David Gemmell
KSIĄŻĘ MROKU
Podziękowania
Dziękuję mojemu wydawcy, Deborah Beale, Charonowi Wood,
mojej redaktor Jean Maund i „tekstowym" czytelnikom: ...
3 downloads
12 Views
David Gemmell
KSIĄŻĘ MROKU
Podziękowania
Dziękuję mojemu wydawcy, Deborah Beale, Charonowi Wood,
mojej redaktor Jean Maund i „tekstowym" czytelnikom: Valerie Gem-
mell, Edith Graham, Stelli Graham, Stanowi Nicholsowi i Tomowi
Taylorowi, których rady okazały się doprawdy nieocenione.
Książkę dedykuję — z całego serca — moim przyjaciołom z Ran-
dom Century, przeszłym i aktualnym, oraz wszystkim, którzy doświad-
czyli na własnej skórze prawdziwości porzekadła: „Im głośniej gard-
łują o honorze, tym uważniej patrz im na ręce".
Spis treści
Księga pierwsza. 352 rok p.n.e.
Pella, Macedonia, lato ................................. 11
Krokusowe Pole, lato.................................. 15
Świątynia w Azji Mniejszej, lato............................ 30
Pella, Macedonia, lato ................................. 40
Pella, Macedoniajesień ................................ 62
Pella, Macedoniajesień ................................ 78
Świątynia w Azji Mniejszej .............................. 83
Imperium o nazwie Makedon.............................. 90
Granica tracko-macedońska.............................. 98
Księga druga. 352 rok p.n.e.
Lasy Olimpu...................................... 107
Kamienny krąg, czas nieznany............................. 113
Las centaurów ..................................... 127
Góry Pindos....................................... 159
Wzgórza Arkadii.................................... 170
Las Gorgona ...................................... 179
Księga trzecia. 352 rok p.n.e.
Klify Arkadii...................................... 217
Równina Mantinejska.................................. 232
Przełęcz Tegejska.................................... 244
Miasto Sparta...................................... 257
Wzgórza Gytejonu................................... 280
Miasto Sparta...................................... 286
Pole krwi........................................ 302
Miasto Sparta...................................... 309
Pole krwi........................................ 312
Portal Giganta...................................... 325
Księga czwarta
Miasto Mieza. 337 rok p.n.e............................... 343
Pella, lato 337 roku p.n.e................................. 348
Świątynia w Azji Mniejszej .............................. 361
Letni paląc, Ajgaj.................................... 373
Miasto Ajgaj, środek zimy 337 roku p.n.e........................ 382
Pella, środek zimy ................................... 384
Rzeka Aksios, zima 337 roku p.n.e.390
Miasto Ajgaj ............398
Pella, zima 337 roku p.n.e.....399
Ajgaj, lato 336 roku p.n.e......407
Ruiny Troi, zima 335 roku p.n.e. . .410
Frygia Większa, 336 rok p.n.e. . . .414
Jonia, wiosna 334 roku p.n.e.....423
Góry Ida, 334 rok p.n.e.......426
Rzeka Granik, 334 rok p.n.e.....432
Issos, jesień 333 roku p.n.e. . . .441
Bitwa pod Issos, 333 rok p.n.e. . . .446
Lindos, Rodos, 330 rok p.n.e. . . . .452
Suza, Persja, 330 rok p.n.e......461
Miasto Elam, 330 rok p.n.e.....468
Babilonia, lato 323 roku p.n.e. . . .473
Próżnia, czas nieznany.......476
Miasto nad morzem, czas nieznany .479
Portal, Sparta, 352 rok p.n.e.....482
Bibliografia.............488
KSIĘGA PIERWSZA
352 rok p.n.e.
Pełła, Macedonia, lato
¦
Złotowłosy chłopiec jak zwykle siedział samotnie i zastanawiał się, czy
jego ojciec dziś umrze. W sporej odległości od malca, po przeciwnej
stronie ogrodu, niania rozmawiała z dwoma wartownikami, którzy strzegli
następcy tronu w ciągu dnia. Żołnierze, rośli wojownicy o srogich minach,
nawet nie patrzyli na Aleksandra, a ilekroć się do nich zbliżał, nerwowo
przestępowali z nogi na nogę.
Młody książę zdążył się już przyzwyczaić do takiej reakcji i choć miał
dopiero cztery lata, doskonale ją rozumiał.
