E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym Historia o tym, jak pewien nieśmiały i bardzo wysoki chłopiec z małego angielskiego miasteczka stał się legen...
51 downloads
26 Views
9MB Size
E-book jest zabezpieczony znakiem wodnym
Historia o tym, jak pewien nieśmiały i bardzo wysoki chłopiec z małego angielskiego miasteczka stał się legendą John Cleese, aktor i scenarzysta obdarzony niepowtarzalnym talentem komediowym. Członek słynnego Latającego Cyrku Monty Pythona, współtwórca tak kultowych filmów jakMonthy Python i Święty Graal czy Żywot Briana oraz serialu Hotel Zacisze. W szczerej i błyskotliwie zabawnej autobiografii pisze bez zahamowań o swoim dzieciństwie, trudnych relacjach z matką, problemach w związkach z kobietami, o brytyjskim i amerykańskim biznesie rozrywkowym. Lecz przede wszystkim o tym, jak rozśmieszać ludzi. I jak zachować dystans wobec siebie.
Tytuł oryginału: SO, ANYWAY…
Copyright © John Cleese 2014 All rights reserved First Published as So, Anyway… by Random House Books Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2015 Polish translation copyright © Łukasz Praski 2015
Redakcja: Beata Kaczmarczyk Zdjęcie na okładce (front): Andy Gotts/Celebrity Pictures Projekt okładki: Richard Ogle Opracowanie graficzne okładki polskiej: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
ISBN 978-83-7985-151-5
Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Spis treści Podziękowania Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Zdjęcia
Tacie i Rybce
Podziękowania
Jestem ogromnie wdzięczny Jimowi Curtisowi za jego nadzwyczajną wiedzę, nieustanne wsparcie i umiejętność błyskawicznego objaśniania chronologii; Howardowi Johnsonowi za odkopanie masy świetnego materiału na temat At Last the 1948 Show; wreszcie moim wydawcom po obu stronach Atlantyku, szczególnie Susan Sandon, a także Kevinowi Doughtenowi i mojej agentce prasowej Charlotte Bush. Chciałbym podziękować wszystkim ludziom, którzy pojawili się w moim życiu i tym samym pomogli mi napisać tę książkę. Pozwólcie, że nie będę wymieniał wszystkich z nazwiska, ponieważ jest ich mnóstwo, a jeśli pominę dwie osoby, bardzo się zdenerwują i już nigdy się do mnie nie odezwą, więc wolę nie podejmować takiego ryzyka. Na koniec słowo ostrzeżenia przed moim redaktorem, Nigelem „Spatsem” Wilcocksonem, który będzie próbował przypisać sobie wyłączne autorstwo tej książki, choć w rzeczywistości stworzył ją w trzech czwartych. I… trzem kotom i Rybie, którzy znosili mnie, kiedy itp., itd.
Rozdział 1
Mój pierwszy publiczny występ odbył się 13 września 1948 roku na schodach prywatnej Szkoły Podstawowej Świętego Piotra w Weston-super-Mare w hrabstwie Somerset w Anglii. Miałem osiem lat i dziesięć miesięcy. Moją publiczność stanowiła zgraja dziewięciolatków, którzy szydzili ze mnie i ryczeli: „Chee-eese! Chee-eese!”. Mimo strachu i upokorzenia dzielnie wchodziłem na piętro. Przede wszystkim jednak byłem zdumiony. Jak udało mi się wzbudzić w nich tyle zainteresowania? Co takiego zrobiłem, żeby wywołać podobną agresję? I… skąd, u diabła, wiedzieli, że moja rodzina nosiła kiedyś nazwisko Cheese? Podczas gdy szkolna pielęgniarka „Rybie Oko” Findlater przeprowadzała rutynowe badania nowego ucznia, próbowałem zebrać myśli. Rodzice zawsze mnie przestrzegali, żebym trzymał się z dala od „złośliwych, nieokrzesanych chłopców”. Co w takim razie ci nieokrzesani złośliwcy robili w tak sympatycznej szkole jak u Świętego Piotra? I jak miałem ich unikać? Kłopot ze mną polegał w dużej mierze na tym, że byłem nie tylko małym chłopcem, ale też bardzo wysokim małym chłopcem. Miałem metr sześćdziesiąt wzrostu, a przed ukończeniem dwunastu lat przekroczyłem metr osiemdziesiąt. Dlatego trudno mi było wtopić się w tło, jak często sobie życzyłem – zwłaszcza później, kiedy przerosłem wszystkich nauczycieli. Nie pomagał mi w tym jeden z nich, pan Bartlett, który zawsze nazywał mnie „znaczącym obywatelem”. Prócz tego w wyniku nadmiernego wzrostu „przewyższałem swoją siłę”, a ze względu na fizyczną słabość poruszałem się w sposób nieskoordynowany i niezręczny; do tego stopnia, że kilka lat później mój nauczyciel WF-u, kapitan Lancaster, powiedział o mnie „metr osiemdziesiąt przeżutego sznurka”. Dorzućcie do tego fakt, że nie miałem żadnych wcześniejszych doświadczeń z dzikimi obyczajami gangów małych chłopców, a zrozumiecie, dlaczego na mojej twarzy malował się wyraz autentycznego tchórzostwa, gdy „Rybie Oko” otworzyła drzwi, namawiając mnie do drugiego publicznego występu. – Nie przejmuj się, oni tylko tak się drażnią – powiedziała. Cóż to było za pocieszenie? To samo można by powiedzieć w Norymberdze. Ale przynajmniej ucichło skandowanie i zapadła pełna wyczekiwania cisza, w której na miękkich nogach zszedłem po schodach. A potem… – Jesteś kawaler czy okrągłogłowy? – Co? Naparły na mnie twarze i każda z nich się dopytywała: – Kawaler czy okrągłogłowy? Gdybym zrozumiał pytanie, prawie na pewno bym zemdlał, taki ze mnie był delikatny kwiatuszek. (Może powinienem wyjaśnić tym, którzy otrzymali subtelniejsze wychowanie, że nie pytano mnie o opinię na temat wyższości jednego z dwóch zwalczających się stronnictw z czasów rewolucji angielskiej, ale o informację, czy zostałem obrzezany, czy nie). Mój pierwszy dzień w szkole podstawowej nie okazał się jednak całkowitą porażką. Zanim wróciłem do domu, poznałem znaczenie dwóch nowych słów – „żałosny” i „patałach” – choć musiałem znaleźć słownik taty, aby sprawdzić „cykora”. Dlaczego byłem taki… nieudolny? Hm, zacznijmy od początku. Urodziłem się 27 października
1939 roku w Uphill, wioseczce na południe od Weston-super-Mare, oddzielonej od miasta jedynie drogą, która prowadziła od nadbrzeża Weston w głąb lądu. Moje pierwsze wspomnienie wiąże się jednak nie z Uphill, tylko z drzewem w położonej kilka kilometrów dalej wiosce Brent Knoll, w którego cieniu leżałem, spoglądając przez gałęzie na jasny błękit nieba. Przypominam sobie, jak promienie słońca padają na liście pod różnymi kątami, więc mój wzrok przesuwa się po soczystych barwnych plamach, przemykając wśród bujnego listowia, mieniącego się feerią tonów soczystej zieleni. (Pomyślałem sobie, że spróbuję umieścić w tym akapicie „soczysty”, „tony” i „listowie”, gdyż moi nauczyciele angielskiego zawsze uważali te słowa za oznakę talentu twórczego. Chyba jednak wyraz „soczysty” nie powinien się tu pojawić aż dwa razy). Oczywiście nie jestem pewien, czy to moje pierwsze wspomnienie; jestem natomiast pewien, że tak kiedyś myślałem; zresztą lubię tak myśleć, ponieważ byłoby to logiczne: ja-niemowlę leżące w wózku i z zadowoleniem przyglądające się grze świateł i pięknych tonów soczystej zieleni bujnego listowia. Wiem jednak na pewno, że krótko przed tym epizodem Niemcy zbombardowali Weston-superMare. Powtarzam… 14 sierpnia 1940 roku niemieckie samoloty zbombardowały Weston-super-Mare. Można to sprawdzić: pisano o tym we wszystkich gazetach. Zwłaszcza w „Weston Mercury”. Większość mieszkańców miasta była przekonana, że ten nalot to pomyłka. Naród niemiecki słynął ze skuteczności, po co zatem miałby zrzucać w pełni sprawne bomby na Weston-super-Mare, skoro w Weston nie było do zniszczenia nic takiego, co mogłoby przedstawiać taką samą wartość jak bomba, która to niszczyła? Oznaczałoby to, że każda eksplozja przynosiła uszczerbek niemieckiej gospodarce. Ale Niemcy wrócili, i to parę razy, co stanowiło zagadkę dla wszystkich. Niemniej wydaje mi się, że mieszkańcom Weston podobały się bombardowania; dawały im poczucie znaczenia, którego dotąd im w życiu brakowało. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego Hunowie tak się fatygowali? Czyżby na tym polegała teutońska joie de vivre? Może piloci Luftwaffe przez pomyłkę wzięli Weston za Festung-super-Mare? Słyszałem opinie, wygłaszane całkiem serio przez starszych mieszkańców miasta, jakoby stało się to na życzenie Williama Joyce’a, osławionego „Lorda Hau-Hau”, którego Brytyjczycy powiesili w 1946 roku jako zdrajcę za prowadzenie nazistowskich audycji propagandowych, odbieranych w czasie wojny na terenie Wielkiej Brytanii. Kiedy pytałem tych historyków amatorów, skąd u człowieka o irlandzkich korzeniach, urodzonego na Brooklynie, wzięła się taka wrogość wobec Weston, że w tej sprawie suszył głowę samemu Hitlerowi, dziwnie milkli. Skłaniam się raczej ku przypuszczeniom, że kryła się za tym uraza, którą nosił w sobie marszałek Rzeszy Göring z powodu jakiegoś niesmacznego incydentu na molo w Weston w latach dwudziestych, prawdopodobnie z udziałem Nöela Cowarda i Terence’a Rattigana. Najbardziej sensowne było jednak wyjaśnienie mojego ojca: stwierdził, że Niemcy zbombardowali Weston, aby pokazać, że naprawdę mają poczucie humoru. Bez względu na prawdziwą przyczynę ataku, dwa dni po pierwszym nalocie przeprowadziliśmy się do uroczej wioski Brent Knoll w Somerset. Tato przeżył już dość wybuchów w ciągu czterech lat spędzonych w okopach we Francji, a ponieważ w Weston nie robił nic, co miałoby kluczowe znaczenie dla wojennego wysiłku Brytyjczyków, nazajutrz po bombardowaniu przez cały dzień jeździł po wsiach w okolicy Weston, dopóki nie znalazł niewielkiego domku należącego do państwa Raffle, którzy zgodzili się przyjąć pod swój dach rodzinę Cleese’ów w charakterze sublokatorów. Bardzo mi się podoba, że się nie obijał. Wyjechaliśmy! I z typowym dla siebie rozsądkiem wybrał farmę, gdzie w czasach ścisłego racjonowania żywności zaginięcie jajka, kury czy nawet małej
świnki nie wzbudziłoby większego zainteresowania. Matka powiedziała mi kiedyś, że niektórzy mieszkańcy Weston prywatnie krytykowali tatę za tak szybki odwrót. Najwyraźniej uważali, że zachowałby się godniej, gdyby zaczekał z ucieczką jakiś tydzień. Ten pogląd wynika, moim zdaniem, z niezrozumienia istoty ucieczki, polegającej na tym, że należy brać nogi za pas w momencie, gdy taka myśl zaświta nam w głowie. Tylko obsesyjny kunktator mógłby krzyknąć: „Ratuj się, kto może, ale dopiero w środę po południu!”. Wróćmy do drzewa. Wiele lat później odwiedziłem tę farmę i rzeczywiście, tak jak mi się wydawało, że pamiętam, pośrodku trawnika przed domem rósł wielki kasztanowiec, pod którym z pewnością mogłem leżeć w wózku. W roku 1940 dom stał w długim szeregu średnich domów wzdłuż drogi, a naprzeciw rozciągały się pola; od frontu nie wyglądał szczególnie wiejsko, wystarczyło jednak przejść podjazdem na tył budynku, aby zobaczyć farmę co się zowie: błoto, kury, zardzewiały sprzęt rolniczy oraz fretki i króliki w metalowych i drewnianych klatkach. Z tym miejscem wiąże się moje drugie wspomnienie. (Na pewno późniejsze niż pierwsze, bo umiałem już stać). Otóż ugryzł mnie królik. Właściwie mnie uszczypnął, ale ponieważ byłem taką wątłą, ciotowatą mimozą, zareagowałem, jakbym stracił kończynę. Najbardziej zdenerwowała mnie krzycząca niesprawiedliwość ataku. Powiedziałem: „Cześć, panie króliczku!” i uśmiechnąłem się do jego uroczego pyszczka i śmiesznych obwisłych uszu, a chwilę później skurwiel rzucił się na mnie z zębami. Wydawało się to zupełnie bezsensowne. Zachodziłem w głowę: czym sobie zasłużyłem na ten psychopatyczny wybuch agresji? Istotniejsze pytanie brzmi jednak: dlaczego byłem takim mięczakiem? Narzuca się oczywista odpowiedź: ponieważ byłem jedynym dzieckiem starszych, nadopiekuńczych rodziców. Na dowód tego przedstawiam następne wspomnienie (numer 3). Mam już mniej więcej trzy lata i jestem w pubie Red Cow Inn, ośrodku życia i bijącym sercu Brent Knoll. Przypadkiem walę w coś ręką i zanim wybucham płaczem, pokazuję ojcu dłoń, wyjąc: – Patrz, tatusiu! Uderzyłem się w kochany paluszek! Ku mojemu zdumieniu wzbudziło to gromki śmiech. Co takiego? Mój paluszek nie jest kochany?! Przecież tato na pewno tak myśli. Kiedy trzeba, zawsze mówi: – Och, uderzyłeś się w kochany/ą/e… (tu wstawić właściwą część ciała). Waham się, czy krytykować ojca, bo cały swój rozsądek zawdzięczam jego czułej dobroci. Nie mam jednak wątpliwości, że mnie rozpieszczał, a przesadna troskliwość od tak wczesnych lat stała się jednym z powodów mojego mięczakostwa. Jako uczeń nigdy nie czułem się ani bardzo męski, ani silny, ani zawadiacki, ani pełen wigoru czy zdrowej agresji. W szkole stroniłem od podwórkowych „gangów”, bo nie rozumiałem, dlaczego ktoś mógłby się z własnej woli tak zachowywać. Uwielbiałem wszelkie gry w piłkę, ale zawsze przerażała mnie brutalność niektórych, na przykład rugby, nawet z bezpiecznej odległości, którą zachowywałem, udając, że gram. Kiedy miałem siedemnaście lat, mój wychowawca w Clifton College, Alec MacDonald, zmył mi głowę za to, że mam pietra przed szarżą. Nazywając moje wysiłki „tańcem kalekiej cioty”, kazał mi patrzeć i przystąpił do demonstracji prawidłowej szarży. Poprosił zawodnika z pierwszej piętnastki, Tony’ego Rogersa, żeby ruszył na niego. Zbliżył się do Rogersa, a potem wszedł ostro, w momencie gdy Rogers próbował zrobić unik. Skutek był taki, że czubek głowy pana MacDonalda gwałtownie zetknął się z biodrem Rogersa. Tego popołudnia pan MacDonald nie był zdolny do pracy dydaktycznej; co więcej, nie stawił się w szkole przez następne czterdzieści osiem godzin. Kiedy się w końcu pojawił, stchórzyłem i nie przypomniałem mu, że wyraźnie zaznaczył: „Jeżeli wejdziesz naprawdę ostro, nigdy nic ci się nie stanie”. Dlatego gdy widzę reprezentacje rugby przewalające się przez murawę Twickenham, patrzę na nie z podziwem, ale i z poczuciem, że nie jesteśmy sobie zbyt
bliscy genetycznie. Nie urodziłem się, by zostać macho, i bez słowa skargi pogodziłem się ze swoją niemęskością. Poza tym odnoszę wrażenie, że tchórze bardzo rzadko wszczynają awantury – i być może właśnie dlatego w przeszłości ginęli z rąk awanturników1. Nawiasem mówiąc, nie oznacza to bynajmniej, że moje dziecięce mięczakostwo pod jakimkolwiek względem zasługuje na pochwałę. Ale choć bezsprzecznie byłem zalęknionym chuchrem, miało to swoją zaletę: przynajmniej nie przejawiałem bezmyślnej agresji charakterystycznej dla niektórych młodych mężczyzn. Otóż lepiej być mięczakiem niż świrem – tak twierdzę i jestem dumny, że nigdy nie potrafiłem się zmusić do oglądania walk w klatkach, czyli tak zwanych mieszanych sztuk walki. Jeśli za moje mimozowate poglądy na życie w jakiejś mierze odpowiadał rozpieszczający mnie ojciec, to równie dużą część winy należy przypisać moim skomplikowanym relacjom z matką. W tym kontekście przychodzi mi na myśl jeszcze jedno wspomnienie z dzieciństwa. Leżę w łóżku i zasypiam, gdy nagle niespodziewany hałas każe mi się odwrócić w stronę uchylonych drzwi mojego pokoju, za którymi widzę jakieś cienie. To sylwetki moich rodziców, którzy biją się ze sobą. Tato wchodził do mojej sypialni, a mama przypuściła na niego atak, bombardując go gradem ciosów, które ojciec próbuje odeprzeć. Nie słyszę żadnego dźwięku – domyślam się, że oboje starają się mnie nie obudzić. Z tym wspomnieniem nie wiąże się żadna emocja, choć jest bardzo wyraźne. Tylko cienie poruszające się przez kilka sekund, a potem… cisza. Pisząc to, mam nieco ściśnięte gardło. Opowiadam tu o przemocy w małej skali: nikt nie używa maczugi ani piły łańcuchowej, to po prostu bijatyka na pięści niższej klasy średniej, bez groźby spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, jak nazywa to prawo. Mimo to mojego ukochanego tatę, przyzwoitego i dobrego człowieka, atakuje nierozpoznawalna istota, którą powszechnie uważa się za moją matkę.
Matka (z lewej) i ja.
Ze względu na swoje skromne doświadczenia życiowe małe dzieci, jak się łatwo domyślić, zakładają, że wszystko, co dzieje się z nimi i wokół nich, jest normą. Pamiętam, jak moja mała córka Cynthia ze zdziwieniem odkryła, że ojcowie jej niektórych koleżanek nie pracują w telewizji. Dlatego trudno byłoby mi wówczas określić moje relacje z matką jako skomplikowane, ponieważ nie miałem pojęcia, co dla większość ludzi oznacza słowo „matczyny”. Tato opowiadał mi kiedyś, jak podczas pierwszej wojny światowej widział rannego żołnierza leżącego w okopie, który głośno wołał matkę. Po kiego licha miałby ją wołać? – zastanawiałem się. Gdy z biegiem lat zacząłem się dowiadywać od znajomych, że matka była ich najlepszym przyjacielem, osobą, z którą zwykle rozmawiali o swoim codziennym życiu i u której szukali emocjonalnego wsparcia, myślałem tylko: Ależ to musi być wspaniałe… Nie myślcie, proszę, że z wyższością określam ją mianem „złej matki”. Pod wieloma względami była dobrą matką; czasem nawet bardzo dobrą. Wykazywała się wyjątkową starannością we wszystkich codziennych sprawach: przygotowywała smaczne posiłki, dbała, żebym był odpowiednio ubrany i obuty, żebym miał ciepło i sucho, żeby w domu panował nienaganny porządek, a poza tym gorliwie strzegła mnie przed niebezpieczeństwem. W stanie lekkiej hipnozy przypomniałem sobie kiedyś niemiecki nalot: niedaleko słychać było pomruk bombowców, a matka rzuciła się, żeby przykryć mnie swoim ciałem pod dużym stołem kuchennym. Jeśli nawet to wspomnienie jest nieprawdziwe, tak właśnie by się zachowała. Z praktycznego punktu widzenia nie sposób jej było niczego zarzucić. Miała jednak obsesję na punkcie samej siebie i dręczył ją wieczny lęk, przez co życie z nią bywało naprawdę uciążliwe. Zawsze uważałem, że kluczem do tej obsesji jest zdumiewający brak wiedzy ogólnej. Przy okazji jednej z jej wizyt w Londynie pod koniec lat osiemdziesiątych na lunch podano sałatkę, w której znalazły się przepiórcze jajka. Matka zapytała, co to za jajka, więc wyjaśniłem, że to jajka krecie, i kiedy mamy na nie ochotę, jedziemy bardzo wcześnie rano do parku Hampstead Heath, ponieważ krety składają je w nocy u wejścia do swoich kopczyków. Zbieramy te jajka i staramy się je zjeść jeszcze tego samego dnia, zanim zdążą się z nich wykluć młode. Mojej rodzinie opadły szczęki, ona natomiast słuchała z wielką uwagą, po czym stwierdziła, że są „wyśmienite”. Później tego samego dnia usłyszała wzmiankę o Marii królowej Szkotów. Imię zabrzmiało znajomo, więc spytała mnie, kto to jest. Postanowiłem zrobić na rodzinie jeszcze większe wrażenie, informując matkę, że Maria była mistrzynią darta pochodzącą z Glasgow i zginęła podczas nalotów Luftwaffe. – Jaka szkoda – powiedziała. Oczywiście chciałem spłatać złośliwego figla, ale także udowodnić swoim bliskim, że mój komentarz o matce, którego z początku nie przyjmowali do wiadomości, to najprawdziwsza prawda. Powiedziałem im, że matka nie ma żadnych wiadomości o niczym, co nie będzie dotyczyło jej życia w najbliższej przyszłości; w rezultacie nie posiada żadnej wiedzy ogólnej – a mówiąc „żadnej wiedzy”, nie miałem na myśli tego, że jej wiedza jest powierzchowna czy niezbyt rozległa. Naturalnie uważali, że przesadzam. Przyczyną tego stanu rzeczy nie był brak inteligencji, lecz fakt, że żyła w ciągłym stanie najwyższego strachu, graniczącego z początkowym stadium paniki, pozwalającym skupić się jedynie na sprawach, które mogły jej bezpośrednio dotyczyć. Jest zatem zrozumiałe, że cierpiała na wszystkie typowe fobie, plus kilka szczególnych (na przykład lęk przed albinosami i ludźmi noszącymi przepaski na oczach). Ale na tym nie poprzestawała. Kiedyś żartowałem nawet, że cierpi na omnifobię – chorobliwie bała się wszystkiego, co tylko można sobie wyobrazić. To prawda, nigdy
nie widziałem, by niepokój wzbudziły w niej bochenek chleba, sweter czy nawet krzesło, jednak każda rzecz trochę większa niż średnia, która potrafiła się trochę poruszać, stanowiła zagrożenie, a każdy w miarę głośny dźwięk przerażał ją ponad miarę. Pewnego razu spisałem listę rzeczy i zjawisk, których się bała, i to dość obszerną: bardzo głośne chrapanie; nisko przelatujący samolot; dzwony kościelne; wozy strażackie; pociągi; autobusy i ciężarówki; burza; krzyki; duże samochody; większość średnich samochodów; hałaśliwe małe samochody; alarmy antywłamaniowe; sztuczne ognie, zwłaszcza petardy; głośno włączone radia; szczekające psy; rżące konie; znajdujące się w pobliżu milczące konie; krowy w ogóle; megafony; owce; korki strzelające z butelek musującego wina; motocykle, nawet bardzo małe; pękające balony; odkurzacze (jeśli ich sama nie używała); upuszczane przedmioty; gongi; woliery dla papug; poduszki-pierdziuszki; dzwonki u drzwi; walenie młotka; bomby; klaksony; staroświeckie budziki; młoty pneumatyczne; suszarki do włosów (nawet te, których sama używała). Krótko mówiąc, matka postrzegała wszechświat jako ogromną, bezkresną pułapkę. W rezultacie nigdy nie mogła się naprawdę zrelaksować, może z wyjątkiem chwil, gdy siadała na kanapie i robiła na drutach, podczas gdy tato i ja oglądaliśmy telewizję. Ale nawet wówczas nie była bezczynna, robiąc na drutach w szalonym tempie, jak gdyby ścigała się z czasem. Wiele lat temu zauważyłem, że kiedy ludzi (nie wyłączając mnie) dręczy niepokój, zwykle zaczynają się zajmować jakimiś mało istotnymi czynnościami, które pozwalają im nie myśleć o przyczynie obaw i tym samym zmniejszyć napięcie i poziom odczuwanego niepokoju. Jeżeli ktoś pozostaje w zupełnym bezruchu, doświadcza strachu w najwyższej intensywności, dlatego krząta się i biega, jak gdyby z niewiadomego powodu brakowało mu czasu. Ale chociaż matka wynajdywała sobie niezliczone i niedorzeczne zajęcia, nic nie łagodziło jej udręki: przemożnego poczucia, że nie dopuszcza do nieopisanych katastrof dzięki temu, że nieustannie się ich spodziewa, a jeśli na chwilę straci czujność, natychmiast zwalą się na nią wszystkie naraz. Kiedyś zaproponowałem tacie, żebyśmy kupili matce wielki kołowrotek dla chomików, aby łatwiej było jej zachować aktywność przez cały dzień, zamiast stale wymyślać zbędne czynności, na przykład polerowanie puszek z groszkiem, ustawianie filiżanek, obrębianie chusteczek, wygotowywanie drutów do robótek czy pielenie dywanu. Jej metoda polegała na spisywaniu swoich wszystkich obaw na kartce, aby o żadnej nie zapomnieć i w ten sposób nie sprowokować nieszczęścia. Po śmierci taty, gdy odwiedzałem ją w Weston, witała mnie filiżanką kawy i długą listą lęków, którą sporządziła w ciągu poprzednich tygodni, a wtedy siadaliśmy i dość obszernie omawialiśmy po kolei każdy z tych lęków: czego dotyczył, dlaczego miał dla niej znaczenie, jakie było prawdopodobieństwo zdarzenia, którego się obawiała, co mogła zrobić, aby mu zapobiec, co mogliśmy zrobić, gdyby rzeczywiście do niego doszło, czy wiedzielibyśmy, co zrobić, gdyby nie doszło… i kiedy przerobiliśmy jakieś sześć punktów, parzyła mi następną kawę i kontynuowaliśmy pracę do wieczora. Jeżeli nie zdążyliśmy przedyskutować wszystkich, resztę zostawialiśmy do śniadania. Upłynęło kilkadziesiąt lat, zanim sobie uświadomiłem, że to nie drobiazgowa analiza łagodziła jej obawy, tylko stały kontakt z drugą osobą, który stopniowo ją uspokajał. Dlaczego matka aż tak się bała, po prostu nie wiem, ale w efekcie stała się trudna. Prawdę mówiąc, „trudna” to niezupełnie adekwatne określenie. Była tylko jedna rzecz, na której jej zależało. Jedna jedyna rzecz. Postawić na swoim. A jeśli nie osiągnęła swojego celu, ten fakt wyprowadzał ją z równowagi. Dość łatwo było ją wyprowadzić z równowagi: trzeba przyznać, że miała do tego prawdziwy dar. Kiedy coś wyprowadziło ją z równowagi – a lista rzeczy, które nie działały jej na nerwy, była bardzo, bardzo krótka – dostawała napadu złości, albo kilku napadów, o tak
niewiarygodnym natężeniu aktywności i hałasu, że tato na pewno nieraz tęsknił za względnym spokojem okopów we Francji. Matka nigdy jednak nie uważała się za tyrana: jej podstępna metoda polegała na rządzeniu za pomocą słabości. Jeśli tato wolałby spać przy otwartym oknie, matka musiała mieć je zamknięte, bo po prostu nie mogła znieść innej możliwości. Niestety, nie było wyboru, więc negocjacje nie wchodziły w grę, chociaż tato wyznał mi kiedyś, że zanim się pobrali, była znacznie bardziej ustępliwa. Dopiero po latach zacząłem dostrzegać, jak bardzo tato obawiał się tych wybuchów. Chociaż od czasu do czasu mówił, że „lepiej nie bujać łajbą, w której płynie kobitka”, jego sztuczna wesołość i beztroska miały zamaskować strach, bo kiedy matka traciła panowanie nad sobą, traciła je naprawdę: wściekłość wypełniała ją po brzegi, nie zostawiając miejsca na resztę jej osobowości, która musiała się usunąć, dopóki sytuacja trochę się nie uspokoiła. Niewykluczone, że wyrażenie „wyjść z siebie” powstało w Weston-super-Mare. Matka potrafiła być całkiem czarująca, pogodna i zabawna, ale wtedy, gdy mieliśmy gości. Po ich wyjściu jej towarzyskość zaczynała zanikać. Oznaczało to, że w domu Cleese’ów prawie zawsze panowało napięcie, bo kiedy nawet matka nie była zła, to tylko dlatego, że jeszcze nie była zła. Tato i ja wiedzieliśmy, że lada drobiazg rozpęta burzę, obowiązywały więc zachowania uspokajające i pojednawcze, ponieważ wydawało się, że burzę może rozpętać prawie wszystko. To nie zbieg okoliczności, że dużą część życia spędziłem na różnych formach terapii, a ogromna większość problemów, z którymi się borykałem, dotyczyła relacji z kobietami. Moje związki były przez wiele lat zdominowane przez głęboko zakorzeniony zwyczaj obchodzenia się z matką jak z jajkiem. Dopóki ten odruch nie zaczął zanikać, kobiety uznawały mnie za strasznego nudziarza. Wyjątkowy koktajl z uprzedzającej grzeczności, nieustannej troski i strachu przed wywołaniem kontrowersji, jaki im serwowałem, uczynił ze mnie istotę całkowicie pozbawioną seksapilu. Bardzo, bardzo mili mężczyźni nie są fajni. Napisałem kiedyś skecz, wykorzystując własne wspomnienia z wczesnej młodości (do programu Jak wkurzać ludzi z 1968 roku), w którym próbowałem pokazać, jak irytujące mogą być starania, by kogoś nie zdenerwować: John Cleese: Obawiam się, że jestem dzisiaj dla ciebie kiepskim towarzystwem. Connie Booth: Nie, to wszystko przeze mnie. Jestem spięta. J.C.: Nie, nie, nie, jesteś cudowna, naprawdę super! To przeze mnie. C.B.: Dajmy już temu spokój. J.C.: Jestem kiepskim towarzystwem. C.B.: Skądże znowu. J.C.: Jestem. Zawracam ci głowę. C.B.: Ależ nie. J.C.: Zawracam ci głowę. To moja wina, ostatnim razem mówiłaś mi, że za bardzo zawracam ci głowę. C.B.: Proszę! J.C.: Słuchaj, za bardzo zawracam ci głowę? C.B.: Troszeczkę.
Choć między nami było niewiele prawdziwej komunikacji emocjonalnej, matka i ja miewaliśmy chwile bliskości, prawie zawsze wtedy, gdy śmialiśmy się razem. Miała całkiem cięty dowcip – i kiedy przybyło mi lat, ze zdziwieniem odkryłem, że bawi ją także dość czarny, a nawet zupełnie makabryczny humor. Pamiętam, jak pewnego razu skrupulatnie wyliczała wszystkie powody, dla których nie chce dłużej żyć. Słuchając tego, jak zwykle miałem ponure poczucie bezsilności, że nie mogę jej pomóc. Nagle, zaskakując sam siebie, powiedziałem: – Mamo, mam pomysł.
– Tak? Jaki? – Znam pewnego niepozornego jegomościa, który mieszka w Fulham, i gdybyś w przyszłym tygodniu nadal była w tym nastroju, mogę z nim pogadać, jeżeli zechcesz, ale tylko jeżeli zechcesz, a wtedy przyjedzie do Weston i cię zabije. Cisza. Boże, przeholowałem, pomyślałem wtedy. I nagle parsknęła śmiechem. Chyba nigdy nie kochałem jej bardziej niż w tamtej chwili. ··· Tak czy inaczej… znaleźliśmy się w domu Raffle’ów, dość dobrze schronieni przed niemieckimi bombami, przyglądając się z bliska życiu farmera, który doił krowy, tuczył świnie i dokonywał egzekucji kur. Farma była bardzo mała, a dziwiło nas tylko to, że pan i pani Raffle nie mówią po angielsku. Nie chodzi mi o to, że mówili w innym języku; nie mówili w niczym, co można byłoby uznać za język. Najwyraźniej jednak rozumieli wydawane przez siebie dźwięki i choć domyślaliśmy się, że za sobą nie przepadają, ich skromne słownictwo wykluczało poważniejsze różnice zdań. Nie wiem, jak tato wynegocjował z panem Raffle’em wysokość czynszu. Prawdopodobnie użył kamyków, chociaż możliwe, że w roli tłumacza wystąpił synek Raffle’ów, który w przedszkolu liznął trochę angielskiego. Pan Raffle miał dwa owczarki, więc byliśmy nieco zaskoczeni, kiedy odkryliśmy, że nie hoduje owiec. Tato przypuszczał, że nasz gospodarz trzyma psy, aby ludzie myśleli, że ma owce; matka przypuszczała, że to mogły być krowiarki. Lubiłem je – były bardziej przyjazne od królików, mimo że poświęcały sporo czasu na gapienie się na królicze klatki. Jeżeli natomiast chodzi o króliki, nigdy nie zrozumiałem, po co Raffle’owie je hodują, skoro mieli fretki, które mogły polować na nie w lasach. Mogę się tylko domyślać, że kiedy zostały złapane, lubili mieć pod ręką parę świeżych sztuk, na wypadek gdyby naszła ich chęć na coś do przegryzienia. To by wyjaśniało, dlaczego kłapouchy napastnik zatopił we mnie kły: nie zamierzał tanio sprzedać skóry. Niestety, właśnie gdy zaczynałem nazywać wszystkie zwierzęta i poznawać wioskę Brent Knoll, rodzina Cleese’ów przeprowadziła się do Devon, do małego domku w Totnes. Potem, bez żadnego widocznego powodu, wróciliśmy do Raffle’ów, po czym znów wyjechaliśmy do Devon (do Horrabridge, gdzie widziałem tak ogromnego pająka, że słyszałem jego tupanie), później przeprowadziliśmy się z powrotem do Brent Knoll, a następnie, zaraz po zakończeniu wojny, do Burnham-on-Sea, gdzie w ciągu trzech lat mieszkaliśmy w trzech różnych domach, by w 1948 roku wrócić do Weston-super-Mare, żebym mógł pójść do szkoły Świętego Piotra. W sumie w ciągu pierwszych ośmiu lat mojego życia przeprowadziliśmy się osiem razy. Byłem za mały, by uczestniczyć w rozmowie na ten temat, mogę więc tylko przypuszczać, dlaczego przeprowadzaliśmy się tak często. Ciągłe przenosiny nie sprawiały większych kłopotów z praktycznego punktu widzenia, ponieważ tato nigdy nie musiał zmieniać pracy. Jako agent (albo pośrednik) ubezpieczeniowy Guardian Assurance miał przydzielony rejon w West Country, po którym jeździł, sprzedając głównie polisy na życie, ale także liczne ubezpieczenia upraw od klęsk losowych. Ponieważ miał opinię porządnego gościa, wielu chętnych na polisy na życie trafiało do niego dzięki osobistej rekomendacji dyrektorów banków i radców prawnych w Somerset: wiedzieli, że jest kompetentny i uczciwy i nie będzie próbował wcisnąć klientom więcej, niż potrzebują.
Oznaczało to, że zawsze sprzedawał najwięcej polis na życie ze wszystkich agentów Guardiana, i przychodziło mu to bez wielkich trudów: nigdy nie wyjeżdżał z domu przed wpół do dziesiątej i nie wracał po szesnastej trzydzieści. Jego tajemnica polegała na tym, że dzięki swoim kontaktom nie musiał szukać klientów na własną rękę, a o ile mieszkał w środku Somerset, nie miało znaczenia, gdzie dokładnie, bo odległości były naprawdę niewielkie. Skoro ciągłych przeprowadzek nie tłumaczyły wymogi związane z pracą taty, mogło chodzić o kłopoty finansowe. Jego zarobki agenta ubezpieczeniowego sięgnęły trzydziestu funtów tygodniowo na początku lat pięćdziesiątych. Zważywszy na to, że górnicy i większość piłkarzy mieli dochody na poziomie dziesięciu funtów tygodniowo, nie była to zła pensja i z pewnością nigdy nie miałem wrażenia, że czegoś nam brakuje. Poza tym rodzina Cleese’ów nigdy nie zastanawiała się nad kupnem „drogich rzeczy”. W ogóle nie braliśmy tego pod uwagę. Na przykład dosłownie nigdy nie przyszło mi do głowy, że moglibyśmy wyjechać na wakacje za granicę; albo że moglibyśmy kupić zupełnie nowy samochód; albo że w Boże Narodzenie moglibyśmy jeść na kolację coś innego niż kurczaka. Niemniej jednak takie dziwaczne myśli pojawiły się chyba w głowie mojego ojca, który był dobrym, szczodrym człowiekiem i z radością zapewniłby nam bardziej wystawny styl życia, podobny do tego, jakim cieszył się podczas pracy w Indiach, Hongkongu i Chinach na początku lat dwudziestych. Półtora tysiąca funtów rocznie nie wystarczało jednak na wiele, a choć doskonale ukrywał swoje kłopoty finansowe, zacząłem dostrzegać, że od czasu do czasu bardzo się stara oszczędzić na różnych zakupach. Matka też to zauważyła i spoglądaliśmy po sobie, kiedy wychwalał „zaskakująco tanie” eleganckie marynarki sportowe z Jugosławii albo pierwszorzędne libijskie buty czy najwyższej jakości szynkę albańską, doskonale zdając sobie sprawę, że wybrany przez niego towar wkrótce się zdefasonuje, przestanie się nadawać do noszenia albo zacznie naprawdę dziwnie smakować. Można zatem przypuszczać z dużą dozą prawdopodobieństwa, iż częste przeprowadzki były w większości motywowane złudzeniem, że pomogą nam obniżyć koszty utrzymania.
Ojciec (z prawej) z małym dzieckiem.
Ale mogły mieć także niezamierzony efekt uboczny. Jak pokazują badania, ciągłe przeprowadzki w dzieciństwie mają często związek z kreatywnością. Wydaje się, że bodziec twórczy wywołuje potrzeba pogodzenia ze sobą sprzecznych wizji świata. Jeżeli zmieniasz dom, rozpoczynasz trochę inne życie, więc porównujesz je z poprzednim, zwracając uwagę na rozbieżności i podobieństwa, zauważasz, co bardziej ci się podoba, a czego ci brakuje, i w trakcie tego procesu twój umysł staje się bardziej elastyczny, łącząc wrażenia i myśli w nowy i świeży sposób. Kreatywność może się również rozwinąć w wyniku innej sytuacji: jeżeli ważni ludzie w twoim życiu, zwłaszcza rodzice, mają różne poglądy na świat, zaczynasz się starać zrozumieć, co ich łączy, a co dzieli, próbując pojąć sprzeczne przekonania obojga. Z drugiej strony, jeśli twoi rodzice tworzą harmonijny związek, dorastasz w jednym miejscu, gdzie ludzie mają takie samo spojrzenie na świat jak wszyscy wokół nich, jest raczej mało prawdopodobne, że zostaniesz nowatorskim twórcą, a nawet że będziesz miał na to ochotę. Wątpię, czy istnieje specjalny wydział kreatywności na Uniwersytecie Stanowym w Iowa. Tak więc pod względem potencjału kreatywnego miałem podwójne szczęście: ciągłe przeprowadzki i dysharmonia między rodzicami. Do tych dwu korzyści dorzućmy jeszcze powszechnie znany fakt, że wielu spośród największych geniuszy świata, zarówno sztuki, jak i nauki, to ofiary poważnych przypadków zespołu braku więzi z matką, a będę musiał dojść do wniosku, że gdyby moja była troszkę bardziej niestabilna emocjonalnie, mógłbym się stać GIGANTEM. Mógłbym mieć talent muzyczny i talent do sztuk plastycznych, mógłbym zostać znakomitym tancerzem, wynalazcą i poczytnym poetą, zamiast tylko dobrym, w bardzo wąskich granicach, autorem i aktorem komediowym. Cóż. Mimo że przez pierwsze lata życia miotałem się po West Country, zostało mi z nich tylko kilka oderwanych wspomnień, nie licząc farmy Raffle’ów i pająka z Horrabridge. Pamiętam na przykład, że gdy byłem na spacerze z tatą, usłyszałem basowy pomruk, uniosłem wzrok i zobaczyłem, że niebo zaroiło się wielkimi samolotami lecącymi w stronę kontynentu. Tato wyjaśnił, że to jeden z naszych dziennych nalotów. Wygrywaliśmy wojnę, więc nie musieliśmy już latać pod osłoną nocy. Raz tato i ja rozmawialiśmy z sympatycznym amerykańskim lotnikiem, który pozwolił mi wsiąść do swojego jeepa, gdzie zadrapałem się w swoją kochaną kostkę. Innym razem tato zawiózł nas na wzgórza za Weston, żebyśmy mogli obejrzeć niemiecki samolot, który spadł na pole. Był mniejszy, niż się spodziewałem. Zgromadziło się sporo gapiów, ale zachowywali się bardzo cicho. Najlepsze były niedziele, kiedy tato zabierał mnie na stację kolejową w Brent Knoll. Tam wpuszczano nas do nastawni, a zwrotniczy pozwalał mi ciągnąć długie dźwignie, które przestawiały zwrotnice. Potem schodziliśmy na peron, gdzie stał wielki wiklinowy kosz pełen gołębi wyścigowych, i naczelnik stacji pozwalał mi otworzyć pokrywę kosza, a gołębie wylatywały, wzbijając się zwartym szykiem wysoko w niebo, gdzie zakreślały trzy koła – zawsze trzy – po czym wyruszały na północ w stronę swoich domów w Widnes, Warrington i Wigan. To było najbardziej radosne i najpiękniejsze przeżycie. Jedynym skutkiem wojny, który bezpośrednio dotknął mojej rodziny, była wiadomość, że zniszczeniu uległy nasze meble. W dniu, w którym po raz pierwszy przeprowadziliśmy się do domu Raffle’ów, rodzice przetransportowali je na przechowanie do magazynu należącego do Lalonde’s, znanych licytatorów z Weston, a teraz usmażyła je bomba zapalająca. Oczywiście nie były to bardzo luksusowe meble i w pewnym sensie fryce wyświadczyli nam przysługę, mogliśmy się teraz bowiem przeprowadzać, zmieniając przeróżne umeblowane kwatery, nieobciążeni nadmiernym dobytkiem.
Uświadamiam sobie, że wiele moich pierwszych wspomnień ma związek z wojną, ale tylko dlatego, że takie chwile wyraźnie odróżniają się od moich zwykłych, codziennych doświadczeń. Na wsi w Somerset i Devon upływały miesiące, a ja nawet przez moment nie zdawałem sobie sprawy z trwającego konfliktu. Prawdę mówiąc, dopiero teraz wiem, jak się cieszę, że dorastałem w małych wioskach West Country, w otoczeniu bujnego listowia i feerii szmaragdowych barw. Kojarzę to wszystko z czymś w rodzaju łagodnego zadowolenia, swobodnej, spokojnej uważności, którą rzadko udaje mi się odtworzyć w mieście. Czytając przed wielu laty to, co psycholog Abraham Maslow miał do powiedzenia na temat „przeżyć szczytowych”, doszedłem do wniosku, że takie chwile prawie zawsze zdarzają się podczas odpoczynku, a w moim przypadku nigdy nie są związane z pracą. Wordsworth pisał o swoich ulubionych kwiatach: Bo często dziś, gdy na wznak leżę W błogim sam na sam z własną myślą, Znów gwiazdozbiory kwiatów świeże Ku oczom duszy blask swój wyślą I serca znów cień trosk nie plami, Gdy tańczy, tańczy z chryzantemami2.
Kiedy przywołuję na myśl chwile pełnego ponadczasowego szczęścia, to okazuje się, że zaznałem go w następujących sytuacjach: siedząc na leżaku w ogrodzie przy moim domu w Holland Park i oglądając dwa koty burmskie odgrywające kabaret; patrząc na Widok Delft Vermeera w Hadze i pozwalając, by mnie poruszył; bawiąc się z małym kangurkiem w Sydney; słuchając Johna Williamsa grającego na gitarze; płynąc środkowym Renem i sącząc mozelskie wino; jedząc z żoną rybę z frytkami w Geales dwa dni temu; albo leżąc w słońcu na trawie i przywołując „ku oczom duszy” obraz Dicka Cheneya torturowanego metodą podtapiania. I żadna z nich nie ma nic wspólnego z pracą ani w ogóle żadnym wysiłkiem. Niech ktoś to wytłumaczy Terry’emu Gilliamowi.
Rozdział 2
Moje
ostatnie wspomnienie z epoki Brent Knoll to odwiedziny dość niskiego, milczącego i starszego mężczyzny, który nazywał się John Cheese. Był tatą mojego taty i cieszył się opinią białej owcy w rodzinie: podobno do tego stopnia nie zgadzał się ze swoim ojcem i braćmi, że opuścił dom najwcześniej, jak mógł, i wyprowadził się do Bristolu, wiele kilometrów dalej, żeby się od nich odciąć. Nigdy nie mówiono, czym właściwie zajmowała się jego rodzina. Przypuszczam, że byli piekarzami, ale to mogła być tylko przykrywka, której używali, żeby nie kłaść się spać w nocy. Kiedy poznałem dziadka, musiał być już po siedemdziesiątce. W tamtych czasach to był poważny wiek i pamiętam, jak dziadek wolno dreptał o lasce, gdy matka i ja chodziliśmy z nim dróżkami Somerset. Był bardzo oficjalny w obejściu – powściągliwy, ostrożny i stateczny – ale jednocześnie emanował dobrocią i łagodnością. Właściwie wyglądał jak doktor Dolittle i choć lubiłem jego towarzystwo i doskonale pamiętam, jak uprzejmie traktowali się nawzajem z tatą, nie przypominam sobie, żebym się przy nim dobrze bawił. Miał w repertuarze jeden żarcik: opowiadał o pawiu, który przefrunął ponad murem do ogrodu sąsiada i zniósł tam jajko. Czy jajko należało do właściciela pawia, czy do sąsiada? Kiedy próbowaliśmy zgadnąć, zwracał nam uwagę, że to paw, nie pawica, więc nie znosi jaj. Nie był to raczej brawurowy numer ze slapsticku, więc nie zdziwiło mnie, gdy później się dowiedziałem, że całe życie zawodowe pracował jako urzędnik w kancelarii prawnej. Dziadek był jedynym żyjącym rodzicem moich rodziców. Matka mojej mamy zmarła wiele lat wcześniej. Na fotografiach wyglądała jak starsza, nieco eteryczna wersja Virginii Woolf. Jej mąż, Marwood Cross, sprawiał natomiast wrażenie równie subtelnego co guziec: był krępym, porywczym, pewnym siebie, nietaktownym jegomościem, który w swoim czasie należał podobno do najbardziej znanych licytatorów w Weston-super-Mare. (Mieszkańcy miasta mieli zwyczaj używania dość nadętych określeń, mówiąc o sobie nawzajem: nazwiska lekarzy wymawiano przyciszonym, nabożnym tonem; chirurdzy i architekci byli niezmiennie „wybitni”; prawnicy „znakomici”; biznesmeni „wpływowi”; firmy „prestiżowe”; nauczyciele „szanowani”; właściciele sklepów tytoniowych „renomowani”). Otóż w Weston działało pół tuzina licytatorów i wszyscy byli znaczący, znamienici i zapatrzeni w siebie. Kiedy rodzice wybierali mi imiona, nazwali mnie John po dziadku i Marwood po tym prostaku. Matka twierdziła, że jeśli w przyszłości ludzie zapytają mnie, jak się nazywam, i odpowiem „John Marwood Cleese”, zdziwią się i wykrzykną: „Och, czy przypadkiem nie jest pan krewnym licytatora Marwooda Crossa?!”. Oto pytanie do ciebie, drogi czytelniku: ile razy zdarzyło mi się to w ciągu siedmiu dziesięcioleci z haczykiem, jakie spędziłem na tej planecie? Masz do wyboru trzy odpowiedzi: a) 5000 razy, b) dwukrotnie, c) nigdy. Marwood Cross był znanym, rumianym na twarzy i rządzącym twardą ręką despotą. Gdy nakrywano do posiłków, przy jego sztućcach kładziono trzcinkę, aby mógł trzepnąć któreś z dzieci, jeżeli zapomniało o manierach przy stole. Był także znamienitym tchórzem: kiedy pewnego razu wykryto włamywacza w piwnicy, pojawił się na balkonie swojej sypialni na piętrze, potrząsając dzwonkiem i każąc dzieciom i służącej iść sprawdzić, co się tam dzieje. Główną formą rozrywki, jakiej się oddawał, było pisanie oszczerczych anonimów, które potem kazał wysyłać mojemu ojcu
z różnych wiosek w Somerset, przez które tato przejeżdżał w swojej misji sprzedaży polis ubezpieczeniowych. Marwood był również niedoścignionym mistrzem w prowadzeniu aukcji. Jeśli spodobał mu się jakiś przedmiot, który miał zlicytować, szybko sprzedawał go wyimaginowanemu kupcowi, zanim licytacja się rozkręciła, i zgarniał zdobycz niemal za darmo, zachowując reputację filara społeczności miasta. Pragnę publicznie przeprosić za fakt, że w moim ciele jest obecna część jego genów. Zostaną wytropione i zniszczone, gdy tylko pojawi się odpowiednia technologia.
Marwood Cross, znamienity licytator.
Ostatnią osobą z nieobecnych dziadków była matka mojego taty. Zmarła na początku lat dwudziestych i nie wiem o niej prawie nic. Jej śmierć tak głęboko zasmuciła tatę, że nawet wiele lat później nigdy o niej nie mówił. Odkryłem to przez przypadek. Gdy miałem jakieś czternaście lat, grzebałem w wiekowej walizeczce, w której trzymał wszystkie stare rodzinne papiery, i natrafiłem na list napisany przez nią do niego tuż przed śmiercią. Kiedy pokazałem go tacie, zrobił dziwną minę i powiedział mi, że nie czytał listu drugi raz od dnia, w którym go dostał. Otworzył kopertę i po kilku sekundach zaczął szlochać. To był jedyny raz, gdy widziałem łzy taty. Później powiedział mi, że płakał nie tylko z żalu po jej stracie, ale także dlatego, iż zawsze miał ogromne poczucie winy, ponieważ cztery ostatnie lata jej życia spędził w Indiach i na Dalekim Wschodzie. Łączność i transport były w tych czasach tak powolne, że nie zdążył wrócić, by się z nią pożegnać. Uważał, że ją zawiódł; że w jakiś niezrozumiały sposób mogła się poczuć przez niego porzucona. Pokazał mi
ostatnią stronę jej ostatniego listu do niego z podpisem, który chylił się długą, cienką i nierówną linią w dół kartki, co zdaniem taty oznaczało, że „się poddała”. Nawet w tak młodym wieku potrafiłem sobie uświadomić, że nosił w sobie ten smutek przez niemal trzydzieści lat i właśnie dlatego on i matka nigdy nie wymieniali imienia mojej babci. Prócz tego jednego razu, nie tylko nigdy nie widziałem płaczącego taty, ale też nigdy nie słyszałem, żeby w złości podnosił głos ani żeby wymawiał słowo „kurwa”. A to wszystko dlatego, że był dżentelmenem w najlepszym tego słowa znaczeniu: nie dzięki wychowaniu, rzecz jasna, ale dzięki przyswojeniu sposobu bycia opartego na wartościach cechujących „angielskiego dżentelmena”, które podziwiał. Podczas służby w wojsku i później, w Indiach i na Dalekim Wschodzie, miał okazję przyjrzeć się najwspanialszym okazom tego gatunku, których uprzejmość, życzliwość, skromność, pogoda ducha, odwaga, szczerość i niechęć do obarczania innych swoimi kłopotami i trudnościami wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że próbował się wzorować na tym, co zaobserwował.
Dziwna zbieranina osób w Brent Knoll, w której znalazł się dziadek Cheese (pierwszy z prawej), matka (z kanciastymi ramionami) i ja (z tępym narzędziem).
To jednak czekało go dopiero w przyszłości, bo urodził się w Bristolu w 1893 roku, w rodzinie zdecydowanie należącej do niższej klasy średniej. Młody Reggie chodził do katolickiej szkoły średniej, College’u Świętego Brendona, nie dlatego, że rodzina Cheese’ów była katolicka, ale dlatego, że dyrektor był jednym z najbliższych przyjaciół jego ojca. Uważano go za młodzieńca pojętnego i inteligentnego, lecz nie przejawiał żadnych zainteresowań naukowych, więc dość wcześnie zakończył edukację i zaczął pracować w firmie ubezpieczeniowej. Jedną z jego najbardziej ujmujących cech był kompletny brak ambicji, który w dużym stopniu tłumaczy, dlaczego pozostał
w branży ubezpieczeniowej przez resztę życia. Poza tym nieźle radził sobie z rachunkami i potrafił wykonywać w głowie dość skomplikowane obliczenia. Przychodziło mu to tak naturalnie, że pokłócił się z nauczycielem matematyki ze szkoły Świętego Brendana, który nalegał, aby „przedstawił tok swojego rozumowania”. Reggie uważał, że to bez sensu. W ciągu kilku następnych lat tato na pewno był cennym pracownikiem. Dzięki swoim zdolnościom arytmetycznym, kulturze osobistej i głębokiemu zrozumieniu ludzi musiał się okazać pożyteczny. Ponadto nigdy nie brał pensji, jeśli uczciwie na nią nie zapracował, bo to nie leżało w jego naturze. Potrafił jednak połączyć sumienność z beztroską. Życie, jakie prowadził, pełne psikusów, psot i wygłupów wymyślanych z kolegami, przypominało przygody opisane w jego ulubionej książce, Trzech panów w łódce. Razem z przyjaciółmi płatali figle nawet osobom odwiedzającym firmę ubezpieczeniową, smarując na przykład laskę melasą i gdy uczynni ludzie chcieli im ją podać, zauważali, że mają lepkie ręce. Poza biurem poczynali sobie bardziej zuchwale, ale nigdy nie posunęli się do złośliwości ani do najmniejszych przejawów przemocy. Często areną ich błazeństw było Weston, najbliższa nadmorska miejscowość. Zabawiali się przejażdżką na osłach, ruszając w różne strony, a potem zostawiali zwierzęta ludziom w ogrodach, żeby szczypały kwiaty. Najbardziej spektakularny numer odbył się z udziałem kilku małych oskubanych kurczaków ze sklepiku rzeźnika, które przemycili na balkon w Winter Gardens, a potem, na umówiony sygnał, wyrzucili je wysoko w powietrze, żeby spadły na orkiestrę przygrywającą przedstawicielom wyższych sfer, którzy sączyli popołudniową herbatkę. Tato mieszkał z rodzicami, dopóki nie skończył dwudziestu dwóch lat. Po wybuchu pierwszej wojny światowej latem 1914 roku próbował się zaciągnąć do wojska, ale został odrzucony przez komisję lekarską, ponieważ nie potrafił odczytać czwartej linijki na tablicy okulistycznej. W późniejszym stadium wojny armia stała się mnie wybredna, zanim jednak do tego doszło, zgłosił się ponownie. Tym razem poprosił kandydata przed sobą, żeby zapamiętał linijkę z tablicy, której nie umiał odczytać, i powtórzył mu po wyjściu z badań. Podstęp pozwolił ojcu dołączyć do rzezi we Francji, aczkolwiek pod przybranym nazwiskiem: miał serdecznie dość szyderców nazywających go serem, więc zmienił „h” na „l”. Nigdy nie rozumiałem, co chciał przez to osiągnąć; mnie od początku szkoły nadano przezwisko „Cheese”. Być może jego pułkowi Gloucestershire brakowało wyobraźni, żeby skojarzyć „Cleese” ze sfermentowanym twarogiem. Tato zakończył szkolenie w randze podporucznika, najniższym stopniu oficerskim w hierarchii wojskowej. Nigdy nie wiedział, dlaczego dostąpił tego zaszczytu, przypuszczał tylko, że przyczyną mogła być umiejętność poprawnego wysławiania się po angielsku. Kilka tygodni po przybyciu do Francji w 1915 roku odłamki raniły go w plecy i ramiona (blizny były widoczne jeszcze trzydzieści parę lat później). Złożył więc pisemną rezygnację u dowódcy (w tamtych czasach w wojsku panowały bardzo dżentelmeńskie zasady) i wrócił do Anglii na rekonwalescencję. Ledwie rany się zagoiły, znów zaciągnął się do wojska, tym razem jako szeregowiec. Kiedy armia się dowiedziała, że poprzednio służył w stopniu oficera, doszło do ostrej wymiany zdań, ostatecznie jednak wojsko dało się udobruchać i pozwoliło mu wrócić do Francji jako zwykłemu starszemu szeregowemu. Zawsze uważałem tę decyzję taty za uroczą ekstrawagancję, typową dla jego braku zainteresowania jakąkolwiek karierą, dopóki po latach nie odkryłem, że przewidywana długość życia młodszego oficera na froncie zachodnim wynosiła wówczas… sześć tygodni. Bo gdy oficer wyprowadzał swoich ludzi z okopu, Niemcy szukali człowieka z rewolwerem i gwizdkiem, żeby zastrzelić go pierwszego. Kiedy jako mały chłopiec zaraz pod drugiej wojnie światowej towarzyszyłem tacie w jego samochodowych wyprawach w sprawie polis ubezpieczeniowych, opowiadał mi nie tylko swoje
przygody z linii frontu, ale także zabawne i fascynujące historie o tym, co działo się z nim później. Podobno po podpisaniu zawieszenia broni w 1918 roku dowódca zapytał go, co planuje robić po zakończeniu wojny. Odparł, że zamierza wrócić do Bristolu i nadal sprzedawać ubezpieczenia. „Nie! Nie!” – wykrzyknął pułkownik. „Musisz pojechać zobaczyć imperium, młody człowieku!” Po czym niezwłocznie napisał tacie parę listów polecających. Tak więc zaledwie kilka tygodni później tato znalazł się na pokładzie statku płynącego do Bombaju, gdzie dzięki kontaktom pułkownika zdobył posadę sprzedawcy ubezpieczeń morskich w dużej brytyjskiej firmie Union of Canton. I zaczął żyć dość luksusowo. Nie był już sprzedawcą polis: został przedstawicielem ubezpieczyciela morskiego; a ponieważ miał świetną prezencję, odpowiedni akcent i nienaganne maniery, prócz tego był dowcipny i zabawny, zaczął się obracać w kręgach ludzi z właściwej klasy średniej, z „dobrych” szkół prywatnych, od czasu do czasu stykając się nawet z reprezentantami prawdziwych wyższych sfer, wśród których znalazło się wiele przyjaznych, dobrodusznych i bardzo kulturalnych osób. Przypominam, ci ludzie mieli mnóstwo powodów do dobroduszności: żyli jak mikroksiążęta. Kiedy tato znalazł dom do wynajęcia, dowiedział się, że pracuje w nim czternastoosobowa służba; na jego sugestię, by odrobinę zmniejszyć ten niesłychanie liczny personel, Hindusi z ogromnym wdziękiem i żalem wyjaśnili, że nie wolno mu tego robić: angielski dżentelmen miał obowiązek zatrudniać co najmniej tych służących. Człowiek, z którym tato dzielił dom, nazywał się Wodehouse i okazało się, że to brat słynnego P.G. Tato uznał go za ogromnie sympatycznego gościa: był uroczym i taktownym towarzyszem, ale, o dziwo, najwyraźniej zupełnie pozbawionym poczucia humoru. Jeszcze dziwniejszy jednak był stopień naiwności Wodehouse’a. Podobnie jak tato miał dwadzieścia kilka lat, lecz dopiero po wizycie u lekarza w Bombaju dowiedział się, że jego napletek da się zsunąć. Trudno dać wiarę, że facet może przeżyć dwa dziesięciolecia, nie odkrywając przypadkowo tego faktu (dotyczącego części ciała budzącej żywe zainteresowanie u większości osób płci męskiej), ale sądzę, że to rzuca światło na status P.G. Wodehouse’a jako świetnego humorysty. Skoro jego brat był aż tak naiwny, czy to możliwe, żeby samemu P.G. w pewnym stopniu brakowało obycia, codziennych doświadczeń przeciętnego bywalca, zwykłego savoir-faire? A jeśli tak, to czy możliwe, że ta prostoduszność ma jakiś związek z dość uproszczoną psychologią bohaterów stworzonych przez P.G., która zmusza mnie do traktowania go jako zaledwie bardzo dobrego humorysty, a nie świetnego? Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko samej naiwności: każda osoba, którą naprawdę lubię, ma w sobie pewien jej pierwiastek, najbardziej nie cierpię przemądrzalców, ale na odległym końcu kontinuum naiwności znajduje się punkt, w którym trudno odróżnić ją od zwykłej, pospolitej głupoty. Należy się więc zmierzyć z pytaniem: czy dać wiarę, że człowiek wygłasza propagandowe nazistowskie pogadanki w radiu PRZEZ PRZYPADEK – jak twierdził P.G. – jeżeli ma wspólne geny z kimś, kto nie wiedział, że może sobie zsunąć napletek? Moim zdaniem odpowiedź musi brzmieć „tak!”. Ogólnie rzecz biorąc, tato bawił się w Indiach świetnie (zwłaszcza że nie był świadkiem odkrycia dokonanego przez Wodehouse’a) i zawsze wyrażał się o Hindusach z najwyższą sympatią. Nie ma jednak wątpliwości, że były to relacje natury kolonialnej, związki między panami a służbą. Tato mówił trochę w hindi, ale przyznał kiedyś, że czasowników potrafił używać tylko w trybie rozkazującym. On i jego koledzy byli wesołym, pełnym temperamentu towarzystwem – nic dziwnego, zważywszy na straszną wojnę, którą właśnie przeżyli. (Dla porównania, chodziły słuchy, że w 1945 roku rozdokazywani studenci, którzy niedawno wrócili z europejskich frontów, w Dniu Guya Fawkesa dokonali w budynkach Cambridge większych spustoszeń niż niemieckie bombowce w ciągu całej drugiej wojny światowej). Mieli więc skłonność do takich zachowań, jakie można
zaobserwować u zawodników rugby w sobotni wieczór. Na ogół byli hałaśliwi i rozbrykani, ale nie agresywni, choć tato pamiętał sytuację, w której sprawy poszły trochę za daleko. Podobno znajomy Walijczyk, niejaki Davies, w niedzielne popołudnie zaprosił go na przejażdżkę kabrioletem, a wsiadając do samochodu i zajmując miejsce za szoferem, tato z zaskoczeniem zauważył leżącą z tyłu niewielką kupkę cegieł. Pokazał je Daviesowi, który odparł, że wyjaśni ich przeznaczenie w stosownym czasie. Dziesięć minut później Davies wziął jedną z cegieł i cisnął w witrynę sklepu, który akurat mijali. Hinduskiego szofera rozbawiło to nie mniej niż jego pracodawcę. Tato był zdumiony, ale pomyślał, że przynajmniej jest niedziela i sklep jest zamknięty. Błazeństwa taty miały stosunkowo umiarkowaną skalę. Pieczołowicie przechowywał list od znanego hotelu w Bombaju, w którym wzbraniano mu wstępu na jego teren i szczegółowo wyliczano psoty, których się dopuścił, z użyciem maselniczek, tac pełnych klasycznego angloindyjskiego dania kedgeree oraz innych jadalnych pocisków. Ale gdy został przyjęty w poczet członków Królewskiego Klubu Żeglarskiego w Bombaju, ustatkował się: kontakt z najprawdziwszymi dżentelmenami sprawiał mu ogromną radość, a teraz rozumiem, że podziwiając tych ludzi, uczył się także ich zachowań i zwyczajów, starając się je naśladować. W stosownym zaś czasie zaczął część swojej wiedzy przekazywać także mnie. – Nigdy nie dawaj po sobie poznać, że jesteś zaskoczony, synu. Poruszaj się wolno. Jeżeli ktoś coś upuści i chcesz sprawdzić, co się stało, odczekaj kilka sekund, a potem odwróć się bez pośpiechu i zerknij. Tylko się nie gap. Jedynym nieszczęściem, jakie spotkało tatę podczas pobytu w Indiach, była malaria, która miała mu dokuczać przez następne lata. Kiedy go zaatakowała, musiał się na kilka dni schronić w łóżku, szczękając zębami, pocąc się i dygocząc, tak słaby, że nie mógł zrobić nic innego, jak tylko leżeć, cierpliwie tracąc na wadze. Po trzech latach w Indiach firma Union of Canton przeniosła go do biura w Hongkongu, a krótko potem do swojej głównej siedziby w Kantonie. Znalazłszy się po raz pierwszy poza imperium brytyjskim, zobaczył rzeczy, przy których Bombaj wydał mu się równie fascynujący jak Cheltenham. Odwiedził palarnię opium; zrobił sobie tatuaże i jadł psa. (Ujmę to inaczej: zjadł wyśmienite danie, które później zidentyfikował jako psa). Miał też podległego mu urzędnika, którego bardzo lubił. Chińczyk doskonale mówił po angielsku, był ujmującym człowiekiem i niezwykle kompetentnym pracownikiem. Pewnego dnia jednak nie pojawił się w biurze. Po sprawdzeniu okazało się, że trafił za kratki. Tato (jak to on) poszedł prosto do więzienia i poprosił o rozmowę z naczelnikiem, który przywitał go jak najuprzejmiej i wyjaśnił, że jego pracownik został uznany za winnego „nielegalnej działalności politycznej”. Tato spytał, ile czasu spędzi w więzieniu. Naczelnik odparł: – Niestety, dziś rano wykonamy na nim wyrok. Kiedyś sądziłem, że to niesłychane, iż niedługo potem tato znalazł się z powrotem w Westonsuper-Mare. Czyżby też zaangażował się w nielegalną działalność polityczną? Miał wyrzuty sumienia z powodu tego psa? (Podobno danie było przepyszne, więc być może wolał uciec przed pokusą). A może po prostu zmęczył go ogrom wrażeń? Odpowiedź była jednak prosta: malaria. Ataki choroby bardzo go osłabiły i zaczął się obawiać, że jeżeli nie zmieni klimatu na chłodniejszy, może kopnąć w kalendarz. Zanim wrócił na ojczyzny łono, jego waga spadła do około trzydziestu deka, czyli niewiele jak na człowieka o wzroście stu osiemdziesięciu centymetrów: określenie „skóra i kości” pasowało do niego jak ulał. Nawroty choroby nękały go jeszcze przez kilka lat, aż w końcu zaczęły ustępować; przez ten czas tato jako jeden z nielicznych w Weston przyjmował chininę.
Moi rodzice, nieplanujący dziecka.
Najpierw jednak pojechał do Bristolu odwiedzić ojca, którego nie widział od pięciu lat, i został tam, by odzyskać siły pod opieką swojej siostry Dorothy, starej panny. Przepadali za sobą i spędzali razem dużo czasu, oddając się swojej wspólnej pasji: paleniu. Tato zwykle wypalał czterdzieści dziennie (bez filtra), a Dorothy dzielnie dotrzymywała mu kroku, pet w pet. Mimo to powoli wracał do zdrowia i zaczął robić wypady do najbliższej nadmorskiej miejscowości, którą akurat było poczciwe Weston-super-Mare. Podczas tych wycieczek poznał matkę, zaczęli się spotykać, choć Marwood wymagał od niej, żeby była w domu przed dziesiątą (miała dwadzieścia sześć lat), i zakochali się w sobie. Po kilku miesiącach postanowili się pobrać. A potem – tu akcent romantyczny – uciekli! Musieli. Pochodzili z różnych klas społecznych i nie było mowy, by Marwood Cross pobłogosławił małżeństwo swojej córki z prostym człowiekiem z ludu. Właściwie nie z człowiekiem, tylko jakimś plebejuszem. Między Muriel Cross a tym podejrzanym, wytatuowanym proletariuszem, który szlajał się po barach, ziała przepaść nie do przebycia. Otóż tato pochodził w najlepszym razie z właściwej niższej klasy średniej; ściślej mówiąc, ze średniej właściwej niższej klasy średniej. Tymczasem Muriel Cross była córką wielkiego licytatora Marwooda Crossa, który zaliczał się prawie do właściwej klasy średniej; jego rodzinę w najgorszym przypadku można było zaklasyfikować do najwyższej z wyższych warstw niższej klasy średniej. Tak więc, jeśli chodziło o Marwooda, morganatyczny związek nie mógł być nawet brany w rachubę. Dlatego tato i mama uciekli do Londynu, odległego, wyrafinowanego, kosmopolitycznego i liberalnego serca imperium brytyjskiego, gdzie nikogo absolutnie nic nie obchodził nadęty, tępy
prowincjonalny licytator, całujący się w najwyższą z wyższych warstw własnej dupy niższej klasy średniej. Wolność! W Golders Green, gdzie przez dwa lata zażywali szczęścia, a tato zaprzyjaźnił się z mnóstwem Żydów, dzięki czemu nauczył się zaskakująco płynnie mówić w jidysz. Nowi znajomi z przyjemnością przedstawiali tatę swoim niczego niepodejrzewającym przyjaciołom, żeby przyglądać się ich minom, gdy typowy goj zaczynał ich zasypywać gradem słów potocznego języka środkowoeuropejskich Izraelitów. Wydaje mi się, że tato w głębi duszy był dumny ze swoich żydowskich koneksji; w czasach, kiedy ludzie mieli tyle uprzedzeń, starał się je zwalczać, jak potrafił, choć był gotów (wraz z matką) zrobić wyjątek dla Walijczyków. To uświęcona tradycją cecha mieszkańców West Country i obawiam się, że jej wykorzenienie będzie wymagało wielu pokoleń. Potem jednak… los sobie z nich zadrwił. Nastąpiło pojednanie z Marwoodem Crossem i jak można się było spodziewać… wrócili do Weston-super-Mare, gdzie żyli chyba całkiem szczęśliwie, dopóki się nie pojawiłem (również w Weston) w październiku 1939 roku, zaledwie trzynaście lat po ich ślubie. Wygląda na to, że w świecie Cleese’ów wszystkie drogi prowadzą do pieprzonego Weston-super-Mare. Ale gdy tato raczył mnie wspomnieniami z Indii, mieszkaliśmy już w niewielkim nadmorskim mieście Burnham-on-Sea, kilka kilometrów na południe od Weston. (Burnham odgrywa ważną rolę w historii Wielkiej Brytanii, ponieważ właśnie tu pszczoła zabiła pierwszą żonę sir Bernarda Law Montgomery’ego, wicehrabiego Montgomery of Alamein. Monty bardzo ją kochał i gdyby przeżyła użądlenie, być może przeszedłby na spokojną emeryturę. A tak pojechał do Afryki Północnej, żeby pokonać Rommla). Powodem naszej przeprowadzki do Burnham – przy założeniu, że istniał powód – było umożliwienie mi rozpoczęcia nauki w prawdziwej szkole, kiedy skończyłem sześć lat. Problem w tym, że rodzice wybrali naprawdę makabryczną instytucję edukacyjną. W pamięci mam obrazy prosto z Dickensa: dwie wielkie, dość ciemne sale, oświetlone blaskiem kominka, i jakieś piętnaścioro dzieci, starszych ode mnie, pracujących w małych grupkach pod okiem samotnej, oschłej i groźnej starej wiedźmy, która najwyraźniej zakładała, że sam powinienem wiedzieć, co mam robić, ponieważ nie zadawała sobie trudu, by mnie o tym informować. Po kilku dniach oszołomienia i lęku sytuacja osiągnęła punkt krytyczny. Stare zgorzkniałe babsko zadało mi rachunek znacznie trudniejszy od działań, z którymi dotychczas miałem do czynienia: powiedzmy, że chodziło o to, by podzielić czterocyfrową liczbę przez trzycyfrową. Odgadłem, jak mam to zrobić, i się pomyliłem. Nie proponując pomocy, kazała mi to powtórzyć. Drugi raz też mi się nie udało; uprzedziła mnie, żebym się postarał; znów mi się nie udało; wtedy kazała mi wyciągnąć rękę, chwyciła ją i mocno trzepnęła mnie trzy razy trzcinką. Pierwszą reakcją było zaskoczenie: żadne z moich przedszkoli nie było katolickie, więc nie byłem przygotowany na tego rodzaju atak. A potem poczułem ból, straszny! Moja kochana rączka! Kiedy dwadzieścia pięć lat później zacząłem pierwszą terapię, było to jedno z najwcześniejszych traumatycznych przeżyć, jakie sobie przypomniałem, i zdumiała mnie intensywność fali uczuć, która mnie zalała: gniewu – nie, raczej wściekłości, żalu nad sobą, upokorzenia, głębokiego poczucia krzywdy i szczerego oburzenia nie tyle z powodu niesprawiedliwości, ile ze względu na idiotyzm pomysłu, by za nieprawidłową odpowiedź wymierzać karę cielesną. To przerażające, jak często przez stulecia tę głęboko okrutną, kompletnie bezcelową, a właściwie niesłychanie PRZECIWSKUTECZNĄ metodę stosowały wobec dzieci tępe odurzone poczuciem władzy zombie takie jak ta potworna, podła starucha – duża część podobnych psychopatów rzekomo działa w imieniu Boga, który jest wszechogarniającą miłością. (Jeden z moich przyjaciół chodził do szkoły prowadzonej przez kartuzów. Kiedy jakiś chłopiec popełnił na lekcji
błąd, zakonnik wyjął rzemień, zadał to samo pytanie i uniósł rzemień, aby go uderzyć, gdyby nieszczęśnik znów się pomylił. Chłopiec zauważył: „To mi chyba nie pomoże, prawda?”). Może kontakt z sadyzmem czegoś mnie jednak nauczył. Podczas tamtej sesji terapii na koniec pojawiło się uczucie silniejsze od wszystkich innych, które do mnie wówczas wróciły: niezwykle mocne postanowienie, że NIE POZWOLĘ, ABY TO SIĘ KIEDYKOLWIEK POWTÓRZYŁO! C się poruszyło w jakimś zakamarku mojego kochanego sześcioletniego serduszka, dając mi do zrozumienia, że gdzieś we mnie telepie się odrobina charakteru, z której być może pewnego dnia skorzystam. Pierwsze doświadczenie szkolne okazało się tak ponure, że następnego dnia tato zabrał mnie z tej koszmarnej placówki i zapisał do Akademii panny Cresswell, bardzo miłej, ciepłej, sympatycznej i przyjaznej szkoły, gdzie kolorowałem obrazki z myszkami w kapeluszach, a potem równiutko wycinałem je nożyczkami. W ten sposób zacząłem odbudowywać wiarę we własne zdolności i wracać na drogę mięczakostwa. Patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że byłem dość cichym dzieckiem, które lubiło samotność (choć nie czuło się osamotnione). Matka mówiła, że jako niemowlę nigdy nie płakałem – pewnie uznałem, że gdybym wybuchnął płaczem, mogłaby się zjawić – a odkąd przeczytałem cudownie klarowną teorię psychologa Hansa Eysencka na temat introwersji i ekstrawersji, wiem, że z pewnością reprezentuję pierwszy z tych typów osobowości. Oczywiście między jedną a drugą skrajnością rozciąga się kontinuum, pośrodku którego lokują się ambiwertycy, mający mniej więcej równe proporcje cech jednego i drugiego usposobienia. U niektórych te słowa wywołują karykaturalne wyobrażenia obydwu ekstremów: z jednej strony milczący, chorobliwie nieśmiały szwedzki archiwista, z drugiej – hałaśliwy i gruboskórny sprzedawca samochodów ze Środkowego Zachodu. Tacy ludzie przypuszczają, że aktorzy muszą być ekstrawertykami, ale często jest inaczej; wielu artystów prezentuje na scenie wielką osobowość, lecz poza nią są raczej nieśmiali. Przecież udawać kogoś innego a być sobą to ogromna różnica. Eysenck twierdził również, że introwertycy mają z natury wysoki poziom aktywności umysłowej, więc rzadko się nudzą i nie potrzebują stymulacji, ponieważ wystarczająco dużo zajmujących rzeczy dzieje się w ich głowach. Ekstrawertycy natomiast mają niższy poziom aktywności psychicznej: ulegają nudzie, potrzebują więc mnóstwa bodźców z zewnątrz, by zachować bystrość umysłu. A to potwierdza mój pogląd, że jestem introwertykiem: nigdy się nie nudzę, z wyjątkiem chwil, gdy zostaję zatrzymany na przyjęciu przez osoby, które koniecznie chcą zrobić na mnie wrażenie; często jednak czuję się przytłoczony, czy to przez wielkie wystawy w Harrodsie, czy przez masę e-maili i telefonów, czy też przez hordy nieznajomych nacierających na mnie w publicznych miejscach, z których każdy pragnie mi powiedzieć, że „coś nas łączy!”. („Mąż mojej siostry dwadzieścia lat po panu uczył się w Clifton College i chodził do tego samego sklepu sportowego, w którym podobno kupił pan kiedyś rękawice do krykieta”. „Nie może być! Naprawdę?”). Nauczyłem się jednak świetnie funkcjonować w ekstrawertycznych sytuacjach i czerpać z nich przyjemność, choć potem potrzebuję trochę ciszy i spokoju. Z drugiej strony, gdy przez cały dzień piszę, naprawdę cieszę się na myśl o wieczorze towarzyskim. Nic nie jest czarnobiałe, to raczej kwestia równowagi. Jako sześcio-, siedmio- i ośmiolatek z pewnością więcej czasu spędzałem sam i z rodzicami niż z rówieśnikami. Doskonale bawiłem się w pojedynkę, prowadziłem sklep z pomocą swoich pluszaków, składałem modele Meccano, lepiłem figurki z plasteliny, zbierałem pocztówki z ptakami Wielkiej Brytanii, a także rysowałem i malowałem, nie przejawiając cienia talentu. Uwielbiałem komiksy i czytałem je z wielką uwagą, jak gdybym próbował zrozumieć motywację bohaterów. Stąd
nabrałem przekonania, że kopanie ludzi w tyłek jest bardzo zabawne, choć w rzeczywistości rozśmiesza to ich mniej, niż powinno. Potrzebowałem towarzystwa dzieci w swoim wieku. Tak więc pewnego wieczoru rodzice umówili mnie na kolację z dwoma chłopakami mieszkającymi w tym samym budynku i razem wysłuchaliśmy piętnastominutowego odcinka radiowego serialu pod tytułem Dick Barton, agent specjalny. Wywołany słuchowiskiem przypływ adrenaliny utrzymywał się przez kilka dni, więc moi rodzice postanowili, że nie należy zbyt często powtarzać tego doświadczenia. Następnym razem zostawiono mnie na parę godzin z „miłymi” chłopcami i dziewczętami i oczy wychodziły mi z orbit, kiedy patrzyłem, jak grają w monopoly. Po prostu nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że życie może być tak podniecające. Wyobrażałem sobie, że dołączę do nich za kilka lat, gdy będę mógł śmiało wziąć udział w takiej grze. Nie potrafię tylko wyjaśnić dwóch rzeczy. Nagle zafascynowały mnie samochody i siedziałem z tyłu naszego małego austina 10, bezbłędnie wykrzykując nazwy wszystkich nadjeżdżających aut: „Lagonda! Humber! MGM! Wolseley! Hillman minx! Jowett javelin!”. Aż pewnego dnia zupełnie przestałem się nimi interesować. Z dnia na dzień! Od tej chwili śmiertelnie mnie już nudziły. Teraz zakładam, że każdy czytelnik czasopisma motoryzacyjnego musi być oszołomem. Ludzie porównują zalety i wady konkurencyjnych modeli samochodów osobowych i popisują się swoją szczegółową wiedzą? Zwariowali? Najbardziej boję się sytuacji, w której stanę się głównym świadkiem skomplikowanego karambolu: przesłuchujący mnie policjanci pomyśleliby, że ich parodiuję. Jeszcze dziwniejsze było moje uczucie do australijskiego krykieta. Skąd to się, u licha, wzięło? Tato opowiadał z prawdziwą sympatią o Południowoafrykańczykach, Australijczykach i Kanadyjczykach, których poznał w czasie wojny, ale dlaczego nagle postanowiłem zostać ekspertem od australijskich krykiecistów z lat dwudziestych i trzydziestych? Znałem wszystkie nazwiska: Woodfull i Ponsford, Bradman, Macartney, McCabe, Kippax, Richardson, Oldfield, Clarrie Grimmett (Nowozelandczyk grający w reprezentacji Australii, który potrafił tak podkręcić piłkę, że mogłaby skręcać pod kątem prostym na stole do snookera), Bill O’Reilly, Fleetwood-Smith (najgorszy odbijający, jaki kiedykolwiek wystąpił w meczach testowych) i para specjalizująca się w diabelnie szybkich rzutach, McDonald i Gregory. Aby umilić sobie zimę, tato i ja wymyśliliśmy formę krykieta pokojowego polegającą na rzucaniu i odbijaniu mikroskopijnym kijem piłeczki pingpongowej przed drewnianym pojemnikiem na zapałki – i podczas gdy tato zawsze był Hobbsem albo Sutcliffe’em, albo Haroldem Larwoodem, ja wolałem być którymś z Australijczyków. To dziwne quasi-patriotyczne przywiązanie trwało do połowy lat pięćdziesiątych, kiedy w końcu przelałem swoją miłość na reprezentację Anglii. Nie mam ani krzty cienia bladego pojęcia, dlaczego kiedyś kibicowałem Australijczykom. Skoro mowa o dziwacznych zachowaniach, mniej więcej w tym samym czasie zdarzyło się coś, co było dla mnie prawdziwą zagadką. Pani Phillips, staruszka mieszkająca nad nami, przekazała mi wiadomość z prośbą, abym ją odwiedził, ponieważ chce mi coś dać. Dobrze pamiętam, jak wchodziłem po schodach: były dość strome, a pani Phillips siedziała na górze w fotelu, ściskając coś w ręku. Kazała mi wyciągnąć dłoń, przytrzymała mnie za palce, żeby ją unieruchomić, po czym wbiła mi w dłoń specjalnie zaostrzony patyk (cienkie drewienko używane do zapalania ognia, którego zatemperowany koniec był ostry jak igła). Zdrowy, odrobinę bardziej męski chłopak zabrałby staruszce ten patyk i wykłuł jej nim oczy, ale ja, jak to ja, wrzasnąłem niczym zarzynane prosię, zacząłem wyć, szlochać i… co? Tylko tyle pamiętam i wciąż mnie intryguje… co zrobiłem, żeby sobie na to zasłużyć? Bo najwyraźniej musiałem zrobić coś, za co pani Phillips mnie ukarała. Dźganie po rękach nie należało do jej standardowych zachowań; w Burnham-on-Sea plotki rozchodziły się szybko – nie można było zbyt długo utrzymywać w tajemnicy dobrego wypróżnienia –
a pani Phillips cieszyła się opinią „wielce szanownej osoby”. Może na dwie krótkie minuty życia oszalała, a potem wróciła do normalnego funkcjonowania i działała sprawnie przez resztę swoich dni (których, na szczęście, nie miała już liczyć w setkach)? Czy też dopuściłem się jakiegoś podstępnego, zgubnego, karygodnego czynu – z pewnością nie na tle seksualnym, w tym wieku nie miałem bowiem pojęcia, jak może wyglądać penis dziewczyny, ale może zrobiłem coś obrzydliwego, na przykład posmarowałem musztardą jej tort urodzinowy albo wsadziłem jej pająka do piórnika, albo obdarłem ze skóry jej chomika? Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że popełniłem jakąś podłość. Bo cóż innego tłumaczyłoby premedytację pani Phillips, czemu wszystko dokładnie zaplanowała, przemyślnie wybrała broń, naostrzyła ją starannie, chytrze zwabiła mnie w pułapkę… za co chciała się zemścić? A może się po prostu nudziła? Nigdy się nie dowiem. I nigdy nie będę wiedział, czy mam się wstydzić… Nie zamierzam udawać, że prowadziłem wówczas całkiem niewinne życie. Na chwilę wkroczyłem na przykład do świata zbrodni: ukradłem łódź podwodną. Zgoda, nie zaawansowaną technicznie łódź podwodną, tylko kilkucentymetrowy kawałek szarego ołowiu przypominający kształtem okręt podwodny (według cen z roku 2014 wart około jednego pensa), na który natknąłem się na jakimś przyjęciu, ale podstępnie go sobie przywłaszczyłem, WIEDZĄC, ŻE NIE NALEŻY DO MNIE i w pełni zdając sobie sprawę, że ROBIĘ COŚ ZŁEGO. Chyba musiałem się z tym zdradzić bo tato domyślił się, że zwędziłem okręt, i zaproponował, żebym go oddał i przeprosił. Co zresztą uczyniłem, choć gdy poinformowałem ofiary, że zabrałem ich własność, chyba były nieco zaskoczone, kiedy wyciągnąłem maleńką ołowianą łódź podwodną: przypuszczały, że łup będzie trochę pokaźniejszy. Tato jednak nigdy nie prawił mi kazań z powodu mojego czynu: po prostu wyjaśnił, że nie powinienem zabierać tej rzeczy, a potem kazał mi ją zwrócić. Koniec lekcji. Byłem wielkim szczęściarzem, mając takiego tatę. A teraz dzieje się WAŻNA RZECZ. Odwiedzamy prywatne szkoły podstawowe w okolicy i wszystkie robią wrażenie dość dużych, surowych i groźnych, tato jednak tłumaczy, że będziemy się przeprowadzać do Weston-super-Mare, żebym mógł pójść do Szkoły Podstawowej Świętego Piotra jako miejscowy uczeń. Często bywałem w Weston i wiem, że jest ogromne – nie tak wielkie jak Bristol, gdzie mieszka dziadek, ale naprawdę duże, ma molo Grand Pier z tablicą „Największy na świecie kryty lunapark”, ma Winter Gardens i aż trzy miniaturowe pola golfowe. Co ważniejsze, tak się akurat składa, że w sierpniu przyjeżdża do Clarence Park reprezentacja krykietowa hrabstwa Somerset, żeby rozegrać trzy trzydniowe mecze z rzędu, i tato zabierze mnie na jeden z nich (żeby pokazać, jak cudownie będzie mieszkać w Weston), więc od razu jestem wniebowzięty. Tylko jeden mecz, ale to przecież dopiero początek. Po raz pierwszy się zakochuję – w krykiecie i w drużynie Somerset (zwłaszcza w Bertiem Busie, który nosi taki sam wąsik jak tato). Po powrocie do Burnham zorganizowałem mecz krykieta i zdobyłem setkę! Wprawdzie poza mną brało w nim udział jeszcze tylko dwóch graczy (moich kumpli od Dicka Bartona), ale tłukłem piłką tenisową po całym ogrodzie za domem i zdobyłem sto punktów w dwudziestu trzech piłkach! (Okazało się, że to jedyna setka, jaką kiedykolwiek osiągnąłem). I tak z początkiem września przeprowadziliśmy się do Weston i zamieszkaliśmy na parterze małego domu przy ulicy Clarence Park North, tuż obok boiska krykietowego, żebym mógł wstąpić do prywatnej Szkoły Podstawowej Świętego Piotra, gdzie nauczycielami byli przede wszystkim mężczyźni, gdzie uczyli się dorośli chłopcy w wielu dwunastu i trzynastu lat, a dyrektor był łysy i absolutnie potężny.
Rozdział 3
Kiedy udało mi się przetrwać bezustanne szyderstwa straszliwego pierwszego dnia w Szkole Podstawowej Świętego Piotra, wieczorem leżałem spokojnie w swojej sypialni niczym nowy jeniec oflagu Colditz, zastanawiając się, jak mam przeżyć. Był tylko jeden promyk nadziei: mój cień. Bardzo się już przywiązałem do swojego cienia. Był starszym chłopakiem, nazywał się John Reid i zgodnie z systemem obowiązującym u Świętego Piotra został mi przydzielony, aby nie odstępując mnie na krok, oprowadzał mnie po szkole, wyjaśniał, przestrzegał, zachęcał i sprawdzał, czy w każdym miejscu umiem się zachować tak, jak powinienem. Był bardzo życzliwy i uczynny i po tylu latach wciąż myślę o nim z wdzięcznością, chociaż krótko potem opuścił szkołę Świętego Piotra i na dobre zniknął z oczu (w każdym razie mnie: nie chcę przez to powiedzieć, że nagle stał się niewidzialny czy przezroczysty). Gdyby nie życzliwość Reida, przypuszczam, że umknąłbym chyłkiem i schował się w kuble na śmieci, też na dobre znikając wszystkim z oczu, ponieważ odnosiłem wrażenie, że reszta uczniów mnie nie cierpi. Na pewno nie bardzo umiałem się zachować w towarzystwie – na przykład nadal wydawało mi się, że kopanie chłopaków w tyłek przysporzy mi w końcu popularności – w dodatku byłem irytująco wysoki, żałosny i wymoczkowaty, ale Reid pomógł mi przeżyć dwa pierwsze tygodnie. Potem pojawiła się dla mnie szansa. Dysponowałem jeszcze jedną techniką przetrwania: czasem mówiłem coś, co rozśmieszało chłopaków. Gdy słyszałem ich śmiech, natychmiast ogarniało mnie miłe i ciepłe poczucie akceptacji, któremu towarzyszyła myśl: Może jednak jestem całkiem w porządku. Peter Cook zawsze twierdził, że celowo był zabawny, żeby powstrzymać dręczących go łobuzów. Sądzę, że w moim przypadku było to mniej świadome działanie – raczej w rodzaju: „O, to było fajne”. I kiedy się rozluźniałem, stawałem się oczywiście zabawniejszy, bo ta iskra zawsze się żarzyła. Tak więc gnębienie ustało i zacząłem nawiązywać pierwsze kontakty. Jeżeli chodzi o naukę, byłem dość przeciętny. Po paru bardzo łagodnych trymestrach – spędzonych na dyktandach, robieniu kukiełek z papier mâché i odróżnianiu słupków od pręcików – przeszedłem do klasy drugiej, gdzie nauczycielami byli sami mężczyźni (z wyjątkiem żony dyrektora, z którą nie mógł się równać żaden osobnik płci męskiej u Świętego Piotra, łącznie z dyrektorem). Zacząłem łacinę, której uczył kapitan Lancaster, imponujący człowiek o postawie wojskowego, nienagannie uczesanej grzywie siwych włosów, bujnych, choć przystrzyżonych siwych wąsach, bardzo czerwonej twarzy i (według legendy) straszliwie wybuchowym usposobieniu. Nauka stała się poważną sprawą, ponieważ baliśmy się, żeby nie wpadł w „pasję”. Duża część pracy na jego lekcjach polegała na uczeniu się na pamięć, co nawet mi się podobało: lubiłem deklinować rzeczowniki i przymiotniki oraz koniugować czasowniki, a Bóg mi świadkiem, potrafił wbić nam to do głów, bo nawet dziś wszystko pamiętam i potrafię powtórzyć bez namysłu. Zabawne jednak, że nigdy nie widziałem, by dał upust swojemu straszliwie wybuchowemu usposobieniu. Ale tylko dlatego, że staraliśmy się do tego nie dopuścić. (Później odkryłem, że mimo wojskowej postury i stopnia, a także reputacji furiata przyczyną jego oschłości była tylko i wyłącznie nieśmiałość: pod spodem krył się niezwykle łagodny i miły człowiek. Opowiadał, jak rozpoznawać śpiew ptaków, czytał nam Trzech panów w łódce – pod warunkiem że przerobiliśmy materiał. W jakiś dziwny
sposób przerażająca reputacja przysłoniła jego naturalną dobroć, a fakt, że uczył WF-u, boksu i strzelania oraz nosił stopień kapitana, pomagał podtrzymywać ten fałsz). Zawsze całkiem dobrze radziłem sobie z łaciną i matematyką. Właściwie nie wiem czemu. Być może dlatego, że jedno i drugie cechowało się pewną prostą logiką, którą mój umysł potrafił ogarnąć: należało nauczyć się zasad, a potem je stosować. W angielskim byłem najwyżej średni, a we wszystkich innych przedmiotach raczej kiepski, zwłaszcza we francuskim, który mnie zdumiewał: trzeba było wydawać dziwne dźwięki, których nigdy dotąd nie słyszałem i które nie miały absolutnie żadnego związku ze słowami na papierze. Dlaczego? Jaki w tym sens? A historia! Dlaczego mi opowiadano, jak król Alfred spalił ciastka? Jeżeli chcieli mnie nauczyć, żebym nie przypalał ciastek, czemu po prostu mi tego nie powiedzieli? Co król Alfred miał z tym wspólnego? Zresztą skoro był królem, co w ogóle robił w kuchni? A o co chodziło królowi Kanutowi, kiedy gawędził z morzem? Dlaczego zrobili go królem, skoro miał nierówno pod sufitem? Chyba dworzanie na plaży powinni wyciszyć całą sprawę? Nic nie miało tu żadnego sensu, co wytrącało mnie z równowagi, ponieważ wciąż jeszcze sądziłem, że wszystko powinno mieć sens, i gdy nie miało, budził się we mnie niepokój. Najgorsza ze wszystkiego była religia. Religia naprawdę mnie przerażała. Przede wszystkim cechowała ją ta sama bezsensowna przypadkowość co historię. Zgoda, był niejaki Achab, który, jak pisze Biblia, „chodził pokornie”, i zdaje się Jan, który „jeździł szaleńczo”, chyba też jakiś Ezechiel, który „źle rysował”. Ale… to wszystko działo się tysiące lat temu! Dlaczego oczekiwano ode mnie, że będę się tego uczył na pamięć?! To prawda, przyjmowano pewne mgliste założenie, że dzięki temu znajdę się bliżej Boga, lecz w takim razie, kim był Bóg, kiedy był u siebie? I dlaczego ciągle się wściekał na swój naród wybrany, skoro bez trudu mógłby zmienić zdanie i zdecydować się na grupę bardziej skłonną do współpracy? Niczego nigdy nie wytłumaczono jak należy. Tak jak zawsze uważano za rzecz oczywistą, że wiesz, dlaczego ważna jest nauka łaciny, produkowanie kukiełek z papier mâché czy wiedza, gdzie uprawia się len, moi nauczyciele jednomyślnie przyjęli założenie, że wiem, czym katolicy różnią się od protestantów, i że wiem, co to jest „życie wieczne”, jak gdybym widział to na półkach w sklepach spożywczych. Ale religia budziła we mnie lęk przede wszystkim dlatego, że najwyraźniej miała być ważna, ponieważ co dzień rano podczas modlitwy dyrektor czytał fragmenty Biblii. Nie potrafiłem jednak pojąć, o czym opowiadały, chociaż miałem wrażenie, że słyszę angielski. Gdyby je czytał po flamandzku, byłbym spokojniejszy, wiedząc, że nie mają być dla mnie zrozumiałe, ale najwyraźniej spodziewano się po mnie, że się zorientuję, o co w nich chodzi: „Niechaj nie wie lewica twoja, co czyni prawica twoja”. Co proszę? „Błogosławieni cisi”. Naprawdę? Nie sądzę, żeby ta rada coś mi dała. „Nie będziesz pożądał wołu bliźniego swego”. Żartujecie sobie? Wszystko to byłoby ciekawe, gdyby nauczyciele o tym z nami rozmawiali z punktu widzenia naszych doświadczeń. Czemu więc nie rozmawiali? Neurolog i psychiatra Maurice Nicoll opowiadał mi, jak kiedyś zapytał swojego dyrektora o pewien ustęp w Biblii i słuchając odpowiedzi, doszedł do wniosku, że ten człowiek nie ma pojęcia, o czym mówi. Podziwiam Nicolla za to, że dokonał tego odkrycia, mając zaledwie dziesięć lat. Ja potrzebowałem czterdziestu pięciu, zanim to do mnie dotarło: bardzo, bardzo niewiele osób ma jakiekolwiek pojęcie, o czym mówi. Wyobraźcie sobie, gdyby choć jeden z nauczycieli u Świętego Piotra oznajmił mi w 1949 roku: „Musisz zawsze pamiętać, że dziewięćdziesiąt procent tego, co ci mówimy, to czyste brednie”. Wyobraźcie sobie, jaki to byłby impuls intelektualny! Kiedy chodziłem na niedzielne spacery z tatą, podczas których dokładnie opowiadałem o swoich obawach związanych z nadchodzącym tygodniem, a on dodawał mi otuchy i zagrzewał do
walki od poniedziałku rano, wiele moich niepokojów brało się z próby zrozumienia, co się, do cholery, dzieje i co to znaczy. Najbardziej zaskakujące (i naprawdę dezorientujące) zdarzenie z początków mojego życia w Świętym Piotrze miało miejsce pewnego popołudnia w trakcie „odpoczynku”, gdy wszyscy siedzieliśmy w swoich ławkach, czytając o przygodach Bigglesa i Billy’ego Buntera i trawiąc lunch. Uniosłem wzrok znad lektury i zobaczyłem jednego ze swoich kolegów siedzącego po prawej stronie, mniej więcej cztery i pół metra ode mnie. Przerwał czytanie i z uwagą głaskał coś leżącego mu na kolanach. Ogarnęła mnie ciekawość. Co mógł pieścić z taką czułością? Mój subtelny czytelniku, wyprzedzasz o jakieś trzy linijki dziewięcioletniego Cleese’a, który rzucał hipotezę za hipotezą, usiłując pojąć, co jest grane. W końcu dane mi było zrozumieć. Trochę jak dawni mieszkańcy Oceanii, którzy nie potrafili zobaczyć wielkiej łodzi, kiedy przybiła do ich brzegów, ponieważ istnienie łodzi tak gigantycznych rozmiarów absolutnie przekraczało granice ich dotychczasowego doświadczenia, przez bardzo długi czas oswajałem się z rzeczywistością zjawiska, które bez wątpienia rozgrywało się na moich oczach. Potem jednak łuski spadły mi z oczu i z całą świadomością stwierdziłem, że mój kolega zajmuje się własnym penisem. Patrząc na to z perspektywy czasu, muszę dodać na swoją obronę, że zmylił mnie niewzruszony spokój, z jakim to robił, jak gdyby bez pośpiechu temperował ulubiony ołówek; nie mieściło mi się w głowie, że można w tak prosty i zwyczajny sposób upubliczniać intymną część ciała. Musiało istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Kiedy siedziałem, poszukując gorączkowo alternatywnej interpretacji, z lewej minął mnie jakiś chłopak, który nisko pochylony (aby nie zauważył go dyżurny nauczyciel, czytający książkę na drugim końcu sali) ruszył biegiem w kierunku chłopaka z penisem na wierzchu i kucnął obok niego, żeby mieć najlepszy widok na jego poczynania. Byłbym równie zdumiony przebiegiem zdarzeń, któremu się przyglądałem, gdyby obaj bezgłośnie unieśli się w powietrze i lewitując, przeobrazili się w pterodaktyle, po czym wyfrunęli przez okno. Nie wiem, co się potem działo, mam pustkę w głowie. Pamiętam tylko, jak siedziałem w domu i opowiadałem o wszystkim tacie. Nazajutrz poszedł porozmawiać z dyrektorem, panem Tolsonem; następnego dnia pozwolono mi zostać w domu, a dyrektor wygłosił do całej szkoły mowę na temat części intymnych. Jak zwykle wykazując się przyzwoitością, pan Tolson zdawał sobie sprawę, że gdybym wysłuchał jego przemówienia, kolor twarzy mógłby mnie zdemaskować jako piątą kolumnę wśród szkolnej społeczności. (Powinienem wyjaśnić, że to, co oglądałem, nie miało dla mnie charakteru seksualnego w rozumieniu dorosłych; uważałem po prostu, że penis powinien pozostać w sferze prywatności). W innych dziedzinach zacząłem jednak przejawiać mniej nieśmiałości – czyli, w żargonie Świętego Piotra, „patałachowatości”. Pewnego razu wdałem się nawet w bójkę z chłopakiem, który mi dokuczał. Leżałem na podłodze, mocując się z nim jak porządny uczniak; walnąłem nawet jego głową o posadzkę i w tym momencie pomyślałem: Boże! Jeżeli zacznę przegrywać, zrobi mi to samo!, po czym oczywiście zacząłem przegrywać. Na szczęście pojawił się mój wychowawca, pan Howdle, i nas rozdzielił. Co ciekawe, mniej więcej wtedy przestali mnie dręczyć. Moja pierwsza bójka okazała się ostatnią. Tak w każdym razie sądziłem, dopóki niedawno nie przeczytałem w „Sunday Timesie”, że w latach osiemdziesiątych pobiłem się z Terrym Gilliamem. Wydaje mi się to mało prawdopodobne – ze względu na stosunkowo rzadkie przypadki walki na pięści w rodzinie Cleese’ów, statystycznie rzecz biorąc, powinienem pamiętać tak niecodzienne zdarzenia; wyraźnie odróżniałyby się od mniej bokserskiego ducha reszty mojego życia. I z pewnością nie przypominam sobie żadnej bijatyki z Terrym Gilliamem. Jeśli wolno mi zauważyć, gdyby do niej doszło, prawie na pewno bym go zabił. Sądzę, że artykuł w „Sunday Timesie” – jeżeli napisano w nim prawdę – można
wytłumaczyć jedynie w ten sposób, że Terry mnie zaatakował, a ja po prostu tego nie zauważyłem. Z powodu pałąkowatych nóg Terry jest bardzo niski, więc kiedy się przemieszcza, drepcze tak blisko podłogi, że bardzo trudno się zorientować, co tam kombinuje. Ale odbiegam od tematu… Innym przyczynkiem do przełamywania własnej nieśmiałości był fakt, że często brałem udział w grach z chłopakami, co mnie trochę rozluźniało; mam na myśli nie tylko sport, który nie wymagał ani odwagi, ani siły, jak na przykład tenis stołowy, szachy i snooker, ale również (ponieważ odznaczałem się niezłą koordynacją wzrokowo-ruchową) kilka gier zespołowych – naturalnie oprócz rugby, które wymyślono dla złośliwych i brutalnych dryblasów. Nigdy nie rozumiałem wielu zasad gier, w których uczestniczyłem, ale dla małych chłopców nie ma to większego znaczenia; kiedyś przyglądałem się dwóm chłopakom grającym w szachy i zauważywszy, że został zbity król, zwróciłem im na to uwagę, a w odpowiedzi usłyszałem: „Wiemy”. W każdym razie polega to na tym, że od czasu do czasu uczysz się kolejnej reguły, aż w końcu poznajesz ich tyle, że możesz grać, jak należy. (Z wyjątkiem rugby, gdzie nawet w międzynarodowych rozgrywkach wszystkie zasady rozumie tylko sędzia, który przy każdej decyzji musi je tłumaczyć zawodnikom, zwłaszcza tym bardzo zwalistym). Mniej więcej wtedy spotkałem nauczyciela, który wywarł na mnie największe wrażenie: pana Bartletta. Zaczął mnie uczyć matematyki i muszę wyznać, że w pierwszym trymestrze nie rozumiałem prawie nic. Ale gdy wykładał mi to samo w następnym trymestrze, chwytałem w lot: wszystko stawało się proste i oczywiste. Zostałem więc przeniesiony do bardziej zaawansowanej grupy, gdzie pan Bartlett przedstawił mi nowe zagadnienia matematyczne, kompletnie niezrozumiałe aż do następnego trymestru, kiedy stały się jasne jak słońce i bez trudu je sobie przyswoiłem. Innymi słowy, po promocji następowała konsternacja, a w kolejnym trymestrze pełne zrozumienie. Pan Bartlett był bardzo dobrym nauczycielem. Jednak największe znaczenie pana Bartletta – dla każdego z nas – polegało na psychologicznym uroku, jaki na nas rzucał. Zaczęło nam niebywale zależeć na sprawieniu mu przyjemności, nie tylko indywidualnie, lecz także jako całej klasie. Dlatego słuchaliśmy uważnie każdego jego słowa, a kiedy mieliśmy pracę do odrobienia, staraliśmy się ze wszystkich sił wykonać ją jak najlepiej. Przypominam sobie, jak pewnego wieczoru, gdy wszyscy siedzieliśmy w Wielkiej Sali, rozwiązując zadania z geometrii dla pana Bartletta, jeden z chłopców, David Rogers, miał kłopoty techniczne z cyrklem – przyrządem zaopatrzonym w ostry metalowy kolec, który należało wbić w kartkę papieru, a potem obracać drugim ramieniem narzędzia, aby nakreślić idealny okrąg. Z wolna zacząłem sobie zdawać sprawę z narastającej udręki Rogersa siedzącego w ławce obok: wyglądało na to, że ilekroć był bliski narysowania pięknego, równiutkiego koła, czubek cyrkla wyskakiwał ze swojego miejsca, a razem z nim ześlizgiwał się ołówek, tworząc na kartce paskudny zygzak i rujnując niemal skończony okrąg. W tym momencie Rogers wydawał cichy, zdławiony krzyk wściekłości, chwytał gumkę i zaciekle ścierał swoje prawie, prawie gotowe koło, po czym łapał cyrkiel, wbijał w kartkę – która po pierwszych czterech czy pięciu próbach zaczynała przypominać z lekka zaorane pole – i z niewiarygodną skrupulatnością zaczynał nim obracać, dopóki ołówek nie zatoczył łuku trzystu pięćdziesięciu stopni, bo właśnie w tym momencie czubek cyrkla znów obsuwał się po papierze, psując świetne dotąd dzieło i wywołując następny zduszony ryk rozpaczy Rogersa, który wpadał w kolejny szał gumowania, coraz bardziej przypominający akt zemsty. Ale zemsty na kim? Chyba na samym życiu… Później doszedłem do wniosku, że zabawna była nie tyle sama złość, ile kryjący się za nią strach, paraliżująca obawa przed utratą przychylności pana Bartletta, przed wyrzuceniem
w ciemności zewnętrzne na resztę trymestru. Na tym polegała jego niezwykła moc, dzięki której nad nami panował. Nie baliśmy się jego wściekłości, baliśmy się stracić jego aprobatę. Wiele lat potem uświadomiłem sobie, że to bardzo podobne do dąsów ukochanej osoby. Wszyscy znamy ich dziwnie potężną siłę rażenia… Następnie Rogers zrobił rzecz, która była najzabawniejsza ze wszystkiego, co widziałem w dotychczasowym życiu. Poszedł pożyczyć od kogoś scyzoryk, zdecydowanym krokiem zbliżył się do kosza na śmieci i twardo tłumiąc straszliwą, zimną furię, która mimo wszystko wprawiała go w lekkie drżenie, zaczął zaciekle ostrzyć czubek cyrkla. Pomysł, żeby ostrzyć metalowy szpikulec za pomocą zwykłego scyzoryka, w połączeniu z maniakalnym, lodowatym spokojem Rogersa i ledwie hamowaną, kipiącą żądzą krwi, która nim powodowała; świadomość, że kryje się za tym paniczny strach przed nieuchronną niełaską pana Bartletta – wszystko to złożyło się w potężną burzę komizmu, która zupełnie mnie rozwaliła. Im głośniej ryczałem ze śmiechu, z tym większą determinacją i zajadłością Rogers usiłował usprawnić swój cyrkiel! Napięcie Rogersa było niemal identyczne ze stanem emocjonalnym, do którego Connie Booth i ja próbowaliśmy doprowadzić Basila w trakcie każdego z odcinków Hotelu Zacisze. Ponieważ napisano już tak wiele na temat gniewu Basila, dokonując przy tym wielu uproszczeń lub po prostu pisząc nieprawdę, może warto sprostować nieścisłości. Chociaż podejrzewam, że taka próba jest skazana na porażkę. Gniew Basila prawie zawsze bierze się ze strachu: strachu przed złym raportem z kontroli inspektora hotelowego; strachu, że otruł gościa; strachu, że inspektor sanitarny zobaczy szczura; strachu przed zdenerwowaniem ważnych gości, na przykład psychiatrów albo lorda; strachu, aby nie obrazić gości z Niemiec; strachu przed ujawnieniem faktu, że kucharz jest niezdolny do gotowania podczas Wieczoru Smakoszy; strachu przed ośmieszeniem się przed przyjaciółmi zaproszonymi na rocznicę ślubu; strachu, by goście z Ameryki nie odkryli, że w kuchni nie ma kucharza; strachu, by żona nie przyłapała go w niedwuznacznej sytuacji z jasnowłosą Australijką czy atrakcyjną Francuzką; strachu, by żona się nie dowiedziała, że grał na wyścigach konnych albo próbował zaoszczędzić, zatrudniając nieudolnych budowlańców… mam kontynuować? Potem, z powodu stresu wywołanego tym strachem, na początku każdego odcinka zaczyna popełniać drobne błędy. Gdy jego wysiłki naprawy sytuacji spełzają na niczym, wpada w coraz większą panikę i desperację, przez co podejmuje coraz gorsze decyzje, aż wreszcie wykopuje pod sobą dołek czy kilka dołków, z których nie ma już ucieczki. To po prostu dobra, staroświecka farsa: 1) bohater robi coś, co musi zatuszować; 2) z powodu narastającej paniki dokonuje coraz bardziej nietrafionych wyborów; 3) pakuje się w śmieszne sytuacje; 4) jego grzechy w końcu wychodzą na jaw (albo nie zostają wykryte), i wszystko dobre, co się dobrze kończy. (Nawiasem mówiąc, proszę mi wybaczyć użycie rodzaju męskiego w powyższym akapicie, ale nie znam klasycznej farsy, której bohaterką byłaby kobieta). Powinienem tu wskazać na jeszcze jedno podobieństwo między Basilem Fawltym a Davidem Rogersem. Otóż zabawny jest tylko tłumiony gniew. Gdyby Basil kiedykolwiek całkiem stracił nad sobą panowanie i zaczął się wydzierać na ludzi, widzowie raczej by się nie śmiali. Kiedy stara się go pohamować, ale wiele charakterystycznych oznak świadczy o tym, że mu się nie udaje (bezinteresowny sarkazm, wymierzanie samemu sobie klapsa, okładanie samochodu, przesadnie staranny dobór słów, gwałtowne trzaskanie słuchawką), właśnie wtedy staje się zabawny, tak samo jak David Rogers, gdy miarowy ruch, którym ostrzył cyrkiel, zdradzał gotującą się wewnątrz potworną furię. Można spojrzeć na to w ten sposób: prawdziwy gniew może się sprawdzić
w prawdziwym życiu; nie sprawdzi się w komedii. Zabawny jest wyłącznie gniew nieudolny. Tak czy inaczej… Pan Bartlett był imponującą postacią nie tylko dzięki swoim umiejętnościom pedagogicznym i zdolności panowania nad nami; imponował mi pod każdym innym względem i był pierwszym takim poznanym przeze mnie człowiekiem. Przejawiało się to w dwojaki sposób. Po pierwsze, wydawało się, że wie wszystko o wszystkim. Gdy z wolna zacząłem to sobie uświadamiać i ogarniał mnie coraz większy podziw, nasunęła mi się myśl, że gdybym mógł zdobyć dość informacji o wszystkich aspektach świata, też zdołałbym całkowicie zapanować nad własnym życiem i stać się odporny na pociski zawistnego losu: zwłaszcza na docinki, sarkazm i dokuczanie. Zacząłem mieć więc obsesyjne poczucie, że powinienem wiedzieć wszystko o wszystkim. Może zabrakło mi intelektu i siły woli, by rozwinąć ten projekt, co jednak nigdy nie zachwiało moim przekonaniem, że wszechwiedza rozwiąże każdy ewentualny problem. Drugim aspektem osobowości pana Bartletta, który wywarł silny wpływ na mnie oraz na kilka pokoleń uczniów Świętego Piotra, była jego wymagająca natura; jego życie wyglądało jak ciągła krucjata samotnego dżentelmena przeciwko wszelkim wulgarnościom. Nie mam na myśli tego, co uchodziłoby za wulgarne w Wielkiej Brytanii roku 2014: prostackich rozmów o tyłkach, piersiach i genitaliach, przeklinania, agresywnych i obraźliwych zachowań, piercingu, tandetnych strojów, pijaństwa, ostentacyjnego blichtru, ogolonych głów, tatuaży, programów telewizyjnych typu reality show, marketingu i wszystkich innych krzykliwych form zachowania, które doprowadziły nasz wielki kraj do dzisiejszego stanu. Nie, pan Bartlett był zbulwersowany (to jego ulubione słowo) znacznie subtelniejszymi rzeczami: na przykład najdrobniejszym przejawem „popisywania się” czy zwracania na siebie uwagi – nazywał to „autoreklamą”. Co by pomyślał o naszej kulturze celebrytów? Prezentował podejście do życia dżentelmena z epoki edwardiańskiej: uprzejmość, takt, umiar, dbałość, by nie stawiać innych w kłopotliwym położeniu, dyskrecja, wyczucie, życzliwość, skromność – nie, bardziej niż skromność, skłonność do usuwania się w cień; miał wszystkie cechy, które zdyskwalifikowałyby każdego starającego się o pracę w „Daily Mail”. Ale urok tej postawy polegał na poczuciu humoru, a nawet odrobinie żartobliwości w jego ciągłym „zbulwersowaniu”; poza tym rzadko bywał głęboko zbulwersowany; czasem tylko lekko zbulwersowany, na przykład naszą głupotą, której dowodów dawaliśmy niemało. Na każdy nasz najnowszy kretyński wyczyn reagował cudownie kamienną twarzą, wyrażającą konsternację i zdumienie; jeżeli udało się nam go zadowolić, towarzyszył temu niemal filuterny błysk w oku. Pragnęliśmy tego jak kanie dżdżu i od czasu do czasu nagradzał w ten sposób niektórych z nas – swoich ulubieńców. Był naszym bogiem, wysokim, o pociągłej twarzy i wielkiej kulturze, którego kochaliśmy i którego bardzo się baliśmy. Kiedy oddawaliśmy mu kiepską pracę, wkraczał do klasy z takim wyrazem twarzy, jak gdyby jego matkę właśnie wrzucono do maszynki do mięsa, i oznajmiał: „A więc… wojna”. Potem wolno podchodził do okna i nieobecnym wzrokiem wyglądał na zewnątrz, a wtedy wszyscy mieliśmy ochotę popełnić samobójstwo i modliliśmy się, by znów uśmiechnął się do jednego z nas. Za mną nie przepadał, ale zawsze mogłem mieć nadzieję. Tymczasem uwielbiałem go za dowcip: gdy kiedyś powiedział jednemu z chłopców, że „bezużytecznie marnuje przestrzeń”, uznałem, że to najdowcipniejsza kwestia, jaka padła od początku świata. (Nadal tak uważam, chociaż już wiem, że nie była oryginalna). Wśród nauczycieli był jeden, który nawet mnie lubił, na pewno w pewnej mierze dlatego, że i ja go dość lubiłem. Nie lubił go jednak nikt inny – może dlatego, że miał mało atrakcyjną powierzchowność. Właściwie to nieprawda. Wyraziłem się zbyt uprzejmie. Był brzydki. Boże, ależ był koszmarny. Mógłby wygrywać wszystkie konkursy, nie wyjmując nawet zębów. Co ciekawe –
i urocze – był także nieco próżny: ciągle poprawiał włosy i zerkał w lusterko. Dziwnie wzruszający był jego widok, kiedy w ten sposób walczył z trudnościami nie do pokonania – jak gdyby Quasimodo próbował używać kredki do oczu albo człowiek-słoń nakładał sobie tupecik. Nazywał się wielebny A.H. Dolman i był Niemcem. Nie wiedzieliśmy nic więcej, chociaż domyślaliśmy się, co może oznaczać A. Równie odrażający był także pod innymi względami. Był bardzo gruby (przepraszam! – miał sporą nadwagę) i człapał po szkole, zderzając się z ludźmi i tarasując drzwi, nie miał też wonnego oddechu, więc staraliśmy się nie stawać za blisko, opowiadał wymęczone, bezsensowne dowcipy, które potem wyjaśniał, miał raczej gardłowy akcent (niespodzianka!) i mówił jakimś nieznanym dialektem angielskiego, w którym roiło się od specyficznych ulubionych powiedzonek w rodzaju „naprawdę mówiąc”, „mówiąc w istocie”, „ogólnie mówiąc”, „zazwyczaj mówiąc” i szczególnie „tak naprawdę”, które pojawiało się mniej więcej co dwadzieścia sekund. Dlatego, naturalnie mówiąc, zaczęliśmy liczyć, ile razy ich używa. Od kapitana Lancastera przejął obowiązki naszego nauczyciela łaciny; to dla mnie zagadka, jak udało mi się czegoś od niego nauczyć, ale się uczyłem, bo lubiłem łacinę, i to chyba najważniejszy powód, dla którego zapałaliśmy do siebie wzajemną sympatią. I całe szczęście, ponieważ gdy w 1953 roku pan Tolson spytał pana Bartletta, czy powinienem się ubiegać o stypendium z matematyki w Clifton College, a pan Bartlett odrzucił ten pomysł, poczciwy wielebny Dolman nalegał, żebym starał się o stypendium z łaciny. Nie udało mi się, lecz z niewiadomego powodu przyznano mi jednak matematyczne (w wysokości trzydziestu pięciu funtów rocznie). I cóż na to powiesz, Boże? O ile pamięć mnie nie myli, lubiłem pozostałych nauczycieli: pana Gilberta, pana Howdle’a, pana Sangera-Daviesa (nazywanego Sangerem-Pliszką od jego charakterystycznego chodu), pana Thoma, który nosił zamszowe buty na kauczukowych podeszwach i wydawał się nieco barwniejszą postacią od innych, oraz sympatycznego pana Hickleya od muzyki, który w końcu wyrzucił mnie z lekcji śpiewu, ponieważ byłem strasznym beztalenciem, w dodatku z tendencjami do zachowań wywrotowych. (Zemściłem się piętnaście lat później, kiedy jako jedyny z jego uczniów wystąpiłem w musicalu wystawianym na Broadwayu). Właściwie to dość dziwne, że darzyłem ich taką sympatią: gdy chłopcy rozgrywali doroczny mecz krykieta z ciałem pedagogicznym (używającym bardzo wąskich, przyciętych wybijaków), zawsze życzyłem nauczycielom zwycięstwa, nawet kiedy sam grałem. Przypuszczam, że przez to, iż tak bardzo ufałem tacie i wierzyłem, że zawsze działa dla mojego dobra, przeniosłem tę wiarę na nauczycieli, którzy zresztą stanowili grupę jednakowo porządnych i życzliwych ludzi. Bez względu na uczucia, jakie do nich żywiłem, wyczuwałem, że słabość do mnie mieli tylko wielebny Dolman i dyrektor. Na pierwszy rzut oka pan Tolson sprawiał wrażenie WIELKIEGO. W istocie nie był aż tak wielki, ale taki się nam wydawał. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, potężne barki, okazały tors i szeroką, okrągłą twarz, którą zwykle rozjaśniał przyjazny uśmiech, nieco roztargnione oczy za dużymi okularami bez oprawek; w dodatku całość wieńczyła wspaniała, rozległa i zaskakująco różowa łysina. Na następny rzut oka sprawiał wrażenie kogoś… ważnego. Czuło się, że niepodzielnie włada szkołą i że jego słowo zawsze ma moc sprawczą. A nawet więcej: atmosfera szkoły stanowiła przedłużenie jego samego. Po trzecie – i najbardziej niezwykłe, jak się miałem przekonać – był człowiekiem otwartym emocjonalnie, w odróżnieniu od pełnego finezji, dystyngowanego pana Bartletta czy przerażająco szorstkiego i nieśmiałego kapitana Lancastera lub odrażającego wielebnego Dolmana. Był z gruntu życzliwym optymistą, serdecznym i na wskroś przyzwoitym, choć dość łatwo się denerwował, zwłaszcza jeśli chłopcy okazywali się mięczakami albo szkole groził bałagan, albo gdy nasi odwieczni rywale, chłopcy ze szkoły Świętego Dunstana
z Burnham-on-Sea, wygrali z nami w piłkę nożną. Najbardziej jednak srożył się (i różowiał), wdając się w utarczkę z piękną, elegancką, majestatyczną jak cesarzowa Jean Tolson, ciemnowłosą, rasową istotą czystej krwi latynoskiej, która z odległości trzydziestu kroków potrafiła położyć trupem człowieka jednym uderzeniem języka. Wspomniałem, że słowo Geoffreya Tolsona miało moc sprawczą, ale nie dotyczyło to sytuacji, kiedy mówił do pani Tolson, ponieważ wtedy słowo traciło jakąkolwiek moc: chyba zupełnie opadało z sił i potrzebowało reanimacji. Na ogół jednak pan Tolson był pogodny, często miał żartobliwy błysk w oku i stroił sobie niewinne żarty. Darzyłem go głęboką sympatią i zaufaniem. Dziwne, że najbardziej wryło mi się w pamięć zdarzenie, gdy zganił mnie za arogancję. Wziął mnie na bok i wyjaśnił, że doszły go słuchy, iż poprzedniego dnia na boisku krykietowym zachowałem się niestosownie: wprawdzie niczego złego nie powiedziałem, ale z mowy mojego ciała można było wyczytać odrobinę buty, zarozumialstwa, „nadymania się jak paw”. Miał zresztą rację: ostatnio zaczęło mi się wydawać, że całkiem nieźle gram w krykieta, i owszem, popisywałem się, byłem „zbyt zapatrzony w siebie” i „woda sodowa uderzyła mi do głowy”! Tolson wytłumaczył mi, bardzo łagodnie, że to nie jest w dobrym tonie i nie powinno się powtórzyć. Wiedziałem, że ma rację, zrobiło mi się wstyd i postarałem się, aby to się więcej nie powtórzyło. Incydent jest o tyle ciekawy, że ów stosunkowo skromny wybuch egotyzmu (czy „autoreklamy”) został najwyraźniej od razu zgłoszony najwyższej władzy i w ciągu kilku godzin zażegnano groźbę, że tak niemęskie, śródziemnomorskie zachowanie rozpowszechni się wśród pozostałych chłopców. W tej sprawie Tolson, Bartlett, kapitan Lancaster i reszta prezentowali wspólne stanowisko: żadnej pychy, żadnych ekstrawagancji, żadnego „zadzierania nosa”… żadnego braku manier… żadnych zachowań niegodnych dżentelmena. (Jakiż to kontrast z moim doświadczeniem sprzed kilku lat podczas sesji terapii małżeńskiej w Kalifornii, kiedy tłumaczyłem [bardzo znanemu] terapeucie, że „przechwalanie się” uważano w Anglii za mało wyszukane, jeśli nie prostackie, a w odpowiedzi usłyszałem, że „autopromocja” jest zachowaniem jak najbardziej dojrzałym i w pełni akceptowanym społecznie). W akcie, który ukształtował mój światopogląd, pan Tolson zabrał kiedyś całą szkołę do kina na Scotta na Antarktydzie. Wszystkim zaimponowało bohaterstwo Scotta, który bez słowa skargi znosił cierpienie. Nie można się było jednak oprzeć wrażeniu, że przesłanie filmu nie sprowadza się do tego, iż najwyższą formą angielskiego heroizmu jest stoicyzm w obliczu klęski, ale że w przypadku Scotta posmak sukcesu mógłby splamić męstwo, z jakim znosił przeciwności losu. Przecież on i jego ludzie zamarzli na śmierć, tracąc złoty medal na rzecz Norwegów, tak samo jak szarża lekkiej brygady w bitwie pod Bałakławą zyskała na wspaniałości, ponieważ okazała się zupełnie bezsensowna, a męczeństwo generała Gordona, którego bez pośpiechu zarąbano na śmierć, robi tym większe wrażenie, że doszło do tego w trakcie całkowitego unicestwiania jego oddziałów w Chartumie. Z drugiej strony heroizm lorda Nelsona i generała Wolfe’a być może stracił nieco blasku z powodu bliskiego związku z dwoma bardzo ważnymi zwycięstwami, nawet jeśli obaj zarobili parę dodatkowych punktów dzięki temu, że zginęli w momencie triumfu. Moim zdaniem Amerykanie prawdopodobnie podejrzewają, że generał Custer mógł być z pochodzenia Brytyjczykiem. Właściwie, patrząc na naszych bohaterów narodowych uważanych za wzory do naśladowania, trudno w którymś z nich dostrzec radość i optymizm. Wyczuwa się nawet nutę depresji. Co ciekawe, wyrażenie joie de vivre3 chyba pochodzi z obcego języka. Niemniej jednak, mimo że pokazywano nam pouczające historie o walorach porażki, pan Tolson zaś przypominał mi, że powinienem powściągnąć swoje wybujałe ego, dalej nabierałem pewności
siebie, a nawet poczucia własnej wartości. Muszę za to podziękować swoim kolegom. Kilka lat temu amerykańska psycholożka Judith Harris oburzyła establishment terapeutów, sugerując, że przywiązuje się nadmierną wagę do wpływu rodziców na rozwój dziecka, a nie docenia się oddziaływania grupy rówieśniczej. Bez względu na naukowe argumenty za tą teorią lub przeciw niej, nie ulega wątpliwości, że mój poziom patałachowatości gwałtownie spadał, mięczakostwo w zauważalny sposób obumierało, a wszystko dzięki zabawom z kumplami. Z pewnością nie miało to nic wspólnego z moimi osiągnięciami. Nie wykraczały poza przeciętne, prócz wyników z matematyki i łaciny, nie wykazywałem też zdolności twórczych. Gdy wielebny Dolman obsadził mnie w roli Malwolia w Wieczorze Trzech Króli, kompletnie nie wiedziałem, co mam robić ani nawet mówić. Do dziś pamiętam, jak recytowałem: „M, O, A, J – to nie tak jasne jak początek – a przecie – byle zadać sobie trochę mozołu, można wszystko do mnie zastosować, bo każda z tych liter wchodzi do mojego nazwiska”4, nie miałem bladego pojęcia, co to znaczy. Nikt mi niczego nie wytłumaczył (nawet tego, dlaczego jest takie ważne, by Malwolio miał „podwiązki na krzyż zawiązane”), ale przynajmniej wyszedłem na scenę, powiedziałem swój tekst bez pomyłki, a chociaż nie pamiętam, żebym usłyszał choć jeden wybuch śmiechu, nie zemdlałem i wszyscy wydawali się zadowoleni. W ostatnim roku nauki u Świętego Piotra wykonałem jednak olbrzymi krok naprzód. Czytałem kiedyś książkę pod tytułem Mastery autorstwa George’a Leonarda, niezwykłego człowieka, który pomagał Michaelowi Murphy’emu prowadzić Instytut Esalen w Big Sur, dokąd jeździły najtęższe umysły w Ameryce, aby „mówić, co naprawdę myślą”. Zawarł w niej spostrzeżenie, że gdy pracujemy nad zdobyciem jakiejś umiejętności, nie doskonalimy się stopniowo, jakbyśmy wspinali się po prostej linii wykresu; postępy pojawiają się nagle. Po okresie, kiedy wydaje się nam, że nasza sprawność w ogóle się nie poprawia, jeśli cierpliwie ćwiczymy dalej, następuje nieoczekiwany przeskok na następny poziom. Zastój… skok! Zastój… skok! Zastój… skok! Trochę jak w koncepcji saltacjonizmu w teorii ewolucji. Przeżyłem coś takiego, ucząc się matematyki u pana Bartletta, a teraz nagle okazałem się dobry w wielu dziedzinach – nie tylko dlatego, że byłem już wyższy od wszystkich nauczycieli, nie wyłączając pana Tolsona. (Chociaż wzrost pomagał mi w takich rzeczach jak skok wzwyż, boks, bieg przez płotki, kręgle, dzięki niemu czułem się też trochę ważniejszy niż kiedykolwiek wcześniej).
