WIELKIE SERIE FANTASY
David Gemmell
OPOWIEŚCI SIPSTRASSI
Wilk w cieniu
Ostatni strażnik
Kamień Krwi
Król widmo
Ostatni miecz mocy
OSTATNI MIECZ MOCY
P...
6 downloads
8 Views
WIELKIE SERIE FANTASY
David Gemmell
OPOWIEŚCI SIPSTRASSI
Wilk w cieniu
Ostatni strażnik
Kamień Krwi
Król widmo
Ostatni miecz mocy
OSTATNI MIECZ MOCY
Przekład Dariusz Kopociński
DAVID
GEMMELL
Niniejszą powieść dedykuję tym licznym osobom, które przydawały moim wycieczkom do
Birmingham czarodziejskiego uroku, a także: Rogowi Peytonowi, Dave'owi Holmesowi oraz
Rodowi Milnerowi z “Andromedy" za dowcip i trunki; Bernie Evans i Brum Group za magię
“Novaconu"; Chrisowi i Pauline Morgan za tajemnice “ Chińczyka "; personelowi hotelu
“RoyalAngus" za uśmiech w obliczu czystego szaleństwa
.
Prolog
Objawiony stał plecami do drzwi, wspierając krzepkie dłonie na kamiennym
parapecie wąskiego okna; wzrokiem omiatał leżący w dole las, podczas gdy jego oczy
skierowane były na polującego sokoła, który zataczał koła wśród kłębiastych
obłoków.
- Zaczęło się, panie - rzekł sędziwy posłaniec i ukłonił się nisko przed wysokim
mężczyzną w mnisich szatach z burej wełny.
Objawiony odwrócił się powoli i wbił spojrzenie szarych jak dym oczu w
przybyłego, który odwrócił wzrok, nie mogąc znieść siły tego spojrzenia.
- Mów, co wiesz - nakazał Objawiony, opadając na inkrustowane kością słoniową
krzesło, stojące przed dębowym biurkiem; przyglądał się beznamiętnie pergaminowi,
nad którym pracował.
- Czy mogę usiąść, panie? - poprosił posłaniec cichym głosem, na co Objawiony
podniósł z uśmiechem głowę.
- Oczywiście, że możesz, mój drogi Cotta. Wybacz mi nastrój melancholii. Resztę
moich dni zamierzałem spędzić tutaj, w Tingisie. Afrykańska aura dobrze na mnie
działa, ludzie są tu przyjaźni, a ziemia spokojna, jeśli nie liczyć berberyjskich
najazdów. Prawie uporałem się już z moją książką... Jednak takie przygody zawsze
schodzą na dalszy plan wobec historii wziętych z życia.
Cotta usiadł z ulgą na krześle z wysokim oparciem; łysina połyskiwała mu od potu,
z ciemnych oczu wyzierało zmęczenie. Przyszedł prosto ze statku, chcąc jak
najszybciej zrzucić brzemię dźwiganych nowin, ciężarem których wolałby jednak nie
obarczać siedzącego przed nim mężczyzny.
- Co do tego, jak to się wszystko zaczęło, krążą przeróżne pogłoski. Przeczą sobie
wzajemnie lub są nadmiernie upiększone. Jest tak,
jak przypuszczałeś: Goci mają nowego wodza o niezwykłych zdolnościach.
Dowodzi zwycięskimi wojskami, które przewalają się niczym taran przez królestwa
północy. Sicambryjczycy i Wikingowie jeszcze się z nim nie zmierzyli, ale i na nich
przyjdzie kolej. Objawiony pokiwał głową.
- A co z czarną magią?
- Wysłannicy biskupów Rzymu twierdzą, że Wodan jest zręcznym nekromantą.
Składa w ofierze młode dziewczyny, budując swe okręty na ich rozkrzyżowanych
ciałach. To odrażające... nad wyraz odrażające. On uważa się za boga!
