Erica Jong rozpoczęła karierę literacką jako poetka i opublikowała sześć tomików wierszy: Fruits and Vegetables, Half-L...
38 downloads
29 Views
2MB Size
Erica Jong rozpoczęła karierę literacką jako poetka i opublikowała sześć tomików wierszy: Fruits and Vegetables, Half-Lives, Loveroot, At the Edge of the Body, Ordinary Miracles, Becoming Light: Poems New and Selected. Otrzymała za nie prestiżową nagrodę Bess Hokin, Borestone Mountain Award i wiele innych. Jednak największą popularność przyniosły jej powieści: Strach przed lataniem, Jak ocalić swoje życie, Serenissima, Babski blues, Strach przed pięćdziesiątką oraz Pamięć dopisze. Były one tłumaczone na dwadzieścia siedem języków i honorowane rozlicznymi ważnymi nagrodami (m.in. United Nations Award of Excellence). Powieść Fanny, rozpoczęta w 1976 roku, nawiązuje do twórczości słynnych angielskich pisarzy XVIII w., jak Daniel Defoe, Henry Fielding czy Samuel Richardson, wypełniając istniejącą dotąd przepaść w wielkiej tradycji powieści łotrzykowskiej. „Mam nadzieję, że książka ta choć trochę odda moją fascynację osiemnastowieczną Anglią, jej zwyczajami i obyczajami, ale przede wszystkim chcę, aby była traktowana jako powieść o życiu i rozwoju kobiety, w czasach kiedy niewiasty doświadczały dużo większego ucisku niż dzisiaj”. Z posłowia
Erica Jong
FANNY CZYLI PRAWDZIWA HISTORIA PRZYGÓD FANNY CHŁOSTKI-JONES
T łumacz yli Jerz y Łoz ińs ki, Krz ys z tof Wójcik
Tytuł oryginału: FANNY, BEING T HE T RUE HIST ORY OF T HE ADVENT URES OF FANNY HACKABOUT-JONES
Poznajemy Fanny...
PADA DESZCZ w Merriman Park. Takiej zieleni nie ma nigdzie poza Anglią. Nawet pnie drzew są zielone od pocałunków mchu. I schody prowadzące do małej greckiej świątyni są śliskie od tego samego mchu. Za płotem, na końcu alei skąpanych w deszczu kasztanowców, pasą się krowy, z opuszczonymi łbami, niepomne deszczu. To angielskie krowy. Brązowo-biały spaniel z zabłoconymi łapami wpada do domu, pędzi po czarno-białej marmurowej podłodze głównego holu, zupełnie nieczuły na całe zgromadzenie bogów i bogiń wymalowanych na suficie, na sceny z Eneidy na ścianach, na marmurowe postacie reprezentujące Poezję, Muzykę, Geografię, Astronomię, Geometrię i Rzeźbę na frontonach nad masywnymi drzwiami. Pies najadł się trawy i zatrzymuje się na chwilę, aby zwymiotować na parkiet w bibliotece, potem wielkimi schodami biegnie do sypialni swojej pani, gdzie opiera się (zabłoconymi łapami) o jej przykryte jedwabnym szlafrokiem kolana (znacząc bladoróżowy jedwab plamami), jeszcze raz wymiotuje trawą i teraz zupełnie odrywa ją od pisania. Pani odkłada gęsie pióro (stępione od długiego użytkowania) i wstaje od orzechowego biurka, aby ukarać psa, który wabi się, jak teraz słyszymy, Chloe. Ale kim jest ta dama i cóż takiego pisze? Jest zbyt piękna, byśmy o to nie spytali. Jej włosy są koloru jesieni. Oczy ma brązowe i ruchliwe jak oczy psa. Twarz nie zdradza lat innych niż te, które z dziewczyny czynią kobietę. Może ma trzydzieści lat, może czterdzieści, może niezmiennie trzydzieści pięć? Przyjaciele mówią do niej Fanny, oficjalne dokumenty mówią o Frances. Faneczka zwą ją kochankowie zniewoleni jej nieodpartym urokiem. Było ich mnóstwo, wielu to literaci, którzy opisywali ją w poematach i sztukach. Nadawali swej miłej poetyckie imiona, takie jak Lindamira, Indamora, Zefalinda, Lesbia, Flavia, Sappo, Kandyda. Ale mniejsza o to. Żadna kobieta z charakterem nie osiągnie wieku Fanny, jakikolwiek by był, nie zaskarbiając sobie równie irracjonalnych obelg i pochwał. Zatem jeśli była określana jako aksamitka, arabeska, bawidamka, burdelowa, cipa, ćma nocna, dupcia, dupodajka, epiczka, flirciara, fiutka, gamratka, gumowa siostra, harcówka, hultajka, internistka, jałmużnica, księżycówka, kutaśnica, ladacznica, lafirynda, łatwa wziątka, mercha, miłośnica, napalonka, nimfa nocna, objeżdżarka, pakieta, podnośna spódnica, popaśnica, rozwora, rura, rusałka, słupołaz, ssawka, szparka, tapczanik, tłuk, trampolina, udręczarka, udziałówka, wesoła córa, wszetecznica, zamtuźnica czy wreszcie zdzira – to nie ma się czemu dziwić. Kobietę o żywym usposobieniu równie dobrze można żniesławiać, jak i podziwiać. – Chloe, spójrz tylko, co zrobiłaś z moim szlafrokiem – mówi (bez złości) do śliniącej się suki i obie oddalają się od biurka oraz orzechowego krzesła z nóżkami na kulkach i muszelkowatymi wcięciami, podchodząc teraz do umywalki, gdzie pies zostanie wytarty i wyczesany, tak jak gdyby był dzieckiem. To pozwala nam podejrzeć, co też takiego Fanny pisze. Czynimy to z należnym poczuciem winy, aby cała sprawa nabrała właściwej pikanterii...
Prawdziwa historia przygód Fanny Chłostki-Jones
W trzech księgach
Obejmuje jej życie w Lymeworth, inicjację jako wiedźmy, podróże z Wesołą Gromadką, życie w burdelu, londyńskie doświadczenia pośród wyższych sfer, niewolniczą podróż, wyczyny jako piratki, wreszcie rozwikłanie tajemnicy jej przeznaczenia et cetera.
Drukowane dla G. Fentona na Strandzie MDCCLI
Dramatis personae (w kolejności występowania)
Fanny Frances Bellars, znana również jako Fanny Chłostka-Jones, śliczna bohaterka naszych tragikomicznych i komiczno-heroicznych pamiętników.
Lord Bellars z Lymeworth – ojciec przyrodni naszej bohaterki Lady Bellars z Lymeworth – matka przyrodnia naszej bohaterki Wielmożny Daniel Bellars – brat przyrodni naszej bohaterki Wielmożna Mary Bellars – siostra przyrodnia naszej bohaterki Aleksander Pope – nieśmiertelny poeta (choć śmiertelny człowiek) Pani Locke – gospodyni Lymeworth Lustre – szlachetny rumak naszej bohaterki Lady Mary – słynna tancerka pląsająca na linie lub być może jej imitatorka Inni akrobaci, klowni tudzież dziwolągi Doggett – znany aktor, później namiętny uczestnik jarmarków Isobel White– mądra kobieta z lasów, podejrzana o czary Joan Griffith – jej przyjaciółka Wielki Mistrz - Esbat Dziewica - Esbat Siostra Alicja - Esbat Siostra Luiza - Esbat Zgromadzone wiedźmy - Esbat Zgromadzeni łotrzy - Esbat
Panna Molly Mudge – służąca w „Niemym Dzwonie” Pan Ned Tunewell – pretensjonalny, ale poczciwy wierszokleta Stajenny – w „Niemym Dzwonie” Pani Pothers – dama en route Sally – jej służąca Paul – znany również jako Horacjo, heroiczny jegomość o czarnej skórze Lancelot Robinson – słynny rozbójnik i pirat, herszt Wesołej Gromadki
Wesoła Gromadka: John Maluszek Puj Dobrodziej Pan Goguś Pan Dowcipas Beau Monde Zawistnik Gładysz Grom Opój Sancho Francis Bacon Memento
Matka Coxtart – niewątpliwa rajfurka Służący – oddający mamci Coxtart najróżniejsze usługi
Kurwy, kokoty, dupodajki itp.:
Druscilla Evelina Kate Molly Roksana Nell Melinda Sophia Rosamund Bridget
Właściciel sklepu tekstylnego – handlarz z Targu Królewskiego Żebrak – roznosiciel pism i posłań Theophilus Cibber – niesławny komediant i syn Colleya Cibbera Pani Skynner – handlarka wątpliwej reputacji, która sprzedaje „środki bezpieczeństwa” Piekarz – który pomaga naszej bohaterce Dozorca więzienny – z więzienia Newgate Swift – ksiądz dziekan, nieśmiertelny autor Podróży Guliwera Hogarth – nieśmiertelny malarz Cleland – niesławny pismak Przewodnik po Piekielnych Grotach – który zawiózł naszą bohaterkę do wnętrza Ziemi „Mnisi” i „Mniszki” – o których wkrótce więcej się dowiemy Gospodarz „Rogera i Sępa” – właściciel tawerny Zuzanna – ukochana służąca bohaterki Doktor Smrodek – znany akuszer
Pomagierzy – wiernie mu asystujący Belinda – prześliczna córka bohaterki Prudence Feral – zawodowa mamka Pani Wetton – kucharka zarozumiała, acz niechlujna „Kassandra” – statek handlowy Przewoźnik – po Tamizie Stary Marynarz – z londyńskich doków „Hopewell” – brygantyna Kapitan Whitehead – deísta i sensualista
załoga „Hopewella”: Cocklyn, Pierwszy Oficer Drugi Oficer Llwelyn Bartolomew Dennison, lekarz
Liczni marynarze Liczni piraci, niewolnicy i opryszki
flotylla piracka Lancelota: „Hazard” – bryg „Happy Delivery” „BlJOUX” „WlLLING MlND”
„Speedy Return”
„Guarda DEL Costa” – hiszpański statek ze skarbami „Three Spoon Galley” – sławetny galeas Anne Bonny Anne Bonny – sławetna piratka Pasażer „Kassandry” – bitny, lecz niefortunny pojedynkowicz Rozliczni inni pasażerowie „Kassandry” Kapitan „Kassandry” Pokojówka – nowa osoba w Lymeworth Prawnik – sumienny realizator ostatniej woli lorda Bellarsa
KSIĘGA I
Rozdział I Wprowadzenie w dzieło albo rachunek z uczty życia.
JA, FANNY CHŁOSTKA-JONES, obdarzona przez niebiosa długim życiem, czyniącym nawet z najpiękniejszych zdarzeń młodości jedynie ulotne błahostki lub farsy, spisuję niniejszym historię mojego życia i przygód jako testament dla mojej jedynej córki Belindy. Na mocy dokumentów pozostawiam tej wspaniałej młodej damie moje domy, ziemie, kosztowności oraz powierzam jej pieczy moje psy, konie i inne zwierzęta domowe. Jestem pewna, że moja historia będzie dla niej cenniejsza niż bogactwa zdobyte przeze mnie piórem lub urokiem osobistym. O ile bowiem nie jest rzeczą łatwą być mężczyzną na tym łez padole, o tyle trudniej jest żyć na nim godnie, będąc kobietą. Mimo to uważam, że wiodło mi się nieźle, tak na przekór kaprysom losu, jak też dzięki nim, czyż mogę zatem pozostawić mojej ukochanej Belindzie lepsze dziedzictwo aniżeli pełny i prawdziwy rachunek z całego mojego życia, często przedstawianego fałszywie, zniesławianego lub służącego za inspirację autorom skandalicznych powieści, namiętnych dramatów i rozwiązłych strof? Jeśli na tych stronicach zbyt często będzie gościć rozpusta i zło, to nie dlatego, bym chciała chwalić niegodziwość, lecz tylko gwoli zaświadczenia prawdzie, albowiem czysta, naga prawda wymaga możliwie jak największej szczerości. Oby spadkobierczyni tego testamentu nauczyła się w ten sposób odrzucać zło lub przemieniać je w dobro. Przedmiotem szczególnej troski była dbałość o to, aby unikać jawnej obrazy skromności lub czystości, jednakże autorka przyznaje, iż prawda jest boginią surowszą od skromności i tam, gdzie przyszło wybierać między pierwszą a drugą, zawsze triumfowała prawda. Jeśli któryś z epizodów obraża delikatność uczuć epoki nawykłej do mniejszych namiętności niż ta, w której ja się urodziłam, to niechaj zacny czytelnik złoży to na karb rozpasania mojego wieku, niskiego stanu społecznego moich naturalnych rodziców i braku wykształcenia, zawinionego przez płeć i sytuację życiową, co w sumie sprawiło, że na utrzymanie zarabiać musiałam, wykorzystując swój umysł, zręczność pióra i urodę. Świat jest ostatnio tak zaabsorbowany historiami i romansami, w których zło przegrywa, a dobro zwycięża, że zaintrygowany czytelnik może zacząć się dziwić, dlaczego na tych stronicach zło nie zawsze zostaje ukarane, a dobro nagrodzone, tak jak w historiach pana Fieldinga i pana Richardsona. Autorka może wyjaśnić jedynie tyle, iż tutaj będziemy służyć prawdzie, a nie moralności, oraz że prawda i moralność nie zawsze sypiają w tym samym łożu.
Jest takie banalne, ale prawdziwe stwierdzenie, że przykłady silniej oddziałują na umysł niż nakazy; ale też podczas gdy płeć męska ma całe mnóstwo przykładów do naśladowania – od Jezusa z Nazaretu do Williama Szekspira, barda ze Stratfordu – to przedstawicielki płci żeńskiej na próżno mogą szukać wzorca wielkiej kobiety, według którego mogłyby układać swoje trudne losy. Autorzy współczesnych powieści i romansów czynią bardzo mało w tym względzie, gdyż albo wychwalają kobiecą cnotę – zbytek, na który mało kobiet może sobie pozwolić i który tylko te najnudniejsze i pozbawione wyobraźni są w stanie utrzymać – albo potępiają kobiecą występność w taki sposób, że jakakolwiek niewiasta po przeczytaniu współczesnego dzieła tworzonego męską ręką śmiało może odebrać sobie życie. Ani Pamela Andrews, bezustannie rozprawiająca o swojej „cnocie”, ani męcząca Clarissa Harlowe, nieznośnie łkająca w swoich listach, ani nawet delikatna Sophia Western, o której tak pięknie pisze pan Fielding, ani zepsuta Moll Flanders, o której tak barwnie opowiada pan Defoe, żadna z nich nie stanowi przykładu, który jakakolwiek kobieta z krwi i kości mogłaby naśladować. Życie bowiem, jak dobrze wiedzieli starożytni, nie jest ani tragedią, ani komedią, lecz mieszaniną obu tych gatunków. Jest ono ucztą, w czasie której podawane są nie tylko delikatne leguminy, lecz także ostre haszu i pieprzne ragoût; mięsa pospolite obok wyśmienitych owoców, egzotyczne przyprawy i sosy obok zwykłych, wiejskich potraw. Jeśli więc jest ono tym dla mężczyzny, to czym dopiero musi być dla kobiety! Kobiety, która z natury rzeczy zawsze jest opacznie rozumiana, a pojmowana jedynie jako ucieleśnienie dobra lub zła. Pragnę w tej historii ukazać fałsz obu tych wcieleń. Kobieta, na podobieństwo wyżej wspomnianej uczty, jest mieszaniną słodyczy i goryczy. Pragnę również uroczyście oświadczyć, iż nie mam zamiaru nikogo poniżać lub oczerniać oraz że wszystkie moje słowa są jedynie jawnie odpisane z Wielkiej Księgi Natury, ja zaś, wasza autorka, posłużyłam tylko za jej uniżoną sekretarkę.
Rozdział II Krótki opis mojego dzieciństwa, ze szczególnym uwzględnieniem cierpień mojej macochy, lady Bellars.
URODZIŁAM SIĘ ZA PANOWANIA KRÓLOWEJ ANNY, ale dokładnej daty moich urodzin nie znałam przez wiele lat, gdyż nieszczęśliwym zrządzeniem losu zostałam w najwcześniejszym dzieciństwie podrzucona pod drzwi pewnego domu. Tego, czy moi naturalni rodzice byli, jak to się mówi, biedni, ale uczciwi, czy też biedni i źli, nie mogę orzec z czystym sumieniem. Wolałabym założyć, że to z ubóstwa, a nie z jakiejkolwiek innej przyczyny posunęli się do porzucenia własnej bezradnej dzieciny na progu wielkiego domu w sąsiedztwie. Przybrani rodzice, którymi w ten oto sposób zostałam obdarowana przez los, nazywali się Bellars: Laurence Bellars i Cecilia, jego małżonka. Lord Bellars pochodził ze zubożałej rodziny szlacheckiej, po której odziedziczył posiadłość tak obciążoną długami, jak nasz kasztanowiec kasztanami, ale dzięki rozsądnemu gospodarowaniu posagiem żony, którym finansował operacje Kompanii Wschodnioindyjskiej, jak również dzięki oszczędnościom zgromadzonym w Banku Anglii stał się wkrótce niezwykle majętny i wydawało się, iż wszystko, co robi, przysparza mu jeszcze większego bogactwa. Spekulacje giełdowe prowadził z taką wprawą, że nawet podczas operacji finansowej związanej z Morzem Południowym (byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką) jako jeden z nielicznych nie tylko zarobił na niej, ale również dokonał transferu zysków na ląd, zanim całe przedsięwzięcie runęło. Również i ten podejrzany interes, który wiele osób przywiódł do nędzy, powiększył naszą posiadłość o dalsze dwa tysiące akrów, nie wspominając o spłaceniu wszystkich długów i zaopatrzeniu naszego domu w jeszcze piękniejsze ekwipaże i jeszcze większą liczbę lokajów we wspaniałych liberiach. Lord Bellars zwykle mieszkał w Londynie, tłumacząc swój pobyt tam rozlicznymi interesami handlowymi, choć na pewno wiele wolnego czasu poświęcał na hazard i rozpustę. Pozostawił swoją żonę Cecilię na wsi, aby zarządzała wielką posiadłością i parkiem w Wiltshire oraz uczyła dzieci – Daniela, Mary i mnie – wszelkich cnót, na wpajanie których, czy to nakazami, czy też własnym przykładem, on nie miał ani czasu, ani ochoty. Moja pozycja w rodzinie wyglądała tak, że nie byłam traktowana ani jako dziedziczka rodzinnej fortuny, ani jako służąca. Byłam znajdą, kochaną za bystry umysł, rude loki i wesołe usposobienie, ale nie pobłażano mi tak jak rodzonemu dziecku, które czy to na dobre, czy na złe jest krwią z krwi i kością z kości. Zawsze byłam molem książkowym. Pokochałam czytanie niemal od chwili, gdy tylko nauczono mnie alfabetu. W czasach, kiedy uważano, że dziewczętom potrzebne jest nie wykształcenie, lecz umiejętność posługiwania się igłą, znajomość salonowych tańców, konwersacja w języku francuskim oraz gra na harfie lub szpinecie, ja, na przekór temu, wykradałam z biblioteki mojego opiekuna Rozmaitości poetyckie Tonsona, nowe książki pana Pope’a i pana Swifta, jak również te starsze – Szekspira, Miltona, Boccaccia, Boileau i Moliera. Łaciny nauczyłam się sama; choć bowiem
znajomość tego szlachetnego języka przez mężczyzn była traktowana jako oznaka erudycji, to w wypadku kobiet uważano ją za zbędną i niepotrzebną. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Daniel, chłopak starszy ode mnie o rok, raczej tępy i leniwy, miał być wysłany do szkoły dziennej, żeby uczyć się łaciny, greki, algebry, geometrii i geografii, podczas gdy mnie, dziewczynę dużo od niego mądrzejszą, pędzono jedynie do robienia ciast, wyszywania, tańców francuskich, wyszydzając jednocześnie moją dumę z własnych zdolności pisarskich. Ze wszystkich umiejętności, jakie zdobyłam w dzieciństwie, pisanie było tą, która okazała się najpożyteczniejsza w całym moim życiu i która najbardziej wyróżniała mnie spośród innych kobiet. Uroda, niestety, przemija; bogactwo można stracić za jednym obrotem koła fortuny. Kobiecie z wielkim posagiem często trafia się drań, który nie tylko skąpi jej pieniędzy na drobiazgi, ale także przepuści jej wdowie dożywocie, nie zostawiając po sobie nic oprócz długów karcianych i gromady głodnych gąb do nakarmienia. Ale wykształcona dama, która może zarabiać na życie piórem, ma pewniejszą przyszłość (pomimo szyderstw kawiarnianych mędrków) niż jakakolwiek inna niewiasta. Czymże bowiem jest małżeństwo, jeśli nie formą służby, kiedy to żona rezygnuje ze wszystkiego (z nazwiska, majątku, zdrowia i urody), aby nabyć prawa do okazjonalnych nocnych wizyt swego pana – łajdaka, z którym nie dzieli nic oprócz dachu nad głową oraz izby pełnej płaczących niemowląt? Moja macocha, lady Bellars, była jedną z najżałośniejszych istot na świecie, chociaż gdyby urodziła się mężczyzną, rodzinna fortuna i przyrodzona uroda uczyniłyby ją szczęśliwą. Zbyt inteligentna, aby spędzać czas między stołem do herbaty a stolikiem do kart, zbyt miękkiego charakteru, aby zganić i potępić męża za jego przedłużającą się nieobecność, rozpustę i hazard, oraz zbyt nieśmiała, aby sama zaczęła hulać w biały dzień, używając statusu mężatki jako parawanu dla rozlicznych miłostek, biedna lady więdła na wsi, poświęcając się dzieciom – mimo iż wiek ich nie wymagał już takiej troski – oraz całej menażerii zwierząt, na które przelała swoje nadmierne uczucia macierzyńskie. Oprócz trzech piesków salonowych i papugi trzymała pawiana, dwie papugi ogoniaste z Gwinei, cztery kakadu, trzy ary, tuzin szkarłatnych słowików z Indii Zachodnich, pół tuzina kanarków (popielatych i żółtych), około dwóch tuzinów białych i szarych gołębi oraz moc mlecznobiałych pawi, spacerujących swobodnie po parku. Była tak przywiązana do owej menażerii, że zasłaniając się troską o swoją gromadkę, nie korzystała nawet z tych rzadkich okazji, kiedy lord Bellars posyłał po nią, aby przyjechała do Londynu. Ponieważ więc już od najwcześniejszego dzieciństwa miałam przykład tego, co może uczynić z wrażliwej kobiety małżeństwo niedobrane i bez miłości, dlatego mocno postanowiłam, że nigdy nie pozwolę, aby spotkał mnie los mojej delikatnej macochy, która, a mówię to szczerze, była już na wpół obłąkana od bolesnych zdrad, jakich dopuszczał się wobec niej mąż. Inna, mniej wrażliwa niewiasta odpłacałaby pięknym za nadobne swojemu ślubnemu, biorąc odwet za jego miłostki przyprawianiem mu rogów i podawaniem w obmowę, aliści lady Bellars jedynie coraz bardziej lgnęła do swojej menażerii, aż w końcu, stara już i siwa, częściej rozmawiała z pawiami i gołębiami niż z ludźmi. Niech to będzie nauczką dla ciebie, powtarzałam sobie w myśli, gdy słuchałam, jak macocha przemawia do swoich ulubieńców, i chociaż od niej nauczyłam się miłości do zwierząt, która trwa we mnie do dziś, nauczyłam się również ostrożności wobec płci męskiej i traktowania każdego przystojnego zalotnika i eleganta jak rozbójnika czyhającego na mój rozum i spokój ducha. Lekcja ta była najlepszym zadatkiem na wszystkie dobra, jakimi łaskawy los zechciał mnie obdarzyć tutaj na ziemi.
I jak Belindzie – bohaterce poematu Pukiel porwany (wiersza, który bardzo często czytałam w latach młodości) – tak i mnie Anioł Stróż udzielił bardzo ważnej przestrogi:
Tyle ci gwoli przestrogi Anioł Stróż rzec może, Najbardziej ze wszystkiego strzeż się mężczyzn, niebożę!
Rozdział III W którym spotykam swojego pierwszego Wspaniałego Mężczyzną i uczę się, że słuszna jest maksyma: „Łatwiej jest być Wspaniałym Mężczyzną w oczach świata niż w życiu prywatnym
TA PRZESTROGA już wkrótce miała się sprawdzić. Przez całe moje wiejskie dzieciństwo, zarówno spokojne, jak i dostatnie, powtarzano mi, że rosnę na piękną dziewczynę. Nie mówię tego przez nieskromność, gdyż sama ledwo w to wierzyłam. Jak większość młodych dziewcząt, patrząc na siebie w lustrze, nie widziałam nic oprócz wad; jednak tak często nazywano mnie piękną, iż pogodziłam się z myślą, że świat uznał mnie za taką. Przystałam więc po prostu na fakt, że wiejscy chłopcy na mój widok byli skłonni do westchnień, a lokaje, pomagając mi przy wysiadaniu z powozu, trzymali mnie za rękę dłużej, niż wymagała tego konieczność. Moja przyrodnia siostra Mary była tęga i przysadzista, miała twarz jak budyń z mąki i łoju, a włosy mysiego koloru. Ja w wieku siedemnastu lat byłam zgrabna i wysoka (myślałam, że nawet za wysoka), miałam płomienne włosy (zbyt rude, jak na mój gust), oczy piwne (ach, czemuż nie zielone!), mlecznobiałe piersi (nie drażniła mnie ich karnacja, tylko rozmiar!), długie palce (och, moje ręce były ładne – daję słowo!) i wysmukłe nogi (ale kto mógł je dostrzec pod moimi halkami?), kończące się zgrabnymi stopami, które potrafiły zapląsać nawet w najtrudniejszym tańcu (mimo iż bez żadnego pożytku tutaj, na nudnej wsi!). Niepomiernie zainteresowała mnie książka Mistrzyni tańca, która zawierała nie mniej niż trzysta pięćdziesiąt osiem różnych figur i melodii tanecznych; dobrze też wiedziałam, jak robić piruety i poruszać wachlarzem, jak zachować się przy stole w sposób najbardziej ujmujący i jak najkorzystniej umieszczać pieprzyki na kształtnych policzkach. I właśnie z tego powodu byłam dręczona przez Daniela i skrycie nienawidzona przez Mary, gdy tymczasem moja biedna, roztargniona macocha coraz bardziej poświęcała się zwierzętom, zupełnie niepomna faktu, że jej trzy kruche pociechy nie są już malutkimi dziećmi i dorastają do wieku, kiedy to wszystkie zawiści, złości i pokusy tego świata mogą zastawić na nie sidła. Byliśmy właśnie w tym okresie życia, kiedy to lord Bellars, który przez ostatnie trzy lata przebywał głównie w Londynie (nie licząc krótkich wizyt w domu), przyjechał na wieś na kilkumiesięczny pobyt. Kiedy usłyszałam, że przywozi ze sobą osobistość, wielkiego poetę – pana Aleksandra Pope’a, nie wierzyłam własnym uszom. Pana Pope’a, którego poemat Pukiel porwany znałam prawie na pamięć! Pana Pope’a, którego boskie pióro skreśliło te właśnie strofy:
Nie płacz więc śliczna nimfo nad włosów twych stratą, Które teraz są niebios ozdobą bogatą!
Wszystkie włosy co pięknej twej głowie zostały, Mniej niż pukiel porwany przyniosą ci chwały. Gdy przestaną zabijać twe oczy rażące, I ty umrzesz zgładziwszy nieszczęsnych tysiące; Gdy cień wieczności oba te słońca zamroczy, Ten pukiel wsławi muza w nieśmiertelnym rymie I wzniesie między gwiazdy twe, Belindo, imię.
Pana Pope’a, którego serce krwawiło z żalu za nieznaną lady pochowaną w obcym kraju...
Powieki twoje obce zamykały dłonie, I przystroiły skromne twe ciało po zgonie; Przez obcych ozdobiona twa mogiła niska, Z obcych po tobie cnota i żal łzy wyciska.
Mężczyzna, który potrafił tak pisać, musiał być najwrażliwszą istotą, jaka kiedykolwiek żyła! Musiał mieć oczy, które widziały wszystko, i serce, które wyczuwało cierpienie nawet najmniejszego stworzenia. Tutaj, zupełnym przypadkiem, miał się zjawić mężczyzna, który mógł mnie zrozumieć, człowiek wielkiego serca, wielkiego ducha – nie taki jak ci głupi wiejscy chłopcy, którzy tylko gapili się na mnie, nie taki jak Daniel, który albo przepraszał za ciągłe rozpychanie się na schodach, albo obmacywał mnie tłustymi paluchami.
Przez tydzień wszyscy w gospodarstwie byli zajęci przygotowaniami. Skubano gołębie i kuropatwy. Przyrządzano zakupione na targu ostrygi i spisywano z ksiąg kucharskich najwymyślniejsze przepisy. W dniu przyjazdu poety i lorda zebrała się u nas cała miejscowa szlachta, aby powitać dystyngowanego gościa i zasiąść do wspólnej uczty. Podano na niej placek szpinakowy z gałką muszkatołową, goździkami i skórką cytrynową, pasztecik z móżdżku cielęcego ze szparagami, duszone ostrygi, pieczone gołębie i kuropatwy, trzy rodzaje budyniów oraz deser królewski o nazwie „Kwietnik z owoców kandyzowanych”, którego przygotowanie zajęło dwa dni – przekładaniec z masy migdałowej i kolorowych marmolad: czerwonej, białej, niebieskiej i zielonej, tworzących wzór kwiatowy z dodatkową ozdobą w postaci pionowych gałązek, przystrojonych kwieciem zrobionym z kandyzowanych wiśni, jabłek, porzeczek i śliw.
Ale ja zupełnie nie byłam w nastroju do jedzenia. Cały dzień stałam w oknach mojej sypialni, marząc nad tomem poezji pana Pope’a i wyobrażając sobie, jak zostaję zaproszona do Londynu, aby spotykać się w kawiarniach z intelektualistami, przechadzać się po Pall Mail lub Covent Garden, popłynąć łodzią z panem Pope’em do Twickenham i obejrzeć jego słynną czarodziejską grotę. Aż trzy razy tego dnia zmieniałam suknie, zrzucając jedne i nakładając inne, tak jak artystka wędrownej trupy cyrkowej przebierająca się w stodole. Najpierw miałam na sobie szarą jedwabną suknię z żółtym stanikiem i fartuszkiem, potem zmieniłam ją na niebieską z przepięknie haftowanym fartuszkiem i stanikiem z białej koronki, ale w końcu wybrałam adamaszkową w kolorze wiśniowym, zupełnie bez stanika, ponieważ słyszałam, że panie w Londynie obnosiły się z niemal zupełnie obnażonymi piersiami, a bałam się podejrzenia, iż jestem tylko prostą, wiejską dziewczyną! Już prawie zmierzchało, gdy moim oczom ukazał się powóz zaprzężony w sześć koni, witany ujadaniem psów. Ciągle jeszcze stałam w oknie, skrapiając pierś perfumami o zapachu tuberozy i przygryzając wargi, aby stały się czerwieńsze. Jak wyobrażałam sobie pana Pope’a? Czy mogłam aż do tamtej chwili nie usłyszeć, że jest garbaty? A może to tylko pamięć mnie zawodzi? Jawił mi się on na podobieństwo bohaterów francuskich romansów, czyż bowiem wyobraźnia siedemnastoletniej dziewczyny nie jest skłonna malować poetę barwami jego własnych poetyckich obrazów? Jego słowa były piękne, więc taka też winna była być cała postać wieszcza, nie inna! Nie przyszło mi wtedy na myśl, że poeci, być może, piszą po to, aby siedemnastoletnie dziewczyny przeżywały złudzenia, oni zaś swoimi piórami wzbogacali liche uposażenie, jakim Matka Natura ich samych obdarzyła. Wyobraź sobie przeto moje zdziwienie i zmieszanie, kiedy ujrzałam postać, która wynurzyła się z powozu! Mężczyzna ten miał nie więcej niż cztery i pół stopy wzrostu, z tyłu zaś, spomiędzy łopatek wynurzał się garb tak potężny, że ciemny płaszcz, dokładnie dopasowany do swojego właściciela, musiał być arcydziełem sztuki krawieckiej! Wydawało mi się, iż włożył nie jedną, a kilka par pończoch, ale mimo to jego nogi były tak żałośnie chude, że pończochy marszczyły się i wisiały na nich jak na tyczkach. Pod płaszczem i kamizelką miał na sobie futrzany kubrak (taki, jaki nosili nasi przodkowie), być może po to, aby ukryć niedostatki wątłej figury albo też chronić od chłodu ciało, które przyszło mu posiadać. Z wysokości mojego okna nie mogłam widzieć jego twarzy, ale obok lorda Bellarsa wyglądał jak żywy znak zapytania ustawiony przy wysokiej topoli. Lord Bellars był rosły i smukły, miał szerokie plecy i muskularne nogi. Pod czarną czapką z bobrowego futra jaśniała elegancka peruka, a kiedy obrócił głowę i roześmiał się na jakąś dowcipną sentencję wypowiedzianą przez poetę, zauważyłam jego zgrabny rzymski nos, jasnooliwkową cerę, promieniejącą życiem i ogniem, i oczy, które połyskiwały jak krople rosy na płatkach róż. Jego śmiech był tak męski i donośny jak ujadanie brytana. Toteż w chwili, kiedy znów go ujrzałam, gotowa byłam zapomnieć albo uznać za złośliwe pomówienia wszystkie skandaliczne historie, jakie lady Bellars mi o nim opowiadała. O, moja Belindo, strzeż się zdradliwego uroku przystojnego oblicza i nazbyt pochopnego przypuszczenia, że za cudowną fasadą muszą kryć się równie cudowne komnaty: gdyż tak samo jak ze wspaniałymi domami może być również ze Wspaniałymi Mężczyznami. Na zewnątrz mogą mieć
wspaniałe portyki i loggie, a w środku kryć nędzę i ubóstwo. Mówi się, że mężczyznę można poznać po pióropuszu jego kapelusza, a ten lorda Bellarsa był naprawdę zabójczy – mimo to dużo więcej delikatnych siedemnastoletnich panien zostało zwiedzionych przez swoje własne ufające serca niż przez chytre sztuczki nawet najprzebieglejszych uwodzicieli. Ponieważ w tym wieku jest rzeczą zwykłą myśleć, iż natura wszędzie jest harmonijna i spójna, zakładamy w naszej naiwności, że piękne czoło to piękny umysł, zgrabne usta to gładkie słówka, a słuszna męska postura to słuszne męskie czyny. Niestety, moja córko, to nie tak. Ale wtedy byłam młodsza, niż ty jesteś teraz i pełna dzikiej dziewczęcej zapalczywości; tak więc popędziłam na złamanie karku w dół po wielkich schodach i już wkrótce wybiegłabym na dziedziniec, by powitać gości, gdyby nie jakiś wstrętny złoczyńca, który na półpiętrze podłożył mi nogę, aby mnie zatrzymać, przez co runęłam ze schodów na łeb na szyję. Zanim świat pod moimi powiekami rozgwieździł się jak nocne niebo, by potem sczernieć grobowym mrokiem, zdążyłam zauważyć pucołowatą twarz Mary, uśmiechniętą od ucha do ucha; byłam przekonana, chociaż nie miałam dowodów, że to ona mnie tak urządziła. (Ach, Belindo, strzeż się kobiecej zazdrości i to nawet jeszcze bardziej aniżeli męskiej przewrotności, gdyż więcej delikatnych panien zostało oszukanych przez zazdrosne siostry niż przez swoje ufające serca!)
Uraza między Mary a mną miała długą historię. Wkrótce po narodzinach Mary – rozczarowując wszystkich swoją płcią – została oddana mamce, która zajmowała się nią przez ponad trzy lata, a tymczasem przyszedł na świat Daniel, ja zaś zostałam znaleziona na tym feralnym progu. Zarówno Daniel, jak i ja byliśmy również jakiś czas po urodzeniu karmieni przez mamki, ale działo się to w naszym dużym domu (gdzie lady Bellars mogła nas odwiedzać), podczas gdy Mary wychowywała się poza domem aż do wieku, w którym nauczyła się mówić. Wtedy to lady Bellars, nie mogąc obdarzać uczuciami macierzyńskimi swojej pierworodnej i czując się oszukana przez lorda Bellarsa, który nie zaspokajał jej kobiecych tęsknot, przelała wszystkie swoje uczucia na mnie, i to do takiego stopnia, że Mary zaczęła mi niesłychanie zazdrościć i bez wątpienia życzyć śmierci. W dodatku ja byłam dziewczyną nad wiek rozwiniętą i zdolną, a Mary była tępa. Mogłam bez trudności recytować długie fragmenty z Raju utraconego oraz sonety Szekspira, gdy tymczasem ona nie była w stanie powtórzyć z pamięci nawet prostej wiejskiej ballady; i stąd przede wszystkim jej nienawiść. To mnie zmuszano do popisywania się przed gośćmi lorda i lady Bellars, ponieważ moja biedna przyrodnia siostra ilekroć spróbowała wystąpić, zawsze zapominała, co ma powiedzieć, i tylko patrzyła na wszystkich bezradnym, cielęcym wzrokiem, wywołując natychmiastową reakcję lorda Bellarsa: – Oj! Co za twarz! Co temu dziecku dolega? Gdybym nie miał pewności, przysiągłbym, że to ona jest podrzutkiem, a Fanny moją prawdziwą córką! Trudno więc było o jakąkolwiek życzliwość pomiędzy mną a Mary.
Jak długo leżałam nieprzytomna, nie potrafię powiedzieć. Śniło mi się, że leciałam na księżyc i z powrotem, a księżyc miał drwiącą twarz mojej przyrodniej siostry, Mary. Przez krótką chwilę
przebywałam w sferach opisywanych przez pana Miltona i signora Ariosto, lecz kiedy obudziłam się, zobaczyłam wszystkich stojących nade mną z wyrazem troski i współczucia, a zwłaszcza lorda Bellarsa i pana Pope’a, którego duże, miłe oczy, jak zdążyłam zauważyć, były wszechwiedzącymi oczyma poety. – Pozwól, łagodna nimfo – powiedział do mnie, wyciągając dłoń, która była tak delikatna jak ręka dziewczyny, lecz zimna i blada jak ręka samej śmierci. Od razu uderzyła mnie jego delikatność, jego śmiertelna bladość, jego duże, wrażliwe oczy i długi, drżący nos, fizjonomia poety w ciele poskręcanego karła. – Moja droga – wyrzekł lord Bellars do lady Bellars – nie powiedziałaś mi, że nasza mała znajda wyrosła na taką piękność. – A niby po co? – odparła lady Bellars. – Czy powróciłbyś do domu dla niej, jeśli nie uczyniłeś tego dla swojej własnej córki? Lord Bellars uczynił ruch, aby zaznaczyć, że ta uwaga była poniżej wszelkiej krytyki, i dziękując poecie za jego uprzejmość, także i on podał mi rękę, a potem wziął mnie w ramiona i na oczach całego towarzystwa poniósł po schodach do mojej sypialni. Czy możecie wyobrazić sobie ogień, jaki poczułam na policzkach, gdy ten ideał męskości tak pośpiesznie unosił mnie w ramionach? – Wyrastasz na piękność – powiedział lord Bellars, a jego oczy patrzyły na mnie gdzieś z wysoka. Potem ruszył galopem po dwa schody na raz, gnając do sypialni, gdzie rzucił mnie na łoże gwałtownie, acz figlarnie, i powiedział z diabelskim błyskiem w oczach: – Znam tylko jeden sposób, ale za to pewny, jak przywrócić do życia omdlałą pannę. W jednej chwili wszystkie halki zakryły mi głowę, tłumiąc w ten sposób krzyk protestu i przerażenia, a zaraz potem jakaś silna, ciepła ręka zaczęła grać arpeggio na miękkim, jedwabistym mchu, który niedawno pojawił się na wzgórzu radości między moimi młodymi udami, na podobieństwo jedwabistej trawy wyrastającej na brzegu rzeki. I tak mój dobrodziej swawolił palcami, próbując je sobie oplatać moim dziewczęcym runem, aż nagle zaczął wsuwać jeden z nich do samej kwintesencji mojej kobiecości, czym rozpalił mnie tak bardzo, że zamiast pójść za podszeptem skromności i zdecydowanie dać odpór lubieżnym zapędom, zdążyłam jedynie wykrzyknąć: „O! O! O!”, po czym lord Bellars opuścił halki z powrotem na miejsce, spojrzał z rozbawieniem na moje rumieńce i zaczął pieścić piersi – dwie wspaniałe śnieżnobiałe góry o różowych szczytach (których wielkość do tego momentu wprawiała mnie jedynie w zakłopotanie) – a następnie roześmiał się, pocałował mnie w usta i oświadczył: – Przynajmniej moja piękność jest jeszcze dziewicą, lecz sądząc po niecierpliwości, jaką wyczuwam w młodej krwi, nie będzie nią już długo! I szybko wycofał się, zostawiając mnie wstrząśniętą i oniemiałą z oburzenia, połączonego ze wstydliwą rozkoszą. W moich żyłach płonął ogień, napełniający mnie tęsknotą, odrazą i obrzydzeniem do samej siebie.
O, ileż ja się nasłuchałam od służących, jakim złem jest uleganie diabelskim żądzom (chociaż sądząc po zachowywaniu się służby wobec siebie, można by przypuścić, iż będą to ostatnie osoby do takich przygan!). Dlatego też czując, że bezładne wrażenia, jakich teraz doznawałam, były zwiastunem rychłego stoczenia się ze szczytów bezcennej czystości w otchłań ruiny i hańby, zapłakałam gorzko ,nad własną sromotą. Mężczyzna mógł oddawać się swoim namiętnościom bez żadnych obaw, ale kobieta zawsze czyniła to na swoją zgubę – a już szczególnie przed zamążpójściem. Nawet moja subtelna macocha wmusiła we wszystkie swoje pociechy pamflet zatytułowany Onania, czyli ohydny grzech samokalania się, i wszystkie jej straszne konsekwencje dla obu płci rozpatrzone, który opowiadał o okropnościach i chorobach, jakie groziły za oddawanie się rozkoszom cielesnym. Jeśli onania była w stanie spowodować epilepsję, gorączkę, czyraki, a nawet śmierć, to o ile gorsze konsekwencje musiała pociągnąć za sobą utrata dziewictwa! Ale tak naprawdę to nie wiedziałam, co mam o tych wszystkich sprawach sądzić, gdyż sama słyszałam, jak służba stroiła sobie żarty z miłostek lorda Bellarsa, z owych – jak to mówiono – drobniutkich bagatelles, zresztą nie tylko jego, lecz także pewnych zamężnych kobiet z naszego hrabstwa. Ich wyczyny wzbudzały więcej śmiechu aniżeli potępienia. Czy zatem przygoda miłosna była grzechem powszednim czy śmiertelnym? To chyba naprawdę zależało od tego, kto go popełniał. Jeśli wytworny pan, to grzech był lekki, jeśli zaś siedemnastoletnia panna, to zawsze ciężki! Lord Bellars nie opuścił moich halek ani o jedną chwilę za szybko, gdyż dosłownie za moment wkroczyły na scenę lady Bellars i Mary, a lord Bellars udał, że nie wydarzyło się nic niestosownego. – Właśnie przychodzi do siebie – stwierdził z nutą najwyższego znudzenia. – Widzę – powiedziała wyniośle lady Bellars. A potem pół-szeptem do lorda Bellarsa: – Zastanawiałam się, dlaczego w ogóle zaszczycasz nas swoją obecnością, jeśli wiesz, że przynosi nam tylko same szkody. Na to zrzędliwym głosem odezwała się Mary, jak zwykle broniąc swego ojca: – Bezczelna dziewucha, to wszystko jej wina! – Dość już – rzekła z godnością lady Bellars. A potem łagodnie do mnie: – Proszę cię, Fanny, włóż na siebie coś skromniejszego do kolacji. W tych poetach i tak już płynie gorąca krew. Po co ich jeszcze bardziej doprowadzać do szaleństwa? – To powiedziawszy, wyszła razem z mężem. Mary, która została, usiadła na brzegu łóżka i wyszeptała jadowitym tonem: – Nie jesteś nawet moją prawdziwą siostrą, ty zuchwała bałamutnico. – Potem plunęła mi w twarz, odwróciła się na pięcie i wyszła. Czy możecie sobie wyobrazić, co czułam, leżąc tam, na łóżku w taki sposób upokorzona, podniecona, a w końcu opluta? Przemyślenia dotyczące konsekwencji moich lubieżnych namiętności, w połączeniu ze złością na przyrodnią siostrę, zaowocowały kilkoma postanowieniami, które zaczęły się precyzować w mojej skołatanej głowie. Jak miałam zemścić się na Mary za to upokorzenie? I jak miałam oprzeć się płomieniom
namiętności, z takim znawstwem rozniecanym przez lorda Bellarsa? Mój ojczym był w domu zaledwie od kilku minut, a już całą posiadłość ogarnął niepokój i wrzawa. Pamiętałam, że w przeszłości też tak było. Kiedy lord Bellars zabawiał się w Londynie, u nas zawsze panowała atmosfera porządku i harmonii, a lady Bellars, Mary, Daniel i ja mieliśmy się zupełnie dobrze; ale kiedy ojczym powracał do Lymeworth, wszystkie targające nim namiętności dawały znać o sobie. Daniel, który (pomimo niemiłosiernej tuszy i okropnych pryszczy na twarzy) zawsze starał się naśladować maniery swego ojca amanta, wprost wychodził z siebie, aby dorównać tatuniowi w jego sławnych już przygodach miłosnych. Z żelazną więc konsekwencją, kiedy lord Bellars był w domu, Daniel bez przerwy dręczył mnie lubieżną atencją. Mary z kolei stawała się jeszcze bardziej zazdrosna o mnie; a lady Bellars, która potrafiła być delikatna, a nawet dowcipna, dopóki zostawiona samej sobie, znajdowała radość życiową w zwierzętach i dzieciach, reagowała na obecność męża, jak przystało na sztywną purytańską dziedziczkę, przymuszoną do życia w związku małżeńskim bez miłości. A zatem prawdą jest, że chociaż ludzie potrafią zmieniać swoje charaktery w czasach pokoju, to nie są w stanie czynić tego, gdy nadchodzą burze. Nawet ja (a wyznaję to szczerze) stawałam się bardziej próżna i kokieteryjna po przyjeździe lorda Bellarsa, prowokując tym samym moją przyrodnią siostrę do niesamowitych scen zazdrości. Biedna Mary – której miłość do pieczeni wołowej i baraniej była silniejsza od wszystkich marzeń o smukłości i gracji – już od dwóch tygodni aplikowała sobie wszelkie możliwe środki przeczyszczające w nadziei, że nabierze dla ojca pięknego wyglądu. Ale, niestety, nic to nie dało; cóż bowiem z tego, że brała te środki i głodowała, kiedy potem, gdy już zaczynała trochę ładnieć (prawdziwa uroda nie groziła jej nigdy), niweczyła kurację, pałaszując cały pieczony udziec barani i popijając go bordo, a potem najsłodszym portem! Jak jej największą pasją było objadanie się, tak moją konne przejażdżki; wołowiny łatwo potrafiłam sobie odmówić, „koniny” nie. Rzadko miałam powody, aby niepokoić się o swoją figurę, gdyż ujeżdżanie ukochanego konia, Lustre’a, czyniło mnie tak wysmuklą, jak jedzenie befsztyków i pieczeni czyniło Mary grubą. Ale za to niepokoiło mnie coś innego: moja niepewna przyszłość, brak posagu i perspektyw, moje marzenie – czy ośmielę się je wyznać? – by pojechać do Londynu i tam szukać szczęścia jako mistrzyni słowa! Ogarnęła mnie bowiem najgłupsza chęć, jaka tylko mogła zawładnąć wiejską dziewczyną; pragnienie zasłynięcia w Londynie jako pisarka. Marzyłam o pisaniu dzieł epickich i o obcowaniu z elitą tego miasta; marzyłam o londyńskich kawiarniach, teatrach, maskaradach i balach. Ale najgłębszym ze wszystkich moich marzeń było pragnienie stania się sławną autorką. Jeśli nawet w przypadku chłopaka ambicja ta zdawała się być śmiechu warta, to o ileż śmieszniejsza stawała się, gdy chodziło o dziewczynę! Samotne dziewczę w Londynie od razu zdawało się na łaskę i niełaskę wszelkiego rodzaju szubrawców, stręczycieli, szulerów i oszustów. Lymeworth było rajem w porównaniu z londyńskim piekłem. W Londynie aż roiło się od delikatnych, ale zepsutych panien, tam też (tak przynajmniej słyszałam) większość żarłocznych wilków chodziła w przebraniach najłagodniejszych owieczek. Przynajmniej tutaj, w Lymeworth, byłam w domu – pomimo całego tragizmu mojej sytuacji. Być może lord Bellars skłonny był znaleźć mi odpowiednią partię, a jeśli nie, to mogłam zostać guwernantką w jakiejś innej posiadłości i odpowiednim zamążpójściem sama wybić się na dziedziczkę. Tak jak mówi się o niektórych elegantach, że mają smykałkę do polowania na panny z
posągiem, tak może i ja miałam kiedyś odkryć w sobie dryg do łowienia dziedziców z fortuną! Pogrążyłam się na jakiś czas w bezdennym optymizmie, ale potem znów ogarnęła mnie czarna melancholia. Gdybym się urodziła mężczyzną, pomyślałam, to moje sieroctwo nie byłoby tak wielką przeszkodą w dalszych sukcesach, ale jako kobieta musiałam odcierpieć wszystko podwójnie. Sierota, dziewczyna i do tego zwariowana na punkcie pisania – jak jeszcze gorzej mógł mnie los pokarać? Nawet taki garbus jak pan Pope miał większe szanse niż dziewczyna, wprawdzie z prostymi plecami i lotnym umysłem, ale za to bez posagu! Nie miałam zatem żadnego innego wyboru, jak tylko wstrzymać się z zemstą na Mary i zapomnieć o zranionej dumie. Doszłam do wniosku, że i zazdrość można znieść. Przecież nawet sam Herod mawiał, że „lepiej niech ci wszyscy zazdroszczą, niż mieliby współczuć”. Postanowiłam, że nauczę się być skrytą, przebiegłą, podstępną i zdolną do intryg, mimo iż te cechy były mojemu charakterowi zupełnie obce. Nie mając w spadku ani jednej gwinei, bez rozeznania w świecie i bez zawodu, który mógłby mnie wyżywić, musiałam obserwować wszystko i czekać na swoją okazję tak, jak przebiegły generał czeka na odpowiedni moment, aby rzucić do boju swoje armie. Otarłam więc mokre od płaczu oczy i policzki, przysięgając zarazem Bogu, że mimo wszystko wytrwam.
Rozdział IV O ogrodnictwie, wspaniałych domach, przekleństwie mody, Raju utraconym, rodzinnej kolacji z udziałem sławnego gościa i głupiej ciekawości siedemnastoletniej dziewicy.
JAK JUŻ WSPOMNIAŁAM, ucztę dla naszych zmęczonych podróżników zaplanowano nie na pierwszy wieczór, ale na następny, kiedy to na proszonym obiedzie miała się zebrać cała miejscowa szlachta, aby poznać naszego Wspaniałego Mężczyznę, ulubieńca tak fortuny, jak i muz wszelakich, chociaż obdarzonego nikczemną posturą – boskiego karła, pana Pope’a. Ale w wieczór przyjazdu poety mieliśmy spożyć małąrodzinną kolację, po której Mary chciała zabawić nas koncertem na klawikord (mając bez wątpienia nadzieję, że pięknem muzyki pana Haendla zasłoni brzydotę wykonania). Potem pan Pope zamierzał rozprawiać z nami o swojej słynnej pasji, a mianowicie o planowaniu ogrodów i parków zgodnie z prawami natury; albowiem był jednym z najbardziej lojalnych synów Flory, jacy kiedykolwiek żyli na świecie, i z rozkoszą pomagał przyjaciołom i szlachetnym patronom w planowaniu ich ogrodów w taki sposób, żeby dzieła natury i sztuki wzajemnie się uzupełniały. Lord Bellars zakomunikował to wszystko w liście swej żonie, ona informacje przekazała mnie. Teraz, kiedy lord Bellars prosperował tak wspaniale i pomnożył fortunę poprzez umieszczenie swoich zysków w podejrzanym przedsięwzięciu związanym z Morzem Południowym, zapałał chęcią zburzenia rodowego dworu, miłej gotyckiej budowli z czasów Elżbiety, położonej na ziemi nadanej na własność jednemu z jego przodków przez samą Glorianę, i zastąpienia go nowym domem, w nowoczesnym, palladyjskim stylu. To samo stało się z ogrodowymi geometrycznymi labiryntami tworzonymi za czasów Karola II. Niemiłosiernie wycinane, ustępowały one miejsca parkom budowanym według ostatniej mody, pociągającym za sobą wielkie koszty z uwagi na wierne odwzorowywanie natury, z pasącymi się owieczkami, małymi świątyniami, miniaturowymi meczetami i pagodami, niewielką wioską i prawdziwymi chłopami odzianymi w wiejskie stroje pasterskie oraz nawet grotą, taką samą jak u pana Pope’a w Twickenham. I tak oto wszystkie wiecznie zielone rośliny, kochane przeze mnie od samego dzieciństwa (przycinane na kształt pawi z rozłożonymi ogonami, tańczących niedźwiedzi, heraldycznych bestii, wielkich kul, piramid i stożków), miały zostać wyrzucone na śmietnik w imię mody. I po prawdzie pan Pope nie przyjechał w żadnym innym celu, jak tylko gwoli pomocy w zaplanowaniu nowego ogrodu, stał się bowiem gorliwym krzewicielem sztuki upodobniania parków do dzikiej puszczy, od której się wywodzą. Owo uleganie podszeptom mody przyprawiło mnie o niekłamaną zgryzotę. Lymeworth (wiejska siedziba rodziny Bellars) było moim domem od dzieciństwa i prawdę mówiąc, gotycki styl tej budowli nie mógł już bardziej zyskać na szlachetności formy. Lord Bellars mógł sobie nazywać ją „brzydką starą ruiną”, ja natomiast zawsze czułam w niej powagę historii i wielkość. Nawet sama królowa Elżbieta była raz gościem w Lymeworth i słuchała pięknej muzyki w Długiej Galerii pod oprawionymi w ramy portretami najwcześniejszych przodków lorda Bellarsa. Krążyła fama, jakoby gościł tu także Szekspir, być może nawet ze swą trupą teatralną, mającą ponoć występować w
Wysokiej Komnacie, wyłożonej flamandzkimi gobelinami, przedstawiającymi dwór bogini Diany pośród zielonych lasów. Ale właśnie do tego pokoju pan Bellars nabrał największej odrazy jako do „barbarzyńsko staromodnego i nieeleganckiego, pozbawionego proporcji i tonu”. Tak więc wszystko miało zniknąć, cegły i belki z mojego dzieciństwa, długie korytarze, po których biegałam i w których bawiłam się z Danielem i Mary, zanim wiek, zawiść i chuć zdążyły nas rozdzielić; olbrzymie kamienne schody i rzeźbione balustrady, jelenie tańczące nad kominkiem w Wielkim Korytarzu i sam ów kominek, gdzie jako dzieci kryliśmy się przed sobą (i przed nianią) w czasie naszych dziecięcych igraszek i w którym nawet raz, dla zabawy, spaliliśmy bujną perukę lorda Bellarsa (za co zostaliśmy surowo ukarani). A ogrody –jakiemu nikczemnikowi zawinić mogły w czymkolwiek ogrody? Lymeworth było położone nieopodal szczytu uroczego wzgórza, przypominającego swoim kształtem pulchne udo. Z tej wysokości dom nasz spoglądał na rozciągającą się poniżej spokojną dolinę, chronioną od wiatrów przez szeregi starożytnych dębów, które wznosiły się nad delikatnie pofałdowaną łąką z bukami, wiązami i kasztanowcami. Oprócz wiecznie zielonych labiryntów i starannie przystrzyganych drzew był tam także rozkoszny ogród, którego ściany wsparto umieszczonymi w regularnych odstępach obeliskami, jak również wielkimi kulami i heraldycznymi stworami rzeźbionymi w białym kamieniu. W tym to ogrodzie stała altana, spowita w słodszy zapach kwiatów niż Raj pana Miltona. Zburzenie tego wszystkiego było doprawdy zniszczeniem Edenu, a lord Bellars najwidoczniej był naszym Lucyferem, w imię mody wyrywającym nas z tej przystani spokoju.
– Milordzie – powiedział poeta do lorda Bellarsa, pochylony nad skromną wiejską kolacją, składającą się z rosołu, chleba, świeżego kwaśnego mleka, budyniu z rodzynkami oraz deseru w postaci sera, lizbońskich pomarańczy, muszkatelowych winogron, suszonych śliw i gruszek – milordzie, nie ma nic bardziej odrażającego dla oka niż matematyczna dokładność i ufryzowana sztywność ogrodów naszych przodków. Musimy zdobyć się na odwagę tworzenia krajobrazu z żywego materiału, tak jak Salvator Rosa, Gaspard Poussin i Claude Lorrain na uległym płótnie malowali najbardziej romantyczne pejzaże. – Romantyczne, sir? Czy używa pan tego terminu w znaczeniu „wszystko to, co w naturze dzikie, niepohamowane i absurdalne”? – Nie, milordzie – odparł poeta. – Chodzi mi o pasję do rzeczy naturalnych, przy której ani sztuka, ani kaprys człowieka nie psują ich pierwotnego porządku, lecz raczej przybliżają je pragnieniom naszych serc. Mówię o uroku nagich skał, omszałych jaskiń, płynących strumyków i falujących wód, o czarujących altanach, srebrnych ruczajach, otwartych alejach, wznoszących się szczytach i połyskujących grotach, ożywionych szemraniem płynących wód – owych klasycznych świątyniach dumania, nawiedzanych przez muzy. Muszę wyznać, że zaimponował mi ten wspaniały potok słów i przed oczyma mojej duszy zupełnie wbrew uprzedniej niechęci do jakichkolwiek zmian w Lymeworth zamajaczył zachwycający widok. – Czy byłby pan łaskaw, sir – poprosiłam poetę (siedzącego po mojej prawej stronie i często pozwalającego swoim oczom wędrować na moje piersi, które choć okryte skromnymi szatami, włożonymi przeze mnie za usilną namową lady Bellars, były wyraźnie dostrzegalne) – opisać nam swoją grotę, gdyż lord Bellars powiedział, iż jest ona jednym z cudów tego świata i, jeśli się nie
mylę, zamierza pan zbudować taką samą jaskinię tutaj, w Lymeworth, kiedy zostanie już wzniesiony nowy dom według planów pana Kenta i pana Campbella. – To dla mnie wielka radość – żywo oznajmił wieszcz – opisywać moją grotę młodej lady o tak niezrównanej urodzie; a ponieważ wszędzie w przyrodzie panuje harmonia, czyż można lepiej ją wyrazić, niż objawiając wspaniały cud natury uszom innego, równie pięknego zjawiska? Zarumieniłam się mocno, słysząc ten szarmancki komplement, po którym Mary spojrzała na mnie przez stół groźnym wzrokiem, lord Bellars z dumą (a może pożądaniem), a lady Bellars wcale nie spojrzała, bawiąc się bezwiednie jednym z muszkatelowych gron. – Moja droga – ciągnął dalej – to prawdziwe cudo, podziemna komnata, skalista i tajemnicza, jak gdyby stworzona przez samą naturę, a wykończona muszelkami i lustrzanymi okruchami. Pośrodku sufitu ułożona jest z nich gwiazda, która jeśli zapalić umieszczoną w niej lampę z cienkiego alabastru, błyska tysiącem oślepiających promieni, odbijanych we wszystkich kierunkach. Z grotą połączone są wąskim przejściem dwa portyki z niszami i siedzeniami –jeden wychodzący na Tamizę, zbudowany z cudownie gładkich kamieni, oraz drugi, chropowaty, wykładany muszlami, krzemieniem i rudą żelaza. Dno jest ułożone ze zwykłych otoczaków, tak aby nie odciągało oka od małej świątyni, do której portyki prowadzą, a w całości zbudowanej z muszli sercaków. Ich prostota dobrze harmonizuje z odgłosami ciągle kapiących kropel, co podkreśla wodny charakter całego przybytku. Nie wymaga już on żadnego uzupełnienia, moja droga Fanny, z wyjątkiem twojej statui w odzieniu nimfy – albo może nawet, jeśli moje oczy nie zawodzą mnie względem twojej naturalnej urody, zupełnie bez odzienia! W tym momencie zarumieniłam się jeszcze bardziej, a lord Bellars zaśmiał się rozgłośnie. – Pan sobie ze mnie żartuje, sir – zaprotestowałam. – Ależ skąd, Fanny, nigdy w życiu nie byłem bardziej poważny. – Proszę dalej opowiadać o grocie – powiedziałam, usilnie pragnąc skierować rozmowę na bardziej dyskretny temat (w swojej niewinności bowiem nie zgadłam, że grota pana Pope’a była swego rodzaju ciepłym łonem dla niego samego – mężczyzny, który miał taki kłopot z przekonywaniem dam, by pragnęły dzielić z nim jego samotne łoże). – Trudno jest opowiedzieć więcej – odrzekł poeta. – Musisz ją sama zobaczyć, tak jak to uczynił lord Bellars. Pewnie myślisz, że mój opis jest poetycki, ale jest on bliższy prawdy, niż może ci się to wydawać. Ponadto planuję powiększyć grotę, tak by miała nie mniej niż pięć komnat, każdą z własną kompozycją kryształów, ametystów, muszelek i rud. Mam nadzieję, że zgromadzę rzadkie korale, skamieniały mech, a nawet duże bryły kwarcowe. Przypuszczalnie będzie tam łaźnia i rozliczne ukryte fontanny, co ożywi wodne katarakty rozsiane wysoko u góry, które chyżo spływając w dół po kamieniach i skałach, trysną wesołymi strugami i zasilą bystre potoki na dnie, przedzierające się między górami z krzemienia i spatu. Tym samym natura i sztuka znów korzystnie zjednoczą się ze sobą. Oniemiałam ponownie, zniewolona wdziękiem jego opisu, kiedy bowiem pan Pope mówił, zapominało się zupełnie o jego pokracznych kształtach, przerzedzonych włosach oraz tej ogólnej stęchliźnie bijącej od jego osoby (był zbyt powykręcany, aby mógł sam się kąpać i ubierać), widząc
w to miejsce piękno rzeczy, które opisywał. Być może to właśnie znaczy być poetą – rekompensować słowami braki, jakich dopuszcza się natura, kreując cielesną postać; i rzeczywiście – pan Pope przejawiał bardziej niż naturalną namiętność wobec swojej groty, która, zdawało się, była rodzajem wdzięcznego substytutu dla jego niewdzięcznego wyglądu. Była to pieczara, w której gościł muzy i wygładzał swoje wiersze, ale czy nie stanowiła też próby przekształcenia siebie samego? (Takich oto przemyśleń na temat ludzkiej natury dokonywałam w czasach swojej melancholijnej młodości.) Zaczęłam się przeto zastanawiać, czy aby sama mogę zostać poetką, skoro przecież mojej własnej osobie na piękności nie zbywało; atoli fakt, iż urodziłam się sierotą, dawał mi taką wiedzę o smutku, że w połączeniu z dużą praktyką i błogosławieństwem muz mogłoby to zupełnie wystarczyć do tworzenia. Postanowiłam potajemnie odnaleźć pana Pope’a po kolacji i w bezpośredniej z nim rozmowie poruszyć ową kwestię. Po posiłku panie (lady Bellars, Mary i ja) odeszły od stołu, zostawiając panów, by ci w spokoju mogli sobie sikać i pić, a dla onych też celów powyciągano dla nich z kredensu nocniki i butelki. Może wspominanie o tym zwyczaju jest niedelikatne, ale ponieważ piszę to dla mojej Belindy, która nie zna raczej wiejskich zwyczajów z czasów Jerzego I, jestem pewna, że moja niedelikatność w tym względzie zostanie mi wybaczona. W epoce tej istotnie panował taki zwyczaj wśród panów, aby załatwiać się w jadalni, podczas gdy panie udawały się za swoją potrzebą do domu wygody albo do swoich pokoi. Tym razem, kiedy lady Bellars usunęła się do swojej komnaty, Mary zatrzymała mnie gwałtem i zaproponowała, żebyśmy obie spróbowały podejrzeć przez dziurkę od klucza rozrywki naszych panów. – Pewna jestem bowiem – mówiła – że tak jak zdeformowane plecy, również jego męski przydatek musi być podobnie gotycki i dziwny. – Następnie wydała z siebie diabelski chichot i prowokowała mnie dalej słowami: – No idziesz, Fanny, czy też jesteś tak tchórzliwa, że nie chcesz? – Potem przyłożyła oko do dziurki od klucza i tak trwała przy niej, gdy tymczasem ja zmagałam się z ciekawością i odrazą. – Oooch – zapiszczała – jaki ma wspaniały instrument, pomimo swojej nędznej postury. – Zamilkła na chwilę, patrząc przez dziurkę od klucza z natężoną uwagą, po czym wydała z siebie okrzyk trwogi i zdziwienia (poczynając sobie bardziej jak służebna dziewka aniżeli lady, z tym że służąca miałaby więcej pretensji do gracji niż ona). – Chodź tu – namawiała – i spójrz. Nie uwierzysz własnym oczom. Niechętnie i tylko przez głupotę, z uczuciem lęku i złowróżbnymi rozterkami uklękłam i przyłożyłam oko do dziurki, ujrzawszy widok, który niewart był bólu, jaki następnie spowodował. Lord Bellars, mój ojczym, i poeta urządzili sobie zawody, który z nich celniej trafi w grono rzucone do nocnika. Biedny, korpulentny Daniel obserwował ich popisy, z przejęciem i podziwem wpatrując się w przyrodzenie ojca. Co się jednak tyczy ich męskich narzędzi, to trudno było o szczegóły ze względu na długie surduty, utrudniające widok, ale u pana Pope’a wydawało się to drobną sikawką, nie zdeformowaną, choć podobną do zabawki, podczas gdy lord Bellars sprawiał wrażenie doskonale wyposażonego. Bardziej jednak od anatomii zaskoczył mnie ich pojedynek. Mało miałam wtedy doświadczenia z niepoprawnymi hazardzistami, chociaż dzisiaj wiem, że są w
stanie zakładać się o wszystko – od drobnych kropel deszczu spływających po szybie po wspaniałe klacze arabskie. Lord Bellars był na pewno jednym z nich, ale zadziwiło mnie, że Wielki Poeta, który kilka chwil wcześniej dyskutował o naturze i sztuce, znajdował tak wielkie upodobanie w sikaniu na winogrono wrzucone do nocnika! – Na miłość boską, a co wy tu robicie? – odezwał się za mną surowy głos. Była to lady Bellars, która znienacka przyłapała nas na gorącym uczynku. Zerwałam się i spojrzałam na nią z rumieńcem wstydu na twarzy. – To Fanny mi kazała! – zakrzyknęła Mary, choć nie proszona o zdanie. – To Fanny mnie zmusiła! Tak się przeraziłam. Nawet zamknęłam oczy i nie chciałam patrzeć. Przysięgam. Przysięgam na Biblię. – Już dość – przerwała lady Bellars. – Fanny, czy to prawda? – Jaśnie pani – powiedziałam – trudno bronić własnej sprawy. To, że widziała mnie pani klęczącą, z okiem przytkniętym do dziurki od klucza, jest prawdą. Moim grzechem była ciekawość, nic więcej. Ale przysięgam, że nie zmuszałam Mary do niczego. – A właśnie, że tak! Zmuszała mnie! – powtarzała Mary. – Wracajcie do swoich pokoi, obie – odparła lady Bellars. – Później dowiem się prawdy. – Proszę pani, jestem głęboko zawstydzona – powiedziałam. – Proszę przyjąć moje przeprosiny. – Idźcie już – dodała lady Bellars – i to obie. Kiedy rozchodziłyśmy się, Mary szepnęła mi jeszcze do ucha złowróżbnie: – Doczekasz się, że cię wypędzą z Lymeworth. – Mary – powiedziałam, prostując się z godnością – jesteś po prostu głupia. Myślisz, że ściągając na mnie karę, uwolnisz się od swojej własnej tępoty. Chyba już do końca życia zostaniesz idiotką. Moja wyniosłość poruszyła ją, zdaje się, bardziej, niż mogłyby to uczynić jakiekolwiek wymówki czy zniewagi, gdyż obwiniając mnie, mogła się spodziewać, iż oddam pięknym za nadobne, jednak już wtedy starczyło mi rozeznania w ludzkiej naturze, aby zrozumieć, iż nic tym nie zdziałam. Mary sama ściągnęła na siebie karę, gdyż srodze zawiodła się w swych nadziejach, iż zyska względy ojca swoim występem przed nim i przed sławnym gościem; nie było już bowiem mowy o koncercie. Gdybym istotnie pragnęła zemścić się na niej, nie potrafiłabym sprawić tego zręczniej od własnej ciekawości i lubieżności Mary. Wynieś z tego dla siebie nauczkę, moja droga Belindo, że twoi wrogowie prędzej sami się zdemaskują niźli z twoją pomocą. Za własne błędy gań tylko siebie i staraj się na nich uczyć, ale nie próbuj zrzucać winy na innych. Nie dość, że nie przyniesie to żadnego pożytku (nagana bowiem nie naprawi zła), to jeszcze uczyni z ciebie donosicielkę i tchórza. Przyłapana na gorącym uczynku,
pohamuj język i zajrzyj w swoje serce. Głupcom pozwól besztać i winić; a sama spójrz w siebie. Dusza po części jest dana, a po części kształtowana; zawsze pamiętaj, że jesteś twórczynią swojej własnej duszy. Atoli złośliwość Mary była snadź narzędziem losu; oto bowiem kończyło się nasze wspólne bytowanie, a zaczynały się, jak zaraz zobaczysz, moje już tylko przygody.
Rozdział V O wisiorkach, lizakach, wytrychach, negocjatorach, miłosnych strzałach i duszy nieśmiertelnej, przestrogach przed wszetecznikami i uwagach nad erotycznymi skłonnościami poetów.
WYGNANA DO SWEGO POKOJU, zaczęłam rozmyślać o położeniu, w jakim się znalazłam. Przez głupią ciekawość straciłam okazję do porozmawiania z panem Pope’em na tematy milsze mojemu sercu niż kwestie wiążące się z rozmiarami męskich przyrodzeń. W każdym razie zyskałam, najdroższa Belindo, kolejne doświadczenie, prowadzące do wniosku, iż tylko głupcy zajmują się taką anatomią porównawczą. To prawda, że między mężczyznami istnieją olbrzymie różnice odnośnie do ich miłosnych ekwipaży (co jest powodem, dla którego każdy mężczyzna zawsze łaknie zapewnień, iż stanowi chlubny wyjątek), olbrzymie różnice w sile gwarantowanej przez Wenus i olbrzymie różnice pomiędzy wrodzonymi temperamentami gwarantowanymi przez gwiezdne konstelacje (o czym mowa już będzie niebawem), ale tylko prostacy i durnie opierają się jedynie na różnicach w wielkości, zupełnie pomijając inne przymioty. Niektórzy mężczyźni mają sztywno sterczące palki, czerwone u góry, zakorzenione w gąszczu loków, który przypomina porośnięte dżunglą brzegi Indii; niektórzy mają żałośnie zakrzywione pręciki, blade i białe jak niewypieczony chleb; inni z kolei posiadają dziwne, brązowawe grzyby na wygiętych nóżkach; a jeszcze inni zyskali w darze delikatne, różowe wypustki, wyglądem bardziej przypominające pąki róż niż kutasy. Również nic na tym świecie nie ma tylu różnych nazw co pospolity ten organ; wkrótce sama stwierdzisz, że nazwa, jaką mężczyzna go określa, ma wiele wspólnego z tym, jak traktuje samego siebie. Nazywa go taranem? Cóż, prawdopodobnie leżąc z tobą, tak będzie chciał go użyć. Nazywa go bawidamkiem? Więc chyba pyszni się swoimi perukami i kamizelkami. Nazywa go sztyletem? Na pewno jest Szkotem, i to ponurym pod maską pijackiej werwy. Nazywa go wisiorkiem? Zatem uważaj, będziesz musiała bardzo ciężko pracować, żeby w ogóle stanął (a kiedy się już wzniesie, niczego nie będzie bardziej pragnął, jak czym prędzej opaść). Nazywa go lancą miłości? Bez wątpienia to marny wierszokleta. Co więcej, nie zawsze mężczyzna ocenia swego członka w nieomylny sposób. Polityk, który chełpi się swoim wiernym posłem, stolarz, który chwali swe wiertło, poeta, który opiewa swoje czułe pióro, aktor, który wielbi swojego lizaka, wędrowiec szczycący się swoim kosturem, pastor sławiący swoje kropidełko, orator, który rozpływa się nad swym negocjatorem, łucznik, który celuje swą miłosną strzałą, kapitan morski, zachwycony swoim wiosłem – żadnemu z tych mężczyzn, choćby nie wiem jak wymownych, nie należy wierzyć, gdy oceniają swe znawstwo sztuk (i wojen) miłosnych! Ale, jak już wspomniałam, tylko prostak może się oprzeć na anatomii z pominięciem innych przymiotów. Dusza jest w każdym aspekcie ważniejsza od ciała i nawet rozpustnik (jeśli tylko wprawny) to rozumie. Jedynie wszetecznik troszczy się bardziej o swojego członka niż o własną duszę, a wszetecznicy,
jak niezadługo się przekonasz, to najnudniejszy gatunek mężczyzn, gdyż tak są oddani swym męskim organom, że myśleć potrafią tylko o wyszukiwaniu sobie coraz to nowych kurew, które by zaspokajały ich żądzę nowości. Rozglądają się nieprzerwanie za kobietą, co inaczej kołysze biodrami, za kurwą, która zna sześćdziesiąt dziewięć arabskich pozycji miłosnych, za znawczynią trików z chusteczkami, posiadaczką orientalnych olejków i maści, Bijoux Indiscrets (jak to określają Francuzi), albo zabawek z kości słoniowej i ozdóbek z Chin, rzeźbionych tak, aby przypominały organy słonia czy też inne tego rodzaju niedorzeczności. Uciekaj od takich mężczyzn. Z ich towarzystwa nie ma żadnej przyjemności, w ich rozmowach żadnych mądrości, a w nich samych żadnej delikatności dla kochanek, i jedyna rzecz, jaką z pewnością szybko cię obdarzą, to syfilis. Lubieżny włóczęga, nadęty linoskoczek, tragarz z pretensjami – każdy z nich jest mniejszym rozpustnikiem aniżeli mężczyzna dobrze wychowany, gdyż tamtym brak edukacji, dzięki której mogliby choć przez chwilę zastanowić się nad swymi ohydnymi, niecnymi i poniżającymi narowami. Wpuść do swego łoża wszetecznika, a często zobaczysz, jak z szat lorda wyłania się nędzny powsinoga. Ale niechaj powrócę do mojej opowieści. Leżałam na łóżku, rozmyślając o tym, jak przez własną głupią ciekawość (oraz podstępność Mary) zmarnowałam rzadką okazję do porozmawiania z prawdziwym poetą o zwyczajach muz, kiedy nagle otworzyły się drzwi i do środka wszedł – a któżby inny, jeśli nie pan Pope we własnej osobie! – Och, sir – powiedziałam – właśnie o panu myślałam. – A ja o tobie – odrzekł poeta, podchodząc do mnie z lubieżnym uśmiechem na ustach. – Zastanawiałam się przed chwilą – powiedziałam, czując, jak krew napływa mi do twarzy, szyi i piersi – czy mogłabym postawić panu kilka pytań w sprawie sztuki poetyckiej. – Moja droga, pytaj, o co tylko chcesz – odrzekł, podchodząc do łóżka i siadając na brzegu, przez co jego wątłe nogi zakołysały się w powietrzu jak złamane gałązki na wietrze przed burzą. – A zatem – powiedziałam tak pochłonięta myślami o muzach, że zupełnie umknęło mi z głowy pytanie, co robi w moim pokoju – czy próżne jest kobiece pragnienie, by nie tylko zostać poetką, ale także dostąpić godności pierwszej niewiasty – laureata? Ryknął niemiłym śmiechem, przez co zarumieniłam się jeszcze bardziej, zawstydzona swoją domniemaną głupotą. – Fanny, moja droga, odpowiedź jest zawarta w samym pytaniu. Mężczyźni są poetami; kobiety mają być ich muzami tutaj, na Ziemi. Jesteś inspiracją wierszy, a nie ich kreatorem, i po cóż miałabyś pragnąć, żeby było inaczej? Przyznaję, że sposób, w jaki zaprezentował swój punkt widzenia, wprawił mnie w osłupienie. Tuż pod poduszką skryłam pierwsze własne próby poetyckie, ale byłam w tym momencie za bardzo zbita z tropu, żeby je wyciągnąć i poprosić o opinię. Z każdym słowem, jakie wypowiadał, pogrążałam się w coraz większej pogardzie dla tych wierszy, które jeszcze kilka chwil wcześniej wydawały mi się gorejące ogniem natchnienia. – Widzisz te dwa piękne bliźniacze globy? – powiedział poeta, sięgając nagle do mojego stanika i
uwalniając z niego piersi. Zamarłam z przerażenia, ale nie śmiałam przerwać potoku nadobnych słów. – Widzisz ich różowe brodawki koloru letniego świtu? Oto dwie bliźniacze planety nie zbadanego kosmosu – oznajmił – a te wargi... – (tu pozwolił sobie przykleić swoje zimne, lepkie usta do jednego z sutków) – są jak ten badacz, który przybywa, by zatknąć flagę na ich skraju... Zdetonowana i zaskoczona, nie wiedziałam, jak przerwać to wszystko, nie obrażając honorowego gościa, a gdy tak ssał to jedną brodawkę, to drugą, krew we mnie się wzburzyła, myśli splątały, a stanowczość jeszcze bardziej osłabła. Chociaż niezmiennie jego osoba była mi wstrętna, to jednak słowa skrzyły się pięknem i elegancją, a wbrew temu, co powiedział na temat płci nadobnej i poezji, nadal bardziej oddziaływał na mnie uroczy język niż uroczy wygląd. – Ależ, sir – zaprotestowałam, uwalniając się na chwilę z jego uścisku – czy inspiracja nie jest czymś, co nie ma żadnego rodzaju, ani męskiego, ani żeńskiego, tak jak aniołowie nie są ani mężczyznami, ani kobietami? – Teoretycznie masz rację – powiedział poeta, sięgając pod moją bieliznę i wsadzając zimną, lepką rękę między moje wilgotniejące uda – ale w praktyce inspiracja częściej nawiedza osobników płci męskiej i dobrze to zapamiętaj, z tej tylko przyczyny, iż będąc rodzaju żeńskiego, woli kochanków niż kochanki. Zatem poeta rodzaju żeńskiego to wybryk natury, istota nędzna, godna pogardy, której losem zawsze będzie samotność, melancholia, rozpacz, a w końcu samozagłada. Natomiast jeśli wybierze drogę rozsądku i całe swoje życie spędzi w służbie poety rodzaju męskiego, bogowie ją pobłogosławią i echem pochwał dla niej zabrzmi cały wszechświat. To wszystko jest częścią wielkiego planu natury. Tak jak aniołowie są ponad mężczyznami, a Bóg jest ponad aniołami, tak kobiety są niżej od mężczyzn, a wyżej od dzieci i psów; ale jeśli białogłowy zaczną burzyć Wielki Porządek poprzez pozbawianie mężczyzn właściwej im wyższości – tak w sztukach, jak w naukach, polityce, społeczeństwie, małżeństwie – nie stworzą niczego oprócz chaosu i anarchii, a cały świat zamieni się w ruinę. To mówiąc, zaczął piąć się palcem w stronę tego delikatnego otworu dziewiczego, który nie był niepokojony aż do owego dnia, kiedy to najpierw odwiedził go palec należący do lorda Bellarsa, a teraz palec samego wieszcza! Z nowym zapałem wziąwszy się do ssania obu sutków, poeta jednocześnie swawolnym palcem sposobił sobie drogę w kierunku mojego dziewictwa, opowiadając przy tym o wielkim planie Stwórcy i potężnych prawach natury. – Ale, sir – spytałam, starając się przekrzyczeć szum krwi w uszach, głośny jak fale bijące o brzeg – czy tego planu nie da się odmienić? Czy nie może zaistnieć wielka poetka, która zada kłam tym niezmiennym teoriom? – Nie – powiedział poeta – po tysiąckroć NIE. Gdyż wszystko, co istnieje w naturze, jest wyrazem woli Bożej, i jeśli umieścił On kobiety niżej od mężczyzn, to możesz być pewna, że dla wzniosłych celów. Krótko mówiąc, tak jak jest, JEST SŁUSZNIE. Po czym poluźnił bryczesy, pogmerał chwilę pod kamizelką i dziwnym kubrakiem za swoim małym, różowym ogonkiem, a zarzuciwszy mi halki na głowę, stanął, gotów do natarcia na moje dziewictwo z bronią do tego celu przeznaczoną. Ale najwidoczniej Anioł Stróż czuwał nade mną w tym momencie, kiedy bowiem zbliżył się do mojej delikatnej dziewiczej cipki, gorącość jego weszła
w końcową fazę, w efekcie czego na moje jędrne młode uda i czyste halki chlusnął potworny wylew. – Oooch – jęknął literat, po części z ulgą, po części z rozczarowaniem. Z głową złożoną między mymi piersiami uronił z oczu kilka gorących łez rozpaczy. – Och, moja Fanny, jesteś wszelką inspiracją, jakiej mi potrzeba. Wyjedź ze mną do Twickenham. Będziesz panią mojego domu i mojego serca, królową muz, pierwszą pośród kobiet. Ubiorę cię w atłasy i złote koronki, okryję cię klejnotami, ozdobię cię tak, jak moją grotę... – Sir – odrzekłam – nie mogę wszak opuścić czułych rodziców, którzy mnie przygarnęli i wychowali do wieku dojrzałego. Złamałabym serce lady Bellars. Błagam cię, panie, nie kuś mnie. – Ale oferta ta zrodziła nieoczekiwanie plan opuszczenia Lymeworth i wyjazdu do Londynu. Słowem nie wspomniałam poecie, co sądzę o jego nędznej posturze i obrzydliwych wyznaniach namiętności. Piękną batystową chusteczką wytarłam kleistą substancję z ud i poprosiłam wielbiciela o odejście, abym do następnego ranka mogła rozważyć jego propozycję.
Rozdział VI Pewne refleksje na temat harmonii, porządku i rozumu, wraz z wieloma dziwnymi przygodami, które następują jedna po drugiej w gwałtownej sukcesji.
DOCHODZIŁA GODZINA JEDENASTA, gdy poeta mnie opuścił; zaraz po jego wyjściu zabrzmiał jedenaście razy duży domowy zegar, stojący na podeście tylnych schodów. Nie usunął się bez złożenia prawie całej garści złota w mojej drżącej dłoni oraz tysiąca uroczystych zapewnień o swojej namiętności do mnie. Muszę powiedzieć, że wszystkie te wydarzenia (obecne i poprzednie) uznałam za intrygujące do ostatecznych granic. Nie potrafiłam odnaleźć harmonii pomiędzy zachowaniem się poety a głoszoną przez niego filozofią; jeśli – jak mówił – kobiety stoją niżej od mężczyzn, a wyżej od psów i dzieci, dlaczego wciskał mi gwinee do ręki i obiecywał bogactwa? Jak to było możliwe, że mógł być jednocześnie tak wzniosły i tak pospolity, najpierw dyskutując o swojej grocie i świątyni muz, o naturze i sztuce, potem sikając na winogrono w nocniku, a w końcu tryskając gorącą lawą żądzy na moje halki? I co z tego, że uwielbiałam autora boskich wersetów! Gdzież harmonia? Gdzież porządek? Gdzież rozum? Widziałam jedynie dysonans, bezwstyd i samolubstwo, i to we wszystkich tych miejscach, gdzie najgoręcej pragnęłabym ujrzeć ich przeciwieństwa. Niestety, Belindo, miałam siedemnaście lat i pomimo kobiecego wzrostu i wyglądu (oraz mocnego, chociaż głupiego przekonania, że życie nie nauczy mnie niczego ponad to, co już wiedziałam) z dziecięcą naiwnością wszędzie chciałam znaleźć konsekwencję. Miałam się dopiero nauczyć, że życie wielkich ludzi częściej popada w sprzeczności z głoszonymi przez nich teoriami, aniżeli pozostaje z nimi w zgodzie; że ich maniery prezentowane prywatnie drwią sobie z oświadczeń składanych publicznie; że zwierzęce zachowanie w buduarze jest drwiną ze wzniosłych argumentów w traktatach etycznych, z przejrzystej logiki w dziełach epickich lub z pełnych tragizmu wypowiedzi w rozprawach naukowych. Nie wiem, jak oddać słowami moje zmieszanie tym spektaklem męskiej lubieżności, którego właśnie byłam świadkiem. Osiągnęłam siedemnaście lat i nie straciłam dziewictwa, a moja wiedza o gorących ogniach Wenery była naprawdę skromna. O, walczyłam z demonem onanii (jeszcze zanim poznałam znaczenie tego terminu), ale dopóki nie przeczytałam pamiętnego pamfletu lady Bellars, myślałam, że jestem w pokrętnych dziejach świata pierwszą dziewczyną, wydaną na pastwę takich żądz! Po przeczytaniu książeczki trzymałam się jak najdalej od tego nałogu, a chociaż jedna z pokojówek uparcie twierdziła, że pozwala on zachować dziewictwo, ja pragnęłam wystrzegać się wszelkich lubieżnych praktyk i czekać, aż niebiosa ześlą mi małżonka. W zamian oddawałam się jeździectwu, dosiadając Lustre’a każdego dnia i ujeżdżając go do chwili, gdy wyczerpanie wypierało myśli o amorach. Wiele uciech miłosnych zdążyłam już zobaczyć na własne oczy, w wydaniu psów, koni, kurczaków, służących, a także Daniela!, którego przyłapałam kiedyś z mleczarką w mleczarni (gdzie
niewątpliwie ubijali śmietanę). Kto by jednak pomyślał, że taki wieszcz jak pan Pope, będzie przejawiał równie niskie i zwierzęce skłonności! Dziwna to sprawa i nader intrygująca. Takie właśnie snułam refleksje, kiedy kolejny raz odezwało się pukanie do drzwi mojej sypialni; i któż inny, nie czekając na zaproszenie, śmiałby wejść do środka, jeśli nie mój przyrodni brat Daniel. Stał w drzwiach, pijany winem i zaśliniony jak podstarzały spaniel. (Z rozbawieniem i pogardą zauważyłam, że rozpiął zawadiacko kamizelkę, aby ukazać wydatny żabot eleganckiej lnianej koszuli, co – jego zdaniem – wywrzeć miało zniewalający efekt na płci pięknej!) – Szkoda, że cię nie było na przyjęciu, Fanny, owieczko moja kochana – powiedział, zmierzając w kierunku łóżka oraz patrząc na mnie głupkowatym wzrokiem. – Nawet nie połapaliśmy się, że ominął nas koncert Mary, tak bardzo rozweseliły nas wypitki i dysputy. – A kto cię tu prosił? – zawołałam, podnosząc się z łóżka, aby łatwiej się bronić przed zamierzoną napaścią. – Oho – czknął Daniel, dotykając jedną ręką swoich pryszczy – czy nie życzysz sobie mojego towarzystwa? – Oczywiście, że nie – odparłam. – Jeśli zapragnę towarzystwa pijanego prostaka, to „Pod Niedźwiedziem i Smokiem” znajdę sobie przystojniejszego gbura niż ty. („Pod Niedźwiedziem i Smokiem” to nazwa, jak sama zresztą zgadujesz, naszej miejscowej karczmy. W całej Anglii nie uświadczyłabyś nory brudniejszej, ohydniejszej i grupującej więcej zapijaczonych wiejskich mord.) – Oho! Czyżbyś mnie chciała obrazić? – zapytał Daniel, czerwieniejąc pod wszystkimi krostami i pryszczami. – Nazwij to, jak chcesz – odrzekłam wyniośle – bylebyś tylko natychmiast opuścił to miejsce. – Oho – burknął Daniel – już dłużej nie ścierpię obelg miotanych mi w twarz. – Po czym zuchwale przysunął się i zionął na mnie z bliska smrodliwym oddechem, który jak strumień siarki i ognia z paszczy smoka niemal odebrał mi zmysły. Bezceremonialnie jął też obejmować ramionami moją szyję, pokrywać obmierzłymi pocałunkami piersi oraz czynić wszystko, aby powalić mnie na łóżko i rozchylić uda. W jednej chwili zebrałam wszystkie siły przeciwko chwiejącemu się na nogach obrzydliwcowi, odepchnęłam go z mocą, jaką zesłać może tylko Bogini Gniewu, i kopnęłam szpiczastym satynowym pantofelkiem prosto w krocze. – O Jezu, nie żyję! – wykrzyknął. – Ach, moja biedna ptaszyna, mój biedny fiutasek! – Trzymając się za bryczesy, zatoczył się z wielkim hukiem oraz łomotem i runął na umywalkę, która rozprysnęła się na kawałki. – A teraz – powiedziałam, stając nad nim triumfalnie jak sama bogini wojny, Atena – wynoś się! – O okrutna Fanny – zaszlochał Daniel – okrutna, okrutna Fanny. Czy nie widzisz, że cię kocham? – Kochaj sobie panią Betty, pokojówkę, która już jest w ciąży z tobą. Albo panią Polly, mleczarkę, która też wkrótce będzie przy nadziei! Mnie niepotrzebny rozpustny pijanica, który ponadto jest moim przyrodnim bratem.
– Ale nie rodzonym bratem, Fanny. No chodź, komu to zaszkodzi? – Tobie, z racji następnego kopniaka, którym cię poczęstuję, a który raz na zawsze wybije ci z głowy wszystkie miłosne zapędy. – O, proszę cię – załkał – proszę, proszę. – I jak wąż zaczął pełznąć na brzuchu w kierunku drzwi komnaty, skamląc, chlipiąc i szlochając, aż osiągnąwszy próg, podniósł się, chwycił za brązową klamkę i skierowawszy w tył pełne wyrzutu, tępe spojrzenie, wyszedł z pokoju. Nawet w tej chwili jedna ręka ciągle błądziła wokół krost na policzku. (Jeśli taka cera była owocem pożądliwości, to naprawdę dobrze, że dusiłam ją w sobie!) Minęło zaledwie dziesięć minut, gdy znów otworzyły się drzwi i do mego dziewiczego przybytku wszedł lord Bellars. Na skutek niesamowitych wydarzeń tego wieczoru moje myśli były już bardzo splątane, a ciało tak wyczerpane walką z Danielem, że zdołałam jedynie westchnąć, kiedy pan na Lymeworth podszedł do łóżka i spojrzał na mnie swymi błyszczącymi brązowymi oczyma. – Jesteś tak piękna, moja Fanny – powiedział. – Przez cały wieczór myślę tylko o twojej urodzie. – Ależ, milordzie, proszę mi nie schlebiać, bo spłonę rumieńcem. Co było prawdą, gdyż krew tak chętnie ruszyła do mojej twarzy, jak ćmy do płomienia świecy w gorącą letnią noc. I tak jak one trzepoczą skrzydłami, tak ja drżałam pod wpływem wzroku mego ojczyma. Ręce miałam zimne, policzki gorące; zdawało mi się, że cała krew z rąk i nóg zgromadziła się w rozpłomienionej twarzy. – Nie, tylko nie zabraniaj mi mówić, gdyż jeśli mogę posiąść cię jeno słowami, to będę mówił, wbrew twoim protestom. Jesteś niezrównanie piękna i cudowna. Masz delikatne członki, a twoje oczy jaśnieją blaskiem bursztynu. Twoje piersi są bielsze niż alpejski śnieg, a włosy gorejąogniem tysiąca jesieni minionych i przyszłych. Jesteś dla mnie jak córka, a przecież czyż nie wolno mi marzyć o intymności większej niż ta, jaką wyznaczają obowiązki rodzica i wdzięczność przygarniętej sieroty? Pochwycił mnie w swoje mocne ramiona, a ja nieomal zemdlałam z wrażenia. – O nie, milordzie, nie. Proszę mnie wysłuchać, błagam pana, gdyż jestem istotą, której oprócz pana nikt już nie ochroni i która oparcie znaleźć może tylko w pańskim honorze. Zaklinam, niech pan nie sprawia, bym pogardzała samą sobą, proszę nie doprowadzać do tego, żebym zohydziła siebie w swoich oczach! Wtedy mój zalotnik padł na kolana obok łóżka i zawołał: – Przysięgam u twych stóp, że albo posiądę cię, albo umrę! – Następnie zdjął z mojej prawej nogi mały, szpiczasty satynowy pantofelek i przycisnął wargi do mej nagiej stopy. – Błagam pana, milordzie... – jęknęłam. Muszę tu wyznać, że nawet gdyby lord Bellars okrył pocałunkami moje piersi, nie wywołałby większego zachwytu niż wtedy, kiedy zniżył się z czułościami do stopy. Jakże mało warta była ta pospolita część ciała wobec jego szlachetnych warg.
– Proszę, milordzie – zaprotestowałam. – Mój ty aniele – westchnął, zdejmując drugi pantofelek i całując drugą nogę. – Proszę, wybacz mi, jeśli w ogóle możesz, moje poprzednie grubiaństwo, gdyż aż do kolacji naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wspaniałą i delikatną jesteś istotą pomimo swej uwodzicielskiej urody. Za me niesłuszne przypuszczenia – tysiąckrotne pardon! Kiedy posłuchałem twojej dysputy z panem Pope’em na temat jego groty, na temat natury i sztuki, zrozumiałem, że traktowałem cię niesłychanie podle. I dlatego raczej wbiję miecz... – (tu wyciągnął oręż, który błysnął złowróżbnie w bladym płomieniu świecy) – w swoją pierś, niż dopuszczę, abyś znienawidziła mnie jako podłego drania, pospolitego wszetecznika, do czego miałabyś prawo, biorąc pod uwagę to, co zdarzyło się przed kolacją. Jakimż wzburzeniem zafalowała moja pierś! Najpierw poeta, potem Daniel, teraz lord Bellars! Daniela uważałam za głupca i prostaka; poeta wydał mi się pożałowania godną istotą, pragnącą górować nad kobietami, ponieważ nigdy nie mógł dorównać innym mężczyznom; ale lord Bellars? Jak miałam osądzić czcigodnego lorda? Jego namiętność przemawiała słowami tak delikatnymi, że trudno było wątpić w ich szczerość. (Wiedziałam, że pożądanie to uczucie niskie, ale przecież miłość była najwyższym dobrem u wszystkich poetów!) Koniec miecza zawisł nad jego męską piersią. Pan Bellars zerwał z szyi chustkę, gwałtownym szarpnięciem rozpiął haftowaną satynową kamizelkę i odsłonił lnianą koszulę, jak gdyby zapragnął zryć to śnieżnobiałe pole, aby pokryło się kwieciem czerwonych maków krwi. – Zatem przybywaj, śmierci! – wykrzyknął, a lewą ręką rozerwał koszulę, odkrywając wspaniałe rudawe futro, poskręcane gdzieniegdzie w śliczne loczki, i dwa chłopięce sutki różowego koloru, okolone pierścionkami rdzawych włosków. – Nie! – krzyknęłam. – Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym się stała przyczyną pana śmierci! – Wolałbym umrzeć, niż okryć cię hańbą – oznajmił – ale miłość zmusza mnie do zadania gwałtu któremuś z nas, a ponieważ nie mogę być mordercą pięknej dziewicy, którą wychowałem od wczesnego dzieciństwa, sam muszę umrzeć. Jest to wybór tragiczny, ale konieczny! Adieu, słodka panienko! Wspominaj mnie miło, jeśli w ogóle o mnie kiedyś wspomnisz. – I mówiąc to, wraził miecz w swoją pierś, podczas gdy ja na kolanach zaklinałam go, by się powstrzymał, opanował, przestał. Odrzucił miecz, upadł na podłogę i zaczął obsypywać mnie pocałunkami. Do piersi mych i koszuli nocnej przywarła krew brocząca z rany (płytkiej, jak później odkryłam). Czułam słony zapach, gdy mnie obejmował, całował, najpierw w usta, później między piersiami, aż wreszcie między nogami, gdzie wdarł się językiem w me dziewicze wejście, torując drogę silniejszym uderzeniom, które miały nastąpić. Tych kilka kropel krwi, które straciłam, poświęcając swoje dziewictwo, wydało się niczym w porównaniu z krwią, jaką on dla mnie poświęcił. A tak naprawdę, kto mógł rozróżnić, gdzie biegła granica między jego krwią a moją? Przyklejeni do siebie, spleceni w słodkim uścisku, leżeliśmy, umierając z miłości. Ekstaza była obopólna i zupełna. Później, kiedy już stałam się cyniczna, nauczyłam się oceniać i analizować akty miłosnego
uniesienia, komentować techniki moich kochanków i ustalać ich lokaty na miłosnej liście, ponieważ, być może, nie stało już samej miłości. Ale przy tej pierwszej okazji porwane zostało nie tylko dziewictwo, ale i serce, tak że równie mało zdolna byłam do ocen, jak do oporu. Gdyby poprosił mnie, żebym przebiła mieczem własną pierś, tak jak on swoją, na pewno ochoczo bym go posłuchała. Kiedy było po wszystkim, znów jął całować moje stopy, tym razem w nabożnym uniesieniu. – Przysięgam ci wieczną miłość – powiedział – przysięgam na Wenus, na Jowisza, na samego Jezusa, że nigdy przedtem nie kochałem tak, jak kocham teraz. – W jednej chwili poczułam, że oto spełniają się wszystkie moje dziewczęce marzenia, ja zaś staję się bohaterką z francuskich romansów. W ciągu jednej nocy przeszłam od panieństwa do kobiecości i ożyłam tysiącem ludzkich istnień, czując, jak moja dusza wciela się w ciała Kleopatry, Desdemony, Porcji, Heloizy, Julii. We mnie złączyły się i zmieszały wszystkie bohaterki romansów. Julia zlała się z Heloizą, Porcja siły swojej użyczyła łagodnej Desdemonie; czułam w sobie nawet coś z szalonej Ofelii – byłam gotowa umrzeć dla miłości i odpłynąć w nicość z prądem rzeki, pod płaczącą wierzbą tonąc z wiankiem kwiatów wplecionych we włosy. Niestety, ach, niestety! Jakież głupie wizje omamiły umysł siedemnastoletniej panny! Lord Bellars wyszedł, a ja zasnęłam snem niewinnym, snem owieczki, nieświadomej jeszcze, że Bóg stworzył także lwa i wyznaczył go na króla zwierząt w tej rojącej się od różnych stworów dżungli, którą nazywamy światem.
Rozdział VII Pojawia sią Wenus i uroczy list, z którego dowiadujemy się o przygodach miłosnych lorda Bellarsa więcej, niż byśmy wraz z naszą bohaterką pragnęli wiedzieć.
OBUDZIŁAM SIĘ O GODZINIE PIĄTEJ RANO, oczarowana trelami ptaków. Moje serce było tak pogodne jak ich śpiew. Miałam ochotę zrzucić z siebie koszulę nocną i pobiec boso po okrytej rosą trawie parku, aby skakać jak młode szczenię po aksamitnej zieleni, całować źdźbło i patrząc do góry, dziękować Bogu za nowy dzień, za ukochanego, za życie. Krótko mówiąc, promieniałam miłością, płochą i gwałtowną, pełna szczenięcego entuzjazmu. Ubrałam się szybko, ochlapałam w misce twarz zimną wodą i zbiegłam na dół, aby przywitać dzień, zanim świat rozbudzi się na dobre. Gospodyni, pani Locke, uśmiechnęła się do mnie z jakby pytającym spojrzeniem, ale zbyt pochłonięta własnym miłosnym rozmarzeniem ani nie odpowiedziałam na tę ukrytą indagację, ani nawet nie pojęłam jej sensu. Pobiegłam od razu w swoje ulubione miejsce w omszałym, otoczonym murami ogrodzie. Stał tam posąg bogini Wenus (przywieziony z Italii przez lorda Bellarsa w młodości, gdy wiele podróżował). Była piękna pomimo braku głowy, jak i prawego ramienia. Utrzymywała równowagę na morskiej muszli, wśród pokrywających cokół wyrzeźbionych fal, a ja wyobrażałam sobie, że dopiero co narodziła się z morza. Upadłam przed nią na kolana i poświęciłam jej cichą modlitwę. Śniłam na jawie, że uśmiecha się do mnie, chociaż wcale nie miała twarzy. Zgubiona? Czy byłam zgubiona w oczach świata? Co mogła obchodzić mnie opinia świata teraz, kiedy poświęciłam się służbie Wenus? Bohaterki romansów były zawsze ponad prawami obowiązującymi cały świat i dobrze, a jeśli przychodziło im umrzeć w imię miłości, świadczyło to tylko o delikatności ich charakteru i potwierdzało subtelny charakter miłosnych wzlotów. Teraz ja, z nie mniejszą siłą niż lord Bellars, mogłam zawołać: – Przybywaj śmierci! Ach, Belindo, z jaką gorliwością siedemnastolatka, dopiero co wyprowadzona z nicości, znów pragnie powrócić ze świata w nicość! Im jesteśmy starsi, tym mniej życzymy sobie opuścić ten padół. Choć skóra wiotczeje i blednie różowość policzków, my jednak tym wytrwałej trzymamy się życia. Ale jakże gotowi jesteśmy się z nim rozstać, gdy lica pięknie kraśnieją, a ciało jest tak jędrne jak dojrzała brzoskwinia! Czy to nie paradoks, że im bliżej jesteśmy grobu, tym bardziej czepiamy się życia, podczas gdy im krótszy jest czas od naszych narodzin, tym bardziej niefrasobliwie obchodzimy się z darem istnienia? Miłość, powiadają poeci, jest formą obłędu, pomieszaniem zmysłów, jakie dojrzeć można pośród biednych nieszczęśników w domu wariatów. Ja sama mogę zaświadczyć o prawdziwości tego
stwierdzenia. Opowiadanie o tym, co zdarzyło się potem, sprawia mi niesłychany ból, mimo że od tamtego czasu minęło już ćwierć wieku. Odurzona miłością, udałam się do biblioteki, gdzie chciałam odnaleźć wiersz miłosny Matta Priora, który, moim zdaniem, doskonale odbijał ówczesny stan mego ducha. Próbowałam przywołać czarowne strofy, które zaczynały się jakoś tak:
O potężna miłości! Jak władzy twej czoła Stawić ma ludzka istota, bezsilna tu zgoła ?!
Ale nic już więcej nie mogłam sobie przypomnieć. Dlatego też, aby ożywić wspomnienia, śpieszyłam do tych półek biblioteki mojego pana, gdzie schroniły się skarby poezji, kiedy mijając jego sekretarzyk, pełna niewinnych zapałów zauważyłam nie dokończony list, skreślony jego ręką. Tak jak kocica nie potrafi zaniedbać swych dzieciątek, lecz przenosić je będzie w ślad za umykającym cieniem, tak też kochająca kobieta nie jest w stanie powstrzymać się od zbadania wszystkiego, co należy do jej ukochanego – nawet jeśli ostatecznie przynosi jej to ból i żałość. Przystanęłam i przeczytałam list. Pamiętam nawet jego datę, jak gdyby została wypalona w moim mózgu gorącym żelazem. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest skierowany do mnie.
Lymeworth, 21 czerwca 1724 Ukochana Istoto, najdroższa, najlepsza z kobiet, mój Aniele, moja Królowo, moja Władczyni!
Jako iż jestem Twoim oddanym niewolnikiem i jako że rozkazałaś mi, abym zdawał ci sprawę ze wszystkich moich, nawet najbłahszych miłostek – tak jak Ty, a ufam w to szczerze, zdajesz mi sprawę ze swoich – pozwól więc, że opowiem Ci, co zaszło tego wieczoru między mną a moją czarującą przyrodnią córką, Fanny, sierotką, o której Ci opowiadałem, a która mieszka tutaj, w Lymeworth, dzięki życzliwości i wielkoduszności mojego szczodrobliwego serca. Znam Twoją gorliwość, Twój płomienny zapał do konkiet, lękam się jednak, iż powiesz, że uwiedzenie młodej dziewczyny, która jeszcze nie widziała świata, którą wydano w me ręce jak owieczkę lwu i którą miły a gładki epitet od razu oszołomi, nie jest w ogóle żadnym triumfem godnym wspomnienia. Ale omylisz się, madame. Ta podrzucona dziecina nie jest żadną dziewką służebną, żadną nędzną ladacznicą, lecz wielbicielką muz, oczy-
taną w poezji i filozofii. Dlatego, co zobaczyłem przez dziurkę od klucza do jej komnaty, odtrąciła awanse persony tak wybitnej jak nasz poeta, pan Aleksander Pope (którego, jak wiesz, sprowadziłem tutaj, aby pomógł mi w zaplanowaniu nowych ogrodów i aby spojrzał bystrym okiem poety na wysiłki moich architektów), oraz awanse mego niewydarzonego syna, Daniela (osoby, muszę przyznać, nader niespecjalnej, mającej w sobie tyle uroku co wiejski ćwok). Zważ przeto, że pomimo niskiego urodzenia zdobycz to wartościowa, gdyż przez naukę i gorliwe starania panna zyskała więcej gracji niż moje własne dzieci i choć z natury ma gorącą krew, jest również bardzo obyczajna (co, jak dobrze pamiętasz, jest jedną z pierwszych cech na liście, którą sporządziliśmy, ustalając zasady współzawodnictwa w miłosnych podbojach). Panna ta zatem posiada wszystko, co potrzebne: jest urodziwa, przyzwoita, namiętna, a wszystkimi tymi cechami została obdarzona wręcz w nadmiarze. Teraz zapragniesz dowiedzieć się, jaką strategię przyjąłem, jaką rozwinąłem kampanię i jakich manewrów się imałem; krótko mówiąc, jakimi środkami osiągnąłem zwycięstwo i zupełne uzależnienie ofiary. Zdecydowałem się na połączenie dwóch strategii: najpierw nieomal gwałtu (co rozgrzało jej krew i pomieszało zmysły), potem naszej często omawianej strategii terroru i zaskoczenia, w której zagroziłem samobójstwem i pozwoliłem jej stać się moją słodką wybawicielką, moim Aniołem Stróżem. Całość wypadła lepiej, niż mógłbym się spodziewać! W innych przypadkach potrzeba było wielu dni, a nawet tygodni dla osiągnięcia zupełnego zwycięstwa. Tutaj cała batalia trwała jedynie minuty! Wszedłem do pokoju (z mieczem przy boku!), pochwaliłem jej urodę słowami zapożyczonymi z teatru, zdobyłem się na śmiałość, aby ucałować jej stopy (zwróć uwagę, stopy, nie zaś piersi!), zagroziłem, że umrę z miłości, chyba że mnie ocali, rzeczywiście utoczyłem trochę swojej krwi i zostałem uratowany od pogrążenia się w otchłań nicości przez anioła, który złożył w ofierze własne dziewictwo. Jaka wyborna zabawa! Madame, gdybyś sama mogła podejrzeć to przez dziurkę od klucza (tak jak przy poprzedniej okazji, którą z pewnością dobrze pamiętasz), na pewno byś mnie bardzo pochwaliła. Tak, moja Przyjaciółko, ona jest moja, zupełnie moja; po dzisiejszej nocy nie jest mi w stanie ofiarować już nic więcej. Mam nadzieję, że czujesz się dobrze, madame, i że milczenie z Twojej strony nie jest spowodowane przez malarię, o której wspominasz w swoim ostatnim liście. Naprawdę...
Nie byłam w stanie czytać dalej. Oczy wypełniły mi się gorzkimi łzami, a serce upokorzeniem tak olbrzymim, że tylko śmierć mogła mnie od niego wyzwolić. Znów pobiegłam do otoczonego murem ogrodu, gdzie zapragnęłam roztrzaskać sobie głowę u stóp Wenus, i tak bym bez wątpienia uczyniła, gdyby nie tchórzostwo, niski strach przed zadaniem sobie cielesnej krzywdy. Najokrutniejsze frazy z tego okropnego listu grzmiały w moim mózgu jak dzwony kościelne bijące
na trwogę. „Wyborna zabawa”! – usłyszałam w duszy szyderczy głos lorda Bellarsa wypowiadającego te nieznośne słowa. „Zależność ofiary”! „Połączenie dwóch strategii”! „Słowa zapożyczone z teatru”! Czy to wszystko nie było wystarczającym świadectwem, że jestem zgubiona, że moja pierwsza, subtelna wiara w potęgę miłości została wykpiona? I czyż musiałam jeszcze stać się pośmiewiskiem londyńskiej kochanki lorda Bellarsa – niewątpliwie elegantki, dla której moja klęska mogła być jedynie zabawką na jedno popołudnie lub też bezecną jednoaktówką, graną po właściwym przedstawieniu, aby pobudzić zmęczonych kochanków. O, Belindo, nigdy żadna dziewczyna nie była tak załamana jak ja! Myślałam o odebraniu sobie życia (wtedy nie miało już ono dla mnie żadnej wartości), ale nie mogłam tego zrobić, ze strachu zarówno przed udręką cielesną, jak i cierpieniami duszy w zaświatach! Ale jak przeżyć to upokorzenie! Nie byłam już w stanie zobaczyć ponownie lorda Bellarsa ani też mojej macochy. Bez okazania swojej rozpaczy nie byłabym w stanie usiąść przy stole w towarzystwie poety, lady Bellars, Mary, Daniela, nikczemnego pana na Lymeworth i wszystkich zaproszonych do nas gości. Cóż więc mogłam uczynić? Pozostawała tylko ucieczka! Na szczęście miałam te gwinee, które poeta wcisnął mi do ręki, a poza tym trochę dobrego odzienia i klejnotów, które można było zastawić: srebrną tabakierkę, złoty zegarek i kilka złotych pierścionków. Pobiegłam z powrotem do komnaty, aby zebrać cały swój ziemski dobytek (łącznie z pierwszymi wierszami) i zaplanować ucieczkę z Lymeworth. Zastanawiając się, jak mogę dotrzeć do Londynu, nie padając ofiarą rozbójników i rabusiów, przypomniałam sobie sposób pewnej słynnej aktorki z Londynu, która przebierała się w męski ubiór, by odgrywać „bryczesowe role”. Wpadłam przeto na pomysł, żeby ukraść strój jeździecki Daniela wraz z peruką i wyruszyć w drogę do Londynu en homme. Na szczęście byłam wtedy, tak zresztą jak teraz, wyśmienitym jeźdźcem, ale tego, czy będę w stanie wyprowadzić swojego własnego arabskiego ogiera kasztanowej maści, Lustre’a, nie wzbudzając podejrzeń stajennego i jego parobków, nie wiedziałam, wątpliwe było również to, czy uda mi się cało dojechać do Londynu. Ale jaki miałam wybór? Otarłam łzy i zaczęłam gotować się do podróży.
Rozdział VIII Zawierający rozmaite przygody naszej bohaterki podczas przygotowań do ucieczki, jak również wiele pouczających dygresji o posagach, miłości, pięknie angielskiego krajobrazu, mądrości koni, konieczności stosowania przebrań, a wreszcie – o niezmiennej wyższości bycia mężczyzną nad byciem kobietą.
DANIEL SPAŁ JAK ŚWINIA albo jeszcze gorzej, jak stary wiejski dziedzic, charcząc, śliniąc się i pierdząc. Chociaż za dnia obnosił się ze wszystkimi swoimi pretensjami do manier rozpustnika, teraz bardziej chciało się mu współczuć, niż się go obawiać. Od czasu do czasu poruszał się we śnie, mrucząc niezrozumiałe sylaby. Nie miałam większych problemów z zebraniem tego wszystkiego, co chciałam, bez zbudzenia go – chociaż wiedziałam dobrze, że już wiele dziewcząt powieszono za mniejszą kradzież niż ta, której ja się teraz dopuszczałam, a pewna też byłam, że po wczorajszym odtrąceniu Daniela jego zemsta byłaby okrutna. Duże podbijane peruki z okresu moich najwcześniejszych lat wychodziły już z mody (chociaż niektórzy starsi ludzie naprawdę jeszcze je lubili) i młodzi eleganci, szczególnie do jazdy konnej, nakładali teraz mniejsze. Zabrałam właśnie jedną z takich, elegancką czarną perukę jeździecką, która musiała kosztować całą kieszeń szylingów, wzięłam również parę butów z wysokimi cholewkami, brązowe skórzane bryczesy, pończochy, piękną szpadę ze srebrną rękojeścią, zielony redyngot, czystą koszulę, fular, czarną bobrową czapkę i ciężki szkarłatny płaszcz chroniący przed deszczem. Za bardzo bałam się obudzić Daniela, aby rozmyślać, jak ten cały ubiór będzie na mnie leżał oraz jaką mam przybrać postać jako piękniś. W chwili gdy opuszczałam komnatę, Daniel podniósł się jeszcze i zamruczał: „Fanny, Fanneczko, Fan...” – i przez chwilę myślałam, że jestem zgubiona. Ale to był tylko sen; ten niegodziwy chłopak również i we śnie chciał mnie kalać tak samo jak na jawie. Pośpieszyłam do swojej izdebki, aby napisać list pożegnalny do lady Bellars i przed wyjazdem ubrać się porządnie w skradzione szaty.
