d JACK WHYTE RYCERZE CZERNI i BIELI d
d ...nowe pola i nowe łąki. Mojej żonie Beverley, jak zawsze, oraz dwom innym ko...
5 downloads
10 Views
3MB Size
d JACK WHYTE RYCERZE CZERNI i BIELI d
d ...nowe pola i nowe łąki. Mojej żonie Beverley, jak zawsze, oraz dwom innym kobietom mojego życia, Jeanne i Holly
d
d
Dobrze nam posłużył ten mit Chrystusa. papież Benedykt VI Żaden inny problem naszych czasów nie jest tak głęboko zakorzeniony w przeszłości. Raport brytyjskiej Komisji Peela na temat Palestyny, 7 lipca 1937 roku Trudno odróżnić fakty od legend (...) Nie znalazłem kompromisu w kwestii tego, co jest faktem: to zależy od punktu widzenia. Interesujące, że legenda - z definicji zniekształcająca rzeczywistość - podaje znacznie wiarygodniejszy przebieg wypadków. Wszyscy są zgodni co do legendy, lecz nie ma zgody co do faktów. Michael Coney, The Celestial Steam Locomotive
d
d Początki d
d 1 - Pan Hugon! Gdy wartownicy wyprężyli się i oddali mu honory, nawet ciche pobrzękiwanie ich zbroi nie wyrwało z zadumy idącego ku nim młodzieńca o bujnej czuprynie. Zatopiony w myślach szedł powoli ze spuszczoną głową, a na karku niósł ciężki miecz w pochwie jak jarzmo, przytrzymując go wyciągniętymi rękami, tak że dłonie zwisały mu przy rękojeści i ostrzu. W końcu zwrócił uwagę na strażników, którzy pospiesznie się odsunęli, otwierając przed nim szerokie odrzwia. Życzliwie skinął głową dowódcy warty i opuścił jedną rękę, drugą chwytając rękojeść, tak że długi miecz na moment się uniósł, po czym rycerz pozwolił mu znów spocząć na swoim ramieniu. - Ćwiczysz, panie? - zapytał retorycznie dowódca straży. Hugon de Payns przystanął i spojrzał na swój miecz, po czym zatoczył nim krótki łuk, ściskając oburącz grubą stalową rękojeść i trzymając broń w wyprostowanych rękach, tak że mięśnie karku i ramion napięły mu się jak postronki. Puścił rękojeść lewą ręką i swobodnie obrócił w prawej, aż ostrze znów spoczęło na jego prawym ramieniu. - Czy ćwiczę? Tak, ale nie mieczem, nie o tej porze. Ćwiczyłem pamięć... rozmyślając. Skinął głową dwom pozostałym wartownikom i przeszedł z jasno oświetlonego słońcem dziedzińca do głównej wieży zamku. Przystanął, nic nie widząc w ciemności, po czym, znowu spoważniawszy, wszedł do ogromnej sali. Nie odrywając oczu od posadzki, wydłużył krok. Większość młodych ludzi w jego wieku z dumą obnosiłaby się z takim wspaniałym mieczem, którego śmiercionośne piękno dodawałoby im blasku, Hugon de Payns po prostu niósł go do swojej kwatery. Przeszedł obok grupki kolorowo odzianych i rozchichotanych
młodych kobiet zbitych w gromadkę w kącie pokoju, nawet ich nie zauważając, pomimo ich pełnych podziwu spojrzeń i pozdrowień, jakimi niektóre go powitały. Nie dostrzegł również wysokiego, barczystego mężczyzny, który szedł prosto na niego. Mężczyzna przystanął i unosząc brwi ze zdziwienia, powoli podniósł rękę i się usunął. Dopiero gdy złapał Hugona za ramię, młodzieniec zdał sobie sprawę z jego obecności i odskoczył, chwytając za pochwę. Gdy jednak zauważył, z kim ma do czynienia, zaczerwienił się. - Pan Saint-Clair! Proszę o wybaczenie. Ja... się rozmarzyłem. Podniesiona dłoń tamtego była sygnałem dla uzbrojonego strażnika, żeby pozostał na miejscu. Kąciki ust olbrzyma rozciągnęły się w uśmiechu, a może grymasie. - Dało się zauważyć - burknął donośnym, grzmiącym basem. Jednak mimo poważnych trosk, młodzieńcze, człowiek zawsze powinien się starać zważać na otoczenie. O czym marzyłeś, oddalony o tak wiele mil? - O niczym, panie... Najmocniej przepraszam. Powtarzałem w myślach przemowę na jutrzejsze zgromadzenie. Muszę się wiele nauczyć. - Ach tak, odpowiedzi. Istotnie, jest jak mówisz. Szczególnie dla młodego człowieka o twojej pozycji. Miałeś jednak najlepszych nauczycieli i wiem, że byli zadowoleni z twoich postępów. - Popatrzył na ciężki miecz o długiej klindze. - A po co ci ten miecz, synu? Czy lepiej zapamiętujesz materiał z bronią w ręku? Hugon z lekkim rozbawieniem spojrzał na miecz. - Nie, panie, wcale nie. Chciałem się przejść po blankach i poćwiczyć, ale nie doszedłem tam. Po prostu spacerowałem... myśląc o czekającym mnie zadaniu i ćwicząc przemowę. - No cóż, chyba dobrze wykorzystałeś czas, tym bardziej że niewiel-e go zostało do próby. Dokąd więc idziesz? - Wracam do mojej kwatery, panie, pozbyć się tego. - Hugon wskazał miecz. - Lepiej daj mi go i przejdź się ze mną. - Saint-Clair niedbale rzucił broń uzbrojonemu strażnikowi stojącemu kilka kroków za nim, każąc mu pozostać i popilnować jej. Gdy mężczyzna w kolczudze skłonił się i cofnął, Saint-Clair znów odwrócił się do młodzieńca. - Właśnie
szedłem na miejsce twojej próby, chodźmy więc razem. Jako protektor i suplikant możemy obaj znaleźć pożywkę dla myśli. Hugon de Payns miał wrażenie, że w głębokim głosie mężczyzny słyszy lekkie rozbawienie, lecz nabożny podziw dla tego człowieka nie pozwalał mu uwierzyć, że Saint-Clair mógłby po prostu żartować, tak więc tylko skinął głową, znów spuszczając wzrok, tym razem pokornie. Szedł pół kroku za nim, zbyt zaskoczony i niepewny, żeby spróbować coś powiedzieć. Hugon był osiemnastolatkiem, wyrośniętym jak na swój wiek i zwykle optymistycznie nastawionym, lecz oszołomiła go sława i pozycja mężczyzny, z którym teraz spacerował - niewątpliwie najsłynniejszego i najbardziej imponującego człowieka, jakiego poznał. Nie oglądając się na swego chrześniaka, Saint-Clair dotknął dłonią jego karku i łagodnie popchnął go naprzód, aż zaczęli iść ramię w ramię. -Twój ojciec mówił mi, że pokłada w tobie wielkie nadzieje stwierdził Saint-Clair, uwalniając chłopaka z żelaznego uścisku. Wiedziałeś o tym? Hugon pokręcił głową, przełykając ślinę, jakby coś stanęło mu w gardle. - Nie, panie - rzekł głosem ledwie głośniejszym od szeptu. - No tak, tak myślałem. Cóż, przyjmij tę wiadomość ode mnie. On jest z ciebie bardzo dumny. Myślę, że dumniejszy niż ja z któregokolwiek z moich własnych synów, chociaż nawet ich lubię. Jednak jak większość ojców, pewnie ci tego nie okazuje, zakładając, że o tym wiesz, ponieważ jesteś jego synem i tak bardzo podobny do niego... Urwał i spojrzał bystro na Hugona. - Byłeś już tutaj, prawda? Przystanęli na szczycie szerokich marmurowych schodów, które spiralą opadały z piętra znajdującego się wyżej. Hugon skinął głową. - Tak, panie. Dwukrotnie. - Dwukrotnie, oczywiście. Wiedziałbym, gdybym tylko się zastanowił. Twoje pierwsze wezwanie i pierwsze wyniesienie. Chodźmy więc, niech to będzie trzeci raz. Wielkolud zaczął schodzić. Hugon podążał pół kroku za nim, wciąż nie mogąc uwierzyć, że naprawdę idzie i rozmawia ze Stefanem Saint-Clair, a ten wielki rycerz rozpoznał go i zapamiętał. Jeden z najsławniejszych rycerzy chrześcijaństwa miał wielu chrześniaków,
a młody Hugon de Payns, chociaż od dwóch lat pasowany rycerz, na razie nie dokonał niczego, co wyróżniłoby go z tłumu takich jak on. Co prawda Saint-Clair specjalnie przybył do Payns, aby oficjalnie wystąpić w roli jego protektora podczas mającego się odbyć zgromadzenia - czymkolwiek miało ono być - ale Hugon wiedział, że wielki rycerz i tak by tu przybył pod byle pretekstem. On i ojciec Hugona, baron de Payns, od dziecka byli najlepszymi przyjaciółmi, a ich przyjaźń była całkowicie niezależna od czynników fizycznych i geograficznych czy chwilowej rozłąki. W rezultacie nie tracili żadnej okazji, by spędzić ze sobą trochę czasu. Ostatnio spotkali się dwa lata temu, kiedy Saint-Clair niespodziewanie pojawił się w Payns w towarzystwie swojego patrona, niegdyś zwanego Wilhelmem Bękartem, lecz wówczas będącego zarówno księciem Normandii, jak Wilhelmem I, królem Anglii. Ci dwaj wielcy ludzie wracali do domu z Normandii, choć raz mając trochę czasu dla siebie, i król zażyczył sobie zobaczyć rodzinny dom rycerza w Andegawenii. Ich droga wiodła w pobliżu Payns, Saint-Clair więc przywiózł władcę w odwiedziny do swego przyjaciela, wiedząc, że spotkali się już kiedyś - w 1066 roku, kiedy Wilhelm najechał Anglię. Tymczasem król zginął, spadłszy z konia, a tron Anglii objął jeden z jego synów, Wilhelm II Rudy, zwany tak ze względu na kolor włosów i ognisty temperament. Według raportów przychodzących z Anglii, Rudy był potwornym tyranem, znienawidzonym przez wszystkich, lecz Saint-Clair, jako bliski przyjaciel jego ojca, zdobył jego akceptację i zaufanie, co udało się niewielu dawnym ulubieńcom starego króla. Hugon wcale się nie dziwił, że nowy król Anglii darzy szacunkiem wielkiego rycerza, gdyż Saint-Clair miał nieskazitelną reputację i posturę godną swej pozycji. Nawet stojąc schodek niżej od młodzieńca, był od niego wyższy prawie o całą dłoń. W wieku czterdziestu dwóch lat był jeszcze niemal w pełni sił, przewyższając większość ludzi nie tylko wzrostem, ale i zaletami ducha. I oto był tu, w Payns, we własnej osobie, aby uhonorować syna swego najlepszego przyjaciela i upamiętnić jego wyniesienie. Co - jak powiedziano Hugonowi było ogromnym zaszczytem. On jednak przyjął tę wiadomość z pewną rezerwą, ponieważ nie miał pojęcia, nawet teraz, czym jest to wyniesienie i do czego uprawnia. Oznajmiono mu tylko z wielką powagą,
że choć obecnie nic dlań nie znaczy, będzie niezwykle ważne dla jego przyszłości. Kiedy po raz pierwszy usłyszał, jak jego ojciec używa tego określenia - wyniesienie - dźwięk tego słowa wydawał się niezwykle donośny, a emfaza, z jaką zostało wymówione, jeszcze pogłębiała to wrażenie. Było to przed dziewięcioma miesiącami i Hugon natychmiast zapytał, co oznacza to słowo, lecz odpowiedź barona była wymijająca. Lekko poczerwieniał, usiłując zbyć pytanie machnięciem ręki, i nie chciał powiedzieć nic poza tym, że Hugon dowie się w odpowiedniej chwili. Tymczasem jednak musi się przygotować, gdyż będzie to najważniejsza chwila w jego życiu. Te słowa barona uciszyły syna, który dotychczas uważał, że nie ma niczego ważniejszego od jego pasowania na rycerza. Wkrótce jednak się przekonał, że jest inaczej, gdyż zapowiedziana nowa ceremonia wyniesienia była tak ważna, że jego osobistymi nauczycielami zostali zarówno ojciec, jak i jego teść, Baldwin Montdidier. Codziennie cierpliwie i drobiazgowo informowali go o wyniesieniu, a zanim pozwolono mu pobierać te nauki, musiał przysiąc, że nigdy nie wyjawi ich treści, a nawet nikomu nie wspomni o samym wyniesieniu. Przez kilka ostatnich miesięcy Hugon pracował ciężej niż kiedykolwiek. Musiał się nauczyć na pamięć odpowiedzi wymaganych podczas ceremonii wyniesienia, co było znacznie trudniejsze i bardziej wyczerpujące od najintensywniejszych ćwiczeń z bronią. Zmagał się z tym od miesięcy i potrafił dość płynnie udzielać odpowiedzi, lecz absolutnie nie pojmował ich znaczenia. A teraz zaledwie dni dzieliły go od tej ceremonii, gdy wszystkie szczegóły i tajemnice - waga ceremonii, sens formułek i znaczenie obecności Stefana Saint-Clair, który przybył z Anglii, aby wziąć udział w uroczystości jako protektor Hugona - wreszcie zostaną wyjaśnione. - Czuję się lekki jak piórko - rzucił niespodziewanie rycerz, zwinnie schodząc po schodach. - Bez zbroi, bez broni... - Rozpostarł ręce i wydawało się, że cienki materiał paradnego płaszcza naprawdę za nim frunie. Po raz drugi w ciągu kilku minut Hugon pomyślał, że ten wielki człowiek ma poczucie humoru. - I wcale ich nie potrzebuję - ciągnął Saint-Clair - chociaż sam nie mogę w to uwierzyć. - Nagle przystanął, opuścił ręce i kiedy znów się
odezwał, w jego głosie nie było cienia rozbawienia. - Myślę, że nigdy nie odzwyczaję się od noszenia zbroi i na pewno zawsze będę się czuł nieswojo bez broni, nawet w domu twego ojca, choć wiem, że tu jestem bezpieczny... Na tym polega różnica między twoim obecnym życiem, chłopcze, a naszym w Anglii. Anglia! W tym jednym słowie rycerz zawarł całą tajemnicę i legendę otaczającą jego samego i jego niezwykłe czyny. Minęły dwadzieścia dwa lata, od kiedy po raz pierwszy postawił nogę na angielskiej ziemi, gdy razem z ojcem Hugona wylądowali pod koniec września 1066 roku na południowym brzegu wyspy, jako młodzi i niedoświadczeni rycerze armii Wilhelma, księcia Normandii. Obaj byli wówczas w wieku Hugona i doskonale spisali się w wielkiej bitwie, którą dwa tygodnie później, w połowie października, stoczono pod Hastings. Saint-Clair dokonał wówczas więcej niż którykolwiek z jego towarzyszy - wyczyn, jaki raz po raz powtarzał później - gdyż owego dnia to jego miecz powalił i zabił angielskiego króla, Harolda II Godwinsona. Nie znał imienia ani statusu człowieka, któremu zadał śmierć w wirze bitwy ledwie rozpoznał grupkę wyższych rangą i zaatakował lecz książę Wilhelm widział ten atak i później, gdy tożsamość zabitego ustalono ponad wszelką wątpliwość, wiedział, komu podziękować za tę śmierć, która utorowała mu drogę na tron Anglii. Wśród żołnierzy krążyła opowieść o tym, że Saint-Clair nie chciał się przyznać do przypisywanej mu zasługi i gdyby nie upór księcia, nie przyjąłby żadnej nagrody. Tamtego dnia starły się dwie zupełnie różne armie. Siły Wilhelma Bękarta składały się głównie z ciężkiej normańskiej jazdy, uważanej za najlepszą w chrześcijańskich krajach, wspieranej przez łuczników, podczas gdy anglosaską armię tworzyły oddziały zdyscyplinowanej piechoty, powszechnie uchodzącej za najlepszą na świecie. Wśród Anglosasów jednak tylko dowódcy i starsi oficerowie mieli konie, przez co łatwo było ich rozpoznać - co też ułatwiło zadanie Stefanowi Saint-Clair. Nieprzyjacielscy oficerowie na widok nadjeżdżającego zwarli szyki, lecz gdy ciężkozbrojny rycerz wpadł na nich z impetem, pod naporem jego ogromnego rumaka ich znacznie mniejsze koniki się rozpierzchły. Gromadząc się na powrót, aby odeprzeć atak, zwrócili na siebie uwagę normańskich łuczników, którzy nauczeni wypatrywać takich grup nieprzyjaciół wypuścili chmurę strzał. Jedna z nich trafiła w twarz angielskiego rycerza, któ-
ry wypuścił z ręki broń i zachwiał się w siodle, a w tejże chwili Saint-Clair wpadł w szeregi wrogów. Ciął rannego, strącając go nieżywego z siodła. Później nie było wiadomo i ogólnie uważano to za nieistotne, czy zabity - król Anglii, Harold - zginął od strzały czy od miecza. Ważne było to, że jego śmierć odebrała anglosaskiej armii ducha bojowego, czego rezultatem był pierwszy od wieków podbój Brytanii. W ciągu ponad dwudziestu lat normańskiego osadnictwa i okupowania zaciekle wrogiej Anglii Stefan Saint-Clair był jednym z największych i najwierniejszych popleczników Wilhelma I, za co był nagradzany ustawicznie i po królewsku, tak więc obecnie posiadał kilka rozległych włości w różnych częściach podbitego kraju. Pobrawszy gorzkie lekcje zdrady i podstępu jako Wilhelm Bękart, król nie pozwalał żadnemu ze swych rycerzy, nawet najbardziej zaufanemu, urosnąć w siłę tak, by ktoś mógł mu zagrozić, ich ziemie i posiadłości zawsze więc znajdowały się daleko od siebie, otoczone dobrami ich najzawziętszych rywali. Saint-Clair był nadzwyczaj zadowolony ze swoich dóbr i dzięki takiemu nastawieniu powodziło mu się lepiej, niż się spodziewał. Zszedłszy teraz spiralnymi schodami, doszli do węższych, które wiodły w dół przez otwór w podłodze. Echo ich kroków się zmieniło, gdy przeszli po gładkiej marmurowej posadzce między dwoma strażnikami, stojącymi nieruchomo na szczycie wypolerowanych stopni z piaskowca. Nie zwracali uwagi na zastawioną stołami salę biesiadną, spoglądając przed siebie. Gdy skręciwszy w lewo, poszli dalej, Saint-Clair, wciąż idąc pół kroku przed młodszym towarzyszem, rzucił przez ramię: - Nie wiesz, młodzieńcze, jakie masz szczęście, mieszkając tutaj, pośród cywilizowanych ludzi, którym zwykle możesz zaufać, że nie spróbują cię zabić. - Obejrzał się i tym razem zdecydowanie błysnął białymi zębami w uśmiechu. - Oczywiście, niektórzy zawsze próbują... mówię o próbie zabicia was... ale niczego innego nie można było się spodziewać. Ludzie są tylko ludźmi, obojętnie gdzie żyją. Jednakże wśród Franków człowiek praktycznie może spać spokojnie. Natomiast w Anglii każdy Frank, niezależnie od swej pozycji, jest w nieustannym niebezpieczeństwie, gdyż dla Anglosasów wszyscy Frankowie są Normanami. To oczywiście nie jest prawdą, ale jednak wszyscy frankońscy wojownicy w Brytanii są teraz na służbie Norma-
nów. Byłbyś zdziwiony, jak rzadko wychodzę gdziekolwiek bez zbroi. A na palcach jednej ręki mógłbym policzyć te przechadzki, które odbyłem bez niej od czasu mojej ostatniej tu wizyty. - Dotarli na sam dół schodów i rycerz pytająco uniósł brew. - No cóż, doszliśmy na miejsce. Jesteś gotowy? Hugon tylko skinął głową, nie ufając swojemu głosowi, gdyż jeszcze w połowie schodów gardło ścisnął mu niepokój. Znaleźli się teraz głęboko pod zamkiem, pięć kondygnacji poniżej tej, z której wyruszyli. Ostatnie schody były drewniane, równie szerokie i mocne jak wcześniejsze kamienne, niskie i wygodne. Kończyły się bardzo wąskim i wysokim przedsionkiem - była to po prostu dziura w kształcie prostopadłościanu, oświetlona przez pół tuzina pochodni płonących w niszach, w osadzonych na wysokości ramion kagańcach. Schody zajmowały niemal całą wysokość i szerokość pomieszczenia, a nagie kamienne ściany po obu stronach znajdowały się tak blisko, że - Hugon sprawdził to podczas poprzedniej bytności w tym miejscu - między bok schodów a ścianę ledwie można by wetknąć wyprostowaną dłoń. Krótkie przejście, najwyżej trzy kroki, dzieliło koniec schodów od masywnych, nabijanych ćwiekami drzwi. Hugon wiedział, że na dole, w najbardziej odosobnionej części zamku jego ojca, trwają przygotowania do zgromadzenia zwołanego na przyszły wieczór. W przeciwnym razie wysoka i wąska komnata, w której teraz stali, byłaby niedostępna, ponieważ nie byłoby tu tych drewnianych schodów. Zostałyby wciągnięte, jak most zwodzony, i ustawione naprzeciw, pod wysoką ścianą, tak że zasłoniłyby drzwi, natomiast otwór w podłodze przykryto by dopasowaną płytą, zręcznie obrobioną tak, że wyglądała na ciężką i wytartą przez niezliczone stopy. Saint-Clair wysunął się naprzód i rękojeścią krótkiego sztyletu jedynej broni, jaką miął przy sobie - zastukał w dębowe drzwi, a czekając na odpowiedź, znów spojrzał na Hugona. - Mieszkałeś tu przez całe życie. Wiedziałeś o tym poziomie, zanim przyprowadzili cię tu pierwszy raz na inicjację? - Nie, panie. - To musiała być niespodzianka, co? Odkrycie, że w twoim domu jest sala, o której nic nie wiedziałeś? - Tak, a w dodatku taka duża. Pamiętam, że byłem zaskoczony.
- Nic o niej nie wiedziałeś? Niczego nie podejrzewałeś? Nigdy wcześniej nie byłeś w tych podziemiach? Trudno w to uwierzyć. - Och nie, panie! Byłem tu wiele razy, tylko piętro wyżej. Bawiliśmy się tam, kiedy byłem mały, w deszczową lub burzową pogodę. Lubiliśmy tam przychodzić, ponieważ te korytarze zawsze były ciemne, puste i groźne. Jednak zawsze myśleliśmy, że jesteśmy... na samym dole. Nikt z nas nie podejrzewał, że coś jest jeszcze poniżej. Bo czemu mielibyśmy podejrzewać? - A teraz wiesz o tej sali, ponieważ zaraz po swojej pierwszej wizycie zacząłeś szukać wejścia? Hugon skinął głową, uśmiechając się. - Tak, panie. Przyznaję. Zszedłem tu sam dzień później, zabrawszy dość pochodni, by mieć dużo czasu na oględziny. Nie mogłem uwierzyć, że nie ma tu niczego ciekawego do obejrzenia. Sądziłem, że musiałem coś przeoczyć, jakiś znak wskazujący, gdzie szukać. Ale nawet gdy wróciłem tu, wiedząc już, że jest wejście, i znając jego lokalizację, nie zdołałem go znaleźć. - Oczywiście że nie. Ponieważ nie da się go znaleźć. Albo wiesz, jak się tu dostać, albo nie. Ta komnata została zbudowana przed setkami lat przez ludzi, którzy umieli ukrywać efekty swojej pracy przed oczami postronnych, jeśli tego chcieli. Aha! Ktoś nadchodzi. Odsuń się. Chwycił Hugona za rękę i odciągnął go, sam też cofnął się od drzwi. Z drugiej strony rozległ się stłumiony dźwięk oznaczający odsuwanie ciężkiej antaby, a potem po lewej ukazało się małe okienko, przez które ktoś na nich spojrzał. Hugon wiedział, że tak będzie, ale nawet spodziewając się tego, nie dostrzegł zarysu judasza, zanim ten się otworzył. Olbrzym zrobił krok naprzód, przyłożył otwarte dłonie do otworu, pochylił się i szepnął coś. Po chwili ciężkie drzwi się uchyliły i Saint-Clair dał Hugonowi znak, żeby szedł za nim. Chłopak dobrze pamiętał to przejście, gdyż bardzo go zaniepokoiło, kiedy korzystał z niego pierwszy raz. Masywne, wysokie drzwi otwierały się na zewnątrz, a nie do środka, a za nimi nieoczekiwanie znajdował się tylko krótki korytarzyk, pełniący jedynie obronną funkcję. To zwężające się przejście zmuszało do podążania pojedynczo i pod koniec niemal na czworakach do następnych drzwi na jego końcu. Dalej był następny przedsionek, tym razem ośmiokątny,
z drzwiami o wiele mniejszymi, lecz poza tym identycznymi jak poprzednie, osadzonymi w każdej z ośmiu ścian. Wychodząc z niskiego korytarzyka, Hugon zdążył jeszcze dostrzec odźwiernego, znikającego w najbliższych drzwiach po lewej. - Osiem par drzwi - rzekł Saint-Clair. - Wszystkie identyczne. Przeszedłeś już przez dwoje z nich. Pamiętasz przez które? Hugon skinął głową i wskazał: jedne po lewej, a drugie po prawej. - Dobrze. A teraz powiedz, które pamiętasz lepiej? -Te, przez które przechodziłem ostatnio. - Chłopak ponownie wskazał te po lewej. - Zatem skorzystamy z nich i dzisiaj. Saint-Clair ruszył naprzód i pchnięciem otworzył drzwi, ku ogromnemu zdziwieniu Hugona, który spodziewał się stojącego za nimi wartownika. Poszli wąskim, krętym, mrocznym korytarzem, który młodzieniec mętnie pamiętał z poprzedniej wizyty. Gdy doszli do zasłoniętego kotarą przejścia, rycerz odsunął ją na bok i przeszedł dalej, a Hugon za nim, wiedząc, że czeka go niespodzianka. Tak jak oczekiwał, komnata była pogrążona w mroku. Jedna wisząca lampka zdawała się znajdować daleko od miejsca, w którym stał, choć podejrzewał, że to złudzenie. Przystanął w progu, usiłując szybko przyzwyczaić oczy do tego słabego oświetlenia, aż zaczął dostrzegać niewyraźne kontury przedmiotów, z których najłatwiejsza do rozpoznania była szachownica czarno-białych płytek mozaikowej posadzki. Jednakże większość pozostawała nierozpoznawalnym zbiorem niewyraźnych kształtów, z których jeden, w pobliżu, mógł być ciężkim rzeźbionym fotelem. - Zostań tu i nie ruszaj się, inaczej wpadniesz na coś i przewrócisz. W tym pomieszczeniu jest wiele cennych rzeczy i twoi przyszli bracia nie byliby zadowoleni, gdyby coś zostało uszkodzone w wyniku twojej nieuwagi. Muszę się zająć kilkoma sprawami i wrócę, kiedy skończę. Ale jestem tutaj i będziesz mnie słyszał. Może nie zdołasz zobaczyć mnie ani tego, co robię, ale właściwie nie powinno cię tu być, tak więc nic nie tracisz... Chyba że coś wywrócisz, bo wtedy obaj znajdziemy się w opałach. Wkrótce rycerz wrócił i poprowadził Hugona za rękę przez salę. Gdy doszli do rzędu stołków, kazał mu usiąść i zaczął przerabiać z nim
pytania i odpowiedzi, co chłopak od wielu miesięcy robił ze swoim ojcem i dziadkiem. Czuł się dziwnie, siedząc tak w ciemnościach i posłusznie odpowiadając. Wielu z nich - zarówno pytań, jak i odpowiedzi - w ogóle nie rozumiał, recytując wyuczone zdania i wierząc, że ich znaczenie zostanie mu wyjawione w swoim czasie, tak jak obiecali mu jego mentorzy. Teraz jednak, siedząc w ciemności i powtarzając je ogromnemu rycerzowi, swemu protektorowi, czuł się dziwniej niż kiedykolwiek, podekscytowany i zaniepokojony zarazem, całkowicie świadomy, kim i czym jest w tej chwili, ponieważ wiedział, że w rezultacie jakiegoś tajemniczego rytuału po następnej nocy nie będzie już taki jak dotychczas. Uzmysłowił sobie, że Saint-Clair nic nie mówi, usłyszawszy odpowiedź na ostatnie pytanie. W końcu rycerz cicho odkaszlnął i rzekł: - Jestem pod wrażeniem, chłopcze. Nie sądzę, żebym kiedyś słyszał lepiej odpowiadającego ucznia. Miałem wielu równie dobrych, ale żadnego lepszego. Rozumiem, dlaczego ojciec jest z ciebie rad. Jeśli jutrzejszego wieczoru spiszesz się równie dobrze, nie będziesz miał żadnych trudności podczas ceremonii. Teraz możesz zapytać mnie, o co chcesz. - Na temat zgromadzenia? - O cokolwiek chcesz, jak rzekłem. - Mam jedno pytanie. Co... co oznacza wyniesienie? - Ha! Powinienem wiedzieć, że zadasz mi to jedno pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć. Nie mogę ci powiedzieć, chłopcze. Nie mogę. Jednak jutro o północy i tak się dowiesz, a wtedy będziesz wiedział, dlaczego nie mogłem powiedzieć ci tego dziś. Teraz zapytaj o coś innego. Panie, teraz inni bracia wiedzą, że jestem uczniem, i niektórzy ostrzegali mnie, że wyniesienie jest niebezpieczne i wiąże się z nim ogromne ryzyko. Ja jednak podejrzewam, że tylko tak ze mnie kpią, i nie chcę marnować okazji, pytając o to...
d - Zatem zapytaj mnie o coś, co naprawdę cię interesuje. Hugon przygryzł dolną wargę, a potem wypalił: - Dlaczego ja, panie? Dlaczego nie mój brat? - Ach, zatem wiesz o tym. Zastanawiałem się, czy wiesz. - Ledwie widoczna postać przed Hugonem się poruszyła. - Kto ci o tym powiedział?
- Mój ojciec, dziadek też. Ostrzegli mnie, żebym nie mówił o tym Wilhelmowi, gdyż on nic nie wie o zgromadzeniu i nie należy do bractwa. Spytałem ich, o jakim bractwie mówią, ponieważ Wilhelm jest moim bratem, ale nie powiedzieli mi nic więcej. Twierdzili, że wszystko zrozumiem po swoim wyniesieniu i do tego czasu nie mogą powiedzieć nic więcej. Ostrzegli mnie jednak, że jeśli tylko napomknę o tym Wilhelmowi, zmniejszą się moje nadzieje na przynależność. Nie jestem pewien, czy chcę należeć do jakiegoś bractwa... nieważne co to oznacza dla innych... jeśli zmusza mnie to, abym wyrzekł się własnego brata. Saint-Clair głośno westchnął. - Nie musisz się go wyrzekać, Hugonie, ale rozumiem, co masz na myśli. Kiedyś byłem w takiej samej sytuacji, z tego samego powodu. Mój starszy brat został pominięty, tak jak Wilhelm. - Dlaczego? - zapytał z niepokojem w głosie młodzian. - Mój brat nie zrobił nic złego. Nie jest złym człowiekiem, po prostu jest... młody. - Właśnie. I słaby, czy się z tym zgadzasz czy nie. - Głos dobiegający z ciemności był teraz poważny, rycerz mówił powoli i dobitnie. Jest od ciebie starszy o dwa lata, Hugonie, a ty już o całe lata przewyższasz go pozycją i osiągnięciami. Jak długo chłopiec może pozostawać chłopcem, zanim stanie się mężczyzną? Twój Wilhelm, tak jak kiedyś mój brat Ryszard, wciąż usiłuje... i najwidoczniej skutecznie... bronić się przed dojrzałością. A tu głównie chodzi o dojrzałość, chłopcze. - No tak, być może, lecz Wilhelm pewnego dnia zostanie baronem de Payns. - A ty nie. Czy to cię boli? - Nie, oczywiście że nie - odparł zaskoczony tym pytaniem Hugon. Nigdy nie chciałem być baronem. Po prostu wydaje mi się, że skoro jest odpowiednim kandydatem na barona, to powinien być dostatecznie dobry, żeby zostać przyjętym do waszego bractwa. - Wcale nie - odparł stanowczo Saint-Clair. - Akt dziedziczenia nie wiąże się z żadnym osądem. To zwykły przypadek. Jako pierworodny jest wyróżniony spośród innych synów, ale niekoniecznie najlepszy. Gdyby Wilhelm okazał się kiepskim baronem, głupcem albo nawet tyranem, wyrządzone przez niego szkody mógłby naprawić jego następca. Natomiast gdyby okazał się kiepskim członkiem naszego bractwa, mógłby je zniszczyć. Ceremonia, do której się przygoto-
wujesz, Hugonie, pozwoli ci wstąpić w szeregi niezwykłego bractwa, mającego szczytne cele i strzegącego niebezpiecznych tajemnic. Jego korzenie wywodzą się z dawnych wieków, jego początki giną w pomrokach starożytności, a jednak nic o nim nie wiesz. Domyślasz się, dlaczego tak jest? Hugon pokręcił głową i natychmiast uświadomił sobie, że SaintClair zapewne tego nie widzi. -Nie. - Ponieważ to tajemnica, chłopcze, i tak było od samego początku. Sekret jest podstawą istnienia bractwa, tak więc my, strzegący jego tajemnic, musimy być nieustannie czujni, szczególnie między sobą. Mówię ci o tym tylko dlatego, że wysłuchawszy twoich odpowiedzi, wiem, że bez trudu przejdziesz jutrzejszą próbę, co oznacza, że jutro i tak zostaniesz przyjęty do naszego bractwa. Nikt... absolutnie nikt, Hugonie... kto jest gadatliwy, nie może zostać przyjęty do naszego bractwa. Zbyt wielkie byłoby ryzyko, że nie dochowa sekretu, pijąc lub zadając się z dziwkami. Twój brat Wilhelm za dużo pije, a kiedy wypije choć trochę, za dużo mówi. To wspaniały człowiek i dobry kompan do butelki wina i żartowania z rzeczy zabawnych lub trywialnych, lecz ma słabą wolę i wybuchowy charakter, czasem bywa kłótliwy, a zawsze zbyt gadatliwy i niedyskretny. Dlatego uznano, że nie jest godny przynależeć do bractwa. - Uznano? Kto? Kto był tak arogancki, by syna barona Hugona de Payns uznać za niegodnego? Saint-Clair westchnął. -Twoi nauczyciele, chłopcze. Jego ojciec, sam baron de Payns, i jego dziad, Baldwin Montdidier. Jedna osoba z rodziny, Hugonie, to wszystko. W każdym pokoleniu tylko jeden syn z każdej należącej do bractwa rodziny może poznać tajemnice, a jego wybór nie ma nic wspólnego z prawami dziedziczenia. Pierworodny dziedziczy, jeśli przeżyje. Tak głosi prawo. Jednak ten, którego wybrano spośród rodzeństwa, został wyznaczony ze względu na swe zalety, a nie przypadkowe przyjście na świat w odpowiedniej chwili czy kolejności. Dlatego wszyscy synowie wielkich rodów są uważnie obserwowani przez starszych. Nie ma miejsca na błędy lub nierozwagę. Uniósł otwartą dłoń, powstrzymując Hugona, zanim ten zdążył mu przerwać.
-Wiem, co chcesz powiedzieć... jak można ocenić takie cechy? No cóż, osiemnaście łat to dolna granica wieku przynależności do bractwa, a do tego czasu kandydat jest przez całe lata bacznie obserwowany i oceniany. Tak więc jeśli w rodzinie jest siedmiu synów urodzonych w dwuletnich odstępach i żaden z nich nie wykazuje wyraźnych i zdecydowanych kwalifikacji na członka bractwa, starsi mogą się powstrzymywać z wyborem, dopóki nie będą w stanie ocenić najmłodszego. Zanim najmłodszy skończy osiemnaście, najstarszy będzie miał dopiero trzydzieści dwa, gdyby ostatecznie wybór miał paść na niego. Jednak nawet gdy brakuje odpowiednich kandydatów, starsi mogą po prostu nie wybrać nikogo z tego pokolenia. Nasze bractwo jest tajemne, tak więc nikt z zewnątrz nie będzie wiedział, co się stało, nikt nie będzie zły lub urażony. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy nikogo nie wybrano. Jest dość wielkich rodzin dostarczających nowych członków. - Ale... - Hugon ugryzł się w język. - Co: ale? Co chciałeś powiedzieć? - Co się stanie, jeśli starsi uznają dwóch lub więcej członków jakiegoś rodu za godnych przyjęcia? Wtedy dany ród będzie miał wspaniałych synów. - W głosie rycerza zabrzmiała nuta rozbawienia. - Często tak bywa, Hugonie, lecz mimo to tylko jeden syn z każdej rodziny jest w danym pokoleniu przyjmowany do bractwa. Tak więc, jak widzisz, kwestia ostatecznego wyboru wymaga delikatności i trafnej oceny, długiej dyskusji i namysłu. - A kim są starsi? Saint-Clair wyprostował się i wstał. - Zmieniają się co roku, w zależności od tego, kto umrze, a kto przeżyje, i to, mój młody przyjacielu, jest twoje dziesiąte i ostatnie pytanie, ponieważ pozwoliłem ci zadać tylko jedno. Może więc jeszcze jedno, panie, bardzo krótkie, jeśli pozwolisz. Ile czasu minęło od twojego wyniesienia i czy naprawdę zmieniło ono twoje życie? Hugon bardziej wyczuł, niż dostrzegł, że rycerz znieruchomiał, a kiedy znów przemówił, jego głos był cichszy. - Miałem osiemnaście lat, a było to dawno temu... ponad dwadzieścia trzy lata. Co do tego, czy to zmieniło moje życie, muszę rzec, że tak. Nie dlatego że spowodowało jakąś wielką zmianę, którą mógł-
bym opisać, lecz ze względu na to wszystko, czego się dowiedziałem od tamtego czasu, właśnie dzięki przynależności do bractwa. Mogę cię zapewnić, że stałem się lepszym człowiekiem dzięki temu, czego nauczyło mnie bractwo, lecz nie mogę powiedzieć nic więcej, dopóki nie zostaniesz do niego przyjęty. Rycerz obejrzał się na jakiś dźwięk, który się rozległ w ciemności. - Chodź, nasi bracia się niecierpliwią, chcą odejść, gdyż pracowali tu cały dzień, przygotowując wszystko na jutrzejszą ceremonię. No i chyba zbliża się pora obiadu. Wrócili tą samą drogą, aż znaleźli się w przedsionku na końcu drewnianych schodów. Pochodnie w kagańcach na ścianach zaczęły głośno skwierczeć i wkrótce miały się wypalić, lecz wszyscy obecni w tych sekretnych podziemiach opuszczą je, zanim to nastąpi, usunąwszy schody i zakrywszy otwór w podłodze maskującą klapą. W milczeniu wrócili na górę, do miejsca, gdzie się spotkali, i gdy Hugon odbierał swój miecz od czekającego tam strażnika, rycerz łaskawie skinął chrześniakowi głową na pożegnanie. Zanim jednak zdążyli się rozstać, usłyszeli młode kobiece głosy nawołujące ich po imieniu i po chwili Ludwika de Payns, młodsza siostra Hugona, pojawiła się przed nimi ze swoją najlepszą przyjaciółką, Małgorzatą Saint-Clair, piętnastoletnią córką Stefana, która poprzedniego dnia przybyła z nim z Anglii. Wyciągnąwszy dłoń do obu dziewcząt, rycerz przywitał je z entuzjazmem, który zdumiałby wielu ludzi uważających go za chodzący przykład surowej wojskowej dyscypliny. Zanim dziewczęta zdołały go odciągnąć w kierunku kwatery dla gości, mocno objął obie w talii, zmuszając, by zaczekały w milczeniu, aż skończy rozmowę z bratem Ludwiki. - Zobaczymy się jutro o umówionej porze, chrześniaku. Co do tej innej kwestii, na którą nie chciałeś marnować pytania, spójrz na to oczami swoich nauczycieli i zadaj sobie pytanie, czy naraziliby cię na jakieś niebezpieczeństwo. Ci chłopcy żartują sobie z ciebie, tak jak podejrzewałeś. To wszystko jest częścią szkolenia i sposobem zasłużenia sobie na zaszczyt. Przeżyjesz. - Odwrócił się do dziewcząt. - A teraz, moje panny, jestem do waszej dyspozycji. Dziewczęta powiedziały do widzenia Hugonowi i odprowadziły olbrzyma, trzymając go za ręce. Mężczyźni nie zauważyli spojrzeń, jakie wymieniły, słuchając, co rycerz mówi do młodzieńca.
d 2 Następnego dnia, gdy pozostała mu już niecała godzina do próby, Hugon de Payns zaczął wątpić, czy w ogóle cokolwiek wie, niemal pewien, że zapadł na jakąś demencję, gdyż miał wrażenie, że umysł całkowicie odmówił mu posłuszeństwa. Oczekiwanie na chwilę, gdy zostanie zaprowadzony przed oblicze starszych, okropnie mu się dłużyło, próbował się więc zająć powtarzaniem odpowiedzi na pytania, które mu zadadzą. Z przerażeniem odkrył, że nie może sobie przypomnieć ani jednego ze słów, których się uczył tak długo i z takim trudem, żadnej odpowiedzi ani nawet podstawowych pytań, które ojciec i dziadek zadawali mu miesiącami. Zdruzgotany i nagle bliski paniki, miał wrażenie, że w czaszce, groteskowo wysoko sklepionej między uszami, niczym ogromna i pełna ech jaskinia, czuje ogromną pustkę. Chciało mu się płakać i cichy głosik natarczywie radził mu uciekać, lecz Hugon po prostu siedział nieruchomo, usiłując opróżnić umysł z wszelkich myśli i czekając, aż wezwą go przed zgromadzenie. Uświadomił sobie, że nie jest już sam. Podniósłszy wzrok, ujrzał uśmiechającego się Payena Montdidiera, jednego ze swych najlepszych przyjaciół i kuzyna ze strony matki. Jego bursztynowe oczy patrzyły łagodnie i wesoło. - Gotowy? - zapytał Payen. Hugon wstał, mrugając z niedowierzaniem. - Czerstwy! Nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę! Nie masz pojęcia, jak się cieszę, przyjacielu. Umierałem tu ze strachu i niecierpliwości. Montdidier się roześmiał. - Dobrze to znam od wczoraj, więc może będziemy mogli sobie pomóc. Hugon zmarszczył brwi.
- Nie rozumiem. Od wczoraj? - Poczułem to wczoraj, kiedy zobaczyłem nową przyjaciółkę twojej siostry. Kim ona jest? - Hugon wytrzeszczył oczy ze zdziwienia. - Masz na myśli Małgorzatę? Angielską przyjaciółkę Ludwiki? - Jest z Anglii? - Tak, wysoka i ciemnowłosa dziewczyna. - Nosi jasnożółtą suknię? - Miała na sobie coś żółtego, kiedy widziałem ją wczoraj. To tę damę masz na myśli? - Zobaczywszy energiczne kiwnięcie głową Montdidiera, uśmiechnął się. - To Małgorzata Saint-Clair, córka mojego ojca chrzestnego, Stefana. Co to za bzdury o niecierpliwości i strachu? Montdidierowi na wzmiankę o Saint-Clairze wydłużyła się mina. Potrząsnął głową. - Niecierpliwe oczekiwanie na spotkanie z nią i przerażenie na myśl, że może mnie zignorować... A skoro jest córką Stefana Saint-Claira, to niewątpliwie mnie zignoruje. Po raz pierwszy od wielu dni Hugon zupełnie zapomniał o czekającej go ciężkiej próbie, tak poruszył go wyraz twarzy przyjaciela i uczucia łatwe do odczytania dla każdego, kto zechciałby spojrzeć. Już miał parsknąć śmiechem, ale uświadomił sobie, że Montdidier może wziąć jego podziw za drwinę i się obrazić. - Czerstwy, czyżbyś się zadurzył? Ujrzawszy tę damę zaledwie raz? Znam Małgorzatę od lat. Nie jest piękna, ale... - Dla mnie jest piękna. Te brwi, to czoło i ta długa szyja. Muszę ją poznać. Teraz Hugon naprawdę się roześmiał. - Cóż, to się łatwo da zaaranżować. Zobaczysz ją jutro i nie pozwolę, żeby cię zlekceważyła... nie żeby choć przez chwilkę miała ochotę zrobić coś takiego. I nawet nie powiem Ludwice, że prosiłeś mnie, żebym cię przedstawił. - Zaraz znów sposępniał. - A tymczasem czeka mnie dzisiejszy wieczór. Czy ja to przeżyję? Montdidier uśmiechnął się łagodnie. - Na Boga, jeśli od tego zależy moje spotkanie z Małgorzatą Saint-Clair, to będę za ciebie walczył na śmierć i życie. Ale czekają na nas, a ja cię tu zagaduję. Pójdziemy?
Hugon przełknął głośno i poszedł za przyjacielem. Montdidier nazywany był przez przyjaciół Czerstwym, z dwóch powodów: Jako określenie związane z chlebem, zwanym tutaj pay-yin, brzmiało podobnie jak Payen, a imię Montdidiera z kolei brzmiało niemal tak jak nazwisko Hugona - de Payns. To podobieństwo rodziło liczne nieporozumienia, dopóki jakiś dowcipniś nie zaczął przed kilkoma laty nazywać młodzieńca Czerstwym. Przydomek był zabawny i przylgnął doń, kładąc kres pomyłkom. Publiczna część zgromadzenia zawsze odbywała się w wyłożonej kamiennymi płytami sali pod główną salą audiencyjną zamku, u stóp wielkich spiralnych schodów. Gdy Czerstwy zaprowadził go tam, Hugon się zdziwił, widząc tak liczny tłum. W ogromnej sali było co najmniej dwieście osób albo więcej, nie licząc armii kręcących się wszędzie sług i pomocników. Nikt nie zwrócił uwagi na przybyłych, gdy młodzieńcy przeszli przez salę do ustawionego równolegle do honorowego, zastawionego dla dwunastu osób stołu. Miejsca przy nim były już zajęte, oprócz dwóch pustych krzeseł o wysokich oparciach. Hugon uważnie przyjrzał się tym, którzy mieli z nimi siedzieć. Byli wśród nich dwaj synowie Saint-Claira, Robert i Wincenty, na widok których natychmiast poczuł się lepiej, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego. Dwudziestotrzyletniego Roberta lubił najbardziej ze wszystkich czterech braci. Wincenty, siedzący obok starszego brata, był dwa lata młodszy. Wilhelm, nazwany tak na cześć nieżyjącego już króla Anglii, miał dopiero siedemnaście lat i był jeszcze za młody, aby wziąć udział w zgromadzeniu. Najmłodszy z braci, piętnastoletni Stefan, był w wieku Ludwiki de Payns. Hugon już od pewnego czasu się zastanawiał, czy Robert Saint-Clair jest członkiem bractwa. Ponieważ był pierworodny, wydawało się to całkiem prawdopodobne, lecz ojciec Roberta poprzedniego wieczoru powiedział, że pierworodny wcale nie musi zostać przyjęty do bractwa, teraz więc Hugon ugryzł się w język, powściągając ciekawość. Przy stole siedział jego inny przyjaciel, dziewiętnastoletni kuzyn o trudnym do ustalenia stopniu pokrewieństwa. Hugon nigdy nie potrafił pojąć zawiłych koligacji, lecz z Godfrydem Saint-Omer byli serdecznymi przyjaciółmi od dziecka. Hugon, nie potrafiąc wymówić imienia Godfryda, nazwał go Goffem i tak już zostało. Teraz rozumieli się bez słów. Saint-Omer, wyciągnięty w krześle i słuchający słów
najbliżej siedzącego sąsiada, tylko się uśmiechnął na widok Hugona i leniwie przymknął oko w długim, powitalnym mrugnięciu. Obiad minął szybko i Hugon niewiele z niego zapamiętał, choć był to pierwszy posiłek zgromadzenia, w którym brał udział, i najważniejsze w jego życiu spotkanie. Przywitał się i rozmawiał ze wszystkimi biesiadnikami, których znał po nazwisku, aczkolwiek czterech z nich, gości z dalszych regionów kraju, nigdy wcześniej nie spotkał. Posiłek się skończył, zanim na dobre się zaczął, i gdy tylko uprzątnięto stoły, przyszła pora na część rozrywkową. Wystąpili muzycy, bardowie, żonglerzy, komedianci i tancerze przybyli z wielkich księstw Andegawenii, Akwitanii i Burgundii, a nawet rodzina linoskoczków z dworu króla Francji. Ci artyści jednak mieli być jedynie przyjemnym tłem innych rozrywek - tęgiego picia, obstawiania zakładów i ustalania reguł głównego widowiska wieczoru, w którym mieli wystąpić sami uczestnicy. Czwarta część obecnych w sali mężczyzn, samych młodzieńców, jadła niewiele i w ogóle nie piła, gdyż to oni mieli być główną atrakcją wieczoru. Ich imiona wybrano większością głosów, ku zgryzocie mniej szczęśliwych rówieśników. Kiedy zostaną wywołani, będą walczyli w pojedynkę lub grupami, jakby od wyniku potyczki zależało ich życie - co w pewnym sensie było prawdą. Formalnie te potyczki były tylko pozorowane, a walczący posługiwali się drewnianym orężem i tępymi ćwiczebnymi mieczami, co miało wykluczyć ryzyko zranienia lub śmierci. W rzeczywistości w takich walkach ginęło wielu rycerzy, próbujących odebrać zwycięstwo silniejszemu lub zręczniejszemu przeciwnikowi. Hugon doskonale rozumiał znaczenie tej części biesiady i był nieszczęśliwy, że nie może wziąć udziału w walkach ani nawet ich oglądać, ale nikomu o tym nie mówił, gdyż nie miał pojęcia, kto jest członkiem bractwa, a kto nie. Wiedział również, że właśnie w trakcie tych występów zgromadzenie załatwia swoje sprawy w sekretnych komnatach pod ziemią, gdy uwaga wszystkich jest skupiona na toczących się pojedynkach. Większość starszych rycerzy już zaczęła opuszczać salę po posiłku, zanim turniej się rozpoczął. Powszechnie akceptowano zasadę, że te pojedynki są szansą dla młodych, i tradycja nakazywała, by mogli swobodnie stawać w szranki, nieskrępowani deprymującą obecnością starszych. W regularnie odbywających się zgromadzeniach nie było niczego
nieprzemyślanego czy przypadkowego, tak jak podobieństwo uczestniczących w nich ludzi też nie było zbiegiem okoliczności. Po pierwsze, wszyscy byli dobrze urodzeni. W bogatych rodzinach posiadaczy ziemskich zgodnie z prawem pierworództwa całe dobra rodziny, jej ziemie i bogactwa przechodziły z ojca na najstarszego żyjącego prawowitego syna. Pozostali synowie powinni sami się zatroszczyć o swe szczęście i mieli do wyboru: stan rycerski lub duchowny. Większość zostawała rycerzami i zarabiała na życie, walcząc w obronie interesów swoich feudalnych panów; inni, słabsi fizycznie i niepełnosprawni lub mający powołanie i intelektualne zdolności, wybierali Kościół i jako duchowni mogli pędzić dostatni - i często bardzo użyteczny - żywot, nie będąc ciężarem dla swych rodzin. Rycerzy w chrześcijańskich krajach były setki tysięcy, od dziecka szkolonych do walki. Zachęcano ich, by walczyli i wiedzieli wszystko o orężu, koniach, zbrojach, a także byli biegli w sztuce wojennej. Już od dziecka wbijano im do głowy, że sprawność fizyczna jest najważniejszą zaletą mężczyzny. Paradoksalnie jednak, pod surowym i nieubłaganym okiem wszechmocnego Kościoła oraz jego wszechobecnych duchownych, zakazywano im walczyć czy choćby swarzyć się publicznie, a za złamanie tego prawa karano srogo, a nawet okrutnie. Dlatego ochoczo korzystano z takich okazji jak ta, gdy podczas zgromadzenia młodzi rycerze mogli legalnie walczyć ze sobą, dając upust nagromadzonej frustracji i energii, a zarazem mierzyć się publicznie z najlepszymi. Hugon się rozejrzał, wypatrując tych, którzy będą walczyć tego wieczoru. Łatwo było ich dostrzec, gdyż wszyscy byli trzeźwi i poważni, zamknięci w sobie, rozmyślając o czekających ich pojedynkach. Uśmiechnął się krzywo na myśl, że ktoś postronny nie natychmiast rozpoznałby w nim rycerza. Rycerza, angielskiego, niemieckiego, frankońskiego lub normańskiego, w każdym chrześcijańskim kraju łatwo było odróżnić od innych ludzi po muskulaturze. Wszyscy rycerze używali podobnej broni, nosili niemal identyczne zbroje i ozdoby i walczyli tak samo, tak więc jedyną przewagę nad innymi dawało nieustanne i wyczerpujące szkolenie, obejmujące niekończące się ćwiczenia, powtarzane niestrudzenie godzina po godzinie, dzień po dniu i miesiąc po miesiącu, aby
dotrzeć dalej, znieść więcej i przetrwać dłużej niż ktokolwiek inny w tych samych okolicznościach. W przeciwnym razie brak treningu oznaczał śmierć na polu bitwy, w wyniku braku wytrzymałości i siły. Żaden rycerz godny tego miana nie pozwoliłby sobie na dzień odpoczynku bez co najmniej sześciu godzin nużących i ciężkich ćwiczeń w posługiwaniu się orężem. Miecz ze stalową rękojeścią i ostrzem mającym ponad metr długości i niespełna centymetr grubości mógł ważyć siedem kilogramów. Rycerz bez konia, pieszo i obciążony trzydziestokilogramową kolczugą wraz z wyściółką i wzmocnieniami, czasem musiał machać takim mieczem, trzymanym w jednej ręce, walcząc o życie bez chwili odpoczynku. Stąd brał się fizyczny fenomen budowy ciała rycerza: bicepsy i kark grube jak skręcone liny, niezwykle szerokie bary i gigantyczne mięśnie rąk, wypchniętych na boki przez masywną muskulaturę piersi, pleców i torsu, zwykle bardzo wąska talia oraz biodra nad potwornie grubymi udami i dobrze umięśnionymi łydkami, jakby były zlepione z wielkich kawałów mięsa. W sali biesiadnej znajdowało się ponad półtorej setki takich mężczyzn, różniących się jedynie tym, że niektórzy mieli nieco dłuższe nogi. Większość z nich nie umiała czytać ani pisać, woląc zostawiać takie głupstwa duchownym, lecz wszyscy bez wyjątku mogli zażarcie walczyć, w każdej chwili i niesprowokowani, aż wyczerpią się ich ogromne zapasy sił i padną bez czucia. Hugon stwierdził, że otaczający go tłum jest w dobrym nastroju i odprężony, wino i piwo były wspaniałe i w obfitości i wszyscy biesiadnicy spodziewają się wspaniałej rozrywki. Jego ojciec i dziadek opuścili salę jedni z pierwszych, a teraz w ich ślady poszli inni. Chociaż dziadek uprzedzał Hugona, że tak będzie i nikt nie zwróci na to uwagi, z początku młodzieniec miał wrażenie, że ten exodus starszych i wybitnych rycerzy jest zbyt widoczny, by pozostał niezauważony. Okazało się jednak, że ich wyjście ginie w ogólnym zamieszaniu, gdyż wszyscy zaczęli zmieniać miejsca, krążyć między stołami, przysiadać się do przyjaciół i zakładać o wynik mających się niebawem rozpocząć walk. Widząc to, chłopak odprężył się i zaczął oddychać spokojniej, dopóki nie uświadomił sobie, że zbliża się czas jego przesłuchania. W końcu Goff wstał i pstryknął palcami, aby zwrócić jego uwagę. Po chwili obaj schodzili w podziemia zamku i zgiełk uczty powoli cichł za ich plecami. Zwykle gadatliwy Godfryd był teraz milczący
i czujny. Szybko przeprowadził Hugona sekretnym przejściem, aż stanęli w kręgu identycznych drzwi ośmiokątnego przedsionka. Zastukał w jedne rękojeścią sztyletu, a kiedy się otworzyły, nachylił się szybko i szepnął coś do strażnika, po czym obaj dali Hugonowi znak, by podszedł. Gdy to zrobił, poprosili go o hasło, które poznał podczas poprzedniej wizyty. Powtórzył je, powstrzymując uśmiech na widok ich chłopięcej powagi, a oni przepuścili go i poszedł dalej sam, odnajdując drogę w wąskim, ciemnym i krętym korytarzu. Na jego końcu znajdował się pokoik oświetlony blaskiem jednej lampy, a w nim klęcznik z przerzuconą przezeń burą tkaniną. Pamiętając o tym, czego nauczył się podczas dwóch poprzednich wizyt, Hugon zrzucił swoje szaty i nałożył samodziałową opończę, która okazała się żebraczym łachmanem. Odziany nędzniej niż kiedykolwiek usiadł na drewnianym stołku i czekał.
d
d 3 Gdy wezwano go do komnaty, Hugon głównie skupił się na odczuciach. Nie miał pojęcia, kim jest posłaniec, który po niego przyszedł, gdyż ten człowiek był od stóp do głów odziany w czerń, skrywającą wszelkie indywidualne cechy. Przejście, którym prowadził młodzieńca do sali, było równie ciemne i pozbawione szczegółów. Hugon, trzymając mężczyznę za łokieć i ostrożnie stąpając za nim, zastanawiał się, jak ten człowiek odnajduje drogę, na nic nie wpadając. Później odkrył, że nie było tam na co wpaść, ponieważ te dezorientujące zakręty i zwroty wykonywali, podążając wzdłuż linii wytyczonej w rozległym, pomalowanym na czarno przedpokoju. Jego przewodnik po prostu wodził drugą ręką po czarnym jedwabnym sznurze, który prowadził go do celu - znajdującej się dalej komnaty. Kiedy przeszli do następnego pomieszczenia, Hugon wyczuł to, gdyż cisza, choć równie głęboka, miała tu inny wymiar, świadczący o rozległej pustce. Jego przewodnik zatrzymał się nagle i idący tuż za nim chłopak wpadł na niego, tak że o mało nie przewrócili się obaj. Kiedy czujnie wstrzymał oddech, łowiąc uchem choćby najlżejszy dźwięk, wysoko nad nimi pojawił się błysk światła. Powoli stawał się coraz jaśniejszy i większy, aż słabą poświatą rozświetlił wypełniającą komnatę ciemność. Hugon nie poruszył głową, by się rozejrzeć. Gdy zrobił to podczas dwóch poprzednich wizyt, za każdym razem został boleśnie skarcony za ciekawość przez przewodnika, który szturchnął go w bok jakimś ostrym przedmiotem, raniąc do krwi. Teraz tylko wytężał wzrok i słuch. Wiedział, że nie są tu sami. Wyczuwał obecność siedzących lub stojących w pobliżu ludzi i to odczucie również znał z poprzednich wizyt, lecz tym razem miał wrażenie, że jest ich tu znacznie więcej. Pozbawiony bodźców wzrokowych nie potrafił ocenić, ile jest osób.
Zacisnął zęby, poruszał palcami i starał się oddychać głęboko, by się uspokoić, zdecydowany dać się nieść dalszemu biegowi wydarzeń. Całe jego szkolenie domagało się przeciwnego zachowania, jednak ojciec i dziadek podkreślali, że musi pozostać bierny i po prostu wykonywać polecenia, ignorując wpojone mu zasady i to, że nauczono go walczyć ze wszystkich sił z każdym, kto próbowałby zmusić go do zrobienia czegoś wbrew rozsądkowi. Płyń, powiedział sobie, płyń! Ktoś podszedł do niego i stanął tak blisko, że Hugon wyczuł wyraźny zapach jego oddechu. Mężczyzna zaczął coś recytować w jakimś nieznanym mu języku. Tekst był długi i cokolwiek oznaczał, Hugon miał wrażenie, że z każdą chwilą w komnacie robi się jaśniej, tak że wkrótce dostrzegł zarys postaci stojącego przed nim człowieka oraz kontury wielu, wielu innych, na skraju otaczającej go ciemności. Zauważył również, że jego odziany w czerń przewodnik bezszelestnie znikł, niewątpliwie w chwili gdy uwagę Hugona przykuł mówca. Pod koniec tej inauguracyjnej przemowy sprawy przybrały szybszy obrót i chłopak zaczął rozpoznawać fragmenty tego, czego uczył się od miesięcy. Kolejne zamaskowane i zakapturzone postacie prowadziły go dalej, przed oblicza wypytujących go ludzi, których wyszukane stroje - choć w mroku widoczne były jedynie ich kształty i kontury - świadczyły o tym, że muszą być wysoko postawionymi członkami bractwa. A w komnacie nieustannie, choć niezmiernie powoli, robiło się coraz jaśniej. Jedyne źródło światła pozostało niezmienione, lecz wkrótce Hugon doszedł do wniosku, że w trakcie rytuału powoli je opuszczano, gdyż zaczynał coraz wyraźniej dostrzegać zarysy postaci w rzędach ław otaczających środek sali i chociaż wciąż było za ciemno, aby rozpoznać ich twarze, wyraźnie widział w mroku czarno-białą szachownicę posadzki. Później, gdy udzielił jednej z najdłuższych odpowiedzi, jakie musiał zapamiętać, dwaj mężczyźni chwycili go za nadgarstki i kładąc dłonie na ramionach, zmusili, by uklęknął. Z nieprzyjemną świadomością, że nie zdołałby się oprzeć, nawet gdyby chciał, musiał złożyć najbardziej przerażającą i złowrogą przysięgę, jaką zdołałby sobie wyobrazić, grożącą mękami, ćwiartowaniem, śmiercią i niesławą spadającą na niego i jego bliskich, gdyby kiedykolwiek powtórzył lub zdradził komuś tajemnice, które za chwilę miał poznać. Po złożeniu przysięgi pozwolono mu wstać. Otoczyła go grupka ludzi, którzy łagodnie
poprowadzili go w odległy kąt komnaty. Tam znów go obrócono i ustawiono z głową uniesioną ku jedynemu źródłu światła, które teraz znajdowało się między dwiema wysokimi kolumnami, zdającymi się tworzyć przejście lub portal. Nowy głos, silniejszy i dźwięczniejszy niż inne, przemówił w nieznanym mu języku. Hugon poczuł, że otaczający go ludzie napierają na niego, a potem w ciemności wokół wybuchło zamieszanie i kilka rzeczy wydarzyło się jednocześnie, tak nagle i nieoczekiwanie, że serce stanęło mu w gardle. Jakiś stojący przed nim człowiek nagle wyskoczył z tłumu i szybko się pochylił, jakby biorąc coś z ziemi, po czym rzucił się na niego, podnosząc do ciosu ciężką pałkę. W tym momencie zgasło światło i wiele rąk mocno złapało Hugona od tyłu, unieruchamiając go, i gwałtownym szarpnięciem uniosło poza zasięg morderczego ciosu. Z impetem opuszczono go na podłogę, lecz zanim zdążył na niej wylądować, cios trafił go prosto w skroń, z głuchym stuknięciem, a nie trzaskiem łamanych kości. Ogłuszony i zdezorientowany, nie mogąc się wyrwać z żelaznego uścisku tylu niewidocznych rąk, Hugon poczuł, że opuszczają go jeszcze niżej, choć wciąż nie na podłogę, szarpią i obracają na wszystkie strony. Nie mogąc stawić oporu, zdziwiony poczuł, że chyba owijają go w coś. Z szybkością, która oszołomiła go jeszcze bardziej, wszystkie ręce nagle puściły go, wszystkie odgłosy ucichły i znów zapadła głęboka cisza. Przerażony jak nigdy Hugon leżał nieruchomo, wstrzymując oddech, zaciskając powieki i usiłując zrozumieć, co się z nim dzieje. Powinien nie żyć, gdyż widział, jak wielka była pałka, którą uderzył go napastnik, i czuł impet ciosu, lecz nie odczuwał bólu. Teraz jedynie słyszał łomot swego serca, odbijający się echem w uszach. Czy martwy człowiek słyszy takie dźwięki, czy też są one ledwie wspomnieniem z jego życia? Gdzie był teraz, jeśli nie w jakimś przedsionku nieba lub piekła, czekając na przybycie sędziego? Powoli i z obawą otworzył oczy, lecz nie ujrzał niczego prócz egipskich ciemności, tak głębokich i mrocznych jak ta za jego zamkniętymi powiekami. Ciemność i otaczająca go głęboka cisza oraz brak bólu i wszelkich doznań przekonały go, że naprawdę nie żyje, i gdy pozwolił swemu umysłowi zgłębiać tę możliwość, usłyszał cichy metaliczny brzęk, i nagle ciemność wybuchła światłem, gdy ktoś otworzył zamknięte drzwiczki palącej się lampy.
Hugon znów zesztywniał ze strachu i serce zabiło mu mocniej, gdy zobaczył, że osoba trzymająca lampę wsuwa w jej otwarte drzwiczki cienką świecę, a potem inni zapalają swoje świeczki od płomienia pierwszej, tak że pomieszczenie szybko wypełniło się światłem. Chciał się obrócić na bok i usiąść, ale odkrył, że nie może się poruszyć, a wtedy ktoś delikatnie zakrył mu dłonią usta, każąc leżeć spokojnie. Po chwili ujrzał nad sobą krąg twarzy, które spoglądały na niego z wysoka. Leżał na plecach. Wtem stojący u jego stóp człowiek w płaszczu z kapturem dał znak pozostałym, a oni natychmiast przyklęknęli i wyciągnęli ręce. I znów Hugon poczuł, jak łapią go i podnoszą, unieruchamiając tak, że piętami jeszcze dotykał podłogi, podczas gdy reszta ciała unosiła się w górę, sztywno jak deska na zawiasach, aż stanął prosto. Mężczyźni puścili go, cofając się po kolei, i stał sam. Spojrzawszy na zakapturzonego człowieka przed nim, poznał go po ogromnym wzroście i szerokich barach. Stefan Saint-Clair uniósł rękę i zdjął czarny kaptur, szeroko się uśmiechając. - Co masz na sobie? - zapytał Hugona. Zaskoczony tak prozaicznym pytaniem młodzieniec spojrzał zdziwiony, gdyż nigdy wcześniej nie widział tego stroju. - Nie wiem, panie - odparł, próbując wzruszyć ramionami i odkrywając, że jest spowity w jakąś dziwną białą szatę, całkowicie krępującą ruchy. - To całun. - Twarz Saint-Claira znów miała poważny wyraz. Wiesz, co to takiego? Hugon ponownie spojrzał w dół. - Tak, panie. To szata, w której składa się zmarłego do grobu. - Właśnie. Czy wiesz, dlaczego masz ją na sobie? - Nie, panie. - Zatem odwróć się i zobacz, gdzie byłeś. Męskie dłonie znów chwyciły Hugona i powoli obróciły go, przytrzymując, gdy poleciał do tyłu. U jego stóp znajdował się otwarty, płytki grób zawierający białą ludzką czaszkę, a pod nią dwie skrzyżowane piszczele. Hugon stał oszołomiony, spoglądając na grób. Był prawdziwy, a on w nim leżał. Nic dziwnego, pomyślał, że tak długo opuszczali mnie na podłogę. - Umarłeś i zostałeś złożony w grobie - rzekł Saint-Clair - a potem
światło powróciło i zostałeś wskrzeszony. Jesteś nowo narodzonym, innym człowiekiem, członkiem naszego starożytnego bractwa. Twoje dotychczasowe życie pozostaje za tobą, zapomniane, zakończone i porzucone, gdyż odrodziłeś się w Światłości, by jej służyć przez poszukiwanie prawdy i odnowienie tego, co było na początku. Witaj więc, bracie Hugonie, w naszym bractwie, Zakonie Odrodzenia w Syjonie. Teraz, gdy zostałeś wyniesiony i stałeś się jednym z nas, będziesz miał okazję dowiedzieć się wszystkiego o naszym pradawnym i świętym przymierzu, a pierwszym krokiem do tego będzie przyodzianie cię w szaty inicjacji. - Niech tak się stanie! - powiedzieli wszyscy obecni, a ich głosy zlały się w donośny pomruk i Hugon po raz pierwszy doświadczył starodawnego błogosławieństwa i rytualnej aprobaty braci Zakonu Odrodzenia. Saint-Clair skinął dłonią i czterej mężczyźni w białych szatach podeszli i otoczyli Hugona. Szybko zdjęli z niego spowijający go całun oraz szorstką włosiennicę, którą miał pod nim, i odziali go w przepaskę z jagnięcej wełny, na którą narzucili śnieżnobiałe szaty. Kiedy odstąpili od niego, zobaczył, że wszyscy obecni zdjęli czarne płaszcze i pozostali w takich samych olśniewająco białych szatach jak ta, którą miał na sobie. Niektórzy nosili czerń, ale tylko jako dodatki do białych szat i Hugon szybko odgadł, że te czarne ozdoby oznaczają rangę, gdyż każda była inna. Teraz komnata ukazała się w całej swej okazałości i każdy jej element - sufit, ściany, umeblowanie i posadzka - był czarny lub biały albo stanowił połączenie tych dwóch kolorów. Saint-Clair podszedł z wyciągniętymi rękami i objął swego chrześniaka, po czym się odsunął, aby ojciec i dziadek Hugona mogli powitać go jak nowego członka bractwa. Po nich po kolei podchodzili wszyscy obecni i brali go w ramiona powitalnym braterskim gestem. Z ogromnym zdziwieniem rozpoznając niektórych, myślał o tym, co się stało i jak wiele z dręczących go do dzisiejszego wieczoru tajemnic nagle się wyjaśniło, a zaledwie to pomyślał, zrozumiał jeszcze więcej i kolejne kawałki układanki znalazły się na właściwych miejscach. Gdy po zakończeniu ostatniej części ceremonii tłum zaczął się rozchodzić, Hugon znalazł się w jasno oświetlonym przedsionku głównej sali. Siedział przy dzbanie wina z ojcem, dziadkiem oraz ojcem
chrzestnym. Podczas przerwy w rozmowie Saint-Clair odstawił puchar, założył ręce na piersi i odchylił się z krzesłem do tyłu. Hugon czekał, lecz Saint-Clair się nie spieszył. - Wybacz mi, panie, ale sądzę, że chciałeś mnie o coś zapytać? Saint-Clair pokręcił głową. - Nie, chciałem ci coś powiedzieć, więc słuchaj uważnie. Jesteśmy teraz braćmi, ty i ja, na mocy dzisiejszej ceremonii, więc nie chcę więcej słyszeć „panie" z twoich ust, szczególnie tu, w tej komnacie. Jeśli poczujesz nieprzepartą chęć tytułowania mnie, możesz nazywać mnie mości Stefanem, ale zazwyczaj wystarczy Stefan, jak przystało między braćmi. Dobrze się dziś spisałeś, czego wszyscy się spodziewaliśmy. A wczoraj wieczorem, jak zapewne pamiętasz, pozwoliłem ci zapytać mnie, o co chcesz. Czy teraz, kiedy zostałeś wyniesiony, masz jeszcze jakieś pytanie? - Tak, o Zakon Odrodzenia w Syjonie. Odrodzenia czego, czyjego? Czy też ta nazwa po prostu dotyczy ceremonii wyniesienia? I gdzie lub czym jest Syjon? - Aha! - Saint-Clair oderwał stopy od podłogi, pozwalając krzesłu znów opaść na wszystkie cztery nogi, po czym wyciągnął rękę do ojca chłopaka. Baron Hugon uśmiechnął się żałośnie, sięgnął za pas i rzucił przyjacielowi sakiewkę pełną monet. Rycerz zręcznie jak łowny kot złapał ją w powietrzu i znów odwrócił się do młodzieńca, z szerokim uśmiechem trzymając sakiewkę na wyciągniętej dłoni. -Wczoraj założyłem się z twoim ojcem, że mogąc zadać tylko jedno pytanie, zapytasz mnie właśnie o to. - Podrzucił sakiewkę w powietrze i znów ją złapał, po czym schował za pas. - Co do odpowiedzi, teraz możesz poznać je sam, gdyż trzeba się ich nauczyć i zasłużyć na nie tak jak na wyniesienie. Syjon to hebrajska nazwa Ziemi Świętej, bezpiecznego miejsca, sanktuarium. Dowie się tego każdy, komu przyjdzie do głowy zapytać. Jednak nic więcej nie mogę ci rzec ani ja, ani żaden z naszych braci, dopóki nie zasłużysz na prawo do uzyskania odpowiedzi. Nawet nasi najbardziej uczeni bracia musieli przez to przejść. Dostąpisz tego zaszczytu tak jak każdy z nas. Tak już jest i tak przechodzimy kolejne kręgi wtajemniczenia: uczymy się rytuałów - zapamiętując słowo w słowo - od naszych braci, z których najszacowniejsi spędzili całe życie na gromadzeniu tej wiedzy, doświadczenia i mądrości. Nasza wiedza jest dokładnie sprawdzana, a kiedy jesteśmy gotowi, każdy z nas
w swoim czasie i wedle własnego życzenia, przechodzimy na następny poziom. Od tej chwili nie ma miarki, którą ktoś oceniałby postępy w nauce, liczy się jedynie zrozumienie i wiedza. - Lekko uniesiony kącik ust Saint-Claira zdradzał rodzący się uśmiech. - Mogę ci jednak obiecać, że zdobywanie prawa do nich sprawi ci przyjemność. Odpowiedzi, które znajdziesz, będą ekscytujące, a zdobyta wiedza cię zaskoczy. Myślę również, że kiedy zaczniesz, będziesz robił szybkie postępy. A teraz powinniśmy dołączyć do innych na górze. - Zaczekaj, proszę. Co będzie dalej, tutaj, w Payns? - Co będzie dalej? - Saint-Clair zerknął na swojego przyjaciela. Cóż, nie wiem jak ty, ale twój ojciec i ja, skoro już tu jesteśmy, zajmiemy się innymi sprawami, na przykład takimi jak małżeństwa. Mam niezamężną córkę i czterech synów, z których przynajmniej jeden powinien szybko poślubić pannę z jednej z zaprzyjaźnionych rodzin. Twój ojciec zaś ma dwie córki oraz dwóch synów w wieku odpowiednim do żeniaczki, a jednym z nich jesteś ty. Widzę jednak po twojej minie, że nie w głowie ci takie rzeczy. Powiedz, chłopcze, o czym myślisz? - O nowym papieżu. - Hm, to nudny temat. Co z nim? I dlaczego młody rycerz z Andegawenii myśli o nowym papieżu? Hugon wzruszył szerokimi ramionami, lecz na jego twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu. - Ponieważ przynajmniej rycerze powinni o nim myśleć. Powiedziano mi, że poprzysiągł położyć kres temu, co nazywa „problemem zwaśnionych i swarliwych rycerzy". Saint-Clair zmarszczył brwi, wodząc wzrokiem od syna do ojca. - Co mówisz? Papież tak powiedział? Nic o tym nie słyszałem. O jakim problemie on mówi? Odpowiedział mu baron. - O tym samym, który dręczył nas w młodości, Stefanie, tylko znacznie gorszym. Jak dać ujście młodzieńczej energii. Tam, w Anglii, nie macie z tym kłopotu, nieustannie usiłując utrzymać w ryzach tych przeklętych Anglosasów. Tymczasem ten problem istnieje na wszystkich innych chrześcijańskich ziemiach. I oczywiście, chociaż nikt tego nie przyzna, jego głównym powodem, jak zawsze, jest sam Kościół, ta chorobliwa nadgorliwość kleru. Tutaj prawo, a raczej Kościół, który
je stanowi, zabrania rycerzom walczyć ze sobą w czasach pokoju, swarzyć się czy inaczej okazywać wrogie uczucia. A kiedy je łamią... co zawsze się zdarza pełnym życia, młodym, wszędobylskim... przeklęci księża ganią ich i karzą, nakładając wysokie grzywny, a czasem nawet wtrącając do lochu pod groźbą ekskomuniki. - Baron zaczerpnął tchu, by się uspokoić. - W każdym razie ta niezdrowa sytuacja trwa o wiele za długo i coraz bardziej się pogarsza. Ale ostatnie dwadzieścia lat pod pontyfikatem papieża Grzegorza było okropne. Grozi nam kompletna anarchia i sprawy wymykają się spod kontroli. Zasady znanego nam prawa są ustawicznie podważane i łamane przez księży. Tak prawie każdy obecny na zgromadzeniu rycerz opisałby to, co się dzieje, i zawtórowaliby mu nasi bracia z innych chrześcijańskich ziem. Jednak skryta za całą tą sytuacją rzeczywistość jest o wiele bardziej niepokojąca. Saint-Clair uważnie wysłuchał wywodu hrabiego, po czym z irytacją machnął ręką. - Widzę, do czego zmierzasz, Hugonie, lecz się mylisz. Grzegorz był ambitnym papieżem, przyznaję, ale tylko w kwestii duchowej dominacji Kościoła. Swój entuzjazm kierował na reformy w jego łonie. - I Bóg wie, że były one potrzebne. - Nadal są, a Grzegorz nie żyje. Saint-Clair nie zwrócił uwagi na te słowa. - Jednak Grzegorz nie zamierzał rządzić światem. Owszem, w pewnym sensie był autokratą, jak wszyscy papieże. Z jego punktu widzenia Rzym powinien duchowo władać światem poprzez religię, lecz dopiero po oczyszczeniu własnego podwórka ze smrodu i brudu zepsucia. I nawet wtedy polityczne rządy zawsze sprawowaliby królowie i ich urzędnicy. Grzegorz Siódmy nie był miłym człowiekiem, szczególnie dla błądzących kapłanów i biskupów, lecz marzył jedynie o chwale Boga, nie swojej. Baron wzruszył ramionami. - Może to prawda, lecz niewielu z jego otoczenia miało jego zdolności lub podzielało jego wizje i tylko jego siła trzymała ich w karbach. A teraz nie żyje od trzech lat i jego miejsce zajął miernota bez kręgosłupa, który pozwala fanatykom szaleć i robić, co im się podoba. Duchowni paradują, pusząc się jak pawie, powszechnie naruszają status quo i usiłują pozbawić wszelkiej władzy doczesnych panów
w całym chrześcijaństwie. - Przerwał, jakby zastanawiając się, czy mówić dalej, po czym zwrócił się do Saint-Claira: - Nawiasem mówiąc, właśnie tak zaczęli nazywać ludzi takich jak ty i ja, wiesz o tym? Zostaliśmy uznani za „doczesnych panów", czyli panów na jakiś czas. Niewątpliwie jakiś sprytny kleryk w Rzymie wymyślił to sofistyczne określenie, podważające naszą odwieczną władzę. Natomiast ich, jako namaszczonych kapłanów i osobistych przedstawicieli Boga, należy postrzegać jako wiecznych i nieusuwalnych. W jego głosie słychać było obrzydzenie. - Ten problem narastał od lat. Omawiałem go z hrabią Szampanii i hrabią Fulkiem Czwartym Andegaweńskim oraz kilkoma innymi. Wygląda na to, że nic nie możemy na to poradzić, jedynie stawiać milczący opór i znosić ich przeklętą arogancję. - Baron znów obrzucił ich wzrokiem, jakby chcąc przykuć ich uwagę. - Nie ma w tym Boga i wiem, że wszyscy to rozumiecie. Ten rodzaj księży, z którymi mamy do czynienia, wcale nie dba o sprawy Boga, chyba że mogą posługiwać się Jego imieniem dla własnych korzyści. Są z tego świata, głodni władzy i jego przyjemności. Kupują swe stanowiska, żyją w grzechu i z pewnością budzą niechęć Boga. Grzegorz usiłował to ukrócić i trochę to mu się udało. Był jednak osamotniony, rządził zbyt krótko i teraz tamci znów są u władzy. Nowy papież Urban jest wielką niewiadomą. Może przyłączy się do fanatyków, może nie. Jeśli jednak to uczyni i oni zwyciężą... jeśli im na to pozwolimy... całym światem będzie rządzić kler, a tacy jak my będą mogli równie dobrze położyć się i umrzeć. - Nie zwyciężą. Nie mogą - rzekł z gniewem Saint-Clair. - W końcu to tylko księża. To niesprawiedliwe. - Nic podobnego, Stefanie. Oni uważają inaczej. Ich zdaniem to nieuniknione. Taka jest wola boska, powiadają, a kto może im zaprzeczyć, skoro tylko kapłani mogą rozmawiać z Bogiem i poznawać Jego życzenia? Jednak to jest rażąco niesprawiedliwe. Co do tego zgadzam się z tobą. To niesprawiedliwość zrodzona z chciwości, hipokryzji i korupcji. Ale potrzebowaliby dużo czasu, aby osiągnąć swój cel. Urban został wybrany niedawno, w marcu tego roku. Jest dość młody i wydaje się, że ma wiele ideałów. Przysiągł rozprawić się z tą niezdrową sytuacją... przynajmniej tak oznajmił... oraz niepohamowanymi waśniami rycerzy. Jak zamierza to zrobić, nie znosząc stanu rycerskiego lub kapłańskiego, jest dla mnie zagadką, ale taki ma zamiar.
Hugon słuchał uważnie, uradowany udziałem w tak głębokiej dyskusji. Ośmielony tym, że najwyraźniej wszyscy uważali, iż ma prawo tu być, powiedział, sam zdziwiony stanowczym tonem swego głosu: - No cóż, jest papieżem. Zawsze może rozpocząć świętą wojnę w jakimś dalekim kraju. Nie byłoby to niczym nowym i dałoby rycerzom zajęcie. Ruszyliby tłumnie na tę nową wojnę, dając się masowo zabijać. Oczywiście, to nie rozwiązałoby problemu kapłanów. Hugon żartował, lecz jego ojciec wziął te słowa poważnie. - I gdzie rozpocząłby tę nową wojnę, chłopcze? Nie jest to głupi pomysł, ale niewykonalny. Nie ma takiego miejsca. Ten problem dręczy całe chrześcijaństwo. Nie da się przed nim uciec. Na tym świecie są tylko dwa rodzaje ludzi... wojownicy i kapłani, rycerze i duchowni. Rozumiesz to, prawda? Hugon skinął głową. - Tak, ojcze, rozumiem. Nasz świat, jak powiadasz, jest w połowie pełen rycerzy, którzy w oczach tych zapełniających drugą połowę są istną plagą. Spojrzał na Stefana Saint-Clair, który słuchał tego w milczeniu, ale teraz wyprostował się na krześle i siedział sztywno, zapatrzony w dal. Po chwili usiadł wygodniej i w zadumie zaczął się drapać po brodzie. - Wiesz co, chłopcze, właśnie podsunąłeś mi zdumiewającą myśl powiedział. - Ty i twój ojciec. Nie cały świat przecież jest chrześcijański, nawet nie jego połowa... w samej Biblii zaś roi się od plag... Zamilkł na chwilę. - Muszę to przemyśleć, naradzić się z innymi, a potem, być może, porozmawiać z nowym papieżem. Może. Jednak nie dziś. Nie mam ochoty zadawać się z duchownymi ani wyruszać do Rzymu czy Awinionu, więc porozmawiajmy o innych sprawach. Słyszeliście o katapulcie Normanów? Chyba tak to nazywają. Żaden z was nie słyszał? Dziwne. Ja też jeszcze jej nie widziałem, ale ponoć to przerażające urządzenie, mogące cisnąć głaz wielkości dorosłego człowieka dalej niż jakiekolwiek inne.
d
d 4 W latach, które nastąpiły po jego wyniesieniu, od ukończenia osiemnastu lat po osiągnięcie dwudziestu pięciu, Hugon de Payns wiele się dowiedział o życiu, szybko przechodząc kolejne stopnie wtajemniczenia Zakonu Odrodzenia, lecz niewiele się interesował zmianami zachodzącymi w otaczającym go świecie. Należał do tego rodzaju młodzieńców, których ludzie uważają za nawiedzonych, wiedzionych imperatywem odnoszenia nieustannych sukcesów w każdej dziedzinie. Jeśli chodzi o rycerskie obowiązki, walczył jak lew, mistrzowsko opanowawszy sztukę władania mieczem, toporem, sztyletem, buzdyganem i włócznią, a nawet kuszą, niepokonany w szrankach i w strzelaniu do tarczy, budząc podziw precyzyjnym umieszczaniem w celu stalowych bełtów. Oddawał się też nieustannym, wyczerpującym studiom w Zakonie Odrodzenia, spędzając więcej czasu z nauczycielami i starszymi niż z rówieśnikami. Tak wielkie poświęcenie wymaga pewnych ofiar. Hugon już w tak młodym wieku uznał odpoczynek i wszelkiego rodzaju rozrywki za zbyteczne i frywolne. Nie interesowały go kontakty z innymi rycerzami i nie krył, że picie piwa aż do upojenia uważa za szkodliwy zwyczaj. Z tego względu nie był zbytnio lubiany przez rówieśników. On sam jednak uznał, że ma dość przyjaciół: Godfryd Saint-Omer i Payen Montdidier byli mu bliscy od dziecka i już wtedy powierzyłby im swoje życie. Później robił to wielokrotnie. Ród Saint-Omer miał ogromne posiadłości w Pikardii i Godfryd spędził tam niemal połowę dzieciństwa, zazwyczaj zimowe miesiące, posłusznie, choć niechętnie, gdyż był najmłodszym synem, piątym z rzędu. Wolał tę drugą połowę życia, którą spędzał latem w posiadłości matki, leżącej blisko Payns i rezydencji jej ulubionej kuzynki,
matki Hugona. Zażyłość kobiet sprawiła, że i chłopcy zostali przyjaciółmi. Wiele ich łączyło, ale i wiele różniło. Godfryd był starszy zaledwie o dziesięć miesięcy, ale nic nie wskazywało na łączące ich pokrewieństwo. Złotowłosy Saint-Omer zawsze wydawał się, przynajmniej z daleka, przystojniejszy, lecz z bliska widać było, że jego niebieskie oczy są nieco bliżej osadzone niż piwne oczy jego kuzyna i choć obaj mieli otwarte, przyjazne twarze, wiele dziewcząt z ich otoczenia najwyraźniej wolało smagłą cerę Hugona od złocistej, opalonej skóry Godfryda. Jedynym wyjątkiem, jak łatwo się domyślić, była młodsza siostra Hugona, Ludwika. Kiedy była już na tyle duża, żeby rozpoznać Godfryda z daleka, nie dostrzegała żadnego innego chłopca. On z kolei nie widział w tym nic niezwykłego i z przyjemnością odwzajemniał się tym samym. Być może z powodu tak bliskiej przyjaźni - Godfryd czuł się bardziej związany z Hugonem niż z którymkolwiek ze swych braci - obaj jednakowo wprawnie posługiwali się orężem, choć Hugon potrafił pokonać kuzyna na miecze. Znowuż z kuszą, bronią w najlepszym razie kontrowersyjną - rażącą bezosobowo i z daleka, co wydawało się sprzeczne z rycerskim duchem - Godfryd radził sobie bardzo kiepsko i dlatego lubił wyrażać się o niej pogardliwie jako o broni starców i kalek. Ponadto był piśmienny i równie oczytany jak Hugon, tak więc wyróżniało ich to, na co podejrzliwie spoglądali inni rycerze, w większości tępi jak kołki w płocie i uważający umiejętność czytania za księżą przywarę idącą w parze z masturbowaniem się i homoseksualizmem. Jednak podczas gdy Hugon bywał poważny i skupiony do tego stopnia, że czasem wydawał się sztywny i niedostępny, Godfryd był żywy jak rtęć, dowcipny, lekkomyślny, ujmujący i zawsze zabawny, o niewyczerpanej chęci zrozumienia punktu widzenia adwersarza. Umiał wypełnić nagłą przerwę w rozmowie lub niezręczną sytuację jedną celną uwagą, która wywoływała śmiech i rozładowywała napięcie. Trzecim i najstarszym członkiem ich triumwiratu, jak lubili się nazywać, był Payen Montdidier, również potomek jednej z zaprzyjaźnionych rodzin, spokrewniony z nimi oboma, chociaż żaden z nich nie fatygował się zgłębianiem istoty tych skomplikowanych koligacji; byli przyjaciółmi i to im wystarczało. Payen, tak jak Hugon, pochodził z Szampanii. Jego ojciec, tak jak Hugona, był powszechnie szano-
wanym baronem, a matka Hugona była z domu Montdidier. Payen, o kilka miesięcy starszy od Goffa i o rok od Hugona, miał wszystkie te cechy, których brakowało im obu. Już jako chłopiec był wysoki i chudy, długonogi, barczysty i wąski w biodrach, a dorósł, nie tracąc nic ze swego chłopięcego uroku ani ujmującego zachowania. Najwyższy z nich trzech, o głowę przerastający Goffa, miał sięgające ramion ciemnoblond włosy i urzekające bursztynowe oczy, które często wydobywały westchnienia z ust młodych kobiet. Na szczęście dla wszystkich Payen naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze swojej atrakcyjności, a swobodne przyjacielskie zachowanie i szczery uśmiech pozwalały mu z łatwością omijać wszelkie nieustannie zastawiane na niego sidła, nie urażając żadnej z rozczarowanych panien. Również na szczęście dla niego samego o tyle lepiej posługiwał się orężem i jeździł konno od swych ponurych i zazdrosnych rywali, że ci nie próbowali stawać mu na drodze. Można było na nim polegać i przyjaciele tęsknili za nim, kiedy go nie było. Rok po wyniesieniu Hugona ci trzej młodzieńcy spędzali najbardziej beztroskie chwile w całym swoim życiu i choć większość każdego dnia poświęcali wykonywaniu swoich obowiązków i powinności, to jednak znajdowali dość czasu, by cieszyć się swoim towarzystwem. Był jeszcze jeden członek ich grupki. Hugon miał towarzysza zwanego Arlo, który nominalnie i z urodzenia był sługą, lecz przebywali ze sobą tak długo, że de Payns zaakceptował stałą obecność Arlona w swoim życiu i dzielił z nim większość swych myśli i zajęć, najpierw traktując jak przyjaciela i towarzysza dziecięcych zabaw, później jako kolegę, z którym uczył się czytać i pisać, a jeszcze później, gdy obaj zbliżali się do wieku męskiego, jako swego druha, giermka, strażnika i towarzysza broni. Ojciec Arlona, Manon de Payns, przez całe życie służył baronowi Hugonowi. Arlo urodził się trzy miesiące wcześniej i dwieście kroków dalej od Hugona i od początku było wiadomo, że będzie służył Hugonowi, tak jak jego ojciec - ojcu Hugona. Ponieważ ci dwaj byli nierozłączni jako chłopcy i młodzieńcy, łączył ich jeden z tych rzadkich związków, oparty na całkowitym zaufaniu i wzajemnej lojalności, jaki czasem się tworzy między panem i dworzaninem. Poznali się tak dobrze, że rozumieli się bez słów. Zakon Odrodzenia był jedynym zakazanym tematem rozmów tej czwórki, nigdy nie poruszanym przez pozostałych w obecności Ar-
lona, co było nieoczekiwanym skutkiem tego, co rozpoczęło się od pierwszego spotkania Hugona z Zakonem. Był to jedyny aspekt jego nowej pozycji, który go smucił, ponieważ oznaczał, że po osiemnastu latach dzielenia się z Arionem każdą sprawą teraz musiał mieć przed nim tajemnice. To, że rozumiał, a nawet usprawiedliwiał potrzebę zachowania tajemnicy, wcale nie zmniejszało jego żalu, lecz nie miał innego wyjścia i musiał zaakceptować to, że Arlo nie jest i nigdy nie będzie członkiem Zakonu. Ten dylemat rozwiązał się zupełnie nieoczekiwanie. Hugon był przekonany, że Arlo niczego nie podejrzewa, lecz pewnego dnia, usiłując zachować tajemnicę, musiał zataić cos' przed druhem nie raz, lecz aż trzy razy jednego popołudnia i był zły na siebie, że nie potrafił uczynić tego dyskretniej. Było bowiem jasne, że Arlo zauważył, iż cos' jest nie tak. Jednak jeszcze tego wieczoru, po kolacji, a przed zgaszeniem pochodni, Arlo sam poruszył ten temat na swój śmiały, prostolinijny sposób. Było chłodno i siedzieli sami na dworze przy żywo płonącym ognisku obok stajni, ostrząc broń: Arlo miecz rycerza, a on swój długi sztylet o wąskiej klindze. - Miałeś dziś dużo zajęć po południu, co? - rzekł Arlo, nie odrywając oczu od miecza. - Przez cały dzień biegałeś jak mysz w spichlerzu młynarza, marszcząc brwi i gryząc się w język. Hugon zesztywniał, nie wiedząc, co będzie dalej. - Każdy z nas ma takie dni. Arlo wyprostował się i oparł rękojeść miecza o kolano, po czym spojrzał na przyjaciela. - Jesteś zrzędliwy i zły. Widzę to... Każdy to widzi. Pogorszyło ci się to od czasu tamtego zgromadzenia sprzed kilku miesięcy. - Podniósł broń i przyjrzał się ostrzu, wypatrując plam rdzy. - Wiesz, dlaczego nie wziąłem udziału w zgromadzeniu? - Popatrzył w samą porę, by dostrzec, jak Hugon mruga ze zdumienia, że w ogóle zadał mu takie pytanie. - Oczywiście, że wiesz. Ponieważ mnie nie zaproszono, oto dlaczego. I byłem z tego rad... albo byłbym, gdybym się nad tym zastanawiał. Po prostu nie ma dla mnie miejsca na takich spotkaniach. Nie czułbym się dobrze, siedząc tam i gapiąc się na wszystkich tych rycerzy w pięknych szatach. Tak samo jak ty nie czułbyś się dobrze, siedząc w kuchni z kucharczykami i resztą służby, jedząc to, co czasem jemy.
Hugon zmarszczył brwi. - Nie bardzo rozumiem, co mówisz. - Czemu nie? To przecież oczywiste. - Arlo głośno westchnął. - Ty i ja jesteśmy przyjaciółmi, Hugonie, ale przede wszystkim jesteśmy też panem i sługą... ty jesteś synem hrabiego, a ja synem jego sługi. Nigdy o tym nie zapominam, lecz tobie się to czasem zdarza, a nie powinno. Nigdy. Tak więc teraz jesteś mężczyzną i masz nowe obowiązki, o których nie mogę nic wiedzieć. Czasem widzę, że się tym martwisz, tak jak dzisiaj. No cóż, nie powinieneś, ponieważ ja się tym nie przejmuję i wcale nie chcę wiedzieć, co tak cię denerwuje. Nie powinienem nic wiedzieć o tych sprawach i to mi wystarcza. - Spojrzał Hugonowi w oczy. - Jestem zadowolony, robiąc to, co robię. Mam dość obowiązków i wiem, jak je wykonywać, tak że w razie potrzeby mogę to robić nawet we śnie. Słyszysz, co do ciebie mówię? -Tak. - Hugon się uśmiechnął. - Mówisz mi, żebym pilnował swoich spraw i nie zajmował się twoimi. Słyszę. - To dobrze, bo zaraz obetniesz sobie palec, jeśli nie zaczniesz patrzeć, co robisz.
d Kiedy w końcu Godfryd poślubił siostrę Hugona, Ludwikę - miał już prawie dwadzieścia jeden lat i był mocno spóźniony z podjęciem małżeńskich obowiązków - to wydarzenie było tak długo oczekiwane i powszechnie akceptowane, że nie wywołało żadnych komentarzy ze strony druhów. Dla Hugona Ludwika zawsze była bardziej przyjaciółką niż siostrą, a jej więź z Payenem była bardzo podobna - ci dwoje byli jak rodzeństwo, tak więc obaj młodzieńcy wiedzieli, że małżeństwo Godfryda nie rozluźni łączących ich więzów. Nikt za to się nie spodziewał, że Payen niemal w tym samym czasie poślubi Małgorzatę Saint-Clair. Ci dwoje poznali się, kiedy dziewczyna towarzyszyła ojcu, gdy ten przyjechał z Anglii do Szampanii, aby wziąć udział w wyniesieniu Hugona. Chociaż Payen był o wiele bardziej zakochany w Małgorzacie niż ona w nim, znacznie później stało się oczywiste, że mimo wszystko wywarł na niej dobre wrażenie. Tak dobre, że - co Hugon i jego przyjaciele odkryli później - od chwili powrotu do rodzinnej Anglii córka Saint-Claira robiła wszystko, by namówić ojca na powrót do bardziej cywilizowanej Szampanii.
Stefan Saint-Clair, którego żona umarła wiele lat wcześniej, był zupełnie bezbronny wobec sztuczek i kaprysów swojej jedynej córki od dnia, gdy przyszła na świat, lecz tym razem nie mógł spełnić jej życzenia ze względu na swe powinności wobec króla Anglii, Wilhelma II Rudego, syna Wilhelma I Zdobywcy. Niebawem jednak właśnie te obowiązki zmusiły Saint-Claira do wysłania córki samej do Szampanii. Przybyła do baronii Payns wczesną jesienią 1091 roku, w towarzystwie budzącej szacunek świty i z sążnistym listem od ojca do jego starego przyjaciela, barona Hugona. Ten, taktownie nie okazując obawy, jaką obudziło w nim nieoczekiwane przybycie młodej damy, serdecznie powitał ją w swoim domu i rodzinie. Później, gdy jego żona i podekscytowana córka wyprowadziły ją, aby pokazać jej, gdzie będzie mieszkać, a także umieściły członków jej świty w kwaterach dla służby, hrabia przeczytał list od przyjaciela. List, napisany na sześciu kartach grubego pergaminu z owczej skóry, dobrze wyprawionej, oskrobanej i zmiękczonej, skreślony był niezwykle starannym pismem - Hugon wiedział, że rycerz podyktował go jednemu ze swych skrybów. York dnia piątego czerwca Roku Pańskiego 1091 do Hugona, barona Payns w Szampanii Pozdrawiam Cię, mój przyjacielu. Temu przekazowi, kiedy do Ciebie dotrze, będzie towarzyszył mój największy i najcenniejszy skarb, moja córka Małgorzata, i sama jej obecność tam, u Ciebie, podczas gdy ja pozostaję tutaj, w Anglii, upewni Cię, że nie przysłałem Ci jej z lekkim sercem. Gdybym tak bardzo nie obawiał się teraz o jej bezpieczeństwo, nigdy dobrowolnie nie rozstałbym się z nią ani nie obarczył cię troską o cudze dziecko. Aczkolwiek Małgorzata nie jest już dzieckiem, co było jeszcze jednym czynnikiem wpływającym na moją decyzję. Jak dobrze wiesz, od śmierci mojej żony córka była światłem mego życia i ze świętą cierpliwością znosiła i akceptowała niewygody oraz upokorzenia, na jakie narażał ją mój tryb życia. Zamek taki jak mój nie jest odpowiednim miejscem dla młodej kobiety, o czym doskonale wiesz. Jest surowy, spartański i zimny, o ścianach z gliny wzmocnionej palisadą z pni drzew, pomieszczenia są prymitywne, zabłocone, hulają po nich
przeciągi, pozbawione są wygód potrzebnych młodej, dobrze urodzonej kobiecie. To forteca bynajmniej nie udająca domu i w końcu zrozumiałem, że chowając w niej moją córkę, skazuję ją jeśli nie na śmierć, to przynajmniej na nędzę i niewygody. My - Normanowie Wilhelma - jesteśmy tu, w Anglii, już dwadzieścia pięć lat, w tej części Yorku zaś od szesnastu lat, a miejscowi Anglosasi są nie mniej buntowniczy i dzicy niż wtedy, kiedy tu przybyliśmy. Powinienem odesłać stąd moją córkę już przed laty, lecz przez słabość i egoistyczną głupotę bałem się z nią rozstać, gdyż jest dla mnie jedynym wspomnieniem piękna na tej deszczowej, mokrej i chłodnej ziemi. Teraz jednak znów toczymy wojnę, stojąc w obliczu nowej inwazji z północy, a ponieważ nie mogę zagwarantować córce bezpieczeństwa, nie mam innego wyjścia, jak posłać ją do Ciebie, wiedząc, że nie mogłaby być w lepszych rękach. Malcolm III Canmore, król Szkocji, wrócił i chce nas podbić - podejmując trzecią taką próbę w ciągu dwudziestu lat - a król Wilhelm ponownie zdecydował, że to ja mam odeprzeć jego atak. Zrobiłem to przed dziewięcioma laty i sądziliśmy wówczas, że na dobre, lecz teraz Zdobywca nie żyje i Canmore - które to imię, jak mi powiedziano, oznacza Wielką Głowę - najwyraźniej myśli, że nowego króla łatwiej będzie strącić z tronu niż jego ojca. Głupiec. Jego żona, uwielbiana przez jej lud jako święta, ma na imię tak jak moja córka, lecz jest siostrą Edgara II, anglosaskiego dziedzica dawnego tronu Anglii, i w bynajmniej nie święty sposób zdołała namówić męża, aby spróbował odzyskać to królestwo, nie raz, lecz już trzy razy. Tak więc za trzy dni muszę ruszyć mu naprzeciw. Moja armia się zbiera, gdy to piszę, i będzie się składała z wszystkich zdolnych do walki mężczyzn, jakich zdołam zgromadzić, w wyniku czego pozostawię mój własny zamek bez obrońców, jedynie pod pieczą niewielkiej załogi, której zadaniem będzie trzymać bramy zamknięte do mojego powrotu. W obliczu nieuchronności tego wszystkiego, a także tego, że mogę wcale nie wrócić z tej kampanii, poczyniłem przygotowania, aby odesłać statkiem moją kochaną córkę pod Twoją opiekę. Jutro wyruszy wraz z niewielką świtą. Człowiek dowodzący eskortą, którego sam wybrałem, zwie się Giscard i wraz z dwoma swymi synami, Michelem oraz Rombaudem, będzie sprawował pieczę nad trzema sporymi skrzyniami złota, aby moja córka mogła wnieść odpowiedni posag do każdego związku, jaki ewentualnie mógłbyś zaaranżować dla niej w przyszłości.
Nie wiem kiedy i czy kiedykolwiek znów otrzymasz ode mnie jakieś wieści, przyjacielu, ale też nie wątpię, że moja ukochana córka nie mogłaby się znaleźć w godniejszych rękach i pod lepszą opieką. Popilnuj jej dla mnie i mam nadzieję, że wkrótce zobaczę was oboje. Saint-Clair Przez trzy następne lata z Anglii nie przyszła żadna wiadomość o rycerzu Stefanie. Nikt nawet nie wiedział, czy Szkotom powiodła się ich inwazja na północy. Na południu kraju wciąż rządzili Normanowie. O tym powszechnie wiedziano, ale niewiele więcej, gdyż tak sobie życzył Wilhelm II Rudy, a nikt nie śmiał budzić jego gniewu. Tak więc nie wiedząc, czy jego stary przyjaciel jest żywy czy martwy, baron Hugon przyjął pełną rodzicielską odpowiedzialność za tę młodą kobietę oddaną pod jego opiekę i pod koniec pierwszego roku jej pobytu pod jego dachem potraktował ją tak samo jak swoje córki i nawet na jesieni 1092 roku zaaranżował jej małżeństwo z młodym Payenem Montdidierem. Był to nadzwyczaj odpowiedni mariaż, korzystny dla obu stron, i Hugon wiedział, że jej ojciec z pewnością by go zaaprobował. Para młoda wprawdzie nie była tak wyraźnie zakochana jak Ludwika de Payns i Saint-Omer, lecz lubiła się i podziwiała wzajemnie, wszyscy więc zgodnie uznali, iż jest to doskonały fundament trwałego i udanego małżeństwa.
d
d 5 Przez jakiś czas po tych wydarzeniach dla trzech młodzieńców życie było sielanką. Dwaj żonaci byli niezmiernie kontenci, mając w żonach bliskie przyjaciółki, a Hugon był nadzwyczaj zadowolony, mogąc zgłębiać do woli dzieje Zakonu Odrodzenia, w czym teraz jego bardzo zajęci przyjaciele już mu nie przeszkadzali. Ta idylla skończyła się pewnego majowego dnia 1093 roku, gdy Godfryd i Payen z niewyraźnymi minami przyszli do kwatery Hugona. Już na pierwszy rzut oka odgadł, że to poważna sprawa. Natychmiast odłożył księgę i zapytał, wstając: - Co się stało? O co chodzi? Godfryd i Payen spojrzeli po sobie - Hugon pomyślał, że z minami winowajców - lecz żaden nie miał ochoty mu odpowiedzieć. Godfryd opadł na ławę pod oknem. - Wiedzą - rzekł. - Kto wie i o czym? Payen odkaszlnął. - Dziewczęta, Małgorzata i Ludwika. Wiedzą o Zakonie. - Co takiego? - Wiedzą - wymamrotał Godfryd. - Rozmawiały o nim, porównując swoje wyobrażenia, a potem przyszły do nas i zapytały, co robimy podczas zgromadzeń. - Rany boskie... - Hugonowi prawie odjęło mowę, tak był oszołomiony. - Coście zrobili? Jak mogliście zapomnieć o przysiędze? Czy nie jest dostatecznie straszna, a kara grożąca za zdradę nie dość okropna? - Nic nie zrobiliśmy, Hugonie. O niczym nie zapomnieliśmy i nic nie powiedzieliśmy. Żaden z nas nie pisnął nawet słówka do nikogo spoza naszego bractwa. Wierz mi, od kiedy dowiedzieliśmy się o tym,
zadaliśmy sobie wszystkie możliwe pytania i jesteśmy pewni, że żaden z nas nie powiedział ani o słowa o niczym, co dotyczy Zakonu. - A jednak wasze żony o nim wiedzą. - Czekał, patrząc na ich udręczone miny - Kiedy to odkryliście? Jak dawno zapytały was o to? - Dziś - rzekł Godfryd, patrząc mu w oczy. - Dziś po południu, nie dalej jak godzinę temu. Natychmiast przyszliśmy do ciebie. - A o co właściwie pytały? Payen wyglądał na zaskoczonego. -Ja... nie wiem... nie pamiętam. Byłem tak przerażony, gdy pojąłem, co mówią, że oniemiałem. Myślałem tylko o tym, że one wiedzą i skąd się dowiedziały. - Ja też. - Godfryd kręcił głową, spoglądając w dal ze zmarszczonymi brwiami. - Nie byłem w stanie myśleć o niczym innym, kiedy zrozumiałem, o co pyta Ludwika... i nie potrafię sobie przypomnieć, co powiedziała. - Spróbujmy podejść do tego inaczej. Przede wszystkim co im powiedzieliście? - Powiedzieliśmy? Nie słuchałeś nas, Hugonie? Nic im nie powiedzieliśmy. Ja na pewno nic i wierzę Payenowi, kiedy mówi, że też nic nie powiedział. Ale to nieważne... mimo wszystko. Teraz musimy ustalić, co zrobić. Hugon spoglądał na nich, wciąż czując zamęt w głowie. - No cóż, przynajmniej na to łatwo odpowiedzieć. Zapytamy mojego ojca, co należy zrobić. On będzie wiedział również, co zrobić z wami. Powinniśmy iść do niego natychmiast. Czy przyszło wam do głowy, żeby ostrzec żony, aby nie rozmawiały o tym z nikim więcej? - Oczywiście - warknął Godfryd. - Byliśmy wstrząśnięci, ale nie zgłupieliśmy. Nie będą rozmawiać o tym z nikim innym, ponieważ kazaliśmy im nie mówić nic więcej i wiedzą, jacy byliśmy rozgniewani. - Bardzo dobrze, więc chodźmy rozgniewać także mojego ojca. Na szczęście jest tutaj. Widziałem go jakąś godzinę temu. Chodźcie, musimy go znaleźć. Barona Hugona znaleźli w kuźni, nadzorował podkuwanie swego ulubionego wierzchowca. Zwierzę było w pełni sił, lecz miesiąc wcześniej upadło na zdradliwym zboczu, raniąc się w prawą przednią nogę, i od tej pory było pod baczną opieką. Właśnie tego ranka uznano, że
koń wrócił do sił. Kiedy Hugon wraz z przyjaciółmi przybyli tam, natychmiast zauważyli, że baron myśli wyłącznie o rumaku i jego nowych podkowach, ledwie tłumiąc irytację, że się mu przeszkadza. Gdy więc pomaszerował w kąt, gdzie mogli porozmawiać na osobności, poszli za nim z nieskrywanym niepokojem. Wysłuchał syna, po czym uniósł dłoń, uciszając go. Po kolei spojrzał na trzech młodych rycerzy, skinął na nich i poprowadził przez brukowany dziedziniec do swoich komnat. Odprawił majordomusa i służbę, po czym starannie zamknął za nimi drzwi i machnięciem ręki kazał młodzieńcom usiąść. Kiedy to zrobili, wciąż mocno zaniepokojeni, baron odkaszlnął i nogą przysunąwszy sobie stołek, usiadł na nim, ciągle mierząc ich wzrokiem. - Tak więc - rzekł po chwili milczenia, która młodzieńcom wydawała się wiecznością - jeśli dobrze zrozumiałem, wasze żony zapytały was, co robicie podczas zgromadzeń, ale nie pamiętacie, o co dokładnie zapytały? Ojciec jest dziwnie spokojny, pomyślał Hugon, jak na człowieka, który właśnie odkrył zdradę w swojej rodzinie. Podziwiał opanowanie barona, tak doskonale skrywającego gniew, który z pewnością wrzał pod tymi pozorami spokoju. Kątem oka zauważył, że jego przyjaciele kiwają głowami. - I obaj jesteście przekonani, że one wiedzą, a przynajmniej podejrzewają istnienie naszego Zakonu. Jesteście również absolutnie pewni tego, że żaden z was nigdy nie powiedział żadnej z nich czegoś pochopnego, niewłaściwego, nieostrożnego lub niedyskretnego? - Obaj zgodnie pokiwali głowami. - Tak więc - ciągnął baron - jeśli żaden z was nie powiedział niczego, czego nie powinien był mówić, a wierzę wam, że tak było, to w jaki sposób wasze żony mogły uzyskać te informacje? Możecie mi wyjaśnić? - Obrócił się i spojrzał na syna. Możesz? - Nie, ojcze. Baron mruknął coś pod nosem. - Zatem ja wam powiem - warknął. - Ponieważ wiem, skąd zapewne pochodzą te informacje. Pewnie powiedziała im twoja matka. Hugonowi opadła szczęka, a oczy zrobiły się wielkie jak spodki. Zamknął usta, gdy jego ojciec rzekł: - Pomyślcie o tym teraz, wszyscy, i tym razem ruszcie głową. Myśl-
cie logicznie i rozsądnie, a potem przyjmijcie wyjaśnienie, które podsunie wam rozum. Prawda jest tutaj, pod waszymi nosami, a wy musicie ją zaakceptować i nauczyć się z nią żyć. Ja także musiałem się z nią pogodzić, kiedy byłem w waszym wieku. Wszyscy musimy, prędzej czy później, a dla niektórych mężczyzn jest to bardzo trudne. Popatrzył na nich, lecz żaden z młodzieńców nawet nie drgnął. Siedzieli oszołomieni, a on powiedział w ciszy, świadom tego, że słuchają go jak nigdy dotąd. - Nasz styl życia uczy nas wierzyć, że kobiety nie dorównują nam w większości spraw. Są po to, aby rodzić nam synów, a także ułatwiać i uprzyjemniać nam życie. Czyż nie? Oczywiście, jeśli jesteś mężczyzną. Jednakże kobiety widzą sprawy nieco inaczej, swoimi oczami i z innego punktu widzenia, niedostępnego dla mężczyzn. Uważają, że są mądrzejsze i bardziej ludzkie od mężczyzn, i są przekonane, że z tego powodu częściej mają rację. Oczywiście, są mądre na swój sposób i nie mają do nas cierpliwości. Uważają nas... wcale nie przesadzam... za dzieci, które nigdy nie dorastają i nie dojrzewają, mimo siwej brody i zmarszczek na twarzach. Tak wygląda prawda, panowie, i nie możecie jej zmienić. Niewielu z naszego bractwa poślubiło głupie kobiety, a jeszcze mniej zawarło małżeństwo z kobietami nie pochodzącymi z zaprzyjaźnionych rodzin. Zaprzyjaźnione rodziny zaś, według przekazów naszego starożytnego Zakonu Odrodzenia, zwołują zgromadzenia regularnie od ponad pięćdziesięciu pokoleń. Pięćdziesięciu pokoleń, moi młodzi przyjaciele, nie pięćdziesięciu lat. Czy ktoś z was naprawdę wierzy, że przez cały ten czas nasze kobiety, żony i matki, siostry i kuzynki nie wiedziały, że mężczyźni zajmują się czymś, do czego one nie są dopuszczane? Wiedzą wszystko o tajemnicy otaczającej nasz Zakon i wysiłkach, jakie wkładamy w obronę sekretu zgromadzeń. Dostrzegają, nawet jeśli tego nie okazują, zmiany zachodzące w życiu i postępowaniu swoich synów, gdy ci kończą osiemnaście lat. Głupcem jest każdy, kto wierzy, że syn jest w stanie całkowicie ukryć swoje postępowanie przed matką. Ale najważniejsze, że są one świadome, iż od najdawniejszych czasów są to męskie sprawy, w których kobiety nie mogą uczestniczyć. Rozumieją to i akceptują. Jedne łatwiej i chętniej niż inne, ale zawsze znajdzie się kilka takich, które za młodu usiłują dowiedzieć się więcej, niż im wolno. Na szczęście jest ich niewiele i w końcu wszystkie zniechęcają się naszym mil-
czeniem. Rzeczywistość zmusza je do rezygnacji z dalszych dociekań. Nigdy jednak nie sądźcie, że one o niczym nie wiedzą. A my wiemy, że one wiedzą, nawet jeśli nigdy o tym nie mówimy między sobą. Tyle że tę wiedzę ukrywają równie dobrze jak my swoją. Nie rozmawiają o tym między sobą, w każdym razie bardzo rzadko. Wyczuwają, że chodzi o jakiś starożytny obrządek, i są zadowolone, a nawet dumne, że ich mężczyźni, ich krewni są silni i prawi, że są godni zaufania. A przez to, przez ich milczącą wiedzę, stajemy się jeszcze silniejsi. Wasze młode żony zrozumieją tę prawdę tak samo jak wy i zobaczycie, że już nie będą o nic pytać. - Baron popatrzył po słuchaczach i się uśmiechnął. - Zapytałbym, czy macie jakieś pytania, ale wiem, że na to jeszcze za wcześnie. Teraz przemyślcie to, co wam powiedziałem. Idźcie już.
d - Mam pytanie - oznajmił Godfryd i usiadł prosto. Zachodzące już słońce rzucało długie cienie na trawę łąki, na której wszyscy trzej siedzieli pod drzewem, oparci plecami o strome i omszone zbocze, od ponad godziny głęboko rozmyślając i niewiele mówiąc. Hugon przechylił głowę i spojrzał pytająco na Godfryda. - Do mojego ojca? Nie mam pojęcia, gdzie on teraz może być. - Nie, nie do twego ojca, tylko do ciebie, bo to ty zgłębiałeś wiedzę - odparł Godfryd, bez śladu zwykłego rozbawienia. - Pytaj więc. Wciąż jestem nowicjuszem, ale odpowiem ci, jeśli będę mógł. - Co naprawdę myślisz o tym, czego się dowiedzieliśmy? Hugon przez długą chwilę siedział nieruchomo, z zamkniętymi oczami, po czym wyprostował się i obrócił twarzą do Godfryda. - Cóż to za pytanie? Pytasz mnie o moje zdanie na temat wszystkiego, czego się dowiedzieliśmy od chwili narodzin? Jeśli tak, to lepiej przynieśmy ćwiczebne miecze i zabierzmy się do roboty. Lepiej zdrowo się spocić, niż tracić popołudnie na rozmyślania o takich głupstwach. - Nie, wcale nie o to pytam... Nie jestem pewien, co to oznacza, Hugonie, ale to ważne. Co... - Godfryd skrzywił się zakłopotany. Wiem, o co chcę cię zapytać, ale nie wiem, jak to ująć. Daj mi się chwilę zastanowić. - Myśl, jak długo chcesz. Poczekam.
Hugon wyciągnął się wygodnie i znów zamknął oczy. Payen się nie ruszał. Trochę później Godfryd spróbował ponownie. - Zastanawiam się, w co wierzysz. Hugon nawet nie otworzył oczu. - Dlaczego miałoby cię to interesować? Z jakiego powodu? To, w co wierzę, to moja sprawa. - Och, daj spokój, nie bądź męczący. Pytam cię o radę, ponieważ nie wiem, w co ja wierzę. - Słysząc to, Hugon otworzył oczy. - Jak możesz tego nie wiedzieć? To najgłupsze słowa, jakie słyszałem z twoich ust, Goff. - Wcale nie są głupie. Znasz mnie. We wszystkim słucham starszych i przełożonych. I wierzę w to, w co każą mi wierzyć... zawsze tak było, od kiedy byliśmy mali i razem chodziliśmy na nauki do brata Anzelma. W końcu nie ma innego wyjścia, prawda? Kościół każe nam wierzyć w to, co się nam mówi. Kapłani mówią, że nie jesteśmy dostatecznie mądrzy, aby bez ich pomocy zrozumieć Boga i nauki o Nim. To interpretatorzy Boga i tylko oni potrafią wyjaśnić nam Jego tajemnice. Słowa i życzenia. Zawsze tak było i zawsze im wierzyłem. Do niedawna... - Przez chwilę siedział, spoglądając w dal, po czym podjął przerwany wątek. -Teraz nie wiem, w co wierzyć... i nie wiem, dlaczego nie wiem. Kiedy wstąpiłem do bractwa, zostałem wyniesiony i dowiedziałem się, jakie były początki Zakonu, że nasi przodkowie byli Żydami, a zaprzyjaźnione rodziny wywodzą się od esseńskich kapłanów, przyjąłem to bez zastrzeżeń, chociaż było to czymś nowym i trudnym do ogarnięcia. Jakoś udawało mi się oddzielić dwa źródła wiedzy. Jednym była starożytna historia, a drugim współczesne życie. Przyznaję, że teraz się dziwię, że tak długo udawało mi się to robić. Jednak w ciągu ostatnich pięciu miesięcy się pogubiłem. Teraz niczego już nie pojmuję... nauk Kościoła i Zakonu, tego, w jaki sposób przystają do siebie i są ze sobą sprzeczne... wszystko to tak kłębi mi się w myślach, że sam już nie wiem, w co wierzyć. Mam dwa źródła wiadomości i oba wydają się jednakowo wiarygodne. Każde twierdzi, że jest najważniejsze, i podaje się za jedyne prawdziwe. I przesłanie każdego wydaje się niepełne. - Zamilkł na moment, po czym dodał dziwnie beznamiętnie i spokojnie: - Pomóż mi.
Hugon otworzył oczy i lekko przechylił głowę, spoglądając na przyjaciela, lecz zanim zdążył coś powiedzieć, wtrącił się Payen, który wciąż leżał w jasnym słońcu z zamkniętymi oczami. -Tak, pomóż mu, Hugonie, na miłość boską, gdyż w ten sposób pomożesz i mnie. Jeśli Godfryd jest tak zakłopotany, jak twierdzi, mogę jedynie uważać go za szczęśliwca, gdyż ja wcale nie jestem tym stropiony... po prostu jestem w tych sprawach zupełnym ignorantem. Hugon ze zdumieniem spojrzał na Payena, który otworzył oczy i w milczeniu rozłożył ręce, wzruszając ramionami. - Czemu miałoby cię to dziwić? - rzekł Payen. - Dobrze mnie znasz, przyjacielu, lepiej niż inni. Jestem rycerzem i nikim innym nie chcę być. Jestem urodzonym wojownikiem, zawadiaką... kłótliwym i tępym osiłkiem... i jestem z tego rad. Nie mam czasu ani chęci wypełniać życia takimi mistycznymi, mglistymi sprawami, jakie ciebie ekscytują... całą tą paplaniną o sekretach i tajemnicach Zakonu. Dla nas to wszystko czcza gadanina, z której nie rozumiemy ani słowa. - Czerstwy ma rację, Hugonie. - Godfryd poważnie pokiwał głową. - Nie wiemy, w co wierzyć, ale obaj uważamy, że ty wiesz, co słuszne, i jeśli nam to powiesz, uwierzymy ci. Gdy tylko Godfryd zaczął tę zaskakującą przemowę, Hugon przestał udawać rozleniwionego i teraz siedział sztywno wyprostowany, blady, patrząc na przyjaciół szeroko otwartymi oczami. Próbował coś powiedzieć, lecz choć poruszał wargami, nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Dźwignął się z ziemi. Godfryd niespokojnie zerknął na Payena, po czym znów zabrał głos. - Hugonie, nie prosimy cię, żebyś zgrzeszył czy zdradził kogoś. To całkiem proste. Z nas trzech ty najwięcej wiesz o takich sprawach. Prosimy cię tylko, żebyś nam powiedział, co myślisz, w co wierzysz na podstawie tego, czego się dowiedziałeś, od kiedy wstąpiłeś do Zakonu. Tylko tyle. - Tylko tyle? - Chrapliwy i gardłowy głos nawet samemu Hugonowi wydał się obcy. - Tylko tyle? Prosicie, żebym został waszym kapłanem, waszym duchowym przewodnikiem, abym poprowadził was do zbawienia. Nie mogę tego zrobić, Goff. Sam nie wiem, gdzie szukać zbawienia. - To nieprawda - zaoponował Payen. - Prosimy cię tylko, żebyś
porozmawiał z nami o tym, co twoim zdaniem może być prawdą. Wierzymy znanym nam członkom Zakonu i wierzymy w to, co nam mówią. Jednak nie rozumiemy tego po wyjściu z sali, w której odprawia się te rytuały. Zakon to sekretny świat, Hugonie. Poza nim, w rzeczywistym świecie, pośród ludzi nie należących do Zakonu, nie wiemy, komu ufać... komu wierzyć. Hugon de Payns stał na łące, plecami do zachodzącego słońca, i patrzył na przyjaciół, jakby ich widział pierwszy raz, dostrzegając na ich twarzach wątpliwości, zmieszanie i udrękę. - Muszę się przejść - powiedział. - Stojąc tu, nie mogę zebrać myśli. Chodźcie ze mną i zobaczymy, co mi przyjdzie do głowy. Jakiś czas później zatrzymał się na brzegu wartko płynącego strumyka i stał wraz z przyjaciółmi, spoglądając w nieruchomą wodę w zakolach, wypatrując pstrągów. - Pytaliście mnie, w co wierzę, lecz ja usłyszałem prośbę, żebym powiedział wam prawdę. Dlatego z początku byłem zły... ponieważ nie wiem, co jest prawdą. Wszystko, w co wierzę, może nią nie być. Odwrócił się plecami do wody. - A więc zamierzam powiedzieć wam, w co wierzę. Jednak absolutnie nie chcę, żebyście pomyśleli, w jakichkolwiek okolicznościach, że jestem przekonany, iż to, co wam mówię, jest prawdą. Rozumiecie? Nie objawiam wam prawdy, gdyż Bóg mi świadkiem, że nie wiem, co nią jest, a nawet gdzie jej szukać. Gdy obaj skinęli głowami na zgodę, odszedł, nie oglądając się na nich i rzucając następne słowa przez ramię. - Wierzę w Jezusa - zaczął. - Wierzę, że żył i został ukrzyżowany. Jednak nie wierzę, że był Synem Bożym, nie teraz. Uważam, że został ukrzyżowany za działalność polityczną przeciwko Rzymianom i ich sprzymierzeńcom, Herodowi i jego rodzinie. Sądzę, że walczył o wolny i zjednoczony naród żydowski, wolny od jarzma obcej okupacji, mogący czcić swego Boga na własny sposób. Ponadto wierzę, albowiem nasz Zakon przekonał mnie, pokazując mi dowód... a nie tylko mówiąc i nakazując mi wierzyć... że Jezus był członkiem sekty znanej jako esseńczycy, której radykalnym odłamem byli nazarejczycy. Stworzyli oni społeczność zwaną wspólnotą jerozolimską, zakon mnichów oddanych życiu w odosobnieniu i dobrowolnym ubóstwie, przez czystość i umartwianie się próbujących zasłużyć na uznanie swego Boga, surowego i mściwego, z którym zawarli przymierze, ślubując przez
całe życie spełniać Jego oczekiwania... Czy w związku z tym chcecie mnie o coś zapytać? Szedł w milczeniu, a kiedy idący za nim przyjaciele się nie odezwali, podjął przerwany wątek. - Wierzę, że Jezus został ukrzyżowany i umarł. A po jego śmierci jego brat Jakub, którego ludzie zwali Jakubem Sprawiedliwym, przewodził tej wspólnocie aż do swej śmierci. Jakub został zamordowany na schodach Świątyni, a jego śmierć w znacznie większej mierze niż śmierć jego brata Jezusa doprowadziła do powstania, stając się głównym powodem ostatniej żydowskiej wojny z Rzymem, w której Tytus zniszczył naród Izraela, a nieliczni pozostali przy życiu rozproszyli się aż po krańce świata. - Nagle przystanął, odwrócił się na pięcie i spojrzał na nich. - W to wierzę, i nie powinno was to dziwić, gdyż słyszeliście już o tym od swoich protektorów i nauczycieli z Zakonu. Nasz Zakon ma dowody na to wszystko, lecz nie wszystkie z nich muszą być prawdziwe. Lub też mogą być zupełnie fałszywe, a ich właściwa interpretacja zagubiona w ciągu wieków, jakie upłynęły od czasu, gdy nasze rodziny przybyły tutaj po ucieczce z Jerozolimy. Jednakże ja wierzę w nie, sercem i umysłem. Teraz jednak pora na trudniejszą część. Wiem, że właśnie to jest przyczyną waszego niepokoju. Ruszył nieco wolniej, a jego towarzysze szli obok ze spuszczonymi głowami. -Wszystkie nasze rodziny, ci, którzy nie należą do bractwa, są chrześcijanami i właśnie to czyni tę sprawę tak trudną, ponieważ wierzę również, że Kościół w dzisiejszej formie opiera się na micie stworzonym przez niejakiego Pawła. Paweł był gojem, jak wszyscy wiemy, lecz dziś już nikt nie wie, kim jest goj. Czy wiesz, Goff? Godfryd zmarszczył nos i pokręcił głową, a Hugon uśmiechnął się. - No cóż, gojem był każdy, kto nie był Żydem, a dla Żydów tylko to miało znaczenie. Uważam, że Paweł był przyjacielem Rzymu, szpiegiem opłacanym przez imperium, skrajnym oportunistą. Nie znał Jezusa, chociaż znał jego brata Jakuba, który nie lubił go i nie darzył zaufaniem. Jestem głęboko przekonany, że Paweł podsłuchał gdzieś wzmiankę o ceremonii wyniesienia praktykowanej przez esseńczyków. Nie mógł być jej świadkiem, gdyż odprawiano ją w tajemnicy, a Paweł był po dwakroć intruzem... jako goj i niewtajemniczony... jestem jednak pewien, że słyszał o niej i zrozumiał wszystko poza
najważniejszym, czyli podstawowymi założeniami. Przejął koncepcję odrodzenia, wyznawaną od wieków przez uczonych mężów, i opierając się na niej oraz swojej kompletnie błędnej interpretacji, stworzył religię, która obecnie rządzi naszym światem. Po jakimś czasie nawet wymyślił dla niej nazwę. Nazwał to chrześcijaństwem, od greckiego określenia, które w końcu wymyślił dla Jezusa... Chrystus. Następnie, przewidując zwycięstwo swego przesłania i widząc, do czego może dzięki niemu dojść, pozbawił swe fundamentalne założenia wszystkiego, co było żydowskie i mogło urazić Rzymian, zręcznie przykrawając nową religię tak, by odpowiadała rzymskim gustom, tradycjom i przesądom, i włączając w nią większość ulubionych mitów oraz bogów rzymskich, greckich i egipskich. Na przykład historię o niepokalanym poczęciu zaczerpnął z kilku źródeł. Mitrę, rzymskiego boga żołnierzy, urodziła w stajni dziewica. A egipski bóg Horus, syn Izydy i Ozyrysa, również został zrodzony przez dziewicę i jego przeznaczeniem była śmierć jako odkupienie grzechów ludzkości. Paweł w duchu tej tradycji nazwał Jezusa Synem Bożym, a jego wskrzeszenie podawał jako dowód jego boskości. Święty Paweł uczynił Chrystusa nieśmiertelnym. Jednak najśmielej minął się z prawdą, zaprzeczając istnieniu Jana, nie tylko jako brata Jezusa, ale w ogóle jego istnieniu, i przypisując jego zasługi Piotrowi. - Opowiedz nam o tym Mitrze - rzekł Godfryd. - Nigdy o nim nie słyszałem. Hugon się uśmiechnął. - Nic dziwnego. W swoim czasie był bardzo potężnym bogiem, Panem Światła, czczonym przez większość żołnierzy imperium jako ich bóg, lecz wkrótce został całkowicie wchłonięty przez chrześcijaństwo i zapomniany. Nawet krzyż, czczony przez dzisiejszych chrześcijan, był jego symbolem... biały czteroramienny krzyż Mitry, starożytny symbol, znacznie starszy od tego boga. Z pewnością nie był to krzyż, na którym umarł Jezus. - Co ty mówisz? - Payen był zgorszony. - Chcesz nam powiedzieć, że nie wierzysz, iż Jezus został ukrzyżowany? - Nie, Czerstwy, wcale nie. Jezus został ukrzyżowany. Moim zdaniem nie ma co do tego wątpliwości. Jednak ukrzyżowano go na krzyżu, jakiego używali Rzymianie, w kształcie litery T, bez górnej części nad głową. - Powiódł wzrokiem od Godfryda do Payena. - Co
więcej, wszystko, co powiedziałem o Mitrze, jest prawdą. Istnieją na to dowody i chociaż Kościół ukrył je przed oczami postronnych, nie może ich zniszczyć, chociaż bardzo by chciał. To historyczny fakt poparty niepodważalnymi i niezniszczalnymi dowodami. Spojrzał prosto w oczy przyjaciołom i wykrzywiwszy usta w uśmiechu, jeszcze poważniejszym tonem podjął przerwaną wypowiedź. - Jednak to wszystko dawne dzieje i Mitra nas nie interesuje, zatem aby odpowiedzieć na wasze pytanie najlepiej jak umiem, powiem tak: Nabrałem przekonania, po prostu czytając kroniki naszego Zakonu, że nie ma ani jednego boskiego czy cudownego zdarzenia przypisywanego Jezusowi, które nie byłoby opisywane setki lat przed jego narodzinami, od uzdrawiania trędowatych po wskrzeszanie zmarłych. Ten Jezus, który żył w Galilei i umarł na Golgocie, był człowiekiem, patriotą i buntownikiem. Jednak nie był Jezusem Chrystusem, ponieważ, jak już mówiłem, Chrystusowy przydomek... od greckiego Christos, czyli Zbawiciel... nie istniał, dopóki nie wymyślił go Paweł długo po śmierci Jezusa... W to również wierzę. Jednak przede wszystkim i myślę, że o to mnie pytaliście... wierzę, że ten świat został oszukany przez ludzi, zwyczajnych, zaborczych i egocentrycznych ludzi podających się za przedstawicieli Boga i dzięki temu gromadzących doczesne bogactwa i władzę. Dowody na to są wszędzie i nie trzeba być świętym, żeby je dostrzec. Stworzony przez Pawła Kościół dzisiaj, po prawie tysiącu lat, nie zawiera niczego, co nie zostało stworzone, obwieszczone i ogłoszone przez ludzi twierdzących, że rozmawiają z Bogiem, przy czym większość z nich nawet w najmniejszym stopniu nie kojarzy się z cechami, jakie można by uznać za boskie, pobożne czy święte, czy choćby chrześcijańskie. Sławią i wychwalają chrześcijańskie wartości, lecz niewielu dzisiejszych biskupów czy księży próbuje skrywać żądzę doczesnych uciech. Uważam... wiem o tym równie dobrze jak wy... że większość ludzi zdaje sobie z tego sprawę, chociaż nie śmie, nie waży się o tym mówić. Rozpacz krąży dziś po świecie, przyjaciele, a ma na sobie szaty duchownego. Jednak wierzę również, bardziej niż w cokolwiek innego, że nasz starożytny Zakon Odrodzenia w Syjonie zawiera ziarna zbawienia, które pewnego dnia oczyszczą ten świat i naprawdę przywiodą Boga na nowo w życie ludzi. Uśmiechnął się, dostrzegłszy zwątpienie i niedowierzanie w ich oczach.
