David Gemmell
RYCERZE MROCZNEJ CHWAŁY
(Knights of Dark Renown)
Tłumaczyła Sylwia Twardo
DEDYKACJA
Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życ...
6 downloads
11 Views
David Gemmell
RYCERZE MROCZNEJ CHWAŁY
(Knights of Dark Renown)
Tłumaczyła Sylwia Twardo
DEDYKACJA
Prawdziwi przyjaciele to rzadkość, lecz bez nich życie nie miałoby
żadnej wartości.
Rycerzy mrocznej chwały poświęcam moim dobrym przyjaciołom
i sąsiadom, Val i Mikowi Adamsom. Dedykuję ją także Ivanowi
Kellhamowi, Sue Blackman oraz pracownikom Village Video w Hastings,
którzy cierpliwie spełniali kaprysy autora, pożyczając mu filmy spod
lady, ilekroć zapragnął oderwać się od swego komputera.
PODZIĘKOWANIA
Jak zwykle pragnę wyrazić wdzięczność Lizie Reeves za wskazówki,
Jean Maund za korektę, a także Stelli Graham, Tomowi Taylorowi
i Edith Graham za ich komentarze.
Dziękuję również Val, mojej przystani na burzliwych falach życia.
PROLOG
Poszybował gdzieś pod gwiazdami, wysoko ponad oblaną blaskiem
księżyca ziemią, odczuwając zarazem smutek i wielką radość. Był to
sen. Nawet w wieku dziesięciu lat wie się, że ludzie tak naprawdę nie
potrafią latać. Ale bez względu na to, czy był to sen, czy też nie, w tej
właśnie chwili był sam i był wolny.
Nikt tu nie wychłoszcze go za kradzież ciastka na miodzie, nikt go
nie zbije za niedoskonale, mimo wielogodzinnych starań, wyczyszczone
srebra.
Gdzieś tam – nie potrafił tego określić dokładniej – znajdowało się
ciało jego zmarłej matki. Myśl o tym przeszyła mu serce jak nóż.
Jednak, jak to dziecko, odrzucił ją i popatrzył na jaskrawo świecące
gwiazdy. Wydawało się, że są bardzo blisko, więc spróbował się do nich
wznieść, lecz mimo wszelkich wysiłków cały czas znajdowały się poza
jego zasięgiem, zimne i niedostępne. Spowolnił swój lot i popatrzył
w dół.
Gabala wydawała mu się teraz niewielką krainą na przeogromnej
ziemi. Puszcza nad Oceanem wyglądała jak wilcza skóra, góry zaś
przypominały zmarszczki na ciele starca. Chłopiec zniżył lot, aż nagle
zaczął spadać, zataczając kręgi. Widząc, że zbliża się do ostrych zębów
gór, krzyczał ze strachu. Niespodziewanie chłopiec przestał spadać
i poszybował ponownie. Koło Portu Pertii widział na morzu wielkie
okręty – tryremy – o kwadratowych żaglach i z podniesionymi wiosłami,
a na lądzie światła wiosek i miast. Na murach fortecy Macthy paliły się
cztery wielkie ognie, połyskując jak świeczki na torcie urodzinowym.
Jak najszybciej oddalił się od tych świateł i skierował w stronę
odległych gór.
Z całej duszy pragnął więcej nie wracać do domu, chciał zawsze już
tak szybować z dala od udręk niewolnictwa. Za życia matka dbała
o Luga – nie jak o niewolnika, ale jak o własne dziecko, krew ze swej
krwi. Jej ramiona zawsze były gotowe objąć go serdecznym uściskiem.
A potem okazało się, że odeszła... kiedy on spał. Pocałował ją na
dobranoc, zanim go odprowadzono do pomieszczenia, które dzielił
z pięcioma innymi chłopcami. Kiedy wykonał swoje poranne obowiązki,
pobiegł do jej pokoiku. Leżała tam przykryta białym całunem. Odsłonił
jej twarz. Miała przymknięte powieki i półotwarte usta. Nie oddychała
ani się nie poruszała.
Znalazł go podstarzały niewolnik domowy imieniem Patricaeus
i zaniósł do swojego pokoju. Lug zdawał sobie sprawę, że gdzieś go
niosą, ale nie mógł się poruszyć. Był jak sparaliżowany. Czuł, że
Patricaeus układa go w swoim łóżku i okrywa kocem, ale nawet nie
miał siły zamknąć oczu. Stary człowiek łagodnie pogładził go po
policzku i delikatnie przymknął mu powieki.