Moja Pani! Bardzo wielki szacunek, jaki żywię do Jej Lordowskiej Mości, jak też Pani nieskończona dobroć przejawiana wobec mnie przy każdej okazji nakazują mi poinformować Panią o mym niezwłocznym wyjeździe z Lymeworth. Powodu ucieczki nie mogę wyjawić. Wystarczy powiedzieć, że korzystałam z Pani łaskawego usposobienia dłużej, niż na to zasługiwałam. Braknie mi słów, by wyrazić smutek przepełniający mą duszę w chwili, gdy żegnam się z Panią oraz z Lymeworth. Przeżyłam tu wiele szczęśliwych lat, nauczyłam się wdzięcznej miłości, wspanialej sztuki czytania i pisania, surowych faktów z historii, a także sportów dla wytrwałych:
jeździectwa, polowania, rybołówstwa i strzelectwa. Całym sercem pragnę, aby nie uznała Pani mojego odejścia za czyn perfidny. Przyjdzie kiedyś dzień, gdy wyjaśnię przyczyny mojego wyjazdu. A do tego czasu, żegnaj Słodka Matko (jeśli mogę Cię tak nazwać). Twoja najbardziej posłuszna i oddana aż do śmierci przyrodnia córka Fanny
Zapieczętowałam list ze łzami w oczach, wiedząc dobrze, jaką boleść sprawi on lady Bellars. Nagle zapragnęłam ukryć się pod falbanami jej spódnic, tak jak to robiłam, kiedy byłam mała. Moje serce ogarnął nastrój melancholii, a w pamięci stanęły najmilsze wspomnienia. Lady Bellars nie mogłaby mnie traktować lepiej, nawet gdybym była zrodzona z jej krwi. Wychowywała mnie jak prawdziwą córkę – córkę jej serca, jeśli nie jej łona – i pomimo iż nie miałam żadnego posagu i żadnych nadziei na dobrą partię, miałam w pewnym sensie więcej szczęścia niż Mary, ponieważ byłam mniej obciążona obowiązkami rodzinnymi. Mary na pewno czekało małżeństwo z jakimś obmierzłym typem, takim, który przyda rodowi lorda Bellarsa jak najwięcej akrów ziemi. I chociaż uśmiechałam się, myśląc, jaki ją czeka los, wiedziałam, że nie będzie on sprawiedliwy. Ani ona, ani żadna kobieta nie zasługiwała na taką dolę. To paradoksalne, że brak posagu może być dobrodziejstwem dla niektórych kobiet – cóż bowiem przyciągnęło lorda Bellarsa do lady Bellars, jeśli nie jej posag, i czyż nie byłaby dużo szczęśliwsza bez swojego władcy? Oczywiście nie dało się wieźć na końskim grzbiecie żadnych waliz; jest więc zrozumiałe, że cały swój dobytek miałam na sobie; rzeczy cenniejsze ukryłam w spodniach, kieszeniach płaszcza, a nawet pod kapeluszem. Jako chłopiec wyglądałam bez wątpienia wspaniale! Moje długie włosy były podpięte do góry spinkami i powiązane wstążkami (aby chowały się pod peruką), twarz bez pudru czy różu, piersi ukryte pod kurtką i płaszczem, buty i szpada nadawały mi pewności eleganta. Stanęłam przed lustrem i zaczęłam ćwiczyć się w mówieniu jak mężczyzna. – Zatrzymaj się i stań do walki. – Wyobraziłam sobie groźbę natręta na drodze. – Niech mnie diabli wezmą, jeśli niejesteś szubrawcem i łotrem – odparłam niskim głosem. Ale nie zabrzmiało to dobrze; nadal mówiłam jak dziewczyna. – Sir, jesteś szelmą i łotrem – powtórzyłam srogo. Zabrzmiało lepiej, ale tylko trochę. Zatem jeszcze raz. – Niech mnie diabli, jeśli niejesteś skurwysynem! – powiedziałam z większą pewnością siebie dobitnym męskim tenorem (jak mi się wydawało). Było już nieźle, chociaż jeszcze nie perfekcyjnie. Wiedziałam, że nigdy nie zaśpiewam basem, ale może udałoby się chociaż uchodzić za kastrata! Przypięłam szpilką list do poduszki, zabrałam wiersze, pożegnałam się z ukochaną pokojówką i
ruszyłam do stajni. Zegar wybił godzinę ósmą, kiedy schodziłam wolno tylnymi schodami. Potem przez tajemne przejście dostałam się do biblioteki. Podziękowałam Aniołowi Stróżowi, że pani Locke i inni służący byli w kuchni, gdzie przygotowywali śniadanie, i po raz ostatni spojrzałam na nieznośny list, zmierzając w kierunku podwójnych drzwi, które wychodziły na park. Wyznam, iż przez moment zastanawiałam się, czy spalić niecne deliberacje, ale postanowiłam, że raczej wykażę się przebiegłością i skrytością w swojej zemście na lordzie Bellarsie; ruszyłam więc dalej. Kiedy biegłam do stajni przez aksamitne trawniki, moje małe stopy w dużych butach ślizgały się, a pięty grzęzły w mokrej ziemi. Nawet w tej przygnębiającej chwili nie mogłam pozostać nieczuła na piękno krajobrazu Wiltshire, na słodki zapach trawy pieszczonej drobnym deszczem. O, Belindo, podróżowałam wiele za granicą, przepłynęłam tak północny, jak i południowy Atlantyk, byłam na Karaibach, ale nigdzie nie jest tak pięknie jak w Anglii. Nigdzie! Jedynie tutaj pnie drzew są tak czule otulone mchem. Jedynie tu gałęzie tak pełne są liści, trawniki są tak zielone, róże tak pąsowe, a żywopłoty tak aromatyczne. Nawet angielskie krowy, które pasą się pod skąpanymi deszczem drzewami, są bardziej urodziwe niż krowy jakiejkolwiek innej krainy! Za każdym razem, kiedy niestałość ziemskich rzeczy przyprawia mnie o smutek, przywołuję w wyobraźni angielski krajobraz i zawsze wtedy staję się spokojna i pogodna. Inni mogą sobie wzdychać do długich morskich podróży lub rozpływać się nad wyniosłością Alp. Swego czasu ja też byłam opętana urokiem mórz i żaglowców, wspinałam się po górskich szczytach, podziwiałam chmury, mając je nad głową i u stóp, ale zobaczywszy wszystkie te cuda, jedynie angielski krajobraz uznam za doskonałość natury. Nie jest ani naroślą Matki Ziemi, ani gotyckim na niej wykrzyknikiem; ani zbyt płaski, ani zbyt wysoki, stanowi piękną harmonię wijących się łuków. Gdy ludzkie szaleństwa rzucają cień na mą duszę i rodzą w niej żałość, delektuję się mokrą głęboką zielenią angielskich pól i lasów, wnet czując spływające na mnie ukojenie. Biegłam właśnie przez trawniki do stajni, kiedy nagle opadły mnie wątpliwości. (Na Boga, dlaczego dom nigdy nie wydaje się piękniejszy niż w chwili wyjazdu?) Poprzedniej nocy, która teraz zdała mi się o wieczność odległa, poeta chciał ofiarować mi wszystko – dom, ziemię, bogactwa, swoje dozgonne uwielbienie. Być może powinnam była przełknąć dumę, zapomnieć o impulsywnej chęci ucieczki i zamiast tego jechać z nim? Nie wątpiłam, że dotrzymałby swoich obietnic. Dżentelmen jego postury nie mógł nazbyt przebierać w damach i łatwo mogłabym pewnie grać na jego nastrojach, uzyskując dostęp do fortuny wieszcza i pełniąc rolę wytwornej madame u boku poczwarnego satyra. Jednak na samą myśl o tym aż ścisnęło mnie w żołądku! Dość już teraz wiedziałam o subtelności pasji miłosnych i łatwo mogłam sobie wyobrazić, jak bronię się przed obmierzłymi uściskami. Lord Bellars potraktował mnie jak łotr i zgodnie z ostrzeżeniami połowicy okazał się skończonym rozpustnikiem, a przecież przez chwilę żywiłam dla niego żarliwe uczucie – nawet jeśli wygasło już ono na wieść o perfidii mego uwodziciela. Krótko mówiąc, choć on był daleki od miłości, ja jej zaznałam, a jak mówią poeci, uczucie to jest jak płomień: przemienia wszystko, co przezeń przechodzi. Bywa ono prawdziwe i szczere, choć odczuwa je tylko jedno z kochanków. Później przyjść mogą upokorzenia i ból, ale nie sposób przekreślić doznanej miłości ani też zmian, jakich w nas dokonywa. Oto dlaczego nie mogłam jechać z panem Pope’em do Twickenham. Tylko przyziemna, wulgarna dusza mogłaby przystać na takie udawanie. A moja dusza, nie przyziemna
wcale, przez miłość została jeszcze bardziej uskrzydlona. To prawda, Belindo, że świat nie sprzyja kobietom i często muszą one poświęcać szczytne zasady, zabiegając o chleb dla siebie i dla dzieci. Nigdy jednak nie znalazłam się w sytuacji, gdy w imię korzyści udawałabym miłość dla jakiegoś obrzydliwca i, jak się przekonałam, wcale nie pogarszało to mej doli. Czasami, wyznaję, zapalałam w swoich oczach zdradliwe płomienie, dobywałam z piersi westchnienia, przy których nie można było pozostać nieporuszonym, chociaż były niezupełnie szczere, i aby zyskać kilka punktów przewagi w dyspucie na tematy filozoficzne łub finansowe, beztrosko spuszczałam szal z ramion, odkrywając piersi. Ale przysięgam, że nigdy nie udawałam uczucia do kogoś, kto na nie nie zasłużył, nigdy też nie użyłam szlachetnej potęgi miłości dla zdobycia koronkowych sukien czy klejnotów. Gdybym tak robiła, byłabym teraz dużo bogatsza niż jestem, ale także i dzisiejszy majątek pozwala mi zaspokoić wszystkie potrzeby. Cóż po bogactwie, jeśli sposoby, jakimi się do niego dochodzi, rodzą nienawiść do samej siebie? Bogactwo to tylko smar, który pozwala obracać się trybom tego świata. Tak rozumowałam wtedy i tak rozumuję teraz, los zaś widomie sprzyjał mojej podróży, gdyż za jego sprawą stajenny i jego pomocnicy byli daleko na łąkach, gdzie ujeżdżali dwa cenne ogiery arabskie, przez lorda Bellarsa szykowane do przyszłorocznej gonitwy w Newmarket. Spokojnie mogłam tedy osiodłać mojego ukochanego Lustre’a, bez obawy, że tuż przed wyjazdem ktoś przejrzy moje plany. Jak ja kochałam tego konia! Był moim pierwszym rumakiem i nigdy nie zapomnę jego kasztanowej maści, jedwabistej sierści, gwiazdki nad czołem oraz ślicznej białej „skarpetki” na lewej nodze, jakby przed chwilą wyciągnął ją z kubełka z białą farbą. Był bardzo rączy, nigdy bym jednak nie wystawiła go w gonitwie, aby dogodzić zgrai ponurych typów, którzy szliby w zakłady o jego wygraną. Nie, koń był dla mnie czymś więcej niż tylko pretekstem do hazardu. Śmigły jak wiatr, poruszał się z najwyższą gracją; co łatwo pozwalało zrozumieć, czemu starożytni utożsamiali konia z poezją. Nadto jedną z zasadniczych nauk, jakie odebrałam, bawiąc się u kolan mojej macochy, stały się jej refleksje na temat wielkiej wrażliwości naszych czworonogich przyjaciół. Dlatego też zawsze przemawiałam do Lustre’a łagodnie, informując go o celu każdej naszej podróży, on zaś, traktowany jako stworzenie rozumne, zawsze służył mi wyśmienicie. Zwróć uwagę, Belindo, że ksiądz dziekan Swift (o którego osobistych skłonnościach więcej opowiem później) miał absolutną rację w swoich wypowiedziach na temat koni! W porównaniu z ich spokojnym, rozumnym zachowaniem, my, ludzie, naprawdę zdajemy się bestiami. Kto (poza wiernym psem) z większą niż wierny koń wyrozumiałością jest w stanie przyjąć wszystkie wyzwania i cierpienia, jakie niesie miłość? Kto potrafi z większą miłością wysłuchać bolesnych skarg niż przedstawiciele jednej z tych dwóch szlachetnych ras, które, wskutek nadmiernej pychy, śmiemy określać jako niżej od nas stojące? O nie, to prędzej my niżej od koni i psów stoimy na drabinie godności!
Co to za niebiańska rozkosz galopować czerwcowym rankiem przez angielskie łąki, rozmawiając ze swoim koniem! Doprawdy, ilekroć dosiadałam Lustre’a i pędziłam na jego grzbiecie, słysząc w uszach wiatr, tylekroć nawiedzało mnie poczucie wolności, przed którym pierzchała wszelka
melancholia. Nagle przypomniałam sobie, że nie jest to zwykły poranny galop, ale mój ostatni ranek w domu, i z oczu trysnęły mi łzy, którym nie widać było końca. Żegnaj! Żegnaj, słodki domu mojej młodości, w którym się zawsze tak bezpiecznie czułam! Potem zaczęłam sobie przypominać wszystkie straszne opowieści, jakie słyszałam o Londynie. Historie o rozbójnikach i ladacznicach, rzezimieszkach przebranych za wędrownych kupców czy o stręczycielkach udających gospodynie domowe bądź przyzwoite matrony. Naprawdę zaczęłam się już wahać, czy nie wrócić, surowo jednak nakazałam sobie wtedy spokój i odwagę. Wyćwiczona determinacja nie zawiodła mnie. (Posiadłam bowiem osobliwą umiejętność udawania śmiałości w obliczu strachu. Pomyśl tylko, samo odgrywanie dzielności nieomal ją stwarzało!) Mało podróżowałam po okolicy w latach młodości, a mimo to wiedziałam, że gdybym przedarła się na drogę do Beth, łatwo już później dotarłabym do Londynu. Obawiałam się, oczywiście, rozbójników, których tym więcej czatowało na drogach, im bliżej było stolicy, atoli wmówiłam sobie, iż w męskich szatach będę względnie bezpieczna. Być może, zwierzyłam się Lustre’owi, był to tylko pozór bezpieczeństwa, nic jednak bardziej nie wyzwala niż odrzucenie strachu przed zgwałceniem – o którym kobieta nie potrafi ani na chwilę zapomnieć, jeśli nie chroni jej przebranie. Porzucenie krynolin i halek na rzecz spodni daje też pewną ulgę, do której dołącza się podniecająca niepewność, w jakiej postaci za chwilę się wystąpi. – Czy pojmujesz to, Lustre? – zapytałam, ocierając łzy. – Czy pojmujesz wolność, którą daje nagłe przedzierzgnięcie się w młodziana? Zarżał z sympatią; z pewnością wiązało nas coś więcej niż słowa. Spróbowałam tedy znaleźć metaforę ze sfery hipicznej, ażeby Lustre mógł jasno zrozumieć, o co mi chodzi. – Słuchaj – powiedziałam – to tak, jakbyś ty miał odgrywać rolę zarodowej klaczy. Lustre potrząsnął łbem i prychnął; było jasne, że niezbyt mu się to spodobało. – Czy teraz rozumiesz? – zapytałam. Znów parsknął głośno i potrząsnął łbem. Zdziwiłam się nieco, kołysana ruchem jego grzbietu, aż nagle pojęłam źródło niezadowolenia. Przemiana w klacz nie była dla niego tym samym, co moja metafora, a będąc istotą rozumną, pojął to w lot (chociaż mężczyzna postawiony wobec takiej kwestii pewnie nie okazałby równej bystrości). Przebranie za chłopca dawało korzyści, jakich żadna kobieta nie mogła posmakować: po pierwsze, spokój (zakłócany jedynie przez rozbójników, którzy łupili obie picie bez różnicy); po drugie, swobodę postoju, gdzie wola, bez podejrzenia o chętną wszeteczność; po trzecie, swobodę poruszania się po świecie bez pęt w postaci gorsetów, halek i krynolin, doszłam bowiem do wniosku, że dopóty dusza kobiety nie zostanie wyzwolona, dopóki nie będzie wolno niewieście poruszać się po świecie z taką swobodą, o jakiej zamarzy. Spódnica z krynoliną to dla mnie sposób uwięzienia. Mogłam drżeć z przerażenia na myśl o legendarnych Amazonkach, które odcinały sobie jedną pierś, jednak motywy ich rozumiałam doskonale. – Lustre, kocham tylko ciebie – wyznałam, spinając go ostrogami i galopując w kierunku gościńca. – Tyś moją inspiracją, moim kochankiem, moim jedynym przyjacielem.
A ogier zarżał w odpowiedzi, która moim zdaniem brzmiała: – O, tak! O, tak! O, tak!
Rozdział IX Zawierający niezwykle wzbogacające filozoficzne dociekania na temat konkurencyjnych filozofii Trzeciego Lorda Shaftesbury’ego i pana Bernarda Mandeville ’a, wraz z przedstawieniem szczerego dylematu naszej bohaterki w sprawie roli kobiety w Wielkim Świecie; następnie podążymy za naszą bohaterką na wiejski targ i zrelacjonujemy niemiłe przygody, jakie ją tam spotkały; aż wreszcie zostaniemy świadkami jej debiutu w pojedynku, jak też – rzecz niebłaha – nieoczekiwanego wybawienia przez nader nieoczekiwanego wybawcę.
JECHAŁAM CAŁY RANEK bez przygód. W południe zatrzymałam się, aby napoić Lustre’a oraz kupić chleb i ser na wiejskim rynku, potem znów jechałam spokojnie przez większość popołudnia. Po drodze wiele ciekawych rzeczy zaprzątało mój wzrok: starzy mężczyźni grający w kule na łące, dyliżans z turkotem szybko gnający po gościńcu, pasażerowie na śmierć wytrzęsieni przez wyboje, chłopcy łowiący ryby nad zielonym brzegiem rzeki, żałośnie wyglądające młode dziewczęta z przytułku, skulone w rzece nad praniem. Pamiętam bardzo wyraźnie niskie, faliste wzgórza i rozległe niebo, wsie z ciepłego, złotego kamienia, pola pszenicy i ozimego jęczmienia, owce pasące się na wyżynach kredowych i czarnobiałe krowy skubiące bujną wilgotną trawę. To zadziwiające, że już sam fakt podróżowania w męskim przebraniu, na arystokratycznym koniu, z groźnie wyglądającą szpadą przy boku (choć nawet nie wiedziałam, jak jej użyć) mógł chronić przed większością nieprzyjemnych przygód. Ów też szczęśliwy traf, za sprawą którego nikt mi pierwszego dnia podróży nie zagroził, w złudnym poczuciu bezpieczeństwa uśpił moją czujność. Chłonąc piękno krajobrazu, widząc bez upiększeń swoją sytuację i rozumiejąc niepewność przyszłości, potrafiłam nadto prowadzić dysputę z Lustre’em w sprawie antagonistycznych filozofii Trzeciego Lorda Shaftesbury’ego, który głosił doskonałość wszechświata i wyrastanie cnoty z samej natury człowieka, oraz pana Bernarda Mandeville’a, który, odwrotnie, argumentował, że całą ludzkość motywuje do działania tylko interes własny. Chociaż serce skłaniało się ku wywodom Shaftesbury’ego, rozum był skłonny pójść za Mandeville’em; atoli każda z tych koncepcji Najgłębszych Źródeł Ludzkich Czynów mówiła jedynie o zachowaniu się mężczyzn wobec siebie, milcząc na temat zachowania się mężczyzn wobec kobiet. Czyż to nie dziwne? Czyżby słowo „ludzkość” nie obejmowało również kobiet? Filozofowie twierdzili, że tak, a przecież nawet ci najbardziej wielkoduszni, którzy najgłośniej sławili uniwersalność chrześcijańskiej dobroci i miłości, zdawali się pomijać pasje i zainteresowania połowy rasy ludzkiej. Jak tu więc wybrać filozofię, na której miałabym oprzeć swój niepewny los, jeśli żaden z filozofów w swoich rozważaniach nad rozumem, naturą i prawdą nie uwzględniał kobiet? Jeśli rzeczywiście istniała (w co szczerze wierzyłam) Najwyższa i Nieskończenie Mądra Istota i jeśli wybrała do stworzenia najlepszy ze wszystkich możliwych systemów, to dlaczego nie mogłam
równie szczerze przyznać, że świat, w którym się znalazłam, jest najlepszy z możliwych światów? A przecież dla kobiet nie był to z pewnością najlepszy ze światów; chyba że, jak twierdził pan Pope, pod pozorem niesprawiedliwości kryła się jakaś głębsza sprawiedliwość. Jeśli wszystkie istoty były częścią jednego wielkiego organizmu, który z kolei był częścią Uniwersalnego Rozumu, czyli Boga, to nasze pozorne różnice nie były wszak niczym innym, jak tylko nie znanymi nam harmoniami. Czyż bowiem Shaftesbury nie powiedział: „Cała ludzkość jest jak gdyby Wielką Istotą, podzieloną na wiele części”? Wynikało z tego, że lord Bellars i pan Pope, a nawet londyńska kochanka lorda Bellarsa – wszyscy oni musieli być cząstkami jednego wielkiego organizmu, dostępując tym samym błogosławieństwa Uniwersalnego Rozumu. A fe! Niemożliwe, iżby Bóg aprobował takie postępki! Do diabła z Trzecim Lordem Shaftesburym i jego przeklętym optymizmem! Co na to Lustre? Czy był zadowolony ze swojej pozycji w Wielkim Łańcuchu Bytu? Czy również sądził, że to najlepszy ze wszystkich możliwych światów? Ilekroć odwracał swoją szlachetną głowę i spoglądał mi prosto w oczy, zdawał się mówić, że jest szczęśliwy ze swojej roli, dopóki jestem jego panią, oraz że wcale nie byłby taki szczęśliwy, gdyby padł łupem jakiegoś koniokrada lub rozbójnika. Zadrżałam na samą tylko myśl o tym i objęłam ramionami szyję rumaka. Tak bardzo kochałam to zwierzę! Jakiej czułości można doznawać wobec naszych niemych zwierzęcych braci! Myśl, że mogłabym go stracić, a nawet że mogłoby mu stać się coś złego, przepełniała mnie większym bólem niż wizja własnej śmierci. Nagle, gdy tak dumałam o tych bardzo melancholijnych sprawach, moje oczy, owe jasne okna jeszcze przed chwilą otwarte na piękno krajobrazu, zaczęły wypełniać się łzami i zaciągać wodną przesłonę między mną a światem, wskutek czego cały krajobraz upodobnił się do czarodziejskiej groty podwodnej. A kiedy łzy już się potoczyły, jeden smutek pojawiał się po drugim. Myśl o utracie Lustre’a prowadziła do wspomnienia niecnego podstępu lorda Bellarsa, co z kolei przypominało o macosze opuszczonej nawet bez pożegnalnego pocałunku. O, byłam doprawdy nikczemna! Zaczęłam głośno łkać i chyba bym się zupełnie załamała, wtulona w szyję Lustre’a nad omszałym brzegiem jakiegoś strumyka (do którego niechybnie rzuciłabym się wtedy, na podobieństwo Ofelii), gdyby nie strach, iż szloch może mnie zdemaskować. Nałożyłam przeto żelazne okowy na wolę (oraz duszę) i otarłam łzy. Przygryzłam się w wargi, zawstydzona własną melancholią, przepędziłam precz myśli o samobójstwie i ruszyłam w dalszą drogę. – Jednej rzeczy jestem wszelako pewna – zwróciłam się do Lustre’a, zapanowawszy nad łzami – jakkolwiek rzeczy się mają, z pewnością to nie jest słuszne. – Tyle jeśli chodzi o pana Pope’a. Byłam bardzo rada, że pozbyłam się jego i jego hipokryzji. Jeśli zostanę wielką poetką (a chciałam nią zostać pomimo jego drwin z kobiety w tej roli), nie posłużę się Muzą do fałszowania prawdy. Gdyż jak Horacy mówi: Scribendi recte sapere est principium et fons czyli po prostu: „Zasadą i początkiem dobrego pisania jest mądrość”. Szczerze obiecałam i sobie, i Lustre’owi, że we wszystkich swoich poczynaniach pisarskich nigdy nie zdradzę tej maksymy. Było już dobrze po porze obiadowej dla wytwornych ludzi i prawie czas kolacji dla gminu – krótko mówiąc, słońce niemal już zachodziło – kiedy zajechałam na postój do pewnego ruchliwego miasteczka, a czując pustkę w żołądku i zmęczenie ukochanego wierzchowca, zaczęłam rozglądać się za jakąś gospodą.
Ale w mieście właśnie trwał jarmark, widok zaś hałaśliwych, awanturniczych grupek, które wypełniały ulice, wzbudził we mnie przekonanie, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce na nocleg. Na razie jednak zagłębiłam się w tłum, rada, iż Wielki Świat oglądam w męskim przebraniu, sam jarmark atoli dziwnie był smutny, a jego atrakcje w istocie bardziej napełniły mnie melancholią niż radością. Nieznośnie darły się dokoła tanie trąbki, waliły bębny, zewsząd otrzymywało się kuksańce i szturchańce, w powietrzu zaś wisiał mdlący zapach pieczonych prosiaków, których chrupiące porcje pochłaniano z zapałem godnym manny. Wysoko nad głowami zebranych pląsali, oczywiście, linoskoczkowie. Jakiś Włoch o błazeńskim wyglądzie, w gładkiej koszuli z żabotem, harcował na sznurze, pchając przed sobą czerwone taczki z dwójką dzieci i psem w środku, a jakby mu było tego wszystkiego mało, na głowie jeszcze umieścił sobie kaczkę. Dzieci w taczkach wyglądały jednak na przerażone i ściskały białego pieska bardziej ze strachu niż radości, z tłumu tymczasem dobiegały tylko ochrypłe śmiechy, a na głowę tancerza leciały śliwki i orzechy, zupełnie jakby widzom bardziej zależało na jego upadku niż udanym popisie. Zaraz jednak uwagę wszystkich oderwała od niego tancerka na linie, zwąca się lady Mary (chociaż nie byłam pewna, czy to sama słynna lady Mary, czy też tylko jej nędzna wiejska imitatorka). Tak czy owak bardziej niźli wyczynami na linie wyróżniała się brakiem jakichkolwiek halek czy krynolin, jako że miała na sobie jedynie króciutkie pantalony obszyte złotą koronką, nad nimi jednak gorset, nad którym nie osłonięte przez szal czy chustę kołysały się jej piersi, dostępne oczom wszystkich. Tłum zupełnie oszalał na jej widok, mężczyźni czynili sprośne uwagi odnośnie do nagości artystki, a kobiety głośno wyzywały ją od kurew i dziwek, choć także i one nie mogły oderwać oczu od jej biustu. Lady Mary wyczyniała w powietrzu cuda, z gracją znosząc wszystkie obelgi i uśmiechając się nad światem, jak gdyby litowała się nad jego fałszywą moralnością. Miała w sobie coś, co mnie ujęło: zdała się szydzić z powszechnej obłudy. A chociaż dla mnie taniec półnago na linie równym był niepodobieństwem jak lot na rozpostartych skrzydłach do Chin, czułam, że jak widownia z niej, tak ona drwiła z widowni, walnie w tym starciu zwyciężając. Co więcej, był też w jej tańcu pewien artyzm, nawet jeśli pośledniejszej jakości w zestawieniu z dostojną tragedią lub wzniosłą epiką, a twarz jej mówiła, zdało się, że wszyscy jesteśmy takimi linoskoczkami, pląsającymi przez krótki czas między kołyską a marami, po to tylko, aby i tak w końcu spaść do grobu. Spektakl ponownie napełnił mnie smętnymi myślami, odwróciłam się więc i poprowadziłam Lustre’a w ludzką ciżbę w poszukiwaniu sprzedawcy pasztecików lub też innych specjałów. Tłum tymczasem skierował swoją uwagę ku innej atrakcji i chcąc nie chcąc, mój rumak i ja zostaliśmy popchnięci ku straganowi, który obiecywał „Wielką kolekcję dziwnych i cudownych żywych stworzeń z różnych części świata”. Właściciel straganu, niejaki pan Doggett, był głośnym aktorem, który rzucił swoje powołanie, aby móc bogacić się kosztem gawiedzi, chmarami uczestniczącej we wszystkich jarmarkach. Przechadzał się dumny niczym paw, jako aktor żądny aplauzu, jako straganiarz żądny pieniędzy, i chwytał się wszystkich forteli głodnego psiaka, który dopomina się o swoją kolację. – Posłuchajcie, posłuchajcie! – krzyczał do tłumu, zsuwając swój zatłuszczony trójgraniasty
kapelusz na tył głowy, pociągając za warkocz peruki i wykrzywiając czerwoną twarz, aby onieśmielić tę część widowni, której nie mógł skusić swoimi dziwacznymi towarami. – Nic podobnego nikt z was jeszcze nie widział – oznajmił. – Cóż to? Boicie się? Takie z was baby, do cna wystraszone? Tłum zastygł w milczeniu, ogłupiały od tych wrzasków. Byłam skłonna pociągnąć już Lustre’a za uzdę i dać sobie spokój z dziwacznym widowiskiem, kiedy jednak zaczęłam się wycofywać, Doggett utkwił we mnie swój drapieżny wzrok i zawołał: – A ty, paniczu, czemu nie dołączysz do widzów? Także się boisz? Zaatakowana wprost, musiałam coś odpowiedzieć, w nadziei więc, iż uczynię to głosem odpowiednio niskim, odparłam: – Sir, mój koń pragnie wody, nie mogę tu marudzić. Natręt zszedł ze swojej mównicy, chwycił Lustre’a za uzdę, objął go zachłannym spojrzeniem i powiedział: – Ja napoję twojego konia, chłopcze. A ty chodź, obejrzysz sobie przedstawienie, nie płacąc ani ćwierci pensa. W jednej chwili zaprowadził Lustre’a do ogrodzonego miejsca za podestem, podał lejce służącemu, po czym znów wspiął się na podwyższenie. – Tędy, chłopcze – odezwał się do mnie – pójdź, proszę, za mną. – Nadal byłam jeszcze zbyt uległą dziewczyną (mimo iż w przebraniu chłopięcym), aby sprzeciwić się wysokiemu, tęgiemu arogantowi, który bez ceregieli mną komenderował, podążyłam więc za panem Doggettem do jego wielkiego namiotu wszelkich dziwów, cały zaś tłum ruszył za mną. Znienacka też okropnie zapragnęłam obejrzeć te dziwności. W zatęchłym i cuchnącym powietrzu namiotu Doggett odkrył swoje cuda. Pokazał nam kobietę mającą trzy piersi i jej małą córkę, także trójpierśną (chociaż trudno osądzić, czy było to ciało, czy jedynie wosk, albowiem Doggett nie pozwolił przyglądać się z bliska). Inna znowu kobieta karmiła monstrualne niemowlę, z czaszką ogromną i purpurową. Następnie zaprezentował nam czarnoskórego liliputa, przywiezionego niedawno z Indii Zachodnich, którego Doggett nazwał „Dziwem stulecia”. Mały czarny książę miał tylko trzy stopy wzrostu, ale kształt i postać dorosłego mężczyzny, niezwykle subtelną we wszystkich proporcjach. Znalazły się jeszcze dwie istoty nazywane „Leśnymi potworami z Indii Zachodnich”, które wyglądały mi raczej na chłopców-bliźniaków z nieprawdziwą sierścią przyklejoną do ciał i jelenimi rogami przytwierdzonymi do nieszczęsnych głów, małpa wycinająca zabawne hołubce oraz dwa psy, Swami Bounce i Swami Bark, które siedziały w turbanach na małych tronach i szczekaniem przepowiadały ponoć przyszłość, aczkolwiek na język ludzi tłumaczyć ich proroctwa potrafił tylko mistrz Doggett. Były bliźniaczki węgierskie, zrośnięte plecami, które rozmawiały ze sobą tak językiem uczonym, jak i gwarą gminu, po holendersku, węgiersku, francusku lub angielsku, w zależności od życzeń tłumu. Był węgierski młodzian, któremu w miejsce nóg wyrosły kobiece piersi, używane przezeń jakoby do chodzenia (czego mnie jednak nie dane było zobaczyć). Był chłopiec, który potrafił malować obrazy stopami,
podczas gdy ręce zajmował grą na skrzypcach, była dziewczyna bez rąk i bez nóg, która mimo to zębami nawlekała igłę i szyła (mały czarny książę trzymał jej materiał). Był wreszcie malec na całym ciele pokryty sierścią dzika. Wszystkiego tego wystarczyło, by na całe życie zaspokoić mą ciekawość dziwów! Atoli bardziej jeszcze dziwaczny wydał mi się tłum gawiedzi, cóż bowiem mogło skłonić ich do gapienia się na nieszczęśników, jeśli nie cudowne poczucie wyższości? Czym się tak rozkoszować, fascynować i bawić? Czy aby nie powinniśmy dziękować Dobremu Losowi, jeśli po urodzeniu okazuje się, iż mamy dwie ręce, dwie nogi i wymaganą liczbę palców? Rozmyślałam właśnie o tym, próbując wyjść z namiotu, aby odzyskać Lustre’a, kiedy gruba i rumiana wieśniaczka przede mną odwróciła się i wrzasnęła: – Świnia! No, złap mnie jeszcze raz za zadek, proszę! – Po czym walnęła mnie koszykiem pełnym śliw tak mocno, że kilka potoczyło się na ziemię. Oniemiałam. Niczego takiego jako żywo nie zrobiłam; nawet nie zdawałam sobie sprawy z jej obecności, dopóki mnie nie trąciła. Oskarżenie jednak sprowokowało nieokrzesanego wiejskiego cymbała, który jej pilnował, gdyż ten ruszył na mnie, powtarzając zarzut. – No dalej, chwyć ją za dupę! A wtedy ścisnę ci tę plugawą głowinę tak, że wypłynie z niej plugawy mózg! Cóż było robić? Przeprosić za grzech, którego nie popełniłam, czy stanąć do pojedynku i walczyć z obelgą? Szybko wybrałam pierwszą drogę. – Tysiąckrotne pardon, madame – powiedziałam, zadbawszy o niski głos. – Wsadź sobie gdzieś swoje tysiąckrotne pardon! – szydził obrońca. – Paniczyki! Zdaje się wam, że możecie sobie do woli podszczypywać wiejskie dziewczyny i to zupełnie bezkarnie. Ale ja ci tu zaraz pokażę! Popamiętasz swą zuchwałość! Na Boga! Zapłacisz krwią! Niech mnie diabli wezmą, jeśli tego nie zrobię! – Panie – broniłam się – jesteś w błędzie. Z najwyższym szacunkiem odnoszę się do miłej ci damy. Źle oceniłam sytuację. Tłum stawał się coraz bardziej podniecony piwem i jarmarcznym zgiełkiem i wszyscy pragnęli jakiejkolwiek burdy, obojętnie w słusznej czy w niesłusznej sprawie. Wszelkie przeprosiny tylko jeszcze bardziej rozdrażniały gawiedź i mocniej zachęcały mojego przeciwnika do walki. – Wyciągaj broń – zagrzmiał. – Rozstrzygniemy sprawę honoru tej damy tu i teraz! Miałam szpadę Daniela, ale nie bardzo wiedziałam, jak jej użyć. Gdybym ćwiczyła się w fechtunku, tak jak w jeździectwie i w tańcach! Tłum gęstniał, wykrzykiwał słowa zachęty i już niektórzy zaczęli robić zakłady przed walką. – To fircyk, ręczę za to – odezwał się jeden mężczyzna stojący obok (mówiąc, oczywiście, o mnie). Miałam nie lada dylemat! Zrzucić przebranie przed końcem długiej podróży i ujawnić, że jestem kobietą? Czy też walczyć do końca i zostać zmiecioną lub nawet wdeptaną w ziemię przez
wielkiego gbura? Wielogłowy potwór tłumu rósł na potęgę, jako że krzyki z namiotu przyciągnęły ludzi z innych części jarmarku. Akrobaci przerwali swoje występy i cisnęli się, ciekawi, co będzie się działo. Żonglerzy, woltyżerki, kuglarze i linoskoczkowie, i nawet błazen, i jego pomocnik – wszyscy zbiegli się do namiotu i stali teraz przy bocznych linach, patrząc z ukosa i mrugając do siebie, oraz gestami naśladując wielką grubą dziewkę, która wdzięczyła się i pyszniła z dumy, że oto z jej powodu odbędzie się prawdziwy pojedynek. – Niechaj cię diabli wezmą, sir, za takie tchórzostwo – odezwał się oblubieniec. – Dasz mi satysfakcję jak człowiek honoru albo obetnę ci uszy! Myślałam szybko, a wskutek paniki mój umysł stał się jasny jak kryształ. Przypomniałam sobie, że chociaż pojedynki były sprzeczne z prawem (mimo iż ich nielegalność rzadko kwestionowano), istniały pewne reguły, których przestrzegano. Szlachcic miał prawo do sekundanta i obecności chirurga; mógł także wyznaczyć miejsce pojedynku. – Sir – powiedziałam – spotkamy się za godzinę poza starymi murami miasta, a mniemam, że jako człowiek honoru nie wykorzystasz sytuacji, kiedy przeciwnik nie ma u swego boku ani sekundanta, ani chirurga! – Do diabła z sekundantem i chirurgiem, tchórzliwy fircyku! – zawołał mój dziarski adwersarz. – Chcę satysfakcji, i to zaraz. Modląc się do Boga czy też Najwyższej Istoty o pomoc i odwagę, wyciągnęłam szpadę ze srebrną rękojeścią, gotowa na spotkanie z chórami anielskimi oraz samym Wszechmogącym. Przeżegnałam się. Nigdy przedtem nie doznałam przypływu bardziej żarliwej wiary w istnienie Tamtego Świata. Stałam tak, zdało się, całą wieczność, ze szpadą w dłoni, wpatrzona we wściekłe oczy przeciwnika. Jego poczynania wstrzymało na chwilę kilka głosów z tłumu, które domagały się przestronniejszej areny, aby wszyscy lepiej mogli obserwować walkę i stawiać zakłady. Ja zaś czekałam na koniec tego najlepszego ze wszystkich światów. Kiedy jednak mój zawzięty przeciwnik gotował się właśnie do sztychu, w gęstym powietrzu namiotu zadudniły podkowy, potem dało się słyszeć rżenie i parskanie – i któż inny mógł się pojawić, jeśli nie sam Lustre z niedoszłym koniokradem, służącym Doggetta, trzymającym się kurczowo jego karku! Mój ukochany ogier wpadł w popłochu na środek areny, stanął dęba, zrzucając z siebie jeźdźca, i zarżał jak Pegaz sunący po nieboskłonie. Następnie trzykrotnie schylił głowę, jak gdyby prosił, abym go dosiadła, poczekał, aż znalazłam się w siodle, i rączy jak wiatr, pomknął w dal z wystraszoną, ale niepomiernie wdzięczną panią na sobie. W namiocie i na zewnątrz tłum się tylko gapił. Ze wszystkich cudów natury, jakie widzowie zobaczyli tego dnia, Lustre był z pewnością najbardziej zdumiewającym. Na złamanie karku popędziliśmy przez miasto, potem przez bramy i wreszcie łąki, nad którymi właśnie wschodził księżyc w pełni, a droga przed nami wyglądała jak purpurowa wstążka, połyskująca i nęcąca, lecz prowadząca nie wiadomo dokąd.
Rozdział X Słowo do mądrych o wdzięczności; ekscytująca gonitwa konna; rozmowy naszej bohaterki z dwiema mądrymi kobietami z lasu; a także niezwykle zadziwiająca przepowiednia.
GALOPOWALIŚMY PRZEZ JAKIŚ CZAS, podczas gdy ja próbowałam ochłonąć i określić dalszy bieg spraw. Podziękowałam Lustre’owi z całego serca za niezwykły ratunek, podziękowałam Wszechmogącemu za wybawienie, podziękowałam księżycowi, moim gwiazdom, a nawet samemu Losowi za ustrzeżenie mnie od przedwczesnego zgonu. (Zauważyłam bowiem, że chociaż śmiertelnicy często skłonni są prosić Wszechmogącego o pomoc, kiedy są w tarapatach, to najczęściej zapominają podziękować Mu, kiedy już są z nich wybawieni, i zawsze moją filozofią zarówno wobec Boga, jak i ludzi było to, że zapobieganie jest nie mniej warte niż leczenie.) Tak więc galopując z wiatrem w plecy i wielce splątanymi myślami na temat wypadków, jakie rozegrały się na jarmarku, ani nie usłyszałam wzmagającego się tętentu kopyt, ani też nie zauważyłam, że ktoś za mną jedzie. Nagle jednak dziwne uczucie niepokoju kazało mi się odwrócić i oto ujrzałam za sobą pędzącego co koń wyskoczy pana Doggetta we własnej osobie. W jego ręku powiewała sieć, jak gdyby chciał mnie nią złowić niczym rybę, a na ramieniu sterczał muszkiet z pięciostopową lufą, taki jakiego dawni wiejscy dziedzice używali przy strzelaniu do ptactwa. Spięłam ostrogami Lustre’a, który gnał już zresztą tak szybko, jak tylko pozwalały jego zmęczone nogi, ale niestety, Doggett zaczynał nas doganiać. Kiedy zbliżył się na odległość głosu, wrzasnął: – Ile chcesz za tego konia? – Nic nie chcę – odkrzyknęłam. – Nigdy się z nim nie rozstanę! – Doggett zapragnął więc zabrać mi Lustre’a i pośród innych cudów pokazywać go na swojej obrzydliwej wystawie. „Przenigdy”, przysięgłam sobie, z tego postanowienia czerpiąc dodatkowe siły, przesadziłam płot i pognałam rumaka po łące, co dało początek gonitwie przez pola i strumienie, aż na brzegu szczególnie wartkiej rzeki koń mojego prześladowcy potknął się i zawahał, podczas gdy nieustraszony Lustre w mig znalazł się na drugim brzegu. Widziałam, jak po tamtej stronie Doggett i jego pokonany koń zawracają. Miałam głęboką nadzieję, że widzę ich po raz ostatni, atoli gubiąc prześladowców, zgubiliśmy też drogę. Lustre, wyczerpany swymi zabiegami o moje życie, pragnął snu i wody; także i mnie marzył się odpoczynek. Na tym odludziu nie było mowy o jakiejkolwiek gospodzie, a gdybyśmy ułożyli się do snu pod gołym niebem, w każdej chwili mógł się zjawić okropny Doggett i bez trudu nas pojmać. Zeskoczyłam z siodła, ucałowałam śliczną gwiazdkę Lustre’a, przesunęłam wargami po jego
delikatnie wklęsłym czole i poprowadziłam swego wybawcę nad brzeg pobliskiego potoku, gdzie przy świetle księżyca oboje mogliśmy ukoić pragnienie. Schylona nad strumieniem łapałam wodę do złożonych w kubek dłoni, obok mnie Lustre chłeptał ją z ukontentowaniem, kiedy nagle zauważyłam człapiącą wzdłuż brzegu jakąś dziwną zgarbioną postać w wysokiej bobrowej czapie. Zjawa, za którą cicho skradał się perski kot o jedwabistej sierści, trzymała w ręku różdżkę z czarnego bzu, którą od czasu do czasu uderzała o taflę wody, mrucząc przy tym słowa tak dziwne, że z początku nic prawie nie mogłam zrozumieć. – Lilith, Isztar, Ge! – krzyczała. – Izis, wysłuchaj mnie! Bezkresne gorzkie morza! Ja, kapłanka, wzywam was! Postać ta do tego stopnia przypominała obraz wiedźmy, jaki ongiś widziałam, że przerażona, z początku starałam się ukryć. W tejże jednak chwili i ja zostałam dostrzeżona, choć czarownica bardziej się chyba mnie przestraszyła niż ja jej. – To nie tak, jak myślisz! – krzyknęła. – Ja tylko łapię ropuchy na zupę! Ropuchy na zupę, pomyślałam, doprawdy dziwne. Z bliska zobaczyłam w świetle księżyca, że stara kobieta ma miłą twarz, choć jej nerwowy śmiech sugerował, że stara się coś ukryć. Miała rumianą cerę pięćdziesięcioletniej wieśniaczki – bez ani jednej, o dziwo, zmarszczki – a także wesołe jasnoniebieskie oczy, podobnie jak ślepia jej kota skrzące się iskierkami. Ukłoniła się dwornie, a wobec subtelnych i wykwintnych manier niepodobna było zachować się inaczej bez podejrzenia o grubiaństwo. Plecy wykrzywiła jej snadź w dzieciństwie jakaś choroba, ale kiedy wyprostowała się na tyle, na ile mogła, postać jej wcale nie była nieprzyjemna. Głaszcząc kota, który wskoczył jej na ramię, kobieta przemówiła do mnie. – Co sprowadza tak eleganckiego dżentelmena w tę odludną część lasów? – zapytała. Mówiąc, chciała wyglądać na pewną siebie, ale jej dolna warga lekko drżała. – Madame – odrzekłam – pewien wstrętny typ chciał ukraść mojego konia. Twierdził wprawdzie, że chodzi mu o kupno, ale byłoby ono dla mnie tym samym co kradzież. Nigdy nie rozstanę się ze swoim koniem, nigdy. Jest wszystkim, co mam na tym świecie. Błękitne oczy kobiety takie wzbudziły we mnie zaufanie, że wypowiedziałam to wszystko swoim naturalnym dziewczęcym głosem, co słysząc, moja dobra wieśniaczka spojrzała na mnie z wielką ulgą i wykrzyknęła wesoło: – Dziewczyna! Więc jesteś dziewczyną, przebraną jedynie w rzeczy swojego brata! – Wybuchnęła śmiechem przypominającym brzęk szklanych dzwoneczków na wietrze. – Jesteś zmęczona? Może głodna? – zaczęła dopytywać się troskliwie jak matka. Przytaknęłam. Nieznajoma otoczyła mnie ramieniem, mówiąc:
– Nie myśl, że jesteś pierwszą panną występującą wobec tego niemiłego świata w męskim przebraniu. Od wygnania z raju już niejedna dziewczyna postąpiła tak samo. Chodź, dziecko, znajdziemy obrok dla twojego konia, a jedzenie i łóżko dla twoich biednych umęczonych kości. Rankiem wszystko wyda ci się weselsze. Po czym poprowadziła mnie przez las do małej, krytej słomą chatki, z rosnącymi wokół różami i liliami, których szpaler wytyczał drogę do drzwi frontowych. Nawet na chwilę nie chciałam tracić z oka Lustre’a, moja dobra opiekunka przywiązała go więc przed domem, tak bym przez okno chatynki widziała mego przyjaciela, który zresztą zaraz opuścił głowę i zasnął, zanim jeszcze przyniosłyśmy mu owsa. W chatce wszystko było po wiejsku proste i promieniowało ciepłem. Na dużym piecu gotowała się w czajniku woda na herbatę, w otwartym żelaznym garnku dymiła posilna zupa. Proste meble zbito z dębowych desek, poduszki zamknięto w poszewkach z utkanego w domu materiału, a na klepisku legł ręczny dywanik. Moja dobrodziejka (która przedstawiła się jako Isobel White) mieszkała z drugą kobietą, mniej więcej w tym samym wieku, niejaką Joan Griffith. Ale podczas gdy mateczka White miała rumianą twarz, siwa we włosy i jasnobłękitne oczy, pani Griffith miała skórę smagłą i oczy czarne jak węgle. Mówiła głosem tak głębokim jak tamta wysokim, postawność jednej równie rzucała się w oczy jak filigranowość drugiej. Obdarzona przez naturę dużymi piersiami i wydatnymi ustami, pani Griffith była, krótko mówiąc, niewiastą co się zowie. Wszelako mój wzrok utkwił w błahostce, którą nosiła na grubej szyi. Był to mały srebrny sztylet, godny zawiśnięcia na biodrze jakiegoś azjatyckiego księcia, iskrzący się i połyskujący przy każdym oddechu właścicielki. Także i ona powitała mnie ciepło, nie tylko proponując, abym zdjęła płaszcz, kapelusz i podróżną perukę, ale pomagając mi również ściągnąć buty. Kiedy rozpuściłam swoje długie rude włosy, obie kobiety zachwyciły się ich pięknem. Potrząsnęłam głową, szczęśliwa, że na jakiś czas mogę powrócić do swojej własnej postaci. Zauważyłam przy tym wnikliwe spojrzenia pani White, jak gdyby zastanawiała się, czy nie spotkałyśmy się już wcześniej. Prostą kolację stanowiła zupa ogonowa, zabielana mąką owsianą i przyprawiona tymiankiem oraz szałwią, ja zaś opowiadałam o moich przygodach na jarmarku, o tym, jak Lustre mnie uratował i o tym, jako włos uniknęłam nieszczęścia, umykając przed chciwymi łapami pana Doggetta. – Miałaś dużo szczęścia, że tłum nie uznał cię za wiedźmę – oznajmiła pani Griffith swoim grzmiącym głosem – gdyż pośród ignorantów i głupków panuje na wsi przekonanie, że jeśli jakaś osoba płci żeńskiej doskonale porozumiewa się ze zwierzęciem, to jest z pewnością wiedźmą i krewną zwierzaka. Tak, urodziłaś się pod pomyślną gwiazdą, skoro uniknęłaś próby wodnej, przez którą ja przejść musiałam dwa razy. Mówiła to wszystko lekko i spokojnie, ja tymczasem byłam głęboko przejęta, gdyż nigdy przedtem nie spotkałam osoby podejrzanej o czary, chociaż oczywiście wiele słyszałam o tych rzeczach. Zdarzało mi się czytać okropne opowieści o niegdysiejszym paleniu i wieszaniu, a sprawy te nie całkiem jeszcze przeminęły, chociaż współcześnie opinie na temat czarów były wśród osób
wykształconych zdecydowanie podzielone. Wielu ludzi rozumnych uważało, że chociaż mogło w ogólności istnieć coś takiego jak czary, kontakt ze złymi duchami oraz współżycie z nimi i tym podobne rzeczy, to jednak nie dawało wiary żadnym pojedynczym przypadkom tego typu. Ilekroć bowiem jakaś stara kobieta, zyskiwała sobie w okolicy opinię wiedźmy, to po bliższym zbadaniu okazywało się, iż jest to nieszczęśliwa istota, zdziecinniała i rozstrojona psychicznie, nie tyle zła, co biedna i niedołężna. Doszły mnie słuchy, jak to niektóre z tych kobiet wieszano, palono lub więziono na podstawie zeznań niedorozwiniętego dzieciaka, że wymiotował szpilkami, oskarżeń przygłupiej mleczarki, że pod spojrzeniem biednej kobieciny skwaśniało jej mleko, lub z racji skargi zasyfionej ulicznicy, iż pod dotknięciem starowiny poroniła dziecko, które i tak bez wątpienia pragnęła urodzić martwe. Nic takiego nie zdarzyło się jednak w naszej okolicy, starałam się więc słuchać takich historii z rezerwą. Czy to możliwe, by w naszych czasach naprawdę wydarzały się jeszcze takie okrucieństwa? I wierzyłam w to, i nie wierzyłam. Wszak straszliwe praktyki i ciemne zabobony należały z pewnością do minionej epoki. – Ależ Joan – zwróciła się mateczka White do swojej towarzyszki – przecież Fanny była przebrana za mężczyznę, przeto nie można było oskarżyć jej o rzucanie uroków. – A więc miała szczęście – powiedziała pani Griffith, dolewając wszystkim zupy. – Urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą. – Oczywiście – zgodziła się pani White, patrząc na mnie tak, jak gdyby chciała rozwikłać jakąś tajemnicę. Z niewyjaśnionego powodu jej spojrzenie budziło mój niepokój, pospiesznie więc oznajmiłam, że jako sierota nie znam dokładnej daty urodzenia. – Sierota? – zapytała pani White. – Gdzie się wychowywałaś? – W Lymeworth, w wiejskiej posiadłości lorda Bellarsa – powiedziałam prostodusznie, atoli spojrzenia, jakie wymieniły obie kobiety na tę wieść, były nader znaczące. – Chodź – powiedziała matka Griffith, jak gdyby zamierzała oderwać swoją przyjaciółkę od jakiejś tajemniczej smutnej myśli – przepowiem ci przyszłość. Oznajmiła, że wspaniale wróży z kuli, choć ostatnio tego nie czyniła zbyt często, lękając się posądzenia o służenie siłom nieczystym, któremu musiała już stawiać czoło. – Czy istnieje w ogóle coś takiego jak czary i gusła? – zapytałam, szczerze pragnąc poznać prawdę. – Ach, Fanny – westchnęła pani White – to temat tak skomplikowany, że nie znajdziesz dwóch rozumnych osób, które po rozważeniu całej sprawy doszłyby do zgodnego wniosku. – To nieprawda – odezwała się zaczepnie pani Griffith, jak swarliwy stary mąż, kiedy nie zgadza się ze zdaniem żony. – Jeśli chodzi o siły nieczyste, to jedynym wytłumaczeniem jest tylko wrogość i strach, jaki mężczyźni żywią wobec kobiet! – To nie takie proste, Joan! – z błyskiem w oczach powiedziała pani White. – To kwestia starych wierzeń, zwalczanych przez Kościół... Czyż bowiem nie mówi się w Exodus: „Nie zostawisz przy
życiu czarowników”! I w Leviticus: „Nie zwracajcie się do wywołujących duchy i do jasnowidzów”. – Wcale nie o to chodzi, Isobel – wtrąciła gorączkowo Joan głosem pełnym powagi. – Wiele niewinnych kobiet spalono i powieszono w całej Europie, a nawet tutaj, w wesołej Anglii, ponieważ znały się na położnictwie lub na kuracjach ziołowych, czy nawet dlatego, że ludzie ich nie lubili i mieli chrapkę na ich ziemię. – To prawda – przyznała Isobel – ale Fanny chce wiedzieć, czy istnieją czary i gusia, czy też nie, a twoja pasja nic tutaj nie wnosi! Zabawne, jakżeż one potrafiły się spierać! Czegoś takiego nie widziałam od czasu, kiedy byłam świadkiem kłótni pomiędzy panią Locke – gospodynią w Lymeworth a jej mężem – głównym lokajem. Byli małżeństwem od ponad ćwierćwiecza i wiecznie toczyli rodzinne utarczki, ku wielkiej zresztą uciesze całej reszty służby. – Moja droga Fanny – ciągnęła Isobel – poznaj moją opinię na temat czarów, a potem Joan może przedstawi ci swoją. Uważam, że w starożytnych czasach, w prastarym pogańskim Albionie, kobiety nie podlegały tak we wszystkim mężczyznom, jak teraz. Przeciwnie, były królowymi i kapłankami, odpowiadały za bogactwo plonów i powiększanie się stad; przewodziły też świętym obrzędom. – Już samo słowo „wiedźma” – przerwała Joan – dawniej oznaczało po prostu kobietę mądrą, która wiele wie. Isobel popatrzyła na towarzyszkę z gniewem. – Skończyłaś już, Joan? – zapytała. – Ugryź się w język i pozwól mnie mówić! – Tak, tak – mruknęła pani Griffith, nie bardzo dotknięta. – Kiedy chrześcijaństwo dotarło na te wyspy – mówiła pani White – zadaniem Kościoła stało się wytrzebienie starych religii, ale niektóre z dawnych kapłanek nie chciały wyrzec się wiedzy, czarów, uroków i sposobów leczenia, które wyssały z mlekiem matki. – Ależ to była biała magia! – znowu przerwała Joan. – Nie czyniła żadnych szkód, ale księża ze strachu wmówili wiejskiemu pospólstwu, że trzeba nas się strzec. – Zamilkniesz ty wreszcie! – krzyknęła Isobel. – Dobrze już, dobrze – mruknęła Joan. – Tak to kobiety za swą mądrość – kontynuowała Isobel – były denuncjowane, torturowane i zabijane; ale jeśli naprawdę były mądre, praktykowały swą wiedzę potajemnie. – Tak jak my – oznajmiła Joan z uśmiechem. – Sza! – oburzyła się Isobel. – To wy jesteście wiedźmami? – zakrzyknęłam, nagle przerażona tymi dwiema miłymi staruszkami.
– Oczywiście, że tak, kochanie – przyznała Joan. – O, moja droga, teraz popsułaś już wszystko – westchnęła Isobel, skrywając twarz w dłoniach. – Fanny nas nie zdradzi, prawda, że nie, gołąbku? – zapytała Joan, bardziej z groźbą w ciemnych oczach niż z prośbą. Mówiąc szczerze, obawiałabym się tak postąpić ze strachu przed odwetem. – Daję słowo, że nie – powiedziałam stanowczo. – Przysięgam na wszystkie świętości... –Tu zamilkłam, gdyż ostatnie słowo ugrzęzło mi w gardle. Ogarnęła mnie nagła panika. Może one w ogóle nie wierzą w Boga, lecz jedynie w diabła? Może są z nim sprzysiężone, używają jego mocy, aby latać w powietrzu na miotłach, może odbywają sabaty, na których są przez niego plugawione i całują jego zadek, może kalają hostię, a nawet odwracają krzyż do góry nogami?! O, teraz naprawdę byłam przestraszona! Sam diabeł mógł zjawić się w każdej chwili, z rogami na głowie, ogniem buchającym z pyska, ogonem wystającym z portek, oczami jak spodki, wilczymi kłami, niedźwiedzimi pazurami i nozdrzami zionącymi wonią siarki. – Chodź tutaj, Fanny – powiedziała Isobel i ponownie utkwiła we mnie jasnobłękitne oczy. – Oczywiście nie wierzysz w to wszystko? – W co wszystko? – zapytałam, jako że nie odezwałam się ani słowem. – W to wszystko, o czym teraz myślisz – powiedziała chłodno Isobel. – Czyżbyś słyszała moje myśli? – krzyknęłam przerażona. – Droga Fanny – powiedziała, biorąc moją rękę (która ze strachu stała się lodowata) – to nie jest tak, jak myślisz. Mądra kobieta może słyszeć pewne myśli – powiedziała – ale nie dlatego, że jest nikczemna, ani nie dlatego, że diabeł użycza jej swej mocy, tylko ponieważ wyćwiczyła sobie po temu umysł poprzez długą koncentrację, medytacje w samotności oraz wiele innych ćwiczeń duchowych. – Możesz zatem wiedzieć, co myślę? – zapytałam. – Nie zawsze – rzekła Isobel. – Ale rzeczywiście słyszę pewne myśli tak głośno, jak gdyby były słowami. Myśli takie, jak przed chwilą twoje, naprawdę są głośne. Prawdą też jest, że łatwo odczytywać obawy. To najgłośniejsze myśli, choć są najgłupsze ze wszystkich. Patrzyłam na nią ze zdziwieniem, nie wiedząc, czy podziwiać ją jako geniusza, czy też brzydzić się nią jako wiedźmą. – Moja droga Fanny, jesteś już na tyle mądra, że łatwo pojmiesz, co są w stanie wyznać podczas tortur biedne wystraszone kobiety, przesłuchiwane przez nienawistnych inkwizytorów. Owe dawne wiedźmy na pewno nigdy nie zaklinały diabła ani też nie używały swoich mioteł do czegokolwiek innego niż zamiatania podłogi! Uczyły się, aby być mądre, leczyć chorych, zachować prastare recepty ziołowe, zdobywać władzę nad swoimi umysłami i ciałami, doglądać przychodzenia dzieci na świat oraz plonów. Cała reszta była jedynie złym świadectwem złych mężczyzn, którzy bali się mądrości kobiet, kobiecej wiedzy i kobiecej siły...
– A zatem nigdy nie było żadnych czarnych mszy ani sabatów, na których jedzono by niemowlęta? – zapytałam, ciągle jeszcze drżąc. – Może i były – powiedziała Joan – ale uczestniczyły w nich biedne zbłąkane dusze, które odtwarzać chciały to, o co oskarżali je inkwizytorzy. Nie były to wiedzące wiedźmy, nie były to w ogóle mądre kobiety. Zamilkłam teraz, próbując ocenić wszystkie te argumenty, niepewna, czy starczy mi na to rozumu. Joan zabrała miski po zupie, a Isobel podała wspaniały budyń ozdobiony porzeczkami i rodzynkami. – Oto i czary – powiedziała, wskazując na budyń. To przełamało zaklętą ciszę i wszystkie roześmiałyśmy się serdecznie. Przez chwilę oddawałyśmy się zabawnej rodomontadzie, a kiedy dokończyłyśmy już budyń i dalej trwał wesoły nastrój, Joan podeszła do dużego kufra schowanego pod łożem, które dzieliły obie kobiety, i z jego przepastnych czeluści wydobyła dziwny przedmiot. Miał on wielkość i kształt kuli do gry, a umieszczony był w pokrowcu z aksamitu czarnego jak niebo w bezgwiezdną noc. Po chwili oczom naszym ukazała się błyszcząca kryształowa kula, w głębi której jawiły się jakieś tajemne światła, planety, gwiazdy, całe światy. Isobel wstała i zdmuchnęła wszystkie świece w pokoju prócz jednej. Joan zasiadła za stołem, wpatrując się w serce zdumiewającego kryształu. Miała teraz skupiony i melancholijny wygląd, kołysała się na krześle w tył i w przód i z zaciśniętymi oczyma mruczała coś do siebie. Potem półgłosem zaczęła wymawiać dziwaczne słowa. Także i ja wpatrzyłam się w kulę, szukając w jej tajemnych głębiach klucza do mojej przyszłości. Zdawało mi się, iż widzę wirujące w środku morza i kontynenty, być może jednak to tylko moja wyobraźnia mnie łudziła. Dojrzałam przystojną twarz lorda Bellarsa, potem wstrętne oblicze Doggetta, miedzianowłosą dziewczynkę, kłótliwe babsko, ale wszystkie te wizje uznałam za iluzje, a nie prawdziwe proroctwa. W końcu Joan przemówiła. Mówiła wierszem, głosem wysokim i przenikliwym, zupełnie niepodobnym do swojego. Oczy płonęły jej jak dwa gorejące węgle, a cała postać chwiała się jak żyrandol w chwilę przed runięciem domu. Wsłuchiwałam się w każde słowo, jak gdyby zależało od tego całe moje życie. Może zresztą tak było. Powiedziała właśnie to:
Zrazu nie poznasz swojego ojca, Córka za wielkie morza popłynie, Zyskasz dostatek, także wielkość słońca, Ale choć sławnej, ból cię nie ominie.
Dziewczęce twe łono wyda owoc błogi, Dziewczęca twa ufność pozna, co to rana, Krwawe fale zamienisz na śnieżne rozłogi, Niezłomnością serca powstrzymasz szatana.
Rozdział XI O proroctwach i ziołach; o czarach i magii; o odwadze i czerwonej jedwabnej podwiązce.
PO WYSŁUCHANIU PROROCTWA siedziałyśmy we trójkę w ciemnej komnacie przy świetle skwierczącej świecy, wpatrzone w głębię kryształowej kuli, nie mówiąc do siebie ani słowa. Rzęsisty deszcz zaczął dudnić o dach, zimny wiatr zahuczał w kominie, przytłumiając na chwilę ogień w palenisku. Lustre stanął na tylnych nogach, zarżał dziko, błyskając ślepiami, ale natychmiast znów się uspokoił. – Zaprowadzę go pod daszek – powiedziała Isobel i przez kilka chwil zostałyśmy z Joan same. – Co oznacza to proroctwo? – zapytałam. – Oznacza ono – powiedziała głosem znowu normalnym – to wszystko, co chciałabyś, żeby oznaczało. Ty sama tworzysz swój los – nigdy o tym nie zapominaj. – Ale jak to rozumieć? – nalegałam. – Jak mam zamienić krew w kopny śnieg? Jak mam powstrzymać diabła? – (Na sam dźwięk tego imienia zaczynałam drżeć.) Joan spojrzała na mnie z powagą i powiedziała: – Naprawdę nie wiem, Fanny. Mogę ci tylko powiedzieć tyle, że kiedy patrzę w kulę, bierze mnie we władanie siła potężniejsza od mojej i potem nie jestem w stanie odtworzyć sobie tego, co mówiłam. Mój głos staje się wysoki i przejmujący jak jęk wiatru, gardło suche jak chrust, oczy płoną mi w głowie jak rozżarzone węgle i doznaję wrażenia, iż mózg zaczyna bulgotać jak gotujące się mleko. Ludzie powiadają, że moje proroctwa często się spełniają. Dla mnie to żaden powód do chwały, bo nic nie pamiętam. – Ale spełniają się? – zapytałam. – Tak twierdzą inni – odparła Joan. – Ludzie obdarzeni jakąś władzą często najmniej są skłonni w nią uwierzyć. Kiedy, jak teraz, przychodzę znowu do siebie, w ogóle nie pamiętam przepowiedni, przysięgam. – Ale ja ją pamiętam – powiedziałam. – I nigdy nie zapomnę. – To dobrze – powiedziała Joan. – Niechaj zamieszka w twej głowie i przepoi twe życie potęgą dzielności. Odwaga to jedyna magiczna siła godna posiadania. Gdybym umiała sporządzić napój, który napełnia serce odwagą, zostałabym najbogatszą damą w całej Anglii. Niestety jednak, każdy z nas musi sporządzić go sobie w kociołku własnego serca. Nie ma innego sposobu. Jeśli moje proroctwo chociaż trochę się przyczyni do rozpalenia w tobie płomieni, już będę rada.
– Tak, to siła prawdziwie magiczna – przyznałam, czując, jak wróżba zapada w moją duszę. – Powiedz mi, proszę, jakie jeszcze inne czary znacie? W tej właśnie chwili w drzwiach stanęła zmoczona deszczem Isobel, która zaopiekowała się już Lustre’em, a słysząc ostatnie pytanie, natychmiast włączyła się do rozmowy (jak gdyby w ogóle nie wychodziła z pokoju). – Znamy zioła, które powodują, iż ukradzione dobra powracają na swoje miejsce, znamy zioła, które obniżają gorączkę i uspokajają nerwy... – Zioła, które jątrzą rany żebrakom, tak aby potem wzbudzali litość – wpadła jej w słowo Joan – i zioła, które poprawiają cerę... – Znamy zioła, które wywołują letarg podobny do śmierci – wyliczała dalej Isobel – i zioła leczące kurzajki. – Znamy zioła leczące wzdęcia – dodała Joan – i takie, które wywołują poronienie... lub na nowo łączą kochanków. – Wiemy, jak sporządzać trucizny – ciągnęła Isobel tonem z lekka figlarnym – z takich roślin jak czerniec, balsamina, ciemiernik, laur wiśniowy, wilczomlecz, obrazek. – Nie zapominaj o cykucie i wilczej jagodzie – wtrąciła Joan. – I wszystkiego tego używacie tylko, by ludziom pomagać, a nie szkodzić? – No cóż, prawie zawsze, moja droga – odparła Isobel. – Tak – zgodziła się Joan – niemal zawsze. Ale, oczywiście, są czasami takie trudne momenty w życiu, kiedy trzeba sięgnąć po mocniejsze środki... – A wtedy dla pewności dobrze jest mieć jakąś specjalną wiedzę – dodała Isobel. – To bardzo niemiłe, gdy z braku umiejętności jest się całkowicie zdaną na łaskę losu – oznajmiła Joan. – Na tym łez padole – wyjaśniała dalej jej towarzyszka – i tak wystarczająco już trudną rzeczą jest urodzić się kobietą, a zatem trzeba czasami posłużyć się czarami, aby móc znieść ten los. Fanny, z pewnością zgodzisz się z nami, kochanie? – O tak – odrzekłam zaskoczona i znów poczułam niepokój. – Tak, oczywiście. Isobel wpatrzyła się we mnie błyszczącymi oczyma. – Lustre czuje się dobrze – oznajmiła. – Pytał o ciebie, kiedy przywiązywałam go pod okapem... Powiedziałam mu, że byłaś przerażona oraz że jesteś bardzo dzielną panną i szybciej nauczysz się
odwagi niż większość dziewcząt... Wydawał się zadowolony. Przysięgam, że żaden wstrętny Doggett nie dosięgnie cię tutaj. Chodź, Fanny, zaraz przygotujemy łóżko dla śpiącej dziewczynki... W czasie kiedy dwie kobiety rozkładały kołdry i pierzyny, ja rozmyślałam o wszystkich zaskakujących rzeczach, które usłyszałam tego wieczoru: o dziwnym proroctwie, wiedzy zielarskiej obu wiedźm, o Isobel i jej zdolności czytania w ludzkich myślach oraz rozmawiania ze zwierzętami... Co jeszcze były w stanie zrobić te niesamowite kobiety? Czy potrafiły wywoływać burze? Czy umiały latać w powietrzu? – Ach, droga Fanny – powiedziała Isobel, obejmując mnie swoim ciepłym ramieniem – za dużo się trapisz. Nie ma się czym tak martwić. Twoja twarz jest zwierciadłem twoich obaw. – Ale czy potraficie wywoływać burze i odbywać loty? – zapytałam. – Może tak – odparła Isobel przekornie – a może nie. – Jedynie małe burze – dodała Joan – takie bez piorunów. – I tylko króciutkie loty – dopowiedziała Isobel. Nie potrafiłam wywnioskować, czy żartują ze mnie, czy nie. – Masz, Fanny – powiedziała Isobel, po czym podniosła do góry długą spódnicę, odpięła czerwoną jedwabną podwiązkę z wysmukłego uda i podała mi. – Oto cała magia, jakiej dzisiaj ci potrzeba. Weź, a będziesz bezpieczna od wszelkiego zła. Spojrzałam uważnie na lekko wyblakłą jedwabną podwiązkę z różową rozetką i czerwonymi wstążkami i dotknęłam jej palcami. Na opasce wyszyto motto, które czas uczynił już prawie zupełnie nieczytelnym: „Moje serce jest stałe i takie już będzie, dokonałam wyboru, pójdę za nim wszędzie”. – Przypnij ją, kochanie – powiedziała Isobel – i przestań się martwić. – Dobranoc, moja ty owieczko – powiedziała Joan, całując mnie w czoło. – Dobranoc – odpowiedziałam, jeszcze bardziej zdziwiona niż przedtem. Ale kiedy rozbierałam się do spania, upewniłam się, czy mam podwiązkę na udzie. Perski kot Isobel wskoczył bezszelestnie na łóżko, po czym zwinął się w kłębek tuż przy moim brzuchu. Węgle żarzyły się na palenisku, futro kota zdawało się być naładowane tym gatunkiem subtelnego ognia, który sir Thomas Browne znalazł w bursztynie i nazwał „elektrycznością”. Joan i Isobel, wzdychając, ułożyły się na swoim łożu. Jedna z nich – chyba Joan – zaczęła głośno chrapać. Czułam się bezpieczna, jakby chroniona przez dwie matki, co dla sieroty było miłym uczuciem. A potem potężne ramiona Morfeusza pochwyciły mnie przed upadkiem w przepaść i zasnęłam błogim, pozbawionym widziadeł snem. Rankiem obudził mnie stukot żelaznych garnków oraz brzęk wiader, noszących wodę ze studni. Joan i Isobel przygotowały wspaniałe śniadanie z białego pszennego chleba, lukrowanych bułeczek z rodzynkami, portugalskich pomarańczy i gorącego oślego mleka. Napój był niewyszukany, za to reszta posiłku bardzo wystawna jak na dwie kobieciny, ale tak już przywykłam do cudów w tym domku, że nie zapytałam, gdzie w okolicznych lasach wyrosnąć mogły pomarańcze.
Przy stole Joan i Isobel zaczęły się dopytywać, dokąd i w jakim celu jadę. – Jadę poszukać szczęścia w Londynie – odparłam, po czym opowiedziałam im całą smutną historię uwiedzenia i zdrady lorda Bellarsa, hipokryzji pana Pope’a, niegodziwego obchodzenia się Daniela ze mną i zawiści Mary. Joan i Isobel słuchały uważnie. W błękitnych oczach Isobel migotał gniew i wydawało mi się przez chwilę (kiedy rzecz była o lordzie Bellarsie), iż Isobel mruknęła pod nosem jakieś przekleństwo. Potem opanowała się, jak gdyby najwyższym wysiłkiem woli, a kiedy skończyłam, powiedziała: – Często się zdarza, że te najsilniejsze i najpiękniejsze z nas dźwigać muszą najcięższe brzemiona, ponieważ do ciężaru losu inni dorzucają jeszcze swoją zawiść. Ale nie martw się, Fanny, dzięki temu staniesz się jeszcze silniejsza. – A jeśli chcesz odpłacić pięknym za nadobne temu rozpustnikowi, lordowi Bellarsowi – powiedziała Joan, wyglądająca w tym momencie jak diablica – to mogę wymyślić jakiś sposób... Isobel pochwyciła jej złe spojrzenie, wyczytała jego intencje i powiedziała: – Nie. Na to nie pozwolę. – Na co? – zapytałam. – Na woskową kukiełkę i czerwone gorące szpilki – powiedziała Isobel. – To głupota. Zostaw go niebiosom. „Zemsta jest moja”, mówi Pan. Bellars i jego londyńska kochanka wkrótce sami sobie wymierzą karę. – Naprawdę potrafisz zrobić woskową kukiełkę? – zapytałam. – To sprawa Joan – odparła Isobel. – Oczywiście – oświadczyła Joan z wielką dumą – i to niezwykle podobną do żywej osoby. – A czy to szkodzi tej osobie? – Tak twierdzą niektórzy – odrzekła. – Tak czy owak, ty poczujesz się lepiej, nawet jeśli on nie poczułby się gorzej. – Nie pozwolę na to – powiedziała Isobel. – Nie tutaj. – Mogłybyśmy poruszyć tę sprawę na sabacie – upierała się Joan – i poddać ją pod głosowanie. – Bierzecie udział w sabatach? – spytałam. – Tak nazywamy zebrania kółka hafciarskiego starszych pań – wyjaśniła Isobel i spojrzała ostro na Joan, jak gdyby chciała ją uciszyć. – Dla Fanny to byłoby okropnie nudne. – Wprost przeciwnie, moja droga Isobel, Fanny będzie potrzebowała takiej wiedzy, jeśli naprawdę ma znaleźć szczęście w tym okrutnym świecie.
– Nie chcę ryzykować, że tę niewinną dziewczynę oskarżą kiedyś o czary – powiedziała miękko Isobel. Wstała od stołu, głośno odstawiając kubek, aby w ten sposób wyrazić swoje niezadowolenie. – To zapytaj Fanny, czy chce jechać – nie ustępowała Joan. – Tylko ona ma prawo o tym zadecydować. – Dokąd jechać? O czym decydować? – A czy wtedy się zgodzisz? – nastawała Joan na swoją towarzyszkę. – Igrasz z ogniem – odparła tamta surowo. – Twój kaprys może się skończyć dla Fanny śmiercią, próbą wody albo nawet próbą krwi. – Za bardzo się przejmujesz – powiedziała Joan. – Nauczyłaś się wszystkiego od matki. – I była to lepsza nauka od tej, którą ty otrzymałaś od swojej – skarciła ją Isobel. – Nie pragnę kłopotów dla Fanny. – Ja też nie – broniła się Joan. – Także bardzo ją lubię, ale uważam, że brak jej doświadczenia. A cóż oprócz mądrości tego świata możemy dać jej na podróż do Londynu? – Mądrość – zgoda, ale żadnych sztuk tajemnych – powiedziała Isobel. – Przecież to często jedno i to samo. Więc jak, Fanny? Wolisz się wybrać z nami dziś w nocy na sabat, czy też od razu jechać do Londynu? Drżałam. Mój los rzeczywiście spoczywał w moich rękach. Czy miałam obejrzeć spektakl, który niewielu śmiertelników kiedykolwiek widziało, czy też tchórzliwie odmówić udziału? Niestety, Belindo, taki już mój los, że gdy przychodziło wybrać między śmiałością a bezpieczeństwem, wybierałam śmiałość. Obawiam się, iż słowa z podwiązki: „Moje serce jest stałe i takie już będzie” – bardziej odnosiły się do duszy łaknącej przygód niż do ciała łaknącego domu. Skinęłam więc potakująco głową w odpowiedzi na pytanie Joan, gotowa znieść wszystko, co los mi zgotuje.
Rozdział XII Zawierający niektóre podstawowe wiadomości na temat esbatów, sabatów, latania w powietrzu na miotłach i innych spraw, z którymi powinna być zaznajomiona młoda pojętna kobieta; a także opis okropnej sceny na wzgórzu Stonehenge, na przeżycie której wieczorem i samotnie zdecydowałoby się niewielu czytelników.
PO POŁUDNIU przygotowywałyśmy się do cotygodniowego sabatu. Ustaliłyśmy, że po spotkaniu Isobel i Joan wyprawią mnie w drogę do Londynu (z której zboczyłam, pragnąc ujść panu Doggettowi), acz rozstaniemy się z sobą dopiero po odkryciu przez Isobel pewnej tajemnicy, która, jak zapewniała, miała mnie tyleż zadziwić, co uradować. Dlatego też miałam być już w swym stroju podróżnym – mówiąc ściślej, Daniela – także i wypielęgnowany Lustre miał być gotów do długiej podróży. Podczas tej krzątaniny zdążyłam zadać Joan i Isobel, robiącym różne maści i wywary na spotkanie, kilka z mnogości pytań, które cały dzień kłębiły się w mojej głowie. Chciałam dowiedzieć się wszystkiego o ziołach, o wróżbach, chciałam usłyszeć, czy to prawda (jak zasłyszałam od niani w dzieciństwie), że wiedźmie wystarczy jedynie stanąć nad miotłą i wypowiedzieć pewne słowa, aby wznieść się w powietrze. Na to Joan okraczyła miotłę i zawołała: – Koń i bierzba, koń i wio, koń i glejba, ho, ho, ho! – Ale nie oderwała się od ziemi ani nawet na jeden cal. – Zatem nie umiecie latać w powietrzu? – zapytałam. – Sama widzisz – odrzekła ze śmiechem Isobel. – A nie macie jakichś maści na latanie? – nastawałam. – Ach, Fanny – pokiwała głową Isobel – pośród niektórych dam z naszego kółka wielką furorę robi maść zawierająca wyciąg z tojada i wilczej jagody, gdyż to, mówią, pozwala im fruwać. Atoli ja twierdzę; że maść ta jedynie rozstraja ich zmysły i każe myśleć, iż latają. Ja na ich miejscu wolałabym wypić bordo. – O żadnej innej dziedzinie nie wypowiada się powszechnie tak wielu głupot jak o czarach – westchnęła Joan – i po prawdzie często same wiedźmy wierzą w te nonsensy. Nawracają się na starą religię w nadziei, że nauczą się latać lub też rzucać plagi na swoich sąsiadów, a wtedy nic nie zostaje z prawdziwej nabożności. – A czy nie modlą się do diabła? – zapytałam, wiele uprzednio się o tym nasłuchawszy. – Diabeł jednej kobiety jest ukochanym mężem innej – powiedziała rozbawiona Isobel – a
określenia używane przez łowców czarownic, takie jak fałszywy przyjaciel czy książę ciemności, mogą być po prostu innym określeniem Boga. – Ale wierzycie w Jezusa Chrystusa? – Nie – oznajmiła Joan. – Tak – sprzeciwiła się Isobel – ale wierzę też w potężniejszego Boga. – To kobiecy Bóg – wyjaśniła Joan– o imieniu zbyt świętym, aby je wymawiać. Ona, która stworzyła świat i istnieje w każdej żywej istocie. Ona, która jest istotą kobiecą, jak i męską, Ona, z rogami na głowie i brzuchem wydającym na świat potomstwo... – Sza – przerwała Isobel. – Ale to herezja – zawołałam. Isobel spojrzała na mnie poważnie. – Nie używaj zbyt pochopnie tego słowa – powiedziała – aby nie zostało wykrzyczane przeciw tobie. Uczucie, jakie jedna dusza żywi wobec Boga, nie może być poddawane pod osąd innych. Zamilkłam. Czy to możliwe, żeby Wielki Bóg, który stworzył świat, był kobietą? Czy też raczej to te stare kobiety są niespełna rozumu? – A czego używacie, aby na powrót połączyć kochanków? – zapytałam, starając się szybko zmienić temat. – Kminku – odrzekła Joan. – Z balsamem cytrynowym – dodała Isobel. – Ale trzeba tego użyć razem z pewnymi zaklęciami. – Jakimi? – Droga Fanny – powiedziała Isobel – nie dowiesz się wszystkiego o czarach w ciągu jednego popołudnia, musimy przygotować się do esbatu.
– Esbat – tłumaczyła Isobel, podczas gdy we dwie jechałyśmy na grzbiecie Lustre’a przez faliste wzgórza, pośród żywopłotów jak ciemnozielony aksamit odcinających się na jasnym tle wilgotnej zieleni łąk, topól tworzących zapory przed wiatrem i chat o czerwonych dachach, które drzemały między zboczami – esbat to cotygodniowe spotkanie. – Nie należy mylić go z sabatem – dodała Joan, jadąca obok na ośle wabiącym się Zadek. – Sabaty odbywają się jedynie cztery razy w roku – w Matki Bożej Gromnicznej, na święto wiosny, dożynki i w wigilię Wszystkich Świętych.
– Ale najważniejsze daty to święto wiosny i wigilia Wszystkich Świętych – powiedziała Isobel. – Na sabat przybywa wiele uczestniczek. Esbat to tylko małe spotkanie dla omówienia bieżących problemów. – A dokąd jedziemy teraz? – zapytałam, gdy minęliśmy trawiaste wzgórze, na którym pasło się duże stado owiec nie zważających na lekki deszcz. – Do wielkiego kamiennego kręgu, gdzie spotkamy się z całą resztą – odrzekła Isobel. – A teraz, sza. Taka rozmowa na otwartej przestrzeni to nieostrożność. – Ale któż nas tu usłyszy – zapytałam – owce? – Nawet owce mają uszy – powiedziała Isobel.
Hrabstwo Wiltshire było podówczas, tak zresztą jak i teraz, pełne wzgórz kredowych, których zbocza i doliny pokryły bujne łąki, pozwalające wypasać olbrzymie stada owiec. Piękne rzeki spływały zielonymi dolinami, między żyznymi i bogatymi polami. W dole roiło się od miast, wsi i domów, ale okolice wzgórz, dzikie i nie zamieszkane, były odpowiednim miejscem dla wiedźm, wróżek oraz wszelkiego rodzaju gnomów, elfów i goblinów. Słyszałam oczywiście z wiejskich podań, że krasnoludki, wróżki w zielonych strojach i wiedźmy miały w zwyczaju spotykać się na kopcach i przy kamiennych kołach; ale wszystkie te stwory uważałam za wytwór wiejskiej bujdy i zabobonu. Z książek przeczytanych w pięknej bibliotece lorda Bellarsa dowiedziałam się o dyspucie, którą angielscy badacze starożytności wiedli wokół dziwnych pradawnych kamieni, ułożonych w krąg na wzgórzu Stonehenge. Niektórzy twierdzili, iż są to pozostałości pogańskiej świątyni, inni, że to ołtarz lub miejsce kultowe, inni, że grobowiec, a jeszcze inni, że pomnik zwycięstwa. Nie było też zgody pośród uczonych, czy budowle wznieśli Rzymianie, Brytowie, Sasi, Duńczycy, irlandzcy druidzi czy może Fenicjanie. Nigdy dotąd nie widziałam tego cudownego miejsca, tym bardziej w porze, kiedy zachodzące słońce rozpalało pożar na niebie. Cóż to za widok dla siedemnastoletniej dziewczyny, mogącej zaufać swoim towarzyszkom! Kamienie wznosiły się co najmniej dwukrotnie wyżej niż sięgnęłaby głowa rosłego mężczyzny (chociaż oczekiwałam, że będą jeszcze wyższe), ustawione w czterech rzędach, niektóre w grupach, inne pojedynczo, czasami z wielkimi nadprożami z ociosanych głazów, a wszystkie wydawały się tak surowe i chropowate, jak gdyby sam diabeł wyrzucił je na górę z wnętrza ziemi. Kiedy ognista kula słoneczna skryła się już za nimi, jakież inne istoty, jeśli nie prawdziwe wiedźmy, mogły się pojawić pomiędzy ich groźnymi kształtami, obładowane glinianymi garnkami, rogami pełnymi najróżniejszych maści, koszykami zjedzeniem i lekami; wiodące ze sobą psy, koty, ropuchy i innych ulubieńców. Były kobietami w różnym wieku, przyodziane w okrycia z kapturami, podobne do tych, które Joan i Isobel włożyły na siebie przed wyruszeniem w drogę. Niektóre miały czarne płaszcze, inne zielone,
kaptury zaś z czarnej jagnięcej skóry. Trzymały też długie laski z wieloma guzami, niektóre wysadzane pięknymi kamieniami w oprawach z brązu. Większość wiedźm przytroczyła do talii futrzane torby z tajemniczą zawartością. Wyobraziłam sobie, że w środku kryć się muszą smakołyki lub może całe tabuny domowych ulubieńców, łącznie ze skrzatami i diabełkami. Niebo nad wzniesionymi przez nieznanych budowniczych kamiennymi łukami, starszymi niż czas, rozjaśniał krwawy blask zachodzącego słońca. W jego poświacie skłębione chmury żeglowały jak pirackie galeony wpływające do tropikalnego portu, gdzie czekali szamani, aby poświęcić załogę zgłodniałym lokalnym bożkom (tak właśnie wtedy myślałam, chociaż nigdy dotąd nie widziałam ani pirata, ani galeonu, ani nawet tropikalnego portu!). Drżałam, tyleż ze strachu, co z zimna. Wiedźmy schodziły się, siadając wewnątrz kręgu z kamiennych łuków przy podstawie wielkiego głazu przypominającego ołtarz. Niektóre były wiekowe, niektóre piękne i młode. W sumie zebrało się ich dwanaście, daleko więcej było jednak ich zwierzęcych faworytów, którzy zwinąwszy się w kłębek, przycupnęli w fałdach ich wierzchnich okryć, gdy panie kołem zasiadały na ziemi. Ale któż to pojawił się teraz w ciemnoniebieskim płaszczu ozdobionym lisim futrem, z rogami na głowie i okropną maską wykrzywioną gniewem? Ścisnęłam rękę Isobel. – Czy to sam diabeł? – zapytałam. – Sza – mruknęła Isobel – to Wielki Mistrz naszego zgromadzenia. Siedź i bądź cicho. Zamaskowany spoczął na zwalonym kamieniu, a po jego prawej stronie pojawiła się piękna rudowłosa dziewczyna. – To Mistrzyni zgromadzenia – szepnęła Isobel. – Ona jest również pierwszą posłanką Bogini. Nic z tego naprawdę nie rozumiałam, ale nie mogłam oderwać oczu od twarzy Mistrzyni. Niedużo starsza ode mnie, miała przenikliwie zielone oczy oraz zadziwiająco delikatną i bladą skórę. Ubrana w ciemnozielony płaszcz ozdobiony jagnięcą skórą i spiczaste skórzane buty brunatnego koloru z wyrżniętymi w nich dziwnymi krzyżami, nosiła też rękawiczki zrobione chyba z kociego futra. Ale najbardziej zdumiewała ozdoba wisząca na jej szyi. Sporządzono ją z dwóch kłów dzika, nawleczonych przez środek na skórzany pasek, tak że przypominały kształtem dwa sierpy księżyca, tyłem do siebie obrócone, albo dwa ostrza kosy, złączone w jedno groźne narzędzie. Na kolanach trzymała księgę, w której zapisywała polecenia Wielkiego Mistrza. On sam wyglądał przerażająco, trudno rozstrzygnąć, czy to z racji maski, czy też za sprawą własnej osoby. Maskę wycięto z drewna polakierowanego na kolor purpurowoniebieski jak śliwka. Z czaszki sterczały dwa krowie rogi, jak gdyby same chciały przebić niebo, głowę zaś zamiast włosów pokrywało okrycie z jagnięcej wełny. U dołu twarzy, czy ściślej mówiąc, u dołu maski, widniało coś podobnego do koziej bródki. Ohydne usta z czarnymi kamykami zamiast zębów były lekko rozwarte, tak aby mogły z nich spływać komendy, oczy zaś jarzyły się czerwienią jak ogniste klejnoty. Nogi odziane były w spiczaste buty z przegrodami na palce, zrobione z tej samej brunatnej skóry co i
obuwie Mistrzyni. Kształtem przypominały buty, jakie widywałam na starych rycinach w bibliotece lorda Bellarsa, z nosami tak długimi, że cud, iż w ogóle ktokolwiek mógł w nich chodzić. Trzymaną w ręku laską Wielki Mistrz uderzył w ziemię na znak rozpoczęcia spotkania. – Niechaj zgłoszone zostaną tygodniowe czyny – powiedziała Mistrzyni, po czym każda czarownica recytować zaczęła listę swoich dzieł, które dziewczyna z wolna zapisywała w swej księdze. Nie będę cię zanudzać, Belindo, opisem wszystkiego, o czym była mowa na esbacie. Tyle tylko powiem, że w czasie opowieści o minionych pracach i zamierzeniach na kolejne dni, podczas dysput z Mistrzem i Mistrzynią nad receptami ziołowymi, których próbowały, nad nowymi członkiniami, które werbowały, oraz nad chorobami, które nie poddawały się zwykłym lekarstwom, ja uporczywie chowałam głowę za plecami Isobel, modląc się o to, żeby Wielki Mistrz nie zwrócił na mnie uwagi. Ale choć bardzo pragnęłam przez cały esbat pozostać nie rozpoznaną, stało się inaczej. Wielki Mistrz znienacka zwrócił przerażającą maskę w naszym kierunku, uderzył o ziemię laską i zapytał huczącym głosem: – Dlaczego pośród nas znalazł się mężczyzna? – Były to pierwsze wymówione przezeń słowa. Zadrżałam na dźwięk tego głosu: ani męskiego, ani kobiecego, ale stanowiącego dziwną mieszaninę jednego i drugiego. – Nie jest to mężczyzna – zaprotestowała odważnie Isobel – ale kobieta przebrana tak, aby skryć się przed niegodziwością w drodze do Londynu. – Kolejna nawrócona? – zapytała Mistrzyni. – Tak – szybko potwierdziła Joan. – Mówcie więc dalej – powiedziała Mistrzyni i zebrane dalej składały swe raporty, a mnie, wstrząśniętej, serce ciskało się w piersi tak jak bezbronne zwierzę schwytane w żelazną pułapkę. Kiedy skończono wszystkie opowieści, Mistrzyni zaś zapisała w księdze wszystkie nowe recepty, nowe członkinie, rozczarowane do chrześcijaństwa, oraz nowe metody wróżenia, Mistrz raz jeszcze uderzył laską w ziemię i wskazał jej rozwidlonym końcem na mnie. – Niechaj podejdzie tu nowa członkini – zagrzmiał. Spojrzałam badawczo na Isobel. Tymczasem jasny księżyc podniósł się nad czarnymi kamieniami i w jego poświacie twarz Wielkiego Mistrza wydawała się smutna i zła. – Idź. – Popchnęła mnie opiekunka. Podniosłam się sztywno z chłodnej ziemi, przeszłam powoli przez krąg wiedźm i stanęłam przed Mistrzem. – Czy urodziłaś się kobietą? – zapytał. – Tak – odrzekłam.
– Czy przysięgasz wspierać Wielką Boginię, której imię jest zbyt święte, aby je wymówić, pomagać we wszystkich Jej dziełach dużych i małych oraz wykonywać Jej boskie polecenia dla dobra wszystkich, a w szczególności dla dobra ciemiężonych reprezentantek twojej płci oraz istot mniej od ciebie szczęśliwych i bardziej bezbronnych niż ty sama? – Tak – oznajmiłam, zanim w pełni zorientowałam się, co uczyniły me wargi, po czym natychmiast zaczęłam drżeć żałośnie, przerażona, że oto wyparłam się Zbawiciela i rychło czeka mnie piekło. – Czy ta dziewczyna ma wróżebnego przyjaciela? Patrzyłam bezmyślnie na Wielkiego Mistrza. – Tak – doleciał mnie z tyłu głos Joan. – Gdzie jest ten przyjaciel? – indagował dalej Mistrz, nie stropiony moim cielęcym spojrzeniem. Joan wprowadziła Lustre’a w środek koła. – Czy jest ci posłuszny? – Tak – powiedziałam zgodnie z prawdą. – A zatem przebij ciało jego i swoje. Joan zdjęła z szyi mały srebrny sztylet na łańcuszku. – Musisz utoczyć tylko kroplę krwi – poleciła. Tak delikatnie, jak tylko mogłam, oparłam ostrze o piękny zad Lustre’a i szybko nacięłam skórę w miejscu, gdzie z racji grubości kłębu najmniej go to musiało zaboleć. Potem wbiłam szpic sztyletu w palec lewej ręki. – Złącz obie rany – rozkazał Wielki Mistrz. Posłusznie przyłożyłam mocno palec do zadu Lustre’a, podczas gdy całe zgromadzenie zaintonowało:
Z mocy tej istoty będę wróżyć wiernie, A wola przyjaciela zamieszka już we mnie.
Koń stał cicho i spokojnie, zupełnie jakby nie poczuł żadnego bólu; także mnie palec tylko szczypał, ale nie bolał.
– Usiądź – rozkazał Wielki Mistrz, po czym Isobel razem z Joan poprowadziły Lustre’a i mnie na skraj kręgu. Usiadłyśmy, a Lustre stanął za naszymi plecami. I nic więcej? Żadnej czarnej mszy, żadnego całowania diabła w zadek, żadnego dzikiego tańca po lasach w pogoni za zmysłową ekstazą i cielesnymi wzlotami? Byłam zdumiona. Czy trzeba było tylko przysiąc wierność Wielkiej Bogini i własnemu koniowi? Jeśli to były czary, to wcale nie wydały mi się aż tak groźną rzeczą. Istniało wiele określeń Najwyższej Istoty, ale czyż samo nazywanie jej Istotą nie sugerowało możliwości kobiety-Boga? Czy Bóg ma płeć? Nie wykluczałam, że słowa Wielkiego Mistrza mogły kryć w sobie prawdę, z którą się jeszcze nigdy nie zetknęłam. Teraz Wielki Mistrz naradzał się z Mistrzynią. Szeptali długo, a brzmiało to jak poszum liści w letnią noc. W końcu Mistrzyni przemówiła: – Czy któraś chciałaby rzucić taki urok, przy którym konieczna jest pomoc całego zgromadzenia? – Potoczyła wzrokiem po zebranych. Wydawało się, iż kilka z nich chciało się odezwać, ale zaraz się rozmyśliły. Wreszcie zabrała głos młoda dziewczyna o twarzy w kształcie serca, pełnych, pulchnych piersiach, kasztanowych włosach i dużym brzuchu świadczącym, iż jest przy nadziei. – Chciałabym oślepić mojego pana – powiedziała – gdyż najpierw uwiódł mnie, a potem wyrzucił, gdy okazało się, iż jestem brzemienna. Niechajby oślepł, żeby już nigdy nie upodobał sobie innej dziewczyny i nie uczynił jej tego, co mnie. Wielki Mistrz zamienił kilka słów z Mistrzynią, uderzył laską o ziemię, a potem zapytał: – Czyżbyś chciała wyręczyć w zemście Boginię, siostro Alicjo? – Bogini przyznałaby mi rację – powiedziała tamta. – Jeśli Bogini zapragnie, by oślepł – powiedział Wielki Mistrz – Ona go oślepi. – Ale jego zła siła jest nieokiełznana – zaprotestowała siostra Alicja. – Może skrzywdzić jeszcze inne bezbronne istoty. – A jak jest z tobą? – zapytał Wielki Mistrz. – Czy masz gdzie urodzić i zaopiekować się swoim dzieckiem? Alicja skinęła głową. – Siostra Luiza wzięła mnie na służbę i zabezpieczyła w testamencie przyszłość dziecka i moją. – A jak się miewa twój poprzedni pan? – W głupim pojedynku stracił jedynego syna i teraz jest przybity i melancholijny. – Dziwnie czasem poczyna sobie Bogini – rzekł Wielki Mistrz. – Jej sposoby, choć nieraz
delikatniejsze od naszych, potrafią działać mocniej! – I ja mam prośbę – odezwała się głośno Joan z miejsca za plecami reszty, gdzie siedziałam pomiędzy nią a Isobel. – Nasza nowa członkini chciała dowodów mocy Bogini. Ona też została uwiedziona i wykorzystana, ale występek jej krzywdziciela nie został odpłacony. Jest sama, nie ma przyjaciół oprócz nas. Proponuję, byśmy w pierwszym darze dla nowo nawróconej zrobili kukłę i rzucili urok na uwodziciela. – Tak, tak – chórem zawołały zebrane. – Jaki urok proponujesz? – zapytał Wielki Mistrz. – Woskową kukiełkę i czerwone rozpalone szpilki – powiedziała Joan. – A którą część ciała chciałabyś obezwładnić? Joan pomyślała przez chwilę, a potem roześmiała się złośliwie. – Tę, którą on obezwładnił Fanny! Całe zgromadzenie zaczęło chichotać, rechotać i wymieniać sprośne uwagi. – Cisza – powstrzymał wrzawę Wielki Mistrz. – A co będzie, jeśli inna część jego ciała zostanie uszkodzona przez przypadek i na przykład nie będzie mógł chodzić? Gdzie wtedy sprawiedliwość? Joan wzruszyła ramionami. – Zawsze jest jakieś ryzyko – powiedziała. – Niechaj głosuje całe zgromadzenie – zadecydował Wielki Mistrz. Mistrzyni zwracała się po kolei do każdej uczestniczki esbatu i zapisywała odpowiedź w księdze. – Tak – powiedziała pierwsza wiedźma, zwiędła starowina, z czarną przepaską na oku i kosmykami siwych włosów, wystającymi spod kaptura. Jej twarz była jak mapa księżyca. – Tak – powiedziała następna wiedźma, młoda, jasnowłosa, mająca za przyjaciela włochatego białego psa z różowym językiem i czarnym nosem. – Tak – powiedziała kolejna, która przedstawiła się jako siostra Luiza (i była, jak przypuszczałam, dobrodziejką młodej brzemiennej wiedźmy). – Tak – powiedziała ta właśnie siostra Alicja. – Tak, tak. Jestem za tym. I tak jedna po drugiej wydawały w świetle księżyca ten sam wyrok. Kiedy kolej przyszła na Isobel, ta powiedziała: – Ja zagłosuję tak samo jak Fanny. Czegokolwiek sobie zażyczy, ja ją poprę, powiedziane jest
bowiem, że zmienić można jedynie przyszłość, a nie przeszłość. Wtedy Wielki Mistrz zwrócił się do mnie: – Czego chcesz ty, Fanny? Myśli miałam splątane, a serce łomotało ze strachu. – Czego chcesz? – powtórnie rozbrzmiało pytanie z przerażających ust maski. – Czy można go obezwładnić na zawsze i sparaliżować natychmiast? – zapytałam. Wiedźmy zachichotały. Usłyszałam, jak jedna zaszeptała: – To szalona dziewczyna. – Siostro – odpowiedział Wielki Mistrz – nie możemy z absolutną pewnością przewidzieć efektów naszych uroków. Być może twój krzywdziciel utraci jedynie władzę w swym ukrytym członku, może ucierpi bardziej. Nie jestem w stanie tego powiedzieć. Zamyśliłam się. W skołowanym umyśle przywołałam obraz urody lorda Bellarsa, jego zgrabnych, wysmukłych nóg, miękkich włosów porastających muskularną pierś, męskich powabów. Wykorzystał mnie ohydnie, ale nadal pamiętałam, jak go kochałam. Czy ta miłość, chociaż zdradzona, nie była dalej miłością? Cofnęłam się wspomnieniem przed moment burzliwej, choć zwiedzionej miłości, wróciłam do czasów dzieciństwa, kiedy lord Bellars po raz pierwszy uczył mnie dosiadać konia i jeździć na siodle, nie bokiem po kobiecemu, lecz tak jak mężczyzna. Przypomniałam sobie, jak bardzo kochał polowania, jak szybował nad najwyższymi przeszkodami na swym arabskim ogierze, Lotnym Rumaku, jak podarował mi Lustre’a, źrebię Lotnego Rumaka i Długonogiej Molly, zbierającej nagrody na wszystkich konkursach, jak specjalnie przyjechał z Londynu na wieś, aby sprezentować czternastolatce Lustre’a w wigilię Bożego Narodzenia. Nagle jak żywe zobaczyłam jego policzki rumiane od rześkiego powietrza, redyngot furkoczący z tyłu, buty błyszczące w słońcu. – Nie – zawołałam. – Nie chcę uroku. Okrzyki przerażenia przetoczyły się przez gromadkę wiedźm. Niektóre zachichotały, kpiąc z mojej głupoty. – Nie – powiedziałam miękko. – Nie wezmę zemsty w swoje ręce. Niechaj Bogini zrobi, co zechce. – I tak też będzie – rzekł Wielki Mistrz. – Czas teraz na taniec.
Wiedźmy powstały (niektóre ciągle jeszcze śmiejąc się ze mnie) i zaczęły zdejmować futrzane kaptury, pozbywając się lasek i toreb. Wiele z nich przyniosło ze sobą rogi pełne maści oraz zwierzęce skóry przesycone cuchnącymi mazidłami, którymi nacierały uda, rozstęp między nimi,
pachy i piersi. Siostra Alicja, brzemienna wiedźma, zaofiarowała mi co nieco ze swoich zapasów, mówiąc: – Obyś nie pożałowała swego dobrego serca. – Co mam uczynić z maścią? – Rób to, co ja – poleciła. I natarła smarowidłem wszystkie intymne części ciała, mówiąc: – Ta maść uczyni twoje ciało lekkim do tańca. – Odkładając na ziemię pelerynę i bobrową czapkę, nabrałam na palce trochę lepkiej pasty, sięgnęłam w spodnie i zaczęłam się nacierać. Między nogami poczułam szczypanie podobne do ukłuć wielu małych pszczół. Teraz Wielki Mistrz stanął w środku naszego kręgu, podniósł fujarkę do warg swojej maski i zagrał najdziwniejszą (a przy tym najsłodszą) melodię, jaką kiedykolwiek dotąd usłyszałam. Tymczasem Mistrzyni przyłączyła się do nas, rozszerzając łańcuch rąk, i taniec się zaczął. Koło obróciło się w jednym kierunku, potem w drugim, zrazu powoli, ale stopniowo taniec przyspieszał i nabierał żwawości, przy czym zdawało się, iż usuwa wszystkie melancholijne myśli i obawy, zamiast których pojawiają się dzikie wyobrażenia i gorące nadzieje. Trzymałyśmy się nawzajem za ręce, a kierunek pląsów zmieniał się co kilka chwil. Zdawało mi się, iż widzę w powietrzu kształty i barwy – bardziej postrzępione i bardziej jaskrawe aniżeli wszystkie dotychczas zoczone. W pewnej chwili doznałam wrażenia, że oto nasz krąg wiruje w ciemnym kominie, a prastare skały są i pod nami, i nad nami. W następnym momencie wszystkie kamienie ożyły w moich oczach i wzbiły się w niebo, po którym na ciemnych chmurach hasały też i wiedźmy. Potem gdzieś na granicy wzroku pojawiły się tańczące zwierzęta, jednak nie mili domowi pomocnicy, ale legendarne bestie – jednorożce, gryfy, bazyliszki. Następnie, co jeszcze trudniejsze do opowiedzenia, poczułam, iż spajam się w jedność z ziemią, kamieniami, wzgórzami i trawiastymi równinami, a także, iż moje serce bije w jednym rytmie z sercami wiedźm, jak gdybyśmy były wszystkie jedną kobietą, jedną siłą, jednym rozedrganym sercem. Ale rzecz najdziwniejsza dopiero mnie czekała: poczułam, że najbardziej własną częścią samej siebie, swoją duszą, wyfrunęłam z ciała i krążę nad kamiennym kręgiem i kopcem, jak gdybym była ptakiem, nie kobietą. Spoglądałam z góry na tańczące niewiasty niby słowik lub gołąb. Widziałam ich głowy jako krąg włosów, ich stopy jako skórzane punkty. Wydawało mi się, że płynę, wzbijam się, frunę i nurkuję w powietrzu. Pode mną kobiety malały coraz bardziej, im wyżej wznosiłam się w eter, a w chwili, gdy pomyślałam sobie, że już nigdy nie powrócę na Ziemię, w białej poświacie zawisłam pośród widzianych wcześniej barw czerwieni, zieleni, błękitów i żółtości, o przeróżnych kształtach, nieregularnych jak zarysy pioruna na obrazku dziecięcym lub regularnych jak marmurowa włoska posadzka czy szachownica. I raptem, w jednej chwili byłam z powrotem w roztańczonym kręgu między siostrami – wiedźmami, które w dużym kole zrobiły mniejsze, tańcząc coraz bliżej Wielkiego Mistrza, ciągle grającego na swojej fujarce. Tymczasem Mistrzyni zdjęła z jego ramion ciemnoniebieski płaszcz, inne zaś wiedźmy rozbierały go dalej i podczas gdy on grał nieprzerwanie, a niektóre z nich wirowały w miejscu, pozostałe pozbawiły go resztek bielizny, co ujawniło – choć ledwie mogłam w to uwierzyć – iż jest kobietą!
Na widok piersi, wiedźmy zaintonowały: – Ona powstała! – Na widok ciemnego trójkąta włosów zakrzyknęły: – Narodziła się! Czyżbym oszalała? Czyżby maść pomieszała mi zmysły? Pomimo wiru w głowie i tanecznego szaleństwa nie mogłam pogodzić się z myślą, że Wielki Mistrz jest kobietą. Wirowała teraz w miejscu, nadal mając na sobie tę okropną maskę. Wiedźmy, zbliżywszy się, natarły maściami jej ciało, ona zaś przekazała fujarkę Mistrzyni, a w zamian wzięła dziwny naszyjnik z kłów dzika w kształcie podwójnego księżyca. Mistrzyni wykrzyknęła: – Oto Bogini! Już się narodziła, jest nami, jest Jedna! Teraz wszystkie zebrane ogarnęło szaleństwo; ale po prawdzie, także mój umysł był tak zmącony, iż jego sądom trudno było ufać. Przypominam sobie jednak, że Isobel wzięła mnie na bok i szepnęła, iż muszę zaraz dosiąść Lustre’a i oddalić się poza rów otaczający wielkie kamienie, gdyż nie przeszedłszy jeszcze kultowego chrztu, nie powinnam widzieć następnej części rytuału. Obiecała, że osobiście przyjdzie po mnie, kiedy ceremonia dobiegnie już końca i zacznie się wielka uczta, która potrwa do pierwszego piania koguta. Prosiła też, bym nie czuła się rozczarowana, gdyż jeśli zechcę, dostąpię pełnej inicjacji podczas najbliższego sabatu, a wtedy siostry wiedźmy nie będą już mieć żadnych sekretów przede mną. Naciągnęłam ponownie pelerynę i kaptur, wsiadłam na Lustre’a i ruszyłam w ciemności poza kamienny krąg. Podjechałam do jednego z kopców, znajdujących się już poza terenem dziwnego kamiennego monumentu, i niezależnie od zasad wiedźmowego wyznania, dla całego świata ponownie byłam chłopcem. Drżałam trochę z zimna i strachu przed mrokiem. Kamienie nie przestały wirować po niebie, gdyż moje zmysły ciągle jeszcze płonęły, pobudzone magiczną maścią. To było jak koszmarny sen, z którego nie mogłam się obudzić. Czekałam zatem na koniu z dala od tajemniczej ceremonii, ani nie widząc wiedźm, nawet w postaci kształtów tańczących w ciemności, ani też sama nie będąc dla nikogo widoczną na tle zbocza, gdy nagle usłyszałam tętent kopyt i donośne męskie głosy, po chwili zaś w blasku księżyca ujrzałam bandę zbirów galopujących wprost na uroczysko. To, co nastąpiło potem, Belindo, jedynie z drżeniem sobie przypominam, atoli prawda jest boginią surowszą niźli moralność lub niewinność, a to, czego się miałam dowiedzieć tej nocy o naturze ludzkiej, nawet Trzeciego Lorda Shaftesbury’ego uczyniłoby prorokiem bardziej ponurym niż książę de La Rochefoucauld. Rozległy się wystrzały. W niebo wzbiły się krzyki mrożące krew w żyłach. Rozbrzmiewały żałosne jęki, okrzyki i rozpaczliwe błagania o laskę. Z miejsca, w którym stałam, nie mogłam nic zobaczyć, ale z tych przerażających odgłosów wnosiłam, że wiedźmy są oto torturowane lub mordowane. Nie myśląc o własnym bezpieczeństwie, spięłam Lustre’a ostrogami i pogalopowałam między tajemnicze kamienie, ale ledwie przebyłam pół drogi, mój rumak stanął dęba i żadną miarą nie chciał podejść bliżej; zastygł doprawdy jak odlany z brązu koń na pomniku. Poprzez prześwity w kamiennym kręgu widziałam teraz wprawdzie dobrze pole bitwy, ale lepiej byłoby mi oślepnąć na chwilę, aniżeli ujrzeć to, co zobaczyłam. Było tam pięciu dorosłych łajdaków, między którymi miotał się dziesięcioletni może chłopak, cały spłakany, drżący jak w gorączce i nieustannie
wrzeszczący: – Podła wiedźma! I ona także rzuciła na mnie urok! – Podczas gdy palcem wskazywał po kolei na każdą z moich sióstr. Pośrodku dwóch mężczyzn przyciskało piękną Mistrzynię do zimnej ziemi, podczas gdy inni gwałcili ją na zmianę i to z największą brutalnością, na jaką mogli się zdobyć. Bo jakąż jeszcze rozkosz mógł dać ten wymuszony akt namiętności bezrozumnym bestiom, poza popisem okrucieństwa wobec równie okrutnych kamratów. Została zgwałcona dziesięć, może dwanaście razy, a choć z początku łkała i próbowała się opierać, to już po chwili leżała nieruchomo i błyszczące oczy skierowawszy w niebo, mamrotała: – Miłosierna Bogini, zlituj się nade mną. – Wtedy jednak bydlę, właśnie się nad nią pastwiące swoim nabrzmiałym czerwonym organem, najwyraźniej podniecone jej pobożnością, wyrwało swój ohydny narząd z jej udręczonej płci (która natychmiast spłynęła ciemną krwią) i wepchnęło pałę gwałtownie w jej usta, mówiąc: „To cię oduczy modlić się do diabłów!” Biedaczka zaczęła się krztusić i dusić, purpurowa na twarzy i bliska śmierci. Potem także pozostali mężczyźni jęli gwałcić jej usta, dopóki nie zaczęły krwawić tak okropnie, jak jej umęczone dolne wargi. Kiedy myślałam, że zobaczyłam już wszystko co najgorsze, jeden z najohydniejszych typów z całej bandy, drań z truskawkowym nosem i o świńskich oczach, wyciągnął z pochwy sztylet i nie zważając na żałosne krzyki i błagania innych kobiet, wyciął Mistrzyni krzyż na czole, i to tak głęboko, że cała jej twarz spłynęła natychmiast krwią, dziewczyna zaś zemdlała pod jego rękami i rychło wyzionęła ducha. – Oto nagroda za miękkość serc! – krzyknęła siostra Alicja, oskarżycielsko wskazując na Wielkiego Mistrza, teraz już odsłoniętego jako kobieta, która naga kuliła się między nią i Joan. Źle postąpiła, gdyż krzykiem zwróciła na siebie uwagę i teraz ten sam zbir ku niej obrócił swoje sprośne żądze. Powlókł ją w środek koła, cisnąwszy na ziemię, zerwał ubranie z jej ciała, by pomimo rozpaczliwych krzyków, iż jest brzemienna (co, oczywiście, wszyscy mogli widzieć), zaczął ją gwałcić bezwzględnie i okrutnie. Kiedy ukończył swe plugawe dzieło, zaofiarował Alicję następnym mężczyznom. Trzech odmówiło z powodu jej stanu, wszelako jeden z bandziorów, z bardziej wzdętym od niej brzuchem, płomiennie rudą brodą i policzkami pełnymi krost i wżerów, powstał, niczym do wyzwania, i zgwałcił ją na dwa sposoby, po czym, kiedy nie wystarczyło zdobycie dwóch otworów, rzucił łkającą biedaczkę na kolana, a wdarłszy się między pośladki, zhańbił i ten otwór, nie bacząc ani na prośbę o litość, ani na strumienie krwi. Teraz ciśnięto ją na kamień ołtarza, a kiedy rudobrody dławił ręką jej krzyki, mężczyzna o świńskiej twarzy zgwałcił ją ponownie, by wycofując się, złapać za okropny sztylet i wbić go w miejsce swojego organu, jak gdyby miecz i członek stanowiły na równi narzędzia walki. Alicja była w agonii. Krew spływała po czarnym kamieniu, tworząc kałużę poniżej ołtarza. Siostry błagały Boginię o pomoc, nic jednak nie nastąpiło, kiedy ten sam zbir podniósł ostrze i dwanaście albo więcej razy pchnął siostrę Alicję w duży brzuch, mordując z pewnością dziecko, by potem zostawić ją pokrwawioną i nieruchomą jak zwierzęca tusza w sklepie rzeźnika. Nie mogłam dalej patrzeć. Poczułam przypływ mdłości i bez wątpienia zwymiotowałabym, gdyby nie fakt, że od wielu godzin nic nie jadłam. Jak bardzo pragnęłam krzyknąć: „Lepiej mnie weźcie!” i galopować w środek kręgu, aby przynajmniej Isobel i Joan uchronić od okrucieństwa łotrów. Trwałam jednak jak przykuta do miejsca, usta były nieme; ciało posągiem. Niby żywy trup patrzyłam zastygła, jak każdą z moich sióstr gwałcono, torturowano i okrutnie mordowano. Nie mogłam się
ruszyć, aby ratować je lub chociaż samą siebie. Ciało miałam zimne jak lód i modliłam się tylko, żeby i mnie też odnaleźli i zamordowali, tak abym przez resztę swoich dni na ziemi nie musiała dźwigać wspomnień tej masakry, chociaż zarazem, trudno zaprzeczyć, pragnęłam żyć. I tak rozpełzł się po mej duszy strach, że z racji owej tchórzliwej żądzy istnienia, z racji niskiego pragnienia przeżycia w chwili, kiedy moje przyjaciółki umierały (i to naprawdę okrutną śmiercią), do końca dni swoich będę dźwigała krzyż winy, winy, o której już nigdy nie pozwoli zapomnieć ani we- sołe towarzystwo, ani bogactwo, ani wino, ani też sława. Zastygłam tedy, zmrożona dziwną mieszanką strachu i winy, atoli nagle Lustre ruszył do galopu, jak gdyby usłyszał moją modlitwę o przeżycie mimo wszystko. Teraz szybko i prosto gnał przez równinę, ku wzgórzom Haradon. Podrygując jak kukła na końskim grzbiecie, przejechałam obok następnej bandy szubrawców, gnających takim pędem na miejsce zbrodni, jakby na wieść o wspaniałym balu maskowym nie mogli ścierpieć myśli, iż może ich ominąć. – Chodź! Zabawisz się! – krzyknął jeden z nich, biorąc mnie za mężczyznę. A ja tymczasem trzymałam się kurczowo Lustre’a i mknęłam dalej, nie wiedząc, po co żyć na ziemi teraz, kiedy poznałam już tajniki Wielkiego Świata.
Rozdział XIII Zawierający kilka dialogów dotyczących losu, poezji i relacji pomiędzy płciami, jak również opis sprawek bardziej zmysłowej natury (z powodu których skromnemu czytelnikowi radzi się przejść do następnego rozdziału), jakie nasza bohaterka miała z panną Polly Mudge, pokojówką, panem Nedem Tunewellem, wierszokletą a nawet ze sobą samą, w słynnej oberży zwanej „Niemy Dzwon".
DOTARŁAM WRESZCIE DO OBERŻY o nazwie „Niemy Dzwon”. Oniemiała od przygód na wzgórzu Stonehenge, pewna też tego, że moje gwiazdy nie mają już w zapasie żadnego dobra, którym mogłyby mnie skusić do podążania naprzód drogą życia, zdałam sobie sprawę, że nazwa oberży jak najbardziej pasuje do stanu mojego umysłu; naprawdę bowiem pragnęłam wówczas być głuchą, niemą i ślepą, dożywać swoich dni w bezmyślnym milczeniu jako biedne, nieme stworzenie, ulokowane na samym końcu Wielkiego Łańcucha Bytów. Wjechawszy na podwórze, zapytałam właściciela, czy ma wolne miejsca. Na wieść, że mogę jedynie dzielić pokój z innym miłym młodzianem, zgodziłam się natychmiast, pragnąc jedynie paść na łoże w ubraniu i zasnąć kamiennym snem. Niemal pragnęłam nigdy się już nie obudzić. Pogładziłam Lustre’a po grzywie, zanim parobek zaprowadził go do stajni, a potem, poprosiwszy o przyniesienie kolacji do komnaty, ruszyłam mozolnie po schodach na górę. Sam pokój zapraszał do środka z ogniem roznieconym na palenisku i świeżą wodą w misce, czekającą na moje brudne ręce. Urocze łóżko, przykryte kwiecistym perkalem, stało naprzeciwko ściany z kominkiem. Nie zabawiłam w komnacie dwóch minut, gdy wpadła do niej z impetem ładna, młoda służąca, która zalotnie trzymając fartuch i halki powyżej kostek, zaczęła obrzucać mnie spojrzeniami przeznaczonymi dla mężczyzny, na jakiego wyglądałam. – Ach, sir! Zaraz przyniosę kolację – zawołała. – Udziec barani już wyszedł, ale co pan powie na wspaniałego pieczonego kapłona i odrobinę krupniku? – To świetny pomysł – rzekłam – ale czy przed wyjściem nie zechciałaby pani oświecić mnie, z jakiego rodzaju mężczyzną przyjdzie mi dzielić sypialną komnatę? Pomyślała chwilę, zatrzepotała ładnymi ciemnymi rzęsami, dobyła z piersi westchnienie i powiedziała: – O, sir, to będzie pan Ned Tunewell, sir, który wybitnym jest poetą, sir. O tak, sir, kiedy ostatnim razem zatrzymał się tutaj w drodze do Londynu, napisał dla mnie wiersz, sir, i to bardzo ładny. Naprawdę piękny, zapewniam cię, panie. – A czy może potrafisz go powtórzyć? – No cóż, sir, spróbuję – oznajmiła. I przyjmując pozę właściwą, jej zdaniem, kiedy przychodzi
czas muzy Poezji, zaczęła recytować śpiewnym głosem: – Polly, nie odkładajmy... – bo moje imię, sir, brzmi właśnie Polly –
Polly, nie odkładajmy, ja to wiem, Rozkoszy krótszych niźli dzień! Przecież nie można (czemu daj wiarą) Przedłużyć życia ponad miarę; Piękność jak marny cień odfrunie, A nasza młodość rychło runie; I choćby miłość i piękno pozostały stałe, Miłość ma skrzydła i poleci dalej...
Tutaj dziewczyna zająknęła się; snadź inspiracja opuściła ją tak szybko jak miłość w wierszu. – Reszty już chyba dobrze nie pamiętam, sir... – Spróbuj – powiedziałam. – A może to będzie tak:
Miłość frunie chyżej niźli czas; Więc miłość niebiańską wzbudźmy w nas?
– Właśnie tak, sir. Skąd pan o tym wie? – I nie czekając na odpowiedź, zaczęła kontynuować tym samym śpiewnym tonem:
Bogowie, którzy nigdy stanu nie zmieniają, Co rusz inną miłość i nienawiść mają. Polly, na tej prawdzie niechaj stoi Wszystka miłość między nami dwoje...
– Przepraszam, sir, ale obawiam się, że nie powiem już reszty... – Co takiego – powiedziałam z udaną zgrozą – to jakiś poeta męczy się i układa wersy dla ciebie, a ty nawet nie zadasz sobie tyle trudu, aby je zapamiętać? Co za niewdzięczna dziewczyna z ciebie? – Naprawdę, bardzo mi przykro, sir – powiedziała z pokorą. – A może to będzie tak? – I zaczęłam recytować:
Niech jedno drugiego za to nie gani, Co było każdego przeszłym pożądaniem; Do jakich pastuszków twa buzia się śmiała, Lub też jakie nimfy ma dusza czarowała. Niechaj planety rozstrzygną o tem, Co będziemy robić potem; A jak wypróbować te radości, Spytaj o poradę obecnej miłości.
