierował z powrotem w stron˛e obozu, widzac, ˛ z˙ e na razie ma szcz˛es´cie. Jelenia przywiazano ˛ do słupa wbitego w ziemi˛e. Pozornie spał, daleko od Brazila, który pokryty mieszanina˛ szlamu i li´sci, le˙zał na otwartym powietrzu. Brazil wa˙zy około pi˛ec´ dziesi˛eciu kilo — pomy´slał. Nosze? Dodatkowe pi˛ec´ ? Dziesi˛ec´ ? Nie dam rady — pomy´slał, ugodzony nagłym strachem. Taki ci˛ez˙ ar na taki dystans! Nagle przypomniała mu si˛e dziewczyna z Dillii. Zgubił ja˛ z oczu, lecac ˛ s´ladem Brazila, teraz jednak nie miał czasu, by jej szuka´c. Nie mógł jej teraz pomóc, wiedział o tym dobrze. Ale przecie˙z przeniosła ich, biegła cały czas, bez ustanku, kasana ˛ i d´zgana oszczepami, poza granice swych mo˙zliwo´sci, słaba i głodna. Ty si˛e najadałe´s do syta. . . — powiedział do siebie Nietoperz. Jeste´s tak wielki, silny i zdrowy, jak nigdy. Je˙zeli ona mogła tego dokona´c. . . Ucinajac ˛ wahanie, spadł na Brazila i uchwycił nosze z jednej strony, zgarniajac ˛ oba dra˙ ˛zki tak, z˙ e trzymał je razem z nim owini˛etym w s´rodku. Szybko rozejrzał si˛e dookoła. Jak na razie wszystko idzie dobrze. A teraz najwa˙zniejsze — czy zdoła si˛e unie´sc´ , bez grz˛edy startowej, bez rozbiegu, z tym ci˛ez˙ arem? Ruszył, w´sciekle tłukac ˛ wielkimi skrzydłami, wspomagany chwilowym podmuchem wiatru, który poło˙zył wysokie trawy stepu. Uniósł si˛e, trzepoczac ˛ coraz bardziej zapami˛etale. Za nisko — pomy´slał nerwowo. Musz˛e nabra´c wysoko´sci. Łopot skrzydeł wywołał Murniów z ich namiotów. Wybiegli. Wybiegł równie˙z wielki „medyk”. — Nie! Nie! Wracaj! — zawołał przera´zliwie, ale wiatr wła´snie si˛e wzmógł, a Nietoperz ju˙z szybował, ponad strumieniem i wzdłu˙z jego biegu, unoszac ˛ Brazila w zło˙zonych wpół noszach, niczym w kołysce. Kuzyn Nietoperz nie wierzył w bogów ani modlitwy, teraz jednak modlił si˛e, by utrzyma´c wysoko´sc´ , pr˛edko´sc´ i równowag˛e. Modlił si˛e, by wytrzymali do Czill i do spotkania ze współczesna˛ medycyna,˛ nie zadajac ˛ s´mierci Brazilowi, sobie, lub im obu. „Medyk” z przera˙zeniem s´ledził wzrokiem Nietoperza, szybujacego ˛ poprzez mrok. — Ogenon! — zawołał gł˛ebokim, szorstkim głosem. ´ atobliwo´ — Tak, Wasza Swi ˛ sc´ ? — odpowiedział cie´nszy, słabszy głos. — Widziałe´s?
174
— Ciało czcigodnego wojownika zostało porwane przez tego, który lata — odpowiedział Ogenon, tonem, w którym brzmiało zdziwienie, dlatego zadaje mu si˛e takie głupie pytania. — Ten, który lata, nic nie wie o nas i o naszych sposobach, w przeciwnym bowiem razie nie uczyniłby tego — powiedział medyk tyle˙z do siebie, co do swego pomocnika. — Odleciał na wschód, zabiera wi˛ec ciało do Czill. Potrzebuj˛e dobrego biegacza, by wysła´c go ku granicy. No, nie patrz tak na mnie! Wiem jak cuchnie tamtejsze powietrze, tak trzeba. Tamci w Czillii zorientuja˛ si˛e w sytuacji skoro zobacza˛ ciało wojownika i usłysza˛ opowie´sc´ tego latawca, je˙zeli jednak ciało przetrwa — co jest mało prawdopodobne — nie b˛eda˛ s´wiadomi, z˙ e prze˙zył. Ruszaj! Ogenon znalazł wojownika gotowego od razu ruszy´c w drog˛e, a medyk pouczył go, co ma mówi´c i komu, jeszcze raz kładac ˛ biegaczowi do głowy absolutna˛ potrzeb˛e po´spiechu. — Przeka˙z wiadomo´sc´ ! — powiedział stary. — Upewnij si˛e, z˙ e jej nie zniekształcono. Po przekazaniu instrukcji, kiedy posłaniec wyruszył w mrok, wielki Murnie ponownie zwrócił si˛e do swojego pomocnika, który miał wyjatkowo ˛ kaprawe oczy i ziewał co chwila. — Obud´z si˛e, chłopcze! — warknał ˛ starszy. — Id´z, odszukaj sze´scior˛ekiego stwora i podaj mi jego miejsce pobytu. ´ atobliwo´ — To proste, Wasza Swi ˛ sc´ — odpowiedział Ogenon sennie. — Szes´cior˛eki jest opatrywany w Dziewi˛eciokr˛egu. Widziałem, jak go tam ciagn˛ ˛ eli. — Dobrze — odpowiedział stary. Musisz wi˛ec uda´c si˛e do Obozu Wyj´sciowego i przyprowadzi´c mi Starca, Starca imieniem Grondel. — Ale˙z to jest. . . — zaprotestował Ogenon, ziewajac ˛ znowu. — Wiem, jak to daleko! — ryknał ˛ wielki stwór. — Zda˙ ˛zysz obróci´c przed s´witem! — Przypu´sc´ my jednak, z˙ e Czcigodny Starzec nie zechce przyby´c — zaskomlał pomocnik, próbujac ˛ wymiga´c si˛e od misji i przespa´c si˛e. — Przyjdzie — odpowiedział medyk pewnie. — Po prostu opisz mu trzy dziwne stworzenia, które pojawiły si˛e u nas tej nocy, zwłaszcza za´s — czcigodnego wojownika. Opowiedz mu o wszystkim, co si˛e tu zdarzyło. Id˛e o zakład, z˙ e zjawi si˛e tu przed toba,˛ cho´c ma ju˙z osiemdziesiatk˛ ˛ e. No, wyno´s si˛e! Ale ju˙z! Ogenon poszedł, narzekajac, ˛ z˙ e wszyscy nim pomiataja˛ i z˙ e cała˛ robot˛e spychaja˛ na niego. Kiedy nikt nie patrzył, starzec nie zdołał powstrzyma´c si˛e od ziewania, nie wrócił jednak do swego namiotu, lecz został na zewnatrz, ˛ cho´c powietrze tej nocy zdało mu si˛e szczególnie chłodne. Mógł teraz tylko czeka´c.
175
Wuju obudziła si˛e nagle ze snu, w którym jeszcze raz prze˙zywała swój zabójczy bieg. Chyba jeszcze s´ni˛e — pomy´slała. Wszystko dookoła miało zamazane kształty. Czuła si˛e tak, jakby jej zaaplikowano jaki´s narkotyk. Nie mogła uwierzy´c własnym oczom. Była w obozie Murniów, o´swietlonym bladym s´wiatłem wczesnego poranka, wokół niej rozlegało si˛e okropnie gło´sne, groteskowe chrapanie. Prosto przed nia,˛ r˛ekami obejmujac ˛ kolana, siedział najwi˛ekszy z Murniów, jakiego zdarzyło si˛e jej kiedykolwiek widzie´c — wy˙zszy od niej, a przecie˙z miała ponad dwa metry. Miał dziwne ubarwienie, w gł˛ebszej tonacji brazu ˛ ni˙z ona, z rzadkimi plamami jasnej zieleni, b˛edacej ˛ podstawowym kolorem skóry tych dziwnych stworów. Z oddali wygladały ˛ one jak chodzace, ˛ kanciaste krzaki. Z bliska jednak dostrzegła, z˙ e maja˛ chropowata˛ skór˛e, która fałdowała si˛e i tu i ówdzie obwisła, niczym cz˛es´ciowo stopiony plastik, okrywajac ˛ całe ciało. Wygladaj ˛ a˛ jak olbrzymie korpusy pozbawione głowy — pomy´slała. Oczy, rozmiarów półmiska, znajdowały si˛e w miejscu, w którym powinny by´c piersi, a mniej wi˛ecej o trzydzie´sci centymetrów w dół otwierała si˛e ogromna paszcza, wielka szczelina, która zdawała si˛e niemal˙ze przecina´c cały korpus na pół. Brak było widocznych s´ladów włosów, genitaliów, a zreszta˛ — równie˙z nosa i uszu. Działanie tego narkotyku czy cokolwiek to było, zdawało si˛e stopniowo ust˛epowa´c. To nie sen! — pomy´slała nagle, pora˙zona gwałtownym l˛ekiem. Próbowała si˛e poruszy´c, stwierdziła jednak, z˙ e jej nogi przywiazano ˛ do pali wbitych gł˛eboko w ziemi˛e, a r˛ece miała zwiazane ˛ z tyłu. Zdj˛eta panika,˛ usiłowała si˛e wyswobodzi´c, a odgłosy szarpaniny wyrwały ze snu wielkiego brazowego ˛ Mumia. Otworzył olbrzymie ciemno˙zółte oczy, z doskonale kragłymi ˛ czarnymi t˛eczówkami, które odbijały s´wiatło jak oczy kota. — Nie szarp si˛e! — powiedział stwór. Słowa wymawiał jako´s papkowato, tak jak gdyby d´zwi˛eki wydobywały si˛e gdzie´s z gł˛ebi, ale mogła je zrozumie´c. Mówił w j˛ezyku, który znał, ale do którego jego paszcza nie nawykła. — Powiedziałem, z˙ eby´s si˛e nie szarpała! — powtórzył, podnoszac ˛ si˛e i przeciagaj ˛ ac ˛ w bardzo ludzki sposób. — Jeste´s zupełnie bezpieczna. Nikt nie zrobi ci krzywdy. Rozumiesz? Je´sli rozumiesz — kiwnij. Wuju kiwn˛eła, nadal przera˙zona. — W porzadku, ˛ a teraz słuchaj uwa˙znie. Mam pewne trudno´sci w mówieniu tym j˛ezykiem i musz˛e si˛e bardzo koncentrowa´c, by wydoby´c wła´sciwe słowa. Mo˙zesz mnie zrozumie´c, ale jak sadz˛ ˛ e, ja nie mógłbym zrozumie´c ciebie. Powiedz co´s. — Co. . . co to wszystko znaczy? — niemal krzykn˛eła. Murnie poskrobał si˛e ogromna˛ dłonia.˛ Ramiona si˛egały prawie do ziemi, kiedy opu´scił je wzdłu˙z tułowia.
176
— Tak my´slałem. Nie rozumiem ani słowa. Nie masz translatora. Musisz si˛e mocno skupi´c, podobnie jak ja. Pomy´sl, potem odpowiedz. Jakiego u˙zywam j˛ezyka? Pomy´slała przez chwil˛e, a pó´zniej nagle zrozumiała. — Konfederacja! — wykrzykn˛eła zdumiona. — Jeste´s przybyszem! — W porzadku. ˛ Złapałem — Konfederacja — ale nic poza tym. Spowodowane jest to tym, z˙ e wszyscy przybysze nadal my´sla˛ w swym pierwotnym j˛ezyku. To co mówia˛ zostaje automatycznie przetłumaczone w połaczeniach ˛ nerwowych na j˛ezyk rodzinnego sze´sciokata. ˛ Mo˙zesz mnie zrozumie´c i dlatego mówisz tym j˛ezykiem podobnie jak i ja, je˙zeli intensywnie my´slisz i starasz si˛e, by twoje usta wydawały d´zwi˛eki odpowiadajace ˛ pomy´slanym słowom. Nie spiesz si˛e, słowo po słowie. Powiedz mi, jak si˛e nazywasz i jak si˛e nazywaja˛ twoi towarzysze. Próbuj prostych zda´n, słowo po słowie. Wuju skoncentrowała si˛e, strach i panika opu´sciły ja.˛ Gdyby˙z ten tutaj był przedstawicielem jej gatunku. Przyjaciel, którego potrzebowała tu najbardziej ze wszystkiego. Zacz˛eła mówi´c i, pojmujac ˛ praktycznie, co miał na my´sli, poprawiła si˛e. — Jestem Wuju — wykrztusiła. Zabrzmiało to prawie dobrze. Usta i j˛ezyk skłonne były wymawia´c inne słowa. — Moi przyjaciele nazywaja˛ si˛e Nathan Brazil i Kuzyn Nietoperz. — Nathan Brazil! — wykrzyknał ˛ olbrzym, podniecony, otrzasn ˛ awszy ˛ z siebie nagle resztki snu. Tego, co powiedział jeszcze, nie sposób było zrozumie´c. — Mój Bo˙ze! — pomy´slała. — Czy wszyscy na tej zwariowanej planecie musza˛ zna´c Nathana Brazila? Murnie nagle zmarszczył si˛e i z namysłem poskrobał si˛e po skroni. ´ — Ale tamten, sadz ˛ ac ˛ z opisu, był przedstawicielem Starego Swiata — powiedział w zamy´sleniu, znowu wpatrujac ˛ si˛e w nia˛ swymi wielkimi z˙ ółtymi oczami. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e wygladał ˛ tak Jak dawniej? — Przytakn˛eła, a jego ogromna paszcza opadła ze zdumienia. — Zastanawiam si˛e, dlaczego Studnia go nie przemieniła? — Gdzie jest Nathan? — wym˛eczyła z trudem. — W tym cały problem — odpowiedział brazowy ˛ stwór. — Bo widzisz. . . — on jak gdyby jest w dwóch miejscach naraz. Był dawniej pilotem frachtowca, podobnie jak Brazil — wyja´snił jej — kursujacym ˛ ju˙z z góra˛ dwie´scie lat, bliskim czwartego odmłodzenia. Cała jego rodzina, wszyscy przyjaciele — dawno odeszli, jego za´s s´wiat zmienił si˛e tak bardzo, z˙ e powrót nie był ju˙z mo˙zliwy. Postanowił ju˙z popełni´c samobójstwo, by sko´nczy´c ten samotny z˙ ywot, gdy odebrał s´mieszny sygnał alarmowy, dochodzacy ˛ jakby znikad. ˛ Zmienił kurs, z˙ eby to zbada´c, gdy w pewnej chwili jego statek zniknał, ˛ a on sam wpadł do Studni Strefy i obudził si˛e w´sród Murniów jako jeden z nich.
177
— To dobrzy ludzie — powiedział jej. — Tylko po prostu bardzo odmienni. Nie moga˛ u˙zywa´c niczego, co nie spotyka si˛e w naturze lub co jest zrobione ludzka˛ r˛eka.˛ Kompletny brak jakichkolwiek maszyn. Sa˛ dwupłciowi, podobnie jak i my — chocia˙z przybysz z zewnatrz ˛ nie jest w stanie ich odró˙zni´c. Silne wi˛ezi rodzinne, silne wi˛ezy lokalnej wspólnoty, dobrze wykształcona muzyka i sztuka ludowa — pasterze hodujacy ˛ antylopy, które zjadamy. Nastawienie bardzo nieprzyjazne do obcych, chocia˙z. . . mogli ci˛e zabi´c wczorajszej nocy. — Dlaczego wi˛ec z˙ yj˛e? — powiedziała z trudem. — Dlatego — wyja´snił, z˙ e zabiła´s ze dwa tuziny wojowników, tzn. bezpo´srednio, bo trzeba jeszcze doliczy´c skutki po˙zaru itd. Powiedziała, z˙ e nie rozumie, bo faktycznie tak było. — Naród Murniów przyjmuje s´mier´c w sposób naturalny — wyja´snił. Nie ˙ obawiamy si˛e jej, nie zastanawiamy si˛e nad tym. Zyjemy z dnia na dzie´n. Takie z˙ ycie przynosi wi˛ecej rado´sci. Najbardziej ceni si˛e tu honor i odwag˛e. Ostatniej nocy wszyscy dowiedli´scie, z˙ e te przymioty posiadacie! Trzeba było wielkiej odwagi, by p˛edzi´c preria,˛ i wielkiego honoru, by biec dalej i nie podda´c si˛e, lecz pa´sc´ . Gdyby´scie si˛e poddali, na pewno by was zabili. Znale´zli jednak i ciebie, i Brazila, okropnie poranionych, nieprzytomnych, w dwóch ró˙znych punktach koryta rzeki. Zabicie was byłoby aktem tchórzliwym i niehonorowym. Zyskali´scie sobie szacunek i dlatego przeniesiono was do obozów najbli˙zszych miejscom, w których was znale´zli i opatrzono wasze rany. Mamy całkiem nie´zle rozwini˛eta˛ medycyn˛e. To surowy sze´sciokat. ˛ — Nathan! — krzykn˛eła. — Czy on jest tutaj? — Dostał w ko´sc´ znacznie bardziej ni˙z ty — odpowiedział jej rozmówca powa˙znie. — B˛edzie ci˛e jeszcze troch˛e bolało, kiedy minie działanie ziołowego s´rodka przeciwbólowego, nic ci jednak nie jest poza czterema czy pi˛ecioma gł˛ebokimi bruzdami na grzbiecie i masa˛ zadrapa´n. Opatrzyli´smy je, ale musza˛ bole´c. — Przerwał na chwil˛e. — Brazil był jednak w znacznie gorszym stanie. Nie wiem, co go trzymało na nogach. To niemo˙zliwe. Powinien by´c martwy, albo w najlepszym razie kompletnie sparali˙zowany, a jednak szedł jeszcze prawie kilometr korytem strumienia, nim si˛e poddał. Jaka˙ ˛z musi mie´c niesamowicie silna˛ wol˛e! Murnie b˛eda˛ o nim s´piewa´c ballady i opiewa´c jego wielko´sc´ przez stulecia! Poza setkami mniejszych złama´n ko´sci, ogromnego upływu krwi z broczacych ˛ ran i okropnie rozdartej nogi, złamał te˙z kr˛egosłup i kark. Przeszedł kilometr ze skr˛econym karkiem! Pomy´slała o biednym Nathanie, zmaltretowanym, krwawiacym, ˛ sparali˙zowanym i nieprzytomnym. Na my´sl o tym zrobiło si˛e jej niedobrze, min˛eło kilka minut, nim zdolna była ponownie skoncentrowa´c si˛e na tyle, by mówi´c j˛ezykiem Konfederacji. Łzy nabiegły jej do oczu, przez kilka minut nie mogła pohamowa´c płaczu. Dziki Murnie stał obok, bezradny i współczujacy. ˛ Wreszcie przemogła si˛e: — Czy on z˙ yje? 178
— Tak, z˙ yje — odpowiedział Murnie powa˙znie — tak jakby. — Czy jest nieprzytomny? — Owszem — odparł tamten. — Pami˛etasz, mówiłem ci, z˙ e to jest surowe miejsce, ceniace ˛ honor i odwag˛e, które w ramach swoich mo˙zliwo´sci, nagromadziło wielka˛ wiedz˛e i madro´ ˛ sc´ . Poniewa˙z Murithel jest całkowicie nietechnologiczny, mieszka´ncy zwrócili si˛e ku pot˛edze umysłu, je´sli nie liczy´c mieszanek ziołowych i błot leczniczych. Niektórzy tutejsi lekarze — a sa˛ to prawdziwi lekarze — dysponuja˛ niezwykła˛ siła˛ ducha. Nie rozumiem jej natury i watpi˛ ˛ e, czy oni ja˛ rozumieja.˛ Ci ludzie ucza˛ si˛e i koncentruja˛ przez połow˛e swego z˙ ycia, by rozwina´ ˛c t˛e moc. Kiedy jest ona ju˙z tak wielka, by si˛e nia˛ mo˙zna posłu˙zy´c, m˛e´ etymi M˛edrcami — sa˛ ju˙z starzy, niekiedy zostało drcy — nazywamy ich Swi˛ im tylko kilka lat na wykształcenie nast˛epnego pokolenia. — Ponownie urwał, kroczac ˛ nerwowo i szukajac ˛ odpowiednich słów dla wyra˙zenia my´sli. — Kiedy przyniesiono Brazila, potłuczonego, bliskiego s´mierci — powiedział ostro˙znie — był ju˙z, przez swa˛ ogromna˛ odwag˛e, najbardziej legendarna˛ postacia,˛ jaka si˛e tu ´ ety Starzec, który go zbadał, zrobił co było w jego kiedykolwiek pojawiła. Swi˛ mocy, widział jednak, z˙ e s´mierci nie uda mu si˛e chyba odegna´c. Zwołał pi˛eciu innych — szóstka jest tu magiczna˛ liczba,˛ z oczywistych powodów — i razem dokonali Przeniesienia Chwały. Robiono to zaledwie trzy czy cztery razy od czasu, ´ etejak tutaj przybyłem, poniewa˙z operacja ta skraca przynajmniej o rok z˙ ycie Swi˛ go Starca. Zastrze˙zona jest wi˛ec dla najbardziej niezwykłych przypadków honoru i odwagi. — Ponownie zamilkł, zmieniajac ˛ ton. — Ale widz˛e, z˙ e nie rozumiesz. Trudno mi wyja´sni´c co´s, czego ja równie˙z do ko´nca nie rozumiem. Umm. . . Czy wyznajesz jaka´ ˛s religi˛e? Sama idea religii wydawała jej si˛e szczególnie zabawna, ale odpowiedziała łagodnie: — Nie! — Nieliczni tylko sa˛ u nas religijni — albo byli za moich czasów, bo dzi´s jest z tym gorzej. — Tutaj jednak, w´sród tych wzgórz, na stepie, przekonasz si˛e, z˙ e nie wiesz niemal niczego. Nazwij to zjawiskiem mechanicznym, je´sli chcesz, cz˛es´cia˛ pot˛egi mózgu Markowa, taka˛ jak twoja transformacja i sam ten s´wiat, ale przyjmij do wiadomo´sci jedno: my, nasze wspomnienia, nasza osobowo´sc´ , mo˙ze by´c nie tylko przekształcone, ale i przeniesione. A wi˛ec ja — nie patrz tak na mnie! — nie jestem szalony. Widziałem to! — Czy chcesz powiedzie´c, z˙ e Nathan jest teraz jednym z Murniów? — spytała, nie wierzac ˛ i jednocze´snie wzdragajac ˛ si˛e zaprzeczy´c. Zbyt wiele prze˙zyła na tym szalonym s´wiecie. — Nie jest Murniem — odpowiedział natychmiast. — Wymagałoby to przeniesienia jego — no có˙z, oni to nazywaja˛ „istota”, ˛ na kogo´s innego. Niekiedy kto´s otoczony takim szacunkiem, z˙ e mo˙ze dostapi´ ˛ c Przeniesienia Chwały, jest przenoszony w ciało najlepszego, wybranego jelenia lub łani. Nie patrz tak na mnie,
179
wiem, z˙ e ci˛e to mo˙ze szokowa´c, ale sa˛ to tak wspaniałe sztuki, z˙ e mo˙zna je od razu rozpozna´c. Nikt ich nie zje, nikt ich nawet nie tknie. — Je˙zeli potem uda si˛e przywróci´c zdrowie ciału — co jest przypadkiem rzad´ eci Starcy nigdy by tego Przeniesienia nie dokonali, kim, bo inaczej przecie˙z Swi˛ mo˙zna przenie´sc´ w nie z powrotem owa˛ „istot˛e”. Je˙zeli nie, jest on otoczony szacunkiem i troska,˛ i wiedzie szcz˛es´liwe i spokojne z˙ ycie w stepie. — A wi˛ec Nathan jest antylopa? ˛ — wykrztusiła resztka˛ tchu. Coraz łatwiej jej si˛e mówiło, chocia˙z wymowa nadal pozostawała okropna. — Pi˛eknym jeleniem czystej krwi — potwierdził jej rozmówca. Widziałem go. Nadal jest pod wpływem s´rodków odurzajacych. ˛ Nie chciałbym, z˙ eby wyszedł z tego stanu, zanim nie dotr˛e do niego z toba,˛ by mu wszystko wyja´sni´c. — Czy. . . czy jest jaka´s szansa, z˙ e jego ciało b˛edzie z˙ y´c? — spytała. — Czy b˛edzie z˙ y´c? — powtórzył Murnie. — Naprawd˛e nie wiem. Mówiac ˛ szczerze — watpi˛ ˛ e, powiedziałbym jednak, z˙ e Przeniesienie Chwały było bardziej prawdopodobne, ni˙z przej´scie kilometra z rozdarta˛ noga,˛ złamanym krzy˙zem i skr˛econym karkiem. Wszystko zale˙zy od tego, jakich jeszcze dozna obra˙ze´n. Opowiedział jej o akcji ratunkowej Kuzyna Nietoperza. — Z pewno´scia˛ nie mógł uzna´c nas za lud cywilizowany, a Brazila za co´s wi˛ecej, ni˙z ofiar˛e prymitywnej medycyny. Przypuszczam, z˙ e z toba˛ byłoby tak samo. Porwał wi˛ec ciało Brazila i niesie je do Czill, gdzie maja˛ nowoczesny szpital. Jez˙ eli ciało przetrwa podró˙z — a˙z tego, co mi mówiono, watpi˛ ˛ e, by przetrwało noc, nie mówiac ˛ o drodze — ludzie w Czilli b˛eda˛ wiedzieli, co si˛e stało. Na wszelki wypadek zmierza tam jeden z naszych ludzi, który poinformuje ich o wszystkim. Je˙zeli ciało jest ciagle ˛ z˙ ywe, b˛eda˛ mogli podtrzymywa´c jego funkcje w niesko´nczono´sc´ , cho´c b˛edzie to jedynie pusta powłoka. Ich komputery wiedza˛ o Przeniesieniu Chwały. Je˙zeli zdołaja˛ uleczy´c ciało, zostanie tu odesłane dla powtórnego zasiedlenia „istota”, ˛ nie nale˙zy jednak wiaza´ ˛ c z tym zbyt wielkich nadziei. — Mówiłem ju˙z, z˙ e byłem w ciagu ˛ osiemdziesi˛eciu lat, które tu sp˛edziłem, s´wiadkiem trzech takich zabiegów. We wszystkich przypadkach ciało nie przetrwało jednej nocy. Nathan Brazil obudził si˛e z dziwnym uczuciem. Wszystko wokół równie˙z wygladało ˛ dziwnie. Był na stepie Murniów, ogarniał wzrokiem równin˛e w blasku dnia. — A wi˛ec znowu prze˙zyłem — pomy´slał. Otoczenie wygladało ˛ jednak niezwykle, tak jakby obserwował je przez obiektyw typu „rybie oko” — pole widzenia było nieco szersze ni˙z to, do którego przywykł, obraz bardzo zniekształcony. W skrajnych cz˛es´ciach planu szczegóły ciasno stłoczone; ku s´rodkowi natomiast oddalały si˛e, jak gdyby spogladał ˛ w głab ˛ tunelu. Obraz był niewiarygodnie jasny i bogaty w szczegóły, zniekształcenia powodowały jednak, i˙z nie potrafił oceni´c i porównywa´c odległo´sci. Kolorystyka ograniczała si˛e do niewiarygodnej ilo´sci odcieni brazu ˛ i bieli. 180
Odwrócił głow˛e i rozejrzał si˛e. Zniekształcenia i niewra˙zliwo´sc´ na kolory nie ust˛epowały. W ogóle czuł si˛e jako´s nienormalnie. Słyszał za to doskonale. D´zwi˛eki dobiegały go kryształowo czyste, nawet z oddali. Min˛eło kilka minut, zanim zaczał ˛ je rozró˙znia´c, przypisujac ˛ jakie´s osiemdziesiat ˛ procent z nich przedmiotem w zasi˛egu wzroku. Dookoła poruszali si˛e Murniowie, równie˙z postrzegani przeze´n w tonacji jasnego brazu, ˛ cho´c pami˛etał, z˙ e sa˛ przecie˙z zieloni. Nagle posłyszał zbli˙zajace ˛ si˛e kroki i odwracajac ˛ si˛e, dostrzegł ogromnego Murnia, w kolorze gł˛ebokiego brazu. ˛ — Musz˛e by´c na´cpany — powiedział sobie. — To na pewno skutek jakiego´s narkotyku, który mi podali. Olbrzym zbli˙zał si˛e spokojnym krokiem. Musz˛e sta´c na jakim´s ko´zle czy drabinie — pomy´slał. Jestem niemal tego samego wzrostu co on, a przecie˙z si˛ega przynajmniej dwóch metrów, jest wi˛ekszy ni˙z reszta towarzystwa. Ogromnie zniekształcone dłonie Mumia uj˛eły jego głow˛e, lekko ja˛ opu´sciły, tak z˙ e stwór patrzał prosto w oczy Brazila. Murnie chrzakn ˛ ał ˛ i powiedział w mowie Konfederacji: — A! Widz˛e, z˙ e si˛e obudził! Nie próbuj si˛e jeszcze rusza´c, chc˛e, z˙ eby´s wpierw doszedł spokojnie do siebie. Nie! Nie próbuj mówi´c! Nie mo˙zesz mówi´c, wi˛ec si˛e tym w ogóle nie przejmuj. Stwór zrobił przed nim kilka kroków i wreszcie, z gestem znu˙zenia, przysiadł na trawie. — Nie spałem dzie´n i dwie noce — powiedział z westchnieniem. — Jak dobrze troch˛e odpocza´ ˛c. — Zmienił pozycj˛e na bardziej wygodna˛ i zastanawiał si˛e, od czego zacza´ ˛c. — A wi˛ec tak, Nat — podjał ˛ wreszcie — wpierw rzeczy najwa˙zniejsze. Wiesz, z˙ e jestem przybyszem, powiedziano mi, z˙ e nie jestem pierwszy, który wie, z˙ e si˛e tu znalazłe´s. To wida´c. Je˙zeli teraz potrafisz si˛egna´ ˛c pami˛ecia˛ wstecz dziewi˛ec´ dziesiat ˛ lat, by´c mo˙ze zdołasz sobie przypomnie´c Shel Yvomda. Pami˛etasz? Je´sli pami˛etasz — potrza´ ˛snij głowa.˛ Brazil pomy´slał. Dziwne imi˛e, powinien je pami˛eta´c — ale było przecie˙z tylu ludzi, tyle imion! Spróbował wzruszy´c ramionami, stwierdził, z˙ e nic z tego i wreszcie pokr˛ecił wolno głowa˛ na boki. — No dobrze, nic nie szkodzi. Teraz nazywaja˛ mnie Starym Grondelem. Po pierwsze dlatego, z˙ e prze˙zyłem tu ponad pi˛ec´ dziesiat ˛ lat i to jest tytułem do szacunku. Grondel to tutejsze imi˛e — oznacza Grzecznego Konsumenta, poniewa˙z zachowałem dawne dobre maniery. Jestem jednym z dwóch ludzi w Murithel, którzy potrafia˛ jeszcze mówi´c j˛ezykiem Konfederacji. Dawno by´smy go zapomnieli, gdyby nie to, z˙ e czasami si˛e spotykamy i c´ wiczymy przez pami˛ec´ dawnych czasów. No, do´sc´ ju˙z tego. My´sl˛e, z˙ e powiem ci wreszcie, co si˛e wła´sciwie stało. Wszystko si˛e zmieniło, Nat. 181
Brazil był jak ogłuszony, pogodził si˛e jednak ze swoim poło˙zeniem i rozumiał ˙ przyczyny, dla których to zrobili i dlaczego uznali to za niezb˛edne. Zywił nawet szczególne uczucie dla Kuzyna Nietoperza, mimo faktu, z˙ e w sumie poplatał ˛ sprawy. Kiedy tak siedzieli, działanie s´rodka odurzajacego ˛ ustało zupełnie i poczuł nagle, z˙ e mo˙ze si˛e porusza´c. Przede wszystkim si˛egnał ˛ wzrokiem tak nisko, jak tylko było mo˙zna i pomys´lał — troch˛e obł˛ednie — z˙ e takim wła´snie musiała widzie´c s´wiat Wuju, kiedy pierwszy raz znalazła si˛e w Dillii. Długie nogi pokryte krótkim futrem, znacznie wdzi˛eczniejsze ni˙z jej, z ciemnymi kopytami. Odwrócił głow˛e i dostrzegł swoje odbicie w najbli˙zszym namiocie. Jestem wspaniałym zwierzakiem — pomy´slał bez s´ladu humoru. A to poro˙ze! A wi˛ec dlatego odnosił to s´mieszne wra˙zenie, z˙ e nosi co´s na głowie! Próbował ruszy´c do przodu i poczuł szarpni˛ecie. Murnie za´smiał si˛e i odwiazał ˛ go od palika. Spacerował, po raz pierwszy na czterech nogach, powoli, w małych kółkach. A wi˛ec takie jest uczucie po przemianie — pomy´slał. Dziwne, ale nie niewygodne. — Sa˛ pewne trudno´sci, Nat — powiedział Grondel. — To niezupełnie to samo co przeistoczenie. Twoje ciało to ciało wielkiego zwierza, ale nie gatunku panujacego. ˛ Nie masz rak, ˛ macek czy innych takich narzadów ˛ za wyjatkiem ˛ pyska, którym mo˙zesz podnosi´c rzeczy z ziemi, jeste´s pozbawiony głosu. Te antylopy sa˛ zupełnie nieme, pozbawione narzadu ˛ głosu. Jedyna˛ twoja˛ obrona˛ jest szybko´sc´ — która, nawiasem mówiac, ˛ jest całkiem spora, si˛egajac ˛ z góra˛ pi˛etnastu kilometrów na godzin˛e, a na krótkich odcinkach — nawet do sze´sc´ dziesi˛eciu, oraz mo˙zliwo´sc´ pot˛ez˙ nych kopni˛ec´ zadnimi nogami. Poro˙ze b˛edziesz nosił stale, nie b˛edziesz go zrzucał, ale nie b˛edzie równie˙z rosło, je´sli je nie odłamiesz. Brazil przerwał swój spacer i zastanowił si˛e przez chwil˛e. Bez tych atutów mógł si˛e oby´c, ale niezdolno´sc´ mówienia naprawd˛e go martwiła. Nagle zatrzymał si˛e i spojrzał po sobie. Mimo, i˙z cały czas my´slał, jednoczes´nie machinalnie pochylał si˛e i skubał traw˛e! Ponownie spojrzał na Grondela, który przygladał ˛ mu si˛e ciekawie. — My´sl˛e, z˙ e zgaduj˛e, o czym wła´snie pomy´slałe´s — powiedział w ko´ncu. — Zaczałe´ ˛ s wła´snie chrupa´c traw˛e, nie my´slac ˛ o tym. Mam racj˛e? Brazil kiwnał ˛ łbem, czujac ˛ si˛e dziwniej ni˙z przedtem. — Pami˛etaj: ty, wszystko tam w s´rodku, co jest toba,˛ zostało przeniesione, jednak˙ze zostało to wtłoczone w szczególnie t˛epy mózg i system nerwowy antylopy. Nało˙zone, Nat, a nie — zamienione. Póki nie zechcesz wyra´znie, by stało si˛e inaczej, antylopa b˛edzie si˛e nadal zachowywała jak antylopa, we wszystkich szczegółach. Jest to automat, kwestia instynktu. Nie jeste´s człowiekiem w jeleniu, jeste´s człowiekiem plus jeleniem. 182
Brazil rozwa˙zył to. Powstana˛ wi˛ec pewne problemy, zwłaszcza, z˙ e był on mys´licielem, stworzonym do introspekcji. Co robi jele´n? Je, s´pi, kopuluje. Hmmm. . . To ostatnie mogło nastr˛ecza´c problemy. Było, jak zauwa˙zył Grondel, sporo problemów. Jak si˛e wpasuj˛e w ten łeb? — zastanawiał si˛e. Wszystkie moje wspomnienia, wi˛ecej ni˙z ich ma ktokolwiek. Czy podstawa wspomnie´n nie miała charakteru chemicznego? Mógł sobie wyobrazi´c, z˙ e ła´ncuchy chemiczne zostana˛ podwojone, fale mózgowe jako´s dostosowane, gdzie jednak znajdzie si˛e w tym małym mó˙zd˙zku do´sc´ miejsca na to? — Nat! — Usłyszał wołanie i podniósł wzrok. Grondel biegł ku niemu, odległo´sci nie mo˙zna było oceni´c w tej rybiej perspektywie. B˛ed˛e si˛e musiał do tego przyzwyczai´c — pomy´slał. Ruszył. Zamy´slony, wyszedł z obozu i doszedł prawie do całego stada! Zawrócił i pobiegł do obozu, zaskoczony łatwo´scia˛ i tempem biegu, zwolnił jednak, gdy spostrzegł, z˙ e trzeba si˛e przyzwyczai´c do zniekształcenia obrazu. O mało nie przewrócił tego Murnia. Chciał przeprasza´c, ale oczywi´scie nic z tego nie wyszło. Murnie okazał współczucie. — Nie znam odpowiedzi, Nat. Musisz si˛e do tego przyzwyczai´c, zanim zrobisz co´s w po´spiechu. Twoje ciało jest martwe, a nawet je´sli nie — im dłu˙zej w Czilli, tym lepiej dla niego. Hej! Wła´snie co´s wymy´sliłem. Chod´z tu, jest tu taki kawałek pokryty pyłem. Ruszył za Murniem ciekawie. — Popatrz! — powiedział Grondel, podniecony, rysujac ˛ noga˛ krech˛e w piachu. — Teraz ty zrób to samo! Brazil zrozumiał. Zabierało to sporo czasu i nie wygladało ˛ najlepiej, ale przy odrobinie praktyki mógł ju˙z kre´sli´c kopytem litery na pokrytej pyłem ziemi. GDZIE JEST WUJU? — napisał. — Jest tutaj, Nat. Chcesz ja˛ zobaczy´c? Brazil pomy´slał chwil˛e, potem napisał, wielkie jak wół, litery. NIE. Murnie zamazał tekst, pozostawiajac ˛ czysta˛ powierzchni˛e. — Dlaczego? — spytał. CZY ONA O MNIE WIE? — napisał Brazil. — Tak. Ja. . . ja jej powiedziałem, wczorajszej nocy. Nie powinienem był? W mózgu Brazila wrzało; przebiegły w nim tysiace ˛ my´sli, z˙ adna do sensu. NIE CHCE˛ — nakre´slił, kiedy usłyszał jej głos. — Nathan? — raczej powiedziała ni˙z spytała. — Czy tam w s´rodku to naprawd˛e ty? Spojrzał i odwrócił si˛e. Stała tam, zdj˛eta groza,˛ potrzasaj ˛ ac ˛ głowa˛ z niedowierzaniem.
183
— To on — zapewnił ja˛ Grondel. — Widzisz? Porozumiewali´smy si˛e. Mo˙ze pisa´c na piasku. Spojrzała na s´lady i potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ ze smutkiem. — Ja. . . ja nigdy nie nauczyłam si˛e czyta´c — powiedziała zawstydzona. Murnie chrzakn ˛ ał: ˛ — Bardzo niedobrze — powiedział. — To by znacznie upro´sciło spraw˛e. — Ponownie odwrócił si˛e do Brazila. — Posłuchaj, Nat. Znam ci˛e na tyle dobrze, by wiedzie´c, z˙ e ruszysz do Czilli jak tylko nabierzesz pewno´sci, z˙ e wytrzymasz podró˙z. Wiem, jak si˛e czujesz, ale ty jej naprawd˛e potrzebujesz. Nie mo˙zemy i´sc´ razem, nie poszliby´smy nawet, gdyby´smy mogli. Kto´s przecie˙z musi wiedzie´c, z˙ e ty to ty, z˙ eby´s si˛e nie błakał. ˛ Kto´s powinien mówi´c za ciebie. Potrzebujesz jej, Nat. Brazil popatrzył na nich i pomy´slał chwilk˛e, próbujac ˛ zrozumie´c swoje uczucia. Wstyd? L˛ek? Nie, zale˙zno´sc´ ! — pomy´slał. — Nigdy nie byłem od nikogo zale˙zny, a teraz kogo´s potrzebuj˛e. Po raz pierwszy w ciagu ˛ mojego długiego z˙ ycia kogo´s potrzebuj˛e. Był zale˙zny od Wuju, niemal tak samo, jak ona była zale˙zna od niego na poczatku, ˛ kiedy si˛e poznali. Próbował znale´zc´ logiczne argumenty, z˙ e teraz to nie to samo, by zracjonalizowa´c swe uczucia, daremnie. Naskrobał na piachu: ALE TERAZ JESTEM WIEKSZY ˛ OD CIEBIE. Grondel za´smiał si˛e i przeczytał jej to, co napisał. Odpowiedziała s´miechem. Napisał jeszcze: POWIEDZ JEJ O TEJ SPRAWIE Z JELENIEM. Grondel zrozumiał i wyja´snił, z˙ e Brazil jest wła´sciwie dwiema istotami — jednocze´snie człowiekiem i zwierz˛eciem, a kiedy popada w zamy´slenie — machinalnie działa jak zwierz˛e. Zrozumiała. Na przykład w nocy musiał by´c przywiazywany ˛ do palika jak zwykły jele´n, by si˛e nie zgubi´c. Nie mógł nawet wyciagn ˛ a´ ˛c swego kołka! Zale˙zno´sc´ . Doskwierała mu ona jak nigdy przedtem, miał jednak uczucie, z˙ e jest ona nieunikniona. Miał gorac ˛ a˛ nadziej˛e, z˙ e jego ciało jest jeszcze z˙ ywe. Grondel zapadł wreszcie w sen i chrapał rozgło´snie w pobliskim namiocie. Brazil i Wuju po raz pierwszy byli sami, on dotkni˛ety do z˙ ywego faktem, z˙ e został uwiazany ˛ do palika. Cały dzie´n pracowali nad przyzwyczajeniem Brazila do jego nowej cielesnej powłoki, do zniekształconego postrzegania i niewra˙zliwo´sci na barwy, do przeczulonego zmysłu słuchu i w˛echu. I jego i Wuju zdumiewała pr˛edko´sc´ , z jaka˛ potrafił si˛e porusza´c. Kiedy był jeszcze człowiekiem, zdawało im si˛e, z˙ e ona jest niezwykle szybka, teraz za´s wydawała im si˛e okropnie powolna, oci˛ez˙ ała i wyczerpana, on za´s tryskał energia˛ i siła.˛ Odkrył równie˙z, z˙ e uderzeniem zadniej nogi mógł strzaska´c niewielkie drzewko.
184
Niektóre sprawy oczywi´scie okazały si˛e teraz prostsze. Niepotrzebne były juki, bo mógł je´sc´ to, co i ona. Brak ogranicze´n pr˛edko´sci — mógł teraz biec tak szybko, jak szybko Kuzyn Nietoperz potrafił lata´c, a na krótkich odcinkach nawet szybciej. Gdyby˙z potrafił mówi´c! Gdyby mógł wyda´c cho´cby d´zwi˛ek jaki´s! Wuju patrzyła na niego z podziwem: — Wiesz Nathan. . . jeste´s naprawd˛e pi˛ekny. Mam nadziej˛e, z˙ e w Czill maja˛ lustra. Jej wymowa ciagle ˛ jeszcze była nieco chropawa, ale Grondel zmuszał ja,˛ by w ciagu ˛ ostatnich dwóch dni u˙zywała starego j˛ezyka jak najcz˛es´ciej, po to, by si˛e wprawiła, czyniac ˛ go swa˛ druga˛ mowa.˛ Podeszła i stan˛eła obok, przyciskajac ˛ swe ko´nskie ciało do jego l´sniacego, ˛ s´wietnie umi˛es´nionego ciała antylopy. Zacz˛eła go naciera´c, a wła´sciwie pie´sci´c delikatnie. Umysł jego buntował si˛e, chocia˙z nie próbował si˛e uchyli´c czy powstrzyma´c jej. Podnieca mnie to jak diabli! — pomy´slał zaskoczony. W pierwszej chwili chciał ja˛ jednak powstrzyma´c, miast tego jednak zaczał ˛ pociera´c pyskiem jej szyj˛e. Pochyliła si˛e do przodu, tak by jego rogi nie przeszkadzały. — Czy to to zwierz˛e, czy te˙z to ja pragn˛e tak robi´c? — spytał jaki´s odległy zakatek ˛ jego mózgu, ale my´sl ta uleciała gdzie´s, kiedy pomy´slał sobie, z˙ e nadal nale˙za˛ do dwóch bardzo, ale to bardzo odmiennych gatunków. Powiódł ko´ncem pyska po jej ko´nskim grzbiecie, docierajac ˛ a˙z do ko´scistego zadu. Westchn˛eła i zsun˛eła postronek, którym był uwiazany ˛ za zadnia˛ nog˛e. I dalej. To był szalony, niesamowity seks, ale jele´n, w którym tkwił, wiedział, jak to si˛e robi. Wuju dopi˛eła wreszcie swego. Nathan Brazil dał jej to, czego zawsze pragn˛eła. Brazil obudził si˛e, czujac ˛ si˛e naprawd˛e s´wietnie, tak, jak nie czuł si˛e ju˙z od wielu lat. Poszukał wzrokiem Wuju, która jeszcze spała, chocia˙z sło´nce wstało ju˙z godzin˛e temu. Czy˙z to nie zabawne? — pomy´slał. — Przekształcenie, po´swi˛ecenie, kryzys, sposób, w jaki ci ludzie mu usługiwali — dzi˛eki temu wszystkiemu stało si˛e co´s zupełnie niezwykłego. Pami˛etał. Pami˛etał wszystko, wszystko, czego do´swiadczył kiedykolwiek. Wreszcie rozumiał, co robił dotad, ˛ co robił teraz, dlaczego prze˙zył. Jeszcze raz przyjrzał si˛e skorupie, w której tkwił. Nie wybrał jej sobie, oczywi´scie, byłaby jednak wygodna, gdyby tylko mógł mówi´c. Co za zmiana, wiedzie´c to wszystko! Jego umysł był absolutnie jasny, pewnie, z˙ e teraz wszystko jest wiadome. Wiedział, z˙ e teraz panuje nad nim całkowicie.
185
Zabawne — pomy´slał — z˙ e to niczego nie zmienia. Pomijajac ˛ wiedz˛e, pami˛ec´ , madro´ ˛ sc´ , był kulminacja˛ wszystkich do´swiadcze´n swojego niewiarygodnie długiego z˙ ycia. Nathan Brazil. Obracał to imi˛e w my´slach. Nadal je lubił. Spo´sród — ilu, tysiaca ˛ — imion, jakie nosił w swym z˙ yciu, to brzmiało najbardziej wygodnie i tajemniczo. Pozwolił, by jego umysł bładził ˛ swobodnie. Tak, na pewno rodzaj załamania. Nie jest na pewno wielkie, ale paskudne. Czas zaciera wszelkie mechanizmy, a w niesko´nczonej zło˙zono´sci głównego równania musiały istnie´c skazy. Mo˙zna da´c matematyczna˛ interpretacj˛e niesko´nczono´sci, nie mo˙zna jej jednak przedstawi´c jako co´s realnego, co´s co mo˙zna zobaczy´c i zrozumie´c. — A jednak — pomy´slał — jestem ciagle ˛ Nathanem Brazilem, ta˛ sama˛ osoba,˛ co przedtem, i jestem tutaj w Murithel w ciele wielkiego jelenia, i nadal musz˛e dotrze´c do Studni, zanim uczyni to Skander, Varnett czy kogokolwiek inny. Czill. Je´sli dobrze słyszał, maja˛ tam komputery. A wi˛ec sze´sciokat ˛ o wysokiej technice. Mogli mu da´c głos. I wie´sci. Grondel wynurzył si˛e z namiotu i podszedł do niego. Brazil napr˛ez˙ ył lin˛e uwiazan ˛ a˛ do swojej lewej zadniej nogi, a Murnie zrozumiał i uwolnił go. Podszedł natychmiast do miejsca usłanego pyłem, które słu˙zyło mu za tabliczk˛e do pisania. Grondel szedł za nim, narzekajac, ˛ z˙ e jeszcze dzi´s nic nie jadł, Brazil był jednak nieubłagany. — Co ci˛e gn˛ebi, Nat? — spytał. JAK DALEKO JEST STAD ˛ DO CENTRUM CZILL? — naskrobał Brazil. — Ju˙z, co? — zamruczał Grondel. — Jako´s si˛e tego spodziewałem. No có˙z, około stu pi˛ec´ dziesi˛eciu kilometrów, mo˙ze nieco wi˛ecej, do granicy, a potem mniej wi˛ecej drugie tyle do stolicy Czill. Nie jestem pewien, poniewa˙z sam nigdy nie opuszczałem tego sze´sciokata. ˛ Nie z˙ yjemy za dobrze z sasiadami ˛ i dobrze nam z tym. ˙ MUSZE˛ IS´ C´ — wyskrobał Brazil — TERAZ PANUJE˛ NAD SOBA.˛ WAZNE. — Ummm. . . Byłem pewien, z˙ e nie przedzierasz si˛e przez Murithel dla zabawy. A wi˛ec w porzadku, ˛ je´sli nie mog˛e ci˛e od tego odwie´sc´ . A co z dziewczyna? ˛ IDZIE ZE MNA˛ — wyskrobał. OPRACUJE˛ PROSTY KOD NA PODSTA´ JEDZ, SPIJ ITD. WOWE SPRAWY: STOP, IDZ, Wła´snie w ten sposób to urzadzili; ˛ Brazil wywoływał w my´sli tyle podstawowych poj˛ec´ , ile tylko mógł i — u˙zywajac ˛ prawej lub lewej nogi — wystukiwał odpowiadajacy ˛ im kod. Musiał ich te˙z kilkakrotnie upewnia´c, z˙ e nie oddali si˛e i nie zgubi ponownie. Przyj˛eła to, wydawało si˛e jednak, i˙z ma watpliwo´ ˛ sci. Najedli si˛e trawy do syta. Grondel miał jecha´c na Wuju wierzchem a˙z do granicy. Chocia˙z Nathan był bezpieczny jako kolczykowana sztuka czystej krwi, jej
186
ta ochrona ju˙z nie obejmowała. Towarzyszacy ˛ im Murnie miał ułatwi´c jej przejs´cie. Posuwali si˛e wzdłu˙z strumienia, przechodzac ˛ koło miejsca, gdzie znaleziono jego ciało. Przybrze˙zny muł i dno nosiły jeszcze s´lady niedawnych wydarze´n. Mieli jak na razie bardzo dobry czas, a Brazil cieszył si˛e łatwo´scia˛ i pr˛edko´scia,˛ z jaka˛ mógł si˛e porusza´c. Był tak silny, z˙ e ani błoto nie mogło wstrzyma´c jego marszu, ani te˙z nie zdołało go zm˛eczy´c tempo, które sobie narzucił. Nie był jednak zbudowany odpowiednio do jazdy wierzchem, wi˛ec Wuju musiała d´zwiga´c Grondela, co hamowało jej tempo bardziej ni˙z zwykle. Nie miało to jednak znaczenia. Osiagn˛ ˛ eli granic˛e wkrótce po zmroku drugiego dnia. Rankiem trzeciego dnia, Grondel jeszcze raz prze´cwiczył z Wuju „no˙zny” kod, po czym po˙zegnali go i weszli na terytorium Czill. Powietrze było niezwykle ci˛ez˙ kie, wiszaca ˛ w nim wilgo´c przygniatała w sposób niemal fizyczny, pokrywajac ˛ poruszajacych ˛ si˛e w niej podró˙znych cienka,˛ niewidoczna˛ mgiełka.˛ Powietrze było równie˙z ci˛ez˙ kie od dwutlenku w˛egla, którego st˛ez˙ enie w atmosferze si˛egało tutaj jeden procent lub nawet wi˛ecej, chocia˙z ze wzgl˛edu na to, z˙ e i tlen wyst˛epował tu w znacznie wi˛ekszym stopniu ni˙z tam, skad ˛ przybywali, czuli leciutki zawrót głowy. Gdyby nie ta wysoka wilgotno´sc´ , byłoby to cholernie dobre miejsce na ognisko — pomy´slał Brazil. Ale teraz jednak — watpliwe, ˛ czy zdołałby zapali´c zapałk˛e. Niebawem natkn˛eli si˛e te˙z na tutejszych mieszka´nców, dziwaczne stwory, przypominajace ˛ gładkoskóre kaktusy z dwoma kadłubami i rze´zbiona˛ głowa˛ podobna˛ do dyni. Ani on, ani Wuju nie mieli teraz translatora, jakiekolwiek porozumiewanie si˛e było wi˛ec niemo˙zliwe, ale w pierwszej osadzie, do której dotarli, zdołali nawiaza´ ˛ c prymitywny rodzaj kontaktu. Miejsce to przypominało wielka,˛ prze´zroczysta˛ kopuł˛e — siatk˛e geodezyjna˛ i było jednym z setki terenowych oddziałów Centrum. Mieszka´ncy Czill wydawali si˛e zdziwieni, widzac ˛ przybysza z Diii, rozpoznali bowiem Wuju, ale nikt nie przypomniał sobie, by kiedykolwiek przedstawiciel tej rasy dotarł a˙z tutaj. Brazila natomiast traktowali raczej jak dziwolaga, ˛ zdecydowanie przynale˙znego do s´wiata zwierzat. ˛ To, co Wuju zdołała im przekaza´c ograniczało si˛e do ich imion. Dała wreszcie za wygrana˛ i ruszyli dalej dobrze utrzymana˛ droga.˛ Napotkani mieszka´ncy Czill przesłali ich imiona wraz z informacja˛ o ich przej´sciu do Centrum, gdzie zrozumiano ja˛ znacznie lepiej. Brazil darzył Wuju wielkimi wzgl˛edami, co noc kochali si˛e. Była teraz szcz˛es´liwa i nie dziwiło jej nawet, jak Brazil, który prowadził, odnajdywał wła´sciwy kierunek na ka˙zdym skrzy˙zowaniu, tak jakby kiedy´s ju˙z tu był. Jedyna˛ sprawa,˛ która si˛e dla niej liczyła, było jego ludzkie ciało. Czuła si˛e troch˛e winna, ale w cicho´sci ducha miała nadziej˛e, z˙ e ciało si˛e nie odnajdzie lub te˙z, z˙ e jest martwe. Miała go teraz dla siebie i nie zamierzała straci´c. 187
Pó´znym rankiem drugiego dnia wyszli na szlak, który niewatpliwie ˛ stanowił główna˛ arteri˛e sze´sciokata. ˛ Po dalszych niecałych dwóch dniach marszu dotarli do Centrum, chocia˙z nie znajdowało si˛e ono, jak to sugerował Grondel, w centralnym punkcie sze´sciokata, ˛ lecz le˙zało na wybrze˙zu oceanu. Przybyli wraz z zapadni˛eciem zmroku i Brazil wystukał noga,˛ z˙ e powinni przede wszystkim si˛e przespa´c. Nie ma sensu — pomy´slał — wchodzi´c wtedy, gdy na stanowiskach pozostała jedynie niewielka, niezb˛edna cz˛es´c´ załogi. Kiedy kochali si˛e tej nocy, l˛ek nie dawał jej spokoju. — Jego druga cz˛es´c´ znajduje si˛e tu, w tym budynku — pomy´slała. To mogła by´c ich ostatnia noc. Kuzyn Nietoperz obudził ich na długo przed s´witem. — Brazil! Wuju! Obud´zcie si˛e! — krzyczał podniecony. Oboje wstrzasn˛ ˛ eli si˛e. Wuju rozpoznała rannego ptaszka, witajac ˛ go ciepło. Cała jej dawna podejrzliwo´sc´ pierzchła gdzie´s. Nietoperz z niedowierzaniem przyjrzał si˛e Brazilowi. — Czy to rzeczywi´scie ty, Brazilu? Brazil kiwnał ˛ potwierdzajaco ˛ swa˛ zwie´nczona˛ rogami głowa.˛ — On nie mo˙ze mówi´c, Nietoperzu — wyja´sniła Wuju. — Jest w ogóle pozbawiony strun głosowych. My´sl˛e, z˙ e to jest dla niego najbardziej przykre. Nietoperz spowa˙zniał. — Przykro mi — powiedział delikatnie. — Nie wiedziałem. — Parsknał. ˛ — Wielki bohater, wyrywa rannego człowieka z obj˛ec´ pewnej s´mierci! To ja wszystko tak pogmatwałem. — Ale˙z ty naprawd˛e jeste´s bohaterem! — pocieszała go Wuju. — To był niewiarygodnie odwa˙zny wyczyn. Có˙z, nie dało si˛e tego unikna´ ˛c. Trzeba było wreszcie zada´c to najwa˙zniejsze pytanie. — Czy on. . . czy jego ciało jeszcze z˙ yje? — spytała mi˛ekko. — Tak, jako´s z˙ yje — odpowiedział Nietoperz z powaga.˛ — Lecz — có˙z. . . to cud, z˙ e w ogóle z˙ yje, i wła´sciwie wbrew wszelkim medycznym racjom. Jest zdrowo sponiewierane i połamane, Wuju. Maja˛ tu dobrych lekarzy — nie do wiary, naprawd˛e. Wła´sciwie jednak jedyna rzecz, do jakiej to ciało mo˙ze si˛e jeszcze nada´c to klonowanie. Je˙zeli Brazil powróci do niego, stanie si˛e z˙ yjac ˛ a˛ ro´slina.˛ Oboje popatrzyli na Brazila niespokojnie, jednak jele´n, w którego postaci si˛e ukrywał, nie zdradzał z˙ adnej emocji. Wuju starała si˛e zachowywa´c normalnie, jednak˙ze fakt, z˙ e napi˛ecie, w którym z˙ yła w ostatnim czasie tak znacznie opadło, znalazł oczywisty wyraz w l˙zejszym, swobodniejszym tonie, jaki teraz przybrała: — A wi˛ec zostanie jeleniem? — Na to wyglada ˛ — odpowiedział Nietoperz powoli. — Powiedzieli mi, z˙ e uszkodzenia ciała były ju˙z zbyt powa˙zne, by moja akcja co´s zmieniła, równie˙z na gorsze. Nie mogli zrozumie´c, w jaki sposób prze˙zył ciosy Murniów, które strzaskały mu kark i złamały stos pacierzowy w dwóch miejscach. Nikomu nie udało si˛e prze˙zy´c takich urazów. To mniej wi˛ecej tak, jakby ci kto´s rozłupał czaszk˛e albo przeszył serce. 188
Przegadali do s´witu, kiedy to nieruchomy krajobraz o˙zył budzacymi ˛ si˛e Czillianami. Nietoperz zaprowadził ich do Centrum, do skrzydła medycznego, le˙za˛ cego na brzegu rzeki. Tutejsi byli zafascynowani Brazilem i koniecznie chcieli podda´c go badaniom elektroencefalograficznym, a tak˙ze u˙zy´c wszelkiego innego zgromadzonego tu sprz˛etu. Nie miał do tego cierpliwo´sci, ale poddał si˛e badaniom ze wzrastajac ˛ a˛ ufno´scia.˛ Je˙zeli byli tak rozwini˛eci, by´c mo˙ze mogli wyposa˙zy´c go w głos. Po chwili zabrali Brazila na dolny poziom i pokazali mu jego ciało. Wuju poszła z nim, wystarczył jej jednak zaledwie rzut oka, po czym wypadła z pokoju. Trzymali go w zbiorniku z płynem, podłaczonego ˛ do setek przyrzadów ˛ i urza˛ dze´n podtrzymujacych ˛ z˙ ycie. Monitory pokazywały autonomiczne ruchy mi˛es´ni, przy całkowitym braku aktywno´sci mózgu. Samo ciało zostało połatane, na ile to jeszcze było mo˙zliwe, wygladało ˛ jednak tak, jakby je przepuszczono przez maszynk˛e do mi˛esa. Prawa noga, niemal całkowicie oderwana, została oczywi´scie przyszyta, ale z˙ ycia w niej nie było. Ogromna, szponiasta łapa, która oddarła mu nog˛e, załatwiła przy okazji genitalia. Brazil miał dosy´c. Odwrócił si˛e i wyszedł z pomieszczenia, ostro˙znie wspinajac ˛ si˛e po schodach wiodacych ˛ z powrotem do kliniki. Nie zostały one skonstruowane z my´sla˛ o stworzeniach jego wymiarów i wagi, trudno te˙z było obróci´c si˛e na półpi˛etrze. Nie mie´scił si˛e w windzie, zaprojektowanej z my´sla˛ o Umiau na ich fotelach na kółkach. Zapewne, wkroczenie dwustupi˛ec´ dziesi˛eciokilogramowego olbrzymiego jelenia do biura mo˙ze by´c troch˛e deprymujace, ˛ jednak˙ze miejscowy lekarz próbował nie da´c po sobie tego pozna´c. Słyszał od Nietoperza, który wiedział o tym od Wuju, z˙ e Brazil umiał pisa´c. Poniewa˙z czego jak czego, ale drobnego pyłu było w Czill pod dostatkiem, postarał si˛e o co´s w rodzaju du˙zej piaskownicy, wypełnionej suchym, pylistym szarym piachem znad brzegu oceanu. — Czego od nas chcesz? — spytał lekarz. ˙ ´ — wyskrobał Brazil. CZY MOZECIE ZBUDOWAC´ MI KRTAN? Doktor pomy´slał chwil˛e: — Mo˙ze, w pewnym sensie. Pewnie wiesz, z˙ e urza˛ dzenia translacyjne, które importujemy, zaplombowane, z pewnego dalekiego szes´ciokata, ˛ działaja˛ wtedy, gdy si˛e je wszczepi i podłaczy ˛ do połacze´ ˛ n nerwowych przebiegajacych ˛ pomi˛edzy mózgiem i narzadem ˛ głosu — niezale˙znie od tego, jak ten jest zbudowany — stworzenia. Twoje ciało było wyposa˙zone w taki narzad. ˛ Teraz w twoim przypadku, nie mamy do czego tego translatora podłaczy´ ˛ c, a wstawianie czegokolwiek zakłóciłoby jedzenie lub oddychanie. Gdyby´smy jednak mogli podłaczy´ ˛ c mała˛ plastikowa˛ przepon˛e i dopasowa´c impulsy elektryczne płynace ˛ z twojego mózgu do przewodów prowadzacych ˛ do niej, mogliby´smy w ten sposób uzyska´c zewn˛etrzna˛ krta´n (gło´sni˛e). Nie byłaby ona, ma si˛e rozumie´c, du˙za, jednak˙ze wystarczyłaby, by ci˛e zrozumiano — przy pełnym zastoso-
189
waniu translatora. Powiem ludziom w laboratorium. To prosta operacja i je˙zeli co´s wykombinuja,˛ b˛edziemy mogli zamontowa´c to jutro lub pojutrze. ´ IM WCZESNIEJ TYM LEPIEJ — nabazgrał i zabierał si˛e do wyj´scia, by odnale´zc´ Nietoperza i Wuju. — Chwileczk˛e — zawołał lekarz. — Póki jeste´smy tu sami, chciałbym poruszy´c pewna˛ spraw˛e, o której mo˙zesz nie wiedzie´c. Brazil przystanał, ˛ odwrócił si˛e i czekał ciekawie. — Nasze testy wykazuja,˛ z˙ e — fizycznie — masz mniej wi˛ecej cztery i pół roku. Według dokumentacji przeci˛etna długo´sc´ z˙ ycia antylopy z Murithel wynosi osiem, dwana´scie lat, a wi˛ec mo˙zesz si˛e spodziewa´c, z˙ e b˛edziesz si˛e starze´c znacznie szybciej ni˙z w swoim poprzednim wcieleniu. Przed toba˛ jeszcze tylko cztery do o´smiu lat z˙ ycia, nie wi˛ecej. Tyle jednak mniej wi˛ecej pozostałoby ci z˙ ycia i bez przeniesienia. — Urwał, oczekujac ˛ reakcji. Jele´n wykonał łbem gest, który niewatpliwie ˛ był odpowiednikiem wzruszenia ramion. Wrócił do piaskownicy. MIMO TO DZIEKUJ ˛ E˛ — wyskrobał. — BEZ ZNACZENIA — dodał tajemniczo i wyszedł. Lekarz, zaskoczony, odprowadził go wzrokiem. Wiedział, z˙ e w powszechnej opinii Brazil jest by´c mo˙ze najstarszym z˙ yjacym ˛ człowiekiem, i z pewno´scia˛ wykazał on niewiarygodna,˛ nadludzka˛ z˙ ywotno´sc´ . Mo˙ze on chce umrze´c — zamy´slił si˛e. Albo te˙z nie jest przekonany, nawet teraz, by było to mo˙zliwe. Operacja okazała si˛e prosta, wykonano ja˛ pod miejscowym znieczuleniem. Jedyny problem, na jaki napotkał chirurg polegał na wyodr˛ebnieniu prawidłowych zako´ncze´n nerwowych w mózgu zwierz˛ecym, nie stworzonym przecie˙z do jakiejkolwiek mowy. Do komputerów wprowadzono wszelkie niezb˛edne informacje i próbki jego głosu. W ciagu ˛ godziny wyodr˛ebnili wreszcie niezb˛edne zako´nczenia. Pozostawało jedynie wiercenie w poro˙zu. Kiedy jednak okazało si˛e, z˙ e kos´ciste odrosły pozbawione sa˛ nerwów mogacych ˛ przenosi´c ból, sprawa si˛e bardzo upro´sciła. U˙zyli małego tranzystorowego radia u˙zywanego przez Umiau, co oznaczało, z˙ e urzadzenie ˛ było odporne na wstrzasy ˛ i wodoszczelne. Połaczenia ˛ wykonano w podstawie poro˙za, a male´nkie radio, o powierzchni zaledwie sze´sc´ dziesi˛eciu centymetrów kwadratowych zostało przykr˛econe wła´snie tam. Przy odrobinie chirurgii plastycznej całe urzadzenie ˛ z wyjatkiem ˛ siatki gło´snika zlewało si˛e z poro˙zem tak, z˙ e było prawie niewidoczne. — A teraz co´s powiedz — poprosił chirurg. — Zrób tak, jakby´s miał zamiar mówi´c. — Jak wychodzi? — odezwał si˛e Brazil. — Czy mo˙zecie mnie słysze´c i zrozumie´c? ´ — Swietnie! — powiedział chirurg entuzjastycznie, zacierajac ˛ macki z rados´ci. — Punkt zwrotny. Jest nawet dostrzegalna intonacja i akcent!