- Jak przejawia się siła tego człowieka? - zapytał opat.
- Jest niezwyciężony w boju. Nie ima się go ostrze miecza. Ponoć na jego rozkaz
umarli chodzą niczym żywi... i nie tylko chodzą. Jeden z niedobitków bitwy w Recji
przysięga, że u schyłku dnia zabici Goci powstali pośrodku wojsk nieprzyjaciela, by
ciąć i zabijać. Czyż trzeba dodawać, że zniknął wszelki opór? Znam tę opowieść z ust
tylko jednego człowieka, ale mam przeczucie, iż jest prawdziwa.
- A co mówią sami Goci?
- Mówią, że Wodan planuje wielkimi siłami zaatakować Brytanię, gdzie magia
objawia się w najwyższym stopniu. Wodan twierdzi, że Brytania jest domem
dawnych bogów, a brama do Walhalli znajduje się w Sorviodunum, niedaleko
Wielkiego Kręgu.
- W czym się nie myli - westchnął Objawiony.
- Co takiego, panie? - spytał Cotta wytrzeszczając oczy.
- Przepraszam, Cotta, tylko myślałem na głos. Druidzi zawsze uważali Wielki Krąg
za miejsce szczególnych mocy, a przed nimi inni byli tego samego zdania. Wodan ma
rację. To swoista brama i nie wolno mu pozwolić przejść na drugą stronę.
- Wątpię, czy jest takie wojsko, które można wysłać przeciwko niemu, wyłączając
Krwawego Króla, zajętego tłumieniem rewolty i obroną przed najazdem
cudzoziemców. Sasi, Jutowie, Anglowie, a nawet plemiona Brytów powstają z
orężem w ręku. Czy Krwawy Król będzie w stanie stawić czoło dwudziestotysięcznej
gockiej armii pod wodzą maga, który nie ma sobie równych?
Objawiony uśmiechnął się od ucha do ucha; w jego oczach, szarych niczym dym z
ogniska, pojawiły się wesołe błyski.
- Nigdy nie lekceważ Uthera, przyjacielu. On również nie zaznał dotąd goryczy
porażki, a do tego włada Mieczem Mocy, ostrzem Cunobelina.
- Ależ to już starzec - rzekł Cotta. - Dwadzieścia pięć lat spędzonych na wojnach
wycisnęło na nim swoje piętno. A Wielka Zdrada...
- Znam tę historię - uciął Objawiony. - Nalej nam wina, a ja się namyślę.
Opat obserwował, jak podstarzały mężczyzna napełnia dwa miedziane pucharki
ciemnoczerwonym trunkiem, po czym przyjął jeden - z uśmiechem, aby zatrzeć
wrażenie, jakie wywołała jego ostatnia odpowiedź.
- Czy to prawda, że wysłannicy Wodana poszukują dziewic o po-nadprzeciętnych
uzdolnieniach?
- Tak. Wróżbiarek, uzdrowicielek, władających językami... Podobno wszystkie
zaślubia.
- Raczej je zabija - sprostował Objawiony. -I w tym się kryje jego moc.
Opat wstał i podszedł do okna, aby popatrzeć na słońce zachodzące czerwonym
płomieniem. Za jego plecami Cotta zapalił cztery świece, a potem przez kilka minut
czekał w milczeniu. Na koniec przerwał ciszę:
- Czy wolno mi spytać, panie, dlaczego tak cię interesują wieści z szerokiego
świata? Przecież co chwila gdzieś wybucha wojna. To takie przekleństwo człowieka:
musi zabijać swoich braci. Niektórzy twierdzą, że sam Bóg rzucił tę klątwę, aby
ukarać ludzi za sprzeniewierzenie w Raju.
Objawiony odwrócił się od majestatycznie zachodzącego słońca i powrócił do
krzesła.