– Jakże to, sir – powiedziała – to jest tak, dokładnie tak. Skąd pan to wiedział? – Twój Ned Tunewell – odparłam –jest naprawdę bardzo znanym poetą. – Tego jestem pewna, sir – rzuciła z irytacją – gdyż sam mi o tym mówił, a jestem też pewna, że to zbyt elegancki dżentelmen, żeby kłamał. – Kiedy następnym razem zapragnie się z tobą kochać – powiedziałam – zapytaj go, co sądzi o Edmundzie Wallerze, dobrze? – A niby dlaczegóż to, sir? – zapytała, rumieniąc się płomiennie. – Nie jestem wcale żadną latawicą, sir. – O tak – zgodziłam się – jesteś z pewnością porządną dziewczyną, ale wyświadcz mi, proszę, tę jedną przysługę, dobrze? Zapytaj go, co myśli o Edmundzie Wallerze, a potem zapytaj jeszcze, czy jego zdaniem imię Phillis pasuje do ciebie? Dziewczyna była cała roztrzęsiona.
– A dlaczego miałabym to zrobić, sir? Kimże jest pan Waller dla mnie albo ja dla pana Wallera? – Twój pan Tunewell będzie wiedział i możesz mi wierzyć, zyskasz na tym, jeśli tak postąpisz... – Dlaczego, sir? Zupełnie pana nie rozumiem. – Ale zrozumiesz, Phillis, jeszcze zrozumiesz – powiedziałam. – A teraz zjadłbym tego kapłona, jeśli pozwolisz... – Oczywiście, sir... natychmiast, sir, ale mam na imię Polly, sir. – I wypadła z pokoju zmieszana, może nawet myśląc, iż jestem trochę zwariowana. Spojrzała na mnie dziwnie, zanim zamknęła drzwi. A może w istocie jestem szalona, pomyślałam. Jak mogłabym pozostać nie napiętnowana okropnościami, jakich byłam świadkiem? Zastygło we mnie najbardziej dręczące uczucie bolesnego oburzenia, a mimo żartów z panną Polly oraz cytowanych wersów (które zawsze były moją drugą naturą) na sercu spoczął ciężar, którego nie dało się zrzucić. Cóż to za świntuch z tego Tunewella! Zacytował wiersz Wallera ciemnej wiejskiej dziewczynie, imię muzy zmieniając z Phillis na Polly, żeby pomyślała sobie, iż został napisany dla niej samej (i żeby za to od razu wzięła go do łóżka). W ten sposób ja również poczułam się oszukana i moim obowiązkiem było pomóc tej dziewczynie, zarazem jednak zaczęłam się zastanawiać, czy ochronię umysł i ducha przed jadem goryczy po tych wszystkich okropieństwach, jakie ujrzałam na wzgórzu Stonehenge. Jak mam obronić samą siebie, aby nie ogarnęło mnie całkowicie uczucie przygnębienia? Prawdą było to, co powiedział Arystoteles: Nullum magnum ingenium sine mixtura dementiae, czyli: „Nie ma wielkiego umysłu bez odrobiny szaleństwa”. Ale czy za cenę mojej poetyckiej edukacji winnam była utracić zdrowie psychiczne i zacząć pomstować na świat? Pragnęłam być Horacym, nie Juvenalisem! Pragnęłam być Porcją, nie lady Makbet! Księciem Halem, nie księciem Hamletem! Rosalindą, nie Ofelią! Szaleństwo mnie mierziło. Harmonia, równowaga, porządek – oto cnoty, które podziwiałam. Och, mój umysł popadł w głębokie strapienie! Czy wszyscy mężczyźni to brutale i oszuści? Czy już nigdzie pod słońcem, księżycem i gwiazdami nie można było znaleźć odrobiny dobroci? Czy wiedźmy miały rację, modląc się do Wielkiej Bogini zamiast do Jezusa Chrystusa? A jeśli ta Bogini była naprawdę tak potężna, dlaczego pozwoliła swoim wybranym dzieciom zginąć tak okrutnie? Poza tym, co gorsze, zauważyłam, jak pod brzemieniem ludzkich spraw dokonuje się zmiana w mojej naturze. Zwracałam się wyniośle do Polly, pokojówki, rada obserwując, jak się czerwieni, kłania i drży, tak jak ja sama kiedyś dygotałam przed lordem Bellarsem. Potraktowałam ją jak biedną, ciemną dziewkę i zakpiłam z jej ignorancji w dziedzinie poezji, a wszystko dlatego, że ja miałam na sobie bryczesy i perukę, ona zaś spódnicę i fartuch! Różnica niby jedynie w ubiorze, ile jednak była w stanie sprawić! To prawda, czytałam Edmunda Wallera i wiedziałam, że jego wiersz Do Phillis (który niecny Tunewell podawał za swój własny) został opublikowany po raz pierwszy jakieś dziewięćdziesiąt lat temu, ale czy to mogło stanowić powód do wywyższania się? W przeciwieństwie do Polly spędziłam miłe lata dzieciństwa w dużym domu z piękną biblioteką. Miałam pamięć do wierszy, której brakło Polly. Ale czy mógł to być powód, aby z niej szydzić, kiedy obie byłyśmy siostrami, jednakowo oszukanymi przez świat mężczyzn? Dlaczego posiadanie spodni i peruki sprawiło, iż nagle poczułam się uprawniona do komenderowania dziewczętami w tak pogardliwy sposób?
Wystarczyło, bym sobie zadała to pytanie, a nagle w umyśle zajaśniało oślepiające światło i pojawiła się odpowiedź. Można by pomyśleć, że to sama Bogini mi ją podpowiada, aby wskazać drogę wyjścia z ciemnego tunelu. Kiedy w rozwoju ludzkiej społeczności – myślałam – jedna grupa, płeć albo klasa zyskuje dominację nad inną, to wszystkich jej członków ta bezmyślna władza skazuje w pewnym stopniu na zepsucie. Większość z nich, na pewno, nie chce ani gwałcić, ani mordować; jest to pragnienie właściwe brutalom. Nawet jednak subtelni mężczyźni stają się w pewnych okolicznościach wyniośli; i nawet wrażliwe i silne kobiety bywają w swoich flirtach uległe i głupie. Tak oto płcie potwierdzają wzajemne na swój temat przesądy i nawet osoby pragnące uciec od władzy tych bzdurnych konwencji przyłapują się na tym, że działają zgodnie z dyktatem spodni albo spódnic. W gorsecie, staniku i tiurniurach mam zwyczaj zaczepnie flirtować, rozpuszczając włosy w sposób ten czy inny, pokazując korzystnie kibić, śmiejąc się skrycie ze sposobu, w jaki mężczyźni wpatrują się w dolinę między moimi wspaniałymi białymi piersiami, kiedy myślą, że się ich nie podgląda. Atoli w spodniach staję się wyniosłą i zuchwałą; stąpam po tym świecie z dumną powagą, tak jak gdyby o charakterze decydowały buty z cholewami, nie zaś nieśmiertelna dusza. W społeczeństwie zatem, w którym kobietami się na ogół gardzi, ci nieliczni mężczyźni, którzy uwielbiają gwałcić, torturować i mordować, będą czuli prawo do wytaczania krwi z wiedźm, mordowania ich z zimną krwią, a nawet uśmiercania ich dzieci (zadrżałam na samo wspomnienie); ale jedynym lekarstwem mogącym zapobiec tym haniebnym występkom jest większa sprawiedliwość pomiędzy mężczyznami a kobietami przy ognisku domowym i w sypialni. Jak długo bowiem mężczyźni będą mogli rządzić kobietami w życiu codziennym, tak długo nie będzie w ogóle rzeczą dziwną, że kilku brutali zapragnie zmasakrować kilka niewiast gdzieś na wzgórzu. Żadnej płci nie wolno dominować nad drugą! Zamiast tego muszą one tak pasować do siebie jak zamek i klucz, oba nieodzowne, oba precyzyjnie ukształtowane i starannie naoliwione. Oto i stosowny temat na wiersz, pomyślałam, na mój pierwszy wielki poemat filozoficzny. Postanowiłam nazwać go Zamkoida i wskazać w nim szaleństwo epoki, szaleństwo ludzi oraz potrzebę wielkich zmian społecznych, apelując gorąco o równość między płciami. Jeżeli bowiem naprawdę wierzyłam, że mężczyźni są w zasadzie dobrzy (chociaż zepsuci niewiedzą, szaleństwem i zgubną dominacją nad swymi siostrami), to moja miłość do całej ludzkiej rasy winna z pewnością dopingować mnie do pomocy w jej doskonaleniu się. A czymże innym była poezja, jeśli nie rymowanym narzędziem kierowania rodu ludzkiego ku doskonałości? I kimże innym był poeta, jeśli nie istotą, która dzięki natchnieniu pozwala swoim bliźnim coraz wyżej wstępować ku duchowi boskiemu? Gorejąc ogniem muzy, usiadłam, aby pisać – niestety jednak, nie miałam ani pióra, ani atramentu. Podbiegłam do paleniska, znalazłam na spodzie wilgotną gałązkę, która oparła się ogniu, i jej użyłam jako pisarskiego instrumentu. Z braku papieru zastąpił go lniany obrus. Żwawo usiadłam i zaczęłam. Zamkoida, napisałam, wydrapując ostrożnie litery na płótnie. A potem, mozolnie wiodąc ręką co chwila zaczepiający o płócienne nitki węglowy pisak, nakreśliłam pierwsze cztery linijki wprowadzające:
Jakąż skrajną rozpacz budzi niewola kobieca!
Ile smętnej pożogi błahostkami roznieca! A wiersz ten – dla muzy Clio – niech mym śpiewem będzie, Gdyż ona całą wieczność zawsze ma na względzie.
Szlachetny początek; ale tu gałązka się złamała. Nie miało to już znaczenia, gdyż właśnie w tym momencie rozległo się pukanie do drzwi, ja zaś, jak magik na targu, przewróciłam obrus na jego czystą stronę, ukryłam zwęgloną gałązkę w cholewie buta i zawołałam: – Proszę! Zjawiła się Polly z pieczonym kapłonem. – Za pozwoleniem, sir – dygnęła. – Bardzo ci dziękuję, Polly – odrzekłam. – I ja panu, sir – powiedziała, patrząc mi w oczy. Po czym ułożyła mi lnianą serwetkę pod szyją, bardzo przy tym dbając o właściwą ekspozycję swych obfitych piersi tuż przed mym nosem, wskutek czego o wiele bardziej niż zapach kapłona poczułam niezwykle silną woń olejku różanego i słusznego kobiecego potu. Dalibóg, szczęście, że nie byłam mężczyzną, za którego uchodziłam, gdyż intensywna mieszanina tych zachwycających zapachów na pewno wzbudziłaby we mnie ochotę do bezzwłocznego zgwałcenia Polly. Zamiast tego zabrałam się do gwałcenia kapłona. – Spocznij, dzieweczko – powiedziałam – i porozmawiaj ze mną przy kolacji. – Och, sir – zaszczebiotała Polly, trzepocząc rzęsami – nie odważę się. Mój pan na pewno wygnałby mnie za coś takiego. Miła Polly nie była w niczym podobna do tych wiotkich dziewic, które każdemu na myśl przywodzą szkielet anatoma, a których obejmowanie w łóżku bardziej jest przygarnianiem miotły niż kobiety. Wprost przeciwnie, była tak soczysta i pulchna, że zdawało się, iż wyrywa się z obcisłego gorsetu, tak jak mięso wyśmienitego kapłona wyrywało się ze swych wiązań. Niemal poczułam, iż jestem mężczyzną, podatnym na jej wdzięki. Z ledwością mogłam się powstrzymać od wepchnięcia ochoczej ręki w wąwóz między piersiami. – Czy czuje się pan zupełnie dobrze, sir? – zapytała, pochylając się nade mną z troską (snadź wyglądałam tak nieszczególnie, jak się czułam). – Czy może pokroić panu kapłona, sir? – Tak, dzieweczko, proszę cię, pokrój, gdyż miałem niezwykle męczącą podróż i brak mi sił, aby samemu to zrobić. Schyliła się nade mną, ażeby nakłuć soczyste mięso; a ja, niezdolna już panować nad sobą dłużej, przywarłam ustami do wdzięcznej doliny między białymi wzgórkami piersi, gdzie zaraz pomknął też
ochoczy język. – Sir! – zawołała zaskoczona. – Tysiąckrotne pardon! – krzyknęłam, padając na kolana i całując obrąbek jej spódnicy. – Tysiąckrotne pardon. Ale dziś właśnie utraciłem moją drogą matkę i smutek widać pomieszał mi zmysły. – Sir – oznajmiła – pragnę, byś pan wiedział, iż nie jestem żadną uliczną dziewką! – Niemniej wyczułam, że przemówiła do niej trochę wzmianka o smutku, nawiasem mówiąc, nie taka wcale daleka od prawdy. Nie muszę chyba dodawać, Belindo, iż sama byłam zdziwiona swoim zachowaniem, a mimo to jakoś nie mogłam się powstrzymać. Być może to właśnie smutek kazał mi uwieść dziewczynę, kiedy ja sama też byłam najzwyklejszą dziewczyną; być może chodziło o coś jeszcze dziwniejszego. A może był to nieszczęsny wpływ Boga wiedźm (którego niektórzy zwą diabłem) lub może długotrwały rezultat smarowania się maścią na latanie, lub może wreszcie szaleństwo spowodowane okropnościami, których byłam świadkiem. Albo też sposób, w jaki moja muza zapoznawała mnie z namiętnościami zarówno mężczyzn, jak i kobiet? Może podstępne działanie Wielkiej Bogini, w którą uwierzyłam tylko połowicznie? Tak czy owak, padłam Polly do stóp, ucałowałam rąbek jej spódnicy, a dalej jej kostki, następnie, wobec braku oporu z jej strony, golenie, a kiedy zdało się, iż wzdycha zachęcająco, przeszłam do ud, by na koniec, kiedy usiadła i rozwiodła kolana (cały czas protestując: „Nie! Nie! Nie!” takim tonem, jakby mówiła: „Tak! Tak! Tak!”), zająć się słodką rubinowoczerwoną szczeliną samej jej płci, albowiem dziewczyna nie miała na sobie w ogóle nic oprócz spódnicy i halek. Cóż, biedny kapłon dymił opuszczony na stole (pod nim zaś ukrył się mój biedny, ledwie rozpoczęty utwór poetycki), podczas gdy ja, zakosztowawszy wargami delikatnej dziurki, poczęłam wygrywać w niej arpeggia zdziwionym nieco językiem. Była słona jak morze, trochę na wzór małych ostryg łowionych w wodnej głębi. – Och, sir! Och! Och! Och! – wołała Polly, gdy wsuwałam i wysuwałam język podniecona tyleż jej słowami, co doświadczeniem rubinowej szparki. Skoro jej halki zawisły nad moją głową, nijak nie mogłam pieścić bliźniaczych pagórków piersi, ale za to mogłam swobodnie gładzić mleczne, krągłe uda, skryta przed wszelkimi ludzkimi koszmarami w stworzonym przez halki namiocie. Jak ciepło i słodko jest pod halką! Co za schronienie przed zmorami świata! Jakież to szczęście urodzić się mężczyzną i mieć taki azyl w zasięgu ręki, w ciepłej krainie kobiecych krynolin! Odgłos butów na drewnianej podłodze znów przywrócił mi rozsądek. – Och! – zawołała Polly. – Ktoś idzie! Zanim jednak ona zdążyła wstać z krzesła, a ja podnieść się z kolan, drzwi otworzyły się i zostałyśmy przyłapane. To był pan Tunewell we własnej osobie! Wielki dryblas o rumianych policzkach niemieckiego
wieśniaka oraz manierach i chodzie jasnowłosego wikinga-wojownika. Pana Tunewella, nie tylko dalekiego od niezadowolenia, ale wprost rozanielonego, w sposób widoczny podnieciła scena, którą ujrzał. Zamiast powstrzymać nas, powiedział: – Nie przerywajcie sobie, proszę – po czym zamknął drzwi. Następnie usiadł wygodnie na krześle przy stole, zuchwale oderwał kawałek kapłona, obute nogi położył na obrusie i oczekiwał dalszego ciągu przedstawienia, tak jakbyśmy były wędrownymi grajkami sprowadzonymi po to, aby zabawić króla! – Dalej, moi drodzy – powtórzył, tym razem z ustami pełnymi mięsa. – Zaraz do was dołączę. – I rozparł się w fotelu, rozkoszując się kolacją, podczas gdy my oddałyśmy się znowu naszej zabawie miłosnej. Polly tymczasem jego obecność bardziej podnieciła niż speszyła, gdyż z niejaką swawolnością sięgnęła w kierunku guzików moich spodni, najwyraźniej pragnąc je rozpiąć. Nie mogłam na to pozwolić i zdecydowanie odsunęłam pieszczotliwą rękę. – Czemu te wstydy? – zawołała. – Niestety – wyznałam bardziej bliska prawdy, niż mogła przypuścić. – Jam tylko półmężczyzną wyszedł z matki łona, więc język musi nadrobić brak innego człona. – Na Boga! Następny poeta! – roześmiał się serdecznie pan Tunewell. – No cóż, pomogę ci, chłopcze, skoroś rozpoczął coś, czego nie potrafisz skończyć! Zamieniliśmy się zatem miejscami, ja zasiadłam za stołem do kapłona, a Ned Tunewell sztywny swój wycior, który już niemal rozrywał guziki jego spodni, sposobił do włożenia między nogi dziewczyny. Ujął w dłoń (skądinąd gładką od tłuszczu z kapłona) nader czerwonego członka, z którego był wyraźnie dumny, i rozdzieliwszy rubinowe wargi, wbił go między nimi w uroczą szparkę aż po samą rękojeść. Polly dobyła z siebie głębokie westchnienie bardziej rozkoszy niż bólu i szarpnięciami bioder jęła wspomagać przybysza. Teraz ja wgryzałam się w udo kapłona, bardziej jednak z pożądania niż z głodu; nie mogąc bowiem wepchnąć ręki pod spodnie ani ujawnić się jako kobieta, gdzież jeszcze indziej mogłam poszukać jakiejś przyjemności? Szarpiąc więc pożądliwie pieczyste, obserwowałam, jak wymieniają sztychy i kołyszą się, zrazu miarowo, potem jednak z pasją tak rosnącą, jak gdyby świat miał się za chwilę skończyć, dla nich zaś była to ostatnia szansa złączenia się na całą wieczność. – Och, umieram! – zawołała Polly. – Ja też, ja też – zawtórował Tunewell, po czym zadał końcowe pchnięcie, które nie tylko wyrwało z Polly głęboki szloch ekstazy, ale obaliło także krzesło bez oparcia, na którym spoczywała, półleżąc, z wielkim przeto hukiem kochankowie runęli na podłogę. W pierwszej chwili zaskoczeni i przerażeni, gdy tylko minął pierwszy strach – zaśmiali się zaraz serdecznie. Przyłączyłam się do
powszechnej wesołości, odważywszy się również zaproponować im resztę kapłona, aby pokrzepili swoje bez wątpienia wyczerpane ciała. Możesz zacząć się zastanawiać, Belindo, dlaczego w imię skromności nie pominęłam tej historii, z pewnością nie jest to bowiem odpowiedni materiał na matczyne wskazówki dla córki. Chociaż zdarzenia te łacno mogą wydać się nieskromne, mówię o tym, gdyż tak wyglądała prawda, ta zaś nigdy nie jest niestosowna, niezależnie od tego, czy rodzic przekazuje ją dziecku, czy też dziecko rodzicowi. Dążąc do poznania natury ludzkiej, każde dziecko ma bez wątpienia prawo do zyskania pełnej wiedzy o swoich rodzicach, a natura ta jest dziwna, zmienna i kapryśna. Jakiej lepszej lekcji może udzielić matka swemu dziecku, jeśli nie tej, że natura ludzka pełna jest zawiłości i przeciwieństw? Jeśli na drodze nauk staje skromność, to na pewno nie jest ona przyjaciółką prawdy, a prawdy właśnie winniśmy nieustannie szukać na drodze życia. Przyjaciół można znaleźć, ale także stracić. Rodzice mogą umrzeć, zanim przekażą dzieciom całą swoją czułość i wiedzę. Bogactwo nie uchroni od nocnych koszmarów i melancholijnych uczuć. Piękne stroje nie powstrzymają rozpadu naszych ciał. Tylko prawda jest zawsze dla nas pocieszeniem, nawet jeśli będzie to prawda smutna i niemiła. Pewnie tak jak mnie zdumiało, iż oto uczestniczę w miłosnej zabawie niedługo po ohydnym mordzie dokonanym na moich miłych przyjaciółkach, tak też zaskoczy to i ciebie, moja najdroższa czytelniczko i córko. Jeśli jednak zdarzy się, że uczynisz jakąś dziwną i nieobliczalną rzecz, za którą będziesz gardzić sobą i siebie obwiniać, pomyśl, proszę, o twojej biednej matce i przypomnij sobie, że również ona tak postąpiła, a wtedy znajdziesz może w tym jakąś pociechę dla siebie. Z tej i tylko tej przyczyny łamię prawa skromności, prawdziwa to bowiem ulga wiedzieć, że rodzic znosił wcześniej te same katusze, a mimo to wbrew wszystkiemu jakoś przeżył i zatriumfował. – Chodź – ozwał się Ned Tunewell. – Legnijmy we trójkę. Po czym zdmuchnął wszystkie świece oprócz jednej (na nocnej szafce), rozebrał się do koszuli, chwycił Polly jedną ręką, resztki kapłona drugą i rzucił się na łóżko. Poszłam w jego ślady, tyle że w ubraniu. – Po co ta skromność? – zawołał Tunewell. – Niestety – odrzekłam – zdecydowanie wolę oglądać zabawy. – Cóż to? Impotent? – krzyknął Tunewell. – Niestety – powiedziałam ze zwieszoną głową. – Trudno – oznajmił Tunewell – każdy mężczyzna zrodzony z kobiety od czasu do czasu zazna takiego wymięknięcia! Druhu poeto, niechaj przyłączą się usta i ręka! Kutas może się zmęczyć, ale język nigdy nie zwiotczeje! Polly zachichotała z dowcipu Tunewella, ten zaś potraktował śmiech jako wezwanie do ponownego zanurkowania między jej uda. Przypatrywałam się z większą fascynacją, niżbym gotowa była dzisiaj przyznać, gdyby nie zobowiązanie się do prawdy. – Leniuch? – oburzył się Tunewell. – Druhu poeto, chyba należy mi się jakaś pomoc! Widzisz te
rubinowe brodawki? Uszczypnijże je językiem! Widzisz te wargi jak dojrzałe wiśnie? Poucztujże no na nich ! I aby ułatwić moją sytuację, zabrał się do rzeczy jak ogier do klaczy i podtrzymując biodra Polly jedną ręką tak, aby jego czerwony mistrz ceremonii trwał nie wypchnięty w jej ślicznym pudendum, drugą wcisnął moją głowę pod jej piersi. Ile pocałunków dano i przyjęto, nie potrafię zliczyć. Zdawało się, iż stworzyliśmy we troje wielką mitologiczną bestię z dwunastoma kończynami, trzema ustami, sześcioma oczyma i trzema szparkimi jak strzały językami. Podczas gdy Tunewell przeprowadzał swoim członkiem agitację parlamentarną w hrabstwie Kurnikowo, zbierając głosy tak pożądliwie, jak tylko mógł, ja poznałam więcej pożytków z języka niż dobry kucharz przed wystawną ucztą. Monsieur Rabelais określa osobistego członka mianem Dispensateur des Plaisirs (pośród setki innych terminów) i z całą pewnością można powiedzieć to samo o języku. Jakimże istnym cudem jest ten giętki organ! Liże, smakuje, moczy, gładzi, poleruje; powoduje prężenie się brodawek i kutasów, wysysa soki z pieszczoszek i pieszczochów. Twardziel mężczyzny jest jak specjalista, język natomiast to majster od wszystkiego! Cała ta zabawa rozgrywała się, Belindo, na nie nazbyt mocnym łożu z metalową ramą, perkalowymi firankami i kwiatonami z polerowanego brązu. Ponieważ firanki zostały zaciągnięte na samym wstępie, widz na zewnątrz łóżka (gdyby taki się zdarzył, choć miałam nadzieję i modliłam się, żeby go nie było) dostrzegłby wydęte zasłony, różne kończyny wbijające się w perkal i posłyszałby okrzyki uczestników tej miłosnej uczty w rodzaju „Och! Umieram!” albo „Ach, nie wytrzymam, odjeżdżam!” oraz chrząkanie, skomlenie, wzdychanie bardziej przystojące dzikim bestiom niźli istotom rozumnym. Byliśmy jednak w tej chwili istotami rozumnymi? Bardzo w to wątpię. Istnieją takie zakątki w duszach mężczyzn i kobiet, których filozofia nie jest w stanie ani zgłębić, ani opisać, religia zaś ulepszyć (chociaż zapewne wolno jej przebaczać). Przez wiele lat doznawałam uczucia pogardy wobec samej siebie za to, co wyczyniałam na kiwającym się łóżku obozowym z tą dwójką nieznajomych; ale teraz, z perspektywy lat, które są już za mną, widzę, że to niewątpliwie smutek zapędził mnie między słodkie uda panny Polly. Bogini smutku jest panią tyleż surową, co i kapryśną. Ośmielę się powiedzieć, iż więcej cudzołóstwa ma miejsce w orszaku pogrzebowym aniżeli ślubnym. Bowiem gdy radość przepaja nam serca, nie zawsze kieruje nas w stronę Wenery; za to smutek, obniżając lot naszego ducha, powoduje, że podnoszą się nastroje z dolnej części ciała ludzkiego, które muszą sobie znaleźć upust, a łóżko, najdroższa Belindo, często okazuje się najdogodniejszym do tego miejscem.
W nocy Polly czmychnęła. Z łoża wypędził ją może strach przed karzącą dłonią oberżysty, może jakaś inna, nie znana nam przyczyna. Tak czy owak, obudziłam się wcześnie rano obok olbrzyma z jasną czupryną, o twarzy wikinga i ze słusznych rozmiarów członkiem, podziękowałam więc niebu, że nadal mam na sobie spodnie, gdyby bowiem towarzysz znał moją prawdziwą płeć, niechybnie by mnie zgwałcił. Ach, wyrzuty sumienia, jakie wtedy odczuwałam, były dotkliwe jak rana! Miałam niewiele ponad siedemnaście lat i oto wypędzona z domu, mająca świeżo w pamięci scenę okrutnego mordu na przyjaciółkach, budzę się teraz w łóżku z nieznajomym! Nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko
znaleźć się obok mojej drogiej przyrodniej matki, lady Bellars! Wyrzucałam sobie gorzko swoje swobodne obyczaje. Gdybym nie uległa tak szybko lordowi Bellarsowi, teraz moja krew nie zawrzałaby tak łatwo na widok Polly! Czułam się zgubiona! Zgubiona, splugawiona, nadająca się już tylko do łajdactwa. Jakiż rozpustny akt nienawiści do samej siebie następował teraz na pięty uprzedniej rozpuście! W takt rytmicznego chrapania Tunewella przeklinałam samą siebie, mrucząc pod nosem najbardziej obrzydliwe słowa. Traf chciał, że moje pomruki obudziły wierszokletę. – Co ci jest, mój chłopcze? – powiedział tonem dość przyjaznym jak na człowieka brutalnie wyrwanego z głębokiego snu. – Och, zadręczają mnie wyrzuty sumienia, panie Tunewell – powiedziałam. – Czuję prawdziwą pogardę do samego siebie! – Jak to, teraz, chłopcze? – wykrzyknął. – Co? Żałujesz tej krótkiej chwili zabawy z kobietą? Zapewniam cię, przyjacielu, że nasza Polly to dziewczyna wielkoduszna. Żadna tam skąpa dziewica, możesz mi wierzyć. Jęknęłam z żalu, zrozumiana tak opacznie. Jeśli zaś nie liczyć ujawnienia prawdziwej płci, w żaden sposób nie mogłam zaradzić temu nieporozumieniu. – Kobiety – kontynuował Tunewell – są tylko wyrośniętymi dziećmi. Nie posiadają żadnej moralnej wyobraźni, zapewniam cię. Dla takiej dziewczyny jak Polly – która, a nie mam co do tego żadnych wątpliwości, spędzi resztę życia jako żona jakiegoś wiejskiego kloca – noc z dwoma eleganckimi, wykształconymi umysłami z miasta, takimi jak my, pozostanie igraszką, do której będzie powracała myślami przez całe swoje przyszłe ponure życie. Gdzie we wstrzemięźliwości jest cnota, mój chłopcze? Drogą życia kroczymy tylko raz, to pewne. Prawdziwym darem nieba jest wiedza, jak być szczęśliwym. Niewielu śmiertelników ją posiadło, to ci gwarantuję. Grób i tak rychło nas czeka. – Jednakże – sprzeciwiłam się, odzyskując rozum – czy mamy prawo zachowywać dominację nad płcią piękną? – Dominację? Przeciwnie, chłopcze, one rządzą nami! Czy możemy coś poradzić na to, gdy nasza krew burzy się z racji piersi podsuniętych nam pod sam nos? Mój drogi chłopcze, wszak nasza Polly dopraszała się, aby się nią zabawić. Przestań już o tym myśleć. – I mówiąc to, przewrócił się na bok i zabrał się z powrotem do spania. Aliści różowy świt rozjaśniał już widnokrąg i nie mogąc zasnąć, wpadłam na pomysł, aby pozbierać swoje nieliczne rzeczy i rozstać się z oberżą. Natychmiast przypomniałam sobie o poemacie rozpoczętym poprzedniej nocy na obrusie i w pośpiechu umieszczonym pod kapłonem, zanim rozpętała się burza rozpusty. Wygramoliłam się z łóżka, przeszłam przez pokój delikatnie, żeby nie obudzić ponownie Tunewella, przewróciłam obrus na drugą stronę i... ach! Stwierdziłam, że moje słowa zniknęły z lnianego płótna! Tam, gdzie nakreśliłam wspaniały początek poematu filozoficznego, widniały teraz tylko odrobinki węgla drzewnego! Czy zawiniła tu gwałtowność, z jaką przewróciłam obrus, czy może jego przesuwanie się podczas naszej wielkiej orgii, trudno
rozsądzić. Tak czy owak, serce nieomal pękło mi z żalu. Niechaj to będzie nauczką dla mnie, pomyślałam. Wenus przepędziła Apolla! Należyta to kara za moją podłość! Wiedziałam, że nigdy już nie zostanę epicką poetką, będąc jedynie marną cieleśnicą, wszetecznicą, istotą o cechach, jakich nie znosiłam u płci przeciwnej. A co z owymi młodzieńczymi wierszami, które zabrałam ze sobą z Lymeworth? Też gdzieś zniknęły! Zgubiłam je, albo na jarmarku, albo przy spotkaniu z wiedźmami. Jakiż zły zwiastun dla poetyckiej kariery! Z ciężkim sercem zeszłam na dół do stajni odszukać mojego ukochanego konia. Siedział tam jakiś tępawy chłopak w wieku około dwunastu lat, dłubiąc źdźbłem trawy w swoich żółtych zębach. Trochę się ślinił, a jego oczy wyraźnie zezowały, kiedy zanucił pierwszych kilka taktów z Rogera z Coverley. – Chłopcze! – poleciłam. – Osiodłaj, proszę, mojego konia! – Pańskiego konia? – powiedział, otrząsając się z zadumy. – Który to będzie? – Kasztanowy ogier o imieniu Lustre. Tylko rusz się. Nie mogę zmarnować tutaj całego dnia. Chłopak podniósł się niezmiernie powolnie, otrzepał portki, obrzucił mnie krzywym spojrzeniem swoich podkrążonych oczu i powiedział: – Czy chodzi o tego kasztanowego ogiera z gwiazdką na czole? – No właśnie, o niego. Z białą skarpetką. – Taką na tylnej lewej nodze, sir? – Właśnie z taką, chłopcze. No żwawo, czemu tak stoisz i się na mnie gapisz? – Sir, obawiam się, że jakiś inny człowiek wziął tego konia w nocy. – Co? – Tak, sir. Przysiągł, że pan mu kazał zabrać konia. – I dałeś go mu, mnie nie pytając? – Kazałem, sir, dziewce z kuchni, żeby zapukała do drzwi pana komnaty, ale nie było żadnej odpowiedzi. Jakieś tylko okropne hałasy w środku, sir, krzyki, skamlanie, psie sapanie, sir. – Po tej uwadze nawiązującej do nocnej rozpusty chłopak mówił dalej: – Proszę mi wybaczyć, sir, ale ten pan wydał mi się człowiekiem solidnym. Dał mi gwineę i powiedział, że jest słynnym aktorem, pana partnerem, sir. Proszę, niech mi pan powie, czy jest pan aktorem, sir? Jedyne, czego pragnę, sir, to pojechać do Londynu i obejrzeć chociaż jeden z wielkich teatrów. Tak bardzo chciałbym być aktorem, sir. – Ty głupcze! – krzyknęłam. – Wydałeś mojego konia złodziejowi! Chłopak skulił się ze strachu.
– Błagam, sir, niech pan nie wspomni o tym właścicielowi oberży, sir. Bo wtedy na pewno wysłałby mnie do domu poprawczego. Mam biedną chorą matkę, sir, i pięć sióstr w domu, jedna ma chorowite dziecko. Jestem tylko terminatorem, sir, i żyję w nędzy. Biedaczysko błagało mnie, a ja się tak wzruszyłam jego rozrzewniającym marzeniem o graniu w teatrze (gdyż zezowate oczy i śliniące się usta były całym jego dobytkiem), że nie miałam już siły winić go za stratę. Naprawdę byłam bardziej oburzona na siebie samą niż na chłopca. Tak więc Doggett zakradł się po Lustre’a! Jak dojechał za mną tutaj? Czy był na moim tropie przez cały czas pobytu z wiedźmami? Czy był świadkiem esbatu na wzgórzu Stonehenge? Dokąd zabrał konia? – Chłopcze, w jakim kierunku udał się ten człowiek? – Do Londynu, sir. Jestem tego pewien. – Czy masz jakiegoś konia do wynajęcia? – Nie, sir, gdyż jakiś inny dżentelmen, który mu towarzyszył, właśnie wynajął ostatniego. Ale za niecałą godzinę będzie przejeżdżał tędy dyliżans. Dojedzie pan nim do samego Londynu i będzie pan ukontentowany, sir. Przeklinałam siebie za głupotę, przemierzając tam i z powrotem stajnię, niepewna co robić. Bez Lustre’a byłam zupełnie samotna. Koń był moim towarzyszem, moim przyjacielem, moim wybawcą, a nawet powozem – któryż to łaciński poeta powiedział: Comes iucundus in via pro vehiculo estl („Miły kompan w drodze jest jak dobry powóz”.) A czyż Lustre nie był miłym kompanem? Och, czułam się teraz bardziej żałośnie niż kiedykolwiek dotąd! – Bardzo dobrze, chłopcze – powiedziałam, wracając do miejsca, gdzie siedział biedny parobek – pojadę tym londyńskim dyliżansem. Parobek spojrzał na mnie, jak gdyby chciał powiedzieć: – Niech pan mnie zabierze ze sobą, sir, a ja będę zawsze wiernie panu służył. – Niestety, było to niemożliwe, chociaż moje łagodne serce nawet przez chwilę tego zapragnęło.
Doszło zatem do tego, że wyruszyłam w drogę londyńskim dyliżansem (w towarzystwie eleganckiej damy, niejakiej pani Pothers, oraz Sally, jej służącej – kobiet często pociągających ze srebrnej butelki, zawierającej według słów tej damy jedynie wodę węgierską – nadętego prawnika z Bath o nazwisku Slocock i jego czarnego służącego z Barbadosu, pogodnego młodziana o imieniu Paul) owego fatalnego dnia, kiedy to Lancelot Robinson wraz ze swoją Wesołą Gromadką postanowili napaść na londyński dyliżans i obrabować nas wszystkich. Ale tak barwne spotkanie, wskutek którego pisane mi było zmienić swoją filozofię życiową, wymaga oczywiście nowego rozdziału.
Rozdział XIV W którym zostają przedstawieni Lancelot Robinson i jego Wesoła Gromadka, a nasza bohaterka poznaje całą nagą prawdą o sobie.
JECHALIŚMY, podskakując okropnie na wybojach, w angielskiej mżawce, która mgłą zaciągnęła cały krajobraz (wbrew temu, co bardowie mają do powiedzenia o pięknie czerwcowej pogody), kiedy nagle do naszych uszu dotarł z boku tętent kopyt, w oknie dyliżansu pojawił się pistolet z rękojeścią z masy perłowej, wycelowany prosto w mój nos, na górze rozbrzmiały strzały oddane przez stangreta i woźnicę, którzy zaraz na łeb na szyję stoczyli się do rowu na poboczu drogi, po czym dyliżans zaczął tak się miotać, że wszyscy obijaliśmy się w środku jak jabłka w toczącej się beczce. Pani Pothers wrzeszczała, Sally nie odrywała ust od butelki z wodą węgierską, a mecenas Slocock przysięgał zemstę takimi terminami, które pojąć mógł jedynie inny prawnik. Wreszcie drzwi otworzyły się i bardzo przystojny rudy jegomość (o włosach tak kręconych jak owcza wełna, oczach tak zielonych jak u kota i tatarskich kościach policzkowych godnych bożka Pana) wskoczył do dyliżansu, mówiąc: – Nie ruszać się, bo inaczej wystrzelę wasze mózgi na księżyc! Zatrzasnął drzwi, potoczył pistoletem po wszystkich pasażerach, a następnie sięgnął do swojej haftowanej kamizelki i wyciągnął woreczek z ręcznie tkanego materiału, który po otworzeniu po kolei podtykał każdemu z nas pod nos z żądaniem: – Najpierw klejnoty i kosztowności, potem ubrania. Tylko szybko! – Mamy się rozbierać? – krzyknęła w panice madame Pothers. – Oczywiście – odrzekł zielonooki rozbójnik. – To jest zbrodnia karana śmiercią przez powieszenie w łańcuchach – powiedział mecenas Slocock (najbrzydszy i najbardziej nadęty jegomość, jakiego kiedykolwiek udało mi się spotkać). – Powieszę cię na najbliższym dębie, a wtedy będziesz mógł do woli otwierać jadaczkę – zapowiedział zbójca, uwalniając prawnika od jego kieszonkowego pistoletu, zegarka, pierścionków, tabakiery, szpady ze srebrną rękojeścią, płaszcza ze srebrnymi guzikami i kamizelki, a także peruki i bobrowej czapy oraz koszuli – i to w takim tempie, w jakim zrywa się z drzewa dojrzałe owoce. Już wkrótce Slocock siedział, trzęsąc się cały, odziany jedynie w tę skórę, w jakiej przyszedł na świat, i krzyżujący nogi, aby uchronić biednego ptaszka (gdyż trudno byłoby użyć poważniejszego terminu na określenie tego męskiego ekwipunku), tak przed widokiem, jak przed napadem. Teraz rabuś przystąpił do rozbierania czarnoskórego służącego, aliści ten wesoły człowiek nie czynił żadnych wysiłków, aby w jakiś sposób zakrywać swoje błyszczące czarne ciało. Wprost przeciwnie, chyba nawet upajał się nagością, wziął bowiem w rękę wielkiego czarnego wodzireja, kierując go
równocześnie na panią Pothers, która natychmiast zaczęła szlochać. – O ja biedna! Nagi mężczyzna! Nagi dzikus! O ja biedna! – krzyczała, skrywając twarz w spódnicy (gdy tymczasem jej służąca Sally gapiła się w osłupieniu na rozebranego Murzyna, ani na chwilę nie odrywając oczu od jego ogromnego członka). – Ty niedołęgo! – zawołał prawnik Slocock do swojego służącego. – Nie siedź tak i nie baw się samym sobą! Zabij tego zbója! – Sir – powiedział Paul – naprawdę warto jest wiedzieć, że natura i mądrość nigdy się ze sobą nie kłócą, lub też, mówiąc słowami Juvenalisa: Nunquam aliud natura, aliud sapientia dixit. I rzeczywiście, sir, natura mówi mi, że jestem nagi jak w dniu, w którym się narodziłem, i prawie tak bezbronny jak gaworzące niemowlę. Dlatego też mądrą jest taka dedukcja, że łatwiej mi już pobawić się ze sobą, niźli zdruzgotać tego szacownego pana przydróżnika. – Szubrawcze! Łajdaku! Każę cię wysłać z powrotem do tej przeklętej dżungli, gdzie spłodzili cię twoi przeklęci przodkowie! Paul uśmiechnął się łagodnie i stwierdził: – Och, nie, sir, wszystko, tylko nie to! Cóż za okropny los! Na to bandyta klepnął go w potężne ramię, mówiąc: – Wesoły gość, a do tego jaki znawca łaciny! Czy wolno mi prosić cię, abyś przyłączył się do naszej wesołej kompanii, jeśli, oczywiście, pragniesz mieć nowe, zyskowne zajęcie? – Przemyślę to – odparł Paul, uśmiechając się roztropnie jak sam prawnik. Kolej rozdziewania się przyszła teraz na panią Pothers, która kopała i krzyczała, jak gdyby istotnie sądziła, iż natychmiast zostanie zgwałcona. Utraciła po kolei: płaszcz, zegarek, pierścionki, kolczyki, buty ze srebrnymi klamerkami, gorset ze złotą koronką, złotem haftowany stanik sukni, a nawet krynoliny (chociaż do czego mogły się one przydać rozbójnikowi, nie potrafiłam odgadnąć). – Zdejmować wszystko! – krzyknął grabieżca, na co biedna lady wyłkała: – Oszczędź mnie! Oszczędź! Jestem dziewicą od chwili, kiedy się narodziłam! Słysząc to, jej służąca prychnęła i choć nie proszona, zaczęła się rozbierać ze słowami: – Jeśli chodzi o mnie, sir, to nie przeszkadza mi żadne dziewictwo, zatem weź mnie tutaj w powozie, a moją panią zostaw w spokoju. – Wstrętny babsztylu! Skąd ci przyszło na myśl, że z cnotą czy bez chciałbym brać ciebie albo tę twoją panią? Czy myślisz, że cipkę masz ze złota? Da się ją opchnąć? Przetopić na gwinee? A zachowaj ją sobie i niech cię wciórności! Dawaj tylko złoto i srebro! – Po czym zwrócił się do mnie i rozkazał: – Rozbieraj się! Nadszedł fatalny moment! Mój koń uprowadzony, przyjaciółki pomordowane, a teraz ja miałam
zostać pozbawiona tej jednej rzeczy, która chroniła mnie przed wrogością świata – mojego przebrania! W chwilach takich jak ta, w obawie o swoje życie, często działamy jedynie przy użyciu tego, co nazywamy, i to tylko w odniesieniu do istot prymitywniejszych, stanowiących niższe ogniwo wielkiego łańcucha bytu, instynktem. Krótko mówiąc, Belindo, zaczęłam się rozbierać. Opadł szkarłatny płaszcz i czarna bobrowa czapa! Opadła wspaniała peruka podróżna ukradziona mojemu podłemu przyrodniemu bratu! Opadły buty z cholewkami, bryczesy podróżne, pończochy, szpada ze srebrną rękojeścią, zielony redyngot, a nawet fular i koszula! Z każdą sztuką odzienia, którą zdejmowałam, moi współpasażerowie robili coraz to większe oczy. – Niesamowite, to przecież dziewczyna! – zakrzyknął mecenas Slocock, patrząc na mnie głupkowatym wzrokiem. – Na Boga, jakże bym chciał mieć nakaz rewizji tej siedziby! – I roześmiał się, zadowolony z nędznej facecji. Paul, czarny jegomość, oblizywał wargi jak przed bankietem z wieloma delikatesami, a jego potężny członek sterczał prosto w górę, wskazując na mnie równie nieugięcie, jak igła kompasu wskazuje północ; Sally, służąca, gapiła się na moje piersi, najwyraźniej myśląc o ukradkowej ich podmianie; pani Pothers zaś mamrotała do siebie: – Och, umieram! Och! Że też musiało dojść do takich rzeczy! Och! Och! Och! Pomrukiwała tak uparcie, że rozeźlony zbój żachnął się: – Dość już tego przeklętego bełkotu! W końcu, kiedy zdjęłam z siebie wszystko oprócz podwiązki i usiadłam z powagą (na jaką stać nagie ciało w dyliżansie pędzącym przed siebie), Lancelot przyjrzał mi się uważnie, mówiąc: – Powinienem był wiedzieć, że to dziewczyna! – Po czym, wbiwszy wzrok w moją czerwoną podwiązkę, mrugnął figlarnie i oświadczył: – Do moich czarów nie będzie mi ona potrzebna! Prawdę mówiąc, uwaga ta przeraziła mnie bardziej niż cała moja rozdygotana nagość. Czy uznał podwiązkę za magiczną, a mnie za wiedźmę, czy też był to jedynie żart? – Szkarłatna podwiązka i równie szkarłatne runo – odezwał się Paul, wpatrzony w moje zarośla Afrodyty (o ile mogę tak się wyrazić). – Niech mnie kule biją, jeśli Jazon nie wyprawiłby się po to runo, tak samo jak po złote! Ono jest tutaj, w zasięgu dłoni... Zanim jednak Paul wyciągnął rękę do mojego nagiego brzucha, wtrącił się rozbójnik. – Nic z tego, słyszysz? Żadnych łowów na cipki w tym powozie! Szukam złotego runa, a nie jego poławiaczy! Precz z łapami, bo inaczej twój dumny twardziel pofrunie aż do nieba! Nie chcę tu żadnych czarnych ani białych głupków, którym tylko piczka w głowie. – Błagam o wybaczenie, sir – odezwał się pokornie Paul, zrugany przez Lancelota. – Chciałem tylko wyrazić podziw dla upierzenia tej młodej damy oraz podkreślić, jak rzadko zdarza się, aby
części intymne podobnej barwy miały osłonę jak części publiczne. Sprawiedliwie powiada Horacjo: Mutum est pictura poema, lub dla tych, co nie znają łaciny: „Obraz jest milczącym wierszem”, bo czymże innym jest drogocenna cipka tej młodej damy, jeśli nie obrazem, którym nawet bez dotykania nacieszyć możemy oczy. – Co za wspaniały młodzian! – ponownie zachwycił się grabieżca. – Na Jowisza, podoba mi się twój rozum! – Jego rozum – odezwał się mecenas Slocock – nie będzie ani w połowie tak wielki, kiedy ujrzę tę przeklętą czaszkę rozłupaną toporem! – Ależ panie Slocock – powiedział Paul – jak pan w tych warunkach chcesz zdobyć topór? – Cisza! – zawołał herszt bandy, a wychyliwszy głowę przez okno powozu, krzyknął coś do swoich kompanów i oto dyliżans zaczął zwalniać. Teraz zbój przyłożył broń do głowy prawnika i nakazał: – Wychodź, bo inaczej poślę cię prosto do piekła, jako że nie spotkałem jeszcze prawnika, który by poszedł do nieba! – Przez otwarte drzwi powozu nader uprzejmie wypchnął Slococka na drogę, po czym przyłożył pistolet do głowy Paula i zapytał: – Więc jak, za mną czy przeciwko mnie? – Sir, jednym słowem: za. – I bardzo dobrze – powiedział rozbójnik – ale nie chcę tutaj żadnych buntów, żadnej niesubordynacji oraz żadnych polowań na cipki. Teraz pistolet mierzył w panią Pothers i jej służącą. – Wynoście się obie! – Och, sir, litości! Mogę gotować dla całej twej bandy. Mogę szyć dla wszystkich. Mój biedny drogi ojciec sam też był rozbójnikiem i za to został zesłany na plantacje. – To podstęp – ostrzegł Paul zbójcę. – Te dziewki świetnie potrafią nabierać. – Czy myślisz, że sam nie potrafię zadbać o własne interesy – mruknął tamten, po czym szepnął do Sally: – Wybacz, moja droga. – I bez zbędnych ceregieli wypchnął ją za drzwi. Pani Pothers rozdarła się za nią: – Ty niewdzięczna dziewucho! Ty zdradzieckie nasienie! Już nigdy nie przyjmę cię z powrotem! – Ale i ona zaraz znalazła się za drzwiami, po czym obie kobiety złączone wspólnym losem bardzo szybko pogodziły się i jęły nawzajem obejmować się w rowie. Lufa spojrzała mi w oczy. – Czy jesteś za mną? – Sir – odparłam – nie znam się na zbójeckim rzemiośle. – Ja też się kiedyś nie znałem. Wydajesz mi się pojętną uczennicą.
– Sir, jestem osobą szanującą prawo. – Czymże jest prawo, jeśli nie zbiorem kodeksów, niesprawiedliwych dla biednych, a sprawiedliwych dla bogatych? Nie ma czego szanować. Prawo to tylko zabawka dla bogaczy, pierworodnych synów, dla nadętych legalnych złodziei, którzy kradną przy użyciu różnego rodzaju pism i umów zamiast pistoletów. Dość już, chyba nie powiesz mi, że kochasz prawo? – Nie wiem, sir, ale chcę być uczciwą kobietą. – Gdybyś była uczciwą kobietą, nie byłabyś tutaj, przebrana za mężczyznę, nie nosiłabyś także czerwonych podwiązek! Przestań, dziewczyno, nie masz żadnego wyboru. Pojedziesz z nami! – Mówiąc to, dał znak kompanom, że zaprzęg może ruszać w drogę. Niedługo potem znów gnaliśmy z wielką szybkością, powóz trzeszczał tak, jak gdyby w każdej chwili puścić miały wszystkie spoiny i wiązania, a ja modliłam się w myśli do Wielkiej Bogini wiedźm o łaskę. Niebawem jednak zjechaliśmy z drogi w pobliski gąszcz, gdzie dyliżans zatrzymał się, podskakując na korzeniach, a Lancelot przyłożył mi pistolet do głowy i powiedział: – Na nic ci się teraz zdadzą, śliczna panienko, podstępy, oszustwa czy uwodzicielskie sztuczki. Jeśli mi tu zaraz nie poprzysięgniesz na ducha Robin Hooda, to mózg twój – jeśli masz w ogóle jakiś – poszybuje na księżyc... – Przysięgam – powiedziałam bez zwykłej u mnie chwili namysłu. Czy bowiem miałam przysięgać na Robin Hooda, na Wielką Boginię czy na Jezusa Chrystusa, było bez znaczenia, jeśli mnie miało pozostawić przy życiu! – Chwila! Nie podałem ci jeszcze słów przysięgi. A potem z całą powagą, jak gdyby stał w kościele, Lancelot wyrecytował:
Przysięgam na ducha Robin Hooda, Że będę kraść – lecz dla dobra ludu, Że jego credo wypełnię ochotą: Pokocham sprawiedliwość bardziej niż złoto.
Teraz przyłożył zimny metal pistoletu do wrażliwej skóry czoła i rozkazał mi powtórzyć przysięgę (co oczywiście uczyniłam), a następnie zwrócił się z tym samym poleceniem do Paula, który także je wypełnił, dygocząc wraz ze mną, gdyż każde z nas odziane było jedynie w swoją naturalną powłokę. Po odebraniu przysięgi rozbójnik oddał Paulowi ubranie, moje natomiast zatrzymał, z wyjątkiem szkarłatnego płaszcza, pod którym byłam naga jak w dniu narodzin. Jednak już wkrótce miałam
odkryć, że była metoda w tym szaleństwie, kiedy bowiem ponownie wyprowadził mnie z gęstwiny na drogę, odebrał mi płaszcz pomimo moich gwałtownych protestów, kazał mi położyć się w rowie na poboczu i wymachiwać rozpaczliwie rękoma, podczas gdy on sam pospiesznie ukrył się w krzakach, nakazując Paulowi i reszcie kompanów, aby poszli w jego ślady. Niezadługo – chociaż z pewnością nie dla mnie, obnażonej – nadjechał dyliżans, turkocząc po ubitej drodze, a stangret, spostrzegłszy istotę w wielce opłakanym stanie, zatrzymał powóz i zaoferował czułą chrześcijańską pomoc, natychmiast jednak został napadnięty przez Wesołą Gromadkę, powiększoną teraz o Czarnego Paula lub Horacja, jak go nazwał Lancelot. Przysięga Robin Hooda nie trwała dłużej niż czas, w jakim Lancelot, Horacjo i reszta szajki uwolnili utrudzonych podróżników, woźnicę i stangreta od całego dobytku łącznie z końmi, które jeszcze przed chwilą ciągnęły powóz, przy czym nie zapominając o owinięciu mnie ponownie szkarłatnym płaszczem, wielkim pędem umknęli w las, aby podzielić się łupami. Nie rozległ się przy tym ani jeden wystrzał, gdyż (jak się dowiedziałam) było to chlubą Lancelota, że nie odbierał życia swoim ofiarom. – To prawda – mówił – że za kradzież, tak jak i za morderstwo, karze się śmiercią przez powieszenie, ja jednak postępuję jak prawdziwy chrześcijanin, choćby nie dało się tego powiedzieć o prawie. Panowie juryści w niczym nie są lepsi od panów rozbójników, a mówiąc prawdę, są o wiele gorsi, gdyż my mamy poczucie honoru i lojalności, którego oni są wyzbyci. To ladacznicy gotowi oddać się każdemu, kto tylko wypłaci im honorarium, podczas gdy nas nikt nie wynajmie i jeśli nawet ubiorem i błyskotkami naśladujemy maniery wyższych sfer, to naprawdę jesteśmy dumni z tego, że prezentujemy moralność sfer niższych. Bo jeśli pominąć wszystkie pozory, kimże jest dżentelmen, jeśli nie złodziejem? Gdy jednak ten żonie kradnie miłość i posag, dzieciom spokój, służącej cnotę, służącemu honor i męskość, my, którzy otwarcie przyznajemy się do kradzieży, jesteśmy w istocie złodziejami zaledwie zabawek. Oni odbierają innym miłość, honor i życie; my nie odbieramy nic oprócz świecidełek, chroniąc społeczność przed nadmiarem zbytków. Z tymi słowami Lancelot zachęcał mnie do uczestnictwa w łupach, na które złożyła się moc tabakier, puzderek, rękojeści szpad i mieczy, złotych kopert zegarków, batystowych chusteczek, kolczyków, pierścieni (zarówno ślubnych, jak też i żałobnych), brokatowych staników, kamizelek obrębionych złotem, płaszczy ze złotymi guzikami, peruk zwykłych i piętrowych i wszystkich accoutrements świata mody, jakie mogły się znaleźć w londyńskim powozie. Spojrzałam na cały ten rząd błyskotek i ozdóbek i powiedziałam zwyczajnie: – Nie, nie chcę tego. – Takie dziewczyny lubię – oświadczył Lancelot, nie bez pewnej ironii – ale proszę cię, wybierz sobie coś, czym byś mogła chociaż okryć swą drżącą osobę, jako że nie znoszę widoku nagiej kobiety. – Och, Lancelocie – odezwał się Paul – więc chyba będziemy musieli się rozstać, gdyż ja widok taki kocham bardziej aniżeli krajobraz mojej rodzinnej wyspy z pokładu żaglowca. I w zgodzie z Lukrecjuszem, mówiącym o rzeczach natchnionych łaską muz: Musaeo contigere cuncta lepore – ja też uważam, że ciało tej młodej damy natchnione jest muzami, jak posąg bogini rzeźbiony w marmurze. Kłonię się przeto przed tym ciałem, jakbym się skłonił przed podobizną samej Wenus.
W mówiącego ugodziło gniewne spojrzenie Lancelota. – Nie jestem zatem dla ciebie dość przystojny, abyś pochylił się przede mną? – Ależ, sir – zaprotestował Paul – pan jest mężczyzną. – W istocie, Horacjo, w istocie – odparł Lancelot z błyskiem w oczach. – Twoi ukochani przyjaciele, starożytni Grecy, też byli mężczyznami – dodał, kładąc rękę na mocnym ramieniu Paula. – Bardzo przepraszam, sir, ale najbardziej lubię starożytnych Rzymian. – I mówiąc to, uwolnił się od uścisku Lancelota, po czym dodał: – De gustibus non disputandum est – co, ufam, w odniesieniu do tamtej chwili nie wymaga tłumaczenia.
Rozdział XV Mały przykład tego, co potrafimy robić w rabelaisowskim stylu; nasza bohaterka otrzymuje imię; Lancelot Robinson zaczyna swoją zadziwiającą historię.
DO ZMIERZCHU owego pierwszego dnia obrabowaliśmy nie mniej niż trzy powozy (nie licząc tego, z którego Paul i ja zostaliśmy porwani) i w każdym przypadku metoda Lancelota była taka sama. Ja byłam przynętą, której naga skóra wzbudzała żarliwą litość (lub pożądanie) woźnicy i stangreta; ale gdy tylko te tkliwe uczucia zapłonęły, Lancelot i Horacjo w towarzystwie dwunastu wesołków rzucali się na powóz z pistoletami i maczugami, rozbierając podróżnych do naga, kradnąc ich konie, a od czasu do czasu zdzielając kogoś w czaszkę, choć ze staraniem, by nikogo nie przyprawiło to i śmierć. O zmroku byłam już w stanie doprawdy żałosnym. To istny cud, że nie dosięgła mnie śmierć już pierwszego dnia, gdyż podczas naszych złodziejskich przygód co chwilę zaczynało padać. A choć przypuszczałam, że dzięki ochocie, z jaką ryzykowałam zdrowie i ciało, zdobędę serce Lancelota (albo przynajmniej pozyskam jego zaufaniejako lojalny sprzymierzeniec), stało się inaczej. Kiedy dzień pracy dobiegł już kresu i przyszła pora wycofania się do naszej złodziejskiej kryjówki, Lancelot założył mi opaskę na oczy, która nie pozwalała mi zobaczyć, dokąd jedziemy. Było to zbyteczne, gdyż i tak zapadł już zmrok, a ja zupełnie nie orientowałam się w okolicy. Zbyt wiele doznałam obraz tego dnia i obawiam się, Belindo, iż tej ostatniej nie przyjęłam z wdziękiem damy. – Łajdak! – krzyknęłam do Lancelota, gdy przewiązywał mi oczy. Ten roześmiał się. – Nigdy nie wierz kobiecie, nawet martwej, jak mawiał mój dobry tatuś. – Zbój! – Madame Babsztyl – powiedział tym swoim szyderczym tonem, który zdążyłam już serdecznie znienawidzić. – Nie jestem żadnym babsztylem ani lafiryndą. Proszę zwracać się do mnie prawdziwym imieniem: panna Frances, w ostateczności Fanny. – Madame Fanny – powtórzył posłusznie, ale wciąż tym samym ironicznym tonem. – Czy wiesz, co to znaczy w języku gminu? – Tak – powiedziałam, nadal zezłoszczona. – Cóż zatem?
Jechaliśmy w milczeniu, w istocie bowiem wcale nie wiedziałam, zupełnie jeszcze nieświadoma wszelkich plugastw. – Więc, madame Fanny? – nalegał Lancelot. – Nie wiem – wyznałam. – To oznacza srom – wyjaśnił Lancelot – boską monosylabę, cenne pudendum, ochoczą cunnus (po łacinie, jak wtrąciłby nasz przyjaciel Horacjo), a po francusku: l’autre chose. Och, to alejka męska, altana, ambona, ambrozyjka, arcyszelma, belle chose, blondyna. Także brama z kości słoniowej, bruzda i bzdureczka. Jest to ciotuchna, cipka, chatka pod pagórkiem, zwana też dawczynią, dolnym okiem, dosiębiorczynią, dziurą i dzbanuszkiem miodu. Mawiają o niej Edenu ogród, egalitarka, elizjum et cetera, ale posłyszysz także: fabryczka, fontanna miłości, forteca. To bez wątpienia galaretnica, gamratka, gardłowa sprawa, gleba orna, takoż hajduczek, hamak oraz Herodiada. Lecz i w połowie jeszcze nie jesteśmy, oto: igielnik, ikrzyca, intymka, lecz równie dobrze jagodzianka, Jakubowa drabina, jałmużnica. Ale nie mniej udatne przecie: kicia, klejnot nad klejnotami, kołyska, konfesjonał, do których rad dołączam kosmatkę i krzesiwo. Pod ,L” lunarnym wspomnieć nam przyjdzie o lampie miłości, lepie na chłopy, lokówce, a dla głowaczy znajdzie się tutaj lektorium miłości. Płyńmyż jednak dalej, płyńmy z łasiczką na łodzi miłości, chociaż po drodze umknęła łapiczka, a tu już cisną się majstrowa, maselnica, mufka oraz myszka. Rzecz ta osobliwa znana jest także jako nabożnisia, nahalnica, najpierwsza kąpiel, takoż niema wyrocznia i niewdzięczne usta. Poeta rzeknie, że to oko w przyjemności najpłaczliwsze, usta bardziej gminne nazwą ją omnibusem, omszałym brzegiem, czasami ostrygą. Lecz ciągle przecież nie zbraknie nam języka w gębie, zatem: pachnidło, pałac rozkoszy, pączuszek, piór wycieraczka, pizdeczka, płaczka, miękka poduszeczka, a także pułapka. Idąc zaś dalej, mamy rarytas barani lubo też rybny (co już zależy od rodzaju mięsiwa, jakie rada spożywasz), a znajdzie się też miejsce na rozciętą figę oraz różę. Cóż jednak powiesz na siostrzyczkę, skarbnicę przyszłości rodu, sosjerkę, swędzącą panienkę, szparkę i szczęśnicę? Nie zapominaj przecie także o tabakierze, tarczy dla dzidy, trzpiotce i tulince, ochoczo wspartej przez ucieraczkę, upojnicę i uzdeczkę. Jest wszakże również warsztat, wessany kapelusz, winnica, wsuwaczka; sprawę zaś kończą zakrystia, zalotka, zdradnica i żonka. Niemniej, jeśli o mnie chodzi, pod żadną nazwą z tej cudowności nigdy nie korzystałem i wolę chłopca albo nawet owcę! Milczałam, zadziwiona jego monologiem. Cóż za potok zdumiewających słów. Dusza poetki była oczarowana, choć jako kobieta czułam się boleśnie dotknięta. – Niech sobie będzie jak chce – kontynuował – ale muszę cię nazwać jakoś inaczej niż madame Fanny, jako że mam w zwyczaju zmieniać imiona moim uczniom stosownie do ich przymiotów. I tak, Czarny Paul będzie Horacjem, ponieważ, po pierwsze, jest wielkim znawcą łaciny, a po wtóre, ponieważ mnie, ponurego księcia Hamleta jako Horacjo ma bawić historiami, jeśli przyjdzie pora iść na szubienicę. Nadałem już imiona wszystkim członkom bandy, jak wkrótce sama się przekonasz. Tobie zatem, madame, nadaję imię Fanny, przydomek Chłostka – bo też i los nieźle cię pochłostał – a na nazwisko mieć będziesz: Jones. – Dlaczego Jones? – zapytałam zdziwiona. – Ponieważ jest to proste nazwisko, co nauczy cię skromności.
– Ale dlaczego potrzebna mi skromność? – Ponieważ nazbyt pysznisz się swoją urodą! – Po czym spiął ostrogami naszego wspólnego rumaka i pogalopował w ulewnym deszczu, dotkliwie wprawdzie siekącym w policzki, ale niewidocznym dla oczu. * * * Jechaliśmy przez wiele dni, zatrzymując się za każdym razem tylko po to, aby napoić konie, załatwić potrzeby naturalne czy zjeść kawałek chleba. Wszelako jadąc większość czasu z przepaską na oczach, nie mogłam poznać naszej trasy lepiej aniżeli koń z klapami na ślepiach. Pozbawiona snu, rozmowy czy też informacji o celu podróży, czułam się naprawdę podle. Znużenie, wilgoć, złe traktowanie oraz napady zimnicy sprawiły, iż bałam się śmierci spowodowanej grubiaństwem Lancelota i w duszy mojej zrodziła się gorzka doń uraza. Potrafił błyskać rozumem i rozmawiać uczonym językiem, to pewne, atoli czułam, że istotnie nic mu po kobietach. Bałam się przeto, że będzie mnie używał jako przynęty, dopóki nie utracę zdrowia i nie wyzionę ducha, potem zaś znowu porwie inną, niczego nie podejrzewającą pannę, by wykorzystać ją w tym samym celu.
Bardzo tylko pobieżnie opisałam napady dokonane wraz z Lancelotem Robinsonem i jego wesołą kompanią, gdyż nie byłam w stanie dokładnie wszystkiego obserwować i odnotowywać, udręczona silnym przeziębieniem i niewygodami, wręcz walcząca o życie. Zdziwisz się pewnie, moja droga Belindo, dlaczego ani nie szukałam sposobu ucieczki, ani też gwałtowniej nie protestowałam przeciwko złemu traktowaniu, na co odpowiem tylko, że po części winna temu była moja bezradność, ale po części również fakt, iż byłam tyleż zafascynowana przystojnym rudowłosym jegomościem, co oburzona na niego. Wydawało mi się, że znam go jakby z innego życia albo jak brata; a mówiąc prawdę, jak wyzwanie odczułam jego odmowę padnięcia przede mną na kolana, tak jak czynili wszyscy inni mężczyźni! Nasza kawalkada zatrzymała się wreszcie. Lancelot pomógł mi zsiąść z konia, zdjął przepaskę z oczu, w ciemności zaś zamajaczyła chata kryta strzechą, z przylegającą do niej dużą stodołą. Nie mogłam odgadnąć, gdzie byliśmy: w Wiltshire, Hampshire czy może w Dorset, bardziej jednak przejmowałam się zimnicą i niewygodami niż krajobrazem. Zawsze krzepka, zdrowie traktowałam jako coś naturalnego, aliści teraz po raz pierwszy zaczynałam czuć, jak drogocenny to dar Wszechmogącego. Lancelot wniósł mnie do chaty, której izby, choć miały niskie stropy, zgodnie ze stylem elżbietańskim, wcale nie były ponure. Meble były proste, ale praktyczne, zrobione na wiejską modę; podłogi wyłożone szerokimi dębowymi deskami. W istocie jednak domek przypominał olbrzymi skład towarów; to tu znajdował się magazyn zdobycznych łupów i najpewniej wszystkie rzeczy były kradzione. Wszędzie, na każdym stole, biurku i kominku piętrzyły się przedmioty. Były tam srebrne i cynowe puchary, pozłacane tace, srebrne cukiernice i czajniki. Były srebrne puszki na herbatę i dzbanki, cukiernice z sitkiem, tace, kałamarze oraz roztruchany. Były srebrne ozdoby na stół i lichtarze, serwetniki i szczypce do świec. Były
dzbanuszki na śmietanę i koszyki na ciastka, grawerowane czary, kufle, filiżanki, kinkiety, naczynka na czekoladę, kieszonkowe flaszki oraz wielka rozmaitość tabakier. Zwróciła moją uwagę jedna, z wyrytą obok herbu kompanii tkaczy inskrypcją: „Tkaj z ufnością prawdę”. Brzmiało to niemal jak satyryczny komentarz do kompanii rzeczy, w której tabakiera się znalazła. Skradzione artykuły nie ograniczały się jednak tylko do zastawy, były tam bowiem także najróżniejsze zegary, złote puzderka, łańcuchy, biżuteria, a także zadziwiający zbiór peruk ustawionych w rzędach, jak w sklepie. Były peruki piętrowe, peruki żołnierskie, peruki wiązane z tylu, peruki z warkoczem w siatce. Była również moc ubrań bogato zdobionych koronkami: kubraki haftowane srebrem i złotem, staniki i fartuszki, suknie i halki, wachlarze i kapelusze, rękawice i mufki. Lancelot ułożył mnie na wiejskim łożu, przykrył puchową pierzyną, poczym oddalił się, z jakąś mrukliwą obietnicą herbaty, której to obietnicy wskutek zbytniego osłabienia nie potrafiłam ani przyjąć, ani też odrzucić. Niedługo powrócił ze srebrnym dzbankiem na filigranowej podstawce oraz z filiżankami z chińskiej porcelany; wszystko bez wątpienia kradzione. Ja tymczasem osłabłam tak bardzo, że teraz ledwie mogłam podnieść głowę i małymi łykami popijać herbatę; targała mną również wysoka gorączka, a ataki dreszczy nawet w jego kamiennym sercu wzbudzały strach. Najpewniej to właśnie choroba wpłynęła na jego ludzkie odruchy względem mnie, w obawie bowiem, że zimnica może mnie unicestwić, nie tylko pielęgnował mnie osobiście, ale siedząc u mojego boku przez całą tamtą noc, bez przerwy mówił pomiędzy napadającymi mnie atakami gorączki. I temu jedynie zawdzięczam wiedzę o życiu Lancelota; gdyby nie mój żałosny stan osłabienia, jego serce byłoby zbyt twarde, aby odsłonił przede mną swoje dzieje. A cóż to była za historia! Nawet pomimo gorączki i dreszczy udało mi się zrozumieć, w jakich bólach kształtowała się jego dusza. – Urodziłem się – zaczął – w trzecim roku panowania Williama i Mary, w gorącym miesiącu sierpniu, pod znakiem Lwa – chociaż prędzej skonam, niźli uwierzę choćby w jedno ze steku kłamstw zwanych astrologią. Matka była sztywną papistką, ojciec podstarzałym hulaką, który za nic nie chciał przyjąć do wiadomości, że z wiekiem i rozum mu osłabł, a wziął sobie za punkt honoru, by z naszej podupadającej siedziby rodzinnej w Oxfordshire – zrujnowanej budowli znanej jako Wilderknoll – uczynić małą replikę dworu Karola II. Dokoła wałęsali się zabiedzeni pieśniarze gryzmolący swoje ohydne pochwalne strofy i wiekowe piękności, odgrywające aż do obrzydzenia te same role młodych metres o nieodpartym rzekomo uroku. Najmłodszy z całej siódemki, byłem też zawadiaką od urodzenia, którego surowość matki jedynie rozbudzała. Ponieważ moi bracia – niech ich wszyscy diabli wezmą – cieszyli się oburzająco dobrym zdrowiem, było oczywiste, że odziedziczyć mogę co najwyżej ojcowskie nawyki, zatem dosyć wcześnie wpadłem na pomysł, aby udać się na morze. Mając tedy niewiele ponad trzynaście lat, z pewnym wędrownym grajkiem napotkanym na wiejskim jarmarku wyruszyłem w drogę, do Londynu, gdzie jako pomocnik chirurga zamustrowałem się na statek kursujący między Europą a Indiami i w dobrej wierze wyruszyłem na Jamajkę. Wiarę tę jednak hołubiłem tylko do chwili, gdy szkuner przybił do zachodniego wybrzeża Afryki, aby zabrać stamtąd ładunek czarnych istot ludzkich, zwanych niewolnikami. Zamknęłam oczy i dałam się unosić wizjom, jakie wyczarowywały wspomnienia Lancelota. Porażona chorobą, towarzyszyłam jego opowieści, tak jak gdyby była moim własnym snem. Nic dziwnego, że zdał mi się braterską duszą; był wszak także sierotą – w sensie moralnym, jeśli nie
prawnym – a przygody rzuciły go jeszcze dalej od domu niż mnie! – Tak, być pomocnikiem chirurga na statku niewolniczym w wieku trzynastu lat to tyle, co poznać, mając jeszcze mleko pod nosem, zupełną marność ludzkiego serca! – kontynuował Lancelot. – Jak każdy chłopak opętany morzem, z racji domu, którego nienawidzi, ojca, który go rozwściecza, matki, której widok skłania go tylko do gniewnych pomruków, rozczytywałem się w książce Dampiera, Nowa podróż dookoła świata, i marzyłem o podróży z plantacji na Jamajce do Campeachy, by przez cieśniny pełne korsarzy powrócić do Wirginii, a potem wokół przylądka Horn przez Pacyfik dotrzeć do Filipin i dalej – do Indii Wschodnich, kraju niewiarygodnych bogactw, klejnotów, przypraw i dziwnych skośnookich brązowych chłopców z nagimi piersiami (albowiem już w wieku trzynastu lat przekląłem cały ród kobiecy, po tym jak okrutnie mnie odtrąciła pierwsza prawdziwa miłość z Oxfordshire! Czyż nie był to szczęśliwy traf dla chłopca, od siedmiu lat już marzącego o morzu?). – A więc kochałeś się jednak w kobiecie? – zapytałam Lancelota, przywołana nagle do rzeczywistości (gdyż jeśli stało się tak jeden raz, może się zdarzyć także drugi). – Nie znoszę kobiet! – warknął. Wszelako zajadłość protestu kazała mi zwątpić w prawdę jego słów i kiedy dalej snuł opowieść o niewolnikach i podróżach, ja wespół z nim płynęłam po tropikalnych morzach, marząc zarazem ojego miłości. Lancelot ciągnął dalej swą historię, zupełnie nieświadom fantazji kłębiących się w moim rozgorączkowanym mózgu. – Łatwo więc pojąć moje zaskoczenie – mówił – kiedy po wszystkich cudownych opisach podróży morskich znalazłem się na statku –jak na ironię nazwanym „Łaska Boża” – z ładunkiem konających Afrykanów w cuchnących ładowniach, skutych ze sobą kajdanami i skatowanych przez ludzi niegodnych być ich panami (skoro nie potrafili zapanować nad sobą). Ci ostatni jedynie z musu schodzili codziennie pod pokład, aby rozdać zjełczałe jedzenie i nieskuteczne specyfiki ludziom, którym trzeba było tylko powietrza, przestrzeni i widoku rodzinnych stron, którzy mówili nie znanym mi językiem, a przecież w głębi swojego czarnego, nagiego, drżącego i wymiotującego człowieczeństwa doskonalsi byli od panujących nad nimi Anglików. Nie, mościa panno, teraz, kiedy jesteś tak chora, nie będę raczył cię opowiadaniami o okropnościach handlu niewolnikami. To jedna z tych opowieści, w którą, mimo iż prawdziwa, ja przecież z najwyższym tylko gwałtem na umyśle mogę uwierzyć. To nieprawdopodobne, iż ludzie tacy jak my mogą dziś jeszcze czynić takie nikczemności. – Ach, Lancelocie, to prawda, istna prawda – westchnęłam, chociaż w rzeczywistości niewiele podówczas wiedziałam o handlu niewolnikami. – Moje umiejętności chirurgiczne na nic się niemal na statku nie zdały – ciągnął. – Wiedziałem dużo na temat stawiania baniek, puszczania krwi, kropli nasercowych, remediów na ciśnienie krwi i tym podobnych rzeczy. Potrafiłem użyć kory chininowej przeciw zimnicy i gorączce, płynu z jadu żmii leczącego z omdlenia, potów oraz melancholii; proszku ze spalonej ropuchy przeciw ospie, jak również proszku z gęsiego nawozu przeciwko żółtaczce. Znałem się na użyciu lancetu, kleszczy oraz piły, powiem nawet, że lepiej niż niejeden z waszych odzianych w aksamity i peruki lekarzy rozjeżdżających się poczwórnymi powozami i żądających trzosu gwinei za krótką wizytę i bezużyteczne medykamenty. – Bezużyteczne? – zapytałam, będąc cała w potach. – Dlaczego bezużyteczne? – Słowo to zabrzmiało w moich uszach jak straszna zapowiedź mojego losu.
– Tak, bezużyteczne – powtórzył Lancelot. – Zwróć uwagę tylko, droga Fanny, że w większości przypadków te specyfiki są zupełnie nieskuteczne, czy to na cuchnącym statku z niewolnikami, czy w pałacu. Lekarz zaś, jak powiada nasz przyjaciel Wolter, tylko zabawia pacjenta, podczas kiedy uzdrawia natura! – Przebóg! – wykrzyknęłam. – Niestety – ciągnął Lancelot – to prawda: większość chorób mija pomimo wszelkich starań doktorów, aby wpędzić pacjenta do grobu, inne zaś rozkwitają, zupełnie nie dbając o to, czy chory przyjmuje swe medykamenty, czy też nie, aż wreszcie wspaniałomyślna Matka Ziemia zakrywa wszystkie popełnione błędy, a pozostali spadkobiercy albo płacą rachunki, albo idą do więzienia. Te ostatnie słowa, jak sztylet wniknęły do mojego majaczącego umysłu, gdyż usiadłam gwałtownie na łóżku, wpatrzona w Lancelota płonącymi oczyma. – A co będzie ze mną, sir Lancelocie? Czy i ja zginę, a ziemia zakryje twoje błędy? – Przenigdy, Fanny – odpowiedział z niespodziewaną delikatnością. – Użyję całej swojej wiedzy, abyś wyzdrowiała, przysięgam. – Mówiąc to, przywołał Horacja i kazał przynieść herbatę, gorące kompresy, a także proszek z suszonych owoców dzikiej róży oraz całe limony z Indii Zachodnich. Te szczypały mój język boleśnie, wszelako Lancelot zapewnił, że w czasie swoich podróży nie spotkał znakomitszego lekarstwa na przeziębienie i gorączkę. Co więcej, przysiągł, że choćby śmiali się z tego wszyscy dzisiejsi aptekarze, lekarze i chirurdzy, limona będzie uznana kiedyś za najpewniejsze pośród owoców lądu i morza lekarstwo dla wszystkich załóg statków. Można by je, mrące bezsilnie na pokładach, bez trudu wyleczyć tym prostym owocem, miast stawiać bańki, upuszczać krew, dawać na przeczyszczenie i sycić pijawki. Nie uwierzyłam w ani jedno słowo, pewna, że pragnie mnie jedynie ukoić, żebym umarła w cichym spokoju. Byłam z pewnością dlań tak dokuczliwa, jak dokuczliwe dla najtroskliwszej matki potrafi być dziecko w gorączce. Im bardziej gorączka rosła, tym bardziej bredziłam i majaczyłam, upajając się wizjami fantastycznych żaglowców z purpurowymi żaglami królewskimi i złotymi masztami. Lancelot tymczasem niestrudzenie obmywał wodą lawendową moje rozpalone ciało i nie pozwolił sobie na najmniejszy nawet nietakt wobec mnie. Tylko ostrym zakazom zawdzięczać mogę chyba to, że Czarny Horacjo, rozpalony pożądaniem, nawet nie ważył się tknąć mnie palcem! – Lata obcowania z niewolnikami nauczyły mnie szacunku dla czarnych ludzi, który trwa do dzisiaj – kontynuował Lancelot, delikatnie mnie zarazem obmywając – mocno bowiem wierzę, że gdyby nas, Anglików, ktoś potraktował tak, jak my traktujemy Negrów, bylibyśmy zwierzakami pełzającymi po ziemi, podczas gdy oni nie tracą w sobie ducha ani umiłowania zabawy i życia, czego naśladowanie byłoby dla nas prawdziwym pożytkiem. W czasie żeglugi po morzach przeznaczone mi było pokochać pięknego młodziana, niejakiego Martina Faulka, chłopaka dwa lata ode mnie starszego i z rodziny tak prostej, jak moja znakomita. Och, nigdy tak nie kochałem swoich braci jak jego! Naśladowałem go w sposobie ubioru, chodzenia, mówienia, tak że z wykwintnego języka mego stanu przerzuciłem się na rynsztokową gwarę londyńskich uliczników, a wszystko tylko z miłości do niego, mojego pierwszego kochanka! On, znaczy Martin, urodził się w Newgate z matki złodziejki i z ojca, który był więziennym rozpłodnikiem i tatusiował w tym ohydnym lochu niemal większości rozwrzeszczanych smarkaczy. Matkę zaraz po połogu miano zesłać na plantację, podstępnie jednak zbiegła, zabierając ze sobą Martina, który – ledwie wyrósł z powijaków – został przez nią
wprowadzony w arkana życia przestępczego. Rodzicielkę w końcu pojmano i nazbyt starą, by mogła skorzystać z usług dziecioroba z Newgate, powieszono, mały Martin zaś uciekł na morze, tak jak ja, a losem naszym było spotkać się na ponurym statku i wzajemnie bronić przed koszmarami przeżyć w czasie rejsu. Gorączka powoli opadała, a ja zaczynałam jakby budzić się ze snu. Cóż to Lancelot mówił o zakochaniu się ongiś w kobiecie? Czy mógłby pokochać jeszcze raz? – Nie rozstawaliśmy się nawet na krok – opowiadał dalej. – Martin zapoznał mnie ze wszystkimi sekretami miłości między mężczyznami, z całym katalogiem praktyk miłosnych, których opis rozpaliłby twoje uszy bardziej niż obecna gorączka. Dzięki Martinowi wiele się dowiedziałem o życiu londyńskiego pospólstwa, od niego nauczyłem się sekretnego języka, jakim posługują się między sobą złodzieje – „martwy tobołek”, czyli łup, który nie może zostać upłynniony u pasera, i „ciupa”, czyli więzienie, i „brakarz uździenic”, czyli rozbójnik grasujący na drogach, i „zadek” oraz „pilnik”, czyli gość, który rabuje sklep, i „zwędzić”, czyli ukraść, i „zaszyjowany”, czyli powieszony, i „gniotownik”, czyli włamywacz, i „oszustka”, czyli szubienica. – Szubienica? – westchnęłam głośno. – Tak, panienko, szubienica – powiedział. – Gdy nadszedł kres morskiej wędrówki i skończyły się nasze zapasy, zaczęliśmy z fantazją uprawiać złodziejskie rzemiosło w Londynie. Zbyt byliśmy ambitni i zbyt wprawni, aby zostać zwykłymi kieszonkowcami lub „rzezimieszkami”, jak ich nazywają, stworzyliśmy przeto prawdziwą armię rabusiów i w ciągu tygodnia więcej zgarnialiśmy łupów niż wszystkie lumpy z Newgate przez całe swoje szubrawcze życie. – Brawo, Lancelocie! – wykrzyknęłam. – Nie tak szybko, Fanny. Po jakimś czasie jeden z kompanów zdradził nas dla nagrody i tak zostaliśmy schwytani, skazani na szubienicę i powieszeni. – Powieszeni? – zawołałam. – Jakim więc cudem siedzisz sobie tutaj i opowiadasz mi tę historię? – Ach, moja droga, to sedno historii. Cała rzecz w tym, że oszukałem Oszustkę.
Rozdział XVI Lancelot Robinson kończy swoją zadziwiającą historią, dowodząc, że mążczyzna może być mądry we wszystkich sprawach, zarówno ziemskich, jak i boskich, a mimo to pozostać głupcem, gdy chodzi o kobiety.
LEDWIE WYPOWIEDZIAŁ TE SŁOWA, a moje ciało ogarnął atak kaszlu tak gwałtowny, iż przeraziłam się, że oto moja dusza szykuje się do opuszczenia ciała. Atoli prócz kaszlu, rzężenia i zimnych dreszczy zżerała mnie także ciekawość finału historii Lancelota, tak więc na podobieństwo owego starego sułtana, który nie chciał uśmiercić żony, ponieważ była wspaniałą bajarką, starałam się zachować łączność ciała i duszy w nadziei, iż poznam zakończenie opowieści. Jeśli zabieg ten stanowił część jego umiejętności lekarskich, były one rzeczywiście wspaniałe. Kiedy minął już atak kaszlu, zapragnęłam dowiedzieć się, jak oszukał Oszustkę i chociaż oczy mi łzawiły, a oddech gwizdał w tchawicy jak wiatr zimowy w zatkanym kominie, ślubowałam sobie, iż przynajmniej tak długo pozostanę przy życiu, żeby dotrwać do końca przygody. Moja Belindo, obawiam się, że byłam zakochana w Lancelocie i w jego cudownych słowach bardziej niż trochę, w tym bowiem okresie mego życia wdzięczne zdania mogły bardziej liczyć na względy niż zmysłowość, a miłość do języka była głębsza u mnie niż miłość do mężczyzn! – Przez prawie rok Martin i ja – kontynuował Lancelot – dogorywaliśmy w Newgate, przy czym mnie dodatkowo wymierzono Peine forte et dure z tego powodu, że odmówiłem przyznania się do winy. Przez trzy dni leżałem na plecach z ciężką żelazną płytą na piersi, do której dołożono wielkie odważniki, aż moje płuca zaczęły pękać, przed oczyma pojawiły się gwiazdy, a ból przeszedł w tak potężne odrętwienie, iż przysiągłbym, że umarłem i jestem w zaświatach. Prawdziwe jednak zaświaty, droga Fanny, miałem dopiero poznać, a okazały się w niczym niepodobne do tej strony żywota. – Wyjaśnij mi, proszę, co to takiego Peine forte et durel – zapytałam. – To kara ciężka i barbarzyńska, gdyż naprawdę jest gorsza niż zwykłe koło tortur, czasami nazywana „Śmiertelnym przyciskiem”, po którą się sięga, aby zmusić więźnia do przyznania się do winy. Każdego dnia zwiększają ci ciężar i dają tylko albo sam chleb jęczmienny, albo samą wodę, żebyś rzeczywiście nie mogła skonać w spokoju, tak jak byś chciała, a jeśli trwasz w uporze, wydają cię na pastwę śmierci powolnej i okrutnej. – Czy tak właśnie umarłeś, Lancelocie, i powstałeś z martwych? Powiedz mi, błagam. – Prawie zapomniałam o swojej chorobie i próbowałam usiąść na łóżku, aby lepiej słuchać, ale Lancelot popchnął mnie z powrotem na poduszki, acz, trzeba przyznać, nader delikatnie. – Nie, panienko, wydarzyło się coś znacznie dziwniejszego. Kiedy upłynął trzeci dzień, zaprzestałem uporu i przyznałem się, myśląc, że skoro mają mnie powiesić w łańcuchach jak prawdziwego rozbójnika, to lepiej pójść na śmierć w blasku chwały i stać się legendą dla potomności.
– Legendą dla potomności? – zapytałam. – Nie inaczej – powiedział Lancelot poważnie. – A więc przyznaliśmy się do winy wraz z Martinem, zawierając miłosną umowę, że umrzemy z fasonem takim, jak żaden dotąd złodziej, w zaświatach zaś spotkamy się znowu, aby kochać się już bez przeszkody. Kiedy nadszedł dzień egzekucji, nie jechaliśmy zwykłym wozem w towarzystwie marnych zbójów, jako że w podróż pod Ostatnie Drzewo wynajęliśmy złoty powóz i zaprzęg sześciu białych koni, na siebie zaś włożyliśmy wspaniałe szaty obszyte złotem: białe jedwabie strojnie wyszywane, białe trójgraniaste kapelusze zdobione klejnotami i przystrojone w puszyste pióropusze. Do tego dodaj buty z mięciutkiej skóry, spodnie z mlecznobiałej satyny, jedwabne kamizelki w kolorze skorupek od jaj oraz rękawiczki z delikatnej koźlej skóry. Na pożegnanie ze światem ułożyliśmy sobie rymowane mowy, a nasi przyjaciele złodzieje zapewnili nas, że wzdłuż całej drogi na wzgórze Holborn Hill będą szły za nami dziewczęta ubrane na biało, z powiewającymi jedwabnymi szarfami oraz z koszykami kwiatów i pomarańczy. Płatki róż zasłały naszą drogę na szafot, trudno zaprzeczyć, że widok był wspaniały! Znów zamknęłam oczy i zobaczyłam przepięknego Lancelota całego w bieli, który jadąc w złotym powozie, machał do tłumu niczym król. – Przybyliśmy pod szubienicę o dwunastej – mówił – wypiliśmy też brandy z wielką gracją. W tłumie nasi ludzie częstowali trunkiem na lewo i prawo, dziewczęta ciskały gapiom pomarańcze i rozrzucały płatki róż, Martin zaś i ja popisywaliśmy się swoją odwagą. Cóż jednak za bestialskie twarze widziałem wokół nas! Biedne dzikusy, których jedyną rozrywką była egzekucja! Ta rozwrzeszczana, ziejąca ginem tłuszcza łaknęła naszej krwi, jak gdyby w ten tylko sposób mogła zachować własną. Co sprawia, że ludzie kochają widok śmierci, Fanny? Czy z racji nadziei, iż patrząc na zgon innych, oddalają własny? Nigdy tego nie pojmę, choćbym miał żyć osiemset lat. Bestia ludzka jest bardziej bestią aniżeli człowiekiem, taka jest prawda... Jedynie westchnęłam w odpowiedzi. – Za specjalnym pozwoleniem kata – ciągnął dalej – (za które, zapewniam cię, wiele zapłaciliśmy) Martin i ja mieliśmy umrzeć na tym samym wozie. Kiedy więc wygłosiliśmy już nasze piękne przemówienia i zostaliśmy należycie pobłogosławieni przez pijanego kaznodzieję, wspięliśmy się migiem na śmiertelny pojazd i na oczach całego tłumu złączyliśmy nasze usta w namiętnym pocałunku, czym, zapewniam cię, doprowadziliśmy motłoch do szału (gdyż nikt z nich jeszcze nie widział dwóch mężczyzn publicznie przyznających się do swej miłości wobec opryszków nic od nich nie lepszych). Potem kat każdemu z nas nałożył pętlę na szyję, przymocował drugi jej koniec do nieczułej belki, co zrobiwszy, smagnął konia batem. Wóz szarpnął, skoczył w przód, a nas szarpnięcie wyrwało w powietrze. – O Boże! – krzyknęłam, gdyż przy tych słowach Lancelota wydało mi się, jakbym poczuła sznur na własnej szyi! – Żałosne chrupnięcie w karku Martina było dla mnie znakiem, że mój najmilszy został nagrodzony łagodną śmiercią, ja jednak kolebałem się w okropnych bólach, niezdolny umrzeć, ale i żyć niezdolny. Ktoś z naszej bandy podbiegł do mnie, wieszając się do nogi i do piersi, aby przyspieszyć moją śmierć; to jednak tylko wzmogło ból, a życie wciąż się tliło. Tłum drwił, ciało me zesztywniało, wnętrzności już zdążyły się wypróżnić, a twardziel stanąć hardo, jakbym już był trupem, tymczasem nie umierałem. A kiedy byłem pewien, że nie zniosę dłużej bólu, krzyki i gwizdy
tłuszczy zagłuszył jakiś okropny brzęczący dźwięk, który wypełnił całą mą istotę, ja zaś poczułem, jakbym szybował przez ciemny tunel podobny do burzowca lub podziemnej pieczary... Znienacka ból zniknął, a ja unosiłem się w jakiejś ciemnej przestrzeni, myśląc sobie, że już nie żyję. Aliści wcale nie było to okropne, gdyż wielką pociechę czerpałem z prawdy, iż jestem oto martwy; uczucie, wierz mi, najdziwniejsze ze wszystkich, jakich doświadczyłem. Szybowałem wysoko nad głowami zebranych. Widziałem w tłumie dziewczęta z pomarańczami, nagabywane i podszczypywane przez pijanych łachmytów, którzy przyszli przyglądać się mej śmierci. Widziałem sprzedawców ginu o dziobatych twarzach, z perukami na bakier, w płaszczach z zatłuszczonymi kieszeniami, pełnymi miedziaków. Ba, dostrzegłem nawet kieszonkowców i rzezimieszków przechadzających się w tłumie, tak jak ja robiłem wiele razy, i pomyślałem sobie: o ileż lepszym doliniarzem byłem w swoich czasach i jakimi partaczami są ci hultaje o paluchach grubych i niezdarnych! Niby ptak widziałem żołnierzy stojących na baczność, z kopiami sterczącymi pionowo ku niebu, z kapeluszami wyglądającymi z góry jak idealne trójkąty, ale najdziwniejsze nastąpiło wtedy, kiedy spojrzałem na szubienicę: wisiał na niej biedny Martin z twarzą poczerniałą, pokrytą zakrzepłą krwią i wisiałem tam również ja, i to tak martwy jak on! Westchnęłam głośno, a Lancelot jakby bardziej przez to zachęcony, mówił z ożywieniem: – Tego, jak długo unosiłem się, nie mogę powiedzieć. Wiedziałem, że ciało na szubienicy było moim ciałem, ale jakoś nie przejmowałem się tym. To niebywały stan widzieć siebie samego, wiszącego tam i wyglądającego jak najprawdziwszy trup, zdawać sobie sprawę z tego, a mimo to – nie czuć się smutnym! Ach, Fanny, w żaden sposób nie potrafię opisać tego uczucia. Zadziwiony swą osobliwą kondycją, spróbowałem poinformować pewnego pięknego młodziana, że właśnie jest okradany. (Złodziej, który go obrabiał, był podłym draniem; to właśnie on pierwszy mnie zdradził!) Ale usiłowania me psu na budę się zdały, gdyż jegomość ten ani mnie nie usłyszał, gdy zacząłem szeptać mu do ucha, ani też nie poczuł mojej dłoni na ramieniu. Naprawdę, nie miałem ani ciała, ani głosu, byłem duchem! Frunąłem nad tłuszczą jak piórko, obserwowałem złe rzeczy rozgrywające się w tłumie i byłem wielce rozbawiony tym, że nie żyję, gdyż, wierz mi, Fanny, nic nie było takie, jak się spodziewałem. Było spokojnie, było bezboleśnie, było pogodnie! – Dlaczegóż – rzekłam – musimy się lękać śmierci, jeśli jest tak słodka? – I przecież nadal bałam się śmierci. – To był ponury i deszczowy dzień, dzień, w którym umarłem – kontynuował Lancelot – a mówię ci to dlatego, ponieważ może to pomóc w wyjaśnieniu następnej zadziwiającej rzeczy, jaka się zdarzyła. Sam tego właściwie nie rozumiem, ale nagle stało się tak, jak gdyby słońce eksplodowało w moich oczach i wielka, ale delikatna kula ognia otoczyła mnie rozżarzoną mgłą. Zniknął gdzieś tłum, zniknęło wiszące ciało Martina, podobnie jak mój zezwłok, a otoczyło mnie światło, światło bez wątpienia boskie, gdyż zapytało mnie wyraźnie, czym zadowolony jest ze swojego życia oraz czy gotów jestem umrzeć... – Ale, Lancelocie, jakże cię zapytało, słowami? – Nie, Fanny, zapytało wyraźnie, tak jak ty teraz, jednak nie normalnymi słowami. Naprawdę, nie potrafię tego wyjaśnić, tej najbardziej niesamowitej rzeczy ze słyszanych przeze mnie lub widzianych. „Czy jesteś gotów iść ze mną?”, zapytał ów głos; a potem, tak jak sztukmistrz na wiejskim jarmarku, dał mi się przyjrzeć mojemu cholernemu, godnemu potępienia życiu! Był tam
Wilderknoll i mój przeklęty ojciec! Byli przeklęci bracia i przeklęta matka! Była moja okrutna luba, niech jej dusza sczeźnie! Były moje dziecięce figielki, jak wykradanie ojcu tabaki i podkładanie na jej miejsce czarnego pieprzu! Byli opryszkowie napotkani na drodze do Londynu i ohydny kapitan „Łaski Bożej” – owego straszliwego statku z niewolnikami. I był sam Martin, który machał ręką i mówił: „Nie jest źle być umarłym, mój kochanku – odtąd będziemy już na zawsze razem...” I było nawet dwunastu czarnych niewolników wyrzuconych żywcem za burtę podczas rejsu, gdy pojawiły się na nich pierwsze ślady ospy. Błagałem wówczas kapitana, żeby ich nie ciskał na pastwę rekinów, za co on zaczął targać mnie za uszy. Teraz czarni stali naprzeciwko i dziękowali (chociaż przedtem nie znali ani słowa po angielsku). Dziękowali mi w jakimś niemym języku, mówili, że jestem dobry, że choć umierali w cierpieniach, obudzili się w błogości i że teraz będziemy razem przez całą wieczność! Ach, dziewczyno, cóż to był za dziw! Przede mną całe życie, wszyscy hultaje i wszyscy piękni chłopcy, których znałem! I kula ognia, zapytująca mnie, czy jestem gotowy pójść z Martinem, a ja, zmęczony, pragnąłem iść za nim, a równocześnie chciałem powrócić do świata ludzi, aby im powiedzieć, że to Bóg i aniołowie wiodą nas drogą życia, aby upomnieć, żebyśmy nie dręczyli bliźnich i nie czynili ich niewolnikami, oraz uzmysłowić nasze okrucieństwo i barbarzyństwo. „Twoją misją jest – obwieściła kula ognia – głosić słowa miłości i uleczać chorych, wspierać biednych i być spadkobiercą dziedzictwa Robin Hooda...” A ja odparłem gładko: „Przyjmuję to zadanie, powrócę, chociaż poznałem już świat i wszystkie jego prawa...” I zaofiarowała mi powrót. Znów rozbrzmiało brzęczenie, a ja zostałem przeciągnięty jak jedwabna szarfa przez dziurkę od guzika, i hop! wróciłem do swojego ciała, z okropnym bólem w szyi zwisając z Ostatniego Drzewa. Obok mnie wisiał nieżywy Martin, ale ja wiedziałem, że to tylko ciało, a nie dusza. Potem moi kompani złodzieje przekonani o mej śmierci ułożyli mnie w trumnie i wraz z trupem Martina wywieźli w złotym powozie, atoli ledwie zjechaliśmy z Holborn Hill, zeskoczyłem na ziemię i pognałem tak szybko, jak nogi mnie niosły, a za mną biegło dwunastu kompanów, wrzeszcząc coś o zmartwychwstaniu i Mesjaszu, na co kazałem im zamilknąć i wrócić powozem, tak jak gdyby nic się nie stało, zapewniając zarazem, że wkrótce po nich poślę... – I co, posłałeś, Lancelocie? Powiedz, posłałeś? – Posłałem, Fanny, posłałem, ale najpierw zaszyłem się w lasach i przeprowadziłem ze sobą długą rozmowę o śmierci. Zmieniła ona moją duszę i spowodowała, iż przestałem bać się zgonu. Przekleństwem człowieka jest strach przed śmiercią, Fanny, i jeśli się go pozbędziesz, to, zapewniam cię, nie ma takiej rzeczy, której byś nie mogła osiągnąć. Wyobraź sobie tylko, że jesteś narzędziem w rękach Boga, nic więcej. On zapewnia ci byt i cię ochrania. On trzyma cię na ziemi, abyś zrobiła to, co On chce, żebyś zrobiła, a kiedy pozwala ci odejść, to znaczy, że twoja praca jest już ukończona. – Lancelocie – odezwałam się – czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, że On mógłby być Nią? Na to Lancelot wybuchnął śmiechem tak donośnym, iż z racji tego rechotu dusza jego łacno mogła wyfrunąć z ciała raz jeszcze.
Rozdział XVII Pouczająca dysputa filozoficzna o naturze sierot, po której zostaje przedstawiona Wesoła Gromadka; Lancelot odkrywa swoje plany, jak również zostaje zaprezentowana osobliwa historia Horacja.
JEGO IRONIA wprawiła mnie ponownie w zasmucenie. Od jakiegoś czasu zaczęłam go uznawać za bratnią duszę, pomimo uprzedniego złego traktowania, teraz więc byłam ogromnie rozczarowana. Jego śmiech i drwina przypomniały mi o tym, jak daleko byłam od domu, jak opłakany jest mój stan fizyczny, jak dotkliwie zostałam osierocona przez los. Najpierw lord Bellars, który zdał mi się Bogiem, ale już wkrótce zdradził swoje prawdziwe oblicze. Potem wielki poeta, pan Pope, który roztaczał mądrość niemal nadludzką, ale wnet pokazał, że cała jego wzniosła filozofia to nie żaden pokarm dla mojej duszy, lecz jedynie podstępne sidła na moje ciało! Potem wiedźmy, które obiecywały wskazać mi drogę do prawdy absolutnej, do Najwyższej Istoty Kobiecego Współczucia, a jednak pomimo żarliwych modlitw do potężnej Bogini, zostały okrutnie pomordowane. W końcu Lancelot, który miał znać wszystkie prawdy dotyczące nieba i ziemi, dobra i zła, życia i śmierci, ale czyż nie był tak samo głupi jak reszta, gdy chodziło o płeć nadobną? Wybuchnęłam płaczem, tak bardzo użalając się nad sobą, jak gdybym nagle zapragnęła, żeby wszystkie diabły w piekle także smętnie załkały. Moje łzy od razu zmroziły śmiech Lancelota. – Przestań, panienko, no już. Nie chciałem cię urazić. – Nie chciałeś mnie urazić! – powtórzyłam. – Nigdy nie chcesz, ale to robisz! Lancelot nagle posmutniał. – Jakże to, Fanny? – Och, nie potrafię tego wytłumaczyć. Jestem taka samotna! – Łkałam i łkałam, dopóki nie objął mnie ramionami i nie zaczął pocieszać. – Och, Lancelocie, jestem sierotą. Nikt mnie nie kocha. Mój własny ojczym mnie zgwałcił! Tego samego niemal dopuścił się mój przyrodni brat. Mężczyźni mnie oszukiwali, byłam świadkiem morderstwa moich najdroższych przyjaciółek i kradzieży mojego ukochanego konia! Nie mam na świecie nikogo, nikogo, nikogo! Szlochałam i trzęsłam się w jego ramionach jak opętana. – Fanny, każdy jest sierotą, dopóki nie ujrzy Boga i nie odnajdzie swojego własnego prawdziwego Ojca. Czy nie wiesz, że każda dusza na ziemi czuje się sierotą? Ja pewien jestem tej prawdy tak jak tego, że cię teraz trzymam. Mój ukochany, Martin, też tak się czuł, zapewniam cię. Ci niewolnicy, których rzuciliśmy rekinom, także i oni... Nawet kapitan, który kazał ich wyrzucić, też nie był inny.
I sam król czuje się sierotą, zapewniam cię! – Czy ty naprawdę masz się za sierotę? – Jakżeby inaczej, Fanny. Moi prawdziwi rodzice nic nie są warci, dla mnie w ogóle nie są rodzicami. Mój ukochany odszedł. A mimo to wiem, że czeka gdzieś na mnie, więc cóż, trochę mi lepiej niż tobie, ponieważ nie wierzę, że śmierć to kres wszystkiego... – Ale śmiałeś się z mojego kobiecego Boga. Śmiałeś się, kiedy powiedziałam, że Najwyższa Istota może być białogłową. – Kobieta czy mężczyzna, jakaż to różnica dla mnie, dziewczyno? Mówiłem ci, to było coś takiego jak kula ognista. Nie miała ani fiutasa, ani cipki, a także niczego więcej niż ogień na tym tutaj palenisku. Najwyższa Istota, dziewczyno, to wielki żar i ogień, i miłość. Z tej to przyczyny, gdy się kochamy, a nasze ciała goreją namiętnością, zaczynamy poznawać Najwyższą Istotę. Dlatego właśnie miłość jest drogą, która prowadzi nas do nieba, a nie do piekła, jak będzie głosił zapijaczony księżyna. Naprawdę, Fanny, nie obchodzi mnie płeć Najwyższej Istoty; zaskoczyło mnie twoje pytanie i tylko dlatego zacząłem się śmiać, przysięgam. Mogę nie potrzebować kobiet w swoim łóżku, ale nie zaprzeczam, że są one bystre i zmyślne i często mają więcej rozumu niż samcy gatunku ludzkiego. Twoja wspaniała osoba, na przykład, ma zadatki na najwytrawniejszego złodzieja, jaki kiedykolwiek zadyndał na stryczku. W ciągu jednego tygodnia mógłbym zrobić z ciebie rabusia, który wzbudziłby zazdrość każdej złodziejki w Newgate – i co ty na to, Fanny? – Jeśli przeżyję tę noc, Lancelocie, nie pragnę już żadnych kradzieży i żadnego dygotania na drodze. – A co z przysięgą na Robin Hooda? – To twoja przysięga, nie moja, Lancelocie. – Aleś złożyła ją, dziewczyno. – Złożyłam nie przekonana i będąc do tego przymuszona wycelowanym we mnie pistoletem. – Niemniej jednak przysięgłaś. Czy myślisz, że możesz uciec od swojego przeznaczenia? Czy myślisz, że Najwyższa Istota – obojętnie, czy to mężczyzna czy kobieta, i proszę o wybaczenie, jeśli cię obrażam – złączyła nasze drogi tak dla głupiego żartu, rodomontady, dla jakichś kaprysów? Nie! Istnieje jakiś wyższy plan, z powodu którego wpadasz w moje zdolne ręce, a ja cię będę przyuczał do mojego rzemiosła. Naprawdę, masz szczęście, panienko! Niewielu ludzi zyskało szansę studiowania złodziejstwa u Lancelota Robinsona i poświęcenia życia sprawie tak godnej. Teraz zaśnij i przychodź do siebie, a kiedy obudzisz się znów rześka i zdrowa, każę moim chłopcom przeparadować przed tobą i się przedstawić. Zjawi się John Maluszek i Puj Dobrodziej, i sir Goguś, i pan Dowcipas, i Beau Monde, i cala zgrana paczka dobranych kompanów. – Czy wszystkim im imiona ty nadałeś, Lancelocie? – Tak, im i sobie. Horacjowi, temu soczystemu czarnemu kąskowi, który żałuje doprawdy, że ja nie jestem tobą. Niechaj zostanę biskupem, jeśli on nie szaleje za tobą tak, jak ja szaleję za nim! Teraz
już śpij, dziewczyno, a ja się wślizgnę do łóżka Horacja, jeśli mnie zechce, co mało możebne. Życz mi szczęścia, dziewczyno. – Powodzenia, Lancelocie – powiedziałam, opadając na poduszki, zbyt słaba, aby bronić decyzji o porzuceniu losu złodziejki i wiecznego strachu przed szubienicą. Tak czy owak, zaczynałam Lancelota lubić coraz bardziej (chociaż nie powiedziałabym mu o tym za całą herbatę Chin, limony Indii Zachodnich ani za srebro i złoto jego leśnego skarbca). – Dobranoc, Fanny – powiedział i wyszedł.
Obudziłam się następnego ranka i ujrzałam słońce w oknach. Gorączka opadła, kaszel stał się mniej dokuczliwy, a przed łóżkiem, jak w jakiejś scence teatralnej, stało, witając mnie, trzynastu rozbójników w pełnej gali i ceremonialnej postawie, z Lancelotem na czele. – Dzień dobry, panienko – odezwał się herszt. Och, widać było, że jest w świetnym humorze. Wszyscy byli tak strojni, jakby szykowali się pod szubienicę. – Oto John Maluszek – powiedział Lancelot, wskazując na niskiego grubego jegomościa z czarną brodą, w szkarłatnym płaszczu i w żółtych bryczesach. – Nazwałem go tak, ponieważ jego kolec jest tak mały jak jego serce duże. – Stary opój! – odezwał się John Maluszek. – Spomiędzy twych zębów płyną tylko kłamstwa. – Ale mimo to powitał mnie i życzył miłego poranka. – Oto jest Puj Dobrodziej – mówił Lancelot, pokazując na przerażającego dryblasa o wysokości prawie sześciu stóp, z blizną na twarzy prawie tak długą jak miecz, który nosił przy boku. – Ochrzciłem go tak, ponieważ to niedobry chłop, a jego imię mówi, co najbardziej lubi robić. – Łobuz! – powiedział Puj, śmiejąc się i witając ze mną. – A to jest pan Goguś, ponieważ wielce się stroi – oznajmił Lancelot, przedstawiając mi jegomościa w purpurowej kamizelce haftowanej w żółte stokrotki, czerwonych spodniach, żółtych pończochach i jedwabnym płaszczu w tonie zgniłej zieleni. Sir Goguś nosił na oku purpurową jedwabną przepaskę z wyhaftowanym na niej okiem, piracki kolczyk w prawym uchu, a twarz miał tak dziobatą, iż zdawała się z gąbki, a nie z ciała. On także dwornie przywitał się ze mną. – Przychodzi kolej na pana Dowcipasa. – Lancelot zaprezentował kolejnego kompana, którego brwi podnosiły się i opadały z każdym uderzeniem serca, co nadawało jego twarzy wyraz stałego zdziwienia, swego rodzaju notorycznej wesołości, jaką się spotyka wśród pensjonariuszy domu wariatów. – Enchante, mademoiselle Fanny – powiedział Dowcipas, kłaniając się nisko, jak gdyby był dworzaninem z czasów Karola II. – A to Beau Monde – ciągnął Lancelot, wskazując na jegomościa w doskonale ufryzowanej peruce, jaką mógł nosić sam Ludwik XIV. – Wołam go Beau Monde, ponieważ zawsze przedkłada styl nad wygodę, i jak widzisz, uparcie trzyma się swoich zasad, nawet na gościńcu.
Beau Monde skłonił się jeszcze niżej niż pan Dowcipas i z jeszcze większą gracją. Był mężczyzną średniej postury, zażywającym tabaki, którą trzymał w okrągłym emaliowanym puzderku z wymalowanymi na nim ptakami i pszczołami. – Następnie mamy Zawistnika, ponieważ takie słodkie ma usposobienie, i Gładysza, ponieważ twarz ma tak dziobatą, Groma, który mówi miękko, także Opoja, który nigdy nie wychylił ani jednego łyka ginu czy też madery, i Sancho, bardzo przypominający giermka Don Kichota, i sir Francisa Bacona, bezmięsnika, i Memento, który bez ustanku każe mi się strzec, i oczywiście Horacja, kochanego chłopca, chociaż, niecnota, wyrzucił mnie na zbity łeb zeszłej nocy za to jedynie, że nie przypominałem ciebie! Przekonywałem go, że mamy taki sam kolor włosów, ale, doprawdy, nie bardzo go to obeszło! Kiedy już wszyscy weseli kompani przywitali się ze mną, wystąpił Horacjo ze słowami: – Madame Fanny, ufam, że czujesz się lepiej niźli zeszłej nocy? – Dziękuję – powiedziałam – w istocie. – To wspaniale – wykrzyknął Horacjo – rzymski bowiem Horacy powiada: Quaesitam meritis sume superbiam lub w twojej słodkiej mowie ojczystej: „Niechaj honorem cieszą się zasługi”, a w rzeczy samej, cóż może być większą zasługą Natury niż twe zdrowie? Niechaj spłyną na ciebie wszystkie błogosławieństwa bogini Zdrowia! – Dosyć już tego łacińskiego kadzenia – ozwał się Lancelot, czyniąc to, jak przypuszczam, za drobnym podszeptem bogini Zazdrości, jeśli jest takowa. – Rozkaz, sir – rzekł z drwiną Horacjo. – Ach, jakiż trójkąt miłosny stworzyliśmy w tak krótkim czasie! Bardzo przemyślnie nazwał Lancelot swoich uczniów. Zawistnik był miły i nie żywił do nikogo żadnej urazy, Gładysz miał twarz bardziej dziobatą niż Goguś. Głos Groma był wątły i piskliwy jak u myszy. Opój bezustannie pomstował na złe skutki picia, a sir Francis Bacon był zagorzałym przeciwnikiem dobrych angielskich befsztyków. Memento cały czas miał na względzie pomyślność Lancelota, tak jak gdyby był jego matką. Co za wspaniała galeria typów! I obojętne były nazwiska, jakie nosili, zanim przyłączyli się do bandy Lancelota, gdyż zdawali się tak pasować do swoich obecnych, iż naprawdę nie mogłam sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek mogli mieć jakieś inne. – Teraz więc – rzekł Lancelot – podajmy śniadanie. W jednej chwili Horacjo i weseli kompani przeszli z mojego pokoju do izby przyległej, zatrzymali się tam przez czas jakiś, po czym wmaszerowali z powrotem, wnosząc długi stół na kozłach, ze śniadaniem dla nas wszystkich, podanym w tak błyszczących złotych talerzach i pucharach, że, pomyślałam, zasługiwałaby na nie Królowa Anglii. Były to proste wiejskie dania, serwowane na dworskich naczyniach, i ledwie wniesiono stół, dwóch z całej kompanii wyszło ponownie, aby przynieść ławy. Wkrótce wszyscy zasiedliśmy za stołem, wznosząc toast ciemnym mocnym piwem za me niedawno odzyskane zdrowie.
– To za naszą Fanny – powiedział Lancelot – najodważniejszą pannę w całej Anglii. – Zgoda! Zgoda! – odezwał się Grom swoim piskliwym głosikiem. – A także najpiękniejszą – powiedział Horacjo – gdyż jak mówi Wergiliusz... – Do diabła z Wergiliuszem – zawołał Lancelot – i tyle! – Tak jest, Wasza Wysokość – odparł ironicznie Horacjo. – A zatem, panowie – obwieścił Lancelot –jutro przewieziemy cały łup do Londynu i dostarczymy go na statek o nazwie „Hannibal”, wypływający do portów Bostonu i Nowego Jorku. To delikatna operacja, która wymaga opakowania zdobyczy tak, jakby nie była ona tym, czym jest, a mianowicie obłowem. – A zatem czym ma ona być, Lancelocie? – zapytał sir Goguś. – Dowiesz się tego w odpowiednim czasie. – Proszę, powiedz, Lancelocie, dlaczego wysyłasz te towary do kolonii, zamiast odsprzedać je z powrotem prawowitym właścicielom, jak czyni to większość złodziei? – zapytałam. – Ponieważ od kapitana dostaniemy dobrą czystą gotówkę i już nigdy więcej nie usłyszymy o łupie. Nie chcę być takim szubrawcem jak większość złodziei z Newgate, którzy najpierw trudnią się paserstwem, a potem zdradzaniem własnych kompanów za nagrodę. Ja nie doniosę na żadnego z moich towarzyszy, a jeśli któryś z was kiedykolwiek doniesie na mnie, to pożałuje tego tak w piekle, jak i na ziemi. Słyszycie? – Tak jest, Lancelocie – powiedzieli kompani zgodnym chórem. – Jesteśmy ci wierni. – Ale czy te peruki i ubrania nie wyjdą z mody, zanim dotrą do kolonii? – Ach, panieneczko, ci koloniści nie wiedzą, co to styl. Talerz, który cieszył się wzięciem w zeszłym roku, oszałamia ich równie mocno jak najnowszy, a nawet bardziej. „Hannibal” zawija do Kingston, Charlestown, Nowego Jorku i Bostonu. Te wszystkie miasta to piekielne dziury. Cały ten Nowy Świat to w ogóle dziki kraj, pełen barbarzyńców. – A kimże jest kapitan „Hannibala”, że podejmuje się takiego ryzyka? – Ryzyko! Na tym ładunku zbije niemałą fortunę. Naprawdę, panienko, jego oczy błyszczą, gdy tylko mnie widzi. Poznałem tego człeka podczas swych podróży, nie jest najgorszy. Niewolnicy to nie jego sprawa, handluje skradzionymi łupami, nie zaś ludzkim mięsem. – A co robicie z pieniędzmi? – Rozdajemy je pośród najbiedniejszych. – A czy dla siebie nic nie zatrzymacie?