Ze smutkiem przypomniał sobie zdarzenie sprzed trzech tygodni, kiedy
jego ojciec w wojennym rynsztunku przemierzył tę samą ogrodową ścieżkę.
Zbroja Filipa błyszczała w świetle słońca. Wyglądał tak wspaniale, że chło-
piec wyciągnął rękę, by dotknąć połyskujących tafli inkrustowanego złotem
żelaza. Sześć złotych lwów na piersi... Niestety, gdy tylko wysunął dłoń,
ojciec błyskawicznie się cofnął.
— Nie dotykaj mnie, synu! — warknął.
— Nie zranię cię, ojcze — szepnął książę, błagalnie wpatrując się w twarz
okoloną kruczoczarną brodą i o ślepym prawym oku, które lśniło jak ogromny
opal pod wściekle pokiereszowanym czołem.
— Przyszedłem się z tobą pożegnać — wymamrotał Filip. — I poprosić
cię, abyś się dobrze sprawował. Ucz się pilnie i zachowuj, jak przystało na
księcia.
— Zwyciężysz? — zapytał Aleksander.
— Zwyciężę albo zginę, chłopcze — odrzekł król, po czym klęknął
1 spojrzał synowi śmiało w oczy. Uśmiech rozświetlił nieco jego chmurne
'blicze. — Niektórzy twierdzą, że jestem skazany na klęskę. Pamiętają, jak
boleśnie pobił mnie Onomarchos podczas naszego ostatniego starcia. Tyle
że... — Zniżył głos do szeptu. — Kiedy zdradziecka strzała trafiła mnie w oko
w czasie oblężenia Metone, także wróżono mi śmierć. Gdy w Tracji powaliła
mnie gorączka, ludzie przysięgali, że przestało mi bić serce. Ja jednak jestem
Macedończykiem, Aleksandrze, i nie umieram łatwo!
— Nie chcę, żebyś umarł. Kocham cię — rzekł wzruszony malec.
Zaledwie na chwilę rysy Filipa złagodniały i mężczyzna wyciągnął rękę,
pragnąc dotknąć syna. Nie zdobył się jednak na odwagę i chwila bezpowrotnie
przeminęła. Król wstał.
— Sprawuj się dobrze — przykazał powtórnie. — Będę o tobie... myślał.
Dobiegający odgłos dziecięcego śmiechu pomógł księciu wrócić do teraź-
niejszości. Za ogrodowymi murami słyszał harmider bawiących się pałaco-
wych dzieci. Westchnął ciężko i zastanowił się, w co grają z taką wesołością.
Może w „pościg za żółwiem" albo w „dotyk Hekate"... Obserwował je
czasami z okna swego pokoju: jedno dziecko, które wybierano na Hekate,
boginię śmierci, ścigało pozostałych uczestników zabawy i wyszukiwało ich
kryjówki, a gdy odnalazło któregoś z uciekinierów, dotykało go i zmieniało
w swojego niewolnika. Gra trwała do chwili, aż „śmierć" odszukała wszystkie
dzieci.
Aleksander zadrżał w blasku słońca. Nikt nigdy nawet nie zapytał go, czy
miałby ochotę zagrać.
Rzucił okiem na swoje drobne rączki i zadumał się.
Naprawdę nie chciał, żeby piesek umarł. Tak bardzo kochał ciało tego
szczeniaczka, tak bardzo się starał, ogromnie koncentrował za każdym razem,
ilekroć go głaskał, a jego umysł zawsze pozostawał spokojny. Jednak pewne-
go dnia figlarny psiak skoczył na swego pana i zupełnie niespodziewanie
powalił go na ziemię. W tym momencie ręka Aleksandra sama się wysunęła...
Chłopiec mimowolnie i zupełnie leciutko klepnął psa w szyję. Zwierzę natych-
miast zwiotczało, oczy mu się zaszkliły, łapy ugięły. Ukochany szczeniak
zmarł w ciągu kilku sekund, a jego ciało rozłożyło się w parę minut, wydzie-
lając przenikliwy smród, który wypełnił cały ogród.
„To nie moja wina", pragnął wykrzyczeć malec. A jednak czuł się winny,
ponieważ był przeklęty.