Przez pewien czas chłopiec spał. Potem coś się stało i jego dusza
poszybowała w mrok.
Lug zadrżał, chociaż wcale nie było mu zimno, i zatęsknił za matką.
W tym samym momencie skierował swoją uwagę na jakiś ruch w dole,
na ziemi. Po dłuższej chwili spostrzegł dziewięciu jeźdźców
posuwających się w mroku jeden za drugim na wielkich białych
rumakach. Zniżając lot, skierował się w ich stronę i zauważył, że mieli
na sobie srebrne zbroje, a z ich ramion luźnymi fałdami opadały białe
płaszcze. Wjechali na jakąś łąkę i zatrzymali się, tworząc równą linię.
U kopyt ich koni kłębiła się gęsta, biała mgła. Na szczycie pobliskiego
wzgórza chłopiec ujrzał mężczyznę ukrywającego twarz pod czarnym
kapturem atłasowej peleryny. Mężczyzna śpiewał coś w nieznanym
Ługowi języku. Rycerze czekali w milczeniu, a mgła z wolna gęstniała.
Chłopiec zbliżył się jeszcze bardziej, omijając śpiewającego
mężczyznę, i wylądował na porośniętym drzewami zboczu sąsiedniego
wzgórza. Gdy zetknął się z ziemią, zaczął się w nią zagłębiać, ale pod
wpływem paniki znowu nieco się uniósł, z całych sił pragnąc stać się na
powrót istotą materialną. Jego życzenie spełniło się i Lug znienacka
usiadł na murawie. Mgła nie dotarła jeszcze do wyższych partii
wzgórza. Chłopiec skoncentrował się na obserwacji rycerzy.
Ich zbroje lśniły w blasku księżyca: hełmy z wysokimi pióropuszami,
srebrne nakarczki połączone z wygiętymi naramiennikami,
grawerowane napierśniki, nabiodrki i nagolenice. Żaden nie miał
tarczy.
Dziewięciu jeźdźców na białych rumakach...
Lug przypomniał sobie historię, którą Patricaeus opowiadał
niewolnikom podczas sobótki – i już wiedział, kogo przed sobą widzi.
Legendarnych rycerzy Gabali.
Lug nie znał ich imion; wiedział tylko, że najważniejszy z nich
nazywał się Samildanach i był niedoścignionym szermierzem. Chłopiec
przyjrzał się dokładniej milczącej grupie. Rycerz stojący pośrodku był
wyższy od pozostałych, a jego hełm ozdabiały lśniące, wykonane ze
srebra skrzydła krucze. Tak, to Samildanach... zamarły w oczekiwaniu.
Ale na co?
Chłopiec przeniósł wzrok na śpiewającego mężczyznę. Nagle konie
zaczęły rżeć z przerażenia. Rycerze powściągnęli wodze, a oszołomiony
Lug patrzył, jak gwiazdy znikają z firmamentu, przysłonięte wielkimi,
czarnymi wrotami, które pojawiły się przed jeźdźcami. Ich krawędzie
połyskiwały srebrem. Zerwał się lodowaty wiatr. Wtedy mgła podniosła
się jak wielka fala i ogarnęła jeźdźców. Zza wrót dało się słyszeć
nieziemskie głosy i wycia.
– Za mną! – rozległ się krzyk i Lug ujrzał wzniesiony miecz
Samildanacha, lśniący niczym pochodnia, i usłyszał tętent kopyt, gdy
rycerze ruszyli naprzód.
Zapadła cisza, a mrok znowu rozjaśniły gwiazdy.
Lug popatrzył na wierzchołek sąsiedniego wzgórza, ale nie dostrzegł
już na nim śpiewającego mężczyzny.
Mgła zaczęła się podnosić i ogarniać coraz większą część zbocza.
Chłopiec wstał i próbował wznieść się w powietrze, lecz nie potrafił. Był
nadal materialny i przykuty do ziemi. Zadrżał pod powiewem
lodowatego wiatru.
Ten sen stawał się coraz bardziej nieprzyjemny. Lug zapragnął
wrócić do domu. Ale gdzie jest teraz jego dom? Jak bardzo się od niego
oddalił?