– Niewiele, tyle, żeby jakoś żyć. Musisz zrozumieć, Fanny, że większość najzamożniejszych przestępców żyje z donosicielstwa, a nie z uczciwej kradzieży. Są łowcami złodziei, a nie złodziejami. Dzisiaj złodziejstwo to najbardziej szacowne ze wszystkich zajęć. Dlaczego nawet Dobry Pan Bóg wykradł Adama ziemi, a Ewę z jego żebra? Jezus kradł, można powiedzieć, bochny chleba i ryby! Ukraść, na przykład, złoty zegarek nadętemu prawnikowi, który ma ładny dom, powóz i sześć koni, i żonę, która nic nie robi oprócz tego, że ciągle chodzi do swojej krawcowej, to tyle, co zerwać jabłko z obdarzonego tysiącem owoców drzewa. Za każde jedno, które weźmiesz, odrosną dwa, a jakaś biedna istota (z której jej bliźni, tenże prawnik, wyssał wszystkie pieniądze) przeżyje i nie umrze! – Właśnie, co najbardziej podoba mi się w Lancelocie, to sposób, w jaki wyraża się o pięknej sztuce złodziejskiej – wtrącił się Memento. – Naprawdę złote usta! I tylko martwię się, że złapią chłopaka na gościńcu i powieszą go pomimo całej wspaniałej filozofii. – To pijaństwo jest przyczyną wszelkiego zła wśród biednych – powiedział smutno Opój. – Gdybyśmy mogli odciągnąć ich od ojczystego ginu, to naprawdę, wcale nie musielibyśmy dawać im wszystkich naszych pieniędzy. – Naszych pieniędzy? Naszych pieniędzy? – sprzeciwił się Lancelot. – To są pieniądze Pana. My tylko je rozdajemy! Nigdy nie zapominaj o tym, Opoju! – Pieniądze Pana, Lancelocie? – zapytałam z niedowierzaniem. – Zawsze mówiono mi, że pieniądze to wynalazek diabła, a nie Boga. – Tak, pieniądze Pana! Pana jest zboże, Pana jest gin, Pana są jabłka i Pana pieniądze! My tylko zrywamy je z Jego drzewa i rozdajemy. – Ale czyż pieniądze nie są przyczyną wszelkiego zła, Lancelocie? – Nie, Fanny, przyczyną wszelkiego zła jest człowiek. Daj mu szklane paciorki lub śledzie w beczkach, żeby zahandlował, a zapewniam cię, zawsze będzie postępował tak samo! Najwznioślejszy umysł z chęcią unurza się w rynsztoku, gdy poczuje nadzieję zysku. John Locke, na przykład, z całym tym swoim kadzeniem o naturalnym szczęściu człowieka i prawie do owoców własnej pracy, tak, także on inwestował pieniądze w Królewską Kompanię Afrykańską i ciągnął olbrzymie zyski z handlu żywym towarem! Gdzie była umowa społeczna, gdy chodziło o czarnego człowieka? Co było z jego dążeniem do szczęścia i radości? Czy umowa społeczna jest tylko dla białych, ziemian, właścicieli dóbr? Mówię ci: to jeden wielki wstyd! Czy mamy wierzyć Locke’owi? Proszę bardzo, ale niech to dotyczy tak samo czarnych, jak i białych! Tak samo biednych, jak bogatych! Czy oni nie mają prawa do życia, zdrowia, wolności i posiadania dóbr? Nienawidzę filozofów bardziej nawet, niż nienawidzę prawników, księży i lekarzy, ponieważ w imieniu potężnego umysłu, swojej cudownej tabula rasa – czy jak to zwą – kłamią! Przecież każdy człowiek ma niezbywalne prawo do szczęścia i radości! My przynosimy biednym tę radość, którą się cieszy ziemianin, kupiec, pieprzony oszukańczy prawnik, pieprzony kłamliwy ksiądz, nie wspominając o pieprzonym lekarzu, który rad cię wykończy za otrzymane honorarium! Doprawdy, Fanny, wykonujemy pracę Najwyższego! – Zgoda! Zgoda! –pisnął Grom. – Trudno nie przyznać – ozwał się Dowcipas, pracując przez cały czas brwiami – że Lancelot jest
poetą wśród złodziei, prawda? Swojego rodzaju Szekspirem złodziejskiego fachu! Dałbym się powiesić za tak wspaniałą mowę! – Ale, Lancelocie – wtrąciłam się – czytałam, że to sami afrykańscy królowie sprzedają czarnych Anglikom na Złotym Wybrzeżu lub u ujścia rzeki Calabar czy też Niger. – To prawda, Fanny, to istotnie prawda. Wiele mógłbym opowiedzieć ci o Afryce i o tamtejszych ludziach. Atoli niewolnictwo dla nich nie jest tym, czym jest ono w dzikim Nowym Świecie. Tam barbarzyństwo jest prawie nie znane. Dlaczego? Afrykański niewolnik może być pojmany w bitwie jako jeniec wojenny lub kupiony przez obcych, kiedy jego krewni są zbyt biedni, aby go wyżywić, wszelako przybywając do swojej nowej wsi, jest niewolnikiem, nie zaś zwierzęciem! I całkiem nierzadko, zapewniam cię, jest traktowany dobrze, staje się członkiem rodziny, a wielu z nich, po odpracowaniu w pocie czoła niewoli zostaje wyzwolonych, co więcej, niektórzy stają się nawet królami plemion! Mam rację, Horacjo? – Prawdę mówiąc – odrzekł zapytany – wiem o Afryce tak mało jak ty o starożytnym Rzymie, gdyż urodziłem się na Barbadosie, u pana, którego nie obchodziło nic poza studiowaniem klasyki, zabrał mnie przeto wcześnie od mojej matki, zabronił mówić inaczej niż po łacinie lub francusku i zrobił ze mnie znawcę łaciny oraz guwernera swoich dzieci. W rzeczy samej, nie byłbym pewien, czy nie jestem aby jego dzieckiem, gdyż skóra mojej matki była czarna jak heban, a moja, jak widzisz, jest koloru mlecznej czekolady. Sic visum Veneri, jak mówi Horacjo, cui placet impares formas atque animos sub juga ahenea saevo mittere cum joco – „Ach, okrutny wyrok Wenus, która znajduje rozkosz w łączeniu ciał i dusz, które są tak niedobrane!” Lancelot zmarszczył brwi, słysząc łacińskie słowa, ale ja byłam zafascynowana rzadką edukacją Horacja. Niewątpliwie stanowił on dziwną kombinację barbarzyństwa i cywilizacji! Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o jego losach. – Ale czy to nie było niezgodne z prawem obowiązującym w Nowym Świecie, uczyć niewolnika czytać i pisać? – zapytałam pospiesznie. – Tak gdzieś czytałam. – Mój pan był dziwnym człowiekiem, Fanny. Wierzył, że tam, na plantacji w tropiku może stworzyć mały Rzym. Z wielkiej podróży po Italii przywiózł wiele marmurowych rzeźb bez głów. Niektóre były falsyfikatami, jestem o tym przekonany, niemniej jednak uwielbiał je wszystkie. Zakupił także renesansowe kufry z pozłacanego drzewa, w Wenecji pozłacanego cherubina, we Florencji i Sienie obrazy złotowłosych niebieskookich aniołów. Kiedy wpadło mu do głowy przebudować swoją willę na styl romański, sprowadził na plantację całą rodzinę włoskich malarzy, którzy zamieszkali tam, machając pędzlami, pijąc i tuż pod jego nosem urządzając różne sprośne zabawy. Mówiąc prawdę, nie robili nic strasznego, chociaż wyśmiewali się z mojego pana za jego plecami. Jeśli chodzi o pijaństwo i rozpustę, wszystkiego nauczyłem się tam od tych toskańskich hultajów, a muszę przyznać, że nieźli to byli nauczyciele. Ale wracając do mojego pana, wzniósł rzymskie łaźnie i amfiteatr, pragnąc, by jego niewolnicy odgrywali gladiatorów. Dziwny był ten mój pan i bez wątpienia trochę obłąkany. – Niech cię cholera razem z twoim panem! – zawołał Lancelot, snać niezbyt rad, że śród nas znalazł się jeszcze jeden inteligent. Ale ja, niezmiernie zaciekawiona opowieścią Horacja, koniecznie chciałam słuchać dalej.
– Jak zatem opuściłeś Barbados i dostałeś się do Anglii? – zapytałam. – Z europejskich książek i gazet dowiedziałem się, że sytuacja ludzi czarnoskórych nie jest w Starym Świecie taka jak w Nowym. Myślałem uciec do Francji, gdzie dzięki wiedzy o antyku i wyniesionej z domu pana znajomości pięknego języka francuskiego (nie wspominając o tej odrobinie włoskiego, której nabyłem od figlarnych malarzy), byłbym niechybnie uznany za cud, pokazywany w salonach, a przez uczone damy uwielbiany ze względu na rozum i kolor skóry, tak więc uciekłem na morze, ale niestety, nie dotarłem do Francji. – A cóż takiego się wydarzyło, Horacjo? – zapytałam. – Och, to długa i zapierająca dech w piersi historia, a jak mówi Wergiliusz: Ipsi sibi somnia fingunt – „Ludzie sami kształtują swe marzenia”, ja przeto także nadałem kształt swoim marzeniom, ukułem własne przeznaczenie i tak dalej. – Musisz nam o tym opowiedzieć – wykrzyknęłam. – Tylko, proszę cię, bez tej przeklętej łaciny – ostrzegł Lancelot – tak ją bowiem lubię, jak pieprzyć świńską dupę, gdy obok mnie w łóżku jest już milutka, piękna czarna pupcia! – Pan mój przemówił – rzekł Horacy z nie skrywaną ironią – muszę być posłuszny. – Ach, dalej, mów dalej – błagałam. – Proszę bardzo. Zakradłem się na francuski statek, który zawitał na Barbados gwoli remontu. Nazywał się „Esperance”, a jego portem macierzystym był Dieppe, o którym słyszałem, że to ładne nowomodne miasto, przebudowane po traktacie w Augsburgu. Umyśliłem sobie, by tam pożeglować, z Dieppe zaś dostać się do Paryża, gdzie zdaniem wielu, Francuzi byli o wiele bardziej tolerancyjni wobec czarnych niż cholerni Anglicy i Hiszpanie, najokrutniejsi z okrutników. Aliści moje plany zostały pokrzyżowane i to nie przez człowieka, lecz przez Boga, zostałem przeto odkryty, a ujrzawszy na moim ramieniu piętno niewolnika, kapitan przysiągł zwrócić mnie przy najbliższym powrocie mojemu panu, do tego zaś czasu miałem być jego służącym, jego valet de chambre, człowiekiem do wszystkiego. Nie tak bardzo się jednak przejąłem tym wszystkim, gdyż wiedziałem, że nadchodzą miesiące zimowe (był już wrzesień), niewiele zaś statków robiło więcej niż jedno przejście przez Atlantyk per annum, jak to się określa w języku łacińskim. – Tu Horacjo rzucił okiem na Lancelota, który natychmiast spochmurniał na dźwięk mowy Rzymian, czarny zaś erudyta ze złośliwym uśmiechem kontynuował: – Zimowe przejścia przez Atlantyk są naprawdę przykre i tylko najbardziej zachłanni albo też najbardziej zdesperowani z kapitanów odważają się na wyprawę przez morze w takiej porze, ufałem przeto, że dzięki urokowi swej osoby w ciągu tygodni rejsu wkradnę się w łaski kapitana, a kiedy dobijemy do pięknych brzegów Francji, znajdzie się jakiś sposób, aby uciec. Los zrządził jednak inaczej, gdyż oto nasz statek roztrzaskał się podczas straszliwej burzy na oceanie, ci zaś z załogi, którzy nie utonęli, zostali pożarci przez rekiny. Woda dokoła poczerwieniała od krwi, a wrzaski ofiar wzbiły się pod niebo, po dziś dzień odzywające się echem w moich uszach... – A jak wyszedłeś z takich tarapatów? – przerwałam.
– Znów uratowała mnie wiedza. W małej szalupie, w której znalazłem się razem z kapitanem, był worek z wiktuałami... – Zaraz, Horacjo, a czyż dowódca nie poszedł na dno razem ze swym statkiem, jak to przystoi prawdziwym kapitanom? – zdziwiłam się. Murzyn tylko roześmiał się wesoło. – Moje drogie dziecko, on pierwszy opuścił tonący szkuner, i to w najlepszej szalupie! Nie wierz w heroiczne opowieści o kapitanach idących na dno razem ze swoimi statkami. Przez cały czas spędzony na morzu o niczym takim nigdy nie słyszałem. – Ani ja – poparł mówiącego Lancelot. – Niemniej kapitan – kontynuował Horacjo – szybko został ukarany za opuszczenie swoich ludzi, gdyż największy rekin, jakiego kiedykolwiek widziałem na morzu lub na obrazie, po prostu porwał go z łodzi i przegryzł na pół! Wyglądało to doprawdy tak, jak gdyby sam diabeł wcielił się w postać ryby i w jednej chwili pożarł zadek spryciarza, tors i ręce, zostawiając jednak głowę, chyboczącą się na powierzchni morza jak pomarańcza. Potem odpłynął, chwilowo ukontentowany swoim czynem, podczas gdy ja leżałem wyciągnięty płasko na dnie łodzi i gotowałem się do spotkania ze Stwórcą, gdyż było pewne, że ryba powróci i weźmie się do mnie. Atoli w ciemności udało mi się wyczuć worek z pomarańczami przeznaczony dla rozbitków i ufając opowieściom, zgodnie z którymi rekiny reagują tylko na harmider wzniecony szaleńczymi ruchami kończyn, nader ostrożnie postarałem się usunąć owoce z worka i zająć ich miejsce. Kiedy po wielu trudach udało mi się tego dokonać, nie nażarty drapieżca zaatakował znowu, waląc okropnym łbem w łódź i wbijając w nią olbrzymie szczęki. W końcu odpłynął jednak, a ja zostałem w worku, uczepiony kawałka deski (która jeszcze niedawno była siedzeniem w szalupie), pośrodku morza, z pływającymi dookoła pomarańczami, z których najokropniejszą była głowa kapitana! Nie wiem, jak długo czekałem tam na zbawienie, tak cicho, jak tylko mogłem. Rekin z zaciekawieniem badał okolicę. Drżałem o swoje życie, widząc jego odrażającą płetwę. Modliłem się do Jowisza, do Najwyższej Istoty, do afrykańskich bogów moich przodków (których świętych imion nawet już nie znałem). Modliłem się, aby śmierć, jeśli przyjdzie, była szybka i abym poszedł do nieba, gdzie spotkałbym się z Horacym, Juwenalisem, Katullusem i z wytwornym Petroniuszem, gdyż tacy wielcy pisarze na pewno muszą być w niebie, prawda? – E tam – mruknął Lancelot. – Same włoskie bękarty! – Tkwiłem przeto nieruchomo w worku, podczas gdy rekin krążył wokół, bawiąc się pomarańczami, ale ich nie jedząc, podpływając coraz bliżej, w końcu opływając mnie dookoła, i wtedy właśnie, kiedy byłem już gotów umrzeć, wielka płetwa zniknęła – rozbójnik oddalił się. Na Jowisza, nigdy nie zrozumiem, jak to się stało, że się uratowałem, ale na pewno taka była wola Boga, podobnie jak Jego wolą było również to, że niedługo potem zostałem wyłowiony przez statek piracki o nazwie „Dobry Zamiar”, płynący pod czerwoną piracką banderą (wierutne to bowiem kłamstwo, iż piraci zawsze pływają pod ciemną flagą z trupią główką i skrzyżowanymi piszczelami, robią tak jedynie, aby przerazić ofiarę przed atakiem). Tak oto znalazłem się pośród korsarzy. – Korsarzy! – westchnęłam. Och, niewiele innych słów prócz może „piratów” zdejmowało takim strachem moje serce.
– Też mi coś! – powiedział Horacjo. – Ja tam zawsze wolałbym się spotkać z korsarzem niźli z politykiem! Moi piraci byli najbardziej miłującymi wolność osobnikami, jakich kiedykolwiek spotkałem. Czarnego czy białego, osądzali człowieka jedynie podług jego wiedzy, zdolności do walki i dzielności. Wielu z nich było ciemnymi łobuzami z londyńskich ulic, z więzienia Newgate albo zbiegłymi uczniami i terminatorami z Nowego Świata. Zadziwiła ich moja wiedza, rozbawiły historie, które opowiadałem im po nocach dla zabicia czasu, nie mniej imponowała im również moja siła fizyczna, nie osłabła pomimo lat spędzonych na łacińskich rozmówkach z moim dziwnym panem (który, notabene, nawet na plantacji chodził ubrany w togę!). Wiele przez czas żeglugi obrobiliśmy statków, gdyż, jak wiecie, ich hasłem jest: „Nie złupisz, nie kupisz” i każdy musi wnieść swój udział, biały czy czarny, piśmienny czy niepiśmienny. Gdybym nie miał tyle siły co rozumu, niewątpliwie znów znalazłbym się za burtą. Sporo więc się u nich napracowałem, na dodatek przez całe noce raczyłem ich różnymi historiami, zaczerpniętymi od rzymskich autorów, których tak dobrze znałem, przy czym zwracałem się do nich niewyszukaną angielszczyzną, tak aby pasowała ona do ich prostych, nie obytych z książkami serc! – Na Boga, streszczaj się – wtrącił z irytacją Lancelot, coraz bardziej zazdroszcząc Horacjowi daru opowiadania. Ale twarze reszty kompanów świadczyły wyraźnie, że i oni chcą dosłuchać do końca. Co do mnie, byłam równie zafascynowana, jak przerażona piratami. – Co to były za czasy! – mówił dalej Horacjo. – Wydobywaliśmy hiszpańskie srebro stołowe z zatopionych galeonów, rabowaliśmy statki z towarami tak różnymi jak ci weseli ludzie tutaj. Staliśmy się, by tak rzec, prawdziwymi „Artystami Morza”. Nasz statek był małym, raptem dwudziestotonowym jednomasztowcem, ale tym łatwiej przychodziło nam pojawiać się i znikać jak wiatr. Walczyliśmy kordami i skałkówkami, niektórzy byli wyposażeni w piki do abordażu, pozwalające niszczyć takielunek przeciwnika, jak również jego sieci i parapety, inni miotali na ofiary puszki pełne cuchnącej siarki albo kartacze sporządzane domowym sposobem z kul pistoletowych i starego żelastwa. Jeszcze inni używali katapult, które miotały stare szpikulce, gwoździe, kawałki szkła i porcelany, twarz człowieka w jednej chwili zmieniając w ser szwajcarski. Po wstępnym ataku, przy użyciu bosaków wczepialiśmy się w zdobycz, która była teraz podobna do ryby trzepoczącej się w sieci, Artyści Morza zaś, wbiwszy kliny pomiędzy ster a stewę rufową statku przeciwnika, czynili ucieczkę jego niemożliwą. Doprawdy, byliśmy bardziej rączy i lepiej wyszkoleni niż armie królewskie! Każdy miał swoje zadanie i każdy je wypełniał możliwie jak najszybciej, jako że ten, kto pierwszy znalazł się na pokładzie przeciwnika, dostawał podwójną część łupu. Na pokładzie zaś wrzały walki, migały pchnięcia i cięcia, strzelano z bliskiej odległości, a nawet i młócono kolbami pistoletów. Ach, cóż za sprawna załoga, złożona z ludzi, którzy przetrwawszy więzienie, twardą biedę, wiele nieznośnych rejsów, byli teraz tak zahartowani i wytrzymali, że nie mógł się z nimi równać żaden przeciwnik. Zmagania orężne nigdy nie trwały długo, a kiedy wróg się poddał, zajmowaliśmy statek, szukając najpierw rumu lub wina, a potem innych łupów, czasami jednak ludzie upijali się tak szybko, że później w morderczym amoku wyrzynali całą pokonaną załogę – szczególnie jeśli byli to obmierzli Hiszpanie – chociaż w istocie zasadą naszą było raczej proponować pojmanym przyłączenie się do naszej pirackiej gromadki i podpisanie kontraktu, aniżeli wyrzucać ich za burtę lub wieszać na rejach jako cele do praktyk strzeleckich! Atoli ludzie po nadmiernej porcji rumu nigdy nie wydają Salomonowych wyroków... – Nic dodać, nic ująć! – wykrzyknął Opój.
– Raz albo dwa razy cała wroga załoga została wystrzelana z pistoletów, ale wielu osobom z naszej kompanii takie ogólne rzezie były nienawistne i specjalistom takim jak chirurdzy, ogniomistrze, bosmani, stolarze, szkutnicy darowywano życie, zmuszając do służby. – Jakie obłowy zdobywaliście? – zapytałam, dumna z użycia pirackiego słowa. – Och, łupy były tak różne, jak różne są kwitnące kwiaty w tropiku, a piękne jak zielona wyspa Barbadosu! Braliśmy wonne korzenie, jedwabie, perfumy ze Wschodu, indygo, koszenilę i kampesz do farbowania, cenne drewno i cukier, tytoń, skóry, nawet miękką wełnę lam z hiszpańskich posiadłości południowych. Czasami natrafialiśmy na bale adamaszku, pasiaste jedwabie dla dam kolonialnych, sztuki najlżejszego płótna, kawałki ciętego aksamitu, stojaki z bronią, strzelby myśliwskie, pistolety inkrustowane srebrem oraz złotem; niekiedy beczki z winem (które, zanim osiągnęliśmy port, zdążyło już przepłynąć przez brzuchy pirackie), a za innym razem precjoza religijne, statuetki, kielichy, mszały i tym podobne rzeczy. Sprzedawaliśmy łupy na targu w Tortudze. Większość naszych dochodów zagarniały piwiarnie i ulicznice, z których niejedna wróciła do Europy bogata, z kieszeniami wypchanymi złotem piratów, podczas gdy oni, daleko bardziej fundatorzy niż ciułacze, nierzadko pomimo swojej waleczności nie mogli się pochwalić niczym oprócz blizn i utraconych kończyn! Zdarzało się jednak, że nie wiedzieliśmy, co począć ze zdobyczą, jak choćby z ładunkiem wspaniałych arabskich ogierów, dla których nie było u nas żadnego zajęcia ani miejsca. Paru chłopców zaczęło wyprawiać dzikie harce, przez jakiś czas jeżdżąc na rumakach po pokładzie i szalejąc na nich, ale kiedy jeden spadł z konia, łamiąc sobie kark, wycofaliśmy się, zostawiając je na pastwę losu razem z tym, co pozostało po załodze przeciwnika. – Och, nie – wykrzyknęłam ze łzami w oczach, pomyślawszy o biednych zwierzętach. A gdyby to mój Lustre miał marnie zginąć na morzu? – Płaczesz bardziej za końmi czy za ludźmi, Fanny? – zapytał Lancelot. – I za jednymi, i za drugimi – odparłam, choć czułam, że to rumaki bardziej mnie wzruszyły. – Ale posłuchajcie reszty opowieści – mówił Horacjo. – Jako następny trafił się nam statek z angielskimi przestępcami zesłanymi na Jamajkę. Niektórzy z nich prosili o to, aby mogli przystać do nas, pewni, że los pirata jest dużo lepszy niż los niewolnika na plantacji, ale zaraz wybuchła pośród nich taka walka o to, kto ma być zabrany, a kto pozostawiony, że musieliśmy zostawić wszystkich, udzielając im tylko żeglarskich wskazówek, jak mają dopłynąć do zatoki Montego, gdzie bez wątpienia mogli zbiec i ukryć się w buszu. Żal nam było zostawić ludzi w łańcuchach, narażając ich na znoszenie trudów podróży w słońcu, aliści nasz statek był niestety za mały, aby zabrać ich wszystkich. Ale przed najsmutniejszym dylematem stanąłem wtedy, gdy trafiliśmy na statek z niewolnikami, płynący od wybrzeży Gwinei. Na horyzoncie wyglądał na ładny żaglowiec, ale z bliska zobaczyliśmy oprzyrządowanie poniszczone, żagle zwinięte i sfałdowane, w ogóle nie korzystające z siły wiatru. Na pokładzie zastaliśmy Afrykańczyków, którzy wyrwawszy się z ładowni pod pokładem, wycięli w pień całą załogę, ale ponieważ żaden z niewolników nie był żeglarzem, dryfowali już od wielu dni, ani nie mogąc powrócić do kraju rodzinnego, ani nie potrafiąc dobić do brzegu.
Jakiż żal targał mi serce, kiedy ujrzałem statek pełen moich braci, do których jednak nie potrafiłem przemówić w ich afrykańskim języku ani też w żaden inny sposób wyrazić swojego smutku. Cała moja łacina, mój francuski, mój angielski na nic się wtedy nie zdały! W porównaniu z połyskującym hebanem ich ciał moja skóra czyniła mnie człowiekiem innej niemal rasy, tak że nie wiedziałem, czy kochać ich jak braci, czy też potępić jak dzikusów, którzy nie wiedzą nic o Katullusie i Wergiliuszu! Bo oto moja edukacja zrobiła ze mnie prawdziwy dziw natury – ani Afrykańczyk, ani Rzymianin, ani nawet rodowity Anglik; kimże tedy byłem? – Istotą ludzką! – wykrzyknął Lancelot. – I niech diabli wezmą tę twoją obsesję na punkcie koloru skóry! – Cóż, niezbyt dużo wrażliwości w panu Lancelocie – zwrócił się Horacjo do zebranej kompanii. – Nie wie, jaką torturą dla czarnego człowieka jest ciągła świadomość bycia krukiem w łabędzim gnieździe, pomarańczą w koszyku pełnym jabłek. Myśli, że kocha czarnych, ale jak może ich kochać, kiedy ich nie rozumie? Cóż znaczy miłość bez współczucia? Cóż znaczy dobroć bez zrozumienia? – A niech cię kule biją! – wykrzyknął Lancelot. – Jestem tak samo sierotą jak ty i jak Fanny! Ona użala się nad losem głupawych kobiet, ty z kolei rozpaczasz z powodu koloru swojej skóry, ale czyż w istocie nie jesteśmy tymi samymi istotami ludzkimi? Osieroconymi przez los, szukającymi przyjaźni, szukającymi Boga? – Tak, Lancelocie, jesteśmy nimi, ale każde z nas szuka inaczej. Mnie już do końca życia będzie wyróżniał kolor mojej skóry, tak samo jak Fanny już do końca jej dni będzie wyróżniała jej płeć... – Ale w niebie twoja dusza nie będzie miała ani koloru, ani płci! Do cholery z tą twoją małostkowością, twoją krótkowzrocznością, biadoleniem i głupotą! Czy nie widzisz, że w świetle wieczności są to jedynie błahostki? – Proszę, powiedz, Horacjo, co zrobiliście ze statkiem niewolniczym? – wtrąciłam tak uprzejmie, jak tylko mogłam, w nadziei, iż uda mi się przerwać nową tyradę Lancelota, który sam okazał się przednim mówcą i bez wątpienia drażnił go talent pozwalający Horacjowi utrzymywać w napięciu grono słuchaczy. – Jako się rzekło, weszliśmy na jego pokład, a potem, widząc, że ani nie ulokujemy niewolników na naszym statku, ani nie wystawimy ich na licytację w porcie, albowiem niewolnictwo sprzeciwiało się naszemu kodeksowi postępowania, spróbowaliśmy nauczyć ich podstaw żeglowania, daliśmy mapy wybrzeża Gwinei, ustawiliśmy im kurs na Afrykę i – zostawiliśmy ich swojemu losowi! Co stało się z nimi potem, tego nigdy się nie dowiem. Często w snach widzę ów upiorny statek pełen Afrykańczyków, ciągle żeglujących po wzburzonym morzu, nie mogących dopłynąć do domu, ani nie niewolników, ani ludzi wolnych, wydanych na pastwę losu i zdradliwość morza. Och, widząc taki obraz, nawet najtwardszy człowiek musi załkać! Tutaj ucichł nawet Lancelot, przejęty straszliwą wizją Horacja. – Żeglowałem z piratami więcej niż przez dwa lata – dalej mówił tamten – czując, że życie pirackie odpowiada mojemu usposobieniu i nie widząc potrzeby żadnych zmian. Ale nasz kapitan, pan Thackaberry (znany również jako Perkalowy Thack z racji miłości do perkalowych spodni), podczas swojej kariery na morzu narobił sobie zbyt wielu wrogów, nabrał zbyt wiele cennych
ładunków, a co więcej, nie chciał dzielić się łupami z gubernatorami kolonii (nazywając ich tchórzliwymi szubrawcami, którzy niby nienawidzili piractwa, a mimo to żądali udziału w zyskach). Dlatego też niejeden statek wysłano za nim w pościg i niezłą też nagrodę wyznaczono za jego głowę. Kolonie były już władne same sądzić piratów, bez konieczności odstawiania ich do Anglii, przeto gubernator Karoliny, któremu kapitan Thack naraził się szczególnie, urządził za nim pogoń jak za lisem, angażując do ścigania go innych słynnych piratów; gdyż wiedział dobrze, że tylko jakiś podobny gagatek może pojmać takiego obwiesia jak Perkalowy Thack. W pogoń za nim ruszył straszny człowiek o nazwisku Seabury, z sięgającą do pasa rudą brodą, do której wplatał kolorowe wstążki. Znany był z tego, że nie uznawał nawet kodeksu pirackiego, a działał zgodnie z chęciami gubernatorów, nie cofając się przed zdradzaniem własnych ludzi, jeśli nagroda za nich była odpowiednio wysoka. Był kreaturą najpodlejszego gatunku, zupełnie wyzbyty pirackiego honoru, co nie przeszkodziło mu w zebraniu podobnych łajdaków, z którymi załadował się na lekki, acz chyży bryg o nazwie „Zemsta Diabła” i zaczął nas ścigać po szerokich morzach, aby dostawszy się na nasz pokład, wyciąć nas do nogi albo wszystkich pojmać. Kiedy nas wreszcie dopadł i pokonał, niektórym kazał iść na ślepo po desce wystawionej przez burtę, choć był naprawdę jedynym znanym mi łajdakiem, który stosował tę okrutną karę, sprzeczną z pirackim kodeksem. Perkalowego Thacka dostarczył do Charlestown, gdzie ten miał zostać powieszony, by potem, ku uciesze gubernatora, trup jego gnił w łańcuchach. Mnie nieszczęsnego sprzedał za drobną sumę pewnemu brytyjskiemu prawnikowi, który przypadkowo bawił wtedy w Charlestown i upatrzył sobie mnie na służącego oraz, z racji mojego wykształcenia, na guwernera jego dzieci. Prawnik Slocock był dokładnie takim zgryźliwcem i skąpcem, jakim okazał się podczas napadu! To dobrodziej, który żąda, żeby jeden służący wykonywał pracę dziesięciu osób. W ciągu spędzonych u niego miesięcy byłem nauczycielem, lokajem, nawet czasami kucharzem i woźnicą, a jak tęskniłem za wolnością, nietrudno sobie wyobrazić. Kiedy ujrzałem wasze cudowne dzikie oblicza, od razu wiedziałem, że znów znalazłem swoją piracką bandę! Jakaż zgryzota mnie ogarnęła na wieść o powieszeniu ukochanego kapitana Thacka! Był najwspanialszym piratem, jaki kiedykolwiek żeglował po Morzach Południowych! Był legendą, od Barbadosu aż do Bostonu, i obawiam się, że zgubiła go właśnie ta sława! – Ach, Horacjo, twoja opowieść każe mi drżeć, również w obawie o los Lancelota – ozwał się Memento – gdyż i on jest zbyt sławny z racji swej dobroci. – A czy już raz nie wymknąłem się spod szubienicy? – wykrzyknął Lancelot. – Z chęcią oszukałbym tę Oszustkę raz jeszcze, aby udowodnić samemu sobie, że jestem żywym cudem! – On oszalał – zawołał Memento. – On myśli, że jest Jezusem Chrystusem. – Nie Jezusem – sprzeciwił się Lancelot – ale duchem Robin Hooda! Jestem nim i nie umrę tak szybko, a nawet gdy umrę, to i tak znów żył będę! – Jeśli mógł umrzeć mój ukochany kapitan Thack, to znaczy, że ty też możesz! – wykrzyknął Horacjo. – On również uważał, że jest nie do zranienia i czuł się nieśmiertelny. O rozbójnikach i piratach krąży powiedzenie, że ryzykując tak wiele razy, niebezpieczeństwo traktują tak jak chleb powszedni – dokąd ktoś nie podłoży im zatrutej kromki.
Rozdział XVIII Zawierający pewną figlarną grą miłosną z której jasno wynika, że uroczyste zapewnienia Lancelota odnośnie do własnych preferencji seksualnych nie są aż tak stałe, jak byśmy mogli wierzyć, podobnie zresztą jak naszego przyjaciela Horacja, po czym nasza bohaterka znajdzie się w kłopotliwym położeniu, które cnotki przyjmą z aplauzem, natomiast kobiety ogniste uznają nieomal za tragiczne; aż wreszcie, zamyśliwszy się nad proroczym snem, rozpoczniemy na koniec podróż do Londynu.
ZASTANAWIASZ SIĘ MOŻE, BELINDO, dlaczego w tak krótkim czasie tak bardzo polubiłam Lancelota, Horacja i Wesołą Gromadkę, ja zaś odpowiem, że naprawdę dopiero dzisiaj w pełni to rozumiem. W wielkim misterium życia od czasu do czasu zdarza się nam poznać ludzi, którzy bliżsi się zdają od rodzonych krewnych i dusze nasze prowadzą tam, dokąd zmierzać one muszą. Z pewnością Lancelot i Horacjo stali się dla mnie takimi przewodnikami. Chociażby byli największymi zbójami, to przecież, zdało się, doskonale poznali – każdy na swój własny sposób – zmienność tego świata, co nie zabiło w nich przyrodzonych talentów i rozumu, aczkolwiek przymioty te wykorzystywali dla życia występnego. Ponadto nie było chyba rzeczą dziwną, że tak niedawno utraciwszy przybranych rodziców, potem przyjaciółki, wreszcie ukochanego konia, teraz odnalazłam w Lancelocie i w jego gromadce nową rodzinę, do której szybko serce me przylgnęło. Dlatego też, kiedy Lancelot poinformował, że wkrótce wyruszamy z łupami do Londynu, dusza zatrzepotała we mnie jak łosoś podczas tarła i zaczęłam się martwić tyleż o Lancelota, co o siebie. Byliśmy gdzieś w Chiltern Hills w hrabstwie Buckingham (tyle tylko Lancelot powiedział na temat miejsca naszej kryjówki, na wszelki wypadek, dodał, gdybym kiedykolwiek została aresztowana i poddana torturom) i mieliśmy stąd podążyć lądem do małego strumyka o nazwie Mill Brook, po nim barką ciągnięta przez konia spławić towary do rzeki Tamizy, na niej zaś przesiąść się na inną, większą krypę, zmierzającą już prosto do Londynu. Mieliśmy przybrać postać słodowników, a łup ukryć w beczkach pod grubą warstwą słodu. Pewien znajomy Lancelota, który był słodownikiem w Great Marlowe, ofiarował się dostarczyć nam pojemną barkę, abyśmy na niej dotarli do stolicy. Taka podróż nie była ani prosta, ani też bezpieczna, gdyż barkom, jak mówił Lancelot, przychodziło pokonywać na rzece groble oraz śluzy i wiele z nich wywracało się do góry dnem, topiąc ładunek, a także żeglarzy. A przecież i tak była to droga bezpieczniejsza niż przejazd przez rogatki, gdzie w każdej bramie mógł kryć się zdrajca, gotowy za nagrodą wydać Lancelota. Całą noc przed eskapadą do Londynu Wesoła Kompania spędziła na pakowaniu łupów, a ja na przygotowywaniach do powtórnego przywdziania na się postaci młodziana. Kaszel nieomal zupełnie przestał mnie męczyć i prawie całkiem doszłam do siebie. Miałamż pozostać członkiem bandy Lancelota i jeździć z jego Wesołą Gromadką, rabując powozy i ryzykując stryczek? Nie w smak mi już była rola przynęty, trzęsącej się nago przy drodze. Czy zatem włóczyć się u jego boku jak prawdziwy rzezimieszek, czy też uciec w Londynie i tam dalej szukać szczęścia?
Był to trudny dylemat, gdyż jak już wspomniałam, ogromnie polubiłam Lancelota, Horacja i ich kompanię, uważając wszystkich prawie za swoich braci. Odnalazłszy znowu przyjaźń, miałamli tak szybko zamienić ją na okropną pustkę i samotność? Z drugiej jednak strony, czy nie było aby głupotą ryzykować więzienie lub szubienicę, tylko gwoli spoufalania się ze zbieraniną opryszków? Postanowiłam przemyśleć wszystko przez noc i podjąć decyzję do świtu. Ranek uznałam za odpowiedni czas na postanowienia. Właśnie szykowałam swój podróżny kostium (który Lancelot uzupełnił hojnie, nie szczędząc wspaniałych, choć kradzionych elementów żołnierskiego ekwipunku), kiedy otworzyły się, skrzypiąc, drzwi mojej komnaty i w środku pojawił się sam wódz bandy. Wszedł krokiem dość niepewnym, jak gdyby nie wiedział, jak ma się zachować albo co powiedzieć. Przysiadł wreszcie na brzegu łóżka i zaczął, istotnie, jak na niego dość nieporadnie: – Doprawdy, Fanny, mam gorącą nadzieję, że nie będziesz żywiła do mnie urazy za niewłaściwe potraktowanie, gdyż choć, przyznaję, na początku uznałem cię za płochą latawicę, widzę, iż popełniłem błąd, gdyż jesteś w istocie elegancką młodą damą, osobą godną zaufania, o wielkiej wiedzy i wrażliwości. Mówił to z wielkim zmieszaniem, on, który miał zwykle język tak obrotny – ja zaś, pod wrażeniem tej jego konfuzji, mocno ścisnęłam mu rękę, mówiąc: – Ja też cię lubię, Lancelocie. Proszę cię, zakopmy topór wojenny i niechaj już od tej godziny nic między nami nie będzie oprócz dobra. Wystarczył jednak dotyk, by wyrwał prawicę ruchem tak gwałtownym, jak gdyby moja dłoń była rozżarzonym węglem, który to odruch zdziwił mnie i przestraszył, wcale jednak nie obraził. – Fanny – powiedział – wybacz mi, ale dotyk kobiecego ciała napełnia mnie lękiem. Nie będę kłamał. To jedyny paniczny strach, od którego nie jestem w stanie się uwolnić, pomimo zmartwychwstania oraz wszystkich niebezpieczeństw, jakie przeżyłem. Wystarczy, że musnę skórę niewieścią, a drżeć poczynam tak, jak nie zadrżałem nawet na widok stryczka. Od czasu fałszywych zapewnień lorda Bellarsa o wiecznej miłości nic tak nie wzburzyło mojej dumnej krwi jak to wyznanie, znowu więc biorąc w dłonie rękę Lancelota, poprowadziłam ją ostrożnie do mego gorsu, by, rozchylając chustę, umieścić między nabrzmiałymi kulami moich piersi. – Spójrz – powiedziałam – nie ma się czego bać. Znów wyszarpnął rękę, ale przez chwilę chyba się zawahał, delektując się ciepłem między bliźniaczymi wzgórzami. Zachęcona tą nieznaczną zwłoką (którą bardziej doprawdy poczułam, niżeli zmyśliłam), uparcie znów ujęłam palce Lancelota i całkiem rozmyślnie wsunąwszy je pod spódnicę, przytknęłam do uda. Tym razem dłoń trwała nieruchomo dłużej niż przez chwilę, po czym odskoczyła niczym od gorącego pieca. – Lancelocie – powiedziałam, powodowana teraz urażoną dumą, połączoną z przykrym uczuciem
osamotnienia, jakiego kobieta doznaje, wiedząc, że wobec wstydliwego zalotnika przyjdzie jej grać rolę uwodzicielki: – Proszę cię, pomóż mi się rozebrać do spania. – Nie, Fanny, nic tu nie poradzisz, przysięgam. Damy szanuję za ich rozum, wolę, zdolności – możesz być pewna, że oddaję płci przeciwnej należną jej cześć – ale nigdy nie czułem do nich pożądania, z wyjątkiem jednej postaci niewieściej. Tylko nie bierz sobie tego za bardzo do serca. Gdybym potrafił kochać kobiety, wziąłbym cię za żonę, jak też i do łóżka... – Nawet jeżeli nie odczuwasz pokus, co ci przeszkadza pomóc mi się rozebrać, jak brat pomaga siostrze? – Nie, Fanny, czas już na mnie... Złapałam go za przegub, aby nie mógł uciec. – Proszę cię, tylko ten stanik, pomóż mi go rozpiąć. Nie mam pokojówki, a tak nie będę spała. Zbliżywszy się, nadstawiłam stanik do rozpięcia, co uczynił z niezwykłą ostrożnością, jak gdyby dotyk mej skóry zabijał. Kiedy poczułam, że gorset się rozluźnia, ujęłam jego ręce i ich czarkami przykryłam obie piersi. Znów zwlekał dłużej, niż to było konieczne, nieomal już skuszony rozpalonym ciałem, ale potem raz jeszcze jego palce odleciały jak ptaki i znowu byłam pozostawiona samej sobie. – Fanny, adieu, idę. Dobranoc... Padłam teraz na niego, przyciskając nagi gors do jego piersi. Jego wyszywana srebrem kamizelka raniła moje ciało, nie ustąpiłam jednak, a on nie uciekł. – Chodź, Lancelocie – powiedziałam (może nawet bardziej dla żartu, aniżeli z namiętności) – skoro i tak nic z tego nie będzie, połóż mnie, proszę, do łóżka. – Nie, Fanny. – Bronił się, ale poprowadzony za rękę, poszedł moim śladem. Powoli rozebrałam się; halka, bielizna, rozluźniony gorset – wszystko kolejno leciało na podłogę. Zdjęłam z uda czerwoną podwiązkę, włożyłam ją delikatnie pod poduszkę, a potem ułożyłam się na łóżku i poprosiłam Lancelota, aby usiadł obok mnie i przebiegał ręką po moim ciele, badając każdą wypukłość, każdą równinę i zaklęśnięcie. – Nie mogę, Fanny, uwierz mi, nie mogę. – Nie zrażona jednak, poprowadziłam jego rękę od kolana w górę, wzdłuż uda, potem między nogi i aż do brzucha, gdzie się zatrzymawszy, poprosiłam, żeby posmakował teraz językiem tego, czego uprzednio dotknął. – Nie, Fanny – wykrzyknął Lancelot, zdjęty paniką – tego na pewno nie mogę uczynić! – Co? – zapytałam, patrząc wyzywająco na przestraszone zielone oczy, na czuprynę kręconych włosów, jak moje rudych, na kości policzkowe, przywodzące na myśl wielkiego bożka Pana. – Co? Nie boisz się śmierci, a boisz się tych bezbronnych piersi? Boisz się ich delikatności, choć sameś już twardy?
Jego (jak mówią) członek Kogutowa zdecydowanie poruszył się w spodniach, zaznaczając wyraźnie swój kształt w jedwabnym brokacie. Byłam już niemal całkiem ośmielona, aby po tego wesołego jegomościa sięgnąć i raz na zawsze przekonać go do kobiet, kiedy nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem i któż inny mógł w nich stanąć, jeśli nie Horacjo! Oceniwszy szybko sytuację, wykrzyknął: „Ty wstrętny łajdaku!” Po czym rzucił się na Lancelota, odrywając go od mojego ciała i powalając na podłogę silnym uderzeniem. Teraz dopiero zaczęły się krzyki i okładanie pięściami, przy którym padło tyle razów, że ktoś przechodzący w pobliżu musiałby pomyśleć o morderstwie! Skryłam swą drżącą osobę pod pierzynę i stamtąd przyglądałam się bójce, jaką dwaj mężczyźni zaczęli o mnie toczyć, wykrzykując przekleństwa, wykręcając sobie ramiona i waląc kułakami. Nigdy nie zgadnę, dlaczego Weseli Kompani nie próbowali ich uładzić; być może sami już zaznali miłosnych zapędów Lancelota! – Ty podła Świnio! – wrzeszczał Horacjo. – Udajesz, że nienawidzisz kobiet, po to tylko, żeby tym prędzej wskakiwać do ich łóżek! Ty i cały ten twój honor Robin Hooda! Ty oszuście! Ty szarlatanie! – Cóż za przeklęty czarny dupek! – odgryzał się Lancelot. Co tak niby cennego w tym twoim parszywym zadku, że ciągle precz mnie od niego pędzisz?! – A jakże! Najpierw z pośladków twych zrobię rosół na kluskach, zanim na deser zjem twojego złodziejskiego fiuta! – Z tymi słowami Horacjo zwalił się na Lancelota i przygwoździwszy go do podłogi, jął okładać pięściami po głowie i szyi tak, aż z nosa herszta rzuciła się rubinowa krew i przez chwilę zdawało się, że nieborak wyzionął ducha. Ale nagle w niepojęty sposób odmieniły się koleje bitwy i teraz oto Lancelot przygniótł Horacja do polepy, po czym dwaj mężczyźni tak bardzo sprzęgli się ze sobą, że dla nie uprzedzonych oczu bardziej musieli przypominać kochanków niż wojowników. Na własne też oczy wnet ujrzałam, jak Lancelot przygniata swoimi biodrami biodra Horacja, tamten najpierw opiera się, potem ulega, wtedy zaś Lancelot, rozpiąwszy bryczesy, swojego rozpłomienionego członka wpycha między wargi miłośnika. Ten najpierw zdawał się niechętny, potem jednak z coraz większą ochotą i przyjemnością wysysać zaczął pokraśniałego twardziela, aż w trakcie żarliwych pchnięć i odparowań usłyszałam westchnienia, jęki, szept „umieram” i Lancelot, jak wielka fontanna z otaczających Wersal ogrodów, trysnął strumieniem białej piany wysoko w powietrze (szlauch bowiem wyskoczył spomiędzy warg Horacja), a potem wyczerpany upadł na podłogę, gdy tymczasem partner dawał mu kuksańca w plecy bardziej z miłości aniżeli z gniewu. Leżeli tak przez czas jakiś, chyba zupełnie zapomniawszy o moim istnieniu, a potem Lancelot zaczął czołgać się po podłodze, aby wargami przywrzeć do pluder Horacja i w nagłym przypływie pożądania ukoić jego ogromniastego czarnego członka w swoich ustach, aż także ten odpalił pienistą salwę. Dwaj mężczyźni legli nieruchomo, obejmując się czule, cali mokrzy od potu i miłosnych wytrysków, gdy tymczasem ja, w pustelni pod pierzyną, sama musiałam ukołysać się do snu, czując się od samej Meduzy starszą i brzydszą, a także bardziej niż ona samotną. Zasnęłam i przyśniło mi się Lymeworth. Przechodziłam przez długą galerię, pod oprawionymi w ramy portretami przodków lorda Bellarsa. Moje pięty dudniły głuchym echem na zimnej kamiennej posadzce. Patrzyłam na te portrety – portrety bladych elżbietańskich dam pędzla Williama Larkina i
Nicholasa Hilliarda, portrety eleganckich dworzan malowane przez sir Antona van Dycka i sir Petera Lely’ego, portrety wielkich dam i wielkich uczonych autorstwa Godfreya Knellera – ale wszystkie te znajome mi oblicza, o których tak często myślałam i śniłam na jawie w młodości, nagle zmieniły się! Zwidziało mi się, że z jednej ramy spogląda na mnie lord Bellars, z drugiej Isobel Dobra Wiedźma, z jeszcze innej sam Lancelot, po mistrzowsku sportretowany ręką Knellera, a na koniec (czy to możliwe?) moje własne znajome oblicze (tak jak gdybym była swoim własnym przodkiem). Naraz portrety przemówiły. „Wybacz mi – powiedział lord Bellars – nie znałem prawdy o twoich narodzinach”. „Jestem z tobą jeszcze”, zawołała Isobel, promieniejąc swoimi błękitnymi oczyma. „Kocham cię, ale i lękam się ciebie, dziewczyno”, wyznał Lancelot. „To nie twoja wina, ale moja”. Wreszcie odezwał się mój portret, najpierw tak cicho, że nie dosłyszałam słów, ale odczytałam je po ruchach warg mojej podobizny, która mówiła, zdaje się: „Wybaczam ci wszystko”. Nagle obudziłam się, zdumiona nocnymi wizjami, ale mimo to z poczuciem wielkiego spokoju, jakim napełniają nas niekiedy sny, kiedy jesteśmy boleśnie umęczeni. Choć długo myślałam, nie potrafiłam wytłumaczyć sobie znaczenia snu; ale jakoś dziwnie byłam pewna tego, że obecnie wszystko będzie już dobrze. Obaj mężczyźni wyszli z mojego pokoju; wzeszło słońce, pomarańczowy płomienny globus, żarzący się między pokrytymi listowiem gałęziami za oknem z ołowiowego szkła. Dzień był piękny i jasny. Wstałam i ubrałam się z pośpiechem, czując nadzieję, jakiej nie doznałam od wielu dni, co nie przeszkodziło mi jednak przypiąć na szczęście czerwonej podwiązki. * * * Podróż rzeką była tak koszmarna, jak Lancelot obiecał. Co ciekawe, okazało się przy tym, iż aktualne niebezpieczeństwo mniej jest dokuczliwe dla umysłu, aniżeli jego tylko wyobrażona groźba. Kiedy z Mili Brook wypłynęliśmy na Tamizę, otwierające się przed moimi oczami widoki wprawiły mnie w stan bliski osłupienia, mężczyźni jednak skupili się na kierowaniu barką. Z powodu rozmaitych śluz, przez które musieliśmy przepływać, podróż trwała wiele dni i wiele nocy. Ruszyliśmy w dół rzeki, z Marlow płynąc do Maidenhead, Windsoru i Staines, stamtąd do Walton-on-Thames, a po minięciu Hampton Court do Twickenham. Nigdy przedtem nie widziałam legendarnego Hampton Court ani też potężnej i pięknej Tamizy, i teraz w zdziwieniu i oczarowaniu spoglądałam na piękne brzegi rzeki, niezliczone majestatyczne budowle, arystokratyczne i szlacheckie dworki, senne przysiółki, miasta i wioski tętniące jarmarczną wrzawą, a także na nieprzebraną moc łódek i barek rzecznych, których ciągle przybywało, w miarę jak zbliżaliśmy się do wielkiej metropolii. Hampton Court leży na północnym brzegu Tamizy, nad wodą, choć nie na tyle blisko, aby żyć w strachu przed grozą powodzi, i otoczone jest ślicznymi ogrodami sięgającymi niemal brzegów rzeki. Bardziej jednak niż sam pałac, myśli moje zaprzątał dwór niecnego króla Henryka VIII, którego wyobraziłam sobie płynącego do Londynu na pokładzie jednej z flotylli swawolnych łodzi, pośród minstreli śpiewających i grających na lutniach, podczas gdy ja, przez imaginację przemieniona w damę z epoki Tudorów (z krezą wokół szyi i w sukni wyszywanej perłami), byłam wybraną przezeń nałożnicą, tak ukochaną, iż przenigdy nie kazałby mnie ściąć, tak jak inne nieszczęsne istoty. Och tak, oczarowałabym nawet Henryka VIII – ja, której przyszło spać samej, kiedy dwóch mężczyzn gziło się i całowało tuż obok mojego pustego łoża!
Potem minęliśmy Twickenham i wykrzywiłam twarz w okropnym grymasie ku budowli, którą uznałam za willę pana Aleksandra Pope’a, poety i łotra. Mogłam się tam znaleźć jako nałożnica i wygrzewać się w promieniach jego chwały, rozkoszując się jego czarodziejską grotą! Ale wtedy musiałabym znosić też jego obrzydliwe, żabie uściski! Już wolałam być tutaj z miłym moim oczom Lancelotem, który z pewnością mnie kochał, chociaż, niestety, ani chciał mnie dotknąć! W miarę zbliżania się do wielkiego miasta, serce biło mi coraz mocniej i nietrudno, doprawdy, było zgadnąć, że metropolia jest już całkiem blisko, gdyż Tamiza stała się morzem masztów, a cała powierzchnia rzeki pokryła się barkami, łódkami pasażerskimi, galerami najróżniejszych rozmiarów, z siwymi starymi wilkami rzecznymi przy wiosłach. Zewsząd słychać było odbijające się echem w naszych uszach komendy: „Mocniej wiosła!” i „Stery!” oraz taką masę najróżniejszych słów wulgarnych, iż dziwiłam się, że uszy nie spłoną mi ze wstydu wskutek przekleństw, jakie do nich docierały! Ktokolwiek jednak chciał płynąć wynajętą barką, nie miał innego wyboru, jak tylko pogodzić się z tym językiem opryszków, którzy rządzili rzeką, i mimo woli słuchać wielu kłótni o stawki między przewoźnikami a ich klientami – i nieraz do moich uszu docierały krzyki: „O pierdolone skurwysyny!”, kiedy gniewny raptus próbował wywalić swoich pasażerów do wody, ponieważ wzdragali się przed odpowiednim datkiem. Jakimże dziwnym miejscem był ten Londyn! Rzeka była najwidoczniej główną drogą komunikacyjną miasta i wielu zamożnych mieszczan rozsiadło się wygodnie na poduszkach w wynajętych łodziach, podczas gdy grubiańscy i siwi przewoźnicy wprawnie wiosłowali, obrażając uszy i zmysły pasażerów przekleństwami, jakie wymieniali, jeśli nie między sobą, to w uwagach kierowanych do gości. Były pikniki i radosne przyjęcia na rzece, trafiały się okazałe barki zatłoczone skrzypkami, lutnistami i śpiewakami, były stoły do uczt i buduary, eleganckie damy i dżentelmeni uczestniczący we wszystkich tych rozkosznych przejażdżkach. Gdy mijaliśmy Whitehall, moje oczy dostrzegły wdzięczny kształt, który wyglądał jak czarodziejski zamek unoszący się na wodzie. – Powiedz mi, proszę, co to takiego? – zapytałam Lancelota, który w stroju słodownika wyglądał równie buńczucznie jak w każdym innym ubiorze. – To Folly, moja droga. Kiedyś, za czasów Karola II, spotykali się tu ludzie szlachetnie urodzeni, ale teraz jest to pływający dom publiczny, siedziba dam, które z upodobaniem dudlą brandy (jak mówią, aby chronić żołądki przed chłodnym rzecznym powietrzem) i leżą, wyczekując jegomościów tak zgłodniałych cipki, że nie odstraszy ich nawet syfilis. Na szczęście, mnie nigdy to nie dotyczyło. – Skąd zatem wiesz o tym tyle, kochany Lancelocie? – zapytałam. Zaczęłam się zastanawiać, czy czasem dobrodziej nazbyt donośnie nie manifestuje swojej niechęci do kobiet. Jeśli naprawdę ich nie znosi, to czemu papla o nich nieustannie? Zapytany, spojrzał na mnie chłodno. – Ponieważ znalazłem się tam w interesach: aby pozbawić kurewki sakiewek! Zapatrzyłam się we włosy o marchewkowym odcieniu, wesołe, lekko skośne szmaragdowozielone oczy, policzki rozjaśnione uśmiechem. – Wiesz, Lancelocie, naprawdę cię kocham, choć jest to tylko miłość siostry do brata.
– I ja cię kocham, Fanny – odparł. Potem w przypływie czułości sięgnęłam po jego rękę, ale i tym razem odsunął się ode mnie z wielkim pośpiechem. Westchnęłam głęboko. – To nie z braku miłości – powiedział. – Tak, wiem – przytaknęłam. Ale czy naprawdę wiedziałam? Cóż, moja Belindo, wspomnienia zawsze wypaczają fakty i dlatego opowiadanie historii własnego życia to zadanie niebezpieczne. Chociaż pragnie się dochować wierności prawdzie, to przecież znając dalszy bieg wydarzeń (co niemożliwe było przed ich nastąpieniem), ma się ochotę przedstawić je bardziej na sposób poety niźli trzeźwego kronikarza. Ale sza, nic więcej już nie powiem ponadto, że acz kochałam Lancelota, a on też mnie miłował, nie mogliśmy zaznać bliskości dotyku! Byliśmy coraz bliżej serca miasta i ruch na rzece gęstniał. Lancelot zaczął pokazywać mi główne atrakcje cudownego Londynu. Och, Troja czy Rzym w całej swojej świetności nie mogłyby mnie bardziej zachwycić i zdumieć! Minęliśmy Lambeth House na jednym brzegu, a zaraz po nim dojrzeliśmy po drugiej stronie gmachy parlamentu i Rynek Wełniany. Teraz, zakręciwszy, rzeka poniosła nas ku Nowemu Targowi, Somerset House i Inner Tempie. Londyn wydawał się miastem z baśni! Był jasny, letni dzień; słońce odbijało się w rzece, niczym w tysięcznych małych zwierciadełkach; nigdy przedtem nie widziałam tak potężnych budowli ani tak hałaśliwych tłumów ludzi, od których roiło się na pokładach barek i stateczków, a także na przylegających do wody schodach i nabrzeżach! – Och, czuję już, że pokocham Londyn! – krzyknęłam do Lancelota z radością osoby, w której właśnie rozpala się afekt. Cóż za miasto! Wystarczyło, że zaczerpnęłam jego powietrza, a już czułam podniecenie, jakiego w Wiltshire nie zaznałam nigdy. – Poczekaj, panienko, aż ujrzysz motłoch cuchnący ginem, żebraków, uliczne rynsztoki i mętny prąd kanału Fleet! – A co to takiego? – To ściek nad ściekami, własny Styks Londynu, cuchnący, czarny strumień, który ma źródła w Hampstead, a wlewa swoje nieczystości do Tamizy przy Blackfriars, gdzie zaraz dopłyniemy. Spójrz tam, to kopuła katedry św. Pawła. Ale niestety, nie dane było moim oczom nacieszyć się kopułą ani też przerazić widokiem Fleet, gdyż w chwili kiedy Lancelot mówił te słowa, z barki, która chyłkiem podpłynęła, nagle zwaliła się na nas zgraja podłych opryszków, ubranych jak przewoźnicy, ale przede wszystkim złaknionych krwi Lancelota Robinsona! Zbójów było dwunastu, w workowatych portkach barkarzy, przepoconych koszulach i pasiastych trykotowych czapkach na łysych czaszkach. Kto ich nasłał? Jak rozpoznali Lancelota w przebraniu? W obawie o swoje życie i ciało skuliłam się za jedną z beczek z łupami. Zdrajcy zjawili się tak raptownie, że atak zaskoczył wszystkich, ale już po chwili Horacjo pierwszy rzucił się do boju. Dawny pirat zwalił się na jednego z opryszków, przewrócił na pokład, po czym unieruchomił
jednym ciosem nogi. Drugiemu roztrzaskał głowę kolbą pistoletu, z trzecim zaś zaczął tarzać się w uścisku, ale największe niebezpieczeństwo zawisło nad Lancelotem. On był zdobyczą, której szukali, on i łupy. On był łakomym udźcem baranim, my jedynie sosem dodanym do pieczeni. Teraz ocknęli się także pozostali weseli kompani i porwali się do walki z bandziorami. W bitwie pierwszemu przyszło umrzeć Opojowi – trafiony ogniem muszkietu zginął w odmętach Tamizy. Biedny Beau Monde został pchnięty nożem, podczas gdy głowa Gromu roztrzaskała się o burtę barki. Mój słodki Lancelot długi czas mężnie odpierał przeciwników, choć jednak Horacjo bronił go z największą zaciekłością, także nasz mistrz powoli tracił siły. – Uciekaj! – krzyknął do mnie w wirze walki. – Uciekaj! Poślę po ciebie! – Ale dokąd mam uciec? Dokąd się udać? – Skacz do wody, Fanny – krzyczał Lancelot. – Uciekaj! Pomimo rozkazu trwałam w bezruchu, tak jakby moje nogi uwięzły w arktycznych śniegach. – Uciekaj! – raz jeszcze zawołał Lancelot, wraz z Horacjem odpierając zbójów. Wtedy John Maluszek przywołał najbliższą łódź, wcisnął przewoźnikowi do ręki kilka monet, szepnął mu coś do ucha, po czym chwycił mnie wpół i cisnął wprost do wynajętej krypy. – Nie chcę cię zostawiać! – wołałam rozdzierająco, podczas gdy silne pchnięcia wioseł oddalały mnie od Lancelota. – Kocham cię! Kocham! – Wierny poleceniu, przewoźnik, nie zważając na me prośby, oddalał się z miejsca potyczki. Dobiegły mnie krzyki z barki Lancelota. Tym razem to pan Dowcipas, trafiony, zalał się krwią, po czym wkrótce runął do Tamizy, zostawiając w wodzie krwistą wstęgę. Puja i Francisa Bacona wyrzucono za burtę i śpiesznie teraz płynęli do brzegu. Łódź ze mną oddalała się, a ja patrzyłam, jak Lancelot i Horacjo bronią jeszcze na dziobie łupów i życia, ale nikt nie potrafiłby przewidzieć, jak długo to jeszcze potrwa. – Niech ci Bóg dopomoże! Kocham cię! – krzyknęłam do Lancelota, którego postać stawała się coraz mniejsza, w miarę jak mój przewoźnik zbliżał się do schodów przy Somerset (które tak niedawno minęliśmy). Widziałam, jak do barki Lancelota dobijają dwie łodzie ze świeżymi zastępami wrogów, którzy natychmiast wdarli się na pokład. Serce zamarło mi w piersi jak skamieniałe. Och, teraz Lancelot już na pewno zostanie pojmany! Ukryłam twarz w dłoniach i zaszlochałam, nawet bowiem gdybym odważyła się patrzeć, z tej odległości nie mogłam zobaczyć, jak na wodach Tamizy kończy się bój Lancelota z podstępnymi zdrajcami.
KSIĘGA II
Rozdział I Który opowiada o zawarciu przez naszą bohaterkę bliższej znajomości z wielkim miastem Londynem oraz o tym, co spotkało ją po historycznym tam przyjeździe.
ZAGUBIONA I SAMOTNA, rzucona bez ostrzeżenia w samo serce Londynu, minąwszy Somerset House, weszłam na ulicę Strand, która doprowadziła mnie na Covent Garden – chociaż wówczas ledwie znałam te nazwy. Miasto osaczyło mnie krzykami i zapachami. Ulice były źle wybrukowane i pokryte najróżniejszymi odpadkami. W rynsztokach widać było rybie głowy, skórki pomarańczy, ludzkie odchody, a nawet zdechłe koty! Powietrze było tu równie ciężkie, jak nad rzeką świeże i przejrzyste; lęk wzbierał na widok obfitości skrzypiących na ozdobnych żelaznych kroksztynach szyldów, które jak wisielcy kołysały się na wietrze, tamując resztki światła i powietrza, co było tym dotkliwsze, im węższa uliczka. Gdy jednak dobrze przyjrzało się samym szyldom, mogły się podobać. Tam namalowany był winiarz z dojrzałymi gronami w dłoni; ówdzie szyld perukarza demonstrował szyk jego wyrobów; gdzie indziej znak nad sklepem tekstylnym obiecywał najprzedniejsze jedwabie. Same sklepy uderzały tak oszałamiającym przepychem, że bardziej zdały się dumnymi pałacami niż zwykłymi miejscami transakcji handlowych. Wytworne damy zstępowały z lektyk, witane głębokimi ukłonami płaszczących się przed nimi subiektów, którzy silili się na dworskie maniery. Lektyki, kawalerzyści i dorożki walczyły o miejsce na ulicach, a biedny pieszy musiał się chyłkiem koło nich przemykać. – Z drogi! – pokrzykiwali lektykarze, unosząc swoich szlachetnych pasażerów nad rozwrzeszczanym tłumem. – Nie stój tak, ślepoto! – ryczeli sprzedawcy owoców, pchając wózki otoczone aureolami z much. – Czy mam ci wypruć flaki? – warczeli inni, tocząc swoje platformy i taczki z taką beztroską, jakby rzeczywiście niczego nie pragnęli bardziej, jak tylko kogoś zmiażdżyć. Ze strachu o życie przemykałam się pod murem, ale raz po raz pojawiał się przede mną jakiś chojrak, strojny w szpadę ze srebrną rękojeścią, który wykrzykiwał: – Nie plącz mi się pod nogami, ty wiejski cymbale! – I zmuszał mnie do ustąpienia z drogi. Nadal wyglądałam jak wsiok i prostak? Najwidoczniej tak. Dawne męskie przebranie uzupełniło kilka ozdób podarowanych mi przez Lancelota, wszelako podczas ucieczki kapelusz wpadł do Tamizy, a peruka podróżna była w tak żałosnym stanie, że nawet najlepszy rzemieślnik nie umiałby przy wrócić jej świetności. Buty były zabłocone i podrapane, spodnie porwane, a koszula powalana ziemią. Miałam w kieszeni trochę monet – kilka najprawdziwszych gwinei, które dał mi ongiś pan Pope
(Lancelot zaś zwrócił przed podróżą) – a także parę złotych zegarków i ozdobioną klejnotami tabakierę z zapasu kradzionych łupów. – Weź je – powiedział Lancelot. – Kto wie, czy ci się nie przydadzą, jeśli rozłączymy się w drodze... – Jak prorocze wydawały się teraz te słowa! Czy moim losem zawsze już będzie utrata przyjaciół i samotność? Pod jakąż nieszczęśliwą gwiazdą się urodziłam, że sieroctwo nie odstępowało mnie na krok? Zdumiał mnie panujący na ulicach hałas; nigdy dotąd nie słyszałam tylu krzyków naraz. Moje uszy były napastowane ze wszystkich stron, choć najczęściej nie mogłam pojąć, o co chodzi, z racji dziwaczności londyńskiej mowy, tak bardzo odmiennej od prostego języka hrabstwa Wiltshire. – Kraby, kraby, najróżniejsze kraby! – wykrzykiwał sprzedawca, wymachując wielonogimi okazami tak, jak gdyby wijące się kończyny miały wystraszyć wszystkie młode panny, które istotnie na sam ich widok odskakiwały w przerażeniu. – Garnki drutuję! Brązowe, żelazne! – wrzeszczał druciarz, który pchał wózek podzwaniający starymi żelaznymi garami. – Kupujcie pyszne węgorze! – zachwalała śpiewnym tonem krzepka wieśniaczka, o policzkach pokrytych czerwonymi żyłami, które wyrzeźbione kiedyś przez mróz, trwały szkarłatne pomimo potu, jaki zraszał jej twarz owego letniego dnia. Węgorze wijące się w płaskim koszu niesionym na głowie czyniły z niej wiejską Meduzę. – Sześć pensów za funt pięknych wiśni – wołało zalotnie hoże dziewczę, pokazując rubinowe owoce dwóm filutom, którzy bez wątpienia woleliby skosztować jej niż soczystego towaru. – Stara satyna, stara tafta i aksamit! – darł się stary szmaciarz, tocząc przed sobą wózek wyładowany brudnym muślinem i postrzępionym płótnem, a na głowie dźwigając pół tuzina zatłuszczonych kapeluszy. – Piękne cytryny i pomarańcze! – zachwalała melodyjnie dziewczyna z cytrusami, która z ukrytej w kieszeni fartucha butelki z ginem pociągała spory łyk, kiedy myślała, że nikt na nią nie patrzy. – Wesoła nowa piosenka! – wykrzykiwał handlarz ballad, trzymając zwitek papierów w brudnej ręce. – Pamiętajcie o biednych skazańcach! – przypominał żałosny skowyt jakiegoś nieszczęśnika potrząsającego glinianym garnkiem pełnym pensów. Natychmiast pomyślałam o Lancelocie, który teraz na pewno już nie żył albo wleczony był do więzienia – i po moich brudnych policzkach popłynęły łzy. Jakim okrutnym miejscem był ten Londyn! Najpierw zobaczyłam biednego kominiarczyka targanego za uszy przez majstra, ot tak, tylko dla żartu; potem dojrzałam, jak pewien szlachetnie urodzony osobnik kopał po brzuchu ślepego żebraka, raczej skłonny wątpić w nieszczęście bliźniego, aniżeli okazać mu chrześcijańskie miłosierdzie! – A jakże, ten łajdak ma lepszy wzrok ode mnie! – wołał nadęty bufon odziany w czerwoną satynę ze srebrną koronką i parę razy ugodziwszy jeszcze nieboraka swoim spiczastym butem, zniknął w kawiarni, by przywitać się tam z przyjaciółmi. Nieprzerwany potok ludzi był w przeważającej części złożony z biedaków i nędzarzy. Na każdą piękną szlachciankę w lektyce i każdego lokaja w liberii, ubranego jak orientalny książę, przypadał tuzin obdartych nieszczęśników pociągających gin, okaleczonych dzieci żebrzących o pensa i ladacznic wdzięczących się na każdym rogu i odkrywających oczom wszystkich swoje nieapetyczne biusty. Przenigdy nie zapomnę tych dziobatych, wypacykowanych twarzy, które jakby drwiły ze mnie, kiedy tak przepychałam się długimi i wąskimi uliczkami prowadzącymi na Covent Garden, a mój strój wiejskiego szlachcica zdawał się czynić ze mnie łatwy łup dla wszelkich kokot i dziewek ulicznych. – Nie spróbowałbyś mojego rarytasu? – powiedziała półgłosem jedna z lafirynd, obrzucając mnie
chytrym spojrzeniem i przewracając oczyma w mocno pomalowanej twarzy. Pomazała się cała bielą ołowianą, na której policzki podkreśliła karminem, wargi karmazynem, a ślady po ospie próbowała ukryć pod taką liczbą plastrów o różnych kształtach i rozmiarach, że hardziej przypominała struclę owocową niż kobietę. Na jej widok cofnęłam się przerażona. – Ej? Boisz się, chłoptysiu? – zażartowała, po czym trąciła łokciem swoją siostrę-ulicznicę – równie upiorną zjawę w masce z farb i plastrów – namawiając, by teraz ta spróbowała na mnie swego czaru. – Nie chcesz gniazdeczka dla twojego ptaszka? – wydarła się kokota. – Mogę poskakać ci na drągu, possać wała, a ty poszydełkujesz mi poduszkę! Wbiłam oczy w cuchnący i nierówny bruk, umykając tak szybko, jak tylko niosły mnie nogi. – Tchórz! Tchórz! – szydziły za mną. – Powinnyśmy zaciągnąć cię do domu i zgwałcić! – powiedziała pierwsza Cycolinda. – Pyszna byłaby zabawa! – zagrzmiała jej siostra Cycobella, po czym salwa rechoczącego śmiechu przetoczyła się przez ulicę. Bez chwili zwłoki i zastanowienia pognałam do następnego rogu, pewna, że gdybym rzeczywiście była wiejskim chłopakiem wyśmianym przez te ohydne koszmary, na zawsze odstręczyłoby to mnie od kobiet. Na najbliższym rogu dwójka przebrana za wiejską młodą parę śpiewała tkliwą pieśń, piękniejszą od wszystkich, jakie dotąd słyszałam. Przystanęłam, aby ukoić uszy słodką muzyką, i pomyślałam, że Londyn nie może być bez reszty zły, jeżeli jest tu miejsce dla takich śpiewaków i dla wdzięcznych słuchaczy, jakby zahipnotyzowanych boską siłą muzyki. Chłopak i dziewczyna byli niewiele starsi ode mnie. Ona delikatna, jasnowłosa, obdarzona niebieściutkimi, anielskimi oczyma, on o oliwkowej cerze i czole zdradzającym taką niewinność, że nawet zakonnice i zatwardziałe stare panny, niepomne ślubów czystości, gotowe byłyby beznadziejnie się w nim zakochać. Śpiewali o wiośnie i o gałązkach pełnych pąków, o ptakach, dzikich kwiatach i pierwszej miłości, a tak sami w tym byli czarowni, że pieśń stawała się czymś więcej niż tylko balladą, a mianowicie prawdziwą historią ich uczucia. Niepowstrzymany potok ludzki zewsząd napierał na mnie i popychał, ale wewnątrz naszego magicznego kręgu tłum stał cichy i zasłuchany, jakby przemieniony i uszlachetniony pięknem. Nie wiem, ile to mogło trwać, jeśli idzie o mnie, nie ruszałabym się stamtąd tak długo, jak długo tych dwoje by śpiewało, atoli nagle ciemna chmura burzowa przesłoniła złote oblicze słońca i znienacka lunął letni deszcz. Słuchacze rozpierzchli się na wszystkie strony, kiedy niebiosa się rozwarły, rynsztoki spłynęły deszczem, a mętne strugi pociekły środkiem ulicy. Ubłocone damy, podciągając do góry spódnice, szukały schronienia w pobliskich sklepach, podobnie jak eleganci, którzy bali się, iż peruki się zmoczą, a brokaty pokryją plamami brudu. W poszukiwaniu ochrony przed deszczem w ogóle zapominano o galanterii, zobaczyłam przeto, jak jeden filut wyrwał z ręki jakiejś szwaczce jej stary parasol, a klepnąwszy ją przez spódnice w zadek, zawołał bezczelnie:
– Serdeczne dzięki, madame! – Po czym rzucił się do ucieczki. Jeśli chodzi o mnie biedną, brudne odzienie w jednej chwili zostało niemal zupełnie przemoczone i w panice wbiegłam do najbliższej piekarni. Co to był za sklep! Pięknie złocone gabloty, bułeczki z rodzynkami mrugające do mnie lukrowanymi wierzchami, wyborne ciasta i chleby każące mi przełykać ślinkę i przypominające, jak bardzo zaniedbany był mój pusty żołądek. Kiedy jednak w zamiarze kupienia torby lukrowanych bułeczek sięgnęłam po pieniądze do kieszonki, odkryłam, że jest pusta! Zniknęły gwinee i zegarki, zniknęła też tabakiera! Czy opróżniono mi kieszenie właśnie w chwili, gdy słuchałam czarownego śpiewu? Niewątpliwie, albowiem tak nie nawykłam jeszcze do londyńskich zwyczajów, iż nawet mi w głowie nie postało, że piewcy ballad bywają w zmowie z rzezimieszkami. Jakaś przysadzista dama, dobrze po pięćdziesiątce, która też znalazła schronienie w piekarni, zauważyła moją rozpacz, a natarczywie wpatrując się we mnie, zrozumiała też snadź nędzę mego położenia, gdyż zakupioną dla siebie bułeczkę podała mi ze słowami: – Proszę, poczęstuj się, pięknisiu. Zawahałam się, obrzucając nieznajomą spłoszonym spojrzeniem. Pomimo ciepłej pogody miała na sobie granatowy aksamitny płaszcz i wysoki koronkowy czepek ze wstążkami, który otaczał jej barwione henną włosy, opadające lokami na pokryte zmarszczkami czoło. Uśmiechała się uwodzicielsko, jak gdyby dla rozproszenia moich obaw przed przyjęciem ofiarowanej bułeczki, ale dwie ostre linie pomiędzy brwiami, przydające jej jastrzębiego wyglądu, kazały mi się mieć na baczności. Jej zimne oczy badawczo oceniły moją wartość. – Śliczny chłopczyku – nastawała – proszę, przyjmij ten chrześcijański dar. Wygląda na to, że jakiś szubrawiec opróżnił ci kieszenie. Proszę, skosztuj, a sprawi mi to najwyższą radość. W rozgorzałym teraz sporze między żołądkiem a rozumem wygrał, niestety, ten pierwszy. – Bardzo dziękuję, madame – powiedziałam. – Niemniej pragnąłbym pani zapłacić, kiedy tylko odzyskam pieniądze. Roześmiała się serdecznie. – Zatem zapłać mi, odprowadzając do domu, gdy minie już ulewa. Tak najprzystojniej zwrócisz dług. Kiedy niebawem deszcz ustał, ponowiła propozycję i nadstawiła swoje grube ramię, ja zaś w poczuciu, że nie godzi się odmawiać (gdyż mimo wszystko zjadłam jej bułeczkę), poszłam za jej wezwaniem. Poprowadziła mnie do domu na Park Place, tak eleganckiego i wykwintnie umeblowanego, że uznałam ją za wielce bogatą damę. Pamiętam schody szerokie na tyle, że można było iść po nich obok siebie – podówczas rzadkość niesłychana – pięknie rzeźbione boazerie dębowe i najmodniejsze kwieciste tapety. Powiedziała mi, że nazywa się Coxtart, jest zamożną wdową z kilkoma córkami i uradowałoby ją,
gdybym została z nimi na herbatę, która każdego dnia jest ważnym wydarzeniem w domu. Nie podejrzewałam żadnego podstępu, dopóki nie ujrzałam córek – a przynajmniej trzech z nich – albowiem tak się różniły od siebie, że niepodobna było uwierzyć, iż w ogóle są siostrami. Druscilla miała ciemne włosy i najbielszą cerę, Evelina przypominała Kreolkę, a Kate, nieładna Kate, z racji barwy włosów wydawała się Szwedką. Usiadłyśmy przy herbacie, którą lokaj i służąca, Mulatka, podali w cudownej chińskiej porcelanie w kanarkowym kolorze. Pani Coxtart gadała bez końca o balach i wizytach, o pięknym ekwipażu, jaki zamówiła, o służących, jakich niebawem zamierzała zatrudnić w domu, zupełnie jakby próbowała zaimponować mi swoim bogactwem i pozycją. Czy dostrzegła we mnie ewentualnego aspiranta do ręki jednej z córek? W całej tej paplaninie było coś intrygującego. Z ową nachalną chełpliwością nie sprawiała wrażenia prawdziwej damy, jej córki zaś prostacko chichotały, ograniczając się do zdawkowych fraz w rodzaju: „Jeśli pozwolisz” lub „Dziękuję”, gdy podawały sobie filiżanki z herbatą, cukier, ciastka, bułeczki i śliwki w cukrze. Co więcej, nie mogłam nie zauważyć, że trójka dziewcząt, podobnie jak ich matka, gapiła się na mnie z wyraźną lubieżnością, kokietując dość bezwstydnie, rzucając chytre spojrzenia zza malowanych wachlarzy (na których widniały szokująco sprośne obrazki), wystawiając na pokaz piersi, spoglądając na siebie znacząco, jednym słowem, zachowując się bardziej jak kokoty niźli damy. Druscilla bez żenady wykończyła ciastka i bułeczki, podczas gdy Evelina, która popatrywała na siostrę z irytacją (może z powodu właśnie tych bułeczek), zabrała się do wyjadania łyżeczką cukru, jakby na złość. Kate wybierała palcami nie zjedzone masło, sama zaś pani Coxtart mieszała herbatę widelcem, wrzeszcząc zarazem o wrzątek z kuchni i nabijając na koniec noża ostatnią kandyzowaną śliwkę. Byłyżby to damy? Dom i służba przemawiały za tym, atoli maniery (jeśli w ogóle można było o takowych mówić) świadczyły przeciwko nim. Dopiłyśmy właśnie herbatę i lokaj wynosił filiżanki, gdy pani Coxtart dała córkom jakiś tajemny znak. Wszystkie jak na komendę powstały i skromnie zerknęły w kierunku schodów. – Miły paniczu, czy zechcesz nam towarzyszyć w popołudniowej drzemce? – zapytała matka. Druscilla spojrzała znacząco, Evelina pokazała wachlarzem na schody, Kate natomiast zadarła spódnicę powyżej kostek, pokazując parę zgrabnych nóg w czerwonych jedwabnych pończochach i bez ogródek mrugając do mnie figlarnie. – Bardzo dziękuję – powiedziałam – ale czas już na mnie. – Dokąd ty pójdziesz bez pieniędzy, nieboraku? Chodźże z nami, to najlepsze, co możesz zrobić. – Nie, nie, madame, aczkolwiek bardzo jestem zaszczycony – odparłam. – Nie tak szybko, chłoptasiu – mruknęła, po czym chwyciła mnie mocno za prawe ramię, podczas gdy lokaj (który w tym momencie znowu się pojawił) ułapił mnie za lewe, tak że już po chwili byłam na wpół wleczona, na wpół niesiona po schodach w ślad za trzema córkami, których gesty stały się jeszcze bardziej wszeteczne niż przedtem.
Wniesiono mnie do wielkiej, obitej czerwonym adamaszkiem sypialni, gdzie za żelaznym parawanikiem, pokrytym płaskorzeźbami nagich nimf, wesoło huczał na kominku ogień. Na środku stało rzeźbione łoże dębowe, szerokie na co najmniej siedem stóp i długie na dziesięć, przyozdobione festonami z czerwonego adamaszku oraz chwastami ze srebra i złota. Bezceremonialnie ciśnięta, runęłam na łóżko i natychmiast do moich ust przywarła kruczowłosa Druscilla, która następnie rozluźniła gorset i między moje rozwarte wargi zaczęła wpychać to jedną, to drugą małą pierś ze sterczącą namiętnie brodawką. W tym czasie pani Coxtart i pozostałe córki wzorem greckich bachantek zmysłowo tańczyły i pozbywały się odzieży. Pani Coxtart zrzuciła z siebie stanik, gorset, spódnicę i koszulę, a oczom mym ukazało się ohydne ciało: piersi sięgające aż do pępka, brzuch sflaczały jak u starej suki, wydającej na świat mioty dwa razy w roku, oraz nogi, które żylaki pokryły jak jaskrawa a gęsta sieć pajęcza. Kate z racji jasnych włosów i skóry koloru kości słoniowej przypominała posąg wyrzeźbiony w marmurze, podczas gdy Evelina, z miodową cerą i kędziorami o barwie melasy mogła się wydać postacią ze zmyślonej opowieści o podróżach do nie odkrytych jeszcze wysp tropikalnych. Lokaj stanął przy drzwiach, zapewne na straży, aczkolwiek zadbał też o pozycję pozwalającą mu śledzić wszystko i było jasne, że za nic w świecie nie pozwoli odebrać sobie popołudniowej rozrywki. Rozdziawszy się, pani Coxtart, Evelina i Kate weszły na łóżko, by teraz ze mnie pościągać ubranie, natomiast Druscilla niezmiennie drażniła moje usta swoimi zuchwałymi piersiami. Oczy lokaja zrobiły się wielkie jak spodki, a jedna ręka pomknęła w głąb spodni. Czułam, że czeka mnie zguba, gdy odkryją moje przebranie! Do jakich okropieństw posuną się, gdy stwierdzą (co stanie się zaraz!), że jestem tylko dziewczyną, niezdolną zaspokoić ich rozbudzonych żądz? Powoli pozbawiły mnie butów, po czym zaczęły głaskać nogi, a nawet ssać ich spocone palce (czym, o dziwo, roznieciły potężny ogień w moich żyłach). Potem przyszła kolej na spodnie, choć nie na koszulę, i podczas gdy pani Coxtart, wziąwszy mnie między swoje potężne nogi, przygotowywała się do opadnięcia – jak mniemała – na mego dzielnie sterczącego twardziela, Druscilla usunęła ostatnią przeszkodę między jej marzeniem o mojej męskości a prawdą mojej kobiecości – koszulę, a wtedy wydała wrzask godny nieboraczki napadniętej przez złodziei: – To jest dziewka! Na Boga! To dziewka! W jednej chwili wszystkie zaprzestały umizgów, pani Coxtart spokojnie zeszła ze mnie i nawet lokaj podszedł bliżej, aby zobaczyć ten niezwykły cud – dziewczynę ubraną w rzeczy swojego brata! – Chytra pannica! – szepnęła Coxtart, ale nie całkiem zraziła ją informacja o mojej płci, gdyż nadal klęczała na grubych kolanach nade mną, jedną ręką pieszcząc swoje ciemne brodawki, a drugą dotykając moich nagich piersi. Rozległo się wiele ochów i achów podziwu, kiedy panie (i jeden pan) odsłonili całe moje ciało, rozpięli włosy, cisnęli precz szatki i zaczęli rozważać – cała piątka! – poszczególne części mojej anatomii. (A propos, Belindo, zastanawiasz się może, co stało się z podwiązką otrzymaną na szczęście od wiedźm. Była nadal na mojej nodze, ale piątka uwodzicieli, roznamiętnionych żądzą, nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi!)
Pani Coxtart przejęła od Druscilli troskę o mój górny otwór i wepchnęła mi do ust swoje potężne wymiona, tak że niemal udusiłam się pod tymi zwałami ciała. Natomiast trzy gracje (tak bowiem zaczęłam o nich myśleć) składały szczególny hołd moim udom i brzuchowi, oraz, oczywiście głównej, ulokowanej między nimi atrakcji. Kate uklękła i drażniła językiem moją myszkę, z łatwością odnajdując miejsce najgorętsze. Druscilla gładziła mi uda, Evelina zaś jęła pieścić moje piersi, to igrając delikatnymi palcami z sutkami, to zwilżając je ciepłym i zręcznym językiem. Lokaj, na koniec, ssał palce moich nóg, jak gdyby (będąc tylko sługą) istotnie nie śmiał sięgnąć chociażby cal wyżej! Nigdy dotąd moje zmysły nie były bardziej pobudzone! Te nimfy miały taką wprawę w sztuce rozniecania ognia jak wkraczająca armia, ale czy potrafiły go również ugasić? Serce waliło mi w piersi, oddech stał się krótki i gwałtowny, a uda jęły zaciskać uścisk wokół głowy, podczas gdy język Kate wprawiał je w szaleńcze drżenie. Widząc mnie bliską zupełnej ekstazy, pani Coxtart dała pokój moim ustom i wyciągnęła spod poduszki dziwny przedmiot z kości słoniowej, przypominający swoim kształtem męskiego członka, długiego jednak na dwanaście cali i grubego jak zaciśnięta pięść. Były na nim wyrzeźbione dziwne, splecione ze sobą postacie małych mężczyzn i niewiast, oddających się najwyuzdańszym praktykom, rozmiary zaś tego przedmiotu, przeznaczonego najwidoczniej dla mnie, napełniły me serce zarówno przerażeniem, jak i pożądaniem. Lokaj i dwie gracje rozwarli mi szeroko uda (podczas gdy Druscilla zabawiała się dalej moimi piersiami), a pani Coxtart, rozparta na swoich monstrualnych kolanach, rozchyliła rubinowe wargi mojej delikatnej płci i bez żenady wepchnęła rzeźbiony specjał z kości słoniowej w głąb mej intymności, zanurzając w nim ową diabelską rzecz aż po jej diabelską rękojeść! Och, krzyknęłam głośno, tyleż z bólu, co z rozkoszy, a z kącików oczu popłynęły łzy. Druscilla zlizała je ochoczo (naprawdę, lizała moje brwi, wargi, sutki, a nawet pępek), podczas gdy pani Coxtart, szczerząc zęby jak prawdziwy diabeł (i oblizując wargi złowróżbnie i pożądliwie), raz po raz wpychała twardziela z kości słoniowej do mojej kosmatki, aż w końcu, podniecona bólem i rozkoszą, krzyknęłam rozgłośnie, podczas gdy moja płeć drgała jak bijące serce, by ostatecznie omdleć w nadmiarze rozkoszy. I zatraciłam się w owym błogim szybowaniu, w jakim za sprawą natury zmysły powracają do siebie. Aliści pani Coxtart ani myślała poprzestać na tym tylko. Przeciwnie, wszystko powtarzała, drażniąc językiem me najczulsze miejsce i biorąc mnie po raz drugi, a potem i trzeci, aż wreszcie tak osłabłam z rozkoszy (a moja pieszczoszka tak była obolała), że potrafiłam już jedynie skamleć w jej ramionach. To ją snadź zadowoliło, gdyż widząc moją zupełną bezsiłę, ruszyła teraz do kojenia swoich własnych żądz, każąc lokajowi zająć się jej ogromniastymi dolnymi ustami, podczas gdy jej „córki” (teraz już za grosz nie wierzyłam doprawdy w te rodzinne więzy) zajęły się jej wymionami, sutkami i obrzmiałymi uszminkowanymi wargami. Taran lokaja – trudno o lepszą nazwę – nie był długi, ale za to niezwykle gruby i pani Coxtart była z nim najwyraźniej dobrze zaznajomiona, korzystając z jego usług w przeszłości, gdyż teraz nazywała go pieszczotliwie „Krótasem” lub „Maluszkiem”. Pociągnęła lokaja na łóżko, tak manewrując jego szczupłym korpusem, by jej grubaśne ciało czerpało z tego jak najwięcej rozkoszy, podczas gdy łoże podskakiwało jak tratwa na wzburzonym morzu. Nimfy odstąpiły od swych posług
(pani Coxtart zbyt była teraz pochłonięta własnymi przeżyciami, aby zwracać na nie uwagę) i jęły naśladować jej komiczne chrząkania i podrygi przypominające błaznów na jarmarku. Och, były okrutne w tym przedrzeźnianiu, ale pani Coxtart istotnie dawała znakomity po temu asumpt. Oczy wyszły jej z orbit, kiedy nadeszła szczęsna chwila, uda drgały jak szalone, z ust pociekła ślina i wydobył się wrzask: – O Matko Boska! Kiedy dość już nacieszyła się lokajem, kazała mu zbierać się i iść do kuchni, atoli Druscilla, Kate i Evelina jęczały w udręce. – To nie w porządku! Nie w porządku! Nachapałaś się jego nasienia, a nam nie zostawiłaś ani kropli! – Wielka szkoda, dziewczynki – powiedziała sarkastycznie – ale ja jestem tutaj panią i mam swoje prawa. Proszę, możecie wspólnie poigrać tą zabawką! – I podawszy Druscilli wielkiego fiuta z kości słoniowej, wyszła zaraz z komnaty w całej swojej nagości, zamykając za sobą drzwi. Byłam tak wyczerpana, że ledwie mogłam się ruszyć. – To nie w porządku! – mruczała Druscilla, obracając w dłoni kościaną lachę. (Co to była zresztą za dziwna zabawka! Rzeźbione postaci tak umiejscowiono, żeby uciskały wrażliwe miejsca, ale również podniecały oczy, Druscilla jednak nie była wcale nią oczarowana.) – Ja tam lubię pałę porządną i ciepłą, a nie tak obrzydliwie zimną! – powiedziała. – Zamknij się już, Dru – odezwała się Kate. – Dobrze wiesz, że mama Coxtart nigdy nie chce dzielić się swoim Krótasem. Raczej wolałaby go ujrzeć oderżniętego. – I tak wygląda na oderżniętego! – powiedziała Evelina, śmiejąc się złośliwie. – Do diabła, ale mnie swędzi cipka. Kto mnie dokończy? – Nie ja – powiedziała Druscilla. – Nie ja – powiedziała Kate. – Zrób to sama, leniuchu – powiedziała Dru. – Tak jak my wszystkie. – A może by ta nowa? – szepnęła Kate. – Ja bym nie bardzo na to liczyła – mruknęła Druscilla. – Ma chyba zupełnie dość. Co więcej, matka Coxtart wychłostałaby cię za to, przynajmniej do chwili, kiedy straci błonkę. – Błonkę! – wykrzyknęła Kate. – Nawet jeśli ją jeszcze miała, to i tak niewiele by teraz z niej zostało. Ta stara prukwa jest stuknięta. Tak uwielbia zajeżdżać nowe dziewczyny, że nawet nie widzi, jakie zyski traci. – Ona ma to w nosie – oznaj miła Dru – przecież zawsze może użyć gołębiej krwi i gąbki, jak to zrobiła z tobą i ze mną. Chce jedynie pobudzić w nich krew, dobrzeje rozpalić. – Z tą w każdym razie nie będzie kłopotu – powiedziała Evelina. – Bardzo gorąca. – Z rudymi tak zawsze – powiedziała Kate. – Blondynki są zimne.
– Ha! – powiedziała Dru. – A gówno prawda! – Ej, Dru, dokończże mnie! Ja ci to zrobiłam zeszłej nocy – powiedziała Evelina. – I kazałaś sobie za to zapłacić gwineę, ty brudna szląjo! – Siła przyzwyczajenia – odparła Evelina. – Jeśli nic za to nie kasuję, to nie odczuwam żadnej rozkoszy! – Jędza! – powiedziała Druscilla. – Ale do wymyślania zawsze pierwsza! Już nigdy nie podrapię twojej swędzioły, potrafię lepszy znaleźć użytek dla palców. Masz, spróbuj lepiej tego. Chociaż w trakcie tej dziwnej rozmowy z zamkniętymi oczyma udawałam sen, nie mogłam powstrzymać się od uchylenia powiek, żeby zobaczyć, co też Druscilla daje Evelinie. Był to kolejny dziwny przyrząd, trzy kulki z kości słoniowej, połączone jedwabnym sznurkiem. – Masz, wepchnij to sobie w szparę – powiedziała Druscilla. Nie tracąc ani chwili, Evelina ułożyła się obok mnie na łóżku, podwinęła do góry spódnicę, rozchyliła uda miodowego koloru i wepchnęła kulki – pierwszą, drugą, trzecią – do swojej rozległej pieczary. Czerwony jedwabny sznurek zwisał ponętnie spomiędzy jej intymnych loków o barwie melasy. – Co teraz, Dru? – zawołała Evelina. – Chwyć za jedwabny sznurek – pouczyła tamta – i pociągaj nim tam i z powrotem, ale nie zapomnij trzymać razem swoich rozpustnych nóg, bo inaczej wszystkie jajeczka ci wypadną! Z miejsca, gdzie leżałam z na wpół otwartymi oczyma, widziałam, jak Evelina ciągnie za jedwabny sznurek i zaciska uda, jęcząc i wzdychając w ekstazie. Usta miała otwarte, stwardniałe sutki dumnie się prężyły, a kępa loków także się nastroszyła, kiedy tak pociągała i ściskała, ściskała i pociągała. W końcu ogarnął ją spazm rozkoszy i wydawszy przenikliwy krzyk, zastygła w bezruchu. – Tylko pamiętaj, żebyś je umyła przed oddaniem! – zawołała Druscilla, na co Kate roześmiała się wesoło, podczas gdy Evelina w odpowiedzi jęknęła. Wkrótce usłyszałam, jak otwierają się drzwi do przyległej komnaty, w której zniknęły Dru i Kate, podczas gdy Evelina i ja leżałyśmy na olbrzymim łożu dębowym, wyczerpane namiętnością, i udawałyśmy, iż każda z nas ignoruje drugą, aż w końcu nie musiałyśmy już niczego udawać, gdyż sen pochłonął nas jak fala oceanu i obie pożeglowałyśmy w dal.
Rozdział II Kilka uwag krytycznych odnośnie do autora głośnej książki, Pamiętniki Fanny Hill, razem z prawdziwą i kompletną relacją bohaterki o tym, co zdarzyło się podczas jej inicjacji w burdelu mamy Coxtart; jej pierwsza wizyta w londyńskim składzie towarów tekstylnych i niezwykle zadziwiająca wiadomość od ducha Robin Hooda.
TAK WŁAŚNIE SPĘDZIŁAM PIERWSZY DZIEŃ w słynnym burdelu mamy Coxtart. Obawiam się, że świat ma całkiem inne pojęcie o dziejach mojego żywota po przeczytaniu skandalizującej książki pana Johna Clelanda, Pamiętniki Fanny Hill, który ukradł historię mojego życia, a nawet moje imię, ale będąc mężczyzną, i to mężczyzną o bardzo ekscentrycznym rozumie i wątpliwych zdolnościach, nie potrafił nic więcej, jak tylko usentymentalnić moją biografię, obdarowując mnie marnym, ciemnym wiejskim dzieciństwem (z rodzicami poręcznie zmarłymi na ospę) i głosząc, że spotkałam mamę Coxtart (którą nazywa Brown – myląc ją w ten sposób z inną czcigodną matką przełożoną) w registraturze, do której rzekomo poszłam, aby szukać miejsca jako pokojówka. Podły pan Cleland, który pisząc podniecającą książkę, myślał jedynie o spłaceniu swoich rozlicznych długów, zupełnie zaś nie zatroszczył się o zrozumienie myśli i doznań płci nadobnej, stworzył z mojego życia obrzydliwie przesłodzoną bajkę (tak wypełnioną podniecającymi scenami, jak budyń śliwkowy owocami moczonymi w brandy) o biednej dziewczynie, która przybywa do Londynu, całkiem mimowolnie staje się ladacznicą, niemniej jednak swe serce (choć nie organ ulokowany trochę niżej) rezerwuje dla ukochanego Charlesa, a w końcu staje się uczciwą kobietą, kończąc swoje dni na „łonie cnoty” (jak to oryginalnie nazywa pan Cleland). Że książkę tę napisał naiwny mężczyzna, a nie znająca życie kobieta, to łatwo zmiarkować z przesadnej uwagi, jaką pan Cleland przywiązuje do opisów męskiego organu, dla którego to ma więcej terminów niż Lancelot Robinson dla jego żeńskiej odpowiedniczki! Tylko mężczyzna (sam przy tym marnie obdarzony) będzie rozprawiał bez końca o rozmiarach i wytrzymałości różnych fiutów, twardzieli, kutasów, kobieta albowiem zna lepsze zastosowania dla swego rozumu i dowcipu. Ale trudno, wkrótce będzie okazja opowiedzieć ci, jak poznałam pana Clelanda i jak ten szubrawiec skradł mi biografię. Wystarczy stwierdzić, iż w jego „pamiętnikach” prawdziwe jest tylko imię bohaterki, nagi fakt, że przez jakiś czas przyszło jej wieść życie ladacznicy, oraz pewne cechy fizyczne (daleko nie wszystkie) jego „Fanny”. Włosy opisane zostają jako „błyszcząco kasztanowe”, co, uważam, nie jest zbyt wielką pomyłką (chociaż w istocie zawsze były bardziej czerwone niż brązowe). Atoli „czarnych oczu” nie miałam nigdy, takoż mój podbródek nie był ani rozszczepiony, ani dziobaty, jak twierdzi pan Cleland, jako żywo nigdy nie byłam również zakochana w żadnym mężczyźnie o imieniu Charles! Wszystkie zdumiewające i wzbudzające szacunek fakty mojego życia – znajomość z Wesołą Gromadką, wprowadzenie przez wiedźmy w czary, intelektualne i pełne nauk dzieciństwo w
Lymeworth, umiłowanie autorów łacińskich i angielskich, subtelne rozważania filozoficzne – autor Fanny Hill uznał za niewarte wzmianki (gdyż mężczyzna nigdy nie zrozumie, że kobieta może być ladacznicą, a mimo to kochać język łaciński!) i zrobił ze mnie prawdziwą kretynkę. Na Jowisza! Jestem dotknięta tym miernym portretem, z racji którego cały świat tylko myśli, iż mnie zna. Kiedy mnie poznał, niewiele może rozumiałam z pokrętnych londyńskich układów, ale na pewno nie byłam żadną słodką idiotką! Niestety, Belindo, większość mężczyzn postrzega nas tylko jako ucieleśnienie dobra albo ucieleśnienie zła; albo jako intelektualistki, albo jako głupie wymalowane kurwy; albo jako wycieruchy, albo jako stare panny; jako żony albo jako rozpustnice; jako dobre wdowy albo jako złe wiedźmy. Ale spróbuj tylko powiedzieć im, tak jak ja, że kobieta jest stworzona i ze słodyczy, i z goryczy, że ma zarówno głowę, jak i dupę, że jest i rozumna, i bezmyślna – łacno zrozumiesz, że przychodzi ci zmagać się z bezduszną skałą! Oni zawsze będą wiedzieć lepiej. Poświęć z rozsądku piękno, zmysłowość, jak również wszelkie rozkosze ciała dla reputacji albo też nie odmawiaj sobie rozkoszy i miłości – w ich umysłach i tak zawsze będziesz głupią kurwą! (A propos, nieco inaczej jest we Francji, gdzie kobiety piękne i mądre nie są nieznane, a największe kurtyzany są często sławne tyleż ze swej wiedzy, co frywolności. Aliści w wesołej Anglii, gdzie wszyscy mężczyźni, obawiam się, są trochę trzepnięci, to nigdy nie przejdzie!) Powróćmy jednak do mej opowieści. Zrozumiałam, że zostałam uwięziona w burdelu mamy Coxtart na West Endzie, więźniarka własnej nędzy i jej czujnych oczu (by nie wspominać o oczach dziewcząt oraz lokaja). O Druscilli, Kate i o nadobnej Evelinie masz już niejakie pojęcie; było tam jeszcze siedem innych dziewcząt, chociaż cztery z nich właśnie przebywały w Buckinghamshire i miałam je poznać dopiero później. Trzy dalsze spotkałam już jednak dnia następnego: Molly, Roxanę i Nell. Molly była przysadzista i jasnowłosa, z zadartym nosem i czerwonymi policzkami jak u dojarki. Roxana, blada brunetka, nieustannie kaszlała do chusteczki. O Nell, chociaż chuda i nieładna, dopytywali się klienci bardzo, a to z racji łóżkowych sztuczek, za których znawczynię uchodziła. Pierwszego poranka obudziłam się w łóżku obok Eveliny. Była rozmarzona i przymilna. Miodowy odcień jej skóry przywodził na myśl, jak już powiedziałam, tropikalne wyspy. Spróbowałam zrobić pierwszy krok na drodze znajomości i zapytałam o jej miejsce urodzenia. – Martynika, kochanie – odpowiedziała, przewracając się sennie na łóżku – i niejeden raz byłam już bliska śmierci w Londynie. Pogoda tutaj jest nieznośna. – Zaczęła drżeć jak gdyby na poparcie swoich słów. – A gdzieżeś ty się urodziła, milutka? – W Wiltshire. – A gdzież to jest? – To kraina chyba na zachód stąd, ale po raz pierwszy jestem w Londynie, a moja droga tutaj była tak pokrętna, że trudno mi rzec na pewno... – Och... – ziewnęła Evelina, najwyraźniej znudzona geografią i nieciekawa opowieści o
podróżach. – A co przywiodło cię tutaj zza morza? – zapytałam. – Mężczyzna, bien sur – odrzekła. – Wstrętny Anglik, który obiecywał mi wspaniałą karierę na scenie, sześciokonny powóz i spełnienie wszystkich moich pragnień, ale bardzo szybko mnie porzucił. – I co z twoją karierą na scenie? – Ach – odrzekła – po pierwsze, menedżerowie mają już swoje artystki, a ról dla kolorowych dziewcząt jest niewiele. Domieszka krwi murzyńskiej robi z ciebie miłą dziewczynkę, ale głodującą aktorkę. Dziewczyny dostają najczęściej jedną, dwie role i mają nadzieję, że zostaną utrzymankami jakiegoś księcia. To nie życie dla damy. – A tutaj? – Nie jest tak źle, jeśli nauczysz się przechytrzać tę starą kurwę. Jest przebiegła. Spróbuje jak najpóźniej dać ci powąchać marniutkiego pensa, mówiąc, że musi łożyć na twoje ubranie i jedzenie. Musisz ją bacznie obserwować. Ma małą książeczkę, w której, jak ci powie, starannie bilansuje wpływy i wydatki. Fi! Czekaj tylko na jej łaskawość, a prędzej zdechniesz z głodu! Rzecz w tym, żeby pieniądze brać z ręki do ręki albo swoim amantom kazać się ubierać i stroić. Wtedy będziesz miała trochę dla siebie. Niektóre dziewuchy mają kochańców, którzy dają im akcje Morza Południowego, Banku Anglii, obligacje Indii Wschodnich. To niezłe, ale ja mam fatyganta, który chce mnie samej. Z Bożą pomocą już wkrótce zniknę stąd i znajdę się na jego utrzymaniu. Słuchałam uważnie tych dobrych rad, zastanawiając się, czy Evelina naprawdę ma takiego wielkodusznego zalotnika, czy tylko o nim marzy. – I jeszcze jedna rzecz, pieszczotko, pamiętaj, żebyś nie ostała się z bachorem, gdyż stara dziwka na pewno wyrzuci cię precz, a wtedy będziesz na łasce parafii. Postara się, jak amen w pacierzu, sprzedać twoją cnotę – obojętnie, masz ją czy nie – ponieważ o nowej zawsze można rozgłosić, że jeszcze nie tknięta. Da ci kawałek gąbki morskiej, trochę gołębiej krwi i pokaże, jak masz to wetknąć do swojej szpary. Na widok krwi lubieżnicy są pewni, że byli pierwszymi, a mama Coxtart dostanie podwójną zapłatę. To ci heca! Jegomoście, którzy tutaj przychodzą, pojedli wszystkie rozumy – dramaturdzy, poeci, wszelkiej maści pismaki – a przecież nigdy nie podejrzewają mamy Coxtart o podrabianie dziewic! Odegrasz cnotkę pół tuzina razy dla pół tuzina bezwstydników! Zapamiętaj dobrze, weź gąbkę (albo kup jakąś u aptekarza), zamocz ją w occie i włóż ją do swojej intymności, zanim zalegniesz w łóżku z chłopem; to cię uchroni przed stanem brzemiennym. A właśnie, kochanie, jak ci na imię? – Fanny – odparłam, oszołomiona jej przemową. – Zapamiętaj dobrze moje słowa, Fanny, bo kiedyś mogą ci ocalić życie. Właśnie wtedy usłyszałyśmy w zamku szczęk klucza i któż to inny mógł się pojawić naszym oczom, jeśli nie mama Coxtart w porannej toalecie, z nią zaś pokojówka z dzbanem wody i miską, które teraz postawiła na umywalce. Potem spod łóżka wyciągnęła nocnik, zaniosła do okna,
beztrosko (choć krzycząc: „Uwaga!”) wylała jego obrzydliwą zawartość na ulicę, wstawiła naczynie z powrotem na miejsce i zabrała się do rozniecania ognia na palenisku. Mama Coxtart po nocnej rozpuście zdawała się bardzo rześka i żwawa. Dziw aż brał, jak mocno musiała się ścisnąć gorsetem, aby nie widać było rozlazłej figury! Tak, ta kobieta była prawdziwą chlubą gorseciarstwa! – No i jakże się czują moje ślicznotki? – zapytała, podchodząc do łóżka i patrząc w dół na nas swoim jastrzębim wzrokiem. – No już, ruszać się z łóżka, leniwe dziewki! Śniadanie czeka w salonie, poza tym będę musiała z tą nową – jak masz na imię, panno? – Fanny, madame. – Będę musiała pójść z Fanny do składu tekstylnego i do krawcowej. A teraz wstawać! Podczas kiedy Evelina krzątała się przy nocniku i misce, mnie przyszło, nagiej jak w dniu narodzin, drżeć na środku komnaty sypialnej (tak, drżeć, bądź pewna), aby mama Coxtart mogła dokładne pomierzyć moje ciało taśmą, którą dobyła z kieszeni. Chociaż w pokoju palił się już ogień, panował tu ziąb taki, że moje sutki sterczały zdrętwiałe, a skóra zdała się tak kostropata jak u kurczaka z piór oskubanego; a w istocie mamcia Coxtart badała mnie bardziej dla swojej lubieżnej delektacji (i dla mojego upokorzenia), niż po to, aby wziąć ze mnie miarę (co łacno zrobić wszak mogła krawcowa). Szczypała sutki, grzebała w pępku, a nawet wepchnęła dwa palce w moją intymność (rzekomo dla sprawdzenia mojego dziewictwa, atoli po nocnej zabawie miłosnej jakiż tam opór mogła znaleźć?). Przez całą noc nie dałam upustu pęcherzowi, kiedy więc tak grubiańsko wraziła we mnie swe paluchy, zdjął mnie strach, że popuszczę na podłogę, co dopełniłoby rejestr moich upokorzeń! Z wielkim wysiłkiem wstrzymałam siknięcie, aż do krwi przygryzając dolną wargę. – Ufam, iż, dziewko, nie jesteś brzemienna – powiedziała Coxtart zimno. – O nie – odparłam, przerażona, że znajdę się na bruku, ale jej indagacja wprawiła moje myśli w dziki popłoch, chociaż bowiem niezbyt prawdopodobne, to jednak możliwe było, że jestem brzemienna od lorda Bellarsa. – Uchowaj, Bogini – bąknęłam pół-szeptem. – Co tam znowu mruczysz? – zapytała Coxtart. – Jestem dziewicą, ale należeć chcę tylko do pani – skłamałam (z taką łatwością, że aż się zdziwiłam). Mama Coxtart spojrzała na mnie podejrzliwie. – Jakoś nie widziałam ani kropelki krwi na prześcieradle wczoraj – powiedziała. – Nie, Fanny, kłamstwo nic ci nie da, gdyż bardzo szybko wyjdzie ono na jaw. – Rozumiem, madame – zapewniłam pospiesznie – ale od najwcześniejszej młodości byłam amazonką, jeżdżąc jak mężczyźni. Mojego ukochanego ogiera, Lustre’a, ukradziono mi w wiejskiej gospodzie, kiedy byłam w drodze do Londynu... – To ci dopiero historia! – powiedziała drwiąco mamcia Coxtart. – Dalej, dziewczęta, czekam na was w salonie za chwilę. – I wyszła z pokoju jak królowa Francji, z podążającą za nią pokojówką.
Pokojówka pozbierała moje rzeczy porozrzucane poprzedniej nocy i ułożyła na krześle. Nagle zauważyłam brak mojej szczęśliwej czerwonej podwiązki, ale choć przeszukałam wszystkie fatałaszki, mojego talizmanu nigdzie nie było! Oszalała z przerażenia, podbiegłam do łóżka i rzuciłam się pod koc. Moje palce szukały z desperacją i rychło natknęły się na zgubę w nogach łóżka, gdzie bez wątpienia zaplątała się podczas rozwiązłych igraszek. Odetchnęłam głęboko z ulgą, kiedy znowu poczułam dotyk podwiązki na udzie. Evelina zdążyła już dokończyć toaletę i narzuciła na siebie szlafrok ze wspaniałego żółtego jedwabiu, utkanego na wzór koronki, z różowymi wstążkami opinającymi gors. We włosach jej także różowiły się wstążeczki i wyglądała doprawdy tak niewinnie, iż trudno byłoby zgadnąć, w jakich to uczestniczyła breweriach cielesnych, których tak niedawno byłam bezpośrednim świadkiem! – Co włożyć na siebie? – zapytałam Evelinę, biedną swą istotę otulając kocem, zarówno aby się rozgrzać, jak i dla ukrycia mojej czerwonej podwiązki. – Trzymaj, kochanie! – zawołała, rzucając mi stanik i spódnicę z zielonego jedwabiu. – I pospiesz się, inaczej ten stary babsztyl będzie wściekły! – Po czym opuściła komnatę i zeszła po schodach. Pozostawiona w samotności po raz pierwszy, od razu pobiegłam na nocnik (w którym Evelina pozostawiła parującą pamiątkę swoich uroków) i uwolniłam pęcherz od ciężaru. Potem szybko umyłam twarz i ręce w brudnej wodzie w misce i zaczęłam ubierać się w zielony jedwab (który, możesz być pewna, ani nie leżał zbyt dobrze, ani nie był zbyt czysty). Przyodziewając się, myślałam zarazem gorączkowo. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz naszło mnie miesięczne kwitnienie, ale w głowie miałam pustkę. Ile to już minęło od wyjazdu z Lymeworth? Obfitość wypadków była tak wielka i zadziwiająca, że trudno było przypomnieć sobie daty. Ile dni byłam z wiedźmami? Ile tygodni z Lancelotem? Miałam ja swoją miesięczną przypadłość na tydzień przed powrotem lorda Bellarsa do domu czy wcześniej? Zdawało mi się, że był to tydzień przed jego przyjazdem, pamiętałam bowiem, jak moja przyrodnia siostra zapytała, czy zawitały już czerwone kubraki, na co lady Bellars rzekła z wyrzutem, że to nader prostacki i wyzbyty ogłady sposób mówienia o sekretnych dolegliwościach kobiecych. Próbowałam policzyć tygodnie na palcach, tu jednak na przeszkodzie stanął fakt, iż nie znałam obecnej daty. Muszę natychmiast się tego dowiedzieć! Strach przed brzemiennością sprawił, że przez cały czas ubierania nogi trzęsły się pode mną jak z galarety. Czułam, jak słabnę, jak brwi mi potnieją, a palce stają się śmiertelnie zimne (i sama siebie do cna przeraziłam, kiedy lodowatymi palcami zaczęłam dopinać stanik). O siebie ledwie potrafiłam zadbać, a co tu mówić o dziecku! Nie, to niemożliwe, powtarzałam, to niemożliwe. Ale nawet wypowiadając te słowa tak żarliwie, wiedziałam, że mogę być w błędzie. Przystrojona w zielony jedwab, w zielone buty (zbyt na mnie duże), z płomiennymi włosami rozpuszczonymi na plecy zbiegłam po schodach, aby dołączyć do mamci Coxtart i dziewcząt przy śniadaniu. Były tam Evelina i Druscilla, Kate, Molly i Nell, była kaszląca Roxana i, oczywiście, stara Coxtart przewodząca wszystkim jak kwoka kurczętom. Jadły grzanki z serem i popijały czekoladą, ja zaś, siadając do stołu, pomyślałam, czy Coxtart podlicza każdą kromkę chleba i filiżankę czekolady, by odjąć je dziewczynom od zarobków przy końcu miesiąca. Było to wielce prawdopodobne, gdyż ta
przebiegła stara przeorysza najmniej wydawała się litościwą duszą. Zastanawiałam się, jak w ogóle kobieta może stać się tak jak ona bezwzględna. Czy przyczyną tu było ciężkie życie, ubóstwo, niedostatek, nadużywanie ginu, czy raczej brak wykształcenia i wychowania? Albowiem nawet po wszystkich swoich doświadczeniach w głębi serca nadal wierzyłam, że dusze ludzkie same w sobie są dobre, a tylko zły świat je psuje. Rozmowa przy śniadaniu była dość zdawkowa. Obserwowałam, jak bardzo pokorne były dziewczęta w obecności Coxtart, zupełnie jakby się jej bały. Kiedy były same, trajkotały jak najęte, pod jej czujnym okiem były jednak ciche i małomówne, a Roxana i Nell wyglądały niedobrze, wręcz jak suchotniczki. Mówiąc atoli prawdę, w jasnym świetle dnia wszystkie te dziewczyny zdawały się chore. – Teraz więc – odezwała się mama Coxtart, zacierając dłonie – mam przydziały dla was wszystkich... – Po czym z wyświechtanej kartki odczytała listę nazwisk, wyznaczając każdej dziewczynie jednego miłośnika (a czasami dwóch). Padły w tej liczbie także nazwiska wybitnych literackich postaci epoki, ale niepodobna, myślałam, żeby takie znakomitości bywały w miejscu tak nieprzystojnym – musieli to być ich młodsi bracia lub skromni kuzyni. – Dla madame Fanny – kończyła – zlecenia pojawią się niebawem, ale najpierw trzeba ją przystroić w sposób godny jej urody. Jedz zatem prędko, bo na nas już czas. Przełknęłam czekoladę i kawałek grzanki, ale zbyt byłam strapiona, aby jeść spokojnie. Traciłam głowę w wirze obaw o moją brzemienność, o los Lancelota i wcale nie na ostatku o plany, z jakimi nosiła się wobec mnie jejmość Coxtart. Moja nowa chlebodawczyni wkrótce kazała mi wstawać od stołu i szybko zeszłyśmy do czekającej na ulicy lektyki. Przebiegła stara lisica, zbyt oszczędna na to, aby wynająć dwie lektyki, oznajmiła, iż osoba tak szczupła jak ja śmiało może dzielić z nią jeden pojazd, i wepchnęła się do lektyki pierwsza, po czym układając swoje tiurniury i halki, powiedziała: – Patrz, moja droga, ile tu jeszcze miejsca. Tymczasem znalazłam go ledwie na wciśnięcie tyłka (nie wspominając już o spódnicach), przez całą podróż po wyboistych i tłocznych ulicach na wpół siedziałam, na wpół zaś stałam. Jechałyśmy na Targ Królewski, gdzie, zgodnie z zapowiedzią pani Coxtart, miałyśmy znaleźć oszałamiające bogactwo cacuszek, które przyozdobią mnie na nowe życie. Byłam szczęśliwa, wychodząc z lektyki, gdzie obawiałam się zostać zaduszona, zgnieciona lub zatrzęsiona na śmierć. Tragarze wysadzili nas pod cudownymi arkadami Złotego Kamienia, pod którymi pełno było najróżniejszych sklepów. Na brukowanym dziedzińcu, odbudowanym po Wielkim Pożarze, tłoczyli się podróżni, wałkonie, klienci, kupcy, posługaczki poszukujące pracy, zbóje szukający ofiar do porwania i wywiezienia na amerykańskie plantacje, Hiszpanie z wąsami upstrzonymi tabaką, Holendrzy w czapkach, długowłosi Żydzi, tragarze, domokrążcy, dziewczęta z cytrusami i szmaciarze; byli gadatliwi Irlandczycy, małomówni Szkoci, leniwi terminatorzy, flirtujące szwaczki, zuchwali lokaje, mężowie poszukujący nałożnic i żony wypatrujące kochanków.