190
Brazil był zachwycony, nawet pomimo tego, z˙ e głos dobywał si˛e ze stałym opó´znieniem w stosunku do my´sli. B˛edzie si˛e musiał do tego przyzwyczai´c. Jego własny nowy głos wydawał mu si˛e niesamowity, brak było równie˙z tego wewn˛etrznego pogłosu, jaki wia˙ ˛ze si˛e z lokalizacja˛ strun głosowych w jamie ciała. Mo˙zna wytrzyma´c. — Kiedy minie działanie s´rodka przeciwbólowego, b˛edziesz odczuwał niestety do´sc´ pot˛ez˙ ny ból głowy — przestrzegł chirurg. — Mimo, i˙z w poro˙zu brak jest receptorów bólu, musieli´smy jednak dosta´c si˛e do czaszki, aby podłaczy´ ˛ c przewody. — To mnie nie martwi — zapewnił ich Brazil. — Mog˛e odp˛edzi´c ból. Wyszedł i znalazł Nietoperza i Wuju, którzy czekali niespokojnie w dy˙zurce lekarskiej. — Jak wam si˛e podoba mój nowy głos? — spytał. — Cienki, słaby, brz˛eczacy, ˛ brzmiacy ˛ bardzo mechanicznie — ocenił Nietoperz. — W ogóle do ciebie niepodobny, Nathan — powiedziała Wuju. — Brzmi jak małe kieszonkowe radio, takie jakich u˙zywał komputer. Mimo to jednak — jest w tym jaka´s czastka ˛ ciebie: sposób, w jaki urywasz, w jaki wymawiasz słowa. — Mog˛e si˛e teraz zabra´c do roboty — powiedział dziwny głos Brazila. — Musz˛e porozmawia´c z miejscowym szefem projektu Skandera, kim´s wysoko postawionym w´sród Umiau, potrzebuj˛e te˙z atlas. W mi˛edzyczasie, Wuju, postaraj si˛e o translator. Dla ciebie to naprawd˛e prosta operacja. Nie mam zamiaru znowu trafi´c nie wiadomo gdzie, z toba˛ niezdolna˛ rozmówi´c si˛e z kimkolwiek. — Pójd˛e z toba˛ — powiedział Nietoperz. — Zda˙ ˛zyłem ju˙z si˛e tu rozejrze´c. Wiesz, ten głos jest jednak niesamowity. Nie chodzi tylko o to, z˙ e taki olbrzym wydaje taki głosik. Chodzi o to, z˙ e zdaje si˛e on dochodzi´c znikad, ˛ a nie z konkretnego miejsca. Potrzebuj˛e czasu, by do niego przywykna´ ˛c. — Jedyne, co jest istotne w twojej wypowiedzi, to okre´slenie „olbrzym” — odparł Brazil sucho. — Nie masz poj˛ecia, jak to jest, kiedy przez całe z˙ ycie jeste´s mniejszy od innych i nagle stajesz si˛e najwi˛eksza˛ osoba˛ w całym kraju. Brazil czuł si˛e dobrze, znowu zasiadł do sterów. Kiedy wyszli, Wuju opadły sprzeczne emocje. Nie wyszło to wszystko tak, jak my´slała. Wydawał si˛e taki zimny, taki daleki, taki inny — to nie był Nathan! Nie w samym głosie rzecz — pomy´slała. To tkwiło w głosie, pewien sposób mówienia, postawa, chłód, pewna szorstko´sc´ , której przedtem nie wyczuwała. — Postaraj si˛e o translator — powiedział jej i poszedł do swoich spraw, nie mówiac ˛ nawet „do widzenia” czy „powodzenia”. — Chciałbym jeszcze po raz ostatni zej´sc´ do mojego starego ciała — powiedział Brazil do Nietoperza. Ruszyli schodami do piwnicy. Równie˙z i Nietoperz zauwa˙zył zmian˛e w sposobie bycia Brazila, która mocno go niepokoiła. Zastanawiał si˛e, czy transformacja mogła przestawi´c czy zmie191
ni´c umysł Brazila. Pewne postacie choroby umysłowej lub zakłóce´n osobowo´sci moga˛ mie´c podło˙ze organiczne — pomy´slał. Przypu´sc´ my na przykład, z˙ e umysł jelenia nie dostarcza dostatecznie wielu składników w odpowiednich ilo´sciach? A je´sli to tylko cz˛es´ciowo on? Przeszli do pokoju, w którym pływało jego stare ciało, stale z˙ ywe w rozumieniu rozmieszczonych tam przyrzadów ˛ i ekranów. Brazil zatrzymał si˛e przy zbiorniku, patrzac ˛ po prostu na ciało. Nietoperz nie przeszkadzał, próbujac ˛ sobie wyobrazi´c, co sam my´slałby, b˛edac ˛ na jego miejscu. Wreszcie, tonem nieomal nostalgicznym, Brazil powiedział: — To było dobre naczynie. Słu˙zyło mi bardzo długo. I to by było na tyle. Nowe jest tak samo wygodne. Niech wi˛ec tamto zniknie. Kiedy wypowiedział ostatnie słowo, wszystkie wska´zniki nagle pokazały zero, a ekrany wskazały ustanie funkcji z˙ yciowych. Jakby na komend˛e, ciało umarło. Brazil odwrócił si˛e i wyszedł bez słowa, pozostawiajac ˛ Nietoperza, zmieszanego jak nigdy. — Nie ulega watpliwo´ ˛ sci, z˙ e Skander rozwiazał ˛ zagadk˛e — powiedział Brazilowi i Kuzynowi Nietoperzowi miejscowy szef projektu. — Niestety podstawowe wyniki bada´n zachował dla siebie, a kiedy sko´nczył, nie omieszkał starannie oczys´ci´c pami˛eci komputera. Cały materiał, jaki mamy, sprowadza si˛e do tego, co było w komputerze w momencie porwania. — Jaki był główny kierunek jego bada´n? — spytał Brazil. — Nie dawała mu spokoju nasza kolekcja folkloru i legend. Pracował głównie nad nia˛ i nieustannie wystukiwał popularne powiedzonko: Do północy przy Studni Dusz. Brazil kiwnał ˛ głowa: ˛ — To akurat jest zupełnie pewne — odparł. — Powiadasz jednak, z˙ e porzucił ten kierunek poszukiwa´n, kiedy wrócił? — Krótko potem, tak — odparł Czillia´nczyk. — Powiedział, z˙ e był to fałszywy trop i zaczał ˛ bada´c Barier˛e Równikowa.˛ Brazil westchnał: ˛ — To niedobrze. To oznacza, z˙ e prawdopodobnie zdołał to wszystko sobie poskłada´c. — Mówisz tak, jak gdyby´s i ty znał odpowied´z — zauwa˙zył szef projektu. — Nie rozumiem w jaki sposób. Mam wszystkie dane pierwotne, jakimi dysponował Skander, a przecie˙z nie mog˛e si˛e w tym wszystkim doszuka´c sensu. — To dlatego, z˙ e masz do czynienia z układanka˛ zło˙zona˛ z milionów kawałków, ale nie masz poj˛ecia o jej rozmiarach i kształcie, cho´cby na tyle, by móc zabra´c si˛e do składania — wyja´snił jej Brazil (my´slał nadal o wszelkich formach z˙ ycia, które były zdolne do reprodukcji, do wytworzenia nowej istoty, jako o postaciach kobiecych). — Poza wszystkim, Skander dysponował podstawowym równaniem. Wy nie macie tu takiej mo˙zliwo´sci.
192
— Nie rozumiem, dlaczego pozwolili´scie mu si˛e tak wykorzystywa´c — wtra˛ cił Nietoperz. — Wy — obie rasy — dali´scie mu stuprocentowa˛ ochron˛e, współprac˛e i dost˛ep do wszelkich potrzebnych narz˛edzi, nie otrzymujac ˛ nic w zamian. Szef potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ ze smutkiem: — My´sleli´smy, z˙ e kontrolujemy sytuacj˛e. Mimo wszystko, był przecie˙z przedstawicielem rasy Umiau. Nie mógł istnie´c poza swym oceanem, poniewa˙z nie mógł si˛e porusza´c poza nim. Była jeszcze ta druga, ta która znikn˛eła — On był matematykiem. Do jakich banków danych miał dost˛ep? Czy był tak zdolny, z˙ e mógł si˛e oby´c bez nich? Czy mogli´smy sobie pozwoli´c nie poprze´c Skandera? — Czy macie jakie´s wyobra˙zenie o ich mo˙zliwym miejscu pobytu? — spytał Brazil. — O tak, wiemy gdzie sa.˛ Du˙zo nam z tego przyjdzie. Sa˛ obecnie uwi˛ezieni w kraju robotów nazywanym po prostu Pa´nstwem. Dostali´smy informacj˛e, z˙ e si˛e tam znajduja.˛ Poniewa˙z prowadzimy niewielka˛ wymian˛e z Pa´nstwem, uruchomili´smy wszystkie nasze długi wdzi˛eczno´sci, by zatrzyma´c ich tam mo˙zliwie jak najdłu˙zej. Brazil stał si˛e nagle bardzo podniecony. — A wi˛ec ciagle ˛ tam sa? ˛ Czy mo˙zemy ich stamtad ˛ wyciagn ˛ a´ ˛c? — Tak, nadal tam sa˛ — odpowiedział Manito — ale nie pozostana˛ długo. Sa˛ pod pot˛ez˙ nym naciskiem Akkafii. Jej ambasador, niejaki Baron Azkfru zagroził, z˙ e zbombarduje mo˙zliwie jak najwi˛eksza˛ cz˛es´c´ Pa´nstwa, a ma spore mo˙zliwos´ci, jak si˛e do tego dobrze przyło˙zy. Tak to wyglada. ˛ Zostana˛ zwolnieni w dniu dzisiejszym. — Kto z nimi jest? — spytał Nietoperz. — Je˙zeli grupa jest dostatecznie słaba, mogliby´smy jednak co´s zdziała´c. — Ju˙z o tym my´sleli´smy — odparł szef projektu. — Nie mo˙zemy zrobi´c nic, co dawałoby pełna˛ gwarancj˛e, z˙ e nasz człowiek nie zostanie zabity wraz z innymi. Prócz Vardii i Skandera jest tam jeszcze Akkafijczyk — sa˛ to ogromne owady, bardzo szybkie, doskonale latajace, ˛ z obrzydliwym z˙ adłem, ˛ które po˙zeraja˛ ofiar˛e z˙ ywcem. Ten nazywa si˛e Mar Hain. Jest tam te˙z dziwaczny przedstawiciel Północnej Półkuli, o którym niewiele wiemy, nazywany Wró˙zbita˛ i Relem. Nie wiemy nawet czy to jeden osobnik, czy dwóch. — Hain! — krzyknał ˛ Brazil. — Oczywi´scie, to mo˙ze by´c on. Ten sukinsyn przyło˙zy si˛e do ka˙zdej brudnej roboty. — Znasz tego Haina? — spytał Nietoperz ciekawie. Brazil potwierdził: — Wyglada ˛ na to, z˙ e mamy tam niezła˛ paczk˛e. — Nagle odwrócił si˛e do Manito. — Czy przyniosłe´s atlas, o który prosiłem? — Przyniosłem — odparł tamten i poło˙zył olbrzymia˛ ksi˛eg˛e na stole. Brazil podszedł i otworzył ja˛ nosem, po czym zaczał ˛ przerzuca´c strony swym szerokim j˛ezykiem. Wreszcie znalazł map˛e Półkuli Południowej i zaczał ˛ ja˛ uwa˙znie stu-
193
diowa´c. — Psiako´sc´ — powiedział. — Antylopy nie potrzebuja˛ bardzo dobrego wzroku. — Mog˛e ci pomóc! — powiedział Manito i podszedł do jelenia. — Zreszta˛ i tak jest to opisane w naszym j˛ezyku, którego nie potrafisz czyta´c. Brazil pokr˛ecił głowa: ˛ — W porzadku. ˛ Widz˛e, gdzie jeste´smy teraz i gdzie sa˛ oni. Jeste´smy mniej wi˛ecej na tej samej wysoko´sci — dwa sze´sciokaty ˛ w gór˛e po tej stronie do Sze´sciokata ˛ Ghimon nad północnym kra´ncem oceanu. Oni tak˙ze maja˛ dwa w gór˛e po wschodniej stronie tego samego oceanu do mniej wi˛ecej tego samego miejsca. — Skad ˛ to wiesz? — zagadał szef, zdumiony. — Byłe´s tu ju˙z kiedy´s? My´slałem. . . — Nie — odparł Brazil. — Nie tutaj. Przerzucił jeszcze kilka kartek, studiujac ˛ szczegółowa˛ map˛e jednego z sze´sciokatów. ˛ Przekartkował jeszcze troch˛e, zbadał nast˛epna,˛ a pó´zniej jeszcze jedna˛ map˛e. W sumie zbadał dokładnie pi˛ec´ sze´sciokatów. ˛ Nagle spojrzał w twarz zmieszanego gospodarza. — Czy mo˙zesz mnie skontaktowa´c z jaka´ ˛s gruba˛ ryba˛ od Umiau? — spytał. — Sa˛ nam nieco winni za Skandera. Oni maja˛ Slelcron, który jest sze´sciokatem ˛ nietechnologicznym, i to z naszego punktu widzenia jest dobrze, i Ekh’l, który dzi´s mo˙ze by´c urzadzony ˛ Bóg wie jak. My mamy Ivrom, który ma si˛e w ogóle nie podoba, nie mo˙zemy jednak go obej´sc´ i Alisstl, przy którym droga przez Murithel zda nam si˛e majówka.˛ Mo˙zemy walczy´c z Ivrom, mam nadziej˛e, je˙zeli jednak b˛edziemy przemierza´c sze´sciokat ˛ Umiau, na czym´s w rodzaju łodzi, mo˙zemy wówczas unikna´ ˛c niebezpiecze´nstwa i by´c mo˙ze nawet zyska´c nad tamtymi pewna˛ przewag˛e w czasie. Je˙zeli b˛eda˛ si˛e trzyma´c brzegu — a my´sl˛e, z˙ e tak wła´snie zrobia,˛ poniewa˙z drogi wzdłu˙z niego sa˛ najlepsze, mo˙zemy dopa´sc´ ich i przechwyci´c w tym miejscu — wskazał nosem punkt na mapie — przy północnym ko´ncu tej zatoki, w Ghimon. — Z czystej ciekawo´sci — wtracił ˛ Nietoperz. — Powiedziałe´s, z˙ e Umiau zostały ostrze˙zone o pierwszej próbie porwania Skandera. Teraz mówisz, z˙ e słyszałe´s, z˙ e sa˛ w Pa´nstwie. Skad ˛ masz te wszystkie wiadomo´sci? — Ale˙z nie wiemy skad! ˛ — odpowiedział uczony. Doszły nas jako poufne informacje, przekazane zwykłym pismem maszynowym w naszych j˛ezykach naszym ambasadorom w Strefie. — Tak — nalegał Nietoperz — ale kto je nadał? Czy jest w tej grze trzecia strona? — Miałem nadziej˛e, z˙ e ty mi to b˛edziesz mógł wyja´sni´c — powiedział Brazil wprost. Nietoperz otworzył szeroko oczy. — Ja? W porzadku, ˛ przyznaj˛e, z˙ e wiedziałem, kim byli´scie, jeszcze w Dillii, i z˙ e dołaczaj ˛ ac ˛ do was miałem w tym swój cel. Nie reprezentuj˛e jednak nikogo prócz siebie i oprócz interesów swojego narodu. Dostali´smy informacje w taki 194
sposób jak Czill i Umiau, w Strefie. Wynikało z niej, gdzie b˛edziesz i mniej wi˛ecej kiedy, a tak˙ze to, z˙ e s´cigasz Skandera i Varnetta. Nie mogli´smy stwierdzi´c, kto był nadawca˛ tej wiadomo´sci, zdecydowano jednak, z˙ e jeste´smy zainteresowani wynikiem. Wybrano mnie, poniewa˙z podró˙zowałem wi˛ecej, ni˙z którykolwiek z moich ludzi. Ale ja? Trzecia strona? Nie, Brazil, mog˛e si˛e tylko przyzna´c do tego, z˙ e nie byłem z toba˛ zupełnie szczery. Na pewno zreszta˛ wiesz ju˙z teraz, z˙ e jestem po twojej stronie, całym sercem. — To niedobrze — odpowiedział Brazil. — Bardzo bym chciał pozna´c naszego tajemniczego pomocnika i dowiedzie´c si˛e, skad ˛ czerpie swoje informacje. — No có˙z, wydaje si˛e, z˙ e i on jest po naszej stronie — powiedział Nietoperz optymistycznie. — Ka˙zdy jest zawsze po swojej własnej stronie — warknał ˛ Brazil. — Nie mojej, nie twojej, niczyjej. — B˛edziemy mieli i tak do´sc´ kłopotów ze Skanderem i jego grupa.˛ Nie mam zamiaru dotrze´c do celu tej pogoni i by´c s´wiadkiem, jak nasza pomocna trzecia strona wyka´ncza tych, którzy prze˙zyli. — Proponujesz wi˛ec wyruszy´c w po´scig? — spytał uczony głupawo. — Oczywi´scie! O to wła´snie chodzi. Jeszcze ostatnie pytanie: czy mo˙zesz mi powiedzie´c, jaki był ostatni problem, który Skander wprowadził do komputera? — Dlaczego nie, tak, tak sadz˛ ˛ e — odpowiedział tamten nerwowo. Pogrzebał w papierach i wyciagn ˛ ał ˛ dwa arkusze. — W istocie były to dwie rzeczy. Pierwsze pytanie dotyczyło liczby przybyszów, jacy trafili do sze´sciokatów ˛ graniczacych ˛ ze Strefa˛ Równikowa˛ po obu jej stronach. — A jaka była odpowied´z. — No có˙z, to bardzo dziwne, ale nie odnotowano. To zreszta,˛ jak wiecie, nie sa˛ prawdziwe sze´sciokaty. ˛ Bariera Równikowa przecina je dokładnie na połow˛e, dlatego wła´snie sa˛ one dwukrotnie szersze ni˙z normalne sze´sciokaty, ˛ dwukrotnie krótsze w kierunku południkowym, granica wzdłu˙z równika stanowi lini˛e prosta.˛ — A jak brzmiało drugie pytanie? — spytał Brazil niecierpliwie. — Chodziło o to, czy szóstka ma jakie´s specjalne odniesienie do sze´scioka˛ tów strefy Równikowej z punktu widzenia geografii, biologii lub z innego jeszcze punktu widzenia. — A odpowied´z? — Odpowied´z tkwiła jeszcze w komputerze w momencie tego nieszcz˛esnego. . . incydentu. Oczywi´scie dostali´smy odpowied´z, mimo, z˙ e była ona na wydruku, który porywacze najwidoczniej zabrali ze soba.˛ Materiał był jeszcze w pami˛eci operacyjnej, mogli´smy wi˛ec uzyska´c dodatkowa˛ kopi˛e. — Jaka była tre´sc´ tej odpowiedzi? — spytał Brazil poirytowany tonem. — Noo. . . ach. . . z˙ e sze´sc´ podwójnych półsze´sciokatów, ˛ z˙ e tak powiem, zostało przeci˛etych bardzo gł˛eboka˛ wszywka˛ si˛egajac ˛ a˛ a˙z do bariery strefy, równomiernie rozło˙zona˛ na całej planecie, tak, z˙ e je´sli przeprowadzi´c lini˛e od strefy do
195
strefy przez ka˙zda˛ z tych wszywek wówczas mo˙zna by podzieli´c planet˛e na sze´sc´ absolutnie jednakowych cz˛es´ci. — A to sukinsyn! — zaklał ˛ Brazil. — Ma cała˛ odpowied´z! Nic mnie ju˙z nie zdziwi! W tym momencie do pokoju wszedł inny mieszkaniec Czill, spogladaj ˛ ac ˛ na Nietoperza i jelenia ze zmieszana˛ mina.˛ Wreszcie zdecydował si˛e na Nietoperza i spytał nie´smiało: — Kapitan Brazil? — To nie ja — odparł Nietoperz niedbale i wskazał ko´scistym skrzydłem na jelenia. — To on. Przybysz odwrócił si˛e i spojrzał na istot˛e, która tak bardzo przypominała zwierz˛e. — Nie wierz˛e! — powiedział, jak wielu innych przed nim. Wreszcie zdecydował, z˙ e chyba jednak b˛edzie musiał uwierzy´c, podszedł do wielkiej antylopy z Murithel i powtórnie zapytał: — Kapitan Brazil? — Tak? — odpowiedział Nathan uprzejmie, niezmiernie zaciekawiony. — Kapitan Brazil. — Och — odpowiedziała cicho — wiem, wiem, bardzo si˛e zmieniłam, ale przecie˙z nie tak jak pan. O rany! — No có˙z, kim jeste´s. . . to znaczy. . . kim była´s? — spytał, zaintrygowany. — Ale˙z ja jestem Vardia, kapitanie — odparła. — Przecie˙z Vardia została porwana przez te robale — wykrzyknał ˛ Nietoperz. — Wiem — odparła. — To wła´snie nie daje mi spokoju.
´ Droga w Panstwie — Kwarantanna, cholera! — marudził Skander, znowu przytroczony do grzbietu Haina, podra˙zniony z˙ ółtawa˛ atmosfera˛ i niewygoda˛ maski tlenowej. Jego głos był tak zduszony urzadzeniem, ˛ z˙ e nikt nie mógł zrozumie´c słowa. — Przesta´n zrz˛edzi´c, Skander — odparł Rel. — Marnujesz powietrze i nikt tak ci˛e nie rozumie prócz mnie. Chocia˙z oczywi´scie masz racj˛e — rzeczywi´scie ugrz˛ez´ li´smy. — Vardia, której głowa i narzad ˛ głosu w z˙ aden sposób nie były powiazane ˛ z jej układem oddechowym, spytała: — Kto mo˙ze za tym sta´c? Kto wiedział, z˙ e tu jeste´smy, z˙ e zatrzymamy si˛e akurat w tym hotelu? By´c mo˙ze nasi ludzie s´ledzili was? — W jej głowie słycha´c było nut˛e nadziei. — Nie podniecaj si˛e tak, Czillianko — odparł Rel. — Jak widzisz, działania opó´zniajace ˛ zwolniły tempo naszego marszu, ale bynajmniej nas nie zatrzymały, ani nie odstraszyły. Nie uwolniły ci˛e. Nie, to pachnie czym´s gorszym. Pachnie mi tu kim´s, kto umie´scił urzadzenie ˛ podsłuchowe w biurze barona w Strefie i udaremnił nasza˛ wypraw˛e przed kilkoma tygodniami. Vardia przy tej okazji po raz pierwszy usłyszała o tym incydencie i to sprawiło, z˙ e wspomniała, jak wiele ju˙z prze˙zyła. Ten sygnał alarmowy, który nie miał prawa działa´c. Znikni˛ecie dwóch wahadłowców na Dalgonii i pojazdu ratunkowego Brazila. Otwarcie si˛e Wrót Studni zaraz potem, jak si˛e tam znale´zli. Wreszcie przekonanie kapitana Brazila, z˙ e zostali przez kogo´s w to wszystko celowo wcia˛ gni˛eci. Dziwny człowiek, Ortega. Ponad siedemset mo˙zliwo´sci, a jednak Brazil trafił na jedyna˛ osob˛e w Strefie, która go znała. Przypadek? Nagle, rozmy´slajac ˛ o tych wszystkich szczegółach, poczuła w´sciekło´sc´ . Kto´s ja˛ wykorzystywał — wykorzystywał ich wszystkich — przestawiajac ˛ niczym pionki na szachownicy. Popatrzmy na skierowania do sze´sciokatów. ˛ Skander do miejsca, w którym dysponował wszelkimi niezb˛ednymi narz˛edziami, korumpujac ˛ przy okazji Bogu ducha winnych ludzi. Ona w nast˛epnej komórce plastra, skierowana — rzeczywi´scie skierowana! — do pracy ze Skanderem i porwana wraz z nim. Przez kogo? Przez kogo´s, kto pracował dla tego sukinsyna Dathama Haina! 197
A Kapitan Brazil! Przecie˙z wszedł do Strefy, wygladaj ˛ ac ˛ zupełnie tak samo jak przedtem! Dlaczego Wrota go nie odmieniły? A ta patetyczna mała narkomanka — wrzucona do komórki jakby stworzonej do powrotu do człowiecze´nstwa. Brazil si˛e do niej przyczynił — pami˛etała go. By´c mo˙ze sa˛ teraz razem? Dlaczego — zastanawiała si˛e. Seks? Ale˙z to robia˛ zwierz˛eta — powiedziała do siebie. Nigdy tego nie rozumiała, nie pojmowała, dlaczego ludzie to lubia; ˛ a jez˙ eli jej rozmno˙zenie si˛e miało dostarczy´c jakich´s wskazówek, to gotowa to była uzna´c za do´swiadczenie wielce niemiłe. Dlaczego wybitna, wysoko postawiona osobisto´sc´ , zajmujaca ˛ takie odpowiedzialne stanowisko jak Kapitan Brazil była gotowa narazi´c na szwank swoja˛ karier˛e, a nawet z˙ ycie dla jakiej´s zepsutej dziewczyny, której nawet nie znał? Nawet gdyby ja˛ uratował, nic by to nie zmieniło, na nic by si˛e nie przydała. Była ju˙z wtedy praktycznie zwierz˛eciem. Trzeba było ja˛ ´ raczej skierowa´c do Fabryki Smierci, jej szczatki ˛ przyczyniłyby si˛e przynajmniej do u˙zy´znienia pól. — Mo˙ze dlatego filozofia komunizmu rozwijała si˛e i upowszechniała — pomy´slała. Była racjonalna, zaplanowana. To tak jak by´c ro´slina˛ albo jednym z tych robotów. Nawet brudna zgraja Haina nie mogła powstrzyma´c pochodu takiego doskonałego porzadku, ˛ była co do tego pewna. Te zdrowe sze´sciokaty ˛ to potwierdzały. — B˛edziemy lepiej obsłu˙zeni i stracimy mniej czasu w innych hotelach — poinformował Rel, przerywajac ˛ jej rozmy´slania. — My´sl˛e, z˙ e opu´scimy w ciagu ˛ dwóch dni to miejsce, tak dla nas niego´scinne. Droga przez Slelcron nie b˛edzie szybsza, za to na pewno łatwiejsza. Nie ma z˙ adnych połacze´ ˛ n ze Slelcron. Nie zostaniemy zauwa˙zeni, ale te˙z nikt nie b˛edzie nas wstrzymywał. Co si˛e tyczy Ekhl — no có˙z, nie mam na jego temat z˙ adnej informacji, ufam jednak, z˙ e niezale˙znie od tego co si˛e stanie, przejdziemy tamt˛edy zwyci˛esko. — Wydajesz si˛e by´c do´sc´ pewny siebie — zauwa˙zyła Vardia. — Jakie´s nowe proroctwa Wró˙zbity? — Zwykła logika — odpowiedział Rel. — Kto´s nas celowo wstrzymał. Dlaczego? W jakim celu? Czy moga˛ nas dosi˛egna´ ˛c przed równikiem? Nie sadz˛ ˛ e. Byłoby przecie˙z łatwiej zabi´c nas, ni˙z hamowa´c w ten sposób. Nie, b˛eda˛ musieli odkry´c przyłbic˛e na równiku. Chca˛ tam dotrze´c przed nami, poniewa˙z wiedza,˛ kim jeste´smy i gdzie si˛e znajdujemy, nie wiedza˛ jednak tego, co wie doktor Skander, a mianowicie: jak dosta´c si˛e do Studni. Chca˛ si˛e zabra´c z nami — wła´sciwie moga˛ by´c sojusznikami, gdy˙z na pewno poczynili wszelkie niezb˛edne kroki, by nikt wi˛ecej nie właczył ˛ si˛e do wy´scigu. Nie powinno to nas zmyli´c — jest Jeszcze inna wyprawa. Wró˙zbita powiedział, z˙ e nie wejdziemy, zanim cała grupa ostatnich przybyszów nie połaczy ˛ si˛e. Nas to urzadza ˛ — dopóty, dopóki to my trzymamy ster. — To my b˛edziemy rzadzi´ ˛ c — powiedział Hain nagle.
W pobli˙zu granicy z Ivrom, w kraju Umiau ´ Przedstawiali soba˛ widok w Swiecie Studni raczej niezwykły: szeroka tratwa z bali ciagni˛ ˛ eta przez dziesi˛eciu Umiau w uprz˛ez˙ y. Na tratwie podró˙zowali: centaur z Dalii, olbrzymi jele´n, dwumetrowy nietoperz i mieszkanka Czill, a tak˙ze dobrze ju˙z przetrzebiona kopka siana i pudło z piaskiem. — Dlaczego Umiau nie miałby nas zawie´zc´ a˙z do celu? — spytała Vardia Brazila. Jele´n odwrócił głow˛e: — Ciagle ˛ nie mog˛e si˛e oswoi´c z my´sla,˛ z˙ e jeste´s w dwóch miejscach naraz, z˙ e si˛e tak wyra˙ze˛ — powiedział przez swój gło´snik. Chlupot wody i szum wiatru utrudniał słuchanie jego aparaciku, je˙zeli si˛e nie stan˛eło w odpowiednim miejscu. — Mnie równie˙z z ogromnym trudem przychodzi my´sle´c, z˙ e mały kapitan, z którym tu wyladowałem, ˛ jest wielkim jeleniem. A teraz prosz˛e o odpowied´z. — Byłoby to zbyt niebezpieczne — wyja´snił Brazil. — Podpłyniemy tak daleko, jak to mo˙zliwe, pojawia˛ si˛e jednak w ko´ncu niekorzystne, zdradliwe prady, ˛ wiry itd. Prócz tego oni nie za dobrze z˙ yja˛ z tutejszymi mieszka´ncami Umiau dałyby sobie rad˛e, ale te paskudne ryby z dwudziestoma rz˛edami z˛ebów schrupałyby t˛e tratw˛e i nas wraz nia,˛ zanim zda˙ ˛zyliby´smy si˛e stosownie przedstawi´c. Nie, ´ ´ popróbujemy szcz˛escia na stu sze´scdziesi˛eciu kilometrach Ivrom. — Jakie jest to Ivrom, Nathan? — spytała Wuju. Miała translator i przezwyci˛ez˙ yła wi˛ekszo´sc´ swoich poczatkowych ˛ obaw i zastrze˙ze´n. Traktował ja˛ delikatnie, mówił tylko miłe rzeczy i jako´s jej przeszło. Chyba co´s si˛e w nim zmieniło, co´s co trudno sprecyzowa´c, ale co wszyscy wyczuwali, nie mogac ˛ tego jednak uchwyci´c. Wuju rozmawiała na ten temat z Kuzynem Nietoperzem — Jak by´s si˛e czuła — spytał ja˛ — gdyby´s obudziła si˛e ju˙z nie centaurem z Dliii, a zwykłym koniem? Gdyby´s musiała oglada´ ˛ c swoje stare, martwe ciało? Czy by´s si˛e nie zmieniła? Przyj˛eła to wyja´snienie, ale Nietoperz sam w to nie wierzył. To, co si˛e zmieniło w Brazilu, to owo dodatkowe wra˙zenie całkowitej kontroli, całkowitej ufno´sci 199
i pewno´sci. Sam przecie˙z powiedział ni mniej ni wi˛ecej, z˙ e zna rozwiazanie ˛ całej zagadki. Mógł dosta´c si˛e do centrum kontroli, kontroli nad s´wiatem, by´c mo˙ze — si˛egajacej ˛ nawet dalej. Nietoperz patrzył teraz na sprawy z wi˛ekszym optymizmem. Tym lepiej. Człowiek, który znał odpowied´z, nie miał rak, ˛ nie był nawet w stanie sam otworzy´c drzwi. Niech wejdzie — pomy´slał Nietoperz, zadowolony z siebie. Niech poka˙ze jak trzeba działa´c. — Nathan! — powiedziała Wuju gło´sniej. — Jak jest w Ivrom? Nie powiedziałe´s nam. — Nie powiedziałem, poniewa˙z nie wiem, kochanie — odpowiedział niedbale. — Masa lasów, pofalowane wzgórza, mnóstwo zwierzyny, najcz˛es´ciej tej znanej nam. Według atlasu, sa˛ tam konie i jelenie. To sze´sciokat ˛ nietechnologiczny, a wi˛ec znowu mo˙zemy mie´c do czynienia z mieczami i oszczepami. My´sl˛e, z˙ e rozumna forma z˙ ycia ma tam posta´c owada, ale pewno´sci, co do tego nie ma nikt. Te czynne wulkany po lewej to Alisstl, i jest to doskonała bariera. Ludzie tam zamieszkujacy ˛ sa˛ gruboskórnymi gadami, z˙ yjacymi ˛ w temperaturach bliskich wrzenia, od˙zywiajacymi ˛ si˛e siarka.˛ Pewnie mili ludzie, ale nikt tam raczej nie zaglada. ˛ Popatrzała ku ła´ncuchowi wulkanicznych szczytów. Wi˛ekszo´sc´ z nich ziała para,˛ a jeden wyrzucał widowiskowy strumie´n lawy przez boczna˛ szczelin˛e. Zadr˙zała, chocia˙z wcale nie było zimno. — Tak powinno si˛e podró˙zowa´c, je´sli tylko mo˙zna! — powiedział Brazil z entuzjazmem, wciagaj ˛ ac ˛ gł˛eboko słone powietrze. — Fantastyczne! Kiedy´s z˙ eglowałem po takich oceanach na du˙zych statkach, jeszcze w czasach Starej Ziemi. Była jaka´s romantyka w morzu i w ludziach, którzy po nim z˙ eglowali. To nie to, co jednoosobowy kosmiczny frachtowiec z jego komputerami i sztucznymi obrazkami mrugajacych ˛ s´wiatełek. — Kiedy dobijemy do brzegu? — spytała Wuju, czujac ˛ lekkie mdło´sci od hu´stania i rzucania, które jemu tak bardzo si˛e podobało. Była szcz˛es´liwa, widzac, ˛ z˙ e on si˛e dobrze czuje, mówiac ˛ tak jak za dawnych czasów, je˙zeli jednak miało si˛e to odbywa´c kosztem rozstroju z˙ oładka, ˛ wolała ju˙z znale´zc´ si˛e na ladzie. ˛ — No có˙z, poszły niezwykle szybko — odpowiedział. — Silne czorty i zadziwiajaco ˛ swobodne w swoim z˙ ywiole. B˛ed˛e musiał zapami˛eta´c t˛e sił˛e. Nie byłoby jednak dobrze, gdyby´smy mieli lekcewa˙zy´c naszego doktora Skandera. — No tak, ale jak długo jeszcze? — nalegała. — Jutro rano — odpowiedział. — Stamtad ˛ b˛edzie ju˙z tylko dzie´n do Ghimon. Nie musimy przecina´c całego sze´sciokata ˛ Ivrom, tylko jedna˛ cz˛es´c´ , a nast˛epnego dnia do kra´nca zatoki w Ghimon. — Czy rzeczywi´scie sadzisz, ˛ z˙ e ich spotkamy — tamtych — wła´snie tam? — spytała Vardia. — Bardzo bym chciała uwolni´c moje drugie ja — moja˛ siostr˛e — od tych potworów.
200
— Spotkamy ich — zapewnił ja˛ Brazil — je´sli ich przegonimy, a na pewno nam si˛e uda, je´sli utrzymamy tempo. Wiem, dokad ˛ musza˛ si˛e uda´c. Kiedy tam dotra,˛ b˛edziemy ju˙z na nich czekali. — Czy b˛ed˛e mógł dzi´s w nocy pobuszowa´c nad tym Ivrom? — zawołał do´n Kuzyn Nietoperz. — Jestem ju˙z chory od tych ryb. — Licz˛e na ciebie, Nietoperzu — odpowiedział Brazil ze s´miechem. — Najedz si˛e i opowiedz nam o wszystkim. — Ale z˙ adnych nocnych ekspedycji ratunkowych — zastrzegł si˛e Nietoperz tym samym lekkim tonem. — Nigdy nie wiadomo, Nietoperzu — odparł Brazil, powa˙zniejac. ˛ — By´c mo˙ze tym razem na mnie przyjdzie kolej. Umiau miały zdumiewajaco ˛ mało informacji o Ivrom, co nie było takie dziwne, jak by si˛e mogło zdawa´c. Były to przecie˙z stworzenia wodne, potrzebowały wytworów techniki, których same nie mogły produkowa´c. Sojusz z mieszka´ncami Czill był naturalny; innych sasiadów ˛ znali przynajmniej ze spotka´n w wodzie, chocia˙z stosunki nie układały si˛e najlepiej, a w Alisstl w ogóle panował zbyt goracy ˛ klimat. Ivrom, która to nazwa nie została nadana przez mieszka´nców, lecz pochodziła ze starych map, porastały ciche lasy i łaki, ˛ nie płyn˛eły tam wi˛eksze rzeki, natomiast wsz˛edzie toczyły si˛e rozliczne strumienie. Był to sze´sciokat ˛ nietechnologiczny, a wi˛ec dosta´c si˛e tam nie było łatwo, jeszcze trudniej porusza´c si˛e w nim, a chyba wart w ogóle zachodu. Oczywi´scie, podstawowy problem polegał na tym, z˙ e nikogo, kto kiedykolwiek wyruszył do Ivrom — w celach badawczych, dla nawiazania ˛ kontaktów, albo po prostu po to, by przeze´n przej´sc´ , nikt ju˙z potem nigdy nie widział i nikt o nim te˙z nie słyszał. Dlatego wła´snie cała ekipa zatrzymała si˛e na rafie, ponad podwodna˛ mielizna˛ i zakotwiczyła na noc, mimo i˙z mieli jeszcze do´sc´ czasu, by rozbi´c obóz na pla˙zy lub w jej pobli˙zu. Kraj prezentował si˛e zach˛ecajaco. ˛ Powietrze było łagodne i s´wie˙ze, tempera◦ tura mniej wi˛ecej 20 C, zaskakujaco ˛ korzystny stopie´n wilgotno´sci w strefie przybrze˙znej z uwagi na wiejac ˛ a˛ od morza bryz˛e, nieliczne lekkie, puszyste chmurki, nie gro˙zace ˛ jednak deszczem czy burza˛ i niebo w kolorze gł˛ebokiego bł˛ekitu. Linia brzegowa tworzyła dziewicza˛ piaszczysta˛ pla˙ze˛ , ciagn ˛ ac ˛ a˛ si˛e płaskim, z˙ ółtym pasem. Fale przyboju i sztormy wyrzuciły na brzeg troch˛e dryfujacych ˛ pni, które spi˛etrzyły si˛e blisko skraju lasu. Ten las był bardzo g˛esty, raczej mroczny z racji grubo´sci poszycia i gigantycznych, wiecznie zielonych drzew, nie wzbudzał jednak podejrze´n, nie wydawał si˛e równie˙z jako´s szczególnie ponury. W g˛estniejacym ˛ mroku rozró˙zni´c mogli kształty przemykajacych ˛ małych jeleni i pewnej ilo´sci innych zwierzat, ˛ przypominajacych ˛ szczury pi˙zmowe, s´wistaki i inne le´sne stwory. Widok ten przypominał Brazilowi pewne naprawd˛e miłe miejsca na Starej Ziemi, zanim nie zostały przykryte asfaltem. Nawet zwierz˛eta i ptaki, teraz gromadnie obsiadajace ˛ gał˛ezie wysokich drzew, zdawały si˛e bardzo ziemskie, znacznie 201
bardziej, ni˙z flora i fauna najbardziej nawet swojskich sze´sciokatów, ˛ które dotad ˛ zdarzyło mu si˛e odwiedzi´c. Powinien wiedzie´c o tym miejscu co´s wi˛ecej, ale niczego nie mógł sobie przypomnie´c. Nikt nie jest w stanie wszystkiego s´ledzi´c — pomy´slał — nawet pomimo to, z˙ e umysł, który stworzył Ivrom na pewno znał dobrze s´rodowisko typu 41. Owady! — co´s mu natarczywie podpowiadało. Był to jednak ten rodzaj informacji, który słyszy si˛e raz czy dwa razy, ale nie poparty osobistym do´swiadczeniem i cho´c ja˛ zarejestrowali´smy — nie przykładamy do niej w danej chwili wi˛ekszej wagi. Zreszta˛ wszystko si˛e tak zmieniło, z˙ e prawdopodobnie nie ma to ju˙z z˙ adnego znaczenia — pomy´slał. Ewolucja oraz takie naturalne procesy jak erozja i akumulacja materiału skalnego, procesy górotwórcze i inne siły działa´ ły zgodnie z logika˛ ka˙zdego sze´sciokata, ˛ stad ˛ te˙z stan rzeczy w Swiecie Studni podlegał ciagłym ˛ zmianom, podobnie jak i w całym Wszech´swiecie. Patrzac ˛ w ciemno´sc´ , która przysłoniła ju˙z całkowicie zarys wybrze˙za, Nietoperz stwierdził, z˙ e nie dostrzega tam niczego, czego by nie było wida´c za dnia. — No, mo˙ze jest jednak co´s — poprawił si˛e. Nie mo˙ze wprawdzie by´c pewien na t˛e odległo´sc´ . Wyglada ˛ to jak malutkie, mrugajace ˛ s´wiatełka, zapalajace ˛ si˛e i gasnace, ˛ wzdłu˙z całej linii lasu, poruszajace ˛ si˛e równie˙z, ale raczej wolno. ´ — Swietliki — pomy´slał Brazil. Czy tylko on jeden jedyny w ich małym zakatku ˛ galaktyki pami˛etał s´wietliki? — No có˙z, ruszaj — powiedział Brazil po chwili — ale bad´ ˛ z ostro˙zny. Wyglada ˛ spokojnie, ale ma naprawd˛e upiorna˛ i reputacj˛e. Nie mog˛e ci wła´sciwie nic powiedzie´c z wyjatkiem ˛ tego, z˙ e co´s mi ciagle ˛ uparcie mówi, i˙z forma˛ z˙ ycia sa˛ tu owady. Po prostu uwa˙zaj na owady, cho´cby najmniejsze i nie rzucajace ˛ si˛e w oczy — mo˙ze to by´c kto´s, z kim lepiej byłoby si˛e zaprzyja´zni´c. — W porzadku ˛ — odpowiedział Nietoperz spokojnie. — Owady sa˛ normalnym składnikiem mojej diety, nie rusz˛e ich jednak, je´sli nie b˛ed˛e musiał. Krótki rekonesans i zaraz wracam. Zgodzili si˛e i Nietoperz odleciał w mrok. Nie powrócił nawet nast˛epnego ranka.
Poranek nad granica˛ pomi˛edzy ´ Panstwem i Slekron Rel, posuwajacy ˛ si˛e przodem, zatrzymał si˛e, gdy nagle przeja´sniało, a przed nimi na ziemi˛e spływał jasny słoneczny blask. — Mo˙zecie zdja´ ˛c swoje aparaty oddechowe i wyrzuci´c je — powiedział. — Oddychanie jest teraz dla was całkowicie bezpieczne. Skander zdjał ˛ mask˛e, ale wcisnał ˛ ja˛ do worka. — Zostawi˛e ja˛ sobie i radz˛e wam zrobi´c to samo — ostrzegł ich. — Nie mam poj˛ecia jak tam jest, mo˙ze si˛e jednak zdarzy´c, z˙ e b˛edziemy potrzebowali przez kilka godzin powietrza zawartego w zbiornikach. Je´sli mechanizm jest samoczynny, nie oznacza to, z˙ e mo˙ze działa´c w ka˙zdej atmosferze. — Wiem o tym doskonale, doktorze — odparł Rel. — Równie˙z i ja nie mog˛e istnie´c w pró˙zni. Wró˙zbita potrzebuje argonu i neonu, a ja — ksenonu i kryptonu, które na szcz˛es´cie wyst˛epowały w ilo´sciach wystarczajacych ˛ we wszystkich sze´sciokatach, ˛ przez które przechodzili´smy. Mieli´smy wiele tygodni, by si˛e przygotowa´c do tej wyprawy, spodziewałem si˛e wi˛ec, z˙ e mo˙zemy równie˙z trafi´c na pró˙zni˛e — w której te małe aparaty i tak niczego nie daja.˛ W jukach znajduja˛ si˛e spakowane kombinezony pró˙zniowe dla ka˙zdego z nas. — Dlaczego zatem nie u˙zyli´smy ich w tym piekle, z którego wła´snie wyszli´smy? — wrzasnał ˛ Hain, poruszony do z˙ ywego. — Przecie˙z to paliło jak diabli. — W tym sze´sciokacie ˛ dominowały ostre kanty i materiały s´cierne, a wi˛ec ubiory mogłyby ulec przedwczesnemu uszkodzeniu — odpowiedział Rel. — Było to niewygodne, to prawda, ale nic poza tym. Uwa˙załem, z˙ e najlepiej b˛edzie nie ryzykowa´c zniszczenia sprz˛etu pró˙zniowego, póki nie ma takiej konieczno´sci. Hain dalej zrz˛edził i przeklinał, Skander nie czuł si˛e lepiej — gwałtownie wysychał, wszystko go okropnie sw˛edziło. Tylko Vardia czuła si˛e teraz s´wietnie — sło´nce s´wieciło mocno, niebo było bł˛ekitne i bezchmurne, w jaki´s sposób odczuwała nawet urodzajno´sc´ gleby. — A poza tym, có˙z to w ogóle za miejsce? — spytał Skander. — Czy znajdziemy tu gdzie´s zacieniony strumie´n, w którym mógłbym si˛e wymoczy´c?