- No cóż, chłopcy, zapytaliście mnie, a ja wam odpowiedziałem, a teraz widzę, że jesteście jeszcze bardziej zagubieni i zastanawiacie się nad tym, co rzekłem o ziarnach zbawienia. Uwierzcie mi, że już je poznaliście. Po prostu jeszcze tego nie wiecie. Posłuchajcie mnie teraz obaj, a ja zaprowadzę was tak daleko do światła, jak potrafię, sam bowiem widzę je jedynie w oddali. Pomyślcie tylko. Kościół głosi, że Jezus mówił o sobie jako o „drodze" i że powiedział innym, iż „królestwo niebieskie jest w was". Prosił ich, żeby podążali za nim, a on pokaże im tę drogę, i wierzył w to, całkowicie i bez cienia wątpliwości. Jednak nasz Zakon uważa, że nie powiedział tego jako Syn Boży. Mówił to jako esseńczyk, gdyż było to częścią jego codziennego życia, a inni esseńczycy z tej społeczności mówili to samo, ponieważ wierzyli, że człowiek nosi Boga w sobie i tam go należy szukać. Jeśli teraz głęboko się zastanowicie, co to oznacza, być może pojmiecie, że można rozmawiać z Bogiem w swoich myślach i modlitwach. A jeśli tak, to po co wam kapłani? Pomyślcie o tym przez chwilę i o tym, co to oznacza dla ojców Kościoła. Skoro człowiek może rozmawiać z Bogiem w swoich myślach i modlić się spokojnie w głębi swego serca, to czy potrzebuje kapłanów lub Kościoła... jakiegokolwiek Kościoła? Milczał przez chwilę, obserwując Saint-Omera i Montdidiera. Czytał z ich twarzy, o czym myślą, i uśmiechnął się jeszcze szerzej, widząc, że ich przekonał. - Teraz rozumiecie? Pojmujecie, w czym leży siła naszego Zakonu? Pewnego dnia nasza tradycja i wiedza objawią i upowszechnią niepodważalną prawdę, że ludzie sfałszowali przymierze ludzkości z Bogiem i sprowadzili na świat niebezpieczeństwo przez swą żądzę władzy. Zapewniam was, że to kiedyś nastąpi. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. - Kiedy? - pospiesznie zapytał Payen, lecz Hugon tylko wzruszył ramionami. - Tego nie mogę wam powiedzieć. Na razie nie możemy nic zrobić, żeby przyspieszyć tę chwilę, gdyż nie mamy żadnych dowodów na to, co wiemy, a takiego niepodważalnego dowodu głośno i gniewnie zażądają wszyscy skorumpowani księża i biskupi na świecie, gdy tylko ujawnimy prawdę. Mamy jednak naszą tradycję, a ta nakazuje nam pewnego dnia wrócić do Jerozolimy, aby znaleźć i odzyskać skarb, jakim są ukryte tam kroniki spisane przed wiekami przez naszych pra-
dziadów, założycieli zaprzyjaźnionych rodzin. Te dokumenty... dzieje wspólnoty jerozolimskiej pod przywództwem Jezusa oraz jego brata Jakuba... ukażą prawdziwe początki tego, co później się przerodziło w Kościół, choć Jezus i jego towarzysze nazywali to po prostu drogą, życiem duchowym prowadzonym w każdej chwili w oczach Boga i wzmocnionym świadomością przymierza między Nim a ludźmi oddającymi Mu cześć... W to także wierzę. - Czy jest tam jakaś mapa? Hugon odwrócił się do Saint-Omera. - Mapa? - Roześmiał się. - Nie mam pojęcia, Goff. Być może... Wiem niewiele więcej od was, a mówiąc wam o tym, nie wspominałem o żadnych tajemnicach. Wszystko, co wam powiedziałem, jest powszechnie znane. Ja tylko cierpliwie wyłuskałem fakty i poskładałem je w całość, czego wam się nie chciało robić. - Zatem kiedy ruszamy? Wierzysz, że kiedyś to nastąpi? Hugon wzruszył ramionami. - Z pewnością ktoś kiedyś tam wyruszy. Może do tego czasu my trzej od dawna będziemy martwi, ale sądzę, że ktoś wyruszy tam i odnajdzie skarb, a wtedy świat zostanie wybawiony, przynajmniej z rąk duchownych. - A gdybyśmy mieli taką szansę? Załóżmy, że moglibyśmy popłynąć i szukać tego skarbu. Zrobiłbyś to? - Dlatego pytałeś mnie o mapę? - Oczywiście. Zrobiłbyś to? - Tak. Zanim pytający skończyłby mówić. Sądzisz, że jestem tak szalony, że mógłbym tego nie uczynić? Payen Montdidier podszedł do Hugona i położył dłoń na ramieniu przyjaciela, drugą wyciągając do Godfryda Saint-Omera, który pospiesznie do nich dołączył. - Jeśli wyruszysz, my będziemy tam z tobą. Widzisz? To, co nam powiedziałeś, wcale nie jest takie trudne do zrozumienia, prawda? I miałeś rację. Czuję się tak, jakby księża z Andegawenii siedzieli mi na piersi, a ty przegoniłeś ich kopniakiem. Teraz mogę swobodnie oddychać. A ty, Godfrydzie? Uśmiech druha mówił sam za siebie.
d 6 W połowie września 1095 roku hrabia Andegawenii Fulko IV, jeden z najwyższych rangą członków Zakonu Odrodzenia, zorganizował wielki turniej w pobliżu miasta Blois, z okazji osiągnięcia męskiego wieku przez jego drugiego syna, który kiedyś miał zostać hrabią Fulkiem V. Okoliczności tego wydarzenia były dość skandaliczne, gdyż matka chłopca, Bertrade de Montford, hrabina Andegawenii, jakiś czas wcześniej opuściła męża i poślubiła Filipa I, króla Francji. Wyprawiając tę huczną imprezę, hrabia chciał zademonstrować, jak niewiele jego oraz jego syna obchodzi wiarołomstwo tej kobiety. Hugon, Godfryd i Payen - dwaj ostatni w towarzystwie swych żon, co było dowodem szczególnej łaskawości hrabiego - wzięli udział w uroczystości w orszaku ich lennego pana, hrabiego Hugona z Szampanii, który uznał, że jego obecność podczas obchodów jest politycznie konieczna. Doskonale się bawili, Ludwika i Małgorzata również. Powoli zbliżający się do trzydziestki trzej przyjaciele dobrze się spisywali na turnieju, choć chętnie pozostawiali najtrudniejsze i najbardziej męczące pojedynki młodszym towarzyszom, skupiając się na tych, w których zręczność i sprawność fizyczna były bardziej cenione niż brawura, masa mięśni i brutalna siła. Szczególnie wyróżnił się w szrankach Godfryd, który zręcznie posługując się kopią, z grzbietu galopującego konia zgarnął wiele pierścieni. Zawieszano je na obrotowym ramieniu, na drugim końcu umieszczano worek z piaskiem, który mógł się obrócić i wysadzić z siodła jeźdźca, jeśli ten nie nawlókł pierścienia na grot kopii. Godfryd, ku nieskrywanej satysfakcji podziwiającej go małżonki, był tego popołudnia jedynym zawodnikiem, który zdołał zgarnąć maksymalną liczbę pierścieni, ani razu nie dając się wysadzić z siodła czy choćby musnąć przez obracający się worek. Hugon i Payen zaczekali, aż Godfryd odbierze pieniężną nagrodę
i odda wierzchowca w ręce stajennego, a potem wszyscy trzej ruszyli ku namiotom z napitkami, szukając swoich dam, śmiejąc się i podziwiając feerię barw, tonów i dźwięków. Wszyscy trzej brali już udział w takich imprezach - zwykle co roku odbywały się dwa lub trzy turnieje w odległości jednego dnia konnej jazdy od hrabstwa Payns, lecz żaden z nich nie był równie wystawny jak ten zorganizowany przez hrabiego Andegawenii. Rozumieli, że nie jest to jedynie turniej, lecz demonstracja siły, nie tylko wielki spektakl mający uczcić sukcesy rozmaitych przedsięwzięć hrabiego - między innymi to, jak zagrał na nosie cudzołożnemu królowi Francji, przyłączając Blois do hrabstwa Andegawenii - w ciągu ostatnich czterech lat. Setki, a nawet tysiące ludzi przybyło z tak odległych stron jak Burgundia daleko na północnym wschodzie czy leżąca na południu Prowansja, a turniej trwał przez dziesięć dni. Hrabia Hugon przybył tydzień wcześniej, a do domu miał wyruszyć po upływie następnego tygodnia. Przystanęli, by podziwiać parę lwów w klatce, gdy znalazł ich Arlo i przekazał wiadomość od barona Hugona, który kazał im natychmiast przyjść do swojego namiotu. Usłuchali bez komentarzy, zdziwieni, lecz nie zaniepokojeni, gdyż Arlo poinformował ich, że damy już tam są. Ludwika i Małgorzata z kilkoma innymi paniami siedziały na zewnątrz, a baron Hugon był w swoim namiocie, dyktując list Charonowi, staremu uczonemu Grekowi, który był jego sekretarzem już wtedy, gdy trzech młodych rycerzy jeszcze nie było na świecie. Skinieniem ręki dał im znać, żeby zaczekali w milczeniu, po czym znów zaczął krążyć po namiocie, pocierając dłonią czoło i dyktując. Gdy tylko skończył, Charon wstał i opuścił namiot. Baron podszedł do stolika w rogu i nalawszy sobie kielich wina, nie częstując przybyłych, upił łyk. - Musimy wyjechać stąd jutro. Ufam, że wszyscy nacieszyliście się przyjemnościami, jakie zapewnił nam Fulko? - odezwał się, marszcząc brwi. Trzej przyjaciele spojrzeli po sobie zaskoczeni, ale odezwał się tylko Hugon. -Jutro, ojcze? Dlaczego? Myślałem, że... - Ponieważ tak powiedziałem. Czy to nie wystarczający powód? - Oczywiście, wybacz. Nie chciałem cię urazić ani narzekać. Jestem po prostu ciekawy.
- Wiem i powiedziałem tak pod wpływem irytacji. Nie mam ochoty wyjeżdżać tak samo jak wy, ale nie mamy wyboru. Hrabia kazał mi wracać do Payns i rozpocząć przygotowania na listopad. - Listopad? Czy mogę spytać, co ma się wówczas zdarzyć? - Tak, chyba tak. Hrabia właśnie otrzymał wieść z Awinionu, że papież Urban jest na naszej ziemi. Od początku tego miesiąca objeżdżał południe oraz zachód i właśnie opuścił Awinion, skąd podąża na północ do Lyonu, a stamtąd do Burgundii. W Le Puy, w drodze do Awinionu, ogłosił, że zwoła następny synod, taki jaki się odbył w marcu w Italii, w miejscowości Piacenza. Następny ma się odbyć w Owernii, w Clermont, i zacznie się w połowie listopada. Wszyscy duchowni i szlachetnie urodzeni wszystkich ziem oraz księstw zostali wezwani do przybycia. Najwyraźniej podczas tego zgromadzenia nastąpią doniosłe wydarzenia. Nikt nie wie jakie, lecz hrabia Fulko powierzył mi załatwienie wszystkich związanych z tym spraw w Szampanii, a z kolei ja wyznaczam was trzech na moich pomocników. I ostrzegam, że to nie będzie łatwe. Jest mnóstwo roboty i zatrważająco mało czasu na jej wykonanie. Na szczęście większość plonów już zebrano. I właśnie dlatego wyjedziemy jutro, bo dziś jest już za późno. Jutro o świcie chcę być już w drodze. Sześć następnych tygodni całkowicie wypełniły wszelkiego rodzaju przygotowania, lecz przed wyjazdem do Clermont wszystko było gotowe i orszak hrabiego, wyekwipowany i zaopatrzony lepiej niż jakikolwiek w pamięci najstarszych mieszkańców Szampanii, z całą pompą wyruszył, aby wziąć udział w zwołanym przez papieża synodzie. Rajmund IV hrabia Tuluzy, serdeczny przyjaciel hrabiego Hugona, dołączył do nich ze swą świtą, kawalkada więc była naprawdę imponująca. Triumwirat z Payns znów się w niej znalazł, w końcu wolny od presji, pod jaką pracował przez sześć ostatnich tygodni. Wszyscy trzej byli w dobrych humorach, gotowi - jak sądzili - wytrącić zgromadzonym księżom z ręki każdy teologiczny oręż, jakiego mogli użyć przeciwko nim. Od chwili gdy rozeszła się wieść o synodzie, powszechnie zastanawiano się nad powodem zwołania go, podczas poprzedniego bowiem, we Włoszech, papież Urban publicznie ogłosił pomoc Zachodu dla bizantyjskiego cesarza Aleksego I Komnena. Teraz ludzie się zastanawiali, co doniosłego nastąpi w Clermont. Kiedy narada się zaczęła,
wszystko szybko się wyjaśniło. Przez pierwszych dziewięć dni trzystu zebranych duchownych dyskutowało o rozmaitych sprawach i podejmowało ważne decyzje. Symonia - w owym czasie największy problem Kościoła - została zakazana i obłożona anatemą, gdyż łączyła się z kupowaniem i sprzedawaniem kapłańskich stanowisk lub błogosławieństw za dobra materialne. Małżeństwa duchownych również zostały zakazane, a na domiar wszystkiego utrzymano ekskomunikę nałożoną na króla Francji Filipa I za jego nieprawe w oczach Kościoła małżeństwo z żoną hrabiego Fulka. Ostatniego dnia synodu, kiedy tłumy mające nadzieję ujrzeć i usłyszeć papieża przestały się mieścić w katedrze i na otaczającym ją terenie, przeniesiono się na pole zwane Champet, obok kościoła Notre-Dame du Port, na wschodnim krańcu miasta. Tam, w obecności wszystkich zgromadzonych, papież Urban wyjawił powód zwołania tej narady. Z nieomylnym wyczuciem urodzonego aktora, w spektakularny sposób rozpętał chaos i religijną rewolucję jedną gorącą oracją, nieoczekiwaną i bezprecedensową, która rozpaliła wszystkich. Papież przemawiał niezwykle elokwentnie, nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że zwraca się nie tylko do zgromadzonych, ale do wszystkich chrześcijańskich królestw Zachodu. Mimo początkowego sceptycyzmu Hugon szybko dał się porwać pasji, z jaką Ojciec odmalowywał straszliwe problemy chrześcijan na Wschodzie, znoszących brutalne represje seldżuckich Turków. Niemal chwiejąc się z wrażenia pod wpływem opisywanych okropności, Hugon oparł się na ramieniu Montdidiera. - Bezczeszczą i niszczą nasze ołtarze - grzmiał Urban, a jego dźwięczny głos niósł się w nabrzmiałej oszołomieniem ciszy, osiągając kulminacyjny punkt listy okropności. - Kastrują chrześcijan, a ich krew wlewają do chrzcielnic. Chwytają chrześcijanina i rozcinają mu brzuch, a potem przybijają wnętrzności do pala i zmuszają, by biegł, kłując go włóczniami, aż wywlecze z siebie jelita i padnie nieżywy. Papież spojrzał na przerażony tłum, oceniając efekt swojej przemowy - Słyszałem wiele takich relacji z różnych źródeł i wierzcie mi, gdy mówię, że nie są to odosobnione przypadki. Na całym Wschodzie, od Jerozolimy po Bizancjum, takie rzeczy dzieją się codziennie. - Ponownie zamilkł, wodząc wzrokiem po zebranych, po czym dodał: - Pozwólcie, że przypomnę wam słowa naszego ukochanego
Zbawiciela, Jezusa Chrystusa. „Ktokolwiek miałby porzucić w moim imieniu swój dom i braci, swego ojca i matkę, swoją żonę, dzieci lub ziemie, odzyska je po stokroć i żyć będzie wiecznie". Zapadła głęboka cisza, gdyż ludzie nie mogli uwierzyć w to, co właśnie usłyszeli z ust samego papieża. Urban jednak jeszcze nie skończył. Rozejrzał się i wysoko uniósł ręce. - Wysłuchajcie słów Boga, moje dzieci, i wy, rycerze oraz szlachetnie urodzeni, usłyszcie krzyki naszych braci we wschodnich krainach, ginących pod butem bezbożników. Nie myślcie o drobnych swarach w ojczyźnie, między przyjaciółmi, lecz zwróćcie oczy ku prawdziwej chwale... Święte Miasto Jerozolima woła o pomoc! Wyruszcie świętą drogą jako żołnierze Boga i wyrwijcie Ziemię Świętą z rąk tych okropnych ludzi! Cisza trwała przez pięć uderzeń serca, dostatecznie długo, by Godfryd Saint-Omer odwrócił się z otwartymi ustami i spojrzał Hugonowi w oczy. Potem rozległ się ogłuszający, przeciągły krzyk: - Taka jest wola boska! Bóg tak chce! Późnej nikt nie potrafił powiedzieć, jak się to zaczęło, lecz te słowa i emocje rozprzestrzeniły się jak gnany wiatrem pożar w wysokiej suchej trawie, niemal jakby tłum przygotowywał się do tego i tylko czekał na właściwy moment. Hrabia i jego świta byli równie oszołomieni jak wszyscy niezwykłością tego, co się stało, ale Hugona najbardziej zaskoczyła reakcja samego hrabiego. Było oczywiste, że papież starannie zaplanował swoje wystąpienie, zamierzając zwerbować rycerzy na nową wojnę, gdyż kapłani stojący w pierwszym rzędzie wokół jego podium mieli naręcza białych lnianych krzyży, najwidoczniej przygotowanych dla zgłaszających się ochotników. Hugon natychmiast je zauważył i ten widok obudził w nim sceptyczną podejrzliwość wobec wszystkiego, co działo się z inspiracji Kościoła. Było jednak równie oczywiste, że nikt, włącznie z papieżem, nie przewidział gwałtownej reakcji wywołanej jego pełnym emocji przemówieniem. Wydawało się, że wszyscy, każdy z obecnych w tłumie - rycerze i plebs, młodzi i starzy, kobiety i dzieci - chcieli zgłosić się na ochotnika, żeby zaatakować i rozsiekać niewiernych Turków. - Cóż - rzekł głośno Godfryd. - To było godne zastanowienia, nie sądzicie? Papież jest wspaniałym mówcą.
- A czego się spodziewałeś, Goff? - Payen musiał krzyczeć, żeby go usłyszeli. - Myślałeś, że został papieżem, bo jest głuchoniemy? - Nie, ale przez chwilę sam uważałem, że powinienem pobiec, by wałczyć z Turkami jak każdy zacny chrześcijański rycerz, chcący zadowolić swojego klechę i zasłużyć na kilka błogosławieństw. Co ty na to, Hugonie? Zanim rycerz zdążył odpowiedzieć, pojawił się Pepin, prawa ręka hrabiego. - Jego Wysokość chce was zobaczyć, panowie. Przeszli za nim przez kordon straży otaczający orszak hrabiego. De Payns siedział w towarzystwie milczących doradców, marszcząc brwi i skubiąc dolną wargę. Pepin podszedł prosto do swego pana i szepnął mu coś do ucha. Hrabia podszedł do najwyższego masztu namiotu, z którego w bezwietrznej ciszy zwisał jego proporzec, i odchyliwszy klapę namiotu, przytrzymał ją, wpuszczając trzech młodych rycerzy do środka. - No - rzekł, wszedłszy za nimi - i co o tym sądzicie? - Odczekał moment, po czym dodał: - Niech odpowie którykolwiek z was, bo wszyscy trzej jesteście rozsądni. Czy papież zbudził w was męski wigor? - Był... przekonujący, mój panie - mruknął Godfryd. - I? Przekonał cię, Saint-Omer? Któregoś z was? - Niezupełnie, mój panie - odparł Payen. - Dlaczego? Payen wzruszył ramionami, nie mając gotowej odpowiedzi, więc wyręczył go Hugon. - Sądzę, że to kwestia wiedzy, mój panie. Historia uczy, że wszystko, co ma związek z Kościołem lub zostało przezeń zapoczątkowane, ma przynosić korzyść jedynie Kościołowi i jego kapłanom. To główny powód tego, że moi przyjaciele i ja wciąż się wahamy. - Kwestia wiedzy, powiadasz. Czyżbyś więc niczego się nie dowiedział o naszym Zakonie? 0 Mój panie? Obawiam się... -Tak... Ja również się boję, że nie rozumiesz. Oto, co macie zrobić. Chcę, żebyś razem ze swoimi przyjaciółmi natychmiast poszedł do księży wokół papieskiego podium. Zgłoście się na tę nową wojnę. Niech każdy z was weźmie jeden z tych białych krzyży, które tam
rozdają, i przyszyje go sobie do płaszcza, natychmiast, jeszcze tej nocy, żebyście jutro byli widziani i postrzegani jako święci wojownicy papieża. Hugon był zdumiony i widział, że jego przyjaciele również, lecz hrabia uniósł dłoń, uciszając ich. - Przypomnijcie sobie pełną nazwę naszego Zakonu. I co proponuje nam papież. Pomyślcie, od jak dawna nasz Zakon zamierzał powrócić do miejsca swego pochodzenia. I o tym, gdzie będzie się toczyć ta wypowiedziana przez papieża wojna. Nie sądzicie, że wycieczka do Jerozolimy może budzić zainteresowanie członka naszego bractwa? W ten sposób Hugon de Payns oraz dwaj jego przyjaciele znaleźli się wśród pierwszych chrześcijańskich rycerzy odbierających białe krzyże z rąk samego papieża Urbana. Hugon jeszcze tego samego dnia przyszył ów krzyż do swego płaszcza świadom - choć uparcie nie chciał się nad tym zastanawiać - jaka to ironia losu, że ich starożytny i tajny Zakon natychmiast przyłącza się do tej nowej wyprawy. Jemu i jego przyjaciołom wystarczało to, że hrabia miał ważne powody, by podjąć taką szybką decyzję, i Hugon wierzył, że zostaną mu one wyjawione we właściwym czasie, nie wcześniej. Dlatego rzucił się w wir nowych obowiązków i dał się nieść fali powszechnej euforii, tak że jak niemal wszyscy obecni w Clermont rozpoczął swoją wyprawę do Ziemi Świętej w stanie rozgorączkowania graniczącego z ekstazą, wykrzykując z wszystkimi naprędce wymyślony slogan „Deus vult!" „Deus vult!" Bóg tak chce! To zdanie z czasem zaczęło budzić podejrzliwość Hugona de Payns, a potem jego pogardę.
d
d 7 Histeria rozpętana ostatniego dnia synodu w Clermont zaskoczyła wszystkich, włącznie z samym papieżem Urbanem. Całe miesiące ciężko pracował, starannie przygotowując przemowę do zgromadzonych, i tygodniami szukał najlepszego sposobu wyrażenia swego emocjonalnego apelu tak, by trafił do twardogłowych, do których miał być skierowany. Urban miał nadzieję wykrzesać iskrę entuzjazmu do nowej wojny w szczytnej sprawie u znudzonych i swarliwych frankońskich rycerzy oraz ich władców, wiedząc, że jeśli zdoła przekonać i zaangażować Franków, pospiesznie przyłączą się do nich rycerze i wielmoże z innych chrześcijańskich krain. Taki był jedyny cel Urbana i wygłaszając tę mowę podczas synodu w Clermont, papież nie miał pojęcia, co się stanie. Nastrój zebranych, przepojony poczuciem beznadziei, rozczarowaniem i rozpaczą, połączony ze stałym ubożeniem i rozchwianiem morale, a także potrzebą znalezienia jakiegoś konkretnego celu, do którego mogliby dążyć, w owo wtorkowe popołudnie dwudziestego ósmego listopada 1095 roku stworzył idealne podłoże dla pełnego pasji przesłania Urbana. Rezultatem był chaos, niewiarygodny i całkowicie spontaniczny wybuch ludzkich emocji i zapału, który ogarnął wszystkich obecnych, niezależnie od płci i pozycji społecznej, a potem rozszedł się dalej, zarażając wszystkich, którzy tylko słyszeli o nim. To, co się zdarzyło, było niepojęte i bezprecedensowe i już po kilku godzinach wezwano duchownych o chłodnych umysłach, aby ocenili, jak wykorzystać i kontrolować te emocje. Powołano specjalne komisje mające wykorzystać tę niewiarygodną erupcję ludzkich emocji i entuzjazmu dla świętej wojny i wkrótce wszystko zaczęło znajdować swoje miejsce. Początkowy apel papieża wzywający do broni nieznacznie zmieniono, tak by kampania o wyzwolenie Ziemi Świętej mogła się
zacząć dopiero dziewięć miesięcy później, w sierpniu 1096 roku, po zakończeniu żniw i zmagazynowaniu ziarna w spichlerzach. Podczas gdy legiony papieskich urzędników były zajęte gorączkowymi przygotowaniami, Rada Najwyższa Zakonu Odrodzenia dokładnie analizowała tak nieoczekiwanie stworzoną przez papieża Urbana sposobność i zaczęła układać długofalowe plany, aby zapewnić powrót bractwa do Ziemi Świętej. Papieska kampania mogła się nie powieść, główne siły maszerujące lądem mogły nie dotrzeć do celu albo zostać rozbite przez wojska muzułmanów, którzy od ponad czterystu pięćdziesięciu lat okupowali Ziemię Świętą. Jednak głównym celem Zakonu Odrodzenia było zapewnienie obecności jego członków i środków na miejscu, gotowych do podjęcia odpowiednich działań, jeśli chrześcijańskie armie zwyciężą i oswobodzą Jerozolimę. Hrabia Hugon wiedział od początku, że on sam nie będzie mógł tego roku pojechać na wojnę, głównie ze względu na swoje obowiązki w Szampanii, ponieważ nie tylko niedawno powtórnie się ożenił, ale rozpoczął ambitny program reform swojego kraju, tak więc poinstruował Hugona de Payns oraz jego braci z Zakonu, jak również zwykłych mieszkańców Szampanii chcących wyruszyć na świętą wojnę, aby przygotowali się na długą nieobecność w domach, nakazując im przed wyjazdem dopełnić wszelkich obowiązków, uporządkować sprawy domowe i małżeńskie. Następnie w wyznaczonym terminie, w październiku 1096 roku, wyprawił przygotowany do walki oddział ekspedycyjny, który miał dołączyć do armii dowodzonej przez Rajmunda, doświadczonego w boju hrabiego Tuluzy, będącego jego protektorem i zwierzchnikiem w Zakonie Odrodzenia. Hugon de Payns i jego dwaj przyjaciele (gdy już uzyskali, choć z oporami, zgodę swoich żon) rozpierani dumą wyruszyli z hrabią Rajmundem, a Arlo pojechał z nimi, twierdząc, że ma do tego prawo jako towarzysz i giermek Hugona. Wszyscy trzej ucieszyli się z tego, gdyż jak napomknął sam Arlo, bez niego szybko padliby łupem sępów, od jakich roiło się w armii. Ponadto żaden z nich nie miał zielonego pojęcia o gotowaniu i niewątpliwie umarliby z głodu w morzu obfitości. Z Tuluzy pomaszerowali ku Alpom, a dalej wzdłuż wybrzeży Dalmacji i do portu Dyrrachium, po czym ruszyli przez Saloniki do Konstantynopola. Dotarli tam w kwietniu 1097 roku, jako jedna
z czterech wielkich chrześcijańskich armii, które tego roku przybyły do stolicy Bizancjum, powitane przez cesarza Aleksego. Jego terytoria i włości były w ostatnich latach napadane przez Turków i cieszył się z przymierza z papieżem Urbanem. Po krótkim pobycie w Konstantynopolu zostali przeprawieni na statkach Aleksego I przez Hellespont do Anatolii, gdzie cztery armie połączyły się w jedną. Hugon i jego dwaj przyjaciele byli pod ogromnym wrażeniem siły tej dobrze dowodzonej armii, złożonej z czterech tysięcy trzystu rycerzy oraz trzydziestu tysięcy pieszych, która wkrótce wyruszyła przez Anatolie, aby uderzyć na muzułmańskie prowincje Syrii i Palestyny. Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Zajęli Niceę i Edessę, potem wygrali wielką bitwę pod Doryleum, a później pomaszerowali przez anatolijską pustynię, aby oblegać ogromną Antiochię. Ten epizod dał im wszystkim surową lekcję pokory i trzej przyjaciele zrozumieli, jak naiwne były ich oczekiwania. Wszyscy słyszeli o Antiochii, legendarnym mieście tajemniczego Wschodu, i podążali ku niemu, oczekując biblijnej krainy mlekiem i miodem płynącej. Zamiast tego znaleźli przeludnioną osadę, siedlisko brudu i chorób, z wycieńczonymi z głodu mieszkańcami, która z powodu chronicznie kiepskiej pogody nie nadawała się do życia. Gdy tylko Hugon zobaczył to miasto, zrozumiał, że armia Franków nie zdoła go otoczyć. Zajmowało trzy mile kwadratowe i było chronione przez wysokie, grube mury, wzmocnione przez czterysta pięćdziesiąt wież. Za miastem, lecz jeszcze w obrębie jego murów, wznosiła się góra Sylpion, na której szczycie, tysiąc stóp nad równiną, znajdowała się cytadela. Siedzieli tam Hugon i jego towarzysze. W ciągu sześciu miesięcy, jakie spędzili pod murami Antiochii, umarło z głodu prawie sześć tysięcy rycerzy i pospólstwa. - Sześć tysięcy ludzi... Sześć tysięcy... Zdumienie w głosie Montdidiera odzwierciedlały oszołomione miny przyjaciół - siedzieli zapatrzeni w ogień, który rozpalili, broniąc się przed chłodem pustynnej nocy, na opał wykorzystali porąbane meble z jakiegoś opuszczonego domu w mieście. Montdidier odezwał się znowu, patrząc na Saint-Omera, który przyniósł im tę wieść. - Jesteś pewien, Goff? Sześć tysięcy umarło z głodu? Niemożliwe! Ilu nas było, gdy wyruszyliśmy z Konstantynopola?
Odpowiedział mu Hugon, zerknięciem szukając potwierdzenia u Saint-Omera. - Ponad trzydzieści pięć tysięcy, jeśli dobrze pamiętam. Zatem straciliśmy co szóstego, zakładając, że podana przez Goffa liczba jest prawidłowa. Gdzie ją usłyszałeś, Goff? Od Pepina, niecałą godzinę temu. Powiedział, że dowódcy czterech armii nakazali obrachunek zaraz po upadku miasta. Wszyscy wiedzieliśmy, że dzieje się coś takiego, kiedy kilka dni temu przyszli tu księża i wypytywali nas o wszystkich tych, którzy zmarli i z jakiego powodu. No cóż, teraz wiemy, dlaczego pytali. Wyniki przekazano dzisiaj Rajmundowi z Tuluzy. Pepin podał mi wyliczenia: sześć tysięcy zmarłych, niektórzy od zarazy, ale większość z głodu. Teraz pozostało mniej niż trzynaście setek rycerzy, z których większość nie ma koni. Nie wszyscy rycerze i piesi pomarli z głodu, Goff. To liczba wszystkich zgonów, ale ponieśliśmy ciężkie straty na długo przed dotarciem do Antiochii. Straciliśmy wielu ludzi w drodze tutaj, zanim nauczyliśmy się szanować przeciwnika. Powinniśmy to pojąć znacznie wcześniej. Tak, Hugonie, ale mimo wszystko sześć tysięcy to mnóstwo martwych ludzi. Zdumienie Goffa zaczęło Hugona irytować. - Owszem, mnóstwo - warknął. - Ale nie możemy tego zmienić i niewiele zyskamy, biadając. Przynajmniej żaden z nas nie umarł. Tak więc musimy po prostu pogodzić się ze stratą tych sześciu tysięcy i robić swoje bez nich. Hugon przygarbił się, patrząc w płomienie i myśląc o tym, że w ciągu kilku minionych miesięcy częściej zmieniał zdanie niż przez dwadzieścia sześć lat swego życia. Oblężenie Antiochii zmusiło go do zaakceptowania swojej śmiertelności i do rozmyślań o sprawach, nad którymi nigdy się wcześniej nie zastanawiał. Przed oblężeniem Antiochii wszystkie jego - sporadyczne - rozważania dotyczyły Zakonu Odrodzenia, jego wymogów i reprezentantów. Jednak pod wysokimi murami miasta musiał przewartościować swoje priorytety i ponownie się zastanowić nad swoim życiem, po raz pierwszy widząc je takie, jakie naprawdę jest - życie zwykłego śmiertelnika, słabego człowieka, jak wszyscy będącego ofiarą obaw i wątpliwości, chorób i śmierci z głodu czy na skutek picia brudnej wody. Głód, jaki on i jego przy-
jaciele cierpieli, od kiedy dotarli do Antiochii, był dla nich zupełnie nowym doświadczeniem. Wszyscy słyszeli o głodzie - rozmyślał teraz - i sądzili, że wiedzą, czym on jest. Wszyscy mówili o nim od czasu do czasu, ściszonym głosem, i łącząc go z niezwykle ciężkimi czasami. Jednak nikt, od wielmożów po najnędzniejszego obozowego ciurę, nie mógł sobie wyobrazić długotrwałego głodu, będącego skutkiem całkowitego braku jakiegokolwiek pożywienia na ogromnym obszarze, a co dopiero go znosić. Frankowie, urodzeni i wychowani w zielonych i żyznych krainach, nie mogli sobie wyobrazić braku trawy i pierwszą surową lekcję dostali, gdy ich rumaki, pozbawione paszy, szybko padły. W końcu zaczęli się żywić ich mięsem, wiedząc, że gdy zabraknie zwierząt, nie będą mieli nic do jedzenia - a zwierzęta umierały szybko, co oznaczało, że większość mięsa w pustynnym klimacie się marnowała. Oprócz dokuczliwego głodu odkryli, że pogoda na równinach Antiochii jest niewiarygodnie kiepska: lodowate chłody przerywane silnymi wiatrami, niosącymi duszące piaskowe burze oraz długimi wilgotnymi porami, przynoszącymi miliony owadów i potęgującymi nieznośne niewygody tak zwanego oblężenia, które teraz powszechnie uważano za skazane na niepowodzenie. Wśród wygłodzonej frankońskiej armii wybuchła epidemia i szerzyła się z zatrważającą szybkością. Nikt nie wiedział, jak zwać tę zarazę, a nieliczni frankońscy medycy byli wobec niej bezradni. W okresie największego nasilenia zaraza powaliła jednocześnie Hugona, Godfryda i Payena, tak że Arlo, który okazał się na nią odporny, musiał się opiekować nimi wszystkimi. Godfryd wyzdrowiał szybko i w ciągu kilku dni był już na nogach. Hugon chorował cztery dni dłużej i zdrowiał wolniej, lecz on również szybko dochodził do sił. Jednak Montdidier ponad piętnaście dni był bliski śmierci i Arlo trzy razy myślał, że już umarł, tak cicho i nieruchomo leżał, ledwie oddychając. Payen jednak za każdym razem z wysiłkiem wciągał powietrze do płuc i jedenastej nocy przyszło przesilenie. Do tej pory stracił prawie jedną czwartą ciała, lecz gdy nabrał sił, zaczął wracać do zdrowia równie szybko jak pozostali. Hugon wiedział, że wszyscy przeżyli dzięki temu, iż Arlo zdołał zdobyć gdzieś worek ziarna - na pół pusty i najwyraźniej skradziony - i strzegł go zazdrośnie, ręcznie mieląc między dwoma kamienia-
mi. Nie wyjaśnił im, skąd go ma, i nikt go o to nie pytał. Wszyscy byli zbyt wdzięczni za skarb ukryty w tym zwykłym jutowym worku i niesmaczną, lecz pożywną owsiankę. Po ośmiu miesiącach oblężenia Antiochia padła w ciągu jednej nocy, trzeciego czerwca, a stało się tak nie w wyniku podboju, lecz przekupstwa i zdrady, gdy jeden ze strażników wież, w zamian za ogromną łapówkę, wpuścił frankońskich rycerzy na jedną z baszt. O świcie ponad pięciuset Franków było w mieście, a dźwięk ich fanfar w obrębie murów wywołał masową panikę. Muzułmański zarządca miasta uciekł z większością swoich zbrojnych tylną bramą. Hugon rozmyślał o tym, kiedy Godfryd poruszył ten temat. - Miałem długą rozmowę z Pepinem - rzekł. - Właśnie skończył służbę i czekał, aż dołączy do niego jeden z jego przyjaciół. Byłem zdziwiony tym, co mi powiedział o zdobyciu miasta. Hugon uśmiechnął się drwiąco. - Pepin miał coś do powiedzenia? Saint-Omer wzruszył ramionami i sprostował: - No, wiesz, o co chodzi... Hrabia miał coś do powiedzenia, a Pepin przypadkiem to usłyszał. - Co takiego zaskakującego ci powiedział? Saint-Omer zmarszczył brwi. - Powiedział, że gdyby emir rządzący Antiochią skrzyknął swoich ludzi i stawił opór, nie zdołalibyśmy zająć miasta, mimo że już byliśmy w środku. - Hmm. Zapewne ma rację. Mieliśmy w środku zaledwie pięciuset ludzi, w dodatku stłoczonych na niewielkiej przestrzeni. Obrońców były tysiące i mogliby zjeść nas żywcem, gdyby zareagowali inaczej. Czy Pepin mówił, kiedy ruszamy w drogę, jak najdalej od tej piekielnej dziury? - Spytałem go, ale powiedział mi tylko tyle, że nie jutro ani pojutrze. Sądzę, że chciał nam powiedzieć, że zostaniemy tu długo, przegrupowując oddziały i zbierając siły. Hugon tylko skinął głową, bynajmniej nie zaskoczony, po czym znów pogrążył się w zadumie. Liczba sześciu tysięcy zmarłych utkwiła mu w pamięci i zaczął się zastanawiać, ilu ludzi już zginęło po obydwu stronach, zanim choć jeden Frank ujrzał Jerozolimę. Kiedy o tym pomyślał, przypomniał sobie słowa, jakie padły w wieczór jego wynie-
sienia, że najlepsze, co mógłby uczynić nowy papież Urban II, żeby rozwiązać problem chrześcijańskich rycerzy i ich nieokiełznanego zachowania, to ogłosić nową wojnę. Hugon przypomniał sobie, że jego ojciec chrzestny Stefan chciał porozmawiać z papieżem o tym pomyśle, ponieważ, jak zauważył, chrześcijaństwo to nie cały świat i nie cały świat to chrześcijaństwo. Hugon widział teraz oczywiste skutki tamtej rozmowy i dziwił się, że nie wpadł na to wcześniej, gdyż Saint-Clair nie rzucał słów na wiatr. Zajmował wysokie stanowisko w hierarchii Zakonu i miał zarówno władzę, jak i wpływy, aby dotrzeć do papieża, a także rozum i sporo uroku, by przedstawić swoje pomysły w sposób atrakcyjny dla namiestnika Bożego. Nie da się zaprzeczyć, że odwołując się do emocji, wezwanie Urbana II rozwiązało najtrwalszy i najpilniejszy problem - uwalniając go od kłopotu - skuteczniej, niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić. Rycerze wszystkich chrześcijańskich krajów mieli sposobność walki w słusznej sprawie w odległym zakątku świata oraz uzyskania zbawienia w świętej wojnie przeciwko nieprzyjaciołom ich chrześcijańskiego Boga. Papież zmienił ten pomysł w rzeczywistość, tworząc żądnego krwi potwora, który groził pożarciem wszystkich wokół. Chociaż Hugon wiedział, że może nigdy nie poznać prawdy, nabierał przekonania, że to jego ojciec chrzestny zasiał ziarno tej idei w umyśle papieża Urbana i to właśnie on, Hugon de Payns, był autorem tego pomysłu, co było dlań zarówno wstrząsające, jak i przyjemne. Wstrząsające ze względu na katastrofalne skutki, jakie ten pomysł przyniósł światu, i ogromne straty w ludziach po obu stronach, na razie w niewielkim stopniu spowodowane działaniami wojennymi, a przyjemne, gdyż w ten sposób przyczynił się do realizacji celów Zakonu Odrodzenia. Nagle zaniepokojony tymi myślami wstał i się rozejrzał. Za plecami miał ciemny zarys masywnych murów miasta, a przed sobą zdziwiony wzrok przyjaciół. Z kamienną twarzą życzył im dobrej nocy i położył się na swoim posłaniu, usiłując wmówić sobie, że nie jest cyniczny. Wiedział, że ma ku temu powody, codziennie będąc świadkiem odrażającego postępowania otaczających go ludzi, tak zwanej armii Boga i jej znamienitych przywódców. Dla każdego, kto miał oczy, było bowiem oczywiste, że wielmożom w Zamorzu bardziej chodziło o osobiste korzyści niż boską chwałę i Ziemię Świętą, Hugon więc się
obawiał, że nie zdoła dłużej skrywać niesmaku, jeśli zachowanie jego towarzyszy się nie zmieni. Mimo to miało jeszcze minąć wiele miesięcy, zanim Hugon de Payns zdoła się pogodzić z myślą, że niewierni są pod wieloma względami bardziej chrześcijańscy i godni podziwu niż ich noszący krzyże przeciwnicy, dla których zawołanie „Deus vult!" zaczęło oznaczać „Ja tego chcę!" Hugon stracił złudzenia już na początku wyprawy, gdy okropne opowieści o pierwszych ekspedycjach zaczęły docierać do tych, które wyruszyły później. Tysiące zwykłych ludzi, sług i wieśniaków dało się ponieść entuzjazmowi i histerii wywołanej przez papieża. Napędzani wizjami zbawienia dzięki pielgrzymce i ucieczki od trudów codziennej egzystencji oraz perspektywą lepszego przyszłego życia jako nagrody za swe poświęcenie, natychmiast opuścili domy i wyruszyli do Ziemi Świętej, zamierzając wydrzeć ją gołymi rękami Turkom. Ich nadzieje rychło legły w gruzach, gdy znaleźli się w odległości wielotygodniowej podróży od domów, których nigdy przedtem nie opuszczali, i zaczęli przymierać głodem, ponieważ nie zaplanowano przemarszu tak ogromnych mas ludzkich przez wszystkie chrześcijańskie ziemie. Hordy rozentuzjazmowanych wiernych pochłaniały więc wszystkie zapasy żywności, nie pozostawiając niczego dla następnych. Tysiące umarły, zanim dotarły do granic swoich krajów, i w ciągu miesiąca od opuszczenia domostw w Szampanii świta hrabiego ze zgrozą słuchała opowieści o kanibalizmie w najpiękniejszych rejonach Francji. Do tej pory resztki chłopięcej wiary i wpojonych przekonań sprawiały, że Hugon wciąż żywił nadzieję, iż wszystko będzie dobrze i podczas tej nowej wyprawy Kościół oraz jego hierarchowie chociaż raz zapomną o swoich korzyściach i wezwą siły niebios na pomoc tym masom ludzi, którzy usłuchali wezwania papieża. Jednak do maszerującej armii docierały opowieści o szalonym proroku zwanym Piotrem Pustelnikiem, który prowadził armię wynędzniałych i wygłodzonych wieśniaków - w liczbie ocenianej na dwadzieścia tysięcy - aż do granic Bizancjum, grabiąc po drodze wszystkie wsie i miasteczka w rozpaczliwym poszukiwaniu żywności. Godfryd słyszał pogłoski o tym, że horda splądrowała Belgrad i po drodze zabiła tysiące Wołochów. Zanim dotarła do Bizancjum, najwyraźniej wymknęła się spod wszelkiej kontroli i cesarz Aleksy I zamknął przed nią bramy, nie wpuszczając jej do Konstantynopola. Wkrótce potem nieszczęśnicy zostali
wybici przez Turków. Ich podróż w celu odzyskania Świętego Miasta nie trwała nawet sześciu miesięcy i ani jeden z nich nawet nie zobaczył ziemi Jezusa. Kiedy Hugon dużo później usłyszał o tragicznym losie wyprawy Piotra od ludzi, którzy byli świadkami tych wydarzeń lub tylko słyszeli tę okropną opowieść, jeszcze bardziej utwierdził się w swym cynicznym stosunku do Kościoła i jego sług. Lecz i tak nie był przygotowany na to, z czym miał się spotkać w Jerozolimie.
d
d 8 - To już wygląda lepiej! Na trzewia Chrystusa, chłopcy, przysięgam wam, że do południa będziemy w środku. Czy ktoś chce się o to założyć? - Może jesteśmy głupi, Goff, ale nie aż tak. Tym razem żadnych zakładów. - Montdidier przekrzykiwał łoskot walących się murów, żartobliwie uderzając w hełm przyjaciela. Pozostali dwaj, Hugon i Arlo, byli zbyt zajęci oglądaniem poszczerbionych murów Jerozolimy, wznoszących się niecałe pięćdziesiąt kroków dalej, żeby zwracać na nich uwagę, gdy Payen dodał: - Nikt z nas nie jest tak szalony, żeby się o to zakładać. Spójrz tylko, na Boga! Nic nie wytrzyma takich uderzeń. Tam wali się cały fragment murów. Patrz, już pada! Rzeczywiście, gdy to mówił, w murze, tuż przed nimi, pojawiło się szerokie pęknięcie, biegnące od jednej dziury do drugiej i rozgałęziające się do innych, tak że cała powierzchnia rozsypała się i runęła, odsłaniając wewnętrzną warstwę kamieni, którymi był wypełniony środek umocnień. I zanim jeszcze opadł kurz, następny pocisk uderzył w pełen kamieni środek, wywalając jeszcze większy otwór. Było oczywiste, że w krótkim czasie pod nieustannym ostrzałem mur w tym miejscu zupełnie się zawali. Oparty o resztki starej glinianej ściany Hugon wyprostował się i schował miecz do pochwy, po czym skinął na jednego ze swych zbrojnych. Wskazał na mur. - Widzisz te zniszczenia? Wiesz, co to oznacza? - Żołnierz kiwnął głową, a Hugon lekko klepnął go w ramię. - Dobrze. Idź więc i znajdź hrabiego. O tej porze powinien być w swojej kwaterze. Życz mu ode mnie dobrego dnia i powiedz, że moim zdaniem mur padnie tego ranka... zapewne przed upływem godziny. Przekaż mu moje wyrazy szacunku i powiedz, że jeśli chce być wśród pierwszych wkraczających
do miasta, powinien przyjść tutaj... dyskretnie, rozumiesz?... razem z tobą. Zrozumiałeś? - Tak, panie. - Dobrze. Zatem powtórz mi to. - Uważnie wysłuchał i skinął głową. - Doskonale. Idź więc i nie trać czasu. I pamiętaj, ta wiadomość jest przeznaczona tylko dla hrabiego. Moje słowa mają dotrzeć najkrótszą drogą do jego uszu, więc nie powtarzaj ich nikomu, nawet gdyby pytał cię jakiś król. Zmykaj. Odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się do pozostałych, krzywiąc się, gdy szczególnie silny wstrząs zwalił ogromne kawały muru za jego plecami. - No cóż, przyjaciele, wygląda na to, że choć raz w życiu znaleźliśmy się we właściwym miejscu w odpowiednim czasie. Kiedy rozejdzie się wieść o wyłomie, a robiący go ludzie ją rozgłoszą, zbiegną się tu wszyscy. Ja jednak zamierzam być na czele pierwszej grupy, która przejdzie przez ten wyłom, zatem sformujcie szyk i zadbajcie o to, żeby nikt nas nie wyprzedził. Natychmiast zbili się w ciasną grupkę i powoli ruszyli naprzód. Hugon w środku, Godfryd po jego prawej, a leworęczny Payen po lewej. Krok za nimi i nieco na lewo od Payena, niosąc proporzec barona Hugona de Payns, szedł Arlo z kamienną twarzą i czujnymi oczami, choć wiedział, że jedynym źródłem zagrożenia są spadające odłamki kamieni. Był piątek, piętnasty dzień lipca 1099 roku i ogromne machiny oblężnicze zbudowane przez Franków od wielu dni miotały ciężkie głazy w mury miasta, lecz tu, z tego dogodnego miejsca, z każdym kolejnym pociskiem uderzającym w nadwątloną powierzchnię skutki ostrzału stawały się coraz bardziej widoczne. Znajdujący się na wprost nich odcinek muru trzy dni wcześniej został uznany za najsłabszy punkt umocnień po tej stronie miasta i natychmiast trzy z najpotężniejszych machin oblężniczych, jakie kiedykolwiek zbudowano, podtoczono tam i ustawiono tak, żeby wyrzucane przez nie pociski uderzały dokładnie w to samo miejsce. Najmniejszy z wyrzucanych kamieni ważył tyle co dorosły mężczyzna, a największe osiągały rozmiary sporego konia, tak więc obsługa musiała się mocno natrudzić z ich ładowaniem. Gdy je ustawiono, wszystkie trzy katapulty prowadziły nieustanny ostrzał i wielkie głazy co minutę uderzały w najsłabszy punkt umocnień.
Antiochia wytrzymała ośmiomiesięczne oblężenie przez armię liczącą cztery tysiące rycerzy i trzydzieści tysięcy pieszych. Teraz, rok później, Jerozolima miała paść po niecałych sześciu tygodniach łupem frankońskiej armii ponadtrzykrotnie mniej licznej od tej, która zdobyła Antiochię. Lecz Frankowie, którzy mieli wkrótce zająć Jerozolimę, byli armią zahartowanych w bojach weteranów, przeżyli koszmarny, trwający pół roku marsz z Antiochii. Przez cały ten czas dręczył ich głód i niektórzy z tych wojowników zjadali zabitych wrogów, żeby pozostać przy życiu. Jerozolima, będąca kresem tej podróży i symbolem wszystkich ich marzeń, nie była w stanie odeprzeć ich samą potęgą swych murów. Straciwszy prawie połowę swego stanu podczas trzystupięćdziesięciomilowego przemarszu na południe z Antiochii, przez cały czas walcząc z wrogiem, Frankowie ani przez chwilę nie wątpili w słuszność swojej sprawy. Święte Miasto należało do nich. Bóg tak chciał. Nieco później tego ranka - może po godzinie lub szybciej, ponieważ wszyscy stracili poczucie czasu - Hugon i jego trzej towarzysze znaleźli się niebezpiecznie blisko muru, wystawieni na śmiercionośne odłamki każdego głazu wyrzucanego szerokim łukiem przez ogromne katapulty za ich plecami oraz strzały wypuszczane z łuków przez obrońców miasta. We czterech stali blisko siebie, uginając kolana i wysoko unosząc tarcze, najbardziej obawiali się tego, że wyprzedzą ich inni, gdyż od czasu gdy Hugon wysłał wiadomość hrabiemu, na pustej przestrzeni przed murem zdążył się zebrać tłum wojowników, przyglądając się zniszczeniom i czekając, aż pojawi się pierwszy wyłom. Dotychczas czwórka z Payns zdołała się utrzymać na najbardziej wysuniętej pozycji, nie zamierzając oddać jej nikomu poza hrabią Rajmundem, z którym byli gotowi ją dzielić, gdyby zechciał do nich dołączyć. - Już nadchodzi - mruknął Payen, zerknąwszy przez ramię, aby się upewnić, że żadna inna grupka nie podeszła za blisko. - Hrabia Rajmund i... - Pospiesznie policzył, patrząc na świtę hrabiego, przedzierającą się ku nim przez tłum, który posłusznie schodził im z drogi. - Sześciu, nie, siedmiu rycerzy. Są z nim de Passy i de Vitrebon. Nie wiem... Jego ostatnie słowa utonęły w potwornym łoskocie walących się kamieni i ściana kurzu wzbiła się przed nimi jak dym, zupełnie prze-
słaniając mury. Przez długą chwilę nie było słychać nic prócz rumoru osypującego się gruzu. W końcu grzechot spadających kamieni ucichł i gdy kurz zaczął osiadać, Hugon powiedział niemal szeptem: -To było to, chłopcy. Mamy wyłom albo jestem Burgundczykiem. - Zważył w dłoni nabijaną ćwiekami maczugę, która dotychczas wisiała przy jego prawym boku, i wygodniej oparł tarczę o lewe ramię. - Teraz, jeśli dobrze pójdzie, obserwatorzy zauważą wyłom i wstrzymają ostrzał. Jeśli nie, podejs'cie do muru mogłoby być dla nas nieprzyjemne... Arlo, zacznij liczyć. Ruszymy, jak tylko będziemy pewni, że przerwano atak i kurz opadł na tyle, żebyśmy widzieli drogę. W głębokiej ciszy za ich plecami głos odliczającego czas Arlona wydawał się niesamowicie donośny, ale pozwalał się skupić. Podczas natarcia następny pocisk powinien uderzyć w mury, zanim doliczyłoby się do osiemdziesięciu, lecz gdy Arlo doszedł do stu, Hugon skinął głową. - Dobrze, przestali. Panie hrabio, witam. Życzysz sobie objąć dowodzenie? Hrabia Rajmund, który w milczeniu dołączył do nich, pokręcił głową. - Nie, Hugonie, widzę, że panujesz nad sytuacją. Róbcie swoje. Hugon powoli uniósł maczugę, dając znak ludziom za swoimi plecami, żeby przygotowali się do ataku. -W porządku - rzekł tonem towarzyskiej pogawędki - ostrzał niemal na pewno ustał, więc możemy ruszać. Jeszcze chwilę, żeby opadł kurz. Patrzcie w górę, bo będą na nas czekali, a nie chcecie chyba umrzeć. Przygotować się... czekać... - Nagły podmuch wiatru rozwiał pył, odsłaniając otwór w murze. - To wyłom, na pewno, więc naprzód, do góry i za mur. Za mną, teraz! Wypadli z chmury kurzu. Obrońcy miasta już na nich czekali. Podążający na przedzie Hugon na moment znalazł się sam przed morzem śniadych twarzy, patrzących nań z nienawiścią. Poczuł głęboki spokój, oderwanie od rzeczywistości, zdając sobie zarazem sprawę, jak niepewnym oparciem dla nóg jest sterta gruzu, na której stoi. Gdy łapał równowagę, strzała przebiła jego tarczę, mocnym uderzeniem odrzucając ją na niego. Zawadził o coś piętą i usiadł z impetem, obtłukując sobie tyłek o twardy kamień. Gdy już na powrót ogarnął go
chaos obrazów i dźwięków, zdziwił się, ilu jego ludzi znalazło się teraz przed nim. Ignorując dotkliwy ból, zręcznie zeskoczył ze sterty gruzu na drugą stronę muru i znalazł się oko w oko z zakutym w zbroję, ponurym muzułmaninem wymachującym ostrą machairą. Hugon odbił cios tarczą i zadał krótkie, mordercze uderzenie maczugą, której kolce przebiły hełm niewiernego. Przeciwnik padł, a de Payns, wyrwawszy maczugę z jego głowy, skoczył w lewo. Natychmiast uderzył następnego obrońcę, który klęczał nad frankońskim żołnierzem, usiłując pchnąć go zakrzywionym sztyletem. Nabijana ćwiekami pałka z chrzęstem uderzyła go w odsłonięty kark, kładąc trupem na miejscu, lecz zanim jeszcze trafiony zaczął padać, Hugon wyczuł czyjąś obecność po swej prawej, nieosłoniętej stronie i zrozumiał, że nie zdąży wyrwać maczugi z rany. Wypuścił broń i okręcił się na pięcie, przyciągając do siebie tarczę w rozpaczliwej próbie osłonięcia boku, a prawą ręką wyciągając sztylet. Tuż obok usłyszał świst gwałtownie wciąganego oddechu, stłumione przekleństwo i poczuł znany mu już zapach, gdy uderzył plecami o czyjeś plecy. Natychmiast opadł na lewe kolano i ponownie się obróciwszy, zadał krótkie pchnięcie sztyletem w górę. Poczuł, jak ostrze wbija się w miękkie ciało. Potem, w ścisku tłoczących się ludzi, słysząc szczęk i zgrzyt ostrzy oraz głuchy łoskot uderzeń zmieszany z dyszeniem, pomrukami, parsknięciami i wrzaskami walczących, wyczuł jakiś cień - którego nawet nie zdążył zobaczyć - i podmuch powietrza poprzedzający coś, co z trzaskiem uderzyło go w głowę, pozbawiając przytomności.
d Odkrył, że nie może się poruszyć, a kiedy spróbował otworzyć oczy, poczuł tak nieznośny ból, że przez chwilę leżał nieruchomo, czekając, aż rozjaśni mu się w głowie, i zbierając myśli. Po chwili ostrożniej odemknął powieki. Ból był nie mniej dotkliwy i choć tym razem zdołał ujrzeć światło, nie udało mu się rozróżnić żadnych kształtów i wciąż nie mógł się ruszać. Powoli więc zamknął oczy i nakazał sobie leżeć nieruchomo, miarowo oddychać i opanować strach, aż serce przestało mu walić jak młotem. Powoli poruszał palcami, niewiarygodnie szczęśliwy, że może to zrobić, po czym napiął mięśnie i spróbował wyprostować ręce. Coś zaczęło się zsuwać z jego pleców, więc jeszcze
mocniej odepchnął się od ziemi i nagle uwolnił się od tego ciężaru. Otworzył oczy po raz trzeci. Wciąż czuł nieznośny ból, lecz tym razem już widział, chociaż jak przez mgłę. Zanim po dłuższej chwili zdołał się zupełnie oswobodzić i usiąść, zrozumiał, że leży twarzą do ziemi u podnóża sterty gruzu, z ramieniem przygniecionym kawałkiem muru i twarzą w pyle. W oczach miał pełno kurzu i piachu, lecz dostrzegł, że przyciskający go do ziemi ciężar to ciała dwóch zabitych - muzułmanina i Franka. Bitwa wciąż trwała - słyszał jej odgłosy w oddali - i zdał sobie sprawę, że obok przepływa potok frankońskich rycerzy i zbrojnych, szybko pokonujących wyłom w murze i znikających w uliczkach, jakby w obawie że walka zakończy się przed ich przybyciem. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Hugon wstał, lecz świat niebezpiecznie zakołysał mu się w oczach. Z rozmachem klapnął na ziemię. Padając, poczuł ciężar obijającego mu się o biodro bukłaka z wodą. Wyjął spod kolczugi chustę i zwilżył ją, po czym zmył kurz i piach z oczu, sycząc z bólu, ale przynosiło to natychmiastową ulgę. Widząc już znacznie lepiej, rozejrzał się. Wszędzie wokół leżały ciała. Zauważył, że atakujących było niemal tyle samo co obrońców, lecz z ulgą stwierdził, że nie widzi wśród poległych nikogo znajomego. Zastanawiał się, gdzie jest Saint-Omer i pozostali i dlaczego go zostawili. Prawdopodobnie w bitewnym zamęcie stracili go z oczu. Zapewne myśleli, że jest przed nimi, i pognali naprzód. Zdjął stalowy hełm, rozwiązał rzemyki pod szyją i ściągnął z głowy misiurkę zadowolony, że nie znajduje w niej żadnych dziur. Potwornie bolała go głowa od ciosu, lecz na chuście nie było śladów krwi i reszta ciała była zadziwiająco sprawna - wszystkie kończyny reagowały na polecenia. Przepłukał usta i wypluwszy kurz, przełknął łyk wody i zatkał bukłak. Ponownie włożył misiurkę oraz hełm, zawiązał rzemyki pod brodą i znów wstał z ziemi, szeroko rozkładając ręce, żeby utrzymać równowagę. Chociaż lekko się przy tym zachwiał, zdołał się utrzymać na nogach. Jego miecz tkwił w pochwie u pasa, lecz tarczy i sztyletu nie było. Szukając ich wokół, zobaczył znajomy kolor rękojeści maczugi. Sterczała z kręgosłupa człowieka, którego Hugon uderzył. Starał się nie myśleć o tym, gdy szarpał i okręcał maczugę, aż z chrzęstem wyrwał ją z ciała zabitego. Spojrzał na oblepione krwią kolce i uderzył maczugą
o ziemię, oczyszczając ją z posoki. Rozejrzał się, szukając sztyletu, ale byłoby to jak szukanie igły w stogu siana. Mocno ściskając w lewej ręce maczugę, a w prawej długi miecz, Hugon de Payns ruszył naprzód i wkroczył do Świętego Miasta. Przez cały dzień nosił ten oręż, lecz ani razu nie musiał go użyć, chociaż trzykrotnie miał ochotę posłużyć się nim przeciwko frankońskim żołnierzom, którzy zabijali ludzi w żadnym razie nie mogących brać udziału w obronie Jerozolimy - stare i młode kobiety, niektóre brzemienne, czy bezbronne i przerażone dzieci. Pod wieczór, po wielogodzinnej wędrówce przez podbite miasto, opuścił je przez Bramę Damasceńską. Gdy mijał Saint-Omera i Montdidiera, nie poznał ich i nie odpowiedział na ich okrzyki. Zaskoczeni przyjaciele stali i patrzyli, jak odchodzi w zapadający zmrok. Wierny Arlo, który jak dzień długi gorączkowo szukał swego przyjaciela i pana, został tam całą noc, czekając na jego powrót. Zakładali, że wróci do obozu, lecz się mylili. Mijały tygodnie i wszyscy, włącznie z trzema jego najlepszymi przyjaciółmi, byli przekonani, że Hugon de Payns nie żyje. Arlo wychudł, gdyż on jako jedyny miał czas rozmyślać o zaginięciu Hugona. Godfryd i Payen na szczęście byli zbyt zajęci wykonywaniem rozkazów hrabiego Rajmunda. Arlo, jako nisko urodzony, nie oczekiwał takiego traktowania, tak więc był zdany na siebie. Pod koniec trzeciego dnia, po długotrwałych poszukiwaniach, był przekonany, że Hugon został napadnięty i zabity przez rabusiów, a jego ciało ukryte w jakiejś dziurze. Długo krążył po mieście, przepatrując zaułki, puste domy i piwnice w poszukiwaniu zwłok swego pana, zanim opanowano chaos, ukrócono grabieże, pozbierano i spalono rozkładające się trupy. To gigantyczne przedsięwzięcie zabrało piętnaście dni ciężkiej pracy wszystkich zbrojnych i zdolnych do posługiwania się łopatą lub miotłą jeńców, lecz odór krwi i śmierci ciągle unosił się w wąskich i mrocznych zaułkach, jakby wtopiony przez prażące słońce w kamień. Gdy wysiłki Arlona spełzły na niczym, po kolei rozmawiał z wszystkimi dowódcami chrześcijańskich armii. Nikt nie widział Hugona de Payns i nikt nie dbał o to, co mogło się z nim stać. Pewnego ranka Hugon wrócił bez słowa wyjaśnienia. Wszedł tuż po świcie do obozu, odziany w łachmany pod postrzępionym samodziałowym płaszczem, prowadząc osła obładowanego pakunkami. Zi-
gnorował osłupienie Arlona, w milczeniu kiwnąwszy mu głową, jakby widzieli się zaledwie przed chwilą, po czym zaczął rozładowywać bagaż, na który składała się jego misiurka, podszyta tunika, kolczuga, maczuga i miecz. Ani słowem nie wyjas'nił, co porabiał, a kiedy Arlo w końcu zapytał go o to, odparł tylko: „Byłem sam i rozmyślałem". Wierny giermek o nic więcej nie spytał, lecz pojął, że Hugon de Payns, który wrócił tego ranka, nie był tym samym człowiekiem, który trzy tygodnie wcześniej poprowadził szturm na oblegane miasto. Arlo natychmiast zawiadomił o jego powrocie Saint-Omera i Montdidiera. Nim minęła godzina, obaj przyszli do obozu Hugona. Dowiedzieli się, że ich przyjaciel mocno śpi, i Arlo nie pozwolił go zbudzić, twierdząc, że pan musi być wyczerpany, gdyż inaczej nigdy nie położyłby się spać w dzień. Zażądali, żeby Arlo powiedział im wszystko, co wie. Opowiedział im o niezapowiedzianym powrocie Hugona, o jego niezwykłym zachowaniu i milczeniu, lecz nic więcej nie był w stanie dodać. Jeszcze tego samego dnia obaj rycerze wrócili wieczorem i zastali przyjaciela spokojnie siedzącego przy ognisku z końskiego i wielbłądziego łajna, owiniętego w zdobyczny samodziałowy płaszcz i zapatrzonego w węgle. Powitał ich dość serdecznie, ale nie chciał odpowiadać na żadne pytania, a kiedy nalegali, odpowiadał wymijająco. Znosili to przez godzinę, po czym odeszli, kręcąc głowami. Wrócili nazajutrz wieczorem i stwierdzili, że nic się nie zmieniło. Godfryd siedział, mrużąc oczy, patrząc, słuchając i niewiele mówiąc, z wydętymi ustami. Następnego wieczoru przyszedł sam i w milczeniu siedział ponad godzinę obok przyjaciela, patrząc w płomienie. Hugon wyglądał na zadowolonego z jego towarzystwa. W końcu Godfryd odkaszlnął i przemówił. - Byłem zły na ciebie, wiesz, w dniu, gdy padło miasto, i wciąż jestem zły. Zapadła długa cisza, lecz gdy Saint-Omer już zaczął myśleć, że Hugon mu nie odpowie, przyjaciel przechylił głowę na bok i zerknął na niego z ukosa. - Dlaczego? - Dlaczego? Jak możesz mnie o to pytać? Bo byłeś jedyną osobą, której Czerstwy i ja mogliśmy ufać bez zastrzeżeń, i zniknąłeś, kiedy najbardziej cię potrzebowaliśmy. Gdzie się podziewałeś, na miłość boską?
Hugon de Payns wyprostował się jak spoliczkowany. Jego twarz wykrzywił okropny grymas. Skóra na kościach policzkowych się napięła, odcinające się białymi kreskami od opalenizny twarzy zmarszczki pod oczami pogłębiły. - Na miłość boską? Pytasz, gdzie byłem na miłość boską? To nie miało nic wspólnego z miłością Boga. Uciekłem ze wstydem i przerażeniem od tej miłości bożej, na pustynię, gdzie nie słyszałem już Jego imienia wykrzykiwanego przez szaleńców. Tamtego dnia słyszałem Jego imię tak często, że wystarczy mi, choćbym żył tysiąc razy, i już nigdy więcej nie chcę go usłyszeć. Saint-Omer zdołał usiedzieć spokojnie, licząc w myślach do dwudziestu, po czym cicho zapytał: - O czym ty mówisz, Hugonie? Nie rozumiem, co mówisz. Znów zapadła cisza, która zdawała się trwać wieki, zanim de Payns odpowiedział zadziwiająco łagodnym tonem, zważywszy na wagę tego, co mówił. - Bóg chciał tego, co zdarzyło się tamtego dnia w Jerozolimie, Goff. Bóg tego chciał. Spojrzałem w twarz kapłanowi, którego poszedłem szukać, aby wyznać grzechy, po raz pierwszy od kiedy wstąpiłem do naszego Zakonu, i ujrzałem krew zlepiającą jego włosy i brodę, szaloną żądzę mordu w jego oczach i poplamioną szatę, w którą ocierał ostrze z krwi, którą przelał. Oręż miał zawieszony na pasie przecinającym mu pierś... długi i zardzewiały miecz zbroczony krwią... i pomyślałem sobie... Ten człowiek jest kapłanem, jednym z bożych pasterzy, splamionym ludzką krwią... Kapłan, któremu nie wolno zabijać! Dopiero wtedy zrozumiałem, że tylko ja jeden ze wszystkich obecnych tamtego dnia w Jerozolimie dostrzegłem coś moralnie nagannego w ty tym, co czyniliśmy. Czyż mogliśmy się mylić? Przecież wykonywaliśmy Jego wolę. Deus vult! Czy wiesz, ilu zabiliśmy tamtego dnia? Saint-Omer wbił wzrok w ziemię. -Tak, Hugonie, wiem. Podano do wiadomości liczbę zabitych. Wszyscy byli bardzo z tego dumni. Największe zwycięstwo w historii chrześcijaństwa... odbicie Jerozolimy z rąk pogan... - Ilu, Goff? Saint-Omer głośno wciągnął powietrze. - Dziewięćdziesiąt tysięcy. - Dziewięćdziesiąt... tysięcy. Dziewięćdziesiąt tysięcy dusz. - Hu-
gon odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy. - Pomyśl o tym, Goff. Przypomnij sobie. Pamiętasz, jacy byliśmy dumni z tego, że należymy do naszej wspaniałej armii, w dniu, kiedy wyruszaliśmy z Konstantynopola do Turcji? Cztery armie połączone w jedną, prawie czterdzieści pięć tysięcy ludzi... mniej niż połowa zabitych przez nas w Jerozolimie. Pamiętasz, jak ogromna wydawała nam się wtedy nasza ponadczterdziestotysięczna armia, cztery tysiące pięciuset konnych rycerzy i trzydzieści tysięcy pieszych? Pamiętasz ten nieprzebrany tłum, tę niesamowitą masę ludzi? A ten tutaj liczył dziewięćdziesiąt tysięcy, dwukrotnie więcej niż nasza wielka armia, lecz składał się głównie ze starców, kobiet i dzieci, wygłodzonych, słabych i chorych, zamkniętych w murach miasta, zdanych na naszą łaskę. A my zabiliśmy ich, ponieważ „Bóg tak chciał"... Głos odmówił mu posłuszeństwa. Hugon wstał i skrzyżował ręce na piersi, opuszczając głowę, a kiedy znów przemówił, przyciskał dłoń do oczu, zamykając powieki palcami. - Wiedziałem, że zabitych musiało być dużo, bo chwilami brodziłem po kostki we krwi i wnętrznościach... w miejscach, gdzie nie było rynsztoków, tylko wysokie mury... gdzie stały domy bogatych i starych ludzi, pomordowanych bez litości. I myślę, że krzyki, które słyszałem tego dnia i które wciąż słyszę, nigdy nie ucichną w moich uszach. Saint-Omer podniósł ręce, ale bezradnie opuścił je na kolana. - Hugonie... - Nie chcesz chyba rzec, że nie było tak źle, jak pamiętam, Goff, ponieważ było gorzej. Widziałem ludzi, których znam całe życie, chrześcijańskich rycerzy zmienionych w bestie, mordujących kobiety i dzieci, wlokących za sobą toboły z łupem, którego nie mogli unieść. Osobiście zabiłem jednego z nich, rycerza z Chartres, którego przydybałem, jak niewolił niespełna siedmioletnią dziewczynkę. Obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem i wrzasnął, że wykonuje boże dzieło, wypędzając z niej diabła. Jednym uderzeniem zdjąłem mu głowę z ramion i zostawiłem leżącego na niej, ponieważ już nie żyła. Zabił ją, zanim zaczął ją gwałcić. Ponieważ Bóg tak chciał, Goff... Ponieważ Bóg tego zażądał ustami swoich kapłanów i wiernych. Nigdy więcej nie mów mi o Bogu. - Nie będę. Możesz być tego pewien.
Coś w głosie Saint-Omera zwróciło uwagę Hugona, który nagle zaciekawiony nadstawił ucha. - Dlaczego byłeś wtedy na mnie zły? Zdaje się, że mi tego nie powiedziałeś. - Owszem, byłem. Zniknąłeś. Właśnie o tym rozmawialiśmy A teraz niewątpliwie zdziwisz się, słysząc, że jestem jeszcze bardziej rozgniewany niż wtedy. Obrócił się, i uważnie spojrzał na przyjaciela. -Jak możesz twierdzić, że jako jedyny odczuwałeś to tamtego dnia? Jak możesz tak myśleć? Jak możesz... czyżbyś aż tak... jakim słowem stary Anzelm określał niebezpieczną dumę? Zadufanie. Jak możesz być aż tak zadufany, Hugonie? To irytujące. To obraża mnie i twego ojca, barona, a także każdego członka naszego Zakonu, który był owego dnia w mieście. Nikt z nas nie mógł tego uniknąć, jeśli dobrze pamiętasz. Przeszliśmy pół świata, żeby wtedy tam być, i widząc w tym swój obowiązek, wszyscy chętnie tam podążyliśmy. Jednak nie wszyscy cieszyli się z tego, co sią tam stało, i wielu lepszych od ciebie zmroziło to, co tam zobaczyli. Mogę wymienić ze stu ludzi, których znam osobiście, oburzonych z tego powodu, lecz czy mogą coś zmienić? Skarby, które tu były, wszystkie znikły w kufrach duchownych i rycerzy. Miasto zostało zmienione w cuchnącą rzeźnię i założę się, że nikt nie będzie tu mieszkał przez dziesięć lat lub dłużej. Tytus zniszczył Jerozolimę tysiąc lat temu, a teraz Kościół Jezusa Chrystusa, spadkobierca Żydów, którzy mieszkali tu wtedy, zniszczył ją ponownie, a tobie wydaje się, że tylko ty to widzisz? To naprawdę zadufanie, przyjacielu, i nie mogę tego znieść. Życzę ci dobrej nocy. Saint-Omer zerwał się i odwrócił, zamierzając odejść. - Zaczekaj, Goff. Zaczekaj. Odwróć się, jeśli łaska, i spójrz na mnie. Gdy Godfryd zrobił to, Hugon natychmiast odwrócił głowę, wbijając wzrok w ogień, po czym spojrzał na przyjaciela i potrząsnął głową, jakby odganiając natrętne myśli. - Wybacz mi, w duchu naszego starożytnego Zakonu. Masz absolutną rację. Byłem zadufany w sobie... pławiłem się w tym zadufaniu... nie widząc nic poza czubkiem mojego uporczywie użalającego się nad sobą nosa. Proszę, usiądź, przyjacielu. Pół godziny później, po szczerej przyjacielskiej rozmowie, Hugon rzekł:
- Dziękuję ci, Goff. Czuję się znacznie lepiej, wiedząc, że tak wielu innych podziela mój smutek i gniew. Są jednak inni, których to nie obchodzi... - I co zamierzasz z nimi zrobić, Hugonie? - Zupełnie nic. Zamierzam ich ignorować, oczywiście jeśli zostawią mnie w spokoju. - Ignorować? - Saint-Omer stłumił uśmiech. - Wszystkich? - Co do jednego. Dlaczego to cię śmieszy? - Tylko sposób, w jaki to powiedziałeś. A jeśli nie zechcą zostawić cię w spokoju, co wtedy? Z obojętną miną, bez krzty rozbawienia czy współczucia, Hugon de Payns odparł: - Wtedy zabiję kilku z nich, tak jak oni zabijali w Jerozolimie. Szybko nauczą się zostawiać mnie w spokoju i zrobię to bez wahania, jeśli będę musiał. Moim zdaniem utracili resztki człowieczeństwa i nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. Moim panem, dopóki przebywam w Palestynie, jest hrabia Rajmund i jemu będę oddany i posłuszny tak jak dotychczas. Poczynając od jutra, będę szedł tam, dokąd mnie pośle, wykonywał jego rozkazy, a jeśli się okaże, że muszę walczyć razem z innymi, nie uchylę się od tej powinności. Jednak poza tym nie chcę mieć z nimi nic wspólnego. -Jednak... -Jednak co, Goff? - Teraz Hugon uśmiechnął się i na moment znów stał się dawnym beztroskim kompanem. - Pomyśl tylko o mnie i o tym, co powiedziałeś. I tak nigdy nic mnie z nimi nie łączyło. Cały wolny czas spędzałem z przyjaciółmi, a wszyscy moi przyjaciele należą do Zakonu. - Po chwili dodał: - A co z tobą i Czerstwym, co zrobicie teraz, kiedy widzieliście, w jaki sposób Święte Miasto zostało uratowane dla wszystkich zacnych chrześcijan? Saint-Omer wzruszył ramionami. - Tak samo jak ty będziemy wykonywać nasze obowiązki, gdyż przysięgliśmy posłuszeństwo naszemu panu, hrabiemu. Mam się z nim spotkać o świcie, więc lepiej już pójdę. Mam wrażenie, że zamierza mnie gdzieś posłać. Nie Czerstwego, tylko mnie. Jeśli nie, to wrócę tu jutro wieczorem razem z Czerstwym. - Niechaj tak będzie i niech fortuna ci sprzyja, jeśli hrabia dokądś cię wyśle. Uważaj na siebie i wracaj cały.
Saint-Omer skinął głową i już miał odejść, ale znów się odwrócił. - Wiesz, że teraz, kiedy kampania się skończyła, wkrótce wrócimy do domu. Armia się rozpada, zauważyłeś? - Rozpada? - powtórzył Hugon z niedowierzaniem. - Co to znaczy? To byłoby potworną głupotą, Goff. Armia nie może się rozpaść. Jeśli tak się stanie, natychmiast wrócą tu żądni zemsty Turcy i jeśli nie będzie miał ich kto powstrzymać, nasze zwycięstwa obrócą się wniwecz. Gdzie słyszałeś taką bzdurę? Saint-Omer przez chwilę stał, marszcząc brwi. - Teraz wszyscy o tym mówią, o powrocie do domu. Musimy wracać, Hugonie, szczególnie ci, którzy mają żony i dzieci. Nie było nas już ponad cztery lata i nawet gdybyśmy wyruszyli dziś wieczór, miną jeszcze prawie dwa lata, zanim dotrzemy do domu. - Zawahał się. Ponadto nie wszyscy wyjadą. Stawka jest zbyt wysoka, żeby tak zrobić. Gdy to mówimy, powstają królestwa, księstwa i prowincje, których trzeba będzie bronić. De Payns zmarszczył brwi. - Królestwa? O czym ty mówisz, Goff? Królestwa, tutaj, w ojczyźnie Boga? Gdzie one są? Saint-Omer rozłożył ręce. Jeszcze nigdzie, na razie. Mówi się jednak o utworzeniu Królestwa Jerozolimskiego, mającego bronić świętych miejsc. Baronowie i rycerstwo chcieli obrać królem Godfryda de Bouillon i mianowali go nim dziesięć dni temu, kiedy ciebie nie było, lecz on odmówił, twierdząc, że człowiek nie powinien nosić złotej korony tam, gdzie Jezus nosił cierniową. Przyjął jednak mniejszy tytuł Obrońcy Grobu Świętego. - Hmm. A co to oznacza? Hugon znał i podziwiał Godfryda de Bouillon, księcia Dolnej Lotaryngii, który był niekwestionowanym przywódcą chrześcijańskich wojsk podczas przemarszu do Jerozolimy. Pomyślał, że siła charakteru, jaką okazał książę, odmawiając przyjęcia korony ze względu na swoje przekonania, jest typowa dla tego człowieka. Godfryd de Bouillon był skromny, a nawet zbyt skromny, a swoją popularność zawdzięczał kryształowej uczciwości i hartowi ducha. Teraz, kiedy Hugon się nad tym zastanawiał, zrozumiał, że odmowa de Bouillona dała szansę włożenia korony komuś innemu, gdyż utworzony tron nie zostanie
długo pusty. Kiedy jednak o tym wspomniał, Godfryd potrząsnął głową. - Nie ma o tym mowy - rzekł. - Ten nowy tytuł Godfryda de Bouillon, Obrońcy Grobu Świętego, daje mu królewską władzę, nawet bez monarszego berła. To czyste politykierstwo, ale może posłużyć naszym celom. - Tak, dopóki Godfryd żyje. Kto jeszcze jest w to zamieszany? Saint-Omer wzruszył ramionami. - Ci, co zawsze, jak sądzę. Brat Godfryda, Baldwin, będzie niedaleko żłobu. Ten człowiek jest zimnokrwisty jak ryba. Jest też Boemund z Tarentu. Mówią, że już rości sobie prawa do Antiochii, zwąc ją swoim lennem, a siebie jej księciem. Mówią też, że Baldwin, chroniąc swoje interesy i uważnie obserwując poczynania brata wobec propozycji objęcia tronu Jerozolimy, sam zamierza się ogłosić hrabią Edessy. Między tymi trzema toczą się wewnętrzne rozgrywki... Jest też dwóch Robertów, z Normandii i Flandrii, oraz ich poplecznik, Stefan de Blois, który w chwili słabości poślubił córkę Wilhelma I Zdobywcy i wciąż tego żałuje. Ponadto, oczywiście, jest nasz hrabia, Rajmund z Tuluzy. Wszyscy zachowują się jak chmara jastrzębi, strosząc piórka i wypatrując łupu. Hugon znów zapatrzył się w ogień, w skupieniu kiwając głową czemuś, co widział w czerwonych węglach. - Muszę porozmawiać z hrabią Rajmundem - rzekł, bardziej do siebie niż do przyjaciela. - Będę tam, zanim wyjedziesz o świcie, i mam nadzieję, że porozmawia ze mną. Teraz idź spać, przyjacielu, i śpij dobrze.
d
d 9 - Nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby nas tu usłyszeć, bracie Hugonie, więc możesz mówić otwarcie. Co cię niepokoi? Był jeszcze wczesny ranek, cienie jeszcze długie. Intuicyjne zrozumienie Rajmunda dodało Hugonowi otuchy. Rano przygnębiony zobaczył, że hrabiego otacza rój dworaków - petentów i podwładnych - których nieliczni byli członkami Zakonu. Widocznie Godfryd przyszedł tu wcześniej i otrzymał rozkazy od hrabiego, zanim Hugon się zjawił, ponieważ nigdzie nie było go widać. Wartownicy przepuścili de Paynsa do ogromnego namiotu pod sztandarem Tuluzy, lecz młody rycerz przystanął zaraz przy wejściu, nie chcąc wchodzić w zbity tłum. Zobaczył hrabiego w samym środku namiotu, lecz wśród otaczających go ludzi dostrzegł kilku z tych, którzy na jego oczach mordowali bezbronnych mieszkańców Jerozolimy, i nie miał ochoty się z nimi zadawać. Na szczęście hrabia zauważył samotnie stojącego Hugona, odprawił dworzan i uściskał go jak brata. Powiedział, że z przyjemnością usłyszał od Saint-Omera o jego powrocie, i Hugon był zdziwiony - a także wdzięczny - że hrabia nie spytał, gdzie się podziewał przez te trzy tygodnie nieobecności. Rajmund odchylił się do tyłu i spojrzał na niego badawczo, po czym zerknął na otaczający ich tłum i spytał cicho: - Chcesz porozmawiać ze mną o sprawach bractwa? - Gdy Hugon skinął głową, dodał: - Czy to wystarczająco ważne, żeby przerwać to spotkanie? - Hugon znów przytaknął, a wtedy hrabia wziął go pod rękę i powiedział tak, żeby wszyscy słyszeli: - Pozwól więc, panie, przejdźmy się chwilkę w porannym chłodzie. Muszę rozprostować nogi i jestem ciekaw twoich przygód na pustyni.
W sporej odległości od namiotu i znajdujących się w nim ludzi Hugon przystanął i spojrzał na Rajmunda. - Słyszę, jak się mówi, panie, że po zdobyciu Jerozolimy można rozpuścić wojska. -Ja też to słyszę, lecz te doniesienia są nieścisłe. Nie ma mowy o rozpuszczeniu armii. Byłoby to szaleństwem. - Jednak część naszych ludzi wróci do domów, czyż nie? - Och, tak, i nic nie mogę na to poradzić. Większość naszych ludzi dobrowolnie wzięła biały krzyż, żeby odzyskać Ziemię Świętą, i teraz, kiedy osiągnęliśmy nasz cel, mają powody sądzić, że spełnili swój obowiązek i mogą wrócić do domów. Z pewnością to rozumiesz? -Tak, panie, rozumiem. Ale co z nami? Co z naszym Zakonem i jego misją tu, w Jerozolimie? - To dotyczy i nas. Naszym celem było wykorzystać sytuację i utrwalić tu naszą obecność. Dokonaliśmy tego i zasłużyliśmy sobie na prawo pobytu tutaj, biorąc udział w podboju Świętego Miasta. - Nie użyłbym słowa podbój, panie. Hrabia zaczął marszczyć brwi, ale powstrzymał się i tylko kiwnął głową. - Owszem, i wiem dlaczego. Ty jednak masz do czynienia ze zwykłym zimnym pragmatyzmem, panie, natomiast ja muszę się kierować polityczną rzeczywistością. Tak więc ty możesz sobie pozwolić na gniew i oburzenie, a ja nie. Zechciej przyjąć to wyjaśnienie i nie kwestionować moich motywów. - Wybacz mi, panie. Nigdy nie kwestionowałem niczego, co robiłeś, i nie zamierzam. Ja tylko zastanawiałem się, co będzie z naszą misją, jeśli wszyscy wrócą do domów. - Nie wszyscy wrócą. Niektórzy... w tym część naszych braci... zostaną tutaj. - Chciałbym być wśród tych, którzy zostaną, jeśli łaska, panie. Przystojny hrabia powstrzymał uśmiech i przyzwalająco skłonił głowę. - I tak by się stało w innych okolicznościach, Hugonie. Istotnie, byłeś pierwszą osobą, która przyszła mi na myśl, kiedy układałem plan działania w tej sprawie, przed zdobyciem miasta. Zamierzałem awansować cię i pozostawić ci tu kierowanie sprawami Zakonu, ale... - Wzruszył ramionami i rozłożył ręce. - Jednak uznano cię za
zaginionego, zapewne zabitego. Mijały tygodnie. Potem, dziesięć dni temu, przybył posłaniec z wieściami od Rady, która nakazała ci wracać do rodzinnej baronii, tam ma dla ciebie zadanie. Sądząc, że nie żyjesz, napisałem o tym... lecz na szczęście ten list jeszcze nie został wysłany, tak więc po prostu go zniszczę, a ty pierwszym statkiem odpłyniesz stąd na Cypr i do domu. - Lecz... - Lecz co? - W głosie Rajmunda pojawiła się karcąca nuta. - Wolałbyś pozostać tu, w Jerozolimie, z tymi wszystkim ludźmi, którzy stali ci się drodzy w dniu, gdy zniknąłeś? A może uważasz, że wiesz lepiej od Rady Najwyższej, czego potrzebuje nasz Zakon? Wysłuchaj mnie teraz, gdyż wiele o tym myślałem i posłałbym po ciebie jeszcze dziś, gdybyś nie przyszedł do mnie sam. Oto moje zdanie: zdobyliśmy przyczółek tu, w Jerozolimie, ale na razie nic nie możemy zrobić, gdyż miasto jest opuszczone i cuchnie krwią i spalenizną, więc gdyby nie to, że znajduje się tu Grób Pański, nikt z nas nie pozostałby tu ani chwili. Jednak gdy odór zacznie słabnąć, rozpoczną się polityczne spiski i manewry. Już się zaczęły. Wiesz o tym, że Godfryd de Bouillon odrzucił zaproponowaną mu koronę? Widząc, że Hugon skinął głową, hrabia dodał: - Czymkolwiek się to skończy, w nadchodzących latach zajdą tu głębokie zmiany. Powstanie Królestwo Jerozolimskie, tak jak już powstało księstwo Antiochii, bo Boemund nie tracił czasu. Zapewne będzie także hrabstwo Edessy i wiele małych hrabstw. Oczywiście, wszystko to wydarzy się dopiero w ciągu czterech lub pięciu lat, a do tego czasu będziemy otoczeni niezliczonym mrowiem wrogich muzułmanów. Odbiliśmy Ziemię Świętą z rąk niewiernych, ale będziemy mieli pełne ręce roboty, próbując ją utrzymać... A w tym czasie nie będziemy tu w stanie nic zrobić dla naszego Zakonu, nawet gdybyśmy wiedzieli co. Nie wiesz, czego się oczekuje od nas i od ciebie, ale ja wiem trochę więcej. Masz wracać do domu i nadal studiować historię naszego Zakonu. Kiedy poznasz ją dostatecznie dobrze, wrócisz tu, aby wykonać wyznaczone zadanie albo po prostu czekać na dalsze polecenia. Saint-Omer i Montdidier będą ci towarzyszyć w drodze do domu, a ty zawieziesz moje listy do waszego pana lennego w Szampanii. Teraz wróć ze mną, jeśli chcesz, do czekających na mnie petentów, a potem możesz zacząć się pakować.
Powrót zajął im tylko chwilę. Hugon widział zaciekawienie na twarzach czekających. Nie zwracał na nich uwagi, a gdy hrabia Rajmund wyciągnął do niego rękę, nisko się nad nią pokłonił. - Odejdź w pokoju - mruknął hrabia - i ruszaj z Bogiem, Hugonie de Payns. Znów zobaczysz tę krainę, obiecuję ci.
d
d Przebudzenia d
d 1 Podróżny przybył z Jeruzalem do Jerycha i popadł między złodziei... Hugon de Payns nie wiedział, kto to rzekł, i nawet nie odwrócił głowy, żeby to sprawdzić, gdyż to, co gdzie indziej byłoby biblijnym cytatem, na drodze do Jerycha, która nie zmieniła się ani odrobinę od czasów dobrego Samarytanina, było banałem. Całą uwagę skupił na leżących przed nim zabitych. Zostali odarci ze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartos'ć i pozwalało ich zidentyfikować. Ich nagie ciała o czerwonych twarzach, poza tym białe jak rybi brzuch, świadczyły jedynie, że pochodzili z drugiego krańca ziemi, z chrześcijańskich krain. Zostali zamordowani, a potem obrabowani i pozostawieni tam, gdzie padli, między kamieniami przy pustynnej drodze. Stało się to bardzo niedawno, gdyż ich ciała były w większości nietknięte. Sępy dopiero zaczynały na nich ucztować, a roje czarnych much oblepiały nie tylko rany, ale kałuże czarnej, krzepnącej krwi, która splamiła piasek. -Jest ich siedmiu - rzekł Hugon do siedzącego obok mężczyzny. – Musieli napotkać jakiś duży oddział. - Wcale nie musiał być duży - odparł tamten, wodząc wzrokiem po ciałach. - Wszyscy zostali ugodzeni strzałami. Spójrz na ich rany. Żadna nie jest od noża czy sztyletu. Mogło to zrobić trzech lub czterech łuczników. Chcesz im pewnie wyprawić chrześcijański pochówek? - Raczej nie, Arlonie. Nawet nie wiemy, czy byli chrześcijanami. Mogli być Żydami lub Lewantyńczykami. Ponadto nie mamy łopat, a wkrótce będzie ciemno. Niczego nie zmienimy. Są martwi i nie możemy im pomóc, więc zostawmy ich tam, gdzie są. Nawet nie ma sensu ściągać zwłok w jedno miejsce. Tylko bardziej by śmierdziały i dłużej się rozkładały. A tak sępy i pustynne zwierzęta szybko się z nimi rozprawią. - Podniósł głos, żeby wszyscy go usłyszeli. - Możemy
jechać dalej, przyjaciele? Nic tu nie możemy zrobić i jesteśmy sześć mil od Jerycha, a do zmroku pozostała nam zaledwie godzina. Beaufort, prowadź, jeśli łaska. Gdy grupka ruszyła dalej, de Payns przyjrzał się jej bacznie, po czym popędził konia na czoło kolumny. Tam jechał Julien de Beaufort, wyprostowany, z tarczą zawieszoną na plecach i nasadą kopii opartą o obejmę przy prawym strzemieniu, nieustannie rozglądając się w poszukiwaniu bandytów. Oddział liczył osiemnastu ludzi, dobrze opancerzonych i uzbrojonych, na dobrych koniach. Mieli na sobie hełmy i kolczugi, a ich płaszcze zdobiły herby rycerzy, których byli lennikami. Większość z nich Hugon znał z widzenia, lecz niewielu po nazwisku, oni wszyscy jednak wiedzieli, kim on jest. Hugon de Payns, mając czterdzieści sześć lat, budził podziw wszystkich, którzy się z nim spotkali. Brał udział w zdobyciu Jerozolimy siedemnaście lat wcześniej i był szanowanym obrońcą chrześcijaństwa oraz rycerzem, którego legendarne wyczyny znano w całej Ziemi Świętej, nie tylko w Królestwie Jerozolimskim, ale też w księstwie Antiochii i innych, pomniejszych ziemiach tego rejonu, przez frankońskich zdobywców zwanego Zamorzem. Objął dowodzenie nad tą grupką podróżnych, chociaż nikt nie kazał mu tego robić i nikt z nich się temu nie sprzeciwiał. Nawet po siedemnastu latach okupacji podróż przez Królestwo Jerozolimskie była bardziej ryzykowna niż kiedykolwiek, ponieważ wzgórza między Jerozolimą a Jafą, leżącą trzydzieści mil na zachód od wybrzeża, oraz między Jerozolimą a Jerychem, położonym w takiej samej odległości w przeciwnym kierunku, roiły się od bandytów i maruderów, żerujących na tych ludziach - Frankach, głównie pielgrzymach - którzy poruszali się pustynnymi drogami między świętymi miejscami. Zdrowy rozsądek nakazywał zaczekać z podróżą, choćby nie wiem jak ważną i naglącą, dopóki nie będzie można jej odbyć w dużej grupie, potrafiącej się obronić i zadbać o swoje bezpieczeństwo. To była jedna z takich grup i czysty przypadek sprawił, że składała się wyłącznie z rycerzy i zbrojnych, bez żadnych pielgrzymów czy kupców. Lecz nawet oni z ulgą przyjęli objęcie dowodzenia przez Hugona. De Payns przez chwilę jechał w milczeniu obok Juliena. Doskonale wiedział, że Arlo jedzie tuż za nim, tak jak przez ostatnie czterdzieści
lat. Jednak ani on, ani jego wierny towarzysz nie czuli się zupełnie swobodnie, gdyż podróż do Jerycha była nieplanowana, a obaj już dawno się nauczyli, że sztuka przeżycia w Zamorzu polega na starannym planowaniu wyprawy. Zaledwie kilka dni wcześniej jakiś człowiek przybył do Hugona de Payns z wieścią od jego starego przyjaciela, Godfryda Saint-Omer. Według posłańca, podejrzanego typa o rozbieganych oczkach, który od pierwszej chwili nie wzbudził zaufania Hugona podejrzewającego, że powiedziałby wszystko z chęci zysku, Saint-Omer był teraz pod opieką zakonu szpitalników, w ich drugim szpitalu w Jerychu, dochodząc do zdrowia po ciężkich przeżyciach w muzułmańskiej niewoli. To była zaskakująca wiadomość, gdyż Hugon od lat nie widział Godfryda i nie miał od niego żadnych wieści, tak więc w pierwszej chwili pomyślał, że to wezwanie to kłamstwo. W 1107 roku, kiedy Hugon wrócił do Zamorza, Saint-Omer pozostał w swych rodzinnych włościach w Pikardii. Godfryd został za pełnym przyzwoleniem hrabiego Hugona z Szampanii ze swoją niedomagającą żoną Ludwiką, która pięć lat wcześniej, wkrótce po powrocie Godfryda z Palestyny, poważnie zachorowała i była częściowo sparaliżowana. Jednak od tego czasu minęło prawie dziesięć lat i Hugon był przekonany, że gdyby Godfryd zamierzał wrócić do Zamorza, skontaktowałby się ze swoim starym przyjacielem i szwagrem za pośrednictwem Zakonu Odrodzenia. Dlatego instynktownie nie ufał posłańcowi. Po namyśle jednakże zrozumiał, że jego podejrzenia są bezsensowne - przecież gdyby Godfryda nie było w Jerychu, ten człowiek nie zdołałby wymyślić takiej bajeczki. Hugon kazał więc Arlonowi przygotować wszystko do podróży i poszukać odpowiedniej grupki, z którą mogliby jak najszybciej wyruszyć. Hrabia Hugon wrócił do swojej Szampanii rok wcześniej, po krótkim, zaledwie półtorarocznym pobycie w Jerozolimie, Hugon więc uzyskał pozwolenie na podróż do Jerycha od Luciena de Troyes, przedstawiciela hrabiego w Ziemi Świętej. De Troyes, również członek Zakonu Odrodzenia, dobrze znał Saint-Omera i od razu wyraził zgodę, chociaż sam szykował się do podróży do Francji. -A zatem, panie, mogę spytać, co w takim pośpiechu wiedzie cię do Jerycha? - De Beaufort obrócił się w siodle, lecz gdy Hugon gwałtownie poderwał głowę i spojrzał na niego, wyrwany z zadumy,
młody rycerz szybko uniósł dłoń. - Wybacz, byłem po prostu ciekaw. Nie chciałem być wścibski. Powiedziałeś jednak, że to nieplanowana podróż. De Payns machnięciem ręki zbył jego przeprosiny. - Nie jestem urażony. Otrzymałem wiadomość, że mój stary przyjaciel jest w szpitalu w Jerychu, niedawno uwolniony z tureckiej niewoli. Nawet nie wiedziałem, że jest w Ziemi Świętej, nie mówiąc już o tym, że został pojmany przez muzułmanów. Przez wiele lat moja siostra Ludwika przekazywała mi wszystkie wieści, lecz już od dawna nie miałem od niej listu i nawet nie wiem, czy jeszcze żyje. Czy ty...? Hugon zerknął na Juliana i sam odpowiedział na swoje pytanie. Nie, jesteś za młody. Ale kiedy będziesz starszy, przekonasz się, że czas płynie coraz szybciej. Dopiero dwa dni temu zdałem sobie sprawę, że minęło już dwadzieścia lat, od kiedy przybyłem do Zamorza, choć od tego czasu byłem raz w domu... Ale ostatnią wiadomość od mojej siostry otrzymałem siedem lat temu. Arlo słuchał, co mówią rycerze, uśmiechając się pod nosem. Wiedział, że dla de Beauforta spotkanie i rozmowa z Hugonem de Payns to zaszczyt. Hugon był znany z wielu rzeczy, ale na pewno nie wdawał się w przyjacielskie pogawędki z obcymi. W istocie powszechnie wiedziano, że jest szorstkim i posępnym człowiekiem z zasadami, o zdecydowanych poglądach, lubiącym samotność i skutecznie zniechęcającym innych do jej naruszania. To, że zechciał rozmawiać o osobistych sprawach z de Beaufortem, było zdumiewające.
d De Payns nie zawsze był odpychający i nieufny. Zmiana zaszła stopniowo, jako skutek ponad dziesięciu lat trudów i surowych lekcji życia, lecz Arlo wiedział, że jej ostatnią fazą był dzień zdobycia Jerozolimy, piątek, piętnastego lipca 1099 roku. Hugon obchodził wtedy dwudzieste dziewiąte urodziny. Zmiana była bardzo niepokojąca i wielu rycerzy nie wiedziało, jak traktować tego człowieka, którego jak im się zdawało - tak dobrze znali. Nie musieli się zastanawiać, gdyż de Payns po prostu przestał się z nimi zadawać, doszedłszy do wniosku, że nie ma ochoty mieć nic wspólnego z tymi „chrześcijanami" - ich podszyta hipokryzją żądza krwi budziła w nim odrazę. Hugon de Payns żył na dobrowolnym
wygnaniu, milczący, wśród innych, lecz samotny, chyba że obowiązki nakazywały mu brać udział w działaniach zbrojnych. Gdy pewien rycerz, znany ze swej nietolerancji i gorącego temperamentu, uznał milczenie Hugona za obrazę i złapał go za ramię, żeby spojrzeć mu w twarz, de Payns obrócił się na pięcie i powalił porywczego mężczyznę jednym uderzeniem w czoło, pozbawiając go przytomności. Gdy wieczorem rycerz poczuł się na tyle lepiej, że wmówił sobie, iż Hugon po prostu go zaskoczył, próbował wznowić spór, atakując go mieczem, co było złamaniem regulaminu. De Payns rozbroił go błyskawicznie i niemal od niechcenia, grubą dębową pałką łamiąc mu miecz, a potem stłukł tak, że nikt nie miał już nawet cienia wątpliwości, że lepiej nie zakłócać jego spokoju. Potem szybko rozeszła się wieść, że de Payns jest szalony i jeśli nie musi tego robić w ramach swych rycerskich obowiązków, nie rozmawia z nikim poza swoim sługą. Zdaniem innych rycerzy, Hugon przekroczył granicę między heroizmem a szaleństwem, lecz nikt nie próbował znaleźć lub wyjaśnić przyczyny jego dziwacznego zachowania. Po prostu uznano, że spadła na niego klątwa podczas zdobywania Jeruzalem. Hugon de Payns stał się dla żołnierzy legendarną postacią, a jego wyczyny i dziwactwa były powszechnie omawiane i znane, tak że nawet kiedy wrócił do Francji, ciągle mówiono o nim i jego dziwnym zachowaniu, o jego żołnierskich umiejętnościach, bitności i odwadze, nie mając mu za złe jego ponuractwa. Wezwany z przyjaciółmi do domu przez pana lennego, Hugon wrócił do Francji rok po zdobyciu Jerozolimy i przez sześć pierwszych lat nowego wieku pogrążony był w studiach nad historią Zakonu Odrodzenia, często podróżując jak kraj długi i szeroki, od północnej Flandrii po Langwedocję na południowym wschodzie, aby się spotykać z najwybitniejszymi uczonymi. Rozmyślając czasem o owych latach, Hugon uważał ten okres za najprzyjemniejszy w swoim życiu. Otoczony przez równych sobie, z których nikt nie ponosił winy za to, co stało się w Jerozolimie, wiódł życie, które uważał za spełnione i normalne, a codzienne ćwiczenia z bronią były dla niego jedyną dostępną rozrywką, poza którą wszystko obracało się wobec studiów i nauki. Jednak na początku 1107 roku został wezwany przed Najwyższą Radę Zakonu, która kazała mu natychmiast wracać do Zamorza i na-
wiązać kontakt z tyloma braćmi, ilu zdoła odnaleźć. Miał przypomnieć im, by przestrzegali złożonej przysięgi w oczekiwaniu na dalsze instrukcje, co robić, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Stojąc przed Radą, Hugon miał ochotę spytać, skąd będzie wiadomo, że czas jest odpowiedni, ale powstrzymał się, mówiąc sobie, że zostanie o wszystkim powiadomiony. A tymczasem - powiedziano mu - wyruszy jako jeden ze stu rycerzy i trzystu zbrojnych wystawionych przez księstwa Burgundii, Andegawenii i Akwitanii w odpowiedzi na żądanie króla oraz patriarchy Jerozolimy. Dołączy do kontyngentu z Andegawenii, pod rozkazami tego, kogo hrabia Fulko wyznaczy na swojego zastępcę w Zamorzu. Podekscytowany możliwością właściwego wykorzystania nowo nabytej wiedzy poszedł szukać Montdidiera, zamierzając namówić go, żeby popłynął z nim z powrotem do Jerozolimy, Payen jednak był w Anglii z wizytą u teścia, w wielkim zamku Stefana Saint-Omer w Yorkshire. Godfryd z kolei - o czym Hugon dobrze wiedział - też nie mógł mu towarzyszyć, opiekując się w Pikardii swoją chorą żoną. Hugon miał wyrzuty sumienia, że nie znalazł czasu, aby odwiedzić siostrę, której nie widział od śmierci matki przed pięcioma laty. Zadowolił się napisaniem do Ludwiki długiego i chaotycznego listu, jednego z tych, które on uwielbiał pisać, a ona czytać, po czym niechętnie ruszył do Ziemi Świętej bez swoich przyjaciół. Zaledwie dwa tygodnie od spotkania z Radą wsiadł na statek płynący na Maltę, pierwszy port na trasie rejsu. Niecałe pół roku później znów był w Jerozolimie, gdzie podczas jego nieobecności zaszło wiele zmian. Główną z nich było to, że Królestwo Jerozolimskie stało się rzeczywistością. Zastrzeżeń, jakie miał Godfryd de Bouillon, który odmówił noszenia złotej korony tam, gdzie Jezus nosił cierniową, nie podzielał jego ambitniejszy brat Baldwin i gdy de Bouillon umarł zaledwie rok po tym, jak został Obrońcą Grobu Świętego, Baldwin szybko zasiadł na tronie. Mówiono, że od tej pory pracuje ciężko i dobrze, aby skonsolidować i umocnić swoje nowe państwo; starał się zarazem ustabilizować chrześcijańskie panowanie w Zamorzu, również w księstwie Antiochii oraz hrabstwach Edessy i Trypolisu, zręcznie radząc sobie z ambicjami różnych wielmożów i zapewniając ich wsparcie dla Jerozolimy jako administracyjnej stolicy Zamorza. Miasto już nie cuchnęło odorem rozkładu, wypalonym przed laty
przez pustynne słońce, lecz oprócz okupacyjnych garnizonów było prawie wyludnione, a jego nieliczni mieszkańcy byli głównie chrześcijanami. Król zajął meczet Al-Aksa oraz Kopułę na Skale i zmienił je w królewską rezydencję. Oburzyło to do żywego wszystkich wierzących muzułmanów, ale nie miało to dla Baldwina żadnego znaczenia, nie pomogło mu jednak w jego wysiłkach ponownego zaludnienia miasta. Rycerze przybyli z zachodnich księstw byli przyjmowani z wielką pompą i przepychem przez króla Baldwina, który bynajmniej nie ukrywał, jak bardzo są i będą mu potrzebni. Królestwo Jerozolimskie było maleńkie - jak cały obszar „odzyskanych" ziem Zamorza. Rzadki łańcuch fortec ciągnął się z północy na południe, z Morzem Śródziemnym na zachodniej flance, zagrożonej przez niezliczone konne oddziały muzułmanów. Miały one - lekko licząc - ponaddwudziestokrotną przewagę liczebną nad frankońskimi zdobywcami. Ta rzeczywistość zmuszała Baldwina i jego dowódców do zachowywania nieustannej gotowości bojowej na wypadek jakiegokolwiek zagrożenia granic. Na szczęście nieprzyjaciel nie potrafił skonsolidować swoich sił. Turcy seldżuccy, formalni władcy imperium, które przetrwało czterysta lat, nigdy nie doszli do siebie po sromotnych klęskach, jakie ponieśli w walkach z frankońskimi armiami w latach 1097-1099. Stracili władzę nad muzułmanami zamieszkującymi pustynie i jeszcze nikt nie zdążył jej przejąć, tak więc niewielka armia Franków nie musiała stawiać czoła żadnym ich zjednoczonym siłom i aż do 1116 roku skutecznie odpierała wszystkie najazdy na swoje terytorium. Chrześcijańscy rycerze przybyli w liczbie czterystu samowystarczalnych i dobrze wyekwipowanych zbrojnych znacznie wzmocnili siłę i gotowość armii Baldwina. Po wylewnym powitaniu zostali wchłonięci przez rytm wojskowego życia Zamorza. Ponowne spotkanie z codziennym życiem Jerozolimy i jej królestwa zmusiło Hugona do podjęcia decyzji, która miała wywrzeć wpływ na całe jego życie. W ciągu tych lat, które spędził w domu po powrocie do ojczyzny, był rad z towarzystwa zakonnych braci, zatopiony w pracy, obowiązkach i badaniach. Niespecjalnie interesowały go kobiety - nie to, że ich nie lubił, lecz po prostu rzadko bywał w kobiecym towarzystwie i nie miał ochoty go szukać. Byłby jednak zdumiony, gdyby wiedział, że wielu jego znajomych uważa, iż wiedzie życie ascety. Od
czasu do czasu zadawał się z kobietami. Lecz nigdy nie zadzierzgnął więzi z żadną z nich i już w młodym wieku pogodził się z myślą, że jeśli chce, może bez trudu nawiązać kontakty seksualne, gdyż kobiety - jeśli tylko zechciał je zauważyć - uważały, że jest atrakcyjny. Chociaż nigdy się nad tym nie zastanawiał, odkrył, że ubocznym rezultatem życia zdominowanego przez obowiązki, poczucie odpowiedzialności i samotne badania jest wstrzemięźliwość. Wśród swoich bliskich i braci Zakonu Odrodzenia Hugon de Payns mógł być sobą, bez zahamowań i ograniczeń. Jednak jego zdanie o innych ludziach i rycerzach nie należących do Zakonu było poważnie wypaczone przez to, co widział w Jerozolimie w swoje dwudzieste dziewiąte urodziny, tak więc teraz uważał, słusznie czy nie, że hipokryzja, nienawiść, bigoteria i bezduszna nietolerancja skaziły cały Kościół i jego zbrojne ramię. Tak więc wkrótce po swoim powrocie do Zamorza Hugon dobrowolnie znów odseparował się od wszystkich nie należących do Zakonu Odrodzenia i całą uwagę skupił na odnajdywaniu innych braci. Odkrył jednak, że zadanie zlecone mu przez Zakon nie należy do prostych, a informacje, na podstawie których był zmuszony działać, są w najlepszym razie skąpe. Według raportów sporządzonych przez wojsko po zdobyciu Jerozolimy i zweryfikowanych przez Zakon, na początku wieku w Zamorzu było trzydziestu dwóch rycerzy należących do Zakonu, lecz odnalezienie ich było niezwykle trudne i Hugon wiedział, że zgromadzenie wszystkich w jednym miejscu może się okazać niewykonalne. Sceptycznie się zapatrywał na wiarygodność spisów sporządzonych po zdobyciu miasta, gdyż liczba ofiar w chrześcijańskiej armii przed zwycięstwem, w drodze z Konstantynopola przez Antiochię, była zatrważająca, a dowódcy starali się przedstawić swoją wiktorię w jak najlepszym świetle. To z kolei spowodowało, że wielu zmarłych odnotowano jako dobrowolnie pozostałych w Zamorzu. Jednak mimo tych i innych trudności Hugon już w pierwszym roku zdołał nawiązać kontakt z kilkoma braćmi, lecz nie był w stanie zwołać zgromadzenia, które Zakon tak skutecznie wykorzystywał w ojczyźnie. To niepowodzenie, połączone z odległościami, jakie trzeba było przemierzać w Zamorzu, i zagrożeniem ze strony hord muzułmańskich żołnierzy grasujących na pustynnych wzgórzach wzdłuż
dróg, sprawiło, że w miarę upływu czasu Hugon nieuchronnie tracił zapał do tego niewdzięcznego zajęcia. Rok za rokiem mijał bez żadnych wieści z Szampanii czy od Zakonu Odrodzenia. Oczywiście, zobowiązany do zachowania tajemnicy, nie rozmawiał z Arionem o swoich wątpliwościach i rozczarowaniu władzami Zakonu oraz ich nieumiejętności zrealizowania misji w Ziemi Świętej, lecz w miarę jak mijały lata bezczynności i milczenia, stawał się coraz bardziej cyniczny. Arlo, lojalny do szpiku kości, obserwował i słuchał wszystkiego, co mu mówiono, i niczego nie przeoczył. Hugon byłby przerażony, gdyby wiedział, czego zdołał się domyślić jego sługa, gdyż byłby pewien, że sam mu to powiedział. Teraz, słuchając, jak jego pan otwarcie rozmawia z młodym de Beaufortem, Arlo z zadowoleniem pomyślał, że Hugon wreszcie przełamał skorupę swego milczenia. Jechali szybko i ujrzeli Jerycho, nim gasnące słońce odarło budynki w oddali z resztek bieli. Zanim dotarli do pierwszego z dwóch zajazdów w miasteczku, zapadł już zmrok, pożegnanie z towarzyszami podróży było więc krótkie.
d
d 2 Nazajutrz de Payns i Arlo wstali długo przed świtem i złamali post śniadaniem złożonym z pajd świeżego chleba przekładanego plastrami zimnego solonego mięsa, popijając je czystą, zimną wodą z cembrowanej studni zajazdu. Potem poszli do szpitala założonego niedawno na przedmieściach miasta przez jerozolimskich rycerzy szpitalników w odpowiedzi na wybuch epidemii wśród pielgrzymów i nie spodziewano się, żeby istniał tu długo. Chociaż przyszli wcześnie, znaleźli szpital, kierując się dochodzącym stamtąd zgiełkiem, i ze zdziwieniem ujrzeli tętniącą życiem, niemal samowystarczalną osadę, która zdążyła już wyrosnąć wokół murów budynku. Najwyraźniej był to dzień targowy i plac przed głównym wejściem był zapchany pospiesznie skleconymi straganami i zaprzężonymi w osły wozami, z których przekupnie sprzedawali nadzwyczaj różnorodną żywność i rozmaite towary. Arlo zauważył, że jeden ze strażników przy bramie dostrzegł ich przybycie i rzuconym kącikiem ust warknięciem zwrócił na nich uwagę towarzysza. Arlo obrócił się w siodle i wskazał Hugonowi wartowników. -To ludzie króla pełnią tam straż. Nawet stąd widać ich barwy. Zauważyli nas. Widziałem, jak ten po lewej ostrzegł swego kompana, kiedy zauważył, że wjechaliśmy na plac. Najwidoczniej czegoś tu pilnują. -Tak, szpitala i jego rycerzy. Szpitalnicy pełnią bardzo ważną funkcję... zbyt ważną dla Baldwina i Kościoła, żeby ich narażać... tak więc zostali uznani za godnych królewskiej opieki i całkiem słusznie. Podjedźmy do nich i przedstawmy się. Może nam to później ułatwić sprawę, jeśli będą do nas dobrze nastawieni. De Payns rozmyślał nad królewską opieką, pokonując kilkaset
ostatnich kroków dzielących go od miejsca, gdzie stali obserwujący go strażnicy. Sama nazwa - rycerze szpitalnicy - sugerowała, że zakon potrafi sam się bronić, a jego członkowie mogą jak rycerze walczyć z wrogiem. Hugon jednak wiedział, że to tylko sugestia, przesadzona i niedokładna. Rycerze szpitalnicy zajmowali się jedynie chrześcijańskimi pielgrzymami, którzy zachorowali w trakcie pielgrzymki, w drodze do lub z miejsca narodzin Jezusa Chrystusa. Byli braćmi zakonnymi przestrzegającymi reguły świętego Benedykta. W 1113 roku papież oficjalnie uznał ich jako rycerzy szpitalników - i odtąd łatwiej było im zbierać fundusze na swoje cele - jednak byli głęboko wierzący i pokojowo nastawieni, tak że nie mieli jakiejkolwiek broni. Hugon pamiętał, że pół roku wcześniej spędził niemal bezsenną noc w pobliżu grupki szpitalników, w karawanseraju o sześć dni drogi od Jerozolimy. Zajazd był pełen podróżnych i Hugon wraz z wieloma innymi był zmuszony nocować pod gołym niebem, kuląc się w pobliżu jednego z kilku dużych ognisk, mających odpędzać nocny chłód. Tej nocy, może odzwyczajeni od dyscypliny normalnego klasztornego życia, szpitalnicy nie spieszyli się z zasypianiem po wieczornych modłach i niektórzy leżeli bezsennie długo w noc, rozmawiając o drogach królestwa i niebezpieczeństwach grożących chrześcijańskim pielgrzymom. Od pierwszych dni chrześcijańskiego podboju wszyscy wiedzieli, że sytuacja na drogach Ziemi Świętej woła o pomstę do nieba i wymaga zmiany, lecz był to jeden z tych tematów, których nikt nie poruszał w rozmowie, po prostu dlatego że nie wymyślono żadnego sposobu poprawy sytuacji, nie mówiąc już o rozwiązaniu tego problemu. Była to klasyczna sytuacja owieczek przyciągających wilki - naiwni, rozmodleni i bezbronni chrześcijańscy pielgrzymi przyciągali coraz liczniejsze hordy koczowniczych bandytów, wabionych perspektywą łatwych łupów zdobytych na nie stawiających oporu ofiarach. Sytuacja już dawno wymknęła się spod kontroli. Był to skandal, z którym żaden szanujący się rycerz nie chciał mieć do czynienia. A mimo to mijały lata i nic z tym nie robiono. Król jerozolimski Baldwin II oznajmił, że nie może oderwać żadnego ze swoich oddziałów od ich podstawowych obowiązków. Wojna z Turkami może się skończyła, utrzymywał, lecz Królestwo Jerozolimskie wciąż było nowym i kruchym państwem Ziemi Świętej, otoczo-
nym przez żądnych krwi i wściekłych wrogów, na których trzeba mieć nieustanne baczenie. Triumfalny powrót do domu tak wielu frankońskich żołnierzy po zakończeniu pierwszego wielkiego konfliktu sprawił, że Baldwin dowodził bardzo nielicznym garnizonem i nieustannie cierpiał na brak żołnierzy. To, niestety - i taki był temat rozmowy, która tak zaciekawiła Hugona - zrodziło szeroko rozpowszechniony wśród ludności pogląd, że rycerze szpitalnicy powinni zadbać nie tylko o zdrowie pielgrzymów, ale chwycić za broń i rozprawić się z bandytami, od których roiły się wzgórza przy głównych traktach. Jednak, oczywiście, rycerze ci byli benedyktynami, mnichami zobowiązanymi do działań pokojowych przez tradycję, nakazy Kościoła, śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Ich rycerski tytuł miał być jedynie honorowy; nie powinni walczyć jak prawdziwi rycerze, ponieważ byli związani ślubami zakonnymi. Mimo wszystko rycerze szpitalnicy zostali wciągnięci w polityczne rozgrywki królestwa i ten fakt oraz jego otoczka były kością niezgody w dyskusji tamtej nocy. Jeden z mnichów był bardziej rozgniewany od swoich towarzyszy, z powodu wiadomości, jaką otrzymał tego dnia. Wyglądało na to, że król mówił poważnie o przyciąganiu nowych osadników do swego nowego królestwa, obiecując im ziemię i prawa do wody, jeśli tylko przybędą. Nowi osadnicy: to było coś, o czym nie słyszano do tej pory w Zamorzu. Było tu mnóstwo pielgrzymów, przechodzących przez cały rok i w każdą pogodę. Natomiast osadnicy mieli pozostawić wszystko, co posiadali, w innej części świata, żeby wyruszyć do Jerozolimy, osiąść tam, uprawiać ziemię i zapuścić korzenie. Mieli być hołubieni i zachęcani na wszelkie możliwe sposoby. Gniew zakonnika nie miał nic wspólnego z osadnikami. W pełni popierał ten pomysł. Rozwścieczyła go wieść, że król nadal nie zamierza przydzielić żadnego ze swych oddziałów do oczyszczenia szlaków z bandytów i uczynienia dróg bezpiecznymi dla tych samych osadników, których miał nadzieję przyciągnąć. Jak, pytał zakonnik, ktokolwiek zdrów na umyśle może oczekiwać, że wieśniacy, prości i pokojowo usposobieni, ciężko pracujący ludzie mający żony i dzieci, zaryzykują sprowadzenie swych rodzin tu, gdzie ich życiu wciąż, każdego dnia będzie groziło niebezpieczeństwo? Niektórzy z jego towarzyszy usiłowali usprawiedliwić postępo-
wanie króla i spierali się z kilkoma innymi, którzy mruczeli, że jeśli sprawy przybiorą bardzo zły obrót, może pewnego dnia chwycą za broń. Jednak wszyscy zgadzali się co do tego, że niewiele da się zrobić z bandytami, dopóki w końcu - co niektórzy uważali za nieuniknione - nie powstaną nowe siły, zapewne złożone z najemników, których jedynym zadaniem będzie uczynienie dróg w Palestynie bezpiecznymi dla podróżnych. Tamtej nocy Hugon zasnął z uśmiechem na ustach, wywołanym naiwnym optymizmem szpitalników marzących o oddziałach zdyscyplinowanych najemników. Dostatecznie długo przebywał w Ziemi Świętej, by uznać wszelkie rojenia o altruistycznych pobudkach kogokolwiek w tej surowej ziemi za śmiechu warte, i tej nocy nie usłyszał niczego, co skłoniłoby go do zmiany zdania. Od tamtej nocy jednak podziwiał braci szpitalników i z całego serca wierzył, że zasługują na wszelką pomoc w swojej pracy. Teraz ucieszył się, widząc, że strzegący szpitala wartownicy są czujni i obowiązkowi. Przedstawił się i podał powód swojej wizyty, a starszy rangą żołnierz wpuścił go i wyjaśnił, dokąd powinien iść oraz o kogo pytać. Po krótkim czasie Hugon i Arlo stali przy pryczy, na której leżał człowiek na pierwszy rzut oka wyglądający na zbyt małego, żeby mógł być Godfrydem Saint-Omer, którego obaj pamiętali. A jednak to był on i z najwyższym trudem ukryli szok, jakiego doznali, widząc go w takim stanie. Był wychudzony, skurczony i wynędzniały z głodu, ale bezsprzecznie rad z ich odwiedzin, gdyż uśmiechnął się i poruszył, odsłaniając zęby w namiastce uśmiechu. - Goff, stary przyjacielu. - De Payns pochylił się nad łóżkiem i lekko ścisnął dłoń Saint-Omera. - Na Boga, to cudownie, że cię widzimy. - Dostrzegł, że chory skinął głową i wskazał na Arlona. - Pewnie nie pamiętasz tego starego obwiesia, ale to jest Arlo... grubszy, bardziej łysy i starszy, jak my wszyscy. - Godfryd znów się uśmiechnął i podniósł cienką i przezroczystą dłoń, żeby nią pomachać, lecz Hugon przerwał mu, nim zdążył coś powiedzieć. - Nic nie mów. Jesteśmy tu, więc to koniec twoich kłopotów. Przybyliśmy, gdy tylko otrzymaliśmy twoją wiadomość, a teraz zabierzemy cię do Jerozolimy. Zobaczysz, że tam poczujesz się lepiej. Bardzo się zmieniła, od kiedy widziałeś ją ostatnio. Uświadomił sobie, że paple bez sensu, więc poprosił starego przy-
jaciela, żeby zaczekał jeszcze chwilę, po czym wyszedł z Arionem, żeby poszukać zarządcy szpitala w Jerychu. Okazało się, że nie mogli przybyć w lepszej chwili. Mnisi już od tygodnia starali się zebrać karawanę, w skład której wchodziłaby duża grupa rycerzy, żeby przewieźć do Jerozolimy chorych w najgorszym stanie, którzy w tamtejszym szpitalu mieliby lepszą opiekę. Właśnie tego dnia zakończyli przygotowania. Karawana miała wyruszyć nazajutrz o wschodzie słońca, lecz braciszkowie mieli tylko pięć nadających się do podróży wozów i każdy centymetr już dawno został przydzielony ludziom znacznie bardziej chorym niż Godfryd. Niezrażeni tym de Payns i Arlo przez większą częs'ć dnia szukali innego wozu i w końcu znaleźli dwukółkę zaprzężoną w jednego konia, ostatni taki pojazd w Jerychu. W środku było dość miejsca dla dwóch osób leżących obok siebie na posłaniu ze słomy, które można było osłonić przed słońcem szmacianym daszkiem, rozpiętym na kabłąkach przytwierdzonych do boków powozu. Jego właściciel nie chciał go sprzedać, lecz ponieważ Hugon potrzebował go tylko na tę jedną podróż, wynajął powóz razem z właścicielem na czas niezbędny do przejazdu do Jerozolimy, a woźnica, wiedząc, że rycerz osobiście zamierza eskortować przyjaciela, przystał na te warunki bez długich targów.
d
d 3 Po pięciu dniach Hugon i Arlo wrócili do swej kwatery w Jerozolimie, pozostawiwszy Saint-Omera bezpiecznego w starym szpitalu w klasztorze niezbyt odległym od Bazyliki Grobu Świętego, gdzie szpitalnicy mieli dobrze się nim opiekować, dopóki nie wróci do zdrowia. Jednak mimo osłabienia i ku wielkiemu zdziwieniu Hugona, Godfryd miał dość sił, aby podczas podróży opowiedzieć o swoich przejściach z wyznawcami Mahometa i pobycie wśród nich, podczas którego był przykuty do wiosła galery. Pierwszego dnia przebyli mniej niż połowę dwudziestomilowego odcinka, zmuszeni do powolnej jazdy dla wygody chorych i rannych na sześciu wozach, lecz ich oddział był silny i dobrze uzbrojony, więc nikt nie obawiał się nocnych niebezpieczeństw, gdy rozbijali obóz przy drodze. Hugon i Arlo zdjęli z wozu nosze Saint-Omera i umieścili go przy swoim ognisku, a po posiłku, wzmocnionym łykiem wina z pełnego bukłaka zabranego przez Arlona, Godfryd zaczął mówić. - Chcę cię o coś zapytać - szepnął słabym głosem. - Kiedy za pierwszym razem wróciłeś do Payns po pierwszej kampanii, czy było zupełnie inne? - Inne? - Hugon zastanawiał się przez chwilę, patrząc na siedzącego i obserwującego ich Arlona. - Tak, teraz, gdy o tym myślę, to tak. Dlaczego pytasz? Saint-Omer nieznacznie skinął głową i wymamrotał: - Ponieważ wydawało mi się, że tylko ja odnoszę takie wrażenie. Hugon zastanawiał się przez chwilę. - Tak naprawdę to nie sądzę, żeby zmienił się dom, Goff, wcale nie. To ja... -Ja również. - Saint-Omer kilkakrotnie głęboko odetchnął, po czym znów zaczął mówić, wyraźnie, ale bardzo cicho. - Nie miałem
o czym mówić z żadnym... z żadnym ze starych przyjaciół, którzy nie byli tu z nami. I nie mogłem opowiadać im, jak tutaj było, w Antiochii czy gdzie indziej. Wszyscy chcieli wiedzieć... ale nie mogłem im opowiedzieć. Nie chciałem o tym mówić, bo... bo wiedziałem, że nie są w stanie sobie wyobrazić... jak tu było. No i oni chcieli usłyszeć tylko to, co, jak sądzili, już wiedzą. Księża powiedzieli im wszystko, co powinni wiedzieć o świętej wojnie, i cokolwiek próbowałem wyjaśnić... cokolwiek wydawało się sprzeczne ze słowami księży, szokowało ich i przerażało. Tak naprawdę wcale nie chcieli słuchać tego, co ja... co miałem do powiedzenia. Hugon, słuchając, od czasu do czasu kiwał głową, a teraz wyciągnął rękę i ujął przegub przyjaciela. - Ja też się o tym przekonałem, równie szybko jak ty, lecz do tego czasu już wróciłeś do Pikardii, a ja utknąłem w Payns. - Musiałem tam jechać zaraz po powrocie. Jak wiesz, nie miałem wyboru. Ludwika była chora i musiałem... Zbyt długo zostawiłem ją samą. Umarła osiem lat temu, w ósmym roku. Wiedziałeś o tym? - Nie, mój przyjacielu, ale podejrzewałem, gdyż od tego czasu nie miałem od niej żadnych wieści, a bardzo lubiła pisać listy. Wiedziałem, że tylko śmierć lub ciężka choroba mogą ją powstrzymać od pisania do mnie. Gdzie jest pochowana? Zawiozłeś ją do domu, do Szampanii? Saint-Omer ledwie dostrzegalnie pokręcił głową. - Nie. Spoczywa w ogrodzie naszego domu w Pikardii... Kochała go. Czy słyszałeś... słyszałeś o twoim ojcu? - Nie. Co z nim? Czy też umarł? - Tak. Wkrótce po tym, jak popłynąłeś tu z powrotem. Nie miał... nie miał ochoty żyć bez twojej matki... Matka Hugona umarła, gdy prowadził swe badania w Langwedocji; był wstrząśnięty stanem ojca podczas pogrzebu, podświadomie wyczuwając, że baron nie chce dłużej żyć. - Zatem Wilhelm jest teraz baronem de Payns? -Tak. - A w jaki sposób znów znalazłeś się w Zamorzu? Czujesz się na tyle dobrze, żeby o tym mówić, czy mamy zostawić cię, żebyś odpoczął? -Jestem... zmęczony. Wybacz mi, przyjacielu. Porozmawiamy znowu jutro albo pojutrze.
Zanim Hugon wstał i podszedł, żeby ułożyć go wygodniej, Saint-Omer już zasnął. Arlo przyniósł z wozu dodatkowy koc i otulił nim śpiącego, po czym obaj z Hugonem położyli się spać. Nazajutrz późnym wieczorem dowieźli Saint-Omera do szpitala wraz z innymi inwalidami wojennymi z Jerycha, zatem tej nocy nie mieli czasu porozmawiać, a następnego dnia Hugon do późna pełnił służbę, tak więc Arlo sam odwiedził rycerza i siedział przy nim, od czasu do czasu rozmawiając o nieistotnych sprawach, kiedy Saint-Omer miał ochotę mówić. Następnego wieczoru Hugon przyszedł do niego z Arionem i z wielkim zadowoleniem zastał przyjaciela o wiele silniejszego i wyglądającego znacznie zdrowiej niż podczas poprzedniej rozmowy, trzy dni wcześniej. - Tamtej nocy zamierzałeś powiedzieć mi, jak znów znalazłeś się w Zamorzu - zaczął z uśmiechem Hugon. - Musi to być bardzo nudna opowieść, bo na samą myśl o tym od razu zasnąłeś. Saint-Omer odpowiedział uśmiechem, cieniem dawnego, zaraźliwego i ujmującego. - Dziś wieczór tego nie zrobię, obiecuję.... przynajmniej jeszcze przez jakiś czas. - Co się stało, Goff? Dlaczego wróciłeś? Sądziłem, że to nigdy nie nastąpi. Saint-Omer się skrzywił. - Nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Od chwili gdy wróciłem do Amiens, byłem jak wyjęta z wody ryba. A potem, po śmierci Ludwiki, straciłem chęć do życia... Tak jak twój ojciec po śmierci twojej matki. Nie wiedziałem, jak bardzo kocham moją żonę, dopóki nie zachorowała, a kiedy ją straciłem, zacząłem mieć wyrzuty sumienia z powodu tych wszystkich lat, które spędziłem z dala od niej, bawiąc się w rycerza, zamiast być przy jej boku. Mówię ci, Hugonie, chciałem umrzeć. Myślałem, że nigdy nie otrząsnę się z żalu i poczucia winy... Myślałem nawet o samobójstwie. Jednak nie mogłem tego zrobić. Wbrew wszelkim rachubom odziedziczyłem wszystko, gdyż moi starsi bracia poumierali przede mną. Zostałem głową rodu, byłem odpowiedzialny za całą moją rodzinę i jej dobra. Nigdy tego nie pragnąłem i Bóg wie, że do tego nie dążyłem, jednak tak się stało, choć wbrew mojej woli. Dlatego poszukałem rady i wsparcia u... zaufanego przyjaciela. Saint-Omer ledwie dostrzegalnie się zawahał, lecz Hugon do-
strzegł, jak zerknął na Arlona, i zrozumiał, że przyjaciel mówi o Zakonie Odrodzenia. - Rozumiem... i co się stało? - Otrzymałem dobrą radę i pomoc w rozwiązaniu moich problemów. Żałowałem, że nie zwróciłem się do niego wcześniej, gdyż to rozwiązanie, kiedy już mi je podano, było oczywiste. Gdy tylko upłynął rok żałoby, zapisałem całe moje dziedzictwo, ziemie i dobra mojemu najbliższemu krewnemu, młodszemu kuzynowi z Normandii, z miasta Rouen, pozostawiając sobie jedynie niezbędne fundusze na uzbrojenie i wyekwipowanie siebie oraz niewielkiej świty i oddziału zbrojnych, aby wrócić do Zamorza. Nie miałem się z kim żegnać, więc nic nas nie powstrzymywało. Udaliśmy się z Amiens do Hawru, potem statkiem do Marsylii, żeby stamtąd pożeglować na Cypr i ku Zamorzu. Westchnął głęboko i drwiąco, jakby kpił ze swojej głupoty. - Nawet nie dopłynęliśmy na Cypr. Nasz statek został poważnie uszkodzony w wyniku zderzenia z innym statkiem podczas sztormu w Cieśninie Gibraltarskiej, a niecały dzień później zaatakowany i zatopiony przez korsarzy. Oczywiście nie chcieli nas zatopić. Chcieli zdobyć nasz ładunek, ale statek poszedł na dno. Podejrzewam, że zatonąłby, nawet gdyby nas nie napadli, gdyż był mocno uszkodzony. W każdym razie byłem jednym z trzech ocalałych. - Tylko trzech? - Głos Hugona zdradzał zdziwienie. - Ilu utonęło? Saint-Omer znów ledwie dostrzegalnie potrząsnął głową. - Ze wstydem przyznaję, że nie mam pojęcia, ponieważ nie zwracałem uwagi na takie rzeczy, zbyt zaprzątnięty własnymi kłopotami, żeby patrzeć na to, co dzieje się wokół mnie. A potem, kiedy powinienem wiedzieć, było za późno. Utonęło wielu. Miałem tuzin zbrojnych i pół tuzina służby, kucharzy i tym podobnych, gdyż tym razem nie chciałem głodować w Zamorzu. Koni i mułów było kilkanaście, więc był to duży statek z liczną załogą... może tuzin marynarzy, może więcej. Wszyscy zginęli. Podczas walki zostałem uderzony w tył głowy, zawleczony na pokład ich statku i przykuty do masztu, skąd widziałem wszystko. Moi zbrojni walczyli do końca, aż statek poszedł pod wodę, a wtedy ciężar zbroi pociągnął ich na dno. Zabrali nas do jakiegoś portu w Afryce i od tamtej pory już nigdy nie widziałem pozostałych dwóch więźniów. Po moich szatach piraci poznali, że jestem bogaty,
więc trzymali mnie dla okupu. Jeden z nich znał nasz język, więc powiedziałem mu, jak się skontaktować z moim młodszym kuzynem w Rouen. Minął rok, po czym dowiedziałem się, że mój kuzyn doznał poważnego zaniku pamięci i nie wie, kim jestem ani jak się nazywam, przysięgając, że nigdy mnie nie znał ani o mnie nie słyszał. - Aha... - Hugon w ostatniej chwili powstrzymał się od komentarza, że ten kuzyn najwidoczniej nie był członkiem Zakonu. Zupełnie zapomniał, że Arlo siedzi tu i słucha. Zdołał jednak ukryć zmieszanie. - Powiedz mi, dlaczego jestem zniesmaczony ale nie zdziwiony? Czyżbym stał się cyniczny? Hmm... Co było dalej? - Sprzedali mnie w niewolę jako galernika. Cztery następne lata spędziłem przykuty do wiosła. Cztery lata wiecznego niedostatku pożywienia i nadmiaru pracy. Cztery lata batożenia, cierpień i rozpaczy, bez przyjaciół. Galernicy nie mają przyjaciół, wiesz? To coś, o czym nigdy nie myślisz, dopóki nie zostaniesz przykuty do wiosła. Wszystkie ich działania skupiają się na pozostaniu przy życiu, a przetrwanie zależy wyłącznie od ich wysiłku i siły woli. - Westchnął, spoglądając w dal. - Pewnego dnia zachorowałem i mój stan pogarszał się z każdym dniem. W końcu, gdy byłem zbyt słaby, by wstać i dać się przykuć do wiosła, doszli do wniosku, że już po mnie. Pewnej nocy chwycili mnie za ręce i nogi, po czym wyrzucili za burtę. Zignorował oburzenie obu słuchaczy, wciąż skupiając uwagę na tym, co widział oczami duszy. - Powinienem był umrzeć. Jednak nie umarłem, jak widzicie. Nigdy nie zdołałem zrozumieć, że wyrzucili mnie za burtę ze skutymi rękami, nie zdejmując łańcuchów. Nie powinni tego robić. Widziałem kilka razy, jak ktoś umierał przy wiośle: rozkuwają mu nogi, żeby jego miejsce mógł zająć inny niewolnik, ponieważ ten zardzewiały łańcuch jest wart więcej od trupa, i dopiero wtedy wyrzucają zwłoki za burtę. Nie uczynili tego ze mną, nie wiem dlaczego... Może dlatego, że nie byłem przykuty do ławki, więc nie musieli rozkuwać mi nóg. A może nie obchodziło ich to albo nie zauważyli oków... jakikolwiek był powód, wyrzucili mnie skutego za burtę i wbrew wszelkiej logice, właśnie to uratowało mi życie. Teraz skupił wzrok na słuchających go mężczyznach, wciągając ich w swoją opowieść. - Jak pamiętacie, było ciemno, nie zauważyli więc kłody drzewa,
która unosiła się przy burcie. Widocznie spadłem na nią i uderzenie pozbawiło mnie przytomności, ale jakimś cudem... na co wpadłem dopiero później, kiedy miałem czas pomyśleć... łańcuchy zaczepiły się o sterczący z pnia kikut konara. Pień zapewne obrócił się pod ciężarem mojego ciała. Gdy się ocknąłem leżałem na nim, mając rękę po jednej, a nogi po drugiej jego stronie, ale głowę nad wodą... - I co było potem? - Arlo z zaciekawieniem pochylił się ku niemu. Saint-Omer znów odkaszlnął i poruszył się, jakby przeciągał się pod kocem. - Pamiętam, że poczułem potworny ból. Drugą rękę miałem wykręconą na plecy, tak silnie, że była bliska złamania, i kiedy odzyskałem przytomność, wrzasnąłem z bólu. Zacząłem się szamotać. To był błąd, gdyż kłoda obróciła się w wodzie. O mało nie utonąłem, ale bezwiednie zdołałem przerzucić łańcuch przez pień i ponownie go obrócić, a wtedy zobaczyłem korzenie. Drzewo runęło samo, a nie zostało ścięte. Przesunąłem się wzdłuż pnia, a potem owinąłem łańcuch o korzenie i znów miałem głowę nad wodą. Spędziłem w wodzie cały dzień, czując, jak sól krystalizuje się na mojej skórze. Cierpiałem piekielne katusze, powstrzymując się od picia słonej wody. Przysięgam, że nie ma na tej ziemi gorszej męczarni od pragnienia, lecz znoszenie go, będąc zanurzonym w wodzie, jest po prostu niewyobrażalnym cierpieniem. Wiedziałem, że zrobię to prędzej czy później, lecz zwalczałem tę chęć bardzo, bardzo długo, aż chyba na chwilę postradałem zmysły, gdyż nagle ocknąłem się z głową pod wodą i wpadłem w panikę. Zacząłem machać rękami i nogami, a wtedy usłyszałem okrzyk i poczułem, że chwytają mnie czyjeś dłonie, za ręce, ramiona i włosy, wyciągając mnie z wody. I wtedy, przyjaciele, zacząłem wierzyć w cuda. Uratował mnie kuter rybacki z Malty. Moje drzewo przydryfowało do przylądka, przy którym łowili ryby. Zauważyli mnie dopiero wtedy, kiedy ich statek uderzył o pień. Uratowawszy mnie, karmili i kurowali, aż byłem na tyle silny, by pracować, a wtedy kazali mi pracować, nieustannie, lecz nie ponad siły, przez ponad miesiąc. Zanim wróciliśmy do Marsaxlokk, ich macierzystego portu, dzięki dobremu jedzeniu i pracy w znacznym stopniu odzyskałem zdrowie i siły. Zostałem na Malcie jeszcze przez miesiąc, pracując jako pomocnik brukarza i walcząc z chorobą płuc, po czym wykupiłem miejsce na włoskim statku kupieckim z Ostii, płynącym na Cypr. Stamtąd
odpracowałem przeprawę do Jafy, ale miałem mało pieniędzy na jedzenie i z każdym dniem opadałem z sił. Zanim dotarłem do Jerycha, gdzie ktoś powiedział mi o nowym szpitalu, ledwie mogłem chodzić. Mnisi przyjęli mnie, a kiedy odzyskałem mowę i powiedziałem im, kim jestem, posłali ci wiadomość. De Payns przez chwilę siedział, nic nie mówiąc, w zadumie wydymając usta, po czym z sykiem wciągnął powietrze przez zęby i rzekł jakby do siebie: -Tak, zrobili to... Przysłali mi wiadomość. - Wyprostował się. Wiele przeszedłeś, Goff, ale już po wszystkim. Jesteś bezpieczny wśród przyjaciół... a raczej powinienem powiedzieć między przyjaciółmi, gdyż jesteśmy tu tylko we dwóch, Arlo i ja. Ale teraz naszym jedynym celem jest postawić cię na nogi, odkarmionego i z dawnym błyskiem w oku. Potem wsadzimy cię na konia, żebyś machał mieczem z najlepszymi z nas, do czego masz prawo. Dziś rozmawiałem z przeorem, który powiedział mi, że za dziesięć dni będziesz mógł opuścić szpital. Do tego czasu Arlo znajdzie nam jakąś kwaterę... jakieś porządne mieszkanie, przestronne i jasne, z miejscem, gdzie będziemy mogli ćwiczyć walkę na miecze. A tymczasem musisz popracować nad wydostaniem się stąd, więc dużo śpij i jedz, żeby odzyskać siły. Co najmniej jeden z nas będzie odwiedzał cię codziennie, żebyś nie był zbyt przygnębiony, ale jutro muszę odeskortować grupkę pielgrzymów do Jerycha. Nie będzie mnie cztery dni i zobaczymy się zaraz po moim powrocie. Śpij dobrze, przyjacielu.
d Zanim de Payns znów zobaczył się z Saint-Omerem, minęło pięć dni i poprawa stanu zdrowia Godfryda przeszła jego oczekiwania. Mógł już wstać z łóżka i chodzić, lekko podpierając się laską, a jego głos był dźwięczny i silny. Oczy znów miał jasne i błyszczące, a skórę zdrowo zarumienioną od codziennego kilkugodzinnego pobytu na świeżym powietrzu. Wieczorem, po kolacji, zostali wreszcie sami, siedząc na składanych krzesłach przy jednym z ognisk. Nie widzieli w pobliżu nikogo, kto mógłby ich usłyszeć. Saint-Omer masował prawą dłoń kciukiem lewej ręki, poruszając palcami i przyglądając się im.