Do kolumn przyczepione były trzepoczące lekko jak konające ćmy karteluszki, które informowały o pracach do wzięcia; aliści tłum oglądał je obojętnie, jeśli w ogóle na nie patrzył, gdyż ludzie przychodzili tu porozmawiać, postać, poflirtować, poplotkować, a nie szukać jakiejś tam uczciwej roboty! Ruszyłyśmy do składu towarów tekstylnych, gdzie obfitość pięknych materiałów zupełnie oślepiała. Chociaż do lady Bellars w Lymeworth zwykł był zjeżdżać handlarz tekstylny ze sztukami jedwabiu, satyny i delikatnego muślinu, to w niczym nie mogło się to równać z bogactwem oferowanym klientowi przez ów sklep londyński. Sam kupiec jedwabny, okropnie chudy olbrzym, który zdawał się składać z samych kości, pozdrowił nas głębokim ukłonem, graniczącym z padnięciem na ziemię, poczęstował herbatą, subiektom zaś nakazał pospiesznie ściągać z najwyższych pólek bele najnowszego materiału. – Czego madame zapragnie dzisiaj? – zapytał handlarz z największym uniżeniem. Jeśli znał profesję pani Coxtart, niczym po sobie tego nie dał poznać. – Tę młodą damę, moją siostrzenicę, która przyjechała właśnie ze wsi, muszę wyszykować na sezon w mieście – oznajmiła mamcia Coxtart głosem wyniosłym i wytwornym, używanym przez nią w miejscach publicznych, zupełnie zaś niepodobnym do języka domowego. – Wspaniale, madame – zakrzyknął handlarz – niech mi będzie wolno pokazać jej nasze najnowsze nabytki. Mamy na łokcie jedwabi, mohairów, kwiecistych adamaszków, popelin, krep, pluszów, gazet i lekkich wełen, nie wspominając o ślicznych nowych materiałach indyjskich – sirsukerach, perkalach, morach i pelongach. I kiwnąwszy na subiekta, kazał przynieść próbkę gęstego, jasnego materiału w kolorze musztardy, rozwinął go przed madame Coxtart, skłonił się i zawołał: – Oto jest, pani, cudowny jedwab. Gwiazdo Zaranna! Jakąż piękną suknię można z niego uszyć! – Obawiam się, że nie dla tej rudowłosej piękności – powiedziała Coxtart z wyszukaną dumą. – Mojej najdroższej siostrzenicy nie byłoby do twarzy w tym kolorze. Znacznie lepszy będzie zielony lub niebieski. Także różowy, podkreśli niewątpliwie jej wspaniałą bladość. Co zaś do kwiecistej lustryny, ta nie mogłaby być nazbyt krzykliwa. – Tak jest, madame, mam coś właśnie takiego – podchwyci! handlarz i klasnąwszy w dłonie, posłał innego subiekta na drabinę, każąc mu przynieść sztukę jedwabiu błękitniejszego niźli same niebo. Ledwie zdyszany chłopak był na dole, handlarz już porwał niebiański materiał i udrapował uwodzicielsko wokół mojego ramienia. – Proszę spojrzeć, pani! Co za widok! – Ujdzie, ujdzie – kiwnęła głową Coxtart bez zbytniego entuzjazmu, jako że bez wątpienia szykowała się już do targów o cenę. Kaprysiła tak przynajmniej dwie godziny, podczas których niezliczone bele przepięknego jedwabiu wędrowały na dół z półek, a wysoki handlarz niezmiennie się kłaniał, płaszczył i czołgał
przed mamą Coxtart. Ja służyłam jako manekin krawiecki, a materiały układano na moim ciele, jak gdybym nie miała ani woli, ani własnego rozumu. Zmęczona i rozdrażniona, patrzyłam się przez okno na zatłoczony dziedziniec i nagle, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, dostrzegłam jakiegoś żebraka w łachmanach, który dziwacznie wykrzywiał oblicze, jak gdyby chcąc ustalić, czy zna mnie, czy też nie. Był to stary mężczyzna, odziany w nędzne szmaty, z siwą potarganą brodą. Wystraszona odwróciłam wzrok i wpatrzyłam się w błyszczącą srebrną tkaninę, którą właśnie układano na mych piersiach. – O bogowie, pani – jęknął handlarz do mojej „ciotki”. – Żebym tak miał tego dziesięć tysięcy jardów! Ale niestety, wszystko, co zostało, widzi madame tutaj i wątpię, żebym mógł zdobyć chociażby jedną stopę więcej. Proszę tylko spojrzeć na prześliczne włosy swojej siostrzenicy na tle połyskującego srebra! Ona wygląda jak wspaniały promień księżyca jaśniejący na wieczornym niebie. – Piętnaście szylingów za jard – powiedziała Coxtart chłodno. Handlarz nieomal zemdlał na te słowa. – Powietrza, powietrza! – wykrzyknął. – Gdybym rozstał się z tak cudnym tym materiałem za tak nikczemną cenę, prawdziwi tkacze chwyciliby za broń przeciw mnie! Nie, madame! Cztery gwinee za jard i ani pensa mniej. No, powiedzmy tylko dla pani, jako stałej klientki, mogę z bólem serca opuścić szylinga, góra dwa. – Dwie gwinee – oznajmiła mamcia Coxtart. – To pozostałości z sezonu zimowego. Bóg jeden wie, co przyniesie przyszłoroczna moda. – Raczy pani żartować. Srebrzysty materiał jest zawsze a la mode. – Dwa – rzekła surowo. – Trzy – on na to. – Dwa i pół – powiedziała. – Zgoda! – zawołał – ale madame musi przysiąc, iż nie wspomni o tym nikomu ani słowem, gdyż nie dalej jak dopiero wczoraj lady Farthingswood wzięła ten materiał ode mnie za cztery gwinee! Na pani trudno się wzbogacić, madame. Kiedy rachunki zostały wyrównane, a handlarz i jego dwóch skulonych subiektów już nakłaniali się, napłaszczyli i natrzaskali obcasami więcej razy, niźli mogłam zliczyć, całe trio odprowadziło nas aż przed sklep i ofiarowało się dostarczyć nam pojazd, dyliżans, co mówię, samą łódź Księżyca, gdybyśmy tylko takie miały pragnienie. – Nie, nie – zaprotestowała Coxtart – lepiej nam teraz będzie pójść piechotą, gdyż całe nasze złoto zostawiamy u was! – Nie było to do końca prawdą, jako że jejmość Coxtart nigdy nie kupowała za gotówkę, jeśli mogła wziąć na kredyt, atoli kupiec na wszelki wypadek spoważniał na twarzy. – Ach, droga pani nie ciśnie w błoto złamanego pensa – obwieścił, co pani Coxtart skwitowała
tylko chrząknięciem i pociągnęła mnie w ślad za sobą. Tak nam upłynął zakup materiałów, po którym odwiedziłyśmy krawcową, szewca, sklep z cacuszkami (musiałam mieć bowiem własny wachlarz i tabakierę), modystkę, a w końcu sprzedawcę perfum nazwiskiem Charles Lilijka, który dał nam mydła, olejek z drzewa różanego i olejek z róż, miksturę zwaną Eau sans pareil, jak również wodę jaśminową i Cordovę. Mama Coxtart nalegała również, żebym nabyła róż bawarski dla dodawania rumieńców policzkom i różową szminkę do barwienia warg. Wbrew moim protestom kazała mi wybrać zadziwiające bogactwa muszek – w kształcie gwiazd, księżyców, kwiatów, a nawet w postaci kotów i psów. Kiedy tak wędrowałyśmy od sklepu do sklepu (już to piechotą, już to w lektyce), nieustannie widziałam idącego za nami żebraka, co napawało mnie coraz większym niepokojem. Ilekroć sądziłam, iż zgubiłyśmy go, wynurzał się zza rogu lub zza wózka domokrążcy i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, iż uparcie nas śledzi. W końcu, obładowane pakunkami, byłyśmy gotowe znaleźć lektykę, która zabrałaby nas do domu, a podczas gdy mama Coxtart zajęła się szukaniem tragarza, żebrak ośmielił się zbliżyć do mnie. – Madame Fanny? – zapytał ochrypłym szeptem. – To ja – powiedziałam z całą bezmyślną uczciwością. Wtedy on włożył mi do ręki jakiś brudny papier i natychmiast zniknął. – Niech diabli wezmą tych bezczelnych tragarzy – powiedziała Coxtart, zła, że nie znajduje żadnej lektyki. – Trzeba będzie wziąć dorożkę! – Z tymi słowami stara lisica zaczęła się na boku targować z woźnicą o zapłatę, a ja mogłam niepostrzeżenie przeczytać dostarczoną kartkę.
Moja Miłości (stało na niej napisane), żyję i jestem w więzieniu Newgate. Odszukaj mnie. Robin Hood.
Serce łomotało mi ze wzruszenia tak mocno, iż obawiałam się, że każdy przechodzień może je usłyszeć. Włożyłam kartkę za stanik, aby była bliżej tego namiętnego rytmu. – Chodź! – rozkazała Coxtart, wstępując ciężko do dorożki z pomocą woźnicy. – Już idę – odrzekłam z głębokim westchnieniem, ale myślami byłam przecież w Newgate. On żyje!, pomyślałam. Chwała Bogini! I dotknęłam piersi, aby pod postrzępionym zielonym jedwabiem posłyszeć błogi szelest papieru, gdy tymczasem dorożka wiozła nas na powrót do domu mojej niewoli.
Rozdział III W którym nasza Fanny spotyka żabę (myślącą, iż jest ksiąciem) i traci swoje dziewictwo po raz wtóry (co niewierni Tomasze mogą uznać za niemożliwe, ale w co uwierzą czytelnicy rozeznani w pokrętnych układach tego świata).
MAMA COXTART MIAŁA NA TĘ NOC wobec mojej osoby plany, które uniemożliwiły mi dotarcie do Lancelota, z pewnością jednak nie przeszkodziły mi w rozmyślaniach nad innym zmartwieniem, a mianowicie: jestem brzemienna czy też nie? Chociaż oczywiście w obawie przed wygadaniem nie mogłam zwierzyć się żadnej z dziewcząt z moich obaw, to jednak owego popołudnia zyskałam pewną informację tyczącą się mego stanu dzięki egzemplarzowi „Daily Courant”, przypadkowo zostawionemu na stoliku w salonie, a noszącemu datę 28 lipca 1724 roku. Ponieważ zdrada lorda Bellarsa była wyryta w mojej pamięci jak wypalona gorącym żelazem na plecach niewolnicy –jak mogłabym bowiem zapomnieć o jego liście do londyńskiej kochanki z 21 czerwca? – ja zaś ostatnią miesięczną przypadłość miałam tydzień wcześniej, zwłoka sięgała więc już prawie dwóch tygodni! Próbowałam odzyskać spokój ducha, wmawiając sobie, iż jest to nieuniknione spóźnienie z racji strasznych przygód, olbrzymiej gorączki, obaw przed przyszłością i wszystkich innych okropieństw, jakich doświadczyłam w ostatnich tygodniach; ale nie było sensu oszukiwać samej siebie, gdyż moje miesięczne kwitnienia zawsze były regularne jak szwajcarski zegarek, niezawodne jak wierny stary sługa i punktualne jak popołudniowa herbatka w Lymeworth! Może się jednak myliłam. Gdyby dane mi było zostać dłużej z moimi przyjaciółkami, niecnie pomordowanymi wiedźmami, i poznać sekrety ich ziołowych mieszanek! One na pewno znały sposób na uchronienie się przed nie chcianym dzieckiem, jakieś remedium ziołowe do szybkiego połknięcia, które odrywało strasznego homunkulusa od łona, nie czyniąc szkody matce! Szalałam z wściekłości! W moim umyśle i duszy niepewność własnego stanu walczyła o lepsze z dziką złością na lorda Bellarsa, a w istocie na wszystkich mężczyzn, którzy czerpią rozkosze miłosne bez konieczności dźwigania brzemienia odpowiedzialności! Ale nie mogłam długo rozmyślać nad swoim stanem, gdyż mama Coxtart kazała mi się ubrać i przygotować na pierwsze spotkanie z miłośnikiem. Pomóc mi w tym miała Kate, jasnowłosa osóbka o bladej skórze, której wydatne kształty tak zachwyciły mnie zeszłego wieczoru, a która wnet zjawiła się w mojej komnacie, przynosząc strój ślubny i różne inne konieczne dodatki. – Proszę, luba Fanny – ozwała się Kate, rzucając na łóżko górę białych fatałaszków. – Dziś przyjdzie ci odegrać pannę młodą, albowiem zalotnik, który nabył twoją fałszywą cnotę, wprost
przepada, głupiec, za oblubienicami i nic nie raduje go bardziej od widoku jasnoczerwonej krwi na białej satynie! Pomogła mi umyć i umalować twarz, dostarczyła mi gąbkę i gołębią krew dla mojej udawanej cnoty, a także pokazała, jak przykucnąć, niby nad wygódką, i wszystko to wetknąć sobie do cipki. Potem odziała mnie całą w dziewiczą biel: biały gorset, stanik z białej satyny obszyty błyszczącą srebrną nitką, satynowa suknia, biała jak świeży śnieg, nawet satynowe buty i białe jedwabne pończochy ze srebrnymi ozdobnymi szlaczkami. Także fartuszek miałam biały, haftowany złotem i srebrem, na głowie zaś czapeczkę ze starej francuskiej koronki, co przydało mi dziecięcego wyglądu. – Teraz – oznajmiła Kate, kończąc moją toaletę – nie ma już miejsca dla tej wstrętnej czerwonej podwiązki, która bardziej pasuje wiedźmie niźli pannie młodej. Musisz przypiąć niebieską. – Nie mogę – wykrzyknęłam, naprawdę przerażona, gdyż po tym, jak odszedł Lustre i moje drogie wiedźmy, Lancelot był w więzieniu i nawet czarny Horacjo zniknął z mojego życia, cóż jeszcze z magii ostało się przy mnie oprócz tej czerwonej podwiązki? – Nie pasuje – powiedziała Kate, wyrywając mi skarb z ręki. – O, droga Kate, błagam cię – powiedziałam, padając na okryte białymi pończochami kolana. – Proszę, oddaj mi podwiązkę, schowam ją do buta, przysięgam. – Niech i tak będzie – odparła Kate, łagodniejąc. – Ale na udo przypnij niebieską i ukryj czerwoną w bucie, bo inaczej drogo za to zapłacisz mamie Coxtart. I pamiętaj: masz grać niewinną pannę młodą! Ostudź swoją gorącą krew i graj niechętną dzierlatkę, niełatwo się rozgrzewającą i niełatwo ulegającą. Zalotnicy pragną gwałcić, a nie romansować! To właśnie za twoją niechęć zapłacą naszej ksieni. Nic nie rozgrzewa w nich krwi bardziej niż porządna gonitwa wokół łóżka i piękna biała bielizna poplamiona gołębią krwią! Tak przestrzegłszy mnie, Kate wyszła, zamykając za sobą drzwi komnaty. Siedziałam na brzegu łóżka i czekałam, zastanawiając się, jaki to gatunek mężczyzn zabawia się pozbawianiem dziewic ich cnoty (i jakiż to gatunek głupców uwierzy starej lisicy Coxtart, kiedy ta poświadczała autentyczność mojego dziewictwa!). Miałam dowiedzieć się o tym wkrótce. Drzwi otworzyły się i jakiś niski, drobny, krzywonogi gość z dziobatą twarzą, ubrany zupełnie jak fircyk, z wielkimi klamerkami na butach i w szmaragdowej kamizelce, ozdobionej srebrnymi żabami, wszedł, nie, wprost wskoczył do mojej komnaty. – Jestem Theophilus Cibber – powiedział – syn Colleya, naszego sławnego komedianta, a ze wszystkich nieszczęsnych dziewic na tym wirującym globie, właśnie ciebie chciałbym cnoty pozbawić. O, słyszałam już opowieści o Colleyu Cibberze, komediancie, i jego rozpustnym synu, Theophilusie (który wtedy dopiero zaczynał swoją głośną karierę jako aktor przy Drury Lane), ale nie przypuszczałam, że taki słynny bufon będzie moim pierwszym miłośnikiem w burdelu mamy Coxtart! Nawet w Wiltshire wiedziano, że młodemu Cibberowi wielce doskwiera sława ojca,
dziwkarza, hazardzisty i wszetecznika, i gorąco pragnie prześcignąć rodziciela pod każdym z tych względów. Chociaż Theo był najlepszy w rolach błaznów i łajdaków, ale aspirował również do ról Hamleta, Leara, Otella. Stał się już trochę znany, grając małą rolę Pistola w Henryku IV pana Szekspira i Abela Drugera w Alchemiku Bena Johnsona, ale pragnął grać wielkich tragicznych książąt, nie zaś głupich błaznów. W mieście fakt, że ten nadęty bufon uważa się za następcę Bettertona, był powszechnie znany (i uznany za żart). Niestety, często tak zdarza się w życiu i w sztuce, że błazny pragną być książętami (podczas gdy książęta nie życzą sobie niczego więcej, jak tylko być błaznami)! – „Pani, czy mogę lec na twoim łonie?” – ozwał się Cibber do mnie, cytując Hamleta. – „Nie, mój panie” – odparłam (jak piękna Ofelia, jeśli wola). Po czym ukryłam się spiesznie za słupkiem baldachimu, aby tym pewniej rozniecić jego namiętności. – Oho – powiedział Cibber. – „Chyba nie przypuszczasz, że miałem coś ordynarnego na myśli?” – „Ja nic nie przypuszczam” – powiedziałam z przesadną skromnością. – Cudowna zabawa! – wykrzyknął Cibber. – Kurwa, która cytuje Szekspira! Chodź, moja panno młoda, pozwól mi lec między twoimi panieńskimi nogami. – Jesteś wesoły, mój panie – powiedziałam, podrywając się z łóżka i odbiegając, aby uniknąć przedwczesnych obłapek. – Wspaniała zabawa! – powtórzył Cibber, rzucając się do moich stóp, chwytając mocno moje kostki i przykładając wargi do białych jedwabnych pończoszek. – Teraz pojmałem cię, oblubienico! – Po czym wsunął jedną, szybką jak owe żywe srebro rękę pod moje halki, ale szybsza od niego prędkim kolanem zdzieliłam go w nos i znów uciekłam – nawet jeśli tylko na chwilę. – „Horacjo, umieram” – zacytował Cibber, trzymając się za czerwieniejącego kulfona. – „Drogi książę, dobranoc” – wykrzyknęłam. – „Zaśnij przy śpiewie aniołów”. – Po czym Cibber porwał się na nogi i jął ścigać mnie szaleńczo, gdy wskoczyłam na łoże i urządziłam mu wesołą gonitwę w górę, w dół, dookoła, to ukrywając się za kotarami łóżka, to przebiegając obok zalotnika na swoich zwinnych stopach. Komnata wystarczająco była obszerna do żywej gonitwy, a czerwone adamaszkowe kotary łóżka tworzyły pikantną kryjówkę dla fałszywej panny młodej w bieli. Podobnie parawanik przed kominkiem, ze swoimi nagimi nimfami, mógł posłużyć jako tarcza Achillesa! O, pogoń ta bawiła mnie nie mniej niż jego, gdyż pragnęłam zmęczyć go tak bardzo, iżby nie stało mu sił na moją fałszywą cnotę! Za każdym razem, gdy już niemal wpadałam w jego błazeńskie szpony, wymykałam mu się, przebierając stopami tak zwinnie, jak gdybym tańczyła gigę. – „O, pani moja, dokąd tak uchodzisz?” – westchnął Theo, z racji wyczerpania przeistaczając się z księcia w błazna. Z niemałą satysfakcją dostrzegłam, że go utrudziłam. Legł wyciągnięty na podłodze, nucąc pieśni miłosne z Szekspira i wyglądając naprawdę tak, jakby miał umrzeć za chwilę. – „Zatem podejdź i pocałuj mnie, moja słodka dwudziestko” – wymamrotał. – „Młodość nie trwa
wiecznie...” – Po czym zemdlał, a wszystkie jego członki stały się ciężkie jak sama śmierć. Przystanęłam, spojrzałam na niego badawczo, aby upewnić się, czy aby naprawdę padł bez ducha, a potem, poczuwszy się zwycięską boginią zemsty, wspięłam się na łóżko, aby odwiązać od kotar srebrne sznury i chwosty i przygotować się do wzięcia go do niewoli. Podczołgałam się do Thea z naręczem srebrnych pęt – ale niestety! – w chwili, kiedy klęcząc, gotowałam się do związania mu kostek, ów przebiegły drab obudził się ze swojego udawanego letargu i rzucił na mnie, przygważdżając do podłogi! – Ty łotrze! – krzyknęłam. – Panno młoda! Teraz jużeś moja! – zawołał Theo i biorąc mnie w swoje kościste ramiona, poniósł na łóżko, gdzie srebrnymi pętami, które ja przeznaczyłam dla niego, z wielką starannością i pieczołowitością zaczął przywiązywać każdą z moich czterech kończyn do czterech słupków baldachimu! Wpadłam we własne sidła; ramiona i nogi rozpostarły się na łóżku rozchylone szeroko, skutkiem czego, skoro kostki i nadgarstki uwięzły w srebrnych sznurach, nie mogłam już stawić żadnego oporu. Triumf znów z niego uczynił scenicznego księcia, tyle że tym razem był to nie Hamlet, lecz Otello, którego jął cytować, mimo iż w tej postaci prezentował się jeszcze gorzej niż w roli księcia Hamleta lub księcia Hala. – „Zduś światło, aby potem światło zdusić” – deklamował Theo, podnosząc moje halki i fartuszek i zarzucając mi je na głowę (aż naprawdę pogrążyłam się w ciemnościach). Teraz bez żadnych dalszych ceregieli uczynił zamach na moje najintymniejsze miejsce. Będąc w taki sposób spętana, cóż mogłam jeszcze zrobić, jeśli nie poddać się? Skoro jednak nie byłam zakneblowana, dlaczegóż nie miałam odegrać Desdemony, jeśli on dla siebie uzurpował rolę bladego i dziobatego Otella. – „O, jak niesłusznie, niesłusznie zabita!” – wykrzyknęłam (spod swoich halek), kiedy poczułam, jak intymny członek Thea zaznaczył swoją obecność w pobliżu mojego, nie tak znów zupełnie niepokalanego ołtarza miłości. – O, doskonale – zawył – dalej cytuj wersy, moja słodka Desdemono, gdyż nic tak nie wzburza we mnie krwi jak Szekspir! Po tym zamilkłam, aby mu dokuczyć, on zaś opadłszy na mnie całym swoim ciężarem i objąwszy pałąkowatymi nogami, wykrzyknął: – „Księżyc jedynie trzeba za to winić: Bardziej, niż trzeba, zbliża się ku ziemi /1 wpędza ludzi w szaleństwo”. Teraz rozłożył się we mnie wygodnie, poruszając się w górę i w dół jak prawdziwy knot świecy, zanurzany w pszczelim wosku przez robotną, gorliwą gospodynię; a przecież mogłam przysiąc, iż zaznaczył swój pobyt w mojej intymności tak nikłą obecnością, iż bardziej łaskotała mnie ona, niźli rozgrzewała krew.
Co się tyczy krwi, to było jej mnóstwo w kawałku gąbki ukrytej w świątyni miłości; wkrótce też jego gorąca żądza zaczęła ją wydobywać (razem z innymi wydzielinami bledszej natury), a widząc czarowne dla niego kolory jasnej czerwieni na tle białej koszuli, Theo, prawdziwie rozogniony, wrzasnął: „O, krew, krew, krew”, niby jakiś szaleniec, który w swoim obłąkaniu uroił sobie, iż jest Otellem. Ale co to? Nagle wydało mi się, iż słyszę aplauz, rozmaite okrzyki i sprośne żarciki! Oto żyrandol zaczął się kołysać (jak gdyby cały dom padł pastwą huraganu), chybotać gwałtownie, grożąc, jak mi się zdało, runięciem na podłogę, a ja, uwięziona na łóżku, ujrzałam wiele par oczu, jak paciorki, gapiących się na mnie przez judasza w kształcie półksiężyca na wyłożonym boazerią suficie. – Elegancka nowa panna, nieprawdaż? – dotarł do mnie przez szczelinę w suficie przytłumiony głos mamy Coxtart. – Tak – potwierdził jakiś męski głos. – Tak, tak – zawtórowała mama. Iluż to miłośników płaci za to przedstawienie, pomyślałam. Ale po prawdzie, Theo był jeszcze bardziej niż ja zaskoczony, gdyż oto poderwał się z łoża rozkoszy (choć, zapewniam, nie mojej) i obnażył swój miecz (w pokoju, gdzie obnażył dotąd tylko fiuta), wszystkim przysięgając zemstę. – Wstrętna kurwa! Szubrawcy! – wykrzyknął. – Kpicie sobie z umizgów Thea? Jeszcze ujrzę was w piekle! – I z mieczem w ręku wypadł pędem z komnaty, aby szukać zemsty na mamci Coxtart i płacących jej ciekawskich. Ja tymczasem tak rozbawiona tym nowym obrotem spraw, jak rozczarowana grą miłosną Thea, leżałam na łóżku w całej swej bezradności, śmiejąc się wesoło, podczas gdy odgłosy uderzeń i trzasków odbijały się echem na suficie, a krzyki wibrowały ponad moją głową. Przez cały ten czas mój umysł pracował jak szwajcarski zegarek. Jak pozbyć się tego bachora, obrzydliwej latorośli, poczętej z lędźwi lorda Bellarsa? Jak wydostać się z niewoli w burdelu i dotrzeć do Lancelota w więzieniu w Newgate? Jaki stworzyć plan, aby obrócić na swoją korzyść parszywy los mniemanej panny młodej do wynajęcia? Może namawiając Thea (lub jakiegoś innego aktora), ażeby wypróbował mnie na scenie? Skrępowana na łóżku przemyśliwałam nad tym, kiedy Kate powróciła, aby mnie rozwiązać. Wrzawa nad moją głową zaczynała cichnąć i mogłam jedynie domyślać się, co zrobiła Coxtart, aby przywrócić spokój i zakończyć burdę. – Ej, madame Fanny – zawołała Kate – ksieni jest zadowolona z twojego przedstawienia. Mówi, że jesteś świetną prawiczką i ma zamiar trzymać cię jako nadworną dziewicę tak długo, jak długo będą trafiać się naiwniacy gotowi płacić za twą deflorację. Teraz cię uwolnię. – Ale czyż nie rozniesie się szybko wieść o tym, że nieustannie tracę na nowo dziewictwo? – Wnet rozejdą się pogłoski, że w domu jest nowa dziewka, to prawda. Ale każdy chłop to głupiec. Przeorysza wie o tym, podobnie jak my same. Przefarbuje ci włosy, jeśli będzie trzeba, albo każe ci czarować cudzoziemskich gachów – Włochów, Hiszpanów i tym podobnych, których jest łatwiej
oszukać niż prawdziwych Anglików. – Powiedz mi, słodka Kate, ile ona bierze od nich za podglądanie przez judasza? – Dwie gwinee za oglądanie, pięć za dziewczynę starą, dziesięć za nową, którą reklamuje jako dziewicę. Z tym że dostają zniżkę, jeśli zażywają rozkoszy w płaszczyku, ale żaden z kochasiów nie lubi mieć kutasa w płaszczyku, lecz tylko nagiego. – W płaszczyku? Co to znowu takiego? – Fanny, moje dziecko, szybko ostaniesz się z tryprem lub bachorem, jeśli nie nauczysz się tych rzeczy. Jak to, nikt nie opowiedział ci nic o płaszczyku? – Evelina mówiła, że muszę używać gąbki morskiej i octu. – No cóż, to nie wystarczy na trypra, chociaż niektórzy uważają, że to chroni łono przed płodnością. Ja mam wątpliwości. – Co więc mam robić? – wykrzyknęłam. – Co wtedy, jeśli złapię trypra lub bachora? – Nie ma takiej rzeczy, której nie dałoby się załatwić, jeśli masz pieniądze. Chodzi mi o bachora. Tryper to zupełnie inna sprawa. Czy nigdy nie widziałaś bilecików pani Skynner z Peter Street? – Nie, co to za bileciki? – Zdaje się, że mam jeden, tutaj. – I rozwiązawszy mnie, podeszła do sekretarzyka, skąd wyciągnęła wyświechtaną karteczkę reklamującą towary „powszechnie nazywane środkami bezpieczeństwa”, produkowane przez niejaką panią Skynner, której doskonałe wyroby sławione były tymi oto wersami:
Aby się uchronić od wstydu lub strachu, Pospiesz żwawo do mnie, chętny Wenus gachu. Żaden z moich specjałów nie doznał ruptury; Samozabezpieczenie jest prawem natury.
– Kate – powiedziałam – muszę złożyć wizytę tej pani Skynner. – Dobrze, zrobisz, co zechcesz, kochanie, ale nie mów tej starej małpie, że to ja cię tam posłałam. Ona ma swoje własne skóry i pęcherze, które chętnie sprzedaje; policzy ci za nie podwójnie, chociaż to towar kiepskiej jakości, który pęka w tej samej minucie, kiedy miłośnik go nałoży. – Zaprowadzisz mnie do tej Skynner? – zapytałam. – Jutro?
Kate spojrzała na mnie badawczo. W moich oczach jawiło się prawdziwe błaganie i żałosna desperacja. – Tak – powiedziała – wszak nie możemy uciec od tej starej dziwki. Ale będę czekała, aż kiedyś odwdzięczysz mi się za tę przysługę, nie zapomnij o tym.
Rozdział IV W którym podążamy za Fanny do składu pani Skynner, zostajemy wprowadzeni w pewne misteria, które mądre kobiety trzymają w tajemnicy przez całe wieki, a potem zapuszczamy się do Hadesu miasta Londyn, czyli więzienia Newgate.
KATE NAPRAWDĘ NIE BYŁA ZŁĄ DZIEWCZYNĄ, chociaż życie w burdelu uczyniło ją twardą. Miała dopiero dwadzieścia lat, z których sześć spędziła z mamą Coxtart. Dziewczyna o skórze koloru kości słoniowej dobrze wiedziała, co to podłość świata, oraz była dużo bardziej twarda, niż się przypuszczało. Coxtart była dla niej nie opiekunką, lecz wrogiem, którego należało mamić pochlebstwami, przymilaniem się oraz starać się przechytrzyć. Innych dziewczyn też nie uważała za prawdziwe przyjaciółki, ale raczej za osoby chwilowo sprzymierzone, które należało hołubić, jeśli mogły służyć pomocą czy też radą, a unikać jak plagi okrutnej, jeśli nie było z nich pożytku. W ciągu tych sześciu lat poznała mnóstwo dziewczyn, które poumierały na suchoty, na trypra, od skażonego ginu, i widziała, jak Coxtart grzebała je w zwykłych sosnowych trumnach z tak małą ceremonią, jak gdyby przysypywała ziemią kocie bździny. Kate była gotowa zrobić wszystko, aby nie skończyć w ten sposób, ale w stwardniałym sercu zostało jej jeszcze wystarczająco dużo naturalnej dobroci, żeby zlitować się nad moim stanem i zaprowadzić mnie do zakładu pani Skynner. Wyszłyśmy z domu wcześnie rano, kiedy Coxtart leżała jeszcze w łóżku razem ze swoim lokajem, dumnym posiadaczem „Krótasa”, i zanurzyłyśmy się w cuchnące londyńskie ulice, zanim wyległ na nie elegancki świat. O tej porze napotykałyśmy tylko szmaciarzy i terminatorów, jak również handlarzy wiozących towary do eleganckich domów West Endu oraz dzielnych kominiarzy spieszących do swoich ciemnych i niebezpiecznych obowiązków. Kate miała kochanka, z którym chciała się spotkać na Peter Street (niewątpliwie to była prawdziwa przyczyna, dla której tak wspaniałomyślnie zabrała mnie do Skynner), ale nie chciała wiele mówić na jego temat. Miotała się chyba pomiędzy chęcią zaufania mi jak prawdziwej przyjaciółce a obawą wobec potencjalnej zdrajczyni. Zechciała powiedzieć mi tylko tyle, że jej kochanek jest kupcem zamożnym, ale za to niestety żonatym i że obiecał znaleźć jakiś sposób, aby wydobyć ją z burdelu i pomóc urządzić się we własnym sklepie. Potem pokazała mi drogę do zakładu Skynner, przykazała, abym czekała na nią punktualnie o godzinie jedenastej na Golden Square, ostrzegła surowo, żebym czasami jej nie zdradziła – gdyż jeśli Coxtart dowiedziałaby się, że wyszłyśmy bez pozwolenia, to byłoby z nią źle, a w konsekwencji i ze mną, i wreszcie ruszyła na spotkanie z tajemniczym kupcem. Podążyłam do przybytku pani Skynner, który mieścił się nad tawerną o nazwie „Wschodzące Słońce”, a wiodły do niego schody tak wąskie i kręte, po jakich jeszcze nigdy nie stąpałam. Trąciłam
dzwonkiem i czekałam z bijącym sercem. W kieszeni miałam kilka szylingów, które wyprosiłam od Kate z obietnicą, że oddam dług w dwójnasób w ciągu dwóch tygodni, ale tak naprawdę byłam na łasce losu, gdyż czułam, że mogą jeszcze upłynąć miesiące, zanim Coxtart odliczy sobie za mój ubiór i za utrzymanie, a przecież miałam jeszcze do spełnienia świętą powinność wobec Lancelota. Rychło musiałam się udać do więzienia Newgate i posłużyć nieszczęśnikowi taką pomocą i wsparciem, na jakie mogły wystarczyć moje nędzne zasoby. Zadzwoniłam ponownie. Wewnątrz nie było słychać żadnych odgłosów. Pomyślałam z rozpaczą, że już nic mnie nie ochroni przed tym nie chcianym dzieckiem, i nagle, jak grom podczas letniej nocy, błysnęła mi myśl, że mogę skończyć swoje męki, rzucając się w nurty Tamizy. Wtedy jednak usłyszałam jakieś poruszenie w środku, szuranie pantofli noszonych przez jakąś bardzo starą lub niedołężną osobę i wkrótce drzwi się otworzyły. Przede mną stanęła zgięta i stara matrona, o skórze trupiego koloru, wielkich, wyłupiastych jak u żaby oczach i oddechu tak smrodliwym i cuchnącym jak wychodek. Odziana w koszulę nocną i czepek, najwyraźniej nie była rada, widząc mnie u swoich drzwi. – Przyjdź w południe – zakrakała. – Nie robię żadnych interesów w środku nocy. – Co mówiąc, sposobiła się do zatrzaśnięcia drzwi przed moim nosem. W panice uczyniłam coś, czego nigdy jeszcze przedtem nie zrobiłam. Wepchnęłam stopę pomiędzy drzwi a ościeże i poprosiłam ją z całego serca, aby mnie przyjęła. – Proszę, madame, jestem tutaj nowa w Londynie i chcę skorzystać z usług pani. Niechże się pani zlituje nad wiejską dziewczyną, sierotą bez żadnych przyjaciół... Spojrzała na mnie zimno, moje szylingi rzuciła na szalę przeciw swej senności i powiedziała (ze śmiertelnym charkotem w gardle): – No trudno, wejdź. Tak naprawdę jestem zbyt miękkiego serca, aby odmówić. – W jej dużych wyłupiastych oczach bardziej błyszczała jednak nadzieja zysku niźli dobroć. W ciemnym, ponurym wnętrzu tłoczno było od zakurzonych i stojących w nieładzie szklanych pojemników wypełnionych mnóstwem rozmaitych dóbr. Perfumy, kulki kąpielowe, mydła, pudry, tabaki, pomady, kremy przeciw zimnu, maści do warg, a nawet wosk do pieczęci i czarny plaster. Atoli wszystkie te specyfiki robiły wrażenie starych i nie używanych, takjakby nie były jej prawdziwym towarem handlowym, a stały jedynie na pokaz po to, aby odwracać uwagę przypadkowego gościa od jej prawdziwego zajęcia. – Spocznij zatem – powiedziała chrapliwie, ofiarując mi trójnogi taboret, podczas gdy sama usiadła w wygodnym fotelu – i powiedz, czego szukasz. Mnie tymczasem język zupełnie zasechł w ustach, w gardle utkwiła mi gruda rozmiaru kurzego jaja i w żaden sposób nie mogłam dobyć z siebie ani słowa. – Mów – ponagliła. – Zamurowało cię, czy co?
Nadal jednak nie potrafiłam wykrztusić najmarniejszego dźwięku. Rzucenie się do Tamizy wydało mi się sprawą prostszą i mniej bolesną aniżeli powiedzenie pani Skynner, dlaczego przyszłam. – Kochanie – zakrakała Skynner, litując się w końcu nade mną (gdyż krople potu zajaśniały na moich brwiach jak błyszczące klejnoty bólu) – dziewczyny w twoim wieku przychodzą do mnie jedynie w dwóch przypadkach. Kiedy ostają się albo z tryprem, albo z bachorem. Czy o to chodzi? Skinęłam głową jak głuchoniema. – Jak ci na imię, malutka? – Fanny – odrzekłam (i od razu zaczęłam żałować, iż nie pomyślałam o tym, aby skłamać i nazwać się Druscillą lub Arabellą). – Fanny, moja droga, mogę ci sprzedać kondomy przeciw tryprowi, ale także czopki z ciemiężycy czarnej i kastoreum, żeby przywrócić miesięczne krwawienie i oderwać zarodek od twojego łona. Chodzi ci o to pierwsze czy o drugie? – O pierwsze i o drugie – zatkałam, uznając samą siebie za najgorsze dziewuszysko na świecie. – Przestań, Fanny – wychrypiała Skynner – nie ma się czego wstydzić. Jakże inaczej ma dziewczyna omijać męskie sidła? My płacimy za miłość, mężczyźni nie płacą. To prawo natury, jednak musimy je łamać, aby przeżyć, a czyż samozabezpieczenie nie jest na równi prawem natury? Ta pierwsza oznaka współczucia zupełnie przywróciła mi głos oraz panowanie nad sobą. Br.. – Pani Skynner, proszę opowiedzieć mi wszystko o owym samozabezpieczeniu, gdyż słyszałam tak wiele różnych opowieści, że nie wiem, której wierzyć. – Najpierw, kochanie, musisz zignorować dużą część tego, co słyszałaś, gdyż równie pewnie uchroni cię to przed tryprem czy bachorem jak środki zapobiegawcze ciemnych Węgierek, które wieszały łajno zająca i skórę muła nad swoimi łożami po to, aby zapewnić sobie bezpłodność! Nasłuchasz się pewnie o naparze z wierzby, tinkturze z ołowiu albo też ałunie kładzionym w miejsce intymne lub o olejku eterycznym, mięcie i krokusie, które miałabyś tam wkładać po odbyciu aktu. To wszystko na nic! Nie pomoże ci także złota kula w cipce (mimo iż jej skuteczność poprzysięgają niektórzy włoscy libertyni), podobnie jak nie jest prawdą, w co wierzą Hiszpanie, iż namiętny stosunek chroni przed płodnością oraz że za nadmiar zmysłowości kobiece łono zostaje ukarane niemożnością rodzenia. – A gąbka morska i ocet? – To nie jest najgorsze, jednak sok z cytryny posłuży ci lepiej, a niektóre są zagorzałymi zwolenniczkami kapturków z wosku pszczelego, nakładanych na usta macierzyzny. Ale nic nie sprawdza się tak dobrze jak moje maszyny bezpieczeństwa. Jak wiele chcesz ich wziąć? – Ile pani za nie żąda?
– Ile przy sobie masz, malutka? – zapytała, wstając. – Niewiele, kilka szylingów. – I za to chcesz mieć czarne czopki i kondomy! Wynoś się, bałamutko! Tracę tylko czas! – Złość znów zasępiła jej piekielne oblicze i chwyciwszy mnie za ramiona, sposobiła się do wypchnięcia za drzwi. Upadłam na kolana i zaczęłam błagać ją o litość. Wyjęłam wszystkie swe drobniaki, na co, pełna niechęci i wahania, podeszła do zamkniętej szafki, wyciągnęła dwie małe paczki i wcisnęła je do mojej spoconej dłoni. – Masz tam dwa kondomy i trzy czopki z ciemiężycy. Te ostatnie po jednym będziesz wkładać w łono co sześć godzin. Potem poczekasz dzień albo dwa, a krew nadejdzie. Teraz zabieraj się stąd! I tak poświęciłam ci więcej czasu, niż trzeba. – Po czym wypchnęła mnie za drzwi, z hukiem je za mną zatrzaskując. Ukryłam swoje zakazane skarby w kieszeniach i zbiegałam chyżo po schodach, tak oszołomiona i zdetonowana tym spotkaniem z panią Skynner, że musiałam mocno trzymać się poręczy, żeby nie upaść. Czułam się jak pierwsza na świecie dziewczyna, która szuka takiej pomocy u starej babiny, i uważałam się za bardziej niegodziwą od samego szatana, bardziej zasługującą na ogień piekielny niż planująca zbrodnię trucicielka, bardziej złą niż ów zbój, który napada na biednych i starych. Na zegarze w pobliskiej tawernie było wpół do dziesiątej, kiedy wyszłam na ulicę, w przekonaniu więc, że starczy mi czasu, postanowiłam odszukać Lancelota w więzieniu Newgate. Pierwszy mężczyzna, jakiego zapytałam, piekarz sprzedający bochny chleba z nędznego wózka, spojrzał na mnie bystro i zaśmiał się: – Dziewczyno, co ci tak spieszno? Parszywy Londyn sam cię tam niedługo popchnie! – Potem jednak wyjaśnił, że czeka na mnie daleka droga i najlepiej byłoby wynająć lektykę. – Ale ja nie mam pieniędzy, sir, a muszę odwiedzić biednego brata, którego niesprawiedliwie wtrącono za kratki. – Ej, dziewczyno, bez pieniędzy i tak niewiele pomożesz swojemu bratu... – A jednak muszę się z nim zobaczyć – obstawałam przy swoim. Piekarz spojrzał na mnie i zawahał się. Miał przyjazną twarz i wyglądał na człowieka, który w przeszłości zaznał biedy i nie potępia bliźnich nią dotkniętych. – Dobrze – powiedział – zabiorę cię tam, ale najpierw musisz pomóc mi dostarczyć te chleby na Soho Square. Uczyniłam to z pełną wdzięczności ochotą, a po około pół godzinie rozklekotanym wozem jechaliśmy przez Londyn do Newgate. Przecięliśmy St. Giles, potem High Holborn, następnie Holborn Bridge, by wreszcie wjechać w Newgate Street, skąd na koniec dojrzeć mogłam katedrę św. Pawła w całej krasie, największy bez wątpienia kościół, jaki dane mi było w życiu widzieć!
Zgiełk i gwar londyńskich ulic nieustannie mnie zdumiewał. Teraz, kiedy już wszyscy powstawali z łóżek, na ulicach zrobiło się jeszcze tłoczniej i huczniej. Wozy, lektyki, dorożki walczyły o miejsce z pozłacanymi powozami. W jednej chwili rozpogodziłam się, spoglądając na cyrulików spieszących z pudłami peruk, przekupki z koszami pełnymi jabłek, ubrudzonych sadzą kominiarzy z poczerniałymi szczotkami, zalotne modystki, żwawo dźwigające pudła ze strojami. Piekarz podwiózł mnie pod bramę więzienną, gdzie podziękowałam mu z całego serca, w ogóle nie zastanawiając się, jak powrócę na Golden Square, teraz bowiem potrafiłam już myśleć tylko o Lancelocie. Zupełnie jednak nie byłam przygotowana na spotkanie z więzieniem Newgate, a moje oczy, nos i uszy zostały zaatakowane tak gwałtownie, jakbym stanęła raczej u wrót Hadesu aniżeli przed wejściem ziemskiej budowli. W bramie powitał mnie dozorca, człek szkaradny i o nadmiernej tuszy, o nogach tak porażonych artretyzmem, iż chodził z najwyższą trudnością, człapiąc niczym gęś. Uraczył mnie łypnięciami oczu i grymasami oraz tradycyjną atencją dla moich piersi, na co wielka wrzawa podniosła się wśród więźniów, którzy na pewno sądzili, iż oto kolejna nieboraczka dołączy do ich gromady, i mieli bez wątpienia nadzieję na to, co z biedą chodzi w przysłowiowej wręcz kompanii. – Przepraszam, sir, czy mogę odwiedzić Lancelota Robinsona? – zapytałam dozorcę. – Oho – powiedział. Jego czerwone usta ociekały śliną, a wielka, różowa twarz wyglądała jak mokra i mięsista gotowana szynka. – Masz może na myśli tego żałosnego maniaka, który uważa się za ducha Robin Hooda? Tak czy owak, zadynda na stryczku, to rzecz pewna. Raz wymknął się ponoć spod szubienicy, ale tym razem pewno już zawiśnie. – Sir, jestem jego siostrą i chcę go odwiedzić. – Masz nadzieję, że wejdziesz, nie płacąc za wpuszczenie? – zapytał dozorca. – Sir, nie mam ani pół pensa przy duszy – odparłam – ale przysięgam, iż jeśli pan pozwoli mi zobaczyć się z nim tym razem, to następnym powrócę z gwineami i nigdy nie zapomnę tej szlachetnej przysługi. – Szczwanaś, dziewucho – powiedział – ale za przysługi płaci się od razu! – Po czym olbrzymim brzuszyskiem przycisnął mnie do ściany, a plugawymi łapami zaczął obłapiać piersi. Ci z więźniów, którzy mogli oglądać to widowisko poprzez kraty, zaczęli wydawać sprośne odgłosy i gorąco zachęcać wstrętnego dozorcę, ten zaś, podbudowany publicznym aplauzem, zadarł mi spódnicę, rozpiął swoje pludry i zaczął szykować się do zgwałcenia mnie na miejscu, tam, pod mokrym, wstrętnym murem. Cóż miałam zrobić, kopnąć w skarb męskości i ryzykować wyrzucenie na ulicę bez zamienienia ani jednego słowa z Lancelotem? To wydało mi się niemądre, zatem spróbowałam od niecnego zamiaru odwieść go raczej mocą elokwencji niźli siłą fizyczną. – Szlachetny strażniku – powiedziałam – jeśli raczysz mnie teraz poniechać, to wrócę tutaj z dźwięczącymi monetami i gromadą ślicznych panien, które rade wypełnią wszystkie twe życzenia.
Wymościmy ci tu urocze gniazdko, a każda z nas zajmie się inną częścią twojej przepysznej anatomii. Proszę cię zatem, teraz daj mi spokój. – Jak jednak wielu już mędrców zauważyło, naturalną towarzyszką żądzy jest niecierpliwość, przeto moje słowa zamiast zniechęcić napastnika, raczej go bardziej jeszcze podnieciły. Gwałtownie macał po swoich spodniach za wężem rozkoszy – zawieruszonym widać między fałdami tłuszczu – a słysząc, jak gawiedź jeszcze głośniej go zachęca, niemal pogodziłam się z myślą, że oto kolejny raz zostanę zgwałcona. Atoli w tym samym właśnie momencie ukazała się znajoma twarz, a mocny chwyt za tłuste ramiona oderwał cerbera od wyuzdanych zakusów na moją osobę. Mym wybawcą nie był nikt inny, jak tylko John Maluszek – jeden z kompanów Lancelota! – Puść tę dziewczynę, bydlaku! – krzyknął Maluszek, a jego niskie, tęgie ciało dygotało z wściekłości, czarna broda zaś połyskiwała złowrogo. Nagłym ruchem uniósł dozorcę i cisnął w dół schodów ku ogólnej radości więźniów. (Tak szybko zmienili swoje zdanie, iż teraz rozległy się wiwaty na cześć mego wyzwolenia, podczas gdy przed chwilą perspektywę gwałtu witano rechotem. Taka perfidia, wierz mi, Belindo, należy do najgłębszej natury motłochu.) – Chodź – rzekł Maluszek – zaprowadzę cię do Lancelota. Jego serce rozweseli się, gdy cię zobaczy. Chłopak jest w żałosnym stanie. John ujął mnie za rękę i poprowadził przez rozgorączkowane więzienie, podczas gdy dozorca wyklinał nas najgorszymi słowy, więźniowie zaś porykiwali radośnie i wydawali gromkie okrzyki. Zaduch panujący tutaj przyprawiał mnie niemal o omdlenie, a oczy za każdym zakrętem porażała niedola, na jaką spoglądały. W każdym kącie i zagłębieniu tkwili nieszczęśni szubrawcy proszący o pensy, których nie posiadałam, głodujące kobiety, karmiące chude niemowlęta, mężczyźni tak słabi z głodu, że nawet nie mogli podnieść rąk, aby o cokolwiek poprosić, i inni, którzy rzucali się na karmiące kobiety po ich mleko, odpychając na bok biedne kwilące niemowlęta. Niektórzy więźniowie wyglądali na trawionych suchotami, inni mieli rany i krosty na twarzach, jeszcze inni, dotknięci dyzenterią, jęczeli i wydalali zarażoną treść swoich wnętrzności gdzie popadło, przez co w całym więzieniu czuć było smród ekskrementów. Minęliśmy poziom środkowy, który, jak wyjaśnił Maluszek, jako najczystsze miejsce w całym więzieniu był zarezerwowany dla więźniów z pieniędzmi, chociaż mnie miejsce to w niczym nie wydało się czystsze od reszty tej otchłani piekielnej. Stamtąd zeszliśmy na poziom niższy, w tym najohydniejszym z miejsc miejsce najwstrętniejsze. Tam jakąś nagą kobietę, mniej więcej w moim wieku, chłostano pejczem o dziewięciu rzemieniach, a kiedy ona zawodziła żałośnie, motłoch gapił się wesoło i pożądliwie, tak jakby był świadkiem pokazu osobliwości. Była tam duża sala zwana tangrem, gdzie trzymano drobnych dłużników (różniących się od zbrodniarzy tym, że nie byli skuci), inna, o nazwie Wysoki Hol, była miejscem odpoczynku, a także śmierdząca ciemna dziura, w której sprzedawano odurzające napoje i wesoło hulało wielu więźniów, podnieconych tym, co niewątpliwie było najpodlejszym ginem (a za który na pewno drogo musieli płacić). Wszędzie dochodziło do budzących grozę przepychanek i bójek, przed którymi Maluszek musiał ochraniać mnie swym pękatym tułowiem. Zmierzając w głąb lochu, przeszliśmy obok Zgniatalni, gdzie pod żelaznymi
ciężarami, wśród jęków i wycia, cierpiały ciała więźniów, którzy odmówili przyznania się do winy. Obok znajdowało się jeszcze straszniejsze pomieszczenie, gdzie ongiś kat zanurzał odjęte zdrajcom członki w smole, dziegciu i oleju. Nie było już ono w użyciu, i dzięki za to Bogini, gdyby się bowiem woń smażonego ciała i dziegciu zmieszała z odorem ekskrementów, to powstałby smród znacznie gorszy niż ten, który i tak wstrząsał moimi wnętrznościami i kazał dziękować losowi, iż nie jadłam przed wyjściem śniadania! Na końcu lochu, w celi, w której nie dało się stać, z nogami w najcięższych kajdanach, ciałem okrytym wstrętnymi łachmanami, siedział Lancelot, zgięty jakby w bólu. Maluszek wsunął szylinga w dłoń strażnika, by ten na jakiś czas zostawił nas samych z Lancelotem, a ja, widząc go w sytuacji tak odmiennej od dawnej chwały, z sercem pękającym z bólu siadłam u jego nagich nóg i ujęłam je w dłonie, rozgrzewając stopy, nieczuła na hasające wokół szczury i mrowiące się robactwo. Nigdy wcześniej nie potrafiłabym zdobyć się na taką obojętność, ale stan Lancelota tak mi legł na sercu, że kazał całkiem zapomnieć o wstrętnym otoczeniu. Przez chwilę albo dwie w ogóle nie był świadomy mojej obecności. – Z powodu zadziwiającej ostatniej ucieczki obawiają się jego wpływu na innych więźniów i traktują niezwykle surowo – powiedział Maluszek. – Takim jak ja pozwalają chodzić swobodnie, Lancelotowi jednak odmówili tego i dopilnowali, żeby w ramach wkupnego inni więźniowie obrali go do czysta z szatek. – Co to takiego „wkupne”? – zapytałam. – To opłata, jakiej skazani oczekują od każdego nowego przybysza. Och, madame Fanny, w więzieniu jest tysiąc różnych opłat – płaci się innym więźniom, dozorcy, kucharzowi, który przyrządza mięso z darowizn (mimo iż większość skazanych nigdy go nie widzi i tylko niewielu je kosztuje), sprzątaczom (mimo iż całe więzienie jest brudne, jak sama widzisz, i nie zmywano tutaj ani razu od dwudziestu lat), a nawet katowi, który dawniej całymi dniami gotował w dziegciu ciała zdrajców, teraz zaś rozprawia się z ich nieszczęsnymi ciałami pod szubienicą. Zdarza się, iż aresztanci są uniewinniani przez Old Bailey, ale natychmiast idą z powrotem do więzienia, albowiem nie uiścili swoich opłat. – A ile też mogłoby to kosztować, żeby zgodzili się na swobodę ruchów Lancelota? – Obawiam się, kochana, że więcej, niż masz. Bardzo by chcieli uczynić z niego przykład, a ponieważ nie potrafili złamać jego ciała, więc silą się złamać jego duszę, tak jak kołem. – A gdzie jest reszta Wesołej Gromadki? – zapytałam Johna. – Czarny Paul, niechaj błogosławione będzie jego pirackie serce, uciekł, swoją znajomość łaciny zabierając ze sobą, gdzie, nie wiemy. Pan Dowcipas zginął na Tamizie, niechaj Bóg ma w opiece jego duszę. Tak samo biedny Opój i szlachetny pan Grom. Puj Dobrodziej i Francis Bacon również uciekli i mam nadzieję, że wnet dostanę słowo od nich. Sir Goguś i Beau Monde znaleźli się z nami tutaj, acz Gog jest poważnie chory na zarazę więzienną, co zaś do innych, niechaj Bóg ma ich wszystkich w opiece, nie wiem nic pewnego.
– Kto was wydał? – zapytałam. – Kto był zdrajcą? Na to z nagła ożywił się Lancelot i wściekłość zamigotała w jego oczach niczym fajerwerki na czarnym nocnym niebie: – Zaprzańcem okazał się podły kapitan „Hannibala”, który zabrał i łupy, i nagrodę za moją głowę! Zaufałem mu i przysiągłbym z całego serca, że ten nigdy nie posunie się do handlu ludźmi. Jakiż ze mnie głupiec! To powiedziawszy, z jękiem znowu opadł na ścianę, podczas gdy Maluszek szepnął mi do ucha: – Nigdy jeszcze nie widziałem Lancelota tak załamanego. Madame Fanny, a może jednak by ci się udało wyprosić lub pożyczyć tyle gwinei, żeby pozwolili mu chodzić? Bez tego na pewno każą mu cierpieć więcej niż innym skazanym, a ja niepokoję się o stan jego umysłu. – Spróbuję, Maluszku, dobry przyjacielu – powiedziałam. W istocie jednak nie bardzo wiedziałam, jak miałabym wyzwolić Lancelota, skoro nie potrafiłam uwolnić samej siebie. Raptem Lancelot znów ożył, spojrzał do góry dzikim spojrzeniem i zawołał: – Czemum opuszczony? – Nie było nawet jasne, czy mnie poznał, ale na umęczonej twarzy wyraźnie widniał ból zdrady. Teraz i ja zatrwożyłam się stanem Lancelota, dobrze rozumiejąc troskę Maluszka. – Sprzedali moją duszę za trzydzieści srebrników! – bredził Lancelot. Potem znów opadł i jęczał jak kobieta w połogu. – Chodź już lepiej, pani – powiedział Maluszek – i spróbuj nie rozpaczać. Kiedy jest bardziej sobą, powiada, że kocha cię najbardziej na świecie, ale w majakach nic nie pozostaje z jego czarownego języka, wiary w Boga i Robin Hooda, tak bardzo ugodziło go przeniewierstwo kapitana „Hannibala”. Przyjaźń była dla Lancelota wszystkim, a honor złodziejski całą jego wiarą; teraz inni rzezimieszkowie wydają mu się tacy sami jak cały ten wielki świat prawników, mężów stanu i im podobnych szacownych szubrawców. Zawsze tak było z Lancelotem: w jednej minucie uskrzydlony własną wyobraźnią i gadatliwy jak po rumie, w następnej posępny jak melancholijny wariat. Niech pani idzie, madame Fanny, i tylko powie mi, jak panią odszukać. Podałam adres domu pani Coxtart na West Endzie, modląc się, iżby Maluszek nie wiedział, że to burdel. Potem objęłam go ramionami za szyję i pocałowałam, schyliłam się nad Lancelotem, wargami muskając jego chłodny policzek, a potem umknęłam z czeluści więziennych, jak Persefona uciekła z Hadesu, aby w kwiecie wiosny schronić się w matczynych ramionach Demeter. A choć na pewno Coxtart nie była Demeter (i chyba ja nie byłam Persefoną), to jednak chciałam znaleźć jakiś sposób, aby ratować Lancelota, i przysięgłam sobie, że sposób znajdę, choćbym nawet miała zostać zdeflorowaną dziesięć tysięcy razy! Tak, zapragnęłam posiąść wszystkie diabelskie sztuczki, które pozwolą mi wydrzeć chciwej Coxtart gwinee, wypocone własnymi (biednymi, ale uczciwymi) plecami. Jeśli już miałam zostać na jakiś czas ladacznicą, to przynajmniej w słodkie imię lojalności wobec Lancelota i (czyż wolno mi użyć tego słowa?) miłości.
Rozdział V Bieg Fanny przez Londyn; swary w dziedzinie polityki; wielce zadziwiająca rewolucja, miła niewątpliwie sercom wigów, a nader wątpliwa dla torysów, bohaterce jednak udzielająca kilku ważnych nauk, które, miejmy nadzieją, okażą się pomocne na resztę życia, niezależnie jednak od których zostaje ona popchnięta do aktu wielkiej desperacji, będącego powodem nieprawdopodobnej męki oraz cierpień.
BIEGŁAM POTEM PRZEZ ULICE LONDYNU, tak jak gdyby ścigał mnie sam Pluton (czy może Ponura Żniwiarka). Podeszwy stóp czuły każdy kamień poprzez wytarte zelówki butów, a pot tak ściekał po mojej twarzy jak krople deszczu po szybie okiennej. Dzień był jasny i gorący; słońce mocno grzało. Wydawało się, iż piersi pękają od zdyszanego oddechu, napięcia i wysiłku. Może tak właśnie powinnam biec, aż do utraty tchu, żeby zgubić tego dzieciaka, pomyślałam, gdyż nie odstępowała mnie świadomość zdrady ciała, które poczęło niemowlę w chwili najmniej pożądanej. Na zegarze na Fleet Street zobaczyłam, że jest już wpół do dwunastej! Spóźniłam się na spotkanie z Kate i niewątpliwie zaskarbiłam tym sobie jej wrogość na całe życie! Pognałam jeszcze szybciej, najpierw Fleet Street, potem przez Tempie Bar, ozdobioną u dołu figurami królów i królowych, a okropnie gnijącą głową na żelaznym szpikulcu u góry. Kiedy tak biegłam, jakiś plugawie wyglądający człek zaoferował mi skorzystanie z lunety za pół pensa, żebym lepiej mogła obejrzeć przerażającą głowę zdrajcy; ale własną głową potrząsnęłam z obrzydzeniem i odrazą – cóż bowiem mogło być przyjemnego w karmieniu oczu tym okropnym szczątkiem? – i jak furiatka pomknęłam dalej. Przez zatłoczone teraz ulice trudno było torować sobie drogę. Ludzie odskakiwali wprawdzie na bok, zdziwieni szaleńczością mego biegu, ale nierzadko też tragarze dla zabawy specjalnie dociskali mnie do muru lub szturchali w plecy drągami niesionych lektyk. W pewnej chwili niemal wywróciłam wózek sprzedawcy owoców na jednym z zakrętów i nagle, wyczerpana i przerażona późną porą, zrozumiałam, że zabłąkałam się w jakieś brudne przecznice i zupełnie już nie wiem, jak wrócić na West End. Moje ubranie przeszło więziennym odorem, włosy opadały mi na twarz jak biednej wariatce, a konstatując, jakie czekają mnie w wyniku zgubienia się i spóźnienia kłopoty ze strony Kate i mamci Coxtart, rzewnie załkałam z litości nad samą sobą. Czego się spodziewałam, idąc do Lancelota? Czy miałam nadzieję, iż pomoże mi w moich tarapatach? Jeśli nawet tak, to teraz stało się całkiem jasne, że to ja powinnam zebrać resztki sił i zadbać o jego wyzwolenie! Żądały tego i przyjaźń, i miłość, a chociaż w tej chwili nie czułam się do tego zdolna, musiałam wykrzesać z siebie jakieś nowe, zupełnie mi nie znane moce. Oparłam się o ścianę, aby zaczerpnąć oddechu. Ocierałam właśnie spocone brwi i rozgorączkowane oczy brudnym rąbkiem spódnicy, kiedy z góry dotarł do moich uszu krzyk:
„Uwaga!” i odskoczyłam w bok w ostatniej chwili, aby uniknąć oblania niemiłą zawartością czyjegoś nocnika! Czegoś właśnie takiego potrzebowałam, aby oprzeć się nastrojowi czarnej rozpaczy. Absurdalna zwykłość tego zdarzenia wstrzymała moje łzy równie rychło, jak one wytrysnęły, a wzbierający szloch zastąpiła śmiechem. Widzisz więc sama, madame Fanny, powiedziałam do siebie, iż skoro los zdecydował, że cię ominie zawartość nocnika, równie wyraźny jest to znak przeżycia! Co więcej – nie samego tylko przetrwania, lecz wręcz pomyślności! Jeśli Lancelot nie może uratować ciebie, ty uratujesz i siebie, i jego. Naprzód, Fanny! Naprzód, Fanny Chłostko-Jones! Znów przeto poczęłam biec (chociaż nie wiedziałam dokąd), ufna, że natknę się na jakąś poczciwą duszę, która wskaże mi drogę do West Endu, a w trakcie biegu, nagle, jak w chwili śmierci, stanęły mi przed oczyma wszystkie krzywdy, jakich doznałam w ostatnich tygodniach: utrata domu dzieciństwa w Lymeworth, przybranej matki, lady Bellars, utrata wiary w pierwszą miłość (tak okrutnie wykpioną przez lorda Bellarsa), utrata zabitych przez bestie wiedźm o złotych sercach, Lustre’a, wielkiego poematu epickiego (co prawda, ledwie rozpoczętego), Wesołej Gromadki i – najcięższa ze wszystkich strat – Lancelota albo też – strach pomyśleć – jego duszy! Ale właśnie wtedy, nie wiem skąd, przypłynęły do mnie słowa przepowiedni wiedźm. „Zrazu nie poznasz swojego ojca”, przypomniałam sobie. „Córka za wielkie morza popłynie, zyskasz dostatek, także wielkość serca, ale choć sławnej, ból cię nie ominie”. Co to mogło oznaczać? Cokolwiek by znaczyło, to i tak nie wolno mi było rzucić się do Tamizy. „Dziewczęce twe łono wyda owoc błogi”, mówiła dalej zadziwiająca przepowiednia. „Dziewczęca twa ufność pozna, co to rana”; no cóż, to już się spełniło poprzez okrutny list lorda Bellarsa! „Krwawe fale zamienisz na śnieżne rozłogi”. Dziwne, niezwykle dziwne. Po czym w uszach zadźwięczała mi ostatnia linijka, jak gdyby wyrecytowana mocnym głosem samej Joan Griffith: „Niezłomnością serca powstrzymasz szatana!” To naprawdę dodawało otuchy! Jeśli tylko uwierzę w siebie, będę mocna! Jeśli tylko pokonam swój strach, czeka mnie powodzenie! Uratuję Lancelota, jeśli tylko potrafię uratować siebie! Kiedy w końcu udało mi się powrócić do siedziby mamy Coxtart (po długim błądzeniu i przy życzliwej pomocy jakiegoś biednego półgłówka, który twierdził, iż zna drogę, ale znał ją jeszcze gorzej ode mnie), cały dom postawiony już był na głowie z powodu mojej nieobecności. Mama Coxtart z pełnym okrucieństwem zamknęła Kate w piwnicy za udzieloną mi pomoc w wydostaniu się na wolność; lokajowi zagroziła wychłostanie z niego duszy za niedbalstwo, które umożliwiło mi ucieczkę (chociaż przecież wiedziała, że była z nim wtedy w łóżku); inne dziewczęta wprost dygotały ze strachu przed jej gniewem. Taka właśnie dramatyczna sytuacja odsłoniła się moim oczom, kiedy stanęłam w drzwiach. Ponieważ było jasne, że w jej wypadku ani kłamstwa, ani okazywanie uległości nie mogły przywrócić mnie do łask, postanowiłam nadrabiać miną i podeprzeć się bardziej honorem i godnością niźli kolanami! – O, proszę, wstrętna łachmyta! – wykrzyknęła mama Coxtart. – Gdzie się podziewałaś, że po całej mojej dobroci dla ciebie ośmielasz się teraz wracać tutaj cuchnąca rynsztokiem! – Madame – odparłam – nie wiem, o jakiej dobroci pani mówi. Pracowałam ciężko i nie otrzymałam ani pensa zapłaty. Wydana zostałam gwałtom i upokorzeniom, wzbogacając jedynie twoją kieszeń. Musiałam znieść to, że moją hańbę oglądali wszetecznicy, którzy za ten przywilej
zapłacili tobie. I chociaż nie buntowałam się zrazu przeciw temu, teraz pragnę oznajmić, iż jestem wolną kobietą, a nie jakąś niewolnicą z Gwinei, i prędzej wolę sczeznąć na ulicy, niźli zgodzić się na traktowanie mnie jak psa podwórzowego na łańcuchu! Słysząc te słowa, inne panny żachnęły się z grozy, a i sama Coxtart zdumiała się, gdyż nigdy jeszcze żadna z dziewcząt nie odważyła się wystąpić przeciw jej władzy. I doprawdy nie pojmuję, skąd wzięła się we mnie odwaga, zupełnie jakby jakiś duch opętał mnie i przemówił moimi ustami. – Podła znajdo! – wydarła się Coxtart. – Jak śmiesz zwracać się do mnie z taką zuchwałością? – Madame – powiedziałam – nie pragnę być zuchwała. Domagam się jedynie, żebym była traktowana jak kobieta, nie zaś jak niewolnica! Jeśli ciężko pracuję dla ciebie, to chcę mieć chociaż jakąś część zysków; jeśli muszę wyjść na chwilę z domu, by pochodzić za własnymi sprawami, to nie mogę być przesłuchiwana jak zbrodniarka. W istocie, madame, dopraszam się jedynie o prawa, które, jak twierdzą wszyscy wielcy filozofowie, przysługują w tej samej mierze każdej ludzkiej duszy! Czyż bowiem nie jesteśmy, jak powiada Trzeci Lord Shaftesbury, „rozumnymi istotami, pragnącymi wspaniałomyślności, wdzięczności i prawości, tak jak życia samego? Czyż zmysł odróżnienia dobra i zła nie jest nam tak wrodzony jak same uczucia?” Mamcia Coxtart oniemiała ze zdumienia. Rozwarła usta jak wejście do lochu, ale po chwili zaczęła dygotać i pryskać śliną na podobieństwo imbryka do herbaty zapomnianego na piecu. – Ty ulicznico, jakże ci nie wstyd bezczelnej zuchwałości! Jeśli znalazłaś sobie tak dobrego protektora w tym tam Chaffberrym, to niby czemu sam cię nie utrzyma? Jasno było widać, że walczę z nią bronią dla niej niedostępną, co ją tyleż zadziwiło, co rozwścieczyło. Tymczasem reszta dziewczyn, przeczuwając, że na tym starciu mogą i one co nieco skorzystać, przysłuchiwały się nam w coraz większym napięciu. – Madame – ciągnęłam – żądam, żeby każda z nas otrzymywała zapłatę za każdym razem po przyjęciu zalotnika, żebyśmy były traktowane jak istoty rozumne, a nie jak bezmyślne bydło, żeby koszty naszego utrzymania figurowały w księdze rachunkowej dostępnej dla nas wszystkich i żeby dokładnie odpowiadały one sumie naszego wyżywienia i przyozdobienia. – Ty wywłoko! – ryknęła. – Chcesz mnie zrujnować! Wracaj z powrotem na ulicę! Nie ścierpię takiej zuchwałości! To ja biorę na siebie całe ryzyko, opłacam się gospodarzowi, to ja karmię wasze niewdzięczne pyski i ubieram was jak damy, którymi i tak nie jesteście. Co, mam pozwolić na takie rebelie? Niech twoje kurewskie oczy diabli wezmą! Precz, mówię! – Tu dramatycznym gestem otworzyła drzwi frontowe i znieruchomiawszy w nich z rękoma splecionymi na piersiach, ruchem głowy nakazała mi wyjście. Poczułam, jak ogarnia mnie panika. O, łaskawe niebiosa, pomyślałam, czyżbym posunęła się za daleko, tam, dokąd nie sięga już jej cierpliwość? Ale nie czas było na okazywanie niepewności czy też zmieszania. Z wysoko uniesioną brodą i w cuchnących spódnicach, znaczących moją drogę smugą takiego zapachu, jakbym była królową kloak i nocników, szykowałam się do wyjścia z całą heroikomiczną powagą.
Rozdygotana wewnątrz i spokojna na zewnątrz, podeszłam do drzwi, przystanęłam na chwilę, aby pomachać na pożegnanie dziewczynom, które stały podekscytowane moją zbyteczną odwagą, i powiedziałam: – Miłe damy, serdeczne dzięki za waszą życzliwość dla mnie. Życzę wam w zamian pomyślności. – Po czym obróciłam się na pięcie, przestąpiłam przez próg z przesadną ostrożnością, jakbym stawiała krok nad koszem pełnym jaj, i zeszłam ze sceny. Ledwie jednak zdążyłam przestąpić wierzeje i jasne się stało tym samym, iż naprawdę odchodzę, za moimi plecami buchnął wielki krzyk, jak gdyby gromada bachantek ujrzała właśnie samego wielkiego bożka Pana! Ku mojemu zdziwieniu to właśnie chuda Nell podbiegła do mnie pierwsza, chwyciła za spódnicę i wrzasnęła (tak do mnie, jak do mamy Coxtart): – Jeśli Fanny odchodzi, to ja także idę! – Natychmiast przyłączyła się do niej suchotnicza Roxana, a następnie czerwonolica Molly! Wszystkie trzy stanęły wraz ze mną za drzwiami, każda zbuntowana wobec Coxtart po raz pierwszy w swoim tchórzliwym życiu! Ta zaś stała przerażona, zdumiona i osłupiała. Popatrzyła na nas, cztery buntowniczki, a potem obróciła się w kierunku pozostałych dziewczyn – kruczowłosej Druscilli, Kreolki Eveliny – zastanawiając się, niewątpliwie, jak szybko również i one zbuntują się przeciwko boskim prawom jej królowania. Jako przebiegły polityk uznała, że lepiej negocjować teraz, gdy dwie panny pozostawały jeszcze w jej obozie, aniżeli czekać na bunt, co mówię, krwawą rewolucję wszystkich swoich poddanych! – Damy, damy, damy – odezwała się nowym, miłym tonem. – Usiądźcie, proszę, i porozmawiajmy o wszystkim spokojniej. Złość nigdy nie sprzyjała rozwiązywaniu ludzkich nieszczęść, a wojna jest kiepską alternatywą dla pokoju. Podyskutujmy ze sobą jak prawdziwi filozofowie. Ledwie wierzyłam własnym uszom! Czy to możliwe, żem wygrała? Czy mój tupet osiągnął to, czego nigdy nie mogła zdobyć uniżoność? Powoli, z godnością (ukrywając wielką ulgę, że zostałam zawrócona) weszłam znowu do domu mamci Coxtart i zamknęłam za sobą drzwi, podczas gdy moje lojalne konfederatki, Nell, Roxana i Molly, postępowały dwa kroki z tyłu niczym dworki. Właśnie tak wyglądała moja pierwsza wielka lekcja w dziedzinie dyplomacji. Pragnęłam jedynie zamazać własną winę wynikłą ze spóźnionego powrotu do domu, a w swojej śmiałości przemówiłam jak prawdziwy duch Lancelota Robinsona, od którego w czasie podróży z Wesołą Gromadką nauczyłam się takich pojęć, jak uczciwa gra i braterstwo. Ani marzyłam o tym, że Coxtart zaproponuje naprawdę jakąś uczciwą umowę, przy której każda dziewczyna dostawałaby część zysków, proporcjonalną do starszeństwa i pracowitości! Atoli teraz widziałam, że moja determinacja przeraziła Coxtart, zwłaszcza w obliczu wyraźnej groźby utraty najcenniejszych dziewcząt, które gotowały się odejść razem ze mną, i nagle mój tupet udany gwoli ukrycia winy, uczynił ze mnie bohaterkę całego domu. To naprawdę zabawne! A co więcej, i nauczka dla mnie! Albowiem kiedy martwiłam się i gryzłam własnym niezdecydowaniem, kiedy drżałam z lęku, by nie zostać wyrzuconą za drzwi, tylko mi to przyczyniło zmartwienia i
zgryzot – kiedy natomiast upozorowałam odwagę, której mi brakowało, Coxtart skapitulowała, a pozostałe dziewczyny obwołały mnie panującą królową! Wszystkie oprócz Kate. Ta, z mej przyczyny zamknięta w ciemnicy, żywiła teraz wobec mnie głuchą wrogość. Próbowałam przekonać ją, że odtąd także ona będzie dostawała część swoich zarobków, ale w niej płonęła uraza osoby, która z ociąganiem godzi się zaufać komuś, zostaje oszukana i teraz na dobre wszystkich nienawidzi. Przyjaźń z trudnością przyjmowała się w duszy Kate. Ta rzadka roślinka wypuściła pierwsze delikatne pnącza, a kiedy moja nieuwaga gwałtownie je ścięła, w to miejsce pędy zapuściła nieprzyjaźń. – Wiedziałam, że nie powinnam ci była zaufać – powiedziała z wyrzutem, gdy zostałyśmy same. – Ależ Kate, naprawdę próbowałam wrócić na jedenastą na Golden Square, ale to było niemożliwe. – A co ci niby przeszkodziło? – Nie mogę powiedzieć. – Brudna maciora – mruknęła półgłosem. – A może spotkałaś tego swojego gacha, który zmajstrował ci bachora? Powiem o tym Coxtart, zobaczysz. – Powiedz, proszę, chociaż przysięgam, że to nieprawda. Czy ty nie masz za grosz rozumu? Czy nie widzisz, że ty też zyskasz na nowym układzie? (Choć bowiem Kate w czasie mojego wielkiego buntu przeciw pani Coxtart siedziała w piwnicy, inne dziewczyny o wszystkim jej opowiedziały, mało tego, opowiedziały z upiększeniami, jakie mądry komediant dodaje do słów marnego poety, który spisywał swoje gromowe wiersze na targanej przeciągami mansardzie.) – Komu potrzebne takie idiotyzmy? – spytała z wielką pogardą. – Nauczyłam się żyć i prosperować, zanim ty tu przybyłaś, madame Fanny. Uważasz się za zbawczynię tych dziewcząt – tych głupawych dziewek, które są w niewoli, ponieważ o wolności potrafią jedynie pomarzyć! Ja oszczędzałam szylingi przez te pół tuzina lat i zamierzam mieć własny sklep dzięki swojej ciężkiej pracy oraz pomocy kochającego mnie mężczyzny. Phi, mam gdzieś te twoje gładkie słówka wobec Coxtart i całą tę twoją fałszywą filozofię. Nigdy nie pracowałaś tak ciężko jak ja, ty bałamutnico! Tak oto nauczyłam się (gdyż Kate dalej serdecznie mnie nienawidziła pomimo wszystkich moich prób zadośćuczynienia), że wdzięczność jest dla wielu osób najbardziej niemiłym z uczuć; że wiele kobiet, które czują, iż dźwigają ciężkie brzemię kobiecego losu, życzy swoim siostrom równego nieszczęścia; że nie tylko nędza naprawdę kocha towarzystwo, ale na dodatek nędzarze żywią gorącą nienawiść do tych, którzy chcieliby zwabić ich do grona szczęśliwych. Płynęło zresztą z tego więcej nauk podobnej natury, zbyt licznych, żeby wymieniać je tu wszystkie bez nieznośnego opóźniania naszej opowieści. Zaczęłam teraz pracować jak szalona, gdyż z jednej strony wywalczyć chciałam wolność
Lancelota, z drugiej zaś, zyskawszy część własnych zarobków (chociaż, trzeba przyznać, niezbyt wielką), z większą niż zrazu ochotą gotowa byłam odgrywać mniemaną dziewicę – czy jakąkolwiek inną obmierzłą rolę, która do głowy przyszła pani Coxtart – jeśli tylko mnożyło to gwinee w moim trzosie.
O tych wielu razach, kiedy to pozbawiano mnie dziewictwa, o wielkich postaciach epoki, jakie odwiedzały burdel (tylko po to, aby odwiedzić mój przybytek rozkoszy), o ich dziwnych upodobaniach i praktykach w pościeli przyjdzie opowiedzieć w osobnym rozdziale. Przyda się to, tak przynajmniej ufam, każdej kobiecie, która musi przez jakiś czas nieszczęsnego żywota zarabiać na chleb własnym ciałem; a któraż z kobiet przy tej czy innej okazji nie znalazła się w takim położeniu? Czymże bowiem żony – zwłaszcza żony wielkich panów – różnią się od kurew, jeśli utrzymanie (choćby składały się na nie pozłacane powozy i bogate koronkowe suknie) zyskują za świadczenia w łożu? I czyż poeci i filozofowie nie pokazują, że kobieta, która chytrze handluje swoją cnotą, zawsze lepszy robi interes niż ta, która szafuje nią rozrzutnie (co dobrze zaświadcza podana przez pana Richardsona historia Pameli Andrews, która usidla dziedzica, lorda B., przez pilne strzeżenie dziewictwa aż do ślubu, dzięki czemu otrzymuje w zamian najwykwintniejsze dobra)? Belindo, łacno możesz spytać, czy ja, która tak wielką zawsze przejawiałam skłonność do rozmyślań i filozoficznych rozważań, deliberowałam sama ze sobą na temat zarabiania na życie jako dziwka. Tak, możesz być pewna. Ale kiedy po raz pierwszy przybyłam do burdelu mamy Coxtart, wcale nie wiedziałam, że ten dom to zamtuz – tak niewinna i zahukana byłam wtedy. Potem znalazłam się pod kluczem, a w końcu, wiedząc, że jestem brzemienna i że Lancelot potrzebuje mnie bardzo, pozostałam, aby zdobyć pieniądze jedynym sposobem, jaki widziałam dla siebie dostępnym. Atoli w odróżnieniu od szczwanej Pameli Andrews byłam kurwą uczciwą, a nie hipokrytką! Byłam rozwiązła ciałem, nie zaś duszą, podczas gdy żony wielkich panów lub aspirantki do tej zaszczytnej roli sprzedają nawet swoje dusze i na dodatek traktują to jako błogosławieństwo losu! Nie, Belindo, zachowałam niezależność ducha, chociaż nie mogłam zachować niezależności ciała. A i tak traktuję swoje puszczanie się za bardziej uczciwe od zwykłego stanu małżeńskiego, w którym żona jest sprzedawana mężowi w zamian za ziemię dodawaną do posiadłości jej ojca i żyje dostatnio z wynajmowania swojego ciała w składzie handlowym w postaci małżeńskiego łoża!
Teraz jednak przejść muszę do tematu daleko bardziej bolesnego niż jakikolwiek dotąd, tematu, który sprawia, iż pióro drży, a oczy nabiegają łzami, zwłaszcza że te strony przeznaczone są wszak dla mojej Belindy. Gdybym nie była poprzysięgła uczciwości ponad wszystko! Gdybym pisała powiastkę dla rozrywki próżnych dam lub też farsę do wystawienia na londyńskiej scenie! Muszę obecnie opowiedzieć, co zrobiłam tamtego wieczora po buncie przeciwko pani Coxtart i próbie uładzenia Kate po wyrządzonej jej szkodzie. Zamknęłam się w wygódce w suterenie („taborecie skruchy”, jak nazywała ją Coxtart) i drżącą ręką wcisnęłam diabelski czarny czopek w niechętne usta mojego łona. Nie było to łatwe; poczęłam obficie krwawić dolnym okiem, a także łkałam dwojgiem innych oczu, które aż nazbyt dobrze widziały okrucieństwo czynu. Było to dla mnie jawne morderstwo.
Myślę, że nie ma na świecie kobiety, która mordowałaby swoje własne dziecko, ciało swojego ciała, bez straszliwych wyrzutów sumienia i bólu; a przecież tak właśnie wielka była moja desperacja, gdyż wiedziałam, że nie mogę donosić tego dziecka. Na wieść o moim stanie Coxtart wygnałaby mnie precz na ulicę i nie tylko ja z pewnością sczezłabym z głodu, ale taka sama śmierć czekałaby Lancelota, który na dodatek postradałby jeszcze zmysły. Jak ci to teraz wyłożyć, Belindo? Jak wytłumaczyć, że ty, najdroższa mi osoba na całym świecie, najcenniejsza istota na całym wirującym globie, byłaś kiedyś obiektem mojego morderczego gniewu? Choć nie, nie gniewu, ale desperacji! I nie byłaś to także ty, ty sama! Albowiem matka w pierwszych tygodniach swojego nowego stanu, zanim poczuje drgnienie życia w sobie i zanim w ogóle wyda na świat dziecko, nie potrafi zrodzić w umyśle tego, co jej ciało tak gracko potrafiło zrodzić za sprawą mikroskopijnych atomów i krążącej krwi! Tak więc włożyłam ową okropną czarną rzecz w swe łono, krwawiłam i – czekałam. Nie minęło pół godziny, jak zdjął mnie ból tak okropny, że musiałam wetknąć rąbek spódnicy do ust, żeby powstrzymać się od krzyku. Zgięłam się we dwoje, rozpaczliwie ściskając podołek. Nogi drżały, pot skapywał z brwi. Paznokcie wbiłam w dłonie aż do krwi i modliłam się w milczeniu do Wielkiej Bogini, do Jezusa Chrystusa, do Najwyższego Pana, do każdego boga – nawet samego diabła! – który wysłuchałby mojej skargi i zechciał uśmierzyć ból. Ból był wielkim czerwonym oceanem, a ja byłam bezradnym rozbitkiem. Byłam bliska omdlenia, gasnąc tam w zaduchu wychodka, pośród obrzydliwych zapachów i wilgoci jak w przedsionku piekła, kiedy nagle moim łonem wstrząsnął kurcz strasznej konwulsji i owa okropna czarna rzecz (lub to, co z niej zostało) wypadła na zewnątrz. Poleciał czopek, z nim mnóstwo krwi, ale nie utraciłam dziecięcia! To wiesz, bo przecież ty sama jesteś tym dziecięciem (które utrzymało się swoją własną wolą, zanim zyskało chwytną dłoń lub rozumny umysł!). Ale w tamtej chwili sama nie wiedziałam: spędziłam homunkulusa czy też nie, natomiast wiedziałam, że już nigdy więcej nie wytrzymam takiej udręki. Cisnęłam przeto oba pozostałe antidota w cuchnącą otchłań, powodowana nie żadną rozwagą, a tylko wściekłością, iż zostałam przygnieciona klątwą tak nieznośnego bólu!
W dniach, które przyszły potem, debatowałam sama ze sobą nad tym, czy jestem wciąż brzemienna. Pragnienie powiadało, że nie; rozum upierał się, że tak; w rzeczywistości sama naprawdę niewiele wiedziałam, aż dobre cztery miesiące później stało się jawne, iż brzuch mój pęcznieje. Aliści trzeba jeszcze powrócić do ohydnego wychodka i opisać wstrząśniętą, płaczącą siedemnastoletnią pannę, która otwiera drzwi i niepewnym krokiem, z pokrwawionymi udami, zakrwawioną bielizną, czołgała się do pożyczonego burdelowego łoża, aby zapaść w sen i śnić o domu, który straciła na zawsze, podczas gdy rozgorączkowany umysł nie potrafił orzec – ani mocą logiki, ani najdzikszych przeczuć – czy za dziewięć miesięcy urodzi się dziecko, czy też nie. Panna ta jednak podejrzewała prawdę i to ją przerażało. Przy zlewie w pokoju obmyłam się tak dobrze, jak potrafiłam, pragnąc najgoręcej prawdziwej kąpieli, ale nie odważyłam się wołać pokojówki, żeby asystowała mi o tej porze. Zrzuciłam z siebie ubranie cuchnące Newgate, zakrwawioną bieliznę (którą przysięgłam spalić następnego ranka w palenisku) i wczołgałam się do łóżka. Wreszcie zasnęłam i śniło mi się Lymeworth, ale nie
Lymeworth, jakie znałam, ale dziwny dom z wieloma ciemnymi piwnicami, w których dokonywano tortur, gdy tymczasem między nagimi pokrwawionymi nogami ofiar przemykały szczury. Jakiś zakapturzony mężczyzna w czerni gotował i mieszał ludzkie członki w smole i dziegciu, a ja nachyliłam się nad upiornym kotłem tylko po to, aby ujrzeć bulgoczącą na jego powierzchni straszną, odrąbaną głowę, a była to – o rozpaczy! – głowa Lancelota, która z trudem otworzyła usta, by przemówić. – Czyż jest gdzieś honor między złodziejami? – krzyczała głowa. – Nie, wstyd, ludzka raso! Sprzedadzą twoją duszę za trzydzieści srebrników! Strzeż się kapitana „Hannibala”! Strzeż się kapitana swojej duszy! A potem głowa znów pogrążyła się w smole. Obudziłam się z nagłym krzykiem. Moje członki drżały, a lodowaty pot wisiał kroplami na moich brwiach. Bielizna pościelowa była mokra jak od deszczu. Jeśli moje sny miały być tak okropne, to byłoby najlepiej, żebym w ogóle nie spała, pomyślałam, po czym zapaliłam światełko przy łóżku i usiadłam w pościeli, przyciskając kolana do brzucha jak dziecko. Moje myśli wróciły z powrotem do poprzedniego dnia i wszystkich piekielnych obrazów, które widziałam w tętniącym życiem Londynie, a które potem wypełniły mój sen o śmierci. Myślałam o Lancelocie w więzieniu, o pani Skynner, o rozzłoszczonej Kate, o moim triumfalnym buncie i o mej okropnej męczarni niedługo potem. Wściekłość wypełniła moje serce tam, gdzie przedtem tlił się smutek. Jak moje ciało mogło się tak buntować przeciwko duchowi? Właśnie zaczynałam uczyć się życia; czy cała nadzieja władzy nad własnym losem tak szybko miała mi zostać odebrana przez tego małego intruza w moim brzuchu? Ledwie poczułam ów gniew, a zaraz owładnęły mną gorzkie wyrzuty sumienia. Zrobiło mi się żal tej biednej bezkształtnej istotki, która tak została znienawidzona, zanim jeszcze zdążyła się narodzić! Jakimż byłam potworem! Czyżbym nie znała litości dla małych i słabych? A jednak, to prawda, czułam się najechana. To dziecko wtargnęło we mnie zupełnie wbrew mojej woli – tak jak gdybym była zamkiem lub fortem, a jakiś oszust podający się za przyjaciela wśliznął się do środka i teraz nie pragnął niczego innego, jak tylko mojego życia! No cóż, Belindo, może wybaczysz mi te myśli, kiedy też będziesz nosiła w sobie dziecko, gdyż żaden stan nie jest tak bardzo pokrewny szaleństwu z jednej strony i boskości z drugiej, jak brzemienność. Zawiera się w nim przecież także obawa przed śmiercią, albowiem żadna kobieta w połogu nie może być pewna, że jej uniknie; zawiera się też strach przed bólem, w końcu jest też przerażenie, że sama okaże się matką nie kochającą, która swojemu dziecku życzyć będzie śmierci za każdą jego płaczliwą skargą, zamiast pospieszyć i sama sobą ukoić najgłębszą potrzebę: bliskości matki. Z każdym jednak miesiącem, kiedy dziecko wzrasta, umacnia się w niej pewność, że jej własny los złączył się z losem dzieciny. I odtąd myśli już o sobie jako o matce dziecka. Jeśli ono umiera, ona zostaje matką zmarłego dziecka; jeśli żyje, jego uśmiechy i łzy stają się jej uśmiechami i łzami. Jeśli wyrwą je matce, na zawsze pozostanie już odmieniona na ziemi i w niebie. Najpierw podwojona, teraz przepołowiona, nigdy już nie będzie znowu cała.
Rozdział VI Zawierający krótką charakterystyką słynnego ksiądza dziekana Swifta z Dubłina, autora, mizantropa i niezwykłego miłośnika koni; razem z pewnymi naukami filozoficznymi i moralnymi, które nasza bohaterka wyniosła ze swojej ciekawej z nim przyjaźni.
OCZEKIWANIE DZIECKA dla kobiety, która jest bez posagu, męża lub bez żadnego prawdziwego związku miłosnego, oznacza przede wszystkim mnóstwo ciężkiej pracy. Damy z dzieckiem, które więdną z tęsknoty na wsi, podczas gdy ich mężowie oddają się kurewstwu i hazardowi w mieście, mogą rzeczywiście zapadać na wszelkie choroby kobiecego ciała; ale damy, które muszą zarabiać na kawałek chleba, są zbyt zajęte, aby cierpieć na omdlenia lub spleen, na letargię lub migrenę, na ischias lub wymioty. Sama bezczynność wywołuje spleen, ale porządna ciężka praca kuruje wszystkie te dolegliwości lepiej niż najdroższy lekarz. Moja praca była ciężka, ciężka dla mojego ciała, a jeszcze cięższa dla duszy, gdyż nie jest rzeczą łatwą kłaść się do łóżka z dżentelmenem, wobec którego nie czuje się nic oprócz strachu i obrzydzenia. Wyobraź sobie młodą dziewczynę, nadal zakochaną w samej miłości, zmuszaną do figlowania w pościeli z trupiastymi staruchami, z krzywonogimi aktorami, z dziobatymi sprzedawcami książek i młodymi praktykantami kupieckimi, których chłopięce policzki pełne są jeszcze krost. Atoli wszystkich tych odrażających zalotników pominę, dawszy już żywy obraz mojej inicjacji zarówno z samą mamcią Coxtart, jak i z Theophilusem Cibberem. Poświęcę się natomiast opisaniu innych miłośników, których spotkałam w burdelu, zwłaszcza tych prawdziwie sławnych, gdyż tak jak uczciwym kobietom na tym zszarganym świecie zaszczytu przydają mężczyźni (mężowie lub kochankowie), którzy je utrzymują, tak kurwy są oceniane według sławy ich amatorów. O kobiecie bowiem nigdy nie pomyśli się, iż może podążać przez świat drogą własnych zasług, ale zawsze sądzi się ją podług mężczyzn, którzy ją kochają. Same kobiety wiedzą dobrze, iż często kwitną wbrew swoim panom raczej aniżeli z ich powodu, jednak świat zawsze chce sądzić nas odwrotnie i żartownisie zawsze będą głosić, że jeśli cokolwiek zyskujemy jako osoby, to tylko dzięki naszym kochankom. Czy przeto bardzo wewnętrznie się ubogaciłam dzięki sławnym kochankom? Z całą skromnością powiedziałabym raczej, że to oni wiele zyskiwali dzięki mnie, gdyż tak bezceremonialnie uczyniona kobietą w siedemnastym roku życia, rychło się nauczyłam, że mężczyźni przychodzą do burdelu, w równej mierze szukając zrozumienia i współczucia, jak spełnienia swoich lubieżnych żądz, i że kurwa, która zwraca uwagę jedynie na ich ciała (a nie na ich umysły), nigdy nie będzie kwitnąć długo w swoim zawodzie. Oczywiście są kurwy, które troszczą się tylko o ciało, te jednak szybko czują znużenie, padają
ofiarą trypra, rychło też umierają. Długo trwają w profesji mimo jej niebezpieczeństw dziwki, które równie zabiegają o dusze mężczyzn, jak o ich ciała. Naprawdę, jesteśmy swego rodzaju duchownymi. Mówiąc to, mam na myśli przede wszystkim księdza dziekana Swifta, tak słynnego później autora Podróży do różnych odległych nacji świata opisanych przez Lemuela Guliwera, a także niesławnego w Anglii, a jednak czczonego w swoim irlandzkim kraju rodzinnym autora Listów handlarza tekstylnego. Przebywał potajemnie w Anglii przez krótki czas moich pierwszych lat w burdelu. Sekretność ta była rzeczywiście niezwykłej wagi, ponieważ gdyby tylko Korona zwiedziała się, że ten znienawidzony handlarz tekstyliami, który zrobił tak wiele, aby wzniecić gniew irlandzkich patriotów, jest na angielskiej ziemi, jego głowa nigdy nie byłaby pewna, a jego samego mógłby spotkać taki los jak mojego ukochanego Lancelota. Ksiądz dziekan Swift był osobliwym człowiekiem – najzdolniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałam, oprócz samego Lancelota – i moim zdaniem, powszechnie nie rozumianym. Tak jak wielbiłam pana Pope’a za jego dzieła poetyckie, zanim go spotkałam, a potem rozczarowałam się doń głęboko, tak w wypadku dziekana Swifta było odwrotnie: mój podziw rósł – najpierw, gdy go poznawałam, i potem, gdy zaczęłam wnikać w urodę jego dzieł. Oczywiście nie znałam jego słynnych Podróży, gdy po raz pierwszy się z nim zetknęłam (wtedy i światu nie były jeszcze znane), a jednak byłam oczarowana tym człowiekiem i zrozumiałam dużo więcej z jego tajemniczego charakteru, kiedy dwa lata później zasiadłam do lektury książki. Był mężczyzną raczej niskim, po pięćdziesiątce, a z pewnością najbardziej przyciągały uwagęjego oczy. Jasnoniebieskie, przenikające na wylot i trochę wyłupiaste, tak jak gdyby kiedyś chorował na tarczycę czy też dostał wytrzeszczu oczu na niesprawiedliwość na świecie (której nie mniej doświadczył niż Lancelot). Kiedy był łagodny, jego oczy stawały się lazurowe jak wody hiszpańskich mórz, ale kiedy rozbłyskał w nich gniew, potrafiły budzić przerażenie. Był też wielkim karciarzem (nauczył mnie lombra, pikiety i whiska), wielkim dawcą małych prezentów (chociaż ledwo mógł pozwolić sobie na nie), bardzo rozrzutnym w swojej przymilności. Jak na człowieka o reputacji mizantropa i malkontenta, często się weselił i był duszą towarzystwa, ale, jak mniemam, cierpiał bardzo z racji zawrotów głowy oraz zaburzeń słuchu, które przecież znosił ze stoickim spokojem starożytnego Rzymianina. Mieliśmy kilka wspólnych namiętności, w szczególności miłość do koni i wiarę, że dobry koń jest lepszy od najlepszego z ludzi. Obojgu nam doskwierał także brak ojca, jako że Presto (jak pośród dam nazywał siebie Swift) urodził się kilka miesięcy po tragicznej śmierci swojego rodzica i zawsze uważał się za sierotę (co być może tłumaczyło podwyższoną wrażliwość jego charakteru, pewien rodzaj obdarcia ze skóry, które dawało wszystkim barbarzyńcom tego świata możliwość dokuczania mu bardziej niż zwykłemu człowiekowi). Pasjom oddawał się różnym i sprzecznym aż do przesady. Nienawidził jakiegokolwiek fanatyzmu, twórców, którzy chcieli naprawiać świat programami, krytyków, którzy gromadzili się wokół największych autorów. – Krytyk – mówił kiedyś do mnie – to ktoś taki, kto sam nie potrafi pisać dobrze i dlatego spędza dnie i noce na układaniu prawideł dla tych, którzy potrafią. – Podobnie, choć sam był księdzem, nienawidził duchownych i kiedyś powiedział: – Czyż religia nie jest płaszczem, a sumienie parą
portek, które okrywają wprawdzie lubieżności i nieprzyzwoitości, ale nader łatwo są ściągane w służbie ich obu? Pośród wszystkich autorów szczególnym uwielbieniem darzył La Rochefoucaulda za wnikliwe ukazanie, iż człowiek nie jest istotą racjonalną, za jaką pragnie uchodzić, lecz pełną sprzecznych pasji, żądz i próżności. Mimo to przyznawał, że sam pisze satyry, aby „wzburzyć świat raczej, aniżeli zmienić” i „przywieść ludzkość do opamiętania, póki nie jest za późno i cała nadzieja rozumu nie została stracona na zawsze”. – Będąc tak zgryźliwym wobec ludzkiego rozumu, dlaczego, drogi Presto, chcesz pisaniem rozum ów światu przywrócić? – pytałam go więcej niż jeden raz. – Ponieważ jestem głupcem, Fanny – odpowiadał, ale jak wszyscy ludzie, którzy chętnie przyznają się do swojej głupoty, był jednym z najmądrzejszych. Było coś nieokiełznanego i sprzecznego w jego charakterze, gdyż zawsze twierdził, że pragnąłby wypłynąć na dworze, a mimo to pozostawał jedynie w blasku swojej gwiazdy, obrażając wszystkich tych, którzy mogliby mu pomóc. – Gdybym wiedział, jak język i pióro poskromić, potrafiłbym największych zaszczytów się dobić – mawiał, a kuplet ten tak chętnie dobywał się z jego warg, jak kaszel z warg suchotnika. I istotnie, pohamowanie pióra było dla niego trudniejsze chyba niż dla słowika zaprzestanie treli. Miał genialny dar chłostania świata i za ten dar drogo przychodziło mu płacić. Był bezradny, gdy chodziło o powstrzymanie się od smagania krytyków, we władzy których była jego sława, albo też dworzan czy dam dworu, którzy łaskawie nadstawiali ucha prośbom Wielkich. Wszystkich ich nazywał kurwami i pasożytami, ale zarazem czuł się wielce dotknięty, kiedy dosięgała go ich zemsta. Pasji miał w sobie mnóstwo, ale taktu ani trochę, wiele błyskotliwości, żadnego jednak daru dyplomacji. Nienawidził kłamstwa i tak był w nim nieporadny, że nieustannie zamartwiał się, jak przed Stellą w Dublinie ukryć nasz związek, by nie pogniewała się na niego. Nie poślubiłem jej, mawiał, (choć plotka głosiła coś wprost odwrotnego), gdyż małżeństwo niszczy najlepsze kobiety i czyni je sekutnicami. Poza tym na świecie i tak już żyje za dużo nie kochanych brzdąców, lepiej więc zachowywać wstrzemięźliwość, niż majstrować kolejnego nieszczęśliwego obywatela tego globu. Jeśli bowiem wziąć pod uwagę niedole ludzkiego życia – dowodził – dlaczegóżby na dziecku miał spoczywać jakikolwiek dług wobec rodziców za sprowadzenie go na świat? Życie nie jest ani dobrodziejstwem samym w sobie, ani też nie było pojmowane jako takie przez naturalnych rodziców dziecka, których myśli podczas miłosnego spotkania były zaabsorbowane czymś zupełnie innym. Rada w istocie byłam, że nie widać jeszcze zapowiedzi dziecka, gdyż jeśliby o tym wiedział, nazwałby mnie pogardliwie „Jahuską”, którym to dziwnym określeniem obdarzał wszystkich śmiertelników ulegających pokusom cielesnym. Kochał kobiety młode, smukłe i dziewicze jak nie tknięte panny młode. Dwunastoletnie dziewczynki z nie rozwiniętymi jeszcze piersiami reprezentowały jego ideał niewieścich kształtów; stąd zanim mamcia Coxtart po raz pierwszy przyprowadziła go do mojej komnaty, kazała mi utrzymywać, iż mam mniej niż siedemnaście lat, poleciła ubrać się w suknię ślubną i nie irytować się ani też obrażać, gdyby w ogóle nie dotknął mojego ciała.
Zamiast tego mówił i napawając jasnoniebieskie oczy pięknem mojego ciała, dyskutował o filozofii i literaturze, polityce i religii, zadowolony zaś, że go lubię i nie uważam za dziwaka, zaproponował znienacka wspólny wyjazd na wieś i spędzenie ciekawego popołudnia pośród źrebaków, klaczy i ogierów w parku jednego z jego przyjaciół. Owego pięknego letniego popołudnia wynajęliśmy łódź w górę rzeki i dopłynęliśmy aż do Maidenhead, gdzie odnalazła nas jednokonna bryczka należąca do przyjaciela dziekana i powiozła do pięknej posiadłości wiejskiej o nazwie Dumswood, której właściciel uważany był za posiadacza najwspanialszych koni wyścigowych w całej Anglii. Przyjaciel dziekana Swifta musiał wyjechać, co może było ukartowane. Zostali tylko stajenni, trenerzy i słudzy, stąd nie byliśmy prawie w ogóle niepokojeni, gdy urządziwszy piknik na trawie, patrzyliśmy, jak klacze i źrebięta dokazują na aksamitnej łące. – Spójrz tylko na konia – mówił ksiądz dziekan – zaobserwuj jego lekki chód w porównaniu z powłóczeniem nogami przez człowieka. Otóż człowiek jest stworzeniem, które dopiero późno zdecydowało się poruszać na tylnych kończynach, gdy tymczasem koń frunie na wszystkich czterech z tak niewymowną gracją, że starożytni wręcz utożsamiali poezję z rumakiem! – (Ach, kiedy usłyszałam to, wiedziałam ponad wszelką wątpliwość, że jesteśmy pokrewnymi duszami, czyż bowiem nie snułam często takich samych myśli o koniach i poezji, koniach i ludziach?) – Zwróć uwagę, Fanny – kontynuował –jak od starożytnych czasów człowiek i koń tworzą mistyczny związek. Klacz była utożsamiana z boginią Ziemi, Persefoną, ogier zaś z bogiem Słońca, Apollem. Wojowników od najdawniejszych czasów grzebie się wraz z ich rumakami i nawet w Grecji Homera wyścigi konne stanowiły część igrzysk pogrzebowych. Dzicy Mongołowie i okrutni Tatarzy pili kumys, czyli sfermentowane mleko kobyle, by w swoich mózgach wzniecać dzikie wizje, natomiast Celtowie, aby zapewnić płodność pól i ludzi, odprawiali rytuał świętych zaślubin między klaczą a królem. Słyszałem, iż w odległych i pogańskich zakątkach Irlandii jeszcze dzisiaj mężczyźni parzą się ze śnieżnobiałymi klaczami gwoli powiększenia zbiorów i odpędzenia głodu; ale Irlandczycy to rasa barbarzyńska i zdolna do wszelkiej nieprzyzwoitości! Właśnie wtedy dziwnym trafem jabłkowita klacz podeszła do miejsca naszego pikniku, uniosła ogon i zaczęła załatwiać jedną z przyrodzonych potrzeb natury. Dziekan nie posiadał się z zachwytu. – Popatrz tylko, Fanny – wykrzyknął. – Nawet odchody konia są złotymi kamieniami w porównaniu z brązowymi i cuchnącymi ekskrementami człowieka! Spójrz, jakie są piękne, to złote upusty. A czyż różnica ta nie płynie stąd, że koń nie je nic prócz czystej trawy i słomy, podczas gdy my, mający pretensje do bycia rasą myślącą, jemy w większości martwe i psujące się mięso? Każde stworzenie rozpoznasz po jego odchodach! – Ależ drogi Presto – sprzeciwiłam się – koń nie potrafi mówić rozumnie, gdy my tymczasem możemy porozumiewać się przy użyciu języka, a przez to doskonalić swój umysł... – Co powiedziałam jedynie na użytek rozmowy jako takiej, czyż bowiem nie konwersowałam zupełnie rozumnie z moim ukochanym Lustre’em? Szkoda, że nie mogłam przedstawić mu dziekana Swifta! – Eeee – żachnął się dziekan – my tylko używamy języka dla zaciemniania prawdy, tak jakbyśmy wszyscy byli prawnikami! I gdybyśmy tylko potrafili zrozumieć rżenie klaczy do źrebięcia, zaraz pojęlibyśmy, że znacznie czystsza to od naszej forma języka!
Wsłuchałam się głęboko w rżenie klaczy, starając się wychwycić elementy rozumnego języka, którego obecność sugerował ksiądz dziekan, ciągle jednak słyszałam rżenie i tylko rżenie! Być może trzeba żyć z koniem, żeby go pojmować, bo oto rozumiałam wprawdzie Lustre’a, jednak nie te obce konie. Ksiądz dziekan, jak się zdawało, miał wrażliwsze uszy, gdyż w nieokrzesanych odgłosach zwierzęcych wychwytywał przekazy filozoficzne i wyznania poetyckie, których uszy żadnego innego śmiertelnika nie rozpoznawały. „Houyhnhnmami” nazywał konie, wymawiając tę nazwę tak, jak gdyby to było rżenie; z podobną intonacją „Jahusami”, jak wspomniałam, zwał rodzaj ludzki, który, jego zdaniem, nie był ani tak ludzki, ani tak urodziwy, za jakiego się miał. Przez godzinę lub więcej dyskutował ze mną o koniach. Przedstawił hipologiczne dzieje Anglii, opisywał, jak ciężkie konie naszych przodków były krzyżowane z arabskimi, aby wyprodukować szlachetną rasę koni czystej krwi, najwspanialsze konie, jakie świat kiedykolwiek znał. Opowiadał o smukłości folblutów, dzikości arabów, sile koni pociągowych, uroku connemarów, szetlandów i kucyków walijskich, rozwodził się nad uduchowionymi oczyma klaczy i rozdętymi nozdrzami ogierów, zupełnie niczym kochanek oczarowany urokami swojej wybranki. Nie ukrywał przy tym swojej pogardy dla ludzkości czyniącej ze stworzenia dużo bardziej od niej szlachetnego zwierzę pociągowe i z aprobatą mówił mi o plemionach Beduinów, którzy użyczali koniom własnych namiotów, śpiąc, jedząc z nimi i przez całe życie traktując jako bliskich towarzyszy. Dla reguł jeździeckich Gueriniere’a miał tylko słowa najwyższej pogardy. Sztuczny bieg, kroki, do nauki których zmuszano te szlachetne stworzenia, napawały go odrazą. Galopade, Volte, Pirouette, Terre a Terre, Mezair, Pesade, Courbette, Croupade, Balotade, Capriole i tym podobne, były dla niego jedynie wyrazami ludzkiej próżności, karmiącej się triumfem nad subtelnym koniem. Serdecznie nienawidził całej sztuki hipiki. – To człowiek bowiem wziął to wspaniałe, spokojne stworzenie i zaczął przyuczać do sztuki wojennej. W stanie natury konie nie znają wojny – mówił. – Koń z natury swej kocha pokój, jedynie człowiek prowadzi wojnę wobec swoich bliźnich. Ach, Fanny, kiedy widzę smutek koni w uprzężach, oczy napełniają mi się łzami i przeklinam rasę, która i mnie uważa za swojego. Ciemiężcami jesteśmy wszyscy – próżnymi, dumnymi, głupimi, ale pretendującymi do rozumu! Tymczasem koń jest rozumem samym w sobie. Jeśli jakiekolwiek stworzenie zasługuje na rządy nad światem, jest nim z pewnością koń! Ksiądz dziekan tak był porwany własnymi hipologicznymi wywodami, że niemal nie słuchał mojej opowieści o Lustre’em, o sprowadzanych przez lorda Bellarsa pięknych arabach, o źrebieniach, których byłam świadkiem jako dziecko: o tej wspaniałej kulminacji jedenastu miesięcy wielkiego oczekiwania, kiedy to najpierw ukazują się przednie nogi, potem pysk, uszy, kłęby, dalej boki, aż wreszcie cały źrebak, z niebieskimi jak miesiączek, połyskującymi błonami i kropelkami wód płodowych, ciągle jeszcze się skrzącymi na jego niemowlęcym meszku! Moje najmilsze wspomnienia z dzieciństwa także dotyczyły koni. Z tej to może przyczyny nie sprzeciwiłam się pomysłowi księdza dziekana. „Przeprowadźmy, powiedział, niecodzienny eksperyment”. Najpierw ja się rozbiorę do naga na trawie, a potem on spróbuje nakłonić jakiegoś ogiera, by mnie pokrył. Tak porwał go ten plan, że ani myślał spytać mnie o zgodę, powtarzając tylko, że stałoby się to koronnym dowodem słuszności jego wobec koni przypuszczeń, że ręczy honorem za moją całość i moje bezpieczeństwo oraz że będzie mi dozgonnie wdzięczny za spełnienie jego życzenia.
To była doprawdy najdziwniejsza prośba, jaką usłyszałam w swoim dotychczasowym krótkim życiu ladacznicy, atoli moim obowiązkiem było, mimo wszystko, zaspokajać najróżniejsze, choćby i nader wymyślne życzenia klientów, a poza tym mnie samą zdjęła wielka ciekawość. Ogier wybrany dla mnie przez dziekana Swifta był tak podobny do Lustre’a – z wyjątkiem tylko białej skarpetki – że nie była mi wcale wstrętna myśl o takim kochanku! Prawie uznałam go za swojego kochanka! Ułożyłam wszystkie rzeczy na rozgrzanej murawie i ległam na niej sama, chłonąc letnie słońce, gdy tymczasem ksiądz dziekan z psotnymi ognikami w oczach poszedł przyprowadzić rumaka. Parobkom kazał pozamykać w stodole wszystkie klacze i źrebięta, żeby nie wzbudzić w ogierze zbyt szaleńczych żądz, a potem przywiódł do mnie kasztanowego ogiera, którego sierść połyskiwała w słońcu. Ogier wyposażony był w takiego kutasa, że na jego widok nawet najlepiej wyekwipowany mężczyzna pozieleniałby z zazdrości, kiedy zaś ksiądz dziekan jął miękkim głosem szeptać mu do ucha w rżącym języku koni, zarazem pocierając jego brzuch i jądra, pała ogiera rozrosła się do takich rozmiarów, że w stan przerażenia wprowadziłoby to nawet najwyuzdańszą starą ladacznicę. Dziekan chłonął ten widok z podziwem i admiracją, jak gdyby i on sam również był na wpół zakochany w rumaku. Potem, kiedy upewnił się, że wał ogiera więcej się już nie wydłuży, kazał mi wspiąć się na jego plecy (tak że razem prawie osiągnęliśmy wysokość konia), opleść ramionami szyję i dolne swoje policzki rozchylić jak najszerzej, co, miał nadzieję, podnieci ogiera. Następnie pan Swift zaczął wierzgać i rżeć, ze mną, nagusieńką, przyciśniętą do jego pleców. Wabił ogiera w owym dziwnym języku koni, sam na dodatek truchtając po trawie. Chociaż jednak ogier przyglądał się nam ciekawie, a raz nawet podszedł bliżej, aby przyjrzeć się dokładniej stworowi o dwóch zadach, było jasne jak słońce, że nie ma zamiaru kopulować ani ze mną, ani z księdzem dziekanem! „Eksperyment” kontynuowaliśmy przez dobre pół godziny, aż ogier beznadziejnie znudzony odszedł na bok, jego maczuga zmieniła się w pokaźnego kijaszka, a on sam zaczął skubać trawę. Z okrzykiem triumfu i przebiegłym uśmieszkiem prawnika, który właśnie wygrał sprawę, dziekan zawołał: – Słodka Fanny, zejdź już teraz ze mnie! – A kiedy go uszczęśliwiona posłuchałam, on, pomagając mi się ubrać, przedstawił naukę moralną, jaką można było wynieść z tego zdarzenia. – Zapamiętaj oto, Fanny: napalony mężczyzna będzie parzył się z obojętnie jaką dziurą, która nawinie mu się przed oczy. Będzie trykał się z kurami, owcami lub nawet z dojrzałymi melonami, z brzemienną kobietą lub taką, która przeżywa miesięczną słabiznę. Natomiast koń, szlachetny koń, parzy się tylko z klaczą i tylko po to, aby poczęła źrebię, nie gzi się poza odpowiednią do tego porą i dlatego jest dużo bardziej rozumny niż człowiek. Kiedy wracaliśmy do miasta potężną arterią Tamizy, ksiądz dziekan nadal dyskutował o różnicach pomiędzy ludźmi a końmi i naprawdę musiałam przyznać, że w owej jego osobliwej logice kryło się sporo słuszności. Jeśli podczas przemowy sprawiałam wrażenie bliskiej płaczu, to dlatego, że cały czas myślałam o Lustre’em i dręczyłam się obawami o jego los. Czy został zwykłym koniem jucznym, zmuszanym do morderczej pracy, karmionym skąpo i usychającym z braku rozumnych dysput? Czy też występował jako dziwoląg na pokazach jarmarcznych, zmuszany do skakania przez płonące obręcze i beczki lub do tańczenia na tylnych nogach jak cyrkowy pies?
– Mierzi mnie ludzka pycha – podsumowywał dziekan Swift, nie zauważając moich łez. – Tragiczną wadą człowieka jest to, że uważa się za istotę rozumną, podczas gdy z jego wszystkich czynów wynika jasno, że jest bardziej pogrążony w mrokach barbarzyństwa niż najmarniejszy robak, który czołga się po ziemi. Nienawidziłem zawsze, droga Fanny, wszystkich nacji, profesji, wspólnot i miłość potrafię żywić jedynie do jednostek. Poczekaj tylko, aż przeczytasz moje Podróże. To rzecz wspaniała i cudownie przyczyni się do naprawy świata. To właśnie było główną sprzecznością u niego – uważał, iż ludzkość za nic ma siłę rozumu, a przecież ciągle próbował naprawiać świat i nawracać go na drogi rozsądku. Był lekkomyślnym wielbicielem ludzkości, który zakochał się wprawdzie niemądrze, ale głęboko, a widząc miłość swą odtrąconą i wdeptaną w błoto, popadł w wielkie zgorzknienie. Na jego to przykładzie zrozumiałam, że każdy mizantrop to tylko ten, który za bardzo ukochał człowieka. W przypadku każdego mizantropa lękam się, że to historia skrzywdzonej niewinności. Kiedy dwa lata później dane mi było przeczytać Podróże Swifta, wrażenie było wstrząsające. To właśnie wtedy najbardziej pragnęłam porozmawiać z autorem, ale, niestety, nigdy już nie ujrzałam go ponownie. Książka oszołomiła mnie przede wszystkim błyskotliwością pomysłu – prosty Guliwer wśród wszystkich tych dziwnych stworów! A przy tym jakie to zabawne dzieło! Swifta obdarzyłam największym komplementem, jakim jeden autor może uraczyć drugiego: zazdrościłam, że to nie mój wytwór. Jednak już wtedy wiedziałam, że książki – zwłaszcza te największe – są jak zmarszczki na twarzach: każdy musi dorobić się ich sam. I z równym powodzeniem można je imitować, jak starać się nabyć rysy innego człowieka. Książki najbardziej przez nas ukochane są w istocie równie kapryśne i tajemnicze jak umysły, które je spłodziły! Nie potrzebuję ci chyba mówić, Belindo, jak ta książka od razu poruszyła cały Londyn, stając się wyłącznym tematem rozmów przy herbacie, damom zaś przynajmniej na pewien czas zastępując lombra i plotki. Chciałam wysłać księdzu dziekanowi list z gratulacjami, ale dowiedziawszy się, że Stella jest chora i bliska śmierci, nie odważyłam się z obawy, że mój bilecik zostanie przechwycony i przyspieszy jej przedwczesny koniec. Może ci się wszelako nasunąć pytanie, czy poznawszy dziekana Swifta w tak intymnych sytuacjach, sama mam coś do dodania do owej gwałtownej dyskusji, jaka rozgorzała między miłośnikami i przeciwnikami jego dzieła. Czy w postaci Guliwera chciał pokazać człowieka przy zdrowych zmysłach czy też biednego wariata, którego umysł ucierpiał od uczestniczenia w zbyt wielu morskich katastrofach? Obawiam się niestety, że wiedza o ostatniej tragicznej chorobie dziekana Swifta nazbyt ukształtowała opinię świata na temat jego książek. Co do mnie, to jestem jak najgłębiej przekonana, że Guliwer ma jak najzdrowsze zmysły, że ze wszystkich ludzi jedynie on widzi świat zupełnie jasno i że kiedy usuwa się do stajni, aby żyć wśród koni i już nie mieć nic wspólnego z ludźmi, to dlatego jedynie, iż odkrył dwie wielkie fatalne przypadłości swoich bliźnich: smrodliwe zakłamanie i cuchnącą próżność. Wolał delektować się dobrym, czystym zapachem końskich ciał, niż znosić ohydny fetor ludzkich kłamstw. I któż doprawdy mógłby go za to winić? Mieszkając w burdelu mamci Coxtart, doznawałam nierzadko takiego samego pragnienia.
Rozdział VII O znajomości Fanny z dwoma ciekawymi postaciami, panem Williamem Hogarthem i mistrzem Johnem Clelandem, o ich przeciwstawnych poglądach na temat jej charakteru, ich predylekcjach zarówno wzglądem życia, jak i sztuki, oraz o motywach kierujących naszą bohaterką przy komponowaniu tej prawdziwej i zupełnej historii jej niezwykłego i pełnego przygód życia.
DO BURDELU PANI COXTART uczęszczał też pan Hogarth, aby zaspokajać swoje cielesne żądze oraz szkicować dziewczęta. Podczas tego przerażającego lata roku 1724, kiedy całą moją troską było zdobywanie pieniędzy, aby wywalczyć dla Lancelota nieco wolności i odłożyć trochę oszczędności, oprócz słynnego dziekana Swifta, młodego malarza Hogartha i owego podłego młodziana Clelanda, który później miał zdradziecko wykorzystać moją historię w swoich Pamiętnikach Fanny Hill, miałam oczywiście całe rzesze innych miłośników. Niemniej o tych trzech zachowałam najżywsze wspomnienia, chociaż bowiem okoliczności zamykały mnie w kręgu trywialnego kurewstwa, mój umysł nadal łaknął wiedzy, a dzięki tym adoratorom mogłam wzbogacić nie tylko kiesę, ale i intelekt. Pan Hogarth przyszedł po raz pierwszy, aby zakupić moje fałszywe dziewictwo (usłyszawszy od swoich rozpustnych kolegów, że pojawiła się w mieście nowa i smakowita dziewczyna). Był jednak człowiekiem zbyt rozgarniętym na to, żeby się nabrać na fingowaną nie tkniętą niewinność, w odróżnieniu bowiem od wielu innych nie był ani głupawym arystokratą, ani wyniosłym aktorem, ani też poetą opętanym własnymi strofami, lecz zwykłym chłopakiem ze Smithfield, który dorósł do wieku męskiego w okolicach Jarmarku Bartłomieja i zdążył nasycić swe chłopięce oczy obrazami wszelkiego rodzaju sztukmistrzów, błaznów, komediantów, akrobatów, linoskoczków, znachorów, kuglarzy, olbrzymów, karłów, żartownisiów, kokietek, nierządnic i szalbierzy. Od najmłodszych lat poznawał twarde życie londyńskich ulic, gdyż okolice Bartholomew Close i Smithfield były nadal Londynem starych czasów, nie tkniętym przez Wielki Pożar. To właśnie Bydlęcy Targ był tym miejscem, dokąd każdego poniedziałku gnano woły i owce, a wąskie stare uliczki zawalone były nawozem, krwią, flakami, potopionymi szczeniakami, zdechłymi kotami i porozrzucaną nacią rzepy. Sam Hogarth pomimo niepociągającego wyglądu mopsa (niski, pucołowaty i przysadzisty jak mały buldog) był cwanym chłopakiem, synem zbzikowanego nauczyciela – potem właściciela kawiarni, którego zamknięto w więzieniu Fleet za długi – i postanowił uniknąć marnego losu ojca. Rodziciel, opowiadał, spędził większość życia, mozolnie sporządzając słowniki dla gruboskórnych wydawców, którzy ani nie dzielili się z nim uczciwie zyskami, kiedy książka szła dobrze, ani nie szczędzili mu wymówek, kiedy umierała jako dzieło poronione. W wieku dwudziestu siedmiu lat (kiedy go poznałam) był zatem zdecydowany nie paść ofiarą spryciarzy, jak jego nieszczęśliwy ojciec, czując, że przeznaczony jest do rzeczy wielkich, gdyż los pobłogosławił go darem oddawania najwyrazistszego podobieństwa dwoma pociągnięciami pióra lub pędzla, a nie odmówił mu również talentu literackiego, którego ojciec tak bardzo nie potrafił wykorzystać.