203
— Nie umrzesz — odparł Rel. — Ul˙zymy twoim cierpieniom tak szybko, jak to b˛edzie mo˙zliwe. Tak, prawie na pewno sa˛ tu strumienie, jeziora i stawy. Kiedy znajd˛e na tyle płytki i wolno płynacy, ˛ z˙ e b˛ed˛e miał pewno´sc´ , z˙ e sobie po prostu nie odpłyniesz, twoje z˙ yczenie zostanie spełnione. Okolica była poro´sni˛eta rzadkim lasem, natomiast bogactwo krzewów i pna˛ czy — przeogromne. Rosły tu równie˙z olbrzymie kwiaty, miliony kwiatów, jak okiem si˛egna´ ˛c, wznoszacych ˛ si˛e na łodygach si˛egajacych ˛ od metra do trzech, o jaskrawo pomara´nczowych s´rodkach, otoczonych osiemnastoma doskonale wykrojonymi, białymi płatkami. Wielkie, bzyczace ˛ owady przenosiły si˛e z kwiatu na kwiat, wida´c jednak było, z˙ e nie jest to rój, tylko pojedyncze owady, działajace ˛ samodzielnie. Ka˙zdy miał około pi˛ec´ dziesi˛eciu centymetrów długo´sci, ka˙zdy był bardzo mocno owłosiony. Chocia˙z dominował kolor czarny, był on urozmaicony pomara´nczowymi i z˙ ółtymi pasami na odwłoku. — Jakie pi˛ekne — zachwyciła si˛e Vardia. — Jak dla mnie to za bardzo hała´sliwe — krzyknał ˛ Skander, zauwa˙zajac, ˛ jak ogromny hałas robia˛ skrzydła poruszajacych ˛ si˛e owadów. — Czy owady sa˛ forma˛ z˙ ycia? — spytał Hain. Rel musiał si˛e przysuna´ ˛c do ogromnego z˙ uka, by ten mógł go usłysze´c. — Nie — odparł mieszkaniec Pomocy. — Tak jak ja to rozumiem, jest to ˙ a˛ kwiaty. Ich nasiona sa˛ zagrzebywane przez owady jaka´s forma symbiozy. Zyj i je´sli wszystko idzie dobrze, z nasion rozwijaja˛ si˛e puszki mózgowe. Pó´zniej ka˙zda z nich wypuszcza łodyg˛e, na której w ko´ncu zakwita kwiat. — W takim razie mo˙ze mógłbym zje´sc´ troch˛e tych bzyczacych ˛ b˛ekartów? — powiedział Hain łakomie. — Nie! — odpowiedział szybko Rel. — Nie teraz! Kwiaty wyrzucaja˛ nasiona, a wi˛ec nie rozmna˙zaja˛ si˛e przez zapylenie. Pszczoły zagrzebuja˛ nasiona i nic poza tym. A jednak w oczywisty sposób czerpia˛ pokarm z dna kwiatowego. Popatrzcie na t˛e, laduje ˛ i wsuwa trabk˛ ˛ e w pomara´nczowy s´rodek. Je´sli kwiaty je karmia,˛ i one musza˛ co´s robi´c dla kwiatów. — Nie moga˛ si˛e wykorzeni´c — powiedziała Vardia ze współczuciem. — Jaki po˙zytek z mózgu, je´sli nie mo˙zesz widzie´c, słysze´c, czu´c i porusza´c si˛e? Có˙z to za panujacy ˛ gatunek? Ostateczny Komland — pomy´slał Skander z sarkazmem, ale gło´sno powiedział: — My´sl˛e, z˙ e to wła´snie załatwiaja˛ owady. Je˙zeli b˛edziesz dostatecznie długo obserwowała jakiego´s z nich, zobaczysz, z˙ e przenosi si˛e na inny kwiat, i potem wraca. Mo˙ze kursowa´c do kilkunastu, ale po ka˙zdym takim „odskoku” wraca do tego jednego, wybranego. Vardia zauwa˙zyła lekkie wybrzuszenie w trawie przed nimi. Zaciekawiona, podeszła tam i ostro˙znie odgarn˛eła piasek.
204
— Popatrzcie! — zawołała z˙ ywo, s´ciagaj ˛ ac ˛ pozostałych. — To nasienie! I. . . popatrzcie! Rodzaj jaja przytwierdzony do niego! Ka˙zdy owad, zanim zagrzebie nasienie, przytwierdza do´n jajo! Razem rosna! ˛ Widzicie miejsce, w którym puszka nasienia rosnac, ˛ obj˛eła jajo, skrywajac ˛ t˛e otoczk˛e? Skander niemal˙ze wypadł z siodła, wygladaj ˛ ac ˛ ponad pancerzem Haina, wystarczył mu jednak tylko jeden rzut oka. — Oczywi´scie! — zawołał naukowiec. — Zadziwiajace! ˛ — Co? — spytali wszyscy naraz. — W ten sposób si˛e porozumiewaja,˛ w ten sposób si˛e przenosza˛ z miejsca na miejsce, nie widzicie? Owad spełnia rol˛e robota o programowanym mózgu. Rosna˛ razem — zało˙ze˛ si˛e, z˙ e owad wyl˛ega si˛e w pełni uformowany i zdolny do lotu w momencie, gdy kwiat si˛e otwiera. Wszystko, co widzi, słyszy, dotyka, przekazuje kwiatu za ka˙zdym nawrotem. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e moga˛ te˙z wysyła´c owady z informacjami i w ten sposób rozmawiaja˛ ze soba.˛ Za ka˙zdym razem, gdy owad trafi na inny kwiat, zostaje wyposa˙zony w informacje „powrotna”. ˛ Te stworzenia z˙ yja,˛ ale z˙ yja˛ „za po´srednictwem”. — Brzmi to logicznie — przyznał Rel. — Hain, sugerowałbym, a˙zeby´s zjadł wszystko za wyjatkiem ˛ tych kwiatów i tych czarnych, pr˛egowanych owadów. Jest ich tu cała masa, to prawda, ale je´sli je b˛edziemy niepokoi´c, b˛edziemy musieli stawi´c czoła zaprogramowanej armii, zło˙zonej z milionów sztuk. Nie chc˛e wojny. — W porzadku ˛ — zgodził si˛e Hain gderliwie. — Je˙zeli jednak nie ma tu niczego innego do jedzenia — do diabła z nimi! W tym momencie jeden z tych wielkich owadów wleciał pomi˛edzy nich i zaczał ˛ starannie, ale wydajnie zakopywa´c odsłoni˛ete nasienie i jajo. Zadowolony, odleciał na pobliski kwiat i schował głow˛e w jego pomara´nczowym wn˛etrzu. Obserwowali go uwa˙znie. Wreszcie wydał si˛e zadowolony i wrócił, lecac ˛ ku nim i unoszac ˛ si˛e gro´znie przed nimi, przemykajac ˛ od jednego do drugiego. Zamarli, ale anteny Haina wyemitowały ostrze˙zenie: — Je˙zeli to co´s zrobi cho´c jeden fałszywy ruch, zjem je nie ogladaj ˛ ac ˛ si˛e na nic. Wreszcie owad podfrunał ˛ do Vardii, obleciał ja,˛ a potem nagle wyladował ˛ na jej głowie i zanim zda˙ ˛zyła si˛e poruszy´c, pogra˙ ˛zył w niej swoja˛ ostra,˛ podobna˛ do moskita trabk˛ ˛ e dokładnie poni˙zej miejsca, z którego wyrastał „li´sc´ ”. Przez kilka sekund wszyscy wydawali si˛e zbyt zaskoczeni, by si˛e poruszy´c. Nagle Hain powiedział: — Capn˛e go! — Nie! — krzyknał ˛ Skander gwałtownie. — Mógłby zostawi´c ja˛ w s´rodku. Poczekajmy chwil˛e i zobaczmy, co si˛e stanie! Vardia nie była wyposa˙zona w o´srodki bólu, ale miała wra˙zliwe nerwy i czuła, jak trabka ˛ zagł˛ebia si˛e i szuka, a˙z trafia wreszcie na szczególny układ nerwów, ten, który wysyła sygnały do głowy i mózgu. Zupełnie nagle wszystko pociemniało i dziwny głos, przypominajacy ˛ jej własne my´sli, tylko mocniejszy, spytał: 205
— Czym i kim jeste´scie, i co tu robicie? Nie mogła my´sle´c o niczym innym jak tylko o odpowiedzi. Obca my´sl miała hipnotyczna˛ moc. Było to bardziej z˙ adanie ˛ ni˙z pytanie. — Po prostu przechodzimy przez wasz sze´sciokat ˛ w drodze do równika. Poczuła, jak trabka ˛ cofa si˛e i znowu ujrzała s´wiatło. Była przytomna i widziała, jak owad oddala si˛e z du˙za˛ pr˛edko´scia.˛ — Va. . . Chon — poprawił si˛e Skander — co si˛e stało? — On. . . on mówił do mnie. Spytał, kim jeste´smy, a ja odpowiedziałam, z˙ e jeste´smy po prostu lud´zmi przechodzacymi ˛ przez ten sze´sciokat ˛ w drodze do równika. Człowieku! Ale˙z to pot˛ega! Miałam najdziwniejsze w s´wiecie uczucie, z˙ e musz˛e odpowiedzie´c na wszystkie jego pytania i zrobi´c wszystko, co ka˙ze! Rel zbli˙zył si˛e i zawisł tak, by mógł zbada´c jej głow˛e, co zast˛epowało mu narzad ˛ zmysłu. Kiedy podpłynał ˛ do jej głowy na odległo´sc´ zaledwie kilku centymetrów, poczuła dziwne mrowienie. Oczywi´scie nie płynał ˛ w powietrzu, wspierał si˛e na czym´s niewidocznym. Wró˙zbita i Rel wydawali si˛e zadowoleni i ponownie spłyn˛eli w dół. — Nie ma s´ladu jakiegokolwiek zranienia — powiedział stwór z Północy. — Zadziwiajace. ˛ Jeden z kwiatów zainteresował si˛e, a poniewa˙z jeste´s tu jedynym przedstawicielem królestwa ro´slin — wybrał wła´snie ciebie. Nie ruszaj si˛e i pozwól, z˙ eby si˛e to powtórzyło. Zapewnij ich, z˙ e nie mamy zamiaru zrobi´c komukolwiek krzywdy i przejdziemy mo˙zliwie jak najszybciej. Powiedz im, z˙ e trzymamy si˛e wybrze˙za i zachowamy ostro˙zno´sc´ . — Nie sadz˛ ˛ e, abym mogła im powiedzie´c o czym´s, o co nie pytaja˛ — odpowiedziała Vardia słabo. — O, o, znowu leci! Tym razem owad nie musiał ju˙z próbowa´c: trafił od razu do odpowiednich zako´ncze´n nerwowych: — ODCZYT! — dobiegła komenda i nagle poczuła, z˙ e jest mentalnie wypompowana, tak jak gdyby to, co było sama˛ jej istota˛ zostało wysysane do butelki przez słomk˛e. Zabieg zajał ˛ kilka minut. — Popatrzcie! — zawołał Skander. — Mój Bo˙ze! Ona si˛e zakorzeniła! Znieruchomiała w biały dzie´n! Co on jej zrobił? Owad wrócił w gaszcz ˛ kwiatów. — Mo˙zemy tylko czeka´c — przestrzegł Rel. — Nie znamy reguł, które rzadz ˛ a˛ tym s´wiatem. Na razie mo˙zemy przyja´ ˛c, z˙ e owady sa˛ w stanie opanowa´c tylko ro´sliny. Spokojnie, pozwólmy toczy´c si˛e sprawom ich własnym biegiem. Hain i Rel podeszli do niej, wro´sni˛etej w grunt i nieruchomej. Hain pocisnał ˛ jej skór˛e — bez reakcji, podobnie nieczułe były jej puste oczy. — Czy b˛edziemy tu musieli rozbi´c obóz? — spytał Hain zdegustowanym tonem. — Dlaczego nie mieliby´smy jej po prostu zostawi´c? — Cierpliwo´sci, Hain — przestrzegł Rel. — Nie mo˙zemy sobie pozwoli´c na dalsza˛ drog˛e, zanim ten dramat nie rozegra si˛e do ko´nca, nawet gdyby miało to
206
trwa´c wiele godzin. Mamy tylko niewiele ponad dwie´scie kilometrów do przej´scia w tym sze´sciokacie, ˛ ale powinni´smy przecie˙z wyj´sc´ z tego cało. Rzeczywi´scie czekali wiele godzin. Vardia miała uczucie zawieszenia w otchłani, niezdolna widzie´c, słysze´c, czu´c czy cokolwiek przedsi˛ewzia´ ˛c. Nie przypominało to jednak snu, wiedziała, z˙ e istnieje, nie wiedziała tylko — gdzie. Nagle poczuła ponownie owo ssanie i nagle u´swiadomiła sobie czyja´ ˛s jeszcze obecno´sc´ . Nie rozumiała, w jaki sposób, ale było tam jeszcze co´s, na pewno. Nagle ta sama mentalna siła, która˛ poczuła, gdy owad po raz pierwszy dostał si˛e do jej głowy, otaczała ja˛ zewszad. ˛ — Stapiam to, co jest twoje ze mna˛ i to, co jest mna˛ — z toba˛ — powiedział głos, który był czysta˛ my´sla.˛ I tak rzeczywi´scie było. Poczuła w głowie eksplozj˛e i rozpaczliwie starała si˛e zapanowa´c nad soba,˛ utrzyma´c swoja˛ osobowo´sc´ , cho´c czuła, z˙ e jest ona wypłukiwana, miesza si˛e z inna.˛ wi˛eksza˛ i pot˛ez˙ niejsza,˛ ale jak˙ze obca,˛ składajac ˛ a˛ si˛e z my´sli, wspomnie´n, obrazów, idei. — Dlaczego si˛e opierasz? — spytał głos, który mógł by´c jej własna˛ my´sla,˛ lub te˙z my´sla˛ kogo´s innego. Podporzadkuj ˛ si˛e. Zawsze tego pragn˛eła´s. Doskonałe zespolenie w jednorodno´sci. Poddaj si˛e. Logika była bezsporna. Zrezygnowała z oporu. — Wraca! — wrzasnał ˛ Skander, a pozostała dwójka obserwowała owada, ponownie siadajacego ˛ na głowie Vardii i znowu zagł˛ebiajacego ˛ swoja˛ trabk˛ ˛ e. Tym razem trwało to bardzo długo — by´c mo˙ze nawet trzy, czterokrotnie dłu˙zej, ni˙z poprzednio. Wreszcie owad sko´nczył i wycofał si˛e, odlatujac ˛ z bzykiem na swój kwiat. Obserwowali, jak ciało jej ponownie si˛e o˙zywia, oczy zaczynaja˛ porusza´c, rozglada´ ˛ c dookoła. Wysun˛eła korzonki z ziemi i poruszyła mackami, potrzasn˛ ˛ eła te˙z nogami. — Chon! Nic ci nie jest? — zawołał Skander z niepokojem. — Czujemy si˛e dobrze, doktorze Skander — odpowiedziała Vardia swoim głosem, który jednocze´snie miał jednak w sobie co´s dziwnie nowego. — Mo˙zemy i´sc´ dalej, bez z˙ adnych problemów. Małe s´wiatełka Wró˙zbity zacz˛eły mruga´c nerwowo. Rel powiedział: — Wró˙zbita mówi, z˙ e nie nale˙zysz do naszej grupy. Kim lub czym wi˛ec jeste´s? Równanie zostało zmienione. — Jeste´smy Chon. Jeste´smy wszystkim, co kiedykolwiek było Chon. Ta, która˛ nazywali´scie Chon, została stopiona. Nie jest ju˙z teraz jednostka,˛ lecz wszystkim. Wkrótce, a poczatek ˛ ju˙z nastapił, ˛ wszystko b˛edzie Chon i Chon b˛edzie wszystkim. — Jeste´s tym cholernym kwiatem! — powiedział Hain oskar˙zycielskim tonem. — Jako´s si˛e zamieniłe´s głowami z ta˛ bania˛ z Czill! — W gr˛e nie wchodziła z˙ adna, jak ty ja˛ nazwałe´s, zamiana — usłyszeli. — I nie jeste´smy, jak powiadasz, tym cholernym kwiatem, ale wszystkimi kwiatami. 207
Zapisy przenosza˛ si˛e, tak jak przypuszczasz, ale proces mo˙ze by´c i zwykle jest totalny od pierwszego kiełka, w przeciwnym wypadku — skad ˛ mieliby´smy uzyskiwa´c nasza˛ informacj˛e, nasz intelekt? Nowy kwiat jest nie zapisana˛ karta,˛ pusta˛ tabliczka.˛ My zlewamy si˛e. — A wi˛ec zlali´scie si˛e z Chon? — bardziej stwierdził, ni˙z spytał Rel. — Macie cało´sc´ jej wspomnie´n, plus cało´sc´ tego, co wasze? — Tak jest — potwierdził stwór. — Poniewa˙z za´s mamy całe do´swiadczenie Chon, wiemy oczywi´scie o waszej misji, jej motywie i celu, i jeste´smy teraz jej cz˛es´cia.˛ Nie macie wyboru, podobnie jak i my, poniewa˙z nie mo˙zemy si˛e stopi´c z wami. Skander zadr˙zał. — A wi˛ec, Vardia ma wreszcie to, czego chciała — pomys´lała syrena. — A my mamy problemy. — A je´sli odmówimy? — spróbował Skander. — Jedno kłapni˛ecie Haina i ju˙z po was. Stworzenie kryjace ˛ si˛e w ciele Vardii stan˛eło s´miało przed Heinem i spojrzało w wielkie oczy owada. — Czy chcesz mnie zje´sc´ , Hain? — spytało gładko. Hain zaczał ˛ wywija´c swoim lepkim j˛ezykiem, co´s jednak wstrzymało go. Nagle stracił wszelka˛ ochot˛e, by zje´sc´ mieszkank˛e Czill. Lubił ja˛ nawet. To było dobre stworzenie, stworzenie, którym serdecznie interesował si˛e sam baron. Była najlepszym jego przyjacielem, najbardziej lojalnym. — Nie. . . nie rozumiem — powiedział Hain zaambarasowanym tonem. — Dlaczego miałbym ja˛ zje´sc´ ? To mój przyjaciel, mój sojusznik. Nie mógłbym jej skrzywdzi´c, nigdy, i tych pi˛eknych kwiatów i owadów — te˙z nie. — Ma jaka´ ˛s sił˛e duchowa! ˛ — krzyknał ˛ Skander i w panice próbował wyswobodzi´c si˛e ze swego siodła na grzbiecie Haina. Nagle Hain rozprostował si˛e, opuszczajac ˛ pancerz a˙z na ziemi˛e, nogi rozło˙zył na boki. Skander uwolnił si˛e od uprz˛ez˙ y i rozejrzał dookoła za miejscem, gdzie mógłby upa´sc´ . Jego rozbiegane oczy napotkały z˙ ółte tarcze oczu Czillianki i nagle cała panika ustapiła. ˛ Nie przypomniał sobie, dlaczego si˛e poczatkowo ˛ bał, na pewno nie jej. Stwór podszedł prosto do syreny, tak blisko, z˙ e mogli si˛e dotkna´ ˛c. Swoja˛ macka˛ pogłaskał włosy Umiau, a syrena, zadowolona, u´smiechn˛eła si˛e i odpr˛ez˙ yła. — Kocham ci˛e — powiedział Skander głosem wibrujacym ˛ seksem. — Zrobi˛e dla ciebie wszystko. — Oczywi´scie zrobisz — odpowiedział łagodnie mieszkaniec Slelcron. — Razem pójdziemy do Studni, prawda, kochanie? Wszystko mi poka˙zesz, prawda? Umiau kiwał głowa˛ w upojeniu. Potwór ze Slelcron zwrócił si˛e do Wró˙zbity i Rela, którzy pozostawali o kilka metrów dalej, ogladaj ˛ ac ˛ cała˛ scen˛e beznami˛etnie.
208
— Co zamierzasz ze mna˛ zrobi´c? — zapytał Rel tonem mo˙zliwie najbli˙zszym sarkazmowi. — Spojrze´c mi w oczy? Po raz pierwszy stwór zawahał si˛e, wygladał ˛ niepewnie, zaskoczony sytuacja.˛ Si˛egnał ˛ umysłem do stworzenia z Północy i nie znalazł nic, z czym mógłby nawiaza´ ˛ c kontakt, zrozumie´c, zwiaza´ ˛ c si˛e. Było to tak jak gdyby tamten po prostu znikł. — Je´sli nie mo˙zemy zapanowa´c nad toba,˛ nie masz dla mnie z˙ adnego znaczenia — powiedział głos Vardii spokojnie. Wró˙zbita i Rel nie poruszyli si˛e. — Powiedziałem, z˙ e równanie uległo zmianie — rzekł Rel powoli. — Nie powiedziałem jak. Wydaje si˛e, z˙ e Wró˙zbita zawsze ma racj˛e. Do tej chwili nie miałem najmniejszego pomysłu, w jaki sposób mieliby´smy kontrolowa´c Skandera, gdy ju˙z dotrzemy do Studni, albo dlaczego dodanie tej z Czill przechyliło szal˛e na nasza˛ korzy´sc´ . Teraz jest to jasne. Rel przerwał na chwil˛e: — Kierowali´smy tym projektem od samego poczat˛ ku — ciagn ˛ ał ˛ po chwili. — U˙zyli´smy rozsadnego ˛ zestawu okoliczno´sci i zadziwiajacych ˛ umiej˛etno´sci Wró˙zbity dla ustawienia naszej pozycji. Przewodzimy. Teraz prowadzimy bez kłopotu. — Jaka˛ macie moc, by nam rozkazywa´c? — powiedziała z drwina˛ „nowa” Vardia. — Zwołujemy wła´snie najwi˛eksze z naszych Nagrywaczy, by was zdruzgota´c. Nie jeste´scie ju˙z potrzebni. — Nie mam z˙ adnej mocy prócz mowy i ruchu — przyznał Rel, kiedy nad ukwieconym polem pojawiło si˛e osiem ogromnych owadów, huczacych ˛ jak grom. — Wró˙zbita ma moc — dodał, a kiedy mówił, s´wiatełka Wró˙zbity zacz˛eły mruga´c silniej i cz˛es´ciej. Nagle dobrze widoczne gromy wystrzeliły z migajacego ˛ stworzenia i uderzyły w osiem Nagrywaczy z pr˛edko´scia˛ s´wiatła. Obrys Nagrywaczy rozjarzył si˛e elektrycznym, białym blaskiem. Z cichym hukiem grzmotu stwory znikn˛eły, a powietrze wdarło si˛e w opuszczone przez nie miejsce. Przypominało to osiem wystrzałów armatnich, oddanych z du˙zej odległo´sci. — Hmmm. . . powiedział Rel swoim beznami˛etnym tonem. — To co´s nowego. Wró˙zbita jest pełen niespodzianek. Idziemy? Nie mam zamiaru sp˛edzi´c wi˛ecej ni˙z dwóch nocy w twoim uroczym kraju. Pot˛ez˙ ny umysł w ciele Vardii był ogłuszony i zdruzgotany. Co´s zdawało si˛e w nim zapada´c, a pewny siebie blask oczu ustapił ˛ szacunkowi zmieszanemu z czym´s nowym, czego dotad ˛ nie do´swiadczył — l˛ekiem. — Nie. . . nie wiedzieli´smy, z˙ e masz taka˛ moc — wyst˛ekał — Naprawd˛e drobnostka — odparł Rel. — A wi˛ec? Czy chcesz si˛e do nas przyłaczy´ ˛ c, czy nie? Mam nadziej˛e, z˙ e tak — to jest znacznie prostsze ni˙z to, co Wró˙zbita musiałby zrobi´c, by pozyska´c Skandera do współpracy, i jestem pewien, z˙ e w interesie twojego ludu, obu, wolałby´s, z˙ eby to nam si˛e udało przed innymi. Oszołomiony stwór odwrócił si˛e do Skandera i powiedział dr˙zacym ˛ głosem: 209
— Wracaj do swej uprz˛ez˙ y. Musimy rusza´c. — Tak, kochanie — odparł Skander uszcz˛es´liwiony i wykonał polecenie. — Prowad´z, przybyszu z Północy — powiedział stwór ze Slelcron. — Jak zawsze — odparł Rel dufnie. — Czy wiesz co´s o Ekh’l?
Pla˙za w Ivrom — poranek — Wyglada ˛ raczej spokojnie — zauwa˙zyła Vardia, kiedy rozładowali tratw˛e na pla˙zy. — Naprawd˛e, bardzo przyjemnie. — Przypomina mi troch˛e dolin˛e w Dilli, zwłaszcza w górnych partiach — dodała Wuju, kiedy obwiesili ja˛ jukami. — Tylko, z˙ e co´s tutaj nie lubi ludzi — przypomniał Brazil. — Ten sze´sciokat ˛ w ogóle nie ma swojej ambasady w strefie, a ekspedycje na ten teren znikn˛eły co do jednej, podobnie jak Nietoperz zeszłej nocy. Mamy do przej´scia tylko ten jeden odcinek sze´sciokata, ˛ ale to i tak z góra˛ sto kilometrów, my´sl˛e wi˛ec, z˙ e b˛edziemy si˛e trzymali pla˙zy tak długo jak to mo˙zliwe. — A co z Nietoperzem? — spytała Wuju z troska˛ w głosie. — Nie mo˙zemy go tak po prostu zostawi´c, po tym wszystkim co dla nas zrobił. — Mnie si˛e to tak samo nie podoba jak tobie, Wuju — odparł Brazil powa˙znie — ale to du˙zy sze´sciokat. ˛ Mo˙ze lata´c ze spora˛ pr˛edko´scia,˛ przelatywa´c ponad przeszkodami, i mo˙ze przebywa´c teraz dokładnie wsz˛edzie. Mogliby´smy równie dobrze szuka´c z´ d´zbła trawy. Jak bardzo bym mu nie pragnał ˛ pomóc, po prostu nie mog˛e ryzykowa´c, z˙ e cokolwiek tu jest, dopadnie jedno z nas albo nawet wszystkich. — No có˙z, nie podoba mi si˛e to — upierała si˛e Wuju, nie mogła jednak zakwestionowa´c logiki jego wywodu na gruncie innym, ni˙z emocjonalny. — Przez˙ yli´smy Murniów — przypomniała mu. — Czy tu mo˙ze by´c gorzej? — Znacznie gorzej — odparł bardzo powa˙znie. — Prze˙zyłem Murithel, bo miałem szcz˛es´cie, tak samo jak ty — a poza tym znali´smy przeciwnika, znali´smy problemy. Tu ryzyko jest nawet wi˛eksze, poniewa˙z nie wiemy, co tu jest. Musimy pozostawi´c Nietoperza Opatrzno´sci. Albo Nietoperz, albo my wszyscy. — To załatwiało spraw˛e. Bez Nietoperza Brazilowi coraz bardziej doskwierał brak rak ˛ i innych akcesoriów, którymi mógłby trzyma´c i manipulowa´c przedmiotami. Cho´c był to szes´ciokat ˛ nietechnologiczny, niektóre po˙zyteczne i obronne narz˛edzia mogłyby si˛e tu przyda´c, te jednak otrzymały Wuju i Vardia. Centaur miał dwa automatyczne pistolety na proch, przypasane do skrzy˙zowanych na piersi ta´sm nabojowych. Vardia miała dwa ró˙zne pistolety. Wyrzucały gaz utrzymywany pod ci´snieniem 211
w dołaczonych ˛ plastikowych butelkach. Kiedy naciskało si˛e mocno na spust, krzemie´n zapalał gaz, który uwalniał si˛e w kontrolowanym tempie. Miotacz ognia był dobry na około dziesi˛ec´ metrów i nie musiał by´c specjalnie celny, by przynie´sc´ zamierzony skutek. Wuju oczywi´scie nigdy nie strzelała z pistoletu i nie nabrała wielkiej wprawy, próbujac ˛ na oceanie. Była to jednak mimo wszystko skuteczna bro´n krótkiego zasi˛egu, o działaniu przynajmniej psychologicznym, robiła te˙z mas˛e hałasu. — B˛edziemy si˛e trzyma´c pla˙zy — przypomniał im Brazil. — Je˙zeli b˛edziemy mieli szcz˛es´cie, b˛edziemy mogli pokona´c cała˛ tras˛e bez zagł˛ebiania si˛e w las. Do´sc´ zadowoleni, jak na warunki w jakich si˛e znale´zli, podzi˛ekowali Umiau, które ich a˙z tu doholowały i syreny odpłyn˛eły. Brazil powiedział: — Ruszajmy, głosem pełnym raczej napi˛ecia, ni˙z podniecenia. Piasek i olbrzymie ilo´sci wyrzuconego na brzeg drewna wstrzymywały ich marsz, kilkakrotnie stwierdzili równie˙z, z˙ e musza˛ wej´sc´ na płycizn˛e, z˙ eby obej´sc´ jaki´s punkt, ale w ogóle podró˙z przebiegała dobrze. Mieli dobry czas. Około zachodu Brazil ocenił, z˙ e przeszli ju˙z wi˛ecej ni˙z połow˛e drogi. Poniewa˙z po zapadni˛eciu zmroku widzieli bardzo słabo, a Vardia czuła si˛e lepiej, je´sli si˛e zakorzeniła, zatrzymali si˛e na noc, która, mieli nadziej˛e, miała by´c ich jedyna˛ noca˛ w tym tajemniczym sze´sciokacie. ˛ Piaszczysta gleba nie była dla Vardii najlepsza, zdołała jednak znale´zc´ twarde, mocne miejsce blisko skraju lasu i usadowiła si˛e na noc. Ona i Wuju odpoczywały, a przybój uderzał w podwodne skały zaraz za linia˛ brzegowa,˛ a pó´zniej z sykiem wpełzał na pla˙ze˛ . Co´s zaniepokoiło Wuju, która zbudziła innych. — Nathan — powiedziała — je˙zeli to jest nietechnologiczny sze´sciokat ˛ tak jak Murithel, to jak działa twoje urzadzenie ˛ do mówienia? Przecie˙z w zasadzie ciagle ˛ jest to po prostu radio. Taka my´sl nigdy nie przyszłaby Brazilowi do głowy. Pomy´slał przez chwil˛e. — Trudno mi powiedzie´c — odpowiedział ostro˙znie — ale na wszystkich mapach itd. jest on okre´slony jako nietechnologiczny, a generalna logika rozkładu sze´sciokatów ˛ podpowiada to samo. Nie mo˙ze wi˛ec działa´c, chyba z˙ e jest produktem ubocznym translatora. One działaja˛ wsz˛edzie. — Translator! — powiedziała ostro. — Czuj˛e, jak mi uwiera w gardle. Skad ˛ one pochodza,˛ Nathan? — Z Północy — odpowiedział. — Z całkowicie krystalicznego sze´sciokata, ˛ który hoduje je tak jak si˛e hoduje kwiaty. To z˙ mudna robota i nie wypuszczaja˛ ich zbyt wiele. — Ale jak on działa? — nalegała. Nie jest przecie˙z maszyna.˛ — Nie, nie jest maszyna˛ w sensie, w jakim my´slimy o maszynach — odpowiedział. — Nie sadz˛ ˛ e, by ktokolwiek wiedział, jak to działa. Został on, je´sli dobrze 212
pami˛etam, stworzony w taki sam sposób jak wi˛ekszo´sc´ wielkich wynalazków, to jest przez prosty przypadek. Najbardziej prawdopodobne jest to, z˙ e jego drgania powoduja˛ rodzaj sprz˛ez˙ enia z mózgiem planety (mózgiem Markowa). Wstrzasn˛ ˛ eła si˛e nieznacznie, a Brazil przysunał ˛ si˛e do niej, sadz ˛ ac, ˛ z˙ e przyczyna˛ był spadek temperatury. — Chcesz płaszcz? — spytał. Pokr˛eciła głowa˛ przeczaco: ˛ — Nie, pomy´slałam o mózgu. Jako´s działa mi na nerwy — ta cała pot˛ega, pot˛ega tworzenia i utrzymywania tych wszystkich prawideł dla wszystkich tych sze´sciokatnych ˛ komórek, operowania translatorami, a nawet przemiany ludzi w co´s innego. My´sl˛e, z˙ e ta idea w ogóle mi si˛e nie podoba. Pomy´sl o rasie, która mogła co´s takiego zbudowa´c! To mnie przera˙za. — Brazil potarł jej ludzkie plecy łbem, powoli. — Nie przejmuj si˛e takimi sprawami — powiedział mi˛ekko. — Ta rasa dawno wymarła. Nie porzucała tematu: — Ciekawa jestem — powiedziała tonem jakby nieobecnym — co by było, gdyby oni ciagle ˛ gdzie´s tu byli, gdzie´s tu si˛e kr˛ecili. To by oznaczało, z˙ e wszyscy jeste´smy zabawkami, wszyscy! Majac ˛ sił˛e i wiedz˛e, z˙ eby to wszystko stworzy´c, byliby tak bardzo od nas wy˙zsi, z˙ e nawet by´smy o tym nie wiedzieli. — Potrzasn˛ ˛ eła nim i spojrzała mu w oczy. — Nathan, co b˛edzie je˙zeli jeste´smy dla nich tylko igraszka? ˛ Odpowiedział twardym spojrzeniem: — Nie jeste´smy — mówił cicho. — Markowianie odeszli — umarli i odeszli. Ich duchy to mózgi takie jak ten, który kieruje ta˛ planeta˛ — po prostu gigantyczne komputery, zaprogramowane i automatycznie si˛e konserwujace. ˛ Pozostałe ich duchy to ludzie, Wuju. Nie zrozumiała´s nic z tego wszystkiego, czego si˛e nauczyła´s w czasie całej tej podró˙zy? — Nie rozumiem — powiedziała zwyczajnie. — Co masz na my´sli mówiac, ˛ z˙ e Pudzie sa˛ duchami cywilizacji Markowa? — Do północy przy Studni Dusz — wyrecytował. — To jedyny zwrot wspólny wszystkim tysiacu ˛ pi˛eciuset sze´sc´ dziesi˛eciu sze´sciokatom. ˛ Pomy´sl o tym! Wielu z nas jest oczywi´scie krewnymi, a wielu ludzi tutejszych to odmiany zwierzat ˛ w innych sze´sciokatach. ˛ Wymy´sliłem rozwiazanie ˛ dla tej cz˛es´ci łamigłówki, kiedy wyszedłem z Wrót w swej postaci — i znalazłem si˛e w sze´sciokacie, ˛ który zawsze uwa˙zali´smy za „ludzki”. Po sasiedzku ˛ z˙ yły wielkie na półtora metra bobry — inteligentne, cywilizowane, nawet intelektualne, ale w gruncie rzeczy były odpowiednikiem małych bobrów — zwierzat ˛ z Dilli. Wi˛ekszo´sc´ dzikich zwierzat, ˛ jakie widzieli´smy w sze´sciokatach ˛ zbli˙zonych do typu s´wiata, który nasza stara rasa mogła zasiedli´c, jest spokrewniona z tymi, które kiedy´s tam z˙ yły. Wszystkie one sa˛ powiazane. ˛ — Te sze´sciokaty ˛ reprezentuja˛ macierzyste s´wiaty, Wuju — powiedział powa˙znie. — Tu wła´snie zało˙zyciele cywilizacji Markowa zbudowali poligony dos´wiadczalne. Tu równie˙z ich technicy urzadzili ˛ biosfery, które miały skontrolowa´c poprawno´sc´ oblicze´n matematycznych dla s´wiatów, które pragn˛eli tworzy´c. 213
Tu wła´snie miało zosta´c zaprojektowane ekologiczne urzadzenie ˛ naszej galaktyki, a by´c mo˙ze równie˙z i innych. Ponownie wstrzasn ˛ ał ˛ nia˛ dreszcz: — Chcesz powiedzie´c, z˙ e wszyscy ci ludzie zostali stworzeni tylko po to, by stwierdzi´c, czy te systemy moga˛ funkcjonowa´c? Niczym boskie kukiełki? I z˙ e gdyby eksperyment przebiegł pomy´slnie, Markowianie mieli stworzy´c gdzie´s planet˛e, która cała byłaby taka? — Masz cz˛es´ciowo racj˛e — odparł. — Stworzenia nie zostały jednak uformowane z energii wszech´swiata, jak z materiału fizycznego. Gdyby tak było, byliby oni bogami, tak jak powiedziała´s. Nie dlatego jednak zbudowano s´wiat. Byli rasa˛ zm˛eczona˛ — ciagn ˛ ał. ˛ — Co robisz, je´sli mo˙zesz ju˙z zrobi´c wszystko, wiesz wszystko, wszystkim władasz? Przez chwil˛e rozkoszujesz si˛e ta˛ boska˛ kondycja,˛ ale w ko´ncu to musi m˛eczy´c. Wkrada si˛e znudzenie i nie majac ˛ gdzie i´sc´ , nie majac ˛ niczego do odkrycia, z˙ adnego celu przed soba,˛ musisz popa´sc´ w stagnacj˛e. — Przerwał na chwil˛e, a fale uderzajace ˛ o brzeg zdawały si˛e punktowa´c jego opowie´sc´ . Wreszcie ciagn ˛ ał ˛ dalej tym samym marzacym ˛ głosem. — Skierowa´ li wi˛ec swoich mistrzów do budowy sze´sciokatów ˛ Swiata Studni. Te, które si˛e sprawdziły, zostały zaakceptowane, a wtedy wybudowano pełny s´wiat — ojczyzn˛e, któremu znaleziono na drodze matematycznej wła´sciwe miejsce w kosmosie. To jest powodem, dla którego tak wiele tu nakładania si˛e — niektórzy twórcy byli zdolniejsi od innych, wielu podkradało i modyfikowało cudze projekty. Kiedy si˛e sprawdziły, Markowianie weszli do Studni poprzez Wrota, dobrowolnie, a nie pod przymusem i przeszli przez mechanizm przydziału. Rozbudowali sze´scioka˛ ty, walczyli ze soba˛ robili jeszcze co´s — co robili tak, jak nikt inny — umierali w walce. — A wi˛ec zasiedlili macierzyste s´wiaty? — wyszeptała. — Zrezygnowali z kondycji bogów, by cierpie´c ból, by walczy´c i umiera´c? ´ — Nie — odpowiedział. — Osiedlili si˛e w Swiecie Studni. Kiedy projekt został spełniony, zniszczono go i zacz˛eto budowa´c nowy. To, z czym mamy tutaj do czynienia to tylko najmłodszy ze s´wiatów, najmłodsze rasy, ostatnie. Markowianie walczyli tu i umierali. Nie tylko cała materia, ale i sam czas jest konstrukcja˛ matematyczna,˛ która˛ oni poznali i przezwyci˛ez˙ yli. Po wielu pokoleniach, sze´sciokaty, ˛ o ile funkcjonowały, stawały si˛e samowystarczalnymi społeczno´sciami. Markowianie, odmienieni, zrodzili dzieci, które głosiły prawd˛e. To wła´snie ci spadkobiercy, markowia´nskie potomstwo, przeszło do Studni przez lokalne Wrota do tego, co dzi´s nazywamy Strefa,˛ do tej olbrzymiej Studni, przez która˛ i my przeszli´smy. Przechodzili ka˙zdego szóstego dnia szóstego miesiaca ˛ szóstego roku, a Studnia porywała ich, za jednym zamachem. Zabierała ich, klasyfikowała i przewoziła do macierzystych s´wiatów ich ras. — Ale na pewno — zaprotestowała — s´wiaty miały ju˙z własnych mieszka´nców. Jest co´s takiego jak ewolucja. . .
214
— Nie przechodzili fizycznie — wyja´snił od razu. — Tylko ich tre´sc´ , co´s, co Mumiowie nazywali „istota”, ˛ przechodziła. W odpowiednim czasie wchodzili na statki i docierali do studni. Dlatego wła´snie translator nazywa ja˛ Studnia˛ Dusz, Wuju. — A wi˛ec jeste´smy dzie´cmi zało˙zycieli cywilizacji Markowa — westchn˛eła. — Byli zaczynem naszej rasy. — Wła´snie — przyznał jej racj˛e. — Zrobili to jako projekt, jako eksperyment. Nie zrobili tego po to, by zabi´c swoja˛ ras˛e, ale by ja˛ zachowa´c i zachowa´c samych siebie. Jest taka legenda, która mówi, z˙ e Stara Ziemia została stworzona w ciagu ˛ siedmiu dni. To jest zupełnie mo˙zliwe — Markowianie kontrolowali czas tak samo jak wszystko inne, i poniewa˙z musieli opracowywa´c s´wiaty matematycznie dla ich uformowania i stworzenia zgodnie z prawem natury, mogli w krótkim czasie wykona´c prac˛e milionów lat i usuna´ ˛c swoich ludzi we wła´sciwym momencie, gdy nadszedł logiczny, stosowny moment dla rozwini˛ecia si˛e dominujacej ˛ formy — lub form — z˙ ycia. — A ci ludzie tutaj — czy to wszystko sa˛ przybysze i potomkowie przybyszów? — spytała. — Nie miało ich tu by´c — powiedział. — To znaczy przybyszów. Wiesz jednak, z˙ e Markowianie zamieszkiwali swój stary kosmos. Istniały jeszcze ich stare planety. Cz˛es´c´ mózgów przetrwała — spora liczba, je˙zeli natkn˛eli´smy si˛e na cho´cby jeden z nich w naszym niewielkim zakatku ˛ kosmosu. Były quasi-organiczne, zbudowane jako integralna cz˛es´c´ planety, która˛ obsługiwały i praktycznie nie było sposobu, by je wyłaczy´ ˛ c. Ostatni Markowianie nie mogli zamkna´ ˛c swojego mózgu, pozostawili wi˛ec wej´scie otwarte, by zamkn˛eło si˛e wtedy, gdy czas zrobi ze starymi s´wiatami to samo, co robi z wszelkimi rzeczami pozostawionymi bez konserwacji. — A wi˛ec pozostały jeszcze miliony otwartych Wrót — spekulowała. — Ludzie cały czas mogli w nie wpada´c. — Nie — odpowiedział. — Wrota otwieraja˛ si˛e tylko wtedy, gdy kto´s chce, by si˛e otworzyły. Nie trzeba z˙ adnego mistycznego klucza, chocia˙z ten chłopak Varnett, tam na Dalgonii, spowodował otwarcie, zamykajac ˛ w swym umy´sle zaobserwowana˛ relacj˛e matematyczna.˛ Nie jest to jednak dziełem przypadku. Varnett stanowił wyjatek. ˛ Klucz ma charakter matematyczny, ale nie potrzeba wcale posiada´c klucza, z˙ eby uruchomi´c Wrota. — A wi˛ec co jest tym kluczem? — spytała, zaintrygowana. — Kosmiczni w˛edrowcy — tysiace ˛ przeszło przez Studni˛e, nie tylko z naszego sektora, ale zewszad. ˛ Spotkałem kilku. To jest samotna praca, Wuju i ze wzgl˛edu na Skrócenie Fitzgeralda i operacje odmładzania — praca długotrwała. Wszyscy ludzie, którzy wpadli tu przez Wrota, odebrali sygnały na cz˛estotliwos´ciach alarmowych, które s´ciagn˛ ˛ eły je ku nim. Czy si˛e do tego przyznaja,˛ czy te˙z nie, wszyscy mieli jedna˛ cech˛e wspólna.˛ 215
— Jaka? ˛ — spytała, zafascynowana. — Wszyscy szukaja˛ s´mierci albo postanowili umrze´c — odpowiedział równym głosem, bez s´ladu emocji. — Albo te˙z — woleli umrze´c, ni˙z dalej z˙ y´c. Szukali fantastycznych s´wiatów, które by rozwiazały ˛ ich własne problemy. — Tak samo jak Markowianie. Przez chwil˛e milczała. Nagle spytała: — Skad ˛ ty to wszystko wiesz, Nathan? Tutejsi nie wiedza.˛ — Zorientowała´s si˛e, prawda? — odpowiedział z podziwem. — Tak, kiedy ostatni zostali przemienieni, zamkn˛eli Studni˛e na głucho. Ci, którzy nie chcieli i´sc´ , stracili nerwy albo czuli si˛e szcz˛es´liwi tutaj — ci zostali, ze wspomnieniem, a by´c mo˙ze nawet z˙ alem, kiedy to si˛e ju˙z stało, poniewa˙z kultywowali powiedzonko do północy przy Studni Dusz, jako odpowiednik „na zawsze”. Skad ˛ to wiem? Jestem bystry, stad. ˛ Tak samo jak Skander, i dlatego wła´snie zmierzamy tam, dokad ˛ musimy. Przyj˛eła to wyja´snienie, nie zauwa˙zajac ˛ uniku. — Je˙zeli jednak wszystko jest zamkni˛ete, czym si˛e przejmowa´c? — spytała. — Skander nie jest w stanie zrobi´c nic złego, prawda? — Gł˛eboko pod nami pracuje wielka maszyna — powiedział powa˙znie. — Mózg Markowa jest tak pot˛ez˙ ny, z˙ e mógł stworzy´c i utrzyma´c przy z˙ yciu s´wiaty macierzyste tak, jak utrzymuje ten; mózg utrzymuje równania, które podtrzymuja˛ istnienie wszelkiej materii stworzonej w sposób inny ni˙z naturalny, które moga˛ zniszczy´c struktur˛e czasu, przestrzeni i materii tak, jak ja˛ stworzyły. Skander chce zmieni´c t˛e równania. Stawka˛ jest nie tylko nasze z˙ ycie, ale wszelka egzystencja. Patrzała na niego długo, pó´zniej odwróciła si˛e powoli, uciekajac ˛ wzrokiem w las, pogra˙ ˛zona w my´slach. Nagle powiedziała: — Popatrz, Nathan! Znikły latajace ˛ s´wiatełka! Co´s słysz˛e! Brazil przyjrzał si˛e s´cianie lasu. Był tam rodzaj owadów, s´wiecacych ˛ i przemykajacych ˛ przez las. Zauwa˙zył, z˙ e s´wiatło było stałe — migotanie, widoczne z brzegu stanowiło złudzenie, spowodowane g˛estym listowiem. Było zbyt ciemno, by jego wzrok jelenia uchwycił jakiekolwiek szczegóły, ale pływajace, ˛ s´lizgajace ˛ si˛e s´wiatła widział wyra´znie. Pomy´slał, z˙ e jest w nich co´s bardzo znajomego. Nigdy tu nie byłem, a jednak gdzie´s to ju˙z widziałem — pomy´slał. — Posłuchaj — szepn˛eła Wuju. — Słyszysz? Wy´cwiczone ucho Brazila uchwyciło ju˙z ten d´zwi˛ek poprzez szum fal uderzajacych ˛ o brzeg. To była muzyka — natr˛etna, dziwna, nawet niesamowita muzyka, muzyka, która zdawała si˛e przenika´c ich ciała do gł˛ebi. — Taka dziwna — powiedziała Wuju cicho. — Taka pi˛ekna. — To przecie˙z Elfy! — pomy´slał nagle. Oczywi´scie, to musza˛ by´c Elfy! Sklał ˛ si˛e za to, z˙ e wcze´sniej o tym nie pomy´slał. Tak blisko równika musza˛ wyst˛epowa´c czary. Niektóre z tych paskud w´slizgn˛eły si˛e na Stara˛ Ziemi˛e i strasznie trudno
216
było je stamtad ˛ przegoni´c. Przyjrzał si˛e z niepokojem Wuju. Miała rozmarzony wyraz twarz, a górna cz˛es´c´ tułowia kołysała si˛e płynnie w rytm muzyki. — Wuju! — powiedział ostro. — Daj spokój. Sko´ncz z tym! Odepchn˛eła go i ruszyła do przodu, w stron˛e lasu. Próbował jej zagrodzi´c drog˛e, nic nie mogło jej jednak powstrzyma´c. Otworzył pysk i próbował chwyci´c ja˛ za rami˛e, ale wyrwała si˛e. — Wuju! — zawołał za nia.˛ — Nie id´z! Nie zostawiaj nas! Nagle z nieba runał ˛ na niego jaki´s ciemny kształt. Zrobił unik, uginajac ˛ przednie nogi i ruszył biegiem. Atak powtórzył si˛e i w tym momencie przeklał ˛ słaby wzrok, który nie pozwolił mu w pełni wykorzysta´c jego refleksu. Nad soba˛ usłyszał maniakalny, dziki s´miech, a wraz z nim czuł, z˙ e tym razem atak trafia w cel. Spychaja˛ mnie do lasu! — zrozumiał. Zawsze, ilekro´c próbował ruszy´c w innym kierunku, napastnik, s´miejac ˛ si˛e i bełkocac, ˛ uderzał znowu, blokujac ˛ jego ruchy. — Kuzynie Nietoperzu! Przesta´n! To ja, Nathan Brazil! — zawołał w stron˛e ciemnego kształtu, wiedzac, ˛ z˙ e nie zda si˛e to na nic, poniewa˙z Nietoperz znajdował si˛e pod wpływem zakl˛ecia Elfów. Brazil znalazł si˛e wreszcie w lesie, gdzie Nietoperz nie mógł go s´ciga´c lotem. Widział jego sylwetk˛e na tle osrebrzonego s´wiatłem gwiazd oceanu. Obejrzał si˛e i z trudno´scia˛ dostrzegł masywny kształt oddalajacy ˛ si˛e w głab ˛ jakie´s osiem metrów od niego. — Wszystko na nic! — pomy´slał. — Muzyka złapała ja,˛ a Nietoperz złapał mnie. — Potykałem si˛e ju˙z z nimi — pomy´slał — i wygrałem. Mo˙ze uda si˛e i teraz, bo oni o tym nie wiedza.˛ Nie ma jednak wyboru. Je˙zeli nie pójd˛e, po´sla˛ po mnie jeszcze jakie´s inne stworzenia. Nie widział prawie nic, mimo s´wiatła przemykajacych ˛ s´wietlików, otaczaja˛ cych go coraz g˛estsza˛ masa˛ w miar˛e jak zagł˛ebiał si˛e w las, czuł jednak zapach Wuju i szedł za nim. Po jakich´s dwudziestu minutach wyszedł na rodzaj polany. Muchomorowy krag ˛ — pomy´slał ponuro. Pod olbrzymim drzewem rozciagał ˛ si˛e szeroki krag ˛ utworzony z wielkich bra˛ zowawych muchomorów. Wła´snie stad ˛ dobiegała muzyka, emitowana przez tysiace ˛ owadów, kł˛ebiacych ˛ si˛e ponad jego s´rodkiem. Równie˙z Wuju znajdowała si˛e wewnatrz ˛ kr˛egu, niemal przysłoni˛eta przez owady, stłoczone teraz tak ciasno, i˙z o´swietlały cały teren niczym silna lampa. Ta´nczyła i chwiała si˛e w rytm niesamowitej muzyki ich skrzydeł, tak samo jak liczne inne zgromadzone wewnatrz ˛ kr˛egu stworzenia ró˙znego kształtu i rozmiarów. Stopniowo, w miar˛e jak dołaczały ˛ si˛e nowe s´wietliki, muzyka pot˛ez˙ niała. W dziupli wielkiego drzewa siedział s´wietlik, nieruchomy i czujny, o wiele wi˛ek217
szych rozmiarów ni˙z pozostałe, by´c mo˙ze metrowych. Miał owalny kształt z˙ uka, lekki, z˙ ebrowany spód, bardzo elastyczny. Du˙ze, długie, zaopatrzone w stawy tylne nogi trzymał przed soba˛ zgi˛ete, ale uło˙zone swobodnie, a dwiema przednimi nogami, dłu˙zszymi i zaopatrzonymi w ostre zabkowane ˛ kraw˛edzie, którymi zdawał si˛e dyrygowa´c owadzia˛ orkiestra,˛ wymachiwał w doskonałym rytmie. Tak wła´snie siedział, obserwujac ˛ taniec, z wystawionym brzuchem, oparty o pie´n drzewa, twarza˛ na teleskopowym karku, opuszczona˛ na pier´s. Twarz miał dziwna,˛ w ogóle nie owadzia.˛ Wydawało si˛e, z˙ e ma równie˙z mały, skudlony wasik, ˛ a ponad nim doskonale kragły, ˛ czarny nos oraz par˛e niemal ludzkich oczu, które odbijały refleksy wydarze´n złym, starczym spojrzeniem. Nagle s´ciemniało i w s´rodku kr˛egu wyladował ˛ Kuzyn Nietoperz, skłonił si˛e przed głównym widzem i przyłaczył ˛ do ta´nców. Dziwne oczy głównego s´wietlika omiotły krag, ˛ a potem strzeliły w stron˛e Brazila, którego sylwetka skryta w lesie była ledwie widoczna. Nagle przywódca owadów zło˙zył przednie nogi w kształt litery V, a muzyka urwała si˛e, pozostawiajac ˛ wszystkich tancerzy znieruchomiałych; nawet s´wietliki — zdało si˛e — zamarły w locie. Główny owad, który, o czym Brazil wiedział, był Królowa˛ Roju, przemówił do Kuzyna Nietoperza. Brazil uznał za bardzo ciekawe to, i˙z translator przetransponował ten głos na głos niewiarygodnie małej, starej kobiety. Tak si˛e rodza˛ legendy o wied´zmach — pomy´slał sardonicznie. — Przyprowadziłe´s tylko dwoje! Poleciłem ci przyprowadzi´c cała˛ trójk˛e! — powiedziała Królowa oskar˙zycielskim tonem do Kuzyna Nietoperza. Nietoperz ponownie skłonił si˛e, jego głos brzmiał płasko, mechanicznie. — Ten ostatni jest ro´slina,˛ Wasza Wysoko´sc´ . Wypuszcza na noc korzenie i nic nie mo˙ze go zbudzi´c prócz porannego sło´nca. — To niedopuszczalne — warkn˛eła Królowa Roju. Dawali´smy ju˙z sobie rad˛e z tym problemem. Czekaj! — zwróciła si˛e do Brazila i poczuł na sobie s´widrujacy ˛ wzrok. — Jeleniu! Wejd´z w krag! ˛ — rozkazała Królowa, a Brazil poczuł, z˙ e powoli, z oporami, wbrew swej woli, posuwa si˛e w stron˛e kr˛egu. Poczuł ogromny wzrost energii w momencie, gdy wszedł w krag ˛ muchomorów. — Krag ˛ wszystkich połaczy! ˛ Złaczcie ˛ si˛e do chwili mego powrotu, albo do rana, do północy przy Studni Dusz — za´spiewała Królowa, a potem przewróciła si˛e na brzuch, wspierajac ˛ na czterech nogach. Na grzbiecie miała długie, zło˙zone skrzydła, wydawało si˛e, z˙ e promieniuje ta˛ sama˛ substancja,˛ co na brzuchu, chocia˙z Brazil wiedział, z˙ e był to przede wszystkim blask odbity. — Poka˙zesz mi — powiedziała do Nietoperza, a ten natychmiast wzbił si˛e do lotu. Królowa poleciała za nim z odgłosem dzwonienia, który był jakby pojedyncza˛ nuta˛ wyj˛eta˛ z niesamowitej symfonii Elfów.