- Sztywnieją - rzekł. - Starzeję się. - Jak my wszyscy, Goff. Nikt nie staje się młodszy. - Arlo mówił mi, że zaraz po powrocie tutaj wróciłeś do swoich samotniczych zwyczajów i teraz jesteś znany jako rycerz, który nigdy nic nie mówi. Dlaczego? Hugon był zaskoczony rym bezpośrednim i obcesowym pytaniem, ale tylko wzruszył ramionami. - Już o tym rozmawialiśmy, Goff. -Tak, ale wiele lat temu. Wtedy byłeś rozgniewany... zgoda, nie bez powodu... grzechami popełnionymi w Jerozolimie. Nie ma żadnego ale, Goff. Mimo upływu lat nic się nie zmieniło. Ci ludzie, rycerze Boga, którzy są tu teraz, są tacy sami jak ci, którzy byli tu przedtem. Noszą inne nazwiska i wielu z nich jest młodszych, lecz mając okazję, zachowaliby się tak samo jak tamci i mordowaliby kobiety i dzieci, krzycząc „Bóg tak chce!" - Wątpię, Hugonie. - Wątpisz w to? - rzekł gniewnie de Payns, głosem ledwie głośniejszym od szeptu, krzywiąc się. - Rozejrzyj się, Goff, i posłuchaj, jak ci ludzie mówią, co są gotowi zrobić w imię boże. To przez nich, przez to, kim są i co zrobili, słowo „chrześcijanin" budzi we mnie wstręt. Rozglądałem się, od kiedy tu wróciliśmy, Arlo i ja, lecz niewiele znalazłem chrześcijańskich cech wśród naszych sojuszników, a nawet w naszych szeregach. Nie ma miłości, przebaczenia w chrześcijańskich wojskach, które tu przybyły. A wierz mi, przyjacielu, szukałem wszędzie przez długie miesiące, u przywódców, baronów, hrabiów, rycerzy i zbrojnych. Nie znalazłem niczego prócz chciwości i zachłanności, nieumiarkowania i żądzy. Widziałem, jak wszędzie ludzie głośno wielbią Wszechmogącego i mamroczą modły o pokorze i wdzięczności, przez cały czas zgarniając i łapiąc wszystko, co można ukraść, i walcząc ze sobą o władzę i pozycję w tym nowym świecie, który tworzą. Przybyliśmy tu na początku, wiele lat temu, aby wyzwolić Święte Miasto, a członkowie Zakonu Odrodzenia w poszukiwaniu boskiej prawdy, jak nakazuje nam tradycja naszego bractwa. Zamiast tego utworzyliśmy sobie królestwa. Królestwo Jerozolimskie, księstwo Antiochii, hrabstwo Edessy! Stworzyliśmy sobie imperium w najświętszych miejscach na ziemi i niewiele jest w nich naszego Boga czy Jezusa Chrystusa. De Payns zamilkł, widząc, że przyjaciel uważnie mu się przygląda.
- Powiedz mi, jeśli łaska, dlaczego to cię dziwi - zapytał chory. - Nie rozumiem. Dlaczego co mnie dziwi? Saint-Omer nie przejął się jego niezrozumieniem. - To, że nasi bracia chrześcijanie są tacy, jacy są. Chyba wiesz, że to nie powinno cię dziwić, Hugonie. Przez całe lata studiowałeś tajemnice naszego Zakonu. Przestałeś wierzyć w prawdę, którą poznałeś? - Nie, nie przestałem - z urazą odparł Hugon. - Ale rytuały, które studiowałem, były bardzo skomplikowane i zawarte w nich prawdy nie mają wiele wspólnego ze światem, w którym żyjemy. Pojąłem to, nie mając żadnych wieści z domu, od naszego Zakonu, od kiedy tu wróciłem. Oczekiwaliśmy... ja oczekiwałem... poleceń, instrukcji, co i jak robić. Nie otrzymałem żadnych. - To dziwne, ale ja byłem wprost przeciwnego zdania przez tych pięć lat i wcześniej. - Saint-Omer lekko pokręcił głową i uśmiechnął się do przyjaciela. - Kiedy byłem przykuty do wiosła, wydawało mi się, że to, czego nauczył nas Zakon, kiedy byliśmy młodzi, to, jak powinniśmy żyć i czego oczekiwać od naszych braci w Chrystusie, było naukami najbardziej zbliżonymi do prawdy, do rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć. A chociaż wiele z tego, czego nauczyliśmy się we własnym kraju, opierało się na tradycji naszego Zakonu, jeszcze więcej było oparte na założeniu... na tym, czego możemy oczekiwać, jeśli będzie tak a tak. Teraz cały nasz świat się zmienił, Hugonie, i stało się to, przed czym nas ostrzegano. Saint-Omer zamilkł na chwilę, spokojnie mierząc przyjaciela zapadniętymi oczami. - Ile czasu minęło, od kiedy ostatni raz spotkałeś któregoś z naszych braci? De Payns wzruszył ramionami. - Zbyt dużo, co najmniej pięć lat... Ale wątpię, by próbowali mnie szukać, bo się wcale nie ukrywałem. - Zastanowił się, po czym dodał: - Minęło jednak wiele czasu, od kiedy rozmawiałem z innym bratem. Zaraz po powrocie tutaj czasem spotykałem innych członków Zakonu i mówiliśmy o tym, żeby się zebrać choćby po to, żeby przypomnieć sobie nasze obrzędy, nawet jeśli było nas za mało, żeby odprawić ceremonię. Takie bractwo jak nasze, polegające na swej pamięci, w której przechowujemy słowa i zdania, musi stale je powtarzać... przynajmniej ich treść. Większość z nas przez te lata zdołała utrzymać
kontakt przynajmniej z jednym z braci, żeby przypominać sobie zasady wiary. Przez jakiś czas towarzyszył mi rycerz Filip de Mansur. Walczyliśmy razem, aż został zabity w potyczce na drodze do Jafy, niemal rok po moim powrocie tutaj. Od tej pory nie zrobiłem nic. I wkrótce zacząłem tracić złudzenia... Jednak trzeba rozważyć jeszcze coś. Umiem czytać i pisać... jestem tu jednym z niewielu, którzy to potrafią... tak więc nauka i powtarzanie słów przychodzą mi łatwiej niż innym. I tak jak ci mówiłem, z początku próbowaliśmy się zbierać co jakiś czas. Równie dobrze jak ja wiesz, jak to jest z prywatnymi sprawami, kiedy masz obowiązki i służbę podczas wojny. Wszyscy się znaliśmy, zanim papież wezwał do wojny. Jednak potem przybyliśmy do Zamorza z naszymi panami lennymi, co uniemożliwiało nam bliższe kontakty. A ponadto ludzie umierali, tak więc z początkowych kilku tuzinów wkrótce pozostał tylko jeden i wciąż przychodziły raporty, że ten czy ów padł w bitwie lub umarł z powodu jednej z plag lub chorób, jakie tu szaleją. Saint-Omer uważnie mu się przyglądał, gdy de Payns siedział ze spuszczoną głową, masując nasadę nosa kciukiem i wskazującym palcem. Po chwili Hugon znów się wyprostował i dokończył opowieść. - Potem, przez pewien czas, pojawiały się nowe twarze, ochoczy młodzi ludzie żądni sławy, o błyszczących oczach i obłażących ze skóry, opalonych twarzach, którzy przybywali z Francji i ściskali dłonie każdemu, dopóki nie uzyskali właściwej odpowiedzi. Ci zawsze chcieli się spotykać ze starszymi braćmi i przekazywać wieści z domu. Raz prawie nam się udało zebrać w dziewięciu, lecz w wyznaczonym dniu jakaś karawana została zaatakowana trzy mile od naszego miejsca spotkania i przez całą noc przetrząsaliśmy pustynię i odbijaliśmy zakładników. - Na to wspomnienie Hugon zmrużył oczy. - W tamtych czasach bracia zawsze przychodzili do mnie, ilekroć znaleźli się blisko mojego obozu, lub, jeśli usłyszałem, że któryś z nich przebywa w pobliżu, posyłałem Arlona, żeby go odszukał i umówił na sekretne spotkanie. Mogłem tak robić jedynie z tymi braćmi, których znałem osobiście. Inni przybywający tutaj nie umieli do mnie dotrzeć, a ja nie miałem pojęcia, kim są. W ten sposób powoli pogrążyłem się w milczeniu, nawet wobec moich braci i samego Zakonu. Wiem, że to naganne. Może nawet niewybaczalne, ale nie mogę podać innego wytłumaczenia poza egoizmem.
Saint-Omer zerkał na Hugona spod zmarszczonych brwi. - Tak, choć niektórzy mogą to uznać za upór. - Te karcące słowa były jednak wypowiedziane łagodnym tonem. De Payns skinął głową. - Owszem. To prawda. A co z tobą? Kiedy ostatnio miałeś do czynienia z Zakonem? Saint-Omer zerknął przez ramię, upewniając się, że wciąż są sami przy płonącym ognisku. - Pięć lat temu i chodziło o ciebie, przyjacielu. Wiozłem dla ciebie instrukcje z Amiens, kiedy wpadłem w ręce Turków. - Dla mnie, z Amiens? Nie znam tam nikogo. - Znałeś mnie. - Poza tobą. Kto jeszcze mógł do mnie stamtąd pisać? - Zakon. List był od samego seneszala, Jeana Toussainta z Amiens, drugiego w hierarchii po wielkim mistrzu. - Toussaint pisał do mnie? Dlaczego? Czego mógł ode mnie chcieć? - Najwyraźniej wielu rzeczy, sądząc po grubości listu. Niestety straciłem go, kiedy nasz statek zatonął. - Straciłeś go... - De Payns siedział, mrugając, a potem kiwnął głową. - No tak, oczywiście. Straciłeś wszystko oprócz życia, dzięki Bogu. I nie domyślasz się, co było w tym liście? - Nie. Jakże mógłbym? Tak jak ty, umiem czytać i pisać, lecz ten list nie był do mnie. Zakon zaproponował, żebym dołączył do ciebie, jako twój przyjaciel, i przy okazji dostarczył ci ten list. Nie zastanawiałem się nad tym, tak samo jak wtedy, kiedy mam ochotę się podrapać. Wiedziałem, że przeczytasz go, gdy się spotkamy, i jeśli zechcesz powiedzieć mi, co w nim było, będzie to oznaczało, że starszyzna chciała, żebym o tym wiedział. Ale zastanawiając się nad jego zawartością przed doręczeniem, podczas długich nocy samotnej podróży mógłbym odczuć pokusę, żeby go otworzyć, łamiąc śluby. No cóż, ponieważ minęło kilka lat, zakładam, że nasi bracia w domu dowiedzieli się, iż nie przybyłem do Zamorza, i albo zrezygnowali ze swych planów względem ciebie, albo zlecili je innej osobie. Czy w tym czasie nie miałeś od nich żadnych wieści? -Ani słowa, w mowie czy piśmie. To naprawdę dziwne, ponieważ opuściłeś Amiens ponad rok przed wyjazdem hrabiego Hugona
z Szampanii. Przybył tu dwa, prawie trzy lata temu i pozostał niemal rok. Przez większość tego czasu pełniłem służbę w Edessie, ale widziałem się z nim kilkakrotnie, choć krótko. Nic mi nie wspominał o tym, że wysłano do mnie jakiś list. Nic nie wiedział także o twoich przejściach. Nigdy nie wymienił twojego imienia, a przecież rozmawialibyśmy o twoim zniknięciu jako członka Zakonu, gdyby hrabia coś o nim wiedział... - Hugon zmarszczył brwi. -To bardzo dziwne, gdyż hrabia zasiada w Najwyższej Radzie, więc chyba powinien wiedzieć o wszystkim, co mnie dotyczy. Saint-Omer machnął ręką. - Wcale nie, Hugonie. Rada mogła nie widzieć potrzeby informowania kogokolwiek innego o tym, czego żądała od ciebie rok wcześniej. W każdym razie nie mamy pojęcia, jakie wydano ci polecenia. Może jednak byłoby dobrze, gdybyś teraz ich zawiadomił, że znów jesteś osiągalny. - Zrobię to, możesz być tego pewny. Lucien de Troyes jutro wraca do Szampanii, a tam zda sprawę bezpośrednio hrabiemu Hugonowi, jako jego przedstawiciel. Zaraz go poszukam i powiem mu, co od ciebie usłyszałem, więc zaniesie wiadomość o nas obu. - Jest jednym z nas? - Oczywiście, inaczej nie powierzyłbym mu żadnych wieści. Jest ode mnie dwa lata dłużej w Zakonie, ale pochodzi z regionu Argonne, więc mogłeś nigdy go nie spotkać. - Doskonale... Zatem jest członkiem Zakonu. - Saint-Omer podniósł się i przez chwilę stał chwiejnie, machnięciem ręki zbywszy próbę pomocy Hugona. - Nic mi nie jest. Jestem tylko zmęczony i robi się zimno. Teraz idź i znajdź tego Luciena de Troyes, i opowiedz mu wszystko, żeby mógł przekazać, że nie masz pojęcia, jakie zadanie ci przydzielono. Sam znajdę swoją pryczę. Spij dobrze, a jutro znów porozmawiamy. Hugon życzył przyjacielowi dobrej nocy i za jego radą poszedł szukać Luciena de Troyes. Rycerz kończył przygotowania do wyjazdu. Wspaniałe rzymskie pokoje, które hrabia i jego przedstawiciele zajmowali przez ostatnie trzy lata, teraz stały puste, meble wyczyszczone i zapakowane. Kroki Hugona odbijały się głośnym echem, gdy szedł po mozaikowych posadzkach. Znalazł Luciena w małej sypialni przy frontowych drzwiach kwatery. Rycerz wysłuchał go uważnie, po czym
obiecał niezwłocznie złożyć relacje hrabiemu Hugonowi i poprosić go, żeby przekazał ją starszyźnie Najwyższej Rady. Następnego ranka Hugon patrzył, jak Lucien rusza do domu w towarzystwie niewielkiej, lecz dobrze uzbrojonej świty, która skierowała się ku wybrzeżu, gdzie czekał statek mający przewieźć ich na Cypr, a stamtąd kolejne etapy podróży miały zaprowadzić ich do chrześcijańskiej ojczyzny. Wiedział, że teraz, kiedy przełamał milczenie, otrzyma nowe wieści od Zakonu. Na razie był gotów zadowolić się czekaniem i pomagać przyjacielowi w powrocie do zdrowia i sił. Patrzył, aż rycerz z Troyes i jego oddział znikli mu z oczu, po czym odwrócił się i skinął na Arlona, każąc mu przynieść do naostrzenia miecze i inną broń.
d
d 4 - Jakaś damulka na rynku pyta o ciebie. De Payns oparł czyszczoną broń o kolano i spojrzał na Arlona spod chusty, która osłaniała jego głowę przed prażącym słońcem. - Znamy go? - Nie. Skąd mielibyśmy znać? To damulka, jak mówiłem. - Powiedziałeś mu, gdzie może mnie znaleźć? - Masz mnie za głupca? Jeśli ma cię znaleźć, zrobi to sam. Wiem, jak zasłużyć na twoje podziękowania. To cholernie ciężka praca. I nigdy nie wolno nikomu mówić, gdzie cię można znaleźć. A cała moja nagroda to twoje cięte uwagi... W tym momencie de Payns zauważył, że od tylnej bramy karawanseraju ktoś się zbliża. Za nieznajomym szedł sługa wiodący osiołka z przytroczoną do grzbietu drewnianą skrzynią. Hugon przyjrzał się przybyłemu - damulce, jak nazwał go Arlo. Był wysoki i różowiutki, jak wszyscy od niedawna przebywający w Zamorzu, którzy nie zdążyli przywyknąć do palącego słońca i piekących podmuchów gorącego wiatru, ciskającego piaskiem trącym skórę jak tarka. Łatwo było ich rozpoznać po nowych szatach, nieodpowiednich w tym klimacie, o zbyt żywych i jaskrawych kolorach, kolczugach i zbrojach wciąż lekko zardzewiałych od wilgoci chrześcijańskich krain i niedawnej przeprawy przez morze. Mijały miesiące w pustynnym powietrzu, zanim taka kolczuga przybrała matową od piasku barwę, świadczącą o tym, że jej właściciel długo już tu przebywa. Damulki były dziewicami pośród wilków, niewinnymi wśród satyrów, bladymi i niedoświadczonymi neofitami, jeszcze nie wypróbowanymi w boju z najdzikszymi wojownikami na świecie. W Zamorzu żartowano, że ich bladość jest skutkiem przestrachu na myśl o atakującym janczarze w pełnym uzbrojeniu.
Ten roztaczał charakterystyczną aurę świeżości. Jego ubiór wciąż miał czyste barwy, a jasne i entuzjastyczne spojrzenie zdradzało, że jeszcze nie widział wroga. Podszedł prosto do ogniska Hugona i zwrócił się bezpośrednio do niego. - Szukam pana Hugona de Payns i powiedziano mi, że znajdę go tutaj. Wiesz, gdzie on może być? - Znalazłeś go. Hugon, siedzący na kamieniu przy ognisku, odłożył miecz o długiej klindze, rękojeścią do siebie, po czym wstał, widząc zdumienie na twarzy przybyłego i znając jego przyczynę - miał bowiem na sobie strój, jakiego nie nosili chrześcijańscy rycerze. Nosił długą i powiewną szatę pustynnych nomadów i gdy wstał, odrzucił na plecy kaptur burnusa. - Jestem Hugon de Payns. A kim ty jesteś? Mężczyzna zrobił trzy kroki naprzód i przyklęknął na jedno kolano przy ognisku, wyciągając rękę i chwytając dłoń Hugona, zanim zaskoczony rycerz zdążył ją cofnąć. -Wybacz mi, panie, obcesowy ton, ale szukałem cię, od kiedy zszedłem na ląd w Jafie ponad miesiąc temu. - Spojrzał na Hugona, wciąż zbyt zaskoczonego, żeby zabrać dłoń. - Nazywam się Gaspard de Fermond. Trudno cię znaleźć, mój panie. - Nie jestem twoim panem. Jestem zwyczajnym rycerzem na służbie hrabiego Hugona z Szampanii i powinieneś znaleźć mnie bez trudu. Nie ukrywam się, mieszkam z innymi rycerzami. Przybysz zaczerwienił się, ale skinął głową na te słowa, wciąż nie puszczając dłoni, którą de Payns usiłował wyrwać. - Wiem o tym, mój panie, lecz kiedy przybyłem tu pierwszy raz, pytając o ciebie, ktoś posłał mnie do Jerycha, przysięgając, że jesteś tam. - Mówiłem ci, nie jestem twoim panem. - De Payns przechylił głowę na bok, spoglądając na niego zmrużonymi oczami. - A teraz powiedz mi, dlaczego mnie szukałeś? Kto cię do mnie posłał? -Wybacz mi, mój panie, ale naprawdę jesteś moim panem. Twój ojciec osobiście pasował mnie na rycerza i obdarował ziemią w swej baronii, tak więc jestem twoim lennikiem. Co do tego zaś, kto mnie przysłał, sądzę, że się domyślisz, jeśli tylko przypomnisz sobie, kto wie, że tutaj jesteś.
Mówiąc te słowa, damulka poruszył palcami, zaciskając je na knykciach Hugona i przesuwając w charakterystyczny sposób. De Payns nie okazał zaskoczenia. Z obojętną twarzą odpowiedział takim samym gestem i w końcu zabrał dłoń, po czym wskazał mu pobliski kamień. - Usiądź, Fermondzie - powiedział - i przyjmij dobrą radę. Nigdy nie rezygnuj ze sposobności skorzystania z odpowiedniego do siedzenia głazu, wybierając miejsce na obóz. W tej krainie jest ich naprawdę mało, a frankońscy rycerze niechętnie siadają na ziemi. Kamienie odpowiedniej wielkości do siedzenia są tu bardzo cenione. Jeśli pobędziesz tu trochę czasu, przekonasz się, jak prawdziwe to słowa. A teraz usiądź i powiedz, co dla mnie masz. - Hugon wskazał kciukiem. - To jest Arlo, także z Payns. Jest przy mnie, od kiedy byliśmy dziećmi, jako mój przyjaciel i prawa ręka. Kiedy wymienili powitania, Hugon dodał: - Kiedy ostatnio jadłeś i piłeś? Mamy bukłak wina, kwaśnego, ale można je bezpiecznie pić, trochę wczorajszego chleba i koziego sera. Arlo, zechcesz przynieść? - Popatrzył, jak wierny druh odchodzi, po czym znów odwrócił się do de Fermonda. - Arlo jest godny zaufania, ale nie należy do Zakonu. Co dla mnie masz? - Po pierwsze, dowód, że jestem tym, za kogo się podaję. Brałem udział w twoim wyniesieniu. Hugon był zdumiony, lecz przez lata uczył się nie okazywać po sobie, co naprawdę myśli, siedział więc nieruchomo, gorączkowo rozmyślając. Absolutnie nie pamiętał tego człowieka. Ani jego twarz, ani imię nie wydawały mu się znajome i nie wywoływały żadnych skojarzeń. Ponadto mógłby przysiąc, że de Fermond musi być co najmniej trzy lata młodszy od niego, a przecież jeśli ten człowiek uczestniczył w jego wyniesieniu w Payns, to musiał być przynajmniej rok starszy. Jednak w ciągu kilku minut de Fermond dowiódł, że mówi prawdę, gdyż nie tylko dobrze pamiętał to wydarzenie, ale wiedział, kto brał w nim udział i co mówiono po ceremonii, a nawet pamiętał zabawną historyjkę, którą opowiedział dziadek Hugona. Dotyczyła nocy, podczas której jego syn, baron Hugon, dostąpił tego zaszczytu. De Payns wysłuchał tego z upodobaniem, a kiedy gość skończył, skinął głową. - Najwidoczniej jesteś tym, za kogo się podajesz, więc jeśli łaska, powiedz mi to, co masz powiedzieć. De Fermond odkaszlnął i się rozejrzał.
- Może jest tu w pobliżu jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy pospacerować i pomyśleć, a może porozmawiać, tak by nikt nas nie podsłuchał? Hugon spojrzał na niego ze zdziwieniem. - W karawanseraju? Oczywiście, że jest, jeśli chcesz, żeby poderżnięto ci gardło. W żadnym znanym mi zajeździe w Zamorzu nie ma takiego bezpiecznego miejsca oprócz tego jednego. - I dorzucił z szerokim uśmiechem: - Masz szczęście, gdyż ten zajazd jest jedyny. Jego właściciel jest porządnym człowiekiem i ma ośmiu rosłych, silnych synów, i właśnie dlatego zatrzymuję się tu zawsze, gdy przyjeżdżam z Jerozolimy. W pobliżu jest strumyk, który płynie z oazy kawałek w głąb pustyni, zanim wsiąknie w piaski. Możemy pójść wzdłuż niego. Ale najpierw zjemy. Po posiłku wyszli z karawanseraju i znaleźli strumień, a teraz szli ścieżką wzdłuż niego, przez wysokie trawy porastające jego brzegi. Gdy de Fermond się upewnił, że są sami, prosto z mostu zapytał Hugona: - Czy słyszałeś o śmierci Godfryda Saint-Omer? - Godfryd nie żyje? - Tak, mój panie. Został schwytany i zabity przez piratów pięć lat temu, kiedy płynął tu z Francji. Bardzo przykro byłoby mu to słyszeć, ponieważ był w dobrym zdrowiu dziesięć dni temu, kiedy ostatnio z nim rozmawiałem. De Payns uśmiechnął się, widząc osłupienie i rozdziawione usta tamtego. - Godfryd został schwytany, mój przyjacielu, pojmany na morzu i sprzedany w niewolę, ale nie zabity. Sześć miesięcy temu posłałem do Francji wieść o jego odnalezieniu, ale widocznie minąłeś się z nią. Spędził cztery lata jako galernik, a potem, niespełna rok temu, niemal cudem zdołał uciec, Bogu niech będą dzięki. Dotarł do Jerycha i wysłał do mnie wiadomość, a ja sprowadziłem go do Jerozolimy, gdzie teraz wrócił już do zdrowia. Mówił mi, że kiedy został schwytany, wiózł dla mnie list od Rady. Ten list poszedł na dno razem ze statkiem, na którym płynął. De Fermond ponuro pokiwał głową. - Istotnie, należy dziękować Bogu, że przeżył. Nie mieliśmy od niego wieści, od kiedy opuścił Francję, i nie oczekiwaliśmy ich, lecz
- Rada zaczęła się niepokoić, prawie siedem lat nie mając żadnych wiadomości od ciebie. Potem dowiedzieliśmy się, że statek pana Godfryda został zatopiony przez piratów, wraz z całą załogą. Wkrótce potem zostałem posłany jako jeden z czterech, żeby cię odnaleźć... Miałeś jakieś wieści od innych? - Nie, ty dotarłeś do mnie pierwszy i wyznam, że jestem bardzo ciekaw, co to wszystko ma znaczyć. To bardzo proste, mój panie. Zostałem wysłany przez seneszala i Najwyższą Radę Zakonu, by przypomnieć ci o twych obowiązkach wobec twoich braci we Francji. Moich obowiązkach, rozumiem... teraz powiedz mi, jeśli łaska, kto jest obecnie seneszalem Zakonu i jakie są te obowiązki, o których tak śmiało mówisz? De Fermond się zawahał, nie wiedząc, czy rycerz z niego kpi. - Obecnie seneszalem jest hrabia... hrabia Hugon. Został nim po powrocie do Francji w zeszłym roku, tuż po śmierci Jeana Toussainta z Amiens. Nie wiedziałeś o tym? - Tak samo jak ty nie wiedziałeś o powrocie Godfryda Saint-Omer. Skąd mogłem wiedzieć, człowieku? Nasz Zakon to wąski krąg, Fermondzie, pilnie strzegący swoich tajemnic. A to oznacza, że takie wieści podróżują wolno i powoli się rozchodzą. Hrabia Hugon będzie doskonałym seneszalem. Ma odpowiedni temperament i jego rządy będą z korzyścią dla wszystkich, z samym Zakonem włącznie. A skoro o tym mowa, powiedz mi coś więcej o tych obowiązkach, o których wspomniałeś. Jakie one są i w jakiej mierze mnie dotyczą? Tamten znów rozdziawił usta. - Twoje obowiązki - powtórzył, bezradnie machając ręką. - Wobec Zakonu... jego historii i wszystkich nauk. De Payns przystanął i udał, że poprawia powiewną szatę, sprawdzając, czy w pobliżu nie ma nikogo. - Wydajesz dźwięki, de Fermond, ale bez sensu. Jak mogę być odpowiedzialny za Zakon i wszystkie jego nauki? - Nie za, mój panie... odpowiedzialny względem... tak jak my wszyscy. - Przełknął ślinę i znacznie poważniejszym tonem przekazał zapamiętaną wiadomość. - Przez czterysta lat... i słowa te wypowiedział hrabia, abym przekazał je tobie... wszystko, co robił nasz Zakon, zmierzało do wytworzenia sytuacji, jaka obecnie zaistniała
w Zamorzu, w samej Jerozolimie i w całym królestwie. Seneszal dostrzegł świadczące o tym dowody, kiedy sam był tu wcześniej jako doradca, lecz wówczas przysłano go tu jedynie, aby obserwował wydarzenia i sporządzał notatki. Miał rozkaz wrócić do domu i zdać sprawę ze wszystkiego, co widział i słyszał, swoim towarzyszom z Rady. Jednak zostawił cię tu celowo, na miejscu, chociaż nie mógł ci nic powiedzieć o celu swej krótkiej wizyty, gdyż był tu zaledwie kilka miesięcy, czyż nie? - Tak, niecały rok. - No cóż, przysyła ci dar. Może zauważyłeś, że przybyłem w towarzystwie człowieka prowadzącego muła. - Tak, widziałem. - Ten kufer jest dla ciebie, osobiście przysłany przez seneszala. Jest zamknięty i zapieczętowany, a ty przed jego otwarciem masz jak najstaranniej sprawdzić, czy nie był rozbijany lub otwierany. - Co w nim jest, regalia? De Fermond był zaskoczony. - Tak. Skąd wiesz? De Payns się uśmiechnął. - Nie ma w tym żadnej magii. Kiedy ostatnio widziałem się z hrabią, rozmawialiśmy o tym. Hrabia miał całe wyposażenie, ale utracił je przed laty, gdy napadnięto na karawanę przewożącą je z Jafy do Jerozolimy. I oczywiście nie mieliśmy czym tego zastąpić, nie wysyłając kogoś do Francji po nowy komplet. De Fermond skłonił głowę. - No cóż, panie, gdy ty oraz inni nasi bracia w Zamorzu odzyskaliście insygnia i regalia Zakonu, moim obowiązkiem jest przekazać ci, co następuje: seneszal nakazuje ci, Hugonie de Payns, przypomnieć sobie tajemnice, jakie poznałeś, przygotowując się do wstąpienia do Zakonu, i rozejrzeć się wokół, pełniąc swe obowiązki w Ziemi Świętej, aby znaleźć drogi i sposoby ich najlepszego spożytkowania. Hugon przystanął. Przycisnął lewą rękę do piersi i oparł łokieć drugiej o grzbiet dłoni, przesuwając kciukiem po zębach. - Ich najlepszego spożytkowania - powtórzył po chwili, jakby do siebie. - Jak już wcześniej rzekłem, dźwięki bez sensu. Czy wiesz, Fermondzie, co oznacza to, co właśnie powiedziałeś? Ja naprawdę nie wiem.
Fermond odpowiedział pytaniem na pytanie. - Czy słyszałeś o hrabim Fulku Andegaweńskim? - Czy jakiś Frank nie słyszał? W Andegawenii roi się od hrabiów Fulków. Poznałem zarówno Fulka Czwartego, jak i Fulka Piątego, ojca i syna. O którym z nich mówisz? - O synu, mój panie. Ojciec nie żyje, więc obecnie rządzi hrabia Fulko Piąty. Jest starszym naszego Zakonu. - Oczywiście, tak jak jego przodkowie. - No cóż, kazano mi powiedzieć ci, że hrabia Fulko przybędzie do Zamorza w nadchodzącym roku, jeśli wszystko dobrze pójdzie, aby objąć tu przywództwo nad poczynaniami Zakonu oraz kontrolować i koordynować wysiłki w najważniejszej dziedzinie. - Kto kazał ci to powiedzieć? - Rada. - Rozumiem... A hrabia ma kontrolować i koordynować moje wysiłki w jakiej to najważniejszej dziedzinie? Fermond chrząknął i odkaszlnął, po czym znów ruszył ścieżką, ściszając głos na widok kobiety z zasłoniętą twarzą, z gracją niosącej na głowie dzban o długiej szyi. - Nie twoje osobiste wysiłki, mój panie, lecz wysiłki braci w Ziemi Świętej. Ty masz zebrać i zorganizować wszystkich braci, jakich zdołasz odnaleźć w Zamorzu, ponownie zaprowadzić zwyczaje i rytuały Zakonu oraz znaleźć jakiś sposób na przeszukanie ruin świątyni króla Salomona i odzyskanie skarbów i zapisów, które wedle naszej tradycji leżą tam zakopane. Hugon w milczeniu przeszedł kilka kroków ze spuszczoną głową, a potem zaczął się śmiać, z początku prychając z niedowierzaniem, a potem zaśmiewając się z odchyloną do tyłu głową, grzmiącym śmiechem, który spłoszył siedzące na najbliższych palmach daktylowych ptaki. Fermond patrzył na niego z ukosa, ale szedł dalej i nic nie mówił, aż rycerz przestał się śmiać. Kiedy jednak nabrał tchu, żeby coś powiedzieć, Hugon uciszył go, szybko podnosząc dłoń. - Zaczekaj. Przez chwilę nic nie mów, jeśli łaska. Daj mi czas przemyśleć to, co muszę ci teraz powiedzieć. Ty miałeś całe miesiące, aby zastanowić się nad tym, co mi powiesz, i zrobiłeś to. Ja miałem zaledwie kilka minut na przetrawienie tego i muszę to rozważyć. Szedł powoli i zdecydowanie, wciąż ze spuszczoną głową, obserwu-
jąc wzbijające się spod jego sandałów obłoczki kurzu. Raptem znów prychnął i położywszy ciężką dłoń na ramieniu towarzysza, zatrzymał go i obrócił tak, że spojrzeli sobie w oczy. - Na twój honor, Fermondzie, powiedz mi, czy te instrukcje pochodzą od hrabiego Hugona, czy też otrzymałeś je od Najwyższej Rady? De Fermond wyglądał na zdziwionego, ale po chwili wzruszył ramionami, jakby chciał spytać, czy to jakaś różnica. De Payns czekał. - Od Rady. Przygotowywali się jeszcze przed śmiercią mistrza Toussainta. Hrabia Hugon tylko przekazał mi je, spełniając jeden ze swych pierwszych obowiązków seneszala. Ale to on przysłał insygnia. -No cóż, tak myślałem. Teraz posłuchaj. Chciałbym być praktyczny, Fermondzie, i mówić jedynie o konkretach związanych z tym, co sugerujesz, ale nie mogę. Nigdy nie słyszałem niczego równie głupiego jak to, co mi powiedziałeś. Mam... jak to ująłeś?... znaleźć jakiś sposób na przeszukanie ruin świątyni króla Salomona? Czy nie tak powiedziałeś? Gaspard de Fermond bezradnie skinął głową. Było oczywiste, że de Payns uważa go za durnia. - No dobrze - powiedział z emfazą Hugon. - Pozornie nie byłoby to trudne i wystarczyłoby zebrać na jakiś czas wszystkich braci w jednym miejscu. Widzisz, Fermond, my wszyscy mamy różnych panów... o czym dobrze wiesz... pochodzących z różnych części królestwa i księstw, a tu rozproszonych w całej Ziemi Świętej. Wszyscy oni mają zróżnicowane wymagania wobec swoich ludzi, wyznaczając im różne obowiązki i zadania, a ponieważ niewielu z nich należy do Zakonu, twoje polecenie będzie bardzo trudno wykonać. Proponujesz, żeby zebrać wszystkich braci i zatrzymać ich w Jerozolimie, być może przez długie miesiące, nie udzielając nikomu żadnych wyjaśnień. A takich wyjaśnień powszechnie będą się domagać: kim jesteśmy i dlaczego zebraliśmy się tak licznie, w taki sposób i na tak długi czas, gdyż Jerozolima nie przypomina żadnego z chrześcijańskich miast. Ludzie, którzy wydali ci te polecenia, nie mają pojęcia, jaka naprawdę jest Jerozolima. To miasto, które właśnie się odradza. Złupiliśmy je podczas pierwszej kampanii i może ci się wydawać, że wiesz, co to oznacza, ale zapewniam cię, że nie masz pojęcia. Zniszczyliśmy to miasto i jego mieszkańców, brodząc po kolana we krwi w dniu, kiedy padło.
- Zabiliśmy wszystkich, którzy tu mieszkali... a raczej wszystkich, których zdołaliśmy dopaść, gdyż nieliczni, bardzo nieliczni zdołali uciec. Potem przez dziesięć lat miasto było opuszczone, cuchnące jak rzeźnia. Mieszkała tu tylko garstka ludzi, aż kilka lat temu król Baldwin zrozumiał, że ta stolica jego królestwa nie jest w stanie zamknąć swoich bram przed bandą maruderów. Od tego czasu sporo się zmieniło. Miasto znów zaczyna się zaludniać, a nie było łatwo do tego doprowadzić. Jest odizolowane, nie ma w pobliżu żadnego innego ufortyfikowanego bastionu ani portu, nie licząc oddalonej o trzydzieści mil Jafy. Baldwin zaczął od sprowadzenia syryjskich chrześcijan z terytoriów za Jordanem, dając im ziemie i domy dla ich rodzin, i jakoś znalazł ludzi do odbudowy północnych murów miasta. Ale musiał ich wyżywić, a Jerozolima nigdy nie miała wiele ziem uprawnych. Dlatego zniósł cło na wszelką żywność sprowadzaną do miasta i jednocześnie obłożył wysokim podatkiem wywożoną. Innymi słowy, umożliwił ponowne zasiedlenie tego miasta. To jednak nie zmieniało podstawowego faktu, że Jerozolima jest mała i biedna. Istnieje tylko dlatego, że jest ośrodkiem religijnym, ściągającym pielgrzymów z całego świata. Tak więc w żaden sposób nie można tu ukryć tego rodzaju działań, jakich domaga się Rada. Jednak na razie pomińmy to i zastanówmy się nad czymś innym. Gdybyśmy nawet jakimś cudem zebrali wszystkich naszych braci w jednym miejscu, moglibyśmy zacząć kopać. To żaden kłopot. Ruiny świątyni są odsłonięte i dobrze widoczne, opuszczone od ponad tysiąca lat. Nigdy nie wykorzystano ich w żadnym innym celu jak fundament, na którym muzułmanie wznieśli słynny meczet Al-Aksa. Widziałeś go już? - Nie, mój panie. Jak już mówiłem, dopiero co przybyłem. Bardzo krótko byłem w mieście i zaraz ruszyłem do Jerycha, szukając ciebie. - No cóż, w takim razie mogłeś go widzieć i nie rozpoznać. W istocie nie jest to już meczet. Teraz to oficjalna rezydencja nowo koronowanego króla jerozolimskiego, Baldwina du Bourcą, drugiego Baldwina na tym tronie. Tak więc pałac królewski wznosi się na ruinach leżącej pod nim świątyni. A ponadto, żeby jeszcze bardziej utrudnić sprawę, jest to w rzeczywistości świątynia Heroda, chociaż wszyscy uważają, że Salomona. Nie. Wcale nie Salomona. Widoczne tam ruiny to resztki świątyni zbudowanej przed tysiącem lat przez Heroda tylko po to, żeby została zniszczona, gdy Rzymianie w koń-
cu mieli dość żydowskich buntów i zamieszek i postanowili zabić wszystkich Żydów, i raz na zawsze zniszczyć Judeę. Mówiono mi, że w tej świątyni nigdy nie odprawiano modłów, gdyż została zniszczona przed ukończeniem. Słyszałem także, iż została zbudowana na miejscu dawnej świątyni Salomona, lecz dziś nie możemy tego potwierdzić ani wykluczyć. - Ponownie zmierzył wzrokiem de Fermonda, z lekko uniesioną brwią i kpiącym uśmiechem na wargach. - Nawet gdybyśmy mieli dowód, że świątynia Salomona naprawdę tam jest, bez trudu moglibyśmy poprowadzić poszukiwania. Po prostu uzyskalibyśmy pozwolenie króla Baldwina Drugiego, który jako król jerozolimski jest właścicielem miasta i świątyni. Nie wątpię, że szybko wyraziłby zgodę. Szczególnie gdybyśmy powiedzieli mu o skarbie, jakiego szukamy. - Ale... - Ach tak, ale. Ale nie możemy nikomu powiedzieć o tym skarbie, prawda? Musi pozostać sekretem, pilnie strzeżonym, tak jak nasze działania. Tak więc musimy prowadzić poszukiwania w tajemnicy, jakoś radząc sobie z tym, że ruiny świątyni znajdują się na wzgórzu górującym nad miastem, i w dodatku utrzymać w sekrecie istnienie naszego braterstwa i Zakonu, a wszystko to na oczach mieszkańców miasta, nie budząc podejrzeń ani zaciekawienia, o co nam chodzi, nawet u niewtajemniczonych rycerzy. Zaczekał, aż wydźwięk jego słów dotrze do słuchacza, po czym mówił dalej. - Powiedz mi, mój przyjacielu, nie wystawiając na szwank swojej lojalności wobec seneszala lub członków Rady, którzy przygotowali te polecenia i kazali mu je wysłać... gdyż nie wierzę, aby hrabia Hugon był pomysłodawcą takich głupstw... czy masz jakiś pomysł, jak moglibyśmy wykonać zadanie, jakie nam wyznaczono? Jeśli masz, to przysięgam, że odsłonię głowę i pochylę ją przed tobą, a także oprę się pokusie i nie powiem, żebyś wrócił do domu, do tych idiotów, którzy cię przysłali, i kazał im tu przybyć, żeby sami zobaczyli, czego się tak głupio i arogancko domagają. De Fermond stał, nic nie mówiąc, czerwony. De Payns chwycił go za ramię. - Zrozum mnie, mój przyjacielu, wiem, że nie ciebie o to winić. Jesteś tylko posłańcem. Jednak jutro wieczorem wrócimy do Jerozolimy, a dzień później pokażę ci Wzgórze Świątynne. Gdy tylko je zoba-
czysz, natychmiast zrozumiesz, że ludzie, którzy cię tu przysłali z tymi żądaniami, nigdy nie widzieli ani nawet nie wyobrażali sobie rzeczywistości, jakiej każą nam stawić czoło. Rumieniec na twarzy Fermonda zmienił się w woskową bladość. - Chcesz powiedzieć, panie, że nie usłuchasz poleceń Rady? - Bynajmniej. Mówię tylko, że nie wydaje się możliwe, by ktokolwiek, włącznie z seneszalem i samymi członkami Rady, mógł wykonać zadanie wyznaczone mi i moim braciom w Jerozolimie. Jednak według poleceń mam spróbować obmyślić sposób osiągnięcia opisanych celów, nieprawdaż? Mogę obiecać, że ściśle wykonam ten rozkaz. Zbadam wszelkie wyobrażalne możliwości, próbując posłuchać seneszala. Nie mam pojęcia, jak długo to potrwa, lecz jeśli hrabia Fulko Andegaweński przybędzie tu w ciągu roku, będę mógł mu coś pokazać... nawet jeśli będą to tylko zarysy planu, który rozważyłem i odrzuciłem. Jak długo pozostaniesz z nami? Fermond pokręcił głową. - Nie mogę tu pozostać. Miałem tylko przekazać powierzone mi wiadomości. Zaraz po tym mam płynąć na Cypr, aby spotkać się tam z kilkoma naszymi braćmi. - Zatem życzę ci dobrej podróży, gdyż to niedobre czasy dla podróżnych, a podejrzewam, że nie będziesz podróżował w licznym towarzystwie. - Nie, lecz jeśli Bóg jest z nami, przeżyję, żeby dostarczyć wieści.
d
d 5 Najwyraźniej przynajmniej w tej sprawie Bóg nie był z nami. Wiadomość o śmierci Gasparda de Fermond Arlo przyniósł z targowiska, gdzie usłyszał ją od znajomego rycerza, a ten dowiedział się od innego rycerza, który znał de Fermonda i rozpoznał jego zmasakrowane ciało, znalezione przy drodze, niecałe dwie staje od bram miasta. Były to pierwsze słowa wypowiedziane, od kiedy ją oznajmiono. Arlo wciąż stał w miejscu, z którego ogłosił tę wieść. Godfryd Saint-Omer znieruchomiał przy stole, z bochnem chleba w rękach. Hugon podszedł do otwartego okna i głośno wciągnął powietrze. Saint-Omer zapytał niepewnie: - Co masz na myśli, Hugonie? - To były niemal ostatnie słowa, jakie powiedział do mnie de Fermond trzy dni temu. Rzekł, iż musi teraz udać się na Cypr, a ja powiedziałem mu, żeby był ostrożny... - Cypr? Hugon odwrócił się zniecierpliwiony. - Tak, na Cypr. Miał tam dostarczyć wieści od hrabiego Hugona dla... pewnych znajomych hrabiego, nie wiem których. Zapomniał o obecności Arlona i w ostatniej chwili ugryzł się w język, a chociaż nawet nie spojrzał w jego kierunku, lekkie uniesienie brwi sługi świadczyło o tym, że zauważył wahania pana i właściwie je zinterpretował. - Mówił, że to ważne wieści i jeśli Bóg będzie po naszej stronie, nic mu się nie stanie, dopóki nie wykona swojego zadania. Mam nadzieję, że umarł szybko. Przeżegnał się i spojrzał pytająco na Arlona, lecz ze zdziwieniem stwierdził, że ten wyszedł.
- Kolejna śmierć na świętych drogach - rzekł cicha i z niesmakiefeSaint-Omer. -To naprawdę staje się nieznośne. Hugon odwrócił się do niego. - Nie, Goff, wcale nie. Ludzie znoszą to, ponieważ muszą. Jedyną alternatywą jest pozostać w domu i nigdzie się nie ruszać. Nikt nawet nie chce o tym myśleć. Żaden terror nie powstrzyma ludzi od podróżowania, a przynajmniej nie długo. Saint-Omer w końcu rozłamał chleb, zanurzył kawałek w miseczce z oliwą i żuł chwilę, wbijając wzrok w dal. Potem nabrał tchu i podjął przerwany wątek. - Widziałem cię z nim trzy dni temu, na Wzgórzu Świątynnym. Co tam robiliście? - Chciał zobaczyć świątynię. - I zrobiła na nim wrażenie? Nie ma tam nic prócz starych stajni, z których nikt nie korzystał od stu lat. Chciał, żebyśmy zaczęli tam kopać. Saint-Omer zrobił wielkie oczy. - Czego chciał? Chciał, żebyśmy tam kopali? My, rycerze? - Nie, nie rycerze... bracia Zakonu. - Hmm... - Milczał chwilę, rozważając to, po czym zapytał: Gdzie mielibyśmy kopać? Na wzgórzu? - Tak, w ruinach świątyni, a właściwie pod nimi. Przyniósł wiadomość od Rady, że mam zebrać braci, wszystkich obecnych w Żarno rzu, i wymyślić jakiś sposób, żeby przeszukać świątynię i odnaleźć skarb, który wedle naszej tradycji jest tam zakopany. Saint-Omer długo siedział w milczeniu, po czym potrząsnął głową, jakby próbując otrzeźwieć. - Tak, wedle naszej tradycji jest tam ukryty skarb. Jednak to tylko tradycja, nic więcej, Hugonie. Nie jest to niezbita prawda, lecz tylko legenda. Nawet nie wiemy na pewno, czy ruiny świątyni Salomona leżą pod resztkami Herodowej. - Racja, nie zaprzeczam, ale mimo wszystko to może być prawdą, Goff. Rozmyślałem o tym od chwili, gdy de Fermond mi o tym powiedział, i nie sądzę, żeby dało się to zrobić... teraz jednak, kiedy muszę się nad tym poważnie zastanowić, byłbym wdzięczny, gdybyś zrobił to samo. - Och, nie - zaprotestował Saint-Omer, podnosząc rękę. - Nie
obarczaj mnie tym, Hugonie de Payns, ponieważ sam dopiero co powiedziałeś, że to niemożliwe. Może takie otrzymałeś zadanie i jeśli tak, to szczerze ci współczuję, ale to nie moja sprawa i nie mam ochoty się w to mieszać. - Zatem przeklnę cię od pasożytów i niewdzięczników, po tych wszystkich trudach, jakich dla ciebie nie szczędziłem, własnymi rękami pielęgnując cię, aż wróciłeś do zdrowia. - Ton jego głosu był znacznie łagodniejszy od słów i przez chwilę obaj się nie odzywali, po czym Hugon dodał: - Poważnie, Goff, musi być coś, co moglibyśmy zrobić... przynajmniej spróbować. Saint-Omer westchnął. - Tak, może być, jak powiadasz, ale nie wiem, od czego mielibyśmy zacząć. Ilu braci przebywa obecnie w Zamorzu? - Nie mam pojęcia. Do licha, de Fermond mógł to wiedzieć. Powinienem był go zapytać. - Teraz już za późno. A gdybyś wysłał Arlona na poszukiwania członków zaprzyjaźnionych rodzin? Mógłbyś to zrobić? - Tak, gdyby zechciał pojechać. Zwykle nie prosiłbym go o coś takiego, gdyż może się to wiązać z licznymi podróżami, a wiadomo, jak są teraz niebezpieczne. Jednak od kiedy wycofałem się z życia publicznego, Arlo był moimi oczami i uszami, więc może już coś wie. Spytajmy go. Arlo, wezwany przez Hugona, zaczął liczyć na palcach, wymieniając imiona. - Archibald Saint-Agnan, Gondemare z Arles. Payen Montdidier. Roland de Rossal. Godfryd Bisol. I wy dwaj, oczywiście. - Payen? Montdidier jest tu, w Zamorzu? Arlo wzruszył ramionami, widząc minę Hugona. - Mówiono mi, że pojawia się i znika. - Kto ci to powiedział i dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Powiedział mi Archibald Saint-Agnan, podczas jednego z tych okresów, gdy szukałeś samotności... Kilka lat temu. Zapomniałem o tym, bo pomyślałem, że gdyby Payen chciał się z nami zobaczyć, sam by przyszedł. Nie zrobił tego. Hugon uświadomił sobie, że zapytał o członków zaprzyjaźnionych rodów, a tymczasem wszystkie wymienione przez Arlona imiona należały do członków Zakonu. Odkaszlnął.
- Tylko o tylu wiesz ze wszystkich członków rodów przebywających w Zamorzu? - Nie. - Twarz Arlona nie zdradzała, co o tym myśli. - Z wyjątkiem Payena są to imiona tych członków zaprzyjaźnionych rodów, którzy od czasu do czasu przychodzili i pytali o ciebie, kiedy... szukałeś samotności. Uznałem, że te imiona najchętniej zechcesz usłyszeć. - Tak, istotnie. - Hugon zerknął z ukosa na Saint-Omera, którego twarz nie wyrażała absolutnie żadnych uczuć. - Znam większość z nich, ale nie wszystkich. Oczywiście, znam Archibalda i Payena. I Godfryda Bisola. A Gondemare... chociaż nigdy go nie spotkałem, podoba mi się to, co o nim słyszałem. Ten cały Rossal, kto to taki? - Następny nowy... jeśli można tak go nazwać po siedmiu latach pobytu. Zaraz po przyjeździe przyszedł, szukając cię, i chociaż nie dopuściłem go do ciebie, przychodził kilka razy, w nadziei że cię spotka. Ponieważ nie byłeś zainteresowany spotkaniem z nim, odprawiłem go. - Hmm. No cóż, teraz chcę się z nim spotkać. A także z innymi. - Hugon odwrócił się do Saint-Omera. - Co o tym sądzisz, Goff? - Tamten wymownie wzruszył ramionami, ale kiwnął głową i Hugon z powrotem obrócił się do Arlona. - Możesz umówić mnie z nimi na spotkanie? - Na kiedy? - Jak najszybciej. Jak sądzisz, ile czasu zajmie ci znalezienie ich? Arlo podrapał się po brodzie. - To zależy od tego, gdzie są. Daj mi dwa tygodnie na ustalenie tego. Może tak być? De Payns się uśmiechnął. - Tak, mój przyjacielu, oczywiście. Ale powiedz mi prawdę, Arlo, dlaczego wybrałeś akurat te imiona ze wszystkich tych, których spotkałeś? Arlo wyprostował się i powiódł wzrokiem od swojego pana do Saint-Omera i z powrotem, po czym potrząsnął głową, jakby nie mógł uwierzyć, że pyta się go o coś tak oczywistego. - Panie - odparł z naciskiem - byłem z tobą we dnie i w nocy, od kiedy byliśmy mali, a wiesz, że nie jestem ślepy ani głuchy. Mam nadzieję, że wiesz także, że umiem milczeć o sprawach twoich i twoich przyjaciół, bo jeśli tego nie wiesz, to będę zmuszony uznać, że przez te wszystkie lata uważałeś mnie za kompletnego głupca.
De Payns pokręcił głową, lekko zbity z tropu. - No cóż... skoro o tym wspomniałeś, to zawsze całkowicie polegałem na twojej dyskrecji, nawet o tym nie myśląc ani nie uważając cię za głuchego czy ślepego. - Pozwolił sobie na nikły uśmiech. - Sądzę, iż to oznacza, że pozostało nam tylko zdecydować, czy cię zabić czy nie z powodu tego, czego się dowiedziałeś? - Zabić mnie z powodu tego, czego się dowiedziałem? A co z poczuciem winy z powodu własnej niedyskrecji? Nietrafna uwaga, panie. Przebij się mieczem, jeśli chcesz, ale ja nie mam ochoty na takie głupstwa. Już przekazałem wszystkie zebrane o tobie informacje i zostałem sowicie opłacony za zdradę. Kiedy chcesz, żebym zaczął rozpytywać o tych ludzi? - Teraz, dziś, natychmiast. Arlo skinął głową. - Zatem od jutra. Wezmę ze sobą Jamala i będę podróżował jako jeden z jego ludzi. Wrócę, kiedy się dowiem, gdzie są ci wszyscy twoi przyjaciele. Każę Jubalowi, żeby opiekował się wami dwoma pod moją nieobecność. W przeciwnym razie pewnie umarlibyście z głodu - rzekł na odchodnym. - To była nagła decyzja, zebrać tu wszystkich, czyż nie? De Payns skwitował pytanie wzruszeniem ramion. - Zapewne nagła, ale dawno należało to zrobić. Rozmawialiśmy o konieczności zwołania zgromadzenia. Wydaje się, że nadszedł na to czas, jeśli tylko uda nam się zebrać wszystkich. Nawet jeśli nie zdołamy przeprowadzić poszukiwań, jakich domaga się Rada, dobrze będzie braciom się spotkać i odprawić wspólnie ceremonię. - Tak, jeśli ktoś jeszcze przypomni sobie jak. - Ja sobie przypomnę, Godfrydzie, i ty też, ponieważ obaj umiemy czytać i w razie potrzeby możemy się nauczyć wszystkiego od nowa. Nie będzie to zbyt trudne, dla nas i dla pozostałych. Ten materiał dobrze nam wpojono, więc szybko sobie wszystko przypomnimy. - Zapewne masz rację... Mogą tu być też inni, wiesz. Młodsi członkowie bractwa, którzy po prostu nie zgłosili się do ciebie. - Owszem, ale na pierwszym spotkaniu chciałbym ograniczyć się do ludzi, których znam i którym mogę ufać, to chyba jest ważniejsze. - Uniósł brew. - Widzę to w twoich oczach, że zamierzasz spytać, czy nie ufam komuś z bractwa. Tak, niektórym. Ponieważ wszyscy je-
steśmy ludźmi, Goff, podatnymi na ludzkie słabości, a tu, na pustyni, widziałem dość ludzi i ich słabostek, by nabrać pewności, że nie mam ochoty zaufać nikomu, dopóki nie zdążę dokładnie mu się przyjrzeć. Może uznasz, że to okropne, ale taki teraz jestem. Saint-Omer podniósł się i przeciągnął, stając na palcach i pomrukując z zadowolenia. - Wcale nie uważam tego za okropne - oznajmił. - Czuję to samo co ty, choć z innych powodów. Po czterech latach w łańcuchach przy wiośle dobrze wiesz, jak niewielu jest na tym świecie ludzi, którzy są godni nie tylko zaufania, ale tego, by żyć. Tak więc będzie nas tylko kilku. - Tak, przynajmniej za pierwszym razem, ale termin zależy od Ariona. On nas nie zawiedzie. - Gdzie ich umieścisz? Próby i przygotowania wymagają recytowania na głos, więc trzeba będzie dobrze wybrać miejsce. Teraz, kiedy się nad tym zastanawiam, widzę, że to nie będzie łatwe. Rozgrywa się tu wiele politycznych intryg i knowań, ale głównie wśród duchowieństwa i rycerstwa, przeważnie w zaciszu pałaców. Zebranie w tajemnicy rycerzy takich jak my, tak by nikt nie odkrył naszych sekretów i zamiarów, to zupełnie co innego - Ibrahim Farrak. Jeszcze go nie znasz. Dawno temu uratowałem życie jego ulubionego syna i zostaliśmy przyjaciółmi. Wie, co oznacza milczenie i dyskrecja, i razem ze swymi ośmioma synami prowadzi najlepszy zajazd w Zamorzu. Zatrzymamy się tam, a Ibrahim zadba o to, żeby w czasie naszego pobytu nikt nas nie obserwował i nam nie przeszkadzał. Zaufaj mi, przyjacielu, nie musisz się o to martwić.
d Arlo istotnie ich nie zawiódł. W ciągu dwóch tygodni ustalił miejsce pobytu wszystkich pięciu rycerzy i po uzgodnieniu z Hugonem najodpowiedniejszego terminu znów wyruszył drugiego dnia października, ponownie odziany w długie i powiewne tubylcze szaty, aby odnaleźć ich i każdego z osobna wezwać na zgromadzenie w Jerozolimie ostatniego dnia miesiąca, w wigilię wszystkich świętych. Hugon nie miał pojęcia, jak długo potrwa to zebranie, kazał więc Arlonowi powiedzieć im, żeby się przygotowali na co najmniej siedmiodniowy, a może nawet dziesięciodniowy pobyt w mieście.
Godfryd i Hugon byli podekscytowani perspektywą ponownego spotkania starych przyjaciół. Arlo wrócił tydzień wcześniej z wieścią, że wszyscy zaproszeni, włącznie z Payenem Montdidierem, przybędą na wezwanie. De Payns powiadomił swojego zwierzchnika, człowieka dowodzącego kontyngentem z Szampanii, że pragnie spędzić trochę czasu z dawno nie widzianymi przyjaciółmi ze swoich stron. Odwiedził duży zajazd prowadzony przez Ibrahima Farraka oraz jego ośmiu synów i załatwił zakwaterowanie i wyżywienie dla swoich gości. Teraz był zadowolony, że wszystko zostało przygotowane na ich wizytę. Jego przyjaciele jednak przybywali zbyt wolno, zdaniem Hugona. Teraz, gdy kończył się okres jego dobrowolnego osamotnienia, zdał sobie sprawę, jak bardzo są dla niego ważni. Tak jak jego sługa Arlo, zaliczali się do tych nielicznych, których uważał za niesplamionych okrucieństwami po zdobyciu Jerozolimy. Poza Gondemare'em i Rossalem znał ich zbyt dobrze i za długo, by uwierzyć czy choćby pomyśleć, że mogliby mieć coś wspólnego z okropnościami, które tak nim wstrząsnęły. A z tego, co słyszał o Gondemarze, był gotów uwierzyć, że jego też to dotyczy. Kiedy w końcu przybyli dwaj pierwsi, jadąc ramię w ramię, wyłonili się z gęstej chmury kurzu wzbitego przez wielką karawanę liczącą co najmniej czterysta wielbłądów obładowanych towarami z innych krain. Jednak gruba warstwa pyłu i bruzdy od potu wylanego na stumilowej drodze przez pustynię nie zdołały skryć charakterystycznej sylwetki potężnego Archibalda Saint-Agnana, wspaniałego wojownika i kompana, oraz Payena Montdidiera, którego Hugon nie widział od ponad dziesięciu lat. Na szczęście Hugon, Godfryd, Arlo i Jubal, który dołączył do Godfryda Saint-Omer jako jego sługa i ochroniarz, czekali na nich w pobliżu karawanseraju Ibrahima Farraka, uprzedziwszy właściciela, że przybywający goście z pewnością będą wielce spragnieni. Saint-Agnan i Montdidier, obaj w asyście zaufanych sług, przejechali przez północną bramę miasta. Pozostali mogli nadjechać z jakiejkolwiek strony, gdyż Arlo znalazł dwóch z nich na południe od Jerozolimy, Gondemare'a w pobliżu Betlejem, a Rolanda de Rossal niedaleko Jerycha. Arlo zaproponował, żeby zaczekać na pozostałych dwóch przy południowo-wschodniej bramie, gdyż tamtejszy trakt jest szerszy i bardziej uczęszczany, a więc bezpieczniejszy od innych. Po ja-
kimś czasie, opróżniwszy kilkanaście dzbanów miejscowego piwa, dosiedli koni i pojechali na południe, na niewielkie wzniesienie za murami miasta, skąd mogli obserwować nadjeżdżających podróżnych. Dzień jednak minął i nadszedł zmierzch, a przy południowo-wschodniej bramie wciąż nie było śladu podróżnych. Dwaj przybysze zaczęli żartobliwie narzekać na niewygody, na jakie zostali wystawieni. Odbyli długą i uciążliwą podróż do miasta, a tu zamiast posiłku i odpoczynku napojono ich mocnym trunkiem, a potem kazano godzinami siedzieć w prażącym słońcu w oczekiwaniu na przybycie ludzi, którzy najwidoczniej postanowili nie przyjeżdżać. Trudno było odmówić im racji, lecz gdy de Payns zamierzał właśnie coś powiedzieć, kątem oka zauważył, że Arlo nagle wyprostował się w siodle i odruchowo opuścił kopię. - Co jest? - warknął zaniepokojony bez wyraźnego powodu. Arlo nie odpowiedział, pochylony nad końskim karkiem, bacznie wpatrując się w coś na horyzoncie. - Do licha, czyś głuchy? Co tam jest, Arlo? Co zobaczyłeś? - Kłopoty. Spójrz tam, obok skał na prawo od nas, w cieniu wzgórza. De Payns zmrużył oczy, wpatrując się w szkarłatne cienie gęstniejącego zmierzchu, i dostrzegł jakiś ruch. Gdy jego wzrok oswoił się z innym oświetleniem, zobaczył, co zaniepokoiło Arlona: gromadkę ludzi nie uciekających w panice, ale biegnących co sił w nogach. Z tej odległości byli niemal niewidoczni na tle piasku w swych zakurzonych szatach i w pierwszej chwili odniósł wrażenie, że ściga ich grupka jeźdźców. Niemal natychmiast jednak pojął, że ci jeźdźcy w istocie ich osłaniali, jadąc za nimi i popędzając do jak najszybszego biegu, i tworząc obronny mur między nimi a niewidocznym pościgiem. - Pielgrzymi - mruknął Hugon - i siedmiu jeźdźców. Czy to mogą być nasi przyjaciele, siedmiu zamiast trzech? - Możliwe - odparł Saint-Omer. - Mogli dołączyć do nich jacyś podróżni. Nawet z tej odległości poznaję Rossala, tak więc ci dwaj przy nim to muszą być Gondemare i Bisol. Tylko dlaczego...? Urwał, gdy następna gromada jeźdźców wypadła zza skały niecałe pół stai od miejsca, gdzie siedzieli i czekali. De Payns już obliczał odległości, szybkość i czas. - Bandyci. Dopadną tych pielgrzymów, zanim przejedziemy po-
łowę drogi, ale jeśli ruszymy teraz, może uda nam się ich odciągnąć. Jesteście ze mną? Usłyszał znajomy dźwięk dobywanej broni, hełmów nakładanych i klepnięciami poprawianych na głowach, lecz sam już pochylał się w siodle, bodąc końskie boki ostrogami i mierząc kopią w kierunku wrogów. Było ich około piętnastu - z tej odległości nie widział dobrze w półmroku - liczba w zupełności wystarczająca, by pokonać siedmiu obrońców. Jednak jak wszyscy bandyci, ci także byli niezdyscyplinowani i bynajmniej nieskłonni do heroizmu w obliczu przeciwnika, nad którym nie mieli druzgoczącej przewagi, de Payns więc miał nadzieję, że zniechęci ich sam widok jego i jego siedmiu towarzyszy. Dobrze wyliczył szybkość i odległość, gdyż bandyci niemal dopadli swych ofiar, gdy Hugon i pędzący za nim rycerze byli jeszcze zbyt daleko, żeby im zagrozić. Mimo to szybkość, z jaką szarżowali, wystarczyła, żeby napastnicy się zawahali, a siedmiu broniących pielgrzymów jeźdźców w pełni wykorzystało ich niezdecydowanie. Sprawnie sformowali równy szyk i jednym uderzeniem w środek rozbili ich na dwie grupki, pozostawiając dwóch leżących nieruchomo na piasku. Bandyci zatrzymali się i próbowali przegrupować, żeby zawrócić i zaatakować pielgrzymów, lecz ich ofiary nie były już bezbronne. Pędząca na odsiecz grupka pokonała połowę pozostałej odległości i wydarzenia potoczyły się szybko. Bandyci słyszeli już głośny tętent frankońskich rumaków bojowych i wiedzieli, że za moment stracą nawet przewagę liczebną. Ponownie złamali szyk i odjechali, najwyraźniej się spodziewając, że Frankowie zrezygnują z pościgu i pozwolą im uciec. Jednak de Payns nie zamierzał dać tym opryszkom wyjść bez szwanku ze spotkania. Zawrzała w nim krew, więc mocniej ścisnął wodze i popędził swego rumaka, instynktownie wyczuwając, że siedmiu jego towarzyszy formuje zwarty szyk za jego plecami, ale nie przewidział, że siedmiu tamtych jeźdźców również przyłączy się do szarży, tak więc piętnastoosobowy oddział rycerzy i ich przybocznych utworzył formację w kształcie grotu strzały i nie pozostawił nieprzyjacielowi czasu na nic innego prócz ucieczki. Ścigali ich przez ponad staję, aż de Payns zrozumiał, że jadący na lżejszych koniach bandyci wciągają ich coraz głębiej w pustynię, gdzie z zapadnięciem nocy jako nomadowie szybko odzyskają utraconą przewagę. Niechętnie ściągnął wodze i zawrócił ze swoim oddziałem
do miasta, które już dawno zniknęło im z oczu. Uradowani zarówno spotkaniem z dawno nie widzianymi towarzyszami, jak i pościgiem, wracali do Jerozolimy w niezwykle dobrych humorach. Byli wśród nich Gondemare, Rossal i Bisol, pozostałych Hugon nie znał. Dwom rycerzom towarzyszyło dwóch zbrojnych. Chociaż formalnie byli na służbie Baldwina II, króla jerozolimskiego, przybyli do Jerozolimy z oficjalną misją z warownego miasta, Cezarei. Połączyli swe siły trzy dni wcześniej, aby bezpieczniej podróżować razem, doskonale wiedząc, że tylko bardzo silna banda odważy się napaść na siedmiu opancerzonych Franków na dobrych rumakach. Grupka pielgrzymów dołączyła do nich dopiero tego ranka i od tej pory wędrowała z nimi, a bandytów zauważyli tuż przed tym, zanim Hugon i jego towarzysze odkryli ich obecność. Zanim jeźdźcy wrócili do miejsca, gdzie zostawili pielgrzymów, nie było już po nich śladu, co nikogo nie zdziwiło. Kiedy odsiecz przemknęła obok, mieli mury miasta w zasięgu wzroku i najwyraźniej postanowili natychmiast, nim zapadnie zmrok, poszukać za nimi schronienia, zamiast czekać w ciemnościach na swoich zbawców, żeby wyrazić im swoją wdzięczność, przekonani, że de Payns i jego ludzie popędzili na pewną śmierć, a wrogowie zaraz wrócą dokończyć to, co zaczęli. Jeden z dwóch rycerzy z Cezarei, młodszy, był zdumiony, jak blisko bandyci podeszli do murów miasta, lecz dopiero od dwóch lat przebywał w Zamorzu i przez ten czas nie był w pobliżu Jerozolimy. Ten impulsywny młodzian, Antoni jakiś tam - de Payns nie dowiedział się jego nazwiska - tryskał młodzieńczym zapałem i niewinnością, oburzony takim rozluźnieniem dyscypliny w stolicy królestwa, które pozwalało zuchwałym wrogom podchodzić aż pod same mury. Hugon i pozostali słuchali jego gniewnej tyrady i zerkali po sobie, raz po raz zaciskając usta i marszcząc brwi, choć nikt nie chciał rozwiewać złudzeń młodego rycerza i wyjaśnić mu, jak naprawdę mają się rzeczy w mieście i wokół niego. Ten wieczór - gdy już siedmiu rycerzy ulokowało się w zajeździe Ibrahima Farraka - spędzili wesoło, spotkawszy się po raz pierwszy od wielu lat, chociaż wszyscy uczestniczyli w oblężeniu Jerozolimy i utworzeniu jej królestwa. W końcu przygotowali się do zgromadzenia, które miało odbyć się następnego dnia, na którym najpierw mieli
przypomnieć sobie rytuały Zakonu, a potem odprawić ceremonię z tego, co wiedzieli, pierwszą taką w Ziemi Świętej. Później de Payns kazał im iść spać, wiedząc, że bardziej przyda im się solidny sen niż wymienianie plotek do samego rana. Poszli bez słowa protestu, on sam jednak nie mógł zasnąć i do późnej nocy leżał z otwartymi oczami i głową pełną pomysłów.
d
d
d 6 Następnego dnia, od wczesnego ranka do późnego popołudnia, siedmiu braci Zakonu Odrodzenia przypominało sobie i powtarzało rytuały związane z ceremonią, która miała się odbyć później. Zaczęli od zamknięcia się w jednym z pozbawionych okien pomieszczeń karawanseraju i wystawienia straży przy jego frontowych i tylnych drzwiach, podczas gdy pozostali robili co mogli, żeby przekształcić komnatę w typową ceremonialną lożę Zakonu Odrodzenia. Otworzyli przysłaną przez hrabiego Hugona skrzynię z regaliami i wyjęli z niej kilka dużych prostokątów grubego czarno-białego materiału. Rozkładając je w odpowiednich miejscach, zdołali maksymalnie upodobnić to duże pomieszczenie do jednej z surowych świątyń, w których odbywały się zgromadzenia w ich ojczyźnie. Brakowało tu mozaikowej posadzki z czarno-białych płytek, lecz poza tym wszystko w ciemnej komnacie było takie jak powinno, czarne jak noc lub oślepiająco białe. Kiedy zakończyli przygotowania, zamknęli drzwi na klucz, po czym rozeszli się do swoich kwater, by się przygotować do wieczornego rytuału. Długo oczekiwana ceremonia przebiegła gładko. Kierował nią de Payns, a pozostali rycerze odgrywali swe role i zanim się skończyła, wszyscy czuli, że brali udział w doniosłym wydarzeniu. Chcąc podtrzymać dobry nastrój, rycerze ponownie razem spożyli wieczorny posiłek w zajeździe, w uporządkowanym już pomieszczeniu, które wcześniej wykorzystali jako świątynię, a potem, siedząc przy stole, rozmawiali między innymi o niebezpieczeństwie grożącym pielgrzymom ze strony grasujących na drogach bandytów. To doprowadziło do rozważań o prawdziwych powodach pozornie niewytłumaczalnego i samolubnego postępowania króla Baldwina II
w tej sprawie, a w końcu do odwiecznego tematu chciwości Kos'cioła, przynajmniej jego przedstawicieli. Kiedy już wszyscy wyrazili rozczarowanie i temperatura wypowiedzi zaczęła opadać, de Payns zdecydował się przedstawić najważniejszą sprawę, którą chciał z nimi omówić: dziwne polecenia Najwyższej Rady w Amiens przekazane mu przez Gasparda de Fermond. Poprosił o uwagę i dokładnie powtórzył owe instrukcje, nie opatrując ich żadnym komentarzem, pytając jedynie braci-rycerzy o zdanie. Tej nocy mogli wypowiadać się szczerze i otwarcie. Pokój, w którym się zebrali, miał tylko dwa wyjścia, w tym jedno wiodące do kuchni, i oba były pilnie strzeżone przed ewentualnymi podsłuchiwaczami, choć de Payns wiedział, iż Ibrahim nie pozwoliłby żadnemu zbliżyć się do swoich gości. Arlo pełnił straż przed głównym wejściem, a Jubal pilnował kuchennych drzwi. Pierwszą reakcją pięciu rycerzy na rozkazy z Francji było gniewne niedowierzanie, gdyż od razu - tak jak wcześniej de Payns i Saint-Omer - zrozumieli, że są one niewykonalne. Hugon spokojnie słuchał wszystkiego, co mówili. Przeważało jedno tylko zdanie, choć w pięciu wersjach: rozkazów z domu nie można wykonać, nie zdradzając najważniejszej tajemnicy, czyli istnienia Zakonu. Sprawa ukrytego skarbu była ledwie warta wzmianki w obliczu rzeczywistości, której nie kwestionował żaden z obecnych: próba wykonania tych rozkazów niemal na pewno wywołałaby oficjalne dochodzenie ze strony Kościoła i monarchy, co byłoby ogromnym zagrożeniem dla anonimowości ich starożytnego Zakonu. Gdy żar ich słusznego gniewu zaczął powoli stygnąć i de Payns podniósł dłoń, wszyscy zamilkli i spojrzało na niego sześć par oczu. Powiódł po nich wzrokiem i zaczął mówić powoli, spoglądając im kolejno w oczy. - Chciałbym wam przedstawić pewien plan, przyjaciele. Wpadłem na ten pomysł dopiero tej nocy i chętnie przyznaję, że kiedy zaświtał mi w głowie, w pierwszej chwili uznałem go za szaleństwo. Potem jednak leżałem, nie mogąc zmrużyć oka i rozważając wszystkie za i przeciw, jakie podsuwał mi zdrowy rozsądek. Obudziłem się o świcie przekonany, że ten zaskakujący i pozornie szalony plan może się powieść. A im dłużej myślałem o nim dzisiaj... nie mogłem o nim zapomnieć nawet podczas ceremonii... tym większego nabierałem
przekonania, że jest to nie tylko możliwe, ale także wykonalne, a my możemy się stać niewidzialni na oczach całego świata. Wygodniej usiadł na krześle, z rękami założonymi na piersi czekając na reakcję słuchaczy. Ich miny wyraźnie świadczyły o tym, że wszyscy chcieli usłyszeć, jaki jest ten plan. Tłumiąc uśmiech zadowolenia, powąchał i pociągnął łyk wina z pucharu, który ktoś postawił przed nim, kiedy mówił. Wydął wargi, smakując mocny trunek. Otarł je wierzchem dłoni. - Tu, w Jerozolimie, dwóch ludzi stoi najwyżej w hierarchii i pod wieloma względami rywalizują ze sobą, tak więc podejrzewam, że nie lubią, a może nawet nienawidzą się nawzajem. To król Baldwin Drugi oraz Gormond de Picquigny, patriarcha Jerozolimy. Dwaj wpływowi ludzie, obaj mający niekwestionowaną władzę w swoich środowiskach. Jakoś się tolerują, ponieważ nie mają innego wyjścia i są od siebie zależni, w wielu sprawach działając razem. Jednak w pewnej sprawie stoją na odmiennych pozycjach, a jest nią bandytyzm, który wczoraj tak rozwścieczył naszego młodego towarzysza z Cezarei. Omawiali już notoryczną niechęć władców, zarówno Baldwina I, jak i jego następcy i imiennika, do poświęcenia choć części skromnych zasobów ludzi i uzbrojenia do walki z czymś, co król i jego doradcy uważali za mało istotny problem. - Baldwin Drugi niedawno zasiadł na tronie - ciągnął Hugon lecz w tej kwestii przyjął stanowisko swego poprzednika, tak więc śmierć starego króla nie uwolniła patriarchy od tego zmartwienia. Ci dwaj spierali się o to latami, a teraz, gdy na tronie zasiadł nowy król, Kościół i monarchia nie są wcale bliżej zawarcia ugody w tej kwestii. Nikt się nie poruszył. Nie powiedział niczego nowego, ale jego poważna mina świadczyła o tym, że zaraz usłyszą coś być może bardzo ważnego. -Teraz, gdy Ziemia Święta jest uważana za bezpieczną i wolną od seldżuckich Turków - ciągnął de Payns - co roku coraz więcej pielgrzymów przybywa odwiedzić święte miejsca, gdzie wszyscy znajdują się pod jurysdykcją i opieką patriarchy. Z tego powodu głowa tutejszego kościoła wiecznie nakłania króla, aby chronił pielgrzymów, którzy niewątpliwie stanowią najłatwiejszą zdobycz. Przeważnie przybywają tu bez żadnej broni prócz drewnianych lasek, to chyba oznaka ich statusu. Niewielu z nich ma choćby sztylety, a mniej niż jeden na
tysiąc ma miecz lub topór czy choćby łuk. Przybywają tu przekonani, że samo podjęcie pielgrzymki uchroni ich od ziemskich grzechów, zapewniając rozgrzeszenie i zbawienie wieczne. Przybywają, ślepo wierząc w to, że Bóg i Jego aniołowie ich ochronią, i nie podejmują żadnych środków ostrożności ani nie próbują się bronić. Idą jak owieczki na rzeź, a stada bandytów tylko na to czekają. Większość z nich przybywa tu z Jafy, maszerując stamtąd do Jerozolimy trzydziestomilowym szlakiem, który wiedzie w pobliżu miasta Aszkelon. Jak wszyscy wiecie, to gniazdo żmij, istniejące tylko po to, aby jego mieszkańcy mogli żerować na bezbronnych chrześcijańskich pielgrzymach. Co roku przybywa tu więcej pątników, a ponieważ są takim łatwym łupem, co roku wzrasta liczba bandytów. Ich hordy stają się coraz liczniejsze, niektóre rozrastają się w istne armie, coraz bardziej zuchwałe w swych niegodziwościach, ponieważ wiedzą, że nikt nie będzie ich tropił, szukając sprawiedliwości i zemsty. - Powiódł wzrokiem po słuchaczach. - Słyszałem taką samą dyskusję prowadzoną pewnej nocy przez rycerzy szpitalników w pobliżu Jerycha. Sytuacja tam stała się tak skandaliczna, że tamtejsi mieszkańcy zaczynają naiwnie oczekiwać, że rycerze szpitalnicy ruszą w pole, żeby coś z tym zrobić. A to, moi przyjaciele, jest równie zabawne jak przerażające, gdyż rycerze szpitalnicy, jak wszyscy wiemy, są rycerzami jedynie z nazwy. To zakonnicy. Zawsze byli mnichami przestrzegającymi reguły świętego Benedykta, związanymi ślubami ubóstwa i poświęcenia. Ci ludzie nie mogą walczyć. Przede wszystkim nie wiedzieliby jak, nawet gdyby stanowczo nie odwodziła ich od tego ich reguła. - Dlaczego król czegoś nie zrobi? - zapytał Gondemare. De Payns spojrzał na niego, lekko marszcząc brwi, po czym niemal niedostrzegalnie wzruszył ramionami. - Już o tym rozmawialiśmy i znasz odpowiedź równie dobrze jak ja. Król mówi, że nie może, że nie ma na to ludzi ani możliwości. I ja mu wierzę. Jego wojska są nieliczne, a muszą patrolować granice i obsadzać najważniejsze warownie oraz zamki, a ich głównym zadaniem jest obrona królestwa przed najazdem. Prawdę łatwo może dostrzec każdy, kto spojrzy na to bez uprzedzeń. Baldwin Drugi musi bronić granic i królestwa. Nie może osłabić swoich wojsk, żeby bronić dróg przed bandami obdartych włóczęgów. A jednak, żeby miasto rozkwitło, nie może pozwolić, aby obecna sytuacja się utrzymywała. Aby
zapewnić miastu dobrobyt, król musi znaleźć jakiś sposób na ochronę dróg i podróżnych przed bandytyzmem. A zatem chyba nic się nie da zrobić - rzekł smutno Archibald Saint-Agnan. Zgadza się, nic... przynajmniej w tej chwili. Po prostu nie ma tu nikogo... żadnej odpowiedniej siły, która mogłaby tego dokonać, nie zaniedbując innych, być może ważniejszych spraw. I pielgrzymi nadal będą umierać. - Tak, obawiam się, że tak. Głos zabrał Payen Montdidier. - O jakim planie mówiłeś, Hugonie? Powiedziałeś, że masz plan, który umożliwi nam przekopanie świątyni, prawda? - Owszem. - Czy sprawa pielgrzymów ma z tym coś wspólnego? - Może ma. - Jak to? No, człowieku, powiedz nam, jak możemy dokonać tych dwóch niemożliwych rzeczy. Hugon podrapał się po karku. - Nie jestem pewien, czy możemy, lecz czyż nie radowaliście się, ścigając wczoraj tych bandytów? Wiem, że ja tak, i natychmiast zrobiłbym to znowu, gdybym mógł. Czy jednak pojmujecie... pomyśleliście, czego dokonaliśmy? - Dostrzegł zdumienie na ich twarzach. Odstraszyliśmy ich. Gdyby nawet było ich dwukrotnie więcej, nie miałoby to żadnego znaczenia. To, co zrobiliśmy, było tak niespodziewane, że nie wiedzieli, co robić, więc podkulili ogon i zwiali. To być może był pierwszy raz od wielu lat, gdy ktoś okazał wolę walki z tymi zwierzętami. My to uczyniliśmy. Odpędziliśmy ich i dzięki temu zaświtała mi pewna myśl. - No, Hugonie, powiedz nam wszystko! Chcesz przez całą noc trzymać nas w niepewności? De Payns wydął usta i przechylił głowę na bok. - Oto, w czym rzecz. Myślę, że moglibyśmy stworzyć oddział, który broniłby pielgrzymów, a przynajmniej zalążek takiego oddziału. Saint-Agnan natychmiast go zaatakował. - Śnisz, Hugonie. Nawet gdybyśmy zechcieli to uczynić, mój zwierzchnik, de Cherbourg, nigdy nie pozwoliłby mi opuścić służby w takim celu, aby jeździć po pustyni i bronić niemytych, anonimo-
wych pielgrzymów, podczas gdy ma dla mnie inne zadania. Założę się, że inni panowie też nie udzieliliby zgody. Bo czemu mieliby się zgodzić? Honor nakazuje nam przez całe życie cierpliwie i posłusznie wykonywać rozkazy naszych panów lennych. Myślałem o tym - odparł spokojnie de Payns. Jak długo jesteś na służbie pana de Cherbourga? - Od kiedy papież ogłosił wojnę, czyli dwadzieścia lat. - Nie sądzisz, że dostatecznie mu już służyłeś? - Komu, papieżowi czy Karolowi de Cherbourg? I co oznacza dostatecznie? Dziwnie mówisz, Hugonie. - Nie, z całym szacunkiem, ale nie zgadzam się, Archibaldzie. Wprost przeciwnie. Jestem znużony, niewyspany i otrzymałem szereg poleceń, które wydają się niewykonalne, więc szukam rozwiązania. Myślałem o odejściu. Saint-Agnan przeszył go wzrokiem. -Jakim odejściu? Chcesz wypowiedzieć służbę hrabiemu Hugonowi? Nie możesz tego zrobić. Nikt z nas nie może. Jesteśmy na całe życie związani rycerskim ślubowaniem. - Które może być zastąpione przez inne, ważniejsze ślubowanie. Zapadła cisza, którą przerwał dopiero Montdidier. -Ważniejsze ślubowanie? Mówisz o... ślubowaniu kapłańskim? - Tak, chociaż miałem na myśli raczej śluby zakonne. Pomyślałem, że mógłbym zostać mnichem. - Popatrzył na ich rozdziawione usta i dodał z szerokim uśmiechem: - Mówiłem wam, że w pierwszej chwili ten pomysł wydaje się szaleństwem, prawda? No cóż, teraz może wydawać wam się szalony, ale wytrzymajcie jeszcze chwilę i posłuchajcie. Na razie nie rozumiem wszystkiego, co może się wiązać z tą propozycją, ale coś mi mówi, że myślę prawidłowo. A teraz posłuchajcie. Wstał od stołu i przechadzając się, pozwalał słowom płynąć. Podkreślał ich wagę żywą gestykulacją, licząc na palcach. - Dwaj ludzie, pamiętacie... król i patriarcha. Obaj mają te same troski... pilną, naglącą potrzebę zaprowadzenia porządku, zabezpieczenia dróg i ochrony pielgrzymów coraz liczniej przybywających do tej najświętszej z ziem... i nie mogą rozwiązać tej kwestii. Król nie może przydzielić nawet jednego rycerza do tego zadania, a patriarcha nie ma swoich żołnierzy, których mógłby posłać, żeby pozbyć się tego kłopotu. A oprócz tego jest jeszcze jeden składnik tej mieszaniny,
dodany niedawno, ale już wywołujący problemy. Zarówno król, jak i patriarcha chcą zachęcić ludzi do osiedlania się w królestwie, z powodów oczywistych dla każdego, kto dostrzega potrzebę gospodarczego wzrostu. Umilkł i zaczekał, aż wszyscy znów na niego spojrzą, po czym dodał zmienionym głosem: - Słuchajcie, wiem, że to was nie interesuje. To są drobne, nużące szczegóły. Wolimy pozostawiać je tym, którzy znajdują przyjemność w takich rzeczach, jeśli tylko zostawiają nas w spokoju, pozwalając żyć na nasz własny sposób i przestrzegać nakazów rycerskiego kodeksu i sumienia. Mimo to posłuchajcie, gdyż to dotyczy nas wszystkich, tak więc musimy się tym teraz zająć. Choćby tym razem i nigdy więcej. Królestwo Jerozolimskie, zarówno kościelne, jak i świeckie, musi przyciągnąć osadników, jeśli ma się rozwijać i bogacić. Potrzebuje wieśniaków i kupców, nie tylko żołnierzy, lecz ludzi wytwarzających żywność i dobra materialne potrzebne takim jak my do przetrwania. Jednak ci osadnicy, głównie spokojni kmiecie, nie przybędą tutaj, dopóki nie będą wiedzieli, że będą bezpieczni. Nie sprowadzą swoich rodzin, żon i dzieci do niebezpiecznej, dzikiej krainy. Każdy, kto oczekiwałby tego po nich, żyłby złudzeniami A jednak, nawet wiedząc o tym, król nic nie zrobi, twierdząc, że ma związane ręce. Zamilkł, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. - Załóżmy na chwilę, że poszedłbym do patriarchy Gormonda de Picquigny i powiedział, że ja sam, wraz z kilkoma z moich najstarszych towarzyszy, samymi weteranami i wielce zasłużonymi wojownikami Krzyża, znużyłem się walką i wojną, zniesmaczony nieustannymi rzeziami, jakie widzieliśmy i widzimy, tak więc postanowiliśmy wycofać się z czynnej służby i żałując za grzechy, wieść mnisi żywot. Z nas siedmiu tylko dwóch ma jeszcze żony i dzieci w chrześcijańskiej ziemi i żaden nie spodziewa się tam wrócić ani nikt nie oczekuje jego powrotu. Co więcej, my wszyscy, bez wyjątku, pokochaliśmy tę krainę bardziej od tej, w której się zrodziliśmy, gdyż Zamorze żywiło nas i inspirowało ponad dwadzieścia lat, tak więc nie ma dla nas niczego lepszego i godnego pożądania, jak porzucić sprawy tego świata, składając śluby zakonne, aby w modlitwie, pokoju i samotności spędzić resztę życia w Ziemi Świętej, która stała się naszą duchową ojczyzną. Jak by na to zareagował, jak myślicie?
- Kazałby cię zamknąć jako szaleńca - warknął Saint-Agnan. - Jesteś rycerzem, żołnierzem. Nie nadajesz się na mnicha. To jasne jak biała plama u czarnego kota. Kilku z nich uśmiechnęło się na te słowa, choć niepewnie. Montdidier odkaszlnął i szurnął nogą, znowu zakaszlał, w końcu się odezwał: - Chociaż twoje słowa wydają się śmieszne, Hugonie, może zechciałby wyrazić zgodę... tyle że nic by mu z tego nie przyszło. Hugon zerknął na Saint-Omera, pytająco unosząc brew, po czym znowu spojrzał na Montdidiera. - Wyjaśnij to, Payen. - No cóż, przychodzi mi do głowy tylko jeden powód, dla którego w ogóle miałby cię wysłuchać, a mianowicie taki, że my wszyscy jesteśmy weteranami. Przydałyby mu się nasze umiejętności i doświadczenie. Gdybyśmy jednak zostali mnichami, jak proponujesz, nasze żołnierskie umiejętności stałyby się bezużyteczne. Mnichom nie wolno walczyć, nawet słowami i między sobą, chociaż robią to przez cały czas. Jednak walczyć zbrojnie, tak jak my? Za to grozi anatema. - Zgadza się, Czerstwy. Anatema. Właśnie. Gdyby miał uznać w nas mnichów, wszystkie nasze zdolności, wyszkolenie, zdyscyplinowanie i umiejętności byłyby dla niego bezużyteczne. Nie bylibyśmy dla niego bardziej użyteczni niż rycerze szpitalnicy. Przecież rycerze szpitalnicy są bardzo przydatni, Hugonie - natychmiast zaprotestował Saint-Omer. - Robiąc to, co umieją najlepiej, są nieocenieni. De Payns się uśmiechnął. - Tak, to również prawda, Goff. Ty wiesz o tym lepiej niż inni. Patriarcha również. Wie także, że naiwni ludzie w Jerozolimie oczekują, iż mnisi prowadzący szpital będą walczyli jak rycerze. Zaskoczony Godfryd spytał: - Co ty mówisz, Hugonie? - Powiedział to tak cicho, że wszyscy nachylili się, patrząc na jego wargi. - Twoje słowa są sensowne, ale brzmią bardzo zagadkowo. De Payns wzruszył ramionami. - Nie, jeśli spojrzysz na wszystko z innego punktu widzenia. Gormond de Picquigny, patriarcha Jerozolimy, ma tutaj, w Zamorzu, nie-
mal taką samą władzę, jaką papież dysponuje na ziemiach chrześcijańskich. Może też powoływać mnichów. - Nikt temu nie przeczy. - Wyobraź sobie mnichów-wojowników, Godfrydzie. Walczących mnichów. Walecznych mnichów... weteranów, którzy odpowiadaliby tylko przed samym Gormondem de Picquigny, jako swoim kościelnym przełożonym. Myślicie, że ten pomysł mógłby go zaintrygować? Tym razem cisza była jeszcze głębsza. - Zastanówcie się nad tym poważnie, panowie, i zapomnijcie o wszelkich regułach, które po tysiąckroć powiedzą wam, że tak nie może być. Dzisiejsze czasy są inne i wymagają innych metod, innych poleceń oraz innych rozwiązań rozmaitych problemów. Tak więc wyobraźcie sobie, jeśli łaska, walczących mnichów, religijnych wojowników związanych ślubami i odpowiadających wyłącznie przed patriarchą. Nie przed królem czy panami feudalnymi. Gdybyśmy byli takimi mnichami, moglibyśmy się zająć patrolowaniem dróg i ochroną pielgrzymów, uwalniając Gormonda i króla Baldwina II od największego z ich zmartwień. A związani ślubem ubóstwa nie musielibyśmy dostawać zapłaty i utrzymywalibyśmy się z datków oraz kościelnych funduszy. - Walczący zakonnicy? - Wzgardliwy ton Archibalda Saint-Agnan świadczył o głębokim sceptycyzmie. - To śmieszne, Hugonie. Czy kto kiedy słyszał o czymś takim? To równie logiczne jak spółkujące dziewice. Tym razem nikt się nie roześmiał z rubasznego żartu. De Payns skinął głową. - To prawda, Archibaldzie, ale jesteś rycerzem, tak więc powinieneś wiedzieć lepiej niż jakikolwiek duchowny, że w walce nie ma czasu na logikę... a możesz być pewien, że mówimy teraz o walce. Toczymy teraz bitwę o przetrwanie naszego starożytnego Zakonu i żeby ją wygrać, musimy iść ramię w ramię z Kościołem, ochraniając jego pielgrzymów, rzecz jasna... w czym nie widzę niczego złego... pozornie popierając i podtrzymując jego hegemonię i broniąc istnienia chrześcijańskiego Królestwa Jerozolimskiego, chociaż wydaje się to pozbawione sensu i logiki. - Milczał przez pięć uderzeń serca, po czym rzekł: - Posłuchajcie teraz wszyscy uważnie. Nikt nigdy nie słyszał o czymś takim jak mnisi-wojownicy, ponieważ nigdy takowych nie
było. Ale ten pomysł przestanie się wydawać s'mieszny, gdy tylko powstanie pierwszy taki zakon, by stawić czoło wyzwaniom dostatecznie groźnym, aby uzasadnić jego powołanie. Gormond de Picquigny ma władzę i autorytet, aby to uczynić, i wierzę, że okoliczności, z jakimi mamy tu do czynienia, są dostatecznie niezwykłe, żeby to uzasadnić. - Tylko dlaczego my mielibyśmy zrobić coś takiego, panie? - znów zapytał Gondemare. De Payns uśmiechnął się do niego. - Ponieważ w ten sposób uzyskalibyśmy sposobność wykonania rozkazów naszego seneszala. - Co? - zdziwił się Saint-Agnan. - Mówisz o przekopywaniu świątyni? Wszyscy zgodziliśmy się, że to niemożliwe. W jaki sposób miałoby to teraz być bardziej realne? De Payns miał na to gotową odpowiedź. - Ponieważ stalibyśmy się ubogimi mnichami-wojownikami, przyjacielu. Mielibyśmy konie, ale nie środki na ich wykarmienie i schronienie... i nas samych także, jak mówiłem. Dlatego też, w ramach zapłaty za nasze usługi, poprosilibyśmy króla i patriarchę o pozwolenie ulokowania się razem z naszymi końmi w starych stajniach na ruinach świątyni. Gormond de Picquigny nie będzie się temu sprzeciwiał, zapewniam was, mając na swe usługi nasze żołnierskie umiejętności. Król też nie będzie miał nic przeciwko temu, by silny oddział rycerzy kwaterował w pobliżu jego pałacu. A kiedy zamieszkamy w stajniach, będziemy mogli zacząć kopać, bezpiecznie i spokojnie. To powinno przynajmniej na chwilę rozwiązać najbardziej palący z naszych problemów. - Hugonie, masz głowę jak papież - mruknął Saint-Omer. - To wspaniały plan, przyjacielu. - Tak, możesz mieć rację - rzekł Saint-Agnan - tylko czy musimy zostać mnichami? Niewiele wiem o tym, z czego są zrobieni mnisi, ale nie podoba mi się pomysł składania ślubów zakonnych. Co musielibyśmy obiecać, gdybyśmy mieli je złożyć? -Trzy rzeczy, Archibaldzie, nic więcej. Ubóstwo, czystość i posłuszeństwo. - Mam ślubować czystość? Nigdy! De Payns mrugnął do Saint-Omera. - Daj spokój, Saint-Agnanie, bądźmy szczerzy. Kiedy ostatni raz
miałeś nieczyste myśli względem stworzenia, które nie było ładną kozą? - zakpił z wielkoluda. - Ile masz teraz lat? Czterdzieści? Więcej? I ponad połowę życia spędziłeś na pustyni. Śmierdzisz jak stary cap, jak my wszyscy, i żadna szanująca się kobieta nawet do ciebie nie podejdzie, gdyby w ogóle znalazła się tu jakaś szanująca się, szlachetnie urodzona dama. Doprawdy, pytam cię, jakie znaczenie ma dla ciebie ślub czystości? Saint-Agnan chrząknął i uśmiechnął się, bynajmniej nie urażony. - No cóż, masz rację, przyznaję. A co z innymi ślubami? Posłuszeństwo? I ubóstwo, na Boga? - Przecież już ich przestrzegasz, mój przyjacielu. W imię boże. Właśnie o to chodzi w ceremonii, którą dziś odprawiliśmy. Złożyłeś oba te ślubowania, o które pytasz, jedynie z niewielkimi różnicami, kiedy zostałeś wyniesiony. Przysiągłeś słuchać zwierzchników zesłanych ci przez Boga i przysiągłeś dzielić się wszystkim z twymi braćmi z Zakonu, zgadza się? - Hugon zaczekał, aż Saint-Agnan skinął głową, a wtedy uśmiechnął się. - Tak, jestem rad, że pamiętasz. Złożyłeś wówczas ślub posłuszeństwa i ni mniej, ni więcej, ubóstwa. Rozejrzawszy się po skupionych twarzach, Hugon podjął wątek: Widzę, że wszyscy macie co do tego wątpliwości. Przyznaję, że jeszcze kilka godzin temu podzielałem większość z nich. Jednak leżąc bezsennie zeszłej nocy, przemyślałem wiele spraw. Wszyscy wiecie o dobrowolnym odosobnieniu, w jakim pozostawałem przez minione łata, unikając wszystkich. - Zawahał się na chwilę. - Ten nastrój, ten stan umysłu, zrodził się z rozczarowania... i czegoś bliskiego rozpaczy, jaką budzili we mnie moi bliźni, ja sam, moje przekonania i zbrukane ideały, ponieważ gdziekolwiek spojrzałem, widziałem ludzi brodzących we krwi, splamionych niegodziwościami, którymi nauczyłem się gardzić jeszcze jako chłopiec. Nasi bracia chrześcijanie, jak wszyscy wiecie, wiele mówią o swej wierze i jej sile. Nazywają to nadprzyrodzonym darem bożym, a kapłani mówią o utracie wiary jako o najgorszym nieszczęściu, jakie może spotkać człowieka, powodującym utratę duszy. Mówią, że największym grzechem przeciwko wierze jest rozpacz, gdyż ta przeczy istnieniu nadziei. Byłem w rozpaczy przez te wszystkie lata, rozpaczy wywołanej tym, co przez całe moje życie widziałem w moich bliźnich, oraz łatwością, z jaką owe zachowania Kościół wybacza, pozostawiając ludzi w tajemniczy sposób oczyszczo-
nych, wolnych od poczucia winy, aby mogli iść i raz po raz popełniać te same odrażające czyny. Wszystkich nas uczono, że nie ma grzechu, który nie mógłby zostać wybaczony za sprawą spowiedzi przed księdzem. Jednak większość księży jest równie zdeprawowana i grzeszna jak ludzie, którym wybaczają, powołując się na boże miłosierdzie. Może są jeszcze tacy, którzy szczerze wierzą, ale jeszcze nigdy nie spotkałem takiego osobiście. To prawda, która mnie przeraża. Wychowałem się, jak wy wszyscy, pośród rycerzy i żołnierzy i nauczyłem się kodeksu rycerskiego, zanim zacząłem dobrze chodzić. W tym samym czasie poznałem prawa boskie i kościelne, lecz nim osiągnąłem wiek męski, przekonałem się, że niewielu ludzi poza moją rodziną ich przestrzega. Większość panów, rycerzy i żołnierzy kieruje się tylko tymi prawami, które dają im możność karania i krzywdzenia na tym świecie. Tamten świat pozostawiają księżom. A duchowni cały swój czas poświęcają trosce o swoje interesy. Mówią innym o dobrej woli, ale tylko wtedy, gdy przynosi im to realne korzyści... pieniądze, władzę i pozycję. I tak, po kilku latach rosnącego rozczarowania tą sytuacją przeszedłem inicjację, zostałem członkiem Zakonu i odkryłem, że miłość Boga i moja wiara w Niego mogą istnieć poza ramami nakreślonymi przez Kościół. To zmieniło całe moje życie, gdyż nauczyło mnie widzieć i doceniać, po raz pierwszy, że każdy, nawet najmniejszy uczynek jest dyktowany i powodowany przez Kościół, a dzisiejszym Kościołem kierują grzeszni, chciwi, zepsuci i aroganccy ludzie. Och, oczekuje się od nas wiary w to, że hierarchowie Kościoła są wybrani i pobłogosławieni przez Boga, zachęca się nas i nakłania do powierzenia kapłanom naszych dusz nieśmiertelnych, lecz kto nam to mówi? Oni sami, rzecz jasna. Kapłani mówią nam, co robić i co myśleć we wszystkim. Głoszą nam nieskończone boże miłosierdzie i twierdzą, że są Jego głosem na tym świecie... I jasno dają do zrozumienia, że jeśli nie będziemy ich słuchać lub przestaniemy im wierzyć, mają moc karania nas, przeklinania, a nawet skazywania na wieczne potępienie. Na twarzach słuchających go rycerzy dostrzegł zaniepokojenie. - Skazują ludzi, bracia, na wieczne potępienie. Pomyślcie o tym, gdyż to jest coś, o czym nie chcemy pamiętać. Księża świadomie skazują zwyczajnych ludzi na wieczyste ognie piekielne i robią to tylko dlatego, że mogą, ponieważ mają władzę i cieszą się nią tak jak możliwością rządzenia ludzkim losem i duszą. A robiąc to, głoszą wieczne
i bezgraniczne boże miłosierdzie. I któż im zaprzeczy, wierząc, że Bóg ich słucha? - W jego głosie pojawiła się nowa, ostra nuta. - Nasz Zakon naucza, że możemy to wszystko zmienić. Pamiętacie uniesienie towarzyszące temu odkryciu? Świadomość, że pewnego dnia możemy zmienić cały świat i uczynić go lepszym? Kościół taki, jaki znamy dzisiaj, został zbudowany przez ludzi, nie przez Boga ani nie przez jego zrodzonego z kobiety syna, Jezusa. Jezus z pewnością był zrodzony z kobiety, lecz to, co uważa się za jego Kościół, zostało skradzione, zmienione i ukształtowane długo po jego śmierci przez Pawła oraz jego rzymskich wspólników i doradców. Jednak nasze bractwo, Zakon Odrodzenia w Syjonie, dało nam nadzieję, że pewnego dnia wszystko to zdołamy zmienić, nie zabijając wszystkich niegodziwych kapłanów, lecz objawiając prawdę o tym, co rzeczywiście wydarzyło się tysiąc lat temu tu, w Jerozolimie. Zapomniałem o tym, moi przyjaciele. Straciłem to z oczu wśród całej tej rzezi i okropności, do jakich dochodziło, kiedy tu przybyliśmy. Straciłem to z oczu, ponieważ, jak sądziłem, nie docierały do nas żadne wieści od naszego Zakonu. Myliłem się jednak, a teraz, gdy ta wieść nadeszła, jakkolwiek dziwna by się zdała, przejrzałem na oczy. Nie wierzę w ludzi, ale wierzę, że Bóg sprowadził nas tutaj, każdego z nas, w jakimś celu. I sądzę, iż z tego powodu podsunął mi ten plan zeszłej nocy, kiedy leżałem bezsennie. Poproszono nas... albo kazano nam, jak wolicie... odnaleźć, ponownie odkryć prawdę tradycji Zakonu. Po jej znalezieniu mamy zacząć naprawiać całe zło, jakie utrata wiary... zniekształcone prawdziwe nauki Jezusa i jego żydowskich uczniów... sprowadziła na ten świat. Mamy to zmienić. Choć nasze imiona zostaną zapomniane, ludzie będą pamiętać i mówić o tym, co osiągnęliśmy. - Po chwili milczenia: - Cóż więc powiecie? Co chcecie zrobić? - Ogolić głowy i zacząć kopać - odparł Saint-Agnan z kręgu kiwających głów.
d Kiedy Hugon wreszcie się położył spać, nie zdołał zasnąć i niebawem obrócił się na plecy, wiedząc, że czeka go następna nieprzespana noc. Zazwyczaj zasnąłby natychmiast i obudził się wypoczęty, obojętne czy po długim, czy po krótkim śnie. W razie potrzeby umiał nawet drzemać na stojąco lub wsparty w siodle. Niemożność zaśnięcia nie-
odmiennie oznaczała, że coś go trapi. Tym razem nie wiedział, co go dręczy, i po chwili przewracania się na posłaniu odrzucił pościel i wstał z łóżka, postanawiając się przejść w chłodnym nocnym powietrzu. Nałożył długą powiewną arabską szatę, którą tak jak jego towarzysze nosił dla wygody i ochłody, kiedy nie nakładał pancerza, po czym przełożył rękę przez pętlę pasa z mieczem i zarzuciwszy go na plecy, wyszedł głównymi drzwiami na dziedziniec. Ziewnął i podrapał się po głowie, lekko dygocząc. - Dlaczego nie śpisz? Hugon obrócił się na pięcie i zobaczył Payena Montdidiera siedzącego na ławce pod murem po jego prawej ręce, oświetlonego blaskiem księżyca i migotliwych płomieni płonącej pochodni. - Czerstwy! Zaskoczyłeś mnie... A ty? - Powinienem. Zaraz pójdę, bo przemarzłem do kości. Siedziałem tu i rozmyślałem. - O czym? - O Małgorzacie... i moim synu Karolu, i o Helenie, mojej córce. Helena jutro skończy osiem lat, a ja przypomniałem sobie o tym dopiero dziś wieczorem, kiedy wspomniałeś, że tylko dwóch z nas ma rodziny w chrześcijańskiej ziemi... Hugon był przerażony swoją bezmyślnością. Wcześniej się nie zastanawiał, jaki skutek jego stwierdzenie wywrze na tych dwóch rycerzach, Montdidierze i Gondemarze. Teraz ból w głosie przyjaciela był wyraźnie słyszalny. - Payen - powiedział - wybacz mi. Nie miałem... - Wiem, Hugonie. Mówiłeś prawdę i nic, co powiedziałeś, nie było dla mnie zaskoczeniem. Los tego związku został przypieczętowany dawno temu, za obopólną zgodą, Małgorzaty i moją. Jednak zaskoczyłeś mnie, tak nieoczekiwanie poruszając tę sprawę... - Umilkł i przez chwilę spoglądał w ciemność. - Kiedy przypomniałem sobie o urodzinach córki... zacząłem myśleć o naszym życiu... o życiu nas wszystkich... jak bardzo się różni od tego, czego oczekiwaliśmy jako młodzieńcy pełni szczytnych ideałów. Uśmiechnął się, patrząc na swoje stopy, po czym potrząsnął głową i spojrzał na Hugona, wciąż z uśmiechem. - Pamiętasz, jak byliśmy przerażeni, gdy odkryliśmy, że one o nas wiedzą? Sądziliśmy, że odkryły całą prawdę o Zakonie. To była naj-
straszniejsza rzecz, jaką wówcaas mogliśmy sobie wyobrazić. Niech nam Bóg dopomoże! Hugon też się uśmiechnął. - No cóż, pamiętam, że było to dość dramatyczne. - Teraz wydaje się zabawne. Hugon przechylił głowę, zaintrygowany tonem głosu przyjaciela. - Zabawne? Dlaczego? Nigdy nie uważałem tego za zabawne. Te kobiety złożyły ogromną ofiarę, nie wiedząc nawet po co. Wycofały się i pozwoliły nam robić to, co musieliśmy robić. Mogły szlochać i krzyczeć. Nie zrobiły tego i przygotowały się do życia bez swoich mężczyzn. Niech je Bóg błogosławi. - Tak jak powiadasz, niech je Bóg błogosławi... - Montdidier wstał i ruszył do drzwi, po czym zawahał się, wyciągnął rękę i ścisnął ramię Hugona. - Właśnie przyszło mi do głowy, że nawet nie wiem, czy moja żona jeszcze żyje. Może już umarła. Hugon spojrzał przyjacielowi w oczy i skinął głową. -Tak, mogła umrzeć, ale gdyby tak się stało, to tylko w ciągu ostatniego roku. Sądzę, że otrzymalibyśmy wiadomość o jej odejściu, gdyby było inaczej. Zapewne jest równie żywa i zdrowa jak ty, szczęśliwa w Payns. Montdidier jeszcze przez chwilę stał nieruchomo, po czym kiwnął głową. -Tak, pewnie masz rację. Mam nadzieję. Teraz idę do łóżka i ty też powinieneś, żeby choć trochę odpocząć, nawet jeśli nie zdołasz zasnąć. Hugon poprawił szatę, po czym odwrócił się i wszedł z przyjacielem do zajazdu.
d
d 7 Późnym rankiem następnego dnia de Payns miał już gotowy plan działania, ułożony z pomocą swych sześciu towarzyszy i będący przejściem do następnej fazy operacji. Siedzieli razem od świtu, rozważając, jak najlepiej przekonać Gormonda de Picąuigny. Hugon był już przekonany, że jego pomysły dostatecznie nabrały kształtów i są oparte na należycie solidnych podstawach, aby natychmiast wcielić je w życie. Godzinę przed południem maszerował już główną ulicą do rezydencji patriarchy, odziany w swój najlepszy strój oraz zbroję, w towarzystwie Saint-Omera, Saint-Agnana i Montdidiera, również ubranych w paradne szaty, które przywieźli na inauguracyjne zgromadzenie w swej świątyni. Nawet nie przyszło mu do głowy, że patriarcha mógłby z jakiegoś powodu nie móc lub nie chcieć ich przyjąć. Od lat znał i lubił Gormonda de Picąuigny i wiedział, że ta sympatia jest odwzajemniona. Z niecierpliwością wyczekiwał nadchodzącego spotkania, powtarzając sobie w myślach to, co zamierzał mu powiedzieć, gdy nagle Saint-Agnan wyciągnął rękę w bok, zagradzając mu drogę. Gwałtownie wracając do rzeczywistości, zobaczył dwuszereg nadbiegających z prawej zbrojnych, którzy zatrzymali się i wzięli pod ręce, zagradzając wąskie przejście. Była to królewska gwardia pałacowa i Hugon odwrócił się, by zobaczyć, kogo eskortują, lecz ujrzał jedynie zamknięty powóz. Gdy ten z turkotem przejeżdżał obok, zauważył zasłonięte grubymi zasłonami okna i eskortę - pół tuzina dobrze uzbrojonych, w jednolitych barwach, mężczyzn podążających przed nim i tyleż za nim. Wszyscy nosili ten sam herb: stylizowaną błękitną fontannę na białym polu. De Payns opanował irytację wywołaną nagłą przeszkodą, wiedząc, że nie będą musieli długo czekać. Rozstawieni wzdłuż ulicy królewscy gwardziści, ze stoickim spokojem zwróceni twarzami do patrzących na to ludzi, od dawna przywykli do takich
sytuacji. Zaczekali, aż powóz przejedzie za ich plecami, niewątpliwie przez cały czas licząc w myślach, po czym ostatni w dwuszeregu wprawnie opuścili swoją pozycję i pobiegli naprzód, żeby zająć miejsce na przedzie. Saint-Agnan stał i patrzył, aż powóz znikł za zakrętem. - Kto to był? - zapytał w końcu. - Ktoś z królewskiej rodziny - odparł Hugon. - Zapewne któraś z córek króla, sądząc po zaciągniętych zasłonach, prawdopodobnie średnia z nich, Alix, gdyż eskorta nosiła barwy biskupa Odona. - A kim jest biskup Odo? - Wcześniej był biskupem Fontainebleau, teraz jest prawą ręką patriarchy i jego łącznikiem z królem. Saint-Agnan powoli odwrócił się do Hugona, lekko marszcząc brwi. - A dlaczego łączysz jego imię z tą właśnie córką króla? Czy coś jest między nimi? - Chodźmy. - De Payns ruszył przez ulicę. - Powszechnie wiadomo, że biskup Odo... lubi księżniczkę. Jednak ona chyba jeszcze nie ukończyła piętnastu lat, a on jest prawie w naszym wieku, tak więc wątpię, aby między nimi... jak to ująłeś... coś było. - Hmm, to jeszcze dziecko, a on ją lubi... Na tyle, żeby na stałe przydzielić jej eskortę? - Nie na stałe, ale zna księżniczkę od dziecka, gdyż z tego, co słyszałem, wynika, że ona nie jest już dzieckiem. Jednak Odo od lat był jednym z najwierniejszych doradców jej ojca, kiedy Baldwin był jeszcze hrabią Edessy, na długo przed tym, nim został królem jerozolimskim. Chodźmy tędy. Wejście w wąską uliczkę było ledwie widoczne w cieniu i jego towarzysze szli tuż za nim, gdy prowadził ich dalej, potem następnym wąskim przejściem wiodącym na szeroką ulicę, naprzeciw głównego wejścia do imponującego i dobrze strzeżonego budynku. - Pałac patriarchy - oznajmił. - Trzymajcie się blisko. Zręcznie przeszedł przez ruchliwą ulicę, manewrując w potoku wielbłądów, koni, bydła, świń, kóz i barwnej wielojęzycznej masy ludzi, po czym stanął przed strażnikiem przy głównej bramie. Natychmiast rozpoznani jako nie stanowiący żadnego zagrożenia dla patriarchy, on i trzej jego towarzysze zostali zaprowadzeni do wysokiej,
bogato umeblowanej komnaty, w której mieli zaczekać, aż patriarcha zechce się z nimi zobaczyć. Ledwie zdążyli obejrzeć zgromadzone w komnacie skarby, gdy pojawił się sam patriarcha, z szerokim uśmiechem, wylewnie witając de Paynsa, a potem równie ciepło i uprzejmie jego przyjaciół. Gormond de Picquigny nosił się jak urodzony władca i wedle wszelkich norm był atrakcyjnym mężczyzną, wysokim i siwowłosym, z wydatnym haczykowatym nosem i zdrowymi, białymi, równymi zębami. Zdawało się, że się nieustannie uśmiecha, nawet kiedy był niezadowolony. Był dobrym gospodarzem i jego goście szybko poczuli się mile widziani, ale nie tracili czasu na jałową gadaninę, gdyż wszyscy czterej byli żołnierzami, nienawykłymi do towarzyskich niuansów i etykiety. Gdy tylko usiedli, de Payns zaczął przedstawiać prośbę, z którą przyszli, i gdy patriarcha pojął, o co go proszą, uważnie słuchał, nie próbując przerywać mówiącemu. Kiedy de Payns w końcu zamilkł, Gormond de Picquigny sięgnął po srebrny dzwonek, zadzwonił i postawił go na stole przy swoim łokciu. - To niezwykła prośba, mój przyjacielu - powiedział, gdy ucichł srebrzysty brzęk. - Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszałem czegoś takiego. Będę musiał dobrze to przemyśleć. - Drzwi na końcu długiego pokoju się otworzyły i wysoki, śniadoskóry mężczyzna w biskupich szatach podszedł do patriarchy, który uniósł dłoń, uspokajając de Paynsa. - Wybacz mi - rzekł spokojnie i zwrócił się do przybyłego. Przyszła wiadomość z Akki? - Tak, mój panie. - Doskonale. - Patriarcha znów zwrócił się do swoich gości. - Musicie mi wybaczyć, przyjaciele, lecz oczekiwałem na bardzo pilną wiadomość od moich współpracowników w Akce, muszę więc was przeprosić i opuścić na chwilę, żeby się tym zająć. Muszę tylko przeczytać wiadomość i na podstawie jej treści podjąć decyzję. Kiedy to zrobię, obecny tu biskup Odo zajmie się resztą. Moja nieobecność nie potrwa długo, więc proszę, nie odchodźcie. Każę służbie przynieść wam jedzenie i picie. Powinienem tu wrócić, zanim zdążą je przynieść. Proszę, czujcie się swobodnie i zaczekajcie na mnie. - Nie zgodzi się - rzekł Saint-Agnan, gdy tylko drzwi zamknęły się za patriarchą. Wszyscy spojrzeli na niego, lecz pierwszy zareagował Saint-Omer.
- Dlaczego tak uważasz, Archibaldzie? - Jasno dał to do zrozumienia, prawda? Odszedł i zostawił nas tu samych, zanim wysłuchał naszych argumentów. To zły znak. - Wysłuchał nas, Archibaldzie, bądź tego pewien - rzekł de Payns. A to, że opuścił pokój, to najlepszy znak. Chciał zostać sam, żeby przemyśleć wady i zalety tego, co proponujemy. A im dłużej potrwa jego nieobecność, tym staranniej rozważy nasze propozycje. Gdyby postanowił odrzucić naszą prośbę, zrobiłby to od razu i bylibyśmy już w drodze do karawanseraju. Ten człowiek nie został patriarchą Jerozolimy z powodu głupoty czy niezdecydowania. - A co z tą pilną wieścią z Akki, czy ona całkowicie nie zaprzątnie jego uwagi? Zaniepokojona mina Saint-Agnana wywołała uśmiech de Paynsa. - Nie ma żadnej wieści z Akki. Ten dzwonek to tylko przyrząd, którego patriarcha używa, żeby zyskać na czasie. Ktokolwiek tu przychodzi w odpowiedzi na wezwanie, zgadza się na każdą prośbę czy sugestię patriarchy, a ten ma wymówkę pozwalającą mu odejść na tak długo, jak zechce, nie urażając gości. W tym wypadku jego nieobecność działa na naszą korzyść. Patriarcha rozważa naszą prośbę. Zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, i nie sądzę, żebyśmy mogli przedstawić się lepiej, tak więc teraz musimy zaczekać, aż przemyśli sprawę i podejmie decyzję, która prywatnie i urzędowo będzie dla niego najkorzystniejsza. Jestem jednak dobrej myśli. Mógł nam kazać przyjść jutro lub w przyszłym tygodniu. To, że kazał nam zostać, świadczy, że jest zaintrygowany naszą propozycją. Jednak nasze propozycje zostałyby uznane za herezje przez każdego innego kapłana i nie wolno nam o tym zapominać. De Picquigny jest ulepiony z innej gliny i ma inne potrzeby. Teraz sprawa spoczywa w jego rękach i pozostaje mu tylko zdecydować, czy korzyści naszej propozycji będą dostatecznie duże, by przeważyć nad ryzykiem, jakie podejmie, wyrażając zgodę. Słudzy patriarchy, sami mnisi, przez godzinę cicho i sprawnie krzątali się przy nich, przynosząc lekki, lecz smakowity posiłek złożony z zimnego drobiu, świeżo upieczonego chleba, słodkich daktyli i koziego sera oraz rozmaite sorbety i chłodzone soki. Gdy Gormond de Picquigny wrócił, odmownym machnięciem ręki zbył propozycję wzięcia udziału w uczcie - choć na stole pozostał jeszcze spory półmisek daktyli - i nalał sobie kubek jakiegoś pienistego płynu, po
czym usiadł za stołem ze srebrnym dzwoneczkiem. Ani słowem nie wspomniał o Akce, natomiast od razu przeszedł do sprawy, o której rycerze przyszli tu porozmawiać, zwracając się głównie do de Paynsa, lecz nieustannie wodząc po nich wzrokiem, tak że wszyscy czuli, iż ich również dotyczy to, co mówił. - Teraz muszę zrozumieć, jasno i bez cienia wątpliwości, co właściwie proponujecie, ponieważ z tego, co już usłyszałem, wynika, że to może pod kilkoma względami bardzo utrudnić mi życie. Prosicie mnie, żebym wstawił się za wami u waszych panów lennych, gdyż wszyscy razem jesteście lennikami możnych, abym namówił ich do wyrzeczenia się waszych usług dla wyższych celów i pozwolił wam podjąć życie pełne wyrzeczeń, modłów i samotności. Zgadza się? Hugon de Payns skinął głową. - Tak, mój panie, taki jest sens naszej prośby. Przez całe życie wiernie służąc naszym panom i rycerskim ślubom, teraz pragniemy służyć jedynie Bogu. Zapadła długa cisza, po czym de Picquigny poważnie potrząsnął głową. - Nie sądzę, żebym zdołał uzyskać dla was taką zgodę, przyjaciele - rzekł cicho. - Nawet gdybym bardzo tego chciał. Te rycerskie śluby, o których wspomniano, są wiążące. Nie może ich zerwać żadna ludzka siła, tylko śmierć. De Payns z udawanym zdziwieniem podniósł rękę. - Nawet po to, żeby lepiej służyć Bogu? -Jako mnisi? - Patriarcha z powątpiewaniem pokręcił głową. - Któż może zdefiniować pojęcie lepszej służby? I czy ta zmiana polegałaby jedynie na modłach? Jeśli tak, to obawiam się, że wasza sprawa jest obarczona poważną, może nawet fatalną słabością. W tej ziemi nie brakuje dziś mnichów i wszyscy oni wznoszą modły. Jednak mają również inne obowiązki. Chyba najlepszym przykładem są rycerze szpitalnicy. Wprawdzie nominalnie są rycerzami, lecz w rzeczywistości są i zawsze będą mnichami. Ich zadaniem, niezmiennym przez ponad pięćset lat istnienia ich zakonu, zawsze było pomaganie chorym i niedomagającym pielgrzymom odwiedzającym Ziemię Świętą. Robią to i jako patriarcha Jerozolimy ogromnie polegam na ich oddanej i niestrudzonej pracy, poświęceniu i dobrej woli. Są jednak mnichami związanymi regułą świętego Benedykta, więc wszystko, co robią, jest zgodne z tymi świętymi zasadami. To daje im siłę i nadaje
sens ich życiu... określony sens... każdej jego chwili. - Z lekkim uśmiechem powiódł po nich wzrokiem. - Chcielibyście się poddać regule świętego Benedykta czy też macie w tej kwestii inne pomysły? Saint-Agnan nerwowo odchrząknął. - Czy nie moglibyśmy żyć wedle naszej własnej reguły? Patriarcha parsknął śmiechem. - Tak, oczywiście, na pewno, spędziwszy dwadzieścia lub trzydzieści lat na modłach i medytacjach, w sposób zdecydowanie odróżniający was od innych zakonów. Podejrzewam jednak, że macie na myśli jakieś szybsze rozwiązanie. Prawda? Ponownie skierował wzrok na Hugona de Payns. - Powiedz mi, mój przyjacielu, bo jestem ciekaw. Co... co was do tego skłoniło? Jaka myśl, spór lub wypadek był powodem decyzji przyjścia tu i szukania mojego wsparcia? Zagadnięty tak bezpośrednio Hugon poczuł rumieniec na policzkach i bolesny skurcz w żołądku. Zawsze był dumny ze swej prawdomówności, gdy więc tak wiele zależało od jego odpowiedzi, nie chciał okłamać patriarchy. Zaczął bezradnie rozkładać ręce, zamierzając już wyjaśnić cały plan, gdy dostrzegł prawdę tak nagle, że poczuł pustkę w brzuchu. Nie kwestionując tego, co podpowiadała mu intuicja, chociaż wstrząśnięty, zmienił gest w sugerujący lekkie zmieszanie, po czym klasnął w dłonie, pospiesznie szukając w myślach najodpowiedniejszych słów, które nie byłyby kłamstwem. - Otrzymałem... - Zamilkł, zmarszczył brwi i znów zaczął. Otrzymałem... nieprzewidziane i niewiarygodne instrukcje, panie. Instrukcje, które z początku wydały mi się kategorycznymi żądaniami, a później bezsensownymi, nierozsądnymi i niewykonalnymi zadaniami. Nie zawierały żadnych szczegółów, niczego, co mógłbym uznać za konkret czy absolut. Po prostu zdałem sobie sprawę, że mam moralny obowiązek spełnić te żądania i że wiodąc takie życie jak dotychczas, nie będę w stanie tego zrobić. Obudziłem się pewnego ranka z dotkliwą świadomością tego wszystkiego i do dziś nie mogę uwolnić się od chęci zmienienia tej sytuacji. Patriarcha jeszcze wyżej uniósł brwi. - To... robi wrażenie, panie de Payns. Czy mogę spytać o charakter tych... instrukcji?
-Tak, mój panie, oczywiście. I jeśli zrozumiesz je lepiej niż ja, będę wdzięczny za każde słowo wyjaśnienia, jakim zechcesz się ze mną podzielić. Kazano mi przemyśleć moje życie, ponownie przeanalizować wszystkie ważne wydarzenia od czasów, gdy byłem chłopcem, a następnie wytężyć umysł, by znaleźć sposoby i środki wykorzystania wszelkich moich umiejętności do rozpoczęcia ogromnych zmian w Jerozolimie oraz odkrycia prawdy ukrytej w sercu królestwa i Świętego Miasta. Gormond de Picquigny siedział w milczeniu i tylko jego kamienna twarz świadczyła o tym, że nie jest w stanie natychmiast zareagować na to zdumiewające oświadczenie. Po chwili pozbierał fakty. -Twoich umiejętności, powiedziałeś. Twoich. - Ruchem ręki wskazał Saint-Omera i pozostałych. - A co z twoimi przyjaciółmi? De Payns wzruszył ramionami, bardzo zadowolony z siebie. Zarzucił przynętę i wyczuwał ogromne zainteresowanie obwąchującej ją rybki. - Powiedziałem im o moich rozterkach, podzieliłem się z nimi moimi myślami, a oni nabrali przekonania, że otrzymałem powołanie, bezpośredni rozkaz, choć może się to wydać dziwne, i postanowili pomóc mi go wykonać. Dlatego tu są. - Rozumiem. Są jeszcze inni podzielający twoją wizję? - Jest nas siedmiu, panie. - Hmm... -Jednak może być nas więcej. Powiedziałem o tym jedynie najlepszym przyjaciołom. Z sześciu, którzy o tym usłyszeli, wszyscy postanowili się do mnie przyłączyć, ale mają już inne nazwiska swoich przyjaciół, których pragnęliby przyciągnąć. - Możni uznaliby to za bunt. Wiecie o tym, prawda? Widzieliby w tym osłabienie swoich sił. - Jakże mogłoby tak być, panie? Nawet gdyby nasza liczba się podwoiła, byłoby nas zaledwie dwudziestu rycerzy, w podeszłym wieku, po życiu pełnym trudów i wiernej służby. Trudno to nazwać osłabieniem wojsk broniących Jerozolimy. - Mimo wszystko, panie, dwudziestu doświadczonych rycerzy... - Dwudziestu podstarzałych rycerzy, a właściwie połowa tej liczby i prawdę mówiąc, mających najlepsze lata za sobą. Patriarcha wydął usta, a de Payns dodał:
- Mimo to, panie, muszę wrócić do tego, co powiedziałeś wcześniej o tym, że każdy zakon ma swoje zadania, własne obowiązki oprócz codziennych modłów i medytacji. My nie mamy takiej reguły. Jednak moglibyśmy mieć, gdyby wyznaczono nam obowiązki odpowiednie dla naszych umiejętności. - Przy tych słowach jego początkowo entuzjastyczny głos zaczął szybko cichnąć i przygasać. - Ach, lecz my umiemy tylko walczyć, a mnisi nie walczą... - Uśmiechnął się i pokręcił głową. - Ach, panie, gdyby było coś takiego jak zakon mnichów rycerzy... jakże moglibyśmy się przysłużyć Bogu! Byłby to znakomity sposób, aby Mu służyć dzielnie i w pokorze. Szkoda, że nie ma czegoś takiego. Mimo to moglibyśmy się nauczyć czegoś innego. Przystosować się. Nie zabrakłoby nam chęci wykonania każdego postawionego przed nami zadania. Przestał mówić, wyobrażając sobie trybiki obracające się ze zgrzytem w głowie patriarchy. Nagle Gormond de Picquigny wstał i podniósł prawą rękę, by ich pobłogosławić, a oni wszyscy uklękli przed nim z pochylonymi głowami. - Przyjdź jutro, Hugonie de Payns, o tej samej porze. Pomyślę o tym, co mi powiedziałeś, i będę miał dla ciebie gotową odpowiedź. Być może zechcesz ją później omówić z przyjaciółmi, ale przyjdź tu po nią sam. Potem, jeśli trzeba będzie jeszcze to omówić, będzie na to czas. Na razie jednak niechaj żaden z was nie mówi ani słowa nikomu o tym, o czym rozmawialiśmy tu dzisiaj. Rozumiecie? Teraz odejdźcie w pokoju.
d Godfryd Saint-Omer podniósł głowę znad deski do tryktraka, w którego grał z Payenem Montdidierem, zauważywszy bezszelestnie otwierające się drzwi. - Ach! - zawołał. - Nareszcie. Myśleliśmy, że nigdy nie wrócisz. Hugon de Payns stał w drzwiach, przytrzymując je i czekając, aż jego wzrok po jasnym świetle poranka oswoi się z cienistym wnętrzem. Saint-Omer, Bisol i Montdidier gapili się na niego znad jasno oświetlonego stołu pod oknem, a za nimi, leżący w półmroku na łożu pod ścianą, Gondemare podparł się łokciem. De Payns zauważył nieobecność Saint-Agnana i de Rossala, lecz zanim zdążył o nich spytać, przecisnęli się przez drzwi za jego plecami, zmuszając go do przejścia na środek komnaty, gdzie wszyscy zarzucili go pytaniami.