Państwo Tolson, pan Bartlett (z prawej) i ja, za panią Tolson.
Byłem teraz w klasie złożonej z zaledwie sześciu trzynastolatków. Nie czułem się jak w szkole; raczej jak w jakimś ekskluzywnym klubie nauki. Uczono nas indywidualnie, co uwielbiałem. Każdy przedmiot stawał się fascynujący i przyjemny jak nigdy dotąd (i jak rzadko potem, choć wówczas jeszcze o tym nie wiedziałem). Pamiętam, jak myślałem, że w tej atmosferze staję się bystrzejszy, a nawet poprawiam swoje umiejętności w dziedzinach życia, które wcześniej stanowiły dla mnie czarną magię. W szczególności w rugby. Nadal byłem zbyt tchórzliwy, żeby wstawiać mnie do pierwszej piętnastki, ale ponieważ przewyższałem pozostałych o jakiś metr, w drugim składzie okazałem się nie do zatrzymania. W pierwszym meczu ze szkołą King’s w Taunton dostałem podanie, zobaczyłem, jak zwarte szeregi drugiej piętnastki King’s rozpierzchają się przede mną, przebiegłem między nimi i zdobyłem punkty. Po wznowieniu gry nasza drużyna przejęła piłkę, która dostała się w moje ręce, i znów uzyskałem przyłożenie. Po jakimś czasie stało się to niemal monotonne. W dawnych czasach, gdy dostawałem piłkę, szybko ją oddawałem, zanim ktoś zdążył mi zrobić krzywdę, teraz jednak galopowałem spokojnie niczym żyrafa wśród Pigmejów, którzy za każdym razem rozstępowali się przede mną jak Morze Czerwone przed Mojżeszem, pozwalając mi bez żadnych przeszkód przyłożyć piłkę między słupkami. Przypuszczam, że wygraliśmy jakieś 430 do 0. Ciekawiej wyglądał rewanż. Rozpoczęła drużyna King’s, piłkę przejęli zawodnicy Świętego Piotra, podali do mnie i ruszyłem naprzód. Ale nagle zobaczyłem niewielką bluzę King’s, która biegła w moją stronę, zamiast przede mną uciekać. To naturalnie wzbudziło moje zainteresowanie. W bluzie, rzecz jasna, kryło się jakieś małe stworzenie i kiedy zwolniłem, żeby się lepiej przyjrzeć, nagle pochyliło głowę, przyspieszyło i rąbnęło mnie bykiem w splot słoneczny. Wywołało to widowiskowy efekt, zbliżony do zburzenia wieży Eiffla w zwolnionym tempie. Zniesiono mnie z boiska i musiałem leżeć za linią boczną, nie mogąc oddychać przez pół godziny, podczas gdy King’s do przerwy zdobył ogromną przewagę punktową. Wyszedłem jednak na drugą połowę i w
momencie, kiedy dostałem piłkę, poszukałem wzrokiem zamachowca. Od razu się odnalazł! I z zawrotną szybkością pędził prosto na mnie! Zaczekałem, aż pochyli głowę, i wybierając odpowiedni moment, obróciłem ku niemu biodro… tak więc zamiast wbić mi się brzuch, czubek jego głowy trafił w moją twardą kość. To był jego koniec. Święty Piotr wygrał jakieś 130 do 18, ale mimo wszystko mecz okazał się o wiele bardziej wyrównany. Myślę, że ostatnie miesiące spędzone w szkole Świętego Piotra były na swój dziecięcy sposób najszczęśliwszym okresem mojego życia. Dobrze sobie radziłem – byłem nawet kapitanem drużyny krykieta, chociaż nie pamiętam, żebym zdobywał dużo runów czy eliminował wielu odbijających – nauka była przyjemna, czułem radość i pewność siebie, wszystkich lubiłem (i oni chyba też mnie lubili, co było bardzo ważne). Patrząc wstecz, widzę „złote czasy”, beztroskie i szczęśliwe dni, gdy wszystkie bardziej dorosłe kłopoty – zmartwienia, jak sobie z czymś poradzisz, czy wystarczająco dużo się uczysz, żeby zdać egzaminy, rozczarowania, że niektórzy są lepsi w tym, na czym ci naprawdę zależy, niepokój o stan swojej cery, uczucie beznadziejnej nieporadności w towarzystwie dziewczyn… nie zaczęły nawet jeszcze majaczyć na horyzoncie. Jedyną dostrzegalną ciemną chmurą widoczną na błękitnym horyzoncie była… moja matka. Ciemną chmurą? Już wyjaśniam. Istotną cechą ludzkiego aparatu percepcyjnego – pięciu zmysłów – jest fakt, że został przystosowany do wykrywania zmian. Ruch, nowy dźwięk, ukłucie, inny smak czy zapach – natychmiast to wychwytujemy. To mechanizm samozachowawczy. Jeśli nic się nie zmienia, jesteśmy bezpieczni. Dlatego zapominamy o czymś, co się nie zmienia: warkot wiertarki, tak irytujący rankiem, po południu przestaje do nas docierać, jeżeli świadomie nie zwrócimy na niego uwagi. Podobnie jest z „atmosferą”. Przyzwyczajamy się do niej, aż staje się tak znajoma, że przestajemy na nią zważać. Historia, którą chcę teraz opowiedzieć, wiele mówi o typowej atmosferze panującej w domu Cleese’ów w Weston. Gdy miałem dwanaście lat, przeprowadziliśmy się (kolejny raz) do mieszkania na piętrze tuż przy szkole Świętego Piotra (i rodzice mogli patrzeć, jak idę podjazdem, przechodzę na drugą stronę ulicy, przez bramę i aż do wejścia z tyłu szkolnego budynku, gdzie się odwracałem, żeby im pomachać). Właśnie w tym domu pewnego wieczoru ojciec poprosił mnie, żebym usiadł, po czym spokojnie mi wyjaśnił, że za kilka dni matka prawdopodobnie się wyprowadzi i zamieszka gdzie indziej; do nas wprowadzi się natomiast jego siostra Dorothy, żeby się nami zająć. Dziwne, ale nie przypominam sobie, aby zabrzmiało to szczególnie dramatycznie ani nawet zaskakująco. Bardzo lubiłem Dorothy, więc pomyślałem po prostu: Kiedy przyjedzie ciocia, będzie spokojnie i wesoło, wszyscy będą dla siebie mili i wszystko będzie proste. Ale do niczego takiego nie doszło. Tato więcej o tym nie wspominał. Dorothy, która z nami pomieszkała, wyjechała i bardzo długo jej nie widziałem. Rok później przeprowadziliśmy się do Bristolu, gdzie wkrótce miałem zostać uczniem Clifton College, a matka, rzecz jasna, pojechała tam z nami. Dom raczej mi się podobał. Czułem się w nim dobrze, ponieważ przez długie lata należał do dziadka i tu go odwiedzaliśmy; gdy w 1952 roku dziadek zmarł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat, zostawił dom w spadku tacie. Po raz pierwszy mieliśmy dla siebie cały dom; to był bliźniak z miniaturowym ogródkiem od frontu i małym ogrodem z tyłu, na którego końcu znajdował się komisariat policji Redland, dzięki czemu czuliśmy się bardzo bezpiecznie. To był mój dwunasty dom w ciągu trzynastu lat. Po części dlatego, że mam kiepską pamięć wzrokową, lecz także i dlatego, że nigdzie dłużej nie zagrzałem miejsca, mam w głowie jedynie fragmentaryczne obrazy z pierwszych jedenastu. Pamiętam sypialnię, gdzie mama okładała pięściami
tatę, schody prowadzące do mieszkania pani Phillips, ogród za domem, gdzie zdobyłem setkę w krykiecie, salon w Burnham, z którego uciekła nasza papużka falista. Potrafię sobie jednak przypomnieć szczegółowo każdy pokój przy East Shrubbery 2 w Redland, niedaleko Clifton w Bristolu, ponieważ miał to być mój dom przez następne pięć lat – czyli według standardów Cleese’ów prawie epokę geologiczną. Poza tym spędzałem w nim dużo czasu nie tylko dlatego, że nie mieszkałem w internacie, ale również z tego powodu, że nawet podczas wakacji bardzo rzadko ryzykowaliśmy wyjazd w dalsze strony. Wspominam go z prawdziwym sentymentem: wydawał mi się bezpieczną bazą, z której mogłem wyruszyć w doroślejszy świat.
Rozdział 4
Wieczorem przed moim pierwszym dniem w Clifton College rodzice zabrali mnie do eleganckiej restauracji w Bristolu, by uczcić moją inicjację i przyjęcie w poczet pełnoprawnych uczniów prywatnej szkoły średniej. Nie bardzo sobie uświadamiałem, co takiego właściwie świętujemy; dla nich był to chyba jednak kamień milowy. Byli dumni, że posyłają mnie do „dobrej szkoły”; byli także dumni z drobnego awansu społecznego, jaki ten fakt za sobą pociągał. Clifton nie zajmował aż tak wysokiego miejsca w rankingach. Lokował się sporo niżej niż Rugby i Marlborough, choć nieco nad Sherborne, prawdopodobnie na równi z Malvern i Tonbridge, a nawet Haileybury (te niuanse w hierarchii budziły żywe zainteresowanie). Nigdy nie udało mi się precyzyjnie ustalić, jak Clifton sytuował się względem Uppingham i Oundle. Ale dla mnie główną atrakcją tego wieczoru było jedzenie: po raz pierwszy w życiu jadłem naprawdę wykwintny posiłek i mógłbym porównać to doświadczenie z chwilą, gdy pierwszy raz przyglądałem się grze w monopoly. Otworzył się przede mną zupełnie nowy świat: luksusowy, egzotyczny, pozbawiony pośpiechu i ogromnie przyjemny. Nie miałem pojęcia, że jedzenie może tak cudownie smakować. Odnosiłem wrażenie, jak gdyby pobudzało nawet mój umysł. Ten zachwyt nigdy nie minął; co więcej, w wieku siedemdziesięciu czterech lat odkrywam, że jedzenie smakuje lepiej niż kiedykolwiek przedtem. Właściwie nie biorę do ust tylko trzech artykułów spożywczych: selerów, jeżowców i surowego ludzkiego mięsa. Dziwne, ale obraz tamtej kolacji zupełnie przyćmił wspomnienia z pierwszych kilku tygodni w Clifton, choć przypuszczalnie dlatego, że moje życie „nowego” wyglądało bardzo zwyczajnie. Ponieważ zacząłem dorastać (w pierwszym miesiącu w Clifton skończyłem czternaście lat), nic mi szczególnie nie imponowało ani mnie nie onieśmielało jak w pierwszych dniach spędzonych w szkole Świętego Piotra: nauczyciele byli ludźmi, a nie tytanami, i nie decydowali o moim życiu lub śmierci. Życie mojej nowej szkoły cechował też pewien brak dramatyzmu: wspominam je jako spokojne, konkretne i rzeczowe – bardzo praktyczne – ponieważ Clifton, średni i umiarkowany, nie wyróżniał się pod żadnym względem. Była to sympatyczna szkoła, w której nikt nikogo nie dręczył; przeciętna, kulturalna i przyzwoita; z związku z tym… dziwnie niezapadająca w pamięć. Była jednak duża. Uczyło się w niej siedmiuset chłopców, z których większość mieszkała w internatach, ośmiu domach, gdzie spali i spędzali wolny czas. Miejscowi uczniowie byli przydzieleni do dwóch innych domów, North Town i South Town, w zależności od tego, czy mieszkali w północnej czy południowej części miasta. Ja trafiłem do North Town, którego większą część zajmowała duża centralna sala z rzędami sporych szafek pod ścianami i ustawionym pośrodku ogromnym stołem z krzesłami. Każdy z nas dostał do dyspozycji jedną z szafek, które miały pomieścić cały nasz szkolny dobytek i podręczniki. Do sali przylegały dwa pokoje: jeden dla prefektów domu, drugi dla wychowawcy. Na górze znajdowała się biblioteka i miejsce, w którym mogliśmy grać w szachy albo się uczyć. A naprzeciwko domu North Town, dosłownie po drugiej stronie ulicy, było wejście do bristolskiego zoo, z którego przez cały dzień dobiegały odgłosy wydawane przez gibony, lwy, słonie, psy dingo, papugi i amerykańskich turystów. Lubiłem te hałasy: przypominały, że na zewnątrz istnieje ciekawy i ekscytujący świat.
Dzięki temu, że zostałem przydzielony do domu chłopców mieszkających w mieście, zawsze miałem blisko siebie ludzi, których polubiłem: nie przepadali na czas ferii i wakacji w różnych częściach kraju. W związku z tym, ale też i dlatego, że straciłem swoją mięczakowatość i stałem się trochę fajniejszym kumplem, zacząłem zdobywać wielu przyjaciół i bywać w ich domach. Było w tej grupie dwóch szczególnie bliskich mi kolegów, ciekawskich, figlarnych i nieco rozdokazywanych, których towarzystwo poruszyło „wariacką” stronę mojej duszy, pozostająca w uśpieniu przez minione czternaście lat. (Adrian Upton jest teraz profesorem medycyny [neurologiem] na Uniwersytecie McMaster w Kanadzie i ma listę tytułów i stopni naukowych długą jak noc polarna; Michael Apter jest psychologiem, twórcą teorii odwracania kierunku; wykłada w uczelniach na całej planecie, a teraz pracuje na Uniwersytecie Georgetown w Waszyngtonie). Byli bardziej rozgarnięci ode mnie, ale w trójkę przeprowadzaliśmy w Dużej Sali „eksperymenty kawalarskie”, które okazały się zabawne i równocześnie odkrywcze. Na przykład zostawialiśmy na stole złożony liścik z wypisanym na wierzchu nazwiskiem któregoś chłopaka z domu, powiedzmy „Dla Fostera”. Wszyscy trzej czailiśmy się w pobliżu i obserwowaliśmy, jak innych chłopców korci, żeby sprawdzić, co się kryje w liście: prawie każdy zaczynał się kręcić obok stołu, sprawdzał, czy ktoś mu się przygląda, a potem ukradkiem brał list i szybko zaglądał do środka, gdzie znajdował wiadomość w rodzaju „Nazywasz się Foster?” albo „Jesteś pod obserwacją”, a wtedy rzucał liścik, próbując ustalić, czy ktoś to widział. Inny figiel polegał na tym, że zamienialiśmy zawartość dwóch szafek: a ponieważ w tych szafkach kryło się całe życie każdego z uczniów, mieliśmy okazję obserwować zachowanie ludzi, gdy wpadali w prawdziwą panikę. Wydaje mi się, że istotą tych najbliższych związków był śmiech: łączyły nas wspólne wygłupy i przyjaźń, co pozwalało mi dorastać w poczuciu własnej wartości, ciesząc się akceptacją, wsparciem i koleżeństwem. Oczywiście jako młodzi mężczyźni nigdy nie rozmawialiśmy o naszych uczuciach, ale dyskutowaliśmy o obłędzie świata, a moja osobowość nareszcie rozwijała się wolna od wpływu taty i mamy, właściwie od wszelkich dorosłych, łącznie z nauczycielami. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, że byłem na drodze do prawie zupełnej normalności. Moim zdaniem jedynakom trudniej jest osiągnąć stan zwykłej równowagi psychicznej: nie mają do dyspozycji niczego, by złagodzić lub osłabić wpływ rodziców. Możliwość podzielenia się z kimś uwagą rodziców i w ogóle posiadania rodzeństwa, by móc porozmawiać o zachowaniu rodziców, na pewno daje poczucie większej swobody. Spędziłbym o wiele mniej godzin na terapii, gdybym miał brata (albo jeszcze lepiej siostrę), których mógłbym spytać: „Co w nią dzisiaj, do cholery, wstąpiło?”. Oczywiście poszedłem do Clifton przede wszystkim pracować, czyli uczyć się do egzaminów, a ponieważ za dwa lata czekała mnie mała matura, którą bezsprzecznie powinienem zdać, zabrałem się do nauki standardowych przedmiotów: matematyki, łaciny, angielskiego, francuskiego, historii, chemii, fizyki i czegoś jeszcze. Niektóre, na przykład matematyka i łacina, średnio mnie teraz interesowały i były równie wciągające jak, powiedzmy, dobra krzyżówka. W fizyce zaintrygowała mnie optyka, w chemii – teoria atomistyczna, lubiłem też analizować Makbeta i Henryka V. Ale przez resztę czasu (innymi słowy, przez dziewięćdziesiąt procent) kompletnie nie interesowały mnie rzeczy, których mnie uczono. Oznaczało to, że skupienie wymagało ode mnie sporego wysiłku. Gdy tylko rozluźniłem się choćby na kilka chwil, odpływałem do krainy niebieskich migdałów. Innymi słowy, moja edukacja była sprawdzianem mojej siły woli; przyjąłem to wyzwanie – do tego stopnia, że na którymś poziomie mojej nastoletniej świadomości byłem przekonany, iż cały sens chodzenia do szkoły polega na nauce koncentrowania uwagi na treściach, które nie mają dla mnie
znaczenia. Komunikat, jaki otrzymałem w Clifton, brzmiał: w edukacji nie chodzi przede wszystkim o zrozumienie świata; jej prawdziwym celem jest kształtowanie charakteru. Wysnułem z tego wniosek, że uczenie się czegoś, co cię naprawdę interesuje, jeśli nie jest zwykłym oszustwem, to z pewnością świadczy o niezrozumieniu istoty sprawy. W Clifton miałem prawdopodobnie około trzydziestu nauczycieli i lubiłem dwudziestu ośmiu z nich, choć niewielu mi prawdziwie imponowało. Wyjątkiem był drobny „Jumper” Gee. Walczył w obu wojnach światowych i miał nas uczyć angielskiego, ale często zbaczał z tematu i opowiadał wspaniałe historie, w tym jedną anegdotę, która znacznie później miała dla mnie nabrać szczególnego znaczenia. Podobno w starożytnym Rzymie, mówił nam, czasem po kolacji urządzano walki zapaśnicze ku uciesze gości i kiedyś gladiatorzy tak mocno sczepili się ze sobą, że nie potrafili się oswobodzić. W pewnym momencie rozległ się trzask i okazało się, że jeden z zapaśników złamał rękę. Wkroczył sędzia, aby rozdzielić mężczyzn, oznajmił drugiemu, że zwyciężył – i odkrył, że ten nie żyje. Z opowieści, zdaniem „Jumpera”, płynął morał: „Jeżeli się nie poddasz, nie możesz zostać pobity”. Nie byłem za bardzo przekonany, ale historia utkwiła mi w głowie i czternaście lat później zainspirowała mnie do napisania sceny do Monty Pythona i Świętego Graala, w której Czarny Rycerz nie daje za wygraną, mimo że ma odcięte wszystkie kończyny. Mieliśmy też bardzo zabawnego nauczyciela historii Whitmarsha, który nie potrafił wymówić „r”, jeżeli pojawiało się blisko początku słowa. Być może nie miałoby to większego znaczenia, gdyby nie postanowił kiedyś specjalizować się w historii siedemnastowiecznej Anglii. A ponieważ postanowił, cały czas zmagał się z rrrojalistami, rrrepubliką, rrrewolucją, prrrezbiterianami, lordami prrrotektorami Oliverem Crrromwellem i Rrrichardem Crrromwellem, księciem Rrrupertem Rrreńskim, rrrestauracją i Towarzystwem Krrrólewskim. Każde „r” zmuszało go do dziwnego ściągnięcia ust na bok, po czym następował nerwowy tik i gwałtowne drgnienie głowy; dlatego bardzo staraliśmy się zadawać mu pytania w taki sposób, by dać mu możliwość intensywnego treningu. Wydawało się niemal perwersją, że nie uczy nas historii osiemnastego wieku: musiałby tylko wspomnień o okresie Rrregencji, a reszta byłaby bułką z masłem. Pan Whitmarsh jednak mnie przejrzał. Na koniec trymestru w moim raporcie o wynikach nauki historii napisał tylko jedno zdanie: „Cleese pozwala sobie na działania dywersyjne z tyłu klasy”. Ale chyba najbardziej wszechstronnym komikiem był wysoki, przygarbiony i zniedołężniały staruszek o gęstej siwej czuprynie, Sammy Beachcroft, który mówiąc, wydawał dziwny brzęczący dźwięk, jakby w nosie utkwił mu trzmiel. Na szczęście Sammy wykładał nam Stary Testament, przedmiot, który nie kończył się egzaminem, mogliśmy się więc bawić, ile dusza zapragnie; był chyba najstarszym brytyjskim nauczycielem trzymanym w niewoli, bo kiedy mówił o wydarzeniach biblijnych, wydawało się, że ma z nich osobiste wspomnienia. Nikt nie rozumiał, dlaczego w tym wieku nadal pracuje w szkole: przypuszczano, że ma jakiegoś haka na dyrektora. Chodził po klasie bardzo uważnie, jak artretyczny gekon, ale najzabawniejsze u niego były wolne reakcje na wszelkie bodźce. Jak gdyby cały jego system nerwowy został przełączony na tryb „zachować najwyższą ostrożność”, więc neurony poruszały się uważnie, przyglądając się przez chwilę każdej synapsie, zanim odważyły się przekazać impuls. Szybkość reakcji Sammy’ego najlepiej ilustruje wydarzenie, gdy Cleave, mój kolega z klasy, postanowił się schować za tablicą. Tablica była duża, znajdowała się w kącie i nauczyciel mógł ją podnieść, kiedy skończył pisać, by lepiej było ją widać z końca klasy. Tuż po dzwonku na lekcję Cleave wcisnął się za tablicę, a my opuściliśmy ją na wysokość umożliwiającą pisanie, tak że wystawały tylko jego nogi. W sali pojawił się Sammy i nie zauważywszy niczego niezwykłego, podszedł prosto do tablicy, wziął kredę i zaczął sporządzać listę proroków, nie odsuwając ręki dalej
niż jakieś ćwierć metra od nosa Cleave’a stojącego po drugiej stronie. Klasa patrzyła na to jak urzeczona przez mniej więcej pół godziny. Wreszcie Sammy skończył, płynnym ruchem przesunął tablicę w górę i ujrzał przed sobą nieruchomego Cleave’a stojącego w odległości pięćdziesięciu centymetrów. Zabawne było nie to, że Sammy podskoczył o ćwierć metra (najwyżej od kilku dziesięcioleci), ale to, że od zobaczenia Cleave’a do podskoku upłynęły całe TRZY SEKUNDY. W kategoriach komediowych była to najlepsza opóźniona reakcja, jaką widziałem. Mój wkład w konkurencję „Jak zaskoczyć Sammy’ego B.” był stosunkowo skromny. W tamtych czasach miałem okulary zafundowane przez państwową służbę zdrowia i nosiłem je w sztywnym etui, które podczas zamykania wydawało nieco metaliczny stukot. Otwierałem etui i trzymając je za plecami, otwierałem usta, a gdy Sammy na mnie spojrzał, zamykałem jednocześnie usta i etui, tworząc w ten sposób złudzenie, że moje usta zamykają się z dziwnym brzękiem. Za każdym razem przeciągle na mnie patrzył, ale nigdy nie poruszał tej sprawy. Prawie od początku zacząłem nosić okulary zausznikami do góry. Kiedy zrobiłem to pierwszy raz, efekt był wystarczająco niezwykły, by Sammy umilkł w pół zdania. Patrzył na mnie przez całe pięć sekund, po czym jak gdyby nigdy nic wrócił do wykładu. Odtąd regularnie zakładałem tak okulary dwa razy w tygodniu, aż pod koniec trymestru zerknął na mnie i rzucił prawie od niechcenia: – Cleese, nałóż okulary jak trzeba. Na jego reakcję czekałem około dziesięciu tygodni. W Clifton było tylko dwóch nauczycieli, za którymi nie przepadałem: ponury karzeł „Billy” Williams, opiekun mojego domu, i mój nauczyciel fizyki w drugiej klasie, Hazelton, dość zwalisty, nieco rozczochrany facet, który mówił w dziwnie rozważny, staranny sposób, poświstując przy tym przez dolne zęby. Po tym, jak spędziłem na jego lekcjach kilka tygodni, spojrzał kiedyś na mnie w zamyśleniu i powiedział: – Aa… Cleeeese… – Tak, proszę pana? – Twój wychowawcssa mówi, że jessteś inteligentny. – Tak? – …ja tego jakoś nie ssstwierdzam… Nie poczułem się urażony ani zaskoczony. Odebrałem tę uwagę wyłącznie jako informację. Dopiero przypominając to sobie po wielu latach, pomyślałem: Co on zamierzał w ten sposób osiągnąć? I doszedłem do wniosku, że dzięki temu po prostu lepiej się poczuł – z tych samych powodów ludzie czytają złośliwe rubryki plotkarskie. Oczywiście uczucie satysfakcji, gdy ktoś (ktokolwiek) zostanie poniżony, bardzo szybko przemija, ale dla ludzi takich jak Hazelton to prawdopodobnie lepsze niż nic. Jego osoba wydawała mi się bardzo dziwna: jak gdyby kiedyś widział intelektualistę i przez resztę życia próbował go udawać. Ponieważ skromne stypendium w Clifton dostałem z matematyki, władze szkoły przyjęły od początku założenie, że będę się specjalizował w przedmiotach ścisłych, więc także przyjąłem to założenie (tato mi mówił, że kraj pilnie potrzebuje naukowców). Był tylko jeden przedmiot, który mógłby mnie interesować, gdybym wiedział o jego istnieniu, a mianowicie psychologia. Niestety, program nauczania w Clifton go nie uwzględniał. W końcu po co marnować cenny czas dydaktyczny na zgłębianie mechanizmów ludzkiego umysłu, skoro trzeba opanować niezbędne do życia umiejętności, takie jak trygonometria, historia Starego Testamentu czy sformułowanie pytania po łacinie, nawet jeśli z góry spodziewamy się odpowiedzi przeczącej? Nie popadajmy w przesadę. Tak więc musiałem zacząć poznawać psychologię z innych źródeł, zwłaszcza z BBC, która podczas mojej nauki w Clifton nadawała wiele wnikliwych programów na ten temat. W jednym z nich, który
szczególnie żywo zapamiętałem, zahipnotyzowany ochotnik wylał na podłogę wodę z wazonu z kwiatami. Zaintrygował mnie nie fakt, że spełniał polecenia, lecz to, że gdy hipnotyzer go spytał, dlaczego to zrobił, zaczął „racjonalizować” swoje zachowanie, twierdząc, iż wydawało mu się, że zobaczył unoszący się dym z niedopałka, i uznał, że musi zadziałać i ugasić zarzewie pożaru. Zainteresował mnie także B.F. Skinner i jego warunkowanie zachowania szczurów i gołębi, eksperymenty Solomona Ascha dotyczące potrzeby konformizmu, a potem słynne testy posłuszeństwa Stanleya Milgrama. Ponieważ wydawało mi się, że mechanizm działania umysłu wiąże się z laboratoriami i eksperymentami, ułożyłem sobie niemal podświadomy plan, aby wziąć kurs na biologię, gdy więc bezpiecznie przebrnąłem przez małą maturę, spytałem w szkole, czy mogę się przenieść do grupy przygotowywanej do matury z biologii. Zgodzono się i przekazano mnie pod opiekę doktora Daviego, który rzekomo uczył botaniki, oraz doktora Stubbsa, który przypisywał sobie taką samą rolę w dziedzinie zoologii. Obu uznawano za stworzenia prowadzące nocny tryb życia, ale pojawiali się w klasie w ciągu dnia, trochę się poruszali, a nawet wydawali dźwięki przypominające mowę, chociaż tak ciche, że nie sposób się było zorientować, czy to nie jest po prostu głośniejszy oddech. Ktokolwiek przypuszczał, że potrafią zapanować nad uczniami, powinien zażądać zwrotu pieniędzy: ci dwaj, pracując razem, nie umieliby utrzymać porządku w klasie złożonej z pluszowych misiów, nawet gdyby obaj dostali rewolwery. Od początku byliśmy w kropce, nie wiedząc, co właściwie mamy robić: ignorować ich, starać się zachęcać do większego wysiłku, czy po prostu od czasu do czasu ich dokarmiać. Nasz trzeci główny nauczyciel przedmiotów maturalnych, który uczył nas fizyki, był lepszy – niewiele, ale odrobinkę. Nazywał się Lindsay-Jones (albo Flimsy-Bones, czyli Kruche Kości) i nawet go lubiliśmy. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi, kiedy więc po kilku tygodniach zrobił nam egzamin i zobaczyłem, że zająłem czwarte miejsce w całkiem sporej klasie, zdobywając zaledwie dwadzieścia osiem procent, moje dni w grupie były już policzone. W pewnym sensie jestem dumny z tego, co potem zrobiłem. W okolicach szesnastych urodzin zdobyłem już taką samoświadomość, by wiedzieć, że mam stanowczo zbyt skromne zdolności, aby samemu pokierować swoją nauką, i jeżeli chcę zdać maturę, potrzebuję dobrych nauczycieli. Poszedłem więc do dyrekcji, poprosiłem o przepisanie do grupy matematyczno-fizyczno-chemicznej i byłem już bezpieczny, ponieważ miałem trzech naprawdę dobrych nauczycieli: pana Liddella z matematyki, Petera „Stinkera” Daviesa z chemii i Freddiego Mee z fizyki. Ostatni dwaj byli w dodatku zabawni, nawet jeśli Freddie miał w sobie coś z Dolmanów. Wszyscy trzej umożliwili mi zdanie matury, jasno i przejrzyście wykładając swoje przedmioty oraz wprowadzając ład i dyscyplinę – wszystko, czego potrzeba, kiedy nie jesteś ani trochę zainteresowany przedmiotem. Wielkie dzięki! ··· Jeżeli najlepsza definicja pracy brzmi: „to, co musisz robić, ale czego wolałbyś nie robić”, do tej kategorii można by zaliczyć jeszcze dwa rodzaje zajęć w Clifton: chodzenie do kaplicy oraz Korpus Szkolenia Oficerów (czyli wojaczka dla nastolatków). W kaplicy spędzaliśmy dużo czasu. Podobnie jak w szkole Świętego Piotra, w dni powszednie rano było piętnastominutowe nabożeństwo anglikańskie, które odbywało się w wyjątkowo pięknej
kaplicy Clifton. W niedzielę natomiast mieliśmy pełny, trwający godzinę maraton, z porządnym kazaniem i śpiewaniem hymnów, wyścigiem krabów, połykaniem ognia i akrobacją na trampolinie. Patrząc wstecz na te praktyki religijne ze szczytu duchowej doskonałości, którą teraz osiągnąłem, zachodzę w głowę: Co myśmy, kurwa, wyprawiali? Nauczono nas, jak się mamy zachowywać: chodzić wolniej niż zwykle, patrząc w ziemię; siedzieć z uwagą i nabożnym lękiem malującym się na młodzieńczych licach, powtarzając znane formułki o niejasnym znaczeniu („Pan Zastępów”, „Syn Boży”, „Baranek Boży”, „życie wieczne”), z których ani jednej nigdy nam nie wytłumaczono, ale jeżeli wypowiadało się je dostatecznie szczerze, podobno chroniły przed lichem; potem wstawać i śpiewać niezbyt zrozumiałe teksty o zastępach Gileadu włóczących się po zmroku albo porywające marsze wojskowe w rodzaju Naprzód żołnierze Chrystusa, sprzeczne z ideą „Błogosławieni czyniący pokój”; następnie prosić Boga o przysługi, chociaż Modlitwa Pańska, której uczył Jezus, mówi wyraźnie „Bądź wola Twoja… tak i na ziemi”, z czego jasno wynika, że wola się nie liczy. Tak, wiem, że łatwo stroić sobie żarty ze zinstytucjonalizowanych Kościołów, ale czy komukolwiek przyszło do głowy, by się zastanowić, dlaczego to takie łatwe? Wkurzam się, bo „religia” powinna być najbardziej fascynującym tematem pod słońcem. Czy istnieje życie pozagrobowe? Czy możemy mieć w życiu prawdziwy cel? Jak można kochać swojego wroga, skoro wydaje się to równie łatwe jak lewitacja? W jakim stopniu własna korzyść jest moralna? Czy możemy w jakiś sposób doświadczyć bóstwa? Wszystkie te istotne pytania zostały odrzucone na rzecz niedowarzonych, sztywniackich rytuałów, które są w zasadzie formą zaklinania deszczu w wydaniu klasy średniej. Mimo to dzięki nim powstała scena w kaplicy w Sensie życia. Druga „praca” odbywała się w poniedziałki po południu, kiedy przebieraliśmy się za żołnierzy i maszerowaliśmy, starając się sprawiać wrażenie, że szansa wykazania się psim posłuszeństwem budzi w nas nieopisany entuzjazm. Ale to doświadczenie mi się przydało, ponieważ po mniej więcej trzydziestu minutach zajęć uświadomiłem sobie, że wojskowe życie jest bezmyślne, a więc, jak twierdzi Sokrates, niewarte życia, zwłaszcza gdy jesteś strachajłą. Odtąd miałem konkretne cele w życiu: nie walczyć na wojnie; nie musieć rodzić; nie pracować w finansach. Dlatego uważam swoje życie za udane (nawet uwzględniając Lemura zwanego Rollo i moje trzecie małżeństwo). Po pracy była zabawa. Sport i sztuka. Boże, jak ja uwielbiałem sport (prócz rugby)! To była moja raison d’être 5. Gdybym mógł grać w krykieta w drużynie Somerset, w piłkę nożną w drużynie Bristolu i w squasha dla czystej przyjemności, umarłbym jako szczęśliwy człowiek w wieku trzydziestu pięciu lat. I choć grano u nas przede wszystkim w rugby, w ostatniej klasie, z pomocą dwóch kolegów, Johna Phillipsa i Roberta Hilla, dałem początek futbolowi w Clifton College, przekonując głównego gospodarza obiektów sportowych, żeby użyczył nam jednego z boisk za mostem wiszącym nad Avon. Jestem dumny, że mi się to udało. W tym samym roku poprawiły się moje umiejętności krykietowe: nauczyłem się całkiem nieźle podkręcać piłkę, dostałem się do pierwszej jedenastki i zagrałem na stadionie Lord’s w dorocznym dwudniowym meczu z Tonbridge. W obu zmianach zdobyłem 13 punktów i nie zostałem wyautowany. A Clifton… wygrał, po raz pierwszy od iks lat. Jeżeli natomiast chodzi o sztukę, niech stosunek Clifton College do niej zilustruje tylko jeden fakt: plastyki uczył były zawodnik szkockiej reprezentacji rugby. (Któregoś roku kupiłem mu w prezencie bożonarodzeniowym zestaw do malowania po numerkach i wręczyłem osobiście). Muzyka mnie ominęła (za dużo grałem w sensie sportowym), więc żyję w całkowitej ignorancji wobec jej gramatyki. Sir Thomas Beecham powiedział: „Anglicy może nie lubią muzyki, ale z pewnością uwielbiają jej dźwięk”, a ja doskonale wiem, co miał na myśli.
Nie chcę przez to powiedzieć, że moje życie było całkowitą pustynią kulturalną. W każdym wiosennym trymestrze odbywał się konkurs teatralny, w którym uczestniczyły wszystkie domy, i w trzeciej klasie zupełnie nieoczekiwanie zaproponowano mi niewielką rolę w inscenizacji niedawnego hitu Seagulls Over Sorrento, który zamierzał wystawić North Town. Nie wiem za bardzo, dlaczego złożono mi tę propozycję: może dlatego, że mój bohater nosił przydomek „Lofty” (Strzelisty). Zapamiętałem tę sztukę jako komedię, ale najwyraźniej traktowała o jakimś projekcie badań nad niszczycielską torpedą, więc prawdopodobnie publiczność śmiała się z niewłaściwych powodów. Rok później North Town wystawiał Tragiczne dzieje doktora Fausta. Dwaj chłopcy „interesowali się aktorstwem”, więc dostali główne role, Fausta i Mefistofelesa. Mnie przypadła mniejsza, ale istotna rola Lucyfera: Księcia Ciemności, Wcielenia Zła, samego Antychrysta! Od początku zdawałem sobie sprawę, że grając szatana, mam szansę sprawdzić się jako poważny aktor dramatyczny, niestety, diablo się pomyliłem. Problem stanowił między innymi trykot. Ktoś postanowił, że moje pierwsze wejście na scenę ma wzbudzić wielkie przerażenie, powinienem więc ukazać się spowity w czerń, mieć na sobie szkarłatną pelerynę i… trykot. Wiecie, jak marnie byłem umięśniony, prawda? Miałem tak cienkie nogi, że mógłbym zagrać flaminga. Mimo to reżyser uparł się, by wsadzić mnie, akurat mnie, w czarny trykot. (Nawet w tak młodym wieku nie miałem wątpliwości, że to fatalny wybór, ale cóż wiedziałem o teatrze? Pozostawiłem to ekspertom). W dniu próby kostiumowej stałem w nieprzeniknionych ciemnościach za czarnymi zasłonami, czekając na sygnał mojego wejścia w towarzystwie chłopaka z młodszej klasy, który miał mi pokazać, gdzie znajdę lukę między zasłonami. Usłyszałem sygnał, chłopak rozchylił kurtynę i ruszyłem naprzód, aby oznajmić: – Jam jest… Lu… cyfer! Zanim jednak zdążyłem otworzyć usta, gruchnęła lawina śmiechu, od której zatrząsł się cały budynek. Oczywiście powodem był nie tylko trykot: chodziło o samą myśl, że ten patykowaty pętak mógłby budzić grozę w ludziach, skoro na jego widok, zamiast robić w spodnie ze strachu, raczej moczą się ze śmiechu. Stworzyłem alternatywną, choć niezamierzoną formę pozbywania się nieczystości. Myśląc gorączkowo i zdając sobie sprawę, że sytuacja jest nie do uratowania, zaimprowizowałem: – Jam… jest… Lu… dzi pośmiewisko! Znów buchnął gromki śmiech. Tego dnia wieczorem, podczas właściwego przedstawienia, od samego początku wszystko zaczęło się sypać. Zająłem swoje miejsce za czarnymi zasłonami, ale tym razem w mroku stał obok mnie jakiś inny chłopak. Wytężyłem wzrok, żeby mu się przyjrzeć. – Coś za jeden? – Tupman. Gould ma teraz lekcję muzyki. – Czyli ty będziesz mi rozsuwał zasłony? – Co? – Rozsuniesz mi zasłony? Żebym mógł wyjść na scenę. – Nic o tym nie wiem. – Co?! To co tu robisz? – Nie wiem, Cleese. Gould poprosił mnie tylko, żebym tu za niego stanął. Słyszę już, że do wyjścia zostało mi dziesięć sekund, więc w ciemności zaczynam macać kurtynę, próbując samemu znaleźć lukę, rozpaczliwie rozgarniając czarną jak noc tkaninę w poszukiwaniu szpary, a sekundy mijają. Jest mój sygnał! A więc… po prostu ruszam prosto na
kurtynę i brnę w głąb ciężkiej aksamitnej zapory, która oblepia mnie całego, a publiczność zaczyna chichotać na widok dziwnego, coraz większego wybrzuszenia na ciemnym tle, które coraz wolniej się do niej zbliża. Aktorzy odsuwają się zaniepokojeni – przynajmniej kogoś udaje mi się nastraszyć – ja tymczasem z trudem posuwam się dalej i gdy pokonuję połowę odległości dzielącej mnie od pierwszego rzędu parteru, rozciągnięte na całą długość zasłony zaczynają się zsuwać z mojej głowy, ukazując przedziwne stworzenie, lakierowanego patyczaka w peruce nastroszonych włosów, który oświadcza: – Jam jest Lucyfer! W tym momencie większość widzów nie siedziała już na krzesłach. Nie próbowałem występować w rolach dramatycznych przez następne trzydzieści siedem lat, kiedy to zagrałem doktora Waldmana, mentora Kennetha Branagha w wyreżyserowanym przez niego Frankensteinie. Tym razem jednak odniosłem triumf! Nie śmiał się ani jeden widz, nawet gdy Robert De Niro zakłuł mnie nożem. ··· Brytyjscy dziennikarze są skłonni uważać, że ludzie rozwijają swoje umiejętności w jakiejś dziedzinie dlatego, że zależy im na sławie i majątku. Sądzą tak, ponieważ są to jedyne motywy znane osobom, które zostają brytyjskimi dziennikarzami. Jednak niektórzy ludzie, funkcjonujący na wyższych poziomach zdrowia psychicznego, uprawiają konkretną działalność, bo naprawdę ją uwielbiają. Tak oto zainteresowałem się komedią – nie bardzo potrafię wyjaśnić, jak to nastąpiło, ale na pewno nastąpiło. (Nie chodziło tylko o to, że uwielbiałem się śmiać, nawet jeśli jako nastolatek byłem zdolny do niepohamowanych, euforycznych paroksyzmów wesołości, gdy człowiek naprawdę chce przestać, bo to za bardzo boli). Na przykład czasem oglądałem komedię filmową czy teatralną, która wyzwalała we mnie euforię i radość oraz poczucie, że dzieje się coś, w czym chcę brać udział: kiedy tato zabrał mnie na mój pierwszy film braci Marx Noc w Casablance; kiedy ze szkołą pojechaliśmy do Royal Theatre zobaczyć One Way Pendulum N.F. Simpsona; gdy obejrzałem Śmiech w raju ze swoim ulubionym aktorem komediowym Alastairem Simem; gdy oglądałem komedie produkcji Ealing Studios w rodzaju Jak zabić starszą panią? i Szlachectwo zobowiązuje. Oczywiście to uczucie pewnej inspiracji za każdym razem przemijało, ale od czasu do czasu odzywało się na nowo, jak swędzące miejsce, którego nie da się podrapać. Jeszcze jeden ekscentryczny przykład: w każdym trymestrze w Clifton otrzymywaliśmy Niebieską Książeczkę, mały zeszyt w miękkich okładkach, z masą informacji o rozkładach zajęć, listą nauczycieli i uczniów, terminami ważnych imprez sportowych i tak dalej. Nosiliśmy go przy sobie wszędzie; zgubić go to jakby zapodziać telefon komórkowy. Ja swój zeszycik zapełniałem żartami: gdziekolwiek znalazłem centymetr kwadratowy czystego papieru, zapisywałem zasłyszany ostatnio dobry dowcip. Nikt inny tego nie robił… W dodatku w niektóre sobotnie wieczory domy w Clifton urządzały „widowiska rozrywkowe” i od czasu do czasu występowałem w jakimś skeczu czy parodii. Nauczyłem się odgrywać pantomimę z płytami. Podczas jednego ze spotkań z rodzicami wykonałem głupkowaty numer, w którym wystąpiłem jako dyrygent. Później zapytałem matki, czy to było dobre. Miałem ogromną nadzieję, że odpowie: „Bardzo dobre!”. Powiedziała tylko: „Całkiem niezłe”.
Prócz wszystkich wymienionych oznak tej niekonwencjonalnej pasji, codziennie wieczorem, gdy zjadłem kolację i odrobiłem zadanie, dołączałem do rodziców w salonie i oglądałem telewizję; choć czasem z tatą obejrzeliśmy jakiś thriller albo transmisję z meczu, najczęściej były to… komedie. Kiedy myślę o tym z perspektywy czasu, wydaje mi się dziwne, że w większości były to produkcje amerykańskie. Uwielbialiśmy Jacka Benny’ego i George’a Burnsa, „Amosa i Andy’ego” (którzy dziś stali się orwellowskimi „nieosobami”, ponieważ grali ich biali aktorzy ucharakteryzowani na czarnoskórych), a także Joan Davis, Erniego Kovacsa oraz naszego ulubieńca Phila Silversa w roli sierżanta Bilko. Były świetnie napisane, niekontrowersyjne, zabawne… choć mało ryzykowne. Jedyny ślad czegoś bardziej zbzikowanego czy „szalonego” spotykało się w rewiach, gdy wspaniali, oryginalni komicy z epoki wodewilów (albo variétés) występowali w numerach trudnych do zaklasyfikowania: Max Wall, Tommy Cooper, Sid Millward & the Nitwits, Frankie Howerd, Wilson, Keppel i Betty, profesor Jimmy Edwards, Norman Wisdom, Chic Murray… Uważałem ich za najzabawniejszych komików, ale pojawiali się dość rzadko. Brytyjska telewizja z reguły nie pokazywała żadnych wariackich, postrzelonych, anarchicznych, stukniętych, szalonych, zakręconych, zaskakujących, szokujących, pythonowskich (przepraszam! trochę wybiegam naprzód), odjechanych programów komediowych spod znaku Maxa Walla. Co innego brytyjskie radio. Bo w zaścianku, jakim w pewnym sensie było radio BBC, kryła się Najlepsza Komediowa Audycja Wszech Czasów: The Goon Show (Parada świrów). Jeżeli znacie The Goon Show, to świetnie. Jeżeli nie, to wam zazdroszczę. Bo należycie do niewiarygodnie uprzywilejowanych osób, które mają szansę posłuchać go pierwszy raz w życiu! Nikt wcześniej ani potem nie wykorzystał lepiej radia w programie komediowym, mieszając ze sobą ogromną rozmaitość cudownie głupawych głosów i niesamowicie pomysłowych efektów dźwiękowych, by opowiadać śmieszne historie, które skrzyły się humorem błyskotliwym, obłąkanym, obłąkańczo logicznym, oszałamiająco głupim i absolutnie wywrotowym (wszyscy trzej wykonawcy służyli swego czasu w wojsku i mieli identyczne poglądy na klasę oficerską). Uwielbiałem ten program, a intensywność mojego uczucia wymyka się wszelkim analizom. Nie chodziło tylko o to, że był cudownie zabawny, kiedy słuchałem go przez odbiornik w swoim pokoju albo dwa dni później, gdy przygotowywałem się do wysłuchania powtórki, kładąc radio bokiem na łóżku i przyciskając do niego ucho, a drugie ucho zasłaniając poduszką, żeby usłyszeć pięć dowcipów, które umknęły mi przy pierwszej emisji (z powodu zagłuszającego je śmiechu publiczności). Program zbliżał mnie do kolegów. Przepadaliśmy za nim, rozmawialiśmy o nim, przerzucaliśmy się usłyszanymi dowcipami, dzięki niemu bardziej czuliśmy, że żyjemy. W pewnym sensie miał działanie katartyczne: sprawiał nam radość, pozwalając unieść się ponad codzienną frustrację i nudę. Dawał poczucie wolności, dzięki któremu mogliśmy spojrzeć z innej perspektywy na to dziwne zdarzenie rozgrywające się wokół nas, zwane „naszym życiem”. A gdy wiele lat później oszołomił mnie odbiór Monty Pythona przez część naszych najbardziej szurniętych fanów, nagle uświadomiłem sobie, że doświadczaliśmy dokładnie takiej samej mieszanki emocji, która uczyniła ze mnie wielbiciela Świrów, potrafiłem im więc wybaczyć. Wznieśmy więc toast za Świrów: Petera Sellersa, największego „człowieka z głosem” wszech czasów; kapitalnego Harry’ego Secombe’a w roli donośnie prychającego przygłupa, który zawsze był centralną postacią historii rozgrywających się w serialu; i Spike’a Milligana, geniusza, który stworzył najlepszy scenariusz radiowej komedii wszech czasów. Cześć wam i chwała! I gdyby Bóg mi powiedział, że dziesięć lat później wystąpię w telewizyjnej wersji programu Goon Show z tymi trzema tytanami… przestałbym w niego wierzyć (nie żebyśmy byli sobie zbyt bliscy w tamtych czasach).
··· Mój ostatni rok w Clifton zaczął się przykrym akcentem. Pierwszego dnia po wakacjach wkroczyłem do North Town i podszedłem do tablicy ogłoszeń, aby się upewnić, że pan Williams, nasz opiekun, w końcu mianował mnie prefektem domu. Nie było to nieuzasadnione założenie: latem grałem w szkolnej drużynie krykieta, byłem kapitanem jedenastki naszego domu, zdałem trzy przedmioty maturalne, kompletnie zreorganizowałem bibliotekę domu, zagrałem główną rolę w wystawionej przez nas sztuce i ukradłem tyle sprzętu do krykieta z innych domów, ile jeszcze nikt przede mną. Poza tym wszyscy moi przyjaciele nie byli po prostu prefektami domów, tylko szkolnymi „prepozytami”, oficjalnymi szychami, a żaden z nich nie wydawał mi się tak ogromnie lepszy ode mnie, jak mogłaby wskazywać dzieląca nas przepaść społeczna; nie wspominając o fakcie, że w ostatniej klasie awans na prefekta był niemal automatyczny, bez względu na to, jak złośliwy, nieporadny i odrażający mógł być kandydat. W ogóle nie przyszło mi do głowy, że „Billy” Williams może się wstrzymać od zatwierdzenia tej formalności. Ale, jak się zapewne domyślacie, wstrzymał się. Stałem przed tablicą, patrząc na puste miejsce, w którym powinno się znaleźć moje nazwisko, i najpierw ogarnęło mnie bezgraniczne niedowierzanie, potem poczucie krzywdy, a na koniec pogarda. Poczucie krzywdy nie dlatego, że tak bardzo chciałem zostać prefektem; prawdę mówiąc, to nie miało najmniejszego znaczenia. Doznałem jednak upokorzenia, niezasłużonej zniewagi. Zabolało mnie zranione ego, ale nagle ból zagłuszyła wzbierająca we mnie potężna fala szlachetnej pogardy, nie tylko dla Williamsa, ale także dla systemu, który nie zważając na zalety, pozwala na to, by osobiste uprzedzenia doprowadziły do podjęcia tak niedorzecznej decyzji. To było niesprawiedliwe, a więc niegodne mojego szacunku. Proste. Uważam, że właśnie ten moment zmienił mój sposób widzenia świata. Dotąd przykład, dawany mi przez ojca i nauczycieli u Świętego Piotra, utwierdzał mnie w przekonaniu, że ludzie mający nade mną władzę są z gruntu sprawiedliwi. Zachowanie Williamsa wywołało wstrząs. Zareagowałem chyba w znakomity sposób, bo jeszcze tego samego dnia wyrzuciłem czapkę North Town i „pożyczyłem” nakrycie głowy domu Wiseman’s, do którego należała większość moich przyjaciół. Nosiłem ją przekornie przez cały ostatni rok spędzony w Clifton, nawet w domu North Town. Do tej pory tolerowałem Williamsa, uświadomiłem sobie jednak, że go naprawdę nie lubię i świetnie wiedziałem dlaczego: nie widział różnicy między namaszczeniem a powagą. Był smętnym, srogim gnomem, który nie potrafił zrozumieć, że można starać się robić coś jak najlepiej i równocześnie czerpać z tego przyjemność; albo że można prowadzić najzupełniej poważną dyskusję, przedstawiając swoje argumenty z odrobiną żartobliwości. Nie, dla niego śmiech był oznaką lekkomyślności. Napuszoność i humor nigdy nie idą w parze. Trzeba przyznać, że Williams nie był napuszonym człowiekiem. Bardzo by tego pragnął, ale był tak maleńki, że po prostu nie mogłoby mu się udać. Trudno odgrywać ważniaka, gdy ludzie mogą cię szturchnąć kolanem w głowę. Musiał się więc zadowolić rodzajem ponuractwa, które skłoniło Cromwella do zakazania ludziom świętowania Bożego Narodzenia. Dlatego w mojej opinii na zakończenie nauki napisał: „Udzielam mu pochwały za oddanie, z jakim trenował krykiet”. Oddanie?! Równie dobrze można pochwalić chłopaka za oddanie truskawkom z bitą śmietaną albo masturbacji. Trenowałem krykiet, kiedy tylko mogłem, bo to lubiłem! Latem Williams swoim zwyczajem przyznał nagrodę domu dla gracza z pola. Dostał ją chłopak, który był ewidentnie kiepskim zawodnikiem, wyłącznie dlatego, że upuszczając piłkę, siarczyście zaklął, co rzekomo dowodziło, jak bardzo
zależało mu na wygranej w meczu. Nic dziwnego, że Williams zrobił z niego też prefekta domu. Znacznie ważniejszy niż moja pogarda dla Williamsa był fakt, że zacząłem sceptycznie podchodzić do władzy w ogóle. Na lekcjach zawsze zachowywałem się niesfornie (kiedy myślałem, że ujdzie mi to na sucho), teraz jednak doszły do tego próby omijania regulaminu i mniej poważne traktowanie najważniejszych przedstawicieli szkolnych władz. Jedną z ofiar mojego nowo odkrytego braku poszanowania dla przełożonych był woźny. Odpowiadał za wiele różnych spraw dyscyplinarnych i zawsze wydawał mi się groźny, gdy co dzień rano wchodził do klasy, żeby sprawdzić obecność. Kiedy jednak kilka tygodni po rozpoczęciu mojego mikrobuntu zapytał mnie, dlaczego tego dnia nie byłem w kaplicy, odpowiedziałem, że szedłem Lower Redland Road i gdy mijałem duży blok, w którym mieszkają policjanci z położonego naprzeciwko komisariatu, ktoś otworzył okno na najwyższym piętrze i wylał na mnie gorący tłuszcz z patelni, musiałem więc wrócić do domu, żeby wziąć prysznic i się przebrać. Zapadła pełna osłupienia cisza. Woźny wpatrywał się we mnie razem z całą klasą. Zachowałem zimną krew i wytrzymałem jego wzrok. Po mniej więcej półgodzinie rzekł: – Naprawdę się spodziewasz, że w to uwierzę? – Przysięgam, że wyglądało to dokładnie tak, jak mówię – odparłem. Posłał mi dziwne spojrzenie. Wiedziałem, że wie, że to wierutna bujda. – W porządku – powiedział, zrobił znaczek na liście i wyszedł. Klasa popatrzyła na mnie z podziwem. Ale przypuszczam, że jemu też się podobało. Byłem nie mniej zaskoczony niż reszta tym, co zaszło. Zupełnie tego nie planowałem i moja nieoczekiwana odwaga zdumiała mnie, lecz w bardzo pozytywny sposób. Stanowiła dowód rosnącej pewności siebie, czyli samodzielności; zamiast dopasowywać się do szkolnych planów zajęć, zacząłem się zachowywać bardziej niezależnie. Nie mógłbym znaleźć na to odpowiedniejszego momentu. Zbliżały się moje egzaminy wstępne na Cambridge i Oksford, chciałem się więc wywinąć z zajęć wojskowych, sportowych i wykładów o Starym Testamencie, żeby pouczyć się bardziej intensywnie niż kiedykolwiek przedtem. W ciągu następnych tygodni zakuwałem, przestrzegając żelaznej dyscypliny, o którą nawet się nie podejrzewałem, czując, że mam przed sobą pierwsze naprawdę ważne wyzwanie. Kiedy przyjechałem zdawać egzaminy do Downing College, Cambridge bardzo mi się spodobał, choć kampus zrobił na mnie dość posępne wrażenie. Pytania egzaminacyjne nie były szczególnie trudne, nie miałem jednak pojęcia, jakiego poziomu się tu oczekuje. Tydzień później znalazłem się na University College, najstarszym z oksfordzkich college’ów, aby zdać egzaminy z przedmiotów ścisłych. W połowie testu z fizyki zdałem sobie sprawę, że nie idzie mi najlepiej. Napisałem dwie dość rozwlekłe i mętne odpowiedzi i byłem mocno spóźniony. Szukając pytania z matematyki, żeby nadrobić stracony czas, zacząłem odpowiadać na pytanie związane z techniką rakietową. To nie był dobry pomysł, ponieważ niczego się nie uczyłem na ten temat. Wpadłem w panikę. Doczekałem końca trzeciej godziny w stanie kompletnego rozkojarzenia. Wiedziałem, że oblałem kluczowy test i nie da się tego odwrócić. Przez resztę popołudnia spacerowałem po Oksfordzie, czując się okropnie i zastanawiając się, czy w ogóle jest sens przystępować do pozostałych egzaminów. Wróciłem do pokoju, w którym nocowałem, zbyt przygnębiony, by jeść kolację. Potem zadzwonił telefon i tato powiedział mi, że zostałem przyjęty do Downing. Ale czekała mnie niespodzianka. Ponieważ właśnie zniesiono obowiązkową służbę wojskową, wszystkie uniwersytety przeżywały oblężenie. Do kandydatów, którzy właśnie zakończyli swoją dwuletnią służbę, odbywaną zaraz po szkole, dołączyli ci, którzy tak jak ja nie musieli iść do wojska i kończyli szkoły. Tak więc mimo że dostałem się do Cambridge, powiedziano mi, że po ukończeniu
Clifton będę musiał poczekać na studiowanie dwa lata, do października 1960 roku. W ogóle się tym nie przejąłem. Nie zastanawiałem się nawet nad tym, co mógłbym robić w trakcie tej dwuletniej przerwy. Nadal miałem przed sobą jakieś dziewięć miesięcy nauki w szkole, co dla Cleese’a, który właśnie skończył osiemnaście lat, oznaczało, że nie ma co zaprzątać sobie głowy troskami o przyszłość. Nareszcie poczułem, że mogę odetchnąć pełną piersią, bo po raz pierwszy od lat byłem wolny od presji egzaminów. Zawsze zauważałem, że każdy rodzaj presji zawęża moją świadomość i hamuje ciekawość, ponieważ gdy zmieniam się w woła roboczego, trudno mi stać się na powrót beztroskim byczkiem brykającym po łące i wąchającym kwiatki. Oczywiście pewna doza manii często przynosi najlepsze efekty w pracy; nie przynosi jednak najlepszego życia. Ale teraz, wiedząc już, że zostałem przyjęty do Cambridge, nie martwiłem się, czy zdam dodatkowe egzaminy maturalne. Prawdę mówiąc, choć wówczas nie uświadamiałem sobie znaczenia tego faktu, nie skupiałem się już na nauce i zacząłem się rozglądać za nowymi, ciekawszymi rzeczami. Mój główny zarzut wobec Clifton polega na tym, że kiedy się tam uczyłem, każdy z nauczycieli mógł mną pokierować, abym rozwinął nowe zainteresowania, tymczasem pozostawili mnie samemu sobie. A prawda jest taka, że sam w sobie miałem niewiele inwencji. Trzeba mi jednak oddać sprawiedliwość, że żaden nauczyciel nigdy nie próbował pobudzać we mnie intelektualnej ciekawości. Żaden też w ciągu tych pięciu lat nie dostrzegł we mnie absolutnie żadnych zdolności kreatywnych. Pamiętam, jak napisałem wypracowanie Czas, które uważałem za całkiem pomysłowe: poświęciłem całą pracę wyjaśnieniu, że nie zabrałem się do pisania wypracowania, bo się obijałem, marudziłem, mitrężyłem czas, a w ostatniej linijce tekstu składającego się z półtora tysiąca słów przepraszałem, że go nie napisałem. Gdybym czytał wypracowanie jako nauczyciel, zauważyłbym talent. Niestety, żeby rozpoznać kreatywne zdolności u innych, trzeba ich odrobinę mieć. Nie sądzę, by któryś z pedagogów w Clifton był obdarzony takim talentem, a sama instytucja najprawdopodobniej ograniczała ich rozpoznanie do wypracowań z angielskiego, w których pojawiały się takie wyrażenia jak „kobierzec śniegu”, „bujne listowie” (patrz wcześniej) i „jesienne tony”, oraz do rysowania i malowania. Tak więc w ostatniej klasie żaden nauczyciel nie zasugerował mi, żebym przeczytał jakąś książkę albo sztukę, żebym spróbował opanować nową umiejętność albo zwiedził jakąś wystawę, albo zrobił cokolwiek, co mogłoby poszerzyć moje horyzonty intelektualne; a były naprawdę dość ciasne, zważywszy na to, że w latach 1955–1958 wśród moich trzydziestu sześciu lekcji w tygodniu trzydzieści jeden było poświęconych matematyce i przedmiotom ścisłym, a pozostałe pięć wychowaniu fizycznemu i studiowaniu Starego Testamentu. Nie winię Clifton za ten niedorzeczny brak równowagi, ponieważ został narzucony przez ówczesne władze oświatowe za sprawą egzaminów maturalnych. Dopiero trzydzieści lat później, kiedy czytałem Frames of Mind Howarda Gardnera, uzmysłowiłem sobie, że istnieje wiele różnych inteligencji (Gardner wymienia dziewięć, które nie mają ze sobą prawie nic wspólnego, dzięki czemu rozumiem, dlaczego czasem wydaje mi się, że jestem całkiem bystry, a czasem czuję się jak kompletny bęcwał). Spośród nich tradycyjny angielski system edukacji kształcił tylko dwie: „logiczno-matematyczną” i „językową”, a nad dwiema innymi – „muzyczną” i „cielesno-kinestetyczną” – pracowano poza salą lekcyjną. Pozostałe pięć zupełnie ignorowano. Zresztą grono pedagogiczne i tak nie potrafiłoby ich uczyć. W rezultacie dopiero w wieku czterdziestu paru lat uświadomiłem sobie, jak straszliwie ograniczona była ta angielska edukacja „lewej półkuli”; dzięki temu w końcu zrozumiałem, dlaczego tyle osób wyróżniających się w nauce, nie osiągnęło zbyt wiele po ukończeniu uniwersytetu6.
Tak więc w grudniu 1957 roku wiedziałem, że dostałem się do Cambridge i mam czas na poszerzanie horyzontów; ale nie doczekawszy się żadnej zachęty ze strony Clifton i nie mając na tyle świadomości i śmiałości, by na własną rękę wyruszyć na intelektualne poszukiwania, zmarnowałem swoją szansę i przyjemnie spędziłem czas. Czytałem powieści przygodowe, takie jak Przygody brygadiera Gerarda Conan Doyle’a, kryminały w rodzaju Zabójstwa Rogera Ackroyda Agathy Christie oraz opowiadania o ojcu Brownie G.K. Chestertona. Podczas wiosennego trymestru codziennie grałem w piłkę nożną i udawałem Tartuffe’a (nasz dom odbywał próby Świętoszka przed dorocznym konkursem teatralnym). Zacząłem zauważać, że te dwa rodzaje działalności mają bardzo wiele wspólnego: naprawdę lubiłem pracować w zespole – podobał mi się „duch współdziałania”, dowcipy zrozumiałe tylko dla wtajemniczonych, poczucie przynależności do grupy i jej wsparcie; jakbym stał się członkiem rodziny, której wcześniej nie miałem. To najwyraźniej nie zmieniło się do dziś. Z występów Pythonów w 2014 roku najmilej wspominam moment, gdy wywołani oklaskami na scenę, wychodziliśmy na nią wszyscy razem.
Krykiet w Clifton. Ja to ten, który jest do mnie podobny.
Latem grałem w krykieta i nawet udało mi się dwa razy w ciągu jednej zmiany wyeliminować wspaniałego zawodnika reprezentacji Anglii Denisa Comptona. Zagrał z nami, bo jego syn uczył się w Clifton. Kiedy pierwszy raz go wyautowałem, nikt z mojej drużyny nie zwrócił się do sędziego z prośbą, żeby Compton opuścił pole gry, bo wszyscy chcieli oglądać go w akcji; drugi raz po jego uderzeniu piłkę złapał chłopak, który grał swój pierwszy mecz w pierwszej jedenastce. Każdy inny zawodnik celowo by ją upuścił. Wynik meczu: D.C.S. Compton, „rozrzucony” przez Whitty’ego i „wyłapany” przez Cleese’a, 27.
Skoczyłem wzwyż sto sześćdziesiąt siedem centymetrów i wziąłem udział w pamiętnym widowisku rozrywkowym szóstej klasy, które odbyło się na dziedzińcu tuż pod Wieżą Wschodnią. Stwierdziłem kiedyś, że bardzo zabawny jest pseudoniemiecki, więc przebrałem się za Hitlera i zacząłem się wydzierać na publiczność. Po pewnym czasie zaprotestował ktoś spośród widzów (nasz podstawiony człowiek), a dwaj szturmowcy (chłopcy, którzy potem zostali profesorami w Ameryce) natychmiast go zaaresztowali, siłą zaprowadzili do Wieży Wschodniej i zniknęli za jej drzwiami. Dalej mówiłem w niby-niemieckim (miałem całkiem niezły akcent), gdy nagle nasz figurant pojawił się za balustradą na samym szczycie wieży, wrzeszcząc: „Nie! Nie!! Na litość boską, nie!!!”, a szturmowcy przystąpili do zrzucania go z dachu. Chwilę później zza balustrady wyfrunęła naturalnej wielkości kukła, ubrana dokładnie tak samo jak figurant, i spadła z wysokości pięciu pięter (przy akompaniamencie wrzasku figuranta), lądując z potężnym, głuchym łomotem na dziedzińcu tuż obok publiczności. Nastąpił moment absolutnej, absolutnej ZGROZY! Osiągnąłem to, czego w tak rażący sposób nie udało mi się dokonać w roli Lucyfera: co najmniej dwie osoby zrealizowały się w spodnie na brązowo. Kiedy wszyscy się zorientowali, że dali się nabrać, gruchnął taki śmiech, jakiego nie słyszałem aż do występu w Hollywood Bowl. (Nawiasem mówiąc, był to jedyny grubszy kawał, jaki zorganizowałem w Clifton. O innych numerach tego rodzaju, które przypisuje się teraz mnie, słyszałem już w 1953 roku, gdy zacząłem się tam uczyć). ··· Mniej więcej wtedy niespodziewanie zadzwonił do mnie pan Tolson ze szkoły Świętego Piotra i zaprosił na pogawędkę do Weston-super-Mare. Dowiedział się, że przed rozpoczęciem studiów na Cambridge mam dwa lata, z którymi nie wiem, co zrobić. Czy byłbym zainteresowany posadą nauczyciela u Świętego Piotra? Kiedy kilka dni później siedziałem w jego gabinecie, korciło mnie, żeby przyjąć propozycję. Był jednak pewien kłopot. – Panie Tolson, czego właściwie miałbym uczyć? – Chcę, żebyś uczył drugą i trzecią klasę angielskiego, historii i geografii. Zapał we mnie gaśnie. – Ależ… nic o tym nie wiem, panie Tolson! Przez trzy lata zajmowałem się tylko przedmiotami ścisłymi… Pan Tolson poklepał mnie po ramieniu. – John, oni mają po dziesięć lat. Wystarczy, że będziesz lekcję do przodu. I zaoferował mi pięć funtów tygodniowo. Nie było się nad czym zastanawiać. Po powrocie do Clifton czekał mnie ostatni dzień trymestru i zgodnie z tradycją „odchodzący” mieli prawo opuścić kaplicę jako pierwsi, nawet przed nauczycielami. Gdy byłem świadkiem tego w przeszłości, z głębokim empatycznym smutkiem patrzyłem, jak idą nawą. Na pewno czują się parszywie, myślałem, opuszczają swój dom, zostawiają swoje życie w Clifton, treść swojej egzystencji… wychodzą po raz ostatni. Współczułem im z całego serca, bolejąc razem z nimi. Naprawdę… Kiedy jednak nadeszła moja kolej, byłem radosny i pełen optymizmu. Czułem się wspaniale! Jakieś sześć tygodni wcześniej naprawdę znudziło mnie już to miejsce i cieszyłem się, że wreszcie mogę je opuścić. I potem wiele razy myślałem: Dobrze byłoby umrzeć w takim fantastycznym nastroju. Nudzę się. Wychodzę! Miejmy nadzieję…
Nie całkiem jednak opuściłem szkołę. Tydzień później, nadal jako zawodnik jedenastki Clifton College, podczas meczu na Lord’s zostałem wyeliminowany po pierwszej piłce. Ale to nie miało znaczenia: drużyna zwyciężyła! A po wakacjach wypełnionych grą w krykieta… wracałem do Weston-super-Mare.
Rozdział 5
I tak pod koniec września 1958 roku ponownie zawitałem do Szkoły Podstawowej Świętego Piotra,
aby podjąć swoją pierwszą pracę. Ogromnie pokrzepiało mnie to, że wszystko było tu takie znajome: teren, główny budynek, drzewa, szkolne psy, a przede wszystkim przyjazna, rozpromieniona twarz pana Tolsona. Choć dyrektor wydawał mi się dużo mniejszy niż wtedy, gdy byłem chłopcem, wciąż bił od niego spokój znamienny dla osób cieszących się autorytetem. Zawsze go lubiłem i darzyłem zaufaniem; pocieszająca była również myśl, że nie wolno mu już karać mnie chłostą. Nagle poczułem się tak swojsko, że moja przemiana z ucznia w nauczyciela wydała mi się zupełnie naturalnym awansem. Ponadto w swojej nowej roli miałem bezcenną przewagę, ponieważ minęły zaledwie dwa miesiące, odkąd sam przestałem chodzić do szkoły, dlatego miałem najwyższą ostrość spojrzenia na Realpolitik mojej sytuacji. Nie potrzebowałem konsultować się z Che Guevarą, Ho Chi Minhem czy Laozi, by wiedzieć, że przeciwko wszystkim nowym nauczycielom toczy się wojna partyzancka i jeśli od samego początku nie pokażą, kto tu rządzi, to będą „skończeni”, jak się powiada w branży nauczycielskiej. Mimo upływu sześćdziesięciu lat doskonale pamiętam, co pewna klasa w Clifton zrobiła ze swoim łagodnym, lecz naiwnym nauczycielem chemii, Baynesem. Biedak wytrzymał zaledwie trzy tygodnie, po których przed dalszymi bolesnymi doświadczeniami uratowało go załamanie nerwowe. Do dziś mam przed oczami nieoznakowaną furgonetkę, która go odwoziła przy wtórze radosnych okrzyków… Dlatego wiedziałem, że kilka następnych dni nie będzie przeżyciem dla osób o słabych nerwach. Nie spodziewałem się żadnej litości. Byłem jednak gotów do walki i wybrałem już broń. Minus! Minus w szkole Świętego Piotra miał wyłącznie przenośne znaczenie. Można go było dać chłopcu, który złamał szkolną dyscyplinę. Aby kogoś nim ukarać, wystarczyło poinformować o tym ucznia, wysłuchać przez chwilę jego skarg („Och, psze pana, to niesprawiedliwe! Zdawało mi się, że widziałem guźca!”), potwierdzić jego winę, a potem iść do pokoju nauczycielskiego i zanotować nazwisko chłopca wraz z krótkim opisem przewinienia – rozmawianie „podczas ciszy”, udział w bójce, impertynencja, podpalenie i tak dalej. Tych z was, którzy mogliby drwić z potencjalnej skuteczności „minusa” w celu powstrzymania gwałtownego wzrostu liczby napadów z bronią w ręku w południowym Londynie, pragnę zapewnić: w szkole Świętego Piotra w 1958 roku był bardzo skuteczny. W każdą sobotę rano, na apelu po modlitwie, pan Tolson podawał nazwiska wszystkich chłopców, którzy w danym tygodniu otrzymali minusy i – choć trudno w to uwierzyć – wyczytani uczniowie mieli naprawdę stropione miny. Wyobraźcie sobie więc, jakie to wywarło wrażenie na całej szkole, gdy w pierwszą sobotę trymestru pan Tolson zaczął czytać szczegóły okoliczności ukarania szesnastu uczniów minusami, z których dwanaście przyznał ten żółtodziób i parweniusz Cleese. Na twarzach chłopców, którzy na początku apelu spoglądali na mnie jak na swoją ofiarę, odmalowało się zaskoczenie, potem niedowierzanie, wreszcie czujność i rosnący lęk, kiedy do nich dotarło, że ten nowy chyba nie pozwoli wziąć się żywcem. Siedziałem, udając, że takie rzeczy zdarzają mi się w każdą sobotę rano, i starając się ukryć falę
głębokiej satysfakcji, która mnie ogarnęła, bardzo podobnej do uczucia, którego musiał doświadczyć Himmler tuż po pomyślnie zakończonej „nocy długich noży”. Nawet część nauczycieli wyraźnie była pod wrażeniem. Wiem, że niektórzy z moich czytelników będą podejrzewać, że przesadzam, używając wojennej nomenklatury do opisu stosunków panujących między nauczycielem a uczniami. Przyznaję, że istnieją dwie zasadnicze różnice. Pierwsza oczywiście dotyczy uzbrojenia. Druga polega na tym, że w przypadku większości wojen obydwie strony chcą wygrać, natomiast w wojnach toczących się w salach lekcyjnych obu stronom zależy na zwycięstwie nauczyciela, bo wówczas życie wróci w znane koleiny i wszyscy będą mogli odetchnąć. Uświadomiłem to sobie, ponieważ zaintrygował mnie ewidentny brak sympatii dla jednego z młodszych nauczycieli, który wydawał mi się całkiem miłym facetem. Odszedł po pierwszym trymestrze, mogłem więc zasięgnąć informacji u jednej z klas, które uczył. Z nieoczekiwaną szczerością wyjaśnili, dlaczego go nie cierpieli. – Z nim nigdy nie było wiadomo, jak będzie, proszę pana – powiedzieli mi. – Raz był naprawdę ostry, a na drugi dzień mogliśmy robić, co się nam podobało, i nagle się złościł. Ku mojemu zdziwieniu mówili mi dokładnie, czego ode mnie chcą: konsekwencji. Można ich było traktować surowo jak kapitan Lancaster, ponieważ Lancaster zawsze był surowy, a mimo to wszyscy chłopcy go lubili. Można było traktować ich pobłażliwie, jeżeli zawsze tak się do nich odnosiłeś. Jeśli jednak nauczyciel jednego dnia wprowadzał jakieś zasady, by następnego wprowadzić inne, chłopcy tego nienawidzili. Nauczyciela też. Moja strategia użycia „minusa” miała tylko jeden minus: musiałem czekać do soboty, aby moje decyzje zostały potwierdzone mocą autorytetu dyrektora. Tymczasem dowiedziałem się, że pierwsza lekcja przedmiotu „Utrzymanie dyscypliny” brzmi: nauczyć się nazwisk uczniów. Bo w przeciwnym razie: John Cleese: Zasadniczo król musiał utrzymać porządek, nie mając ani policji… Przestań rozmawiać! Chłopiec nr 1: Ja? J.C.: Nie, nie ty. Ty! Chłopiec nr 2: Nie rozmawiałem, psze pana. J.C.: Nie mówię do ciebie. Chłopiec nr 3: Nie rozmawiałem, psze pana! J.C.: Do ciebie też nie mówię, mówię do ciebie! Chłopiec nr 4: …Co, psze pana? J.C.: …Co to znaczy: „Co, psze pana?”? Chłopiec nr 4: Przepraszam, ale jakie było pytanie? J.C.: Hm… pytanie brzmi… hm… dlaczego rozmawiasz? Chłopiec nr 1: Nie rozmawiam, psze pana. J.C.: Nie ty, on! I w ten sposób panowanie nad klasą wycieka ci z rąk jak sok z gujawy przez półprzepuszczalną membranę. Nie, pierwsza rzecz, jaką należy zrobić, to wziąć kartkę, naszkicować ustawienie ławek, a potem zapytać każdego chłopca o nazwisko i zanotować je we właściwym miejscu. Druga rzecz: nigdy nie mów uczniowi: „Przestań rozmawiać”, bo zawsze będzie twierdził, że nie rozmawiał. Musisz mu rozkazać: „Nie rozmawiaj”. Kiedy zaprzeczy, że wcale nie rozmawiał, możesz powiedzieć: „Nie mówiłem, że rozmawiasz, mówiłem tylko, żebyś nie rozmawiał!”.
Zapędzisz go w kozi róg. Trzecia rzecz: kiedy zadajesz pytanie, zawsze sformułuj je do końca, zanim wywołasz nazwisko chłopca, który ma na nie odpowiedzieć, bo jeśli zaczniesz od nazwiska, reszta natychmiast przestanie uważać (z wyjątkiem kujonów i lizusów). Czwarta rzecz: jeżeli wyczujesz pierwszy powiew nadciągającego buntu, użyj sarkazmu. Zupełnie sobie z nim nie radzą. To wspaniały sposób. Łatwy jak bułka z masłem albo nabijanie się z Donalda Trumpa. Banalnie i krępująco prosty. Ale go nie nadużywaj: raczej zachowaj na… tę szczególną okazję.
Sala szóstej klasy w szkole Świętego Piotra. Zwróćcie uwagę na kosz na śmieci.
Na początku swojej kariery pedagogicznej miałem jeden słaby punkt, dość istotny: jak wyznałem panu Tolsonowi, nie wiedziałem nic o przedmiotach, których miałem uczyć. Nie przesadzam. Kiedyś zdałem egzamin z historii, choć Bóg jeden wie, jakim cudem – nadal nie rozumiem, jak daty zaczynające się od 16 mogą przypadać na siedemnasty wiek. To zupełne zręby podstaw historii… Jeżeli chodzi o geografię, musiałem sprawdzić znaczenie tego słowa, żeby się przekonać, co jeszcze obejmuje oprócz oglądania map. Trochę mniej ciemny byłem z podstaw angielskiego, choć wówczas nie zdawałem sobie sprawy, że zakładam, iż gramatyka angielska jest taka sama jak łacińska, której tak dobrze mnie wyuczono. (Pamiętam, jak w moim pierwszym tygodniu pracy jakiś chłopak podczas odrabiania lekcji zapytał mnie, czy słowo ager podlega drugiej czy trzeciej deklinacji i potrafiłem mu odpowiedzieć bez chwili namysłu, że ager – pole – należy do drugiej deklinacji, więc odmienia się jak annus, tyle że traci „e” w odróżnieniu od agger – przedmurza – które należy do trzeciej deklinacji, w związku z czym zachowuje „e”. Mój Boże, pomyślałem, kiedy chłopiec odchodził,
kapitan Lancaster wykonał naprawdę dobrą robotę. Zaraz potem pojawiła się druga myśl: Na szczęście chłopak nie zapytał, co to jest przedmurze… Zważywszy jednak na fakt, że uczyłem dziesięciolatków, rada Geoffreya Tolsona, aby „być lekcję do przodu”, wydawała się całkiem rozsądna. Wkraczając zdecydowanie do sali klasy trzeciej na jej pierwszą lekcję historii, nie miałem więc powodu przypuszczać, że wchodzę prosto w pułapkę. Kiedy naniosłem na planie klasy wszystkie nazwiska, zacząłem „uczyć”, opowiadając o Wilhelmie Zdobywcy to, czego pilnie nauczyłem się na pamięć poprzedniego dnia wieczorem. Wszystko toczyło się bez niespodzianek, gdy nagle siedzący w drugim rzędzie mały chłopiec o bardzo jasnych włosach podniósł rękę i zapytał: – Proszę pana, w jakich latach panował Henryk Ósmy? Błyskawicznie zaripostowałem, że nie rozmawiamy o Henryku VIII, a bitwa pod Hastings odbyła się w 1066 roku, ale będę mógł z nim porozmawiać o Henryku VIII pod koniec lekcji (gdy zdążę wpaść na chwilę do pokoju nauczycielskiego i sprawdzić rzeczone daty). Pod koniec lekcji podchodzi więc do mnie, a ja, udając, że właśnie go zauważyłem, rzucam od niechcenia: – Tysiąc pięćset dziewięć – tysiąc pięćset czterdzieści siedem. Na co on: – Wiem, proszę pana, a lata panowania Karola Pierwszego? Czuję przebiegający mnie dreszcz paniki i omal nie mówię: „To nie fair”, a potem zastanawiam się, czy nie odrzec: „Odpowiem ci za chwilę, ale najpierw muszę iść do pokoju nauczycielskiego po nową kredę”, w końcu jednak poprzestaję na: – A ty jak sądzisz? Kiedy bez mrugnięcia powieką odpowiada: „Tysiąc sześćset dwadzieścia sześć – tysiąc sześćset czterdzieści dziewięć”, uśmiecham się zagadkowo i mówię: – Najciekawsze w panowaniu Karola Pierwszego jest to, że pod koniec był o stopę niższy niż na początku. – Mam nadzieję, że w ten sposób go rozbawię i rozładuję sytuację, ale gówniarz odpowiada mi na to, że nauczył się na pamięć lat panowania wszystkich władców Anglii i chce, żebym go spytał o któregoś z nich. – Ryszard Czwarty? – ryzykuję. – Takiego nie było! – wykrzykuje, myśląc, że próbuję go zagiąć, po czym dodaje, że zna też stolice wszystkich państw świata, a ja oczywiście nazajutrz mam z nim lekcję geografii. Nie umiem sobie przypomnieć, czym zakończyła się ta rozmowa, pamiętam tylko, że zaszyłem się na swoim poddaszu i zacząłem wkuwać lata panowania wszystkich królów i królowych Anglii (skrupulatnie wyłączając spośród nich Annę II, Williama V i Darrena I), a potem wszystkie stołeczne miasta (i wioski) na świecie. Korzystając z tej okazji, pragnę podziękować cholernemu gówniarzowi o białych włosach, bo znajomość tych dat po raz pierwszy pozwoliła mi z przyjemnością uczyć się historii. Wcześniej nigdy nie potrafiłem „wgryźć się” w temat, teraz jednak miałem ramy, na których mogłem rozwiesić przeróżne informacje, i wszystko powoli zaczęło nabierać sensu, trochę według zasady post hoc, ergo propter hoc. Nie przybieram żadnej retorycznej pozy, że naprawdę nie rozumiem, dlaczego umiejętność uczenia się na pamięć („rycia”, jak mawiają jej zagorzali krytycy) ma taką złą reputację. To prawda, że w przeszłości z nią przesadzano; ale to nie powód, by uważać ją za coś złego. Cieszę się, że jedną z korzyści, która rekompensuje trudy gry aktorskiej, jest poznanie tajników nauki tekstu. Sprawia mi
przyjemność, gdy przyjaciele bardziej oczytani ode mnie potrafią zacytować stosowny fragment poezji czy prozy, a jeszcze mi przyjemniej, kiedy sam przypomnę sobie jakiś urywek. To frajda nauczyć się krótkiego wierszyka: Uwielbiam ryby niesłychanie, Są moim ulubionym daniem. Gustuję w kiełbiach, Cenię płoć, Pragnę labraksa, Wielbię troć; Lubię brać małe kąski makreli I wrzucać sobie do gardzieli.
Opanowanie go zabrało mi nie więcej niż dwa tygodnie, ale miło mi, że go znam. Kiedy uda mi się przekonać jakiegoś prawdziwego aktora, takiego jak na przykład Kevin Kline, żeby przy kolacji wyrecytował coś z Hamleta, bywa to porywające przeżycie. Po tym, jak przetrwałem kilka pierwszych dni i zapamiętałem nazwiska wszystkich chłopców, mogłem wpaść w rytm niezwykle komfortowej rutyny. Od 1953 roku zaszło tu bardzo niewiele zmian: wielebny Dolman objął probostwo w środkowej Anglii, więc pan Bartlett znów zaczął uczyć starsze klasy języków klasycznych; skończono z walkami bokserskimi, ku ogromnej uldze wszystkich; zdechł jeden corgi pani Tolson, także ku ogromnej uldze wszystkich; poza tym jednak życie toczyło się tu tak samo jak wówczas, gdy sam byłem uczniem. Praca w instytucji ma swoje wielkie zalety. Wszystko jest przewidywalne: dokładnie wiesz, co masz robić; resztę robi ktoś za ciebie. Wstawałem o wpół do ósmej i doprowadzałem się do porządku, żeby stawić się z resztą szkoły na śniadaniu; następnie zasiadałem w pokoju nauczycielskim, gdzie pan Bartlett zaczynał rozwiązywać krzyżówkę w „Timesie”; maszerowałem (ostatni w szeregu) na apel i nabożeństwo, gdzie wszyscy nauczyciele siadali naprzeciwko chłopców, a pan Tolson czytał jakąś modlitwę i fragment Nowego Testamentu; wstawałem, by wspólnie ze wszystkimi odśpiewać hymn, piskliwą kakofonię, która w uszach postronnego obserwatora musiałaby brzmieć jak rozmyślna próba rozdrażnienia Wszechmogącego; znów siadałem, by wysłuchać błogosławieństwa pana Tolsona, a potem kilku słów o tym, co zajmowało jego myśli tego ranka; później prowadziłem lekcje przedmiotów przypominających z grubsza angielski, historię i geografię, po czym pół godziny przed lunchem udawałem się do pokoju nauczycielskiego, by złapać oddech, wymienić się z kolegami informacjami o gafach tego poranka i popatrzeć, jak pan Bartlett kontynuuje rozwiązywanie krzyżówki. Następnie szedłem na lunch, gdzie stosownie do mojego statusu siadałem przy końcu długiego stołu dla dziewięcio- i dziesięciolatków. Upłynęło trochę czasu, zanim nauczyłem się z nimi konwersować. Kiedyś zasponsorowałem badania nad inteligencją kotów, ponieważ zirytowała mnie uwłaczająca opinia weterynarza na temat jednego z moich zwierzaków. Po kilku miesiącach nadeszła odpowiedź od profesora z Uniwersytetu Sussex, któremu dałem w łapę: „Koty wykazują się dużą inteligencją w sprawach, które wymagają od nich inteligencji”, co zdenerwowało mnie tylko odrobinę mniej niż oryginalna przykra uwaga wygłoszona przez weterynarza. Tak czy owak… dziewięcioletni uczeń jest tak inteligentny, jak wymaga tego potrzeba. Nie więcej. Na przykład podczas pierwszego wspólnego posiłku zapytałem jednego z chłopców, ile ma lat, na co on zadał mi to samo pytanie. Zaproponowałem, żeby spróbował odgadnąć. „Czterdzieści?” – zaryzykował (działo się to, zanim jeszcze zapuściłem brodę). Innym razem pokazałem kilku chłopcom starą sztuczkę polegającą na złudzeniu optycznym, że odrywasz sobie kciuk na wysokości ostatniego stawu.