218
Brazil próbował ponownie przestapi´ ˛ c krag ˛ muchomorów, ale nie zdołał. Kopnał ˛ jeden machinalnie, okazało si˛e jednak, z˙ e przypomina on raczej skał˛e ni˙z grzyb, kopyto uderzyło z gło´snym klekotem, lecz poza tym nic si˛e nie stało. Przyjrzał si˛e zgromadzonym w kr˛egu tancerzom. Wszyscy, podobnie jak Wuju, zamarli niczym posagi, ˛ cho´c wiedział, z˙ e oddychaja.˛ Słycha´c było monotonne, ale przyjemne buczenie Elfów, wyznaczajace ˛ miejsce. Wiele stworów niejasno przypominało ludzi; wszystkie były małe, niektóre podobne do małpy, wszystkie jednak były zniekształconymi, diabelskimi wydaniami swoich pierwowzorów. Brazil pami˛etał spotkania na Starej Ziemi. Poniewa˙z Elfy stworzyły swoja˛ własna˛ pras˛e, która miała im słu˙zy´c, miały do´sc´ dobra˛ reputacj˛e w folklorze i przesadach. ˛ Nigdy nie zdołał wykry´c, jak zdołały si˛e tam dosta´c. Och, niektórzy przedstawiciele wielu innych ras zrobili to samo, niektórzy na ochotnika, by uczy´c ludzi, niektórzy dlatego, z˙ e ich macierzyste s´wiaty zostały zamkni˛ete, zanim osiagn˛ ˛ eły dojrzało´sc´ , a na Starej Ziemi było miejsce i podobna biosfera. Zastanawiał si˛e leniwie, czy owi prymitywni wie´sniacy, którzy opowiadali tyle cudownych historii o Elfach lubiliby je nadal, gdyby wiedzieli, z˙ e ten lud podwoił si˛e, dajac ˛ podstaw˛e istnienia wied´zm i wielu innych złych duchów. Za dobrze im si˛e wszystko udawało. Wypracowały swoja˛ magi˛e i zdominowały swój sze´sciokat, ˛ u˙zywajac ˛ zbiorowej siły umysłu roju, kierowanej przez Królowa˛ Roju, która była matka˛ ich wszystkich, i próbowały rozszerzy´c swoje panowanie. Zdołały ingerowa´c w trzynastu innych sze´sciokatach ˛ Południa, gdzie matematyka dopuszczała ich niezwykła˛ moc, zanim Markowianie ostatecznie nie ograniczyli ich wpływów do własnego sze´sciokata. ˛ Tu były w swoim z˙ ywiole, tu były rasa˛ wy˙zsza,˛ panujac ˛ a.˛ Jak wiele tysi˛ecy, by´c mo˙ze — setek tysi˛ecy rojów z˙ yło w tym sze´sciokacie? ˛ — zastanawiał si˛e Brazil. Pobiłem je ju˙z raz poza ich siedziba,˛ ale czy zdołam tego dokona´c tu, gdzie sa˛ w swoim z˙ ywiole? Min˛eła mniej wi˛ecej godzina, a Brazil, jedyna poruszajaca ˛ si˛e w kr˛egu posta´c, denerwował si˛e coraz bardziej, uczepił si˛e jednak tego pokładu optymizmu, ukrytego gdzie´s gł˛eboko w nim. Je´sli nie uda im si˛e z Vardia˛ przed s´witem, owe nocne stwory wróca˛ do swoich kryjówek w drzewach, a w´sród nich równie˙z Królowa Roju. Jak daleko do s´witu? — zastanawiał si˛e. Nagle, tkni˛ety pewna˛ my´sla,˛ zaczał ˛ ostro˙znie kre´sli´c wokół kr˛egu pentagram. Starał si˛e nie zwraca´c na siebie uwagi, wi˛ec wygladało, ˛ z˙ e wła´sciwie nie jest zaj˛ety niczym szczególnym; ale udało mu si˛e wyry´c kopytem s´lad na trawiastej łace. ˛ Wiedział, z˙ e to ryzykowna próba, ale mógł w ten sposób zatrzyma´c Królowa˛ Roju do rana. Był mniej wi˛ecej w połowie drogi, gdy zatrzeszczało poszycie i ujrzał Vardi˛e wkraczajac ˛ a˛ na pagórek i w krag, ˛ z Królowa˛ Roju, siedzac ˛ a˛ na jej słonecznym li´sciu. Mignał ˛ cie´n i równie˙z Nietoperz wyladował ˛ w kr˛egu. Kiedy tylko Vardia˛ 219
znalazła si˛e w muchomorowym kr˛egu, Królowa odleciała na swoje miejsce pod osłona˛ drzewa i przyj˛eła znowu t˛e niedbała˛ i nienaturalna˛ siedzac ˛ a˛ poz˛e. — Za pó´zno — pomy´slał i przestał kre´sli´c pentagram. B˛ed˛e musiał przyja´ ˛c urok, a pó´zniej dopiero go złama´c. Królowa Roju wygladała, ˛ jakby rozmy´slała przez kilka minut. Pó´zniej pr˛edko spojrzała w stron˛e kr˛egu. — Bad´ ˛ zcie wolni w kr˛egu! — powiedziała niemal niedbale tym cienkim głosem staruszki. Nietoperz słaniał si˛e przez kilka sekund, potem złapał równowag˛e i spojrzał dookoła, zaskoczony. Zdumiał si˛e, dostrzegłszy swych towarzyszy. — Brazil! Vardia! ˛ Wuju! Jak si˛e tu dostali´scie? Wuju rozejrzała si˛e dookoła, dziwiac ˛ si˛e zgromadzeniu. Dostrzegła Brazila i podeszła do niego. — Nathan! — powiedziała l˛ekliwie. — Co si˛e dzieje? Vardia˛ równie˙z rozgladała ˛ si˛e zdziwiona, szepczac. ˛ — Có˙z za dziwny sen! Nietoperz okr˛ecił si˛e w kółko, wypatrzył Królowa˛ Roju i ruszył ku niej. Doszedł do linii kr˛egu i tam ugrzazł. ˛ Trzepotał skrzydłami, próbujac ˛ si˛e wzbi´c, ale nie zdołał unie´sc´ si˛e ani troch˛e. — Có˙z to u diabła znaczy? — powiedział ze zdumieniem. — Ostatnie, co pami˛etałem, to lot blisko linii brzegowej i nagle ta dziwna muzyka. . . a teraz budz˛e si˛e tu!. — Wydaje si˛e, z˙ e te stworzenia. . . — zacz˛eła mówi´c Wuju, ale Królowa Roju przerwała jej ostro. — Zamilcz! — i głos Wuju urwał si˛e w pół zdania. Królowa Roju spojrzała w gór˛e na ledwie widoczne niebo. — Nadchodzi burza — powiedziała bardziej do siebie ni˙z do kogokolwiek. — Potrwa co najmniej do rana. Dlatego te˙z najprostsza rzecz b˛edzie najlepsza. — Popatrzała na huczacy ˛ rój, a potem przewróciła si˛e i weszła w krag. ˛ Brazil czuł, jak wzrasta moc. Królowa Roju znowu przewróciła si˛e lekko, siadajac ˛ na brzegu muchomora, wewnatrz ˛ kr˛egu, z przednimi nogami zało˙zonymi do tyłu dla zachowania równowagi. — Co zrobimy z intruzami? — spytała rój. — Dopasujemy ich — dobiegła zbiorowa odpowied´z roju. — Dopasujemy ich — powtórzyła Królowa Roju. — A jak mo˙zemy ich dopasowa´c, skoro mamy tak mało czasu? — Przekształ´c ich, przekształ´c ich — zasugerował rój. Spojrzenie Królowej Roju spocz˛eło na Wuju, która przytłoczona nim, przylgn˛eła do Brazila. — Chcesz go? — spytała Królowa Roju kwa´sno. — B˛edziesz go miała! — Jej oczy zapłon˛eły niczym roz˙zarzone w˛egle, a buczenie roju, ju˙z teraz niezno´sne, jeszcze si˛e wzmogło. 220
W miejsce, które zajmowała Wuju, nagle pojawiła si˛e łania, nieco mniejsza i smuklejsza ni˙z jele´n, w którym tkwił Brazil. Spłoszona s´wiatłami, rozejrzała si˛e, a potem schyliła i skubn˛eła trawy, nie pomna dotychczasowych wydarze´n. Teraz Królowa Roju zwróciła si˛e ku Vardii: — Ro´slino, tak bardzo chcesz udawa´c zwierz˛e, wi˛ec nim b˛edziesz! Brz˛eczenie znowu si˛e wzmogło i tam, gdzie stała Vardia, pojawiła si˛e jeszcze jedna łania, taka sama jak ta, w która˛ przemieniła si˛e Wuju. Łatwiej jest u˙zy´c miejscowego zakl˛ecia, które ju˙z si˛e zna — rzuciła Królowa Roju w przestrze´n, nie adresujac ˛ tej uwagi wła´sciwie do nikogo. — Musz˛e si˛e s´pieszy´c. — Spojrzała teraz na Kuzyna Nietoperza. — Lubisz ich, wi˛ec bad´ ˛ z im podobny! — rozkazała i równie˙z Nietoperz przeistoczył si˛e w taka˛ sama˛ łani˛e. Wreszcie Królowa zwróciła si˛e do Brazila: — Jelenie nie powinny my´sle´c — powiedziała. — To niezgodne z natura.˛ Oto twój harem, jeleniu. Panuj nad nim, rzad´ ˛ z nimi, ale jako ten, kim jeste´s, a nie ten, którego udajesz! Niesamowity odgłos roju znowu si˛e wzmógł, a w umy´sle Brazila zapanowała bezmy´slna pustka. — Wreszcie — o´swiadczyła dobitnie Królowa Roju — po to, aby tak skomplikowane czary, rzucone w takim po´spiechu, nie mogły zosta´c złamane, zapisuj˛e tej czwórce w darze l˛ek i strach przed innymi, prócz zwierzat ˛ ich gatunku, i przed wszystkim, co przeszkadza bestiom. Sa˛ uwolnione. Brazil nagle wystrzelił w mrok, a pozostała trójka pomkn˛eła za nim. Zal´sniła błyskawica, gdzie´s uderzył grom. — Krag ˛ jest złamany — za´spiewała Królowa Roju. — Wracamy do naszego schronienia — odpowiedział rój, rozpraszajac ˛ si˛e. Pozostałe stworzenia o˙zywiły si˛e, niektóre bełkocac ˛ co´s szale´nczo, inne wyjac ˛ w s´wietle błyskawic i huku grzmotów. Królowa Roju znowu wykonała salto i po´spiesznie przeszła pod drzewo, do swojej dziupli. — Niedbała robota — zamruczała do siebie. — Nienawidz˛e po´spiechu. Zaczał ˛ pada´c deszcz. Mimo, z˙ e były to niedbałe czary, rzucane w po´spiechu, Brazil potrzebował prawie całego dnia i jeszcze nocy, by je złama´c. Wykorzystał prosty fakt: w czasie całego seansu Królowa Roju nie słyszała ani razu jego głosu i po prostu nie przyszło jej do głowy, z˙ e mógł mówi´c. Urzadzenie ˛ nadawczo-odbiorcze na translatorze nadal działało, chocia˙z niewiele z niego było po˙zytku przez reszt˛e burzliwej nocy i w ciagu ˛ nast˛epnego dnia, gdy nocne Elfy spały. Kiedy stworzenia pojawiły si˛e z nastaniem zmroku, rozmawiały. Rozmowy te były niezmiernie ró˙znorodne, zło˙zone, dotyczyły działa´n i poj˛ec´ obcych jego do´swiadczeniu, ale tworzyły słowa i zdania, które odbiornik zamontowany w jego poro˙zu przekazywał do mózgu. Te słowa, cho´c w wi˛ekszo´sci wyzbyte sensu, 221
stanowiły zasilajacy, ˛ ciagły ˛ strumie´n, który atakował jego umysł, pobudzał go, dostarczał mu jakiego´s zaczepienia. Powoli wracała s´wiadomo´sc´ , formowały si˛e poj˛ecia, przebijajac ˛ si˛e przez zapor˛e czarów. Ta iskra w nim, która zawsze podtrzymywała go, nie pozwoliła mu przerwa´c czy wyłaczy´ ˛ c si˛e. Poj˛ecia łomotały do jego mózgu, wywołujac ˛ obrazy poszczególnych słów, tworzac ˛ konstrukcje, które wdzierały si˛e do jego s´wiadomo´sci. Była to jakby walka z niewidoczna˛ bariera,˛ gdzie co´s w nim atakowało, walac ˛ w poło˙zone blokady. I nagle przebił si˛e. Wspomnienia nagle wróciły, a wraz z nimi — zdolno´sc´ rozumowania. Czuł si˛e wyczerpany, walka bardzo go zm˛eczyła, wiedział jednak, z˙ e nie ma czasu do stracenia, z˙ e w tym czasie zostały wzniesione nowe zapory. Rozejrzał si˛e w ciemno´sci. Trudno było dostrzec cokolwiek poza przemykaja˛ cymi kształtami Elfów, wiedział jednak, z˙ e musi przebywa´c gł˛eboko we wn˛etrzu sze´sciokata. ˛ Przyjrzał si˛e otoczeniu jeszcze dokładniej. Opodal spali przemienieni trzej członkowie wyprawy, identyczni we wszystkim łacznie ˛ z zapachem. Królowa Roju rzeczywi´scie s´pieszyła si˛e i dlatego u˙zyła tego samego modelu. Wiedział, z˙ e niewiele mo˙zna b˛edzie zdziała´c przed s´witem, je˙zeli nie chce si˛e zdradzi´c przed jakim´s ciekawskim Elfem, działajac ˛ niezgodnie z natura˛ i postacia˛ jelenia. Odpr˛ez˙ ył si˛e wi˛ec i czekał s´witu. Brzask przyniósł bezpiecze´nstwo i swobod˛e poruszania si˛e. Strawił ponad godzin˛e na próbach nawiazania ˛ jakiego´s kontaktu z trzema łaniami, ale natrafił na puste, zwierz˛ece spojrzenie i równie typowe zachowanie. Urok, rzucony na nich, nie mógł zosta´c złamany od zewnatrz. ˛ Przez chwil˛e zastanawiał si˛e, czy ich w ogóle nie porzuci´c; poszłyby za nim do granicy, oczywi´scie, ale nie mogłyby jej przekroczy´c. Logika dyktowała takie wła´snie rozwiazanie. ˛ Wiedział jednak, z˙ e nie mógłby tego zrobi´c. Przynajmniej dopóki nie wykorzysta wszystkich mo˙zliwo´sci. Ruszył, usiłujac ˛ posuwa´c si˛e tym samym dzikim szlakiem, z którego korzystali idac ˛ w głab ˛ ladu. ˛ Zdecydował, z˙ e najlepiej b˛edzie i´sc´ prosto na wschód; co by si˛e nie stało, pr˛edzej czy pó´zniej powinien w ten sposób dotrze´c do oceanu, a tam ju˙z mógłby okre´sli´c swoje poło˙zenie. Poruszał si˛e ze zr˛eczno´scia,˛ jaka˛ w tym lesie mógł si˛e wykaza´c tylko jele´n, a pozostała trójka poda˙ ˛zała za nim posłusznie, wr˛ecz niewolniczo. Domy´slał si˛e, z˙ e działo si˛e to z powodu czarów. Królowa Roju przywiazała ˛ Wuju do niego, a pó´zniej powieliła jeszcze dwukrotnie zabieg transformacji, co znacznie upraszczało spraw˛e. Dotarł do oceanu przed zmierzchem, w z˙ aden jednak sposób nie mógł okre´sli´c, czy znajdował si˛e na północ, czy na południe od kolonii Elfów, której szukał. Stwierdził, z˙ e jak na jeden dzie´n, osiagn ˛ ał ˛ sporo a nazajutrz wszystko musi si˛e wyja´sni´c. 222
Obudził si˛e pó´zniej ni˙z zamierzał, sło´nce pra˙zyło ju˙z ocean, pokrywajac ˛ jego powierzchni˛e tysiacami ˛ błyszczacych ˛ punkcików niczym deszczem brylantów. — Któr˛edy teraz? — zastanawiał si˛e. — Czy jestem na północ czy na południe od naszej ostatniej pozycji? Wreszcie postanowił skierowa´c si˛e na północ, w najgorszym razie dojdzie w ten sposób do granicy Ghimon. Je´sliby nie trafił do miejsca, którego szukał, musiałby rozstawi´c swoje stadko na jaki´s czas i wróci´c pó´zniej, by załatwi´c spraw˛e do ko´nca. Mniej wi˛ecej po godzinie w˛edrówki pla˙za˛ dotarł do tobołów, tkwiacych ˛ w piasku w tym samym miejscu, w którym obozowali pierwszej nocy. Były wilgotne i przysypane piaskiem, ale nietkni˛ete. Kiedy łanie baraszkowały na fali przyboju i obwachiwały ˛ dziwnie pachnace ˛ przedmioty na piasku, on pracował goraczkowo, ˛ przeklinajac, ˛ z˙ e nie posiada rak. ˛ Po dziesi˛eciu minutach mógł ju˙z otworzy´c worek, a po kilku nast˛epnych wygrzebał z niego jeden z miotaczy płomieni, jakie nosiła Vardia. Nast˛epnym problemem było podnie´sc´ go jako´s. Zdołał wreszcie jako´s uchwyci´c bro´n pyskiem. Było to bardzo niewygodne i wiele razy ja˛ upu´scił, idac ˛ w stron˛e lasu, ale za ka˙zdym razem cierpliwie podnosił. Przeniesienie miotacza przez cały las zaj˛eło mu godziny, w ko´ncu jednak wyszedł na polan˛e, która wydała mu si˛e w złowieszczy sposób znajoma: krag ˛ muchomorów i wysokie drzewo. Zbyt silnie wryła si˛e w pami˛ec´ , by mógł ja˛ uzna´c za podobna˛ tylko siedzib˛e jakiego´s innego roju, a jego nos jelenia rozpoznał nieomylnie tamten zapach. Starannie wyszukał du˙zy, nieregularny kamie´n i z wielkim trudem przytoczył go na odległo´sc´ metra od zagł˛ebienia, które stanowiło tron Królowej Roju, u podstawy wysokiego drzewa. Udało mu si˛e oprze´c miotacz bokiem o kamie´n, tak z˙ e uniósł si˛e i skierował wylotem na zagł˛ebienie. Zadowolony, na´sciagał ˛ patyków z lasu i zbudował niezgrabny pentagram wokół miotacza i kamienia. Potem uło˙zył si˛e tak, z˙ e jego przednie nogi spoczywały po obu stronach miotacza, przy czym lewa podpierała r˛ekoje´sc´ , gdzie równie˙z znajdował si˛e pojemnik z gazem, a prawa spocz˛eła zaraz na prawo od spustu. Podciagn ˛ ał ˛ prawa˛ nog˛e, naciskajac ˛ na spust. Pistolet podskoczył, ale udało mu si˛e zachowa´c ogólny kierunek. Dał si˛e słysze´c syk ulatujacego ˛ gazu, ale płomienia nie było. Zwolnił spust rozumiejac, ˛ z˙ e skałkowy mechanizm zapłonowy b˛edzie wymaga´c mocnego i krótkiego uderzenia o spust. Wiedział, z˙ e je˙zeli tak wła´snie zrobi, mo˙ze straci´c panowanie nad miotaczem, który mo˙ze nawet nagle podskoczy´c i oparzy´c go. Westchnał ˛ i podjał ˛ decyzj˛e. Starannie podło˙zył swoja˛ lewa˛ przednia˛ nog˛e pod kolb˛e broni, a prawa˛ dotknał ˛ wielkiego, nie osłoni˛etego spustu, zrobionego z my´sla˛ o mackach Vardii. Nagle, jednym ruchem, pociagn ˛ ał ˛ mocno za spust prawa˛ noga.˛ Bro´n lekko podskoczyła, ale nie przewróciła si˛e. Ale i nie wystrzeliła. 223
Opanowujac ˛ niecierpliwo´sc´ , spróbował powtórnie. Jeszcze jeden niewypał, a to dlatego, z˙ e ciagn ˛ ał ˛ spust, zamiast go pcha´c prosto do tyłu. Zastanawiał si˛e czy, z powodu ogranicze´n wynikajacych ˛ z jeleniej budowy, w ogóle mu si˛e to uda? Je˙zeli nie — b˛edzie musiał mimo wszystko porzuci´c towarzyszy. Spróbował jeszcze raz, wkładajac ˛ w to cała˛ sił˛e. Pistolet zapalił, ale nieomal wyskoczył z jego niepewnego uchwytu. Ostro˙znie, nie zwalniajac ˛ spustu, delikatnie wycelował bro´n ponownie w kierunku drzewa. Na lewo od drzewa teren tlił si˛e, tu i ówdzie pełzały jeszcze j˛ezyki ognia. Teraz płomie´n skoncentrował si˛e na dziupli, widział, jak kora tli si˛e i zajmuje ogniem, jak ogie´n obejmuje drzewo niczym jaka´s płynna, z˙ yjaca ˛ istota. Buchnał ˛ dym, zapach dra˙znił nozdrza. Ptaki wrzeszczały jak oszalałe, a le´sne zwierz˛eta w panice szukały schronienia. Nagle usłyszał to, na co czekał: cienki, słaby głos, zanoszacy ˛ si˛e kaszlem. Królowa Roju miała kilka wyj´sc´ z dziupli. Spełzła, oszołomiona, z pnia drzewa, blisko miejsca, gdzie odchodziły cztery główne konary. Była o´slepiona, miała mdło´sci, posuwała si˛e, macajac ˛ przed soba˛ niepewnie, starajac ˛ si˛e dosta´c na jedna˛ z gał˛ezi. — Królowo Roju! — zawołał, nie zmniejszajac ˛ płomienia — czy mam ci˛e spali´c, czy te˙z przyjmiesz moje warunki? — Kim jeste´s, z˙ e s´miesz tak post˛epowa´c ze mna? ˛ — wyst˛ekała, kaszlac ˛ i j˛eczac ˛ w strachu i poni˙zeniu. — Jestem tym, którego skrzywdziła´s, i który wyp˛edził twoich przodków z dalekich planet! — odpowiedział s´miało, ale z pewnym l˛ekiem, zastanawiajac ˛ si˛e, na jak długo starczy ładunek miotacza. — Czy poddajesz si˛e? Wielki owad nie zdołał wdrapa´c si˛e na gała´ ˛z, niemal pokonany przez dym i wra˙zenie, jakie robiły płomienie. Brazil nagle przestraszył si˛e, z˙ e spadnie w ogie´n nim si˛e podda. — Poddaj˛e si˛e! — zawołała Królowa Roju. — Odwró´c swój przekl˛ety ogie´n! — Powiedz całe zakl˛ecie! — za˙zadał. ˛ — Poddaj˛e si˛e pod kara˛ odwrócenia, cholera! — wrzasn˛eła nerwowo. W tym momencie sko´nczył si˛e zapas gazu, a miotacz pyknał ˛ i zgasł. Brazil zostawił go i spojrzał dziwnie. Jeszcze kilka sekund i byłby przegrał. ´ agnij — Sci ˛ mnie na dół, zanim nie spłon˛e! — krzykn˛eła Królowa Roju, której nadal groziło wielkie niebezpiecze´nstwo. Płomienie nadal omiatały pie´n, chocia˙z bez dodatkowego zasilania powoli gin˛eły, ust˛epujac ˛ tlacemu ˛ si˛e czerwonemu z˙ arowi na osmalonym pniu. — Skacz prosto przed siebie i sfru´n na ziemi˛e — powiedział. — Znasz odległo´sc´ . Mogła oczywi´scie zrobi´c to ju˙z wcze´sniej, ale goraco ˛ i płomienie zawsze wywoływały paniczny strach tych stworze´n.
224
Wyladowała ˛ chwiejnie i przez kilka minut siedziała, dygocac. ˛ Wreszcie odzyskała zimna˛ krew i spojrzała z dołu na niego zezujac ˛ tymi swoimi starymi, złymi, ´ na wpół ludzkimi oczami. Swiatło dzienne nie o´slepiało jej całkowicie, ale widziała raczej słabo. — Jeste´s jeleniem! — wykrztusiła ze zdumieniem. — Jak zdołałe´s złama´c czar? W jaki sposób w ogóle mówisz? — Twoje czary nie mogłyby działa´c na mnie zbyt długo — powiedział. — Istota, która zamieszkuje t˛e prosta˛ powłok˛e, jest wy˙zsza od ciebie. Ale zakl˛ecie to wia˙ ˛ze moich towarzyszy, i wła´snie dlatego rozkazuj˛e ci. — Masz tylko trzy rozkazy! — splun˛eła, patrzac ˛ na dymiace ˛ jeszcze, osmalone drzewo. — Namy´sl si˛e dobrze, je˙zeli nie chcesz, bym ci˛e zabiła za to, co zrobiłe´s mojemu domowi i mej czci! — Niech diabli wezma˛ twoja˛ cze´sc´ ! — odparł Brazil z niesmakiem. — Gdyby´s miała cho´c odrobin˛e honoru, nie byłoby potrzeby wywoływania czaru odwrócenia. Dobrze to zapami˛etaj. Je˙zeli nie wykonasz rozkazów, to ja b˛ed˛e Królowa˛ Roju, a ty zostaniesz jeleniem. — Wypowiedz rozkazy, przybł˛edo — odpowiedziała gorzkim tonem! — B˛eda˛ uszanowane. Brazil starannie przemy´slał nast˛epne słowa. — Po pierwsze — powiedział. — Moi trzej towarzysze i ja przekroczymy granic˛e do Ghimon, pokonujac ˛ t˛e odległo´sc´ bez czarów lub jakiejkolwiek innej formy ingerencji, która spowodowałaby zagro˙zenie lub opó´znienie. Królowa Roju uniosła brwi i powiedziała. — Zrobione! — Po drugie — zdejmiesz urok z moich trzech towarzyszy, którzy maja˛ odzyska´c pełni˛e władz umysłowych, cała˛ pami˛ec´ , i przywrócisz im pierwotna˛ posta´c. — Zrobione — zgodziła si˛e Królowa Roju. — Jakie jest trzecie z˙ yczenie? — Rzucisz urok, który b˛edzie działał, gdy przekroczymy granic˛e Ghlom. Wyma˙ze on wszelkie wspomnienia, skutki i znaki po nas, które zdradziłyby, z˙ e tu byli´smy, właczaj ˛ ac ˛ w to s´lady w twoim własnym umy´sle. — Z przyjemno´scia˛ — powiedziała. — Tak wi˛ec b˛edzie, skoro zmrok zapadnie. — Do północy przy Studni Dusz — odpowiedział. Nie mogła si˛e uchyli´c. Gdyby jaki´s warunek nie został spełniony, pierwotny urok odwróciłby si˛e przeciwko niej. Po jakich´s dwóch godzinach zapadła noc. Z pnia nadal unosiły si˛e cienkie stru˙zki dymu, wła´sciwie jednak nic poza tym nie zdradzało walki, która si˛e tu rozegrała. Kiedy owady wyroiły si˛e ze swoich tysi˛ecznych dziupli w okolicznych drzewach, znalazły królowa˛ zaniepokojona,˛ czuły jednak, z˙ e stoczyła walk˛e, która˛ przegrała. Poniewa˙z tylko ona potrafiła zjednoczy´c ich moc, musiały si˛e z tym pogodzi´c. 225
W czasie po˙zaru trzy łanie rozpierzchły si˛e, ale pó´zniej boja´zliwie wróciły o zmroku i bez wi˛ekszego trudu dały si˛e zap˛edzi´c do muchomorowego kr˛egu. Oczy Królowej Roju zapłon˛eły nienawi´scia,˛ była jednak posłuszna rozkazom. Kiedy rój skupił si˛e w kr˛egu i zaczał ˛ bucze´c ta˛ swoja˛ dziwna˛ muzyk˛e, wypowiedziała pierwsze polecenie, tylko po to, aby si˛e upewni´c, a nast˛epnie przeszła do drugiego. — Trzy istoty w kr˛egu maja˛ by´c przywrócone ciałem i umysłem do swych pierwotnych postaci! — ogłosiła, i jak powiedziała, tak si˛e i stało. Brazil zaniemówił, przeklinajac ˛ si˛e za głupot˛e i przypominajac ˛ sobie teraz dosłowne brzmienie rozkazów. W kr˛egu stała bowiem nie zielona mieszanka Czill, lecz Vardia, jaka˛ ja˛ pami˛etał z pierwszych dni na statku — człowiek, wiek mniej wi˛ecej dwana´scie lat, około trzydziestu kilogramów wagi, z wygolona˛ głowa.˛ Obok niej, w chyba jeszcze wi˛ekszym pomieszaniu, stała nie Dillianka Wuju, ale Wu Ju-li, najwyra´zniej zdrowa i uwolniona od nałogu, ale wa˙zaca ˛ około czterdziestu pi˛eciu kilogramów, z długimi czarnymi włosami i poka´znymi, ale obwisłymi piersiami. Był wreszcie kto´s obcy. Chłopiec, na oko w wieku Vardii, krótkowłosy, z niedojrzałymi genitaliami, si˛egajacy ˛ mniej wi˛ecej stu pi˛ec´ dziesi˛eciu centymetrów wzrostu, muskularny i proporcjonalnie zbudowany. — No, có˙z, panie Varnett — powiedział Brazil, zamy´slony. — Troch˛e za wcze´snie si˛e ujawniamy, jak si˛e domy´slam.
Ekh’l Wró˙zbita i Rel oraz mieszkaniec Slelcron ukryty w ciele Vardii zlustrowali ogromne, o´snie˙zone szczyty górskie, wznoszace ˛ si˛e przed nimi. Góry, majestatyczne i wszechogarniajace, ˛ zbiegały do samego morza. Wida´c było niewielka˛ pla˙ze˛ , utworzona˛ z czarniawego piasku. W wodzie dostrzec mo˙zna było wystajace ˛ spi˛etrzone skały, pozostało´sc´ dawno wygasłej działalno´sci wulkanicznej. Niebo miało kolor ołowiu, a powietrze było niezmiernie zimne. — Wkrótce napłyna˛ chmury — zauwa˙zył Hain, idacy ˛ za nimi. — Na całej pla˙zy mo˙ze si˛e rozpada´c, deszcz albo s´nieg. Lepiej ruszajmy. — Czy mo˙zemy unikna´ ˛c przeprawy przez góry? — spytał mieszkaniec Slelcron z obawa.˛ — Co b˛edzie, je˙zeli sko´nczy si˛e pla˙za? — Przyjaciel Hain mo˙ze przylgna´ ˛c do nagiej skały, je´sli zajdzie taka potrzeba — odpowiedział Rel pewnie — i w ten sposób przenie´sc´ nas. Wydaje si˛e, z˙ e b˛edzie to niełatwa i powolna droga, ale i tak prostsza ni˙z inne. Granica z krajem Yrankh przebiega zaledwie kilka metrów od brzegu, nie spotkamy raczej mieszka´nców Ekh’l, którzy, jak sadz˛ ˛ e, sa˛ rodzajem latajacej ˛ małpy. Mieszka´nców Yrankh raczej wolałbym nie spotyka´c — sa˛ mi˛eso˙zerni — oddychaja˛ oni jednak woda˛ i nie b˛eda˛ raczej nas niepokoi´c, o ile nie zdecydujemy si˛e na pływanie. — Nadciaga ˛ mgła — zauwa˙zył Skander. — Lepiej id´zmy! — Zgoda — odpowiedział Rel. Ruszyli skrajem pla˙zy. Była to wzgl˛ednie łatwa w˛edrówka. Pla˙za rzeczywi´scie tu i ówdzie nagle urywała si˛e na kilka mil, ale Hain bez trudu, cho´c ze sporym nakładem czasu, przenosił ich po kolei na grzbiecie. Po upływie prawie trzech dni, na które zło˙zyły si˛e te˙z opó´znienia spowodowane ukształtowaniem terenu i zimnym, dotkliwym deszczem, przebyli mniej wi˛ecej trzy czwarte drogi do granicy Shimon. Jedynymi z˙ ywymi stworzeniami, jakie napotkali były miliony morskich ptaków, w´sciekle krzyczacych ˛ na intruzów. Raz czy dwa zdawało im si˛e, z˙ e dostrzegaja˛ jaki´s ogromny kształt, szybujacy ˛ wokół górskich szczytów na wielkich białych skrzydłach, ale stworzenia te nigdy nie zbli˙zały si˛e na tyle, by mogli nabra´c pewno´sci.
227
Przy szczególnie długiej wyrwie w pla˙zy, która zabrała Hainowi ponad godzin˛e na przenosiny, wydarzył si˛e jedyny dotad ˛ incydent podczas ich powolnej w˛edrówki. Hain wystartował z mieszka´ncem Slelcron i zapasami, zostawiajac ˛ Wró˙zbit˛e i Rela ze Skanderem na pla˙zy. Skander siedział, z˙ ujac ˛ jaka´ ˛s suszona˛ ryb˛e, pozornie nie przejmujac ˛ si˛e tempem, czy niewygodnym transportem, jaki go czeka. Zadowolony, kiedy Hain zniknał ˛ z pola widzenia i spoza zasi˛egu słuchu, Umiau spojrzał na Rela. Trudno było odró˙zni´c przód i tył stwora, chocia˙z wiedział, z˙ e przybysz z Północy miał przód i tył. Powoli, niemal niedostrzegalnie, zaczał ˛ si˛e chyłkiem oddala´c w stron˛e oceanu. Gdy był bli˙zej ni˙z pi˛ec´ metrów od wody, Rel zauwa˙zył go i ruszył zaskakujaco ˛ pr˛edko w kierunku Skandera. — Stop — zawołał — albo ci˛e zatrzymamy! Skander zawahał si˛e przez chwil˛e, a potem rzucił si˛e ku zbawczym falom. Błyszczace, ˛ migajace ˛ s´wiatełka Wró˙zbity nasiliły si˛e i co´s wystrzeliło z kuli, uderzajac ˛ z gło´snym hukiem prosto przed syrena.˛ Skander zatoczył si˛e, ale nie zatrzymał. Wystrzelił kolejny piorun, uderzajac ˛ Skandera w grzbiet, a ten, z krzykiem upadł, wyciagni˛ ˛ eta˛ r˛eka˛ si˛egajac ˛ wody. Ciało było nieruchome, oczy otwarte, ale szybkie unoszenie si˛e klatki piersiowej wskazywało, z˙ e z˙ ył. Rel podpłynał ˛ i zawisł obok ciała. — Zastanawiałem si˛e wła´snie, jak długo taki umysł jak twój, mo˙ze by´c kontrolowany przez t˛e durna˛ hipnoz˛e — powiedział swoim równym, bezbarwnym głosem. — Zapomniałe´s jednak lekcji, jaka˛ dałem w Slelcron. Nie martw si˛e — wkrótce b˛edziesz si˛e mógł porusza´c. Troch˛e wy˙zsze napi˛ecie i serce mogłoby ci nie wytrzyma´c. Jedyna˛ racja,˛ dla której z˙ yjesz jest to, z˙ e ci˛e potrzebujemy. To samo dotyczy pozostałych — Haina potrzebujemy do transportu, a go´scia ze Slelcron dlatego, z˙ e jego mo˙zliwo´sci moga˛ si˛e przyda´c w potrzebie. Wkrótce dojdziesz do siebie. Pami˛etaj jednak! Je˙zeli uciekniesz, b˛edziesz dla mnie bezu˙zyteczny. Je˙zeli b˛edziemy musieli wybiera´c pomi˛edzy utrata˛ i zabiciem ci˛e, wówczas masz gwarancj˛e s´mierci. Mo˙zesz teraz rusza´c — tylko grzecznie. Nie powiemy o tym reszcie towarzystwa, prawda? Skander poddał si˛e, gdy powróciła zdolno´sc´ poruszania si˛e. Ciagle ˛ jeszcze czuł si˛e odr˛etwiały, ale nie tylko na ciele. Rel nadal go kontrolował i Skander nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e jest w potrzasku. Hain wrócił po około dwóch godzinach, i po krótkim odpoczynku mógł si˛e zabra´c za tamta˛ dwójk˛e. — Jeste´smy prawie u celu — powiedział wielki owad. — Mo˙zecie zobaczy´c to cholerne miejsce z ostatniego kawałka pla˙zy. Wyglada ˛ jak kawałek prawdziwego piekła. 228
Hain miał racj˛e. Ghimon wygladał ˛ na miejsce, z którego nale˙zało czym pr˛edzej ucieka´c, a nie zmierza´c do´n. Linia brzegu odchylała si˛e tu na północny zachód, a kraj Ghimon zaczynał si˛e nagle, ostatnie góry Ekh’l wcinały si˛e lekko w nast˛epny sze´sciokat. ˛ Kraj lotnych piasków, wydm si˛egajacych ˛ do samego morza. Poza oceanem nie wida´c było ani s´ladu wody, ro´slinno´sci, z˙ adnego urozmaicenia pomara´nczowopurpurowej tonacji wirujacego ˛ piachu. — Trzeba rzeczywi´scie by´c szalonym, z˙ eby i´sc´ tam z własnej woli, prawda? — powiedział Hain powoli, bardziej do siebie, ni˙z do swych towarzyszy. — Kompletny brak wody — westchnał ˛ Skander. — Brak gleby, sam piasek — dodał mieszkaniec Slelcron nieszcz˛es´liwym głosem. — Pierwsze naprawd˛e miłe miejsce, jakie spotykamy na Południu — powiedział Rel. Skander odwrócił si˛e do niego: — A wi˛ec, nasz przywódco, jak idziemy dalej? — spytał z sarkazmem. — Trzymamy si˛e brzegu — odpowiedział niedbale stwór z Północy. — Hain mo˙ze nadal łowi´c ryby. Ten ze Slelcron b˛edzie musiał oby´c si˛e bez witamin przez dzie´n, czy dwa, b˛edzie miał za to mas˛e sło´nca. Lepiej naciagnij ˛ wody w tym strumieniu w gł˛ebi — powiedział Rel ro´slinnemu stworowi. — A co z toba,˛ Rei? A mo˙ze ty nie jesz? — Oczywi´scie, z˙ e jem — odparł Rel. — Krzem. Có˙zby innego? Po kilku minutach przekroczyli granic˛e. Wiatr wiał z pr˛edko´scia˛ bliska˛ czterdziestu kilometrów na godzin˛e, temperatura si˛egała 40◦ C. To było tak, jakby z pełni zimy przenie´sli si˛e w najskwarniejszy letni dzie´n. Lotne piaski w˙zerały si˛e w ich ciała. W oddali ciagle ˛ jeszcze widzieli góry Ekh’l, gdy musieli si˛e zatrzyma´c na jednodniowy odpoczynek. Skander padł na goracy ˛ piasek i potrzasał ˛ głowa˛ w skrajnym wyczerpaniu. Jakie˙z to bestie moga˛ z˙ y´c w tym piekle? — zastanawiał si˛e. Jakby na zawołanie w pobli˙zu wychyliła si˛e z piasku male´nka główka. Szybkim ruchem wyskoczyła z piasku, ukazujac ˛ małego, dwuno˙znego dinozaura, wysokiego na metr, z krótkimi, kołkowatymi ramionami zako´nczonymi małymi r˛ekoma o bardzo ludzkim kształcie. Miał bardzo długi ogon, który najwyra´zniej słu˙zył mu do zachowania równowagi. Był w kolorze ciemniejszej zieleni ni˙z Vardia, urozmaiconej kusa,˛ rdzawa˛ kamizelka˛ i kurtka.˛ Stwór podszedł ku nim i zatrzymał si˛e. Jego płaska głowa i wysoko osadzone oczy po obu stronach łopatowatej paszczy obserwowały ich szybkimi, urywanymi spojrzeniami. Nagle oparł si˛e na ogonie w postawie zdradzajacej ˛ odpr˛ez˙ enie. — A wi˛ec moi starzy przyjaciele — powiedział nagle swobodnym tonem, który zdawał si˛e wychodzi´c gdzie´s z gł˛ebi jego gardzieli i zdradzał u˙zycie translatora — czy jeste´scie dobrymi czy złymi kumplami?
Ivrom — To przeistoczenie z powrotem w posta´c, która˛ uznajemy za ludzka˛ ma pewne niewatpliwe ˛ wady — poskar˙zył si˛e Nathan Brazil, wyst˛epujacy ˛ nadal w postaci olbrzymiego jelenia, idac ˛ wraz z nimi pla˙za.˛ Był porzadnie ˛ objuczony, bowiem nikt z pozostałej trójki nie mógł teraz pod´zwigna´ ˛c ci˛ez˙ kiego ładunku. — My´slisz, z˙ e to tylko ty masz problem — odpowiedziała Wu Ju-li. — Jestes´my wszyscy nagusie´ncy, a odzie˙z w baga˙zu do niczego si˛e teraz nie nadaje. — Nie mówiac ˛ ju˙z o głodzie, bólu i chłodzie — wtraciła ˛ Vardia. — Zapomniałam ju˙z, z˙ e istnieja˛ w ogóle takie doznania i wcale mi si˛e one nie podobaja.˛ Byłam szcz˛es´liwa jako zielona dziewczyna z Czill. — Ale jak to mo˙zliwe? — spytała Wuju. — Mam na my´sli — jak co´s, co zrobił mózg Markowa, mo˙ze zosta´c w taki sposób zniweczone? — Dlaczego nie spyta´c Varnetta? — podsunał ˛ Brazil. — W ko´ncu to jego głowa rozpocz˛eła cały ten bałagan. — Gadacie wszyscy o sprawach tak przyziemnych — zas˛epił si˛e Varnett. — A ja mogłem lata´c! A zanim nie wyruszyłem w po´scig za toba,˛ Brazil, do´swiadczyłem i seksu. Po raz pierwszy w z˙ yciu poznałem co to seks. Teraz znowu wtłoczono mnie w to opó´znione w rozwoju ciało. — Nie tak znowu bardzo opó´znione — odparł Brazil. — Byłe´s hamowany s´rodkami chemicznymi, które ju˙z zda˙ ˛zyłe´s wydali´c z organizmu. Tak samo jak gabka ˛ opu´sciła Wuju. Powiniene´s rozwija´c si˛e normalnie i osiagn ˛ a´ ˛c pełna˛ dojrzało´sc´ za kilka lat, w zale˙zno´sci od genów i diety. Wyglad ˛ te˙z masz niezły, oparty przecie˙z, jak dobrze pami˛etam, na modelu lana Varnetta. Pami˛etam go jako diabelnego kobieciarza — zwłaszcza jak na matematyka. — Znałe´s Iana Varnetta? — chłopiec niemal zaniemówił z wra˙zenia. — Ale˙z on umarł przecie˙z około sze´sc´ set lat temu! — Wiem o tym — powiedział Nathan Brazil z zaduma.˛ — Dał si˛e złapa´c w wielkim eksperymencie na Mavrishnu. Co za strata. Ty wiesz, z˙ e to była strata, Varnett — widziałem twoje nagrania zrobione w Strefie. — Zawsze były kłopoty z Varnettami na Mavrishnu — powiedział z błyskiem w oku sobowtór wielkiego matematyka, wytworzony z komórek nie z˙ yjacego ˛ od dawna, zamro˙zonego ciała. — Wcze´sniej były trzy czy cztery próby, ale ja jestem 230
pierwszy od ponad stulecia. Potrzebowali go znowu, przynajmniej potrzebowali jego mo˙zliwo´sci intelektualnych. Nie byłem pierwszy, który przeszkodził Skanderowi w jego skrywanej pracy i poszukiwaniach. Wychowywano mnie do rozwiazywania ˛ innych problemów, ale ja sam dowiodłem, z˙ e, jak sadz˛ ˛ e, jestem te˙z problemem. Ulokowano mnie na Dalgonii, by si˛e przekona´c, czy zdołam rozgry´zc´ prac˛e Skandera, wyobra˙zajac ˛ sobie, z˙ e tak czy inaczej dostana˛ mnie, jak wróc˛e? Tak rozmawiajac, ˛ grupa posuwała si˛e pla˙za,˛ nieskr˛epowana — zgodnie z rozkazem, który przyj˛eły Elfy — z˙ adnymi przeszkodami. — A co ty wiesz, Varnett? To znaczy, o tym wszystkim — spytał Brazil. — Kiedy zobaczyłem próbk˛e komórki mózgu Dalgonii wywołana˛ z pami˛eci komputera — poznałem matematyczny jej opis — przypomniał sobie chłopiec. — Doj´scie do szczegółów zaj˛eło mi około trzech godzin, nast˛epne dwie — rozpracowanie ich za pomoca˛ komputera, który mieli´smy w obozie. Musiałem jeszcze tylko spojrze´c, by si˛e przekona´c, z˙ e falowe formy energii, które tam wyst˛epowały, nie przypominały niczego, co dotad ˛ poznałem i z˙ e proces przechodzenia materii w energi˛e i z powrotem w materi˛e w obr˛ebie komórek dokonywał si˛e bez ogranicze´n. Powiazałem ˛ to, co ujrzałem z tym, co zgodnie z teoria˛ musiało by´c przyczyna˛ tego, z˙ e Markowianie nie pozostawili z˙ adnych produktów. Mózg planety wytwarzał wszystko, czego mo˙zna zapragna´ ˛c, zachowywał te˙z w pami˛eci, wszystko o czym mo˙zna marzy´c i spełniał ka˙zda˛ rzecz na z˙ adanie, ˛ by´c mo˙ze nawet tylko pomy´slana.˛ Tak wi˛ec poznałem formalny opis tej relacji, chocia˙z nadal nie miałem poj˛ecia w jaki sposób to si˛e dokonuje. Ten wywód zrobił na Vardii wyra´zne wra˙zenie: — Chcesz powiedzie´c, z˙ e było to jako´s podobne do czarów, które na nas tu rzucono — z˙ e po prostu czego´s chcieli i to si˛e spełniało? — Tak tutaj działa magia — potwierdził Varnett. — Zrealizowanie takiej idei jest mo˙zliwe tylko w jeden sposób, to znaczy wtedy wszystko jest mo˙zliwe, gdy nic nie jest realne. Wszystko — my, te lasy, planeta, nawet sło´nce — wszystko to sa˛ tylko konstrukcje intelektualne. We wszech´swiecie jest tylko jedno pole energetyczne; wszystko inne sprowadza si˛e do pobierania tej energii, przekształcania jej w materi˛e lub inne formy energii i utrzymywania jej w stanie stabilnym. To jest wła´snie rzeczywisto´sc´ — ustabilizowana, przekształcona energia pierwotna. Jednak˙ze konstrukcje matematyczne, które sa˛ stabilizowane w ten sposób, istnieja˛ w stałym układzie, niczym s´ci´sni˛eta spr˛ez˙ yna. Energia, je´sli wymknie si˛e spod kontroli, powróci do swojego stanu naturalnego. Te stworzenia — Elfy — maja˛ pewna˛ kontrol˛e nad procesem utrzymania energii w ryzach. Nie na tyle, by wywoła´c jakie´s dramatyczne zmiany, ale wystarczajac ˛ a,˛ by lekko zmieni´c równanie, na tyle jednak wyra´zne, z˙ e rzeczywisto´sc´ ulega zmianie równie˙z. To wła´snie jest magia.
231
— Niezbyt dobrze rozumiem to, co mówisz — wtraciła ˛ Wuju — my´sl˛e jednak, z˙ e chwytam podstawowa˛ ide˛e. Mówisz, z˙ e Markowianie byli bogami i mogli robi´c lub mie´c wszystko, czego zapragn˛eli, ot tak, po prostu? — Mniej wi˛ecej — przyznał Varnett. — Bogowie byli prawdziwi i stworzyli nas wszystkich — albo przynajmniej stworzyli warunki, w których mogli´smy powsta´c. — Ale to stanowiłoby najwy˙zsze osiagni˛ ˛ ecie inteligencji! — zaprotestowała Vardia. — Gdyby to było prawda,˛ dlaczego oni wymarli? Wuju u´smiechn˛eła si˛e chytrze i spojrzała na Nathana Brazila, kiedy´s jedynego człowieka, a teraz jedynego, który nim nie był, w całej grupie, który zachował milczenie, tak dla niego nietypowe. — Słyszałam ju˙z, jak kto´s wyja´sniał, dlaczego — odpowiedziała Wuju. — Ten kto´s powiedział, z˙ e kiedy osiagn˛ ˛ eli doskonało´sc´ , wszystko wydało im si˛e nudne i nu˙zace. ˛ Zacz˛eli wi˛ec tworzy´c nowe s´wiaty, nowe formy z˙ ycia, to tu, to tam. — Có˙z za okropny pomysł — powiedziała Vardia z niesmakiem. — Gdyby to była prawda, oznaczałaby, z˙ e nawet doskonało´sc´ jest niedoskonała i kiedy nasi ludzie w ko´ncu osiagn ˛ a˛ t˛e boska˛ doskonało´sc´ , stwierdza,˛ z˙ e jest ona niepełna i sko´ncza˛ s´miercia˛ samobójcza,˛ by´c mo˙ze pozostawiajac ˛ nowe pokolenie ludzi, którzy powtórzyliby znowu t˛e sama˛ drog˛e. To sprowadza do absurdu wszelkie rewolucje, walki, ból, wielkie marzenia. . . wszystko! To znaczy, z˙ e z˙ ycie jest bezsensowne! — Nie bezsensowne — wtracił ˛ Brazil nagle. — To po prostu znaczy, z˙ e bezsensowne sa˛ wszelkie Wielkie Plany. Ludzie, którzy nie maja˛ marze´n, nie czytaja˛ i nie dziela˛ si˛e swymi my´slami z innymi, nigdy tak naprawd˛e nie do´swiadczyli miło´sci — która nie sprowadza si˛e tylko do tego, by kocha´c innych, ale równie˙z do tego, by by´c kochanym. To jest najwy˙zszy punkt z˙ ycia, Vardia. Markowianie nigdy go nie osiagn˛ ˛ eli. Popatrz na ten s´wiat, na nasze s´wiaty — wszystkie one sa˛ odbiciem markowia´nskiej rzeczywisto´sci, która była oparta na doskonałej materialistycznej Utopii. Byli podobni do człowieka, posiadajacego ˛ niezmierzone bogactwa, by´c mo˙ze i planet˛e zaprojektowana˛ podług gustu i ka˙zda˛ rzecz materialna,˛ jaka˛ mo˙zna sobie wyobrazi´c, dost˛epna˛ na ka˙zde zawołanie. I tego człowieka znajdujesz którego´s ranka martwego, z poder˙zni˛etym gardłem. Spełnione zostały wszelkie jego marzenia, jest tam, na szczycie, samotny. By tego dopia´ ˛c, musiał si˛e wyzby´c tego, co miało prawdziwa˛ warto´sc´ . Zabił w sobie człowieka, jego duchowo´sc´ . O tak, był zdolny do czuło´sci, mógł kupi´c to, co kochał. Nie mógł jednak kupi´c miło´sci, za która˛ t˛esknił, jedynie usług˛e. Podobnie jak Markowianie, gdy znalazł si˛e tam, gdzie pragnał ˛ si˛e wznie´sc´ przez całe z˙ ycie, stwierdził, z˙ e tak naprawd˛e nie ma niczego. — Nie akceptuj˛e tej teorii — powiedziała Vardia z moca.˛ — Człowiek bogaty popełniłby samobójstwo w poczuciu winy, z˙ e miał to wszystko, kiedy inni umierali z głodu, a nie z jakiej´s tam t˛esknoty za miło´scia.˛ To słowo nic nie znaczy.
232
— Je˙zeli miło´sc´ jest pozbawiona znaczenia, je˙zeli jest to co´s abstrakcyjnego, je˙zeli jest ona niezrozumiana, wówczas równie˙z i ta osoba, czy rasa jest pozbawiona znaczenia — odpowiedział Brazil. — Dawno temu, w czasach Starej Ziemi, była grupka, która mawiała: Co człowiekowi przyjdzie z tego, je´sli zdob˛edzie cały s´wiat i zatraci własna˛ dusz˛e? Te˙z jej jednak wówczas nikt nie słuchał. Zabawne — nie my´slałem o tej grupie od lat. Mówili, z˙ e Bóg jest miło´scia˛ i pragn˛eli nieba powszechnej miło´sci i piekła dla tych, którzy kocha´c nie potrafili. Pó´zniej te idee pierzchły, pozostały jedynie przedmioty. Podobnie jak Markowianie, zwracali wi˛eksza˛ uwag˛e na rzeczy, ni˙z na idee i, podobnie jak Markowianie, dlatego wymarli. — Na pewno jednak cywilizacja Markowa była niebem — powiedziała Vardia. — Była piekłem — odpowiedział Brazil. — Widzicie, Markowianie mieli wszystko, o czym ich przodkowie mogli tylko marzy´c, wiedzieli, z˙ e to nie wystarczy. Wiedzieli, z˙ e brakuje im czego´s, co jest osiagalne. ˛ Szukali, pytali, robili wszystko, by odpowiedzie´c, dlaczego ludzie sa˛ nieszcz˛es´liwi, poniewa˙z jednak wszystko, co wiedzieli i co mieli, było ich własnym wytworem, nie mogli tego znale´zc´ . Wreszcie postanowili wróci´c i powtórzy´c eksperyment, nie bardzo zdajac ˛ sobie spraw˛e z tego, z˙ e i on był skazany na pora˙zk˛e — poniewa˙z eksperyment, nasz wszech´swiat, był ukształtowany z cała˛ rozmaito´scia˛ kształtów i form, nadal jednak stanowił tylko ich wyobra˙zenie. Nie zadali sobie nawet trudu, by zapewni´c czysty start — wykorzystali samych siebie jako pierwowzór dla wszystkich ras, które stworzyli i u˙zyli tego samego Wszech´swiata, tego, w którym sami z˙ yli, ros´li, i w którym ponie´sli wreszcie pora˙zk˛e. Dlatego wła´snie zostały po nich te dwa wytwory: miasta i kontrolne mózgi. ´ Varnett zasapał: — Teraz, sadz˛ ˛ e, rozumiem co masz na my´sli. Ten Swiat Studni, w którym jeste´smy, o ile masz racj˛e, nie tylko dostarczył laboratoryjnych testów dla nowych ras i s´rodowisk, w których z˙ yły, ale i sposobu, by wszystko zmieni´c, wszystko dopasowa´c — był wi˛ec równie˙z centrum kontrolnym. — Słusznie — potwierdził Brazil ponuro. — Tutaj wszystko było laboratoryjnie standardowe, wytworzone w laboratorium, nadzorowane i konserwowane przez sprz˛et automatyczny tak, aby zachowa´c ten stan. Nie wszyscy, tylko reprezentatywna próbka, ostatnie rasy, które miały zosta´c stworzone, bowiem to one były najłatwiejsze do utrzymania. — Ale nasza rasa tutaj znalazła swój kres — zaprotestował Varnett. — Słysza˙ najlepsze, co mo˙zemy zrobi´c, to łem o tym. Czy to oznacza, z˙ e ju˙z jej nie ma? Ze zniszczy´c siebie, zniszczy´c innych, albo, by´c mo˙ze, osiagn ˛ a´ ˛c poziom Markowian i dopiero potem sko´nczy´c samobójstwem? Czy nie ma ju˙z nadziei? — Nadzieja istnieje — odparł Brazil równym tonem. Jest te˙z i rozpacz. Ta religia ze Starej Ziemi, o której wam opowiadałem. Có˙z, jej wyznawcy mieli ide˛e, z˙ e ich Bóg zesłał swego syna, doskonała˛ istot˛e ludzka,˛ pełna˛ bosko´sci i miło´sci do 233
nas, ludzi. Zostawiajac ˛ na boku kwesti˛e Syna Bo˙zego, taka osoba rzeczywi´scie si˛e urodziła — widziałem, jak próbował poucza´c grupk˛e ludzi, by odrzucili sprawy materialne i skupili si˛e na miło´sci. — Co si˛e z nim stało? — spytała Wuju, patrzac ˛ jak urzeczona. — Jego wyznawcy odrzucili go, poniewa˙z nie chciał rzadzi´ ˛ c s´wiatem ani stana´ ˛c na czele politycznej rewolucji. Inni zbijali kapitał polityczny na jego retoryce. Wreszcie jednak okazało si˛e to na tyle sprzeczne z ustalonym systemem politycznym, z˙ e go zabili. Religia ta, tak jak i inne, tworzone przez innych ludzi naszej rasy w innych czasach, nabrała charakteru politycznego w ciagu ˛ pi˛ec´ dziesi˛eciu lat. Och, byli wprawdzie nieliczni prawdziwi wyznawcy, ludzie jemu podobni. Nigdy jednak nie panowali nad swoja˛ religia,˛ a wreszcie zagubili si˛e albo zostali usuni˛eci w cie´n w rosnacej ˛ instytucjonalizacji wiary. To samo przydarzyło si˛e starszemu człowiekowi, urodzonemu przed stuleciami i o tysiace ˛ mil stad. ˛ Nie umarł s´miercia˛ gwałtowna,˛ ale jego wyznawcy zastapili ˛ idee rzeczami i wykorzystali da˙ ˛zenie do miło´sci i doskonało´sci jako społeczny i polityczny hamulec dla usprawiedliwienia ludzkich nieszcz˛es´c´ . Nie, religijni prorocy, którzy to zrobili, my´sleli w kategoriach podobnych cywilizacji Markowa, w kategoriach politycznych. Zało˙zyciel Komu, na przykład, nie mógł patrze´c spokojnie na materialne wyrzeczenia. Marzył o cywilizacji podobnej do tej, która˛ stworzyli Markowianie, i po drodze zało˙zył Kom. Udało mu si˛e najlepiej jak mogło, poniewa˙z zaapelował do tego, co ka˙zdy mógł zrozumie´c — da˙ ˛zenia do materialnej Utopii. No i ja˛ ma. — Chwileczk˛e, Brazil? — zaprotestował Varnett. — Mówisz, z˙ e tam byłe´s, gdy z˙ yli jeszcze ci wszyscy ludzie. To musiało by´c przed tysiacami ˛ lat. Ile wi˛ec w ko´ncu masz lat? — Odpowiem ci, kiedy dojdziemy do Studni — odparł Brazil. — Wtedy odpowiem na wszystkie pytania, ale nie wcze´sniej. Je˙zeli nie zdołamy tam dotrze´c przed Skanderem i jego towarzystwem, i tak nie b˛edzie to miało z˙ adnego znaczenia. — Moga˛ wi˛ec zaja´ ˛c miejsce Markowian, zmieni´c równania? — powiedział Varnett, przera˙zony. — I mnie si˛e kiedy´s wydawało, z˙ e mog˛e tego dokona´c, rozum jednak pokazał, jak bardzo si˛e myliłem. Moi ludzie, moi dawni ludzie, ludzie nocy — zgodzili si˛e ze mna.˛ Dopiero wtedy, gdy dotarła wie´sc´ , z˙ e Skander moz˙ e si˛e na to wa˙zy´c, zdecydowali si˛e wysła´c mnie, bym go powstrzymał. Dlatego wła´snie przyłaczyłem ˛ si˛e do ciebie, Brazil. Powiedziałe´s, z˙ e masz zamiar to zrobi´c jeszcze w Strefie. Nasz tajemniczy informator powiedział nam, z˙ eby´smy si˛e do ciebie jako´s podłaczyli, ˛ wi˛ec zrobiłem to. — Ale jak. . . — zaczał ˛ Brazil, lecz nagle urwał, namy´slajac ˛ si˛e. Wtem z głos´nika umieszczonego pomi˛edzy rogami dobiegł nieszczery chichot. — Oczywis´cie! Jakim ja byłem idiota! ˛ Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e ten sukinsyn zamontował podsłuch we wszystkich ambasadach w Strefie! Zapomniałem, jaki to jednak niebezpieczny umysł! 234
— O czym teraz mówisz? — spytała Wuju, poirytowana. — Trzeci gracz, i — jak˙ze znakomity. Ten sam, który ostrzegł Skandera przed porwaniem, pchnał ˛ Varnetta do przymierza ze mna.˛ Cały czas wiedział, gdzie jest Varnett i Skander. Chciał po prostu tam by´c po zapłat˛e, jak zwykle. Byłem jego polisa˛ ubezpieczeniowa˛ na wypadek, gdyby co´s si˛e nie powiodło, co wła´snie si˛e stało. Skander został porwany i wymknał ˛ si˛e spod kontroli, czy bezpo´sredniego nadzoru. Zdołał przynajmniej opó´zni´c t˛e czy inna˛ grup˛e w drodze do Studni, tak z˙ e dotrzemy tam mniej wi˛ecej w tym samym czasie i b˛edzie na nas tam czekał komitet powitalny. Przestrzegł Skandera, tak bym miał do´sc´ czasu, by dotrze´c do Czill, mniej wi˛ecej na tej samej wysoko´sci co oni, tylko po drugiej stronie oceanu. Kiedy zostali´smy schwytani u Murniów, on pociagał ˛ sznurki tak, z˙ e Czillianie wywarli nacisk na Pa´nstwo, by ci tam troch˛e ich przytrzymali, tak by´smy mogli znowu si˛e zrówna´c. Nie dziwi˛e si˛e, z˙ e mógł mie´c nawet pewne wpływy u Elfów — mo˙ze grupa Skandera równie˙z gdzie´s ugrz˛ezła! — O kim do diabła mówisz to wszystko, Nathan? — nalegała Wuju. — Popatrz! — powiedział Brazil. — Tam jest, Ghimon, ostatni sze´sciokat ˛ przed równikiem! Widzisz ten wypalony, czerwonawy piach? Ma dwa sze´sciokaty ˛ szeroko´sci, pół sze´sciokata ˛ wysoko´sci. — Kto? — nie rezygnowała Wuju. — No có˙z — odpowiedział Brazil z wahaniem — o ile nie jest to najdziksza pomyłka w moim z˙ yciu, spotkamy si˛e z nim gdzie´s tam, na tej spalonej sło´ncem pustyni. — Czy dzisiaj przekraczamy granic˛e? — spytał Varnett, zerkajac ˛ ku sło´ncu wiszacemu ˛ nisko nad horyzontem. — Nic nie stoi na przeszkodzie — odparł Brazil. — Wszyscy dostaniemy tam zdrowo w ko´sc´ , lepiej si˛e wi˛ec przyzwyczai´c. Sadz˛ ˛ e, z˙ e b˛edzie okropny z˙ ar, moje futro mnie wyko´nczy, a wasza naga skóra si˛e upiecze. Lepiej wi˛ec b˛edzie, jak posuniemy si˛e noca˛ tak daleko, jak tylko mo˙zliwe, nadal trzymajac ˛ si˛e brzegu. By´c mo˙ze w dzie´n nie da si˛e tu w ogóle ruszy´c. Wuju miała chmur˛e gradowa˛ na twarzy, ale Brazil pop˛edzał, zmuszajac ˛ ich do truchtu. W ciagu ˛ kilku minut przekroczyli granic˛e. Dławiacy ˛ z˙ ar przygniótł ich niczym ogromny koc, tak blisko od oceanu powietrze było nie tylko gorace, ˛ ale i wilgotne. W ciagu ˛ kilku minut od przekroczenia granicy zwolnili tak, z˙ e ledwie si˛e wlekli, trójka ludzi ci˛ez˙ ko dyszała. Brazil ział niesamowicie, wywieszajac ˛ swój wielki j˛ezyk. W ko´ncu musiał si˛e zatrzyma´c dla odpoczynku. Zmrok przyniósł tylko niewielka˛ ulg˛e. Wuju ponownie spojrzała na Brazila. Zgrzana, zziajana, z rozgrzanym piachem parzacym ˛ jej stopy i tył, kiedy próbowała przysia´ ˛sc´ , nie dała si˛e zbi´c z tropu. — Kto, Nathan? — nalegała, z trudem łapiac ˛ oddech. Jelenie ciało Brazila okazało, jak bardzo nieswojo si˛e czuje, ale mechaniczny głos rozbrzmiewał równo. 235
— Jedyna osoba, która mogła wiedzie´c na pewno, z˙ e rusz˛e za Skanderem i trafi˛e do ciebie z Dillii w pierwszej kolejno´sci, była te˙z jedyna˛ osoba,˛ która mogła powiedzie´c Varnettowi, gdzie mnie szuka´c i dlaczego. W dawnych czasach był piratem. Nie nale˙zało mu wierzy´c ani za grosz, je˙zeli mógł ten grosz zrobi´c, walczac ˛ z toba,˛ ale mo˙zna mu było zawierzy´c z˙ ycie, je˙zeli nie przysparzało to zysku. O tym zapomniałem — stawki sa˛ tu wysokie; istnieja˛ wi˛eksze mo˙zliwo´sci zysku, ni˙z ktokolwiek mógłby pomy´sle´c. Powiedział mi, z˙ e mog˛e uzyska´c pomoc od jakiegokolwiek z przedstawicieli dowolnej rasy, ale nie mam wierzy´c nikomu, włacznie ˛ z nim, jak si˛e okazało. Wyobra˙zał sobie, z˙ e nie b˛ed˛e o nim my´slał jako o przeciwniku, w imi˛e starej przyja´zni i dlatego, z˙ e miałem wobec niego dług wdzi˛eczno´sci. Miał prawie racj˛e. Wreszcie rozja´sniła si˛e, domy´slajac ˛ si˛e imienia trzeciego uczestnika gry. — Ortega! — krzykn˛eła. — Twój przyjaciel, którego spotkali´smy, kiedy znale´zli´smy si˛e w Strefie! — Sze´scioramienny morsowa˙ ˛z? — wtraciła ˛ Vardia. — To on si˛e ukrywa za tym wszystkim? — Nie, nie za wszystkim — dobiegł ich głos z tyłu. Kontrolowany, swobodny głos m˛eski, w którym brzmiały i godno´sc´ , i autorytet. — Ale jest zadowolony, z˙ e wszystko obróciło si˛e na dobre. Podskoczyli. W półmroku nie widzieli zbyt dobrze, ale stwór wielce przypominał metrowego dinozaura o ciemnozielonej skórze i płaskiej głowie, stojacego ˛ na mocnych tylnych nogach, który trzymał w kołkowatej r˛ece rze´zbiona˛ fajk˛e. Wygladało ˛ na to, z˙ e nosi staromodny oficjalny frak. Stwór pyknał ˛ z fajki, rozjarzajac ˛ jej wn˛etrze do czerwonego z˙ aru, pełgajacego ˛ w ciemno´sci. — Słuchajcie — powiedział uprzejmie — czy macie co´s przeciwko temu, z˙ e sko´ncz˛e fajk˛e, zanim ruszymy w drog˛e? Wiecie, szkoda byłoby. . .