- Dość, na Boga! Jazgoczecie jak zgraja starych bab. Dajcie mi czas na zdjęcie płaszcza, odłożenie broni i złapanie oddechu, to opowiem wam wszystko. Saint-Agnanie, znajdź Ibrahima, jeśli łaska, i poproś, żeby podano nam coś do jedzenia i picia, a pozostali niech usiądą przy stole jak cywilizowani ludzie. De Payns, pozbywszy się pochwy z długim mieczem i pasa z zawieszonym przy nim sztyletem oraz sakwą, zdjął długą szatę i chustę, którą nosił na głowie zamiast żelaznego frankońskiego hełmu, i usiadł u szczytu stołu. Gdy czekali na powrót Saint-Agnana, patrzyli nań w milczeniu, usiłując dostrzec jakiś znak świadczący o tym, co ma im do powiedzenia. Gdy tylko znów byli wszyscy razem, przemówił, nie tracąc czasu na wstępy. - Zgodził się. Mamy jego pozwolenie. Zaczekał, aż przycichnie pierwszy wybuch entuzjazmu, i uciszył go, podnosząc rękę. - To nie nastąpi dziś ani jutro. Może trzeba będzie czekać rok albo dłużej. Ale tak będzie. Patriarcha tego chce. - Jak to? Co powiedział? - zawołał Saint-Agnan, niecierpliwy jak zawsze. -Wyraził się krótko i jasno, chociaż delikatnie. W rzeczy samej, gdybyśmy nie zadali sobie trudu i nie powiedzieli, czego dokładnie chcemy, sądzę, że sam by na to wpadł. Oczywiście teraz wierzy, że tak właśnie było, i to jest najlepszy rezultat, jakiego mogliśmy oczekiwać. Czekał na mnie, kiedy przybyłem, i jego prawa ręka, biskup Odo, zaprowadził mnie prosto do niego, do pokoiku, w którym codziennie pracuje, nie do sali audiencyjnej, w której przyjął nas wczoraj. Potem odprawił Odona i zanim zaczęliśmy rozmawiać, poszedł za nim aż do drzwi, aby się upewnić, że biskup opuścił przedsionek. - Biskupowi z pewnością się to nie spodobało - mruknął Saint-Agnan. - Miałem wczoraj wrażenie, że to człowiek, który lubi wiedzieć o wszystkim, co się dzieje. -Tak, nie był zadowolony, ale Gormondowi de Picquigny nie wchodzi się lekkomyślnie w drogę. W każdym razie kiedy zostaliśmy sami, patriarcha przypomniał mi, co mówiłem o chęci podjęcia innych obowiązków poza zakonnymi, gdyby ktoś znalazł odpowiednie dla nas, oraz moje uwagi o braku czegoś takiego jak zakon mnichów-rycerzy, chociaż nie rozwodził się nad tym. Zaczął natomiast mówić
o pladze bandytyzmu na drogach oraz rosnącym zagrożeniu mienia i życia pielgrzymów w Ziemi Świętej. Oczywiście wiedział, że wszyscy znamy tę sytuację i rozumiemy, że jest ona chronicznym cierniem w boku władz królestwa, lecz przez długą chwilę wyjaśniał i usprawiedliwiał króla, który od dawna nie może rozwiązać tego problemu. Jeszcze wymowniej starał się poinformować mnie o swoich obowiązkach patriarchy, formalnie czyniących go odpowiedzialnym za bezpieczeństwo całego Kościoła w Jerozolimie, włącznie z kapłanami i urzędnikami zajmującymi się na co dzień kościelnymi sprawami oraz pielgrzymami powierzającymi się władzy i przewodnictwu Kościoła w Ziemi Świętej... Szeroko otworzył oczy, wyprostował się na krześle i powiódł wzrokiem po zebranych przy stole przyjaciołach. - Czy wiecie - ciągnął zdumiony - że dopiero teraz zauważyłem, że przez cały czas mówił o Ziemi Świętej. Ani razu nie nazwał tej ziemi Królestwem Jerozolimskim, nazwa Zamorze też nie padła ani razu. Dopiero teraz zrozumiałem, że nasz patriarcha uważa swoje stanowisko i obowiązki za nie mające nic wspólnego z królem Baldwinem Drugim, jego ambicjami czy wizjami królestwa jako państwa. Nasz Gormond de Picquigny myśli wyłącznie o religijnej rzeczywistości Jerozolimy... świętego miasta. Jego zdaniem, nic poza tym nie ma żadnego znaczenia, a król i jego rycerze są jedynie przeszkodą w sprawowaniu rządu dusz przez patriarchę. Dostrzegł brak zrozumienia na twarzach słuchaczy i odkaszlnął. -No cóż... Potem zapytał mnie o zdanie o tym, co można... co trzeba... zrobić w sprawie sytuacji na drogach. Opowiedziałem mu o naszej małej eskapadzie dwa lub trzy dni temu, kiedy przepędziliśmy bandytów na pustynię, co pozwoliło mi na spekulacje na temat niewielkiej liczebności armii potrzebnej do powstrzymania tych napadów. Stwierdziłem, a on się ze mną zgodził, że sytuacja się pogarsza i bandyci rosną w siłę po prostu dlatego, że nie napotykają żadnego oporu. Powiedziałem mu, że to szybko by się zmieniło, gdyby ktoś mógł posłać przeciwko nim choćby niewielki oddział zdeterminowanych i zdyscyplinowanych zbrojnych, którzy patrolowaliby drogi. Powiedziałem, że samo istnienie takiego oddziału, jego spodziewana obecność zapewne wyraźnie zmniejszyłaby liczbę takich incydentów. Ktoś zapukał do drzwi i de Payns ostrzegawczo podniósł dłoń, uci-
szając wszystkich, gdy właściciel zajazdu szeroko otworzył drzwi i się odsunął, przepuszczając dwóch uśmiechniętych służących niosących tace z jedzeniem oraz jeszcze jednego, olbrzymiego, niosącego ogromny miedziany półmisek z napojami. Gdy słudzy uwijali się wokół, zastawiając stół, rycerze zaczęli rozmawiać o trywialnych sprawach, nie zwracając uwagi na nic poza stojącym przed nimi jadłem: świeżym i jeszcze ciepłym chlebem, tłustym kozim serem, miską oliwek błyszczących od oliwy i ziół, trzech gatunków owoców, twardych serów rozmaitych kształtów i rozmiarów, drobiu na zimno i kilku rodzajów kiełbas. Przez jakiś czas nikt się nie odzywał, aż zmietli wszystko ze stołu i usiedli wygodnie, bekając z zadowolenia. W końcu Rossal przypomniał wszystkim o najważniejszym temacie. - Hugonie - rzekł - jest coś, czego nie rozumiem. Powiedziałeś, że twoim zdaniem patriarcha przychyla się do twojej prośby, gdyż to odpowiada wszystkim jego osobistym ambicjom, lecz może potrwać rok lub dłużej, zanim zdoła ją spełnić. Myślałem, że patriarcha Jerozolimy ma w Zamorzu władzę duchową równą tej, jaką papież sprawuje z Rzymu nad wszystkimi chrześcijańskimi ziemiami. Czy nie tak? A jeśli tak, to dlaczego tyle czasu ma mu zająć spełnienie twojej prośby? De Payns otarł brodę i zwilżył wargi łykiem chłodnego gronowego soku i nawet najmniej pilnie słuchający go towarzysze zauważyli, że zastanawia się nad odpowiedzią. - Nic nigdy nie jest takie proste, jak się zdaje, Rolandzie - odparł w końcu. - Gormond de Picquigny jest patriarchą Jerozolimy, a więc duchowym przywódcą wiernych w Zamorzu, musi żyć w pokoju z władcami świeckimi. Mógłby na nich nie zważać, przekonany o swej wyższości jako przedstawiciel Boga w Ziemi Świętej, lecz robiąc to, zapewne niepotrzebnie zantagonizowałby wszystkich władców, hrabiów i innych szlachetnie urodzonych panów w swoim dominium. Moim zdaniem, byłoby to głupotą i jeśli choć przez chwilę zastanowicie się nad tym, z pewnością przyznacie mi rację. Jest takie stare powiedzenie z Nowego Testamentu, że duch jest chętny, ale ciało słabe. To prawda, tylko że w swej słabości ciało czasem bywa brutalnie silne i patriarcha musi wziąć to pod uwagę. Mógłby jutro wydać dekret, poparty absolutną władzą Kościoła, że na przykład co trzeci rycerz musi na pewien czas zostać przydzielony pod rozkazy Kościoła i odpowiadać jedynie przed jego najwyższym dostojnikiem
w Ziemi Świętej. Ma taką władzę, przynajmniej w teorii. I być może wielu panów usłuchałoby go, wierząc, iż to Bóg przemówił ustami swego przedstawiciela na ziemi. Jednak wielu innych wzbraniałoby się, uważając ten pomysł za wtrącanie się Kościoła... lub cynicznych duchownych... w ich sprawy. To całe królestwo poglądów, przekonań i interpretacji to ruchome piaski, na jakie żaden rozsądny i trzeźwo myślący człowiek nie chciałby się zapuszczać, bo gdyby napotkał sprzeciw zaciskających zęby buntowników, kto wie jakie mogłoby to wywołać bunty i ile czasu trwałoby ich stłumienie? - Cóż więc się teraz stanie? - zapytał po chwili Saint-Agnan. De Payns rozłożył ręce. - Nie mam pojęcia. Najpierw arcybiskup będzie musiał przekonać króla, że ta propozycja... pomysł wykorzystania nas do patrolowania i zabezpieczania dróg... ma oczywiste zalety. Przewiduję, że dokona tego bez trudu. Król bardzo potrzebuje jakiegoś rozwiązania, które powstrzymałoby ogień krytyki. Być może właśnie czegoś takiego szukał. Ale to nie król jest naszą największą troską. On jest bystry i potrafi dostrzec własną korzyść. Niestety, to samo można powiedzieć o tych ludziach, którym jesteśmy winni feudalną podległość. Oni też zawsze wiedzą, co jest dla nich dobre, a w tym wypadku nic, gdyż nasza propozycja nie przyniesie im żadnej korzyści. Stracą pod każdym względem, ponieważ to oni muszą się pogodzić z utratą, trwałą i bez żadnej rekompensaty, naszych usług. To są ludzie, których Gormond de Picquigny musi przekonać do swojego pomysłu, i nie mam zielonego pojęcia, jak tego dokona. Życzę mu powodzenia. - Zastanawiał się chwilę, po czym z emfazą pokiwał głową. - To wszystko, co mam do powiedzenia. Wierzę, że nasza prośba odniesie skutek. Nie wiem, co z tego ostatecznie wyniknie, poza tym że zostaniemy chrześcijańskimi zakonnikami, utrzymywanymi z kościelnych funduszy i związanymi takimi samymi ślubami, jakie wiążą nas już teraz, a także że będziemy podlegali głównie, choć tylko pozornie, patriarsze Gormondowi de Picquigny. Saint-Omer podniósł rękę. - Pamiętałeś, by zapytać o stajnie? - Oczywiście, patriarcha zgodził się bez wahania. Stajnie będą nasze, jak tylko król Baldwin Drugi wyrazi zgodę i nasze plany staną się rzeczywistością. Nie zastanawiał się ani chwili. Zresztą te stajnie
stały opuszczone i nie używane od setek lat. A teraz wie, że zostaną wykorzystane w dobrym celu, co nic nie będzie kosztowało ani jego, ani króla. Niechaj się tak stanie. Jego towarzysze natychmiast odpowiedzieli mu chóralnym zawołaniem ich prastarego Zakonu. - Niechaj tak się stanie!
d
d ZAKONNICY ZE WZGÓRZA d
d 1 Uwięziona i bezradna w rozkołysanym powozie, otoczona przez walczących i wrzeszczących ludzi Morfia z Meliteny nie chciała uwierzyć, że jej życie zaraz się zakończy, lecz była zbyt pragmatyczna, by wątpić w prawdziwość tego, co się z nią działo. Śmierć już dopadła jej towarzysza, Aleksandra de Guillardame, który teraz leżał rozciągnięty u jej stóp, twarzą na siedzeniu naprzeciwko, a maleńką kabinę wypełniał odór jego opróżnionych trzewi. Aleksander był jednym z dwóch młodych rycerzy, którzy siedzieli z nią w powozie. Obaj swobodnie wyciągnęli nogi, położyli na podłodze hełmy i ściągnęli z głów misiurki, aby bawić ją miłą rozmową podczas długiej podróży. Nagle wybuchło jakieś zamieszanie, pojazd podskoczył, zadygotał i niebezpiecznie się przechylił, gdy przestraszone konie ściągnęły go z drogi, po czym gwałtownie się zatrzymał i ze wszystkich stron rozległy się gniewne wrzaski i krzyki przerażonych ludzi. Zanim pasażerowie powozu zdążyli pojąć, co się dzieje, usłyszeli tętent kopyt i duża grupa jeźdźców - Morfia była zbyt wstrząśnięta i przestraszona, żeby się zastanawiać, co to za jedni - wpadła na nich. Zanim zdołała się zorientować, eskortujący ją rycerze już cisnęli się do drzwiczek, przeszkadzając sobie w pośpiechu i chwytając broń, zapomniawszy o hełmach. Antoni de Bourgogne otworzył drzwiczki na oścież i wyskoczył pierwszy, odepchnąwszy się przy tym od jej ramienia. Morfia poczuła silny ból. Widziała, jak zeskoczył na ziemię i natychmiast osunął się na kolana, przeszyty niewiarygodnie długą włócznią. Zasłonił go młody de Guillardame, który również łapał równowagę w wąskich drzwiach rozkołysanego powozu. Nagle usłyszała głośny trzask zakończony głuchym łoskotem, przypominający odgłos topora uderzającego w pień drzewa, i młody rycerz ze stęknięciem okręcił się do niej
twarzą - zalaną krwią z czaszki roztrzaskanej wystrzelonym z kuszy żelaznym bełtem, który trafił go w nieosłonięte czoło. Gdy wytrzeszczyła oczy z przerażenia, pod wpływem impetu uderzenia żelaznego pocisku martwy rycerz okręcił się jeszcze trochę, a osuwając się, ponownie zamknął drzwi. Grube zasłonki nie pozwalały dostrzec, co się dzieje na zewnątrz, lecz nie tłumiły zgiełku. Zmartwiała Morfia patrzyła, jak kolana ugięły się pod mężczyzną i powoli padł na nią. Półpłynna zawartość jego czaszki z ohydnym chlupnięciem trafiła na jej kolana. Dopiero wtedy Morfia zareagowała, wrzeszcząc w przypływie strachu i gniewu. Obunóż silnie kopnęła Guillardame'a w ramię, odrzucając go i ponownie okręcając, tak że tym razem upadł na ławeczkę, na której siedział zaledwie przed chwilą. Usłyszała bulgot, gdy puścił zwieracz, wypuszczając zawartość jelita, i zemdlała. Kiedy oprzytomniała, na zewnątrz wciąż toczyła się walka. Tym razem jednak na tyle odzyskała panowanie nad sobą, że zdołała zwalczyć strach i zaczęła szukać czegoś, czym mogłaby się bronić. Zza pasa na biodrze rycerza sterczała rękojeść sztyletu Guillardame'a, więc złapała ją i wyrwała broń z pochwy na moment przed tym, zanim powóz gwałtownie zakołysał się od uderzenia, rzucając ją na ścianę kabiny. Upadła w kąt, szeroko rozkładając ręce, lecz wciąż trzymając sztylet. Przez okno po drugiej stronie wsunęła się męska dłoń, i zerwała zasłonkę, odsłaniając szyderczo wykrzywioną twarz i poczerniałe zęby bandyty, który skoczył na stopnie powozu i patrzył na nią, oceniając swój łup. Morfia podniosła się i mocniej ścisnęła sztylet, zamierzając zaatakować mężczyznę, jeśli spróbuje otworzyć drzwi powozu i wejść. Oddech uwiązł jej w gardle, gdy ujrzała, jak wyciąga ku niej rękę, chociaż wiedziała, że z tej odległości nie zdoła jej dosięgnąć. Nagle, zanim zdążyła pojąć, co się stało, znikł, strącony morderczym uderzeniem trzech ciężkich metalowych kulek ze sterczącymi kolcami, które z ogromną siłą trafiły go w głowę i bark. Widziała to. Jedna kulka zmiażdżyła mu kość policzkową, druga owiązaną szmatą głowę, a trzecia trafiła w ramię, ale uderzyły jednocześnie, z głuchym chrzęstem. Morfia poczuła nową falę mdłości, ale zwalczyła ją, z ponurą determinacją usiłując robić wszystko, żeby przeżyć. Zobaczyła, że okryta kolczugą dłoń wyciąga się spod błękitnego płaszcza, chwyta ramę drzwi i powóz znów
się zakołysał, gdy następny mężczyzna stanął na stopniach i wetknął głowę przez okienko. Był młody. Zwykły metalowy hełm nałożony na misiurkę odsłaniał mocno opaloną twarz, krótko przyciętą ciemną brodę i błyszczące niebieskie oczy, które na jej widok szeroko otworzyły się ze zdziwienia. Przez chwilę rycerz pozostał tam, twarzą ku niej, po czym cofnął głowę i spojrzał przez ramię na coś za swoimi plecami. - Twoje konie ubite, pani - zawołał, przekrzykując zgiełk - więc nie mogę zawieźć cię w bezpieczniejsze miejsce, a jest zbyt niebezpiecznie, by ryzykować twoje życie na grzbiecie mojego rumaka, więc zostanę tu przez chwilę i będę cię strzegł. Jubal! - krzyknął donośnie, machając ręką. - Jubal! Do mnie, a żywo, z trzema innymi! Odwrócił się z powrotem do damy, która przysunęła się do okna i spoglądała na pobojowisko. Bitwa przetoczyła się dalej, lecz gdziekolwiek spojrzała, widziała grupki walczących. - Mój Jubal zaraz tu będzie, pani, i dopilnuje, żebyś była bezpieczna, dopóki nie skończymy. Kiedy wezwany przybiegł z trzema innymi, w zwyczajnych brązowych opończach narzuconych na stalowe kolczugi, rycerz w błękitnym płaszczu zwrócił się doń: - Zaopiekuj się tą damą, Jubalu. Zadbaj, by włos jej z głowy nie spadł. Zaraz wrócę. Obejrzał się na damę i podniósł pięść do okrytego hełmem czoła, po czym odwrócił się i chwycił wodze rumaka. Dosiadł go i natychmiast pomknął ku walczącym w oddali.
d Morfia czuła straszliwą pustkę, jakby ktoś niepostrzeżenie ją wypatroszył: usta miała suche jak wiór, a język przywarł jej do podniebienia. Próbowała przełknąć ślinę, ale nie mogła i gdy zaczęła dochodzić do siebie, mężczyzna zwany Jubalem mruknął coś do swoich trzech towarzyszy, podszedł i otworzył drzwi powozu. Zrobił wielkie oczy na widok zakrwawionego trupa i skrzywił się, poczuwszy smród. - Uff! - mruknął, machając ręką przed nosem. - Natychmiast zabierzemy cię stąd, pani. Podaj mi rękę, to pomogę ci zejść. Urodzona i wychowana w Anatolii, Morfia nigdy nie była we Francji, lecz już od wielu lat była żoną Franka i akcent tego człowie-
ka wydał jej się nieco dziwny, chociaż mówił w tym języku płynnie i zdecydowanie. Domyśliła się, że nie pochodzi z Francji. Chwyciła podaną rękę, poczuła twarde odciski od rękojeści miecza na jego dłoni i palcach i przemknęło jej przez myśl, że nigdy tak chętnie i ochoczo nie ujęła niczyjej dłoni. Przez chwilę balansowała na schodkach, starając się nie patrzeć na ciało młodego Antoniego de Bourgogne, który klęczał obscenicznie pochylony, podparty ułomkiem włóczni. Czując, że żołądek znów podchodzi jej do gardła, mocno zamknęła oczy, zaczerpnęła tchu, znów je otworzyła i zeszła ze stopni. Potężny mężczyzna stał obok i trzymał ją za rękę, dopóki się nie upewnił, że Morfia nie upadnie - wtedy ją puścił. Jego towarzysze stali plecami do niej, każdy zwrócony twarzą w inną stronę, z mieczami w dłoniach i nastawionymi tarczami. - Ector, gdzie konie? Głos Jubala był spokojny, lecz pełen napięcia, a jego zmrużone oczy nieustannie wypatrywały ataku. Zapytany wyciągnął rękę, wskazując na lewo, gdzie stały cztery konie unieruchomione przez ciągnące się po ziemi wodze. - Pójdziemy tam i złapiemy je. Miejcie oczy otwarte. To nie jest dobre miejsce i dzień do umierania. Pani, zdołasz dojść z nami do tych koni? Morfia skinęła głową, wciąż oniemiała, lecz z każdą chwilą silniejsza. Czterej zbrojni otoczyli ją i zwartą grupką ruszyli do koni. Morfia z zadowoleniem i zdziwieniem zauważyła, że wciąż ściska sztylet Guillardame'a. Z mniejszym zadowoleniem odkryła, że fałdy sukni oblepiają jej nogi, zimne i mokre, mocno i nieprzyjemnie ocierając się o jej uda, gdy szła, a przypomniawszy sobie, co wylądowało na jej podołku, starała się nie patrzeć w dół. Chociaż jednak uparcie próbowała ignorować to uczucie, wyobraźnia wciąż podsuwała jej obraz galaretowatej i krwawej substancji, aż w końcu z jękiem obrzydzenia upadła na kolana. Mimo skurczów żołądka oburącz odciągnęła przylepiony do nóg materiał, strącając obrzydliwą galaretę, a potem tarła mokrą suknię piaszczystą ziemią, podczas gdy czterej eskortujący ją zbrojni spoglądali na nią z kamiennymi twarzami. Kiedy wreszcie przestała wymiotować, mężczyzna zwany Jubałem bez słowa wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Z trudem złapała oddech i powoli, lecz zdecydowanie ruszyła w kierunku koni. Bezpieczna
między czterema otaczającymi ją zbrojnymi, ponuro zacisnęła zęby, przypominając sobie, kim jest, i biorąc się w garść. Była Morfią z Meliteny, teraz Morfią Jerozolimską, żoną najpotężniejszego człowieka w Zamorzu, Baldwina II, nowo koronowanego władcy Jerozolimy, który jeszcze przed rokiem był panem Baldwinem le Bourcą, hrabią Edessy, daleko na północ od Jerozolimy i bliżej anatolijskiego miasta, w którym się urodziła. Pierwszy król jerozolimski był bratem Godfryda de Bouillon, który dowodził zwycięskimi wojskami frankońskimi podczas pierwszej wyprawy do Ziemi Świętej i rządził osiemnaście lat, a gdy przed rokiem umarł bezpotomnie, tron objął małżonek Morfii, jego imiennik i najbliższy krewny. Morfia poślubiła Baldwina w 1102 roku, wkrótce po tym jak został hrabią Edessy, i od tego czasu powiła mu czworo dzieci, same córki. Najstarsza, Melisende, urodziła się w 1105 i teraz miała czternaście lat, najmłodsza zaś Yvette, jeszcze nie ukończyła siedmiu. Morfia była dobrą żoną i matką, bardzo zadowoloną z tego, że jest małżonką powszechnie podziwianego hrabiego Edessy, lecz nikt nie był bardziej zdziwiony od niej, kiedy po śmierci jego kuzyna zaproponowano Baldwinowi tron. Teraz była królową jerozolimską, małżonką niedoświadczonego, lecz zdeterminowanego władcy, którego królestwu groził sojusz tych samych seldżuckich Turków, których Frankowie pobili w 1099 roku. Ta pozycja i tytuł były dla niej czymś nowym i dotkliwie zdawała sobie sprawę ze związanej z nimi odpowiedzialności. A teraz, kiedy zaczęła wierzyć, że jednak nie umrze dziś, poczuła, że powinna zmusić męża, żeby zrobił coś z tą oburzającą sytuacją na drogach swego królestwa. Doszli do koni i gdy Ector z jeszcze jednym mężczyzną chwycili wodze, Morfia spojrzała na pobojowisko. Wyruszyła w podróż z silną eskortą, dwukrotnie liczniejszą niż zwykle, i wyłącznie dlatego, że nalegał na to Baldwin. Jechała do Al-Assad, oazy oddalonej niecałe dziesięć mil od miasta, w której król Baldwin miał rezydencję dla wygody własnej, swoich przyjaciół i przyjezdnych dygnitarzy, i gdzie teraz czekała na Morfię jej najstarsza i najlepsza przyjaciółka, Alix z Meliteny. Znały się przez całe życie. Ich ojcowie byli armeńskimi szlachcicami, partnerami w interesach i znali się od dziecka, a Morfia na cześć Alix nadała jej imię swojej drugiej córce. Po niedawnym przyjeździe przyjaciółki Morfia była przez kilka dni przykuta do łóżka przez jakąś
chorobę i nie chcąc pokazywać się w kiepskiej formie, zarządziła, by Alix oraz kilkoro innych gości pojechali wcześniej do oazy i dobrze się bawili, czekając tam na nią. Oaza Al-Assad dawniej była bezpiecznym miejscem, słynącym z urody i pokoju, lecz rankiem tego dnia, kiedy Morfia miała się udać na spotkanie z przyjaciółmi, król otrzymał wiarygodny raport o wzroście aktywności bandytów wokół oazy, chociaż nie było żadnych doniesień świadczących o ich obecności w samej oazie lub w jej pobliżu. Morfia, ozdrawiała i zdecydowana spędzić kilka następnych dni w spokoju od nieustannych żądań córek, wyśmiała obawy Baldwina, gdy ten po przeczytaniu raportu o bandytach natychmiast zaczął się niepokoić o jej bezpieczeństwo w podróży. Po kilku godzinach wysłuchiwania jego tyrad zaczęła tracić cierpliwość i się irytować, aż w przypływie gniewu, który zaskoczył ją i uciszył, król oznajmił, że albo pojedzie pod znacznie wzmocnioną eskortą, albo umieści ją w areszcie domowym w pałacu. Ustąpiła przed jego gniewem, przełknęła swój i wzięła silniejszą eskortę. Ta teraz leżała wszędzie wokół na usianym kamieniami piasku - nieruchome kupki zakrwawionych szmat, które były powykręcanymi w skurczach agonii ciałami ludzi, w większości noszących barwy Królestwa Jerozolimskiego. To prawda, że między nimi leżały ciała bandytów, łatwe do rozpoznania po strojach i uzbrojeniu, lecz nawet nie mająca pojęcia o wojnie kobieta z łatwością mogła dostrzec, że atakujący ponieśli znacznie mniejsze straty niż jej obrońcy. Teraz, patrząc na pole bitwy, zauważyła, że już po wszystkim. Ostatni napastnicy uciekli lub zostali zabici. Nie znała większości mężczyzn powoli zbierających się przy niej. Zauważyła wśród nich kilku swoich ludzi, lecz oprócz dwóch rycerzy w błękitnych płaszczach pozostali nosili takie same brązowe habity jak Jubal i jego towarzysze. - Co to za ludzie? Nigdy wcześniej nie widziałam żadnego z was. Skąd jesteście? - zwróciła się do swego obrońcy. Mężczyzna spojrzał na nią beznamiętnie. - Jesteśmy stąd, pani, z Jerozolimy. Wracaliśmy do domu po długim, spokojnym patrolu, gdy zupełnie przypadkowo zobaczyliśmy was stamtąd. - Wskazał na grzbiet niskiego wzgórza, jakieś trzy mile od miejsca, gdzie stali. - Ujrzeliśmy błyski słońca odbijającego się od
metalu i przystanęlis'my, by popatrzeć, a wtedy zauważyliśmy drugi oddział zbliżający się do was od tyłu. - Wskazał w przeciwnym kierunku. - Wiedzieliśmy, że nie możecie ich zauważyć. Było ich tylu, że ruszyliśmy na pomoc. Jednak oni dopadli was wcześniej. - Wzruszył szerokimi ramionami. - Mimo wszystko zdążyliśmy w porę, żeby cię uratować, pani, dzięki Bogu. Nadchodzi pan Godfryd. On nami dowodzi. - Ale kim jesteście? Słysząc napięcie w jej głosie, spojrzał na nią ze zdziwieniem, jakby powinna wiedzieć, kim są. - Jestem Jubal, pani, z Hufca Patriarchy. Patrol Patriarchy! Oczywiście, słyszała tę nazwę, po raz pierwszy z ust Baldwina. Początkowo była pogardliwie i drwiąco rzucana w żartach, gdy rozeszła się wieść, że patriarcha korzysta z usług grupki rycerzy - weteranów, którym zezwolił złożyć śluby zakonne w zamian za to, że oddali swe rycerskie umiejętności i życie Kościołowi w Jerozolimie, aby bronić pielgrzymów i podróżnych. Wywołało to ogromną wesołość, ta historia z rycerzami-mnichami czy też mnichami-rycerzami. Rycerze szpitalnicy byli uzdrowicielami, nie wojownikami, a rycerski tytuł miał jedynie ułatwić im zdobywanie funduszy na ich cele. Tymczasem o tych mnichach mówiono jak o wojownikach - walczących duchownych! Rozbawienie potęgowała jeszcze wieść, że na początku było tylko siedmiu takich błaznów. Siedmiu podstarzałych rycerzy gdyż w ich wypadku słowo „weterani" natychmiast powszechnie uznano za oznaczające podeszły wiek - mających patrolować drogi Królestwa Jerozolimskiego i zaprowadzać na nich porządek. Sam ten pomysł był po prostu śmieszny. Jednak wszyscy się zgadzali z tym, że naprawdę trzeba coś zrobić, gdyż rozbójnicy rozzuchwalili się do tego stopnia, że niedawno w biały dzień napadli na dużą grupę pielgrzymów i innych podróżnych niemal pod samymi murami Jerozolimy. Horda bandytów zabiła około trzystu pątników, a ponad sześćdziesięciu uprowadziła dla okupu. Król uparcie odmawiał wysłania karnej ekspedycji, twierdząc jak zawsze, że pielgrzymi i podróżni to nie jego sprawa i zdrowy rozsądek nakazuje mu trzymać wszystkie oddziały tam, gdzie byłyby najbardziej potrzebne, gdyby doszło do inwazji seldżuckich wojsk, zgrupowanych na granicach. Wszyscy widzieli, że patriarcha szaleje
z gniewu, i przyznawali, że ta sprawa z rycerzami weteranami była zapewne aktem desperacji. Mimo wszystko, mówiono lekceważąco, siedmiu starych ludzi... A potem z pustynnych traktów zaczęły nadchodzić raporty, zdumiewające i zapierające dech historie o niewielkich oddziałach zręcznych, straszliwie skutecznych rycerzy w kolczugach, dziesiątkujących każdą bandę, która nierozsądnie lub pechowo weszła im w drogę, a w dodatku bezlitośnie ścigających i wyrzynających tych, którzy sądzili, że mieli szczęście uciec. Aktywność hord szybko spadła i ataki za dnia niemal zupełnie ustały w ciągu kilku tygodni od pojawienia się tych nowych sił, tak że obecnie, po upływie kilku miesięcy, większość dróg w królestwie, choć na pewno nie wszystkie, była bezpieczna dla podróżnych. Jedyne napady, jakie jeszcze się zdarzały, były przeprowadzane przez duże i zorganizowane bandy, takie jak ta, która dziś zaatakowała eskortę Morfii. Ludzie już dawno przestali się śmiać z Hufca Patriarchy i ta nazwa z obelżywej zmieniła się w zaszczytną. Morfia patrzyła na nadchodzącego dowódcę patrolu. Marszczył brwi w zadumie, wyraźnie nie zauważając jej obecności, a ona nie przywykła, by jej nie dostrzegano. Zrobiła krok naprzód, zastępując mu drogę, i spojrzała mu prosto w niebieskie oczy. Rozszerzyły się ze zdziwienia, gdy stanął jak wryty. Starzy? - pomyślała. Ten człowiek nie jest stary. To dojrzały mężczyzna, ale na pewno nie stary. I jak mierzy mnie wzrokiem. Cała zakrwawiona, muszę wyglądać okropnie. Przemówiła, zmuszając go do oderwania wzroku od jej brudnych szat i napotkania jej spojrzenia. - Chcę ci podziękować, panie, za uratowanie życia. Jestem ci wielce zobowiązana i obiecuję, że wdzięczność mojego małżonka będzie nie mniejsza od mojej. Między jego brwiami pojawiła się lekka zmarszczka i pogłębiła. - Chętnie zrezygnowałbym z twojej i jego wdzięczności, pani, gdyby zamiast niej twój małżonek już nigdy nie zrobił czegoś tak głupiego jak wysłanie cię w podróż po tych drogach bez znacznie większej eskorty. Zesztywniała z urazy, chociaż wiedziała, że ma rację. - Jesteś zuchwały, panie.
Jeszcze mocniej zmarszczył brwi i nawet nie udawał, że próbuje ją ułagodzić. - Naprawdę, pani? Wygląda na to, że na tym świecie niedaleka jest droga od wdzięczności do wrogości. Gdybyśmy nie pojawili się w porę, wpadłabyś w ich ręce, zapewne zostałabyś wzięta żywcem i teraz błagałabyś i modliłabyś się o śmierć. Jeśli uważasz, że mówiąc to, jestem zuchwały, to popatrz na swoich zabitych. Jeden z jej rycerzy wysunął się naprzód i machnął ręką, aby go uciszyć. - Dość tego, panie - warknął. - Jak śmiesz tak mówić do twojej królowej! Godfryd ledwie raczył spojrzeć na człowieka, który się wtrącił, ale znów szeroko otworzył oczy i powtórzył jej tytuł, pytającym tonem. - Mojej królowej? Ponownie zmierzył ją wzrokiem, zauważając stan odzienia i niewątpliwie rozczochrane włosy, a także - teraz, gdy o tym pomyślała, była tego pewna - brudną twarz, z pewnością umazaną krwią pokrywającą jej lepkie palce. - Tak - warknął rycerz króla - to pani Morfia z Meliteny, żona króla Baldwina i królowa jerozolimska. Uklęknij i oddaj jej cześć. Godfryd lekko obrócił głowę i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem. Odwrócił się z powrotem do królowej, nie zwracając uwagi na czerwonego z gniewu rycerza. - Wybacz mi, pani. Gdybym wiedział, kim jesteś, byłbym mniej swobodny ze słowami krytyki. Niemniej to, co powiedziałem, jest prawdą. Morfia skinęła głową. - Wiem, że tak jest, panie rycerzu. Obraziłam się niepotrzebnie. Mogę spytać o twoje imię? Posłała mu swój najszerszy, najskuteczniejszy uśmiech, a rycerz kiwnął głową. -Tak, pani. Jestem Godfryd Saint-Omer... a raczej byłem Godfrydem Saint-Omer. Teraz jestem zwyczajnym bratem Godfrydem. Królowa znów się uśmiechnęła. - Rozumiem twój problem. Przez wiele lat byłam hrabiną Edessy, a teraz jestem królową jerozolimską. Te tytuły wymagają... trzeba się do nich przyzwyczaić. No cóż, bracie Godfrydzie Saint-Omer, jeśli
odwiedzisz mnie w pałacu, z przyjemnością okażę moją wdzięczność, a mój małżonek i nasze dzieci zrobią to w bardziej oficjalny i elegancki sposób. Kiedy możemy cię oczekiwać? Rycerz wyprostował się i przycisnął prawą pięść do lewej piersi, skłaniając głowę. -Wybacz mi, pani, lecz obawiam się, że nie mogę tego zrobić. Jestem teraz mnichem i nawet jako nowicjusz jestem związany przyszłymi ślubami, które zabraniają mi przestawać z kobietami, nawet tak uroczymi i wysoko postawionymi... - Zawahał się i dodał z uśmiechem: - Czy też, powinienem rzec, szczególnie tak uroczymi i wysoko postawionymi. Jednak doceniam propozycję. - Spojrzał wokół, już bez uśmiechu, po czym znów skinął głową. - A teraz, jeśli pozwolisz, każę sprowadzić tu kilka koni i jakiś wóz, gdyż powóz, którym jechałaś, nie nadaje się do użytku. Odeskortujemy cię do miasta... oczywiście zakładając, że chcesz tam wrócić, a nie kontynuować podróż. Morfia skinęła głową. - Masz rację, panie. Głupotą byłoby jechać dalej, gdy zabito tak wielu ludzi z mojej eskorty. Wrócę do mego męża. Możesz się zająć swoimi przygotowaniami. Morfia, czekając, aż jej wybawcy zorganizują jej bezpieczny transport do domu i rodziny, wcale nie była niezadowolona czy zniecierpliwiona, że zostawiono ją samą, gdyż z mrożącą krew w żyłach jasnością się przekonała, jak prawdziwe są słowa duchownych o śmierci nierozerwalnie splecionej z życiem. Jej ocalenie z rzezi, do której dopiero co tu doszło, graniczyło z cudem, który troskliwie, choć jeszcze nie w pełni świadomie piastowała w swej świadomości, teraz – gdy już nic jej nie groziło - dostrzegając wszystkie cuda życia wokół siebie. Odczuwała także potrzebę zrobienia czegoś, aby odwdzięczyć się tym ludziom, którzy tak wielkodusznie przyszli jej z pomocą, tym mnichom-wojownikom, którzy nie oczekiwali żadnej nagrody. Ona, która bez namysłu podzielała powszechne przekonanie, że weterani patrolujący drogi są nieskuteczni i nie odgrywają żadnej roli, teraz zawdzięczała im życie i nie zamierzała już nigdy pozwolić, by ktokolwiek z jej otoczenia mówił o nich z pogardą lub tak ich traktował. Teraz wiedziała z całą pewnością, że tylko głupcy akceptują opinie innych, nie próbując dociec prawdy, a Morfia z Meliteny nie była głupia.
d
d 2 Saint-Omer zbliżał się do bliźniaczych bram stajni, które król przydzielił na kwaterę nowym oddziałom patriarchy. Stajnie wydawały się dziwnie opuszczone, a jedyną oznaką życia było wolno poruszające się stado koni w zagrodzie pod starym południowym murem. Kiedy jednak podjechał bliżej i jego wzrok oswoił się z blaskiem odbitym od nagich kamiennych ścian, przy większym z dwóch niemal prostokątnych otworów dostrzegł sylwetkę człowieka siedzącego na krześle ze skórzanym oparciem. Z głową odchyloną do tyłu i opartą o ścianę wyglądał tak, jakby spał, lecz miał na sobie taki sam nie rzucający się w oczy brązowy habit, jaki nosili towarzysze Saint-Omera, i wszyscy wiedzieli, że to strażnik mający dopilnować, żeby nikt niepowołany nie zbliżył się do stajni. Nawet z bliska wjazdy do stajni wcale nie przypominały bram. Były po prostu dziurami wybitymi w murze wzniesionym przed szerokim wylotem starej jaskini na południowo-zachodnim stoku Wzgórza Świątynnego, aby utworzyć zamkniętą przestrzeń. Nie miały regularnych kształtów i były niepodobne do siebie, tak że postronny obserwator dostrzegłby jedynie dwa ziejące czernią otwory o poszarpanych brzegach, niegodne uwagi, ponieważ nad nimi, przytłaczając je swym ogromem, wznosił się wielki kopiec zwieńczony dawnym meczetem Al-Aksa, wraz z Mekką i Medyną jedną z trzech największych świątyń islamu. Od zdobycia Jerozolimy w 1099 roku wspaniała Al-Aksa została zbezczeszczona i sprofanowana, zamieniona w królewski pałac chrześcijańskich władców Jerozolimy i obecnie zamieszkiwał w niej król Baldwin oraz jego żona Morfia. Gdy Saint-Omer i jego oddział podjechali do bram, wartownik otworzył im. Ledwie rozsiodłali swoje wierzchowce, gdy podszedł do
nich i poinformował, że właśnie trwa zgromadzenie braci, którzy ich oczekują. Jubal wziął wodze z rąk Saint-Omera. - Zajmę się końmi - powiedział. - Lepiej dołączcie do tamtych. Nie zapomnij im powiedzieć, że spotkałeś królową. Saint-Omer wyprostował się, szukając w jego twarzy śladu rozbawienia, ale Jubal miał nieprzeniknioną minę. - Dziękuję ci, Jubalu, nie zapomnę - rzekł i skinął na Gondemare'a, żeby mu towarzyszył. Oba wejścia wiodły do tej samej rozległej komory, lecz trochę głębiej przez całą jej szerokość biegł następny mur z suszonej na słońcu gliny. Wyraźnie było widać, że niegdyś znajdowało się w nim dwoje szerokich drewnianych wrót. Na środku, pod kątem, odchodził od niego inny mur, dzielący rozległą komorę na dwie części. Sklepienie było wysokie, zapewne na wysokości dwóch rosłych mężczyzn, i wykute w litej skale, a po prawej i po lewej stopniowo opadało szerokim łukiem. W środku unosiła się woń słomy i koni, a po prawej od dzielącej komorę na dwie części ściany znajdowały się nieużywane od dziesięcioleci żłoby, które teraz odbudowywano. Część po lewej już podzielono na niewielkie kwatery ze słomianymi pryczami, kilkoma prostymi stołami i krzesłami oraz kilkoma innymi topornymi sprzętami. Na samym końcu sekcji mieszkalnej, najbardziej oddalonej od wejścia, wysokie solidne drewniane przepierzenie z jednymi wąskimi drzwiczkami ponownie dzieliło komnatę, tym razem w poprzek, zapewniając mnichom miejsce, gdzie mogli się spotykać i modlić. Przed tymi drzwiami stał następny samotny wartownik, rycerz bez jakiejkolwiek tarczy herbowej na zwykłym białym płaszczu narzuconym na kolczugę. Kiedy Saint-Omer i Gondemare weszli głównym wejściem, wyprężył się i gdy zatrzymali się przed nim, zapytał ich oficjalnym, trochę spiętym głosem o powód ich wizyty. Kolejno pochylili się i szepnęli mu coś do ucha. Wartownik skinął głową i wyraźnie się odprężył. - Zawsze się obawiam, że ktoś zapomni hasła - mruknął, zniżając głos. - Zbyt długo nie było regularnych zgromadzeń. Dobrze was widzieć z powrotem. Zabawiliście się trochę? Saint-Omer rozpiął pas z mieczem w pochwie i położył go na ziemi przy nogach tamtego.
- Tak, w ostatniej chwili. Rozbiliśmy grupę napastników, niecałe pięć mil stąd. Duża banda. Gondemare prostował się, również złożywszy broń. Saint-Omer ruchem głowy wskazał zamknięte drzwi. - Co się tam dzieje? Wartownik, Godfryd Bisol, wzruszył ramionami. - Wiem tyle co ty, ale cokolwiek to jest, było na tyle ważne, aby zwołać dziś posiedzenie rady. W końcu dowiem się, o co chodzi, ale dziś przybył ktoś nowy, więc domyślam się, że ma to coś z nim wspólnego. Andrzej de Montbard. Znacie go? Gondemare pokręcił głową, lecz Saint-Omer odparł: - Tak, znam go... a przynajmniej znałem. Od lat nie miałem o nim żadnych wieści, od kiedy byłem chłopcem. Wiesz, skąd przybył? - Prosto z Francji, sądząc po wyglądzie. Damulka. Przybył dzisiaj, wczesnym popołudniem, i Hugon natychmiast zwołał wszystkich. Zgromadzenie zaczęło się niedawno, niecałe pół godziny temu, więc ceremonia jeszcze trwa. Zaczekajcie, zapowiem was. Wyjął z pochwy sztylet i odwróciwszy się, zastukał rękojeścią w drzwi, a gdy otworzyły się na jego pukanie, zasalutował stojącemu i za nimi wartownikowi, po czym wszedł i zaanonsował przybyłych Gondemare'a z Arles i Godfryda Saint-Omer. Nie wspomniał słowem o ich zakonnych imionach. Obaj weszli do oświetlonej blaskiem świec sali, a Bisol zamknął za nimi drzwi i powrócił do swych wartowniczych obowiązków. Mimo blasku licznych lamp i świec Saint-Omer dopiero po chwili zaczął widzieć dostatecznie dobrze, aby rozpoznać w półmroku znane osoby. W końcu ujrzał Hugona de Payns stojącego we wschodnim rogu długiego, wąskiego, prostokątnego pomieszczenia i odzianego w czarno-biały strój Zakonu Odrodzenia w Syjonie. Nisko mu się skłonił i powitał w tradycyjny sposób, jak przystało spóźnionemu na zgromadzenie. Gondemare zrobił to samo. De Payns skinął głową, odwzajemniając powitanie, a wtedy stojący po jego prawicy mężczyzna, w którym Saint-Omer rozpoznał teraz Andrzeja de Montbard, tylko znacznie starszego od tego, którego pamiętał z dzieciństwa, również skłonił się na powitanie. De Payns podniósł rękę, dając znak przybyłym, by zostali na miejscu, i zaczął odmawiać końcowe modlitwy ceremonii zgromadzenia. Wszyscy czekali w milczeniu, z pochylonymi
głowami, na ostatnie słowa: „Niechaj tak się stanie", które powtórzyli, po czym odprężyli się i zaczęli rozsiadać, na czym kto mógł, jedni na topornych stołkach o trzech lub czterech nogach, inni na pniach i osmalonych głazach. De Payns usadowił Andrzeja de Montbard na jedynym drewnianym krześle, jakie mieli, po czym zwrócił się do swych towarzyszy. - Nasz gość przynosi wieści z domu, bracia, więc sądzę, że powinien mówić pierwszy, gdyż nikt z nas nie wie, jakie one są. - Zwrócił się do Montbarda. - Andrzeju, zechcesz do nas przemówić? De Montbard obrócił się na krześle i rozejrzał po sali, po czym potarł nasadę nosa kciukiem i wskazującym palcem. - Cóż - zaczął. - Niewiele mam wara do powiedzenia rzeczy, które byłyby dla was czymś nowym, a jednak mam sporo wieści i wiele muszę się od was dowiedzieć, zatem pozwólcie, że zacznę od błogosławieństwa i pozdrowień przesyłanych wam przez hrabiego Hugona z Szampanii, seneszala naszego Zakonu, oraz członków Najwyższej Rady. Przede wszystkim mam was powiadomić, że hrabia Fulko Andegaweński, który miał was odwiedzić w tym roku, nie będzie mógł przybyć. Pilne sprawy zatrzymują go w domu, lecz ma nadzieję załatwić je dostatecznie szybko, żeby móc przybyć tu w przyszłym roku. Znowu się rozejrzał, po czym szerokim gestem wskazał pokój, w którym siedzieli. - Muszę rzec, że jestem zdumiony. Wszystko to mnie zadziwia... to, czego dokonaliście w ledwie ponad rok. A przecież nie wiem, co naprawdę osiągnęliście... Co tak naprawdę zrobiliście? De Payns parsknął śmiechem. - Ogoliliśmy głowy i zostaliśmy mnichami. - Tak, to widzę, ale nie tak całkiem, prawda? Nie nosicie szat zakonnych. - Nie, niezupełnie. Pozostajemy w nowicjacie. Jeszcze nie złożyliśmy ślubów. Ale przygotowujemy się do tego, zdecydowani złożyć je z całą powagą, w odpowiednim czasie. - Dlaczego, na Boga? Czemu uważacie to za konieczne? - Ponieważ tylko działanie w imię boże daje nam choć niewielką szansę wykonania niewiarygodnie nieprzemyślanych rozkazów, jakie ostatnim razem otrzymaliśmy z Francji. Jako zakonnicy, kwaterujący na miejscu, mamy przynajmniej sposobność spróbować je wykonać. - Cóż, te rozkazy niewątpliwie były niemądre i niepraktyczne -
odparł Montbard. -To w głównej mierze jest powodem mojego przybycia, aby po zbadaniu waszej obecnej sytuacji zmienić te polecenia. Powinniście wiedzieć, że hrabia Hugon nic nie wiedział o tym, czego od was żądano. Instrukcje, które otrzymaliście za pośrednictwem Gasparda de Fermond, zostały wydane i wysłane, zanim hrabia zdążył je zobaczyć. Jak z pewnością się domyśliliście, żaden z członków Rady odpowiedzialny za ich wydanie nigdy nie odwiedził Jerozolimy. Teraz proszę, jeśli łaska, opowiedzcie mi dokładnie, jak się tu znaleźliście, jako mnisi mieszkający w... stajniach. Pół godziny później wiedział wszystko co trzeba o działaniach bractwa w Jerozolimie w ciągu minionego roku, a kiedy de Payns skończył mówić, przez chwilę siedział w milczeniu, ze zdumieniem i z podziwem kręcąc głową. - Zatem powiedziałeś, że patriarcha przewidywał poważne problemy przy przekonaniu króla, żeby wyraził zgodę na waszą prośbę, a jednak najwyraźniej je pokonał. Co zrobił? - zapytał w końcu. Godfryd Saint-Omer odkaszlnął, po czym powiedział sucho i wyraźnie, w sposób świadczący o bystrości i wykształceniu. - Rzecz najprostszą z możliwych. Powiedział królowi, czego właściwie mamy nadzieję dokonać. Przedstawił to tak, że Baldwin Drugi natychmiast dostrzegł korzystne dla siebie strony tej propozycji. Jako król i głównodowodzący wojsk w Jerozolimie, ze wszystkich stron zagrożonej inwazją, stale odmawiał wszelkich działań mogących osłabić jej obronę... ale my, jak wiesz, właściwie nie należeliśmy do jego armii. Mieliśmy swych panów feudalnych, którym przede wszystkim byliśmy winni posłuszeństwo, a dopiero oni jemu. Tak więc jako król mógł wykorzystać swoją władzę i zupełnie legalnie znieść ich władzę nad nami w imię Kościoła, zapewniając sobie korzyści z tego posunięcia... śmiałego i rewolucyjnego działania... które wszyscy uznają za zdecydowany krok w kierunku zniszczenia band żerujących na pielgrzymach i podróżnych. Saint-Omer skinął na de Paynsa, który natychmiast podjął temat. - Baldwin Drugi nie jest głupcem, co wzięliśmy pod uwagę, przedstawiając naszą prośbę. Natychmiast zrozumiał, że nie będziemy go kosztowali ani grosza i że nic nie może stracić, pozwalając nam na to, czego chcemy dokonać. Zdecydował, że w najgorszym razie okażemy się nieudolni, lecz nawet wtedy będziemy widoczni na drogach jako
żywy dowód na to, że próbował coś zrobić. Natomiast w najlepszym razie i również nic go nie kosztując, może zdołamy poprawić sytuację na drogach i ochronić pielgrzymów. Tak więc dał nam królewskie zezwolenie na związanie się z Kościołem w roli mnichów-rycerzy, podlegających jedynie patriarsze Gormondowi, i samym swym istnieniem ugruntowujących jego reputację mądrego króla i przywódcy. - Mnisi-wojownicy... jestem zdumiony, że papież pozwoli na coś takiego. -Tutaj, bracie, Gormond jako patriarcha Jerozolimy jest papieżem we wszystkim prócz tytułu i jego decyzje są najważniejsze. - A ilu was jest, siedmiu? -Tak, siedmiu. - A będzie ośmiu. - De Montbard rozejrzał się, wodząc po nich wzrokiem. - Będę zaszczycony, mogąc do was dołączyć, jeśli mnie przyjmiecie. Hrabia Hugon udzielił mi zezwolenia na to i na pozostanie w Zamorzu jako jeden z was, jeśli zechcę. Oczywiście, jak już powiedziałem, jeśli mnie przyjmiecie... Hugon de Payns się uśmiechnął. - Dlaczego mielibyśmy nie przyjąć? Już jesteś jednym z nas, związany tymi samymi ślubami... tyle że teraz będziesz musiał jeszcze złożyć ślub czystości. Czy to cię skłoni do zmiany zdania? De Montbard uśmiechnął się do niego. - W moim wieku? W żadnym razie. Moja żona umarła przed sześcioma laty, a nawet przed tym ogień już wygasł. Nie, ślub czystości mnie nie zniechęca i nie niepokoi. Jednak... są tu wśród was inni, nie będący rycerzami ani braćmi naszego Zakonu. Widziałem co najmniej sześciu takich, kiedy przybyłem tu rano, wszystkich odzianych podobnie w brązowe opończe i kolczugi. Kim oni są i jaką pełnią rolę? De Payns zwrócił się do Saint-Omera. Godfryd, zechciałbyś na to odpowiedzieć? Werbowanie ich to był twój pomysł. - Tak. - Saint-Omer wstał i skłonił się Montbardowi. - Dzięki ludziom, o których pytałeś, możemy robić swoje. Zwiemy ich wojownikami i chociaż nie są rycerzami ani braćmi Zakonu, ufamy im całkowicie, ponieważ nie ma wśród nich ani jednego, którego byśmy nie znali. Większość przybyła tu z nami, kiedy ruszyliśmy walczyć z Turkami, i od tej pory pozostali jako słudzy, kompani i towarzy-
sze broni. Ich lojalność i dobra wola są niezłomne. Kiedy podjęliśmy mnisi żywot, musieliśmy porzucić nasze dotychczasowe nazwiska i całą związaną z nimi heraldykę, a także zwolnić wszystkich naszych poddanych i służących, rezygnując z wygód doczesnych. Niestety... czego nie wzięliśmy pod uwagę... nasi wierni ludzie nie mieli dokąd pójść. Z przykrością odkryliśmy, że wcale nie uczyniliśmy ich wolnymi. Uwięziliśmy ich bez środków do życia w obcym świecie, z którego nie mogli uciec. Dlatego nie chcieli odejść. Przekonująco uzasadniali to tym, że ochraniali nas i wspierali przez wiele lat i nasze śluby zakonne w niczym nie zmieniają tego, że nadal potrzebujemy ich wsparcia i pomocy, ponieważ nie zamierzamy zaprzestać walki. Mieliśmy zostać mnichami, lecz nadal być rycerzami, a to oznaczało, że wciąż będą mogli nam służyć, jeśli nie jako mnichom, to jako rycerzom. To był bardzo przekonujący argument, szczególnie gdy wzięliśmy pod uwagę fakt, że jeśli mamy w siedmiu patrolować drogi... a wyglądało wówczas na to, że tak się stanie... to żaden z nas nie będzie mógł się zajmować poszukiwaniami. Hugonie? De Payns zabrał głos. - Porozmawialiśmy z patriarchą o wcieleniu tych ludzi jako ochotników i braci wolontariuszy, zobowiązanych do modłów i przestrzegania reguły naszego zakonu, ale wolnych od ślubów. - Wzruszył ramionami, sumitując się. - Każdy z nas miał co najmniej dwóch takich, a niektórzy więcej i wielu z tych ludzi miało przyjaciół i krewnych, towarzyszy broni, weteranów, którzy stracili swych rycerzy, poległych lub zmarłych z chorób. Tak więc teraz jest nas siedmiu rycerzy... ośmiu razem z tobą... i dwudziestu trzech wojowników. - Wszyscy noszą jednakowe stroje. Skąd mieliście fundusze, żeby ich tak odziać? -Te szaty są darem od patriarchy, mającym zapewne lepiej uwidocznić jego wkład w pomyślność królestwa. Przyjęliśmy je z wdzięcznością, nie kwestionując jego motywów. - A co ze ślubem ubóstwa? - Dobre pytanie. Po dyskusji z patriarchą osiągnęliśmy kompromis. On chce, żebyśmy pozostali zbrojną siłą, lecz tak samo jak król nie zamierza nas finansować. Twierdzi, że patriarchatu nie stać na ponoszenie takich stałych kosztów. Obecny tu Godfryd słuchał go uważnie i później przypomniał nam, co dokładnie powiedział patriar-
cha. W rezultacie przypomnieliśmy mu jego własne sformułowanie o „stałych kosztach" i przypomnieliśmy, że mamy własne środki. Normalnie po złożeniu ślubów przekazalibyśmy wszystkie nasze doczesne dobra Kościołowi w zamian za całkowite utrzymanie. Tak więc zaproponowaliśmy patriarsze, że moglibyśmy nieco zmienić ślub ubóstwa i przystosować go do naszych i jego potrzeb w Jerozolimie. Każdy z nas jako mnich przestrzegałby złożonego ślubu ubóstwa, lecz zamiast przekazać wszystkie nasze doczesne dobra Kościołowi, uczynilibyśmy je wspólnym majątkiem naszego zakonu, dla dobra naszego bractwa i jego przedsięwzięć. De Montbard szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Przecież to nasze ślubowanie... ten sam ślub, jaki złożyliśmy, wstępując do Zakonu Odrodzenia: wszystko wspólne, dla wspólnego dobra. - Oczywiście. - Twarz de Paynsa rozpromieniła się w uśmiechu. Jednak nie mówiliśmy o tym patriarsze, a on z zadowoleniem przyjął naszą propozycję, gdyż uwalniała go od wszelkiej troski o nasze uzbrojenie, ekwipunek, broń, siodła czy konie. W ten sposób jesteśmy dość dobrze uzbrojeni i możemy zaspokajać nasze codzienne potrzeby, jeśli są skromne. De Montbard kręcił głową. - Jesteście zdumiewający, wszyscy... Czy wszyscy jeździcie na te patrole? - Tak, na razie. - De Payns wstał i przeciągnął się, pomrukując z zadowolenia. - Mamy jednak nadzieję, że przyjdzie taki czas, gdy będą na nie jeździć tylko najmłodsi, i to nie więcej niż dwaj lub trzej, w towarzystwie wojowników. To by było dobre. - Tak - potwierdził Saint-Agnan - na pewno, ponieważ nikt nie wie i nie dba o to, ilu rycerzy, jak często i gdzie jeździ na patrole, byle drogi były bezpieczne. Tak więc kilku z nas patrolowałoby drogi, a pozostali przez ten czas kopaliby w ruinach. -Tylko czy możecie zaufać tym wojownikom? - zwrócił się do Hugona de Montbard. - Powiedziałeś mi, że tak, i widzę, że w to wierzysz, a mimo to muszę zgłosić poważne wątpliwości, gdyż ci ludzie nie należą do naszego Zakonu i nic nie wiedzą o jego tajemnicach. Jak ukryjesz przed nimi poszukiwania? Nie sądzę, żeby przez dłuższy czas było to możliwe.
De Payns wzruszył ramionami, bynajmniej nie stropiony. - Jeszcze nie wiemy jak, ale utrzymamy rzecz w tajemnicy. Nie zamierzamy pozwolić, by ktokolwiek, kto nie należy do bractwa, podejrzewał czy choćby wyobrażał sobie, że dzieje się tu coś dziwnego. Byłoby to czystą głupotą. Dlatego być może po pewnym czasie nasi wojownicy zostaną umieszczeni w osobnych kwaterach. Nie powinno to wzbudzić podejrzeń, gdyż tak było zawsze, że rycerze nie mieszali się z pospólstwem. Ta sama zasada obowiązuje teraz, gdy my jesteśmy mnichami związanymi ślubowaniem, a oni wolontariuszami. Oddzielne posiłki i osobne kwatery. I różne obowiązki... w naszym wypadku wykonywane w tajemnicy. -Jak będziecie... będziemy się zwali? - Co masz na myśli? - Potrzebna wam nazwa, Hugonie, tobie i twoim braciom. Jeśli macie zostać mnichami, będzie wam potrzebna nazwa odpowiednia do tego, kim jesteście i co robicie. Hufiec Patriarchy to niezbyt właściwa nazwa dla mnichów. - A cóż w niej złego? - zdziwił się Gondemare. - Myślę, że dobrze nas opisuje. - Brak jej godności. Potrzebujecie... potrzebujemy czegoś odpowiedniejszego. Czegoś, co odzwierciedlałoby nasz cel. - Może Rycerze ze Wzgórza Świątynnego? - Montdidier zwykle milczał podczas zgromadzeń i teraz pokraśniał, gdy wszyscy się odwrócili, by na niego spojrzeć. - W końcu chyba wszyscy nas tak teraz nazywają - dodał obronnym tonem. - Czy to prawda? - De Montbard rozejrzał się, a gdy zobaczył potakujące skinienia głów, skrzywił się i znów odwrócił do Payena. - To chyba dość... bezpośrednie określenie i z pewnością mogłoby się przyjąć, ale... - Znów się skrzywił. - Mam wrażenie, że powinniśmy modlić się i mieć nadzieję, że ta nazwa z czasem zostanie zapomniana. Za bardzo podkreśla, kim i gdzie jesteśmy. Rycerze ze Wzgórza Świątynnego... To może niepotrzebnie zwrócić uwagę na nasze działania. Myślę, że powinniśmy zapomnieć o tej nazwie. Czy ktoś ma inną propozycję? - Ubodzy Rycerze Chrystusa - powiedział Hugon de Payns, przyciągając uwagę wszystkich obecnych. W głębokiej ciszy wszyscy zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. - Skąd to wziąłeś? - zapytał de Montbard.
- Nie wiem. Te słowa same przyszły mi na myśl. - Doskonała nazwa. Co na to inni? Tylko Montdidier zgłosił sprzeciw. - Uważam, że to hipokryzja. Hugon spojrzał na niego ze zdumieniem. - Hipokryzja? Jak możesz tak mówić, Payen? - Mogę, bo tak jest. Hipokryzją jest używanie imienia Jezusa, a szczególnie pełnego imienia Jezusa Chrystusa, przez nas, ze względu na nasze przekonania... A przecież hipokryzja Kościoła to coś, czego najbardziej się brzydzimy. De Payns westchnął głośno i z irytacją. - Czerstwy, mówiliśmy o tym ze sto razy. Wszyscy zgadzamy się z tym, jak ważne jest zadanie, które przed nami stoi. Zgadzamy się również i wierzymy, że Kościół chrześcijański to ułomny twór. Co więcej, wszyscy uważamy, że jedynie udając wypełnianie kościelnych nakazów i oczekiwań, możemy mieć nadzieję na wykonanie naszej misji. Ta nazwa zgadza się z tym wszystkim: pozwoli nam spokojnie wykonać nasze zadanie, a zarazem otoczy nas aurą rzetelności i wiarygodności. Uważam, że powinniśmy ją przyjąć. Każdy, kto się zgadza, niech podniesie rękę. Wniosek przegłosowano sześć do jednego i Montdidier bezradnie rozłożył ręce, mrucząc, że wycofuje swój sprzeciw. Nazwa podobała się wszystkim pozostałym i wszyscy obecni co najmniej raz powtórzyli ją po cichu, a kiedy skończyli, spojrzeli na de Paynsa. - Niechaj tak się stanie - powiedział. - Od dziś będziemy się zwali Ubogimi Rycerzami Chrystusa i módlmy się, żebyśmy okazali się godni odpowiedzialności, jaką nas obarczono. - Niechaj tak się stanie, amen - odparli chórem. - Jednak na razie mamy inne, bardziej naglące sprawy - rzekł de Montbard. -Właśnie dlatego tu jesteśmy. Jak sądzisz, kiedy będziemy mogli zacząć kopać? To pytanie wywołało krzywy uśmiech de Paynsa. Wstał, by przejść na środek długiej i wąskiej komnaty. - Podejdź i popatrz - powiedział, pokazując palcem w stronę wykopanej w podłodze dziury. Była szeroka, lecz płytka, miała zaledwie trzy palce głębokości, a jej dno oczyszczono z ziemi i pyłu, odsłaniając litą skałę.
- Oto, na czym siedzimy - powiedział de Payns, przykucając i przesuwając dłonią po kamieniu. -Taka sama skała jak to kamienne sklepienie nad naszymi głowami. To miejsce nie bez powodu nazwano Wzgórzem Świątynnym. To jest wzgórze. Jeśli jednak gdzieś pod naszymi stopami znajduje się zrujnowana świątynia, jak każe nam wierzyć nasza tradycja, została ogromnym kosztem wykuta w skale, o czym nie wspominają żadne zapisy. Wzruszył ramionami i rozłożył ręce. - Dopóki nie dowiemy się czegoś więcej o przedmiocie naszych poszukiwań... na przykład gdzie je rozpocząć... obawiam się, że niewiele zdołamy zrobić. Nikt z nas nie ma nic przeciwko drążeniu tunelu w litej skale, jeśli to naprawdę konieczne, lecz dopóki nie wiemy, w jakim kierunku kopać, rozpoczęcie pracy byłoby zwyczajną głupotą. Andrzej de Montbard, marszcząc brwi i przygryzając dolną wargę, spoglądał w płytki wykop z założonymi rękami, po czym odwrócił się na pięcie i popatrzył na ściany pomieszczenia, jakby chciał przeniknąć je wzrokiem. W końcu obrócił się do de Paynsa i skinął głową, jakby podjął decyzję. - Może mam rozwiązanie. Przywiozłem wam dokumenty od seneszala i jednym z nich jest mapa, starannie skopiowana z archiwów Zakonu. Wydaje się, że to plan świątyni Salomona oraz labiryntu tuneli wokół niej. - Pospiesznie podniósł rękę, uprzedzając jakiekolwiek pytania. - Powiedziałem: wydaje się. To wierna kopia starego dokumentu i tylko jego wieku możemy być pewni. Według naszych zapisów należy do Zakonu od tysiąca lat, lecz już przed tym był stary i o ile nam wiadomo, nigdy nie sprawdzano jego dokładności. Mam go tu ze sobą. Jest w długim drewnianym kufrze wśród innych bagaży w moim pokoju i jeśli macie podobny plan... aktualną mapę lub plan miasta... będziemy mogli je porównać. - Istotnie, powinniśmy. - De Payns pstryknął palcami, domagając się uwagi słuchaczy. - Montdidier i Gondemare, przynieście tu drewniany kufer Andrzeja, jeśli łaska. W chwilę potem wszyscy stłoczyli się wokół stołu, spoglądając na rozłożoną mapę, której naroża przyciśnięto kamykami. Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał, gdyż wszyscy usiłowali odnaleźć sens w tym, co widzieli, daremnie próbując umiejscowić linie planu w otaczającym ich krajobrazie.
W końcu Archibald Saint-Agnan wyciągnął wskazujący palec i dotknął nim mapy. -Tu - warknął. - Czy nie tu teraz jesteśmy? Patrzcie, tu widać linie muru, który biegnie wzdłuż obniżenia, gdzie są te faliste linie. Jesteśmy tutaj, w stajniach. - Tu nie ma zaznaczonych stajni. Saint-Agnan nawet nie spojrzał na mówiącego. - Nie, oczywiście, że nie. Nie ma tu królewskiego pałacu, nawet jako byłego meczetu Al-Aksa. Kiedy sporządzono tę mapę, całe to miejsce było świątynią. Jaskinia została przegrodzona murem i zmieniona w stajnie dopiero po zniszczeniu nowej świątyni i zapewne po wybudowaniu meczetu, co nastąpiło ponad sześćset lat później. Kiedy została zniszczona pierwsza świątynia i ile lat może mieć ten dokument, Hugonie? De Payns wzruszył ramionami i spojrzał na Andrzeja de Montbard, który skrzywił się i powiedział: - Oryginał? Mogę tylko zgadywać... dwa tysiące lat? Co najmniej tyle. Tytus zniszczył świątynię Heroda czterdzieści lat po śmierci Chrystusa, a to było ponad tysiąc lat temu. Ta mapa przedstawia świątynię Salomona, która została wybudowana kilkaset lat wcześniej. - No cóż, na wszystko czego pragniemy, mam nadzieję, że się mylisz, Saint-Agnanie - rzekł de Payns tak ponurym tonem, że większość obecnych spojrzała na niego. -Jak to? Muszę mieć rację, wedle tego, co tu widzimy. A jeśli tak... - Saint-Agnan zawahał się, marszcząc brwi, po czym wskazał palcem. - Jeśli mam rację, to właśnie stoimy w tym miejscu. - Zgadzam się - powiedział. - Jednak jeśli masz rację i stoimy tu, to jesteśmy... pozwól mi... Pochylił się, oparł kciuk we wskazanym przez Saint-Agnana miejscu, po czym umieścił środkowy palec na środku tego, co na planie było główną częścią świątyni. Przytrzymał tak rozciągniętą dłoń, oceniając odległość i wydymając w zadumie usta. - Powiedziałbym, że znajdujemy się co najmniej trzy tuziny długich kroków od zewnętrznego muru właściwej świątyni, do której chcemy dotrzeć. Nie biorąc pod uwagę tego, że jesteśmy nad naszym celem, ukrytym głęboko pod ziemią. - No i co z tego? - Saint-Agnan wydawał się szczerze zakłopota-
ny. - Od początku wiedzielis'my, że będziemy musieli kopać. Nasze instrukcje wyraźnie o tym mówiły. Nikt inny nic nie powiedział, lecz po ich minach i spojrzeniach, którymi niespokojnie wodzili od Saint-Agnana do de Paynsa, można było poznać, że niektórzy zgadzają się z Saint-Agnanem. Tylko Saint-Omer, Montdidier i Montbard mieli nieprzeniknione miny. Następny zabrał głos Saint-Omer. - Hugon mówi, Archibaldzie, że tuż za naszymi plecami jest królewski pałac, tak więc możemy kopać nasz tunel jedynie pionowo w dół, a potem w bok, aż znów zdołamy zmienić kierunek, szukając fundamentów świątyni. A przestrzeń między nami a naszym celem wypełnia Wzgórze Świątynne. Wypełnia całkowicie. Gdybyśmy chcieli wykopać tunel stąd do miejsca, gdzie chcemy się znaleźć, musielibyśmy przez cały czas drążyć go w litej skale. Zajęłoby nam to lata, a nie mamy narzędzi i nie jesteśmy inżynierami. Saint-Agnan poczerwieniał, gdy zrozumiał prawdę zawartą w słowach Saint-Omera. Andrzej de Montbard spoglądał na rysunek i w zadumie stukał palcem we wskazane przez wielkiego rycerza miejsce. - Saint-Agnan może się mylić - głośno myślał. - Może źle odczytaliśmy ten plan, lecz mimo to nie ma wątpliwości, że stoimy na skale. Musimy się więcej dowiedzieć o tym miejscu. Musimy wiedzieć, gdzie i jak kopać. Gdzie możemy znaleźć więcej informacji o tego rodzaju sprawach? Zapadła cisza, którą przerwał Saint-Omer. -To ci się nie spodoba, Andrzeju, lecz odpowiedź na to pytanie znajduje się w naszych archiwach w domu, które ktoś najwyraźniej powinien był dokładniej przeszukać, zanim cię tutaj przysłano. Nasz Zakon ma w swych archiwach dokładniejsze niż ktokolwiek wieści o Jerozolimie i jej świątyniach. To, co zdarzyło się w tych rejonach, to w końcu nasza historia i nasi przodkowie, uciekając stąd, zabrali swoje kroniki, by je uchronić przed kradzieżą, skażeniem lub zniszczeniem. Nikt... żadna osoba, organizacja czy jakakolwiek istota... nie posiada lepszych czy dokładniejszych informacji od naszego Zakonu. - Popatrzył na swych przyjaciół i towarzyszy. - Nie powinienem nikomu o tym przypominać, gdyż w końcu dlatego tu jesteśmy i stoimy przed tym zadaniem. - Jednak jesteśmy tutaj, a potrzebne nam informacje tam - mruk-
nął de Payns. - Możemy je uzyskać, lecz to zajmie sporo czasu, może zbyt wiele czasu. Cóż więc robimy? De Montbard, masz jakiś pomysł? - Tak - odrzekł zapytany. - Nawet dwa. Po pierwsze, przejrzyjmy wszystkie dokumenty, które przywiozłem. Nawet do nich nie zajrzałem, gdyż hrabia Hugon kazał mi doręczyć je osobiście do twoich rąk, ale wiem, że jest ich sporo. Jedynym dokumentem, który widziałem, był ten plan, gdyż hrabia był tak dumny z pracy kopisty, że pokazał mi szkic, zanim wyjechałem. Widzicie, że wraz z nim w pojemniku jest jeszcze kilka innych. Z tego, co wiem, któryś z nich może zawierać potrzebne nam informacje, gdyż hrabia w pełni zdawał sobie sprawę z tego, czego się od was żąda i co będziecie musieli zrobić. - Obrócił się i otworzył kufer, by wyjąć z niego rysunek, który oglądali. Otwarte wieko skrzyni ukazywało gruby skórzany futerał chroniący długi cylinder zawierający szkic świątyni oraz kilka innych, mniejszych rysunków. - Podejrzewam, że każdy skrawek pergaminu, każdy dokument i rysunek w tej tubie będzie miał bezpośredni związek z tym, o czym rozmawiamy. De Payns, który tak jak wszyscy pozostali przyglądał się paczce, skinął głową. - Możesz mieć rację. Dokładnie je obejrzymy, jak tylko tu skończymy. Mówiłeś jednak, że masz dwa pomysły. Jaki jest drugi? - Potwierdzić lub odrzucić podejrzenia Saint-Agnana dotyczące mapy, gdyż jeśli ma rację, poszukiwany przez nas skarb może się znajdować pod fundamentami pałacu... byłego meczetu. - Zignorował głośne sapnięcie de Paynsa i mówił dalej, mamrocząc cicho, jakby do siebie. - Gdyby tak było, nasze zadanie byłoby mniej czasochłonne. Nie mniej uciążliwe, gdyż i tak musielibyśmy drążyć tunel w skale, ale może krótszy. Zapewne zajęłoby nam to kilka lat, ale nie kilkadziesiąt... - Podniósł głowę i dodał normalnym głosem: - Musimy znaleźć inną, nowszą mapę miasta i zlokalizować na niej świątynię. Potem porównamy obie i ustalimy, co dokładnie widać na tym rysunku. Gdzie znajdziemy taką mapę? - Wątpię, by takowa istniała. - Oczy wszystkich obecnych zwróciły się na Payena Montdidiera, który nie odzywał się od chwili, gdy wycofał swoje zastrzeżenia dotyczące nowej nazwy Zakonu. Uśmiechnął się nerwowo i podniósł ręce. - Jeśli istnieje - ciągnął - to są tylko dwa miejsca, w których może być, oba niedogodne z naszego punktu
widzenia: w pałacu króla lub w rezydencji patriarchy. Nikt inny tutaj nie potrzebował czegoś takiego, a gdybyśmy zaczęli się rozpytywać, zapewne natychmiast zaczęto by nas podejrzewać o jakiś spisek. Jeśli chcecie, mogę zapytać o mapę, kiedy znów będę u patriarchy. Zaprzyjaźniłem się tam z jednym z jego wyższych urzędników i jeśli trochę pomyślę, może zdołam znaleźć jakiś sposób, żeby zapytać go o to mimochodem, nie budząc żadnych podejrzeń. - Dobrze, Czerstwy. Zrób to - odparł de Payns, po czym zwrócił się do Godfryda Saint-Omer. - Jak przebiegł patrol, Godfrydzie? Masz coś ciekawego do powiedzenia? Saint-Omer wstał, żeby złożyć raport, i dla większego efektu zaczął od najważniejszego. - Tak, mistrzu de Payns. Dziś uratowaliśmy życie małżonki króla, królowej Morfii, która bardzo ciepło nam podziękowała. Upewniwszy się, że wszyscy obecni chłoną każde jego słowo, zaczął drobiazgowo opisywać przebieg patrolu, niczego nie pomijając. - Stało się zwyczajem, że dowódca każdego patrolu po powrocie do stajni na Wzgórzu Świątynnym składa raport swoim braciom i odpowiada na wszelkie pytania, jakie ktokolwiek zechce zadać, gdyż na początku, zaraz po utworzeniu ich oddziału, gdy jego działania były dla bandytów czymś nowym i nieoczekiwanym, każda potyczka miała inny przebieg i była warta przeanalizowania, a wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że doświadczenie zdobyte przez jeden patrol może mieć ogromne znaczenie dla następnego. Jednak z biegiem czasu, gdy w obliczu niechybnego pościgu i kary liczba bandytów i napadów zaczęła się zmniejszać, dokładnie wypytywano jedynie dowódców tych patroli, podczas których zaszło coś nadzwyczajnego. Imię królowej Morfii w pierwszej chwili wywołało poruszenie, lecz kiedy zebrani się dowiedzieli, że nic się jej nie stało podczas ataku, rycerze szybko stracili zainteresowanie. Wszyscy doskonale wiedzieli, że najważniejszą sprawą tego dnia są dokumenty, które Andrzej de Montbard przywiózł im zza morza. Zebranie przerwano, gdy tylko Saint-Omer złożył raport, dokumenty rozłożono na stole do obejrzenia i zanim popołudniowe cienie zmieniły się w wieczorne, de Payns, Saint-Omer i de Montbard, jedyni trzej z braci umiejący dobrze czytać i pisać, odkryli, że nie muszą szukać współczesnego planu Jerozolimy. Niemal wszystkie potrzebne
informacje, w tej czy innej formie, znajdowały się w dokumentach nadesłanych przez seneszala. Hugon z Szampanii we własnoręcznie napisanym do de Paynsa liście wyjaśniał, że doskonale rozumie trudności, przed jakimi Hugon i jego towarzysze staną, wykonując powierzone im zadanie, oraz że usilnie starał się dostarczyć im jak najdokładniejsze kopie każdego dokumentu, jaki zdołał znaleźć, mogącego dotyczyć świątyni w Jerozolimie oraz miejsca ukrycia poszukiwanego skarbu. Te kopie, przypominał de Paynsowi, zostały wykonane z innych kopii, gdyż oryginały były tak stare, że przechowywano je i chroniono z ogromną troską, hermetycznie zamknięte dla ochrony przed powietrzem i wilgocią, żeby nie zgniły, nie zblakły lub nie uległy innym uszkodzeniom. Jednak kopie były dobre, wykonane przez jego najlepszych skrybów, i każda została dokładnie porównana z oryginałem, by mieć pewność, że jest z nim idealnie zgodna w każdym szczególe. Przesłał po dwa egzemplarze każdego dokumentu, jeden z opisami w języku oryginału, a drugi z łacińskimi, gdyż wszystkie te dokumenty zostały przetłumaczone na łacinę po przewiezieniu do starożytnej Galii, tysiąc lat temu. Pięć dni później trzej rycerze sprawdzili każdą z nadesłanych przez hrabiego informacji i ustalili ponad wszelką wątpliwość, że cel ich poszukiwań znajduje się - przynajmniej częściowo - pod fundamentami meczetu Al-Aksa. Wyliczyli, że co najmniej sześćdziesiąt kroków dzieli ich od tego miejsca w podziemiach starożytnej świątyni i większość tej powierzchni zajmuje lita skała. Niższe warstwy Wzgórza Świątynnego, jak dowiedzieli się z zapisów, były poprzecinane labiryntem wykopanych przez tysiąclecia tuneli, lecz wszystkie wejścia do nich znajdowały się wewnątrz świątyni. Tylko ludzie znajdujący się w środku mieli do nich dostęp, a świątynia została zniszczona, jej podziemia zawalone i zasypane z górą tysiąc lat wcześniej przez żydowskich kapłanów w trakcie ataku legionów Tytusa. Teraz kopiący wiedzieli, że choć mogą w trakcie wykopalisk natknąć się na jakiś stary tunel, co ułatwiłoby im zadanie, ograniczając je do usunięcia gruzu nagromadzonego od czasu, gdy przestał być używany, to trudno liczyć na taki szczęśliwy przypadek. Hugon de Payns ujął tę sytuację w słowa, przedstawiając ją pozostałym rycerzom podczas następnego zgromadzenia, gdy wojownicy bawili w mieście na jakimś festynie.
- Sytuacja w świątyni... odległość dzieląca nas od celu... jest taka, jak podejrzewaliśmy. Znajdujemy się w sporej odległości od miejsca, gdzie chcemy być. Są jednak dodatkowe czynniki, które w połączeniu ze wszystkim innym uczynią nasze życie bardzo interesującym. Ślęczeliśmy nad informacjami przysłanymi nam przez seneszala i możemy przekazać wam kilka faktów, których jesteśmy absolutnie pewni, opierając się na tym, co odkryliśmy w dostarczonych przez niego dokumentach. Najważniejsze jest to, że skarb, którego szukamy, tam jest. Nie mamy co do tego żadnych wątpliwości i jesteśmy przeświadczeni, że dokładnie wiemy, gdzie się znajduje. Niestety, szukanie go, a ściśle mówiąc, dotarcie do niego, może być zadaniem godnym Herkulesa. Skała pod fundamentami świątyni jest poprzecinana korytarzami i tunelami, lecz nie ma wejścia do żadnego z nich i nie możemy się tam dostać w żaden zwyczajny sposób. Wszyscy wiecie, że nie możemy po prostu wyjść na zewnątrz i zacząć kopać pod murami pałacu, tak więc musimy drążyć studnię w litej skale tutaj, w tych stajniach. - Zamilkł na moment, żeby jego słowa dotarły do słuchaczy, po czym dodał: - Szacujemy, że będziemy musieli wydrążyć studnię o głębokości trzydziestu kroków... stu stóp... a potem poziomy korytarz pod fundamentami pałacu za naszymi plecami, które jak sądzimy, są fundamentami najstarszej świątyni, świątyni Salomona... To jeszcze pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt stóp. Zajmie nam to lata, lecz jeśli dopisze nam szczęście i zachowamy ostrożność, zdołamy tego dokonać. - Co masz na myśli, mówiąc o ostrożności? - mruknął cicho Godfryd Bisol. De Payns spojrzał na niego i uśmiechnął się. - Środki bezpieczeństwa, bracie. Będziemy musieli wystawiać straże, żeby nikt postronny nie zdołał podejść tu dostatecznie blisko, by nabrać podejrzeń, że drążymy tunel. - Jak zamierzacie to zrobić, szczególnie na początku? Kucie skały stalowymi dłutami i młotami powoduje głośny hałas. I kogo masz na myśli, mówiąc o postronnych? Nie należących do naszego zgromadzenia czy spoza Zakonu? Bo jeśli to ostatnie, to zgadzam się z bratem Montbardem... zgubią nas nasi wojownicy. Oni nie są głupcami, Hugonie, i jeśli sądzisz, że możemy latami zwodzić ich w kwestii tego, co tu robimy, popełniasz poważny błąd.
- A nawet fatalny w skutkach - przyznał de Payns, kiwając głową. - Jednak nie to miałem na myśli. Nie zdołamy ukryć tego, że drążymy tunel w skale, nie przed naszymi ludźmi. Możemy jednak podać im wiarygodny powód, nie zdradzając, co naprawdę robimy. Na przykład możemy powiedzieć, że chcemy wykuć podziemny klasztor - komnaty w litej skale - jako pokorne ćwiczenie ku boskiej chwale. Obiecuję wam, że wymyślimy doskonały powód dla naszych wykopalisk, dostatecznie wiarygodny, aby nasi bracia uwierzyli weń bez zastrzeżeń. Jednak mówiąc o postronnych, miałem na myśli ludzi spoza naszej małej społeczności zamieszkującej stajnie. Jesteśmy zakonem mnichów, a raczej będziemy, co oznacza, że będziemy żyli w odosobnieniu od spraw tego świata. Tak więc ten świat nie będzie miał powodu ani ochoty wtrącać się w nasze sprawy. Nikt nie będzie nas niepokoił ani zakłócał naszej samotności. Co do szczęku stali uderzającej o skałę, hałasy nie potrwają długo. Oczywiście, będą towarzyszyły naszej pracy przez cały czas, lecz przestaną być słyszalne, gdy tylko wkopiemy się głębiej. - Jak szeroki ma być ten tunel i kto będzie go kopał? - Wszyscy będziemy go kopać, a pionowy szyb będzie tak wąski, jak tylko się da. Dostatecznie szeroki, by jeden człowiek mógł się zamachnąć młotem, a drugi klęczeć i trzymać dłuto, a także by obaj mogli machać łopatami, ale nie szerszy. Będą nam potrzebne przecinaki... Jubal nazywa je dłutami, kleszcze do ich przytrzymywania, młoty, oskardy, łopaty oraz kilka innych rodzajów narzędzi. Kiedy wkopiemy się trochę, będziemy potrzebowali wielokrążków i kołowrotów do wyciągania gruzu. Jednak to wszystko później, kiedy staniemy przed taką potrzebą. De Payns zamilkł, świadomy milczenia słuchaczy, i powiódł po nich wzrokiem zanim znów zaczął mówić. - Zapewne będziemy pracowali, przynajmniej z początku, w dwuosobowych zmianach. Jeszcze nie wiemy, jak będą długie, ustalimy to dopiero z doświadczenia. Później, kiedy nabierzemy wprawy i szyb będzie głębszy, inni będą musieli pracować na górze, wyciągając gruz. Jednak z bożą pomocą prace będą trwały we dnie i w nocy bez przerwy i przez cały czas będziemy wykonywali rutynowe patrole, pilnując dróg. Patrole będą prowadzone bez przerwy przez dziesięcioosobowe oddziały wojowników, wzmocnione przez co najmniej jednego ryce-
rza, czasem, dla efektu, przez dwóch lub więcej. W ten sposób będziemy kontynuowali nasze działania na ziemi i pod ziemią. Bisol pokiwał głową, gładząc brodę. - To brzmi dość... zawile. - Bo takie jest i będzie, ale nie niemożliwe, bracie. - De Payns wyprostował się, omiatając wzrokiem całe zgromadzenie. - To wszystko jest dla nas nowe, oczywiście, i wydaje się dość nagłe, lecz w ciągu tych kilku ostatnich dni osiągnęliśmy bardzo dużo. Wszystko przebiega zgodnie z planem i w ciągu miesiąca rozpoczniemy prace. A tymczasem nasze patrole są niezwykle skuteczne i z pewnością nie zaszkodzi nam to, że ocaliliśmy życie królowej Morfii. Módlmy się, żeby szczęście nadal nam dopisywało, bracia. Niechaj tak się stanie.
d
d 3 Szczęście dopisywało im nazajutrz, gdy de Payns i Saint-Omer zostali wezwani na popołudniowe spotkanie z królem, a gdy o wyznaczonej porze stawili się w pałacu, zostali niezwłocznie zaprowadzeni przed jego oblicze, co było wydarzeniem tak niezwykłym, że idąc do sali audiencyjnej, obaj czuli lekki niepokój. Baldwin du Bourcq, król jerozolimski, powitał ich nad wyraz serdecznie, mocno ściskając dłonie i odprawiając strażników z poleceniem, by jeden z nich przysłał królewską małżonkę i dzieci. Szybkość, z jaką Morfia pojawiła się zaraz po tym ze swoimi córkami, niezbicie świadczyła, że czekały w pobliżu na wezwanie. Król przedstawił dwóch rycerzy swoim czterem córkom, wyjaśniając, że to oni poprzedniego dnia uratowali ich matkę z rąk muzułmańskich rozbójników, a dziewczynki po kolei ślicznie dygnęły, tak jak je nauczono, pochylając głowy w ukłonie przed rycerzami i szepcząc słowa podziękowania. Tylko najstarsza z nich, czternastoletnia Melisende, robiła to szczerze, jak przystało młodej księżniczce. Jej młodsza o dwa lata siostra Alix sprawiała wrażenie krnąbrnej i ponurej, groźnie marszcząc brwi. Dwie najmłodsze, Hodiema i Yvette, małe dziewczynki z dołeczkami w policzkach, sepleniły i chichotały. Gdy tylko ta mała ceremonia dobiegła końca, ich ojciec klasnął w dłonie i odprawił je razem z piastunką, odprowadzając je czułym spojrzeniem, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi. Zanim król odwrócił się do swoich gości, przemówił de Payns. - Wasza Królewska Mość, muszę przypomnieć, że nie byłem jednym z tych dwóch rycerzy, którzy ocalili królową... - Wiem o tym, mistrzu de Payns, tak jak moja żona... - Królowa uśmiechnęła się i skłoniła. - ...po prostu nie chciałem mieszać dzieciom w głowach. Dwaj rycerze uratowali życie ich matki, a one spo-
tkały dwóch rycerzy i podziękowały im. Tyle będą pamiętać. Teraz, proszę, usiądźcie, a Morfia dołączy do was. Rycerze wymienili pytające spojrzenia, podchodząc do wskazanego przez króla stołu, a królewska para usiadła i skinęła na nich, żeby zrobili to samo. Taca ze szklankami i wysoką srebrną karafką już tam stała. Królowa Morfia osobiście napełniła szklanki. Gdy skosztowali cudownie słodkiego, cytrynowego napoju i pochwalili jego smak, król usiadł wygodnie, odkaszlnął i zaczął mówić. De Payns zauważył, że królowa uważnie przygląda się mężowi, obserwując jego oczy i wargi. - Żadne słowa nie wyrażą mojej wdzięczności - rzekł monarcha, unosząc kąciki ust w nieoczekiwanym uśmiechu. - Moja żona opowiedziała mi ze szczegółami, co się stało. Jednakże nawet bez jej zachęty zasiadłbym tu z wami i powiedział to samo. Do wczoraj, do chwili gdy wasi ludzie przywiedli ją do domu, nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji jej utraty... nie tylko za sprawą bandytów, ale w ogóle. Jej wczorajsza przykra przygoda i wasza odsiecz sprawiły, że zrozumiałem, jak niewiele brakowało, by zginęła, i co oznaczałaby dla mnie utrata tej kobiety. Nie przesadzam, mówiąc, że nie mam słów, którymi mógłbym to opisać. Tak więc... Z tonu jego głosu jasno wynikało, że przerwał tylko po to, żeby się zastanowić, co powiedzieć dalej, i obaj rycerze czekali w milczeniu. - Kiedy po raz pierwszy zwróciłem uwagę na ciebie i twoich towarzyszy, Hugonie, myślałem, że możecie się stać źródłem zmartwień i niesnasek... - Podniósł dłoń, jakby się spodziewał, że któryś z nich spróbuje zaprzeczyć. - Od tej pory całkowicie zmieniłem zdanie w tej sprawie, gdyż wasze zasługi dla naszego królestwa szybko stały się oczywiste, nawet dla waszych najgorętszych przeciwników. Nigdy do nich nie należałem, lecz z początku ochoczo dołączałem do innych, którzy z was żartowali. Jednak jako król jerozolimski... o czym doskonale wiecie... od dnia, gdy przyjąłem koronę i objąłem tron, dręczy mnie problem bandytyzmu, który zagraża istnieniu państwa. Wy postanowiliście go rozwiązać. Jesteśmy otoczeni... nasze królestwo jest otoczone... przez muzułmańskie armie, gotowe do ataku. Z początku byli to seldżuccy Turcy, których niespecjalnie się obawialiśmy, gdyż już ich pokonaliśmy i wyparliśmy z Jerozolimy w 1099 roku. To jednak było prawie dwadzieścia lat temu. Teraz mamy nowe stulecie i stanęliśmy w obliczu nowego wroga, wojowniczych Saracenów. Moi
szpiedzy twierdzą, że Saraceni są tam, na pustyniach Syrii, czekając tuż za naszą granicą. Jedyne, co powstrzymuje ich przed niezwłocznym atakiem, to nieustanna gotowość i czujność naszej armii. Sądzę, że zostałaby ona fatalnie osłabiona, gdybym odesłał część moich oddziałów, by ścigały tak nieuchwytnego i ruchliwego przeciwnika. Ty i twoi towarzysze przedstawiliście waszą propozycję de Picquigny'emu, który choć duchowny, jest zdolnym strategiem i pragmatykiem, nie bojącym się podjąć walki. Jak wiecie, przyszedł z waszą prośbą do mnie i wykazał, że mogę odnieść ogromne korzyści niewielkim lub żadnym kosztem, uwalniając was od waszych rycerskich powinności względem panów feudalnych i oddając pod jego komendę, co pozwoliłoby wam wykorzystać wasze umiejętności przy patrolowaniu dróg. W pierwszej chwili byłem zaszokowany tą propozycją. Walczący rycerze, proszę bardzo. Tak ma być i tego chciał Bóg. Lecz walczący zakonnicy? Bóg na ten temat mówi jasno i wyraźnie, co zapisano na kamiennych tablicach, które Mojżesz zniósł z góry: Nie zabijaj. Jednak nasz patriarcha, religijny i święty człowiek, jest wystarczająco nabożny i oświecony, by odkryć, iż Bóg dostarcza własne rozwiązania gróźb przeciwko Jego naukom i Kościołowi. Doszedłem do wniosku, że Gormond ma rację, i zrobiłem tak, jak radził. Jednak najważniejsze było to, że wasze usługi nic mnie nie będą kosztować. Chętnie przyznaję, że gdyby nie to, nigdy nie zgodziłbym się zwolnić was z waszych dotychczasowych obowiązków. Teraz widzę... i ponownie podkreślam, że bez zachęty ze strony mojej małżonki... że popełniłem błąd, będąc tak... - Potrząsnął głową. - Nawet nie znam na to odpowiedniego słowa. Cyniczny? Chciwy? Może jedno i drugie. Król usiadł prosto i wyciągnął rękę do swojej żony, która ujęła ją w swoją dłoń. - Wiem że niczego dla siebie nie chcecie i że zamierzacie złożyć ślub ubóstwa. A moja królowa jasno mi wytłumaczyła, że jej zdaniem jesteście absolutnie szczerzy w tej sprawie. Mimo to czuję, że musi być coś, co mógłbym zaoferować... jakiś sposób, w jaki mógłbym pomóc wam w tym dziele, może przez darowiznę oręża, zbroi lub koni. Z pewnością mogę objąć was moją opieką, co niniejszym czynię i życzenie to każę odnotować na piśmie. - Znów się uśmiechnął. - To przynajmniej zagwarantuje, że od dziś nikt otwarcie nie będzie z was szydził, co z kolei uchroni was przed grzechem walki z takimi chrze-
ścijańskimi durniami i krzykaczami w obronie waszego honoru. - Powiódł po nich wzrokiem, nagle poważniejąc. - A teraz powiedzcie, czy jest coś, co mogę dla was zrobić w zamian za to, co uczyniliście dla mnie wczoraj? De Payns zerknął na Saint-Omera, który popatrzył na niego, kręcąc głową. - Co? Co takiego? - natychmiast spytał król. - Widzę, że jest coś, z czym się nie zgadzacie. Powiedzcie mi, co to takiego. De Payns spojrzał na niego i wzruszył ramionami. - Wasza Królewska Mość, to nasza wewnętrzna sprawa, nad którą deliberujemy od miesięcy. - Wewnętrzna sprawa? Dotycząca czego? Rycerz znów zerknął na swego towarzysza. - Stajni, w których kwaterujemy, mój panie. Ach! Cóż, to zrozumiałe, to musi być nie do zniesienia. Niezwłocznie znajdę wam inną kwaterę. Nie! - De Payns zaskoczony swoją gwałtowną reakcją natychmiast skłonił głowę. - Wybacz mi, panie, ale wcale nie jesteśmy niezadowoleni z naszej kwatery, tyle że niektórzy z naszych braci uważają ją za nazbyt wygodną. Król uświadomił sobie, że żona ściska jego dłoń, i zerknął na nią. Spoglądała na niego uważnie, lekko unosząc brew. Spytaj, co to oznacza, mówiła ta mina. Odkaszlnął i znów obrócił się do de Paynsa. - Nazbyt... wygodna - powtórzył. - Nie jestem pewien, co chcesz przez to powiedzieć, Hugonie. - Jesteśmy mnichami od niedawna - rzekł de Payns - w istocie raczej nowicjuszami, wykonującymi polecenia patriarchy de Picquigny, i wcześniej nasze życie w wielu wypadkach było... nie całkiem przykładne i zdecydowanie pozbawione wielu chrześcijańskich cnót. Dlatego niektórzy z naszych braci... jak wiesz, panie, jest nas tylko siedmiu, choć obecnie zamierza dołączyć do nas ósmy - niektórzy z naszych braci uważają, iż powinniśmy wykazać większy zapał w naszych poszukiwaniach oświecenia i zbawienia. Uważają, że nasze obecne kwatery w stajniach są zbyt ciepłe, wygodne i nazbyt skłaniają do lenistwa oraz opieszałości w pełnieniu obowiązków. Dlatego chcieliby to zmienić. - Uczynić je mniej wygodnymi? - Król zmarszczył brwi. - Powiedz mi, człowieku, jak na Boga, zamierzają to uczynić?
Hugon de Payns wymownie wzruszył ramionami, dając do zrozumienia, że on też tego nie rozumie. - Pragną, abyśmy wszyscy rozważyli, panie, podjęcie prawdziwie pokutnego dzieła. Chcą w wolnym od służby i obowiązków czasie wykopać prawdziwy klasztor pod stajniami, w litej skale Wzgórza Świątynnego. - Wykopać prawdziwy klasztor? Królowa pochyliła się, po raz pierwszy zabierając głos. - Sądzę, mężu, jeśli mogę coś powiedzieć, że pan Hugon mówi o wykuciu klasztornych cel w skale. Mam rację, panie? De Payns się zaczerwienił. - Masz rację, pani, lecz proszę, nazywaj mnie bratem Hugonem, nie panem. Masz jednak rację, tyle że myślimy o drążeniu dna, a nie ścian jaskini. - Chcecie wydrążyć szyb? - spytał z niedowierzaniem król. - Po co mielibyście to robić, na Boga? - Na cześć Jego świętego imienia, panie. Mnisi robią takie rzeczy. Drążenie pionowego szybu wymaga większego trudu, co zwiększyłoby pokutną wartość dzieła, pozwalając nam zejść do zimnych podziemi, pozbawionych ciepła i komfortu, jaki daje fizyczna obecność koni i innych zwierząt w stajniach. Zajęłoby nam to dużo czasu, zapewne lata, lecz w końcu wydrążylibyśmy szyb wiodący do kaplicy, wokół której każdy mnich wykułby sobie swoją celę. - I naprawdę uważacie, że to... to... przedsięwzięcie... byłoby godnym zadaniem? De Payns uśmiechnął się do królewskiej pary. - No cóż, byłoby czymś, czemu moglibyśmy się poświęcić, kiedy nie patrolujemy gościńców i nie odmawiamy zbiorowych modłów. Zapobiegłoby rozleniwieniu i znudzeniu. - Czego użylibyście do kopania tej dziury? - Nie wiem, panie. Jestem żołnierzem, nie inżynierem, lecz jeden z nas wie. Mówi o dłutach, młotach i kleszczach, a także kołowrotach, linach i wózkach do wywozu gruzu. Jestem pewien, że ma w głowie wszystkie niezbędne szczegóły. - A czy ty sam uważasz ten pomysł za godny uwagi? Przez chwilę miałem wrażenie, że nie. - Och nie, mój panie, bynajmniej. Sądzę, że sam w sobie to wspa-
niały pomysł. Tyle że początkowo zbyt kosztowny i z tego powodu nie w pełni go popieram. Mimo to nie wątpię w jego zalety. - A jeśli znajdziecie skarb? De Payns zdołał zachować kamienny wyraz twarzy. - Skarb, mój panie? Wybacz, ale nie rozumiem. Będziemy drążyć litą skałę. -Tak, lecz być może nie przez cały czas. Możecie znaleźć coś w trakcie waszych robót... ukryte złoto lub drogie kamienie. Takie przypadki się zdarzają. Co zrobilibyście z takim znaleziskiem? Rycerz potrząsnął głową. - Ja... nie mam pojęcia, panie. Czegoś takiego nie wziąłem pod uwagę. Baldwin się roześmiał. - Cóż, ja wziąłem. Pamiętaj o dwóch sprawach: przysięgliście ubóstwo, a Jerozolima jest moja. Tak więc każdy jej skarb, czy to w złocie, kruszcu czy kamieniach, należy do mnie. Pozostawię wam część jako sowitą nagrodę za wasz trud. Zgadzasz się na to? - Tak, mój królu, i to chętnie, ale... - Doskonale, niech więc tak będzie! Porozmawiaj z waszym znawcą i dowiedz się jakich narzędzi będziecie potrzebowali. Sam wam je dostarczę, w imieniu królowej. Czy jest jeszcze coś, co przychodzi ci do głowy? - Nie, mój panie. Zupełnie nic poza potrzebą wyrażenia naszych podziękowań. Król wstał, wciąż trzymając za rękę królową. - To my chcieliśmy wam podziękować i zapewnić o naszej przyjaźni. Gdybyście potrzebowali czegoś jeszcze, niezwłocznie dajcie mi znać. - Zerknął na de Paynsa. - Co takiego? Wyglądasz tak, jakby jeszcze coś przyszło ci do głowy. - Nie, panie, nic nowego. Pomyślałem tylko o potrzebnym nam spokoju. Jeśli ludzie usłyszą odgłosy kucia, mogą zechcieć się dowiedzieć, co robimy. Chyba jednak nic nie usłyszą, gdyż będziemy kuć skałę tylko w naszych stajniach. Ale jest jeszcze coś, co chciałbym poddać ci pod rozwagę, panie. Jak z pewnością wiesz, mamy towarzyszy, których nazywamy wojownikami. Zanim zostaliśmy mnichami, byli naszymi sługami lub zbrojnymi, a teraz towarzyszą nam tak jak poprzednio, lecz w nieco innej roli. Wszyscy są żołnierzami i bez nich
nie zdołalibyśmy zrobić połowy tego, co robimy. - Król słuchał, kiwając głową, a de Payns zakończył: - Ale robią to dobrowolnie, nie związani ślubami zakonnymi. - Nie nadążam. I jakie to ma znaczenie? - Nie ma, panie, poza jedną sprawą. Kiedy złożymy śluby, będą musieli się przenieść do osobnej kwatery, tak więc chciałbym uzyskać twoją zgodę na wybudowanie dla nich koszar poza stajniami. Baldwin zbył to prychnięciem, strząsając nieistniejący pyłek z tuniki. - Macie moją zgodę. Budujcie, co wam trzeba. Co do innych, niech się zastanawiają, ile chcą, ja wiem, co się u was dzieje, i tylko to się liczy. Ale masz rację, lepiej nie dawać powodu do plotek, zatem niech to pozostanie naszą tajemnicą. Ani słowa nikomu o kopaniu, jak również o skarbie. - Podniósł palec do ust gestem nakazującym ciszę. - Milczenie i dyskrecja, moi przyjaciele, milczenie i dyskrecja. Idźcie z Bogiem. Dwaj rycerze wstali i zgięli się w pokłonie, po czym opuścili królewski pałac.
d - Skąd ci się to wzięło? De Payns odwrócił się do przyjaciela, śmiejąc się z wrogiego tonu jego głosu. - Zastanawiałem się, kiedy się na mnie rzucisz. Naliczyłem dwadzieścia dwa kroki od pałacu. - Byłem dyskretny. Nie chciałem wrzeszczeć na ciebie przy królewskich gwardzistach. Nie mają poczucia humoru i nie lubią zamieszania w pobliżu króla. A teraz powiedz mi, po co było to całe... przedstawienie? -A czemu służy każde przedstawienie, Goff? Ma rozpraszać widza, bawić i skupić jego uwagę... przede wszystkim skupić uwagę. Jednak jesteśmy jeszcze za blisko gwardzistów, żeby o tym mówić. Porozmawiamy o tym później, z pozostałymi. Saint-Omer przystanął, ale ściszył głos. - Nie, Hugonie, porozmawiamy o tym teraz, ponieważ chcę wiedzieć, co zrobiłeś tu tego ranka, zanim zaczniemy omawiać to z innymi. Nie wierzyłem własnym uszom.
- Dobrze, ale przejdźmy dalej, gdzie nikt nas nie usłyszy... No, co ci się zdaje, że słyszałeś? - Nic mi się nie zdaje. Słyszałem, jak zdradziłeś nasze plany królowi. - Jesteś tego pewien, Godfrydzie? Co zdradziłem? - Że zamierzamy wydrążyć tunel w skale, do fundamentów. - Och, rozumiem. Wspomniałem o fundamentach, tak? -No... nie, nie wspomniałeś. Jednak wiedziałem, co masz na myśli. - A czy król to wiedział, Goff ? Wiedział, co mam na myśli? Saint-Omer się zastanowił. - Nie... On sądził, że mówisz o wykuciu klasztoru w skale. -To dziwne, bo ja też sądziłem, że właśnie o tym rozmawiamy. Czy króla rozgniewała moja propozycja? - Nie, ale... Do licha! - Saint-Omer odwrócił się i wycelował palec w przyjaciela, ale milczał ze zmarszczonym czołem, wyraźnie zastanawiając się, co powiedzieć. Potem rozchmurzył się, szeroko otworzył oczy i parsknął śmiechem. - Niech cię licho, Hugonie de Payns. Jesteś najbardziej podstępnym, pozbawionym skrupułów, przebiegłym spryciarzem, jakiego znam. Nie powiedziałeś niczego, co wydawało mi się, że mówiłeś. I oszukałeś króla równie wprawnie, jak zwiodłeś mnie. - Och nie. Nie było w tym żadnego oszustwa, mój przyjacielu. Sam się zwiodłeś, za bardzo martwiąc się o to, że Baldwin Drugi może przejrzeć moje myśli i odgadnąć prawdziwe zamiary. Poznałem to po twojej minie, więc po chwili przestałem na ciebie patrzeć, inaczej mogliby także dostrzec niepokój na twojej twarzy. Bynajmniej nie oszukałem króla. I nie okłamałem go. Bracia toczyli dyskusję, o której mu mówiłem, o wykopaniu klasztoru. Byłeś przy tym, więc musisz to pamiętać. Rozmawialiśmy o wszystkim tym, co powiedziałem Baldwinowi Drugiemu. -Tak, wiem. Wiedziałem już wtedy, kiedy o tym mówiłeś, ale nie mogłem zrozumieć, co robisz, i chyba wpadłem w panikę. Teraz jednak uważam, że byłeś zdumiewający. Rozbroiłeś króla, skutecznie zapobiegłeś wszelkim ewentualnym podejrzeniom, jakie mogłyby w nim obudzić jakieś doniesienia o niezwykłych odgłosach czy działaniach, a potem przekonałeś go, wcale się nie starając, żeby zakupił
i dostarczył nam wszystkie narzędzia potrzebne do kopania. Nie mogę uwierzyć, że dokonałeś tego w niecałą godzinę. - Nie zapomnij o skarbie. -Tak, skarb... Kiedy zaczął o nim mówić, byłem przekonany, że wie wszystko i mówi o skarbie, którego szukamy. Myślałem, że zwymiotuję ze strachu. Zaraz jednak pojąłem, że mówi tylko o zwyczajnym skarbie, w złocie i klejnotach, a nie o naszym. - I nie ma wielkiej nadziei na znalezienie czegokolwiek, gdyż nawet on wie, że w litej skale nie ma ukrytych skarbów. Saint-Omer znów zmarszczył brwi. - Co zrobimy, jeśli wśród skarbów, których szukamy, będzie złoto i drogie kamienie? - Będą. Archiwa mówią o tym wyraźnie, wymieniając cenne przedmioty, świątynne ozdoby i klejnoty ogromnej wartości. Szukamy świątynnego skarbu, Goff. Niezależnie od tego, co może oznaczać dla naszego Zakonu i jego tradycji, będzie bardzo cenny. Czy słyszałeś kiedyś o kapłanie lub świątyni bez jakichkolwiek bogactw? Jednak przejdziemy ten most, kiedy przed nim staniemy, Goff. A tymczasem król wcale się nie spodziewa, że cokolwiek znajdziemy. Chętnie pozwala nam drążyć skały Wzgórza Świątynnego, bylebyśmy nadal patrolowali drogi i szlaki. Tak też będziemy robić, Goff. Czy teraz możemy iść i podzielić się nowinami z innymi? Saint-Omer uśmiechnął się i machnął ręką, wskazując mu drogę, po czym obaj ruszyli ku południowo-zachodniemu narożnikowi Wzgórza Świątynnego. De Payns cicho i melodyjnie pogwizdywał przez zęby.
d
d KUSICIELKA d
d 1 - Ten człowiek sprawia wrażenie niezmordowanego. Mówiącym był patriarcha Jerozolimy, a Hugon de Payns uśmiechnął się na te słowa, nie odrywając oczu od rozgrywającego się przed nimi spektaklu. - Tak się zdaje - przyznał. - Jednak Wasza Eminencja jak mało kto powinien wiedzieć, że nie należy ufać pozorom. Męczy się tak samo jak inni, tyle że jest znacznie młodszy od reszty. Ha! Proszę spojrzeć. Porusza się jak kot. Chciałbym mieć czterech takich jak on. Obserwowali zawody, ćwiczebną walkę pięciu szermierzy, w której czterech atakowało jednego, najmłodszego, a ten sprawiał, że wydawali się nieudolni i nieskuteczni. Miał dwuręczny miecz o długiej klindze, przy którym broń jego przeciwników wydawała się maleńka, i władał nim z mistrzowską wprawą, tworząc nieprzebytą kurtynę błyszczącej stali. Dwaj przeciwnicy zaatakowali go jednocześnie: jeden związał swoje ostrze z jego własnym, a drugi skorzystał z okazji i doskoczył, by zadać cios, lecz nim zdążył to zrobić, młodzieniec obrócił się zwinnie i odskoczył, wyciągniętą nogą odnajdując krawędź niskiego murku, który znajdował się za nim. Znieruchomiał na ugiętych nogach, łapiąc równowagę, po czym znów skoczył, podwajając dystans dzielący go od przeciwników, zanim zdołali zareagować. Kiedy miał już grunt pod stopami, roześmiał się i wbił miecz w ziemię, sygnalizując przerwę, z czego jego strudzeni przeciwnicy skwapliwie skorzystali. - Dobra robota, Stefanie - zawołał de Payns, gdy ćwiczący odprężyli się i próbowali złapać oddech. - Rozumiem, że jesteś pod wrażeniem, ale dlaczego nie miałbyś mieć czterech takich jak on? I dlaczego tylko czterech? Czemu nie tuzin? - zwrócił się do niego z uśmiechem patriarcha. De Payns parsknął śmiechem.
- Dlaczego nie? Chciałbym mieć tuzin takich jak on, jak mówisz, lecz nigdy nie będę miał, ponieważ ten chłopak to fenomen. Jest... brak mi słów. Wciąż trudno mi uwierzyć, że jest tu jako jeden z nas. I naprawdę tak myślę. Bardzo niewielu młodzieńców w jego wieku, Wasza Eminencjo, może nie więcej niż jeden na pięć lub dziesięć tysięcy, ma takie umiejętności. I nawet jeden na tysiąc z tych nielicznych, młodych i mocarnych, ma chęć wyrzec się doczesnych przyjemności, aby przywdziać habit i wieść żywot mnicha. - Tak, przyznaję ci rację. Świat i cielesne rozkosze są wielką atrakcją dla młodych. Skąd jednak on się wziął? Przyprowadziłeś mnie tu, żebym go zobaczył, lecz nie wyjawiłeś mi nawet jego imienia. - Można powiedzieć, że go odziedziczyłem. - De Payns z lekkim uśmieszkiem obserwował popis młodego rycerza i nie patrząc na patriarchę, dodał: - Jego dziadek, stary Stefan Saint-Clair, był moim ojcem chrzestnym. Ten sam, który najechał Anglię z Normanami w tysiąc sześćdziesiątym szóstym roku, a później został zaufanym przyjacielem i bliskim towarzyszem Wilhelma, księcia Normandii i króla Anglii, zwanego najpierw Bękartem, później Zdobywcą. Z pewnością musiałeś o nim słyszeć? Popatrzył na patriarchę, który uprzejmie pokręcił głową. - Nigdy o nim nie słyszałeś? O Stefanie Saint-Clair? To zdumiewające. Zasłynął tym, że podczas normańskiego najazdu zabił króla Harolda. Zawsze temu zaprzeczał, lecz król Wilhelm twierdził, że widział to na własne oczy, i przysięgał, że dzięki temu zdobył koronę. - A w jaki sposób to spowodowało, że jego wnuk przybył do Zamorza i chce wstąpić do zakonu? - Ojciec młodego Stefana i ja za młodu przyjaźniliśmy się, niezbyt blisko, lecz wystarczająco, aby mieć o sobie dobre mniemanie, choć on był ode mnie o pięć lat starszy. W każdym razie Robert młodo się ożenił z moją kuzynką, która urodziła mu jednego syna, młodego Stefana i wkrótce potem umarła na ospę, która zabiła ją oraz siedem innych kobiet z ich otoczenia. Mieszkali wówczas na północnym wschodzie Anglii, w jednym z warownych zamków zbudowanych przez króla Wilhelma, aby ujarzmić miejscowych Anglosasów i podporządkować ich jego nowym prawom. To było wrogie terytorium i w odległości jednego dnia konnej jazdy nie mieli żadnych sprzymierzeńców, tak więc po śmierci kobiet chłopcem opiekowali się mnisi i księża,
których jego ojciec sprowadzał, by nawracali miejscowych. Styczność z mnichami miała na chłopca trwały wpływ. Okazał się także zręcznym wojownikiem... druga strona medalu... zachęcany i szkolony przez zbrojnych i przybocznych ojca, gdy odkryli, jaki jest utalentowany. Życie jego ojca, Roberta, było bardzo wypełnione, tak że obowiązki nie pozostawiały mu czasu na szukanie innej żony czy choćby zajęcie się wychowaniem syna. Zanim chłopiec osiągnął wiek męski, był niezwyciężony na arenie i w szrankach, a każdą wolną od wojskowych ćwiczeń chwilę spędzał na modlitwach. Jego ojciec uważał to za nienormalne... jak zapewne większość ojców na jego miejscu. Potem wydarzyło się coś, co dla mnie było zrządzeniem losu. Może pamiętasz, jak hrabia Fulko Andegaweński odwiedził nas tu przed dwoma laty? Patriarcha skinął głową. - No cóż, kiedy powrócił w rodzinne strony, zastał czekającego nań hrabiego Hugona z Szampanii. Byli tam także Saint-Clairowie, ojciec i syn, wizytujący rodzinne dobra w tym rejonie, i pewnego wieczoru przy kolacji dwaj hrabiowie rozmawiali o nowo utworzonym bractwie, najwidoczniej z ogromnym entuzjazmem. Wystarczającym, jak się zdaje, aby zrobić wrażenie na ojcu młodego Stefana. Robert rozpoznał moje imię, chociaż nie widzieliśmy się kilkanaście lat, i wydało mu się, że to, co robimy w Ziemi Świętej, mogłoby być atrakcyjne dla jego syna, a młody Stefan się zgodził. Wkrótce potem spotkał się z hrabią Hugonem, który natychmiast go zwerbował, i niebawem chłopak znalazł się na statku płynącym na Cypr. Jest bardzo młody, lecz zdaje się doskonale nadawać do... Patriarcha odczekał chwilę i zapytał: - Doskonale nadawać do czego? De Payns patrzył gdzie indziej i machnął ręką, uciszając go. Patriarcha zesztywniał, mrugając z lekką urazą. - Co? Co się stało? Dlaczego mnie uciszasz? Lecz sam już dostrzegł powód. Za nimi niepostrzeżenie zjawił się dowódca we wspaniałym mundurze, otoczony przez trzech niższych rangą wojowników, i teraz mijał ich, ostrożnie krocząc po kamienistym i nierównym gruncie w kierunku pięciu odpoczywających rycerzy. Jasnoniebieskie płaszcze ozdobione złotymi dębowymi liśćmi świadczyły, że to królewscy gwardziści. Rycerze, również jednakowo odziani, w zwykłe brązowe opończe bez jakichkolwiek herbów, za-
uważyli ich dopiero, gdy podeszli blisko. Wszyscy odwrócili się do nadchodzących, czujnie i wyzywająco, a gwardziści przezornie zatrzymali się dwa kroki przed nimi. Payns i patriarcha byli za daleko, żeby rozróżnić słowa, lecz wyraźnie usłyszeli głos najstarszego rangą, mówiącego do najmłodszego z zakonników. De Payns odwrócił się i ujrzał zamknięty powóz, zaprzężony w parę koni i otoczony silną eskortą. Okna pojazdu były zasłonięte i zamknięte. - Królewski powóz - powiedział cicho do Picquigny'ego. - Zamknięty. Czy to może być królowa? Patriarcha też się obejrzał i pokręcił głową. - Nie, to nie królowa, nie dzisiaj. Już od kilku dni jest niedysponowana. Ostatnio wielu zapada na jakąś chorobę i królowa też zachorowała. To nic poważnego, lecz wystarczy, by zatrzymać ją w jej pokojach. I nie jest to król, gdyż już by tu był i rozmawiał z nami. Nie, to musi być jedna z jego córek. Ten powóz jest dostatecznie duży, by pomieścić wszystkie cztery, ale wątpię, by któraś z nich zgodziła się spędzić choć chwilę z pozostałymi. Spojrzał w lewo, gdzie młody rycerz i jego towarzysze spokojnie szli z dowódcą, dyskretnie pilnowani przez trzech pozostałych gwardzistów. Czterej zakonnicy schowali miecze do pochew, lecz najmłodszy, Saint-Clair, wciąż trzymał swój w dłoni. Długie, błyszczące ostrze odchylił do góry i niedbale oparł o ramię, idąc w kierunku zamkniętego powozu. - Alix - powiedział dziwnie zrezygnowanym tonem Gormond de Picquigny. - To musi być Alix. Tylko ona jest tak zuchwała, by nie przejmować się tym, co przystoi. Twój rycerz może być w niebezpieczeństwie, de Payns. - Ze strony księżniczki? - zaśmiał się Hugon. - To chuchro, dziesięć razy mniejsze od niego. - Miałem na myśli niebezpieczeństwo grzechu. Właśnie to mu grozi, więc lepiej chodźmy tam i zróbmy, co w naszej mocy, żeby ocalić jego duszę. Nie wątpię, że księżniczka... ucieszy się na mój widok. Słowa patriarchy ociekały sarkazmem, lecz de Payns nie wiedział, jaki jest tego powód, i szybko zdecydował, że lepiej trzymać język za zębami, dopóki nikt go o nic nie pyta. Zrównał krok z patriarchą, gdy de Picquigny ruszył w kierunku powozu.
Z półmroku kabiny Alix zauważyła dwóch nadchodzących, lecz byli daleko i w pierwszej chwili nie zwróciła na nich uwagi, uznając za starców, zatem niegodnych uwagi. Skupiła ją na zbliżającym się młodzieńcu, dobrze wyglądającym rycerzu o oczach, które nawet z daleka wydawały się niezwykle niebieskie. Jego czoło przecinała lekka zmarszczka. Podszedł do powozu i zatrzymał się, po czym wbił długi miecz w ziemię u swych stóp, nie zdając sobie sprawy z tego, że ona obserwuje go przez szparę w skórzanych zasłonkach. Potem oburącz rozwiązał rzemyki pod brodą i odciągnął dopasowaną misiurkę, po czym zsunął ją z głowy na kark, uwalniając długie złote włosy. Otrząsnął się jak pies i odgarnął zlepione potem loki na ramiona, po czym wyrwał z ziemi miecz, wetknął go pod pachę i pomaszerował w kierunku powozu. Alix pospiesznie odsunęła się od zasłon i wcisnęła w kąt powozu. W potoku jasnego światła pojawił się nieznajomy, blokując szerokimi barami przejście i pochylając się, żeby zajrzeć do środka. - Życzyłaś sobie mówić ze mną, pani? Przesunął po niej wzrokiem, nie widząc jej, a ona w milczeniu przyglądała mu się do woli, dopóki jego wzrok nie oswoi się ze zmianą oświetlenia. Korzystając z okazji, podziwiała jego doskonałość: niemożliwie niebieskie oczy pod złocistymi brwiami, obramowane gęstymi rzęsami; stworzone do całowania usta o pełnych i nienagannie wyprofilowanych wargach; idealnie równe i oślepiająco białe zęby oraz długie, złote i jedwabiste włosy, opadające lokami na silny szeroki kark, gdy się pochylał, wciąż nie widząc jej w półmroku powozu. Rycerze przeważnie nosili długie i gęste brody, lecz dla wygody i higieny golili głowy, gdyż niemal przez cały czas mieli na nich dopasowane stalowe misiurki. Ten mężczyzna przeciwnie, golił brodę i nosił długie włosy. Z próżności? Przez moment zastanawiała się nad tym, łecz zaraz odepchnęła od siebie tę myśl. Jeśli był próżny, to da jej przewagę, gdyż łatwo będzie mu schlebić, lecz na razie nie miało to żadnego znaczenia. Zauważyła go, przejeżdżając tędy zupełnie przypadkowo - wracała do domu od przyjaciółki, w kiepskim humorze, gdyż ta zawiodła ją i zachorowała, jak większość znanych jej osób, skazując Alix na długie
i nudne popołudnie nieplanowanej samotności. W rezultacie księżniczka jechała ulicami, odgrodziwszy się od świata, skryta w półmroku powozu, szczelnie zaciągnąwszy zasłony przed oślepiająco jasnym słońcem. Mijając grupkę odpoczywających żołnierzy, usłyszała szczęk broni i donośne, wesołe okrzyki. Nie miała pojęcia, co akurat tu zwróciło jej uwagę, gdyż po drodze minęła już kilka podobnych grup. Jerozolima była pogranicznym miastem, nieustannie otoczonym przez wrogów czających się przy jego granicach, więc jej ojciec utrzymywał liczną armię w nieustannej gotowości do wojny, co oznaczało, że najczęściej słyszanymi tu dźwiękami był szczęk broni, wesołe okrzyki i śmiech mężczyzn, których życie było niekończącym się pasmem ćwiczeń, ćwiczebnych walk i swarów. Jednak coś w zgiełku wywoływanym przez tę grupkę żołnierzy wywołało jej irytację, gwałtownie więc rozsunęła zasłonki i pochyliła się do okna, zamierzając dać upust złości, lecz gdy otworzyła usta, by wezwać gwardzistów, zauważyła młodzieńca, który teraz stał tuż przed nią, i zapomniała o wszystkim innym. Nawet z daleka, spowity od stóp do głów w ciężką kolczugę, zdawał się różnić od innych. Może sprawiał to rzucający się w oczy sposób, w jaki się poruszał, lecz od chwili gdy go ujrzała, jakby się unosił w powietrzu niczym skaczący, zakuty w stal lampart, zapomniała o całym świecie. To pierwsze wrażenie swobody i gracji wryło się w jej pamięć i wiedziała, że nieprędko o nim zapomni. Wszyscy rycerze byli potwornie silni. Było to tak oczywiste, że zapominało się o tym, gdyż ludzie tak długo i intensywnie szkoleni do walki, godzinami bez końca machający długimi, ciężkimi mieczami lub toporami, mieli gigantyczne muskuły. Rzadko jednak poruszali się lekko, zwinnie i zręcznie. Przytłoczeni ciężarem swych umięśnionych ciał piesi rycerze poruszali się powoli i niezgrabnie na krzywych nogach, pochyleni tak, jak się przyzwyczaili w najlepiej im znanym stylu walki, zbrojnej konfrontacji oko w oko i ostrze w ostrze, z której zwycięsko wychodził lepszy. Ten człowiek był inny. Alix najpierw zobaczyła go jako niewyraźny, szybko poruszający się kształt. Zauważyła cztery przyczajone postacie, jednocześnie i za późno próbujące dopaść przeciwnika, który skoczył ku nim i nad nimi, odbijając się od niskiego murku i błyskawicznym saltem przeskakując nad ich głowami. Natychmiast wylądował za nimi na ugiętych nogach, po czym zwinnie obrócił się i klepnął
najbliższego płazem miecza między łopatki, znów się odwrócił, podskoczył, złapał sterczącą pod dachem rozporę i jedną ręką podciągnął się na parapet okna, skąd ze śmiechem pomachał ręką towarzyszom i znikł w środku. Alix zawołała do woźnicy, by zatrzymał powóz, i gdy młody rycerz wyszedł z budynku, kazała dowódcy straży, przywykłemu do kaprysów księżniczki, żeby go przywołał. Teraz, patrząc w twarz młodzieńca, Alix cieszyła się, że przypadkiem wyjrzała przez okno. Młodzian zamrugał i potarł oczy, po czym otworzył je szeroko. - Mogę poznać twoje imię? - zapytała cicho Alix, jakby bała się go spłoszyć. - Moje imię? Stefan, pani... Stefan Saint-Clair z Yorku i Andegawenii. - Co za miłe spotkanie, Stefanie. Czy wiesz, kim jestem? Młody rycerz pokręcił głową. - Jestem Alix du Bourcq. Skinął głową, lecz było widać, że to nazwisko nic mu nie mówi. - Jesteś tu nowy? Dlaczego nigdy przedtem cię nie widziałam? - Nie wiem, pani. Nie jestem tu nowy, ale też nie przebywam tu długo. Przybyłem zaledwie trzy miesiące temu, aby dołączyć do braci z Hufca Patriarchy. Alix spojrzała zdumiona. - Braci! Jesteś mnichem? - Mam nadzieję wkrótce nim zostać, pani. Obecnie odbywam nowicjat i studiuję regułę. - Regułę? Jaka to reguła? - Reguła świętego Benedykta, pani. Sposób życia klasztornych braci, opracowany przez samego świętego Benedykta. - Ach! Oczywiście. Obserwując go uważnie, Alix stwierdziła, że choć piękny, jest nieco prymitywny: pozbawiony wyobraźni i kompletnie bez poczucia humoru. Obłok kurzu wpłynął zza jego pleców do powozu, migocząc drobinkami w skośnych promieniach wpadających zza jego sylwetki, i Alix delikatnie zakasłała w lnianą chusteczkę, którą ściskała w dłoni. - Proszę, wejdź i zamknij drzwi, jeśli łaska. Mam do ciebie kilka pytań i wolałabym je zadać, nie wdychając kurzu za każdym razem, gdy otworzę usta.
- Pytania, pani? Jakie mogłabyś mieć do mnie pytania? Przecież wcale mnie nie znasz. Naprawdę był cudowny, gdy tak stał z oczami szeroko otwartymi w niewinnym zdziwieniu, i Alix wykrzywiła usta w rodzącym się ironicznym uśmieszku. - To szybko może się zmienić, wierz mi - mruknęła, zmuszając go, by nachylił się ku niej, żeby usłyszeć, co mówi. -Ale słyszałam o twoich braciach. Kiedyś uratowali mojej matce życie i chociaż zdarzyło się to kilka lat temu, wciąż jest im wdzięczna i ma z nimi wiele do czynienia. Jednak chciałabym wiedzieć, między innymi, gdzie się nauczyłeś tak fruwać w powietrzu w pełnej kolczudze i spodniach. Wejdź, jeśli chcesz, i opowiedz mi. Chodź, siądź naprzeciw mnie i zamknij drzwi, żeby nie wpadał tu kurz i słoneczny blask. Saint-Clair jeszcze mocniej zmarszczył brwi, ale skinął głową. Wyjął miecz spod pachy i wstawił go do powozu, opierając o siedzenie po prawej, po czym obiema rękami złapał framugę drzwi, żeby wciągnąć się do środka. Zanim jednak zdążył to zrobić, głęboki głos zawołał go po imieniu i Alix ujrzała, jak ze zdziwieniem odwrócił się do wołającego. Wściekła, że ktoś śmie się wtrącać i przeszkadzać, nachyliła się i gniewnie wystawiła głowę przez drzwi, by znaleźć się oko w oko z arcybiskupem Gormondem de Picquigny. - Księżniczka Alix - zawołał zupełnie innym tonem niż ten, jakim wypowiedział imię Saint-Claire'a. - Cóż to za cudowna i nieoczekiwana przyjemność spotkać cię tutaj, tak daleko od domu. Wolno spytać, co cię tu sprowadza i czy mogę ci w czymś pomóc? Podszedł do samych drzwi powozu i kopniakiem strącił stopnie, podając jej rękę. Księżniczka, nie mając innego wyjścia, ostrożnie wyszła z powozu, ze spuszczonymi oczami i bardzo ostrożnie stawiając kroki. Widziała, jak młody rycerz otworzył usta, słysząc, jak tytułuje ją de Picquigny, i była zirytowana, wiedząc, że teraz będzie pod wrażeniem jej rangi i pozycji, a więc prawdopodobnie trudniej będzie go uwieść. Miała ochotę opluć tego głupiego wścibskiego starucha, ale zmusiła się do słodkiego uśmiechu. - Dzięki, patriarcho, ale nie potrzebuję pomocy. Zatrzymałam się tylko po to, żeby spytać Stefana, jak podoba mu się pobyt wśród braci z twego hufca. -Ach tak, mój hufiec... Wybacz mi, księżniczko, ale dopiero te-
raz uświadomiłem sobie, że możesz nie pamiętać mojego towarzysza, chociaż wiem, że go poznałaś. Mogę przedstawić brata Hugona de Payns, założyciela bractwa, do którego należy brat Stefan? Po raz pierwszy spotkałaś brata Hugona dzień po uratowaniu twojej matki z rąk saraceńskich bandytów przed kilkoma laty. Gdy Alix podniosła głowę, by spojrzeć na de Paynsa, patriarcha sięgnął do powozu i wyjął długi miecz Saint-Claira. Alix posłała swój najcieplejszy uśmiech de Paynsowi, który w pozdrowieniu przycisnął do piersi obleczoną w stal pięść, lekko unosząc kącik ust. - Bardzo dobrze pamiętam to spotkanie, bracie Hugonie, chociaż byłam wtedy bardzo młoda - powiedziała skromnie. - Właśnie wspomniałam o tym Stefanowi. Nieprawdaż, panie? - Po prostu bracie Stefanie, pani. - Złocista skóra Saint-Claira była teraz mocno zaczerwieniona, zapewne, pomyślała Alix, z powodu jej bezczelnego kłamstwa, w które go wplątała. - Brat Stefan. - Pokiwała głową. - Oczywiście, wyrzekłeś się tego świata. Zapomniałam. - Niezupełnie, księżniczko - mruknął patriarcha, podając miecz młodzieńcowi, który wziął go, mocno zaczerwieniony. - Brat Stefan jest dziś jedynie nowicjuszem, lecz niebawem złoży śluby, wyrzekając się tego świata i nie tylko. W rzeczy samej wyrzeknie się diabła, przyjemności tego świata i cielesnych, aby poświęcić życie Bogu. Cudowne przeznaczenie każdego człowieka. Alix wciąż się uśmiechała, choć potem miesiącami zastanawiała się, jak zdołała ukryć wściekłość wywołaną ledwie skrywaną bezczelnością starego hipokryty. Jednak jego dezaprobata nie miała dla niej żadnego znaczenia, gdyż chociaż potężny, mający patriarchalną władzę i posłuch u jej ojca, nie mógł oskarżyć jej o nic konkretnego. Ostrzeżona o jego podejrzeniach w kwestii jej niemoralnego prowadzenia się przed kilkoma laty, usilnie się starała, by nigdy nie mógł jej zarzucić niczego, co mógłby donieść jej ojcu. Była bardzo ostrożna, a nawet ostatnio - wprost wstrzemięźliwa. Wiedziała również, że żywił podejrzenia co do jej zachowania w kilku innych sprawach, w których ich ścieżki przypadkowo się skrzyżowały. Irytowały ją te podejrzenia, chociaż niebezpodstawne, ale godziła się z tym, że nic nie może na to poradzić. Nie teraz, kiedy była bezsilną księżniczką. Kiedy będzie
królową - a zamierzała nią zostać - wszystko się zmieni. Wtedy pokaże temu staremu pedałowi, gdzie jest jego miejsce, a z nim wszystkich innych, którzy podzielali jego opinię o niej. Teraz jednak, w obliczu sytuacji, z której nie mogła wyjść zwycięsko, Alix pogodziła się z nieuniknionym. Z gracją skłoniła się starszemu mnichowi, de Paynsowi, a potem młodemu Saint-Clairowi, poważnie życząc im obu wszystkiego dobrego, a potem posłała patriarsze uśmiech pełen miłości i uwielbienia, dziękując mu za troskę i zapewniając, że przekaże jego uprzejme pozdrowienia niedomagającej matce. Potem wróciła do powozu i zwinnie weszła po stopniach, podtrzymywana przez patriarchę. Gdy tylko znalazła się w środku, de Picquigny cofnął się i machnął ręką do obserwującego go woźnicy, każąc mu jechać. Konie szarpnęły uprząż, powóz podskoczył i potoczył się naprzód, a Stefan Saint-Clair uważnie obserwował odjeżdżający pojazd, jakby przez jego ściany widział młodą kobietę w środku. Nigdy w życiu nie spotkał równie pięknej istoty i widział w myślach jej obraz, pochylonej ku niemu, w jednej ręce zaciskającej długi złoty łańcuszek wiszący jej na szyi, pozwalającej grubym złotym ogniwom powoli, jednemu po drugim, spływać do drugiej, nadstawionej dłoni. Wiedział, że nie powinien myśleć o jej urodzie, lecz modlić się o siłę, by oprzeć się pokusie, lecz słysząc dezaprobatę w głosie zwierzchnika wzywającego go do zajęć, wiedział także ponad wszelką wątpliwość, że jej uśmiechnięta twarz będzie ostatnim obrazem, jaki tej nocy zobaczy, zanim zaśnie.
d
d 2 Alix, bezpieczna w mroku powozu, kazała woźnicy natychmiast się zawieźć do pałacu, przez całą drogę płacząc z bezsilnej wściekłości, pieniąc się i płonąc gniewem z powodu upokorzenia. Patriarcha nie tylko pokrzyżował jej plany, ale również skarcił, aczkolwiek subtelnie. Chciała wrzeszczeć i rzucać jakimiś przedmiotami, ale zadowoliła się gryzieniem skręconej w powróz opaski, którą nosiła na głowie. Dając upust wściekłości, rozbawiłaby eskortę i służące, które później z uciechą rozmawiałyby o jej zachowaniu, siedziała więc cicho, z nerwami napiętymi jak postronki, z całej siły skręcając opaskę i wyobrażając sobie wszystkie możliwe cierpienia, jakie zadałaby staremu klesze. W jej życiu niewiele było spraw i jeszcze mniej ludzi, których Alix du Bourcą nie zdołała całkowicie zdominować i owinąć sobie wokół palca. Lecz jednym z nich był Gormond de Picquigny, co potwornie ją złościło. Już raz, przed dwoma łaty, próbowała pokazać mu, gdzie jest jego miejsce, gdy jego wścibstwo stało się nie do zniesienia, lecz ta próba zakończyła się katastrofalnie, wywołując jeden z rzadkich wybuchów gniewu ojca, który skarcił ją publicznie, w obecności wielu osób. Od tej pory Alix była bardzo ostrożna w kontaktach z patriarchą, starając się w miarę możliwości zupełnie go unikać i ignorować jego obecność, ilekroć przypadkiem znalazła się w jego towarzystwie. Jej ojciec był następnym z tych nielicznych, których nie mogła zdominować, mimo że postronnym osobom najczęściej mogło się wydawać, że Baldwin II jest wobec niej zbyt pobłażliwy. Alix po prostu od dziecka wiedziała, że z ojcem lepiej sobie za dużo nie pozwalać i absolutnie nie wolno go naciskać. Baldwin II był autokratą, który nie odpowiadał przed nikim, i jego wybuchy wściekłości, chociaż naprawdę niezwykle rzadkie, były nieprzewidywalne, gwałtowne i bardzo niebezpieczne. Alix du Bourcą nie miała cienia wątpliwości, że
ojciec w ataku szału jest zdolny do morderstwa, więc chodziła przy nim na paluszkach. Wyczuła, kiedy jej powóz zaczął piąć się pod górę po zboczu, ku głównej bramie królewskiej rezydencji, gdy okute żelazem koła zaczęły turkotać po bruku. Pospiesznie otarła z twarzy ślady łez i okryła głowę długim jedwabnym szalem, który nosiła na ramionach. Kiedy dowódca eskorty otworzył drzwi, siedziała spokojnie i nieruchomo, aż kopniakiem spuścił schodki, a wtedy szybko wysiadła, nie korzystając z jego pomocnego ramienia, z głową spowitą szalem, którego część zasłaniała jej twarz na muzułmańską modłę. Weszła do pałacu i poszła prosto do swoich pokojów, nie odzywając się do nikogo, cicho przemykając wysoko sklepionymi korytarzami i głównymi schodami na górę. Przystanęła dopiero, kiedy przed sobą ujrzała otwarte drzwi matczynego pokoju. Zawahała się, nie wiedząc, czy śmiało przejść obok w nadziei, że w pierwszym pokoju nie ma nikogo, czy zawinąć ogon pod siebie i wrócić na parter, a potem na klatkę schodową na tyłach, wiodącą do jej komnat od drugiej strony. Wybrała to pierwsze i śmiało ruszyła naprzód z wysoko uniesioną głową, lecz ledwie doszła do otwartych drzwi, usłyszała głos matki, jakby ta na nią czekała. - Alix? Alix, wielkie nieba, co się z tobą dzieje? Wyglądasz, jakbyś była na wojnie i została napadnięta przez bandytów. Chodź tu natychmiast. Alix przystanęła, mamrocząc pod nosem słowa, które zdumiałyby i rozzłościły matkę, po czym obróciła się i zajrzała przez otwarte drzwi do komnaty. Królowa Morfia, otoczona przez swoje dworki, spoglądała na nią władczo. - Matko - powiedziała Alix. - Myślałam, że jesteś niezdrowa i przykuta do łoża. - Byłam. - Lodowaty ton głosu matki wyrażał dezaprobatę. - Ale wydobrzałam i czuję się lepiej, niż ty wyglądasz. Gdzie byłaś, dziecko, i co robiłaś, że wyglądasz tak nieporządnie? - Płakałam, matko. Roniłam łzy gniewu i upokorzenia. Ton głosu Alix był kompletnie pozbawiony wyrazu. - Łzy? Wywołane czym, jeśli mogę spytać? - Wywołane życiem, matko, i nie możesz o nic więcej pytać. Morfia zjeżyła się i jeszcze wyżej uniosła głowę.
-Jesteś bezczelna i choć nic w tym dziwnego, to jednak ci nie przystoi. Proponuję, byś przemyła podpuchnięte oczy, zanim zobaczy cię ojciec. Możesz wrócić do nas, kiedy nabierzesz rozumu i zdołasz choć udawać uprzejmą. Alix odwróciła się na pięcie i odmaszerowała do swoich pokojów, świadoma tego, że żadna z dworek jej matki nawet nie spojrzała na nią w trakcie tej wymiany zdań. Nie żeby spodziewała się czegoś innego. Nie śmiały, ponieważ musiały mieszkać w tym samym pałacu co Alix i wiedziały, że lepiej jej się nie narażać. Były dworkami jej matki, ale przekonały się, że choć Morfia jest wszechobecna i wszystkowiedząca, nie zawsze mogą liczyć na to, że jej obecność uchroni je przed zemstą Alix, jeśli odważyły się śmiać z tego, jak Morfia ją traktuje, nawet gdy była dzieckiem. Morfia z Meliteny była postrachem córki, przekleństwem jej życia, chociaż Alix - aczkolwiek niechętnie - darzyła matkę ogromnym szacunkiem. Prawdę mówiąc, uważała matkę za dziesięć razy mądrzejszą od ojca, gdyż choć zawsze było zupełnie jasne, że Baldwin II potrafi w razie potrzeby rządzić żelazną ręką hrabstwem Edessy, Alix od dziecka wiedziała, że jej matka równie sprawnie rządzi nim samym. Choćby tylko z tego powodu szanowała Morfię. Jednak szacunek to nie to samo co sympatia i choć dziewczyna od dawna przestała się tym przejmować, jako matka i córka nie przepadały za sobą. Miała już za sobą okres, gdy w wieku dziesięciu, jedenastu lat zastanawiała się nad wszystkim, co robiła, usiłując ustalić, co - jej wygląd, zachowanie czy temperament - niezmiennie wywoływało niechęć i dezaprobatę matki, lecz nigdy nie znalazła powodu, więc w końcu doszła do wniosku, że musi to mieć coś wspólnego z jej wyglądem, z podobieństwem do ojca. Odziedziczyła po nim kolory i rysy: złociste włosy, jasną skórę, orzechowe oczy i była jedyną z jego córek choć trochę do niego podobną. Pozostałe trzy odziedziczyły urodę po Morfii, która nawet teraz, jako matka czterech dorosłych córek, miała egzotyczną urodę, nienaganną cerę i delikatne rysy twarzy, świadczące o tym, że jej przodkowie należeli do starej anatolijskiej arystokracji. Jak po latach odkryła Alix, Morfia od pierwszej chwili była zauroczona swoją pierworodną, Melisende, zafascynowana jej idealną urodą i tym, że bezsprzecznie mała jest jej wierną kopią. Zanim osiemnaście miesięcy później przyszła
na świat Alix, nie mogła już konkurować z siostrą o względy matki. Melisende stała się miniaturową repliką Morfii, ubieraną w podobne kolory, maleńkim stworzeniem o zdumiewającej urodzie, wywołującej ochy i achy wszystkich. Natomiast Alix była przeciętnej urody. Nie była nieatrakcyjna, lecz przy starszej siostrze wydawała się pospolita. Była jednak bystra, bardzo inteligentna i sprytna, co odziedziczyła po ojcu. Z biegiem czasu, gdy nauczyła się dostrzegać takie rzeczy, coraz bardziej zdawała sobie sprawę z tego, że jej piękna siostra Melisende została obdarzona wielką urodą, lecz nie rozumem, i w istocie jest dość pustą i nudną osobą. Wkrótce potem Alix wykorzystała zdolność krytycznej obserwacji do analizy swego otoczenia, a szczególnie matki. Odkryła, że to pasjonujące zajęcie, gdyż stopniowo uświadomiła sobie, że jej matka jest na swój sposób fascynująca, jak najbardziej godna takich badań, szczególnie gdy nie towarzyszyła swojemu małżonkowi, hrabiemu, i zajmowała się własnymi sprawami. Alix szybko odkryła, że Morfia ma wiele planów i bardzo szeroki wachlarz sposobów ich realizacji. Jednak obserwowanie, jak jej matka realizuje te plany, było znacznie bardziej skomplikowane i niebezpieczne, niżby się mogło wydawać, ponieważ Morfia z Meliteny już przed wieloma laty zdecydowała, że to, co robi ze swoim wolnym czasem, to wyłącznie jej sprawa. W życiu publicznym odgrywała obowiązkową małżonkę Baldwina, hrabiego Edessy, będąc ucieleśnieniem godności i powagi; w prywatnym życiu, wśród przyjaciół i krewnych, idealnie odgrywała rolę troskliwej przyjaciółki i matki, ciesząc się reputacją świętej osoby, której cała egzystencja była poświęcona dobru męża i córek. Poza tym Morfia była sobą, strzegąc swojej prywatności z zapałem pustelnika, i ludzie znający ją jako publiczną osobę z trudem by ją poznali. Alix szybko musiała się pogodzić z myślą, że jeśli chce obserwować matkę podczas tych godzin odosobnienia, musi robić to z ukrycia, jak szpieg. W zachowaniu matki nie widziała nic dziwnego; wprost przeciwnie, uznawała je za najzupełniej normalne, ponieważ sama też chciałaby tak żyć, gdyby mogła. W krótkim czasie poznała sekrety każdego zakamarka i niszy w pokojach jej matki i potrafiła stać się niewidzialna, siedząc, klęcząc lub leżąc w którejś z komnat pałacu. Patrząc i słuchając, zaczęła rozumieć, że od matki może się wiele nauczyć.