W koronach wysokich drzew zaczęły śpiewać ptaki. Aleksander zerknął
w górę i uśmiechnął się. Potem zamknął zielone oczy i dał się ogarnąć ptasiej
pieśni, która szybko wypełniła jego umysł i zlała się z jego własnymi myślami.
Nabrała żywego znaczenia, choć chłopiec nie był w stanie jej do końca
rozszyfrować. Nie pojmował słów, a jedynie uczucia, lęki, lekki gniew. Ptaki
krzykiem ostrzegały się nawzajem.
Młodziutki książę podniósł wzrok i zaśpiewał:
— Moje drzewo! To moje drzewo! Odejdź! Odejdź! To jest moje drzewo!
Moje! Zabiję cię, jeśli stąd nie znikniesz!
.__ Dzieci nie powinny śpiewać o zabijaniu — skarciła go niania, statecz-
nym krokiem zbliżając się do miejsca, w którym siedział, chociaż jak zwykle
zachowała należytą odległość.
— Ale tak właśnie śpiewają ptaki — wyjaśnił.
__ Powinieneś wejść do środka. Słońce mocno dziś piecze.
__ Dzieciom za murami jakoś to nie przeszkadza — spierał się. — A ja
lubię tutaj siedzieć.
— Zrobisz, co każę, młody książę! — rzuciła oschle.
Oczy dziecka zapłonęły i gdzieś w głębi umysłu usłyszało obcy szept:
„Zrań ją! Skalecz! Zabij!" — Chłopiec z trudem przełknął ślinę i stłumił
rosnącą w nim falę gniewu.
— Wejdę — odpowiedział cicho. Wstał i podszedł do niej, lecz kobieta
odskoczyła pospiesznie na bok, a gdy ją minął, powoli podążyła za nim.
Aleksander wrócił do swoich pokojów, odczekał, aż niania odejdzie, po
czym wyślizgnął się na korytarz i pobiegł do komnat matki. Pchnął drzwi
i zajrzał do wnętrza.
Olimpias była sama. Uśmiechnęła się na jego widok i rozłożyła ramiona
na powitanie. Rzucił się ku niej i czule wtulił buzię w jej krągłe i ciepłe
piersi.
Wiedział, że na całym świecie nie ma piękniejszej istoty od jego matki
i przylgnął do niej jeszcze mocniej.
— Jesteś bardzo rozpalony, mój mały — stwierdziła Olimpias. Odrzuciła
złote pukle z jego czoła, głaskając go tkliwie, po czym napełniła puchar zimną
wodą, podała go chłopcu i obserwowała, jak łapczywie pije.
— Czy lekcje były dzisiaj trudne? — spytała.
— Dziś nie miałem lekcji, matko. Stagra jest chory. A jeśli miałbym
kucyka, czy też by umarł?
Dostrzegł ból na jej twarzy.
Po chwili przyciągnęła go do siebie i poklepała uspokajająco po plecach.
— Nie jesteś' demonem, Aleksandrze. Po prostu otrzymałeś wspaniały dar
i na razie nie potrafisz nad nim zapanować. Jednak wierz mi, będziesz wielkim
człowiekiem.
— Ale kucyk by umarł!
— Cóż, całkiem możliwe — przyznała matka. — Kiedy będziesz starszy,
lepiej wykorzystasz ten... talent. Bądź cierpliwy.
— Ja naprawdę nie chcę nikomu robić krzywdy, to jakoś tak samo...
Wiesz? Wczoraj skłoniłem ptaka, by usiadł mi na ręce. Siedział przez długi
czas, potem odleciał. Nie umarł. Naprawdę!
— Po powrocie twojego ojca do Pełli pojedziemy we troje nad morze.
Będziemy pływać łodzią, wygrzewać się w słońcu, zażywać kąpieli. Spędzi-
my przyjemnie czas, zobaczysz. Powieje chłodny wietrzyk, a my będziemy
się unosić na wodzie.
11
— Czy ojciec wróci? — spytał Aleksander. — Niektórzy mówią, że
Fokejczycy go zabiją. Podobno minął czas jego szczęścia, podobno bogowie
go opuścili.
— Milcz! — szepnęła. — Niemądrze jest wypowiadać głośno takie myśli.
Filip to wielki wojownik... I ma Parmeniona.