Z mgły dobiegł jakiś dźwięk – coś jakby szelest. Chłopiec wpatrzył
się w tamtą stronę, ale szara mgła przesłaniała wszystko. Z bijącym
sercem ruszył biegiem na szczyt, ale pośliznął się i upadł na błotnisty
stok. Gdy obrócił się na plecy, zobaczył nad sobą cień. Ostre szpony
zawisły nad nim, więc przetoczył się znowu, usiłując ich uniknąć.
– Nie! – zawołał, gdy nad jego twarzą pojawiła się ociekająca śliną
paszczęka. Podniósł rękę, a z jego palców trysnął złocisty promień
światła. Ogarnął on prześladujące Luga stworzenie, które znikło,
wydając bolesny wrzask. Chłopiec opadł bezwładnie na trawę.
Zamajaczył nad nim następny cień i Lug przywarł do ziemi.
– Nie bój się – odezwał się jakiś głos.
Lug spojrzał w górę i dostrzegł nad sobą zarys ludzkiej postaci.
Księżyc przeświecał zza jej ramienia, nie pozwalając wyodrębnić rysów
twarzy.
– Boję się – powiedział Lug. – Chcę do domu.
– Zaraz się tam znajdziesz, chłopcze. A wtedy... ten sen... zniknie
z twojej pamięci.
– Co to był za potwór?
– Przeszedł przez wrota. Ale już nie żyje. Zabiłeś go, tak jak
przewidywałem, albowiem posiadasz moc. Do widzenia. Spotkamy się
jeszcze.
– Kim jesteś?
– Nazywam się Dagda. Zaśnij teraz... i wracaj do domu. Lug
zamknął oczy i stracił świadomość. Kiedy otworzył je ponownie, leżał
w łóżku Patricaeusa, a stary niewolnik drzemał obok niego na krześle.
Chłopiec ułożył się wygodniej. Łóżko skrzypnęło, budząc
Patricaeusa.
– Jak się czujesz?
– Co ja tutaj robię, proszę pana? Gdzie jest moja matka?
– Nie żyje, chłopcze – powiedział ze smutkiem Patricaeus. –
Pochowaliśmy ją dziś po południu. – Chłopiec usiadł gwałtownie,
zrzucając z siebie koc.
– Bogowie! – wyszeptał stary niewolnik. – Coś ty sobie zrobił? – Lug
spojrzał w dół: na piersi miał cztery płytkie zadrapania, które krwawiąc
obficie, poplamiły prześcieradło znajdujące się pod kocem. Patricaeus
odkrył chłopca i dostrzegł jego zabłocone stopy.
– Wytłumacz się, Lug. Gdzie byłeś, kiedy spałem?
– Nie wiem – odparł chłopiec. – Nie wiem nic. Gdzie moja mama?
Stary niewolnik usiadł obok płaczącego chłopca i objął go
ramieniem.
– Przykro mi, Lug. Naprawdę.
ROZDZIAŁ 1
Jeździec zwolnił na przełęczy, wśród poszumu wiatru, który szalał na
szczytach gór. W dole rozciągały się ziemie Gabali o barwie soczystej
zieleni, poprzecinane wstążeczkami strumieni i lśniącymi rzekami,
wzgórza i doliny, puszcze i lasy – wszystko takie samo jakie pojawiało
się w jego snach, wzywając do powrotu.
– Dom, Kuanie – wyszeptał do wielkiego szarego ogiera, ale wiatr
porwał jego słowa. Jeździec dotknął piętami boków konia, odchylił się
w siodle i zaczęli powoli schodzić. Wiatr uspokoił się, gdy dotarli
w pobliże opuszczonego fortu granicznego z dębowymi, okutymi
brązem wrotami wiszącymi na połamanych zawiasach. Orzeł Gabali
został zerwany – na butwiejącym drewnie pozostał tylko fragment
skrzydła tak spatynowany, że z trudnością dawało się go zauważyć.
Jeździec zsiadł z konia. Był wysoki i miał na sobie długi płaszcz
z kapturem, a jego twarz przysłaniał szal, który przytrzymywał również
kaptur. Mężczyzna wprowadził zwierzę do środka zrujnowanej strażnicy
i zatrzymał się przed posągiem Manannana. Figurze brakowało lewego
ramienia, które leżało na brukowanej posadzce, a także nosa
i podbródka, jakby ktoś odrąbał je toporem albo młotem.
– Krótka jest pamięć ludzka – powiedział mężczyzna. – Słysząc głos
pana, koń zbliżył się i położył pysk na jego ramieniu. Człowiek odwrócił
się, zdjął grube wełniane rękawice i pogładził zwierzę po szyi. W forcie
było cieplej, więc pozbył się też szala i zawiesił go na łęku siodła.