Morfia jednak nie próbowała uczyć jej czegokolwiek. I tak Alix zaczęła niemal niewolniczo studiować życie matki, poznając i przejmując jej sposoby osiągania celów. Przez całe dzieciństwo Alix była zazdrosna o starszą siostrę, Melisende, która zdawała się skupiać całą uwagę, jakiej matka nie poświęcała nikomu prócz siebie. Gdy z kolei dwie najmłodsze podrosły, matka zauważyła, jak są do niej podobne, i zaczęła spędzać z nimi więcej czasu, od najmłodszych lat przygotowując je na żony bogatych i wpływowych ludzi. Morfia najwidoczniej uznała, że Melisende już została wychowana i nie będzie trudności z wydaniem jej za mąż, kiedy przyjdzie na to czas. Niezmiennie jednak, poza powierzchownymi kontaktami i ostrymi uwagami, Morfia zaniedbywała drugą córkę, nie dostrzegając i nie wyczuwając jej potrzeby uczucia i aprobaty, nawet nie podejrzewając, że w wyniku swoich zaniedbań wychowała zawziętego wroga we własnej rodzinie. Widziała tylko, że Alix jest nieustannie ponura i poważna, wybuchowa i złośliwa, nieprzyjemna i niegrzeczna wobec gości, niechlujnie i niewłaściwie ubrana, wiecznie wymagająca napomnień i reprymend. Alix w wieku trzynastu lat zdecydowała, że jej życiową misją jest przeciwstawiać się i krzyżować szyki matce we wszystkim, do czego może przyłożyć rękę. Ponieważ ze związku Baldwina i Morfii nie urodził się syn, wiedziała, że jej starsza siostra Melisende jest prawną dziedziczką i ma poślubić najodpowiedniejszego przyszłego hrabiego Edessy, jakiego uda się znaleźć. Alix jednak darzyła swoją piękną i pustogłową siostrę tak wielką pogardą, że nie przewidywała żadnych problemów z usunięciem jej we właściwym czasie z drogi i zajęciem jej miejsca jako przyszła hrabina. Doszedłszy do tego wniosku, uznała to w myślach za nieuniknione i spędziła wiele przyjemnych godzin, wyobrażając sobie wściekłość i rozczarowanie matki, kiedy to nastąpi. A wiedziała, że nastąpi. Gdyż matka bezwiednie nauczyła ją czegoś, czego jej siostra Melisende nie potrzebowała i nie umiałaby wykorzystać: umiejętności manipulowania mężczyznami. Alix przez lata obserwowała, jak mężczyźni zachowują się w obecności jej matki i jak, czasem zaskakująco, ona zachowuje się w obecności tych, których chciała oczarować lub nagiąć do swej woli. Widziała wielu z nich - gdyż społeczność Edessy, a nawet całego Zamorza, była niewielka - jak spotykają się publicznie z jej matką w sytuacji,
gdy Morfia była żoną hrabiego a oni, niezależnie jak wielka była ich władza w innych dziedzinach, byli feudalnymi poddanymi jej męża. Kiedy jednak spotykali się z nią prywatnie, Alix widziała, że zachowują się zupełnie inaczej, równie oficjalnie, lecz nieco intymniej, dostrzegała niuanse wypowiedzi i zamiarów, które lepiej było pozostawić niewypowiedziane. Alix nigdy nie widziała, by matka zachowała się choć w najmniejszym stopniu niestosownie, mimo to z żywym zaciekawieniem patrzyła, jak mężczyźni puszą się jak egzotyczne ptaki przed hrabiną, strasząc piórka i czasem śliniąc się do niej, każdy wyraźnie przekonany, że może skłonić tę wyniosłą i piękną małżonkę władcy, aby mu uległa. I kilkakrotnie - przy czym Alix zawsze wstrzymywała oddech z podniecenia tym, co mogło się zaraz zdarzyć - widziała, jak matka niepokojąco reaguje na takie zachowania, śmiało flirtując, denerwująco trzepocząc rzęsami i czasem poruszając się w sposób czyniący jej pełne, dojrzałe kobiece ciało - Morfia nie miała wtedy więcej niż trzydzieści pięć lub sześć lat - wyraźnie kuszącym i naładowanym erotyczną obietnicą. Jednak Morfia nigdy nie pozwoliła, by sytuacja wymknęła się jej spod kontroli, i żadnemu z tych mężczyzn nie pozwoliła się nawet dotknąć. Jeden z nich, i tylko jeden, posunął się tak daleko, że obnażył się w trakcie takiego flirtu, śmiało pokazując nabrzmiały penis w niemym zaproszeniu i wyzwaniu. Obserwująca to z ukrycia na balkonie Alix o mało nie dostała czkawki z wrażenia. - Jest oczywiste, mój panie - powiedziała matka, uśmiechając się i patrząc mu prosto w oczy, niczym nie okazując tego, iż jest świadoma zagrożenia swej godności - że mam coś, czego pragniesz. A w dodatku, jak wiesz, ty masz coś, czego ja pragnę. Oba te życzenia można by łatwo spełnić, o czym nie wiedziałby nikt oprócz nas dwojga, lecz wyzwaniem jest to, które z nas powinno się pierwsze zaangażować, prawda? Cóż, możesz się zarzekać i przysięgać, że jestem w błędzie, lecz w głębi serca wiesz i ja również, że byłabym głupia, gdybym zaangażowała się pierwsza. Mężczyzna ruszył ku niej, lecz na ten widok Morfia ostrzegawczo uniosła dłoń i zatrzymał się, patrząc na nią. Jego męskość zaczęła wiotczeć i opadać, i po chwili kiwnął głową, poprawił szaty i powiedział jej, że ma rację i w przyszłości powinien baczyć na swe zachowanie. Nie powiedział, że wróci, by odebrać swoją nagrodę, lecz Alix była
pełna podziwu dla opanowania swojej matki. Starannie zanotowała w pamięci słowo „zaangażować" i jego znaczenie. Szpiegując z ukrycia, wiele się nauczyła, lecz wszystko sprowadzało się do jednego wniosku: mężczyźni w obliczu możliwości erotycznych podbojów i rozkoszy dawali się formować jak glina w rękach opanowanej, zdeterminowanej i pomysłowej kobiety. Alix dobrze poznała tę prawdę w teorii, lecz w wieku trzynastu lat jeszcze nie zdążyła sprawdzić tej teorii w praktyce. Jeszcze nie interesowała się chłopcami ani zmysłowymi przyjemnościami dla nich samych. Widziała seks w niemal wszystkich jego przejawach, od parzących się zwierząt po spółkujące pary i w wieku jedenastu lat wiedziała, co mężczyzna lub chłopiec może zrobić sobie ręką. Wiedziała nawet, że starszym kobietom seks i kopulowanie mogły sprawiać przyjemność, gdyż słyszała ich rozmowy o tych sprawach, lecz po tym, co widziała, miała wątpliwości, czy z takich gwałtownych i przyziemnych czynności można czerpać jakąkolwiek przyjemność. Interesowała ją tylko władza, jaką można było przez to zyskać, jej zdobywanie przez obietnicę erotycznej satysfakcji. Ponadto wiedziała, że żeby zostać hrabiną Edessy, będzie potrzebowała pomocy wszystkich znanych jej wpływowych mężczyzn, aby przechytrzyć i wymanewrować jej nudną i pustogłową starszą siostrę. Była gotowa zrobić wszystko, co trzeba, żeby zapewnić sobie tę pomoc. Już dawno nauczyła się znaczenia dyskrecji i podstępu, gdyż jej ojciec z pewnością wielokrotnie przelałby krew, zapewne również swojej małżonki, gdyby choć podejrzewał, co się dzieje pod jego dachem. I co może jeszcze ważniejsze, poznała korzyści płynące z poczucia winy, nie swojej, lecz z rozmysłem wykorzystywanej w rozgrywce z przedstawicielem przeciwnej płci. Potrzebowała już tylko sposobności, żeby się sprawdzić, i zrobiła to, uwodząc jednego z kręgu znajomych matki, podstarzałego biskupa Grosbeca, który niebawem miał wrócić do Francji, do swego domu w Paryżu. Alix przez jakiś czas obserwowała tego człowieka i widziała, jak pożądliwie spogląda na jej matkę, szczególnie kiedy sądził, że Morna tego nie widzi. Oczywiście Alix szybko nabrała przekonania, że Morfia doskonale zdaje sobie sprawę z tych spojrzeń Grosbeca i tylko udaje, że ich nie widzi, wykorzystując to do manipulowania tym mężczyzną, który wciąż miał wielką władzę i wpływy wśród duchownych, chociaż szykował się do opuszczenia Ziemi Świętej na zawsze. Morfia
potrzebowała wówczas jego wpływów, które zapewniały jej kontrolę nad pewną sprawą rozpatrywaną przez radę duchownych, kierowaną przez młodego i gorliwego biskupa Edessy, Odona z Fontainebleau. Grosbec, najstarszy i najbardziej szanowany duchowny w kraju, miał posłuch i szacunek wszystkich członków rady, więc Morfia usilniej niż zwykle starała się zjednać starego biskupa i nakłonić go, żeby użył swoich wpływów w jej sprawie. Widząc, jak dziwnie matka zachowuje się w jego obecności, niedoświadczona jeszcze Alix nie od razu zrozumiała, co się dzieje, kiedy spotyka się ta para spiskowców - gdyż ci dwoje spiskowali, spotykając się zawsze w kaplicy nieopodal komnat hrabiny. Niewiele rozmawiali. I z pewnością nie modlili się razem. Alix wydawało się dziwne, że całe wieki przesiadują tam razem, tracąc czas. Dobrze wiedziała, czego jej matka oczekuje od biskupa: kilkakrotnie słyszała, jak rozmawiali o tym bez ogródek. Lecz mijały dni, a Grosbec mówił, że rada jeszcze nie podjęła decyzji w tej sprawie, po czym siadali we dwoje z Morfią w pierwszej ławce kaplicy, rzadko się do siebie odzywając. Alix nie mogła zrozumieć, dlaczego Morfia, która nie była szczególnie religijna, spędza tyle czasu, nie robiąc nic, tylko patrząc na ołtarz, podczas gdy Grosbec gapi się na nią. Zdumiona siedziała codziennie w swej kryjówce wysoko na galerii, obserwując tę parę w mroku kaplicy, nieustannie wodząc wzrokiem po Morfii i Grosbecu. Zawsze spotykali się o tej samej porze, o trzeciej po południu, i pozostawali razem od kwadransa do półgodziny, po czym biskup wstawał, a Morfia pochylała głowę, żeby ją pobłogosławił, i wracała na swoje pokoje, zostawiając go w kaplicy. W pewne piątkowe popołudnie biskup głośno westchnął, a całe jego ciało zadrżało nagle i spazmatycznie, gdy przytrzymał się ławki, po czym znieruchomiał ze spuszczoną głową. Morfia klęczała na klęczniku przed ołtarzem, a on stał tuż za nią, od pewnego czasu patrząc w dół i lekko się kołysząc, jakby poruszał biodrami. Morfia się nie modliła. Wyprostowana spoglądała na ołtarz, podawszy ramiona do tyłu tak, że uwydatniły się jej piersi i ciemny rowek między nimi. Kiedy Grosbec nagle zadrżał i zakrztusił się, zaskoczona Alix o mało nie zdradziła swojej obecności, ale opanowała się w porę, zauważywszy, że Morfia, choć znajduje się znacznie bliżej, nie dostrzega jego zachowania. Wstała i odwróciła się twarzą do niego. Przez długą chwilę spoglądała na biskupa, w milczeniu i z dziwnym wyrazem twarzy,
jakiego Alix jeszcze nigdy u niej nie widziała, po czym pokornie pochyliła głowę, żeby ją pobłogosławił. Gdy to zrobił, po prostu wyszła, a Grosbec odprowadził ją wzrokiem, z twarzą ściągniętą i poszarzałą. Przemyślawszy to wszystko, co zdarzyło się przez tę krótką chwilę, Alix nie tylko zrozumiała, co się stało, lecz intuicyjnie pojęła charakter łączących ich stosunków, który dotychczas wydawał się jej tak zagadkowy. Grosbec był podglądaczem i wiedziała, co to oznacza. Mimo młodego wieku nie widziała niczego szokującego w tym, że biskup Grosbec jest aktywny seksualnie. Chutliwi duchowni zdarzali się wszędzie i nikogo to nie dziwiło. W tym, czego się dowiedziała, niezwykłe było tylko to, że biskup jest podglądaczem. Alix znała innego podglądacza, żyjącego na dworze jej ojca dziwnego chłopca, najwyżej trzy lata starszego od niej, który lubił patrzeć na innych łudzi robiących te rzeczy i wtedy otwarcie się zaspokajał. Zapytała go o to później i odkryła, że absolutnie nie miał ochoty robić tego z dziewczyną. Jego przyjaciele śmiali się z niego z tego powodu i przezywali go, lecz on nawet nie próbował się zmienić. Lubił oglądać kopulujących ludzi i nie robił tajemnicy z tego, jak bardzo go to podnieca. Alix ze zdziwieniem usłyszała, jak wiele osób zachęcało go do tego, a nawet zdawało się czerpać przyjemność z tego, że przygląda się, jak to robią. Teraz wiedziała, że Grosbec jest podglądaczem, lecz ważniejszy od tego odkrycia był fakt, że Morfia również o tym wiedziała i wykorzystywała tę wiedzę do własnych celów. Trzy dni później duchowni rozpatrzyli sprawę, wydając werdykt pomyślny dla Morfii, która tego samego dnia po południu jeszcze raz spotkała się z Grosbekiem w kaplicy. Tym razem Alix podniecała świadomość, że wie, czego powinna wypatrywać. Zauważyła rosnące napięcie Grosbeca, patrzącego na siedzącą Morfię, która nagle wstała i podeszła do ołtarza, aby zapalić kilka wotywnych świec. Alix wiedziała bez cienia wątpliwości, że to rozmyślny pokaz, mający być podziękowaniem i nagrodą dla starego biskupa, gdy bowiem hrabina się pochyliła, by wybrać świece, a potem stanęła na palcach, by umieścić je w uchwytach na końcach ramion kandelabru, ruchy jej ciała był bardzo prowokacyjne i natychmiast odniosły zamierzony skutek. Później, kiedy Grosbec się wyprostował i wypiął pierś, Alix dokładnie wiedziała, kiedy Morfia się odwróci. Tym razem jednak hrabina uśmiechnęła się do starego biskupa.
- Dziękuję ci, przyjacielu, za wszystkie twoje wysiłki zmierzające do pomyślnego dla mnie rozwiązania tej sprawy. Nie pozostaną one bez nagrody. Niestety, sukces naszego planu już wymaga ode mnie poświęcenia dodatkowego czasu i uwagi, więc żałuję, że nasze cudowne chwile, którymi tak się cieszyłam przez miniony miesiąc, w przyszłości będą krótsze i rzadsze. Jednak postaram się zobaczyć z tobą, zanim odpłyniesz do Francji. Tymczasem jestem ci wdzięczna. W ciągu następnego miesiąca księżniczka Alix du Bourcq nauczyła się wielu rzeczy, które wywarły ogromny wpływ na jej życie w nadchodzących latach. Dowiedziała się, bez szczególnego zdziwienia, że wszystkie opowieści o przyjemności czerpanej z seksu są prawdą, i gdy zakosztowała pierwszych owoców sukcesu, jakim był krótkotrwały i stosunkowo łatwy podbój biskupa Grosbeca tuż przed jego wyjazdem do Francji, szybko nabrała odwagi potrzebnej do realizowania swoich zamiarów. Jednak to widok matki, która w swej prywatnej kaplicy przyzwalała biskupowi Grosbecowi na lubieżne zachowanie, dał Alix tak potrzebny powód do przeciwstawiania się jej. Wiedząc, że świętoszkowata Morfia w rzeczywistości nie stroni od hipokryzji, Alix umocniła się w postanowieniu podjęcia jej gry, śmiało i bez szukania pretekstu, wiedząc, że matka byłaby oburzona, gdyby się dowiedziała o skandalicznym zachowaniu córki. W ten sposób w rodzinie hrabiego Baldwina utrwaliła się następująca sytuacja: Alix nie zachowywała nawet pozorów uprzejmości czy posłuszeństwa wobec matki, a w wyniku tego Morfia traktowała ją z jeszcze większą dezaprobatą, krytykując złośliwie i głośno przy każdej okazji. Sam hrabia, zmuszony słuchać nieustannych sprzeczek tych dwóch kobiet, z czasem zaczął kompletnie ignorować ich utarczki i starał się unikać towarzystwa ich obu jednocześnie. Morfia wciąż codziennie korzystała ze swych „chwil odosobnienia", a w tym czasie jej córka naśladowała ją w zaciszu swoich komnat. Morfia dalej żyła swoim życiem, mając własne plany i strategie, zręcznie i bezlitośnie manipulując ludźmi dla osiągnięcia własnych celów, nie wiedząc, że jej córka robi to samo - mobilizuje całą swoją ambicję i intelekt, by pewnego dnia pozbawić siostrę dziedzictwa, ukierunkowując energię seksualną na zdobywanie władzy nad mężczyznami i czerpiąc mściwą przyjemność z wyzwania rzucanego matce. Potem zmarł Baldwin I, król jerozolimski, i jej ojciec objął po nim
tron. Już jako Baldwin II wyniósł swoją małżonkę do godności królowej, co jeszcze bardziej podsyciło ambicje jego młodszej córki, która teraz postanowiła zostać królową jerozolimską. Dopóki jednak Alix nie ujrzała młodego rycerza, odbywającego nowicjat brata Stefana, nigdy nie próbowała uwieść żadnego mężczyzny dla czystej fizycznej przyjemności, lecz ten był mnichem, a więc idealistą, w dodatku atrakcyjnym, silnym i energicznym. To wystarczyło, by rozpalić nowy rodzaj żądzy w córce króla.
d
d 3 W ciągu sześciu tygodni od ich pierwszego spotkania Stefan Saint-Clair widział księżniczkę jeszcze trzy razy, pozornie zupełnie przypadkowo. Jako mało obyty w świecie nie domyślił się, że Alix kazała go śledzić, by w każdej chwili móc go znaleźć, i byłby szczerze zaskoczony, gdyby ktoś mu zasugerował, że ona może go pożądać. Jednak nawet on, niedoświadczony i skromny, dziwił się częstotliwości tych spotkań z księżniczką, szczególnie że nie mógł przestać o niej myśleć, co wprawiało go w nie lada skonfundowanie. Zaczął o niej śnić po nocach i miewać polucje, a chociaż samo w sobie nie było to niczym nowym, w przeszłości nie pamiętał snów, które były tego powodem. Zawsze były niepokojące i budziły zakłopotanie, lecz pozostawiały ślad jedynie na pościeli, nie w pamięci. Teraz jednak kilkakrotnie budził się drżący z rozkoszy, z obrazem księżniczki przed oczami, z niepokojąco żywym, choć niewiarygodnym wspomnieniem dotyku jej gorącego ciała. Te doznania oraz niemożność zapobieżenia im czy choćby usunięcia z pamięci za dnia zaczęły budzić w nim głęboki niepokój, tak więc postanowił pójść do księdza i wyspowiadać się z tego, co uważał za grzech śmiertelny. Ze względu na nauki pobierane w Zakonie jeszcze tego nie zrobił, lecz ta potrzeba - chęć pozbycia się poczucia winy - wywierała znaczny wpływ na jego zachowanie w chwilach, gdy stawał z nią twarzą w twarz. Za pierwszym razem, rankiem po pierwszym żywo zapamiętanym śnie o niej, zmieszanie nie pozwoliło mu nawet otworzyć ust. Rozbawienie Alix jego żałosnym zawstydzeniem było niemal szczere, lecz szybko zakończyła spotkanie, pozostawiając go w udręce. Drugie spotkanie było bardzo podobne, tyle że tym razem Saint-Clair zdołał wyjąkać kilka słów w odpowiedzi na pytania księżniczki.
Jednak i tym razem Alix zdecydowała, że jeszcze nie czas na realizację planów, jakie miała wobec młodego rycerza, tak więc jedynie dokładała starań, aby poczuł się swobodnie w jej towarzystwie i nabrał przekonania, że jej udawane zainteresowanie jego braćmi i ich działalnością jest szczere. Miała osiemnaście lat, a on dwadzieścia, lecz doświadczeniem życiowym Alix du Bourcq przewyższała go o całe dziesięciolecia. Saint-Clair był prawiczkiem, a całe jego życie, spędzane z dala od kobiet i zdominowane przez skromnych oraz pobożnych mężczyzn, wśród których wychował się w wilgotnej, mglistej Anglii, nie przygotowało go do kontaktów z kobiecą urodą. Natomiast Alix napawała się swoją władzą nad mężczyznami, uwodząc każdego, kogo chciała sobie podporządkować, lecz nigdy nie dając się uwieść, znajdując ogromną przyjemność nawet w tego rodzaju kontroli. Była architektem i aranżerem swoich seksualnych przygód i nigdy nie doznała porażki ani nawet nie napotkała oporu. Teraz jednak, wobec tego przystojnego, lecz irytująco niezdarnego mnicha była zagubiona, nie wiedząc, co robić, ani nawet co mu powiedzieć. Wyraźnie widziała, że ilekroć w rozmowie wkracza na nieznane mu obszary, on wpada w panikę, która zupełnie odbiera mu mowę. Alix nie mogła wiedzieć, że unika rozmowy z nią w obawie, że może powiedzieć coś, co zdradzi jego nieczyste myśli, wiedziała jednak, że chce spędzać z nią czas, gdyż trudno byłoby nie dostrzec radości, jaka pojawiała się na jego twarzy za każdym razem, gdy ją widział. Tak więc nie ustawała w wysiłkach, pieniąc się w duchu ze zniecierpliwienia, a on wił się z przyjemności podszytej poczuciem winy. Trzecie takie spotkanie wytrąciło Alix z równowagi i sprawiło, że jej tolerancyjne rozbawienie zmieniło się w gniew. Posłała szpiegów, by wypatrywali powrotu Saint-Claira z patrolu, a z poprzednich obserwacji wiedziała, co będzie robił po powrocie do kwatery mnichów w stajniach. Złoży raport zwierzchnikom, po czym będzie spał przez cały dzień, odzyskując siły nadwątlone długimi dniami jazdy w pustynnym słońcu, a potem, nazajutrz, pójdzie na targ pod murami miasta przy południowo-zachodniej bramie, gdzie przez cały ranek będzie spacerował między straganami, jedząc i pijąc do syta, kosztując rozmaitych potraw i napitków. Później, nasycony pożywnym jadłem oraz słodkimi jak syrop napojami i pienistymi sorbetami miejscowych
sprzedawców, wróci na Wzgórze Świątynne, gdzie zniknie na kilka dni, aby robić to, co ci wszyscy mnisi robili w mroku swych cel, aż znów przyjdzie czas wyruszyć na patrol. Był równie przewidywalny jak noc i dzień, nigdy nie zmieniając swoich przyzwyczajeń - zawsze szedł na targ i wracał tą samą drogą. Sulejman al-Charif wiedział, że coś odwraca uwagę księżniczki niewiernych, gdyż należała do jego najbardziej cenionych, choć bardzo wymagających klientów, mimo swego młodego wieku doskonale zorientowana w niuansach sztuki tkackiej, tak że trudno było ją zadowolić. Wiedział, że dziś myśli o czymś innym niż jakość jego towaru, lecz był zbyt starym i doświadczonym handlarzem, aby okazać, że to zauważył, a ponadto nazbyt cenił sobie błogosławieństwa litościwego Allaha, aby uznać jej nieuwagę za coś innego niż po prostu oznakę Jego łaski. Księżniczka już szczodrze zapłaciła za dwa dywaniki, na które kiedy indziej nawet by nie spojrzała, i widząc, jak nieustannie zerka na ludzi przechodzących ulicą przed jego sklepem, stary kupiec był pewien, że dziś nie interesuje się jego towarem, lecz tylko korzysta z jego wnętrza, czekając na kogoś. Tak więc świadom, że już skorzystał na jej nieuwadze, zostawił ją i wspiął się na podium; stał tam fotel, z którego mógł obserwować cały swój skład. Cierpliwie czekał na rozwój wydarzeń, pozwalając jej udawać, że ogląda jego towar; stojąc wyżej od niej, mógł spoglądać nad stojakami ze swymi dywanami na zatłoczoną ulicę. Sulejman nie wiedział, kogo mogła oczekiwać, lecz nie miał cienia wątpliwości, że jakiegoś mężczyzny. Tak więc spoglądając na tłum, leniwie się zastanawiał, czy zdoła wcześniej od niej rozpoznać mężczyznę, na którego czekała, gdyż ze swego podium miał znacznie lepszy widok. Potem zobaczył wysoką postać na końcu ulicy, ponad głowę wyższą od wszystkich wokół, i wiedział, że nie musi się już dłużej zastanawiać. Nadchodzący był potężnym żółtowłosym giaurem o barach szerokich jak ulica i błękitnych oczach tak jasnych, że nawet niedowidzący stary kupiec dostrzegł je z pięćdziesięciu kroków. Gdy mężczyzna szedł ulicą, wszyscy się za nim oglądali. Sulejman spojrzał na księżniczkę, wiedząc, że jeszcze nie mogła zauważyć nadchodzącego. Była ponętną młodą kobietą, ta księżniczka
Franków, i paradoksalnie dość lubianą przez miejscowych, ziomków Sulejmana, z których wielu wprost nie mogło znieść widoku aroganckich niewiernych o opalonych twarzach, z ciężkimi kolczugami i długimi mieczami. Jednak Alix urodziła się tutaj i choć chrześcijanka, nienagannie mówiła po arabsku i w miejscach publicznych zachowywała się jak przystoi muzułmance, skromnie zasłaniając twarz i nosząc grube szaty, skrywające kształty. Słyszał plotki, że jej ziomkowie uważają, iż przynosi wstyd swej rodzinie, lecz ani on, ani nikt z jego znajomych nie zauważył niczego, co usprawiedliwiałoby te oskarżenia. Dziś nosiła zasłonę i muzułmański strój - luźną błękitną szatę haftowaną zielonymi i złotymi nićmi, która okrywała ją od stóp do głów, odsłaniając jedynie oczy, które rozbłysły na widok idącego w kierunku straganu jasnowłosego olbrzyma. Sulejmanowi wystarczyło jedno spojrzenie, by odkryć, że ten złotowłosy Frank nie ma pojęcia, iż księżniczka tu jest. Młodzieniec, rozsądnie odziany w pustynny strój, a nie ciężką zbroję giaurów, i uzbrojony jedynie w długi prosty miecz zwisający z pasa na ramieniu, szedł niespiesznym krokiem, pogryzając kawał mięsiwa i rozglądając się; nieustannie wodził wzrokiem od twarzy do twarzy i od straganu do straganu, dostrzegając wszystko prócz twarzy młodej kobiety, która pochyliła się, zerkając na niego przez szparę między dwoma wiszącymi dywanami Sulejmana. Kupiec zobaczył, jak władczo pstryknęła palcami, po czym posłała służącą, aby zatrzymała olbrzyma i przyprowadziła go do niej. Wysoki Frank zmarszczył brwi, po czym chwycił pochwę długiego miecza zawieszonego na ramieniu i poszedł za służącą, najwyraźniej nie wiedząc, kogo spotka. Pochylił się, wchodząc do składu Sulejmana, i gdy uniósł głowę, zobaczył czekającą na niego księżniczkę. Jego zaskoczenie i zmieszanie były niemal komiczne, tak więc kupiec, który już miał zejść ze swego podium, pozostał na nim, obserwując i słuchając. - Brat Stefan - powitała go księżniczka, odsłaniając twarz i uśmiechając się do niego. - Co za przyjemna i miła niespodzianka. Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałam się zobaczyć spacerującą po targowisku. Gdyby ktoś mnie pytał, powiedziałabym, że jesteś na pustyni z innymi rycerzami, patrolując drogi i płosząc bandytów. Olbrzym był wyraźnie stropiony, zaczerwieniony i zmieszany. Sprzedawca dywanów nieznacznie przysunął się bliżej, chcąc usłyszeć, co powie.
- Moja pani... - wymamrotał młodzian, prawie się jąkając. - Wybacz mi, nie wiedziałem... nie miałem pojęcia... - O czym, że tu jestem? - Księżniczka się roześmiała. - A skąd mogłeś wiedzieć? Jeszcze pół godziny temu sama nie wiedziałam, że tutaj będę. Oto, co nazywamy przypadkiem... spotkanie dzięki zwykłemu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. - Zawahała się. - Właśnie miałam ochotę na ciastko i sorbet. Zechcesz zjeść ze mną? Sprawiłoby mi to ogromną przyjemność. Władczym klaśnięciem w dłonie ponownie wezwała służącą i kazała przynieść poczęstunek, po czym najwidoczniej przypomniała sobie, gdzie jest, i rozejrzała się, szukając Sulejmana, który natychmiast się pojawił, gnąc się w niskim ukłonie i zapraszająco uśmiechając do olbrzymiego Franka. Kiedy księżniczka spytała, czy pozwoli jej zjeść w sklepie, machnięciem ręki zbył pytanie, zanim zdążyła je dokończyć, i zaproponował własny poczęstunek, Alix jednak odmówiła. Wystarczy, oznajmiła, że pozwoli jej skorzystać ze swego sklepu. Przyniosła swoje jedzenie i picie, zamierzając później spożyć posiłek na wolnym powietrzu. Była mu bardzo wdzięczna za pozwolenie. Sulejman ponownie się skłonił i zostawił ją z jej „nieoczekiwanym" gościem. Przez krótką chwilę między wyjściem Sulejmana a powrotem sług Alix z poczęstunkiem Saint-Clair stał w niezręcznym milczeniu, spoglądając na dywany, które piętrzyły się wokół i zwisały ze stojaków, tworząc złudzenie ścian. Patrzył wszędzie, tylko nie na Alix. - Piękne dywany, prawda? - zagaiła. Zmarszczył brwi, jakby nie wiedział, co odpowiedzieć, i Alix dopiero po chwili zrozumiała, że istotnie nie wiedział. - Czy to możliwe...? Czyżbyś jeszcze nigdy nie widział dywanów, bracie Stefanie? Potrząsnął głową i zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła. - Nie, pani, jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego. To piękne. Cóż to takiego? Do czego służą? - Służą? - Roześmiała się, rozbawiona jego niewiedzą. - Do niczego nie służą, bracie Stefanie, po prostu są. Rozkłada się je na podłodze i chodzi po nich. Z pewnością macie u siebie chodniki? Każdy je ma. Nagle odwrócił się do niej i wycedził przez zaciśnięte zęby, napinając mięśnie szczęk, przez co wyglądał na rozgniewanego, choć wiedziała, że nie jest.
- Tam, skąd przybyłem, podłogą jest polepa, pani, na której rozsypujemy suszone paprocie, aby wchłaniały wilgoć i błoto. Anglia jest deszczowa, księżniczko, a dni są chłodne, wilgotne i przeważnie pochmurne. Lato krótkie i rzadko słoneczne. Takie rzeczy jak te... Machnięciem ręki wskazał wiszące wszędzie kobierce. - Gdybyśmy mieli takie rzeczy, wieszalibyśmy je na ścianach, żeby zapobiec przeciągom. Zawieszamy gobeliny, ale one są sztywne i nieładne. Nie mamy niczego równie pięknego jak te tutaj, tak kolorowe i miękkie, bogato zdobione. Byłoby grzechem rzucać coś tak pięknego na podłogę z ubitej gliny, aby były wdeptywane w błoto przez zakute w żelazo stopy i zanieczyszczane łajnem przez psy. - Po chwili dodał: - Oczywiście widziałem, że w tym kraju jest inaczej. Jest tu cieplej. Czyściej. Jest więcej miejsca i powietrza. To przez ciepło. Tu, gdzie nie jest wciąż wilgotno i zimno, może być inaczej. Jednak w naszych kwaterach, w stajniach, mamy kamienne posadzki również posypane zeschniętymi paprociami, chociaż nazywamy je słomą... Urwał, zauważywszy, że patrzy prosto na nią, a ona odwzajemnia jego spojrzenie z szerokim uśmiechem na ustach. Zaczekała chwilę i widząc, że nie powie nic więcej, roześmiała się. -Ty umiesz mówić! To najdłuższa wypowiedź, jaką słyszałam z twoich ust, od kiedy cię poznałam, bracie Stefanie, wiesz o tym? Miał zakłopotaną minę. - Teraz tak. I jestem bratem Stefanem. Nie powinienem tu być. - Och proszę, zostań i zjedz ze mną posiłek. Widzisz, już go niosą. Młody rycerz stał z niepewną miną, lecz w odpowiedzi na zachęcający gest Alix w końcu powoli usiadł na jednym z trzech krzeseł, które Sulejman dostarczył swoim klientom. Następnie, przez niemal godzinę, księżniczka dokładała wszelkich starań, żeby się rozluźnił i przestał bronić przed jej kobiecością. Nakarmiła go ciastkami z miodem, które służba przyniosła specjalnie dla niej, posypanymi pokruszonymi migdałami i mocno przyprawionymi środkiem odurzającym znanym jako haszysz - jego duże i regularne dostawy otrzymywała ze źródeł, które wzbudziłyby głęboką troskę jej ojca, gdyby się o tym dowiedział. Alix jednak nie mogła wiedzieć, jak niezwykle krucha jest pewność siebie Saint-Claira, obsesyjnie bowiem o niej myślał, zdając sobie przecież sprawę, że jego pociąg do niej jest szaleństwem. Od ich pierwszego spotkania zawsze był przy niej zawstydzony i niezdarny,
rozkojarzony, milczący i niepewny, a Alix szybko uznała to za normalne zachowanie, dodające mu uroku - niezgrabny chłopiec w ciele olbrzyma. Ponieważ nigdy nie odkryła innych aspektów jego charakteru, nie mogła sobie wyobrazić, jak się zachowuje, kiedy nie jest przy niej, więc - oczywiście - nie mogła się przedrzeć przez barierę, jaką się otoczył. Jego zachowanie absolutnie nie świadczyło o tym, że obecnie niemal przez cały czas marzył o niej na jawie i we śnie, a już na pewno o tym, że ma z tego powodu ogromne poczucie winy, tak więc Alix śmiało zmierzała do celu, nieświadoma, jak bliska rozpaczy jest jej ofiara. Chcąc, żeby się odprężył, z rozmysłem nie próbowała być kusicielska czy choćby pociągająca, starała się zachowywać jak siostra, zupełnie naturalnie, we wszystkim, co robiła. Było to dla niej bardzo trudne, graniczyło z niemożliwością. Saint-Clair, patrząc na nią, gdy pozornie zachowywała się tak naturalnie, widział znacznie więcej, niż mu pokazywała: w wyobraźni widział, jak odzienie przylega do jej ciała pod grubą i luźną szatą, uwydatniając wypukłości i zaokrąglenia, patrzył, jak wygodnie rozsiada się na krześle, i widziane oczami duszy jej wypięte piersi i gładkie uda, lekko rozchylone pod cienkim materiałem, stały się najważniejszym obrazem w całym wszechświecie. W duchu skręcał się w męce, wierząc, że jego pożądanie jest grzechem i zbrodnią przeciwko tej czystej, niewinnej dziewczynie. Gdyby Alix choć podejrzewała, co dzieje się w jego umyśle, byłaby uradowana i o wiele agresywniej okazałaby swoje uczucia. Zachowywała się tak, jakby wszelkie zmysłowe uciechy były czymś obcym jej naturze, unikając jakichkolwiek uwodzicielskich gestów i uśmiechów, które nauczyła się rozdawać na co dzień. Sądząc, iż jest skromnie osłonięta przez ciężką i grubą szatę z brokatu, podsyciła ogień rozpalonej wyobraźni młodego rycerza swobodnymi ruchami, które podnieciły go do tego stopnia, że nie był w stanie powstrzymać nagłego kryzysu. Zerwał się na równe nogi, blady jak ściana, i uciekł. Później, kiedy mogła spokojnie się nad tym zastanowić, Alix wciąż nie mogła zrozumieć, co było powodem takiego zaskakującego zachowania. Jej gniew nie mijał. Żaden mężczyzna, żaden, nie obraził jej tak okropnie i Alix postanowiła się zemścić. To, że był mnichem związanym ślubem czystości, nic dla niej nie znaczyło, gdyż miała wielu takich kochanków znacznie wyżej stoją-
cych w kościelnej hierarchii od niego i ślub czystości nigdy ich nie powstrzymywał. Alix uważała się za zbyt pociągającą, żeby ktoś oparł się jej z tak nieistotnego powodu jak ślubowanie. Dlatego zaczęła szukać bardziej pragmatycznych powodów oporu tego mnicha, wychodząc z założenia, że już miał kochankę, która musiała być jakąś osobistością, i to dobrze znaną, gdyż w Jerozolimie niewiele było chrześcijanek. Nawet Alix nie była skłonna uwierzyć, że oddany chrześcijański mnich, a szczególnie tak pozbawiony poczucia humoru, mógłby mieć romans z muzułmanką. Już wcześniej kazała go szpiegować i śledzić, pilnować pomiędzy kolejnymi patrolami, ale jedynie za dnia, gdyż wtedy jeszcze nie podejrzewała, że może go łączyć miłosny związek z inną osobą. Teraz kazała swoim szpiegom śledzić go w dzień i w nocy. Miesiąc później, otrzymawszy trzeci z dziesięciodniowych raportów w tej sprawie od swego głównego szpiega, musiała się pogodzić, choć bardzo niechętnie, z tym, że brat Stefan nie jest związany z żadną kobietą, chrześcijanką czy muzułmanką. Jej ludzie dopilnowali, żeby nie zrobił ani kroku bez ich asysty. Odnotowali każdą osobę, z którą rozmawiał, i każdy zakup, jakiego dokonał na targu. Dwaj z nich podążyli za nim nawet na pustynię, kiedy wyruszył na patrol, i nie zauważyli niczego, co wzbudziłoby w nich najmniejsze podejrzenia. Dowiedziawszy się o tym, Alix zaczęła podejrzewać, że Saint-Clair jest homoseksualistą - może to seksualna odraza była powodem jego ucieczki. Z trudem mogła to sobie wyobrazić, a tym bardziej zrozumieć, lecz ta możliwość przynajmniej koiła jej urażoną dumę. Jednak po następnym miesiącu obserwowania i podsłuchiwania jej szpiedzy znów nie znaleźli niczego, co potwierdzałoby jej podejrzenia. Jedynymi towarzyszami Saint-Claira byli jego bracia mnisi. Co noc znikali w stajniach, udając się na spoczynek, a wstawali o najdziwniejszych porach, by się modlić, przestrzegając reguły świętego Benedykta, którą wybrali. Jednak pomimo usilnych starań szpiedzy nie zauważyli niczego, co by wskazywało, że któryś z mnichów prowadzi jakiekolwiek życie seksualne. Alix wciąż była rozgniewana i urażona, nawet po upływie dwóch miesięcy, lecz najbardziej rozwścieczało ją to, że ciągle nie może wygnać młodego rycerza ze swoich myśli oraz erotycznych fantazji i zabawiając się z nieudolnym czy kiepskim kochankiem, wielokrotnie wyobrażała sobie, że to Stefan Saint-Clair leży na niej, brutalnie ją gwałcąc.
d 4 - Wejść! Biskup Odo de Fontainebleau, dawniej biskup Edessy, obecnie sekretarz Baldwina II, króla jerozolimskiego, nawet nie podniósł głowy w odpowiedzi na pukanie do drzwi, lecz rozpoznał kroki człowieka, który wszedł do komnaty na jego wezwanie. Odo wyprostował się na krześle, odłożył gęsie pióro i przetarłszy oczy, głośno ziewnął i splótł dłonie za głową. Przed nim stał szczupły, niepozorny człowieczek o zbyt małych oczkach i długim cienkim nosie, zaciskając rękę na pasku skórzanej sakwy zawieszonej na ramieniu. Przybysz miał twarz bez wyrazu, nie zwracający uwagi sposób bycia i skromny strój. Gdyby w pomieszczeniu był jeszcze ktoś, kto rywalizowałby z nim o uwagę gospodarza, człowieczek stałby się niemal niewidzialny. Odo przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym wyjął dłonie zza głowy i splótł je na piersi. - Mów zatem. Co odkryłeś? W odpowiedzi człowieczek niemal niedostrzegalnie pokręcił głową. - W sprawie, w której mnie posłałeś, nic. I nie ma tam niczego do znalezienia. Szpiedzy księżniczki są wszędzie, co najmniej sześciu przez całą dobę, i zmieniają się co cztery godziny, ale wszyscy tracą czas, za co zapewne dobrze im płacą. Posłałeś mnie, żebym ich obserwował i dowiedział się, co odkryli. Wielebny biskupie, nie odkryli niczego, lecz jeszcze bardziej zdumiewające... choć może nie dziwne, jeśli rozumiesz, co mam na myśli... jest to, że nie mają pojęcia, czego właściwie szukają. Kazano im obserwować pewnego mnicha, młodego rycerza, więc to robią, ale nie mają pojęcia dlaczego. W ciągu trzech dni rozmawiałem z sześcioma z nich. Wszyscy powiedzieli mi to samo: niczego nie widzieli, niczego nie odkryli.
- Zatem wszystko to było tylko stratą czasu i pieniędzy, nie tylko Alix, ale i moich? To chcesz mi powiedzieć? - Nie, wcale nie, mój panie. Powiedziałem, że nic nie odkryłem w sprawie, w której mnie posłałeś. - Odkryłeś coś innego. - Być może. Sądzę, że tak, ale ty możesz się z tym nie zgodzić. W każdym razie dowiedziałem się czegoś ciekawego. - Czegoś ciekawego, ale nie w sprawie, którą miałeś zbadać. Rozumiem. Mam ci za to dodatkowo zapłacić? Wykrztuś to, człowieku. Jego gość wcale się nie zmieszał, słysząc nieprzyjemny ton głosu biskupa. Sięgnął do sakwy i wyjął niezbyt czystą chustkę, którą wytarł nos, po czym starannie ją złożył i schował z powrotem. - Coś się dzieje w stajniach. Biskup zrobił wielkie oczy. - Oczywiście, że coś dzieje się w stajniach! Mieszka w nich cały zakon mnichów, nie licząc koni. - Nie, nie tylko to. Tam dzieje się coś dziwnego. - Dziwnego... Rozumiem. Czyżby mnisi otworzyli tam burdel? - Być może. Równie dobrze mogą tam kopulować z końmi. O tym też nie miałbym pojęcia. Nie zdołałem podejść dostatecznie blisko, żeby zobaczyć, co się tam dzieje, chociaż dotarłem dalej niż ktokolwiek. To dziwni ludzie. Tylko prawdziwi mnisi mieszkają w stajniach. Ci, których nazywają wojownikami, zajmują koszary zbudowane przed wejściem do stajni. Wojownicy i mnisi żyją osobno. Wasza wielebność rozumie, przecież wszyscy są mnichami, a o ile wiem, wszyscy mnisi są sobie równi. U nich jest inaczej. - Niewiele wiesz, a to, co ci się wydaje, że wiesz, opacznie pojmujesz. Po pierwsze, to rycerze i wojownicy, czyli wysoko urodzeni i pospólstwo, a jako mnisi są braćmi i wolontariuszami. To dwa powody do separacji. A teraz powiedz mi, jeśli łaska, co twoim zdaniem się tam dzieje. - Mówiłem już, że nie wiem, ale coś dziwnego. Mam wrażenie, że są tam drzwi, przez które wolno przechodzić jedynie dziewięciu rycerzom. Słyszałem dobiegające zza nich odgłosy, jakby ktoś kuł skałę. - Kuł skałę. Zdajesz sobie sprawę, że te stajnie są zbudowane na Wzgórzu Świątynnym, a miejscami wykute w nim? Wyobraźmy sobie
przez chwilę, że ci rycerze chcą powiększyć swoje kwatery. Mogą to zrobić, jedynie kując w skale. Zgadzasz się z tym? - Tak, być może, jednak... - Wiem, wiem. Jednak podejrzewasz, że tam dzieje się coś dziwnego. Powiedz mi więc coś. Na przykład te drzwi, przez które nie może przejść nikt oprócz tych dziewięciu rycerzy, gdzie się znajdują? -Wewnątrz... w najciemniejszym zakamarku ich kwatery, z tyłu. - Czyli tam, gdzie mieszkają mnisi, tak? -Tak. To miejsce jest podzielone na dwie części, jedna dla koni, a druga dla mnichów. - I mówisz, że wojownicy mieszkają na zewnątrz? - Tak. Niektórzy pracują w stajniach, ale tam nie mieszkają. Zbudowali sobie koszary w pobliżu muru. - Zatem w stajni mieszkają tylko rycerze. Dlaczego więc miałoby być dziwne, że tylko oni przechodzą przez te drzwi lub jakiekolwiek inne, jeśli tylko oni tam mieszkają? Przyszło ci do głowy, że to może być latryna? - Nie jest, wielebny biskupie. Latryny są po przeciwnej stronie. To miejsce to stajnia, a wojownicy wchodzą tam i wychodzą przez cały czas. Jednak przy tych drzwiach zawsze stoi rycerz. Niby nie stoi tam na straży, lecz ilekroć któryś z wojowników znajdzie się zbyt blisko tych drzwi, ktoś pojawia się jak spod ziemi i odciąga go. Zawsze grzecznie i spokojnie, ale stanowczo. Kto ustawiłby wartę przed latryną? Obserwowałem ich przez kilka tygodni i widziałem to wielokrotnie. A ani razu nie zauważyłem, żeby jakiś wojownik przechodził przez te drzwi. - I dlatego nabrałeś podejrzeń czy też jest coś więcej, coś, czego mi nie powiedziałeś? Człowieczek pokręcił głową. - Nie, nie mam nic więcej. - Rozumiem. No cóż, może nie spodoba ci się to, co usłyszysz, ale nie interesują mnie twoje podejrzenia, Gregorio, i nie za nie ci płacę. Sam potrafię dostatecznie dobrze podejrzewać, wszystko i wszystkich, włącznie z tobą. Od ciebie wymagam, mój mały pomocniku, konkretnych faktów popartych dowodami. Za coś ci przecież płacę! Zrozumiałeś? Człowieczek kiwnął głową, a biskup wziął do ręki gęsie pióro.
- Idź więc i nie wracaj, dopóki nie będziesz miał czegoś, co nie będzie dla mnie tylko stratą czasu. Zanim Gregorio zdążył się odwrócić, Odo już się pogrążył w pracy, lecz gdy tylko za małym szpiegiem zamknęły się drzwi, biskup rzucił pióro na blat i wstał. Podszedł do łukowatego okna, z którego mógł widzieć jeden z pomniejszych dziedzińców królewskiego pałacu, na którym w gąszczu palm przyjemnie pluskała marmurowa fontanna. Był zły i zazdrosny, a chociaż gniew dobrze znał, zazdrość była dlań czymś nowym. Nie miał złudzeń co do swoich uczuć. Lubił myśleć, że to wszystko wina księżniczki Alix, i gdyby mógł to komuś udowodnić, przedstawiłby szczegóły, dokładny wykaz wszystkich zdarzeń i każdej okazji, z jakiej korzystała, żeby go omotać. Jednak, rzecz jasna, nie mógł rozmawiać o tym z nikim, a ponadto znał prawdę. Nie zmusiła go, żeby z nią legł, nie za pierwszym razem ani później. To on dał się opętać, wiedząc, że ilekroć i kiedykolwiek zechce, księżniczka rozłoży nogi przed każdym, kto wpadnie jej w oko. Wydawała się nienasycona, była piękna i urzekająco młoda - miała osiemnaście lat, a Odo czterdzieści dwa. W tym kryły się korzenie zazdrości. Nie był już dostatecznie młody, żeby zadowolić księżniczkę. Od samego początku romansu z nią dobrze wiedział, dlaczego obdarzyła go swoimi względami. Długie lata był jej spowiednikiem i w miarę jak dorastała, odkrył, że coraz bardziej podniecają go coraz barwniejsze wyznania dziewczyny o jej eksperymentach z własnym ciałem i seksualnością. Bardzo szczegółowo opowiadała mu przez kilka miesięcy o uczuciu, jakim darzyła jednego z młodych mężczyzn z dworu jej ojca, oraz swoich fantazjach na jego temat. I znajdując w tym coraz większą przyjemność, ujawniała spowiednikowi najbardziej intymne i ponure szczegóły tego, jak uwiodła nieszczęśnika. Oczywiście kiedy Odo już uległ jej urokowi, odkrył, że Alix czerpie ogromną i perwersyjną przyjemność z tej historii, dobrze wiedząc, jakie wrażenie wywierają na mężczyźnie za przegrodą konfesjonału szczegółowe opisy wszystkich jej zmysłowych doznań. Zanim zabrała się do jego uwodzenia, już dobrze przygotowała grunt pod jego upadek. Alix niczego nie robiła bez powodu. W zamian za przywilej rozkoszowania się jej młodym ciałem Odo dostarczał księżniczce informacji, poufnych i niezwykle ważnych, o wszystkim, co działo się na po-
siedzeniach królewskiej rady. To, że Alix była zaledwie czternastoletnia, nie miało żadnego znaczenia. Duszą i umysłem Alix du Bourcq, wychowana jako rozpieszczona ulubienica ojca dominującego w świecie wpływowych i potężnych ludzi, nigdy nie była dzieckiem. Nad wiek dojrzała, była już wyrafinowaną kobietą o umyśle lubującym się w intrygach i dalekosiężnych ambicjach, gdy jej rówieśnicy i rodzeństwo byli jeszcze dziećmi. Odo wiedział o tym i przeczuwał, że ona będzie próbowała wykorzystać go do swoich celów, co budziło w nim niechęć, lecz gdy przyszło mu zmierzyć skrupuły z żądzą i wartość ideałów z jej uległym, miękkim, nagim ciałem, jego decyzja zaprzeczyła wszelkim wzniosłym zasadom, z których był tak dumny. Obecne niezadowolenie biskupa wynikało z odkrycia dokonanego niemal dwa miesiące wcześniej przez jednego z jego licznych szpiegów, że Alix jest zafascynowana młodym mnichem-rycerzem, Saint-Clairem. Odkryła to pewna służąca, tak często przebywająca w pobliżu księżniczki, że zupełnie przez nią nie zauważana, tak więc jej świadectwo było godne zaufania. To ona podsłuchała, jak Alix kazała majordomusowi, eunuchowi przezywanemu złośliwie żeńskim imieniem Isztar, obserwować brata Stefana - tak się bowiem zwał - i informować ją, kim są jego kochanki oraz co z nimi robi. Oczywiście nie znaleziono żadnych kochanek ani dowodów na to, że Saint-Clair robi cokolwiek niedozwolonego, lecz to tylko skłoniło Alix do intensywniejszych poszukiwań. Chociaż Odo wiedział, że młodzieniec nie zrobił nic złego, widząc rosnącą obsesję dziewczyny na jego tle, biskup również posłał szpiegów, żeby go śledzili. Miał nadzieję, że znajdzie coś, co zdyskredytuje mnicha i uczyni go persona non grata w oczach wszystkich, włącznie z księżniczką. Teraz, gdy patrzył na dziedziniec i myślał o tym, co powiedział mu Gregorio o jego przekonaniu, że w stajniach dzieje się coś dziwnego - wpadł na pomysł, jak mógłby wykorzystać to przeciwko Alix, żeby ją poruszyć, a przynajmniej przypomnieć jej o nim i jego pożądaniu. Gdy w jego umyśle zaczął się rysować plan, Odo wrócił do biurka, cicho pogwizdując, co dla każdego, kto go znał, było widomą oznaką, że biskup jest zatopiony w myślach.
d
d 5 - Doprawdy, Odo, jesteś dziś okropnie męczący. Posłałam po ciebie, licząc, że mnie zabawisz i urozmaicisz mi to nudne popołudnie, tymczasem ty tylko ględzisz jak stary piernik. - Nonsens, droga księżniczko, powiedzmy to sobie szczerze. Posłałaś po mnie w nadziei, że wyciągniesz ze mnie informacje na temat, który w tym momencie najbardziej cię interesuje. Czy kiedyś było inaczej? Jednak tym razem nie byłem w stanie nic ci powiedzieć, chociaż kocham cię i chciałbym ci pomóc, ponieważ nie wiem, czego naprawdę chcesz. Jeśli upierasz się przy tej grze i nie zamierzasz zapytać o to, co chcesz wiedzieć, nie możesz mnie winić, że się nie domyślam twoich prawdziwych zamiarów. Alix du Bourcą milczała przez długą chwilę, uważnie przyglądając mu się zmrużonymi oczami. - Bardzo się cieszę, mój czcigodny biskupie, że powiedziałeś to z uśmiechem - powiedziała w końcu, dokładnie po wyliczonym przez niego czasie. - W przeciwnym razie mogłabym pomyśleć, że jesteś arogancki. A tak, zdołałeś mnie rozbawić, po raz pierwszy od kiedy przybyłeś', więc podejdź tu i siądź przy mnie. Chcę szeptać ci tajemnice do ucha. Po raz tysięczny zastanawiając się, jak ktoś tak młody może mówić tak dojrzale, biskup Odo powoli wstał, w milczeniu posłusznie podszedł do wyciągniętej na sofie księżniczki, obserwującej go z nogami skromnie podwiniętymi pod długą suknią. Mimo całego zaskakującego wyrafinowania, pomyślał, nie zawsze udaje się jej ukryć młody wiek i brak doświadczenia. Choć posiadła zdumiewająco głęboką wiedzę o sprawach męsko-damskich, pod pewnymi względami wciąż była przejrzysta jak szkło, a przemożna, niepohamowana chęć dopięcia swego była jedną z tych cech.
Podchodząc do niej, myślał, że tego popołudnia doskonale zagrał swoją rolę, bezbłędnie udając roztargnionego i zamyślonego, co obudziło zainteresowanie księżniczki, zarazem ogromnie ją irytując. A skoro ją zaintrygował, z pewnością, pomimo gniewu, spróbuje zaspokoić swoją ciekawość. Odo wiedział, że Alix nie cofnie się przed niczym, dopóki się nie upewni, że wyciągnęła z niego wszystkie informacje, choć być może żadna z nich nie była dla niej istotna. Górował nad nią tak, że musiała odchylić głowę do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz, odsłaniając doskonałość długiej szyi i gładką skórę dekoltu kończącego się łagodną wypukłością piersi. Poczuł w lędźwiach dreszcz wywołany jej bliskością. Płynnym ruchem uniosła dłoń, poruszając palcami, aż ujął je w swoje palce, a wtedy zacisnęła dłoń i przyciągnęła go do siebie. - Chodź, siądź przy mnie. Przyciągnęła go jeszcze bliżej, wyginając plecy i przyciskając pośladki do oparcia sofy, by zrobić mu miejsce tuż przy sobie, w zaciszu wygiętego w łuk ciała. Kiedy siadał, poczuł, jak jej udo przyciska się do jego uda, a jej dłoń spoczywa na jego brzuchu, tuż nad spojeniem łonowym. Przyciągała go, dopóki się nie rozluźnił i oparł o nią. Przesuwał prawą rękę po zaokrągleniu jej biodra i ku talii, lewy łokieć opierając na jej udzie. Pod dotykiem palców czuł ciepło miękkiej skóry pod kolanem, pod przezroczystą szatą. - No! Wygodnie ci? Pochylił głowę, lekko gładząc jej kibić. Westchnęła z zadowolenia i nacisnął mocniej, ugniatając gibkie ciało, a rozchylonymi palcami drugiej ręki ściskając jej udo nad kolanem. - Ach, ty zwierzaku - mruknęła, uśmiechając się do niego i powoli podnosząc nogę. Oparła piętę o oparcie sofy i pozwoliła jego natarczywym palcom zsunąć się po udzie aż do złączenia z drugim, wprawnie sięgając ręką pod jego długą szatę duchownego. Odo tylko przez krótką chwilę pozwolił sobie rozkoszować się tym uczuciem, zanim mocno chwycił ją za przegub, gdyż wiedział, jak szybko jej wprawne palce potrafią doprowadzić do wytrysku, a gdyby do tego doszło, zapewne nie zdążyłby dokończyć tego, co zaczął. - Zaczekaj, moja droga. Trochę cierpliwości. Alix uniosła brew, jakby się zastanawiała, co, do licha, w niego wstą-
piło, lecz zwolniła, darząc go mniej intensywną, lecz wciąż przyjemną pieszczotą, a Odo również rozluźnił chwyt i ciągnął, powoli i rozważnie: - Mamy wiele do omówienia, jeśli mam ci powiedzieć, o czym dzisiaj myślę, ponieważ wciąż się zastanawiam nad możliwościami, jakie mi to daje, i jestem pewien, że tak samo jak ja wolałabyś, żebym zachował trzeźwy umysł, niż stracił perspektywę w wyniku przedwczesnego zmęczenia... jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Zgadzasz się z tym? Alix mierzyła go badawczym spojrzeniem, a w końcu kiwnęła głową i przesunęła po jego ciele palcami, poruszającymi się lekko niczym motyle skrzydła, koniuszkami nagłe delikatnymi jak muślin. - Zgoda - powiedziała. - Znacznie lepiej, by gawędziarz był przytomny i świadomy swego otoczenia, niżby miał zasnąć w ciemnym kącie z braku zainteresowania jego opowieścią. - Potem uniosła brwi i rozchyliła poły jego szaty, przytrzymując je tak. - Zatem o czym jest ta opowieść? Masz moją niepodzielną uwagę. - A ty moją, pani. Zapadła długa cisza, przerywana tylko sporadycznymi westchnieniami i głośnym posapywaniem, aż księżniczka wstała i dosiadła go, klękając na sofie. Po chwili umieściła go w sobie i odchyliła się do tyłu, opadając na niego całym ciężarem ciała. - No już - szepnęła. - Jeśli przez jakiś czas zostaniesz w tej pozycji i nie będziesz się ruszał, może uda ci się skupić na tym, co chcesz mi powiedzieć. Podtrzymuj moje zainteresowanie, drogi biskupie, staraj się, żebym słuchała, gdyż tylko w ten sposób możesz uniknąć nagłego zakończenia tej rozkoszy. Powiedz mi, co cię tak dziś absorbuje. Odo zamknął oczy, zbierając myśli, po czym zaczął mówić, przerywając tylko od czasu do czasu, żeby zmienić pozycję, a za każdym razem, gdy to robił, Alix poruszała się razem z nim, lekko ściskając jego ramiona, wypatrując każdej zmiany wyrazu twarzy, podtrzymując jego żądzę, lecz nie podsycając jej jeszcze bardziej. - To ci przeklęci mnisi - zaczął. - Wszystko przez Gormonda. - Dlaczego nazywasz ich przeklętymi? - Alix usilnie starała się niczego nie okazać po sobie i dodała znudzonym głosem: - O ile wiem, wielokrotnie okazali się bardzo przydatni i mają bardzo skromne wymagania. Co oni mają z tobą wspólnego?
- Pozornie nic, lecz w rzeczywistoiści sprawiają mi kłopot, zabierając za dużo czasu. - Jak to? Alix nieznacznie zmieniła pozycję, przesuwając się w bok i z powrotem, tylko po to, żeby skupić jego uwagę na tym, na czym chciała. Stęknął i zamknął oczy, po czym wrócił do tematu. - No cóż, teraz nie są już tacy skromni ani niepozorni. Minęły lata, od kiedy przestano ich nazywać Hufcem Patriarchy. Obecnie nazywają się Ubogimi Rycerzami Chrystusa. Nawet nie próbował ukryć pogardy dla tych mnichów-rycerzy i ich nowej nazwy, lecz starannie unikał wymieniania jakichkolwiek nazwisk, a szczególnie wzmianki o najmłodszym z nich, Saint-Clairze, bo gdyby Alix odkryła, że podejrzewa ją o zainteresowanie tym młodzieńcem, nie wiadomo jak mogłaby zareagować, a Odo nie chciał jej rozgniewać. Alix się roześmiała. - Jak? Co za głupia i śmieszna nazwa! Ubodzy Rycerze Chrystusa... Ci biedacy najwidoczniej żyją złudzeniami. Tylko dlaczego miałbyś się tym martwić? -Wcale się nie martwię... ani trochę. Nie interesuje mnie, jak się zwą. Jak dla mnie mogą się nazwać Córkami Błogosławionej Dziewicy, byle tylko nie pchali się na publiczny widok ze swoimi głupotami i odstępstwami. Nie, mnie niepokoi to, co oni robią. Alix znieruchomiała, patrząc mu w oczy. - A co oni robią, że tak cię to niepokoi? -Ja... - Odo gwałtownie wciągnął powietrze i zastygł skupiony, zaciskając zęby i wbijając palce w uda Alix, aż groźba nagłego wybuchu minęła, a wtedy rozluźnił się, oddychając z trudem. - Słodki Jezu, niewiele brakowało... - Tak, owszem, ale minęło. Powiedz mi, co takiego robią ci mnisi, że tak cię to niepokoi? - Kopią - odparł wciąż drżącym głosem Odo. Alix puściła jego ramiona i usiadła, opierając się pośladkami o jego uda. Wyciągniętą ręką dotykała jego piersi i patrzyła mu w oczy, aby się upewnić, że mówi poważnie. - Kopią? W ziemi? - spytała z głębokim niedowierzaniem. - Prze-
cież to rycerze, Odo. Może teraz są mnichami, lecz wciąż pozostają rycerzami. Są równie skorzy do kopania w ziemi jak ty. - Jednak właśnie to robią. Kopią... drążą tunel. Uważam, że Ubodzy Rycerze Chrystusa drążą tunel w swych stajniach. Księżniczka spoglądała na niego osłupiała i zaczęła się śmiać. - W swoich stajniach? A po cóż mieliby to robić? - Ponieważ najwyraźniej czegoś szukają. Właśnie po to kopie się tunel. Aby znaleźć coś na jego końcu lub uciec dokądś. Gdyby oni chcieli dokądś uciec, mogliby po prostu odejść. Tak więc czegoś szukają. - Tylko czego, u licha, mieliby szukać? I jak odkryłeś, że to robią? Ta wymiana zdań tak ich zajęła, że chwilowo zapomnieli o tym, czym zajmowali się przed chwilą. Odo energicznie pokręcił głową. - To dwa pytania. Na które mam odpowiedzieć najpierw? - Na pierwsze. Czego szukają? - Nie wiem i dlatego tak mnie to złości. Przede wszystkim nie mogą tam kopać w żadnym innym kierunku jak w dół, drążąc skałę. - Tak? Co chcesz przez to powiedzieć? - Chcę powiedzieć, pani, że mogą drążyć pionowy szyb w litej skale, lecz to nie ma sensu, jeśliby szukali skarbu czy czegokolwiek, gdyż w litej skale nie może być niczego takiego. - Nie, chyba że skała poniżej nie jest tak lita, jak sądzimy, i wiedząc o tym, chcą dotrzeć do miękkiego podłoża... - Tylko skąd mieliby... - Ciii... Niech pomyślę. Jak się dowiedziałeś, że to robią, że drążą tunel? - Powiedział mi o tym jeden z moich ludzi. - Jakich ludzi? Chcesz powiedzieć, że masz szpiegów pośród mnichów? - Biskup wzruszył ramionami i Alix na moment zostawiła ten temat. - No cóż, bardzo dobrze, co takiego odkrył ten szpieg? Odo przycisnął się do niej, lecz podniecenie znikło i poczuł jedynie ciepło oraz wilgotną miękkość. Westchnął i pogodził się z nieuniknionym. - Odkrył, że w stajniach dzieje się coś podejrzanego, coś, o czym wiedzą jedynie mnisi-rycerze. Z tego, co widział i słyszał, wynikało, ze wojownicy, ich dobrowolni towarzysze, nie mają pojęcia, co się tam dzieje, lub jeśli coś wiedzą, to pilnie strzegą tajemnicy. Mój czło-
wiek w końcu doszedł do wniosku, że oni naprawdę nic nie wiedzą, co samo w sobie jest godne uwagi w takiej małej i zżytej społeczności. - A czego właściwie się dowiedział ten twój człowiek? Co widział? - Nic... zupełnie nic. Jednak obserwował ich miesiącami i dokładnie notował wszystko, co się działo. - A co z kopaniem, widział, jak to robili? - No cóż, niezupełnie. Tylko słyszał. - Co słyszał? - Stuk młotów. Kucie skały. Słyszał odgłosy dochodzące ze stajni, stłumione uderzenia w nocy, kiedy było cicho. -Twój człowiek może być kłamliwym głupcem, Odonie, a ja byłabym głupia, gdybym uwierzyła ci, nie mając lepszych dowodów. -Tak, masz rację, księżniczko. Nie mam dowodu, ale mam podejrzenia i poważne podstawy, by wierzyć, że są one uzasadnione. Tak więc byłbym głupcem, gdybym nie wyjawił moich podejrzeń królowi. Stajnie są jego własnością i obojętnie co robią tam ci mnisi, jeśli kopią, kują czy w jakiś inny sposób bez zezwolenia naruszają stan obecny, muszą za to odpowiedzieć przed królem, tak jak odpowiedziałbym ja, gdybym nie powiadomił go o moich podejrzeniach. Sądzę, że ci mnisi-rycerze coś ukrywają, tak więc należy przeprowadzić w tej sprawie dochodzenie. Po jego zakończeniu to, co ukrywają, wyjdzie na jaw. Słuchając go, Alix pogrążała się w zadumie i powoli kiwała głową. Odo odkaszlnął, lecz zanim zdążył podjąć przerwany wątek, uciszyła go syknięciem i oparła dłoń o jego mostek, a drugą sięgnęła w dół, do miejsca, w którym byli złączeni, wprawnymi palcami ożywiając go, aż znów ją wypełnił. Potem przez chwilę leżał z odchyloną głową, podczas gdy ona unosiła się i opadała, powoli doprowadzając go do takiego stanu, że zaczął dygotać i podrygiwać, a wtedy zatrzymała się, zanim osiągnął spełnienie. Odo był bliski ekstazy, trzęsąc się z rozkoszy, podczas gdy obserwująca go Alix była pogrążona w myślach. Kiedy zauważyła, że Odo zaczyna dochodzić do siebie, znów się zaczęła poruszać, wiedząc, że tym razem on zechce zakończyć. Pozwoliła mu przeć ku temu, aż zobaczyła, że uśmiech na jego twarzy zmienia się w konwulsyjny grymas. Wtedy, dokładnie wyliczywszy odpowiedni moment, wyprostowała nogi i wstała, rozdzielając się z nim i przytrzy-
mując go na odległość wyprostowanej ręki, aż zrezygnował, dysząc,i zapytał ją, co, na Boga, wyprawia. Uśmiechnęła się słodko do niego. - Powstrzymuję spełnienie, mój panie, przedłużając przyjemność. Cieszy cię to, nieprawdaż? Uwielbiasz grzeszną rozkosz, jaką ci sprawiam, i to, co pozwalam ci ze mną robić. Twoje pożądanie ożywia cię i odmładza, a związane z tym ryzyko każe ci przychodzić po więcej. Sprawia ci przyjemność spółkowanie z królewską córką, chędożenie jej i to, jak ona cię chędoży z całą młodzieńczą namiętnością, pomimo tego... a może właśnie dlatego... że gdyby cię przyłapano, zostałbyś skazany na śmierć. Czyż nie? Wiem, że tak, drogi Odonie, ponieważ często mi to mówiłeś. Tak więc chcę, żebyś bardzo dokładnie rozważył to, co mam do powiedzenia, i uwierzył, że jestem całkowicie szczera. Potem, kiedy się upewnię, że naprawdę rozumiesz i wierzysz w to, co ci powiedziałam, będziemy mogli kontynuować i wyjaśnię ci, co dla odmiany ja mam na myśli. Zgoda? Odo kiwnął głową, nie odrywając oczu od zlepionego gąszczu włosów, bezwstydnie odsłoniętych przez suknię podkasaną powyżej pasa. - Zgoda, Odonie? Spójrz mi w oczy i odpowiedz. Niechętnie spojrzał. - Zgoda. - Dobrze. Teraz uważnie posłuchaj. - Ugięła kolana i ponownie zaczęła na niego opadać, po czym znieruchomiała, nie dotykając go, lecz zuchwale ukazując mu swoje wdzięki. - Spójrz na mnie, Odonie. Patrz, co tu mam, i myśl o tym. Nigdy nie zobaczysz ani nie poczujesz, nie pocałujesz, nie dotkniesz i nie posiądziesz ponownie tego ciała, jeśli wspomnisz choć słowem o tym, o czym tu mówiliśmy, czy mojemu królewskiemu ojcu, czy jego ekscelencji patriarsze. - Odo odchylił się najdalej jak mógł, z niedowierzaniem unosząc brwi, a ona wydęła wargi, opadając na niego, aż poczuła, że w nią wchodzi. - Poczuj mnie, Odonie, poczuj to, a potem zapytaj się, czy wierzysz w to, co powiedziałam. Wycofała się równie szybko i wstała, opuszczając suknie, które zakryły jej nogi. - Wierzysz? Odo z Fontainebleau powoli i z przekonaniem skinął głową. - Wierzę ci. Absolutnie i całkowicie. Nie mam pojęcia, dlaczego
tego ode mnie żądasz ani dlaczego mi grozisz, ale nie chcę, żebyś zrealizowała tę groźbę. Nikomu o niczym nie powiem. Jednak aż po grób będę się zastanawiał dlaczego. Szeroki uśmiech Alix był nagłym rozbłyskiem radości, jednym z tych zdumiewająco pięknych i zbyt rzadkich dowodów na to, że w istocie była jeszcze dzieckiem, tryskającym dziecinnym entuzjazmem i energią. Serce Odona wywinęło koziołka, jak zawsze na widok tej przelotnej magii. - Nie, nie będziesz - zawołała, okręcając się na jednej nodze, drugą trzymając w powietrzu. - Nie ma takiej potrzeby, mój panie. Powiem ci zaraz, dlaczego musi tak być. - Zastygła na jednej nodze, z oczami wciąż błyszczącymi dziewczęcym entuzjazmem. - A przynajmniej zrobię to za chwilę, gdy skończymy naszą zabawę. Ponownie podkasała suknie, przytrzymując je zebrane powyżej pasa, i powoli zaczęła opadać na niego, lubieżnie oblizując rozchylone wargi i obserwując jego reakcję. Tym razem nie spowalniała i nie powstrzymywała, więc ich połączenie było krótkie i gwałtowne, skończone niemal, zanim się zaczęło. Przez chwilę leżeli spleceni, zbyt zmęczeni, by się poruszyć. Zanim Odo znów przemówił, cienie w pokoju wyraźnie się wydłużyły. - Dlaczego ukarałabyś mnie tak surowo, gdybym powiedział o tym twojemu ojcu? Znów wyglądali szacownie, siedząc przy stole pod oknem, pijąc chłodzone wino i jedząc słodycze, a ich stroje niczym nie zdradzały tego, co robili przedtem. - Najpierw musisz mi coś powiedzieć. Czy naprawdę wierzysz, że ci mnisi rozkopują Wzgórze Świątynne? - Tak uważam. - Bardzo dobrze. Czy wiesz, co leży pod nim? - Pewnie nic, chyba że ta góra ma korzenie. - Wiesz, skąd się wzięła jej nazwa? Odo wzruszył ramionami. - Nazwano ją tak, ponieważ stała na niej żydowska świątynia wzniesiona przez Heroda. - Na niej, przy niej i wokół niej. Ta świątynia była ogromna, Odonie, większa, niż mógłbyś podejrzewać, patrząc na jej resztki. I otaczały ją wielkie dzielnice. Wiem o tym, ponieważ powiedział mi to sam
Gormond. On się bardzo interesuje historią Jerozolimy, a szczególnie tej świątyni. Wiesz, kiedy została zniszczona? - Wiem, że dawno temu. - Owszem. To miasto, jego świątynię i większość mieszkańców starły z powierzchni ziemi legiony rzymskiego wodza Tytusa ponad tysiąc lat temu, a pozostali przy życiu rozpierzchli się na cztery wiatry. Pomyśl o tym, Odonie. Ponad tysiąc lat temu. Miasto zostało odbudowane, lecz nie przez Żydów, gdyż dosłownie żaden z nich nie pozostał żywy w Judei, a bez żydowskich wyznawców świątynia nie mogła być odbudowana. Od tamtej pory leży w ruinach. Rzymianie dokładnie ją zniszczyli. - Czy to ma jakieś znaczenie? - Oczywiście że ma, jest to równie istotne jak to, że twoim zdaniem ci mnisi-rycerze drążą Wzgórze Świątynne. Dlaczego ktoś miałby tracić czas na rozkopywanie wzgórza, żeby znaleźć gruzy budynku zniszczonego przed tysiącem lat? Czego oni mogą tam szukać? - Zakopanego skarbu? - Po tysiącu lat? Jakiż mógłby to być skarb i jak by się o nim dowiedzieli? - Mają mapę. Muszą mieć - rzekł z błyskiem w oku Odo. - Mapę czego, przez kogo sporządzoną? - zapytała sceptycznie, wciąż głośno myśląc. - Gormond powiedział mi, że Rzymianie zabrali ze świątyni i jej otoczenia wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, ponieważ zawsze tak robili. Według tego, co mu wiadomo, świątynia Heroda została wzniesiona na miejscu mniejszej, znacznie starszej świątyni Salomona. - Mówisz o królu Salomonie Prawodawcy? - Znasz innego Salomona, który wznosił świątynie? Odo siedział w milczeniu, nie zważając na jej sarkazm i czekając, aż znów przemówi. - Lecz jeśli ci ludzie naprawdę kopią, jak sugerujesz, to dlaczego robią to tam, w starych stajniach, gdzie muszą drążyć skałę? - Ponieważ tam mogą. - Dla Odona było to oczywiste. Założył ręce na piersi i przygryzając dolną wargę, ciągnął: - Zastanów się... Mogą tam kopać w tajemnicy, bo gdyby robili to gdzie indziej, ludzie zauważyliby i zaczęli zadawać pytania. Stajnie należą do nich, na mocy królewskiego edyktu. Tak więc choć praca tam jest znacz-
nie trudniejsza i żmudniejsza, powody, dla których wybrali to miejsce, są oczywiste: łatwość utrzymania tajemnicy, bezpieczeństwo i wygoda. - Nie. Nie podważam twojego rozumowania, lecz musi być w tym coś więcej. Ten skarb musi być gdzieś w pobliżu. Nie zaczęliby kopać w stajniach, pomimo wszystkich przytoczonych przez ciebie powodów, gdyby ich cel znajdował się milę dalej. - To logiczne. - Zatem musieli odkryć coś, co przekonało ich, że istnieje ważki powód, żeby szukać właśnie tam... tego zakopanego skarbu. Musieli coś odkryć. I pamiętaj, że to mnisi, Odonie, pełni entuzjazmu neofici, którzy ślubowali ubóstwo, tak więc możemy z dużym prawdopodobieństwem założyć, że są odporni na pokusy chciwości. Tak więc cokolwiek tam jest, najwyraźniej ma odpowiednią wartość, by skłonić ich do złamania niedawno złożonych ślubów. - Podniosła dłoń, uciszając biskupa, choć ten nie zamierzał nic powiedzieć. - Jako szlachetny i obowiązkowy człowiek spełniasz swoją powinność i powiadamiasz o tym mojego ojca. On zbada sprawę i odkryje, że ten mówi prawdę, a wtedy cokolwiek tam jest, zostanie niezwłocznie zabrane do królewskiego skarbca i spożytkowane dla dobra królestwa. I kto wie, zależnie od wartości znaleziska, może nawet otrzymasz jakąś niewielką nagrodę za lojalność. - Mówisz tak, jakbyś nie uważała tego za dobry uczynek. - Och nie, wcale nie. To byłby wspaniały czyn... dla mojego ojca. Źródło bogactwa, być może ogromnego, którego istnienia nawet nie podejrzewał. I nie musiałby się nim z nikim dzielić, ponieważ jest królem i skarb został znaleziony na jego ziemi. Byłby jego... tylko jego. - Byłby. - Odo pokiwał głową, pozwalając sobie na półuśmiech. A ty wolałabyś, żeby należał tylko do ciebie? Alix zatrzepotała rzęsami i pokazała dołeczki w policzkach. - Oczywiście, że tak. A ty nie pragnąłbyś tego na moim miejscu? I oczywiście okazałabym się wobec ciebie o wiele hojniej sza niż mój ojciec. Musiałabym, prawda, ponieważ znałbyś mój sekret? - Mówimy tu o zdradzie, pani, o zbrodniach, za które grozi egzekucja. - Nonsens, mój drogi biskupie. Mówimy o marzeniach, fantazjach
i igraszkach wyobraźni, niczym innym.. O zwyczajnych domysłach, pozbawionych odrobiny realizmu. - W tym momencie... - Właśnie. - Zatem jak byś postąpiła, pani, gdyby te domysły okazały się prawdą? - Nie mam pojęcia, lecz będę wiedziała, gdy przyjdzie odpowiedni czas. Tych mnichów-rycerzy, tych Ubogich Rycerzy Chrystusa jest tylko dziewięciu i trzymają swoje działania w tajemnicy przed pozostałymi braćmi, tak więc nie powinno być trudno przeszkodzić im we właściwym czasie. - Uśmiechnęła się. - Jestem pewna, że znajdziemy jakiś sposób, żeby wynagrodzić tych biedaków, choć ich postępowanie pachnie zdradą. Zatem, mój drogi, czy jesteś gotowy działać w tej sprawie razem ze mną? Biskup się zawahał. -To ryzykowne. Gdyby król się o tym dowiedział... - Potem zaczął kiwać głową, najpierw powoli, potem coraz szybciej. - Tak. Tak, jestem z tobą. - Doskonale, Odonie. - Głos Alix przeszedł w zadowolony, koci pomruk. - Teraz chodź tu i zobaczmy, czy zdołamy znaleźć jakiś sposób na przypieczętowanie tego paktu.
d
d 6 Kiedy Odo w końcu opuścił ją tego popołudnia, Alix ponownie ułożyła się na sofie, leniwie się wachlując, rozmyślając długo i intensywnie. Odo przebywał w jej pokojach prawie trzy godziny, skandalicznie długo jak na wizytę mężczyzny u samotnej kobiety, młodej czy nie, lecz Alix wcale się tym nie przejmowała. Jej służba doskonale zdawała sobie sprawę, że tylko dzięki dyskrecji w takich sprawach może nadal cieszyć się wygodnym życiem w pałacu. Wiedziała, że z obawy o własne życie nikt z nich nie odważy się wspomnieć choć słowem o tym, co robiła. Mimo tego, co powiedziała Odonowi, Alix nie miała pojęcia, jak odkryć tajemnicę mnichów-rycerzy. Ledwie znała Hugona de Payns, lecz i to wystarczyło, by wiedziała, że traciłaby czas, próbując nagiąć go do swojej woli i kaprysów. Przede wszystkim był zbyt nieustępliwy i przywiązany do swych rycerskich reguł, aby choć pomyśleć o romansie z kobietą tak młodą, że mogłaby być jego wnuczką. Jego najbliższy przyjaciel, Godfiryd Saint-Omer, był ulepiony z tej samej gliny, sympatyczny, lecz odporny na wszelkie pokusy. Alix spotykała już takich ludzi i wszyscy bez wyjątku byli posępni i niedostępni - jedyni mężczyźni na świecie, których nie była w stanie owinąć wokół palca. Tak więc pozostało jej tylko jedno źródło informacji: Stefan Saint-Clair, i wcale nie była pewna, czy uda jej się czegoś od niego dowiedzieć, gdyż nie potrafiła obiektywnie ocenić swoich szans. To jedyny znany jej młodzieniec, który zdołał odeprzeć jej frontalny atak, i wcale nie była pewna, czy zdoła coś zmienić podczas następnego spotkania, ponieważ wydawało się jej, że podczas ostatniego użyła wszystkich swoich sztuczek - na próżno. Potem przez parę miesięcy była wściekła, że uciekł przed nią jak przestraszony wieśniak przed zarazą, a jednak nie próbowała go za to ukarać. Wmawiała sobie, że robi
to z czysto ludzkich pobudek, ponieważ był mnichem, nieobytym i nieokrzesanym, ale wiedziała, że zostawiła go w spokoju jedynie dla własnego bezpieczeństwa. Nikt nic o nich nie wiedział i obawiała się, że gdyby nie odstąpiła od swoich zamiarów, ktoś mógłby się dowiedzieć i zostałaby obiektem drwin. Tak więc z konieczności powiedziała sobie, że zachowanie młodego mnicha tamtego dnia było wynikiem wewnętrznego konfliktu i nie zawierało niczego obraźliwego. Jego przeraźliwa bladość i rozpaczliwa ucieczka mogły być po prostu spowodowane przekonaniami religijnymi albo - na co wpadła dopiero długo po tym wydarzeniu - nagłymi mdłościami wywołanymi działaniem haszyszu, obficie dodanego do ciastek z miodem, którymi go poczęstowała owego popołudnia. Po latach zażywania tego narkotyku była odporna na nudności, jakie czasem powodował, lecz na kogoś, kto zażywał go pierwszy raz, mógł podziałać bardzo silnie. Tak czy inaczej Alix nie paliła się do ponownego spotkania z zakonnikiem, a jednak wiedziała, że jest ono nieuniknione, jeśli chce odkryć, co oni tam robią w ich stajni. Wiedziała, że nie może tam po prostu wjechać, nawet jako Alix księżniczka jerozolimska. Stare stajnie były teraz uważane za święte miejsce, darowane mnichom przez jej ojca, a następnie poświęcone przez patriarchę. Jako kobieta Alix nie miała tam wstępu. Wiedziała o tym od miesięcy, lecz teraz wiedziała także, że nie wolno tam wejść nikomu nie należącemu do ich bractwa. Wpuszczano tam tylko Ubogich Rycerzy Chrystusa, a tych było niewielu. Jakaś myśl, nieproszona i niemiła, trzepotała się na krawędzi jej świadomości. Alix podniosła trzy mosiężne dzwoneczki i zadzwoniła. Po chwili zjawił się Isztar, nadzorca jej służby. - Księżniczko? Alix spojrzała na niego, marszcząc brwi w zadumie. - Czy nie mówiłeś mi wczoraj, że handlarz koni, Hassan, powrócił? - Mówiłem, księżniczko. Przyjechał na targ z nowym stadem koni... bardzo małym, jak zauważyłem... kiedy tam byłem o świcie. - Czy zauważyłeś w tym stadzie coś niezwykłego? - Tak, pani, zauważyłem. Dwie rzeczy. Miał parę kucyków, które wyglądały jak bliźniaki. Z tego, co widziałem, wydawały się doskonałe.
Alix skinęła głową, przygryzając górną wargę. Isztar urodził się i wychował przy koniach i ceniła jego opinię, gdyż konie były w jej życiu jedynymi stworzeniami, które mogła bez zastrzeżeń darzyć zaufaniem i miłością. - Wezwij go jak najszybciej. Niech przyjdzie prosto do mnie. Będę tu na niego czekała. Isztar nisko się skłonił i pospieszył wykonać polecenie, a Alix stanęła przy oknie, z założonymi rękami, patrząc w półmrok późnego popołudnia i nie widząc nic prócz własnych wizji.
d
d 7 Handlarz koni Hassan był nie tylko kupcem i znała go od pięciu lat, od swoich trzynastych urodzin obchodzonych jeszcze w Edessie. Dostarczył jej wówczas urodzinowy prezent od ojca, czystej krwi klacz, którą Alix natychmiast nazwała Północą. Od tej pory prawie trzy lata odwiedzała kupca, by spędzić trochę czasu z nim i jego końmi, ilekroć wracał do Edessy, a kiedy jako księżniczka przeprowadziła się z rodziną do Jerozolimy, dalej patronowała jego przedsięwzięciom. Od kiedy go poznała, kupiła od niego siedem wspaniałych koni, ale zaczęła polegać na nim także w wielu innych sprawach. Ten nowy aspekt ich znajomości pojawił się po dwóch latach i nie miał nic wspólnego z seksualnością. Hassan był niestarym, lecz poważnym człowiekiem o niewzruszonych poglądach na to, co jest dozwolone, a co nie w społeczeństwie, które - jego zdaniem - obejmowało zarówno muzułmanów, jak i chrześcijan. Był pewien swojej wiary i imię Allaha często gościło na jego ustach. Alix przekonała się, że jego wiara graniczy z fanatyzmem. Jesienią szesnastego roku życia Alix, kilka miesięcy przed jej urodzinami, jedna z jej przyjaciółek została zgwałcona w obrębie miejskich murów i okrutnie pobita. Farrah była muzułmanką, niemal rówieśniczką Alix i jedyną córką arabskiego kupca. Alix przyjaźniła się z nią jeszcze jako dziecko w Edessie. Ojciec Farrah prowadził kwitnący interes, skład zaopatrywany przez dostawców z całego świata, którzy przywozili mu wszystko - od przypraw przez materiały po perfumy i egzotyczną biżuterię. Farrah została napadnięta w biały dzień, kiedy wracała od przyjaciółki do domu, i pozostawiona nieprzytomna w zaułku niedaleko składu jej ojca. Znaleziono ją jeszcze tego samego dnia wieczorem, lecz nikt niczego nie widział ani nie słyszał. Jedynym śladem pozosta-
wionym przez niegodziwca był kolczyk znaleziony w zaciśniętej dłoni Farrah. Był ze złota, a ślady krwi wskazywały, że dziewczyna wyrwała go z ucha napastnika. Alix nie ukrywała gniewu i wyznaczyła sowitą nagrodę za informację, która doprowadziłaby do schwytania gwałciciela, lecz bez rezultatu - do czasu jej następnej wizyty w obozie Hassana, gdy kupiec niemal miesiąc później wrócił do Edessy. Kiedy siedzieli w jego namiocie i omawiali zalety szczególnie dobrego konia, podał jej niewielką szkatułkę, odchyliwszy wieko, by pokazać starannie złożony kawałek aksamitu. Alix wyciągnęła rękę, żeby wyjąć i rozwinąć materiał, lecz Hassan powstrzymał ją, ostrzegawczo unosząc palec, po czym odwrócił pudełko do góry dnem, tak że zawartość wypadła na stolik. Alix dopiero po chwili uświadomiła sobie, że widzi parę odciętych ludzkich uszu, jedno z nich z jeszcze nie zagojonym rozdarciem, a drugie z tkwiącym w nim złotym kolczykiem. Po pierwszym szoku poczuła wzbierającą falę mdłości, ale zagłuszyła ją radość. Tutaj, na stoliku przed nią, leżał dowód jej słusznej zemsty, choć wszyscy namawiali ją, żeby zapomniała o całej sprawie. Zaciskając zęby, nakazała sobie pochylić się i podnieść ucho z tkwiącym w nim kolczykiem. Nie przypominało niczego, co dotychczas trzymała w ręku, twarde, zimne i pozbawione wszelkich cech świadczących, że niedawno było ciepłą częścią żywego ludzkiego ciała. Kiedy rozchyliła palce i upadło z powrotem na blat stołu, kolczyk wydał głuchy brzęk. Usiadła wygodnie i spojrzała na Hassana. - Gdzie on jest? Gdzie trzymasz resztę? Starała się wyglądać i mówić spokojnie, zadając to pytanie bez emfazy, w bezbłędnym arabskim języku, który przedkładała nad ojczystą mowę ojca. Kącik ust Hassana lekko się uniósł w grymasie, który mógł być początkiem krzywego uśmiechu, lecz kupiec potrząsnął głową bez cienia wesołości. - Nie trzymam. Ten człowiek nie żyje, zabity już jakiś czas temu. - Ruchem kciuka wskazał odcięte uszy. - Przywieziono mi je wczoraj, zapeklowane w soli. Starając się zachować kamienną twarz, Alix kiwnęła głową. Dziś po południu każę ci przysłać nagrodę. Nie trzeba. Nie chcę nagrody. Nie potrzebuję pieniędzy.
- Może nie, lecz zapewne potrzebuje ich ten, kto ci to przyniósł. Hassan znów nieznacznie, lecz zdecydowanie pokręcił głową. - Już otrzymał zapłatę. Nagrodziłem go, kiedy dostarczył mi dowód. - Rozumiem. Chcesz powiedzieć, że zrobił to dla ciebie, a nie dla mnie czy mojej nagrody. - To było stwierdzenie i kiedy muzułmanin potwierdził skinieniem głowy, Alix wyprostowała się. - Zatem czemu kazałeś to zrobić? Czego ode mnie chcesz? Teraz Hassan się uśmiechnął. - Niczego od ciebie nie chcę, księżniczko Alix... niczego. - Kiedy zauważył, że dziewczyna chce coś powiedzieć, pospiesznie dodał: - Jesteś naprawdę niezwykłą młodą kobietą jak na swoje lata, księżniczko Alix, i przewiduję, że dokonasz ogromnych zmian na tej ziemi, zarówno dla chrześcijan, jak i dla muzułmanów. Jestem przekonany, że we właściwej chwili zastąpisz na tronie swego ojca, gdyż nic nie stoi na przeszkodzie, żeby krajem Franków rządziła kobieta. I wierzę, że będziesz rządziła lepiej i silniejszą ręką niż twój ojciec. - Będę. Możesz być tego pewien - powiedziała ze śmiertelną powagą, a jej rozmówca nie okazał cienia wątpliwości. - Tylko dlaczego miałoby to mieć jakieś znaczenie dla ciebie, muzułmanina i handlarza koni? - Ponieważ jestem kimś więcej. Alix zmarszczyła brwi, lecz Hassan dodał z szerokim uśmiechem: - Aby dokonać tego, co muszę zrobić w imię Allaha, jestem zmuszony zgłębiać ludzką naturę. I dlatego, widząc zmarszczenie twoich brwi i błysk w twoich oczach, pokładam wielkie nadzieje w przyszłości, ponieważ nie obawiasz się robić tego, co uważasz za konieczne. Niedbałym machnięciem wskazał leżące na stoliku uszy. - Nie boisz się mówić prawdy, żądać i brać tego, co chcesz mieć i uważasz za należne tobie. To czyni cię wyjątkową wśród tych, którzy cię otaczają i przeważnie wolą okryć się wstydem i łykać zniewagi, niż mówić prawdę, która później mogłaby przysporzyć im kłopotów. W społeczności, w której kompromis i zepsucie są tak rozpowszechnione, ty mimo swego młodego wieku jesteś powiewem świeżości. Orzeźwiającym wiatrem. - Hassan mówił to z poważną miną. - Z czasem się przekonasz, że są ludzie, którzy znieważają cię, przysparzają ci zmartwień, sprawiają kłopoty i doprowadzają do szału. Niektórzy staną ci
na drodze, podkopując twoje działania i reputację, starając się pokrzyżować wszelkie twoje wysiłki i plany. Z wieloma z nich sama sobie poradzisz. Nie wątpię, że już masz swoje sposoby, żeby trzymać w ryzach większość z nich. Jednak zawsze znajdą się tacy, księżniczko, którzy okażą się nieznośni, a ich wrogość będzie nieustannym źródłem gniewu i frustracji. - Ponownie wskazał na obcięte uszy. - Właściciela tych ozdób nikt już nigdy nie ujrzy. Zniknął z powierzchni ziemi i ludzkiej pamięci. - Po chwili milczenia Hassan rzekł z naciskiem, wyrażając się jasno i bez niedopowiedzeń: - Każdy może zniknąć, księżniczko. Każdy. Dziś nie ma na tym świecie osoby, która nie mogłaby zniknąć, nagle, całkowicie i tajemniczo. Jednak prawdą jest także, iż nie ma dziś na tym świecie osoby, która nie mogłaby zginąć nagłą i okrutną śmiercią na oczach tłumów, w publicznym miejscu i w biały dzień. Alix zaschło w ustach i musiała zwilżyć wargi, zanim odpowiedziała, gdyż doskonale rozumiała, co mówił. - Mówisz o zabijaniu dla efektu, jaki wywoła to zabójstwo. - Właśnie. - Jak sekta asasynów. Oni zabijają dla efektu, aby szerzyć terror. Hassan wymownie wzruszył ramionami. - Dziwi mnie, że znasz tę nazwę, ale owszem, skoro tak sobie życzysz... jak asasyni. Haszyszynowie. Bardzo nierozsądnie jest jednak otwarcie mówić o asasynach czy tym, co robią. Nie jest to zresztą konieczne. Matki straszą dzieci ich imieniem, żeby były grzeczne, lecz większość ludzi nie wierzy, że asasyni naprawdę istnieją. Ale mówiąc między nami, w cztery oczy, wystarczy powiedzieć, że wypadki, o jakich wspomniałem, łatwo i skutecznie można zaaranżować. Wystarczy, jeśli mnie wezwiesz, kiedykolwiek, a sprawa zostanie załatwiona. Wspominając tę rozmowę, Alix pomyślała, że poznała tego człowieka dostatecznie dobrze, aby wezwać go bez wahania, gdyby zaszła taka potrzeba. Był niepodobny do któregokolwiek ze znanych jej mężczyzn. Od początku najwyraźniej bez zastrzeżeń jej ufał, z powodów, których nigdy jej nie wyjawił - gdyż w końcu była frankońską kobietą oraz chrześcijanką, co powinno wykluczać jakąkolwiek zażyłość między nimi - a ona zawsze doskonale zdawała sobie sprawę z zaszczytu, jaki ją spotkał. Szanowała go i podziwiała, nie zważając na to, że ojciec niezwłocznie kazałby go stracić, gdyby znał jego prawdziwą tożsamość. Przede wszystkim bowiem nie miał na imię Hassan.
To był jedynie tytuł oznaczający rangę i stanowisko, zrozumiały dla tych, którzy cokolwiek wiedzieli o sekcie, do której należał. Tak jak podejrzewała, był zabójcą wysoko postawionym w hierarchii tej tajnej i budzącej strach we frankońskich krajach Zamorza sekcie. Był szyitą urodzonym w środkowej Persji, wychowanym na fedaina, fanatyka gotowego oddać życie za sprawę, w którą wierzyli i o którą walczyli. Powiedział jej, że przyjął imię Hassan na cześć Hassana ibn Sabbaha, wodza z Alamut, o którym obecnie mówiono ściszonym z podziwu głosem jako o Starcu z Gór, założycielu sekty asasynów. Ta sekta istniała od kilkudziesięciu lat, lecz kilka lat po zajęciu fortecy Alamut charyzmatyczny Hassan zmienił swoich zwolenników w fanatycznych obrońców religii, pragnących zniszczyć rządzących sunnickich kalifów z dynastii Abbasydów. Od tej pory szyiccy zabójcy prowadzili bezwzględną politykę terroru, której skutkiem były zuchwałe publiczne zabójstwa wybitnych sunnickich osobistości. Ich ulubioną bronią był sztylet, zawsze starali się zabijać tylko upatrzoną ofiarę i często dokonywali zabójstw w meczetach. To, że posługiwali się wyłącznie sztyletem, sprawiało, że zabójstwa zawsze były nagłe, niespodziewane i gwałtowne, a ataki wydawały się nie do odparcia. Asasyni często występowali w przebraniu umożliwiającym podejście do ofiary. Utrudniało im to ucieczkę z miejsca zbrodni, lecz w obliczu pewnej śmierci nigdy nie popełniali samobójstwa. Woleli rozgłos związany ze śmiercią z rąk nieprzyjaciół. Hassan wyjaśnił Alix, że nazwa hasziszijjin oznacza „zjadaczy haszyszu" i jak powszechnie uważano, została im nadana przez ich nieprzejednanych wrogów, sunnitów. Zjadacze haszyszu, jak twierdzili ortodoksyjni sunnici, plugawili swoje ciała, zażywając narkotyki, by wprawić się w trans, co pozwalało im zabijać z zimną krwią, okrutnie i bez wyrzutów sumienia, nawet w świętych miejscach. Hassan odrzucał te oskarżenia jako śmieszne, twierdząc, że wynikają z pobudek politycznych i służą sunnickim interesom. Był gotów przyznać, że jego ludzie zażywają haszysz, ale utrzymywał, że robią to wyłącznie z powodów religijnych, jako część rytuału inicjacji przy wstępowaniu w szeregi tej tajnej sekty, a później jako środek pomocny w medytacjach. Przypomniał Alix jej własne doświadczenia z tym narkotykiem, regularnie dostarczanym jej przez jego ludzi. To środek rozluźniający, nie stymulujący, i zażywający go ludzie zapadają w stan
bliski snu, z pewnością nie będąc zdolni do przemocy. Asasyni w żadnym razie nie używali go, aby dodać sobie odwagi, i nikt, kto wie cokolwiek o szlachetnym i surowym Hassanie, nigdy by nie uwierzył, że głęboko wierzący przywódca zniżyłby się do zażywania środków odurzających. Hassan wierzył, że nazwa arabska początkowo oznaczała „zwolennika Hassana" w dialekcie muzułmanów z Persji. Alix nie miała żadnych złudzeń co do intencji Hassana: wiedziała, że jego demonstracja dobrej woli ma jakiś cel, jest mu potrzebna i zgodna z jego planami na przyszłość. Tego należało się spodziewać w świecie, w jakim żyła, więc wcale się tym nie martwiła. Każdy, kto miał jakąkolwiek władzę, nieustannie starał się ją umocnić. Ponadto wiedząc, kim on jest i co robi, była czujna i wiedziała, że on zdaje sobie z tego sprawę. Usłyszała za plecami szmer i stukot zasłonki z koralików. Odwróciła się do swojego gościa. - Posłałaś po mnie, księżniczko. Czym mogę ci służyć? - Usiądź, Hassanie, i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia. Mam problem, którego raczej nie zdołam rozwiązać bez twojej pomocy... Dostrzegła błysk zaciekawienia w jego oczach i z uśmiechem szybko uniosła rękę. - Nie, nie chcę, by ktoś zniknął, lecz jest pewien osobnik... pewien mężczyzna... z którym sama sobie nie poradzę. Hassan się uśmiechnął. - Ty nie poradzisz sobie z mężczyzną, księżniczko? Alix zignorowała jego żartobliwą uwagę i opowiedziała mu o młodym Saint-Clairze oraz o tym, jak się okazał odporny na podany mu haszysz. Przezornie nie zdradziła Hassanowi, że chce wydobyć z młodzieńca jakieś informacje, tylko zapytała go, czy zna jakiś środek lub zestaw środków, które sprawiłyby, że człowiek nie pamiętałby, co się z nim działo, kiedy był odurzony. Nie miała nic przeciwko temu, by Hassan wyciągnął własne wnioski z tego pytania, przypisując jej jakieś lubieżne zamiary. Po chwili wstał, nisko się pokłonił, unosząc dłoń w arabskim pożegnaniu - od czoła do warg, a potem do serca. Potem wyszedł, równie cicho jak się zjawił, lecz Alix była pewna, że nazajutrz o tej samej porze będzie w posiadaniu środka, który przełamie opór brata Saint-Claira.
d
d 8 Saint-Clair śnił bardzo przyjemny, letargiczny, a jednak dziwnie przerażający sen, z którego usiłował się przebudzić. Nie niepokoiła go kobieta z tego snu, gdyż właściwie wcale jej nie widział, opatulonej w grubą szatę, a jedynym fizycznym kontaktem był mocny uścisk jej dłoni na jego nadgarstku, gdy ciągnęła go za sobą szybciej, niż chciał iść, tak że od czasu do czasu potykał się, nie mogąc dotrzymać jej kroku. Wiedział, że ma ładną twarz, ciemną skórę i wielkie brązowe oczy, lecz nie potrafiłby powiedzieć, skąd to wie. Kobieta ze snu przyszła do niego w ciemnym pokoju, obudziła go, potrząsając, szarpiąc i ciągnąc, mówiła przy tym coś niezrozumiale, lecz ponaglająco, aż podniósł się z łoża. Podejrzewał, że mogła pomóc mu się odziać, chociaż niczego takiego nie pamiętał, a potem poprowadziła go koszmarnym labiryntem słabo oświetlonych i krętych przejść, które niczym nie różniły się od siebie. Pociągała go za sobą, ilekroć próbował zwolnić kroku, czasem z niewiadomego powodu przystawała i przyciskała go do ściany, opierając się o niego całym ciężarem ciała i zakrywając mu dłonią usta, jakby się obawiała, że zacznie krzyczeć. Za każdym razem, gdy to robiła, wydawało mu się, że ktoś przypieka mu nadgarstki. Dotarli do jakiejś bramy i przeszli przez nią. Oślepił go blask i broniąc się przed nim, mocno zacisnął powieki. Kobieta pociągnęła go dalej, ponaglając szarpnięciem. Teraz jednak zatrzymała się, a on razem z nią, mając wrażenie, że stanął nieruchomo po raz pierwszy od wielu godzin, a może nawet dni. Nadgarstki piekły go żywym ogniem i czuł ból w piersi, gdy próbował oddychać zbyt szybko lub głęboko, ale wiedział, że już nie śni. Naprawdę czuł ból. Ponadto słyszał teraz dobiegające skądś odgłosy, stłumione, odległe i zniekształcone. Wytężył słuch, starając się odzyskać przytomność. Kobieta już nie trzymała go za przegub, światło
już nie raziło jego oczu i za plecami czuł szorstką powierzchnię muru, chociaż nie pamiętał, kiedy się o niego oparł. Wiedział, że sny potrafią być bardzo niepokojące, ale teraz zaczynał się denerwować. Powoli otworzył oczy, skulił się i natychmiast wyprostował, po czym obrócił głowę, by spojrzeć na kobietę, ale ta zniknęła, jeśli w ogóle tam była. Był sam w jakiejś ciemnej uliczce, między wysokimi nagimi murami, w pobliżu skrzyżowania z jakąś ruchliwą ulicą, będącą źródłem wszystkich dobiegających doń hałasów. Tyle zobaczył i zapamiętał, zanim ziemia skoczyła mu na spotkanie.
d - Bracie Stefanie! Znów usłyszał ten głos wzywający go z oddali, stanowczo i natarczywie, tak że nie mógł go dłużej ignorować, chociaż pokręcił głową w proteście i próbował się obrócić na bok, żeby znów zanurzyć się w sen. - Bracie Stefanie! Mistrzu Saint-Clair, obudź się! Otworzył oczy, mrużąc je w blasku, i zobaczył, że ktoś się nad nim pochyla. Wyszkolenie kazało mu przetoczyć się dalej, poderwać się i chwycić za sztylet. Sztyletu jednak nie było przy pasie. Nawet nie było pasa. A jego obronny unik był powolnym, chwiejnym ruchem godnym starego pijaczyny. Znów zmarszczył brwi, wciąż mrużąc oczy w rażącym świetle i usiłując rozpoznać pochyloną nad nim postać. Bracie Stefanie? To ty, prawda? Jesteś bratem Stefanem z Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa? - Ktoś ty? Te słowa wyszły z jego ust jako ledwie zrozumiały bełkot, ale wywołały natychmiastową reakcję. - To ty! Dzięki Bogu, wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz. Saint-Clair z ogromnym trudem starał się pozbierać, potrząsając głową, żeby otrzeźwieć, a kiedy próbował usiąść, tamten podparł go kolanem, ręką obejmując za ramiona. Stefan nawet nie miał siły go odepchnąć, więc pozostał przez chwilę w tej pozycji, oparty o mężczyznę, i głęboko oddychał, walcząc ze strachem i paniką. Udało mu się w końcu usiąść prosto i spojrzał na siebie, na swoje ręce. Zobaczył czerwone otarcia na nadgarstkach, a między nimi materiał szorstkiej, brązowej, sięgającej kolan tuniki, której zupełnie sobie nie przypominał.
Próbował coś powiedzieć, lecz wargi miał jak sklejone. Zakaszlał i splunął, po czym spróbował ponownie i tym razem z jego gardła wydobyło się słabe skrzeczenie. - Gdzie ja jestem... i ktoś ty? - Giacomo Versace, bracie Stefanie. Jestem jednym z twoich wojowników... no, niezupełnie twoich, ale jestem nowy. Nie znasz mnie, ale ja widziałem cię kilkakrotnie, od kiedy dołączyłem do bractwa. Saint-Clair wciąż poruszał ustami, zbierając ślinę, żeby móc mówić. - Zatem Bogu dzięki - wychrypiał - bo wydawało mi się, że powinienem cię poznać, a nie mogłem. Gdzie jestem i jak się tu znalazłem? -Jesteśmy w zaułku, w pobliżu suku, ale nie mam pojęcia, jak i skąd się tu wziąłeś. Szedłem na ulicę złotników i zobaczyłem leżącego mężczyznę. Wziąłem cię za martwego lub pijanego i przeszedłbym, nie przystając, gdybym nie dostrzegł twojej białej skóry. Dzięki Bogu, że się zatrzymałem, bo ujrzałem cud... Łazarza powstałego z grobu. Stefan usiłował zrozumieć, co powiedział ten człowiek. - Łazarza? Mówisz o mnie? - Tak, oczywiście. Odmówiliśmy modlitwę za twoją duszę ponad miesiąc temu, sądząc, że zostałeś gdzieś napadnięty i zamordowany, gdyż zniknąłeś bez śladu dziesięć dni wcześniej i przetrząsnęliśmy cały ten kraj, szukając ciebie. Gdzie byłeś? Gdzie się podziewałeś? -Jak to, gdzie byłem? Tutaj, w Jerozolimie, od kiedy wróciłem z patrolu... - Zawahał się. - Kiedy to było, wczoraj? Na pewno. Straciliśmy dwóch ludzi, Normana Osberta z Yorku i Grimwalda z Brukseli w potyczce z bandą Saracenów. - To było ponad miesiąc temu, bracie Stefanie. Od tego czasu zaginął po tobie ślad i uważaliśmy cię za martwego. Stefan przez długą chwilę siedział i milczał, po czym wyciągnął rękę. - Pomóż mi wstać, jeśli możesz. Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej i bez hałasu zaprowadzisz mnie do moich braci. Mam okropne mdłości i nie mogę zebrać myśli. Zaprowadź mnie na Wzgórze Świątynne.
Kiedy Saint-Clair znów się obudził, wiedział, że jest już w stajniach na Wzgórzu Świątynnym. Pamiętał, że jego powrót wywołał ogromne poruszenie, i porównanie z Łazarzem okazało się celne. Wszyscy jego przyjaciele i bracia tłoczyli się wokół niego, gapiąc się z otwartymi ustami, dotykając jego ciała i ubrania, jakby się chcieli upewnić, że istotnie jest ws'ród nich i żywy. Potem zaczęli zadawać pytania, na które Saint-Clair nie potrafił odpowiedzieć, gdyż nie mógł sobie przypomnieć niczego, co się z nim działo od chwili, kiedy według przyjaciół zniknął. Powiedzieli mu, że wrócił z długiego i trudnego patrolu, podczas którego wraz ze swoimi ludźmi dotarł aż do zbójeckiego miasta Askalonu, dwadzieścia dwie mile na północny zachód, w pościgu za bandą saraceńskich bandytów. Napadli oni i obrabowali karawanę podążającą spokojnie aż z Edessy, dosłownie o kilka godzin jazdy od Jerozolimy. Stefan i jego ludzie przybyli na miejsce niecałą godzinę po odjeździe rabusiów i postanowili natychmiast podjąć pościg. Dwa dni później, straciwszy wiele godzin na szukanie zręcznie ukrytych śladów na kamienistym gruncie, wraz ze swym oddziałem wpadł w zasadzkę przy przekraczaniu koryta wyschniętego strumienia i chociaż wyszli z tej potyczki zwycięsko, odzyskując skradzione karawanie dobra, dwaj ludzie z patrolu zginęli w walce. Bezpiecznie wróciwszy do domu i nie mając nastroju do świętowania, Stefan złożył raport braciom, a potem poszedł do miasta, jak to miał w zwyczaju; chciał po prostu być sam i uniknąć rozmów z przyjaciółmi, żeby na swój sposób opłakiwać dwóch zabitych. Nie wrócił tego wieczoru i szeroko zakrojone poszukiwania w mieście nie dostarczyły dowodu na to, że był w którymś ze swych ulubionych miejsc. Trwały one trzy dni i brali w nich udział królewscy gwardziści oraz wielu rycerzy, którzy dobrowolnie poświęcili swój czas w uznaniu zasług Zakonu oraz Saint-Claira, gdyż jego młody wiek i umiejętności uczyniły go bardzo popularnym pomimo ślubów zakonnych. W końcu jednak wszyscy musieli przyznać, że nie ma miejsca, którego by nie przeszukano. Brat Stefan zniknął bez śladu. Sam Hugon de Payns po konsultacji z bractwem oraz patriarchą, przekonany, że zrobiono absolutnie wszystko, aby znaleźć młodego rycerza, po upływie piętnastu dni oficjalnie uznał go za zmarłego, zabitego przez nieznanych sprawców, zapewne z zemsty za jego działa-
nia przeciw bandytom. Odprawiono msze za duszę zmarłego rycerza, wszystkie bardzo uroczyste, i w kilku z nich wziął udział sam król razem z królową i córkami. Teraz jednak Saint-Clair wrócił, najwidoczniej cudownie ożywiony, jeśli nie pełen werwy, to przynajmniej nadający się do służby, gdyż zdawał się być w stosunkowo niezłej formie. Po południu w dniu jego powrotu patriarcha osobiście zjawił się w stajniach, aby odwiedzić zmartwychwstałego i ponownie powitać go na łonie bractwa, przy czym oznajmił, że sam odprawi kilka mszy w podzięce za powrót młodego rycerza. Saint-Clair przez cały dzień był przytomny i ożywiony, a wieczorem nawet zjadł obfitą kolację ze swoimi braćmi, ale potem położył się na swojej pryczy i zapadł w głęboki sen, z którego nie zbudził się na nocne i poranne modlitwy. Kiedy obudził się wieczorem następnego dnia, zaczął szaleć, tak że jego bracia mnisi musieli przywiązać go rzemiennymi pasami do pryczy i pilnować na zmianę, gdy przez ponad pięć dni zachowywał się jak ranny zwierz, bełkocząc, jęcząc i nie przyjmując pożywienia. Teraz nieświadom, ile upłynęło czasu, przebudził się późnym rankiem wypoczęty, zdrowy i tak głodny, że mógłby zjeść własnego konia, lecz bracia na razie nie pozwolili mu wstać z łoża, tak więc musiał leżeć, podczas gdy oni przynosili mu miskę za miską gorącej i pożywnej polewki oraz chrupki, świeżo upieczony chleb. Widział, że wszyscy bacznie go obserwują, ale nikt nie próbował go o nic pytać. Wczesnym popołudniem odwiedzili go de Payns i Saint-Omer. Od razu pojął, że to oficjalna wizyta, ponieważ wyprosili siedzących przy nim Gondemarea i Rolanda. Stefan skinieniem głowy powitał przybyłych, po czym usiadł i oparł się plecami o ścianę celi. - Dobrze widzieć, że znów jesteś sobą, bracie Stefanie - zaczął de Payns - gdyż przez kilka dni rozważaliśmy, czy nie poddać cię egzorcyzmom, aby wygnać z ciebie złe duchy. Jednak patriarcha, który odwiedził cię w tym czasie, zdecydował, że potrzebujesz jedynie czasu, aby wyzdrowieć. Z radością widzę, że miał rację. - Milczał chwilę. Przeprowadziliśmy dochodzenie, opierając się na tym, co nam powiedziałeś po powrocie, i zgodnie uważamy, że zostałeś porwany. To wydaje się pewne i nie ma w tym niczego tajemniczego. Mimo to nie zdołaliśmy odkryć, gdzie byłeś przetrzymywany ani z jakich powodów, co rodzi więcej pytań, niż jesteśmy w stanie zliczyć.
Saint-Clair zmarszczył brwi. - Nie rozumiem. - My też nie, bracie, jednak te pytania są. - De Payns zaczął liczyć na palcach. - Zostałeś porwany. Dlaczego? Z pewnością nie dla okupu, ponieważ nikt niczego za ciebie nie żądał i nikogo nie poinformowano o porwaniu. Nie miało to także nic wspólnego z twoim pochodzeniem, ponieważ nie jesteś już panem Stefanem Saint-Clair, lecz ubogim mnichem, który niedawno ślubował ubóstwo. Zatem z jakiego innego powodu ktoś mógł cię porwać? Z pewnością nie z zemsty ani by cię ukarać za jakieś przewiny, prawdziwe lub urojone, inaczej nie wróciłbyś żywy. I byłeś torturowany. Masz oparzenia, połamane żebra oraz mnóstwo siniaków na całym ciele. Na nadgarstkach i kostkach masz otarcia od kajdan i okowów, lecz i to jest zagadkowe, bo nie było cię ponad miesiąc, a tymczasem według medyków, którzy badali cię po twoim powrocie, żadne z ran czy obrażeń na twoim ciele nie mają więcej niż dziesięć dni. - Pokręcił głową. - A w dodatku byłeś czysty. Saint-Clair szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. - Jak to... czysty? - Po prostu czysty, jakby niedawno umyty, wyperfumowany, wykąpany... na saraceńską modłę. - Niedawno? To niemożliwe. Ostatnio kąpałem się na Wielkanoc, jak wszyscy, w ramach przedświątecznych rytuałów. Mylisz się. De Payns wzruszył ramionami. - Ja się nie mylę. Tak orzekł medyk, który badał cię po twoim powrocie... przysłany specjalnie w tym celu przez patriarchę. Powiedział, że twoje ciało nosi ślady tortur, ale byłeś kąpany i... jak on to określił, Godfrydzie? Pielęgnowany, tak, właśnie. Twoje ciało było kąpane i pielęgnowane przez ostatnie tygodnie. Kiedy poprosiliśmy, żeby nam to wyjaśnił, powiedział, że paznokcie rąk i nóg miałeś obcięte i... użył słowa „pomalowane". Ponadto dokładnie wymyto każdą drobinę brudu spomiędzy palców i z każdego zagłębienia twego ciała. - Przecież to niemożliwe, bracie Hugonie! Pamiętałbym, gdyby poddano mnie tak upokarzającym zabiegom! De Payns znów wzruszył ramionami, nie bez współczucia. - Jak można wyjaśnić takie rzeczy, bracie Stefanie? - Ostrzegawczo poniósł dłoń. - Błagam, nie złość się. Przyjmujemy twoje zaprzecze-
nia, ale musisz być świadom, że nie pamiętasz, co się z tobą działo przez te wszystkie dni, kiedy byłeś nieobecny. Zupełnie nic. Żadnych wspomnień. Nawet strzępków. A przecież gdzieś przez ten czas przebywałeś i zapewne choć chwilami byłeś przytomny. Dlatego muszę cię ponownie zapytać i prosić, żebyś zachował cierpliwość i odpowiedział: czy przychodzi ci na myśl coś, co mogłoby nam pomóc znaleźć odpowiedzi na te pytania? Może to być coś, z czego przestałeś zdawać sobie sprawę, lub coś w twojej pamięci, co z jakiegoś powodu ignorujesz, a może nawet jakaś myśl, obraz lub dźwięk, który uznałeś za nieistotny. Saint-Clair przez chwilę siedział w milczeniu, po czym zaczął mówić, kiwając głową, jakby przytakiwał swoim myślom. - Porwanie. Tak, masz rację. Teraz pamiętam, co się stało... a raczej część tego. Byłem na targu, przechadzałem się między straganami, bez celu. Jakiś złodziej ukradł kupcowi sakiewkę wprost na moich oczach i zobaczył, że to zauważyłem. Stał, patrząc na mnie z sakiewką w jednej i kozikiem w drugiej ręce, a potem odwrócił się i uciekł. Utykał. Pobiegłem za nim, w ciasną uliczkę. Było tam ciemno, ale mimo to widziałem go przed sobą, jak uciekał. Potem z obu stron pojawiły się jakieś postacie, rzuciły się na mnie i coś mocno uderzyło mnie w głowę... Następne, co pamiętam, to przebudzenie w jakimś zaułku, być może tym samym, w dniu, kiedy Giacomo przyprowadził mnie z powrotem. - I nie pamiętasz nic więcej? Zastanów się. Wszystko, co zdołasz sobie przypomnieć, może być ważne. Saint-Clair pokręcił głową. - Nie, nic więcej. Oprócz kobiety, lecz ona była tylko snem. - Skąd wiesz, że była jedynie snem? - Ponieważ nie było jej tam, kiedy otworzyłem oczy i obróciłem się, żeby jej podziękować. Byłem tam sam. - Jednak ona cię tam przyprowadziła. Saint-Clair tylko wzruszył ramionami, nie potwierdzając ani nie zaprzeczając, lecz de Payns naciskał: - No co? Wątpisz w to? Jeśli nie dzięki niej, to jak się tam dostałeś? A może myślisz, że to była ta sama uliczka i leżałeś tam przez ponad miesiąc, zanim cię zauważono? - Zaczekaj. - Saint-Clair uniósł rękę, marszcząc w zadumie brwi. -
Jest coś jeszcze... Pamiętam, że przyszła do mnie więcej niż raz. Tak. Za pierwszym razem leżałem na jakiejś pryczy, w ciemnym pokoju i nie mogłem się poruszyć. Pamiętam, że czułem okropny ból... przynajmniej tak mi się zdaje. Ona trzymała lampę i pochyliła się nade mną, zaglądając mi w oczy, a potem otarła mi twarz zimną szmatą i odeszła, ale wcześniej zobaczyłem, jak skinęła głową, jakby do kogoś na drugim końcu pokoju, kogoś, kogo nie mogłem zobaczyć. Pamiętam, że próbowałem się obrócić i spojrzeć, lecz poczułem tak dotkliwy ból pleców, że straciłem przytomność. - Czy ta kobieta przyszła do ciebie ponownie? -Tak, jeszcze raz. Obudziła mnie i zabrała stamtąd. Wtedy nikogo tam nie było, a wszystkie drzwi były otwarte. Wyprowadziła mnie z tego miejsca i powiodła labiryntem tuneli na uliczkę, gdzie później znalazł mnie Giacomo, i gdy tylko tam dotarliśmy, najwyraźniej uciekła, kiedy oślepiło mnie słońce. - Giacomo z pewnością pamięta, gdzie cię znalazł, więc powinniśmy odtworzyć twoją drogę ucieczki, jeśli sprawdzimy tam wszystkie przejścia. On nas zaprowadzi. - De Payns i Saint-Omer, który nie odezwał się słowem, wstali. De Payns pochylił się i klepnął młodzieńca w ramię. - Nabieraj sił i odpoczywaj. Znajdziemy to miejsce, a ono doprowadzi nas do porywaczy. Giacomo dokładnie pamiętał, gdzie znalazł młodego rycerza, lecz żmudne poszukiwania w okolicznych budynkach nie przyniosły żadnych informacji, które pozwoliłyby odkryć tożsamość porywaczy brata Stefana albo miejsce, gdzie go przetrzymywano. Z czasem inne sprawy zaprzątnęły uwagę zakonników, tak że zagadka zniknięcia Saint-Claira powoli przeszła do historii nowego bractwa, zapomniana przez wszystkich i wspominana jedynie sporadycznie i krótko, aby ponownie zatonąć w morzu niepamięci. d
d W YZNANIA d
d 1 Hugon de Payns znieruchomiał i otarł irytującą kroplę potu, zwisającą z łuku brwiowego. Oczy już go piekły od strużek potu spływających po skroniach spod misiurki, a dłonie w grubych rękawicach były spocone i śliskie. Skóra na piersi i plecach zdawała się płonąć, rozgrzana bardziej niż kiedykolwiek, tak że czuł, jak jedna struga potu spływa mu przez s'rodek torsu, a druga wzdłuż kręgosłupa, między pośladki. Zaklął pod nosem, wiedząc, że przegrał, ale nie chcąc przyznać, że jest za stary, żeby w prażącym popołudniowym słońcu walczyć tak zażarcie. Naprzeciw niego, wbiwszy długi miecz w ziemię, Stefan Saint-Clair także znieruchomiał, cierpliwie czekając, aż zwierzchnik zbierze siły i znów zacznie nacierać. Ćwiczyli od ponad godziny, w pełnych zbrojach, z mieczami i ciężkimi tarczami, lecz de Payns z przykrością zauważył, że na młodego rycerza nie działa ani upał, ani upływ czasu. Ach, Boże, znowu być młodym, pomyślał, po czym impulsywnie odrzucił tarczę, oburącz chwycił rękojeść miecza i skoczył na młodego przeciwnika, mając nadzieję zaskoczyć go i zdobyć chwilową przewagę. Saint-Clair dostrzegł atak i wysoko uniósł tarczę nad głowę, zasłaniając się przed potężnym ciosem, a jednocześnie przyklęknął i zamachnął się. Srebrzyste ostrze zatoczyło łuk i płazem uderzyło w kolano de Paynsa, obalając go na ziemię. Młody rycerz napiął mięśnie i wstał, zanim przeciwnik zdążył upaść, po czym zrobił krok naprzód i przyłożył koniec miecza do jego okrytej kolczugą szyi. - Poddaj się - powiedział. De Payns przez chwilę leżał, gniewnie na niego patrząc, po czym skinął głową. -Tak, chętnie. Pomóż mi wstać.
Obaj rzucili broń, zdjęli rękawice i misiurki i przegarniali palcami mokre od potu włosy. Ich gładko wygolone tonsury błyszczały w słońcu. Usiedli razem pod głazem wielkości konia i spojrzeli w górę, na wejście do ich stajni. Dwie wielkie dziury w niskim murze na szczycie wzgórza, które kiedyś przyciągały wzrok, nie rzucały się już tak w oczy, gdyż uwagę patrzących przykuwał szereg wybudowanych w ciągu kilku lat baraków, w których kwaterowali wojownicy Zakonu. Obaj rycerze milczeli i po chwili de Payns zauważył, że jego młody towarzysz zdaje się drzemać, oparłszy brodę na piersi, jakby zbyt zmęczony, by trzymać podniesioną głowę. Już miał go trącić, gdy Saint-Clair nagłe drgnął i rozejrzał się wokół szeroko otwartymi oczami. - Muszę z tobą pomówić, mistrzu Hugonie - powiedział - jeśli poświęcisz mi trochę czasu. To niezwykle pilna sprawa i już od pewnego czasu zamierzałem przyjść z nią do ciebie, ale zawsze znajdowałem jakąś wymówkę, żeby tego nie zrobić. De Payns zacisnął wargi, zastanawiając się, o co chodzi, ale bynajmniej nie zdziwiony. Już od pewnego czasu zauważył, że coś jest nie tak z najmłodszym członkiem bractwa, a to, że Saint-Clair zwrócił się do niego, tytułując go „mistrzem", wiele mówiło - chociaż Hugon istotnie był mistrzem Zakonu, mianowanym przez seneszala Zakonu Odrodzenia w Syjonie, wśród braci rzadko tak go nazywano. Młody rycerz pociągnął nosem i palcem starł kroplę potu. - Zatem powinniśmy pójść na górę, do stajni - zaproponował de Payns. - Tam jest chłodniej i wygodniej, i będziemy mogli spokojnie porozmawiać. A tutaj Bóg może ukarać nas udarem słonecznym. No już, wstawaj i chodźmy. Podnieśli się z ziemi, pozbierali swój oręż i ekwipunek, po czym poszli na górę, w cień jaskini mieszczącej stajnie, przystając w progu, żeby oswoić oczy z półmrokiem. Jaskinia bardzo się zmieniła przez tych osiem lat, odkąd zamieszkali w niej zakonnicy. Tam, gdzie przedtem pod kopulastym sklepieniem były dwie niemal jednakowej wielkości sale, teraz była tylko jedna, na prawo od wejścia, podzielona na równe rzędy wygodnych przegród dla koni, z solidnym poddaszem na siano. Wiodły tam schody z grubych desek - niemałe osiągnięcie w środowisku, w którym trudno było o drewno, będące cennym i poszukiwanym budulcem. Jednak największe zmiany zaszły w części znajdującej się na lewo
od wejścia. To, co na początku było ogromną pustą przestrzenią, teraz zmieniło się w labirynt pomieszczeń bez sufitu, pod wysokim sklepieniem jaskini, solidnie zbudowanych, o grubych ścianach z kamieni łączonych zaprawą. Większość tych pomieszczeń pełniła rolę magazynów, choć niektóre były kwaterami dziewięciu rycerzy - spartańskimi i bez żadnych wygód, zgodnie z tradycją cel zakonnych. Była tam także przestronna kaplica i refektarz, chociaż kuchnie z oczywistych powodów znajdowały się poza jaskinią, w specjalnie wzniesionym budynku. Na końcu, obok kaplicy, było następne, większe pomieszczenie ze stołami, krzesłami i półkami, służące jako skryptorium oraz archiwum dla mistrza i jego braci. Tylna ściana była pusta, a drzwi zasłaniała tłumiąca wszelkie dźwięki kotara z grubej wełny. Było to jedyne wejście na teren wykopalisk, które trwały bez przerwy od ośmiu lat i dostarczyły sporych ilości kamienia wykorzystanego do wzniesienia ścian w jaskini oraz koszar dla wojowników na zboczu wzgórza. Mężczyźni poszli prosto do archiwum, gdzie załatwiano większość urzędowych spraw małej społeczności mnichów - i Zakonu Odrodzenia. O tej porze nikogo tam nie było i de Payns wskazał młodzieńcowi krzesło, a sam otworzył szafę, wyjął dzban z wodą oraz dwa kubki i napełnił oba. Przez chwilę pili w skupieniu, smakując orzeźwiająco chłodny napój. Hugon wypił dwa pełne kubki, a Saint-Clair opróżnił trzy. Wyraźnie odprężony de Payns przeciągnął się i wygodnie usiadł na krześle, masując dłońmi okryty zbroją brzuch. - Bardzo dobrze, bracie, mów. Masz moją niepodzielną uwagę. Saint-Clair zastanawiał się chwilę, po czym podniósł głowę. - Jestem opętany przez demony. -Jesteś opętany...? - Hugonowi odebrało mowę. Tego się nie spodziewał usłyszeć. - Przez demony? - Przez diabły... demona. - Demona. Rozumiem. Czy wiesz jakiego rodzaju? - Tak. Przez sukuba. - Ach! Sukub... To... To bardzo rozpowszechniony demon. Rodzaju żeńskiego. - Tak, wiem. Wiem o tym aż za dobrze. Jestem opętany. - No cóż, Stefanie, nie posuwałbym się tak daleko. - De Payns wiedział, że ta rozmowa wykracza poza znane mu obszary wiedzy, ale wiedział też, że nie może jej uniknąć, więc próbował zmniejszyć jej
wagę, okazując wyrozumiałość. - Każdy z nas, mężczyzn żyjących w celibacie, od czasu do czasu jest niepokojony przez sukuba. - Wiem o tym, mistrzu. Zawsze tak było i zdawałem sobie z tego sprawę równie dobrze jak każdy, od kiedy stałem się mężczyzną. Jednak tamto było normalne i zdarzało się raz lub dwa razy w miesiącu, po czym natychmiast o wszystkim zapominałem. Przekleństwo, które dręczy mnie teraz, jest inne. - Inne... Pod jakim względem? - Pod każdym. Zanim to się zaczęło, miewałem sny, bezkształtne i natychmiast zapominane, o których wiedziałem jedynie dlatego, że pozostawał po nich ślad nasienia. - Wzruszył ramionami, okazując zawstydzenie i zmieszanie. - Jednak to się zmieniło. Teraz sny przychodzą co noc. I pamiętam je, czasem bardzo wyraźnie, tak jak miejsca, które zdaję się rozpoznawać, chociaż wiem, że nigdy w żadnym z nich nie byłem... oraz doznania tak intensywne, że wydają się rzeczywiste. Tak jest co noc, mistrzu Hugonie. Modlitwy nie mają na nie wpływu, zmęczenie również, i co noc się męczę, usiłując nie zasnąć. Potem jednak zasypiam i śnię. Jestem bliski rozpaczy. Zapadła długa cisza. De Payns widział oczywistą i szczerą udrękę młodego rycerza. - Powiedziałeś „zanim to się zaczęło". Pamiętasz, kiedy się zaczęło? Czy w myślach łączysz to z jakimś szczególnym wydarzeniem? Saint-Clair westchnął. - Nie, z niczym konkretnym. Jednak wszystko zaczęło się po mojej chorobie. - Masz na myśli porwanie. - Tak, porwanie, chorobę. Jakkolwiek to zwać. Zaczęło się zaraz po tym. - Przecież od tego czasu minęło prawie osiem miesięcy. Kiedy zaczęły się te sny? - Nie wiem, mistrzu Hugonie, ale wydaje mi się, że trzy lub cztery miesiące po moim powrocie. Zauważyłem... pewne rzeczy, pewne niekonsekwencje w funkcjonowaniu mojego ciała. Z czasem byłem ich coraz bardziej świadomy, gdyż te incydenty się nasilały, najpierw z dwóch lub trzech razy w miesiącu do trzech lub czterech, a potem raz lub dwa razy w tygodniu. Teraz, jak już mówiłem, zdarzają się co noc i nie jestem w stanie nad nimi zapanować. Jestem opętany.
De Payns wstał i zaczął przemierzać pokój, z rękami założonymi do tyłu i głową spuszczoną na piersi, a Saint-Clair patrzył prosto przed siebie. W końcu de Payns zatrzymał się i spojrzał mu w oczy. - Nie mogę ci pomóc w tej sprawie, bracie Stefanie. Ta sprawa wykracza poza moje możliwości i doświadczenie. Nie sądzę jednak, żebyś był opętany, i chcę, żebyś porozmawiał z patriarchą Gormondem. Opowiedz mu to wszystko, co powiedziałeś mnie. Będzie lepiej ode mnie wiedział, jak ci pomóc. Ja jestem tylko rycerzem, tak jak ty, nie kapłanem, nie znam się na opętaniach i tym podobnych sprawach. - Tak, mistrzu Hugonie, ale arcybiskup jest chrześcijaninem. Sądzisz, że potrzebne mi teraz chrześcijańskie modlitwy, skoro tak długo obywałem się bez nich? - Potrzebujesz modlitw, bracie Stefanie, oraz pomocy szlachetnego człowieka, który wstawi się za tobą u Boga, tego samego co nasz. Nasz starożytny zakon nigdy nie zaprzeczał Jego istnieniu. Nasz sprzeciw dotyczy jedynie niewłaściwego kierunku nadanego Kościołowi przez ludzi od ponad tysiąca łat, na podstawie domniemania, że Jezus był Synem Bożym. Na tym polega dzieląca nas różnica. Niestety, mamy poważne powody przypuszczać, że stałaby się ona dla nas śmiertelnie niebezpieczna, gdyby wyszła na jaw, tak więc nasze bractwo z konieczności nauczyło się godzić z hipokryzją, jaką jest dla niechrześcijanina życie wedle chrześcijańskich norm w chrześcijańskim świecie. Wydaje się to odrażające, ale musimy tak postępować, aby przetrwać. - Po chwili milczenia dodał: - Oczywiście to znacznie szerszy problem, chociaż niewielu członków naszego bractwa się nad tym zastanawia. Mam na myśli naszą główną zasadę: jeden członek z danej rodziny w danym pokoleniu. Od kiedy wstąpiłem do Zakonu, spędziłem wiele bezsennych nocy, zastanawiając się nad tym, i mimo upływu lat nadal nie znalazłem odpowiedzi. Każdy członek naszego bractwa ma krewnych, braci, kuzynów i przyjaciół z zaprzyjaźnionych rodów nie należących do Zakonu i wiodących chrześcijańskie życie, nawet nie podejrzewających tego, o czym wiemy, że jest prawdą. A my żyjemy wśród nich, choć nie mają pojęcia, kim naprawdę jesteśmy. Czy ta różnica czyni nas lepszymi ludźmi? Czy sprawia, że są mniej godni podziwu lub gorsi od nas? Nie, na pewno nie. Dzięki Zakonowi wiemy, że zostali oszukani. To jednak nie jest słabością, gdyż cały świat, całe chrześcijaństwo wyrosło z tego oszustwa. I tak, dla naszego własnego
dobra, musimy zaakceptować fakt, że pomimo wszystkich nadużyć i okropności, otaczającego nas zepsucia i niegodnych czynów popełnianych w imię Jezusa Chrystusa, na tym świecie jest więcej ludzi dobrej woli, godnych podziwu, kierujących się sumieniem i własnym poczuciem sprawiedliwości. - Spojrzał na Saint-Claira spod zmarszczonych brwi, po czym stanowczo kiwnął głową. - Takim człowiekiem jest Gormond de Picquigny. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Jego błędne wierzenia są w tej sprawie nieistotne w porównaniu z siłą jego przekonań i osobowości, czego jestem równie pewien. I jako twój mistrz mówię ci, że ty również możesz mu zawierzyć. Czy masz co do tego jakieś wątpliwości? - Nie, mistrzu Hugonie. - Doskonale. Zatem pójdę jeszcze dziś porozmawiać z nim i postaram się, żeby spotkał się z tobą jak najszybciej. Proszę, żebyś spędził resztę dnia na modlitwie, czekając, aż cię wezwę. Teraz odejdź w pokoju. Patriarcha Gormond zapewni ci spokój ducha, a jeśli uzna, że naprawdę jesteś opętany, wypędzi demona, który tobą zawładnął. Idź już.
d
d 2 Patriarcha Jerozolimy stał przy otwartym oknie, opierając prawy łokieć na lewej dłoni i gładząc palcem czubek nosa, w zadumie spoglądał na dziedziniec. W prywatnej kaplicy Gormonda najmłodszy rycerz Hugona de Paynsa klęczał samotnie przed ołtarzem, czekając na powrót patriarchy. Ten jednak nie zamierzał wracać, dopóki nie przemyśli wszystkiego, co usłyszał od młodzieńca. Stanął w obliczu zagadki może nie do rozwiązania. Wiedział bez cienia wątpliwości, że Saint-Clair nie jest opętany przez diabła. Może ktoś' rzucił na niego urok... Ta myśl, która znienacka przyszła mu do głowy, sprawiła, że kącik ust Gormonda uniósł się w lekkim uśmiechu. Chociaż zasmuciło go to, co usłyszał od Saint-Claira, wcale nie był zdziwiony, gdyż to jedynie potwierdzało podejrzenia, jakie żywił od dnia nieoczekiwanego powrotu młodzieńca. Zadał mu jedno dziwne pytanie - o kolor - które nasunęło mu się pod wpływem tego, co powiedział Saint-Clair. Odpowiedź potwierdziła jego podejrzenia i wyjaśniła wiele, choć nie wszystkie z budzących zdumienie okoliczności. Teraz Gormond de Picquigny już wiedział, kto uprowadził Saint-Claira, ale nie miał pojęcia dlaczego. Z mglistych strzępów ledwie pamiętanych snów młodego rycerza oraz konkretnego koloru, jaki podał w odpowiedzi, patriarcha zidentyfikował królewski pałac, dawny meczet Al-Aksa jako miejsce, gdzie przetrzymywano Saint-Claira, i wiedział, że tylko jedna osoba mogła być odpowiedzialna za porwanie: nieznośna i uparta córka króla, księżniczka Alix. Właśnie to było powodem zatroskania Gormonda, gdyż choć nie żywił żadnych złudzeń co do jej chatrakteru i temperamentu, nie widział sensu w tym, czego się dowiedział, chyba że całe to porwanie i przetrzymywanie było podyktowane zwyczajną niepohamowaną żądzą. Doskonale pamiętał, jak pewnego dnia uwolnił
niedoświadczonego młodego mnicha ze szponów Alix, i wiedział, jaka była na niego wściekła z tego powodu. Mimo to trudno mu było pogodzić się z myślą, że Alix posunęła się do czegoś takiego jedynie po to, żeby uwieść niewinnego. Doskonale wiedział, że Alix du Bourcq jest rozwiązłą hedonistką, nie znającą ograniczeń życia w chrześcijaństwie. Urodzona i wychowana na Wschodzie, jako dziecko rozpieszczane przez posłuszną służbę i nazbyt pobłażliwego ojca, wcześnie przyzwyczaiła się do luksusu i egzotycznych przyjemności, w których tak bezwstydnie się pławiła. Tak więc nie miało absolutnie żadnego sensu, aby przyzwyczajona od dziecka do wszelkich wyrafinowanych przyjemności wonnych arabskich i tureckich kąpieli, chciała porywać śmierdzącego, brudnego, ascetycznego i ubogiego mnicha, jakkolwiek byłby dzielnym i walecznym rycerzem. Jeszcze mniej racjonalne było robienie tego w tajemnicy, aby potem zadać sobie mnóstwo trudu i pozwolić mu wrócić do jego braci, wyleczywszy jego rany od tortur, jakim poddawano go przez kilka tygodni. To - w ocenie de Picquigny'ego - był ostatni i najważniejszy element układanki. Patriarcha westchnął głęboko i przeciągle, po czym otrząsnął się z zadumy. De Picquigny widział, że brat Stefan jest kompletnie zauroczony zmysłowością Alix. Fiolet - kolor, który wymienił jako kojarzący mu się z jego erotycznymi snami - w Jerozolimie można było znaleźć tylko w jednym znanym patriarsze miejscu: w sypialni księżniczki Alix. De Picquigny nie miał w tej kwestii żadnych wątpliwości, ponieważ osobiście sprowadził ten barwnik z Italii dla króla, na czternaste urodziny jego córki. Barwnik ten był bardzo trudny do zdobycia i nieprzyzwoicie drogi, więc sprowadzono go w ilości wystarczającej jedynie na potrzeby księżniczki. De Picquigny dowiedział się także od swych szpiegów, że księżniczka często zażywała opiaty i narkotyki dla zintensyfikowania cielesnych rozkoszy, i z własnego doświadczenia wiedział jak zaskakująco skuteczne są te środki odurzające. Przed laty spadł z konia i doznał otwartego i złożonego złamania kości udowej. Koniec strzaskanej kości wbił się w ciało, które nie chciało się zagoić, powodując nieustanny ból i grożąc śmiercią, gdyby wdała się gangrena. Medycy nie mogli mu pomóc i zrozpaczona służba zwróciła się do słynnego muzułmańskiego medyka Ibn Az-Zahira z Aleppo. Syryjski medyk natychmiast polecił
podawanie opiatów i potworny ból od razu zelżał, ku ogromnemu zaskoczeniu wdzięcznego Gormonda. Uczeni znajomi patriarchy, zapomniawszy o swojej bezsilności, natychmiast zaczęli zazdrośnie mamrotać o czarach i magii, lecz on szybko ich uciszył. Powiedział, że od lat wiedział o działaniu opiatów, wyczytawszy o nich w namiętnie pochłanianych księgach. Wiedział, że chirurdzy rzymskich legionów stosowali opiaty od setek lat, i znał wiele przykładów graniczącego z cudem przeciwbólowego działania tych środków. Natomiast nie wyobrażał sobie, dopóki sam tego nie doświadczył, jakie silne jest to działanie. Pozostając pod ich wpływem, nie czuł bólu, wręcz zupełnie o nim zapominał. Uzależnił się jednak od nich i ich odstawienie z chwilą, gdy rany się wygoiły, było najgorszym doświadczeniem w jego życiu. Widząc cierpienia młodego mnicha po jego niespodziewanym powrocie, Gormond rozpoznał objawy głodu narkotykowego, który sam przeżył przed laty. Nikomu o tym nie powiedział, jedynie obiecał modlić się za młodego rycerza i zapowiedział, że ten wkrótce dojdzie do siebie. Teraz patriarcha nie miał żadnych wątpliwości, że Stefan Saint-Clair został porwany przez księżniczkę, z tylko jej znanych powodów, więziony i faszerowany narkotykami. Dręczyło go jedno pytanie: co dalej? Nie widział żadnych korzyści w wyjawianiu młodemu rycerzowi lub jego braciom tego, co wiedział, ponieważ zapalczywy Saint-Clair zapewne ruszyłby na poszukiwanie księżniczki, żeby zażądać wyjaśnień, co nie przyniosłoby niczego dobrego. Ponadto gdyby poinformował młodzieńca czy kogokolwiek innego, że sprawczynią porwania była księżniczka, zaprzepaściłby wszelkie szanse na odkrycie prawdziwych jego powodów. Odwróciwszy się od okna, Gormond usiadł przy długim stole pod wschodnią ścianą i przez długą chwilę bębnił palcami o blat, po czym znów wstał i poszedł do kaplicy, w której czekał na niego Saint-Clair. -Te sny, mój synu - od razu przeszedł do sedna. - Zastanawiałem się nad nimi i nad tym, przez co przeszedłeś. Mówisz, że niektóre dobrze pamiętasz po przebudzeniu. Czy wspominasz je z przyjemnością? Na widok wchodzącego patriarchy młodzieniec zerwał się na równe nogi i teraz stał, wytrzeszczając oczy ze zdziwienia.