Szybko odkrył mój numer z mniemanym dziewictwem. – Fanny, dziewczę ty moje – powiedział – to jasne, że dziewictwo swe traciłaś już pięćdziesiąt razy po tym, jak utraciłaś je w sposób najprawdziwszy. – Wybacz, sir – odparłam z udaną godnością. – Jak śmiesz żartować z biednej wiejskiej dziewczyny, która ofiarowuje ci jedyny klejnot, jaki posiada? – Klejnot, niech to diabli – pokiwał głową Will Hogarth. – Ten klejnot to gołębia krew oraz wiejska dziewczyna, która nauczyła się trochę miejskich sztuczek! Ale nie powiem Coxtart, że odkryłem twoje oszustwo, jeśli zechcesz pozować mi w ubraniu, jak i bez niego. I tak oto zostałam modelką Hogartha, jak również jego ulubioną kurwą, a kiedy rysował mnie, zapełniając niezliczone szkicowniki moją twarzą, piersiami, biodrami, nogami, rękoma, opowiadaliśmy sobie o naszej młodości, nadziejach i marzeniach. Jego piórko skrzypiało po papierze, on zaś nieprzerwanie ubolewał nad złym gustem miasta. – Żaden szanujący się pan – mówił – nie kupi malowidła, jeśli nie pochodzi ono z parszywej Italii! Anglicy gardzą swoimi własnymi talentami. W muzyce mieć muszą pana Haendla – i innych cudacznych Niemców lub Włochów, którzy śpiewają żargonem niepojętym dla rodowitego Anglika – a w malarstwie domagają się włoskich oszustów, wydają fortuny na podrobione nimfy oraz smoki lub też składają hołdy takim hochsztaplerom jak William Kent, który uznawszy wszystkich Anglików za ciemniaków w sprawach artyzmu i sztuki, maluje śliczne lichoty na włoską modłę, stylizuje się na szlachetnego starożytnego Rzymianina i ma księcia Burlingtona do lizania jego artystycznej dupy i płacenia rachunków za porto! Na Boga, Fanny, nienawidzę Palladyjczyków bardziej nawet niż włoskich szarlatanów, gdyż plują na nasz własny angielski talent, podczas gdy sami promują najzwyklejszą przeciętność w imię cudownego Rzymu! – A co ty byś zrobił? – zapytałam, drapiąc się po gołym tyłku i szybko przyjmując na powrót ułożoną pozę. – Fanny, moja ty miłości, pokazywałbym szeroki świat, taki jakim on jest! Przedstawiałbym ulice Londynu ze zdechłymi kotami i kwilącymi niemowlętami. Przedstawiałbym ulicznice, naciągaczy i wędrownych grajków na jarmarku w Southwark! Pokazywałbym tancerki na linie spadające z lin i aktorki rozbierające się w stodołach! Pokazywałbym tawerny i burdele, żebraków upitych ginem i żebraków upitych piwem! Pokazywałbym kurwy i boginie greckie, łajdaków i herosów, piekarzy, browarników i szlachetnych lordów! Gdyż któż z nas widział św. Jerzego albo smoka, jeśli o to już chodzi? A ten prawdziwy świat, który widzimy wokół siebie – wyboiste ulice, rozwrzeszczany tłum – dlaczego mamy nim gardzić? To prawdziwy kawałek prawdziwego angielskiego życia! Mówiąc to, szkicował jak zawsze, a jego język poruszał się zgoła tak szybko jak pióro. Potem nagle zerwał się i podbiegł do mnie, i przed nosem zamachał mi trzymanym papierem. – Zobacz sama, Fanny – wykrzyknął, pokazując mi szkic. Musiałam roześmiać się głośno, gdyż uchwycił mnie właśnie w tym momencie, kiedy drapałam się między pośladkami, a na mojej twarzy malował się dziwny grymas, jak gdybym wątpiła we wszystko, co mówi. Podobieństwo było tak wielkie, że aż wrzasnęłam na swoją własną głupotę, przez cały czas pozowałam bowiem jako bogini, marząc o idealnej formie, która miała wyjść spod pióra artysty, on tymczasem nie dojrzał we mnie
nic prócz wiejskiej dziewoi, która drapie się w zadek i spogląda sceptycznie na cały świat. – Tak właśnie mnie widzisz? – zapytałam. – Czasami – odparł – jesteś wiejską dziewuchą, czasami królową, ale z twoimi płomiennymi włosami i z tymi na dole, także płomiennymi, myślę o tobie bardziej jako o szalejącym ogniu aniżeli tylko kobiecie, o pożodze, która może pochłonąć cały Londyn i mnie z nim razem! – Mówiąc to, rzucił się na mnie, upuścił swoje pióro i papier, i spodnie, by zacząć kochać się ze mną tak żarliwie jak każdy inny miłośnik. Ale dość tego. Po co przerywać opowieść kolejną płomienną sceną miłosną, jak gdybym była panem Clelandem? Niestety, nudzi mnie wyszczególnianie wszystkich rozlicznych i różnych kutasów, które przewinęły się między moimi młodymi nogami owego lata. Niech wystarczy stwierdzenie, że gusta pana Hogartha były całkiem proste; nie dla niego podniecanie się ogierami i klaczami ani dreszcz przebrania czy też maskarady. On lubił damy rozwiązłe, uległe i stworzone do użytkowania; jego twardziel był zgoła tak energiczny jak pióro czy język. Nie wszyscy wielcy artyści są wielkimi mówcami i wielkimi cudzołożnikami, ale pan Hogarth na pewno takim był. Niewykluczone, że z racji niskiej postury wszystkie zwierzęce pasje tkwiły zbite, jak to było w jego przypadku, na mniejszej przestrzeni. Jakieś osiem lat później, kiedy artysta i ja nie widywaliśmy się już od dawna, przypadkowo natknęłam się na sklep z rycinami, w którym wystawiono „Postępy ulicznicy”, czy „Aura Drury Lane” autorstwa pana Williama Hogartha. Mogłam teraz zobaczyć, jaki użytek zrobił ze szkiców mej osoby! Tymczasem nawet imię jego ulicznicy (wiele osób twierdziło, iż inspirowane osobą Francisa Chłostki, słynnego rozbójnika powieszonego na szubienicy, lub też Katheriny Chłostki, jego nieszczęśliwej rozpustnej siostry) w istocie pochodziło z moich opowieści (w czasie pozowania nago) o podróżach z Wesołą Gromadką i Lancelocie, nadającym mi imię odpowiednio do moich przypadków! Ryciny te niemal złamały mi serce, przedstawiając los, który równie dobrze mógł być moim, a którego, naprawdę, uniknęłam z ledwością. Na pierwszej ulicznica przybywa ze wsi do Londynu, niewiniątko, na które czyha zarówno rajfurka, jak i gwałciciele. Nie wie jeszcze, jaki czekają los, ale gęś z ukręconą szyją w planie przednim obrazu sugeruje, że sprytny artysta wie to dobrze. Dziewczę robi postępy w coraz to nowych etapach rozpusty, z utrzymanki bogatego Żyda (któremu przyprawia rogi) stając się plugawą kurwą rozbójników, następnie międląc konopie w domu poprawczym (nadal jeszcze w pełnym blasku rozpusty!), aż wreszcie umierając na syfilis na strychu domu, podczas gdy jej berbeć siedzi przy palenisku, czekając na skromny obiad. Na ostatniej rycinie leży w swojej smutnej trumience, podczas gdy kurwy i duchowni zgromadzeni wokół niej zdają się bardziej pochłonięci swoimi błahymi radościami niźli doniosłą lekcją płynącą z jej śmierci. (To rzeczywiście smutny komentarz do roli księży, którzy tak mało się troszczą o duchowe szczęście swoich owieczek.) Ale daleko smutniejszy niźli wszystkie te lekcje jest los samej Moll Chłostki. Gdyż naprawdę to tylko jej przychodzi płacić za żądze, podczas gdy miłośnicy uchodzą cało; i to ona umiera żebraczą śmiercią na trypra, gdy tymczasem chutnicy spieszą zarzucić niegodziwe sieci na następną niewinną zdobycz. Bystry Hogarth dobrze wiedział, że kobiety zawsze są ofiarami, które cierpią za grzechy całej ludzkości. Czyżby szkicując mnie, artysta myślał, że tak właśnie potoczą się moje losy? Najpewniej tak. I były
okropne chwile, kiedy sama się obawiałam, że tak będzie. Jednak nie mam do niego pretensji, że wykorzystał mój przydomek i rysy mojej twarzy (te smutne spojrzenia uwięzionej dziwki, te krzywizny obfitych piersi i wysmukłych kostek), gdyż bez żadnego wątpienia jego sympatia była po stronie niewinnej dziewczyny, którą świat najpierw wykorzystuje, a potem wyrzuca na śmietnisko śmierci. Pana Clelanda natomiast nie uważam ani za swojego przyjaciela, ani za przyjaciela płci nadobnej w ogóle, gdyż portret, jaki sporządza swojej głupawej dziewce, pozwala światu myśleć, że życie kurwy naprawdę jest usłane różami. O tryprze, suchotach, nędzy pijaństwa, śmierci w połogu (i innych dolegliwościach życia biednej kurwy) nie ma nic do powiedzenia. Czytelnik jego książki gotowy pomyśleć, że życie kurwy jest takim samym życiem w skowronkach jak życie prawnika, urzędnika czy lekarza! (Mam tu na myśli oczywiście tych, którym obca jest bieda!) Zwróć przecież uwagę, Belindo, że byli to dwaj mężczyźni, których poznałam w tym samym okresie mojego życia, i podczas gdy pierwszy dojrzał we mnie postać godną tragedii, drugi uznał mnie za idealne ucieleśnienie komedii i lekkomyślności. Jaka zaś była prawda? A czy istnieje jedna niepodzielna prawda? Czyż naszych charakterów nie kształtują częściej oczy obserwatorów niż nasze własne dusze? Chociaż jest prawdą, że musimy uczyć się poznawać samych siebie – aby przejść jakoś przez ten niegodziwy świat, a także przez Sąd Boski na tamtym świecie – to często na wyobrażenie, jakie ludzie mają o nas, bardziej składają się kaprysy i obawy tych, którzy kochali (lub nienawidzili) nas, niźli nasz własny prawdziwy charakter. Stąd też najważniejszą lekcją, jaką posiąść musi każda kobieta, jest nieliczenie się z opinią świata, rozpatrywanie swojego przypadku jedynie na podstawie własnej opinii o sobie samej; gdyż nawet jeśli świat bywa czasami sprawiedliwy w ocenie mężczyzn (chociaż i tu najczęściej się myli), to nigdy nie jest taki w wypadku kobiet. Uważa się, że kobiety „w ogóle nie mają charakteru” – mówiąc słowami pana Pope’a – i tylko przeskakują od fantazji do fantazji jak motyl z kwiatka na kwiatek. Powodem dumy, z jaką mężczyzna kształtuje kobietę w powieściach i poematach jako twór jego tylko fantazji, a poeta-mężczyzna z ochotą zaświadcza, że „kobieta w ogóle nie ma charakteru”, jest może chęć usprawiedliwienia faktu, iż tak nieczule i bezmyślnie traktują ją w tworach swego pióra! Czas jednak przejść już do pana Clelanda, który wtargnął w moje życie niedługo po Willu Hogarcie. W odróżnieniu od malarza, który stał już u progu sławy, John Cleland był zwykłym wyrostkiem z młodzieńczymi pryszczami królującymi na policzkach jak gromada małych pomników jego chuci! Nie był więcej niż dwa lata po szkole w Westminsterze. Wkroczył do mojej komnaty jako pyszałek i samochwał, wykrzykując, że codziennie potrzebuje świeżej dziewicy, aby nie tracić ducha (jak wampir potrzebuje krwi), i oświadczając, iż jest człowiekiem światowym, doświadczonym podróżnikiem po miłosnych portach, steranym rozpustnikiem, znudzonym libertynem, gdy tymczasem było jasne jak słońce, iż nie ma więcej lat ode mnie. Miałam się później dowiedzieć, iż był nawet o dwa lata młodszy! W dniu pierwszego spotkania z panem Clelandem byłam po raz kolejny ubrana jak panna młoda (chociaż niedługo mogła już potrwać możliwość odgrywania dziewicy, gdyż stawałam się coraz bardziej sławna w mieście i, prawdę mówiąc, gra ta nudziła mnie coraz bardziej). Nigdy nie zapomnę, jak wyglądał za tym pierwszym razem. Prezentował się jak ładny miejski chłopak – miecz ze srebrną rękojeścią, koronkowy kapelusz, piętrowa peruka i aksamitna kamizelka obszyta srebrem pomimo letniego upału. Wszystko to jednak źle na nim leżało, jak gdyby
rzeczywiście były to pożyczone lub skradzione rekwizyty. Zwłaszcza kapelusz o kilka numerów za duży, nawet pomimo tkwiącej pod nim peruki, niezwykle komicznie zsuwał mu się na oczy. – Moja ukochana oblubienico! – zawołał, wchodząc do komnaty. Z ledwością udało mi się ukryć ziewanie. Och, byłam znużona pracą i zmęczona tą głupią maskaradą! Jak, w imię Bogini, miałam odnaleźć w sobie zapał, aby raz jeszcze odegrać durną rolę niewiniątka? Flaki z olejem, doprawdy nic więcej. – Niechaj pan młody sam mnie złapie! – krzyknęłam z ledwie skrywaną nudą, przystępując do tradycyjnej gonitwy wokół łóżka. Młody pan Cleland gonił mnie sumiennie, a mimo to niezbyt gracko łapał, kiedy byłam do złapania. Można było odnieść wrażenie, że jego prawdziwy strach przede mną przewyższa mój udawany strach przed nim! Bawiliśmy się w tę pogoń i ucieczkę przeraźliwie długo – ja tańcząc wokół łóżka, on na mnie polując (jak gruby nieruchawy kot na zwinną myszkę), ale było w końcu jasne, że brak mu po temu serca i ochoty. – No chwyćże mnie, panie! – krzyknęłam raz jeszcze. Jak tu odgrywać niechętną dziewicę, kiedy zalotnik jest jeszcze bardziej niechętny? On tymczasem padł na podłogę (w całej swej świetności) i zaczął łkać nad wyraz żałośnie. – Po prawdzie, madame Fanny – ozwał się wreszcie – sam jestem dziewicą! – Co mówiąc, ściągnął z głowy absurdalną perukę, odkrywając moim oczom miłą twarzyczkę piętnastoletniego chłopczyka (skądinąd pokrytą pryszczami!) i przerażone oczy, które uznały mnie (mnie!) za kobietę światową. Potem litość zagościła tam, gdzie żądza nigdy by nie wzeszła, słodko więc i delikatnie zaczęłam rozbierać go, odsłaniając różową klatkę piersiową, drobne biodra, wrzecionowate nogi, biedne, wątłe palce u nóg. Z pewnością zapytasz, jakiego też fąjfusa miał ten, który wymyślił bardziej fantazyjne nazwy na ów pospolity organ niż Adam na zwierzęta? Była to rzecz przeciętna, ani większa, ani mniejsza od większości kutasów, znośnie ukształtowana, ale bez tej podniecającej czerwieni, o której tak się rozpisuje w swoich głupawych Pamiętnikach. W istocie był to nieboraczek ciastowobiałej barwy, tak blady jak nie dogotowany pieróg, a potrzeba było najgorętszych mych pochlebstw i zapewnień, aby wyprężył się w mojej ręce, chociaż i wtedy lękałam się, iż znów w jednej chwili omdleje! Obracałam go jednak w rękach, potem drażniłam ustami, aż dał się possać, kiedy zaś śliski od mojej śliny stwardniał na tyle, by go użyć, podniosłam swój strój panny młodej i dosiadłam konika, suwając się na nim i obracając miękkimi ruchami, aż właściciel zdrętwiał z rozkoszy i literalnie zemdlał. W pierwszej chwili, przysięgam, sądziłam, że nie żyje, taki był zimny i spokojny. Wystraszyłam się, że oto zabiłam go na amen rozkoszą zmysłową, i sama nie wiedziałam, mam śmiać się czy płakać. Zabawne uwieńczenie chełpliwości, z jaką wkroczył do komnaty! Leżał na podłodze jak zdechła ryba, nie, jak bochen chleba, albowiem żadna część jego ciała nawet nie drgnęła. Niebawem wszakże odzyskał przytomność. Och, był mi szalenie wdzięczny! Powiedział, że nigdy nie odpłaci mi się za moją uprzejmość, troskliwość i miłosierdzie prawdziwie chrześcijańskie! Ze śmiechem zapewniłam, że i tak będzie musiał zapłacić mamci Coxtart za moje dziewictwo –
chociaż to on sam okazał się niewinną panną młodą. I to właśnie, jak się zdaje, wzbudziło w nim pewną fantazję, której jednak obawiał się, jak sam rzekł, głośno wypowiedzieć. – Proszę nie lękać się, mistrzu Cleland – rzekłam – wszak jestem tutaj do pańskich usług. – Nie zdobędę się na odwagę – oznajmił, chichocząc jak uczennica. – Na miłość boską – zachęcałam – nie będę się śmiała, przysięgam. – Naprawdę przysięgasz? – zapytał. – Przysięgam – odparłam. Wtedy zaproponował mi, żebyśmy zamienili się ubraniami – on będzie panną młodą, a ja chełpliwym panem młodym – i powtórzyli naszą malutką zabawę. Tak wynudziło mnie już odegranie panny młodej, że rzeczywiście propozycja ta podnieciła moją wyobraźnię, chyżo więc rozebrałam się i ofiarowałam mu swój strój ślubny, podczas gdy on uczynił to samo, dając mi ekwipunek fircyka. Rozpiął mi gorset i wystarczyła minuta albo dwie, bym go weń odziała, choć jednak talia była wąska, piersi, niestety, całkowicie brakło. Te zrobiliśmy z batystowych chusteczek zwiniętych w kulki, a przystroiwszy się w nie, przejrzał się w lusterku, w pełni snadź ukontentowany tym, co zobaczył. Potem ofiarowałam mu stanik, halkę, welon, buty i pończochy, nie skąpiąc nawet farbek – różu bawarskiego na policzki – ani perfum. Brał to wszystko niezwykle uszczęśliwiony, a mniej był przy tym stropiony aniżeli piesek salonowy zażywający kąpieli w wannie. Istotnie też w damskiej odzieży nabrał dopiero śmiałości i odwagi, gdyż mizdrzył się teraz i dygał z większą pewnością siebie niż jako elegant, jakim starał się być uprzednio. Takoż i ja byłam rada z jego stroju, gdyż noszenie męskiego przebrania zawsze dawało mi poczucie wolności, a nawet sprzyjało swawoli. Teraz ja ścigałam go wokół łóżka, rozkoszując się nowością tej odmiany. Wrzeszczałam, że go złapię; on piszczał, że nie mogę. Teraz ja przymilałam się, groziłam, ścigałam. Teraz on protestował, on prosił, on błagał. W końcu złapałam go i rzuciłam się na niego całym swym ciężarem. – Proszę, sir, poniechaj – zapiszczał, falsetto. – Proszę, madame, ustąp – zagrzmiałam, basso. Po czym wepchnęłam kolana między jego nogi, a on jak bezradne dziewczę zawołał cienkim głosem: – Proszę, sir, nie mam innego klejnotu prócz mojej cnoty i jeśli mi go zabierzesz, będę zgubiona. – Na dodatek zaczął łkać i to tak przekonująco, że pełna wzruszenia zapomniałam, iż to tylko zabawa. Potrwało to trochę, aż wreszcie zaczęliśmy kochać się naprawdę, ja grając mężczyznę, on – dziewczynę. I cóż, bardziej był podniecony udawaniem cnotliwej panny niż uwodzicielskiego
wszetecznika, jako że teraz jego kutas nie potrzebował dodatkowych pieszczot, krotochwilnie wynurzając się spod halek i krynolin! Ilekroć odtąd pan Cleland odwiedzał burdel pani Coxtart, bawiliśmy się w naśladowanie płci przeciwnej do tej, która każdemu z nas była przyrodzona. Odgrywanie dziewczyny dawało mu pewność, której brakowało w naturalnym stanie, a po rozlicznych hulankach w łożu dawał się namówić na opowieść o swoich marzeniach i planach. Cleland był opętany Orientem, marzył niezmiennie o Wenecji, Konstantynopolu, Smyrnie, Bombaju i tęsknił za podróżami do tych odległych miejsc, gdyż słyszał i czytał wiele o orientalnym luksusie, o wolności tureckich dam, którym niestraszne kwefy, o niebywałych serajach Wschodu, lubieżnych sułtanach i ich rozpustnych konkubinach. – Chyba jesteś szalony, John – powiedziałam – jeśli mniemasz, że damy tureckie są bardziej wolne niż angielskie. – Tak jednak jest, Fanny – odparł – gdyż, jak słyszę, pod kwefami nie mogą rozpoznać ich nawet ich właśni mężowie, chodzą przeto po ulicach Konstantynopola zupełnie incognito. Widzisz więc oto, że zazdrość mężów rodzi przebranie, które zupełnie wypacza jego naturalne przeznaczenie. To solidna lekcja marności ludzkich zamiarów! Trudno było mi faktycznie uwierzyć, że los kobiety tureckiej miał być lepszy od angielskiej, ale może było w tym coś z prawdy. Kobiety angielskie żyły wszak na łasce i niełasce mężów, ojców i wszystkich plotkarskich języków w mieście. Może niewolnice Wschodu miały więcej prawdziwej wolności niż my, Angielki, które tylko zdawałyśmy się wolne; to rzeczywiście prawdziwy paradoks. Cóż jednak za skrywane pragnienie pana Clelanda kryło się za jego chęcią wyjazdu na Wschód? Czy może marzył o przebraniu się za turecką damę? Tego nie dowiem się już nigdy, gdyż nie chciał aż tak daleko posunąć swoich zwierzeń. Niemniej po roku zniknął z Londynu, aby wyruszyć w podróż przez Europę, i wedle tego, co zasłyszałam, w jakiś czas potem pojawił się w Smyrnie, w ten czy w inny sposób załatwiwszy sobie posadę konsularną. Czy zakosztował wszystkich zakazanych zmysłowych tajemnic Wschodu? Chyba tak, gdyż był to typ mężczyzny, który z wielkim uwielbieniem odgrywałby konkubinę, podczas gdy jakiś dziki Turek gwałciłby z zapałem jego dolne partie. Ani prawdziwy mężczyzna, ani prawdziwa kobieta, był niezwykłym połączeniem obydwojga, osobą dziwną, rozdartą pomiędzy Wschodem a Zachodem, pomiędzy męskością a kobiecością. Później, mówiono, uciekł ze Smyrny do Bombaju, gdzie na czas jakiś zatrudniła go Kompania Wschodnioindyjska. Ale i z Indii wygnany po jakiejś kłótni lub skandalu, błąkał się po Europie jak opuszczona dusza, póki nie wrócił do swojego rodzinnego kraju, gdzie z hukiem wylądował w więzieniu za długi, I tak trafiło mu się napisać obrzydliwe Pamiętniki, gdyż tych, do których Muza rzadko się uśmiecha, skłania do pisania jedynie brak pieniędzy, a nie, jak księdza Swifta, szlachetne pragnienie przydania ludzkości rozumu. Jego książka rzeczywiście rozpłomieniła całe miasto, a także uczyniła Ralpha Griffithsa bogaczem. Powszechnie wiadomo, że księgarz ten kupił prawa autorskie Clelanda za dwadzieścia gwinei, a potem zarobił na nich więcej niż dziesięć tysięcy funtów. Jak często zdarza się w takich przypadkach, wydawca stał się potem prawdziwym panem, z powozami, rumakami i domem pełnym służby, gdy tymczasem autor za swój trud zdychał w więzieniu. Później uzyskał pensję u lorda Granville’a, który go pożałował, ale na zawsze pozostał najemnym pismakiem i już do końca życia nie uciekł od biedy. Księgarz tył, autor słaniał się z głodu,
wydawca rozbijał się powozami, autor chodził pieszo. (Obawiam się, iż zawsze tak jest, kiedy komercja spotyka się z muzą – ale kradnąc moje imię gwoli zysku, Cleland na nic lepszego sobie nie zasłużył!) Jeśli chodzi o mnie, książka jego przysporzyła mi tylko kłopotów, gdyż każdy myślał, że jest to autentyczna i prawdziwa we wszystkich szczegółach historia mojego życia. Doprawdy, Belindo, słowu drukowanemu wierzy się bardziej niźli samej prawdzie. A książka – nawet najbardziej kłamliwa i błazeńska – bardziej ciąży na wadze życia niż najprawdziwsza przysięga na najcięższą Biblię. Po ukazaniu się dzieła Clelanda nie zaznałam już w ogóle spokoju, gdyż powszechnie uznano mnie za pierwowzór Fanny Hill. A wszelkie moje protesty jeszcze bardziej utwierdzały wrogów w przekonaniu, że kłamię. To w istocie było jednym z najważniejszych powodów napisania własnej, prawdziwej i zupełnej historii mojego życia i przygód, tak żebyś ty, moja ukochana Belindo (a także błazeński świat), dowiedziała się prawdy o moim życiu i nie uginała się pod ciężarem ciemnego i wstrętnego płaszcza fałszu. Bo też lukrowana powiastka o słodkiej aż do przesytu Fanny Hill jest tak daleka od mojego własnego życia i mojej filozofii, jak lukrowana powiastka o cnotliwej Pameli jest daleka od prawdy o służącej i panu. Ani komedia, ani tragedia nie rządziły wyłącznie moim życiem, lecz tylko ich mieszanina. Czasami los mi sprzyjał, czasami był mi wrogi i skłonna jestem poprzeć gorąco słowa La Rochefoucaulda, że „większych cnót potrzeba, by znieść uśmiech fortuny niż jej nieprzyjaźń”. Ponieważ całą moją troską było przeżyć, donosić dziecko w pokoju i pomóc najdroższemu Lancelotowi, zbyt wiele miałam zajęć, aby doznawać długotrwałych ataków melancholii lub spleenu; ale później, kiedy moja sytuacja już się polepszyła, zdołałam przekonać się o prawdzie innego z powiedzeń tego bystrego francuskiego księcia, mianowicie: „Gwałt, jaki zadają nam inni, często boli nas mniej niźli gwałt, jaki zadajemy sobie sami”. Ale więcej o tym niebawem.
Rozdział VIII W którym odwiedzamy pana Lancelota Robinsona w więzieniu Newgate i dowiadujemy się, co przydarzyło mu się wtedy, gdy nasza Fanny była bardzo zajęta czym innym.
PO PIERWSZYCH KILKU TYGODNIACH w burdelu zarobiłam, dzięki wielkiej pilności, a także zapobiegliwości (jako że ze względów ekonomicznych nigdy nie brałam od Coxtart śniadań ani lunchów), i odłożyłam odpowiednią sumę pieniędzy, aby zapewnić Lancelotowi swobodę, na jaką pozwalały przepisy więzienne. Było też coraz bardziej oczywiste, że w moim ciele powstaje nowe życie, chociaż bowiem mój brzuch był jeszcze tak płaski jak przedtem, to skóra stała się gładka, oczy błyszczały jak najjaśniejsze gwiazdy i każdy miłośnik zauważał, iż moja uroda jaśnieje z dnia na dzień coraz większym blaskiem. Mnie to samo powiadało lustro. Jakież to dziwne, pomyślałam, że ten nie chciany płód, bachor poczęty z oszustwa i zdrady, pomimo wszystko przydaje mi krasy. Być może od zarania dziejów spostrzegała to każda kobieta, ale dla mnie było to doświadczenie nowe i nieoczekiwane. Ojca nienawidziłam, dziecko jednak kochałam. Co jednak naprawdę czułam do owego ojca? W moim sercu nadal trwała wojna między miłością a nienawiścią do lorda Bellarsa. Kochałam go jak prawdziwego rodziciela, a on oszukał mnie jak szubrawiec. Naprawdę, Belindo, nigdy przemoc cielesna nas tak nie ugodzi jak gwałt na delikatnych uczuciach i zdrada zaufania. Od czasu do czasu odnajdywałam w swoim sercu czułość, jaką kiedyś żywiłam dla lorda Bellarsa, ale częściej miłość krzepła w grudę nienawiści, a wściekłość do niego rozszerzała się na wszystkich mężczyzn. Niekiedy wychodziłam na ulice Londynu za sprawunkami nieodzownymi w moim zawodzie – nowe muszki, kredki, perfumy i tym podobne rzeczy – i widok każdego mężczyzny wprawiał mnie w najdzikszą furię. Elegant, puszący się jak paw swoją tabakierą i szpadą, lokaj noszący stroje po elegancie i małpujący jego nienaganne maniery, dumny lekarz w czerni, oficer gwardii w pełnej gali, handlarz bławatny papugujący krok oficera, nawet prości śmieciarze i kanalarze, roztaczający wokół siebie czarowną aurę wychodka – wszyscy oni mogli spoglądać wyniośle na najbardziej wielkoduszną i najuczeńszą damę w całym kraju. A czemu to? Ponieważ to ona, nie zaś oni, musiała dźwigać wielki brzuch, który całemu rodzajowi ludzkiemu gwarantował przetrwanie! Gdyby to mężczyźni musieli rodzić dzieci, myślałam, na pewno rasa ludzka nie potrwałaby długo! Któryż bowiem mężczyzna ryzykowałby swoje życie dla dziecka? Nawet ten, który tak chętnie igra z losem, rozstrzygając jakąś głupawą sprawę honorową w pojedynku, umarłby ze strachu na myśl o konfrontacji z bólem lub śmiercią w imię jakiegoś bezradnego kawałka różowego ciała, które nie odda hołdów za to poświęcenie, gdyż nie potrafi ani chodzić, ani mówić. Przekleństwem płci męskiej jest bowiem jej stała potrzeba hołdów – hołdów dla intelektu i rozumu, hołdów dla galanterii, a
nawet dla kiepskich poczynań w łożu; podczas gdy płeć żeńska, o której mówi się, iż jest tak próżna, jest próżna tylko co do urody zewnętrznej. Ale nawet ta cecha – często, przyznaję, obrzydliwa i nudna – nie jest niczym innym, jak tylko instynktem przeżycia; gdyż kobiety wiedzą, że w świecie, w którym odmówiono im władzy, uroda, podobnie jak czary, jest jej jedynym substytutem. Miotałam się tak między wściekłością na mężczyzn, nienawiścią do ich zdrad oraz do własnego zdradliwego ciała a prostą, irracjonalną rozkoszą z powodu nowego życia pulsującego w moim ciele. Często przyłapywałam się na tym, iż śmieję się bez powodu, śmieję się do dziecka w moim brzuchu, które przecież nie mogło widzieć mojego uśmiechu. Potem równie nagle mój uśmiech zmieniał się w rzęsiste łzy, ja zaś łkałam i złościłam się na to, czego już nie dało się odwrócić. Czułam się przez to dziecko pochwycona w pułapkę i uwięziona, ale i również nim pobłogosławiona. Kochałam je i nienawidziłam, równocześnie i na przemian.
Nadszedł czas, aby odwiedzić ponownie Lancelota w Newgate, chociaż bowiem podsyłałam mu przez ten czas pieniądze, nawał pracy nie pozwalał mi pójść tam osobiście. Zresztą sama tego perspektywa napełniała mnie przerażeniem, po ostatniej wizycie w Newgate koszmarne sny i wizje prześladowały mnie jeszcze przez wiele dni. Tym razem Lancelot był jednak jak odmieniony, uprzednią melancholię i gorycz zastąpiły pogoda i optymizm. Był nieomal Lancelotem ze starych dobrych czasów, zielonookim zjawiskiem, które po raz pierwszy spotkałam na drodze! Nie marniał już w łachmanach w najgłębszym lochu, a przeniesiony wyżej, miał też na sobie rzeczy, jakie mu wysłałam (z pieniędzy zarobionych własną pupą!). Co więcej, otaczał go teraz tłum więźniów, którzy lgnęli do niego z uwagi na jego rozum, filozofię, a przede wszystkim – w nadziei, że polepszą się ich okropne warunki. (Wierz mi, człowiek może być trapiony głodem i chorobami, a nie sczeźnie tak szybko, jeśli nie opuści go nadzieja. Ta jest jak unosząca się na wodzie deska dla tonącego: pomaga utrzymać się na powierzchni i opiera się falom, które tak łatwo mogłyby pochłonąć nieszczęśnika.) W Wysokim Holu Lancelot zajął miejsce na stole i zgromadziwszy wokół siebie gromadę łotrowskich uczniów, wygłaszał do nich płomienne przemówienie, podczas gdy jego przyjaciel, John Maluszek, z zafrasowaną miną zastanawiał się, jakie też nowe nieszczęście ściągnie Lancelot na siebie tym razem. Podeszłam najpierw do Maluszka, gdyż Lancelot miotał się na swojej mównicy, oddzielony ode mnie ścianą swego cuchnącego, mruczącego, pokrzykującego ludu. – Ach, madame Fanny – przywitał mnie Maluszek. –Chwała ci, gdyż wyzwoliłaś naszego przyjaciela z głębokiej rozpaczy; a jednak, kiedy szaleje tak jak teraz, boję się, czy aby nie popadł w jeszcze większe niebezpieczeństwo! Zjednał sobie wszystkich więźniów dzięki wymowności i sztuce leczenia. Naprawdę, wielu z nich ma go za świętego, jeśli już nie za samego Jezusa Chrystusa, albowiem sprawił takie cuda, przywracaj ąc chorych do zdrowia, że wierzą teraz każdemu jego słowu, ja zaś lękam się bardziej niż kiedykolwiek dotąd. – A czymże są te przeklęte księgi zwane prawem? – grzmiał Lancelot z wysokości stołu. – Zaprawdę, niczym innym, jak tylko pretekstem do mordowania biednych, podczas gdy bogacze mogą kraść i włos im z głowy nie spadnie! – Stwierdzenie to tłum przyjął z prawdziwym zachwytem. Podniecony powszechnym aplauzem, Lancelot coraz bardziej się rozpłomieniał.
– Dlaczego biedak ma być wieszany za kradzież owcy czy konia? Dlaczego nędzarz ma być wieszany za kradzież zabawki ze sklepu wartej pięć szylingów albo za zabranie zegarka elegantowi, który posiada ich jeszcze z dziesięć? A sam ów elegant, czyż nie skradł honoru twojej córce lub owoców ziemi w pocie czoła uprawianej przez twojego ojca? Dlaczego pot z czoła ojca nie jest warty nic, a zegarek gogusia wart jest stryczka na twojej szyi? Dlaczego kiedy głodny nędzarz kradnie jedzenie, nazywa się to bezprawiem i rozbojem, za nienaganne zaś zachowanie uznaje się kradzież ludzkiego potu i trudu? Czyż sam Pan nie mówił: „Przypatrzcie się liliom na polu, jak rosną: nie pracują ani przędą”? On się o nie zatroszczył. A dlaczego nie o biedaków? Czy tylko bogaci są liliami Boga, a biedni jedynie grudami błota? Na co tłum zakrzyknął: – Amen! – i – Bądź błogosławiony, Lancelocie! – I wznosił inne podobne okrzyki. – Boję się, że chce wzniecić bunt więźniów – powiedział cicho Maluszek – za co go niechybnie powieszą. – A teraz, dłużnicy! – kontynuował Lancelot. – Gdzie jest napisane w Piśmie, że jeden człowiek może uwięzić drugiego, a potem wyrzucić precz parszywy klucz z powodu jakiegoś parszywego długu? A ja powiadam, że nie ma czegoś takiego jak dług! Każdy człowiek musi mieć to, co potrzebne do życia, i nikt inny nie może być jego wierzycielem ani pozbawiać wolności za urojoną zbrodnię długu. Albowiem czyż nie jesteśmy wszyscy dłużnikami Boga, jeśli zaś potrafi On przebaczać grzesznikom, to bez wątpienia wybacza też dłużnikom. Tłum zahuczał jeszcze liczniejszymi wiwatami i błogosławieństwami, a Lancelot, pozdrowiwszy wyrzuconymi w górę ramionami swą oszalałą z entuzjazmu publiczność, ze zwinnością kota zeskoczył ze stołu i zaczął przeciskać się przez tłum do mnie i Maluszka. Bez słowa chwycił mnie w objęcia i tkliwie pogładził po włosach, ale natychmiast, jakby w akcie opamiętania, cofnął się, przerażony widać swoim afektem do mnie, i spróbował ukryć uczucie pod maską normalnej swojej bufonady. – Fanny, dziewczę moje, niechże ci się przyjrzę! Cóż za szyk i elegancja! Czyżby w niegodziwym Londynie szczęście jednak uśmiechnęło się do ciebie? – Ty może nazwiesz to szczęściem – odparłam – ale ja z pewnością nie. Chodź, czy możemy porozmawiać gdzieś na osobności? – Po czym ruszyliśmy za Maluszkiem do pojedynczej celi, wyposażonej nieźle, gdyż w nie rozpadające się łóżko i stół, które zagwarantowała Lancelotowi moja hojność. – Skąd ta elegancja? – nastawał Lancelot, mając na myśli poranną jedwabną suknię koloru lawendy, z bladozielonymi satynowymi wstążkami i również utrzymane w lawendowym tonie, jedwabne buty, które wyglądały zbyt ładnie, aby wytrzymać choćby jedną godzinę na zabłoconych londyńskich ulicach. – Z tego samego źródła, z którego wzięła się także twoja – odparłam z tupetem. – Dobrze się na nią musiałam napocić na tyłku! – Co, moja Fanny zwykłą ladacznicą?
– Wprost przeciwnie, Lancelocie, niezwykłą! Wieści o sztukach, jakich nauczyłam się w ciągu tych kilku tygodni, wyprostowałyby twoje płomienne loki i wykręciłyby palce stóp ku niebu! W moim łajdaczeniu się nie ma niczego zwykłego! – Fanny! – krzyknął Lancelot w przerażeniu. – Jakże dziewczyna o równie wzniosłej duszy może się imać tak niskiej profesji? – Niskiej profesji! Ha, niskiej profesji! Doprawdy, czyżby myliły mnie uszy? To mówi Lancelotbuntownik, piewca sztuki złodziejskiej, kaznodzieja prawdziwego chrześcijaństwa?! Czyż sam Jezus nie przebaczył jawnogrzesznicy? O, drogi Lancelocie, nie myślałam, że dożyję dnia, kiedy zaczniesz mówić jak wig hipokryta! – Tak czy owak, Fanny, sprzedawać duszę za ładne wstążki to najniewątpliwsze wszeteczeństwo. – Po pierwsze, nie duszę, lecz ciało, po drugie, nie dla siebie, lecz dla ciebie i dla Wesołej Gromadki. Wspaniale, dalibóg! To ja ratuję ciebie w znoju niechętnych ud, a oto i całe podziękowania, jakie dostaję! Niechaj cię diabli wezmą, Lancelocie, ciebie i twój parszywy los! – I z tymi słowy uniosłam nieco spódnicę, gotując się do opuszczenia celi. – Błagam, słodka Fanny, nie bądź tak zapalczywa! – O to samo mogłabym także ciebie prosić, słodki Lancelocie! – Ale dlaczego wszeteczeństwo, Fanny? – Biada mi, jeśli pośród wszystkich ludzi muszę to jeszcze wyjaśniać tobie, Lancelocie. Czy szlachetny Lord Chujek da mi utrzymanie w nagrodę za sam mój rozum oraz wiedzę? Bynajmniej! Mogłabym być tak wielkim filozofem jak sam Platon, a mimo to umarłabym z głodu, jeśli nie zarabiałabym na utrzymanie w jeden jedyny sposób, jaki dostępny jest kobiecie! A z głodu padłbyś także ty i moje dziecko! – Twoje co? – wykrzyknął Lancelot. – Tak, Lancelocie, będę miała dziecko. Spojrzał na mnie dziko, jakby chciał mnie zabić za same te słowa. – Czy to ta czarna Świnia, Horacjo? – wrzasnął. – Nie – zapewniłam – po tysiąckroć nie. Jeszcze by tego tylko brakowało, żeby ten mój bękart należał do Wesołych Kompanów. Nie, to mój własny ojczym! – Gdzie ten podły drań jest teraz? – Nie wiem. – I co zamierzasz zrobić? – Zamierzam pracować tak ciężko, jak tylko podołam, aby odkładać pieniądze na dziecko. Cóż
jeszcze mi pozostało? – Możesz przyłączyć się do mojej rebelii, Fanny, wraz z kompanami z Wesołej Gromadki. Posłałem po wszystkich, którzy jeszcze żyją, także po Horacja, jeśli tylko uda się go znaleźć, i mam zamiar stworzyć najdrapieżniejszą armię więźniów, jaką Londyn kiedykolwiek widział, jako że zamierzamy zmienić świat! – Lancelocie, jesteś niespełna rozumu. Na pewno będziesz wisiał! – Oczywiście, że zawisnę, czy stworzę tę armię, czy też nie, gdyż wyrok ciążył już nade mną wcześniej, a teraz zostanę oskarżony o nowe zbrodnie przez nikczemnego kapitana nikczemnego „Hannibala”! Śmierci się nie lękam, Fanny; bardziej od niej boję się więzienia i apatii. Śmierć jest wytchnieniem, moja miła. Śmierć sprowadzi Martina z powrotem. Poza tym nie mam już nic do stracenia. Pokiwałam głową ze smutkiem. – Fanny, stałaś się mężna w twoim nowym życiu. Dołącz do nas! Będziemy najszczęśliwszą bandą wyjętych spod prawa od czasów Robin Hooda i wychowamy twoją dziecinę w łesie jako dziecko wszystkich Wesołych Kompanów. – A jeśli to będzie dziewczynka? – Nonsens, to będzie chłopiec. Widzę to po twoich oczach. – Lancelocie, zwariowałeś! Jesteś następny w kolejce do domu wariatów. – I jestem bardzo dumny z tego! – wrzasnął. – Czyż bowiem rozum nie jest często z szaleństwem sprzymierzony? Zastanów się, Fanny. Pomyśl o dzieciach porzucanych na śmietniskach jak Londyn długi i szeroki. Czy moja propozycja nie jest lepsza? Chcesz naprawdę, żeby twoje dziecko umierało na wiązce słomy, gdy ciebie samą z racji podłej profesji zmoże tryper lub suchoty? Ta uwaga rzeczywiście sprawiła, iż w oczach zakręciły mi się łzy, gdyż nie była to wcale czcza gadanina. W całym Londynie i na okolicznych polach widziało się nieszczęsne niemowlęta powciskane do skrzyń na śmieci, porzucone na upale i kwilące jak gromady kociąt zostawionych na zimnym deszczu, dopóki miłosierny Bóg nie zamykał kolejno ich oczu, pozbawiając je krótkiego i marnego żywota. – To nigdy nie spotka mojego dziecka – oznajmiłam, ale nawet sama nie byłam pewna własnych słów. Dzieci w Londynie było mnóstwo, brakowało zaś pieniędzy, by je przyodziać i nakarmić; stąd też nierzadko ta sama matka, która rodziła w bólu, ryzykując własne życie, porzucała słodkie niemowlę, by sczezło z głodu na ulicy, a czyniła to tylko z twardej konieczności. Roniła też łzy podwójnie, nad samą sobą i daremną męką, jak i nad dzieckiem oraz jego smutnym, acz krótkim życiem. Opuszczałam Newgate i wynajmowałam lektykę z powrotem do burdelu mamy Coxtart, pogrążona w tych posępnych myślach, gdyż złowróżbna przestroga Lancelota mogła być zwiastunem mojego losu. Bez porównania jednak lepiej złączyć swój los z Wesołymi Kompanami, niż zachorować na
syfilis i osierocić niemowlę, albo co jeszcze gorsze, patrzeć jak dziecko kona z braku pożywienia. Miałam teraz pieniądze na lektykę. Od niedawna wprawdzie, niemniej wydźwignęłam głowę ponad gawiedź. Ale co się stanie, gdy brzuch mi spęcznieje, co stać się musi za miesiąc lub dwa? Co się stanie, gdy nie będę już mogła zarabiać na chleb? Lub gdy dosięgnie mnie śmiertelna gorączka połogowa? Gdy umrę i zostawię dziecko pani Coxtart? Przepadnij, zła myśli! Z wysokości i odosobnienia mojej lektyki spoglądałam na londyńskie ulice. Słychać było odgłosy londyńskiego gminu – obdartych kobiet sprzedających cytrusy, służebnych dziewek, uliczników, kominiarzy. Nic nie różniło mnie od nich oprócz tej kilkumiesięcznej pracy własną dupą i danej mi przez Boginię urody, która niebawem już zmarnieje. Nawet jadąc lektyką, nie mogłam zapomnieć o tym, jak straszny los czyha na mnie na ulicy! Z ledwością mu się wysmyknęłam, ale czy na długo? Koło fortuny mogło obrócić się ponownie i zostawić mnie równie bezradną jak przedtem. Mogłam znaleźć się w więzieniu, wtrącona przez któregoś z zazdrosnych kochasiów, lub zostać skazana na dom poprawczy przez nędznego sędzinę, który znajduje najwyższe upodobanie w składaniu grzechów mężczyzn na barki nierządnic. Sama widziałam w Newgate ciśnięte tam ladacznice i słyszałam o wielu, które zamknięto w domu poprawczym. Co dało mi związanie losu z uczciwym społeczeństwem? I cóż uczciwe społeczeństwo zrobiło dla mnie? Moim przeznaczeniem było połączyć się z wyjętymi spod prawa, gdyż na przekór ozdobnemu strojowi kryła się pod nim czerwona podwiązka wiedźm! I na przekór wynajętej lektyce byłam wszak wędrowniczką, strudzoną pielgrzymką, pieszą podróżniczką! Utraciłam nawet czarodziejskiego rumaka, i z rzeczy czarownych pozostały mi tylko podwiązka oraz długie płomieniste włosy. Lepiej mi złączyć swój los z Lancelotem, niż w niedalekiej przyszłości zacząć konać w Londynie. Więc dobrze, pomyślałam, wracam na razie do burdelu i czekam na kolejną wiadomość od Robin Hooda.
Rozdział IX Zawierający niezwykle pouczającą wyprawą w świat londyńskich klubów, w której nasza bohaterka dociera do środka Ziemi, poznaje diabla i uznaje go za postać bardziej znajomą niż myślała przedtem.
MOŻE PRZYPOMINASZ SOBIE, jak wspomniałam, że podczas mojego pierwszego spotkania z nadobnymi pannami z zakładu mamy Coxtart nie było czterech z dziewcząt, gdyż przebywały na prywatnym przyjęciu. Były to Melinda, Sophia, Rosamunda i Bridget, pod wieloma względami najzdolniejsze panny w całym interesie. Specjalizowały się właśnie w prywatnych przyjęciach, a jak się dowiedziałam, były opłacane lepiej niż pozostałe dziewczyny. Otaczała je aura tajemniczości, gdyż ciągle tylko wyjeżdżały i wracały, profesji nie uprawiając bynajmniej w samym burdelu. Okropnie chciałam się czegoś dowiedzieć o tych prywatnych imprezach, jednakże, jak łatwo możesz zgadnąć, nie były zbyt chętne do opowiadania o swoich wyczynach, obawiając się snadź konkurencji z mojej strony, jako że byłam od nich ładniejsza, a przynajmniej one mnie za taką uważały. Ja wprawdzie, urodziwa od samego początku, wiedziałam, iż nadobność przynosi równie wiele nieszczęść, jak daje korzyści (z których nie najmniejszą jest zazdrość innych kobiet), one jednak, nie obdarzone przesadną krasą, cechę tę traktowały jako antidotum na wszystkie niepowodzenia i bynajmniej nie podzielały tej mądrości. Z owej czwórki, która udzielała się na przyjęciach prywatnych, najmilsza i najmniej podejrzliwa wobec mnie była Melinda, ładna istotka o jasnobrązowych włosach i wesołej twarzy (poznaczonej jednak, przykro wspomnieć, bliznami po ospie). Szeptano po kątach, iż jest szlachetnego rodu, ale z domu w Yorkshire wypędził ją zły ojciec, za nic nie chcący wybaczyć tego, że odmówiła poślubienia starego i zdeprawowanego konkurenta, wobec którego czuła jedynie obrzydzenie. Widok Melindy potwierdzał tę plotkę, gdyż w niczym nie przypominała biednej wiejskiej dziewuchy jak inne i nosiła się niczym zdetronizowana księżniczka (aczkolwiek, po prawdzie, jej ojciec nie był królem, lecz jedynie baronetem). Dzieciństwo spędziła w wiejskim dworku Gigglesden Hall w West Riding, często też i tęsknie wspominała jego okna z kamiennymi kolumienkami, wysokie dachy ze szczytami oraz świątynię dumania w ozdobnym ogrodzie, kładącym długie cienie na aksamitne trawniki. Nim się zbliżyła do mnie, pierwej się upewniła, iż nie traktuję jej jak normalnego wycierucha, lecz jak wygnaną dziedziczkę, rozumiejąc, że jest przyzwyczajona do strojów znacznie wykwintniejszych niż wyzywające burdelowe szmaty, maniery prezentowane w czasie herbatek u Coxtart uznaje za odrażające, a życie, jakim dziś żyje, jest jedynie bladym wspomnieniem dawnych wspaniałości. – Często śni mi się, że umarłam i poszłam do piekła – mówiła o życiu w burdelu. – Moje dzieciństwo było istnym rajem. W Gigglesden jadaliśmy na złotych talerzach i podawano nam wino w weneckich kielichach, szmaragdowo-ametystowych jak Adriatyk o zachodzie słońca. I aby podkreślić, że jej tęsknoty niezmiennie dotyczą przeszłości, mówiła tonem, który bardziej przypominał głos dziecka niż kobiety. Pomimo całej tej wspaniałej retoryki, jakiej używała, mówiąc o dawno utraconym domu, wydawało się, iż gaworzy zupełnie jak niemowlę. Rychło zyskałam jej
zaufanie, gdyż (w przeciwieństwie do reszty) nie drwiłam sobie z jej snów o minionej wielkości i byłam faktycznie jedyną osobą, z którą mogła powspominać dziecinne czasy. Miałam i ja podobny stosunek do przeszłości, za wspomnienia z Gigglesden odpłacając jej moimi z Lymeworth. Wnet zostałyśmy parą wiernych przyjaciółek, a wtedy pozwoliłam sobie zagadnąć ją o prywatne przyjęcia. W Londynie, jak mówiła, było podówczas wiele klubów, których członkowie spotykali się w mieście w kawiarniach i gospodach. Jedne były klubami literackimi, inne politycznymi, a niektóre były klubami hulaków, jak na przykład Złote Runo, w którym każdy członek przybierał nowe nazwisko, takie jak sir Łowca Ladacznic lub sir Gazmajster Gaduła. Istniał także słynny klub Walentynek, którego członkowie występowali przebrani za kobiety, chichocząc za swoimi wymalowanymi wachlarzami. Mieli tajemny dwuwiersz, jedyny dowód przynależności do klubu, z lubością przez nich wobec siebie powtarzany, a brzmiący:
Wyznaj miła Walentynko, Jesteś chłopcem czy dziewczynką?
Był także Klub Brzydali, członków którego uważano za najmniej urodziwych w całej Anglii; Klub Łgarzy, do którego należeli w większości prawnicy; Klub Kobierca, grupujący miłośników tureckich strojów, tureckiego tytoniu, haszyszu i zabaw w tureckim stylu. Atoli zajęcia Melindy (oraz trzech pozostałych dziewcząt) związane były z bractwami ongiś znanymi jako Kluby Piekielne, które dziś otaczała ścisła tajemnica i dyskrecja, gdyż niecałe cztery lata wcześniej proklamacja królewska zakazała ich bluźnierczej działalności w Londynie. Od tego czasu wszystkie Kluby Piekielne pozmieniały nazwy, potajemnie teraz odprawiając „amorologiczne obrządki”, wyprawiając „korybanckie igrzyska” i odbywając „tahitańskie rytuały płodności”. Nie spotykano się już w słynnej tawernie ,,Pod Różą” ani też w znanych ze skandali ,,Łazienkach”, ani nawet w kawiarniach i oberżach, miast tego zaś w konspiracji wynajdowano miejsca bardziej odosobnione, zwykle w małej odległości od stolicy. Jeden z takich klubów, wyznała Melinda, przyjął ją w poczet członków, atoli nic więcej nie mogła mi o nim opowiedzieć. Dopiero gdybym sama została nowicjuszką oraz złożyła przysięgę dotrzymania tajemnicy, mogłabym uzyskać dalsze informacje, co łączyłoby się z podporządkowaniem się do końca życia ustalonym regułom. Zapytała, czy jestem gotowa złożyć tak doniosłą przysięgę, jeślibym bowiem kiedykolwiek ją złamała, sam Szatan przyszedłby po moją duszę. – Czy zatem, Melindo, w tym klubie modlą się do diabła? – zapytałam. – Fanny, dosięgnie cię natychmiast piekielna kara, jeśli złamiesz przyrzeczenie wieczystej tajemnicy. Powiem więcej, jeśli raz zostaniesz wprowadzona, będziesz musiała służyć klubowi i jemu jedynie; nie będzie ci wolno przyjmować nikogo tutaj, w zamtuzie. – A wzięłabyś mnie ze sobą?
– Chciałabyś się odważyć, Fanny? – powiedziała na swój dziecinny sposób. – Przemyśl to, proszę, gdyż czasami żałuję, że w ogóle poznałam ten przeklęty klub. Wspomniałam swoje przyjaciółki wiedźmy i wszystko, czego nauczyłam się od nich o czarach. Czy jakiś londyński klub mógł dostarczyć mi scen bardziej przerażających niż te, jakich byłam świadkiem na wzgórzu Stonehenge? To wydawało się mało prawdopodobne! Poza tym organizatorzy tych prywatnych przyjęć płacili dużo więcej niż wszyscy zalotnicy mamci Coxtart razem wzięci. A ponieważ dziecko, które nosiłam, niebawem miało już zacząć demonstrować swą obecność, trzeba było gromadzić pieniądze, póki się dało! – Wcale się nie boję – powiedziałam z całym tupetem, na jaki było mnie stać. Byłam jakoś dziwnie przekonana, że to wszystko to czcza gadanina, a postanowiwszy już uciekać z Lancelotem, poczułam się wolna i wręcz niezwyciężona. Mama Coxtart nie sprzeciwiała się naszym planom (w istocie im sprzyjała, świadoma, iż dla niej będzie to tylko z zyskiem) i natychmiast powiadomiła założyciela tajemniczego klubu, że trafiła się nowa „młoda kapłanka”, gotowa do „przysposobienia do obowiązków Westalki”. Termin mojej inicjacji ustalono zaraz na następny tydzień. Kiedy nadszedł wyznaczony wieczór, Melinda zjawiła się ze „świętymi szatami” w mojej komnacie, zamknęła za sobą drzwi i pokazała mi, jak przebrać się za kapłankę „świętego obrządku”. Przyniosła ze sobą dwa habity, całe białe i zrobione z najdelikatniejszej, najcieńszej wełny. Pod te luźne stroje (skrywające zupełnie nasze kształty) nie należało wdziewać żadnej bielizny. Na nogach miałyśmy mieć sięgające poza kolana białe jedwabne pończochy, które umocowałyśmy na czerwonych podwiązkach (mnie przeto potrzeba było jeszcze tylko jednej!), poza tym jednak nie wolno nam było nałożyć żadnych gorsetów, staników, halek czy majtek. Jednakowoż nagie talie miałyśmy opasać łańcuchami i przytwierdzić do nich odwrócone krzyże. Nakrycia głowy przypominały kaptury mniszek, tak że nie można nas było poznać po kolorze włosów, a na dodatek musiałyśmy naciągnąć białe jedwabne maski, które zakrywały prawie całą twarz. Na ten kostium narzuciłyśmy czarne aksamitne płaszcze z szerokimi kapturami, tak żeby naszych strojów zakonnych nie mógł dojrzeć żaden ciekawski przechodzień, a ledwieśmy dokończyły przebierania, w drzwiach stanął lokaj z informacją, że powóz już czeka. Nad Londynem zapadał zmierzch, kiedy wsiadałyśmy do czekającej na nas karety, zaprzężonej w cztery białe konie. Drzwi pojazdu nie miały żadnych znaków, żaden herb nie ujawnił naszym oczom jego właściciela. W środku siedział nasz przewodnik, zamaskowany mężczyzna w czarnym aksamitnym płaszczu, takim samym jak nasze (tyle że pod spodem miał, jak miałam się przekonać później, brązowy habit mnicha). – Dobry wieczór paniom – powiedział, witając nas wielce oficjalnie, i natychmiast ruszyliśmy przez londyńskie ulice, nasz przewodnik zaś nie odezwał się więcej ani słowem. Kiedy dojechaliśmy do Oxford Street, wyciągnął dwie szkarłatne jedwabne chusty i troskliwie dopilnował, byśmy sobie przewiązały oczy, gdyż jedna z reguł klubu stanowiła, że akolitki nie mogą znać miejsca spotkań.
Dopiero wtedy zaczęły nachodzić mnie wątpliwości, albowiem nie ma rzeczy bardziej przejmującej niepokojem niż jazda powozem w nieznanym kierunku, gdy dominować zaczyna uczucie bezradności wynikające z faktu, iż nie widać drogi ucieczki, gdyby ta ucieczka okazała się konieczna. Przypomniałam sobie podróż z przepaską na oczach z Lancelotem i mój niepokój jeszcze się zwiększył, zarazem jednak pamiętając, jak korzystna dla mnie okazała się ostatecznie tamta przygoda, starałam się więc rozproszyć swe obawy. Jechaliśmy czas jakiś; jak długo, nie potrafię powiedzieć, niemniej w pewnym momencie poczułam, że drogę brukowaną zastąpiła piaszczysta, powóz zaś zwolnił i zaczął bardziej niż przedtem podskakiwać. Byłyśmy na wsi. Słodki zapach skoszonej trawy wiercił w nosie, słyszałam przegadujące się o zmierzchu ptaki. Pod wpływem ruchu powozu i wskutek przepaski na oczach wpadłam w swego rodzaju półsen, próbując wyobrazić sobie, jak ułoży się moje życie, jak urodzę dziecko i jak podążę w leśną knieję z Lancelotem i Wesołą Gromadką. Na próżno starałam się wyobrazić sobie oblicze i zachowania tego nikłego istnienia, które nosiłam ukryte w sobie. Dziecko było dla mnie taką tajemnicą jak Bóg – niewidzialna obecność, która wpływa na cały mój los. Chyba jechaliśmy dłużej niż mi się zdawało, kiedy bowiem powóz stanął, a nasz przewodnik pozwolił nam zdjąć przepaski, było już ciemno jak w grobie. Zatrzymaliśmy się przed ruinami kościoła przycupniętego na zboczu wzgórza w otoczeniu ponurych cisów. Księżyc w pełni zawisł nad wierzchołkiem jednego z nich jak nabita na dzidę głowa. Fasada kościoła była wyłożona dziwnymi kamieniami i otoczakami, układającymi się w ciekawy kształt, który przywodził na myśl symbol runiczny i świątynia w rzeczy samej wyglądała bardziej na pogańską niż chrześcijańską. Wysiedliśmy, a nasz przewodnik skinął głową w stronę wejścia. Dreszcz przebiegł mi po plecach, gdyż kościół wydał mi się wiernym wizerunkiem zła, ale zabrnęłam już zbyt daleko, aby dręczyć się teraz próżnymi obawami, ścisnęłam więc tylko rękę Melindy i ruszyłyśmy w stronę portalu. – Boisz się, Fanny? – zapytała infantylnym głosikiem, drżącym pomimo usilnych prób zapanowania nad nim. – Nie – odpowiedziałam zupełnie kłamliwie. Podążyłyśmy za przewodnikiem do nisko sklepionej jamy, z której przechodziło się do tunelu wykutego w skale, z widocznymi jeszcze śladami uderzeń kilofów. Było wilgotno i ciemno, w lichtarzach wczepionych gdzieniegdzie w kamienne ściany tkwiły pojedyncze świece, ale ich płomyczki ledwie rozjaśniały mrok. Nasze kroki odbijały się echem od wilgotnych głazów, słyszałyśmy też krople nieustannie ściekającej wody. Potykałyśmy się co chwila, ale przewodnik ciągle nas ponaglał, mówiąc: – Idziemy, moje panie, tutaj nie ma się czego obawiać. Ale było to dla nas marną pociechą, gdyż w miarę jak zstępowałyśmy w głąb ziemi, przerażenie nasze coraz bardziej rosło. Wydawało się nam, iż mijamy ciemne małe alkowy, wykute w kamieniu, z których dobywały się niskie dźwięki męskiego śmiechu oraz wysokie tony kobiecych chichotów. Na jednym zakręcie nieomal umarłam ze strachu, gdyż nad sklepionym przejściem, oświetlony pół tuzinem świec, wyrzeźbiony był wizerunek diabła z żarłocznie rozwartymi ustami, a z jego
spiczastych kłów zwisała biała jedwabna pończocha jakiejś kobiety – tak jak gdyby ten ohydny bies żywcem ją pożarł! Przez tę bramę przeszłyśmy do miejsca, gdzie w ścianach wykuto moc małych komnat, w których, jak się zdało, panowało duże ożywienie, z racji jednak panujących w nich ciemności nie mogłam ujrzeć nic prócz niewyraźnych cieni. Przeszłyśmy dalej przez most przerzucony nad czarną rzeką, by za nim skręcić w lewo i pójść najwęższym jak dotąd korytarzem. Nagle ujrzałyśmy przed sobą pogańskie katakumby rzęsiście oświetlone tkwiącymi w czaszkach świecami. Żółtawe płomyki migotały w pustych oczodołach, tak że czaszki zdawały się żyć własnym upiornym życiem. Znienacka jedna z nich przemówiła. – Witajcie, siostry – zawołał grzmiący głos, a potem ryknął śmiechem tak diabolicznym, że przejęta grozą niemal zwaliłam się z nóg. Tymczasem przewodnik prowadził nas dalej i w końcu straciłam nadzieję, iż kiedykolwiek znajdę się jeszcze pod światłem słońca, gotowa przeto byłam ucałować swoją nieśmiertelną duszę na pożegnanie. Przeklęłam swojego niespokojnego ducha, głupią żądzę przygód oraz ochotę, z jaką dla pustej ciekawości ryzykowałam życie i członki. I właśnie kiedy byłam gotowa krzyknąć: „Dość tego!”, odwrócić się na pięcie i uciec – nie bacząc na konsekwencje – zostałyśmy wprowadzone do wielkiej komnaty, w której ścianach ustawiono w płytkich niszach posągi nagich nimf i rozdokazywanych satyrów, na której zaś środku rozparł się ogromny stół bankietowy, oświetlony wielką lampą oliwną o dziwnym kształcie. Przy owym stole (z cynowymi talerzami i pucharami z czaszek przygotowanymi dla trzynastu osób) siedziało pięciu „mnichów” w brązowych habitach i z twarzami zasłoniętymi brązowymi maskami oraz pięć mniszek w stroju dokładnie takim samym jak nasz. Przewodnik zaprowadził nas do wyznaczonych miejsc przy stole, lokaj stojący obok odebrał nasze płaszcze, a gdy zasiadłyśmy, puchary napełniono czerwonym winem. Wtedy „mnich” siedzący u szczytu stołu ujął puchar i zadeklamował:
Tu, gdzie nic nie przełamie wiecznej nocy spokoju, My, mężne syny Szatana, stajemy do boju Z fałszywymi przesądami strachu i słabości, Życie swe poświęcając bezkresnej radości!
Na co jego bracia odpowiedzieli: – Słuchajcie! Słuchajcie! – i podnieśli puchary do ust. Spojrzałam w głąb czaszy mojego kielicha ze zrozumiałą podejrzliwością, ale ponaglana przez braci, spiesznie go wychyliłam. Teraz zaczęła się uczta, a brat zajmujący miejsce u szczytu stołu uroczyście podawał nazwę
każdego dania. Mieliśmy przeto: „Pasztet Świętego Ducha” (który przypominał mi cynadry), potem „Lędźwie Szatana” (na moje oko, udziec barani), wreszcie „Piersi Wenus” (nie będące niczym innym, jak tylko dwoma kurczakami, ułożonymi piersiami do góry i garnirowanymi wiśniami dla imitacji brodawek). Za każdym razem, kiedy wymieniano nazwę dania, zamaskowani bracia wiwatowali i czynili rozmaite głupie, sprośne uwagi, które niezbyt nadają się do powtórzenia (nawet gdybym przypadkiem je zapamiętała, co, nawiasem mówiąc, nie jest prawdą). Podczas uczty pito nieprzerwanie i damy były zupełnie tak samo podchmielone jak mężczyźni. Strach mój znów ucichł, gdyż cały ten diabelski klub nie wydawał mi się niczym więcej, jak tylko grupą znudzonych rozpustników, znajdujących pospolitą rozkosz w winie, kobietach i żarłoczności, aczkolwiek lubowali się w strojach zakonnych i głębokich pieczarach. Ale z tej Melindy głupia gęś, pomyślałam, czego się tu bać! Jeśli ci durni lalusie mieliby jakieś stosunki z diabłem, to diabeł naprawdę nie różniłby się niczym od fircyka, który paraduje na deptaku Mail albo przesiaduje w „White’s” lub „Cocoa Tree”, przechwalając się nowym francuskim strojem, francuskim lokajem i swoją francuszczyzną! Kiedy kolacja dobiegła końca i sprzątnięto talerze, główny mnich wstał, wzniósł ponownie puchar i nakazał złożyć uroczystą przysięgę, że nigdy nie wyjawimy, co działo się w styksowych głębiach. – Ten bowiem, kto złamie tę szatańską przysięgę – ostrzegł – przez samego szatana porwany będzie do piekła! Zebrane towarzystwo przysięgło ochoczo, po czym mistrz ceremonii z wielkim namaszczeniem skinął głową na mniszkę po swojej prawej stronie, pomógł jej wspiąć się na stół, zarzucił jej habit na głowę i zgwałcił na oczach wszystkich zebranych. – W imię szatana udzielam ci namaszczenia! – ryknął, kiedy jego żądza wspięła się na szczyt. A potem, dygocząc z rozkoszy, upadł na swoją wybrankę, gdy tymczasem inni mnisi wznieśli za jego amatorski wyczyn toast kielichami z czaszek. Co za idiotyczne przedstawienie!, pomyślałam. Jakiż tu brak wszelkiej miłosnej inspiracji. Spółkowanie z nierządnicą w habicie mniszki, na stole, przed gronem przyjaciół to rodzaj zabawy, jakiej można było oczekiwać od czternastoletnich chłopców, a nie od dorosłych mężczyzn! Mniszce jednak bardzo się to spodobało; rzeczywiście, sprawiała wrażenie jeszcze bardziej uradowanej, kiedy następny z kolei mnich wspiął się na stół i namaścił ją „w imię szatana”. Miałam oczywiście nadzieję, że nie wszystkie kobiety zostaną tak potraktowane, gdyż teraz trzeci już mnich zaczął dogadzać mniszce, ten jednak nie był już takim zupełnie niewprawnym kochankiem i zadbał o to, aby ją pocałować i popieścić trochę, zanim przeszedł do dalszych poczynań (podczas gdy jego bracia mnisi wypowiadali sprośne słowa zachęty, jak lokaje podczas swoich zabaw). Siedziałam jak urzeczona, gdyż było coś dziwnie znajomego w ruchach mnicha. Pomimo przebrania nie był mi obcy, a przecież w żaden sposób nie mogłam odgadnąć, kto to jest. Wtedy pomału jął zagłębiać swój język w dolnych ustach mniszki, a gdy ona zaczęła jęczeć i wić się z rozkoszy, on uniósł swój habit, potrząsnął dorodnym brązowym twardzielem o porządnych rozmiarach, wepchnął go do jej zachłannej cipki i wykrzyknął głośno: – W imię szatana udzielam ci namaszczenia! To był głos lorda Bellarsa! Usłyszawszy go, poczułam, jak ogarnia mnie mróz, a serce zaczęło
walić mi tak głośno, iż bałam się, że usłyszą je wszyscy dookoła. Nie ulegało żadnej wątpliwości, że te dźwięczne kadencje należały do lorda Bellarsa. Jego twarz mogłabym zapomnieć w niebie lub w piekle, ale jego głosu nigdy! Słysząc go, muszę wyznać, poczułam znowu pociąg, a potem pogardę do samej siebie za to, że poczułam namiętność do kogoś, kto tak podle mnie wykorzystał. Czyżby moje serce nie znało żadnej dumy? (Ale też, czy jakiekolwiek serce zna dumę? Duma jest własnością mózgu, a nie serca, w każdym też starciu serce triumfuje nad mózgiem.) Jak w transie przypatrywałam się dalszemu ciągowi tej odrażającej ceremonii, patrzyłam, jak każdy mnich po kolei wspinał się na stół, gwałcił mniszkę, z większą lub mniejszą wprawą, i zstępował w dół wśród wiwatów i okrzyków swoich braci. Patrzyłam, ale moje oczy nie widziały nic. Słuchałam, ale do moich uszu nic nie docierało. W czaszce dźwięczało mi jedynie upiorne echo głosu lorda Bellarsa, powtarzające raz po raz: „W imię szatana udzielam ci namaszczenia!” To jakiś sen, pomyślałam, ta kretyńska zabawa, ta dziecinna rozpusta. Przez cały czas jej trwania siedziałam nieruchoma jak posąg, w trwodze, żeby lord Bellars mnie nie rozpoznał (ale jak, w tym przebraniu?), i w lęku, bym jako następna nie legła na stole i nie musiała poddać się jego wybornym miłosnym zabiegom. Wtedy na pewno wszystko byłoby stracone! Moje mocne postanowienie, by go nienawidzić, rozpłynęłoby się w nicość, gdyby tylko mnie dotknął! Dzięki Bogini jednak tak się nie stało. Fircykowie nie byli już młodzi i męscy, a wypili i najedli się do syta. Jeden akt rozpustny na głowę (co nie jest może najlepszym określeniem) był wszystkim, czego większość z nich pragnęła, po odbyciu swej sprawy nie bardzo mogąc podnieść się czy ruszyć. Kiedy ostatni strudzony laluś posiadł chętną ciągle mniszkę, mistrz ceremonii oświadczył:
Naszych dusz jedność wnosi nas do góry, Gdy jesteśmy braćmi jednej i tej samej dziury!
A następnie (tak jak podczas najzwyklejszych zebrań towarzyskich) panie wycofały się, zostawiając panów w spokoju, by ci mogli sobie popić, poszcząc i popalić fajkę. Mniszce, której cipka – wyglądająca na zupełnie jeszcze zdatną do użycia – była miejscem tej oryginalnej, braterskiej ceremonii, udzielono pomocy w opuszczeniu stołu, a wszystkie pozostałe odprowadziły ją do drzwi. – Jak było? – szepnęła do niej jedna z kapłanek, kiedy byłyśmy już poza zasięgiem uszu naszych mnichów. – Nudno jak zawsze – powiedziała tamta – z wyjątkiem tego trzeciego. To gromada strudzonych starców, przysięgam. – A ten trzeci? – Ach – westchnęła na wspomnienie rozkoszy. – To jedyny gość z życiem w całej tej grupie. Reszta to na wpół martwa natura.
Wiadomość ta nie była dla mnie ukojeniem, przeciwnie, jeszcze bardziej roznieciła moją bezsensowną namiętność. Jak mogłam nadal pożądać człowieka, który mnie tak okrutnie wykorzystał? To było poza wszelką logiką, a jednak, jednak – płonęłam pożądaniem. Teraz stanęła obok mnie Melinda. – Lękałaś się, Fanny? – zaszeptała do mojego ucha. – Bardzo – powiedziałam. – Boję się diabła, Fanny – wyznała Melinda. – Ja też – przyznałam. Tyle że diabłem, przed którym odczuwałam strach, był mój własny ojczym, lord Bellars. Zarówno jego dotyk, jak i jego głos napawał mnie większym przerażeniem niż gniotący uścisk samego władcy piekieł. Zaczęłam się doprawdy zastanawiać, czy ten pan ciemności nie jest bardziej złudzeniem niż rzeczywistością, gdyż dobrze już wiedziałam, iż człowiek jako taki w zupełności uosabia diabła. Wiedźmy zostały zamordowane przez śmiertelnych ludzi, a ja zostałam zniszczona przez oblubieńca, który twierdził, iż kocha mnie jak córkę. Czyż trzeba diabłu czegoś więcej? – Ja też boję się diabła – powtórzyłam, chwytając Melindę za rękę. A ona gorąco uścisnęła moją dłoń, gdyż pomimo głupoty była prawdziwą przyjaciółką. Teraz mniszki udały się do swojej przebieralni – innej komnaty wykutej w litej skale – gdzie znajdowały się nocniki do ich prywatnego użytku, jak też najróżniejsze pachnidła. Niektóre z dam, choć nie wszystkie, pozdejmowały maski, aby się ochłodzić. Niektóre skorzystały z nocników i wonności, skrapiając się intymnie perfumami, jak gdyby rzeczywiście miały nadzieję, że zostaną jeszcze „namaszczone”. Ja zaś nadal wstrząśnięta nieoczekiwanym pojawieniem się lorda Bellarsa, prawie nie słyszałam paplaniny dam, ale niebawem uszy zaczęły chwytać fragmenty rozmowy pomiędzy dwiema mniszkami. – Czy znasz go, madame? – zapytała jedna. – Czy go znam! Ach, tak dobrze jak żebrak zna swoją miskę. Od pięciu lat jesteśmy kochankami! – Czy nie budzi się w twoim sercu zazdrość, gdy widzisz, jak pokrywa inną? – Nie, madame\ zazdrość jest najniższą z emocji, odpowiednią dla najpospolitszego gminu. Szlachetne serca nigdy nie czują zazdrości. Więcej, opowiadamy sobie nawzajem o swoich związkach, to wyborna doprawdy zabawa! Słowa te zakołatały w mojej głowie jak dzwon! Wyborna zabawa! To samo określenie, jakiego lord Bellars użył w obrzydliwym liście do swojej metresy, w którym opisywał uwiedzenie mnie! Czyżby głos, którego słuchałam, należał do mojej znienawidzonej rywalki? – Madame – odezwałam się, zwracając się do mniszki, która wypowiedziała te słowa. – Mówisz o
lordzie Bellarsie, nieprawdaż? – Cóż za impertynencka dziewka – żachnęła się dama. – Wiesz, że przysięgałyśmy, iż nigdy tutaj nie będziemy wymieniać prawdziwych nazwisk! – Błagam o przebaczenie, madame – powiedziałam – ale jego głos przypomina mi mojego dawnego kochanka, tak że nie mogłam się nie wtrącić. Proszę mi wybaczyć. – Co? Twojego kochanka? A kimże ty jesteś? – Madame – kontynuowałam, uśmiechając się pod maską – z największą chęcią wymieniłabym swoje imię, ale właśnie przypomniałaś mi zupełnie słusznie, że tutaj nie wolno nam używać prawdziwych nazwisk, zatem nie odważę się. I po tej ripoście odwróciłam się i zaczęłam skrapiać olejkiem różanym piersi i uda. Cicho roześmiałam się do siebie. Och, wiedziałam, że to był mój triumf, mały, ale zawsze triumf. Zapragnęłam poszukać na tej wyniosłej damie jeszcze większej zemsty! Zemsta jest najniecniejszym ze wszystkich działań, dobrze o tym wiedziałam. Zemsta należy do Boga, a nie do człowieka. A jednak moja nienawiść do tej damy była tak wielka, że doświadczałam najprawdziwszej radości, gdy myślałam o niepokoju, w jaki już ją wprawiłam. Pojawił się lokaj, aby zebrać całe zgromadzone towarzystwo pań i poprowadzić do miejsca, które nazwał labiryntem. Tam winnyśmy się rozdzielić, powiedział, każda z nas ma znaleźć sobie kryjówkę, a potem, kiedy mnisi nas odszukają, mamy bawić się z nimi w wesołą gonitwę dotąd, aż nas w końcu złapią. Labirynt ten był jeszcze marniej oświetlony niż reszta grot i roiło się w nim od ślepych uliczek i fałszywych zakrętów, pustych nisz, a wszędzie słychać było odgłosy kropel wody kapiących na zimną skałę. Zaczęłam trochę drżeć z zimna i wilgoci, ale wkrótce dało się słyszeć echa pościgu mnichów i nie bacząc na ciemności w grotach i nierówne podłoże, musiałam żwawo przebierać nogami. Jeden gruby mnich pognał za mną, ale szybko umknęłam mu, zagłębiając się w niszę, a jego nadmierna tusza uniemożliwiła mu dalszą pogoń. Wkrótce usłyszałam głos innego mnicha wołającego w ciemności: – Szukam siostry delikatnej i swawolnej! Tutaj jestem, siostrzyczko, tutaj jestem! – Ale kiedy wyciągnął ramiona, aby mnie złapać, bardziej od niego rącza – uciekłam. Myślałam, że teraz już jestem bezpieczna, ale niestety, wkrótce nadziałam się w ciemności na innego mnicha. Ten chwycił mnie mocno w pół, wepchnął do niszy pomimo moich krzyków, po czym przypadł do stóp, wiążąc moje nogi swoimi silnymi ramionami, wsunął głowę pod habit i zaczął delektować się owym garncem miodu, jaki natura, w swojej przedziwnej mądrości, umiejscowiła pomiędzy udami płci nadobnej. Taki rodzaj miłości obezwładniał mnie zawsze zupełnie – niezależnie od obmierzłości zalotnika, który ją uprawiał (gdyż mogłam zamknąć oczy i zapomnieć o jego osobie), a w dodatku tym razem lizanie i pieszczoty były tak słodkie, iż niemal omdlałam z rozkoszy. – Ach, jaka gotowa, chętna mniszka – powiedział, wynurzając się spod moich spódnic, po czym w jednej chwili spadło na mnie opamiętanie, gdyż był to głos lorda Bellarsa! Nagle poczułam, jak gdyby zimna woda zalała moją namiętność i całą topniejącą rozkosz obróciła w zimną jak stal żądzę mistrzostwa! Wyzwoliłam się z jego uścisków, przypadłam do stóp i z kolei ja
zaczęłam kochać go w ten sam sposób, ale gdy znalazł się na szczytach pożądania, raptem urwałam pieszczoty i cofnęłam się. – Ach, okrutna siostro! – wykrzyknął, rzucając się za mną. Nic nie odpowiedziałam, po pierwsze, by nie rozpoznał mnie po głosie, po drugie, by sprawniej przed nim uchodzić. Złapał mnie jednak i całował namiętnie moje niezupełnie niechętne usta, pytając: – Dlaczego jesteś tak okrutna, moja ty miłości? Nie odpowiedziałam, tylko znów się wywinęłam, po czym on z jeszcze większą zawziętością podjął pogoń, udało mi się jednak schronić w jednej z nisz, wstrzymując nawet oddech, aby mnie nie posłyszał. Biegał, słyszałam, tam i z powrotem, błagając swoją „okrutną miłość”, aby mu się objawiła, gdy nagle inna dama odpowiedziała na jego wołania i z ochoczym westchnieniem rzuciła się w jego ramiona. – Wybacz, madame – mruknął, uwalniając się z jej uścisków i macając po wilgotnej skalnej ścianie w poszukiwaniu mojej osoby. Och, cóż za wspaniały zwrot wydarzeń! Jego tęsknota była prawie namacalna. – Gdzie jesteś, moja miłości? – zawołał. – Gdzie jesteś, moja miłości? – powtórzył. Ale tylko groty i tunele odezwały się echem. Nagle wyprysnęłam ze swojej kryjówki, w przelocie objęłam go i znów uciekłam. Gdy pognał za mną, urządziłam mu wesołą gonitwę po całym labiryncie (gdyż do tego czasu oczy me przywykły do styksowego mroku). Za labiryntem, głębiej we wnętrznościach Ziemi, płynęła rzeka czarna jak sam Styks, którą przegradzał drewniany mostek. Przemknęłam po nim, Bellars pobiegł za mną, a kiedy byliśmy już po drugiej stronie, nagle z triumfalnym uśmiechem wślizgnęłam się do małej groty. Mniemałam, iż jestem już teraz bezpieczna, skrywszy się w ciemnościach niewielkiej pieczary. Przycupnęłam tam na kilka minut, wstrzymując oddech i modląc się o litość do Bogini, żeby uchroniła mnie od pokusy, aby zostać odnalezioną i zgwałconą przez lorda Bellarsa. Niestety, wszystkie modły były daremne, gdyż on tak długo obmacywał mokrą ścianę, aż wreszcie odnalazł grotę i mnie w środku! – Teraz mam cię, moja ty piękności – wykrzyknął lord Bellars, łapiąc mnie i przyciskając do siebie z taką namiętnością, iż zaczęłam bać się, iż mój habit stopi się jak zrobiony z masła, a nie z wełny. Uczepił się mnie, jakbym była samym życiem, a on człowiekiem konającym. Nigdy przedtem nie czułam takiej potrzeby, takiego pożądania. Po czym zmusił mnie do legnięcia na ziemi i bez żadnej zwłoki przystąpił do pieszczot. Mój intelekt opierał się, ale serce i ciało były aż nadto chętne. Rozchylił mi uda pocałunkami, pieścił piersi pod luźnym strojem mniszki i szybko przemienił cały mój opór w falę namiętności bardziej intensywnej od tej, jakiej kiedykolwiek doznałam. Och, byłam używana i pokrywana w burdelu i nigdy nie czułam nic prócz słodkiego triumfu lub niskiego żałosnego poddania się męskiej głupocie, ale tutaj jakaś część mojej osoby pełna była wzruszenia i mogłam jedynie przekląć sprawcę tego wzruszenia, kimkolwiek bowiem był, potrafił
sprawić, że oto namiętnie wzdychałam i łkałam. Akt się spełnił, ale ja byłam ograbiona z pełni swojej osoby. Wszelki szacunek do samej siebie oraz cudowna możność kierowania swoim losem, jakie w sobie wykształciłam za sprawą tych ostatnich kilku tygodni, uleciały! Porwałam się na nogi, chociaż gładził mnie i obsypywał pocałunkami wdzięczności. – Nigdy nie miałem cipki tak cudnej jak twoja – oznajmił. – Nigdy? – powiedziałam, zmieniając głos. – Raz tylko, ale to było w innym hrabstwie – odparł. – Co? I ta dziewica nie rozstała się z życiem? – zapytałam. – Rozstała się jedynie ze swoim wiankiem – powiedział Bellars – i mam nadzieję, że ta słodka istotka jeszcze żyje, chociaż na pewno nigdy już jej nie zobaczę. – Sir – powiedziałam – zapewniam cię, iż nie byłam dziewicą i nie jestem nią już od jakiegoś czasu. A teraz żegnam. – Zostań, proszę – błagał. – Nie mogę – odparłam. – Gdzie mogę cię odnaleźć? – zapytał. – Nigdzie – powiedziałam. – Jestem zjawą, czczą ułudą. W świetle dnia znikam. – Proszę cię – szepnął. – Zaraz rozpłynę się w powietrzu – rzekłam. – Proszę cię na kolanach. – Zatem szukaj madame Chłostki-Jones, będącej pod opieką mamy Coxtart – powiedziałam, ujawniając miejsce swojego pobytu. Ale miałam nadzieję obmyślenia słodkiej zemsty na tym łotrze, kochanku, diable, i odchodząc, obiecałam swojej umęczonej duszy i pokaranej dumie, że niebawem to ja będę górą i nad nim zakróluję!
Rozdział X O miłości, żądzy, bożku Panu, szatanie, tęsknocie i lojalności oraz innych podobnie wzniosłych (albo przyziemnych) sprawach, także o przygodach naszej bohaterki w słynnej gospodzie „ Roger i Sęp ” i o tym, jak (z pomocą niektórych ocalałych Wesołych Kompanów) rozwiązała ona dylemat swojego losu.
W POWOZIE wracającym wczesnym rankiem do burdelu Coxtart drzemałam z przewiązanymi oczyma, snując też refleksje nad osobliwymi wydarzeniami owej nocy. Szaleństwem było pozwolenie lordowi Bellarsowi na odszukanie mnie, gdyż wiedziałam, że moja namiętność do niego znowu rozgorzeje. Właściwie więc zaczynałam teraz żyć w strachu przed jego pojawieniem się. Słowa te zupełnie jednak mimowolnie wydobyły się z moich ust – nie potrafiłam rozstać się z nim bez nadziei na ponowne widzenie! Och, jakże marna i zgubna jest namiętność! Lancelota kochałam jak brata, ale Bellars jak diabeł ukradł moją duszę. Lancelotowi oddałabym duszę, aby wybawić go od śmierci, ale Bellars miał moje ciało! A któryż to mędrzec mówi: „Ten, kto posiada ciało kobiety, posiada jej duszę”? Byłam targana dwiema miłościami – jedną do złotego Pana, drugą do szatana o oliwkowej skórze! Pragnęłam obu, każdej na inny sposób. Nie potrafiłam zrezygnować ani z namiętności, jaką pałałam do Bellarsa, ani z braterskiej lojalności, jaką żywiłam dla Lancelota. Czy wszystkie kobiety są targane takimi sprzecznościami? Czyż miłość jest dwulicową bestią, bogiem o dwu obliczach, który nigdy nie może zjednoczyć się w jednym mężczyźnie? Cóż pocznę, kiedy Bellars przyśle po mnie, a wiedziałam, że tak zrobi? Jak wykorzystać fakt, że zapłonął uczuciem do mnie, nie znając mojej tożsamości? Ach, jakże chciałam wyprzeć się swojego ciała, które mnie zdradziło, z drugiej wszelako strony, jakże się go wyprzeć teraz, kiedy pulsowało nowym życiem i bardziej niż kiedykolwiek domagało się sprawcy tego życia? Te i inne pytania wirowały mi w głowie podczas jazdy na ślepo do domu mamci Coxtart. Były jak koła, bez początku i końca, a znużona nimi i zrozpaczona, jedyny ratunek znajdowałam w śnie. „Sen, który nakłada opiekuńczą czapę”, słusznie napisał pan Szekspir. Nakazałam sobie zaśnięcie; we śnie, przekonywałam samą siebie, znajdzie się odpowiedź. Żadne jednak sny nie przyszły do mnie. W domu pani Coxtart zapadłam w głęboki, martwy letarg. Morfeusz nie zesłał żadnych wiadomości; pojawiła się jedynie pustka, błogosławiona, lecz bezużyteczna pustka. Ocknęłam się późno, obudzona natarczywym pukaniem do drzwi. Była to mama Coxtart, ostatnimi czasy tak samo wobec mnie uniżona, jak kiedyś arogancka. Ponieważ przynosiłam zakładowi niezły profit, mogła więc już jedynie – tak przynajmniej mniemałam – czołgać się, płaszczyć, kłaniać i słuchać moich rozkazów. Jakże zmienny jest los! Jaką loterią bywa życie! Dwa miesiące wcześniej pogardzała mną jak żebraczką; teraz czołgała się przede mną jak przed księżniczką. Atoli
przejrzawszy ją na wylot, równie mało robiłam sobie teraz z jej uniżenia, jak ongiś z jej pogardy. – Madame Fanny – powiedziała – wybacz mi, proszę, że tak gwałtownie cię budzę, ale oto nadeszły do ciebie dwa listy, billets doux. Nie mogłam już patrzeć na jej służalczą minę, kazałam jej przeto wsunąć listy pod drzwi, po czym wyskoczyłam z łóżka na paluszkach, żeby je zabrać. Jeden opieczętowany był łatwą do rozpoznania pieczęcią Bellarsa, drugi naprędce napisany na brudnym kawałku papieru, który poznał brud rynsztoków i nie miał na sobie w ogóle żadnej pieczęci. Na widok owych dwóch przesyłek (zwłaszcza tej od Bellarsa) ręce zadrżały mi jak liście dębu na jesiennym wietrze. List lorda odłożyłam na później, pewna, że przejmie mnie największym niepokojem, na razie zaś sięgnęłam po zabłocony papier i przebiegłam wzrokiem pospieszną bazgraninę.
Moja najdroższa Fanny! Robin Hood każe mi powiadomić Cię, że wszystko już gotowe do największego triumfu w jego karierze. Idź natychmiast do Horacja w gospodzie „Roger i Sęp” w Cornhill przy ulicy Świętego Michała, a dowiesz się szczegółów. Nie zwlekaj, proszę, Horacjo czeka. Mam wątpliwości wobec całego przedsięwzięcia, ale podobnie jak Ty związany jestem przysięgą złożoną Robinowi. Ufam, iż Twoje szlachetne serce nie pozwoli ci o niej zapomnieć. Niechaj Bóg Cię błogosławi. Twój oddany przyjaciel Maluszek
O dziwo, wiadomość, że Horacjo ponownie dołączył do Wesołych Kompanów i że Lancelot przygotował już wszystko do wielkiej rebelii, przejęła mnie mniejszym lękiem niż list Bellarsa, który otwierałam teraz drżącymi, lodowatymi rękoma:
Cudowna Istoto! Nie wiem, co powiedzieć – mój umysł ogarnięty jest obłędem. Odkąd zeszłego wieczoru rozstaliśmy się w owych styksowych grotach, nie usnąłem ani na chwilę, wydany na pastwę wątpliwości i obaw, jakich nigdy jeszcze dotąd nie zaznałem. Czuję, iż moje serce jest jak dziurawa łódź, miotana po wzburzonym morzu, i że jeśli nie mógłbym ujrzeć Cię ponownie, byłbym w sytuacji Robinsona bez Piętaszka.
Straszliwy ciężar wali się na me serce, kiedy tylko pomyślę, że Ty i ja moglibyśmy zostać rozdzieleni na zawsze. Proszę Cię, odszukaj w swojej duszy chociaż odrobinkę litości i współczucia i daj swojemu uniżonemu słudze nadzieję na jeszcze jedno spotkanie. Jeśli nie uda mi się przekonać Cię, że jestem władny uczynić Cię najszczęśliwszą z kobiet, zniknę z Twoich oczu na wieki. Odpowiedz jak najrychlej, błagam. Zechciej złagodzić nieznośną udrękę, która poraża serce Twojego najwierniejszego sługi, Bellars PS. Jeśli nadal czujesz wstręt do odkrycia swojej tożsamości, chętnie przystaję na spotkanie w masce. Ale spotkać Cię ponownie – muszę! Adieu.
Teraz mój umysł ogarnęło takie samo wzburzenie jak opisane przez Bellarsa w liście. Jakiej odpowiedzi udzielić? Spotkać się z nim w przebraniu i poszukać na nim zemsty? Ale skąd pewność, iż zemsta nie zmieni się w kapitulację, w chwili gdy moje oczy znów go ujrzą? Poza tym jeśli Bellars tak bardzo pragnął mnie zobaczyć, to dlaczego nie naszedł mnie w burdelu i nie wynajął jak zwykłą kurwę, choć, zdaje się, byłoby to sprzeczne z regułami Klubu Piekielnego? Ledwie pomyślałam o tym, już znałam odpowiedź. Zwykła ladacznica nie odpowiadałaby człowiekowi, który z lubością opowiadał swojej kochance o intymnych związkach! Jemu potrzebne były intrygi i maski, musiał uczynić ze mnie taki rarytas, by uzasadniało to jego niezwykłe kochanie; musiał zdobyć mnie jako damę lub mniszkę, nigdy zaś jako dziwkę. Mężczyźni bowiem pokroju lorda Bellarsa znają różne odmiany rozkoszy i gardzą „zwyczajnymi” ladacznicami, jako że za wszelką cenę muszą zdobyć więcej niż cipkę – serce. Jednak nie mogłam zastanawiać się długo nad rozwiązaniem tego dylematu, gdyż musiałam spotkać się z Horacjem u „Rogera i Sępa”, aby poznać dokładniej zamierzenia Lancelota, pospiesznie przeto wysłałam odpowiedź mojemu lordowi, że ja w kostiumie hiszpańskiej mniszki – albowiem nasze stroje mniszek piekielnych były zakazane wszędzie oprócz klubu – on zaś przebrany za szatana spotkamy się na najbliższym kostiumowym ridotto, które miało się odbyć w Teatrze Królewskim. Wysławszy tę odpowiedź przez panią Coxtart (która bardzo chętnie pełniła rolę rajfurki), żwawo ubrałam się i kazałam ponieść w lektyce do „Rogera i Sępa”.
Ze wszystkich londyńskich oberż „Roger i Sęp” miał podówczas najbardziej fatalną reputację. Powszechnie mniemano, iż jest to rezydencja duchów, goblinów i wszelkiej maści demonów, ponury zaś właściciel niewiele robił, aby zmienić tę opinię, czy wręcz jeszcze ją podtrzymywał, uważając, że przysparza jego gospodzie klientów, choć, trzeba przyznać, klientów bardzo osobliwych. „Roger i Sęp” stał się ulubionym miejscem spotkań oszustów, złodziei, astrologów i wróżbitów. Tam właśnie przyszło mi spotkać się z Horacjem. Nad wejściem wisiało, skrzypiąc na łańcuchach, drewniane godło oberży, na którym odmalowano podobiznę strasznego sępa, gotowego rzucić się w
dół na swoją zdobycz. Na samym podwórcu oberży siedziało żywe ucieleśnienie szyldu: okropne ptaszysko, wszystkich wchodzących lustrujące przenikliwym i bystrym spojrzeniem. Powitał mnie gospodarz, mężczyzna niemal równie odpychający jak jego ptak – o podobnym nosie, oczach i minie. Mówi się, że mężczyźni upodabniają się do swoich ulubionych psów; ja mogę również zaświadczyć, że upodabniają się do swoich sępów, jeśli takowe trzymają. Chociaż minęło dopiero południe, wnętrze oberży było ciemne, albowiem okna zostały zasłonięte przed ciekawskimi oczyma. Na kominku wesoło płonął ogień, a przy stojącym obok stole siedział Horacjo, mając u boku Francisa Bacona i Puja Dobrodzieja. W migotliwym świetle ognia skóra Horacja połyskiwała czekoladowym brązem, a szrama w kształcie miecza na policzku Puja wydawała się bardziej złowieszcza niż kiedykolwiek przedtem. Sir Francis Bacon wstał i powitał mnie pierwszy, mówiąc: – Jakaż z ciebie teraz piękność, Fanny! – Po nim przygarnął mnie – jak zwykle pożądliwie – Horacjo, a na końcu wysoki i surowy Puj Dobrodziej. – Witaj i siadaj, gołąbeczko – powiedział Horacjo. – Wznieśmy toast za to nieoczekiwane spotkanie. – Właściciel, który przez cały czas kręcił się koło nas, niezwłocznie przyniósł kielichy z bordo, my zaś przepijaliśmy do siebie wesoło i radośnie. – Niech mnie licho porwie, jeśli nie jesteś jeszcze piękniejsza niż przedtem, moja Fanneczko – oznajmił Horacjo – ale w święte imię przyjaźni odstąpię od pójścia za głosem natury, chociaż z pewnością nigdy nie jest to droga mądrości. Gdyż czy sam Juwenalis nie wyraził się: Nunquam aliud natura, aliud sapientia dixit?... Co na użytek ignorantów – tu spojrzał na Bacona i Puja – przełożone brzmiałoby: „Nigdy natura i mądrość nie przemawiają odmiennymi głosy”. – To prawdziwe szczęście znowu cię zobaczyć, Horacjo – powiedziałam – i usłyszeć spływające z twych warg łacińskie sylaby, ale, powiedz, proszę, jaką wiadomość masz dla mnie od Lancelota? – Zawsze był szalony – skrzywił się Horacjo – atoli jego nowy plan przewyższa wszystkie poprzednie ryzykiem. I dodałbym, głupotą... – Nie głupotą – zawołał Bacon, zawsze gotów bronić honoru Lancelota – ale dzielnością. – Głupią dzielnością – obstawał przy swoim Horacjo. – Lancelot zamierza poprowadzić więźniów z Newgate do londyńskich doków lub nawet Southampton, albo aż na wyspę Wight, gdzie roi sobie zdobyć statek, który miałby ich powieźć do Nowego Świata. Tam obiecuje zbudować w dziczy nowy Eden, prawdziwą „deokrację dusz chrześcijańskich”, jak on to nazywa. – A jak zamyśla zawładnąć statkiem? I dlaczego Nowy Świat? Myślałam, że Lancelot nienawidzi wszelkiej wzmianki o koloniach, Amerykę zaś uważa za krainę zdziczenia. – I tak bez wątpienia jest, Fanny. Jakże ja z moją skórą i z moim piętnem – a nawet i bez niego – mam postawić stopę na tej dzikiej ziemi? Wszak tutaj, w Anglii, choćbym przymierał głodem, mimo to jestem wolny, natomiast w koloniach będę jedynie ściganym niewolnikiem! – Nie jesteś tu wcale wolny w sensie prawa – zauważył Bacon.
– To prawda, dobry Francisie – przyznał Horacjo – ale w Brytanii nie jesteśmy jedynie rzeźnymi zwierzętami, podczas gdy w koloniach los zbiegłego niewolnika jest okropny! – Przecież Lancelot zamierza pożeglować do Bostonu lub do Providence – odezwał się Puj – nie zaś na Wyspy Cukrowe, do Wirginii lub którejś z Karolin. – Jesteś takim głupcem jak Lancelot! – wykrzyknął Horacjo. – Czy myślisz, że świętoszkowaci purytanie są mniej brutalni wobec czarnych niż właściciele plantacji? Ach, oczywiście, trzymają tylko po kilku niewolników na potrzeby domowe; ale majątki wszystkich właścicieli statków z Nowej Anglii wyrosły na niewolnictwie! Port w Bostonie spływa rumem i krwią! Czy wiesz, ilem jest wart w Nowej Anglii, Puj, drogi przyjacielu? Sto piętnaście galonów rumu – ani mniej, ani więcej! Miałbym lepsze perspektywy jako Cimmarone na Kubie lub jako Quilombo w Brazylii niż jako czarnoskóry w świątobliwym Bostonie lub w świętoszkowatej Providence! – Zaraz, Horacjo, powiedz mi, cóż to takiego Cimmarone? Albo Quilombo? To brzmi jak nazwy potraw – powiedziałam, mając nadzieję, że odrobinę zmniejszę przygnębiającą atmosferę rozmowy. – Cimmarone to wyjęci spod prawa czarnoskórzy, żyjący jako zbiegowie na Wyspach Cukrowych – a zwłaszcza na Kubie – gdzie pobudowali umocnienia, które nazywają Palenque, i bronią swojej wolności przed Rancheadore – podłymi łowcami niewolników. W Brazylii nazywa się ich Quilombo; także pobudowali w buszu osady, z których robią wypady na posiadłości białych plantatorów. Często zresztą mają własne plantacje, żyją w zgodzie z Indianami i myślą o dniu, kiedy będą mogli wzniecić wielki bunt i wywalczyć własne państwo. Tam mógłbym przeżyć – natomiast w koloniach... Zgodnie ze złożoną Lancelotowi przysięgą, mam postępować jak wolny człowiek, tymczasem grozić mi będzie natychmiastowe zakucie w niewolnicze kajdany. Jestem poszukiwany listem gończym przez jednego pana z Barbadosu i drugiego z Bath! – Ale wszak Lancelot mówi o osiedleniu się może w Massachusetts, może w Hudson Valley pod Nowym Jorkiem – upierał się Puj. – Zamierza zbudować prawdziwą demokrację i przyjąć wszystkich zbiegów, jacy się trafią, obojętnie, czy będą to słudzy, dłużnicy, czarni, czy też Indianie. – W kolonii Nowy Jork też trzymają niewolników, mój przyjacielu. Od czasu ostatniego ich powstania całe miasto Nowy Jork ogarnął taki strach, iż żaden Murzyn nie ma prawa przebywać na ulicy po zmroku! Tak, Lancelot uważa się za chrześcijańskiego świętego, ale nie wie, jak jest ze mną, moje przeznaczenie wypisane jest na mojej skórze! I taka jest różnica między nami! Spojrzałam na Horacja z powagą, widząc, jak podobne są nasze losy. Tylko gdybym przyszła na ten świat en homme, byłabym bezpieczna od gwałtu; los kobiety nie różni się wiele od losu Murzyna. Ja mogłam nosić bryczesy i perukę, ale jak on mógł ukryć swą prawdziwą skórę? – Zatem nie pożeglujesz z Lancelotem? – zapytałam. – Och, Fanny, czuję się rozdarty. Kocham tego zwariowanego chłopaka i kocham Wesołą Gromadkę jak własną rodzinę. Gdzie mogę być bezpieczniejszy, jeśli nie pośród piratów lub zbiegów?
A przecież i wtedy dzień po dniu muszę bronić swojej wolności. Nie spada mi ona z nieba jak deszcz. – Ale jakże Lancelot obędzie się bez pirackiego życia? – wykrzyknęłam. – Na morzu z pewnością będziesz wolny. – To właśnie proponowałem – wykrzyknął Horacjo – ale on uparł się zbudować na ziemi przez Boga pobłogosławionej ten swój Eden, tę świętą „deokrację”, jak mówi. Pragnie założyć drugi Raj, nowe Jeruzalem, złodziejską Utopię! Nie wie, że ten Eden będzie tylko oazą pośród piekła, nieustannie grożącego zagładą. Nawet biblijny Eden był otoczony przez Hades i szybko wśliznął się doń wąż. Doprawdy, Eden nie jest niczym innym, jak błoną dziewiczą, ulotnym kaprysem, najbardziej tymczasowym ze wszystkich stanów. Heu pietas! heu prisca fides! – powiada wielki Wergiliusz, co można wyłożyć: „Biada dobroci, biada honorowi Starego Świata!” Sęk jednak w tym, że nawet w Starym Świecie honor nie istnieje i nigdy dobroć nie była tak niezwyciężona, iżby zło nie mogło przeniknąć do jej serca, czy, zainspirowany widokiem ślicznej Fanny, powiem lepiej: do jej niebiańskiego pudendum, jej świętej szpary, jej boskiej dziurki! – To bluźnierstwo! – zawołał Bacon. – Czyż jest bluźnierstwem wielbić najbardziej boski Eden, jaki znamy na tej Ziemi? Mam na myśli kobiecy ogród, buduar ziemskiej rozkoszy! – zapytał Horacjo. – Może i niebiańskiej też – zakrzyknął Puj. – Jeśli bowiem cokolwiek może być w tym względzie wiadome, niebo samo jest po prostu Wielką Cipeczką na wysokościach! – I schylił głowę jak do modlitwy. – Przyjmij mnie, o Panie, szybko na swe łono – zamruczał, mrugając jednocześnie do mnie. – Dajcie już spokój, opryszki, tym heretyckim żartom – wtrąciłam się – i powiedzcie mi wreszcie, jaki udział w swej wielkiej rebelii przewiduje dla mnie Lancelot. – Fanny najsłodsza – powiedział Horacjo – jesteś naszą ostatnią nadzieją, może ty przemówisz mu do rozumu. Jeśli obiecasz przyłączyć się do nas i spróbować przekonać go, żeby założył swój pieprzony Eden na pokładzie pirackiego statku, zamiast na tych pieprzonych terenach Nowej Anglii, zaryzykuję swoją wolność i również pojadę. Ale jeśli pozostaniesz z boku, nie popłynę z Lancelotem! To wszystko. – A skąd w tobie przekonanie, iż mam taką władzę nad Lancelotem? – zapytałam, drżąc na całym ciele, gdyż wiedziałam, iż muszę zdecydować się, i to szybko. – Fanny – wykrzyknął Horacjo – czyż naprawdę nie wiesz, że Lancelot cię uwielbia? W jego sercu walczy miłość do mężczyzn i miłość do ciebie, to oczywiste. Mężczyzn kocha dla rozkoszy, ty jednak masz całe jego serce. – Francis, Puj, wy też tak uważacie? – zapytałam. Obaj poważnie skinęli głowami. – To święta prawda, madame Fanny – powiedział Francis.
– Równie niewątpliwa, jak moje i Horacja uczucie do ciebie – potwierdził Puj. Zagłębiłam się na chwilę w myślach, podczas gdy Weseli Kompani wpatrywali się we mnie w napięciu. Co miałam robić? Był wrzesień, trzeci już miesiąc mojej brzemienności. Przejście przez Atlantyk mogło zająć dwa miesiące przy łagodnej pogodzie, ale gdybyśmy zwlekali i zaskoczyłaby nas zima, wtedy naprawdę byłoby to niebezpieczne i potrwało znacznie dłużej. Z drugiej strony, gdybym teraz wyjechała z Lancelotem, już nigdy więcej nie ujrzałabym Bellarsa. Och, jak drgnęło mi serce na samą tę myśl! Atoli moja tęsknota do Bellarsa była w istocie jedynie pożądaniem, i czy pożądanie było tego warte, aby opierać na nim swój los? Z pewnością nie! Pożądanie burzy dom wzniesiony przez przyjaźń, niszczy najtrwalsze nawet związki. Więc może pozwolić Bellarsowi szukać mnie daremnie na najbliższym kostiumowym ridotto?! Pozwolić mu błąkać się smutnemu pośród domin, dandysów, dziewic słońca, papieży i Pantalonów, diabłów i błaznów, maklerów giełdowych i korsykańskich zbójców! Pozwolić mu szeptać do ucha każdej napotkanej mniszki! Pozwolić mu szukać nadaremnie! To byłoby zapłatą za wszystkie jego podłości wobec mnie! A także wobec całej mojej płci! – Dobrze więc – rzekłam w końcu – przyłączę się do naszego Robin Hooda i pożegluję na morza. – Brawo – zawołał Horacjo. – Chwała Bogu – powiedział Puj. – Dzięki niebiosom – westchnął Francis Bacon. – Jak jednak Lancelot zamierza przeprowadzić tę wielką rebelię? – zapytałam. – Gdyż jestem pewna, iż w tym kryje się największe niebezpieczeństwo. – On sam jest wcielonym niebezpieczeństwem – powiedział Puj – w każdym razie, dzięki otrzymanym od ciebie pieniądzom, zdołał pozyskać sobie kilku strażników i dozorcę. Tych, których nie może przekonać do swoich idei, potrafi przekonać do wielkiej sprawy gotówki! Pośród dłużników i przestępców stworzył się tak wielki zastęp jego zwolenników, że łatwo mogą dać sobie radę z resztą wart. Tak, dłużnicy kochają wręcz Lancelota za głoszenie kazań, iż nie istnieje nic takiego jak dług. Pójdą za nim na kraniec ziemi! – Albo mórz – powiedział Horacjo. – Ale nie lękaj się, madame Fanny – dodał Bacon – nie musisz przyłączać się do samego buntu. Maluszek wyśle powóz, który zawiezie cię na nasz statek, i tam będziesz czekała na Lancelota i resztę. – Kiedy to się odbędzie? – zapytałam. – Tego jeszcze nie wiadomo, ani też czy wypłyniemy z Southampton czy z wyspy Wight – odparł Horacjo – ale wkrótce dowiesz się wszystkiego. Każdego dnia musisz być gotowa do podróży i czekać na wiadomość od Lancelota. – A jeśli urodzę na morzu dziecko? – Wielkie nieba! Będziesz miała dziecko? – zapytał Bacon.
– Czy Lancelot nic wam nie mówił? – Lancelot jest tak przejęty planami swojej wspaniałej rewolucji, że ledwie pamięta o zjedzeniu kawałka chleba czy też zmrużeniu oka w nocy – oświadczył Horacjo. – Ale to szokująca wiadomość. Powiedz, proszę, kto jest ojcem? Żałuję, że nie ja. – Ja też żałuję, Horacjo – powiedziałam. – Zanim poznałam was, zostałam uwiedziona przez ojczyma, i oto tego efekt. Uciekłam, nawet nie pomyślawszy o tym, że mogę być brzemienna, i odkryłam to dopiero po uwięzieniu w domu mamy Coxtart. – Jesteś pewna, że to twój ojczym? – dopytywał się Horacjo. – Nie mógł być nikt inny. Zanim mnie uwiódł, byłam dziewicą. – A nie było doprawdy innych zalotników? – nastawał Horacjo, bardziej z ciekawością w głosie niż z wyrzutem. Pomyślałam o mojej nocy w oberży z Tunewellem i moich lesbijskich scenach pierwszego dnia u jejmość Coxtart. Ale przecież takie miłosne swawole nie mogły zrodzić ludzkiego owocu. Do chwili, gdy zrozumiałam, że jestem enceinte, Bellars był jedynym mężczyzną, który posiał we mnie swe nasienie. – Żadnych innych – powiedziałam z przekonaniem. – Zanim rozpoczęłam burdelowe życie, wiedziałam już, że jestem brzemienna. – Dzięki Bogu będzie mógł je odebrać Lancelot, który zna się na wszelkich sztukach medycznych – oświadczył Puj. – I nie wątpię, iż dołączy do tego również jakąś religijną interpretację. Na pewno niepokalanego poczęcia! – powiedział Horacjo z drwiną. – Kolejny młody apostoł dla jego deokracji! Tak, bogowie, wasze dziecię będzie bardzo przekonującym dowodem jego teorii! – Obawiam się – powiedziałam – że dziecku mógłby się trafić gorszy ojciec chrzestny niż Lancelot! – O nie, twój syn będzie miał wszystkich Wesołych Kompanów za ojców chrzestnych – wykrzyknął z uczuciem Horacjo. – Cóż za szczęśliwe dziecię! – A jeśli to będzie córka? – zapytałam z uśmiechem. – Czy i ona będzie szczęśliwa? Horacjo, Puj, i Francis spojrzeli na mnie z takim zdziwieniem, jak gdyby narodziny córki były bardziej cudowne i niemożliwe niż narodziny nowego Jezusa. – To nie może być córka – powiedział Horacjo. – Przenigdy – powiedział Puj. – Niemożliwe – powiedział Francis.
– A dlaczego niemożliwe? – zapytałam. – Ponieważ, jeśli to będzie córka, to jak będziemy mogli nazwać ją Lancelotem Drugim? – Rzeczywiście – przyznałam, uśmiechając się figlarnie (po części z ich męskiej próżności, a po części z czystej radości bycia z powrotem wśród Wesołej Gromadki). – Teraz rozumiem przesłanki waszej pewności.
Rozdział XI Zawierający niezwykle ciekawą wymianę listów, dzięki której nasza Fanny dowiaduje się o kapryśności losu więcej aniżeli ze wszystkich jej dotychczasowych przygód; po czym zostaje wezwana przez swojąjedyną prawdziwą miłość, co czytelnik tego wielce wzruszającego epistolarnego rozdziału wkrótce sam ujrzy.
CZEKAŁAM ZATEM zgodnie z obietnicą na wiadomość od Maluszka, zastanawiając się, kiedy przyjdzie przyłączyć się do wielkiej podróży, a zarazem ogromnie też niepokojąc o los Lancelota i jego historycznej rebelii. Chociaż Weseli Kompani nie chcieli wdawać się w szczegóły, było wystarczająco jasne, że bunt mógł się nie powieść, a wtedy Lancelot ponownie zawisłby na szubienicy w Tyburn. Tym razem przeklęty blask mógł porwać jego duszę szybko i na dobre, tak że ślicznej postaci i twarzy Lancelota nigdy by już nikt nie zoczył na tym globie! Przez wszystkie te dni, które nastąpiły po moim spotkaniu z Horacjem, Pujem i Francisem Baconem, chodziłam zła jak osa, czekając na listy. Pozostałe dziewczęta uganiały się za swoimi sprawami, w ogóle nie zauważając mojego stanu, ale Kate bacznie obserwowała wszelkie moje smutki (jak też, z zawiścią, moje radości) i z wrogą przenikliwością domyśliła się, iż oczekuję poczty jak kania deszczu. Uśmiechała się kwaśno, ilekroć otrzymywałam jakiś list. Przychodziło ich bowiem wiele, żaden jednak od Maluszka czy Lancelota, wszystkie zaś od Bellarsa. Ten słał mi po kilka listów dziennie, jeden bardziej żałosny i błagalny od drugiego. Musiałam wytężyć wszystkie siły, aby je ignorować, choć w istocie dotykały mnie do żywego. Tymczasem tajemniczy kupiec nie kwapił się jakoś z wydobyciem Kate na wolność, ta przeto żywiła obawę, że opuszczę burdel wcześniej niż ona (choć przecież w porównaniu z nią byłam tam tak krótko), i lęk ten wzbudzał w niej gwałtowną zawiść. Często sama wyrywała list z rąk Coxtart i zanosiła go na górę po schodach, a potem chytrze czekała przy drzwiach, mając nadzieję, iż otworzę go w jej obecności. Nigdy tego nie zrobiłam, ale jej wrogość napawała mnie strachem. Bałam się, żeby nie ukradła zbawiennego listu i żebym nie przeoczyła wskutek tego początku wyprawy Lancelota. Była jednak zbyt wielkim tchórzem, aby płatać takie figle. Już raczej wolała tak tkwić i uśmiechać się z afektacją pod moimi drzwiami, niż wziąć los we własne ręce. Pomimo twardego życia w burdelu, ciągle była wrogiem lękliwym – wolała karmić się nadzieją, iż zły los popsuje mi szyki, aniżeli sama stać się autorką nieszczęścia. – Kolejny billet doux, Fanny – powiedziała, wręczając mi list z pieczęcią lorda Bellarsa. – Szkoda cię na gońca, Kate – powiedziałam. – Czy doprawdy nie masz nic lepszego do roboty niż doręczanie mi listów? – To najskromniejsza przysługa, jaką mogę wyświadczyć mojej najdroższej przyjaciółce – powiedziała szyderczo, po czym wypadła wściekła z pokoju.
Zamknęłam drzwi i zasiadłam na łóżku do lektury.
Cudowna Istoto! Chociażem wielce zobowiązany za schadzkę wyznaczoną przez Ciebie na najbliższym kostiumowym ridotto w Teatrze Królewskim, to przecież mój wielki afekt do Ciebie pozwala mi karmić się próżną być może nadzieją, iż wysłuchasz moich błagań i udzielisz mi posłuchania wcześniej. Moja miłość jest jak chmura burzowa, co zaraz ma się nieubłaganie oberwać, i tak nie mogę się jej przeciwstawić, jak Natura nie potrafi powstrzymać powodzi, kiedy wody już zaczęły wzbierać. Proszę, prześlij mi szybko wiadomość, iż mogę Cię odwiedzić, a złagodzisz udrękę, która poraża serce Twojego najoddańszego sługi. Bellars
Schowałam to patetyczne pismo do sekretarzyka (który, a propos, mieścił już całe pudełko pełne podobnie błagalnych wyznań) i natychmiast skreśliłam odpowiedź.