— Fokejczycy już raz go przecież pobili. Dwa lata temu — zauważył
chłopiec. — Zginęło wtedy dwa tysiące naszych żołnierzy. A teraz Ateńczycy
najechali nasze wybrzeże, a i Trakowie zwracają się przeciwko nam.
Pokiwała głową i westchnęła.
— Zbyt dużo słyszysz, mój synu.
— Nie chcę, żeby umarł... Chociaż mnie nie lubi.
— Nie powinieneś tak mówić! Nigdy! — krzyknęła, chwytając go za
ramiona i mocno nim potrząsając. — Nigdy! Ojciec cię kocha. Jesteś jego
synem, następcą tronu. Przejmiesz jego dziedzictwo.
— Mamo, to boli — szepnął ze łzami w oczach.
— Przepraszam — powiedziała, ponownie go do siebie przyciągając. —
Tyle chciałabym ci powiedzieć, tak dużo wyjaśnić. Ale jesteś za młody.
— Zrozumiem — zapewnił ją.
— Wiem. I dlatego nie mogę ci nic powiedzieć.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Aleksander zrobił się senny w cie-
płych, opiekuńczych ramionach matki.
— Widzę ich teraz — oznajmił leniwie. — Widzę równinę porośniętą
kwiatami w barwach purpury i żółci. I ojca w złotej zbroi. Stoi obok siwego
wałacha imieniem Achej. Naprzeciw formują się szyki wrogów. Och, matko,
są ich tysiące. Dostrzegam ich tarcze. Sama popatrz! Jest godło Sparty i sowa
Aten i... Tego emblematu akurat nie znam, ale zauważam też proporce Feraj
i Koryntu... Jest ich mnóstwo. W jaki sposób ojciec miałby pokonać ich
wszystkich?
— Nie wiem — odszepnęła Olimpias. — Co się dzieje teraz?
— Zaczyna się bitwa — odparło złotowłose dziecko.
Krokusowe Pole, lato
Filip Macedoński potarł bliznę nad ślepym prawym okiem i przyjrzał się
dokładnie kolumnom wojska, które ciągnęły się pół mili przed nim. Na
równinie zgromadziło się ponad dwadzieścia tysięcy piechurów wroga, tysiąc
konnych w odwodzie i na prawej flance. Król przeniósł wzrok na wojska
macedońskie, które liczyły piętnaście tysięcy piechoty w formacji centralnej
i trzy tysiące jazdy, rozbitej na oba skrzydła.
Wszędzie rosły kwiaty — purpurowo-żółte lub biało-różowe. Filip niemal
nie wierzył, że w ciągu kilku godzin tę łąkę pokryją setki, a może nawet tysiące
ludzkich ciał. Ich krew wsączy się w ziemię... Z nagłym żalem poczuł, że
niebawem rozpocznie się potworna zbrodnia popełniana przeciwko bogom
piękna, a kwiaty zostaną wdeptane w wyblakłą od słonecznych promieni trawę
Krokusowej Doliny.
„Nie bądź głupcem — powiedział w duchu. — Sam wybrałeś pole bitwy".
Było płaskie i doskonale się nadawało do rozwinięcia szyku jazdy, a ma-
cedoński król wszak dowodził tesalijskimi jeźdźcami, najwspanialszymi
w całej Grecji.
Dwa dni wcześniej, podczas błyskawicznego przemarszu przez płytkie
dorzecze rzeki Penejos, macedońska armia całkowicie zaskoczyła obrońców
portowego miasta Pagasai. Miasto padło w trzy godziny. Przed zachodem
słońca żołnierze Filipa, którzy natychmiast obsadzili wały obronne, dostrzegli
w zatoce flotę ateńskich tnrem wojennych. Ponieważ port przejęli Macedoń-
czycy, okręty wroga nie mogły przybić do brzegu i spieszące z pomocą
oddziały nie mogły wziąć udziału w potyczce. Najbliższa płytka zatoka
znajdowała się w odległości jednego dnia żeglugi bądź czterech dni marszu,
toteż do czasu gdy ateńscy wojownicy wysiedliby na brzeg i dotarli do
Pagasai, bitwa dawno by się skończyła.