-Nie,panie. Ja... - Czy oczekujesz ich z zadowoleniem, idąc spać lub zasypiając? -Nie, pa... - A może starasz się przywołać te sny przed zaśnięciem? - Nie... - Tak sądziłem i cieszę się z tego. Jednak musiałem zapytać. Saint-Clair lekko rozchylił usta i zmarszczył brwi, nie pojmując. Gormond skinął na niego ręką. - Chodź ze mną, jeśli łaska. Wyprowadził go z kaplicy do komnaty ze stołem, gdzie przysunął krzesło dla Saint-Claira, kazał mu usiąść, a sam przysiadł na rogu stołu. - Może o tym zapomniałeś - rzekł - lecz głównym składnikiem grzechu śmiertelnego... jedynym elementem, bez którego nie może być grzechu... jest zamiar. Ten zamiar łączy dwie rzeczy: świadomość, ze skutkiem danego działania będzie popełnienie grzechu śmiertelnego, i późniejsza decyzja, aby pomimo tej wiedzy zrobić to i zgrzeszyć. Rozumiesz? Saint-Clair pokręcił głową, a Gormond westchnął i powiedział powoli, wyraźnie formułując zdania i podkreślając ich wagę uniesionym palcem. - Mówię ci, jako patriarcha Jerozolimy, że nie znajduję w tobie grzechu, bracie Stefanie. Nie zrobiłeś nic złego. Nie jesteś w stanie kontrolować tych przypadków. Przydarzają ci się wbrew twojej woli, a gdzie nie ma zamiaru, nie ma i grzechu. Sądzę, iż twoje cierpienia w znacznej mierze są wywołane przekonaniem, że popełniasz grzech, zatem posłuchaj mnie uważnie, synu: nie grzeszysz. Wierz mi, jestem głęboko przekonany, że z czasem te sny przestaną cię nawiedzać. Nie od razu, co musisz zrozumieć, i nieprędko, ale powoli zblakną i przeminą. Módl się do Boga o siłę i wiarę, oddając się w Jego ręce. On cię nie opuści. Teraz odejdź w pokoju i przypomnij o mnie bratu Hugonowi.
d
d 3 Bracie Hugonie, brat Stefan wrócił. - Payen de Montdidier zawahał się, widząc brak zrozumienia w oczach przełożonego, po czym dodał: - Brat Stefan. Prosiłeś mnie, żebym zawiadomił cię, kiedy wróci ze spotkania z patriarchą. - Z patriarchą? - Hugon de Payns wyglądał na zdumionego, ale zaledwie wypowiedział to słowo, już się rozpromienił. - Ach, brat Stefan, tak, oczywiście. Bądź tak dobry, bracie Payen i powiedz mu, żeby natychmiast do mnie przyszedł. Po odejściu Payena Hugon znów zajął się dokumentem, nad którym ślęczał, ponownie wodząc wskazującym palcem po liniach starej mapy. Tego ranka, gdy Saint-Clair poszedł do pałacu patriarchy, w końcu przyszła wiadomość, na którą czekali od lat. Jednak nie z Andegawenii, lecz z podziemi, gdzie wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu dwaj bracia pracujący na rannej zmianie przebili się do starego tunelu, biegnącego nieco wyżej i na lewo od tego, który drążyli. Przełomowego odkrycia dokonano zupełnie przypadkowo, a jedyną jego oznaką było nagłe osunięcie się stropu. Teraz ziała w nim dziura, przez którą osypywały się kamienie i kurz. Gdy tylko gruz przestał się osuwać, mnisi z największą ostrożnością podeszli, by obejrzeć otwór, i natychmiast stało się oczywiste, że napotkali coś nadzwyczajnego. Hugon był pewien, że znaleźli jeden ze starych tuneli widocznych na mapie, którą teraz oglądał, jednej z kilku starannie skopiowanych ze starożytnego oryginału z archiwum Zakonu. Zaznaczone na niej tunele były niewyobrażalnie stare, wydrążone głęboko pod Wzgórzem Świątynnym w czasach po ucieczce Żydów z Egiptu. Zupełnie przypadkowo sam Hugon był pierwszą osobą, którą zobaczyli Gondemare i Godfryd Bisol, kiedy wypadli z podziemi z wie-
ścią o odkryciu, równie oszołomieni jak on niewiarygodną doniosłością tego znaleziska. Mimo wszystko na tyle zachował przytomność umysłu, że zdołał szybko okiełznać ich entuzjazm, zanim ich radość mogła zagrozić tajemnicy, którą bracia tak bardzo starali się zachować. Obaj mnisi byli stropieni i lekko zmartwieni jego napomnieniami, lecz nie stracili zapału, więc na razie odesłał ich z powrotem pod ziemię, zanim zdoła zebrać pozostałych braci, żeby zawiadomić ich o odkryciu. Jeszcze nie zdążył tego zrobić. Nawet nie opanował jeszcze zamętu w głowie, gdyż to odkrycie było pierwszym śladem, jaki napotkali w ciągu ośmiu lat ciężkiej fizycznej pracy, mogącym rzeczywiście prowadzić do legendarnego skarbu - solidnych dowodów na słuszność wszystkich ich nadziei i poczynań. Gdy tylko odesłał obu braci z powrotem do pracy w tunelu, wyjął ze skrzyni starą mapę i sprawdził na niej kierunek, w jakim kopano przez pięć ostatnich miesięcy. Według obliczeń Montbarda pierwotny szyb osiągnął głębokość osiemdziesięciu sześciu stóp, zanim, opierając się na najdokładniejszych obliczeniach, jakie byli w stanie wykonać - a dwaj z dziewięciu mnichów byli bardzo uzdolnieni w tej dziedzinie - zmienili kierunek i zaczęli drążyć poziomy tunel wiodący na północny wschód, mając nadzieję, że na tej głębokości natkną się na inny korytarz. Hugon podejrzewał, że żaden z nich się nie spodziewał, że coś z tego wyjdzie. Niemal szaleństwem było oczekiwać, że mogą najpierw kopać pionowo, a potem poziomo, by w końcu napotkać tunel wydrążony przed setkami lat. A jednak właśnie tak się stało. Słysząc szmer za plecami, obrócił się tak szybko, że zaskoczył tym Saint-Claira, który właśnie wszedł. Młody zakonnik wyprostował się i lekko skłonił głowę. - Posłałeś po mnie, bracie Hugonie. - Tak, Stefanie. Jak przebiegła rozmowa z patriarchą? Młodzieniec z ponurą miną kiwnął głową. - Sądzę, że chyba dobrze. Nie uważa mnie za opętanego. - Wiedziałem. Ja też tak mówiłem, prawda? Co ci powiedział? - Niewiele. Uważnie słuchał, gdy mówiłem mu wszystko to, co kazałeś mu powiedzieć, a potem kazał mi wszystko powtórzyć, często przerywając pytaniami. Niektóre z nich były dziwne i wydawały się nielogiczne.
- Na przykład? Saint-Clair westchnął głęboko i głośno. - Bardzo interesowały go kolory moich snów, chociaż ledwie zdawałem sobie sprawę, że je widziałem. - Kolory? - Tak, nalegał, żebym o nich pomyślał, i kiedy to zrobiłem, przypomniałem sobie... dziwne barwy, które ledwie potrafiłem opisać... żółcie, purpury i czerwienie. Potem, kiedy wreszcie sobie przypomniałem, jakby przestało go to interesować. W końcu kazał mi pokładać wiarę w Bogu, który mnie nie opuści, i rzekł, że jego zdaniem większość moich cierpień jest skutkiem mojego przeświadczenia, że ciężko zgrzeszyłem. Starał się mnie przekonać, że nie mogłem zgrzeszyć, gdyż nie zamierzałem popełnić grzechu. Jednak widziałem zbyt wielu rycerzy stojących nad ciałami ludzi, których nie zamierzali zabić, żeby mu uwierzyć. Zabójstwo jest zabójstwem. Grzech to grzech. - Rozumiem. Czy powiedział coś jeszcze? - Tylko że powinienem się modlić i cierpienie, cokolwiek jest jego powodem, z czasem minie. - Zatem uważa, że powinieneś znów zacząć pełnić służbę patrolową? Saint-Clair posłał mu spojrzenie pełne cynizmu. - Czy oczekiwałeś czegoś innego, mistrzu Hugonie? Wykonywałem cztery patrole na każdy jeden pozostałych braci. Oczywiście, że chciał, abym znów zaczął jeździć na patrole, chociaż nie powiedział tego wprost. De Payns mruknął coś pod nosem, powstrzymując się od skarcenia młodego zakonnika za gniewny ton, gdyż przypomniał sobie, że Saint-Clair wiele ostatnio przeszedł. Odwrócił się, drapiąc palcem ucho, które nagle zaczęło go swędzieć. - Nie sądzę, żebym chciał znów wysłać cię na patrole. Nie teraz, jeszcze nie. - Odwrócił się i machnięciem ręki wskazał stół i stojące przy nim krzesła. - Usiądź. Gdy Saint-Clair powoli usłuchał, de Payns dodał: - Uważam, że teraz może nie być w twoim najlepszym interesie zbyt częste przebywanie w świecie, którego tak niedawno przysiągłeś się wyrzec, tak więc zamierzam zamknąć cię na pewien czas za murami, z dala od świata ludzi. Mam zadanie dla twoich młodzieńczych
muskułów... pracę, którą podejmiesz ku zadowoleniu twoich starszych braci. Szerokim, uprzejmym uśmiechem złagodził ukłucie ukrytego w tych słowach żądła i usiadł po drugiej stronie stołu. - Mamy dziś doniosłą wiadomość, Stefanie, wieść uzasadniającą wszystko, co robiliśmy, od kiedy tu przybyliśmy. Gondemare i Bisol dziś rano natrafili na podziemny korytarz. Jeszcze go nie widziałem i nikt z pozostałych na razie o tym nie wie. Powiem im, jak tylko zakończymy naszą rozmowę. Oczywiście ten korytarz jest bardzo stary i wypełniony gruzem. To oznacza, że może być jednym z tuneli zasypanych i zamkniętych przez legionistów Tytusa po zdobyciu Jerozolimy. Zdarzyło się to ponad tysiąc lat temu, Stefanie, dokładnie przed tysiąc pięćdziesięcioma laty. Pomyśl tylko. To przechodzi ludzkie pojęcie. - Przez chwilę milczał. -Teraz praca będzie łatwiejsza, ale wciąż mozolna. Już nie będziemy drążyć dłutami litej skały, lecz czeka nas konieczność usuwania znacznie większych ilości gruzu i o wiele szybciej niż dotychczas. Chcesz mnie o coś zapytać? -A co z...? Skąd będziemy wiedzieli, że jesteśmy blisko? Pamiętam, jak kiedyś, dawno temu, powiedziałeś, że są tam tuziny, może nawet setki korytarzy. - Matematyka - uśmiechnął się de Payns. - Naszym pierwszym celem będzie znaleźć skrzyżowanie z następnym tunelem. Nasz już spełnił swoje zadanie i od tej pory będzie służył jedynie jako dojście do wykopalisk. Kiedy dotrzemy do skrzyżowania, będziemy w stanie ustalić jego położenie na tej mapie. Może zająć nam to dużo czasu, może znów kilka lat, ale teraz przynajmniej wiemy, że cel jest w naszym zasięgu i naprawdę istnieje. Czy zatem będziesz rad, pozostając przez pewien czas pod ziemią, nie wychodząc na światło dnia? Saint-Clair z kamienną twarzą skinął głową. - Tak, mistrzu Hugonie.
d
d 4 W ciągu następnych tygodni i miesięcy okazało się, że w odkrytej plątaninie tuneli są miejsca, gdzie powietrze jest lepsze, czystsze niż w innych; zależało to prawdopodobnie od przebiegu korytarzy, gdyż ten bynajmniej nie był regularny. Niektóre odgałęzienia biegły poziomo przez kilkaset kroków, po czym nagle bez żadnego widocznego powodu zaczynał się odcinek wiodący w górę lub dół, po którym tunel czasem odzyskiwał poziomy przebieg, a czasem nie. Montdidier pierwszy zauważył, że powietrze zawsze było gęstsze i bardziej zepsute w dolnych niż w górnych odcinkach. Pewnego razu Stefan dotarł do jednej z tych częs'ci z dobrym powietrzem i wiedział, że w innym miejscu zapewne nie zauważyłby tego, co tam znalazł, gdyż jedną z zalet takich stref było to, że pochodnie i świece świeciły jaśniej. Owego dnia pracował przy ładowaniu gruzu na wózki, które zbili do wywożenia kamieni. Napełniwszy kolejny, szarpał przywiązaną do niego linę, a ktoś pracujący za nim odciągał pełny wózek i podpychał mu pusty. W odległości dwudziestu lub trzydziestu kroków od miejsca, gdzie kopali, w ścianie tunelu było poziome pęknięcie, powstałe w wyniku jednego z trzęsień ziemi, a na jednym jego końcu ziała głęboka szczelina. Była mniej niebezpieczna, niż wyglądała na pierwszy rzut oka. Miała zaledwie trzy stopy szerokości, lecz wydawała się bezdenna, gdyż nie było słychać stukotu wrzuconego do niej kamienia i kopiący tu zakonnicy od miesięcy wrzucali do niej śmieci. Tunel, w którym kopali tego dnia, był węższy niż inne. Saint-Clair pracował pochylony, sam na jego końcu, gdy między odłamkami kamieni zobaczył metaliczny błysk. Zaciekawiony wziął pochodnię i ruszył naprzód, a wtedy to coś zaczęło błyszczeć jeszcze jaśniej, odbijając światło. Znalazł klejnot, przezroczysty niebieski kamień
w kształcie łzy i wielkości opuszki jego kciuka, węższym końcem zaciśnięty w srebrnej pętelce, która najwyraźniej służyła do przewlekania łańcuszka. Podniósł błyskotkę do światła, żeby ją obejrzeć, i uśmiechnął się, widząc, jak jest piękna, gładka i chłodna w dotyku. Wrzucił ją do sakiewki i znów chwycił łopatę. Nie był to pierwszy wartościowy przedmiot, jaki znaleźli po odkryciu starych korytarzy. Już odkryli ich ponad tuzin, w tym trochę pięknej biżuterii oraz garść miedzianych, srebrnych, a nawet złotych monet z podobiznami kilku cesarzy, głównie Augusta i Tyberiusza, chociaż na kilku był też Neron. Tydzień później i dwadzieścia kroków dalej w głąb tunelu, ściana przed nim osypała się trochę, gdy wygarnął kolejną łopatę żwiru i piachu. Zobaczył otwór na szczycie osypiska, pod sklepieniem tunelu. Po chwili wgramolił się na górę i ostrożnie wczołgał, osłaniając płomyk świecy, do jednego z rzadko spotykanych odcinków korytarzy nie zasypanych piachem. Zaledwie jednak się tam dostał, gdy świeczka zaczęła migotać, a jej płomień przygasł, co świadczyło o zepsutym powietrzu, więc Saint-Clair pospiesznie się wycofał. Ledwie zdążył uciec, wystawiając głowę i ramiona z wąskiego otworu i krztusząc się kwaskowatym dymem pełgającej świeczki, wstrząśnięty, gdyż niewiele brakowało, by stracił przytomność. Zsunął się twarzą w dół po rumowisku, głośno i spazmatycznie łapiąc oddech, aż poczuł się na tyle silniejszy, żeby podeprzeć się na łokciach i wyczołgać z otworu. Później, obróciwszy się na plecy u podnóża osuwiska, oparł się o ścianę i spojrzał na wąski otwór pod sklepieniem. Wiedział, że zanim ktoś spróbuje wejść do tej części korytarza, trzeba będzie wybrać blokujący go gruz, wpuszczając tam świeże powietrze, żeby umożliwić oddychanie, jednak nie czuł szczególnej potrzeby, by zerwać się na równe nogi i natychmiast wziąć się do roboty. Uciekał stamtąd bliski paniki, walcząc z mdłościami i zawrotem głowy, usiłował złapać oddech. Przez chwilę rozkoszował się każdym haustem świeżego powietrza. W głębi tunelu słyszał głosy i turkot kół, gdy jego koledzy ze zmiany, Montdidier i Rossal, opróżniali ostatni wózek, jaki im posłał, tak więc wiedział, że pomimo oszołomienia wywołanego tą przygodą nie zrobił sobie długiej przerwy w pracy. Nagle żołądek podszedł mu do gardła. Saint-Clair opadł na czworaki i zwymiotował, pozbywając się trucizny, która o mało go nie zabiła. Gdy już poczuł się lepiej, przetoczył się na plecy i patrząc na
łukowate sklepienie, skupił się m. tym, żeby oddychać głęboko' i regolarnie. Położył dłoń na piersi, gdzie niebieski kamyk wisiał na sznurku zawieszonym na szyi, po czym zaczął delikatnie pocierać go kciukiem i palcem wskazującym. Jeszcze nie oddał klejnotu bratu Godfrydowi, co powinien był zrobić pod koniec zmiany w dniu, kiedy znalazł tę błyskotkę, i przechodząc obok niego, dziwił się swemu postępowaniu. Nie miał zamiaru tego ukraść - to nawet nie przyszło mu do głowy. Ten klejnot nie miał żadnej wartości dla niego ani dla jego braci, chyba że chcieliby go sprzedać, co byłoby zwyczajnym szaleństwem. Saint-Clair nie pragnął go posiadać, a nawet nań patrzeć, gdyż w wiecznym półmroku jego kwatery piękno klejnotu byłoby niezauważalne. Po prostu gładkość tej powierzchni pod palcami była dziwnie kojąca, nie chciał się tak od razu rozstać z tym kamieniem. Był on jedynie błyskotką, niespecjalnie wartościową, lecz miał pocieszające działanie, młodzieniec był więc przekonany, że nie popełnia grzechu, chwilowo go sobie zatrzymując. Nie zastanawiał się nad tym, dlaczego potrzebuje pociechy, lecz często powtarzał sobie, że nie robi nic złego. Czasem jednak miewał wyrzuty sumienia, pamięć podsuwała mu wspomnienie złożonych przysiąg i ślubów, i w takich chwilach na nic zdawały się próby usprawiedliwiania tego czynu. To niepokoiło go coraz bardziej i teraz znów o tym myślał, słysząc charakterystyczny, głośny śmiech Rossala w odpowiedzi na jakiś żart Montdidiera. On oraz ośmiu jego braci z Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa, wspomagani przez ochotniczych wojowników, w ciągu minionych lat zdobyli w Jerozolimie solidną jak opoka reputację. Uważano ich za przyjaciół i cennych sojuszników władz kościelnych, lojalnych i pozbawionych politycznych ambicji, a więc godnych zaufania w świecie, w którym niewielu ludzi na nie zasługiwało. Patriarcha polegał na nich jako obrońcach coraz liczniejszych rzesz pielgrzymów przybywających do miasta, a król Baldwin II nie ukrywał, że działalność bractwa, o którym mówił „moi mnisi", znacznie ułatwiała mu utrzymywanie granic i tego, co nazywał pokojem Chrystusowym w królestwie. Saint-Clair uważał to za zabawne i często się zastanawiał, co myślą o tym jego bracia, chociaż nigdy z żadnym z nich o tym nie rozmawiał. Od czasu gdy przybyli do Jerozolimy, niepisane prawo zabrania-
ło dyskusji o jakichkolwiek sprawach odróżniających ich od innych zakonów, chyba że podczas jednego z rytualnych zgromadzeń Zakonu Odrodzenia. Jednak nawet wtedy nigdy nie wspominano o zabawnej stronie tej sytuacji, gdyż ostatnio zgromadzenia zwoływano bardzo rzadko, a potrzeba zachowania tajemnicy wykluczała wszelkie dyskusje o istotnych sprawach Zakonu. W stajniach było zbyt wiele uszu i za mało prywatności, aby zgromadzenia mogły się regularnie odbywać. Może pewnego dnia będą mieli bezpieczną, warowną kwaterę, w której będą mogli odprawiać swoje obrzędy i ceremonie, lecz na razie na co dzień żyli wśród postronnych ludzi, których zachowanie i sposób życia nieustannie przypominały im o ich obowiązkach i odpowiedzialności. Jednak Saint-Claira wciąż dziwiła wewnętrzna sprzeczność takiej egzystencji i dużo rozmyślał o nieprzyjemnej rzeczywistości oraz głębokim cynizmie cechującym mnicha-rycerza. - Co ci się stało? Ten głos zaskoczył go i otworzywszy oczy, ujrzał spoglądającego nań Montdidiera. Stefan mruknął coś pod nosem, podparł się na łokciu i wskazał na wąski otwór pod sklepieniem. - Zajrzałem... - Ze zdziwieniem stwierdził, że jego język i wargi pokrywa gruba warstwa pyłu. Splunął, sucho i z trudem, po czym bezskutecznie spróbował zwilżyć wargi językiem. Tym razem zdołał wykrztusić kilka słów. - Zajrzałem tam. Powietrze jest zepsute. Montdidier spojrzał na wąski, ciemny otwór. -To była głupota, przyjacielu. Obdarłbyś mnie ze skóry, gdybyś przyłapał mnie na czymś takim. Masz, pij. - Podał Saint-Clairowi flaszę z wodą. - Co tam jest? Stefan przepłukał usta i splunął, po czym wypił łyk wody i oddał mu flaszę. Odcinek pustego tunelu. Przebiłem się tam i podpełzłem, żeby zobaczyć, jaki jest długi, ale musiałem wrócić, zanim cokolwiek zobaczyłem. Będzie trzeba oczyścić przejście i wpuścić tam świeże powietrze, zanim wejdziemy do środka. - Głupio postąpiłeś, bracie. Wiesz, że nie powinieneś tam wchodzić, nie wezwawszy wsparcia. Dobrze się czujesz? - Zaraz wszystko będzie dobrze. Ale dziękuję za troskę. - Hmm. Pomyślałem, że długo nie przysyłasz następnego ładun-
ku, więc przyszedłem zobaczyć, co się dzieje. Jesteś cały pokryty pyłem, wiesz? Oblepiony nim. Masz go nawet na twarzy. Saint-Clair potarł policzek grzbietem dłoni i poczuł grubą warstwę pyłu. -To z gruzu, po którym się czołgałem... jest sypki jak mąka. Montdidier obojętnie wzruszył ramionami. - Cóż, cieszę się, że nie jest z tobą tak źle, jak się wydawało. Kiedy zobaczyłem, jak tu leżysz, myślałem, że nie żyjesz. Wyglądałeś jak zmieniony w kamień. Ale zauważyłem, że oddychasz. To zepsute powietrze może zabić w mgnieniu oka... wiesz o tym. Mogłeś zginąć, zanim przyszłoby mi do głowy tu przyjść. - Nic mi nie jest. Pomóż mi wstać. Montdidier pomógł mu się podnieść, a Saint-Clair otrzepał się z pokrywającego go pyłu, wziął łopatę i zabrał się do pracy. Szuflując, zapomniał o przestrzeni za osuwiskiem i znów zaczął myśleć o tym, co zaprzątało go przedtem - o wielkiej tajemnicy Zakonu i jego miejscu w królestwie jerozolimskim. Kiedy Montdidier przerwał mu te rozważania, Saint-Clair myślał o cynizmie i teraz wrócił do tego tematu, dochodząc do wniosku, że powstanie zakonu mnichów-rycerzy ze Wzgórza Świątynnego było podszyte hipokryzją i niezależnie od szlachetnych pobudek on i jego bracia żyli w kłamstwie, udając chrześcijan, a jednocześnie gorączkowo szukając dowodów, które zniszczyłyby chrześcijańską wiarę. Czymże innym, pytał gorzko sam siebie, jest takie postępowanie, jak nie hipokryzją? Saint-Clair wiedział, chociaż rzadko się nad tym zastanawiał, że jest jednym z najrzadszych przypadków wśród swoich rówieśników piśmienny, wykształcony rycerz, dobrze wychowany w spokojnym i chrześcijańskim środowisku. Znaczną część młodości spędził w niewielkiej wspólnocie głęboko wierzących zakonników, zamieszkujących i uprawiających skrawek ziemi jego ojca, którzy uznali chłopca za swojego ulubieńca, przygarniając go jak bezpańskiego psa. Kiedy braciszkowie dostrzegli jego możliwości, zaczęli poważniej traktować jego wykształcenie, tak więc młodzieniec spędzał wśród nich połowę wolnego czasu, wchłaniając całą wiedzę, jaką mu przekazywali, a drugą połowę ze starym wojem swojego ojca, Pachimem z Arles, który zajął się przysposobieniem wojskowym chłopca. Czer-
piąć wiedzę z obu tych źródeł, Stefan nauczył się wykonywać sumiennie, dokładnie i spokojnie wszystkie swoje obowiązki, a teraz jako pasowany rycerz miał ich sporo i często wspominał dawne czasy, dziwiąc się, że ich urok przeminął. Wiedział, że sprawiło to rozczarowanie, i stało się to na długo przed tym, zanim wstąpił do Zakonu Odrodzenia i jako wybrany na rozkaz hrabiego Hugona z Szampanii wyruszył do Zamorza. Jako młody rycerz, od kiedy był już zdolny do noszenia broni, Stefan pozostawał na dworze i w służbie hrabiego Hugona, chociaż nigdy nie widział go na oczy. Jednak doświadczenia, których tak niecierpliwie wyczekiwał, okazały się tragiczne i Stefan był przerażony bezmyślnym okrucieństwem, zdeprawowaniem i zepsuciem panującym wśród rycerzy. Żaden z nich, o czym szybko się przekonał, nie zdradzał nawet cienia zainteresowania czymkolwiek poza pogonią za przyjemnościami i rozrywką. Całe ich życie było jednym pasmem przemocy, a niewolenie kobiet, gwałty i pobicia powszechnie uważano za nagrodę za służbę wojskową. Brzydził się tym tak, że zaczął poważnie myśleć o wstąpieniu do zakonu swoich przyjaciół, lecz jako lennik swego pana feudalnego, chcąc skrupulatnie i dokładnie wypełnić swoje zobowiązania, najpierw osobiście zwrócił się do hrabiego Hugona i wyjaśnił, dlaczego chce zrobić coś tak niesłychanego i wyrzec się świata oręża dla świata modłów. Hrabia Hugon, zdziwiony jak jeszcze nigdy w życiu, bliżej przyjrzał się temu niezwykłemu młodzieńcowi, wiedząc już, że Saint-Clair jest pierworodnym jednego z zaprzyjaźnionych rodów. Wkrótce potem odkrył - wszczął bowiem natychmiastowe dochodzenie - że Saint-Clair ubiega się o przyjęcie do Zakonu Odrodzenia, lecz zanim to nastąpiło, opuścił rodzinny dom, by podróżować i walczyć w dalekich stronach. Hrabia niezwłocznie dopilnował, żeby Zakon wykorzystał zdolności prawego rycerza, łącząc pozornie przeciwstawne profesje żołnierza i zakonnika w Zamorzu. W tym czasie Hugon dopiero co wrócił do Szampanii z Jerozolimy i był jednym z garstki ludzi wiedzących o tym, że zadania tamtejszego Zakonu zwielokrotniły się w ostatnich latach, od czasu przełomowych zmian zapoczątkowanych utworzeniem Hufca Patriarchy przez Gormonda de Picquigny. Obecnie w Ziemi Świętej było mnóstwo rycerzy, z których niewielu pozostało chrześcijanami w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, wy-
zwoliwszy się od wszelkich więzów cywilizacji, żon, rodzin i społecznych obowiązków. Wszyscy byli wojownikami i właściwie dzikusami. Wielu z nich popełniło odrażające zbrodnie, zarówno w ojczyźnie, jak i w Zamorzu, a większość z nich była tak niesforna, że do czasu utworzenia przez Gormonda de Picquigny nowego zakonu mnichów-rycerzy żaden zdrowy na umyśle człowiek nie uwierzyłby, że coś takiego jest możliwe. Zanim patriarcha podjął tę bezprecedensową decyzję, żadnemu duchownemu nie wolno było nawet nosić broni, nie mówiąc o pozbawianiu kogoś życia. Piąte przykazanie, „nie zabijaj", było nienaruszalne i uniwersalne. Jednak patriarcha Jerozolimy patrzył na to z innej perspektywy: wysoko postawionego duchownego stojącego w obliczu pozornie beznadziejnego zadania, jakim była ochrona patriarchatu przed otaczającymi go zastępami wrogo nastawionych do chrześcijan nieprzyjaciół. Ponaglany nieustanną potrzebą zastosował własne racje moralne, radykalne i nowatorskie, śmiało twierdząc, iż chrześcijańskim obowiązkiem tych, którzy przysięgli służyć Bogu, jest obrona Boga oraz Jego dzieła przed niewiernymi, usiłującymi zniszczyć Jego sługi. W ten sposób patriarcha uzasadnił potrzebę stworzenia nowego rodzaju duchownych, czyniąc zwalczanie i zabijanie innych ludzi w imieniu Boga i Jego Świętego Kościoła nie tylko rzeczą wybaczalną, ale wręcz obowiązkiem. Najwyraźniej jako patriarcha Jerozolimy nie widział cynizmu ani hipokryzji w takim naginaniu reguł, kryteriów oraz odwiecznych zwyczajów dla uzyskania pożądanych w danej chwili wyników. Hrabia Hugon, jako seneszal Zakonu Odrodzenia, oficjalnie zetknął się z nowym zakonem tuż po jego powstaniu. Nieoficjalnie jednak był jednym z odpowiedzialnych za jego powołanie, a realizując cele Zakonu Odrodzenia, szybko dostrzegł korzyści wynikające z przyciągnięcia młodego Saint-Claira do swojego obozu. Stefan został zaproszony do domu hrabiego i zwerbowany jako potencjalny członek Zakonu. Pod opieką hrabiego wykazał się tak szybkimi postępami w nauce, że bardzo szybko został wyniesiony do godności członka. Zaledwie trzy lata później, z rozkazami hrabiego jako seneszala, wyprawiono go do Jerozolimy, żeby dołączył do powstałego właśnie zakonu mnichów-rycerzy. Teraz, jako podziwiany weteran Ubogich Rycerzy Chrystusa, w któ-
rych społeczeństwo widziało obrońców świętej wiary, Saint-Clair często kręcił głową ze smutkiem i niedowierzaniem, rozmyślając o ironii losu. To, że on i ośmiu jego braci nie byli chrześcijanami, stanowiło największą tajemnicę ich bractwa, strzeżoną - dosłownie - za cenę życia, wszyscy bowiem zostaliby skazani i straceni, gdyby poznano lub choćby podejrzewano, jak się sprawa ma naprawdę. Każdy z nich pochodził z chrześcijańskiego rodu, a ich rodzice i rodzeństwo byli chrześcijanami, tak samo jak służba i znajomi oraz pomagający im i dźwigający główny ciężar patroli wojownicy. Tych dziewięciu rycerzy jednak wyrzekło się chrześcijaństwa, gdy zostali wyniesieni na członków Zakonu Odrodzenia. Nawet po tylu latach Saint-Clair czuł zdziwienie, gdyż ten jeden akt wyrzeczenia dla niego i jego braci okazał się najważniejszym i najtrwalszym zobowiązaniem w życiu, a nikt z nich nie wyraziłby zgody, gdyby zaproponowano mu to w innej formie. Nie kazano im wyrzec się religii ani jej zmienić. Otoczeni przez swych najlepszych i najbliższych przyjaciół oraz krewnych, czasem patronów, mając świadomość, że każdy z nich przed laty przeszedł tę samą drogę, neofici dowiedzieli się, że są inne, starsze tradycje od dominującej obecnie wiary chrześcijańskiej, a z jednej z nich wywodzą się ich przodkowie i oni sami. To, że ta tradycja miała korzenie sięgające judaizmu, dziwiło większość nowo wyniesionych członków, lecz wkrótce akceptowali fakt, że po tysiącu lat pielęgnowania i przestrzegania tradycji i rytuałów Zakonu jego żydowskie podwaliny były nie bardziej zadziwiające niż rodowód chrześcijaństwa. Stefan Saint-Clair nie chciał pogodzić się z tym bez oporu i wciąż pamiętał, niemal co do słowa, długą dyskusję poprzedzającą jego nawrócenie, aczkolwiek w istocie był to raczej gorący spór niż rzeczowa debata, po którym - przynajmniej tak wówczas sądził - pozostał nie przekonany. Teraz znów o tym myślał, gdy jego ciało wpadło w łatwy, monotonny rytm przy napełnianiu wózków gruzem, który wrzucano do szczeliny, i ta myśl zdominowała wszystkie inne jeszcze wiele godzin później, gdy śmiertelnie strudzony opadał na pryczę. Przez większość nocy przewracał się na niej, wspominając tamto popołudnie, i pomimo zmęczenia nie mógł zasnąć.
d
d 5 Stefan najlepiej zapamiętał u swojego stryja, Wilhelma SaintClaira - i jak zawsze rozbawiło go, że nawet po tylu latach była to pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy - że wydawał się on za młody, by być stryjem. Stryjowie, jak zawsze sądził Stefan, są podobni do ojców, należą do starszego pokolenia, całkowicie niezrozumiałego dla młodych ludzi w jego wieku. Jednak ten stryj był przyrodnim bratem ojca, urodzonym, gdy dziad Stefana był już w podeszłym wieku, przez nową, młodą żonę, która zastąpiła dawno zmarłą babkę Stefana. W istocie Wilhelm Saint-Cłair zasługiwał na pamięć i szacunek ze znacznie ważniejszych powodów niż jego zaskakująco młody wiek, gdyż był dziedzicem swego ojca, surowego i szanowanego Stefana Saint-Claira, który w 1066 roku walczył pod Hastings u boku Wilhelma Zdobywcy. W stopniu większym niż którykolwiek z jego kilku braci Wilhelm odziedziczył wszystkie cechy swojego ojca - potężną posturę i siłę, rozsądek i wdzięk, inteligencję i niezrównaną biegłos'ć w posługiwaniu się wszelkim orężem. Już w młodym wieku wojował z seldżuckimi Turkami w Zamorzu i zdobył reputację dzielnego i zręcznego rycerza. W drobnej potyczce w pobliżu Damaszku trafiła go turecka strzała, po której przeleżał półtora dnia na pustyni, zanim odnalazł go Cedryk, jego wierny sługa, który po długiej rekonwalescencji przywiózł go do domu. Ich powrotna podróż z Zamorza była długa i powolna, aż wreszcie wylądowali w południowej Francji, skąd Wilhelm dotarł do Szampanii i odwiedził rzadko widywanego kuzyna, hrabiego Hugona, przypadkiem przybywając w samą porę, aby wziąć udział w wyniesieniu swego nieznanego wcześniej bratanka Stefana, zaledwie trzy lata odeń młodszego. Wilhelm oznajmił, że po jakimś czasie zamierza wrócić
do Anglii, ale na razie chętnie pozostanie w słonecznej Frafteji, by nabrać sił. Stefan polubił go od pierwszego spotkania i wiedział, że to odwzajemniona sympatia, chociaż z początku trochę niepokoiła go jego wylewność i gadatliwość. Jako żołnierz szybko się nauczył, że najlepiej radzić sobie z nieustannym pokrzykiwaniem towarzyszy, trzymając się na uboczu, a od kiedy zauważyli jego dezaprobatę, przychodziło mu to bez trudu. Nie miał jednak ochoty unikać wuja Wilhelma i szybko przywykł do jego pokrzykiwań i gadulstwa, po pewnym czasie uznając je za dziwnie przyjemne. W dniu sporu, który wywarł takie wrażenie na Stefanie, Wilhelm Saint-Clair otrzymał silne uderzenie ćwiczebnym mieczem w zranione ramię. Wciąż jeszcze był blady i zaciskał zęby, gdy Stefan wszedł do komnaty, w której stryj siedział z hrabią przy dzbanie wina i ogniu na kominku. Było późne zimowe popołudnie niezwykle zimnego dnia jak na tę część Francji. Do kolacji w wielkiej sali pozostały jeszcze dwie godziny i zwykle Wilhelm ćwiczyłby jeszcze na dziedzińcu, a hrabia konferowałby ze swymi urzędnikami, sprawdzając rachunki. Jednak wskutek rany wszystko to się zmieniło i obaj mężczyźni nieprzewidzianie zażywali odpoczynku. Hrabia wskazał Stefanowi fotel przy kominku i zachęcił, żeby poczęstował się winem, a kiedy młodzieniec odmówił i nie usiadł, hrabia przechylił głowę i spytał: - Co się stało? Masz nieszczęśliwą minę. Chcesz ze mną porozmawiać? Stefan wzruszył ramionami. - Tak, mój panie, ale to może poczekać. Nie wiedziałem, że jesteś ze stryjem Wilhelmem. Wrócę później. - Nie, porozmawiamy teraz, bo podejrzewam, że ma to coś wspólnego z twoimi studiami nad historią Zakonu, a jeśli tak, to opinia Wilhelma będzie równie cenna jak moja. Czy tak? - Gdy Stefan kiwnął głową, zapytał: - A zatem, co cię dręczy? - To... trudno jest to... - Nie, wcale nie. Nigdy nie jest trudno, jeśli rzecz sprowadza się do szczerości. Po prostu boisz się to powiedzieć. No już, wyduś to z siebie. - Trudno mi uwierzyć w to, co mówiono mi o świętym Pawle. Obaj słuchacze nie okazali nawet odrobiny zdziwienia, a hrabia parsknął śmiechem.
- I tak powinno być, skoro przez całe życie kazano ci go podziwiać. To, co teraz słyszysz z naszych ust, wydaje się bluźnierstwem. Fakt, że trudno ci w to uwierzyć, dowodzi jedynie tego, że żyjesz i myślisz prawidłowo. - No, ale... - Żadne ale, chłopcze. Pogódź się z tym. To, czego uczysz się teraz, jako członek naszego Zakonu, jest prawdą, spisaną na początku i nie zmienioną od ponad tysiąca lat. Natomiast wszystko to, czego wcześniej dowiedziałeś się o tych sprawach, to spreparowana prawda, stworzona przez założycieli wspólnoty chrześcijańskiej. - Jednak święty Paweł jest największym ze świętych. - Owszem, jest, ale Kościół może się mylić. Głęboko wierzący chrześcijanin nie zastanawia się, czy Paweł istotnie może być największym ze świętych tylko dlatego, że za takiego uznał go Kościół. - Zamilkł, spoglądając na Stefana, a potem zapytał: - Czy wiesz, kim byli Machabeusze? - Eee... Byli Żydami... Nie, nie wiem. - A co z Seleucydami. Czy ta nazwa coś ci mówi? - Nie. -No cóż, będzie, kiedy dowiesz się trochę więcej. Machabeusze byli dziedzicznymi królami Judei i arcykapłanami żydowskiej świątyni przed nadejściem Seleucydów i Rzymian. - Hrabia zwrócił się do kuzyna Wilhelma. - Może ty opowiesz mu o Seleucydach. Tylko mów jak najprościej. Wilhelm de Saint-Clair powiedział do Stefana, ruchem głowy wskazując hrabiego: - On nigdy nie przestaje sprawdzać innych. Bardzo dobrze, ale zanim zacznę, muszę ci coś powiedzieć, bratanku. Twój kłopot nie jest niczym nowym. Wszyscy go mieliśmy, przeżywaliśmy te same obawy i niepewności. Każdy z nas, członków Zakonu Odrodzenia, musiał się zmagać z wątpliwościami w tej samej sprawie, nad którą ty zastanawiasz się teraz, tak więc nie jesteś sam. Pamiętaj o tym podczas naszej dalszej rozmowy. Rozumiesz? Stefan skinął głową. - Doskonale. A teraz uważnie posłuchaj. Mamy dowód... i niebawem sam go poznasz... potwierdzający wszystko, co zaraz usłyszysz, zapisany ponad tysiąc lat temu. Dynastia Seleucydów była potężną
linią władców będących potomkami jednego z dowódców Aleksandra Macedońskiego i władała Syrią przez setki lat. - Aleksander Macedoński. Masz na myśli Aleksandra Wielkiego? - Tak. Co o nim wiesz? - Był Grekiem. Podbił świat około trzystu lat przed Chrystusem. - Owszem, był Grekiem. Tak jak jego dowódcy, którzy po jego śmierci podzielili między siebie imperium. Wszyscy byli Macedończykami z Hellady. Jednym z nich był Ptolemeusz, który zajął Egipt i założył dynastię, z której wywodziła się Kleopatra, a innym był Seleukos, który założył dynastię przez setki lat rządzącą Azją Mniejszą i Syrią, wchodząc w związki z Arabami i rozcieńczając helleńską krew. Nie ma w tym niczego złego, jak dowodzi przykład Rzymian. Potem w zajętej przez Rzymian Judei rządził niejaki Herod, zwany Wielkim, mianowany przez nich królem żydowskim. Ożenił się z Mariamne, ostatnią księżniczką z rodu Machabeuszy. Później wymordował resztki machabejskiego rodu i założył własną dynastię, której najsławniejszym przedstawicielem, z naszego punktu widzenia, był Herod Antypas, tetrarcha Galilei. Ród Heroda i jego stronników zaczęto nazywać herodianami, ale większość Żydów, szczególnie przywiązane do tradycji stronnictwo zelotów, gardziła nimi za to, że są mieszanej, nieczystej, nieżydowskiej krwi. Jednak największym grzechem Heroda w oczach Żydów było to, że zastąpił wszystkich machabejskich kapłanów swoimi, saduceuszami. Żydzi... prawdziwi wierzący Żydzi... uważali to za okropne świętokradztwo: ich zdaniem nieczyści i fałszywi kapłani bezcześcili świątynię. - Urwał, jakby szukając czegoś w pamięci, po czym mówił dalej. - Łatwiej ci będzie pojąć wiele z tych spraw, jeśli zrozumiesz jedno: dziś fałszywi kapłani bezczeszczący swoją obecnością świątynię nie wydają nam się świętokradztwem, ponieważ przywykliśmy do widoku chrześcijańskich kościołów bezczeszczonych obecnością niegodnie postępujących księży i uważamy kościoły... wszystkie, od bazylik po katedry i kaplice... za dom Boga. Przez to rozumiemy, że są miejscami wiary i modłów, w których możemy się gromadzić, żeby oddawać cześć Bogu. Jednak Żydzi nie wierzyli w nic takiego. Mieli tylko jedną świątynię, w Jerozolimie, i dla nich dosłownie była ona domem Boga. Jahwe, ich Bóg, którego imienia nie wymawiano, zamieszkiwał w niej, w tym najświętszym ze świętych miejsc, i dlatego wejście do świątyni poprzedzał cały rytuał. Wchodzący tam ludzie
znajdowali się w obecności samego Boga. Był tam, w tym najświętszym z miejsc. Nie mieszkał w niebiosach ani w raju. Żył wśród nich, swego wybranego ludu, w świątyni, którą dla Niego wybudowali. Tak więc gdy Herod ustanowił swoich kapłanów opiekunami świątyni, a potem poprosił Rzymian, by strzegli ich bezpieczeństwa, rozwścieczył każdego, kto był choć trochę dumny z tego, że jest Żydem. Tak oto wyglądały polityczne podziały w Judei w czasie narodzin Chrystusa. U władzy byli herodianie pod wodzą Heroda Antypasa, popierani przez rzymską armię, a przeciwko nim niżsi stanem, lecz wszechobecni Żydzi podzieleni na wiele sekt oczekujących na Mesjasza, króla żydowskiego, który ich wyzwoli, zgodnie żądających samodzielności i wyzwolenia spod władzy rzymskich okupantów. Mogły one różnić się poglądami i działały w najrozmaitszy sposób, lecz w kwestii zrzucenia obcego jarzma wszystkie były jednomyślne. - Zmrużył oczy, patrząc na młodego Stefana. - Czy nadążasz za tym, co ci mówię? - Tak, chyba tak. - To dobrze. Teraz wejdziemy na wyższy poziom wiedzy. - Wilhelm zerknął na hrabiego, unosząc brwi. - Chcesz teraz mnie zastąpić? Hrabia Hugon z uśmiechem pokręcił głową. - Nie, bardzo dobrze sobie radzisz. - Racja. - Wilhelm przez moment wydymał usta, dobierając słowa, po czym zaczął mówić. -Trudno przekazać to w skrócie, ale chciałem powiedzieć, że wszystkie żydowskie sekty działały jednomyślnie, w istocie tworząc ruch, który jednak nie miał nazwy. Wiemy jednak, że zakończył się buntem przeciwko Rzymowi i zagładą żydowskiego narodu. Tak czy owak ten... ruch był określany przez ich przeciwników, saduceuszy, oraz ich herodiańskich sprzymierzeńców jako mesjanistyczny i podżegający do wojny, zmierzający do obalenia istniejącej władzy. W wyniku tego herodianie jawili się Rzymianom jako siły pokoju i porządku, skupione na utrzymaniu status quo i stabilności żydowskiego państwa, na czym rzymskim najeźdźcom zależało. Jednak sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana. - Wilhelm zmarszczył brwi, koncentrując się na tym, co zamierzał powiedzieć. Ruch wyzwoleńczy nie kierował się jedynie patriotyzmem w rzymskim znaczeniu tego słowa. Dla Rzymian patriotyzm był po prostu umiłowaniem ojczyzny, czyli Rzymu. Tymczasem dla Żydów oznaczał
znacznie więcej. Ich patriotyzm obejmował miłość Boga i Jego wybranego narodu jako całości, a także ojczyzny jako ojczyzny Boga. Było to powodem wszystkich późniejszych kłopotów. Zamilkł i Stefan niecierpliwie go zachęcił. - Co się stało? -Jak już powiedziałem, nic takiego, co można łatwo wyjaśnić, ale spróbuję. W większości ówczesnych sekt żydowskich występował jeden wspólny element, a mianowicie polityka przeciwstawiania ubogich bogatym, nie mających nic przeciwko mającym wszystko. Panami w Judei byli herodianie. Oni posiadali wszystko, tylko dlatego że zawłaszczyli to z poparciem Rzymian, którzy z zadowoleniem powitali na tronie króla-wasala, darzącego sympatią Rzym i chcącego trzymać w ryzach niezadowolonych Żydów oraz pozostałych przy życiu Machabeuszy. - Zaczekaj. Kogo dokładnie masz na myśli, mówiąc o herodianach? Wilhelm uniósł brwi, chrząknął i rzekł: -Tylko pomyśl. Rodzina Heroda dzierżyła władzę i korzystała z niej, żeby mianować nowych kapłanów, poborców podatkowych i setki innych wiernych sobie urzędników, a wszyscy oni zawdzięczali swój dobrobyt rodowi Heroda. Tak więc byli im wierni jak wasale panom lennym. Stefan skinął głową, zrozumiawszy to feudalne porównanie, a Wilhelm mówił dalej. - Natomiast Żydzi, których krajem była Judea, nie mieli nic. A nawet mniej niż nic, gdyż w większości byli poważnie zadłużeni u herodiańskich lichwiarzy. Ciągle musieli pożyczać pieniądze, aby przeżyć. Rosnące podatki, w tym obowiązkowe daniny dla świątyni, wpędzały lud w nędzę, zmuszając do pożyczania pieniędzy na ich opłacanie. To był zabójczy, wykańczający system. W ten sposób powstał kult ubóstwa, wywodzący się z niechęci do bezprawnego bogactwa, a głównymi jego zwolennikami byli zeloci. Inna sekta, esseńczyków, nazywała się ubogimi, a czasem ubogimi sprawiedliwymi. Albo po prosu biednymi. Wilhelm zerknął na hrabiego, który uważnie słuchał z miną nie zdradzającą żadnych uczuć. - Czy coś pominąłem? Hrabia pokręcił głową, jakby zaskoczony, że go pytają.
-Nic ważnego. Jestem zafascynowany tym, jak wiele pamiętasz. Wilhelm znów spojrzał na bratanka. - Ubodzy. Czy pamiętasz słowa Jezusa o wielbłądzie przechodzącym przez ucho igielne? - Tak, oczywiście. To niemożliwe, tak jak wejście bogacza do królestwa niebieskiego. - Właśnie. Bogaci dla ówczesnych Żydów byli herodianami lub Rzymianami, co oznaczało, że na pewno nie byli Żydami, a Żydzi z Judei we własnym przekonaniu byli jedynym uczciwym ludem na ziemi... narodem wybranym. Dziś nic to dla nas nie oznacza, lecz dla nich musiało być nie do zniesienia, że ich krajem i świątynią mieszczącą ich Boga niepodzielnie rządzi skundlona rasa. A ponieważ byli niepokorni, przymus życia z fałszywymi kapłanami Heroda musiał być dla nich jeszcze gorszy. A teraz pomyśl, jak ich niechęć rozpalała pogarda świątynnych lichwiarzy i konieczność zaciągania u nich pożyczek oraz świadomość, że nie są w stanie tego zmienić, ponieważ cała władza jest w rękach bogatych. Do tego jeszcze znienawidzeni Rzymianie, którzy bluźnierczo próbowali ustawić posążek uosabiający ich imperium w najświętszym ze świętych miejsc, jakim była świątynia, siłą utrzymujący uzurpatorów u władzy. Wilhelm milczał chwilę, dając Stefanowi czas na wchłonięcie tych wiadomości. - Żydzi żyli w świecie czerni i bieli, Stefanie, bez żadnych pośrednich barw między skrajnościami. Każdy, kto nie był Żydem, był gojem i nie mógł wejść do królestwa niebieskiego. Jednak nawet dla Żydów droga do bożej łaski była kamienista i trudna. Wśród mesjanistycznych ugrupowań była sekta, która założyła niewielką społeczność w Jerozolimie, pod pewnymi względami bardziej sformalizowaną i konserwatywną niż zeloci... społeczność sprawiedliwych, której fundamentem była wiara w nadejście Mesjasza oraz triumf Żydów i ich Boga nad całym światem. Jednym z przywódców tej grupy był Jeszua ben Dawid... my nazywamy go Jezusem... który, wedle zapisów będących w posiadaniu naszego Zakonu, nigdy nie podawał się za Mesjasza ani nie zamierzał być Chrystusem Odkupicielem świata. Był po prostu człowiekiem, nadzwyczajnym pod niektórymi względami. Jednak naraził się faryzeuszom i zirytował arcykapłanów, którzy zadenuncjowali go Rzymianom, a ci go ukrzyżowali.
Wilhelm Saint-Clair wstał i podszedł do stojącego na stoliku pod ścianą dzbana z winem, napełnił sobie kubek i zaproponował dwom pozostałym. Hrabia skorzystał z propozycji, lecz Stefan odmówił. Wilhelm pociągnął długi łyk, nalał sobie drugi kubek i odstawiwszy dzban, oparł się o krawędź stołu. - Od gadania zasycha w gardle. Nieważne czy mówisz dobrze czy źle, jasno czy mętnie. Zrozumiałeś, co ci powiedziałem? - Na razie tak. Tylko nie rozumiem, co to ma wspólnego ze świętym Pawłem. Wilhelm zerknął na hrabiego Hugona, a potem znów na Stefana. - Paweł był Seleucydą. Stefan zamrugał. - Czyli pół Grekiem, pół Arabem? Nie, przecież był gojem, rzymskim obywatelem z Tarsu. - Seleucydzi byli gojami i wielu z nich było również rzymskimi obywatelami. Być może był z Tarsu. Jest pewne, że w późniejszym okresie swojego życia chciał, żeby wszyscy w to wierzyli. Jednak w rzeczywistości nikt dziś nie wie, kim był Paweł i skąd pochodził. Nikt nic nie wie o jego wcześniejszym życiu aż do chwili, kiedy Bóg miał go strącić z konia, po czym otwarcie się przyznawał, że prześladował chrześcijan. Tylko że wtedy nie było chrześcijan, Stefanie. Byli tylko Żydzi. Chrześcijaństwo nie miało jeszcze swojej definicji ani nazwy. Jednak nasze kroniki, które wymieniają go jako tego, którego ty nazywasz świętym Pawłem, wskazują, że był herodianinem... w dodatku kuzynem Heroda... imieniem Saul i człowiekiem wysłanym przez „miłujących pokój" herodian, aby zachęcił obozującą poza miastem rzymską armię do wejścia do Jerozolimy. Ten sam Saul wysłał potem raport o tym wydarzeniu do głównej kwatery Nerona w Koryncie, w Grecji, ulubionego celu Pawła w późniejszych latach. Ale rozmawialiśmy o ukrzyżowaniu. - Odwrócił się do hrabiego. - Ty mu powiedz o ukrzyżowaniu, Hugonie. Ty mi o tym opowiedziałeś i nigdy tego nie zapomnę. Hrabia najpierw się wzbraniał, mówiąc, że woli słuchać, niż trudzić się myśleniem, ale Wilhelm nie ustępował, aż w końcu Hugon z rezygnacją wzruszył ramionami i głęboko westchnął. - Dziś przykłada się ogromną wagę do krzyża, Stefanie, oraz do tego, że Żydzi ukrzyżowali Chrystusa. Wiesz o tym oczywiście.
- Oczywiście, mój panie. Każdy o tym wie. -Ach, każdy. Wie o tym każdy człowiek - powiedział ponuro hrabia i poważnie pokręcił głową. - Powinieneś ostrożnie dobierać słowa, młodzieńcze, ponieważ często oznaczają coś wprost przeciwnego, niż się zdaje. To, co wszyscy wiedzą, rzadko bywa tym, czym się wydaje, i rzadko jest prawdą. Tak więc zacznijmy od prawdy absolutnej, której prawdziwości możemy dowieść: Żydzi nie ukrzyżowali Jezusa. Możemy pójść jeszcze dalej: Żydzi nie nienawidzili Chrystusa, ponieważ Żydzi nigdy nie słyszeli o Chrystusie. Nikt wtedy nie słyszał o Chrystusie, ponieważ to imię nie istniało, dopóki nie użył go Saul, czy też Paweł, jeśli wolisz, wiele lat po śmierci Jezusa, nazywając go Jezusem Chrystusem. „Christos" było rzadko używanym greckim słowem oznaczającym pomazańca, zanim Saul obdarzył nim Jezusa, aby zasugerować jego boskie pochodzenie. Tak więc teza wskazująca na Żydów jako zabójców Chrystusa to kompletny wymysł. Złośliwe łgarstwo, stworzone z przyczyn politycznych. Nie można nawet twierdzić, iż Żydzi nienawidzili Jezusa jako człowieka, pomijając sprawę jego boskości, ponieważ nienawiść wymaga ogromnego wysiłku i poświęcenia, a oni nie mieli powodu, aby zbiorowo go nienawidzić. Był jednym z nich, mieszkańcem Judei. Bóg wie, że w tamtych czasach było wiele nienawiści, lecz głównie między rodziną Heroda i jego poplecznikami oraz ludem Judei, Żydami. Było to obopólne uczucie. Jednak Żydzi niemal na pewno nie mogli nienawidzić Jezusa, po prostu dlatego że był jednym z nich, narodu wybranego przez Boga. Był Żydem. I z pewnością go nie ukrzyżowali, ponieważ zwyczajnie nie mieli takiego prawa. Ukrzyżowanie było rzymską karą. Również Żydzi jako tłum nie domagali się krwi Jezusa, ściągając na siebie i swoje dzieci gniew boży z powodu jego śmierci. Takie twierdzenia i wiara w nie to głupota. Zastanów się nad tym przez chwilę. Czy możesz sobie wyobrazić jakiś tłum, czy choćby tłuszczę, ściągający na siebie i swoje dzieci gniew boży, a w dodatku robiący to nie tylko dobrowolnie, ale i jednogłośnie, spontanicznie? Trudno w to uwierzyć, ale ludzie w to wierzą. Ty wierzysz, prawda? - Wierzę? - wykrztusił Stefan i zamilkł z rozdziawionymi ustami, aż hrabia zlitował się nad nim. - Oczywiście że tak, bo nie masz innego wyjścia. Ponieważ przez całe życie, od kiedy byłeś dostatecznie duży, żeby zrozumieć, najważ-
niejsze znane ci osoby mówiły, że to prawda, że musisz w to wierzyć, bo jeśli nie, to zostaniesz ekskomunikowany i skazany na wieczyste ognie piekielne. Tak mówi ci Kościół. Tak mówią ci księża. Powie ci to każdy mnich, jeśli zatrzymasz go na drodze i zapytasz. Cóż więc innego możesz zrobić, jak nie uwierzyć w to, co ci mówią? - Zrobił dramatyczną pauzę, ostrzegawczo unosząc rękę. - Jednak zastanówmy się razem nad ukrzyżowaniem jeszcze przez chwilę, zanim przejdziemy do innych spraw. Nad Ukrzyżowaniem, przez które Rzymianie i Żydzi usiłowali upokorzyć Syna Bożego, wieszając go na krzyżu jako obiekt drwin całego świata, jakby ukrzyżowanie zostało specjalnie wymyślone, żeby zawstydzić i upokorzyć Jezusa. Wiesz o tym wszystko, prawda? - Ja... - Stefan zawahał się, po czym wzruszył ramionami. - Wszystko? Tak powiedziałbym jeszcze przed chwilą, ale teraz... - I masz do tego prawo. Prawo wątpić. Prawo kwestionować, ponieważ w ukrzyżowaniu nie było niczego szczególnego może prócz osoby, którą to spotkało. Sama kara była dość rozpowszechniona. W czasach Rzymian śmierć przez ukrzyżowanie była najczęściej wymierzaną formą kary dla przestępców, czy byli nimi złodzieje, mordercy, buntownicy czy dezerterzy. Jeśli Rzymianie uznali, że zasługujesz na śmierć, umierałeś. Jeśli byłeś bogaty lub ustosunkowany, mogłeś umrzeć szybko, ścięty lub uduszony, lecz jeśli twoja śmierć była potrzebna państwu jako publiczny spektakl i lekcja pokory dla innych, umierałeś powoli na krzyżu, w męczarniach. Jezus został uznany za przestępcę politycznego, buntownika. I umarł w ten sposób. I poza jego znajomymi i bliskimi nikt się tym nie przejął. Zapadła cisza. Po chwili Stefan podszedł do stolika, nalał sobie wina i pociągnąwszy tęgi łyk, odwrócił się do nich z zaciętą i wyzywającą miną. - Ciągle nie powiedzieliście mi, co to wszystko ma wspólnego ze świętym Pawłem. Jego wuj pomasował sobie zranione ramię, krzywiąc się z bólu. - Źle sformułowałeś pytanie. To Paweł jest powodem tego wszystkiego - wycedził przez zaciśnięte zęby. Opuścił rękę i ze świstem wypuścił powietrze. - Paweł wszystko zmienił, to, co było, w to, co jest teraz, zmieniając Żydów w pogan. To wszystko jego robota. Pozbawił to, co się działo w Jerozolimie... ruch nazywany przez Jezusa i jego
zwolenników Drogą... wszelkich antyrzymskich elementów, a więc prawdziwego sensu, zmieniając w coś niewinnego i nieszkodliwego, ideę możliwą do zaakceptowania przez Rzymian. Pominął całą sztywną, skostniałą i niepopularną żydowską moralność, nadając swej opowieści otoczkę w stylu swoich greckich przodków, z ich upodobaniem do fantastycznych, dramatycznych, zmyślonych i pozornie słusznych opowieści. A czyniąc to, zmienił Jezusa ze zwykłego Żyda, idealisty i patrioty, w Syna Bożego zrodzonego z Dziewicy. Hrabia wstał i przeciągnął się. - Nasłuchałeś się dziś dosyć, żeby zakręciło ci się w głowie - powiedział do Stefana. - Tyle informacji, tak nagle i niespodziewanie. Rozumiem to i Wilhelm także. Ale pamiętaj o tym, co mówiliśmy wcześniej, o czasie. Masz całe życie na zbadanie i sprawdzenie tego, co ci powiedzieliśmy, i masz pełny dostęp do naszych archiwów oraz możliwość konsultacji z naszymi najlepiej wykształconymi braćmi, którzy będą uszczęśliwieni i zachwyceni, mogąc podzielić się z tobą swoją wiedzą i wynikami badań. Chcemy tylko, żebyś miał otwartą głowę i pamiętał, że na każdy temat, jaki ludzki umysł potrafi wymyślić, można spojrzeć z różnych punktów widzenia. W tym konkretnym wypadku człowieka znanego pod imieniem świętego Pawła przekonasz się, że są głosy z przeszłości, z jego własnych czasów, wyraźnie dowodzące, że nie był tym, za kogo się podawał, i wiele cech jego charakteru budzi wątpliwości, również prawdomówność. Inne głosy równie donośnie i pewnie utrzymują, że rzymskie obywatelstwo, którym tak się chełpił, uczyniło go lizusem, konfidentem i szpiegiem cesarza Nerona. Jeszcze inni wykazują... i nie wysuwam tu żadnych oskarżeń, po prostu cytuję... że mógł mieć bezpośredni udział w zamordowaniu Jakuba, brata Jezusa. Po śmierci Jezusa Jakub zajął jego miejsce jako przywódca ruchu, który nasz Zakon nazywa Zgromadzeniem Jerozolimskim. Jakub nie miał czasu dla Pawła i nie krył niechęci do niego, natomiast Paweł najwyraźniej uważał Jakuba - i tak głosił w swoich pismach - za zagrożenie i przeszkodę w głoszeniu Słowa Bożego poganom. Dlatego zadenuncjował i oczernił Jakuba, jako zasługującego na areszt i karę. Niewątpliwie miał rację, widząc w nim przeszkodę, gdyż Jakub był Żydem, jednym z narodu wybranego przez Boga, i w jego świecie nie było miejsca dla pogan. Oczywiście jest w tym znacznie więcej, niż wiedzą zwykli ludzie, lecz my jako członkowie Zakonu
wywodzący się w linii prostej od Nazarejczyków, Ubogich ze Zgromadzenia Jerozolimskiego, znający i akceptujący obraną przez nich drogę, mamy obowiązek jasno widzieć, od czego to wszystko się zaczęło. Od tej chwili zawsze o tym pamiętaj i bądź wierny ślubom, jakie złożyłeś podczas wyniesienia. - Urwał i ze współczuciem spojrzał na Stefana. - Wyglądasz na stropionego. I powinieneś. Idź już i zastanów się nad tym wszystkim, co ci dziś powiedzieliśmy. A jeśli będziesz miał jeszcze jakieś pytania, wróć i zadaj je któremuś z nas. Teraz odejdź w pokoju.
d
d 6 Zasiane tamtego dnia w umyśle Stefana ziarna wykiełkowały i w ciągu dwóch następnych lat poprzedzających jego wyjazd do Jerozolimy i wstąpienie do nowego zakonu wykazał nienasycony głód wszelkich informacji dotyczących Zgromadzenia Jerozolimskiego, drogi Esseńczyków i początków tego, co za sprawą Pawła stało się chrześcijaństwem znanym światu jedenaście stuleci później. Szybko stracił rachubę godzin spędzonych w różnych miejscach kraju na konsultacjach ze starszymi braćmi, archiwistami Zakonu Odrodzenia, przepisując i tłumacząc zapisy, których strzegli. Archiwa te były dla niego źródłem nieustannego zdumienia, gdyż choć niezwykle obszerne, zajmowały niewiele miejsca, mając głównie - aczkolwiek nie tylko - formę zwojów, znacznie lżejszych i mniejszych od ksiąg w grubej oprawie. Znajdowały się głównie w rezydencjach najznamienitszych zaprzyjaźnionych rodów, pilnie strzeżone przez starszych braci, którzy zajmowali się ich badaniem i konserwacją. Doskonale poznał sytuację polityczną Judei w czasach herodian oraz cele i przekonania różnych sekt i odłamów ruchu mesjanistycznego. Szybko nauczył się ufać swemu osądowi w ocenie informacji i polegać na swojej intuicji, popartej głęboką wiedzą i badaniami. Na przykład szybko odkrył, że jedno z archiwów w pobliżu starożytnego miasta Carcassonne w Langwedocji zawiera kopie oryginalnych kronik żydowskiego historyka Józefa Flawiusza, i studiując je z pomocą swoich mentorów, którzy badali je od lat, doszedł do wniosku, że w swoich prywatnych zapiskach Józef przedstawił wierny i niezwykle drobiazgowy obraz politycznej oraz militarnej sytuacji w Judei i Palestynie swoich czasów. Porównując jego punkt widzenia i opisy w dwóch najlepiej znanych dziełach, Wojna żydowska i Dawne dzieje Izraela, z chrześcijańskimi naukami i zapisami, Stefan zrozu-
miał bez cienia wątpliwości, że Paweł ocenzurował nauki Zgromadzenia Jerozolimskiego i wykorzystał je do stworzenia własnego obrazu chrześcijaństwa, do własnych celów, wkrótce po upadku Jerozolimy. Pozbawiał starą religię jej antyrzymskich oraz antypogańskich akcentów, aby uczynić ją politycznie akceptowalną dla władz i wielojęzycznej społeczności rzymskiego imperium. Był również zafascynowany powstaniem chrześcijaństwa w cesarstwie setki lat później, od czwartego wieku, gdy cesarz Konstantyn zromanizował Kościół, wyrywając mu i niszcząc buntownicze kły, które przyciągnęły jego uwagę. Wykazując, zdaniem poprzedników Saint-Claira w Zakonie, bezprecedensowy geniusz polityczny, Konstantyn uczynił Kościół integralną częścią wyższych sfer imperium, zmieniając papieża i biskupów w udzielnych władców, a największym osiągnięciem jego strategii było obdarowanie ich pałacem na ziemi, który odtąd zawsze miał symbolizować znaczenie Kościoła i dla tych nielicznych, którzy się tym interesowali, prawdziwy koniec ruchu zapoczątkowanego przez Jezusa, Jakuba i innych dawnych członków Zgromadzenia Jerozolimskiego. Saint-Clair nigdy nie zapomniał uniesienia, jakie czuł, gdy po raz pierwszy czytał i słuchał o tych sprawach, gdyż były to wstrząsające i przerażające informacje, zdające się pachnieć apostazą i herezją. Jednak jego mentorzy jasno mu wyjaśnili, że Zakon Odrodzenia ma udokumentowane wszystko, o czym mówi, a dowody przemycone z Judei przez zbiegłych kapłanów i ich rodziny zadziwiały różnorodnością, wiekiem i oczywistą autentycznością. Było tu jeszcze dość materiału na kilka pokoleń, a przecież wielu jego poprzedników poświęciło całe życie badaniu, tłumaczeniu i interpretowaniu tych zbiorów. Teraz był głęboko przekonany, że starożytny Zakon Odrodzenia w Syjonie jest jedynym pełnoprawnym spadkobiercą Zgromadzenia Jerozolimskiego i gdyby odkryto jego istnienie, natychmiast zostałby starty w proch przez twór świętego Pawła, czyli Kościół chrześcijański, który w ciągu tysiąca dwustu lat systematycznie wykorzenił i zniszczył wszelką opozycję, nawet najłagodniejszą, bezwzględnie i nieustannie usiłując bronić swojej potęgi i pozycji, aby podporządkować cały świat swojej woli - woli, która bezsprzecznie została wyrażona przez ludzi. Ten ostatni fakt miał szczególne znaczenie, gdyż tak zwani przedstawiciele Boga, czy zwali się biskupami, arcybiskupami, kardy-
nałami, papieżami czy patriarchami, wszyscy byli ludźmi, zwykłymi śmiertelnikami; swoim życiem i czynami na co dzień udowadniali, jak niewiele wiedzą o swoim stwórcy, który tak dawno temu żył w Judei i umarł na krzyżu za podżeganie przeciwko Rzymowi. Teraz Saint-Clair wierzył, że Paweł był raczej cynikiem niż świętym. Miał bystry umysł oraz instynkt oportunisty, dzięki którym rozpoznał wspaniałą koncepcję, na którą się natknął. Przywłaszczył ją sobie, oczyścił ze wszystkiego, co mogłoby urażać nie-Żydów, a potem na bazie tego stworzył samonapędzający się mechanizm o ogromnym reformatorskim potencjale, ale głównie nastawiony na gromadzenie dóbr doczesnych, który kilka wieków później cesarz Konstantyn - dorównujący Pawłowi przynajmniej w samolubnym oportunizmie - postanowił zaadaptować do własnych korzyści. Jednak w czasie owej dokonanej przez Konstantyna przemiany, dwieście pięćdziesiąt lat po zniszczeniu Jerozolimy, rodziny podtrzymujące tradycje Zakonu Odrodzenia już od piętnastu pokoleń zamieszkiwały południową Galię i nikt nawet nie podejrzewał, że ich przodkowie wywodzili się z ziemi tak odległej od tej, na której teraz wiedli dostatnie życie. Te zaprzyjaźnione rodziny, jak same się nazwały, doskonale wtopiły się w nową społeczność i zmieniły w całe rody; bo choć trzydzieści początkowych rodzin wciąż istniało, ich liczba znacznie wzrosła i chociaż wszyscy zdawali sobie sprawę, że łączące ich tak ściśle więzy są bardzo stare, a nawet święte, niewielu z nich zastanawiało się nad przyczyną tej sytuacji. Uważali te stosunki i swoje chrześcijaństwo za rzecz oczywistą. Jedynie w najtajniejszych zasobach rodzinnych tajemnic, zazdrośnie i sumiennie strzeżonych przez jednego wybranego członka rodu w danym pokoleniu, przechowywano prawdę o ich pochodzeniu, przekazywaną z pokolenia na pokolenie, co traktowano jako święty obowiązek. A była to prawda, w którą żaden z ich krewnych by nie uwierzył. Wszyscy ich przodkowie, założyciele zaprzyjaźnionych rodów, byli kapłanami Zgromadzenia Jerozolimskiego, wyznawcami prawdziwej nauki Jezusa i Jakuba Sprawiedliwego. Śmierć Jezusa z rąk Rzymian nie zrobiła wrażenia na ludności Jerozolimy i Judei, lecz gdy po nim został brutalnie zamordowany jego brat Jakub, zatłuczony młotkiem przez nieznanych sprawców, wywołało to ogromne wzburzenie, które-
go skutkiem było żydowskie powstanie przeciwko herodianom i Rzymowi, stłumione przez Wespazjana i jego syna Tytusa na czele ich bezlitosnych legionów, które miały raz na zawsze się pozbyć żydowskich mącicieli. Pod koniec oblężenia Jerozolimy, gdy Kapłani Zgromadzenia uznali, iż zagłada miasta i świątyni jest nieunikniona, ukryli najświętsze przedmioty, archiwa i relikwie głęboko pod ziemią, w miejscu niedostępnym dla chciwych Rzymian. Dopiero kiedy mieli pewność, że uczynili wszystko co w ich mocy, aby ochronić to, czego nie mogli zabrać ze sobą, dołączyli do tysięcy ludzi uciekających z Judei. Przebyli Morze Śródziemne, przez kilka lat podróżując dużą i pozornie niezorganizowaną gromadą, aż dotarli na południe Półwyspu Iberyjskiego, skąd ruszyli na północ, do południowej Galii, i tam wreszcie osiedli w Langwedocji. Tam pozostali, umacniając stan posiadania, swoją wiedzę i najświętsze tradycje, by w końcu powierzyć swe największe sekrety tajnej organizacji, którą stworzyli z najbardziej godnych zaufania mężczyzn ze swych rodów. Saint-Clair uznał za gorzką ironię losu to, że on, w rodzinnej Andegawenii, w znacznym stopniu wychowany przez zakonników oraz rycerzy i marzący o zostaniu mnichem, teraz zaliczał się do dziewięciu najniezwyklejszych osób w historii Kościoła: członków Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa. Jednak za jeszcze niedorzeczniej sze uważał to, że on, który tak obsesyjnie zgłębiał historię chrześcijaństwa, teraz był bliski tego, by jeśli nie zniszczyć, to przynajmniej podać w wątpliwość autentyczność jego głównych idei.
d
d ZOBOWIĄZANIE d
d 1 Brat Stefan zbudził się z krzykiem i odkrył, że siedzi na pryczy, kuląc ramiona i wyciągając ręce, jakby zasłaniał się przed ciosem. Minęło kilka sekund, zanim zdał sobie sprawę, że nic nie widzi, w ustach zaschło mu z przestrachu, wstrzymuje oddech i serce bije mu jak szalone. Przełknął ślinę i ostrożnie opuścił ręce, przetarł oczy i spojrzał w otaczającą go ciemność. Była nieprzenikniona, lecz pośladkami wyczuwał twarde deski pryczy, a gdy serce znów zaczęło bić normalnie, usłyszał znajome nocne odgłosy śpiących w pobliżu towarzyszy: pomruki, stęknięcia i sporadyczne pochrapywania. Nie był, jak się obawiał w pierwszej chwili, znów w tym piekielnym pokoju ze snów, przykuty za ręce i nogi do wąskiego drewnianego łoża. Drżąc z ulgi, wytężył słuch. Wiedział, że coś go obudziło, i musiało to być coś groźnego, skoro wyrwało go z tak głębokiego snu. Nie słyszał jednak niczego niezwykłego i po chwili zsunął się z pryczy, bezszelestnie wyprostował się i pewnie sięgnął po pochwę z mieczem, wiszącą na wieszaku pod ścianą, obok klęcznika. Bezgłośnie wyjął ostrze z pochwy, położył ją na pryczy, po czym podkradł się do otwartych drzwi celi i znów stanął, czujnie nasłuchując, z mieczem w dłoni. Po chwili rozpoznał oddechy każdego ze śpiących towarzyszy i był niemal pewien, że nikt więcej nie oddycha w mroku dormitorium, ledwie rozświetlonego blaskiem pełgającej świecy. Cóż więc go obudziło? Sądząc po otaczającej go głębokiej ciszy, Saint-Clair ocenił, że to środek nocy, i wiedział, że gdyby on i jego bracia naprawdę należeli do chrześcijańskiego zakonu, byliby teraz na nogach i w kaplicy, odmawiając nocne psalmy i modlitwy według reguły świętego Benedykta. A tak, po długim i ciężkim dniu przepracowanym w tunelach, jak co dzień, bracia spali głębokim snem, nabierając sił przed czekającym ich jutrem.
Bisol, którego cela znajdowała się naprzeciw miejsca, gdzie stał Stefan, zawsze sypiał najgłośniej i teraz też zachrapał przeciągle i donośnie, po czym hałaśliwie przewrócił się na bok, puszczając wiatry. Ktoś z sąsiedniej celi - chyba Rossal - sennie przeklął go, niezupełnie rozbudzony, ale usłyszawszy te odgłosy, Saint-Clair się uśmiechnął. W końcu stwierdził, że wszystko jest w porządku i najwyraźniej zbudził go zły sen. Zaraz jednak zaczął się zastanawiać, cóż to za sen mógł przebudzić go tak gwałtownie. Dawniej najgorsze takie przypadki były spowodowane erotycznymi snami, które budziły głęboki wstręt, lecz bardziej były odrażające i wywoływały wyrzuty sumienia, niż przerażały. Tym razem obudził się przestraszony, z sercem mocno bijącym z niepokoju. Wrócił do celi i znalazł świeczkę, po czym zapalił ją od płomienia tej płonącej na korytarzu. Wepchnął miecz do pochwy i odwiesił na kołek, po czym znów położył się na pryczy, splótł dłonie pod głową i patrząc w sufit, zastanawiał się, o czym śnił. Nagle ujrzał przed oczami obraz kobiecej twarzy i przestraszył się tak bardzo, że znów się skulił w odruchowym, obronnym geście, przyciskając łokcie do brzucha, jakby chroniąc żebra. O czym myślałem? - pytał się gorączkowo, wykrzykując to pytanie w ciszy swego umysłu. Ta przerażająca twarz jednak natychmiast powróciła, znajoma i nieprzejednana w swej aroganckiej urodzie, choć jej władczemu uśmiechowi towarzyszyła delikatna miękkość wydętych warg. Jęcząc z niedowierzania, Saint-Clair się podniósł, usiadł na skraju pryczy i spuścił nogi na posadzkę, mocno zaciskając powieki i rozpaczliwie zakrywając rękami uszy. Nie chciał, nie mógł sobie pozwolić uwierzyć, że jest to coś innego niż diabeł we własnej osobie. A jednak, choć tak sobie mówił, dostrzegł boleśnie znajome szczegóły: niebieski klejnot zawieszony teraz na sznurku na jego szyi we śnie wisiał na złotym łańcuchu, który trzymał w ręku, muskając błyskotką rowek między piersiami kobiety, która leżała obok niego na szerokim łożu, w pomiętej jedwabnej pościeli - kobiety, która przerzuciła swe ciepłe nagie udo przez jego biodro, przytrzymując go. Kobiety, na widok której znów zerwał się na równe nogi i stał, chwiejąc się z przerażenia. Nie mógł się mylić i nawet nie próbował się oszukiwać czy usprawiedliwiać. Kobietą z jego snu była Alix, księżniczka jerozolimska,
druga córka króla Baldwina II. Nagle poczuł przygnębiającą pewność, że legł z nią i ją chędożył. Miękki ciężar jej piersi w jego dłoniach był równie realnym wspomnieniem jak dotyk jej gładkiego uda. Pamiętał nawet piżmowy zapach jej perfum i wrażenia towarzyszące wpychaniu koniuszka języka w zagłębienie jej pępka, jej kształtny, miękki i ciepły brzuch przyciśnięty do jego twarzy. W czasie krótszym, niż ktokolwiek zdołałby to opisać, Saint-Clair ubrał się i włożył zbroję, wciągnął przez głowę płaszcz, zapiął pas z mieczem i okrytą grubą rękawicą prawą dłonią chwycił zakończony trzema kulkami korbacz. Niemal bezszelestnie przeszedł korytarzem między celami, cicho stąpając obutymi stopami po grubo wyścielonej słomą posadzce, a pilnujący stajni wartownik tylko wymamrotał coś sennie i wygodniej oparł się ramieniem o mur. Nikt się nie spodziewał, by ktoś próbował coś ukraść mnichom ze stajni. Saint-Clair wprawnie założył koniowi uprząż i siodło, nie robiąc hałasu, i powoli poprowadził rumaka do wyjścia, nie próbując go dosiąść, dopóki nie znalazł się w bezpiecznej odległości od muru. Przystanął i nałożył hełm, po czym zawiesił korbacz z jednej strony siodła, a z drugiej wyjęty zza pasa krótki i ciężki topór. Puścił wodze i szybko wróciwszy do stajni, wziął ze stojaków kopię i tarczę. Teraz już mógł dosiąść konia. Popędził wierzchowca ku rozrzuconym na dole budynkom oddzielającym go od południowej bramy, przy której obudził wartowników, powiedział im, kim jest i że wykonuje misję dla patriarchy, po czym ledwie rozchylili ciężkie wrota, szybko przejechał. Nie zastanawiał się, co bracia pomyślą o jego zniknięciu, ponieważ w duchu był przekonany, że już nigdy żadnego z nich nie zobaczy. Już raz opłakali go jako zmarłego, a teraz w rozpaczy wątpił, by chcieli robić to ponownie. Ponuro pomyślał, że byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby zginął za pierwszym razem. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza, wiedział tylko, że chce odjechać jak najdalej, gdzie nikt nie zna jego imienia lub twarzy, a jeśli to oznaczało, że będzie musiał pojechać do Syrii i zginąć w samotnej walce z hordą Saracenów, to zrobi to chętnie, w nadziei że swoją śmiercią odkupi swe potworne grzechy. Legł z królewską córką, spółkując z nią jak zwierzę w rui, i teraz te wspomnienia napłynęły falą, wywołując głęboki wstyd. Tylko raz, i to na krótko, zatrzymał się podczas swej panicznej ucieczki z Jerozolimy, kiedy nagle uświadomił sobie, że przynajmniej
jeden fragment tego snu nie mógł być prawdą. Ściągnął wodze i zastygł w siodle, spoglądając na jaśniejący na wschodzie horyzont. Ta niebieska błyskotka, którą nosił na szyi, spoczywała jeszcze w ziemi podczas jego porwania. Znalazł ją dopiero wiele tygodni po swoim powrocie, co oznaczało, że „wspomnienie" tego, co z nią robił, nie było prawdą, tylko snem. Serce zabiło mu mocniej z radości, kiedy to sobie uzmysłowił i zrozumiał; poczuł, jak w piersi wzbiera mu nadzieja, jak łyk świeżego powietrza, gdy myśl o tym, że mógł się pomylić, pobudziła go jak brzęk dzwonka umocowanego nad drzwiami kuchni w rodzinnym domu. Lecz gdy tylko podziękował Bogu za to, że tej błękitnej błyskotki nie mogło tam być, pomyślał o łańcuchu, na którym była zawieszona: grubym, ciężkim i skręconym jak wąż łańcuchu o solidnych ogniwach z ręcznie kutego i żółtego jak masło złota, giętkim, śliskim i gładkim, mocnym łańcuchu pięknej roboty, chyba najcenniejszym przedmiocie, jaki kiedykolwiek trzymał w dłoniach. A trzymał go w dłoniach wiele razy. Często zaciskał na nim palce, aby cieszyć się dotykiem gładkich ogniw zbierających się na jego dłoni, na którą go opuszczał z drugiej, trzymanej w górze i wyraźnie zarysowanej na tle równych, wrzosowych ścian sypialni księżniczki. I kilkakrotnie zakładał go na szyję Alix, a potem ostrożnie wsuwał głowę w jego pętlę, tak że oboje, on i ona, byli nim ciasno złączeni, zetknięci obnażonymi piersiami, nadzy i miotani szalonym pożądaniem. Złamał ślub czystości. Teraz był cały odrętwiały, gdy łagodnie popędził rumaka i pojechał dalej. Gormond de Picquigny powiedział mu, że jest wolny od grzechu, jeśli nie zamierzał zgrzeszyć. Saint-Clair uwierzył mu i zaczął się uspokajać. W następnych tygodniach nocne wizyty sukuba stały się wyraźnie rzadsze i Stefan poczuł się lepiej, mogąc się skupić na swoim życiu i obowiązkach. Teraz jednak znów znalazł się w impasie. Czy spółkował z księżniczką dobrowolnie? Za sprawą z trudem odzyskanej pamięci o tym, co mu się przydarzyło, wydawało mu się teraz mało prawdopodobne, by pod przymusem robił to, co z każdą chwilą coraz lepiej pamiętał. Wiedział na pewno, że była w tym przyjemność, mnóstwo przyjemności, oraz zmysłowe zatracenie i szał namiętności. Z przygnębieniem to sobie uświadomił. Jednak cichy głos w jego umyśle z uporem pytał, czy był to świadomy wybór. Czy dobrowolnie i świadomie uprawiał rozpu-
stę? Wiedział z całą pewnością, że przynajmniej częściowo tak, gdyż pamiętał powolny i zmysłowy sposób, w jaki wkładał głowę w pętlę łańcucha, by ten połączył ich ze sobą, lecz cichy głos nalegał: czy robił to świadomie i z nieprzymuszonej woli? Stefan wiedział, że to pytanie raczej dla duchownego niż żołnierza, lecz choć w myślach zrezygnował z szukania odpowiedzi na nie, wiedział również, że zarówno pytanie, jak i odpowiedź, tak irytująco niejasna, mają zasadnicze znaczenie. Później, po długich udrękach wątpliwości, umysł zaczął podsuwać mu myśli, które był w stanie trzeźwo rozważyć, strzępy wspomnień i duże luki w pamięci, świadomość okresów, długich i krótkich, z których nie pamiętał absolutnie niczego. Potem, w końcu, napłynęły wspomnienia bardzo dziwnych momentów: patrzył na Alix, widząc ją niewyraźnie, jakby oglądał jej słabe odbicie w kiepskim zwierciadle; obserwował ją uważnie, przekonany, że jej ciało, tak dziwnie migoczące i falujące, zaraz rozpłynie się w nicość; czuł zawrót głowy i pokój wirował wokół niego, a on śmiał się jak szaleniec... Doszedł do wniosku, że były chwile, kiedy tracił kontrolę nad swoim zachowaniem, co go zdumiewało, gdyż przez całe życie zawsze doskonale panował nad sobą. Tak więc w jego porwaniu było coś dziwnego, a przynajmniej zagadkowego. Na przykład nie było żadnego wspomnienia ani związku między wspomnieniami o seksualnych wyczynach we wrzosowej sypialni a torturami, jakim poddano go tam, gdzie przykuto go do łoża. I nie wiedział, jak znalazł się w obu tych miejscach ani jak uciekł, jedynie niejasno pamiętał nieznajomą, zamaskowaną kobietę, która ciągnęła go, mocno ściskając jego poraniony nadgarstek, aby go uwolnić i zostawić samego. A potem, kiedy już zaczynał sądzić, że dostrzega światełko w otaczającej go ciemności, przypomniał sobie niebieski klejnot, który wisiał na sznurku na jego szyi. Niemal nieświadomie podniósł rękę, aby ująć go kciukiem i palcem wskazującym, ruchem, który wszedł mu w nawyk przez kilka ostatnich tygodni, i ten prosty gest wyzwolił nową falę wspomnień i wyrzutów sumienia. Zachował - natychmiast brutalnie poprawił się w myślach, przypominając przykrą prawdę wziął sobie, schował, po prostu ukradł tę błyskotkę, nieważne jaka była jej wartość, czy był to klejnot czy kawałek szkła, pod wpływem zwyczajnego kaprysu. Decydując się zostawić ją sobie tylko z tego
powodu, złamał następne ślubowanie: nie tyle ślub ubóstwa, ile obietnicę dzielenia się wszystkim ze swoimi braćmi i niezatrzymywania niczego dla siebie. Ta świadomość ciążyła mu niczym kamień młyński i gdyby był w stanie, wtedy by zapłakał. Zabrakło jednak mu łez, za co jeszcze bardziej zaczął sobą gardzić. Ten niebieski kamień był bezwartościowy, zwykły kamyk, ładnie oszlifowany i miły w dotyku, pozornie miękki, gładki i ciepły w sposób przypominający mu intymny dotyk pięknie toczonych ud Alix du Bourcq. To skojarzenie nasunęło mu następne, pod wpływem którego gwałtownie zerwał kamień z szyi, rozrywając sznurek, i odrzucił go. Kamyk poleciał na tle różowego od wschodu nieba i uderzył o spory głaz. Saint-Clair myślał o tym, jaką rolę ten kamyk odegrał w złamaniu jedynych trzech ślubów, jakie złożył w życiu, Bogu i ludziom. Czystości, ubóstwa i posłuszeństwa. Był po trzykroć przeklęty i niegodny żyć. Pomyślał, że jedyne, co mu teraz pozostało, to pojechać i oddać życie w walce z niewiernymi. I tak brat Stefan Saint-Clair, brat Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa, zsiadł z konia i podniósł błyskotkę, którą przed chwilą odrzucił, a potem starannie i mocno przywiązał ją do gardy swego miecza sznurkiem, na którym wciąż wisiał klejnot. Zrobiwszy to, wepchnął miecz do pochwy, chwycił wodze, wetknął rękojeść kopii w uchwyt przy strzemieniu i z tarczą zawieszoną na lewym ramieniu ponownie popędził rumaka na wschód, postanowiwszy umrzeć szybko i odważnie, w imię i ku chwale swego Boga.
d
d 2 Wieść o zniknięciu Saint-Claira dotarła do księżniczki przed kolacją drugiego dnia po jego wyjeździe z miasta, gdyż jego bracia, pamiętając jego poprzednie porwanie, uparli się tym razem go znaleźć, obojętnie dokąd się udał i kto mógł go uprowadzić. Przez kilka dni ośmiu pozostałych braci krążyło po ulicach Jerozolimy razem z wojownikami Zakonu, wypytując wszystkich o dzielnego brata Stefana. Rankiem trzeciego dnia przy wejs'ciu do stajni pojawił się posłaniec, prosząc o widzenie z bratem Hugonem. Krótko potem wyraźnie zdziwiony de Payns przekazał swoje obowiązki bratu Godfrydowi i odszedł z przybyszem, powiedziawszy tylko, że wezwano go do królewskiego pałacu w jakiejś sprawie mającej związek ze zniknięciem brata Stefana. Po przybyciu do pałacu natychmiast zaprowadzono go na prywatną audiencję u księżniczki w jej pokojach, gdzie towarzyszyły jej jedynie dwie dworki. Hugon de Payns, przywykły rozkazywać i dowodzić mężczyznami, zupełnie nie radził sobie z kobietami i szybko wyjawił wszystko, co wiedział lub podejrzewał w związku ze zniknięciem swojego najmłodszego mnicha-rycerza. Powiedział księżniczce, że brat Stefan już raz zniknął, porwany najwyraźniej bez żadnego racjonalnego powodu przez nieznanych sprawców, i ostatnio był coraz bardziej udręczony wspomnieniami tortur, jakim poddano go podczas tamtego uprowadzenia. Alix była bardzo zatroskana i długo wypytywała go o wszystko, co przydarzyło się młodemu mnichowi, szczególnie o te nawiedzające Saint-Claira wspomnienia, gdyż czegoś takiego nie spodziewała się usłyszeć. Zaczęła się niepokoić na wieść o tym, że Saint-Clair zdaje się pamiętać tortury, jakim kazała go poddać kilka miesięcy wcześniej, gdyż zapewniano ją, że podane mu narkotyki sprawią, iż nie będzie
niczego pamiętał. Te tortury były dość łagodne - właściwie trudno je nazwać torturami. Kazała go skuć tak, żeby na nadgarstkach i kostkach zostały ślady oków, i raz kazała go wychłostać, żeby poprzecinać skórę na plecach i pozostawić ślady, może nawet nie blizny - ponieważ wiedziała, że wydałoby się dziwne, gdyby wypuszczono go bez szwanku. Ponadto podczas tych tortur kazała go wysmarować gnojem i ziemią, żeby ukryć to, iż był regularnie kąpany i pielęgnowany w niewoli. Bardzo niepokoiło ją, że jednak coś pamiętał. Była zaciekawiona, nic więcej, gdy poprzedniego wieczora usłyszała o ponownym zniknięciu rycerza, ale szybko wykluczyła możliwość, że mógł go porwać ktoś inny, dla informacji lub erotycznych rozkoszy. Jedyną osobą, którą mogłaby podejrzewać o coś takiego, był biskup Odo, a wiedziała, że on nie miałby ochoty ani odwagi narażać się na jej gniew. Gdyby jej ojciec chciał coś zrobić młodemu zakonnikowi, uczyniłby to jawnie, tak samo patriarcha. Żaden z nich nie musiałby się z tym kryć. Z początku zastanawiała się, czy nie pójść do de Picquigny'ego i nie dowiedzieć się, co on wie lub podejrzewa, ale szybko zrezygnowała z tego kiepskiego pomysłu, wiedząc, że patriarcha nie miałby dla niej czasu i nie zrobiłby dla niej nic, nawet gdyby był w stanie jej pomóc. Dlatego zwróciła się do źródła, zapraszając de Paynsa i proponując mu swoją pomoc w poszukiwaniach zaginionego zakonnika. Jednak po długiej rozmowie z de Paynsem przekonała się, że ten naprawdę nie ma zielonego pojęcia, gdzie szukać zaginionego. Długo siedziała w milczeniu, bijąc się z myślami, zanim oznajmiła rycerzowi, że może zdoła mu pomóc. Ma przyjaciela wśród muzułmanów, powiedziała, mającego rozległe i dobre koneksje w całym Zamorzu. Porozmawia z nim i zapyta go, co mógłby zrobić. Zawiadomi de Paynsa, jak tylko czegoś się dowie. Hugon nisko się skłonił i ponownie podziękował jej za wielkoduszną propozycję. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi jej komnaty, Alix wezwała swojego zausznika, Isztara, i posłała go, żeby odszukał handlarza koni Hassana i przyprowadził go do niej. Kiedy w końcu późnym popołudniem Isztar powrócił, przyniósł swojej pani wieść, że Hassana nie ma w mieście i nikt nie wie, gdzie przebywa. Jeszcze poprzedniego wieczoru był u siebie, jak zwykle zajęty swoimi sprawami, po dobrym dniu, w którym sprzedał cztery
ładne konie. O zmierzchu rozmawiał z koniuszym, jak zawsze doglądając oporządzania swoich zwierząt, lecz o świcie wyjechał, nikomu nie mówiąc dokąd ani kiedy wróci. Koniuszy imieniem Nabib, wypytywany przez Isztara, wymienił trzy miejsca, gdzie mógł udać się jego pan, wszystkie w pobliżu miasta, lecz tam także nie było Hassana i Isztar w końcu wrócił, zostawiwszy Nabibowi instrukcje, by jego pan po powrocie natychmiast przyszedł porozmawiać z księżniczką w niezwykle pilnej sprawie. Alix nie była zadowolona z dokonań swego człowieka, przyzwyczajona do tego, że ludzie natychmiast stawiają się na jej wezwanie. Nic nie mogąc zrobić, gotowała się bezsilnie ze złości, tak że służba starała się trzymać od niej z daleka. Na szczęście Hassan przybył na wezwanie księżniczki zaledwie godzinę po powrocie Isztara. W ciągu następnej Alix dokładnie powiedziała, czego od niego oczekuje, i tuż przed nadejściem nocy Hassan wyszedł. Saint-Claira nie było już od trzech dni. Zanim zaryglowano bramę na dziedziniec kwatery księżniczki przez zalegający tam mrok przemknął inny mężczyzna, starszy od poprzednika, i stanął przed gwardzistami Alix. Dowódca straży wyprężył się na baczność i wprowadził go do środka, prosto do głównej sali audiencyjnej, w której jego pani lubiła się spotykać z oficjalnymi gośćmi. Był to rycerz Bertrand de Perigord, sławny żołnierz, który nurzał się we krwi niewiernych podczas łupienia Jerozolimy w 1099 roku, a teraz był głównym doradcą króla Baldwina. Ponury i pozbawiony poczucia humoru służbista przyszedł tylko dlatego, że król mu nakazał. Nie chciał usiąść i stał, niecierpliwie bębniąc palcami po ciężkim i poobijanym srebrnym krzyżu na swej piersi, aż pojawiła się księżniczka. Przystanęła na progu komnaty i marszcząc brwi, patrzyła na Perigorda, który obrzucił ją równie nieprzyjaznym spojrzeniem i szorstko powiadomił, że król natychmiast chce ją widzieć. Spełniwszy swój obowiązek, stary rycerz wyszedł bez słowa. Alix splunęła, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, lecz nie traciła czasu. Klasnęła w dłonie, wzywając Isztara, po czym kazała mu przywołać służące, żeby pomogły jej się przebrać i przygotować na spotkanie z ojcem. Poddając się ich zabiegom, usiłowała sobie przypomnieć, kto obecnie bawi na dworze i komu może zawdzięczać to wezwanie do ojca. Choć raz nie obawiała się królewskiego gniewu, gdyż sumie-
nie miała zupełnie i niezwykle czyste, lecz intrygowało ją, czego on może od niej chcieć. Rzadko wzywał ją do siebie i nigdy wieczorem, w porze głównego posiłku, ponieważ był wówczas najbardziej zajęty korowodem gości, którzy pojawiali się i znikali bez przerwy, z innych krajów i terytoriów Zamorza, a także z Rzymu i wielu dworów całego chrześcijaństwa. Jako władca Królestwa Jerozolimskiego, jej ojciec był dziesięć raz bardziej zajęty niż wtedy, gdy był tylko Baldwinem du Bourcq, hrabią Edessy. Pół godziny później, gdy królewscy gwardziści wprowadzili ją do sali audiencyjnej, z wielkim zdziwieniem zastała tam czekającego na nią ojca, nie tylko samego, ale w dobrym humorze. Wstał, gdy tylko zobaczył otwierające się drzwi, ale zdążyła zauważyć, jak siedział mało elegancko na poręczy wielkiego złoconego tronu, czytając jakiś pergamin, który oburącz trzymał do światła pochodni, płonącej w wysokim stojaku z brązu za jego plecami. Kiedy Alix weszła, puścił zwój i szybko zszedł z podium, żeby ją powitać, z szerokim uśmiechem na twarzy. Odwzajemniwszy ten uśmiech, chociaż ostrożnie, Alix dygnęła, a potem ucałowała go w oba policzki, jak zwykle nazywając tatusiem i usilnie starając się wyglądać skromnie i przyzwoicie. Patrząc na nią, nikt nie pomyślałby, że widzi coś niezwykłego w tym spotkaniu z dostojnym ojcem bez otaczającego go tłumu dworzan, petentów i pieczeniarzy, nieustannie przeszkadzających im i uniemożliwiających spokojną rozmowę. W taki luźny, nieoficjalny sposób codziennie spotykała się z ojcem kiedyś, przed wieloma laty. Teraz lekko uścisnął jej dłonie, uniósł do ust i ucałował, po czym puścił ją i odwrócił się do stojącego pod ścianą stołu; piętrzący się na nim stos dokumentów i paczek dowodził, że Baldwin jest pracującym królem,. Zawahał się, spoglądając na sterty dokumentów, po czym podniósł niewielką, owiniętą w skórę paczuszkę i z namysłem ważąc ją w dłoni, zerknął przez ramię. - Wiesz o posłach, którzy dziś przybyli z Francji, moja droga? Alix pokręciła głową, szczerze zdziwiona, gdyż niewiele wydarzeń na dworze ojca uchodziło jej uwagi. - Nie, nie miałam pojęcia. Kiedy przybyli, tato? - Dziś, wczesnym popołudniem. Przyjechali z Jafy i musieli zaczekać, aż zbierze się karawana, żeby było bezpieczniej. Czekali ponad ty-
dzień. Osiem dni, zanim zebrała się grupa, i jeszcze trzy dni na podróż przez pustynię. O wiele za długo. - Czy droga do Jafy wciąż jest tak niebezpieczna? Myślałam, że mnisi-rycerze już się tym zajęli. - Zajęli się, moja droga, ale są tylko ludźmi. Regularnie patrolują drogi stąd do Jerycha i Jafy, lecz ta ostatnia jest dłuższa i trudniejsza do upilnowania, a ponadto wędruje nią mniej pielgrzymów. - Od kiedy to pielgrzymi są ważniejsi od królewskich poselstw z chrześcijańskich krain? Uśmiechnął się do niej czule. -To zależy od punktu widzenia. Patriarchę oraz brata Hugona i jego wspaniałych braci najbardziej i zawsze niepokoi los pątników. Niewiele możemy zrobić, żeby to zmienić. W każdym razie, moja droga, posłowie przybyli i przywieźli dla ciebie to. Paczuszka, nieco większa od jej otwartej dłoni, była płaska, prostokątna i dość ciężka. W pierwszej chwili Alix nie mogła rozwiązać wymyślnego węzła, który przytrzymywał ozdobne opakowanie. Wiedziała, że z łatwością mogłaby przeciąć rzemyk, lecz z niewiadomego powodu uparcie i dokładnie rozplątywała węzeł, aż udało jej się go rozsupłać. Pospiesznie rozwinęła paczuszkę i zrobiła wielkie oczy na widok miniaturowego portretu, namalowanego na kawałku twardego drewna w kunsztownie rzeźbionej i złoconej ramce, której motyw rozpoznała jako klasyczny wzór liści akantu. Sportretowanym był młody mężczyzna o złocistych kręconych włosach i jasnoniebieskich, roześmianych oczach. Nawet wziąwszy pod uwagę zrozumiałą przesadę portrecisty, nie chcącego urazić modela, Alix była pewna, że mężczyzna z portretu musi być bardzo przystojny i dobrze zbudowany. W pierwszej chwili wydało jej się, że patrzy na portret hrabiego Fulka Andegaweńskiego, który zaręczył się z jej starszą siostrą Melisende dwa lata wcześniej, podczas krótkiej wizyty w Ziemi Świętej. Przemknęła jej przez głowę dziwna i nielogiczna myśl, że ojciec się pomylił i posłał po nią, zamiast po Melisende. Natychmiast jednak zrozumiała, że to ona się myli i mężczyzna z portretu w żadnym razie nie przypomina Fulka Andegaweńskiego. Ten młodzieniec był złotowłosy, a Fulko śniady, ciemnowłosy i co najmniej dziesięć lat starszy. Alix dobrze znała hrabiego, lecz jako rywala do korony i królestwa jej ojca, nie zaś przyszłego podziwianego szwagra. Znów poczuła falę
pogardy do hrabiego i jego pustogłowej narzeczonej, a potem rosnące zaciekawienie nieznajomym, którego portret trzymała w dłoni. W końcu spojrzała na ojca. - Kto to jest, tato? Król uśmiechnął się jeszcze szerzej. -To Boemund Drugi, książę Antiochii. Jego ojciec, Boemund Pierwszy, był moim przyjacielem. On ma być twoim mężem. - Moim mężem - powtórzyła beznamiętnie, lecz zaraz poderwała głowę i rozbłysły jej oczy. - Moim mężem? Nie chcę żadnego męża, tato. Chyba oszalałeś, myśląc, że wyjdę za tego bałwana. Nawet nigdy o nim nie słyszałam. - I nie musiałaś. Tak jak nie musisz narażać się na mój gniew takim prowokacyjnym zachowaniem. Powiedział to spokojnie, lecz Alix nie trzeba było przypominać, jak śmiertelnie groźny w skutkach bywał gniew jej ojca, więc tylko przygryzła wargi, starając się nie okazać po sobie wściekłości, gdy uważnie spoglądał jej w oczy. W końcu skinął głową i dodał tym samym łagodnym tonem: - Bądź spokojna, córko. Będzie dla ciebie dobrym mężem. Alix z najwyższym trudem zachowała spokój, słysząc tę idiotyczną uwagę, ale jakoś jej się to udało i kiedy znów się odezwała, w jej głosie nie było słychać nic prócz pokory. - Skąd możesz być tego pewien, drogi tato? Skąd możesz wiedzieć bez cienia wątpliwości, że ten człowiek nie złamie mi serca, pogrążając w smutku? Nigdy nie przebywałam dłużej w Antiochii, skąd więc mam wiedzieć, że będzie mi tam dobrze, zupełnie obcej? Czy on widział mnie kiedyś? Czy wie, kim jestem? - Widział cię tak samo jak ty jego. - Król wskazał na miniaturę, którą trzymała w dłoni. - Posłałem mu taką dwa lata temu. Z pewnością pamiętasz, jak pozowałaś malarzowi. Ten chłopiec ma teraz dziewiętnaście lat, jest niemal w tym samym wieku co ty, i nie mieszka w Antiochii, lecz w Italii, gdzie przebywa od urodzenia. Jest księciem Tarentu, tak jak przed nim jego ojciec, i kuzynem króla Neapolu. Jest również wnukiem króla Francji i teraz, jako pełnoletni, ma władać Antiochią, obok naszych włości najbogatszą prowincją Zamorza. Może tu być w ciągu miesiąca, lecz równie dobrze dopiero za rok. Wszystko zależy, jak zawsze w takich sprawach, od wiatrów, pogo-
dy i kaprysów Fortuny. Jednak kiedy tu przybędzie, natychmiast zostaniesz jego żoną i królową. Zostaliście zaręczeni jeszcze jako dzieci, a świadkiem tego był sam papież! - Ależ tato! - Na moment zabrakło jej słów i musiała się uspokoić, zanim powiedziała to, co leżało jej na sercu, siląc się na rozsądny ton mimo gniewnego wydźwięku słów. - Ten człowiek może być kompletnym błaznem! Baldwin II ostrzegawczo uniósł rękę, uśmiechając się krzywo. - Nie, córko. Przyznaj mi choć trochę sprytu i ojcowskiego rozsądku w takich sprawach. Książę cieszy się dobrą opinią i jest powszechnie lubiany. Kazałem go pilnie obserwować przez kilka ostatnich lat, gdyż kiedy był nieletni, pełniłem funkcję regenta Antiochii, rządząc stąd przez wysłanników. Oczywiście nigdy go nie spotkałem, ale powiedziano mi, że jest bardzo wysoki, o dwie głowy wyższy od większości swoich rówieśników, i najwyraźniej tak urodziwy, że kobiety biją się o niego... choć ty możesz się tym nie przejmować. Jak widzisz, włosy ma długie, jasne i kręcone, niemal złociste, zęby białe i równe oraz duże niebieskie oczy. Mówią, że jest odpowiedzialny, również w wydatkach, zawsze uprzejmy wobec służby i łagodny wobec zwierząt. Ponadto powiedziano mi, że jego podkomendni podziwiają go i szanują, i zrobiliby dla niego wszystko. Mimo młodego wieku jest już obiecującym i dzielnym wojownikiem, a ponadto marzy o dokonaniu wielkich rzeczy tu, w Zamorzu, dla chwały Boga i Kościoła. Alix siedziała w milczeniu, wcale nie myśląc o Boemundzie, zaskoczona uwagą ojca, że nie musi się przejmować atrakcyjnością księcia dla innych kobiet. Nigdy nie wiedziała, jak reagować na takie jego komentarze, a w ostatnich miesiącach wygłaszał je coraz częściej. Z jego twarzy w takich chwilach niczego nie dało się wyczytać, a ton jego głosu zawsze pozostawiał wątpliwości co do prawdziwego znaczenia tych słów i tego, ile wie lub się domyśla o jej erotycznych wyczynach i przygodach, tak więc teraz znów zaczęła się zastanawiać, co on naprawdę o niej myśli pod maską ojcowskiej troski. Czy chciał powiedzieć, że w obliczu mężowskiej niewierności z łatwością pocieszyłaby się z innymi? A może miało to oznaczać, że jej uroda jest wystarczającym zabezpieczeniem przed drapieżnymi zakusami innych kobiet? Nie potrafiła orzec, które z tych wyjaśnień było bliższe prawdy, i przez chwilę zastanawiała się, czy matka mogła mu coś powiedzieć. Zaraz
jednak porzuciła tę myśl, gdyż po latach utarczek ona i matka zawarły coś w rodzaju zawieszenia broni. Był to niepełny rozejm i czasem zdecydowanie niełatwy, ale trwał od ponad roku i Alix wątpiła, by Morfia chciała narażać go na zerwanie, mówiąc mężowi coś złego o córce. Morfia dowiedziała się o ekscesach córki, gdy ta miała siedemnaście lat - Alix nie wiedziała od kogo ani w jaki sposób - i natychmiast przypuściła atak, grożąc, że powie o wszystkim królowi, jeśli Alix natychmiast nie obieca jej, że się poprawi i zacznie postępować jak przystało księżniczce jerozolimskiej: skromnie, uprzejmie i godnie. - Powiedz więc, jak powinna się zachowywać księżniczka lub królowa jerozolimska? - odpaliła Alix i poszła za ciosem, wymieniając nazwiska znanych jej mężczyzn, poczynając od biskupa Grosbeca. Matka z początku była oszołomiona, a potem wściekła, i przypomniała to, co jak Alix wiedziała z własnych obserwacji, było prawdą: że poza mężem nigdy nie dotknęła ani nie dała się dotknąć żadnemu mężczyźnie. Księżniczka jednak była na to przygotowana i przywołała widmo pozorów. Co by powiedział lub zrobił król, zapytała, gdyby wiedział lub podejrzewał, że jego żona, pozornie nie robiąc nic złego, zaskarbia sobie łaski i przysługi, dobrowolnie stając się obiektem pożądliwych fantazji podstarzałego biskupa, który często, a nawet codziennie podniecał się jej widokiem? Dyskusja była długa i burzliwa, pełna wzajemnych oskarżeń, a jednak dziwnie cicha, by zachować dyskrecję i uniknąć podsłuchania, a jej rezultatem był ten napięty i niełatwy rozejm, w którym obie kobiety zaczęły patrzeć na siebie z respektem i czujnością. Nie ustalały swego zachowania i tego, jak mają się nawzajem traktować od tej pory, lecz ich swary się skończyły, a podczas spotkań, częstszych i bardziej otwartych niż przedtem, odnosiły się do siebie uprzejmie i tolerancyjnie. Alix uświadomiła sobie, że milczenie między nią a ojcem trwa od długiej chwili i że król pewnie oczekuje od niej odpowiedzi na coś, co powiedział lub o co pytał. Głośno nabrała tchu, promiennie się uśmiechnęła i potrząsnęła głową, jakby odpychając jakąś zabawną myśl. On wydął usta, z poważną miną. - Bardzo dobrze, córko. Pozostawiam cię z tą myślą, ale ostrzegam, że w tej sprawie nic się nie zmieni i nie ma nawet o czym mówić, tak więc przygotuj się do wypełnienia swego obowiązku królewskiej cór-
ki. Poślubisz księcia Antiochii najszybciej jak to będzie możliwe. To twoje przeznaczenie, więc przyjmij je w pokorze i wiedz, że mogło być znacznie gorzej. Ten młody człowiek ma same zalety: pochodzenie z najznakomitszego rodu, bogactwo, szacunek otoczenia, doskonałe zdrowie i pali się, by zostać twoim mężem. Nie pragnie korony jerozolimskiej, wiedząc, że twoja siostra Melisende jest moją pierworodną córką zaręczoną z Fulkiem Andegaweńskim, który pewnego dnia będzie tu władał po mojej śmierci. Chętnie zadowoli się prowincją Antiochii, najbogatszą w Zamorzu po Jerozolimie. Antiochia jest duża i zasobna już dzisiaj, lecz Boemund zamierza rozszerzyć jej granice na południu i na wschodzie, daleko w głąb seldżuckiej Syrii, do Aleppo, a może nawet do Damaszku. Razem zbudujecie własne królestwo, które będzie równe mojemu, a może nawet kiedyś je przyćmi. Alix patrzyła na portret, który trzymała w dłoni, i myślała o tym, co powiedział jej ojciec, odruchowo wybierając te cechy, które interesowały ją najbardziej: przystojny, dobrze ułożony, złotowłosy, przedsiębiorczy i przede wszystkim odważny. Rozmyślając o tym, poczuła, że mimo woli jej wargi wykrzywia drwiący uśmiech. W krótkim czasie poznała wielu mężczyzn i żaden z nich nie miał więcej niż jedną lub dwie z tych zalet. - No? Słyszałaś, co powiedziałem? Alix spojrzała na ojca niewinnie. - Oczywiście, tato. Chyba jestem trochę oszołomiona, ale nie chciałam cię irytować. Będę o tym pamiętała i od tej pory poświęcę temu całą moją uwagę, a tymczasem będę oczekiwała na dalsze wieści od ciebie o postępach w tej sprawie. - Zawahała się, wiedząc, że ryzykuje. - Czy mama o tym wie? - Oczywiście. Była obecna, kiedy aranżowano ten związek, kiedy byłaś jeszcze niemowlęciem, ale nie rozmawialiśmy o tym bardzo długo, dopiero dwa lata temu. Byliście zaręczeni, ale żyliście w innych światach, więc uważałem, że im mniej będzie się o tym mówić, tym lepiej dla wszystkich zainteresowanych. W ten sposób, gdyby coś złego się przytrafiło temu młodzieńcowi, zanim dorósł, nie czułabyś się pokrzywdzona i nieszczęśliwa. - Dlatego zabroniłeś mamie mówić mi o tym? - Nie, wcale nie. Zdecydowaliśmy razem, twoja matka i ja, że te zaręczyny to najlepsza umowa, jaką mogliśmy ci wówczas zapewnić,
ale nie było sensu ci o tym mówić, kiedy byłaś jeszcze za młoda, aby to zrozumieć. Nigdy nie żałowałem tej decyzji i twoja matka również, a kilka lat temu pojęliśmy, jak była rozsądna, gdy inny młodzieniec zginął w wyniku wypadku na polowaniu, skręciwszy sobie kark przy upadku z konia. Był zaręczony z twoją siostrą Melisende. Dziś jego nazwisko nic jej nie mówi, lecz gdyby wiedziała, że była z nim zaręczona, opłakiwałaby go. Tak więc lepiej nie wiedzieć, nie sądzisz? Zamierzając powiedzieć coś zupełnie innego, Alix w ostatniej chwili ugryzła się w język i pokornie skłoniła głowę, udając posłuszną córkę, po czym dygnęła i spytała: - A więc mogę teraz porozmawiać o tym z mamą? - Możesz, lecz zbliża się pora wieczerzy i dziś wieczór mamy wielu gości... ośmiu posłów z Francji i sześciu z dworu króla Neapolu, więc może lepiej zaczekaj z tym do jutra. Teraz idź i przygotuj się, by wystąpić jako księżniczka jerozolimska i antiochska. Alix ponownie skłoniła się i zostawiła ojca samego. Kręciło jej się w głowie, a ściskanie w piersi świadczyło, że być może czeka ją coś niezwykle ekscytującego i niepodobnego do niczego, czego dotychczas doświadczyła. Miała zostać księżniczką Antiochii, poślubioną złocistemu księciu wielkiej urody i odwagi, a to mogło dać jej przewagę. Fulko Andegaweński był oficjalnym dziedzicem jej ojca. Tego nie dało się zmienić, chyba że Fulko by umarł... a gdyby nawet, to Alix nie wątpiła, że ojciec ma już gotową listę jego potencjalnych zastępców. Jednak Fulko, tak naprawdę, odpowiadał jej planom: był surowy, o nieco odpychającym sposobie bycia, całkowicie pozbawiony poczucia humoru - człowiek łatwo zrażający sobie innych, przeciwnik łatwy do pokonania, szczególnie przez złotowłosego rycerza umiejącego zdobywać ludzkie serca, księcia marzącego o rozszerzeniu swojej prowincji. Później Alix pomyślała, że jej obecni kochankowie zapewne będą bardzo niezadowoleni z rozwoju wydarzeń, szczególnie kiedy przeprowadzi się do domu swego męża w Antiochii, setki mil na północ. Najbardziej rozczarowany będzie pewnie biskup Odo i zapewne najbardziej dokuczliwy, bo choć trzymała go krótko, szachując dostępem do swoich łask, przywykł stawiać na swoim i urażony potrafił być swarliwy i niemal po kobiecemu przykry. Jednak na szczęście dla Alix Odo znajdował się na najbardziej ryzykownej pozycji i najłatwiej było
go kontrolować, z kilku powodów, które w swoim czasie zamierzała bezlitośnie wykorzystać. Szykując się tej nocy do spania, Alix wciąż była pogrążona w rozmyślaniach o wieściach usłyszanych od ojca i zmianach, jakie spowodują w jej życiu, i na długo przed zaśnięciem zupełnie zapomniała o Hassanie, handlarzu koni, oraz misji, z jaką go wysłała.
d
d 3 Saint-Clair usłyszał trzask płomieni i poczuł na twarzy ich piekący żar, a potem przeszywający ból, gdy płonący węgiel wylądował na grzbiecie jego dłoni. Obudził się z nieartykułowanym okrzykiem, klnąc i prężąc mocno skrępowane kończyny. Nad nim, z szyderczym uśmiechem idioty, stał przygłup, którego nazwał Oprawcą, wciąż trzymając dymiące resztki kwacza z trzciny, którym przypalił dłoń Saint-Claira. Rycerz szybko się rozejrzał w nadziei, że wybawi go któryś z pozostałych, lecz byli sami i młodzieniec podupadł na duchu, widząc, że jego dręczyciel przyciągnął go do ogniska, choć rozsądek ani logika nie wyjaśniały, dlaczego ponury oprawca nie wrzucił go w ogień. Z łatwością mógł to zrobić, gdyż w tym, co służyło temu stworzeniu za mózg, nie było miejsca na rozum. Pozostali członkowie niewielkiej bandy, która go schwytała, znając upodobanie swego przygłupiego kompana do zadawania bólu innym, dotychczas nie pozwalali mu posuwać się za daleko, wyraźnie licząc na okup za więźnia. Żaden z nich nie mówił zrozumiałym dla Saint-Claira językiem. Ich mowa była dla niego bełkotem, potwornie szybkim i syczącym, niepodobnym do większości arabskich dialektów, które znał. Tak więc nie mógł wybić im z głów pomysłu, że jest frankońskim rycerzem, bogatym i godnym sowitego okupu. Nie wiedział, jak długo go więzili, ale pamiętał, że był bliski śmierci, kiedy go znaleźli, oszalałego z pragnienia i nie mogącego się bronić. To, że w ogóle tu jest, najlepiej świadczyło, jak był bezradny, kiedy go pojmali, lecz nie wiedział, ile czasu minęło od tej pory. Pewnego dnia odzyskał świadomość, słaby, lecz przytomny, by odkryć, że jest jeńcem i ma na sobie tylko brudne strzępy tuniki, w której opuścił stajnie w Jerozolimie. Oprawcy nie próbowali ratować mu życia, jedynie da-
wali pić i gdyby w krótkim czasie nie doszedł do siebie, zapewne zabiliby go lub zostawili, żeby umarł. Nie pamiętał, co się stało z jego koniem, zbroją i orężem, lecz nie widział ich, od kiedy odzyskał przytomność, zakładał więc, że pozbył się ich, zanim spotkał tych ludzi. Pamiętał, że kilka dni jechał w głąb pustyni, szukając śmierci, lecz nie napotkał nikogo, z kim mógłby walczyć, i w końcu znalazł studnię, w której już nie było wody. Pamiętał, że tylko lekko tym zaniepokojony ruszył do następnego zbiornika wody na pustynnym szlaku. Podróżował tędy już wiele razy i znał wszystkie wodopoje, lecz tym razem, na długo zanim dotarł do starego głębokiego zbiornika, który podtrzymywał życie na ogromnym obszarze wokół, dostrzegł krążące nad tym miejscem sępy i przybywszy tam, znalazł wodę nie nadającą się do picia, zatrutą przez wzdęte, rozkładające się ciała, martwe od tak dawna, że nie dało się określić ich płci i ledwie rozpoznawalne jako ludzkie. Przerażony padł na kolana i przeklął głupotę i zbrodniczą bezmyślność swoich frankońskich rodaków, gdyż doskonale wiedział, że żaden muzułmanin nie zrobiłby czegoś takiego. Trzeba było całej fanatycznej nienawiści i bezgranicznej arogancji chrześcijanina, żeby wymordować takich bezbronnych nomadów jak ci - widząc, jak wychudzone i nędzne były ich pozarzynane zwierzęta, Saint-Clair był pewien, kim byli ci zabici ludzie - a potem wrzucić ich zwłoki do jedynego zbiornika wody w promieniu wielu mil, skazując na śmierć nie tylko mieszkańców tej okolicy, ale wszystkie pustynne zwierzęta, których życie zależało od tego źródła wody. Nie mogąc modlić się do Boga, który pozwalał na taką zbrodnię, dosiadł konia i pojechał dalej, z niebezpiecznie skromnym zapasem wody, doskonale wiedząc, że trudno będzie mu dotrzeć do następnego znanego mu zbiornika, zanim oszaleje z pragnienia. Najwidoczniej nie zdołał dotrzeć. Pamiętał, że napotkał burze piaskowe, które najpierw zatrzymały go, pozbawiły orientacji, aż w końcu ocknął się jako jeniec. Wkrótce po odzyskaniu przytomności zobaczył nad sobą zidiociałego Oprawcę, który po prostu lubił zadawać ból, nie tylko jemu, ale każdemu żywemu stworzeniu, które wpadło w jego łapy i nie mogło się bronić. Dźgnął jeńca kawałkiem zaostrzonej kości, który nosił za pasem - Saint-Clair wiedział, że nie jest pierwszą osobą, której to
robił - dla samej przyjemności obserwowania jego reakcji, przez cały czas szczerząc się w głupawym, złowrogim uśmiechu odsłaniającym kikuty popsutych zębów, lśniące od śliny w czarnej gębie. Teraz Oprawca przykucnął, wciąż uśmiechnięty, i przytknął trzcinowy wiecheć do twarzy Saint-Claira, ale płomienie już zgasły i resztki kwacza były ledwie ciepłe. Zwęglone końce ułamały się na twarzy młodzieńca i poczuł, jak rozsypują się w proch i spadają na brodę. Gdy Oprawca usiadł i zaczął szukać za pasem zaostrzonej kości, dały się słyszeć głosy wracających do obozu pozostałych członków bandy. Głupek zerwał się z ziemi i poczłapał im na spotkanie. W chwilę później pojawił się jeden z pozostałych, zgięty pod ciężarem dużej kozy, którą niósł na ramionach. Rzucił wypatroszoną tuszę na ziemię przy ognisku, po czym spojrzawszy na Saint-Claira, zauważył, że jeniec leży zbyt blisko ognia. Zaklął pod nosem i podszedł, wołając kompanów na pomoc i odciągając rycerza od żaru płomieni. Dołączył do niego drugi i razem, bynajmniej nie delikatnie, podnieśli Franka i odnieśli tam, gdzie poprzednio siedział. Saint-Clair hałaśliwie otworzył i zamknął usta, wydając dźwięk, który rozpoznali jako prośbę o wodę. Jeden z nich wrócił z małym glinianym kubkiem, który przytknął do ust związanego rycerza. Jeniec wypił łapczywie, dokładnie przepłukując usta ostatnimi kroplami, zanim je przełknął. Nagle usłyszał dziwny, lecz znajomy dźwięk, który zakończył się głośnym i głuchym stuknięciem. Był to świst lecącej w powietrzu strzały. Wymierzona w klęczącego przed nim człowieka trafiła go w plecy i odrzuciła w bok. Saint-Clair zastygł zaskoczony. Dźwięk powtórzył się jeszcze czterokrotnie, za każdym razem dobrze słyszalny w narastającym gwarze przestraszonych głosów, a każda strzała zmniejszała liczebność tego chóru, czemu towarzyszył łomot padającego na ziemię ciała. Saint-Clair wiedział, że banda, która go schwytała, liczyła ośmiu ludzi. Podejrzewał, że pięciu z nich już nie żyje. Nagle bezsensownie pomyślał, że może są tylko ciężko ranni, lecz niemal natychmiast w to zwątpił. Tylko gdzie byli trzej pozostali? Usłyszał głośny, syczący szept, na który niezwłocznie odpowiedziały dwa inne. Wszyscy trzej bandyci byli w pobliżu, przyczajeni w ciemnościach, zapewne niewidoczni dla ukrytego za kręgiem blasku ogniska wroga. Młodzieniec wykręcił głowę w lewo, chcąc zoba-
czyć, gdzie kryją się jego prześladowcy, lecz ujrzał jedynie jedno ciało. Był to dręczący go Oprawca, leżący bez życia na brzuchu i patrzący na niego pustymi oczami, z wiecznie rozdziawionymi ustami wreszcie zamkniętymi przy uderzeniu brodą o ziemię. Z jego pleców sterczała strzała z jaskrawo pomalowaną i zręcznie uformowaną brzechwą. Saint-Clair widział wiele takich pocisków, wyrabianych w Syrii przez seldżuckich Turków. Ze smutkiem pomyślał, że zaraz zmieni jednych dręczycieli na innych. Oparzenie na grzbiecie jego ręki znów zaczęło boleśnie pulsować. Wyczuł jakiś ruch za plecami i pospiesznie obrócił głowę w prawo. W krąg światła weszła wysoka i szczupła postać, o wyrazistych rysach twarzy, z brodą i w stożkowatym hełmie z błyszczącej stali, z którego zwisała cienka jak woal siateczka misiurki z maleńkich ogniw. Postać lśniła, idąc, od szyi do kostek okryta długim płaszczem z takiej samej cienkiej siatki. W prawej trzymała długą, błyszczącą machairę, a w lewej zakrzywiony sztylet; umocowana do lewego ramienia mała okrągła saraceńska tarcza zasłaniała zgiętą w łokciu rękę. Trzej pozostali bandyci za plecami Saint-Claira wrzasnęli i zerwali się z ziemi, a potem usłyszał zbliżający się tupot nóg i silne uderzenie pozbawiło go przytomności.
d - Sanglahr. Saint-Clair by przytomny już od jakiegoś czasu, ale jeszcze nie otworzył oczu, gdyż natychmiast po odzyskaniu przytomności zrozumiał, że nadal jest więźniem, czując pęta krępujące mu ręce i nogi. Głowa bolała go od otrzymanego ciosu, ale nie tak mocno, jak mógł się spodziewać, co go zdziwiło. Mimo to nie spieszył się z otwieraniem oczu, nie chcąc ryzykować z dwóch powodów: po pierwsze światło mogło nasilić ból głowy, a po drugie ktoś mógł zauważyć, że odzyskał przytomność. Dlatego leżał nieruchomo i nasłuchiwał, usiłując ustalić, co dzieje się wokół. Wiedział, że odzyskał świadomość, czując cudowny zapach pieczonego mięsa, i przypomniał sobie, że jednym z ostatnich obrazów, jakie widział przed pojawieniem się tajemniczego nieprzyjaciela, była tusza wypatroszonej kozy, rzucona na piach przy ognisku. Najwidoczniej od tego czasu ktoś zwyciężył w walce trzech na jednego, w dodatku
w bezpośrednim starciu, gdyż przybysz odłożył łuk i ruszył na bandytów z mieczem i sztyletem. Oczywiście jeśli w ciemnościach nie kryło się więcej takich jak on. Saint-Clair porzucił te jałowe rozmyślania i wrócił do początkowego wątku: ktoś wygrał potyczkę i zdążył nabić kozę na rożen oraz upiec ją na ognisku z suszonego wielbłądziego łajna, co oznaczało, że Saint-Clair musiał być nieprzytomny znacznie dłużej niż godzinę. - Sanglahr. Głos odezwał się znowu, tym razem wyraźniej i z naciskiem. Saint-Clair zrozumiał, że przybysz zwyciężył w walce, gdyż żaden z bandytów, posługując się tak syczącą i bełkotliwą mową, nie miał tak głębokiego, dźwięcznego głosu. - Sanglahr! Tym razem głos odezwał się bardzo blisko, po czym czyjaś dłoń ścisnęła jego ramię i mocno nim potrząsnęła. Otworzył powieki i ujrzał spoglądające nań czarne, błyszczące oczy o zadziwiająco jasnych białkach. Pomyślał, że musi to być przybysz w wysokim stożkowatym hełmie, lecz w zbyt ostrej grze świateł i cieni nie był tego pewien i zanim się pozbierał, tamten odszedł i usiadł po drugiej stronie ogniska, oparłszy się plecami o wielbłądzie siodło. Podciągnął kolano, opierając na nim łokieć, a kciukiem i palcem wskazującym trzymał rękojeść krótkiego i zakrzywionego sztyletu, wyglądającego na bardzo ostry. W drugiej ręce, spoczywającej na ziemi, trzymał parę lekkich, brązowych od rdzy kajdan. - Nie mówię twoim językiem, Sanglahr. Czy ty mówisz moim? Powiedział to zrozumiałe po francusku. Saint-Clair przez długą chwilę siedział, usiłując zrozumieć to, co usłyszał. W końcu odparł po arabsku: -Trochę. Przybyłem tu niedawno, zaledwie przed paroma laty. Nieczęsto rozmawiam z twoimi ziomkami... żeby uczyć się ich języka. Mężczyzna o orlich rysach kiwnął głową, przy czym jego kolczuga cicho zabrzęczała. - Mówisz moim językiem lepiej niż ja twoim, więc pozostaniemy przy moim. Jak długo miałeś związane nogi? Saint-Clair spojrzał na swoje nogi i potrząsnął głową. - Nie wiem. Kilka dni. - Będę musiał przeciąć te więzy. To nie będzie przyjemne. Jednak
jeśli Allah zechce, może odzyskasz w nich władzę. Myślę, że tak samo, tylko nie tak źle, będzie z twoimi rękami. Przygotuj się. Podszedł do leżącego i patrzącego nań Saint-Claira, pochylił się i szybko przeciął rzemienne pasy pętające nogi rycerza, po czym wrócił na swoje miejsce przy ognisku i siedział ze zmrużonymi oczami. Saint-Clair nabrał tchu i przygotował się, jak mu kazano, czekając na ból, lecz przez długi czas nic się nie działo i ujrzał, nie pojmując znaczenia tego faktu, że nieznajomy z niepokojem marszczy brwi. Wtedy jednak poczuł pierwsze ukłucie przeszywającego bólu, gdy krew zaczęła znów krążyć w związanych od kilku dni kończynach. Ból był tak potworny, obezwładniający i nieznośny, że znów stracił przytomność, choć tym razem na krótko. Gdy znów otworzył oczy, mężczyzna w hełmie siedział na swoim miejscu, a ból w nogach trochę zelżał, choć bardzo powoli. Saint-Clair zacisnął zęby i powstrzymał głośny jęk. - Spróbuj nimi poruszać. Ugnij kolana. Z początku wydawało się, że nigdy nie odzyska władzy w nogach, gdyż obojętnie jak bardzo się starał, nie reagowały, i ogarnął go strach. Kiedy opuścił Jerozolimę i pojechał w głąb pustyni, chciał umrzeć, lecz szukał szybkiej i chwalebnej śmierci w walce z takimi niewiernymi jak ten człowiek, który teraz siedział naprzeciw niego. Nie szukał śmierci za życia, bez możliwości poruszania się, w nieustannym bólu. - Przestań. Przestań. Myśl o swoich stopach, o palcach. Spróbuj poruszać palcami, choćby trochę. Saint-Clair zamknął oczy z bólu i lęku, po czym skupił całą siłę woli na prawej stopie, nakazując palcom, żeby się poruszały, ale nic nie poczuł i ścisnęło go w dołku z rozpaczy. - Dobrze, widzisz? Teraz zrób to jeszcze raz. - Co mam zrobić? Nieznajomy spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Poruszaj nimi. Znów poruszaj palcami. - Poruszyły się? Jesteś pewien? - Oczywiście, że jestem pewien. Nie widziałeś? - Miałem zamknięte oczy. - Tym razem otwórz je i patrz. Teraz zrób to znowu. Palce prawej stopy się poruszyły i po chwili palce lewej także. - Dobrze. Jeśli poruszają się palce, to później nogi też zaczną się
ruszać. Potrzeba im tylko czasu. A teraz ręce. To też będzie bolało, ale może nie aż tak. Masz, najpierw się napij. Czy te zwierzęta dawały ci jeść? Saint-Clair napił się z podsuniętego kubka, po czym skinął głową. -Tak. Niewiele i nieczęsto, ale dawali mi jeść, kiedy sami zjedli. Kim byli? - Zwierzętami. Padlinożercami, nieczystymi i niegodnymi uwagi. Lepiej że nie żyją. Teraz się nie ruszaj. Ponownie użył sztyletu, którego ostrze z łatwością przecięło rzemienne pęta, i tym razem ból przyszedł szybciej, ale nie był tak dotkliwy. Minął również szybciej i kiedy Saint-Clair rozprostowywał palce i poruszał nimi, zaciskając z bólu zęby, mężczyzna przy ognisku zdjął kozie mięso z rożna i rozłożył je, soczyste i parujące, na owalnym metalowym półmisku, który wyjął ze swoich juków wraz z długim i wąskim bochenkiem chleba i dzbanuszkiem oliwy z oliwek. Na moment odstawił to wszystko, po czym szybko uklęknął przed Saint-Clairem i zatrzasnął kajdanki na jego przegubach i kostkach nóg. Rycerz próbował się opierać, lecz był tak słaby, że zdołał tylko cos' wybełkotać i muzułmanin zignorował jego protest, po czym wrócił na swoje miejsce, pochylił się i podsunął jeńcowi metalowy talerz. - Masz, jedz. Mięso jest przyprawione czosnkiem, na frankońską modłę, co polubiłem przed laty, żyjąc wśród takich jak ty. Chleb i sól są nasze, a oliwa wyciśnięta z oliwek to dar Allaha dla wdzięcznego świata. Musisz nabrać sił. Saint-Clair zaczął jeść i odkrył, że jest głodny jak wilk, a kiedy najadł się do syta, Arab znów dał mu się napić wody, a potem kazał spać, ponieważ zapewne rano wyruszą w drogę. Młodzieniec słyszał, jak jego kroki cichną w oddali, za kręgiem blasku rzucanego przez ognisko. Dopiero zasypiając, wdzięczny losowi za to, że na rękach i nogach ma luźne metalowe okowy zamiast okrutnie zaciśniętych rzemiennych więzów, nagle sobie uświadomił, że ten nieznajomy go znał - wiedział, kim jest. Pierwsze słowo, które wypowiedział i kilkakrotnie powtórzył, „Sanglahr", było najbardziej zbliżone brzmieniem do nazwiska Saint-Clair. Nagle zapomniawszy o senności, rycerz usiadł i krzyknął, rozglądając się za nieznajomym, lecz nikogo nie dojrzał. Ognisko zgasło, wypaliwszy się, i nikt nie odpowiadał na jego nawoływania.
- Sanglahr. Muzułmanin znów się nad nim pochylał, lecz tym razem otworzywszy oczy, Saint-Clair poczuł się lepiej niż kiedykolwiek od chwili, gdy opuścił Jerozolimę. Niemal zupełnie odzyskał władzę w rękach i nogach, a ciężar kajdan był niczym w porównaniu z poprzednimi niewygodami. Było jeszcze prawie zupełnie ciemno, niebo nad głową tamtego było blade, lecz jeszcze nie niebieskie. - Skąd znasz moje imię? Sanglahr to moje imię, prawda? Tamten zamrugał zaskoczony. - Czyż nie? Jesteś Sanglahr. - Jestem. Tylko skąd ty o tym wiesz? - Szukałem cię. Poproszono mnie, żebym cię odszukał. - Kto cię prosił? Dlaczego? Tamten tylko wzruszył ramionami. - Przyjacielska przysługa. - Dla kogo, twoich czy moich przyjaciół? Cień uśmiechu pojawił się w kąciku ust nieznajomego. - Sam się o to spytaj, Sanglahr. Czy któryś z twoich przyjaciół wysłałby mnie na pustynię, żebym samotnie szukał zaginionego niewiernego? - Jak mnie znalazłeś? Skąd wiedziałeś, gdzie szukać? Arab się uśmiechnął. - To nie było takie trudne, Sanglahr. To mój kraj. - Może, ale to niewystarczająca odpowiedź. Skąd wiedziałeś, gdzie rozpocząć poszukiwania? Nikt nie miał pojęcia, dokąd pojadę po opuszczeniu Jerozolimy, nawet ja sam tego nie wiedziałem. I jechałem wiele dni, nie napotykając żywej duszy. - Tak, lecz to, że nie napotkałeś nikogo, bynajmniej nie świadczy, że nikt ciebie nie widział. Rozesłałem wieść wśród moich braci, że szukam samotnego, szalonego Franka i mają się do ciebie nie zbliżać. Z woli Allana wkrótce potem zauważono cię i szybko mnie zawiadomiono. Zanim cię dogoniłem, schwytali cię ci nieczyści. Odnalazłem cię, a oni nie chcieli mi cię oddać. No, dość gadania, bo znasz resztę, a mamy wiele do zrobienia. Mam dla ciebie odzienie, które skryje twoją białą skórę przed słońcem Allaha, ale to moje odzienie i nie chcę, żebyś wkładał je na tę warstwę brudu, która pokrywa twoje ciało, więc zanim cokolwiek zrobimy i dokądkolwiek ruszymy, wykąpiesz się i oczyścisz.
Saint-Clair zamrugał zaskoczony. - W zbiorniku na wodę? - Niech Allah broni! Są stworzenia szlachetniejsze od ciebie, które muszą pić tę wodę. Wykąpiesz się obok zbiornika, na brzegu, a ja będę cię strzegł przed szakalami, które mogłyby w tym czasie przyjść do wodopoju. Woda, którą się obmyjesz, znów się oczyści, przechodząc przez piasek, zanim wróci do zbiornika. Chodź. Wyciągnął rękę i podniósł Saint-Claira na nogi, a pół godziny później, gdy słońce było już na tyle wysoko, żeby osuszyć jego ciało, frankoński rycerz był znów czysty, wyszorowany i różowy i poczuł się znacznie lepiej. Podejrzewał, że to grzech tak się tym cieszyć, ale czasami pozwalał sobie na taką grzeszną przyjemność. Nad nim, na pochyłym brzegu, wysoki muzułmanin stał w milczeniu, aż Saint-Clair w końcu pojął, że nie zdoła się odziać, mając skute ręce i nogi, a kiedy bez słowa obrócił się do niego, rozkładając ręce, muzułmanin udał, że się namyśla, po czym powoli zszedł do rycerza, wyjmując klucz z sakiewki u pasa. - Dokąd mógłbyś uciec? - głośno myślał, zdejmując mu okowy. Założysz je, jak tylko się ubierzesz, tak? Młodzieniec nie odpowiedział, tylko zajął się wkładaniem długiej i powiewnej szaty, którą tamten mu pożyczył. Nie miał nic przeciwko takiemu odzieniu, już dawno odkrywszy, jak większość jego towarzyszy po przybyciu do Ziemi Świętej, że miejscowy strój jest znacznie wygodniejszy od grubej i szorstkiej odzieży noszonej przez Franków. Dopiero kiedy skończył wciągać burnus przez głowę, znieruchomiał i badawczo spojrzał na wysokiego muzułmanina, który to obserwował. Saint-Clair zauważył, że gładkie kontury pancerza i kolczugi, zwieńczone stożkowatym hełmem, podkreślają wysoki wzrost szczupłego wojownika. Napierśnik i kolczuga z oksydowanego metalu lśniły srebrzyście w porannym słońcu, lecz pozostałe odzienie, od tuniki pod pancerzem po wetknięte w buty spodnie, było czarne - tak jak i same buty, zrobione z miękkiej skóry i z grubymi podeszwami odpowiednimi na pustynny teren. Czarny, długi płaszcz spływał mu z ramion do ziemi. Muzułmanin wyglądał nie tylko groźnie, ale i elegancko. - Należysz do gwardii kalifa? - zapytał go Saint-Clair. - Bo na takiego wyglądasz. Nigdy nie widziałem nikogo z tej słynnej gwardii, więc nie wiem. Jesteś nim?