Próbując to powtórzyć, niektórzy zaczęli się złościć, że nie potrafią tego zrobić. Nie zorientowali się, że to sztuczka… Tak więc jeśli unikałem ironii, rozmowa płynęła dość swobodnie, mimo ubóstwa treści. Najbardziej lubili słuchać o kawałach, które robiłem nauczycielom. Sami natomiast najchętniej mówili o dinozaurach, krykiecie i torturowaniu ludzi w Chinach. Po lunchu przychodziła pora na cudowny zwyczaj szkoły Świętego Piotra, czyli na „odpoczynek”. Chłopcy szli do Wielkiej Sali, siadali przy stolikach i czytali coś dla przyjemności – z wyjątkiem najmłodszych, którzy kładli się w sypialni na górze, gdzie czytała im panna Lovell. Grono pedagogiczne zajmowało fotele i paliło, drzemało oraz kończyło krzyżówkę w „Timesie”. Po południu odbywały się lekcje i gry. Powierzono mi prowadzenie zajęć z piłki nożnej dla najmłodszych chłopców, a ponieważ uwielbiałem tę grę, odkąd sięgałem pamięcią, byłem bezgranicznie zdumiony, kiedy się okazało, że nie mają pojęcia, jak grać. Na początku rozstawiłem wszystkich, tłumacząc każdemu, jaką przydzielam mu pozycję – środkowego napastnika, lewego pomocnika, prawoskrzydłowego, bramkarza – ale w momencie, gdy zagwizdałem, stojący najbliżej piłki chłopak kopnął ją z całej siły w bliżej nieokreślonym kierunku, po czym wszyscy całą zgrają rzucili się za piłką, dopóki jeden z nich jej nie dogonił, a wtedy ją kopnął i znów cała czereda za nią popędziła, nie zważając na lokalizację bramek. Było to tak wspaniale chaotyczne i bezmyślne, że płakałem ze śmiechu i przez pewien czas nie mogłem zaczerpnąć tchu, żeby gwizdnąć. Kiedy wreszcie mi się udało, zniknęli na polu kapusty, gdzie kontynuowali grę, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy ze zmiany terenu. Za pomocą kilku gwizdów i krzyków sprowadziłem chłopców z powrotem do siebie, żeby ich uspokoić i wyjaśnić im, że część z nich powinna kopać piłkę w kierunku tej bramki, a inna część w kierunku tamtej, oraz że powinni się nieco rozproszyć. Pokiwali głowami, gwizdnąłem i zaczęli robić to samo co przedtem. Znowu gwizdnąłem. Znowu wytłumaczyłem. Z tym samym skutkiem. Nie byli nieposłuszni; nie próbowali się przeciwstawić mojemu autorytetowi; po prostu nie rozumieli, więc w chwili, gdy rozbrzmiewał gwizdek, górę brał instynkt. W końcu pozwoliłem, żeby „mecz” toczył się dalej. Chłopcy mieli dużo ruchu i przynajmniej osiągnęli pierwszy poziom: kopali piłkę, nie próbując jej jeść. Po popołudniowych lekcjach i zajęciach sportowych kończyłem swoje oficjalne obowiązki, mogłem więc poprawiać sprawdziany, przygotowywać się do lekcji na następny dzień albo po prostu grać w szachy czy snookera z chłopcami, dopóki nie pójdą na kolację. Albo mogłem pouczyć się trochę historii, geografii i angielskiego. Wczesnym wieczorem siadałem z Tolsonami do kolacji w rogu jadalni. Zawsze towarzyszył nam pan Bartlett, a także kilku młodszych nauczycieli. Nie przypominam sobie rozmów, które toczyły się przy stole, ale chyba tam się nauczyłem, że głównym celem takich spotkań towarzyskich jest unikanie wszelkich kłopotliwych sytuacji. Wszyscy byli uprzejmi, mieli nienaganne maniery, od czasu do czasu słychać było nawet dyskretny śmiech, bywały wieczory, że pojawiła się szklaneczka cydru Bulmer’s Woodpecker. Nie pamiętam, aby w ciągu tych dwóch lat ktoś się z kimś posprzeczał, aby komuś się odbiło, aby padła choć jedna nietaktowna uwaga, aby pojawił się ryzykowny żart, komentarz na temat polityki czy religii, aby ktoś nieuprzejmie przerwał rozmówcy czy nawet zapadła krępująca cisza. Puszczenie bąka byłoby fizycznie niemożliwe. W niedzielę po kolacji wszystkich nas zapraszano do salonu Tolsonów, gdzie piliśmy kawę i słuchaliśmy radia. Patrząc wstecz, zastanawiam się, jak ci ludzie zareagowaliby na pokaz walk w klatkach. Nie wyobrażam sobie, co mogliby pomyśleć o takim popisie złego wychowania. Znam kobietę, która była kiedyś w Paryżu ze swoim ojcem i z powodu rzęsistego deszczu schronili się w kinie, które wyświetlało nowy film pod tytułem Ostatnie tango w Paryżu z Marlonem Brando. Jej
ojciec wytrzymał do końca projekcji (oglądając między innymi osławioną scenę z masłem) i nie odzywał się ani słowem, dopóki nie wyszli z powrotem na światło dzienne, a wówczas oznajmił: „Hm, uważam, że to wszystko było raczej niepotrzebne”. Wydaje mi się, że pan Bartlett uznałby walki w klatce za raczej niepotrzebne. Będąc już człowiekiem dorosłym (może prawie dorosłym), stwierdziłem, że wrażenia, jakie w dzieciństwie zrobili na mnie Geoffrey Tolson i jego koledzy, wymagają pewnej modyfikacji. Na przykład pan Tolson nadal wydawał się zacnym, uczciwym i porządnym człowiekiem, jakiego pamiętałem sprzed kilku lat; teraz jednak od czasu do czasu zacząłem zauważać, że nie należy do najlotniejszych orłów w okolicy. Kiedyś bardzo się rozzłościł podczas apelu, bo uznał, że chłopcy się rozleniwili, więc zażądał, by każdy uczeń w szkole poprawił swoje miejsce w rankingu klasowym w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Nie tylko nauczyciele matematyki doszli do wniosku, że to nieco karkołomne zadanie. Dobrze, że miał nieomylny instynkt, który pozwalał mu kierować szkołą, bo gdyby musiał naraz pomieścić w głowie trochę więcej niż określoną ilość informacji, bez wątpienia by się pogubił. Pewnej soboty pod koniec lunchu w trakcie ogłoszeń dla uczniów zadysponował, aby chłopcy, którzy w ten weekend wyjeżdżają z rodzicami, poszli się ostrzyc, ale wcześniej odwiedzili szatnię i przewiesili swoje stroje sportowe na niższy kołek, jeżeli mają wieszaki z numerami od 1 do 37, by umożliwić zawodnikom ze szkoły gości skorzystanie z wyższych kołków, o ile nie zostali zaproszeni na weekend przez rodziców innego chłopca, bo wówczas powinni najpierw odebrać swoje dwutygodniowe raporty o wynikach w nauce, aby mogli je dołączyć do listu do domu, pod warunkiem że nie są zwolnieni z zajęć sportowych, ponieważ w takim wypadku powinni wcześniej odebrać zaświadczenie od pielęgniarki, ale dopiero wtedy, gdy przewieszą stroje na niższy kołek, a potem przedstawią zwolnienie dyżurującemu nauczycielowi, a następnie… Tu przez chwilę milczał, gdyż najwyraźniej jego mózg postanowił zastrajkować. Cała szkoła czekała z zapartym tchem, licząc na wyjaśnienie, co, u licha, wszyscy mają wtedy zrobić. Twarz pana Tolsona z wolna przyoblekła się spokojem, niepozbawionym cienia smutku, gdy przed oczyma duszy przemknęły mu sceny z przeszłości; po czym głęboko nabrał powietrza i oznajmił z imponującym zdecydowaniem: „…wszyscy powinni iść się ostrzyc!”. W tym momencie usiadł. Zapadła pełna oszołomienia cisza, w której cała szkoła oglądała sobie paznokcie, udając, że zupełnie nie zauważyła, iż człowiek, który kieruje tą instytucją, właśnie oszalał. Dwadzieścia trzy lata później wybornie się bawiłem, próbując odtworzyć tę chwilę na papierze, pisząc początek lekcji seksu w Sensie życia. Stwierdziłem, że nie umiem wymyślić niczego lepszego, więc wstępem do pokazu stały się autentyczne słowa pana Tolsona. Jedną z cech pana Tolsona była urocza staroświeckość. Był na przykład jedynym znanym mi człowiekiem, który wygłaszając żartobliwą uwagę, robił to z dosłownym przymrużeniem oka. Uwielbiał także wspaniałe angielskie tradycje sportowe, takie jak krykiet. Jeżeli Anglia dobrze wypadła, przychodził rozpromieniony, przerywając odrabianie lekcji, i informował o wynikach; nigdy też nie opuścił meczu rugby na Twickenham między dwoma najstarszymi uniwersytetami w kraju – jako wierny kibic Cambridge był nieco przygnębiony, kiedy zwyciężał Oksford. Jeśli chodzi o świat emocji, podejrzewam, że, jego zdaniem, mężczyzna nie powinien dyskutować o swoich najskrytszych uczuciach, bo jest w tym coś kompromitującego (może prócz wyjątkowych przypadków rozmów z żoną). A jednak zlikwidował turnieje bokserskie, ponieważ poruszyły go skargi chłopców, że nie lubią tłuc kolegów; innym razem, gdy pewien uczeń, który specjalizował się w wyprowadzaniu nauczycieli z równowagi, tak mnie rozjuszył, że pociągnąłem go za włosy, a delikwent naturalnie złożył zawiadomienie o moim karygodnym czynie, pan Tolson wziął
mnie na bok i spokojnie opowiedział mi o tym, że chłopiec został adoptowany przez rodziców, którzy nieustannie przypominają mu, jak wielkie szczęście go spotkało i ile im zawdzięcza; wyjaśnił, że właśnie dlatego chłopiec obsesyjnie prowokuje wszystkie autorytety, co pozwoliło mi złożyć mu należyte przeprosiny, a potem – ku mojej radości – nawiązać o wiele lepszy kontakt z chłopcem. Do dziś pamiętam ton rozmowy z panem Tolsonem i moje zdziwienie, że ktoś tak na pozór bezceremonialny i prostoduszny potrafi okazać tyle troski i zrozumienia chłopcu, którego powszechnie uważa się za skończonego nicponia. Mimo litościwej natury nasz dyrektor bywał porywczy. Na szczęście jednak obserwatorzy zawsze mogli zauważyć nadciągający wybuch. Dlatego że im bardziej pan Tolson się złościł, tym bardziej różowiał. Zawsze był zresztą dość różowy, bo taką barwę miała jego rozległa łysa czaszka, ale gdy wzbierał w nim gniew, pojawiały się kolejne odcienie tego koloru, aż do głębokiej purpury, dzięki czemu ekspert potrafił precyzyjnie ustalić moment, w którym należy się wycofać. Nigdy nie było kłopotu z ustaleniem powodów wściekłości: zawsze sprowadzały się do braku kręgosłupa moralnego u kogoś (lub czegoś). Taką słabość określał nieodmiennie jako „zachowanie mięczaków”. Niezwykłość nerwów pana Tolsona polegała na tym, że zawsze go ponosiły. Ilekroć dostrzegł przejaw „mięczakostwa” (w jakiejkolwiek formie) i pojawiała się pierwsza oznaka wzmożonej różowości, nie sposób już było przerwać tego procesu – zaczynał żyć własnym życiem i mógł znaleźć upust jedynie w solidnej porcji hałasu. Dyrektor chyba naprawdę nie wiedział, że gniew można zamanifestować zupełnie inaczej. Prowadziło to do pewnych trudności, kiedy wybuch należało powstrzymać. Którejś soboty nasz odwieczny rywal z Burnham-on-Sea, szkoła Świętego Dunstana, pokonał w piłkę nożną wszystkie pięć naszych drużyn. Pan Tolson najwidoczniej uznał, że przyczyną tęgiego lania jest tchórzostwo wielu zawodników, polegające na tym, że odwracali się plecami do piłkarzy ze Świętego Dunstana, kiedy ci zamierzali mocno kopnąć piłkę. (Była to dość osobliwa analiza powodów wszystkich porażek, które wyraźnie wynikały z tego, że Święty Dunstan grał w piłkę o niebo lepiej od nas). Grono pedagogiczne zupełnie nie wyczuło, co się święci, gdy następnego dnia zebraliśmy się w pokoju nauczycielskim kilka minut przed rozpoczęciem niedzielnego nabożeństwa. Instynkt podpowiadał nam, że dyrektor będzie się trochę irytować z powodu wczorajszej klęski, ale gdy zapukał do drzwi, żeby zaprowadzić nas na nabożeństwo, z niepokojem dostrzegliśmy, że jego twarz przybrała nieodnotowany nigdy dotąd odcień różu, daleki od wściekłego różu, choć wyglądający nie mniej wściekle. Kiedy z powagą wmaszerowaliśmy za nim do Wielkiej Sali, by zająć swoje miejsca naprzeciwko uczniów, zacząłem się zastanawiać, czy zupełnie zrezygnuje z obrzędów religijnych i od razu przejdzie do rzeczy. Jednak nie, formalności należało dopełnić, tak więc zaczęła się modlitwa. Człowiek czuje się nieco zdezorientowany, słysząc nauki Pana Naszego Jezusa Chrystusa wygłaszane w formie morderczej tyrady, ale oczy Geoffreya Tolsona zasnuła różowa mgła, która chwilowo przesłoniła mu piękno ewangelii miłości, więc Modlitwa Pańska w jego wykonaniu przypominała raczej ultimatum, a błogosławieństwo końcowe, przez które przemknął z rekordową prędkością, brzmiało jak okrzyk wojenny, zbliżający go do chwili, gdy czerwony jak burak w końcu wyjawił przyczynę swojej furii… – …w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, niech wszelkie dobro będzie z wami wszystkimi teraz i zawsze, i na wieki wieków, a teraz chcę powiedzieć o naszych fatalnych występach wczorajszego popołudnia, zwłaszcza o tym, jak chłopcy ze Świętego Piotra odwracali się plecami do chłopców ze Świętego Dunstana, kiedy nasi przeciwnicy zamierzali kopnąć piłkę… Nareszcie! Zupełnie niezauważalnie przechodząc od sacrum do profanum, Tolson zagrzmiał, rozprawiając się ostro z moralnie naganną postawą chłopców ze Świętego Piotra, którzy odwracali
się plecami tylko dlatego, że ktoś chciał kopnąć dużą, mokrą, ciężką piłką prosto w intymne części ich ciała. Powoli zmieniał kolor, od diablo wściekłego różu, przez buraczany, głęboko purpurowy, malinowy, flamingowy, amarantowy, pelargoniowy, koralowy, karmazynowy, by w końcu… wolno… wrócić do zwykłego, codziennego, pospolitego… różu. I tak znów zapanował spokój, chłopcy ze Świętego Piotra zostali należycie pouczeni, a ich mięczakostwo ukrócone. Drugi i ostatni przejaw tolsońskiego gniewu miał charakter dwustronny. Czasami późnym wieczorem, kiedy kilku z nas sprawdzało zadania domowe albo czytało w pokoju nauczycielskim, parę metrów od salonu Tolsonów, nagle dobiegały nas krzyki i trzaskanie drzwiami, na których dźwięk nieruchomieliśmy w fotelach. Wszyscy truchleliśmy na myśl o krępującej sytuacji, w jakiej byśmy się znaleźli, gdyby ktokolwiek z nas wpadł na jedno z Tolsonów zaraz po zakończeniu przez nich ostrej sprzeczki. Unikanie krępujących sytuacji stało się głównym celem naszego życia, a gwałtowne i zażarte kłótnie w poważny sposób naruszały wartości dystyngowanej klasy średniej, gdyby więc ktoś został przyłapany na podsłuchiwaniu takiej awantury, byłoby to niemal równoznaczne z sytuacją, w której przypadkiem zobaczyłby ich podczas kopulacji. Przypuszczam, że wszyscy, bez słowa i bez namysłu, nabraliśmy podejrzenia, że gdyby doszło do podobnego incydentu, honor nakazywałby takiemu nauczycielowi palnąć sobie w łeb. Dlatego, kiedy odgłosy bitwy ucichły, przez pewien czas siedzieliśmy nieruchomo, dopóki któryś z nas nie zdobył się na odwagę, by podkraść się do drzwi i przyłożyć do nich ucho, a uchyliwszy je, ocenił, czy droga jest wolna i czy możemy bezpiecznie przemknąć do swoich sypialni. Gdyby pan Tolson zobaczył, że jego grono pedagogiczne zachowuje się w tak żałosny sposób, natychmiast uznałby nas za mięczaków i wywalił ze szkoły, ale z drugiej strony nasze mysie zachowanie było podyktowane wyłącznie wyższą koniecznością. Uważam, że dyskrecja stanowiła przeciwwagę dla naszego tchórzostwa. Jeszcze gorsze byłoby, gdyby na podsłuchiwaniu przyłapała nas pani Tolson, bardziej niebezpieczna od jej męskiego odpowiednika, choć może nie tak hałaśliwa. Kluczową cechą jej osobowości był fakt, że potrafiła być czarująca. To samo można jednak powiedzieć o Stalinie, który tak jak ona umiał rządzić twardą ręką. W jej przypadku ręka nie była aż tak twarda, ale Jean Tolson posługiwała się nią wytwornie i nadzwyczaj skutecznie. To nie była kobieta, której ktokolwiek chciałby zaleźć za skórę. Na ogół była jednak czarująca (i niemal życzliwa), pod warunkiem że umiałeś wszystko dobrze rozegrać. Przede wszystkim w oczy rzucała się jej atrakcyjność, a w mieście takim jak Westonsuper-Mare wyróżniała się niczym matador na spotkaniu wspólnoty kwakrów. Była wysoka, elegancka i szczupła (według panujących w Weston standardów bardzo szczupła), miała nieskazitelnie ciemne włosy i wyrazistą twarz o ostrych rysach, raczej przystojną niż piękną. Ze względu na zaburzenia w moim rozwoju seksualnym nie potrafiłem w tym wieku dostrzec, czy jest seksowna, choć patrząc wstecz, sądzę, że chyba była. Niemniej jednak każdy, komu zaświtałaby jakaś lubieżna myśl na jej temat, ryzykowałby życie, ponieważ roztaczała aurę stylowego drutu kolczastego. Ale najbardziej intrygująca była jej nieco egzotyczna, a może po prostu nieangielska, powierzchowność: odrobinę portugalska karnacja, jasna szminka i wyraźnie wyczuwalny, tłumiony latynoski temperament, który w realiach Weston musiał się objawiać trzaskaniem drzwiami zamiast paleniem gauloise’ów, tańczeniem flamenco czy popełnianiem zabójstw honorowych. Patrząc z perspektywy pięćdziesięciu kilku lat, rozumiem już, że pani T. naprawdę była zbyt wytworna i wyrafinowana jak na żonę dyrektora prywatnej szkoły podstawowej w takiej dziurze jak Weston. Przypuszczam, że zdecydowanie wolałaby poślubić, powiedzmy, prezydenta Francji
i posługując się swoim świetnym francuskim, zabawiać przybyłych z wizytą mężów stanu, urządzać wieczorki dla reżyserów-lekkoduchów spod znaku Nowej Fali, soignés enfants terribles i ponurych krewnych Jeana-Paula Sartre’a, zamiast zadawać się z gromadą nadgryzionych przez mole nauczycieli, którzy rozmawiają głównie o rozgrywkach krajowej ligi krykieta. W chwili niezwykłej i spontanicznej szczerości pan Tolson wyznał mi kiedyś, że po pierwszym roku prowadzenia przez nich szkoły Świętego Piotra pojechał z żoną do Londynu, zamierzając pobyć tam kilka tygodni, by zobaczyć parę przedstawień i w ogóle przyjemnie spędzić wieczory w mieście. Kiedy pod koniec pierwszego tygodnia zobaczyli rachunek, musieli z podkulonymi ogonami zrejterować do Weston-super-Mare. Poczułem się trochę wzruszony jego zwierzeniem i ogarnął mnie pewien smutek na myśl, że ich wyobrażenia o stylu życia prysnęły jak bańka mydlana, choć nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że bardziej rozczarowana musiała być pani Tolson. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje mi się, że Jean Tolson z wdziękiem pogodziła się z ograniczeniem swoich nadziei, a jej protekcjonalność wobec grona pedagogicznego była nie tylko zrozumiała, ale naprawdę uzasadniona. Jedynym członkiem grona odpornym na jej de haut en bas7 był Geoffrey Bartlett. Za bardzo przypominał dżentelmena (i uczonego) z epoki edwardiańskiej, by traktować go jak pierwszą lepszą miernotę, a jeśli nie był im równy, to z pewnością znalazłby miejsce w tej samej szalupie. Kiedy spotkałem go po moim powrocie do Świętego Piotra, nieco się niepokoiłem, bo wciąż odczuwałem trochę lęku, który kiedyś we mnie budził, i wiedziałem, że nie przepadał za mną, gdy byłem chłopcem. Wprawdzie nigdy nie zachował się wobec mnie w sposób niemiły, ale w małym Cleesie było coś, co wywoływało u niego lekki niesmak – może zalążki prostactwa, które nie mogły przypaść do gustu jego wysublimowanej, wymagającej naturze. Powitał mnie jednak z uprzejmością, w której wyczułem nawet ton życzliwości (chłopcy powiedzieli mi, że to on nadał mi używane przez nich żartobliwe przezwisko – Temistokles), i nawiązaliśmy zaskakująco miłe stosunki, opierające się na szczerym szacunku, jakim go darzyłem. Zacząłem dostrzegać, że jest bardziej milczący, niż pamiętałem, ale trudno było powiedzieć, czy kryje się za tym nieśmiałość, czy maniery kulturalnego edwardiańskiego dżentelmena, ponieważ doprowadził umiar i powściągliwość do skrajności: nie mógłby sobie wyobrazić, że można okazywać jakikolwiek entuzjazm. Kiedy pojawiał się na ogrodzonym siatką boisku treningowym do krykieta, rzucał piłkę ubrany w sportową marynarkę, nie wyjmując fajki z ust. Był uosobieniem oksfordzkiej zasady „naturalnej wyższości”, zgodnie z którą pokazywanie, że wkłada się naprawdę duży wysiłek w osiągnięcie jakiegoś celu, jest pod wieloma względami gorsze niż porażka. Nie mam wątpliwości, że wielu z nas, którzy tak go podziwiali, próbowało naśladować tę postawę, zwłaszcza że odnosiliśmy wrażenie, iż nie miała związku z temperamentem, ale wynikała z wyraźnej potrzeby moralnej. Gdybyśmy zamiast niego uwielbiali pana Tolsona, opuścilibyśmy szkołę Świętego Piotra w przekonaniu, że najważniejsza rzecz w życiu to strasznie się starać robić wszystko jak najlepiej8. Naznaczony naturalną wyższością sposób bycia pana Bartletta odcisnął na mnie tak trwałe piętno, ponieważ współgrał z tym, co zapamiętałem z opowieści mojego ojca o zachowaniu klasy wyższej, którego pewne aspekty wydawały mi się (i nadal wydają) godne najwyższego podziwu. Autentycznie dobre wychowanie jest przecież sposobem poskramiania własnego egotyzmu, co często pomaga mieć wzgląd na ego innych. Nawet jeśli robi się to przede wszystkim na pokaz, zawsze to dobry początek. Ani Bartlettowi, ani mnie absolutnie nie przyszłoby do głowy zaproponować wspólny posiłek – byłoby to nie tylko niestosowne, ale przekraczające granice możliwości – czasem jednak, gdy byliśmy sami w pokoju nauczycielskim, opowiadał mi co nieco o sobie. Najwyraźniej uważano go za
bardzo obiecującego chłopca, kiedy uczył się w Uppingham, a gdy dostał się na Oksford, aby studiować filologię klasyczną, pewnie sądził, że mógłby zostać prawdziwym uczonym. Przeżył jednak za sprawą R.G. Collingwooda, słynnego filozofa i historyka, pewne doświadczenie, po którym już nigdy się nie otrząsnął. Collingwooda nazwano „jednym z sześciu największych umysłów w Europie” (tak w każdym razie napisał „The Times” po śmierci uczonego w 1943 roku), więc Bartlett był szalenie przejęty, dowiedziawszy się pierwszego dnia na Oksfordzie, że Collingwood będzie jednym z jego opiekunów naukowych. Przed pierwszym spotkaniem otrzymał wykaz lektur i ucząc się pilnie, jak nigdy wcześniej, przygotował pytanie, które uznał za niesłychanie wnikliwe i oryginalne, i zadał je Collingwoodowi, kiedy tylko się poznali. Bez chwili wahania Collingwood odparł, że jeżeli Bartlett zechce podejść do regału za jego plecami (nie raczył się odwrócić) i z drugiej półki od góry wyjmie szóstą książkę od lewej, tę z czerwonym grzbietem, a potem otworzy ją na stronie 134, czwarty akapit odpowie mu na jego pytanie lepiej, niż zrobiłby to on sam. Biedny Bartlett wstał i kierując się jego wskazówkami, odnalazł książkę, gdzie w czwartym akapicie na stronie 134 przeczytał pełną i wyczerpującą odpowiedź na swoje pytanie. Wówczas pomyślał ze smutkiem: Jaki to ma sens? Po co poświęcać życie na coś takiego jak filozofia, skoro są ludzie tak skandalicznie błyskotliwi jak Collingwood, z którymi nigdy nie będzie można rywalizować? Bartlett wprawdzie nie liczył, by kiedykolwiek dotarł do ćwierćfinałów Mistrzostw Anglii w Metafizyce, ale jeśli nie można brać udziału w konkurencji na mniej więcej równych zasadach z najlepszymi, to po co w ogóle zawracać sobie głowę? W tamtej chwili, jak sądzę, na życie Bartletta padł cień, który nigdy do końca nie zniknął. Później opowiedział mi inną historię o Collingwoodzie, jeszcze bardziej niepokojącą. Bartlett spędził całe życie w jednej z bardziej snobistycznych części Cheshire i znał ten obszar jak własną kieszeń, jak się kiedyś mówiło. Dowiedział się, że Collingwood spędził tam raz wakacje, a jakiś czas później, podczas krótkiego pobytu w szpitalu, nie mając nic lepszego do roboty, napisał niewielki przewodnik po okolicy… z pamięci! Bartlett popędził więc kupić egzemplarz i przeczesał go, by tak rzec, bardzo gęstym grzebieniem, dopóki nie znalazł błędu. Collingwood opisał przełaz przy wiejskiej drodze, ale Bartlett chodził tą drogą całe życie i wiedział, że nie istnieje tam żaden przełaz. Triumfalnie wybiegł z domu z przewodnikiem w garści, dotarł do miejsca, gdzie rzekomo miał się znajdować przełaz… i był! Gdy zgasł ostatni promyczek nadziei, że Collingwood w końcu jednak popełnił błąd, Bartlett odwrócił się, powlókł do domu i palnął sobie w łeb (oczywiście w przenośni). Można by prawdopodobnie stwierdzić, że Collingwood jednak popełnił błąd. Zakładając, że dobry opiekun naukowy powinien czuwać nad rozwojem intelektualnym uczniów, pobudzać ich ciekawość, a przede wszystkim podtrzymywać w nich zamiłowanie do nauki, to oksfordzki profesor filozofii metafizycznej raczej zawalił sprawę, prawda? Zamiast zaangażować Bartletta, wykorzystać jego zdolności, profesor wykonał coś w rodzaju numeru „Mistrz Pamięci” z kiepskiej rewii, który w rezultacie na dobre zniechęcił jego studenta do pracy. Należałoby się spodziewać, że umiłowanie mądrości zniechęci Collingwooda do takich rzekomo przypadkowych popisów. Ale wielkie „intelekty”, paradoksalnie, często idą w parze z zaburzeniami w rozwoju emocjonalnym. Kiedy Bartlett ukończył Oksford, nie spełniając swoich naukowych nadziei, uznał, jak wielu jego przyjaciół, że nadchodzi wojna z Niemcami, więc przyjął pracę nauczyciela języków klasycznych w szkole Świętego Piotra, traktując ją jako zajęcie tymczasowe. Krótko potem wstąpił do wojska jako oficer artylerii, został awansowany na majora i dowodził baterią dział podczas natarcia aliantów we Włoszech. Nie był dumny ze swojej odwagi (duma z tego powodu miałaby posmak autoreklamy), ale z tego, że ostatnia pozycja jego dział po kilku miesiącach działań bojowych
była oddalona o niecałe piętnaście metrów od pozycji, którą obliczył na mapie, wykorzystując swoje umiejętności trygonometryczne. Pod koniec wojny wrócił do Świętego Piotra, gdzie się dowiedział, że jego posadę nauczyciela języków klasycznych objął wielebny A.H. Dolman. To go nie zdziwiło: spodziewał się, że pan Tolson znajdzie zastępstwo; zirytował go tylko fakt, że Dolman był Niemcem. Ponieważ Bartlett miał spore doświadczenie w ich zabijaniu, zapewne korciło go, by dorzucić jeszcze jednego do swojego imponującego konta. Któż by to zauważył? Dobre maniery wzięły jednak górę, więc zaczął uczyć matematyki. Wiele lat później, gdy Monty Python występował na scenie w Liverpoolu, spotkałem się z panem Bartlettem na lunchu. Oczywiście był już wtedy na emeryturze. Poinformował mnie, że opuścił szkołę Świetego Piotra po nieporozumieniu z panem Tolsonem i spędził pewien czas w kilku innych szkołach, zanim nie zrezygnował z nauczania. Wyczuwałem w nim jakieś rozczarowanie – jak gdyby uważał, że nie został potraktowany sprawiedliwie. Pod koniec posiłku zdobyłem się na odwagę i spytałem o to „nieporozumienie”, na co odrzekł, że przypadkowo odkrył, iż pan Tolson płaci mu, nauczycielowi języków klasycznych i matematyki w starszych klasach, mniej niż panu Jonesowi, szkolnej złotej rączce. Gdy patrzę wstecz, wydaje mi się dziwne, że mimo sympatycznej i życzliwej atmosfery grono pedagogiczne ze Świętego Piotra rzadko spotykało się towarzysko. Czasem tylko po kolacji z Tolsonami we dwóch czy trzech szliśmy do jednego z okolicznych pubów, gdzie wolno pochłaniałem zawartość kolorowych butelek wypełnionych zagranicznymi trunkami. Moim towarzyszem przy szklaneczce był zwykle nauczyciel historii, Anthony Viney, którego życie według jego słów obfitowało w pewien rodzaj scen komediowych, gdzie niewinny człowiek o jak najlepszych intencjach przypadkowo doprowadza do chaosu i destrukcji. Na przykład, gdy Tony w Boże Narodzenie pracował jako listonosz, dostał ogromną, fantazyjnie zapakowaną paczkę pełną smakołyków, którą miał dostarczyć pod wskazany adres. Kiedy szedł podjazdem, taszcząc olbrzymie pudło, zauważyły go dzieci w domu i wybiegły mu na powitanie, podskakując z przejęcia i tłocząc się wokół niego – zrobiły takie zamieszanie, że dochodząc do progu, Tony nie zauważył stojących tam kilku butelek mleka, potknął się, rozbijając parę, stracił równowagę, upuścił paczkę na głowę najmłodszego dziecka i nadepnął psa. Wrzask i skowyt zwabiły do drzwi rodziców, których rozgniewał ten niczym nieuzasadniony najazd na ich dom, czemu trudno się dziwić. Tony pozbierał się, przeprosił, starając się pocieszyć pokrzywdzone dziecko – i nagle się zorientował, że przyniósł wspaniały prezent bożonarodzeniowy pod niewłaściwy adres. Zakłopotany ponad siły próbował wyjąkać słowa przeprosin, ale ojciec rodziny krzyczał już tak głośno, że Tony dał spokój, chwycił pudło i uciekł, słysząc płacz i wrzaski dzieci, które zupełnie nie rozumiały tak nieoczekiwanego rozwoju wypadków. W jego opowieści zabawny wydał mi się ogromny rozziew między intencjami Tony’ego a ich rezultatem. Przede wszystkim historia natychmiast przestałaby być komiczna, gdyby Tony choć część tego chaosu wywołał celowo. (Podobnie jest w Hotelu Zacisze, gdzie Manuel stale rujnuje plany Basila, powodowany tylko i wyłącznie gorącym pragnieniem pomocy – tu także, gdyby krył się za tym jakikolwiek zamiar przeszkadzania szefowi, żart spaliłby na panewce). Po drugie, Tony był szczególnie uprzejmym i taktownym człowiekiem, więc świadomość cierpień emocjonalnych, jakie zadał tej niczego niepodejrzewającej rodzinie, była dla niego bardzo bolesna. Przez to właśnie opowieść jest, moim zdaniem, zabawniejsza, niż gdyby nie zdawał sobie sprawy z tego, co zrobił, albo zdawał sobie sprawę, ale po prostu się tym nie przejmował. W przypadku listonosza Tony’ego mamy całość: czystość intencji; nieistotność rozbitych butelek
mleka; fakt, że zdmuchnięte im sprzed nosa smakołyki i tak nie były przeznaczone dla tych ludzi; przede wszystkim jednak to, że cierpienia rodziny (nie licząc psa) ostatecznie okazały się przejściowe i niegroźne. Gdy James Thurber określił poczucie humoru jako „chaos emocjonalny, który przypominamy sobie w chwilach spokoju”, wskazywał jedynie, że rzeczy, które wówczas wydawały się bardzo istotne, zwykle są nieważne, oraz że nie jest okrutnie śmiać się z chwilowych porażek, zwłaszcza jeżeli sami je ponieśliśmy. Co więcej, słusznie uważa się, że umiejętność śmiania się z samego siebie jest zdrowa, a wszyscy wolimy ludzi, którzy nie traktują się „zbyt serio”. Poczucie humoru to oznaka zdrowego punktu widzenia, dlatego właśnie ludzie, którzy czują się skrępowani humorem, są albo pompatyczni (nadęci), albo znerwicowani (nadwrażliwi). Ludzie pompatyczni podchodzą do humoru nieufnie, bo na jakimś poziomie świadomości wiedzą, że ich wysokie mniemanie o sobie nie przetrwa zbyt długo w takiej atmosferze, więc krytykują żarty jako „pejoratywne” albo „wywrotowe”. Neurotycy natomiast, wyczuwając, że ostatecznym celem humoru jest zawsze krytyka, uważają go za okrutny i destrukcyjny, co stanowi reductio ad absurdum, prowadzące do poprawności politycznej. Nie twierdzę, że śmiech nie może być okrutny i destrukcyjny. Jak większość przejawów ludzkiego zachowania, może się wahać od pełnego miłości do pełnego nienawiści. Ten drugi rodzaj rodzi paskudne żarty rasistowskie i bezlitosne dokuczanie; ten pierwszy – czułe i dobroduszne przekomarzanki i typ „jednoczącego” poczucia humoru, które mówi: „Przecież kondycja ludzka jest absurdalna, ale wszyscy jedziemy na tym samym wózku”. A to prowadzi do innej historii, którą opowiedział mi Tony Viney, bardzo okrutnej. I mam nadzieję, że dość zabawnej… Pewnego razu bardzo dobry i łagodny nauczyciel o imieniu Tony wracał samochodem do domu pod koniec letniego dnia wolnego od pracy. Ruch był większy, niż się spodziewał, a gdy dotarł do równiny Salisbury, auta tłoczyły się na drodze zderzak w zderzak, pełznąc naprzód z prędkością jednego samochodu w co drugi czwartek. Tony czuł się znudzony i śpiący, było mu bardzo gorąco, kiedy nagle zobaczył królika. I nie był to zadowolony króliczek. Prawdę mówiąc, był to bardzo smutny i nieszczęśliwy króliczek, ponieważ miał objawy ostatniego stadium myksomatozy (było to w latach pięćdziesiątych, gdy wirus tej choroby trzebił populację królików w Wielkiej Brytanii), i leżał, oddychając resztką sił, z pyszczkiem zdeformowanym od obrzęku, tak spuchniętymi oczami, że nic już nie widział, i z wyraźnie widocznymi na całym ciele ranami i guzami. Nie było wątpliwości, że zostało mu tylko parę godzin, a może minut życia. Tony, jako dobry i łagodny człowiek, a także zapalony miłośnik zwierząt, był przerażony tak potwornym cierpieniem i całym sercem współczuł nieszczęsnemu stworzeniu; wysiadł więc z samochodu, pokonał kilka metrów łąki i stanął przy konającym zwierzęciu. Widząc wydzielinę z nosa, spuchnięte uszy i dziwnie powiększone genitalia, powstrzymał łzy i poprzysiągł sobie, że skróci cierpienia biedactwa. Wyciągnął rękę, podniósł królika za uszy i trzymając go daleko od siebie, głęboko nabrał powietrza, po czym wymierzył mu cios karate w kark – śmiertelny „króliczy cios”, o którym gdzieś kiedyś czytał. Biedne zwierzę, niestety, nie czytało tego samego tekstu, więc pod wpływem uderzenia ożyło i zaczęło skakać (o ile królik może skakać, kiedy jest trzymany za uszy) tak gwałtownie i niespodziewanie, że jego niedoszły zabójca śmiertelnie się przestraszył. W normalnych okolicznościach Tony w popłochu rzuciłby królika i wziął nogi za pas, ale jego determinacja, by zrobić, co należy, była tak wielka, że odzyskał zimną krew i dochodząc do wniosku, że pierwszy cios karate nie poskutkował, ponieważ uderzył zwierzę za lekko (z dobroci), uniósł je jeszcze raz, mocniej przytrzymał za uszy i z rozmachem rąbnął po raz drugi.
Niestety! Pragnąc wyręczyć Boga, w pośpiechu źle wycelował i trafił królika (który, trzeba przyznać, zmienił się w ruchomy cel) ukośnie w bok głowy, pobudzając go do dalszych wysiłków, którym towarzyszył obfity wyciek z nosa prosto na garnitur oprawcy. Ten ostatni szczegół miał jednak w tym momencie niewielkie znaczenie dla Tony’ego: pytanie, jak uśmiercić tego wyjątkowo żywotnego królika, zaprzątało jego umysł do tego stopnia, że panika zupełnie zagłuszyła poczucie wstydu, własnej nieporadności i nienawiści do samego siebie. Jak, na litość boską, miał go zabić? Przez myśl przemykały mu różne możliwości: zastrzelenie, powieszenie, utopienie, porażenie prądem, wbicie na pal, ukrzyżowanie, ścięcie gilotyną… coś ostrego! Nóż? Piła? Sztylet? Siekiera? … Scyzoryk! Przecież w samochodzie mam scyzoryk! Poderżnę mu gardło! Doskonale! Odwrócił się w kierunku swojego wozu i znieruchomiał. Przez cały ten czas Tony koncentrował się wyłącznie na biednym króliku, dlatego zupełnie nie zwrócił uwagi na crescendo klaksonów i wściekłych okrzyków, które nagle wypełniło mu uszy. Jak okiem sięgnąć (równina Salisbury słynie z płaskości) kierowcy i ich pasażerowie, wciąż uwięzieni w korku, krzyczeli, wymachiwali pięściami, wymyślali mu i grozili. Wielu z nich otwierało drzwi i wysiadało z samochodów. Tony osłupiał na parę sekund. Czyżby ci ludzie naprawdę myśleli, że tłucze tego królika dla przyjemności? Że wysiadł z samochodu, aby rzucić się na biedne, niewinne zwierzę, traktując to jako formę krwawego sportu? I zrobił sobie z niego worek treningowy, żeby zająć czymś czas oczekiwania na rozładowanie korka? Że on, dobry i łagodny Tony, jest w rzeczywistości sadystycznym, potwornym zwyrodnialcem, który powinien trafić na pierwszą stronę „Daily Mail”? Hm, obawiam się, że właśnie tak sobie pomyśleli. Niesprawiedliwie, prawda? Tak więc… co Tony miał począć w świetle takiego rozwoju wydarzeń? Plan A, zgodnie z którym zamierzał zabrać królika do samochodu, aby w spokoju zakłuć go scyzorykiem, wydawał się zbyt czasochłonny, zwłaszcza że ludzie już zmierzali w jego stronę. Potrzebował czegoś trochę szybszego. Trzeba mu przyznać, że ani razu nie pomyślał, by ulec naturalnemu impulsowi, czyli rzucić królika i uciec. Stworzenie za dużo już wycierpiało, nie mógł sprawić mu zawodu. Umierało na myksomatozę, gdy nagle przeżyło niepotrzebny atak, by potem… znów zostać wydane na pastwę myksomatozy… Nikt nie zasłużył na taki los. Plan B natomiast… Chwileczkę! – pomyślał Tony. Jeżeli to się nazywa „króliczy cios”, a króliki nie zadają ciosów, to oznacza, że naprawdę musi zabijać króliki. W końcu. Skoro więc nie udaje się za pierwszym razem… I znów zaczął walić królika w głowę, z większą determinacją. Zbliżający się tłum przystanął zdumiony. Czyżby celowo się z nimi drażnił? Gromada wydała pełen wściekłości wrzask, który zmroził Tony’emu krew w żyłach. Ludzie ruszyli naprzód. Wtedy Tony wpadł w panikę. Cisnął królika na ziemię i skoczył na niego. Potem sprawdził, czy zwierzę nie żyje, wzruszył ramionami i czekał na lincz. Właśnie w tym momencie zainterweniował Bóg. Poruszył sznur samochodów. A tłum, słysząc za sobą odgłos silników, zatrzymał się. Ludzie stanęli przed trudnym wyborem. Albo zetrą tego potwora z powierzchni planety, albo zachowają swoje miejsca w kolejce. Po chwili wahania zwyciężył zdrowy rozsądek. Biegiem wrócili do samochodów, wciąż wykrzykując przez ramię przekleństwa, wskoczyli za kierownice i odjechali, posapując z wściekłości. Tony udał, że mdleje, i osunął się na ziemię w taki sposób, aby mieć na oku sznur aut. Leżał bez ruchu, dopóki nie minęły go wszystkie samochody będące w zasięgu wzroku w trakcie morderstwa.
Wówczas udał, że się ocknął, i jak gdyby nigdy nic wrócił do samochodu, wsiadł i zemdlał naprawdę. Takie rzeczy nie przydarzały się Tony’emu od czasu do czasu; były stałym, powtarzającym się regularnie elementem jego życia. Jak gdyby Boży Wydział Kawałów wybrał go na osobę wymagającą szczególnego zainteresowania, razem z Hiobem. Powinienem był zostać jego przybocznym biografem. ··· Kiedy wspominam swoją dwuletnią pracę nauczyciela w szkole Świętego Piotra, na myśl przychodzi mi określenie „złote czasy”, a słownik wyjaśnia, że oznacza to „okres największej pomyślności, świetności, szczęścia i spokoju”. Dlaczego był to taki szczęśliwy czas? Przede wszystkim był wolny od stresu. Nie miałem żadnych publicznych wystąpień, prawie nigdy nie goniły mnie żadne ważne terminy, cieszyłem się miłą i leniwą atmosferą, miałem sympatycznych kolegów, świeże powietrze, dużo ruchu i… naprawdę lubiłem uczyć. Oczywiście pracowałem w idealnych warunkach. Klasy były małe, dziesięciolatki dobrze wychowane, pełne szacunku i nieuzbrojone, na ogół też chciały się uczyć. Z dyscypliną nie miałem kłopotów, kiedy już raz zdobyłem przewagę, pod warunkiem jednak, że byłem „fair”. Chłopcy przywiązywali dużą wagę do sprawiedliwości. Raz nabiłem sobie u nich sporo punktów, gdy napisałem na tablicy słowo „swetr”. Zaprotestowali, zwracając mi uwagę, że kiedy oni popełniają błąd, muszą napisać poprawnie słowo kilka razy. Wziąłem więc kredę i napisałem słowo „sweter” sto razy na całej tablicy. Przyjęli to z aprobatą. Honor został uratowany, a ja już nigdy nie popełniłem błędu w słowie „sweter”. I być może to zdarzenie podsunęło mi pomysł sceny w Żywocie Briana. Ale najlepsze było to, że gdy wychodziłem po lekcji z klasy, zostawiając w niej kilku dziesięciolatków, którzy potrafili już odróżnić grupę przymiotnikową od grupy przysłówkowej (co czterdzieści minut wcześniej przekraczało ich możliwości), odczuwałem niewytłumaczalną satysfakcję. Po części być może dlatego, że sam potrafiłem je już odróżnić od siebie. Dzięki swojej pracy miałem szansę uzupełnić niektóre luki w swoim wykształceniu, pozostawione przez program nauczania w Clifton. W ciągu tych dwóch lat doszło jednak do kilku zdarzeń, które wzbudziły we mnie poważny niepokój. Pierwszy raz doświadczyłem go, ucząc trzecią klasę geografii Afryki. Patrzyliśmy w atlasy, a ja pokazywałem duże kraje, podając chłopcom strzępy informacji na ich temat. Następnie skupiliśmy się na dużych rzekach i znaleźliśmy na mapach Nil, Zambezi, Niger i Kongo. Wszyscy z wyjątkiem jednego ucznia – nazwę go Smithem – który nie potrafił znaleźć dwóch ostatnich. Powiedziałem mu, że znajdzie Niger w Nigerii, a Kongo w Kongu Belgijskim. Miał bardzo zdezorientowaną minę, dałem więc reszcie klasy jakieś zadanie, usiadłem obok Smitha i spytałem go, na czym polega problem. – Nie umiem ich znaleźć, proszę pana. – No dobrze. Poszukajmy Nigru. Płynie przez Nigerię. Pamiętasz, gdzie jest Nigeria? Smith nagle uśmiechnął się od ucha do ucha i wskazał Nigerię. – Dobrze. Widzisz teraz, gdzie jest zaznaczona rzeka Niger?
– Aha! Tak, proszę pana. – Dobrze. Kongo przepływa z kolei przez Kongo Belgijskie [nie zapominajcie, że to był rok 1959]. Gdzie jest Kongo Belgijskie? – Tu, proszę pana! – Dobrze. Widzisz teraz tę niebieską linię? To rzeka Kongo. Rozumiesz? – Tak, proszę pana. Teraz się zaczęło… – Doskonale. No więc… gdzie jest rzeka Kongo? I Smith pokazał mi Nigerię. Pokręciłem głową. – Hm… nie… jest tam, w Kongu Belgijskim, widzisz? Smith znów zrobił zdumioną minę, jak gdybym poprosił go o obliczenie w pamięci pierwiastka kwadratowego z 567 917. Wskazałem Kongo Belgijskie i czekałem, aż przyzna mi rację. Smith nadal wydawał się niepewny. Czekałem. Nie zamierzałem go poganiać, bo wtedy zacząłby się bać, a kiedy mali chłopcy zaczynają się bać, nie potrafią opanować absolutnie niczego. Dlatego uśmiechnąłem się i zachęcająco kiwnąłem głową. Po chwili doszedłem do wniosku, że powinienem okazać mu trochę więcej pomocy. – Czyli… rzeka Kongo płynie przez Kongo Belgijskie… zgadza się? Smith nie był przekonany. – Jedno i drugie ma w nazwie słowo „Kongo”, prawda? Smith łamał sobie głowę, lecz wciąż coś mu się tu nie zgadzało. – Widzisz? Rzeka Kongo… Kongo Belgijskie? …? …? …? Co robiłem nie tak? Nie tłumaczyłem mu wystarczająco zrozumiale? Niewyraźnie artykułowałem słowa? Tak więc… powoli… – Rzeka… Kongo… Belgijskie… też Kongo! Widzisz, jedno i drugie ma w nazwie „Kongo”! Ale nie, nie dotarło. Smith posłał mi mężny uśmiech. Był gotów kontynuować. – Smith – powiedziałem. – Zacznijmy od początku. Mówimy o dwu różnych rzekach w dwóch różnych krajach Afryki. Jedna rzeka nazywa się Niger i płynie przez kraj o nazwie Nigeria. Niger… ia? A teraz przejdźmy do drugiej rzeki, która nie nazywa się Niger, ale nazywa się Kongo. I rzekę o nazwie Kongo… znajdziemy… w kraju o nazwie… Kongo Belgijskie! Powiedz mi, którą rzekę, Kongo czy Niger, znajdziemy w… Niger… ii? Smith spojrzał na mnie i zrobił minę „naprawdę się nad tym zastanawiam”, która polega na przymrużeniu oczu, ściągnięciu ust i utkwieniu wzroku tuż nad głową nauczyciela, a oznacza, że nie wiesz nawet, czego dotyczy pytanie. Ogarnęła mnie rezygnacja. – Smith – powiedziałem. – Przysięgam, że to nie jest podchwytliwe pytanie. – Kongo! – oznajmił. W tym momencie sparaliżowała mnie świadomość, że nigdy, przenigdy nie znajdę sposobu, by przekazać tę informację ze swojej głowy do jego umysłu. Z większym pożytkiem mógłbym tłumaczyć koncepcję antymaterii chomikowi. Nigdy wcześniej nie pojmowałem, że bez względu na to, jak oczywista może być dana myśl, zrozumienie jej… zawsze wymaga drobnego drgnienia intelektu, maleńkiego przeskoku, który łączy jedno z drugim, i że istnieją istoty ludzkie, które nie potrafią wykonać tego manewru, choćby miał kosztować mikroskopijny wysiłek. „Chwycenie” żartu wymaga podobnego umysłowego przeskoku, a trudność w konstrukcji dowcipu polega na określeniu odpowiedniej odległości, aby żart został „chwycony”. Jeżeli inteligentnej publiczności podajesz wszystko na tacy i żart staje się zbyt oczywisty, nie wypadnie zbyt
zabawnie. Na drugim końcu czai się niebezpieczeństwo, że każesz wykonać publiczności za długi skok, więc nie dojdzie do właściwego skojarzenia i nikt się nie będzie śmiał. Tak czy inaczej… miałem jeszcze jedno zagadkowe doświadczenie, również związane z geografią. Aby lekcje były mniej drętwe, poleciłem, by wszyscy chłopcy mieli otwarte przed sobą atlasy, gdy wchodziłem do sali. Wołałem: „Chiny!” albo „Polska!” i musieli wskazać kraj na mapie, ja tymczasem biegałem po klasie, udając, że chcę im sprawić lanie, jeśli ich palec znalazł się w niewłaściwym miejscu, a chłopcy śmiali się i piszczeli, i wszyscy świetnie się bawili, przez pięć minut, podczas których uczyli się podstaw geografii. Pod koniec trymestru rozdałem im konturowe mapy świata z zaznaczonymi granicami państw, ale bez nazw, a następnie rozdałem listę trzydziestu krajów, których nazwy mieli wpisać na mapie w odpowiednich miejscach. Dziesięć było łatwych, na przykład Australia i Chiny; dziesięć trudniejszych, jak Szwajcaria i Chile; dziesięć bardzo trudnych, jak Laos i Boliwia. Na początku jednego trymestru w klasie pojawił się nowy chłopiec. Był trochę introwertyczny, więc kierowany poczuciem solidarności, dałem mu czas, by mógł się łagodnie zaaklimatyzować. Poczuł się w grupie dość swobodnie i sprawiał wrażenie dość roztropnego. Pod koniec trymestru rozwiązał test na mapie konturowej, a ja byłem mile zaskoczony, widząc, że nazwę „Boliwia” napisał dokładnie tam, gdzie należało. Ale był to jedyny prawidłowo wskazany kraj. Cały kontynent australijski zaznaczył jako Francję, Szwecję i Norwegię nazwał Brazylią, a nazwę „Wyspy Brytyjskie” wpisał w samym środku Południowego Pacyfiku. Musiałem dojść do przygnębiającego wniosku… że Boliwia prawie na pewno była fuksem. Zachodziłem jednak w głowę, co się działo w jego mózgownicy przez dwadzieścia kilka lekcji, gdy reszta klasy uczyła się podstaw geografii świata? Wyglądał na dość zainteresowanego; nigdy nie prosił o pomoc, chociaż do tego zachęcałem i zawsze chwaliłem chłopców, którzy to robili. Jeżeli więc uznał, że nie potrzebuje pomocy, co próbował osiągnąć? W jakim celu w ogóle siedział w ławce? Żeby ćwiczyć krążenie krwi? Powinienem był go o to zapytać, bo z tego powodu nie mogłem w nocy spać. W końcu znalazłem pocieszenie w myśli, że udało mu się napisać nazwy wszystkich trzydziestu państw na właściwej planecie. Potem przypiąłem jego test na tablicy ogłoszeń w pokoju nauczycielskim wraz z komentarzem: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”. Kiedy mapę zobaczył pan Bartlett, patrzył na nią przez dłuższy czas, a potem z autentycznym uczuciem zauważył: – Smutne w prawdziwej głupocie jest to, że nie można z nią absolutnie nic zrobić.
Rozdział 6
Opuściłem szkołę Świętego Piotra w lipcu 1960 roku. Było to dość smutne, ale wiedziałem też, że pora, abym ruszył w dalszą drogę… W sierpniu moi rodzice i ja wyjechaliśmy na normalne wakacje: dziesięć dni w hotelu w Bournemouth, który nazywał się Devon Towers – zgadza się, na pewno stąd wziąłem „Towers” do nazwy mojego fikcyjnego hotelu Fawlty Towers. Szalenie podobał mi się Devon Towers, ponieważ na dole stał wspaniały, pełnowymiarowy stół do snookera, o którym najwyraźniej nikt nie wiedział, mogłem go więc zajmować na długie godziny. Nigdy nie tęskniłem za przeciwnikiem, zadowalając się własnym towarzystwem i z przyjemnością wykonując wszystkie strzały w pojedynkę. Mimo to ucieszyłem się, gdy wpadł do mnie tato, żeby rozegrać ze mną partyjkę. Drugą rozrywką sportową w Bournemouth było rodzinne wyjście Cleese’ów na ogromne lodowisko w samym środku miasta, żeby się pośmiać z początkujących łyżwiarzy. Jest bowiem coś fascynującego w nieopisanej panice ogarniającej ludzi, którzy bezskutecznie próbują utrzymać równowagę, nawet jeśli w chwili upadku spadają z niewielkiej wysokości. Zgadzam się, że czerpanie takiej przyjemności z oglądania wygłupów przerażonych istot było przejawem złośliwości, ale zachowaliśmy się przynajmniej na tyle porządnie, że usiedliśmy dość daleko i staraliśmy się rozmawiać przyciszonymi głosami. W każdym razie to nie nasza wina, że okazali się tacy zabawni. Przewracanie się zawsze śmieszy, ale ci protołyżwiarze byli wyjątkowi. Nigdy nie widziałem, żeby matka tak się z kogoś czy czegoś śmiała, aż potem musieliśmy ją z tatą zabierać na herbatę, żeby się uspokoiła. Po powrocie do Weston resztę wakacji spędziłem na czytaniu przeróżnych książek, które rzekomo miały mnie przygotować do studiów prawniczych. Początkowo Cambridge przyznał mi miejsce na fizyce i chemii, ale bardzo szybko się zorientowałem, że po prostu za mało interesuje mnie ta dziedzina, żebym mógł rywalizować z prawdziwymi naukowcami. Wobec braku zaliczenia na maturze innych przedmiotów pozostał mi prosty, a zarazem trudny wybór między dwoma kierunkami, które mógłbym zacząć od zera, ekonomią i prawem. Zdecydowałem się na to drugie. (Ojciec powiedział mi kiedyś, że nasza rodzina ma tradycje prawnicze; później odkryłem, że miał na myśli posadę swojego ojca, który był urzędnikiem w kancelarii prawnej). Usiadłem więc, aby przestudiować listę lektur otrzymaną z wydziału prawa na Cambridge. Dlaczego uważano, że Europa w dziewiętnastym wieku: 1789–1905 Granta i Temperleya będzie przydatna w przygotowaniu się do studiów nad powiernictwem i prawem rzymskim, doprawdy nie wiem, ale sumiennie przebrnąłem przez książkę, niewiele rozumiejąc z rzeczywistości, jaka kryła się za słowami. To dobry przykład jednej z najgorszych cech mojego charakteru: kiedy mam do czynienia z czymś nieznanym, robię wszystko, co mi każą, nie korzystając ze zdrowego rozsądku. ··· Miałem więc wstąpić na jeden z najznakomitszych uniwersytetów na świecie, a oto jak
przedstawiały się moje dokonania naukowe: • Umiejętność poprawnego mówienia i pisania po angielsku, znajomość ortografii; pewna wiedza w dziedzinie matematyki i przedmiotów ścisłych, w szybkim zaniku. • Znajomość dat panowania królów i królowych Anglii; trochę łaciny; cienka warstewka faktów geograficznych; praktyczna znajomość Henryka V i Makbeta oraz około dwudziestu wierszy. • Brak wiedzy z biologii, psychologii, ekonomii, filozofii, politologii, statystyki, muzyki, elektroniki, historii świata, sztuki, inżynierii, geologii, archeologii, architektury, greki itp., itd. W pewnym sensie byłem tak niewyrobiony intelektualnie, że nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem niewyrobiony intelektualnie, w związku z czym nie odczuwałem świadomie nadmiernego niepokoju, zostawiając swoje życie w Weston i wyruszając w nieznane. Niemniej jednak w dniu, w którym miałem wsiąść do pociągu do Cambridge, dostałem straszliwego rozstroju żołądka, który uniemożliwił mi podróż. Cóż za dziwny zbieg okoliczności! Oczywiście pojęcie choroby psychosomatycznej było nieznane w kulturze niższej klasy średniej, która była moim środowiskiem (jeśli w ogóle było znane w ówczesnej Anglii). Królował kartezjanizm oparty na względach moralnych. Dopuszczano choroby fizyczne; nie zezwalano natomiast na żadne formy zaburzeń psychicznych. Zostałoby to uznane za oznakę słabości, braku kręgosłupa moralnego i degeneracji. Wszelkie dolegliwości winny się ograniczać do sfery cielesnej. Nazajutrz poczułem się lepiej, więc mój poczciwy tato odwiózł mnie samochodem do Cambridge, razem z mamą, która asystowała z tylnego siedzenia. Wyraźnie pamiętam, jak pocałowałem ich na pożegnanie przed Downing College, a potem odwróciłem się i wszedłem w bramę. Wiedziałem, że oznacza to ostateczne rozstanie, i chociaż byłem pełen obaw, czułem też ulgę na myśl, że ostatecznie uciekam przed wtłoczeniem w szablon. Kiedy jednak dziś o tym piszę, ogarnia mnie głęboki smutek z powodu taty. Tak długo byłem dla niego treścią życia – być może nawet najważniejszym sensem – że to musiała być dla niego bardzo bolesna chwila, gdy patrzył, jak znikam za bramą. Znacznie mniej boleśnie przeżyła to matka, która przecież myślała jeszcze o sobie. Moja nieobecność sprawiała cierpienie tacie, za to matka cierpiała z powodu mojej obecności. Sądzę, że dopóki się nie pojawiłem, łączył ich dość bliski związek, ale kiedy między tatą a mną zaczęła się tworzyć silna i głęboka więź, coraz częściej mogła się czuć wykluczona z naszej komitywy, a przez to słabł jej związek z ojcem. Tak czy inaczej… gdy znalazłem się za bramą, moje pierwsze wrażenia z Downing College były bardzo pozytywne. Miejsce okazało się przyjazne, a jako student pierwszego roku miałem na tyle szczęścia, że dostał mi się pokój w college’u – duży, na parterze, niedaleko portierni. Bez trudu mogłem też ustalić, co powinienem robić. Raz tylko przeżyłem szok, gdy pierwszego wieczoru trochę za późno zjawiłem się w jadalni. Wszyscy właśnie zaczynali modlitwę przed kolacją, więc zająłem jedyne wolne miejsce, jakie udało mi się zauważyć na wielu długich ławach. Padło parę słów po łacinie i po chwili zorientowałem się, że otaczają mnie chemicy. – No i spróbowałem octanem chlorobenzylu! – Nie! Wszyscy siedzący wokół mnie parsknęli śmiechem. – A co powiecie na pentatalmid sodu! – Chichot. – Chyba nie mówisz serio? – Gdybym chciał wytrącić osad, użyłbym polichlosteratu cynku! Ryczeli rozbawieni, klepali się po udach, ocierali łzy, a kilku ukradkiem zerkało na siedzącego wśród nich wysokiego, brodatego gościa, który najwyraźniej nie miał poczucia humoru. W tym momencie poczułem się bardzo samotny. Wiedziałem, że w Downing College królują nauki ścisłe,
lecz z pewnością nie spodziewałem się niczego takiego. Udając, że mam kłopoty ze słuchem, czym prędzej zjadłem kolację. Następny wieczór okazał się niezwykle ważny. Wychodząc do jadalni wcześniej, aby mieć większe szanse namierzenia chemików, zanim będzie za późno, odniosłem wrażenie, że mignęła mi jakaś znajoma twarz z Clifton. Martin Davies-Jones był o dwa lata młodszy ode mnie, więc w szkole znaliśmy się tylko z widzenia (gdyby to było coś więcej, interweniowałaby policja), ale od razu zaczęliśmy rozmawiać i Martin przedstawił mi swoich nowych kolegów, Alana Hutchisona i Tony’ego Robinsona, więc usiedliśmy do kolacji razem: czterech „miłych” chłopców ze szkoły prywatnej (pochodzili z bardziej środkowych warstw właściwej klasy średniej niż ja) w sportowych marynarkach, mówiący ze standardowym akcentem klasy średniej – wśród których nie było żadnych chemików. Dogadywaliśmy się tak dobrze, że przez ostatnie dwa lata razem wynajmowaliśmy stancję. I pomyśleć, że mój towarzyski los odmienił się już drugiego dnia! W imię równowagi historycznej powinienem chyba wspomnieć, że Alan pamięta to zupełnie inaczej. Jest przekonany, że pierwszy raz mnie zobaczył, gdy Martin przyprowadził go do mojego pokoju, żebyśmy się poznali, i gdy zaglądali do środka przez okno na parterze, zobaczyli, jak próbuję się wczołgać pod łóżko. Uznali, że to dość dziwne, bo nie wiedzieli, że mam chomika. Ponieważ jednak kupiłem chomika na bazarze po co najmniej dwóch tygodniach pobytu w Cambridge, w ciągu których na pewno poznałem Alana, uważam jego wersję za bardzo mało prawdopodobną. Zabrałem się do zgłębiania pięciu przedmiotów składających się na moje studia prawnicze. Dwa z nich dotyczyły prawa rzymskiego, a przyświecała im myśl, że zapoznanie się z zarysem całego systemu prawa ułatwi nam jego zrozumienie. Muszę przyznać, że pewne poznane przeze mnie fakty stawiały Rzymian w nowym, imponującym świetle: doszedłem na przykład do wniosku, że wkładanie sprawców ojcobójstwa lub matkobójstwa do worka ze żmiją, psem i kogutem, a następnie wrzucanie ich do Tybru prawdopodobnie odstraszało innych i na pewno było mniej kosztowne od uwięzienia. Angielskie prawo konstytucyjne okazało się pasjonujące. Zaintrygowało mnie, jak przez stulecia rozwijały się zasady rządzenia państwem i teraz mi się wydaje, że parlamentarzyści sprzed wieków lepiej rozumieli konflikt interesów i zasadę wzajemnej kontroli władz niż dzisiejsi członkowie Izby Gmin. Prawo międzynarodowe niosło obietnicę prestiżowego życia w socjecie światowców, zwłaszcza dla kogoś, kto jeszcze nigdy nie wyjechał z Anglii. I wreszcie angielskie prawo karne, które było bardzo przyjemne, nawet bez żmij. W sumie miałem około dziesięciu wykładów w tygodniu plus seminaria z każdego przedmiotu co dwa tygodnie, gdy mieliśmy oddać pracę pisemną – co dawało mniej więcej dwadzieścia prac w ciągu trymestru, czyli trochę ponad dwie tygodniowo. Całkiem do ogarnięcia. Kłopot w tym, że… byłem sumienny. Mógłbym równolegle ze studiami zorganizować sobie ciekawe, a nawet nieco awanturnicze życie, lecz tego nie zrobiłem. Pluję sobie dziś w brodę, myśląc o tym, jak inni studenci Cambridge chwytali życie za kark i poświęcali czas na to, co naprawdę miało dla nich znaczenie. (Stephen Fry na przykład nigdy nie poszedł na żaden wykład; po prostu czytał i wystąpił w trzydziestu sześciu sztukach). Ja jednak łaziłem codziennie na każdy wykład, z których co najmniej połowa była mdła i nijaka. Siedziałem i pilnie robiłem notatki, uważając, żeby niczego nie pominąć. Jeden z naszych profesorów opisał wykład jako „mistyczny proces, w którego wyniku notatki wykładowcy przenoszą się do notatnika studenta bez udziału umysłu żadnego z nich”. Z pewnością byłoby to znacznie skuteczniejsze i wciągające, gdyby nasi wykładowcy przekazali nam wszystkie swoje notatki, a potem je omawiali. Mogłoby dojść do autentycznej interakcji, zadawania pytań i udzielania odpowiedzi, nawet sporu, zamiast dyktanda. Tak się jednak nigdy nie stało, a moja
głęboko zakorzeniona potulność sprawiła, że dopiero po dwóch trymestrach odważyłem się nie iść na wykład nawet takiego nudziarza jak koszmarny Whalley-Tooker, którego rozwlekłe tyrady kojarzyły mi się z monologami króla Leara po zażyciu valium. Zbyt poważnie traktowałem też prace pisemne, marnując mnóstwo czasu na ich szlifowanie, chociaż niewiele mnie nauczyły. Ogólnie rzecz biorąc, moja pilność dała mi fałszywe poczucie, że mam niewiele wolnego czasu na zbadanie pozawykładowego życia w Cambridge. Zanim jednak zdążyłem popaść w ten schemat myślenia, poszedłem przynajmniej na targi organizacji studenckich odbywające się na Corn Market w pierwszy weekend trymestru. Zdumiała mnie liczba proponowanych zajęć: zobaczyłem mnóstwo stoisk, przy których młodzi, pełni zapału studenci namawiali do zapisywania się na chodzenie po jaskiniach, brydża, grę na dzwonach, teatr, do Young Christians, na skoki spadochronowe, estampaż, sporty wodne, badania nad zjawiskami paranormalnymi, sztuki walki, fotografię, preparowanie zwierząt, do Cambridge Union, marksistówleninistów… Krążąc po targach i czując się nieco przytłoczony liczbą ofert i mocno onieśmielony, miałem z tyłu głowy (naprawdę bardzo daleko z tyłu) nazwę „Footlights”. Właściwie nie wiedziałem, co się pod nią kryło. Po prostu, biorąc udział w różnych widowiskach rozrywkowych w Clifton, usłyszałem od kilku nauczycieli: „Czyli kiedy się dostaniesz do Cambridge, pewnie wstąpisz do Footlights”. Stąd wiedziałem, że musi to mieć jakiś związek z humorem. Mimo to, gdy dostrzegłem stoisko Footlights, gdzie siedziało kilku przyjaznych gości, którzy uśmiechali się zachęcająco, potrzebowałem trochę czasu, żeby opanować nadciągające zmieszanie. Uporawszy się z nim, udałem, że właśnie zauważyłem ich stanowisko, podszedłem wolnym krokiem, uśmiechnąłem się najlepiej, jak umiałem, i powiedziałem: – Ach, cześć! Footlights! Chciałem zapytać, czy… może… mógłbym… ewentualnie… – Oczywiście! – wykrzyknął jeden z nich, wręczając mi ulotkę. – Śpiewasz? Czy śpiewam? – pomyślałem. O czym oni mówią? Śpiewam? Nie, nie śpiewam. Jestem najgorszym śpiewakiem na świecie. Pan Hickley wyrzucił mnie z lekcji śpiewu, bo za cholerę nie potrafiłem tego robić. Niczego pod słońcem nie robię gorzej. Na rany kłute Chrystusa, dlaczego pytają mnie, czy śpiewam? Co to, u licha, ma wspólnego z rozbawianiem ludzi? – Nie bardzo – odrzekłem. – Mniejsza z tym – włączył się drugi przedstawiciel Footlights. – A tańczysz? – Czy tańczę? – Poczułem, że kręci mi się w głowie. – Tak, czy tańczysz? – powtórzył. – Nie – powiedziałem. – Gdybym chciał tańczyć, pewnie podszedłbym do stoiska „Balet klasyczny” albo „Taniec nowoczesny”, albo „Taniec towarzyski”, albo „Stepowanie”, albo „Tańce ludowe”, albo „Taniec dla chemików”. No dobrze, tego nie powiedziałem. W rzeczywistości powiedziałem: – Nie, tańczę dość średnio. Przykro mi! Uprzejmie pokiwali głowami. – No to… co robisz? Zakłopotanie, dezorientacja, upokorzenie, wzburzenie – wszystko to naraz we mnie wezbrało. – Próbuję rozśmieszać ludzi! – palnąłem i w te pędy uciekłem. Taki był koniec mojej kariery w show-biznesie. Przynajmniej tyle wiedziałem. Zresztą było mi wszystko jedno! Może się to wydać dziwne, ale cały ten makabryczny epizod szybko uleciał mi z pamięci. Nie miałem poczucia, że omija mnie coś ważnego, że drzemie we mnie jakiś ogromny talent, który domaga się uzewnętrznienia.
Przecież zamierzałem zostać prawnikiem – podobno, choć nie pamiętałem dokładnie, jak zapadła ta decyzja. W związku z tym na pierwszym miejscu musiało być prawo. A w prawie chodziło chyba o umiejętność prowadzenia sporu, o przedstawienie swoich argumentów i obalenie argumentów kogoś innego, może więc pomogłaby mi nauka debatowania. Dlatego poszedłem do Cambridge Union posłuchać z balkonu dyskusji i patrzyłem, jak bardzo młodzi ludzie, w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu dwóch lat, po kolei podnoszą się z miejsc i udają, że zaraz stuknie im sześćdziesiątka. Wszyscy mieli na sobie trzyczęściowe garnitury, wszyscy wsuwali kciuki do kieszonek kamizelki, wszyscy mówili dziwacznym, oratorskim, bombastycznym językiem, który zupełnie nie przypominał normalnej mowy. Najwyraźniej próbowali sprawiać wrażenie obiecujących polityków, nie mieli jednak pojęcia, jak idiotycznie wyglądają, zachowując się w taki sam sposób, podczas gdy reszta uważała ich za nadęte, zadowolone z siebie, tępe ofiary losu. Przepaść między wrażeniem, jakie usiłowali sprawić, a ich odbiorem przez innych studentów była doprawdy nadzwyczajna. Byłaby jeszcze bardziej zdumiewająca, gdybym wiedział, że kilku z tych bałwanów trafi do rządu Johna Majora. Powtarzam. Ta sama grupa, która była najbardziej nielubiana i lekceważona w Cambridge na początku lat sześćdziesiątych, trzydzieści lat później rządziła krajem. Czy raczej tak jakby rządziła. Jeśli więc Cambridge Union okazał się do bani, co jeszcze mi pozostało? Otóż zajęciem, które moja świadomość dzięki swojemu ukształtowaniu potrafiła zaakceptować, był sport. Zapisałem się na piłkę nożną, wziąłem udział w próbnym meczu i zrobiłem nawet pewne wrażenie. Tak się składa, że grałem całkiem nieźle – dobrze panowałem nad piłką, umiałem kiwnąć przeciwnika, a czasem sprytnie podać. Grając na lewej pomocy, od czasu do czasu stwarzałem nawet sytuacje do zdobycia bramki. Problem w tym, że byłem o wiele za wysoki, żenująco chudy, trochę wolny przy wykonywaniu zwrotów, mało wytrzymały fizycznie, bez porównania za mało sprawny – i nie umiałem strzelać. Mimo tych przeszkód okazałem się na tyle dobry, że dostałem się do jedenastki Downing jako jeden z dwóch „południowców”. „Południowcem” nazywano kogoś urodzonego na południe od Trentu i reszta drużyny uważała mnie – z dozą tolerancji i sympatii – za gościa „z wyższych sfer”. Dla syna sprzedawcy polis ubezpieczeniowych było to spore zaskoczenie i nie bardzo wiedziałem, jak zareagować. Musicie zrozumieć, że na początku lat sześćdziesiątych w Wielkiej Brytanii różnice klasowe były tak wszechobecne, że rzutowały na każdy aspekt życia, choć na ogół według niepisanych zasad. (Dziesięć lat później, gdy robiliśmy Monty Pythona, zakładaliśmy, że cały ten system odchodzi do lamusa, ale fakt, że do dziś ma się całkiem nieźle, świadczy o tym, iż daliśmy się zwieść). Weźmy na przykład pieniądze. W latach sześćdziesiątych pieniądze były czymś… wulgarnym. Przynajmniej rozmowę o nich uważano za wulgarną, a każda jawna próba zdobycia dużej forsy była czymś prostackim i nie do przyjęcia pod względem estetycznym. Mój przyjaciel Tony Jay podsumował to kiedyś w ten sposób: w posiadaniu pieniędzy nie ma niczego złego; wulgarne jest tylko ich zdobywanie. Prawie niemożliwe jest też przeniesienie tej postawy do świata biznesu. Biznesmenów (kobiet wśród nich było niewiele) uważano za drugorzędne, niedokształcone stworzenia, które niepowodzenia w nauce zmusiły do zarabiania na życie w przeraźliwie nudnym, poślednim świecie handlu. Co ciekawe, nikt nie miał im za złe, że zarabiają góry pieniędzy, panowało bowiem przekonanie, że to jedyne zadośćuczynienie, jakie może dać im świat za podjęcie tak ogłupiającej działalności. W ciągu moich trzech lat na Cambridge poznałem tylko jednego studenta, który chciał wejść do świata biznesu: zamierzał się zająć proszkiem do prania, żeby przejść na emeryturę
w wieku czterdziestu lat. To intrygujące, jak owa arystokratyczna postawa wobec „handlu” zaraziła szkoły prywatne, a nawet urobionego plebejskiego tłuka takiego jak ja. Na Cambridge liczyła się reputacja zawodowa. Istniały wspaniałe profesje – chirurg, adwokat albo profesor – oraz bardziej przyziemne zajęcia, na przykład radca prawny, księgowy czy lekarz internista. Celem w życiu powinno być dążenie do bardzo dobrego wykonywania zawodu, jaki się wybrało, zdobycie szacunku kolegów po fachu oraz wystarczająco dużych pieniędzy, by można prowadzić wygodne życie. Należało również mieć parę kulturalnych zainteresowań niezwiązanych z pracą. Człowiek winien być „wszechstronny”, wykształcony, profesjonalny, dobrze poinformowany i dobrze sytuowany. Ja w tym wszystkim pozostawałem w stanie pewnego zawieszenia. Wiedziałem, że prawdziwe wyższe sfery nigdy nie uznają mnie za koszernego angielskiego dżentelmena, ale ponieważ rodzice poświęcili swoje oszczędności, aby wysłać mnie do Clifton, mogłem się przynajmniej podawać za reprezentanta właściwej klasy średniej, gdybym tylko chciał, co ostatecznie zrobiłem we wszystkich granych przez siebie rolach. Organizatorzy castingów nigdy nie widzieli we mnie kandydata na herszta bandy Meksykanów; nie dostawałem też propozycji zagrania wesołego londyńskiego cwaniaczka ani płatnego zabójcy ze Słowenii. Nie, wyłącznie role poważnych, a nawet nieco wielkopańskich profesjonalistów. Jeżeli chciałem zagrać kogoś innego, musiałem sam sobie napisać rolę. Nie widziałem nic złego w udawaniu angielskiego dżentelmena, ponieważ przejąłem poglądy swojego ojca na dżentelmeńskie zachowanie. Pamiętam opowieść o gościach na królewskim bankiecie, którzy podczas jedzenia wybrali „niewłaściwy” widelec, na co król uczynił to samo, by nie wprawiać ich w zakłopotanie, a wszyscy pozostali goście poszli w jego ślady. Wzruszyła mnie ta historia. Nie było w niej cienia snobizmu. Słyszałem kiedyś, że dziennikarz Auberon Waugh miał pretensje do gościa, który zdjął marynarkę i powiesił na oparciu krzesła: powiedział mu, że to „niedżentelmeńskie”. Pomyślałem wówczas, że niedżentelmeńskie było wygłoszenie takiej uwagi. Na Cambridge widziałem niewiele tarć na tle różnic klasowych. Spotkałem zaledwie garstkę osób z klasy wyższej, ale kiedy je poznałem, zorientowałem się, jak inaczej wygląda ich życie. Autentycznie lubili uganiać się za różnymi stworzeniami, strzelać do nich, wyciągać je z wody i dusić. Nieuniknioną konsekwencją każdej ich rozrywki była śmierć, mimo znakomitych manier, jakie prezentowali. Uczniowie z klasy robotniczej – bardziej byli uczniami niż studentami – wydawali się natomiast mniej otwarci i traktowali pracę znacznie poważniej niż moi koledzy z wyższej klasy średniej. Niewielu z nich postrzegało uniwersytet jako pensję dla panien z dobrego domu. Pod tym względem szczególny respekt budzili chemicy, którzy przedkładali swoje laboratoria nad zwykłe mieszkania. Jeśli przeciętny chłopak ze szkoły prywatnej nie był urodzonym tancerzem, to chemicy byli urodzonymi antytalentami tanecznymi. Wyglądali, jak gdyby wypożyczyli ciała na weekend i jeszcze nie nauczyli się nimi posługiwać. Jeden z nich, wysoki rudzielec w przykrótkich spodniach, poruszał się jak protołyżwiarz z Bournemouth, nawet gdy po prostu przechodził przez dziedziniec. Wypatrywaliśmy go z Alanem i Martinem i raz mieliśmy okazję zobaczyć, jak kompletnie traci panowanie nad własnym chodem i zwala się na ziemię niczym kłoda. Jedyna lekka niezręczność międzyklasowa istniała między absolwentami szkół prywatnych a chłopcami z państwowych liceów. Ci drudzy nie ustępowali bystrością pierwszym, ale fakt, że ich rodzice nie musieli płacić czesnego, zwracał uwagę na to, że pochodzili z mniej zamożnych domów i w towarzystwie mogli się czuć nieswojo. Kiedy poznawałem ich bliżej, wszyscy mówili mi to samo: że większość chłopaków ze szkół prywatnych ma pewność siebie, której im brakuje, dlatego w sytuacjach towarzyskich często czują się nieswojo. Zastanawiali się, skąd u ludzi ze szkół prywatnych wziął się ten sposób bycia, a ja z pewnością nie umiałem im tego wyjaśnić.
Przypuszczałem, że niektórzy traktują swoją pozycję w hierarchii społecznej tak bardzo serio, że zaczynają się czuć kimś lepszym i dostosowują do tego swoje zachowanie. Ponieważ większość bardzo pewnych siebie ludzi, których poznałem, w rzeczywistości była dość głupia, łatwo przychodziło im sądzić, że bardziej liczy się przynależność do klasy niż inteligencja. Pewność siebie, moim zdaniem, była przede wszystkim mimikrą, zasugerowałem więc wizytę w zoo w Clifton, gdzie można zaobserwować zachowanie przywódców w grupie pawianów i czegoś się od nich nauczyć: należy wykonywać niespieszne i przemyślane gesty; ćwiczyć niski, głęboki głos; zawsze sprawiać wrażenie, że zachowujesz się swobodnie; wystrzegać się wszelkich szybkich ruchów. Tyle wystarczyło, by wyglądać na pewnego siebie. Wiedziałem też, że potrafię „zrobić” pewność siebie, co ogromnie pomagało mi w sytuacjach towarzyskich, ponieważ potrafiłem udawać kogoś przekonanego o własnej wartości, bez względu na swoją niepewność, obawy i poczucie niższości. Bo czułem się bardzo niepewnie. To był efekt Bartletta: przeświadczenie, że powinienem mieć kolosalną wiedzę o wszystkim, podczas gdy w rzeczywistości znałem się na niewielu rzeczach. Uważałem, że znajomość mnóstwa faktów jest oznaką nieprzeciętnej inteligencji, moje życie było więc ciągłym pasmem mozolnych prób (subtelnego) sugerowania, że wiem bardzo dużo. Potem, zaledwie kilka tygodni później, doznałem objawienia. Rozmawiałem z bardzo dobrze poinformowanym człowiekiem, który nazywał się Peregrine jakiś tam, i kiwając potakująco głową, uśmiechałem się krzywo z niewiadomego powodu, kiedy nagle pod wpływem impulsu rzuciłem: – Tego akurat nie wiem. Powiesz mi o tym coś więcej? Nastąpiła chwila ciszy, ale sufit się nie zapadł. Peregrine jakiś tam nie wymierzył mi policzka ani z pogardą nie plunął mi w twarz. Wyraźnie się rozpromienił i przystąpił do szczegółowego objaśnienia tego, o czym mówił. Tłumaczył mi z przyjemnością, ja z przyjemnością zaczynałem rozumieć, a on chyba bardziej mnie polubił za to, że dałem mu szansę wykazania się wiedzą. Zamiast doznać upokorzenia zawarłem więc korzystną transakcję. Dokonałem odkrycia, któremu towarzyszyła taka ulga i takie uczucie swobody, że mogłem przestać w końcu pozować na wszechwiedzącego. Drugi istotny powód mojego poczucia niepewności w towarzystwie, moja bolesna niezdolność do rozmowy z kobietami, jak gdyby były istotami z innej planety, dopiero miał się objawić, ponieważ na wykładach rzadko znajdowałem się w zasięgu słuchu osób płci żeńskiej. Wśród dwustu studiujących były zaledwie trzy kobiety, a w sumie na osiemnaście college’ów męskich przypadały zaledwie dwa żeńskie: Girton i Newnham. Moje życie towarzyskie wyglądało więc bardzo zwyczajnie: raz na jakiś czas wyjście na curry, do kina, regularnie kawa z kilkoma przyjaciółmi, od czasu do czasu impreza. Na jednej z nich po raz pierwszy się upiłem. Mój dawny kolega z Clifton, Adrian Upton, zaprosił mnie na swoje urodziny i rzucił mi wyzwanie – miałem opróżnić duszkiem szklaneczkę jugosłowiańskiego rieslinga. Zrobiłem to, myśląc, jaki ze mnie równy gość. Jakieś piętnaście minut później powtórzył wyzwanie. Do dna! Wkrótce poczułem niewytłumaczalne zadowolenie, potem trochę zaczęło mi się kręcić w głowie, ale zadowolenie jeszcze się wzmogło, gdyż Adrian wzmacniał mi drinki. Każda szklaneczka rieslinga w dwóch trzecich składała się z ginu. Później Bóg zesłał odrobinę kabaretu. Syn sekretarza generalnego ONZ zaczął się kłócić z Adrianem i w ruch poszły pięści. Żadna jednak nie trafiała w cel, ponieważ Adrian i jego przeciwnik stali tak daleko od siebie, że do kontaktu między nimi dochodziło tylko wówczas, gdy w trakcie młócenia ramionami powietrza z rzadka muskały się ich knykcie. Wyglądało to cudownie. Widok tak szaleńczej agresji dającej tak mizerne efekty wydał mi się porażająco i epokowo śmieszny. Dodajcie do tego fakt, że jeden z walczących był synem człowieka, który nade wszystko próbował ograniczyć przemoc na świecie, więc bijatyka miała wszelkie cechy farsy według bożego
scenariusza. Śmiałem się tak bardzo, że sam zrobiłem z siebie widowisko. To rozdrażniło walczących, którzy zaczęli wymachiwać rękami jeszcze szybciej – i jeszcze zabawniej. W tym momencie pokój zawirował, ogarnęły mnie mdłości, panika i żal, musiałem się więc skupić na walce o własne życie. Od tego czasu już nigdy się tak nie upiłem. Moje życie na Cambridge nabrało rutynowego rytmu, a ja stałem się dość nudnym gościem. Martin Davies-Jones twierdzi, że zawsze uważał mnie za „dziwaka”. Miałem sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, brodę i byłem wyjątkowo szczupły, więc na pewno wyglądałem dziwnie. Miałem też chomika, co było raczej oryginalne, oraz osobliwy, rzężący śmiech, prócz tego dużo czasu spędzałem we własnym towarzystwie (oraz chomika). Dziwak? Nie. Nudziarz. I nagle, próbując mnie nieco ożywić, zainterweniował los. Alan Hutchison przypadkowo natknął się na dawnego kolegę z Radley College, który zasiadał w zarządzie Footlights. Spytał Alana, czy interesują go takie rzeczy, na co Alan odparł, że jego nieszczególnie, ale ma kolegę, który trochę występował w szkole i tak trafiliśmy z Alanem do sali klubowej Footlights, żeby porozmawiać z tym chłopakiem. Tym razem nie było mowy o śpiewie ani tańcu. Z naszego punktu widzenia główną atrakcją Footlights była sama sala klubu. Luźny, swobodny klimat, mały bar, parę stolików i kanap, a na końcu pomieszczenia niewielka scena z kurtyną i światłami. Ale najbardziej podobało się nam, że znajdowała się w samym środku Cambridge – idealne miejsce do spędzania czasu między wykładami albo na szybki i niewiarygodnie tani lunch. Aby zostać członkiem klubu, należało wystąpić ze swoim numerem na przesłuchaniach podczas jednego z „Koncertów przy dymku”, które co miesiąc organizowało kilku starszych stażem członków. Imprezy odbywały się w bardzo przyjaznej atmosferze z tego prostego powodu: ponieważ od każdego z widzów oczekiwano, że wystąpi w trakcie wieczoru, wszystkim zależało, by towarzyszył temu miły i życzliwy nastrój. Tak więc pomaszerowaliśmy z Alanem do Downing i usiedliśmy, żeby wymyślić numer na przesłuchanie. Odrzuciwszy kilka pomysłów, wpadliśmy na myśl, że zrobimy satyryczną wersję wiadomości telewizyjnych. Pięćdziesiąt lat później trudno o bardziej wyświechtany i zużyty format, ale na początku 1961 roku był naprawdę świeży i oryginalny. Aby pojąć, jak to w ogóle było możliwe, musicie zrozumieć, jak sztywna, czołobitna, obsesyjnie superuprzejma i straszliwie ostrożna była wówczas brytyjska kultura. Przypominam sobie krótki wywiad telewizyjny z końca lat pięćdziesiątych, w którym dziennikarz, chcąc się dowiedzieć od ministra finansów czegoś na temat projektu budżetu, sformułował następujące zawile uprzejme pytanie: „Czy zechciałby pan, jeśli to możliwe, powiedzieć nam kilka słów o tym, co zamierza pan przedstawić Izbie Gmin?”. Brzmiało to tak, jakby prefekt naczelny poważnej szkoły prywatnej przeprowadzał niby-spontaniczny wywiad ze swoim dyrektorem. Ta pokorna postawa sięgała samej BBC, gdzie powaga intencji często niebezpiecznie przechylała się w stronę pompatyczności. Nasza próba sparodiowania wieczornego serwisu wiadomości była więc odrobinę ryzykowna. Opierając się na fakcie, że ówcześni prezenterzy czytali informacje z kartek, nie korzystając z żadnej formy promptera, pierwszy tekst, jaki napisaliśmy wspólnie z Alanem, brzmiał: Dobry wieczór. Oto wiadomości. (Prezenter przerywa i spogląda na kartkę). Przepraszam. Oto są wiadomości. Królowa… Prezenter uśmiecha się błogo, nabożnym gestem odkłada na bok kartkę i zaczyna czytać z następnej. …oraz książę Filip (kolejny eteryczny uśmiech) udali się razem do Balmoral…
Pamiętam, że do naszego serwisu włączyliśmy kilka aktualnych tematów, z których jeden został zainspirowany informacją, że generał de Gaulle właśnie zablokował przystąpienie Wielkiej Brytanii
do Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej: Podczas wzruszającej uroczystości na środku kanału La Manche odnowiono tradycyjne angielsko-francuskie entente cordiale 9, gdy prezydent de Gaulle i premier Harold Macmillan otworzyli schody ruchome łączące most nad kanałem La Manche z tunelem pod kanałem The Manche.
W wiadomościach mówiliśmy też o transplantacji: Pan Gerald Dawkins, któremu w zeszłym roku podczas poważnej operacji przeszczepiono serce, wątrobę, płuca i śledzionę świni, szczęśliwie zakończył rekonwalescencję. Wrócił już do swojej poprzedniej wagi stu pięćdziesięciu czterech funtów, dwa razy dziennie zażywa energicznego spaceru i kosztuje osiem szylingów za funt.
Na końcu umieściliśmy długi materiał o katastrofie w kopalni w Kornwalii, parodiując poważny ton, którym w BBC relacjonowano wiszącą w powietrzu tragedię: Wieczorem szanse na szczęśliwe ocalenie zaczęły szybko maleć. Mimo to, dopóki jest jeszcze nadzieja, kontynuuje się akcję ratunkową przy świetle reflektorów. Betsy, ośmioletnia suczka collie należąca do państwa Clarków z Mabshurst w Kornwalii, która utknęła na występie skalnym w nieczynnej kopalni cyny, coraz bardziej słabnie, mimo dużych ilości brandy i królika, które spuszczono jej na linie. Podczas próby uratowania jej zginęli pan Clark i jego syn Ronald, gdy schodząc w głąb szybu, spadli na dno kopalni w momencie, kiedy usłyszeli już szczekanie psa. Po nich postanowiła zejść Julia, córka państwa Clarków, która dotarła do występu skalnego, ale ugryziona przez psa, spadła, także ponosząc śmierć na miejscu. Trzydziestodziewięcioletnia pani Clark, jedyny żyjący członek rodziny, przed podjęciem ryzykownej próby zejścia do kopalni powiedziała: „Ktoś pozbawiony ludzkich uczuć uznałby to za szaleństwo, ale wiem, że tego życzyłby sobie mój mąż”.
Mniej więcej dotąd sięgało ostrze satyry na początku 1961 roku. Alan miał wystąpić w roli prezentera wiadomości, potrzebowałem więc tekstu dla siebie i postanowiłem wykorzystać monolog, który napisałem, będąc jeszcze w szkole. Pomysł ukradłem telewizyjnemu wykonawcy, „profesorowi” Stanleyowi Unwinowi, który posiadł umiejętność wygadywania kompletnych głupstw brzmiących jak normalny angielski. Gdy usłyszałem go pierwszy raz, wpadłem w taką histerię wesołości, że przestraszyłem rodziców; dalsze kontakty z bełkotem Unwina miały ten sam niepokojący efekt. (Podobnie zareagowałem, pierwszy raz słysząc udawany niemiecki Charliego Chaplina w Dyktatorze). Nie rozumiałem, dlaczego ten typ nonsensu doprowadza mnie do takich konwulsji, ale obsesyjnie oglądałem Unwina i powoli zacząłem odkrywać, jak to robił – brał pewne sylaby z najzwyklejszych słów i łączył je z sylabami innych powszechnie używanych słów, brzmiało to więc znajomo, lecz całość nie miała żadnego sensu. Na przykład jego wersja bajki Złotowłosa i trzy misie zaczynała się tak: „Raz o poraźlanku Złotoloczna powyszła do ciemnego gąszczwu lesinki. Nosięła sobie koszyk z masadełkiem i serosmaczkiem”. Czasem podejrzewam, że najbardziej śmieję się z rzeczy, które budzą we mnie lęk. Złość jak u Basila Fawlty’ego uważam za szalenie zabawną – pod warunkiem że jest nieskuteczna, prawdziwy gniew może mieć bowiem niepokojące konsekwencje. Przeraża mnie przemoc, mimo to ryczę ze śmiechu, oglądając świetną komedię slapstikową, w której ludziom grozi fizyczne niebezpieczeństwo (przypomnijcie sobie Harolda Lloyda, Chaplina czy Eddiego Murphy’ego przebiegającego przez autostradę w Wielkiej hecy Bowfingera według scenariusza Steve’a Martina). Moje poczucie humoru bywało określane jako okrutne (głównie przez kierownictwo BBC), ale wprost chorobliwie boję się tortur. Absurd i nonsens sprawiają, że wyję ze śmiechu, podczas gdy w najgłębszych zakamarkach psychiki najbardziej obawiam się poczucia bezsensu. Czyżbym próbował rozbroić strach śmiechem i w ten sposób zmniejszyć zagrożenie? Tak czy inaczej… kiedy odkryłem, jak Stanley Unwin tworzy swój zadziwiająco przekonujący bełkot, bez trudu mogłem już naskrobać własny przykład na potrzeby przesłuchania w Footlights.
Oczywiście za cholerę nie mógłbym się nauczyć takiego tekstu na pamięć, ale postanowiłem zaprezentować go w formie wykładu naukowego, co pozwalało mi zerkać do notatek, ilekroć czułem, że ogarnia mnie panika. Program, do którego organizowano przesłuchania, przygotowywali dwaj doświadczeni członkowie Footlights z trzeciego roku, którzy zachęcili mnie do zrealizowania jeszcze jednego pomysłu, który ukradłem z audycji BBC. Była to parodia ostatnich dwóch minut klasycznego słuchowiska kryminalnego w BBC, gdy zbierają się wszyscy podejrzani, a detektyw wyjaśnia im zawiłości intrygi. Mój pomysł polegał na tym, że aby ujawnienie intrygi było mniej nudne, detektyw dokonywał go w trakcie finałowej walki wręcz ze sprawcą, który we właściwym momencie uzupełniał wyjaśnienia dodatkowymi szczegółami. Dialog łatwo było odtworzyć: Inspektor: Kiedy więc Henderson wstąpił do antykwariatu, aby wziąć mapę od pułkownika Hardinga (łup! Aaaa!), przypadkiem zauważył lady Pendleton, która właśnie wychodziła z chińskiej pralni. A masz! (plask!) Sprawca: Właśnie, inspektorze, wtedy Henderson pomyślał… itp., itd.
Udało mi się namówić Adriana Uptona, który był świeżo po bójce z synem sekretarza generalnego ONZ, żeby odegrał ze mną tę walkę, co wymagało wielu przyjemnych prób, a w wieczór występu wszystkie trzy skecze poszły dobrze i wszyscy trzej zostaliśmy przyjęci w poczet członków Footlights. Jeśli wydaje się, że poświęciłem całe wieki, żeby opowiedzieć przebieg jakiegoś banalnego przesłuchania do zwykłego programu Footlights, to dlatego, że wszystkie trzy skecze niespodziewanie zyskały życie pozagrobowe. Skecz z czytaniem wiadomości został włączony do dorocznej rewii Footlights granej w tym samym roku, a potem do programu That Was The Week That Was (To był tydzień, który minął), gdzie David Frost czytał mój tekst na koniec ostatniego odcinka pierwszej serii. Plagiat ze Stanleya Unwina stał się żelaznym punktem mojego repertuaru kabaretowego i ostatni raz wykonałem go podczas swojego solowego tournée po Wielkiej Brytanii w 2011 roku, pięćdziesiąt lat po premierze w sali klubowej Footlights. Bójka z wyjaśnieniem intrygi natomiast pojawiła się w rewii Footlights w 1962 roku (pierwszej, w której wystąpiłem), potem w That Was The Week That Was, a później, po przeróbkach i rozwinięciu, znów w rewii Footlights z 1963 roku, którą przez pięć miesięcy grano na West Endzie, aż w 1964 roku trafiła na Broadway. Jeżeli jednak sądzicie, że moje pierwsze występy w klubowych programach dobrze wróżyły, to jesteście w błędzie. Kilka moich następnych propozycji okazało się tak marnych, że je odrzucono, a dwie zaakceptowane omal nie przyniosły mi wstydu. Stało się tak prawdopodobnie dlatego, że próbowałem samodzielnie wymyślać zabawne rzeczy, zamiast ukraść myśl autorom, którzy się na tym znali. Chodzi o to, że niezmiernie trudno jest napisać naprawdę dobrą komedię. Ci, którzy to potrafią, posiadają bardzo rzadki talent. Oczywiście jest kilku autorów, którzy potrafią wymyślić niezłe dowcipy. Paru innych sprawdza się w parodiach. Ale liczba tych, którzy potrafią stworzyć oryginalną sytuację komediową i zbudować ją w przekonujący, acz nieprzewidywalny sposób, a przede wszystkim dobrze oddać emocjonalną ewolucję postaci… jest nieskończenie mała. Z drugiej strony istnieją ogromne stada autorów piszących kiepskie komedie, które produkują w gigantycznych ilościach, przed czym w ogóle nie powstrzymuje ich świadomość, jakie są potworne. Na początku swojej kariery często dostawałem do przeczytania scenariusze, które przysyłali nieznani autorzy, i potrzebowałem chyba dwudziestu lat, aby się zorientować, że wszystkie, co do jednego, zawsze były okropne. Jeżeli więc wolno mi udzielić rady młodemu autorowi, który na przekór wszystkiemu chce
spróbować swoich sił w rozbawianiu publiczności, brzmi ona: Kradnij. Ukradnij pomysł, który uważasz za dobry, i spróbuj go odtworzyć w sytuacji i scenerii, które znasz i rozumiesz. Będzie się w dostatecznym stopniu różnił od oryginału, bo to ty piszesz, a opierając się na czymś dobrym, zdołasz się równocześnie nauczyć pewnych zasad dobrego pisania. Wielcy artyści mogą jedynie „pozostawać pod wpływem” innych artystów, ale komicy kradną, po czym ukrywają łup. Nawet jeśli w swoich początkach nie umiałem wpaść na żaden porządny pomysł, mogłem przynajmniej skorzystać z sali klubowej Footlights. Co to była za przyjemność! Znalazłem tam grupę najsympatyczniejszych ludzi, jakich w życiu spotkałem. Życzliwych, zabawnych, dobrodusznych, studiujących na przeróżnych kierunkach, inteligentnych, ale bez skłonności do pozerstwa – krańcowo odmiennych od nielicznych aktorów, którzy od czasu do czasu infiltrowali klub. Niezmiennie ubrani w czarne skórzane kurtki i dżinsy, aktorzy gromadzili się przy stoliku i pochyleni toczyli poważne i głębokie dyskusje na temat „motywacji” i „alienacji”, wywołując we mnie niepokój, bo nie wiedziałem, co oznaczają te słowa, poza tym ich powaga wytrącała mnie z równowagi. Patrząc wstecz, rozumiem już, dlaczego aktorzy tak się od nas różnili. Chodziło o to, że wszyscy zamierzali zostać profesjonalistami. Ludzie z Footlights natomiast nie planowali kariery w niepewnym świecie show-biznesu: wszyscy wiązali swoją przyszłość z prawem, medycyną, nauczaniem, reklamą, a w działalność Footlights angażowali się dla czystej przyjemności10. Dlatego też znacznie bardziej przejmowałem się egzaminami, które czekały mnie w czerwcu. Bez wątpienia wzięło się to między innymi stąd, że nie miałem pojęcia, jakiego poziomu wiedzy oczekują egzaminatorzy, przez co zaczęło się we mnie tlić zarzewie paniki. Moje obawy, czy na pewno uczę się dostatecznie dużo, zgrabnie podsumował dowcip rysunkowy w jednym z czasopism w Cambridge, przedstawiający dwóch studentów opalających się nad brzegiem Cam. Jeden z nich mówił: „Gdybyśmy zimą trochę popracowali, nie byłoby teraz tej strasznej paniki”. W moim przypadku lęk się zwiększył, ale liczba godzin przeznaczonych na naukę nie. Kiedy tak panikowałem, przyszedł list z zaproszeniem na przesłuchanie do dorocznej rewii Footlights. Z początku ogarnęła mnie radość, dopóki sobie nie uświadomiłem, że to zwykła formalność obejmująca wszystkich członków klubu. Mimo to stawiłem się w Arts Theatre, gdzie poproszono mnie tylko, żebym zaśpiewał Mama’s Little Baby Loves Shortnin’ Bread i zatańczył cza-czę. Ogarnęło mnie nieprzyjemne déjà vu. Poczułem się jak ci biedni francuscy żołnierze piechoty podczas pierwszej wojny światowej, którzy ruszyli prosto na niemieckie karabiny, becząc jak owce. Na szczęście kilka sekund później było po wszystkim. Moje upokorzenie zostało jednak nieoczekiwanie nagrodzone, ponieważ gdy stałem w stanie szoku po zejściu ze sceny, usłyszałem kilka słów pocieszenia od wysokiego chłopaka czekającego w kolejce na swoją karę, a parę minut później piłem kawę w towarzystwie człowieka, który przez następne dwadzieścia lat był moim głównym partnerem w spółce autorskiej. Przy pierwszym spotkaniu z Grahamem Chapmanem w oczy rzucała się przede wszystkim jego siła fizyczna. Był trochę niższy ode mnie, ale znacznie lepiej zbudowany, miał szczupłą, kanciastą sylwetkę sportsmena. Nie zdziwiłem się zatem, kiedy powiedział, że studiuje medycynę, uprawia wspinaczkę górską i gra w rugby. Miał na sobie dość włochatą tweedową marynarkę i brogsy, ciężkie półbuty z perforacjami na noskach; wkrótce też zapalił fajkę. Wydawał się straszliwie męski i nieco małomówny. Pogadaliśmy przez chwilę, pośmialiśmy się, a potem każdy poszedł w swoją stronę. Pamiętam tylko, że raczej nie znalazłem z nim wspólnego języka, w związku z czym nie
bardzo przypadł mi do gustu. Panika przedegzaminacyjna sięgnęła zenitu. Pewnego wieczoru wyglądałem na tak przygnębionego, że Martin Davies-Jones wziął staroświecki palnik, na którym mogliśmy ugotować coś w rondelku, i mi go podsunął. Nawet się nie uśmiechnąłem. W końcu jednak moje obawy okazały się nieuzasadnione. Pytania egzaminacyjne nie były najgorsze, więc zamartwiając się, zmarnowałem tylko czas. Problem polegał na tym, że nosiłem w sobie przekonanie, iż ludzie stracą do mnie szacunek, jeśli zrobię coś pośledniejszego gatunku. Chociaż zgadzam się, że ten „perfekcjonizm” prawdopodobnie inspiruje do lepszej pracy, to, niestety, nie idzie w parze ze spokojną i swobodną postawą wobec życia. Zwłaszcza gdy chodzi o komedię, bo jeśli starasz się rozśmieszyć ludzi i ponosisz porażkę, wstyd jest dojmujący. Nie ma dokąd uciec. Tak jak zauważyła kiedyś moja córka Camilla: „Komik ma dużo wspólnego z matadorem. Ocenę swojej pracy dostaje tak błyskawicznie, że nie ma sensu z nią dyskutować”. Po egzaminach poszedłem obejrzeć rewię Footlights, do której mnie przesłuchiwano. Wrażenie zrobił na mnie profesjonalizm przedstawienia, podobali mi się też poszczególni wykonawcy. Wyróżniał się wśród nich zwłaszcza David Frost i poczułem przyjemny dreszcz, gdy czytał parę materiałów z naszych wiadomości – szczególnie dobrze wypadła „Katastrofa w kornwalijskiej kopalni”. Od czasu do czasu widywałem Davida w klubie. W kręgach uniwersyteckich uważano go za wielką gwiazdę i byłem pod wrażeniem jego życzliwości wobec nas, nędznych płotek. To dziwne uczucie uświadomić sobie, że miał się stać największą siłą, która nadała kierunek i kształt mojej karierze. ··· Później wyruszyłem do szkoły Świętego Piotra, aby pomóc panu Tolsonowi w drobnym kłopocie kadrowym. Podobno dość nieoczekiwanie z pracy zrezygnował jakiś nauczyciel i szkoła pilnie potrzebowała zastępstwa na sześć ostatnich tygodni trymestru. Z mojego punktu widzenia termin był idealny. Gdy pojawiłem się w Świetym Piotrze, wzruszyła mnie serdeczność, z jaką przyjęli mnie pan Tolson i grono pedagogiczne, z którym pracowałem zaledwie rok wcześniej. Po kolacji dyrektor zaprowadził mnie do swojego gabinetu i poprosił, żebym usiadł. Następnie ciężko opadł na swój fotel i wyjawił mi okoliczności sytuacji awaryjnej, która zmusiła go do nagłego wezwania mnie do powrotu. Wyjaśnił, że przed rozpoczęciem letniego trymestru musiał znaleźć nowego nauczyciela i po rozmowach z kilkoma kandydatami wybrał spośród nich jednego, który miał szczególnie dobre kwalifikacje. Jednak parę dni później stało się jasne, że nowy nauczyciel jest nieco dziwną osobą: ubierał się osobliwie, w wielce zagadkowe rzeczy; dawał zdumiewające dowody ignorancji w wielu dziedzinach; podczas nabożeństw od czasu do czasu wydawał z siebie odgłosy niezadowolenia; nalegał też, by podczas sędziowania meczu krykieta pozwolono mu trzymać prawie dwumetrowy bambusowy kij, co wzbudziło największe zaniepokojenie pana Tolsona. Wszyscy starali się tolerować jego wybryki, ale w szkole panowało wzmożone napięcie. Pewnej nocy pana Tolsona obudziły krzyki. Na teren szkoły dostali się dwaj mężczyźni – bardzo rozgniewani mężczyźni – którzy twierdzili, że nowy nauczyciel zrobił coś nieprzyzwoitego w pobliskim mieście i że miało to związek z ich synami. Doszło do publicznej awantury, podczas której padła nazwa szkoły Świętego Piotra. Pan Tolson obwiniał się, że poważnie naruszył etykę
zawodową. Tak bardzo lubiłem pana Tolsona – był takim porządnym człowiekiem – że próbowałem go bronić. – Ależ panie dyrektorze – zaprotestowałem – sam pan mówił, że nowy nauczyciel miał świetne przygotowanie. Pan Tolson spojrzał na mnie. – Nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby sprawdzić jego kwalifikacje, John. Widzisz, kiedy przyszedł na rozmowę o pracę, miał krawat MCC. Omal nie parsknąłem głośnym śmiechem, ale zaraz zrobiło mi się go żal: współczułem mu, że szacunek dla otoczonego czcią Marleybone Cricket Club – kolebki angielskiego krykieta – przyniósł mu tyle wstydu. Był zdruzgotany. Pozostała część trymestru upłynęła jednak bardzo miło i kilka tygodni później opuściłem Świętego Piotra po raz trzeci i ostatni. Kiedyś myślałem, że świat zasadniczo jest przy zdrowych zmysłach, tylko tu i ówdzie istnieją wysepki szaleństwa, które wkrótce zanikną, gdy racjonalność i dobry dowcip zaatakują ich granice. Dziś mam zupełnie przeciwny pogląd. Ale jedną z wysepek zdrowego rozsądku, którą zawsze będę nosił we wdzięcznej pamięci, jest szkoła Świętego Piotra, gdzie ludzie sumiennie wykonywali pożyteczną pracę, pieniądze miały drugorzędne znaczenie, za to ceniono takie wartości, jak nauka, dobre wychowanie i duch sportowy. Było to miejsce, jak powiedziałby pan Bartlett, wysoce ucywilizowane.
Rozdział 7
Przez resztę lata mieszkałem u rodziców (którzy przeprowadzili się już do Totnes w Devon), obijając się, czytając i grając w krykieta niczym arystokrata z lat dwudziestych, zanim we wrześniu wróciłem na Cambridge. (Nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby znaleźć jakieś zajęcie: swoją „pracę” miałem na uniwersytecie). Zanim jednak zacznę opowiadać o drugim roku studiów, muszę się odrobinę cofnąć, by wspomnieć o czymś, co się zdarzyło w poprzednim trymestrze. Coś bardzo nudnego, ale niezwykle ważkiego dla mnie. Pod koniec pierwszego roku nagle sobie przypomniałem, że za parę miesięcy Downing przestanie mi zapewniać pokój w college’u i że lepiej będzie, jeśli zacznę szukać stancji, aby mieć gdzie mieszkać przez resztę studiów na Cambridge. Poszedłem do stosownego biura na uniwersytecie i zapytałem, co mogą mi poradzić. Usłyszałem radę, że powinienem był zacząć szukać jakieś trzy miesiące wcześniej, wtedy kiedy wszyscy, bo nie zostało już nic bliżej niż pół godziny jazdy rowerem od centrum miasta. Naprawdę nigdy nie zapomnę zgrozy, która obezwładniła mnie w tym momencie: wizja bezustannego, syzyfowego pedałowania przez równinę the Fens – a ja nie umiałem nawet jeździć na rowerze. I nagle: – Zaraz – powiedziała miła i życzliwa pani w biurze. – Co to był za telefon dzisiaj rano? – Zajrzała do notatek i poinformowała mnie, że zadzwoniła niejaka pani Risely, która oferowała stancję w środku miasta, i powiedziała, że właśnie pokłóciła się z Queens’ College, oświadczając im, że tamtejsi studenci nie mają już wstępu do jej pokoi, w związku z czym chciała zawiadomić biuro uniwersyteckie, że pokoje są wolne i znów czekają na chętnych. Dziesięć minut później ściskałem dłoń pani Risely. Nie tylko miała wolne pokoje w centrum miasta, ale były dokładnie w samym środku, w starej części, około pięciu minut spacerkiem od wydziału prawa. Co więcej – i tu właśnie kryje się niesamowity, proroczy, brzemienny w skutki przypadek o wszelkich cechach omenu – zaledwie dwie minuty od klubu Footlights! To był dar od Boga! Jeszcze lepiej – jak mogło być lepiej? – że w pokojach było miejsce dla czterech studentów, mogłem więc zabrać do centrum swoich trzech wspaniałych kumpli z Downing, Alana, Martina i Tony’ego. Skoro ten problem został rozwiązany, jesienią mogłem wrócić do Cambridge i do spokojnego, najwygodniejszego z rytmów: parę godzin wykładów z prawa, spacer na stancję, odrobina nauki, za róg do klubu Footlights na tani lunch i beztroską pogawędkę z innymi członkami zespołu, z powrotem na stancję, trochę siedzenia nad pracą pisemną, przerwa, kolacja, powrót na stancję, ze dwie godziny nauki i znów do klubu na dwie paczki serowo-cebulowych chipsów i parę soków ananasowych w towarzystwie najbardziej wyluzowanych, życzliwych i zabawnych ludzi na całym uniwersytecie. Podczas pierwszej w trymestrze wizyty w klubie Footlights ujrzałem kilka znajomych twarzy i kilka nieznajomych. Zauważywszy grupkę skupioną przy tablicy ogłoszeń, podszedłem do niej i zobaczyłem, że patrzą na listę osób zasiadających w tym roku w zarządzie Footlights. Ku swojemu zdumieniu znalazłem na niej swoje nazwisko. Ku zdumieniu paru innych osób były też na niej ich nazwiska. Ledwie umieliśmy się rozpoznać z zeszłego roku, a jednak wszyscy zostaliśmy wybrani.
Zostałem sekretarzem: nikt nie wiedział, co to właściwie oznacza, przypuszczałem więc, że z tą funkcją nie wiążą się żadne uciążliwe obowiązki. Powodem naszego nagłego awansu był fakt, że wszyscy członkowie Footlights z ostatniego roku co do jednego odeszli z klubu w czerwcu, a zanim pokład opuścił ostatni z nich, zapisał wszystkie nazwiska z niższych lat, jakie potrafił sobie przypomnieć, i rozdzielił wśród nich miejsca w zarządzie. Tak więc w październiku 1961 roku zarząd Footlights składał się z samych nowych chłopaków. Dość słabo pamiętałem nowego prezesa, Roberta Atkinsa, ale kołatało mi się w głowie, że napisał parę zabawnych skeczów do klubowych programów, rozpoznałem też Humphreya Barclaya, który wystąpił u boku Davida Frosta w rewii (Humphrey jako jedyny z pierwszorocznego narybku trafił do obsady). Poza tym jednak musieliśmy się poznawać niemal od zera. Przyniosło to zresztą bardzo pozytywny efekt. Ponieważ w klubie nie obowiązywała żadna hierarchia, panowała tam bardzo nieoficjalna i demokratyczna atmosfera. Zacząłem więc spędzać więcej czasu w towarzystwie Grahama Chapmana (pewnie zapomniałem, że go nie lubię), Tony’ego Hendry (wyrazistego katolika w typie intelektualisty, ale mającego cudownie lekceważący stosunek do dogmatów swojej religii), Tima Brooke-Taylora, Davida Hatcha, Humphreya oraz gromady innych, których większość uczyła się w Pembroke College, znajdującym się przy tej samej ulicy co Downing. Reprezentacja Pembroke zaczęła zapraszać mnie do siebie na kolacje i po dwóch miesiącach zorientowałem się, że personel jadalni Pembroke bierze mnie za studenta tego college’u. Stołowałem się więc tam bezkarnie prawie co wieczór przez następne dwa lata. Prawdę mówiąc, tak rzadko zaglądałem do Downing, że kiedy przyszedłem tam na kolację na ostatnim roku, zaczepił mnie kwestor, utrzymując, że nie jestem tutejszym studentem. Zacząłem przepadać za Pembroke: był to bardzo ładny college, nie za duży, z przepięknymi trawnikami. Panowała w nim też miła, serdeczna atmosfera. I właśnie na przedstawieniu „przy dymku” w Pembroke pierwszy raz zetknąłem się z Graeme’em Gardenem i Billem Oddiem, z którymi później zrobiłem ponad sto programów radiowych. Przedstawiono mi także Erica Idle’a, który okazał się niezwykle zabawnym człowiekiem i traktował mnie z najwyższym szacunkiem. Tak, jestem o cztery lata starszy… Życie wróciło do stałego rytmu, ale o wiele przyjemniejszego niż na pierwszym roku, po części dlatego, że miałem towarzystwo na stancji i w klubie Footlights, a po części dlatego, że porządnie zabrałem się do pracy, organizując ją sobie lepiej, dzięki czemu łatwiej mi było radzić sobie ze wszystkim – prawem umów, deliktami, prawem konstytucyjnym – a tematyka wykładów stała się ciekawsza i przyjemniejsza. Nabierałem też coraz większej pewności siebie, mimo swojej naiwności, zwłaszcza że nie było wokół mnie żadnych kobiet, przy których czułem się nieswojo i głupiałem. Próbowałem teraz pisać więcej skeczów do klubowych programów Footlights i coraz częściej współpracowałem z Grahamem Chapmanem. Nasze pierwsze spotkanie nie było może zbyt obiecujące, ale lgnąłem do kogoś obdarzonego takim samym poczuciem humoru. Gdy zaczynasz pisać komedię, dręczy cię jedno proste pytanie: czy to jest zabawne? Pisanie z partnerem daje ci bezcenną reakcję na tekst, a z Grahamem dobrze mi się pracowało: śmieszyliśmy się nawzajem, a kiedy się śmialiśmy, wybuchaliśmy prawdziwym śmiechem, Graham piskliwym, ja rzężącym. Poza tym niewiele więcej nas łączyło: jego ojciec był policjantem, Graham skończył państwową szkołę średnią, w której był przewodniczącym samorządu, obaj mieliśmy jednak podobnie trudne relacje z matkami, co później dało nam mnóstwo materiału. W początkowym okresie współpracy nie stworzyliśmy niczego bardzo dobrego, może z wyjątkiem parodii kazania. Graham, tak jak ja, nosił w sobie żal do szkoły za brednie, jakimi nas karmiono pod pozorem religii, i nie posiadaliśmy się
z radości, pisząc przyciężkawą i podniosłą homilię, w której pastor, zaczynając od czytania tekstu o żonie Lota przemienionej w słup soli, nagle uświadamia sobie, jakie to było niesłychane zdarzenie, po czym zaczynał się zastanawiać, dlaczego Bóg wybrał akurat tę przyprawę. Monolog w wykonaniu Grahama wypadł bardzo dobrze, zwłaszcza puenta, wygłoszona po bardzo długiej, pełnej zdziwienia pauzie – Hymn 42! Później Graham współpracował z autorem Autostopem przez Galaktykę, Douglasem Adamsem: czyżby inspirował się naszym kazaniem, rozmyślając o zagadce życia, wszechświata i wszystkiego? Pisałem trochę własnych rzeczy, między innymi skecz, który wyśmiewał komentatorów próbujących nadać trochę życia astronomicznym danym. Opowiadając o gwieździe Regella, pisałem: „To bardzo jasna gwiazda, ponad 360 bilionów razy jaśniejsza od zwykłej czterdziestowatowej żarówki. Jest też bardzo duża. Gdybyśmy sobie wyobrazili, że ta pomarańcza [w tym momencie pokazywałem ją publiczności] ma wielkość kopuły katedry Świętego Pawła, to Regella jest 3,2 tryliona razy większa od wyspy Wight. Aby przybliżyć państwu, ile to jest 3,2 tryliona…” itp., itd. W każdym trymestrze przygotowywano dwa klubowe programy. Były bardzo przyjemne, ale chyba zdawałem sobie sprawę, że nie ma w nich żadnego numeru, który można uznać za wybitny. Właśnie dlatego to, co stało się później, miało tak niebywałe znaczenie. W sobotę 26 kwietnia Alan Hutchison wrócił do naszej stancji, wymachując kilkoma biletami na popołudniowe przedstawienie w Arts Theatre, o którym słyszał, że jest „naprawdę dobre”. Trzy godziny później oglądałem najzabawniejszy, najbardziej błyskotliwy i ucieszny występ, jaki w życiu widziałem. Beyond the Fringe (Na marginesie marginesu) Petera Cooka, Jonathana Millera, Dudleya Moore’a i Alana Bennetta, w którym występowało czterech geniuszy tak przekomicznych, że doświadczyłem czegoś, co nie przydarzyło mi się już nigdy więcej: po zakończeniu każdego skeczu ogarniało mnie bolesne rozczarowanie, które natychmiast ustępowało miejsca radości, gdy znów zapalały się światła, ukazując całą czwórkę w innym układzie, przygotowaną do nowego skeczu. Sam materiał był zdumiewająco świeży, zwłaszcza dlatego, że nabijał się z najważniejszych autorytetów w sposób, którego dotąd po prostu jeszcze nie widzieliśmy. Peter Cook parodiujący starego, zniedołężniałego premiera Harolda Macmillana („Pojechałem do Niemiec spotkać się z kanclerzem, herr… herr… herrbatki?”) był komiczny sam w sobie, ale równocześnie było to tak bezczelne i pogardliwe, że wystarczył sam szok, by wywołać na widowni śmiech o fenomenalnej sile. Gdy grali funkcjonariuszy Korpusu Obrony Cywilnej tłumaczących, jakie kroki podejmuje rząd, aby ochronić Brytyjczyków przed atakiem jądrowym, a siedzący na widowni Dudley zauważył, że ostrzeżenie cztery minuty przed atakiem zostawia ludziom niewiele czasu, Peter Cook odparł, że „chciałby przypomnieć niedowiarkom, iż niektórzy mieszkańcy naszego wielkiego kraju potrafią w cztery minuty przebiec milę”, a wtedy nie tylko gruchnął ryk publiczności skręcającej się ze śmiechu, ale też w tym samym momencie prawdopodobnie zawaliła się rządowa polityka obrony. Parodia kazania wygłoszona przez Alana Bennetta wzbudziła wrzask wesołości, jakiego wcześniej nie słyszałem: brzmiała w nim nuta histerii, histerii wywołanej nieoczekiwanym poczuciem swobody u widzów, którzy nagle sobie uświadomili, że już nigdy, przenigdy nie będą musieli wysłuchiwać z szacunkiem podobnie kretyńskich bredni, które wszyscy dobrze znaliśmy. – Życie – mówił grany przez niego kaznodzieja – przypomina otwieranie puszki sardynek. Wszyscy szukamy kluczyka. Ciekaw jestem, ilu spośród was zebranych tu dzisiaj zmarnowało całe lata na poszukiwanie kluczyka za kredensami tego życia. Ja zmarnowałem. Znalazła się też porcja absurdu w czystej postaci: Dudley jako człowiek bez nogi uczestniczący w przesłuchaniach do roli Tarzana; niesamowite monologi Petera Cooka, które miały swoją obłędną logikę (Jonathan nazwał ją „schizofreniczną”), zupełnie mieszające publiczności w głowach, mimo
swojej przemyślanej, pedantycznej energii; wreszcie scena, moim zdaniem, najzabawniejsza, z udziałem całego zespołu grającego czwórkę nudnych, głupkowatych, zadufanych uczniów szkoły prywatnej, którzy w restauracji nie mogą znaleźć swoich portfeli – skecz prawie bez słów, składający się głównie ze stęknięć i odgłosów niezdecydowania wydawanych przez takich ludzi – podczas którego zorientowałem się, że gryzę trzymany w ustach szalik: sam śmiech nie wystarczył, by dać upust radosnej energii przepełniającej moje ciało. Mam jeszcze jedno ostatnie wspomnienie z dwu godzin najwyższej rozkoszy komediowej – chwili bezgranicznego zażenowania, gdy Jonathan i Peter poinformowali publiczność, że choć oni dwaj pochodzą z dobrych domów i wykształcili się w szkołach prywatnych, to Alan i Dudley są przedstawicielami klasy robotniczej. Mimo to, powiedzieli, współpraca z nimi i traktowanie ich jak równych sobie okazuje się miłym i inspirującym doświadczeniem. Alan z kolei zauważył, że choć on i Dudley istotnie pochodzą z klasy robotniczej, część widzów zapewne nie zdaje sobie sprawy, że Jonathan Miller jest Żydem i Alan zdecydowanie woli być proletariuszem niż Żydem. Dudley zaczął się głośno zastanawiać, jak okropnie byłoby być Żydem pochodzącym z klasy robotniczej, ale przerwał mu Jonathan, protestując, że nie jest stuprocentowym Żydem, „tylko żydowskiego pochodzenia. Ortodoksyjnie koszerny nie jestem”. Nigdy nie widziałem u widzów reakcji, jaką wywołały te słowa: połowa z nich wyła ze śmiechu, słysząc tę rzeczową i swobodną rozmowę na temat takich uprzedzeń; druga połowa skamieniała z lodowatej zgrozy, dając tej pierwszej połowie następny powód do śmiechu, choć bardziej ukradkowego. Co za show! Potem ruszyli do Londynu, aby dokonać „Oficjalnego Otwarcia Satyrycznych Lat Sześćdziesiątych”, jak nazywa to Michael Frayn, i zasłużenie odnieść fenomenalny sukces. ··· Tymczasem w Footlights trwały przymiarki do produkcji dorocznej rewii, Double Take (Zaskoczenie). W wyniku jakiejś tajemniczej procedury został wyłoniony reżyser, Trevor Nunn, sympatyczny kudłacz, który podobno z powodzeniem wystawił kilka sztuk w uniwersyteckim teatrze dramatycznym. Po paru godzinach niepokoju ogłosił obsadę rewii na 1962 rok: Humphrey Barclay, Robert Atkins, Graham Chapman, Tim Brooke-Taylor, Tony Hendra, Alan George, ja oraz dwie osoby spoza Footlights, Miriam Margolyes i Nigel Brown, oboje z teatralnego świata Cambridge. Wobec tego, co teraz napiszę, chcę dać jasno do zrozumienia, że udział w rewii Footlights w latach sześćdziesiątych był bardzo miłym, wesołym i ciekawym doświadczeniem. Skoro tak, to dlaczego na myśl, że właśnie mam o tym opowiedzieć, nie odczuwam żadnej radości? Bez względu na powód, musi to być znak, że nie powinienem się rozwodzić nad szczegółami, ponieważ raczej trudno się spodziewać, że was zainteresuje to bardziej niż mnie. O naszym programie trzeba powiedzieć przede wszystkim to, że wyglądał, jak gdyby po drodze w ogóle nie było Beyond the Fringe. Może dlatego, że sporo materiału napisaliśmy w ciągu roku do występów klubowych; może dlatego, że podświadomie zdawaliśmy sobie sprawę, iż nie można się porównywać. Tak więc program był bardzo przewidywalny, podobny do poprzednich produkcji Footlights. Ja oczywiście uważałem, że jest wspaniały, ale byłem w błędzie. Niemniej jednak, kiedy poznaliśmy Trevora, od razu zorientowaliśmy się, że ten człowiek zna się na rzeczy. Jego prawą ręką był Humphrey, jedyny z nas, który wystąpił wcześniej w rewii Footlights. Najpierw zebrali najlepsze skecze z sześciu programów klubowych z całego roku
i Trevor je obsadził. Następnie, przy współpracy Humphreya, napisał pierwszy i finałowy numer oraz materiał dla Miriam (reszta z nas była bezradna, ponieważ dosłownie nigdy nie pisaliśmy niczego dla kobiety).