Zachodni Ghimon Cała czwórka popatrzała ciekawie na dziwnego typa. Brazil sadził, ˛ z˙ e takie okazy znale´zc´ mo˙zna tylko w Alicji w Krainie Czarów. Inni przyj˛eli spokojniej pojawienie si˛e nowego go´scia, bo z czasem przyzwyczaili si˛e do dziwnych stworów i dziwnych metod. — Czy przysyła ci˛e Serge Ortega? — spytał Brazil od razu. Indagowany wyjał ˛ fajk˛e z pyska i przybrał obra˙zony wyraz twarzy. — Panie, jestem Ksi˛eciem Orgondo. Jeste´scie w Ghimon. Władza Ulików tu nie si˛ega. Sa˛ tylko naszymi sasiadami. ˛ Kilka dni temu pan Ortega zwrócił si˛e do nas w tej sprawie, i oczywi´scie bardzo nas ona niepokoi. Otwarcie mówiac, ˛ interes Ulików jest nam bli˙zszy. Znamy ich i rozumiemy. Przez tysiace ˛ lat współ˙zyli´smy razem. To dzi˛eki ich pomocy zdołali´smy prze˙zy´c, gdy s´rodowisko zmieniło si˛e tak bardzo, z˙ e ziemia zamieniła si˛e w piasek. Wy wszyscy jednak — właczaj ˛ ac ˛ pana Orteg˛e — jeste´scie tutaj na nasze utrapienie i nie b˛edziemy cierpie´c naruszania naszej suwerenno´sci. — O czym on mówi? — spytała Vardia, a inni byli podobnie zdezorientowani. Po raz pierwszy Brazil zdał sobie spraw˛e, z˙ e rozumieja˛ tylko ludzi wyposa˙zonych w translatory oraz tych, którzy mówia˛ w j˛ezyku Konfederacji. Swoje translatory stracili razem z poprzednimi wcieleniami. — Prosz˛e wybaczy´c Wasza Miło´sc´ — powiedział Brazil uprzejmie. — B˛ed˛e musiał tłumaczy´c, poniewa˙z obawiam si˛e, z˙ e moi towarzysze nie dysponuja˛ translatorami. Jaszczur popatrzył na trójk˛e ludzi: — Hmmm. . . Niezwykle ciekawe. Powiedziano mi, z˙ e mam si˛e spodziewa´c Dillianki, Czillianki i Creita. Słyszeli´smy, z˙ e masz by´c antylopa,˛ i jak na razie to tylko si˛e zgadza. Pan jeste´s Brazil, czy˙z nie? — Tak — odparł Brazil. — M˛ez˙ czyzna to pan Varnett, kobieta z piersiami to Wuju, a nierozwini˛eta kobieta — Vardia. Musieli´smy jednak przej´sc´ przez Ivrom. Powiedziałbym, z˙ e jest to osiagni˛ ˛ ecie samo w sobie — przej´scie w nie zmienionym stanie graniczyłoby z cudem. — Faktycznie — zgodził si˛e pan z Ghimon. — Nie mieli´smy watpliwo´ ˛ sci, z˙ e si˛e wam uda, chocia˙z trzeba było sporo zapłaci´c za te trzy dni, kiedy znikn˛eli´scie.
237
Wyobra˙zali´smy sobie, z˙ e was zaczarowano i zacz˛eli´smy przenosi´c dyplomatyczne góry, by wywiedzie´c si˛e, kto was dostał. — A wi˛ec ta sprawa z czarami to nie była cz˛es´c´ sztuczek Ortegi — odpowiedział Brazil. — Wydawał si˛e by´c strasznie pewny, z˙ e przejdziemy. — O nie, wyobra˙zał sobie wła´snie, z˙ e utkniecie — odparł Ksia˙ ˛ze˛ niedbale. — My z Ghimon jeste´smy jednak bardziej biegli w sztukach, ni˙z te brudne dzikusy w Ivrom. Problem był tylko w odnalezieniu was. — Jaki zatem b˛edzie nast˛epny ruch? — spytał Brazil spokojnie. — Och, przez noc b˛edziecie moimi go´sc´ mi, oczywi´scie — powiedział Ksia˙ ˛ze˛ ciepło. — Jutro zabierzemy was do stolicy w Oodlikm, gdzie spotkacie si˛e z Ortega˛ i druga˛ grupa.˛ Od tego momentu sprawami pokieruje Ortega,˛ chocia˙z b˛edziemy go bacznie obserwowa´c. Brazil kiwnał ˛ głowa: ˛ — W tej grze robi si˛e taki tłok, z˙ e trzeba specjalnego karnetu. Zapewniał na bie˙zaco ˛ tłumaczenie rozmowy, by inni orientowali si˛e, co si˛e dzieje. Wreszcie fajka wypaliła si˛e, jaszczur wytrzasn ˛ ał ˛ popiół i resztki tego, co palił. Pachniało prochem. — Przygotowano dla was siedzib˛e — powiedział Ksia˙ ˛ze˛ . — Gotowi? To niedaleko. — Czy mamy jaki´s wybór? — odparował Brazil. Mały dinozaur znowu przybrał ten swój wyraz obra˙zonej niewinno´sci. — Ale˙z oczywi´scie. Mo˙zecie wraca´c z powrotem przez granic˛e albo skaka´c do morza. Je˙zeli jednak planujecie zatrzyma´c si˛e w Ghimon, b˛edziecie robili to, co my wam ka˙zemy. — Przynajmniej uczciwie — odpowiedział jele´n. — Prowad´z! Szli za małym dinozaurem pla˙za˛ mo˙ze kilometr, w milczeniu. Na brzegu wzniesiono tam ogromny namiot. Dwójka strzegaca ˛ wej´scia do namiotu wypr˛ez˙ yła si˛e, widzac ˛ zbli˙zajacego ˛ si˛e Ksi˛ecia, a on skinał ˛ z aprobata.˛ — Wszystko gotowe? — spytał. — Stół został zastawiony, Wasza Miło´sc´ — odpowiedział jeden ze stra˙zników. — Wszystko powinno by´c jak trzeba. Ksia˙ ˛ze˛ skinał ˛ ponownie, a wartownik przytrzymał klap˛e, by mogli wej´sc´ . Wewnatrz ˛ namiot wygladał ˛ jakby wyj˛ety ze s´redniowiecznego podr˛ecznika. Podłoga była pokryta grubym kobiercem przypominajacym ˛ r˛ecznie tkana˛ mozaik˛e. Po´srodku stał długi, niski drewniany stół, zastawiony dziwnie pachnacymi ˛ potrawami. Nie było krzeseł, a ludziom wchodzacym ˛ w skład grupy przyniesiono nar˛ecza kocy czy dywaników, które pozwoliły im wygodnie zasia´ ˛sc´ do stołu. — To strasznie prymitywne, ale musi wystarczy´c — powiedział Ksia˙ ˛ze˛ niemal przepraszajaco. ˛ — My´sl˛e, z˙ e jedzenie b˛edzie odpowiednie, Ambasador Ortega okazał si˛e tu bardzo pomocny. Oczywi´scie nie spodziewali´smy si˛e was pod taka˛ 238
postacia,˛ ale to nie powinno stanowi´c problemu. Szkoda, z˙ e nie mo˙zecie zosta´c przyj˛eci w zamku, ale obawiam si˛e, z˙ e nie jest to mo˙zliwe. — Gdzie jest wasz zamek? — spytał Brazil. — Nie widziałem tu z˙ adnych budowli, poza ta.˛ — Oczywi´scie gł˛eboko pod ziemia˛ — odparł Ksia˙ ˛ze˛ . — Nie zawsze tak było w Ghimon. Zmiany nastapiły ˛ bardzo wolno. W miar˛e jak klimat stawał si˛e coraz bardziej suchy, zrozumieli´smy, z˙ e nie mo˙zemy pokona´c piasku, nauczyli´smy si˛e wi˛ec z˙ y´c pod nim. Kompresory, obsługiwane non stop przez fachowy personel, wdmuchuja˛ powietrze przewodami wychodzacymi ˛ na powierzchni˛e. Troch˛e to przypomina z˙ ycie w kopułach na dnie oceanu, uprawiane — jak słyszałem — gdzie indziej. Pustynia jest naszym oceanem i to bardziej, ni˙z si˛e wam zdaje. Moz˙ emy w niej pływa´c, co prawda wolno, mo˙zemy te˙z posuwa´c si˛e wzdłu˙z kabli kierunkowych z jednego miejsca na drugie, wychodzac ˛ na powierzchni˛e tylko dla odbycia podró˙zy na dalsza˛ odległo´sc´ . Brazil tłumaczył, a Vardia spytała: — Ale skad ˛ bierzecie z˙ ywno´sc´ ? Z pewnos´cia˛ nic tu nie ro´snie. — Jeste´smy w zasadzie mi˛eso˙zerni — wyja´snił Ksia˙ ˛ze˛ po przetłumaczeniu pytania. — W piachu z˙ yje masa rozmaitych stworze´n, wiele z nich jest udomowionych. Z woda˛ nie ma kłopotów — nadal istnieja˛ pierwotne strumienie, z tym, z˙ e obecnie przebiegaja˛ pod ziemia,˛ po skale le˙zacej ˛ pod warstwa˛ piasku. Potrawy ro´slinne przygotowano specjalnie dla was. Zawsze mamy troch˛e upraw w szklarniach, z my´sla˛ o przyjezdnych. Jedli, rozmawiajac. ˛ Brazil, nie wiedzac ˛ na ile ich gospodarz został wprowadzony w szczegóły wyprawy, starannie unikał podawania jakichkolwiek informacji na ten temat, i zreszta˛ nikt o nie ani nie prosił, ani te˙z nie próbował ich wydoby´c. Po posiłku Ksia˙ ˛ze˛ po˙zegnał si˛e: — Jest tu sporo słomy do podło˙zenia, o ile nie b˛edziecie mogli spa´c na dywaniku — powiedział. — Wiem, z˙ e jeste´scie zm˛eczeni i nie b˛ed˛e wam przeszkadzał. Jutro przed wami daleka droga. Vardia i Varnett znale´zli mi˛ekkie miejsce w pobli˙zu s´ciany namiotu i w ciagu ˛ kilku minut zasn˛eli. Wuju próbowała pój´sc´ w ich s´lady, ale przez dłu˙zszy czas, który zdał jej si˛e całymi godzinami, nie mogła zasna´ ˛c. Była przygn˛ebiona ta bezsenno´scia˛ — była zm˛eczona, obolała, było jej niewygodnie, a jednak — nie zasypiała. Wygaszono latarnie, ale ogromna sylwetka Brazila widoczna była w mroku, w pobli˙zu wej´scia. Z wysiłkiem wstała i podeszła do niego. Widziała, z˙ e równie˙z nie s´pi. Odwrócił głow˛e słyszac, ˛ jak podchodzi: — O co chodzi? — spytał. — Nnie wiem. . . — odpowiedziała z wahaniem. — Nie mog˛e spa´c. A ty? — Po prostu my´sl˛e — powiedział, a dziwny, nieomal smutny ton zabrzmiał w jego elektronicznym głosie. 239
— O czym? — O tym s´wiecie. Tej wyprawie. Nas — nie tylko o nas dwojgu, ale o nas wszystkich. To si˛e ko´nczy, Wuju. Nie b˛edzie ju˙z z˙ adnego poczatku, ˛ tylko same zako´nczenia. Popatrzała na niego dziwnie w ciemno´sci, nie rozumiejac, ˛ co ma na my´sli. Wiedzac, ˛ z˙ e si˛e od niej oddala, zmieniła temat. — Co si˛e z nami stanie, Nathan? — spytała. — Nic. Wszystko. To zale˙zy z kim — odpowiedział tajemniczo. — Zobaczysz, co mam na my´sli. Miała´s szczególnie ci˛ez˙ ki okres, Wuju. Ale prze˙zyła´s. Stwardniała´s, zasługujesz na odrobin˛e rado´sci w z˙ yciu. — Przesunał ˛ si˛e, a potem ciagn ˛ ał. ˛ — Tak z czystej ciekawo´sci: gdyby´s mogła wybiera´c, gdyby´s mogła wróci´c do swojego sektora Wszech´swiata jako cokolwiek, czy te˙z jako kto´s, kim chciałaby´s by´c — co wybrałaby´s? Pomy´slała przez chwil˛e: — Nigdy nie my´slałam o powrocie — odpowiedziała cichym, zaintrygowanym tonem. — Gdyby´s jednak mogła, i mogłaby´s by´c kim zechcesz i gdzie tylko zapragniesz, np. za sprawa˛ jakiego´s demona, który spełniłby trzy twoje z˙ yczenia, to co by´s wybrała? Roze´smiała si˛e ponuro. — Wiesz, gdybym była rolnikiem, nie miałabym marze´n. Nauczono nas, by cieszy´c si˛e z wszystkiego. Kiedy jednak zrobili ze mnie dziwk˛e w Domu Partii, czasami siadywali´smy i rozmawiali´smy o tym. Trzymali m˛ez˙ czyzn i kobiety oddzielnie — nie widywały´smy m˛ez˙ czyzn wcale, chyba z˙ e miejscowych dygnitarzy partyjnych i przodowników pracy. Byli´smy zaprogramowane na seksbomby, daja˛ ce im maksimum satysfakcji. Jestem pewna, z˙ e atletyczni chłopcy byli równie fantastyczni dla z˙ e´nskich grup grubych ryb. Naszpikowali nas hormonami, ustawiali tak, by´smy nie my´slały o niczym, jak tylko o seksie. To prawda, z˙ e stale za nim t˛eskniły´smy, tak bardzo, z˙ e w okresach słabego ruchu robiły´smy to ze soba.˛ Partyjni bonzowie — ciagn˛ ˛ eła — wiedzieli o wszystkim, wsz˛edzie bywali. Niektórzy lubili o tym opowiada´c i dlatego musiały´smy w ko´ncu sporo wiedzie´c o s´wiecie. Marzyły´smy o innych s´wiatach, nowych do´swiadczeniach. — Na chwil˛e urwała, a pó´zniej ciagn˛ ˛ eła rozmarzonym, ale i troch˛e smutnym tonem. — Powiadasz: trzy z˙ yczenia. W porzadku, ˛ skoro ju˙z zacz˛eli´smy t˛e zabaw˛e. Chciałabym by´c bogata, z˙ y´c tak długo, jak długo zechc˛e i by´c wiecznie młoda, i s´wietnie wyglada´ ˛ c. Oczywi´scie nie w Komlandach, ale to ju˙z czwarte z˙ yczenie, prawda? — Mów dalej — zach˛ecał. — Nie zwa˙zaj na liczb˛e. Co´s jeszcze? — Chciałabym ci˛e mie´c na tych samych warunkach — odparła. Roze´smiał si˛e, naprawd˛e go to ucieszyło i pochlebiało mu. — Ale — powiedział, znowu powa˙zny — załó˙zmy, z˙ e mnie nie ma. Załó˙zmy, z˙ e jeste´s zdana tylko na siebie? 240
— Nie chc˛e nawet o tym my´sle´c. — Daj spokój — nalegał. — To tylko zabawa. Uniosła głow˛e i znowu przez chwil˛e my´slała: — Gdyby ciebie nie było, my´sl˛e, z˙ e chciałabym by´c m˛ez˙ czyzna.˛ Gdyby Brazil miał ludzka˛ twarz, zapewne w tym momencie uniósłby brwi ze zdumienia. — M˛ez˙ czyzna? ˛ Dlaczego? Wzruszyła ramionami, sprawiajac ˛ wra˙zenie troch˛e za˙zenowanej. — Wła´sciwie nie wiem. Pami˛etasz, z˙ e mówiłam — młoda i ładna. M˛ez˙ czy´zni sa˛ wi˛eksi, silniejsi, m˛ez˙ czyzn si˛e nie gwałci, nie zachodza˛ w cia˙ ˛ze˛ . Mo˙ze i chciałabym mie´c dzieci, ale. . . no có˙z, nie sadz˛ ˛ e, by jakikolwiek m˛ez˙ czyzna poza toba˛ mógł mnie podnieci´c. Tam w Domu Partii, dla tych m˛ez˙ czyzn byłam niczym maszyna, maszyna seksu. Inne dziewcz˛eta — były prawdziwymi lud´zmi, moja˛ rodzina.˛ One troszczyły si˛e o mnie. Dlatego wła´snie Partia oddała mnie Hainowi, Nathan — doszłam do punktu, gdy m˛ez˙ czy´zni nie podniecali mnie zupełnie, jedynie kobiety. Kobiety odczuwały, przejmowały si˛e, nie. . . có˙z, nie zagra˙zały mi. Rozumiesz? — My´sl˛e, z˙ e tak — odpowiedział powoli. — To naturalne, zwa˙zywszy twoje pochodzenie. Z drugiej strony, jest wiele s´wiatów, w których homoseksualizm jest akceptowany, a dzieci mo˙zna mie´c w dowolny sposób, od klonowania do sztucznego zapłodnienia. Oczywi´scie, m˛ez˙ czy´zni maja˛ tyle samo problemów i zahamowa´n, co kobiety. Trawa nie jest bardziej zielona, po prostu inna. — W tym mo˙ze tkwi´c cała przyjemno´sc´ — odpowiedziała. Poza wszystkim, to jest co´s, czym nigdy nie byłam — tak jak nigdy nie byłam przedtem centaurem, a ty nigdy nie byłe´s jeleniem. Wiem jak to jest, gdy si˛e jest kobieta˛ i nieszczególnie mnie to bawi. Poza tym — to tylko zabawa. — Tak mi si˛e zdaje — odpowiedział. — A skoro tak, to czy wolałaby´s by´c wła´snie centaurem, ni˙z tym czym jeste´s teraz? Mo˙zesz, wiesz o tym — po prostu wróci´c do Strefy przez lokalne Wrota i wróci´c z powrotem. Zostaniesz dostosowana do pierwotnego równania. To tutaj najbardziej rozpowszechniony sposób łamania czarów, jak wiesz. Tak bym wła´snie załatwił spraw˛e, gdybym miał wtedy czas w Ivrom, zamiast ryzykowa´c konfrontacj˛e z Królowa˛ Roju. — Nnie. . . nie jestem pewna, czy mogłabym na powrót przeistoczy´c si˛e w centaura z Diii — powiedziała cicho. — Och, oczywi´scie dobrze było by´c takim wielkim i silnym stworzeniem, podobał mi si˛e kraj i jego cudowni mieszka´ncy — ale przecie˙z nie pasowałam tam. To wła´snie w ko´ncu przywiodło mnie do szale´nstwa. Jol był cudowny, ale ciagn˛ ˛ eło mnie do Dal. Takie rzeczy nie sa˛ w Dilli przyj˛ete, n gdyby nawet były. . . có˙z, to mało praktyczne. Kiwnał ˛ głowa: ˛ — To wła´snie miała´s naprawd˛e na my´sli, gdy opowiadała´s mi dawno temu o tym, z˙ e ludzie powinni kocha´c innych ludzi niezale˙znie od ich
241
postaci. A co ze mna? ˛ Załó˙zmy, z˙ e si˛e zmieni˛e w co´s naprawd˛e upiornego, tak obcego, z˙ e nie b˛edzie przypominało czegokolwiek, co dotad ˛ poznała´s? Roze´smiała si˛e: — Masz na my´sli na przykład nietoperza albo zielonego ogórka z Czill, albo Syren˛e? — Nie, tych przecie˙z ju˙z znasz. Mam na my´sli prawdziwa˛ potworno´sc´ . — Tak długo, jak długo ty tkwiłby´s w s´rodku tej bestii, my´sl˛e, z˙ e nic by si˛e nie zmieniło — odpowiedziała powa˙znie. — Zreszta,˛ po co tak mówi´c? Czy spodziewasz si˛e przeistoczenia w upiora? — Wszystko jest mo˙zliwe na tym s´wiecie — przypomniał jej. — Widzielis´my tylko mała˛ czastk˛ ˛ e tego, co si˛e mo˙ze sta´c — widziała´s tylko sze´sc´ sze´sciokatów, ˛ sze´sc´ spo´sród tysiaca ˛ pi˛eciuset sze´sc´ dziesi˛eciu. Spotkała´s przedstawicieli dalszych trzech lub czterech. Jest mas˛e znacznie dziwniejszych. — Głos jego zabrzmiał ponuro. — Musimy wkrótce spotka´c Nowego Dathama Haina. Jest teraz ogromnym owadem płci z˙ e´nskiej — potworem jakich mało. — Teraz przynajmniej jego powierzchowno´sc´ pasuje do podłego wn˛etrza — rzuciła gorzko. — Potwory to nie kwestia rasy, to si˛e zaczyna w umy´sle. Był potworem przez całe z˙ ycie. Kiwnał ˛ głowa: ˛ — Posłuchaj, mo˙zesz mi wierzy´c. Hain dostanie to, na co zasłu˙zył, wszyscy dostana.˛ Kiedy b˛edziemy ju˙z w Studni, wszyscy na powrót staniemy si˛e tym, kim byli´smy, i wtedy przyjdzie czas obrachunku. — Nawet ty? — spytała. — A mo˙ze zostaniesz jeleniem? — Nie, nie jeleniem — odpowiedział tajemniczo, a potem zmienił temat. — Có˙z, mo˙ze byłoby lepiej, gdyby ju˙z było po wszystkim. Jeszcze dwa dni. Otworzyła usta, by zapyta´c o to, ale zrezygnowała. Po chwili powiedziała: — Nathan. . . czy wła´snie dlatego z˙ yłe´s tak długo? Czy pochodzisz z cywilizacji Markowa? W ka˙zdym razie Varnett tak sadzi. ˛ Westchnał: ˛ — Nie, to nie tak, niedokładnie. Moga˛ jednak dalej my´sle´c, z˙ e jestem stamtad. ˛ By´c mo˙ze b˛ed˛e musiał wykorzysta´c to przekonanie, by uchroni´c wszystko od przedwczesnego rozpadu. Spojrzała zdumiona: — Chcesz powiedzie´c, z˙ e cały czas, kiedy dawałe´s do zrozumienia, z˙ e jeste´s jednym z pierwotnych budowniczych, blefowałe´s? Potrzasn ˛ ał ˛ wolno głowa: ˛ — O nie, nie blefowałem. Jestem rzeczywi´scie bardzo stary, Wuju — starszy, ni˙z ktokolwiek mógłby sobie wyobrazi´c. Tak stary, z˙ e nie mógłbym z˙ y´c z własnymi wspomnieniami. Wyrzuciłem je z pami˛eci i zanim ´ nie znalazłem si˛e tutaj, w Swiecie Studni, trwałem w miłosiernej, błogiej igno˙ rancji. Zaden umysł nie mo˙ze funkcjonowa´c zbyt długo z tak obcia˙ ˛zona˛ pami˛ecia.˛ Wstrzas ˛ powodowany walka˛ i transformacja˛ w Murithel podłaczył ˛ z powrotem cała˛ przeszło´sc´ , ale jest ona tak ogromna! Jest prawie niemo˙zliwe poklasyfikowanie wspomnie´n, zapanowanie nad nimi. Wspomnienia te daja˛ mi jednak równie˙z przewag˛e — wiem o takich rzeczach, o których wy wszyscy nie wiecie. Nie jestem
242
wcale sprytniejszy, czy madrzejszy ˛ od ciebie, ale mam przecie˙z całe to do´swiadczenie, cała˛ t˛e nagromadzona˛ wiedz˛e tysi˛ecy z˙ ywotów. To daje mi przewag˛e. — Ale oni wszyscy sa˛ przekonani, z˙ e uruchomisz dla nich Studni˛e — zauwaz˙ yła. — Z tego, co mówiłe´s, wynika, z˙ e znasz sposób. — Dlatego wła´snie Serge zachował nas przy z˙ yciu — wyja´snił. — Dlatego wła´snie pieszczono nas i szturchano. Nie mam watpliwo´ ˛ sci, z˙ e mały gło´snik na moich rogach ma dodatkowy obwód nadzorowany przez Serge’a. Pewnie słucha nas i teraz. Nie mog˛e si˛e ju˙z tym przejmowa´c. Dlatego mógł nam pomóc, wiedzie´c gdzie jeste´smy i co si˛e z nami dzieje. Dlatego wła´snie mamy si˛e z nim spotka´c; tak to wła´snie zostało z góry ukartowane. Na wypadek, gdyby nie mógł wykorzysta´c mnie — ma Skandera, albo Varnetta jak sadzi. ˛ — Rozumiem, z˙ e zale˙zy mu na waszej trójce — odparła — ale dlaczego przejmuje si˛e cała˛ reszta? ˛ Na przykład — ma? ˛ Gdyby Brazil mógł si˛e u´smiecha´c, na pewno by to teraz robił. — Nie znasz Serge’a — Starego Serge’a. Tak mnie ukołysała ta pogaw˛edka o z˙ onie i dzieciach, z˙ e zapomniałem, jak mało ten s´wiat zmienia człowieka, tam w gł˛ebi. Hain — có˙z Hain, jest potrzebny, by trzyma´c Skandera w szachu, a tak˙ze dla transportu. Nie wiem kto jeszcze z nimi idzie, ale mo˙zesz by´c pewna, z˙ e jest tylko po to, by posłu˙zy´c Serge’owi do wypełnienia jakiego´s zadania, albo te˙z nie zdołał on wymy´sli´c sposobu pozbycia si˛e go. — Ale dlaczego ja? — powtórzyła. — Musza˛ tam mie´c obłaskawionych paskudzielców w Komlandach — powiedział sardonicznie. — Jeste´s zakładniczka,˛ Wuju. Jeste´s jego atutem przeciwko mnie. Spojrzała niepewnie: — Nathan? A co b˛edzie je˙zeli rzeczywi´scie do tego dojdzie? Czy zrobisz przez wzglad ˛ na mnie to, czego za˙zada? ˛ — Nie, do tego nie dojdzie — zapewnił ja.˛ — Mo˙zesz mi wierzy´c. Varnett domy´slił si˛e ju˙z dlaczego, cho´c zapomniał o tym w młodzie´nczym upojeniu. — A wi˛ec co zrobisz? — Doprowadz˛e wszystkich do Studni — Skander i tak mo˙ze to zrobi´c, tak jak mógł Varnett. Mam zamiar pokaza´c im wszystko co chca.˛ Przekonaja˛ si˛e, z˙ e poszukiwanie skarbów to ciernista droga, kiedy poznaja,˛ jaka jest prawdziwa cena. Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e kiedy znajda˛ si˛e ju˙z w swojej wymarzonej sterowni, pomy´sla,˛ z˙ e cena jest zbyt wysoka. Potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ ze zdumienia: — Nic z tego nie rozumiem. — Zrozumiesz — odpowiedział zagadkowo — o północy przy Studni Dusz. Podró˙z była niewygodna, a droga wyboista. Jechali wielkimi drewnianymi saniami z zaprz˛egiem. Ciagn˛ ˛ eło ich w dobrym tempie osiem olbrzymich bestii, cz˛es´ciowo widocznych z miejsca, w którym siedzieli, nazywanych przez ludzi z Ghimon piaskowymi rekinami. Wida´c było tylko ogromne, szare grzbiety i wielkie,
243
ostre jak brzytwa płetwy. Potwory te ciagn˛ ˛ eły sanie powo˙zone przez wo´znic˛e, trzymajacego ˛ wodze osobno dla ka˙zdej bestii. Rekiny piaskowe były gigantycznymi ssakami, które z˙ yły w piasku, tak jak ryby z˙ yja˛ w wodzie. Oddychały powietrzem. Jedno wielkie nozdrze otwierało si˛e, kiedy ich wielkie grzbiety przebijały si˛e na powierzchni˛e. Poruszały si˛e z pr˛edkos´cia˛ o´smiu-dziesi˛eciu kilometrów na godzin˛e. Pod koniec dnia podró˙zni byli dokładnie poobcierani i podrapani, przebyli jednak wi˛ecej ni˙z połow˛e drogi. Rozło˙zyli dywaniki na piasku i zjedli posiłek podgrzany ognistym oddechem wo´znicy. Tego wieczora nie mieli z˙ adnych problemów ze spaniem, pomimo z˙ aru, wiatru i dziwnego towarzystwa. Nast˛epny dzie´n stanowił powtórzenie pierwszego. Min˛eli kilka innych sa´n wiozacych ˛ miejscowych, od czasu do czasu spotykali te˙z jadacych ˛ wierzchem w ogromnych siodłach na rekinach piaskowych. Raz po raz widzieli skupiska czego´s, co wygladało ˛ na wielkie kominy z załoga,˛ pilnujac ˛ a˛ by nie zasypał ich piasek. Gł˛eboko pod nimi, jak to ju˙z teraz wiedzieli, zbudowano miasta, by´c mo˙ze nawet du˙ze. Wreszcie drugiego dnia, na krótko przed zmierzchem, wyrosły przed nimi budowle. Okazało si˛e, z˙ e jest to system wie˙z i kolumn zbudowanych z małych kamyków, si˛egajacych ˛ w niebo na pi˛ec´ dziesiat ˛ albo i wi˛ecej metrów, niczym szczyty jakiej´s s´redniowiecznej fortecy. Zwolnili tempo i zatrzymali si˛e w pobli˙zu dwóch wie˙z połaczonych ˛ szeroka˛ brama.˛ Dookoła wida´c było troch˛e stojacych ˛ miejscowych; inni byli zaj˛eci ruchem ku nieznanym celom. Dinozaur o urz˛edowym wygladzie, ˛ w czerwonej liberii, podszedł do nich: — To wy jeste´scie ta˛ grupa˛ obcych z Orgondo? — spytał opryskliwie. — To oni — odpowiedział wo´znica. — Witaj, sa˛ twoi. Musz˛e si˛e zaja´ ˛c moimi rekinami. Miały ci˛ez˙ ka˛ drog˛e. — Który z was jest panem Brazilem? — badał urz˛ednik. — To ja — odpowiedział Brazil. Urz˛ednik wygladał ˛ na zaskoczonego, bo przecie˙z, pomimo wszystko, miał przed soba˛ olbrzymiego jelenia, szybko si˛e jednak opanował. — Id´z zatem ze mna.˛ Reszta zostanie umieszczona w tymczasowych kwaterach. — Skinał ˛ w stron˛e innych swych pobratymców, którzy podeszli, by zapewni´c grupie eskort˛e. Chocia˙z najni˙zszy z ludzi był o głow˛e wy˙zszy od stra˙zników, nikt nie miał zamiaru si˛e kłóci´c. — Id´zcie z nimi — polecił Brazil swojej grupie. — Nie powinno by´c problemów. Dołacz˛ ˛ e do was, jak tylko b˛ed˛e mógł. Nie mieli wyboru i ruszyli w stron˛e najbli˙zszej wie˙zy. Brazil zwrócił si˛e do urz˛ednika: — I co teraz? — spytał. — Ambasador Ortega i druga grupa obcych rozło˙zyli si˛e obozem w pobli˙zu podstawy Alei — odpowiedział urz˛ednik. — Mam ci˛e do nich zaprowadzi´c. 244
— Prowad´z zatem — naglił Brazil beztroskim głosem. Aleja była, jak si˛e okazało, rowem, szerokim na trzydzie´sci albo i wi˛ecej metrów, przebiegajacym ˛ poza linia˛ wie˙z i kolumn. Jego gł˛eboko´sc´ przekraczała pi˛etna´scie metrów, i pomimo z˙ e obramowany był tylko kamiennymi kraw˛ez˙ nikami, piasek nie zasypywał najwyra´zniej sztucznego przepustu. Szerokie, kamienne stopnie prowadziły w dół, do płaskiej, niemal l´sniacej ˛ powierzchni w dole. Brazil miał troch˛e kłopotu z pokonaniem schodów, ale wreszcie mu si˛e udało. Budynki Oodlikm wydawały si˛e biec z obu stron Alei, niczym s´redniowieczne zamki, które zazwyczaj budowano na stromych zboczach dolin rzecznych na Starej Ziemi. Znajdowały si˛e tam lu´zne schody i setki drzwi, okien, a nawet otworów strzelniczych dla obrony, w obu s´cianach bramujacych ˛ Alej˛e. Co si˛e tyczy samej doliny, jej równa krystaliczna powierzchnia wydawała si˛e rozciaga´ ˛ c po prawej a˙z po ocean, a po lewej — si˛ega´c horyzontu. Kopyta Brazila klapały po błyszczacej ˛ nawierzchni. Górował nad niezliczonymi stoiskami sprzedajacymi ˛ wszelki towar i nad tłumem, który gapił si˛e na niego i ust˛epował z drogi. Szli w stron˛e oceanu, mijajac ˛ ostatnie sklepy, dochodzac ˛ wreszcie do cz˛es´ci bardziej oficjalnej i mniej handlowej, gdzie po´spiesznie wznoszono barykad˛e z ci˛ez˙ ka˛ drewniana˛ brama˛ i uzbrojonymi stra˙znikami. Urz˛ednik podszedł do bramy, pokazujac ˛ przepustk˛e, która˛ wydobył z kieszeni płaszcza. Stra˙znicy, sprawdziwszy ja˛ dokładnie, otworzyli bram˛e i wpu´scili ich do s´rodka. Wewnatrz ˛ czuwały stra˙ze. W centralnej cz˛es´ci Alei dostrzegli: mieszka´nca Akkafii, Czilliank˛e i Umiau, umieszczonych w czym´s, co przypominało kwadratowa˛ wann˛e. I był tam jeszcze kto´s. Brazil przyjrzał si˛e Wró˙zbicie i Relowi, dopasowujac ˛ ostatnie kamyki układanki. Od poczatku ˛ nie była dla´n jasna rola mieszka´nców Północy, nie wiedział nic o materialnej, czy duchowej naturze sze´sciokata, ˛ z którego pochodzili. Był jednak pewien, z˙ e stali za wszystkimi ich nieszcz˛es´ciami. Zapadła ciemno´sc´ , pokazały si˛e gwiazdy. Zapalono małe lampy naftowe, przydajac ˛ scenerii niesamowitego kolorytu. — Zosta´n z tamtymi! — polecił urz˛ednik. — Sprowadza˛ ambasadora Orteg˛e. Brazil podszedł do obcych stworów, nie zwracajac ˛ uwagi. na nikogo prócz Umiau. — A wi˛ec ty jeste´s Elkinosem Skanderem — powiedział zdecydowanie. Syrena zrobiła zdziwiona˛ min˛e: — Tak? A kim lub czym. ty jeste´s? — Nathan Brazil — odpowiedział krótko. — To nazwisko niewiele ci mówi? Mo˙zesz w takim razie nazwa´c mnie m´scicielem s´mierci siedmiorga ludzi. Umiau otworzył usta ze zdumienia: — Siedmiorga — có˙z u licha chcesz przez to powiedzie´c? Poruszajace ˛ si˛e niezale˙znie od siebie oczy Brazila obserwowały jednocze´snie Skandera po prawej i zainteresowanie pozostałej trójki po lewej. Wszyscy z napi˛eciem przygladali ˛ si˛e dwóm adwersarzom. 245
— Jestem kapitanem frachtowca, który odnalazł zwłoki na Dalgonii. Siedem ˙ ciał, spalonych, porzuconych w nagim s´wiecie. Zaden z nich niczego ci nie zrobił, ich s´mier´c nie miała z˙ adnego uzasadnienia. — Nie zabiłem ich — odpowiedział Skander pewnym tonem. — To Varnett ich zabił. Co z tego? Wolałby´s otworzy´c ten s´wiat przed lud´zmi z Komlandów? — A wi˛ec o to chodziło — powiedział Brazil ze smutkiem. — Tych siedmiu ludzi zgin˛eło, bo ty bałe´s si˛e, z˙ e ich rzady ˛ przechwyca˛ władz˛e. Skander, ty wiesz, kto ich zabił, i ja te˙z to wiem, nie zmienia to jednak faktu, z˙ e nie musieli umiera´c nawet dla tak watpliwego ˛ powodu. Wrota i tak pozostałyby dla nich zamkni˛ete. — Ale˙z nie! — rzucił Skander. — Otworzyły si˛e, gdy Varnett i ja znale´zli´smy matematyczny klucz do komputera. Były jeszcze otwarte, by przepu´sci´c ciebie i twoja˛ grup˛e. Brazil potrzasn ˛ ał ˛ wolno głowa: ˛ — Nie, Skander. Otworzyły si˛e tylko dlatego, z˙ e wy dwaj chcieli´scie, z˙ eby si˛e otworzyły. To wła´snie jest klucz. Mimo, i˙z nie wiedzieli´scie, z˙ e Wrota nie prowadza˛ do mózgu Dalgonii, ale tu, wiedzieli´scie, z˙ e musza˛ istnie´c jakie´s Wrota i rozpaczliwie próbowali´scie je znale´zc´ . Postanowilis´cie zabi´c Varnetta i pozostałych, jeszcze zanim je znale´zli´scie. Varnett wiedział o tym. Pragnał ˛ odszuka´c wrota, a jednocze´snie bał si˛e s´mierci. To wła´snie je otworzyło, a nie twoje matematyczne odkrycia. Nie otwierały si˛e od czasu, gdy z˙ yli tu ludzie cywilizacji Markowa, i nie otworzyłyby si˛e ponownie, gdyby nie powstały sprzyjajace ˛ warunki. — A wi˛ec w jaki sposób ty si˛e tu dostałe´s? — zapytał Skander. — Dlaczego otworzyły si˛e przed toba? ˛ — Nie otworzyły si˛e — odpowiedział spokojnie Brazil. — Chocia˙z powinienem wiedzie´c, z˙ e tam sa.˛ — Ale one jednak otworzyły si˛e przed nami, Brazil — wtracił ˛ Hain. — Nie przed toba,˛ Hain, ani przed Vardia,˛ ani te˙z przede mna˛ — powiedział Brazil. — W waszej grupie była jednak jedna osoba, która utraciła wszelka˛ nadziej˛e, która pragn˛eła umrze´c, umkna´ ˛c kolejom losu. Mózg, czuły na takie rzeczy, podchwycił to i s´ciagn ˛ ał ˛ nas na Dalgoni˛e za pomoca˛ fałszywego sygnału alarmowego. Podeszli´smy do miejsca, gdzie stały jeszcze pojazdy opuszczone przez Skandera i Varnetta, weszli´smy na Wrota, które, gdy Wu Ju-li znalazła si˛e w ich obr˛ebie, otworzyły si˛e i wysłały nas tutaj. — Teraz ci˛e pami˛etam! — wykrzyknał ˛ Skander. — Vardia˛ opowiadała mi o tobie, gdy byli´smy uwi˛ezieni w Pa´nstwie! Powiedziała, z˙ e pojazdy jak gdyby znikn˛eły. Gdy to wszystko usłyszałem, zało˙zyłem, z˙ e to ty ukartowałe´s cała˛ spraw˛e, z˙ e jeste´s jednym z ludzi z cywilizacji Markowa. Wszystkie dowody zdawały si˛e to potwierdza´c. Prócz tego, jest rzecza˛ zrozumiała,˛ z˙ e nie zastawia si˛e jako ´ kontrolnej grupy, jak ta w Swiecie Studni, bez kogo´s, kto obserwowałby całe dos´wiadczenie.
246
— Fakt, z˙ e to wła´snie dziewczyna, a nie Brazil uruchomiła Wrota, niekoniecznie odbiera warto´sc´ pa´nskim wnioskom, Doktorze — dobiegł ich z tyłu gładki, silny głos. Obejrzeli si˛e, by ujrze´c ogromne kształty Serge’a Ortegi, pi˛ec´ metrów w˛ez˙ a plus dwumetrowe, mocne, sze´scioramienne ciało. — Serge, powinienem był wiedzie´c — powiedział Brazil jowialnie. Ulik wzruszył całym swym kompletem ramion: — Mam tu niezła˛ zabaw˛e, Nat. Mówiłem ci, z˙ e jestem szcz˛es´liwy i tak jest rzeczywi´scie. Zało˙zyłem podsłuch w wi˛ekszo´sci ambasad w Strefie, zapisuj˛e wszystkie rozmowy. Wiem, co si˛e dzieje, kto co robi i komu, a je´sli jest co´s, co mo˙ze interesowa´c mnie i moich ludzi — przyst˛epuj˛e do działania. Brazil kiwnał ˛ głowa˛ i byłby si˛e u´smiechnał, ˛ gdyby pozwoliło mu na to jego jelenie ciało. — To wcale nie był przypadek, z˙ e to wła´snie ty wyszedłe´s nam na spotkanie, prawda? Wiedziałe´s ju˙z, z˙ e tu jestem. — Oczywi´scie — odparł Ortega. — Małe kamery rozmieszczone w dwóch czy trzech punktach dookoła Studni właczaj ˛ a˛ si˛e, gdy tylko kto´s przejdzie. Je˙zeli to b˛eda˛ ludzie starego typu, pierwszy jestem na miejscu. Nikt si˛e specjalnie nie przejmuje, gdy˙z Wrota Strefy przypisuja˛ do sze´sciokatów ˛ na zasadzie przypadku. — Ale mnie nie spotkałe´s — zauwa˙zył Skander. Ortega ponownie wzruszył ramionami: — Nie mog˛e z˙ y´c w tym cholernym biurze. To był jednak pech, bo straciłem was wtedy z oczu na długo. Tamci byli ju˙z w s´rodku, z gotowym przydziałem, zanim zda˙ ˛zyłem trafi´c na Siad Varnetta, chocia˙z Umiau sa˛ tak kopni˛eci na punkcie tajemnicy,. z˙ e twoje ukrycie wyszło na jaw mniej wi˛ecej w miesiac ˛ po twoim przybyciu. ´ — Sledziłe´s mnie do Czill, prawda, Serge? — spytał Brazil. — Jak ci si˛e to udało? — Dziecinna zabawa — odparł Ulik. — Czill ma wysoki poziom techniki przy braku zasobów naturalnych, prócz tego maja˛ pewne problemy z obróbka˛ metalu na goraco. ˛ Dostarczamy cz˛es´ci dla ich maszyn — my i wielu innych — z tym, z˙ e w naszych wprowadzili´smy pewne nieznaczne zmiany. I tak np. rezonator dla translatorów ma tylko jeden,. niemal niewidoczny dodatkowy obwód do przekazywania. Trzeba zna´c prawidłowa˛ cz˛estotliwo´sc´ . Zasi˛eg nie jest fantastyczny, ale wiedziałem, gdzie przebywacie i w wi˛ekszo´sci przypadków wystarczyło tylko troch˛e komplementów, starych długów wdzi˛eczno´sci itd. My´sl˛e, z˙ e wiem, kim jeste´s, Nat, i my´sl˛e, z˙ e ty wiesz, z˙ e powiniene´s gra´c po mojej strome. — Albo zabijesz reszt˛e? W˛ez˙ olud zrobił zbolała˛ min˛e, ale zdecydowanie przesadził w obłudzie. — Ale˙z Nat! Czy ja co´s takiego mówi˛e? Niezale˙znie od tego mam przecie˙z Skandera, a je´sli wszystko inne zawiedzie — równie˙z Varnetta. Wolałbym ciebie, Nat. Nie sadz˛ ˛ e, by´s ró˙znił si˛e od tego Nathana Brazila, którego znałem przez tyle lat. Id˛e o zakład, z˙ e ta twoja osobowo´sc´ nie jest fałszywka˛ albo konstrukcja˛ 247
intelektualna,˛ ale toba˛ prawdziwym, niezale˙znie od tego, kim byli twoi rodzice. Znasz mnie lepiej ni˙z ktokolwiek, wi˛ec wiesz, jak działam i co zrobi˛e w ka˙zdym przypadku. Czy wprowadzisz swoja˛ grup˛e? Brazil przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e staremu znajomemu. — Dlaczego wszyscy, Serge? Dlaczego nie po prostu ty i ja? — spytał. — Ach, daj spokój, Nat! Za kogo mnie bierzesz? Wiesz, jak si˛e tam dosta´c, a ja — nie. Ty wiesz, co jest w s´rodku, ja nie wiem. Reszta pozwoli mi kontrolowa´c twoje działania i opisy, a tak˙ze stanowi dla mnie rodzaj polisy ubezpieczeniowej. Ci z Północy pracuja˛ dla grupy na tyle odmiennej od ka˙zdego z nas, z˙ e nie jestem w stanie powiedzie´c o nich czegokolwiek. Podobnie jednak jak Hain i ta ro´slina, pilnuja˛ oni swoich interesów. Tacy naprawd˛e sa˛ ci twoi ludzie. Nikt nie pozwoli, by inni byli góra.˛ Zostaniecie nawet uzbrojeni — w pistolety, którymi b˛edziecie si˛e mogli pozabija´c nawzajem, ale nie b˛edziecie mogli zabi´c mnie. Wziałem ˛ szczepionk˛e z substancji jadowej z˙ adła ˛ Haina, a wi˛ec nie jest ona dla mnie gro´zna, a fizycznie na tyle nad wami góruj˛e, z˙ e b˛ed˛e szcz˛es´liwy, mogac ˛ was zabra´c. Nat wie, jak szybko potrafi˛e si˛e porusza´c. Brazil westchnał: ˛ — Zawsze starasz si˛e wszystko przewidzie´c, prawda, Serge? Je˙zeli wi˛ec cały czas była to twoja gra, to dlaczego musieli´smy w ogóle walczy´c i przeby´c taka˛ daleka˛ drog˛e? Dlaczego nie zebrałe´s nas wszystkich i nie przeniosłe´s od razu do tego miejsca? — Nie miałem najmniejszego poj˛ecia, dokad ˛ si˛e udajecie — odpowiedział Ortega uczciwie. — Zreszta,˛ Skander stale szukał, Varnett dał za wygrana,˛ nikt poza tym nie wiedział. Pozwoliłem wi˛ec, by obie ekspedycje przywiodły mnie tutaj. Kiedy stało si˛e jasne, dokad ˛ zmierzaja,˛ spowodowałem pewne zwolnienie tempa tak, bym mógł przyby´c tu przed wami. Było to łatwiejsze, ni˙z my´slicie — dotarłem Wrotami Strefy do Ulik, a potem ju˙z tu. Do licha, człowieku, byłem w tych równikowych sze´sciokatach ˛ setki razy. Nikt nie znalazł drogi, a wielu w ciagu ˛ tych lat próbowało. — Ale teraz wiemy, z˙ e wej´scie jest przy ko´ncu Alei — powiedział Rel nagle. — Od Skandera za´s znamy równie˙z por˛e wej´scia — północ. — Dwa trafienia — przyznał Brazil. — Dysponujac ˛ jednak wyłacznie ˛ tymi wiadomo´sciami, nie dostaniesz si˛e do s´rodka. Musisz pragna´ ˛c dosta´c si˛e do Centrum Studni, a tak potrzebujesz podstawowego równania, które powiedziałoby studni, z˙ e wiesz co robisz. — Relacja Varnetta — powiedział Skander. — Otwarte równanie z prze´zroczy mózgu Markowa. O to chodzi, prawda? — Jasne — przyznał Brazil. — Zreszta,˛ nie miało to wyklucza´c Markowian. Warunki tego s´wiata sa˛ takie, z˙ e relacja ta jest po prostu nie do odszyfrowania. Jest jedna szansa na milion, z˙ e odkryli´scie ja˛ wła´snie wy dwaj, a szansa na to, z˙ e znajdziecie si˛e tam, gdzie b˛edziecie mogli ja˛ wykorzysta´c, była niesko´nczenie mała. Nie mogliby´scie u˙zy´c jej na Dalgonii, poniewa˙z wymaga ona dla skompletowania 248
jeszcze dodatkowo odpowiedzi. To przypomina troch˛e taka˛ zabaw˛e, jak zadanie pytania: czego pragniesz przy postawieniu wymogu, by odpowied´z została udzielona w matematycznie poprawnej formie. W tym jednak przypadku uzupełnienia dokonuje sam mózg, który, kiedy zadasz pytanie, sam dokłada odpowied´z. — Je˙zeli jednak on jest z cywilizacji Markowa, dlaczego nie mógł po prostu wej´sc´ w kontakt z mózgiem, oszcz˛edzajac ˛ sobie tych wszystkich problemów? — spytał mieszkaniec Slelcron. Brazil odwrócił si˛e do ro´slinnej postaci z wyrazem zaskoczenia: — My´slałem, z˙ e jeste´s Vardia,˛ ale ten głos brzmi zupełnie inaczej. — Vardia˛ zjednoczyła si˛e z przedstawicielem Slelcron — wyja´snił Rel, i opowiedział im o tych szczególnych kwiatach i ich osobliwych obyczajach. — Posiada sporo madro´ ˛ sci i sprawny umysł, ale wasza przyjaciółka jest tak mała˛ czastk ˛ a˛ cało´sci, z˙ e na dobra˛ spraw˛e jest martwa — zako´nczył Rel. — Rozumiem — powiedział Brazil powoli. — No có˙z, i tak było o jedna˛ Vardi˛e za du˙zo. Nasza jest ta pierwotna, znowu w ludzkiej postaci. — Ponownie odwrócił si˛e do Serge’a — Tak samo jak Wuju i Varnett. — Varnett? — Skander zerwał si˛e, rozlewajac ˛ wod˛e — Varnett jest z wami? — Tak, i z˙ adnych sztuczek, Skander — przestrzegł Ortega. — Je´sli spróbujesz zrobi´c co´s Varnettowi, osobi´scie si˛e toba˛ zajm˛e. — Znowu odwrócił si˛e od Brazila. — Dotyczy to równie˙z i ciebie, Nat. — Nie b˛edzie z˙ adnych problemów, Serge — zapewnił go Brazil zm˛eczonym głosem. — Zabior˛e was wszystkich do Studni, i poka˙ze˛ wam to, czego chcecie — czego wszyscy chcecie. Odpowiem nawet na wszystkie wasze pytania, wyja´sni˛e wszystkie watpliwo´ ˛ sci. — To nam odpowiada — odparł Ortega, ale w jego głosie, przebijała nuta ostro˙zno´sci.