Zsunął kaptur i słońce zalśniło na jego srebrzystym hełmie.
– Muszę cię napoić, Kuanie – rzekł, podchodząc do studni
znajdującej się pośrodku dziedzińca. Wiadro rozeschło się i pod
żelaznymi obręczami widać było spore szczeliny. Lina wyschła na
pieprz, ale przy zachowaniu ostrożności nadawała się jeszcze do
użytku. W opuszczonych zabudowaniach strażnicy mężczyzna znalazł
gliniany dzbanek i głęboką misę. Wstawił dzbanek do wiadra i opuścił
je do studni. Potem wyciągnął ostrożnie wiadro, z którego szczelinami
tryskała woda, ale dzbanek był pełny. Człowiek podniósł naczynie do
ust i pił długo. Po czym postawił misę na bruku dziedzińca, napełnił ją
wodą i napoił konia. Poluzował popręg, dolał wody do misy, a w końcu
usiadł na schodach prowadzących na mury i grzał się w słońcu.
A więc taki był koniec imperium. Nie na krwawych polach bitwy, nie
dzięki wyjącym hordom wroga, nie w szczęku oręża, ale tutaj... na tym
zakurzonym, zaniedbanym dziedzińcu, w tym bezrękim posągu,
rozeschniętym wiadrze i cmentarnej ciszy.
– Nie tego chciałeś, Samildanachu – szepnął mężczyzna. – Ten
widok złamałby ci serce.
Zamyślił się, próbując odnaleźć w sobie żal z powodu upadku
Gabali. Ale nie znalazł nic... Patrząc na posąg, potrafił tylko litować się
nad własnym losem.
Manannan, rycerz Gabali. Jeden z dziewięciu. Stał ponad książętami
i zwykłymi ludźmi. Sięgnąwszy do sakiewki, wydobył z niej
nieskazitelne srebrne zwierciadło i uniósł je przed oczy.
Były Rycerz przyjrzał się swojej kwadratowej twarzy i otaczającemu
ją srebrzystemu metalowi. Hełm stracił pióropusz w jakieś potyczce na
północy, a przyłbicę, teraz podniesioną, wyszczerbił wrogi miecz
podczas wojen fomoriańskich. Runy oznaczające imię rycerza zostały
zerwane w jednej z bitew na wschodzie. Rycerz nie pamiętał tego
ciosu... zbyt wiele wymierzono ich w ciągu sześciu samotnych lat, od
dnia kiedy zatrzasnęły się wrota. Przeniósł wzrok na brodę, która rosła
pod hełmem: powoli, ale nieodwołalnie zbliżała się chwila, w której go
udusi.
Co za śmierć dla rycerza Gabali: uwięzionego w swoim hełmie,
uduszonego własną brodą. Taka jest cena zdrady, powiedział sobie
Manannan. Tak płaci się za tchórzostwo.
Czy rzeczywiście okazał się tchórzem? Zamyślił się nad tym. Przez
te kilka lat samotnej wędrówki wiele razy wyróżnił się odwagą: w walce
na miecze, szarży, długim oczekiwaniu na bitwę, w której nie ma się
szans. Ale to nie ciało zawiodło go sześć lat temu, gdy otworzyły się
czarne wrota i umarły gwiazdy. Zupełnie inna ułomność sprawiła, że
stał w miejscu jak sparaliżowany.
Inni jej nie ulegli. No, ale Samildanach rzuciłby się do walki
z ogniami piekielnymi, mając do dyspozycji garstkę śniegu. Tak samo
pozostali. Pateus, Edrin... Każdy z nich.
– Bądź przeklęty, Ollathairze – syknął Były Rycerz. – Przeklęta niech
będzie twoja pycha!
Schował zwierciadło do sakiewki.
Odpoczywał jeszcze pół godziny, po czym ruszył dalej. Twierdza
była oddalona o trzy dni drogi na zachód. Omijał miasta i osady;
kupował pożywienie w odludnych gospodarstwach i nocował w polu.
Czwartego dnia rano znalazł się na miejscu.