Z rewii 1962. Nie jestem autorem tekstu towarzyszącego rysunkowi11.
Potem zaczęliśmy próby. Naprawdę się cieszyłem, że pracuję z reżyserem, który pozwala nam eksperymentować, ale i panuje nad całością, dzięki czemu jesteśmy spokojni, że zmierzamy we właściwym kierunku i we właściwym tempie przygotowujemy porządny program. Najbardziej podobała mi się jednak przynależność do zespołu i działanie w duchu współpracy we wspólnym celu. Prywatne dowcipy, przyjazne docinki i gotowość do wzajemnej pomocy tworzyły atmosferę zaufania, poczucie wsparcia emocjonalnego, które jest największą siłą motywacyjną, jaką poznałem. Zakosztowałem tego wcześniej, grając w drużynie w Clifton, ale nie w takim stopniu. Jeżeli idzie o samo przedstawienie, to obsada składała się z dziesięciu osób i wszyscy dostaliśmy mniej więcej tyle samo do zagrania. Mówiłem swój monolog o danych astronomicznych; występowałem z Timem i Grahamem w skeczu o alpinizmie, opartym na jeżącej włos na głowie wyprawie górskiej, którą naprawdę odbyliśmy; w jeszcze jednym skeczu z Timem i Grahamem, gdzie sędziowałem ich walkę karate, w której chwilowy ucisk na odpowiedni nerw wywoływał niesamowite konwulsje; w numerze z całą obsadą, gdzie zarząd firmy ofiarowywał bochenek chleba pracownikowi odchodzącemu na emeryturę; w dwóch innych numerach z całą obsadą; wreszcie w dwóch numerach muzycznych, o których im mniej powiem, tym lepiej. Niewątpliwie nie należałem do najlepszych wykonawców w przedstawieniu (zdobyłem tylko króciutką wzmiankę w jednej z czterech recenzji, jakie się pojawiły). Kilku innych członków zespołu miało o wiele mocniejszy materiał, który pozwolił im popisać się większym talentem: pantomima Chapmana; fantastyczne parodie operowe Hendry; talent Brooke-Taylora do precyzyjnego posługiwania się komedią fizyczną; nudne autorytety w wykonaniu Barclaya oraz cudownie napuszone, pretensjonalne monologi Margolyes. Chociaż miałem minimalny wpływ na przedstawienie, byłem dumny, że w nim wystąpiłem. Szalenie podobało mi się to doświadczenie, od początku do końca. Uważałem, że to świetny program, podobnie jak krytycy, publiczność przyjmowała go ciepło i entuzjastycznie, wszystko wypadło znakomicie.
Dlaczego zatem po latach przedstawienie nie wydaje mi się interesujące? Bo było konwencjonalne? Bo nie miało swojego ogólnego stylu i formy? Bo najlepsi wykonawcy pojawili się też w rewii w 1963 roku i poświęcę im nieproporcjonalnie dużo uwagi? Nie, po prostu sądzę, że w całym cholernym programie nie znalazło się nic, co byłoby naprawdę śmieszne. I sądzę, że to właśnie w głębi duszy zawsze było moją prawdziwą motywacją. Kiedy miałem dostateczną kontrolę nad artystyczną stroną przedsięwzięcia, zawsze starałem się być tak śmieszny, jak tylko potrafiłem – nie inteligentny, dowcipny, zabawny, uroczy, figlarny czy dość komiczny – a to wszystko można było powiedzieć o naszej rewii. Być naprawdę śmiesznym jest o wiele trudniej niż być inteligentnym, dowcipnym itp., itd. Do tego było nam jeszcze daleko. Nauczyłem się jednak czterech bezcennych rzeczy. Po pierwsze, zdobyłem nieporównywalne z niczym komediowe wykształcenie, które przychodzi podczas wykonywania co wieczór tego samego numeru. Oznacza to, że przeprowadzasz serię drobnych eksperymentów, sprawdzając, czy coś wypada dobrze, czy nie, a jeśli nie, starasz się tu coś przyciąć, tam troszkę przeredagować, następnie próbujesz różnych wersji wykonania, dopóki nie znajdziesz takiej, która rozwiązuje problem. Każdego wieczoru uczysz się czegoś więcej o psychologii publiczności. Niewielu nieprofesjonalistów ma szczęście zagrać tyle razy, by tego doświadczyć. Po drugie, Double Take uświadomił mi, że w rzeczywistości mam jeden talent – wyczucie czasu. Ludzie uważają mnie dziś za komika specjalizującego się w komedii fizycznej, ale na początku swojej drogi nie umiałem się za dobrze poruszać – czułem się niepewny i niezgrabny. Kiedy jednak byłem w formie, potrafiłem mieć naprawdę dobry timing, jeśli chodzi o odruchy werbalne, między innymi dlatego, że bardzo uważnie słuchałem publiczności, dzięki czemu mogłem błyskawicznie dostosować się do jej reakcji. Tuż po gagu czy dowcipie następuje ułamek sekundy, w którym musisz zdecydować, czy kontynuować, czy zaczekać na śmiech. Jeżeli kontynuujesz, a widzowie zaczną się śmiać, zadepczesz i stłumisz ten śmiech, po czym będziesz musiał powtórzyć kwestię, co jest nieeleganckie i wytrąca cię z rytmu; ale jeżeli zaczekasz i nikt się nie zaśmieje, publiczność może wyczuć, że coś spaliło na panewce. Po trzecie, zdałem sobie sprawę, że jestem o wiele mniej odporny na tremę niż reszta obsady. Niektórzy uwielbiają występy i zazdroszczę im, ale ja często się bałem, że się pomylę, zgubię rytm, nie wywołam śmiechu. Była to mieszanka braku pewności siebie i stawiania sobie wysoko poprzeczki. Komicy zawsze mówią, że widzą w publiczności potencjalnie wrogą siłę, którą trzeba przeciągnąć na swoją stronę. Właśnie tak się czułem przez kilka pierwszych lat na scenie. Moja jedyna mocna strona – wyczucie czasu – zależy od pewności siebie; nie będziesz świetnym komikiem, jeżeli nie umiesz się rozluźnić. Wydaje mi się, że zachodzi uderzająca analogia między timingiem w komedii a timingiem w sporcie: gdy z wyczuciem wykonasz odbicie w krykiecie albo forhend w tenisie, piłka swobodnie odleci. Ale tylko wówczas, gdy grasz pewnie i nic cię nie spina. Tak samo jest w komedii: wystarczy lekkie zaniepokojenie, odrobina napięcia, żeby zepsuć tempo, położyć żart, przeszarżować, zgubić rytm. Ale gdy jesteś pewny siebie, pojawia się to wspaniałe uczucie, kiedy publiczność daje się ponieść i panujesz nad nią jak nad rybą, która wzięła przynętę: napinasz żyłkę, lecz nie za mocno, po chwili trochę ją popuszczasz, dając widowni trochę odetchnąć, potem podholowujesz odrobinę bliżej, kąpiąc się przy tym w śmiechu i radości ludzi. Czy można pragnąć od pracy czegoś więcej? Po czwarte, po mniej więcej piętnastu przedstawieniach zacząłem dostrzegać, że najlepszym lekarstwem na obawy jest poczucie swojskości. Im lepiej znasz skecz (nie tylko słowa, lecz także ruchy, rekwizyty, dekoracje i salę), z tym większą lekkością i swobodą grasz i tym mniej masz okazji do dekoncentracji, która zawsze prowadzi do potknięć.
Prócz tych wszystkich lekcji rewia Double Take po raz pierwszy dała mi zakosztować sławy! Pewnego wieczoru, gdy wracając po programie, mijałem Arts Theatre, zostałem rozpoznany przez jakąś rodzinę, która wykrzyknęła: „Patrzcie! On występował w przedstawieniu!”, a wtedy zaczęli mnie pokazywać i machać do mnie. Do dziś pamiętam, jak nagle poczułem w sercu ciepło, które rozlewało się po całym ciele, potężniało i podnosiło mnie na duchu. Miałem wrażenie, jak gdyby przyjęto mnie do nowej rodziny i dano mi do zrozumienia, że wnoszę do niej coś wyjątkowego, za co jest mi szczerze wdzięczna. To była tylko chwila, ale wspaniała, a oni nawet nie wiedzieli, jak się nazywam. Nic takiego nie spotkało mnie potem przez długi czas, a w dzisiejszej kulturze celebrytów na pewno trudno sobie wyobrazić, że króciutki moment, kiedy zostajesz rozpoznany, może dać tyle zwykłej, nieskomplikowanej przyjemności, bez cienia zarozumialstwa czy uczucia triumfu z pokonania konkurencji. Tak więc mój drugi rok na Cambridge zakończył się szczęśliwie. Egzaminy okazały się dziecinną igraszką, a w sierpniu czekał mnie wyjazd na Festiwal Edynburski, na który bardzo się cieszyłem: pięćdziesiąt osób z Footlights, teatru mimów Cambridge Mummers oraz Amatorskiego Klubu Dramatycznego pod wspólnym szyldem Zespołu Teatralnego Cambridge planowało wystawić dwie „poważne sztuki”, jedną rewię i program kabaretowy w nocnym klubie. Tymczasem miałem kilka wolnych tygodni i Alan zapytał, czy mam ochotę zarobić małe kieszonkowe, kopiąc doły na budowie biurowca dla miesięcznika „Which?”. Mieliśmy dostawać trzy i pół szylinga za godzinę. Okazało się to jednym z najprzyjemniejszych zadań, jakich się kiedykolwiek podjąłem – długie godziny kopania przy cudownej pogodzie, słuchanie transmisji z meczów krykietowych Anglia – Australia, pogawędki z Alanem i co sześć godzin kolejny funt w kieszeni. Wieczorami nie było nic szczególnego do roboty poza czytaniem. W połowie sierpnia, uginając się pod brzemieniem zarobionych funtów, pojechałem autostopem do Londynu, wsiadłem do autokaru z resztą członków Zespołu Teatralnego Cambridge i spędziłem dwanaście godzin w podróży do Edynburga, próbując rozwiązać z Grahamem krzyżówkę w „Timesie”. Gdy patrzę wstecz, wydaje mi się dziwne, że nie wystąpiliśmy razem w żadnym skeczu w Double Take i że wspólnie napisaliśmy do tego programu tylko dwa kawałki (choć dwa inne stworzyliśmy do spółki z Timem Brooke-Taylorem). Mimo to ludzie pamiętają nas jako duet. Tego lata Graham skończył studia i po Edynburgu wyjeżdżał do szpitala Świętego Bartłomieja, żeby zostać lekarzem, a ja rok później miałem rozpocząć karierę adwokacką. Cóż… przed pożegnaniem czekało nas jeszcze trochę zabawy w Edynburgu. Zabawa zaczęła się zaraz po przyjeździe (z dwudziestoma dwoma nierozwiązanymi hasłami w krzyżówce), kiedy zobaczyliśmy okazały dom, w którym ulokował nas Uniwersytet Edynburski. Niestety, tylko tyle można było powiedzieć o domu – okazały. Był kompletnie pusty. Ani kawałka mebla, chociaż znaleźliśmy ślady w miejscach, gdzie kiedyś stały krzesła, stoły i kredensy. Każdy z nas dostał poduszkę, dmuchany materac i prześcieradło oraz informację, że oddano nam do dyspozycji trzy łazienki na pięćdziesiąt osób. Nigdy w życiu nie widziałem takich kolejek. Potem otrzymaliśmy bony żywnościowe, po jednym na każdy posiłek. Poczuliśmy się jak na wojnie – to samo poczucie braterstwa, ale mniej huku. Dla podtrzymania ducha Graham zachęcał nas do śpiewania pieśni patriotycznych. Następnie wsiedliśmy do czegoś przypominającego furgonetkę i pojechaliśmy zobaczyć miejsce, w którym mieliśmy występować. Użyczono nam prezbiteriańskiej sali parafialnej, gdzie przy budowie sceny uwijała się ekipa stolarzy, która, ku naszemu zaskoczeniu, w całości pochodziła z Cambridge. Po chwili zdumieliśmy się jeszcze bardziej, bo Trevor Nunn, który wystawiał Branda, poinformował nas, że potrzebuje dodatkowych wieśniaków, i wezwał nas do sali prób, gdzie
zostaliśmy przeszkoleni, jak mamy się czołgać po ziemi, wykrzykując słowo „ryby” i udając, że wspinamy się na górę. Brand to jedna z cięższych komedii Ibsena, więc całe to nieszczęsne doświadczenie wkrótce zaczęło nas złościć. Wszyscy lubiliśmy Trevora, ale nie pisaliśmy się na nic takiego, więc, niestety, zachowaliśmy się nieładnie, śmiejąc się w nieodpowiednich miejscach i udając, że rozbolały nas kolana. Na szczęście uratowali nas organizatorzy z nocnego klubu, którzy podjęli decyzję, że chcą, żebyśmy robili u nich kabaret – dwudziestominutowy program o pełnej godzinie, co godzinę – zaczynając od następnego dnia. Pierwszego wieczoru Graham, Alan George i ja siedzieliśmy jeszcze za kulisami, uzgadniając kolejność numerów pierwszego występu, gdy pojawił się jeden z impresariów klubu i oświadczył: „Jest zupełnie pusto. Spokojnie. Pierwszy program idzie o siódmej”. „W porządku”, odpowiedzieliśmy. Graham zapalił fajkę, a Alan i ja zaczęliśmy powtarzać tekst. Nagle facet wraca. „Wchodzicie! Jest publiczność”. Wbiegliśmy więc po schodach, śpiewając nasz numer na wejście i przyzwyczajając wzrok do blasku reflektora. Po kilku chwilach namierzyliśmy publiczność. Były to dwie osoby w wieku dwudziestu paru lat – sympatyczna para, która popełniła błąd i zajrzała do klubu. Wciągnięto ich do środka, wciśnięto im po kieliszku wina i siłą zaprowadzono na najlepsze miejsca w sali – pośrodku pierwszego rzędu. Młoda kobieta, zdając sobie sprawę, że siedzą z chłopakiem około trzech metrów od zespołu, który ma nad nimi znaczną przewagę liczebną, najpierw przeżyła szok, potem się przeraziła, a w końcu zakryła twarz dłońmi i wybuchnęła płaczem. Chłopak otoczył ją ramieniem, uspokajając nas gestem „zaraz jej przejdzie”, i zaczął próbować się śmiać, żeby nas zachęcić. Na widok jego dziewczyny wypłakującej sobie oczy na naszych wygłupach krajało się serce, choć było w tym coś straszliwie komicznego. Postanowiliśmy skrócić program, pozwalając dziewczynie wybiec ze szlochem na ulicę, a chłopak natychmiast ruszył za nią i znikając, oklaskiwał nas jeszcze przez ramię. Parę dni później zespół Footlights zaczął próby do wieczornej rewii – kiedy było nam wolno. Oznacza to, że od początku stało się jasne, iż pierwszeństwo mają wymagania „poważnych” aktorów, a my mamy się dopasować i korzystać ze sceny i sali prób, gdy ważni artyści nie będą ich potrzebować. Trochę nas to rozdrażniło, oględnie mówiąc. Kiedy jednak zaczęła się sztuka, zostaliśmy pomszczeni. Aktorzy dramatyczni mieli publiczność złożoną z dwudziestu, trzydziestu osób, które po zakończeniu każdego przedstawienia musiały się przepychać przez rozemocjonowany tłum, czekający na zajęcie najlepszych miejsc przed występem Footlights. Co wieczór graliśmy przy pełnej sali. Przyszli nawet Lawrence Durrell i Henry Miller. Dwa razy! Przypuszczam jednak, że miłośnicy dramatu uważali to wszystko za nieco wulgarne. Nasz show z pewnością stał się lepszy od swojego wcielenia z Cambridge. Trwał teraz tylko sześćdziesiąt minut, ponieważ nauczyliśmy się, że jeżeli masz przeciętny program i możesz pozbyć się połowy materiału, to nie staje się przez to trochę lepszy – staje się dużo lepszy. Podstawowa, choć nieco brutalna zasada komedii brzmi bowiem: „im krócej, tym śmieszniej”. Zacząłem odkrywać, że ilekroć można wyciąć jakąś kwestię, zdanie, frazę czy nawet ze dwa słowa, różnica jest o wiele większa, niż można by się spodziewać. Przekonałem się też, że wieczorne występy są łatwiejsze od popołudniowych. Publiczność staje się bardziej zrelaksowana w miarę upływu dnia, kiedy więc do nas przychodzi, jest już na takim luzie i tak żywo reaguje, że występ jest prawdziwą przyjemnością. Gdy grasz przed świetną publicznością, jej śmiech cię unosi i sprawia, że stajesz się jeszcze zabawniejszy. W tym momencie nic cię nie krępuje, możesz więc spróbować rzeczy, których nigdy dotąd nie robiłeś – i widzisz, że się sprawdzają! Jedyny minus polega na tym, że następny wieczór zawsze jest już trochę gorszy.
Nie ma też wątpliwości, że jednym z powodów fantastycznego przyjęcia, jakie nam zgotowano, był kontekst. Reakcja publiczności jest w nieprawdopodobnym stopniu uzależniona od jej oczekiwań. Jeżeli przeciśniecie się przez tłum, żeby wejść do obskurnej salki kościelnej, i z zaskoczeniem widzicie tam coś dobrego, zaczynacie odczuwać z tym więź, radość, że pomogliście to odkryć. Jeśli później zobaczycie ten sam program w teatrze na West Endzie, zrobi na was raczej mniejsze wrażenie, bo teraz oceniacie go według innych standardów, które podświadomie zmieniliście. Dlatego, gdy urocze przedstawienia z Festiwalu Edynburskiego trafiają na West End, krytycy często wypisują bezsensowne rzeczy w rodzaju: „Produkcji nie powiodło się przeniesienie na scenę West Endu”. W rzeczywistości produkcja jest po prostu oceniana według wyższych standardów. Kiedy w końcu wsiadaliśmy do autokaru do Londynu, wiedziałem, że niebawem pożegnam wielu ludzi, których bardzo polubiłem. Dlatego wszyscy unikaliśmy tego tematu, obiecując sobie, że zostaniemy w kontakcie. W przypadku Grahama obietnica była szczera z obu stron, chociaż nie mieliśmy pojęcia, jak szybko los ułatwi nam jej spełnienie. Udało się nam przynajmniej rozwiązać prawie całą krzyżówkę w „Timesie” – po dwunastu godzinach zostały tylko trzy puste hasła. Gazetę zatrzymał Chapman. Bóg zrobił mi mały kawał. Wsiadając do londyńskiego metra, od razu zauważyłem egzemplarz „Timesa” z nietkniętą krzyżówką. Od niechcenia wziąłem gazetę, zerknąłem na hasła, wobec których byliśmy bezradni, i natychmiast odgadłem jedno z nich. Wpisałem je, a dzięki nowym literom udało mi się rozwiązać dwa pozostałe. Rozejrzawszy się, dostrzegłem, że kilku pasażerów ukradkiem mnie obserwuje. Wówczas w ciągu dwóch minut wypełniłem całą krzyżówkę z pamięci, odłożyłem „Timesa” i rozejrzałem się, szukając nowego wyzwania. Po raz pierwszy w życiu poczułem się naprawdę inteligentnie. ··· Drugi rok na Cambridge był przyjemny i całkiem owocny. Jeżeli jednak spodziewałem się tego samego po rozpoczęciu ostatniego roku, czekał mnie szok. Zaczęło się od pogody. W listopadzie nastała zima, przynosząc ze sobą rekordową falę chłodów: zapanował przenikliwy, arktyczny, trzaskający, lodowcowy mróz, tak siarczysty, że nawet dwuminutowy bieg z mojej stancji do Footlights nieodmiennie przywodził mi na myśl kapitana Oatesa (oraz jego przyjaciela, kapitana Scotta, innego wielkiego nieudacznika, którym szczyciła się Anglia). Ziemia tak zamarzła, że trzeba było odwołać wszystkie gry sportowe. W umywalce znalazłem lód i na cztery następne miesiące musiałem porzucić sypialnię, przenosząc się na kanapę przed piecykiem gazowym, na której spałem opatulony we wszystkie okrycia, jakie udało mi się znaleźć: pościel, płaszcze, marynarki, gazety, torby na zakupy, myjki do twarzy, cokolwiek się nadawało… O podobne dreszcze przyprawiła mnie wiadomość, że muszę się teraz uczyć dwóch przedmiotów najnudniejszych nawet dla studentów prawa: własności nieruchomości i prawa powierniczego. Jak można było wykrzesać z siebie choćby iskierkę zainteresowania tym ponurym, gigantycznym nagromadzeniem szczegółów o tym, jak ludzie ludziom mogą coś dać (pełnej wyjątków, wyjątków od wyjątków i wyjątków od wyjątków od wyjątków)? Przedarcie się przez to rumowisko wymagało potężnej siły woli. Mogłem jednak przynajmniej pobudzić umysł prawem międzynarodowym i jurysprudencją. Było
jeszcze prawo dowodowe. Ale choć nawet chętnie zagłębiłem się w ten temat, nagle odwróciłem się do niego plecami, mając nadzieję, że problem jakoś sam się rozwiąże. Dlatego że właśnie nieco oszalałem. A przyczyna mojego szaleństwa, które zaczęło mi zakłócać pracę, sen, moje życie w zespole Footlights, naprawdę każdy zakątek mojego codziennego porządku zajęć, była taka: zakochałem się. Mówię, że się zakochałem, lecz w rzeczywistości miałem niewiele do powiedzenia w tej sprawie. Po prostu zwaliła się na mnie burza emocji tak nieznanych, oszałamiających i przytłaczających, że po prostu się rozpadłem. Przynajmniej w środku. Ponieważ bardzo rzadko bywałem w towarzystwie kobiet, nigdy dotąd nie doświadczyłem nawet najlżejszego miłosnego uniesienia. Nie miałem pojęcia, co człowiek może czuć, kiedy już go dopadnie to „zakochanie”. Dlatego gdy zadurzyłem się w jednej dziewczynie z garsteczki kobiet chodzących na wykłady na wydziale prawa, moje doznania mnie przeraziły, nie przypominały bowiem niczego, co znałem. Właściwie nigdy nie doszło między nami do prawdziwej rozmowy, mimo to obsesyjnie o niej myślałem, chociaż miała atrakcyjnego chłopaka, na którym wyraźnie bardzo jej zależało. Pewnie się dziwicie, dlaczego, wobec siły moich uczuć, nie próbowałem ich ujawnić, musicie jednak pamiętać, że kultura klasy średniej, która była moim środowiskiem, każdą publiczną sugestię o charakterze miłosnym uważała za sprawę problematyczną. A jeśli chodzi o aluzje natury bardziej fizycznej, zostałyby ocenione jako wulgarny upadek obyczajów. W społeczeństwie, w którym się wychowałem, najbardziej błahą uwagę czy najlżejszy kontakt fizyczny interpretowano jako krępująco seksualne: dotyk stawał się grą wstępną, zuchwała uwaga zaproszeniem do podjęcia ryzyka zajścia w ciążę, a wszyscy uważali, że słowa „kocham cię” prowadzą prosto do ołtarza. W epoce wiktoriańskiej mężczyzn podniecał widok zgrabnej damskiej kostki, a niektórzy obrońcy wartości chrześcijańskich zasłaniali nogi mebli, aby widok nagiej dolnej połowy stołu w jadalni nie doprowadził do wyuzdanych bachanaliów. Dlatego z mojego punktu widzenia nawet wzięcie dziewczyny pod ramię, żeby przeprowadzić ją przez ulicę, mogło zyskać zmysłowy podtekst, jeśli kontakt trwałby dłużej niż dwie sekundy po dotarciu do chodnika. Tak więc, gdybym nawet zebrał się na odwagę i próbował poderwać tę dziewczynę, prawdopodobnie nie zauważyłaby, co mi chodzi po głowie. A ponieważ byłem przekonany, że nawet niedostrzegalny ruch z mojej strony sugeruje coś znacznie bardziej doniosłego, zaciekle opierałem się przed zrobieniem pierwszego, choćby maleńkiego kroku na drodze do miłosnego spełnienia; bałem się, że postawię w trudnym położeniu obiekt moich westchnień, proponując rozwiązanie, które dziewczyna mogłaby uznać za straszne, niesmaczne lub wręcz odrażające. Ta głęboka troska, aby nie urazić ani nie sprawić bólu, z pewnością była kamuflażem, którym moja podświadomość maskowała przede mną lęk przed odrzuceniem. Nie uważałem się bynajmniej za atrakcyjnego fizycznie mężczyznę i sądziłem, że jest wysoce nieprawdopodobne, by jakakolwiek zdrowa na umyśle osoba płci przeciwnej chciała się do mnie zbliżyć. Chyba że z biegiem czasu przekonałaby się, że jestem na tyle uprzejmy, zabawny i posłuszny, by przełamać swój początkowy, całkiem zrozumiały wstręt. Dlatego przez pewien czas snułem się ogłupiały od marzeń, mając coraz większe zaległości w pracy, przerażony, zmarznięty i niezmiernie nieszczęśliwy. Pewnego dnia do mojego pokoju wkroczył Alan i zapytał: „Słuchaj, co się dzieje?”. A ja po raz pierwszy w życiu, w wieku dwudziestu trzech lat, zacząłem mówić o „uczuciach”. Dokonałem wielkiego odkrycia: mówiąc o nich, potrafiłem odrobinę opanować swoje oszołomienie. Rozmawiając z Alanem, zacząłem sobie uświadamiać, że nie tracę rozumu, tylko przeżywam jedną z najbanalniejszych sytuacji na świecie; że
miłosne cierpienie jest niedorzeczne, a najlepszą doraźną taktyką, by sobie z nim poradzić, są spotkania z przyjaciółmi. Dzięki Bogu, byli tuż za rogiem. Starałem się więc co dzień wychodzić do Footlights i z wolna zaczynałem się czuć odrobinę normalniej. Miałem tam teraz mnóstwo prawdziwych przyjaciół i angażując się w pracę nad następnym klubowym programem, mogłem mniej myśleć o bólu nieodwzajemnionej (a raczej niezauważonej) miłości. Pewnego wieczoru w sobotę ktoś namówił wszystkich, żeby zebrać się przed telewizorem i obejrzeć pierwszy odcinek nowego satyrycznego serialu pod tytułem That Was The Week That Was. Wprawił nas w osłupienie. Nie przypominał żadnego programu telewizyjnego, jaki dotąd widzieliśmy: zabawny, żywiołowy i zrobiony w rozmyślnie surowym stylu. Ale najbardziej zaparły nam dech w piersiach jego bezczelność i zuchwalstwo, a przede wszystkim zupełny brak poszanowania wszelkich tradycyjnych autorytetów. Była to wielka i nieodwracalna fala zmian kulturowych. To samo, co Beyond the Fringe zrobił z Londynem, TW3 (jak popularnie nazywano program) robił teraz z całą Wielką Brytanią. Emerytowani pułkownicy w całym kraju podnieśli lament, głosząc Koniec Cywilizacji, jaką znali, a prowadzący program David Frost z dnia na dzień stał się gwiazdą. Nagle wszędzie go było pełno. Najbardziej zdumiewające… że pojawił się w naszej sali klubowej, by uzyskać zgodę na wykorzystanie w TW3 niektórych naszych najlepszych materiałów. Byliśmy zaskoczeni, z jaką obojętnością podchodził do tego, co go spotkało. Wydawało się, jakby traktował to jak najnaturalniejszą rzecz pod słońcem. Myślę, że na swój ujmujący sposób David nigdy nie był zdziwiony własnym sukcesem. Odtąd z dreszczem emocji w każdą sobotę wieczorem zasiadaliśmy w klubie stłoczeni wokół telewizora, mając nadzieję, że zobaczymy któryś z naszych skeczów w najbardziej przebojowym programie ogólnokrajowej telewizji. Zima roku 1962–1963 okazała się jedną z najzimniejszych w historii i arktyczne temperatury utrzymywały się jeszcze po Nowym Roku. Do pewnego stopnia to samo działo się z moją miłosną udręką. Radziłem sobie już jednak nieco lepiej, ponieważ czułem się nieszczęśliwy, ale nie obłąkany. To był zdecydowanie krok naprzód. Zacząłem więcej pisać, a moje pomysły stawały się trochę bardziej zakręcone. Na przykład napisałem skecz o rekrucie przesłuchiwanym przez szefa Secret Service (granego przeze mnie), gdzie pojawiła się nuta komicznego obłędu, który musiałem chyba dotąd w sobie powstrzymywać. Stworzyłem także parodię dramatycznej sceny między milczącymi bohaterami prosto z powieści Somerseta Maughama, w której oficer wojsk kolonialnych i jego żona nagle zdają sobie sprawę ze stanu swojego małżeństwa. W mojej wersji podobało mi się to, że żadne z nich nie kończyło zdania. Scena składała się z dramatycznych pauz przerywanych kwestiami „Chyba nie chcesz powiedzieć…?”, „O Boże…” i „Ależ myślałam…”. Jeszcze ambitniejszy był długi, dziesięciominutowy skecz z sali sądowej, gdzie kilku świadków oskarżenia było przesłuchiwanych przez maniakalnego, triumfującego i nieudolnego obrońcę, którego też grałem ja. Napisałem ten numer do programu klubowego, który przygotowałem, i został nagrodzony najgłośniejszym śmiechem, jaki słyszałem w naszej sali. Po przedstawieniu wiedziałem już, że mamy świetny numer finałowy do rewii na 1963 rok.
Fragment programu typowego przedstawienia Footlights „przy dymku”.
Dręczył mnie w tym czasie jeden problem – poza poczuciem ogólnego nieszczęścia – a mianowicie miałem straszne zaległości w pracy. Liczyłem na to, że mój szczery entuzjazm dla prawa międzynarodowego i jurysprudencji pozwoli mi jakoś przebrnąć przez egzaminy, mimo depresji utrudniającej skupienie. Ale nieruchomości i prawo powiernicze wydawały się bardzo realnym zagrożeniem. Czy w ciągu dziesięciu tygodni, jakie mi zostały, zdołam wykrzesać z siebie dość energii, żeby to nadrobić i wyszarpać zaliczenie potwornym siłom, które pragną zniszczyć moją wolę życia? I nagle przypomniałem sobie o jeszcze jednym przedmiocie… Prawie dowodowym! Aaaaa!!! Przepadłem. Z kretesem. Po prostu zapomniałem o prawie dowodowym. Moje serce zamarło ze zgrozy. Niezdany egzamin pisemny z prawa dowodowego = brak dyplomu Cambridge = brak zawodu. C.b.d.o. A potem… chwila natchnionego szaleństwa. Słyszałem, że podobno kryminologia jest stosunkowo mało wymagającym przedmiotem, a w nowym wydziale kryminologii Cambridge brakuje
studentów. Pobiegłem więc porozmawiać z profesorem, wyjaśniłem, że uznałem, iż marnuję czas na prawie dowodowym, skoro mógłbym wnieść swój wkład w zastosowanie wiedzy kryminologicznej w systemie penitencjarnym, oraz że jestem pełen zapału. „Ale czy nie jest za późno na zmianę przedmiotu?” – zapytałem. Spodziewałem się, że powie: „Oczywiście, że jest za późno. Minęły już dwie trzecie roku akademickiego. Oszalał pan?”. Zamiast tego usłyszałem jednak: – Owszem, jest późno, ale nie za późno. Pod warunkiem że podczas ferii nadrobi pan wizyty w więzieniach. A pod koniec lata oczywiście jest egzamin. – W tym momencie w akcie niezwykłej dobroci profesor podał mi podręcznik, dodając: – Jeżeli nauczy się pan tego, co jest w tej książce, zda pan. Otworzyłem podręcznik: 254 strony. Co za ulga! Miałem szansę! – Dziękuję – powiedziałem. – Chciałbym się zająć kryminologią. – Dobrze – odparł profesor. Z kryminologią w kieszeni rozpocząłem więc ostatni trymestr na Cambridge, gnębiło mnie jednak istotne pytanie: czy powinienem w tym roku robić rewię, czy zostawić sobie czas na naukę? To szokująca myśl, że moja przyszła kariera zależała od odpowiedzi na to pytanie. Ale było niezwykle sensowne. Byłem na rozmowie i zostałem przyjęty przez Freshfields (kancelarię prawną obsługującą ni mniej, ni więcej, tylko Bank Anglii) z pensją 12 funtów tygodniowo przez pierwsze dwa i pół roku, pod warunkiem, rzecz jasna, że skończę uniwersytet. Po co więc miałbym sobie zawracać głowę następną rewią, jeżeli tak strasznie potrzebuję czasu, żeby postarać się zdać egzaminy? Nie mogłem się zdecydować. Spojrzałem na harmonogram egzaminów i zobaczyłem, że egzamin z kryminologii odbędzie się całe cztery dni po zakończeniu wszystkich pozostałych. Mam! Będę pracował jak szatan do wcześniejszych egzaminów, a potem zostawię sobie dziewięćdziesiąt sześć godzin na wkucie podręcznika kryminologii (przejrzałem go i stwierdziłem, że jest bardzo przystępny – mieszanka psychologii i statystyki, z którą powinienem sobie poradzić)… i wezmę udział w rewii. Dla takiego ostrożnego stworzenia jak ja była to chwila prawdziwego wyzwolenia. Ku mojej radości na reżysera rewii 1963 wyznaczono Humphreya Barclaya. Ogromnie go lubiłem: miał w sobie łagodność dobrodusznego autorytetu, co musiało wiązać się z faktem, że w Harrow był naczelnym prefektem. Wydawał się bardziej zorganizowany i doroślejszy od reszty naszego zespołu. A jeśli bywał apodyktyczny, cóż… reżyserzy powinni być apodyktyczni. Co więcej, ponieważ spędził w Footlights trzy lata, znał na wylot materiał programów klubowych, bo we wszystkich wystąpił. Naszym najlepszym wykonawcą był bez wątpienia Tim Brooke-Taylor, ponieważ potrafił się odnaleźć w każdej konwencji komediowej i każdej postaci: komika wodewilowego, nobliwej matrony, głupkowatego Anglika, nadętego bęcwała. Znakomicie radził sobie też z komedią fizyczną, używając bardzo precyzyjnych ruchów, ale z niezwykłą energią i entuzjazmem. Uwielbiałem z nim pracować, bo obaj z przyjemnością uczestniczyliśmy w próbach, ćwicząc skecze bez końca. Napisaliśmy też razem trochę materiału – rok wcześniej Chapman, on i ja napisaliśmy łącznie około piętnastu minut programu – i jeszcze przez parę lat kontynuowaliśmy tę współpracę. Najwspanialsze w Timie było jednak to, że przepadał za występami: naprawdę to kochał – było to ważne zwłaszcza na premierach, kiedy ja musiałem walczyć z paraliżującą tremą. Inną gwiazdą obdarzoną naturalnym talentem był Bill Oddie. Uważałem, że jest bardziej klaunem niż komikiem, ale pisał i wykonywał inteligentne, zabawne i chwytliwe piosenki, które
ożywiały i urozmaicały nasze przedstawienia, dzięki czemu całość stawała się znacznie lepsza od typowych „konkretnych numerów” Footlights. Na początku roku nie wydawał się jeszcze tak ważną postacią w zespole. I nagle eksplodował kreatywnością, przyczyniając się do powstania osiemnastu kawałków do programu. Bywał drażliwy i próbował rywalizować z innymi – czego w zespole raczej się nie spotykało – ale na ogół był wesoły, pełen energii i świetnie śpiewał. Sądzę, że z reszty zespołu najciekawszym gościem był student psychologii Anthony Buffery, który prowadził badania nad pamięcią pawianów. Był bardzo inteligentny i podczas naszych rozmów udało mi się dowiedzieć całkiem sporo o teorii psychologii. Nie miał bladego pojęcia o aktorstwie, ale wykonywał niesamowite, wyjątkowo oryginalne numery solowe, które zawsze wymyślał sam. Pomagała mu w tym ekscentryczna powierzchowność: był bardzo wysoki, silny i wyprostowany, miał pociągłą i bladą twarz, wielkie oczy i stale zdumioną minę. Dam przykład jego inwencji: odgrywał pantomimę, wcielając się w oszczepnika walczącego w starożytnej bitwie, który bardzo długo przygotowuje się, zanim w końcu rzuca swój oszczep… a potem nie ma już żadnej broni, by kontynuować walkę. Istotnym elementem humoru Anthony’ego były różne odmiany zakłopotania. Chris Stuart-Clark, najlepszy kumpel Tima, specjalizował się w zadowolonych z siebie pastorach i dyrektorach szkoły, umiał się też doskonale wysławiać; David Hatch mógł zagrać wszystko, od napuszoności, przez kabotynizm i sarkazm po tchórzostwo, zawsze z kamienną twarzą, ale pod tą maską potrafił w jakiś sposób przemycić jeszcze tajemniczą głupotę; wreszcie Jo Kendall, tegoroczna „dziewczyna” Footlights, była rozkoszna: zabawna, opanowana, bardzo doświadczona (brała udział w wielu produkcjach dramatycznych), była też prawdopodobnie pierwszą młodą kobietą, przy której czułem się (prawie) swobodnie. Bardzo lubiłem próbować z nią parodię Somerseta Maughama. Ponieważ w całej scenie nie padało ani jedno pełne zdanie, mieliśmy problemy z timingiem, ale wytrwale ćwiczyliśmy i fragmenty zaczęły być naprawdę zabawne. Bill wpadł na świetny pomysł: abym od czasu do czasu, w trakcie ciągłych, pełnych udręki pauz, zabijał jakieś groźne tropikalne stworzenie – węża, jadowitego pająka, a raz nawet lamparta. Jo pytała mnie o coś… długa pauza… „Uwaga!” – krzyczałem i waliłem kijem w kobrę… znów pauza… po której odpowiadałem: „Nie”. Jo też wymyśliła świetny gag. W pewnym momencie nagle uderzała mnie w twarz… długa pauza… po czym powoli zdejmowałem z twarzy moskita, którego właśnie zabiła, i mówiłem: „Dziękuję”. Zaczynałem uwielbiać próby i wiedziałem, że mają na mnie pozytywny wpływ. Rok wcześniej byłem nowicjuszem, bez żadnego doświadczenia, może trochę onieśmielonym, przez co wciąż usiłowałem znaleźć swoje miejsce w zespole i „robić wszystko jak należy”. W tym roku, we wspaniałej serdecznej i życzliwej atmosferze stworzonej przez skład 1963, zacząłem się naprawdę rozluźniać i poczynać sobie coraz śmielej w swoich pomysłach, tworząc postacie, które później miały być uznane za charakterystyczne dla mojej pracy. A sądząc po reakcjach w sali prób, stawałem się dużo zabawniejszy. Być może tak dobrze bawiliśmy się na próbach, bo były jedyną odskocznią od ciężkiej harówki przed egzaminami. Kiedy w końcu nadeszły, miałem wrażenie, że w pierwszej rundzie poradziłem sobie całkiem dobrze, więc zgodnie ze swoim planem zaszyłem się na cztery dni z podręcznikiem kryminologii, żeby zakuwać intensywnie jak jeszcze nigdy w życiu. Rano w dniu egzaminu poszedłem na wydział prawa, usiadłem, nabrałem głęboko powietrza i spojrzałem na arkusz z pytaniami. Trzy sekundy później wiedziałem już, że zdałem! Dali wszystkie pytania, na jakie liczyłem! Musiałem powstrzymać łzy radości i ulgi, które napłynęły mi do oczu. I siedziałem, szczerząc się w uśmiechu. Po chwili ogarnęła mnie złość, że muszę jeszcze napisać te cholerne odpowiedzi. Dwa lata później dowiedziałem się, że ten egzamin zaliczyłem na dobry z plusem, a katedra
kryminologii, zdając sobie sprawę, jak niewiele miałem czasu na opanowanie materiału, musiała wyciszyć całą sprawę. Gdyby studenci prawa dowiedzieli się, że cztery dni nauki wystarczą, żeby otrzymać dobry z plusem, nie sposób byłoby się dostać do budynku kryminologii. Po egzaminie pobiegłem do budki telefonicznej, żeby zadzwonić do rodziców. Odebrała matka. – Mamo – oznajmiłem – chciałem wam tylko powiedzieć, że zdałem ostatni egzamin i już wiem, że zaliczyłem, a to znaczy, że mam dyplom Cambridge! W słuchawce zapadła cisza. Po chwili matka powiedziała: – Pamiętasz ten zielono-brązowy pulower, który wziąłeś na początku trymestru…? Przypomniałem sobie o tym parę lat później, kiedy scenarzysta William Goldman opowiadał mi, jak zabrał matkę na premierę swojego oscarowego filmu Butch Cassidy i Sundance Kid. Po projekcji odwrócił się do niej i spytał: „No i jak, mamo?”. „Konie były bardzo piękne”, odpowiedziała. Jeżeli chodzi o naszą rewię, której nadaliśmy nieprawdopodobny tytuł Clump of Plinths (Kupa plint), premiera okazała się wielkim sukcesem, a Bill i Tim dostali ogłuszające owacje: bez dwóch zdań byli największymi gwiazdami programu. Potem zebraliśmy się wszyscy w klubie, żeby to uczcić. Byłem trochę nieprzyjemnie zaskoczony, że moje najlepsze kawałki wywołały niewiele komentarzy. Dlatego dużo dla mnie znaczyły słowa Chapmana, który przyjechał na przedstawienie ze szpitala Świętego Bartłomieja i powiedział, że, jego zdaniem, były to najzabawniejsze numery w całym programie. Tak więc misja została wykonana. Egzaminy zdane, dwa tygodnie występów w Cambridge, wakacje, a potem początek pracy w kancelarii Freshfields. Tyle że parę dni później w klubie zjawiło się dwóch jegomości w garniturach, którzy po programie postawili mi drinka, powiedzieli, że bardzo podoba im się materiał mojego autorstwa, i zapytali, czy chciałbym pracować w dziale rozrywki radia BBC. Zostałbym producentem-autorem stażystą z pensją 30 funtów tygodniowo. Ot tak, po prostu. Humphrey i David Hatch dostali podobne propozycje. Niezwykłe w obliczu tej zaskakującej wolty w moim życiu jest to, że w ogóle nie docierało do mnie, jaka to przełomowa i doniosła chwila. Spokojnie i rzeczowo rozmawiałem z tymi dwoma producentami, Peterem Titheradge’em i Tedem Taylorem, a w trakcie rozmowy zrozumiałem, że jedyną rozsądną decyzją będzie rozstać się z prawem (na zawsze!) i zatrudnić się w BBC. Przecież odkryłem, że pisanie komedii sprawia mi ogromną przyjemność, że mam do tego talent, pomyślałem też, że o wiele lepiej będę się czuł w swobodnym, wolnym od sztywniactwa świecie sztuki niż w kancelarii prawnej w City. Zresztą i tak nigdy nie chciałem zostać prawnikiem. Poza tym BBC proponowała mi 30 funtów tygodniowo, a Freshfields 12 („Jak mogłem sobie wyobrażać, że będę w stanie za to żyć?” – pytałem sam siebie). Podjąłem decyzję od razu, ale poprosiłem o dwa dni, udając, że chcę się zastanowić. Poinformowałem o wszystkim rodziców, którzy przyjęli to zaskakująco dobrze: w ich przekonaniu praca w BBC przypominała posadę w służbie cywilnej, z emeryturą i tak dalej. Następnie napisałem do Freshfields. Odpowiedzieli niezwykle miłym i uprzejmym listem, życząc mi powodzenia. Pamiętam, jak pomyślałem: pewnie uważają mnie za wariata.
Rozdział 8
Zaledwie parę dni po tym, jak przyjąłem propozycję pracy od radia BBC, los uśmiechnął się do mnie jeszcze szerzej – a raczej do naszego Cyrku z Cambridge. Pewnego wieczoru po przedstawieniu poproszono nas, żebyśmy usiedli z jakimś smętnym, uroczym, nieco wymiętym młodym człowiekiem, który powiedział nam, że nazywa się Michael White, jest impresariem z Londynu, że, jego zdaniem, nasz program jest wspaniały i… że chce go wystawić na West Endzie. Na West Endzie?! Michael myślał o teatrze o nazwie Arts Theatre tuż obok Leicester Square. Była to niewielka sala – zaledwie 350 miejsc – ale gdyby nasz show cieszył się powodzeniem, Michael mógłby go przenieść na większą scenę. Teatr miał być wolny dopiero za miesiąc, musielibyśmy więc zrobić sobie przerwę – wszyscy czuliśmy, że jest nam potrzebna – a potem przyjechać na tydzień na festiwal sztuki do Yorku, żeby doszlifować przedstawienie przed londyńską premierą. Aha, a Clump of Plinths nie jest dobrym tytułem na scenę w Londynie. Lepszy będzie Cambridge Circus. Nikt z tym nie dyskutował. Przed wyjazdem do Yorku odpoczywaliśmy przez tydzień, a potem spotkaliśmy się, żeby powtórzyć cały program, co okazało się niesłychanie pożyteczne. Nie byliśmy nastawieni na występowanie każdego wieczoru i to pomogło nam się rozluźnić: do niektórych detali naszej gry, które stały się zbyt automatyczne, mogliśmy podejść z większą swobodą i spontanicznością. Byliśmy w tak szampańskim humorze, że zaczęliśmy dokazywać i wymyślać nowe „akcje”. Na przykład postanowiliśmy rozbudować bardzo prosty gag w skeczu sądowym. W oryginalnej wersji grany przeze mnie obrońca prosił o wniesienie na salę rozpraw „dowodu rzeczowego A”, a Tim, przebrany za woźnego w mocno podeszłym wieku, przynosił wiklinowe łóżeczko dla dziecka i stojak, ustawiał je, po czym wychodził. Wówczas pytałem Tony’ego Buffery’ego występującego jako świadek: „Widział to pan wcześniej?”. Następowała chwila ciszy, po której Tony mówił: „Nie”. „Dziękuję, Wysoki Sądzie”, odpowiadałem, a Tim wracał, zabierał dowód rzeczowy i wynosił. Scena wypadała całkiem śmiesznie. Ale w Yorku woźny w wykonaniu Tima starzał się i ramolał z każdym wieczorem, tak więc jeśli na początku tygodnia miał 65 lat, to pod koniec 115 (wyznał mi później, że próbował po prostu rozśmieszyć Davida Hatcha, który grał sędziego). Wykorzystując do maksimum niedołęstwo swojej postaci, trząsł się niemiłosiernie, okropnie długo ustawiając wiklinowe łóżeczko na stojaku, strącał je, stawiał jeszcze raz, by zaraz potem je zdjąć i wyjść, autentycznie wyczerpany straszliwym wysiłkiem. Scena, która pierwotnie trwała piętnaście sekund, rozrosła się do około czterdziestu. A publiczność ją uwielbiała. Ryczała ze śmiechu. Ostatniego wieczoru David – z czystej przekory, wiedząc, jak wykończony jest w tym momencie Tim – stuknął młotkiem w sędziowski stół i poprosił: „Czy mógłbym zobaczyć dowód jeszcze raz?”. Powtórzyliśmy wszystko od początku, wywołując histerię na sali. I tak podczas wygłupów przypadkiem odkryliśmy, jak przedłużyć o sześćdziesiąt sekund śmiech londyńskiej publiczności. Niebawem znaleźliśmy się w Londynie, żeby odbyć próby techniczne w Arts Theatre. Dla aktorów jest to zawsze irytujące doświadczenie. Zbliża się wielki dzień premiery, a tu trzeba powtarzać wszystko setki razy dla techników, którzy wkrótce przestają nawet chichotać. Potem
zaczynasz myśleć: To w ogóle nie wydaje się śmieszne, co może zachwiać twoją pewnością siebie. Michael jednak to przewidział i postanowił rozproszyć nasze obawy. Zorganizował nam dwa pokazy zamknięte przed pierwszym oficjalnym występem, żebyśmy mogli poznać i wyczuć londyńską publiczność i sam teatr – nie tylko jego wielkość, ale także kształt i „dźwięk w sali”. Pierwszy pokaz się udał: popełniliśmy kilka drobnych błędów, lecz wiedzieliśmy, że bez trudu można je skorygować. Ważne, że reakcja publiczności była bardzo gorąca; to nam dodało otuchy. Publiczność na drugim pokazie była najdziwniejsza, z jaką dotąd miałem do czynienia. Od samego początku zachowywała się nienormalnie, a kiedy zobaczyliśmy, że nie bawi się w momentach, w których byliśmy przyzwyczajeni słyszeć śmiech, zupełnie nas to zbiło z tropu. Potem kilku widzów zaczęło się śmiać z rzeczy, które dotąd nikogo jeszcze nie rozbawiły. Podczas kolejnego skeczu ryknęli w trakcie wstępu do żartu, a puentę przyjęli w absolutnej ciszy. Byliśmy zdumieni, ale zacisnęliśmy zęby i dobrnęliśmy do ostatniej kurtyny, a gdy opadła, przeżyliśmy zbiorowy szok, próbując zrozumieć, co poszło nie tak. Niebawem pojawił się Michael z wyjaśnieniami. Otóż wszystkie bilety na to przedstawienie zostały sprzedane uczestnikom pewnej konferencji odbywającej się właśnie w Londynie. Konferencji psychiatrów, którzy zajęli całą widownię, co do ostatniego miejsca. Byliśmy już jednak podbudowani ponad trzydziestoma przedstawieniami, które zagraliśmy do tego czasu, i od początku premierowego wieczoru przyjęto nas tak gorąco i entuzjastycznie, że był to jeden z naszych najlepszych występów. Ukazały się różne recenzje, ale znalazło się wśród nich parę pochlebnych. „The Times” na przykład okrzyknął nas „najzabawniejszym widowiskiem, jakie od dawna nie powstało w Cambridge”, szczególnie chwaląc kilka skeczów, w tym sądowy, który graliśmy w finale. Ze wszystkich recenzji wynikało jedno: jeżeli Tim i Bill mieli wszelkie przymioty gwiazd – czymkolwiek były – ja ich z pewnością nie posiadałem. Zresztą podejrzewałem to już wcześniej. Gdy program zadomowił się na deskach Arts Theatre, co dzień mieliśmy komplet na widowni (mimo całkowitej nieobecności modnych treści satyrycznych, jak zauważyła jedna gazeta). I cieszyliśmy się radością publiczności. Na przykład podczas skeczu sądowego miałem dwie cudowne minuty bez żadnej kwestii, mogłem więc obserwować reakcję widzów, kiedy się wreszcie zorientowali, że miejsce dla świadka nie jest bynajmniej puste, jak sądzili, ale kryje się tam karzeł. Fantastycznie było obserwować ich zachwyt. Raz jednak zauważyłem nastolatka w trzecim rzędzie, siedzącego w dość wytwornym towarzystwie, który omal nie popłakał się ze śmiechu, aż jego ojciec nachylił się do niego, stuknął go w ramię i pokręcił głową („Ludzie naszej klasy tak nie rechoczą”). Ogarnęło mnie wielkie współczucie dla chłopaka. Wielką przyjemność sprawiało nam też „gotowanie się” na scenie – czyli wybuchanie śmiechem w sytuacjach, w których nie powinniśmy się śmiać. Zdarzało się to jeszcze częściej, gdy byliśmy rozluźnieni, a czasem wręcz znudzeni (zwykle na popołudniówkach). Byłem chyba największym winowajcą. Wiedziałem, że to nieprofesjonalne, ale w zakazanym śmiechu tkwi jakiś nieodparty urok, który wszyscy pamiętamy ze szkoły, kościoła, podniosłych uroczystości i oczywiście z pogrzebów. W takich sytuacjach czerpiesz ze śmiechu tyle samo przyjemności co zwykle plus jakiś nieokreślony szczególny dodatek. Nigdy nie pojąłem, dlaczego tłumiony śmiech daje więcej radości. Wiem tylko, że trochę się od niego uzależniłem i parę razy dostało mi się od kierownika produkcji. Występując osiem razy w tygodniu, miałem okazję poznać więcej zasad komedii, które oczywiście nie są niczym innym jak zasadami psychologii publiczności. Kiedy rzadko stajesz przed widownią, to jeśli nie masz za sobą wielu tygodni prób, skupiasz uwagę przede wszystkim na tym,
żeby pamiętać, co powinieneś robić: naturalnie chodzi nie tylko o wypowiadane kwestie i ruch na scenie, ale też o rozłożenie akcentów, pauzy, tempo, brzmienie głosu, a także gesty, spojrzenia, reakcje i tak dalej. Im bardziej twój umysł jest zajęty pamiętaniem tego wszystkiego, tym mniej uwagi możesz poświęcić „tu i teraz”. Ale w miarę jak techniczne aspekty gry stają się coraz bardziej automatyczne, możesz przestać koncentrować się tylko na tym, „żeby dobrze wyszło”, nabrać większego luzu i uważniej spojrzeć na samego siebie, innych aktorów i swoją sytuację, dzięki czemu twoja gra zyskuje na świeżości i spontaniczności. I oczywiście zwracasz większą uwagę na śmiech publiczności. Jak wspomniałem, śmiech jest elementem, przez który komedia często jest trudniejsza niż dramat. Jeśli grasz Makbeta, nie musisz się martwić, czy nie zadepczesz śmiechu12. W komedii natomiast szalenie łatwo nie trafić w odpowiedni moment, jednak słuchając publiczności, potrafisz nadać grze właściwe tempo. Oczywiście śmiech pełni też drugą funkcję, mianowicie ostatecznego arbitra, który rozstrzyga, co jest zabawne, a co nie. To zupełnie proste: jeżeli się nie śmieją, coś jest nie tak i trzeba to naprawić. Od czasu do czasu zdarza się jednak, że to nie takie proste, i właśnie dlatego fascynowały mnie solowe numery Tony’ego Buffery’ego. W pewnym momencie w trakcie programu udawaliśmy, że coś nam nie wyszło: zapadała niezręczna cisza, po czym na scenę wypychaliśmy Tony’ego, który stał zdezorientowany i zakłopotany. Był w tym wspaniały, ponieważ mógł zaprezentować zdumiewającą gamę udręczonych min, których siłę wyrazu potęgowała jego zatrważająco blada cera. Wyjaśniał publiczności, że poproszono go, aby „wypełnił lukę” w programie, i zamierza w niej wykonać kilka parodii zwierząt z gospodarstwa wiejskiego. Następnie naśladował krowę, koguta i owcę – wszystkie trzy próbki były przeokropne. Przepraszał, tłumacząc, że tylko tyle potrafi. Widzowie zaczynali już zdradzać oznaki niepokoju, nie rozumiejąc, o co chodzi. Tony informował ich, że opowie dowcip. I opowiadał. Dowcip też był beznadziejny. Przepraszał jeszcze raz, obiecywał, że bardziej się postara i opowiadał następny – tym razem całkiem niezły, a publiczność wybuchała śmiechem, na wpół z ulgą. Wówczas Tony podskakiwał z radości i uszczęśliwiony wołał w stronę kulis: „Zaśmiali się! Zaśmiali!”. Następnie dziękował widzom za śmiech i mówił, że skoro tak bardzo podobał im się dowcip, opowie go drugi raz. I opowiadał go jeszcze raz, dokładnie tak samo. Cisza. Tony wyglądał na załamanego. Bez słowa patrzył na publiczność, a po chwili mówił: „Śmiejcie się, proszę”. Nigdy w życiu nie czułem takiego zakłopotania w teatrze. Nagle Tony zwierzał się widzom: „Proszę, śmiejcie się. Dzisiaj na widowni jest moja matka”. Niektórzy mieli już ochotę schować się pod fotelami. Tony przez moment lustrował balkon, szukając matki, po czym uśmiechał się smutno i oznajmiał: „W porządku, już wyszła”. Uważałem, że to było cudowne, ale jedynie niewielka część publiczności przyznawała mi rację i ożywienie reszty po występie Tony’ego zwykle wymagało pewnego czasu. Świadczy to tylko o tym, jak różnią się komediowe gusta. Na przykład, gdy członkowie zespołu rozmawiali o programie, wszyscy mieliśmy wrażenie, że około dwudziestu procent materiału jest stosunkowo słabe, lecz stale spieraliśmy się, o które dwadzieścia procent chodzi. Wtedy mnie to dziwiło i frustrowało – dopiero wiele lat później zrozumiałem, jak subiektywną rzeczą jest indywidualne poczucie humoru. Śmiech jest zaraźliwy, więc ludzie na ogół śmieją się razem, ale kiedy oglądają to samo przedstawienie oddzielnie, ich zdania różnią się o wiele bardziej, niż można by przypuszczać. Nawet gdy obserwuję publiczność oglądającą materiał filmowy, co czasem robię ze sceny, ujawnia ona dość zaskakującą różnorodność reakcji, całkowicie odstającą od teorii na temat tego, co jest zabawne, a co nie. W tym czasie nauczyłem się jeszcze jednej lekcji, uczestnicząc w festiwalu braci Marx w kinie Classic przy Baker Street i uświadamiając sobie, ileż śmieci można znaleźć wśród wybitnych numerów:
doszedłem do wniosku, że nawet najwięksi komicy często zawodzą.
Obsada Cambridge Circus: (stoją) od lewej, David, Jo, Graham, Bill, Chris, prawdziwy policjant, ja (leżę), Tim (ukrywa twarz przed prawdziwym policjantem).
Bez względu na to, jak różniły się opinie na temat naszego przedstawienia, nie było jednak wątpliwości, że jest udane, ponieważ Michael zebrał nas, aby nam zakomunikować, że zostanie wznowione w znacznie większym teatrze, Lyric przy Shaftesbury Avenue. Wraz z przenosinami na inną scenę nastąpiły zmiany personalne w obsadzie. Tony Buffery wrócił do swojej kariery naukowej z pawianami, a Chris Stuart-Clark do swojego powołania, czyli nauczycielstwa (ostatecznie trafił do Dragon School w Oksfordzie, a potem został opiekunem internatu w Eton). Do zespołu wrócił Graham Chapman, który zgodnie z planem od początku miał zastąpić Tony’ego. Włączył do przedstawienia swoje najlepsze materiały, wśród nich rewelacyjne pantomimy, w których wcielał się w ekspres do kawy, marchewkę, a na koniec udawał, że ze sceny ściąga go człowiek-magnes ukryty za kulisami. Był też znakomitym wykonawcą skeczów dzięki niewzruszonej powadze podkreślającej komizm każdej sceny, w której występował. Chrisa zastąpił Johnny Lynn, wcześniej perkusista w orkiestrze towarzyszącej nam od premiery w Cambridge. Był korpulentny, wesoły i świetnie
odnalazł się w zespole, zwłaszcza że znał już na pamięć cały program. Wyszliśmy na deski Lyric 14 sierpnia i mimo zmian w obsadzie przeniesienie okazało się nadspodziewanie łatwe. Zauważyłem dwie istotne różnice. Po pierwsze, teatr Lyric był zacznie większy, wymagał zatem więcej energii i znacznie lepszej emisji głosu, ponieważ w tamtych czasach nie było mikrofonów. A skoro nikt z nas nigdy nie przeszedł żadnego formalnego kursu dramatycznego, musieliśmy sami wykombinować, jak mówić głośniej. Drugą zmianą były pieniądze. Odkąd przenieśliśmy się do Londynu, wszyscy zarabialiśmy 30 funtów tygodniowo jako wykonawcy plus niewielką kwotę z tytułu tantiem za współautorstwo tekstów. Teraz, przy dużej widowni w Lyric, dostawałem taką samą gażę za występ, ale tantiemy wzrosły do 100 funtów tygodniowo, trzy razy więcej niż kiedykolwiek zarabiał tato. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że dojdzie do czegoś takiego, lecz to z pewnością odmieniło mój los. Na Cambridge żyłem za około 400 funtów rocznie (z czego połowę dokładał Urząd Edukacji w Bristolu), kiedy więc przyjechałem do Londynu, byłem 600 funtów na minusie. W październiku jednak zupełnie wyszedłem z długów, miałem mocno dodatnie saldo i zaczynałem już dostawać pensję z BBC. Po raz pierwszy w życiu w wieku dwudziestu czterech lat mogłem kupować sobie ubrania, jadać w eleganckich restauracjach, brać lekcje niemieckiego (w Berlitzu w dwa tygodnie nauczyłem się więcej niemieckiego niż w Clifton w ciągu dwóch lat) i poszukać sobie jakiegoś porządnego lokum (przez cztery miesiące mieszkałem w pokoju w akademiku dla stażystów szpitala Świętego Bartłomieja, który znalazł dla mnie Graham; z początku starałem się nie rzucać w oczy, ale po jakimś czasie personel uznał mnie za jednego z medyków). Niedługo potem Graham, Tim i ja znaleźliśmy całkiem porządne mieszkanie tuż przy końcu Baker Street, około stu metrów od siedziby Sherlocka Holmesa. Mieliśmy jeszcze czwartego współlokatora, czarującego Chińczyka z Hongkongu, który był kumplem Grahama ze stażu. Mimo swoich nienagannych manier trochę nas denerwował, ponieważ był o wiele bardziej angielski od nas: zawsze nosił piękne i drogie garnitury z kamizelką, palił fajkę, mówił z nienagannym, brzmiącym nieco z oksfordzka arystokratycznym akcentem i wiedział o Anglii o wiele więcej niż my. Razem z Grahamem chodzili do szpitala o różnych dziwnych godzinach, więc Tim i ja niewiele ich widywaliśmy. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, jedna rzecz wydaje się znacząca. Zauważyłem, że Graham, który zawsze był bardzo spokojnym, sympatycznym towarzyszem, czasem stawał się dziwnie agresywny, wracając późno po wieczorze spędzonym na piciu ze swoimi kumplami z drużyny rugby Świętego Bartłomieja. Zacząłem się zastanawiać, czy jest niezdolny do asertywności, jeżeli wcześniej nie wypije alkoholu… Nie byłem za bardzo przyzwyczajony do życia w komunie, ale tylko raz wkurzyłem swoich współlokatorów. Kiedy wypadła moja kolej zrobienia zakupów, za bardzo pofolgowałem swojemu rozwijającemu się zamiłowaniu do egzotycznych potraw i przyniosłem torbę takich specjałów, jak wędzona wątroba łosia, mrówki w czekoladzie, zupa z makreli i suszonych śliwek oraz curry z jąder morsa. Chyba zapomniałem o mleku, pieczywie i jajkach. Już nigdy więcej nie wysłali mnie na zakupy. Jedna z wielkich zalet naszego mieszkania polegała na tym, że miałem stamtąd zaledwie trzynaście minut pieszo do biur działu rozrywki BBC przy New Bond Street. Zacząłem pracę we wrześniu, w pięknym starym budynku z holem wyłożonym marmurami, gdzie panowała atmosfera przypominająca mi wspólną salę w szkole podstawowej: wielu uprzejmych, miłych ludzi, spokojnie zajmujących się pracą, która sprawia im przyjemność, żadnego wyczuwalnego niepokoju, rywalizacji i ani słowa o wskaźnikach słuchalności. Równocześnie odkrywałem też radość z osiedlenia się w Londynie. Jak większość ludzi z mojego pokolenia wykształciłem w sobie bardzo silny
i emocjonalny patriotyzm, więc zachwycała mnie myśl, że mieszkam w stolicy kraju. Byłem dumny z tego, czego dokonaliśmy podczas wojny; znałem naszą długą historię i wieki istnienia imperium. Wierzyłem też w coś w rodzaju przyzwoitości i bezstronności naszej kultury, a ilekroć jeździłem po Londynie, zawsze natykałem się na budynek lub przynajmniej tabliczkę z jakimś nazwiskiem, które przypominały mi, że jestem cząstką tej imponującej cywilizacji. Może się to wydać naiwne, ale to poczucie nadawało pewnego znaczenia mojemu życiu. Oczywiście byłem zakorzeniony w szczególnej kulturze klasy średniej, której podstawą było dobre wykształcenie, dobre wychowanie i zdyscyplinowanie. W miarę jak powoli zacząłem odkrywać jej różne wady – seksizm, rasizm, bezdenną świadomość klasową – towarzyszył mi optymizm, że zostaną nieuchronnie i nieodwołalnie wyrugowane. W BBC dostałem dość nudne zadanie pisania materiałów do późnopopołudniowego magazynu. Jedynym wymogiem było unikanie oklepanych banałów; niestety, wszelkie surrealistyczne próby jego spełnienia były redagowane przez innych. Najbardziej ucieszyłem się, że mogę poznać wielu twórców słynnych audycji komediowych; niektóre z nich (jak The Navy Lark, The Clitheroe Kid i Beyond Our Ken) nadawano od lat. Złote czasy radia skończyły się wraz z nastaniem telewizji, ale odkryłem, iż starsi realizatorzy karmią się zbiorowym złudzeniem, że telewizja to przejściowa fanaberia i jej atrakcyjność wkrótce zacznie słabnąć, a wtedy publiczność wróci do swojej prawdziwej pierwszej miłości – radia. Było to zdumiewające urojenie, pokazywało jednak, że nawet rozsądni na pozór ludzie potrafią wierzyć, jeżeli naprawdę chcą. Nadal występowałem w Lyric i jakieś sześć tygodni przed zejściem naszego programu z afisza przeżyłem coś, co powinienem uznać za wspaniałe doświadczenie. Pewnego wieczoru zagrałem niemalże doskonale. Wywołałem śmiech w każdym właściwym momencie, ani razu nie wypadłem z rytmu, wyczucie czasu miałem wyborne; byłem zrelaksowany, zdyscyplinowany i przekomiczny. Zdarzały się przedstawienia, w których w większości skeczów zagrałem bez zarzutu, ale nigdy wcześniej nie wykonałem celująco całego programu. Byłem niezrównany. (Proszę pamiętać, że graliśmy około 180 razy, a coś takiego zdarzyło się tylko raz). Skutek: euforia. A nazajutrz: depresja. Bo uświadomiłem sobie, że już nigdy tak dobrze nie zagram. Odtąd co wieczór będę stawał na scenie i wypadał gorzej, niż potrafię – będę się nieuchronnie staczał po równi pochyłej. I na jakiś tydzień gra w przedstawieniu stała się dla mnie męką, musiałem się przebijać przez emocjonalną barierę tej dziwacznej logiki: wychodzić na scenę, żeby dać niedoskonały występ, z którego na pewno nie będę zadowolony. To był niedorzeczny przejaw perfekcjonizmu, uzmysłowił mi jednak poniewczasie, dlaczego zawsze uważałem się za autora-aktora: chciałem coś napisać, zagrać to perfekcyjnie tylko raz, a potem zająć się czymś innym. Oczywiście z czasem w końcu znalazłem odpowiednio profesjonalne podejście: co wieczór starałem się nadać swojej grze maksymalną świeżość i odczuwać dumę z samodyscypliny, ale odtąd zawsze traktowałem to jak pracę. Kiedy w listopadzie nasze przedstawienie zeszło z afisza, wszyscy poczuliśmy ulgę, przez co impreza po ostatnim występnie wydawała się nieco drętwa. Byliśmy dumni z tego, co udało się nam osiągnąć, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że to etap przejściowy. Dwa dni później, chcąc uczcić swój pierwszy wolny wieczór od pięciu miesięcy, wziąłem dobrą książkę i poszedłem do wykwintnej rybnej restauracji przy Baker Street. Złożyłem zamówienie, zacząłem czytać – i nagle poczułem się nieswojo. Nie potrafiłem zrozumieć, co mnie wytrąciło z równowagi, wiedziałem jednak, że mój niepokój wzrasta z minuty na minutę. Zacząłem się pocić, poczułem ucisk w piersi, a potem – nagły popłoch – zaczęło mi walić serce. Bardzo mocno. Kilka razy głęboko odetchnąłem. Co się ze mną, u diabła, dzieje? Zerknąłem na zegarek. Była ósma! Kurtyna w górę! Gdy tylko zorientowałem się,
o co chodzi, symptomy zniknęły jak ręką odjął. Najdziwniejszy był w tym wszystkim fakt, że nie stało się to w niedzielę po zakończeniu naszych występów, ale w poniedziałek, kiedy wyszlibyśmy na scenę. Moja podświadomość potrafiła to odróżnić. ··· Dział rozrywki zlecił mi pierwszy duży projekt – specjalny program na Boże Narodzenie dla Briana Rixa i Terry’ego Scotta pod tytułem Yule Be Surprised. Wstępny szkic roił się od przedpotopowych i ogranych żartów; moje zadanie polegało na wycięciu najgorszych. Największy problem miałem z tym, by w ogóle zostawić w scenariuszu jakieś dowcipy. Nie był to najbardziej twórczy początek kariery etatowego autora BBC. Bardziej krzepiąca była wiadomość, że Peter Titheradge, który zwerbował Humphreya Barclaya, Davida Hatcha i mnie do działu rozrywki jako stażystów, namówił BBC do wyprodukowania trzech audycji komediowych z publicznością, opartych na materiale i obsadzie z Cambridge Circus, które okazały się pierwowzorem naszego długiego serialu komediowego I’m Sorry I’ll Read That Again(Przepraszam, przeczytam to jeszcze raz). Ogromnie lubiłem nagrywać te programy. W radiu technika jest ograniczona do niezbędnego minimum: wykonawcę od audytorium oddziela tylko mikrofon; publiczność w studiu staje się sojusznikiem w spisku mającym na celu rozbawienie słuchaczy; w ręku masz scenariusz, który eliminuje niebezpieczeństwo, że zapomnisz tekst. Ideał. Poza tym cudownie było znów pracować w zespole i z Humphreyem, który realizował program pod kierunkiem Petera. A w nowym roku nareszcie prawdziwa praca: pisanie dwóch czy trzech skeczów w tygodniu dla komików starszych ode mnie o mniej więcej pokolenie, Dicka Emery’ego i Derycka Guylera. Pierwszy raz współpracowałem z zawodowcami. Spotykaliśmy się o dziesiątej rano, kilka razy czytaliśmy tekst, wprowadzaliśmy poprawki, robiliśmy sobie przerwę, a w południe nagrywaliśmy program. Emery był bardzo dobry w całej gamie ról komediowych, ale zawsze miałem wrażenie, że nie jest wielkiej klasy aktorem, choć przez dwadzieścia lat występował we własnym, niezwykle popularnym serialu telewizyjnym. Nigdy nie wykorzystywał pełni swoich możliwości i być może dlatego nie został zapamiętany jako jeden z wielkich. Guyler z kolei był najwyższej klasy aktorem komediowym, ale nigdy nie osiągnął statusu „gwiazdy”. Ich nastawienie do naszego programu ujawniło się w ciągu dwu pierwszych minut prób: Dick otworzył kopertę ze scenariuszem, który został do niego wcześniej wysłany; scenariusz Derycka był już pokryty w wielu miejscach różnymi znaczkami przypominającymi notację muzyczną. Wiedziałem, że Dick będzie dobry, a Deryck znakomity. Po raz pierwszy w swoim życiu autora komedii musiałem teraz tworzyć teksty regularnie, w związku z czym pojawił się zwyczajny problem: zaczynałem dzień nad pustą kartką i równie dobrze mogłem go zakończyć nad pustą kartką (i z pełnym koszem na śmieci). Istnieje niewiele zawodów, w których w ciągu ośmiu godzin możecie nie zrobić absolutnie nic, i wynikająca stąd niepewność jest okropna. Nigdy nie słyszy się o braku weny księgowego czy murarza; kiedy jednak starasz się stworzyć coś oryginalnego, nie masz żadnej gwarancji, że cokolwiek się stanie. Dlatego właśnie Peter Titheradge nieoczekiwanie stał się osobą, która wywarła na mnie istotny wpływ. Swego czasu był wybitnym autorem tekstów do rewii wystawianych na West Endzie i potrafił uśmierzyć początki paniki, którą zacząłem zdradzać, gdy mijały bezowocne godziny.
Przekonał mnie, że jeżeli będę wytrwały, zawsze pojawi się jakiś materiał: po złym dniu przyjdzie lepszy i w ten sposób osiągnę zadowalającą średnią. Uwierzyłem mu na słowo, a moje doświadczenia zaczęły potwierdzać tę tajemniczą zasadę. Wyjaśnił mi także coś, co powoli zaczynało mi świtać w głowie: że bardzo, bardzo rzadko udaje się znaleźć świetną puentę, która zaskakuje publiczność i równocześnie zgrabnie łączy wszystkie wątki skeczu. Pokazał mi, że marnuję cenne godziny, próbując odkryć puentę idealną, podczas gdy nie istnieją dla niej żadne przesłanki. Trzeba po prostu znaleźć coś „nie najgorszego” na zakończenie numeru. Czasem się zastanawiam, czy radykalne podejście Petera nie pomogło mi także sześć lat później w rozwiązaniu kwestii puent w skeczach Monty Pythona: „Nie zawracaj sobie nimi głowy”. Prócz tego Peter pomagał mi redagować to, co napisałem, usuwając każdy „nadmiar tłuszczu” w dialogu – jakieś powtórzenie, zbędną frazę, niepotrzebny przymiotnik, czasem nawet pojedynczą sylabę. Częściowo zdawałem sobie sprawę z konieczności tych zmian, ale nie z bezwzględności, jakiej wymagała. Wreszcie spośród wielu rzeczy, jakich mnie nauczył, wciąż pamiętam jedną: zawsze należy umieszczać kluczowe słowo dowcipu na końcu zdania, bo dzięki temu będzie miało największą siłę; wszystkie słowa, które po nim następują, osłabią efekt, każąc publiczności wstrzymać śmiech, aby mogła usłyszeć ciąg dalszy. Fascynowała mnie wiedza Petera i zapytałem go, dlaczego przestał pisać. „Kiedy skończyła się wojna, wyczerpał się we mnie zapas złośliwości”, odparł. Nigdy nie poznałem człowieka bardziej pozbawionego złośliwości. Chodził cichutko korytarzami Aeolian Hall, gdzie znajdowała się część studiów nagraniowych BBC, dzieląc się swoją fachową wiedzą z każdym, komu była potrzebna, a ludzie niezmiennie cieszyli się na jego widok. Zawsze był nienagannie ubrany; dokuczałem mu, nazywając go „dandysem”. Emanował mądrością, urokiem i empatią, dzięki czemu uwielbiał go cały dział. Nigdy nie spotkałem równie wspaniałej i godnej podziwu istoty ludzkiej. Nie dawała mi jednak spokoju jego uwaga o „złośliwości”. Czy humor jest z natury złośliwy? Na pewno musi być w jakimś sensie krytyczny. Nie da się żartować z ludzi zachowujących się inteligentnie i szlachetnie. Ktoś z kierownictwa telewizji powiedział mi kiedyś: „Pokaż mi sitcom o świętym Franciszku z Asyżu, a pokażę ci największą klapę”. Żartuje się z głupoty, chciwości, mściwości, gniewu, obsesji… ze wszystkiego, co powinniśmy potępiać. Ale czy to potępienie jest złośliwe? Wydaje mi się, że to zależy od nastroju żartownisia. Spójrzmy na dokuczanie: można dokuczać w nieprzyjemny, kąśliwy i bolesny sposób, można też serdecznie, nawet czule, jeśli chcemy komuś delikatnie przypomnieć, że powinien zwrócić uwagę na jakiś aspekt swojego zachowania, lecz w sposób, który w pełni akceptuje i tę osobę, i jej zachowanie. A co powiedzieć o dowcipie w rodzaju: „Dlaczego Francuzi mają tyle wojen domowych?”. Odpowiedź: „Żeby od czasu do czasu mogli wygrać”. Nie śmiejemy się dlatego, że nienawidzimy Francuzów, mimo to wyczuwa się tu nutę napastliwości, jak we wszystkich żartach odwołujących się do stereotypów kulturowych. Może dałoby się rozwiązać ten problem, gdyby co roku ONZ głosował, który kraj ma być obiektem obraźliwych dowcipów przez najbliższe dwanaście miesięcy. Moja propozycja, kiedy wypadnie na Szwecję: „Jak zmieścić piętnastu Szwedów w volvo?”. Odpowiedź: „Wrzucić na tylne siedzenie jedną koronę”. ···
Po kilku miesiącach w nowej pracy BBC bardzo łaskawie udzieliło mi sześciotygodniowego urlopu, abym mógł pojechać na tournée z Cambridge Circus do Nowej Zelandii. Zorganizował to Michael White. Zaprosił nas do swojego gabinetu i powiedział, że chciałby zabrać nasze przedstawienie w trasę. Przypuszczaliśmy, że chodzi o objazd po Wielkiej Brytanii, odparł jednak: „Nie, tutaj” i pokazał nam na mapie. Zgodziliśmy się z miejsca, zaintrygowani, jak sądzę, czystym bezsensem tego przedsięwzięcia. W każdym razie na pewno czekała nas dobra zabawa. W lipcu 1964 roku wsiedliśmy do samolotu BOAC i polecieliśmy do Nowej Zelandii, gdzie był środek zimy roku 1922. Wymownym znakiem tego, co miało dziać się dalej, był nasz pierwszy hotel – wiernie wzorowany na motelu Normana Batesa z Psychozy i prowadzony przez dwie nieuprzejme staruchy, które wyraźnie zdenerwował niedorzeczny pomysł, by przyjmować gości na nocleg. Zjawiliśmy się u nich mniej więcej godzinę po wylądowaniu i procedura meldowania sprawiała im niekończące się trudności, podczas których padło pytanie: „Jak się wam podoba Nowa Zelandia?”. „Zapowiada się świetnie”, skłamaliśmy. „Jesteśmy bardzo pogodnym narodem”, wyjaśniła jedna starucha, dość niechętnie.
Przygotowanie do podboju Nowej Zelandii. Od lewej: ja, Johnny, David Palmer (kierownik muzyczny), Graham, pani Palmer, panicz Palmer, nasi gospodarze lady i lord Crathorne, Humphrey (siedzi), Jean Hart, Bill, Jo, Tim, David, Peter Titheradge, Ann Hatch.
Wkrótce odkryliśmy, że ten kraj w zasadzie nie ma o niczym pojęcia. Bill Oddie wszedł do lodziarni i zamówił deser banana split13. Kucharz wziął banana, obrał ze skórki, przeciął na pół i mu podał. Graham z kolei wywołał konsternację, zamawiając „trzyjajeczny omlet”. „Trzyjajeczny omlet?” „Tak”, odrzekł Graham. „Trzyjajeczny omlet. Z trzech jajek…” Dostał ogromy omlet z trzema jajkami sadzonymi na wierzchu. Gdy w niedzielę poszliśmy na lunch, zobaczyłem w menu
„gęś kolonialną”. Uwielbiam gęś, więc zamówiłem to danie. Kiedy kelnerka je przyniosła, smakowało jak jagnięcina. „To jest gęś kolonialna?” – indagowałem. „Tak”. Graham skosztował. „To jagnięcina”, stwierdził. Zawołałem kelnerkę. „Przepraszam, ale to smakuje jak jagnięcina”. „Tak”, odparła. „Ale ja zamawiałem gęś kolonialną”. „Gęś kolonialna to jagnięcina”, wyjaśniła. Na szczęście przedstawienie spotkało się z dobrym przyjęciem, lecz nawet w teatrze rządziła niekompetencja. Podczas jednego z występów rozległ się przeraźliwy dzwonek i potem jazgotał w równych odstępach czasu, co bardzo przeszkadzało publiczności. W antrakcie Humphrey, który przejął obowiązki inspicjenta, ponieważ nie znaleźliśmy w Nowej Zelandii nikogo, kto by sobie z tym poradził, pobiegł do części administracyjnej teatru, znalazł dyrektora teatru i ze złością poprosił go, żeby się dowiedział, kto włączył ten dzwonek. – Ja – odparł dyrektor. – Co?! – wrzasnął Humphrey. – Ja go włączam – wyjaśnił dyrektor. – Po co? – To alarm przeciwpożarowy. – Pali się? – zapytał ostro Humphrey. – Nie. – To po co pan dzwoni? – Sprawdzam alarm. – Przecież gramy teraz przedstawienie! – Wykonuję swoje obowiązki. Chyba najdziwniejszą chwilę przeżyliśmy w Dunedin. Po drodze widzieliśmy z samochodu plakaty reklamujące film Zulu. Słyszeliśmy, że jest świetny, i ucieszyliśmy się na myśl, że będziemy go mogli obejrzeć podczas pobytu w Nowej Zelandii. Gdy meldowaliśmy się w hotelu, zauważyliśmy, że właścicielka bardzo badawczo się nam przygląda. Rozmowa była dość sztywna; w końcu zadała pytanie, które ją dręczyło: „To wy jesteście tymi Zulusami?”. Jeszcze jedno niezwykłe zjawisko. W trosce o zmniejszenie zagrożeń związanych z alkoholem pubom nie wolno było podawać drinków po osiemnastej. Ludzie pędzili do lokali zaraz po pracy, ustawiali przed sobą sześć piw i wypijali je w ciągu trzydziestu minut, co zwalało ich z nóg przed godziną zamknięcia pubów. Nazywano to „żłopaniem o szóstej”. Kiedy stajesz wobec kultury zupełnie nieskażonej logiką, w końcu zaczyna słabnąć twoje zaufanie do rozumu. Na przykład Johnny Lynn wszedł do domu towarowego w poszukiwaniu spinek do mankietów. „Gdzie znajdę spinki do mankietów?” – zapytał. „Proszę spytać na stoisku tytoniowym”. W porządku, pomyślał Johnny, w końcu to Nowa Zelandia. Podszedł do stoiska tytoniowego. „Przepraszam, czy dostanę tu spinki do mankietów?” „Przecież to stoisko tytoniowe!” – padła odpowiedź. Gdy rozmawialiśmy z Nowozelandczykami w naszym wieku, odkryliśmy kompletny rozdźwięk między tymi, którzy nigdy nie wyjeżdżali z kraju, a tymi, którzy spędzili za granicą mniej więcej rok. Ci pierwsi byli bardzo zadowoleni z życia; ci drudzy oglądali Nową Zelandię z szerszej perspektywy i całymi dniami snuli plany, jak się znowu stąd wyrwać. Mimo to nasza banda – Tim, Bill ze swoją dziewczyną Jean Hart, Jo Kendall, Graham, David, Humphrey, Johnny i ja – chętnie podróżowała autokarem po tym pięknym kraju, odwiedzając niewielkie skupiska ludności, rozdzielone przez rozległe połacie wiejskiego krajobrazu i owce, spotykała się wszędzie z wielką życzliwością i śmiała się przez całą drogę. Odprężyłem się do tego stopnia, że dokonałem ważnego przełomu: zacząłem się czuć swobodnie
w towarzystwie kobiet. Dotąd sądziłem, że to przeszkoda nie do pokonania: byłem przekonany, że kiedy jestem sam na sam z osobą tej samej płci co moja matka, muszę grać jakąś rolę. Nie bardzo wiedziałem, co to ma być za rola, jedynie instynkt mi podpowiadał, że gdzieś kryje się tajemniczy guzik psychiczny i jeśli go znajdę i przycisnę, w magiczny sposób odmieni mój wizerunek na bardziej męski – stanę się imponującym w naturalny sposób samcem, silnym, władczym, ironicznym, roztaczającym dyskretną aurę seksu i emanującym wszystkimi pozostałymi cechami Jamesa Bonda. Dopóki nie odkryję guzika, mogłem jedynie dawać do zrozumienia, że drzemią we mnie wszystkie te przymioty tajnego agenta, choć sprytnie zakamuflowane przez moje wyjątkowo dobre wychowanie i autoironiczne poczucie humoru. Ale w ciągu sześciu tygodni podróży po Nowej Zelandii w towarzystwie Jo Kendall uległem całkowitej przemianie. Ani przez chwilę nie sugeruję, że miałem z Jo jakiś romans; po prostu przebywanie z wesołą, gadatliwą, pozbawioną egzaltacji osobą, która akurat była dziewczyną, skłoniło mnie do „bycia bardziej sobą”; między innymi dlatego, że moja „rola” była zbyt męcząca, aby grać ją godzinami, więc gdy znużenie wzięło górę, zacząłem się zachowywać bardziej autentycznie. Kilka tygodni później otrzymałem zaskakującą propozycję, która oznaczała szansę na utratę dziewictwa. Dziewczyny w Nowej Zelandii były gromadką zdrowych i wesołych istot, a ja prawdopodobnie powoli traciłem swoją sztywność (mówię w przenośni), bo w Christchurch poznałem dziewczynę – nazwijmy ją Ann – przy której czułem się naprawdę swobodnie i która uważała, że jestem zabawny. Gdy udawałem mysz, uznała, że to najśmieszniejsza rzecz, jaką w życiu widziała. Spędziliśmy razem kilka wieczorów, zupełnie pozbawionych podtekstów odnoszących się do chuci, a potem odleciałem do Auckland na ostatnią część tournée. Wstydziłem się, że wciąż nie umiem prowadzić samochodu, więc aby wypełnić sobie czymś pożytecznym popołudnia, zamówiłem parę lekcji jazdy, potem jednak zadzwoniła Ann, informując mnie, że nazajutrz przyjeżdża do Auckland i zatrzyma się u mnie w hotelu. Sugestia była niedwuznaczna i czytelna, nawet dla takiego pacana jak ja. Czekało mnie zbliżenie. Następnego dnia, starając się przygotować tak jak normalni ludzie spodziewający się romantycznego spotkania, postanowiłem, że oprócz kwiatów do pokoju powinienem kupić Ann jakieś perfumy, aby stworzyć odpowiedni nastrój. Odwiedziłem więc perfumerię w miejscowym domu towarowym, ale trudno mi było wybrać zapach, i spędziłem tam trochę czasu, zanim popędziłem na lekcję nauki jazdy. Kiedy przybiegłem spóźniony, instruktor zaprosił mnie za kierownicę, sam zajął miejsce obok i zaczął się przedstawiać, gdy nagle znieruchomiał, raptownym ruchem odsunął rękę, rozpłaszczył się na drzwiach pasażera, utkwił przerażony wzrok w przedniej szybie i pobladł jak kreda. Spojrzałem na niego i zobaczyłem strach. Wyjaśniłem, że nie jestem całkiem początkującym kierowcą. Skinął głową, ale nie spojrzał w moją stronę. Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Wyciągnąłem rękę po kluczyki, ale na mój gest rąbnął czołem w osłonę przeciwsłoneczną. Wziął mnie za jakiegoś zbiegłego psychopatę? Po chwili zauważyłem, że ukradkiem otwiera okno i w końcu zrozumiałem. Czytał o aktorach – co gorsza, angielskich aktorach – a ja pachniałem, jak gdybym stanął przy wysadzanej w powietrze hurtowni perfum. Tak zwana „lekcja nauki jazdy” stanowiła najwyraźniej preludium do czegoś o znacznie bardziej intymnym charakterze – czynu tak obcego nowozelandzkiej kulturze, że prawdopodobnie karano go rytualnym patroszeniem w przerwie meczu rugby. Natychmiast zacząłem mówić o swojej „dziewczynie”, która miała przyjechać tego popołudnia, zapewniając go, że zamierzam się jej oświadczyć, wszystko jednak na próżno. Nastąpiła karykatura lekcji nauki jazdy, podczas której samochód szarpał i gasł co dziesięć sekund, a potem po prostu
wysiadłem, przeprosiłem i odszedłem… Wieczór, dzięki Bogu, nie obfitował w takie napięcia. Wypiliśmy parę drinków, poszliśmy na górę i kochana Ann ułatwiła mi zadanie. Nie miałem pojęcia, jak sprawić jej przyjemność, ale wydawała się zupełnie zadowolona, było miło i czule, i tylko dwa razy poprosiła mnie, żebym udawał mysz. Zdarzyło się to w hotelu Station w Auckland, w połowie zimy 1964 roku, a ja miałem wówczas prawie dwadzieścia pięć lat. Gdy przyjechałem do Nowej Zelandii w 2006 roku, spotkałem się z Ann i poczułem radość i dumę, że tak śliczna i dobra kobieta została moją pierwszą miłością. Dziękuję ci, Ann. ··· Podczas pobytu w Dunedin zostaliśmy mocno zaskoczeni otrzymaniem oficjalnego, zupełnie poważnego zaproszenia na występy w Nowym Jorku. Zdębieliśmy. Kto w Ameryce wiedział o naszym istnieniu? Spojrzeliśmy po sobie, wzruszyliśmy ramionami… i przyjęliśmy zaproszenie. Wydawało się to zupełnie bez sensu, lecz taki był zwykły stan rzeczy w Nowej Zelandii. Ku mojej uldze mój hipotetyczny pracodawca, BBC, nie zanadto się przejął wiadomością o możliwym terminie mojego powrotu. Po zakończeniu tournée w Auckland mieliśmy polecieć do Stanów i trzy tygodnie później dać premierę na Broadwayu. Tuż przed odlotem Korporacja Nadawcza Nowej Zelandii zaprosiła nas wszystkich do obejrzenia telewizyjnego zapisu naszego ostatniego występu w Auckland. Nigdy wcześniej nie widziałem siebie na taśmie wideo (ani na filmie). Może trudno w to uwierzyć, ale w 1964 roku na świecie było bardzo niewiele urządzeń do odtwarzania obrazu: jeżeli przegapiłeś film, który szedł w kinie, nie było gdzie go zobaczyć, jeśli wytwórnia nie zdecydowała się na ponowną dystrybucję piętnaście lat później; nie można było nagrywać programów telewizyjnych, żeby obejrzeć je w dowolnym czasie; jedyne istniejące nagrania wideo znajdowały się w skarbcach sieci telewizyjnych, na wypadek gdyby chciały wyemitować powtórkę programu. Tak więc po raz pierwszy oglądając samego siebie na ekranie, przeżyłem straszliwy szok. Nie miałem pojęcia, jak dziwnie i niezgrabnie wyglądam, i wzdrygnąłem się na myśl, że publiczność na West Endzie co wieczór oglądała to osobliwe zjawisko. Po pierwsze, kiedy mówiłem, prawie nie poruszałem ustami: przypominałem trzeciorzędnego brzuchomówcę; gesty moich rąk i samych dłoni wydawały się tak minimalne, jak gdybym miał łokcie przyspawane do bioder; najgłupsze ze wszystkiego było to, że gdy szybko przemieszczałem się po scenie, dolna połowa mojego ciała sunęła niczym poduszkowiec, a górna kołysała się tam i z powrotem jak u żyrafy. Trudno było uwierzyć, że to „coś” jest mną. Kiedy jednak ochłonąłem z szoku, okazało się to najcenniejszą informacją o mojej grze, jaką otrzymałem. Natychmiast zacząłem pracować nad wszystkimi ruchami: przesadnie rozluźniałem usta, gdy mówiłem, starałem się zamaszyściej gestykulować i uczyłem się chodzić w bardziej konwencjonalny sposób. Do debiutu w Ameryce miałem tylko trzy tygodnie, lecz wytrwale ćwiczyłem, a lustro mówiło mi, że następuje poprawa. Nikt oczywiście tego nie zauważył, ale przynajmniej ja wiedziałem, że jestem na dobrej drodze, by zachowywać się trochę normalniej. W każdym razie na scenie…
(Powyżej) Ja (po lewej) liczący sobie prawie rok i (poniżej) trochę więcej niż rok.
(Powyżej) Ja w innym wieku i (poniżej) z matką i najlepszym przyjacielem.
Tato miał życzliwą twarz.
Ja miałem ich mnóstwo.
Szczegóły fotografii ze Szkoły Świętego Piotra z roku 1949 ukazujące (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, od lewej) mnie, kapitana Lancastera, państwa Tolsonów, pana Bartletta oraz wielebnego Dolmana.
Reprezentacja Szkoły Świętego Piotra w krykiecie, rok 1952.
(Powyżej) wychodzę z Clifton College po egzaminie stypendialnym, lato 1953 roku; (poniżej) piękne zdjęcie Clifton College.
Clifton – w marynarce reprezentacji krykieta wskazuję smętnego gnoma siedzącego przede mną.
W roli Lucyfera budzę grozę Fausta.
Powrót do Szkoły Świętego Piotra. Szczęśliwe dni.
Nauczyciel ze Szkoły Świętego Piotra (z brodą).
Spóźniłem się na wspólną fotografię studentów Downing College, zrobioną latem 1961 roku. Zapomniałem też togi.
Nijakie zdjęcie do rewii Footlights w 1962 roku; (poniżej) program rewii w 1963 roku.
Dwóch z obsady Cambridge Circus. Tekst: GRAHAM CHAPMAN Dwudziestotrzyletni student medycyny, często występował w kabarecie i na scenach różnych londyńskich klubów, a choć nie należał do oryginalnej obsady, dołączył do rewii, kiedy przeniosła się na deski Lyric Theatre w Londynie. Zarówno jego przyjaciele, jak i wrogowie, opisują go jako tykowatego palacza fajki. Snuje się i snuje na patykowatych nogach, bezustannie paląc fajkę. JOHN CLEESE Bezpośredni człowiek o ziemistej twarzy i świdrującym spojrzeniu; woli używać imienia Otto i mieszka w niewielkiej szafce. Zabawny dwudziestoczterolatek pracował jako scenarzysta w BBC, dopóki nie został zwolniony, aby wziąć udział w tym tournée. Jako swoje hobby wymienia fotografię, jedzenie, piłkę nożną i bezczynność. Ale (dodaje) – „Nie śledzę absolutnie
żadnych trendów”.
Członkowie zespołu Cambridge Circus sfotografowani przeze mnie (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, od góry): David Hatch, Tim Brooke-Taylor i Jonathan Lynn.
Pozostali członkowie zespołu: (powyżej) Humphrey Barclay; (poniżej) Bill Oddie; błazeństwa Davida i moje.
Skecze Cambridge Circus: (powyżej) Jo Kendall i ja w parodii Somerseta Maughama; (poniżej) moje miażdżące przesłuchanie przerażonego Grahama Chapmana. W roli sędziego David Hatch.
„Chińska piosenka”: dziś niewybaczalnie rasistowska, ale w 1963 roku uznano, że jest do przełknięcia.
(Powyżej) Tony Steele i Polly James w Half a Sixpence; (poniżej) bezsensowny fotos ze spektaklu rzedstawiający mnie i jedną z tancerek.
The Frost Report: (od lewej) Nicholas Smith, Julie Felix, Tom Lehrer, Ronnie Barker, ja, Ronnie Corbett, Nicky Henson i David Frost.
Udajemy gliniarzy; (poniżej) skecz „Klasy”. Ronnie Corbett właśnie mnie rozśmieszył.
Connie.
Gra.
(Powyżej) Obsada At Last the 1948 Show: (przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, od góry) Aimi MacDonald, Marty Feldman, ja, Tim Brooke-Taylor i Graham Chapman; (poniżej) nagranie piosenki Rhubarb Tart (Tarta z rabarbarem).
(Powyżej) Zespół The 1948 Show próbuje się bawić; (poniżej) z Peterem Cookiem na planie Szczebli kariery Michaela Rimmera
(Powyżej) Peter Sellers, Ringo Starr i ja śmiejemy się z dowcipu; (poniżej) zespół The Goon Show i kawałek mnie.
(Powyżej) Pythoni; (poniżej) „A teraz coś z zupełnie innej beczki”.
(Powyżej) „Arystokratyczny głupek roku”; (poniżej) przerwa podczas kręcenia „Piekielnych babuń”.
Wybór mundurków.
(Powyżej) Terry Jones i ja udajemy Alana Whickera; (poniżej) oględziny papugi.
Zgadnijcie, kto to.
Rozdział 9
Dwa dni później znów wsiedliśmy na pokład samolotu BOAC, tym razem do Nowego Jorku, gdzie przydzielono nam pokoje w nieco lichym hotelu tuż przy Times Square – najgłośniejszym, najbardziej ruchliwym i zatłoczonym akrze kotłującej się ludzkości, jaki widziały nasze oczy. Myślałem, że Londyn jest kosmopolityczny, ale na Manhattanie zdumiała mnie niewiarygodna różnorodność twarzy na ulicach. Soho wyglądało przy nim jak Cheltenham. I wszystko było takie ogromne – patrzyłeś przez Park Avenue w kierunku dawnego budynku Pan Am, a wobec skali tych wieżowców Regent Street wydawała się tak maleńka, że czułeś się jak na innej planecie. Niebawem rozpoczęliśmy próby. Nikt w teatrze chyba nie wiedział zbyt wiele o naszym przedstawieniu, byliśmy jednak spokojni i pewni siebie, mając za sobą długą serię występów w Londynie (oraz entuzjastyczne recenzje w Nowej Zelandii – ha, ha), więc dopiero po dwóch godzinach wyczuliśmy, że coś jest nie tak. Próbowaliśmy różne fragmenty programu dla obsługi technicznej, gdy nagle na parterze widowni zauważyliśmy kilka tajemniczych postaci, prowadzących dość głośną rozmowę. Nie było to zgodne z etykietą próby, poprosiliśmy więc o ciszę, ponieważ ćwiczymy dialog na scenie, ale intruzi nie posłuchali. Kiedy spytaliśmy, kto to jest, powiedziano nam, że „sponsorzy” – finansujący show. I to wyraźnie zdenerwowani. Był przeciek, że przedstawienie jest „zbyt angielskie”. Poproszono nas o próbę generalną nazajutrz rano, zanim zdążyliśmy skończyć niezbędną próbę techniczną. Protestowaliśmy, twierdząc, że lepiej ocenić przedstawienie po przeprowadzeniu odpowiedniej liczby prób, lecz panika wzięła górę nad ich rozsądkiem. Zdębieliśmy. Dlaczego zaprosili nas na Broadway, skoro nic nie wiedzieli o treści przedstawienia? Nikt nie pamięta, co się potem stało, ponieważ w ciągu kilku następnych dni było tyle paniki i szaleństwa, że szczegóły się zatarły. Sponsorzy zawiadomili nas, że w ciągu paru dni, jakie pozostały do premiery, trzeba zastąpić około dwudziestu pięciu procent programu – jedną czwartą! Nie ucierpiałem na tym zanadto, bo wszystkie moje skecze prócz jednego (Regella) zostały dopuszczone, ale Humphrey, Bill, Tim i Graham musieli wpaść w twórczy szał natchnienia. Dostaliśmy pozwolenie od jakichś ludzi z Oksfordu, Terry’ego Palina i Michaela Jonesa, na wykorzystanie skeczu ich autorstwa, na który kiedyś się natknęliśmy, gdzie trzy ofiary ilustrują przeróżne slapstikowe gagi z użyciem desek i tortów z kremem, podczas gdy wykładowca objaśnia mechanizm żartów (skecz trafił później do programu granego na żywo przez Pythonów); Graham przypomniał sobie dawny numer z Footlights o walce zapaśniczej, w którym na macie nie pojawia się jeden z zawodników, drugiemu nie pozostaje więc nic innego, jak tylko walczyć z samym sobą (ten skecz także wszedł do repertuaru Pythonów); najlepsza była jednak beatlesowska wersja chóru Alleluja z oratorium Mesjasz Haendla wymyślona przez Billy’ego, Johnny’ego, Tima i Davida, która okazała się przebojem programu, wywołując gorące owacje. Wygrzebaliśmy jeszcze parę skeczów i gagów z przeszłości, połączyliśmy je w radykalnie zmienionej kolejności w obłędnie krótkim czasie i mimo burzy nerwów i niepewności zagraliśmy premierę, która spotkała się ze wspaniałym przyjęciem. Było to tak nadzwyczajne osiągnięcie, zważywszy na czas przygotowania, że po ostatniej kurtynie staliśmy na scenie, napawając się aplauzem, ale też oszołomieni świadomością, że udało się
nam dokonać tego teatralnego cudu. Musieliśmy tylko, niestety, przyznać, że to „sponsorzy” pomogli nam ulepszyć program. Sukinsyny… Tak więc pomaszerowaliśmy do Sardi’s, gdzie tradycyjnie świętuje się premiery na Broadwayu, strzeliliśmy korkami szampana i w ogóle zachowywaliśmy się szalenie nie-po-angielsku, czując ulgę, zdumienie i błogie samozadowolenie; nagle orgia zaczęła przycichać, z początku wolno, potem do szmeru, szeptu, aż w końcu zapadła cisza. Pośrodku sali stał samotny mężczyzna z bardzo, bardzo smętną miną, trzymając płachtę gazety – była to pierwsza, przemycona wersja recenzji naszego przedstawienia w „New York Timesie”. Ludzie zbili się w krąg wokół niego i zamilkli. Recenzja nie była dobra. Ściślej mówiąc, była dość lekceważąca. „Goście – pisał krytyk – zachowują się, jak gdyby byli przekonani, że to, co robią, śpiewają czy mówią, jest zabawne, lecz to, co widzimy na scenie, wydaje się oczywiste lub bezcelowe”. Nigdy nie widziałem tak skutecznie rozpędzonej imprezy. Tłumy gości rozpierzchły się, a bezradny i skonsternowany zespół pytał: „Przecież na pewno pojawią się jeszcze inne recenzje, które wyrażą entuzjazm publiczności, prawda?”. I rzeczywiście się pojawiły. Ale byliśmy Brytolami; nie rozumieliśmy. Zła recenzja w „New York Timesie” w Nowym Jorku oznaczała ŚMIERĆ. Sytuacja była nie do uratowania. Następnego wieczoru publiczność była jeszcze lepsza – fantastyczna! Ale co z tego? Decyzja o zdjęciu przedstawienia ze sceny za trzy tygodnie już zapadła. Najlepszy krytyk w Nowym Jorku, Walter Kerr, napisał entuzjastyczną recenzję, żebyśmy nie spadli z afisza. Ukazała się dzień po naszym ostatnim występie. Dwadzieścia cztery lata później inna recenzja w „New York Timesie” prawie zniszczyła mój film. „Niełatwo opisać gęstniejące niejasności i zrozumieć, co poszło nie tak – napisał recenzent, konkludując: – Rybka zwana Wandą stała się chyba prywatnym dowcipem, który bawi wyłącznie członków obsady i ekipę filmową”. Na szczęście akurat to przedsięwzięcie oparło się tej miażdżącej krytyce. W Nowym Jorku wszystko jednak dzieje się szybko i ledwie ogłoszono śmierć naszego przedstawienia, wkrótce się odrodziło. Teatrzyk w klubie Square East przy Washington Square zaprosił nasz show do siebie i zaczęliśmy grać zaledwie cztery dni po zakończeniu występów na Broadwayu. Był to uroczy, gościnny, dość elegancki klub, gdzie ludzie, siedząc przy stolikach i jedząc, oglądali skróconą wersję naszego programu. Po pospiesznych jak zwykle przenosinach i próbach – sama scena była znacznie mniejsza, a inscenizacja znacznie prostsza – ku swojemu zaskoczeniu odkryłem, że wolę grać tam niż na Broadwayu. Z perspektywy czasu może się to wydawać absurdalne, ale sądzę, że to dużo mówi o moim stosunku do show-biznesu. Po pierwsze, nie obowiązywały surowe zasady „prawdziwego” teatru, mogłem więc przebrać się w sceniczny kostium w hotelu, przyjść do klubu oddalonego o dwadzieścia minut drogi pięć minut przed początkiem występu i prawie od razu wyjść na scenę, nie zawracając sobie głowy żadną bzdurną charakteryzacją. Co najważniejsze, znacznie mniejsza sala wymagała o wiele słabszej emisji głosu, pozwalając na bardziej realistyczne wykonanie, wolne od nieco operowej ekspresji i gestykulacji, które wydawały się niezbędne w teatrze na 1100 widzów. Potrzebowałem kilku wieczorów, by zaadaptować się do nowego stylu (niemal przez osmozę), a gdy już to się stało, stwierdziłem, że występ sprawia mi większą przyjemność niż kiedykolwiek wcześniej. Ten tryb grania komedii na większym luzie harmonizował z moim naturalnym instynktem estetycznym w sposób, jakiego się nie spodziewałem; a ponieważ scena wydawała się mniej wymagająca, trema została zredukowana do absolutnego minimum. Nigdy tak dobrze się nie bawiłem. Zacząłem też odnosić wrażenie, że staję się zabawniejszy.