Aleja — pod równikiem Podró˙z Aleja˛ przebiegła bez niespodzianek, nikt nie próbował sprawdzi´c mo˙zliwo´sci obronnych Ortegi. Szli wszyscy tam, dokad ˛ chcieli, a jak powiedział Ulik, ka˙zdy z nich miał na sercu swój egoistyczny interes. Przez cała˛ drog˛e Brazil był o˙zywiony i przyjacielski, ale w gł˛ebi wyczuwali w nim jaki´s smutek, chocia˙z próbował pokry´c go s´miechem. Czterej członkowie grupy Brazila trzymali si˛e razem. Hain cały czas obserwował Wuju z dziwnym wyrazem twarzy, ale czekał stosownej chwili, a Skander, jak si˛e wydawało, pogodził si˛e z przynale˙zno´scia˛ Varnetta do grupy. A teraz, w blednacym ˛ popołudniowym sło´ncu stali przed sama˛ Bariera˛ Równikowa,˛ wspaniała˛ i z pozoru nie do przebycia. Przypominała s´cian˛e, cz˛es´ciowo prze´zroczysta,˛ wznoszac ˛ a˛ si˛e tak wysoko, z˙ e zlewała si˛e z bł˛ekitnym, bezchmurnym niebem. Sama bariera nie sprawiała wra˙zenia grubej, była gładka w dotyku i jakby szklista, jednak˙ze bez szwanku przetrwała podejmowane przez wiele ras po obu stronach próby wyskrobania na niej czego´s. Rozciagała ˛ si˛e przed nimi w obie strony a˙z po horyzont, niczym gigantyczna, matowa s´ciana szkła. Wydawało si˛e, z˙ e Aleja zlewa si˛e z nia,˛ nie było najmniejszego s´ladu p˛ekni˛ecia, szczeliny czy s´ladu połaczenia ˛ dziwnej nawierzchni Alei z powierzchnia˛ bariery. Wydawało si˛e, z˙ e po prostu stapiaja˛ si˛e w jedna˛ cało´sc´ . Brazil podszedł do s´ciany, a pó´zniej odwrócił si˛e twarza˛ do reszty towarzystwa. Czekali ciekawie. — Nie mo˙zemy wej´sc´ przed północa,˛ mo˙zemy wi˛ec na razie zaja´ ˛c mo˙zliwie wygodna˛ pozycj˛e — powiedział. — Masz na my´sli 24.00? — spytała prawdziwa Vardia. — Ale˙z nie, oczywi´scie z˙ e nie — odpowiedział Brazil. Po pierwsze — jak ´ wiesz, dzie´n w Swiecie Studni ma około dwadzie´scia osiem i c´ wier´c standardowych godzin, a wi˛ec godzina 24.00 jest tutaj bez znaczenia. Północ oznacza dokładnie połow˛e nocy. Poniewa˙z cały dzie´n ma dokładnie 334 standardowych godzin i poniewa˙z o´s jest dokładnie ustawiona pionowo, oznacza to, z˙ e dzie´n trwa 14,167 godzin i tyle˙z trwa noc. Północ przypada zatem 7,0835 godzin po zachodzie sło´nca. Liczby te zostały zdeterminowane przez fizyczna˛ potrzeb˛e przy 250
budowaniu tego miejsca. Po prostu tak wyszło. Mo˙zecie mi wierzy´c, zegary ludzi cywilizacji Markowa do´sc´ mocno ró˙zniły si˛e od naszych, a czas mo˙zna było okre´sli´c bardzo dokładnie. — Tak, ale w jaki sposób my go okre´slimy? — spytał Rel. — Jest tu kilka chronometrów, ale na pewno nie sa˛ one tak dokładne. — I nie ma takiej potrzeby — zapewnił Brazil dziwolaga ˛ z Północy. — Hain, podle´c do powierzchni i obserwuj sło´nce Gdy zniknie na zachodzie, wówczas natychmiast nas o tym zawiadomisz. Lepiej si˛e pomyli´c w ciagu ˛ dnia. Sprawdzimy zegarki po 7 godzinach od tej chwili. Pó´zniej b˛edziemy po prostu czeka´c na otwarcie s´ciany. B˛edziemy mieli zaledwie około dwóch minut, i dlatego tak wa˙zne jest, by wszyscy przeszli zaraz, kiedy tylko si˛e otworzy. Ci, którzy nie chca˛ zostana˛ tutaj. — Jaka tam panuje atmosfera? — spytał Skander. — Mamy z soba˛ tylko kilka skafandrów pró˙zniowych. — Nie b˛edzie tam z tym problemu — odpowiedział Brazil. — Wszyscy mo˙zemy oddycha´c mieszanka˛ tlenowo-azotowow˛eglowa,˛ która jest wspólna w tym czy innym sensie sektorom po obu stronach Alei. B˛edzie jaka´s korekta, chocia˙z mieszanka ta mo˙ze przyprawi´c niektórych z nas o przej´sciowy lekki zawrót głowy, nie powinno to nastr˛ecza´c z˙ adnych problemów. Ten system atmosferyczny b˛edzie automatycznie nam towarzyszył sekcja po sekcji, w miar˛e jak b˛edziemy schodzili w dół. Jedyny problem z jakim mogliby´smy si˛e zetkna´ ˛c jest raczej błahy i sprowadza si˛e do sporych ró˙znic siły grawitacji, zwiazanych ˛ z przebiegajacymi ˛ stad ˛ liniami sił. Nie b˛edzie to prawdziwy problem, a po prostu pewna chwilowa niewygoda. Wydawało si˛e, z˙ e wyja´snienie to zadawala ich, usiedli wi˛ec lub w inny sposób si˛e odpr˛ez˙ yli, czekajac ˛ stosownej chwili. — Czy ty naprawd˛e. . . czy ty to ja, naprawd˛e? — Vardia z wahaniem spytała przybysza ze Slelcron, który nie spał tylko dlatego, z˙ e ponad li´sciem na głowie przymocowany miał mały przyrzad ˛ przypominajacy ˛ lamp˛e. Tamten przez chwil˛e nie odpowiadał i intensywnie my´slał. — Jeste´smy toba˛ i jeste´smy czym´s wi˛ecej, ni˙z toba˛ — odpowiedział. — Pozostały wszystkie twoje wspomnienia, całe z˙ yciowe do´swiadczenia, wraz z milionami naszych ze Slelcron. Jeste´s cz˛es´cia˛ nas, a my jeste´smy czastk ˛ a˛ ciebie. — Jak to jest? — spytała. — To jest najwy˙zsze stadium, do którego ka˙zdy mo˙ze da˙ ˛zy´c — powiedział ˙ stwór. — Zadnej indywidualno´sci, z˙ adnej osobowo´sci, która˛ mo˙zna by przekupi´c. ˙ Zadnej zazdro´sci, chciwo´sci, gniewu i tych wszystkich rzeczy, które sa˛ przyczyna˛ ludzkiej n˛edzy. Wszyscy podobni, wszyscy identyczni, wszyscy we wspólnocie. Jako ro´sliny potrzebujemy tylko i s´wiatła słonecznego, a tak˙ze dwutlenku w˛egla do oddychania. Kiedy potrzebny jest nast˛epny osobnik, wytwarzamy ziarno
251
i łaczymy ˛ je z Nagrywaczami; ro´snie i zaraz po kwitnieniu przypomina nas. Nagrywacze nie my´sla,˛ a po˙zywienie uzyskuja˛ z naszych ciał. — Ale. . . co wła´sciwie robicie? — spytała ciekawie. — Jaki cel ma wasze z˙ ycie? — Powszechna˛ szcz˛es´liwo´sc´ w stabilnym porzadku ˛ — odpowiedział przybysz ze Slelcron bez wahania. — Długo t˛esknili´smy za mo˙zliwo´scia˛ rozszerzenia syntezy. Teraz, poprzez to ciało i twoje do´swiadczenie, mo˙zemy wróci´c do Czill, by tam si˛e powiela´c. U˙zyjemy urzadze´ ˛ n Czill do stworzenia syntezy zwierz˛ecia ´ z ro´slina.˛ W ko´ncu ogarniemy cały Swiat Studni i — przy pomocy Studni — si˛egniemy do najdalszych zakatków ˛ Wszech´swiata. Wszyscy zespola˛ si˛e w syntezie w jedno´sc´ , wszyscy b˛eda˛ si˛e cieszyli doskonała˛ równo´scia˛ i szcz˛es´ciem. Pomy´slała chwil˛e: — A co b˛edzie, je´sli ze zwierz˛etami nie wyjdzie? — Na pewno si˛e uda — powiedział tamten dufnie. Gdyby jednak nawet nie, wówczas wy˙zsze wyeliminuje ni˙zsze, tak jak to si˛e zawsze dzieje w przyrodzie. To nie ja — pomy´slała. To nie mog˛e by´c ja. A mo˙ze jednak? Czy˙z nie do tego wła´snie da˙ ˛zy moje społecze´nstwo? Czy nie dlatego klonujemy, dlatego in˙zynieria genetyczna ma zrobi´c z wszystkich identycznych, pozbawionych płci, zaopatrywanych pod ka˙zdym wzgl˛edem identycznie? Nagle uderzyła ja˛ pewna sprawa. Spytała: — A co zrobicie, kiedy ju˙z osia˛ gniecie t˛e wszechogarniajac ˛ a˛ syntez˛e? Co wtedy? — Wtedy b˛edzie doskonało´sc´ , harmonia i pełnia szcz˛es´cia — odpowiedział jej rozmówca ze Slelcron, jak gdyby recytował litani˛e. — Nasze b˛eda˛ niebiosa po wsze czasy. Dlaczego zadajesz takie pytanie? Czy˙z nie jeste´smy toba? ˛ Czy faktycznie nie przyj˛eła´s ofiarowanej syntezy? Pytanie sprawiało jej kłopot, bo nie miała na´n z˙ adne,; odpowiedzi. Co si˛e zmieniło? Jak mogły s´cie˙zki Vardii I i Vardii II rozej´sc´ si˛e tak mocno w ciagu ˛ ostatnich kilku tygodni, z˙ e takie pytanie w ogóle mogło jej przyj´sc´ do głowy? Odwróciła si˛e i jej oczy spocz˛eły na Wu Ju-li i Nathanie Brazilu. Pomy´slała, z˙ e sa˛ w pewnego rodzaju symbiozie Było to widoczne niezale˙znie od tego, jaka˛ posta´c przybierali. Gdy mógł bez problemu uwolni´c si˛e od czarów w Ivrom, zaryzykował samym soba,˛ by ja˛ uwolni´c. Usiadła, a chłód nocy sprawił, z˙ e twarda˛ wst˛eg˛e Alei czuła pod soba˛ niczym kostk˛e lodu. Co takiego widziała, czego jej siostra nie dostrzegła? Emocja? Miło´sc´ ? Jaki´s inny rodzaj zwiazku? ˛ Delikatno´sc´ ? Co? — Co widziała jej siostra? Naród wielkich owadów, pilnie zaj˛etych próba˛ zapanowania nad innymi. Hain. Skander. Ten ´ niesamowity Stwór z Północy. Swiat maszyn. Sa˛ czym´s tak ró˙znym od Nathana Brazila, Wuju i Varnett, z tymi siedmioma lud´zmi, których prawdopodobnie i tak nie mógł uratowa´c. Poczucie winy dlatego, z˙ e si˛e zrobiło wła´sciwa˛ rzecz? Niemo˙zliwe! A jednak — pami˛etała, jak przyleciał wczesnym rankiem, niosac ˛ um˛eczone, połamane ciało Brazila. Wyczerpany, osłabiony, na wpół oszalały od 252
ci˛ez˙ aru, który d´zwigał, ale odmawiajacy ˛ snu i jedzenia, dopóki Brazilem nie zaj˛eto si˛e jak trzeba. Stojacy ˛ nad tym ciałem, tylko technicznie z˙ ywym, roniacy ˛ łzy. Dlaczego? Pomy´slała znowu o przybyszu ze Slelcron i jego marzeniach. Doskonałe społecze´nstwo. Niebo. Na zawsze. Markowianie przecie˙z to mieli, osiagn˛ ˛ eli szczytowa˛ faz˛e materialnego bytu. A jednak, z rozmysłem zniszczyli to, dajac ˛ poczatek ˛ s´mierci, n˛edzy, bólowi i walce w niezliczonych s´wiatach i w nieprzeliczalnych postaciach. A zreszta˛ — co to jest doskonało´sc´ ? Czego brakowało Markowianom, z˙ e wielkie marzenie okazało si˛e kłamstwem? Brazil powiedział: — Zapomnieli, co to miło´sc´ . — A co to jest miło´sc´ ? Czy my ju˙z o tym zapomnieli´smy? Ta my´sl nie dawała jej spokoju i nie potrafiła wytłumaczy´c dlaczego. Po raz pierwszy w z˙ yciu czuła si˛e wyobcowana, samotna, na zewnatrz, ˛ porzucona. Oszukana. Poza tym nie wiedziała, czego jej brakuje. ´ Po raz pierwszy, i by´c mo˙ze jako pierwsza istota w Swiecie Studni, wiedziała, jakie to niszczycielskie uczucie by´c kim´s z cywilizacji Markowa. Czy to wła´snie odczuwał Nathan Brazil? Czy wła´snie dlatego czuł, z˙ e jest przekl˛ety? Czy z˙ ył przez tysiaclecia ˛ szukajac ˛ brakujacego ˛ ogniwa snu Markowian, ciagle ˛ liczac ˛ na to, z˙ e kto´s go znajdzie? Ale jednak nie — pomy´slała. Wiedział, co to było. Próbował to wytłumaczy´c. Nagle wzdrygn˛eła si˛e, ale nie od chłodu. Nigdy nie zapuszczała si˛e tak gł˛eboko w rozmy´slaniach, nigdy przedtem nie stan˛eła tak blisko wobec chłodu rzeczywisto´sci. O, nieistniejacy, ˛ nieczuli bogowie! — pomy´slała gorzko. Có˙z za przekle´nstwo, straszniejsze ni˙z cokolwiek dost˛epne wyobra´zni. A je´sli to Nathan Brazil miał to, czego brakowało — gdzie´s, w gł˛ebi, i tylko on? — Cze´sc´ , Vardia — powiedział kto´s za nia.˛ Odwróciła si˛e i zobaczyła stojac ˛ a˛ Wuju. — Siedziała´s tu bardzo długo, wygladaj ˛ ac ˛ tak dziwnie. U´smiechn˛eła si˛e blado, ale nic nie powiedziała. Wuju u´smiechn˛eła si˛e i siadła obok. — Rany! Ale˙z ten chodnik zimny! — Gdy ju˙z si˛e siedzi, nie zauwa˙za si˛e tego — powiedziała Vardia. — Wszyscy sa˛ tacy ponurzy i powa˙zni — zauwa˙zyła Wuju — nawet ja. Vardia popatrzyła na nia˛ dziwnie. — To jest misja — koniec misji. Tam w s´rodku jest wszystko, co zechcesz. Trzeba tylko chcie´c. Wszyscy wejdziemy. Nie wiem jak inni, ale ja stwierdziłam, z˙ e nie wiem, czego mam pragna´ ˛c. — A ja bym chciała, z˙ eby´smy nie szli — powiedziała Wuju ponuro. — Je˙zeli czego´s bym chciała to tego, by to si˛e nigdy nie sko´nczyło. To był najszcz˛es´liwszy
253
okres w moim z˙ yciu. Boj˛e si˛e, z˙ e kiedy wejdziemy, nic nie b˛edzie ju˙z takie, jak przedtem. Nic. Vardia pogłaskała ja˛ po r˛ece: — Po co to robi˛e? — zastanowiła si˛e. — Nie wiem, co si˛e stanie — powiedziała łagodnie. — Wiem tylko, z˙ e musz˛e si˛e zmieni´c. Ju˙z si˛e zmieniłam. Teraz musz˛e zrozumie´c, jak i dlaczego. — W ogóle mi si˛e to nie podoba — odpowiedziała Wuju tym samym złowró˙zbnym tonem. — Nie podoba mi si˛e pomysł zmiany wszystkiego moca˛ kaprysu. Nikt nie powinien mie´c takiej władzy. Nie chc˛e by´c czyim´s wymysłem. ´ Smiertelnie si˛e boj˛e. Mówiłam Nathanowi, ale on tylko potrzasn ˛ ał ˛ głowa˛ i poszedł sobie. I tego nie rozumiem. Mog˛e stawi´c czoła s´mierci, teraz — a tak˙ze złu. Ale nie mog˛e stawi´c czoła l˛ekowi przed tym, co jest tam. Nie sama. — Nie jeste´s sama — powiedziała Vardia z delikatno´scia,˛ która ja˛ sama˛ zaskoczyła. Wuju spojrzała w stron˛e Brazila, stojacego ˛ z twarza˛ zwrócona˛ w stron˛e s´ciany, bez ruchu, osamotnionego. Zacz˛eła dr˙ze´c. — Nie mog˛e stawi´c temu czoła w pojedynk˛e! — załkała słabo. — Nie jeste´s sama — powtórzyła Vardia, s´ciskajac ˛ mocniej jej r˛ek˛e. Elkinos Skander ciekawie przygladał ˛ si˛e obu kobietom. A wi˛ec roboty zachowały jednak odrobin˛e ludzkich uczu´c — pomy´slał z satysfakcja.˛ Tkwi ona jednak ´ tak gł˛eboko w nich, z˙ e trzeba było Swiata Studni, by ja˛ wydoby´c. I po co? Sprawy nie układały si˛e dokładnie tak jak zaplanował, ale nie liczac ˛ tego ze Slelcron i — by´c mo˙ze — stworów z Północy — wszystko było w porzadku, ˛ szczególnie je´sli roboty takie jak Vardia mogły mie´c jakie´s uczucia. Na pewno nie b˛eda˛ si˛e sprzeciwia´c jego z˙ adaniom. ˛ Spojrzał na Haina, który zamarł w ciemno´sci. — Hain? Nie s´pisz? — spytał cicho. — Nie. Kto mógłby teraz spa´c? — dobiegła odpowied´z robaka. — Powiedz mi, Hain. Co si˛e tam spodziewasz zasta´c? Czego chcesz od Studni? Hain przez chwil˛e nie odzywał si˛e: — Władzy — odpowiedział w ko´ncu. — ´ Uczyniłbym Barona Azkfru cesarzem Swiata Studni, tej galaktyki, by´c mo˙ze całego Wszech´swiata. Z ta˛ hołota˛ jednak zadowol˛e si˛e jak najdłu˙zszym jego królowaniem w Akkafi, zostawiajac ˛ starania o rozszerzenie tej władzy na pó´zniej. Mój Pan, baron, mo˙ze zrobi´c wszystko, nie mo˙ze jednak walczy´c z ta˛ maszyna.˛ Skander uniósł ze zdziwieniem swe syrenie brwi. — Ale co ty b˛edziesz z tego miał? — B˛ed˛e królowa˛ barona — odpowiedział Hain z podnieceniem. — B˛ed˛e u jego tronu, moja władza b˛edzie ust˛epowała tylko jego władzy. Moje potomstwo b˛edzie panowało na wieki, dzieci moje i Azkfru! Robotnicy, nawet mo˙zni, b˛eda˛
254
ulegli mnie i moim z˙ yczeniom, b˛eda˛ mi zazdro´sci´c, moi poddani b˛eda˛ opiewa´c moje przymioty! — Hain przerwał, porwany własna˛ wizja.˛ — Urodziłem si˛e w zrujnowanej chałupie w dziurze zwanej Gorind na Afrodycie — ciagn ˛ ał ˛ po chwili. — Byłem dzieckiem nie chcianym, chorowitym. Matka mnie biła, wyrzuciła mnie, gdy stwierdziła, z˙ e nigdy nie zostan˛e górnikiem. Byłem dziewiaty ˛ z kolei. Poszedłem do miasta, z˙ ywiac ˛ si˛e odpadkami, kradnac, ˛ s´piac ˛ na zimnych klatkach schodowych. Jako´s prze˙zyłem, w cieniu bogatych, włas´cicieli kopal´n, szyprów, których okradałem. Pewnego dnia, miałem wtedy koło pi˛etnastu lat, zgwałciłem i zabiłem dziewczyn˛e. Walczyła, wyzywała mnie, próbowała mnie podrapa´c — zupełnie jak moja matka. Złapali mnie i ju˙z mnie mieli przestroi´c na dobrego zaprogramowanego robotnika, kiedy w mojej celi odwiedził mnie ten człowiek. Powiedział, z˙ e potrzebuje takich ludzi jak ja. Powiedział, z˙ e je´sli zgodz˛e si˛e słu˙zy´c jemu i jego szefom — wyciagnie ˛ mnie stamtad. ˛ — Oczywi´scie zgodziłe´s si˛e — wtracił ˛ Skander. — O tak. Otworzył si˛e przede mna˛ całkiem nowy s´wiat. Stwierdziłem, z˙ e bogacze, którym zazdro´sciłem, marzyli, by by´c jeszcze bogatszymi, a tak˙ze, z˙ e władza nie pochodzi z przestrzegania prawa, lecz z tego, by si˛e nie da´c złapa´c. Awansowałem w organizacji. Dobrze jadłem, obrosłem w tłuszcz, rzadziłem ˛ lud´zmi. Mam — miałem — swoja˛ posiadło´sc´ w prywatnym s´wiecie szefów, wyposa˙zona˛ w kobiety, młode kobiety, które utrzymywałem przy sobie przy pomocy gabki. ˛ Wiele z nich było niewolnicami, inne zepchnałem ˛ do kondycji zwierz˛ecia. Włócza˛ si˛e nago po lesie nale˙zacym ˛ do posiadło´sci, z˙ yja˛ na drzewach, jedza˛ pomyje, które im wystawiam jak psom podwórzowym. Skander miał niesamowite uczucie gdzie´s w okolicy z˙ oładka, ˛ ale s´ledził wynurzenia Haina z niezdrowa˛ fascynacja.˛ — Ale to teraz przeszło´sc´ — powiedział Skander tak spokojnie, jak tylko mógł. — Wcale nie — odparł Hain goraczkowo. ˛ — Teraz b˛ed˛e matka.˛ Có˙z mógł na to Skander odpowiedzie´c. Mo˙zna było z˙ ałowa´c tego, kim kiedy´s Hain był lub mógł by´c, a nie tego stworzenia, którym był teraz. — A ty czego si˛e po tym wszystkim spodziewasz, Skander? — spytał Hain nagle. — Po có˙z te wszystkie kłopoty, te wszystkie starania? Co chcesz robi´c? — Chc˛e przywróci´c ludziom ich człowiecze´nstwo — odpowiedział Skander gwałtownie. — Chc˛e si˛e pozby´c in˙zynierów — genetyków, filozofów politycznego uniformizmu w Komlandach. Chc˛e nas ruszy´c, Hain! Chc˛e uczyni´c ludzi na powrót lud´zmi, nawet gdybym, po to by uratowa´c ludzko´sc´ , miał zniszczy´c cywilizacj˛e. Usuniemy roboty albo oddamy Wszech´swiat innym rasom. Markowianie wymarli z powodu stagnacji, Hain, i to samo stanie si˛e z nami, o ile z tym nie sko´nczymy! Hain nigdy nie lubił fanatyków, zbawców, wizjonerów, ale nie bardzo mieli co do roboty, wi˛ec podjał ˛ dyskusj˛e. 255
— Powiedz mi, Skander. Czy chciałby´s wróci´c? To znaczy — gdyby´s mógł. Przypu´sc´ my, z˙ e dostaniesz to, czego chcesz. Czy wróciłby´s, czy te˙z zostałby´s tutaj? — My´sl˛e, z˙ e mógłbym do˙zy´c swoich dni tutaj, gdybym rzeczywi´scie dostał to, czego chc˛e — odpowiedział Skander uczciwie. — Lubi˛e to miejsce. A ty? Czy ty by´s wrócił? — Tylko jako Królowa Matka cesarstwa Akkafii — odparł Hain bez wahania. — Przy boku mojego ukochanego Pana Azkfru. Wróciłbym tylko po to, aby sprawowa´c władz˛e, Skander. Po nic innego. Ortega popełzł ku nim. W dłoniach dzier˙zył małe pistolety, jeden poło˙zył obok Skandera, a drugi przed Heinem. — Pistolety dla wszystkich — powiedział swobodnie. — Miłe małe maszynki energetyczne. B˛eda˛ tu działa´c, jak w ka˙zdym wysokotechnologicznym sze´scioka˛ cie. B˛eda˛ skuteczne wobec ka˙zdego prócz mnie. Zapobiegnie temu milutki mały obwodzik. Skander si˛egnał ˛ po pistolet i zwa˙zył go w dłoni. Nagle uczony Umiau spojrzał prosto w du˙ze brazowe ˛ oczy Ortegi. — Spodziewasz si˛e, z˙ e skoro wejdziemy do Studni i poznamy sposób jej działania, rozp˛eta si˛e piekło. Pó´zniej wyko´nczysz zwyci˛ezc˛e. Ortega u´smiechnał ˛ si˛e, wzruszajac ˛ ramionami. — To zale˙zy od was — odpowiedział spokojnie. — Mo˙zecie zawrze´c ugod˛e ze mna˛ albo wzajemna,˛ albo te˙z zrobi´c tak jak mówisz i strzela´c do siebie. W ka˙zdym przypadku wygrana przypadnie mnie. — Oddalił si˛e swym w˛ez˙ owym ruchem, by rozdzieli´c pistolety w´sród pozostałych, chichoczac ˛ cicho. — Sukinsyn — skomentował Hain. — On jeszcze nie wie, na co sta´c Wró˙zbit˛e i Rela, prawda? Ciekawe, jaka˛ ma na to obron˛e? — My´sl˛e, z˙ e wie — odparł Skander. — To sprytny pirat. Liczy, z˙ e zajmiemy si˛e tymi z Północy. I — niech go diabli — musimy! Musimy to zrobi´c albo ten mały błyskajacy ˛ sukinsyn wszystkich nas dostanie! ´ Powiniene´s dzi˛ekowa´c, z˙ e wa˙ ˛z przetransportował ci˛e do Swiata Studni — powiedział Hain otwarcie. — W przeciwnym razie rzadziłby ˛ teraz cała˛ ta˛ cholerna˛ galaktyka.˛ Varnett podszedł do Brazila, który nadal milczał z twarza˛ zwrócona˛ w stron˛e Bariery Równikowej. — Brazil? — rzucił cicho. — Nie s´pisz? Nathan Brazil odwrócił si˛e powoli w jego stron˛e. — Oczywi´scie, z˙ e nie s´pi˛e — powiedział. — Tak sobie my´slałem. . . Wiesz. . . podobała mi si˛e ta wyprawa. Nawet bardzo. Teraz dobiegła kresu. Koniec. To tak jak z wszystkimi innymi epizodami w moim z˙ yciu. Musz˛e si˛e wi˛ec pozbiera´c i nie wstawa´c.
256
Varnett był zaskoczony: — Zupełnie ci˛e nie rozumiem, Brazil. To ty zajmujesz miejsce pilota. Tylko ty wiesz, co jest po tamtej stronie — bo przecie˙z wiesz, prawda? Masz dziewczyn˛e, która ci˛e kocha, masz przed soba˛ przyszło´sc´ . Co ci˛e gryzie? Brazil powoli potrzasn ˛ ał ˛ głowa.˛ — Przede mna˛ nie ma przyszło´sci, Varnett — odpowiedział. — Ta cz˛es´c´ wielkiej gry dobiegła ko´nca. Znam zako´nczenie i wcale mi si˛e ono nie podoba. Nie jestem w potrzasku, Varnett. Cia˙ ˛zy na mnie przekle´nstwo. To małe urozmaicenie pomogło mi, ale znowu nie a˙z tak bardzo, poniewa˙z przyniosło ze soba˛ tyle bólu i t˛esknoty. A co si˛e tyczy Wuju. . . ona nie mnie kocha. Odczuwa gł˛eboka˛ potrzeb˛e, by by´c kochana.˛ Kocha symbol, co´s, co Nathan Brazil jej ofiarował, co zrobił dla niej, sposób, w jaki reagował na jej istnienie. Pragnie ona jednak, bym dał jej to, czego da´c nie mog˛e. Ona pragnie swej wys´nionej normalno´sci. Przesunał ˛ si˛e wyciagaj ˛ ac ˛ nogi przed siebie. Nadal patrzał ku barierze, unikajac ˛ wzroku tamtych. — Ja nie jestem normalny, Varnett — powiedział ze smutkiem. — Mog˛e da´c jej to, czego chce, potrzebuje, na co zasługuje. Mog˛e to da´c ka˙zdemu z was. Ale. . . có˙z, nie mog˛e uczestniczy´c. Na tym polega przekle´nstwo. — Dla mnie brzmi to jak wyolbrzymiona skłonno´sc´ do litowania si˛e nad soba˛ — powiedział Varnett szyderczo. — Dlaczego wi˛ec nie bierzesz tego, co chcesz, je´sli wszystko mo˙zesz? Brazil westchnał: ˛ — Dowiesz si˛e, i to niedługo. Chc˛e po prostu, z˙ eby´s sobie to zapami˛etał, Varnett. Pami˛etaj o tym cały czas, wtedy, gdy b˛edziesz ju˙z tam, po drugiej stronie. W s´rodku nie b˛ed˛e si˛e ró˙znił od ka˙zdego z was. — Czego chciałby´s, gdyby´s w ogóle mógł mie´c cokolwiek? — Spytał Varnett, nadal oszołomiony. Brazil spojrzał na niego z powaga˛ i smutkiem. Na jego twarzy odbijała si˛e wewn˛etrzna udr˛eka. — Chciałbym umrze´c, chłopcze. Chciałbym umrze´c wreszcie — ale nie mog˛e. Nie ze wszystkim. A tak bardzo pragn˛e. Varnett potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ nie pojmujac. ˛ — Nic mog˛e ci˛e zrozumie´c, Brazil. Po prostu nie mog˛e. — A czego ty chcesz, Varnett? — spytał Brazil ostro, zmieniajac ˛ ton. — Czego by´s pragnał ˛ dla siebie? — Wiele o tym my´slałem — odpowiedział tamten. — Mam zaledwie pi˛etna´scie lat, Brazil. Pi˛etna´scie. Mój s´wiat zawsze stanowili odczłowieczeni ludzie i zimna matematyka. Teraz jestem jednak najstarszym pi˛etnastolatkiem swojej rasy. My´sl˛e, z˙ e mo˙ze chciałbym cieszy´c si˛e z˙ yciem, cieszy´c si˛e ludzkim z˙ yciem i jako´s wnie´sc´ swój mały wkład do ogólnego post˛epu. Zatrzyma´c ten p˛ed na łeb na szyj˛e ludzkiej rasy do piekła Markowa i spróbowa´c zbudowa´c społecze´nstwo takie, jakie — według nadziei tamtych — miało wyrosna´ ˛c z tych dziesiatków ˛ tysi˛ecy kultur i ras. W Studni Markowa tkwi wielko´sc´ , mo˙zliwo´sci by´c mo˙ze 257
nie wykorzystane, ale ogromne. Chciałbym ujrze´c, jak te nadzieje si˛e spełniaja,˛ chciałbym rozwiaza´ ˛ c równanie, którego Markowianom nie udało si˛e doko´nczy´c. — I ja bym tego chciał chłopcze — odpowiedział Brazil z przej˛eciem. — Tylko wtedy bowiem mógłbym umrze´c. — Siedem godzin! — rozbrzmiał głos Ortegi, przerywajac ˛ cisz˛e. — To prawie ju˙z! — jego głos załamywał si˛e wskutek emocji. Brazil odwrócił si˛e powoli w stron˛e pozostałych. Wszyscy stłoczyli si˛e tu˙z przy samej barierze. — Nie martwcie si˛e — zapewnił ich. — Otworzy si˛e przede mna.˛ Pojawi si˛e s´wiatło i wtedy wejdziecie w barier˛e. Nie b˛edziecie niczego czuli. Tylko ja si˛e zmieni˛e, wi˛ec musicie si˛e do tego przygotowa´c. Zrozumcie jeszcze co´s — ja poprowadz˛e. Nie mam broni, lecz Studnia wyposa˙zy mnie w or˛ez˙ , jakiego nie znacie. Niech to was nie trwo˙zy, nie trzymajcie zbyt lekka˛ r˛eka˛ swoich pistoletów. Kiedy ju˙z wszyscy b˛edziemy w s´rodku, zabior˛e was do Studni Dusz, a po drodze wszystko wam wyja´sni˛e. Nie róbcie niczego pochopnie, poniewa˙z to tylko ja mog˛e was tam zaprowadzi´c bezpiecznie, a nie wybaczam nieposłusze´nstwa. Jasne? — Wielka mowa, Nat — powiedział Ortega dufnie, jednak w jego zachowaniu dostrzec mo˙zna było niepokój. Ale pójdziemy, je´sli ty pójdziesz. — Daj˛e ci słowo, Serge — odparł Brazil. — I dotrzymam go! — Spójrzcie! — zawołał ten ze Slelcron. — Wida´c s´wiatło! Za plecami Brazila cz˛es´c´ posadzki odpowiadajaca ˛ Alei zapłon˛eła s´wiatłem wraz z odpowiadajac ˛ a˛ jej cz˛es´cia˛ Bariery Równikowej. — Ruszajmy — powiedział Brazil spokojnie, odwrócił si˛e i wstapił ˛ w barier˛e. Inni z twarzami s´ci˛etymi napi˛eciem. poszli w jego s´lady. Nagle Skander zawołał: — Miałem racj˛e! Cały czas miałem racj˛e! — i wskazał przed siebie. Pozostali spojrzeli w t˛e stron˛e. Kilka zduszonych okrzyków. Cichy krzyk Wuju. Studnia, tak jak to zapowiadał Nathan Brazil, rzeczywi´scie go odmieniła.
Północ przy Studni Dusz Stał przy ko´ncu Alei, tam gdzie przechodziła ona przez wysoka˛ na metr barier˛e. Wygladał ˛ jak wielkie ludzkie serce, wysokie na dwa i pół metra, ró˙zowo-purpurowe, z niezliczonymi przebijajacymi ˛ je naczyniami krwiono´snymi, zarówno czerwonawymi, jak i bł˛ekitnymi. Na bezkształtnym szczycie był wianuszek złoz˙ ony z tysi˛ecy wijacych ˛ si˛e rz˛esek, kolorowych i białawych, podobnych małym w˛ez˙ om, długim do około pi˛ec´ dziesi˛eciu centymetrów. Ze s´rodka mi˛esistej, faluja˛ cej masy wychodziło sze´sc´ macek rozmieszczonych w równych odst˛epach, ka˙zda szeroka i — jak si˛e zdawało — mocna, pokryta tysiacami ˛ male´nkich ssawek. Macki miały kolor niezdrowego bł˛ekitu, a ssawki — pszeniczno˙zółty. Ze s´rodkowej cz˛es´ci zdawał si˛e s´cieka´c rodzaj posoki, która˛ wchłaniała skóra w miar˛e wytwarzania, tworzac ˛ nierówna,˛ błoniasta˛ powłok˛e. ´ Smierdział — zapachem padliny, przez wiele dni rozkładajacej ˛ si˛e na sło´ncu. Odór uderzał w ich nozdrza, przyprawiajac ˛ o lekkie mdło´sci. Skander zaczał ˛ co´s papla´c w ekstazie, po czym odwrócił si˛e ku nim. — Widzisz, Varnett? — powiedział. — A nie mówiłem ci? Sze´sc´ rozmieszczonych w równych odst˛epach macek, wysoko´sc´ około trzech metrów. To przedstawiciel cywilizacji Markowa! — Pierzchły gdzie´s wszelkie s´lady wrogo´sci, to był profesor wykładajacy ˛ swym studentom, dumny ze zwyci˛estwa swoich teorii. — A wi˛ec ty naprawd˛e jeste´s jednym z nich, Nat — powiedział Ortega zdumiony. — A niech mnie diabli! — Nathan! — krzykn˛eła Wuju. — Czy to. . . czy ta rzecz to rzeczywi´scie ty? — To ja — dobiegł ich głos Brazila, nie u˙zywajacego ˛ jednak zwykłej mowy. Słowa tworzyły si˛e w ich mózgach, w ka˙zdym w odpowiednim j˛ezyku. Nawet Wró˙zbita odebrał je bezpo´srednio, a nie przez Rela. Skander cieszył si˛e jak dziecko z nowej zabawki. — Oczywi´scie! — rechotał. — Telepatia, oczywi´scie. Prawdopodobnie równie˙z reszta. — To ciało z cywilizacji Markowa — dobiegł ich głos Brazila — ale ja nie jestem jednym z nich. Studnia mnie jednak zna i poniewa˙z wszyscy z˙ yli na zewnatrz ˛ jako nowe rasy, jest rzecza˛ naturalna,˛ z˙ e przybiora˛ taka˛ posta´c z chwila˛ wej´scia do Studni. Oszcz˛edza to problemów z projektowaniem. 259
Wuju wysun˛eła si˛e do przodu, podchodzac ˛ blisko do stwora. — Wu Ju-li! — wrzasnał ˛ Hain nieprzytomnie. Nale˙zysz do mnie! — Długi, lepki j˛ezyk s´mignał ˛ ku niej i owinał ˛ ja˛ dookoła. Krzykn˛eła przera´zliwie. Ortega rozwinał ˛ si˛e szybko w stron˛e owada z pistoletami w obu dłoniach. — No, no, nic z tych rzeczy, Hain! — przestrzegł ostro˙znie. — Pu´sc´ dziewczyn˛e. — Wymierzył pistolety w oczy Akkafijczyka. Hain przez chwil˛e wahał si˛e, zastanawiajac ˛ si˛e, co robi´c. Wreszcie oderwał j˛ezyk od Wu Ju-li, a ona upadła ci˛ez˙ ko na posadzk˛e. Na skórze pokazały si˛e krwawe, paskudne pr˛egi, podobne do tych, jakie zostawiłby ciasno zwiazany ˛ płonacy ˛ sznur. Stwór, który był Nathanem Brazilem, podszedł na swych sze´sciu mackach, tak z˙ e wreszcie zawisł nad nia.˛ Jedna z macek wysun˛eła si˛e, delikatnie dotykajac ˛ ran. Zapach wdzierał si˛e w nozdrza. Skuliła si˛e cała, z l˛ekiem w twarzy. Podobna do serca masa przechyliła si˛e nieco. — Forma nie ma znaczenia — przedrze´zniał jej głos. — Liczy si˛e tylko to, co jest w s´rodku. — A potem dodał normalnym głosem Brazila. — A co by było, gdybym okazał si˛e potworem, Wuju? Co wtedy? Wuju zacz˛eła szlocha´c: — Prosz˛e, Nathan! Prosz˛e, nie ra´n mnie! — błagała. — Ju˙z nie! Ja. . . ja po prostu nie mog˛e! — Czy to boli? — spytał delikatnie, a ona skin˛eła z wysiłkiem na potwierdzenie, ocierajac ˛ łzy. — A wi˛ec zaufaj mi jeszcze troch˛e, Wuju — dobiegł ich głos Brazila, nadal łagodny. — Niewa˙zne. Zamknij oczy. Sprawi˛e, z˙ e ból minie. Ukryła twarz w dłoniach, ciagle ˛ płaczac. ˛ Stwór wyciagn ˛ ał ˛ mack˛e i pogładził lekko pr˛egi na jej plecach i bokach. Skuliła si˛e ze strachu, ale nie ruszyła z miejsca. Dotkni˛ecie było wilgotne, zimne i odraz˙ ajace, ˛ wszyscy jednak nie mogli oderwa´c oczu od macki, która, przeciagni˛ ˛ eta wzdłu˙z rany, sprawiła, i˙z ta znikn˛eła. Zniknał ˛ równie˙z ból i towarzyszace ˛ mu napi˛ecie. — Pole˙z troch˛e na plecach, Wuju! — polecił Brazil, a ona posłuchała, ciagle ˛ nie otwierajac ˛ oczu. Tak samo opatrzył jej pier´s i boki, sprawiajac, ˛ z˙ e po chwili po ranach i pr˛egach nie pozostał nawet s´lad. Brazil cofnał ˛ si˛e o kilka metrów. Nie miał widocznej strony przedniej czy tylnej, nie miał te˙z oczu, nosa czy ust. Chocia˙z papkowata masa w s´rodku pulsowała i była troch˛e nierówna. — Hej, to fantastyczne, Nat! — wykrzyknał ˛ Ortega. — Czy wejdziemy do Studni? — spytał ich Brazil. — Nadszedł czas na ostatni akt dramatu. — Nie jestem pewien, czy mi si˛e to podoba — zauwa˙zył Hain z wahaniem. — Za pó´zno, z˙ eby si˛e teraz wycofa´c, ty dupo! — warknał ˛ Skander. — Tam, gdzie zaszedłe´s, musiałe´s mie´c troch˛e biglu. Graj do ko´nca. 260
— Je˙zeli pójdziecie za mna˛ — powiedział Brazil — i wejdziecie na ten chodnik, b˛edziemy mogli porozmawia´c w czasie jazdy i jednocze´snie posia´c panik˛e w granicznych sze´sciokatach. ˛ Wstapili ˛ na chodnik po drugiej stronie wysokiej na metr przegrody. Dziwne s´wiatło Alei zgasło, a po obu stronach chodnika zapłon˛eło inne, o´swietlajac ˛ przestrze´n w odległo´sci mniej wi˛ecej kilometra po lewej stronie. ´ — Swiatła b˛eda˛ nam towarzyszy´c, zapalajac ˛ si˛e tylko tam, gdzie w danej chwili b˛edziemy — wyja´snił Brazil. — Dokonuje si˛e to automatycznie. Ty ze Slelcron, dla ciebie to s´wiatło b˛edzie wystarczajace, ˛ pomimo pozornie małej intensywno´sci. Mo˙zesz wyrzuci´c t˛e lamp˛e, tutaj, przez barier˛e. Za około czterna´scie godzin automatyczne urzadzenia ˛ pozb˛eda˛ si˛e jej. — Macka Brazila uderzyła mocno w bok chodnika, który zaczał ˛ si˛e porusza´c. — Jeste´scie teraz na chodniku prowadzacym ˛ do Bramy Wej´sciowej Studni — wyja´snił. — Kiedy Markowianie zbudowali ten s´wiat, technicy musieli oczywis´cie wchodzi´c i wychodzi´c. Pracowali na pełnych zmianach. Ka˙zdego dnia od kilkudziesi˛eciu do paru tysi˛ecy markowia´nskich techników jechało tym chodnikiem do centrum sterowniczego i do innych wa˙znych rejonów wn˛etrza planety. Podówczas, oczywi´scie, Aleja musiała by´c otwarta tak długo, jak długo było trzeba. Okresy otwarcia coraz bardziej si˛e skracały a˙z do chwili, gdy ostatni z Markowian na dobre si˛e zadomowił, po to, aby pozwoli´c na pewien rozwój w pogranicznych sze´sciokatach ˛ i zatrzyma´c tych, którzy by si˛e rozmy´slili. Na ostatku przeszło trzydziestu sze´sciu koordynatorów projektu i w ró˙znych odst˛epach, po prostu dla kontroli. Kiedy wszyscy technicy opu´scili Studni˛e, klucz do drzwi Alei został usuni˛ety z ich umysłów, tak z˙ e nie mogliby wróci´c, nawet gdyby chcieli. Posuwali si˛e naprzód w niesamowitej ciszy, o´swietlone fragmenty wyskakiwały przed nimi z ciemno´sci i gasły z tyłu. Sam chodnik sprawiał wra˙zenie, z˙ e cały promieniuje s´wiatłem, poniewa˙z nie wida´c było innego jego z´ ródła. — Niektórzy z was znaja˛ ju˙z histori˛e tego miejsca — ciagn ˛ ał ˛ Brazil. — Rasa, która˛ nazywacie Markowianami, rosła jak wszystkie inne gatunki, rozwijała si˛e, a w ko´ncu odkryła energetyczne pochodzenie i istot˛e całego Wszech´swiata. Stwierdzili, z˙ e nie istnieje nic poza ta˛ pierwotna˛ energia,˛ rozprzestrzeniajac ˛ a˛ si˛e we wszystkich kierunkach, i z˙ e wszystkie konstrukcje, nas nie wyłaczaj ˛ ac, ˛ stworzono według reguł i praw przyrody, które nie sa˛ stałe dlatego, z˙ e po prostu sa,˛ tylko dlatego, z˙ e sa˛ nało˙zone. W rzeczywisto´sci nic si˛e niczemu nie równa, znak równo´sci obowiazuje ˛ tylko dla nało˙zonej struktury Wszech´swiata. Wszystko jest wzgl˛edne w stosunku do wszystkiego. — Ale dlaczego, kiedy Markowianie odkryli matematyczne konstrukcje intelektualne rzadz ˛ ace ˛ stabilno´scia,˛ nie zmienili ich? — spytał Skander. — Dlaczego dochowywa´c reguł? — Nie o´smielili si˛e podejmowa´c próby manipulowania głównymi równaniami, tymi które rzadz ˛ a˛ wła´sciwo´sciami fizycznymi i prawami przyrody — odparł 261
Brazil. — Mogli rzeczy troch˛e pozmienia´c, ale zdrowy rozsadek ˛ powinien wam podpowiedzie´c, z˙ e w celu zmiany podstawowego równania nale˙zy wpierw usuna´ ˛c stare równanie. Je´sli to si˛e uczyni, co stanie si˛e z nami i z reszta˛ Wszech´swiata? Nie o´smielili si˛e — a wi˛ec nało˙zyli nowe, mniejsze równania na ograniczonych obszarach istniejacego ˛ wcze´sniej Wszech´swiata. — A wi˛ec nie bogowie — powiedziała Vardia spokojnie. — Herosi. — Ludzie — odpowiedział Brazil. — W ogóle nie bogowie. Ludzie. Och, wiem, z˙ e posta´c, która˛ przybrałem jest zupełnie odmienna od tej, jakiej oczekiwali´scie, ale nie jest ona bardziej potworna, czy niezwykła od innych spotykanych na tym s´wiecie, a niektóre prze´scigaja˛ ja˛ pod tym wzgl˛edem znacznie. Wiele miliardów istot obleczonych w takie ciała tworzyło dawna˛ ras˛e zwykłych ludzi. Kłócili si˛e, dyskutowali, do czego´s da˙ ˛zyli, co´s odkrywali — tak samo jak ka˙zdy z nas. Gdyby ich forma fizyczna była bli˙zsza tym, które znamy, mo˙zna by ich nawet polubi´c. Pami˛etajcie, z˙ e osiagn˛ ˛ eli stan podobny bosko´sci nie w wyniku procesów naturalnych, ale dzi˛eki post˛epowi technicznemu. To tak, jakby jedna z naszych ras, w jej obecnej postaci, nagle odkryła klucz do spełniania z˙ ycze´n. Czy bylibys´my do tego przygotowani? — Dlaczego oni wymarli, Brazil? — spytał Skander. — Dlaczego popełnili samobójstwo? — Poniewa˙z nie byli przygotowani — odparł Brazil ze smutkiem. — Podbili cała˛ dziedzin˛e pragnie´n, pokonali choroby, nawet sama˛ s´mier´c. Nie zapanowali jednak nad soba.˛ Pławili si˛e w hedonizmie, ka˙zdy niczym wyspa — sam dla — siebie. Wystarczyło zapragna´ ˛c, by mie´c wszystko. Wreszcie stwierdzili, z˙ e to nie wystarczy. Czego´s brakowało. Utopia nie była spełnieniem, ale stagnacja.˛ To wła´snie stanowiło przekle´nstwo — wiedzie´c, z˙ e warto´sci najwy˙zsze mo˙zna osiagn ˛ a´ ˛c, ale nie wiedzie´c jakie to warto´sci i jak je osiagn ˛ a´ ˛c. Badali ten problem i nie znale´zli dla´n rozwiazania. ˛ Wreszcie najpot˛ez˙ niejsze markowia´nskie umysły doszły do wniosku, z˙ e gdzie´s w trakcie rozwoju co´s zostało zagubione — prawdziwe spełnienie marzenia. Równanie społeczne pozobawione było pewnej wa˙znej składowej. 1+2+3=6, je´sli jednak brak w s´rodku tego +2, suma nie mo˙ze by´c wi˛eksza ni˙z 4. — Doszli wreszcie do wniosku, z˙ e zabrn˛eli w s´lepa˛ uliczk˛e i b˛eda˛ tkwi´c w stagnacji wiecznej orgi hedonizmu, o ile nie znajdzie si˛e jakie´s wyj´scie. Rozwiazanie ˛ wydawało si˛e proste: zacza´ ˛c od nowa, spróbowa´c odnale´zc´ brakujacy ˛ czynnik lub odkry´c go na powrót, zaczynajac ˛ wszystko od poczatku. ˛ U˙zyli ogromnej ró˙znorodno´sci ras i warunków na nowym poczatku, ˛ przy czym z˙ adna z nich nie była ich własna,˛ bo rozumowali, z˙ e wszelkie powtarzanie cyklu cywilizacji Markowa musi sko´nczy´c si˛e tak samo. — I w ten sposób zbudowali ten s´wiat — wtracił ˛ Varnett. — Tak, zbudowali ten s´wiat. Gigantyczny mózg Markowa, umieszczony koło młodego, lecz pozbawionego planet sło´nca. Mózg jest planeta,˛ oczywi´scie, 262
z wszystkim prócz skorupy. Grawitacja nie stanowiła problemu. Nie była nim równie˙z atmosfera. Stworzyli zewn˛etrzna˛ powłok˛e, około sto kilometrów ponad powierzchnia.˛ Sze´sciokaty ˛ sa˛ rodzajem szufladek, ich elementy utrzymuje pole siłowe. — A wi˛ec zbudowano ja˛ po to, by przekształci´c Markowian w nowe postaci? — spytał Skander. — W istocie funkcje były dwojakie — wyja´snił Brazil. — Wezwano najdoskonalszych rzemie´slników markowia´nskiej rasy, zaprojektowali biosfery, starajac ˛ si˛e w twórczym szale i pomysłowo´sci prze´scigna´ ˛c jeden drugiego. Te, które wydawały si˛e w miar˛e realne zbudowano i ochotnicy przeszli przez Wrota Strefy i stali si˛e zaprojektowanymi stworami w zaprojektowanych sztucznych s´rodowiskach. Trzeba było kilku pokole´n, by test dał jako tako sensowne wyniki. Markowianie nie zwa˙zali na to. Tysiac ˛ lat dla nich to tyle co nic. Mimo, z˙ e potrafili budowa´c na podobie´nstwo pionierów zasiedlajacych ˛ nowe rubie˙ze, nadal byli Markowianami. Trzeba było wielu pokole´n zrodzonych w nowym biotopie z nowej rasy, by wykształciła si˛e kultura i by mo˙zna było stwierdzi´c, jak to wszystko działa. Ich liczba utrzymywała si˛e na wzgl˛ednie stałym poziomie, a pola siłowe były wówczas znacznie sztywniejsze, ni˙z teraz. Musieli z˙ y´c w swoim sze´sciokacie, ˛ bez jakiegokolwiek prawdziwego kontaktu z innymi sze´sciokatami. ˛ Musieli zbudowa´c swoje własne s´wiaty. Jechali teraz w dół, pod zwodniczo stromym katem. ˛ W dół do wn˛etrzno´sci samej planety. — Dlaczego jednak pierwsza generacja nie wytworzyła wysoko rozwini˛etej cywilizacji? — spytał Varnett. — Mimo wszystko, byli lud´zmi takimi jak my, zmienionymi tylko zewn˛etrznie. — Przeceniasz ludzi z wysokotechnologicznej kultury. Przyjmujemy rzeczy za dane. Wiemy, jak si˛e włacza ˛ s´wiatło, ale nie wiemy, dlaczego s´wiatło si˛e zapa˙ la. Zaden z nas nie mógł zbudowa´c wi˛ekszo´sci naszych wytworów, a wi˛ekszo´sc´ cywilizowanych ras uzale˙znia si˛e od nich. Wrzuceni nagle w dziewicza˛ dzicz, nie posiadali sklepów, fabryk, nie mieli dost˛epu do niczego, czego nie mogliby zrobi´c z tego, co mieli pod r˛eka.˛ Wielu zmarło tylko z przyczyny trudów z˙ ycia w tych tak nie sprzyjajacych ˛ warunkach. Ci najmocniejsi, ci którzy prze˙zyli, zbudowali własne społeczno´sci, i społeczno´sci swych dzieci. Pracowali celowo — gdyby test nie udał si˛e, po prostu by wymarli. Gdyby im si˛e powiodło — no có˙z, istniała obietnica, z˙ e ci, którym si˛e uda, pewnego dnia pójda˛ o północy do Studni Dusz i zostana˛ przeniesieni do nowego s´wiata, by znale´zc´ nowa˛ cywilizacj˛e, by rosna´ ˛c, rozwija´c si˛e, by´c mo˙ze sta´c si˛e prekursorami przyszłej rasy bogów, którzy dostapiliby ˛ spełnienia. Ka˙zdy miał nadziej˛e, z˙ e to wła´snie jego potomkom si˛e uda. — A ty byłe´s tutaj, kiedy to si˛e stało — powiedziała Wuju nerwowo.