Milordzie! Słowo moje jest nieodwołalne i żadne błagania, choćby i najbardziej usilne, nie są w stanie go odmienić. Jeśli Jego Lordowska Mość nie przestanie nalegać, bym złamała swoje postanowienie, nie będę miała wyboru i przełożę nasze spotkanie na dalszą jeszcze przyszłość. Nie zmuszaj mnie Pan do tak surowych eksperymentów. Twoja „siostra” Chłostka-Jones
Kreśląc tę ostrą reprymendę, uśmiechałam się do siebie, myśląc, jak długą drogę przebyłam od owego dnia w Lymeworth, kiedy ze szlochem czytałam list lorda Bellarsa do jego metresy, i zaczęłam płakać. Znalazłam oto klucz do serca lorda Bellarsa, mianowicie surowość. To, co daremnie starały się zdobyć uprzejmość, zaufanie i niewinna miłość – jego serce, mówiąc wprost – bez trudu zdobywała pogarda. Ach, okrutna ironio! Bellars pogardzał miłością, kornie mu ofiarowywaną, ale za to szalał jak wściekły pies za miłością odmawianą, miłością skąpą, miłością, w której mniej było uczucia, a daleko więcej kokieterii. Był żywym dowodem maksymy La Rochefoucaulda, który powiedział kiedyś, że trudniej dochować wierności kobiecie, kiedy wszystko układa się dobrze, niż kiedy kobieta staje się niemiła. Pomyślałam, iż jak długo będę niemiła, tak długo będę władczynią serca Bellarsa, gdyż uwielbiał tylko droczenie się, nie zaś towarzystwo kochającego serca. Ale diabli z nim! Do czasu następnego balu kostiumowego będę już na morzu z Lancelotem, a lord Bellars niechże sobie do woli wzdycha do swojej hiszpańskiej mniszki z
wilgotnymi udami! Cóż to za podły był charakter, skoro zinterpretował mój zakaz jedynie jako zachętę do przekupstwa! Oto bowiem następna przesyłka od Bellarsa zawierała złotą bransoletkę wysadzaną diamentami, do której dołączona była prośba, abym pozwoliła mu być mecenasem na warunkach, jakie sama zaproponuję:
Królowo mojego serca! Nieżyczliwość Twojego ostatniego pisma do głębi rozdarła moje serce. Wiedz, iż załączam to małe memento jako znak mojego płomiennego uczucia do Ciebie, a także jako skromny zwiastun bogactw, jakie mogą stać się Twoje, jeśli tylko pozwolisz mi zadbać o Ciebie stosownie do Twej perfekcji w sztuce miłości. Sam Kupid spojrzy promiennie z niebios, kiedy ujrzy Cię w pięknym domu, jaki zbuduję dla Ciebie w St. James, a sama Wenus roześmieje się i zaśpiewa, kiedy zobaczy klejnoty, jakimi ozdobię Twoją łabędzią szyję, jakie oplotę wokół Twoich delikatnych nadgarstków i włożę na Twoje wysmukłe palce. Życie w luksusie i wygodzie czeka na Ciebie, jeśli tylko osłabniesz w swoim okrucieństwie do Twojego wielce znękanego i udręczonego sługi. Bellars
Pochwyciłam pióro i odpowiedziałam na to:
Milordzie! Czy naprawdę mniemasz, że tylko z tej przyczyny, iż przez jakiś czas przyszło mi, tak jak wielu innym ubogim dziewczynom, zarabiać na utrzymanie jako nierządnica, rozkosze wolności są mi zupełnie obce i chętnie się ich wyrzeknę dla klejnotów i pięknych domów? Twoje klejnoty, Milordzie, postrzegam jedynie jako kajdany, twój dom jako więzienie, a twoje słowa o miłości jako zdradę. Całkowicie się mylisz co do mnie, Milordzie, jeśli uważasz, iż można mnie przekupić tak łatwo jak ministra z partii wigów! Niniejszym odsyłam więc twoje klejnoty z najsurowszym ostrzeżeniem, byś nie nadużywał cierpliwości twojej wielce urażonej i wzburzonej „siostry”, Chłostki-Jones
Wyborna istotnie zabawa! Czy stawałam się równie zepsuta jak lord Bellars, skoro tak bardzo rozkoszowałam się tą grą? Czy zupełnie utraciłam niewinność? Czyżbym zapomniała o mądrości Wielkiej Mistrzyni Zakonu, która potwierdziła, że zemsta przynależy jedynie samej Bogini? A jednak rozkosz czerpana z tej zabawy była tak wielka, iż nie mogłam powstrzymać się od dalszego jej
prowadzenia. Z prawdziwą niecierpliwością wyglądałam teraz listu Bellarsa, przekonana, iż otrzymawszy z powrotem swoją błyskotkę, na pewno poczuje się zmuszony do odpowiedzi. W rzeczy samej, odpowiedź nadeszła następnego dnia, dostarczona mi oczywiście przez wścibską Kate. Tym razem paczuszka była jeszcze większa, który to fakt Kate odnotowała z wyraźną przykrością i oznajmiła: – Wydaje mi się, Fanny, iż masz prawdziwego wielbiciela. – Skąd znowu takie przypuszczenia? – zapytałam wyniośle, wzięłam przesyłkę i szybko zamknęłam drzwi mojej komnaty. List owinięty był wokół małej mahoniowej szkatułki, obitej czerwonym aksamitem i wypełnionej najróżniejszymi klejnotami, które połyskiwały wszystkimi kolorami tęczy. Oniemiałam, widząc taką masę rubinów, szmaragdów, diamentów i innych kosztowności, gdyż nie tylko były warte fortunę, ale na dodatek złożone w dłoni wydawały się darami niebiańskiej krainy, nie zaś świata istot śmiertelnych. Z najwyższą chęcią zatrzymałabym je wszystkie, atoli dołączony list zmroził mi serce.
Ukochana Istoto, Władczyni mojego serca Wielce Szanowna Madame! Jestem pełen skruchy. Całe moje serce kuli się ze strachu na myśl, iż Cię obraziłem. Niechaj niebiosa bronią mnie przed skalaniem Twojego honoru i Twojej czystości oraz zrodzeniem w Tobie opinii, iż uważam Cię jedynie za pospolitą dziewkę. Być może bransoletka, którą Ci wysłałem, była zbyt ozdobna jak na czystość i prostotę Twoich gustów, i dlatego poczułaś się obrażona. Przepraszam za to tysiąckrotnie. Proszę, przyjmij te niewyszukane klejnoty jako skromny wyraz mojego smutku z powodu tego afrontu. Jeśli będziesz tak dobra i odwiedzisz mojego jubilera, pana Crickle’a na Targu Królewskim, to zgodnie z Twoim życzeniem oprawi te kamienie na koszt Twojego oddanego, skruszonego i pokornego sługi. Bellars PS. Nie będę już nalegał, lecz rozpocznę odliczanie minut dzielących nas od chwili, kiedy spotkamy się w Teatrze Królewskim. Ufam, iż moje serce nie pęknie wtedy na tysiąc kawałków!
Zatem ten łajdak pomyślał, iż jego bransoletka po prostu nie przypadła mi do gustu. Cóż za głupiec! Podskoczyłam do sekretarzyka i napisałam:
Milordzie! Tobie nie smaku w dziedzinie kamieni brakuje, lecz raczej delikatności w
rozumieniu serca kobiecego. Już raczej wolałabym przyjąć sześć nasion drzewa granatowego od króla piekieł, ryzykując pół roku więzienia, aniżeli przyjąć te klejnoty, gdyż są jedynie próbą nakłonienia mnie do sprzedaży najdroższej mi rzeczy na świecie – mianowicie mojej wolności! Mojego serca tak łatwo się nie zdobywa. Bogactwa jako takie nigdy nie wzbudzały w mojej duszy miłości. Przemyśl swoje zachowanie i oczyść swoje serce. A wtedy, być może, potrafię pokochać kogoś, kto tak nisko sobie ceni duszę płci nadobnej. Załączam twoje klejnoty. Twoja „siostra” Chłostka-Jones
Och bogowie, pomyślałam, pieczętując paczkę, być może tym razem posunęłam się za daleko i nigdy już nie usłyszę o Bellarsie. Ale byłam już zbyt porwana grą, aby teraz ją przerwać. Jak u starego hazardzisty, rozgorączkowanie rosło w miarę zwiększania się stawki, a niebezpieczeństwo przegranej wyzwalało takie namiętności, o jakich pewność i bezpieczeństwo nie miały nawet pojęcia. Może Bellars też był hazardzistą, gdyż następnego dnia otrzymałam taki oto zadziwiający list:
Władczyni mojego serca! Zrozumiawszy powagę Twojego ostatniego listu, przejrzałem całą swoją duszę i po wielu smutnych rozmyślaniach doszedłem do wniosku, że najpewniej czynisz Pani aluzje do stosunków, jakie łączyły mnie przez ostatnie pięć lat z pewną znaną w Londynie damą. Wiedz zatem, że wczoraj, natychmiast po otrzymaniu Twojego listu, zerwałem wszelkie stosunki z ową panią i dałem jej do zrozumienia, że więcej nie mogę się już z nią spotykać. Zanim zobaczymy się w Teatrze Królewskim, zadbam o to, aby oczyścić swoje serce, tak żebym z łaską Bożą stał się godny Twojej rzadkiej i boskiej miłości. Jakim głupcem byłem, sądząc, że serce tak czyste jak Twoje można zdobyć samymi tylko klejnotami. Zatem spróbuję obdarować ci klejnotem mojej wierności dla Ciebie i tylko dla Ciebie.
Z największym poważaniem Twój skruszony sługa Bellars
Teraz stawała się to rzeczywiście wyrafinowana zemsta! Bellars dawał wymówienie damie, przez obcowanie z którą złamał moje serce. Nawet gdyby żądza rewanżu była moją jedyną intencją, nigdy nie potrafiłabym zaplanować tak rozkosznej odpłaty! Tylko wtedy, kiedy igrałam sobie z losem, zamiast się nań wściekać i obrażać, on zaścielał moje łono najpiękniejszymi klejnotami. Czyżby przeznaczenie nie było niczym innym, jak tylko grą, w której zasługi rzadko spotyka nagroda, a podłość karana jest kapryśnie, jeśli kara ją w ogóle dosięga? Czyżby Wielka Bogini była wesołą elegantką raczej niźli posłanniczką należnej sprawiedliwości? Na to wyglądało! Jaką naukę można było z tego wyciągnąć! Nigdy dotąd nie spoglądałam na życie jak na grę przypadku. Och, jakże tęskniłam wtedy za przyjaciółką, z którą mogłabym się podzielić tą mądrością. Zapragnęłam kogoś, komu mogłabym opowiedzieć tę dziwną historię! Wtedy to właśnie pomyślałam o wiedźmach z Wiltshire. Isobel zrozumiałaby wszystko, chociaż Joan może nie. Droga Isobel, pomyślałam, niech twoja dusza spoczywa w pokoju. Ale Isobel i czarownice odeszły, a spośród dziewczyn z burdelu żadna nie była dla mnie prawdziwą przyjaciółką do zwierzeń. Gdzie jednak list od Maluszka? Niecierpliwie czekałam na wiadomość od niego. Ta gra z Bellarsem była chwilową rozrywką, ale wystarczająco przejrzałam jego charakter pełen sprzeczności, aby utwierdzić swoje serce w przekonaniu o konieczności ucieczki razem z Lancelotem. Bellars był roznamiętniony pościgiem, jednak nie wątpiłam, iż natychmiast ochłonąłby i poczuł znudzenie, kiedy już miałby mnie w swojej garści. I byłam też świadoma gorzkiej prawdy, że to nie mnie kochał, a jedynie ową tajemniczą, ukrytą za maską damę, która niemiłosiernie podnieciła jego zmysły w piekielnych grotach. Z chwilą, kiedy by odkrył, iż jestem jedynie ongiś tak niewinną pasierbicą, cała płomienna adoracja odeszłaby w dal jak chmury nad morzem w czasie dnia wietrznego. Nie, nie mogłam ryzykować powierzenia swoich losów tak płochej namiętności. Musiałam wybrać przyjaźń i pożeglować z Lancelotem! Co do tego nie miałam żadnych wątpliwości. W końcu, po oczekiwaniu, jak mi się zdawało, nieskończenie długim, otrzymałam wytęskniony list. Kate, moja gorliwa doręczycielka, przyniosła go na górę, ale tym razem tak bardzo rwałam się do lektury, że rozdarłam kopertę, nie dbając o to, aby domknąć drzwi komnaty. Czytałam z drżącą ręką, gdy tymczasem Kate przyczajona w kącie spoglądała zazdrośnie, jak moje oczy skrzą się, zajęte czytaniem.
Moja ukochana Fanny! Ryzykuję ten list, jedynie upewniony przez Maluszka, iż nie omieszkasz spalić tych stron, gdy tylko utrwalisz w pamięci ich treść. Tutaj wszystko jest już gotowe na wyjazd do Edenu. Załatwiłem – nie mogę ci powiedzieć jak – dwumasztowy bryg, „Hazard”, który stoi zakotwiczony u brzegów wyspy Wight. Jest to piękny statek, gdzieś trzydziestotonowy, z ożaglowaniem rejowym na fokmaszcie i skośnym na grotmaszcie, z lataczem i sztakslami. Potrzebna będzie załoga dwunastoosobowa, plus kapitan, mat, kucharz i cieśla. Kapitanem będę ja sam, Horacjo matem, a pozostałych członków załogi można łatwo znaleźć pośród naszych cennych stronników tutaj. Jutro wyślę konno Maluszka, aby pojechał po Ciebie i przywiózł na punkt zborny, którego nie mogę jeszcze
wyjawić. Weź ze sobą tak mało bagażu, jak tylko możesz, lecz nie omieszkaj zabrać wszelkich kosztowności, które łatwo można wymienić, oraz wystąp en homme, tak jak wtedy, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Nie obawiaj się niczego, gdyż będziemy opiekować się Tobą tak, jak gdybyś była naszą własną córką, siostrą, matką, żoną. Moje serce staje się tak ciężkie jak stryczek na szyi niewinnego człowieka, kiedy pomyślę, jak bardzo wykorzystywałem Cię na początku naszej znajomości; ale przejrzawszy wszystkie zakątki duszy mojej, wiem już, że Ty i tylko Ty jesteś tą kobietą, z którą mogę dzielić mój dziwny los. Niektórzy mężczyźni wzdychają za dziedziczkami z posagiem, a niektórzy za tym, by zaspokajać swoje gasnące żądze. Ja z kolei zwróciłem uwagę na pięknych chłopców, ponieważ nigdy przedtem nie spotkałem kobiety, której rozum i wiedza mogłyby stanowić wyzwanie dla mojej własnej inteligencji oraz skłaniać mnie do formułowania nie ogłaszanych wcześniej prawd. Bałem się Ciebie nie tylko z powodu Twojej urody, ale także i rozumu, gdyż byłem zupełnie nie przyzwyczajony do odnajdywania tej władzy ducha połączonej z tak piękną formą ciała. Obecność tych dwóch rzadkich cech w jednej kobiecie wzbudziła we mnie strach przed nieznanym. Większość mężczyzn obawia się kobiet mądrych i uczonych, gdyż przypuszczają, iż cała mądrość kobiety służy jeno ich usidleniu i uczynieniu niewolnikami na całe życie. Ale ja odnalazłem w Tobie inną cechę, nawet jeszcze rzadszą niż uroda i mądrość, mianowicie słodycz i lojalność – cechy, o których mówi się, iż nie występują u niewiast. Nigdy nie zaobserwowałem, żebyś garnęła się do kokieterii, nawet wtedy, kiedy kokieteria posłużyłaby Ci lepiej niż Twoja wrodzona uczciwość. Wiedz tedy, że kocham Cię całym sercem i potrzebuję Twojej mądrości i rozumu, jak również Twojego towarzystwa i wsparcia w budowie mojego wielkiego nowego państwa wolnych dusz. W nim zaś kobiety nie będą miały mniejszego znaczenia od mężczyzn i Czarni będą równi Białym, gdyż w oczach Boga jesteśmy jedynie duszami, a dusze nie mają ani płci, ani różnobarwnej skóry. Naprawdę, stworzymy nowe Jeruzalem, drugi Eden, daleki od strachów, które nękają tę piekielną wyspę, gdzie wolność jest tylko pustym słowem, a ludzi więzi się jedynie za to, że wolą walczyć o przeżycie, aniżeli zdychać z głodu. Dołącz do mnie, a nie tylko postaram się okazać Ci moją najbardziej niewzruszoną miłość, ale także spróbuję dowieść, że możemy zbudować świat, gdzie ani płeć, ani kolor skóry nie będą przeszkodą w doskonałym szczęściu i wolności! Moje serce będzie ciągle wyrywać się do Ciebie, dopóki nie przytulę Cię do mojej piersi – już na zawsze! Twój najbardziej oddany R. Hood
Wzdychałam, czytając ten list, gdyż oznaczał on spełnienie wszystkich moich wzniosłych marzeń
o miłości. Jakaż mądra się okazałam, kiedy wolałam skierować serce ku szlachetnej przyjaźni Lancelota aniżeli w stronę podłej lubieżności Bellarsa! Oto miłość połączona z wielkimi ideałami, miłość, która nie chwyta się przekupstwa ani też nie urządza napuszonych pokazów kokieterii; miłość, która stara się połączyć dwie dusze w zaszczytnej służbie dla wielkiej sprawy wolności! Jakże bym mogła spalić od razu taki list? Czytałam go kilkakroć, aż nauczyłam się jego treści na pamięć! A potem ukryłam ów papierowy skarb na piersi, obiecując sobie, iż spalę go niebawem, nie wcześniej jednak, aż nadelektuję się jego przejmującą treścią i nie jeden tylko raz, lecz kilka. Tak pochłonięta byłam listem, że zupełnie zapomniałam o obecności Kate, która stała w rogu, lustrując mnie zawistnym spojrzeniem. – To musi być jakiś zupełnie specjalny list, Fanny, dziewczynko ty moja – powiedziała, gwałtownie przywracając mnie światu. – Kate, zbyt dużo uwagi poświęcasz moim sprawom, za mało zaś swoim – powiedziałam karcąco. – Jeśli masz zamiar wyfrunąć z naszej klatki, Fanny, jest to i moja sprawa, i także pani Coxtart. Rozumiesz, o co mi chodzi? – A co z tym twoim słodkim amantem, Kate? Czy nie chce zrobić z ciebie uczciwej kobiety, tak jak obiecał? – O, to już z pewnością nie twoja sprawa – powiedziała Kate, pokraśniawszy na twarzy. Nagle uzmysłowiłam sobie, iż źle zrobiłam, dotykając jej czułego nerwu, więc szybko postarałam się naprawić błąd, by raczej ułagodzić, niźli drażnić wroga. – Kate, czy mogę ci jakoś pomóc uciec z tego miejsca? Gdyż daję ci słowo przyjaciółki, że pomogę ci we wszystkim tak, jak potrafię... – A kto tam potrzebuje twojej zasranej pomocy, ty bałamutnico! Mój mężczyzna przyjdzie po mnie. Nie potrzebuję, żeby jakaś tam parszywa wywłoka przyjaźniła się ze mną! – Z tymi słowami zerwała się pospiesznie z zamiarem opuszczenia komnaty. – Kate – zawołałam za nią – nie ma na świecie takiej duszy, której od czasu do czasu nie byłaby potrzebna przyjaźń. Ale Kate tylko szyderczo się uśmiechnęła, obróciła na pięcie i zbiegła po schodach. Och, była jedną z tych nieszczęśniczek, które przyjaźń mylą z litością i nie przyjmują żadnej pomocy ze strachu, iż wyjdą w oczach innych na cherlaczki. Zaczęłam się obawiać, że jej potężniejsze od moich słabości i lęki mogą stać się przyczyną mojego upadku. W tym niedoskonałym świecie często bowiem się zdarza, że mocni są przez słabych obalani i silnych zmiata zawiść słabeuszy; i już niejedna forteca, której nie zmogły żadne armaty, została zdobyta przez najmniejsze z termitów, prowadzących w sposób niewidoczny swoją niestrudzoną niszczycielską działalność! Zaczęłam się tedy obawiać wrogości Kate tak bardzo, jak przedtem szatańskiej żądzy lorda Bellarsa (oraz mojej namiętnej na nią reakcji). Ale nie mogłam dłużej myśleć o Kate i jej zawiści,
gdyż musiałam teraz przygotować się na przyjazd Maluszka, a potem zawrzeć drzwi komnaty i dotąd sycić zgłodniałe oczy pięknym listem Lancelota, aż jego płomienna treść odciśnie się bez reszty w moim sercu.
Rozdział XII Opisujący incydent bardziej tragicznej niż komicznej natury, znaczenie którego może nie być jasne przez wiele lat, który jednak bardzo istotnie zmienia los naszej bohaterki.
NASTĘPNEGO RANKA obudziłam się zupełnie gotowa do wyjazdu z Maluszkiem. Moje rzeczy poukładane były na krześle, kosztowności wetknięte do kieszeni; kapelusz, peruka podróżna i buty – wszystko było przygotowane. Wyskoczyłam z łóżka i podbiegłam do okna. Ujrzałam szary i deszczowy londyński dzień, prawie tak zimny, mimo iż wrześniowej pory, jak w czasie świąt Bożego Narodzenia; jesienny londyński dzień, który przeszywał chłodem aż do szpiku kości. Stałam, patrząc, jak poniżej deszcz tworzy rzeki śmieci na ulicy – rzeki, które unosiły najróżniejsze odpadki, od skórek pomarańczy po ludzkie odchody, od potopionych kotów po kawałki rozbitego szkła. Ponieważ wiedziałam, że jestem brzemienna, moje uczucia do zwierząt, i tak przecież dotąd przemożne, wzrosły jeszcze niepomiernie, tak iż gdy tylko zoczyłam utopione kocię lub konającego z głodu psa, serce zdawało się zamierać mi w piersi, a oczy płakały z żalu nad wszystkimi zwierzętami na tym świecie. Z bolącym tedy sercem patrzyłam, jak rynny ochlapywały nieroztropnych przechodniów, którzy szli wzdłuż murów, porządnie się czasami o nie obijając, lub jeśli musieli kroczyć środkiem, przykrywających głowy płaszczami najlepiej, jak umieli, gdyż w tamtych dniach żaden mężczyzna nie skorzystałby z impregnowanego parasola, z obawy, iż zostanie uznany za zniewieściałego. Już raczej lepiej mu było zostać zatopionym! A cóż za wstrętny dzień dla naszej konnej ucieczki! Ale oczywiście takiego wielkiego planu nie mogły udaremnić błahe kaprysy pogody. Znów dotknęłam gorsu, aby wyciągnąć list Lancelota i przeczytać go jeszcze raz (gdyż dla bezpieczeństwa spałam w ubraniu), ale – litości! – listu nie było! Ogarnęła mnie panika. Podbiegłam do łóżka i zaczęłam szukać pod poduszkami, pod kołdrami, nawet pod materacem, ale nie było nawet śladu zguby. Zasnęłam, mając go przy sobie, drzwi do mojej komnaty były zamknięte, a przecież go nie było! Jakiż łotr go porwał? I jaki ktoś mógłby mieć pożytek z tego, że powstrzyma lub zdradzi mojego Lancelota! Och, nie doceniłam złej Kate! Myślałam, że jest zbyt tchórzliwa, aby działać przeciwko mnie, ale było jasne, iż się myliłam. Dlaczego nie spaliłam listu od razu, tak jak Lancelot kazał? Czyżby pragnienie zachowania listu miłosnego miało mnie pozbawić miłości samego Lancelota? O okrutna ironio losu! Sięgnęłam po klucz do drzwi (który trzymałam na łańcuszku zawieszonym na szyi), ale ku mojemu przerażeniu także i on zniknął, a wierzeje były zamknięte z drugiej strony. Zaczęłam się z nimi mocować, po części nie dowierzająca, po części wściekła, gdyż nadal nie mogłam dać wiary własnym zmysłom. Miałamże tego pamiętnego dnia zostać uwięziona? Jak oszalała tłukłam
pięściami w drzwi, ale wątpiłam, by ktokolwiek przybył mi na ratunek. Intrygę obmyślono zbyt dobrze, aby teraz mogło ją zniweczyć walenie pięściami. Podbiegłam do okna wychodzącego na ulicę. Mogłam uciec przez okno, jeśli nie przez drzwi, ale okna – teraz sobie przypomniałam – nie otwierały się od czasu malowania! Wiele razy obiecywałam sobie, że każę zdrapać z nich farbę, aby można je było odemknąć, ale zawsze spychałam tę sprawę z dnia na dzień i teraz wszystkie moje wysiłki spełzły na niczym. Fanny, pomyślałam sobie, jak możesz pozwolić, żeby te więzienne mury powstrzymały cię, kiedy zdecydowałaś się złączyć swoje przeznaczenie z Lancelotem? Po czym usiadłam na łóżku i spróbowałam pomyśleć spokojnie. Uspokój się, poleciłam swojemu bijącemu sercu. Rozjaśnij się, poleciłam swojemu rozstrojonemu umysłowi. Panika nigdy nie rozbija ścian więzienia, ale chłodna, spokojna rozwaga może to uczynić. Wszelako myśli kłębiły się wzburzone. Pomyślałam o brygu Lancelota, zakotwiczonym u wybrzeży wyspy Wight, gotowym do morskiej wyprawy, z podniesioną banderą czekającym, aby ponieść mnie ku memu przeznaczeniu. Pomyślałam o wróżbie wiedźm – „Córka za wielkie morza popłynie” – która wbrew wszelkim przeciwnościom przepowiadała, zdało się, moją ucieczkę. Pomyślałam o klejnotach Bellarsa i jego obietnicach, o tragicznej śmierci Isobel i Joan, a w końcu o głębokiej wierze Horacja, że ja i tylko ja mogłam przekonać Lancelota, aby strzegł się kolonii, gdzie biedny Horacjo jako zbieg zawsze byłby narażony na niebezpieczeństwo. Jakże marnego zdania musiałby o mnie być Horacjo, gdybym nie zdołała się pojawić, tak jak obiecałam? I czy Lancelot uwierzyłby, że odrzuciłam jego miłość? Dlaczego od razu nie spaliłam tego listu? A może jakiś robak toczył serce moje żądzą do Bellarsa? Może była we mnie jakaś cząstka, która nie mogła wyruszyć za morza bez ujrzenia go ponownie? Czy ciągle jeszcze targały mną na przemian: namiętność i honor, płomienna żądza i czuła przyjaźń? Lub może nadal jeszcze zbyt niewinnie bezbronna byłam wobec zła i dlatego zbrakło mi ostrożności, aby się ochronić przed zawiścią Kate? Takie właśnie gwałtowne myśli kłębiły się w moim mózgu, gdy siedziałam na łóżku, dumając, kiedy też Maluszek może po mnie przyjechać, jak zawiadomić go o swoim uwięzieniu, o mojej miłości do Lancelota, o mojej chęci, by uciec razem z nim i dotrzymać słowa danego wszystkim Wesołym Kompanom. Wstałam i nałożyłam męskie przebranie, nie dopuszczając do siebie myśli, iż mogę nie znaleźć drogi wyjścia z tego obrzydliwego, niesprawiedliwego więzienia. Ale ubrana już, mogłam sobie tylko spoglądać na krople deszczu pędzące jedna za drugą w dół okiennych szyb i zastanawiać się, kiedy pojawi się mój dobry przyjaciel Maluszek. W domu panowała śmiertelna cisza i spokój. Nie słyszałam ani głosu Coxtart, ani też krzątaniny innych dziewcząt. To było dziwne, doprawdy bardzo dziwne. Dokąd mogły wszystkie pójść? Jakiej sztuczki Kate musiała użyć, aby pogrążyć mnie tak beznadziejnie, gdyż nie wątpiłam, iż to ona była winowajczynią, autorką tego piekielnego planu, wężem w tym mrocznym ogrodzie zła. Znów zaczęłam mocować się z oknem, ale nie chciało się przesunąć ani o cal. Podbiegłam do
sznura uruchamiającego dzwonek i pociągnęłam za niego obiema rękoma, ale opadł w dół luźno. W całej komnacie przygotowano wszystko, aby udaremnić moje plany! O podłości! O naiwna niewinności! Przycisnęłam nos do zalanej deszczem szyby, postanawiając, że pozostanę tam i będę czekać na Maluszka, a potem narobię takiego hałasu, że nie będzie mógł mnie nie usłyszeć, pomimo zgiełku na skąpanej w deszczu ulicy. Przysięgłam sobie, że muszę w tym czasie znaleźć sposób na otwarcie okna. I tak tkwiłam przy szybie, gotowa do podróży, podczas gdy deszcz lał strumieniami, a piesi, lektyki, platformy i powozy wzniecały na dole wrzawę pod niebiosa, wrzawę, która mogła być prawdziwym echem mojej rozpaczy. Jak długo czekałam, nie umiem powiedzieć. Czas stracił całe swoje znaczenie, gdy walczyłam z oknem, przestawałam, aby odpocząć, potem walczyłam i znów przestawałam. Czujnym okiem obserwowałam przechodniów. Ilekroć zauważałam niskiego, grubego mężczyznę lub kogoś z czarną brodą, serce zamierało mi w piersi. Zupełnie jak jakieś szaleńcze zaślepienie: tęsknie wyglądałam przysadzistej postaci i komicznej twarzy Maluszka, jak gdyby to on, a nie Lancelot był moim ukochanym! Deszcz przybrał na sile, na chwilę osłabł, potem znów stał się większy. Wilgoć przenikała do komnaty, gdzie na palenisku nie płonął tego chłodnego i ponurego dnia żaden ogień. Pocierałam ręce z zimna. Przyciskałam zziębnięty nos do szyby. Wiele razy zaczynałam łkać nad swoim losem, ale trzymałam się w garści dzięki surowym napomnieniom, że utrata nadziei jest największą klęską ze wszystkich i że jeśli będę w stanie podtrzymać w sobie wiarę w ewentualne wybawienie, wybawienie jakoś do mnie przyjdzie. W końcu ujrzałam niską, przysadzistą postać w zielonym surducie spieszącą ulicą i prowadzącą wspaniałą arabską klacz o maści w odcieniu hebanu. Człowiek ten, przypominający gnoma, szedł ze spuszczoną głową, a choć pod opuszczonym rondem kapelusza nie można było dojrzeć oblicza, po chodzie i ruchach odgadłam, że to Maluszek. A więc rebelia się udała! Jeśli bowiem Maluszek wydobył się zza więziennych ścian, śmiało można było przypuścić, iż to samo udało się Lancelotowi i pozostałym. W tej właśnie chwili musieli więc już spieszyć na miejsce spotkania. Serce zabiło radośnie i chciałam zawołać: „Niech żyje Maluszek! Niech żyje Lancelot! Niech żyje Horacjo!” Na chwilę prawie zapomniałam, że sama jestem uwięziona. Maluszek zbliżył się do drzwi domu Coxtart, oglądając się za siebie, aby się upewnić, czy nie jest śledzony. Na chwilę zniknął mi z pola widzenia, kiedy dzwonił do bramy. Zrobił krok do tyłu i czekał, potem jakaś kobieca postać w płaszczu wyszła do niego. Musiała czekać tam przez cały czas, gdyż rozmawiała na ulicy, zamiast zawołać go do środka. O zdrado okrutna – to była Kate! Najpierw oboje stali odwróceni plecami do mnie, ale potem powoli odwrócili się w trakcie rozmowy. Teraz dostrzegłam twarz Maluszka. Kiedy spojrzał do góry na dom, uderzyłam wściekle pięściami w okno, ale niestety, ani mnie nie usłyszał, ani nie zobaczył. Kate zaczęła mu szeptać coś do ucha, a wtedy nagle twarz mu zmarkotniała, wąsy jakby opadły, a usta wykrzywiły się jak do płaczu. Szybko podbiegłam do łóżka, zerwałam z niego prześcieradła i zaczęłam wiązać je razem w nadziei, że splotę z nich drabinkę, po której ucieknę. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej? Potem rzuciłam się znowu do okna, jedynie by zobaczyć, jak Maluszek oddala się w strapieniu.
Wściekła na Kate, przejęta do głębi łzami Maluszka, uderzyłam pięścią w okno i stłukłam jedną szybę, choć zarazem rozcięłam sobie nadgarstek tak poważnie, że cały spłynął najjaśniejszą, najczerwieńszą krwią. – Maluszku! Maluszku! – krzyczałam wniebogłosy, ale był już zbyt daleko, żeby mnie usłyszeć. Lewą ręką wybiłam kolejną szybę, przez cały czas wołając i krzycząc do niego, ale ani słowa do niego nie dotarły, ani otwór w oknie nie był dostatecznie duży, abym mogła wyczołgać się na zewnątrz. Zalewałam się łzami rozpaczy i furii. Nie zwracając uwagi na tryskającą krew ani na ból rąk, tłukłam w okno obiema pięściami, wołając Maluszka, który był coraz dalej i dalej. Podbiegłam do łoża i porwawszy stojący obok świecznik z brązu, teraz nim waliłam w szyby okienne, aż wytłukłam je wszystkie, po czym, co było o wiele trudniejsze, zaczęłam wyłamywać te fragmenty okiennej ramy, które nie pozwalały mi przejść na drugą stronę. Jak jednak umocować prześcieradła, żeby samej nie wysłać siebie do nieba? Wcześniej nie dostrzegłam tego problemu. Czy dać sobie spokój z prześcieradłami i wypełznąć na zewnętrzny parapet, w nadziei, że wtedy Maluszek mnie dostrzeże? Ale i tak odległość do ziemi była dostatecznie wielka, bym mogła odważyć się na skok; mniej ryzykowny wydawałby się w chwili, gdybym jakąś część drogi przebyła, bezpiecznie ześlizgując się po prześcieradłach. Właśnie wtedy wypatrzyłam hak od kołowrotu, dobre dwie stopy powyżej zewnętrznej framugi okna. Gdyby mi się udało wyjść na mokrą zewnętrzną krawędź i zawiesić na nim moją linę, mogłabym się na niej opuścić i na tyle zbliżyć do poziomu ulicy, by potem jednym skokiem pokonać resztę drogi w dół. Ostrożnie, modląc się do Bogini w niebiosach, stanęłam na śliskim parapecie. Rozkrwawioną ręką chwyciłam się boku ramy okiennej (za wszelką cenę usiłując nie spoglądać pod siebie), a zdrową ręką próbowałam zarzucić prześcieradło na hak. Wymagało to dwóch rąk, ale czując, jak stopy ślizgają się, bałam się puścić. Wszelako czym była śmierć w porównaniu z utratą Lancelota? Zaryzykowałam, bez żadnego oparcia ostrożnie sięgnęłam rękoma do góry i zawiesiłam koniec prześcieradła na haku. Potem, błagając Boginię, żeby hak wytrzymał ciężar, chwyciłam się tej lnianej zbawczyni obiema rękami i zaczęłam się zsuwać ku wolności! Lina jakoś wytrzymała, ale była o wiele za krótka i musiałam zaryzykować skok większy, niż przypuszczałam. Ale czy teraz, zawieszona w powietrzu, miałam jeszcze jakiś wybór? Zebrałam się na odwagę i skoczyłam, a choć planowałam jak najbardziej osłabić upadek, to jednak, niestety, tak ciężko spadłam na jedną nogę, że stłukłam ją sobie okropnie. Przez chwilę ból nie pozwolił mi się w ogóle ruszyć. Niemniej szybko podniosłam się i zaczęłam kuśtykać w stronę, w którą oddalił się Maluszek. Wlokłam się, pchana przede wszystkim szczerą wolą i uporem, gdyż oto ręka krwawiła coraz bardziej, a stopa w bucie poczęła puchnąć, czyniąc ból niemal nieznośnym. Nie potrafię powiedzieć, jak udało mi się przedzierać w tym stanie przez strugi deszczu. Wiem tylko, że myślałam o wyczekiwaniu Lancelota, o rozpaczy Horacja, który poczuje się oszukany, i o smutku, który tak wyraźnie okrył twarz Maluszka. Ogarnął mnie chyba prawdziwy amok, gdyż pamiętam jedynie, jak krzyczę bez opamiętania: – Maluszku! Maluszku! – by raptem poślizgnąć się w błocie i padając, uderzyć głową w słup. Bardziej głucha na wszystko niż słup, o który walnęłam, nie wiem, co wydarzyło się później. Śniłam natomiast, że jestem na pokładzie pięknego brygu, zakotwiczonego u brzegów wyspy Wight, ubrana jak pirat w kolorowe aksamitne pantalony, aksamitny płaszcz i kamizelkę oraz uzbrojona we
wspaniały błyszczący kord, którym raziłam wroga tak wprawnie jak mężczyzna. Niczym doświadczony żeglarz wspięłam się w górę po rejach, wysoko nad wodą stanęłam w bocianim gnieździe i spoglądałam, jak morze połyskuje słonecznymi klejnotami, a marynarze krzątają się w dole na pokładzie, podobni do dziecięcych ołowianych żołnierzyków. Obok mnie stał Lancelot i całował moją twarz i szyję, dziękując mi za zaufanie oraz obiecując, że już niedługo znajdziemy bezpieczny port dla naszego nowego Jeruzalem. We śnie wszystko było takie spokojne, radosne i ciche. Serce wypełniło się słońcem i wiedziałam, że wszystko już będzie dobrze. Był to jeden ze snów, które do nas przychodzą, gdy szczęście nas opuszcza, my zaś sami siebie chcemy upewnić w tym, iż nie wszystko jest jeszcze zupełnie stracone. Jakąż jednak ułudą karmimy się w snach! Kiedy bowiem obudziłam się, byłam w znajomym łożu w domu Coxtart, a spoglądała na mnie jej wstrętna twarz, nie zaś piękne oblicze Lancelota. Cały świat wydał mi się nagle czarny jak piekło. Łkałam i szlochałam w ramionach Coxtart. Nigdy żadna dziewczyna nie miała tak osobliwej niańki, tak cudacznej matki! – No chodź do mnie, moja Fanny – powiedziała. – Po co płakać, kiedy masz tak czarująco pięknego wielbiciela? W ciągu raptem trzech dni lord Bellars był już tu z tuzin razy. Słowo daję, wcale nie masz powodu do płaczu, jeśli taki dżentelmen jak lord Bellars tak bardzo przejął się twoim zdrowiem! – Lancelocie! Lancelocie! – krzyknęłam w spazmach płaczu. – A któż to jest Lancelot? Czy to imię lorda Bellarsa? Słyszałam chyba, że ma na imię Laurence, chociaż może w łożu staje się dla ciebie Lancelotem! Z oczu puściły mi się strumienie gorzkich łez, i z tej racji, że Coxtart zupełnie opacznie tłumaczyła sobie moje położenie, i z przyczyny okropnej wiadomości, że minęły już całe trzy dni, było tedy całkowicie za późno, aby wyruszać na wyspę Wight! – Fanny – oznajmiła uroczyście Coxtart – mam wobec ciebie wielki dług wdzięczności za wszystkie twoje usilne starania, aby przeszkodzić Kate w ucieczce. Bałamutnica wstrętna umknęła, pomimo twojego gorączkowego zmagania się z oknem, aby dzielnie powstrzymać tę okropną dziewuchę. Wszystkie nas wywiodła w pole. Pozostałe dziewczęta wywabiła z domu wiadomością o wielkiej wyprzedaży na Królewskim Targu, co okazało się wierutnym kłamstwem. Kiedy zaś wróciłam z rynku, odkryłam, że ta oszustka zniknęła – razem z całą moją zastawą! – a ty leżysz we krwi na ulicy tam, gdzie powodowana wiernością wobec mnie wypadłaś z okna! Był też pewien młody gość – człowiek z Wiltshire – który przyszedł tutaj, dopytując się o ciebie w związku z nocną inicjacją w roli zakonnicy. Jakiś nieokrzesany ziemianin, utrzymujący, iż odziedziczył wielką posiadłość. Chciałam go odprawić, ale Kate uparła się, że ona go przyjmie – wywłoka wstrętna – i myślę, że to właśnie z nim uciekła. Ale nie martw się, pooglądamy sobie, jak będą tę zdzirę wieszać, przyrzekam ci. Och, z jaką lubością posłucham chrupnięcia w tej jej głupiej szyjce i popatrzę, jak zadynda na wietrze. Przez cały czas nic nie odpowiadałam, szlochając tylko i łkając za Lancelotem, zarazem jednak w moim umyśle rozbłyskiwały i gasły najróżniejsze wizje. Czyżby to Daniel zawitał w poszukiwaniu
mnie, a został omotany przez Kate? Niemożliwe, pomyślałam; Coxtart musiała oszaleć. Albo Kate na własną rękę ukradła srebra i uciekła, albo jej tajemniczy kupiec w końcu zjawił się po nią. Zresztą, co mnie obchodziły sprawy Kate, skoro Lancelot przepadł! Nieświadoma mojej rozpaczy, Coxtart paplała dalej: – A teraz posłuchaj, wiedz, że przespałaś największe rozruchy, jakie wstrząsnęły Londynem za panowania króla Jerzego. W więzieniu Newgate wybuchł bunt, dobrze ponad dwudziestu opryszków i czterdziestu uwięzionych za długi obezwładniło straże i uciekło na koniach. Po drugiej stronie muru musieli mieć wspólników, którzy sprowadzili im konie do ucieczki – kradzione konie, gwarantuję – i całe miasto od trzech dni nie mówi o niczym innym. Ta wiadomość nagle przywołała mnie do rzeczywistości. – I co stało się z buntownikami? – wychrypiałam, jeśli bowiem nie liczyć wściekłych spazmów, były to pierwsze od trzech dni dźwięki, które wydobyły się z mojej krtani. – Zaraz, zaraz – powiedziała. – Gdzieś tu leżał „Daily Courant”. – I zaczęła szukać na sekretarzyku, a nie znajdując gazety, oznajmiła: – Nie, nie ma go tutaj, ale zaraz przyniosę z salonu. – Po czym pospieszyła do drzwi. – Mamo Coxtart – rzuciłam za nią – powiedz, proszę, czy połamałam sobie kości? Czy będę już na zawsze sparaliżowana? – O, jakże ja się zamartwiałam – wykrzyknęła – o moją ukochaną, najdroższą Fanny, ale szczęśliwie skończyło się na zwichniętej kostce, chociaż noga tak ci spuchła, że musieliśmy rozcinać but. Mądra z ciebie dziewczyna, że wpadłaś na pomysł, aby ścigać tę wywłokę, Kate, w męskim przebraniu – ale nie martw się, jeszcze pooglądamy ją sobie na stryczku. Ale nawet gdybyś nie uderzyła się w głowę i nie straciła przytomności, i tak powstrzymałaby cię skręcona kostka, żeby już słowem nie wspomnieć o krwi, która waliła z nadgarstka. Gdybyś chciała popełnić samobójstwo, i tak byś się lepiej nie pocięła! A teraz przyniosę ci herbaty i „Couranta”. Jestem pewna, że będą też listy miłosne od twojego wytwornego wielbiciela... Coxtart wyszła za drzwi, przepełniona teraz fałszywą miłością dla mnie, tym większą, iż węszyła dodatkowe dla siebie zyski z zauroczenia lorda Bellarsa. Ja tymczasem w udręce zwijałam się na łóżku. Przypomniałam sobie sen, w którym trwały pokój i szczęście, oraz przebudzenie się z niego w koszmar rzeczywistości. Przeklinałam swój los, który uczynił ze mnie wieczną sierotę. Czy zawsze już miałam być wyrzutkiem, wędrującym po świecie, szukającym rodzinnego plemienia, znajdującym je na krótko, ale tylko po to, aby znów zostać odrzuconym? Jęczałam bardziej z powodu cierpiącego serca aniżeli bólu stopy i nadgarstka. Och, czemuż nie umarłam, skoro zostałam bez Lancelota? Tak mocno płakałam, iż rzęsistymi łzami przemoczyłam pościel. Coxtart wróciła szybko, pełna otuchy i zaaferowania, postawiła przede mną tacę z filiżanką herbaty i wszelkiego rodzaju bułkami, bułeczkami, ciepłymi bochenkami, masłem i serem. – No, uspokój się, Fanny, otrzyj oczy. Wkrótce lord Bellars złoży ci wizytę. – Szczwana starucha uśmiechała się jak kocur dręczący kanarka.
Jej słowa zaalarmowały mnie. Teraz Bellars tym bardziej nie mógł ujrzeć mojej twarzy! Jeśliby bowiem rozpoznał w pożądanej damie jedynie swoją pasierbicę, poczułby natychmiast zniechęcenie i znużenie całą zabawą. – Proszę, mamo Coxtart, nie możesz wpuszczać tutaj lorda Bellarsa, dopóki nie wyzdrowieję. Nie chcę, żeby widział mnie w takim opłakanym stanie. Już sama kokieteria i duma nie pozwalają mi na to, aby kiedykolwiek ujrzał mnie w takim stanie! I tak zresztą uprzedzałam go już, że ma oczekiwać następnego kostiumowego ridotto w Teatrze Królewskim, a wcześniej absolutnie go nie przyjmę. Czy sądzisz, pani, iż wiele bym zyskała u tego notorycznego lubieżnika, gdybym pozwoliła odwiedzać mnie, kiedy tylko zechce? Nie, mamo Coxtart, tym hojniej zapłaci za moje usługi, im dłużej będzie musiał czekać! – Ot i mądra dziewczyna! – Pokiwała głową mamcia Coxtart, a w jej oczach błysnęła zachłanność. – Bardzo dobrze zatem, potrzymamy wilka na łańcuchu. Ale pamiętasz, są listy – dodała, po czym wręczyła mi cztery przesyłki z pieczęcią lorda Bellarsa. Wyciągnęła jeszcze z fartucha pomięty egzemplarz gazety, kładąc go przede mną, jeszcze obdarzyła wieloma fałszywymi pocałunkami i pieszczotami (które nieomal przyprawiły mnie o nowy atak choroby), aż wreszcie się wyniosła. Bez najmniejszego wahania odłożyłam listy miłosne na bok i zanim nawet skosztowałam herbaty, sięgnęłam łapczywie po „Couranta”, by w podnieceniu przeczytać:
Londyn, 24 września. Otrzymaliśmy informację o wybuchłych wczoraj wielkich rozruchach w więzieniu Newgate. Widząc, że szykuje się bunt, nadzorca więzienny posłał po oddział muszkieterów, niemniej nie udało się zażegnać rozruchów, podczas których siedem osób zostało zabitych oraz taka sama liczba żołnierzy rannych. Pomimo wszelkich wysiłków powstrzymania ich ponad czterdziestu więźniów uciekło na koniach, niewątpliwie przy pomocy wspólników spoza więzienia. Powołano Radę Komisyjną dla zbadania sprawy, a straży surowo przykazano, aby na przyszłość była bardziej uważna.
A więc rebelia udała się! Ale kim było tych siedmiu zabitych? Czy Lancelot był wśród nich? I czy naprawdę uciekli i dotarli na wyspę Wight? O tym gazeta boleśnie milczała. Czy nie było dalszego sprawozdania, żadnej innej wiadomości oprócz tej? Niestety, dziennik był znacznie bardziej rozwlekły w kwestiach zaginionych psów, zbłąkanych żon i gustownej bielizny. Gdyż oto w tym samym numerze przeczytałam również:
24 września 1724 zaginął, w okolicy między St. James Sq. a Old Palace-Yard, mały pies, mieszaniec charta z owczarkiem szkockim, o żółtobrązowej sierści. Był porwany przez podejrzanie wyglądającego osobnika, notorycznego złodzieja psów, i prowadzony na niebieskiej smyczy w kierunku York Building. Reaguje na zawołanie
Bugg i potrafi skakać przez kij. Ktokolwiek przyprowadzi go pod drzwi Great House w Dean’s Yard, otrzyma dwa szylingi nagrody. Nb. Pies ten nigdy nie będzie wart nawet ani pół korony dla tych, którzy go nabędą, z powodu swoich charakterystycznych łat.
Było jasne, że zaginione psy zasługiwały na dużo bardziej wyczerpujące sprawozdanie niż więzienne rebelie. Podobnie zaginione żony:
Informuje się, że Pani Eliza Penny (małżonka sir Jamesa Penny z York Place w hrabstwie Surrey, córka Samuela Snellgrove’a, zmarłego w Deptford w hrabstwie Kent), lat mniej więcej 23, uciekła od rzeczonego małżonka bez jakiegokolwiek powodu i próbuje wpędzić go w długi poprzez nabywanie na kredyt różnych dóbr od kupców, a także na inne sposoby. Rzeczony małżonek, w uczciwym zamiarze uchronienia przed oszustwem kupców i wszystkich innych osób, niniejszym powiadamia o ucieczce, zapowiadając zarazem, że nie będzie regulował żadnych długów, jakie Eliza Penny zaciągnie. Niniejsze ogłoszenie ma ostrzec wszystkie osoby, aby jej nie ufały, a iżby nikt więcej nie padł ofiarą jej matactw, gdyby wystąpić miała pod jednym ze swych fałszywych nazwisk, niniejszym informuje się wszem wobec, że Eliza Penny jest kobietą niską, o jasnobrązowych włosach, dużych szarych oczach, wyraźnie zakreślonych brwiach, okrągłej twarzy, jasnej cerze, na środku czoła ma małą bliznę w kształcie półksiężyca, a w ustach obrotny i kłamliwy język.
Biada narodowi angielskiemu, który wyżej ceni psy niż żony! Nie wątpiłam, że Eliza Penny miała dobry powód, aby zostawić „rzeczonego małżonka”, i z całego serca życzyłam jej powodzenia, podobnie jak Lancelotowi, chociaż nie wiedziałam, czy żyje jeszcze, czy nie. Serdecznie chciało się przekląć gazetę, która poświęcała więcej miejsca na informacje o środkach piękności aniżeli na wiadomości o buncie w więzieniu Newgate! Teraz bowiem wzrok mój, pełen rozpaczy i żalu, padł na artykuł rozprawiający o kosmetykach, z których liczne znałam i stosowałam.
Słynny róż bawarski, co białym i bladym policzkom przydaje rozkosznej krasy, której żaden człowiek nie odróżni od naturalnej pięknej cery, ani też żadna, nawet najbliższa przyjaciółka nie uzna za sztuczną. Nie ma w sobie żadnych podejrzanych barwideł, w niczym nie szkodzi, za to w wielu przypadkach z powodzeniem daje się stosować wewnętrznie. Czyni twarz rozkosznie urodziwą, nie ściera się pod lada podmuchem czy dotknięciem, nie odkryje go przeto nawet najbliższa przyjaciółka. Jest z pewnością najlepszym środkiem upiększającym na świecie; sprzedawany jedynie w sklepie z zabawkami pana Payna, w „The Angel and Crown” na dziedzińcu katedry św. Pawła blisko Cheapside, po 3s. 6p. buteleczka, z instrukcją.
Utraciwszy Lancelota i wszystkie sny o wolności, miałabym się teraz przeistoczyć bez reszty w wypacykowaną i wyfiokowaną lafiryndę, życie swe wypełniającą, jak wiele niestety kobiet, takimi bzdurami? Teraz zagłębiłam się uważnie w artykuł, gdyż zdawał się on zapowiedzią mojego losu.
Prawdziwa królewska chemiczna kulka kąpielowa dla upiększenia rąk i twarzy, pochodząca bezpośrednio od autora, bez rtęci i innych szkodliwych środków, wielokrotnie sprawdzana i gorąco polecana przez wszystkich, którzy jej użyli, z racji takiego wydelikacenia, wygładzenia i wysubtelnienia skóry, jakiego nigdy nie dokona żadne inne mydło, puder czy pomadka, a także z racji przywracania skórze nadobności dzięki usuwaniu wszelkich deformacji, takich jak liszaje zwykłe, obrączkowe, twardziny, zgorzeliny, strupy, krosty, dołki czy zaczerwienienia po ospie, i utrzymaniu jej w trwałej i niezwykłej białości. Kulka szybko odmienia czerwone lub szorstkie ręce i jest wyśmienita przy goleniu głowy, gdyż nie tylko przydaje ostrości brzytwie, lecz również jest ukojeniem dla mózgu i nerwów, jako iż chroni przed przeziębieniem oraz jest wdzięcznego i miłego zapachu. Kulka ta od ponad dwudziestu ostatnich lat jest i będzie sprzedawana przez pana Lamberta, rękawicznika, na rogu Pope’s-Head Alley w Cornhill, naprzeciw Królewskiego Targu oraz w sklepie pani King w Westminster Hall. Cena jednego szylinga za sztukę, przy tuzinie upust. Strzec się należy falsyfikatów, które mogą okazać się bardzo szkodliwe.
Tak, strzec się falsyfikatów! Czyż róż bawarski uleczyłby blade obolałe serce i uczyniłby je z powrotem mocnym i czerwonym? Czy królewska kulka kąpielowa usunęłaby deformację z duszy? Och, na to gazeta nie dawała już odpowiedzi! Ale jakże za to rozpisywała się na temat perfum dla wigów!
Królewska esencja dla włosów głowy oraz peruk; stanowiąca najbardziej delikatne i czarujące perfumy w naturze, jako też najwspanialszy na świecie środek układający włosy, gdyż o wiele dłużej niż zwykle utrzymuje kosmyki peruk w lokach, normalnym zaś zapewnia trwały połysk i niezmienną barwę; dzięki niej włosy głowy rosną gęsto, wzmocnione i pokrzepione w swych cebulkach; nie wypadają ani też nie rozszczepiają się na końcach; za jej to sprawą puder trzyma się we włosach dłużej niż przy użyciu jakichkolwiek innych preparatów; dzięki jej niezrównanej woni i aromatowi wzmacnia umysł, ożywia ducha, poprawia pamięć, a serce czyni się pogodnym, nigdy też nie wywołuje przygnębienia etc. u dam, będąc zupełnie wolną (a zatem i bardziej rozkoszną i miłą) od piżma, cybetu etc., jest naprawdę niebywale pięknym pachnidłem do kieszeni i wyśmienicie perfumuje chusteczki. Do nabycia jedynie w drogerii pana Allcrafta w „The Bluecoat Boy” na Pope’s-Head Alley, naprzeciwko Królewskiego Targu, Cornhill, po 2s. 6p. opieczętowana buteleczka wraz z instrukcją.
Och, panie Allcraft, z jakąż chęcią użyłabym pańskiego specyfiku! Mój umysł nigdy wszak bardziej nie potrzebował mocy, moja pamięć poprawy, mój duch ożywienia, a serce pogody! Czym prędzej trzeba mi ruszać do sklepu pana Allcrafta! Muszę nabyć tę królewską esencję dla ożywienia w sobie ducha! Muszę pokryć swoje zbolałe serce farbami i plastrami, znękany umysł perfumowanym pudrem do peruk, okryć posmutniałą duszę halkami i turniurami, a upadłego ducha obwiązać koronką srebrną lub złotą. Niestety, Belindo, sięgamy do gazet po wiadomości o życiu i śmierci, o trwaniu naszych dusz w zaświatach, o ponownym połączeniu się z naszymi miłościami i kochankami – a nie znajdujemy nic oprócz informacji o zabawkach i sklepach zabawkowych, środkach piękności i perfumach! Prasa może nawet i ma pewną władzę, ale nie robi ona nic, aby przywrócić nam naszych przyjaciół lub też zająć się leczeniem naszych serc! A kiedy otrzymać chcemy pociechę i ukojenie – serwowane nam są jedynie pachnidła! Herbata była już zimna jak lód, podobnie jak chleby i bułeczki; odkładając to wszystko na bok, zmięłam przeklętą gazetę i znów uderzyłam w płacz tak rozpaczliwy, jak gdybym chciała pozbyć się zapasu łez przeznaczonego na całe życie. Och, gdyby te moje słone łzy były słonym morzem i gdybym stała teraz na pokładzie „Hazarda” z Lancelotem. Tak się jednak nie stało, gdyż los inaczej to sobie zamierzył.
Rozdział XIII Zawierający niezwykle pouczające porównanie pomiędzy życiem a maskaradą, a także medytacje naszej bohaterki na temat macierzyństwa i pewnego interesu, jaki ubiła z diabłem, aby zapewnić bezpieczne przyjście na świat swojemu nie narodzonemu dziecięciu.
KIEDY NADSZEDŁ TERMIN RIDOTTO w Teatrze Królewskim, już nieomal zupełnie odzyskałam siły, chociaż stan mojego ducha był, mówiąc prawdę, niedużo lepszy niż w dniu, kiedy bezskutecznie próbowałam uciec. Po stracie Lancelota popadłam jednak w swego rodzaju fatalistyczną rezygnację i wiedziałam, że muszę teraz pomyśleć o zabezpieczeniu dla mojego dziecka, gdyż już niedługo mój stan miał stać się zupełnie jawny. Nie było ani minuty do stracenia; zaczynałam już dostrzegać nieznaczne zgrubienie w talii. Z zewnątrz nie było zauważalne dla nikogo – zwłaszcza kiedy zgodnie z ówczesną modą miałam na sobie mocno upięty gorset – ale dla mnie stanowiło ostatnie ostrzeżenie. Nie mogłam dalej nurzać się w żalu i niezdecydowaniu; trzeba było jak najlepiej pokierować zrządzonym mi losem. Ogromnie oczywiście bolałam nad utratą Lancelota i Wesołej Gromadki, a także nad głupią niewinnością, która pozwoliła mi zaufać Kate. Po kilku dniach, które minęły od jej ucieczki, odkryłam, że ukradła mi różne rzeczy – głównie drobiazgi: malowany wachlarz, pudełko z muszkami, jedną parę zielonych jedwabnych pantofli z czerwonymi obcasami, a także najróżniejsze kosmetyki, wstążki i jasny słomkowy kapelusz z bladoróżowymi tasiemkami. Klęłam na czym świat stoi, że byłam tak nieroztropna wobec niej – gdyby nie to, już dawno mogłam przebywać na pokładzie szybkiego brygu, „Hazardu”, z moim ukochanym Lancelotem. Nie doceniłam jednak potęgi zazdrości i nienawiści. Ponieważ nie odczuwałam zbyt silnie zazdrości ani nienawiści, nie rozumiałam, gdy u innych ludzi rozpalały się płomieniem. Oczywiście, czasami też czułam ich ukłucia (jak każdy inny śmiertelnik), ale chyba od samego już początku pojmowałam, że każdy z najrozmaitszych losów ludzkich ma swoje własne cierpienia, tak samo jak swoje własne rozkosze, i nawet najświetniejszego lorda, któremu obce są troski pieniężne, może porazić udręka i zgryzota z powodu zawiedzionej miłości, a ból przezeń odczuwany w niczym nie będzie mniejszy od tego, którego doświadcza przeżarty ginem żebrak. Lancelot miał po stokroć rację – zbyt mało było równości między dłużnikiem a panem, kobietą a mężczyzną, czarnymi a białymi. Prawdziwym Bożym błogosławieństwem było to, iż nawet bardzo wyraźne dostrzeganie tych nierówności nie odbierało mi pewności, że każdy etap w życiu wypełniony jest swoimi własnymi niedolami, i dlatego nie miałam złudzeń, iżbym zamieniwszy się miejscem z inną śmiertelniczką czy innym śmiertelnikiem, uchroniła się od bólu. Prawda, iż często żałowałam, że nie urodziłam się mężczyzną; los taki był bez żadnego wątpienia znacznie lepszy od doli kobiety, zarazem jednak odczułam to wszystko także jako wielkie wyzwanie, by zrodzona w postaci niewieściej, torować sobie drogę przez świat wbrew wszelkim przeszkodom, jakie mężczyźni stawiali przede mną, pragnąc mego upadku!
Kate natomiast była zgorzkniała i chętna do intryg, zła i zawistna, chciwa i podejrzliwa. Wyobraziła sobie, że zabierając moje rzeczy, poprawi własny los. Być może jej kochanek kupiec zawiódł ją i próbowała uśmierzyć własny ból, nie dając mi odejść do mojej miłości. Skąd bowiem miała wiedzieć, że to właśnie ów banita Lancelot był tym, którego pragnęłam ujrzeć, podczas gdy klejnoty Bellarsa były dla mnie tak bezwartościowe jak szklane paciorki! Aliści z dzieckiem w łonie, bez Lancelota i Wesołych Kompanów nie mogłam sobie pozwolić na wzgardzenie niegustownymi klejnotami lorda Bellarsa. Musiałam natomiast znaleźć jakiś sposób, aby zmusić milorda do spłacenia długów wobec swojego własnego dziecka, a przy tym nie odsłonić swojego prawdziwego oblicza. Był to dla mnie w tej chwili problem nad problemy. Kiedy nadszedł dzień balu kostiumowego, wysłałam Coxtart do White’s Chocolate House, aby kupiła mi bilet, polecając jej również, żeby przygotowała najbardziej ponętny w całym Londynie strój hiszpańskiej mniszki. Tymczasem sam burdel miał tak wspaniałą kolekcję maskaradowych kostiumów, jak każda szanująca się krawcowa lub modystka w mieście, gdyż często życzeniem zalotnika było móc rozkoszować się wybranką występującą w jakimś dziwnym przebraniu, które wywoływało w jego umyśle lubieżne fantazje. W związku z tym kostium, którego szukałam – w rzeczy samej prawdziwie ponętny – znalazł się od razu w przybytku mamci Coxtart. Ach, Belindo, to paradoks pożądania, jeśli skromny strój mniszki może rodzić wizje bardziej lubieżne aniżeli najprawdziwsza nagość! Coxtart asystowała mi w przygotowaniach, posłała po piękny złocony powóz zaprzężony w czwórkę koni, z lokajami w liberiach, spodziewając się bowiem, że moje sukcesy u lorda Bellarsa staną się także jej sukcesami, chciała jak najlepiej przygotować mnie do maskarady. Nie żadna zwykła lektyka, poprzedzana przez chłopaka z pochodnią, ale właśnie złoty powóz. Jakże różniło się to od pierwszej naszej wyprawy na Londyn, kiedy uznała, iż najlepiej, byśmy dzieliły jedną lektykę!
I tak złoty powóz począł wieźć mnie do Teatru Królewskiego na Targu Siennym, gdzie ja, mniszka, miałam szukać szatana! Aliści nigdy bym nie przypuściła, że będzie tak wielu szatanów! Nieomal co drugi zalotnik aspirował do roli prawdziwego króla piekieł! Jedni byli ubrani w zamszowe bryczesy płomiennego koloru z płomiennymi ogonami, inni byli czarnymi diabłami, jeszcze inni paradowali w białej satynie jak Lucyfer Miltona, zanim runął w czeluście. Gdybym nie ujrzała tej maskarady, nigdy bym nie pomyślała, że szatańskie plemię może być tak liczne! Zanurzyłam się w tłum królowych z bajek, kwakrów, domin i dandysów, Arlekinów i Kolombin, kominiarzy i Szkotów. Było wiele ciekawych postaci w maskach tak pojedynczych, jak podwójnych. Pewna dama, z przodu wyglądająca jakby żywcem wzięta z epoki elżbietańskiej, z tyłu prezentowała zupełnie współczesną modę. Inna od frontu była tureckim paszą, od zakrystii – wenecką kurtyzaną. Kurtyzana miała włosy koloru tycjanowskiej czerwieni, które opadały w dół długimi lokami, podczas gdy pasza miał na sobie rubinowy turban z aksamitu, ozdobiony klejnotami; a całe nakrycie głowy było tak mistrzowsko pomyślane, że fałdy turbanu paszy stanowiły równocześnie koronę weneckiej damy. Kiedy ta postać w masce odwracała się z przodu do tyłu, z tyłu do przodu, zmieniała swoją płeć, narodowość, status społeczny, wszystko! Jakąż było to lekcją zmienności fortuny! Tak my wszyscy jesteśmy najpierw paszami, potem kurtyzanami; najpierw elżbietańskimi damami, potem dzisiejszymi pięknościami, najpierw aniołami, potem diabłami, najpierw mniszkami, potem wszetecznikami. Kiedy zakręci się koło fortuny, kiedy kości przeznaczenia lecą już rzucone, wtedy
nie my wybieramy swoje kostiumy na maskaradę, lecz wybiera los, który je nam nakłada. Nic więc dziwnego, że damy przeznaczenia przedstawiono jako prząśniczki. Szyją ubiory naszych istnień, wyszykowują nas na wielkie ridotto, a potem, okręciwszy na parkiecie, popychają, byśmy odnaleźli właściwych partnerów. Właściwych lub niewłaściwych ! Przedzierałam się przez tłum w poszukiwaniu szatana, który pośród wszystkich innych był tym moim jedynym. Mijałam kółka przyjaciół, przybyłych razem na maskaradę. Był tam indiański wódz w otoczeniu swoich squaw, był turecki pasza ze swoim haremem, był kapitan straży dowodzący rontem. Różne postaci w maskach podchodziły do mnie, kłaniały się i prosiły o taniec, zdecydowanie jednak odmawiałam, rozglądając się jedynie za lordem Bellarsem. Chciałam tylko dobić interesu, wzdragałam się zatem przed zwykłą frywolną intrygą, myśląc jedynie o dobru mojego dziecka. I kiedy zaczęłam już myśleć w rozpaczy, że nigdy nie odnajdę tu lorda Bellarsa, poczułam dotknięcie na ramieniu i posłyszałam cichy głos: – Siostra? Siostra Chłostka? Pragnę jedynie twego ciała i duszy. Na co odparłam cicho i z ironią: – To pewne, azaliż nie jesteś moim szatanem? – Wyborne! – powiedział, chwytając moją rękę. Ten biblijny język nader go podniecił, tym bardziej, że on był szatanem, a ja mniszką! Skryci za maskami rozpoczęliśmy odwieczny taniec kochanków, wykonywany przed udaniem się do łoża. I obojętne, pląsaliśmy menueta czy rigadona, czy pozwalaliśmy naszym stopom frunąć w rytmie gigi, czy też tańców wiejskich, każdy krok wiódł nas do nieuniknionego spotkania w pościeli; każda słodka nuta muzyki zbliżała nas do sfinalizowania wieczoru w miłosnym uścisku. – Sprawiłaś, że prawdziwie usycham z tęsknoty za tobą – powiedział lord Bellars, prowadząc mnie w statecznym menuecie. – Milordzie, nie chcę być tylko zabawką dla mężczyzn – odparłam. – To niewątpliwe, siostro. Znów przetańczyliśmy kilka minut; potem odezwał się: – Jeśli więc ani klejnoty, ani miłosne listy nie zdołały cię wzruszyć, cóż może stopić lód twojego serca? – Sir, szukam wierności doskonałej. – A jak, powiedz, mam wierności tej dowieść? Odrzuciłem już dla ciebie pewną dawną miłość, siostro, byłbym gotów nawet poślubić cię, gdybym tylko nie był związany – jakich jeszcze zażądasz ode mnie dowodów uczucia?
Wzdrygnęłam się lekko na samą myśl o małżeństwie, gdyż w tym momencie pojawił się w moim umyśle obraz lady Bellars, mojej ukochanej matki przyrodniej, pośród jej menażerii w Lymeworth, ale natychmiast wygnałam go z pamięci. Jak śmiałam mówić o wierności, kiedy zdradzałam swoją własną ukochaną macochę? A przecież musiałam wytrwać, jeśli już nie dla własnego dobra, to przynajmniej dla dobra mojego dziecka. Niestety, czy zawsze losem kobiety jest wybaczanie wszystkich ludzkich zdrad dla dobra przyszłych pokoleń, jakie nosimy pod sercem? Obarczone, tak jak jesteśmy, przerażającym zadaniem utrzymania całej ludzkiej rasy przy życiu, my, kobiety, nie rozdajemy podarunków mniejszych od daru samego życia. Bez nas nie byłoby koronacji niemieckich królów ani wigowskich ministrów trudniących się przekupstwem i szpiegostwem. Bez nas nie byłoby komedii, tragedii, epików ani powieści. Bez nas nie byłoby żadnych poważnych lekarzy w perukach, debatujących nad chorobami, żadnych zapatrzonych w gwiazdy astrologów, za brzęczące złoto przepowiadających losy, żadnych maszerujących żołnierzy, żadnych pląsających tancerzy, żadnych pieśniarzy śpiewających całą siłą swoich płuc, żadnych malarzy malujących całą siłą swoich serc, żadnych aktorów i aktorek doprowadzających publiczność do płaczu. Jesteśmy korzeniami wszelkich społecznych triumfów i katastrof, korzeniami wszelkiej wiedzy i ignorancji, wszelkiego zdrowia i wszelkich chorób, wszelkiej sztuki i wszelkiej natury, gdyż bez nas taniec samego życia szybko zamrze, a tancerze, obojętnie, czy w maskach, czy też nie, padną nieżywi w miejscu, by już nigdy nie powstać ponownie! Jak tedy mogłam nie wybaczyć sobie zdrady wobec lady Bellars, kiedy pod piersią nosiłam to dziecko? Zew życia jest silniejszy od siły przyzwyczajenia; płacz niemowlęcia zagłusza ściszony głos pobożności i cichy pomruk powinności córki. Stąd cała moja troska musiała skupić się na Belindzie (chociaż, prawdę mówiąc, ani jeszcze nie znałam jej jako Belindy, ani też wcale nie czułam jej istnienia. Była jedynie wrażliwym punktem w moim sercu, pragnieniem, aby chronić za wszelką cenę kogoś, kogo ledwie znałam). – Sir – odezwałam się do lorda Bellarsa – chociaż mógłbyś udowodnić swoją miłość w pewien sposób, to jednak lękam się go zdradzić w obawie, iż mnie wyśmiejesz. – Siostro, przenigdy do czegoś takiego się nie posunę. Zapłonąłem do ciebie miłością tak wielką, że spełnię wszelkie wskazane przez ciebie warunki. – W takim razie posłuchaj mojego planu. – Cały zamieniam się w słuch – oznajmił, a rozmowa w niczym nie przeszkadzała mu tańczyć z gracją wodzireja. – Chciałabym mieć piękny dom z jedną wierną pokojówką, by mi usługiwała... – Siostro, to sprawa najprostsza z prostych i... – Milordzie Bellars, wysłuchajże mnie do końca. – Słucham każdego słowa z drżeniem serca, miłości moja najsłodsza... – Będziesz odwiedzał mnie jedynie raz w tygodniu i to tylko w nocy i... – Ależ oczywiście, moja miłości...
– Posłuchaj mnie, milordzie... Moją twarz będzie skrywała maska tak długo, aż powiem, że możesz ją zdjąć, choć, muszę uprzedzić, pozwolenia tego mogę nie wydać nigdy. – Och, to okrutny warunek, moja miłości, niemniej spełnię także i ten rozkaz. – Nie wolno ci nigdy pytać o moją przeszłość ani pragnąć dowiadywać się, skąd pochodzę i jak znalazłam się w Londynie, ani też próbować śledzić mnie w jakikolwiek sposób... Ale w wyznaczoną noc tygodnia będę pełniła wszystkie posługi miłosne i dawała ci wszelką rozkosz – pod warunkiem, że nie zdejmę maski, choćbyś nie wiem jak o to prosił. A jeśli zapragniesz zmusić mnie lub też spróbujesz odsłonić moje lico podczas snu, przysięgam, że nie ujrzysz mnie już nigdy. – Moja surowa pani, gotów jestem poddać się twardemu dyktatowi, tak bowiem przez ostatnie dni usychałem z tęsknoty za tobą, że wolę widywać cię raz w tygodniu, niż powtórnie ryzykować twój gniew. – Czy jesteś pewien, że potrafisz dopełnić przyrzeczenia? Wiedz bowiem, że jeśli kiedykolwiek odkryję, iż mnie śledzisz albo że opowiedziałeś komukolwiek ze swojej rodziny lub znajomych o moim istnieniu, wtedy znowu przestanę dla ciebie istnieć. Jakże surowe słowa jak na dziewczynę o tak łagodnym sercu! Ach, Fanny, pomyślałam, zadziwiasz nawet samą siebie! – Przysięgam na Boga i na wszystkich aniołów, na boskie światło rozumu i na moc Najwyższej Istoty, na Jowisza i Kupida, na Wenus i Apolla, na wszystko, co uważam za drogie i święte! – Dobrze zatem – powiedziałam – ubiliśmy interes. A teraz przypieczętujmy go pocałunkiem! Lord Bellars wziął mnie w ramiona pośród tłumu wirujących masek, ucałował moje usta i wyszeptał do ucha: – Przyrzekam, przyrzekam, przyrzekam. I niechaj wielki Bóg w niebiesiech ukarze mnie śmiercią, gdybym kiedykolwiek złamał słowo tobie dane. Nasze wargi stopiły się w słodyczy, która zamazała obraz lady Bellars, wesołych ludzi, nawet Lancelota. A kiedy całowaliśmy się, musiałam zapytać samą siebie, czy robię to naprawdę dla swojego nie narodzonego dziecka, czy też z własnego wstrętnego pragnienia i pożądania, które trzymało mnie w swoim jarzmie tak pewnie, jak łono dzierżyło dziecko, dla którego dobra zawierałam oto pakt z diabłem, składając w ofierze ciało i duszę.
KSIĘGA III
Rozdział I O tym, jak nasza bohaterka spędziła czas, oczekując porodu; krótki opis jej lojalnej służącej, Zuzanny; pewne fdozoficzne rozważania nad fazami narodzin dziecięcia, po których autorka wdaje się w spór (nader podówczas żywy) pomiędzy położnymi a akuszerami, a potem z wdziękiem kończy rozdział.
LORD BELLARS DOTRZYMAŁ SŁOWA tak wiernie, jak przysiągł. Znalazł mi piękny dom na Hanover Square, obficie zapłacił Coxtart za moją wolność, wyposażył mnie we wszelką najlepszą zastawę, porcelanę i pościel; polecił udekorować ściany mojego domu (zanim zdążyłam zaprotestować) jakiemuś naśladowcy włoskiego malarstwa, którego mój dobry przyjaciel Hogarth by tylko wyśmiał; kazał Jamesowi Moore’owi i Johnowi Gumleyowi wykonać ozdobne szlify na moich zwierciadłach w postaci girland i złoconych głów orłów; kazał wykonać fornirowane orzechem biurko i stoły; orzechowe krzesła pięknie wypleść trzciną i wspaniale pozłocić, a ich siedzenia obić miękkim zielonym zamszem genueńskim. Piwnicę wypełnił winem białym i czerwonym, spiżarnię najróżniejszymi wytwornymi wiktuałami. Szyję obwiesił mi klejnotami, kieszenie wypchał gwineami. Płacił moje rachunki u krawca, bezzwłocznie regulował należności wobec handlarza herbatą i winiarza, a w zamian za całe to bogactwo oczekiwał jedynie, że raz w tygodniu przyjmę go, ukryta przed błagającymi oczyma zarówno za zasłoną nocy, jak i za jedwabnymi maskami, które zaprojektowałam jedynie w tym celu. Miały barwy i kształty dobrane do moich rozlicznych ubiorów; czasami były wyszywane złotem, czasami srebrem, niekiedy miały kształt motyli, innym razem – ptasich skrzydeł. Mojej otwartej, szczerej twarzy nadawały wygląd złowieszczy (co w oczach niektórych, a szczególnie rozpustnika, jakim był lord Bellars, czyniło ją jeszcze ponętniejszą). Twarz mogłam ukryć przed cierpliwym kochankiem, w żaden jednak sposób nie dawało się tego zrobić z brzuchem, który wzdymał się coraz wyraźniej. Rosły piersi, a ich różowe brodawki przybrały kolor słodkiej czekolady. Od wzgórka łonowego ciągnęła się pod pępek cienka bursztynowa wstążka. Jednym słowem, znać było, że jestem brzemienna. Lord Bellars, jak większość mężczyzn, nie był uważnym matematykiem, śledzącym naturalne cykle płci nadobnej (i jakkolwiek wielu dzieci mógł już być ojcem – i jako rozpustnik, i jako mąż – to jednak sam proces poczęcia nadal był dla niego równie zagadkowy, jak niebiosa mahometan i hebrajczyków). Kiedy zatem przysięgłam na cały stos Biblii, że dziecko jest jego, ignorancja w sprawach kobiecych, połączona z wrodzoną męską próżnością, sprawiły, że uwierzył moim słowom
(jedynie aluzyjnie i żartobliwie dając wyraz swoim domniemaniom, że być może ojcem jest jakiś inny z moich amantów). Niemniej, jak dobrze wiesz, Belindo, dziecko naprawdę było jego! (A jesteś nim ty!) Tyle że poczęcie miało miejsce w Lymeworth, nie w Londynie: w Edenie mojego dzieciństwa, nie w Hadesie pieczar piekielnych! Nigdy nie oszukałabym żadnego mężczyzny w tak poważnej kwestii jak ojcostwo, choć bez wątpienia – jako że na wojnie i w miłości wszystkie sztuczki są dozwolone – bardzo łatwo przyszłoby mi zwieść któregoś w tak nieprzeniknionej dla nich tajemnicy kobiecych rytmów. Tak czy owak, niewątpliwym „jedynym sprawcą”, by użyć określenia wielkiego Szekspira, był lord. Będziesz z pewnością się zastanawiać, jak to możliwe, iż odwiedzając mnie przez kilka miesięcy, lord Bellars ani przez chwilę nie nabrał podejrzenia, że jestem jego pasierbicą Fanny? Mogę powiedzieć tyle, Iż zachowałam największe środki ostrożności: zawsze odwiedzał mnie tylko przy świetle świec; zawsze moja. wierna służąca prowadziła go na górę do sypialni dopiero późną nocą; zawsze przed świtem odprowadzała go do wyjścia; ja zaś nawet w żarze namiętności pamiętałam o zmianie głosu. Mniemam jednak, że nawet bez tych zabezpieczeń nie potrafiłby powiązać niewinnego dziewczątka, które uwiódł w Lymeworth, z doświadczoną kurtyzaną, która podejmowała go w Londynie. Jak już bowiem wspomniałam, większość mężczyzn widzi kobiety jako anioły albo diabły, dziewice albo ladacznice, święte albo grzesznice. Jest dla nich rzeczą niepojętą, że ta sama istota może być pół aniołem, pół diabłem, zrazu samą niewinnością, później – ucieleśnieniem doświadczenia. My, kobiety, wiemy, że zarówno niewinność, jak i doświadczenie to stany przemijające, nie zaś absoluty; że zależą one w równej mierze od zmiennych okoliczności, jak i stałej moralności; że cnota jest w istocie luksusem dla bogatych, podczas gdy grzech – często jedynym sposobem na przeżycie dla biednych. O tym wszystkim jednak mężczyźni nie mają najmniejszego pojęcia, chyba że są geniuszami pokroju pana Hogartha – a lord Bellars, zapewniam, geniuszem bynajmniej nie był. Aliści nie był też potworem, a jeno zepsutym rozpustnikiem, nie potrafiącym poskromić swego sobkostwa. Dzięki swej pozycji rozkoszy mógł mieć bez liku, mógł dawać folgę każdej zachciance, obojętnie, cielesnej czy pieniężnej natury, stąd też nigdy nie nauczył się samokontroli, kierowania samym sobą, panowania nad swymi namiętnościami. Ożeniony w młodym wieku z nieśmiałą dziedziczką, która bała się podnieść na niego głos, edukowany w rozpuście przez ladacznice i rozpustników, gdzie i jak mógł nauczyć się pokory, która objawia się w dobroci? Gorąco doprawdy wierzę, że te reguły, które narzuciłam jego impulsywnej naturze, więcej dobra wyrządziły jego duszy niż całe dotychczasowe życie, przed spotkaniem w grotach piekielnych zaciekle goniące za przyjemnostkami! Ponadto moje zagadkowe reguły broniły nas także przed największym wrogiem kochanków: nudą, tłumiącą żar zmysłów, stępieniem się ostrza namiętności. Gdybym kochała się z lordem Bellarsem, nie ukrywając swojej twarzy, to znudziłby się mną w przeciągu dwóch miesięcy. Ale w masce mogłam być dla niego wszystkimi kobietami: francuską kurtyzaną lub turecką niewolnicą z haremu, wenecką damą lub prowansalską chłopką, hiszpańską mniszką lub angielską dziewką. Tydzień po tygodniu trzymałam go w niepewności, co pobudzało jego namiętność, tak jak kordiał przed obiadem przywraca najbardziej ospały apetyt.
Stawszy się utrzymanką lorda Bellarsa, przy okazji jego regularnych odwiedzin upewniłam się, niestety, w swoim straszliwym podejrzeniu: niecne pragnienia połączyły Daniela i Kate w jakiegoś złowrogiego, dwugłowego smoka. W przerwach między spazmami cielesnych rozkoszy lord Bellars rozwodził się nad smutnym losem syna, ponieważ Daniel wpadł w łapy jednej z wycieruch z burdelu mamy Coxtart. – Ta dziewczyna jest zaprzeczeniem twojego słodkiego charakteru – mówił Laurence Bellars. – Zależy jej jedynie na zrujnowaniu naszej rodziny i nie cofnie się przed niczym, aby upodlić mojego syna i rzucić go na kolana. Z jakąż rozterką słuchałam tej opowieści! Mogłam wprawdzie przyznać się do znajomości z Kate, ale nie mogłam zdradzić się ze znajomością z Danielem; mogłam potwierdzić niegodziwość Kate, nie mogłam najdrobniejszym nawet słówkiem nawiązać do charakteru Daniela, gdyż zdemaskowałabym się wtedy jako dawna Fanny. Jak na ironię losu Kate usidliła Daniela tej samej nocy, kiedy ja spotkałam jego ojca w piekielnych grotach (o czym dowiedziałam się od Coxtart). – Wyjaśnij mi, sir – nagabnęłam Bellarsa – dlaczego to źle, że twój syn ma kochankę, skoro i ty ją posiadasz? Czyż nie stąpa on twoimi śladami? Laurence Bellars zaśmiał się szyderczo. – Nigdy byś o to nie zapytała, gdybyś znała mojego nikczemnego syna! – wybuchnął. – W porównaniu z Kate ty jesteś aniołem, a mniemam, iż w porównaniu z Danielem ja jestem uosobieniem cnoty. Z chęcią dowiedziałabym się czegoś więcej o Kate i Danielu, lękałam się jednak, iż zbyt natrętne pytania mogą ujawnić mą tajemnicę, a od tego niebezpieczeństwa przez cały ten czas starałam się trzymać jak najdalej. Dla twojego tedy dobra, Belindo, miarkowałam ciekawski język i dopiero wiele miesięcy później miałam poznać efekt tego związku, o którym i ty dowiesz się, zanim cała ta opowieść dobiegnie kresu. W mojej siedzibie na Hanover Square miałam służącą o imieniu Zuzanna, wyzwoloną Mulatkę z Indii Zachodnich, która poprzysięgła dochować jak najściślej tajemnicy mojej prawdziwej tożsamości. W zębach miała szczelinę wielką jak jej serce; skóra była koloru kawy z lekką domieszką śmietanki. Odrobinę zdaje się młodsza ode mnie, była jak na swój wiek bardzo mądra, zgodziłam ją zaś z tej przede wszystkim racji, iż wedle jej zapewnień miała wiedzieć wszystko o niemowlakach i obchodzeniu się z nimi. Przez cały czas odosobnienia była mi najwierniejszą towarzyszką, pełniąc rolę przyjaciółki, powierniczki, a także akuszerki. Jak spędziłam te miesiące w oczekiwaniu twoich narodzin, moja droga Belindo? Lord Bellars zajmował mi tylko jedną noc w tygodniu, a ja nie widywałam poza tym żadnego z dawnych zamtuzowych miłośników. Nie chciałam już widzieć na oczy żadnego z nich, nawet tych, z którymi byłam zaprzyjaźniona, gdyż, chwała Bogu, zrywałam na dobre z kurewstwem. Choć wielu głupim dziewczynom, więdnącym z nudów w wiejskim przysiółku i marzącym o londyńskim życiu, los dziwki jawić się może w promiennej pozłocie, to wystarczy na krótko doświadczyć go na sobie, by na całą już wieczność wyleczyć się z miłości do mężczyzn! Jakże radowałam się tą swoją sześciodniową abstynencją! Czytałam klasyków i wszystkie nowości. Studiowałam Homera, Wergiliusza, Horacego, Boileau i La Rochefoucaulda. I, tak moja Belindo,
sama również pisałam. Z tobą w brzuchu czułam się tak, jakby sama muza zamieszkała we mnie! Moje pióro frunęło nad stronicami jakby napędzane anielskimi skrzydłami lub jak gdyby sam Pegaz uniósł je i galopował pośród gwiazd! Pisałam wierszowane tragedie i szlachetne epiki, romanse we francuskim stylu i maksymy wzorowane na La Rochefoucauldzie. Pisałam satyry i sonety, ody i pastorałki, sielanki i epistoły. Ale nic nie zadowalało moich niezwykle wysokich standardów (jakie wykształciłam w sobie na klasykach) i w końcu wszystkie swoje usilne próby powierzałam ogniu. Pisałam i paliłam, pisałam i paliłam! Kreśliłam jedną pastorałkę przez trzy bezsenne noce tylko po to, aby poświęcić ją płomieniom! A jednak nie traciłam słów na próżno, gdyż – jak się dowiedziałam – każdy początkujący poeta poświęca tysiąc słów dla jednego, które zachowa, a słów nie traci się wtedy, gdy poprzez rozrzutność człowiek uczy się prawdziwego ich użycia i prawdziwej ekspresji. Lord Bellars bez wątpienia zastanawiał się, na co wydaję pieniądze, tymczasem prawda była taka, że większość moich gwinei szła na narzędzia pisarskiej profesji: książki i papier do pisania, pióra i inkausty. Zapach atramentu radował mnie więcej niż woń najdroższych perfum; dotykanie dobrego papieru wzbudzało w koniuszkach palców dreszcz bardziej przejmujący niźli muskanie najcieńszego indyjskiego jedwabiu. Urzekało mnie rzemiosło i wszystkie jego akcesoria; poprzysięgłam sobie pisać bez wytchnienia, aż uda mi się wreszcie stworzyć wiersz wart zachowania. Są ludzie twierdzący, że w brzemienności wyczerpuje się wszelkie natchnienie kobiety; że wypełnienie łona powoduje opustoszenie jej głowy; że akt noszenia w sobie dziecka zastępuje wszystkie akty wyobraźni. Ale przysięgam, że tak nie jest! Wprost przeciwnie, im bardziej pęczniał mój żywot, tym tłoczniej było też w głowie od pomysłów. Tak jak rósł mój brzuch, tak wzrastały dzieci mojego umysłu! Noszenie w sobie dzieciny powoduje, że humor kobiety tylu zaznaje przemian, ile faz zna księżyc. Pisałam w każdym nastroju, ale, co godne podkreślenia, nigdy o kobiecości czy macierzyństwie. Nie, pisałam o zmyślonych królestwach, greckich pasterzach, rzymskich wojownikach i tureckich paszach. Któż bowiem, myślałam, chce wiedzieć cokolwiek o zakwitaniu dziecka? Nikt, zaręczam. Czy pan Aleksander Pope wspomniał choć słowem o brzemienności? A może ksiądz dziekan Swift? Może pan Addison albo pan Steele? Boileau lub La Rochefoucauld? Wergiliusz lub Horacy? Nie, nie, po tysiąckroć nie! A zatem akt ten sam w sobie musi być zarówno niewłaściwym, jak i niestosownym tematem dla pióra, jeśliby bowiem stosownie było o nim pisać, czyż nie zrobiliby tego panowie Pope lub Addison? Z wielką fascynacją obserwowałam dokonujące się we mnie przemiany, ale nie przelewałam swych spostrzeżeń na papier, rezerwując inkaust dla godniejszych tematów literackich. Wtedy nie przyszło mi nawet do głowy, by kwestionować trafność takiej oceny, zupełnie też zapomniałam o swoim wielkim poemacie o losie kobiecym, zaplanowanym w ząjeździe „Niemy Dzwon”, a porzuconym dla syreniej pieśni pożądania! Dziś zapytuję wszelako: cóż w istocie może być bardziej ciekawego i intrygującego niż cykl ciąży, niż fazy brzemienności? W pierwszej, dla przykładu, gorąco pragnie się unicestwić dziecko, ponieważ jego obecność odczuwa się jako bezceremonialne wtargnięcie w najbardziej osobiste
wnętrze, potem przychodzi faza, kiedy doświadcza się w sobie pierwszych i niesłychanie jeszcze delikatnych zalążków życia (jak gdyby ogon malutkiej nimfy wodnej otarł się o serce, a całe jestestwo nasze było delikatnym morzem z drobnymi falami); jest faza trzecia, kiedy dziecko, rosnąc jak szczenię, skacze, łaskocze, a nawet liże w środku; w fazie czwartej, gdy dziecko osiąga rozmiary wielkiego melona i sprawia, że za potrzebą biegać trzeba cztery razy na godzinę, budzi się, gdy ja zasypiam, i układa do snu, kiedy wychodzę z domu, spaceruję lub jadę bryczką; teraz następuje piąta faza, kiedy dziecko staje się prawdziwym brzemieniem, ciążącym pod sercem bardziej niźli ołów, a przecież właśnie z racji owego ciężaru kocha je się bardziej niż kiedykolwiek dotąd (gdyż teraz nie jest już z pewnością przywidzeniem matki, co pozwala jej z większą ochoczością znosić wszystkie niewygody); w fazie szóstej matka staje się coraz bardziej ociężała, zaczynając się teraz bać śmierci w połogu (po nocach dręczą ją potwory, za dnia koszmarne wyobrażenia rozwiązania); faza siódma wlecze się jak najdłuższy dzień lata, a niewiasta zapomina, że kiedykolwiek była wysmukła, i nie myśli, że kiedykolwiek jeszcze się taką stanie, każdy krok stawia z wysiłkiem i ostrożnością, by czasem nie odeszły jej wody na ulicy, każdy ruch sprawia jej ból, a każda noc jest besenna (jakąkolwiek bowiem przyjęłaby pozycję, dziecko i tak zawsze da znać, że jest mu źle, kopiąc ją w płuca i uderzając swoją kościstą głową we wnętrzności); w nastającej potem fazie ósmej, fazie niecierpliwości i zmęczenia, matka poczyna myśleć, że dziecko nigdy się nie urodzi (i trochę nawet jest zadowolona, gdyż może już nie umierać i trwać w ciąży przez całą wieczność!); po czym przychodzi dziewiąta faza, kiedy księżyc jest tak pełny jak bukłak z winem, a morze żarzy się refleksem i matka boi się śmierci bardziej niż kiedykolwiek; aż wreszcie dziesiąta faza, kiedy ruszają wody i zaczynają się bóle, najpierw przychodzące powolnymi falami, ale stopniowo nabierające gwałtowności; a ona wie, że teraz nie ma wyboru i musi urodzić albo pęknąć, gdyż już nie może zawrócić, nie może wziąć innej drogi przez las, innym kanałem spłynąć do morza, więc wraz z dzieckiem zostaje wciągnięta w taniec życia i śmierci, kręcąc się, przewracając, jęcząc, wijąc, nie wiedząc: przeżyje czy umrze, aż w końcu przestaje o to dbać, gdyż ból stał się tak okropny. Och, jaki dziwny cykl życia wyznaczyła Bogini temu gatunkowi, aby go uwiecznić! I na niewiasty wielka spada boleść, ale także i radość! Któż poza kobietą może coś powiedzieć o chwili, kiedy policzek dotyka różowej twarzyczki dziecka, czy o piersiach, które przy lada dotknięciu puszczają mleko, wytryskujące strumieniami pięknymi jak migoczące gwiazdy Drogi Mlecznej? Kto poza kobietą zna radość wpatrywania się w oczy, które nie potrafią skupić się na jednym punkcie, pieszczenia paluszków, które łapczywie chwytają, choć nie czują co, całowania stopek, które nie potrafią chodzić i nie wiedzą, dokąd pójdą ani skąd przyszły? I niechże nowo narodzone dziecko wydaje się męskim filozofom całkiem bezrozumne, dla matki zawsze będzie ono wcieleniem rozumu, tak zniewolona jest urokiem kruszynki! Kto prócz kobiety potrafiłby kochać stworzenie, które uderza w płacz, gdy jej nieznośnie chce się spać; które budzi się zgłodniałe dokładnie w chwili, gdy ona podnosi pierwszą łyżkę nad talerzem; które nie bierze udziału w uprzejmej konwersacji, a jedynie jak głupiutkie szczenię wywala język i chowa go do ust, ślini się, wymiotuje i robi kupy na okrągło, dzień i noc! Jakże przetrwałaby nasza rasa, gdyby nie miłość kobiet do nowo narodzonych dzieci? I choćby uczucie to wydawało się komuś nader banalne i pospolite, to jednak jest istnym cudem! Zdarza się wprawdzie, iż któraś matka ciśnie swoje dziecko do pudła na śmieci, aby uciec od jego płaczu, niemniej pasja, by chronić, bronić i osłaniać, jest o wiele silniejsza niż pasja, by niszczyć, i większość dzieci nie musi się obawiać swoich matek!
Święcie wierzę, że gdyby mężczyzna doświadczył tyle bólu, ile znosi matka rodząca dziecko, to znienawidziłby je na zawsze. Dlatego chwałą i chlubą dla naszej płci jest to, że my znosimy ból, nie żywiąc potem żadnej urazy, a jeśli w ogóle, to nie do dziecka, lecz najwyżej do mężczyzny, który je spłodził (albowiem przez niesprawiedliwe rozstrzygnięcie losu, im większy dźwigamy ciężar odpowiedzialności, tym mniej cały świat to sobie ceni!). Czas jednak znowu podjąć mą historię. Pokrótce opowiem teraz o moim porodzie i wszystkich dziwnych rzeczach, które wydarzyły się, gdy ty, moja droga Belindo, przyszłaś na ten świat wielu smutków i nielicznych radości. Jednak najpierw muszę rzec więcej o mojej służącej, Zuzannie, gdyż obok lorda Bellarsa, gęsich piór i papieru pisarskiego ona właśnie najwierniej mi towarzyszyła w ciągu owych osobliwych miesięcy. Zuzanna, jak już powiedziałam, miała jasnobrązową skórę, szczerbę w zębach, wielką duszę, jak też pasję do gadania. Mówiła żargonem z Wysp Cukrowych, z której z nich jednak pochodziła, trudno było ustalić, ona sama bowiem bardzo niewiele pamiętała z czasów poprzedzających katastrofę statku, kiedy fale wyniosły ją na brzeg w pobliżu białych skał Dover. W morzu znalazła śmierć cała angielska rodzina, która kupiła ją jako jedyną towarzyszkę zabaw swej córki, Zuzanna zaś uratowała się, dryfując na samotnej belce i gorzko opłakując swoją czarną matkę oraz białą panienkę, na jej oczach ginącą w morskiej topieli. Spotkał ją los nędzniejszy i bardziej gorzki niż mój. Najpierw przygarnął ją pewien elegancki dżentelmen, który, jak się potem okazało, szczególnie gustował w dzieciach i pozwalał sobie na perwersyjne igraszki z pięcioletnią dziewczynką. Uciekłszy od niego, została przyjęta do terminu u kwakierskiej szwaczki (która uważała ją za ożywioną poduszeczkę do igieł i szpilek, kolor skóry Zuzanny uznała zaś za dzieło szatana). Znowu zbiegła, tym razem do Londynu, gdzie przystała do bandy ulicznych złodziejaszków, którzy kradli zegarki i najróżniejsze inne złote bibeloty dla sławetnego pana Jonathana Wilda; ale będąc świadkiem powieszenia młodej przyjaciółki (mającej ledwie dziesięć lat), porzuciła życie przestępcze, przywdziała strój chłopaka i zajęła się kominiarstwem. Kiedy zjawiła się u mnie, jej płuca, jak przypuszczam, ciągle jeszcze były czarne jak węgiel i targały nią ataki kaszlu tak spazmatyczne, iż wielokrotnie lękałam się ojej życie. W jej zachowaniu było jednak coś takiego, że pokochałam ją od pierwszego wejrzenia i zgodziłam na najbliższą pomocnicę i powierniczkę. Była miła bez uniżoności, chętna do pomocy bez służalczości, w swoim losie potrafiła dostrzec nie tylko niezasłużone cierpienia, ale także coś zabawnego. Skoro zaś okazało się, że kwakierska pani powierzała jej opiekę nad niemowlęciem, miałam nadzieję, iż będzie odpowiednią niańką dla mojego nie narodzonego jeszcze dziecka. I tak mieszkaliśmy sobie razem niemal przez pół roku: Zuzanna, ja, mój rosnący brzuch, pióra i papiery, poezje (karmiące płomienie) i lord Bellars pojawiający się jedynie w środowe noce. Z rumieńcem na twarzy muszę wyznać, że wiele z tych dni spędziłam w strachu przed porodem. Mówię to z rumieńcem, ponieważ ze wszystkich głupich strachów ludzkich strach przed przyszłością jest zdecydowanie najgłupszy. Choćbyśmy nawet byli o tym najgłębiej przekonani, w żaden sposób strachem swym nie możemy wpłynąć na przyszłość. A jednak, chociaż przewidywanie i zamartwianie się tak są bezsilne wobec losu jak przepowiednie wróżki, jakże trudno jest się w nich nie pogrążać!
Jako zapalona czytelniczka owe godziny lęku starałam się wypełnić lekturą książek akuszerskich, które przedstawiały grozę porodu. W szczególności muszę tutaj wymienić dzieło van Deventera, Sztuka położnictwa udoskonalonego, z przerażającymi obrazkami biednych dzieci, które próbują przedrzeć się przez kościste podwoje miednic swoich nieszczęsnych matek; a także uczoną księgę francuskiego doktora Mauriceau, Choroby kobiet brzemiennych, w tłumaczeniu słynnego dra Hugh Chamberlena. Już dwóch tych dzieł wystarczyło w zupełności, żeby przerazić mnie doszczętnie, opowiadały bowiem nie tylko o kobietach, których kościec był zbyt wąski, żeby umożliwić wydostanie się płodu, lecz także o hakach ekstrakcyjnych i innych strasznych urządzeniach, o matkach, które rozerwane na części, stawały się ofiarami na ołtarzu porodu, o wielodniowych mękach rodzenia, o uczonych accoucheurs, którzy zgodnie z najlepszą swą wiedzą poświęcali żywot matki dla życia dziecka, o położnych, które tracąc nadzieję na utrzymanie przy życiu tak matki, jak i niemowlaka, chrzciły dziecko in utero, iżby nie ochrzczona dusza nie musiała iść do piekła. Podczas gdy ja dygotałam ze strachu, czytając te księgi, między lordem Bellarsem a Zuzanną wybuchł spór, kto ma być obecny przy moim porodzie. Lord utrzymywał, że w obecnych czasach już tylko ciemnym babom ze wsi asystują przy porodzie położne-kobiety, i że nawet francuskie damy dworu wołają położników-mężczyzn, czyli accoucheurs. Zuzanna natomiast twierdziła, że więcej kobiet zabiła ignorancja mężczyzn pomagających przy porodzie niż sama gorączka połogowa, że lekarze-mężczyźni, aby gwoli przyzwoitości nie patrzeć na intymne części kobiecego ciała, odbierają poród z obwiązanymi wokół szyi prześcieradłami, pod którymi ich ręce błądzą na ślepo, i że nawet gdyby nie owe pruderyjne prześcieradła, to i tak męska ignorancja odnośnie do kobiecych intymności jest tak wielka, że lekarzmężczyzna okazuje się zupełnie nieprzydatny do tak szlachetnego zadania, jakim jest asystowanie płci nadobnej przy porodzie. Wyobraź sobie przeto, Belindo, swoją drogą matkę, jak w jedwabnej masce, z brzuchem dość już wyraźnie wynurzającym się spod koszuli, przysłuchuje się przy mrugającym blasku świec rozlicznym argumentom dwojga osób pretendujących do roli jej opiekunki bądź opiekuna. Aby oddać cały komizm tej sytuacji, niechaj będzie mi wolno ją zaprezentować w formie dialogu scenicznego, a mianowicie:
PORÓD LADY FANNY Komedia w dziewięciu aktach odegrana w domu nr 17 przy Hanover Square
autorstwa panny Chłostki-Jones
LONDYN Drukowane dla G. Fentona na Strandzie MDCCXXIV Cena: jeden szyling
MĘŻCZYŹNI: LORD BELLARS – zepsuty wszetecznik i lubieżnik KOBIETY: LADY FANNY – niewinna wiejska dziewczyna, następnie kurtyzana (rada zostać pierwszą poetkąlaureatką Anglii) ZUZANNA – Mulatka wielkiego ducha i wrodzonej inteligencji, służąca lady Fanny.
(AKT I, SCENA I) Scena: Dom lady Fanny. Jej sypialnia w świetle świec. Lord Bellars, Zuzanna, Lady Fanny.
LORD BELLARS: Na Jowisza, nie pozwolę, żeby mojej prawdziwej miłości asystowała przy porodzie jakaś głupia położna! O, wszystkie one niewiele różnią się od wiedźm, które powinno się palić na stosach, miast ufnie składać w ich ręce życie płci nadobnej! ZUZANNA: Za przeproszeniem i z pełnym szacunkiem, milordzie, to właśnie mężczyznpołożników powinno się powywieszać za wszystkie ludzkie istnienia, które padły ofiarą ich głupoty i próżności. LORD B.: Mów jaśniej, dziewko. Z.: Zaraz wszystko, milordzie, wyłożę jak na tacy. Czy kucharz ugotuje obiad pod obrusem? Czy kowal podkuje konia pod stołem? Czy gospodarz ciągnie bruzdy z końskimi klapami na oczach? LORD B.: No dobrze, starczy już tych metafor! Z.: Zatem odpowiedz, sir! LORD B.: Cóż za impertynencka podwika. Jasne przecież, że odpowiedź brzmi: „nie”.
Z.: To z jakiej przyczyny mężczyzna-położnik mozolnie odbierać ma poród pod prześcieradłem? LORD B.: To chyba jasne: przez wzgląd na przyzwoitość. Jakże mu karmić oczy własnością innego mężczyzny? Z.: Pewnie, mój panie, lepiej już umrzeć niż obrazić skromność! Ale tak długo tylko, gdy umrzeć ma niewiasta. Ale za waścinym przeproszeniem, milordzie, czyją własnością jest życie kobiety ? Czy, jak nie przymierzając koza albo owca, może być zaszlachtowana z woli swego pana? LORD B.: Jak śmiesz, Zuzanno, przecież jestem pełen najszczerszej troski o twoją panią! Miałbym chcieć widzieć ją na marach? O, zgiń, przepadnij, myśli przebrzydła! Z.: Chcesz jednak zrobić wszystko, żeby wziął ją w swe łapy rzeźnik. Doprawdy, milordzie, wielką ty krzywdę wyrządzasz swojej miłości do siostry Chłostki, jeśli mniemasz, że zaoszczędzisz jej bólu, wzywając akuszera. LORD B.: Sprowadzę największego specjalistę w całej Anglii, dra Smrodka z Lanarkshire. Znany jest w całym kraju, studiował nauki lekarskie w Glasgow, a wspaniałość jego akuszerskiej sztuki polega, jak wieść głosi, na użyciu dla ratowania tak matki, jak i dziecka tajemnych kleszczy. Spotkałem raz tego wspaniałego człowieka w Londynie i stwierdziłem, że jest niezmiernie miły w obejściu, zdradzając przy tym także talent do fletu, farb i pędzla. Na Jowisza, malarz i muzyk w jednej osobie musi też gracko witać przybyszy na ten świat! Z.: Zgaduję, że nigdy nie gra na flecie schowanym pod prześcieradło ani też nie maluje tak swoich portretów! LORD B.: Miła Zuzanno, zaufaj, że moja miłość do siostry Chłostki doprowadzi tę sprawę do szczęśliwego końca, i pozostań w obrębie swojej właściwej domeny – kuchni i sypialni... Z.: Ja też prosiłabym cię, sir, abyś trzymał się swoich sfer: stolików do gier i torów wyścigowych, i nie wtrącał się do spraw położnictwa i połogu, na których kobiety znają się bez porównania lepiej! LORD B.: Precz, impertynencka dziewko! Bo wytargam cię za twoje impertynenckie uszy! Z.: Wyjdę, sir, ale nawet groźby piekielne nie są w stanie oddzielić mnie od mojej pani.
Po czym Zuzanna składa głęboki ukłon (bardziej bezczelny niż grzeczny) i wychodzi z sypialni, kończąc w ten sposób pierwszą scenę naszej komedii.
Jakie zaś było moje własne stanowisko w tak zażarcie dyskutowanej kwestii? Targały mną wątpliwości. Lord Bellars przysięgał, że pragnie jedynie mojego dobra, a cóż mogło być lepsze od traktowania, z jakim spotykały się ulubienice królowych i królów? Pamiętałam jednak także o nauce przyjaciółek mych, wiedźm, stale powtarzających, że kobiety są lepszymi praktykami medycznymi niż mężczyźni (którzy tylko dla zysku i profitu sięgnęli po wiedzę położniczą).
Długa też była lista królowych, które zmarły w połogu, podobnie jak królewskich kochanie i królewskich dzieci. Ani jedno, dla przykładu, dziecko królowej Anny nie przeżyło, by upomnieć się o prawnie należny tron, i trudno doprawdy byłoby zliczyć, jak wiele szlachetnie urodzonych dam umierało w rękach pokoleń Chamberlenów lub innych szarlatanów (lekarz za swój trud otrzymywał sto gwinei, dama – żałobny całun!). Przez cały okres przed porodem zastanawiałam się i martwiłam, kogo wezwać, kiedy odejdą wody, a dziecko rozpocznie mozolną podróż na planetę bólu. Zuzanna zachwalała pewną położną o wyjątkowej reputacji, niedawno przybyłą do Londynu, gdy tymczasem lord Bellars nalegał na dra Smrodka, którego samo już nazwisko wydawało mi się tak komiczne, że wiedziałam, iż na pewno zacznę się śmiać w tym momencie, kiedy stanie tylko w drzwiach ze swą uczoną pomocą. Już jako początkująca poetka i dramaturg odkryłam, że nazwiska prawdziwych ludzi są często zabawniejsze i dziwaczniejsze od nazwisk postaci występujących w dramatach. Jakiż bowiem pismak z Grub Street odważyłby się nazwać położnika-mężczyznę, accoucheur, doktorem Smrodkiem? Posunąłby się może do tego mistrz rangi pana Fieldinga – doktor Smrodek mógłby w istocie znaleźć się pośród takich postaci jak księżniczka Huncamonca, królowa Dolladolla lub też dam dworu, Cleory i Mustaschy, zakochanych w dworzaninach, Noodle i Doodle! Jakkolwiek by się jednak rzecz miała z nazwiskami, ja nie mogłam się zdecydować przez całe pół roku przed rozwiązaniem, czy kazać Zuzannie sprowadzić rekomendowaną przez nią położną, czy też przychylić się do życzenia lorda Bellarsa i zezwolić, ażeby przy porodzie asystował mi wielki dr Smrodek. Męska duma lorda Bellarsa w połączeniu z moim głupim pragnieniem, żeby mieć koło siebie największego współczesnego lekarza, w końcu nakłoniły mnie do przyjęcia tego drugiego rozwiązania, aczkolwiek Zuzanna nie ustawała w sprzeciwach do samego końca. Trzeba mi było jej posłuchać!
Rozdział II Przedstawiający sposoby wynalezione przez osoby tej samej, niewieściej płci, a lepsze od wszystkich, które dotąd istniały, na uczynienie kobiecego rozwiązania szczęśliwym, a takie dokonujący introdukcji do naszej opowieści historyczno-komicznej postaci, która, chociaż mała, więcej sprawia kłopotu autorce swoim wejściem na scenę niźli persona o bardziej potężnych rozmiarach.
BYŁ MARZEC i słońce stało w znaku Barana, kiedy moja ciąża dobiegła swojego łaskawego końca. W Londynie padało od niemal trzech tygodni, a niebo było tak ciężkie jak mój brzuch. Moja twarz miała wygląd gładki i świeży przez całą ciążę, jakbym odkryła eliksir młodości, ale przed samym rozwiązaniem miałam brzuch tak wielki jak kobieta z bliźniakami (i naprawdę zaczęłam się obawiać, że mogę urodzić dwoje dzieci zamiast jednego!). Nie dostałam ani jednego słowa od Lancelota lub kogokolwiek z Wesołej Gromadki, zupełnie zatem nie wiedziałam, jak im się powiodło. Czasami wręcz zastanawiałam się, czy nie wyśniłam ich wszystkich, tak dalekie i obce wydawały mi się dni z nimi spędzone. Nie byłam też zresztą pewna, czy kiedykolwiek nie dźwigałam przed sobą wielkiego brzucha, który wydawał mi się teraz równie nieodłącznym aspektem mojej osoby, jak płomienne włosy czy brązowe oczy. Wielkość brzucha sprawiła również, że powoli coraz bardziej graniczyło z niemożliwością wypełnianie cotygodniowych powinności wobec lorda Bellarsa, z ledwością bowiem mogłam go objąć i współżyć mogliśmy już tylko w najbardziej zwierzęcej ze wszystkich pozycji, acz z czasem i ona coraz więcej sprawiała mi kłopotu i udręki. Bellars jednak ogromną płonął wtedy do mnie namiętnością i pojawiać się u mnie musiał równie zafascynowany mą duszą, jak ciałem, skoro nigdy nawet słowem się nie poskarżył na te niedogodności. Nieprzewidywalne są zaiste wyroki przeznaczenia, bo oto dzięki strategii masek i przebrań, jak też za sprawą ograniczenia naszych schadzek do jednej w tygodniu, bardzo odmieniłam jego egoistyczną naturę. Wydawało się, iż lord Bellars oczekuje narodzin tego dziecka z niecierpliwością, jakiej nie zaznał przed pojawieniem się na świecie legalnie poczętych dzieci, Mary i Daniela. Uznał następnego swego potomka za dziecko miłości, poczęte w burzy uczucia, a nie z obowiązku, i dlatego kochał je już w moim łonie, a czasami bardziej niż ja sama troszczył się o to, by go nie urazić. Im bliżej było chwili rozwiązania, tym częściej gładził mój brzuch czule i z taką delikatnością, jakby chodziło o kruchutkie naczynie zawierające wszelkie nasienie jego przeszłości i przyszłości. Ja z kolei zauważyłam, że moje pożądanie do lorda Bellarsa – tak zresztą jak i do innych mężczyzn – słabło, w miarę jak zbliżało się rozwiązanie. Dziecko czyniło mnie w pełni samowystarczalną, jak gdybym była zarówno ziemią, jak i niebem, morzem i lądem, i coraz mniej pragnęłam fizycznej więzi z uprzednim sprawcą wszystkich moich najbardziej lubieżnych żądz. I odwrotnie, niczego bardziej nie pragnęłam, jak tylko rano wylegiwać się w łóżku sama i marzyć o przyszłym niemowlaku lub siedzieć przy biurku, kreśląc metafory, które potem poświęcałam płomieniom, albo wieczorami grzać się przy kominku z Zuzanną i patrzeć na ogień, którego ciągle zmienny wzór
jakby przypominał o tajemnym tańcu przeznaczenia, próżności ludzkich pragnień i trudności w rozpoznaniu sensu życia czy wielkiego celu, dla którego Bogini umieściła nas wszystkich tutaj, na ziemi. Noszenie w sobie dziecka sprawiło, naprawdę, że choć zawsze miałam skłonność do filozoficznych dywagacji, teraz byłam nastrojona filozoficznie bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Oto bowiem największa z tajemnic i największy z dziwów: być całe swoje życie jedną osobą, a potem nagle doznać podwojenia? Być podwojoną, potem przepołowioną; być jednością, potem dwoistością, wreszcie znów jednością! Takie jest przeznaczenie, ale tylko połowy rodzaju ludzkiego, a możliwość wyjaśnienia tego drugiej połowie jest w istocie nikła. Niestety, my same z trudem potrafimy sobie to wytłumaczyć! A jednak wierzę, choć cały świat może za to nami gardzić, że my, kobiety, jesteśmy naprawdę pobłogosławione zdolnością rodzenia dzieci, która może być niebezpieczna (jak niebezpieczna, zobaczysz niebawem), a jednak hartuje ducha tak jak ciało. Jest bardzo podobna do przechodzenia przez ścianę ognia, co niewielu przeżywa, ale ci, którym to się udaje, wychodzą wzmocnieni na całe życie. Był trzeci tydzień marca, kiedy przy otwartych niebiosach bijących strumieniami deszczu przez większą część miesiąca moje własne wody odeszły i ty, moja Belindo, wyruszyłaś w sztormowy rejs na ten świat. Nigdy nie zapomnę, że czytałam właśnie romans pani Haywood (Idalia lub Fatalny sekret) i myślałam sobie, że może też porwę się na coś takiego, kiedy odkryłam, że i koszula, i siedzenie krzesła są mokre, co uznałam za znak wskazujący na początek porodu. Natychmiast zadzwoniłam po Zuzannę i poleciłam jej zawiadomić lorda Bellarsa, do którego londyńskich apartamentów tego właśnie dnia miał przybyć wielki accoucheur, dr Smrodek. Kiedy po wysłaniu Zuzanny czekałam, aż moje bóle staną się mocne i regularne, zupełnie niespodzianie zasiadłam do biurka i ni stąd, ni zowąd wzięłam się do romansu w stylu pani Haywood. Byłam tak pełna energii i twórczego ognia, iż mniemałam, że skończę całą książkę jednego wieczoru, dlatego więc chwyciwszy za papier i pióro, zaczęłam w szale pisać. Niejasno przypomniało mi się, co słyszałam, iż kobiety na początku porodu ogarnia wielka energia, że niektóre wykańczają makatki, inne szyją wyprawkę do chrztu z zawiłymi haftami, podczas gdy jeszcze inne ogarnia pasja zamiatania podłóg, czyszczenia rusztów, robienia dziesiątków pasztecików i pieczenia udźców baranich! Ale wigor ten okazał się bardzo nietrwały i wnet przygnieciony przez bóle porodowe, ledwie bowiem zdecydowałam się na imiona głównych kochanków – Klotylda i Filidor – i skreśliłam odpowiednio uniżoną epistołę dedykacyjną (z pustym miejscem na nazwisko tego ze szlachetnych lordów, który będzie najbardziej godny moich pochlebstw, gdy romans będzie już gotowy), spazmy stały się na tyle mocne, iż upuściłam pióro na papier (w miejscu, gdzie bibuła w dziwny sposób uformowała profil niezwykłej postaci z rogami), chwyciłam się za brzuch i zaczęłam modlić do Bogini w niebiosach o moje życie i życie mego dziecka. Potem mogłam już tylko pójść do łóżka, zwalić się na nie w koszuli i starając się o spokojny oddech, oczekiwać powrotu Zuzanny. Z początku skurcze były znośne, ale już po godzinie bardzo się nasiliły; brzuch napęczniał i
stwardniał jak ściśnięty liną, a ja, zacisnąwszy powieki, wygasiłam cały świat i jak odkrywca wpłynęłam w czerwony wszechświat bólu. Na długie chwile zapominałam o całym zewnętrznym świecie pomimo usilnych prób, by wpatrywać się w ściany i sufit, pokryte malowidłami z obłoczkami, cherubinami i boginkami wyglądającymi spoza różowych chmurek. Gdzież mi jednak było do kupidynów, ludzkich wyobrażeń raju, kiedy z taką siłą wsysana byłam w szalejącą we mnie zawieruchę i co najwyżej zdobyć się mogłam na powstrzymanie jęków. Czas nabrał znaczenia nieustannie skracających się przerw między kolejnymi napadami bólu. Kiedy przeto zjawił się doktor Smrodek, nie bardzo potrafiłam spojrzeć na jego pozę i figurę oczyma poetki, w pamięci jednak utkwiły mi jego wielkie niezdarne ręce, bardziej przywodzące na myśl kowala i zmaganie się z końskimi kopytami niż położnika i troskę o delikatne główki dziecięce. Zdjął perukę i owinął głowę podobnym do turbana zwojem białego lnu, umocowanego białymi i srebrnymi wstążkami. W wielkiej luźnej sukni z kwiecistego perkalu wyglądał jak jakiś dziwny pasza; w twarzy o stanowczej minie zwracały uwagę błyszczące oczy i szerokie usta. Posłał Zuzannę po gorącą wodę, czyste prześcieradła i świeżą zmianę bielizny dla mnie. Potem zaczął wypytywać o początek porodu. – Sir – powiedziałam pomiędzy kolejnymi spazmami cierpienia – było około godziny ósmej, kiedy zaczęły się bóle, nie wiem jednak, która jest teraz. – Przypuszczam zatem, że dziecko urodzi się przed północą – oznajmił, obmacując mój nabrzmiały brzuch (i potęgując jeszcze w ten sposób katusze). – Błagam, niech pan powie, która godzina? – zapytałam, ledwie łapiąc oddech pod zalewającymi mnie falami męki. – Już wpół do dziesiątej, moja droga. Moje kołaczące serce zapragnęło, by ten wielki accoucheur miał czarodziejską moc skrócenia moich cierpień. Uzbrojona w obietnicę (jak w tarczę przeciw mojej niedoli), ślubowałam, że wytrwam każdy ból, jaki Bogini może zesłać. Na okazje takie jak ta nadal miałam jeszcze magiczną podwiązkę, a chociaż była wytarta i postrzępiona, odważyłam się mieć nadzieję, że uchroni mnie przed największym złem. Lord Bellars, powiedziano mi, oczekuje szczęśliwego rozwiązania na zewnątrz pokoju. Zuzanna przyniosła gorącą wodę i prześcieradła, tak jak jej polecono. Zawiązała jedno z nich wokół szyi dra Smrodka, drugi skraj zarzucając na mnie, aby zgodnie z wymogami przyzwoitości zakryte zostały intymne części, po czym wielki doktor, kazawszy mi rozchylić nogi, olbrzymimi rękami jąl badać najskrytsze centrum mojego jestestwa tak bezceremonialnie, że kilka razy to traciłam oddech, to chciałam zawyć w najdzikszym bólu. Nie doszło jednak do tego. Zagryzłam wargi, zacisnęłam palce na pościeli, zacisnęłam rozpaczliwie powieki, spod których pociekły łzy, za wszelką jednak cenę chciałam powstrzymać się od jęków i krzyków. Gdzieś w głębi odczuwałam coś w rodzaju dumy z tego, że jestem kobietąwojownikiem, mityczną Amazonką, znoszącą ból bez płaczu i skarg.