Możliwe, że byłem pierwszym aktorem w historii, który wolał teatr off-Broadway niż Broadway, i podejrzewam, że to wymownie świadczy o moim braku ambicji scenicznych. Nigdy na przykład nie przyszło mi do głowy, żeby brać lekcje gry aktorskiej (ani śpiewu czy tańca). Nie patrzyłem na świat oczami aktora i nigdy za aktora się nie uważałem, choć z pewnością cieszył mnie śmiech publiczności w Square East. Nie wiązałem z tym jednak przyszłości. Jeżeli chodzi o sławę, nigdy nie przeszła mi przez myśl. Nie wiedziałem, dokąd zaprowadzi mnie życie, a patrząc wstecz, myślę, że nie bardzo się tym przejmowałem. Przecież czekała na mnie praca w BBC, a gdyby coś się zdarzyło, zawsze mogłem wrócić do uczenia. Na pewno polubiłem Nowy Jork. Uwielbiałem poczucie wolności, które we mnie wywoływał. Trudno to wytłumaczyć, ale anonimowość pozwalała mi się zupełnie wyzwolić. Dlaczego nie czułem tego w Londynie? Tam też nikt mnie nie znał, lecz towarzyszyło mi niejasne wrażenie, że jestem obserwowany – że muszę się zachowywać jak najlepiej, aby nikt nie doniósł na mnie… komu? Może były to tylko typowe dla niższej klasy średniej obawy o przyzwoitość. W Nowym Jorku na pewno jednak zniknęły. Pewnego dnia rano, po paru miesiącach pobytu w Nowym Jorku, obudziłem się w swoim hotelu przy Lexington Avenue i Czterdziestej Ósmej (gdzie płaciłem za pokój 30 dolarów tygodniowo), poćwiczyłem w hotelowej siłowni, popływałem w basenie, po czym wyszedłem kupić „New York Timesa”, aby sprawdzić, co słychać w świecie. Przejrzałem pierwszą stronę i coś przyciągnęło mój wzrok – data. Był wtorek 27 października 1964 roku. Moje urodziny. Skończyłem dwadzieścia pięć lat. No więc wyszedłem do swojej ulubionej restauracji i zjadłem uroczysty lunch. Zupełnie mi nie przeszkadzało, że jestem sam. Chociaż lubiłem towarzystwo, najwyraźniej go nie potrzebowałem, a w ciągu dnia rzadko widywałem kolegów z zespołu Cambridge Circus, dopóki nie spotkaliśmy się wieczorem na występie. Kiedy już udzielałem się towarzysko, spotykałem się z ludźmi poznanymi w Nowym Jorku; dwoje z nich miało się stać bardzo ważnymi osobami w moim życiu. Pierwszą był konsultant do spraw zarządzania, Nick Walt, którego poznałem na jakimś przyjęciu; pracował w Boston Consulting Group, choć pochodził z innego Bostonu, w Lincolnshire. Był obsesyjnie uprzejmy i apodyktycznie taktowny, ale gdy udało się podstępem skłonić go, by powiedział coś o sobie, ujawniał intrygujące i niekonwencjonalne podejście do życia, polegające na przykład na tworzeniu wykresów przedstawiających jego związki uczuciowe. Kiedy coś analizował – czyli zawsze – złożoność przedmiotu analizy gwałtownie rosła; powiedziałem mu kiedyś, że gdyby napisał raport dla Boston Consulting Group o tym, co jadł na śniadanie, powstałoby coś na kształt rosyjskiej powieści. Ale najbardziej lubiłem – ba, wręcz kochałem – w nim to, że był zapalonym kibicem reprezentacji krykietowej Somerset. Wzbudzenie w sobie entuzjazmu dla wygłupów tej absolutnie beznadziejnej bandy cherlaków i nicponi byłoby trudnym zadaniem nawet dla kogoś, kto urodził się i wychował w Somerset, ale kibicowanie im z własnej woli, gdy nie było po temu żadnych powodów geograficznych, stanowiło akt tak całkowicie niedorzeczny, że czułem dla Nicka wielki podziw. Czytałem o egzystencjalizmie, a teraz spotkałem człowieka, który żył według tej filozofii, człowieka, który uwierzył w akt Wolnej Woli w Absurdalnym Wszechświecie i przeniósł go na inny poziom. Znając poglądy Nicka na świat, nieco się zdziwiłem na wiadomość, że niebawem zacznie studia w Harvard Business School. Ale potem uświadomiłem sobie, że w absurdalnym wszechświecie biznes wydaje się bardzo sensownym wyborem. Gdy wszelkie wartości są niepewne, najlepiej postawić na zarabianie pieniędzy – nawet Pascal byłby skłonny się z tym zgodzić. Niemniej jednak błędnie zrozumiałem motywy Nicka. Uczył się wszystkich reguł biznesu po to, by odwrócić się do nich plecami. Opowiedziawszy mi kiedyś, jak Harvard uczył go, jakim
znakomitym przedsiębiorstwem jest McDonald’s, którego uniwersalna standaryzacja starannie eliminuje jakiekolwiek ślady indywidualizmu czy spontaniczności, postanowił kupić… sklep z materiałami dla plastyków w Londynie, L. Cornelissen i Syn, który prowadzi do dziś. Wszystkim, którzy nie zrozumieli jeszcze żartu Nicka, powinienem wytłumaczyć, że materiały dla plastyków opierają się próbom standaryzacji bardziej niż jakiekolwiek inne produkty znane ludzkości. Na przykład ten pigment, o nazwie Prawdziwa Biel Rosyjska, jest produkowany we Władywostoku ze skrzydeł motyla Limenitis arthemis smażonych z pyłkiem bylicy argyi oraz futrem gronostaja na oleju otrzymywanym w wyniku kruszenia rzadkiego gatunku żwiru występującego wyłącznie w Cieśninie Beringa; z kolei tamta biel obok, na pozór nie do odróżnienia od pierwszej, o nazwie Surowa Biel Maślana, jest mieszanką bielonego i pasteryzowanego talku z Umbrii ze skamieniałym śniegiem etruskim, wędzoną w dymie drewna jadłoszyna w glinie z pianki morskiej, a następnie mrożoną przez dwanaście lat w lodowcu; natomiast tę biel (której odcień jest wypadkową dwu poprzednich), nazywaną Niezłamaną Bielą, można sprowadzić jedynie z kopalni na jednym z zewnętrznych księżyców Neptuna. Tak więc Nick, który przez ostatnie czterdzieści lat próbował usystematyzować zbiór ponad siedmiu milionów tych pigmentów, zagrał po prostu na nosie Harvardowi i jego akwizytorskiej kulturze groszorobów. Chyba rozumiecie, dlaczego tak go uwielbiam. Jest jeszcze jeden powód. Muszę podziękować Nickowi za swój pierwszy poważny związek uczuciowy. Spieszę z wyjaśnieniami, żebyście tego źle nie zrozumieli. Na początku naszej przyjaźni Nick wziął mnie na lunch do restauracji na Trzeciej Alei. Był to dość ciemny lokal o nazwie Living Room, który przypominał bar, ale miał wyśmienity bufet: „Jesz, ile chcesz, za 3,49 dolara”. Ponieważ na życie miałem piętnaście dolarów dziennie, restauracja była cennym „znaleziskiem”. Nie potrafiłem jednak skłonić Nicka, żeby skupił się na rozmowie, ponieważ bez przerwy zerkał w bok i wygłaszał pełne zachwytu komentarze pod adresem mojej przyszłej żony. W końcu podeszła do naszego stolika, żeby spytać, czy chcemy jeszcze wody z lodem, porozmawiała z nami przez chwilę i poszła, a ja przyznałem Nickowi rację, że jest bardzo czarująca i atrakcyjna, po czym ponownie przyznałem mu rację i jeszcze raz, a na koniec zrobiłem, co mogłem, aby go powstrzymać przed oświadczeniem się jej, gdy przyniosła rachunek. Kilka dni później jednak, z powodu, którego dziś już nie pamiętam, wróciłem do Living Room, żeby się szarpnąć na lunch za 3,49, a przy tej okazji znów zamieniłem parę słów z Connie Booth. Dowiedziałem się, że wszystkie kelnerki w Nowym Jorku szukają pracy jako aktorki, więc rozmawialiśmy trochę o teatrze i napomknąłem, że występuję w przedstawieniu w Square East. Przy następnej wizycie w restauracji – nazajutrz – miałem ze sobą książkę Bergsona pod tytułem Śmiech, doszedłem bowiem do wniosku, że mogę jej zaimponować, jeśli zobaczy, że czytam francuskiego filozofa. (Pamiętajcie, że byłem żenująco naiwny). Wreszcie Nick i ja spotkaliśmy się tam na lunchu i zaprosiliśmy Connie na przedstawienie Cambridge Circus. Kiedy się pojawiła, wieczór nie zaczął się najlepiej. W pierwszym numerze cały zespół wybiegał na scenę i śpiewał radosną piosenkę wodewilową: To już koniec na dziś! Finał, pora już iść, Gdy ze śmiechu zerwany bok, Przyjdźcie do nas znowu… za rok! Do zobaczenia, do zobaczenia, do zobaczenia.
Potem wszyscy się kłanialiśmy, machaliśmy do widzów i schodziliśmy ze sceny z wyjątkiem
Davida Hatcha, który robił krok naprzód i mówił: „Jak państwo widzą, jest parę zmian w kolejności numerów programu”, co zawsze mi się podobało jako nie za mądry, optymistyczny sposób na rozpoczęcie show. Connie spojrzała na mnie, gdy „śpiewałem” i „tańczyłem”, po czym – jak dowiedziałem się później – pomyślała ze zgrozą: Boże! Nie! On jest okropny! I oczywiście byłem okropny – przeokropny, ponieważ nie miałem absolutnie żadnych zdolności muzycznych; w dodatku tak świetnie zdawałem sobie sprawę ze swojej nieudolności, że przez tę bolesną świadomość mojego wrodzonego braku talentu wypadałem jeszcze gorzej. Kiedy więc brykałem po scenie jak ranna czapla, Connie zaczęła układać plan, jak wykręcić się od kolacji, na którą umówiliśmy się po przedstawieniu: może po prostu zniknąć, zostawiając liścik z wiadomością, że jej matka właśnie została potrącona przez autobus w Dżakarcie, musi więc wyjechać i nie wie, kiedy wróci; może udać atak szczękościsku, gdy siądziemy przy stoliku; cokolwiek, cokolwiek, by uniknąć chwili, gdy będzie musiała wygłosić opinię na temat moich umiejętności scenicznych. Potem jednak, kiedy siedziała, znosząc mękę straszliwego zażenowania, znów pojawiłem się na scenie, żeby wystąpić w skeczu z Davidem Hatchem (w którym sprawdzałem go, czy nadaje się do służby w Secret Service) i moje błazeństwa wzbudziły jej serdeczny śmiech, więc wszystko skończyło się dobrze, choć przy kolacji nie rozumiała prawie ani słowa wypowiedzianego przeze mnie i Nicka, bo „mówiliśmy za szybko z tym swoim angielskim akcentem…”. I tak, zachowując zasady wielkiej obyczajności, zaczęliśmy się regularnie spotykać z Connie. Uwielbialiśmy ze sobą rozmawiać i chyba oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że to może się przerodzić w poważny związek. Pamiętam, jak zdziwiła mnie wiadomość, ile czasu zajmują Connie castingi. W ciągu czternastu miesięcy od opuszczenia Cambridge nigdy nie brałem w żadnym udziału, kiedy więc dwa tygodnie później zaproszono mnie na przesłuchanie do roli, bardzo mnie to rozbawiło. Choć podczas występów na Broadwayu zespół Cambridge Circus reprezentowała nowojorska agencja teatralna, byliśmy pewni, że żaden z agentów właściwie nie wie, kim jesteśmy. Ale jeden z nich zadzwonił i poinformował mnie, że zostałem zaproszony na przesłuchanie do brytyjskiego przedstawienia, które ma być wystawione na Broadwayu w nowym roku: Half a Sixpence (Ćwierć szylinga) z Tommym Steele’em. Wybuchnąłem śmiechem, czując, że nie oprę się pokusie: myśl, że będę mógł opowiedzieć Billowi i Timowi, jak wziąłem udział w przesłuchaniu do musicalu na Broadwayu, była naprawdę warta przeżycia tego upokorzenia. W odróżnieniu od jednonogiego mężczyzny w wykonaniu Dudleya Moore’a, który starał się o rolę Tarzana, nie spodziewałem się dostać tej roboty. Poszedłem więc do teatru i kręciłem się w głębi sceny, dopóki mnie nie wywołano, a wówczas wyszedłem w blask reflektorów i podałem swoje nazwisko. Obok mnie pojawił się inspicjent i razem przeczytaliśmy cztery czy pięć stron dialogu z kartek, które dostałem przy wejściu. Z ciemności zakrywającej kanał dla orkiestry dobiegł śmiech kilku osób, ponieważ grałem rolę przemądrzałego angielskiego arystokraty-cymbała, typa, który z pewnością mógł bawić Amerykanów. Następnie oddałem kartki z tekstem, a jakiś głos poprosił: – Mógłby pan coś zaśpiewać? – Nie. Skwitował to śmiech. Potem chwila ciszy. – …Niech pan zaśpiewa cokolwiek. – Niczego nie znam. Nie pamiętam melodii. – (To nie była do końca prawda. Potrafię zapamiętać melodie, po prostu nie umiem ich powtórzyć. Zależało mi jednak, żeby jak najszybciej
zakończyć to przesłuchanie). Znów cisza. Szmer głosów na parterze. – No… może pan zaśpiewać swój hymn państwowy? – Zgoda. Jak to idzie? Tym razem buchnął gromki śmiech, ale nie ustępowali, więc dałem za wygraną i wykonałem Boże, chroń królową tak fatalnie, że należałoby zmienić tytuł na Niech Bóg ma królową w opiece. Wróciłem do domu, chichocząc, i jeszcze tego samego dnia wieczorem opowiedziałem Billowi i Timowi, że byłem na przesłuchaniu i dostałem rolę. Nie uwierzyli, choć przysięgałem, że to prawda. Nazajutrz rano zadzwonił do mnie agent i powiedział, że dali mi tę rolę. Nie potrafię opisać swojego osłupienia: odebrało mi mowę. Mój umysł na chwilę się zaciął. Nie zastanawiałem się wcześniej, czy w ogóle chcę tę pracę. – No więc reflektuje pan? – zapytał mój agent. – Yyy… – Będzie pan dostawał dwieście dolarów tygodniowo przez pół roku, jeżeli przedstawienie dojdzie do skutku, a prawdopodobnie dojdzie. Próby odbędą się tu, w Nowym Jorku, potem wyjazd do Bostonu i Toronto, a później na Broadway… Halo? – Yyy… – Wasze występy przy Washington Square kończą się za kilka tygodni, zgadza się? Jakie pan ma plany? Nie chciałem przyznać, że nie mam żadnych, a rzeczywiście, wszystko wskazywało na to, że żywot Cambridge Circus powoli dobiega końca i jest mało prawdopodobne, żebyśmy grali program jeszcze w nowym roku. – Występował pan kiedyś w musicalu? – Niekoniecznie. – Wobec tego będzie pan miał ciekawe doświadczenie. Właśnie to mi trafiło do przekonania. Rzeczywiście, rola była bardzo skromna i nawet ktoś tak niedoświadczony jak ja mógł się zorientować, że historia nie wyróżnia się niczym szczególnym. Musical był adaptacją powieści H.G. Wellsa pod tytułem Kipps o osieroconym chłopcu, który pracuje jako uczeń w sklepie tekstylnym, a w dzieciństwie miał ukochaną o imieniu Ann. Szczęśliwym trafem Kipps zdobywa fortunę, a potem zakochuje się w dziewczynie z klasy wyższej, której brat, Walsingham, makler giełdowy (w tej roli być może John Cleese), proponuje, że zajmie się zainwestowaniem pieniędzy Kippsa, ale oszukuje go i znika, pozostawiając chłopaka znów bez pensa przy duszy. Kipps odkrywa, że pieniądze to nie wszystko, i dzięki fantastycznemu zwrotowi akcji wraca do swojej ukochanej z dzieciństwa, Ann, żeni się z nią i żyją długo i szczęśliwie. Dowiedziałem się tego ze scenariusza, który mi przysłano w czasie, gdy zastanawiałem się nad decyzją. Spotkałem się też z producentem, który oznajmił mi, że słyszał, iż jestem autorem, i gdybym zechciał przeredagować fragmenty dialogów, byliby bardzo zainteresowani moimi pomysłami. Podekscytowała mnie (i pochlebiła mi) ta propozycja, zwłaszcza że doszedłem do wniosku, że zakończenie byłoby znacznie ciekawsze, gdyby po powrocie Kippsa i Ann z kościoła po ceremonii ślubnej bohater poćwiartował ją siekierą i zaprosił na grilla wszystkich dawnych kolegów ze sklepu tekstylnego. Przyjąłem więc rolę ze względu na ciekawe doświadczenie i szansę pomocy przy redagowaniu tekstu, zupełnie nie przejmując się jej mikroskopijną wielkością. Przekonałem się, że mam w sumie dwadzieścia linijek tekstu – w większości rozproszonego w czterech zbiorowych scenach
w pierwszym akcie, a resztę wygłaszam w pierwszej scenie drugiego aktu, co oznaczało, że potem mogłem iść do garderoby i czytać, dopóki nie będzie trzeba wyjść na koniec do ukłonów. Rozbawiło mnie hasło Half a Sixpence w Wikipedii, która napisała, że grałem „małą, ale kluczową rolę”. „Małej” bym nie kwestionował, jednak „kluczowe” aspekty mojej roli – oszustwo i ucieczka – w całości dotyczyły sytuacji rozgrywającej się dopiero wtedy, gdy schodziłem ze sceny poczytać, więc nie mogę przypisywać sobie wielkich zasług. Mając zapewnione dochody w przyszłości i kilka wolnych tygodni do rozpoczęcia prób, zacząłem pracować nad nową wersją Cambridge Circus. Dwaj właściciele klubu Square East, Murray Sweig i Charles Rubin, których wszyscy bardzo lubiliśmy, zauważyli, że publiczność topnieje, i zapytali, czy moglibyśmy przygotować nowy program z innym materiałem. Ponieważ Graham musiał kontynuować swój staż w szpitalu Świętego Bartłomieja, a Jo Kendall i Johnny Lynn także chcieli wracać do Londynu, więc ci, którzy zostali, zaczęli myśleć nad nowymi skeczami. Postanowiłem, że spróbuję napisać coś sam, i okazało się, że trudno mi zacząć, ponieważ bez opinii Grahama nie byłem pewny, czy to, co wypisuję, w ogóle jest zabawne. Mimo to nie rezygnowałem i wkrótce miałem trochę nowego materiału, który poddawałem ocenie reszty zespołu, kiedy wieczorami chodziłem na przedstawienia starego programu. Wygrzebaliśmy jeszcze parę numerów z czasów Cambridge i zostawiliśmy dwa z programu na Broadway: wykład o humorze Jonesa i Palina oraz beatlesowską wersję Alleluja. Po jakimś czasie zaczęliśmy próby i po raz pierwszy od premiery, którą daliśmy w Londynie, niektórym z nas koledzy zaczęli działać na nerwy. Humphrey wykonał wspaniałą robotę, nadając nową postać oryginalnemu Cambridge Circus i sklejając ją w całość, ale teraz chciałem mieć więcej do powiedzenia w sprawie kształtu nowego programu, skoro napisałem do niego połowę materiału, z drugiej jednak strony Humphrey wciąż był reżyserem, więc co rusz dochodziło do sprzeczki. Różnice zdań na temat scenariusza nie były niczym nowym, miały się zdarzać w trakcie realizacji I’m Sorry I’ll Read That Again, At Last the 1948 Show, cyklu Monty Pythona aż po Sens życia. Tu jednak chodziło o coś innego. Od pewnego czasu graliśmy razem, a w takiej sytuacji każdy zaczyna rozwijać własny styl i niekiedy style, które początkowo dobrze ze sobą współbrzmiały, przestają do siebie pasować i powstają autentyczne „różnice artystyczne” – takim określeniem ludzie maskują znacznie poważniejsze konflikty (jak gdyby cesarz Hirohito jako przyczynę ataku na Pearl Harbor wskazał „różnice artystyczne z Franklinem D. Rooseveltem”). Mimo to kłótnie nigdy nie nabrały zbyt osobistego charakteru i kontynuowałem współpracę z Humphreyem przez następne trzydzieści pięć lat. Z okresu prób pamiętam jedynie, że zacząłem palić: z początku mentolowe, ale po kilku miesiącach przerzuciłem się na coś mocniejszego – larki i parliamenty. Nowy program miał premierę w połowie stycznia 1965 roku, bez żadnych fanfar, i dostał zaskakująco przychylne recenzje w nowojorskich gazetach. Na miejsce Jo Kendall do zespołu weszła Jean Hart, która śpiewała kilka jazzowych kawałków i kilka lżejszych, a Bill napisał parę niezłych piosenek, więc muzyczna strona show prezentowała się wyjątkowo dobrze; błazeństwa należały głównie do Tima, Davida i mnie. Ogromnie lubiłem z nimi występować, ponieważ graliśmy razem skecze na tyle długo, by wytworzyło się między nami prawdziwe komediowe porozumienie. Mieli świetne wyczucie czasu i mnóstwo energii, byli bardzo bezinteresowni, zawsze myśląc o efekcie całego numeru, nie tylko o swoim udziale. W jednym skeczu, przy którym świetnie się bawiliśmy, graliśmy trzech wysokich rangą oficerów RAF-u prowadzących odprawę dla załóg bombowców, które mają zaatakować Niemcy (oczywiście podczas wojny, choć teraz wydaje mi się, że byłoby zabawniej, gdyby akcja toczyła się w czasach pokoju). Myślą przewodnią scenki były brytyjska
nieudolność i nieprzygotowanie: w pewnym momencie piloci mają spojrzeć na mapy i dostają instrukcje, by przelecieć nad Galią i zrzucić bomby tuż nad C w nazwie Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Następuje synchronizacja zegarków przy słowach: „Dokładnie za pięć sekund od… teraz!… będzie parę minut po dziesiątej”. W innym skeczu grałem prezentera BBC, który starannie przygotował pytania do wywiadu z nurkiem głębinowym. Kiedy odkrywa, że jego rozmówcą jest w rzeczywistości agent ubezpieczeniowy, musi improwizować. Prezenter BBC: Nie jest pan nurkiem głębinowym? Agent ubezpieczeniowy: Nie. Prezenter: Ach tak… hm, jeśli mógłbym zadać kilka pytań… na temat pracy agenta ubezpieczeniowego… Agent: Oczywiście. Prezenter: Czy podczas… sprzedaży polis… został pan kiedyś zaatakowany przez dużą rybę… powiedzmy, rekina? Agent: …Nie, raczej nie. Prezenter: …To bardzo ciekawe! Proszę mi powiedzieć… jaka jest… największa głębokość, na jakiej pan kiedykolwiek pracował? Agent: Wydaje mi się, że niższy poziom piwnicy. Prezenter: Doprawdy! Niższy poziom piwnicy, tak? Coś podobnego! I na koniec… czy doświadczył pan kiedyś aeroembolizmu? Agent: Ae… czego? Prezenter: Aeroembolizmu… czegoś, co czasem przytrafia się… nurkom głębinowym… choć raczej nie agentom ubezpieczeniowym… Agent: Niestety… nie. Prezenter: Pomyślałem sobie… że zapytam… w razie gdyby… Agent: Przykro mi!
Odkopaliśmy też numer z brodą, jeszcze z Footlights, i byliśmy zachwyceni, gdy Jean Hart brawurowo zagrała Henryka V zagrzewającego do walki wojska angielskie przed bitwą pod Azincourt. Nic tak w pokoju mężom nie przystoi Jak skromna cichość, milcząca pokora; Lecz gdy wojenna zagrzmi w uszach trąba, Niechaj przykładem waszym tygrys będzie, Natężcie mięśnie, w sercu krew zapalcie, Ukryjcie dobroć pod wściekłości maską14;
Armia Henryka, grana przez Billa, Tima, Davida i mnie, niewolniczo oddana swojemu monarsze, była gotowa lojalnie wypełnić każdy jego rozkaz. Niech nasze oczy zaiskrzą się gniewem, Z tych głowy strzelnic, jakby z dział spiżowych, Niechaj śmierć leci; niech je brew ocienia, Jak przepaścista skała groźnym czołem, Na podmulonej wisząca podstawie, Szalonej fali siekana bryzgami.
Instrukcje królewskie zostały wypełnione co do joty, gdy daliśmy popis gry aktorskiej, która sprawiłaby ból Lee Strasbergowi. Zwłaszcza w wykonaniu Tima. Ściśnijcie zęby, a roztwórzcie nozdrza, Wstrzymajcie oddech do ostatnich granic, Wysilcie duchy!
Kiedy zataczając się, schodziliśmy na palcach ze sceny, chyba nie było wśród publiczności nikogo, kto postawiłby pieniądze na angielską armię. Inny skecz wspominam z sympatią. David grał dyrektora zoo, w którym zginęła większość zwierząt. Dyrektor zoo: A gdzie są żyrafy? Asystent: W piątek wszystkie tu były, panie dyrektorze. Dyrektor: Czyli zostały skradzione? Asystent: Och nie, panie dyrektorze! Ludzie chyba po prostu je pożyczają i zapominają oddać.
Po miesiącu grania nowego programu zauważyliśmy, że publiczność znów kurczy się z wieczoru na wieczór, i wszyscy wyczuliśmy, że zbliża się zejście z afisza. W tym czasie wyprowadziłem się już z hotelu Lexington i mieszkałem u dawnego kolegi z Footlights, Nicka Ulletta. Występował regularnie w naszych klubowych programach, śpiewając własne piosenki i przygrywając sobie na gitarze, a po ukończeniu Cambridge wyjechał do Ameryki, gdzie z Tonym Hendrą stworzył całkiem udany duet komediowo-muzyczny. Podczas mojego pobytu w Nowym Jorku obaj regularnie pojawiali się w wieczornych talk-show u Merva Griffina, a także u Eda Sullivana. Odnowiłem kontakt z Nickiem przez Tony’ego, który był na naszej premierze na Broadwayu. (Tony, jak być może pamiętacie, grał w rewii Footlights w 1962 roku z Grahamem, Timem, Humphreyem i mną; nadal był nieco ekstrawagancki i doskonale poinformowany, a do tego maczał palce w wielu autorskich przedsięwzięciach). Nick miał dość przestronne mieszkanie na Zachodniej Sześćdziesiątej Piątej Ulicy, tuż obok Central Parku, dwie minuty drogi od Lincoln Circle. Pamiętam, jak pod koniec stycznia siedzieliśmy razem przy radiu, słuchając transmisji z pogrzebu Winstona Churchilla. Byłem w Nowym Jorku już sześć miesięcy i pamiętam, że spisywałem swoje przemyślenia na temat mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Oryginał zgubiłem, umiem jednak odtworzyć najistotniejsze punkty. 1. Ameryka w moim przekonaniu żywi ogromny szacunek dla każdego, kto ma mnóstwo pieniędzy. W Anglii jawne zainteresowanie forsą, jak wcześniej wspomniałem, uważano za rzecz wulgarną i oznakę chłopskiego rodowodu. Ale w Ameryce nieskrępowane groszoróbstwo było sposobem na życie – nie, raison d’être. Co więcej, nie miało żadnego znaczenia, jak bogaci zbijają majątek: na wywozie odpadów, osiedlach domów na kółkach, zabawkach erotycznych, plastikowych widelcach, gumowych odbojach drzwi, czasopismach pornograficznych, narzędziach tortur, jadalnych złotych rybkach, prezerwatywach, handlu wdowami i sierotami, to… po prostu… nie miało… znaczenia. Młoda żona mojego znajomego dziennikarza porzuciła go dla magnata siatki ogrodzeniowej. Wszystko jedno, jak doszedłeś do fortuny, masz zapewnione miejsce na szczycie i prawo do lekkiego poczucia wyższości moralnej. Udało ci się! 2. Nieco inne, choć pokrewne spostrzeżenie: sukces musi być widoczny. Odwiedzający Nowy Jork chcą obejrzeć „hity” teatralne. Jeśli im powiesz, że widziałeś taki czy inny hit, który okazał się naprawdę drętwy, przewidywalny, niesmaczny i pozbawiony sensu, ale grają też dwa przedstawienia, o których nikt nie wie, że są znakomite, oryginalne i pasjonujące… niestety, goście i tak chcą zobaczyć „hity”. 3. Nowojorczycy są nie tyle nieuprzejmi, ile spięci. Gdybym wszedł do sklepu tytoniowego i zaczął w swoim stylu grzecznego chłopca ze szkoły prywatnej: „Przepraszam, że pana niepokoję, ale miałbym ochotę kupić papierosy, jeżeli więc wolno mi prosić uprzejmie, żeby poświęcił mi pan chwilę i zadał sobie trud, żeby…”, sprzedawca wrzasnąłby: „Czego chcesz?!” – jak gdybym go obraził. Gdybyś jednak wszedł do sklepu, utkwił w nim wzrok płonący czystą nienawiścią i syknął
przez zęby: „Larki!”, uśmiechnąłby się, wdał w rozmowę i powiedział ci, dlaczego właśnie porzucił żonę. ··· Później skupiłem się na Half a Sixpence. Pierwszego dnia prób przyszedłem bardzo wcześnie i poprosiłem o spotkanie z kierownikiem muzycznym. Mój agent zapewniał mnie, że wszyscy producenci podchodzą ze zrozumieniem do mojego braku talentu do śpiewu, ale chciałem rozwiać wszelkie wątpliwości w rozmowie z osobą, która miała decydujący głos w tej sprawie. Dlatego zaprowadzono mnie do Stanleya Lebowsky’ego. Był niewysokim, korpulentnym i miłym, lecz wyraźnie bardzo zajętym człowiekiem, który tego dnia miał na głowie mnóstwo spraw. – Panie Lebowsky, to jest John Cleese. Chce panu coś powiedzieć. – Co mogę dla ciebie zrobić, John? – Panie Lebowsky… – Stanley. – Stanley… muszę ci coś powiedzieć… – Co? – Nie umiem śpiewać. Roześmiał się. – Mówiłem im w czasie przesłuchania. Naprawdę. Uspokajającym gestem położył mi dłoń na ramieniu. – Coś ci powiem, John. Pracuję na Broadwayu od czterdziestu lat. Każdy umie śpiewać… Wziął mnie do pianina, uderzył w klawisz i poprosił, żebym zaśpiewał ten dźwięk. Zrobiłem to, najlepiej jak potrafiłem. Chyba przez chwilę podejrzewał, że próbuję go rozśmieszyć, ale z mojej twarzy wyczytał, że nie żartuję. Znów uderzył w klawisz, uważnie i bez pośpiechu. Wydałem z siebie ten sam odgłos. Patrzył bez słowa. Chyba rzeczywiście nie mógł uwierzyć własnym uszom. Uderzył w inny klawisz. Wydałem inny odgłos. Wyglądał na nieco wstrząśniętego, a potem energicznie pokiwał głową. – Masz rację, John – oznajmił. – Nie umiesz śpiewać. – Przykro mi, Stanley. – Nic nie szkodzi! Naucz się po prostu słów i poruszaj ustami… Bo, rzecz jasna, miałem wystąpić tylko w utworach śpiewanych chórem, otoczony przez wykształconych wokalistów, kto się więc mógł o tym dowiedzieć? Wróciłem do głównej sali i ze zdumieniem zobaczyłem, ile osób się tam zebrało. Musical na Broadwayu potrzebuje małej armii ludzi. Następnie zaprowadzono mnie do reżysera, poczciwego Teksańczyka trochę przypominającego małpiatkę, Worda Bakera. Przez pierwsze dwa tygodnie próby przebiegały w zaskakująco leniwym i mało forsownym tempie. W końcu brałem udział w scenach, które miały na celu wyłącznie wyjaśnienie fabuły. Moje zadanie nie polegało na rozbawieniu publiczności, więc, jak ujął to Noël Coward, wymagano ode mnie tylko tego, żebym zapamiętał kwestie i nie potykał się o meble. W związku z tym czułem się dość spokojnie, z wyjątkiem chwil, gdy musiałem wyjść i próbować swój jedyny numer pantomimiczno-taneczny (rozpoczynający drugi akt). Pantomima nie stanowiła problemu; tekst też był łatwy do zapamiętania; musiałem się tylko pilnować, żeby nie wydać z siebie absolutnie żadnego
dźwięku. (Stanley Lebowsky potrafił usłyszeć chrząknięcie muchy z odległości pięćdziesięciu kroków. Kiedy trzy miesiące po premierze krew uderzyła mi do głowy i zacząłem podśpiewywać, pianissimo, najcichszym z cichych głosów, wychodząc z garderoby po przedstawieniu, zobaczyłem, że Stanley na mnie czeka. „John – rzucił – śpiewałeś?” Dla przypadkowego obserwatora w kulisach takie oskarżenie musiałoby zabrzmieć dziwnie, ale bezdyskusyjnie mnie przyłapał. „Tylko trochę, Stanley”, odpowiedziałem tonem usprawiedliwienia. Spojrzał mi prosto w oczy. „Nie rób tego!”). Jeżeli chodzi o taniec, moja praca wymagała pracy. Była to jedyna choreografia w przedstawieniu, w której brali udział nieprofesjonalni tancerze, miałem więc wielką nadzieję, że znajdzie się wśród nich parę beznadziejnych przypadków, żebym nie czuł się samotny. Niestety. Pozostali aktorzy najwyraźniej mieli już za sobą doświadczenia taneczne. Poczułem ogarniającą mnie falę paniki, wyobrażając sobie, że podczas premiery będę tak bardzo odstawał od innych na scenie, że po kilku pierwszych krokach przyciągnę uwagę całej publiczności, która przez resztę numeru będzie obserwować moje wysiłki, zachodząc w głowę, co mi się mogło stać. Od tej chwili przez całe dnie pracowałem nad zmniejszeniem różnicy między mną a drugim najmniej utalentowanym tancerzem w zespole. Na nieszczęście układ był oparty na polce, w której skacze się na boki w nieprzewidywalnych momentach, cały czas poruszając się w kółko i uśmiechając się, jak gdyby ta czynność była źródłem wielkiej radości. Doszedłem do wniosku, że to polska forma muzycznej gimnastyki, choć nigdy nie zrozumiałem, dlaczego tym słowem określa się w angielskim wzorek w kropki. Może kojarzył się z kroplami zimnego potu? Godzinami ćwiczyłem kroki pod okiem asystenta choreografa, ale nigdy nie potrafiłem pozbyć się niepewności przy wykonywaniu tego dziwnego słowiańskiego numeru. Czasami zdawało mi się, że przez kilka sekund dość płynnie polkuję, wtedy jednak rozbłyskiwała mi w mózgu myśl: Boże, naprawdę to robię!, wywołując zakłócenia neurologiczne, przez które moje radosne podrygi natychmiast zmieniały się w ruchy człowieka, który podczas bitwy usiłuje nie nadziać się na ostre noże wystające z kół rydwanów. Prawdziwi zawodowi tancerze, co do jednego i jednej znakomicie wysportowani ludzie, byli niezwykle mili, cierpliwi i życzliwi, choć czasem zauważałem, że przyglądają mi się z takim samym zaintrygowaniem, jakie można zobaczyć u osób, które pierwszy raz w życiu widzą dziobaka. Nie podobało mi się tylko, że tańcząc, cały czas głośno liczyli, co bardzo mnie rozpraszało. Nie wiedziałem, dlaczego to robią, a za bardzo się wstydziłem, by zapytać, co takiego liczą. Może ile wykonują kroków podczas tańca? „Dzisiaj przetańczyłem 50 112 kroków”. „Och, to wspaniale!” „A ty ile tańczyłaś?” „Tylko 43 694, ale po kolacji zrobię jeszcze 7000”. Pewna primabalerina powiedziała mi, że tancerze niewiele ze sobą rozmawiają (chyba że o tańcu), może więc po prostu ćwiczyli nierozmawianie o tańcu. W trakcie tych pierwszych prób od czasu do czasu wpadał Word Baker, żeby popatrzeć i podsunąć jakieś sugestie. Dowiedziałem się, że reżyserował bardzo długo grany musical The Fantasticks, który wówczas pokazywano na scenie off-Broadway już od pięciu lat. (Wystawiano go do roku 2002, gdy ustanowił rekord najdłużej granego spektaklu, nie schodząc z afisza przez czterdzieści dwa lata). Było to urocze, sympatyczne i melodyjne przedstawienie, a producenci najwidoczniej uznali, że ten klimat świetnie się sprawdzi w przypadku Half a Sixpence. Drugą osobą, którą widywaliśmy regularnie, była nasza gwiazda i lider zespołu, Tommy Steele. Zyskał sobie sławę jako brytyjska odpowiedź na Elvisa Presleya i okazał się niezwykle miłym facetem, z którym świetnie się pracowało, emanującym pogodą ducha, wschodniolondyńską żywiołowością, niewyczerpaną energią i rozbrajającą bezpośredniością, dzięki czemu próby scen z nim były prawdziwą zabawą. Można się było pomylić, pod warunkiem że z błędu umiało się wyciągnąć wnioski. Pod luźnym sposobem bycia kryło się jednak niezachwiane zaangażowanie
w pracę nad spektaklem, żeby był jak najlepszy, i gdy Tommy wyczuł, że ktoś się obija lub nie umie się skupić, potrafił go porządnie ochrzanić, nigdy nie tracąc panowania nad sobą, tylko mówiąc ludziom stanowczo i dobitnie, co zrobili źle. Jako reprezentant niższej klasy średniej zawsze czułem się zakłopotany wobec okazywania gniewu, zaciekawiło mnie więc, że każdy, kto dostał burę od Tommy’ego, zawsze uważał, że na nią zasłużył: nie miał do niego urazy, bo Tommy nigdy nie był złośliwy. Ta cecha jego charakteru szalenie pomagała w pracy. Jeżeli ktoś dawał z siebie wszystko i był skoncentrowany, pozwalano sobie na odrobinę żartów. Dotyczyło to, nawiasem mówiąc, nawet przedstawień. Na początku pierwszej części był moment, kiedy mój bohater poznaje Kippsa, którego grał Tommy, i podajemy sobie ręce. Scena rozgrywała się na proscenium przed opuszczoną kurtyną (za którą obsługa ustawiała dekoracje do następnej sceny), mieliśmy więc niewiele miejsca, a gdy podawałem mu rękę, polecono mi stanąć przed Tommym. Dwa tygodnie po premierze, kiedy ściskałem mu dłoń, zacisnął palce na moim przegubie i delikatnie popchnął mnie w kierunku kanału orkiestry, od którego dzielił nas zaledwie metr. Oczywiście nie wkładał w to dużej siły, ale rozbawiło mnie to, zwłaszcza że realizował tak nikczemny plan z tym swoim szczerym, poczciwym uśmiechem przyklejonym do twarzy. Jego niewinna radość wobec perspektywy uszkodzenia kilku muzyków po prostu mnie zachwyciła i odtąd to igranie ze śmiercią było stałym elementem programu. Publiczność nie miała pojęcia, co robimy; gdyby wiedziała, niezwłocznie zniknęłoby to z przedstawienia. Ogólnie rzecz biorąc, pierwsze dwa tygodnie prób przebiegły gładko. Kiedy jednak przyszliśmy w poniedziałek trzeciego tygodnia, poinformowano nas, że doszło do zamachu stanu: Word Baker zniknął i słuch po nim zaginął. Na jego miejsce przyszedł Gene Saks, były aktor, obecnie reżyser, który nam oznajmił, że, jego zdaniem, czeka nas jeszcze mnóstwo pracy i że najlepiej weźmy się od razu do roboty, bo za dwa tygodnie premiera w Bostonie. Nieco zszokowani rozeszliśmy się do sal prób. W tym momencie odkryłem, że mam nową matkę. Pierwszą panią Walsingham grała (czy raczej próbowała) Charlotte Rae, dość wesoła i towarzyska, zaprawiona w bojach aktorka komediowa; zastąpiła ją Ann Shoemaker, onieśmielająca i poważna postać, która przypominała mi mniej kobiece wcielenie Williama Gladstone’a. Do Charlotte i Worda Bakera w ciemnościach zewnętrznych dołączył producent, który chciał, żebym spróbował przeredagować niektóre sceny. I tak projekt przeróbek umarł. Jak ktoś zauważył, mając na myśli tę teatralną czystkę: „Na początku było Słowo, ale tylko przez dwa tygodnie”. Próbom zaczął towarzyszyć nieco posępny ton, trochę z powodu ogólnego zaniepokojenia, bo właściwie nie wiedzieliśmy, co się dzieje, trochę z powodu naszych podejrzeń, że gdybyśmy się odważyli zażartować, musielibyśmy złożyć Ann Shoemaker pisemne wyjaśnienia naszego złego zachowania. Dowiedziałem się, że przez ostatnie trzydzieści lat grała w hollywoodzkich filmach, więc może uważała ten musical za rodzaj degradacji. Jak stwierdziła aktorka grająca jej córkę (a moją siostrę), Carrie Nye: „Gdy przełamiesz pierwsze lody z Ann, pod spodem znajdziesz mnóstwo zimnej wody”. Ogromnie lubiłem Carrie. Była prawdziwą, rzeczywistą pięknością z Południa o zaskakująco flegmatycznym sposobie bycia i ciętym, ironicznym poczuciu humoru; tak się składało, że była też żoną Dicka Cavetta, który w tym czasie miał własny talk-show, najbardziej inteligentny i dowcipny, jaki oglądałem. Nie wiedziałem, jakie zmiany wprowadził do przedstawienia Gene Saks, ponieważ podczas prób do dużego musicalu wszystkie kluczowe elementy są przygotowywane osobno aż do końcowego etapu; tancerze byli w jednej sali, wokaliści w innej, aktorzy, niesłyszani przez innych, w trzeciej, a Tommy Steele we wszystkich naraz – z jedenastu układów śpiewano-tanecznych występował w dziesięciu. Przypominam, że musical powstał specjalnie dla niego, jako pretekst do
zaprezentowania jego talentów, więc sam był sobie winien (w pierwszej londyńskiej inscenizacji było kilka numerów bez niego, wszystkie jednak były gorsze niż te z Tommym, więc z wersji broadwayowskiej zostały wycięte). W rezultacie prawie nie schodził ze sceny, czemu też sam był winien. Nigdy się nie dowiem, skąd czerpał energię. Ale wyraźnie kochał to, co robił. Tak czy inaczej… w takiej właśnie atmosferze powagi i niepewności pojechaliśmy do Bostonu, gdzie za pięć dni w Colonial Theatre miała się odbyć premiera, i wtedy właśnie Saks po raz pierwszy przystąpił do montowania całości. Wszyscy w końcu zebraliśmy się w prawdziwym teatrze i zaczęliśmy grać przedstawienie od początku, z wahaniem, popełniając błędy, które zaraz były korygowane, omawiając nieprzewidziane problemy i ćwicząc przejścia między poszczególnymi scenami, a ja mogłem usiąść na widowni, by oglądać piosenki i tańce, wyobrażając sobie, jaki to wszystko przybierze ostatecznie kształt. I oczywiście uważnie obserwowałem Gene’a Saksa, który mógł zdecydować o moim życiu lub śmierci. Dotąd trzymał się z boku; gdy oglądał sceny z dialogami, niewiele mówił na ich temat, choć wyczuwałem, że jest raczej zdegustowany faktem, iż odziedziczył moją osobę po poprzednim właścicielu, bo sam w ogóle by mnie nie obsadził. Nie wygłaszał jednak żadnych krytycznych uwag, więc nie bardzo wiedziałem, na czym stoję. Na pewno budził grozę: dość wysoki, mocno zbudowany, stanowczy i nieprzeciążony jakimkolwiek poczuciem humoru. Nigdy nie przyszło mi na myśl, że Half a Sixpence to dopiero trzeci spektakl na Broadwayu reżyserowany przez niego, że kiedy go przejął, w powietrzu wisiała katastrofa, że dostał marne piętnaście dni na uporządkowanie sytuacji i że jak każdy człowiek, który znalazłby się na jego miejscu, musiał się cholernie denerwować. Uświadomiłem sobie za to, że sam się denerwuję – w miarę jak zbliżała się moja pierwsza scena, gdy stanę w blasku świateł i wygłoszę swoją kwestię w obecności Gene’a, producentów i zespołu, który siedział w różnych miejscach widowni. Miałem wejść tuż po skocznym i hałaśliwym numerze taneczno-muzycznym pod tytułem A Proper Gentleman (Prawdziwy dżentelmen), w którym brał udział Tommy, wszyscy uczniowie ze sklepu oraz wszyscy wokaliści i tancerze. W scenie rozmawiałem z panem Shalfordem, właścicielem sklepu bławatnego, gdzie uczył się Kipps. Był to szef tyran, a grał go Mercer McLeod, nadzwyczaj miły i sympatyczny stary aktor, który pracował w show-biznesie od pięćdziesięciu lat, ale chyba kilkanaście razy robił sobie lifting, więc wyglądał jak bardzo, bardzo wysokie dziecko. Spotkaliśmy się za kulisami i byliśmy gotowi do wejścia, kiedy tylko skończy się numer w klimacie Knees Up Mother Brown. I piosenka się kończy. Wkraczamy razem na scenę i wygłaszam swoją pierwszą kwestię. – A, Shalford, czy mógłbym z tobą zamienić słowo? Ten interes… – Stop! To Gene. – Głośniej, John! – O, przepraszam! Dobrze… Schodzimy ze sceny; wokaliści i tancerze zajęli miejsca na widowni i patrzą, jak ponownie pojawiamy się z Mercerem i zaczynam na cały głos: – A, Shalford, czy mógłbym z tobą zamienić sło… – Głośniej! – Głośniej? – Tak, o wiele głośniej! – O wiele głośniej? – Tak, jeszcze raz proszę…
Dębieję i opuszczam scenę. Teraz było naprawdę głośno, a on chce o wiele głośniej? Zaczyna mnie też ogarniać zażenowanie. Wchodzą Shalford i Walsingham, który mówi bardzo donośnym głosem jak naganiacz na jarmarku: – A, Shalford, czy mógłbym z tobą zamienić słowo?! No! Tak głośno nie mówiłem nigdy w życiu! Gdybym odezwał się takim tonem w restauracji, ludzie zerwaliby się z miejsc i pochowali po kątach! Heroldzi miejscy padliby przede mną plackiem! Kontynuuję… – Ten interes z… – GŁOŚNIEJ!!!! Co? Jeszcze głośniej niż teraz? Nagle dostaję białej gorączki. Czy ten człowiek oszalał? Dlaczego tak idiotycznie mnie upokarza? Brytyjczycy powiesili mu matkę? Spokojnie, z nutą drwiny w głosie pytam więc: – …Głośniej niż teraz, panie Saks? – Tak! W porządku! Od kilku sekund wszystko się we mnie gotuje i czuję, że zaraz wykipi. Chce „głośno”? Doskonale! Będzie miał „głośno”. Spróbuję wytworzyć falę akustyczną, która uszkodzi go na resztę życia. Śmiertelnie go przerazić – to za mało. Chcę, żeby KREW trysnęła mu z uszu! Spokojnie schodzę ze sceny, biorę kilka głębokich oddechów, półgłosem radzę Shalfordowi: – Odwróć się… Po czym wracam na scenę i (tylko po to, żeby pan Gene Pieprzony Saks parsknął lekceważącym śmiechem, mitygując mnie: „Och, nie chodziło mi o aż tak głośno!”) wrzeszczę: – AAAAAA!!! SHAL!!! FFFFORD!!! CZYY!!! MÓGŁBYYM!!! Z TOOBĄ!!! ZA MIEENIĆ!!! SŁO!!! WO??!!! Masz, sukinsynu, i giń! Cieszę się, że spaliliśmy Biały Dom, ty skretyniały jankeski despoto! Stoję, oddychając ciężko i triumfując. A Gene woła: – O to chodzi! A niech mnie! Jakbym dostał gigantyczną kulą rozkołysaną na ramieniu dźwigu, którą burzą ściany budynków! Jestem tak oszołomiony, że zapominam następnej kwestii. – Jeszcze raz, proszę… Straszne było to, że miał rację. W ciągu około sześćdziesięciu sekund Gene nauczył mnie, jak wielkie znaczenie ma brutalna energia. Numer taneczny, po którym wchodziliśmy z Mercerem, był tak hałaśliwy, porywisty i żywiołowy, że gdybym mówił „normalnie” głośno, publiczność z trudem zauważyłaby moją obecność. Musiałem poszukać tego samego poziomu energii, bo inaczej ze sceny uszłoby całe życie. Wiele lat później, gdy reżyserowałem jeden z koncertów Amnesty International Secret Policeman’s Ball, miałem ten sam kłopot ze skeczami wchodzącymi po numerach stand-up. Musiałem przesunąć Bena Eltona na koniec pierwszej części, bo wygłaszał swój bardzo zabawny monolog, prawie krzycząc do mikrofonu, z takim „atakiem”, że żaden komik wchodzący na scenę zaraz po nim, żeby zagrać normalny skecz, nie miałby szans, nawet Peter Cook. Obronną ręką mógłby wyjść tylko inny solista z monologiem, ale wówczas mielibyśmy ten sam problem z następnym punktem programu. Gdybym był na tyle mądry, żeby włączyć do programu więcej numerów muzycznych, mógłbym je wykorzystać i obniżyć poziom energii dla dobra następnego skeczu, bo muzyka potrafi tego dokonać, nie stwarzając wrażenia przykrego kontrastu i rozczarowania dla publiczności. Tak więc po arcyprzyspieszonym kursie techniki scenicznej moje życie w teatrze stało się
szalenie nieskomplikowane. Musiałem przyjść pół godziny przed rozpoczęciem przedstawienia, wygłosić swoje rozrzucone tu i ówdzie kwestie, postarać się nie wpaść do kanału orkiestry, nie rzucać się w oczy podczas polki (dokonałem tego jeszcze przed premierą na Broadwayu), a potem wycofać się do garderoby, żeby czytać Damona Runyona, Scotta Fitzgeralda i Jamesa Thurbera.
Rozdział 10
Po kilku dniach spędzonych w Bostonie (podczas których Gene trochę poprawił sceny, a ja solidnie przyłożyłem się do techniki wirowania w stylu polskim) miałem dużo czasu, by rozejrzeć się po mieście i nawiązać bliższe kontakty towarzyskie z zespołem. Podobał mi się Boston ze swoją stosunkowo historyczną zabudową i wszechobecnymi związkami z rokiem 1776. I wcześniejszymi czasami: na jednym z cmentarzy, na które zawędrowałem (od czasu do czasu lubię wpaść do ładnego parku sztywnych), znalazłem nagrobek kwakra z 1660 roku, którego purytanie powiesili za herezję. Zawsze sądziłem, że towarzystwo z Mayflowera najechało Nową Anglię, by ustanowić tolerancję religijną, ale widocznie uznali, że co za dużo, to niezdrowo. Przecież trzeba gdzieś postawić granicę. Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby ci bogobojni ludzie złapali katolika. Potrzebowaliby wówczas tylko paru czarownic i agnostyka, żeby mieć zapewnioną rozrywkę na cały weekend. Bardzo ładne były części Bostonu w okolicach uniwersytetów, pełne kafejek, księgarń i małych teatrów; takie widoki zawsze przypominały mi o szczęśliwym życiu uczonego, jakie mógłbym prowadzić, gdybym tylko odkrył jakąś sferę działalności akademickiej, w której miałbym jakie takie zdolności. Studiowałbym zagadnienie, które by mnie fascynowało, i powoli zdobywałbym o nim gruntowną wiedzę; uczyłbym inteligentnych, pełnych entuzjazmu młodych ludzi; otaczaliby mnie błyskotliwi koledzy, którzy chętnie dyskutowaliby na interesujące tematy; niewyczerpane zasoby dobrej kawy, długie spacery poświęcone rozmyślaniom w blasku słońca padającym przez liście drzew (czyli Anglia odpada); nie musiałbym przerywać sobie spokoju, żeby przychodzić co wieczór do tego samego miejsca, mówić dokładnie to samo tym samym ludziom w ten sam sposób, udając kogoś innego. W niedługim czasie zacząłem, ja niewdzięczny, postrzegać ów cały mechanizm teatralny za lekko ubliżający mojej inteligencji, ale przynajmniej zachowałem te opinie dla siebie, zwłaszcza dlatego, że otaczający mnie mili i życzliwi ludzie z radością wyrażali swoje raison d’être. Dziś, pięćdziesiąt lat później, już wiem, że choć wykształciłem w sobie pewne umiejętności aktorskie, nigdy nie miałem temperamentu aktora. Nawet wtedy zdawałem sobie sprawę, że gdy odnoszę wrażenie, iż praca niczego mnie nie uczy, zaczynam upadać na duchu i siłą woli zmuszam się, by postarać się nie zawieść publiczności. Podejrzewam, że kilka osób z naszej paczki z Cambridge Circus czuło coś podobnego i właśnie dlatego często wygłupialiśmy się na scenie, zmieniając słowa i próbując się nawzajem „ugotować”: kiedy zaczynaliśmy się śmiać, praca natychmiast zmieniała się w zabawę, przedstawienie dostawało zastrzyk świeżej, swawolnej energii, która wyraźnie miała pozytywny wpływ także na publiczność. Na pewno ogromnie bawił mnie Tommy Steele, próbujący podczas naszego spotkania na proscenium strącić mnie do kanału orkiestry. Chociaż nudziłem się na scenie, nie doceniałem jednak tego, ile nauczyłem się poza sceną. W końcu po raz pierwszy w swoim życiu chłopca ze szkoły prywatnej spędzałem mnóstwo wolnego czasu w towarzystwie dziewczyn i gejów. Od ukończenia Cambridge spotykałem się z kilkoma dziewczynami, na swój niezwykle zrównoważony i aseksualny sposób, czego kulminacją było Wielkie Zdarzenie w hotelu Station w Auckland, a teraz poznałem Connie. Ale wciąż nie pozbyłem się głęboko zakorzenionego przekonania, że prawie każdej formie czułych kontaktów fizycznych przypisuje się charakter seksualny. Kiedy więc nagle znalazłem się w grupie młodych amerykańskich
tancerzy i wokalistów, którzy bez żadnych zahamowań dotykali się nawzajem, przytulali, całowali i w ogóle spontanicznie okazywali sobie sympatię w sposób, który ktoś z Weston-super-Mare określiłby „bezwstydnym”, z pewnością było to dla mnie wstrząsające przeżycie. Po jakichś dziewięćdziesięciu minutach stało się zagadkowo miłe i pociągające. Co więcej, ku mojemu zdziwieniu zaakceptowali mnie i przyjęli do swojego grona, nawet kiedy zobaczyli, jak tańczę. Moje poczucie dziwactwa zaczęło słabnąć. Wraz z tą odnową behawioralną w mojej świadomości społecznej następowała kolejna istotna zmiana. Od pierwszego dnia prób, jeszcze za panowania Worda Bakera, zacząłem dostrzegać coś, czego nie spotykało się na ulicach Weston-super-Mare. Kilku mężczyzn w naszym zespole łączyły szczególnie przyjazne relacje – to było coś więcej niż uznałaby za normę, powiedzmy, szkocka drużyna rugby. A ich kontakty miały zdecydowanie bardziej figlarny charakter, niż można by się spodziewać po ich gaelickich odpowiednikach. Do tego stopnia, że z wolna zaczęło do mnie docierać, iż nie można wykluczyć, że kilku z nich być może, mówiąc wprost, należy do grona kochających inaczej. Dyskretne dochodzenie przeprowadzone wśród rozchichotanych koleżanek pozwoliło mi ustalić, że wbrew broadwayowskim zwyczajom, tancerze w naszym zespole (oprócz jednego) są hetero, natomiast wokaliści w większości hołdują przeciwnej orientacji. Jeśli pozostały we mnie jakieś resztki zdecydowanych poglądów z Clifton College, według których homoseksualizm lokuje się mniej więcej gdzieś między królobójstwem a zdradą stanu, to szybko zaczęły topnieć, gdy zaobserwowałem ich życzliwe nastawienie do świata i poczucie humoru; dziś grozę budzi myśl, że w ówczesnej Anglii za swoje zachowania mogli trafić do więzienia – taki stan rzeczy utrzymał się jeszcze dwa lata, do roku 1967. Codzienne koleżeńskie kontakty z tą grupą dziewczyn i gejów znacznie przyczyniły się do przyspieszenia mojego rozwoju emocjonalnego. Zacząłem sobie też uświadamiać, że potrafię się przystosować do okoliczności lepiej, niż sądziłem (i sądzili moi koledzy); moja słabość polegała na braku odwagi i inicjatywy, by wyjść poza swoją strefę poczucia bezpieczeństwa, emocjonalnie i fizycznie. (Zwłaszcza fizycznie: nie rozumiem, dlaczego ktoś mógłby poszukiwać wrażeń, które mogą wywoływać dyskomfort. Alpiniści, polarnicy i uczestnicy walk w klatkach stanowią dla mnie nie lada zagadkę. Po co ludzie z własnej woli angażują się w podobne próby samobójcze prowadzone w zwolnionym tempie? Jeżeli chcą ze sobą skończyć, dlaczego nie zrobią tego szybko i zdecydowanie? Kiedy byłem mały, tato opowiadał mi o człowieku, który walił głową w mur, bo czuł się wspaniale, gdy przestawał. Nawet w tak młodym wieku zupełnie nie rozumiałem, dlaczego w ogóle zaczynał. Terry Gilliam szydzi z mojego upodobania do komfortu fizycznego. Dochodzę do wniosku, że to w dużej mierze jego problem). Oprócz nieformalnych zajęć z socjalizacji miałem w Bostonie jeszcze jedno doświadczenie poznawcze. Pewnej niedzieli rano obudziłem się ze straszliwym bólem zęba. Był tak okropny, że nie umiałem sobie z tym poradzić i w końcu znalazłem dentystę, który był gotów udzielić nagłej pomocy w weekend. Z wdzięcznością zasiadłem w fotelu, spodziewając się końca męki. Stomatolog zalecił prześwietlenie, zrobił kilka zdjęć i zniknął, aby je wywołać. Po jakimś czasie (w którym ból nie ustawał) wrócił, umieścił klisze rentgenowskie na podświetlonym ekranie i poprosił mnie, abym obejrzał je razem z nim, dzięki czemu mógł mi pokazać, które zęby wymagają zabiegów – założenia koronek, mostków, leczenia kanałowego i tak dalej. Kiedy skończył, podał mi rękę i poprosił, żebym zadzwonił do jego sekretarki i ustalił plan wizyt, aby mógł przeprowadzić intensywny program leczenia jeszcze przed moim wyjazdem z Bostonu. Osłupiałem. Zbulwersował mnie fakt, że brzęk kasy zupełnie wymazał mu z pamięci powód mojej wizyty. Gdy mu o nim przypomniałem, zamiast zacząć mnie serdecznie przepraszać, rzucił
mimochodem: „Ach, tak”, znacząco spojrzał na zegarek – w końcu była niedziela – a potem wreszcie dał mi zastrzyk i przystąpił do borowania. Zacząłem podejrzewać, że profesjonaliści z amerykańskiej klasy średniej zupełnie inaczej interpretują słowo „powołanie”, niż je dotąd rozumiałem. Ta myśl przyszła mi do głowy, zanim jeszcze poznałem ich prawników. ··· Wyjazd do Toronto przyniósł parę niespodzianek. Chociaż premierowe przedstawienie zostało ciepło przyjęte przez publiczność, nazajutrz rano ukazały się bezlitosne recenzje. Byłem w szoku, dowiadując się z nich, że nasz musical, który podobał się zarówno bostońskiej publiczności, jak i krytykom, jest straszną, pozbawioną jakichkolwiek talentów katastrofą. Kiedy jednak pojawiłem się w teatrze na popołudniówce, zauważyłem, że wszyscy zachowują się beztrosko, pozostając w błogiej nieświadomości, że pierwszy wieczór na Broadwayu będzie katastrofą. Wreszcie zdobyłem się na odwagę i wspomniałem jednemu z producentów o recenzjach, a on roześmiał się i powiedział: „Och, kanadyjscy krytycy zawsze są tacy. Bo widzisz, nikt nie zwraca na nich uwagi. Dlatego piszą wredne i zjadliwe rzeczy, żeby ktoś ich w końcu zauważył”. Nie wiedziałem, czy to tylko brawura, ale rzeczywiście, trzy tygodnie później w Nowym Jorku odbyła się premiera Half a Sixpence, zbierając całkiem przychylne opinie wśród tak zwanych Rzeźników Broadwayu. Tymczasem zespół pocieszał się myślą, że w Kanadzie też nie brakuje złośliwych ludzi. Mimo wszystko byłem odrobinę wstrząśnięty tym, że krytykowi szanującej się gazety wolno używać tak niskich i nieetycznych sposobów, aby lansować samego siebie, zaraz sobie jednak uprzytomniłem, że z dziennikarskiego punktu widzenia wielką zaletą pisania napastliwych i obelżywych tekstów jest brak konieczności posiadania talentu; smutne w tym jest to, że Anglicy czasem biorą takie szyderstwa za dowcip. Toronto okazało się niezmiernie sympatycznym miastem, rozległym, spokojnym i nieco dostojnym, choć w stonowany, życzliwy sposób. Nie doceniali go chyba tylko jego mieszkańcy, którzy nie mogli się doczekać, aż spytasz ich o drogę, ponieważ dawało im to doskonałą okazję do przepraszania. Nigdy nie rozumiałem, za co przepraszali. Przypuszczam, że czuli się nieciekawi w porównaniu z Amerykanami. Ja byłem przeciwnego zdania; pamiętam, jak czytałem o doktrynie „ekscepcjonalizmu” mówiącej o nieprzeciętności Amerykanów i doszedłem do wniosku, że najbardziej w Kanadyjczykach podobało mi się to, iż uważali się za zupełnie przeciętnych. Tak skromna, niegroźna postawa przyczyniła się do powstania narodu stabilnego, ostrożnego, przyzwoitego i powszechnie szanowanego. Szkoda tylko, że przez siedem miesięcy w roku panuje tam zimno, które potrafią znieść tylko Kanadyjczycy. Mają za to jedną rzecz, która wynagradza im surowy klimat. Hokej (czyli, jak precyzyjnie nazywamy to u nas, hokej na lodzie). Boże, ależ oni go uwielbiają! Podczas jednego z pierwszych przedstawień Half a Sixpence w Toronto, będąc na scenie, usłyszałem stłumione okrzyki radości dobiegające z kulis. Nie wierzyłem, by miały jakikolwiek związek ze sceną, którą właśnie graliśmy, więc zaraz po zejściu pobiegłem do źródła radosnych odgłosów i zobaczyłem sporą grupę pracowników obsługi technicznej przyklejonych do telewizora. Oglądali półfinał rozgrywek o Puchar Stanleya, w którym ich ukochana drużyna Maple Leafs walczyła ze swoim odwiecznym rywalem, nikczemnymi Montreal Canadiens. Mecz był pasjonujący i pod koniec spektaklu wciągnął cały zespół, który po wykonaniu numeru tanecznego biegł do
telewizora, wiwatował na cześć Leafs, po czym pędem wracał na scenę, by znów poprzebierać nogami. (Zespół z wyjątkiem Ann Shoemaker, która wydawała się zupełnie nieporuszona grą. Krążyły plotki, że kibicuje Black Hawks). Półfinał składał się z siedmiu meczów, więc gdy nadszedł decydujący, przywiązanie rozgorączkowanego zespołu do Leafs sięgnęło zenitu i ludzie spóźniali się z wejściem na scenę i schodzili szybciej niż zwykle, aby tylko nie przegapić rozstrzygającej bramki. A kiedy znienawidzeni Canadiens (którzy nie potrafią nawet poprawnie napisać swojej nazwy) w ostatniej minucie siódmego meczu strzelili gola, gwóźdź programu, który graliśmy zaraz potem, wypadł dość grobowo i żałośnie, zupełnie wbrew intencjom reżysera. Na szczęście Gene zdążył już wrócić do Nowego Jorku. A nazajutrz też tam wyjeżdżaliśmy, do naszych najbliższych i na premierę na Broadwayu. Pierwszego wieczoru szczęśliwie nie miałem takiej tremy jak zwykle, prawdopodobnie dlatego, że graliśmy już wiele razy i byliśmy spokojni, że mamy całkiem dobre przedstawienie, ale wiedziałem też, że jeśli się nie przewrócę, nikt mnie nie zauważy. Tuż przed swoim pierwszym wejściem jednak stanąłem za kulisami i zobaczyłem siedzących w loży najbliżej sceny Tima BrookeTaylora i Billa Oddiego. To nie obecność starych kumpli wytrąciła mnie z równowagi, tylko ich zachowanie: opierali się o krawędź loży z twarzami zastygłymi w wyrazie radosnej, krwiożerczej niecierpliwości, jak para sępów czekających, aż ich kolacja wyda ostatnie tchnienie. Odnotowałem w pamięci, że możliwość, iż staną się świadkami mojego publicznego upokorzenia, sprawiała im tyle przyjemności, dając nadzieję na lepsze życie, i nagle ich widok wzbudził we mnie zawziętą determinację: podjąłem niezłomne postanowienie, jak żołnierz przed bitwą, że się nie przewrócę. I choć nie powinienem się chwalić, odniosłem triumf! Nie tylko nie wywinąłem orła na scenie, ale też szczęśliwie przetrwałem polskiego „skakanego w bok”, popełniając mniej błędów niż zwykle, w trakcie popisów wokalnych perfekcyjnie poruszałem ustami, a moje sceny z dialogami do tego stopnia nie rzucały się w oczy, że w ogóle nie wymieniono mnie w recenzjach. Przez następny miesiąc wyobrażałem sobie, jak Brooke-Taylor i Oddie chyłkiem wymykają się z teatru, żałośnie podwijając pod siebie ogony. Przyjaciele! Nigdy więcej nie spotkała mnie taka zdrada. Oczywiście do czasów Pythonów… Half a Sixpence okazał się całkiem sporym sukcesem, a ja stwierdziłem nagle, że mam dużo czasu. Jak zwykle nie zrobiłem nic, żeby posunąć naprzód swoją karierę w show-biznesie, ale znalazłem sobie inne zajęcia. Jednym z nich było, o dziwo, dziennikarstwo. Kiedy na Broadwayu grano jeszcze Cambridge Circus, stałem na peronie metra, gdy rozpoznała mnie jedna z niewielu osób w Nowym Jorku, które widziały nasze przedstawienie: dziennikarz „Newsweeka”, Everett Martin. Zaczęliśmy rozmawiać, powiedziałem mu, że bardzo interesuję się polityką międzynarodową, a on z miejsca zaprosił mnie na kolację z okazji pierwszego w moim życiu Święta Dziękczynienia. Nie miałem pojęcia, jakie to uroczyste wydarzenie dla Amerykanów: zwłaszcza dla Everetta, który tego wieczoru poznał swoją następną żonę. Potem jeszcze kilka razy spotkaliśmy się na lunchu. Zaimponował mi swoją rozległą wiedzą; wyznałem mu nawet, że zawód dziennikarza uważam za pożyteczny i zaszczytny: zrozumieć sytuację, a potem opisać ją w interesujący sposób. Nieco później, tuż przed moim wyjazdem do Bostonu, poprosił, żebym skontaktował się z nim po powrocie, bo szef działu zagranicznego „Newsweeka”, Bob Christopher, był ciekaw, czy chciałbym dołączyć do grona redaktorów na okres próbny, pisując żartobliwe, bardziej humorystyczne teksty, przynajmniej na początek. Złapałem więc następną srokę za ogon, poza swoją karierą muzycznotaneczną. Uważnie studiowałem „Newsweeka” i stwierdziłem, że bardziej odpowiada mi jego styl niż „Time’a”. Zauważyłem też, że artykuły na tematy międzynarodowe zwykle zaczynają się od uwagi
zasłyszanej przez dziennikarza od kierowcy taksówki, a drugi akapit brzmi: „Pod koniec zeszłego tygodnia stało się jednak aż nazbyt jasne, że…”. Czy to może być trudne? – pomyślałem. Tak więc odtąd zacząłem poświęcać sporo czasu na czytanie o polityce światowej. Było coś fascynującego w oglądaniu świata i próbie zrozumienia rządzących nim mechanizmów. Po raz pierwszy w życiu regularnie chodziłem do galerii sztuki. Byłem oszołomiony obfitością wspaniałych obrazów, które mogłem zobaczyć w Metropolitan, w Muzeum Sztuki Nowoczesnej, u Fritha i Guggenheima oraz we wszystkich komercyjnych galeriach rozsianych po całym Manhattanie. Oglądałem je sumiennie, dłużej niż większość ludzi; wydawało mi się, że mam niezbyt bystre oko, które po prostu nie potrafi szybko przyjąć informacji wizualnych; że mam na to za słabą pamięć. Odkryłem też, że nie znoszę obrazów pulchnych aniołków z wrzecionowatymi trąbami, które grają serenady jeszcze pulchniejszym damom w zwiewnej bieliźnie, i że większość schematycznej sztuki współczesnej na mnie nie działa, pozostawiając mało satysfakcjonujące pytania bez odpowiedzi. Od czasu do czasu znajdowałem jednak coś, od czego nie umiałem się oderwać, co wywoływało u mnie drżenie zachwytu: prawdopodobnie Bosch, Bruegel, Caravaggio, Vermeer, Rembrandt, Courbet, Manet, Cézanne, jakiś impresjonista czy fowista. Najważniejsze, że ilekroć wracałem z wystawy do domu, czułem się spokojniejszy i bardziej normalny, niż gdy wychodziłem. Skoro mowa o wielkich malarzach, myślę o Terrym Gilliamie, który też ich lubił. Podszedł do mnie po moim występie w Cambridge Circus. Pracował wówczas w czasopiśmie „Help!”, założonym przez (podobno) legendarnego Harveya Kurtzmana, który (podobno) rozsławił czasopismo „Mad”. Terry zapytał, czy miałbym ochotę popracować z nim nad historyjką dla „Help!” opowiedzianą w formie „fumetti”, czyli fotokomiksu: zamiast rysunków wykorzystywano zdjęcia, a tekst wpisywano w dymki wychodzące z ust bohaterów. Terry wyjaśnił, że w mojej grze bardzo spodobały mu się „te miny, które stroiłeś”. Była to wyjątkowo pochlebna opinia, bo jeśli chodzi o sir Laurence’a Oliviera, a w filmie o Marlona Brando, od dawna podziwiałem w nich to, że stroili najlepsze miny, jakie kiedykolwiek widziałem – znacznie lepsze niż na przykład Ingrid Bergman, Cary Grant czy Dame Sybil Thorndike, którzy, szczerze mówiąc, ani w ząb nie umieli stroić min. Terry, obdarzony takim talentem wizualnym, w minach był znakomity; nie rozumiał tylko tego, co się za nimi kryje. Starając się nie dopuścić do tego, by pochwały Terry’ego uderzyły mi do głowy, zgodziłem się i przystąpiliśmy do dwudniowej sesji fotograficznej, gdzie zagrałem młodego męża, który pewnego dnia odkrywa, że lalka Barbie, którą dostała jego córeczka, jest zaskakująco realistyczna; czuje do niej dziwny pociąg, wkrótce przeradzający się w obsesję, aż wreszcie pewnego wieczoru itp., itd. Była to przyjemna, bezstresowa sesja i Terry wydawał się zadowolony z większości min, które dla niego stroiłem. Gdy ujrzałem efekt jego pracy, doszedłem do wniosku, że dobrze opowiedział historię, ale uznałem ją za odrobinę niesmaczną: może do głosu doszła moja westońska pruderia, choć z drugiej strony nigdy nie podzielałem głębokiego przekonania Terry’ego, że zadaniem Sztuki jest prowokowanie i drażnienie ludzi; a może po prostu się obawiałem, że romans z bardzo małą figurynką może sugerować, iż jestem raczej skromnie obdarzony przez naturę. W każdym razie Terry i ja spotykaliśmy się sporadycznie, choć żaden z nas nie liczył specjalnie na kolejne wspólne przedsięwzięcie. Dziwnie pomyśleć, że był drugim Pythonem, z którym pracowałem. Tymczasem Connie i ja wróciliśmy do punktu, w którym wcześniej przerwaliśmy. W przeciwieństwie do mnie Connie pilnie brała lekcje gry aktorskiej i śpiewu, a także regularnie uczestniczyła w przesłuchaniach. Szukała ról w spektaklach wakacyjnych teatrów i ku naszej radości dostała świetną w komedii pod tytułem Never Too Late, którą latem zamierzano wystawiać w ramach tournée po Wybrzeżu Wschodnim. W głównej roli obsadzono gwiazdora komediowego Berta Lahra,
najlepiej znanego z filmu Czarnoksiężnik z Krainy Oz, w którym wcielił się w postać Tchórzliwego Lwa. Connie miała całkiem sporo do zagrania i najczęściej pojawiała się na scenie właśnie z Bertem; pojechałem pociągiem do Pensylwanii, żeby zdążyć na popołudniowe przedstawienie, i z dumą zobaczyłem, że nie przytłacza jej osobowość sceniczna Berta, której dzielnie dotrzymuje kroku. Też dziwnie pomyśleć, że dziesięć lat później będziemy razem pisać scenariusz sitcomu, który odniósł spory sukces, a trzydzieści pięć lat później Connie wyjdzie za syna Berta, Johna. Mogłem oglądać ją tylko na popołudniówkach, wciąż bowiem byłem potrzebny co wieczór w Broadhurst Theatre, gdzie poza krótkimi chwilami spędzanymi na scenie bardzo dużo czytałem; było to tak lekkie zajęcie, że zarabiając 200 dolarów tygodniowo, miałem wrażenie, że to więcej, niż mi się należy. Jedno przedstawienie płynnie przechodziło w następne, a miesiące mijały, nie zostawiając żadnych śladów w mojej pamięci. Chyba że coś nie wychodziło. Wszystkie zabawne anegdoty teatralne dotyczą nieszczęść, a gdy w zdarzeniu bierze udział wielu tancerzy i wokalistów, sam widok, kiedy starają się zachować powagę, staje się nieodparcie śmieszny, zwłaszcza gdy tanecznym krokiem wolno schodzą ze sceny, żeby przez chwilę tarzać się ze śmiechu, a potem wziąć głęboki oddech i w podskokach wrócić przed oblicze publiczności. Pewnego dnia wyjątkowo zdolny tancerz o imieniu Bill, po wykonaniu trzech widowiskowych skoków z wyprostowanymi nogami, przechodził właśnie do następnej części numeru, gdy z niewyjaśnionych powodów padł jak długi. Było to tak nagłe, nieoczekiwane i zachwycająco proste, że aż obezwładniająco śmieszne; tym bardziej że Bill zerwał się na równe nogi i próbował zbyć całe zdarzenie śmiechem. Z jakiegoś powodu okazało się to strasznym błędem. Gdyby od razu zaczął tańczyć, publiczność może przeoczyłaby to potknięcie, ale próbując zarazić ją rozbawieniem z własnego upadku, wtrącił ją w otchłań zakłopotania, jakie rzadko wcześniej widziałem. Ludzie wili się na krzesłach, ukrywali twarze i zaczynali czytać programy. Tymczasem biedny Bill, orientując się, że pogorszył sprawę, stał jak kołek, zastanawiając się, czy popełnić harakiri, a reszta zespołu tańczyła wokół niego, próbując zachować powagę, lecz bez powodzenia. Paradoks polegał oczywiście na tym, że to my powinniśmy się czuć zakłopotani. Podobne zjawisko można zaobserwować wtedy, gdy kuleje komedia. Dwoisz się i troisz, nic nie wychodzi, a słysząc słaby, wymuszony śmiech publiczności, która próbuje cię zachęcić, naprawdę masz ochotę z tym wszystkim skończyć; ale kiedy wypruwasz z siebie flaki, a jedyną reakcją jest absolutna, grobowa cisza… nagle możesz poczuć, że konasz ze śmiechu. Może dlatego, że rzeczywiście umarłeś, więc to i tak już nie ma znaczenia.
Reklama VAT 69.
Najbardziej się zdziwisz, dowiadując się od publiczności, ile może ci ujść na sucho. Wszelkiego rodzaju błędy, wypadki, horrendalne nieporozumienia – widzowie ochoczo przymkną na to oko; przyjmą założenie, że czegoś nie zauważyli albo że trochę przesadziłeś, albo że wypadek był zamierzony. Przepraszasz, że mieli pecha przyjść cię oglądać akurat wtedy, gdy ktoś na widowni miał atak, a wtedy mówią: „Och, a myśleliśmy, że to była część programu”. Czasem się zastanawiam, po co w ogóle się przejmować.
Właśnie taki moment zdarzył się podczas przedstawienia Half a Sixpence. W musicalu jest scena, w której ukochana Tommy’ego Steele’a z dzieciństwa, grana przez Polly James, uświadamia sobie, że jej luby porzucił ją dla Carrie Nye, i w szoku upuszcza tacę. Oczywiście nie może rzucić prawdziwą zastawą do herbaty, bo odłamki porcelany mogłyby zostać w miejscu, gdzie trzydzieści sekund później zaczną pląsać tancerze, a nie będzie czasu na sprzątanie. Z początku naczynia są przymocowane do tacy drutami, ale część z nich i tak się jednak tłucze, więc zostają zamienione na plastikowe. Nowy problem z kolei polega na tym, że spadający plastik wydaje inny dźwięk: zamiast brzęku słychać wątły grzechot, za kulisami musi więc stanąć maszynista teatralny, trzymający dużą metalową tacę z metalowymi talerzami, i na znak Polly upuścić ją w tym samym momencie, kiedy ona upuszcza tacę z plastikiem, aby stworzyć złudzenie, że hałas wydała taca na scenie. (Tak, wiem, że już się domyślacie). Podczas którejś popołudniówki maszynista nie zauważa znaku danego przez Polly, której taca bezgłośnie ląduje na deskach. Następuje chwila paniki i wszyscy na scenie nieruchomieją. Tymczasem maszynista staje wobec najtrudniejszej decyzji w życiu. Po namyśle postanawia: „Lepiej późno niż wcale” i upuszcza tacę, która wydaje taki głośny trzask jak zawsze. Ukradkiem spoglądamy na publiczność: wszyscy spokojnie patrzą na scenę i dalej z przyjemnością oglądają przedstawienie. Nikomu nie drgnęła powieka, nie było nawet nanosekundy zaskoczenia: każdy wie, że dźwięk rozchodzi się wolniej od światła, a jeśli dziś prędkość była mniejsza niż zwykle… cóż, przecież to popołudniówka. Stojąc na scenie, nie umiemy uwierzyć w tak spokojną reakcję na ten cud. I nagle… z tyłu parteru mój stary kumpel Tony Hendra, który postanowił zobaczyć przedstawienie akurat tego popołudnia, wybucha śmiechem i rechocze przez parę minut, a publiczność zachodzi w głowę, co się stało. Zanim przygotowałem się do zakończenia swojego udziału w musicalu, byłem śmiertelnie znudzony swoją rolą, ale chociaż czułem ulgę na myśl, że się jej pozbędę, towarzyszyła mi odrobina smutku. Szczerze polubiłem zespół. Uważałem, że Tommy Steele jest fantastyczny: miał ogromny talent, urok, charyzmę, biły od niego radość i życzliwość, a poza tym bardzo imponował mi jego profesjonalizm. Nawet wielka Shoemaker z biegiem czasu nieco złagodniała; reszta zespołu co wieczór dawała z siebie wszystko i dobrze się czułem w ich towarzystwie. Jedna z dziwniejszych cech show-biznesu polega na tym, że podczas jakiejś produkcji zaprzyjaźniasz się z ludźmi, a potem możesz ich już dosłownie nigdy nie spotkać. Mimo miłych wspomnień z występów w musicalu, przypominam sobie, że po 1965 roku zaledwie trzy razy natknąłem się na dawnych przyjaciół z Sixpence: na przyjęciu w Londynie pod koniec lat siedemdziesiatych spotkałem Polly James, raz niebacznie zgodziłem się zagrać mecz squasha w celach charytatywnych z Tommym Steele’em, a w 2009 roku ku swojemu zaskoczeniu i radości w nowojorskiej restauracji wypatrzył mnie Gene Saks. Wzruszyłem się, bo upłynęły czterdzieści cztery lata, w ciągu których Gene wyreżyserował niezliczone hity Broadwayu i miał szczęście przez dwadzieścia lat współpracować ze wspaniałym Neilem Simonem przy produkcjach scenicznych i filmowych, między innymi pierwszorzędnych komedii filmowych tamtych czasów, takich jak The Odd Couple (Dziwna para), Brighton Beach Memoirs (Wspomnienia z Brighton Beach) i Barefoot in the Park. Kiedy piszę to w roku 2014, Gene liczy sobie dziewięćdziesiąt dwa lata i nadal pracuje. Może ma dla mnie jakąś rolę… Chociaż musical Half a Sixpence był dla mnie cudownym doświadczeniem z osobistego punktu
widzenia, to pod względem zawodowym okazał się zaskakująco niepotrzebny. Chyba nie nauczyłem się tam ani jednej rzeczy, którą później miałbym okazję wykorzystać. Mimo że lekcja Gene’a o energii scenicznej była ciekawa, nigdy nie przydała mi się w pracy w telewizji ani w filmie. Poza tym musicale na ogół do mnie nie przemawiają, szukam bowiem śmieszności, dowcipu, intrygujących fabuł i pewnej subtelności, które są obce większości tych produkcji. Co gorsza, większość komedii muzycznych to nie są prawdziwe komedie. Sądzę więc, że nie doceniałem Half a Sixpence: w rzeczywistości miał mnóstwo ładnych melodii, parę niesamowitych dynamicznych scen, parę wzruszających momentów, pełną entuzjazmu, utalentowaną obsadę i prawdziwą gwiazdę. Nie zapominajmy, że dostał osiem nominacji do nagrody Tony, w tym za najlepszy musical. Jeśli więc to, co o nim mówiłem, brzmiało zarozumiale, przepraszam. ··· Mój związek z Connie dojrzał już do tego, że postanowiliśmy zamieszkać razem. Wynająłem więc niewielkie mieszkanie przy Wschodniej Osiemdziesiątej Pierwszej, a Connie przeniosła tam większość swoich rzeczy. Była to sympatyczna, nieco ekscentryczna okolica, ani zbyt elegancka, ani zbyt zaniedbana, licznie zamieszkana przez Czechów i Węgrów, którzy mieli tutaj swoje restauracje. Tu właśnie odkryłem, ile na świecie jest dobrych napojów. Zawsze dziwiły mnie ubóstwo i fatalna jakość tradycyjnych angielskich napitków: indyjska herbata, szkocka i piwo bitter smakowały okropnie. Ale przypadkiem zacząłem poznawać chińską herbatę, jednosłodową whisky z nizin, a teraz pilznera – zwłaszcza warzonego przez Niemców. Co za wybór! Jasne i ciemne! Otworzył się przede mną nowy świat. Zaczynałem też stawiać niepewne pierwsze kroki w zawodzie dziennikarza. Tytułem przygotowania pilnie czytałem „New York Timesa” oraz „Time’a” i „Newsweeka”, zauważając z zaskoczeniem, ile miejsca „New York Times” poświęca Azji i Bliskiemu Wschodowi w porównaniu z Europą, ale imponowała mi skrupulatność, z jaką pisano artykuły. (Powiedziałbym „powaga”, lecz wówczas wielu czytających te słowa brytyjskich dziennikarzy uznałoby, że mam na myśli „nudę”). Mój dzień w „Newsweeku” zaczynał się od kolegium redakcyjnego, na którym Bob Christopher oraz około ośmiu innych dziennikarzy, między innymi mój znajomy Everett Martin, rozmawiali o tym, co się dzieje na świecie i czym tygodnik powinien się zająć. Dla mnie było to doskonałe seminarium, pełne skondensowanej wiedzy o ważnych wydarzeniach. Równocześnie było prowadzone na luzie i z poczuciem humoru, a moje sporadyczne pytania traktowano życzliwie. Wkrótce zdałem sobie sprawę, że wszyscy ci ludzie mają dość krytyczne zdanie o brytyjskich dziennikarzach, którzy według nich za bardzo angażują się w pisanie, a za mało interesują się tym, o czym piszą – krótko mówiąc, „za dużo opinii, za mało faktów”. Parę razy dyskutowali też o etyce dziennikarskiej, co w Anglii jest oksymoronem. Ale wrażenie zrobiło na mnie to, że przede wszystkim zawsze starali się jasno oddzielić informowanie o „faktach” od ich „oceny”. Jednakże po kilku dniach, w ciągu których napisałem parę żartobliwych tekstów (mocno później przeredagowanych), moją karierą dziennikarską w powijakach wstrząsnęła katastrofa. Ucząc się rzemiosła, nie bardzo przejmowałem się odpowiednim sposobem produkowania tych kilku artykulików, bo miałem swojego mentora, który miał mną pokierować. Ale nagle Everett wyjechał relacjonować kryzys w Dominikanie, a ja zostałem zdany tylko na siebie. Najwidoczniej niezbyt docenili moje następne próby, ponieważ wkrótce poprosili mnie o przygotowanie nekrologu
prezydenta Sukarno, który rządził Indonezją od dwudziestu lat i miał się na tyle dobrze, by pozostać jeszcze trochę u władzy. Zrozumiałem aluzję i napisałem do Boba Christophera, składając rezygnację, aby oszczędzić mu kłopotu wyrzucenia mnie z redakcji. I tak w piątek wieczorem zostałem bez pracy i właściwie bez pomysłu, co dalej. Jadłem z Connie kolację w restauracji na wolnym powietrzu i zastanawiałem się, co, u licha, teraz począć. Za bardzo się nie martwiłem. Miałem oparcie w Connie, wiedziałem też, że wystarczy mi pieniędzy na jedzenie na jakiś tydzień czy dwa, więc świat stał przede mną jakąś szczeliną i rozmyślałem o ekscytujących możliwościach, jakie mnie czekają. Niepotrzebnie się przejmowałem. W niedzielę po południu wróciłem do show-biznesu i odtąd już nigdy mi go nie brakowało. Tego dnia umówiliśmy się na lunch z jednym z moich nowych znajomych, młodym producentem, Johnem Morrisem. Okazało się, że ma umowę z Establishment Club, założonym przez Petera Cooka w Soho w 1961 roku, w którym grano Beyond the Fringe i zaczął się Boom Satyry. Ograniczając prawo wstępu tylko do członków klubu, Cook uniknął ówczesnych przepisów cenzury i wystawiał programy, które mogłyby zdenerwować Lorda Szambelana. Morris zdobył prawa do wystawienia kilku tych przedstawień w Ameryce Północnej i dowiedziawszy się o mnie za pośrednictwem „Newsweeka”, spytał, czy chcę dołączyć do obsady programu, który zamierzał wysłać na minitournée do Chicago i Waszyngtonu. W skład czteroosobowej grupy wchodził Peter Bellwood, który w czasie mojego pierwszego roku na Cambridge był prezesem Footlights i był ogromnie sympatycznym i zabawnym gościem. Wiedziałem, że praca z nim będzie przyjemnością, więc przy kawie powiedziałem „tak” i zgodziłem się przyjść na próby już następnego dnia. W pewnym sensie był to uśmiech losu, bo zwalniając się z pracy w piątek, już w poniedziałek rano mogłem znów zacząć zarabiać na chleb. Czasem jednak się zastanawiam, co by się mogło stać, gdybym miał na tyle zimnej krwi, żeby obijać się przez jakiś czas, zanim skorzystałbym z pierwszej oferty. Tak, wiem, że darowanemu koniowi… ale rozmawiałem kiedyś o bankowości z dwoma kolegami z Cambridge, którzy pracowali w Citibanku, i zapytali, czy byłbym zainteresowany; mógłbym przez Terry’ego Gilliama zasięgnąć języka, czy „Mad” nie potrzebuje autora; poza tym zawsze uważałem, że mógłbym pracować w reklamie, a Madison Avenue w tym czasie była w pełnym rozkwicie. Moi wierni towarzysze, szczęście i westońska ostrożność postanowili inaczej. Szczerze mówiąc, chyba tylko cztery razy w swoim życiu zawodowym wykazałem się prawdziwą inicjatywą: sugerując Grahamowi Chapmanowi, żebyśmy nawiązali kontakt z pozostałymi czterema przyszłymi Pythonami; postanawiając napisać sitcom z Connie; proponując Robertowi Skynnerowi stworzenie scenariusza serialu telewizyjnego o podstawach psychologii; oraz wpadając na pomysł Rybki zwanej Wandą i nadając jej ostateczny kształt. W pozostałych przypadkach po prostu przyjmowałem ciekawe propozycje albo kontynuowałem stworzony wcześniej projekt. Zebraliśmy się więc w domu producenta i przeczytaliśmy scenariusz z Establishment, który okazał się całkiem niezły, choć nieco konwencjonalny. Brytyjska satyra miała dopiero cztery lata, ale nastąpił taki jej zalew, że stworzyła już własne klisze. Mimo to, mając jedynie dziesięć dni na próby, nie wprowadziliśmy zbyt wielu poprawek do tekstu, wycinając tylko specyficznie brytyjskie aluzje i wymieniając kilka słabszych skeczów na numery z programów, w których graliśmy wcześniej. Powstała różnorodna mieszanina ze znaczną przewagą satyry, która stanowiła osiemdziesiąt procent materiału: skecze o królowej, antykoncepcji, Partii Pracy, próbującej wykorzystać w reklamie podprogowe komunikaty o charakterze seksualnym, o Kościele anglikańskim i tak dalej. To, co uważaliśmy za standardowy materiał, zostało jednak z zachwytem przyjęte przez krytyków i publiczność. W tamtych czasach Amerykanie nie byli przyzwyczajeni do satyry politycznej: jeden z komików powiedział mi, że satyra to coś „na zakończenie wieczoru w sobotę”, więc nasz program
wydawał im się niezwykle świeży. Krytycy z zaskakującym entuzjazmem pisali o naszym wykonaniu, chwaląc zwłaszcza Petera Bellwooda. Miał ujmujący, luźny styl, nacechowany ciepłą ironią, którą maskował swoją precyzję. Marion Grey, także Angielka (zdecydowanie angielska), była niezwykle uprzejma i taktowna, sprawiając wrażenie małomównej – dopóki nie wyszła na scenę, gdzie grała wyraziście, zabawnie i z dużą swobodą. Była świetna w roli królowej („Filipie, co to jest anachronizm?” „Znowu czytałaś, co?”). I wreszcie kudłaty, uroczy, rozbrykany Irlandczyk o cudownym aksamitnym głosie, Joe Maher, który sprawiał wrażenie, jakby postanowił występować przez kilka tygodni tylko dla przyjemności, choć potem zdobył trzy nominacje do nagrody Tony za drugoplanową rolę męską w sztuce dramatycznej. Premiera odbyła się w małym teatrzyku w Hyde Parku, niedaleko kampusu Uniwersytetu Chicago w lipcu 1965 roku. Publiczność była młoda, inteligentna i pełna entuzjazmu, a nasza czwórka prawie od razu odnalazła naturalny, nieco niesforny styl, który pasował do materiału. To świetne uczucie, gdy uda się znaleźć wspólny rytm z resztą wykonawców, a gra staje się autentyczną zabawą. Na szczęście mieliśmy tam spędzić tylko dwa tygodnie jesiennego semestru, kiedy w Chicago jest ładna pogoda, stanowiąca przerywnik między upałami a mrozem; spacerowaliśmy więc wszędzie, dochodząc do wniosku, że Chicago to wielkie miasto z prawdziwego zdarzenia, z rzeką z prawdziwego zdarzenia i wielkimi redakcjami gazet z prawdziwego zdarzenia, mnóstwem teatrów i mnóstwem życzliwych ludzi, opowiadających dowcipy o nierozgarniętych Polakach. Nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że tym właśnie wyróżnia się polski naród, byłem więc mocno zdziwiony, gdy pierwszy raz zapytano mnie, ilu Polaków potrzeba do wymiany żarówki. Moi rozmówcy byli równie zbici z tropu, kiedy spytałem, po co ktoś używałby do tego celu drągów15. Znalazłem klub bilardowy i udało mi się wygrać w poola z oszustem. Zaproponował mi rewanż za 20 dolarów. Odmówiłem: miałem na tyle rozsądku, by wiedzieć, że drugi raz go nie pokonam; miałem za mało rozsądku, by wiedzieć, że pierwszy raz też bym go nie pokonał, gdyby mi na to nie pozwolił. Wciąż byłem rozbrajająco naiwny. Do tego stopnia naiwny, że poszedłem do Klubu Playboya na drinka, czując się, jak gdybym zachowywał się dość frywolnie. Usłyszałem tam świetną anegdotę o Peterze Cooku: przyszedł do klubu na kolację, ale przeproszono go, bo jego stolik nie był jeszcze gotowy, więc zamówił drinka i spokojnie czekał. Po chwili pojawił się jakiś ważny miejscowy polityk i krew się w nim zagotowała, kiedy też go poproszono, żeby zaczekał. „Wiecie, kim jestem? Wiecie?”. Wtedy wstał Peter i włączył się do akcji. „Czy ktoś wie, kim jest ten człowiek? Ktoś pomoże temu biedakowi? Zapomniał, kim jest…”. Z cymbała tak zeszło powietrze, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko wyjść. Gdy Peter wpadał w złość, co zdarzało mu się rzadko, potrafił być wspaniały. Z powodu udziału w nowym programie musiałem odwiedzić biuro urzędu imigracyjnego w Chicago, żeby przedłużyć wizę z prawem do pracy. Tam właśnie przeżyłem spotkanie ze swoim miejscowym ważniakiem. W odróżnieniu od Petera, wyszedłem na tym gorzej. Miała to być oczywiście tylko formalność: starannie wypełniłem formularz i wręczyłem pracownikowi urzędu, pięćdziesięciokilkuletniemu facetowi. Wywiązał się następujący dialog: – Pan jest Brytyjczykiem? – Tak. – W takim razie co to jest? – To? Moje obywatelstwo. – Mówił pan, że jest pan Brytyjczykiem. – …proszę? – Jest pan Ukraińcem?
– …Ukraińcem? – Tu jest napisane UK. – Ach, nie. To United Kingdom, Zjednoczone Królestwo. – Co? – Zjednoczone Królestwo. Anglia, Szkocja, Walia i… – UK to Ukraina. – Hm, nie wydaje mi się. Podczas obrad Rady Bezpieczeństwa ONZ ambasador brytyjski ma przed sobą tabliczkę z napisem „United Kingdom”, UK… – UK to Ukraina. – Daję panu słowo, że skończyłem prawo międzynarodowe na Cambridge i… – Jest pan Ukraińcem? – Nie, ale… – Proszę to zmienić. Są odpowiednie przepisy zabraniające podawania nieprawdziwych informacji. Pamiętajcie, że człowiek, z którym rozmawiałem, był przeszkolonym, doświadczonym funkcjonariuszem Urzędu Imigracyjnego Stanów Zjednoczonych, który poświęcił życie na kontakty z obywatelami obcych państw, a w ciągu tych lat wśród nich, statystycznie rzecz biorąc, musieli się znaleźć obywatele Zjednoczonego Królestwa. On nie przypuszczał, że UK to skrót od Ukrainy – on to wiedział, z taką samą pewnością, z jaką zdawał sobie sprawę ze swojego istnienia. Miałem przed sobą najwyższego rangą arcyidiotę w mundurze, jakiego można sobie wyobrazić, któremu nawet w wybranej przez siebie wąskiej dziedzinie wiedzy udało się pozostać kompletnym ignorantem; nie tylko ignorantem (co stosunkowo łatwo można by było naprawić), ale do tego tak nieopisanie tępym i ograniczonym, że nie miał bladego pojęcia… jak bezkonkurencyjnie i makabrycznie jest głupi. W związku z tym, zdając sobie sprawę, że nie wolno mi podważać autorytetu jego władzy (oprócz której nic więcej nie posiadał), zrobiłem to, co mi kazał, i łamiąc przepisy zabraniające podawania nieprawdziwych informacji, w rubryce „obywatelstwo” wykreśliłem UK i wpisałem „wielkobrytyjskie”. W ten sposób moja wiza została przedłużona. W pewnym sensie byłem zawiedziony, że nasz program stał się takim przebojem w Hyde Parkiem, ponieważ nasze występy zostały wydłużone jeszcze o tydzień, a poczułem, że bardzo tęsknię za Connie. Chciałem wracać do Nowego Jorku i zabrać się do planowania naszej przyszłości. Dlatego odetchnąłem z ulgą, gdy po naszym ostatnim występie wreszcie zapakowaliśmy się do starej furgonetki, a potem Peter przejechał prawie tysiąc trzysta kilometrów, nie robiąc po drodze niemal żadnego przystanku. Ledwie jednak zdążyłem zainstalować się z powrotem w naszym mieszkanku, żeby cieszyć się jesienią, dostałem najważniejszy telefon w swoim zawodowym życiu.
Rozdział 11
Zadzwonił David Frost. Odkąd wykorzystał część mojego materiału z rewii Footlights z 1961 roku, a później kilka moich skeczów w programie That Was The Week That Was, byliśmy ze sobą w kontakcie. Widział Cambridge Circus na West Endzie, potem jeszcze raz podczas naszych krótkich występów na Broadwayu, a gdy zjawił się w Nowym Jorku, żeby przygotować amerykańską wersję That Was The Week That Was, od czasu do czasu dzwonił tylko po to, żebyśmy „pozostali w kontakcie”. Oczywiście zostawiałem inicjatywę w jego rękach, ponieważ był szalenie znany i ogromnie zajęty pracą w brytyjskiej i amerykańskiej telewizji. Jak zwykle przywitał mnie wesoło i serdecznie, a po zwyczajowych trzydziestu sekundach żartów i luźnej pogawędki poinformował mnie, że w przyszłym roku przygotowuje trzynaście półgodzinnych odcinków serialu komediowego dla BBC, więc czy chciałbym wziąć w nim udział. Swoją nadzwyczajną ofertę złożył mimochodem, jak gdyby była to naturalna konsekwencja następnej fazy naszej znajomości. Zanim zdążyłem sobie uświadomić wagę tej propozycji, odrzekłem, że tak, bardzo chętnie, na co usłyszałem przeciągły krzyk: „Aj! Właśnie zapowiedzieli mój samolot! Muszę kończyć! Zadzwoń, kiedy przyjedziesz do Londynu! Cze-eść!” i odłożył słuchawkę. W taki oto prosty sposób ustalony został kolejny etap mojego życia. Zawsze zakładałem, że ostatecznie wrócę do Londynu, ale bieg wydarzeń nabrał tempa, jakiego nie przewidywałem. Opowiedziałem Connie o telefonie od Frosta i zaczęliśmy planować wspólną przyszłość. Przez jakiś czas rozmawialiśmy o ślubie. Zdałem sobie sprawę, że w obecnej sytuacji decyzja, czy pobrać się prędzej, czy później, ma wymiar praktyczny: Connie bardzo zależało na jej karierze, a ja chciałem mieć pewność, że gdyby przyjechała ze mną do Anglii, od razu mogłaby dostać zezwolenie na pracę. Trzeba było jednak przerwać snucie tych radosnych planów, musiałem bowiem pojechać do Waszyngtonu na drugą rundę naszego „tournée” pod szyldem Establishment. Tym razem nie występowaliśmy w teatrze, ale w nocnym klubie. Ponieważ sala oferowała dość skromne zaplecze – na jej końcu znajdowała się lekko podwyższona scena i nic więcej – a mieliśmy co wieczór dawać dwa występy, plus dodatkowy w sobotę, skróciliśmy program do czterdziestu minut i chętnie poddaliśmy się atmosferze nocnego klubu. Trzeźwi widzowie byli pełni uznania dla naszych produkcji, ja natomiast stanąłem wobec nowego wyzwania scenicznego: jak dograć do końca skecz z partnerem, który zaczął wieczór pod dobrą datą i w miarę jego upływu był pod coraz lepszą; skutek był taki, że w sobotę przed ostatnim wyjściem na scenę był już pod całym kalendarzem, dokładając do niego kolejne daty, które poważnie groziły jego zdatności do występu. Mieliśmy na przykład „szybki numer”, który szedł tak: Światła. Stoję na środku sceny. Wchodzi Joe Maher w policyjnym hełmie na głowie. Zbliża się do mnie i oznajmia: – Ależ tu je! – Ależ tu je? Co je? – Alesztuję cię w imieniu plawa! Joe łapie mnie i wyprowadza ze sceny.
Było to tak krótkie i głupie, że zwykle uchodziło nam na sucho. Jednak w sobotę (w trzecim tego wieczoru występie) wyglądało to tak: Światła. Stoję na środku sceny. Wchodzi Joe Maher w policyjnym hełmie na głowie, przekrzywionym pod dziwnym kątem. Zbliża się do mnie i oznajmia: – Aresztuję cię! Nie wiadomo, co z tym dalej zrobić. „W porządku” czy „Przyznaję się” nie prowadziły do żadnego komediowego rozwiązania scenki. Gdybym spróbował: „Za co?”, Joe odpowiedziałby: „Dziś gratis”, ale patrząc mu w oczy, doszedłem do wniosku, że chyba tego nie chwyci, więc po prostu wybuchnąłem płaczem, co przynajmniej go rozśmieszyło. Kilka minut i następną dobrą datę później Joe miał zacząć skecz od dość długiej przemowy. Z zaciętą determinacją przystąpił do jej wygłaszania, wymawiając poprawnie całkiem sporo słów, choć może w niewłaściwej kolejności; kiedy jednak dotarł do połowy monologu, zaczął zwalniać jak wielka ciężarówka wspinająca się na stromy grzbiet wzgórza, a słowa, które zdołał wyartykułować, traciły jakikolwiek związek ze sobą, mimo że znacznie zwiększył siłę głosu, jak gdyby chciał w ten sposób zrekompensować ich niedostatek. Próbowałem mu przerwać, żeby go poratować w potrzebie, ale nie dawał za wygraną. Zamierzał dokończyć tę cholerną mowę albo w jej trakcie z honorem lec. Ciągnął i ciągnął, gdy tymczasem widzowie próbowali dostać rachunek albo przynajmniej następnego drinka. W tym momencie zrobiłem coś wrednego. Poprosiłem go, żeby na chwilę przerwał, zszedłem ze sceny, wziąłem krzesło, wróciłem i postawiłem je na scenie, usiadłem, podziękowałem mu i poprosiłem, żeby kontynuował. Spojrzał na mnie, twarz mu zadrgała i nagle zaczął płakać ze śmiechu, wydając z siebie spazmatyczne radosne łkanie, zabrał mi krzesło i sam na nim zasiadł, rozciągając się na oparciu, wstrząsany niepohamowanymi konwulsjami człowieka, który doszedł do wniosku, że nic, absolutnie nic… nie ma znaczenia. A wtedy cała sala zawtórowała jego cudownej, bezsensownej wesołości. Nikt nie wiedział dlaczego, nikogo to zresztą nie obchodziło. Mówi się, że śmiech jest zaraźliwy. Kilka osób o mało nie umarło. Ten Joe Maher był naprawdę wyjątkowy. Z pobytu w Waszyngtonie utkwiło mi w pamięci jeszcze jedno zdarzenie. Któregoś wieczoru po występie hulaliśmy w barze, kiedy jeden z klientów zaproponował, że poczyta nam z dłoni. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w moją rękę, po czym oświadczył: „To bardzo niezwykłe. Twoja logiczna, myśląca strona równoważy stronę kreatywną. Prawie u wszystkich jedna strona jest mocniejsza”. To mnie zaciekawiło, a po latach doszedłem do wniosku, że miał rację, bo ludzie bardziej kreatywni ode mnie wydawali mi się słabsi w umiejętności analizowania i konstruowania, zwłaszcza gdy chodziło o fabułę i staranne budowanie emocji w scenie; z kolei dobrzy analitycy sprawdzali się w żartach językowych i parodiach, ale pod względem kreatywności byli mocno ograniczeni, nie potrafiąc wykonać pozbawionych logiki przeskoków (nawet niewielkich) tam, gdzie kryją się najbardziej obfite pokłady komedii. Być może to tłumaczy, dlaczego niektórzy dowcipni ludzie nie są zabawni, a niektórzy bardzo zabawni ludzie nie potrafią jasno rozumować. Nie jestem mistrzem ani w jednym, ani w drugim, umiem się jednak poruszać między jedną a drugą sferą, więc czasem potrafię dotrzeć do czegoś dobrego, przy dostatecznej liczbie poprawek (Rybka zwana Wandą miała trzynaście wersji roboczych). Tak więc nasze harmonijne interludium z Establishment dobiegło końca i każdy poszedł w swoją stronę. Wiele lat później Joe odezwał się do mnie przy okazji pobytu w Londynie. Urządziłem przyjęcie na jego cześć i przyrzekliśmy sobie, że będziemy w kontakcie, ale niedługo potem dowiedziałem się, że zmarł na guza mózgu. W Londynie bezlitośnie mi dokuczał za to, że się nie zorientowałem, że jest gejem; odparłem, że zauważyłem za to, iż jest Irlandczykiem, ponieważ
ujawniał to w niebanalny sposób. Po zakończeniu moich amerykańskich występów mogliśmy z Connie poświęcić czas na planowanie wspólnego życia; poszliśmy więc do naszego ulubionego lokalu Ginger Man na Zachodniej Sześćdziesiątej Szóstej, gdzie podają najlepsze omlety, jakich w życiu kosztowałem, i tam mi powiedziała, że nie czuje się jeszcze gotowa, by wyjść za mąż. Kilka dni później dodała, że nie czuje się też na siłach jechać ze mną do Londynu. Wszystko odbyło się bardzo kulturalnie. Oczywiście oboje spodziewaliśmy się, że w końcu się zejdziemy, a zanim to nastąpi będziemy się regularnie odwiedzać. Było to jednak moje pierwsze rozczarowanie zderzeniem romantycznych nadziei z „rzeczywistym światem”, które bardzo mnie przygnębiło. Mężnie próbowałem ukryć swoją żałość (choć nie aż tak, żeby nie było widać ani odrobiny) i zostałem gwiazdą własnego filmu klasy B, z moim scenariuszem, w mojej reżyserii i ze mną w roli głównej, w którym napawałem się swoim cierpieniem, przekonany, że jest czymś bardzo, bardzo wyjątkowym – uważałem wtedy bowiem, że to najlepsze, co mogę zrobić. Po powrocie do Londynu napisałem do Connie kartkę, życząc jej „Wesołych Świąt”, podpisałem, dodając po namyśle „całkiem sam w londyńskim deszczu”, wysłałem na poczcie przy Trafalgar Square i świetnie wyszedłem na finałowym zbliżeniu. Następnie pojechałem do Weston-super-Mare, żeby spędzić święta z rodzicami i opowiedzieć im, co u mnie słychać. A było sporo do opowiadania, bo przyznaję, że od mojego przyjazdu do Nowego Jorku nie próbowałem do nich pisać ani telefonować. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, i nie chodzi o to, że postanowiłem zerwać z nimi kontakt; po prostu im dłużej się do nich nie odzywałem, tym łatwiej było mi się nie odzywać. Naturalnie psychiatra mógłby napisać parę rozdziałów o tym „ostatecznym odcięciu pępowiny”, ale najbardziej intrygowało mnie to, że najpierw byłem posłusznym synem, potem zaległa amerykańska cisza, po czym wróciłem do roli posłusznego dziecka, jak gdybym nigdy nie ogłosił swojej Jednostronnej Deklaracji Niepodległości. Przyczyną było zapewne poczucie wolności, jakiego doświadczałem w Ameryce. Niebawem przekonałem się, że matka wykazuje dość powierzchowne zainteresowanie moim życiem za granicą: wysłuchawszy przez dwie minuty opowieści o moich przygodach na Broadwayu, zaczęła mnie wypytywać, kiedy będę mógł znowu przyjechać do Weston. To był jej stały modus operandi, ale po półtorarocznym rozstaniu wydał mi się śmieszny: wyobraziłem sobie skecz, w którym młody człowiek bez nogi wraca z wojny do domu, gdzie matka wita go z terminarzem i długopisem w ręku, pragnąc ustalić dokładną datę i długość następnych odwiedzin, a potem dalszych. Tato słuchał moich opowieści, ale naszym rozmowom brakowało już dawnej harmonii: wydawało się, jak gdyby chciał mieć więcej do powiedzenia ode mnie i często udzielał mi rad w sprawach, o których wiedziałem więcej niż on. Zastanawiało mnie to i frustrowało, dopóki sobie nie uświadomiłem, że gdy byłem młodszy, uwielbiał swoją rolę „tatusia”, mądrego, wszystkowiedzącego doradcy; teraz nieświadomie próbował wskrzesić relacje, które nas wtedy łączyły. Kiedy to w końcu zrozumiałem, ogarnął mnie smutek, że nie potrafi zaakceptować mojej dorosłości i zacząć mnie traktować jak równego sobie, bo to utrudniało jakiekolwiek głębsze porozumienie. Jako Anglikom oczywiście nigdy nie przyszło nam do głowy, by o tym porozmawiać. Trochę się zdziwiłem, że rodzice wykazują tak mało zainteresowania tym, co mówiłem im o Connie. Matka, jak podejrzewam, niepokoiła się, że będzie musiała rywalizować z inną kobietą o moje względy, natomiast tato wyraźnie odetchnął z ulgą, słysząc o przerwie w naszym związku. W najgłębszej głębi duszy zawsze miał nadzieję, że ożenię się z córką jakiegoś księcia. Nie był to bynajmniej żaden snobizm. Jak już mówiłem, kontakty taty z klasą wyższą tuż po pierwszej wojnie światowej, w Londynie i w Indiach, przekonały go, że to najbardziej imponujące i znakomite z istot
ludzkich. Gdyby więc udało mi się chajtnąć z osobą błękitnej krwi, byłby w siódmym niebie. Do tego stopnia zależało mu, żebym korzystnie się ożenił, że gdy dwa lata później oznajmiłem mu, iż Connie i ja w końcu postanowiliśmy się pobrać, głośno jęknął. Niezbyt podręcznikowa reakcja, pomyślałem wtedy. Wiem jednak, że zawsze mnie kochał i szczerze pragnął mojego szczęścia; nie wiedział po prostu, dlaczego jako dorosły zachowuję się tak, a nie inaczej. Czyli było nas dwóch, chociaż ja przynajmniej trochę się domyślałem, a tato nie. W Weston dni płynęły dość wolno. Rankiem królowało śniadanie i gazety. Około południa wymykałem się na spacer, jeżeli udało mi się wymyślić wystarczający pretekst. Następnie mama podawała smaczny lunch, a kiedy już się z nim uporaliśmy, tato ucinał sobie popołudniową drzemkę i mniej więcej o czwartej siadaliśmy, żeby czekać na wieczór. Warto było czekać, bo w tych czasach brytyjska telewizja była tak konsekwentnie dobra, że codziennie nadawała programy, które naprawdę chcieliśmy zobaczyć. Tato i ja zaczynaliśmy oglądać, a matka wkrótce do nas dołączała i robiąc na drutach, głaszcząc kota albo usuwając plamy z pokrowca na dzbanek z herbatą, zerkała na to, co działo się na ekranie, od czasu do czasu komentując akcję. Któregoś wieczoru oglądaliśmy ostatni odcinek serialu sensacyjnego. W chwili szczególnego napięcia, gdy do domu wszedł złoczyńca z pistoletem w ręku, matka zauważyła: „Patrzcie, ma nos zupełnie jak wujek Eric”. Specjalizowała się w takich niedorzecznych uwagach. Gdyby na ekranach naszych telewizorów pojawił się nagle premier, aby zawiadomić naród, że wypowiadamy wojnę Rosji, zwróciłaby uwagę na kolor jego puloweru. Pewnego ranka w rozpaczliwej próbie ożywienia godzin, które dzieliły nas od oglądania telewizji, zaproponowałem, że moglibyśmy po południu iść do kina. Fascynujący był widok niepokoju graniczącego z paniką, który wywołałem; jak gdybym przedstawił pomysł, żebyśmy najechali Polskę. Ojciec natychmiast podbiegł do okna, patrząc w stronę wzgórz Quantock, zauważając chmury, porównując swoje obserwacje z prognozami pogody w gazetach, przypominając sobie, że bak samochodu jest prawie pusty, sprawdzając, czy nikt nie ukradł w nocy naszych płaszczy i zaczynając tworzyć listę rzeczy, które musielibyśmy zabrać. Tymczasem matka stanęła pośrodku pokoju i patrząc szeroko otwartymi oczami, powtarzała: „Pójdziemy przed herbatą czy po herbacie? Pójdziemy przed herbatą, czy po herbacie?”. Poprosiłem, żeby usiedli, ale wciąż mieli strach w oczach i nie rozumieli, co się do nich mówi. Próbowałem ich uspokoić, opowiadając, jak świetnie się kiedyś bawiliśmy w kinie, gdy jednak wyczerpałem te argumenty – po mniej więcej dwudziestu sekundach – nadal wyglądali, jakby przed chwilą ujrzeli ducha. Mieli przecież doskonały, wykonalny program na ten dzień: niewiele robić do siódmej, kiedy zaczynaliśmy oglądać telewizję, a o dziesiątej położyć się spać. Teraz ich plany legły w gruzach. Przyznałem im więc rację, że trochę za późno, by wszystko zmieniać, skoro już skończyliśmy śniadanie, ale może moglibyśmy pomyśleć o wyjściu do kina, gdy odwiedzę ich następnym razem. Tak oto został przywrócony spokój. Do tego stopnia, że w porze lunchu matka pytała mnie, kiedy znowu wpadnę z wizytą. Bywały chwile, w których „nigdy” wydawało się za wcześnie. Wielce wymowny był fakt, że w tym dramatycznym momencie nie padało jedno zasadnicze pytanie: gdybyśmy jednak zaryzykowali, to jaki film chcielibyśmy obejrzeć? Priorytety pokolenia moich rodziców były nie do pojęcia, przynajmniej dla kogoś, kto spędził dłuższy czas w Stanach. Gdybyśmy na przykład chcieli zjeść „na mieście”, o wyborze restauracji decydowałyby takie kryteria, jak czystość lokalu, temperatura talerzy i jedzenia oraz wielkość porcji (nie za duże); smak potraw nie odgrywałby natomiast żadnej roli. Dlatego ulubioną restauracją moich rodziców była Copper Kettle, gdzie serwetki i obrusy były „nieskazitelnie czyste”, talerze „przyjemnie ciepłe”, jedzenie „skwierczące”, ale nie „ociekające tłuszczem” ani „zanadto przyprawione” czy „pikantne”
(zwłaszcza „czosnkowe”). Największym uznaniem cieszyły się potrawy, które poza wysoką temperaturą cechowały się „prostotą”. Była w tym odrobina ksenofobii: angielskiej kuchni przyświecał bowiem ukryty cel, aby jej dania nikomu nie wyrządziły krzywdy. Warzywa musiały być ugotowane na śmierć, ponieważ Bóg jeden wiedział, co się w nich czaiło, gotowe zaatakować niczego niepodejrzewającego biesiadnika; mięso i ryby były ewidentnie martwe, czyli bezpieczniejsze, mimo to również należało je dobić. Widok osoby jedzącej befsztyk tatarski skłoniłby obserwatorów do zatelefonowania do Samarytan16. O czym to ja…? Ach, tak. O filmach. Trudno uwierzyć, że ludzie z pokolenia moich rodziców mieli zwyczaj wchodzić do kina, kiedy im się podobało, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, jaki film zobaczą. Co więcej, nie przejmowali się nawet tym, czy projekcja zaczęła się przed chwilą, czy jest w połowie, czy też rozgrywa się już scena finałowego pościgu. Spokojnie sadowili się na swoich miejscach, wyciągali cukierki i papierosy i zaczynali rozszyfrowywać tajemnice fabuły, starając się odgadnąć, kto jest czarnym charakterem, dlaczego wszyscy są w Hamburgu, i gdy nagle film się kończył, czekali cierpliwie, aż skończą się reklamy i kroniki filmowe, jedli lody, a później film zaczynał się od początku i wreszcie mogli odkryć, kto jest kim i dlaczego wszyscy wyjechali do Hamburga, po czym dokładnie w momencie, w którym zrozumieli, o co w tym wszystkim chodziło, i mogli z satysfakcją obejrzeć rozwiązanie akcji, wołali: „Ach! Tu właśnie weszliśmy!” – i wychodzili z kina. Jak można pisać dla takiej publiczności? Autor świetnych fars, Ben Travers, powiedział mi kiedyś, że w latach trzydziestych wytworni „ludzie ze wsi” zawsze zajmowali swoje miejsca na parterze spóźnieni o mniej więcej dwadzieścia minut (chcąc w ten sposób pokazać, że nie czują się skrępowani trywialnymi konwenansami proletariatu), dlatego zawsze w tym momencie wpisywał w sztukę krótkie streszczenie fabuły, aby jaśnie państwo byli na bieżąco. Ale Ben przynajmniej wiedział mniej więcej, kiedy przyjdą. Czy brygada spod sztandaru „Och! Tu właśnie weszliśmy!” kiedykolwiek się zastanawiała, dlaczego lubi oglądać film w odwrotnej kolejności? Moi rodzice na pewno nie. „Wątpić – nie ich rzecz…”17 Wreszcie wyrwałem się z Weston i z radością pomknąłem do Notting Hill, gdzie Tim BrookeTaylor zaoferował mi łóżko w swoim mieszkaniu przy Ledbury Road, dopóki sobie czegoś nie znajdę. Dowiedziałem się, że gdy on, David Hatch, Bill Oddie i Jo Kendall wrócili do Anglii ze swoich gościnnych występów w Square East, Humphrey Barclay, który podjął przerwaną pracę w dziale rozrywki BBC, pozbierał ich i stworzył program wzorowany na paru audycjach, które zrobiliśmy przed wyjazdem do Nowej Zelandii, w ramach cyklu pod tytułem I’m Sorry I’ll Read That Again. Na moje miejsce zatrudnił Graeme’a Gardena, innego weterana Footlights, którego wszyscy znaliśmy w Cambridge, szczególnie dobry „głos” i parodystę, a także dowcipnego i płodnego autora; następnie zrealizował i wyreżyserował trzynastoodcinkowy serial autorstwa głównie Graeme’a i Billa. Seria okazała się udana – a raczej „obiecująca”, jak nazwała to radiowa góra – więc pracowali nad następnymi trzynastoma programami i… chcieli, żebym dołączył do zespołu. Los znów lekko się do mnie uśmiechnął. Byłem tak uradowany, że po telefonie do Davida Frosta, od którego usłyszałem, że w związku z jego programem nic się nie będzie działo jeszcze przez parę tygodni, przekonałem Tima, żeby razem ze mną zrobił krótki wypad na Wyspy Kanaryjskie złapać trochę słońca. Na Teneryfie spotkało mnie cudowne przeżycie, trwające kilka dni: przeczytałem Jima szczęściarza Kingsleya Amisa. W całym swoim życiu znalazłem tylko dwie książki, przy których stale wybuchałem śmiechem, tak gromkim i niepohamowanym, że zaczynał mnie boleć brzuch. Pierwsza to Trzech panów w łódce, ukochana książka taty i kapitana Lancastera. Teraz odkryłem bohatera Jima szczęściarza, niezbyt spełnionego nauczyciela akademickiego, Jima Dixona, postać, którą lubiłem i rozumiałem, bo
reagował na ludzi i zdarzenia podobnie jak ja, choć znacznie bardziej świadomie, zdecydowanie i odważnie, niż kiedykolwiek bym się ośmielił. Scena, w której wykład Jima o „Starej, wesołej Anglii” zaczyna nieco kuleć za sprawą wypitego alkoholu, albo gdy Jim bardzo wolnym autobusem jedzie na stację, albo gdy wypala papierosem dziurę w kocu gospodyni, mają w sobie umiejętnie wykorzystany komizm, który należy dziś do rzadkości – a właściwie jest na wymarciu. Kiedy wróciłem do Londynu, skontaktował się ze mną dawny kolega z Cambridge, Alan Hutchison, który właśnie wrócił z długiej podróży do tak odległych miejsc jak Japonia i Ameryka Południowa. Lada dzień rozpoczynał pracę jako zagraniczny korespondent Agencji Reutera i znalazł bardzo ładne mieszkanko na Logan Mews, tuż obok Earls Court Road. Zaproponował mi, że mógłbym się tam wprowadzić razem z nim na parę najbliższych lat. Skwapliwie skorzystałem z oferty. Mieszkanie było całkiem przestronne, miało dwie małe sypialnie, salon i niewielką kuchenkę, a uliczka była cudownie cicha, zważywszy na to, że mieliśmy stamtąd dwie minuty pieszo do zapchanej taksówkami Cromwell Road i zaledwie pięć minut do stacji metra Earls Court. Podróże Alana okazały się bardziej egzotyczne od moich. W ich trakcie dotarł aż do Japonii, gdzie spędziwszy trochę czasu w Tokio, postanowił zwiedzić miejsca nietknięte dotąd stopą człowieka Zachodu. Zdając sobie sprawę, że odtąd angielski w niczym nie będzie mógł mu pomóc, poprosił jednego z podróżnych, aby nauczył go japońskiej wersji zdania: „Bardzo przepraszam, że pana/panią niepokoję, ale proszę mi powiedzieć, gdzie mogę znaleźć nocleg?”. I ruszył w drogę. Natychmiast zwróciła się przeciwko niemu pogoda: lało jak z cebra, dudniły grzmoty, waliły gromy i tak dalej. Na szczęście ukazało się przed nim kilka niewielkich domostw, podszedł więc do pierwszego, zapukał, a kiedy otworzyły się drzwi, powtórzył swoje wyuczone japońskie zdanie. Gospodarz zrobił niezwykle zdziwioną minę, otrząsnął się jednak z zaskoczenia, uśmiechnął się, ukłonił trzy razy i zamknął drzwi. Zdumiony Alan postanowił spróbować w sąsiedniej chatce, ale rezultat był identyczny. Przemókł już do suchej nitki, nie miał jednak żadnego planu B, nie pozostało mu więc nic innego, jak kontynuować próby, których scenariusz wyglądał tak samo, dopóki w końcu nie znalazł drewutni, w której przenocował. Nazajutrz odetchnął z ulgą, odnajdując schronisko młodzieżowe w japońskim stylu, którego właściciel trochę mówił po angielsku. Alan poprosił go, aby przetłumaczył na angielski zdanie, którego się tak dokładnie nauczył. Właściciel zgodził się, wysłuchał i wytłumaczył mu, że oznacza to: „Czy mogę skorzystać z okazji i życzyć panu/pani dobrej nocy?”. Można sobie wyobrazić, jak przerażeni musieli być ci biedni ludzie, którzy zrywając się z łóżek, ujrzeli w drzwiach górującą nad nimi pierwszą niejapońską istotę, jaka ukazała się ich oczom, stwora pochodzenia prawdopodobnie wodnego, który w dodatku postanowił przybyć specjalnie do ich domu w ulewnym deszczu tylko po to, by życzyć im dobrej nocy. Musiało się to wydawać tak niewiarygodne, że przewracając się z boku na bok, ci Japończycy mogli dojść do jedynego słusznego wniosku, iż w ich okolicy przeprowadzają rozpoznanie istoty pozaziemskie, które pod pozorem uprzejmości i pytania: „Czy mogę skorzystać z okazji i życzyć panu/pani dobrej nocy?” w rzeczywistości oceniają ich siły obronne. Fakt, że Japończycy nie skrzyknęli się, żeby przepędzić Alana motykami i widłami, dobrze świadczy o ich legendarnej grzeczności. ··· Przygotowywałem się, aby dołączyć do Davida Frosta pracującego nad programem, który miał
nosić tytuł The Frost Report, i spotykałem się z najważniejszymi osobami z zespołu. Dzięki spokojowi i pogodnej naturze Davida, a także dlatego, że wiedziałem o nich nie więcej niż oni o mnie, szybko się dogadaliśmy, nie walcząc ze sobą o pierwszeństwo. Nigdy wówczas nie przyszło mi do głowy, że co najmniej piętnaście osób z tej życzliwej, zabawnej i skromnej grupy w ciągu następnych dwudziestu lat stanie się moimi ważnymi współpracownikami. Sądzę, że harmonia między nami w dużej mierze wynikała z faktu, że nietrudno było zgadnąć, kto stoi na czele: David, reżyser i Jimmy Gilbert, producent, uroczy Szkot, którego opinie instynktownie szanowaliśmy i którego naturalna pewność siebie była zaraźliwa; dzięki jego logice i rozsądkowi mogliśmy spokojnie pracować, wiedząc, że zawsze nad wszystkim panuje. Kiedy David zadzwonił do mnie w Nowym Jorku, wspomniał, że będzie robił program z Ronniem Barkerem i Ronniem Corbettem, których jeszcze nie miałem okazji spotkać. Teraz ich poznałem. Dowiedziałem się, że Ronnie Barker jest pierwszorzędnym aktorem charakterystycznym: potrafił zagrać wszystko, od generała po wieśniaka, prócz tego sporo występował w telewizji, publiczność rozpoznawała więc jego twarz, nawet jeśli nie znała nazwiska. Najwyraźniej planowano, że zostanie jednym z głównych wykonawców, a mimo to miał w sobie najmniej aktora spośród znanych mi aktorów; bardziej przypominał jowialnego wujka, tryskającego dowcipem i dobrodusznością. Ronnie Corbett także był prawdziwą indywidualnością, chociaż miał tylko metr pięćdziesiąt wzrostu; często występował w programach dla dzieci, ale wywodził się z kabaretu i wodewilu. Potrafił stanąć przed publicznością jako on sam, nie musząc nikogo grać. Okazał się też wspaniałym gawędziarzem, więc zawsze wokół niego było słychać śmiech. Niemniej jednak miał bardzo czuły „wykrywacz ściemy” i za jego zabawnymi uwagami często kryły się trafne i złośliwe obserwacje. Jeden i drugi Ronnie byli starsi o jakieś dziesięć lat od reszty wykonawców, którzy mieli między dwadzieścia pięć a trzydzieści lat, takich jak Sheila Steafel, Nicholas Smith i Nicky Henson.