263
— Byłem — przyznał. — Pomagałem twórcy sze´sciokata ˛ 41, 187 i ostatniej rasy wykształconej w tym sze´sciokacie. ˛ Nie tworzyłem jej, po prostu dogladałem ˛ i pomagałem. Oczywi´scie nieustannie podkradali´smy sobie pomysły. Dominujace ˛ gatunki w jednym sze´sciokacie ˛ mogły by´c modyfikacja,˛ wzorowana˛ na zwierz˛etach w innym sze´sciokacie. ˛ Nasza rasa stanowiła bezpo´sredni plagiat z pewnego gatunku wielkich małp z innego sze´sciokata. ˛ Projektodawcy tak bardzo si˛e spodobały, z˙ e nie tylko sprawił, z˙ e dominujac ˛ a˛ rasa˛ okazały si˛e wła´snie małpy, ale równie˙z jako zwierz˛eta wyst˛epowały w niemal˙ze niesko´nczonej liczbie wariantów. — Zaczekaj, Brazil — powiedział Skander. — Tamci moga˛ o tym niewiele wiedzie´c, ja jestem jednak archeologiem. Stara Ziemia powstała w ciagu ˛ kilku miliardów lat w toku powolnej ewolucji. — Niezupełnie — odpowiedział Brazil. — Przede wszystkim, w ka˙zdym przypadku zmieniano równie˙z czas. W naszym sektorze został przy´spieszony. Z pierwotnego projektu powstały formy z˙ ycia, jakich si˛e spodziewali´smy, ale rozwin˛eły si˛e tak˙ze ró˙znie — na przykład ogromne gryzonie. Kiedy okazało si˛e, z˙ e niemo˙zliwe jest współistnienie ludzi z nimi, niewielka zmiana odchylenia osi spowodowała wygini˛ecie dinozaurów, ale spowodowała ona jednocze´snie rozmaite obcia˙ ˛zenia dla innych organizmów. Rozwin˛eły si˛e mniejsze ssaki, a do nich, z biegiem czasu, dodali´smy nasze dla zastapienia ˛ tych, które rozwijały si˛e logicznie na osi ewolucji. Kiedy wydawało si˛e, z˙ e warunki sa˛ dla nas odpowiednie, gdy małpowate stwory prze˙zyły, rozpocz˛eli´smy exodus. Wkrótce rejony o umiarkowanym klimacie miały swoja˛ pierwsza˛ inteligentna˛ form˛e z˙ ycia. Znowu, z wykorzystaniem wszystkich zasobów, ale niczego poza tym. Sprawowali si˛e dobrze, nawet zadziwiajaco ˛ dobrze, ale długofalowe skutki nachylenia osi spowodowały wypi˛etrzanie si˛e kontynentów i procesy górotwórcze, a w ko´ncu wielka˛ epok˛e lodowcowa,˛ trwajac ˛ a˛ kilka stuleci. Nasza obecna, powolna wspinaczka wspierała si˛e na tych niezmiernie prymitywnych niedobitkach, którzy ostali si˛e z tych wszystkich katastrof. Tak te˙z w rzeczywisto´sci rzecz si˛e miała ze wszystkimi waszymi macierzystymi s´wiatami. — Czy zatem istnieje s´wiat, albo wr˛ecz sie´c s´wiatów Akkafijczyków? — spytał Hain. — Był — odpowiedział Brazil. — Mo˙ze nawet jest. By´c mo˙ze jest on wi˛ekszy, rozleglejszy i bardziej rozwini˛ety, ni˙z nasz. To samo dotyczy s´wiata Umiau, Czill, Slelcron, Dilli i innych. Kiedy dostaniemy si˛e do samej Studni, b˛ed˛e mógł wam wreszcie powiedzie´c, które nadal funkcjonuja,˛ ale nie — w jaki sposób funkcjonuja,˛ a tak˙ze — czy mo˙ze uległy jakim´s przemianom. Skłonny byłbym sadzi´ ˛ c, z˙ e niektóre starsze mogły si˛e zupełnie dobrze rozwina´ ˛c. Moja pami˛ec´ podpowiada mi, z˙ e zostało stworzonych chyba koło miliona ras, które nast˛epnie rozproszono. Byłoby ciekawe przekona´c si˛e, które z nich nadal istnieja.˛
264
Przez pewien czas zje˙zd˙zali ciagle ˛ w dół. Znajdowali si˛e teraz daleko pod powierzchnia,˛ chocia˙z nie byli w stanie oceni´c, jak gł˛eboko. W pewnej chwili przed nimi zaja´sniał wielki sze´sciokat ˛ s´wiatła. — Wrota Wej´sciowe Studni — powiedział Brazil. — Jedne z sze´sciu. Moga˛ was przenie´sc´ do bardzo wielu miejsc w studni, je˙zeli jednak nie podacie z˙ adnych zlece´n, zabiora˛ was do centralnej dyspozytorni i stacji nadzorowania. Kiedy dojdziemy, po prostu sta´ncie na nich. Nie uruchomi˛e ich, póki wszyscy nie wejda.˛ W przypadku, gdyby zrobił to kto´s inny, przypadkowo, po prostu poczekajcie, zanim ponownie nie zapali si˛e s´wiatło i wejd´zcie z powrotem. Powinno działa´c. Zrobili tak, jak im powiedział i kiedy wszyscy stali ju˙z na Wrotach, nagle wszystkie s´wiatła zgasły. Doznawali niepokojacego ˛ uczucia wirowania, jakby spadania. Nagle otoczyły ich znowu s´wiatła. Stali w ogromnej izbie, o s´rednicy mo˙ze kilometra. Była półokragła ˛ z pochylonym stropem si˛egajacym ˛ mniej wi˛ecej tej samej wysoko´sci co s´rednica pomieszczenia. We wszystkich kierunkach odchodziły setki korytarzy. Wrota znajdowały si˛e po´srodku kopuły. Brazil szybko wysiadł, a za nim pozostali, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dokoła w zdumieniu i oczekiwaniu. Całe pomieszczenie miało dziwna˛ budow˛e. Wydawało si˛e, z˙ e zrobiono je z male´nkich sze´sciokatnych ˛ kształtek wypolerowanej białej miki, odbijajacej ˛ s´wiatło i iskrzacej ˛ si˛e jak miliony szlachetnych kamieni. Kiedy wysiedli z Wrót, Brazil zatrzymał si˛e i wskazał macka˛ do tyłu. Mniej wi˛ecej w połowie drogi mi˛edzy Wrotami i wierzchołkiem kopuły, utrzy´ mywany polami siłowymi, unosił si˛e, obracajac ˛ wolno, ogromny model Swiata Studni. Miał równik, połowa była zaciemniona, wydawało si˛e, z˙ e wykonano go z tej samej podobnej do miki substancji, jakiej u˙zyto do budowy wielkiej sali. Sze´sciokaty ˛ na modelu były jednak znacznie wi˛eksze, na biegunach wida´c było obszary stałe, a wokół s´rodka — ciemne pasmo. Kula zdawała si˛e by´c pokryta cienka,˛ przezroczysta˛ skorupa˛ składajac ˛ a˛ si˛e z segmentów, które dokładnie odpowiadały poło˙zonym poni˙zej sze´sciokatom. ˛ ´ — Tak wła´snie Swiat Studni wyglada ˛ z Kosmosu — powiedział Brazil. — Jest to bardzo wierny model, Tysiac ˛ pi˛ec´ set sze´sc´ dziesiat ˛ sze´sciokatów, ˛ Strefy, wszystko. Zwró´ccie uwag˛e na lekkie ró˙znice w odbijaniu s´wiatła od ka˙zdego z sze´sciokatów. ˛ To pismo Markowian, jest tu tego bardzo du˙zo. To jest w rzeczywisto´sci co´s wi˛ecej ni˙z model. Jest to oddzielny markowia´nski mózg, zawierajacy ˛ główne równanie dla stabilizacji wszystkich nowych s´wiatów. Zasika w energi˛e Studni˛e i pozwala wielkiemu mózgowi, który nas otacza, wykonywa´c jego funkcje. — Gdzie znajduja˛ si˛e urzadzenia ˛ sterownicze, Nat. — ponaglał Ortega. — Ka˙zdy biotop, tj. planetarny biotop ma osobny zestaw przyrzadów ˛ sterowniczych — powiedział Brazil. — To miejsce jest nimi wyło˙zone niczym pla´ strem miodu. Ka˙zdy sze´sciokat ˛ w Swiecie Studni jest sterowany jako uzupełnienie rzeczywistego s´wiata. Wi˛ekszo´sci przyrzadów ˛ nie odpowiadaja˛ oczywi´scie odpowiednie sze´sciokaty. ˛ To, co nam dzisiaj zostało, to ostatnich kilka stworzo265
nych sze´sciokatów ˛ i kilka przedsi˛ewzi˛ec´ nieudanych, niekoniecznie takich, których mieszka´ncy wymarli, ale równie˙z takich, które po prostu od poczatku ˛ nie działały, np. Elfów. Niektórzy w´slizgn˛eli si˛e do ostatniej grupy przesiedle´nców, weszły tu równie˙z niektóre inne grupy, które zostały po zamkni˛etych i wypełnionych projektach, troch˛e Dillian, troch˛e Umiau, itp., którzy chcieli wydosta´c ´ si˛e ze Swiata Studni i my´sleli, z˙ e im si˛e to uda. Nie było ich wielu, zniekształconych wzlotami i upadkami cywilizacji, otoczonych podejrzliwo´scia,˛ strachem, nienawi´scia.˛ Nikt nie prze˙zył, by powróci´c na Stara˛ Ziemi˛e. Nie mieli´smy wielu na poczatek, ˛ a reprodukcja była powolna. Chod´zmy jednak, wejd´zmy do centrum sterowniczego. Na swoich sze´sciu mackach ruszył w stron˛e jednego z korytarzy, a oni poda˛ z˙ yli za nim niepewnie. Wszyscy kurczowo trzymali gotowe do strzału pistolety. Wydawało im si˛e, z˙ e w˛edrówka jednym z korytarzy nigdy si˛e nie sko´nczy. Mijali po drodze zamkni˛ete sze´sciokatne ˛ drzwi. Wreszcie Brazil zatrzymał si˛e przed jednymi z nich, a te otworzyły si˛e na podobie´nstwo przysłony w aparacie fotograficznym. Wszedł do s´rodka, a oni szybko poszli w jego s´lady, bojac ˛ si˛e cho´cby na chwil˛e straci´c go z oczu. Kiedy weszli, w pomieszczeniu rozbłysło s´wiatło. Sala była zbudowana z tego ´ samego materiału co wielka sala centralna i korytarze. Sciany pokrywały jednak przyrzady ˛ sterownicze, przełaczniki, ˛ d´zwignie, przyciski itp., a na wprost umiesz˙ czony był wielki czarny ekran. Zaden z przyrzadów ˛ nie nosił jakiegokolwiek ˙ oznaczenia, które pozwoliłoby zorientowa´c si˛e, do czego słu˙zył. Zadnej sensownej wskazówki nie dostarczał te˙z sam ich kształt. — A wi˛ec to tu, i nadal wszystko działa — obwie´scił Brazil — Niech zobacz˛e — wymruczał i przeszedł do pulpitu. Na ich twarzach odmalowało si˛e nagle ´ napi˛ecie i l˛ek, wszystkie pistolety uniosły si˛e, mierzac ˛ w niego. Swiatełka Wró˙zbity mrugały coraz silniej, coraz szybciej. — Niczego nie dotykaj, Nat! — ostrzegł Ortega. — Po prostu co´s tu sprawdzam — odparł Brazil, nie przejmujac ˛ si˛e ich reakcja.˛ — Tak, widz˛e. W tym pomieszczeniu stworzono cywilizacj˛e, która teraz si˛e rozwin˛eła. To cywilizacja mi˛edzygwiezdna, ale nie pangalaktyczna. Liczba ludno´sci przekraczajaca ˛ nieco pi˛ec´ czwartych tryliona. — Je´sli to jest cywilizacja wysokotechnologiczna, to na pewno nie nasza — powiedział stwór ze Slelcron z pewna˛ ulga.˛ — Niekoniecznie — odpowiedział Brazil. — Poziom technologiczny tutaj ´ w Swiecie Studni nie jest przenoszony automatycznie na s´wiat zewn˛etrzny. Poziom techniczny tutaj został podyktowany przez problemy, z którymi mo˙zecie si˛e ´ zetkna´ ˛c w swoim s´wiecie. Swiat wysokotechnologiczny wyposa˙zony jest obficie w łatwo dost˛epne zasoby, a s´wiat niskotechnologiczny — znacznie skromniej. Poniewa˙z s´wiat macierzysty musiał si˛e rozwina´ ˛c logicznie i matematycznie, stosownie do głównych praw natury, niektóre s´wiaty zostały lepiej wyposa˙zone ni˙z inne. 266
Ustalajac ˛ dla próbnego sze´sciokata ˛ stan niskiej technologii, czy te˙z zgoła brak jakiejkolwiek technologii po prostu chcieli´smy skompensowa´c poziom trudno´sci w tworzeniu cywilizacji technicznej w macierzystym s´wiecie, a nie zapobiec jej powstaniu. Pozwolili´smy, by wykształciły si˛e alternatywy, by z˙ yli bez technologii po to, by lepiej przygotowa´c si˛e w swoich s´wiatach macierzystych. Niektórzy spisali si˛e bardzo dobrze. Wi˛ekszo´sc´ magii, która˛ tu spotykacie, to nie magia Studni, lecz faktyczna siła duchowa wykształcona przez sze´sciokaty ˛ dla skompensowania statusu niskiej techniki. To, z czego moga˛ korzysta´c tu, mog˛e wykorzystywa´c i tam. — Wró˙zbita powiada, z˙ e mówisz prawd˛e — skomentował Rel. — Wró˙zbita mówi, z˙ e to ty stałe´s za jego przepowiednia,˛ z˙ e si˛e tu znajdziemy. — Owszem, w pewnej mierze — odparł Brazil. — Kiedy przeszedłem przez Wrota Strefy, mózg Markowa rozpoznał mnie jako mieszka´nca sze´sciokata ˛ czterdzie´sci jeden i wysłał mnie wła´snie tam. W swojej analizie stwierdził jednak co´s. o czym ja sam nie wiedziałem, a mianowicie, z˙ e mam oryginalny wzorzec fal mózgowych mózgu Markowa. Zało˙zył wi˛ec, z˙ e jestem tu, by wyda´c dalsze polecenia albo wykona´c prac˛e. Kiedy to stwierdził, Wró˙zbita szczególnie wyczulony na takie sprawy, przechwycił wiadomo´sc´ , cho´c była ona mocno zniekształcona. — Przerwał na chwil˛e, a zawieszona w s´rodku masa troch˛e si˛e ku nim nachyliła. — A teraz — powiedział ze smutkiem w głosie — jeste´smy tu razem, w centrum kontrolnym, a wy wszyscy macie strach wymalowany na twarzy, a pistolety — wycelowane we mnie. — Nawet ty, Wu Ju-li, pomy´slał, a niezmierzony smutek przeniknał ˛ go do gł˛ebi. Nawet ty. — Próbowałem ustali´c ludzkie reguły z˙ ycia, które pozwoliłyby zapobiec drugiej katastrofie podobnej do pierwszej, które powstrzymały ich przed samozniszczeniem. Nikt mnie nie słuchał. Nikt nie chciał si˛e zmieni´c. Typ 41 miał powa˙zna˛ skaz˛e. Znalazł drog˛e ku gwiazdom, i to było uj´sciem dla ich agresji, chocia˙z, nawet tam, nawet teraz, jego cz˛es´ci składowe poszukuja˛ sposobów zdominowania pozostałych, pozabijania si˛e, zapanowania nad innymi. P˛ed do panowania, dominacji tkwi nawet w istotach nie b˛edacych ˛ lud´zmi, w tobie, mieszka´ncu Północy i w tobie, przybyszu ze Slelcron. Popatrzcie na siebie wszyscy. Popatrzcie na siebie, popatrzcie na innych! Widzicie? Czujecie to? Strach, chciwo´sc´ , przera˙zenie, ambicja, która was spala, z˙zera! Jedynym powodem, dla którego jeszcze si˛e nie pozabijali´scie, jest strach przede tona,˛ który was łaczy. ˛ Jak s´miecie pot˛epia´c Haina, Skandera — społecze´nstwo? Jak s´miecie? Ilu z was my´sli o ludziach, których reprezentuja˛ te przyrzady? ˛ Czy l˛ekacie si˛e za nich? Czy troszczycie si˛e o nich? Nie chcecie ich uratowa´c, poprawi´c ich z˙ ycia. Ten l˛ek tkwi w was, l˛ek o wasz ciasny interes! Podstawowa skaza ustala˙ jacego ˛ równania, ten palacy, ˛ podstawowy egoizm. Zadne z was nie przejmuje si˛e nikim prócz siebie! Popatrzcie na siebie! Popatrzcie, jakimi potworami stali´scie si˛e wszyscy!
267
Serca biły im jak młotem, nerwy napi˛ete do ostateczno´sci. Pierwszy zareagował Wró˙zbita z Relem. — A co powiesz o sobie, Nathanie Brazilu? — wydzwonił Rel. — Czy˙z owa skaza w nas nie odzwierciedla po prostu twoich wad, wad twoich ludzi, ludzi cywilizacji Markowa, którzy nie mogli da´c nam tego, czego nam brak, poniewa˙z sami tego nie posiadali? Odpowied´z Brazila była spokojna, kontrastujac ˛ z poprzednim wybuchem. — Markowianie chcieli z˙ y´c w tym Wszech´swiecie, a nie — kierowa´c nim. Ju˙z to robili. Przeznaczenie było przypadkowym czynnikiem, o którym sadzili, ˛ i˙z jest niezb˛edny dla przetrwania nas wszystkich. Dlatego wła´snie zamkn˛eli Studni˛e. Nikogo z nas by tu nie było, gdyby nie kapry´sny zbieg okoliczno´sci. — Gdzie sa˛ przyrzady ˛ sterownicze, Nat? — spytał Ortega. — Sami je znajdziemy — warknał ˛ Hain. — Varnett złamał wielki kod, powinien złama´c równie˙z i ten. W głosie Brazila ciagle ˛ d´zwi˛eczał gł˛eboki smutek. — Duma jest słabo´scia˛ wszystkiego, co ma zwiazek ˛ z cywilizacja˛ Markowa, a wy jeste´scie tego odzwierciedleniem. Je˙zeli jednak poluzujecie troch˛e i pozwolicie mi na jedno dotkni˛ecie tablicy z tyłu, poka˙ze˛ wam przyrzady ˛ sterownicze. Poka˙ze˛ wam, jak si˛e nimi posługiwa´c. Wtedy zobaczymy. Ortega kiwnał ˛ głowa˛ z pistoletami gotowymi do strzału. Brazil wyciagn ˛ ał ˛ mack˛e i dotknał ˛ małej tablicy za soba.˛ Ukazał si˛e wielki czarny ekran, ale wła´sciwie nie był on ekranem. Był to ogromny tunel ciagn ˛ acy ˛ si˛e w głab, ˛ jak okiem si˛egna´ ˛c. Pokryty był niezliczonymi malutkimi, czarnymi kropkami, idacymi ˛ pewnie w biliony. Pomi˛edzy tymi czarnymi punktami przeskakiwały małe błyskawice w szale´nczej aktywno´sci, biliony migajacych, ˛ cieniutkich niczym włos łuków, przeskakujacych ˛ pomi˛edzy czarnymi punktami. — Oto wasze przyrzady ˛ sterownicze — powiedział Brazil z niesmakiem. — Aby zmieni´c współczynniki, wystarczy zmieni´c wielko´sc´ przepływu pomi˛edzy dwoma lub kilkoma punktami kontrolnymi. Popatrzył na nich, a na ich twarzach ukazał si˛e wyraz gł˛ebokiego l˛eku i trwogi. Boja˛ si˛e mnie, pomy´slał. Wszystkich gn˛ebi s´miertelny strach przede mna! ˛ O mój Bo˙ze! Wuju, która mnie kochała, Varnett, który ryzykował dla mnie z˙ ycie, Vardia, która mi ufała — wszyscy si˛e boja.˛ Przecie˙z nie zrobiłem im z˙ adnej krzywdy. Nie zagroziłem im nawet. Nie mógłbym, nawet gdybym chciał. Jak˙ze moga˛ kiedykolwiek zrozumie´c nasze wspólne z´ ródło, wi˛ez´ , która nas łaczy? ˛ — pomy´slał w udr˛ece. Kochamy, nienawidzimy, s´miejemy si˛e, płaczemy, z˙ yjemy — pod tym wzgl˛edem nie jestem inny od nich, jedynie starszy. Ale oni nie rozumieja˛ — pomy´slał. Jestem Bogiem dla ludów prymitywnych, człowiekiem cywilizowanym o wielkiej pot˛edze tam, gdzie wiedza oznacza władz˛e, otoczonym przez dzikusów. Dlatego jestem samotny. Dlatego wła´snie jestem 268
zawsze samotny. Obawiaja˛ si˛e tego, czego nie sa˛ w stanie zrozumie´c lub kontrolowa´c. — Jeden pulpit rozdzielczy — powiedział cicho. — Tylko jeden. Co to jest kilka miliardów istnie´n? Tam jest ich przeszło´sc´ , ich tera´zniejszo´sc´ , ich mo˙zliwa przyszło´sc´ . To wszystko nale˙zy do was. By´c mo˙ze ich równanie jest podstawa˛ którego´s z was, tu, w tym pokoju. A mo˙ze nie. Kogo´s. Mo˙ze was. W porzad˛ ku, kogokolwiek, kto zechce dotkna´ ˛c pierwszego i drugiego punktu kontrolnego, ´ zmieni´c przepływ. Smiało! Teraz macie okazj˛e wystapi´ ˛ c w roli Boga! Varnett podszedł ostro˙znie do otworu, ci˛ez˙ ko dyszac, ˛ zlany potem. — Dalej — zach˛ecał Brazil. — Do roboty! Mo˙zesz kogo´s skasowa´c, mo˙ze kilka miliardów nieznanych istnie´n. Na pewno zmienisz w jaki´s sposób czyje´s równanie, sprawisz, z˙ e w jakim´s zakatku ˛ 2+2 b˛edzie si˛e równa´c 3. By´c mo˙ze wszyscy stad ˛ znikniemy. By´c mo˙ze sprawisz, z˙ e nikt z nas nigdy;n nie był. Dalej! Kogo zreszta˛ obchodza˛ ci wszyscy ludzie? Varnett stał z otwartymi ustami, sprawiajac ˛ wra˙zenie bardzo przestraszonego pi˛etnastolatka, nic wi˛ecej. — Ja. . . ja nie mog˛e — zatkał prawie. — A mo˙ze ty, Skander? Przecie˙z wła´snie tu chciałe´s si˛e dosta´c. A mo˙ze ty, Hain? — Jego głos wzniósł si˛e do wysokiego, podnieconego tonu. — Wró˙zbito? Czy mo˙zesz tu co´s wywró˙zy´c? Vardia? Serge? Wuju? Slelcro´nczyku? Które z was? — Na miło´sc´ boska,˛ Brazil! — krzyknał ˛ Skander. Przesta´n! Wiesz dobrze, z˙ e nie odwa˙zymy si˛e zrobi´c czegokolwiek tak długo, jak długo nie rozumiemy sposobu działania rozdzielni! — On blefuje! — warknał ˛ Hain. — Ja spróbuj˛e! — Nie! — krzykn˛eła Wuju, kierujac ˛ bro´n w stron˛e wielkiego owada. — Nie mo˙zesz tego zrobi´c! — Nawet poka˙ze˛ wam, jak to działa — powiedział Brazil spokojnie, robiac ˛ krok. — Nat! Trzymaj si˛e od tego z daleka! — ostrzegł Ortega. — Mo˙zesz zosta´c zabity, wiesz o tym! Brazil zatrzymał si˛e, a pulsujaca ˛ masa skłoniła si˛e lekko w stron˛e Ortegi. — Nie, Serge, nie mog˛e. I to wła´snie, widzisz, stanowi problem. Mówiłem wam, z˙ e nie jestem jednym z Markowian, ale mnie nie wierzyli´scie. Przyszedłem tutaj, poniewa˙z mogliby´scie zniszczy´c rozdzielni˛e, wyrzadzi´ ˛ c krzywd˛e jakiej´s ludzkiej rasie, o której mogłem nawet nic nie wiedzie´c. Ale nikt z was, w swoim szale´nstwie, nie pomy´slał, by zada´c prawdziwe pytanie, jedyne pytanie w zagadce, na które nie ma dotad ˛ odpowiedzi. Kto stabilizował podstawowe równanie Wszech´swiata? Rozległ si˛e d´zwi˛ek jakby gigantycznej pompy, jakby bicie ogromnego serca, łup, łup, łup, które przenikało ich na wskro´s. Wydawało im si˛e, z˙ e ich serca prze269
rwały swa˛ prac˛e, zamarli niczym postacie niesamowitej pantomimy. Tylko głuche uderzenia zdały si˛e rzeczywisto´scia.˛ — Zostałem ukształtowany z przypadkowej energii pierwotnej Kosmosu — dobiegł ich głos Brazila. — Po niezliczonych miliardach lat osiagn ˛ ałem ˛ samo´swiadomo´sc´ . Byłem Wszech´swiatem, wszystkim, co on obejmuje. Po upływie eonów zaczałem ˛ eksperymentowa´c, bawi´c si˛e przypadkowymi, otaczajacymi ˛ mnie siłami. Stworzyłem materi˛e i inne typy energii. Stworzyłem czas i przestrze´n. Wkrótce jednak zm˛eczyłem si˛e nawet i tymi zabawkami. Utworzyłem galaktyki, gwiazdy i planety. Pomy´slałem i ju˙z tam były, niczym zakrzepła energia pierwotna, która eksplodowała i wyrzuciła przeobra˙zony materiał na wszystkie strony. — Widziałem jak rzeczy rosna,˛ formuja˛ si˛e, stosownie do reguł, które ustaliłem. A teraz i ja zm˛eczyłem si˛e tym. Stworzyłem wi˛ec cywilizacj˛e Markowa, obserwujac, ˛ jak rozwija si˛e zgodnie z moim planem. Ale nawet wówczas rozwia˛ zanie nie było zadowalajace, ˛ poniewa˙z wiedzieli i l˛ekali si˛e mnie, a ich równanie było zbyt doskonałe. Znałem cała˛ ich lini˛e rozwoju. Zmieniłem ja˛ wi˛ec. Umie´sciłem przypadkowy czynnik w równaniu Markowa i zerwałem bezpo´sredni kontakt. Ro´sli, rozwijali si˛e, ewoluowali, zmieniali si˛e, zapomnieli o mnie i rozszerzali swa˛ obecno´sc´ na własna˛ r˛ek˛e. Poniewa˙z byli jednak moim duchowym odbiciem, naznaczeni zostali równie˙z moja˛ samotno´scia.˛ Nie mogłem si˛e do nich przyłaczy´ ˛ c takim, jakim byłem, poniewa˙z zatrzymaliby mnie w przera˙zeniu. Z drugiej strony — oni zapomnieli o mnie, i w miar˛e jak wzrastali materialnie, gin˛eli w sensie duchowym. Nie udało si˛e im wyrosna´ ˛c na równych mnie, by zako´nczy´c moja˛ samotno´sc´ . Postanowiłem wi˛ec sta´c si˛e jednym z nich. Ukształtowałem markowia´nska˛ powłok˛e i wszedłem w nia.˛ Poznałem ciało, jego rado´sci i ból. Próbowałem nauczy´c ich, co to jest zło, powiedzie´c im, by stawili czoła wewn˛etrznemu l˛ekowi, by pozbyli si˛e choroby, by ogladali ˛ si˛e nie na materialne niebo, ale na siebie samych w poszukiwaniu odpowiedzi. Na pró˙zno — nie słuchali. — A jednak istniały mo˙zliwo´sci. Nadal istnieja.˛ Reakcja Wuju na delikatno´sc´ i trosk˛e. Po´swi˛ecenie Varnetta, Vardii potrzeba drugiego człowieka. Mnóstwo jest takich przykładów, nie tylko dotyczacych ˛ nas, ale wszystkich innych ludzi. Ten, kto po´swi˛eca swe z˙ ycie, by uratowa´c innych. Współczucie, czasem przysłoni˛ete warstwa˛ nieprawos´ci. Przebija jednak — by´c mo˙ze izolowane, ale przecie˙z istnieje. A tak długo, jak długo istnieje, i ja b˛ed˛e trwał. B˛ed˛e pracował w nadziei, z˙ e nadejdzie dzie´n, gdy jaka´s rasa si˛egnie po t˛e iskr˛e i zbuduje na niej, poniewa˙z tylko wówczas przestan˛e by´c samotny. Na kilka sekund zaległa kompletna cisza. Pó´zniej spokojnie odezwał si˛e Ortega. — Nie jestem pewien, czy wierz˛e w to wszystko. Całe z˙ ycie byłem katolikiem, ale jako´s mi si˛e nie chce wierzy´c, by Bóg mógł by´c takim małym uduchowionym ˙ Zydem, imieniem Nathan Brazil. Ale zakładajac, ˛ z˙ e mówisz prawd˛e — co nie270
koniecznie mam ochot˛e przyja´ ˛c — dlaczego nie wyrzuciłe´s wszystkiego na złom i nie zaczałe´ ˛ s od nowa? I dlaczego ciagn ˛ a´ ˛c ten nasz mały, brudny z˙ ywot? — Tak długo, jak długo tli si˛e ta iskra, pozwol˛e sprawom toczy´c si˛e, Serge — odpowiedział Brazil. — Mówiłem o tym przypadkowym czynniku. Tylko wtedy, gdy on zniknie, znikn˛e i ja, zrezygnuj˛e, by´c mo˙ze spróbuj˛e jeszcze raz — mo˙ze wreszcie musz˛e. Pragn˛e umrze´c, Serge — ale je˙zeli to zrobi˛e, zabior˛e wszystko ze soba.˛ Nie tylko ciebie, wszystkich i wszystko, poniewa˙z to ja stabilizuj˛e równanie wszech´swiata. A wy wszyscy jeste´scie moimi dzie´cmi, o które dbam. Nie mog˛e tego zrobi´c, póki jest gdzie´s jeszcze owa iskra, poniewa˙z póki ona si˛e tli, jeste´scie nie tylko wszystkim, co we mnie najgorsze, ale i tym, co najlepsze. W pokoju nadal rozległo si˛e t˛etnienie: łup, łup, łup, jedyny d´zwi˛ek. — My´sl˛e, z˙ e nie jeste´s Bogiem, Nat — odpowiedział Ortega gładko. — My´sl˛e, z˙ e jeste´s szalony. Ka˙zdy by zwariował, z˙ yjac ˛ tak długo. My´sl˛e, z˙ e jeste´s markowia´nskim zabytkiem, który oszalał po miliardach lat odci˛ecia od swojej własnej rasy. Gdyby´s był Bogiem, mógłby´s przecie˙z po prostu machna´ ˛c macka˛ i mie´c, co tylko zechcesz. Po có˙z ta cała w˛edrówka, ból i udr˛eka? — Varnett? — zawołał Brazil. — Chcesz to wyja´sni´c matematycznie? — Nie jestem pewien, czy Ortega nie ma racji — odpowiedział Varnett ostro˙znie. — Nie dlatego, z˙ eby to była jaka´s specjalna ró˙znica z praktycznego punktu widzenia. Widz˛e jednak, do czego zmierzasz. To jest ten sam dylemat, przed którym stajemy tu, przed pulpitem kontrolnym. — Powiedzmy, z˙ e pozwolimy zrobi´c Skanderowi to, co chce, zlikwidowa´c Komlandy — ciagn ˛ ał ˛ chłopiec. Powiedzmy, z˙ e Brazil poka˙ze mu dokładnie, jak to uczyni´c, jaki punkt na tablicy nacisna´ ˛c, w jakiej kolejno´sci i w jakich odst˛epach czasu. Sama jednak idea komunizmu i same Komlandy rozwin˛eły si˛e w toku normalnej ewolucji społecznej, niezale˙znie od tego, czy była ona słuszna czy nie. U ich podstaw legły niezliczone wydarzenia historyczne, warunki, idee Nie mo˙zna ich tak po prostu skaza´c na banicj˛e; trzeba by zmieni´c równanie tak, by nigdy nie powstały. Trzeba by zmieni´c całe równanie ludzko´sci, wszystkie wydarzenia w przeszło´sci, które doprowadziły do ich utworzenia. Nowa linia, która˛ stworzyłe´s, byłaby zupełnie nowa˛ konstrukcja˛ intelektualna,˛ nale˙załoby usuna´ ˛c wszystkie kluczowe punkty dziejów, które stworzyły Komów. By´c mo˙ze to było rozwiaza˛ nie. By´c mo˙ze, jakkolwiek złe, było to jedyne uj´scie. By´c mo˙ze człowiek zniszczyłby samego siebie, gdyby cho´c jeden z tych czynników nie istniał. By´c mo˙ze mieliby´smy wówczas do czynienia z czym´s znacznie gorszym. ˙ — Wła´snie — zgodził si˛e Brazil. — Zeby dokona´c jakichkolwiek powa˙znych zmian, musisz zmieni´c przeszło´sc´ , cała˛ struktur˛e. Nic nie znika tak po prostu. Nic te˙z nie pojawia si˛e ot, tak sobie. Jeste´smy suma˛ naszej przeszło´sci, i tej dobrej, i tej złej równie˙z. — Co wi˛ec robimy? — lamentował Skander. — Co mo˙zemy zrobi´c?
271
— Niewiele — odpowiedział Brazil spokojnie. — Wy — wi˛ekszo´sc´ z was — pragn˛eła władzy. Có˙z, to jest władza! — to mówiac, ˛ Brazil ruszył w stron˛e pulpitu sterowniczego. — Mój Bo˙ze! On tam wchodzi! — krzyknał ˛ Skander. — Strzelajcie, głupcy! — Umiau wypalił w jego stron˛e. W ciagu ˛ kilku sekund pozostali zrobili to samo, ładujac ˛ w t˛e mas˛e impulsy skoncentrowanej energii zdolne rozwali´c budynek. Brazil zatrzymał si˛e, wydawało si˛e, z˙ e wchłania energi˛e. Walili w niego wszyscy, nawet Wuju, bardzo celnie. A on trwał. ´ Swiatełka Wró˙zbity zamigotały szale´nczo, palace ˛ promienie wystrzeliły, uderzajac ˛ markowia´nskie ciało. Obrys postaci rozjarzył si˛e blaskiem, który po chwili zbladł i sczezł. Brazil stał nietkni˛ety. Przestali strzela´c. — Mówiłem wam, z˙ e nie mo˙zecie mnie zrani´c — powiedział Brazil. — Nikt z was nie mo˙ze mi zrobi´c krzywdy. — Cholera! — rzucił Ortega w´sciekle. — Twoje ciało w Murithel zostało podarte na strz˛epy! Dlaczego tu jest inaczej? — Oczywi´scie! Oczywi´scie! — wykrzyknał ˛ Skander z emocja.˛ — To ciało jest przecie˙z konstrukcja˛ intelektualna˛ mózgu Markowa, wy głupcy! Mózg nie pozwoli, by je zrani´c, poniewa˙z jest to wła´sciwie cz˛es´c´ samego mózgu! — Faktycznie — odpowiedział Brazil. — W rzeczywisto´sci nie musz˛e nawet tam w ogóle wchodzi´c. Mog˛e wydawa´c mózgowi polecenia stad. ˛ Mogłem to zrobi´c od pierwszej chwili, gdy weszli´smy do samej Studni. Chciałem wam tylko zademonstrowa´c. — Wydaje si˛e wi˛ec, z˙ e jeste´smy zdani na twoja˛ łask˛e, człowieku z cywilizacji Markowa — powiedział Rel. — Jakie sa˛ twoje zamiary? — Mog˛e stad ˛ porusza´c wszystkim w dowolnym miejscu — powiedział Brazil. — Wystarczy tylko wprowadzi´c dane do mózgu za po´srednictwem tego urza˛ dzenia sterowniczego i to wszystko. To prawda, z˙ e ka˙zdy typ posiada własny układ kontrolny, ale w razie pojawienia si˛e problemów sa˛ wzajemnie sprz˛ez˙ ane. Ka˙zdy układ kontrolny mo˙ze by´c przełaczony ˛ na dowolny wzorzec. — Ale powiedziałe´s — Ortega zaczał ˛ oponowa´c. — Mówiac ˛ j˛ezykiem Serge Ortegi — odpowiedział Brazil z nuta˛ rozbawienia w głosie — kłamałem. Wuju odłaczyła ˛ si˛e od nich i podbiegła do niego, padajac ˛ przed nim na twarz, cała dr˙zaca. ˛ — Prosz˛e! Prosz˛e, nie rób nam krzywdy! — błagała. W jego głowie zabrzmiało niesko´nczone współczucie.
272
— Nie mam zamiaru ci˛e skrzywdzi´c, Wuju. Jestem tym samym Nathanem Brazilem, jakiego znała´s od poczatku ˛ tej całej szalonej historii. Zmieniłem si˛e jedynie fizycznie. Nic ci nie zrobiłem, nic. Wiesz, z˙ e nie mógłbym ci˛e skrzywdzi´c. — Ton głosu, w którym brzmiała gorycz, nabrał akcentu gł˛ebokiej udr˛eki pomieszanej z samotno´scia˛ niewiarygodnie długiego z˙ ywota. — To nie ja strzelałem do ciebie, Wuju — powiedział. Zacz˛eła płaka´c; wstrzasał ˛ nia˛ gł˛eboki, niepowstrzymany szloch. — O mój Bo˙ze, Nathan! Tak mi przykro! Zawiodłam ci˛e! Zamiast zaufania, dałam ci tylko l˛ek! O, Bo˙ze! Tak mi wstyd! Chc˛e umrze´c! — lamentowała. Vardia podeszła do niej, próbujac ˛ ja˛ pocieszy´c. Odepchn˛eła dziewczyn˛e. — Mam nadziej˛e, z˙ e teraz jeste´s zadowolony! — rzuciła mu Vardia. — My´sl˛e, z˙ e teraz si˛e sobie podobasz! Mo˙zesz mi zrobi´c co chcesz, ale nie m˛ecz jej ju˙z! Brazil westchnał: ˛ — Nikt nie mo˙ze kogo´s dr˛eczy´c w ten sposób — odpowiedział łagodnie.. — Tak jak i ja, mo˙zesz tylko sama si˛e dr˛eczy´c. Witaj w´sród ludzi, Vardio. Nie zwa˙zajac ˛ na siebie okazała´s współczucie, trosk˛e o innych. Byłoby to nie do pomy´slenia u dawnej Vardii. Je˙zeli nikt z was nadal nie jest w stanie zrozumie´c, mam zamiar zrobi´c co´s dla was, nie wam. Przynajmniej w wi˛ekszo´sci. — Przechylił si˛e, zwracajac ˛ do nich. ˙ — Nie jeste´scie doskonali. Zadne z was nie jest. Doskonało´sc´ jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składowa.˛ Nie dr˛eczcie si˛e, porzu´ccie wasz l˛ek. Stawcie mu czoła! Walczcie z nim! Walczcie z nim dobrocia,˛ lito´scia,˛ miłosierdziem, współczuciem! Pobijcie go! — Jeste´smy suma˛ tego, co dziedziczymy i faktycznej przeszło´sci — przypomniał mu Rel. — To, czego z˙ adasz, ˛ mo˙ze rzeczywi´scie by´c mo˙zliwe, ale Studnia przeznaczenia uwypukliła nasze wady. Czy to rozsadne ˛ oczekiwa´c, by´smy z˙ yli według takich reguł, gdy mamy nawet trudno´sci z ich zrozumieniem? — Mo˙zesz tylko spróbowa´c — powiedział Brazil. — Jest w tym równie˙z wielko´sc´ . T˛etnienie nie ustawało. Łup, łup, łup! — Co to za hałas? — spytał, zawsze praktyczny Ortega. — Obwody Studni sa˛ otwarte do mózgu — odparł Brazil. — Czeka na instrukcje. — A jakie to b˛eda˛ instrukcje? — spytał Varnett nerwowo. — Musz˛e dokona´c pewnych poprawek i wprowadzi´c je do mózgu — wyja´snił Brazil. — Kilka drobnych zmian, po to, aby nikt nie mógł przez przypadek odkry´c powtórnie równania pełniacego ˛ rol˛e klucza. Nie jestem pewien, czy chciałbym powtarza´c to wszystko — a gdybym został do tego zmuszony, nie ma gwarancji, z˙ e kto´s inny nie skorzystałby z okazji, zniszczył struktur˛e i wyrzadził ˛ szkod˛e nie do naprawienia bilionom, które takiej szansy nigdy nie miały. Na wszelki jednak wypadek Wrota Wej´sciowe do Studni zostana˛ przestawione tak, by reagowa´c tylko na moje rozkazy. Wzmocniony zostanie równie˙z system bezpiecze´nstwa, tak, by mózg wezwał mnie, gdyby sprawy przybrały zły obrót. 273
Skander za´smiał si˛e zdumiony: — A wi˛ec to wszystko? — powiedział z ulga.˛ — To mnie jak najbardziej zadowala — o´swiadczył Rel. Chodzi nam tylko o to, z˙ eby nie było z˙ adnych zakłóce´n. Przez krótka˛ chwil˛e zapomnieli´smy o tym — ale teraz znowu panujemy nad soba.˛ — Bardzo małe zmiany sa˛ mo˙zliwe bez zakłócenia czegokolwiek — powiedział Brazil. — Nie mog˛e zrobi´c z˙ adnego spektakularnego posuni˛ecia bez naruszenia porzadku, ˛ w jakim uło˙zone sa˛ pewne rzeczy. Mog˛e natomiast, jak powiedziałem, wprowadzi´c małe korekty. Po pierwsze — mam zamiar zapewni´c, by nie pojawiło si˛e ju˙z wi˛ecej nic takiego jak gaz Ambreza, który zredukował ludzi typu 41 na tym s´wiecie do stanu małpy, mam równie˙z zamiar dokona´c kilku lokalnych regulacji rozwoju techniki. Poniewa˙z nie mog˛e znie´sc´ ich widoku w takim stanie, mam zamiar wprowadzi´c do atmosfery typu 41 zwiazek, ˛ który rozbije czasteczki ˛ gazu na zwiazki ˛ nieszkodliwe, a jednocze´snie mam zamiar uczyni´c ze´n sze´sciokat ˛ absolutnie nietechnologiczny. Nie wiem, jak si˛e zdołaja˛ rozwina´ ˛c, zało˙ze˛ si˛e jednak, z˙ e b˛edzie to lepsze, ni˙z ich obecny los. — A co z nami? — spytał Hain. — Nie zmieni˛e waszego wn˛etrza — powiedział Brazil. — Gdybym to zrobił, w ogóle by´scie nie z˙ yli. Zrobi´c co´s innego oznaczałoby wprowadzi´c paradoks, a to mogłoby wszystko pomiesza´c. Musz˛e wi˛ec sobie radzi´c z wami takimi, jakimi jeste´scie. Brazil zdawał si˛e my´sle´c przez chwil˛e, a potem powiedział, głosem, który brzmiał jak grom. — Elkinosie Skander! Chciałe´s uratowa´c ludzka˛ ras˛e, po drodze jednak sam utraciłe´s całe człowiecze´nstwo. Kiedy cel u´swi˛eca wszelkie s´rodki, nie jeste´s lepszy, a pewnie gorszy, ni˙z ci, którymi pogardzasz. Na Dalgonii zostało siedem ciał. Siedem istot ludzkich, które zgin˛eły, bo ci zaufały, pomagały, które stały si˛e ofiara˛ twojej z˙ adzy ˛ władzy. Nie mog˛e ich zapomnie´c. Je˙zeli zmieni˛e lini˛e czasu, przywróc˛e ich z˙ yciu, wtedy wyma˙ze˛ równie˙z to wszystko, co si˛e zdarzyło. Jeste´s godny po˙załowania, Skander, z˙ al mi tego, kim mógłby´s zosta´c. Moje instrukcje dla mózgu brzmia: ˛ sprawiedliwo´sc´ jako wynik przeszło´sci. Skander zawył: — To nie byłem ja! To Varnett! Chciałem uratowa´c s´wiaty! Chciałem. . . I nagle Skander zniknał. ˛ — Dokad ˛ poszedł? — spytał Rel. — Do s´wiata na jego miar˛e, w formie na jaka˛ zasłu˙zył — odpowiedział Brazil. By´c mo˙ze b˛edzie tam szcz˛es´liwy, by´c mo˙ze znajdzie sprawiedliwo´sc´ . Pozwólmy mu wyj´sc´ na spotkanie swojego losu. Brazil urwał na chwil˛e, a pó´zniej ozwał si˛e ponownie tym samym ogromnym głosem. — Datham Hain! — zawołał. — Jeste´s produktem okropnego z˙ ycia. Zrodzony z zarazy, szerzysz ja! ˛ 274
— Nigdy nie miałem szansy i´sc´ inna˛ droga˛ ni˙z ta, która˛ obrałem! — krzyknał ˛ Hain wyzywajaco. ˛ — Wiesz o tym! — Wi˛ekszo´sc´ produktów złego s´rodowiska okazuje si˛e jeszcze gorsza ni˙z ich otoczenie — przyznał Brazil. — A jednak niektóre najwi˛eksze postacie ludzkiego rodu pochodziły wła´snie z takich otchłani, a mimo to je przezwyci˛ez˙ yły. Ty nie zdołałe´s, ale masz inteligencj˛e i mo˙zliwo´sci, by tego jeszcze dokona´c. Dzi´s jeste´s ˙ mi ciebie, a poniewa˙z ci˛e z˙ ałuj˛e, spełni˛e twoje z˙ yczenie. zaraza.˛ Zal Hain urósł nieco, jego czarne ubarwienie zmieniło si˛e na białe. Mógł to obserwowa´c na futrze pokrywajacym ˛ jego przednie nogi. — Przemieniłe´s mnie w wielmo˙ze˛ ! — wykrzyknał, ˛ z zadowoleniem i ulga.˛ — Jeste´s najpi˛ekniejszym rozpłodowcem w królestwie Akkafii — powiedział Brazil. — Kiedy wrócisz do pałacu, nie zostaniesz rozpoznany. B˛edziesz na poczatku ˛ cyklu rozrodczego. Baron Azkfru ujrzy ci˛e i oszaleje z po˙zadania. ˛ B˛edziesz jego królowa,˛ zrodzisz jego królewskiego potomka. To jest twoje nowe przeznaczenie, Hain. Jeste´s zadowolony? — To wszystko, o czym mógłbym marzy´c — powiedział Hain i zniknał. ˛ Wuju spojrzała na Brazila z wyrazem, w´sciekło´sci na twarzy. — Dałe´s to temu sukinsynowi? Jak mogłe´s tak wynagrodzi´c tego. . . tego potwora? — Hain otrzymuje to, czego chciał, ale to nie nagroda, Wuju — odpowiedział Brazil. — Widzisz, oni zataili przed przybyszem jeden fakt z z˙ ycia Akkafii. Wi˛ekszo´sc´ Marklingów jest wysterylizowanych i te wykonuja˛ cała˛ prac˛e. Nieliczne sa˛ hodowane jako egzemplarze rozpłodowe. Rodza˛ one w jednym miocie setk˛e, albo i wi˛ecej młodych, ale potomstwo l˛egnie si˛e wewnatrz ˛ ciała matki i z˙zera je stopniowo. Wuju chciała co´s powiedzie´c, ale wydała tylko krótki okrzyk: — Ooooch — kiedy dotarła do niej cała potworno´sc´ przeznaczenia Haina. — Slelcro´nczyku! — zawołał Brazil. — Stanowisz dla mnie problem. Osobis´cie nie lubi˛e waszej małej cywilizacji, nie lubi˛e i ciebie. Wprowadziłem niewielkie poprawki, w wyniku których Nagrywacze pracuja˛ teraz wyłacznie ˛ ze Slelcro´nczykami, a nie z dowolna˛ czujac ˛ a˛ ro´slina.˛ Ale ty osobi´scie stanowisz problem. Jeste´s zbyt niebezpieczny, by dopu´sci´c ci˛e do technologu Czill — wiesz zbyt wiele. Jednocze´snie wiesz zbyt wiele o tym, co jest tu, by powróci´c do Slelcron. Wydaje mi si˛e jednak, z˙ e nie wpłynałe´ ˛ s na wypraw˛e w jakikolwiek istotny sposób. Gdyby´s nie opanował Vardii, nic by si˛e nie zmieniło. Dlatego te˙z — nie zrobiłe´s tego, a w istocie — nie mogłe´s tego uczyni´c. Wydawało si˛e, z˙ e nic si˛e nie zmieniło, nastapiła ˛ jednak zmiana w ciele Czillianki. — Có˙z wi˛ec zamierzasz zrobi´c ze mna˛ i z moja˛ siostra? ˛ — spytały Vardia i zielony „kaktus” z Czill jednocze´snie. W s´wiadomo´sci wszystkich obecnych z wyjatkiem ˛ Brazila przeniesienie w Slelcron nigdy nie miało miejsca. Slelcron 275
stał si˛e tylko zabawnym miejscem, pełnym kwiatów i wielkich pszczół, a przej´scie odeszło w niepami˛ec´ . Nawet jednak teraz Vardia noszaca ˛ ludzka˛ posta´c nie miała dla swej siostry wi˛ecej uczu´c ni˙z wówczas, gdy pod jej postacia˛ ukrywał si˛e stwór ze Slelcron. Przeszła przez t˛e sama˛ co poprzednio udr˛ek˛e psychiczna˛ i czuła si˛e obca swojej siostrze. Wszystko było tak jak przedtem. — Jeste´s teraz dawna˛ Vardia, a nie swoja˛ siostra˛ — zauwa˙zył Brazil. — My´sl˛e, z˙ e b˛edziesz najszcz˛es´liwsza, je´sli wrócisz do Czill, do Centrum. Mo˙zesz wiele zrobi´c, mo˙zesz opowiedzie´c cała˛ t˛e histori˛e. Nie b˛eda˛ mogli skorzysta´c z twojej opowie´sci, dosta´c si˛e tutaj, ale ich my´sliciele moga˛ w niej znale´zc´ z´ ródło inspiracji przy wyborze najbardziej obiecujacych ˛ projektów. Ruszaj! Znikła. Było ich ju˙z mniej: prócz Brazila — Wró˙zbita z Relem, Varnett, Wu Ju-li, Ortega i pierwotna Vardia. — Wró˙zbito z Relem — powiedział Brazil — twoja rasa intryguje mnie. Dwupłciowa, dwie całkowicie odmienne formy połaczone ˛ w par˛e, w jeden organizm, jeden wyposa˙zony w moc, a drugi w wej´scia i wyj´scia czuciowe. Jeste´scie dobrymi lud´zmi, z ogromnymi mo˙zliwo´sciami. By´c mo˙ze zdołaliby´scie przenie´sc´ wiadomo´sc´ i osiagn ˛ a´ ˛c ten poziom. — Odsyłasz nas wi˛ec? — spytał Rel. — Nie — odparł Brazil. — Nie do sze´sciokata. ˛ Wasza rasa jest bliska zewn˛etrznej ekspansji w swoim sektorze. Wła´snie w pobli˙zu punktu zwrotnego stosowane jest pytanie o cele. Wysyłam was do waszych ludzi w ich s´wiecie z wiadomo´scia.˛ Dar Wró˙zbity b˛edzie was wyró˙zniał. By´c mo˙ze uda si˛e wam zawróci´c swoich, a mo˙ze nie. Zale˙zy to od was. Id´zcie! Wró˙zbita i Rel znikn˛eli. — Varnett — powiedział Brazil, a chłopak podskoczył jak ugodzony pociskiem. — Co masz dla mnie w swojej czarodziejskiej walizeczce, Brazil — spytał z udawana˛ zuchwało´scia.˛ — Sa˛ ró˙zne poziomy w Komlandach, niektóre z nich lepsze od innych — zauwa˙zył Brazil. — Twój nie posunał ˛ si˛e jeszcze zbyt daleko. Nawet s´wiat Vardii mo˙ze si˛e jeszcze zmieni´c. Najgorszy z wszystkich jest Dedalus. Poszedł droga˛ manipulacji genetycznych, jak wiesz. Wszyscy wygladaj ˛ a˛ tak samo, mówia˛ tak samo, my´sla˛ tak samo. Zachowali Jaki´s szczatkowy ˛ podział na kobiety i m˛ez˙ czyzn, ale in˙zynierowie pomy´sleli nawet o tym. Ludzie sa˛ obojnakami — małe m˛eskie genitalia umieszczone nad pochwa.˛ Rozmna˙zaja˛ si˛e tylko raz, a pó´zniej traca˛ wszelkie seksualne po˙zadanie ˛ i z˙ ywotno´sc´ . Ka˙zdy ma jedno dziecko, które oczywi´scie jest identyczne z rodzicami, przekazywane pa´nstwu i przez nie pó´zniej wychowywane. Jest to groteskowe mrowisko, by´c mo˙ze jednak tak wła´snie wyglada ˛ przyszło´sc´ . Nie maja˛ tam nawet imion, maja˛ wbudowane posłusze´nstwo 276
i zadowolenie. Władza spoczywa w r˛eku Komitetu Centralnego. Ta mała grupa zachowuje swoje mo˙zliwo´sci seksualne, a jej członkowie ró˙znia˛ si˛e od siebie troch˛e. Społecze´nstwo jest zaprogramowane tak, by słucha´c bez zastrze˙ze´n ka˙zdego z tych przywódców. Komitet był doskonałym celem i wykorzystał to syndykat handlarzy gabki, ˛ który go obecnie kontroluje. Obawiam si˛e, z˙ e to, o co im ostatecznie chodzi, to rodzaj in˙zynierii genetycznej dla wszystkich, z nimi u steru. Daj˛e ci szans˛e odwrócenia biegu spraw. To, co zrobili ze mna˛ Mumiowie, ja zrobi˛e teraz z toba.˛ B˛edziesz Przewodniczacym ˛ Centralnego Komitetu Raju, dawniej nazywanego Dedalusem. B˛edziesz nowym Przewodniczacym. ˛ Stary wła´snie umarł, a ciebie wła´snie odmro˙zono, by´s stanał ˛ u steru. Je˙zeli mówiłe´s szczerze to, co mówiłe´s, mo˙zesz wykurzy´c handlarzy gabki ˛ z najpewniej przez nich dzier˙zonej planety i przywróci´c t˛e planet˛e własnej inicjatywie. Rewolucja b˛edzie łatwa — ludzie b˛eda˛ posłuszni bez szemrania. Twój przykład i twoje wysiłki powinny odstr˛eczy´c innych od wzorowania si˛e na Dedaliusie. Wszystko zale˙zy od ciebie. Ty rzadzisz. ˛ — A co si˛e stanie z umysłem nowego Przewodniczacego? ˛ — spytał Varnett. — A˙z moim ciałem? — Zwykła zamiana — wyja´snił Brazil. — Nowy chłopak obudzi si˛e jako nietoperz w twoim starym sze´sciokacie. ˛ Da sobie rad˛e. Urodził si˛e, by przewodzi´c. — Ale nie w tamtym domu wariatów — za´smiał si˛e Varnett. — W porzadku, ˛ zgadzam si˛e. — Bardzo dobrze — powiedział Brazil. — Jedno pozostawi˛e jednak tobie. Gdyby´s kiedykolwiek zapragnał, ˛ ka˙zde Wrota Markowa otworza˛ si˛e przed toba,˛ po to, by sprowadzi´c si˛e tutaj, na stałe. B˛edziesz miał nowe ciało, a wi˛ec nikt ci˛e nie rozpozna. Pozostałby´s tu a˙z do s´mierci, ale miałby´s przynajmniej wybór. Varnett kiwnał ˛ głowa˛ trze´zwo: — W porzadku. ˛ My´sl˛e, z˙ e rozumiem — powiedział i znikł. — Serge Ortega — westchnał ˛ Brazil. — Co do diabła mam zrobi´c z takim starym szubrawcem jak ty? — O, do diabła z tym, Nat, a co za ró˙znica? — odpowiedział Ortega, i rzeczywi´scie tak my´slał. — Tym razem wygrałe´s. — Czy rzeczywi´scie jeste´s tu szcz˛es´liwy, Serge? Czy te˙z mo˙ze była to po prostu cz˛es´c´ gry? — Jestem szcz˛es´liwy — odparł w˛ez˙ oczłek. — Do licha, Nat, byłem ju˙z tak cholernie znudzony w tym starym miejscu, z˙ e gotów byłem si˛e zabi´c. Stało si˛e tak cholernie cywilizowane, a ja byłem zbyt stary, by odkrywa´c nowe horyzonty. Dostałem si˛e tutaj i miałem bal przez 80 lat. Chocia˙z t˛e rund˛e przegrałem, była to s´wietna zabawa. Nie chciałbym tego za z˙ adne skarby straci´c. Brazil za´smiał si˛e: — W porzadku, ˛ Serge. Ortega zniknał. ˛ — Gdzie go posłałe´s? — spytała Vardia z wahaniem. 277
— Osiemdziesiat ˛ lat to s´rednia długo´sc´ z˙ ycia Ulika — odpowiedział Brazil. — Serge nie zaczał ˛ ab ovo, a wi˛ec jest ju˙z bardzo starym człowiekiem. Został mu rok, pi˛ec´ , mo˙ze dziesi˛ec´ . Nie powierzałbym mu przezwyci˛ez˙ enia systemu, ale wła´sciwie dlaczego nie? Niech wraca do z˙ ycia i cieszy si˛e nim. — A wi˛ec pozostali´smy tylko we troje — powiedziała Wuju spokojnie. Obraz Brazila nagle zamigotał, a potem rozjarzył si˛e drobniutkimi ziarenkami. Kształt zawirował, zmienił si˛e i nagle stanał ˛ przed nia˛ stary Nathan Brazil w ludzkiej postaci w kolorowym odzieniu, które nosił wtedy na statku. — O mój Bo˙ze! — westchn˛eła Wuju, jak gdyby ujrzała zjaw˛e. — Sko´nczyły si˛e boskie czyny — powiedział z wyra´zna˛ ulga˛ w głosie. — Powinna´s wiedzie´c, z kim w rzeczywisto´sci masz do czynienia. — Nathan? — powiedziała z wahaniem, robiac ˛ krok ku niemu. Podniósł r˛ek˛e i wstrzymał ja˛ z westchnieniem. — Nie, Wuju. Nic by z tego nie było. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. I tak by z tego nic nie było. Zasługujecie na co´s wi˛ecej ni˙z to, co dało wam z˙ ycie. Sa˛ i inne tobie podobne, wiesz przecie˙z. Ludzie, którym nigdy nie była dana szansa, by urosna´ ˛c, tak jak tobie. Trzeba im troch˛e czuło´sci i wiele opieki. Poznała´s okropnos´ci gabki, ˛ Wuju, i sposób, w jaki niektórzy ludzie potrafia˛ wykorzystywa´c innych. A ty, Vardia, znasz ju˙z teraz kłamstwo, na którym zbudowano filozofi˛e komunistyczna.˛ Rozmawiałem z wami, obserwowałem was bardzo uwa˙znie. Wprowadziłem cała˛ t˛e informacj˛e plus wszystko, co odczytał mózg w czasie waszego pobytu tutaj. Mózg odpowiedział, zalecajac ˛ najlepsza˛ przyszło´sc´ dla was. Gdyby´smy si˛e pomylili — tzn. mózg i ja — po odbyciu próby, która˛ zamierzam przeprowadzi´c, wówczas stoi przed wami taki sam wybór jak przed Varnettem. Po prostu podejdziecie do Wrót — nie musicie nawet wchodzi´c. Po prostu dosta´ncie si˛e na statek przelatujacy ˛ w pobli˙zu s´wiata Markowa. Je˙zeli zechcecie, Wrota połkna˛ was bez niepokojenia statku, pasa˙zerów czy załogi. Po prostu w tajemniczy sposób znikniecie. Wyladujecie ˛ z powrotem w Strefie. Tak jak i Varnett, b˛edziecie si˛e musiały znowu zda´c na Wrota Strefy. Kiedy tu si˛e ju˙z znajdziecie, nie b˛edzie dla was powrotu. Popatrzcie na to jednak przez chwil˛e tak jak ja. I pami˛etajcie, co powiedziałem o waszym mo˙zliwym wkładzie. Dwoje ludzi mo˙ze zmieni´c s´wiat, je˙zeli tylko chce. — Ale co. . . — zacz˛eła pytanie Wuju, ale uci˛eła wpół zdania. Oba ciała nie znikły, tylko upadły niczym odzie˙z, z której uszedł wła´sciciel. Le˙zały na podłodze niczym kupka łachmanów. Brazil podszedł i starannie poprawił je, tak z˙ e wygladały ˛ jak gdyby spały. — No dobrze, a teraz co, Brazil? — powiedział do siebie, a jego głos zadudnił echem w pustej sali. Teraz wrócisz i b˛edziesz czekał — powiedział głos w jego umy´sle.