Przejechał pod drzewami i skierował konia tam, gdzie dawniej
znajdował się ogród różany. Teraz kompletnie zarósł, ale tu i ówdzie
widać było kwiaty wyłaniające się spośród chwastów. Wyłożoną
kamieniami ścieżkę pokryła trawa i małe, niebieskie kwiatki. To nic
dziwnego, pomyślał Były Rycerz, przez sześć lat wiatr nawiewał ziemię
na ten starannie ułożony bruk. Boczna furtka była otwarta, więc
wjechał na dziedziniec. Tu także w szparach między kamieniami rosła
trawa, która czerpała wodę przelewającą się przez marmurową
obudowę fontanny.
Powoli zsiadł z konia, pobrzękując zbroją. Rumak stał bez ruchu.
– Nie tak to pamiętasz, Kuanie – szepnął, zdejmując rękawice
i gładząc zwierzę po szyi. – Oni wszyscy odeszli. – Poprowadził konia do
fontanny i zaczekał, aż się napije. Szarpnięta podmuchem wiatru
drewniana okiennica uderzyła o ścianę. Koń niespokojnie poruszył
głową i stulił uszy.
– To nic, stary – powiedział kojąco Manannan. – Nic ci tutaj nie grozi.
Gdy zwierzę piło, poluźnił popręg i zdjął juki. Zarzucił je na ramię
i wszedł po schodach, a potem przez podwójne drzwi do wielkiej sali.
Pełno tu było kurzu, a długi dywan wydawał z siebie woń rozkładu
i pleśni. Posągi patrzyły na niego pozbawionymi wyrazu oczami.
Poczuł silniejszy przypływ winy, przechodząc obok posągów do
kaplicy na tyłach budynku. Gdy otwierał drzwi w kształcie liścia,
zawiasy zaskrzypiały przeciągle. Wewnątrz było czysto: niskiego
ołtarza nie szpecił nawet pyłek kurzu, ale zniknęły gdzieś złote
lichtarze, srebrne kielichy i jedwabne zasłony. Mimo to kaplica tchnęła
spokojem. Mężczyzna odstawił juki i odwiązał rzemienie. Podszedł do
ołtarza, zdjął sztylet i pas, spod naramienników wysunął napierśnik.
Ostrożnie ustawił na ołtarzu części zbroi, naramienniki i fartuch. Będzie
mu brakowało kolczugi: niejeden raz uratowała mu życie. Położył na
kamieniu ołtarza fartuch zbroi, nabiodrki, nakolanki i nagolenice, a na
końcu umieścił na napierśniku srebrno-czarne rękawice.
– Niechaj się to wreszcie skończy – wyszeptał, sięgając do hełmu,
ale powstrzymał go nagły lęk. Sześć lat temu Ollathair właśnie w tej
kaplicy rzucił zaklęcie... ale czy sama jej atmosfera bez obecności
maga zdejmie z niego czar? Manannan przywołał się do porządku.
Dotknął zatrzasku, ale metalowy pręcik ani drgnął. Nacisnął mocniej,
a potem opuścił rękę. Strach minął, a na jego miejsce pojawił się
gniew.
– Czego jeszcze ode mnie chcesz? – zawołał. Opadł na kolana
i modlił się o wyzwolenie, ale czuł, że jego słowa nie docierają do
miejsca przeznaczenia. Podniósł się wyczerpany: rycerz bez zbroi.
Wyjął z juków ubranie: dopasowane wełniane spodnie i skórzaną
tunikę, i przebrał się szybko. Potem przerzucił pendent przez ramię, tak
że miecz i sztylet znalazły się na jego prawym boku. Na koniec włożył
miękkie buty do jazdy konnej i sięgnął po koc. Juki zostawił na miejscu.
Na podwórzu koń skubał trawę przy przeciwległym murze. Były
Rycerz przeszedł obok niego do kuźni. Tutaj także widać było ślady
opuszczenia: wszędzie kurz, narzędzia poniszczone i zardzewiałe,
wielki miech dziurawy i postrzępiony, a w palenisku zagnieździły się
szczury.
Manannan znalazł zardzewiały brzeszczot piły. Nawet gdyby był
nowy i naostrzony, do niczego by mu się nie przydał. Srebrzysta stal
hełmu była bardzo wytrzymała, a dodatkowo została wzmocniona
zaklęciem Ollathaira, tak że tylko wysoka temperatura mogłaby ją
uszkodzić. Pewnego razu przez dwie godziny cierpiał męki, podczas
gdy kowal usiłował przepalić pręcik zatrzasku. W końcu poddał się
i upadł przed Manannanem na kolana.