Obsada i twórcy The Frost Report. W pierwszym rzędzie od lewej: Marty Feldman, Sheila Steafel, David Frost, Jimmy Gilbert, Julie Felix i Ronnie Barker, a z tyłu pięciu Pythonów oraz zbieranina autorów i popychadeł.
W pierwszym dniu pracy w brytyjskiej telewizji, pod koniec stycznia 1966 roku, wraz z Nickym zostałem wywieziony do parku w zachodnim Londynie, gdzie przebrano nas za dozorców parkowych i sfilmowano, jak stoimy skonsternowani i bezradni, przyglądając się Ronniemu Corbettowi tańczącemu na trawie – żart polegał na tym, że napis na tabliczce głosił „Nie chodzić po trawie”. Nie był to genialny pomysł, a w jego wykonaniu na pewno nie pomógł fakt, że nie miałem pojęcia, co robię, i patrzyłem w nieco inny punkt, niż powinienem; na szczęście uratował mnie popis Ronniego. Od razu przypadliśmy sobie do gustu z Nickym i do dziś jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Opowiada najlepsze anegdoty o aktorach, jakie słyszałem, i ma wspaniały gromki rechot, który stale staram się uaktywniać. Nicky i jego ojciec, wielki Leslie Henson, aktor i producent, w pewnym sensie łączą mnie z legendarnymi farsami w teatrze Aldwych z Tomem Wallsem i Ralphem Lynnem, autorstwa (przede wszystkim) Bena Traversa, które były najzabawniejszymi sztukami teatralnymi w Anglii lat dwudziestych i trzydziestych. Tato widział kilka tych przedstawień i zawsze mi mówił, że nigdy nie słyszał takiego śmiechu. Numer, który nakręciliśmy z Ronniem i Nickym, był przeznaczony do pilota programu przygotowanego przez Jimmy’ego Gilberta, żeby on i David mogli zobaczyć, jak właściwie będzie wyglądał Frost Report. Format był bardzo prosty: David rozpoczynał program i wygłaszał słowo wstępne, po czym następowała seria „szybkich numerów” i skeczów, a pod koniec odcinka znów pojawiał się David, by kontynuować swój SRM – Stale Rozwijający się Monolog. Autorzy, z typową dla siebie perfidną przekorą i sarkazmem, nazywali go też Słodką Roladką Marcepanową lub SDIKOŁ – Starymi Dowcipami i Kompletnie Oderwanymi Łącznikami. W rzeczywistości podczas prób przed odcinkiem pilotażowym zaskakująco rzadko widywaliśmy Davida, trochę dlatego, że jego materiał miał niewielki związek z naszym, a trochę dlatego, że po wstępnej selekcji skeczów z przyjemnością zostawił wszystko w rękach Jimmy’ego i znikał, żeby, jak mówiliśmy, „dalej prowadzić świat”. Nie denerwowałem się zbytnio przed pilotem: wiedziałem, że nie zobaczy go nikt spoza BBC, a w sali prób zawsze panowała życzliwa i luźna atmosfera. Jednak w dniu, w którym rozpoczęły się zdjęcia, gdy pierwszy raz stanąłem w prawdziwym studiu telewizyjnym, wszystko zaczęło wyglądać znacznie dziwniej. Przeszkadzało mi na przykład to, że kiedy próbowaliśmy skecz przed kamerami, nie towarzyszył temu żaden śmiech: nie zdawałem sobie sprawy, że ekipa jest tak skupiona na nauce rejestrowania nowego programu, iż na słuchanie żartów po prostu nie ma czasu. A gdy miałem wygłosić monolog prosto do kamery, naprawdę się przestraszyłem: rozmowa z innym aktorem, kiedy filmuje cię kamera, przypomina normalną grę na scenie, ale mówienie prosto do kamery za pierwszym razem wydaje się tak sztuczne, dziwaczne i kompletnie nienaturalne, że natychmiast się spiąłem, straciłem rezon, wybiłem się z rytmu i wpadłem w rozdrażnienie. Nikt najwyraźniej się tym nie przejął, więc nic nie powiedziałem i odetchnąłem z ulgą, gdy okazało się, że wszyscy byli zadowoleni z ogólnego wykonania i nie mieli wątpliwości, że nowy format wypali. Między nagraniem pilotażowego Frost Report a emisją na żywo pierwszego odcinka była miesięczna przerwa, która idealnie się zbiegła z moim ponownym wejściem do ekipy nagrywającej serial radiowy I’m Sorry I’ll Read That Again (ISIRTA). W połowie lutego zaczęliśmy nową serię, a w ciągu następnych ośmiu lat Tim, Bill, David, Jo, Graeme i ja zrobiliśmy jeszcze ponad setkę
programów. Bill i Graeme pisali coraz więcej materiału, choć na początku ja także dołożyłem swoją cegiełkę. Muszę jednak przyznać, że moje relacje z I’m Sorry I’ll Read That Againbyły skomplikowane i pełne sprzeczności. Nie chodziło o problemy z obsadą, ale o sam styl programu. W tamtych czasach audycje radiowe zyskiwały ogromną popularność. W niedziele po lunchu rodziny zasiadały do słuchania, powiedzmy, Round the Horne i zaśmiewały się do rozpuku. Większość słuchowisk była jednak dość sztampowa, całkowicie oparta na grze słów, powiedzonkach i szablonowych postaciach albo, co gorsza, na szablonowych postaciach, które miały swoje powiedzonka. Kiedy autorom tych przygnębiających programów wyczerpywały się pomysły, czyli bardzo często, rozlegało się skrzypnięcie otwieranych drzwi, a potem smętnie znajomy „śmieszny głos”, który mówił coś w rodzaju „Nie, ja tylko na momencik, nawet się nie rozbiorę” albo „Cześć wszystkim, to znowu ja!”, albo „Ciągle nie znalazłem tego szalika, który zgubiłem”, albo „Ktoś ma ochotę na śledzika?”, albo (jeśli to był kobiecy głos) „Młody doktor Hardcastle? Jest przeuroczy!”, albo „Och, rumienię się wszędzie”, albo „Pieprzone szczury znów podgryzają mi sukienkę” (no, może nie „pieprzone”; w tamtych czasach mogły być „przeklęte”, „parszywe” czy „zasmarkane”). I przechodzi ludzkie pojęcie, że na te zwyczajne wypowiedzi publiczność reagowała wybuchem śmiechu, okrzykami radości i długimi oklaskami, na których tle było słychać owacje. Co zasługiwało na owacje? Skąd taki aplauz? Czy ktoś popisał się czymś inteligentnym? Nie ogarniałem tego rozumem jako nastolatek i nadal nie ogarniam. Irytowało mnie, że publiczności wciska się taki chłam, a autorzy zniżają się do tak łatwych i naprawdę pożałowania godnych sztuczek. Owszem, byłem zarozumiały, protekcjonalny i purytański w kwestii tego, co jest, a co nie jest dobrą komedią, ale do dziś uważam, że autorzy powinni uczciwie zapracować na swoje pieniądze. Całkiem niedawno poszedłem zobaczyć występ bardzo znanego amerykańskiego komika w wielkiej sali w San José i publiczność przyjmowała owacjami dosłownie każdy żart. Nie śmiali się, tylko krzyczeli i triumfalnie unosili zaciśnięte pięści. I przyszło mi do głowy: cóż to za inteligentny młody człowiek. Wymyślił komedię dla ludzi bez poczucia humoru. Wróćmy do brytyjskiego radia… Konflikt w sprawie ISIRTA polegał na sprzeczności między wyjątkową sympatią, jaką darzyłem zespół i ekipę produkującą program, a trudną do ukrycia pogardą dla materiału wykonywanego przez nich z taką przyjemnością. W końcu David Hatch i Tim Brooke-Taylor należeli do grona moich najbliższych przyjaciół, podobnie jak producenci, Humphrey Barclay i Peter Titheradge. Bill Oddie czasami bywał nieco tępawy, lecz autentycznie go lubiłem. Graeme’a Gardena nie znałem wtedy jeszcze tak dobrze, ale trudno wyobrazić sobie bardziej sympatycznego, zabawnego i zdolnego kolegę, a z Jo Kendall zawsze miałem jak najlepsze stosunki. Kiedy jednak zaproponowałem zmiany w scenariuszu, nikt nie podzielał moich odczuć (na przykład awersji do gry słów), dlatego stale mnie przegłosowywano, a ponieważ traktowałem całą sprawę znacznie poważniej, niż powinienem, z pewnością sprawiałem wrażenie małostkowego elitarysty, gdyż ciągłe krytykowanie materiału, z którego wszyscy pozostali są zadowoleni, sugeruje, że masz wyższe standardy artystyczne niż reszta. Poza tym czułem, że jestem niewdzięcznikiem, bo wszystkie scenariusze pisali Bill i Graeme, a ja na nie narzekałem, potem zaś chciwie zgarniałem 28 funtów za każdy program (plus pięćdziesiąt procent za powtórki). Przepraszam za obraźliwą uwagę, którą chcę teraz zrobić. Winna jest publiczność. Kiedy my, ludzie z Cambridge Circus, robiliśmy swoje pierwsze audycje radiowe, oparliśmy je na materiale z programów scenicznych, który był naprawdę niezłej jakości, a widzowie żywo na
niego reagowali. Gdy wróciłem z Ameryki, publiczność przypominała tłum kibiców piłkarskich. Przez swój szalony aplauz, burzliwy śmiech, owacje dla powiedzonek, radosne jęki dla słownych gierek, życzliwe okrzyki i ogólny przesadny entuzjazm stała się częścią show – a raczej zaczęła grać w nim pierwsze skrzypce, tworząc z niego minifenomen w radiowym świecie. Słuchacze w domach też to uwielbiali. Tak więc moje próby cofnięcia ISIRTA w stronę jego początkowego wcielenia przypominały wysiłki Syzyfa i były absolutnie niestosowne. ··· Tymczasem David Frost zaproponował mi, żebym mu pomógł, jako autor i wykonawca, w nagraniu komediowego albumu, który miał nosić tytuł Frost Over Britain. Zorganizowano to w błyskawicznym tempie; David chciał włączyć kilka moich starych skeczów, które wykonaliśmy razem, ponieważ nie uczestniczył w tym nikt inny z pilotażowego odcinka Frost Report; pozostały materiał był Davida, choć w tym znaczeniu, że raczej go zgromadził, niż napisał. Później autorzy Frost Report opowiadali sobie jako świetny żart, że co tydzień w napisach końcowych po każdym odcinku programu pod słowem „Scenariusz” widniały wielkie litery „David Frost”, a niżej, oddzielone niewielkim odstępem, mniejsze litery „oraz”, aż wreszcie jeszcze mniejszymi literami nazwiska dwudziestu kilku autorów (stosunkowo nieznanych, takich jak Denis Norden, Marty Feldman, Tony Jay, Barry Cryer, Dick Vosburgh, John Law, Frank Muir, David Nobbs, Peter Tinniswood, Willis Hall, Barry Took i Keith Waterhouse). Zwykli ludzie pewnie się zastanawiali, po co aż tylu tak zwanych autorów było potrzebnych do wypełnienia sporadycznych luk w tym, co stworzył David. Osoby bliżej wtajemniczone zastanawiały się czasem, czy w programie jest choć jedno słowo, które David mógł w literalnym sensie „napisać”. Dick Vosburgh wyraził zgodne stanowisko wszystkich, zauważając, jak znacząco David zawsze poprawiał naszą interpunkcję. David był w takich sprawach ujmująco bezwstydny, w związku z czym pojawia się pytanie: dlaczego tak rzadko ktokolwiek miał mu to za złe? Przecież autorzy zwykle są dość drażliwi w kwestii swojego udziału w powstaniu tekstu. Jeden z powodów, moim zdaniem, był taki, że wszyscy darzyliśmy go szczerą sympatią i czuliśmy wobec niego wdzięczność, że możemy być częścią tworzonych przez niego przemiłych grup, w których panowała rodzinna atmosfera. Nie ma też wątpliwości, że podziwialiśmy jego umiejętności jako producenta: znakomicie potrafił dostrzec talent i obdarzyć go zaufaniem, a kiedy od czasu do czasu przykładał rękę do jakiegoś projektu, rzadko wtrącał się niepotrzebnie. Sądzę jednak, że innym istotnym czynnikiem było to, że należał do niewielu znanych mi „pronoików”. Zapożyczyłem to słowo od nieżyjącego, wspaniałego Roba Buckmana. Wytłumaczył mi, że podczas gdy człowiek cierpiący na „paranoję” ma urojenia, że ludzie go nienawidzą i chcą się na nim zemścić, człowiek z „pronoją” wierzy, bez żadnych uzasadnionych podstaw, że ludzie go lubią i pragną mu pomóc (używam tu rodzaju męskiego, zamiast mówić „osoba”, ponieważ wszyscy znani mi pronoicy to mężczyźni). Było kiedyś powiedzenie: „To, co jest dobre dla General Motors, jest dobre dla Stanów Zjednoczonych”. Otóż w pewnym sensie David żywił równie głęboką wiarę, że to, co jest dobre dla Davida Frosta, jest dobre dla całego Zjednoczonego Królestwa, i każdy, kto może mu pomóc, będzie chciał to zrobić. Jego przekonanie, że wszyscy życzą mu jak najlepiej, na ogół się sprawdzało w przypadku osób, z którymi cały czas miał kontakt. Ludzie niepałający do niego
sympatią (a często bywał pod obstrzałem, co do tego nie ma wątpliwości), zwykle nie znali go osobiście, a David potrafił się wyłączyć na wszystkie negatywne uwagi, nigdy więc nie musiał na nie reagować. To naprawdę niezwykłe, ale w ciągu niemal pięćdziesięciu trzech lat naszej bliskiej przyjaźni nigdy nie słyszałem od niego żadnej złośliwej uwagi pod czyimkolwiek adresem. Wszyscy, którzy mu tak bardzo zazdrościli, powinni zazdrościć mu tej pronoi. W rzeczywistości zazdrościli mu oczywiście sukcesu. Anglia to bowiem kraj zazdrośników: wystarczy posłuchać tonu wyniosłego szyderstwa, jaki często pojawia się w mediach, albo zauważyć, jak ludzie się cieszą, gdy komuś przytrze się rogów. Ale David miał na tyle szczęścia, że był na to odporny. Prócz tego, jak się wówczas mówiło, był niezwykle ekstrawertyczny w tym sensie, że oceniał się na podstawie opinii z zewnątrz w znacznie większym stopniu niż przeciętni Anglicy. Wolał wiedzieć, czy któryś z jego programów „odniósł sukces”, niż czy jest „dobry”. Po prostu nie przejmował się żadnymi wewnętrznymi rozterkami na temat jakości, dręczącymi większość ludzi, z którymi pracowałem. Pamiętam, jak raz oglądał występ kabaretowy, który w wolny dzień dałem w restauracji w Chelsea. Nie był to wielki sukces: publiczność była wstawiona i trochę hałaśliwa, a przewodził jej zawiany dziennikarz, który powitał mnie skandowaniem „Cheese! Cheese! Cheese!”. Parę osób się śmiało, pozwoliłem jednak krzykaczom wybić się z rytmu, część materiału wypadła zbyt łagodnie, a co najmniej dwa kawałki zakończyły się absolutną klapą. Pod koniec było mi wstyd, że tak się nie popisałem. Odszukałem faceta, który mnie wynajął, przeprosiłem go i zapytałem, co, jego zdaniem, się udało i dlaczego niektóre rzeczy się nie udały. Wtedy wmieszał się David, z wielkim humorem oznajmił, że poszło znakomicie, po czym odciągnął mnie na bok i ochrzanił w niezwykle uprzejmy i serdeczny sposób, oświadczając mi stanowczo, że nigdy, w absolutnie żadnym wypadku nie powinienem przyznawać się, że cokolwiek zakończyło się niepowodzeniem, lecz zawsze twierdzić, że poszło wspaniale, a publiczność bez wyjątku była zachwycona. Radził mi, rzecz jasna, wyłącznie z wrodzonej życzliwości. Ale… po prostu tak nie potrafię, choć rozumiem korzyści płynące z takiej strategii. A David nie potrafił inaczej. Ta wrodzona orientacja ekstrawertyczna często działała Anglikom na nerwy; ktoś w tamtych czasach zauważył, że gdyby David mówił z amerykańskim akcentem, o wiele łatwiej wybaczono by mu sukces. Jeszcze jedna myśl: David był bardzo inteligentny, ale nie miał temperamentu intelektualisty. Posiadał wyjątkowo rozległą wiedzę o wszystkim, co dotyczyło świata, w którym funkcjonował jako dziennikarz czy biznesmen: znał każdego, kto był kimś, i chłonął wszystko, co mu mówiono; niewiarygodnie szybko przyswajał informacje, zapamiętując najważniejsze i rozumiejąc ogólny obraz, a potem potrafił wykorzystać tę wiedzę, podejmując szybkie decyzje. W połączeniu z umiejętnościami społecznymi, które były niemałe, czyniło go to wyjątkowo zdolnym menedżerem. Jego umiejętności i talenty miały jednak niewiele wspólnego z tym, co cenili i czego uczyli osobnicy spod znaku Oksford i Cambridge, którzy uważali, że dzięki swojej biegłości w pisaniu mądrych rozpraw na temat Yeatsa czy Waltera Bagehota albo „Wpływu E.M. Forstera na projektowanie strojów flamandzkich” zasługują na więcej prestiżu, pieniędzy, a także – powiedzmy sobie wprost – sławy niż ten transatlantycki spryciarz. Ze swojej perspektywy kulturalnej nie umieli docenić atutów Davida. Idol tej zarozumiałej koterii, Malcolm Muggeridge (z którym potem miałem skrzyżować szpady, gdy wyraził zdanie, że Żywot Briana jest filmem bluźnierczym), oświadczył kiedyś, że „telewizja nie powstała po to, by uczynić z ludzi bezmyślne istoty, ale jest emanacją ich bezmyślności”; a jego żona Kitty jest autorką najbardziej znanej antyfrostowskiej kpiny, która mówiła, że David „pojawił się i zdobył sławę bez śladu”. Jeśli tak, to mimo wszystko pozostawił po sobie więcej niż ona. (Poszukajcie jej w internecie, kiedy będziecie mieli wolne dwadzieścia sekund).
Mając to wszystko na względzie, trzeba jednak zauważyć, że liczni wielbiciele Davida nigdy nie oskarżyliby go o neurotyczny perfekcjonizm; album Frost Over Britain nagrano byle jak. David wygłosił kilka monologów (część pochodziła z programu That Was The Week That Was) i razem ze mną wykonał moje trzy dawniejsze skecze (o dyrektorze zoo, z którego zniknęły zwierzęta, wywiad z nie-nurkiem-głębinowym i parodię szkolnego turnieju wiedzy) oraz jeden nowy, który napisałem z Grahamem do pilota Frost Report (przemówienie dyrektora szkoły prywatnej). Ale David nigdy nie pretendował do miana najwyższej klasy wykonawcy komediowego, a tym razem ja też nie byłem w formie, z publicznością nie bardzo udawało się nawiązać kontakt i cała płyta brzmiała, jak gdyby dwaj kościelni nagrali ją w sali parafialnej. Wstydziłem się, że wiało z niej taką amatorszczyzną, więc szczerze się ucieszyłem, gdy nie wzbudziła żadnego zainteresowania i wkrótce poszła w zapomnienie, znikając bez śladu jak Kitty Muggeridge. Żałowałem jednak, że nie podeszliśmy do pracy nad albumem z większą starannością i zaangażowaniem, ponieważ w tamtych zamierzchłych czasach naprawdę dobra płyta komediowa (gramofonowa!) mogła osiągnąć status – i trwałą wartość – dzieła sztuki. Płyty prócz książek były w końcu jedyną formą materiału komediowego, którym każdy mógł się cieszyć do woli. Gdy chodziłem do szkoły, byłem posiadaczem cennych nagrań występów na żywo takich artystów, jak Flanders i Swann, Victor Borge i Noël Coward (w Las Vegas!). Potem George Martin (opromieniony sławą Beatlesów) zaczął produkować znakomite studyjne albumy komediowe, na których często pojawiał się Peter Sellers, łącząc swoją nadzwyczajną sprawność głosową z pierwszorzędnymi, pisanymi na specjalne zamówienie tekstami. Później dodałem do swojej kolekcji płyty Petera Ustinova i wykonawców Beyond the Fringe oraz That Was The Week That Was; słuchałem też wówczas bardzo zgrabnych materiałów z Ameryki, gdzie istniały zapisy dźwiękowe występów klubowych takich komików, jak Nichols i May, Shelley Berman i Bob Newhart. Po powrocie do Londynu dowiedziałem się, że Peter Cook i Dudley Moore właśnie zrobili dwie serie szalenie zabawnego programu pod tytułem Not Only… But Also i słuchałem w kółko ich płyt, zadając sobie nawet ćwiczenia, podczas których próbowałem zapisać z pamięci ich skecze, potem sprawdzałem z nagraniem, a następnie próbowałem je sobie przypomnieć całe od początku. Lubię myśleć, że nauczyłem się od nich bardzo dużo o konstruowaniu skeczów. Zawsze mniej interesowały mnie zabawne piosenki, ale uwielbiałem Toma Lehrera, nauczyciela matematyki z Harvardu, którego teksty zawierały czasem największe dawki czarnego humoru, jakie dotąd słyszałem – o wojnie jądrowej, chorobach wenerycznych i truciu gołębi w parku. Wprawiały mnie w doskonały nastrój: były ożywcze, bardzo zabawne i dziwnie pogodne, cieszyłem się też na myśl, że osobiście poznam ich autora, bo David Frost wpadł na znakomity pomysł, by w każdym odcinku Frost Report pojawiała się jego jedna piosenka. Zgodnie z tym planem Tom przyjechał do Londynu, zaśpiewał piosenkę do odcinka pilotażowego, po czym nagrał jeszcze kilkanaście innych. (Każda z nich była potem odtwarzana w kolejnych odcinkach Frost Report, a David zapowiadał je tak, jakby Tom grał na żywo w studiu). Byłem z nim kilka razy na drinku i ogromnie go polubiłem. Wydawał się szczerze ubawiony własną „sławą”; naprawdę ani razu nie przyszło mi do głowy, że czeka mnie podobny los. A wszystko miało się zacząć zaledwie za kilka tygodni… Pierwszy etap mojego nowego życia, próby w sali parafialnej przy Crawford Street, blisko końca Baker Street, przebiegał całkiem przyjemnie: w zasadzie sprowadzał się do powtórki materiału, który wykorzystaliśmy miesiąc wcześniej w odcinku pilotażowym, plus moje przemówienie dyrektora szkoły, które znałem na wylot. Wydawało mi się, że nerwy mam pod kontrolą. Ale w dniu emisji, kiedy pojechaliśmy do studia telewizyjnego w Shepherd’s Bush, żeby zrobić próbę przed kamerami, wyczułem narastające napięcie. Program miał się rozpocząć o wpół do
dziewiątej, a o szóstej czułem się już bardzo spięty i przestraszony, chociaż udało mi się jakoś ukryć mój niepokój przed pozostałymi członkami zespołu, którzy najwyraźniej mieli się doskonale, co przejęło mnie jeszcze większym lękiem. Potem zrobiliśmy przerwę na kolację w bufecie, ale stchórzyłem i pobiegłem do garderoby, gdzie siedziałem, patrząc, jak sekundowa wskazówka zegara na ścianie miarowo odmierza ostatnie chwile przed 20.30. Czułem już TOTALNE PRZERAŻENIE Zacząłem się zastanawiać, jak, u licha, mogłem się wpakować w te straszliwe tarapaty, skoro mógłbym pracować w spokojnej herbaciarni gdzieś w Somerset, nie przejmując się całym światem, i mieszkać w skromnym mieszkanku w prześlicznym Weston-super-Mare z ukochanym kotkiem, układając puzzle i chrupiąc gorące bułeczki z masłem… W tym momencie otworzyły się drzwi, urocza asystentka produkcji uśmiechnęła się do mnie i oznajmiła: „Charakteryzacja!”. Zdołałem się dźwignąć na nogi i chwiejnym krokiem przejść korytarzem do charakteryzatorni, gdzie wszyscy byli bardzo radośni, podekscytowani i sypali żarcikami. Zacząłem myśleć, jak cudownie byłoby dostać szybkiego zawaliku, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Niestety, nic z tego. Usiadłem, żeby nałożono mi podkład i puder. Wykombinowałem sobie, że zdążę jeszcze uciec, zanim rozlegnie się muzyka czołówki: wskoczę do taksówki, która zawiezie mnie na King’s Cross, stamtąd pojadę do Holyhead i wsiądę na nocny prom na wyspę Man, która, jak mi się wydawało, nie podpisała umowy o ekstradycję ze Zjednoczonym Królestwem. Wiadomość o moich planach musiała jednak do kogoś przeciec, bo stał już koło mnie nasz kierownik planu. Zaprowadził mnie do studia i pokazał wyznaczone miejsce na planie – chyba zaproponował mi założenie opaski na oczy – a wtedy rozległa się muzyka, wyświetlono napisy początkowe, zobaczyłem na monitorach publiczność w studiu; potem David przywitał telewidzów, zaczęliśmy, a ja zemdlałem. Oczywiście w przenośni, bo w tym momencie mój umysł przestał działać i przełączyłem się na stuprocentowe automatyczne sterowanie, tak samo działo się to przedtem na premierowych przedstawieniach: robisz wszystko, co dokładnie przećwiczyłeś, jak żołnierze atakujący gniazdo karabinów maszynowych, wyłączasz umysł i coś robi wszystko za ciebie, pod warunkiem – POD WARUNKIEM – że nie zaczniesz myśleć. Ani nawet nie pomyślisz o myśleniu. Kiedy więc dostałem sygnał, by zacząć pierwszą kwestię, to coś zrobiło to za mnie. Potem przeprowadzono mnie do następnego wyznaczonego miejsca i gdy miałem się odezwać, to coś znów wygłosiło za mnie kwestię. W tym momencie postawiono mnie przed inną kamerą i zapowiedziano, że za dziesięć sekund mam swój monolog dyrektora i że mam „patrzeć w obiektyw”, więc utkwiłem wzrok w cyklopowym oku tej dziwacznej kupy żelastwa, w głowie pojawił mi się początek kwestii, kierownik planu dał mi znak i to coś zaczęło mówić za mnie tekst. Dyrektor: Dzień dobry, chłopcy! Pragnę powitać was w nowym trymestrze i wyrazić nadzieję, że będzie bardzo szczęśliwy i udany dla nas wszystkich. Kto to zrobił?
Poszło, usłyszałem śmiech na widowni i wtedy coś we mnie drgnęło, i popełniłem błąd, zaczynając myśleć. Pomyślałem: Moja ciocia Vera z Plymouth WŁAŚNIE W TYM MOMENCI mnie ogląda! Był to tak niezwykły fakt, że nie mogłem myśleć o niczym innym, mimo że monolog biegł dalej, bez zająknięcia. Ciocia Vera naprawdę mnie ogląda! TERAZ! W PLYMOUTH! To niemożliwe! Opanowałem chęć, żeby do niej pomachać, wiedząc, że nijak będzie to pasować do słów, które coś za mnie wypowiadało.
Dyrektor: Chciałbym powitać czterech nowych członków grona pedagogicznego, ale, niestety, udało mi się znaleźć tylko dwóch. Pan Jones, który przyszedł do nas z państwowego liceum – P RZESTAŃCIE SIĘ ŚMIAĆ! – będzie uczył starsze klas wszystkich przedmiotów, których nikt inny nie chce uczyć, i jestem pewien, że będzie bezcennym pedagogiem. A z czasem cennym…
Ciekawe, czy się śmieje. Niewiele wie o szkołach prywatnych. Może wujek Eric jej tłumaczy. W tej chwili, KIEDY TO MÓWIĘ! Dyrektor: Następnie chciałbym powitać wśród nas pana M’Boko. Po raz pierwszy w naszym programie zajęć pojawia się suahili, ale mamy nadzieję, że w następnym semestrze wrócimy do francuskiego. Nawiasem mówiąc, może was zainteresuje, że do zeszłego tygodnia pan M’Boko był premierem Czadu…
Tego ciocia nie zrozumie. Wujek chyba też nie. Szkoda, że nie wybrałem dla nich innego monologu. Dyrektor: Tak więc w poniedziałek rano będzie uczył szóstą klasę. A we wtorek po południu szósta klasa będzie go uczyć angielskiego.
BOŻE! Czy ogląda mnie MATKA? Czy jestem PORZĄDNIE UCZESANY? Widzi mo skarpetki? Pewnie robi na drutach, ale czy POPATRZY NA EKRAN? Tato na pewno mnie jej POKAŻE. Jak jej wytłumaczę, że jestem w telewizji? Pomyśli, że to jakaś sztuczka! Dyrektor: To wszystko. Rozejść się.
Zadzwonię do niej, kiedy skończę. O, już skończyłem! Bo Bernard Thompson, nasz cudowny, opanowany, życzliwy, wiecznie rozbawiony i arcykompetentny kierownik planu, łagodnie mnie wyprowadza, żeby Julie Felix mogła zaśpiewać swoją piosenkę, i daje mi chwilę, żebym ochłonął. Tak długo dochodziłem do siebie, że gdy przyszła pora, abym powiedział swoją następną kwestię, i David wygłosił zapowiedź, a kamera skierowała się na mnie, mnie tam nie było: kadr był pusty. Nawet się nie zorientowałem, że przegapiłem swoje wejście, bo wciąż siedziałem za kulisami, świętując swoje ocalenie. W każdym razie program chyba się skończył, bo nagle szybko poprowadzono mnie korytarzem, gdzie minąłem ekipę Frost Report, która uważała, że mój kawałek z dyrektorem szkoły wyszedł nieźle. Trudno było mi w to uwierzyć, dziś już jednak wiem, że jeżeli naprawdę dobrze nauczysz się tekstu, to twój wewnętrzny automat zapamięta nie tylko słowa, ale także właściwy rytm i gesty. Pamięć tego, co zostało przećwiczone, to pamięć całej postaci. Całe to zamieszanie miało na celu wsadzenie mnie do czekającego samochodu, który miał mnie zawieźć do centrum telewizyjnego BBC na wywiad w Night Line-Up, programie dyskusyjnym poświęconym kulturze, nadawanym przez całe lata sześćdziesiąte. Miał ze mną rozmawiać Michael Dean, który przedstawił mnie, nawiązując do wieczornej emisji Frost Report, po czym zadał mi kilka pytań o mnie samego. I wtedy dałem najgorszy występ w życiu; bo tu, podczas pierwszego wywiadu, i to wywiadu przeprowadzanego na żywo w studiu BBC, w programie oglądanym przez inteligentnych widzów… nie miałem żadnego automatu, którym mógłbym się poratować. Nie pamiętam nic z tego wywiadu, tylko tyle, że usiłowałem schować się w fotelu i jąkając się, udzielałem wykrętnych, półprawdziwych odpowiedzi, jak gdybym wpadł w ręce doświadczonego śledczego z KGB i usiłował się bronić przed jego dociekliwością. Dlaczego byłem taki sztywny, onieśmielony i nieporadny? Trochę dlatego, jak podejrzewam, że traktowałem całą tę zupełnie nową historię z wywiadami z niedorzeczną powagą. Mając świadomość, że wypowiadam się „publicznie”, ogromnie się obawiałem wygłoszenia jakiejkolwiek uwagi, która nie byłaby stuprocentowo zgodna z prawdą. Na domiar złego przez całe życie byłem przekonany, że moje opinie są niewiele warte, ponieważ mam za mało wiadomości, doświadczenia życiowego, a zatem autorytetu, by wypowiadać się na jakikolwiek temat: sztuki teatralnej, kieliszka wina, jakiegoś pomysłu czy nawet gry drużyny
piłkarskiej, nie zamierzałem więc zacząć się wywnętrzać w telewizji. Dziś widzę, że równie istotny był fakt, iż miałem tyle nierozwiązanych i zabałaganionych spraw w sferze emocjonalnej, a w związku z tym paraliżował mnie taki wstyd, że obawiałem się mówić o czymkolwiek. Strach, że mógłbym przez przypadek wyjawić coś, czego nie chciałem wyjawić, doprowadził do bezwzględnej i skutecznej autocenzury. Ludzie z Night Line-Up musieli zastanawiać się, co ze mną jest nie tak; w jakiś sposób umieścili mnie jednak bezpiecznie w taksówce, która odwiozła mnie do domu. Wróciłem więc do mieszkania na Logan Mews, zapaliłem światła i usiadłem w milczeniu, próbując przeanalizować wydarzenia kilku minionych godzin – bezsprzecznie najbardziej stresującego wydarzenia w moim życiu od mozolnej podróży przez kanał rodny matki. Jedno wiedziałem na pewno: moje życie zaczęło pędzić w nieznanym kierunku i czułem, że zaczynam częściowo tracić nad nim kontrolę, choć potrzebowałem wielu lat, by zdać sobie sprawę z całego spektrum skutków, jakie sława wywiera na ludzkie istnienie.
Rozdział 12
Wpadłem już w regularny, choć niepozbawiony lęków, codzienny rytm i wielu życzliwych ludzi z dużym doświadczeniem komediowym skwapliwie mnie zapewniało, że mój ostatni występ był „całkiem niezły”. W piątki, dzień po programie, Graham brał wolne w szpitalu świętego Bartłomieja i pisaliśmy skecz do następnego odcinka, pochlebiając sobie, że nasze dzieło prawie zawsze trafiało do scenariusza. W sobotę rano odbywało się wielkie czytanie w sali przy Baker Street, z udziałem wszystkich wykonawców i większości autorów, kiedy dowiadywaliśmy się, który materiał Jimmy Gilbert i David wybrali do odcinka w następnym tygodniu. Pod koniec czytania zaczynaliśmy wszystko „stawiać na nogi”, czyli Jimmy i zespół opracowywali właściwe pozycje i ruchy dla wykonawców i zaczynali próby ze scenariuszem w ręku. Niedziela była dniem bez Frosta, ale przed południem ruszałem do studia, gdzie nagrywaliśmy ISIRTA, spędzałem więc dzień z Davidem, Timem, Graeme’em, Billem, Jo i Humphreyem oraz Peterem Titheradge’em. Tym spotkaniom zawsze towarzyszyła luźna, kumplowska atmosfera, a po pracy przenosiliśmy się do pubu, chociaż zwykle wychodziłem wcześniej, ponieważ musiałem się nauczyć tekstu przed poniedziałkową próbą programu Frosta. Cieszyłem się na nią, bo była bezcenną okazją zobaczenia obu Ronniech przy pracy. Ronnie B. potrafił przedzierzgnąć się w inną postać i zmienić akcent jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki; przyglądałem się jednak jak krogulec Ronniemu C., który bawił się timingiem, niekiedy ryzykownie przeciągając pauzy, jak sam nigdy w życiu bym się nie odważył, a potem, odczekawszy jeszcze ułamek sekundy, budował napięcie, by wreszcie odpalić swoją kwestię, wywołując w konsekwencji większy śmiech (spójrzcie, co robi w słynnym skeczu Klasa, gdy Ronnie B. mówi: „Podziwiam go [Cleese’a], bo jest z klasy wyższej, ale nim [Corbettem] pogardzam, bo jest z klasy niższej”, na co Ronnie C. ma odpowiedzieć: „A ja znam swoje miejsce”). We wtorki zwykle wożono mnie albo do Ealing Studios, gdzie kręciliśmy krótkie scenki, które były zbyt ambitne, by grać je na żywo w Shepherd’s Bush, albo w plener, żeby filmować dłuższe skecze pod gołym niebem. Jak zdążyłem już zauważyć, pisali je zwykle dwaj chłopcy z Oksfordu, których poznałem przelotnie w przeszłości i którzy teraz regularnie bywali na porannych czytaniach w sobotę: Michael Palin i Terry Jones. W środę rano odbywała się druga próba i więcej nie potrzebowaliśmy, bo choć był to półgodzinny program, duża część każdego odcinka – SRM Davida, piosenki Julie Felix i Toma Lehrera, materiał filmowy oraz napisy początkowe i końcowe – nie wymagały udziału wykonawców w dniu transmisji. Musieliśmy tylko wykonać „szybkie numery”, wymagające minimum prób, oraz dwa, czasem trzy skecze. Niewiele, gdy brali w tym udział tacy ludzie jak obaj Ronnie. Niewiele, ale to nie łagodziło Czynnika Strachu. Drugi tydzień serialu okazał się wręcz bardziej przerażający od pierwszego. Napisaliśmy z Grahamem następny monolog, który, wobec braku konkurencji, miałem wykonać ja. Był to, moim zdaniem, niezły tekst. Pokazaliśmy autokar pędzący przez Europę na wycieczkę w stylu „Zobacz dwadzieścia jeden europejskich stolic w osiem dni”. Stałem obok kierowcy, wykrzykując polecenia do skulonych ze strachu pasażerów: Pilot: Tak więc… za dwadzieścia minut opuszczamy Włochy i wjeżdżamy do Szwajcarii, która jest już innym krajem. Proszę więc kończyć spaghetti, wyrzucić puszki przez okna i schować prymusy pod siedzenia. Można już otworzyć torebki z upominkami
z napisem „Otworzyć dopiero we Włoszech”. Znajdą tam państwo zieloną plastikową niewielką replikę wieży w Pizie… proszę nie próbować stawiać jej prosto, tak jest zrobiona. Dobrze, za pół minuty przekraczamy granicę. Nie trzeba jeszcze wyjmować paszportów, mamy specjalną umowę: po prostu stemplują autokar. Uwaga… i już jesteśmy w Szwajcarii! Szwajcaria słynie z gór, serów, zegarków i czekolady. Niczego innego. Proszę otworzyć torebki z napisem „Szwajcaria”. Znajdą tam państwo małą czekoladkę… proszę ją szybko zjeść, bo nie zabawimy tu długo, to mały kraj.
Podczas czytania tekst wywołał wybuch wesołości. Wszystkim ogromnie się spodobał. Musiałem go tylko… zapamiętać. Największy problem polegał na tym, że monolog trzeba było wygłosić w karkołomnym pośpiechu. Szybko mówione kwestie są dziesięć razy trudniejsze niż podawane w normalnym tempie; nie ma czasu zastanawiać się nad następnymi słowami – muszą paść natychmiast (a w moim przypadku na żywo, na oczach 14 milionów ludzi). Nauczyłem się więc tekstu sumienniej niż zwykle i ćwiczyłem go, wypowiadając słowa jeszcze szybciej, niż zamierzałem to zrobić na wizji. Kładąc się spać przed dniem, w którym nadawano program, czułem, że opanowałem monolog doskonale, i przed zaśnięciem powtórzyłem go sobie jeszcze dwa razy. Ocknąłem się dwie godziny później, przewróciłem na drugi bok, powtórzyłem cały tekst i nagle zdałem sobie sprawę, że nie jestem pewien, czy było tam: „Za chwilę, zgodnie z informacją w broszurze, kąpiel o północy w krystalicznie czystej wodzie szwajcarskiego jeziora, proszę więc włożyć kostiumy kąpielowe”, czy: „Za chwilę kąpiel o północy w krystalicznie czystej wodzie szwajcarskiego jeziora, zgodnie z informacją w broszurze, proszę więc włożyć kostiumy kąpielowe”. Nie dawało mi to spokoju, więc w końcu wstałem, sprawdziłem w scenariuszu i zobaczyłem, że zdanie w rzeczywistości brzmi: „Za chwilę kąpiel o północy w krystalicznie czystej wodzie szwajcarskiego jeziora, zgodnie z informacją w broszurze. Autokar przejedzie przez jezioro za trzydzieści sekund. Proszę więc włożyć kostiumy kąpielowe”. Położyłem się z powrotem, znów powtórzyłem cały monolog i dla pewności jeszcze ostatni raz – i pomyliłem się w miejscu, gdzie wcześniej nigdy nie popełniłem błędu. Przeżyłem szok i mocno się zdenerwowałem. Przypominając sobie jeszcze raz całość, aby się uspokoić, zrobiłem nowe błędy, myliłem słowa, wreszcie poczułem, że mam w głowie pustkę. Nie nauczyłem się jeszcze, że tekst zapomina się przede wszystkim wtedy, gdy zaczyna się myśleć, że naprawdę można go zapomnieć. A ja naprawdę zacząłem wierzyć, że prawie na pewno „sypnę się” na oczach cioci Very, wujka Erica, taty i mamy, pana Bartletta, pana Tolsona, pani Tolson, całej obsady Cambridge Circus i ISIRTA, Billy’ego Williamsa, wszystkich brytyjskich krytyków telewizyjnych, prawdopodobnie królowej i 13 999 961 innych osób. Przecież jeżeli nie potrafię porządnie wykonać monologu we własnym łóżku, to jaką szansę będę miał jutro, zwracając się do nieznanej maszynerii, na oczach 14 milionów ludzi? Prawie nie spałem. Ilekroć się budziłem, natychmiast zaczynałem powtarzać tekst i coś myliłem. W końcu musiałem wyczołgać się z łóżka i się ubrać; spędziłem dzień w studiu jak lunatyk, uśmiechając się dzielnie i udając, że jeszcze żyję, aż nadeszła straszliwa chwila, kiedy stanąłem przed złowrogim żelaznym dinozaurem, tym CZYMŚ… zaczekałem, aż zapali się czerwona lampka… i naprawdę dobrze wykonałem swój wielki monolog. Poprawka! Udało mi się nie zemdleć, a mój autopilot naprawdę dobrze wykonał za mnie monolog pilota wycieczki. Salwy śmiechu! Program się skończył, ludzie mi pogratulowali, a ja półprzytomnie zdałem sobie sprawę, że poszło mi całkiem nieźle i nie wszystkich zawiodłem. Nie towarzyszył temu żaden triumfalizm, tylko głęboka, wyzwalająca ulga i świadomość, że moje życie może już toczyć się dalej. Przypominało to wstrzymanie egzekucji w ostatniej chwili, tyle że zrobiłem coś, co było w najlepszym razie „do przyjęcia”. Mówiąc wprost: nie było klapy. W miarę jak powstawały nowe odcinki, mój strach nieco się zmniejszał, w tempie mniej więcej jednego procenta na program. Pomógł w tym fakt, że Graham i ja już nigdy nie napisaliśmy dla mnie
monologu. Nie pamiętam, czy to było zamierzone, podejrzewam jednak, że moja nieświadoma strona, która wykonywała za mnie monologi, też odegrała istotną rolę w podjęciu decyzji, by już więcej nie ryzykować. Dziwnie się czuję, gdy sobie przypominam, że przed The Frost Report Graham i ja, choć uważaliśmy się za spółkę autorską, w rzeczywistości napisaliśmy razem bardzo niewiele. Poza wspólnymi (razem z Timem) czterema skeczami do rewii Footlights w 1962 roku, nie pamiętam, żebym pisał z Grahamem cokolwiek aż do swojego powrotu do Londynu pod koniec 1965 roku, kiedy zaczęliśmy ciążyć ku sobie z zawrotną prędkością, rozpoczynając regularną współpracę, która z małymi przerwami trwała dwadzieścia siedem lat, do ostatniego filmu Pythonów Sens życia w 1982 roku. Graham był na czwartym roku studiów, na stażu w szpitalu Świętego Bartłomieja – zostały mu jeszcze trzy miesiące – lecz tego jednego dnia w tygodniu mógł się urwać i przyjechać do Logan Mews, by napisać ze mną nasz trzy- czy czterominutowy skecz. Większość rzeczy, które powstawały, była całkiem dobra, ale bardzo konwencjonalna i nie aż tak strasznie zabawna. Graham i ja często mieliśmy śmieszniejsze i bardziej szalone pomysły, wkrótce się jednak zorientowaliśmy, że nigdy nie będą mogły trafić do programu. Jeśli przy stole proponowano „zakręcone” pomysły, pozostali autorzy zwykle się śmiali, tak samo jak Jimmy Gilbert, który potem mówił jednak ze smutnym uśmiechem: „Bardzo śmieszne, chłopcy, ale w Bradford tego nie zrozumieją”. Nigdy się o to nie spieraliśmy. Traktowano nas bardzo dobrze, lecz wiedzieliśmy, że jeśli chodzi o podejmowanie decyzji, jesteśmy na samym dole drabiny. Mimo to w sali panowało poczucie koleżeństwa, a szczególnie miłe było dla mnie towarzystwo innych autorów, z których kilku zostało potem moimi przyjaciółmi. Szczególnie intrygował mnie Tony Jay, uroczy i zupełnie pozbawiony zarozumialstwa, który studiował filologię klasyczną, a potem językoznawstwo porównawcze na Cambridge (i obydwa kierunki ukończył z najwyższą oceną), po czym zatrudnił się w BBC jako skromny researcher. Szybko zaczął się piąć po szczeblach kariery, zostając producentem Tonight, szalenie popularnego i szanowanego późnopopołudniowego magazynu, który stanowił cudownie świeże połączenie tematów poważnych i lżejszych. Wreszcie został szefem publicystyki, a potem zaczął działać niezależnie. David natychmiast dostrzegł jego zdolności, przede wszystkim oryginalność i precyzję myślenia oraz dowcip, i poprosił Tony’ego o przygotowywanie założeń tematycznych każdego z odcinków programu, które miały służyć wyłącznie jako wskazówki dla autorów. Graham i ja czytaliśmy je, ocenialiśmy, że są dobre, a potem ignorowaliśmy, zresztą podobnie jak pozostali. Uwielbiałem jednak rozmawiać z Tonym i pochlebiało mi, że ktoś tak wybitny i inteligentny interesuje się moimi przemyśleniami – może intrygowała go moja umiejętność rozśmieszania ludzi. Jakieś pięć lat później zaproponował mi, abym został jednym z założycieli firmy Video Arts, i napisaliśmy razem scenariusze dwudziestu filmów szkoleniowych, a następnie, w 1980 roku, zaczął pracować – jako współscenarzysta z Jonathanem Lynnem – nad serialami Yes Minister (Tak, panie ministrze), a potem Yes, Prime Minister (Tak, panie premierze), które były arcydziełami dowcipu i inteligentnej fabuły. Powszechnie wiadomo, że bardzo bawiły Margaret Thatcher – co jest raczej wątpliwym i dwuznacznym komplementem, jeśli widzieliście kiedyś jej próbę powtórzenia skeczu z martwą papugą w 1990 roku na konferencji partii torysów, gdy mówiła o liberalnych demokratach (jej doradca do spraw polityki zagranicznej, sir Charles Powell, powiedział mi, że próby Żelaznej Damy przed tym przemówieniem trwały dość długo). Drugą osobą przy stole Frost Report, która przyciągnęła moją uwagę, był Marty Feldman. Spieszę dodać, że było to zainteresowanie czysto platoniczne: kiedy go pierwszy raz zobaczyłem, jego aparycja nieco mnie zszokowała. Ubrany na czarno, mocno opalony i szczupły, wyglądał jak
gargulec od Armaniego. To miał być redaktor scenariusza? A potem poznałem jego dorobek: The Army Game, Bootsie and Snudge (jedna z niewielu wybitnych komedii w ITV), poza tym kilka lat Beyond Our Ken, ulubionego słuchowiska całego narodu. Od razu wydał mi się sympatyczny: trochę nerwowy, nieśmiały i może trochę zbyt nadskakujący, ale ogromnie bystry i zabawny, gdy tryskał pomysłami, zaciągając się gitanesami i mrugając. Szybko się zaprzyjaźniliśmy i dowiedziałem się, że nie tylko jego wygląd jest egzotyczny. Pochodził ze wschodniego Londynu, z rodziny ukraińskożydowskiej, rzucił szkołę w wieku piętnastu lat i od razu zajął się show-biznesem, zostając pomocnikiem indyjskiego fakira występującego na molo w Margate. Podobno, z powodów, których nigdy do końca nie zrozumiałem, zadanie Marty’ego polegało na strzelaniu (tępymi) strzałami w brzuch fakira. Wydawał się sporo starszy ode mnie (choć było między nami zaledwie pięć lat różnicy), bo od dawna odnosił sukcesy jako autor, znał Londyn jak własną kieszeń, chodził do klubów jazzowych i luksusowych restauracji, jeździł na egzotyczne wakacje i ogólnie sprawiał wrażenie bardziej dorosłego. Prócz tego miał żonę – Laurettę, atrakcyjną, opiekuńczą brunetkę o cudownym, schrypniętym głosie i przesyconym nikotyną śmiechu, która promieniała życzliwością, poczuciem bezpieczeństwa i radością. Zacząłem spędzać z nimi dużo czasu, ucząc się cockney, rozmawiając o życiu i komedii i śmiejąc się do rozpuku; jeszcze tego samego roku zaprosiłem ich, aby przyjechali do letniego domu na Ibizie, który postanowiliśmy na dwa miesiące wynająć z Grahamem. ··· Fakt, że mogliśmy z Grahamem w ogóle pomyśleć o tak wystawnym życiu, zawdzięczaliśmy wyłącznie mecenatowi Davida Frosta. Sami byliśmy za mało dorośli, by planować przyszłość: po prostu reagowaliśmy na propozycje; a to oznaczało, że David skutecznie układał plany za nas. Wpadł na pomysł filmu, w którym inteligentny, lecz pozbawiony skrupułów analityk badań opinii publicznej wykorzystuje swoje umiejętności do zdobycia stanowiska premiera, po czym zaproponował nam dwóm, żebyśmy napisali scenariusz, który miał nosić tytuł The Rise and Rise of Michael Rimmer (Szczeble kariery Michaela Rimmera). Było to zadanie o niebo ambitniejsze od wszystkiego, co dotychczas próbowaliśmy robić, ale zgodziliśmy się bez wahania, zwłaszcza że David zaoferował nam niebotyczne honorarium: 2000 funtów. Aby uprzytomnić sobie wielkość tej sumy, musicie pamiętać, że za pracę przy The Frost Report dostawałem 70 funtów tygodniowo jako wykonawca i mniej więcej 30 za teksty. Dwa tysiące funtów było dla nas zatem pierwszym powiewem la dolce vita. Dlatego właśnie Graham i ja postanowiliśmy wynająć spory dom w słonecznym kraju – zamierzaliśmy zrobić sobie wakacje, regenerując siły po egzaminach z medycyny (jeden) i tremie występów na żywo (drugi) – potem miałem wrócić do Londynu, aby obejrzeć mistrzostwa świata w piłce nożnej, których gospodarzem w 1966 roku była Anglia, by wreszcie zaszyć się z powrotem w letnim domu, ja nad maszyną do pisania, Graham na leżaku, i machnąć pierwszą wersję scenariusza w pięć tygodni (mniej więcej tyle samo czasu, ile dziś potrzebuję, żeby zaparzyć kawę, zatemperować ołówki i wygodnie usadowić się za biurkiem). Na razie wszystko szło dobrze. A im dalej, tym lepiej, ponieważ David wziął mnie na bok i powiedział, że zamierza przygotowywać wieczorny program dla ITV Rediffusion, i poprosił, żebym mu w tym asystował. Ucieszyłem się, że będę mógł pracować z człowiekiem, z którym zawsze łączyły mnie bliskie i serdeczne stosunki i który proponował mi zajęcie gwarantujące zarobki przez
całą jesień, z mniej rzucającą się w oczy obecnością na antenie, a także, jak zasugerował, możliwość udziału w trochę poważniejszych dyskusjach, jakie planowano prowadzić w nowym programie (ostatni błysk moich aspiracji, które zaprowadziły mnie do „Newsweeka”). Tak więc wynajęliśmy z Grahamem willę na Ibizie (która, powinienem tu wyjaśnić, w tamtych czasach nie miała jeszcze swojej bachicznej reputacji; w 1966 roku uważano ją za mniejszą, tańszą i mniej zatłoczoną Majorkę) i zjechali do nas przyjaciele: Tim, Humphrey oraz Marty i Lauretta. Tam właśnie zacząłem namiętnie czytać „Daily Telegraph”, ucząc się na pamięć nazwisk i dat i sprawdzając nieznaną mi terminologię polityczną i ekonomiczną, żebym sprawiał wrażenie osoby dobrze poinformowanej podczas poważnych wywiadów, których niebawem miałem udzielać, ale ich liczba sprowadziła się dokładnie do zera. Po kilku dniach przyleciała z Nowego Jorku Connie; wcześniej odwiedziła mnie już raz w Londynie, teraz jednak mogliśmy spędzić razem prawdziwe wakacje i zaczęliśmy wspólnie zwiedzać wyspę. Zauważyliśmy plakat z informacją o korridzie. Żadne z nas nigdy nie oglądało walki byków i choć podejrzewałem, że Ibiza może nie być najdogodniejszym miejscem na zaznajomienie się z kulturą toreadorów, postanowiliśmy pójść. I rzeczywiście, widowisko było okropne: nieudolne i żenujące, zwłaszcza kiedy się okazało, że drugi byk wzorem Gandhiego praktykuje bierny opór, kompletnie ignorując próby rozdrażnienia go, i miarowo truchta po arenie, szukając wyjścia. Connie – tak jak ja – zwykle kibicowała słabszemu, ale jej okrzyki zagrzewające byka do walki trochę mnie zaniepokoiły, pomyślałem bowiem, że rodzina toreadora może się poczuć urażona. Oboje jednak powitaliśmy owacją decyzję o remisie i darowaniu bykowi życia, żeby nazajutrz też mógł nie walczyć; już mieliśmy wychodzić, gdy nagle na arenę wyjechał nowy toreador na pięknym czarnym ogierze, a zaraz za nim wypadł byk zupełnie innego autoramentu: ogromny, choleryczny kawał bydlaka, opętany idée fixe, aby wyrzucić z areny konia, którego widział metr przed sobą, choćby miało mu to zabrać całe popołudnie. Connie zaraz zaczęła kibicować koniowi, ja natomiast patrzyłem jak zahipnotyzowany, gdy toreador zmusił ogiera do zwolnienia kroku, po czym, kiedy byk niemal ich dopadał, odchylił się w siodle do tyłu i umieścił dwie długie lance w karku byka, po czym w ostatniej chwili ruszył z kopyta, umykając przed rogami zwierzęcia. Powtarzał ten manewr kilka razy i zawsze ledwie udawało mu się uciec; doszedłem do wniosku, że to jednak bardziej stresująca praca zarobkowa niż telewizyjny program komediowy nadawany na żywo. W końcu byk zwolnił, a toreador zsiadł z konia, wziął płachtę i wykonał serię wspaniałych wypadów, tak różnorodnych i widowiskowych, że zaczęliśmy wiwatować. Potem wszystko się uspokoiło. Byk stanął, zezując w oszołomieniu na człowiek z płachtą trzy i pół metra przed sobą, jak gdyby nie bardzo pamiętał, co się ma teraz stać. Toreador opuścił płachtę, wolnym i spokojnym krokiem podszedł do masywnego stworzenia, zatrzymał się przed nim, wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jego nosa, a potem, ku naszemu zdumieniu, odwrócił się plecami i powoli oddalił, w głębokiej ciszy, jaka zapadła na arenie. W tym momencie Connie krzyknęła na całe gardło: „Z tyłu!”. Miło mi donieść, że w odpowiedzi rozległ się śmiech. Jeden. Mój. Reszta widzów wstrzymała oddech. Toreador wolno się odwrócił i spojrzał. Czyżby ta dziwna kobieta naprawdę sądziła, że ma poważne zaburzenia pamięci krótkotrwałej? Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że ostrzegając go, Connie była pełna najlepszych chęci. Ale nagły hałas najwyraźniej wyrwał z odrętwienia byka, który ruszył na toreadora o wąskich biodrach stojącego na wprost niego i ustalił wynik spotkania na Hiszpania 11/2, Byki 11/2. (Tu akurat mijam się z prawdą). Później Connie utrzymywała, że krzyknęła tylko: „Uwaga!”. Przytaczam to, aby przedstawić obie wersje, jestem jednak pewien, że to było: „Z tyłu!”. W każdym razie, okrzyk był niepotrzebny.
Odnoszę wrażenie, że dla równowagi powinienem opowiedzieć historię stawiającą w nie najlepszym świetle mnie. Choć miałem talent do przeróżnych gier w piłkę (o ile nie były zbyt brutalne) i umiałem balansować parasolami i kijami bilardowymi na nosie albo stopie, zawsze wiedziałem, że jestem niezgrabny i zbyt patykowaty w każdym sporcie wymagającym połączenia siły, zręczności i odwagi. Postanowiłem więc rzucić sobie wyzwanie. Po raz pierwszy w dorosłym życiu spędzałem dużo czasu na plaży i wkrótce się przekonałem, jak irytuje mnie narciarstwo wodne. Nie tylko wymagało wszystkich umiejętności, których mi brakowało, co wywoływało we mnie poczucie niższości i urazę (inaczej zwane zazdrością), ale też dawało zdeklarowanym narcyzom niedorzecznie prosty sposób, by się popisać. Widziałem, jak łódki ciągnęły po wodzie ich szczupłe, opalone ciała, a wiatr rozwiewał im jasne włosy. Gdyby któregoś z nich ciągnął po drodze samochód, ludzie uznaliby, że ma nierówno pod sufitem, lecz na morzu mógł się obnosić ze swoim skromnym zasobem umiejętności na oczach zachwyconej widowni, pod warunkiem że na piasku ustawiono odpowiednio dużo leżaków umożliwiających plażowiczom oglądanie widowiska. Postanowiłem więc wziąć parę lekcji jazdy na nartach wodnych nie dlatego, że chciałem śmigać po falach, tylko dlatego, że chciałem sobie udowodnić, jakie to łatwe i przez to bezsensowne. Jedynym problemem było ryzyko publicznego upokorzenia, ale uznałem, że zamawiając lekcje z samego rana, zdążę skończyć, zanim ludzie zaczną przychodzić na plażę. Tyle że wyznaczonego dnia morze było tak wzburzone, że musiałem czekać trzy godziny, aż się uspokoi, i gdy wreszcie mogłem zacząć, pojawiły się już tłumy. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że jestem dla nich jedyną rozrywką w zasięgu wzroku, wpadłem jednak na pomysł, że jeśli sprawię wrażenie, że doznałem jakiegoś urazu, widzowie choćby z poczucia taktu mogą nie przyglądać mi się zbyt uważnie. Dlatego nagle zacząłem utykać, co nieco zdziwiło moich instruktorów (choć później prawdopodobnie pomyśleli, że to wyjaśnia moje poczynania na wodzie). Nałożyłem narty, usiadłem z nogami w wodzie, złapałem kółko, za które miałem być holowany, a następnie, słysząc polecenie, posłusznie przyjąłem pozycję siedzącą, kiedy motorówka przyspieszyła, ale za mało odchyliłem się do tyłu, w wyniku czego runąłem głową w wodę po pokonaniu około pół metra. Gdy skończyłem usuwać zaskakująco duże ilości słonej wody, której moje ciało nabrało podczas tej pierwszej przejażdżki, spróbowałem jeszcze raz, ale ponieważ teraz świadomie próbowałem się bardziej odchylić do tyłu, kiedy łódź ruszyła naprzód, narty wyskoczyły prosto przede mnie, a ja poleciałem do tyłu, lądując w wodzie z potężnym pluskiem. Zanim byłem gotów do trzeciej próby, wszystkie oczy zebranych na plaży (z wyjątkiem jednego oka Marty’ego) były skierowane na mnie. Tym razem, zbierając się w sobie do trzeciego i ostatniego podejścia (dzięki Bogu, lekcja składała się tylko z trzech prób), uspokoiłem myśli, pamiętałem, żeby w momencie startu motorówki ciągnąć za kółko i odchylić się do tyłu, ale nie za daleko, i wstać z wyprostowanymi plecami, trzymając ramiona prawie prosto, nie wyciągając ich jednak na pełną długość, i rozluźnić się, przede wszystkim się rozluźnić, próbując przenieść cały ciężar ciała na uda, i trzymać uniesioną głowę. Motorówka ruszyła, a ja zacząłem się wynurzać, wynurzać, WYNURZAĆ przez jakiś metr, po czym puściłem kółko i przewróciłem się na bok, wymachując rękami i powodując największy plusk tego lata. Gdy chwiejnym krokiem zmierzałem do brzegu, przekonany, że to koniec mojej udręki, zobaczyłem, że tłum ludzi na plaży stoi, śmieje się i klaszcze, a kilka osób oferuje moim instruktorom pieniądze za kolejne lekcje dla mnie. Connie była przemiła, kiedy wróciłem, ale Marty, Graham i Tim zaraz się oddalili, jak gdyby nie chcieli, aby ktoś ich ze mną zobaczył. Podejrzewam, że zazdrościli mi śmiechu, jaki wywołał mój występ. Marty, którego zawsze bawiła moja żałosna uprzejmość i niezdolność do pozbycia się
uprzykrzających życie natrętów, od przyjazdu na Ibizę nabrał irytującego przyzwyczajenia. Co dzień rano, gdy przychodziliśmy na plażę, wypuszczał się na samotną wędrówkę, zaczepiając przypadkowych ludzi, aż trafił na kogoś – to zawsze był mężczyzna – kto, jego zdaniem, był wyjątkowo nudny. Następnie zaczynał z nim rozmawiać, dopóki nie wyniuchał jego ulubionego tematu – albo jeszcze lepiej, konika – a wtedy mówił: „Co za zbieg okoliczności! Jest tu ze mną mój najlepszy przyjaciel, John, który też ma bzika na punkcie borsuków / szop ogrodowych / znaczków pocztowych / speleologii / kolejek elektrycznych / plastikowych widelców. Po prostu musi go pan poznać!”. Następnie przyprowadzał tego meganudziarza i przedstawiał mi. „Obaj macie bzika na punkcie estampażu / ciem / latających spodków / Tranmere Rovers / muzyki folk / zoofilii. Macie sobie mnóstwo do powiedzenia!” A potem wycofywał się na bezpieczną odległość i chichotał. Raz ku jego wielkiej radości udało mi się uciec od wielbiciela scrabble tylko dlatego, że wypłynąłem w morze dalej niż on. Prosiłem Marty’ego, żeby z tym skończył, lecz bez skutku. Gorąco wierzył, że najdoskonalsza forma kawału polega na tym, żeby marnować czyjś czas. Po latach przyszło mi na myśl, że w wielu skeczach występował jako irytująca postać (zwykle pan Natręt), która robiła właśnie coś takiego. Powinienem opowiedzieć o jeszcze jednym incydencie, ponieważ, zdaniem Connie, ukazał aspekt mojej osobowości, którego dotąd nie znała. Ochoczo scedowałem wszelkie dalsze kontakty z nartami wodnymi na moje przyszłe wcielenie, ale doszedłem do wniosku, że jest jeszcze jedna fizyczna umiejętność, z którą muszę się uporać – mianowicie jazda na rowerze. Nigdy nie prosiłem rodziców o rower, bo nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby go pragnąć. Kiedy jednak dotarliśmy na Ibizę, wszyscy pozostali zaczęli je wypożyczać i z niedowierzaniem przyjmowali informację, że nie jeżdżę. Nieznajomość prowadzenia samochodu mogła mi ujść na sucho, ale nieumiejętność jazdy na rowerze wywołała niespotykaną falę docinków. Dlatego pewnego wieczoru wykradłem się z domu, buchnąłem rower, poprowadziłem go jakieś sto metrów od willi, wsiadłem na niego na wyboistej dróżce w półmroku i zacząłem spadać. Próbowałem wytrwale przez dwie godziny, czerpiąc siłę z lodowatej furii, dopóki nie udało mi się pokonać całkiem niezłej odległości między jednym a drugim upadkiem. Potem wróciłem do domu, żeby poszukać savlonu i plastrów, i odkryłem, że moje zmagania obserwowała Connie. Powiedziała, że nigdy wcześniej nie dostrzegła u mnie takiej zajadłej determinacji i że teraz chyba lepiej mnie rozumie. Dodam, że nigdy nie zbywało mi na determinacji, ale pojawia się od czasu do czasu, zwykle po to, by pomóc mi w wykonaniu jakiegoś zadania. W innych sferach mojego życia raczej nie dochodzi do głosu, chyba że przy okazji jakiejś szamotaniny z krzyżówką czy sudoku. Chciałbym umieć skoncentrować się równie mocno na swoich pozazawodowych zainteresowaniach, jednak prawdziwy wysiłek chyba zawsze przeszkadza w beztroskim podejściu do życia, dlatego pozostaję wiecznym dyletantem. Graham i ja od przyjazdu na Ibizę bardzo beztrosko podchodziliśmy do życia i niewiele zrobiliśmy, żeby posunąć naprzód scenariusz. Piłkarskie mistrzostwa świata zapowiadały dalszą zwłokę. Miałem bilety na wszystkie mecze, zostawiłem więc Grahama i wróciłem do Londynu razem z Timem i Connie, a potem odprowadziłem Connie na samolot do Nowego Jorku. To była smutna chwila, bo żadne z nas nie wiedziało, kiedy znowu się zobaczymy. Po wyjeździe Connie starałem się wziąć w garść, a potem zasiadłem do obejrzenia Anglii grającej w piłkę nożną, co okazało się trudnym zadaniem, ponieważ zaczęło się od remisu 0:0 z Urugwajem, widowiska tak nużącego, nijakiego, przygnębiająco przewidywalnego i nieubłaganie pozbawionego jakiejkolwiek nadziei, że zrobiłem coś bardzo głupiego. Oddałem swój bilet na finał Billowi Oddiemu. Owszem, wiem. Ale w mojej ocenie ta drużyna Anglii mogła dotrzeć (z udziałem cudów) najwyżej do półfinału. Dlatego zadzwoniłem do Grahama, poinformowałem go, że wracam
wcześniej, niż planowałem, żeby zacząć pisać – co pomogło mi złagodzić rosnące wyrzuty sumienia z powodu tak długich wagarów – po czym (masochista) wróciłem na Wembley na następną męczarnię: mecz z Meksykiem, który rozpoczął w dość oryginalny sposób. Po pierwszym gwizdku środkowy napastnik naszych przeciwników podał do pomocnika, który natychmiast z odległości sześćdziesięciu metrów kopnął piłkę prosto do angielskiego bramkarza, Gordona Banksa. Drużyna Meksyku co do jednego zawodnika wycofała się w głąb swojej połowy i buńczucznie podkręciła wąsy. Już po dziesięciu sekundach groził nam bezbramkowy remis! Groził, groził, groził przez trzydzieści siedem minut, a potem… Bobby Charlton! Przejął piłkę na środku, wykonał zwód w lewo, popędził w prawo i z odległości niemal trzydziestu metrów posłał cudowną bombę w lewy górny róg meksykańskiej bramki, doprowadzając do wybuchu nieopisanej radości, a przede wszystkim… ULGI. Cały stadion zerwał się na równe nogi, skacząc, wymachując rękami, padając sobie w ramiona, wrzeszcząc w ekstazie, a gdy brykałem razem ze wszystkimi, nagle poczułem, że trącam kogoś kolanem. Zerkając w dół, z zaskoczeniem ujrzałem dwoje ludzi, którzy jako jedyni na całym stadionie pozostali na miejscach, tuż obok mnie. Była to ładnie ubrana para w średnim wieku, oboje uśmiechali się z zadowoleniem. Potrąciłem mężczyznę. – Bardzo przepraszam! – zawołałem. – Niestety, trochę mnie chyba poniosło. Uśmiechnął się do mnie słodko. – Nie szkodzi – odrzekł. – Też bym chętnie wstał! Ale obawiam się, że żona by się nie zgodziła. I popatrzyli na siebie z czułością. Dziesięć dni później siedziałem na tym samym miejscu, kiedy cudowny Bobby Charlton strzelił obydwie bramki, które otworzyły Anglii drogę do finałowego meczu mistrzostw z Niemcami. Tego samego dnia wieczorem znalazłem się w samolocie lecącym na Ibizę. Ostatni głupiec. Tak więc Graham i ja w końcu zabraliśmy się do pisania naszego pierwszego scenariusza filmowego i mogę oświadczyć z całym przekonaniem, że nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak to się robi. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, że nie mamy pojęcia, jak to się robi, co oznaczało, że nasz entuzjazm nie osłabł na jotę. Nie zgłębiliśmy zbyt solidnie tematu, wiedzieliśmy więc niewiele o badaniach opinii publicznej i mechanizmach działania polityki brytyjskiej. Mimo to ruszyliśmy jak burza, zaczynając od pierwszej sceny, pewni, że z dwudziestu paru porządnych trzyminutowych skeczów (lub scen) uda się nam skonstruować stuminutowy film, demonstrując w ten sposób optymizm dwóch chłopców, którzy postawiwszy szopę w ogrodzie, postanawiają zbudować katedrę. Jeżeli brzmi to zbyt surowo w stosunku do naszego duetu, to dlatego, że chciałbym uczciwie (i realistycznie) potraktować wiele scenariuszy, które widziałem. Z jedynym wyjątkiem (Clockwise [Jak w zegarku] Michaela Frayna) nigdy nie zaoferowano mi roli w świetnej komedii, chociaż było parę scenariuszy, w których znalazły się dobrze napisane, mniejsze role dla mnie. Dziwiłem się kiedyś, dlaczego jest tylu beznadziejnych scenarzystów komediowych, dopóki się nie zorientowałem, że producenci, którzy dawali im pracę, nie mieli absolutnie żadnego pojęcia, jak okropne są te scenariusze. Wiódł ślepy kulawego… W każdym razie Graham i ja ostro wzięliśmy się do pracy, czyli ja siedziałem w pokoju przy maszynie, a Graham leżał na balkonie, opalając się i pomagając w swój niepowtarzalny sposób. Był to trochę nierówny układ, ale nigdy mi to nie przeszkadzało, ponieważ miałem taką manię na punkcie kontroli, że wolałem, by Graham nie widział, co piszę. Czasem pozwalałem mu wygrać któryś z naszych nielicznych sporów – rzadko przybierały wysoką temperaturę – potem jednak wystukiwałem na maszynie wersję, którą wolałem, wiedząc, że nigdy nie będzie pamiętał, co rozstrzygnęliśmy na jego korzyść. Znacznie ważniejsze było to, że wytropiłem niewielką kafejkę w sąsiedniej wiosce, gdzie mieli
telewizor, w którym można było obejrzeć transmisję z finału mistrzostw w sobotę. Zjawiłem się tam przed południem, gdy jeszcze było pusto, wypiłem dwa piwa, zamówiłem rewelacyjne conejo au Franco, a potem usiadłem przy kawie, patrząc, jak sala się wypełnia. Niemcami. Spodziewałem się ujrzeć wielu miejscowych i garstkę turystów, którzy musieli dotrzeć nawet do tak mało znanej rubieży, ale nie połowę mieszkańców Dortmundu. Prawdę mówiąc, kiedy wchodzili i siadali wokół mnie, powoli zaczynało do mnie docierać… że jestem tu jedynym Anglikiem. Zachowywali się bardzo przyjaźnie, było ich jednak dużo i miałem odcięte wszystkie drogi ucieczki. Jakiej strategii mogłem użyć? Za późno udawać Niemca. Pierwszych powitałem „Guten Tag! Ich liebe Deutchland”, lecz już po kilku sekundach rozmawiałem z nimi po angielsku, którym biegle władali. Miałem nadzieję, że może wezmą mnie za kogoś, kto tylko mówi po angielsku, ale nie jest Anglikiem. Może Rodezyjczykiem albo Kanadyjczykiem, który trafił tu z ciekawości, aby spróbować zrozumieć zasady tej tak zwanej „pięknej gry”. Wiedziałem jednak, że nie potrafię do tego stopnia nad sobą panować, żeby udawać życzliwy obiektywizm, oglądając prawdopodobnie najważniejsze wydarzenie od Ukrzyżowania, wybrałem więc rolę ultrauczciwego, szalenie porządnego Arystokratycznego Głupka, w związku z czym wołałem: „Och, świetne zagranie, Niemcy!”, kiedy Helmut Haller strzelił pierwszą bramkę w dwunastej minucie, i zdołałem się pohamować, gdy Geoff Hurst wyrównał, ograniczając się do: „Doskonałe! Ale miał trochę szczęścia!”. Uśmiech przylepiony do mojej twarzy i swoboda maskowały jednak cyrkowe wygibasy rąk i nóg pod stołem, a kiedy Martin Peters dał nam prowadzenie na dwanaście minut przed końcem, zacząłem trochę zbyt gwałtownie klaskać; starałem się to zrekompensować gromkim: „No, dalej, Niemcy! Pokażcie, na co was stać!”, zabrzmiało to jednak niewłaściwie. Najtrudniejsza próba czekała mnie w ostatniej minucie regulaminowego czasu, w której Uwe Seeler sfaulował Jackiego Charltona, a ten ćwierćmózgi obszczajkundel, szwajcarski sędzia, ujawniając w końcu swoje nazistowskie papiery, miał czelność ukarać Anglików, później natomiast zignorował ewidentną rękę Schnellingera, pozwalając pruskiej świni o nazwisku Weber doprowadzić do remisu. Siedziałem, oklaskując to gorąco, a wokół mnie szalała horda grubych, aroganckich, obżartych kiełbasą szkopów, którzy rozlewali piwo, fetując swoją wyższość rasową. Ale w dogrywce jednak im dokopaliśmy, co? Dyskusyjna bramka? A takiego! Kiedy wreszcie rozległ się końcowy gwizdek, wolno wstałem, przepraszająco wzruszyłem ramionami, uśmiechnąłem się krzywo i zdołałem opuścić kafejkę, zostawiając w niej fryców uparcie twierdzących, że „w ogóle nie przeszła przez linię!”, i omal im nie mówiąc, że osobiście nigdy nie sądziłem, że drugą wojnę światową też przegrali. Po tej przerwie Graham i ja kontynuowaliśmy pracę nad scenariuszem. Później się okazało, że Graham właśnie poznał miłość swojego życia, młodego chłopaka, Davida Sherlocka, ale powiedział mi o tym dopiero dwanaście miesięcy później. Wtedy zrozumiałem, dlaczego poświęcał tak dużą część naszych sesji na opalanie. Ja z kolei też poznałem dozgonną… przyjaciółkę: uroczą wysoką blondynkę (niespodzianka!) o imieniu Pippa, którą szalenie polubiłem. Mam jeszcze jedno wspomnienie z Ibizy. Niedaleko naszego domu była bardzo sympatyczna i smaczna restauracja na otwartym powietrzu. Zwykle tam się stołowaliśmy. Mieli jednak dość wolną obsługę. Zazwyczaj nie miało to dla nas żadnego znaczenia, bo bardzo miło siedziało się godzinami w ciepły wieczór, sącząc sangrię, ale pewnego razu Alan Hutchison wpadł spóźniony i głodny, zamówił siekane kotleciki (które zawsze były wyśmienite), a potem czekał, drżąc ze zniecierpliwienia, z burczącym brzuchem. Drżał tak bardzo długo; co kilka minut pytał uprzejmie, kiedy dostanie swoje kotleciki, a wtedy zapewniano go „dos minutos”. Po mniej więcej godzinie drżenie przybrało na sile i dołączyła do niego tłumiona wściekłość, jakiej nigdy nie
zaobserwowałem u tego łagodnego mężczyzny. W końcu, gdy zacząłem się obawiać, że od drżenia rozpadnie się na kawałki albo zabije i zje naszego kelnera, wstał, oznajmił: „Dobra!” i zamaszystym krokiem ruszył w stronę zadaszonej części restauracji. Siedzieliśmy, spodziewając się krzyków czy ciosów, ale… nic. Ukazał się dziesięć minut później, niosąc talerz swoich kotlecików, które postawił i zaczął pałaszować. Kiedy mogliśmy już z nim rozmawiać, zapytałem o szczegóły. Odparł, że nikt go nie zauważył, gdy przeszedł przez restaurację i wkroczył do pełnej ruchu kuchni. Spodziewał się, że ktoś go zatrzyma, żeby mógł dać wyraz swojemu niezadowoleniu, ale kucharze nie zwrócili na niego uwagi. Wtedy zobaczył duży talerz surowych kotlecików. Wziął patelnię, nalał oliwy, dorzucił sporo kotlecików i zaczął smażyć. Od czasu do czasu kucharze zerkali na niego, żaden jednak nie wydawał się urażony, kiedy więc kotleciki były gotowe, przełożył je na talerz i zaniósł do stolika. Uwielbiałem za to Alana: być może był jedyną osobą w historii, która tak skutecznie zareagowała na wolną obsługę.
Rozdział 13
Parę
dni później wróciłem do Londynu i wręczyłem Davidowi Frostowi pierwszą wersję scenariusza filmu The Rise and Rise of Michael Rimmer. W tym momencie jednak głowę zaprzątała mu ważniejsza sprawa: nowy The Frost Programme, który miał się rozpocząć za niecały miesiąc i pojawiać się trzy razy w tygodniu. Był próbą stworzenia nowego formatu, łączącego gamę bardzo różnorodnych składników, jakiej dotąd nie pokazywała jeszcze brytyjska telewizja: poważne rozmowy polityczne przeplatały się z elementami rozrywkowymi, od czasu do czasu skeczami, zabawami z udziałem zaproszonych gości (pamiętam, jak potrząsałem dzwonkami razem z Jeremym Thorpe’em, ówczesnym liderem Partii Liberalnej); w niektórych programach występowali piosenkarz czy piosenkarka; były dziwne popisy (kiedyś próbowałem sprawdzić, ile mandaryńskiego uda mi się nauczyć w tydzień, odpowiedź: niewiele); rzadko pojawiał się materiał filmowy; nie pamiętam żadnych pogaduszek o show-biznesie, ale poza tym było to mydło i powidło plus odrobina szwarcu. Raz, kiedy gościem programu była piosenkarka Shirley Bassey, do studia zaproszono Terry’ego Gilliama, żeby narysował jej karykaturę. David wpadł w panikę i podczas przerwy na reklamy popędził za kulisy sprawdzić, czy portret nie jest zbyt niekorzystny. Na szczęście nie był. (Terry’emu musiało zależeć na tej pracy). Gdy The Frost Programme trochę okrzepł, ewoluował w bardzo ciekawą hybrydę i zaczął o nim mówić cały Londyn. Nie mówił jednak cały kraj, ponieważ pokazywano go tylko w niektórych regionach. Nieobecność programu na ekranach telewizorów w Weston-super-Mare zaniepokoiła moich rodziców (mimo że co tydzień mogli mnie słyszeć w I’m Sorry I’ll Read That Again). Tato napisał do mnie, pytając, czy kiedykolwiek zastanawiałem się nad ubieganiem się o pracę w dziale kadr Marks & Spencer. Uspokoiłem go, że nie żyję w nędzy, ale nigdy nie zapomnę, że kiedy kilka lat później opowiedziałem o tym w radiu, dostałem list z nadrukiem Marks & Spencer i po otwarciu koperty zobaczyłem, że ktoś przysłał mi formularz podania o pracę. W programie grałem różne małe role. Niekiedy pisałem krótki, na ogół lekko satyryczny dialog, który odgrywaliśmy potem z Davidem na początku. Od czasu do czasu wykonywałem krótki monolog. Uczestniczyłem też w zabawach z udziałem zaproszonych gości. Jeżeli było trzeba, wymyślałem coś bardziej nietypowego, na przykład kazałem wszystkim śpiewać hymn Clifton College: …W te dni nauki i wakacji dni, Gdy czasem był śmiech, a czasem łzy, To były piękne i radosne dni W Najlepszej z Wszystkich Szkół!
Pełniłem też funkcję „opiekuna” jednego z gości wieczoru, pilnując, aby był zadowolony, dostał drinka (tylko jednego), zanim pojawi się kierownik planu, żeby go zaprowadzić przed kamery. Właśnie podczas wykonywania tych dość prostych obowiązków omal nie zaliczyłem największej wpadki tej jesieni. Była to szczególnie nieszczęsna obsuwa, ponieważ doszło do niej równocześnie z pewnym przełomowym zdarzeniem w programie. Kiedy Frost Programme ruszył, główny problem polegał na
tym, że David nie potrafił zwabić do siebie „poważnych gości”. Ponieważ wcześniej prowadził prekursorskie programy satyryczne That Was The Week That Was i Not So Much a Programme, More a Way of Life (Nie tyle program, ile sposób na życie) (który osiągnął szczyt obrazoburstwa, na jaki wcześniej nie wszedł żaden brytyjski twórca rozrywki), a potem serię Frost Report, która bywała co najmniej troszkę zuchwała, grube ryby (politycy, generałowie, ambasadorzy, ważni urzędnicy państwowi, biskupi, potentaci biznesu i tak dalej) za chińskiego boga z gromadą bóstw hinduskich, inkaskich i polinezyjskich nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Tak więc w kilku pierwszych programach David nie mógł zrobić żadnego „poważnego” wywiadu, a skoro było to niemożliwe, nie potrafił też udowodnić VIP-om, że rzeczywiście zamierza prowadzić z nimi prawdziwy dialog (a nie sadzać ich na poduszkach-pierdziuszkach ani bezlitośnie parodiować). I wreszcie… udało się kogoś złowić. Nie była to szczególnie gruba ryba, lecz co najmniej morszczuk: były członek rządu Macmillana, Ernest Marples, który piastował stanowisko ministra transportu. Nastąpiło wielkie poruszenie; poczyniono staranne przygotowania; wychodziliśmy ze skóry, aby w momencie, gdy pan Marples zjawi się w studiu, żeby porozmawiać z Davidem o japońskiej metodzie biznesowej, którą przez kilka miesięcy poznawał w Tokio, został powitany ze stosowną powagą i szacunkiem przez tłum mężczyzn po pięćdziesiątce, w ciemnych garniturach, którzy będą wręcz łasić się do niego. Kiedy wszedł do garderoby, gdzie siedziałem na kanapie, pilnując powierzonego mi gościa, wszyscy zerwali się na równe nogi, lekko się skłonili, stali przez chwilę w postawie szacunku, a potem, nie chcąc zawracać głowy byłemu ministrowi, usiedli i starali się na niego nie patrzeć. W tym momencie zorientowałem się, że gość będący pod moją opieką zniknął. Działając przez zaskoczenie, wymknął mi się i właśnie sunął w stronę pana Ernesta Marplesa (byłego członka gabinetu) z wyciągniętą ręką i promiennym uśmiechem na twarzy. – Dobry wieczór, panie Marples! – Och, dobry wieczór… Sparaliżowało mnie. Czułem, co się święci. – Nazywam się Martin Braithewood. Wystąpię dzisiaj z panem w programie. – Naprawdę…? Hm… czym się zajmujesz, Martinie? – Gram na łyżkach. Szkoda, że nie mam rzeźby z miną Marplesa: kontemplowałbym ją, ilekroć nawiedziłaby mnie melancholia. Był to wyraz twarzy człowieka, który przygotował się na najgorsze i poważnie nie docenił zagrożenia. On, były członek gabinetu, miał wystąpić w programie krajowej telewizji z człowiekiem grającym na łyżkach. Nici z szans na objęcie stanowiska ministra skarbu. Na szczęście nie zrezygnował, wywiad wypadł dobrze, wiadomość o tym poszła w świat i po kliku tygodniach Filary Społeczeństwa ustawiały się w kolejce, żeby porozmawiać z Davidem Frostem. A naprawdę znakomicie przeprowadzał wywiady. Był zręczny, dociekliwy, a przy tym pełen empatii, potrafił wyciągnąć z ludzi więcej, niż zamierzali powiedzieć, co paradoksalnie często przynosiło im korzyść, potrafił też z prawniczą precyzją obalić słabe argumenty. Jego spontaniczność okazała się o wiele bardziej przekonująca dla publiczności niż typowe, banalne menuety na temat aktualnych wydarzeń; niektóre z tych w większości zapomnianych wywiadów – na przykład z majorem Mikiem Hoare’em, najemnikiem z Konga, i Emilem Savundrą, oszustem – należą (obok wspaniałej rozmowy Melvyna Bragga z umierającym scenarzystą Dennisem Potterem) do najlepszych, jakie widziałem. Jeżeli chodzi o mnie, to choć mój wkład w program był skromny, a czasem mikroskopijny, udział w nim okazał się nadzwyczaj cennym doświadczeniem. Wykonywanie na żywo materiału, czasem pisanego zaledwie sześć godzin wcześniej, trzy razy w tygodniu, wymagało ode mnie całkiem
innego nastawienia niż w The Frost Report. Tam mogłem dążyć do „perfekcyjnego” wykonania i świadomość tego wywierała na mnie dodatkową presję. Teraz musiałem przyjąć do wiadomości, że wszystko, co robię, będzie trochę niedoszlifowane, że perfekcja jest poza moim zasięgiem i że powinienem po prostu płynąć z prądem, nie denerwując się potknięciami. Nauczyłem się też, że gdy przestajesz się skupiać na unikaniu błędów, trochę się rozluźniasz i w rezultacie… mniej ich popełniasz. ··· Tymczasem pod koniec lata David poinformował mnie, że chce mi dać mój własny show. Pochlebiło mi to, ale i bardzo przeraziło, doszedłem jednak do wniosku, że ponieważ mogę skompletować sobie zespół z wybranych przez siebie ludzi, nie będę dźwigał aż tak wielkiej odpowiedzialności i może sobie poradzę. Zawsze głęboko wierzyłem, że w grupie bezpieczniej. Okazało się, że podobnie myślał Tim Brooke-Taylor. Kiedy David wcześniej zaproponował mu przygotowanie własnego serialu, on też oświadczył, że chce współpracować z innymi – i zasugerował, że połączy siły ze mną (niestety, byłem wówczas zajęty innymi projektami). Teraz obaj potwierdziliśmy rzecz oczywistą i zakomunikowaliśmy Davidowi, że będziemy pracować razem. David wyczuwał, że nawet jako duet trochę obawiamy się nowego przedsięwzięcia, uspokoił jednak swoich dwóch strachajłów, zapewniając nas, że nie musimy się przejmować dużą widownią, ponieważ program będzie szedł późnym wieczorem, zresztą nie ma wobec niego żadnych oczekiwań. A na koniec zostawił marchewkę, która mnie wydała się najsłodsza i najbardziej soczysta: zachęcił nas, żebyśmy wzięli do programu cały ten bardziej wariacki, szalony, odjechany, postrzelony, zaskakujący, dziwaczny i zakręcony materiał, który proponowaliśmy z Gra na spotkaniach ekipy scenarzystów Frost Report, materiał, który zawsze spotykał się z reakcją: „Bardzo zabawne, chłopcy, ale w Bradford tego nie zrozumieją”. Powiedzieliśmy więc: „Tak, chętnie…”. Nad włączeniem Grahama do nowego przedsięwzięcia nie było się co zastanawiać, jednak nasza druga sugestia wydawała się, przynajmniej z pozoru, dość dziwna: – David, będziesz tym trochę zaskoczony. – Mówcie… – Marty Feldman… – Marty? Przecież on nie gra! David miał rację. Marty nie występował od czasów, gdy wypuszczał strzały na molo w Margate. Był przede wszystkim autorem. Ale zaczęliśmy wiercić Davidowi dziurę w brzuchu, tłumacząc mu (a przecież wiedział, jakie dobre scenariusze pisze Marty), że Marty jest niezwykle zabawny nie tylko, kiedy się wygłupia, lecz także gdy spontanicznie wchodzi w jakąś rolę – jako mówiący cockneyem straganiarz albo producent hollywoodzkich filmów, albo przymilny sprzedawca męskiej odzieży, albo chytra cygańska wróżka – aż wreszcie David, prawie już przekonany, sięgnął po swój prawdziwy argument. – Ale… co z jego wyglądem? Powiedziawszy, co miał do powiedzenia, David pozwolił nam zabrać się do roboty. I tak Tim, Marty, Graham i ja usiedliśmy do przygotowania odcinka pilotażowego, żeby przekonać człowieka z szefostwa telewizji, którego wszyscy lubiliśmy i darzyliśmy zaufaniem – Cyrila Bennetta z Rediffusion – by zamówił krótki serial, który miał nosić tytuł At Last the 1948 Show (Nareszcie
show 1948)18. Współpraca naszej czwórki układała się harmonijnie: Gra i ja nadal pisaliśmy głównie razem, Tim dołączył więc do Marty’ego, ale obydwie spółki autorskie spędzały sporo czasu w tym samym pomieszczeniu. Wiedzieliśmy oczywiście, że będziemy robić program z wariackimi skeczami. Pozostawało jednak pytanie: jak mamy je ze sobą połączyć? Czuliśmy już wszyscy znużenie numerami muzycznymi, którymi był naszpikowany That Was The Week That Was, i tradycyjnym prezenterem à la programy Frosta, a sposób Monty Pythona miał się narodzić dopiero w niedalekiej przyszłości. Co mieliśmy zrobić? Istniała jakaś inna metoda? I nagle zaświtała nam przełomowa myśl: a może prezenterka – dziewczyna? Jaka dziewczyna? Zabawna… roztrzepana… ładna… pogodna… słodziutka… Ale kto? Musicie wiedzieć, że przez moje pierwsze lata w brytyjskiej telewizji wśród komików stale poszukiwano dziewczyn, które byłyby zabawne (i w miarę możliwości ładne). Według naszego rozeznania nie było wokół nas zbyt wielu bardzo zabawnych kobiet: nawet utalentowane aktorki komediowe nie miały ochoty robić z siebie idiotek – wydawało się, że zawsze zostawiają sobie jakiś margines. Dopiero w latach osiemdziesiątych, gdy pojawiły się Dawn French i Jennifer Saunders, zobaczyłem w telewizji kobiety – komiczki, które z entuzjazmem „szły na całość”. To wspaniałe, że po raz pierwszy najlepsze kobiety okazały się zabawniejsze od najlepszych mężczyzn. Byłem autentycznie zachwycony. Kiedy więc planowaliśmy nasz show, nie przychodziło nam na myśl prawie żadne nazwisko. I nagle, ni stąd, ni zowąd, ktoś powiedział: „Powinniście zobaczyć Aimi MacDonald”. Podobno nieźle radziła sobie na estradzie i występowała teraz w nocnym klubie w Mayfair. Tim i ja zdobyliśmy więc odpowiednie fundusze od organizacji Frosta i wyruszyliśmy obejrzeć Aimi w akcji. Zajęliśmy miejsca, rozpoczął się program, na scenę wbiegł w podskokach zespół tancerek, a na samym końcu szeregu dziewczyn zobaczyliśmy osobę, którą natychmiast uznaliśmy za doskonałą kandydatkę do roli, jaką mieliśmy na myśli – modliliśmy się tylko, aby się okazało, że to Aimi. Po zakończeniu numeru właściciel klubu, Davy Kaye, dał naprawdę zabawny i nieprzyzwoity półgodzinny występ, a potem przyszedł do naszego stolika, przyprowadzając ze sobą naszą wybrankę z końca szeregu, prześliczną Aimi MacDonald (jak odtąd zawsze już ją nazywano). Wkrótce uznaliśmy, że Aimi nie powinna po prostu zapowiadać kolejnych skeczów; że zamiast łączników będziemy dla niej pisać krótkie głupiutkie tekściki, po których będzie mówić: „A teraz…”. Przypuszczam, że próbowaliśmy sparodiować sam pomysł „łączników”. Wygłaszała je doskonale: wysokim głosem, z pedantyczną artykulacją (pythonowskie echa Anny Łoś), ale z cudowną słodyczą i zadowoleniem. W jednym z moich ulubionych interludiów Aimi trzymała gazetę.
Cześć! Jestem prześliczna Aimi MacDonald! Czytacie codziennie horoskopy? Ja czytam. Jestem Skorpionem. Tak samo jak Burt Lancaster. Ciekawe, co dzisiaj napisali… (Zagląda do gazety i uważnie czyta) „Skorpion. Nazywasz się Aimi MacDonald i czytasz swój horoskop w telewizji…” (Po chwili, z promiennym uśmiechem) Oooo! Naprawdę dobry, co? (Pauza) Ale nie dla Burta Lancastera… A teraz…
Mając Aimi, napisaliśmy scenariusz pilota i na początku grudnia zaczęliśmy próby. Były szczególnie przyjemne, bo Tim, Gra i ja występowaliśmy razem tak często, że natychmiast wskoczyliśmy we wspólny styl i metody pracy. Zawsze uważałem Grahama za świetnego wykonawcę, lecz mimo to, kiedy występowaliśmy razem, nigdy nie miałem z nim takiego kontaktu jak z Timem. Z nim obserwowaliśmy się i słuchaliśmy nawzajem czujnie niczym jastrzębie, co czasem pozwalało nam znaleźć idealny timing, jakiego nie udawałoby mi się osiągnąć z Grahamem. Chyba zawsze czułem, że Gra jest troszkę nieobecny. Ale taki był Gra.
Marty stanowił wielką niewiadomą. Wszyscy wiedzieliśmy, że ma potencjał komiczny, ponieważ jednak nigdy nie miał okazji nauczyć się techniki gry, okazał się nierówny i nieprzewidywalny: podczas pierwszych prób mógł fantastycznie powiedzieć tekst albo zagrać mimiką, a następne pięć razy ciągle się mylić albo nagle kapitalnie wykonać fragment skeczu, w którym dotąd cały czas się sypał. Potrzebował ogromnej ilości prób, co chętnie mu zapewnialiśmy, dopóki tak się nie obrył, że potrafił wszystko sprawnie odtworzyć (zawsze pamiętam, że Francuzi nazywają próby répétition). W końcu Marty był gotów: cieszył się, że nareszcie stanie po drugiej stronie kamery i pracował niezmordowanie, bo kazaliśmy mu powtarzać niektóre sekwencje po siedem czy osiem razy z rzędu. Niemniej jednak, na wszelki wypadek w odcinku pilotażowym występował głównie w epizodach. Ostatecznie, gdy nadszedł dzień nagrania i pierwszy raz stanęliśmy przed publicznością w studiu, wszyscy wykonaliśmy swoje numery bez zarzutu i dostaliśmy całkiem przyzwoitą porcję śmiechu. Zważywszy na fakt, że materiał był trochę – albo znacznie – dziwaczniejszy w porównaniu z tym, co ludzie zwykle oglądali w telewizji, byliśmy bardziej niż zadowoleni z ich reakcji. Kilka dni później siedzieliśmy w zaciemnionej sali w budynku Rediffusion przy Kingsway i oglądaliśmy zapis naszego programu. Dziesięć sekund po zakończeniu projekcji otworzyły się drzwi i zajrzał do nas Cyril Bennett. „Czyste złoto”, oznajmił. „Poproszę sześć odcinków”. Byliśmy uradowani i podekscytowani: instynkt nam podpowiadał, że będziemy tworzyć coś trochę innego niż dotąd. Zaczęliśmy się więc uwijać jak mrówki przy scenariuszach, które mieliśmy zacząć realizować w lutym, bo za pasem była już przerwa świąteczna. Zaproponowałem Connie, żebyśmy się zobaczyli w Boże Narodzenie, więc spotkaliśmy się na Barbadosie i zamieszkaliśmy w hotelu Blue Water Beach, tuż za Bridgetown. Nie widzieliśmy się od mniej więcej pół roku, a ponieważ w tamtych czasach rozmowy międzynarodowe wydawały się bardzo drogie i dziwnie zniechęcające, utrzymywaliśmy kontakt głównie za pośrednictwem listów przesyłanych pocztą lotniczą (pisanych na niezwykle cienkim i lekkim papierze, aby za bardzo nie obciążały silników samolotu). Nie mieliśmy wątpliwości, że się kochamy, ale chyba oboje niepokoiliśmy się o to, dokąd zmierza nasz związek. Dzieliło nas 5000 kilometrów, nasze kariery rozwijały się w różnych krajach, przyszłość więc stała pod znakiem zapytania. Mimo to cieszyliśmy się świętami na plaży – udało mi się uniknąć jazdy na nartach wodnych – i pewnego wieczoru obejrzeliśmy Doktora Żywago, który nas oszołomił; patrząc na Geraldine Chaplin i Julie Christie, intuicyjnie zacząłem przeczuwać, jak głębokie znaczenie ma związek z Connie: nigdy dotąd nie odebrałem tak mocno przesłania filmu. Ostatniego wieczoru Bóg ofiarował nam prezent: siedzieliśmy pod gwiazdami, gdy nagle usiadł obok nas Harry Secombe. Nie znałem go osobiście, ale uwielbiałem jego popisy w The Goon Show i zawsze wyczuwałem, że jest, jak to mówimy w show-biznesie, wspaniały. Na żywo jednak lokował się w rankingu wspaniałości znacznie wyżej, niż się spodziewałem. Myślę, że najlepszym (choć niewystarczającym) słowem, jakim można go określić, jest „serdeczny”. Connie i ja gawędziliśmy z Harrym i jego żoną, śmialiśmy się bez końca, a potem zacząłem poważną rozmowę (z człowiekiem, który był znany przez wszystkich z głośnego prychania i śpiewania) o teoriach czasu, na których temat miał straszliwie rozległą wiedzę. Doszedłem do wniosku, że choć jest ucieleśnieniem dobroduszności, ma niezwykle przenikliwy umysł. (Opowiedział mi kiedyś, że w Palladium wspaniale przyjęto jego komediowy występ, ale kiedy pod koniec zaśpiewał jakiś fragment opery, wyczuł, że publiczność wierci się na krzesłach, mimo to po zakończeniu arii zgotowała mu huczną owację. A któregoś dnia uświadomił sobie, że oklaskiwała samą siebie…) Wreszcie wróciliśmy z Connie do naszego hotelu, myśląc, że świat wydaje się o wiele lepszym miejscem niż jeszcze parę
godzin wcześniej. Co za człowiek! Nazajutrz odleciałem do Londynu, zastanawiając się nad tym, jak trudno jest przewidzieć przyszłość (wciąż byłem na tyle naiwny, by myśleć, że to możliwe). Ale oczywiście w chwili, gdy wróciłem do Londynu, wszystkie spekulacje tego rodzaju zostały odsunięte na bok przez pilne obowiązki związane z napisaniem scenariusza do The 1948 Show. Mieliśmy pięć tygodni na stworzenie pięciu odcinków oraz przeredagowanie materiału z pilota, by w sumie powstało sześć. Pracowaliśmy tylko we czwórkę, korzystając z pomocy trzech członków zespołu Frost Report, Dicka Vosburgha, Erica Idle’a i Barry’ego Cryera (wszyscy też pojawiali się regularnie w obydwu seriach). Ale… jest pewien problem z kronikarskim zapisem tamtych wydarzeń. Organizacja Frosta skasowała bowiem wszystkie trzynaście taśm. Poważnie. Już nie istnieją. Otóż w tej paleozoicznej erze programy telewizyjne rejestrowano na ogromnych szpulach taśmy wideo, które były drogie i zajmowały sporo miejsca. Jeżeli więc nie zanosiło się na powtórki, telewizje lubiły wykorzystywać taśmę ponownie. (Efekt uboczny tej oszczędności polegał na tym, że niechętnie odnoszono się do montowania zarejestrowanych programów, ponieważ wymagało to cięcia taśmy żyletką, przez co nie nadawała się do ponownego użycia. Z jakiegoś powodu telewizje nie chciały, by widzowie wiedzieli, że programy są montowane – nie pytajcie mnie dlaczego – więc nazwisk montażystów nie wolno było umieszczać w napisach)19. W latach siedemdziesiątych problem magazynowania taśm stał się tak poważny, że BBC zniszczyła kilka bezcennych seriali, przez co nie istnieją już On the Margin Alana Bennetta i wiele odcinków Not Only… But Also Petera Cooka i Dudleya Moore’a orazHancock’s Half Hour – uważam to za akty wandalizmu, porównywalne ze spaleniem biblioteki aleksandryjskiej. Człowiek od brudnej roboty zatrudniony przez Davida Frosta, niejaki pan George Brightwell, nie chcąc wyjść na marudera w tej artystycznej rzezi, polecił skasować trzynaście odcinków At Last 1948 Show z udziałem Marty’ego Feldmana, Grahama Chapmana, Tima Brooke-Taylora i Johna Cleese’a, żeby zwolnić 0,13 metra sześciennego przestrzeni na regale. George cieszył się reputacją twardego biznesmena. Bardzo twardego. Vinny’ego Jonesa szefostwa brytyjskiej telewizji (tyle że garnitur lepiej na nim leżał). Tak twardego, że ogromnie lubiany agent Sonny Zahl na zakończenie spotkania z George’em wyskoczył z okna jego gabinetu, spadł z wysokości kilku pięter i zginął. Krążyły plotki, że George wyłącznie po to zostawił otwarte okno… Tak więc… nagle nie było taśm z zapisem The 1948 Show. Program przestał istnieć. Stał się eksserialem. A potem… jakiś Szwed znalazł pięć szpul w podziemiach stacji telewizyjnej w Sztokholmie. Nastąpiła wielka radość, nieco ostudzona odkryciem, że nie jest to pięć odcinków, ale pięć półgodzinnych kompilacji skeczów z 1948 Show, których wyboru dokonano ze szwedzką wrażliwością komediową. Później, w 2010 roku, po śmierci wdowy po Martym Feldmanie, Lauretty, na jej strychu znaleziono jeszcze dwa programy. W trakcie występów Pythonów w Arenie O2 Wilfred Frost (syn Davida Frosta i mój chrześniak) przypadkiem natrafił na dwa kolejne gdzieś w przepastnych Archiwach Frosta. Ponadto mój dawny asystent Howard Johnson, przeczesując internet, znalazł kawałki programu – trzydzieści sekund tego, minutę tamtego – i tak dzięki pomocy nieocenionego Dicka Fiddy’ego, konsultanta Brytyjskiego Instytutu Filmowego, zaczynamy powoli składać wszystko w całość. Ostatnio mogłem obejrzeć jakieś osiem i pół odcinka 1948 Show… A ponieważ naprawdę spodobało mi się to, co zobaczyłem na ekranie, i dlatego, że powszechnie uważa się ten program za kroczek w kierunku Monty Pythona, chciałbym zademonstrować rodzaj komedii, którą wtedy uprawialiśmy, przedstawiając fragmenty lepszych
skeczów. Już słyszę wasz krzyk: „Ty leniwy sukinsynu!”. Uważam jednak, że mogę uzasadnić swoją decyzję, i to kilkoma powodami. 1. Skecze są naprawdę zabawne (moim zdaniem, a w końcu to moja pieprzona książka). 2. Dwie serie programu nadano tylko raz, dziesiątki lat temu, ale nawet wtedy transmisje nie objęły dużej części Wielkiej Brytanii, więc jest mało prawdopodobne, że pomyślicie sobie „Boże, tylko nie to”. (Dlatego niektóre fragmenty są dłuższe niż zwykle). 3. Wiem, że ta książka ma być autobiografią, ale faktem jest, że większość z was guzik obchodzę jako człowiek i nie macie za grosz współczucia dla moich licznych cierpień, które sprawiły, że jestem tak wyjątkowy. Nie, kartkujecie przeraźliwie smutną historię mojego życia w nadziei, że znajdziecie parę śmiesznych kawałków, zgadza się? Tak więc zacznę od skeczów, w których występuję w roli autorytetu. W pierwszym jestem psychiatrą, a Tim pacjentem, który zjawia się u mnie po raz pierwszy i trudno mu wyznać, na czym polega jego problem: Tim Brooke-Taylor: No więc, jak mówiłem, w pracy, na przyjęciach, w sytuacjach towarzyskich zacząłem się spotykać z dziewczynami i, hm, nie chcę im mówić o… hm, o czymś takim ludziom się nie mówi… John Cleese: No, dalej, niechże pan to z siebie wydusi! T.B.T.: Czasem mi się wydaje… czasem naprawdę… (mamrocze niewyraźnie) J.C.: Co?! Zjawia się pan tutaj, ale nie chce powiedzieć, o co chodzi, słyszę tylko jakiś cholerny bełkot! Nie rozumiem ani słowa, jest pan spięty jak reszta tych świrów, którzy się tu złażą. Wie pan, jakie to przyjemne wysłuchiwać czubków przez osiem godzin dziennie? Co za koszmarna nuda. (głośniej) Powiesz mi pan wreszcie, na litość boską, co z panem jest nie tak?! Długa pauza. T.B.T.: Wydaje mi się, że jestem królikiem! J.C.: Ty głupi czubku! Oczywiście, że nie jesteś królikiem! Weź się w garść! T.B.T.: Jestem królikiem! (naśladuje) J.C.: Słuchaj pan, gdyby pan był królikiem, miałby pan długaśne uszy, czyż nie?! T.B.T.: Odpadły mi, gdy tu wszedłem! J.C.: Jeżeli jeszcze raz usłyszę, że jesteś królikiem, rozkwaszę ci gębę! No, kim jesteś?! T.B.T.: Jestem… jestem… psem. (dyszy) J.C.: Tak, teraz lepiej! Proszę, oto kość, będziemy kontynuować w przyszłym tygodniu.