Tamten prawie się uśmiechnął. - Co wiesz o gwardii kalifa, Sanglahr? - Widząc, że Saint-Clair nie zamierza odpowiedzieć, dodał: - Nie, Sanglahr, odpowiedz na to pytanie. Pytam bez gniewu. Co o niej wiesz? Powiedz mi, jeśli łaska. - To najlepsi wojownicy wśród muzułmanów, z tego co słyszałem. Specjalnie dobierani jako osobista gwardia władcy. Wysoki wojownik skinął głową. -Jest tak, jak mówisz, tyle że nie są najlepszymi wojownikami. W oczach Allaha nie mogą być. Są sunnitami. - A ty nie? To chcesz mi powiedzieć? - Ja jestem szyitą. Wiesz, na czym polega różnica, Sanglahr? Saint-Clair nie pokazał po sobie, co o tym myśli, i powoli pokiwał głową. - Trochę. Na przykład wiem, że w tej części świata jest niewielu szyitów. Niemal każdy znany mi muzułmanin to sunnita. Wiem również, że wy, szyici... a przynajmniej wielu z was... nie lubicie kalifów. To mogłoby tłumaczyć twoją kiepską opinię o ich gwardii. - Zadziwiasz mnie, Sanglahr. Sądziłem, że nic nie wiesz. Zatem czy wiesz, dlaczego my, szyici, gardzimy kalifatem? - Uważacie, że przywłaszczyli sobie waszą wiarę i wykorzystali swoją władzę na ziemi, by przejąć dzieło proroka Mahometa, dzieło, które waszym zdaniem zostało powierzone przez proroka jego kuzynowi i zięciowi, Alemu ibn Abi Talibowi. Zastanawiam się jednak, dlaczego tak śmiało przedstawiasz się jako szyita w krainie sunnitów. -Jesteśmy w Syrii, Sanglahr. Odjechałeś daleko od Jerozolimy, zanim opadłeś z sił. To kraina szyitów, nie sunnitów, co oznacza, że czeka nas długa droga. Teraz znów muszę cię skuć, czy więc pozwolisz mi to zrobić, czy mam cię ogłuszyć i nieprzytomnemu założyć kajdany? Saint-Clair spojrzał na niego, mrużąc oczy, i przechylił głowę. - Masz jakieś imię, czy mam cię nazywać muzułmaninem? Jak wiesz, ja nazywam się Saint-Clair. - Nazywaj mnie Hassanem. - No cóż, Hassanie, posłuchaj. Jestem pieszo, nie mam broni ani zbroi i sądzę, że moje siły... a raczej to, co z nich zostało... są na wyczerpaniu, tak więc wątpię, abym zdołał ci uciec, nawet gdybym chciał. - Mam dla ciebie konia.
- Wspaniale. Jestem ci za to wdzięczny, ale nie zdołam go dosiąść ze skutymi nogami. - Najpierw go dosiądziesz, a potem skuję je pod końskim brzuchem. - To będzie niewygodne i nieprzyjemne dla mnie, dla ciebie i dla zwierzęcia. Może zgodzisz się zostawić mnie nieskutego, jeśli dam ci słowo honoru, że nie spróbuję uciec? -Twoje słowo honoru? Słowo chrześcijanina? Saint-Clair wydął usta i prychnął. - Masz rację i nie będę się o to spierał. Jednak nie, nie słowo chrześcijanina. Słowo wojownika, który ceni swój honor. Starał się nie pamiętać, dlaczego się tutaj znalazł, lecz ku jego zdziwieniu odziany na czarno szyita bez namysłu skinął głową. - Tak, przyjmę je. Dajesz słowo? - Tak, chętnie. - Dobrze, a więc mogę schować je tam, skąd je wziąłem. - Hassan wepchnął kajdany do juków, a potem zawahał się, odwrócił i rzucił coś Saint-Clairowi. - Może to twoje? Rycerz złapał rzucony przedmiot i znieruchomiał, gapiąc się na niebieski kamień. - Gdzie go znalazłeś? - Przy jednym z tych nieczystych, których zabiłem zeszłej nocy. Nosił go przywiązanego do nadgarstka, ale wiedziałem, że ten klejnot nie może być jego własnością. Dopiero wtedy Saint-Clair zaskoczony stwierdził, że od kiedy odzyskał przytomność, nie zastanawiał się nad losem bandytów. Rozejrzał się, ale nigdzie ich nie dostrzegł. - Gdzie oni są? Co się im przydarzyło? Hassan wykrzywił usta w sardonicznym uśmiechu. -Ja, Sanglahr. Ja im się przydarzyłem. Ale pewnie pytasz, gdzie są teraz. Dziś rano przywiązałem ich ciała do koni i odciągnąłem od zbiornika. Leżą teraz w wadi, dostatecznie daleko, żeby ich smród nie skaził wody, kiedy zaczną gnić. - Wiesz, kim byli? - Nie mam pojęcia. Zwykłymi nomadami, przybyłymi z bardzo daleka. Próbowałem wczoraj z nimi rozmawiać, ale nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego, co mówili. Obcy język, obcy ludzie. Jednak
byli sunnitami i świat bez nich jest lepszy. Teraz powinniśmy już ruszać. Jesteś gotowy? - Tak, ale chciałbym odnaleźć mój miecz. Ta błyskotka była przywiązana do jego rękojeści. Hassan pokręcił głową. - Nie znalazłem przy nich frankońskiego miecza. Ci głupcy mieli tylko byle jaką, bezwartościową broń. Nie zostawiliby dobrego miecza, gdyby go znaleźli. Widocznie odwiązałeś ten klejnot, zanim odrzuciłeś miecz. Zbieraj się, jedziemy. Saint-Clair ze zdumieniem potrząsnął głową, podnosząc ciężki wór z kajdanami, którymi był skuty. Poszedł za Hassanem tam, gdzie w kępie palm stały spętane dwa wspaniałe białe konie oraz juczny wielbłąd. Hassan umieścił sakwę i dwa worki z wodą na grzbiecie wielbłąda i pierwszy wyjechał na pustynię, kierując się na południe.
d
d WSPÓŁWINY d
d 1 Biskup Fontainebleau doprowadzał się do bynajmniej nie pobożnego szału, przemierzając tam i z powrotem sypialnię księżniczki Alix i mamrocząc pod nosem, gdyż nie śmiał zawyć z wściekłości. Genitalia bolały go od uścisku Alix i choć wcześniej był przyjemnie znużony i zaspokojony, teraz czuł się zmaltretowany i wykorzystany, otwarcie znieważony i pozostawiony, żeby w samotności przetrawił swoją odpowiedź na ultimatum, które ta suka postawiła mu przed wyjściem. W ferworze kopulacji nie zauważył, że ktoś wszedł do komnaty i wyszedł z całym jego wierzchnim odzieniem. Teraz, kiedy już o tym wiedział, nie miał żadnych wątpliwości, kto to zrobił - ta stara zdzira Ester, która opiekowała się Alix od dziecka. Odo nie przejmował się tym, że ta rajfurka mogła widzieć, jak spółkuje z jej panią. Wiedział, że oglądała to wiele razy. Rozwścieczało go to, że ukradła jego rzeczy i jest teraz zdany na łaskę tej przeklętej harpii, jej pracodawczyni, która czerpała tak ogromną przyjemność z upokarzania go. - Odonie - powiedziała mu - jesteś tu ostatni raz. Więcej się ze mną nie zobaczysz... a przynajmniej nie w taki sposób... oczywiście, chyba że zmienię zdanie i pod wpływem nostalgii wezwę cię jeszcze raz. Ale zatroszczę się o ciebie. Wkrótce mam wyjść za mąż i mój narzeczony przybędzie do Zamorza, żeby upomnieć się o moją rękę. Tak więc od tej pory muszę się poprawić i porzucić niedobre przyzwyczajenia. A ty, mój słodki, jesteś jednym z tych złych przyzwyczajeń. Zaręczona! I z kim? Z jakimś pajacem z Francji lub Italii, przybywającym upomnieć się o jej rękę! Ta dziwka rodem z Babilonu śmie mówić o zaręczynach? Gniew ściskał mu gardło tak, że Odo o mało się nie udusił, lecz żadne z gorączkowych, głośnych pytań czy oskar-
żeń nie wydobyło się z jego ust. Kto by ją poślubił? - zadawał sobie pytanie. Czy ktoś o zdrowych zmysłach pojąłby...? jednak zaraz sam odpowiedział sobie na to pytanie. Każdy mężczyzna, który miałby okazję poślubić Alix du Bourcą, zrobiłby to, choćby miał przejść po trupach, żeby dostąpić tego przywileju. Siedziała, chciwie łowiąc grę emocji na jego twarzy i w oczach, gdy rozważał tę wieść, i roześmiawszy się, wstała i klepnęła go packą, którą oganiała się od natrętnych much. - Przemyśl to,- powiedziała. - Przemyśl to spokojnie, a ja zrobię to samo, bo wiem, czego potrzebujesz i gdzie to znaleźć. Teraz jeśli chcesz, zaczekaj tu na mnie. I odeszła, zostawiwszy dwóch strażników pod drzwiami i Odona samego, prócz jedwabnej koszuli nie mającego żadnego odzienia, którym mógłby okryć swą nagość. To było nie do zniesienia. Usłyszał cichy dźwięk otwieranych drzwi i obrócił się na pięcie, zamierzając użyć przeciw niej swego ostrego jak brzytwa języka, lecz powstrzymała go, unosząc rękę, i skinęła na towarzyszącą jej Ester. Stara bez słowa podeszła i płynnym ruchem wygładziła szatę Odona, którą powiesiła na krześle. - Masz - powiedziała Alix. - Nie ma ani śladu twojego małego wypadku. Odo otworzył usta do gniewnej riposty, ale zmełł ją. Zdarzył mu się nieszczęśliwy wypadek, to prawda, lecz w świetle tego, co zaszło potem, był pewien, że nieprzypadkowy. Podniecony pierwszym spotkaniem po kilkutygodniowej przerwie, był zbyt niecierpliwy, a ochoczo go zabawiając, Alix doprowadziła do tego, że poplamił nasieniem przód swojej zielonej jedwabnej szaty. Ponieważ księżniczka tego dnia była wprost natarczywa, nie zwrócił na to uwagi, zbywając to przelotną myślą, że trzeba będzie sprać te plamy, zanim wyschną. Teraz wiedział, dlaczego tak się zachowywała: chciała odwrócić jego uwagę, gdy ta stara krowa kradła jego ubranie, żeby mieć pewność, że nie zdoła stąd wyjść, dopóki Alix mu nie pozwoli. Tylko dlaczego? Czemu po prostu nie pozwoliła mu odejść rozgniewanemu? Jakby czytając w jego myślach, dziewczyna ponownie uniosła dłoń, uciszając go, a drugą skinęła na Ester i zaczekała, aż stara zamknie za sobą drzwi. Dopiero wtedy zwróciła się do wściekłego biskupa, który stał chwiejnie, czerwony na twarzy, zaciskając pięści.
- Niebezpieczeństwo - powiedziała. - Uwielbiasz ryzyko i niebezpieczeństwo, Odonie. -Ja... - Przełknął gniew, starając się mówić powoli i wyraźnie. O czym ty mówisz, pani? Jeśli Alix dostrzegła, jak zaciska szczęki i cedzi słowa, to nie okazała tego po sobie. - Ubierz się i podejdź tu. - Wskazała mu miejsce obok siebie. Siadaj i uspokój się. Będziesz z tego rad, obiecuję. Bez słowa patrzyła, jak Odo się ubiera, i uśmiechnęła się pod nosem, gdy ze spuszczoną głową, obrażony jak mały chłopiec, opadł na sofę. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli nie widzę, dlaczego miałbym być rad - warknął. Będziesz, wierz mi. A teraz posłuchaj. Dziś, tuż przed twoim przybyciem, otrzymałam pilne wezwanie, bardzo pilne, którego nie mogłam zignorować. Przybyłeś' zaraz po tym, więc nie chciałam odchodzić. - Obdarzyła go uwodzicielskim uśmiechem, tak nieoczekiwanym, że na moment go rozbroił, każąc zapomnieć o gniewie, lecz księżniczka mówiła dalej. - Dlatego zostałam z tobą tak długo, jak mogłam. Wiedziałam jednak, że gdybym opuściła cię zaraz po przekazaniu ci wieści o moim ślubie, wybiegłbyś stąd zły i zaszył się w tym swoim ponurym starym domu, do którego nie mam wstępu. Dlatego kazałam Ester ukraść twoje ubranie. Wybaczysz mi? W mgnieniu oka sprawiła, że Odo zapomniał o gniewie, i teraz tylko siedział, patrząc na nią zdziwiony. Nadal nie rozumiem. Dlaczego po prostu nie powiedziałaś mi, o co chodzi? Zaczekałbym. Może tak, a może nie, ale nie chciałam, żebyś się złościł daleko ode mnie. Pomyślałam, że lepiej jeśli będziesz się złościł tutaj, gdzie mogę wszystko ci wyjaśnić po powrocie. Nie miałam czasu wymyślić niczego lepszego czy bardziej wyrafinowanego, no i nie wiedziałam, co usłyszę od mojego wysłannika. I co usłyszałaś? Kim jest ten wysłannik? - Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę o mnichach-rycerzach? Odo skinął głową, lekko marszcząc brwi. - Bardzo dokładnie i wyznam, że zastanawiałem się, dlaczego już o tym nie wspominasz. Minęło kilka miesięcy, ale uzgodniliśmy, że
nikomu o tym nie powiem, a ty postarasz się dowiedzieć, co oni robią w tej swojej jaskini. Dowiedziałaś się czegoś? Alix pokręciła głową. - Niczego pewnego. Niczego, co mogłabym wykorzystać. Jednak jest jeden z nich, najmłodszy, którego poczynania mnie zainteresowały. Nazywają go bratem Stefanem. To imię było jak policzek, ale Odo do tego czasu zdążył już na tyle zapanować nad sobą, że nie okazał zazdrości. Mówisz o tym Stefanie, który znikł? Pamiętam zamieszanie, jakie to wywołało. Przewrócili miasto do góry nogami, szukając go. Słyszałem jednak, że powrócił, twierdząc, że stracił pamięć. - Zaśmiał się, głośno i pogardliwie. - Gdyby tylko przyszedł się do mnie wyspowiadać! Przywróciłbym mu pamięć! - Jego bracia uwierzyli mu - odparła ponuro Alix. - I ja również. A ich przełożeni, rycerze de Payns i Saint-Omer nie są głupcami. Jednak ten niespokojny mnich znów zniknął, niecały miesiąc temu, i od tej pory nikt go nie widział. - Wiesz, gdzie się podział? - Zauważył błysk w jej oczach i zrozumiał, że popełnił błąd. - Wybacz, głupio zapytałem. Oczywiście nie możesz tego wiedzieć. - Nie, nie wiem ani dokąd się udał, ani gdzie się podziewał. Wiem jednak, że teraz wraca, w towarzystwie mojego... znajomego. Odo nie dał po sobie poznać, że zauważył to wahanie. Jeszcze bardziej zmarszczył brwi. - Skąd możesz to wiedzieć, pani, i dlaczego w ogóle miałabyś przejmować się losem jakiegoś brudnego, nędznego mnicha? Księżniczka uniosła brwi, jakby nie wierząc, że może być tak głupi. - Ze względu na to, kim jest, oczywiście. Nie rozumiesz, Odonie? Z nich wszystkich to on najdalej i najczęściej podróżował, na długi czas opuszczając stajnie. A kiedy znikł po raz drugi, zadałam sobie pytanie, gdzie się podziewa podczas tych zniknięć. Kogo odwiedza? Z kim rozmawia, a przede wszystkim co zabiera lub przywozi z tych wypraw? Mówiąc to, obserwowała jego minę, a on po chwili usiadł wygodniej i skinął głową. - Zatem posłałaś swoich szpiegów, żeby go śledzili? - Wysłałam jednego szpiega, człowieka, którego wpływy obejmują
każde ziarnko piasku na pustyni. Nie znasz i nie poznasz tegoicssłowieka, lecz on odnalazł tego mnicha i przyprowadzi go tutaj. - Żeby się z tobą spotkał? - Nie, żeby powrócił do swych braci. Chcę, żebyś potem z nim porozmawiał. Powiem ci, o co masz go zapytać, i sam poprowadzisz przesłuchanie. Potem o wszystkim mi opowiesz. - Przecież dopiero co mówiłaś, że już się nie zobaczymy. - Nie, wcale nie. - Alix lekko odchyliła głowę na bok. - Powiedziałam ci, że to koniec naszego baraszkowania, że już dłużej nie mogę oddawać się tym przyjemnościom. Teraz byłoby to zbyt niebezpieczne, a ponadto głupie. Jako narzeczona potężnego księcia nie mogę ryzykować, że zostanę przyłapana na spółkowaniu z biskupem. Odo zauważył wzmiankę o „potężnym księciu" i przelotnie się zastanowił, któż to taki, lecz w tym momencie uraza wzięła górę. - Dotychczas nigdy ci to nie przeszkadzało - warknął, wściekły na siebie za to oczywiste stwierdzenie, zanim jeszcze wyszło z jego ust. - Dotychczas nie byłam niczyją narzeczoną. Teraz mam poślubić księcia Antiochii Boemunda. To uciszyło Odona. Imię Boemunda z Antiochii budziło respekt i strach, chociaż wiedział, że mówią o synu, a nie ojcu. Boemund I miał reputację drażliwego, wybuchowego i skłonnego rozwiązywać wszelkie problemy w drastyczny i krwawy sposób, a Odo bynajmniej nie miał ochoty narażać się na gniew jego syna. Niepewnie odkaszlnął i zapytał Alix, od jak dawna o tym wie, a ona potrząsnęła głową. - Do niedawna nic o tym nie wiedziałam, lecz nasi ojcowie są przyjaciółmi i odkryłam, że zaręczyli nas, kiedy jeszcze byliśmy dziećmi. Odo już postanowił od tej pory przezornie trzymać się od niej z daleka, lecz dla zachowania pozorów pozwolił sobie na jeszcze jedną zgryźliwą uwagę. - Aha - mruknął. - Teraz rozumiem. Oczekuje się po mnie, że dyskretnie zniknę. To podziękowanie za moją wierną służbę? - Nie, podziękowaniem za twoją wierną służbę będzie to, że osobiście znalazłam kogoś, kto ci mnie zastąpi. - Nie... - Odo rozdziawił usta i Alix się roześmiała. - Daj spokój. Widzę, że snujesz rozmaite myśli, które w ogóle nie powinny chodzić ci po głowie, ale posłuchaj mnie jeszcze chwilkę. Słuchaj, a sam się przekonasz, czy nie mam racji. Dobrze?
Skinął głową, wciąż oniemiały, a księżniczka uklękła przed nim, trzymając dłoń na jego kolanie i patrząc mu w oczy. - Powiedziałam ci już, że uwielbiasz ryzyko i niebezpieczeństwo i właśnie dlatego tak radował cię nasz związek. Miałam czternaście lat, kiedy po raz pierwszy byliśmy ze sobą, i gdyby to kiedyś wyszło na jaw, ojciec natychmiast kazałby ci ściąć głowę, nie zważając na twoją biskupią godność. Z tego czerpałeś przyjemność i dreszczyk emocji, mam rację? Powiedz szczerze. - A jeśli masz? Nie widzę, co ci z tego przyjdzie. - Dam ci nową kochankę, młodszą ode mnie i równie dyskretną, a spotkania z nią będą jeszcze ryzykowniejsze i niebezpieczniejsze niż ze mną. Biskup podejrzliwie zmrużył oczy. - Znam ją? Czy ona mnie zna? - Tak... i nie. - Co to ma znaczyć? Dręczysz mnie zagadkami? - Nie, na mą duszę. Pamiętasz tę noc, którą spędziliśmy we troje? Odo wyprostował się, gdyż bardzo dobrze to pamiętał. Była to jedyna cała noc, którą spędził z Alix, i jedyny raz, gdy przyprowadziła kogoś jeszcze - bardzo młodą kobietę, właściwie dziewczynę, która przyszła do nich po ciemku i pozostała przez całą noc, nie odzywając się słowem, lecz uczestnicząc we wszystkich ich igraszkach, aby zniknąć przed świtem. Pamiętał, że była bardzo młoda, o małych i jeszcze nieukształtowanych piersiach, gibkim i uległym ciele, twardym i muskularnym jak u ulicznika. Skinął głową, przełykając ślinę. - To ona. Delektowałeś się jej ciałem, lecz nie widziałeś jej. Była zadowolona i chciałaby to powtórzyć. - Jest bardzo młoda - wyszeptał ochryple, bo zaschło mu w gardle. - Ledwie czternastoletnia. Nawet nieco młodsza, niż ja byłam, ale nie mniej chętna i znacznie lepiej wyuczona. - Przez kogo? - Przeze mnie, oczywiście. - Roześmiała się perliście. - Ona i ja bardzo się zaprzyjaźniłyśmy. - Zatem co... - Znów przełknął ślinę. - Na czym polega ryzyko, o którym wspomniałaś? Uśmiech Alix przygasł.
- Ma na imię Aruna. Jest muzułmanką z dobrej rodziny. Jej ojciec, Fakr Ad-Kamil jest szejkiem, obecnie spokojnym i praworządnym, lecz jeszcze niedawno znanym z gwałtownego usposobienia. Gdyby kiedyś cię przyłapał lub choćby podejrzewał, że spoglądasz na jego córkę, umarłbyś' długą i bolesną śmiercią. - Wzruszyła ramionami. Musisz to rozważyć, myśląc o Arunie: młodej, bystrej, pięknej, namiętnej, zdeprawowanej... Nie wybrała sobie takiego życia, wolałaby żyć ws'ród Franków i cieszyć się ich zwyczajami, ale wie, że niebawem, tak samo jak ja, będzie musiała wyjść za mąż zgodnie z życzeniem ojca. Wtedy znajdzie się w seraju jakiegoś orlonosego starego wojownika i nie będzie mogła już używać życia. Teraz ojciec, którego okręciła sobie wokół palca, spełnia każde jej życzenie i pozwala, jako mojej przyjaciółce, spędzać ze mną większość czasu i mieszkać w pałacu, a ona pragnie, by ta sytuacja trwała jak najdłużej. - Zatem jak długo będę ją miał? - Rok, może dwa, po czym sytuacja się zmieni. Czyż jednak mogłeś oczekiwać więcej? Będziesz miał kochankę, młodą i niebezpieczną, żądną miłości... w istocie miłującą żądzę... która spełni każdą twoją zachciankę i życzenie. Chciałbyś się z nią spotkać? -Tak. Kiedy? Wkrótce. Wszystko załatwię. Czy jednak jesteś tego zupełnie pewien? - Oczywiście, że jestem. - Nawet ryzykując, że jej ojciec, który jest okropnym starym barbarzyńcą, rozetnie ci mosznę i na twoich oczach ugotuje twoje jądra, żeby potem zjeść je, kiedy jego ludzie będą cię żywcem obdzierali ze skóry? Zaryzykujesz to tylko po to, żeby posiąść to młode, jędrne ciało? -Tak, jak najbardziej. Wiesz, że tak. - Dobrze. - Alix wstała i klaśnięciem w dłonie wezwała Isztara, po czym położyła dłoń na ramieniu Odona. - Dam ci znać, jak tylko coś będę wiedziała. Na razie bądź gotowy przesłuchać brata Stefana, kiedy wróci. Ach, Isztar. Jego ekscelencja biskup właśnie wychodzi.
d
d 2 Zanim Stefan Saint-Clair znów ujrzał mury Jerozolimy, pod pewnymi względami nie był już tym samym człowiekiem co wtedy, gdy Hassan uwolnił go z rąk nomadów, przejechał bowiem z szyitą kilkaset mil i gdy już przyzwyczaili się do swego towarzystwa, większość czasu spędzili na rozmowie. Ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, ponieważ było to sprzeczne z większością tego, czego go nauczono, przekonał się, że muzułmanie zgodnie z nakazami islamu uważają chrześcijan i Żydów za niemal równych sobie wyznawców jedynego Boga, nazywając ich ludźmi Księgi. Nie było ważne, że każda z tych trzech religii ma dla tej księgi inną nazwę, istotne było tylko to, że każda ma taką księgę, świadczącą o związku z jedynym Bogiem. Koncepcja wzajemnego powiązania Żydów, chrześcijan i muzułmanów poprzez jedynego Boga, aczkolwiek nowatorska, była jak najbardziej logiczna dla członka Zakonu Odrodzenia w Syjonie, niezależnie jak bliska anatemy mogła się wydawać głęboko wierzącemu chrześcijaninowi. Młody rycerz odkrył także, że saraceński wojownik nie tylko może być doskonałym towarzyszem na pustyni, ale ma wiele zalet, których brakuje chrześcijańskim rycerzom, takich jak godność, szlachetność, honor i wrodzone poczucie przyzwoitości. W istocie nabrał przekonania, jedynie obserwując zachowanie i słuchając opinii człowieka zwanego Hassanem, że te zalety muszą być rozpowszechnione wśród wojowników Allaha i jego proroka. Podczas długiej podróży rozmawiali nawet o religii, chociaż Saint-Clair podawał się za przeciętnego chrześcijańskiego rycerza; Hassan starał się wyjaśnić mu różnice między szyitami a znacznie liczniejszymi sunnitami. Saint-Clair uznał te wyjaśnienia za interesujące, lecz mimo to nie zrobiły na nim większego wrażenia, a kiedy rozmyślał o tym później, doszedł do wniosku, że ten brak zainteresowania wy-
nikał z przekonania, że główną postacią islamu jest zwykły człowiek, prorok Mahomet, podczas gdy jego chrześcijańskim odpowiednikiem jest Syn Boży. Ta świadomość poraziła go, gdyż było to nielogiczne i przesądne. Z własnych badań wiedział i przyjmował za fakt, że Jezus z Galilei był jedynie niezwykłym człowiekiem, któremu przeznaczenie wydało rolę proroka, tak samo jak sześćset lat później Mahometowi, mieszkańcowi Mekki. Jednak przede wszystkim odkrył, że ten tajemniczy czarnooki wojownik w dziwnej kolczudze, który wedle wszelkich praw powinien być jego wrogiem, w ciągu zaledwie kilku dni wspólnej podróży stał się jego prawdziwym przyjacielem w większej mierze niż ktokolwiek z tych, których Saint-Clair poznał, od kiedy przed laty opuścił ojczyznę. Dlatego był zaskoczony, gdy na widok odległych wież Jerozolimy Hassan zatrzymał się, zwolnił go z danego słowa i posłał dalej samego, chcąc zniknąć z powrotem na pustyni. Kiedy rycerz próbował się o to spierać, Hassan tylko się uśmiechnął i wskazał na siebie machnięciem ręki. Spójrz na mnie, wyraźnie mówił ten gest. Jestem pustynnym wojownikiem, Saracenem. Gdybym wjechał do tego miasta, nie dożyłbym wieczora. Saint-Clair wiedział, że nie byłby w stanie zapewnić Hassanowi żadnej ochrony przed atakiem ze strony pierwszej napotkanej osoby. Gdyby sam spotkał Araba kilka dni wcześniej, odzianego w taki strój, uosabiającego całe zagrożenie dla frankońskiego królestwa, natychmiast wyjąłby miecz i go zaatakował. Tak więc się pożegnali i rozstali, po czym wojownik wrócił na pustynię, a Saint-Clair szukać swoich braci na Wzgórzu Świątynnym, pokorny i skruszony. Ponieważ długo rozmawiał o tym pewnej nocy z Hassanem przy ognisku z suszonego wielbłądziego łajna, zdawał sobie sprawę, jak niebezpiecznie bliski był utraty duszy na rzecz demona rozpaczy, którego szpony były równie śmiercionośne dla wierzącego muzułmanina jak dla chrześcijanina. Teraz był gotów wrócić i wyspowiadać się ze swej słabości. Jadąc ku murom miasta, uświadomił sobie, że żałuje tylko utraty nowego przyjaciela, i byłby zdumiony, wiedząc, ile razy o kilka kroków mijał i miał mijać w przyszłości miejsce jego stałego zamieszkania w mieście, gdyż nawet gdyby stanął twarzą w twarz z Hassanem-handlarzem koni, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że patrzy na Hassana-arystokratycznego szyickiego wojownika.
Jego ponowne pojawienie się w stajniach nie wywołało tak wielkiego poruszenia jak pierwsze. Bracia ucieszyli się na jego widok i wcale tego nie kryli, lecz natychmiast zdał sobie sprawę, że dzieli ich przepaść. Oczywiście wszyscy byli ciekawi, co się z nim działo i gdzie był, lecz równie jasne było to, że nikt z nich nie wiedział, co mu powiedzieć i jak go traktować. Nikt nie komentował tego, że nie ma broni, co uznał za śmieszne, bo jeśli była jakaś nadrzędna reguła życia w Zamorzu, to ta, że nieuzbrojony człowiek nie pożyje długo na pustyni. Z początku rozbawiło go to, lecz szybko poczuł się niezręcznie i zaledwie po godzinie do nikogo się już nie odzywał, skrywając zranione uczucia w niechętnym milczeniu. Wieczorem wezwano go na spotkanie z dwoma przełożonymi zakonu, Godfrydem de Saint-Omer i Hugonem de Payns. Kiedy wszedł do archiwum na tyłach stajni, zastał ich czekających na niego z wystudiowaną obojętnością. Ich rozmowa była dziwna i jednostronna do chwili, gdy Saint-Clair pojął, że ze wstydu wykazuje niewybaczalny upór, pychę i arogancję. Ci dwaj wypytujący go ludzie robili to w jego najlepszym interesie. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Nie byli wyniosłymi duchownymi, chcącymi potępić go za upadek moralny, ani spowiednikami żądającymi skruchy. Byli rycerzami, szczerymi i prostolinijnymi w kontaktach ze wszystkimi, a ponadto jego braćmi w Zakonie Odrodzenia, szczerze martwiącymi się o stan jego ciała i umysłu, przekonanymi, że jako człowiek honoru związany wspólnie przyjętym kodeksem postara się rozwiązać każdy moralny dylemat wedle swych najlepszych możliwości, bez uszczerbku dla nich i Zakonu. Saint-Omer chciał zadać następne pytanie, założywszy, że poprzednie pozostanie bez odpowiedzi tak jak wszystkie dotychczasowe, gdy młodzieniec powstrzymał go, unosząc rękę, i zaczął szczegółowo wyjaśniać, co się mu ostatnio przydarzyło. Zaczął od znalezienia niebieskiego kamienia i pominął jedynie tożsamość kobiety, którą rozpoznał we śnie, a która zapoczątkowała cały ten łańcuch wydarzeń. Poza tym niczego nie ukrywał, nawet tego, że uważając się za winnego złamania wszystkich trzech ślubów, odjechał na poszukiwanie śmierci, w nadziei odkupienia swoich win jakimś rodzajem męczeństwa. Opisał, jak został schwytany, a potem uratowany i odprowadzony przez szyitę Hassana.
Od chwili gdy Stefan zaczął mówić, Saint-Omer, który nic nie wiedział o jego snach czy zmaganiach z sukubem, siedział z otwartymi ustami i wytrzeszczonymi ze zdziwienia oczami. De Payns nie okazywał żadnych uczuć. Nic nie mówił, słuchając równie uważnie jak jego kolega, lecz z innych powodów. Nie zaskoczyły go wyznania młodego rycerza o złamanych ślubach, ponieważ podejrzewał, że chodziło o coś takiego, mającego związek z kobietą ze snów młodzieńca oraz długim i monotonnym jego pobytem w podziemiach Wzgórza Świątynnego. Wiedział, że z nich wszystkich Stefan Saint-Clair jest najbardziej przyzwyczajony do wolności i spędzania większości czasu pod gołym niebem w trakcie przeprowadzania patroli. Znacznie bardziej zaintrygowała go opowieść o szyickim wojowniku, bo gdy tylko Saint-Clair wspomniał o tajemniczym „przyjacielu", który najwyraźniej wysłał szyitę na poszukiwanie młodzieńca, de Payns natychmiast ujrzał twarz księżniczki Alix i przypomniał sobie, co mu powiedziała podczas spotkania, o muzułmańskim przyjacielu posłanym, aby znalazł rycerza. Słyszał plotki o tym, że Alix ma przyjaciół i sprzymierzeńców wśród nomadów, lecz nie mógł uwierzyć, że były to na tyle rozległe powiązania, aby ta stosunkowo młoda osoba mogła wezwać z głębi pustyni kogoś tak niebezpiecznego jak wojownik Hassan i wydawać mu rozkazy. Jednak słowa Saint-Claira wyraźnie świadczyły o tym, że ktoś właśnie to zrobił. Nie powiedział rycerzowi o swoich podejrzeniach i zadowolił się pytaniem, czy młodzieniec się domyśla, kim mógł być ten tajemniczy „przyjaciel", po czym jego przeczący ruch głową pozostawił bez komentarza. Kiedy młody rycerz zakończył opowieść, dwaj starsi bracia rozważali to, co im powiedział, aż w końcu przemówił de Payns. - No cóż, bracie Stefanie, najwidoczniej byłeś bliski rozpaczy i... co równie oczywiste... przeżyłeś i przezwyciężyłeś to uczucie. To dobrze. W kwestii twego sumienia i zwątpienia wywołanego grzechami, które twoim zdaniem popełniłeś, nic nie mogę rzec, jedynie wyrazić głębokie przekonanie, iż świadomie nie złamałeś żadnego ze swych ślubów. Wysłuchawszy twojego opisu wydarzeń, widzę przelotną słabość, może błędną ocenę sytuacji, ale nie dostrzegam otwartego buntu czy nieposłuszeństwa. Oczywiście to nie moja dziedzina, więc nie mnie to osądzać. Proponuję jednak, abyś ponownie odwiedził patriarchę Gormonda. On najlepiej ci poradzi, co należy uczynić z tym wszystkim,
co cię trapi. Jutro będę w pobliżu jego rezydencji, więc odwiedzę go i zapytam, czy mógłbyś znów z nim porozmawiać i kiedy. - Patriarchy nie ma w mieście, Hugonie - powiedział cicho Saint-Omer. - Wczoraj pojechał do Antiochii i będzie tam przez miesiąc, nie pamiętasz? Pożegnaliśmy go wczoraj. Hugon de Payns podniósł wzrok ku niebu i modlitewnym gestem złożył dłonie. -Jeszcze jeden przykład, Panie Boże, tyranii podeszłego wieku. Zbyt wiele mam ostatnio na głowie. - Znów zwrócił się do Saint-Claira. - Zatem to musi zaczekać, bracie Stefanie. Gdy tylko patriarcha wróci, umówię cię z nim na spotkanie, a czas do tej chwili upłynie ci szybko. Obiecuję ci, że nie będziesz się nudził. - Zerknął na Saint-Omera. - Na razie zaś, jeśli sprawa tego kamienia wciąż cię niepokoi, a najwyraźniej tak, łatwo ten problem rozwiązać. Oddaj go pod pieczę brata Godfryda i więcej nie będziemy już o tym mówić. Gdy tak uczynisz, uwolnisz swój umysł od poczucia winy. Odpoczywaj pośród swych braci. Długo cię nie było. Opowiedz im, gdzie byłeś i o swoich przygodach, bo choć może nie pytają, to bardzo chcieliby je poznać. Teraz odejdź w pokoju i nie martw się dłużej, dopóki nie minie miesiąc i nie porozmawiasz z Gormondem de Picquigny.
d
d 3 Hugon de Payns miał rację - miesiąc minął jak z bicza trzasnął, zanim Saint-Clair to zauważył, tak był zajęty od swojego powrotu. Spędzał wiele czasu pod ziemią, ciężko pracując ze swymi towarzyszami, a w pozostałym czasie najczęściej się modlił lub studiował przysłane z Francji zagadkowe plany podziemnego labiryntu. Trzymano je w archiwum. Młodzieniec uważał, że są fascynujące, gdyż ukazywały ogromny i skomplikowany układ korytarzy, a tymczasem rycerze jeszcze nie natrafili na żaden ich fragment, który mogliby rozpoznać na tych mapach. Pracował tam pewnego dnia, w skupieniu oglądając jedną z map, gdy Andrzej de Montbard przerwał mu, przynosząc wieść, że ma jak najszybciej udać się do Gormonda de Picquigny. Ponieważ Saint-Clair spodziewał się tego zaproszenia, natychmiast poszedł do pałacu patriarchy. Zgłosił się u wartownika przy głównej bramie i jeden z odzianych w habit urzędników hierarchy poprowadził go przez labirynt pokoi i korytarzy, z których żadnego nie pamiętał z poprzedniej wizyty. Urzędnik powiódł go na koniec szerokiej galerii. Saint-Clair pamiętał, że wiedzie ona do prywatnych kwater patriarchy, ponieważ rozpoznał wiszący tam wspaniały gobelin. Jednak minęli go i przewodnik poprowadził go dalej, do wysoko sklepionej komnaty o kamiennych ścianach i posypanej sitowiem posadzce, z wysoko osadzonymi okienkami, które zapewniały pomieszczeniu chłodny i wilgotny klimat, bardziej przypominający północną Andegawenię niż jakiekolwiek miejsce znane mu w Zamorzu. Przewodnik niezbyt przyjaznym gestem wskazał mu fotel z wysokim oparciem i odszedł, pozostawiając go samego. Czekał chyba pół godziny i już dawno przegrał walkę z rosnącym zniecierpliwieniem, kiedy grube drzwi za jego plecami otworzyły się
i rycerz odwrócił się, aby powitać patriarchę. Jednak zamiast Gormonda de Picquigny ujrzał człowieka znanego mu z poprzedniej wizyty, sekretarza patriarchy, biskupa, którego nazwisko umknęło mu z pamięci. Saint-Clair tylko skłonił głowę, spodziewając się usłyszeć, że coś zatrzymało patriarchę i uniemożliwiło spotkanie. Był zaskoczony, gdy przybyły przeszył go gniewnym, nieprzyjaznym spojrzeniem i bez powitania czy dobrego słowa machnięciem ręki kazał mu usiąść. Rycerz ponownie usiadł, jedną ręką lekko ściskając poręcz fotela, a drugą poprawiając wiszący u pasa sztylet. Biskup usiadł za stołem przy wygasłym kominku i zagłębił się w jakiś dokument, który ze sobą przyniósł, a Saint-Clair wciąż czekał w milczeniu. Biskup przez jakiś czas czytał, marszcząc brwi - złowieszczo, pomyślał rycerz - i kiedy młodzieniec szykował się, by wstać i wyjść, protestując w ten sposób przeciwko takiemu nieuprzejmemu traktowaniu, urzędnik głośno westchnął i odłożył pergamin, który natychmiast zwinął się w rulon. Spojrzał na młodzieńca, ściskając nasadę nosa kciukiem i palcem wskazującym. - Stefanie Saint-Clair - rzekł. - Czy wiesz, kim jestem? Stefan powstrzymał cisnącą mu się na usta odpowiedź, lecz nie zamierzał dać się zastraszyć jakiemuś duchownemu, obojętnie jak wysokiemu rangą, więc tylko wzruszył ramionami. - Biskupem? - Jestem Odo de Saint-Florent, biskup Fontainebleau, sekretarz jego ekscelencji Gormonda, patriarchy Jerozolimy. Zamilkł i patrzył, jakie wrażenie zrobią jego słowa, więc Saint-Clair z kamienną twarzą odczekał chwilę i kiwnął głową. - Rozumiem. - Patriarcha upoważnił mnie, abym przesłuchał cię w jego imieniu, gdyż ważne sprawy nie dają mu czasu ani sposobności zająć się tą sprawą osobiście. - Jaką sprawą? Odo przeszył go gniewnym spojrzeniem. - Masz zwracać się do mnie wasza eminencjo i nie odzywać nie zapytany. - Jaką sprawą, biskupie Odonie? Nie wiem, o czym mówisz. -Tą. - Odo wskazał ręką na leżący na stole zwój pergaminu. - Sprawą będącą przedmiotem dochodzenia.
Saint-Clair czuł się nieswojo, lecz nie był tak zaniepokojony, jak oczekiwał Odo. Wiedział, że nie zrobił nic złego - przynajmniej nic takiego, co wymagałoby dochodzenia prowadzonego przez Odona z Fontainebleau czy innego duchownego, włącznie z samym patriarchą. Spowiedź i rozgrzeszenie to jedno, między człowiekiem, jego Bogiem a księdzem czy biskupem służącym za pośrednika, lecz niczym nie zasłużył sobie na takie traktowanie. Jednak... Nie wiedział, co myśleć. - Co to za dochodzenie? Powiedz mi, co chcesz wiedzieć. - To kwestia dotycząca twego uprowadzenia kilka miesięcy temu oraz ostatniej kilkutygodniowej nieobecności. Patriarcha zwrócił uwagę na kilka luk i niezgodności w tym, co powiedziałeś o tym swoim przełożonym, a tym, czego się dowiedział z innych źródeł. Teraz chcę poznać związane z tym szczegóły, tak abyśmy obaj, jego ekscelencja i ja, mogli ocenić twoją prawdomówność lub jej brak w tej nonsensownej sprawie. - Wyjaśnij, dlaczego nonsensownej. W głosie Saint-Claira zabrzmiały gniewne nutki i Odo poderwał głowę jak spoliczkowany. -Jak śmiesz mnie przesłuchiwać! Jesteś zuchwały! Pamiętaj, kim jestem, i nie zmuszaj mnie, żebym ci o tym przypominał. - Podniósł ciężki, wysadzany klejnotami krzyż, oznakę swej rangi. - Oto symbol tego, kim jestem i co reprezentuję, i lepiej zrobisz, nie zapominając o tym. Ty jesteś zwykłym mnichem małego i niewiele znaczącego zakonu. Tak więc masz zwracać się do mnie z szacunkiem, na jaki zasługuję. Saint-Clair lekko przesunął się na fotelu i nachylił, z rozmysłem zaczepiając kciukiem o jelec swojego sztyletu i przesuwając go na pasie, tak by był lepiej widoczny. - Tak, drogi panie - rzekł spokojnie - czasem wszyscy potrzebujemy symboli, aby przypominały nam samym i innym, kim jesteśmy i co reprezentujemy. - Z satysfakcją zobaczył, że Odo wybałuszył oczy na tę uwagę. - Niemal oskarżyłeś mnie o okłamanie patriarchy i moich braci, biskupie Odonie, zatem jako rycerz i mnich domagam się dwóch rzeczy: chcę omówić tę sprawę z moimi przełożonymi i ponownie osobiście porozmawiać o niej z patriarchą. Zapadła długa cisza, a potem Odo zdołał wykrztusić:
- Ponownie? Chcesz porozmawiać z patriarchą ponownie? - Oczywiście, tak jak sam zrobiłbyś to na moim miejscu. Kiedy ostatnio rozmawiałem z patriarchą Gormondem na polecenie mojego zwierzchnika, brata Hugona de Payns, jego ekscelencja łaskawie wysłuchał moich wyznań dotyczących tych właśnie spraw, które według ciebie teraz go niepokoją, i uznał mnie za niewinnego. Zatem jeśli chce jeszcze raz mnie przesłuchać, to... choć przyznaję, że nieco zdziwiony... chętnie odpowiem na wszystkie pytania, jakie zechce mi zadać. - Saint-Clair odczekał chwilę, po czym spytał: - Nie wiedziałeś? Patriarcha nic ci nie powiedział? Odo jakoś zdołał zachować niewzruszoną minę, lecz w oczach miał strach i zmieszanie. Nagle Saint-Clair zrozumiał, że biskup kłamie. Jakikolwiek był powód tego przesłuchania, nie miało ono nic wspólnego z Gormondem de Picquigny. Odo pojął, że popełnił błąd, ale widząc sztylet wiszący u pasa Saint-Claira, bał się zbytnio naciskać. Wiedział, że Alix, która dokładnie poinstruowała go, o co ma pytać, będzie na niego wściekła za to niepowodzenie. Rycerz wybawił go z tej rozterki, mówiąc niezwykle uprzejmie: - Proponuję, biskupie Odonie, żebyśmy zaczęli od nowa. Najwyraźniej sprowadziłeś mnie tu podstępem i usiłowałeś nastraszyć. Nie zaprzeczaj, panie... wiem, że mam rację. Nie mam pojęcia, czego się chciałeś dowiedzieć, ale nie mam nic do ukrycia i wyznam, że jestem ciekaw, czego szukasz, jeśli zatem chcesz zacząć od nowa, bardzo proszę. Odonowi złość ściskała gardło, ale nie okazywał tego po sobie. Wiedział, że pokazano mu wyjście z sytuacji, lecz dalej nie potrafił z niego skorzystać ani znaleźć właściwej drogi. W końcu zrozumiał, że Alix najlepiej poradziłaby sobie z tą sytuacją. -Jest pewna... dama - zaczął. - Dama, którą znam. Osoba niezwykle bogata i wpływowa, która... pragnie się z tobą spotkać, aby omówić sprawy interesujące was oboje. -To niemożliwe. Jestem mnichem. Nie mogę mieć wspólnych spraw z żadną kobietą. Saint-Clair natychmiast odgadł, o kogo chodzi, ponieważ doskonale pamiętał, że gdy po raz pierwszy zobaczył biskupa Odona, de Payns napomknął, że duchowny spędza dużo czasu w towarzystwie drugiej córki króla.
- Wierz mi, bracie Stefanie, nie musisz żywić żadnych obaw co do tego, co przystoi. Damą, o której mówię, jest... - Dobrze wiem, o której damie mówisz, panie, lecz nawet księżniczka nie może stawać ponad boskie prawa. Dziwi mnie, gdy słyszę, że sugerujesz coś wręcz przeciwnego. Po raz drugi podczas tej krótkiej rozmowy Odo oniemiał z rozdziawionymi ustami i Saint-Clair pojął, że może powiedział mu za dużo. Najwyraźniej biskup nic nie wiedział o jego porwaniu przez księżniczkę, a on przecież, jako zwykły mnich, nie miał żadnych podstaw, by wymieniać jej imię. Pospiesznie zaczął mówić, nie dając biskupowi czasu na otrzeźwienie. Wspomniał o tym, że kilkakrotnie spotkał księżniczkę w publicznych miejscach i właśnie dlatego zaraz o niej pomyślał. Ponieważ Odo wspomniał o kobiecie bogatej i wpływowej, a księżniczka i jej matka były jedynymi bogatymi i wpływowymi kobietami, jakie Saint-Clair spotkał, od kiedy przybył do Jerozolimy. W rzeczy samej, dodał nieśmiało, księżniczka była jedyną szlachetnie urodzoną kobietą, którą spotkał, od kiedy jako chłopiec opuścił Francję, aby podróżować i walczyć u boku swojego suwerena. Zamilkł, po czym wymamrotał, że nie ma pojęcia, o czym ta dama mogłaby chcieć rozmawiać ze zwykłym, niemytym mnichem. Biskup zmarszczył brwi i skinął głową, zbyt zajęty ratowaniem swojej sytuacji, by coś podejrzewać, a kiedy się odezwał, odruchowo odkaszlnąwszy, aby przybrać najbardziej władczy ton, mówił ponuro i z namysłem, pompatycznie i nieprzekonująco. - Rozumiem twoje zaskoczenie, bracie Stefanie, lecz może wyzbędziesz się obaw, słysząc, że nie ma niczego osobistego w tym, że ta dama chce z tobą rozmawiać. Wprost przeciwnie, księżniczka pokłada głęboką wiarę w twoją dobrą wolę, honor i poczucie godności. Saint-Claira zdumiewało, że biskup z taką łatwością mówi coś w jednej chwili, aby w następnej powiedzieć coś wręcz przeciwnego. Najwidoczniej ten człowiek zakładał - tylko dlatego że mówił do rycerza, nie do wykształconego duchownego - że nie musi wysilać inteligencji, a tym bardziej się obawiać, że rozmówca pozna się na jego kłamstwach i pochlebstwach. - Księżniczka jest głęboko zaniepokojona pewnymi sprawami... pewną informacją, którą ostatnio jej przekazano. Nie wiem, czego
dokładnie dotyczy ta wiadomość, mogę oprzeć moje wnioski jedynie na obserwacji zachowania księżniczki. Jednak z tego, co widziałem i słyszałem, wynika, że coś dziwnego... coś niezwykłego dzieje się w zaciszu stajni na Wzgórzu Świątynnym. Podejrzewam, że może to mieć coś wspólnego z ich fundamentami, chociaż nie wiem co dokładnie. Cokolwiek to jest i ktokolwiek jest w to zamieszany, księżniczka Alix stanęła teraz przed niezwykle trudnym dylematem. Jej naturalnym odruchem i obowiązkiem jest przedstawić te doniesienia ojcu, lecz niezwykły szacunek, jakim darzy twego przełożonego, brata Hugona, oraz ciebie, nie pozwala jej nadać sprawie biegu, nie podjąwszy próby jej wyjaśnienia. Księżniczka jest świadoma, że taki zarzut, choć bezpodstawny i anonimowy, mógłby przysporzyć wiele kłopotów tobie i twoim braciom, najprawdopodobniej niepotrzebnie. Tak więc powierzyła mi to przesłuchanie, nie chcąc cię wzywać przed swoje oblicze. Niestety, teraz widzę, że nie znając tła całej tej sprawy, zabrałem się do tego niewłaściwie i nieodpowiednio. Teraz wiem, że zrobiłbym lepiej, gdybym od początku był z tobą szczery. -Tak. Głos Saint-Claira był równie suchy jak biskupa napuszony, lecz rycerz nie dodał nic więcej i Odo się zawahał. -Tak, w istocie... - I pospiesznie dorzucił, zanim rycerz zdążył coś dodać: - Zechciałbyś zaraz pójść ze mną i uspokoić tę damę w tej kwestii? Saint-Clair zasłonił usta dłonią, gorączkowo myśląc. Było powszechnie wiadome, że wszyscy interesują się tymi dziwnymi zakonnikami ze Wzgórza Świątynnego i ich pustelniczym życiem w tamtejszych stajniach, lecz uwaga o fundamentach stajni zaniepokoiła rycerza. Chętnie spotkałby się twarzą w twarz z Alix, gdyby miał czas się do tego przygotować, ponieważ podczas ostatnich dni, jakie spędził na pustyni z Hassanem, wiele myślał o niej i o jej roli w jego przyszłym życiu. Nawiedzające go sny były już przeszłością: nie miał takiego ani razu, od kiedy zrozumiał prawdę i uciekł z Jerozolimy. Dlatego był niemal pewien, że powinien stawić czoło swoim obawom, spotykając się z Alix. Jednak, co niechętnie i często przyznawał w ciągu kilku poprzednich dni, ta jego pewność siebie była raczej... niewielka. Mimo to zamierzał jeszcze raz się z tym zmierzyć i po raz ostatni spotkać z księżniczką.
Wzmianka o fundamentach i świątyni, chociaż nieoczekiwana, kazała mu zapomnieć o wszystkich tych rozterkach i wypełniła głowę myślami o niebezpieczeństwie, interwencji i zdradzie. Napomykając o najpilniej strzeżonej tajemnicy bractwa, Odo sprawił, że rozdzwoniły się wszystkie dzwony w wieży strażniczej umysłu młodzieńca. Natychmiast pojął, że jeśli Alix i ten jej zausznik, Odo, wiedzą o tym, co się dzieje pod stajniami, niewątpliwie oznacza to, iż któryś z braci zdradził Zakon Odrodzenia i cały świat niebawem może poznać ich tajemnicę. Jednak nawet w tej okropnej sytuacji Saint-Clair ani przez chwilę nie wierzył, że ktoś zdradził ich z rozmysłem. Po prostu któryś z braci musiał być nieostrożny. Było to jedyne rozsądne wyjaśnienie, jakie mógł sobie wyobrazić, ponieważ było jasne, że pomimo środków ostrożności podjętych od chwili, gdy przed laty zaczęli kopać, ich działalność została zauważona i dokładnie zlokalizowana: fundamenty. Ze zdziwieniem stwierdził, że jak i dlaczego nie miały żadnego znaczenia wobec katastrofalnych konsekwencji tego faktu, który oznaczałby gwałtowny kres tajemnych działań przebywających w Jerozolimie braci Zakonu Odrodzenia w Syjonie oraz łatwe do przewidzenia skutki dla samego Zakonu. Chyba że - tu musiał wziąć się w garść, napinając mięśnie brzucha - chyba że jakoś zdoła przekonać księżniczkę Alix, a poprzez nią biskupa Odona, że jej podejrzenia są bezpodstawne. Na myśl o tym jęknął w duchu, gdyż dobrze wiedział, jak niezdarnie i głupio zachowuje się w obecności księżniczki. Głupotą byłoby mieć nadzieję, że teraz będzie inaczej. Było za późno, żeby zwrócić się o pomoc do Hugona de Payns i Saint-Omera. Sprawy zaszły za daleko, by można liczyć na to, że ci dwaj mogą nieprzygotowani stawić czoło księżniczce, nie wiedząc, jakie zdobyła informacje i jak zamierza je zinterpretować. On przynajmniej dobrze ją znał, aczkolwiek była to wstydliwa i poniżająca znajomość, tak więc z ogromnym niedowierzaniem uświadomił sobie, że wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu zaczyna liczyć na to, że może w jakiś cudowny, magiczny sposób zdoła wykorzystać łączącą ich znajomość i rozproszyć na jakiś czas podejrzenia Alix, co pozwoliłoby de Paynsowi i Saint-Omerowi opracować jakąś obronną strategię. Tak więc po prostu musiał spróbować - stanąć twarzą w twarz z Alix i pokonać ją, nie zważając na to, kim się stał i na
ślub czystości. Potrząsnął głową na myśl o tym, że to ostatnie spotkanie z kobietą, która go porwała, więziła i wykorzystała, będzie zapewne najważniejszą rozmową w historii Zakonu Odrodzenia w Syjonie. - Bardzo dobrze - rzekł. - Zaprowadź mnie do księżniczki.
d
d 4 Saint-Clair stał sam w przedpokoju, niewidzącym spojrzeniem patrząc na pokrywający całą ścianę gobelin przedstawiający polowanie na jelenie w jakiejś leśnej dolinie. Nieprzyjemnie burczało mu w brzuchu i gorąca kula żółci podchodziła mu do gardła. Nie miał pojęcia, jak długo czeka od chwili, gdy biskup Odo wprowadził go tutaj i zamknął za nim drzwi, po czym ruszył na poszukiwanie księżniczki Alix. Wiedział tylko, że od tej pory obejrzał każdy detal tego gobelinu - jedynego przedmiotu w tym pomieszczeniu poza kilkoma brzydkimi meblami - niemal natychmiast dochodząc do wniosku, że kompozycja obrazu została źle zaplanowana i wykonana, więc chociaż wciąż nań patrzył, zupełnie przestał o nim myśleć. Ponadto uświadomił sobie, że nie jest czysty, i ta myśl ogromnie go zaniepokoiła, gdyż czystość ciała nie była czymś, czym ludzie tacy jak on się przejmowali. Raczej uchodziła za słabość graniczącą ze zniewieścieniem albo grzesznie bezużyteczny i hedonistyczny nawyk. Saint-Clair nie mył się od tamtego dnia przy zbiorniku wodnym na syryjskiej pustyni, gdzie znalazł go szyita Hassan, a i wtedy zrobił to tylko dlatego, że Arab nie chciał pożyczyć mu swego ubrania, dopóki nie obmyje ciała, które podczas niewoli pokryło się warstwą brudu i ekskrementów. Mimo wszystko, pomyślał teraz, to było zaledwie kilka tygodni temu, a jako mnich nie musiał myć się częściej niż dwa lub trzy razy w roku. Wiedział, że jego niepokój jest wywołany tym, że zna księżniczkę i jej obyczaje. Pamiętał, że Alix uwielbia się kąpać i zawsze to robiła, od dziecka. Została wychowana przez służbę w rodzinnym domu w Edessie i jak to często bywa z małymi dziećmi, okropnie rozpuszczona przez opiekunki, przelewające na nią całą swoją miłość i starające się dać jej wszystko, czego można oczekiwać od życia. Te służące
pochodziły z różnym plemion i krajów, lecz wszystkie były muzułmankami i wszczepiły dziecku umiłowanie czystości, zachęcając ją do korzystania ze wspaniałych łaźni w mieście jej ojca, zbudowanych przez Rzymian wiele wieków wcześniej i nadal używanych przez Arabów. W wyniku tego Alix jako dorosła kobieta była niczym pachnąca róża wśród śmierdzących mężczyzn i Saint-Clair wiedział - ponieważ dobrze pamiętał, jak mu o tym mówiła - że nie życzy sobie mieć wokół siebie niemytych ludzi. Nawet jej gwardziści byli czyści i pachnący, chociaż nie używali perfum. Te rozmyślania przerwał mu szmer otwierających się za jego plecami drzwi i powrót biskupa Odona, w towarzystwie księżniczki, która dramatycznie przystanęła w progu, obrzucając Saint-Claira władczym i badawczym spojrzeniem, z wysoko podniesioną głową i lekko uniesioną brwią, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Miała na sobie lśniącą suknię z najpiękniejszego materiału, jaki widział, tak cienkiego i zwiewnego, że wyglądał jak mgła. Suknia miała bladopurpurową barwę i rycerzowi wydawało się, że już widział ten kolor, lecz nie mógł sobie przypomnieć gdzie i kiedy, a pod nią Alix miała drugą, z grubszego, jasnoróżowego materiału. Przystanęła w progu zaledwie na moment, który Saint-Clairowi wydał się wiecznością, gdyż nagle nie był w stanie wykrztusić ani słowa powitania. Poczuł, że rumieniec oblewa mu twarz i szyję. - Na moje życie, przecież to miły brat Stefan we własnej osobie! Wyznaję, że jestem zaszczycona i uradowana, aczkolwiek zdumiona. Gdy jego wielebność biskup powiedział mi, że przybywasz z wizytą, pomyślałam, że zapewne się myli, gdyż powiadają, że tylko płochliwego lisa pustynnego trudniej spotkać niż tego szlachetnego mnicha-rycerza... choć mówiono mi, że ten lis nie potrafi równie zręcznie zniknąć z oczu, choćby nie wiem jak szybko uciekał. W jej oczach Saint-Clair nie dostrzegł śladu rozbawienia, ale wiedział, że kpi z niego, robiąc aluzję do ich spotkania na bazarze, i poczuł, że rumieni się jeszcze bardziej. - Cóż, bracie Stefanie, nie powitasz mnie? Nawet ponurym ostrzegawczym mruknięciem? Saint-Clair odchrząknął i nagle przypomniał sobie, jak przed laty był świadkiem pierwszego spotkania jednego ze swoich kuzynów z kobietą, która miała zostać jego żoną.
- Raduje mnie twój widok, pani - rzekł gładko, cytując swego kuzyna. - Twoja obecność rozpromienia nawet ten jasny poranek. - No, pomyślał na widok szeroko otwartych ze zdziwienia oczu księżniczki, to było łatwe. - Biskup Odo powiedział mi, że chcesz ze mną porozmawiać, więc natychmiast przyszedłem. Zamrugała, ale zaraz odzyskała kontenans. - Tak, widzę, i cieszę się z tego. Pozwól ze mną, jeśli łaska. Odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem, sztywno wyprostowana do komnaty będącej jej salą audiencyjną, a Odo i Saint-Clair poszli za nią. Samotny gwardzista stojący przy wejściu otworzył drzwi i stanął na baczność, czekając, aż wejdą, lecz Alix przystanęła i spojrzała na Odona. - Dziękuję ci, drogi biskupie, byłeś mi bardzo pomocny, jak zawsze, lecz jestem pewna, że masz inne obowiązki, i nie będę cię zatrzymywać. Możesz wrócić do swoich spraw. Brat Stefan i ja mamy wiele do omówienia. Biskup z kamienną twarzą skinął głową, lecz napięte mięśnie szczęk zdradzały, że zacisnął zęby. Saint-Clair wyczuł, że Odo, który niewątpliwie oczekiwał, że będzie świadkiem rozmowy rycerza z księżniczką, pieni się z wściekłości. Rycerz uśmiechnął się nieznacznie, ucieszony, że biskup Odo z Fontainebleau nie jest jednym z ulubieńców księżniczki. Gdy Odo odchodził, gniewnie stukając obcasami, Alix skinęła palcem na Saint-Claira, po czym przemknęła do swych pięknie urządzonych apartamentów. Nerwowo przełknął ślinę i wszedł tuż za nią, z nozdrzami pełnymi zapachu perfum, po czym podszedł do fotela, który mu wskazała, i zaczekał, aż ona usiądzie, po czym ostrożnie opadł na wskazane krzesło, dziękując losowi za to, że teraz dzieli ich spora odległość i nie czuje już zapachu jej perfum. To znowuż przypomniało mu, jaki sam roztacza zapach, gdyż pojął, że Alix celowo usiadła daleko, żeby go nie czuć. Przez chwilę siedzieli, nie odzywając się i patrząc na siebie. W końcu księżniczka lekko odkaszlnęła. - Powiedziałam prawdę, mówiąc, że jestem zdziwiona twoim widokiem tutaj, bracie Stefanie. Nie sądziłam, że tu przyjdziesz. Zastanawiał się, czy księżniczka ma na myśli dobrowolną wizytę, a jeśli tak, czy się spodziewa, że będzie pamiętał, iż już tutaj był?
Alix ciągnęła tym samym tonem: - Odniosłam wrażenie, że ty i twoi bracia wolicie swoją samotność, a wasze troski zatrzymujecie dla siebie. Wiedział, że powinien coś na to odpowiedzieć, więc starał się udawać, że nie ma pojęcia, o co jej chodzi. - No cóż, pani, jesteśmy mnichami, złożyliśmy śluby, które nakazują nam wyrzec się tego świata i wszystkiego, co się z nim wiąże. - Mówisz o ludziach, prawda, panie rycerzu? Przyjmę twoje wyjaśnienie... przynajmniej chwilowo... gdyż wszyscy wiedzą o złożonych przez was ślubach, lecz przecież Ubodzy Rycerze Chrystusa są innego rodzaju mnichami, prawda? Mnichami, którzy walczą i zabijają, w przeciwieństwie do wszystkich innych mnichów. Dla mnie to zdecydowana różnica. Nie miał pojęcia, co to ma oznaczać, ale skinął głową, zdziwiony że napięcie ściskające mu pierś prawie zelżało. - To prawda, pani. Jesteśmy inni i oddani innej sprawie... sprawie, która nie istniała w innym czasie i miejscu. - Chwalebnej sprawie, tak? Wzruszył ramionami, wyczuwając pułapkę. - Taką się wydaje w oczach patriarchy i króla, twojego ojca. -Tak, w istocie chwalebnej. Walczyć i zabijać ludzi w imię Boga i pod Jego sztandarem, w usprawiedliwiony sposób łamiąc przykazanie „Nie zabijaj". Saint-Clair potrząsnął głową. - Twoja uwaga, pani, jest celna i ostra. Jednak ci, z którymi walczymy... muzułmanie... gardzą naszym Bogiem i chcieliby wygnać Go z tej ziemi. - Wcale nie, bracie Stefanie. To nieprawda. A raczej pozorna prawda. Żaden wierzący muzułmanin nie gardzi naszym Bogiem, gdyż jest to ten sam Bóg, do którego się modlą. Nazywają go Allahem, a my Bogiem... le bon Dieu... dobrym Bogiem. Jednak to ten sam Bóg. Jedyny. Alix miała ściągniętą twarz z dezaprobaty i uważnie ją obserwujący Saint-Clair widział, jak mruży oczy głęboko przekonana o własnej racji. Podziwiał jej zapał, mając świeżo w pamięci podróż odbytą z szyitą Hassanem i prowadzone podczas niej rozmowy. Księżniczka jednak jeszcze nie skończyła.
- Bracie Stefanie, od pierwszej chwili gdy większość naszych chrześcijańskich wojsk przybyła do tej ziemi pod wodzą Godfryda de Boullon i z błogosławieństwem papieża, dokonywano tu mordów i szerzono nienawiść w imię boże, lecz dla wygody i korzyści łudzi uważających się za uprawnionych do interpretowania Jego świętej woli. A mój ojciec zajmuje wśród nich poczesne miejsce. To nieoczekiwane oskarżenie i gwałtowny sposób, w jaki zostało rzucone, zaparły Saint-Clairowi dech, gdyż stał się świadkiem, choć mimowolnym i niewinnym, stwierdzenia, za które groziła kara śmierci, gdyby usłyszał je ktoś niepowołany. Co więcej, było to stwierdzenie, z którym zgadzał się w całej rozciągłości, i pod wpływem entuzjazmu o mało tego nie wyznał. Otworzył usta, lecz oszołomiony nie odważył się nic powiedzieć. Przez długie miesiące uważał tę kobietę za rozpuszczonego, rozwydrzonego, samolubnego bachora myślącego jedynie o spółkowaniu i cielesnych przyjemnościach, tymczasem nagle ukazała mu drugą stronę swej natury, której istnienia nawet nie podejrzewał: ognistą pasję połączoną z głęboką pogardą dla wpływowych ludzi z jej otoczenia. Nagle i niespodziewanie doszedł do wniosku, że nie poradzi sobie w tym starciu - jeśli to było starcie. Potrząsnął głową, jakby próbując pozbyć się natłoku myśli, po czym niezgrabnie spróbował zmienić temat, gdyż ta rozmowa przybrała zbyt niebezpieczny obrót. - W głębi serca nie mogę się z tobą nie zgodzić, pani, lecz wina leży nie tylko po jednej stronie. Ludzie, z którymi walczą moi bracia i ja, nie są wierzącymi muzułmanami. To bezbożnicy, mordercy, bandyci i włóczędzy, w pełni zasługujący na sprawiedliwą karę, jaką im wymierzamy. Gdyby byli Frankami i chrześcijanami, winnymi takich samych zbrodni, nie traktowalibyśmy ich inaczej. Jednak podejrzewam, że nie ma to nic wspólnego z tym, po co mnie wezwałaś, chociaż mogę się mylić. Czy o tym chciałaś ze mną mówić? Jeżeli tak... Alix znów się uśmiechnęła. -Nie, bracie Stefanie, nie o tym, więc możesz się uspokoić w kwestii tej mojej pachnącej zdradą przemowy. Jestem posłuszną córką i bardzo kocham mojego ojca, jako sprawiedliwego i pobłażliwego rodzica. Mój sprzeciw budzi tylko jego władza... jego męskość, władczość, męska duma, nazywaj to, jak chcesz. Ja myślę o tym jako o tej
części jego natury, która nie pozwala mu spojrzeć na świat kobiecymi oczami. A ponieważ jesteś mnichem, który dobrowolnie wyrzekł się spraw tego świata i poświęcił jedynie przyjemności oraz chwale wykonywania bożej woli, nie mogę zaliczyć cię do tych wszystkich mężczyzn, których potępiam. Saint-Clair zamrugał. - Potępiasz wszystkich mężczyzn, pani? - Większość, bracie Stefanie, a szczególnie większość tych, z którymi spędziłam znaczną część mojego życia. Odkryłam, że im większą ktoś ma władzę, tym mniej przyjemne jest jego towarzystwo, a ludzie zaprzątnięci zdobywaniem władzy, tacy jak nasz podziwu godny biskup Fontainebleau, są wprost nie do zniesienia. Nie znoszę ludzi, którzy są żądni władzy, gdyż z tego powodu wszyscy niszczą stojących niżej od siebie. - Zauważyła jego minę i dodała: - Jednak wiem również, wierz mi, że ci niżej stojący, zwyczajni ludzie, mogą być równie występni i źli jak możnowładcy, więc nie wyciągaj błędnych wniosków z moich słów. Chcę tylko powiedzieć, że nasz system zależności istnieje wyłącznie dla korzyści tych, którzy dzierżą władzę. Co oznacza, bracie Stefanie, że istnieje ze szkodą dla wszystkich, albowiem nawet ci na szczytach władzy są aż nazbyt często niszczeni tylko ze względu na zajmowaną pozycję. Zmieniłabym to, gdybym mogła, ale nie mogę. Jestem tylko kobietą, a kobiety w świecie mężczyzn są bardziej bezsilne niż służące. O co chodzi? Wyglądasz, jakbyś chciał coś do tego dodać. - Nie, pani. Zupełnie nic. - Dobrze więc, zacznijmy. - Uniosła dłonie i mocno w nie klasnęła, a przez drzwi na końcu komnaty wszedł starzec i podszedł do niej. - Isztar - powiedziała, wciąż nie odrywając oczu od Saint-Claira - to jest brat Stefan, z zakonu mieszkającego w stajniach na Wzgórzu Świątynnym, lecz dziś jest tu jako pan Stefan Saint-Clair, który ma mi towarzyszyć. Zaprowadź go do łaźni, jeśli łaska. Panie? Wysoko uniosła prawą brew, a Saint-Clair nie wiedział, czy to jest żądanie czy pytanie. Rozważył to już wcześniej, zanim wszedł do jej apartamentów, wiedząc, że ona prawdopodobnie będzie nalegała, żeby się wykąpał. Doskonale zdawał sobie sprawę ze związanego z tym zagrożenia dla ślubu czystości - ślubu już i tak nadwątlonego w stopniu graniczącym ze śmiesznością. Nie będzie mu się narzucała nieumyte-
mu, śmierdzącemu i drażniącemu jej powonienie, lecz kiedy wyjdzie z gorącej łaźni, parujący, wyszorowany i wyperfumowany, może go czekać zupełnie inne powitanie. Wtedy nic już jej nie powstrzyma, a niezbyt ufał swoim możliwościom, a nawet chęciom oparcia się jej zakusom. A jeśli tym razem jej ulegnie, nie będzie mógł tego wytłumaczyć brakiem takiego zamiaru. Wykąpawszy się miesiąc wcześniej, a więc mniej cuchnąc niż zwykle, pomyślał, że mógłby wytrwać w swoim ślubowaniu i odrzucić jej zaproszenie. Już wcześniej doszedł do wniosku, że zapewne zwyciężyłby w starciu, do jakiego niewątpliwie by wtedy doszło, w zależności od tego jak bardzo potrzebowała jego współpracy oraz informacji, którą zamierzała od niego uzyskać. Teraz musiał wziąć pod uwagę, że Alix du Bourcq ukazała mu się w zupełnie nowym świetle. Gdyby odmówił kąpieli, wzbudziłby jej gniew i zakończył to przyjacielskie, szczere i bezprecedensowe spotkanie. I to było kluczowym problemem, gdyż nie wyobrażał sobie niczego ważniejszego - dla siebie i swoich braci z Zakonu Odrodzenia - niż odkrycie tego, co ona wie i czego ma nadzieję się dowiedzieć. Tak więc powinien ustąpić jej w kwestii kąpieli i wykorzystać później jej dobry humor, aby wyciągnąć z niej jak najwięcej w przyjacielskiej rozmowie, czego nie zdołałby zrobić w gniewnym starciu. Stał w milczeniu, a ona lekko odchyliła głowę do tyłu, wytrzymując jego spojrzenie, wciąż z uniesioną brwią. Pomyślał, że jeśli to oznacza niecierpliwe oczekiwanie, to on nie potrafi orzec na co. - Pamiętam, pani. Nie zamierzał tego powiedzieć. Te słowa same spłynęły mu z języka i wyszły z jego ust, zanim zdał sobie z tego sprawę. Szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia, zmieszanego z czymś jeszcze - konsternacją, pomyślał. Jednak kiedy się odezwała, jej głos niczego takiego nie zdradzał. - Co pamiętasz, bracie Stefanie? Uśmiechnął się lekko, zdziwiony łatwością, z jaką znalazł odpowiedź. Pochylił głowę. - To, co słyszałem. Nie to, że nie lubisz mężczyzn, lecz że nie lubisz odoru niemytych mężczyzn. Patrzyła na niego jeszcze przez chwilę, mrużąc oczy, po czym skinęła głową.
- Dobrze słyszałeś, bracie. Teraz idź z Isztarem. Ach, Isztar, przyślij do mnie Ester, jeśli łaska. - Znów spojrzała na Saint-Claira. - Będę tu, kiedy skończysz. Saint-Clair ruszył za starym eunuchem labiryntem przejść i dziedzińców w obrębie murów pałacu. Nie dostrzegł niczego, co wyglądałoby choć trochę znajomo, co potwierdzało jego przekonanie, że musiał być półprzytomny - lub ściśle mówiąc, nieświadomy tego, co się z nim dzieje - kiedy był tu poprzednio. Łaźnia też wyglądała zupełnie obco, co bardzo go zdziwiło, gdyż jednym z najżywszych było wspomnienie długich, przyjemnych godzin spędzonych w cieple i wygodzie łaźni. - Nie pamiętam tego miejsca - powiedział sam do siebie, mocno zaskoczony. - Dlaczego miałbyś pamiętać? Nigdy tu nie byłeś. Saint-Clair obrzucił Isztara bystrym spojrzeniem. - Zatem są tu inne łaźnie? - Ha! - Ten śmiech bardziej przypominał szczeknięcie, ale rycerz widział, że stary jest ubawiony. - Tak sądzę. Jest ich jeszcze sześć, każda w innym miejscu. - Której więc używałem? Isztar spojrzał na niego obojętnie. - Dziś użyjesz tej. Achmed, którego ci przyślę, będzie twoim masażystą. Ja zaczekam na zewnątrz i zaprowadzę cię z powrotem, kiedy będziesz gotowy. Skłonił się i odszedł. Niecałą godzinę później wykąpany, wyszczotkowany, natłuszczony i pachnący oraz odziany w czyste ubranie Saint-Clair ponownie wszedł do sali audiencyjnej księżniczki i zastał ją w towarzystwie kilku jej służących. Była zajęta projektowaniem jakiegoś stroju, składającego się i niezliczonych łokci jaskrawych tkanin i materiałów porozkładanych wszędzie gdzie się dało i porażających feerią barw. Zobaczyła, jak wchodzi za Isztarem, i natychmiast odprawiła kobiety, które pospiesznie czmychnęły, objuczone belami materiałów, po czym wstała, by go powitać. Uprzejmie się skłonił, nie próbując rozpocząć rozmowy - skoro wygrała potyczkę o kąpiel, do niej należy pokierowanie konwersacją. Wskazała mu sofę i usiadła obok niego, przysuwając się bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, tak że nozdrza wypełnił mu zapach
jej perfum, od którego znów ścisnęło mu się serce, a krew zaczęła żywiej krążyć w żyłach. - Tak więc teraz przynajmniej mogę się do ciebie zbliżyć! - Zamilkła, czekając na jego reakcję, którą zdołał ukryć, po czym się uśmiechnęła. - Brawo! Sądziłam, że się odsuniesz, gdy to powiem, lecz ty niemal nie drgnąłeś. Mimo to podejrzewam, że teraz, jako mnich, możesz być jeszcze bardziej niż przedtem płochliwy i nerwowy w obecności kobiet, bracie Stefanie. Mam rację? Wydął usta, zastanawiając się, do czego ona zmierza, ale kiwnął głową. - Tak, pani, masz rację. Jestem. - Jednak zanim choćby pomyślałeś o zostaniu mnichem, przez wiele lat byłeś rycerzem. Z pewnością wtedy nie brakowało ci kobiet? Zdecydował, że jest to stwierdzenie, nie pytanie, więc tylko wzruszył ramionami. -No? A jednak to było pytanie i księżniczka chciała, żeby na nie odpowiedział. Zastanawiał się chwilę, po czym rzekł: - Moja matka umarła, kiedy byłem niemowlęciem i nie miałem sióstr ani krewniaczek, pani. Wychowałem się w niezwykłym domu, w Anglii, kraju, gdzie ludzie wciąż nienawidzą nas jako normańskich najeźdźców, którzy podbili ich niecałe pięćdziesiąt lat wcześniej. W tym domu nie było kobiet, jednak ceniono w nim i utrwalano, a nawet uwielbiano tradycyjne wartości i zwyczaje. Zostałem wychowany w duchu tych wartości przez kilku mądrych, ofiarnych i uczonych ludzi. - Zamilkł na chwilę, po czym podjął wątek. - Nauczyli mnie wielu rzeczy, za co przez całe lata byłem im wdzięczny, lecz niestety nie było wśród nich nikogo, kto znałby się na kobietach, tak więc moja wiedza w tym względzie jest bardzo ograniczona. Znów zamilkł, lekko marszcząc brwi, głęboko zamyślony i nieświadomy, że księżniczka bacznie go obserwuje. - Na szczęście dla mnie oprócz nabytej wiedzy miałem wrodzone zadatki na wojownika, tak więc wcześnie zostałem pasowany na rycerza. A wtedy, jako bardzo młody człowiek, ruszyłem w świat, chcąc walczyć o to wszystko, w co nauczono mnie wierzyć i szanować. I obawiam się, że to był kres mojej młodości. Szybko odkryłem, że niewiele mnie łączy z innymi rycerzami, a jeszcze mniej z otaczający-
mi ich kobietami. Pierwszy rok pobytu poza domem po pasowaniu na rycerza był rokiem objawień, niezbyt przyjemnych. Szybko poznałem różnicę między światem idei i ideałów, w jakim się wychowałem, a prawdziwym światem zwierzęcej siły, w jakim żyje większość ludzi. Odkryłem, że rycerze nie są tacy, jak sobie wyobrażałem. Byli ledwie cywilizowani i nie przestrzegali nawet podstaw tego, co uważałem za chrześcijańskie postępowanie. Wszędzie widziałem niezaprzeczalne przejawy bezbożności: hipokryzję, cynizm, złośliwość, symonię i nieokiełznane rozpasanie, nawet wśród księży. Nie mogłem tego aprobować ani protestować zbyt głośno, gdyż nie przeżyłbym miesiąca, gdyby rozeszła się wieść o mojej dezaprobacie. Tak więc robiłem swoje i starałem się żyć własnym życiem. Pędziłem je w samotności, z wyboru. Nie zawierałem przyjaźni ani znajomości z kobietami. Moimi jedynymi towarzyszami byli moi poddani. Często walczyłem i zgłaszałem się do każdej misji, aż zostałem ciężko ranny i odesłany do domu, żebym tam umarł. Jednak nawet tam poszedłem swoją drogą. A wkrótce potem przybyłem tutaj i poznałem ciebie. Spostrzegł, że księżniczka spogląda na niego ze zdumieniem, co wcale go nie zaskoczyło, gdyż sam się sobie dziwił. Zanim zaczął mówić, nie zamierzał powiedzieć tego, co wyszło z jego ust, ale potem dorównał jej swym oratorskim zapałem. Alix spojrzała na swoje ręce. - Tak, panie, pamiętam to pierwsze spotkanie. A teraz być może spotykamy się ostatni raz. - Jak to, pani? Przestraszył się, łącząc jej słowa z powodem swojej obecności w pałacu - zdobytą przez nią informacją. - Niebawem opuszczam Jerozolimę - powiedziała. - Mam poślubić księcia Antiochii Boemunda, który przybywa tu z Italii, aby objąć tron po swoim ojcu. W pierwszej chwili uznał, że to może zabezpieczy go przed groźbą uwiedzenia, lecz natychmiast pojął prawdziwe znaczenie tego, co powiedziała. Odkaszlnął. - Zatem cieszę się z twojego szczęścia, pani. Kiedy należy się spodziewać przyjazdu księcia? Pokręciła głową. - Tego nikt nie wie. To zależy od zbyt wielu czynników, nie tylko
od wiatrów i pogody, które oczywiście są najważniejsze. Może tu być za tydzień, miesiąc lub pół roku. Tylko jedno wiem na pewno: kiedy przybędzie, weźmiemy ślub. Właśnie dlatego było tu tyle materiałów, kiedy wszedłeś. Moje służące przez cały czas szyją mi nowe stroje. Co wy tam robicie w stajniach? Otworzył usta i znów je zamknął, zbity z tropu tą nagłą zmianą tematu. - Otrzymałam raporty, że ty i twoi towarzysze robicie coś w swoich stajniach, zapewne coś niegodziwego, i chociaż te informacje są skąpe, jestem przekonana, że wiem, co się tam dzieje. Jej słowa zawisły w powietrzu i Saint-Clair czuł, że serce zaczęło walić mu jak młotem. Ona obserwowała go bacznie, usiłując wyczytać coś z jego twarzy, a on starał się niczego nie okazać po sobie i lekko przechylił głowę na bok. -Wybacz, pani, ale nie... Jesteś przekonana, że co się tam dzieje? - Kopiecie. Ty i twoi bracia kopiecie w ziemi, rozkopując fundamenty stajni w poszukiwaniu ukrytego tam dawno temu skarbu. - Co...? Skąd coś takiego przyszło ci do głowy, pani? Niemal zaparło mu dech. - Informacje! Mówiłam ci, otrzymałam raporty, że coś się tam dzieje. - Owszem, i nie chcę się z tobą spierać, ale powiedziałaś także, iż są to skąpe doniesienia, tak więc musiałaś sama wyciągnąć z nich wnioski? - Właśnie. Co chcesz przez to powiedzieć? Rozłożył ręce. - Tylko to, że chciałbym usłyszeć te wnioski, do których doszłaś. Mogę o nie spytać? - Mówiłam o skarbie, Stefanie. Teraz sądzę, że ty i twoi bracia w jakiś sposób zdobyliście sekretne wiadomości, jakiś stary przekaz, dzięki któremu zamierzacie dokonać wielkiego odkrycia. Saint-Clair zamarł. Zaschło mu w ustach i język przywarł mu do podniebienia, a jej słowa rozbrzmiewały echem w jego głowie. Oto jego niezachwiana wiara w jednomyślność braci rozsypała się w proch, pozostawiając gorzki smak w ustach. Ledwie słyszał dalsze słowa Alix. - Mogę to jedynie zinterpretować tak, że wszyscy jesteście od-
szczepieńcami, ignorującymi i łamiącymi święte śluby, które tak niedawno złożyliście, mając nadzieję odkryć bogactwa, które prawnie należą do kogoś innego. - Urwała, mierząc go wzrokiem. - To jest Królestwo Jerozolimskie, bracie Stefanie. Zatem wszystko tutaj, na ziemi i pod ziemią, należy do mojego ojca, króla. Jakiegokolwiek skarbu szukacie, należy do niego, obojętnie gdzie i kiedy go znajdziecie i nieważne, czy wiedział wcześniej o jego istnieniu czy nie. Podejrzewam jednak, że to nic dla was nie znaczy, prawda? Kiedy ty i twoi wspólnicy znajdziecie te bogactwa, ten skarb, którego szukacie, zamierzacie umknąć z nim, porzucając wszystkie wasze powinności i obowiązki. Saint-Clair nie mógł zebrać myśli, taki miał zamęt w głowie. Mieli zdrajcę w swoim wąskim kręgu. Kto mógł nim być? Oszołomiony zaczął przywoływać z pamięci twarze swoich braci-rycerzy, przyglądając się im w myślach, próbując dostrzec jakąś oznakę słabości, ślad zdrady. - Odpowiedz mi! Czy nie to zamierzacie zrobić? Skupił wzrok na twarzy rozgniewanej księżniczki. - Wybacz mi, pani, lecz co twoim zdaniem zamierzamy zrobić? - Chcecie ukraść skarb i uciec z nim. Ale ja na to nie pozwolę. - Uciec z nim? Uciec? Z czym, pani? Jesteśmy mnichami, nie rozbójnikami. - Ha! Zatem przypomnę ci twoje własne słowa, wypowiedziane zaledwie przed chwilą, panie, gdy potępiałeś okropne zachowanie duchownych. Czy mam uważać, w świetle tego, co teraz wiem, że mnisi są inni? - My jesteśmy, pani! Nie pamiętasz? Nowy zakon, odmienny od wszystkich innych. Pomimo gniewnego tonu głosu Saint-Clair był coraz bardziej zmieszany, ponieważ jej główny zarzut dotyczył kradzieży skarbu, jakiegoś bogactwa. Nie wspominała o tajnym stowarzyszeniu, spisku czy zdradzie, o niczym, co odnosiłoby się do Zakonu Odrodzenia i czego mógłby się naprawdę bać. Nie mówiła o niczym, co rzuciłoby jakieś światło na to, jakie naprawdę ma informacje o tym, co dzieje się w stajniach. Wstał, ale mówił już spokojniej. - Powiedz mi, jeśli łaska, pani, co zamierzasz uczynić z tą informacją i czego ode mnie oczekujesz w tej sprawie.
- Zamierzam zadenuncjować was przed ojcem. A także powiadomić patriarchę, gdyż to jerrni wy, bracia, złożyliście fałszywą przysięgę. - Zadenuncjować nas? Naprawdę wierzysz, że knujemy zdradę? - A w co innego mam wierzyć? - Wyprostowała się, przeszywając go oskarżycielskim spojrzeniem. - Wasze zachowanie nie pozostawia mi wyboru, a sumienie nie pozwala mi postąpić inaczej. Od kiedy dowiedziałam się, co tam robicie, nie mogłam spać, obawiając się, że będę winna śmierci dziewięciu mnichów, którzy pod pewnymi względami wykazali się takim bohaterstwem. Wiedział, że kłamie, przedstawiając swoją bezsilność. Nie miał co do tego cienia wątpliwości. Ta kobieta, która tak bezwstydnie go uprowadziła, nie należała do takich, które nagle przechodziłyby taki głęboki kryzys sumienia. Zmienił taktykę. - Tylko dziewięciu, pani? A co z naszymi braćmi, wojownikami? - Nie, oni nie - zaprzeczyła z przekonaniem. -Wojownicy nie brali w tym udziału. Jestem pewna... równie pewna jak perfidii dziewięciu rycerzy... że pomniejsi bracia nic nie wiedzieli o tym, co się dzieje pod ziemią. W tej sprawie wina spoczywa wyłącznie na was, szlachetnie urodzonych, a więc z natury potrafiących i nauczonych odróżniać dobro od zła, zanim jeszcze złożyliście śluby zakonne. - Zamilkła na moment, marszcząc brwi. - Jak mogliście zrobić coś takiego po tym wszystkim, co widzieliście i zrozumieliście w waszym poprzednim życiu, o czym tak niedawno mówiłeś z taką goryczą? Oparł się pokusie wytknięcia jej wcześniejszego zachowania. Rozejrzał się po cichym, zalanym słońcem pokoju, kiwając głową jakby w zadumie nad jej słowami, po czym westchnął i znów usiadł, patrząc jej w oczy. - Powiedz mi więc, pani, jeśli wybaczysz mi śmiałość. Jak ta cała... jak to nazwałaś? Jak ta niegodziwa działalność zwróciła twoją uwagę? Po jej minie zorientował się, że nie spodziewała się tego pytania, ale szybko doszła do siebie. -Jak? - Właśnie, jak się o tym dowiedziałaś. - Nie wiem. Nie przypominam sobie. Powiedziano mi, że wyciągnięto wnioski z niewinnych spostrzeżeń kilku miejscowych kup-
ców, zaopatrujących świątynny oddział... i dostarczających paszę i ekwipunek do waszych stajni. Oni pierwsi zauważyli, że do pewnej części stajni nigdy nie pozwolono im wejść. - Jesteśmy zamkniętą społecznością, pani. Nikomu spoza naszego zakonu nie wolno wejść dalej jak na zewnętrzny dziedziniec. - Tego nie wiem, nigdy tam nie byłam, ale tak się dowiedziałam z wiarygodnego źródła. Zauważono, że są tam zamknięte i strzeżone drzwi, przez które nie wolno przechodzić nikomu poza rycerzami-mnichami. -To prawda. Są tam takie drzwi. To wejście do naszych kwater i kaplicy. Nikt prócz nas nie ma tam wstępu. - Ach. Cóż, zauważono to i natychmiast mnie o ty powiadomiono. Z początku nie chciałam wierzyć, zatem bacząc na moje obowiązki względem ojca, posłałam moich ludzi, żeby to sprawdzili i złożyli mi raport. - Rozumiem. I co ci powiedzieli? - Powiedzieli, że widzieli... niewytłumaczalne rzeczy. Dlatego postanowiłam zwrócić się do mojego ojca i zawiadomić go, że... że dzieje się coś niedobrego. - Zatem odkryłaś to niedawno? - Stosunkowo niedawno. Dlatego tu jesteś. - A właściwie dlaczego tu jestem, pani? Po co mnie wezwałaś? Gdyby, jak podejrzewasz, w stajniach miała miejsce jakaś sekretna działalność, to musiałbym być jednym z jej uczestników. Dlaczego sprowadziłaś mnie tu, zamiast niezwłocznie zadenuncjować przed królem i patriarchą? Saint-Clair uważnie ją obserwował, usiłując wyczytać coś w jej oczach, rozbawiony mimo zaniepokojenia. Pojąwszy, że tym razem nie będzie uwodzony, jakoś się pozbierał i przywołał na pomoc umiejętności, o których posiadanie nawet się nie podejrzewał. Zaczynał nabierać przekonania, że sytuacja nie jest taka zła, jak się obawiał. Widząc w jej oczach cień wahania, naciskał. - Powiedz mi, co właściwie chcesz wiedzieć. Sądzisz, że jakiego skarbu szukamy? Zapewniam cię, że nic nie wiem o żadnym ukrytym złocie, ale odpowiem na twoje pytania otwarcie i szczerze, w miarę moich możliwości. Zawahała się, a on wstrzymał oddech, wiedząc, że potem nie bę-
dzie odwrotu. Jej pierwsze pytanie będzie zarazem odpowiedzią. W końcu zobaczył, jak zesztywniała z napięcia. - Kopiecie... tam, w stajniach. Słyszano odgłosy, a z wykopanych kawałków skał wznosicie ściany w jaskini. Jakiego skarbu szukacie? Serce mocniej zabiło mu z radości, miał ochotę zerwać się na równe nogi i wrzasnąć z ulgi. Jakiego skarbu szukacie? Tym pytaniem uwolniła go od męki niepewności równie nagle, jakby przecięła napiętą linę. Żadnej wzmianki o Zakonie Odrodzenia, żadnych zawoalowanych aluzji prowadzących dalej, niż mógł pójść. To proste pytanie świadczyło o chciwości... chciwości i ciekawości... ni mniej, ni więcej. Dowodziło zarazem, co było znacznie ważniejsze, że żaden z braci nie zawiódł jego zaufania, a księżniczka opierała swoje zarzuty jedynie na podejrzeniach. Poczuł tak bezgraniczną ulgę, że musiał bardzo się starać, żeby Alix nie wyczytała tego z jego oczu lub twarzy. Zmarszczył więc brwi, jakby zaskoczony, po czym rozpogodził się i parsknął śmiechem, dając upust zdumieniu i zadowoleniu. - Skarb, pani - wykrztusił, śmiejąc się, już nie starając się ukryć swoich uczuć. - Szukamy skarbu, którego wszyscy słudzy boży przysięgli poszukiwać... skarbu Jego łaski, przez służbę i modlitwę. - Śmiesz ze mnie drwić, panie, tutaj, w moim własnym domu? Wytłumacz się i tę nieprzystojną uciechę. Saint-Clair uniósł ręce. - Pani, wybacz mi, błagam. To śmiech ulgi, nie drwiny, gdyż teraz widzę, co cię tak niepokoiło. Moi bracia i ja istotnie pracujemy pod ziemią, jak podejrzewałaś, i robimy to od lat, lecz nie ma w tym niczego złego ani niewłaściwego. Od początku mamy w tej sprawie błogosławieństwo twojego ojca, króla. Mówiłaś jednak o fundamentach stajni. Te stajnie nie mają żadnych fundamentów, pani. Wybudowano je na litej skale Wzgórza Świątynnego i to ją drążymy. Jak szybko odkryjesz, jeśli tylko zechcesz chwilkę pomyśleć, w litej skale nie może być ukryty żaden skarb. Mogę to wyjaśnić? - Sądzę, że byłoby dobrze. Chłodny ton jej głosu przypominał mu mroźne podmuchy zimy w ojczystym kraju. Odkaszlnął i udał, że zbiera myśli. -Jak wiesz, pani, jesteśmy nowym zakonem i zobowiązanym ślubowaniem do ubóstwa, a jako nowi i żarliwi mnisi, narzuciliśmy sobie rozmaite obowiązki i surową dyscyplinę we wszystkim, co robimy.
-Mów dalej. - Stajnie... nasze kwatery... na razie spełniają nasze wymagania, lecz niektórzy bracia uważali, że są zbyt wygodne, tyle tam słomy i ciepła bijącego od naszych koni. Wygoda i luksus prowadzą do rozleniwienia i bezczynności, źle wpływając na dyscyplinę i ascezę. Zgodziłabyś się z tym? Księżniczka zerknęła na swą luksusowo urządzoną komnatę i odpowiedziała znacznie milszym, jeśli nie łagodniejszym tonem: - Może tak, gdybym chciała się umartwiać. Mów dalej. - No cóż, kilku naszych braci zdecydowało, na długo przed moim przybyciem do Zamorza, że byłoby słuszne i właściwe, gdyby spróbowali wykuć prawdziwe mnisie cele w litej skale pod swymi stopami, każdy dla siebie, składając swą ciężką pracę i dyscyplinę Bogu w ofierze, chwaląc Jego wielkość i dobroć. Doniesiono ci o odgłosach tego kopania. Przed rozpoczęciem jakichkolwiek prac brat Hugon poprosił twego ojca o pozwolenie i uzyskał je, a król Baldwin Drugi był nawet tak łaskaw, że udzielił nam pomocy w tej sprawie. Księżniczka wytrzeszczyła oczy. - Zatem czemu... Dlaczego trzymacie to w tajemnicy? - Nie trzymamy, pani. A przynajmniej nigdy nie zamierzaliśmy trzymać. Jednak moi bracia żyją w surowej zakonnej dyscyplinie, często się modląc i rzadko rozmawiając nawet ze sobą, o pogawędkach z ludźmi spoza naszego wąskiego kręgu nie wspomnę. Sądzę, że w ten sposób z biegiem lat tę sprawę okryło milczenie i mgła tajemniczości. Jednak nie ma w tym niczego zagadkowego czy niegodziwego. Przyznaję, że przez chwilę głęboko mnie zaniepokoiłaś i zastanawiałem się, czy czegoś nie przeoczyłem. Dziś przed snem podziękuję Opatrzności za to, że się myliłem... i ty również, jeśli wolno mi tak powiedzieć. Z księżniczki nagle uszło napięcie i opadła na sofę, spoglądając na niego zwężonymi oczami, a ta nowa poza ponownie przypomniała mu, po raz pierwszy od kiedy rozpoczęli tę dziwną rozmowę, jak bujne jest jej ciało pod szatami. Lekko zacisnął zęby i wbił wzrok w przestrzeń nad jej ramieniem, uparcie nie pozwalając sobie na nią spojrzeć. Alix rozważała to, co jej powiedział, i wbrew sobie oraz swoim pragnieniom odkryła, że mu wierzy. Wzmianka o jej ojcu, który pobłogosławił ich pomysł - szczegół zbyt łatwy do sprawdzenia - prze-
konała ją bardziej niż cokolwiek innego. To oraz oczywista prawda, że stajnie wzniesiono na litej skale. Wiedziała o tym od początku, widziała głazy sterczące z rumowiska zrujnowanej świątyni, ale wolała zlekceważyć ten fakt, chcąc dostać skarb w swoje ręce. Teraz, patrząc na tego mnicha-rycerza, doszła do wniosku, że gdyby miała się założyć, co jest bardziej prawdopodobne - mnisi wykuwający sobie kwatery mieszkalne w litej skale czy pracowicie kujący ją w poszukiwaniu jakiegoś skarbu - z pewnością obstawiłaby tę pierwszą możliwość. Ten głupi Odo naprawdę jest głupcem, pomyślała, i znajdę jakiś sposób, żeby boleśnie mu to uświadomić. Teraz jednak zauważyła, że ten dziwny mnich naprzeciw niej stara się na nią nie patrzeć, westchnęła więc i wstała, przyznając w duchu, że dość już przysporzyła mu zmartwień jak na jeden dzień. Ponadto, pomyślała, powinnam się zająć swoimi sprawami i wybrać materiał na ślubną suknię. Miło uśmiechnęła się do Saint-Claira, uprzejmie podziękowała mu za wyjaśnienia, po czym klaśnięciem w dłonie przywołała Isztara, a ten odprowadził brata Stefana do pałacowej bramy i wyprawił w powrotną drogę do stajni na dole. Rycerz niósł w ręku węzełek z ubraniem, które miał na sobie, kiedy przyszedł do pałacu.
d
d 5 Cała społeczność Ubogich Rycerzy Chrystusa pogrążyła się w głębokim, pełnym zgorszenia milczeniu na widok zbliżającego się do stajni brata Stefana, odzianego w jedwabie i muśliny, z wyszorowaną do różowości twarzą i roztaczającego wokół odurzający zapach. Jednak jego euforia była tak wielka, że szeroko uśmiechał się do każdego, kogo napotkał, zwracając się doń po imieniu i wylewnie pozdrawiając. Wszyscy gapili się za nim oniemiali. Tak jak się spodziewał, znalazł brata Hugona w towarzystwie brata Godfryda w archiwum. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi i uśmiechając się na widok ich min, gdy zmierzyli go wzrokiem. De Payns pierwszy odzyskał głos i kontenans. Usiadł na krześle i splótł dłonie na płaskim brzuchu. -W nadziei na zbawienie założymy, że z bożą łaską będziesz w stanie wyjaśnić, dlaczego przychodzisz do nas odziany jak nałożnica z seraju jakiegoś sułtana, mój synu. - Istotnie, tak uczynię, bracie Hugonie, i dziękuję, że dajesz mi po temu sposobność, zamiast najpierw robić mi wyrzuty, a dopiero potem wypytać. Mam wam wiele do powiedzenia, a kiedy mnie wysłuchacie, zrozumiecie, dlaczego tak wyglądam. Potem szybko i zwięźle, ale niczego nie pomijając, opowiedział im o wszystkim, co się wydarzyło tego dnia, od chwili gdy został wezwany na spotkanie z patriarchą. Gormond - czego dowiedział się później - właśnie pogrążył się w medytacjach, które zakończy dopiero za kilka dni. Kiedy Saint-Clair skończył, obaj bracia siedzieli w milczeniu, z głowami pochylonymi jak w modlitwie, rozważając to, co im powiedział. - Okłamałeś księżniczkę? - spytał Godfryd. - Nie, bracie, nie okłamałem. Powiedziałem tylko, że nic nie
wiem o ukrytym złocie. Nie wspominałem o innych rodzajach bogactwa, gdyż wtedy było już oczywiste, że takowe księżniczki nie interesują. - I uwierzyła ci. Saint-Clair obrócił się do brata Hugona. - Tak, uwierzyła. Uwierzyła w moje wyjaśnienia, że w litej skale nie można ukryć skarbu. - Chyba że spoczywa tam od stworzenia świata. - Tak, bracie. - Co masz w tym węzełku pod pachą? - Och! To odzienie, które miałem na sobie, kiedy dziś rano stąd wychodziłem. - Wspaniałe wieści, za które jesteśmy wdzięczni. A teraz bądź tak dobry i włóż swoje ubranie jak najszybciej, a potem przynieś mi ten... Hugon machnął ręką w kierunku młodego mnicha - ...ten strój. Dopilnuję, żeby został odesłany do pałacu z twoimi podziękowaniami. Saint-Clair skłonił się i odwrócił, by odejść, lecz de Payns zatrzymał go, zanim młodzieniec zdążył zrobić krok. - Dobrze się spisałeś, bracie Stefanie, i wszyscy nasi bracia dowiedzą się o tym. Powiadomię ich dzisiaj, po wieczornych modlitwach, jak dzielnie... cierpiałeś dla ich dobra. Teraz idź i przebierz się, a potem wróć tutaj, gdyż wątpię, abyś znał najnowsze nowiny, a powinieneś. Teraz pospiesz się. Tylko, jeśli łaska, zrób coś z tym zapachem perfum, w których pewnie się kąpałeś. Saint-Clair wrócił pół godziny później, odziany w swoją najstarszą tunikę i spodnie, po latach używania sztywne od jego i końskiego potu, mając na sobie kolczugę roztaczającą przyjemny zapach zastarzałego potu, naoliwionej skóry i rdzy. De Payns z satysfakcją powąchał i uśmiechnął się. - No, to woń, która znacznie bardziej przystoi ubogiemu rycerzowi Chrystusa... teraz usiądź i słuchaj. Dziś rano znaleźliśmy nowy korytarz, niemal zaraz po rozpoczęciu pracy. Saint-Agnan napotkał mur zamykający tunel, który drążył. Zawiadomił nas o tym, pytając, co ma robić, a brat Godfryd kazał mu wybić otwór. - I co? Co znalazł? - Drugi korytarz, przecinający ten, w którym był, i wiodący do
trzech innych odgałęzień. Nie był zasypany gruzem i przepływało przezeń świeże powietrze, a kiedy brat Archibald i bracia Bisol i Montbard sprawdzili wszystkie trzy odgałęzienia, znaleźli następny tunel, a potem drugi i jeszcze jeden. Właściwie cały labirynt. Kiedy ruszasz na następny patrol? - Mówisz o pierwszym patrolu, mistrzu Hugonie. Pierwszym od miesięcy. - Saint-Clair zastanawiał się chwilę. - Może jutro? Jaki dziś dzień? Tak, na pewno jutro. Teraz drogę do Jerycha patrolują Gondemare i Montdidier. Powinni wrócić wieczorem, a zaraz po tym ja mam wyruszyć do Jafy z Rossalem i całym oddziałem. - Chcesz to odłożyć? - Jeśli widzisz taką potrzebę. Tylko dlaczego? Jeszcze nigdy nie odwołaliśmy patrolu, a właśnie ich częstotliwość sprawia, że są takie skuteczne. - Dlatego że będziemy potrzebowali tu wszystkich, aby zbadać te nowe tunele. Mam przeczucie, że tym razem zdołamy zlokalizować je na mapie. A jeśli któryś z nich jest zatarasowany przez zawał czy coś innego, ty jesteś z nas najmłodszy i najsilniejszy. Saint-Clair skinął głową. - Mówiłeś o labiryncie, mistrzu Hugonie. Ile jest tych nowych tuneli? De Payns wysunął dolną wargę i pokręcił głową. - W tej chwili nie potrafię powiedzieć. Jednak z tego, co mi powiedziano, zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest tam więcej niż tuzin odgałęzień, a każde prowadzi do następnych. Sądzę, że labirynt to odpowiednie słowo. Dlaczego pytasz? - Bo miałem nadzieję, że potwierdzisz moje podejrzenia, i tak się stało. Pozwól mi wyruszyć jutro zgodnie z planem, mistrzu Hugonie. Patrol do Jafy trwa dziesięć dni i sądzę, że byłoby nierozsądnie zaniechać go teraz. Mam przeczucie, że ta banda rabusiów, których Montbard nie mógł znaleźć, wciąż tam jest, gdzieś przy drodze do Jafy. To tylko przeczucie, ale dość silne, a nauczyłem się ufać swojemu instynktowi. Wedle tego, co powiedziano Montbardowi, to duża banda i nie mieliśmy o niej żadnych wieści, od kiedy stamtąd wrócił, lecz to wcale nie oznacza, że ich tam nie ma, a od jego powrotu minął miesiąc. Wolałbym wyruszyć na ten patrol, po prostu dla spokoju ducha, a podczas mojej nieobecności pozostali bracia mogą zbadać
tunele i odnotować te, które są zablokowane. Kiedy wrócę, chętnie zajmę się ich przekopywaniem, jeśli zajdzie taka potrzeba. De Payns skinął głową. - Niech tak będzie. Jedź na patrol i jeśli znajdziesz tych bandytów, zetrzyj ich z powierzchni ziemi. Zanim wrócisz, będziemy gotowi.
d
d 6 Saint-Clair nauczył się drzemać w siodle na długo przed przybyciem do Zamorza i podczas nużących pustynnych patroli ta umiejętność okazywała się bardzo przydatna, znacznie skracając długie dni, a zarazem pozwalając pokonywać spore odległości. Ponieważ spał w chwili, gdy po południu trzeciego dnia od wyjazdu z Jerozolimy ogłoszono alarm, nie wiedział, kto pierwszy dostrzegł postać na szczycie skalnego urwiska przy drodze. Gwałtownie się ocknął, gdy ktoś zawołał go po imieniu, i natychmiast usłyszał pierwsze ostrzegawcze okrzyki, gdy wojownicy zaczęli ustawiać swoich ludzi w bojowym szyku, a dwa lekkie wozy z zaopatrzeniem zajęły pozycje w środku obronnej formacji. W tych pierwszych chwilach nigdzie nie dostrzegł swego współdowodzącego i dopiero później się dowiedział, że Rossal tuż przed tym odjechał z małym oddziałem, żeby obejrzeć liczne ślady znalezione przez zwiadowców. Nie wiedząc, co się dzieje, i marszcząc brwi z irytacji, popędził konia i podjechał tam, gdzie Bernard de la Pierre, starszy rangą wojownik, siedział z dwoma podkomendnymi, przyglądając się urwiskom na północ od drogi. - Co jest, Bernardzie? Zapytany niemal niedbałym gestem wskazał na urwiska. - Tam, panie, między skałami u podnóża, po prawej. Na razie tylko jeden człowiek, ale nie próbuje się kryć, zatem to niemal na pewno pułapka. Chyba ma nas za głupców, jeśli sądzi, że ruszymy ku niemu, nie przeprowadziwszy zwiadu. Saint-Clair z początku nie widział nikogo, lecz tamten w końcu się poruszył. Dostrzegłszy ruch, rycerz nagle wyprostował się w siodle i osłoniwszy oczy dłonią, przyjrzał się człowiekowi, który stał na zamglonej krawędzi między dwoma obszarami światłocienia. Kimkol-
wiek był ten człowiek, był pieszo i o wiele za daleko, żeby można mu się dobrze przyjrzeć. Saint-Clair miał co do niego dziwne przeczucie. - Może uważa nas za głupców, a może nie. Za mną, w dwuszeregu, naprzód. Zjechał z drogi stępa prosto ku człowiekowi w oddali, a wtedy ujrzał błysk słońca odbitego od metalu, gdy tamten znów się poruszył. Teraz zacznie uciekać, pomyślał Saint-Clair, spodziewając się, że zdoła nas zwabić tam, gdzie jego towarzysze nas zabiją. Kiedy jednak znów spojrzał, mężczyzna stał w tym samym miejscu, wciąż częściowo skryty w cieniu, ale coraz lepiej widoczny, w miarę jak rycerz i jego jeźdźcy podjeżdżali bliżej. W końcu, uznawszy, że to odpowiedni moment, wyszedł na słońce. Zaskoczony Saint-Clair natychmiast podniósł rękę, zatrzymując jadących za nim żołnierzy. Nie miał cienia wątpliwości - stał przed nimi szyicki wojownik Hassan, odziany tak samo jak przy spotkaniu z Saint-Clairem, od czubka wysokiego stożkowatego hełmu po podeszwy czarnych butów. - Bernardzie, zostańcie tutaj. Podjadę do niego sam. Znam tego człowieka. To przyjaciel. Uratował mi życie, kiedy zabłądziłem na pustyni i umierałem z pragnienia, a potem zaprowadził mnie do domu. Najwyraźniej chce ze mną mówić. Zaczekajcie tutaj. - Ależ bracie Stefanie, gdyby coś ci się stało... - Powiedziałem, to przyjaciel. Nic mi się nie stanie. Zostawił swoich ludzi i powoli podjechał do Araba. - Co za miłe spotkanie, Hassanie, chociaż niespodziewane. Co cię tu sprowadza? Przełożył nogę przez wysoki łęk siodła i zsunął się na ziemię, po czym uściskał Araba, wdychając znajomy, dziwnie męski zapach cynamonu, jaki zawsze roztaczał. Hassan z uśmiechem odwzajemnił uścisk. - Salam alejkum, Sanglahr. Cieszę się, że tym razem twój zapach bardziej przypomina woń mężczyzny niż wielbłąda. Allahowi niech będą dzięki. Otóż ty mnie tu sprowadzasz. A któż by inny? Te okolice trudno nazwać rajskim ogrodem. Mam dla ciebie wiadomość i chcę cię prosić o przysługę. Mam w pobliżu obóz i słodką wodę, między tymi skałami. Pojedziesz tam? Saint-Clair pokręcił głową.
- Nie, przyjacielu, nie mogę tego zrobić i zostawić moich ludzi na prażącym słońcu, lecz będziesz mile widziany, jeśli zechcesz pojechać z nami. Hassan błysnął zębami w ironicznym uśmiechu. - Do Jafy, z gromadą zbrojnych Franków, w takim stroju? Nie sądzę, przyjacielu. Jednak mimo to jestem wdzięczny za tę propozycję. Zatem chodź, usiądź ze mną w cieniu na ziemi Allaha i porozmawiajmy. Saint-Clair miał na sobie kolczugę - sięgające kolan okrycie z grubej skóry, z kapturem, całkowicie pokryte żelaznymi ogniwami. Płaszcz był gruby, sztywny i niewygodny, więc musiał rozwiązać go z przodu i rozłożyć poły na ziemi, jak kobieta, żeby usiąść ze skrzyżowanymi nogami na modłę nomadów. Gdy w końcu usiadł, położył pas z mieczem obok, zdjął hełm i rozwiązał rzemień pod brodą, po czym ściągnął kaptur i podrapał się po głowie. Obserwujący go Arab się uśmiechnął. - To godne uwagi, że niezależnie od swej wiary i przekonań, obojętnie jak daleko się znajdzie na obczyźnie, w pierwszym odruchu każdy wojownik po zdjęciu hełmu musi się podrapać po głowie jak zapchlony pies. Roześmiali się i Hassan sięgnął do zapinanej na srebrną sprzączkę ozdobnej sakwy z czarnej skóry, którą nosił u pasa. Wyjął z niej starannie zawiniętą i zawiązaną paczuszkę, długości jednej stopy i szerokości dłoni. Podał ją Saint-Clairowi. - Mam w Jerozolimie kuzyna o takim samym imieniu. To Hassan handlarz koni, który ma stragan w suku. Saint-Clair wziął paczuszkę i zważył ją w dłoni. Była bardzo lekka, owinięta miękką, dobrze wyprawioną skórą jasnożółtej barwy; zauważył na niej maleńki półksiężyc, wyszyty srebrną nicią na jednym boku. Sądząc po wielkości i wadze, odgadł, że zawiera jakiś dokument. - Hassan handlarz koni - rzekł z uśmiechem. - Znam to imię. I dobrze wiem, gdzie jest jego stragan. Znajduje się blisko składu Sulejmana, handlującego dywanami. Hassan przechylił głowę wyraźnie zaskoczony. - Zgadza się, Sanglahr, właśnie tam. Skąd znasz Sulejmana? Przecież jesteś mnichem, prawda? Czy mnich potrzebuje drogich dywanów?
Saint-Clair o mało nie powiedział, że spotkał się w tym składzie z pewną damą, lecz uświadomiwszy sobie, jak by to zabrzmiało, zawahał się. - Nie potrzebuje - odparł. - Jednak wyrzekając się tego świata, mnich nie wyrzeka się umiejętności patrzenia i mówienia. Nie jestem ślepy na piękno, dywanów czy koni. Pewnego dnia miałem okazję zajść do Sulejmana i porozmawiać z nim, podziwiając jego towar, tak jak chwilę wcześniej przystanąłem, by podziwiać konie twojego kuzyna. - Wskazał na paczuszkę, którą wciąż trzymał w ręku. - Domyślam się, że mam ją dostarczyć twojemu kuzynowi? - Tak, Sanglahr, zaskarbiłbyś sobie moją dozgonną wdzięczność. Mojego kuzyna tam nie będzie, o czym dowiedziałem się zaledwie przed kilkoma dniami, rozmawiając z pewnym dowódcą, który dzielił ze mną ognisko i dobrze go zna. Hassan wyjechał podobno na miesiąc, a ja muszę się zająć innymi sprawami. Właśnie dlatego, wiedząc, że przybywasz, postanowiłem poprosić cię, żebyś doręczył tę paczuszkę w moim imieniu po powrocie do Jerozolimy. Jeśli zostawisz ją Nabibowi, który zajmuje się domem, kiedy mój kuzyn wyjeżdża w poszukiwaniu nowych zwierząt, on dopilnuje, by dotarła do tego, dla kogo jest przeznaczona, a ja będę ci ogromnie wdzięczny. - Oczywiście, zrobię to. - Saint-Clair już wpychał paczuszkę do kieszeni na piersi. - Mówiłeś, że masz dla mnie jakieś wieści, chociaż dziwi mnie, skąd wiedziałeś, że... Jednak gdyby ktoś mi powiedział chwilę przed tym, zanim wyłoniłeś się z mroków nocy, że zjawisz się i mnie uwolnisz, też bym nie uwierzył. No dobrze, jakie zaskakujące wieści masz dla mnie tym razem? - Wystarczająco zaskakujące, aby uratować ci życie, Sanglahr, a także życie twoich ludzi. Saint-Clair natychmiast spoważniał. - To więcej niż zaskakujące, mój przyjacielu. To alarmujące. O co chodzi? - W pobliżu są bandyci... duży oddział. - Wiem o tym. Polujemy na nich. Hassan pokręcił głową, przy czym jego cienka kolczuga cichutko zabrzęczała. - Nie, Sanglahr, to oni polują na was. Znaleźli was wczoraj i od tej pory wciągają was w pułapkę. Twój towarzysz, ten drugi rycerz...
- Rossal? - Nie znam jego imienia. Ten, który jedzie obok ciebie i dowodzi razem z tobą. Godzinę temu został zwabiony śladami, wielu jeźdźców, wiodącymi stąd na pustynię, śladami, na które celowo naprowadzono waszych zwiadowców, starannie przygotowanymi zeszłej nocy tak, żeby wyglądały na starsze, niż są. On wkrótce wróci z wieścią, że znalazł te ślady, które wiodą do obozowiska przy oazie, niecałe dziesięć mil stąd, oraz że ty i twoi ludzie możecie dotrzeć tam przed zmierzchem, odpocząć i zaatakować, mając poranne słońce za plecami. - Rozumiem. Chcesz mi powiedzieć, żebym nie słuchał tej rady. - Nie, mówię ci, że obojętnie co zrobisz i dokąd pojedziesz, już wpadłeś w pułapkę. Wróg już jest za waszymi plecami. Ci, którzy pozostawili te spreparowane ślady wiodące w pułapkę przy oazie, to tylko nieliczna grupa wiodąca konie bez jeźdźców. Wiedzą, że jesteście Frankami i nie umiecie odczytać śladów na piasku. Wiedzą, że pojedziecie tym tropem, i ruszą za wami. Potem, kiedy udacie się na spoczynek przed porannym atakiem, uderzą na was i wyrżną w pień. Saint-Clair odchylił głowę i bacznie przyglądał się tamtemu. - Skąd o tym wszystkim wiesz? Hassan wzruszył ramionami i eleganckim ruchem pochylił głowę. - Mam wśród nich informatorów. Rozmawiałem z dwoma z nich, z jednym zeszłej nocy, a z drugim dziś rano. Wiedziałem, że będziecie tędy przejeżdżać, chociaż dopóki nie ujrzałem twojej twarzy, nie miałem pojęcia, że to ty będziesz dowodził patrolem. - Kiedy widziałeś moją twarz? - Saint-Clair nie próbował ukryć rodzącego się gniewu. Hassan znów wzruszył ramionami. - Dzisiaj, jakiś czas temu. Przejechaliście kilkanaście kroków od miejsca, gdzie leżałem i patrzyłem. Pozdrowiłbym cię, ale obawiałem się, że nie zdążyłbym usłyszeć twojej odpowiedzi. Twoi ludzie są czujni. - Chyba nie dość czujni, jeśli podszedłeś tak blisko, a tamci tak łatwo wciągnęli nas w zasadzkę. Opowiedz mi o swoich informatorach. Hassan wyciągnął zaciśniętą dłoń, po czym otworzył ją, pokazując, że jest pusta. - Nie wiń się o to, że nie możesz zatrzymać wiatru, Sanglahr. Jego siłą jest wola Allaha. Mogliście tu przyjechać tylko jedną drogą, więc
ukryłem się przy niej dużo wcześniej, zanim pojawiłeś się na niej ze swoimi ludźmi. Nie mogliście mnie zauważyć, jeśli sam się wam nie pokazałem. To samo dotyczy waszych nieprzyjaciół. Sądzisz, że rytm waszych patroli pozostał niezauważony? Teraz każdy wasz ruch jest odnotowywany i jesteście obserwowani od chwili, gdy wyjechaliście poza mury miasta. Każda zmiana jest dokładnie analizowana. Ludzie, z którymi będziecie walczyć, cierpliwie czekali na wasz powrót ponad miesiąc, dawno ułożywszy plany. Wszystko, co się stanie, zdarzy się z woli Allaha. Jeśli masz jutro zginąć, tak jest zapisane. Jeśli masz zwyciężyć, również. Jednak dopóki tak się nie stanie, jedynie Allah wie, co jest zapisane w gwiazdach. - Hmm. A ci twoi informatorzy? - Co z nimi? Powiedzieli mi wszystko, co wiedzieli. - Dlaczego to zrobili? - Ponieważ ich poprosiłem, a oni są mi coś winni i nie chcieli mnie rozgniewać. Ponadto, dlaczego nie mieli mi powiedzieć? Ja nie jestem Frankiem, nie stanowię dla nich zagrożenia. Nigdy nie przyszłoby im do głowy, że mam wśród was przyjaciela. Saint-Clair jeszcze przez chwilę siedział w milczeniu, po czym zapytał: - No cóż, zatem powiedz mi jeszcze coś. Gdybyś mnie nie zobaczył, czy ostrzegłbyś tego, kto zamiast mnie dowodziłby patrolem? - Zadawałem sobie to samo pytanie, Sanglahr, i powiem ci, że nie wiem. Może tak, a może nie. Jednak przyjechałeś, co oszczędziło mi męki podejmowania decyzji. - Dlaczego obchodzi cię nasz los? Jako muzułmański wojownik powinieneś uważać nas za nieprzyjaciół. - Ja jednak jestem szyitą, Izmaelitą z Nizari, krainy, którą wy nazywacie Persją, a ludzie, o których mówimy, są sunnitami. Tobie nic to nie mówi, Sanglahr, lecz ma ogromne znaczenie dla mego ludu. Sunnici to poplecznicy kalifów, uważający, że nie jesteśmy prawdziwymi muzułmanami. Nazywają nas „batini", co jest pogardliwym określeniem sugerującym, że nie jesteśmy prawdziwymi wyznawcami Proroka. Odmawiają nam prawa do życia, nie tylko do wyznawania naszej wiary, nie są więc moimi przyjaciółmi. Pewnie ostrzegłbym twoich przyjaciół, nawet gdyby nie było cię wśród nich. Jednak było zapisane w gwiazdach, że będziesz.
- No cóż - Saint-Clair ze zdumieniem pokręcił głową. - Powinniśmy się cieszyć, że jesteś... jakie to było słowo? Batini? Hassan zmarszczył brwi. - Nigdy więcej nie powinieneś wymawiać tego słowa, Sanglahr, nawet w przyjacielskich żartach. Gdyby usłyszał je ktoś niepowołany, przypłaciłbyś to życiem. Możesz mi wierzyć. -Wierzę. To słowo nigdy więcej nie padnie z moich ust... widzę, że cię obraża. Co powinienem zrobić w sprawie tej pułapki, którą na nas zastawili? Możesz mi coś poradzić? - Oczywiście. Tamci są teraz wszędzie wokół, więc nie zdołacie się stąd wymknąć. Musicie wykorzystać ich pułapkę przeciwko nim. Róbcie dalej to, czego się spodziewają, i rozbijcie obóz tam, gdzie byście się zatrzymali, gdybym was nie ostrzegł. Jest tylko jedno odpowiednie miejsce, wśród wydm, lecz niedaleko od oazy. Potem niech wasi ludzie pod osłoną ciemności przygotują się do odparcia ataku, który nastąpi w środku nocy. Abbasydzi przyjdą po cichu, z nożami i mieczami, aby zaskoczyć was we śnie. Będzie ich trzech na każdego waszego, ale nie będą się spodziewali, że na nich czekacie. Walka będzie ciężka i zaciekła, lecz będziecie mieli przewagę zaskoczenia. I wydaje się, że strzeże was sam Allah, gdyż dziś w nocy jest pełnia księżyca, który oświetli pole bitwy. - A gdzie ty będziesz? Będziesz obserwował wszystko z daleka? Szyita się uśmiechnął. - Tak, w zasięgu strzału z łuku. Blask księżyca mnie również pozwoli wziąć w tym udział, gdyż piasek tam jest biały i poruszający się ludzie będą dobrze widoczni na jego tle. Ponadto nie mogę być daleko, bo gdybyś zginął, musiałbym odzyskać przesyłkę mojego kuzyna i sam ją doręczyć. A teraz powinieneś już odjechać, zanim któryś z Abbasydów zobaczy nas razem. Jest jeszcze coś, o co chciałem cię zapytać. Mój przyjaciel Ad-Kamil, z którym dwie noce temu dzieliłem ognisko, pytał mnie o pewnego duchownego, biskupa imieniem Odo. Czy wiesz coś o tym człowieku? Saint-Clair prychnął, z niechętnym rozbawieniem. Odo de Saint-Florent, biskup Fontainebleau. Znam go o tyle, że kilka dni temu spędziłem z nim trochę czasu. Co chcesz o nim wiedzieć? Co to za człowiek, Sanglahr?
Saint-Clair powoli i z namysłem pokręcił głową. - Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, przyjacielu, mogę jedynie rzec, że to pompatyczny i ponury człowiek, uwielbiający brzmienie własnego głosu. Jest sekretarzem Gormonda de Picquigny, który, o czym niewątpliwie wiesz, jest wysokiej rangi duchownym, patriarchą Jerozolimy. - Sekretarzem... sekretarzem... Co to znaczy? - Kopista to kleryk tak biegły w piśmie, że umie ująć w słowa i zapisać wszystko, co się mówi. Prowadzi i pisze księgi. Odo prowadzi kroniki, w których zapisuje wszystko, czym zajmuje się patriarcha. Ach, rozumiem. Zatem ten człowiek to dobry przyjaciel patriarchy? Bliski współpracownik, ale nie przyjaciel. Nie sądzę, żeby Odo miał jakichś przyjaciół. Chyba w ogóle ich nie ma. Nie jest sympatyczny. - Nie lubisz go, Sanglahr? Saint-Clair się uśmiechnął. - Nie, Hassanie, nie lubię go, ale nie znam go zbyt dobrze, więc nie umrze z powodu mojej niechęci. - Może jednak umrzeć z powodu niechęci innych. To chciałeś powiedzieć? - Nie, nie to. To była tylko głupia uwaga, typowa dla Franków. Hassan wstał i wszedł w cień skalnego urwiska. - Zatem niech tak będzie, Sanglahr. Idź i przygotuj swoich ludzi i niech Allah baczy na was tej nocy, strzegąc ciebie i paczuszki mojego kuzyna. Idź z Bogiem. - I ty też, mój przyjacielu. Powiedz mi jednak, czy gdybym posłał na wydmy ludzi z kuszami, widzieliby na tyle dobrze, żeby móc strzelać? - Równie dobrze jak ja, ale oni też byliby widoczni w świetle księżyca. Jak zamierzasz tego uniknąć? - Z początku mogliby być niewidoczni. Ich płaszcze są brązowe. Każę im położyć się na piasku i przykryć płaszczami, dopóki nie nadejdzie pora. Kiedy rozpocznie się atak, wstaną i zaczną strzelać. - Jeśli Allah pozwoli, ten plan się powiedzie i da wam przewagę zaskoczenia. Lepiej jednak niech wszyscy znajdą się na pozycjach, zanim wzejdzie księżyc, Sanglahr, co nastąpi wkrótce po zmroku.
d
d 7 Saint-Clair zapewnił Hassana, że jego ludzie znajdą się na pozycjach, zanim wzejdzie księżyc, ale było to zapewnienie bardziej oparte na przeczuciu niż przemyśleniu. Mimo to postarał się dotrzymać słowa. Niebawem wrócił z rekonesansu Rossal i przywiózł takie właśnie wieści, jakie zapowiedział szyita. Potem patrol pojechał na północny wschód, ku oazie, gdzie zastawiono na nich pułapkę. Długo po tym, jak wyruszyli w oczekiwanym przez nieprzyjaciela kierunku, Saint-Clair, który do tej pory obmyślił plan mający jego zdaniem szanse powodzenia, odjechał z Rossalem na bok i powiedział mu o ostrzeżeniu Hassana. Rycerz wysłuchał, nie przerywając, po czym wezwał dowódców pododdziałów. Kiedy wszyscy zebrali się wokół, jadąc zwartą grupą, Saint-Clair szybko wyjaśnił sytuację i swój plan. Oczekiwał sceptycyzmu, jeśli nie otwartego sprzeciwu, więc szukał argumentów dostatecznie mocnych, aby ich przekonać, lecz oni zaakceptowali jego słowa bez szemrania i z pokorą uświadomił sobie, że pomimo ostatnich skandali ufają mu bez zastrzeżeń, nie chcąc niepotrzebnie narażać życia. Z czterdziestu wojowników w ich oddziale osiemnastu miało kusze, a w jednym z wozów był spory zapas stalowych bełtów. Rossal objął dowodzenie nad tą osiemnastką i przez całe południe, ilekroć przystawali, by odpocząć i dać wytchnąć wierzchowcom, dwaj lub trzej z tych osiemnastu wybranych kolejno podchodzili do wozu i bezceremonialnie brali dodatkowe wiązki pocisków, podczas gdy reszta patrolu kręciła się wokół, aby ukryć to przed wzrokiem tych, którzy z pewnością obserwowali ich z okolicznych wydm. Na pustyni dzień bardzo szybko przechodzi w noc, tak więc Saint-Clair ostrożnie prowadził oddział ku oazie, polegając na raportach i obserwacjach zwiadowców, gdyż nie chciał wzbudzić podejrzeń nie-
wątpliwie obserwujących ich nieprzyjaciół, zbyt szybko przybywając do miejsca, w którym mieli rozbić obóz. Wiedział zarazem, że nie może przybyć tam ani chwilę później, niż powinien, gdyż przedział czasu między zachodem słońca a wschodem księżyca będzie bardzo krótki. Dobrze jednak to zaplanował i wszystko poszło gładko, dzięki niezwykle gęstym i ciężkim chmurom, które pogłębiły ciemność. Oddział rozbił obóz na wydmach, w niewielkiej odległości od oazy na północy, i chociaż wszyscy wiedzieli, że atak nastąpi z przeciwnej strony, mając świadomość, że są obserwowani, nie okazywali cienia podejrzliwości ani niepokoju. W końcu zapadł zmrok, konie uwiązano rzędem na skraju obozu i Rossal z połową oddziału spokojnie rozłożyli posłania, jakby się udawali na spoczynek, po czym szybko i po cichu opuścili obóz, żeby się skryć pod rozłożonymi na piasku brązowymi płaszczami na okolicznych wydmach. Zajęli pozycje w odległości strzału z łuku i leżeli nieruchomo i cicho, czekając na przybycie wroga. Przez długi czas niebo było zasnute chmurami i światło księżyca przedzierało się przez nie sporadycznie i w nieprzewidzianych momentach, unieruchamiając nieprzyjaciela i nie pozwalając mu na atak, gdyż ten mógłby zostać przedwcześnie wykryty, gdyby księżyc nagle wyjrzał przez dziurę w obłokach. Wróg nie pojawiał się tak długo, że Saint-Clair zaczął się obawiać, iż już nie zaatakuje, gdyż żaden dźwięk nie zakłócał ciszy pustyni. Siedział tak długo, wytężając wzrok i słuch w kompletnej ciszy, że w końcu musiał wstać i się przejść, chociaż wiedział, że ten ruch może przyciągnąć grad strzał, sypiących się z ciemności za kręgiem blasku ognisk. Jednak kiedy wstał, chmury się rozeszły, przepuszczając światło księżyca, który zdawał się świecić jaśniej niż kiedykolwiek. Oczywiście Saint-Clair wiedział, że nikt w całym obozie nie jest w stanie zasnąć i wszyscy leżą, czekając w napięciu tak samo jak on, tak więc w blasku księżyca pospacerował chwilę wokół ognisk, udając obojętność; cicho gawędził z wartownikami, ściszonym głosem każąc wszystkim pozostać na miejscach i udawać śpiących. W końcu uznawszy, że już czas, usiadł przy ognisku i udał, że zasypia, chociaż z nerwami napiętymi jak postronki nasłuchiwał odgłosów zbliżania się wroga. Po dłuższej chwili zaczął rozmyślać o Jerozolimie i tamtej nocy w tunelach, kiedy o mało nie udusił się zepsutym powietrzem. To go
uspokoiło. Pamiętał, jak rozciągnął się u stóp osuwiska, po tym jak wydostał się z wąskiego otworu na świeże powietrze. Całe jego ciało było pokryte lepkim pyłem i pamiętał, z jaką przyjemnością go wypluł i przetoczywszy się do ściany, oparł o nią plecami, czując chłodny powiew na twarzy... Usłyszał stęknięcie i przekleństwo, i natychmiast ostrzegawczy krzyk wartownika, zagłuszony przeciągłym okrzykiem bojowym. W następnej chwili ciszę nocy przerwał szczęk stali i świst wystrzelonych z kusz bełtów, kończący się głuchymi uderzeniami. Chóralny okrzyk bojowy szybko zmienił się we wrzaski strachu i wściekłości, gdy napastnicy zrozumieli, że wróg znajduje się za ich plecami i wpadli w pułapkę. Wtargnęli do obozu, tak jak zaplanowali, a po drodze minęli ukrytych kuszników Rossala, nie odkrywając żadnego z nich. Jego wojownicy widzieli, jak wróg przechodzi obok, i czekali wysoko na zboczach wydm, aby wybrać odpowiedni moment i wystrzelić jednocześnie, ze straszliwym skutkiem. - Nie ruszać się! - krzyknął Saint-Clair do swoich ludzi. - Liczyć salwy! Po trzeciej za mną! Druga chmura strzał spadła na wroga, zadając dotkliwe straty atakującym muzułmanom, podczas gdy wojownicy przy ogniskach nie podnosili się z ziemi, czekając, aż kusznicy wystrzelą po raz trzeci i ostatni. Gdy nieprzyjaciel zaczął zbierać siły w przerwie po drugiej salwie, Saint-Clair ponownie ostrzegł krzykiem swoich ludzi, żeby się nie ruszali i czekali na trzecią. Po niej napastnicy, którzy jeszcze pozostali na nogach, bezradnie kręcili się w miejscu, nie wiedząc, co robić i gdzie uciekać. - Teraz, chłopcy! Na nich! Gdy gramolił się na nogi, powoli i niezdarnie w sypkim piasku, rzucił się na niego jakiś muzułmanin, wymachując długą machairą, lecz zanim znalazł się dostatecznie blisko, drgnął, stracił równowagę, stęknął jakby ze zdziwienia i opadł na kolana. Z jego otwartych ust trysnął strumień krwi, czarnej w świetle księżyca. Runął twarzą do ziemi u stóp Saint-Claira. Stefan przeskoczył przez ciało zabitego, unosząc miecz i szukając w pobliżu przeciwnika, z którym mógłby się zmierzyć. Jednak potyczka skończyła się tak szybko, że nie zdążył skrzyżować ostrza z żadnym napastnikiem. Wszędzie roiło się od jego wojowników, odreagowujących długi
okres bezsilnego oczekiwania na nadciągających wrogów, wystrzelanych przez ich towarzyszy na wydmach. Atakujący, którzy zamierzali wymordować śpiących zakonników, teraz, mając przed sobą i za plecami przeciwników w kolczugach uzbrojonych w długie miecze, maczugi i topory, stracili ochotę do walki. Najszybsi znikli w głębi pustyni, rozpierzchnąwszy się na wszystkie strony świata, i po kilku minutach od pierwszego zadanego ciosu bitwa była zakończona. Rossal już zaprowadzał spokój, pytając o straty. Zerknął na Stefana i mrugnął do niego. - Jeden zabity, dwóch rannych, obaj lekko. Przeciwnik stracił prawie dwudziestu. Bierzemy jeńców? Saint-Clair rozglądał się, niemal spodziewając się zobaczyć Hassana, lecz nigdzie go nie dostrzegł i przecząco pokręcił głową. - Nie ma na to czasu, jeśli chcemy uderzyć na oazę, tak jak zaplanowaliśmy. Umieśćcie zabitego i rannych na jednym z wozów. Ja zbiorę ludzi i ruszymy. - Podniósł głos: - Bernardzie, do mnie proszę. Za kwadrans wszyscy na koń i ruszamy. Dopilnuj tego. Godzinę później dotarli do obozowiska i znaleźli je puste, chociaż liczne ślady wskazywały, że zostało w pośpiechu opuszczone tuż przed ich przybyciem. Rozstawili warty i rozbili obóz wokół wodopoju. Pod koniec dnia ustalili, że zabili jedną czwartą lub jedną piątą napastników. Nie znaleźli żadnego rannego muzułmanina, chociaż widzieli wiele krwawych śladów, a zwiadowcy ustalili, że resztki bandy rozpierzchły się na cztery strony. Saint-Clair nie oponował, ale się zastanawiał, co się stało z Hassanem. Tej nocy, przed snem, leżał na posłaniu przy ognisku, rozmawiając z Rossalem. - Wyobraź sobie, że leżysz na dnie jednego z tuneli pod Wzgórzem - powiedział Saint-Clair. - Po lewej masz ścianę, leżysz na plecach i na twarzy czujesz powiew powietrza... Kopałeś i pociłeś się, a to powietrze jest chłodne i świeże. Cudowne. Jednak wieje z boku, chłodząc ci kark i policzek... Lewy policzek. Czego to dowodzi? Rossal zmarszczył brwi, nie pojmując, o czym myśli przyjaciel.
d
d 8 - No, czego to dowodzi? Było to osiem dni później i z twarzy Hugona de Payns niczego nie dało się wyczytać, lecz niewątpliwie był zaciekawiony, a siedzący naprzeciw niego Godfryd de Saint-Omer uważnie obserwował Saint-Claira, który wzruszył ramionami, lekko unosząc w us'miechu kąciki ust. - Niczego, czego mógłbym dowieść, bracia. Przynajmniej jeszcze nie. Przyszedłem tu, odprowadziwszy konia do stajni, a Rossalowi pozostawiłem zwolnienie ludzi i zakończenie patrolu, gdyż moim pierwszym obowiązkiem jest złożyć wam raport o naszych postępach. Zakładam, że teraz mogę przez chwilę się zająć swoimi sprawami. Tak więc gdy tylko stąd wyjdę i zdejmę zbroję, zamierzam zejść na dół i sprawdzić moje podejrzenia. Potem będę mógł odpowiedzieć na wasze pytania. Starsi bracia wymienili spojrzenia i de Payns skłonił głowę. - Niech tak będzie. Zakończyliśmy już tu, jednak sądzę, że obecny tu brat Godfryd jest równie jak ja ciekaw twoich wieści. Czy byłbyś nierad, gdybym poprosił cię, żebyś zabrał nas na dół, schodząc do podziemi? Wkrótce potem wszyscy trzej minęli rozpadlinę, do której od wielu miesięcy wrzucano skalny gruz. Niecałe sto kroków dalej Saint-Clair zawahał się i zatrzymał, wysoko podnosząc płonącą pochodnię i rozglądając się przy jej świetle, najpierw na tunel, którym przyszli, a potem w głąb tunelu niknącego przed nimi w ciemności. - To chyba to miejsce - rzekł w końcu. - Chyba, ale wygląda inaczej, niż je zapamiętałem. Kiedy byłem tu ostatnio, tutaj było skalne osuwisko, zupełnie wypełniające przejście. Wspiąłem się na nie i przecisnąłem przez otwór pod sklepieniem, a potem o mało nie udusiłem
się po drugiej stronie i ledwie zdołałem wrócić. Wtedy upadłem pod ścianą i poczułem powiew świeżego powietrza. Od tej pory wiele tutaj zrobiono, usuwając gruz, lecz jednocześnie usunięto te nieliczne punkty orientacyjne, które zapamiętałem. Miejsce, gdzie leżałem i czułem powiew, może być gdziekolwiek, w obrębie tuzina kroków w obie strony od miejsca, w którym stoję. - Znów się rozejrzał i wskazał ręką rozciągający się przed nimi tunel. - Jedyne co wiem na pewno, to że leżałem stopami w tę stronę, do osuwiska, a powiew był od ściany po lewej. - Kaganek - rzekł Saint-Omer. - Potrzebny nam kaganek lub świeca i długi uchwyt. - Zerknął na towarzyszy i wzruszył ramionami. - Albo można na czworakach pełzać korytarzem, szukając przeciągu, ale wydaje mi się, że łatwiej będzie przywiązać zapalony kaganek do długiego kija, a nawet miecza, po czym iść wzdłuż ściany. Jeśli nadal będzie tam ciąg świeżego powietrza, płomień zacznie migotać. - Tu nie ma kaganków - odparł Saint-Clair. - Ale mamy lampki oliwne i motyki. Przywiążę lampę do styliska motyki. Będziemy musieli uważać, żeby nie przechylić lampy i nie rozlać oliwy. Tam, pod ścianą, są stare narzędzia. A teraz... Przymocowali mocno lampkę do końca styliska motyki i podpalili ją od jednej z pochodni. Lampka paliła się wolno, dając dużo dymu i sadzy, lecz to było zaletą i już po chwili znaleźli otwór w ścianie. Płomień lampy mocno zamigotał, z zaskakującą siłą odchylony w bok, i czarne kłęby tłustego dymu popłynęły w głąb tunelu. Saint-Clair spod uniesionych brwi spojrzał na towarzyszy, po czym przysunął lampkę w to samo miejsce, tym razem trzymając ją nieruchomo w strumieniu powietrza tak mocnym i regularnym, że płomień głośno zatrzepotał. Młodzieniec pospiesznie przyklęknął, odstawił lampkę i przysunął dłonie do podnóża ściany, żeby poczuć powiew chłodnego powietrza. - Podmuch jest silny, ale dziura bardzo mała. Weźcie pochodnie i przyświećcie mi. Opadł niżej, opierając się na rękach i odsuwając nogi do tyłu, aż położył się na brzuchu, po czym wepchnął palce w wąski otwór. Dwaj pozostali odsunęli się, robiąc mu miejsce, lecz Saint-Omer ostrożnie trzymał w wyciągniętej ręce pochodnię, dającą światło, o które Stefan prosił.