- Życie, Cotta, znajduje się w delikatnej równowadze, jak światło i mrok, słabość i
siła, dobro i zło. Harmonia natury. W nieprzeniknionej ciemności zginie każda
roślina, w ostrym świetle przepali się lub zwiędnie. Istotą wszystkiego jest
równowaga. Wodana trzeba poskromić, zanim stanie się bogiem, ciemnym i
mściwym bogiem. Krwiopijcą. Złodziejem dusz.
- Chcesz mu się przeciwstawić, panie?
- Owszem, mam taki zamiar.
- Ale skąd weźmiesz wojsko? Nie jesteś królem ani udzielnym generałem.
- Jeszcze nie wiesz, kim jestem, przyjacielu. Dalej, napełnij kielichy, zobaczymy, co
Graal nam pokaże.
Objawiony podszedł do dębowej skrzyni, gdzie nalał wody z glinianego dzbanka do
płytkiej, srebrnej czarki, którą następnie przyniósł
ostrożnie do stołu. Poczekał, aż wygładzą się zmarszczki na powierzchni, po czym
podniósł nad wodę złoty kamień i wykonał nim kilka wolnych, kolistych ruchów.
Jakkolwiek powietrze było niezmącone, płomienie świec zamigotały i zgasły. Cotta
wpatrywał się, pochylony, w ciemną, aksamitną toń wody w misce,
Pierwszy obraz przedstawiał wizerunek rudowłosego młodziana o dzikim wejrzeniu,
wymachującego w powietrzu drewnianym mieczykiem. Opodal siedział starszy
wojownik; skórzany, zamocowany na rzemykach kapturek przykrywał kikut w
miejscu, gdzie powinna znajdować się prawa dłoń. Objawiony śledził ich bacznym
spojrzeniem; na koniec przesunął ręką nad powierzchnią. Teraz pokazało się błękitne
niebo i siedząca nad brzegiem jeziora dziewczyna w bladozielonej sukience.
- To góry Recji - szepnął Cotta. Dziewczyna wolno zaplatała w warkocz swoje
ciemne włosy.
- Jest niewidoma - oznajmił Objawiony. - Widzisz, jak patrzy na słońce bez
zmrużenia powiek?
Raptem twarz dziewczyny odwróciła się w ich stronę.
- Dzień dobry - powiedziała; bezdźwięczne słowa rozbrzmiały w myślach obu
mężczyzn.
- Kim jesteś? - zapytał Objawiony łagodnie.
- Dziwne uczucie - odparła. - Twój głos jest szeptem porannego wiatru i zdaje się
tak bardzo odległy.
- Bo dzieli nas duża odległość, moje dziecko. Kim jesteś?
- Jestem Anduina.
- Gdzie mieszkasz?
- W Cisastra z moim ojcem, Ongistem. A ty?
- Nazywam się Objawiony.
- Jesteś moim przyjacielem?
- Jestem, to prawda.
- Tak też myślałam. A któż tam jest obok ciebie?
- Skąd wiesz, że nie jestem sam?
- To taki mój dar, panie Objawiony. Kim on jest?
- To Cotta, mnich, członek bractwa Białego Chrystusa. Wkrótce się spotkacie. On
także jest twoim przyjacielem.
- To już wiem. Wyczuwam jego dobroć.
Objawiony po raz drugi przesunął dłoń nad powierzchnią wody. Teraz ukazał się
młody człowiek z grzywą długich, kruczoczarnych włosów, który w dolince
niedaleko Londinium wiódł piękne stado sicambryjskich koni. Młodzieniec był
przystojny, miał delikatnie
wyrzeźbioną twarz z silnym, ogolonym podbródkiem. Objawiony mierzył jeźdźca
uważnym spojrzeniem.