Typowy tyran w wykonaniu Cleese’a, ale Tim cudownie zagrał strach. Żeby się przekonać, trzeba na własne oczy zobaczyć przerażenie, jakie przywołuje na twarz, zanim wydusza z siebie: „Wydaje mi się, że jestem królikiem”20. A oto inna wersja mnie w roli autorytetu, tym razem w zoo, gdzie wymierzam Timowi karę. John Cleese: (przez telefon) Na lunchu spotykam się z zarządem, żeby omówić zakup nowego tygrysa, o trzeciej mam spotkanie z opiekunem żyrafy, więc możemy się umówić na wpół do czwartej. Głos: (przez telefon) Aha, panie dyrektorze, opiekun gadów do pana. J.C.: Niech go wniosą. (Odkłada słuchawkę. Kilku pracowników przynosi wielkiego węża z wybrzuszeniem wielkości opiekuna). Połóżcie go tutaj. (Kładą węża na stole i wychodzą). J.C.: Dzień dobry, Lotterby. Tim Brooke-Taylor: Dzień dobry, panie dyrektorze. Przepraszam, panie dyrektorze. J.C.: Połknął cię czwarty raz w tym tygodniu, Lotterby. T.B.T.: Chyba mu zasmakowałem. J.C.: Zaczynam mieć tego dosyć, Lotterby. T.B.T.: Nie robię tego umyślnie, panie dyrektorze! J.C.: Znam cię. Lubisz się obijać. T.B.T.: Ależ nie, panie dyrektorze! Wcale nie! J.C.: Za każdym razem, gdy chcesz zrobić sobie wolne popołudnie, wpadasz do boa dusiciela i włazisz do środka. T.B.T.: Nie, panie dyrektorze! Chyba mnie połyka na znak przywiązania.
J.C.: Nie życzę sobie, żeby traktować boa dusiciela jak pomieszczenie socjalne. T.B.T.: Przepraszam, panie dyrektorze! J.C.: Przepraszam nie wystarczy! Przecież chodzi o duże pieniądze! Każda operacja wyciągania cię z brzucha boa kosztuje nas pięćdziesiąt funtów. T.B.T.: Nie moglibyśmy wszyć mu zamka? J.C.: Nie. Zamierzam ci dać nauczkę. Tym razem nie będziemy operować. Pozwolimy działać naturze. T.B.T.: (wrzeszczy jak oszalały) Panie dyrektorze, przecież to będzie trwało lata! Co ja będę jadł?! J.C.: Myszy z drugiej ręki.
Skoro nie było przy nas nikogo, żeby nas ostrzec, że nasze żarty być może będą nie całkiem zrozumiałe w Bradford, mogliśmy posunąć się trochę dalej, ale zawsze lubiliśmy umieszczać akcję naszych wygłupów w znajomym otoczeniu – nawet dość nijakim i uspokajająco normalnym. Wydawało się, że taki kontrast potęguje wrażenie szaleństwa. Znajome tło często pojawiało się w parodiach. Gra i ja zawsze lubiliśmy pisać skecze rządzące się swoją własną wypaczoną logiką, którą ktoś za wszelką cenę usiłuje zrozumieć, wpadliśmy więc na pomysł parodii nadawanego przez radio BBC popularnego quizu z wiedzy ogólnej, w którym rywalizowały szkoły. John Cleese: Dobry wieczór, witam w kolejnej edycji turnieju Najlepsi z klasy. Dziś rozgrywka półfinałowa, w której udział wezmą chłopcy z Liceum imienia Króla Artura w Podbury oraz dziewczęta ze Szkoły Średniej Numer Dwa i Pół Matki Boskie w Kangurowych Botkach. Bez dalszych wstępów rozpoczynamy rundę drugą. David – jak nazywamy mięso pozyskiwane ze świń? Marty Feldman: Wieprzowina? J.C.: Dobrze, zdobywasz dwa punkty. Marcia, jak nazywa się stop cynku i miedzi? Graham Chapman: Mosiądz? J.C.: Niestety, nie. Odpowiedź brzmi: wieprzowina. Malcolm, jak nazywa się stolica Australii? Tim Brooke-Taylor: Sydney? J.C.: Nie, nie, chyba nie odpowiesz poprawnie. Stolicą Australii jest wieprzowina. Arthur, kto jest autorem Opowieści o dwóch miastach? M.F.: Wieprzowina? J.C.: Świetnie, otrzymujesz dwa punkty. Teraz pytanie dla Stiga. Stig, podaj, proszę, datę odkrycia Australii przez kapitana Cooka. G.Ch.: Wieprzowina? J.C.: Dobrze, dwa punkty. I ostatnie pytanie tej rundy, Lust: czy możesz zacytować początek wiersza Thomasa GrayaElegia napisana na wiejskim… T.B.T.: Wieprzowina! J.C.: Bardzo dobrze, zobaczmy, jaki jest wynik po rundzie drugiej – proszę, Joan Sharp. J.C.: (w peruce) Oto wynik po rundzie drugiej: chłopcy z Liceum imienia Króla Artura w Podbury trzy punkty, dziewczęta z Instytutu Zębołososia i Warzenia Zbóż w Mildenhall – cztery punkty. Tablice pokazują remis 4:4. J.C.: Dziękuję, Joan, przystępujemy zatem do rundy pierwszej. Znajdź różnice. David – jaka jest różnica między monsunem a mangustą? M.F.: No… monsun to długi plastikowy pręt, który wysuwa się pod kątem z okna, żeby płoszyć ptaki, a mangusta to skrzynka, w której zamyka się książki na Wielkanoc. J.C.: Nie, za to mogę przyznać tylko pół punktu, ale pytanie przechodzi na Marcię. T.B.T.: Wieprzowina? J.C.: Nie, nie, zgadujesz. Prawidłowa odpowiedź brzmi: monsun to wiatr, a mangusta nie.
W kontekście znajomego formatu wywiadu telewizyjnego napisaliśmy także skecz dla dwóch wykonawców, w którym prowadzący wywiad dziennikarz dziwnie reaguje na niektóre słowa. Dziennikarz: Dobry wieczór. Dziś przyjrzymy się pszczelarstwu, a opowie nam o nim nasz gość w studiu, człowiek, który hoduje pszczoły od ponad czterdziestu lat, pan Reginald Prawnbaum. Dobry wieczór, panie Prawnbaum. Prawnbaum: Dobry wieczór. Dziennikarz: Proszę nam powiedzieć, co na początku zaciekawiło pana w świecie pszczół?
Prawnbaum: Otóż już w dzieciństwie lubiłem… Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: Przepraszam, nie powinienem tego mówić? Dziennikarz: Nie, nie, oczywiście powinien pan. Proszę nie zwracać na to uwagi. Kiedy mówię „pst”, to tylko nerwowy nawyk, który mam od pewnego czasu. Jeżeli będę chciał, żeby pan zamilkł, powiem „cii”. O czym pan mówił? Prawnbaum: Ach tak, rozumiem. No więc już w dzieciństwie włóczyłem się… Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: …po polach w okolicy mojego domu i obserwowałem pszczoły, jak fruwają z kwiatka na kwiatek… Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: …i, hm, zwracałem uwagę, na jakich kwiatach siadały. Dziennikarz: Cii! Prawnbaum: Coś nie tak? Dziennikarz: Przepraszam. Powiedziałem „cii”? Chodziło mi o „pst”. Proszę kontynuować, to niezwykle interesujące. Prawnbaum: Tak więc pokochałem te małe, hm… Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: …stworzonka. Wie pan, natura stworzyła prawdziwe arcydzieło, powołując do życia pszczoły. Dziennikarz: Kraa! Przepraszam, niestety to też odruch. Skrzeczę, ilekroć ktoś wypowie słowo „życie”. Kraa! Widzi pan, nawet kiedy wypowiem je sam. Powinienem był pana uprzedzić. Proszę mówić dalej. Prawnbaum: No dobrze. Pszczoły, jak pan wie, dzielą się na… Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: Różne kategorie. Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: …Królowe matki i pszczoły robotnice, których długość życia… Dziennikarz: Kraa! Prawnbaum: …które dożywają najwyżej roku. Dziennikarz: Pst! Prawnbaum: Z kolei pszczoły robotnice mają o wiele dłuższe… Dziennikarz: Cii! Prawnbaum: Mam przerwać? Dziennikarz: Tak, właśnie chciał pan powiedzieć „życie”. Kraa!
I tak dalej. Uważam, że to jeden z dziesięciu najlepszych skeczów, jakie napisałem w całym swoim życiu. Kraa! Jeżeli się nie zgadzacie… Cii!21 Widzicie, co rozumiem przez „logikę”? Oto jeszcze jedna scenka, w której Marty z wolna doprowadza mnie do szału, gdy wchodzi do staroświeckiego przedziału w wagonie, gdzie siedzę zupełnie sam. Marty Feldman: Przepraszam, czy to miejsce jest zajęte? Wskazuje miejsce obok J.C. w całkiem pustym, dużym przedziale. John Cleese: Nie. M.F. kładzie walizkę na półce, siada najbliżej J.C., jak się da, i wierci się na siedzeniu. M.F.: Przepraszam, czy ma pan coś przeciwko temu, żebyśmy zamienili się miejscami? J.C.: Słucham? M.F.: Czy mógłbym tu usiąść? J.C.: Tak, chyba tak. J.C. wstaje i zajmuje miejsce po drugiej stronie. M.F. przesuwa walizkę, po czym siada naprzeciwko J.C. M.F.: Nie będzie panu przeszkadzało, jeżeli zapalę? J.C.: Ależ nie, proszę. Pauza. M.F.: …Szkoda, że nie mam papierosa. J.C.: …Co takiego?! M.F.: Szkoda, że nie mam papierosa. J.C.: Chce pan papierosa? J.C. częstuje go papierosem. M.F.: Och, nie, nie – chyba nie powinienem. J.C.: Proszę sobie wziąć jednego.
M.F.: Nie, nie, naprawdę nie mogę. J.C.: Proszę. M.F.: Nie, naprawdę nie. J.C.: Jak pan chce. J.C. chowa papierosy do kieszeni. Pauza. M.F.: Szkoda, że nie chciałem wziąć tego papierosa. Tak żałuję, że nie wziąłem papierosa, którym częstował mnie ten miły pan, bo… J.C. znów go częstuje. M.F.: Och, dziękuję! (bierze papierosa) Dziękuję panu bardzo! J.C. wyjmuje zapalniczkę i chce zapalić, ale widzi, że M.F. wsuwa papierosa do kieszeni. J.C.: Nie chce pan go zapalić? M.F.: Och, nie. Widzi pan, gdybym teraz zapalił, nie miałbym już na po. J.C.: Po czym? M.F.: Po tym pierwszym. Gdybym miał teraz dwa papierosy, byłoby z górki. J.C.: Proszę wziąć jeszcze jednego. M.F.: Dziękuję! J.C.: Niech pan weźmie całą paczkę! M.F. siedzi przez chwilę, po czym zaczyna cicho mówić. M.F.: Pewnego razu był sobie książę elf, który nazywał się Arthur Aldridge. Wsiadł do pociągu i czarodziej dał mu papierosy. Czarodziejskie papierosy… J.C.: Co pan wygaduje? M.F.: Opowiadam sobie bajkę. Dla zabicia czasu. J.C.: Mógłby pan to robić ciszej? M.F. opowiada sobie po cichu bajkę. Widzimy tylko, jak porusza ustami. Nagle… M.F.: …długo i szczęśliwie. Koniec. Zaczyna się uważnie rozglądać po całym przedziale. Po krótkiej pauzie… M.F.: Mrugam powieczką i niedaleczko widzę coś na literę B. Albo J. Na literę B albo J. J.C.: Jak coś może być na literę B albo J? M.F.: Z różnych powodów, których nie wolno mi wyjawić. Na literę B albo J. To łatwe… J.C.: Jaka jest odpowiedź? M.F.: Ektoplazma. J.C.: Ektoplazma? M.F.: Pan B.J. Ektoplazma. Pracuje w moim biurze. J.C.: Ale przecież go nie widzę! M.F.: Zobaczy pan, jeżeli się pan umówi.
Choć niektóre skecze z 1948 Show nadal były dość konwencjonalne, powoli nabieraliśmy odwagi, aby pozwalać sobie na więcej szaleństwa i głupoty. Ale ten proces przebiegał wolniej, niż można by sądzić. W pierwszej serii wykorzystaliśmy co najmniej siedem skeczów, które graliśmy w Cambridge Circus. Były też ze dwa opracowane na nowo skecze z czasów Footlights: numer o sztukach walki, który wykonywaliśmy z Timem i Grahamem w rewii w 1962 roku, oraz samotna walka zapaśnicza Grahama. Wykorzystując tu i ówdzie dobrze sprawdzony materiał, nabieraliśmy większej pewności siebie, której nam jeszcze bardzo brakowało. Wykonywaliśmy też sporo numerów opartych na komedii fizycznej, która była prawie nieobecna w różnych programach Frosta. Tutaj żart brał się z akcji: Marty stale zasypiał, apelując o pomoc finansową dla innych osób cierpiących na narkolepsję; policjant gonił włamywacza w bibliotece, starając się robić jak najmniej hałasu; minister załamywał się podczas telewizyjnego bloku wyborczego (skecz został potem przerobiony dla Monty Pythona); dentysta miał taki kłopot, aby dostać się do zęba trzonowego, że musiał się wczołgiwać do ust pacjenta (zagraliśmy to oczywiście w innej scenografii); wreszcie – był to bardzo surrealistyczny pomysł Marty’ego – zbiegły przestępca chronił się pod obszerną suknią śpiewaczki operowej, kiedy primadonna wykonywała arię. („Wiemy, że tam jesteś, Murphy”, mówili uzbrojeni policjanci, którzy go otoczyli. „To chodźcie tu i mnie złapcie, nędzne szczury”).
W trakcie sześciu odcinków pierwszej serii współpraca zespołu układała się nieźle: często się śmialiśmy, nie było gorących, zajadłych kłótni w stylu przyszłych starć Cleese – Jones, wszyscy lubiliśmy naszego reżysera Iana Fordyce’a, ekipa była sympatyczna i bardzo pomocna. Pomagało mi także to, że jako wykonawca zacząłem na coraz większym luzie podchodzić do pomyłek. Pamiętam na przykład, jak potknąłem się przy następującym krótkim czterozdaniowym monolożku (autorstwa Erica Idle’a), który mówiłem prosto do kamery: Jesteś bystry, pracowity, ambitny, inteligentny i błyskotliwy, cechuje cię miła osobowość i dobra prezencja? Masz dobry kontakt z ludźmi, którzy traktują cię jak naturalnego przywódcę? Uważasz, że marnujesz się na swojej obecnej posadzie i gdyby firma dała ci zielone światło, dotarłbyś na sam szczyt? Zarozumiały bufonek z ciebie.
Drugie podejście poszło świetnie, ale później w garderobie koleżanka zmyła mi głowę. „Jak mogłeś się pomylić? – zapytała. – Przecież to tylko cztery zdania”. Zacząłem się tłumaczyć, atakowała mnie jednak, coraz bardziej oburzona z powodu mojej pomyłki. Zaprosiłem ją wcześniej na kolację, którą urządzałem u siebie pod koniec tygodnia, więc odrzekłem: „Załóż się ze mną. Jeżeli powiesz to bezbłędnie w piątek na kolacji, dam ci 20 funtów”. I wręczyłem jej tekst. W piątek zjawiła się u mnie i chciała od razu go powiedzieć, ale powstrzymałem ją, przedstawiłem kilku swoich przyjaciół i oznajmiłem, że podano do stołu. Pod koniec posiłku wyjaśniłem wszystkim, o co się założyliśmy, wśród gości zapanowało lekkie ożywienie, a ja spytałem ją, czy chce odejść od stołu, żeby poćwiczyć. Odmówiła, więc przedłużyłem nieco kolację, podając następne drinki (chociaż ona oczywiście prawie nie piła), po czym przeszliśmy do salonu przygotować się na jej występ, przypomniałem sobie jednak, że powinienem do kogoś zadzwonić, więc wybiegłem i „telefon” zabrał mi trochę czasu, a kiedy wróciłem, zapytałem ją, czy jest gotowa, była, więc jeszcze raz przedstawiłem pozostałym warunki zakładu i wreszcie powiedziałem: „Zaczynaj!”. I oczywiście sypnęła się już po pięciu sylabach. Gdy potem wychodziła, posłałem jej swój najbardziej sardoniczny uśmiech i powiedziałem: „Rozumiesz już, dlaczego to schrzaniłem. A tu było tylko pięć osób”. Tak więc występowanie w skeczach nadal od czasu do czasu wywoływało pewien stres. Podobny skutek miały problemy z cenzurą – przynajmniej dla miłej pani w mocno średnim wieku o imieniu Jane, której praca polegała na przejmowaniu się wszystkim. Teoretycznie za scenariusz odpowiadaliśmy Tim i ja (przyznano nam z tego powodu jakieś bliżej nieokreślone tytuły), kiedy więc pojawiały się kontrowersje, to my szliśmy porozmawiać z Jane. Była bardzo miła, ale przejmowała się dosłownie wszystkim. Jane: Akcja skeczu rozgrywa się w ratuszu w Richmond. Tim Brooke-Taylor: Tak? Jane: W Wielkiej Brytanii są dwa miasta o nazwie Richmond. John Cleese: No i? Jane: Jedno z nich może mieć pretensje. J.C.: Ale w skeczu nie ma niczego nieprzyzwoitego o mieście. Jane: Nie ma, ale… trochę się tym martwię. T.B.T.: Dobra! Zmienimy nazwę na „Goolie” (Jąderkowo). Jane: Dziękuję! Jeżeli chodzi o pozostałych, nasze obawy miały związek prawie wyłącznie z tekstem i pojawiały się, ponieważ harmonogram prób przedstawiał się następująco: Dzień pierwszy: czytanie. Wszystko wygląda dobrze, więc potem piszemy materiał do programu w następnym tygodniu.
Dzień drugi: próby. Po namyśle dwa skecze wydają się trochę słabe, więc poświęcamy wieczór, żeby je poprawić. Jeden z nich jest już znacznie lepszy. Dzień trzeci: próby. Drugi skecz ciągle nam nie leży, więc poprawiamy go wieczorem, ale przestajemy w niego wierzyć, zaczynamy więc myśleć o nowym skeczu, żeby go zastąpić. W końcu wymyślamy. Piszemy. Dzień czwarty: próby. Nowy skecz się nie sprawdza. Kończymy próby wcześniej, żeby mieć więcej czasu na wymyślenie nowego. Jesteśmy zmęczeni i trochę zaniepokojeni, nie podobają się nam żadne nasze nowe pomysły, bo wydają się wtórne. Piszemy dwa nowe skecze. Dzień piąty: próby. Nowe skecze są do kitu. Czujemy nadciągającą panikę. Jesteśmy przygnębieni i zmęczeni. Nie przychodzi nam do głowy nic zabawnego. Dzień szósty: próby. Pożyczamy skecz ze scenariusza na następny tydzień. Ale też nie wydaje się szczególnie śmieszny, poza tym nie mamy czasu, żeby porządnie go przećwiczyć. Dzień siódmy: trudności ze snem. Nagranie z publicznością w studiu. Program wypada całkiem nieźle, więc odkładamy na razie plan zbiorowego samobójstwa i świętujemy. Dzień ósmy: nowy scenariusz nie wydaje się taki dobry jak ten z poprzedniego wieczoru, poza tym jest już uboższy o jeden skecz. Wieczorem próbujemy pisać, ale jesteśmy zbyt zmęczeni i zestresowani. I tak dalej, i tak dalej. Panika, obawy, utrata poczucia humoru, bezsenność, depresja, krwawienie z uszu, migreny, zawroty głowy, utrata apetytu, zaburzenia widzenia, nocne moczenie itd., itp. Ale… żadnych napięć w zespole. Tylko lęk, że program będzie kiepski. Pisanie i występowanie w tych sześciu odcinkach nauczyło mnie ważnej zasady twórczej: im większy lęk, tym mniejsza kreatywność. Twój umysł traci zdolność do zabawy i rozmach. Strach ogranicza horyzonty, każe unikać ryzyka, a to zmusza cię do myślenia stereotypowego. W komedii ważne jest nowatorstwo, bo stare dowcipy nie są zabawne. Dlatego też sformułowałem Dwie Zasady Pisania Komedii Cleese’a. Zasada Pierwsza: Wcześnie ulegaj panice. Strach daje ci energię, więc postaraj się mieć sporo czasu, żeby ją wykorzystać. (Ta sama zasada odnosi się do egzaminów). Zasada Druga: Twoje myśli wynikają z nastroju. Niepokój wywołuje myśli podszyte lękiem, smutek rodzi smutne myśli, złość – złe myśli, kiedy więc próbujesz być zabawny, staraj się być w pogodnym, beztroskim nastroju. Wszyscy sądziliśmy, że reakcje na program będą niezłe, bo podobał się publiczności w studiu, jednak odzew był lepszy, niż się spodziewaliśmy, zwłaszcza wśród krytyków telewizyjnych. W tamtych czasach bardzo liczono się z ich opinią (niektórzy byli wtedy tego warci), ale był zwłaszcza jeden, Philip Purser z „Telegraph”, na którego zdaniu ogromnie nam zależało. Gdy więc napisał recenzję, w której skrytykował ITV za to, że nie pokazała programu w całym kraju („Gdybym mieszkał, powiedzmy, w Midlands, zapewne obudziłby się we mnie duch buntu”), i twierdził: „gdyby nie Alan Bennett, moglibyśmy okrzyknąć program czymś najśmieszniejszym od wielu lat”, byliśmy w czterdziestym siódmym niebie i kilku jeszcze odleglejszych. Ogólnie rzecz biorąc, krytycy najczęściej wyróżniali mnie, pomijając Marty’ego. Zauważyli go za to jesienią. Zanim wrócę do opowieści… Jeszcze jeden z moich ulubionych skeczów! (Koszt jest wliczony w cenę książki, możecie go więc opuścić bez poczucia, że ktoś próbuje was oszukać). John Cleese: Proszę! Dzień dobry, serdecznie zapraszam! Proszę usiąść. Czym mogę panu służyć? Graham Chapman: Jestem zainteresowany pańskim programem treningu pamięci. J.C.: Świetnie, znakomicie, wiele osób chciałoby sobie usprawnić pamięć. Najwspanialsze jest to, że usprawnienie pamięci nie jest wcale tak trudne… tak ciężkie jak… hm, tak ciężkie jak… hm, kamień.
G.Ch.: Słucham? J.C.: Ciężkie jak kamień. Skojarzenie słowne. Widzi pan, to właśnie podstawa mojego systemu… Zapamiętuje pan różne rzeczy dzięki skojarzeniom z… hm… z… hm… ze sprawą. G.Ch.: Jaką sprawą? J.C.: Sprawą usprawniania pamięci. Słucham, czym mogę panu służyć? G.Ch.: Jestem zainteresowany pańskim kursem. J.C.: Dobrze! Zapamiętał pan. Nauczył się pan kojarzyć swoje zainteresowanie moim kursem z moim pytaniem… kojarzenie wyobrażeń to podstawa wszystkiego, co robimy, aby poprawić sobie pamięć. Ale to zadanie nie jest tak ciężkie jak… G.Ch.: Jak sądzę? J.C.: Jak kamień. Pamięta pan? Mniejsza z tym, niebawem pan załapie. Weźmy na przykład zwykły przedmiot, taki jak ten. G.Ch.: Spodek. J.C.: Tak jest! Bardzo dobrze. Proszę powiedzieć, z czym on się panu kojarzy? G.Ch.: No… hm… J.C.: O czym chciałby pan pomyśleć? G.Ch.: Chciałbym pomyśleć? J.C.: O nagiej kobiecie! G.Ch.: Nagiej kobiecie? J.C.: Bardzo dobrze. Zaczyna pan rozumieć. Co robi ta naga kobieta? G.Ch.: Pije herbatę? J.C.: Dobrze! A z czego pije herbatę? G.Ch.: Z filiżanki? J.C.: Otóż to! Filiżanka i… spodek! To spodek! Rozumie pan już? G.Ch.: Chyba nie do końca… J.C.: Jedna z zasad skojarzeń polega na tym, że podstawą naszej metody, właściwie całą metodą, całością, w której próżno szukać dziury… dziury w ścianie – co widzę przez dziurę w ścianie? Nagą kobietę! Za każdym razem! G.Ch.: Za każdym razem? J.C.: Oczywiście! To tak sugestywny obraz, że nie sposób go zapomnieć. Można go skojarzyć ze wszystkim, co chce pan zapamiętać, absolutnie wszystkim – liczbami, datami, nazwiskami, wszystkim – proszę spróbować. G.Ch.: Bitwa pod Trafalgarem? J.C.: Hm, Trafalgar, Trafalgar Square, plac, placek, placuszek, pączuszek, okrągły z dziurką, dziurka w ścianie, patrzę przez dziurkę, co widzę? G.Ch.: Nagą kobietę? J.C.: Doskonale! Doskonale! Kim jest ta naga kobieta? G.Ch.: Nie wiem. J.C.: Cesarzową Józefiną właśnie, tysiąc osiemset piętnaście. Rozumie pan? Cesarzową Józefiną właśnie, tysiąc osiemset piętnaście. G.Ch.: W tysiąc osiemset piętnastym roku była bitwa pod Waterloo. Trafalgar był w tysiąc osiemset piątym. J.C.: Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Józefina ma buty, wellingtony, nie widać jej palców u stóp, więc odejmuję dziesięć, których nie widać, od tysiąc osiemset piętnaście i mam tysiąc osiemset pięć. Proste! G.Ch.: No dobrze, data bitwy pod Waterloo. J.C.: Tysiąc osiemset piętnaście! G.Ch.: Tak, ale jak pan do tego doszedł? J.C.: Hm… chwileczkę… Waterloo, dworzec Waterloo, pociąg do Brighton, molo w Brighton, skrzypiące deski, w desce sęk, w sęku dziura… patrzę przez dziurę i widzę nagą cesarzową Józefinę, tysiąc osiemset piętnaście. G.Ch.: Przecież ma na nogach wellingtony. J.C.: Nie, bitwa pod Waterloo, książę Wellington, wchodzi, chce odzyskać swoje buty, więc widzi jej palce u stóp, nie trzeba odejmować dziesięciu, Waterloo tysiąc osiemset piętnaście. I co? G.Ch.: Wielki pożar Londynu? J.C.: Ach, niech pomyślę, momencik… data wielkiego pożaru Londynu, pamiętnego… pamiętnik, tak, Samuel Pepys pisał w swoim pamiętniku o pożarze Londynu, Pepys, Samuel, Sam, sam jak kołek… w ścianie, dziura w ścianie, patrzy przez dziurę w ścianie i co widzi? G.Ch.: Nagą kobietę? J.C.: Nie, trzy nagie kobiety. Przy blasku ognia widzi trzy olśniewająco piękne nagie kobiety, seks, seks, seks, sechs, sechs, sechs: tysiąc sześćset sześćdziesiąt sześć.
Mimo sukcesu cyklu naszych programów, straszliwie ciążyło mi poczucie odpowiedzialności i gdy The 1948 Show się zakończył, padłem na ziemię jak kłoda i leżałem przez tydzień. Kiedy
doszedłem do siebie, zasiedliśmy z Grahamem do pisania nowych odcinków Frost Report. ··· Chińczycy mają błogosławieństwo: obyś żył w nieciekawych czasach. I zaznałem tego błogosławieństwa, pracując nad drugą serią programów Davida. Przez trzy miesiące panowały spokój, porządek, przewidywalność, ani śladu kryzysu czy innego „ciekawego” zjawiska. Show toczył się gładko, David był przemiły, Jimmy uroczy i świetnie zorganizowany, ja miałem mniej stresu, wszyscy autorzy stali się już dobrymi kumplami, a obaj Ronnie byli… zabawni. Po prostu zabawni, wszystko jedno, co robili. Nadal mogłem pobierać lekcje wyczucia czasu u Ronniego C., ale zacząłem też zwracać uwagę na wyjątkową sprawność warsztatową Ronniego B. Taka pochwała brzmi dość marnie, lecz to jego wina, ponieważ sprawiał wrażenie, że wszystko przychodzi mu z ogromną łatwością. Gra i ja napisaliśmy skecz, który szczególnie się nam spodobał, bo był trochę bardziej zwariowany, niż przewidywały normy Frosta. Ronnie B. grał główną rolę, a Ronnie C. „podsuwał” mu kwestie. Adrian Wapcaplet siedzi w swoim komfortowym gabinecie w agencji reklamowej. Wchodzi klient, pan Simpson, i Wapcaplet wstaje, aby go powitać. Wapcaplet: Ach, proszę wejść, panie Simpson. Witam w Follicle, Ampersand, Goosecreature, Eskimo, Sedlitz, Wapcaplet, Looseliver, Vendetta, Wallaby i Spong, czołowej agencji reklamowej w Londynie. Proszę spocząć. Nazywam się Wapcaplet. Adrian Wapcaplet. Simpson: Miło mi. Obaj siadają. Wapcaplet: No więc, panie Simpson, rozumiem, że chce pan, żebyśmy zorganizowali kampanię reklamową pańskiego proszku do prania? Simpson: Sznurka. Wapcaplet: Sznurek, proszek do prania – co to za różnica?! Wszystko da się sprzedać. Simpson: To dobrze. Otóż wszedłem w posiadanie dużej ilości sznurka – dokładnie sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów – który otrzymałem w spadku. Pomyślałem, że jeżeli go rozreklamuję… Wapcaplet: Oczywiście, zrobimy kampanię w całym kraju! Sznurek to niezwykle przydatna rzecz, sprzedaż pójdzie jak z płatka. Simpson: Hm, ale jest pewien szkopuł. Z powodu złego planowania… sto osiemdziesiąt tysięcy kilometrów zostało pocięte na kawałki długości ośmiu centymetrów. Podaje Wapcapletowi odcinek sznurka długości ośmiu centymetrów. Simpson: Czyli nie jest zbyt przydatny. Wapcaplet: Ośmiocentymetrowe kawałki, hm?… to właśnie wyjątkowa cecha naszego produktu! Pojedyncze Sznuretki Simpsona! Simpson: …Co? Wapcaplet: Sznurek „błyskawiczny”… fabrycznie przycięte, łatwe w użyciu Pojedyncze Sznuretki Imperialne Simpsona. Idealnej długości! Simpson: Idealnej do czego? Wapcaplet: Hm… znajdzie miliony zastosowań w gospodarstwie domowym! Simpson: Na przykład? Wapcaplet: Do związywania bardzo małych paczuszek, przywiązywania liścików do nóżek gołębi pocztowych, tępienia domowych szkodników… Simpson: Tępienia domowych szkodników? Wapcaplet: Jeżeli są większe od myszy, można je udusić sznurkiem, a jeżeli mniejsze, zatłuc na śmierć… Już dziś kupcie cudowne Sznuretki Simpsona! Simpson: Cudowne? Przecież to tylko sznurek! Wapcaplet: Tylko sznurek? To wszystko, czego potrzeba! Jest nieprzemakalny! Simpson: Nie jest. Wapcaplet: No dobrze – w takim razie jest wodoodporny.
Simpson: Nie. Wapcaplet: …No dobrze! Jest zatem… wodochłonny! Superwodochłonny sznurek. Zbierajcie wodę Pojedynczymi Superchłonnymi Sznuretkami Simpsona z Absorbiteksu. Precz z powodziami! Simpson: Przed chwilą powiedział pan, że jest nieprzemakalny… Wapcaplet: Precz z codziennym, mozolnym zwalczaniem wielkich fal! Używaj Pojedynczych Ultranowoczesnych Zapobiegaczy Przeciwpowodziowych Simpsona! Simpson: Pan zwariował.
Zgoda, może nie było to jeszcze tak odjechane, ale zmierzaliśmy w dobrą stronę. ··· Po ukończeniu ostatniego Frost Report Graham i ja spędziliśmy kilka dni nad scenariuszem Michaela Rimmera, a potem z Timem i Martym wsiedliśmy do limuzyny, która zawiozła nas do Manchesteru na występ w bardzo popularnym w tamtych czasach talk-show Dee Time prowadzonym przez Simona Dee. Mój pierwszy wywiad telewizyjny na początku emisji The Frost Report był bardzo przykrym doświadczeniem, tym razem jednak naprawdę dobrze się bawiłem, zwłaszcza że – niestety – nasza czwórka zachowywała się dość niesfornie. Nie znaliśmy Simona i pierwszy raz zobaczyliśmy go, wchodząc do studia, skąd program szedł na żywo, nie jestem więc pewien, czy Simon wiedział, który z nas jest który. Na pewno nie miał pojęcia, kim jest piąty członek naszej grupy, ponieważ był to facet, który przywiózł nas limuzyną z Londynu i którego zdecydowaliśmy się zabrać ze sobą. Gdy nasz kierowca usiadł, postanowił zdjąć buty i skarpetki, po czym zaczął jeść kanapkę, którą miał przy sobie. Dee, co całkiem zrozumiałe, zdębiał, ale wykazał się rozsądkiem i nie ryzykując przedstawiania nas, zaczął wywiad bez żadnych wyjaśnień. W chwili kiedy się odwrócił, by zapowiedzieć pierwszą przerwę na reklamy, schowaliśmy się za kanapami tak skutecznie, że gdy biedak odwrócił się z powrotem, pomyślał, że wyszliśmy i w studiu nastąpił popłoch. Byliśmy w tak swawolnym nastroju, bo wszyscy właśnie wybieraliśmy się na wakacje. Graham zamierzał spędzić miesiąc na Mykonos, co trochę nas zdziwiło, bo już w 1967 roku wyspa była znana ze swojej otwartości na gejowski styl życia, więc nie wydawało mi się, aby to było dla niego wymarzone miejsce. A Tim i ja lecieliśmy nazajutrz do Brukseli, żeby spotkać się tam z Alanem Hutchisonem i we trzech wyruszyć samochodem do Włoch, by spędzić lato na plaży na Elbie. Dziwne, lecz choć nie miałem prawa jazdy, samochód, którym podróżowaliśmy, należał do mnie. Sukces moich telewizyjnych przedsięwzięć zainspirował mnie do kupna pięknego i drogiego starego bentleya, w którym zakochałem się nie tylko dlatego, że był pomalowany na ciemną zieleń, brytyjską barwę reprezentacyjną w wyścigach, ale też dlatego, że był duży: miał rozłożyste biodra, szeroką deskę rozdzielczą z orzechowego drewna i drewniane tace wbudowane za przednimi siedzeniami, by pasażerowie siedzący z tyłu mogli urządzać sobie piknik podczas przejażdżki po Oxfordshire. Brałem już lekcje i uzyskałem tymczasowe prawo jazdy, które pozwalało mi prowadzić samochód po ulicach, pod warunkiem że był wyposażony w tabliczkę z literą L, a obok mnie siedział wykwalifikowany kierowca; kupiłem sobie też czapkę szofera, żeby dezorientować ludzi, którzy widzieli tabliczkę „L”. Gdy tylko Alan odebrał Tima i mnie na brukselskim lotnisku, wyruszyliśmy na południe (nie pozwolili mi usiąść za kółkiem). Wszyscy trzej byliśmy w doskonałych humorach i z zapałem graliśmy rolę młodych angielskich dżentelmenów za granicą. Mieliśmy kapelusze panama, ja
przywdziałem koszulkę do krykieta i zawiązałem pod szyją fular, a podczas pierwszego etapu podróży, z Alanem za kierownicą, Tim i ja „po królewsku” machaliśmy przez okna, uśmiechając się, pozdrawiając łaskawym skinieniem głowy ludność Belgii i udzielając jej błogosławieństwa. Godzinę później wracaliśmy tą samą drogą. Tym razem wszyscy trzej siedzieliśmy z tyłu bentleya, nadal machaliśmy i zachowywaliśmy się z monarszą godnością, tyle że samochód sunął wdzięcznie przechylony do tyłu, z przednimi kołami pół metra nad ziemią, zaczepiony o wóz pomocy drogowej, który nas holował. Alan wpakował bentleya pod wielką ciężarówkę na rondzie, kiedy ja patrzyłem w mapę, a Tim bezskutecznie wołał z tyłu: „Priorité à droite!22 Priorité à droite!”. Alan i ja zostawiliśmy w warsztacie bentleya i Tima, po czym wróciliśmy do Brukseli wynająć znacznie mniej reprezentacyjny pojazd. Gdy nazajutrz odbieraliśmy Tima, poinformował nas, że spędził noc w swoim pokoju z „ptakiem”. Zaintrygowani zaczęliśmy go wypytywać o szczegóły23 i dowiedzieliśmy się, że w środku nocy zbudził go jakiś dziwny i wielce niepokojący odgłos, a kiedy zapalił światło, ujrzał na gzymsie kominka wymiotującego indyka. Zastanawiał się, czy nie złożyć reklamacji, przekonał się jednak, że w jego rozmówkach nie ma wyrażeń uwzględniających taką ewentualność. Tak więc nasza zubożała trójka pojechała do Pizy i na lotnisku odebrała innego „ptaszka” imieniem Christine. Tim poznał ją podczas nagrania pierwszej serii 1948 Show w połowie lutego i miło mi poinformować, że pobrali się w 1968 roku. Po powrocie z Włoch zastałem wiadomość od Harry’ego Secombe’a, który pytał, czy możemy się spotkać między przedstawieniami w London Palladium, gdzie występował jako gwiazda letniego programu z moim kolegą z Frost Report Nickym Hensonem u boku. Boże, naprawdę ciężko harowali, dając aż trzy przedstawienia w każdą sobotę. Nicky’emu bardzo podobała się praca w ogromnym teatrze Palladium, wypełnionym przez publiczność do ostatniego miejsca; trudność sprawiała mu tylko chwila, gdy tuż przed sobotnią popołudniówką kurtyna szła w górę i w nozdrza uderzała go woń unosząca się spod pach spoconych widzów, która mogłaby powalić wielbłąda. Nicky opowiedział mi też typową dla Secombe’a historię: kilka tygodni po premierze programu Harry zorientował się, ile płacą wszystkim tancerzom; natychmiast zażądał, aby księgowi dołożyli do wypłaty każdego tancerza pięć funtów i potrącili tę kwotę z jego gaży. Tancerzy było wielu i nigdy się o tym nie dowiedzieli. Bardzo rzadko można spotkać naprawdę nadzwyczajnego i przeuroczego człowieka, ale Harry należał do takich osób i prawdopodobnie dlatego tak się rozzłościłem z jego powodu podczas naszego pierwszego spotkania w garderobie Palladium. (Zjawiłem się po zakończeniu popołudniówki i wciąż pamiętam łowcę autografów, stojącego przy wejściu dla aktorów, który rzucił w moją stronę: „Jest pan kimś?”. Korciło mnie, żeby udzielić mu odpowiedzi ontologicznej, ale zbyłem go niewinnym kłamstwem, zaprzeczając swojemu istnieniu). Harry przywitał mnie, natychmiast wręczając mi przepiękne wydanie książki J.B. Priestleya Man and Time. Pamiętał naszą rozmowę na Barbadosie! Następnie zapytał, czy nie napisałbym dla niego kilku skeczów do dużego programu telewizyjnego, który zamierzał zrobić, i naprawdę nie posiadałem się z zachwytu. Kiedy omawialiśmy parę pomysłów, zjawił się Jimmy Grafton, agent Harry’ego, i wręczył mu napisany przez siebie scenariusz – popisowego numeru finałowego do następnego show. Harry zaczął czytać, a ja notowałem pomysły na skecze, które przed chwilą przyszły nam do głowy. Z wolna zacząłem sobie jednak zdawać sprawę, że Harry’ego wyraźnie zmartwiło to, co czytał. Chyba uznał, że to mało zabawne, ale w swojej dobroduszności krępował się powiedzieć coś krytycznego pod adresem Jimmy’ego, który był już pochłonięty rozmową z kimś innym. Wreszcie Harry odchrząknął dwa razy i rzekł:
– Wydaje mi się, że… trzeba to jeszcze trochę dopracować, Jimmy. Jimmy obejrzał się, niemal zirytowany, że mu się przeszkadza. – Co? – Hm… Jimmy… sądzę, że coś tu… jeszcze nie jest w porządku. – To dobre, Harry! Dzięki tobie będzie zabawne… I odwrócił się, żeby kontynuować rozmowę, która najwidoczniej bardziej go interesowała; a Harry siedział przygnębiony, zupełnie słusznie, perspektywą borykania się z nieśmiesznym materiałem przed milczącą publicznością, podczas gdy jego agent, potraktowawszy wątpliwości Harry’ego z czymś na kształt pogardy, będzie zgarniał tantiemy bez żadnych dalszych wysiłków ze swojej strony. Jako osoba stojąca dość nisko w hierarchii i tchórz z natury nie odezwałem się ani słowem. Czułem się bezsilny. Ale krew się we mnie zagotowała, kiedy zobaczyłem, jak bezwzględnie ten bezduszny agent wykorzystuje tego cudownego człowieka. Poprzysiągłem sobie wtedy, że nigdy, PRZENIGDY nie będę tak „miły”, uprzejmy i uczynny, aby pomiatały mną przeróżne wałkonie i łobuzy, zmuszając do rzeczy, których mógłbym się potem wstydzić. I mogę chyba stwierdzić, że zwykle udaje mi się powściągnąć swoją naturalną skłonność do ustępstw i stanąć do walki, jeżeli to konieczne. Tak się składa, że sytuacja rzadko tego ode mnie wymaga, a jeśli już muszę się z kimś zetrzeć, raczej nie sprawia mi to przyjemności. Niemniej jednak, jak powiedział mi kiedyś jeden z terapeutów: „Jeżeli ludzie cię nie słyszą, może powinieneś podnieść głos”. Na wypadek gdyby czytał to jakiś dziennikarz „Daily Mail”, wyjaśniam, że mówił to przede wszystkim metaforycznie. Na szczęście Harry’emu spodobały się napisane przeze mnie skecze, podobnie jak publiczności. Zresztą cała nasza współpraca przebiegała gładko, a jedyny drobny problem, jaki sobie przypominam, pojawił się w chwili, gdy Harry czytał monolog z promptera i jedna z jego nowych soczewek kontaktowych zaczęła się obracać, więc musiał ją wyjąć. Nigdy wcześniej takiej nie widziałem: wyglądała jak fragment butelki na mleko. Prawdopodobnie raczej wkładał do niej oko niż odwrotnie. ··· Tymczasem otrzymałem propozycję udziału w swoim pierwszym filmie, który nosił tytuł Interlude. Była to rola dramatyczna z paroma lekko dowcipnymi kwestiami, mimo to bardzo się ucieszyłem. Grałem specjalistę od public relations w stacji telewizyjnej, opiekującego się młodą dziennikarką, która przyjeżdża do studia przeprowadzić wywiad ze słynnym austriackim dyrygentem. Między dyrygentem a dziennikarką dochodzi do romansu. Zdjęcia odbywały się w tym samym studiu telewizyjnym w Wembley, w którym kilka miesięcy wcześniej robiłem wszystkie odcinki Frost Programme, więc trudno było znaleźć bardziej znajome otoczenie, zwłaszcza że moja pierwsza scena rozgrywała się w stołówce. Podczas pierwszego dnia na planie zdjęciowym filmu fabularnego zaskoczyło mnie kilka rzeczy: sama wielkość ekipy – w stołówce było chyba ze trzydzieści pięć osób i każda miała do wykonania jakieś zadanie; długi czas, jaki upływał między jednym a drugim ustawieniem kamery; ujmująca, staroświecka grzeczność ekipy (wszyscy zwracali się do mnie „proszę pana”); liczba dubli, które należało nakręcić, zanim ktokolwiek uznał, że możemy iść dalej. Wielkie wrażenie zrobiła też na mnie atmosfera spokoju i uprzejmości na planie, a także sprawność ekipy. (Pewien aktor zdradził mi kiedyś, na czym polega
różnica między brytyjską a francuską ekipą filmową: ta pierwsza składa się zwykle ze świetnych fachowców, którzy rzadko chodzą do kina i nigdy nie rozmawiają o „filmie”; Francuzi natomiast stale dyskutują z pasją o „kinie”, jednak z mniejszym zapałem przykładają się do pracy). Później odkryłem, że ta sprawność była w dużej mierze zasługą reżysera, Kevina Billingtona, człowieka niespożytej energii, ale obdarzonego również spokojem i naturalną życzliwością, który myślał i mówił w niezwykle klarowny sposób. Dzięki niemu ekipa zawsze wiedziała, co robi i co ma robić potem. Później zdarzało mi się pracować z wieloma reżyserami, którzy działali zupełnie inaczej, zastępując spokój i metodyczność Kevina atmosferą tłumionej paniki. Tak więc moje pierwsze doświadczenie z filmem okazało się ogromnie pozytywne. Miałem dobry kontakt nawet z odtwórcą głównej roli, Oskarem Wernerem, chociaż przez kilka pierwszych dni przyglądał mi się dość podejrzliwie (był o wiele niższy ode mnie). Potem zaczęliśmy rozmawiać o jedzeniu i tak nawiązaliśmy nić porozumienia. ··· Nie wiedziałem, że gdy uwijałem się przy swoich różnych projektach, dużo działo się także u Chapmana. Kiedy wrócił z Grecji, zadzwonił, żeby zaprosić Pippę i mnie na przyjęcie w Hampstead. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy wielki tłum i gdy przywitaliśmy się ze wszystkimi, wycofałem się dyskretnie z kilkoma przyjaciółmi, żeby obejrzeć w telewizji emocjonujący mecz piłki nożnej. Kiedy transmisja wreszcie się skończyła, w drzwiach stanęła Pippa. – Graham wyszedł. – Aha! No to zobaczę się z nim w poniedziałek. – Chciał z tobą porozmawiać. – O czym? – Powiem ci w taksówce. W taksówce. – Musiał iść, ale zostawił mi dla ciebie wiadomość. Doszedł… – Przecież mieszka w Hampstead. – Nie, doszedł do wniosku… że jest gejem. – Co? – Jest homoseksualistą. – O kim rozmawiamy? – O Grahamie! – Wiem, ale o kim? – O Grahamie Chapmanie! – Dobrze, ale kto, jego zdaniem, jest gejem? – On! – Przepraszam, trochę się pogubiłem… – Graham Chapman… – Tak…? – Doszedł do wniosku, że jest homoseksualistą. I chce, żebyś wiedział, że ma chłopaka. – O co tu chodzi? – To prawda!
– Ale dlaczego mnie podpuszcza? – Nie podpuszcza! – To jakiś zakład? Dobrze, że do Kensington jechało się długo, ponieważ Pippa potrzebowała każdej minuty, żeby mnie przekonać. Podczas pobytu na Mykonos Gra poznał jakiegoś fantastycznego Szweda imieniem Stig, a Stig przekonał go, że po powrocie do Londynu powinien powiedzieć wszystkim znajomym, że mieszka ze swoim chłopakiem Davidem, odkąd poznał go na Ibizie ponad rok wcześniej. Gdy wysiadaliśmy z taksówki: – Graham chce, żebyś powiedział Marty’emu. Zadzwoniłem więc do Marty’ego i odbyliśmy identyczną rozmowę, tyle że teraz ja wygłaszałem kwestie Pippy, a Marty moje. Jedyna różnica polegała na tym, że Marty mocno się zdenerwował. – John, jest jedenasta. Po co do mnie dzwonisz? – Właśnie ci powiedziałem! – Proszę cię, przestań mi zawracać głowę. To w ogóle nie jest śmieszne… Graham zawsze twierdził, że kiedy się ujawnił, byłem w szoku. To by oznaczało jakieś zastrzeżenia natury moralnej. Nieprawda. Nie byłem „w szoku”, byłem tylko bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzo zaskoczony. Znałem Grahama od ponad pięciu lat i zawsze nosił eleganckie półbuty z perforacjami, sztruksowe spodnie i sportową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach, pił piwo, palił fajkę, grał w rugby i studiował medycynę. Jeśli zastanawiano się, czy ktoś jest gejem, to w latach sześćdziesiątych takich praktyk nie uważano za jednoznaczne przejawy homoseksualizmu. Chyba że dana osoba była płci żeńskiej. Z okazji swojego coming outu Gra zorganizował przyjęcie, wszyscy jego przyjaciele poznali Davida i wszyscy świetnie się bawili. Patrząc wstecz, myślę, że najbardziej zaskakujące (poza samą wiadomością) było to, iż ten fakt tak niewiele zmienił. Na pewno nie miał żadnego wpływu na nasze relacje jako spółki autorskiej. Nasz materiał stawał się coraz lepszy i w miarę jak nabieraliśmy doświadczenia i pewności siebie, zmierzał w coraz bardziej pythonowskim kierunku. ··· Druga seria The 1948 Show miała wystartować pod koniec września, więc Tim, Marty, Gra i ja zasiedliśmy do pisania. Nie widzieliśmy potrzeby wprowadzania żadnych zmian do formatu czy stylu programu, ale mieliśmy już o wiele wyraźniejszą wizję tego, co próbujemy osiągnąć, a w połączeniu z większą pewnością siebie i faktem, że brakowało nam już starego materiału, do którego moglibyśmy sięgnąć, doprowadziło to do powstania bardziej zakręconych, postrzelonych i odjechanych tekstów – i dlatego jeszcze bliższych niż dotąd Monty Pythonowi. W miarę tworzenia nowej serii wszyscy zaczęli zauważać, że Marty staje się coraz lepszym wykonawcą; wyjątkowo szybko doskonalił technikę i coraz rzadziej potrzebował intensywnych prób. Pod względem wokalnym był daleki od ideału, ponieważ jego specyficzna emisja głosu sprawiała, że czasem gubił rytm w skeczach opartych na szybkim dialogu, ale jeżeli mógł odpowiadać na pytania, zamiast grać główną rolę w skeczu, potrafił być bardzo komiczny. John Cleese ubrany w garnitur siedzi za biurkiem. Wchodzi Marty Feldman jako Spriggs. Marty Feldman: Pan mnie wzywał, panie dyrektorze?
J.C.: Ach, to ty, Spriggs. M.F.: To wszystko? J.C.: Nie, Spriggs, usiądź, proszę. M.F.: To nie ja. J.C.: W zeszłym tygodniu, Spriggs, musiałem rozpatrzyć kilka poważnych skarg, jakie na ciebie złożono… M.F.: Och, panie dyrektorze… J.C.: Około czterdziestu tysięcy… M.F.: Przepraszam. J.C.: To dość dużo skarg, Spriggs. M.F.: Rzeczywiście sporo, panie dyrektorze. J.C.: Chodzi o ten incydent w poniedziałek. M.F.: Aha… J.C.: W zeszły poniedziałek, Spriggs, zgodnie z planem miałeś poprowadzić osobowy dziesiąta piętnaście do Bristolu. Ale nie zrobiłeś tego. Wziąłeś transport bydła, zgadza się? M.F.: Tak, panie dyrektorze. J.C.: Dlaczego, Spriggs? M.F.: Lubię zwierzęta. J.C.: Lubisz zwierzęta? M.F.: Tak, panie dyrektorze, szczególnie krowy. J.C.: No i wziąłeś siedemset. Cały transport bydła z Londynu do Brighton. I pojechałeś do Manchesteru. M.F.: Tak, panie dyrektorze. J.C.: Dlaczego do Manchesteru, Spriggs? M.F.: W Brighton już byłem. J.C.: Ale zignorowałeś po drodze całą sygnalizację! M.F.: Nie było mnie w kabinie, panie dyrektorze… J.C.: Siedziałeś na lokomotywie i puszczałeś latawca – owszem, widziałem zdjęcia. Z czego się śmiejesz, Spriggs? M.F.: Próbuję ocieplić atmosferę, panie dyrektorze. J.C.: Nie doprowadzaj mnie do ostateczności, Spriggs. Jeżeli chodzi o katedrę w Manchesterze… M.F.: Zapomniałem się zatrzymać, panie dyrektorze. J.C.: Tak, wiem, Spriggs. Poinformowała mnie o tym policja drogowa. I arcybiskup. Dość szczegółowo opisał mi wjazd twojej lokomotywy do nawy podczas Psalmu czterdziestego dziewiątego. To zdarzenie wytrąciło wiernych z równowagi, Spriggs. M.F.: Mówiłem już, że mi przykro, panie dyrektorze. J.C.: Arcybiskup mówił też, że kiedy próbował przywrócić spokój, wchodząc na to, co zostało z ambony, zacząłeś przetaczać skład we wschodnim transepcie… M.F.: Stałem mu na drodze, panie dyrektorze… J.C.: Czemu wobec tego wypuściłeś krowy? M.F.: Wpadłem w panikę, było tyle pary, że nic nie widziałem! J.C.: Wierni też, Spriggs, dlatego właśnie krowy wywołały taki szok! Organy, szczęk stali i kłęby pary mogłyby przerazić agnostyka, a co dopiero ludzi wierzących w gniew Boży. Sam arcybiskup przyznał, że pomyślał, że to koniec świata. M.F.: Mogę zapłacić za wyrządzone szkody, panie dyrektorze. Zebrałem kolektę… J.C.: Tak, arcybiskup mi mówił. Nie, Spriggs, zamierzam cię ukarać. M.F.: Och, panie dyrektorze… J.C.: Napiszesz pięćdziesiąt razy: „Nie wolno mi wjeżdżać pociągiem do katedry w Manchesterze”. Wynoś się! M.F.: Tak jest, panie dyrektorze. J.C.: Spriggs? M.F.: Tak? J.C.: A gdzie twoje zadanie z zeszłego tygodnia?
Na koniec chcę wam przedstawić fragment najlepszego skeczu, jaki wykonaliśmy z Martym. Tym razem to on grał główną rolę pana Natręta, ale prowadził dialog z bezbłędną artykulacją, rytmem i intonacją. Wnętrze dość przestronnej księgarni. Wchodzi klient i podchodzi do lady, za którą stoi księgarz. Księgarz: Dzień dobry panu. Pan Natręt: Dzień dobry. Czy dostanę u pana egzemplarz Trzydziestu dni na Pustyni Samarkandy z łyżką A.E.J. Elliotta? Księgarz: Hm… nie mamy w sprzedaży tej pozycji. Natręt: Mniejsza z tym. A może Sto jeden sposobów wywołania monsunu?
Księgarz: Czyjego autorstwa? Natręt: Pewnego dżentelmena z Indii, którego nazwiska w tym momencie nie potrafię sobie przypomnieć. Księgarz: Przykro mi, ale nie znam tej książki. Natręt: Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Wobec tego może da mi pan Davida Coperfielda? Księgarz: Ach, tak, Dickens… Natręt: Nie. Księgarz: …Słucham? Natręt: Nie, Edmund Wells. Księgarz: …Wydaje mi się jednak, że autorem Davida Copperfielda jest Karol Dickens. Natręt: Nie, Karol Dickens napisałDavida Copperfielda przez dwa „p”. Mnie chodzi o Davida Coperfielda przez jedno „p”, Edmunda Wellsa. Księgarz: (nieco ostrzejszym tonem) W takim razie nie, nie mamy. Natręt: Dziwne, tyle tu książek. Księgarz: Owszem, mamy dużo książek, ale nie mamy Davida Coperfielda przez jedno „p” autorstwa Edmunda Wellsa. Mamy tylko Davida Copperfielda przez dwa „p” autorstwa Karola Dickensa. Natręt: Szkoda – jest bardziej szczegółowy niż Dickensa. Księgarz: Bardziej szczegółowy? Natręt: Tak… zastanawiam się, czy nie warto przejrzeć wszystkich egzemplarzy Davida Copperfielda… Księgarz: Jestem absolutnie pewien, że wszystkie nasze egzemplarze Davida Copperfielda mają w tytule dwa „p”. Natręt: Być może, ale pierwsze wydanie Edmunda Wellsa też miało w tytule dwa „p”. Potem były jakieś trudności w kwestii praw autorskich. Księgarz: Nie, mogę pana zapewnić, że wszystkie nasze egzemplarze Davida Copperfielda przez dwa „p” są autorstwa Karola Dickensa. Natręt: Może jest Oli Vertwist? Księgarz: A, tak, to akurat mamy… Odchodzi i po chwili wraca za ladę z książką. Natręt: …Pytam o Oli V-e-r-t-w-i-s-t-a, też Edmunda Wellsa. Księgarz: Rozumiem. W takim razie nie, nie mamy. Szczerze mówiąc, nie mamy żadnej książki Edmunda Wellsa – nie jest zbyt popularny. Natręt: Nawet tak znanej jak Dała Morrit? D-a-ł-a… Księgarz: Nie! Natręt: Ani Opowieści wigillijnej przez dwa „l”? Księgarz: Nie, z pewnością… nie. Natręt: Przepraszam, że tak panu zawracam głowę. Księgarz: Nie ma o czym mówić. Natręt: Ciekaw jestem, czy ma pan może Rarnabę Budge’a? Księgarz: (bardzo głośno) Nie, mówiłem już panu, że chwilowo zabrakło Edmunda Wellsa. Natręt: Nie, to nie jest Edmunda Wellsa – to książka Karola Dikkensa. Księgarz: Karola Dickensa? Natręt: Tak. Księgarz: Chodzi panu chyba o Barnabę Rudge’a. Natręt: Nie, Rarnabę Budge’a Karola Dikkensa… Dikkensa przez dwa „k”, znanego holenderskiego pisarza. Księgarz: Nie – nie mamy Rarnaby Budge’a Karola Dikkensa przez dwa „k”, znanego holenderskiego pisarza, a żeby zaoszczędzić panu czasu, powinienem od razu uprzedzić, że nie mamy również Carnaby Fudge’a Darlesa Tikkensa ani Ślubu Slikwicka Milesa Pikkensa przez cztery „M” i nieme „e” na końcu; może zechce pan zapytać w aptece? Natręt: Już pytałem. Przysłali mnie do pana.
Postać pana Natręta tak cudownie pasowała do Marty’ego, że pojawiła się jeszcze kilka razy, ale wyposażyliśmy ją w bardziej destrukcyjne właściwości, aby zostawiała po sobie zdewastowaną scenografię i zniszczoną psychikę innych bohaterów. Marty był w tych skeczach tak zabawny, że ludzie słusznie rozpoznali w nim prawdziwą gwiazdę. Tymczasem wydarzył się pewien incydent, zupełnie niezwiązany z nowym stylem życia Grahama, który dziś wydaje mi się istotny, ponieważ rzuca nowe światło na naszą współpracę. Po zakończeniu zdjęć do Interlude mój nowy przyjaciel Oskar Werner podarował mi na pamiątkę batutę, którą dyrygował orkiestrą. Była dla mnie naprawdę cenna. Gra zauważył ją kiedyś na moim biurku,
opowiedziałem mu, jak wszedłem w jej posiadanie, a on spytał, czy może ją obejrzeć. Odrzekłem: „Tak, oczywiście”. Wziął ją i zaczął wyginać w łuk, ale za każdym razem robił to coraz mocniej. Omal nie powiedziałem „ostrożnie”, lecz wydawało mi się to zbyteczne. Nagle Graham wygiął ją tak mocno, że pękła. Dziwne było to, że w ogóle nie wyglądał na zaskoczonego ani stropionego. Powiedział tylko: „oj”, odłożył kawałki batuty na biurko i zupełnie obojętnym tonem dodał: „przepraszam”. Poczułem się skonsternowany, ale w swoim stylu, który stał się potem trwałym elementem naszej współpracy w czasach Monty Pythona, nie odezwałem się ani słowem. Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, że to, co Graham traktował jak najbardziej błahą rzecz porównywalną na przykład z upuszczeniem herbatnika na czyjś dywan, mogło być oznaką pewnej rywalizacji między nami, do której nigdy się nie przyznawaliśmy. Mówię o tym, bo intuicyjnie łączę historię z batutą z innym zdarzeniem z początków ery Pythona. Gra zjawił się na próbie i natychmiast (co było u niego rzadkością) zaczął nam opowiadać swój sen. Otóż śniło mu się, że został mianowany ministrem skarbu. Siedział za biurkiem, wydając polecenia, podpisując ważne dokumenty, tyranizując podwładnych i ciesząc się, że może wszystkimi rządzić, dopóki nie odkrył, że premierem… jestem ja. Powiedział o tym w dość przykry sposób: wiadomość o moim statusie naprawdę sprawiła, że jego marzenia legły w gruzach. Chwała i duma ze stanowiska drugiego co do ważności człowieka w Wielkiej Brytanii zniknęły bez śladu… ··· W listopadzie 1967 roku zacząłem czuć, że bardzo potrzebuję odpoczynku. Od marca 1966 do tamtego czasu miałem na koncie: Odcinków Frost Report: 27 Odcinków At Last the 1948 Show: 13 Odcinków Frost Programme: 40 z hakiem I’m Sorry I’ll Read That Again: 41 Scenariuszy filmowych na warsztacie: 2 Scenariuszy pilotów do telewizji: 1 Występów w telewizji: 12 Występów w filmie: 1 Teraz jednak nareszcie miałem odrobinę czasu dla siebie i zacząłem intensywnie myśleć o pewnej niedokończonej sprawie. ··· W trakcie drugiej serii The Frost Report, wiosną 1967 roku, dostałem od Connie list zaczynający się od słów „Drogi Johnie”24. Doszła do wniosku, że ze względu na rozdzielenie geograficzne nasz związek nie może się rozwinąć w naturalny sposób, chciała zatem, abyśmy zostali „po prostu dobrymi przyjaciółmi”. List był miły i serdeczny. I był dla mnie szokiem. Rozumiałem jej decyzję, a poza tym zawsze uważałem, że gdy ktoś chce zerwać, próby przedłużania agonii związku nie mają sensu. Bardzo wyraźnie pamiętam, jak siedziałem na ławce w parku w Shepherd’s Bush, zaledwie pięćdziesiąt metrów od pięknego budynku starego teatru zaadaptowanego na studio,
z którego co tydzień nadawaliśmy program. Była właśnie przerwa w próbach kamerowych, więc wyszedłem na zewnątrz zebrać myśli i całkiem poważnie zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem rzucić show-biznesu i wyjechać do Nowego Jorku, żeby zacząć zarabiać na chleb jako pisarz, a może nawet bankowiec. W końcu dwaj moi koledzy z Cambridge mieli się jak pączki w maśle w bankach na Manhattanie… i tam związek z Connie mógłby w naturalny sposób rozkwitnąć. Rozmyślałem też, czy nie potrzebuję zmiany osobowości – a może wystarczyłaby sama zmiana imienia i nazwiska. Zawsze uważałem, że „John”, choć bardzo popularny w Anglii od czasów panowania Jana bez Ziemi (i mimo jego panowania), jest dość mdły i nudny: szlachetny i uczciwy, ale zupełnie bez ikry. Oczywiście w dawnych czasach na Johna często wołano Jack, co brzmiało znacznie lepiej: trochę zawadiacko, wesoło i – powiedzmy sobie wprost – seksownie. Kto słyszał o liście zaczynającym się od „Drogi Jacku”? Jack podarłby go na strzępy. Poza tym zawsze wolałem „Cheese’a” niż „Cleese’a”, bo to drugie po prostu nie jest prawdziwym nazwiskiem. Pomyślałem więc, że gdybym był Jackiem Cheese’em, mógłbym zamieszkać w Monterey, założyć własny bank, wieczorami pisać i mieć dzieci z Constance Cheese, która nie potrafiłaby się oprzeć zalotom Jacka. Ponieważ mój związek z Connie trwał z przerwami (a teraz właśnie trwała przerwa), coraz bardziej zbliżaliśmy się do siebie z Pippą, którą, jak pamiętacie, poznałem na Ibizie. Była miła, wesoła, zabawna i po prostu dobrze się czułem w jej towarzystwie. Ostatecznie jednak doszedłem do dość banalnego wniosku, że choć darzę ją ogromną sympatią, to w rzeczywistości jej nie kocham. Chciałbym, ale nie kocham, a to wydawało się najistotniejsze. Co więcej, uświadomiłem sobie, że pomimo listu nie potrafię stłumić w sobie uczuć do Connie i prawdopodobnie, w zasadzie, ogólnie rzecz biorąc, mogłem zaryzykować stwierdzenie, że wciąż ją kocham. Choć ona prawie na pewno mnie nie kochała. Jedyną rzeczą, której byłem pewien na sto procent, była świadomość, że targa mną utajony, lecz arcyważny niepokój. Zadzwoniłem więc do Connie i zmyśliłem jakąś bajeczkę, że muszę przyjechać do Nowego Jorku w sprawach zawodowych, i powiedziałem, że byłoby miło, gdybyśmy się mogli zobaczyć. Kiedy nie kazała mi iść do diabła, wskoczyłem do samolotu, a potem zadzwoniłem, gdy tylko dotarłem do hotelu. Powiedziała mi, że nazajutrz wieczorem urządza skromne przyjęcie na moją cześć – będzie tylko grono przyjaciół, których poznałem podczas mojego pobytu w Nowym Jorku – a wtedy ogarnęła mnie rezygnacja: zdałem sobie sprawę, że zapraszając przyjaciół, chciała mieć pewność, że emocje będą pod kontrolą i dawała mi do zrozumienia, jak traktuje moją wizytę. Podziękowałem jej i odłożyłem słuchawkę. Cóż… Następnego dnia poszedłem na to przyjęcie i ujrzałem Connie pierwszy raz od kilku miesięcy. Przywitała mnie życzliwie, zaczęliśmy rozmawiać i wkrótce doszedłem do smutnego wniosku, że nie ma między nami już absolutnie nic. Mimo to udawałem radość i optymizm, a po dwóch godzinach, wymawiając się zmęczeniem po podróży, chyłkiem wymknąłem się do hotelu, nieszczęśliwy i samotny jak karczoch. Tyle że w połowie drogi pomyślałem nagle: Po co ta głupia maskarada, że przyjechałem w sprawach zawodowych, skoro z samego rana chcę wracać do domu? Zrobiłem w tył zwrot, poczłapałem z powrotem do mieszkania Connie, zadzwoniłem do drzwi, wyznałem jej cały swój żałosny plan, przeprosiłem, a dziesięć minut później dowiedziałem się, że się pobieramy. Nie mam pojęcia, co się stało w ciągu tych dziesięciu minut, ale się stało, i oboje poszliśmy na uroczystą kolację. Później, już u Connie, zaczęliśmy rozmawiać o praktycznej stronie naszego wspólnego życia i po raz pierwszy o pieniądzach. Connie wyjaśniła, że jest całkiem nieźle sytuowana, ja natomiast musiałem przyznać, że nie – podczas gdy w Ameryce w telewizji można było sporo zarobić, praca w BBC równała się ślubom ubóstwa i za całą serię The Frost Report dostałem
w sumie około 1400 funtów, z czego zapłaciłem osiemdziesiąt trzy procent podatku dochodowego. Chyba wspominałem o tym jeszcze przed zaręczynami, ale Connie musiała pomyśleć, że żartuję. (Dopiero dwa lata później, kiedy mówiłem dawnemu koledze z Footlights, który dużo pracował w amerykańskiej telewizji, ile mi płacą za odcinek Monty Pythona, zaczął się tak śmiać, że spadł z kanapy). Na szczęście niewiele czasu zajęło mi przekonanie Connie, że w Londynie czeka na mnie dużo pracy i że możemy tam liczyć na nie najgorszy standard życia. Ślub postanowiliśmy jednak wziąć w Nowym Jorku i uzgodniliśmy, że będzie skromny i prosty; obojgu zależało nam na stosownej uroczystości, dlatego wybraliśmy Kościół unitariański, który obejmował wszystkie religie i gdzie mogłem uczestniczyć w ceremonii, starannie unikając jakichkolwiek odniesień do Boga. Kościołowi anglikańskiemu z pewnością udało się rzucić na mnie swój czar. Connie miała mnóstwo spraw do załatwienia, więc poleciałem do Londynu poszukać mieszkania i stawić czoło przykremu zadaniu. Niewiele uczuć jest gorszych od tej mieszaniny lęku i wyrzutów sumienia, które cię dręczą, gdy masz zerwać z kimś, kto na to nie zasługuje. To o wiele łatwiejsze, kiedy od dłuższego czasu źle się wam układa; to znacznie, znacznie łatwiejsze, gdy nie jest aktem dokonanym z premedytacją, lecz naturalnym rozwiązaniem straszliwej kłótni, pełnej wzajemnych oskarżeń i wywlekania na światło dzienne zapiekłych uraz (i kilku całkiem świeżych), piekielnych wrzasków i potwornych obelg, bo wówczas zerwanie przynosi natychmiastową ulgę i cudowne poczucie łatwego usprawiedliwienia – przynajmniej do czasu, kiedy siedemdziesiąt dwie godziny później odezwie się lęk separacyjny. Ale jeśli masz zerwać, acz formalnie, z kimś, kto zawsze był miły, wesoły, troskliwy i czuły, tylko dlatego, że nie działa na jakąś nieznaną część twojej podświadomości… wtedy zaczynasz żałować, że nie jesteś socjopatą albo jeszcze lepiej bankierem. Na domiar złego Pippa zniosła to bardzo dobrze. Chciała jednak wyjechać na jakiś czas z Londynu i wybrała Johannesburg. Dwa lata później wpadliśmy gdzieś na siebie przypadkiem i od tego czasu jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi. Charakterystyczne dla Pippy jest także to, że pozostawała w doskonałych stosunkach z większością moich żon.
Rozdział 14
Dwudziestego lutego 1968 roku Connie i ja zostaliśmy połączeni węzłem małżeńskim w kościele unitariańskim na Manhattanie podczas miłej i serdecznej skromnej ceremonii, w obecności około piętnaściorga przyjaciół. Jedyny moment zawodu przyszedł pod koniec ceremonii, kiedy odkryłem, że nie wyciąłem jednej wzmianki o Bogu. Wciąż pamiętam minę Connie, gdy pastor pozwolił się nam pocałować. Wszystko wypadło bardzo stosownie. Postanowiliśmy odbyć podróż do Londynu statkiem i w spokoju panującym na pokładzie Queen Elizabeth zdałem sobie sprawę, w jak szalonym tempie żyłem w ciągu minionych dwóch lat. Miałem wrażenie, jakby to moje życie miało nade mną władzę, a nie odwrotnie. Ciągłe zabieganie odbierało mi poczucie kontroli nad własnym losem. Nigdy nie uważałem się za nadmiernie ambitną osobę, teraz jednak codziennie nad czymś pracowałem, a kiedy zostawały mi jakieś wolne chwile, natychmiast wypełniało je mnóstwo drobnych obowiązków, których nie znosiłem, ale czułem się wobec nich bezsilny. Gdy pierwszy raz byłem w Nowym Jorku, w Square East, a potem występując w Half a Sixpence, większość czasu spędzałem na czytaniu, odwiedzaniu galerii sztuki, ćwiczeniu, oglądaniu filmów, zwiedzaniu miasta, wspólnych posiłkach z przyjaciółmi. Zawsze miałem całą masę czasu dla siebie. Teraz w Londynie, jeżeli chciałem pójść do fryzjera, musiałem zaplanować to z tygodniowym wyprzedzeniem. Zaadaptowałem na swoje potrzeby zdanie Edmunda Burke’a: ceną wolnego czasu jest nieustanna czujność. Wydawało mi się, że jeśli na moment się odwrócę, ktoś wpisze mi do terminarza nowe spotkanie. Rozumiałem (choć nie tak wyraźnie jak dziś), że jednym z moich największych problemów jestem ja sam. Chciałem, żeby wszyscy mnie lubili i akceptowali, więc próbowałem być zawsze miły dla wszystkich, a to okazało się niezwykle skutecznym sposobem utraty kontroli nad własnym życiem. Connie bardzo szybko to zauważyła. Kiedy mieszkaliśmy już parę miesięcy w Londynie, dała mi dobrą radę. Powiedziała: „Przestań myśleć, że musisz witać każdego kelnera, jakby był dawno niewidzianym przyjacielem, a gdy idziemy do kogoś na kolację, nie przejmuj roli gospodarza”. Co więcej, kiedy człowiek stara się być miły, bardzo się przy tym męczy, więc często bywałem drażliwy – oczywiście w jak najmilszy sposób – co oznaczało, że następnego dnia muszę być dwa razy milszy, aby udowodnić, jaki miły jestem naprawdę. W rezultacie prawie nigdy nie odważyłem się nikomu powiedzieć uprzejmie, lecz stanowczo „nie”. To z kolei postawiło mnie przed drugim problemem, bo kiedy jedynymi osobami, które proszą cię o czasochłonne przysługi albo zapraszają cię na nudne imprezy, są twoi przyjaciele i krewni, da się jeszcze panować nad sytuacją, ale gdy stajesz się choć trochę znany, atakuje cię stały zalew próśb o autografy, fotografie, przedmioty osobiste do wystawienia na licytacje, pamiątki, pukle włosów, przemówienia, rady, jak się dostać do showbiznesu, pieniądze na cele charytatywne, pieniądze na pomoc w ukończeniu studiów, pieniądze na operacje, pieniądze dla ludzi, którym się nie wiedzie, krótkie pogawędki o komedii przy kawie, słowa zachęty dla dzieci przed egzaminami, a także próśb od czasopism studenckich o wywiady i o listy dziesięciu wybranych przeze mnie książek, filmów, piosenek, komików, miejscowości wypoczynkowych, win, piłkarzy, sposobów na zaznanie szczęścia, najbardziej krępujących sytuacji, koktajli, tras spacerów w Krainie Jezior, flag narodowych, serów, samochodów i firm; jak również
próśb o pomoc w znalezieniu agenta, o spotkanie z siedmiolatkami, którzy są moimi największymi wielbicielami, o żarty do mów weselnych, o polecenie logopedy w okolicach Weston-super-Mare, o przedstawienie Ronniemu Corbettowi, o potwierdzenie, że znam jakąś osobę, że byłem w sali do snookera w Beccles 23 lutego 1959 roku, o wyjaśnienie, dlaczego w jednym skeczu w 1948 Show użyto wyrażenia „wziąć w cztery litery”, dlaczego rodzice postanowili wysłać mnie do Eton, dlaczego jestem tak żarliwym kwakrem, jak to się stało, że przestałem kolekcjonować maski pośmiertne, dlaczego tak często wspinałem się na K2 i dlaczego w końcu zgodziłem się zagrać Otella. Zatrudniłem już sekretarkę na sześć godzin w tygodniu i kiedy sumiennie przeglądaliśmy te prośby i pytania, musieliśmy się też zająć zaproszeniami, które dostawałem: do wygłoszenia mowy na szkolnych dniach sportu, na spotkaniach organizacji studenckich, na lunchach rotarian, w klubach emerytowanych kolejarzy, w szkołach teatralnych, na kolacjach policjantów i kongresach politycznych; zaproszenia do jury w konkursach na wypracowania, w wyborach na miss Westonsuper-Mare, w konkursach na najlepsze przebranie, konkursach sztuk teatrów studenckich, turniejach przeciągania liny i rzeźbienia w warzywach; zaproszenia na śluby, rocznice, wręczenia nagród, urodziny, stulecia, festyny, wiece Partii Pracy, wiece Partii Konserwatywnej, wiece Partii Liberalnej, wiece Partii Walii, rajdy samochodowe, otwarcia galerii sztuki, premiery teatrów amatorskich, rodzinne degustacje wina i sera Metodystycznych Hodowców Gołębi w Barrow-inFurness, festiwale filmów krótkometrażowych, festiwale filmów średniometrażowych, otwarcia krematoriów, przyjęcia dla dzieci, gale orkiestr dętych, konferencje entuzjastów sportów wodnych, wystawy historii lokalnej, koronacje i mój faworyt wszech czasów – zaproszenie do Melton Mowbray na chrzciny czyjegoś kota. Chcę podkreślić, że każda prośba lub zaproszenie przychodziły od naprawdę miłych, uprzejmych i życzliwych ludzi. (Zaznaczę, że tylko raz w życiu widziałem niegrzeczne zaproszenie: od Zrzeszenia Studentów z Dundee dla Jej Królewskiej Mości, w którym informowali królową, że postanowili zaprosić ją do złożenia wizyty na Uniwersytecie Dundee stosunkiem głosów trzynaście do dziewięciu). Zadręczałem się więc przy każdej odpowiedzi, nigdy nie pisząc: „Przepraszam, jestem zajęty”, bo mogłoby się to wydawać nieuprzejme, lecz wyjaśniałem, że obecnie mam mnóstwo zajęć, ale może za kilka miesięcy mógłbym itd., itp. – po prostu odkładając decyzję i gromadząc tak dużo tych półobietnic, że najprostszym rozwiązaniem byłoby od razu ze sobą skończyć. Wiele z próśb przychodziło od organizacji charytatywnych. Otóż nie znam żadnej instytucji charytatywnej, która nie budziłaby mojej sympatii. (Kiedyś nieufnie traktowałem Stowarzyszenie Pomocy Zubożałej Szlachcie, ale w końcu przekonano mnie o jego wielkiej użyteczności). Kłopot w tym, że w Wielkiej Brytanii działało ponad 60 000 takich organizacji. Mówiąc serio, jak można powiedzieć „tak” walce z rakiem, a „nie” cierpiącym na rozszczep kręgosłupa? Codziennie, otwierając pocztę, stawałem wobec licznych wyborów Zofii. I zadręczałem się – niedorzecznie marnując czas – bo dopiero po trzydziestu latach nauczyłem się, że jeżeli powiesz „nie” w życzliwy, naturalny sposób, ludzie przyjmą to do wiadomości chętnie i z dobrą wolą, nie znienawidzą cię, nie naślą na ciebie szwadronów śmierci ani nie doniosą na ciebie do „Daily Mail”. Dopóki sobie tego nie uświadomiłem, miałem ludziom za złe nawet najbardziej uprzejme prośby – po prostu dlatego, że nie umiałem bez poczucia winy powiedzieć „nie”. Nauczyłem się też od wykidajłów w nocnych klubach, że istnieją równie skuteczne sposoby odmawiania, które w mniejszym stopniu opierają się na osobistej konfrontacji ze stawiającymi żądania ludźmi. Kiedy bramkarz słyszy od kogoś: „Jestem bliskim znajomym Micka Jaggera, który zaprosił mnie dzisiaj na swoje urodziny, ale gdzieś mi się zapodziało zaproszenie, a mam dwa bilety na finał Wimbledonu, które przed chwilą dała mi jego
żona, żebym przekazał mu je osobiście, wpuści mnie pan?”, odpowiada: „Niestety, proszę pana, to niemożliwe”. Ten bezosobowy styl przedstawia „nie”, jak gdyby to było prawo fizyki: „Przepraszam pana, ale niestety entropia – czyli mikroskopijny chaos ciała – nigdy nie maleje i nic nie mogę na to poradzić. Przepraszam!”. Używam więc wariantu tego fortelu, gdy ludzie znienacka pojawiają się koło mnie, pytając, czy mogą sobie zrobić ze mną fotografię. Nie wiem, dlaczego tak mnie irytują te: „Przepraszam, że przeszkadzam, ale czy mogę zrobić sobie z panem zdjęcie?”. Może chodzi o samą ideę dostarczenia wieczności fotograficznego dowodu, że istotnie w pewnej chwili stałem obok osoby, której nie widziałem wcześniej nigdy w życiu. Muszę się przyznać, że kiedyś na podobne prośby odpowiadałem: „Co, żeby upamiętnić fakt, że spotkaliśmy się cztery sekundy temu?”. Teraz jednak częściej mówię: „Przepraszam, ale, niestety, nie mogę tego zrobić”, wygłaszając tę kwestię z fatalistycznym uśmiechem, który daje intruzowi do zrozumienia, że prosi, abym zdradził jakąś zasadę religijną, w którą głęboko wierzę, w związku z czym decyzja w tej kwestii nie zależy ode mnie. Ten sposób zawiódł mnie tylko raz, na lotnisku w RPA w 2013 roku, kiedy pewien współpasażer tak się rozeźlił, że napisał o tym do „Cape Argus”. W dawnych czasach ludzie prosili o twoje zdjęcie, ale dziś zawsze, naprawdę zawsze, o zdjęcie… z tobą. Prawdopodobnie po to, by mogli pokazać je znajomym, mówiąc: „Patrzcie, to ja z… jak mu tam”. Naprawdę uważam, że najgorszy aspekt całej tej karuzeli z celebrytami to wiara, że twoje życie nabierze nowego sensu, dlatego że dotknąłeś rąbka stroju Simona Cowella, a prawdziwą mądrość da ci informacja, jak się wabi pies niani Stevena Seagala. Czuję się teraz o wiele lepiej. O czym to ja…? Ach tak. O podróży z Connie na pokładzie Queen Elizabeth, gdzie zastanawiałem się, dlaczego moje życie stało się zbyt intensywne. Jeśli chodziło o pracę, wiedziałem, że nie kierują mną jakieś wielkie ambicje. Prawdę mówiąc, moje horyzonty były zaskakująco ograniczone. Chciałem mieć coraz większą kontrolę artystyczną nad programami, które robiłem w telewizji, nie pragnąłem jednak żadnego The John Cleese Show; o wiele bardziej wolałem być wpływowym członkiem małego zespołu, żeby mieć dużą kontrolę nad materiałem i sposobem jego przedstawiania, ale nie ponosić całej odpowiedzialności. Chciałem również, żeby programy były jak najzabawniejsze, ponieważ już wtedy zdawałem sobie sprawę, że w komedii o wiele łatwiej być inteligentnym niż zabawnym. Jak pokazały mi doświadczenia z Half a Sixpence, nie miałem żadnych ambicji teatralnych (między moim udziałem w Half a Sixpence a Alimony Tour [Tournée alimentacyjnym] – czyli w ciągu czterdziestu sześciu lat – wychodziłem na scenę tylko w koncertach Amnesty International i występach Monty Pythona). Jeżeli chodzi o filmy, w ogóle nie pojawiły się na ekranie mojego radaru. Istniały w zupełnie innym wszechświecie, z którym mój nigdy się nie spotka. Byłem więc krótkowzrocznie skupiony na brytyjskiej telewizji, z której czułem się niezmiernie dumny, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że jest najlepsza na świecie (albo jak to ktoś powiedział: „najmniej zła na świecie”). W każdym razie po pięciu dniach zniewalająco spokojnego rejsu Connie i ja przybyliśmy do Southampton, dotarliśmy do Londynu i wprowadziliśmy się do mieszkania, które znalazłem dla nas w Knightsbridge. Było na piątym piętrze ładnego budynku z lat dwudziestych, między strażą pożarną w Knightsbridge a Harrodsem, przy Basil Street. Owszem, Basil Street. Kiedy ludzie o tym słyszą, w naturalny sposób wyciągają wniosek: „Aha, to dlatego dałeś mu na imię Basil”. Przepraszam, ale nie sądzę. Gdy zaczęliśmy pracę nad Hotelem Zacisze, dawno już nie mieszkaliśmy w Knightsbridge i wiem, że nigdy świadomie tego nie skojarzyliśmy. Uwierzcie mi, to naprawdę możliwe, że to zwykły zbieg okoliczności. Na przykład wszyscy, którzy pracowali u sir Charlesa Forte’a, zakładali, że „Fawlty” to nawiązanie do sieci hoteli i restauracji Trust House Forte. Przyszłoby wam do głowy
coś takiego? Mnie nie. Weźmy inicjały Basila: dla pokolenia mojego ojca skrót „B.F.” oznaczał jedno z najbardziej obelżywych określeń, jakich dobrze wychowani ludzie mogą użyć wobec innego człowieka – bloody fool, czyli „cholerny dureń”. To również nigdy nie przyszło mi na myśl. Ostatni przykład: dopiero kiedy zacząłem pisać tę książkę, uprzytomniłem sobie, że swoje dwa największe sukcesy odniosłem w przedsięwzięciach z cyrkiem w tytule. Jeżeli powiecie teraz: „Dajże spokój, przecież musiałeś nieświadomie skojarzyć nazwę Basil Street – przyznaj się”, odpowiem: „Jeżeli zrobiłem to nieświadomie, wówczas z definicji nic bym o tym nie wiedział, prawda? Ale nie sądzę, bo mówimy o moim życiu, nie waszym, gdyby natomiast było to wasze życie, byłbym skłonny przyznać wam rację, bo wiecie o nim o wiele więcej ode mnie. Może piszę swoją biografię, ponieważ słowo „biografia” zaczyna się na „b”, tak jak Basil, który przyniósł mi sukces, więc nieświadomie mam nadzieję, że moja biografia też okaże się sukcesem, podczas gdy słowo „scenariusz” zaczyna się na „s”, jak Sybil, a relacje Basila z Sybil były katastrofą, co skłoniło mnie do wyboru telewizji”. Wy z kolei powiecie: „Nie, ten przykład jest nie fair”, na co odpowiem: „Jest! Przestaniecie mi wreszcie przerywać i pozwolicie kontynuować tę pieprzoną pisaninę?”. Nasze nowe mieszkanie było fantastycznie położone, dwie minuty pieszo od stacji metra Knightsbridge i piętnaście minut jazdy taksówką od prawie wszystkich miejsc, w których chcieliśmy bywać. Stopniowo oswajaliśmy się z życiem w małżeństwie, przedstawiłem Connie swoim przyjaciołom, którzy od razu ją polubili. Dla niej zagadką pozostawała jednak jedna rzecz. Nie wspominała o niej i dopiero pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy z przyjęcia, zapytała, dlaczego moi przyjaciele, którzy całkiem swobodnie mówili o sobie, gdy ich pytała, sami nigdy nie pytali o nią. Zrozumienie tego zajęło mi trochę czasu. Nagle doznałem objawienia. Powód był taki, że angielska klasa średnia tak bardzo obawiała się niezręczności, że nigdy nie miała odwagi zadać komuś osobistego pytania, jeśli nie była absolutnie pewna, że nie wścibi nosa w sprawy, które mogą sprawić emocjonalny ból. Moi przyjaciele nic nie wiedzieli o Connie, dlatego czuli, że muszą zachować ostrożność w tym, co mówią, na wypadek gdyby się okazało, że jej ojca niedawno pożarły dzikie świnie albo że jej matka jest świadkiem Jehowy, albo jej brat myśli, że jest księciem Yorku, albo że ona sama chodziła do nazistowskiej szkoły cukierniczej, albo właśnie nawiązała romans z moim wujkiem. Umysł klasy średniej był nieskończenie kreatywny, kiedy wyobrażał sobie potencjalne pułapki. Wytłumaczyłem więc Connie, że powinna dać im zielone światło, mówiąc na przykład swobodnie przez parę sekund o swoim ojcu; wtedy sami zaczną ją zasypywać pytaniami o niego. Wydało mi się jednak dziwne, że sam przez całe życie postępowałem zgodnie z tym założeniem, choć nigdy go sobie nie uświadamiałem. Jak mówią Francuzi (i Paragwajczycy): „Ryba nie zna wody, w której pływa”. A osiemnaście lat później, pisząc scenariusz Rybki zwanej Wandą, wykorzystałem to spostrzeżenie w scenie, w której Archie próbuje wyjaśnić Wandzie, czym jest społeczny kaftan bezpieczeństwa, z którego usiłuje się wyzwolić: Wanda, czy zdajesz sobie sprawę, co to znaczy być Anglikiem? Ciągle być poprawnym, żyć w paraliżującym strachu, że… że palnie się jakąś gafę, że spytasz kogoś: „Czy jesteś żonaty?” i usłyszysz: „Dzisiaj rano moja żona odeszła” albo zapytasz: „Masz dzieci?” i dowiesz się, że wszystkie spłonęły żywcem w środę. Widzisz, Wanda, wszyscy śmiertelnie boimy się popełnić jakąś niezręczność. Dlatego jesteśmy tacy… martwi. Większość moich znajomych jest martwa; na przyjęcia przychodzi gromada nieboszczyków.
Tak więc Connie próbowała pojąć angielskie zwyczaje, uczyła się poruszać po Londynie, chodziła na przesłuchania, ćwiczyła brytyjski akcent i gotowała mi pyszne kolacje, słuchając, kiedy czytałem to, co napisaliśmy tego dnia z Grahamem Chapmanem. Zaraz po przyjeździe do Londynu wróciłem do współpracy z Grahamem i natychmiast
skontaktował się z nami producent nowego programu telewizyjnego Marty’ego Feldmana. Podczas drugiej serii At Last the 1948 Show Marty wzbudził duże zainteresowanie świata telewizyjnego i teraz BBC zaproponowała mu własny serial. Patrząc wstecz, dziwię się, że nie potrafię sobie przypomnieć żadnego uczucia zazdrości czy rywalizacji na wieść o jego szybkim awansie: może dlatego, że w ciągu półtora roku zrobiłem mnóstwo programów i chciałem odpocząć od tego stresu i odpowiedzialności; może dlatego, że Marty wydawał mi się dużo starszy ode mnie, nie czułem więc potrzeby rywalizowania z nim, jak mogłoby to być w przypadku rówieśników; może dlatego, że doskonale rozumiałem, dlaczego Marty chce mieć program, nad którego stroną artystyczną miałby pełną kontrolę, i czułem, że prawdopodobnie też mógłbym kiedyś dostać swój, gdy będę na to gotowy; może dlatego, że producent Marty’ego, Dennis Main Wilson, usilnie prosił Grahama i mnie o audiencję, a potem, wznosząc sztukę pochlebstwa na bezprecedensowe wyżyny (albo niziny), przymilał się i błagał, żebyśmy pisali do tego programu, który bez naszego materiału będzie z pewnością skazany na niepowodzenie (to był standardowy modus operandi Dennisa). Czasami przekonuję się, że przerwa od pisania sprawia, że po powrocie do pracy staję się płodniejszy; teraz więc Graham i ja napisaliśmy trzydzieści minut materiału dla Marty’ego w rekordowym czasie, co zostało przyjęte z zachwytem (jakżeby inaczej?) przez Dennisa Maina Wilsona. W naszym pakiecie znalazł się wyjątkowo zabawny, jak uważaliśmy, skecz z Martym w roli agresywnego biskupa Canterbury, który dręczy pasażerów pociągu. Byliśmy z Grahamem na rejestracji pierwszego odcinka. Okazał się wielkim sukcesem, między innymi dzięki widowiskowym sekwencjom filmowym. W zespole Marty’ego znalazł się Tim Brooke-Taylor oraz niezwykle uprzejmy były nauczyciel, John Junkin, który grał typowe dla Cleese’a role bezwzględnych, autorytarnych świń. Tymczasem spotkałem się z Davidem Frostem, który najwyraźniej stał się moim patronem, przewodnikiem i głównym pracodawcą. I za jednym zamachem pozbawił mnie wszystkich obaw o finanse, jakie zwykle towarzyszą życiu wolnego strzelca. Wyjaśniłem mu, że liczę na to, iż większą część roku spędzę raczej na pisaniu niż w studiu telewizyjnym, bo nie chcę na zbyt długo zostawiać Connie samej, dopóki nie odnajdzie się w Londynie, wiedziałem też, że będzie to pasowało Grahamowi, ponieważ postanowił zrobić sobie przerwę w studiach medycznych, aby zebrać odpowiednią kwotę na zapłacenie podatku za poprzedni rok. David spytał mnie, ile, moim zdaniem, muszę zarobić, na co dość bezczelnie zaproponowałem 10 000 funtów, sumę, która, jak sądziłem, pozwoliłaby Connie i mnie na bardzo spokojne i wygodne życie. W odpowiedzi David z miejsca zamówił dwa programy. Pierwszy miał się opierać na moim i Grahama pomyśle na film o agencji detektywistycznej, w którym zagraliby Ronnie Barker, Ronnie Corbett, Marty, Tim, Graham i ja. Drugi, który zaproponował David i który powitałem z entuzjazmem, gdy powiedział, że chętnie się zgodzi, aby wystąpiła w nim Connie, miał być programem specjalnym dla telewizji amerykańskiej. Mając zabezpieczoną sytuację finansową na najbliższy rok, Graham i ja zasiedliśmy do pisania. Postanowiliśmy zacząć od programu specjalnego i wkrótce wymyśliliśmy tytuł, który się nam podobał: Jak wkurzać ludzi. Szybko ustaliliśmy, że z powodu zaangażowania w serial Marty’ego Tim nie będzie mógł w tym wziąć udziału, więc Graham i ja skłoniliśmy się ku obsadzeniu Michaela Palina (z powodów, których nie potrafię sobie przypomnieć: na pewno żaden z nas nigdy wcześniej z nim nie grał). Michael przyjął nasze zaproszenie, a potem podsunął nam pomysł na pierwszy skecz o właścicielu warsztatu samochodowego, który sprzedał mu samochód i stosował cudowną taktykę uników i wykrętów, kiedy Michael zgłaszał mu liczne reklamacje w sprawie tego wozu. Ów pan Gibbons (dziwne – panieńskie nazwisko Helen Palin, żony Michaela, brzmiało Gibbins) zapewniał Michaela, że skrzynia biegów „trochę ciężko chodzi”, ponieważ samochód jest nowy, i tłumaczył mu,
że „ciężko chodząca” skrzynia biegów jest w istocie charakterystyczną właściwością każdego samochodu wysokiej klasy (przez pierwsze 3000 kilometrów) – i jedną z cech, po których niezawodnie można poznać, że nie sprzedano nam gruchota. Gdy Michael miał później kłopoty z hamulcami, pan Gibbons znowu mu powiedział, że to dlatego, iż auto jest nowe, ale gdyby miał jakiekolwiek problemy z hamulcami, powinien przyprowadzić wóz do warsztatu. Michael zauważył, że właśnie ma takie problemy i dlatego przyprowadził wóz do warsztatu, na co pan Gibbons odparł: „Ale gdyby pan jeszcze miał jakieś problemy, panie Palin, proszę go koniecznie przyprowadzić”. Uwielbialiśmy z Grahamem mentalność tego człowieka: przywodziła nam na myśl spostrzeżenie Lloyda George’a na temat irlandzkiego republikanina Éamona de Valery, o którym powiedział, że dyskusje z nim przypominają „próbę nabrania rtęci na widelec”. Napisaliśmy krótki skecz osnuty na postaci pana Gibbonsa, a potem postanowiliśmy go sfilmować, ponieważ była w nim scena, w której drzwi samochodu musiały odpaść w dokładnie określonym momencie. Podczas kręcenia skeczu Graham i Michael po raz pierwszy zagrali razem. Fanom Monty Pythona wiadomo, że ten materiał został później przerobiony na skecz Martwa papuga. Doszło do tego tak: programu Jak wkurzać ludzi nie zamierzano pokazywać w Wielkiej Brytanii. Kiedy więc zaczął się Monty Python i na dnie szuflady znalazłem ten tekst, Graham i ja postanowiliśmy, że coś z tego trzeba zrobić, bo po pierwsze, nikt w kraju nie widział skeczu, a po drugie, wciąż byliśmy zachwyceni postacią pana Gibbonsa. Mieliśmy jednak wrażenie, że pomysł z wyznaczeniem mu roli sprzedawcy samochodu jest banalny. Zaczęliśmy więc szukać dla niego nowego miejsca i tak pojawił się sklep zoologiczny. Ktoś kupił zwierzaka i okazało się, że stworzenie ma jakąś poważną wadę – jest martwe! Tylko jakiego zwierzaka? Kota? Nie, martwe kotki nie są zabawne. Mysz? Na nic: za mała i zbyt bezbronna. Psa? Pies mógłby się sprawdzić, ale ludzie lubią psy. Wyobraźcie sobie, że mielibyśmy walić o ladę martwym psem, żeby go obudzić – groziłby nam lincz. Papuga…? Tak! Nikt nie będzie się przejmował śmiercią takiego rysunkowego stworzenia jak papuga – może z wyjątkiem jej właściciela; innych guzik by to obeszło… Wyjęliśmy więc Tezaurus Rogeta (który powinniśmy wymienić jako współautora kilku naszych skeczów) i zabraliśmy się do roboty. Tyle że gdy skończyliśmy, coś nam nie grało. Dlaczego? Coś było nie tak z odpowiedziami właściciela sklepu: brakowało odpowiedniej równowagi między jego unikami a oczywistymi kłamstwami, więc nie brzmiało to przekonująco. Musieliśmy jeszcze dwa razy przeredagować jego kwestie, zanim uznaliśmy, że jesteśmy zadowoleni. To dziwne, ale przypominam sobie, że kiedy wykonywaliśmy z Michaelem skecz w studiu przed publicznością Monty Pythona w 1969 roku, reakcje były dość powściągliwe. Upłynęło chyba pięć lat, zanim w tajemniczy sposób przeobraził się w „klasyk”. Podejrzewam, że wyniesienie go do rangi kultowego zaczęło się od wykonania Martwej papugi na scenie Theatre Royal przy Drury Lane w 1974 roku. O czym to ja…? Ach tak, o pisaniu Jak wkurzać ludzi… zabawne, jak bardzo odbiegłem od tematu. Być może dlatego, że mówiąc szczerze, nie było to pozytywne doświadczenie. A mówiąc absolutnie szczerze, było okropne. Ale nie w trakcie pisania. Bo we wczesnej fazie rozwoju programu Graham i ja upajaliśmy się wolnością wynikającą z faktu, że po raz pierwszy sami odpowiadaliśmy za cały scenariusz. Ze szczególną przyjemnością pisaliśmy skecz zainspirowany naszą ulubioną indyjską restauracją Naraine, niedaleko Earls Court Road. Jej właściciel, Bill Naraine, zaczął witać nas dwóch w absurdalnie górnolotny sposób: Graham zawsze był dla niego „czcigodnym doktorem”, do mnie zaś uparcie zwracał się „milordzie”. Jego chorobliwa przymilność łączyła się ze skłonnością do samoponiżania: przepraszał nas za skromność swojego lokalu, nieudolność personelu,
niekompetencję kucharza, ubolewał nad jakimś wyimaginowanym problemem związanym z naszym ostatnim posiłkiem i obiecywał, że tym razem podwoi swoje wysiłki, prowadząc nas do stolika, wykonując ekspresyjne gesty i wydając okrzyki zachwytu. Gdybyśmy poprosili, żeby nas zaniósł na krzesła, natychmiast spełniłby tę zachciankę. Kiedy nasz triumfalny pochód w końcu dochodził do stolika, udawało się nam usiąść, mimo jego gorliwych prób pomocy i hymnów pochwalnych, w których trakcie nagle zauważał ziarenko soli na obrusie, wydawał z siebie ryk wściekłości i rozpaczy na widok tego zamachu na wrażliwość jego gości, rzucał wyszukane, acz bezlitosne słowa potępienia pod adresem skulonych ze strachu kelnerów, wygłaszał panegiryki na cześć Czcigodnego Doktora i Milorda, błagając ich o łaskawą wyrozumiałość, z rozdzierającą rozpaczą prosił o przebaczenie i ciskał krwiożercze groźby zemsty na biednym kelnerze, który zmykał przerażony do kuchni, niosąc odrażającą drobinę soli. Następowała krótka przerwa w tym nadzwyczajnym zgiełku, kiedy zbierał się do następnego wybuchu obłąkańczych pochlebstw, gdy zdawał sobie sprawę, że nie podał nam menu. Rozlegało się wycie rozpaczy, które przeraziłoby potępieńca, a kelnerzy musieli powstrzymywać Billa, który próbował popełnić samobójstwo, waląc głową w wózek z drinkami. (Może trochę przesadzam – ale tylko na końcu). Graham i ja z początku byliśmy skrępowani popisami Billa, po pewnym czasie jednak zaczęliśmy się nimi doskonale bawić, a nawet go do nich zachęcać, do tego stopnia, że pewnego wieczoru, kiedy zmierzaliśmy do stolika, Bill tak prześcigał sam siebie w szokującej przymilności, że połowa restauracji wstała w dowód szacunku dla naszego arystokratycznego statusu. Pisząc ten skecz, czuliśmy, że tworzymy tylko blady cień oryginału. Klient (Graham Chapman): Poleca pan curry madras z kurczaka? Bill (Michael Palin): Och, tak, jest wspaniałe. Dla pana będzie mmmmmm! Klient: Aha, a czy jest ostre? Bill: Tak, tak, bardzo ostre. Klient: Hm, nie chciałbym, żeby było zbyt ostre. Bill: Nie, nie, w ogóle nie będzie ostre, będzie niezwykle łagodne. Klient: Wolałbym raczej średnio ostre. Bill: Och, średnio ostre, takie właśnie jest. Bardzo, bardzo, wyjątkowo średnio ostre! Niewiarygodnie średnio ostre! (k lęka obok krzesła klienta) Jakże mogłem powiedzieć, że jest ostre! Niech Wasza Łaskawość pozwoli mi obmyć sobie stopy. Klient: Nie, dziękuję. Bill: Wobec tego niech mi wolno będzie je wylizać!
Później okazuje się, że na krześle jest odrobina kurzu. Bill wydaje okrzyk bezdennej rozpaczy i poleca kelnerowi natychmiast spalić krzesło. Podejrzewam, że dziś nie pozwolono by Michaelowi zagrać poczciwego Billa w ten sposób. Nie ma nic złego w przedstawianiu Niemców jako militarystów, Francuzów jako zarozumialców, Włochów jako komediantów, Anglików jako aseksualnych sztywniaków, Szwedów jako ponuraków, Szwajcarów jako groszorobów, ale poprawność polityczna uznaje, że niektóre nacje są zbyt wrażliwe, aby się z nich nabijać, co uważam za nieco protekcjonalną postawę. Może jeśli w Azji pojawi się jeszcze kilku miliarderów, Hindusi też staną się akceptowaną pożywką komedii. (Nawiasem mówiąc, nigdzie nie znaleźliśmy lepszych potraw niż u Billa – a kabaret mieliśmy gratis). Jedynym skeczem spośród napisanych do tego programu, który, sądząc po liczbie wyświetleń w internecie, przetrwał próbę czasu, jest scenka z udziałem dwóch pilotów samolotu, którzy, znudzeni długim lotem, postanawiają się rozerwać, podając niejasne komunikaty, aby przestraszyć pasażerów. Kapitan (John Cleese): (przez interkom) „Halo, mówi kapitan. Nie ma absolutnie żadnych powodów do niepokoju”. (do
pierwszego oficera) To im trochę da do myślenia. (pierwszy oficer sięga po mikrofon) Nie, nie, nie, jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Niech to do nich dotrze. Zastanawiają się: O co chodzi, że niby nie ma powodów do niepokoju? Skrzydła się palą? (p rzez interkom) „Skrzydła się nie palą”. A teraz zachodzą w głowę: Po co to powiedział? Zaraz powiemy… Do kabiny pilotów wchodzi steward. Pierwszy oficer (Graham Chapman): No, jak nam idzie? Steward (Michael Palin): (patrzy na przedział pasażerski) Przestali jeść; trochę im miny zrzedły. Kapitan: Świetnie. Steward: Chwileczkę, jeden właśnie idzie do toalety. Kapitan: Wszedł? Steward: Już zamyka drzwi… TERAZ! Kapitan: Dobra. Raz… dwa… trzy… Pierwszy oficer: (przez interkom) „Proszę wracać na miejsca i niezwłocznie zapiąć pasy”.
W kilku przypadkach zdecydowaliśmy się z Grahamem wykorzystać ponownie skecze z 1948 Show: jednym była parodia teleturnieju ze mną w roli bezdusznego prowadzącego Nosmo Claphangera, który wrzeszczy i poucza staruchę; drugim karykatura wywiadu publicystycznego na temat wolności słowa, gdy dziennikarz nie przestaje mówić, więc jego rozmówca, nie mogąc dojść do słowa, wpada w szał. Kiedy niedawno oglądałem cały program na DVD, z zaskoczeniem zauważyłem, że występując w Wolności słowa, Graham i ja zagraliśmy znacznie słabiej niż w wersji sprzed roku, z Martym i ze mną. Byłem też zaskoczony realistycznym stylem całego programu: o wiele bliższym The Frost Report niż 1948 Show, zupełnie pozbawionym jakichkolwiek cech pythonowskich. Zważywszy na to, że panowaliśmy nad artystyczną stroną całości, może się to wydawać bardzo dziwne, ale podejrzewam, że była to po prostu wina tematu przewodniego, czyli „wkurzania”, który od początku sugerował, że mamy pamiętać o tym, co nas wkurza w codziennym życiu, a nie pozwalać sobie na bujanie w oparach absurdu. Poza skeczami, które napisaliśmy z Grahamem do programu, przy kilku pomagała mi Connie i była to nasza pierwsza współpraca. W jednym z nich wykorzystaliśmy jej rozbawienie sposobem wysławiania się angielskiej klasy wyższej, która unikała mówienia w pierwszej osobie, jak gdyby było w tym coś wulgarnego. Już wcześniej zauważyłem, że używanie bezosobowych sformułowań wyraża rodzaj władczego dystansu i sugeruje, że każda osoba, która nie zgadza się w pełni ze swoim osobistym poglądem, musi być okropnie prostacka. Napisałem więc skecz, w którym dwoje młodych ludzi z klasy wyższej osiąga najwyższy stopień słownej bliskości, na jaki zezwalają normy ich klasy: Modna restauracja w Knightsbridge. Przy romantycznie oświetlonym stoliku siedzi dwoje ludzi z klasy wyższej, Simon i Fiona, pochłonięci rozmową. Simon delikatnie ujmuje dłoń Fiony. Simon: Kiedy się jest ze sobą, najdroższa… czuje się… w sobie… coś. Fiona: Coś się ma w sobie? Simon: Nie. Czuje się, że się sobie… Fiona: Aha! Czuje się coś do siebie. Simon: Nie, czuje się coś… do siebie nawzajem. Fiona się uśmiecha. Fiona: Trudno się nie zgodzić. Simon głęboko patrzy w oczy Fiony. Simon: I wtedy się wie, że się kocha, najdroższa. Fiona: Och, wie się, że też się kocha. Simon całuje jej dłoń. Simon: Na czym to się…? Fiona: Na tym, że się nie rozumiało z żoną.