Dzięki zabezpieczonym tyłom Filip ze spokojem oczekiwał zbliżającej się
bitwy. Tym razem Onomarchos nie miał gdzie ukryć swoich gigantycznych
katapult, gdyż w okolicy nie było urwistych górskich zboczy porośniętych
gęstym lasem, skąd mogłaby nadejs'ć śmierć. Nie, w tym starciu wezmą udział
jedynie ludzie. Człowiek stanie przeciwko człowiekowi, armia — przeciw
armii. Macedoński król nadal z bolesnym przygnębieniem wspominał ogrom-
ne głazy spadające na jego wojowników i wciąż słyszał straszliwe krzyki
miażdżonych i umierających żołnierzy.
Dziś wszakże będzie inaczej. Dzisiaj szansę wygranej były znacznie
bardziej wyrównane.
A poza tym miał Parmeniona.
Zerknąwszy na lewo, odszukał Spartanina i obserwował go przez chwilę.
Wódz jechał wolno wzdłuż skrzydła, przemawiał do jeźdźców, uspokajał
nowicjuszy, podnosił na duchu weteranów.
Przez chwilę Filipem wstrząsnął gniew, jednak król szybko powściągnął
emocje. Spartanin przybył mu z odsieczą przed siedmioma laty, gdy Macedo-
nię ze wszystkich stron otaczali wrogowie. Wówczas strategiczne talenty
Parmeniona okazały się absolutnie zbawienne. Lepiej nie myśleć, co stałoby
się bez jego pomocy z krajem Filipa. Wódz wyszkolił nieopierzoną armię
młodego króla. Farmerów i chłopów zmienił w budzących przerażenie wo-
jowników, tworząc najbardziej waleczną armię cywilizowanego świata.
„Pokochałem cię wtedy jak brata" — pomyślał Filip, dumając nad tym
szaleńczym okresem. Zwycięstwa nad Ilirami na zachodzie, nad Pajonami na
północy... Armia parła naprzód, przejmując jedno miasto po drugim. Potęga
Macedonii rosła. Zawsze jednak zwycięstwa należały do Parmeniona, strate-
gosa, którego wojenny geniusz przyczynił się do zwycięstwa na ćwierć
stulecia w Tebach, Frygii, Kapadocji i Egipcie.
Król przysłonił zdrowe oko przed słońcem i wytężył wzrok, patrząc
w stronę centrum fokejskich wojsk. Prawdopodobnie tam właśnie stał Ono-
marchos ze swoją strażą przyboczną. Niestety, odległość była za duża, a pro-
mienie słońca odbijały się od zbyt licznych napierśników, tarczy i hełmów,
toteż Filip nie zdołał wypatrzyć wroga.
— Czegóż nie oddałbym za jego szyję pod moim ostrzem — szepnął.
— Mówiłeś coś, panie? — spytał Attalos, królewski fechtmistrz i zabójca.
Król odwrócił się do mężczyzny o lodowatym spojrzeniu.
— Tak... lecz tylko do siebie. Nadeszła pora. Zarządź wymarsz!
Podszedł do siwego wałacha, chwycił się grzywy i wskoczył na jego
grzbiet. Koń zarżał i stanął dęba, ale Filip ścisnął go udami i zwierzę znieru-
chomiało.
— Spokojnie! — mruknął stanowczym tonem. Nagle podbiegł do niego
młody żołnierz. W ręku trzymał żelazny hełm z wysokim pióropuszem, tak
wypolerowany, że lśnił niczym srebro. Król wziął hełm w dłonie i przyjrzał
się połyskującemu obliczu bogini Ateny, która zdobiła czoło. — Bądź ze mną
dzisiaj, pani — poprosił, po czym nałożył hełm. Inny żołnierz podał mu
okrągłą tarczę. Filip przełożył lewe ramię przez skórzane strzemiączka i umie-
ścił tarczę na przedramieniu.
Pierwsze cztery regimenty —jedenaście tysięcy wojowników — rozpo-
częły powolny marsz ku wrogowi.
Macedoński król zerknął na lewe skrzydło, gdzie Parmenion czekał z dwo-
ma tysiącami konnicy i dwoma regimentami rezerw. Spartanin dał znak
swojemu władcy i objął wzrokiem pole bitwy.
Filipowi serce waliło jak szalone. Powrócił gorzki smak porażki z ostat-
niego starcia z Onomarchosem, gdyż tamten dzień przypominał dzisiejszy.