278
A co z ciałami? — zastanowił si˛e. Jako´s nie mógł ich po prostu przemieni´c w par˛e. Mimo, z˙ e ich wła´scicielki odeszły, ciała z˙ yły niczym puste ro´sliny. Niczego wi˛ecej jednak oczywi´scie nie dało si˛e zrobi´c. Dla niego były teraz po prostu wspomnieniem, dziwna˛ mieszanina˛ miło´sci i udr˛eki. Przedłu˙zył nieunikniony koniec. Ozwał si˛e trzask i ciała znikn˛eły, obróciły si˛e znowu w pierwotna˛ energi˛e. — Och, do diabła z tym — powiedział Nathan Brazil i równie˙z zniknał. ˛ Sterownia była teraz pusta. Mózg Markowa odnotował ten fakt i posłusznie wyłaczył ˛ s´wiatła.
Na „Ziemi”, planecie obiegajacej ˛ gwiazd˛e w pobli˙zu najdalszego ´ galaktyki Andromedy kranca Elkinos Skander spoczywał na grzbiecie Haina, spogladaj ˛ ac ˛ na zgromadzonych w sterowni ludzi. Potem, nagle, wszystko si˛e zmieniło. Rozejrzał si˛e dookoła. Otaczajace ˛ go przedmioty były s´mieszne i zniekształcone. Nie rozró˙zniał kolorów poza jednym: wszechogarniajacej ˛ sepii. Rozejrzał si˛e zmieszany. Przeszedłem kolejna˛ przemian˛e — pomy´slał. — Tym razem ostatnia? ˛ — Miejsce wyglada ˛ raczej przyjemnie — pomy´slał, kiedy troch˛e si˛e przyzwyczaił do zniekształconego obrazu. Wsz˛edzie lasy, troch˛e wysokich gór, dziwne trawy i nieznane gatunki drzew, ale tego nale˙zało si˛e spodziewa´c. Wokoło było pełno zwierzat, ˛ w wi˛ekszo´sci pasacych ˛ si˛e ro´slino˙zerców. Bardzo przypominaja˛ jelenie — zauwa˙zył z niejakim zaskoczeniem. Pewne ró˙znice, ale w sumie na pewno nie wygladałyby ˛ niezwykle w pasterskim s´wiecie ludzi. Popatrzył po sobie, natrafił wzrokiem na cie´n swojej głowy na trawie. Jestem jednym z nich — zrozumiał nagle, zaszokowany. Jestem jeleniem. Nie mam jednak rogów jak tamte wielkie samce, a wi˛ec musz˛e by´c łania.˛ Jeleniem? — pomy´slał dociekliwie. Dlaczego jeleniem? Dalej nad tym rozmy´slał, gdy nagle trawa jak gdyby wybuchła wyciem i dziwnymi kształtami. Wielkie kanciaste ciała o twarzach umieszczonych na klatce piersiowej i z wielkimi, ogromnymi z˛ebami. Obserwował, jak w pobli˙zu Murniowie odbili wielka˛ łani˛e od stada i otoczyli ja.˛ Nagle cisn˛eli w nia˛ kilka oszczepów, a ona upadła w bezgło´snej agonii i tak le˙zała, rzucajac ˛ si˛e i broczac ˛ krwia,˛ ciagle ˛ jeszcze z˙ ywa. Murniowie rzucili si˛e na nia,˛ wyrywajac ˛ kawały mi˛esa, po˙zerajac ˛ ja˛ z˙ ywcem. By´c z˙ ywcem po˙zarty! — pomy´slał w przera˙zeniu, nagle tkn˛eła go s´lepa panika. Ruszył, uciekajac ˛ od tego widoku.
280
Wtem wprost przed nimi inna grupa Murniów wypadła jak spod ziemi i otoczyła innego jelenia, a potem zacz˛eła go po˙zera´c. Sa˛ wsz˛edzie dookoła! — zrozumiał. To ich s´wiat! Jestem dla nich po prostu po˙zywieniem! P˛edził, wymykajac ˛ si˛e kilkakrotnie pogoni. Otoczony był przez tysiace ˛ Murniów, a wszyscy zdali si˛e by´c strasznie głodni. Kiedy tak wyczerpywał si˛e w szalonym biegu, wiedział, z˙ e cho´cby uszedł z z˙ yciem dzi´s, b˛edzie im si˛e musiał wymkna´ ˛c równie˙z i jutro, i pojutrze, i jeszcze pó´zniej, i dokadkolwiek ˛ nie umknie, zawsze b˛edzie wi˛ecej s´cigajacych ˛ ni˙z s´ciganych. Pr˛edzej czy pó´zniej dostana˛ mnie! — pomy´slał w popłochu. Na Boga! Nie chc˛e by´c po˙zarty z˙ ywcem! Musz˛e umkna´ ˛c zem´scie Brazila! Wpadł na wzgórza, z trudem odzyskujac ˛ równowag˛e. Teraz, kiedy zdecydował si˛e, jak b˛edzie działa´c dalej, poczuł ogarniajacy ˛ go spokój. — Tam. Tam w górze! — powiedział sobie w duszy rado´snie. Zatrzymał si˛e i popatrzył wzdłu˙z zbocza. Ponad kilometr prosto w dół na skały — zauwa˙zył z zadowoleniem. Zbiegł w dół i skr˛ecił w stron˛e urwiska. Zdecydowanie, wkładajac ˛ w to wszystkie siły, wbiegł na skał˛e i rzucił si˛e z niej w dół. Widział, jak skała p˛edzi mu na spotkanie, ból jaki zaraz go przeszył, był niewielki. Skander obudził si˛e. Sam fakt, z˙ e si˛e obudził, był dla niego wstrzasem. ˛ Rozejrzał si˛e dokoła. Znowu znajdował si˛e na równinie, na skraju lasu. Jego cie´n powiedział mu wszystko. Znowu był jeleniem. Nieee! — wrzasnał ˛ w duchu, wstrzasany ˛ trwoga.˛ Wykiwam sukinsyna! Jako´s musz˛e go wykiwa´c! Na tym s´wiecie było jednak wiele jeleni i mnóstwo Murniów, a Skander musiał jeszcze sze´sc´ razy umiera´c.
Raj, kiedy´s zwany Dedalusem, planeta w pobli˙zu Syriusza Varnett z j˛ekiem otworzył oczy. Było mu zimno. Rozejrzawszy si˛e wokół, dostrzegł kilku ludzi przygladaj ˛ acych ˛ mu si˛e ciekawie. Wszyscy byli dokładnie tacy sami. Nie wygladali ˛ nawet na m˛ez˙ czyzn czy kobiety. Płaskie piersi i sutki, ale z˙ adnej naprawd˛e kobiecej cechy. Ich ciała były gibkie i muskularne, jaka´s mieszanina cech m˛eskich i kobiecych. Wszyscy mieli małe waskie ˛ genitalia w miejscu, w którym powinny by´c, ale ze swojego punktu obserwacyjnego mógł poni˙zej dostrzec niewielkie zagł˛ebienie. Wszyscy byli w tym miejscu zupełnie nie owłosieni. — Gdyby to robi´c w króla karowego — - pomy´slał — mo˙zna by by´c jednocze´snie m˛ez˙ czyzna˛ i kobieta.˛ — Czy dobrze si˛e czujesz? — spytał jeden z nich głosem brzmiacym ˛ po m˛esku, ale z jakim´s kobiecym za´spiewem. — Czy dobrze si˛e czujesz? — spytał drugi identycznym głosem. — Tak. . . tak sadz˛ ˛ e — odpowiedział z wahaniem i usiadł. — Troch˛e mi si˛e kr˛eci w głowie, to wszystko. — To minie — powiedział tamten. — Jak z twoja˛ pami˛ecia? ˛ — Krucho — odpowiedział ostro˙znie. — B˛ed˛e potrzebował od´swie˙zenia. — Nie ma problemu — odparł tamten. Zaczał ˛ ich wypytywa´c o imiona, i nagle przypomniał sobie. Na jego planecie nie u˙zywano imion. — Jego planeta! Jego! — Chciałbym zaraz przystapi´ ˛ c do pracy — powiedział. — Oczywi´scie — odpowiedział ten drugi — poprowadzili go ze sterylnie czystego pomieszczenia szpitalnego równie˙z sterylnym korytarzem. Szedł za nimi, wsiadł do windy, razem wjechali na najwy˙zsze pi˛etro. Ostatnie pi˛etro najwyra´zniej było zaj˛ete przez kompleks biurowy. Wsz˛edzie kr˛ecili si˛e pracownicy, co´s wpinali w teczki, przepisywali, klepali klawiatury komputerowych ko´ncówek.
282
Zauwa˙zył, z˙ e wszyscy byli od niego nieco mniejsi. Niedu˙zo, ale w s´wiecie, w którym wszyscy byli absolutnie identyczni, taka ró˙znica była wyra´znie widoczna, tak jakby Kuzyn Nietoperz wszedł do pokoju. Jego biuro było du˙ze i dobrze wyposa˙zone. Biała wykładzina dywanowa na całej podłodze, gruba i mi˛ekka, nadajaca ˛ jego krokom niezwykłej spr˛ez˙ ysto´sci. W gabinecie stało ogromne biurko i fotel z wysokim oparciem. Zauwa˙zył brak jakichkolwiek innych mebli, co sprawiało, z˙ e pokój zdawał si˛e nagi. — Przynie´scie mi zbiorczy raport o stanie głównych obszarów planety — polecił. — A potem zostawcie mnie na chwil˛e, bym mógł go przestudiowa´c. Skłonili si˛e lekko i opu´scili gabinet. Wyjrzał przez przeszklona˛ s´cian˛e za jego biurkiem. Przed nim rozciagał ˛ si˛e kompleks identycznych budynków. Szerokie, obsadzone drzewami ulice, kilka niewielkich ziele´nców, masa identycznych sylwetek spieszacych ˛ w ró˙znych sprawach. Niebo miało kolor niebieskawy, nie tak bł˛ekitny jak w jego rodzinnym s´wiecie, ale niebrzydki. Po niebie ciagn˛ ˛ eły nieliczne puszyste chmurki. W oddali zdołał dostrzec kawałki ziemi uprawnej. Wyglada ˛ to na miejsce bogate, spokojne i wydajne — pomy´slał. Oczywi´scie pogoda i ukształtowanie terenu mogły spowodowa´c zmiany w stylu z˙ ycia w skali planetarnej, mógł si˛e jednak zało˙zy´c, z˙ e te ró˙znice były minimalne. Wrócili asystenci z plikiem p˛ekatych skoroszytów. Podzi˛ekował sucho i polecił wyj´sc´ . Nie było luster, ale s´wiatło odbijało go w okiennych szybach. Wygladał ˛ tak samo jak oni, tylko o pi˛ec´ dziesiat ˛ centymetrów wy˙zszy i proporcjonalnie nieco t˛ez˙ szy. Czuł swoje m˛eskie genitalia. Czuł je zupełnie tak samo jak wtedy, gdy był Kuzynem Nietoperzem. Si˛egnał ˛ troch˛e ni˙zej i natrafił na mała˛ pochw˛e. Rozło˙zył troch˛e papierów, tak by sprawiały wra˙zenie, z˙ e je studiuje. Owszem, zrobi to, w swoim czasie, oczywi´scie, ale nie teraz. Zauwa˙zył na biurku mały telefon wewn˛etrzny i uruchomił go, zajmujac ˛ miejsce w wielkim fotelu. Po drugiej strome do pokoju wpadł urz˛ednik, bijac ˛ wszelkie rekordy szybko´sci, podbiegajac ˛ do biurka i stajac ˛ na baczno´sc´ . — Znalazłem pewne wskazówki — powiedział do urz˛ednika powa˙znie — i˙z niektórzy członkowie Prezydium moga˛ by´c chorzy. Chc˛e mie´c zespół wiejskich lekarzy — o ile mo˙zliwe — nie stad ˛ — w moim gabinecie tak szybko, jak to mo˙zliwe. Chc˛e by wykonano to dokładnie i natychmiast. Jak pr˛edko moga˛ tu by´c? — Je´sli chcesz, by pochodzili z miejsc w miar˛e mo˙zliwo´sci jak najbardziej odległych od o´srodków rzadowych ˛ — dziesi˛ec´ godzin. — Odpowiedział urz˛ednik sucho. — A wi˛ec dobrze — skinał. ˛ — Kiedy tylko dotra˛ tu, maja˛ si˛e stawi´c od razu u mnie i nie kontaktowa´c si˛e z nikim. Nikt nie mo˙ze nawet wiedzie´c, z˙ e po nich posłano. Chc˛e powiedzie´c: absolutnie nikt, nawet inni pracownicy biura. 283
— Zajm˛e si˛e tym osobi´scie, Panie Przewodniczacy ˛ — odpowiedział urz˛ednik i odwrócił si˛e do wyj´scia. I to by było na tyle w sprawie „gabkowców” ˛ — pomy´slał — Poczekaj! — zawołał nagle do wychodzacego ˛ urz˛ednika. — Tak, Panie Przewodniczacy? ˛ — Co trzeba załatwi´c, by mie´c troch˛e seksu? Urz˛ednik miał min˛e zdziwiona˛ i ogłupiała.˛ — Kiedy tylko Przewodniczacy ˛ z˙ yczy sobie, oczywi´scie. To wielki zaszczyt dla ka˙zdego obywatela. — Chc˛e mie´c tu najlepszy okaz za pi˛ec´ minut! — rozkazał. — Tak, Przewodniczacy ˛ — odpowiedział urz˛ednik i wyszedł. Oczy mu si˛e zaiskrzyły, rado´snie zatarł r˛ece, my´slac ˛ o tym, co go czeka. Wtem gdzie´s z zakamarków mózgu wypłynał ˛ obraz Nathana Brazila. — Powiedział, z˙ e daje mi szans˛e — pomy´slał powa˙znie. A ja t˛e szans˛e wykorzystam. Ten s´wiat musi si˛e zmieni´c! Otworzyły si˛e drzwi i do gabinetu wszedł inny mieszkaniec Raju. — Tak? — rzucił. — Urz˛ednik powiedział mi, z˙ e mam si˛e zameldowa´c — powiedział nowo przybyły. ´ U´smiechnał ˛ si˛e. Swiat zostanie zmieniony, tak. . . ale nie od razu — pomy´slał. Nie wcze´sniej, nim si˛e dobrze nie zabawi˛e. — Podejd´z tu — powiedział lekko. — Spotka ci˛e wielki zaszczyt.
Na granicy — s´wiat Harvicha J˛eknał ˛ i otworzył oczy. Starszy człowiek w kombinezonie i kraciastej koszuli, s´mierdzacy ˛ potem i z trzydniowym zarostem pochylał si˛e nad nim, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e niespokojnie. — Kally? Słyszysz mnie, chłopcze? Powiedz co´s! — wrzeszczał stary. J˛eknał. ˛ — Bo˙ze! Ale˙z ja si˛e podle czuj˛e! — wykrztusił wreszcie. Stary człowiek u´smiechnał ˛ si˛e. — Dobrze! Dobrze! — ucieszył si˛e. — Bałem si˛e, z˙ e ci˛e stracili´smy. Ale˙z dostałe´s! Kally czuł rwanie w lewej połowie czaszki. Pod włosami czuł pot˛ez˙ nego guza i resztki zaschni˛etej krwi. Bolał, a wła´sciwie — pulsował. — Spróbuj si˛e podnie´sc´ — namawiał stary, podajac ˛ mu r˛ek˛e. Ujał ˛ ja˛ i udało mu si˛e stana´ ˛c na chwiejnych nogach. — Jak si˛e czujesz, chłopcze? — spytał stary. — Boli mnie głowa — poskar˙zył si˛e. — Poza tym dobrze, troch˛e słabo. — Mówiłem ci, z˙ e trzeba mie´c kogo´s do pomocy na gospodarstwie — beształ go stary. — Gdybym ci nie pomógł, dawno by´s był sztywny. Człowiek rozejrzał si˛e, zdumiony. To było gospodarstwo. Kr˛eciło si˛e troch˛e kurczat, ˛ wida´c było walac ˛ a˛ si˛e obor˛e z kilkoma krowami, dostrzegł równie˙z stara˛ drewniana˛ chałup˛e. Na polach wida´c było co´s, co przypominało kukurydz˛e. — Co´s nie tak, Kally? — spytał stary człowiek. — Ja. . . uch, kim jeste´s? — spytał niepewnie. — I. . . gdzie ja jestem? Stary człowiek miał zatroskana˛ min˛e: — Ten łomot po czaszce pomieszał ci w głowie, chłopcze. Lepiej id´z do miasta i zgło´s si˛e z tym do lekarza. — Mo˙ze masz racj˛e — zgodził si˛e tamten. — Nadal jednak nie wiem, kim jeste´s, gdzie jestem — czy kim jestem. — To musi by´c magnezja, czy jak to si˛e tam nazywa powiedział stary, zmartwiony. — Niech mnie diabli. Słyszałem o tym, ale nigdy dotad ˛ nie widziałem. Do czorta, chłopcze, przecie˙z ty jeste´s Kally Tonge, a poniewa˙z twój tata umarł zeszłej zimy, sam prowadziłe´s to gospodarstwo. Urodziłe´s si˛e tu, na Harvich —
285
wyja´snił, wymawiajac ˛ Harrycz. — Byłe´s cholernie bliski s´mierci, tutaj — wskazał na ziemi˛e. Spojrzał i dostrzegł pomp˛e wodna˛ z kompresorem. Musiał widocznie dociaga´ ˛ c górna˛ nakr˛etk˛e wielkim kluczem i uruchomi´c maszyn˛e. Nakr˛etka spadła i trafiła go w głow˛e. Spojrzał dziwnie, wiedzac, ˛ co to musiało znaczy´c. — Czy lepiej ci ju˙z? — spytał stary z troska.˛ — Musz˛e si˛e zabiera´c albo moja stara zrobi mi awantur˛e, ale je´sli chcesz, mog˛e kogo´s przysła´c, z˙ eby ci˛e zabrał do doktora. Sam pójd˛e — odpowiedział Kally. — Niech si˛e no wpierw otrzasn˛ ˛ e. Jak. . . jak daleko stad ˛ jest miasto? — Chryste, Kally! Nawet mówisz troch˛e s´miesznie! — zawołał stary. — Przecie˙z Depot jest stad ˛ półtora kilometra ta˛ droga˛ — pokazał na prawo. Kally Tonge kiwnał ˛ głowa: ˛ — Pójd˛e. Przy ranach głowy najlepiej chodzi´c. Na wszelki wypadek sprawd´z troch˛e pó´zniej. Wszystko b˛edzie w porzadku. ˛ — No có˙z, w porzadku ˛ — odparł stary z powatpiewaniem. ˛ — Ale je˙zeli nie usłysz˛e, z˙ e doszedłe´s do miasta, b˛ed˛e ci˛e szukał — ostrzegł, a pó´zniej ruszył droga.˛ — On jedzie na koniu! — pomy´slał Kally, zdumiony. — I to jest nie utwardzona droga! Odwrócił si˛e i wszedł do chałupy. Była mała, ale nowocze´sniejsza ni˙z mo˙zna by oczekiwa´c, ogladaj ˛ ac ˛ ja˛ z zewnatrz. ˛ Wielkie łó˙zko pokryte futrami w jednym rogu, zlew, piec gazowy, pod nim butla z gazem. Woda dochodziła prawdopodobnie ze zbiornika w pobli˙zu obory. Wielkie palenisko i prosty natrysk. Była tu równie˙z lodówka, pracujaca ˛ na czym´s, co mogło by´c akumulatorem do traktora. W rogu zauwa˙zył toalet˛e. Poszedł tam. Nad zlewem wisiało potłuczone lustro, no˙zyczki i przybory toaletowe. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Spogladała ˛ na niego mocna, muskularna twarz, w jaki´s surowy sposób przystojna. Włosy miał długie, zwiazane ˛ w ko´nski ogon, długi na prawie metr, nosił te˙z przystrzy˙zona˛ brod˛e i wasy. ˛ Włosy były brazowe, ˛ broda rudawa. Odwrócił głow˛e i zobaczył, z˙ e guz był prawie niewidoczny pod włosami. Odgarni˛ete do tyłu, odsłaniały paskudna˛ ran˛e. Pomy´slał, z˙ e musiał zgina´ ˛c w tym wypadku. Kally Tonge zginał ˛ od tej rany, a ja wypełniłem to puste naczynie. Rozebrał si˛e i obejrzał w zdj˛etym ze s´ciany lustrze. Ogladał ˛ surowe, muskularne ciało, krzepkie i nawykłe do pracy. R˛ece stwardniały od ci˛ez˙ kiej, wiejskiej roboty.
286
Rana jednak bolała, chocia˙z był teraz pewien, z˙ e nie stanowi ona powa˙znego zagro˙zenia. Uznał, z˙ e b˛edzie jednak lepiej, jak pójdzie do miasta. Mogło to równie˙z pomóc wypełni´c luki w pami˛eci. Wło˙zył gruba˛ wełniana˛ koszul˛e i robocze spodnie, a tak˙ze znoszone skórzane buty i wyszedł ponownie na zewnatrz. ˛ To miejsce było naprawd˛e ciekawe. Wygladało ˛ jak fragment zamierzchłej przeszło´sci, ale dom wyposa˙zony był w instalacj˛e wodna˛ i elektryczna,˛ cho´c na pewno była ona do´sc´ prymitywna. Dostrzegł równie˙z niektóre inne oznaki cywilizacji. W tym całym prymitywie z pewnym rozbawieniem dostrzegł, z˙ e nosi modny zegarek na r˛ek˛e. Nie było zimno, ale wiał chłodny wiatr, który sprawił, z˙ e si˛egnał ˛ po grubsza˛ koszul˛e. Zauwa˙zył, z˙ e nie napadało tu za wiele deszczu. Piaszczysta droga była wy˙złobiona w gł˛ebokie koleiny, ale sucha. Ruszył szybko droga˛ w stron˛e miasta, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e krajobrazowi. Przewaz˙ ały małe gospodarstwa, wiele wygladało ˛ na znacznie bardziej nowoczesne ni˙z jego własne. Ruch panował niewielki, od czasu do czasu mijali go przypadkowi ludzie, jadac ˛ wierzchem albo na linijkach, sprawiajac ˛ wra˙zenie, jakby nowoczesnych pojazdów było mało lub były one zakazane. Mimo, z˙ e nie było s´ladu, by niedawno padało, uprawy prezentowały si˛e dobrze. Ziemia była czarna i bogata, a tam, gdzie małe pompy tłoczyły wod˛e ze studni lub pobliskich strumieni do rowów nawadniajacych, ˛ wegetacja wydawała si˛e bardzo bujna. Doszedł do miasta znacznie szybciej, ni˙z si˛e spodziewał. Nie czuł najmniejszego s´ladu zm˛eczenia lub niewygody, maszerował w tempie, które jego samego zdumiało. Samo miasto było zbiorem kontrastów. Budynki z bierwion, niektóre si˛egajace ˛ pi˛eciu pi˛eter sasiadowały ˛ z nowoczesnymi budowlami z prefabrykatów. Pozbawione bruku ulice prowadziły przez kilka przecznic, po obu stronach le˙zały domy dzielnicy handlowej, w wi˛ekszo´sci du˙ze i wygodne. Ujrzał o´swietlenie uliczne, nad niektórymi sklepami s´wieciły si˛e szyldy, co wskazywałoby, z˙ e znajdowała si˛e tu gdzie´s siłownia. Nale˙zało si˛e równie˙z domy´sla´c, z˙ e domy te zostały wyposa˙zone w wodociagi ˛ i kanalizacj˛e. Przyjrzał si˛e kilku kobietom, w wi˛ekszo´sci odzianym stroje podobne do jego ubioru, niekiedy z niewielkim kowbojskim kapeluszem albo szerokoskrzydłym kapeluszem słomkowym na głowie. Widział wi˛ecej m˛ez˙ czyzn ni˙z kobiet, a i te sprawiały wra˙zenie twardych, muskularnych i jako´s chłopowatych. Miasto było na tyle małe, z˙ e bez trudno´sci znalazł gabinet lekarski. Doktor wygladał ˛ na mocno przej˛etego. Przyjał ˛ go w nowocze´snie wyposa˙zonym małym gabinecie zabiegowym z dobrym sprz˛etem diagnostycznym. Z pewno´scia˛ opieka medyczna stanowiła jedna˛ z najbardziej rozwini˛etych dziedzin tutejszej cywilizacji. Prze´swietlenie wykazało dotkliwe stłuczenie i złamanie. Dok-
287
tor nie mógł si˛e nadziwi´c, z˙ e pacjent w ogóle prze˙zył. Opatrzył i zabanda˙zował ran˛e po zało˙zeniu siedmiu szwów. — Niech kto´s czuwa przy tobie przez kilka najbli˙zszych dni, albo chocia˙z niech do ciebie regularnie zaglada ˛ — poradził lekarz. — Twoja utrata pami˛eci jest prawdopodobnie tylko przej´sciowa, a zreszta˛ w takich przypadkach nie jest bynajmniej czym´s niezwykłym. Mocno ci˛e skaleczyło. Zadrasn˛eło nawet mózg, tote˙z chciałbym, z˙ eby kto´s zobaczył, czy nie ma tam skrzepu. Podzi˛ekował lekarzowi, zapewniajac ˛ go, z˙ e b˛edzie si˛e pilnował, z˙ e b˛edzie go kto´s dogladał ˛ i piel˛egnował. — Uregulujesz rachunek pod koniec miesiaca ˛ — powiedział lekarz. Te słowa wprawiły go w chwilowe zakłopotanie. Rachunek? Pieniadze? ˛ Sam nigdy ich nie u˙zywał. Ju˙z na ulicy wyciagn ˛ ał ˛ chudy, skórzany portfel, który wygladał, ˛ jakby prze˙zył wojn˛e i otworzył go. ´ Smieszne kawałki papieru, mo˙ze z tuzin. Na wszystkich były bardzo realistyczne portrety, niemal trójwymiarowe Na awersie jedne przedstawiały tego samego człowieka, inne — dwóch jeszcze m˛ez˙ czyzn i kobiet˛e. Na odwrocie widoczne były bardzo realistycznie oddane obrazki wiejskie Chciałby wiedzie´c, co to za banknoty. Musiałby jednak rozpozna´c postaci na portretach. W zapadajacym ˛ zmroku zapłon˛eły s´wiatła w trzypi˛etrowym drewnianym budynku, znak na szyldzie wskazywał. z˙ e jest to bar lub co´s w tym rodzaju. Nie rozpoznawał innych symboli, nie potrafił odczyta´c słów. Zaciekawiona podszedł bli˙zej. Z oddali słycha´c było grzmot. Obudziła si˛e, czujac ˛ mdło´sci. Zwymiotowała. ˙Zół´c skapn˛eła na tani dywanik, i w niepowstrzymanych torsjach dostrzegła w niej kawałki, a nawet całe pigułki. Mdło´sci trwały kilka minut, a˙z wydawało si˛e, z˙ e nic ju˙z nie mo˙ze zwróci´c. Czujac ˛ si˛e słaba i wyczerpana, opadła na łó˙zko i zaczekała, a˙z pokój przestanie wirowa´c. Przeniknał ˛ ja˛ odór z˙ ółci. Powoli rozejrzała si˛e. Mały pokój, w którym stało tylko zbyt du˙ze łó˙zko i wiklinowe krzesło. Mi˛edzy łó˙zkiem a s´ciana˛ po obu stronach zostawało tylko około pół metra. Wydawało si˛e jej, z˙ e s´ciany i sufit sa˛ zrobione z kloców, ale konstrukcja była tak mocna, z˙ e mogła zosta´c wykonana równie˙z z kamienia. W pokoju panował mrok, rozgladała ˛ si˛e w poszukiwaniu s´wiatła. Dostrzegła wreszcie zwisaja˛ cy sznurek i pociagn˛ ˛ eła. Zapłon˛eła słaba, nie osłoni˛eta z˙ arówka, zwieszajaca ˛ si˛e z sufitu. Blask raził ja˛ w oczy. Uniosła lekko głow˛e i spojrzała po sobie. Co´s si˛e na pewno zmieniło. Jej spojrzenie zatrzymało si˛e na parze niezmiernie du˙zych, ale doskonale ukształtowanych piersi, skóra była bardzo gładka, o ciemnej karnacji.
288
Si˛egn˛eła wzrokiem ni˙zej i stwierdziła, z˙ e reszta ciała jest równie gładka jak piersi, z rozmaitymi wypukło´sciami rozmieszczonymi w odpowiednich miejscach. Czuła si˛e. . . czuła si˛e dziwnie. Mrowiło ja˛ w całym ciele, szczególnie w rejonie piersi i łona. Była naga od pasa w gór˛e, ale wspaniałe biodra okrywała bielizna z pi˛eknej czarnej koronki z przyczepionymi do niej setkami male´nkich cekinów. Pomacała twarz i stwierdziła, z˙ e miała na głowie jaki´s rodzaj wymy´slnej fryzury. Z uszu zwisały długie, plastikowe kolczyki. Rozejrzała si˛e w półmroku, znalazła mała˛ kosmetyczk˛e z lusterkiem i przejrzała si˛e. Pomy´slała, i to nie przez pró˙zno´sc´ , z˙ e ma pi˛ekna˛ twarz. Była to mo˙ze najpi˛ekniejsza twarz, jaka˛ kiedykolwiek widziała. Kosmetyki nało˙zono bardzo starannie, tak by podkre´sli´c tylko pi˛ekno rysów, ale twarz była tak doskonała, z˙ e niemal zakłócały to pi˛ekno. Czyja to była twarz? — zastanawiała si˛e. Machinalnie podniosła pudełeczko le˙zace ˛ na podłodze obok kosmetyczki. Fiolka na pastylki, otwarta i pusta. Na wierzchu odkryła oznakowanie, wsz˛edzie nakazujace ˛ ostro˙zno´sc´ , nie mogła jednak odczyta´c napisów. Zreszta˛ — nie musiała. Ta dziewczyna, kimkolwiek i czymkolwiek była, zabiła si˛e. Wzi˛eła wszystkie proszki i przedawkowała. Umarła tu, w tym pokoju, przed chwila˛ — samotna. W chwili, gdy tamta umarła, w jaki´s sposób wsun˛eła si˛e w jej ciało, a procesy fizyczne zostały skorygowane tak, z˙ e ciału przywrócone zostały jego funkcje. Znowu popatrzyła na t˛e pi˛ekna˛ twarz w lustrze. Co mogło kogo´s, z takim wygladem, ˛ do´swiadczajacego ˛ takich uczu´c jak ona teraz, pchna´ ˛c do samobójstwa? Taka młoda — pomy´slała — mo˙ze nie starsza ni˙z szesna´scie, czy siedemna´scie lat. I taka pi˛ekna. Spróbowała si˛e podnie´sc´ , lecz nagle poczuła dziwny zawrót głowy. Upadła z powrotem na łó˙zko i popatrzyła w gór˛e na z˙ arówk˛e, która z jakiego´s powodu zacz˛eła ja˛ fascynowa´c. Stwierdziła w pewnym momencie, z˙ e delikatnie pie´sci swe ciało. Było to fantastyczne uczucie, niczym mrowiace ˛ igiełki rozkoszy na ka˙zdym zako´nczeniu nerwowym. To te pigułki — pomy´slała odległym zakatkiem ˛ mózgu Jeszcze si˛e ich zupełnie nie pozbyła´s. Nagle otworzyły si˛e drzwi i do pokoju zajrzał m˛ez˙ czyzna Był odziany w białe ubranie robocze, niczym pomoc kuchenna. Łysiejacy ˛ facet około pi˛ec´ dziesiatki, ˛ o twardym spojrzeniu.
289
— O.K., Nova, ju˙z czas na. . . — zaczał, ˛ ale przerwał i przyjrzał si˛e jej, pow˛edrował wzrokiem do pustego pudełka, z˙ ółci oraz zwymiotowanych pigułek na podłodze i brzegu łó˙zka. — O, cholera! — warknał ˛ w´sciekle i rozwrzeszczał si˛e. — Znowu si˛e złapała´s za te milutkie pigułeczki, co? Ostrzegałem ci˛e, psiakrew! Zastanawiałem si˛e, dlaczego taka seksowna cizia jak ty pracuje w takim szambie! Wyrzucili ci˛e z innych miejsc! — Przerwał, zmieniajac ˛ ton ze w´sciekło´sc´ . na obrzydzenie. — Nie ma z ciebie z˙ adnego po˙zytku dla nikogo, nawet dla ciebie samej — burknał. ˛ — Mówiłem ci, z˙ e je´sli zrobisz to jeszcze raz, wyrzuc˛e ci˛e na ulic˛e. Dalej! Słyszysz mnie? — zaczał ˛ wrzeszcze´c. — Wyno´s si˛e, i to zaraz! Dalej, ruszaj si˛e! Słyszała go, ale nie rejestrowała słów. Wygladał ˛ i mówił troch˛e s´miesznie, a ona s´miała si˛e i pokazywała go palcem, czkajac ˛ głupkowato. Schwycił ja˛ za rami˛e i zaczał ˛ ciagn ˛ a´ ˛c. — O Jezu! — zawołał. — Ale˙z z ciebie kawał baby. Jaka szkoda, z˙ e to co w s´rodku tak nie pasuje do tego, co na zewnatrz. ˛ Dalej! Wyciagn ˛ ał ˛ ja˛ do hallu i spychał w dół po drewnianych schodach. Czuła si˛e jakby płyn˛eła, wolnym ramieniem odgarniała jakby niewidoczna˛ wod˛e, na´sladujac ˛ jednocze´snie odgłosy motoru. ˙ Kilka innych młodych kobiet wyjrzało z pokoi na drugim pi˛etrze. Zadna z nich nie jest tak ładna, jak ja — pomy´slała, zadowolona z siebie. — Przesta´n chichota´c! — rozkazał m˛ez˙ czyzna, ale zabrzmiało to tak zabawnie, z˙ e porwał ja˛ jeszcze gorszy s´miech. Na dole znajdował si˛e bar, podłoga posypana trocinami, kilka okragłych ˛ stoli´ ków i mały bufet po jednej stronie. Swiatła były przy´cmione, a sam bar pusty. — O, do diabła! — zaklał, ˛ prawie ze smutkiem, si˛egajac ˛ do szuflady przy barze. — Nie zarobiła´s tutaj nawet na utrzymanie, a wszystkie ciuchy zdarła´s w czasie ostatniej awantury. Masz — pi˛ec´ dziesiat ˛ realów — ciagn ˛ ał ˛ pchajac ˛ kilka banknotów w koronkowe majtki. — Kiedy dojdziesz do siebie na ulicy albo w lesie, albo w biurze szeryfa, kup sobie jakie´s szmatki i bilet do domu. B˛eda˛ ci potrzebne! Schwycił ja˛ jak piórko i — otwierajac ˛ drzwi jedna˛ r˛eka˛ — wrzucił ja˛ brutalnie w mrok ulicy. Chłodne powietrze i twarde ladowanie ˛ troch˛e ja˛ otrze´zwiły, rozejrzała si˛e wi˛ec, zgubiona i samotna. Nagle poczuła, z˙ e nie mo˙ze si˛e tak pokazywa´c. Cho´c w pobli˙zu nie było wielu ludzi, kilku na pewno mogło ja˛ zauwa˙zy´c. Zobaczyła ciemne przej´scie pomi˛edzy barem i sklepem wczołgała si˛e tam. Było bardzo ciemno i zimno, s´mierdziało troch˛e nie uprzatanymi ˛ odpadkami. Przynajmniej i jednak skryła si˛e przed wzrokiem przechodniów. Nagle zapaliły si˛e latarnie uliczne, co pogł˛ebiło jeszcze cie´n, w którym siedziała w zupełnym pomieszaniu. Stopniowo docierało do niej, w jakiej sytuacji
290
si˛e znalazła. Doznała szoku. Ciagle ˛ była na´cpana, a ciało mrowiło ja,˛ zwłaszcza przy potarciu. Ciagle ˛ chciała je głaska´c, ale miała s´wiadomo´sc´ , gdzie si˛e znajduje. Jestem sama w wariackim miejscu, którego nie znam, praktycznie naga, ochładza si˛e bardzo szybko — pomy´slała z˙ ało´snie. — Czy mo˙ze by´c jeszcze gorzej? Jakby w odpowiedzi, usłyszała dudnienie i szereg wyładowa´n, a temperatura obni˙zyła si˛e jeszcze. Łzy nabiegły jej do oczu, zapłakała nad swoja˛ beznadziejna˛ kondycja.˛ Nigdy w z˙ yciu nie była tak nieszcz˛es´liwa. W tym momencie ulic˛e przekraczał m˛ez˙ czyzna, zmierzajacy ˛ do baru. Nagle zatrzymał si˛e, ujrzawszy ja˛ w krótkim s´wietle błyskawicy. Wydawał si˛e zaskoczony, ruszył w stron˛e zaułka. Siedziała tam skulona, r˛ekami obejmujac ˛ kolana, z głowa˛ nisko pochylona.˛ Kołysała si˛e miarowo, wstrzasana ˛ szlochem. Przyjrzał si˛e jej z niedowierzaniem. — A có˙z to u diabła? — pomy´slał. Wyciagn ˛ ał ˛ r˛ek˛e i dotknał ˛ jej nagiego ramienia, wzdrygn˛eła si˛e, podniosła oczy i ujrzała trosk˛e w jego twarzy. — Co si˛e stało, panienko? — spytał delikatnie. Popatrzyła z udr˛eka˛ i próbowała co´s mówi´c — daremnie. Była, nawet w tym opłakanym stanie, najpi˛ekniejszym zjawiskiem, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu si˛e widzie´c. — Nie jest tak z´ le — próbował ja˛ pocieszy´c. — Gdzie mieszkasz? Zabior˛e ci˛e do domu. Nie jeste´s ranna, prawda? Potrzasn˛ ˛ eła głowa˛ i zakasłała: — Nie, nie — zdołała wreszcie wykrztusi´c. — Nie mam domu. Wyrzucili mnie. Przykucnał ˛ obok niej. Ciagle ˛ błyskało si˛e i grzmiało, ale przynajmniej przestało pada´c. — A wi˛ec chod´z ze mna˛ — powiedział tym samym łagodnym tonem. — Mam dom przy tej drodze, niedaleko. Mieszkam sam. Mo˙zesz zosta´c, póki nie zdecydujesz, co robi´c. Potrzasn˛ ˛ eła głowa,˛ zmieszana. Nie wiedziała, co zrobi´c. Czy mo˙ze mu zaufa´c? Czy mo˙ze o´smieli´c si˛e i skorzysta´c z tej okazji? Dziwny, odległy głos szeptał gdzie´s w mózgu. Mówił: — Czy czujesz? L˛ek, chciwo´sc´ , trwoga, ambicja, spalajace ˛ ci˛e, z˙zerajace!. ˛ .. Doskonało´sc´ jest przedmiotem eksperymentu, a nie jego składowa.˛ . . Nie dr˛ecz si˛e, porzu´c swoje l˛eki. Staw im czoła! Pokonaj je! Zwalcz je dobrocia,˛ miłosierdziem, lito´scia,˛ współczuciem. . . — A zaufanie? — pomy´slała nagle. O, do diabła. Co mam do stracenia, je´sli pójd˛e? Co mi zostanie, jak nie pójd˛e? — Id˛e. . . — powiedziała cicho. Pomógł jej wsta´c, delikatnie, ostro˙znie, otrza˛ snał ˛ ja˛ z pyłu. Jaki on wielki — pomy´slała — si˛egam mu do ramienia. — Chod´zmy — ponaglił i wział ˛ za r˛ek˛e.
291
Zawahała si˛e: — Nie chc˛e. . . nie chc˛e wychodzi´c w takim stanie — powiedziała nerwowo. — Nie ma nic złego w twoim wygladzie ˛ — odpowiedział tonem, w którym d´zwi˛eczała sama szczero´sc´ . — Zupełnie nie. Poza tym, zanosi si˛e na wi˛eksza˛ burz˛e. Wi˛ekszo´sc´ ludzi pozostanie w domach. Znowu spojrzała niepewnie: — A co z nami? — spytała — Czy nie zmokniemy? — Po drodze jest gdzie si˛e skry´c! — odpowiedział niedbale. — Poza tym. . . troch˛e wody nie zaszkodzi. Pozwoliła mu si˛e poprowadzi´c opustoszała˛ ulica,˛ poza miasto, ciagle ˛ grzmiało i błyskało si˛e, ale jako´s nie padało. Horyzont pod´swietlony błyskawicami sprawiał niesamowite wra˙zenie. Na skutek burzy temperatura spadła z pi˛etnastu do o´smiu stopni Celsjusza. Zacz˛eła dygota´c. Spojrzał na nia,˛ czujac ˛ dr˙zenie jej dłoni. — Chcesz moja˛ koszul˛e? — spytał. — Ale wtedy tobie b˛edzie zimno — opierała si˛e. — Lubi˛e jak jest zimno — odpowiedział, zdejmujac ˛ koszul˛e. Jego szeroka, muskularna, włochata pier´s obudziła w niej znowu to s´mieszne uczucie. Ostro˙znie otulił ja˛ koszula.˛ Pasowała na nia˛ jak namiot cyrkowy, ale grzała i było jej dobrze. Nie wiedziała co powiedzie´c, i co´s, jaki´s impuls, kazał jej oprze´c si˛e na nim i obja´ ˛c jego naga˛ pier´s. Zareagował, obejmujac ˛ ja˛ z drugiej strony i ruszyli w dalsza˛ drog˛e. Czuła si˛e jako´s tak dobrze, ułagodzona, jej obawy zdały si˛e pierzcha´c. Popatrzyła na niego. — Jak si˛e nazywasz? — spytała tonem, który sama niezbyt dobrze rozumiała, ale który jako´s, swoja˛ gardłowa˛ mi˛ekko´scia,˛ wiazał ˛ si˛e z tymi dziwnymi wra˙zeniami. — Wu. . . — zaczał ˛ mówi´c, a pó´zniej, nie doko´nczywszy, wyja´snił. — Kally Tonge. Mam gospodarstwo niedaleko stad, ˛ przy drodze. Zauwa˙zyła, z˙ e ma zabanda˙zowana˛ połow˛e głowy. — Jeste´s ranny. — To nic. . . ju˙z teraz — odpowiedział i za´smiał si˛e. — Wła´sciwie to wła´snie ciebie. . . dosłownie. . . zalecił mi lekarz. Powiedział, z˙ e kto´s powinien przy mnie by´c dzi´s w nocy. — Mocno boli? — spytała. — Teraz nie — odpowiedział. — Medycyna jest tu do´sc´ dobrze rozwini˛eta, chocia˙z, jak wiesz, cały ten kraj jest raczej prymitywny. — Naprawd˛e niewiele wiem o tym s´wiecie — odparła szczerze. — Nie jestem stad. ˛ — Mogłem si˛e tego domy´sle´c — powiedział lekkim tonem. — A skad ˛ jeste´s? 292
— My´sl˛e, z˙ e nigdy o tym miejscu nie słyszałe´s — odpowiedziała. — A zreszta,˛ ju˙z teraz znikad, ˛ naprawd˛e. — Jak masz na imi˛e? — spytał. Ju˙z miała mówi´c „Nova”, tak jak nazwał ja˛ tamten człowiek, ale powiedziała w ko´ncu: — Vardia. Zatrzymał si˛e i popatrzył na nia˛ dziwnie. — To imi˛e z Komlandów, prawda? Nie jeste´s stamtad! ˛ — Tak jakby — odpowiedziała enigmatycznie. — Ale bardzo si˛e zmieniłam. ´ — W Swiecie Studni? — spytał ostro. Zaniemówiła, zdołała wyda´c tylko zduszony okrzyk zdumienia. — Ty. . . ty jeste´s człowiekiem ze Studni! — wykrzykn˛eła. — Obudziłe´s si˛e w tym ciele, tak jak ja w swoim! Ta rana na głowie zabiła Kally Tonge i ty go przejałe´ ˛ s, tak samo jak ja! — Dwa razy, gdy potrzebowałem kogo´s, pocieszyła´s mnie, nawet broniła´s mnie — powiedział. — Wuju! — krzykn˛eła ze zdumionym u´smiechem. Przygladała ˛ mu si˛e krytycznie. — O rany, ale si˛e zmieniła´s! — Nie bardziej ni˙z ty — odpowiedział, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa˛ z podziwem! — Patrzcie no! — Ale. . . ale dlaczego m˛ez˙ czyzna? — spytała. Spowa˙zniał: — Kiedy´s ci powiem. Ale, ten dobry stary Nathan! Na pewno mu si˛e udało! W tej chwili pogoda zmieniła si˛e gwałtownie i zacz˛eło la´c. W ciagu ˛ kilku sekund byli zupełnie przemokni˛eci, jej wymy´slna fryzura zu´ pełnie si˛e rozpadła. Smiał si˛e, i ona si˛e s´miała, a on podniósł ja˛ i zaczał ˛ biec błotnista˛ droga.˛ Prosto przed nimi wyrosła jego chałupa, dobrze o´swietlona blaskiem błyskawic, z´ le jednak wyliczył skr˛et, zapominajac ˛ o ci˛ez˙ arze, który d´zwigał. Wywalili si˛e z pot˛ez˙ nym chlapni˛eciem, pokrywajac ˛ si˛e w mgnieniu oka gruba˛ warstwa˛ czarnego błota. — Nic ci nie jest? — krzyknał ˛ poprzez potoki wody. — Utopi˛e si˛e w błocie! — odkrzykn˛eła. Podnie´sli si˛e, zataczajac ˛ si˛e ze s´miechu na swój widok. — Obora jest bli˙zej! — krzyknał. ˛ — Widzisz, tam? Biegnij do niej! Ruszył, a ona za nim w deszczu, który z ka˙zda˛ chwila˛ przybierał na sile. Dobiegł do drzwi dobrze przed nia˛ i odsunał ˛ je. Dołaczyła ˛ i razem wpadli do s´rodka. Szop˛e wypełniał niesamowity hałas, spowodowany b˛ebnieniem ulewy o kryty blacha˛ dach i drewniane s´ciany. Było ciemno i pachniało, jak to w oborze. Kilka krów muczało nerwowo. — Wuju? — zawołała. — Tutaj — powiedział — blisko. — Odwróciła si˛e.
293
— Mo˙zemy z powodzeniem tu przeczeka´c burz˛e — powiedział. — Tam jest sterta siana, a do chałupy jest jeszcze z kilometr. Nie musimy si˛e kapa´ ˛ c dwa razy. — W porzadku ˛ — odparła wyczerpana i klapn˛eła na siano. Deszcz ciagle ˛ wygrywał na dachu szopy symfoni˛e na perkusj˛e. Walnał ˛ si˛e w siano obok niej. Próbowała nerwowo co´s zrobi´c ze swoimi koronkowymi majtkami. — Sa˛ całe polepione błotem, a cekiny drapia˛ mnie — powiedziała. — Mogłabym je zdja´ ˛c, chocia˙z to jedyne, co mi w ogóle zostało. Tak zrobiła i przez chwil˛e le˙zeli obok siebie bez słowa. Objał ˛ ja˛ i zaczał ˛ pie´sci´c jej pier´s. — Jak dobrze — wyszeptała. — Czy. . . czy to wła´snie czułam? My´slałam, z˙ e to ciagle ˛ te pigułki. Czy to wła´snie czuła´s z Brazilem? — Niech mnie licho — powiedział do siebie. — Zawsze zastanawiałam si˛e, jak si˛e czuje m˛ez˙ czyzna, gdy ma erekcj˛e! — Odwrócił si˛e i popatrzał na nia.˛ — Je´sli chcesz, poka˙ze˛ ci, jak to jest naprawd˛e — powiedział mi˛ekko. — Ja. . . ja my´sl˛e, z˙ e tego wła´snie chciał — odpowiedziała — A czy ty tego chcesz? — spytał powa˙znie. — My´sl˛e, z˙ e tak — szepn˛eła i zrozumiała, z˙ e tego wła´snie chciała. — Ale ja nawet nie wiem jak. — Zostaw to specjali´scie — odpowiedział. — Chocia˙z nic jestem nawykły do spraw od tej strony. Objał ˛ ja,˛ pocałował i zaczał ˛ pie´sci´c. Wreszcie wyswobodził si˛e ze spodni i pokazał jej, co U znaczy by´c kobieta,˛ odkrywajac ˛ jednocze´snie sam, co to znaczy by´c m˛ez˙ czyzna.˛ Deszcz ustał. Nie padało ju˙z od kilku godzin, a oni po prostu le˙zeli, zadowoleni, z˙ e sa˛ razem. Drzwi nadal były na wpół uchylone i Vardia, ciagle ˛ oszołomiona i rozmarzona po swym pierwszym do´swiadczenia seksualnym, zauwa˙zyła, z˙ e chmury si˛e rozpraszaja˛ i pokazuja˛ gwiazdy. — Rano znajdziemy ci jakie´s ubranie — powiedział w ko´ncu. Potem obejrzymy gospodarstwo. Ten deszcz powinien wszystko naprawi´c. Urodziłem si˛e na wsi, ale nie w swoim gospodarstwie. — Czy ludzie. . . to znaczy normalni, a nie Kom, robia˛ to codziennie? Za´smiał si˛e: — Nawet dwa razy, jak sa˛ do´sc´ jurni. Z wyjatkiem ˛ kilku dni ka˙zdego miesiaca. ˛ — A ty. . . ty robiłe´s to i tak, i tak — powiedziała. — Czy jest jaka´s ró˙znica? — Odczucie jest zdecydowanie odmienne, ale to wła´sciwie ta sama rzecz — odpowiedział. — Najwa˙zniejsze Jest to, z˙ e czy jeste´s m˛ez˙ czyzna˛ czy kobieta,˛ robisz to zawsze wtedy, kiedy chcesz, z kim´s kogo pragniesz. — Czy to jest miło´sc´ ? — spytała. — Czy wła´snie o tym opowiadał Brazil?
294
— Nie, seks — odpowiedział. — To jest po prostu. . . składowa, jakby on powiedział. Bez przedmiotu. . . bez miło´sci, bez uczucia do drugiej osoby, bez troski o kogo´s, to w ogóle nie jest przyjemne. — Dlatego wła´snie jeste´s teraz m˛ez˙ czyzna˛ — powiedziała. — Poprzednio. . . to były te inne przypadki, prawda? ´ — Tak — odpowiedział z nagła˛ rezerwa,˛ spogladaj ˛ ac ˛ ku gwiazdom. Scisn˛ eła mocno jego dłonie. — Czy my´slisz, z˙ e on rzeczywi´scie był Bogiem? — spytała Vardia spokojnie. — Nie wiem — odparł z westchnieniem. — A je´sli nie? Jak był w Studni, miał moc. Dał mi moje gospodarstwo, Ji zdrowe, młode ciało, nowa˛ szans˛e. I. . . — dodał mi˛ekko — przysłał ciebie. Kiwn˛eła głowa: ˛ — Nigdy niczego takiego nie prze˙zywałam powiedziała. — Czy zawsze jest tak cudownie jak dzi´s. Nie — odpowiedział powa˙znie. — Jest te˙z masa ci˛ez˙ kiej pracy, bólu, ale je´sli wszystko si˛e zejdzie razem, to mo˙ze by´c pi˛ekne. — Spróbujmy tutaj — powiedziała zdecydowanie. — A kiedy przestanie nas to bawi´c, je˙zeli kiedykolwiek przestanie, albo kiedy si˛e zestarzejemy, a włosy nam posiwieja,˛ wyruszymy do s´wiata Markowa i wrócimy, i zrobimy to znowu To dobra przyszło´sc´ . — My´sl˛e, z˙ e tak — odpowiedział. — To wi˛ecej, ni˙z mo˙ze kiedykolwiek osia˛ gna´ ˛c wi˛ekszo´sc´ ludzi. — Ten s´wiat — powiedziała — nigdy nie mo˙ze si˛e sta´c podobny do innych, do Kom. Musimy si˛e o to postara´c. W tym momencie gdzie´s daleko za horyzontem rozjarzyło si˛e, i nagle w ciemne niebo wystrzeliła jasna strzała, po chwili znikła. Po kilku sekundach dobiegł ich daleki grzmot. — Biedny Nathan — powiedziała ze smutkiem. — Mo˙ze to zrobi´c dla wszystkich, tylko nie dla siebie. — Ciekawe, gdzie jest teraz? — zadumała si˛e. — Nie wiem, w jakiej teraz jest postaci — odpowiedział — ale my´sl˛e, z˙ e wiem, gdzie jest i co robi, i co my´sli, i co czuje. Ciagle ˛ patrzyli w gwiazdy.
Na pokładzie frachtowca Stehekin Nathan Brazil spoczywał w fotelu dowódcy na mostku i beznami˛etnie obserwował sztuczny firmament wy´swietlony na dwóch ekranach. Rzucił okiem na stół nad staromodnym komputerem. Ciagle ˛ le˙zała tam ta sama pornograficzna powie´sc´ , otwarta w miejscu, gdzie przerwał lektur˛e. Nie przypomniał sobie całej tre´sci, ale — pomy´slał — to nie ma znaczenia. I tak wszystkie były do siebie tak podobne, miał zreszta˛ jeszcze tak du˙zo czasu, by ja˛ ponownie przeczyta´c. Westchnał ˛ i si˛egnał ˛ po manifest ładunkowy, otwierajac ˛ go leniwie. Ładunek zbo˙za, przeznaczony dla Koriolana — przeczytał. Bez pasa˙zerów. Bez pasa˙zerów. Byli teraz gdzie indziej: ludzie z´ li w swoim prywatnym piekle, dobrzy — i tacy, którzy moga˛ by´c jeszcze dobrzy — swoja˛ szansa.˛ Zastanawiał si˛e, czy ich sny były tak słodkie, jak sobie wyobra˙zali. Czy zapomna˛ lekcj˛e Studni, czy b˛eda˛ próbowali odmieni´c si˛e? W ko´ncu, oczywi´scie, nie miało to z˙ adnego znaczenia. Chyba, z˙ e dla nich. Tylko dla nich. Zamknał ˛ manifest i rzucił go przez sterowni˛e. Ksi˛ega uderzyła o s´cian˛e i wyla˛ dowała krzywo na podłodze. Westchnał, ˛ było to długie, pełne smutku westchnienie, westchnienie do wieków przeszło´sci i tych, które nadejda.˛ Wspomnienia zblakna,˛ ale pozostanie ból. Bowiem, cokolwiek si˛e stanie z tamtymi, czy z tym male´nkim zakatkiem ˛ Wszech´swiata — pomy´slał — jestem ciagle ˛ Nathanem Brazilem, pi˛etna´scie dni w podró˙zy, w drodze na Koriolana z ładunkiem zbo˙za. I ciagle ˛ czekam. I ciagle ˛ o kim´s my´sl˛e. Ciagle ˛ samotny.