Tym razem woda rozbłysła samoistnie, ciemna chmura burzowa ciskała w ciszy
włóczniami rosochatych błyskawic, rozjaśniając nieboskłon. Spomiędzy obłoków
wyfrunął stwór z błoniastymi skrzydłami i długim spiczastym ogonem. Na jego
grzbiecie siedział żółtobrody wojownik. Uniósł prawicę i oto błyskawica pomknęła
na spotkanie patrzących. Ramię Objawionego wystrzeliło do przodu akurat wtedy,
gdy rozstąpiła się woda. Biały ogień ukąsił go w rękę, a w pomieszczeniu rozeszła się
woń spalonego ciała. Woda parowała i bulgotała, znikając w chmurze oparów.
Srebrna czarka przekrzywiła się i część zawartości wypłynęła na stół, a srebrzy-
stoczarny, płynący z sykiem strumień podpalił drewno. Cotta odskoczył do tyłu, gdy
zauważył osmaloną dłoń Objawionego. Opat uniósł złoty kamień i dotknął nim
oparzonej skóry. Rana zagoiła się natychmiast, lecz nawet magia nie potrafiła
wymazać wspomnienia bólu. Objawiony opadł na krzesło z bijącym sercem i twarzą
zroszoną potem. Odetchnął głęboko i popatrzył na zwęglony blat stołu. Płomienie
zgasły, dym się rozwiał, a świece na nowo ożyły.
- On wie o mnie, Cotta. Ale skoro mnie zaatakował, i ja czegoś się teraz o nim
dowiedziałem. Wciąż nie jest gotów, by pogrążyć świat w ciemności. Potrzebna mu
jeszcze jedna ofiara.
- Do czego? - zapytał szeptem starzec.
- W języku tego świata? Pragnie rozewrzeć wrota piekieł.
- Można go powstrzymać? Objawiony wzruszył ramionami.
- To się dopiero okaże, przyjacielu. Wyruszysz statkiem do Recji i odszukasz
Anduinę. Zabierzesz ją do Brytanii, do Noviomagu-su. Zobaczymy się tam za trzy
miesiące. W południowej dzielnicy znajdziesz gospodę o nazwie, jak mniemam,
“Znak Byka". Bądź tam każdego dnia w południe i czekaj godzinę. Spotkam się z
tobą przy najbliższej okazji.
- Czyżby niewidoma dziewczyna miała zostać ofiarowana? -Tak.
- A co z rudowłosym chłopcem i jeźdźcem?
- Jak na razie, nie wiem. Przyjaciele lub wrogowie... Czas pokaże. Chłopiec kogoś
mi przypominał, ale jeszcze nie wiem kogo. Miał na sobie saski przyodziewek, a ja
nigdy nie podróżowałem wśród Sasów. Co się tyczy jeźdźca, ten jest mi znany.
Nazywa się
Ursus i pochodzi z rodu Merowingów. Ma brata, jak sądzę, i marzą mu się
bogactwa.
- A człowiek na smoku? - zapytał Cotta po cichu.
- To wróg spoza Mgły.
- Czy to rzeczywiście Wodan, szary bóg? Objawiony pociągnął łyk wina.
- Wodan? Różnie go nazywano. Dla jednych był Odynem Jednookim, dla drugich
Lokim. Na wschodzie zwano go Purgameszem lub Molochem, a nawet Baalem. Tak,
Cotta, on jest obdarzony bo-skością, czy też nieśmiertelnością, jak wolisz. A tam,
gdzie stąpa, szerzy się chaos.
- Mówisz o nim, jakbyś go znał.
- Bo go znam. Już kiedyś z nim walczyłem. -1 co się stało?
- Zabiłem go, Cotta - odparł opat.
Rozdział pierwszy
Grysstha obserwował, jak chłopiec wymachuje drewnianym mieczem,
przeszywając powietrze zamaszystymi cięciami.
- Stopy, chłopcze. Nie zapominaj o stopach!
Starzec odchrząknął głośno i splunął na trawę, a potem podrapał się w swędzący
nadgarstek kalekiej ręki.