Król pamiętał ten sam olśniewający blask słońca i bezchmurne niebo, gdy jego
armia kroczyła ku wrogowi. Tyle że wtedy otaczały ich po obu stronach góry,
które skrywały potężne machiny oblężnicze. Przeciwnik ciskał z nich na
Macedończyków ogromne głazy, krusząc całe formacje, miażdżąc kości
i zabijając. Później ruszyła do walki kawaleria wroga i wojska Filipa poszły
w rozsypkę.
Wiedział, że na długo zapamięta ów dzień. Przez sześć lat uważał się za
niepokonanego. Odnosił zwycięstwa jedno po drugim, jakby zostały nakazane
przez bogów. Aż tu nagle jedna straszliwa godzina wszystko odmieniła.
Macedończycy wprawdzie popisali się wówczas karnością i do wieczora
przeformowali się w szyk obronny, tyle że... Filip po raz pierwszy w życiu
przegrał.
Jeszcze bardziej irytująca niż sama klęska była nieobecność Parmeniona,
który poprowadził akurat wojsko na północny zachód, by stłumić iliryjskie
powstanie.
Przez sześć lat król musiał się dzielić wszystkimi swoimi zwycięstwami
ze spartańskim wodzem, natomiast ta jedna jedyna porażka należała wyłącz-
nie do niego.
Otrząsnął się ze wspomnień.
— Wyślij kreteńskich łuczników! — krzyknął do Attalosa. Królewski
fechtmistrz zawrócił konia i pogalopował ku pięciusetosobowemu oddziałowi
łuczników oczekującemu na rozkazy. Kreteńczycy nosili na piersiach tylko
lekkie pancerze z wyprawionej w ogniu skóry. Błyskawicznie zerwali się do
biegu, po czym ustawili się w szeregu za pierwszym regimentem.
Dwieście kroków na prawo od pozycji Filipa jego drugi wódz, Antypater,
czekał z tysiącem jeźdźców. Król szarpnął lejce wałacha, podjechał i zajął
stanowisko obok wodza w pierwszym rzedzie. Konni, przeważnie macedoń-
M
scy szlachcice, wiwatowali, gdy się zbliżał. Pozdrowił ich, po czym wyciągnął
miecz i poprowadził jazdę na prawo od swojej piechoty.
— Do boju! — krzyknął Antypater, wskazując na fokejską konnicę.
Jeźdźcy wroga wyrównali włócznie i zaszarżowali ku nim.
— Za Macedonię! — zawołał Filip i spiął wałacha, zachęcając go
do galopu. Gdy jeźdźcy pędzili przez równinę, wszystkie lęki ich władcy
zniknęły.
Parmenion badawczo obserwował zmrużonymi jasnoniebieskimi oczyma
pole bitwy. Po prawej widział Filipa i towarzyszącą mu konnicę. Atakowali.
Obok maszerowały regimenty macedońskiej piechoty. Skryci za ścianą tarcz
żołnierze nieśli długie na osiemnaście stóp sarissy o żelaznych grotach wyce-
lowanych w szeregi przeciwnika. Za piechotą wódz dostrzegł kreteńskich
łuczników, którzy wysyłali kolejne salwy w niebo. Strzały spadały prosto
w środek sił Fokejczyków.
Bitwa przebiegała zgodnie z planem, a jednak Spartanin nie przestawał się
niepokoić.
Król był naczelnym dowódcą wojsk macedońskich, lecz zawsze upierał
się, by osobiście prowadzić szarżę swojej jazdy. W każdej bitwie ryzykował
życie. Parmenion wiedział, że odwaga Filipa jest zarówno błogosławieństwem
jak i przekleństwem. Ze względu na obecność władcy Macedończycy walczyli
bardziej zawzięcie, jednak gdyby padł na polu walki, panika zawładnęłaby
szeregami szybciej niż letni ogień suchą trawą.
Ponieważ Filip ruszał do boju, Parmenion przejął odpowiedzialność za
strategię bitwy. Wypatrując słabe punkty oraz śledząc ruchy obcych wojsk,
oceniał przebieg walki.
Tesalijscy konni czekali na jego rozkazy, przed nim zaś stał skupiony Piąty
Regiment Piechoty. Parmenion zdjął hełm z białym pióropuszem i przesunął
palcami po mokrych od potu, krótkich brązowych włosach. Jego umysł
wypełniła jedna myśl: „Co ...