– Panie, mógłbym przepalić ten zatrzask, ale to na nic. Od żaru
twoje ciało rozpłynęłoby się, a mózg by wyparował. Potrzebujesz
czarnoksiężnika, a nie kowala.
A więc Manannan znalazł czarnoksiężników, niedoszłych magów,
jasnowidzów i kobiety Wyccha. Ale żadne z nich nie potrafiło pokonać
zaklęcia Zbrojmistrza.
– Potrzebuję twojej pomocy, Ollathairze – powiedział Były Rycerz. –
Twoich czarów i umiejętności. Dokąd odszedłeś?
Ollathair był przede wszystkim patriotą. Nie opuściłby królestwa
dobrowolnie. Ale kto potrafiłby zmusić do czegokolwiek Zbrojmistrza
rycerzy Gabala? Manannan siedział w milczeniu pośród
przerdzewiałych szczątków narzędzi Ollathaira i usiłował sobie
przypomnieć rozmowy sprzed wielu lat.
W porównaniu z czasami swojej świetności kraina Gabala nie
odznaczała się wielkością. Droga od granic Fomorii na południu do
przybrzeżnych szlaków na Cithaeron nie przekraczała tysiąca mil.
Odległość ze wschodu na zachód: od stepów zamieszkanych przez
Nomadów do zachodniego morza i Asripur, liczyła ich zaledwie
czterysta. Jedno było pewne: Ollathair niewątpliwie unika dużych miast,
zawsze nienawidził nowobogackich marmurów Furbolg.
A więc dokąd się udać? I jako kto?
Ollathair to imię, którego Zbrojmistrz używał oficjalnie, ale korzystał
także z innego, gdy podczas wędrówki, nie chciał zwracać na siebie
uwagi. Manannan poznał je przypadkiem dziesięć lat temu podczas
podróży do jednego z dziewięciu księstw, wysuniętego najdalej na
północ. Zatrzymał się w zajeździe i obserwował, jak jego właściciel
popisuje się ptaszkiem z brązu, który potrafił śpiewać w czterech
językach. Gospodarz podniósł rękę, a ptaszek przeleciał przez pokój,
napełniając wnętrze słodkim zapachem.
Manannan podszedł do mężczyzny, który skłonił mu się nisko,
widząc zbroję rycerzy Gabala.
– Skąd wziąłeś tego ptaszka? – zapytał.
– Nie ukradłem go, panie, przysięgam. Na życie moich dzieci.
– Nie przyjechałem, by cię sądzić. Pytam tylko.
– Był tu podróżny, panie... dwa dni temu. Niski, mocno zbudowany,
brzydki jak noc. Nie miał pieniędzy, więc zapłacił mi w ten sposób. Czy
wolno mi go zatrzymać?
– Zatrzymaj go albo sprzedaj, rób, co chcesz. Dokąd pojechał ten
podróżny?
– Na południe, Drogą Królewską. – Podał jakieś nazwisko?
– Tak, panie, wszystko zgodnie z prawem. Wpisał się do księgi
meldunkowej. Oto ona.
Podał rycerzowi oprawną w skórę księgę. Następnego popołudnia
Manannan dogonił Ollathaira na prostym odcinku drogi. Zbrojmistrz
dosiadał tłustego kuca.
– Nigdy nie dacie mi spokoju? – zapytał. – O co chodzi?
– U mnie wszystko w porządku; nasze spotkanie jest przypadkowe –
odparł Manannan. – Widziałem twój wyrób w zajeździe: chyba trochę
drogo zapłaciłeś za jedną noc.
– Ptaszek ma wadę: działa tylko przez kilka dni. A teraz jedź i daj mi
spokój. Do zobaczenia za tydzień, w twierdzy.
Teraz, widząc dookoła siebie obraz zaniedbania i rujnacji, Manannan
poczuł, że przechodzi go zimny dreszcz.
Być może Ollathair przybrał nowe imię. A może już nie żyje.
Nie posiadając jednak żadnych innych danych, Były Rycerz nie mógł
uczynić niczego innego, jak tylko wyruszyć na północ i szukać wieści
o Rzemieślniku zwącym się Ruad Ro-fhessa.
Chłopiec mocniej ujął szczypce, podniósł maleńki płatek brązu
i wziął głęboki oddech. Oblizał wargi, pochylając się nad stołem
warsztatowym. Drżała mu ręka.
– Spokojnie – powiedział siedzący obok niego brzydki mężczyzna. –
Uspokój się i oddychaj normaln...