- Szermierz musi umieć utrzymać równowagę. Nie wystarczy sprawna ręka i bystre
oko. Jeżeli upadniesz, czeka cię śmierć, chłopcze.
Młodzik wbił w ziemię drewniane ostrze i usiadł przy starym wojowniku. Pot perlił
się na jego czole, a w błękitnych oczach błyskały iskry.
- Ale idzie mi coraz lepiej, prawda?
- Oczywiście, że idzie ci coraz lepiej, Cormacu. Tylko głupcy nie robią postępów.
Chłopiec wyciągnął broń i starł brud z wystruganego w drew-nie ostrza.
- Czemu jest taki krótki? Czy muszę ćwiczyć z rzymską głownią? - Poznaj swego
wroga. Nie zwracaj uwagi na jego słabości. Znajdzie je twój umysł, jeśli będzie
odpowiednio wprawiony. Zapoznaj się z siłą nieprzyjaciela. Takimi właśnie
mieczami, chłopcze, podbił on cały świat. A wiesz dlaczego?
-Nie.
Grysstha uśmiechnął się.
- Nazbieraj no trochę patyków, Cormacu. Nazbieraj patyków, które potrafisz złamać
dwoma palcami.
Kiedy chłopiec z radosną miną ruszył między drzewa, Grysstha odprowadzał go
wzrokiem, pozwalając, by duma odmalowała się na jego twarzy, teraz, gdy
młodzieniec nie mógł tego dojrzeć.
Dlaczego na świecie żyje tylu głupców? - pomyślał, gdy duma ustąpiła przed
gniewem. Dlaczego nikt nie widzi potencjału, jaki drzemie w tym chłopcu? Dlaczego
wszyscy go nienawidzą ze względu na winę, której nie popełnił?
- Mogą być takie? - zapytał Cormac, rzucając u stóp Gryssthy dwadzieścia patyków
grubości palca.
- Złam no jeden z nich.
- Pestka - orzekł Cormac, kiedy trzasnął patyczek.
- A teraz reszta, chłopcze; połam je wszystkie.
Gdy młodzieniec spełnił polecenie, Grysstha wyciągnął zza paska kawałek sznurka.
- Weź dziesięć patyczków i zwiąż je tym w wiązkę.
- Jak wici?
- Dokładnie. Dobrze je ściśnij.
Cormac zrobił pętlę ze sznurka, zebrał dziesięć gałązek i związał je pieczołowicie.
Podał Grysscie grubą na cztery cale wiązkę, lecz starzec potrząsnął głową.
- Złam je - powiedział.
- Nie dam rady.
- Spróbuj.
Chłopiec zmagał się z wiązką, krew nabiegła mu do twarzy, a mięśnie rąk i ramion
prężyły się pod czerwoną wełnianą koszulą.
- Przed chwilą złamałeś dwadzieścia takich patyków, a teraz nie potrafisz poradzić
sobie z dziesięcioma.
- Ale one są związane, Grysstho. Nawet Calder by ich nie złamał.
- To właśnie jest tajemnica, jaką Rzymianie ukrywali w swoich krótkich mieczach.
Sas walczy długim mieczem, zataczając nim szerokie koła. Jego towarzyszom nie
wolno stać za blisko, gdyż mogłoby ich ugodzić ostrze. Dlatego każdy walczy
osobno, chociaż w bitwie uczestniczy dziesięciotysięczna armia. Natomiast
Rzymianin z gladiusem przykłada tarczę do tarczy swego sąsiada, a ostrze jego kąsa
niczym paszcza żmii. Rzymskie legiony przypominały te oto wici, były związane i
zwarte.
- No to dlaczego przegrali, skoro byli tacy niezwyciężeni?
- Każde wojsko jest tylko tyle warte, ile jego dowódca, a dowódca stanowi jedynie
odbicie cesarza, który go mianuje. Dni Rzymu przeminęły. Robaki toczą rzymskie
ciało, glisty wyżerają jego mózg, a szczury szarpią go za ścięgna.