Saint-Clair powoli przysunął twarz do ściany, po czym pokręcił głową i odturlał się. - Podmuch idzie do góry, ale skąd? Ściana tunelu to lita skała, więc musieliśmy znaleźć jakąś szczelinę. To nie ma sensu. Podniósł się i podszedł do stosu narzędzi, z którego wybrał długi stalowy łom. Po chwili jego klinowaty koniec przebił ścianę, znacznie powiększając otwór, i od tej chwili praca poszła szybciej. W końcu młodzieniec wybił dziurę wielkości ludzkiej głowy. Wprawdzie znaleziony otwór był u podnóża ściany, lecz w miarę jak Saint-Clair powiększał go i poszerzał, okazało się, że znajduje się w podłodze i w pewnej chwili, dziobiąc jego poszarpany brzeg, który niespodziewanie się ukruszył, mnich stracił równowagę i wypuścił z rąk łom, który znikł w dziurze. Wszyscy trzej znieruchomieli, w milczeniu nasłuchując, aż usłyszeli brzęczące echa uderzenia. Wkrótce potem przywiązali jedną z pochodni do sznura i opuścili w dół, lecz nie ujrzeli niczego prócz pozornie bezdennej ciemności, a obserwując, jak płomień migocze i w końcu gaśnie daleko w dole - lina miała ponad dwadzieścia kroków długości - Saint-Clair zadrżał i dreszcz niepokoju przeszedł mu po plecach. Na samym początku wszyscy trzej zupełnie nie rozumieli, co odkryli. Saint-Omer w końcu wpadł na pomysł, który wszystko im wyjaśnił, porównując komorę pod nimi - gdyż była to ogromna, prostokątna komnata - oraz tunel, w którym stali, do sześcianu i rury. Cylindryczna rura tunelu stykała się z jednym z górnych naroży komory, dostatecznie blisko, by w jednym miejscu łączyć się z nią przez otwór, który stał się jej szybem wentylacyjnym. Gdyby tunel został wykopany choćby o szerokość dłoni bardziej w prawo, nigdy nie dokonaliby tego odkrycia i może nigdy nie podejrzewaliby istnienia tej komory. Otwór jednak został znaleziony, w czym później niektórzy dopatrywali się działania samego Pana Boga. Żaden z trzech obecnych tam tego popołudnia mężczyzn nie myślał o Bogu i Jego interwencji. Byli zaskoczeni i nie wiedzieli, co robić, a gdy stali tam, spoglądając w dziurę w podłodze, ich ostatnia pochodnia zaczęła migotać, bliska wypalenia. - Cokolwiek zrobimy, będzie to wymagało namysłu i planowania - orzekł de Payns - a także pomocy pozostałych. Chodźmy, wrócimy tu później, kiedy zdecydujemy, co powinniśmy zrobić.
Wziąwszy po drodze nowe pochodnie, szli w milczeniu, pogrążeni we własnych myślach. Gdy tylko wrócili do stajni, de Payns zwołał wszystkich braci na naradę. Saint-Agnan i Payen de Montdidier właśnie mieli wyruszyć na kolejny patrol, lecz wysłany wojownik zatrzymał ich na czas i przybyli do sali Zgromadzeń ze wszystkimi, zastanawiając się, co się dzieje. De Payns przeszedł do sedna sprawy, gdy tylko Godfryd Bisol, który pełnił obowiązki strażnika zgromadzenia, ilekroć trzeba było omówić coś nowego i ważnego, zamknął drzwi i stanął przed nimi na straży. Hugon zaczął od powitania Saint-Agnana i Montdidiera, przypominając, że gdy wyruszą na odroczony patrol, będą przez osiem dni nieobecni w mieście, ale zapewnił ich, że kiedy z bożą pomocą wrócą, będzie dla nich mnóstwo roboty. Kazał Saint-Agnanowi zwolnić ludzi na noc, ale przygotować ich do wczesnego wymarszu rano. Czekali, cicho rozmawiając między sobą, gdy Saint-Agnan pospieszył znaleźć kogoś, kto zaniósłby ten rozkaz dowódcy patrolu, i gdy tylko wrócił, de Payns zaczął opisywać odkrycie Saint-Claira. Teraz, zakończył de Payns, dzięki temu i przypadkowemu upuszczeniu łomu w otwór, wiedzą, że jest coś, jakaś ogromna pusta przestrzeń pod podłogą tunelu, w którym pracowali, od kiedy Saint-Clair prawie się tam udusił, tak więc chce, żeby wszyscy natychmiast porzucili dotychczasowe stanowiska w tunelach i skupili wszystkie siły, aby zbadać to nowe odkrycie i dowiedzieć się, dokąd prowadzi. Nadchodziła pora wieczerzy i zakończyli naradę, ale już z Bisolem pozostali w sali za zamkniętymi drzwiami, w której mogli swobodnie rozmawiać o odkryciu i zaplanować prace na następne dni. W ciągu wielu lat wykopalisk zgromadzili znaczną ilość sprzętu i nie brakowało im wielokrążków, kołowrotów, lin oraz koszy, więc następnego ranka tunel na prawo i lewo od otworu był zastawiony ekwipunkiem. Jednak zadanie było trudne i niepokojące. Powiedziano im, że pod nimi znajduje się ogromna przestrzeń, ale nikt nie mógł sobie wyobrazić, co tam jest. Nie wiedzieli zupełnie nic i bali dać się ponieść wyobraźni. Wiedzieli tylko - i była to świadomość trzeźwiąca i niepokojąca - że tuż pod nogami mają tę bezdenną czarną otchłań, w którą bezgłośnie wpadał cały skalny gruz, przebywając długą drogę, zanim roztrzaskał się o skały, czy cokolwiek tam było. Dlatego po tym, jak
Montdidier o mało nie runął w przepaść, wszyscy pracujący przy tym robili to w ochronnej uprzęży, przywiązanej do lin i zamocowanej do trójnogu ustawionego nad otworem. Dopiero po wielogodzinnej pracy w dwuosobowych zmianach ktoś zauważył, że otwór pod ich nogami jest trójkątny, najwyraźniej utworzony przez dwie ściany odchodzące w dół od tego, co musiało być sklepieniem. Wkrótce stało się oczywiste, że mają do czynienia z budowlą będącą dziełem ludzkich rąk. Kilkakrotnie próbowali oświetlić przestrzeń na dole, rzucając w ciemność zapalone pochodnie, lecz zaledwie połowa z nich przetrwała upadek, po czym leżały, pełgając na dnie, niczego nie ukazując, aż się wypaliły. Nawet te spuszczane na linie niczego nie pokazały i ludziom znudziło się patrzeć na nie, zanim zamigotały i zgasły. Jednak już to, że dawał się wyczuć powiew świeżego powietrza, a te pochodnie wypaliły się do końca, świadczyło o tym, że powietrze na dole nadaje się do oddychania, a kiedy doszli do wniosku, że zaglądają do jakiejś wielkiej komory, uzgodnili, że ktoś powinien do niej zejść i zobaczyć, co tam jest. Saint-Clair, jako najmłodszy z nich, a ponadto jej odkrywca, miał być opuszczony tam pierwszy, w wiklinowym koszu zawieszonym na linie. W jednej ręce ściskał zapaloną pochodnię, a drugą trzymał na rękojeści tkwiącego za pasem sztyletu. Rozglądał się, opuszczany coraz niżej w ciemność, trzymając jeden ze sznurów, na których był zawieszony kosz. Zaledwie chwilę po tym, jak zaczęto go opuszczać, odkrył, że istotnie znajduje się w narożniku komnaty, gdyż jego kosz sunął wzdłuż złączenia ścian, i kiedy poświecił na nie pochodnią, zobaczył, że są matowoczarne, pokryte jakąś smolistą substancją, która pochłaniała światło, zupełnie go nie odbijając. Przekazał te informacje swoim towarzyszom, a potem skupił się na oglądaniu, głęboko oddychając i walcząc z wrażeniem, że się dusi, a otaczająca go ciemność z każdą chwilą staje się gęstsza i czarniejsza. Nagle przypomniał sobie, że jego miecz, który przeważnie miał w zasięgu ręki, teraz leży na łożu w jego celi. Chociaż rozsądek mówił mu, że tutaj nie będzie potrzebował broni, czuł się bezbronny i nazbyt świadomy, jak mizernym orężem jest sztylet, który miał za pasem. Nagle zdał sobie sprawę, że kosz dotarł na dno tej wielkiej komory, dotknąwszy go tak delikatnie, że tylko brak ruchu uzmysłowił Saint-
-Clairowi, że znalazł się na stałym gruncie. Uniósł pochodnię nad głowę, wpatrując się w otaczający go mrok, lecz niczego nie zobaczył. - Jestem na dole! - zawołał do patrzących z góry. - Teraz wysiadam. Schylił się i chwycił jedną z wielu pochodni leżących na dnie kosza, po czym ostrożnie przełożył nogę przez jego krawędź i wysiadł. Zapalił nową pochodnię od tej, którą już trzymał, i pochylił się nisko, przyświecając sobie obiema. Dno komory było równe i wyłożone kamiennymi płytami sporej wielkości, pokrytymi cienką warstwą kurzu, znacznie cieńszą, niż można by oczekiwać, pomyślał, lecz zaraz przypomniał sobie prąd chłodnego powietrza, który owiewał go, od kiedy zaczęto go opuszczać na dół. Pochylił się jeszcze niżej, szukając jakiejś szpary między kamieniami, w którą mógłby wetknąć jedną pochodnię, ale nie znalazł nawet najmniejszej szczeliny czy nierówności, w którą mógłby wepchnąć czubek sztyletu. Wyprostował się i powoli okręcił wokół, spoglądając w ciemność i wymachując pochodniami w nadziei, że dostrzeże odblask światła od czegoś, co się tam znajduje. W końcu nabrał tchu i stanął plecami do kąta komnaty, starając się ustalić swoją pozycję. Kiedy nabrał pewności, że zdoła utrzymać kurs, kierując się złączeniami płyt posadzki, zaczął na ukos maszerować przez komorę. Przechodził z naroża jednego kamienia na drugi, jedną pochodnię trzymając nisko i oświetlając posadzkę, a drugą wysoko nad głową i głośno licząc kroki. Potem przystanął i spojrzał w górę, dostrzegłszy tam jakiś ruch, i ujrzał jednego ze swych towarzyszy opuszczanego ku niemu z pochodnią w ręku. Saint-Clair nawet nie zauważył, kiedy wciągnięto kosz na górę, tak był zajęty tym, co robił. Teraz ponownie zajął się swoim zadaniem, idąc dalej i nie przestając liczyć. Doliczył do trzydziestu, gdy na podłodze przed sobą ujrzał jakiś niewyraźny kształt i przystanął, wysoko unosząc obie pochodnie, żeby mieć jak najwięcej światła. Usłyszał ciche kroki za plecami i Andrzej de Montbard szepnął mu do ucha: - Co jest? Widzisz coś? Saint-Clair lekko się pochylił i zrobił krok naprzód, a potem drugi. Montbard zrównał się z nim, zajmując miejsce po jego lewej ręce. - Tam coś jest.
Saint-Clair znów nie odpowiedział, tylko szedł dalej, aż zobaczył coś, co wyglądało jak dzban lub urna. Mnich szedł dalej, aż stanął w szerokim przejściu między dwoma rzędami tych przedmiotów i ujrzał, że ich szeregi ciągną się w dal i znikają w mroku. Naliczył osiem po obu stronach i widział co najmniej dziesięć takich szeregów liczących po osiem sztuk, z szerokim przejściem pomiędzy nimi. - To dzbany, zwykłe gliniane dzbany. - Podszedł bliżej, aż ujrzał zatyczki. - I są zapieczętowane, chyba woskiem... Wszystkie są zapieczętowane. Zamknięte dzbany? - Spojrzał na Montbarda i bezradnie rozłożył ręce. - Dzbany z czym? Co w nich jest? I czemu jest ich aż tyle? Wyciągnął rękę do najbliższego, jakby zamierzał go chwycić i przechylić, lecz zanim zdążył go dotknąć, de Montbard złapał go za rękaw i łagodnie przytrzymał. - Ostrożnie, Stefanie. Mogą być pełne oliwy, a nawet wina, lecz wydaje mi się, że znaleźliśmy to, czego szukaliśmy, przyjacielu. Znaleźliśmy nasz skarb. - Skarb? - rzekł zduszonym głosem Saint-Clair, z wyraźnie wyczuwalnym rozczarowaniem. - To jest ten skarb, którego tak długo szukaliśmy? W glinianych garnkach? - To istotnie gliniane garnki, ale zastanów się, co mogą zawierać, Stefanie. I ile mogło minąć czasu, od kiedy ktoś przed nami wszedł do tej komnaty. Potem pomyśl, dlaczego te dzbany poustawiano tu tak starannie i zostawiono. Teraz, jeśli mam rację, gdzieś przed nami powinien być ołtarz. Saint-Clair już miał zapytać de Montbarda, skąd o tym wie, ale powstrzymał się i był tylko trochę zdziwiony, kiedy po przejściu dwudziestu kroków natknęli się na zapowiedziany ołtarz. Mimo głębokiego rozczarowania glinianymi dzbanami to najnowsze odkrycie sprawiło, że serce znów zaczęło mu mocniej bić, gdyż nie spodziewał się takiego widoku. Same rozmiary ołtarza były przytłaczające. Był ogromny, niepodobny do żadnego, jaki mnich widział dotychczas, o wiele większy od tych wszystkich, jakie znajdowały się w chrześcijańskich kościołach. Powoli wyłonił się z ciemności, jakby zmaterializował się tam, kiedy do niego podeszli i usłyszeli za plecami kroki Hugona de Paynsa, który dogonił ich, dodając światło swojej pochodni do blasku trzy-
manych przez nich. Całą uwagę skupiał na wznoszącym się przed nimi ołtarzu i przez jakiś czas wszyscy trzej stali w milczeniu, wodząc wzrokiem po płaszczyznach i krawędziach wysokiej jak nadmorskie urwisko budowli. Podeszli do niej z boku i od razu zobaczyli, że do ofiarnego stołu można dojść jedynie po szerokich i niskich schodach wiodących z tyłu, których najniższe stopnie były ledwie widoczne z miejsca, gdzie stali. Ich powierzchnia, na pierwszy rzut oka gładka i równa, przy bliższych oględzinach okazała się kunsztownie rzeźbiona i uformowana, pokryta niezliczonymi tysiącami małych glifów. - Oto jest - szepnął Montbard. - Tak jak opisano. Nasze zapisy są dokładne. Zakon został założony na prawdzie. - To... - Saint-Clair przełknął ślinę, próbując zwilżyć wyschnięte gardło, co tamci dwaj usłyszeli w głębokiej ciszy. - To nie jest żydowska świątynia. Nie może być. Żydzi nie stosowali płaskorzeźb. De Montbard odchylił głowę i spojrzał w górę. - To egipska świątynia. - Zapadła długa cisza, po czym dodał: Wszystko, co teraz jest żydowskie, przyszło kiedyś z Egiptu, przyniesione przez Mojżesza i jego Izraelitów po wiekach niewoli. Tak mówią nam nasze kroniki. Później nastąpiły zmiany, jak zawsze, lecz na samym początku wszystko było egipskie. I teraz patrzymy na dowód tego. To miejsce jest niewiarygodnie stare, przyjaciele. Mojżesz nigdy nie wrócił do ziemi obiecanej, lecz być może stali tu jego synowie i wnukowie, spoglądając w górę tak jak my teraz. Znaleźliśmy dowód potwierdzający pochodzenie naszego Zakonu. - Mówisz tak, jakbyś dotychczas w to wątpił - spróbował zażartować Saint-Clair. - Ani przez chwilę - odparł Montbard. - Chciałem powiedzieć, że nasz Zakon został założony na podstawie tego, co nasze odkrycie pozwala zademonstrować. - Niech będzie. Ja ci wierzę. Tylko co właściwie odkryliśmy? - Wiedzę, bracie Stefanie. I ołtarz, który nie jest tym, na co wygląda. - Nadchodzi jeszcze ktoś - rzekł Stefan. W oddali dojrzeli następne światełko. - Czy jest tu coś, czego nie powinniśmy wiedzieć? Jakieś święte tajemnice? Tym razem odpowiedział de Payns. - Wszystkie te sprawy są tajemnicą, Stefanie, i wszystkie są święte.
- Ach, Goff, tak myślałem, że to ty. Spójrz, co znaleźliśmy. Andrzej sądzi, że nasze poszukiwania dobiegły końca. - Przyznaję, że jestem pod wrażeniem. Jest ogromny. Co to takiego? Godfryd de Saint-Omer wyciągał szyję, oglądając ołtarz. - To ołtarz, Godfrydzie - odparł de Montbard. - Nasze kroniki mówiły, że tu będzie. - Na Boga, naprawdę? Zatem musi pełnić jakąś rolę. Czy jest pusty w środku? Możemy do niego wejść? De Montbard wzruszył ramionami, choć Saint-Omer nie mógł tego zobaczyć. - Nie wiem. Za wcześnie, by to stwierdzić. Zbadamy go później. - Hmm. A co z tymi wszystkimi dzbanami? Co w nich jest? - Skarb, którego szukaliśmy. To zwróciło uwagę Saint-Omera. Gwałtownie odwrócił głowę i spojrzał na de Paynsa, nie próbując ukryć sceptycyzmu. - W tych garnkach jest ukryty skarb? Jego przyjaciel skinął głową. - Tak uważa de Montbard... Jednak sądzi również, iż ten ołtarz nie jest tym, na co wygląda, co budzi moją ciekawość. Chodźcie. Poprowadził ich na lewo, na środek ołtarza, aż znaleźli się w miejscu, gdzie wznosił się na wprost nich, a wystający brzeg stołu ofiarnego tworzył prostopadłe sklepienie nad ich migoczącymi pochodniami. Saint-Clair odchylił się do tyłu, żeby je obejrzeć. - Ma wysokość czterech rosłych mężczyzn - rzekł i zawahał się. Co tam jest, ten duży wzór na kamieniu? Czy to krzyż? Hej, podejdźcie tu i poświećcie. Światło czterech pochodni ukazało płytkie nacięcie w kamieniu w kształcie krzyża z pętlą na górnym końcu. - To krzyż - powiedział ze zdumieniem Saint-Omer. - Zatem to chrześcijańska świątynia? I znów odpowiedział Andrzej de Montbard. - To nie krzyż, przyjacielu, to ankh. - Co? - Ankh. - Zatem dobrze słyszałem. Ankh, tak? To jakiś hebrajski symbol religijny? Sądziłem, że Żydzi nie robili płaskorzeźb.
- To prawda. Stefan powiedział to samo, tuż przed twoim przybyciem. Istotnie. - De Montbard mówił z namysłem, w zadumie, wciąż spoglądając na widniejący nad nimi ankh. - To symbol wiary, ale nie żydowski, Goff, lecz egipski, symbol życia i pomyślności, nie tylko w tym, ale i przyszłym świecie. Saint-Omer patrzył na Montbarda, marszcząc brwi. - Przecież znajdujemy się w świątyni króla Salomona. Chcesz powiedzieć, że Hebrajczycy podzielali egipskie wierzenia? - No cóż, po pierwsze, nie znajdujemy się w świątyni Salomona. Zapewne jesteśmy blisko niej, może nawet pod nią, ale nie w niej. To miejsce jest o wiele za duże na świątynię. Wiemy, że ta była bardzo mała. - Zerknął z ukosa na de Paynsa, a potem na posadzkę pod ich stopami. - A dlaczego Hebrajczycy nie mieliby podzielać egipskich wierzeń? Żyli w Egipcie przez kilkaset lat. To więcej niż możliwe, że przejęli przynajmniej część tamtejszych wierzeń. Ale teraz to nas nie obchodzi. Nas interesuje ten drugi ankh. - Opuścił pochodnię, wskazując na posadzkę. Ujrzeli drugi egipski symbol, nie tak duży jak ten nad nimi, ale znacznie głębiej wyryty w kamieniu, na którym stał Montbard. Rycerz przyklęknął i skinął na Saint-Claira, żeby zrobił to samo, twarzą do niego. - Tu - powiedział. - Pomacaj tutaj. Wepchnął palce jednej ręki w zagłębienie na końcu poprzecznego ramienia, próbując usunąć pył wypełniający szparę między wyrytym symbolem a kamienną płytą, lecz choć trochę zdołał wygrzebać, reszta była zbyt mocno ubita. Montbard znieruchomiał i spojrzał na Saint-Claira, który po swojej stronie uzyskał taki sam rezultat. - Zdziwiłbyś się, gdybyś się dowiedział, że to, co trzymasz, to uchwyt? Młodzieniec wzruszył ramionami. - Nie przyszłoby mi to do głowy, ale jeśli tak twierdzisz, to ja ci wierzę. - Co z pochodniami? Ile nam ich jeszcze zostało? - zaniepokoił się nagle Montbard. Saint-Omer szybko przeliczył. - Widzę sześć całych. Pozostałe są w różnym stopniu wypalone. - Do licha. Piekło i potępienie. Powinienem był to przewidzieć.
Spojrzeli po sobie zdziwieni, aż Saint-Clair zapytał: - Co przewidzieć? - Zaraz pogrążymy się w ciemnościach i potrzebujemy znacznie więcej światła, niż mamy, żeby dokończyć poszukiwania i odkryć pozostałe skarby. - Przecież na górze mamy więcej pochodni, całe mnóstwo. - Właśnie dlatego myślę, że lepiej zatrzymać się teraz i zrobić odpowiedni zapas. - Uśmiechnął się do swoich towarzyszy. - To wielki dzień, przyjaciele. Znaleźliśmy to, o czym mówiły nasze kroniki, i gdybyśmy nawet nie odkryli tu nic poza tymi dzbanami, i tak byłoby to wystarczającym usprawiedliwieniem istnienia naszego starożytnego Zakonu. Wróćmy teraz na górę, żeby opowiedzieć innym, co tu znaleźliśmy. Tak samo jak my powinni to wiedzieć. Potem zbierzemy pochodnie, żeby rozproszyć mrok. Powinniśmy również zakupić jak najwięcej lampek oliwnych, oraz duże i grube świece, które mogą się palić wiele godzin.
d
d 9 Zakonnicy musieli się trudzić cały tydzień, sprowadzając wozy drewna - zawsze trudno dostępnego w Palestynie - zanim zniecierpliwieni tym, co uważali za kolejną irytującą przeszkodę na drodze do celu, zgromadzili dość opału i pochodni, aby wrócić i zbadać komorę. Trwałoby to o wiele dłużej, gdyby Montdidier nie przypomniał sobie raportu sprzed kilku miesięcy o pożarze, który strawił duży gaj oliwny kilka dni jazdy na południowy wschód. Na poszukiwanie tego gaju wysłano kolumnę pięciu wynajętych wozów; pod silną eskortą wojowników udało się sprowadzić cztery pełne wozy nadpalonych pni, nadających się do połupania na pochodnie. Do tej pory opróżniono składy wszystkich wytwórców świec i przetransportowano pod ziemię całą beczkę smoły, nabytej od jednego z arabskich handlarzy, po czym bracia zaczęli robić pochodnie, tak by paliły się długo i jasno. Saint-Clair był rad, że nie zatrudniono go przy tym gromadzeniu opału. De Payns, pamiętając o tym, że młodzieniec prosto z patrolu ruszył na poszukiwania w podziemiach, udzielił mu trzydniowego urlopu. Większość pierwszego dnia młodzieniec spędził, oddając się błogiemu nieróbstwu, lecz długotrwała bezczynność nie leżała w jego naturze i następnego ranka, załatwiwszy kilka drobnych spraw, wyruszył z otrzymaną od Hassana szyity paczuszką, którą obiecał doręczyć jego imiennikowi, handlarzowi koni. Jednak jeszcze zanim Stefan opuścił tego ranka stajnie, zdał sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego, gdyż na ulicach były tłumy i gwar słyszał nawet z daleka. Żaden ze stojących na warcie wojowników nie potrafił mu powiedzieć, o co chodzi, tak więc wygodnie zawiesił sobie miecz na plecach i ruszył na targowisko pod murami, gdzie znajdowała się zagroda dla koni Hassana. Z zasady nie lubił
niepotrzebnie narażać się na niebiezpieczeństwo grożące samotnemu frankońskiemu rycerzowi w tłumie potencjalnych wrogów, lecz tego dnia gawiedź była rozradowana, a Stefan pewien, że ciężka kolczuga ochroni go przed skrytobójczym atakiem, który w tych okolicznościach mógł być przeprowadzony jedynie z użyciem sztyletu. Wszedł w napierającą ze wszystkich stron ciżbę, coraz gęstszą w miarę zbliżania się do murów miasta. Gdy nad głowami otaczających go ludzi ujrzał wielkie drewniane wrota, prawie nie posuwał się do przodu. W końcu, nie dalej jak trzydzieści kroków od bramy, zupełnie stanął. Ogromne drewniane wrota były zamknięte - rzecz niesłychana w biały dzień, gdy nie spodziewano się ataku. Stefan zauważył, że tłumowi przed nim zagrodził drogę rząd królewskich gwardzistów, którzy chwycili się pod ręce, stojąc twarzą do ludzi. Zaczął się przepychać do przodu, nie zważając na gniewne prychania, które jednak cichły na widok olbrzymiego, niebieskookiego Franka w kolczudze. Nagle zagrały trąbki i masywne wrota zaczęły się otwierać, a ich donośne skrzypienie szybko zagłuszyły okrzyki podnieconego tłumu. Saint-Clair nie mógł wybrać sobie lepszego miejsca do obejrzenia wspaniałej kawalkady jeźdźców o twarzach świeżych i nietkniętych przez pustynny klimat, ubraniach, orężu oraz ekwipunku nowym i rażącym oczy jaskrawymi, niewyblakłymi kolorami oraz herbami, jakich jeszcze nigdy nie widział. Trzy tuziny takich jasnookich rycerzy - istne damulki - jechały na czele kolumny, czwórkami w piętnastu szeregach, a poprzedzała ich zwarta grupa dwunastu dowódców króla Baldwina II, dosiadających najlepszych królewskich wierzchowców we wspaniałej uprzęży i czaprakach. Dalej w rytm werbli maszerowała grupa muzyków, doboszy i trębaczy, a za nimi królewska świta olśniewająca złotogłowiem, klejnotami i haftowanymi płaszczami. Sam król Baldwin II siedział na tronie zamocowanym na pięknie rzeźbionej platformie umieszczonej na sześciu długich drzewcach, każdym niesionym przez czterech ludzi, razem dwunastu z przodu i tyluż z tyłu; idący obok lektyki królewscy słudzy rzucali w tłum cukierki i pierniki. W eleganckim płytkim powozie zaprzężonym w cztery silne, dobrane karę konie jechał patriarcha Jerozolimy, wygodnie usadowiony na tronie, wystrojony w swe najlepsze szaty, w towarzystwie sekretarza, biskupa Odona de Fontainebleau. Za kolejnym oddziałem wybijających rytm doboszy pochód zamy-
kała następna grupka damulek, przepychem zaćmiewających nawet orszak Baldwina II, a młodzieniec jadący na ich czele na zapierającym dech w piersi, wspaniałym jabłkowitym koniu o srebrzystej grzywie i ogonie, wyglądał na wcielenie chrześcijańskiego paladyna: wysoki i barczysty, o długich jasnych włosach, ciemnobrązowej skórze i niezwykle niebieskich, roziskrzonych oczach. Kimkolwiek był, najwidoczniej to jego witano z taką pompą, pomyślał Saint-Clair, a on wyraźnie cieszył się z tego, pokazując w szerokim uśmiechu idealnie białe i równe zęby. Jego zbroja, wykonana w bizantyjskim stylu, lśniła, gdy się poruszał, napierśnik był pokryty płytkami w kształcie liści, wyglądającymi na szczerozłote, a na nogach, prostych i krzepkich jak młode drzewa, miał nagolenniki z takich samych płytek, chroniących go od kolan do kostek. Z jego ramion, opadając na koński zad, spływał płaszcz z grubego jedwabiu koloru kości słoniowej, z wyhaftowanym kolorowymi nićmi herbem, nienagannie udrapowany, tak że spoglądający z podziwem na tę doskonałość Saint-Clair zastanawiał się, czy poprzypinano go do pleców. Wspaniały młodzian jechał dumnie na czele swojej świty damulek, za którymi tylna straż - kolejny oddział gwardii króla Baldwina II - maszerowała w równym szyku i miarowo, mimo wieku i stanu zbroi, jakby świadoma, iż nie może rywalizować z podążającą przodem świetnością, lecz gotowa bronić zmierzających do pałacu gości przed naporem tłumu. Po przejściu tej procesji tłum zaczął się rozchodzić. Gwardziści stojący dotychczas wzdłuż traktu ustawili się w zwartym szyku, by wrócić do koszar. Saint-Clair rozpoznał ich dowódcę. Zawołał go po imieniu, a rycerz, poznawszy go, odwzajemnił powitanie. - Co to za zamieszanie? Kim jest ten młody bóg? Tamten uśmiechnął się, wydał krótki rozkaz jednemu z podwładnych, po czym odwrócił się do Stefana. - To książę Antiochii Boemund, właśnie przybywa z Italii, by objąć ojcowski tron. Zatrzymał się tutaj, by się upomnieć o rękę swojej narzeczonej, księżniczki Alix. Gdzie byłeś, że o tym nie wiesz? Saint-Clair wzruszył ramionami. - Byłem na patrolu i uśmiechałem się do bandytów. Wróciłem dopiero wczoraj. Ten młodzian robi wrażenie. Ma poślubić księżniczkę Alix, powiadasz?
- Tak, najszybciej jak to możliwe, gdyż musi uporządkować królestwo... a przynajmniej prowincję. Zbyt długo była bez władcy. Saint-Clair stał jeszcze chwilę, gdy rycerz zbierał swój oddział i ruszył. Myślał o księżniczce i jej zaślubinach i zupełnie niespodziewanie oraz bez logicznego powodu poczuł niechęć do młodego księcia mającego zostać jej mężem. Poczuł, jak gdzieś głęboko w piersi rośnie mu kula zazdrości i frustracji, śląc nieprzyjemny dreszcz do lędźwi, przywołując obrazy, których nie chciał pamiętać. Walczył przez chwilę z bezsensowną i śmieszną pokusą, by pójść w ślad za kawalkadą do królewskiego pałacu, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Wciąż próbował pozbyć się myśli o księżniczce, gdy dotarł do zagrody, za którą znajdował się stragan Hassana handlarza koni, i przystanął, podziwiając trzy zamknięte tam zwierzęta: srokacza, gniadosza i pięknie nakrapianego siwka. Wszystkie ogiery miały rasowy wygląd i charakterystyczne smukłe pyski arabów czystej krwi. Mimochodem zastanowił się, ile mogą być warte, i uśmiechnął się ze smutkiem na myśl o tym, że nawet zanim wstąpił do zakonu Braci ze Wzgórza, najnędzniejszy z nich i tak był poza jego finansowym zasięgiem. - Są wspaniałe, prawda, panie Saint-Clair? Odwrócił się i ujrzał człowieka, którego znał, ale nie wiedział skąd, i zaskoczony, że ten zwrócił się do niego w jego własnym języku, nie zaprotestował przeciwko niepotrzebnie użytemu tytułowi. Przypomniawszy sobie, gdzie widział tego mężczyznę, sięgnął pod płaszcz po ukryty za pasem pakiecik i przemówił po arabsku. - Nazywają cię Nabib i pracujesz dla Hassana, prawda? Tamten poważnie skinął głową i odparł w tym samym języku. - Mam ten zaszczyt, chwała Allahowi. Co mogę dla ciebie zrobić? - Zupełnie nic. Jestem tylko posłańcem. Szedłem do twojego straganu na targu, kiedy nadciągnął pochód. - Wyjął paczuszkę i podał Arabowi. - Proszono mnie, żebym doręczył to twojemu panu po jego powrocie. Przysłał mu ją jego kuzyn Hassan. Mężczyzna uniósł brwi. - Jego kuzyn Hassan? Hassan wojownik? Saint-Clair skinął głową. - Wojownik. Spotkałem go na pustyni, w pobliżu Jafy, i prosił mnie, żebym doręczył to po powrocie. Nabib ponownie skłonił głowę.
- Zatem musi to być bardzo ważne, skoro szyicki wojownik powierzył coś wojownikowi Franków. Możesz być pewien naszej wieczystej wdzięczności, panie. - Nie panie, Nabibie. Teraz jestem zwykłym mnichem, bratem Stefanem. Nabib znów się ukłonił. - Prorok uczy, że nie powinniśmy pomniejszać innych, nie wierząc w to, co mówią ze szczerego serca, ale w tej sprawie muszę coś dodać. Może jesteś teraz bratem Stefanem, lecz żaden Frank, który może nazwać szyitę Hassana swoim przyjacielem, nie jest zwykły. Przyjmij nasze podziękowania i odejdź z Bogiem, przyjacielu. Opuściwszy stragan Araba, Saint-Clair przez chwilę miał ochotę pomaszerować na targ i pofolgować swojej namiętności do słodyczy, lecz im usilniej starał się zapomnieć o księżniczce Alix, tym bardziej zajmowała jego myśli i wkrótce odkrył, że jest podniecony, nawet na tym zatłoczonym targowisku, wyobrażając sobie ją i jej męża w intymnym zaciszu alkowy. Pospiesznie, bliski paniki, opuścił targ i pomaszerował z powrotem ku stajniom i najnowszemu odkryciu w tunelach pod nimi, porzucając wszelką myśl o wykorzystaniu reszty wolnego czasu, jaki dał mu de Payns. Był nieprzyjemnie świadom, że jeszcze jeden dzień bez błogosławieństwa odwracającej uwagę ciężkiej pracy może znów pogrążyć go w bagnie udręki wywołanej pokusą. Wiedział, że lepiej będzie wędrować w ciemnościach komory, którą odkrył pod tunelami Wzgórza Świątynnego, i poczuł niewypowiedzianą ulgę, gdy na samą myśl o tej ogromnej komnacie i jej tajemnicach zdołał odepchnąć od siebie wspomnienia Alix du Bourcq. Niektórzy członkowie bractwa od pierwszego dnia zaczęli nazywać tę odkrytą komnatę „Świątynią", tylko ze względu na jej rozmiary. Jednak Andrzej de Montbard nie życzył sobie tego i szybko wybił im to z głów. Odkryta przez nich sala leżała poniżej poziomu, na którym znajdowała się prawdziwa świątynia Salomona, powiedział im, po czym na dowód słuszności tego twierdzenia zacytował kilka urywków z kronik Zakonu Odrodzenia, tak więc zaczęli nazywać odkrytą komorę „Salą". Chociaż bracia lubili go i podziwiali, Andrzej de Montbard zawsze był wśród nich trochę obcy, gdyż został przysłany z Francji - i niemal dokooptowany - przez hrabiego Hugona z Szampanii, seneszala Za-
konu Odrodzenia. To wyróżnienie spotkało go tak jak Saint-Claira, lecz wybór tego ostatniego był związany z jego młodością, siłą, pokorą i zręcznością w posługiwaniu się orężem, podczas gdy Montbard posiadał inne umiejętności, które ujawniły się dopiero w związku z odkryciem w podziemnych korytarzach. Choć formalnie de Montbard był wasalem hrabiego, wszyscy wiedzieli, że jest znacznie bogatszy i bardziej wpływowy od każdego z nich i choćby dlatego mógłby bardzo uprzykrzyć im życie. To, że nie chciał tego robić, zaskoczyło wielu braci, którzy z początku zamierzali traktować go jak nasłanego szpiega. Był dziwny: człowiek mający ogromne wpływy we Francji, który postanowił nie wykorzystywać swojej władzy w Jerozolimie i dobrowolnie został czyimś lennikiem. Po jego niespodziewanym przybyciu bracia szybko się przekonali, że nie mają najmniejszego powodu skarżyć się na jego zachowanie, a on od początku zachowywał się tak jak każdy z nich, nie oczekując żadnych ulg czy przywilejów. Teraz jednak, od kiedy odkryto Salę, de Montbard zaczął zgłaszać żądania i wydawać polecenia, które de Payns i Saint-Omer wykonywali bez słowa protestu, co jasno wskazywało pozostałym braciom, że wykonuje dawno otrzymane instrukcje, a ta sytuacja jest powodem jego obecności wśród nich. Kilka dni później Saint-Clair zastał de Montbarda czekającego nań, kiedy wyszedł z celi zaraz po powrocie z wyprawy po drewno. Przystanął w pół kroku i lekko przechylił głowę, pytająco unosząc brwi. - Schodzę - oznajmił bez żadnych wstępów Montbard. - Pójdziesz ze mną? - Tak, tylko daj mi chwilę. - Obrócił się na pięcie i wszedł z powrotem do swojej celi. Gdy wyszedł, na plecach wisiał mu długi miecz, na brzuchu kołysała się pochwa ze sztyletem. De Montbard nie próbował ukryć rozbawienia. - Sądzisz, że znajdziemy na dole wroga? - Najwidoczniej ty tak uważasz. Wróciłem po broń tylko dlatego, że ty wziąłeś swoją... Nigdy nie wiadomo, przyjacielu. Mogą tam być demony, czekające, żeby porwać nas do piekła, gdy tylko podniesiemy ten ankh. Jeśli tak, to wolę trzymać w ręku mój zacny ostry miecz niż coś innego. A jeśli nic takiego nas nie spotka, to i tak sztylet przyda się
do wydrapania kurzu ze szczelin w kamieniu, a miecz może posłużyć za dźwignię. Dotarcie do podziemnej sali i zjazd w dół w wiklinowym koszu ze sporym zapasem nowych pochodni, które zdaniem Saint-Agnana, ich twórcy, powinny palić się godzinami, zajęło im pół godziny. De Montbard niósł cale naręcze pochodni, a Saint-Clair dwa żelazne paleniska, przerobione tak, żeby można je ustawić na posadzce i wetknąć w nie płonące pochodnie. Zapaliwszy i rozmieściwszy pochodnie tam, gdzie rzucały jak najwięcej blasku, rycerze uklękli naprzeciw siebie po obu stronach wyrytego na posadzce ankha. De Montbard skinął głową i obaj zabrali się do pracy, ostrzem sztyletu wygrzebując kurz, który przez wieki zgromadził się w szczelinach. Wkrótce się okazało, że de Montbard znów miał rację: po wyczyszczeniu kurzu pod ramionami ankha było dość miejsca, by oba można było chwycić jak rękojeść miecza. Saint-Clair mocno chwycił jedną i spojrzał na Montbarda. - Gotowy? - Tak, ale lepiej przejdź na tę stronę. Wtedy obaj będziemy mogli podnieść go razem. Saint-Clair uklęknął obok towarzysza i chwycił „rękojeść" wygrzebaną przez de Montbarda. Zanim jednak tamten zdążył się ruszyć, młody rycerz spojrzał nań, z lekkim uśmiechem. - Wiesz - powiedział. - Przyszło mi do głowy, że to, co tu robimy, może mieć przełomowe znaczenie. De Montbard uniósł brew. -Jakie? - Skąd mogę wiedzieć? Jeszcze nie skończyliśmy kopać, prawda? Ale długo kryliśmy się w ciemności jak szczury i może teraz nadszedł czas, żeby zrobić coś, po czym nie będzie już odwrotu. Kędy pociągniemy za te rączki, świat może już nigdy nie będzie taki sam. Może powinniśmy powiedzieć coś podniosłego? - Zmarszczył brwi. - Kiedy zaczynałem mówić, sądziłem, że powiem coś żartobliwego, ale nagle to, co mówię, wydaje się prawdą. De Montbard tylko spojrzał na niego, nieporuszony. - Chcesz więc coś powiedzieć? - Nie... - Ja też nie, więc możemy zaczynać? Razem, na trzy.
Pociągnęli razem, ale ich połączone siły nie dały żadnego rezultatu, jakby próbowali podnieść całą kamienną posadzkę. Jednocześnie puścili ankh, głośno dysząc. De Montbard otarł czoło. - Tysiąc lat to dużo. Ruchome części mogły się przez ten czas zapiec. - Zasada dźwigni - rzekł Saint-Clair, spoglądając na ankh. De Montbard wstał i się przeciągnął. - Zasada czego? Młodszy mnich przykucnął. - Brat Joachim, stary mnich, którego znałem jako chłopiec, uwielbiał starożytność... Archimedesa, Euklidesa, Pitagorasa i ich nauki. Pamiętam, jak mówił, że mógłby podnieść świat, gdyby miał dostatecznie długą dźwignię. Wciąż mówił o prawach siły i energii oraz o tym, że wszystko można poruszyć we właściwy sposób. Sądzę, że jeśli przykucniemy kolanami i twarzami do siebie, a potem wyprostujemy się, używając mięśni nóg, a nie rąk, może się nam uda. - Spróbujmy. De Montbard natychmiast przyjął opisaną pozycję i obaj wyciągnęli ręce, chwytając rączki znajdujące się teraz między ich stopami. -Właśnie pomyślałem o czymś, co powiedziałeś, kiedy ostatnio tu byliśmy. De Montbard uniósł brew. - O czym? - Że będzie po wszystkim, kiedy znajdziemy skarb. Nie będzie, prawda? Znalezienie skarbu to dopiero początek. De Montbard przechylił głowę na bok i zaczął się uśmiechać. - Początek czego, Stefanie? Saint-Clair potrząsnął głową. - Ba... tego, co nastąpi potem. Nie wiem i nie zamierzam nawet zgadywać, co to może być, ale nie wątpię, że coś nieuniknionego. Może jestem tylko zwykłym mnichem-rycerzem, ale nie jestem głupi. Wszystkie te dzbany coś zawierają, Andrzeju, i cokolwiek to jest, musi mieć wielką wartość i ogromne znaczenie, skoro tak starannie to ukryto przed tysiącem lat. I przez cały ten czas nasz Zakon marzył o znalezieniu tego miejsca i jego zawartości. A przecież milenium nie ma znaczenia dla zwykłego człowieka. Po prostu nie można go ogar-
nąć. A teraz wydaje się, że po tak długim czasie ten skarbiec z jego zawartością ma zostać odkryty. My go odkryjemy. Cokolwiek to jest, bracie, wiem, że ma pozostać tajemnicą. Dlatego zastanawiam się, co się wtedy stanie z Zakonem Odrodzenia w Syjonie? Czy pozostanie w ukryciu tak jak zawsze, czy też on i my wszyscy wyjdziemy na światło dnia, pokazując, co znaleźliśmy? De Montbard rozłożył ręce. - To dla mnie zbyt głębokie. Przysięgam ci, Stefanie, że nie mam pojęcia. Ale mogę ci obiecać, że cokolwiek tu znajdziemy, dziś, jutro czy kiedykolwiek, trzeba to będzie metodycznie skatalogować i zapisać, zanim choć słowo o tym opuści te tunele. Wagi tego wprost nie da się przecenić. Musimy zapisać nasze odkrycia, każdy ich szczegół. - Znów się uśmiechnął, błyskając zębami, a jego twarz zdawała się falować w migotliwym blasku pochodni. - Może jednak nie znajdziemy nic prócz tych dzbanów. No cóż, co ty na to, żebyśmy wypróbowali tę zasadę dźwigni? - Gotowy? Raz... dwa... trzy! Zaczęli się prostować, patrząc sobie w oczy, zetknięci napiętymi mięśniami ud i łydek, dygocząc z wysiłku, aż powoli, tak stopniowo, że bardziej się tego domyślili, niż poczuli, odrobinę unieśli leżący między nimi ankh. Po chwili, nie przestając ciągnąć, poczuli następne drgnięcie, niewielkie, lecz wyraźne. - Jeszcze raz - wysapał czerwony z wysiłku Saint-Clair. - Ciągniemy! Jednak tym razem nic się nie stało i de Montbard dał sygnał, by przerwać i odpocząć chwilę. Udało im się odrobinę poruszyć kamień; upewnili się, że jest ruchomą klapą zamykającą jakiś otwór, więc przez chwilę zbierali siły przed ponowną próbą. Niebawem, nie odzywając się słowem, znów zajęli swoje miejsca i wyprostowali się razem, wykorzystując całą siłę mięśni ud i łydek, by pokonać siłę przytrzymującą ankh. Niespodziewanie coś ustąpiło i ramiona krzyża uniosły się na pół stopy, po czym znów się zacięły. Towarzyszył temu niewyraźny, lecz dobrze słyszalny dźwięk, dziwnie głuchy, po którym rozległ się krótki i stłumiony zgrzyt, jakby ocierających o siebie kamieni, zdający się dobywać wprost spod ich nóg. Słuchając go, Saint-Clair rejestrował w myślach to, co działo się z ankhem. - Prosto do góry - powiedział de Montbard. - Wyszedł prosto do góry.
Saint-Clair myślał o tym samym, gdyż oczekiwał, że ankh wyjdzie ze swej niszy jak dźwignia, przy czym jego ramiona pójdą w górę i obrócą się wzdłuż osi jego dolnej krawędzi. Tymczasem nic takiego się nie stało. Zamiast tego ramiona dały się unieść w górę, odsłaniając niknący w ziemi pręt. - Co to był za hałas? Brzmiało to tak, jakby coś się odłamało i wpadło pod ziemię. - Mnie też się tak zdawało, ale raczej prędko się tego nie dowiemy. Ten uchwyt chyba już bardziej nie da się wyjąć. De Montbard pchnął rączkę, która nawet nie drgnęła. Saint-Clair prychnął z obrzydzeniem i wstał. Unosząc głowę, dojrzał drugi ankh wyryty na powierzchni ołtarza, lecz de Montbard wciąż ciągnął i popychał uchwyt, który wyciągnęli z posadzki. Możesz o tym zapomnieć, przyjacielu - rzekł Saint-Clair. - On już nie da się poruszyć. Może będziemy musieli wrócić tu z młotami i łomami, żeby usunąć płyty i zobaczyć, co jest pod spodem, chociaż podejrzewam, że znajdziemy tylko ziemię i nic więcej. Nie, to był głuchy dźwięk - powiedział cicho de Montbard, spoglądając na symbol na posadzce. - To nie ma sensu, ale ten odgłos wydał mi się głuchy. - Skąd wiedziałeś, że będzie tu ołtarz? I ankh? De Montbard spojrzał na niego. - Powiedziano mi to. Nasze najstarsze zapisy wspominają o tym i dokładnie opisują układ komory. Wprawdzie nigdy nie widziałem tych zapisów, ale spędziłem wiele czasu z uczonymi członkami Zakonu, ucząc się od nich wszystkiego, czego mogłem dowiedzieć się o tym miejscu, zanim mnie tu przysłano. Znałem układ komory i jej zawartość. Niestety, w naszych zapisach nie ma nic konkretnego poza wzmianką o ankhu, w dodatku bardzo niejasną, mówiącą o nim jako o kluczu, tak więc jej wartość nie jest pewna. Ale z perspektywy czasu wydaje się jasne, że ocaleni z katastrofy, która tu miała miejsce, nie wiedzieli, jak długo potrwa ich nieobecność po zakończeniu pracy. Zapewne sądzili, że wrócą za swojego życia albo zrobią to ich dzieci, a wtedy posiadana wiedza pozwoli im otworzyć te pomieszczenia, tak starannie ukryte. - Uśmiechnął się krzywo i klasnął w dłonie, rozglądając się. -Jak powiedziałeś wcześniej, zwyczajny człowiek nie potrafi sobie wyobrazić tysiąca lat... Ta komora jest naprawdę bardzo stara,
starsza, niż przypuszczasz. Każdy jej szczegół, kształt, konstrukcja, wszystko jest egipskie. Została zbudowana w pierwszych dniach po powrocie Hebrajczyków z niewoli w Egipcie, a jej jedynym przeznaczeniem było pomieścić i ukryć świątynne skarby. Według naszych zapisów miała dwa wejścia i znajdziemy je, gdy tylko zaczniemy dokładnie badać to miejsce, ale podejrzewam, że wiodące do nich korytarze zostały zamknięte i zasypane, kompletnie ukryte dla patrzących z zewnątrz. Ludzie, którzy korzystali z tej świątyni, nie zamierzali pozostawiać dostępu do niej grabieżcom. - Najwidoczniej - powiedział cicho Saint-Clair - i udało im się to. Kiedy zaczniesz otwierać dzbany? Wyjął pochodnię z uchwytu i odszedł w kierunku najbliższego rzędu glinianych dzbanów, obchodząc ołtarz, który wznosił się na prawo od miejsca, gdzie byli. Po chwili z ciemności doleciał jego podekscytowany głos. - Andrzeju, chodź i spójrz na to. Zaintrygowany de Montbard wyprostował się, wziął pochodnię i podążył tam, skąd dobiegał głos towarzysza. Saint-Clair sztywno wyprostowany, oświetlony trzymaną w dłoni pochodnią wpatrywał się w ołtarz. Wystarczyło jedno spojrzenie w kierunku, w którym patrzył młody mnich, żeby de Montbard także znieruchomiał. Dostrzegł niewyraźny zarys schodów wznoszących się do ofiarnego stołu. Teraz ten kształt wydał mu się inny, lecz w pierwszej chwili nie wiedział dlaczego. - Nie wiem, co kazało mi spojrzeć - powiedział cicho Saint-Clair. Najpierw zauważyłem to tylko kątem oka i nie byliśmy dostatecznie blisko, żeby mieć pewność, ale... - Nie ma dolnych schodów. Kiedy jednak podeszli bliżej i ich oczy oswoiły się z mrokiem, zobaczyli, że schody jednak są. Dolna ich część po prostu zapadła się pod podłogę na jakiegoś rodzaju mechanizmie, odsłaniając niewidoczne wcześniej wejście, tak że stopnie wiodące w górę do stołu ofiarnego teraz prowadziły w głęboki i gęsty mrok pod wielkim ołtarzem. Dwaj rycerze stali i spoglądali weń przez długi czas, aż wreszcie Saint-Clair powiedział: - To wyjaśnia te hałasy, które słyszeliśmy. Zejdziemy tam? De Montbard odkaszlnął.
- Tak, ale powinniśmy wziąć przynajmniej po jednej nowej pochodni. Wprawdzie powietrze nie pachnie tam źle, ale może być zepsute. Wysoko trzymając pochodnie i niosąc po jednej zapasowej, powoli zeszli po stopniach w otwór pod ołtarzem i ostrożnie ruszyli naprzód, zaskoczeni rozmiarami swego odkrycia: po obu stronach u podnóża schodów rozpościerała się długa, wysoko sklepiona, prostokątna komnata. Saint-Clair miał wrażenie, że kształt tej komnaty jest odbiciem rozmiarów ołtarza nad nią, włącznie z wysokością, gdyż sufit znajdował się co najmniej kilkanaście stóp nad ich głowami. Jeszcze wyżej podniósł pochodnię i zobaczył, że pod ścianami po obu stronach, po prawej i lewej, aż pod sufit wznoszą się kamienne półki, pełne kamiennych skrzyń, otwartych z boku, wysokości, szerokości i długości ludzkiej ręki mierzonej od ramienia po czubki palców. Większość z nich zawierała takie same gliniane dzbany, jakie stały na podłodze Sali powyżej, tyle że tutaj dojrzał wśród nich kilka kufrów lub skrzyń. De Montbard uważnie przyglądał się tym kamiennym rzędom, podczas gdy Saint-Clair usiłował oszacować przybliżoną liczbę tych półek. Galeria była długa i wąska; na najniższym poziomie pod ścianą naprzeciwko naliczył osiemnaście przegród. Przemnożył je przez siedem rzędów od podłogi po sufit, podwoił rezultat, by objąć obie strony galerii, a potem odjął trzy rzędy za miejsce zajmowane przez schody za plecami. Nie był zbyt zdziwiony, doliczywszy się 231 skrzyń. Wzdłuż obu ścian na wysokości jego głowy znajdowały się uchwyty na pochodnie i de Montbard umieścił swoją w jednym z nich. - Będziemy potrzebowali więcej światła - rzekł i jego głos odbił się echem w zamkniętej przestrzeni. - Pomóż mi zatknąć pochodnie w pozostałe uchwyty, a potem zobaczymy, co tu jest. Szybko przynieśli z Sali więcej pochodni i po kilku minutach wnętrze galerii było jasno oświetlone, a oni stali ramię w ramię, patrząc na rzędy półek wzdłuż ścian. - Znów dzbany - mruknął Saint-Clair. - Ci ludzie musieli je masowo wytwarzać. - Tu są nie tylko dzbany - zauważył de Montbard. - Otwórzmy kilka tych drewnianych skrzyń. W pierwszej było mnóstwo biżuterii, zarówno barbarzyńskiej, jak
i delikatnej roboty, lśniącej w migotliwym blasku pochodni. Nie była poukładana i wyglądało na to, że została po prostu wrzucona do skrzyni. Rzuciwszy na nią okiem, de Montbard zabrał się do otwierania drugiej, większej skrzyni, która okazała się pełna złotych monet. Saint-Clair przyjrzał się im i wśród złotych dostrzegł również błyszczące srebrne monety, lecz jego uwagę przyciągnęła jedna z ozdób w otwartej skrzyni u jego stóp, więc sięgnął i wyjął ją z plątaniny. Był to błyszczący naszyjnik, spleciony z grubego złotego drutu, na którym wisiały wspaniałe niebieskie i zielone kamienie, nanizane na cieńszy drut, zapewne zdobiły pierś jakiejś bogatej kobiety. Zielone kamienie miały kształt podwójnych stożków, długich i wąskich, niebieskie zaś były łezkowate, gładkie i obłe, i wyraźnie widać było brak jednego. Saint-Clair zrozumiał, że ten brakujący klejnot znalazł w tunelach na górze, i zastanawiał się, kto go ukradł. Nie miał bowiem cienia wątpliwości, że ten kamień został przez kogoś skradziony tysiąc lat temu. Zaraz jednak, zaspokoiwszy ciekawość, upuścił naszyjnik z powrotem do skrzyni i zamknął wieko. De Montbard przesuwał ciężkie naczynia, ciągnąc, obracając je i oglądając ze wszystkich stron, a Saint-Clair, nie widząc w nich nic szczególnego, zapytał, do czego służyły. Krótka odpowiedź de Montbarda - „naczynia ceremonialne" - nic mu nie mówiła, ale widział, że wcale nie były ładne. Niektóre były zrobione z polerowanego ka' mienia, zielonego lub brązowego, lecz większość wykonano z brązu, a wszystkie były nieładne i toporne, więc Saint-Clair zostawił towarzysza przy tym zajęciu i skupił uwagę na innych półkach. - Ponad trzy czwarte tych dzbanów wygląda tak samo jak te na górze. De Montbard wyprostował się. - Zauważyłem. Sądzę, że tutaj jest najbardziej wartościowy materiał. Reszta, w Sali, zapewne ma mniejsze znaczenie. - Znaczenie? Dla kogo? Co zawierają te dzbany, Andrzeju? Rycerz wzruszył ramionami. - Czy widziałeś, żebym do nich zaglądał? Później zobaczymy, co zawierają, ale domyślam się, że zwoje pergaminu. Ciasno zwinięte i zamknięte w dzbanach zapieczętowanych woskiem, co chroni je przed działaniem czasu i wilgoci. Znajdziemy w nich pewnie kroniki kapłanów, którzy je tu zostawili.
Rozczarowany, chociaż coś takiego podejrzewał, Saint-Clair westchnął i ponownie się rozejrzał. - A te rzeczy, te ceremonialne naczynia, do czego służyły? - Używano ich w trakcie świątynnych rytuałów. Niektóre z nich są zapewne niewyobrażalnie stare. - Jednak są zrobione z kamienia. - Tak, przeważnie. Niektóre z brązu. - Zatem nie mają żadnej wartości. - Owszem, gdybyś chciał je sprzedać na suku. Dlaczego o to pytasz? Saint-Clair uśmiechnął się krzywo. - Ponieważ zaczyna wyglądać na to, że ten ukryty skarb, o którym mówią nasze kroniki, ma mniejszą wartość, niż oczekiwano. Dotychczas jedna skrzynia kosztowności i jedna złotych oraz srebrnych monet. Trudno to nazwać wielkim bogactwem. De Montbard z uśmiechem spojrzał mu w oczy. -Tylko dlatego, że twoje nadzieje są zrodzone z doświadczenia, mój młody przyjacielu. Dla ciebie skarb powinien mieć materialną wartość. Pamiętaj jednak, że duchowni, którzy ukryli tu te rzeczy, nie byli znanymi nam chrześcijańskimi kapłanami. To wielkie bogactwo, jak je nazwałeś, zostało ukryte przez pierwszych kapłanów Kościoła, który cenił ubóstwo. - Skąd więc to złoto i biżuteria? -Jak sam powiedziałeś, na razie to tylko dwie skrzynie w całym tym zbiorze - odparł de Montbard. - Zapewne zebrano te kosztowności w świątyni, gdzie zostały złożone w ofierze. Nigdy się nie dowiemy, skąd się wzięły i jak zostały zebrane, lecz stanowią znikomy procent całości. Król Baldwin Drugi chętnie je przyjmie w zamian za pozwolenie zatrzymania reszty. - Położył dłoń na najbliżej stojącym dzbanie i lekko go poklepał. - To jest skarb naszego Zakonu, Stefanie, w tych dzbanach. I może... Zamilkł i poszedł na koniec galerii. Uważnie przyjrzał się pustej ścianie. - Może co? - Nie uważasz, że to dziwne, że ta ściana jest pusta i nieużywana, podczas gdy pozostałe są zapchane półkami? - Dziwne? Nie, nie sądzę. Dlaczego to miałoby być dziwne? To po prostu tylna ściana.
De Montabard się skrzywił. - Mylisz się, Stefanie. Pomyśl. W tym musi tkwić jakiś sekret... Czy widzisz tu gdzieś wyryty ankh? - Nie - odparł z przekonaniem Stefan. - I zanim zapytasz, odpowiem, że wiem to, ponieważ szukałem tu jakichkolwiek ozdób, z czystej ciekawości. Nie ma żadnych. Dlaczego sądzisz, że mogłyby być? De Montbard przyklęknął i spoglądał na ścianę tuż nad podłogą. - Ponieważ, mój młody przyjacielu, powinny być. Jest tutaj więcej, niż się wydaje. Jestem tego pewien. - Wstał i odwrócił się plecami do ściany, wodząc wzrokiem po komnacie. - A jednak nie ma nic - ciągnął, mówiąc tyleż do siebie, co do Saint-Claira. - Zupełnie nic. - A czego oczekiwałeś? De Montbard zjeżył się i wyprostował, z błyskiem zniecierpliwienia w oczach. - Sztuczki, Stefanie - warknął. - Podstęp i oszustwo. To miejsce zostało zbudowane przez ludzi, którzy wznieśli piramidy w Egipcie, najlepszych kamieniarzy, jacy kiedykolwiek żyli. Widziałeś, jak zręcznie zamaskowali wejście do tej sali pod schodami do ołtarza. Każdy, kto posiadł wiedzę i umiejętności, by zrobić coś takiego, z łatwością mógł ukryć wnękę za fałszywą ścianą. - Wyrwał z pochwy miecz i ciął nim na odlew, tak że ostrze z głośnym i dramatycznym brzękiem uderzyło w ścianę za jego plecami. - A uważam, że to jest fałszywa ściana. Zniecierpliwienie opuściło go równie szybko, jak się zjawiło, i powoli okręcił się, omiatając wzrokiem całe pomieszczenie, posadzkę i ściany, włącznie z tą za plecami. - A jeśli to prawda, to musi być jakiś klucz, który ją otwiera, tak jak ankh był kluczem otwierającym te drzwi. Tylko gdzie może być? -Te kagańce? To jedyne przedmioty w tym pomieszczeniu, które nie są zrobione z kamienia. e De Montbard uniósł brwi. - Oczywiście! Spróbujmy. Ty zacznij z tamtej strony, a ja z tej. Trzeci z rzędu kaganiec obrócił się w dłoni Saint-Claira, gdy młody rycerz zań pociągnął, a kiedy złapał pochodnię, która wypadła z uchwytu, usłyszeli taki sam podziemny rumor, jaki rozległ się wcześniej, przy otwarciu pierwszych drzwi, tylko tym razem bliższy i nie stłumiony, gdy ściana na końcu komnaty powoli zapadła się pod podłogę.
Ich oczom ukazała się ciężka zasłona z bogato haftowanej tkaniny zawieszonej na grubym pręcie, o barwach wciąż żywych w świetle pochodni. Przez długą chwilę obaj stali nieruchomo, osłupiali, lecz w końcu de Montbard ostrożnie zrobił krok i dotknął materiału. Saint-Clair stał jak urzeczony, patrząc, jak zasłona się porusza pod dotknięciem ręki, aż nagle de Montbard chwycił ją i szarpnięciem odsunął na bok, pozwalając światłu pochodni wlać się w ciemność. Saint-Clair mimo woli podskoczył i wydając dziwny zduszony pisk, osunął się na kolana, jak zdzielony pałką. Stojący obok niego Montbard zareagował podobnie nieartykułowanym dźwiękiem, ale zdołał się utrzymać na nogach. Przed nimi, oświetlona blaskiem zapalonych pochodni, rozpościerała się komnata równie wielka jak ta, w której stali: długa i wąska, w dwóch kontrastujących barwach - czerni i bieli. Była idealną repliką świątyń, miejsc rytualnych Zgromadzeń, jakie znali w swojej ojczyźnie, od szachownicy czarnych i białych płytek posadzki po udrapowane trony po obu stronach komnaty i bliźniacze kolumny, między którymi składali przysięgę. Zobaczyli i rozpoznali to wszystko, a jednak obaj wiedzieli, w głębi dudniącej echem pustki swych umysłów, że to miejsce, ta świątynia, przez tysiące lat stała pogrążona w mroku, czekając na ich przybycie. De Montbard pozbierał się pierwszy - zapewne dlatego, pomyślał ku swemu zdziwieniu Saint-Clair, że podejrzewał, co może tu być. Powoli wszedł do komnaty, wysoko unosząc płonącą pochodnię, a młodzieniec ruszył za nim, krok w krok, usiłując uspokoić mocno bijące serce. - Jesteśmy na Zachodzie - rzekł de Montbard. - Tak, stojąc twarzami do Wschodu - odparł Saint-Clair ledwie świadom tego, że powtarza słowa rytuału - gdzie wszystko będzie objawione. Ruszyli dalej, aż doszli do następnej zasłony, podobnej do pierwszej, lecz węższej. Wymienili spojrzenia, po czym de Montbard ponownie wyciągnął rękę i tym razem ostrożniej, z szacunkiem odsunął zasłonę. Za nią, odbijając złocistą poświatą blask ich pochodni, znajdowało się coś wspaniałego, lecz nieznajomego: jakiś wydłużony prostokątny kształt, masywny, spory i bardziej wymyślny - wbrew wszelkiej logice - niż jakikolwiek inny przedmiot, jaki Saint-Clair widział w swo-
im życiu. Dopiero po długiej chwili zrozumiał, że patrzy na ozdobną złotą skrzynię, której rozmiary ocenił na cztery stopy długości, a dwie szerokości i wysokości. Na jej wieku znajdowała się jakaś skomplikowana rzeźba, również złota, a dwie długie złote żerdzie, przymocowane po obu jej stronach grubymi złotymi pierścieniami, najwyraźniej służyły do jej przenoszenia. Widok tej wspaniałości napełnił Saint-Claira niemal nabożnym podziwem, tak że przez długi czas tylko stał i gapił się na nią świadom, że de Montbard klęczy nieruchomo, jak pogrążony w transie. Nie zauważył, kiedy rycerz minął go i opadł na klęczki, lecz to go nie zdziwiło, gdyż od chwili, gdy odsunęli zasłonę, Saint-Clair nie widział niczego prócz tej skrzyni. Teraz zapragnął podejść do niej. Ruszył naprzód, powoli, aż stanął obok klęczącego towarzysza. Z oczami pełnymi złocistej wspaniałości wyciągnął rękę i chwycił de Montbarda za ramię. - Co to jest? W swoim głosie usłyszał pokorę i podziw, lecz to pytanie jakby wyrwało tamtego z transu, gdyż podniósł rękę i wstał, przytrzymując się Saint-Claira. Podniósł się i ciągnąc za sobą młodego rycerza, wycofał się do zasłony, którą z szacunkiem zasunął, skrywając przed ich oczami złotą skrzynię. Wycofali się tyłem, nie rozglądając się na boki, do podnóża schodów wiodących do sali na górze. Dopiero tam, daleko od ukrytej komnaty, przystanęli i spojrzeli po sobie szeroko otwartymi oczami. - Nie wierzyłem - rzekł drżącym głosem de Montbard. - Nie wierzyłem, że to może być prawdą. Saint-Clair ciężko dyszał, chociaż nie potrafiłby wyjaśnić dlaczego. - Co może być prawdą? - spytał. - O czym ty mówisz? Co to było? Teraz de Montbard się zdziwił. - Nie wiesz? Nie wiesz, co znaleźliśmy? To jest skarb Zakonu, Stefanie, prawdziwy skarb, o którym mówią nasze kroniki, nigdy nie wspominając, że jest tutaj. Skarb większy, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. To Arka, Stefanie. Znaleźliśmy Arkę. Saint-Clair marszczył brwi, nic nie pojmując, widząc tylko nabożny szacunek towarzysza. - Jaką Arkę? - Tę Arkę, Stefanie. Arkę Przymierza, pojednania ludzi z Bogiem.
Była przechowywana w najświętszym ze świętych miejsc, w świątyni. To symbol samego Boga... - Odwrócił się do Saint-Claira z oczami płonącymi głębokim przekonaniem. - Musimy powiedzieć innym, Stefanie, teraz, natychmiast, gdyż to wszystko zmienia. To zmienia cały świat. To jest powód utworzenia naszego Zakonu tysiąc lat temu. Saint-Clair potrząsnął głową, jakby próbując rozjaśnić myśli. -Arka Przymierza? Myślałem, że nasz skarb to tylko te kroniki. Teraz jednak mówisz mi, że to, co znaleźliśmy, to Arka Przymierza? Z najświętszego ze świętych miejsc? Zatem muszę spojrzeć na nią jeszcze raz. Szybko zbiegł po schodach, nie dbając o to, czy de Montbard idzie za nim czy nie, jednak kiedy się zawahał i stanął przed drugą zasłoną, wyczuł jego obecność za plecami. Powoli wyciągnął rękę i ostrożnie odsunął zasłonę, słysząc, jak jej kółka przesuwają się po pręcie. Z powagą przyglądał się Arce, patrząc, jak migoczące pochodnie odbijają się w jej złotej powierzchni. - Szczerozłota - rzekł głosem ledwie głośniejszym od szeptu. - Nie - zaprzeczył de Montbard. - Wieko jest szczerozłote, ale sądzę, że sama skrzynia i drągi do jej przenoszenia są zrobione z setim... twardego akacjowego drewna... i pokryte złotą blachą. Gdyby cała była szczerozłota, byłaby za ciężka do przenoszenia. - A te skrzydlate stwory na jej wierzchu? - Cherubiny, serafiny, aniołowie... skrzydlate istoty mające ogromną moc. Widzisz, jak ich rozpostarte skrzydła dotykają jedne drugich? Tworzą ochronny baldachim nad Arką. Hebrajczycy wierzyli, że Bóg, Bóg Mojżesza, mieszka w tej przestrzeni. - Nie w samej Arce? - w głosie Saint-Claira słychać było zdziwienie. - Nie, w przestrzeni pod skrzydłami cherubinów. - Przecież to rzeźby. Hebrajczycy ich nie tworzyli. De Montbard wzruszył ramionami, wciąż nie odrywając oczu od rzeźb. - Widocznie w tym jednym wypadku zrobili wyjątek. - Co jest w tej skrzyni? Wiesz? De Montbard odpowiedział szeptem: - Nawet nie wiedziałem, że ona naprawdę istnieje. I nikt nie wie, co się w niej znajduje, Stefanie. Słyszałem jednak, że Arka zawiera
kamienne tablice z dziesięciorgiem przykazań, które Mojżesz zniósł z Góry. Mówią także, iż mieści słynną laskę Aarona, która zakwita. A jeszcze inni twierdzą, że zawiera mannę z nieba. - Możemy jej dotknąć, otworzyć? De Montbard odruchowo podniósł rękę, jakby zasłaniał się przed ciosem. - Nie sądzę. Pamiętaj, że Hebrajczycy wierzyli, że ich świątynia jest domem bożym. Bóg mieszkał w tej świątyni, nad Arką, pod skrzydłami aniołów. Chcesz spróbować, sądząc, że Jego już tam nie ma? Ja nawet nie ośmieliłbym się jej dotknąć, dopóki sprawa nie zostanie bardzo dokładnie zbadana. Możesz jednak to zrobić, jeśli chcesz, ale dopiero jak ja stąd odejdę. -Nie, może lepiej nie... - Saint-Clair przechylił głowę na bok, spoglądając poza Arkę. - Czy to...? - Pochylił się, mrużąc oczy i wpatrując się w mrok za złotą skrzynią. - Tam, za Arką, jest jeszcze jedna zasłona, z czarnego materiału. Może są tam jeszcze inne skarby. Usłyszał prychnięcie de Montbarda. - Wątpię, Stefanie. Pamiętam, że czytałem o tym, iż te dwa drągi zawsze dotykają jakiejś zasłony znajdującej się za Arką... chyba chodziło o zasłonę oddzielającą dwie części tabernakulum. Jeśli tak, to ta zasłona z tyłu jest zapewne tylko symbolem i zasłania ścianę, nic więcej. - Wyciągnął rękę i szturchnął Saint-Claira, by podkreślić wagę swoich słów. - Ponadto, co mieliby tam ukrywać? Co mogłoby być cenniejsze niż Arka Przymierza? Saint-Clair odwrócił się do niego zdziwiony. - Nic, jeśli wierzysz w Boga Hebrajczyków. To jednak wcale nie oznacza, że nie ma tam już niczego cennego. Zamierzam tam zajrzeć. Jest tam dosyć miejsca, żebym mógł się prześlizgnąć, nie dotykając Arki. Czekał na odpowiedź de Montbarda, a kiedy jej nie usłyszał, znów obrócił głowę. - Co o tym myślisz? De Montbard pokręcił głową, z powątpiewaniem wydymając usta. - Nie wiem, Stefanie. Jak blisko człowiek może podejść do pioruna, żeby go nie poraził? Nawet gdybym był niedowiarkiem, nie sądzę, abym był tak zuchwały lub głupi, żeby przeciskać się o włos od tego, w czym może mieszkać sam Bóg. Najwidoczniej ty nie masz takich obaw.
- Hmm. - Saint-Clair przez jakiś czas stał i milczał, po czym rzekł: - No cóż, skoro tak to przedstawiasz, wątpię, czy spróbuję. Może zaczekam i posłucham, co o tym powie mistrz Hugon. Lepiej będzie, jeśli pójdziemy na górę i powiemy innym o tym, co znaleźliśmy. Nie sądzisz? Montbard z uśmiechem kiwnął głową. - Owszem, tak sądzę. W końcu zapewne chcą coś zobaczyć, ponieważ przez ponad osiem lat kopali jak krety, mając jedynie nadzieję coś znaleźć. Chodźmy. Następne dni znacznie się różniły od dotychczasowych, gdyż wszyscy bracia zeszli do Sali, by zobaczyć, co znaleziono pod ołtarzem. Każdy inaczej zareagował na widok pięknej pustej czarno-białej komnaty za pierwszą zasłoną i wspaniałości słynnej Arki Przymierza w jej zasłoniętej niszy na końcu komory. Kilku otwarcie płakało; Godfryd Bisol opadł na klęczki u stóp schodów, twarzą do nagiej ściany, i pozostał w tej pozycji przez trzy godziny, najwyraźniej pogrążony w modlitwie; Godfryd de Saint-Omer wolał klęczeć w komnacie mieszczącej Arkę i został tam przez dwie godziny, od czasu do czasu odwiedzany przez innych członków bractwa. Poruszali się w milczeniu, rzadko rozmawiając między sobą. Wyglądało na to, że żaden z nich w pełni nie oswoił się z faktem, że po tylu latach mozolnej pracy, kucia i drążenia litej skały Wzgórza Świątynnego naprawdę znaleźli skarb i odkryli coś przekraczającego ich najśmielsze wyobrażenia. Tylko Hugon de Payns zdawał się nie ulegać żadnym emocjom. Był obecny przez cały czas, ale nie odzywał się do nikogo. Saint-Clair obserwował go z daleka z rosnącym niepokojem. Mistrz stał na uboczu, zważając na wszystko, co robiono i mówiono, ale nie próbując brać w tym udziału. W końcu, gdy stary rycerz odszedł w mrok spowijający wielką Salę, Saint-Clair poszedł za nim, trzymając się z daleka, lecz czujnie wypatrując, czy z przełożonym nie dzieje się nic złego. De Payns po prostu usiadł za kręgiem światła, obserwując w milczeniu rycerzy, którzy kolejno wchodzili do kosza i wracali do swoich cel na górze. Dopiero kiedy ostatni z nich znikł, mistrz wstał i podszedł do pochodni, które jeszcze się paliły. Przystanął na szczycie wiodących do komnaty schodów. - Stefanie - zawołał. - Zejdź ze mną do krypty. Saint-Clair znalazł go czekającego w progu czarno-białej komnaty.
Przez chwilę stali razem, po czym de Payns uklęknął i oparł dłonie o marmurowe płytki posadzki, jedną czarną, drugą białą. - Oto, Stefanie - rzekł, spoglądając na swoje dłonie - całe moje życie w tym jednym pokoju. Czarno-białe. Barwy naszego Zakonu, ciemność i światło, śmierć i życie, niewiedza i oświecenie, nie tylko pod nogami w tej posadzce, lecz wszędzie wokół nas, we wszystkim, co robimy. Zwinnie się podniósł i stanął z rękami na biodrach, po czym powoli ruszył naprzód, obracając się wokół własnej osi. - Nie masz pojęcia, jak czekałem na ten dzień, przyjacielu, nawet nie wiedząc, czy nadejdzie. Od chwili gdy wstąpiłem do Zakonu Odrodzenia, poświęciłem temu moje życie, wbrew logice mając nadzieję, że nie dokonałem głupiego wyboru i podjąłem słuszną decyzję. Ponieważ naprawdę nic nie wskazuje... a raczej nie wskazywało, co jest prawdą, a co nie jest. Teraz mamy taki dowód. Odkryliśmy go, a Bóg pobłogosławił nas wiedzą. Jednak wcześniej nie mieliśmy niczego, co odróżniałoby nas od chrześcijan, zwiedzionych i ślepo wyznających nadzieję, wiarę i miłość. Ja wierzyłem w to, czego naucza Zakon, bywały jednak chwile, że byłem bliski rozpaczy... gotowy uwierzyć, że się mylimy. Dzisiejszy dzień wszystko zmienił i świadomość tego tak obezwładniła mnie w ciągu kilku minionych godzin, że bałem się odezwać i choćby spojrzeć w oczy moim przyjaciołom. Gdzie jest Arka? To pytanie zaskoczyło Saint-Claira. - Nie widziałeś jej? Jest tam, za tobą, za tą zasłoną. - Zatem chodź ze mną. Doszli do zasłony i de Payns powoli ją odsunął, po czym stał oniemiały, przez długą chwilę patrząc na jej złoty blask, po czym powoli opadł na klęczki. Ostrożnie wyciągnął rękę i trzymał ją tak, w odległości dłoni od jednego z uchwytów na boku skrzyni, jakby chciał się pochylić i dotknąć, po czym westchnął i opuścił rękę, a kiedy odwrócił się i spojrzał na Saint-Claira, młody rycerz nie zdziwił się na widok łez spływających po policzkach de Paynsa. Na ten widok ścisnęło go w gardle i próbował odwrócić wzrok, ale nie mógł się ruszyć. Hugon de Payns zamrugał, nie wstydząc się łez, po czym przełknął je i przemówił. -Nie jestem godzien... żaden człowiek nie jest godzien dotknąć
siedziby Boga, Boga Mojżesza i Abrahama, Jezusa i Mahometa. Albowiem nie wątpię, że ta Arka była i jest Jego siedzibą. I oto stoi przed nami, prawdziwa i rzeczywista. Dzisiaj zmienił się świat, Stefanie, oraz wszyscy ludzie. Nagle poczułem się stary... nie żebym wkrótce miał umrzeć lub wycofać się z życia, ale mam już swoje lata i ty również, przyjacielu. Obawiam się, że wkrótce będę musiał wrócić do chrześcijańskich krain, żeby zająć się tym wszystkim, lecz ciebie i pozostałych braci zostawię tu z bratem Godfrydem, który zajmie moje miejsce. Od dziś wszyscy będziecie żyć inaczej, dzięki temu, co tutaj odkryliśmy. Ach! Patrz, jak nasz Pan wzywa nas na spoczynek. - Trzy pozostałe pochodnie zaczęły migotać i dogasać. - Pospiesz się, Stefanie, weź nową i zapal, dopóki możesz. Oświetli nam drogę do naszych cel, gdyż jutro mamy wiele do zrobienia.
d
d 10 Rankiem w dniu, kiedy księżniczka jerozolimska Alix miała poślubić księcia Antiochii Boemunda, dwaj mężczyźni, obaj od świtu na nogach, w odmienny sposób spoglądali na tę szczególną okazję z tłumu widzów: brat Stefan z Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa nie zwracał uwagi na to wydarzenie i jego wspaniałość, zaprzątnięty sprawami znacznie ważniejszymi niż jakikolwiek ślub czy uroczystość, natomiast biskup Odo de Fontainebleau, który miał wziąć udział w ceremonii zaślubin, miał inne plany na czas hucznego przyjęcia i wielkiego wesela, które miało się odbyć później. Zamierzał w pełni wykorzystać okazję, jaka rzadko się nadarzała. Żaden z nich nie myślał o drugim, zajęty własnymi sprawami. Były to najwspanialsze zaślubiny, jakie widziano w Ziemi Świętej od czasu objęcia tronu przez króla Baldwina Drugiego. Alix nie była jego pierworodną córką, więc nie dziedziczyła tronu. Wszyscy wiedzieli, że ten zaszczyt przypadnie jej starszej siostrze, Melisende. Chociaż była ona zaręczona już od lat i w swoim czasie miała zostać zaślubiona, Alix król Baldwin Drugi postanowił wydać za mąż pierwszą, a młody Boemund, dziedzic Antiochii, był najbardziej odpowiednim kandydatem. Patriarcha poprowadził ceremonię, a słodki śpiew tłumnie przybyłych na mszę mnichów poruszył wielu uczestników do łez. W ciągu całej uroczystości król Baldwin dumnie siedział obok Morfii, swojej pięknej żony o egzotycznej urodzie. Jego królestwo było teraz bezpieczne i powszechnie wiedziano, że olśniewający nowy zięć będzie silnym i czujnym sprzymierzeńcem, pomagającym utrzymać północne krańce królestwa przed naporem Turków, nieustannie mu zagrażających. Seldżuccy Turcy byli coraz mniej groźni od chwili upadku Jerozolimy przed niemal dwudziestoma laty, ale wciąż stanowili realne zagro-
żenie. A ostatnie doniesienia mówiły o nowym, nie ze strony Turków, lecz Syrii. Saracen było nieznanym dotychczas słowem, określeniem obejmującym wszystkich Arabów z tej odległej części świata. Szpiedzy donosili królowi, że nowa horda Saracenów gromadzi się przy granicach jego królestwa, na bezkresnych pustyniach Syrii. Zgromadzeni goście zaczęli pokasływać, gdy z otaczających młodą parę kadzielnic przy głównym ołtarzu uniosły się gęste kłęby kadzidła. Król wstał wraz z innymi uczestnikami ceremonii i wszyscy na cześć nowożeńców odśpiewali Te Deum.
d Wkrótce potem, złożywszy wyrazy uszanowania monarsze i patriarsze, biskup Odo de Fontainebleau stanął z boku i obserwował, jak królewski orszak opuszcza kościół, udając się na przyjęcie w głównej sali pałacu. Zmarszczył brwi na niespodziewany widok swego szpiega. Gregorio zbliżał się do niego, trzymając się z daleka od wychodzących gości, znacząco spoglądając na biskupa. Odo nie skrywał niezadowolenia. - Oszalałeś? Jak śmiesz podchodzić do mnie na oczach wszystkich? Mówiłem ci, żebyś nie zbliżał się, dopóki po ciebie nie poślę. Jak zwykle mały szpieg nie przejął się niezadowoleniem biskupa. Wydął usta i przechylił głowę na bok, obojętnie wzruszając ramionami. - Powiedziałeś mi również, żebym przyszedł do ciebie natychmiast, jak tylko zdobędę jakiś dowód winy mnichów ze stajni. Odo się ożywił. - Masz jakiś dowód? Szpieg znów wzruszył ramionami. - Tak jakby. Rozmawiają o skarbie, który znaleźli pod świątynią. - Pod... pod świątynią? Jesteś tego pewien? -Jak najbardziej. Jeden z wojowników, któremu dobrze płacę za słuchanie, podsłuchał, jak dwaj z nich rozmawiali o tym. Znaleźli złoto, klejnoty i mnóstwo dokumentów. Odo odwrócił się plecami do szpiega, gorączkowo rozmyślając. Tego popołudnia miał umówione spotkanie, od dawna zaplanowane i starannie zaaranżowane, ze swoją młodą muzułmańską kochanką, Aruną, córką wodza Fakhra Ad-Kamila, i nie zamierzał go odwoływać. Wszyscy mężczyźni z jej rodu byli dziś w pałacu, uczestnicząc
w weselu, co stwarzało mu znakomitą okazję, by delektować się wdziękami dziewczyny bez towarzyszącej temu obawy, że zostanie przyłapany i zabity na miejscu. Właśnie dlatego wykręcił się od udziału w weselu, twierdząc, że musi załatwić pewne ważne sprawy patriarchy, a ponadto właśnie kończy dobrowolny, pokutny czternastodniowy post. To nowe wydarzenie, choć nastąpiło w bardzo niedogodnej chwili, otwierało ogromne możliwości wzbogacenia się - w niewiarygodnie odpowiednim momencie. Skarb w złocie i drogich kamieniach... Od kiedy Boemund przybył do Jerozolimy, Alix była zajęta swoim przyszłym mężem i przygotowaniami do wyjazdu do Antiochii, więc Odo wiedział, że nie ma teraz głowy, by zajmować się tymi irytującymi mnichami-rycerzami i ich podziemną działalnością. Jeśli informacja Gregoria była choć trochę prawdziwa, Odo mógłby się wzbogacić ponad swoje najśmielsze oczekiwania, gdyż nie było żadnych pisemnych dowodów istnienia tego skarbu, nie mówiąc o jego wielkości. Jeśli teraz szybko i przezornie ułoży jakiś plan, będzie mógł go zrealizować, jak tylko Alix opuści Jerozolimę. Ukaże się królowi w glorii bohatera, a jednocześnie zagarnie sporą część tego skarbu wyłącznie na swój użytek. Jeśli ta wiadomość jest prawdziwa, rozmyślał, wystarczy wezwać mnichów-rycerzy na spotkanie z patriarchą, a potem zadenuncjować ich i wtrącić do więzienia, podczas gdy Gregorio szybko przetrząśnie ich podziemne korytarze, zanim król zdąży przeprowadzić tam własne poszukiwania. Odo wiedział, że jego szpieg jest wystarczająco podstępny, żeby zręcznie to zrobić w zamian za odpowiednią część tego, co zdoła wynieść, zanim król położy łapę na skarbie. Wysokość tej części trzeba będzie wynegocjować, lecz Odo był gotowy zrezygnować z połowy, jeśli Gregorio, ten sprytny karzełek, zdoła przeżyć, żeby się po nią zgłosić. Odwrócił się szybko i zobaczył, że szpieg przygląda mu się, cierpliwie czekając. Byli sami, gdyż wszyscy udali się do pałacu. - No cóż, chodź ze mną. Muszę się przebrać. W tym czasie porozmawiamy. Chodź. Kiedy znaleźli się sami w jego pokojach, Odo zaczął zdejmować uroczyste szaty. - Kim jest ten wojownik, którego opłacasz? Człowieczek prychnął.
- Nazywa się Giacomo Versace. To jeden z moich najlepszych informatorów. Umieściłem go wśród wojowników dawno temu, zaraz po tym jak zaczęliśmy szukać dowodów winy mnichów. Jest z nimi od dawna i darzą go zaufaniem. To on znalazł brata Stefana... tego Saint-Claira... po jego porwaniu. - Ufasz mu? - Ufam, ale wyczuwam, że dla ciebie to żadna rekomendacja. Jeśli jednak chodzi ci o to, czy możemy wierzyć w to, co mówi, to tak, możemy. Powiedziałem ci, że mnisi mu ufają i w moim fachu jest jednym z tych szczęściarzy, którzy posiedli rzadką sztukę stawania się niewidzialnymi, kiedy tego pragną. Zawsze jest wśród rycerzy, zawsze pracowity, nie rzuca się w oczy i słucha. Ci dwaj mnisi, których rozmowę podsłuchał, to Saint-Agnan i Gondemare. Szczęśliwym przypadkiem Versace był w stajniach i siedział cicho między belami siana, kiedy przyszli, sądząc, że są sami. Słyszał, jak mówili o skrzyniach złotych i srebrnych monet oraz kufrach klejnotów, ukrytych przed tysiącem lat w tunelach pod wzgórzem, w podziemiach świątyni. Mieli nadzieję, że kupią za nie zbroje, broń i konie. Versace słuchał uważnie, a potem pozostał schowany, tam gdzie był, długo po tym jak odeszli. Czekał na tę chwilę ponad rok i nie chciał zbytnią niecierpliwością narazić swego bezpieczeństwa. Potem, kiedy wydostał się stamtąd, przyszedł prosto do mnie. - Wynagrodziłeś go? - Tak, dałem mu tyle, ile miałem przy sobie. Nie było to wiele, ale kupi sobie za to dzban wina. To także mnie nie niepokoi, gdyż znam go od dawna. Jest jeszcze mniej gadatliwy niż ja. No i powiedziałem mu, że później wynagrodzę go hojniej. - Pokażesz mi go później... Zakładam, że on nie wie, że ja cię zatrudniam? - Skąd miałby wiedzieć? Pracuje dla mnie, a ja dobrze go wynagradzam. Tylko to go obchodzi. - Doskonale. A ci dwaj mnisi, mówiłeś, że jak się nazywają? - Archibald de Saint-Agnan i Gondemare. - Zapisz mi. Tam, na stoliku, jest pióro i kałamarz. Szpieg zapisał nazwiska dwóch braci, a Odo w tym czasie skończył wkładać zwykłą brązową szatę, nie rzucającą się w oczy i pozwalającą mu chodzić po ulicach anonimowo. Wziął kartkę, jeszcze raz spraw-
dził nazwiska, po czym złożył ją i umieścił na stołu, przyciskając kałamarzem. Teraz pójdziesz i jeszcze raz porozmawiasz z tym Versace. Tym razem dokładnie go wypytaj i dowiedz się wszystkiego, każdego szczegółu, każdego słowa odnoszącego się do tych tuneli pod świątynią. Jak dostali się do tych korytarzy? To jest najważniejsze, lecz staraj się nie zdradzić mu tego. Zwykle nie mówiłbym ci, jak masz wykonywać swój zawód, ale udawaj zwyczajną ciekawość i dowiedz się wszystkiego, co się da. Cóż, przecież wiemy, jak się dostali do podziemi, prawda? Tunelem lub szybem, który kopali od lat. Odo prychnął. - Być może. Mówili, że chcą wykuć klasztor w skale, ale założę się, że wkopali się znacznie głębiej i dalej, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać. Zobaczymy. Tymczasem chcę mieć pewność, że zebraliśmy wszystkie informacje, jakie może posiadać ten twój Versace. Wróć do mnie za trzy dni, dam ci ostatnie instrukcje. A na razie mogę obiecać ci jedno: jeśli wszystko dobrze pójdzie, podzielimy się równo sporą częścią tego skarbu. Zaproszę mnichów na zebranie, a kiedy będą u patriarchy, zadenuncjuję ich i każę aresztować. Wtedy ty dostaniesz się do ich tuneli i odnajdziesz skarb, a kiedy ci się to uda, natychmiast weźmiesz jego część, tyle, ile zdołasz unieść, po czym schowasz gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Ja będę towarzyszył królewskim gwardzistom przeszukującym podziemia. Znajdziemy pozostałą część skarbu i oddamy królowi, który będzie bardzo z nas zadowolony. Potem, kiedy wszystko się uspokoi i ludzie króla zabiorą skarb, ty i ja podzielimy się po połowie. Zgoda? Mały szpieg zmierzył go czujnym spojrzeniem, wysoko, niemal drwiąco unosząc brew. - Owszem, wasza ekscelencjo, zgoda. - Niech więc tak będzie. Zatem postaraj się wyciągnąć z tego twojego informatora wszystko, co wie. Wróć za trzy dni. Odo jeszcze przez kilka minut stał pogrążony w myślach, po czym z szafy, w której trzymał swoje biskupie szaty, wyjął lekką burą opończę. Narzucił ją na ramiona i opuścił budynek. Chociaż wszystko starannie zaplanował, odetchnął, nie napotkawszy nikogo między swoimi pokojami a głównym wyjściem. Wyszedłszy na ulicę, rozejrzał się
na boki, po czym szybko przeszedł na drugą stronę i skręcił w jedną z wielu uliczek biegnących miedzy okolicznymi budynkami. Ruszył szybciej, zasłaniając twarz kapturem. Powoli odzyskiwał pewność siebie, w miarę jak się oddalał od królewskiej rezydencji i zapuszczał w głąb miasta, gdzie mógł się wtopić w tłum, zmierzając do domku, który księżniczka Alix du Bourcą kupiła dla niego przez jakiegoś dyskretnego i anonimowego pośrednika. Domek stał na skraju miasta, w pobliżu wschodniego muru, lecz dostatecznie daleko głównych bram, aby zapewnić biskupowi względną anonimowość, chociaż z łatwością rozpoznawano w nim Franka. Teraz w Jerozolimie mieszkało ich tylu, że ludność przyjmowała ich obecność bez zdziwienia, a wielu z nich było żołnierzami, którzy z takich lub innych powodów - głównie związanych z kobietami i kontaktami z nimi woleli oprócz kwatery w koszarach mieć dodatkowy dach nad głową w mieście. Biskup wiedział, że ryzyko rozpoznania przez któregoś z nich jest minimalne, szczególnie gdy miał na sobie wytarty podróżny płaszcz. Niecierpliwił się, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu i cielesnych uciech, jakie go tam oczekiwały, ponieważ w wyniku zamieszania, jakie panowało w Jerozolimie od prawie miesiąca, wywołanego przybyciem księcia Antiochii, już od dwunastu dni nie widział się z Aruną, tą piękną i zdeprawowaną nieletnią kochanką, która go opętała. Wciąż nie mógł uwierzyć, po blisko czterech miesiącach uciech przewyższających wszystkie rozkosze, jakich zaznał z księżniczką Alix, że miała o nim takie dobre mniemanie, by wynagrodzić go w taki sposób, a potem zadała sobie trud wyszukania bezpiecznego miejsca, w którym mógł utrzymywać sekretne i bardzo niebezpieczne kontakty z tą arabską dziewczyną. Wiedział i w chwilach szczerości potrafił nawet sam to przed sobą przyznać, że wiele księżniczce zawdzięcza, włącznie z tą ostatnią nieoczekiwaną okazją zdobycia skarbu. Gdyby nie Alix, nigdy nie zwróciłby uwagi na mnichów ze świątyni i ich podziemną działalność. Wiedział również, mimo tego co próżność kazała mu sądzić o swojej fizycznej atrakcyjności, że Alix mogła z łatwością odepchnąć go, kiedy już go wykorzystała, odmawiając mu swych łask, i nic nie mógłby na to poradzić. Fakt, że tego nie zrobiła, a nawet zadała sobie tyle trudu, żeby zadbać o zaspokojenie jego przyjemności i żądzy w zamian za utratę jej łask, coraz bardziej mu pochlebiał
z biegiem czasu i jego rosnącą fascynacją Aruną, zdumiewającą zastępczynią, którą mu podsunęła. Wyobraziwszy sobie zmysłowe rozkosze, które go czekały, poczuł podniecenie i przyspieszył kroku. Gregorio zatrzymał go dłużej, niż biskup przewidział, i teraz Odo żałował, że poświęcił mu tyle uwagi, mimo że ekscytowała go myśl o możliwościach, jakie otwierały przed nim informacje dostarczone przez małego szpiega. Przed sobą ujrzał wąską uliczkę, która wiodła do domku, lecz w tej samej chwili zauważył w oddali zbliżającą się postać wysokiego Franka w pełnej i lśniącej zbroi pod białym płaszczem. Białe płaszcze mnichów-rycerzy w ostatnich latach stały się w Jerozolimie dobrze znanym widokiem, chociaż było ich zaledwie dziewięciu. Widząc młodzieńczy krok nadchodzącego, Odo wiedział, że może to być tylko najmłodszy z nich, rycerz Saint-Clair, który najpewniej mógł go rozpoznać. Zaklął pod nosem, ale trochę się uspokoił, widząc, że rycerz jest sam i idzie jak we śnie, patrząc w dal i nie zwracając uwagi na otoczenie. Z mocno bijącym sercem biskup jeszcze bardziej przyspieszył kroku i skręcił w zaułek, zanim Saint-Clair zbliżył się na tyle, żeby go zobaczyć.
d
d 11 Saint-Clair od wielu godzin wędrował bez celu po ulicach, zmagając się z decyzją, nad którą zastanawiał się całą noc. Była poważna, z kilku powodów, i przed świtem odprawił Arlona, twierdząc, że ma na głowie ważne sprawy wymagające nie tylko skupienia, ale i samotności. Arlo był niezadowolony i wcale tego nie taił, lecz Saint-Clair jeszcze nigdy tak się nie upierał, tak więc wola pana przeważyła. Poprzedniego dnia po południu, zwoławszy zakonników, Hugon de Payns oznajmił, że przed upływem miesiąca wraca do Francji i zabierze ze sobą jeszcze dwóch braci. Jednym z nich był oczywiście Andrzej de Montbard, jednak w duchu braterstwa mistrz zapowiedział, że nazwisko trzeciego zostanie wylosowane, co da każdemu z pozostałych takie same szanse. Po powrocie trzej rycerze złożą raport Radzie Zakonu Odrodzenia, a następnie, przy poparciu i zgodzie tego grona, poproszą o poparcie człowieka, który mimo młodego wieku szybko stawał się najbardziej wpływową i potężną postacią francuskiego duchowieństwa. Ten młody kapłan, Bernard z Fontaine-les-Dijon, teraz w kręgach duchowieństwa był znany jako Bernard z Clairvaux, od klasztoru cystersów, który wybudował i w którym obecnie był opatem. Był siostrzeńcem Andrzeja de Montbard, który - na długo zanim przybył do Ziemi Świętej - obdarował tego młodego człowieka, a poprzez niego nowo utworzony zakon cystersów dobrami, na których obecnie znajdowało się opactwo Clairvaux. De Montbard był przekonany, że zdoła namówić siostrzeńca, aby zechciał poprzeć ich starania o audiencję u papieża, w trakcie której bracia przedstawiliby dowód na to, co znaleźli w podziemiach świątyni. Skarb do tego czasu został zbadany i skatalogowany, a autentyczność Arki Przymierza sprawdzona i potwierdzona ponad wszel-
ką wątpliwość, aczkolwiek jej zawartość do tej pory pozostała nienaruszona i niezbadana. De Payns, jako najstarszy spośród nich, nie zmienił swego zdania, że zwyczajni ludzie nie są godni ani uprawnieni, by dotykać takiej cennej i świętej relikwii, tak więc kazał ją zamknąć w skrzyni i zachować nietkniętą, aby otworzyli ją i zbadali ludzie mający lepsze niż on kwalifikacje do zajmowania się jej zawartością. Hugon de Payns po konsultacji z Saint-Omerem i de Montbardem zdecydował, że dzbany znalezione w krypcie pod ołtarzem zapewne są ważniejsze od tych zmagazynowanych w sali powyżej, tak więc nie wiedząc, w jakiej kolejności zostały umieszczone na półkach, wybrali ich osiem, dwa z końców każdego rzędu na obu ścianach, jeden z najwyższej i jeden z najniższej półki. Saint-Claira wcale nie zdziwiło, że de Montbard przejął dowodzenie, nadzorując wybór ośmiu dzbanów z krypty. Pod jego bacznym spojrzeniem każdy dzban został owiązany sznurami i umieszczony w koszu, a następnie przeniesiony przez dwóch braci do archiwum na powierzchni, gdzie przygotowano sporo drewnianych stołów, ustawionych po kilka w każdym rogu pokoju. Piąty zestaw stołów stał pośrodku komnaty, już zasłany dokumentami - bracia rozpoznali w nich te, które de Montbard osobiście przywiózł z Francji. Dzbany ustawiano na oddzielnych stołach w jednym z kątów pomieszczenia, według miejsc, jakie zajmowały w galerii, po czym bardzo dokładnie je opisywano i numerowano, a wtedy de Montbard niezwykle ostrożnie łamał pieczęcie i wyjmował zawartość. Saint-Clair był przy tym - jak wszyscy - chcąc na własne oczy zobaczyć to, czego szukali, pracując tak długo i ciężko. Dzbany istotnie zawierały zwoje pergaminu, jak przepowiedział de Montbard. Wszyscy patrzyli niemal z nabożnym podziwem, gdy poprosił o miskę z wodą, starannie umył ręce i wytarł je starannie, po czym usiadł i z namaszczeniem pochylił się, by rozwinąć część pierwszego zwoju. Pismo było drobne, litery i symbole starannie nakreślone, lecz dla nich wszystkich, może z wyjątkiem samego de Montbarda, kompletnie obce i niezrozumiałe. De Montbard siedział jak skamieniały, wodząc tylko pospiesznie oczami po dokumencie, aż niektórzy bracia zaczęli się kręcić i szeptać. Nawet de Payns i Saint-Omer niecierpliwie wpatrywali się w towa-
rzysza, wstrzymując oddech. De Montbard w końcu skinął głową zadowolony, wyprostował się i z powrotem zwinął dokument w rulon. Podniósł wzrok i kolejno spojrzał na przełożonych. - Tak - rzekł i energiczniej skinął głową. - Tak! To jest to. Właśnie to przybyliśmy tu znaleźć. Hugon de Payns głośno westchnął, a Saint-Omer klepnął go w ramię, z szerokim uśmiechem na ogorzałej i pobrużdżonej twarzy, podczas gdy sześciu pozostałych spoglądało po sobie w oszołomieniu, niczego nie pojmując. De Montbard już wstał i podszedł do stołów pośrodku pokoju, gdzie leżały równo ułożone jego dokumenty. Przerzucił kilka, wybrał jeden i przyniósł go z powrotem do stołu, na którym leżał zwój, i dopiero wtedy zauważył miny pozostałych. Zawahał się, wodząc po nich wzrokiem. - Widzę, że żaden z was nie wie, co się tu stało, spróbuję więc to sensownie wyjaśnić. - Zamilkł na chwilę świadom, że wszyscy obecni chłoną jego słowa, po czym wskazał na cztery pary dzbanów, stojące w rogach pokoju. - To, co znaleźliście, przyjaciele, w tych dzbanach oraz znajdujących się na dole, jest odrodzeniem w Syjonie. Te zwoje zawierają całkowite potwierdzenie wszystkiego, w co nasi przodkowie wierzyli, co usiłowali znaleźć przez wieki, przez ponad tysiąc lat. A zaszczyt i chwała znalezienia tego należą do was. To my... wy znaleźliście Arkę Przymierza, najcenniejszą, najsłynniejszą relikwię przeszłości. Nie dotknęliśmy jej do tej pory, jak wszyscy wiecie, i nikt z nas nie ma pojęcia, co zawiera. Jednak samo to odkrycie ma ogromne znaczenie, nawet jeśli Arka wydaje się zaledwie kunsztownej roboty drewnianą skrzynką, może pustą, pokrytą wytłaczaną i grawerowaną złotą blachą. Mówiono nam, że została zrobiona, by pomieścić kamienne tablice, które Mojżesz zniósł z Góry... z dziesięcioma przykazaniami, dowodem przymierza Boga z człowiekiem, lecz nikt z nas nie ośmieli się jej dotknąć, otworzyć i sprawdzić, co jest w środku. Nie możemy ocenić jej wartości w sposób zrozumiały dla zwykłych ludzi. Czy jest wśród nas ktoś, kto wątpi w jej boskie pochodzenie? - Ponownie wskazał ręką na dzbany. - Jednak znaleźliśmy również je. Zapieczętowane dzbany, pełne starych, kruchych zwojów. Nic nie mówiliście, ale wiem, że niektórzy są rozczarowani, że ten skarb, którego szukaliście tak długo i w takim trudzie, wydaje się tak mizer-
ny. Niektórzy pewnie uważają go za bezwartościowy, kiepską nagrodę za tyle poświęconego czasu i ciężkiej pracy. Jednak zapewniam was, bracia, że gdyby każdy taki znaleziony dzban był pełen klejnotów, jego wartość nie dorównałaby, a nawet nie zbliżyłaby się do wartości tego, co w nich znaleźliśmy. To... - podniósł rękę, w której trzymał dokument, i wskazał na inne leżące na stole za nim - ...oraz te są kluczami do tych. - Ponownie wskazał dzbany. - Nie jestem wielce uczonym człowiekiem, ale spędziłem wiele czasu, słuchając nauk ludzi, którzy przez całe życie studiowali tradycje i kroniki naszego Zakonu, zdołałem więc nauczyć się choć tyle, że mogę rozpoznać i potwierdzić autentyczność tych zwojów jako prawdziwych zapisów tego, co nasz Zakon nazywa Wspólnotą Jerozolimską, pierwszym Zgromadzeniem, pierwotnym Kościołem, jeśli wolicie, założonym przez Jezusa i jego zwolenników w tym mieście. Jakub, brat Jezusa, był jej pierwszym przywódcą, być może jeszcze przed śmiercią brata, ale na pewno po jego śmierci. Zaczekał, aż oswoją się z tą myślą, po czym mówił dalej. - Wiem, że wszyscy pamiętacie szok i konsternację po inicjacji, kiedy dowiedzieliście się, że według naszego Zakonu Kościół w obecnej postaci nie jest tym, czym być powinien. Akceptacja tej pierwszej reguły Zakonu była niepokojącym i trudnym doświadczeniem. Wiem, że taka była dla mnie, jako osiemnastoletniego młodzieńca, ponieważ pochodzę z głęboko wierzącej rodziny, jak każdy z was, więc wydawało mi się, że mam popierać i akceptować herezję, a także odrzucić nauki świętego Pawła i całego Nowego Testamentu. Jednak, tak jak wy wszyscy, zostałem przekonany... pamiętam, że w zaskakująco krótkim czasie... za sprawą uczonych i logicznych wywodów moich nauczycieli i samego Zakonu. Szybko uwierzyłem, że Szymon Piotr nie był pierwszym przywódcą Kościoła, nie był pierwszym papieżem. Ten zaszczyt należał do Jakuba, brata Jezusa, znanego swoim zwolennikom jako Jakub Sprawiedliwy. Jednak Kościół naucza, że Chrystus nie miał braci, bo istotnie, jak mógł ich mieć z ich punktu widzenia, skoro narodził się z Dziewicy? Czy mamy uwierzyć, że Maria, zaznawszy boskiej interwencji, stała się potem kobietą zmysłową i światową, oddającą się cielesnym przyjemnościom? Tak więc wszyscy musieliśmy zadać sobie w pewnej chwili to samo głęboko niepokojące pytanie. Jeśli nauka Kościoła jest błędna w tak fundamentalnej sprawie jak tożsamość jego
pierwszego przywódcy, a Kościół zaprzecza istnieniu braci Jezusa, to jakie jeszcze inne aspekty jego nauk mogą być sporne? Ponownie powiódł wzrokiem po zebranych. - Wszyscy znacie nasze nauki, oparte na zapiskach i kronikach z naszych archiwów: Jezus miał rodzinę, jego matką była Maria, a Jakub Sprawiedliwy był jednym z jego braci. To Paweł, czasem myląco nazywany Szawłem, zmienił prawdę z osobistych powodów, najprawdopodobniej dopasowując do własnych wyobrażeń, czyniąc ją politycznie i społecznie akceptowalną dla Rzymian, którzy nieufnie, a nawet z nienawiścią traktowali wszystko, co żydowskie. Jezus został aresztowany i stracony za swoje radykalne przekonania i działalność polityczną. Ukrzyżowanie było karą dla buntowników. Najdziwniejsze jest to, bracia, i to również wiecie z nauk naszego Zakonu, że śmierć Jezusa nie wywołała żadnej znaczącej reakcji w Jerozolimie ani gdzie indziej. Umarł i jego brat Jakub dalej przewodził ich społeczności. To reakcja na śmierć Jakuba, zamordowanego wiele lat później na schodach świątyni Heroda, wywołała społeczne niepokoje i wojnę domową i wkrótce potem wysłany przez swego ojca Wespazjana rzymski wódz Tytus poprowadził karną ekspedycję, która zniszczyła Jerozolimę, buntowników i świątynię. Rzymianie uważali, że tylko w ten sposób mogą złamać ducha Żydów. Mylili się. Zniszczyli Jerozolimę i jej świątynię, lecz członkowie Zgromadzenia w porę dostrzegli nadchodzące niebezpieczeństwo i ukryli swoje cenne kroniki... ten skarb... po czym uciekli przed zagładą miasta, unosząc ze sobą dosyć zapisanych informacji, by mieć pewność, że pewnego dnia, kiedy wszystko przeminie i zostanie zapomniane, ich potomkowie będą mogli wrócić i odzyskać swoją historię. My, przyjaciele, jesteśmy tymi potomkami. A ta historia jest tym, co odkryliśmy na nowo: kompletną, naszym zdaniem, kroniką Wspólnoty Jerozolimskiej, jej osiągnięć, ludu i ich przodków, ich praw i podstaw ich wiary oraz prób uwolnienia się spod tyranii rodziny Heroda i nieczystej, obcej religii narzuconej przez nią całej hebrajskiej rasie. Saint-Clair siedział nieruchomo, wstrzymując oddech i czując, jak mocno bije mu serce, gdy de Montbard zamilkł, zastanawiając się chwilę. - Oto, co odkryliście, bracia. Prawdziwą i niezmienioną historię tego, co naprawdę stało się z Jezusem, jego rodziną i przyjaciółmi
oraz ich religią lub przekonaniami. Teraz pozostaje tylko przetłumaczyć treść tych zwojów. Będzie to żmudna i nadzwyczaj odpowiedzialna praca. Wasze pierwotne zadanie jest już niemal zakończone i od tej pory będziecie mogli poświęcać więcej czasu drugiemu, pilnowaniu dróg Zamorza. Moim zadaniem, które zacznie się teraz, będzie zbadanie tego, co tu mamy... nie przetłumaczenie, gdyż nie mam po temu umiejętności ani czasu... aby wykorzystując tę odrobinę wiedzy, jaką posiadam, i z pomocą dokumentów powierzonych mi przez moich zwierzchników w Zakonie upewnić się, że wszystko to pozostało nietknięte. Muszę więc natychmiast rozpocząć pracę, a wy możecie się rozejść, aby omówić to między sobą, zastanowić się nad konsekwencjami, jakie to odkrycie niewątpliwie przyniesie. Wiem, że nie muszę wam przypominać o przysiędze i potrzebie zachowania tych informacji w tajemnicy przed wszystkimi nie należącymi do naszego bractwa, ale wiem także, że wybaczycie mi to, że o tym wspominam. Od dziś jeszcze pilniej strzeżcie naszych tajemnic. A teraz, za pozwoleniem brata Hugona, który jest naszym mistrzem, dziękuję wam w imieniu wszystkich braci Zakonu Odrodzenia. Dzięki waszym wysiłkom to odrodzenie się ziściło. Spotkanie dobiegło końca i bracia się rozeszli, cicho rozmawiając. Saint-Clair opuścił komnatę sam, zdumiony tym wszystkim, co zdarzyło się jemu i wokół niego w ciągu tego miesiąca. Czuł coraz większą ulgę, jakby zdjęto mu z ramion ogromny ciężar, i teraz - lekki jak piórko - mógł ulecieć z wiatrem tam, gdzie zaniesie go jego podmuch.
d Zdarzyło się to wszystko prawie dwa miesiące wcześniej i Saint-Clair pomyślał, że de Montbard od tej pory cały czas prowadzi swe badania i żaden z mnichów nawet nie próbuje go pytać o postępy. Właściwie dalej robili to samo co przedtem, lecz uwolnieni od wieloletniego obowiązku kopania zwiększyli częstotliwość patroli. Poprzedniego wieczoru de Payns oznajmił, że wkrótce wraca do Francji. Minęły całe lata, od kiedy bracia widzieli ojczyznę, tak więc na wybór jego drugiego towarzysza oczekiwano z entuzjazmem i niecierpliwością. Natychmiast przeprowadzono losowanie i wygrał je Saint-Clair, ku dobrodusznej zazdrości pozostałych.
Chociaż przyjął ten zaszczyt, wiedział, że Gondemare, bezsprzecznie najspokojniejszy z braci, jest bardziej rozczarowany od innych. Młody rycerz zaczął mieć wyrzuty sumienia. Gondemare, tak jak Payen Montdidier, wcześnie owdowiał i przybył do Zamorza wkrótce po śmierci żony. Jednak w przeciwieństwie do Payena zostawił kilkoro małych dzieci pod opieką swych krewnych i kilka lat temu otrzymał wieść, że ma już wnuki. Dla Gondemare'a mogła to być jedyna okazja ich poznania. Saint-Clair, który tej nocy położył się z tą świadomością, nie mógł zasnąć. On nie miał w Andegawenii żadnej rodziny ani nikogo bliskiego i chociaż chętnie by tam wrócił, nie miał żadnego sensownego powodu poza chęcią wzięcia udziału w Zgromadzeniu, co Gondemare również mógł uczynić. Ponadto - i świadomość tego niepokoiła go najbardziej - to on złamał wszystkie śluby i okazał się, przynajmniej we własnych oczach, niegodny zaszczytu reprezentowania braci podczas tej wyprawy. Tak więc Saint-Clair spędził zupełnie bezsenną noc i wstał długo przed świtem, aby krążyć po ulicach i zmagać się z myślami. W końcu z ulgą postanowił zrzec się swego miejsca na korzyść Gondemare'a i zatopiony we własnych myślach może nawet nie zauważyłby Odona, gdyby biskup nagle nie przyspieszył kroku, usiłując uniknąć spotkania. Saint-Clair raczej wyczuł, niż dostrzegł nagły ruch i spojrzał w samą porę, by zobaczyć znikającą w zaułku postać. Wydała mu się dziwnie znajoma, szczególnie sposób, w jaki się poruszała. Zanim jednak skupił na niej uwagę, postać znikła. Rycerz minął zaułek, zajrzawszy weń machinalnie. Zobaczył, jak postać skręca w lewo i znika mu z oczu, ponownie pozostawiając dziwne wrażenie, że to ktoś znajomy. Zawahał się, mając ochotę sprawdzić, ale zaraz wzruszył ramionami i poszedł dalej. Zaledwie jednak przeszedł dziesięć czy dwanaście kroków, uświadomił sobie, wbrew wszelkiej logice, że ta pospiesznie umykająca postać zdecydowanie przypomina mu Odona, biskupa Fontainebleau. Wiedział, że musiał się pomylić, gdyż człowiek, którego dwukrotnie widział, był nędznie odziany, o wiele zbyt nędznie, żeby mógł być biskupem, ale zaraz przypomniał sobie, jak niestały i niegodny zaufania wydał mu się ten nadęty klecha. Obudziła się w nim ciekawość i cofnął się do wylotu alejki, gdzie stał przez chwilę, spoglądając w półmrok, po czym poszedł do miejsca, gdzie znikła owa tajemnicza postać.
Niczego tam nie było. Za rogiem znalazł wylot ślepej uliczki z wysokimi nagimi ścianami z trzech stron, co oznaczało, że ten człowiek, kimkolwiek był, wszedł tu tylko po to, żeby zniknąć z oczu patrzącego Saint-Claira. Wiedziony rozbudzoną na nowo ciekawością rycerz ponownie wyszedł z zaułka i skręcił w lewo, wydłużając krok w poszukiwaniu tajemniczego cienia, zdając sobie sprawę, że wkroczył na nieznany teren i nieliczni napotkani ludzie, sami mężczyźni, spoglądają na niego z nieskrywaną wrogością. Nieporuszony tym przesunął pas z mieczem tak, by rękojeść była tuż pod ręką, i pomaszerował dalej.
d Teraz, daleko przed nim i ukryty przez kilka zakrętów wąskiej, krętej uliczki, Odo gratulował sobie udanej ucieczki, gdy wyszedł na niewielki plac i ujrzał kilku śniadoskórych, groźnie wyglądających mężczyzn, którzy na jego widok drgnęli, jakby czekali, aż się zjawi. Oczywiście wiedział, że to niemożliwe, tak więc opanował nagły dreszcz strachu i wyprostował się, dumnie podnosząc głowę i raźnie krocząc naprzód. Zaraz jednak usłyszał jakiś dźwięk za plecami i obejrzawszy się, zobaczył dwóch następnych mężczyzn, którzy zachodzili go od tyłu. Obaj trzymali w dłoniach długie, zakrzywione sztylety. Ze zduszonym okrzykiem przerażenia obrócił się na pięcie i naliczył sześciu uzbrojonych mężczyzn, którzy otoczyli go, lecz trzymali się w odległości kilku kroków od niego. Chciał groźnie na nich krzyknąć, powiedzieć, kim jest, lecz zabrakło mu tchu i odwagi. - Biskupie! To słowo zostało wypowiedziane cicho, lecz nie było cienia wątpliwości, co oznacza. Przerażony Odo odwrócił się, by spojrzeć tam, skąd dobiegł ten głos. Jakiś mężczyzna, wysoki, szczupły i od stóp do głów odziany w długie i powiewne czarne szaty nomada, szedł ku niemu. W zakrytej twarzy widać było tylko ciemne, nieruchome oczy, wpatrzone w Odona. Podszedł na dwa kroki do zmartwiałego biskupa i znów przemówił, wypowiadając tylko jedno słowo. Aruna. Zanim Odo zdążył zareagować, uderzył. Przez najkrótszą z chwil Odo myślał, że mężczyzna uderzył go pięścią w brzuch, mocno i boleśnie, pozbawiając tchu, lecz napastnik obrócił dłoń, przekręcając ostrze w ciele biskupa, po czym poprowadził ostry jak brzytwa sztylet wzdłuż dolnej krawędzi żeber i dalej, rozpru-
wając mu brzuch, tak że wraz z potwornym bólem Odo poczuł, jak wnętrzności wylewają mu się pod brązową szatą. Otworzył i zamknął usta, wydając tylko piskliwy okrzyk strachu i bólu, ostatni w swoim życiu, lecz zanim zdążył stracić przytomność, zabójca nachylił się i szepnął mu do ucha: - To weselny prezent dla księżniczki Alix i zemsta ojca Aruny. Zasłużyłeś na śmierć, kiedy zhańbiłeś jego córkę. Wyrwał ostrze z rany i cofnął się, patrząc, jak Odo opada na kolana. Nie wiedział, że ostatnia świadoma myśl biskupa dotyczyła Alix, tej podstępnej suki, która teraz zagarnie jego skarb. Machnięciem ręki szyita Hassan odesłał swoich asasynów, którzy wtopili się w cień pobliskich bram i zaułków, po czym wyjął list i starannie wsunął go pod szatę zabitego w miejsce, gdzie nie poplami go krew. Nawet nie skrzywiwszy się na odór rozprutych wnętrzności, otarł ostrze o płaszcz zabitego i spokojnie odszedł, pozostawiając za sobą pusty plac. Kilka chwil później na placyk wyszedł Saint-Clair.
d Zabójstwo biskupa wywołało poruszenie wśród Franków, jednak krótkotrwałe, gdyż znaleziony przy nim list szczegółowo opisywał jego grzechy i występki, a wkrótce potem odkryto ciało młodej muzułmanki, córki miejscowego dowódcy, zamordowanej w domu, który okazał się własnością Odona. Dzień później znaleziono ciała dwóch Franków, zamordowanych w ten sam sposób. Jednym z nich był Gregorio, szpieg biskupa, a drugim wojownik zakonu mnichów-rycerzy, Giacomo Versace. To odkrycie również nie wywołało wielkiego wzburzenia, gdyż wiedziano już o ich powiązaniach z biskupem. Ich nazwiska widniały w liście znalezionym przy ciele biskupa, lecz nie ustalono zabójców wszystkich trzech ofiar. Tylko Stefan Saint-Clair wiedział coś, co dało mu do myślenia, lecz swoim odkryciem nie mógł się z nikim podzielić, chociaż bardzo chciał. To on znalazł ciało biskupa oraz napisany eleganckim charakterem pisma list po łacinie, który jeśli nawet nie rozwiewał tajemnicy tej zbrodni, to przynajmniej wyjaśniał jej powody. Wszyscy je zaakceptowali, uznając za oczywiste. Tylko Saint-Clair przypisywał jakieś znaczenie charakterowi pisma - eleganckiemu, starannemu i kobie-
cemu - oraz opakowaniu, w jakim ten obciążający list został umieszczony: miękkiej, ładnej kopercie z jasnożółtej skóry, z maleńkim półksiężycem starannie wytłoczonym w jednym rogu. Jednak rozsądnie postanowił zatrzymać to dla siebie.
d
d Epilog Idźcie z Bogiem, bracia, i niechaj On odtąd kieruje każdym waszym krokiem. Tymi słowami Godfryd de Saint-Omer pożegnał trzech odjeżdżających posłów, którzy przed upływem roku mieli reprezentować Zakon Ubogich Rycerzy Chrystusa przed Kościołem i ośrodkami władzy we Francji i innych chrześcijańskich krajach. Saint-Omer przejmował przywództwo nad pozostałymi dwiema trzecimi bractwa rycerzy ze Wzgórza Świątynnego, którzy w milczeniu siedzieli za jego plecami na koniach, z wystudiowaną obojętnością patrząc, jak ich trzej przyjaciele i towarzysze salutują im po raz ostatni, a potem kierują swe rumaki w dół zbocza, aby wraz z pięcioma wojownikami eskorty ruszyć ku długiej kawalkadzie, która już podążała w kierunku bram miasta. Pożegnali się już wcześniej i teraz zmierzający do ojczyzny posłowie mieli podczas pierwszego etapu podróży dołączyć do orszaku królewskiej pary, jadącej na północ, do należącego do Boemunda księstwa Antiochii oraz portowej Aleksandretty. Tam trzej zakonnicy mieli wsiąść na statek płynący na Cypr i rozpocząć pierwszą część długiego rejsu do ojczystej Francji. Patrząc na odjeżdżających - de Paynsa, de Montbarda i Gondemare'a - Saint-Clair uświadomił sobie, że się uśmiecha, choć tylko kącikiem ust, gdyż przed chwilą przyszła mu do głowy dziwna myśl, przypominająca księżniczkę Alix i jej powaby. Wiedział, że będzie czuł się znacznie lepiej tu, w Jerozolimie, niż gdyby teraz jechał do Antiochii, nieustannie świadomy jej obecności w pobliżu. Nie miało dla niego żadnego znaczenia, że Alix wygląda na bezgranicznie szczęśliwą i oczarowaną atrakcyjnym małżonkiem: sama jej bliskość niepokoiłaby i budziła nieznośne wspomnienia, a teraz był wobec siebie dostatecznie szczery, żeby to przyznać. Już nie poczuwał się do grzechu czy
winy z powodu tego, co zaszło między nimi, i od miesięcy myśli o niej nie pozbawiały go snu, lecz wciąż był młodym mężczyzną, ciekawym i podatnym na pokusy. Tak więc lepiej, że pojechał z nią wierny Gondemare, nieświadomy i niewinny. Gdy tylko odjeżdżający rycerze znikli im z oczu, mistrz zwrócił się do Saint-Claira. - Bezpiecznego patrolu, bracie Stefanie - rzekł, podnosząc rękę w geście pozdrowienia. Młody rycerz w odpowiedzi skinął głową i okręcił rumaka, szukając współdowodzącego Montdidiera oraz Arlona. Skinął na niego i wojownik natychmiast popędził konia w dół zbocza, wykrzykując rozkazy, po których czekający już oddział wyruszy na patrol. - Zatem jeszcze raz - mruknął Montdidier, podjeżdżając do Saint-Claira. - Ramię w ramię przeciw poganom, z mieczami w dłoniach, dla bożej chwały i bezpieczeństwa pielgrzymów. Wyznam ci, Stefanie, że wolałbym teraz jechać do Andegawenii niż do Jerycha. Ach, pomyśl jednak, że znacznie lepiej będzie ci za dziesięć dni, kiedy będziesz bezpieczny w Jerozolimie, wylegując się i leniwie iskając, podczas gdy ci biedni wędrowcy będą podrzucani przez wzburzone morze, dręczeni morską chorobą, wyrzygujący wnętrzności. Lepiej być tutaj, przyjacielu. Montdidier prychnął. - Może - powiedział - ale jeszcze nie wyjechaliśmy nawet za bramę miasta. Wiele może się zdarzyć, nim wrócimy do domu. Jeśli wrócimy do domu... Wczoraj przy kolacji Saint-Agnan mówił de Paynsowi coś o rosnącej aktywności bandytów na drodze do Jerycha. Mówił, że zbiera się ich tam coraz więcej i robią zamieszanie, chociaż nie wiem, skąd on bierze takie informacje. Tym bardziej nie wiem, jak je wykorzystuje. Mam wrażenie, że Archibaldowi wystarczy jeden fakt, a zrobi z niego całą opowieść. Saint-Clair nie zdążył nic dodać, gdyż właśnie dotarli do wschodniej bramy miasta - wybranej tym razem, aby uniknąć tłoku wywołanego przez królewski orszak wyjeżdżający południową bramą - i musiał dopilnować, by jego ludzie przejechali bez żadnych incydentów. Gdy tylko znaleźli się na drodze za murami miasta, przez chwilę on i Montdidier mieli pełne ręce roboty, wydając rozkazy swoim ludziom. Dopiero dużo później, kiedy zwiadowcy pojechali zbadać
okolicę przed nimi, a oddział rozpoczął rutynowe działania, które miał wykonywać przez resztę dziesięciodniowego patrolu, Saint-Clair miał czas i sposobność wrócić mysią do tego, co powiedział Montdidier. Z początku zastanawiał się, czy nie lepiej nie mówić nic, gdyż nie chciał budzić w przyjacielu niepokoju, który sam czuł. W końcu jednak postanowił podzielić się z nim tym, co wiedział. - Wczoraj wieczorem miałem fascynującą rozmowę z bratem Hugonem. - Dziwne, że miał czas na rozmowę przy tych wszystkich przygotowaniach do dzisiejszego wyjazdu. Co w niej było takiego fascynującego? - Rozmawialiśmy o skarbie, kronikach, jego powrocie do Francji oraz skutkach, jakie to będzie miało dla Kościoła. Zastanawiałeś się nad tym? Montdidier leniwie obrócił się w siodle i pokazał zęby w uśmiechu. - Czy zastanawiałem się... mówisz o Kościele? Ja? Daj spokój, bracie, proszę. Mam inne sprawy na głowie i nie mam czasu na zamartwianie się tym, co nasi zacni bracia... mówię o tych spoza naszego Zakonu... mogą robić w murach swoich klasztorów. Ja wolę ostrzyć moje miecze do walki ze sługami Allaha, niż tracić czas na debaty z nieoświeconymi sługami bożymi. Saint-Clair skinął głową, bynajmniej tym nie zdziwiony. - Tak samo jak ja, dopóki nie zadałem de Paynsowi prostego pytania. Montdidier przechylił głowę. - I? - I otrzymałem więcej, niż chciałem. W krótkim czasie nasz nieoceniony brat Hugon ukazał mi głębię mojej ignorancji. Od tej pory wciąż o tym myślę. Montdidier już się nie uśmiechał. Coś w zachowaniu Saint-Claira ostrzegło go, że sprawa jest poważniejsza, niż przypuszczał. - To poważnie brzmi, przyjacielu. Opowiedz mi o tym. - Zapytałem go, ile czasu, jego zdaniem, będzie trzeba, żeby nasze odkrycie wywołało jakiś efekt, aby zapoczątkowane przez nas zmiany stały się widoczne. Z początku nic nie powiedział, tylko obrzucił mnie spojrzeniem, które uznałem za dziwne. Potem jednak odprowadził mnie na bok, w miejsce gdzie, jak powiedział, będziemy mogli po-
rozmawiać w cztery oczy, nie obawiając się, że ktoś' nas podsłucha. I rozmawialiśmy długo. No, głównie to on mówił, a ja słuchałem. I byłem... hmm... zaszokowany tym, co miał do powiedzenia. - Stefanie, zaczynasz mnie denerwować. Co ci powiedział? - To, że nic się nie zmieni. Nic się nie zdarzy. Montdidier zacisnął zęby i zmrużył oczy. - Przecież to po prostu śmieszne. Wszystko musi się zmienić. Mamy dowód, że trzeba to zmienić, dowód podważający podstawy nauk Kościoła, a nawet je obalający. Jak więc de Payns może twierdzić, że nic się nie zmieni? Powiedział, że władze Kościoła nie ugną kolan przed naszym odkryciem. Zignorują je, jeśli będą mogły, a jeśli nie, to zaprzeczą jego prawdziwości, rzucając na szalę całą swoją historię i autorytet, rozprawiając się z każdym, kto będzie utrudniał im utrzymanie tego stanowiska. - Co masz na myśli, mówiąc, że się rozprawią? - A jak sądzisz, Payen? Myślisz, że posunąwszy się tak daleko, próbuję teraz kluczyć? Zastanów się chwilę. Mamy Kościół, który uważa się za uniwersalny i przez ostatnie... ile, osiemset lat?... przez ostatnie osiemset lat od czasów Konstantyna Wielkiego miał swoją siedzibę w Rzymie, a jego spasieni, grzeszni przedstawiciele zuchwale ignorują początki, które tak szybko porzucili, poddając się pochlebnemu, uwodzicielskiemu urokowi cesarskiej władzy... te początki, które opierały się na ubóstwie i dumnym oświadczeniu, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Nasze odkrycie, powiedział mi de Payns, podane do publicznej wiadomości, zmusiłoby władze Kościoła do niezwłocznego przyznania się do winy i wyrzeczenia się całego bogactwa, przywilejów i luksusów, w których teraz się pławią. I to nie wszystko. Ujawniona wiedza zniszczyłaby Kościół. - Cóż, nie sądzę, żeby sprawy zaszły tak daleko... - Och, naprawdę? Nie sądzisz, że ludzie byliby źli, dowiedziawszy się, że spędzili życie w ubóstwie, chociaż wcale nie musieli? Że setki tysięcy głodowały, oddając Kościołowi większość tego, co mieli, nie dla chwały Boga czy dlatego, że On tego chciał, lecz dla dobrobytu i korzyści leniwych duchownych, po prostu dlatego, że kapłani uważali, że tak powinno być? Myślisz, że ludzie nie byliby skłonni do buntu
i rozlewu krwi, mając dowód na to, że Kościół przez setki lat wyzyskiwał ich i ich rodziny? Ci wysoko postawieni w hierarchii duchowni, papieże, patriarchowie i tym podobni, wszyscy są ludźmi, przyjacielu. Nie ma wśród nich Boga ani świętych. Nie cofną się przed niczym, co uznają za konieczne, aby ochronić siebie i swój sposób życia. Przed niczym... Gdybyśmy jutro znikli z tego świata, my, Ubodzy Rycerze Chrystusa, nie byłby to pierwszy taki przypadek w historii. Arcybiskupi i kardynałowie są bardzo dumni z tego, że reprezentują Boga. Mają do Niego dostęp i niezwykle gorliwie, zazdrośnie strzegą swego prawa do wygłaszania Jego opinii i sądów. - Zatem mogliby nas zniszczyć. To chcesz powiedzieć? - Tak, oczywiście. Jak natrętne muchy. Zapadła długa cisza. Jechali w milczeniu, przerywanym jedynie stukaniem końskich kopyt i poskrzypywaniem skórzanych siodeł, aż w końcu Montdidier zapytał: - Cóż więc w końcu powiedział de Payns? - Powiedział, że mamy przyjaciół i środki. My też mamy władzę. Nasze korzenie sięgają dalej i głębiej niż korzenie chrześcijańskiego Kościoła. W przeciwieństwie do nich mamy odpowiednie dokumenty i możemy dowieść prawdziwości naszych twierdzeń. Mamy również możliwość i rozsądek, aby przechowywać te dokumenty... i nasz skarb... w bezpiecznym miejscu. I nie jesteśmy tak głupi, żeby niepotrzebnie się narażać, naiwnie wystawiając się na niebezpieczeństwo. Powiedział, że w końcu zwyciężymy, lecz w sposób, jaki ani mnie, ani tobie nigdy nie przyszedłby do głowy. I w końcu kazał mi być cierpliwym i przygotować się, a także was wszystkich, na wielkie i doniosłe zmiany, które jak powiedział, byłyby dla nas niezrozumiałe i niewyobrażalne, gdyby próbował nam je teraz opisać. One jeszcze się nie zaczęły, rzekł, lecz gdy to nastąpi, nie da się ich zatrzymać i my, Ubodzy Rycerze Chrystusa i Świątyni Salomona, będziemy w stanie zmienić cały świat. De Montdidier długo siedział z głową przechyloną na bok, mierząc Saint-Claira kosym spojrzeniem, po czym chrząknął i rzekł: - W dziewięciu? Wybacz, że to mówię, lecz to brzmi jak majaczenia szaleńca. A skoro mowa o szaleństwie, powiedz mi, jeśli łaska, Stefanie, w jaki sposób zostaliśmy rycerzami Chrystusa, jeśli nie ma wśród nas żadnego chrześcijanina?
- Dla bezpieczeństwa - odparł bez wahania Saint-Clair. - Po prostu i zwyczajnie dla bezpieczeństwa. Kto podejrzewałby odszczepieńców w Ubogich Rycerzach Chrystusa? Ta nazwa pozwoliła nam spokojnie żyć i szukać skarbu. Co do szaleństwa de Paynsa zaś, z początku też tak oceniałem jego słowa, a potem zacząłem go wypytywać o szczegóły. On naprawdę widzi czekające nas wielkie zmiany. Na przykład nowicjuszy. Widzi, że przyjdą ich setki, ze wszystkich chrześcijańskich ziem. - Ze wszystkich... Mówisz o chrześcijańskich nowicjuszach? Jak to możliwe? Wiem, że Zakon Odrodzenia się odrodził, ale nadal pozostanie tajnym stowarzyszeniem, czyż nie? Jak więc możemy przyjąć chrześcijańskich rycerzy? - Z łatwością, Czerstwy. To było pierwsze pytanie, jakie zadałem de Paynsowi, kiedy wspomniał o rekrutacji, a on już przemyślał tę sprawę. Nasz starożytny Zakon nadal będzie istniał w ramach nowego jerozolimskiego zakonu, czy będzie on się zwał Zakonem Rycerzy Świątyni czy inaczej. Nazwa, jaką nadamy temu nowemu zakonowi, nie jest istotna, w przeciwieństwie do jego działalności, a Zakon Odrodzenia nadal będzie działał pod jego osłoną. Trzeba to będzie dobrze przemyśleć i zorganizować, lecz Hugon i Saint-Omer uważają, że to się da zrobić. Hugon wierzy, że Kościół będzie zmuszony uznać nasz Zakon, co będzie dla nas doniosłym wydarzeniem. Pokłada ogromne nadzieje w Bernardzie, młodym siostrzeńcu de Montbarda, który jest opatem klasztoru cystersów w Clairvaux. Jest przekonany, że mając jego poparcie oraz Wielkiej Rady naszego Zakonu i wsparcie takich możnych jak Fulko Andegaweński, Hugon z Szampanii i im podobni, nasze zaprzyjaźnione rodziny zdołają zmusić papieża, aby nie tylko zaakceptował istnienie odkrytych przez nas dowodów, ale także nasze solenne obietnice, że w najbliższej przyszłości na Kościele nie zostaną wymuszone żadne gwałtowne zmiany, dopóki ojcowie Kościoła nie będą mieli dość czasu, aby zbadać tę sprawę i podjąć odpowiednie decyzje. Uważa, że przez ten czas my i nasza działalność tutaj, w Ziemi Świętej, zyskamy łaskawe uznanie papieża, w zamian za naszą współpracę i milczenie. - I ty w to wierzysz. To nie było pytanie. Saint-Clair spojrzał na towarzysza i powoli skinął głową.
- Wierzę. Długo nad tym myślałem, ale teraz wierzę, że de Payns ma rację. Znajdując nasz skarb, być może zmieniliśmy znany nam świat i sprawiliśmy, że życie wszystkich ludzi, żyjących teraz i w przyszłości, od tej chwili stanie się lepsze. Przez tysiąc lat nie było nic, żadnego głosu sprzeciwu, żadnego wyzwania rzuconego Kościołowi, żadnego zagrożenia dla jego wpływów. Teraz my możemy odegrać taką rolę, przez to poprawić los wszystkich ludzi, a także nasz własny. Sądzę, że warto w to wierzyć. Montdidier uśmiechnął się i zdjął płaski hełm, ściągnął z głowy misiurkę, a potem rozpuścił zlepione potem włosy i podrapał się po głowie, po czym znów ją okrył stalą. Zrobiwszy to, wyjął długi miecz i stanął w strzemionach. - Dziś wieczór, bracie Stefanie, wypijemy za to kielich wina. Za lepsze życie wszystkich ludzi. Mimo to potrzebna będzie cała armia z takimi... - zawinął mieczem młyńca - żeby zadbać o ich bezpieczeństwo. Dlatego wychylimy drugi kielich za nas, za naszych przyjaciół i braci, ubogich rycerzy-zakonników ze Świątyni.
d