Gdy pierwszy raz po wielu latach oglądałem Jak wkurzać ludzi, poza realistycznym, wyraźnie
niepythonowskim tonem programu zaskoczyło mnie jeszcze parę innych rzeczy. Na przykład nie miałem pojęcia, że odkryję kolejny rodzący się skecz Pythona, tym razem w o wiele łatwiej rozpoznawalnej formie niż Martwa papuga – Rozmowa kwalifikacyjna, która z niewielkimi poprawkami ukazała się w piątym odcinku pierwszej serii Latającego Cyrku, jako rozmowa z kandydatem na uczestnika kursu dla menedżerów. Później zdumiałem się, widząc protopythonowskie Solniczki! Stworzył je Graham: kobiety, które hukały jak sowy, skrzeczały i wydawały odgłosy zamyślonych kur, a w skeczach Monty Pythona miały zwyczaj dyskutować o Jean-Paulu Sartrze albo żonie Williama Pitta Starszego, albo o proweniencji pingwinów siedzących na ich telewizorach. Nazwał je „Solniczkami”, ponieważ, jego zdaniem, przypominały kształtem tanie solniczki, jakie można znaleźć w stołówkach fabrycznych. W programie Jak wkurzać ludzi kazaliśmy im rozmawiać podczas seansu w kinie – co w ogóle nie było zabawne. Największe zaskoczenie – a właściwie szok – przeżyłem, zdając sobie sprawę, jaki to był kiepski program. A potem przypomniał mi się we wszystkich koszmarnych szczegółach tamten naprawdę straszny dzień nagrania. Do rozpoczęcia rejestracji nie było żadnych oznak zagrożenia: sądziliśmy, że materiał jest całkiem dobry, a Michael Palin pamięta, że czytaniu tekstu podczas pierwszej próby towarzyszyły salwy śmiechu. Ale od momentu, gdy rano zjawiliśmy się w studiu, wszystko zaczęło iść zupełnie nie tak. Co chwilę zdarzały się kłopoty techniczne, które tak stresowały całą ekipę, że nikt się nie zaśmiał z żadnego skeczu, odbywaliśmy więc próby w głuchej ciszy – co nigdy nie nastraja pozytywnie, zwłaszcza kiedy wykonuje się nowy materiał. Na domiar złego zdążyliśmy dojść tylko do połowy próby kostiumowej, gdy do studia zaczęła napływać publiczność. Sytuacji nie poprawił komik, który wyszedł na scenę rozgrzać widzów: nie udało mu się wywołać choćby jednego chichotu, a kiedy stanąłem przed nimi, aby podziękować, że przyszli na nagranie, uderzyło mnie ich podobieństwo do ludzi w Weston w dniu śmierci króla Jerzego VI. Poczułem ucisk w splocie słonecznym; na czoło wystąpił mi zimny pot. Zaczęliśmy rejestrację programu i było ciszej niż w trakcie pewnej popołudniówki, którą przeżyłem w Dunedin – tam przynajmniej było słychać brzęk filiżanek. A potem zaczął się zjazd po równi pochyłej. Po pięciu minutach ani jeden skecz nie wydawał się zabawny, a dla wykonawcy oznacza to KATASTROFĘ. Nie masz pojęcia, jak sprawić, żeby skecz był zabawniejszy, bo nagle staje się jasne, że w ogóle nie jest zabawny… Jedna chwila wydaje się szczególnie straszna. Connie i ja siadamy i zaczynamy scenkę z parą z wyższych sfer, a po chwili wyczuwam lekkie poruszenie wśród publiczności, jak gdyby budziła się z tysiącletniego snu. Przez mój układ nerwowy przeskakuje maleńka iskierka nadziei. „Stop!” – woła reżyser. Dlaczego? Oczywiście nic nam nie mówią. Cisza. Mija minuta. „Proszę od początku!” No więc zaczynamy z Connie jeszcze raz i kiedy dochodzimy do tego samego momentu, publiczność znów się porusza, słychać nawet cichy śmiech… i wtedy interweniuje reżyser. „Stop, proszę!” Connie i ja przerywamy i siedzimy całe siedem minut, czekając, aż z powrotem włączą światła. Gdy zaczynamy trzeci raz, czujemy, że publiczność jest znudzona i wkurzona… Spinam się, kładę skecz i musimy go wyciąć z programu. To koszmar, kiedy komedia przestaje być zabawna. Pamiętam, że gdy w 1973 roku pojechaliśmy w pierwszą trasę z Pythonem (po Wielkiej Brytanii), dwa pierwsze występy w Southampton i Brighton poszły naprawdę dobrze; kiedy jednak przenieśliśmy się do Hippodrome w Bristolu, publiczność popołudniowa okazała się tak obojętna, że przypomniała mi się anegdota o aktorze, który robiąc rano zakupy, przystanął przy straganie z rybami i patrząc na ich otwarte pyski i martwe oczy, nagle krzyknął: „Boże! Mam dzisiaj popołudniówkę!”. Czasem możesz się pocieszyć myślą: Och, po prostu trafiła się kiepska widownia, lecz kompletna cisza i apatia tamtej publiczności w Bristolu zupełnie wytrąciły mnie z równowagi. Może to dlatego, że tylko dwa razy graliśmy to
przedstawienie, ale zacząłem już myśleć: Boże, to nie jest zabawne!, i przez dalszą część stałem za kulisami albo słuchałem komunikatów przez głośnik w garderobie ze ściśniętym sercem, coraz bardziej przekonany, że nasz show to klapa, i przerażony upokorzeniem czekającym nas podczas kolejnych występów na tournée. Wieczorem jednak publiczność śmiała się od początku i moje obawy zniknęły jak szczur w ścieku. Co mi przyszło do głowy? Oczywiście, że to zabawne. Wystarczy posłuchać reakcji widzów. Niestety, w trakcie nagrania Jak wkurzać ludzi nie było ani jednej chwili, w której program wydawałby się śmieszny. To było okropne doświadczenie i bardzo współczułem Connie, że miała taki straszny chrzest telewizyjny. Wczołgałem się z powrotem do swojej jamy, przysięgając sobie, że już nigdy więcej nie podejmę się takiego projektu. Przenigdy.
Rozdział 15
Kiedy w ukryciu lizałem rany, mogliśmy z Grahamem poszerzyć nasz front pisarski i zająć się kilkoma projektami: naszym filmem o prywatnym detektywie, nad którym praca sprawiała nam wielką przyjemność, ponieważ dzięki jego farsowemu komizmowi mogliśmy sobie pozwolić na humor z bardziej zwariowanej i absurdalnej strony skali; kolejną wersją Michaela Rimmera; materiałem do specjalnego programu aktorki i komiczki Sheili Hancock, który Graham i ja pisaliśmy wspólnie z Erikiem Idle’em (oczywiście należał do grupy autorów The Frost Report, ale to była nasza pierwsza – i bardzo harmonijna – współpraca); i wreszcie… jak grom z jasnego nieba spadła na nas prośba o napisanie kilku skeczów dla (fanfary)… Petera Sellersa. Peter był wówczas czołowym aktorem komediowym światowego formatu. Osiągnął ten status w swoich anni mirabiles 1963–1964, gdy stworzył rolę inspektora Clouseau w Różowej Panterze i zagrał trzy różne postacie w jednej z największych komedii wszech czasów, Doktorze Strangelove Stanleya Kubricka. Wielbiłem go od The Goon Show, w którym udzielał swojego głosu większości postaci, i widziałem, jak stawał się fantastycznym aktorem charakterystycznym w bardzo angielskich filmach, takich jak Jak zabić starszą panią? (The Ladykillers), Alibi doskonałe (Two-Way Stretch) i Mysz, która ryknęła (The Mouse That Roared). W tym czasie stworzył trzy największe w historii płyty komediowe wyprodukowane przez George’a Martina, wśród których najlepsza była Songs for Swinging Sellers; a występując w roli związkowca Freda Kite’a w filmie I’m All Right Jack, pokazał, jakim świetnym potrafi też być aktorem dramatycznym. Trzeba jednak przyznać, że kiedy Graham i ja pojechaliśmy się z nim spotkać wiosną 1969 roku, słyszeliśmy, że zaczął mieć opinię nieco trudnego we współpracy. (Reżyser Joe McGrath opowiadał mi, że podczas kręcenia Casino Royale w 1967 roku Peter oznajmił mu, że nie chce kręcić zbliżeń tego samego dnia co Orson Welles: chciał zaczekać i obejrzeć zbliżenia Wellesa na kopii roboczej, żeby wymyślić, jak go „przebić”, gdy będzie kręcić swoje). Peter, którego poznaliśmy z Grahamem, okazał się jednak bezgranicznie życzliwym człowiekiem. Pokazaliśmy mu kilka naszych skeczów i ku naszej radości śmiał się z nich serdecznie. Potrafił się zaśmiewać do rozpuku: padał na podłogę i ryczał z uciechy. Było widać, jak nagle ożywia go zastrzyk energii komicznej, tej samej, która ogarniała Grahama i mnie, kiedy wpadaliśmy na świetny komediowy pomysł. (Nigdy nie wyzwalała jej jedna świetna kwestia, ale zawsze pierwszy przebłysk doskonałego potencjału komicznego, zanim jeszcze został opracowany w szczegółach). Odniosłem wrażenie, że gdy Peter dawał się ponieść tym porywom radości, stawał się na moment kimś więcej, wyrastając ponad normalnego, towarzyskiego i powściągliwego siebie. Pierwsze zadanie, które nam zlecił, polegało na napisaniu kilku skeczów do „programu specjalnego” dla Amerykanów. Pamiętam tylko jeden z tych numerów. Peter grał przedsiębiorczego szkockiego producenta tkanin, który odkrywa, że pogardzane dotąd tartany można sprzedać Amerykanom: były to wzory takich klanów, jak McRooseveltowie, McJPMorganowie i McGoldbergowie. Był bardzo zadowolony z odbioru tych skeczów i ku naszemu zdumieniu natychmiast nas awansował, prosząc o napisanie nowej wersji scenariusza na podstawie powieści Terry’ego Southerna The Magic Christian. W ten sposób Gra i ja zaczęliśmy nagle pracować nad
trzema filmami równocześnie. Peter wyjaśnił nam, że powstało już kilka szkiców scenariusza i pokazał ostatni – czternasty, w którym znalazły się najbardziej wycyzelowane didaskalia, jakie w życiu czytałem: w pierwszej scenie niezwykle dużo uwagi poświęcono szczegółom bogato zdobionego zegara stojącego nad kominkiem. Dopiero kiedy zaczęło się czytać dalej, w poszukiwaniu dialogów, postaci i fabuły, wychodziła na jaw straszliwa prawda: scenariusz był po prostu beznadziejny. Osłupieliśmy z Grahamem. Pragnęliśmy zadać tylko jedno pytanie: jak w ogóle można było zatrudnić autora takiego materiału? Bezdenna nieudolność scenariusza dawała nam jednak wielką swobodę w tym sensie, że nie musieliśmy się do niczego dostosowywać, sięgnęliśmy więc po książkę Southerna i zobaczyliśmy rzecz świadczącą o dużym talencie, choć także o lenistwie, ze świetnym punktem wyjścia: oto niezmiernie bogaty, lecz pryncypialny sir Guy Grand płata ludziom figle na wielką skalę tylko po to, aby pokazać, jak niskie pobudki nimi kierują. Może się to wydawać odrobinę nadęte i surowe, ale klimat powieści był inny: bardziej satyryczny niż dydaktyczny. Gra i ja bawiliśmy się wspaniale, wymyślając nowe kawały, jak choćby wykorzystanie samolotu tworzącego dymne napisy na niebie, który wypisuje bardzo brzydkie słowa nad głowami tłumu ludzi w Ascot, zmuszając władze do wysłania innego samolotu, aby ocenzurował wulgaryzmy, a w rezultacie niebo wypełnia się słowami i komunikatami w rodzaju „RATUJMY PODUPADŁE MIASTECZKA”, „W DUCHUJEDNOŚC „PENISTONE” i „BISKUPIZDARLINGTON”. Wpadliśmy na jeszcze jeden absurdalnie kosztow pomysł: na pokładzie wielkiego statku wycieczkowego, który wynajął sir Guy, by kpić ze swoich najbardziej majętnych ofiar, jest bardzo droga restauracja i jeżeli klient zamawia stek, obsługa prowadzi go do ogromnej zagrody pod pokładem, gdzie może wybrać sobie kawałek mięsa spośród stada mocno obandażowanych młodych wołów. Codziennie o dziesiątej rano zjawialiśmy się u Petera i wręczaliśmy mu strony napisane poprzedniego dnia, a on mówił: „mniej tego” albo „więcej tamtego”. Wszystko to działo się w nadzwyczaj swobodnej atmosferze, a temperatura w pokoju rosła tylko wtedy, gdy pojawiała się Britt Ekland w szlafroku (chyba nawet Grahamowi się to podobało). Wkrótce zaczęliśmy od czasu do czasu spotykać się z Peterem na gruncie towarzyskim. Zabrał nas na Hair, za bardzo się jednak wstydziłem, żeby wejść z nim na scenę i tańczyć ze wszystkimi (typowe dla mnie!). Wysłał nas do teatru na sztukę Terence’a Frisby’ego There’s a Girl in My Soup, żebyśmy mu doradzili, czy powinien nakręcić film na jej podstawie. (Byliśmy młodymi nadętymi przemądrzalcami, więc odradzaliśmy – przepraszam, Terry – ale dzięki Bogu zignorował naszą radę i zrobił bardzo udaną adaptację z Goldie Hawn, która wystąpiła jako Dziewczyna inna niż wszystkie). Wiele razy po prostu siedzieliśmy razem, słuchając niezmiernie zabawnych opowieści z czasów wodewilu i z czasów The Goon Show. Wiedzieliśmy już oczywiście, że jest naprawdę świetnym „głosem”, ale w głębi duszy byliśmy zdumieni jego zdolnością do „robienia” ludzi bez żadnego wysiłku. Wystarczyło mu posłuchać kogoś przez kilka minut, żeby perfekcyjnie go sparodiować. W istocie wiele jego słynnych „głosów” zainspirowały zupełnie przypadkowe spotkania. Opowiadał nam na przykład, że raz po spektaklu w teatrze zagadnął go jakiś bardzo nudny wielbiciel, instruktor skautów w pełnym rynsztunku. Peter chciał uciec, ale usłyszał, jak ten człowiek mówi. Natychmiast zaprosił go do swojej garderoby, poczęstował drinkiem i cały czas z nim rozmawiał. W ten sposób znalazł idealny głos dla swojej wspaniałej postaci z The Goon Show, Bluebottle. Gdy Stanley Kubrick poprosił go, by zagrał Clare’a Quilty’ego w Lolicie, Peter zachodził w głowę, jak ma mówić w tej roli, dopóki nie natknął się na Amerykanina, który miał bardzo nietypową dykcję. Gawędził z nim przez dwadzieścia minut, po których potrafił bezbłędnie
odtworzyć jego wymowę. Jednak najlepsza historia pochodziła od George’a Martina. Kiedy produkował Songs for Swinging Sellers, zakochał się w jednym z nagrań, w którym bezduszny agent rozmawia przez telefon, przesłuchując równocześnie starszego aktora szekspirowskiego, próbującego (bezskutecznie) przypomnieć sobie monolog z Ryszarda III. Słuchanie mamroczącego starego biedaka w tle, podczas gdy agent wesoło gawędził ze swoją dziewczyną, dawało niezwykle komiczny efekt, choć trącący okrucieństwem. Odtwarzając zmontowaną płytę Peterowi, George zapytał: „Skądś znam głos w skeczu o tym wrednym agencie. Czyj to?”. Na co Peter odparł: „Twój”. Pewnego dnia obaj mieliśmy okazję przekonać się bezpośrednio o jego wyjątkowym talencie. Przyjechaliśmy do Petera, powitał nas jednak jego szofer o złotym sercu, Bert. „Zaspał, chłopcy. Zaparzę wam kawy. Powinien zaraz przyjść”. Usiedliśmy więc, przeglądając nasze „strony”, i wkrótce pojawił się Peter w szlafroku, przepraszając, że musieliśmy czekać, ale mówił do nas nieznanym głosem, który po kilku sekundach zmienił się w afektowany akcent wyższych sfer, by zaraz potem przeistoczyć się w rozpoznawalny cockney. Kiedy usiadł na kanapie naprzeciwko nas, na dziesięć sekund przeszedł na dość dziwny wschodnioeuropejski dialekt, aż wreszcie wrócił do swojej normalnej mowy. Gra i ja udawaliśmy, że niczego nie zauważyliśmy, ale gdy potem porównaliśmy spostrzeżenia, doszliśmy obaj do wniosku, że codziennie rano Peter Sellers musi odnaleźć swój własny głos. Powszechnie uważa się, że najwspanialsi parodyści są dość bezbarwni, kiedy wychodzą z roli. Może brak silnej tożsamości oznacza, że niewiele im przeszkadza, kiedy próbują przybrać czyjąś osobowość. Jestem kiepskim imitatorem, bo nie bardzo potrafię pozbyć się swoich cech charakterystycznych, więc gdy kogoś parodiuję, brzmi to tak, jak gdyby ta osoba próbowała parodiować mnie. Tak się składa, że darzę wielkim podziwem superczułe zdolności obserwacyjne pierwszorzędnych parodystów, nadzwyczajną precyzję, z jaką potrafią wychwycić niuanse emisji głosu, modulacji, rytmu, mimiki i mowy ciała, wszystkie te drobne, wyjątkowe cechy, które potem potrafią tak dokładnie odtworzyć. Zastanawiam się też jednak, czy – nieświadomie – obserwują innych tak uważnie, bo mają nadzieję, że znajdą coś, co będą mogli „pożyczyć” i włączyć do struktury własnej osobowości, aby wzmocnić poczucie własnego ja. Może to skrajna forma potrzeby, którą większość ludzi przejawia we wczesnym etapie życia, kiedy szuka wzorców osobowych. Oczywiście, gdy parodyści rozwiną już w sobie tę umiejętność, nagrodą jest dla nich radość, jaką wzbudzają wśród publiczności – czy to na przyjęciach u przyjaciół, czy zarabiając na życie w telewizji – nie mają więc powodu przestawać, mimo że w rzeczywistości nigdy nie osiągnęli swojego pierwotnego celu. Jedno jest pewne. W przypadku Petera słabe poczucie własnej tożsamości nie doprowadziło do zbyt stabilnego życia. Graham opowiedział mi, że pewnego razu, kiedy ze sobą rozmawiali, Petera wezwano do telefonu. Kilka minut później Graham uniósł wzrok, gdy ktoś inny wszedł do pokoju, i dopiero po jakimś czasie zorientował się, że ta obca osoba to Peter. Tak bardzo odmieniła go rozmowa przez telefon (najwyraźniej wyjątkowo trudna), że Graham go nie poznał. Nas Peter traktował jednak nieodmiennie życzliwie i wspaniałomyślnie. Praca z nim naprawdę była przyjemnością i choć zdaję sobie sprawę, że miał swoją ciemną stronę, nigdy jej nie dostrzegłem. On i David Frost – nasi dwaj główni pracodawcy – jako producenci działali na dwóch przeciwległych biegunach. Peter rozmawiał z nami o pracy, otwarcie mówił, jeśli coś mu się nie podobało, a poza tym miał własne propozycje, ilekroć chcieliśmy mu przedstawić nowe sceny, czyli prawie każdego dnia tygodnia z wyjątkiem weekendów. Uwielbialiśmy to, bo to zawsze ogromna przyjemność pracować z kimś, kto jest od ciebie lepszy (to doświadczenie przydarzyło mi się ponownie dwadzieścia lat później z Charliem Crichtonem przy Wandzie). David, w odróżnieniu od
Petera, kilka razy omawiał z nami ogólne założenia tematyczne filmu, a potem widzieliśmy się dopiero parę tygodni później, gdy wręczaliśmy mu pierwszy szkic scenariusza, ale w zasadzie zostawiał nam wolną rękę, ufając naszym talentom. To rzadka cecha. Większość decydentów branży filmowej uważa, że ponieważ dostali gabinet z wielkim biurkiem, razem z nim musieli w wyniku jakiegoś mistycznego procesu otrzymać dar rozumienia komedii, co jej praktykom często zajmuje dwadzieścia lat. I stale się wtrącają, nie dlatego, że mają do powiedzenia coś pożytecznego jak Peter, tylko dlatego, że są pełni obaw. Kilka lat temu pewien producent u Disneya, który nigdy nie pisał komedii, nie występował w niej ani jej nie reżyserował, radził mi, jak zepsuć scenariusz, a ja pomyślałem, że gabinet jest dla takich osób jedynym miejscem na ziemi, w którym udaje się im utrzymać iluzję własnej fachowości. Tak więc Graham i ja pławiliśmy się w szczęściu, pracując dla dwóch świetnych szefów nad trzema scenariuszami: Christian czarodziej (The Magic Christian) , Szczeble kariery Michaela Rimmera (The Rise and Rise of Michael Rimmer) oraz Rentasleuth. Mieliśmy im poświęcić prawie cały następny rok, z niewieloma przerwami. Zostaliśmy scenarzystami z wyboru i na pełen etat, co szalenie się nam podobało. Sądzę, że był to bardzo szczęśliwy czas dla nas obu. Odkąd Graham „wyszedł z szafy”, David Sherlock zajął należne mu miejsce w jego życiu towarzyskim. Graham odkrył też, że pisanie sprawia mu więcej frajdy niż nieskończenie długie studia medyczne. Zawsze bardzo poważnie traktował swój przyszły zawód lekarza i w końcu zdobył dyplom, ale podejrzewam, że właśnie w tym samym roku uświadomił sobie, że jego prawdziwą pasją jest komedia. Jeżeli chodzi o mnie, nigdy nie byłem bardziej zadowolony i beztroski, odkąd opuściłem Nowy Jork. Przecież ożeniłem się z Connie, a choć pozostawałem niezwykle naiwny w sprawach kobiecej psychologii, uwielbialiśmy przebywać w swoim towarzystwie, bez końca chodzić do restauracji, do kina (w tamtych czasach pokazywano mnóstwo filmów dla ludzi powyżej dwudziestego piątego roku życia), a przede wszystkim do teatru. To była złota era brytyjskiej dramaturgii. Kiedy akurat nie usiłowałem zrozumieć Pintera (nawet z pomocą Connie), odkrywałem Petera Nicholsa, Alana Bennetta, Toma Stopparda, Alana Ayckbourna i Michaela Frayna, którzy przez parę następnych dziesięcioleci tworzyli najlepsze komedie teatralne w historii: wraz z niektórymi farsami Feydeau wystawianymi w National Theatre przeniosły mnie na zupełnie nowy poziom rozkoszy. Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, że farsa – grana z autentyczną powagą – jest moją pierwszą miłością. Odkąd zniknęło zdenerwowanie związane z występowaniem przed publicznością, stałem się też znacznie spokojniejszy. Rytm pracy pisarza bardzo mi służył. Jeśli w tym czasie cokolwiek mnie niepokoiło, to tylko absurdalna (ale wówczas niepowstrzymana) myśl, że powinienem wchłaniać informacje o wszystkim na tej planecie, żebym miał tak rozległą wiedzę jak Leonardo da Vinci, John Stuart Mill czy pan Bartlett. Ilekroć znalazłem się wśród świetnie zorientowanych ludzi, zawsze przepełniał mnie podziw. W rezultacie, mimo że lubiłem pisać z Grahamem, jakaś cząstka mnie chciała jak najprędzej skończyć pracę, żebym mógł wrócić do czytania o starożytnym Egipcie, kamieniach szlachetnych, historii anestezji, chociaż wiedziałem, że czytam powoli (pozostałość po nauce przedmiotów ścisłych i prawa) i mam zdecydowanie przeciętną pamięć. Jedyną rzeczą, jakiej można się nauczyć, uprawiając komedię, jest uprawianie komedii, więc w niedzielę późnym popołudniem zawsze ogarniało mnie lekkie zaniepokojenie, gdy niechętnie odkładałem książki i zaczynałem myśleć o pracy czekającej mnie w nadchodzącym tygodniu. Nazywałem to „zakładaniem klapek na oczy”. Nie chcę przez to powiedzieć, że pisanie z Grahamem nie sprawiało mi wielkiej przyjemności. Zawsze trudno było nam zasiąść do pracy rano i wymyśliliśmy wiele strategii, aby to odkładać; choć
jak ktoś mi niedawno powiedział: „Trudno jest zacząć pisać, ale równie trudno jest przerwać”. Kiedy już pochłonęła mnie praca, chęć uporania się z jakimś przeklętym kawałkiem kłóciła się z chęcią powrotu do książki o syryjskim Kościele ortodoksyjnym. Perfekcjonizm to dobra cecha w pracy zawodowej, chociaż niezbyt pomocna w życiu prywatnym. Graham i ja przestaliśmy się przejmować, gdy zdarzyła się nam bezproduktywna sesja: byliśmy już na tyle doświadczeni, by mieć pewność, że wkrótce zrównoważy ją bardziej płodny dzień. Nasze przeciętne tempo pracy wynosiło około czterech minut czasu ekranowego dziennie, co może brzmi skromnie, ale gdyby utrzymywało się na stałym poziomie, teoretycznie powinniśmy mieć gotowy scenariusz w ciągu sześciu tygodni. Kiedy zaczęliśmy pracę nad Monty Pythonem, nasza przeciętna trochę spadła, ponieważ nie mieliśmy ogólnego kierunku wyznaczonego przez fabułę – codziennie musieliśmy przychodzić ze świeżym pomysłem, nie tylko kontynuować wątek z poprzedniego dnia. Mimo to udawało się nam stworzyć co najmniej piętnaście minut materiału tygodniowo, co przy kwadransie autorstwa Mike’a i Terry’ego Jonesa, ośmiu minutach Erica oraz animacjach Terry’ego Gilliama, czołówce i napisach końcowych oznaczało, że mogliśmy wyciąć słabsze rzeczy i wciąż mieć dość materiału na jeden odcinek (często coś zostawało w zapasie na następny). Wielką przyjemnością naszej pracy był śmiech. Bywały chwile, gdy przychodził nam do głowy naprawdę zabawny, zwariowany czy zakręcony pomysł i dochodziło do erupcji. David Sherlock opowiada, że nagle słyszał wrzaski, wycie i „tupot nóg, jak gdyby dziecko dostało napadu złości, tyle że był to wyłącznie zachwyt nad obłędnie zwariowanym pomysłem”, potem okrzyki i salwy śmiechu rozlegały się jeszcze przez pewien czas, zanim wreszcie usiedliśmy, żeby to zapisać. Myślę, że Gra i ja bardziej niż pozostali Pythoni dawaliśmy się opętać tej radosnej energii, atakującej nas z taką siłą, że trzeba ją było rozładować nie tylko śmiechem, lecz także fajerwerkami fizycznymi: wyliśmy, ryczeliśmy i tupaliśmy. Parę lat później, kiedy udzielano mi instrukcji przed napisaniem scenariusza filmu dla Video Arts na temat jakiegoś aspektu sprzedaży, doświadczony sprzedawca powiedział mi, że finalizacja transakcji dostarcza mu doznań zbliżonych do orgazmu. Najwyraźniej nigdy nie pisał komedii. Graham i ja prowadziliśmy oddzielne życie towarzyskie. Zawsze tak było, od czasów Cambridge. Chyba nie pamiętam, żebyśmy razem jedli kolację, z wyjątkiem wspólnych posiłków Pythonów, gdy byliśmy na zdjęciach z dala od domu. Ale kiedy pisaliśmy, prawie zawsze szliśmy razem na lunch. Prowadziliśmy typowo męskie rozmowy: nigdy nie przyszło nam do głowy, by mówić o „prywatnych” sprawach. Zdarzało się, że Gra wygłaszał jakąś uwagę, która wydawała się dziwna: przez pewien czas zżymał się na „samolubstwo” buddyzmu, gdzie ludzie „siedzą z założonymi rękami” i medytują, podczas gdy mogliby komuś pomóc; często wyrażał głęboką niechęć wobec gejów o zniewieściałych manierach; kiedyś uparcie lansował tezę, że dotykanie czyichś genitaliów nie różni się od dotykania ramienia; czasem bardzo ciekawie opowiadał o sprawach medycznych – pamiętam, jak mówił o chorobach jatrogennych (spowodowanych przez lekarzy). Zwykle jednak rozmawialiśmy o polityce, telewizji, komedii i tym podobnych rzeczach. Z tamtych czasów utkwił mi w pamięci widok Grahama, kiedy nie rozmawialiśmy (ale często, gdy pisaliśmy), jak popadał w zadumę, gładząc baczki i patrząc na zegarek. Bywało, że nie mogłem się powstrzymać, by nie wykorzystać tej jego skłonności do zamyśleń. Raz, kiedy szliśmy przez pasaż handlowy w Knightsbridge, a Graham błądził myślami gdzieś bardzo daleko, zatrzymałem go, mocno złapałem za ramiona, obróciłem o dziewięćdziesiąt stopni w prawo i z dużą siłą wepchnąłem do eleganckiego sklepu jubilerskiego. Z początku był tak rozkojarzony, że w ogóle nie stawiał oporu. Potem, orientując się, co się dzieje, próbował wyhamować. Ale wpadając przez drzwi, potknął się, nabrał jeszcze większego impetu i rozkładając ramiona, żeby
zamortyzować zderzenie, pochylony runął na ladę. Stojący za nią sprzedawca odskoczył do tyłu i upadł. Gra wykazał się nienaganną uprzejmością, wyjaśniając kulącemu się ze strachu biedakowi, dlaczego wpadł do sklepu jak bomba, i wskazał stojącego na zewnątrz człowieka, który śmiał się tak głośno, że przechodnie przystawali, żeby popatrzeć i zrozumieć, z czego się śmieje to indywiduum. Przy innej okazji zamówiłem stolik w jednej z naszych ulubionych restauracji, German Food Centre, podając nazwisko bardzo w stylu 1948 Show – pan Hiena-Eksplozja. Musiałem poświęcić trochę czasu, żeby je starannie powtórzyć i przeliterować przez telefon, ponieważ German Food Centre traktowały te sprawy bardzo poważnie, w końcu jednak udało się dokonać rezerwacji. Gdy zjawiliśmy się o pierwszej, sprawdziłem, czy Gra jest obok mnie, i podszedłem do szefa sali. „Hiena-Eksplozja!” – oznajmiłem gromkim głosem. Twarz szefa sali pojaśniała. Coś, co najwyraźniej dręczyło go od rana, wreszcie się wyjaśniło. Alles in Ordnung! Rozpromieniony odparł: „Ocziwiszcie! Tędi proszę…”. Ruszyłem za nim, a po chwili odwróciłem się i zobaczyłem, jak Gra stoi z otwartymi ustami. Czasem naprawdę trudno było przyciągnąć jego uwagę. Grahama zawsze lekko irytowały wszelkie przejawy konwenansu czy dobrego smaku, jeżeli czuł, że bezpośrednio godzą w to, w co głęboko wierzy. Kiedy raz wspomniałem, że spodziewamy się z Connie gości, którzy są nieco snobistyczni i sztywni, starannie wyciął małe karteczki, na każdej napisał jakiejś obsceniczne słowo, a potem pochował je w naszym mieszkaniu we wszystkich pomieszczeniach, do których mogli wejść goście. Connie znalazła jedną dziesięć minut przed umówioną godziną: nastąpiła chwila paniki i rozpoczęliśmy gorączkowe podchody, biegając po mieszkaniu i próbując odszukać wszystkie sprośności, zanim rozlegnie się dzwonek u drzwi. Przegapiliśmy jedną karteczkę, którą włożył do umywalki w toalecie dla gości. Napisał na niej po prostu „odbyt”. Zawsze się zastanawiałem, czy nasi goście snuli domysły, po co mogliśmy ją tam położyć. Nasze zamiłowanie do kawałów – i rosnąca powoli sława scenarzystów – zbiegły się pewnego dnia, gdy zadzwonił do nas hollywoodzki reżyser Sidney Salkow, który był w Londynie i chciał się z nami spotkać. W wyznaczonym dniu sprawdziliśmy, kto to jest, i dowiedzieliśmy się, że ma na koncie szereg filmów, z których każdy zdecydowanie reprezentował klasę B. Postanowiliśmy zatem, że pokój, w którym mieliśmy go przyjąć, należy udekorować w stosowny sposób, by uczcić to wydarzenie. Zawsze miałem dużą kolekcję pluszaków (kupuję je, udając, że dla dzieci), spustoszyliśmy ją więc, umieszczając pluszowe zwierzaki po całym pokoju, częściowo schowane, tak by każdy spoglądał w stronę krzesła, na którym planowaliśmy posadzić pana Salkowa: wiewiórka siedziała za lampą, lampart na karniszu pod sufitem, szop pracz pod krzesłem, struś za telewizorem, guziec na parapecie, dwa borsuki patrzyły z szafki na dokumenty, żmija z lampy stołowej, mały lemur zerkał z pudełka z chusteczkami, żyrafa była schowana u góry za zasłonami, krokodyl zaglądał zza okna (przyklejony taśmą do parapetu), patrząc na krzesło pana Salkowa stojące w odległości jednego metra, dwie zebry obserwowały je z kosza na śmieci, małpy z abażurów, świetnie zamaskowane, by nasz hollywoodzki reżyser nie zauważył wszystkich naraz. Mieliśmy nadzieję, że kiedy powoli i stopniowo zorientuje się, iż ma publiczność złożoną z fauny, wytrąci go to z równowagi bardziej niż zmasowane zoologiczne objawienie. Ale pan Sidney Salkow nie należał do osób, które dają się łatwo wyprowadzić z równowagi. Wpadł do pokoju jak tajfun, energicznie potrząsnął naszymi dłońmi, wydając entuzjastyczne okrzyki, gratulując nam wszystkiego, co brytyjskie, i ogólnie legitymując się wszystkimi cechami ekstrawertyka z górnej półki. Już parę sekund później siedział na krześle, gwałtownie gestykulując i przystępując do opisu sceny rozpoczynającej film, którego scenariusz z takim entuzjazmem chciałby nam powierzyć.
Sidney Salkow: Pośrodku równiny stoi wielki zamek i ma wielką bramę. John & Graham (na przemian): Gdzie to jest, Sidney? S.S.: Hm… nieważne! I zamek oblega wielka armia, rozumiecie? J. & G.: Tak. Kto…? S.S.: Oblega ten zamek od wielu miesięcy, nie? J. & G.: Tak, ale kto…? S.S.: I nagle gwałtownie otwiera się brama (S.S. klaszcze) i wybiegają trzy wieprze! Co za obraz! Rany! J. & G.: Wieprze?! S.S.: Tak! Co wy na to? J. & G.: Masz na myśli duże świnie? S.S.: Wielkie! Największe, jakie w życiu widzieliście! Trzy! J. & G.: Sidney… Ale dlaczego…? S.S.: Do pierwszego wieprza jest przywiązany Ernest Borgnine! J. & G.: Ernest Borgnine?! S.S.: Ernie i ja znamy się od lat. Jest bardzo zaangażowany w ten film. Jest wielki. J. & G.: Ale dlaczego jest…? S.S.: A do drugiego wieprza jest przywiązany… Zgadnijcie! J. & G.: Sir Laurence Olivier? S.S.: Nie! Charlton Heston! A zgadnijcie, kto jest przywiązany do trzeciego wieprza! J. & G.: Sean Connery? S.S.: Nie! Sophia Loren! Jest wielka! J. & G.: Ale po co…? S.S.: Wieprze biegną w stronę armii… J. & G.: Sidney, Sidney! S.S.: Co? J. & G.: Dlaczego oni są przywiązani do świń? S.S.: Do wieprzów! Bo to jest oblężenie. J. & G.: No i…? S.S.: Pokazują armii, ile jeszcze zostało im zapasów. J. & G.: Co?! S.S.: Mają tyle, że nawet nie potrzebują tych trzech wieprzów! J. & G.: Dobrze, ale dlaczego są do nich przywiązani Ernest Borgnine, Charlton Heston i Sophia Loren?
W tym momencie kręciło się nam już w głowach. Ale przysięgam, to naprawdę dość dokładna relacja przebiegu naszego pierwszego spotkania z hollywoodzkim reżyserem. Jeżeli chodzi o pluszaki… obaj przypuszczaliśmy, że ich nie zauważył. Kiedy jednak ściskaliśmy sobie ręce na pożegnanie: S.S.: W każdym razie pomyślcie o tym, chłopcy, okay? J. & G.: Tak! Tak, pomyślimy, Sidney. S.S.: Świetnie! A przy okazji… ładne zwierzaki.
Może kawał obrócił się przeciwko nam. Żałuję tylko, że nie pamiętam, dlaczego Sophia Loren miała być przywiązana do świni. ··· W taki lub inny sposób Graham i ja pisaliśmy razem prawie cały czas od nagrania Jak wkurzać ludzi w maju 1968 roku aż do rejestracji pierwszego odcinka Monty Pythona 30 sierpnia 1969 roku. Zdarzały się nam przerwy trwające tylko parę dni, które spędzałem przed kamerą, grając niewielkie rólki nazywane szumnie „gościnnymi”. Pierwszą z nich dostałem w jednym z moich ulubionych
seriali Rewolwer i melonik, z trzecią Emmą Peel, Lindą Thorson, gdzie zagrałem człowieka, który rejestruje prawa autorskie do unikatowych makijaży wszystkich klaunów cyrkowych, malując je na prawdziwych kurzych jajkach (wierzcie mi, tak się naprawdę robiło). Na planie byłem więc otoczony mnóstwem regałów wypełnionych pojemnikami jajek i oczywiście na koniec sceny miałem je wszystkie przewrócić. Ponieważ sądziłem wtedy, że poradzę sobie z komedią fizyczną, zaproponowałem reżyserowi, że zrzucę wszystkie jajka za jednym zamachem, zwłaszcza że było to ostatnie ujęcie tego dnia i wszyscy chcieli już iść do domu. Okazało się jednak, że nie potrafię. Tak więc przez następne dwie godziny cała ekipa ustawiała jajka z powrotem w pojemnikach, próbując ukryć popękane fragmenty. Pod dużą presją udało mi się za drugim razem. Potem wspaniały Denis Norden (jedna z kilku osób, które zabrałbym ze sobą na bezludną wyspę) jakimś cudem załatwił mi występ w dwóch filmach, do których napisał scenariusz. W pierwszym, The Bliss of Mrs. Blossom, zagrałem urzędnika na poczcie, partnerując Freddiemu Jonesowi i świetnemu komikowi i karykaturzyście Williemu Rushtonowi. Było to mało interesujące doświadczenie, choć pamiętam, że zwróciłem uwagę, jak pieczołowicie reżyser umieszcza zabawną naklejkę na tablicy ogłoszeń za moimi plecami: może na wypadek, gdyby widzowie znudzili się naszą grą. Drugi prezent od Nordena okazał się jednak bardziej pamiętny, bo miałem dzięki niemu okazję po raz pierwszy znaleźć się na planie z wielką hollywoodzką gwiazdą. George Sanders był superukładnym angielskim aktorem, który razem z Jamesem Masonem zmonopolizował rynek ról eleganckich i wrednych Brytyjczyków. W naszej wspólnej scenie miałem zagrać nadzorcę plantacji herbaty na Dalekim Wschodzie, który je kolację ze swoim pracodawcą podczas „powstania tubylców”, a żart polegał na naszych odmiennych reakcjach podczas ataku na rezydencję na plantacji: Sanders siedział nieporuszony, jedząc zupę, podczas gdy wszędzie świstały kule, trafiając w świece i porcelanę; ja, skamieniały z przerażenia, wahałem się, czy próbować naśladować jego spokój, czy ukryć się przed ogniem (co skutkowałoby natychmiastowym zwolnieniem z pracy). W tamtych czasach, przed epoką animacji komputerowej, cała akcja rozgrywała się naprawdę: porcelana i sztućce wzlatywały w górę, poruszane strumieniami sprężonego powietrza, a ja musiałem trzymać nieruchomo (woskowy) kieliszek pełen czerwonego wina, podczas gdy kaskader roztrzaskiwał go kulą ze strzelby kalibru .22 spoczywającej na oparciu krzesła, tuż za kadrem. (Pozwolono mi jednak trzymać kieliszek za dolną część nóżki). Wzruszyłem się, kiedy w pewnej chwili George Sanders przerwał kręcenie mojego zbliżenia, ponieważ stawało się to dla mnie zbyt niebezpieczne. Potem jeszcze raz zrobił na mnie wrażenie, nalegając, żeby woda, którą mieli go oblać, była naprawdę zimna, by jego reakcja wyglądała jak najbardziej naturalnie. Wszyscy obserwowaliśmy go ukradkiem przez cały dzień, gdy udzielał ekipie lekcji niespiesznej elegancji. Parę lat później dowiedziałem się, że popełnił samobójstwo, ponieważ czuł się „znudzony”. Podziwiam beztroskę i obojętność, to jednak wydało mi się pewną przesadą. Za moją następną gościnną rolę był odpowiedzialny Peter Sellers. Pod koniec jednego z naszych spotkań poświęconych scenariuszowi wspomniał, że telewizja Thames postanowiła nakręcić specjalny program stylizowany na słuchowisko ze słynnymi The Goons, Tales of Men’s Shirts , a potem mimochodem spytał mnie, czy nie zechciałbym wystąpić w roli konferansjera (którym pierwotnie był Wallace Greenslade), kiedy w przyszłym tygodniu odbędzie się nagranie. Zakręciło mi się w głowie, ale najspokojniej i najbardziej obojętnie, jak potrafiłem, odparłem, że chyba znajdę czas (bardzo uważnie obserwowałem pana Sandersa); potem rozśmieszyłem Petera, mówiąc, że muszę uzgodnić honorarium, a nie jestem pewien, czy stać mnie na jego zapłacenie (stary żart, ale tu absolutnie na miejscu).
Wspaniałe w graniu roli Wallace’a Greenslade’a było to, iż nie wywierano na mnie żadnej presji, że muszę wywołać coś więcej niż uśmiech; jeszcze wspanialsze, że program rejestrowano jako słuchowisko, więc wszyscy mieli przed sobą teksty i nie było możliwości, żebym się pomylił. Mogłem więc stać obok sławnego tria, które uwielbiałem, odkąd skończyłem czternaście lat, od czasu do czasu czytałem jeden akapit, kiedy zamrugała czerwona lampka, i byłem zachwycony i jednocześnie trochę sparaliżowany. Niczego nie schrzaniłem; wszystko poszło bardzo gładko; a potem nagle się skończyło i znalazłem się w domu na kanapie, próbując zdecydować, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę. Następnego dnia sprawdziłem, że tak. Tymczasem Graham i ja pracowaliśmy pełną parą nad trzema scenariuszami. Naszą drugą wersję Christiana czarodzieja (w sumie szesnastą) uznano za na tyle dobrą, by na jej podstawie starać się o finansowanie całego przedsięwzięcia; jednak ku naszemu rozczarowaniu do pracy nad ostateczną wersją zaproszono Terry’ego Southerna, a on począł pieczołowicie przywracać okropność, którą mieliśmy okazję zobaczyć na początku. Rezultat strasznie się nam obu nie spodobał (można się było tego spodziewać, jeżeli znało się autorów tak dobrze jak ja). Graham zastanawiał się, czy jako współautor na liście płac nie powinien figurować Jack Daniels. Mimo to trudno było mi odmówić, gdy Peter Sellers zaproponował mi, żebym partnerował mu w całkiem niezłej scenie, gdzie sir Guy Grand kupuje portret ze „Szkoły Rembrandta”, a potem nożem wycina nos, wyjaśniając mojej postaci (zarozumiałemu marszandowi), że kolekcjonuje tylko nosy. Oczywiście musiałem zareagować zgrozą i wykrzyknąłem: „Cholera jasna!”. W 1968 roku było to dość brzydkie słowo – do tego stopnia, że kiedy kilka miesięcy później pokazano moją scenę w telewizji jako zapowiedź filmu, o ile wiem, zostałem pierwszą osobą, która powiedziała „cholera” w brytyjskiej telewizji. (Nawiasem mówiąc, to jeden z moich trzech tytułów do sławy: inne to fakt, że jeden z gatunków lemura nazwano moim nazwiskiem i że raz pocałował mnie z języczkiem – przed kamerą – Tim Curry). Gdy Christian czarodziej sunął swoim torem, Davidowi Frostowi udało się zdobyć fundusze na realizację Michaela Rimmera. Wszyscy zgodziliśmy się, że Peter Cook będzie świetny w roli błyskotliwego analityka badań opinii społecznej, który manipuluje wynikami, aby zostać premierem, a ja ucieszyłem się na wiadomość, że reżyserem ma być Kevin Billington: duże wrażenie wywarły na mnie klarowność jego myślenia, a także entuzjazm i energia, kiedy pracowałem z nim przy Interlude. Ponieważ on i Peter byli znacznie lepiej zorientowani w brytyjskiej scenie politycznej niż Graham i ja, uznaliśmy za doskonały plan, aby we czwórkę popracować nad scenariuszem, dopóki pod koniec czerwca nie rozpoczną się zdjęcia. Gra i ja nie wiedzieliśmy zupełnie nic o procesie realizacji filmu, dobrze więc było mieć kogoś takiego jak Kevin, który mógł nam wyjaśnić, jak to się rozwija i jakie decyzje i kiedy należy podjąć. Co do Kevina, to wydaje mi się, że trochę niepokoił go Gra. W pierwszym tygodniu naszej współpracy, gdy szliśmy do polskiej restauracji, gdzie bywaliśmy, Kevin zniżył głos i spytał mnie: „Graham zawsze tak niewiele mówi, kiedy pisze?”. Zabawne, ale się zdziwiłem: tak bardzo przyzwyczaiłem się do Grahama, że jego zachowanie nie wydawało mi się już dziwne. Nasze spotkania odbywały się w domu Petera przy Church Row w Hampstead, a współpraca układała się doskonale. Kilka tygodni wcześniej wystąpiłem (jako Robin Hood i jako kamerdyner) w programie, który Peter robił z Dudleyem, ale ponieważ nie miałem indywidualnych scen z żadnym z nich, nie miałem okazji go dobrze poznać. Teraz jednak widywałem Petera regularnie i choć z początku czułem się w jego obecności jak nowy, wkrótce się rozluźniłem: okazał się serdeczny, wesoły i dobrze się z nim pisało. Poza tym cały czas był w naturalny sposób, błyskotliwie dowcipny. Siedzieliśmy, omawiając jakiś aspekt fabuły, a on nagle przechodził w pięciominutowy monolog,
którym bez trudu mógłby uraczyć publiczność na West Endzie. Jak powiedział kiedyś Frank Muir: „On mógłby tak na kopy”. Jego znakomity biograf Harry Thompson opowiada, że pewnego wieczoru Peter był niebywale zabawny, a potem cicho żalił się przyjacielowi, że nic z tego nie zostało zapisane. Przepadło na zawsze. Później jednak zauważyłem pewien minus fenomenalnego talentu Petera: pomysły przychodziły mu z taką łatwością, że nie musiał się uczyć eksploatować ich jak my wszyscy. W rezultacie, kiedy inwencja w końcu zaczynała go zawodzić, nie miał uporu i determinacji autora, żeby cierpliwie kontynuować wysiłki, dopóki strumień znów nie popłynie (naprawdę był jedynym geniuszem, z którym miałem okazję pracować, nie licząc amerykańskiego reżysera telewizyjnego Jimmy’ego Burrowsa, znanego z seriali Cheers [Zdrówko] i Frasier). Nie żeby stanowiło to jakiś problem, gdy pracowaliśmy nad Rimmerem: nasze spotkania były zawsze owocne i dawały nam ogromnie dużo frajdy. Do wiosny 1969 roku powstał scenariusz, z którego wszyscy byli zadowoleni, Kevin mógł więc skompletować obsadę i rozpocząć zdjęcia pod koniec czerwca. Dostałem niewielką rolę niejakiego Pumera, który uczy się tanga. Skoro więc realizacja Rimmera trwała już w najlepsze, Graham i ja mogliśmy się zająć scenariuszem Rentasleuth. Podczas gdy The Rise and Rise of Michael Rimmer był satyrą, aczkolwiek niezbyt wyrafinowaną, to była komedia pełną gębą i uważaliśmy, że miejscami jest naprawdę śmieszna. Znalazła się w niej świetna scena, w której postać grana przez Ronniego Corbetta zatrzymuje furgonetkę ze sztabkami złota i próbuje zmusić postać Ronniego Barkera do otwarcia drzwi, napełniając szoferkę wodą z węża. W innej scenie Marty Feldman kradnie trójkołowy pojazd dla inwalidów (który okazuje się niezbyt szybkim pojazdem), a Tim BrookeTaylor uprowadza furgon, z którego sprzedaje się lody (poruszający się równie żwawo), żeby go gonić, więc podczas szaleńczego pościgu wyprzedzają ich inne samochody, rowery, a w końcu biegnący ludzie. Wreszcie w rozbudowanej sekwencji Graham i ja karmimy mięsem nafaszerowanym chemią dwa dobermany pilnujące domu, żeby pozbawić je przytomności: mięso jednak nie działa na psy, więc musimy wpychać w nie coraz więcej i więcej, aż po jakimś czasie stają się tak łagodne, że nas wpuszczają i merdając ogonami, domagają się mięsa, podczas gdy my plądrujemy dom; oczywiście, kiedy zapas mięsa się kończy, psy stają się niemiłe. Materiał tego rodzaju lubiliśmy pisać najbardziej: z jedną nogą w dramacie sensacyjnym, gdzie akcja teoretycznie może mieć poważne skutki, z drugą w skrajnym wariactwie, ale przy założeniu, że zachowania bohaterów pozostają choć odrobinę prawdopodobne – innymi słowy, historia z większą dawką farsy niż typowy kryminał o napadzie. Najważniejsze, że złożyliśmy obsadę zdolną dokonać tego, co najlepsi komicy, którym wolno „przeginać”, bo publiczność i tak za nimi pójdzie; czyli są w stanie sprawić, że ludzie zaakceptują absurdy, które nie przeszłyby w wykonaniu wielu dobrych aktorów komediowych. Za aprobatą Davida Frosta zaczęliśmy się rozglądać za reżyserem i tu przydarzyła mi się chyba największa gafa w życiu. Najpierw zwróciliśmy się do Denisa Nordena, który dla nas był najwyższym ekspertem w dziedzinie komedii w całej Wielkiej Brytanii, ale Denis po prostu nie miał ochoty reżyserować (świetnie go rozumiałem). Potem mój agent spytał mnie, czy znam reżysera Jaya Lewisa. Tak się składało, że znałem. Poznałem go na jakichś wakacjach i ogromnie polubiłem. Agent przeczytał mi listę jego dokonań (może nie wybitnych, ale bardzo dobrych), dodając, że Jay czytał scenariusz i naprawdę mu się spodobał. Czy do niego zadzwonię? Właśnie miałem wyjechać na kilka dni, obiecałem jednak, że skontaktuję się z nim zaraz po powrocie, co też uczyniłem. Telefon odebrała dziewczyna Jaya, aktorka Thelma Ruby. Przywitałem ją i powiedziałem, że bardzo ucieszyła mnie wiadomość o Jayu. „Pochowaliśmy go dzisiaj po południu”, odpowiedziała. Zacząłem się jąkać, że nie ucieszyła mnie wiadomość o jego śmierci, tylko że zanim umarł, spodobał
mu się scenariusz, ale w tej sytuacji jest wprost przeciwnie… Szybko rzuciłem: „Przykro mi”, odłożyłem słuchawkę i popełniłem samobójstwo. Kilka razy. Później zapytano nas, czy znamy Charlesa Crichtona. Sprawdziliśmy, kto to jest, i podskoczyliśmy z radości, kiedy się okazało, że kręcił filmy w Ealing Studios, gdzie w latach 1949–1955 wyprodukowano serię najwspanialszych komedii, jakie kiedykolwiek powstały w Anglii. Charlie był autorem drugiego z moich ulubionych filmów (zaraz po Jak zabić starszą panią?) Szajka z Lawendowego Wzgórza, więc posłaliśmy mu scenariusz – a potem przypomnieliśmy sobie, że nasze zakończenie zostało żywcem i rozmyślnie skradzione z tego właśnie filmu (czy, powiedzmy, mocno zainspirowane tym filmem). Gdy pojechaliśmy się z nim spotkać, na szczęście przekonaliśmy się, że tego nie zauważył. Najważniejsze jednak, że po mniej więcej pięciu minutach zorientowaliśmy się, że trafiliśmy na skarb, człowieka, który tyle wiedział o filmie, że czuliśmy się zakłopotani. Kończyliśmy dzień, zostawiając jakiś nierozwiązany problem, a nazajutrz rano Charlie, pykając fajkę, dość nieśmiało podsuwał nam kartkę, na którą zerkaliśmy i widzieliśmy, że nie tylko wymyślił rozwiązanie, ale też wyjaśnił jakiś element fabuły i dorzucił niezły żart. Pod jego kierunkiem szlifowaliśmy scenariusz tak szybko, że już w sierpniu, kiedy zakończyły się zdjęcia do Rimmera, „Variety” zamieściło artykuł z informacją, że „u steru” drugiego filmu produkowanego przez firmę Davida Frosta stanie Charles Crichton (ze scenariuszem autorstwa Grahama i mojego). Niestety, nigdy do tego nie doszło. David Frost po cichu sprzedał nasz scenariusz producentowi Nedowi Sherrinowi, który natychmiast zrezygnował z usług wybranego przez nas reżysera, nie podając żadnego powodu. Mieliśmy dla Charliego tyle szacunku, że rzuciliśmy ten projekt, a razem z nami reszta obsady. Sherrin zmienił tytuł filmu na Rentadick i przystąpił do produkowania gniota – tak koszmarnego gniota, że krytyk filmowy Alexander Walker w pamiętnej recenzji nazwał go „kolejnym gwoździem do trumny brytyjskiego przemysłu filmowego”. Oczywiście cały scenariusz napisano na nowo. W każdym razie dobrze się stało, że Gra i ja rozstaliśmy się ze swoim scenariuszem, gdyż szybko doszliśmy do wniosku, że Sherrin jest pozbawiony gustu, obleśny i nieudolny. Wkrótce potem próbował nas oszukać finansowo, więc dopisaliśmy do tej listy „podstępny”. Miał zwyczaj pojawiać się na spotkaniach z nami w towarzystwie młodego fagasa (za każdym razem innego), który siedział cierpliwie w pewnej odległości od nas, kiedy rozmawialiśmy o filmie. Wzdrygaliśmy się na myśl, na co może czekać. Przypuszczaliśmy, że na pieniądze. Cieszę się tylko z tego, że Sherrin żył i miał się jeszcze całkiem dobrze, gdy Charlie zdobył nominację do Oscara dla najlepszego reżysera za Wandę. (Nawiasem mówiąc, w zeszłym tygodniu podczas seansu spirytystycznego Graham obiema rękami podpisał się pod treścią niniejszego akapitu). Być może to jest dobry moment, by przyznać, że choć postanowiono nakręcić dwa filmy, do których Gra i ja napisaliśmy scenariusz, a trzeci czekał na realizację, i choć rzadko się zdarza, żeby młodym scenarzystom nie odrzucono żadnego z trzech ich dzieł, prawda była taka, że mieliśmy niewielkie pojęcie o tym, co robimy. Potrafiliśmy pisać niezłe żarty i śmieszne scenki, lecz nie wiedzieliśmy, jak skonstruować pełnometrażowy film. Nie tak trudno załapać, o co chodzi w pisaniu skeczów, a Gra i ja umieliśmy już napisać scenariusz bardzo porządnego półgodzinnego programu dla telewizji. (W istocie najlepszym scenariuszem, jaki stworzyliśmy w tym okresie, był pilot serialu na podstawie książki Richarda Gordona Doctor in the House dla Humphreya Barclaya; dzięki medycznej wiedzy Grahama przygotowanie zabawnego i wiarygodnego odcinka okazało się zaskakująco łatwe, a pilot dał początek długiemu serialowi). Ale stuminutowa fabuła to całkiem inna historia, zupełnie insza inszość, inna para kaloszy i inny wróbel na dachu. Jeśli półgodzinny odcinek
sitcomu jest, powiedzmy, siedem razy trudniejszy od napisania skeczu, to film jest dwadzieścia razy trudniejszy od sitcomu, zwłaszcza gdy jest komedią (jeśli sądzicie, że to stronnicza opinia komika, napiszcie tytuły pięćdziesięciu wielkich dramatów, a potem spróbujcie sobie przypomnieć tytuły piętnastu wielkich komedii). Oczywiście scenariusze filmowe w ogóle trudno jest dobrze pisać. Mój przyjaciel William Goldman, którego uważam za jednego z największych scenarzystów i zarazem autora najlepszej książki o Hollywood, Adventures in the Screen Trade (Przygody scenarzysty), powiedział mi kiedyś, że to trudniejsze niż powieści i sztuki teatralne. Konieczność ciągłego posuwania fabuły naprzód jest ogromnie wymagającym zadaniem – wystarczy króciutki moment stagnacji i publiczność kinowa natychmiast zaczyna się nudzić (choć jej uwagę mogą podtrzymać liczne eksplozje). Dodajmy do tego następującą trudność komedii: nie można kazać publiczności śmiać się bez przerwy przez sto minut – ludzka psychologia i fizjologia na to nie pozwolą – należy więc zaplanować sekwencję większego i mniejszego natężenia śmiechu, pamiętając o tym, by utrzymać uwagę widzów we fragmentach, które nie starają się być śmieszne. W Hotelu Zacisze Connie i ja potrafiliśmy zbudować stałe napięcie i komizm, gdyby jednak próbować to zrobić w przypadku materiałów dłuższych niż trzydzieści pięć minut, publiczność ulegnie pewnemu znużeniu. Nie wiem właściwie dlaczego, ale tak jest. Sir Henry’ego Irvinga na łożu śmierci zapytano, czy umieranie jest trudne. „Nie – odparł – umieranie jest łatwe. Trudna jest komedia”. Rozumiecie już chyba, dlaczego w ciągu pięćdziesięciu lat udało mi się napisać tylko jeden naprawdę dobry scenariusz (chociaż miałem też swój udział w Żywocie Briana). Gdy Graham i ja ochoczo pisaliśmy nasze trzy filmy, do pewnego stopnia wiedzieliśmy, że nie wiemy, co robimy; po prostu nie w pełni zdawaliśmy sobie sprawę z głębi naszej ignorancji. Na szczęście ludzie wokół nas byli na ogół równie niezorientowani jak my i tylko dlatego sfinansowano realizację tych filmów. Ale wszystkie poniosły znaczącą klęskę, a Rentadick (producent: Ned Sherrin) był wśród nich zdecydowanie najokropniejszy. W związku z tym chyba dobrze się stało, że w tym momencie Gra i ja zaangażowaliśmy się w coś, co umieliśmy. Wszystko dlatego, że w każdy czwartek po południu zaczęliśmy kończyć pracę wcześniej, żeby obejrzeć program dla dzieci. Nosił tytuł Do Not Adjust Your Set (Prosimy nie regulować odbiornika) i występowali w nim Michael Palin, Terry Jones, Eric Idle, a pod koniec emisji pojawiły się pierwsze animacje Terry’ego Gilliama. Tak się składało, że była to najzabawniejsza rzecz ze wszystkich, jakie można było obejrzeć w brytyjskiej telewizji rano, w południe i wieczorem. Po jednym szczególnie błyskotliwym odcinku powiedziałem do Grahama: „Może bym do nich zadzwonił i zapytał, czy chcą z nami zrobić program?”. Graham się zgodził, skontaktowałem się z Michaelem, spotkaliśmy się parę dni później i doszliśmy do wniosku, że to chyba niezły pomysł, więc zwróciliśmy się do Barry’ego Tooka, który dawniej pisał do spółki z Martym Feldmanem i dość dobrze znaliśmy się z The Frost Report, a teraz został jakimś konsultantem w BBC. Barry z kolei umówił nas z Michaelem Millsem, szefem redakcji komedii BBC. Wyznaczonego dnia wmaszerowaliśmy do gabinetu Michaela. Przywitał nas i powiedział, iż doszły go słuchy, że chcemy zrobić serial komediowy. „Zgadza się”, odrzekliśmy, a on na to: „W takim razie powiedzcie, jak to miałoby wyglądać” – na co oczywiście nie mogliśmy odpowiedzieć. Wiem, że brzmi to niewiarygodnie, ale w ogóle nie rozmawialiśmy o tym, jakiego rodzaju program zamierzamy zrobić. Chcieliśmy zrobić tylko jeden. Michael najwyraźniej spodziewał się jakiejś prezentacji, więc kiedy cisza stawała się coraz bardziej niezręczna, próbował nam coś podsunąć. „Będziecie zapraszać gości specjalnych?” Spojrzeliśmy po sobie. „Prawdopodobnie… nie”.
„Muzyka?” „Hm… może trochę… nie za dużo”. „Filmy?” „Tak! Na pewno trochę filmu, tak!” Siedzieliśmy w sześciu jak tabaki w rogu przed najważniejszym człowiekiem od komedii w brytyjskiej telewizji. To było upokarzające. Chciałem już zasugerować, że sobie pójdziemy, pogadamy o tym, jaki program zamierzamy zrobić, i wrócimy za dwa miesiące czy lata, gdy nagle Michael wzruszył ramionami i zrezygnowanym tonem oznajmił: „Dobra, idźcie i zróbcie trzynaście odcinków”. Nawet nie poprosił o pilota… Kiedy podziękowaliśmy Michaelowi i zadowoleni oraz podnieceni wyszliśmy z jego gabinetu, nie mieliśmy pojęcia, jakie szczęście nas spotkało – świat telewizji wkrótce miał się bowiem zacząć zmieniać i decyzja, jaką właśnie podjął Michael, byłaby nie do pomyślenia. Ale jako rodzący się Pythoni, wciąż odkładaliśmy na potem ustalenie, co właściwie zamierzamy zrobić. Dostaliśmy plan produkcji, a Gilliam przekonał różnych finansowych decydentów w BBC, że naprawdę potrafi przygotować animacje tak niewielkim kosztem, jaki zaproponował, poza tym jednak nie posunęliśmy się ani o krok, ponieważ wszyscy byliśmy mocno zaangażowani w inne projekty, a nawet gdy udało nam się spotkać, całą uwagę poświęcaliśmy na próby wymyślenia tytułu programu, którego obsesyjnie zaczęła się domagać BBC. Ilekroć wydawało się nam, że już go mamy, nazajutrz rano wpadaliśmy w panikę i odwoływaliśmy wcześniejszy pomysł, przerobiliśmy więc w ten sposób A Horse, a Spoon and a Bucket (Koń, łyżka i wiadro); Owl-Stretching Time (Pora rozciągania sowy); Bunn, Wackett, Buzzard, Stubble and Boot; The Toad-Elevating Moment (Budująca chwila w życiu ropuchy) oraz You Can’t Call a Show „Betty” (Nie można nazwać programu „Betty”). W końcu BBC dała za wygraną i zaczęła nas nazywać Barry Took’s Flying Circus . Spodobał się nam „latający cyrk” i niewiele brakowało, żebyśmy przypisali jego własność Gwen Dibley (propozycja Michaela Palina). W końcu któregoś wieczoru ktoś zaproponował Pythona (uznałem, że to świetne nazwisko dla śliskiego impresaria), ktoś inny dodał Monty’ego, który kojarzy się z naszym największym generałem z drugiej wojny światowej Montgomerym, wszyscy wpadli w histerię i tak dokonała się historia. Kilka dni później obejrzałem nowy cykl komediowy Spike’a Milligana pod tytułemQ5. Ogarnęła mnie konsternacja: program był znakomity. Zadzwoniłem do Terry’ego Jonesa. „Tak – powiedział – też właśnie widziałem”. „Ale myślałem, że to my będziemy to robić”, zauważyłem. „Ja też”, odparł. Mimo to musieliśmy nadać kształt Pythonowi i przez pewien czas zastanawialiśmy się, jaki styl powinien przyjąć program. Michael i Terry Jones, zainspirowani animacjami Terry’ego Gilliama, sugerowali strumień świadomości. Jeśli chodzi o Grahama i mnie, uważaliśmy, że musimy wyzwolić się z konwencji komedii telewizyjnej (nie wiedząc do końca, co to właściwie jest). Kiedy spotkaliśmy się, żeby zaplanować pierwszy odcinek, zaczęliśmy się jednak plątać, podrzucając parę pomysłów, które nikogo nie zachwyciły. Wtedy uświadomiliśmy sobie, że nic się nie stanie, dopóki nie wrócimy do domu i nie zaczniemy pisać… Tak więc nazajutrz rano Chapman i ja usiedliśmy i przez chwilę spoglądaliśmy w przestrzeń, po czym jak zwykle sięgnąłem po Tezaurus Rogeta i zacząłem czytać hasła na chybił trafił. – Jaskier. Filtr. Katastrofa. Uciecha. Runąć. – O – odezwał się Gra. – „Runąć” mi się podoba. Minęły dwie minuty. – Owca mogłaby runąć, nie? – powiedział jeden z nas. – To znaczy, gdyby próbowała latać? – spytał drugi. (Powinienem wyjaśnić, że kiedy pisze się coś wspólnie, potem nigdy nie pamiętasz, co jest
czyjego autorstwa). – Ale dlaczego owca chciałaby latać? – Żeby uciec? Dwa miesiące później numer Latające owce stał się pierwszym zarejestrowanym skeczem Monty Pythona. Do dziś żywo pamiętam tę chwilę, jakieś dwie minuty przed rozpoczęciem nagrania, gdy stałem za kulisami z Michaelem Palinem, czekając, aż Terry Jones podejdzie do Grahama, żeby zacząć dialog. „Michael – powiedziałem – zdajesz sobie sprawę, że możemy być pierwszymi ludźmi w historii, którzy nagrają program komediowy w kompletnej ciszy?” Po krótkiej chwili Michael odrzekł: „Właśnie pomyślałem to samo”. Nie mieliśmy bladego pojęcia, czy Python wyda się ludziom zabawny. Naprawdę czuliśmy, że to ryzykowne. Ale rozpoczął się skecz… Michael i ja natężyliśmy słuch… chichot… cichy śmiech… znowu chichot… i gromki śmiech! Spojrzeliśmy po sobie, a ja pomyślałem: Może jednak będzie dobrze.
Rozdział 16
Skończywszy ostatnie zdanie poprzedniego rozdziału, pomyślałem sobie: Ależ zgrabny sposób na zakończenie tej książki. Ale, jak się już zorientowałeś, drogi czytelniku, tak się nie stanie, bo odkąd napisałem te słowa zręcznie wprowadzające element suspensu, doszło do nieprzewidzianych zjawisk pythonicznych: mianowicie wspólnego występu w londyńskiej Arenie O2. Zignorowanie tego faktu mogłoby zostać odebrane jako partactwo. A zatem… Cóż to był za ogromny sukces – choć może nie powinienem się chwalić. Nie zamierzam jednak udawać skromnisia. Dziesięć razy szesnastotysięczna publiczność zgotowała nam żywiołową, gorącą owację na stojąco i w sumie słyszałem tylko trzy nieprzychylne, nadęte komentarze (nie licząc „Daily Mail”, który zjechał przedstawienie, twierdząc, że zebrało „mieszane recenzje” – w rzeczywistości były mniej więcej tak mieszane jak recenzje Hitlera w Norymberdze, co „Mail”, jako dawna pronazistowska gazeta, powinien bez trudu zrozumieć). Zabawne jest jednak to… że wszystko zdarzyło się przez przypadek. W listopadzie 2013 roku pięciu żyjących Pythonów musiało się zebrać na naradę, by przedyskutować fatalny wyrok sądowy: jeden z producentów naszego filmu z 1975 roku Monty Python i Święty Graal zażądał swojej części zysków z musicalu Spamalot w takiej samej wysokości co każdy z członków grupy, poza tym obciążono nas kosztami procesowymi, co w sumie dało kwotę w okolicy 800 000 funtów. Powód naszego spotkania nie był więc wesoły, mimo to wszyscy uważali, że to wspaniale znowu się zobaczyć, cieszyć się swoim towarzystwem, śmiać się i brykać jak sześćdziesięciolatki. A potem ktoś powiedział: „Zróbmy show, żeby to zapłacić!”. Pięć minut później sprawa była załatwiona. Początkowo zakładałem, że mamy jeszcze tylu zagorzałych fanów, by dało się zrobić dwa czy trzy przedstawienia, ale wszyscy zdębieliśmy, gdy bilety na pierwszy wieczór rozeszły się w czterdzieści cztery sekundy, a na cztery następne – w ciągu kilku godzin. Po pierwszej konferencji prasowej staliśmy się wydarzeniem odnotowanym w najważniejszych wiadomościach ze świata. Dech nam zaparło i nie odparło przez dłuższy czas (producent show, Phil McIntyre, powiedział nam: „Uwolniliście bestię”). Naturalnie byliśmy wniebowzięci: od trzydziestu pięciu lat Monty Python był „przebrzmiałą sławą”, a media od dziesięcioleci traktowały mnie, jak gdybym był już passé, więc cudownie było odkryć nagle, że wciąż istnieją te pokłady sympatii i uznania. Wkrótce jednak zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy pojęcia, jak może zostać przyjęty sam show. Wśród bardziej tchórzliwych Pythonów było dużo obaw, niepewności, a nawet złych przeczuć. Parę miesięcy później mogłem stanąć na scenie O2 i poczuć, jakie to satysfakcjonujące. I nagle uderzyła mnie myśl, że powinien tam być Graham, żeby cieszyć się tym razem z nami. Umarł na raka w 1989 roku w wieku zaledwie czterdziestu ośmiu lat, a choć nigdy nie odniósł znaczącego sukcesu poza Pythonem, w grupie odgrywał absolutnie kluczową rolę w każdym aspekcie twórczym. Nie ulega wątpliwości, że był naprawdę bardzo dobrym wykonawcą (dopóki nie spętał go alkoholizm), lecz, moim zdaniem, miał wyjątkowy wkład w nasz program przede wszystkim jako autor; wprowadził rodzaj humoru, jakiego nikt z reszty nie potrafiłby z siebie wykrzesać – podsuwał natchnioną, odjechaną kwestię (albo myśl), która pomagała pchnąć skecz na zupełnie nowe, żyzne
terytorium. Kiedy grzęzłem w czymś zbyt logicznym i przewidywalnym, często rzucał jakąś obłąkaną propozycję, która uwalniała nas ze schematu. Jak już wspominałem, ogromnie pomagało nam to, że mieliśmy podobne poczucie humoru. Być może różniliśmy się pod wieloma innymi względami, ale to, co wyzwalało w nim radosny rechot, mnie też kazało się zarykiwać; gdy ja pękałem ze śmiechu, jego powłoki otwierały się w tym samym miejscu. Prócz tego miał bezcenną niezwykłą zdolność wyczuwania, z czego będzie się śmiała publiczność. Ufałem jego ocenie tak bezgranicznie, że nigdy nie rozwijałem pomysłu, który mu się nie spodobał. Z drugiej strony jego zachęta kazała mi pracować w pocie czoła nad czymś, do czego straciłem przekonanie. Dobrym przykładem z epoki Pythona może być Sklep z serami. Szczególnie dziwna jest geneza skeczu. Kilka dni przed jego napisaniem pojechaliśmy na południowe wybrzeże nakręcić jakiś kawałek Mike’a i Terry’ego, którego akcja toczyła się na łodzi. Była sztormowa pogoda, a ponieważ mam skłonność do choroby morskiej, trochę się obawiałem. Kiedy jednak przyjechaliśmy na miejsce, zapewniono nas, że wszystko będzie dobrze, bo kręcimy w porcie. Miałem zagrać rolę pythonowskiej Solniczki, musiałem więc tylko wejść na pokład i skrzeczeć jakieś głupoty. Łatwizna, pomyślałem, bo całe ujęcie nie mogło trwać dłużej niż jakieś sześć sekund. W chwili gdy wchodziłem do łodzi, wiedziałem, że nie wszystko „będzie dobrze”. Zdałem sobie sprawę z wyraźnego kołysania i kiedy ekipa przygotowywała sprzęt, czułem się… coraz gorzej. Wtedy nasz reżyser Ian McNaughton powiedział: „Dobra, kręcimy”, więc zszedłem pod pokład, żeby zaczekać na sygnał. Stałem tam na tyle długo, by sobie przypomnieć, że podczas drugiej wojny światowej niektórzy brytyjscy marynarze na statkach pływających z konwojami do Murmańska naprawdę umierali na chorobę morską, i pomyślałem, jakie to musiało być cudowne wybawienie. Nagle usłyszałem okrzyk Iana: „Akcja!”, więc wgramoliłem się na pokład, stanąłem twarzą do kamery, otworzyłem usta – i zwymiotowałem na kamerę. Słyszałem kiedyś o wymiotach chlustających, ale nigdy czegoś takiego nie widziałem, a tym bardziej nie doświadczyłem. – Cięcie! Podbiegły do mnie charakteryzatorki i garderobiany, żeby mnie oczyścić i nałożyć nowy makijaż, podczas gdy ekipa wycierała obiektyw i usuwała z włosów operatora kawałki marchewki. Łódź ciągle się kołysała. „Już ci lepiej?” – spytał Ian. „Tak”, skłamałem i zszedłem po schodkach, myśląc o tamtych marynarzach, którzy mieli tyle szczęścia. – Akcja! Zebrałem się w sobie, wbiegłem po schodkach, zapomniałem kwestii – i znów zwymiotowałem. „Kurwa!” – krzyknął operator. Tym razem było mniej rzygowin, ale, niestety, poprawiła się celność, więc czyszczenie sprzętu trwało dłużej. W końcu jednak charakteryzatorki były zadowolone, kamera lśniła, operator znalazł zydwestkę, a mnie poproszono, żebym zszedł pod pokład na trzecią próbę ujęcia. – Akcja! Potykając się, wbiegłem na górę i tym razem wszystko potoczyło się stosunkowo dobrze, ponieważ zdążyłem powiedzieć całą kwestię, zanim zwymiotowałem. – Kopia! Tego samego dnia w samochodzie, który wiózł nas do Londynu, Graham dostrzegł we mnie dość oznak życia, aby mi zaproponować, żebym spróbował coś zjeść. Czy mam na coś ochotę? „Chyba mógłbym przełknąć trochę sera”, odpowiedziałem. Zaczęliśmy więc szukać sklepów spożywczych, nigdzie jednak nie mogliśmy ich wypatrzyć. W pewnej chwili minęliśmy aptekę. „Jest apteka”, powiedział Graham. „Ciekawe, czy mają ser”, zastanawiałem się głośno, na co Graham odparł: „Gdyby mieli, to leczniczy”. Zaśmiałem się i powiedziałem: „Z tego może być skecz”.
Kiedy więc następnym razem siedliśmy do pracy, zadaliśmy sobie pytanie, po co ktoś wchodziłby do apteki i pytał o ser. Oczywiście dlatego, że wcześniej był w sklepie z serami, w którym nie było żadnego. Stąd skecz. Ale ponieważ składał się z dialogu klienta, który pytał o coraz to inne gatunki sera, ze sprzedawcą odpowiadającym, że nie ma go z takiego czy innego powodu, stopniowo traciłem przekonanie do tej scenki i pytałem Grahama: „Czy to naprawdę zabawne?”. Wtedy wyjmował fajkę z ust i mówił: „Tak”, więc ciągnęliśmy: „Wobec tego, krzepki gospodarzu, wezmę cztery uncje caerphilly, jeśli łaska”. „Aj! Zamówiłem go dwa tygodnie temu” – po czym znów pytałem: „Gra, jesteś pewien, że to zabawne?”, a on uśmiechał się potakująco. Powtarzało się to, ilekroć strach mnie oblatywał („Cheddar?”, „W tych okolicach nie cieszy się wielkim powodzeniem”), czyli jeszcze jakieś sześć razy. Gdyby nie Graham, nie istniałby skecz Sklep z serami, a ja zostałbym pozbawiony swojego najmilszego wspomnienia z czasów Pythona: gdy po raz pierwszy go czytałem, Michael Palin tak się zaśmiewał, że dosłownie zsunął się z krzesła na podłogę i zaczął się po niej tarzać. Nawiasem mówiąc, Graham i ja nigdy nie wróciliśmy do pomysłu leczniczego sera. Przez całą książkę staram się odmalować portret wyjątkowej istoty, jaką był doktor Graham Chapman. Opowiedziawszy więc, jaki był w swoim najmądrzejszym wydaniu, muszę coś powiedzieć o innej stronie jego osobowości, która jak sądzę, była zagadkowa, przynajmniej dla mnie. Oto zatem historia o Grahamie w jego najdziwniejszym wydaniu. Podczas pierwszej serii programu, pewnego upalnego popołudnia, Pythoni byli na wrzosowiskach parku narodowego w Yorkshire, kręcąc kawałek Mike’a i Terry’ego o polowaniu grupy z wyższych sfer, której członkowie wracają wieczorem do domu z różnymi ranami postrzałowymi. Nie był to genialny numer, po prostu seria gagów z wypadkami, a Grahamowi i mnie dostały się niewielkie role, więc większość czasu spędzaliśmy w furgonie pełniącym funkcję garderoby, w pewnej odległości od planu filmowego. Kiedy rozwiązaliśmy krzyżówkę – była to chyba jedyna w miarę konstruktywna rzecz, jaką mogliśmy zrobić, czekając, aż zostaniemy wezwani przed kamerę – staraliśmy się wymyślić jakiś sposób, by nie zwariować z nudów, ale bez większego powodzenia. Graham postanowił ćwiczyć wymawianie imienia i nazwiska radiowej aktorki komediowej Betty Marsden najszybciej, jak się dało; ja próbowałem balansować parasolem na brodzie przez całą minutę. W pewnym momencie zauważyłem, że Graham zostawił na krześle fajkę, więc wziąłem ją i niepostrzeżenie wsunąłem do kieszeni, nie wiedząc jeszcze za bardzo, jak można wykorzystać tę sytuację w sposób rozrywkowy. Parę chwil później, w połowie moich popisów z parasolem, wyczułem, że Graham podszedł do mnie z tyłu. A kiedy się odwróciłem, ze zdziwieniem zobaczyłem, jaki jest wzburzony. Jego gorączkowe poszukiwania ocierały się o szaleństwo i ogarnął mnie nagły niepokój połączony z zaskoczeniem, dlaczego tak bardzo cierpi z powodu zagubionej fajki. Uznałem, że pora się przyznać. „Mam twoją fajkę”, powiedziałem, wyjmując ją z kieszeni i pokazując mu. Przez moment mierzył mnie wściekłym spojrzeniem, wyrwał mi ją z ręki, a potem podszedł bliżej i gdy odruchowo zacząłem go przepraszać, kopnął mnie kolanem w krocze. Chociaż nie trafił w jądra, dość mocno uderzył mnie w kość miedniczną, ale ból był niczym w porównaniu z falą bezbrzeżnego zdumienia, jaka mnie ogarnęła. Przecież dobrze znałem tego człowieka! O co, u diabła, mu chodziło? Zaczął na mnie wrzeszczeć, a potem wyszedł… Uświadomiłem sobie, że jestem w lekkim szoku, więc powoli i ostrożnie usiadłem, ale gwałtownie szukałem w głowie jakiegoś wytłumaczenia. Nagle przyszło mi na myśl freudowskie, które samo się narzucało. Nie zabrałem mu fajki. Ukradłem mu penisa.
Parę miesięcy później w „Daily Mirror” ukazała się nieco inna wersja incydentu z fajką, którą Graham przedstawił dziennikarzowi. Według niego cała historia rozegrała się w studiu, gdzie nagrywaliśmy odcinki Pythona. Kiedy odkrył, że zwędziłem mu fajkę, rzekomo gonił mnie po całym studiu, potem powalił na podłogę chwytem rugbysty, odzyskał fajkę i usiadł mi na głowie. Byłem skonsternowany, czytając raz – i drugi – relację Grahama, bo wydało mi się zupełnie nieprawdopodobne, aby jego wersja i moja mogły być różnymi interpretacjami tego samego zdarzenia, czymś w stylu efektu Rashōmona. Nawet biorąc pod uwagę figle płatane przez pamięć, było jasne, że jeden z nas ma, powiedzmy, bardziej mgliste pojęcie o przebiegu tego wydarzenia niż drugi. Reasumując, chcę powiedzieć, że Graham był dobry, obdarzony niezwykłym intelektem i utalentowany, ale zdarzało się, że utrzymywał bardzo słaby kontakt z rzeczywistością. Na szczęście nigdy nie miało to wpływu na nasze relacje zawodowe ani na sympatię, jaką go darzyłem. ··· Tak więc na początku Pythona, kiedy wszyscy poszliśmy pisać, dla Grahama i dla mnie nic się nie zmieniło: nadal spotykaliśmy się, żeby pisać, zwykle przy Basil Street. Jedyna różnica polegała na tym, że teraz pisaliśmy do Pythona. Po kilku dniach zdzwoniliśmy się i umówiliśmy na czytanie tego, co udało się nam napisać… żeby spróbować ustalić, co, do diabła, robimy. Spotkaliśmy się w domu Terry’ego Jonesa, bo był duży i dawał nam okazję zobaczenia południowego Londynu. Warto było pojechać: śmialiśmy się do rozpuku i rozstaliśmy się z przeczuciem, że zmierzamy w słusznym komediowym kierunku. Mniej więcej. Przyjęliśmy więc prosty porządek. Co sześć czy siedem dni roboczych pięciu z nas miało się spotykać na próby czytane, żeby ocenić materiał i sprawdzić, czy da się z tego skonstruować cały odcinek. Mówię „pięciu”, bo Terry Gilliam nie pisał nic na te spotkania: gdy przygotowaliśmy odcinek, zaznaczaliśmy w scenariuszu, gdzie potrzebne będą jego animacje, czy to ma być dłuższa czy krótsza sekwencja, i mając te wskazówki, zasiadał do tworzenia swoich arcydziełek. Pierwszy raz widzieliśmy je dopiero po południu w dniu nagrania, więc nie było okazji niczego zasugerować, jak w przypadku reszty, kiedy odbywaliśmy wspólne próby. Myślę, że Terry wolał taką formułę; w każdym razie z powodu ograniczeń czasowych, jakie nam narzucono, żadna inna nie była możliwa. Poza tym jednak stanowiliśmy zespół, w którym stale wymienialiśmy się propozycjami i pomysłami, cały czas coraz lepiej poznając się nawzajem. Najwięcej przyjemności dawały nam czytania: pisało się dużo zabawnego materiału, którego większość była całkiem oryginalna. Czasem oczywiście autorzy jakiegoś skeczu czuli się rozczarowani, jeżeli nie wzbudził wielkiego śmiechu, ale niektóre w pomysłowy sposób można było uratować. Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że dyskusje o tym, jak poprawić materiał, skrócić i przeredagować, były najwyższej próby. Eric powiedział kiedyś, że niewiele jest miejsc, w których można otrzymać poradę na takim poziomie wiedzy komicznej. Jeżeli chcecie zrozumieć, jak funkcjonowała grupa Monty Pythona, musicie pamiętać o jednym zasadniczym fakcie: podobnie jak Graham i ja, Michael, Terry i Eric byli przede wszystkim autorami, nie aktorami. Nigdy więc nie kłóciliśmy się o obsadę. Gdybyśmy w głębi duszy byli aktorami, oczywiście walczylibyśmy o najlepsze role. Ale tak się nie działo, bo gdy już uzgodniliśmy, że robimy skecz, zawsze było dla nas jako autorów jasne, kto powinien zagrać którą rolę, by jak najlepiej wykorzystać potencjał materiału. Innymi słowy, kto ma największe szanse, żeby tego nie
spaprać. Między innymi dlatego nigdy nie pisaliśmy ról, w których moglibyśmy popisać się talentem, jak robiliby to aktorzy.
Rozmaici Pythoni. Stoję na Terrym Gilliamie.
Ponieważ jednak byliśmy autorami, całą pasję (wybaczcie mi to słowo, ale dział marketingu mojego wydawcy poprosił, żebym go użył w którymś miejscu) wkładaliśmy w nasze teksty, nie w grę. I czasem ta… pasja… prowadziła nas w obszary wyjątkowej głupoty. Naprawdę bardzo wyjątkowej… Raz na przykład ktoś napisał skecz rozgrywający się w dość ponurej, przeżartej przez mole sypialni w szkolnym internacie. Ktoś inny zasugerował, że sala powinna być oświetlona okazałym żyrandolem w stylu Ludwika XIV. Propozycja się spodobała, ale inny Python powiedział: „Nie, niech tam wisi wypchane martwe zwierzę hodowlane z żarówką w każdej nodze”. Ten pomysł spodobał się nam jeszcze bardziej. Ktoś zauważył: „To oczywiście powinna być owca”. W tym momencie rozgorzała dyskusja. – Jak to, owca? To musi być koza. – Koza? – No pewnie! Rogi dadzą śmieszniejszy efekt wizualny. – Ale owce są głupie, a głupie jest śmieszne. – Słuchaj, owce są bardziej okrągłe. Kozy są kanciaste. – No i co? – Taka kanciastość będzie wyglądać bardziej niedorzecznie.
– Wypchane zwierzę wiszące na suficie już i tak wygląda na tyle niedorzecznie, że nikt nie będzie się zastanawiał, czy jest kanciaste. – Wełna będzie śmieszniejsza. – Co takiego śmiesznego jest w wełnie? – No, jest miękka i bezkształtna. – Dobra, ale kozy wyglądają bardziej idiotycznie z tymi oczami jak Marty Feldman i sterczącymi wszędzie kępkami włosów. – Ale ludzie nie uważają, że kozy są tępe. I tak dalej, i tak dalej, przy trzech głosach za kozą i dwóch za owcą debata nabierała rumieńców, zaczynały padać złośliwe argumenty natury osobistej z niedwuznacznymi aluzjami do czyjegoś pochodzenia i dziwacznych praktyk seksualnych, aż mniej więcej po dwudziestu minutach udało mi się nabrać dystansu do tej awantury, odzyskałem panowanie nad sobą, skonsultowałem się z siłą wyższą i zadumałem filozoficznie nad absurdalnością, całkowitym idiotyzmem sytuacji, w której pięciu absolwentów Oksfordu i Cambridge zawzięcie kłóci się, czy wybrać żyrandol z owcy, czy żyrandol z kozy, skoro dla każdego obdarzonego przeciętnym intelektem jest oczywiste, że będzie śmieszniej, jeżeli na suficie zawiśnie pieprzona koza. Chyba rzeczywiście za bardzo przejmowaliśmy się tekstami i dlatego dyskusje stawały się tak zaciekłe. Przepraszam! Były pełne pasji. Kiedy do nich dochodziło, reakcje w grupie były bardzo łatwe do przewidzenia. Michael, który nie cierpiał konfrontacji, wycofywał się na bezpieczną odległość; Graham mówił jeszcze mniej niż zwykle; Eric starał się być rozsądny i konstruktywny; Terry Gilliam brał stronę każdego, kto miał na imię Terry; a Terry Jones i ja stawaliśmy do pojedynku… i nie zachowywaliśmy się najlepiej. Zaciskałem usta, stawałem się chłodny i precyzyjny, a tłumione zniecierpliwienie i irytacja wyciekały mi uszami. Jonesy mówił coraz wyższym głosem, coraz bardziej natarczywie i nigdy, przenigdy nie chciał się zamknąć, ustąpić ani przyznać się choćby do cienia wątpliwości. Kiedy mi na czymś bardzo zależało, byłem gotów o to walczyć, ale Jonesy’emu zależało na wszystkim, rzucał na szalę wszystko i nawet jeśli pod koniec rozmowy nad scenariuszem opinia większości odwróciła się od niego i jego propozycja została przegłosowana, nazajutrz rano, gdy siadaliśmy przy kawie, oznajmiał: „Wiecie co, zastanawiałem się dzisiaj rano i naprawdę czuję, że…”, po czym natychmiast wracaliśmy do sytuacji z wpół do trzeciej poprzedniego dnia. Wydawało się, jak gdyby głęboko wierzył, że waga jego argumentów zależy od jego zaangażowania emocjonalnego w sprawę, a ponieważ zawsze i we wszystko angażował się z nieokiełznaną pasją, uważał, że zawsze ma rację. Ten irracjonalny słowotok w wykonaniu śniadego, pobudliwego, pulchnego celtyckiego półkrasnoluda wydawał mi się nie tylko bezczelnością, lecz także krzykliwą i ignorancką próbą zanegowania najbardziej podstawowych zasad wieku oświecenia. Co więcej… Przepraszam. Trochę mnie poniosło… Owszem, Terry i ja ścieraliśmy się regularnie. Ale uczuciem dominującym w naszych kłótniach była raczej irytacja niż gniew i chyba stanowiliśmy dla siebie pożyteczną przeciwwagę, umożliwiając grupie podejmowanie dobrych decyzji komediowych. Ciekawe pod tym względem jest to, że kiedy grupa miała podzielone opinie na temat zalet i wad konkretnego tekstu, trio z Cambridge często głosowało razem, nie z powodu lojalności plemiennej, tylko dlatego, że akurat bardziej zależało nam na wewnętrznej strukturze i logice, podczas gdy obu Terrych i Michaela interesował raczej nastrój i wizualna strona materiału. Tak więc często czuli się ograniczeni naszym przywiązaniem do kwestii związanych z funkcjonowaniem lewej półkuli mózgu, my natomiast byliśmy autentycznie zdziwieni ich niedbałą, a z pewnością nonszalancką postawą wobec związków
logicznych i jasności przekazu. Moim zdaniem trio z Cambridge uważało, że te dwie cechy są niezbędne, ponieważ bez względu na to, jak zakręcony jest skecz, kiedy już zostają ustalone pewne zasady, należy ich przestrzegać, bo w przeciwnym razie skecz straci spójność i w konsekwencji „wiarygodność”. Być może słowo „wiarygodność” brzmi dziwnie w kontekście skeczu Pythona, ale w jakiś zagadkowy sposób publiczność była gotowa zaakceptować każde założenie, nawet najbardziej wariackie, a potem pozwalała określić zasady, co jest, a co nie jest wiarygodne w tym konkretnym numerze. Weźmy na przykład skecz Kupowanie łóżka, w którym ochocza para nowożeńców wpada do domu towarowego, żeby kupić podwójne łóżko. Kiedy się dowiadujemy, że sprzedawca, pan Lambert, zawsze wkłada na głowę papierową torbę, ilekroć ktoś wypowie słowo „materac”, i zdejmie ją dopiero wtedy, gdy wszyscy zaśpiewają zwrotkę Jeruzalem, tych zasad koniecznie trzeba przestrzegać. Gdyby jedna z postaci powiedziała „materac”, a pan Lambert nie nałożyłby sobie torby na głowę, publiczność natychmiast zdziwiłaby się taką niekonsekwencją, a zdziwiona publiczność nie będzie się śmiać. Dzieje się tak z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że na poziomie racjonalnym nie rozumie tej arbitralnej zmiany zasad, i zamiast się roześmiać, myśli: No dobrze, ale jakie zasady mamy teraz? A po drugie dlatego, że nawet lekkie zdziwienie zawsze zaburza jej emocjonalne zaangażowanie w skecz, co równie skutecznie zmniejsza rozbawienie. Jeżeli nawet Michael i Terry czasami uważali, że Graham i ja za bardzo trzymamy się swojego żądania, by każdy skecz miał swoją żelazną wewnętrzną logikę, nie miało to znaczenia, bo różnice zdań w zespole i wyrażanie różnych opinii są bezcenne pod względem twórczym. Wszystkie badania wykazują, że zespoły tworzone przez ludzi o takich samych przekonaniach lubią razem pracować, a ich członkowie mają dobre zdanie o kolegach i chętnie powtarzają to doświadczenie, jeżeli natomiast chodzi o twórczą stronę ich pracy, produkują kompletny chłam. Z kolei zespoły, których członkowie różnią się w poglądach, kłócą się, ale ten twórczy konflikt przynosi nowatorskie rozwiązania. Twórczy konflikt jest potrzebny: niepożądane są konflikty osobiste, ponieważ mogą skomplikować pracę i zbyt często prowadzić do impasu. Zespół Pythona był wyraźnie zróżnicowany – wystarczy spojrzeć, jak zupełnie inaczej potoczyły się nasze indywidualne kariery po rozwiązaniu grupy – lecz mimo naszych różnic zdań pod względem twórczym współpracowało się nam bardzo dobrze. Wszyscy mieliśmy swoje wady, ale równoważyły je mocne punkty pozostałych. Co ciekawe, mimo naszych gorących sporów na temat tekstów, gdy zaczynaliśmy próby, wyjątkowo rzadko dochodziło do jakichś tarć. Kiedy scenariusz został zaakceptowany, wykonanie było już bardzo prostym zadaniem, a ponieważ po kilku powtórkach łatwo było zauważyć ukryte słabości, z przyjemnością i bez żadnych napięć robiliśmy burzę mózgów, żeby znaleźć sposób na poprawienie wykonania albo tekstu. W ciągu wielu lat doszedłem do wniosku, że ilekroć próbowałem jakiś skecz, stawał się lepszy z każdą powtórką i to samo wrażenie miałem w pracy nad Pythonem. Pozostali nie zawsze podzielali moje zdanie i rzadko chcieli aż tylu prób co ja, zwykle jednak spełniali moje życzenia. Zawsze byłem zaskoczony, gdy fani pytali, czy improwizowaliśmy, ponieważ jako autorów nie interesowała nas improwizacja, która jest przecież elementem wykonania. Ale przypuszczam, że ściśle rzecz biorąc, to, co robiliśmy z Grahamem podczas pisania, było improwizowaniem różnych kwestii (dopóki nie znaleźliśmy kombinacji, która nam zagrała); oczywiście, jeżeli w trakcie prób przyszła nam do głowy nowa kwestia, sprawdzaliśmy, czy nie okaże się lepsza niż poprzednia. Był jednak jeszcze jeden powód, dla którego nigdy nie improwizowaliśmy podczas samego nagrania programu. Po prostu było na to za mało czasu. Rejestrowaliśmy odcinek z publicznością złożoną z około 300 osób – obowiązywała niepisana zasada, że publiczność poniżej 200 nie będzie się
odpowiednio śmiała – i widzów wpuszczano do studia o 19.30. Gdy już zajęli miejsca, odbywała się rozgrzewka, przedstawiano zespół, zaczynaliśmy nagranie o 20.00 i kończyliśmy punktualnie o 22.00. Nie wolno nam było przekroczyć granicy godziny 22.00 – z powodów, których nigdy nie zrozumiałem – mieliśmy więc dokładnie dwie godziny na wszystko, co oznaczało, że przy konieczności dokonywania zmian scenografii, wkładania kolejnych kostiumów i kręcenia dubli, jeśli popełniliśmy jakiś błąd albo zrobiła to nasza ekipa techniczna, zaczynaliśmy pracować pod presją czasu. Jeżeli wykonanie skeczu nie było doskonałe, ale do przyjęcia, przechodziliśmy do następnego numeru w nadziei, że zostanie czas, by wrócić do poprzedniego i nagrać go jeszcze raz. Dlatego liczyła się każda chwila i nie mogliśmy sobie pozwolić na ryzyko wprowadzania czegoś, co nie zostało sprawdzone na próbach. Kiedy tak próbuję wam opowiedzieć, jak wyglądało przygotowywanie odcinków Latającego Cyrku, uderza mnie cudowny paradoks. Wszystko, co piszę o serialu telewizyjnym, jest biegunowo odmienne od tego, co przeżyliśmy w Arenie O2. Zaczynając od najbardziej oczywistej różnicy: w 1969 roku byliśmy w studiu, zastanawiając się, jak ten nowy rodzaj humoru zostanie przyjęty przez trzystuosobową publiczność, która, jak powiadają Australijczycy, „nie odróżniała nas od mydła”. W 2014 roku występowaliśmy na żywo w gigantycznej sali dla 16 000 widzów, których ogromną większość stanowili nasi oddani fani. Nikt nie kupił biletów do O2 dlatego, że nie znosił Pythona. Po drugie, podkreślałem znaczenie pracy zespołowej nad programem telewizyjnym. Nic takiego nie zdarzyło się w O2. Kiedy postanowiliśmy zorganizować występ, na drugi dzień zdaliśmy sobie sprawę, że czterech z nas ma nieprawdopodobnie zapchany kalendarz. Tylko Eric miał trochę wolnego czasu. Zgłosił się więc na ochotnika, że przygotuje program przedstawienia, złożony ze skeczów, które dobrze się sprawdziły podczas naszych występów na żywo w latach 1973–1980. Kiedy kilka dni później mieliśmy próby czytane, odnotowaliśmy pozytywny fakt: wszystkim spodobał się wybór Erica i gdy uzgodniliśmy kilka zmian w początku drugiej części, zapytaliśmy go, czy podejmie się reżyserii całego show. Dzięki Bogu się zgodził, bo reszta z nas miała się rozjechać w różne strony: Michael na swoje podróże, by rejestrować swoją ekscytującą egzystencję w ekstremalnych szczegółach, na filmie albo w dzienniku, albo – zazwyczaj – w jednym i drugim; Jonesy miał przystąpić do działań przedprodukcyjnych przy swoim filmie o kosmitach (przez ostatnie cztery lata błędnie nazywanym przez brytyjską prasę „spotkaniem Pythonów”); Terry G. znalazł jakiś film, który miał reżyserować w Bukareszcie i niecierpliwie wyczekiwał arktycznych rekordów środkowoeuropejskiej zimy, którą zamierzał tam spędzić; a ja leciałem do Sydney, gdzie we wspaniałym hotelu Four Seasons zamierzałem przez cztery miesiące napisać jakieś 45 000 słów tej książki. A Eric… po prostu zorganizował nasze spotkanie po latach. Musieliśmy na początku rozwiązać dwa problemy: po pierwsze, skoro jest tylko czterech głównych wykonawców, jak Eric wykroi czas, żebyśmy mogli zmienić kostiumy między poszczególnymi skeczami, a po drugie, jak zdoła stworzyć przedstawienie, które wypełni ogromną scenę O2, skoro parada skeczów na dwóch i trzech wykonawców najwyraźniej się tu nie sprawdzi? Na szczęście dla nas wszystkich przez wiele lat pracował przy różnych produkcjach Spamalotu i zdobył wystarczające doświadczenie w musicalach, by do mieszanki skeczów (i filmu) dodać… niezbędnego i magicznego składnika – piosenkę i taniec! Piosenka i taniec?! Nie przypominam sobie, żebyśmy w trzech pierwszych seriach telewizyjnej wersji Pythona mieli choć jeden numer muzyczno-taneczny. Tak więc Eric błyskotliwie odwrócił się
plecami do długiej tradycji Latającego Cyrku. Gdyby się zawahał, przedstawienie zrobiłoby klapę. Dziękuję, Eric. Inna ogromna różnica między programem telewizyjnym a przedstawieniami w O2: niecenzuralny język. W telewizji krępowała nas atmosfera tamtych czasów. BBC pozwalała nam czasem na użycie takich słów, jak „cholerny”, „przeklęty” czy „sukinsyn”, ale to było wszystko, do czego mogliśmy się posunąć. Najbardziej wulgarne słowo, jakie pojawiło się w Pythonie, padło pod koniec odcinka z „hiszpańską inkwizycją”, gdy w roli jednego z kardynałów, którzy próbują się dostać do Old Bailey, ale nie udaje się im, bo program kończy się, zanim zdążą wpaść na salę rozpraw, Michael Palin krzyknął: „Ożeż kurde!”. Ku naszej radości Michael Mills zgodził się na to. „Nigdy bym nie uwierzył, że to puszczę – wyznał – ale kiedy to zobaczyłem, było takie śmieszne, że wam pozwolę”. Gdy jednak Graham w Konkursie streszczania Prousta jako jedno ze swoich hobby podał „masturbację”, zrobiła się afera i trzeba to było wyciąć podczas montażu. Nigdy za bardzo się tym nie przejmowałem, bo miałem raczej nietypowy pogląd na wulgaryzmy: na ogół byłem im przeciwny. Nie z powodów purytańskich, ale czysto komediowych. Po prostu uważam przeklinanie za formę oszustwa, leniwy sposób na rozśmieszenie publiczności materiałem, który sam w sobie jest za mało zabawny. Ale ponieważ doszło do upadku ogólnych standardów, to samo stało się z moimi. Najlepszą radę w tej kwestii usłyszałem od Davida Attenborough na początku lat siedemdziesiątych. Powiedział mi: „Nie szafuj szokiem”. Tak więc pozwalam sobie rzucić tu i ówdzie „kurwa” – może ze cztery razy w ciągu dwugodzinnego show. W głębi duszy wyczuwam jednak, że najlepsza komedia nie powinna się opierać na sztucznych środkach pobudzających. Trochę to śmieszne, że taka deklaracja pada od kogoś, kto niedawno uczestniczył w spotkaniu Pythona po latach, więc muszę wziąć odpowiedzialność za swoją rolę: w końcu Michael, obaj Terry i ja zachęcaliśmy Erica, żeby zorganizował i wyreżyserował show, który pod koniec przygotowań można było najtrafniej zatytułować Wieczór skeczów i muzycznych sprośności. Wyobraźcie sobie, co by się stało, gdyby teksty przesłano do akceptacji pierwszemu dyrektorowi generalnemu BBC, lordowi Reithowi. Ogłoszono by stan wojenny. Ale mimo że postawy wobec przekleństw i wulgaryzmów w ciągu ostatnich czterdziestu lat przesunęły się w jedną stronę, komedii zaczął zagrażać inny zestaw wartości, nacierając z przeciwnej strony. Mam na myśli opresyjną, wrogą życiu siłę zwaną poprawnością polityczną. Jej początkom mogły przyświecać dobre intencje, szybko jednak została przywłaszczona i doprowadzona ad absurdum przez grupę osobników pozbawionych jakiegokolwiek wyczucia – co z definicji oznacza, że nie mają też za grosz poczucia humoru. Na szczęście nasz program telewizyjny powstał w czasach, zanim jeszcze rozpleniło się to bezrozumne pozerstwo; na szczęście w 2014 roku byliśmy już takimi otępiałymi ramolami, że chyba dostaliśmy jakąś taryfę ulgową w tej kwestii. (A może nasza publiczność zgadzała się z naszym zdaniem. W końcu fani Pythona byli raczej inteligentni). Jeszcze jeden, dość dziwny kontrast między rokiem 1969 a 2014. Latający Cyrk, mimo swojego zamiłowania do łamania konwencji komediowych i niektórych oryginalnych treści, zawsze wyraźnie był telewizyjnym programem komediowym. Występ w O2 nie był sceniczną wersją programu telewizyjnego, nie był też jednak widowiskiem teatralnym. Nie chodzi mi tylko o to, że publiczność znała tyle materiału, ani o to, że przez wszystkie wieczory przyjmowała nas z tak cudowną sympatią i życzliwością. Zresztą jaka grupa komików zrobiła koncert pop? Na konferencji prasowej w listopadzie 2013 roku próbowałem zasugerować coś w tym stylu. Pytania dziennikarzy wskazywały, że uważają nasz występ za wielką produkcję teatralną, więc
odważyłem się wyrazić opinię, że będzie to raczej coś w rodzaju interakcji z publicznością, uroczystości, a nawet przyjęcia. Co to więc było? Naprawdę nie wiem. Wiem tylko, że drugiego wieczoru orkiestra zagrała głupkowaty wstęp do skeczu Hiszpańskie świry, a na koniec wszyscy muzycy wstali i krzyknęli „Olé!”, co wywołało u mnie paroksyzm śmiechu, publiczność mi zawtórowała i cała arena śmiała się przez dziesięć sekund, zanim na scenie padło pierwsze słowo. Wiem też, że trzeciego wieczoru podczas przerwy, gdy byłem zły, że sypnąłem się w swojej kwestii w skeczu o Michale Aniele, i wyznałem to Eddiemu Izzardowi, na którego natknąłem się za kulisami, powiedział mi: „John, widzieli już wiele razy, jak bezbłędnie wykonujesz te skecze. To dla nich coś wyjątkowego, kiedy się pomylisz”. Co za spostrzeżenie! W dodatku… zupełnie sprzeczne ze sposobem, w jaki zawsze pracowałem nad programami telewizyjnymi. Koniec końców wiem tylko, że w O2 spotkałem najfajniejszą publiczność, na jaką trafiłem w ciągu pięćdziesięciu lat, i to ona zmieniła przedstawienie w radosny i wzruszający melanż śmiechu, sympatii i bezmyślnej życzliwości. Nic dziwnego, że „Daily Mail” potraktował je z taką niechęcią. Nazajutrz po ostatnim wieczorze spotkaliśmy się wszyscy na lunchu. Jednogłośnie przyznaliśmy, że absolutnie niczego nie żałujemy. Jak powiedział Eric, to było „miłe pożegnanie”. Od czasu do czasu będziemy się spotykać przy stole, ale poza tym każdy z nas ruszy dalej własną drogą: Michael wróci do swoich podróży, Eric do pisania piosenek, Terry G. do zbierania funduszy na swoje następne pozbawione fabuły widowisko filmowe; Terry J. na kurs techniki panowania nad gniewem, który zaczyna go powoli zmieniać, a ja do próby zrozumienia tego, co przeżyłem w O2. Już podczas drugiego wieczoru, kiedy czekałem na rozpoczęcie skeczu, w ciągu kilku sekund, zanim skierowały się na mnie reflektory i gdy mogłem zobaczyć przed sobą wielką, wypełnioną po brzegi arenę… pomyślałem nagle: Jak to możliwe, że nie czuję ani odrobiny podniecenia? Może powinienem odtąd pisać książki.
Zdjęcia
Wszystkie zdjęcia poza niżej wymienionymi pochodzą z prywatnej kolekcji autora. I wkładka (po str. 112) Str. 5 dół: Clifton College; str. 8 góra: za zgodą The Master, Fellows, and Scholars of Downing College in the University of Cambridge.
II wkładka (po str. 224) Str. 3 dół po lewej: John Vere Brown / University of Bristol Theatre Collection / ArenaPAL; str. 6 góra © Getty Images; str. 7 góra: © BBC / credit: Photo Library; str. 7 pośrodku: © BBC / credit: Photo Library; str. 7 dół: ITV / RexFeatures; str. 8 góra: © Lewis Morley Archive / National Portrait Gallery, Londyn; str. 8 dół: © BBC / credit: Photo Library. Wkładka III (po str. 336) Str. 2 góra: Mirrorprix; str. 2 dół: Warner Bros / za zgodą Seven Arts; str 3 dół: FremantleMedia Ltd / Rex Features: str. 4 góra: © Moviestore collection Ltd / Alamy; str. 4 dół: Everett Collection / Rex Features; str. 5 góra: Everett Collection / Rex Features; str. 5 dół: Phillip Jackson / Associated Newspapers / Rex Features; str. 6, góra: © BBC / credit: Photo Library; str. 6 dół: Mirrorpix; str. 7 dół: © AF archive / Alamy; str. 8: © AF archive / Alamy. Str. 99 (krykiet w Clifton 1957): Clifton College; Str. 172 (rysunek Johna Cleese’a): Humphrey Barclay; Str. 210 (zespół Cambridge Circus przed wyjazdem do Nowej Zelandii): Lord Crathorne; Str. 282 (obsada i twórcy The Frost Report, 1957): Ben Jones / Rex Features; Str. 425 (Pythoni, 1970): © Rolf Adlercreutz / Alamy. Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli wszystkich praw autorskich. W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt z wydawnictwem.
1
Najbardziej wnikliwą definicję tchórza podał Ambrose Bierce: „Osoba, która w sytuacji zagrożenia myśli nogami”. Wydaje mi się, że ta mądra reakcja na niebezpieczeństwo jasno tłumaczy, dlaczego generałowie chcą rozstrzeliwać tchórzy; gdyby tego nie robili, koncepcja ucieczki tak bardzo by się rozpowszechniła, że dowództwo z dnia na dzień straciłoby pracę – albo przynajmniej musiałoby samo stanąć do walki, co nie należy do zakresu jego obowiązków służbowych. 2 Najbardziej znany wiersz Williama Wordswortha Żonkile (I Wandered Lonely as a Cloud/Daffodils) w przekładzie Stanisława Barańczaka. Zastąpienie przez autora żonkili chryzantemami można by porównać z zamianą malin na truskawki w Świteziance Mickiewicza. Lub na inne świeże owoce. 3 Joie de vivre (fr.) – radość życia. 4 Wieczór Trzech Króli Szekspira w przekładzie Leona Ulricha, akt II, scena 5. 5 Raison d’être (fr.) – racja bytu. 6 Ostatni kawałek układanki dodał Daniel Goleman w swojej Inteligencji emocjonalnej. Gdy przeczytałem tę książkę, próbowałem sobie wyobrażać, jak wyglądałaby edukacja emocjonalna w programie nauczania tradycyjnej prywatnej szkoły średniej: przypuszczalnie trzydzieści jeden z trzydziestu sześciu lekcji tygodniowo na temat „Jak zagłuszyć swoje uczucia”. 7 De haut en bas (fr.) – protekcjonalność, pobłażliwość, (dosł.) z góry na dół. 8 Niedawne badania wykazują, że dzieci reagują lepiej na metodę Tolsona, według której pochwala się wysiłek i determinację, niż na podejście rodziców i nauczycieli, którzy wyrażają dzieciom ogromne uznanie za inteligencję, kreatywność czy inny rzekomo trwały talent (co często prowadzi do lęków przed niemożnością spełnienia oczekiwań oraz wywołuje niechęć do ciężkiej pracy, kiedy pojawiają się trudności). Oczywiście, jak wcześniej wspomniałem, pan Tolson studiował na Cambridge. 9 Entente cordiale (fr.) – przymierze, (dosł.) serdeczne porozumienie. 10 Przynajmniej w 1961 roku. Rewia z 1963 roku, Cambridge Circus, okazała się wielkim sukcesem i cała londyńska obsada przeszła na „zawodowstwo”, więc młodzież zaczęła ciągnąć do Cambridge wyłącznie po to, aby wykorzystać Footlights jako drogę do Wspaniałego Świata Rozrywki. 11 John Cleese: bezpośredni w obejściu dwudziestodwulatek o ziemistej cerze, sekretarz klubu, studiuje prawo i gra w reprezentacji Downing w piłce nożnej. Zapuścił brodę, żeby nie mylono go z Pete’em Murrayem: entuzjasta humoru słownego, choć zawsze gotowy zniżyć się do slapsticku, w którym bardziej ceni ciasto z kremem niż skórkę od banana. Jego śmiech brzmi szorstko i zarazem prostodusznie. Twierdzi, że nie potrafi śpiewać, a na dowód tego ma w domu zamknięty na klucz fortepian. 12 Chyba że zagrałeś w spektaklu z Peterem O’Toole’em w teatrze Old Vic. 13 Banana split – „przekrojony banan”, składa się z lodów, bitej śmietany i przekrojonego wzdłuż banana. 14 Życie Henryka V Szekspira w przekładzie Leona Ulricha, akt III, scena I. 15 Słowa Polak (Pole) i drąg (pole) brzmią identycznie. 16 Samarytanie (Samaritans) – organizacja charytatywna w Wielkiej Brytanii i Irlandii wspierająca osoby, które rozważają popełnienie samobójstwa; działa m.in. poprzez telefon zaufania. 17 Cytat z wiersza Alfreda Tennysona Szarża lekkiej brygady w przekładzie Stanisława Barańczaka. 18 Tytuł miał być kpiną z powolności autorów ramówki telewizyjnej w podejmowaniu decyzji. 19 W The 1948 Show mieliśmy świetnego montażystę, Johnny’ego Fieldinga, który pracował kiedyś przy The Goon Show. Gdy szefostwo uparcie zabraniało podawania jego nazwiska w napisach końcowych The 1948 Show, dołączyliśmy go do listy jako autora „choreografii podwodnego wyścigu rydwanów”. Nikt tego nie zakwestionował. Każdy montaż Johnny robił w osiem minut, ponieważ należało rozdzielić ścieżki audio i wideo, przyciąć je oddzielnie, po czym na nowo połączyć. Co ciekawe, dokładnie tej samej metody używano w starożytnym Rzymie. 20 I można zobaczyć – skecz znalazł się na DVD z ocalonym zapisem programu. 21 Na iTunes można obejrzeć niezłą wersję tego skeczu, którą wykonaliśmy z Rowanem Atkinsonem na jednym z koncertów dla Amnesty International. 22 Priorité à droite (fr.) – prawo pierwszeństwa. 23 Bird w potocznej angielszczyźnie oznacza także „panienkę”. 24 Dear John letter/Dear Jane letter to określenie listu z wiadomością o zerwaniu związku.