Po raz wtóry starzec odchrząknął i splunął, błyskając bladoniebieskimi oczami.
- Walczyłeś z nimi, prawda? - zapytał spokojnie Cormac. -W Galii i w Italii?
- Owszem, walczyłem. Patrzyłem, jak legiony rzucają się do ucieczki przed
ociekającym krwią orężem Gotów i Sasów. Omal nie zapłakałem wtedy na
wspomnienie dawnych Rzymian. Rozbiliśmy siedem legionów, zanim zmierzyliśmy
się z wrogiem, z którym nie hańba walczyć: z Afrianusem i jego szesnastym
legionem. Ach, Cormacu, co to był za dzień! Dwadzieścia tysięcy krzepkich
wojowników, pijanych wizją zwycięstwa, uderzyło na jeden pięciotysięczny legion.
Stałem wówczas na wzgórzu i spoglądałem w dół na ich lśniące, spiżowe tarcze.
Pośrodku, na bułanym ogierze, siedział sam Afrianus. Miał sześćdziesiąt lat i
wyróżniającą go wśród pobratymców brodę, upiętą na saską modłę. Runęliśmy na
nich z impetem, ale wyglądało to tak, jakby woda rozbiła się o kamienie. Ich linia
nawet nie pękła. Potem ruszyli naprzód i rozdzielili nasze wojska. Niewiele więcej
niż dwa tysiące moich druhów uratowało się ucieczką w lasy. Cóż to był za człowiek!
Mogę przysiąc, że w jego żyłach płynęła saska krew.
- Co się z nim stało?
- Cesarz odwołał go do Rzymu, gdzie został zamordowany. -Grysstha zachichotał. -
Glisty w mózgu, Cormacu.
- Dlaczego? - krzyknął chłopiec. - Po co zabijać zdolnego dowódcę?
- Zastanów się nad tym, chłopcze.
- To dla mnie bez sensu.
- W tym cały sekret, Cormacu. W tej opowieści nie szukaj sensu. Szukaj mężnych
serc. No, dosyć tego, zostaw mnie, niech popatrzę, jak kozy napychają sobie brzuchy.
Wracaj do swoich obowiązków.
Chłopcu zrzedła mina.
- Chcę być z tobą, Grysstho. Ja... ja czuję przy tobie taki spokój.
- Na tym polega przyjaźń, Cormacu Daemonssonie. Czerp z niej siłę, gdyż świat nie
rozumie takich jak ja i ty.
- Dlaczego jesteś moim przyjacielem, Grysstho?
- A dlaczego orły latają? Dlaczego niebo jest niebieskie? No, idź już. I weź się w
garść.
Grysstha obserwował, jak chłopiec z ociąganiem schodzi z wysokiego pastwiska i
znika między widniejącymi w dole chatami. Potem stary wojownik podniósł wzrok na
horyzont i przepływające nisko obłoki. Bolała go okaleczona ręka, więc odpiął z
nadgarstka skórzany kapturek i potarł pomarszczone ciało. Sięgnął po leżące na
ziemi ostrze z drewna, rozpamiętując czasy, kiedy jego własny miecz miał imię,
historię i, co ważniejsze, przyszłość.
Ale to było przed dniem odległym o piętnaście lat, gdy Krwawy Król zdruzgotał
Południowych Sasów, szerząc rzeź i pożogę, wydzierając z ludzi serca i wznosząc je
triumfalnie w okutej zbroją prawicy. Powinien był zabić ich wszystkich, ale tego nie
zrobił. Kazał sobie złożyć przysięgę na wierność i pożyczył im pieniędzy na od-
budowanie zrujnowanych zagród i przysiółków.
W ostatniej bitwie Grysstha miał szansę zabić Krwawego Króla. Przedarł się do
czworoboku z tarcz, wycinając sobie drogę do króla o płomiennych włosach, lecz
ostrze trafiło go w nadgarstek i niemal odcięło dłoń. Potem ktoś zdzielił go potężnie
w hełm; wtedy upadł na ziemię, ogłuszony. Usiłował się podnieść, ale kręciło mu się
w głowie. Gdy wreszcie odzyskał przytomność i uniósł powieki, nachylało się nad
nim oblicze Krwawego Króla, który klęczał obok. Grysstha sięgnął palcami do
królewskiego gardła, lecz palców nie było - tylko okrwawione bandaże.
“Byłeś wspaniałym wojownikiem - rzekł wówczas Krwawy Król. - Chylę przed tobą
czoło!"
“Odciąłeś mi rękę!"
“Wisiała na włosku. Nie dało się jej uratować".
Grysstha wstał ociężale, zachwiał się i rozejrzał dokoła. Ciała zaścielały pole bitwy,
a między trupami, w poszukiwaniu ukochanych, tułały się saskie kobiety.
“Czemu mnie oszczędziłeś?" - parsknął Grysstha, odwracając się do króla.
Władca jedynie uśmiechnął się i okręcił na pięcie. Opuścił pobojowisko w eskorcie
gwardzistów, zmierzając do szkarłatnego namiotu, rozbitego u brzegów pluszczącego
strumyka.
“Dlaczego?!" - krzyknął Grysstha, upadając na kolana.
“Chyba sam tego nie wie" - odezwał się czyjś głos i Grysstha odwrócił wzrok.
Opodal, wsparty na ozdobnej, wystruganej z ciemnego błyszczącego drewna lasce,
stał Bryt w średnim wieku, ze skąpą płową brodą na szpiczastym podbródku.
Grysstha zobaczył, że jego lewa noga jest skręcona i zdeformowana. Człowiek ów
wyciągnął do Sasa rękę, lecz Grysstha zignorował ją i podniósł się z klęczek.
“On czasami polega na intuicji" - rzekł mężczyzna łagodnym tonem; w jego oczach
nie dało się zauważyć ani cienia obraźiiwości.
“Pochodzisz z tutejszych plemion?"
“Jestem Brygantem".
“Czemu w takim razie służysz Rzymianinowi?"
“Cóż, ziemia jest jego, a on jest ziemią. Na imię mi Prasamaccus".
“A więc zawdzięczam życie kaprysowi króla?"
“Tak. Stałem u jego boku, gdy rzuciłeś się na mur z tarcz. To była lekkomyślna
szarża".
“Bo jestem lekkomyślnym człowiekiem. Co on teraz zamierza z nami zrobić? Chce
nas sprzedać?"
“Zdaje się, że chce dać wam pokój".
“Czemu miałby popełnić takie głupstwo?"
Prasamaccus pokuśtykał do sterczącego z ziemi głazu i usiadł.
“Koń mnie kopnął - powiedział - a już przedtem nie miałem zbyt silnych nóg. Jak
tam ręka?"
“Płonie żywym ogniem" - odparł Grysstha, siadając obok Bryganta. Wodził oczyma
za kobietami przeszukującymi pole bitwy, podczas gdy kruki zataczały kręgi w
powietrzu, oznajmiając ochrypłym wrzaskiem, jak bardzo są głodne.
“On twierdzi, że i wy jesteście z tej ziemi -rzekł Prasamaccus. -Rządzi krajem od
dziesięciu lat. Widzi, jak Sasi, Jutowie, Anglowie i Goci rodzą się na Wyspie Mgieł.
Nie są już najeźdźcami".
“Czyżby przypuszczał, że przybyliśmy tu, aby służyć rzymskiemu królowi?"
“Dobrze wie, dlaczego tu przybyliście: aby grabić, zabijać i obrastać w bogactwa.
Ty postanowiłeś jednak zamieszkać na farmie. Jak ci się podob...