Doktor Smrodek wycofał ręce i zawyrokował, że macierzyzna otwiera się szybko, a dziecko pojawi się niebawem, po czym wyszedł, aby w przyległym pokoju złożyć sprawozdanie lordowi Bellarsowi. Zostałyśmy same z Zuzanną. Dobrze słyszałyśmy, jak rozmawiają i śmieją się na zewnątrz, tak jak gdyby urodzenie dziecka było dla nich czymś równie zwyczajnym jak spotkanie w kawiarni; mówiąc prawdę, bardzo mnie zabolała owa radosna paplanina (w której w żaden sposób nie mogłam uczestniczyć) toczona w chwili, gdy ja biedziłam się nad wydaniem na świat następnego pokolenia. – Panno Fanny – zaszeptała mi do ucha Zuzanna – proszę mi pozwolić na wezwanie położnej. – Zaraz wszystko się skończy – wykrztusiłam pomiędzy atakami bólu – tak powiedział doktor Smrodek. – Oj, nie wiem – odparła Zuzanna; ale w tej właśnie chwili paroksyzm cierpienia poniósł mnie zbyt daleko, bym mogła jej cokolwiek odpowiedzieć. – Niech się dzieje wola nieba – mruknęła Zuzanna pod nosem, po czym skrycie opuściła komnatę drzwiami, które prowadziły na tylne schody, i zostawiła mnie z moim udręczeniem. Choć rada bym teraz opisać dalsze godziny porodu, to jednak skryły się one w dziwnej mgle, podobnej do chmur spowijających górskie szczyty, i pomimo najwyższych starań potrafię przywołać jedynie niewyraźne wspomnienia. Przypuścisz może, Belindo, że to z racji lat, które upłynęły od twoich narodzin, ale prawda jest inna. Przysięgam, że nawet wtedy, gdy miałaś ledwie pięć tygodni, na próżno usiłowałam odtworzyć sobie przebieg porodu. Pamiętałam straszliwe skurcze, nieomal rozrywające na strzępy plecy i brzuch, pamiętam szczękanie zębami, drganie ciała, zimne jak lód stopy, ale za nic w świecie nie mogłam sobie przypomnieć samych bólów ani też czasu ich trwania. Od tej pory miałam okazję wypytać o tę kwestię wiele kobiet i okazało się, iż jest to zjawisko tak powszechne jak proch, z którego powstajemy i w który się obracamy. Ból, powiesz, w ogóle trudno jest zachować w pamięci, aliści mogę przysiąc, że łatwiej przychodzi mi odtworzyć ból stopy i rąk, jakiego doznawałam w trakcie próby ucieczki z zamtuza Coxtart, aby dołączyć do wyprawy Lancelota, niż bóle porodowe. Doprawdy, zupełnie jakbym nie była w pełni obecna przy twoim porodzie, choć bez wątpienia jestem twoją rodzoną matką. Długo i głęboko zastanawiałam się nad możliwą przyczyną tego osobliwego zjawiska. Być może to część wielkiego planu Natury mającego na względzie ciągłość rasy ludzkiej, jeśliby bowiem kobiety zachowywały w żywej pamięci bóle towarzyszące rozwiązaniu, bezzwłocznie składałyby po nim ślub czystości, szły do klasztoru i za nic nie chciały już nigdy więcej legnąć z mężczyzną. Niewykluczone jednak, że owa dziwna niepamięć porodu ma również inne jeszcze znaczenie. Być może ma nam przypominać, że to bardziej Natura niż my same jest matką dzieci, że my jesteśmy tylko służebnicami wielkiej Bogini, że dzieci wywodzą się od Niej i należą do Niej, dlatego też nie powinnyśmy ich, wypożyczonych nam tylko, nie zaś danych, uważać za swoją własność. Gdyby w pamięci każdej matki głęboko wyryły się bóle porodu, wszystkie rozpaczliwie trzymałyby swe dzieci, nie chcąc pozwolić im na odejście w świat w poszukiwaniu własnego przeznaczenia. Także więc dzięki owej sile niepamięci wszyscy jesteśmy pasierbicami i pasierbami
losu, obojętne, znamy swoich naturalnych rodziców czy też nie. Nie powiem, ile godzin mogło to wszystko trwać. Jakieś niewyraźne postaci pojawiały się w pokoju i znikały. Nachylała się nade mną zatroskana twarz Zuzanny, a jej delikatne ręce ocierały brwi i czoło. Co jakiś czas pojawiał się doktor Smrodek, wpychał ręce pod prześcieradło, badał mnie niezgrabnie, mruczał jakieś niezrozumiałe słowa i znów wychodził. Ciągle trwała przy mnie Zuzanna, to trzymając mnie za rękę, to podkładając dłoń pod moje plecy, aby ulżyć mi w bólu, to pocieszając, to mrucząc, że dałaby doktorowi jeszcze tylko godzinę. Kiedy było już po północy (co wywnioskowałam z konsternacji doktora), Smrodek zbadał mnie ponownie, oświadczył, że dziecko uparcie nie chce odwrócić głowy, i wyszedł po swoje tajemne instrumenty. Po chwili powrócił, o zgrozo, skrywając narzędzia pod koszulą, a ja wykrzyknęłam w przerażeniu, że nie chcę żadnych okropnych haków ekstrakcyjnych, które przyniosą tylko śmierć mojej nie narodzonej dziecinie! – Nonsens, dziecko – zlekceważył moje obawy doktor Smrodek. – Ten tajemny wynalazek jedynie ulży ci w bólu i sprowadzi dziecko na świat żywe. – Po czym znów wepchnął ręce pod prześcieradło, kazał mi szeroko rozchylić nogi (co graniczyło z niemożliwością) i znienacka wepchnął we mnie zimny metal. Poczułam się nagle jak więźniarka inkwizycji lub zbrodniarka poddana Peine forte et dure, teraz bowiem niezależnie od napływających jedna za drugą fal bólu, czułam w sobie nieustannie tę wrogą siłę zimnego metalu, który wślizgiwał się do moich wnętrzności i dźgając oraz szturchając, szukał głowy dziecka, krnąbrnie nie chcącego się obrócić. W rzeczy samej, Smrodek zdawał się toczyć bitwę z nie narodzonym dzieckiem, zły, że umykało jego tajemnym instrumentom, nieustannie bowiem pomrukiwał gniewnie, jakby złorzecząc istocie, która zakpiła sobie z jego reputacji i uczyniła kłamcą, nie chcąc na świecie posłusznie pojawić się przed północą. Pomimo wszystkich cierpień czułam tę bitwę pomiędzy dzieckiem (które miało do stracenia życie) a doktorem (któremu zależało jedynie na sławie). Nie tylko że był nieczuły na mój ból, ale na dodatek bardziej wydawał się zabiegać o swój triumf niż o moje szczęśliwe rozwiązanie. Bez końca więc badał mnie, mamrotał i znowu badał, aż w końcu zabrał ze mnie metalowe narzędzie tortur (co powitałam westchnieniem wdzięczności), ukrył je pod perkalową suknią, przetarł olbrzymią ręką zmarszczone brwi i powiedział: – Obawiam się, że chyba już nie uratuję dziecka. Te okropne słowa nagle dodały mi energii i determinacji wtedy, kiedy myślałam, iż nic z nich już nie zostało, i nieoczekiwanie pojawiło się we mnie głębokie przekonanie, że wolę znosić porodowe bóle całą wieczność, niżbym miała stracić swoje dziecko. – Zostaw mnie w spokoju – powiedziałam półgłosem – a ja zdam się na Naturę. Smrodek spojrzał na mnie wybałuszonymi oczyma. – Moja droga – powiedział – wiem, co jest dla ciebie najlepsze. Jeśli wydobędę resztki dziecka, uratuję przynajmniej życie matce. Obawiam się, że to jedyny sposób.
Z przeraźliwą wyrazistością powróciły do mnie okropne rysunki haków ekstrakcyjnych i dzieci wyrywanych po kawałku z łona matek, a wtedy z całej siły wykrzyknęłam do uczonego doktora: – Zostaw mnie w spokoju! Zdam się na Naturę. – Przysiągłem lordowi Bellarsowi, że uratuję twoje życie, moja droga. Ochrzcijmy przeto to niewydarzone dziecię, a ja bez zwłoki zabiorę się do wybawienia z niebezpieczeństwa ciebie. I raptem, ku własnemu niepomiernemu zdziwieniu zerwałam się z łoża niedoli i kopnąwszy wielkiego doktora z całej siły, wykrzyknęłam na całe gardło: – Prędzej ujrzę cię smażącego się w ogniu piekielnym, aniżeli dozwolę, byś zabił moje dziecko! Zuzanna wprost zapiszczała z radości, widząc nowy i nieoczekiwany bieg wypadków; zaraz też udało nam się jakoś popchnąć zdetonowanego accoucheura ku drzwiom, które niezwłocznie zawarłyśmy za nim. Wysiłek ten zupełnie pozbawił mnie tchu i niemal zemdlona padłam na podłogę, jęcząc w cierpieniu. Przez jakiś czas leżałam tak, wijąc się w agonii, gdy tymczasem doktor Smrodek i lord Bellars wściekle bili pięściami w drzwi, krzycząc, żeby ich wpuścić; ale nie mogłam się podnieść, aby je otworzyć, tak jak nie mogłam też pofrunąć na wyspę Wight, aby dołączyć do Lancelota (o którym w tych majakach sądziłam, że dalej tam na mnie czeka). Leżałam na deskach podłogi, słuchając pięści tłukących jak gromy burzowe. Nie wiedziałam, gdzie leżę i dlaczego, ale gdzieś w najgłębszym zakątku serca poprzysięgłam nigdy nie pozwolić, aby moje dziecko umarło, zanim się narodzi, lub, jeśliby do tego doszło, umrzeć razem z nim i pójść do nieba wespół ze swoim różowym dzieciątkiem w ramionach! Myśli zupełnie mi się splątały; bredziłam o aniołach i diabłach, widziałam ogromne słoneczniki wyrastające aż do chmur i nawet krzyknęłam raz do Zuzanny (opowiedziała mi o tym później): „Człowiek rozmawia ze słonecznikami”. Ale co to miało oznaczać, nie wiem. W końcu znów byłam w swoim łóżku (ale kiedy i przez kogo przeniesiona?), a Zuzanna wyszeptała do mojego ucha: – Panno Fanny, dość się nacierpiałaś. Naprawdę, na miłość boską, pozwól mi sprowadzić położną! – I nie czekając nawet na moją odpowiedź – może zresztą w ogóle nie byłam w stanie jej udzielić – znów opuściła komnatę tylnymi schodami, o których lord Bellars nie miał najmniejszego pojęcia. Potem jakieś błękitne oczy spojrzały na mnie spod białej opaski na czole, a miękki głos powiedział: – Moje dziecko, to prawda, zbyt długo już cierpisz. Teraz Zuzanna i położna odkryły mnie, a mając nieskrępowany dostęp do brzucha, nowo przybyła złożyła na nim swoje delikatne ręce, by wyczuć ułożenie dziecka. Suwała palcami po skórze, jak gdyby pod nią mogła wyczytać zarys ciałka równie nieomylnie, jak oczy rozpoznają go w atlasie anatoma. Bóle były przejmujące jak przedtem, jednakże łagodność położnej napełniła mnie nową nadzieją. Może teraz ocalimy dziecko. Jakie to niesamowite,
pomyślałam, kiedyś starałam się pozbyć tej istotki, a teraz zrobiłabym wszystko, aby ocalić jej wschodzące życie. To prawdziwy cud, że z chwilą, kiedy zostajemy już wciągnięci w taniec życia, od razu zaczynamy stawiać w nim kroki, tak jakbyśmy najpierw pilnie się tego uczyli. Muzyka rozbrzmiewa, poddają się jej stopy i serca i już wir tańca niesie nas w sam środek balu. – Główka dziecka – powiedziała położna – jest zamknięta w kościstej miednicy, która, obawiam się, jest za wysoko, aby straszliwe kleszcze dra Smrodka mogły tu znaleźć jakiekolwiek zastosowanie. Niestety, mężczyźni bardziej kochają różne swoje maszyny niż samo życie! Tymczasem w większości wypadków wystarczająco dobrymi narzędziami są nasze własne ręce. Proszę, rozchyl nogi, moja droga, chciałabym wymacać główkę dziecka od środka. Próbowałam spełnić jej prośbę, ale udręczona, wstrząsana dreszczami, szczękająca zębami, nie potrafiłam tego zrobić, tedy Zuzanna i położna chwyciły mnie za kolana i rozchyliły nogi. Teraz akuszerka jedną ręką delikatnie zaczęła dotykać wnętrza łona, podczas gdy drugą lekko uciskała brzuch. – Czuję główkę – powiedziała. – Jest tak ułożona, że przy każdym skurczu ociera o twoje plecy. Jeśli za pomocą masażu uda mi się ją odwrócić, to na pewno uratowana będzie i dziecina, i matka. Na krótką chwilę odstąpiła ode mnie, a ja dalej szczękałam zębami prawie w rytm pięści grzmocących w drzwi komnaty. – Idźcie precz, wy rzeźnicy! Wy mordercy! – krzyknęła raz i drugi Zuzanna, ale dudnienie nie ustawało. – Odejdę i zostawię tę niewdzięcznicę jej losowi! – wrzasnął w końcu Smrodek, rozwścieczony tym, że go nie wpuszczamy. Lord Bellars musiał jednak poprosić go, żeby został, ponieważ jeszcze przez jakiś czas słyszałyśmy nieustający łomot. – Nie mam nic wspólnego z jej śmiercią – wrzasnął Smrodek tak głośno, że i sam Bóg mógł go usłyszeć. W końcu dobijanie się do drzwi ucichło, a Zuzanna wyszeptała: – Chyba ci mordercy już poszli... – Nie byłam jednak pewna, czy Bellars nie został sam, czekając na werdykt losu, gdyż od czasu do czasu słyszałam nieśmiałe drapanie w drzwi, tak jak gdyby kot szukał wejścia, ale nie śmiał dobijać się zbyt mocno ze strachu przed dużym psem, który czai się w środku. Położna wróciła ze słojami maści, ziół i naparów własnego wyrobu. – Masz, wypij, to uśmierzy ból – powiedziała, podając mi kubek z jakimś płynem. Był gorzki, ale wypiłam go, ponieważ w tym momencie żaden inny strach nie mógł się równać z lękiem przed dalszymi bólami. Nie wiedziałam, ile godzin trwa już moja udręka, niemniej na niebo nad Londynem zakradał się już świt, ja zaś byłam tak znużona i tak słaba, że z ochotą przyjęłabym wszystko, co mogłoby przynieść mi ulgę. Płyn podziałał nadzwyczaj szybko; dalej miałam skurcze, ale przestałam się nimi niepokoić. Był to bardzo dziwny stan: wiedziałam, że doznaję bólu, ale mój duch unosił się nad rodzącym ciałem, niewiele przejmując się jego niedolą. Zupełnie jak gdybym rozdzieliła się na dwie kobiety: jedna
była duchowa i bezcielesna, druga stanowiła kawał jęczącego mięsa. Widmo wiedziało doskonale, co to ufność i spokój, gdy tymczasem ciało cierpiało katusze i błagało o zmiłowanie. Błaganie zostało wysłuchane, gdyż zmiłowaniem było właśnie owo oddzielenie ducha od ciała. Wiedziałam, że boleśnie i z trudem walczę o powicie dziecka, zupełnie jednak nie przejmowałam się o swoje życie. Położna natarła mi brzuch maściami, posmarowała nimi także moje intymne części, po czym jej delikatne palce rozpoczęły rytmiczny taniec, którego celem było, jak poinformowała, odwrócenie główki dziecka, aby mogło wyjść z mojego ciała żywe. Czułam jej ręce zarówno w środku, jak i na zewnątrz ciała, ono jednak samo nie należało do mnie. Najpierw byłam na morzu z Lancelotem, potem w Lymeworth z przybraną matką, przechadzając się po ogrodach, których krzewy były ozdobnie przycięte, jak w czasach, zanim pan Pope zaczął „poprawiać” je zgodnie ze swymi nowoczesnymi planami. Musiały minąć godziny, gdyż kiedy otworzyłam oczy, słońce stało wysoko na niebie, jak mistrz alchemii przetopiwszy szkło szyb na złoto. Posłyszałam słowa położnej, rozbrzmiewające echem jak w katedrze: – Obawiam się, że w ten sposób nie odwrócimy głowy. Zuzanna zaczęła łkać, aleja sama nadal byłam zbyt daleko, żeby pojąć, iż obie rozmawiają o życiu moim i mojego dziecka. – To spróbuj sporyszu – błagała Zuzanna. – Boję się, że to sprawi jej za dużo bólu – odparła położna – jest już bardzo wyczerpana. – Potem nachyliła się nade mną i potrząsnęła, sprowadzając na ziemię. – Fanny, czy chcesz ocalić dziecko za pomocą wszelkich środków, obojętnie jak bolesnych? Muszę znać twoją wolę. – Słoneczniki, słoneczniki – majaczyłam. Zbyt daleko odfrunęłam, aby teraz odpowiedzieć rozumnie. – Tak, spróbuj – powiedziała Zuzanna. – Dobrze znam swoją panią. Na pewno chciałaby wydrzeć życie ze szczęk śmierci, pragnęłaby jego zwycięstwa niezależnie od bólu. Położna westchnęła. – Chyba masz rację, ale rani mnie to do żywego, gdy patrzę, jak bardzo cierpi. Teraz podała mi inny środek, ale choć ten nie był już tak gorzki, szybko rozproszył wszystkie majaki i sprowadził z powrotem szaleńczy ból. Brzuch zaczęły rozdzierać szarpnięcia gwałtowne i tak potężne, że skomlałam o litość i przysięgałam, że wolę umrzeć, niż dalej znosić te męczarnie. – Na litość boską – wrzeszczałam – weź moje życie, gdyż nie jest warte złamanego szeląga, ale ocal dziecko, jeśli tylko możesz... Zuzanna i położna jęły teraz szeptać do siebie, niezwykle poważne i zasępione.
– Spróbuję ostatniego sposobu – powiedziała położna – chociaż ryzyko jest wielkie. A jeszcze większe ryzyko, że cała sprawa się wyda, a wtedy wszystkie trzy, jeśli Fanny przeżyje, zostaniemy obwołane wiedźmami. – Stos za czary, stos pogrzebowy, to nic w porównaniu z tym bólem – zawyłam, po czym położna dała mi laudanum w takiej dawce, że wkrótce stał się obojętny dla mnie nie tylko ból, lecz także i planeta, którą zamieszkiwałam. – Bądź błogosławiona – powiedziałam, kiedy medykament zabrał mnie znowu na morza do Lancelota. Potem pamiętam błysk brzytew i szczękanie żelaznych naczyń, ale duch był tak oddzielony od ciała, że nie dbałam o to, jakich brutalnych czynów dopuszczano się względem mojej substancji. Kołysałam się na falach razem z Lancelotem i w tym samym czasie czułam, jak zimny metal goli mój brzuch, a ostrze brzytwy penetruje skórę. Krew płynęła jak prądy oceanu, brzytwa cięła głębiej, coraz głębiej. Ale byłam tak poza swoim ciałem, że chociaż czułam ból, naprawdę nie dbałam o niego, i chociaż widziałam krew, to przejmowała mnie ona nie bardziej, niż krew szlachtowanego jagnięcia przejmuje wrażliwych żarłoków, którzy myślą już o potrawie zeń przyrządzonej. Zuzanna zachłysnęła się, patrząc na ten okropny widok, ale ja osiągnęłam stan rezygnacji wyższy nad pasję życia. Chwilę wcześniej czepiałam się go całą sobą, atoli medykament tak odsunął teraz ode mnie namiętności ciała, że nawet chęć życia mnie odeszła. Krew ściekała, prześcieradła spurpurowiały. Moje wnętrzności stały otworem, a wyćwiczona ręka pewnie sięgnęła do środka po dziecko. Byłam w stanie tak bliskim szaleństwa, że pomyślałam, iż zabierze moje bijące serce, a nie maleństwo. Pokryta krwią istotka została schwycona delikatnie za nóżki, potrzymana głową w dół i klapsami zmuszona do krzyku. Usłyszałam skowyt i załkałam, ach, jak załkałam! – Piękna mała dziewczynka! Niech będzie błogosławiona! – powiedziała położna. – Czy ma po pięć palców u każdej z rąk? Ma dziesięć palców u nóg? – To było wszystko, co potrafiłam z siebie wydusić. – Ma, ma, i rude włosy też! – odpowiedziała położna. Po czym owinęła małą istotkę (nadal pokrytą naszą zmieszaną krwią) w wełniany koc i położyła ją przy mojej umęczonej głowie. Zachwyciłam się drobnym zadartym noskiem (powalanym krwią łona), małymi rączkami szukającymi po omacku, gdyż nie wiedziały jeszcze, jakich rąk szukają, małymi usteczkami ssącymi na ślepo, gdyż nie zaznały jeszcze żadnej piersi, małymi stopkami, którym przyjdzie zdążać po nie wiadomo jakich ścieżkach, po nie odkrytych może jeszcze kontynentach, w nie powstałych może jeszcze państwach. – Witaj, nieznajoma! – powiedziałam, szlochając. – Witaj, witaj. – A potem zapadłam się w falującym słonym morzu łez. Płakałam tak rzęsiście, że wreszcie z policzków malutkiej zniknęły plamy krwi i ukazała się skóra o barwie letniego świtu.
Ale cóż to za szycie szykowało się tam w nogach łóżka? Położna trzymała igłę krawiecką nad świecą, może po to, aby zatamować krwawienie lub wypalić rany, a następnie najdelikatniejszym, najbielszym jedwabiem zaczęła spajać na powrót mój rozpłatany brzuch. Wszystko to widziałam i czułam, jednak laudanum zupełnie mnie znieczuliło na ból. Załzawione oczy syciłam widokiem twarzy mojej córki i płakałam z powodu jej nieziemskiego piękna. Och, jakimże cudem jest nowo narodzone dziecko! Powstałe z pustki, istniejące dopiero dziewięć miesięcy, przybywa jednak z zupełnie już wykształconymi paluszkami rąk i nóg, z usteczkami tak delikatnymi jak płatki róż, z oczkami tak błękitnymi jak morze (i prawie tak ślepymi), z języczkiem bardziej różowym niż wnętrze muszelki, a ruchliwym jak pędraczek w ogrodzie dżdżystą wiosną. Prawie trzy dekady minęły od chwili, kiedy ujrzałam cię po raz pierwszy, moja, moja Belindo, a przecież ciągle mogę przywołać jak żywe uczucia, które przepełniły mnie na widok twej nowo powstałej twarzyczki. Być może kiedyś poród nie będzie tak bolesny (oby! oby!), ale nieprawdopodobny cud – cud najzwyklejszy – narodzin dziecka, będzie baśnią bez końca od nowa opowiadaną, jak długo będzie trwał ród kobiecy. Potem zasnęłam; Morfeusz, który łagodzi tyle ciosów w naszym surowym życiu, objął mnie swoimi kochającymi ramionami i poniósł w senne omdlenie. Nie wiem, jak długo spałam, kiedy jednak obudziłam się, była najczarniejsza noc i w pokoju paliła się tylko jedna świeca. Zuzanna czuwała przy mnie. Podniosłam się, pojękując z bólu przeszywającego brzuch, ona zaś pospieszyła z naparem, który miał ukoić cierpienie. – Laudanum? – zapytałam. – Tak – potwierdziła. – Zatem poczekaj trochę. Chciałabym zobaczyć dziecko, zanim znów zabierzesz mi świat. – Zawołam położną – powiedziała Zuzanna. – Dziecko ma się dobrze, możesz się nie bać. Wyszła przez tajemne drzwi i za chwilę zamiast niej pojawiła się położna. Zbliżyła się do mojego łóżka w blasku tej jedynej świecy: drobna postać cała w bieli, z dziwnie wykrzywionymi plecami i dziwnym kwefem zakrywającym czoło i dół twarzy. Trzymała na ręku czerwone i pomarszczone niemowlę, owinięte w płótno, a kiedy podeszła do łóżka, moim oczom ukazało się to cudowne stworzenie, delikatny pąk istoty ludzkiej, tak stulony jak wczesnoczerwcowy kwiat. Dwie różowe powieki na dwóch różowych policzkach; i jakby nieśmiało zaznaczone rzęsy, dopiero zaczynające wyrastać. Powieki były w istocie tak przezroczyste, że prześwitywały pod nimi jak stwory z głębin morza malutkie żyłki, niebieskie i purpurowe. Oczy były mocno zamknięte na świat, który już niebawem miał zacząć je atakować wszystkimi swymi okrucieństwami. Usta były robaczkiem, który zasnął w ciepłym wiosennym deszczu. Nos zadzierał się ku niebu, a palce jakby zostały odrysowane z książki traktującej o cherubinach. Tak, zachwycałam się, a przecież choć widziałam, jak dziecko wyciągnięto z mojego brzucha, nie miałam pewności, że należy do mnie. Nie żebym lękała się podmiany, nawet o tym nie pomyślałam.
Wiedziałam, że jestem twoją prawdziwą matką, a jednak sama nie czułam się twoją matką, lecz tylko swego rodzaju okazją do twoich narodzin. Takie odczucia są powszechne w pierwszych godzinach po przyjściu dziecka na świat. Bycie matką to rzecz nabyta, nie wrodzona. My, istoty ludzkie, uczymy się tak dużo, a wiemy tak mało! Niemniej pokochałam cię w tym samym momencie, w którym cię ujrzałam – pokochałam cię miłością najczystszą, nie zaborczą, pokochałam cię za twoje zadziwiające piękno, za całą urodę ludzkiej rasy skupioną w jednym dziecku. Położna uklęknęła przed łóżkiem, złożyła dziecko w moich wyczekujących ramionach i skłoniła głowę w cichej modlitwie. Potem patrząc na mnie jasnoniebieskimi oczyma, ściągnęła maskę z twarzy i zobaczyłam (ach, tak!) czoło naznaczone krzyżem, wyciętym w udręczonej skórze, ciągle jeszcze karmazynowym i pomarszczonym jak świeża rana. – Isobel! – zawołałam. – Fanny, najdroższa moja, córko moja! – odrzekła.
Rozdział III
W którym dzieją się tak dziwne rzeczy, iż nie śmiemy tutaj nawet o nich wspomnieć, ażeby muza epików na nas się nie rozgniewała i czym prędzej z naszego domu nie uciekła.
SPOJRZAŁAM NA ISOBEL – na garb na jej plecach, na krzyż na jej czole, na oczy jak błękitne klejnoty – i byłam pewna, że pod przemożnym wpływem laudanum nadal tkwię zagubiona w snach. – To niemożliwe! – krzyknęłam. – Przecież zostałaś zabita. Widziałam, jak leżałaś zamordowana na wzgórzu Stonehenge! – Nie jestem duchem, moja ty miłości – powiedziała Isobel – chociaż już prawie nim byłam, to prawda. Zostałam zgwałcona, byłam pokrwawiona, wystarczy spojrzeć na krzyż wycięty na moim czole, a jednak, pomimo pchnięcia nożem, przeżyłam. – Jak to możliwe? – zapytałam, prawie zapominając teraz o swoim okropnym bólu w brzuchu oraz szwach, które uciskały za każdym razem, kiedy brałam oddech. – Bogini oszczędziła mnie celowo, Fanny, żebym mogła ocalić ciebie i twoje dziecko. Niebo ma większe plany, niż my, nędzni śmiertelnicy, potrafimy zrozumieć! – Ale jak mogłaś przeżyć? – zapytałam z niedowierzaniem. – Ci zbóje tak byli trawieni morderczą żądzą, że kiedy doszli do mnie, ich siły były już prawie na wyczerpaniu. Jeden z nich, zbir o twarzy wieprza, zgwałcił mnie i wyciął ten okropny krzyż na moim czole, ale kiedy chciał pchnąć mnie nożem w serce, nie był już taki rześki, jak myślał. Trafił wprawdzie między żebra, ale nie w serce, przecież i tak jęknęłam i osunęłam się jak nieżywa; stąd pewien był, że wysłał moją duszę w zaświaty. Potem leżałam bardzo cicho – czego nauczyłam się przez wielogodzinne medytacje – i udawałam śmiertelny sen. Uspokoiłam oddech, niemal zatrzymałam bicie serca, dopóki wszyscy bandyci nie odjechali. Rany były tego rodzaju, że potrafiłam zażegnać gangrenę za pomocą ziół, które znałam – tych samych, jakich użyję, aby wyleczyć twój brzuch. A jednak nie mogłam uratować naszych przyjaciółek, wiedźm, gdyż już odeszły za daleko. Wszystkie kamienie Stonehenge piją ich krew. Nawet ukochanej Joan... – Kim jest ta Bogini, Isobel? Czy ona naprawdę istnieje? – Ach, Fanny, Fanny, jak możesz pytać, skoro nadal żyjesz i ja nadal żyję, i to piękne dziecko nadal żyje? Kleszcze doktora Smrodka w niczym ci nie pomogły. Gdybym nie przecięła twojego nabrzmiałego brzucha, na pewno by pękł, a twoje życie by uleciało. Operacja, której dokonałam, jest stara jak sama historia, tak sędziwa jak starożytna Grecja lub Rzym. Naprawdę, sięga zamierzchłych
czasów, a jednak jest zabroniona, tak jak czary. Ponieważ ci przeklęci accoucheurs nigdy nie przeprowadzili jej na żywej kobiecie, twierdząc, że to niemożliwe, by ocalić zarówno dziecko, jak i matkę! Jednak my, kobiety wiedzące, znamy tę sztukę od stuleci i przekazywałyśmy ją w tajemnicy naszym córkom. Życie matki zostaje uratowane, kiedy pokonamy gangrenę mocą specjalnych ziół. Stąd też dawałam ci pleśnie i mchy, które, zmieszane z laudanum dla zabicia bólu, mają zapobiegać jątrzeniu się rany. Och, blizny będziesz mieć, ale czym są blizny w porównaniu z darem życia? Będziesz nosiła tę bliznę dumnie jako symbol swoich sił witalnych. A poza tym będziesz nosiła ją pod bielizną – w odróżnieniu ode mnie. – Pokazała smutno na krzyż, czerwony i rozogniony jak zbiry, które go wycięły. Słuchałam wszystkiego z tak mieszanymi uczuciami, iż nawet nie potrafię tego wyrazić. – Musisz zrozumieć, moje dziecko – kontynuowała Isobel – że my wszystkie wstajemy z dawno pogrzebanej przeszłości. Oni mówią o rozumie i oświeceniu, o wielkim planie natury w tym najlepszym ze wszystkich możliwych światów, ale dla kobiet ta epoka rzekomego oświecenia jest tak ciemna jak najciemniejsza noc – zupełnie niepodobna do ery starożytnej, kiedy kobiety czczono jak słońce, nie zaciemnione tak jak ten blady, zamglony księżyc. My dopiero teraz zaczynamy wstawać, strzepywać kurz z naszych grobów, wydobywać z ziemi własne twarze. Moja twarz, tak jak twarz każdej kobiety, jest wizerunkiem Bogini. Wycięli swój krzyż na niej jako symbol męskiej siły. Myślą, że w ten sposób mogą podporządkować sobie Boginię, ale jej nie da się zwyciężyć samymi tylko nożami. Patrzyłam na Isobel w wielkim zadziwieniu. Jej oczy błyszczały nieziemskim ogniem, a kiedy mówiła, przechylała się i kołysała tak, jak to widziałam u biednej zadźganej Joan, tyle miesięcy temu. – Przynosimy i dajemy życie – powiedziała. – Tego nie mogą nam zabrać. Mimo że mogą próbować pomniejszać znaczenie misterium, uczynić je naszą klęską, a nie chwałą, ono ciągle pozostanie źródłem całej naszej władzy. Radość, jaką poczułaś w chwili, kiedy ujrzałaś dziecko, jest błyskiem twojej boskości. To także olbrzymia władza Bogini. Accoucheurs i wszyscy inni ich pokroju mogą pragnąć, abyś zaczęła myśleć, że rozwiązanie i narodziny to agonia, nie błogosławieństwo, ale nawet w tych bólach nawiedziły cię wszak chwile radości. Krzyż, szubienica, więzienne kraty – to wszystko symbole szaleństwa mężczyzn. Oni władzę cenią ponad samo życie. Symbolem kobiety jest krąg – główka dziecka ukazująca się pomiędzy nogami Bogini, kręgi brodawek, pępek, brzuch w ciąży. To słońce, wszelka promienność, okręgi, które nie mają ani początku, ani końca, podczas gdy linie prostopadle, linie poprzeczne, krzyże i szubienice to nic innego, jak tylko świadectwa męskiej czci dla śmierci. Trzymałam dziecko, patrzyłam na Isobel i starałam się zrozumieć, o co jej chodzi. W mojej głowie wirowało od wizerunków życia i śmierci. Wiedziałam, że jestem u progu wielkiego objawienia, a jednak nie mogłam go pojąć. – Ach, Fanny, jesteś zmęczona – powiedziała Isobel. – Przyniosę ci twój napar na sen i lekarstwa. Tę rozmowę możemy dokończyć innym razem. Zabrała dziecko i przyniosła napój nasenny, który pochłonęłam duszkiem, będąc teraz przekonana, że znów się obudzę, i dziwnie uspokojona wszystkim, co powiedziała. Potem nawiedził mnie sen z niezwykłymi wizjami, w którym rzeczy, o których mówiła, mieszały się z tym, co odczuwałam w ostatnich godzinach.
Śniło mi się, że miałam na sobie jedwabną suknię, daną mi przez moją naturalną matkę. Była piękna, z różowego jedwabiu, a jednak wycięłam w niej dużą dziurę, aby dopasować ją do mojego nabrzmiałego brzucha. Potem jęły trapić mnie gorzkie wyrzuty sumienia, gdyż jedwabne nitki rozplotły się i wiedziałam, że nie będę potrafiła złączyć ich razem. Płakałam wielce niepocieszona z powodu postrzępionej sukni. „Wszystkie jedwabniki w Chinach trudzą się dla ciebie”, powiedziała Zuzanna, a jej skóra stała się biała, włosy rude. Och, w tym śnie Zuzanna była moją córką i kiedy tak patrzyłam, zobaczyłam, jak jej ciało kurczy się, kurczy się coraz bardziej i bardziej – do rozmiarów dziecka! Kołysałam ją w ramionach, ona ssała moje piersi i całą moją istotę ogarnęła namiętność taka, jakiej nie wzbudził dotąd we mnie żaden mężczyzna. Kochając się z nią, kochałam się również z samą sobą, gdyż nasze dwie esencje były tak zmieszane, że nie sposób było powiedzieć, gdzie zaczyna się jedna, a kończy druga. Och, jakie dziwne sny zsyłało laudanum! Czy Isobel nadal żyła, czy i to również mi się przyśniło? I czy było naprawdę nowo narodzone dziecko? Tak, tak, w pierwszym dniu twoich narodzin nie odróżniałam snów od jawy, życia od śmierci. W komnacie paliła się jedna świeca. Drzwi skrzypiąc, odchyliły się na zawiasach i czyjeś kroki zbliżyły się do łóżka. – Isobel? – zapytałam, ale nie było odpowiedzi. – Isobel? – powtórzyłam. Posłyszałam, jak kroki zatrzymują się tuż przy mnie, a kiedy uniosłam się z trudem na poduszkach, zobaczyłam zdumioną twarz lorda Bellarsa. – Fanny! – zawołał, po raz pierwszy od czasów Lymeworth, widząc moją twarz odkrytą. Po czym upadł na kolana przy łóżku, błagając o przebaczenie. – Gdybym tylko był wiedział – łkał – gdybym tylko był wiedział! – To co byś zrobił? – odezwał się inny głos w ciemności. To była Isobel, jej głos drżał z goryczy, jakiej nigdy nie słyszałam, nawet u niej. – Isobel? – Lord Bellars poderwał głowę i spojrzał z przestrachem. – To ja – powiedziała. – Och nie, nie ty! – wykrzyknął. – O Boże! I cóż ja uczyniłem, że spotyka mnie taki los! – Czego nie uczyniłeś? – zapytała gorzko Isobel. – Sam szatan zajmie się tobą w piekle, panie Laurence Bellars! – Zatem wy dwoje znacie się? – zapytałam. – Fanny, powinnaś wiedzieć... – zaczął lord Bellars, ale Isobel szybko mu przerwała. – Nie teraz – powiedziała – ta dziewczyna przeszła już wystarczająco wiele w czasie tych ostatnich
dni. – Po czym wzięła Bellarsa za ramię i pociągnęła go w róg pokoju. Ani dokładnie nie widziałam, ani właściwie nie słyszałam, co działo się pomiędzy nimi, ale z westchnień i jęków, jakie lord Bellars dobywał z siebie, kiedy Isobel szeptała mu do ucha, wnioskowałam, że sprawa nie była przyjemna. W końcu, po wielu okrzykach żalu z jego strony usłyszałam, jak znów upadł na kolana i wykrzyknął: – Co ja zrobiłem, że zyskałem miłość tak dobrych kobiet, kiedy sam jestem tak podły! – Następnie znów usłyszałam kroki opuszczające komnatę i oddalające się po schodach, a Isobel podeszła do mnie. – Co mu powiedziałaś – zapytałam – że tak zawył? – Dowiesz się tego w swoim czasie – rzekła Isobel – kiedy wyzdrowiejesz. Teraz znów musisz zasnąć. Porozmawiamy, jak poczujesz się lepiej. – Ale dokąd on idzie? – zapytałam. – Idzie czynić pokutę za swoje grzechy – odparła Isobel. – Nie potrzebujemy tutaj mężczyzn. To sprawy kobiet. Spij, moja Fanny, śpij. Wszystkie te dziwne wydarzenia działy się między snem a jawą, pod przemożnym wpływem laudanum, w tym niezwykłym stanie półletargu, który następuje po porodzie. Nawet gdybym nie miała napoju odurzającego, i tak po mojej próbie ogniowej byłabym na wpół przytomna. Och, u łoża kobiety rodzącej zjawiają się aniołowie i demony. Nawet bez Isobel, podsycającej mój gniew, ogrom bólu, jakiego doznałam, rozbudziłby moją złość przeciwko całej rasie mężczyzn, którzy postrzegają kobiety jedynie jako klacze rozpłodowe i nie tylko kradną im życie, ale również odbierają wszelką radość rodzenia. Kto może szczycić się urodzeniem córki w świecie, gdzie kobiety mają tak mało nadziei i są tak podle wykorzystywane? Pamiętam, jak płakałam nad twoim delikatnym ciałkiem, moja różowiutka Belindo, ślubując, że twój los musi być od mojego lepszy, że nie możesz zostać nigdy uwiedziona, tak jak przed tobą twoja matka, że musisz być tak wykształcona jak każdy chłopak, że musisz nauczyć się jazdy konnej, fechtunku, strzelania, żebyś potrafiła się obronić przed wszelkimi łapczywymi rękoma, w jakie może cię cisnąć los. Pamiętam, jak siedziałam i kołysałam cię (obie byłyśmy w stanie oszołomienia, jaki następuje po porodzie), i zachwycałam się twoją twarzą, twoimi rączkami jak u cherubina, nieprzeniknionym błękitem twoich dziecięcych oczu i porannym różem twojej młodej skóry. Jak my, które tak niedawno byłyśmy jedną istotą, stałyśmy się dwiema? Byłam tym najbardziej zachwycona, gdyż nadal czułam cię pod sercem i płakałam z powodu rozstania, które jest początkiem wszelkich rozstań w życiu, aż po śmierć. Było wielkim szczęściem mieć Isobel przy sobie, gdyż sama czułam się nieomal dzieckiem. Kiedy zwijałam się w kłębuszek do snu, wyobrażałam sobie różowe niemowlę, z usteczkami spływającymi śluzem – tak jak gdyby jakiś mały ślimak przeszedł przez łóżko – i malutkimi rączkami łapiącymi i puszczającymi powietrze. – Jak ją nazwiemy? – zapytała Isobel, siadając przy łóżku i spoglądając na dziecko oczami
przepełnionymi miłością. – Belinda – powiedziałam zupełnie bezmyślnie, gdyż ciągle kochałam Pukiel porwany, choć nie samego autora. Och, oby moja Belinda nie zaznała nigdy gwałtu większego niż kradzież jednego małego loku włosów podczas gry w karty. – Bogini kieruje twoimi słowami – rzekła Isobel – gdyż Belinda oznacza „Jak wąż”, a wąż jest starożytnym symbolem mądrości, a także Bogini. – Jesteś zupełnie pewna? – zapytałam. – Nie chciałabym jej nazwać tak, jeśli miałoby to być szatańskie imię, bo czyż wąż nie oznacza diabła? Isobel spojrzała na mnie z wielką cierpliwością, ale w jej oczach zamigotały iskierki gniewu. – Powinnaś sama już wiedzieć, po tym co od nas usłyszałaś – powiedziała. – Wąż był symbolem Bogini, ale kiedy jej świątynie zostały zburzone, a kapłani zastąpili stare kapłanki, węża uczyniono znakiem diabła. Zawsze jest tak: nowy kult nazywa starych bogów diabłami. Ta cała opowieść o Edenie to wierutne łgarstwo! Nazwij ją zatem Belindą, to ucieszy Boginię. Właśnie wtedy drzwi się otworzyły i do środka wbiegła Zuzanna z przerażeniem wypisanym na twarzy. – Szybko! Niech pani się ukryje, Isobel! Idzie tutaj accoucheur ze swoimi pomagierami. Wrzeszczą coś o czarach i koniecznie chcą widzieć położną. Och, proszę, skryj się, pani! Isobel opuściła kwef, aby ukryć okropny krzyż. Upadła na kolana, poprosiła Boginię o zmiłowanie i wy mówiła jeszcze jakieś słowa, których nie dosłyszałam. – Isobel – powiedziałam –jest tyle rzeczy, o które chciałabym cię zapytać. Lord Bellars, Bogini, cała twoja wiedza... Podbiegła i ucałowała czule mnie, a potem różowe niemowlę. – I tak wydarzyło się już więcej, niż ośmielałam się marzyć. Nawet gdybym musiała umrzeć teraz, zyskałam już przecież swój udział w uratowaniu ciebie, a także błogosławionej Belindy. Strzeż jej. Nasze drogi znów się przetną, jeśli Bogini tego zapragnie. Błogosławię was obie i wszystkie wasze córki! Tak, bądźcie błogosławione, błogosławione, błogosławione! – Po czym wybiegła z pokoju na tylne schody. – Isobel – krzyknęłam zrozpaczona, że tracę ją w chwilę po odzyskaniu. – Isobel! W tym właśnie momencie wpadł do pokoju doktor Smrodek w towarzystwie dwóch asystentów. Peruki przekrzywiły się im na głowach, twarze były zarumienione z pośpiechu i złości. – Gdzie jest ta wiedźma? – wrzasnął Smrodek. – Kto śmie nazywać ją położną? – Nie ma żadnej wiedźmy – odparłam spokojnie – chyba że masz pan na myśli mnie samą, sama bowiem urodziłam dziecko. – Starałam się być wyniosła i opanowana, ale ręce trzymające córeczkę drżały.
– Kłamiesz – zaprotestował Smrodek. – Niemożliwe było przeprowadzenie tego dziecka żywego przez wrota Natury. Zgodnie z Jej prawami powinnaś nie żyć. Przysięgam na ducha zmarłego Hipokratesa, iż użyto tu sztuki czarnoksięskiej. Na Jowisza – chciałbym zobaczyć ranę, gdyż z całą pewnością musi być rana! – To nakazy przyzwoitości nic już nie znaczą? – zapytałam oburzonym tonem. – Proszę bardzo, jeśli chcesz, sir, obnażyć moje ciało, to na swoje ryzyko. Smrodek zawahał się. Lękał się powszechnego potępienia, skoro bowiem jako accoucheur gwoli obyczajności nie mógł odsłonić ciała kobiety w czasie porodu, jakże mógł to uczynić po szczęśliwym – acz nie dzięki niemu – rozwiązaniu? – Proszę przestać już i iść sobie, sir – zażądała Zuzanna. – Jest pan mordercą! Smrodek rozglądał się stropiony, najwidoczniej rozważając, jak by się tu na nas zemścić, w końcu zażądał widzenia z lordem Bellarsem. – Z jakim lordem? – zapytała Zuzanna ze zdumieniem w głosie, zanim jeszcze zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć. – Z lordem Bellarsem z Lymeworth – krzyknął Smrodek. – Moje honorarium nie zostało jeszcze uregulowane! – Nie ma tutaj i nie było żadnego Bellarsa – oświadczyła Zuzanna. – Nie mam pojęcia, o kogo może panu chodzić. Spojrzałam na nią zaskoczona. Ale przebiegła dziewczyna! – Domagam się honorarium! – nastawał Smrodek. – A za co niby? – zawołała Zuzanna. – Za to żeś pan niemal zamordował moją panią? Urodziła dziecko bez asysty, i za to chcesz zapłaty? To ci dopiero! Smrodek zawrzał gniewem. Bełkotał coś niezrozumiale, podczas gdy jego świta miotała straszne pogróżki pod naszym adresem. – Gdzie jest ta wiedźma? – powrócił Smrodek do pierwszego pytania, gdyż – zdaje się – nic innego nie przychodziło mu do głowy. – Zbzikowałeś, mój miły panie – powiedziała Zuzanna. – Idźże sobie do domu wariatów, bo tam twoje miejsce, i pozwól tej biednej kobiecie zająć się spokojnie swoim dzieckiem. – To czary! – wrzasnął Smrodek. – Tak, to czary – odezwał się echem jeden z jego asystentów. – Czary, bez wątpienia – zawtórował drugi. Zuzanna porwała tymczasem za miotłę stojącą przy kominku i wymachując nią jak szpadą, natarła
na Smrodka i jego świtę. – Czary? – zapytała groźnie. – Czary? Jeśli tak w nie wierzycie, to jazda stąd na miotle! Wy głupcy! Wy rzeźnicy! Precz! –Przy tych gniewnych słowach Zuzanna z furią wymachiwała kijem. Smrodek et consorces wybiegli tak szybko, że naprawdę musiałam się roześmiać pomimo bólu, jaki mi to sprawiło. Kiedy wyszli, zapytałam Zuzannę, czy Isobel wyjawiła jej przyczynę pospiesznego zniknięcia lorda Bellarsa. – Nie wspomniała o tym ani słowem, panienko Fanny, a jedynie pokazała mi, jak przyrządzać twoje mikstury, zupełnie jakby wiedziała, że nie będzie mogła długo tu zabawić. Co się jednak tyczy jego odejścia, nic o tym nie wiem bliższego; tyle tylko, że na odchodnym wcisnął mi, jak zwykle, trochę gwinei, których starczy nam na jakiś czas. – Och, Zuzanno! – powiedziałam. – Chodź, obejmij mnie, gdyż tak się boję. Drżałam na całym ciele, a zęby mi szczękały. Ja trzymałam różowiutką i śpiącą Belindę – zupełnie nieświadomą wszystkich bólów świata – ale kto miał mnie przytrzymać i pocieszyć? – Będę twoją matką, panno Fanny – powiedziała Zuzanna – gdyż wiem, co to znaczy być sierotą. – I rzeczywiście, wszak zaopiekowała się mną jak matka i ocaliła mi życie, najpierw wzywając bez mej wiedzy położną, potem wypędzając wstrętnego accoucheur. Siadła teraz na łóżku i zaczęła mnie kołysać w ramionach. – Och, Zuzanno, uratowałaś mi życie! – zawołałam. – Cichutko, Fanny, ja nic nie zrobiłam. To wszystko zasługa pani Isobel. I tak wtuliłyśmy się w siebie: matka, dziecko i słodka Zuzanna, a ja zastanawiałam się, co po tych zadziwiających zdarzeniach ostatnich kilku dni może jeszcze los wymyślić dla poddania nas próbie. Zuzanna ucałowała moje rozgorączkowane czoło, ja ucałowałam czoło Belindy. – Będę twoją matką, panno Fanny – powtórzyła dziewczyna – twoją i Belindy. – Po czym znów zasnęłam z moją różowiutką Belindą w ramionach.
Rozdział IV Poznajemy Prudence Feral, wielce osobliwą mamką, a wasza uniżona autorka reasumuje istniejące kontrowersje w sprawie karmienia piersią mamki a piersią matczyną do których dodaje własne poglądy, wyprowadzone z doświadczenia (największego ze wszystkich nauczycieli).
W DNIACH, KTÓRE NASTĄPIŁY POTEM, żyłam pomiędzy snem a jawą, próbując karmić dziecinę za każdym razem, kiedy chciała jeść, a jej płacz przeszywał zasłonę moich snów. Nigdy nie zapomnę, nawet gdybym dożyła stu lat, jak twoje małe usteczka przywierały do mojego sutka, jak gdyby na tym świecie nie istniało nic oprócz ust i piersi, a cały taniec życia był jedynie ruchem dziecięcych ust, ssących, ssących, ssących! Jakże dziwnie Bogini ułożyła nasze sprawy! Budzeni w nocy przenikliwym płaczem dziecka, jakąż złość i urazę czujemy z racji przerwania nam wypoczynku. Ale potem, gdy bierzemy w ramiona dziecinkę – słodki ciepły ciężar, pachnący lekko potem i moczem – i kiedy spoglądamy w dół na tę rumianą senną twarzyczkę, na powieki mrugające w różanych policzkach, cały nasz gniew topnieje. W końcu kiedy mała istotka przyłoży swoje malutkie, spragnione usteczka do czekającej na nią piersi, jesteśmy zupełnie zdobyte, a matka i dziecko znów stają się jedną istotą oddychającą w rytmie wielkiego oddechu Wszechświata, u owocni życia ssącą słodycz ustami, których ruchy, nie wyuczone, lecz wrodzone, są silne jak puls samej Natury. Pamiętam pierwsze senne dni, kiedy z moich piersi wydobywały się jedynie przejrzyste krople cieczy, a córeczka częściej spała, niż się budziła, budziła się zaś tylko po to, aby rozwinąć się jak mały pączek i wrzeszczeć z głodu, cała przeniknięta tym żądaniem. Przywierała do piersi jak pijawka i ssała zażarcie ten życiodajny napój, aż ciałko rozluźniało się, a rączki i nóżki wiotczały, ona zaś zasypiała z sutkiem w buzi. Główka natychmiast ciężko opadała na bok, małe usteczka odrywały się od piersi i byłaś oto pogrążona we śnie, moja Belindo, bez reszty pogrążona we śnie. Po trzech dniach białe strumienie mleka zaczęły tryskać z moich brodawek, tak że mogłam naciskać je i widzieć, jak biją z nich delikatne wstęgi mleka, podobne do malutkich promieni księżycowych lub jedwabnej sieci pajęczej, utkanej z substancji mojego ciała po to, by karmić dziecko tak niedawno z tego ciała wybrane. Pamiętam, jak moje brodawki zaczynały boleć, kiedy zbliżał się czas karmienia, i jak twój najcichszy płacz lub nawet delikatna myśl o tobie sprawiały, że moje piersi puszczały mleko i trzy perłowobiałe kropelki zbierały się u ich końców. Zupełnie nagle, dziesiątego dnia po porodzie, mleko stało się gorzkie i nie chciałaś go pić. Odwracałaś swoją małą główkę od brodawki z płaczem, wykrzywiając twarz z bólu i złości; ta sama przeto pierś, która jeszcze niedawno była dla ciebie źródłem radości, teraz przyprawiała cię o niepocieszone łkanie. Ach, jakże i ja szlochałam z tej racji, czując piersi nabrzmiałe aż do bólu i widząc mleko wyciekające na pościel. Zdarzenie to było szczególnie dotkliwe dla mnie, która tak często i brutalnie byłam pozbawiana kontaktu z ludźmi, których kochałam, albowiem noworodek rozmawia z matką jedynie poprzez
ssanie, nie przez słowa, i jeśli ta prosta droga odpada, to jaka pozostaje im możliwość rozmowy? Karmienie własną piersią nie było podówczas modne pośród kobiet szlachetnie urodzonych, gdyż uważano, że ssanie to coś niskiego i doprawdy zwierzęcego. Nie zważając wszelako na modę, ja pragnęłam czegoś przeciwnego. Dopiero kiedy moje mleko zgorzkniało, Zuzanna wyznała, iż o takiej możliwości uprzedzała ją Isobel. – Gorzkie zioła popsuły ci mleko, panno Fanny – powiedziała Zuzanna. – To nie twoja wina. Isobel z góry to przewidywała i radziła od razu zdać się na mamkę, ale ty tak bardzo chciałaś karmić sama... Niechże panienka tak nie płacze, nic tu nie zawiniłaś. Wszelako ja zawodziłam i zawodziłam. Odstawienie córeczki od piersi wydawało mi się rzeczą tak bolesną jak wszystkie inne straty, jakie poniosłam w życiu. Byłaś moją jedyną rodziną na tej ziemi i nie pragnęłam niczego więcej, jak tylko karmić cię piersią przez całą wieczność. Cóż to za radość karmić piersią własne dziecko! Mężczyźni kierujący się modą mogą być odmiennego zdania; damy przy nadziei mogą uznać to za rzecz niską i godną jedynie bydlątek, ale dla matki i dziecka jest to najwyższa radość. Kiedy bowiem dziecko pozbywa się bólu i głodu, karmi się tym także i matka. Jedna bierze, dając, druga biorąc – daje; przez takie obcowanie ta dwójka jest błogosławiona. Karmienie jest równie wielkim szczęściem dla karmiącej, jak i dla karmionej. Wszystkie te racje nic jednak nie mogły zmienić w tym, że zioła, które ocaliły mi życie, nadały gorycz mojemu życiodajnemu mleku, stąd koniecznie trzeba było znaleźć mamkę, i to znaleźć natychmiast. Zabrało to cały dzień i całą noc, a w czasie tych wszystkich godzin truchlałam na myśl, że zagłodzisz się na śmierć. Dwadzieścia cztery godziny, podczas których dziecko krzyczy z głodu, to dla młodej matki prawdziwa wieczność. Jakimże hojnym źródłem jest kobiece ciało! Mleko, łzy, krew – to nasze żywioły. Takie snadź nasze przeznaczenie, by spływać wodami, z których jesteśmy utkane, my, małe morza falujące życiem o różnych barwach i kształtach! Wreszcie zjawiła się mamka – ku mej uldze i ku memu rozczarowaniu. Lepsza z pewnością mamka niż konające z głodu niemowlę, atoli karmicielka okazała się istotą potężną, o olbrzymich zwisających piersiach, świńskiej twarzy, wąskich oczach za żelaznymi okularami, ze śladami wąsów pod zadartym nosem, wargami zaś tak mokrymi i czerwonymi jak cielęca wątroba. Miała mysiobrązowe włosy, tego samego koloru wąsy, a prawy policzek ozdabiał wielki czerwony kaszak. Pomimo zniechęcającego wyglądu mamki Zuzanna i ja byłyśmy jej tak wdzięczne za przybycie (kiedy malutka została nakarmiona, natychmiast przestała płakać), że powinnyśmy były paść przed nią na kolana z wdzięczności, nawet gdyby wyglądała jak sama Meduza i groziła, że pozamienia nas w kamienie. Prudence Feral – gdyż tak nazywała się wybawicielka – była osobą, która uprzejmość i dobroć uznawała za słabości uzasadniające dominację nad przejawiającymi je osobami. Widząc przeto ulgę, z jaką odetchnęłyśmy po jej przybyciu, od razu zaczęła mnie i Zuzannę rozstawiać po kątach. Córka wikarego, wdowa po marynarzu pochłoniętym niedawno przez morze, oznajmiła nam, że trzy dni wcześniej pochowała syna i z tego jedynie powodu gotowa jest pełnić u nas przez jakiś czas rolę mamki. W ten sposób chciała niewątpliwie dać nam do zrozumienia, iż jest zupełnie niezależna, wcale nie potrzebuje pieniędzy, a jeśli przyjmuje ofertę, to jedynie z miłości do dzieci – w odróżnieniu od chytrych mamek, znanych z plotek i opowiadań.
Od pierwszej chwili, kiedy przestąpiła próg, zaczęła natychmiast wydawać polecenia dotyczące dziecka, a także mnie i Zuzanny. Oznajmiła, że nie może jeść niczego oprócz baranich udźców, surowych ostryg i świeżego koziego mleka, a dla dogadzania jej podniebieniu rozkazała nająć kucharza. Na te warunki przystałam bez oporu – bardzo bowiem martwiłam się o Belindę, a sama też dobrze rozumiałam, że pokarm mamki stanowi o pożywieniu dziecka. (Isobel powiedziała, że mało prawdopodobne, abym po takiej przeprawie była w stanie donosić następną ciążę, tym bardziej więc pragnęłam utrzymać cię przy życiu, Belindo, choć łatwo można było odnieść wrażenie, że w tych ponurych czasach tysiące dzieci rodzi się jedynie po to, by rychło umrzeć.) Prue całkowicie przejęła komendę nad tobą, zabierając do swojej komnaty, zamykając drzwi na zamek i nie pozwalając nam obu zerknąć na ciebie bez specjalnego jej pozwolenia, zupełnie jak na audiencji u papieża w Rzymie! Gdyby Prue nie lubiła tak bardzo jeść – czy raczej należałoby powiedzieć: obżerać się – nigdy nie oglądałybyśmy twojej dziecięcej twarzyczki, tak zaborcza była niańka w stosunku do twojej delikatnej osóbki. Na szczęście jednak za dnia i po nocy maszerowała do kuchni, aby pokosztować ciasta czy wychylić kubek mleka, stąd kiedy żołądek wyganiał ją z pokoju, mogłam wślizgnąć się i popatrzeć przez chwilę na twoją śliczną twarzyczkę. Odnosiło się wrażenie, że czas upływa Prue w tym samym rytmie, co niemowlęciu: spała i jadła, piła ciepłe mleko i znów spała – i z każdym dniem stawała się coraz pokaźniejsza. Była w tym może jakaś magia, że w miarę jak ona rosła, rosła również Belinda, nie ulega jednak wątpliwości, że z większą troskliwością karmiła siebie niż dziecko. Zaszyła się w tej ciemnej komnacie z zaciągniętymi zasłonami, pościelą trącącą stęchlizną i wiecznie palącym się ogniem w kominku, ale za to w ogóle bez żadnej świecy w lichtarzu. Pokój zaczął przechodzić zapachem moczu i zsiadłego mleka, gdy tymczasem Prue wędrowała przez swoje senne życie do spiżarni i z powrotem, karmić dziecko i – znów do łóżka. Zuzanna i ja tylko spoglądałyśmy tęsknie na zamknięte drzwi, nie ważąc się pukać, żeby Prue się na nas nie rozgniewała. Zdawało się, iż drażnią ją nawet najdrobniejsze sprawy, a poirytowane osoby często stają się domowymi tyranami. – Jak tam? Kiepskie miałaś mleko? – pytała szyderczo, jeśli w ogóle się do mnie odzywała. Tak jak wszystkim mamkom, nie było jej dość, że karmiła niemowlę, musiała też koniecznie karcić matkę! Nieustannie krytykowała mój ubiór, wygłaszała straszliwe przepowiednie względem mojego dalszego zdrowia i wyśmiewała się z moich poglądów na wychowywanie dzieci. W czasach bowiem, kiedy się urodziłaś, Belindo, wiele matek i nianiek ciągle jeszcze było zagorzałymi zwolenniczkami otulania dziecka w powijaki (który to zwyczaj po dziś dzień rozpowszechniony jest w dużej części Europy), podczas gdy bardziej oświeceni rodzice zaczynali już wypowiadać się przeciw tej starodawnej praktyce. Gdyby nie mój sprzeciw, Prue trzymałaby cię tak skrępowaną, że wyglądałabyś jak holenderski kręgiel, z główką za to niczym nie podtrzymywaną u góry i kiwającą się przy każdym potrząśnięciu, podczas gdy z powodu naturalnej słabości dziecięcej szyi właśnie ją trzeba chronić i podpierać. Na powijaki w żaden sposób nie chciałam się zgodzić, ponieważ zanim jeszcze uczeni lekarze zaczęli przeciw temu występować, ja już byłam przeświadczona, iż dziecku trzeba zapewnić swobodę ruchów. Jak do tego doszłam, nie potrafię wyjaśnić; było to przekonanie równie gorące i naturalne jak pragnienie, aby karmić cię własną piersią. Dziś łatwo się śmiać z takich rzeczy, ale czasy Jerzego I były nadal wiekiem ciemnoty, wielu też lubieżników i modnisiów z niechęcią patrzyło na matki
karmiące swoje dzieci, mieli bowiem wtedy ograniczony dostęp do swych połowic. Czułych rodziców nie spotykało się często w tamtych czasach i, na przykład, wiele niemowląt wysyłano do regionów bardziej niebezpiecznych i zagrożonych chorobami niż te, w których mieszkali rodzice. Pan domu tłumaczył zazwyczaj, że ma na względzie dobroczynny wpływ wiejskiego powietrza, ale w istocie chodziło mu o własny komfort: odzyskanie żony znowu tylko dla siebie oraz zażegnanie niebezpieczeństwa, iż po nocach sen będzie zakłócał płacz dziecka (czy „bachora”, jak je najczęściej określano). Nie potrafię wyjaśnić, skąd brał się ten chłód w stosunku do dzieci; nawet matki, które poród okupiły wielkimi męczarniami, często ulegały panującym zwyczajom i wysyłały swoje pociechy do osób, skądinąd znanych jako „mordercze mamki” podejrzewane o duszenie dzieciątek lub też głodzenie ich na śmierć. Być może dlatego wiele dzieci umierało przed piątym rokiem życia, a rodzice starali się nie przywiązywać do nich za bardzo, by potem nie czuć zbyt wielkiej boleści. Matki rozumowały być może, iż lepiej odesłać dziecko, skoro tak czy inaczej ma umrzeć. Moje własne przykre stosunki z przyrodnią siostrą, Mary, były w istocie skutkiem tej pożałowania godnej praktyki korzystania z usług mamki. Wysłano ją do obcej karmicielki zaraz po urodzeniu i trzymano z dala od domu przez blisko trzy lata. Kiedy wróciła, by zobaczyć, że musi walczyć z Danielem i ze mną o miejsce w rodzinie, zaczęła zarówno płakać za swoją mamką (z którą wiązało ją serce), jak też wściekać się na to, że nie jest najważniejszą osobą w domu. Jak powiedziała mi później lady Bellars, wszystkiemu winien był tylko i wyłącznie lord Bellars. Kiedy pokazano mu pierworodną córkę, poczuł się nią głęboko rozczarowany i kazał wysłać do mamki na wieś, oznajmiwszy, że nie chce widzieć swej latorośli do czasu, zanim osiągnie „wiek rozsądku”. Tego wieku, niestety, nie osiągnęła nigdy. Owo wczesne wygnanie napełniło jej dziecięce serce taką pretensją do świata, że kiedy powróciła znowu na łono rodziny, najulubieńszym jej zajęciem było dokuczanie: matce, bratu, a przede wszystkim mnie. Mary owijano w powijaki; mnie nie. To była z pewnością jedna z przyczyn, dla których chciałam ci tego oszczędzić, tylko jednak uparte obstawanie przy tym zakazie powstrzymało Prue Feral przed obwiązywaniem cię niczym kapłona przed pieczeniem. Zrazu owinęła powijakami twoje delikatne ciałko, tak ciasno jak tylko mogła – niewątpliwie po to, żebyś nie mogąc się ruszyć, nie sprawiała jej nadmiernych kłopotów. Bardzo też niechętnie sprawdzała twoje pieluszki, lękając się pobrudzić swoje delikatne paluszki dziecięcym kałem lub moczem. Wprawiło to mnie w taką wściekłość, że nie mogłam ścierpieć obecności Prue w naszym domu ani chwili dłużej, wszelako Zuzanna powstrzymywała mnie przed odprawieniem jejmość Feral, zwracając mi uwagę na trudności, jakie miałybyśmy ze znalezieniem nowej mamki. (Trzeba ci bowiem wiedzieć, Belindo, że w Londynie accoucheurs byli wtedy również dostawcami mamek, a żaden z nich nie chciałby mieć do czynienia z nami po szeroko rozpowszechnianych przez doktora Smrodka opowieściach na temat mojego porodu.) – Nie pozwalam, aby moje dziecko dusiło się w powijakach – gniewnie i stanowczo oznajmiłam Prue. – Zatem sama ją odwiń, jeśli pragniesz jej śmierci – dodała. Spojrzałam na nią zdumiona.
– O co ci chodzi? – Nie będzie moją winą, jeśli dziecko zamarznie na śmierć – powiedziała Prue. – Nie moją winą. – A dlaczego niby ma zamarznąć? – spytałam. – Mmm – zamruczała Prue, sznurując swoje wątrobiane wargi i potrząsając grubymi policzkami z najwyższą dezaprobatą. – Mało wiesz o dzieciach, to pewne. Przez chwilę zawahałam się, gdyż w istocie na temat dzieci nie wiedziałam prawie nic; miałam tylko naturalne przeczucia, ale żadnych dowodów. Niestety, mamki mogą śmiało tyranizować młode matki, gdyż te niczego nie są pewne, a niemowlaki nie potrafią jeszcze wypowiedzieć swej opinii. Czy moja dziecinka, nie chroniona powijakami, zamarznie na śmierć? Czy umrze od gorzkiego mleka swojej własnej matki? Czy razem z mlekiem mamki wchłania jej minorowy nastrój? Czy zamiast mnie uzna Prue Feral za swoją naturalną matkę? Oto pytania, które mnie gryzły przez pierwsze tygodnie po twoim narodzeniu. Astrologowie i magowie twierdzą, że kobieta tuż przed swoim miesięcznym kwitnieniem uzyskuje władzę magiczną i może zmusić duchy, by spełniały jej życzenia, o ile zatem potężniejszą magią musi dysponować matka! Albowiem proces narodzin to wybuch dokonujący się między niebem a ziemią, rozłam pomiędzy tym, co ziemskie, a tym, co boskie, skrząca się granica pomiędzy mężczyzną a Bogiem, pomiędzy kobietą a Boginią. – Odwiń ją – powiedziałam tak stanowczo, jak potrafiłam. – Biorę pełną odpowiedzialność za konsekwencje. Prue Feral zrobiła kwaśną minę (tak jak to miała w zwyczaju), niemniej jednak uwolniła cię z powijaków. Zapłakałam potem, kiedy zobaczyłam twoje nóżki tak bardzo zaczerwienione od krępującego płótna i ramionka niemal zdeformowane od nadmiernego ucisku. Kazałam skwaszonej jejmości Prue zatroszczyć się o gorącą wodę, aby zmieszawszy ją z zimną, przygotować kąpiel dla ciebie, i własnymi rękami obmyłam twoje drobniutkie ciałko. Prue zaciskała wydatne wargi, marszczyła brwi i cmokała z niezadowoleniem. Podziwiałam doskonałość twojej istotki: dziesięć paluszków u nóg z paznokietkami koloru wnętrza rumianej muszelki tropikalnej, malutkie pudendum tak gładkie i różowe, że wydawało się rzeczą niemożliwą, iż kiedykolwiek porośnie włosami, zarys najprawdziwszych brodawek piersiowych zwróconych do wewnątrz (jakby odrzucających sugestię, że kiedyś będądawały mleko), okrągłą niemowlęcą klatkę piersiową, rozkoszną miniaturową pupcię, wprost zachęcającą do matczynego pocałunku. Ale też Prue namarszczyła brwi, kiedy całowałam cię w to rozkoszne miejsce! – Prostą drogą poślesz to dziecko do piekła – obwieściła – pieszcząc i całując je w ten sposób. Wygrałam jednak – przynajmniej na razie – spór o powijaki. Otuliłam twoją znikomą osóbkę luźnym kawałkiem białego płótna i podałam mamce do nakarmienia u jej wielkiej, nabrzmiałej piersi. A ona porwała cię do swojej komnaty i zamknęła drzwi na klucz, znowu sobie ciebie przywłaszczając. Ja zaś zasiadłam do biurka, zdecydowana dokończyć ów romans w stylu pani Haywood, który
rozpoczęłam, zanim zaczął się poród. Taki romans mógł zapewnić nam wszystkim ostrygi, kozie mleko i udźce baranie, choćby skończyły się pieniądze i klejnoty lorda Bellarsa, a wierzyciele zaczęli pukać do drzwi. Tak, powieści dawały pieniądze, jeśli nie wzniosłą reputację (ponieważ wszyscy krytycy tej epoki byli zgodni co do tego, że szlachetny poemat epicki góruje nad głupią powieścią i obok tragedii jest jedyną formą, do której geniusz winien aspirować). Ale czy geniusz zaspokoiłby apetyt Prue Feral? Nie bardzo! Dlatego chwyciłam za pióro i zaczęłam pisać. Jak już powiedziałam, nazwałam swoich zmyślonych kochanków Klotyldą i Filidorem, skreśliłam też epistołę dedykacyjną pełną najbardziej schlebiających epitetów, jednak odpowiednio niejasnych, aby pasowały do każdego szlachetnego lorda lub nawet szlachetnej lady, których mogłabym potem wybrać na patronów mojego dzieła. Mój pierwszy romans! O czym mogłam pisać? Och, chciałam mieć żaglowce i seraje, piratów i nababów, wraki, sztormy, wysadzanie na bezludnej wyspie, fortuny przepadłe i znów odnalezione, fortuny zyskane i znów przegrane – wszystko ujęte w formie niezwykle wyszukanych „tajemnych” listów, emanujących najczulszą miłością, największą zazdrością i najczarniejszą rozpaczą! Dzięki tej książce opłaciłabym rachunki i zapewniła utrzymanie Belindzie, jej mamce i Zuzannie, gdyż teraz ja byłam głową rodziny i niezbyt mogłam sobie pozwolić na pisanie dla własnej satysfakcji poematów o losie kobiety, zamiast tego zaś musiałam nagiąć się do współczesnej mody i pisać opowieści w napuszonym stylu pani Haywood. Stąd zaczęłam snuć zadziwiającą historię o połączonych przez gwiazdy kochankach, uzupełnioną omdlałymi dziewicami, grubiańskimi wszetecznikami, pożądliwymi kapitanami i zrujnowanymi dworzanami. Praca szła dość gładko przez jakiś czas, ponieważ machałam piórem równie gracko jak każdy pismak, serwujący romanse zachłannej publiczności jak filiżanki mocnej, słodkiej czekolady. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że powieść romansową traktowano tylko jako środek podsycający wątpliwe namiętności u znudzonych dam, które zamiast tego winne były zapalać się do igieł, nici oraz modlitewników, ale powiedziałam sobie, że pierwszy owoc mojej pisaniny (nie licząc wszystkich tych dzieł literackich, które w czasach świadczenia usług miłosnych lordowi Bellarsowi oddałam na pastwę płomieni) winien mieć przynajmniej porządne zakończenie. Jakkolwiek pośledniego rodu wydawały się podówczas powieści w porównaniu ze wzniosłymi poematami i szlachetnymi tragediami, to przecież były chyba lepsze dla duszy niż stręczenie własnym ciałem. Pisałam i pisałam, gdy tymczasem Prudence wychowywała moje dziecko. Trudno mi było wejść do twojego pokoju, a jeszcze trudniej zająć się tobą – chociaż bacznie obserwowałam wszystkie przemarsze pani Prue. Po wielekroć pisaniu towarzyszył głęboki smutek, że sama cię nie doglądam, i czułam się wyrodną matką, która swoje dziecko powierzyła cudzej opiece. Niestety! Taka była nieunikniona konsekwencja mojej nowo odkrytej niezależności. Sama nie mogłam cię karmić ani też oprócz samej siebie nie mogłam polegać na nikim innym, kto by mógł zarabiać dla nas na chleb i utrzymywać bez skazania na przytułek. Nie wiedziałam, gdzie ani dlaczego zniknął lord Bellars, a Lancelot z pewnością był już za górami, za lasami. Nie miałam innego wyboru, jak tylko nauczyć się grać mężczyznę – lepiej niż jakikolwiek mężczyzna – jako że na kogo mogłabym zdać się oprócz siebie samej? Choć przeto wyczerpana swoją własną próbą ogniową (brzuch ciągle jeszcze się nie wygoił), jednak zabrałam się do pracy. Zmuszałam się do zapisywania nie mniej niż dziesięciu kartek papieru dziennie, a w każdą sobotę odgrywałam rolę własnego sekretarza i przepisywałam efekt całego
tygodnia na czysto. To właśnie w te okropne soboty pojawiały się moje największe wątpliwości, ponieważ umysł i pióro w miarę szczęśliwie podążają zgodnie podczas kompozycji dzieła, kiedy jednak przystajesz, by przepisać swe słowa, powolność i nuda tego przedsięwzięcia rodzą największe zwątpienie. Dlaczego piszę o Filidorze i Klotyldzie, myślałam, a nie o Lancelocie i Fanny? Z pewnością gwiazdy połączyły nas tak jak żadnych innych kochanków! Atoli opisywanie swoich miłosnych przeżyć nie było wtedy w modzie. Uczynienie materią książki wydarzeń rozgrywających się we własnym sercu uznano by za arogancję czy wręcz za wariactwo. Pani Haywood pisała romanse w stylu francuskim, pan Defoe opisywał prawdziwe historie sławetnych przestępców i katastrof statków, francuscy twórcy romansów słali nam rok za rokiem tchnące namiętnością produkty swoich piór (które nasi szlachetni krytycy ganili z taką samą gorliwością, z jaką pochłaniali je złaknieni angielscy czytelnicy). Nikt jednak nie ośmielał się pisać o swoich własnych przeżyciach, chyba że na użytek prywatnych pamiętników (przeznaczonych dla dorastających latorośli). Cóż to byłaby wszelako za historia, pomyślałam, gdybym zdecydowała się pisać o Lancelocie i o Fanny! Lancelot i Fanny byli warci stu Filidorów i Klotyld! Burzliwa miłość Lancelota i Fanny była tak delikatna i subtelna jak afekt Pyrama i Tysbe, Heloizy i Abelarda! Często, siedząc przy biurku, słyszałam stłumiony płacz dziecka. Wtedy, ogarniana matczyną pasją, podbiegałam do drzwi komnaty Prue i pukałam delikatnie. – Nic się nie stało, panno Fanny – słyszałam w odpowiedzi. – Proszę się nie martwić. – Niechętnie powracałam więc do mojej pisaniny, jednak jeszcze przez dłuższą chwilę moje uszy nasłuchiwały z wytężoną matczyną uwagą. Klotylda i Filidor zagarnęli tylko połowę mojego serca, druga połowa oraz oboje uszu należały do ciebie. Te uszy słyszały każdy dźwięk twojego dziecięcego głosu, a każdy twój płacz rodził okropne wizje. Czy Prudence znów krępuje cię powijakami, a może głodzi? Setki razy udawałam się pod drzwi, by pytać, co się stało, i usłyszeć: „Nic”, po czym znów wracałam. Wyobrażałam sobie, że zostałaś rozerwana na kawałki przez dzikie bestie lub też zduszona przez zdradliwą gorączkę. Wyobrażałam sobie twoje oczy wykłute drzazgami lub twe delikatne stopy wkładane do paleniska. Wystarczyło mi usłyszeć twoje zawodzenie, bym podrywała się i biegła do twojej komnaty, ale Prudence niezmiennie powtarzała swoje: – Nic, nic, nic. Tygodnie mijały, ja pisałam. Filidor i Klotylda zostali porwani przez piratów, rozdzielili się i połączyli ponownie, stracili bogactwa i na nowo odzyskali, utracili dzieci i szczęśliwie odnaleźli, utracili rodziców i ponownie odnaleźli, a ty z kwilącej drobiny o czerwonej twarzy przemieniłaś się w gładkie, różowiutkie trzymiesięczne niemowlę. Ilekroć tylko mogłam wedrzeć się do zakazanej komnaty – najczęściej podczas kąpieli Prue – widziałam, jak twoja twarz zyskuje nowe rysy, jak zaczynasz się śmiać, gaworzyć i naśladować naszą mowę. Och, kiedy śmiałaś się, wznosiłaś w powietrze rączki i nóżki w odruchu najprawdziwszej radości i wydawało się, że się śmieje cała twoja dziecięca postać. Ciągle jednak trwożyły mnie odgłosy dochodzące z pokoju i któregoś dnia, niezdolna się już powstrzymać, uklękłam przy dziurce od klucza i zajrzałam do środka. Jeszcze teraz serce mi bije, a oczy napełniają się łzami, gdy wspominam, co zobaczyłam. Wbrew memu zakazowi spętana w becikach wisiałaś na kołku w ścianie, a jejmość Prue łapczywie
pochłaniała udziec barani, popijając go świeżym kozim mlekiem. Ona śliniąc się, wycierała zatłuszczone ręce w zatłuszczoną suknię, a ty zanosiłaś się płaczem. I wtedy zobaczyłam (zrazu nie dowierzając swoim oczom), jak Prue chwyta za lnianą ścierkę i bije cię nią w twarz! Znów zakwiliłaś i znów zostałaś uderzona! Porwałam się z kolan i zaczęłam tłuc pięściami w drzwi. – Nic się nie stało – powiedziała słodko Prue. – Otwieraj natychmiast!:– wykrzyknęłam. – Nic się nie stało – upierała się Prue. – Otwieraj, bo inaczej wyważę drzwi – wykrzyknęłam. Usłyszałam powolne szuranie stóp, wreszcie podwoje się uchyliły. – Jak śmiesz bić moje dziecko! – wrzasnęłam rozwścieczona. – Nigdy tego nie robiłam – odparła ona. – Kłamiesz! I znów jest w powijakach wbrew mojej woli. Prue spojrzała na mnie wyzywająco i oznajmiła: – Próbuję tylko uchronić twoje dziecko od piekła, a oto cała wdzięczność. Podbiegłam do ciebie i wzięłam w ramiona, uwolniłam z więzów i zaczęłam całować pręgi, które wystąpiły na twej twarzyczce od gniewnych razów. Kołysałam cię w ramionach i za nic nie chciałam wypuścić. – Precz! Precz z mojego domu natychmiast! – rozkazałam Prue. – Pozwolisz Belindzie zagłodzić się na śmierć? – zapytała wyniośle. – Gdzie znajdziesz dla niej mamkę? – Precz z mojego domu – krzyczałam. – Niech i tak będzie – wycedziła Prue z godnością. – Idę sobie, a dzieciak niech umiera. – Zaraz też ostentacyjnie jęła zbierać swoje rzeczy, pościel i wyciągać kufer spod łóżka. Wtedy rzeczywiście się przeraziłam, gdyż istotnie nie miałam drugiej mamki ani też w żaden sposób nie mogłam karmić cię sama. – Zostań, proszę – wyjąkałam – o tydzień dłużej, abym znalazła inną mamkę. Ale te drzwi mają pozostać uchylone, a dziecko nie może być w powijakach, gdyż inaczej wytargam cię za uszy! – Och, serdecznie dziękuję, panno Fanny – zawołała Prue, ścierając tłuszcz barani z wąsów i padając na kolana z wdzięczności. Gdy tylko zaznała grozy wymówienia, natychmiast stała się uniżona i służalcza. Powinnam była wiedzieć, że takie postępowanie nie wróży niczego dobrego!
ROZDZIAŁ V Prezentujący osobą kucharki, niektóre pożyteczne opinie o naturze dzieci, usilne starania naszej bohaterki wzglądem znalezienia nowej mamki dla jej dziecka, takoż pełny opis koszmarnego snu matczynego.
PODCZAS KIEDY ZUZANNA I JA poszukiwałyśmy nowej mamki, Prue usiłowała mi wytłumaczyć, że jej sposób traktowania Belindy miał na względzie jedynie dobro dziecka. – Albowiem dzieci rodzą się z brzemieniem grzechu pierworodnego – oznajmiła – i musimy wybić z nich ten grzech dla zbawienia ich duszy. Takie wierzenia przerażały mnie; przeczytawszy Rozmyślania o wychowaniu pana Locke’a, uznałam, że nowo narodzone dziecko to tabula rasa; nie jest ani dobre, ani złe, za to nieskończenie miękkie i podatne na formowanie drogą doświadczenia. Pan Locke był zdania, że dziecko po urodzeniu jest bez zasad moralnych, idei, opinii, będzie zaś takim, jakim ukształtują je rodzice. Sama skłaniałam się ku jeszcze łagodniejszej teorii niż pogląd pana Locke’a i byłam szczególnie urzeczona słowami pani Aphry Behn w Oroonoko: „Bóg czyni wszystkie rzeczy dobrymi; człowiek wtrąca się do nich i wtedy stają się złymi”. W czym jeszcze pełniej mogłoby się zawrzeć dobro, jeśli nie w nowo narodzonym dziecięciu, z jego czystą, nie pomarszczoną skórą i łagodnym usposobieniem? Kiedy jest głodne, płacze, kiedy jest śpiące, śpi. Dopiero gdy rośnie, rozwija w sobie przebiegłość i chytrość, skrywając własne prawdziwe uczucia, wiedzione pragnieniem, aby manipulować bliźnimi. Och, ileż to razy obserwowałam te straszliwe metamorfozy, jakie zachodzą w istocie ludzkiej, gdy od dzieciństwa zmierza do starości. Ciało rośnie, deformując się razem z umysłem. Każde kłamstwo odciska się zmarszczką, każdy akt chytrości lub obłudy zostawia swoje piętno w złośliwych rysach starca, a ciało często tak bardzo wstydzi się tych oszustw, że stara się skryć pod osłoną tłuszczu. Ach, to zbyt wymowne, zbyt skalane mięso! Ciało jest płótnem, na którym dusza maluje swoje własne deformacje! W dniach kurewstwa patrzyłam z odrazą i niedowierzaniem na zniszczone ciała mężczyzn – korpulentne i satyrowate, poczerwieniałe od pijaństwa i nabrzmiałe od obżarstwa – myśląc: nawet ta góra smalcu była kiedyś chłopczykiem o słodkiej twarzyczce. W dzień porzucałam swój romans i poświęcałam się szukaniu nowej mamki, której filozofia byłaby bardziej zgodna z moją własną, w nocy zaś pisałam. Wiedziałam, że już niedługo wierzyciele zaczną pukać do naszych drzwi (Zuzanna ciągle zamawiała kotlety baranie, na które nie bardzo mogłyśmy sobie pozwolić, a doktor Smrodek nie przestawał grozić nam więzieniem za długi w wypadku nie opłacenia jego „usług” przy porodzie). Mój romans zbliżał się wprawdzie ku końcowi, jednak szaleństwem było zakładać, że jakikolwiek wydawca zapłaci nieznanej, początkującej autorce za nie dokończone dzieło. Londyn pełen był pismaków, którzy radzi przyjęliby gwineę lub dwie jako zapłatę za wygładzony wielusetstronicowy rękopis. Na mansardach Grub Street tłoczno było od głodujących poetów o nazwiskach dużo bardziej znanych niż moje. Pomyślałam, że niedługo nie będę miała żadnego innego wyboru, jak tylko znów oddać się pod wątpliwą opiekę mamci Coxtart –
chociaż trudno było przypuścić, by chciała mnie teraz, z pociętym i zdeformowanym brzuchem. Myślałam nawet o zwróceniu się do moich poprzednich kochanków, Presto i Puga, ale obaj mieli już inne miłośnice i nie byliby uszczęśliwieni moim natręctwem. Cleland z kolei porzucił Londyn dla Orientu (gdzie sprośny żywot przygotowywał go do napisania sprośnej książki o mnie). Ba, pomyślałam nawet o tym, żeby poprosić Theophilusa Cibbera o jakąś pracę na scenie lub by zdać się z Belindą na łaskę mojej macochy, lady Bellars, ale jakże mogłam powrócić do Lymeworth z dzieckiem poczętym z jej własnym mężem? Czy kiedykolwiek w swojej desperacji pomyślałam o odnalezieniu Daniela Bellarsa? Nie – po tysiąckroć nie! Już lepiej byłoby mi zginąć z głodu! To prawda, że wyjeżdżając z Lymeworth, nie miałam pojęcia, iż pożądanie każe mu wyruszyć na poszukiwanie mnie. Skoro jednak później zadał się z Kate, to widać bardziej go gnała nie miłość do mnie, lecz niska chęć naśladowania amorów swojego ojca. W końcu nawet lord Bellars nie chciał się z nim widzieć, tego zaś, dokąd Daniel i Kate uciekli, ani nie wiedziałam, ani też nie pragnęłam wiedzieć. Zuzanna zarządzała naszymi finansami, w przerażającym tempie oddając w zastaw klejnoty lorda Bellarsa. Ile ich jeszcze było, nie wiedziałam, ale obawiałam się, że są już na wyczerpaniu, gdyż Zuzanna mówiła tak, jakbyśmy były bliskie bankructwa. Miałam jednak nadzieję, że moja lojalna służąca odkryje sposób na powstrzymanie naszych wierzycieli jeszcze przez kilka tygodni, a ja znajdę mamkę i skończę romans. Nie wątpiłam, że moja opowieść o Klotyldzie i Filidorze będzie dostatecznie interesująca, by przysporzyć mi tylu czytelników, ilu miała pani Haywood; a wraz z czytelnikami zjawią się kotlety baranie, kozie mleko i ostrygi! Minął już rok, jak uciekłam z Lymeworth do Londynu i jakież zadziwiające wydarzenia rozegrały się w tak krótkim czasie! Opuszczałam Lymeworth jako siedemnastoletnia dziewczyna, świeżo pozbawiona cnoty, a tak nieświadoma szalbierstw tego świata jak malutka owieczka. W ciągu dwunastu krótkich miesięcy poznałam wiedźmy i rozbójników, ladacznice i kluby piekielne, intrygi i ekstazy. Przekroczyłam wielką przepaść, jaka dzieli dziewicę od matki. Zrozumiałam wielką odpowiedzialność ciążącą na matce i zobaczyłam, jak nieskończenie różni się to od posiadania matki. Czasami gorąco pragnęłam być Belindą, leżeć sobie w dziecięcych fatałaszkach, płakać i pluć, śmiać się i jeść, ślinić się i bawić drobniutkimi rączkami. Codziennie wysyłałam Zuzannę na Targ Królewski, by rozglądała się za ogłoszeniami młodych dziewcząt ze wsi, które poszukują pracy. Wiedziałam, że nie jest to najlepszy sposób, informacje o mamkach przede wszystkim mieli bowiem akuszerzy i za opłatą kierowali karmicielki do chcących tego rodzin. Bałam się jednak, że wszyscy oni jak jeden mąż sprzysięgli się teraz przeciw mnie i ledwie skontaktuję się z którymś, natychmiast wychynie doktor Smrodek, domagając się należnej – w jego opinii – zapłaty. Poleciłam też Zuzannie, żeby sprowadzała dziewczyny z niemowlętami na rękach; skoro kobieta z bliźniakami może wykarmić dwójkę, rozumowałam, to przecież taka młoda matka, dobrze tylko odżywiona, wykarmi zarówno swoje dziecko, jak i cudze. W rzeczy samej wiele mamek na wsi (z dala od czujnych oczu naturalnych rodziców) zwykło karmić naraz po kilkoro dzieci, troje, czworo lub nawet więcej, w zależności od własnych chęci, a nawet zachłanności mężów. Jakaż procesja nieszczęśliwych istot przeciągnęła przez mój dom! Zdawało się, że Londyn wypełniają gromady głodujących dziewcząt z wychudzonymi niemowlętami na rękach. Moje serce pękało z bólu, kiedy musiałam odsyłać jedną po drugiej, i niczego bardziej nie pragnęłam, niż
dysponować wielką fortuną, która umożliwiłaby mi nakarmienie wszystkich głodnych, bezdomnych londyńskich rozbitków życiowych. Ale nie mogłam słuchać głosu serca. Z ledwością mogłam wyżywić siebie, Belindę, Zuzannę, mamkę i kucharkę – a co dopiero mówić o wszystkich głodujących dziewczynach w Londynie! Była to bardzo bolesna lekcja, gdyż wiedziałam, jak wiele z tych istot zginie z głodu jeszcze przed końcem roku. W burdelu Coxtart poznałam niejednego bogatego rozpustnika, który na perukę lub podrabianą dziewicę wydawał tyle, ile wiejskiej rodzinie wystarczyłoby na rok. Lancelot miał rację, obrabowując bogaczy!! Tak wielka niesprawiedliwość panowała w Londynie – i żywa paradowała przed moimi oczyma! Nigdy nie odprawiłam żadnej dziewczyny bez przynajmniej jakiegoś słowa pociechy i kubka czekolady, chociaż – o czym dobrze wiedziałam – uszczuplało to nasze rezerwy, które o tyle krócej miały starczyć. Przed końcem lata większość z nich z pewnością znajdzie się w burdelu lub w przytułku, domu poprawczym lub nawet w Newgate. Albo też tak zatopią się w alkoholu, że głód i śmierć staną się nieodróżnialne od sennych majaków. Każdą dziewczynę wypytywałam też o jej przekonania względem dzieci. Czy zgadza się Lockiem, że dziecko to tabula rasa, ani dobre, ani złe, a jedynie kształtowane przez otoczenie, czy też uważa, iż dziecko przychodzi na świat obciążone grzechem pierworodnym (który trzeba zeń wytłuc rózgą)? Czy podziela opinię wielu uczonych astrologów, że każdy charakter jest ukształtowany przez ustawienie planet w momencie poczęcia (lub narodzin), czy też wierzy, w ślad za panią Behn, że dzieci rodzą się dobre, a psuje je dopiero społeczeństwo? Nie ujawniając własnych przeświadczeń, starałam się tak wypytać każdą dziewczynę, by wyglądało to raczej na próżną paplaninę dla zabicia czasu, one zaś poczuły się swobodnie. I tak jednak większość z nich uznała z pewnością, iż mam bzika, gdyż kto oprócz twojej czułej i szalonej matki wypytywałby o filozofię, jaką kieruje się niańka? Niewątpliwie byłyby mniej zdziwione, gdybym sama zapragnęła spróbować ich mleka. Prue Feral bacznie obserwowała te zabiegi, a obawiając się, że niedługo będzie musiała odejść, bardzo obnosiła się ze swoją troskliwością wobec ciebie, Belindo, mając nadzieję, że widząc to, zmienię zdanie i zatrzymam ją u siebie. Jak z lalką chodziła z tobą po całym domu, zabawiała cię, a nawet śpiewała ci ballady. Często teraz sławiła również twoją anielską naturę. – Ach, panno Fanny – mawiała – to dziecko to prawdziwy aniołek, doprawdy. Nie mogło to jednak zmienić mojego postanowienia. Kiedy Prue pojęła, że poważnie myślę o znalezieniu jej następczyni (gdyż dzień i noc pojawiały się dziewczyny z oseskami lub takie, które dopiero co pogrzebały dziecko), poprosiła mnie, aby Zuzanna dostarczyła list do portu, gdzie szykował się do rejsu towarzysz jej zmarłego męża. Nie zastanawiając się nad tą prośbą, zgodziłam się, jak zawsze ustępliwa i ufna. Prue istotnie nie mogła zostawić oseska, aby samej zobaczyć się z tym człowiekiem, ja zaś w jej prośbie nie widziałam nic złego, tym bardziej iż zgodnie z wyjaśnieniem Prue, ów człowiek był w posiadaniu pieniędzy pozostawionych przez jej męża, które chciała odzyskać przed tamtego wypłynięciem w morze. Wytłumaczyła przeto Zuzannie, jak odszukać owego marynarza, ale nie omieszkała też podkreślić, że musi nagabywać przyjaciela męża o zwrot pieniędzy, ponieważ rychło czeka ją utrata lokum. Prudence miała taki talent do wzbudzania poczucia winy u bliźnich, iż na widok jej znękanej twarzy nieomal skłonna byłam dać jej jeszcze jedną szansę. Zuzanna zaniosła list Prue na statek handlowy o nazwie „Kassandra”, ładujący na Tamizie towar
przed rejsem do kolonii, a ja, pochłonięta wyszukiwaniem mamki dla mojej najdroższej dzieciny, nie zwracałam uwagi na inne wydarzenia. Bardzo dbałam o to, aby Prue dla własnej wygody nie krępowała cię powijakami, Belindo, jako że wyraźnie było widać, iż zaczynasz przejawiać swoją własną wolę i rozum, nie będąc już ślepą, zdezorientowaną istotką, chwytającą bezmyślnie powietrze. Szczebiotałaś teraz jak ptak przed wschodem słońca, stroiłaś miny i uśmiechałaś się prawie tak, jak gdybyś mnie rozpoznawała. Twój miękki cichy głos próbował naśladować mowę, a twoje rączki próbowały utrzymać przedmioty. Ilekroć huśtałam jakieś niemowlę nad twoją twarzą, piszczałaś i kopałaś z radości nóżkami. Nie mogłam przeto pozwolić na nic, co zniekształciłoby twoją prawdziwą i radosną dziecięcą naturę, przyjemność zmieniając w ból. Pośród wszystkich tych londyńskich nieszczęśniczek, z którymi rozmawiałam, nie odnalazłam upragnionej osoby. Jedne z dziewczyn plotły coś o ogniu piekielnym i potępieniu (w nadziei pokazania mi, jakimi srogimi będą niańkami), inne patrzyły na mnie bezmyślnie, kiedy dopytywałam się o ich poglądy na życie i wychowanie dzieci. „Oszczędzisz kija, popsujesz bachora” – było wszystkim, co dało się wydobyć z większości z nich, gdyż, przykro wyznać, niewiele myślały o tych sprawach i oprócz starej maksymy nic nie przychodziło im do głowy. (Aczkolwiek trzeba powiedzieć, że nawet już wtedy bicie dzieci tylko w imię wymuszenia na nich posłuszeństwa zaczynało wychodzić z mody, szczególnie pośród wykształconych Anglików, często natomiast było praktykowane za granicą oraz wśród klas niższych.) – Wybierz mamkę dla jej mleka, a nie dla jej filozofii – błagała Zuzanna. – Nawet cała niebiańska filozofia nie nakarmi głodnego dziecka. – Zuzanna zawsze była duszą praktyczną, ale ja trwałam przy swoich wywiadach. W końcu, niezadowolona z przyprowadzanych dziewczyn, postanowiłam, że pójdę wraz z Zuzanną na Targ Królewski (a nawet do registratury, gdyby okazało się to konieczne) i sama zlustruję dziewczęta. Po raz pierwszy od czasu porodu chciałam ruszyć się dalej niż do mojego biurka, ponieważ brzuch był już wtedy wspaniale wygojony, a za oknem królowała cudowna czerwcowa pogoda, nie widziałam nic złego w swym postanowieniu. Zakradłam się do pokoju dziecinnego, aby ucałować przed wyjściem moje ukochane dziecko, jako że po raz pierwszy miałam być oddalona od niego bardziej niż o kilka pokoi i bolało mnie serce, iż rozłączamy się na godzinę lub dwie. Jest taka specjalna jedwabna nić miłości i samotności, która łączy matkę z dzieckiem, i gdy napręża się ona po raz pierwszy, matka czuje bolesne szarpnięcie, zupełnie jakby wyrywano jej wnętrzności; to jeden ze sposobów, w jaki Natura chroni swoje maleństwa. Nachyliłam się nad kołyską, aby ucałować twoje delikatne policzki, a ty uśmiechnęłaś się do mnie z niezwykłą ufnością. Trudno było mi wybrać się w drogę. – Ach, jakże ciężko odejść od niej – powiedziałam. – Nie bój się. Przecież będzie tutaj, kiedy wrócisz – uspokoiła mnie Prue, uśmiechając się słodko w nadziei, że nie każę jej teraz odejść. Wystrojone i odświętne udałyśmy się przeto wraz z Zuzanną na Targ Królewski, w domu
zostawiając z Belindą Prue i kucharkę. Owa kucharka była istotą dziwną, pospiesznie najętą, aby tylko zadośćuczynić żądaniom Prue, i nie całkiem odpowiednią dla naszego lichego gospodarstwa. Tak gruba, jak wysoka, przygłucha na jedno ucho, według zapewnień miała tylko czterdzieści lat, ale bardziej wyglądała na kobietę sześćdziesięcioletnią, z więcej niż sześćdziesięcioletnimi plamami na fartuchu, powstałymi od kosztowania potraw i pryskającego z patelni tłuszczu. Przysięgała, iż przez wiele lat w pewnym wielkim domu pomagała francuskiemu mistrzowi kuchni, i stale narzekała, że nasze zwyczaje kulinarne są zbyt prostackie na jej francuski gust. Zanim podły los ją upokorzył, przysyłając do nas, widziała obiady składające się z trzydziestu potraw i przynajmniej dziesięciu dań, wielkie mahoniowe stoły udekorowane piramidami słodyczy i owoców, gołębie w wielkiej zażyłości z ostrygami, głowy cieląt otoczone całymi homarami, potrawki z kacząt, langust i królików, wszystkie podane na tym samym stole, gdy tymczasem kredens szczycił się pasztetami z dziczyzny, babeczkami z westfalską szynką i rostbefami en croûte. Opowiadała o pewnym obiedzie, którego deser składał się z pajęczyny zrobionej z waty cukrowej, udrapowanej nad ptasimi gniazdami z barwionego cukru, w których umieszczono przezroczyste galaretki, uformowane w kształcie jaj. Z tych jaj wykluwały się kandyzowane kurczęta, machające kandyzowanymi skrzydełkami. Innym razem, powiedziała, jej pani zapragnęła, żeby stół przypominał piękną zieloną murawę z drzewami pokrytymi listowiem, rzekami toczącymi swoje wody i kwiatami wznoszącymi główki ponad ziemię. Jasne było, że zdaniem naszej kucharki, jedynym godnym jej zajęcia była la haute cuisine, dlatego by okazać niezadowolenie z naszej biednej kuchni, drób oskubywała niestarannie, pieczenie podawała na wpół surowe, sztućce zostawiała brudne, garnki nie doszorowane i najwyraźniej znajdowała upodobanie w czesaniu się nad zupami. Bardzo niechętnie myła również ręce po wizytach w domu potrzeby, gdyż, rezonowała, po co niby je czyścić, skoro za chwilę i tak stawały się znowu brudne? Skarżyła się gorzko na brak pomocnicy, powiadając, że kucharka równie znakomita jak ona nie powinna zajmować się rzeczami tak niskimi jak sprawianie ptactwa czy czyszczenie mięsa; efekty tej niechęci skrupiały się na nas w postaci potraw, których wątpliwego smaku nie mogły zabić ostre sosy, jakimi je zlewała. Ogromnie też utyskiwała na pustelnicze życie wiedzione w naszym domu, gdyż była bardzo nawykła do datków otrzymywanych przez służbę od gości; jak jednak mogła zostać obdarowana czymkolwiek u nas, skoro nikogo nie zapraszałyśmy? (Było wtedy, Belindo, w zwyczaju, że po wystawnym przyjęciu gość wciskał w ręce służących kilka szylingów, kiedy prosił o podanie kapelusza i płaszcza; stąd pani Wetton – gdyż tak nazywała się kucharka – wyliczyła sobie, że jej wynagrodzenie zmniejszyło się o połowę od dni chwały, co irytowało ją niepomiernie.) Rozgadałam się tak na temat kucharki, gdyż była pierwszą osobą, jaką spotkałyśmy na Hanover Square po wielu bezowocnych godzinach spędzonych na Targu Królewskim i w registraturze. Powitała nas w progu następującą wiadomością: – Przyszli po twój kufer podróżny, panno Fanny, i końca nie było kłopotom. Nijak ja nie będę w jednej osobie tragarzem, kamerdynerką, pomywaczką i kucharką i ostrzegam, że żadna szanująca się kucharka, która jest przyzwyczajona do gotowania we francuskim stylu tak jak ja, nie wytrzyma długo w tej ohydnej kuchni... – O jaki znowu kufer podróżny ci chodzi? – zapytałam, gdyż nie pamiętałam, żebym komukolwiek kazała cokolwiek gdziekolwiek wysyłać.
– Ten człowiek z doków, który przyszedł, żeby zabrać twój kufer, panno Fanny, coby załadować go na statek. Przyszedł tutaj zaraz przed wyjściem pani Prudence, a ja mu, że nie będę żadną tragarką, powiadam, nawet za opłatą... – Poczekaj, chyba czegoś nie rozumiem – wykrzyknęłam, czując, jak krew uderza mi do głowy, a czoło pokrywa się potem. – Pani Prudence wyszła? To kto zajmuje się Belindą? – Naprawdę nie wiem, madame. Na pewno nie będę niańką i kucharką, i sprzątaczką, i pomywaczką... Nie słuchałam jej dłużej, tylko pognałam po schodach do pokoju dziecinnego, a Zuzanna zaraz za mną. Droga Bogini, myślałam, nie, nie teraz, po tym wszystkim nie mogę jej stracić. Wpadłam do komnaty Prue, z głową pełną wizji konających z głodu lub duszonych dzieci, i nigdy nie zapomnę tego obrazu spustoszenia. Kołyska była pusta – nawet bez prześcieradeł i poduszek – a sam pokój wyglądał tak, jakby przetrząsnęła go banda rozbójników. Lichtarz przewrócony na podłogę, wygasły kominek, szuflady powyciągane i nie zamknięte z powrotem, otwarte drzwi wielkiej szafy, wewnątrz zupełnie pustej. I tylko w kątach pokoju pozostały ślady żarłoczności i niechlujstwa Prue: wyschnięte kości kurczaka obleczone kurzem, muszle ostryg porozrzucane wśród spleśniałych okruchów chleba, dawno pogubione guziki, połamane fiszbiny, kłębki włosów i brudu. Prue nie omieszkała pozostawić też po sobie pełnego nocnika, w którym rozsiadły się dwie solidne sraki, roznosząc swój charakterystyczny zapach na całą komnatę. – O Boże – wyszeptała Zuzanna, padając na kolana jak do modlitwy. Ja tymczasem stałam osłupiała, zupełnie nie wiedząc, co począć, gdyż czułam się tak, jak gdyby ktoś wraził mi nóż w miejsce, gdzie nie tak dawno nosiłam Belindę. Nagle pomyślałam o czerwonej i pomarszczonej bliźnie, tak brzydkiej, a tak mi drogiej, i uzmysłowiłam sobie, że przez całe życie będę chodziła z tą ponurą pamiątką po dziecku, które utraciłam. Jakież przedziwne wizje przelatywały mi przez głowę w tej oniemiałej rozpaczy. – Belindo! Belindo! – zawyłam w końcu, myśląc, że to przecież niemożliwe, bym rodziła Belindę w takich bólach tylko po to, aby utracić ją przez obłęd jakiejś mamki! – Panno Fanny, tu jest jakiś list – odezwała się Zuzanna. Rzeczywiście, na kominku leżał list napisany nieudolną dłonią Prue. Nie przywracał żadnej nadziei, pełen gryzmołów i kleksów dawał tylko wyraz nienawiści Prudence do mej osoby. Przytoczę go z łatwością, tak się bowiem wżarł w moją pamięć jak poniżające piętno w ramię niewolnika.
Gdy to dojdzie do twojej ręki ja będę daleko na morzu dla dziecka dobra i ratunku jej mała dusza nigdy nie dojdzie zbawienia przy zuchwałej matuli co to nie używa powijaków ani kary za grzechy, oszczędzisz kija, zgubisz dziecko mówię i ja i wszystkie inne co się znają na rzeczy teraz możesz gryzmolić sobie w spokoju nie
kłopotając się dzieckiem, niech Bóg zbawi twoją grzeszną duszę, jeśli zechce w co wątpię, twoja uniżona sługa Prudence Feral.
ROZDZIAŁ VI W którym nasza bohaterka i jej lojalna służąca, Zuzanna, zaczynają terminować na morzu i jeszcze zanim statek opuści port, dowiadują się, iż życie żeglarza nie jest łatwe.
– MIŁOSIERNE NIEBIOSA – wykrzyknęła Zuzanna – musimy natychmiast jechać do doków i odnaleźć tego marynarza, do którego Prue wysłała mnie ze swoim listem. Z pewnością wsiądzie na tę „Kassandrę”. Swoją drogą, jaka ja głupia, że nie przeczytałam tego listu przed oddaniem! To wszystko moja wina, Fanny. Boże, przeklinam dzień, kiedy się narodziłam. – I z tymi słowy Zuzanna zaczęła łkać wielce żałośnie. Widząc, jak daje upust żalowi, nie mogłam i ja postąpić tak samo, chociaż serce miałam ciężkie jak ołów, a dusza ogarnięta była przerażeniem. Często, gdy nasi przyjaciele ronią gorzkie łzy, musimy dławić w sobie własne, chociaż więcej mamy powodów do płaczu niż oni. – Nie, to nie twoja wina – powiedziałam – ale moja, gdyż tyle czasu straciłam na sondowanie przyszłych matek i wywiadywanie się, co sądzą o życiu. – Zuzanna była tak wierna i tak oddana, iż w żaden sposób nie potrafiłam jej o cokolwiek obwinić. – Przecież bez twojej troskliwości z pewnością bym zginęła po tym, kiedy Isobel musiała uciekać. Obie z Belindą zawdzięczamy ci życie – ciągnęłam. – Przestań! Złapiemy tę podłą Prue i ocalimy malutką! Kazałam Zuzannie natychmiast spakować nasze mienie do walizy – nie zapomniałam przy tym ani o romansie, ani o papierze, ani o piórach – po czym pospieszyłyśmy do wyjścia. – A co to? Co tu się kroi? – zawołała pani Wetton, widząc, jak narzucamy na siebie płaszcze i kierujemy się do drzwi. – Niczym się nie martw – powiedziała Zuzanna. – Zajmij się, proszę, swoimi garnkami, gdyż po powrocie będziemy chciały zjeść dobrą kolację. – Jużem w połowie zdecydowana, żeby odejść ze służby u was – oznajmiła kucharka – przez to wszystko, co tutaj się dzieje. Wiele jest rzeczy, które musi mieć osoba tyle warta co ja. Lepsza płaca, nie wspominając już o napiwkach... – Więc rób, jak uważasz – powiedziała z gniewem Zuzanna. – Ale wynieś się, zanim wrócimy. Jestem pewna, że panna Fanny znajdzie sobie lepszą kucharkę od ciebie. – Hmm – mruknęła Wetton – już ci to widzę! Ja natomiast niemal zupełnie nie zwróciłam uwagi na tę wymianę zdań, gdyż pod maską zewnętrznego spokoju cała dygotałam ze strachu o los Belindy. Wszystkie czynności związane z
wyjazdem wykonywałam półsennie jak lunatyczka, a wewnątrz czułam się tak pusta, jak w czasie ciąży byłam pełna. Śmierć Belindy poczułabym jak odjęcie mi prawego ramienia lub wyrwanie bijącego jeszcze serca. Dygotałam na samą myśl, a włosy jeżyły mi się na głowie. Dobrze wiedziałam, że bez Belindy moje życie będzie już nic nie warte, że będę błądziła przez resztę dni na tej ziemi jak duch, który nawiedza miejsca okropnej zbrodni, ponieważ nie potrafi pojąć, iż od dawna nie żyje. Byłyśmy już w drzwiach, gotowe wyprosić, pożyczyć lub ukraść lektykę czy kolaskę, która powiozłaby nas nad rzekę, kiedy przypomniałam sobie o mojej czerwonej podwiązce zostawionej na toaletce. Nie było ani chwili do stracenia. Byłam pewna, że podwiązka bardziej od jakiegokolwiek innego przedmiotu jest nieodzowna do szczęśliwego zakończenia całej historii, naprawdę bowiem podejrzewałam, iż posiada moc czarodziejską. Była to może głupia wiara, ale zupełnie nieszkodliwa w mojej obecnej sytuacji. – Szybko, Zuzanno, przynieś moją podwiązkę – powiedziałam. A potem, uświadomiwszy sobie, jak wygodnie jest mieć jedno lub dwa przebrania pod ręką, poleciłam, żeby przyniosła także kilka jedwabnych masek i kostiumów, w których przyjmowałam lorda Bellarsa w czasie ciąży. Jedynie niebiosa wiedziały, jakie burzliwe przygody nas czekają, i warto było mieć coś, co mogłoby być pomocne w tarapatach. Zuzanna pobiegła na górę, a gdy pojawiła się z powrotem kilka chwil później, uginała się pod ciężarem wypchanej po brzegi walizy. Szczęśliwym trafem nawinęła się jakaś dorożka, która za półtora szylinga gotowa była dostarczyć nas do Privy Stairs; ruch był wtedy nawet gorszy od dzisiejszego, a bruk uliczny w niesłychanie podłym i prymitywnym stanie. Podróżny śmiało mógłby pomyśleć, że wiozą go przez jakąś wieś hotentocką, nie zaś przez stolicę największej nacji na ziemi! Co chwila grzęzłyśmy w zatokach, tworzonych przez lektyki, wozy rzeźnicze, wózki wywożące nieczystości, wozy browarników, jak również krowy, indyki, świnie, pieszych, kramarzy i pojedynczych jeźdźców. Te dłużące się chwile czekania doprowadzały mnie do szału! Po czasie, który wydawał się całą wiecznością mojemu znękanemu matczynemu sercu, przybyłyśmy do Privy Stairs, niedaleko Whitehall i zaraz wynajęłyśmy wioślarza, aby powiózł nas do nabrzeży dla statków. Tak spieszno nam było dotrzeć do miejsca zacumowania „Kassandry”, że nieustannie poganiałyśmy naszego przewoźnika, ryzykując roztrzaskanie o London Bridge; obie dobrze wiedziałyśmy, że nie było takiego roku, by jakieś pechowe towarzystwo nie roztrzaskało się na kawałki o jego zdradliwe przęsła. Teraz jednak nie w głowie było mi własne bezpieczeństwo; choć więc zazwyczaj, podobnie jak inni, wysiadałam przy Upper Thames Street, by znowu wsiąść do łódki przy Billingsgate, tym razem za nic miałam sobie te wszystkie ostrożności i siedziałam niewzruszona z rozwianymi włosami i rozdygotanym sercem, gdy tymczasem Zuzanna przywarła do mnie w strachu, co chwila żegnając się i szepcząc coś o aniołach w niebie. Ja zaś dalej trwałam w tym osobliwym półśnie i chociaż ze śmiechem poklepałam nawet przewoźnika po ramieniu, gdy bezpiecznie minęliśmy most, to przecież w śmiechu tym nie było żadnej wesołości. Moja dusza podobna była teraz do Tamizy, połyskującej słońcem na powierzchni, ale cuchnącej odpadkami w głębi. Nawet Zuzanna nie pojmowała, w jakim znajduję się stanie, gdyż ból, jaki poraził mnie na widok rozgrzebanej, pustej kołyski, zbyt był głęboki, by potrafił się jakoś przejawić na zewnątrz. Zarazem jednak nie popadłam bynajmniej w apatię; gotowa byłam rzucić się
w każde niebezpieczeństwo, aby odzyskać dziecko, i chyba nigdy dotąd w życiu nie czułam w sobie tak wielkiej siły postanowienia. Przybywając wreszcie na miejsce, byłyśmy obie zaskoczone trwającym na nabrzeżu gorączkowym ruchem. Nigdy jeszcze nie widziałam takiego natłoku masztów, kołyszących się na wodzie jak las odsłaniający się oczom kogoś, kto wypił o jedną szklaneczkę wina czy o jeden kufel piwa za dużo. Rumiane żony rybaków, z grubymi fajkami tkwiącymi między ich popsutymi zębami, przykucnięte nad koszami ryb sprzedawały swój towar nad brzegiem wody, podczas gdy kobiety na małych łodziach prowiantowych kręciły się między wielkimi statkami, oferując wychylonym przez relingi marynarzom, niewątpliwie po nader wyśrubowanych cenach, grog i wszelkie inne dobra. Najemne bandy łapiące młodych mężczyzn, aby przemocą wcielić ich do marynarki, grasowały po ulicach w poszukiwaniu nieszczęśników, których mogliby zdzielić pałką i zawlec ogłuszonych na pokład okrętu, a wywłoki gatunku tak żałosnego, że lafiryndy krążące wokół St. James’ Park wyglądały przy nich jak królowe, włóczyły się w poszukiwaniu zalotników, gotowych dać szylinga czy choćby kilka półpensówek za szybką obłapkę w alejce. Na statki gotujące się do wyjścia w morze ładowano prowiant, towary, a także beczki wina, które toczyli po nabrzeżu barczyści mężczyźni, klnący bardziej plugawo i z większą jeszcze pasją – choć trudno w to uwierzyć – niż przewoźnicy po Tamizie. Najbardziej jednak przyciągnął moją uwagę widok krowy, która rycząc z wielkiego oburzenia, obwiązana linami przerzuconymi przez reję jednego z masztów, wędrowała właśnie w powietrze, by już za chwilę znaleźć się w ładowni statku. Dzięki opowieściom Lancelota i Horacja wiedziałam trochę o podróżach morskich, ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że można w rejs zabierać żywe bydło. Przez krótką chwilę pomyślałam o małym cielątku, urodzonym na jasnym wiosennym polu, z niebieskawą błoną nadal oblekającą delikatne kształty, z sierścią, w której nadal perlą się wody matczynego łona, cielątku, które nieporadnie chwiało się na słabowitych nóżkach, a po roku hasania wokół wymion rodzicielki dość już okazuje się duże na to, by zostało przewiezione na morze jako pokarm dla grubiańskich marynarzy! Wyobraź sobie rozpacz tego zwierzęcia, gdy zrządzeniem losu statek zaczyna tonąć, a ono porykuje rozpaczliwie, osuwając się w głąb wodnego grobu lub w żarłoczną paszczę rekina. O, utrata Belindy wstrząsnęła niewątpliwie moim umysłem i przywiodła mnie niebezpiecznie na krawędź szaleństwa! Wraz z uginającą się pod ciężarem walizy Zuzanną dopytywałyśmy się o „Kassandrę”, same bowiem nie dostrzegłyśmy nigdzie statku o tej nazwie, chociaż Zuzanna przysięgała, że był tu jeszcze kilka dni wcześniej. Zaczepiani przez nas marynarze albo w ogóle nie chcieli rozmawiać, albo rzucali sprośne uwagi, jeśli wzięli nas za ladacznice, usiłujące zwrócić na siebie uwagę, a wyprowadzenie ich z błędu zabierało najczęściej sporo czasu. W końcu trafiłyśmy na starego marynarza, wyglądającego na człowieka w miarę trzeźwego i sympatycznego, który na pytanie o „Kassandrę” odpowiedział: – A jakże, panienko, stała tutaj, ale załadowawszy ładunek do kolonii, wypłynęła dziś o świcie do Gravesend z ładowniami pełnymi wełny i bawełny oraz załogą w liczbie stu pięciu ludzi. – Mówisz: o świcie? – O świcie – potwierdził marynarz.
Spojrzałam na Zuzannę jak rażona gromem. – Jak zatem Prudence i dziecko mogły znaleźć się na jej pokładzie, skoro nie były w stanie odpłynąć o świcie? – Klnę się na własne oczy! – upierał się wilk morski. – Nie tak dawno jakaś brzydka stara dama ze swoim oseskiem była tutaj i szukała jakiejś jolki albo innego stateczku, który powiózłby ją na „Kassandrę”. – To moje dziecko! – krzyknęłam, patrząc błagalnie na mężczyznę jak na Mesjasza. – Ona porwała moje dziecko! – Będziesz miała inne, dziewczyno, młodaś jeszcze – powiedział tamten, tak jak gdyby miało mnie to w zupełności pocieszyć. Nie wierzyłam własnym uszom! Czy naprawdę myślał, iż tak łatwo porzucę swoje dziecko w nadziei, że zaraz sprawię sobie inne? Czyżby nigdy nie widział mąk rodzącej kobiety i istotnie sądził, że to drobnostka, coś podobnego do zostawienia w dorożce puszki farby czy nawet utraty złotego zegarka capniętego przez rzezimieszka? – A tamta mogła dostać się na „Kassandrę”, jak pan myśli? – spytała Zuzanna. – O, z pewnością, a odpływ jeszcze jej pomógł – powiedział marynarz. – A czy i my mogłybyśmy dostać się na pokład w ten sam sposób? – nastawała Zuzanna. – Wątpię, dziewczyno, gdyż jeśli się nie mylę, ta brzydka stara dama wypłynęła jeszcze przed południem, a teraz jest już dobrze po godzinie piątej. Na te słowa padłam na ziemię i żałośnie załkałam. Potrafiłam znieść utratę Lancelota, także utratę Isobel, potrafiłam obyć się bez mojego protektora, lorda Bellarsa, ale utrata Belindy była największym ciosem. Była coup de grace, po którym człowiek nigdy już nie wstaje, chyba że jako widmo. Widząc mnie tak zbolałą, stary marynarz ulitował się, powstał z beczki po rumie, na której siedział, i każąc nam się nie ruszać i czekać na jego powrót, wdał się w rozmowę z kręcącymi się dookoła żeglarzami, indagując ich o coś, czego nie byłam w stanie dosłyszeć. Łkałam – najpierw na ziemi, potem w czułych ramionach Zuzanny – ale zarazem w głębi duszy poprzysięgłam sobie, że jeśli nie uda mi się odzyskać Belindy, położę kres swojej podłej egzystencji, rzucając się do Tamizy. Zgodnie z obietnicą marynarz powrócił z wieścią, że brygantyna „Hopewell” ma wraz z następnym odpływem wyruszyć do kolonii. Oznajmił, iż pomimo jego próśb skierowanych do pierwszego oficera statku, żeby nas zabrał, tamten zdecydowanie odmówił; może wam samym uda się go nakłonić – sugerował stary, spoglądając na nas lubieżnie – może będziecie miały więcej szczęścia. Brygantyna była znacznie szybsza od „Kassandry”, powinnyśmy więc dognać ją na morzu lub nawet złapać nieopodal wydm, gdyby została zatrzymana tam przez przeciwne wiatry, co w tej okolicy było zjawiskiem nierzadkim.
Moja ówczesna ignorancja była tak wielka, że nie potrafiłam odróżnić brygantyny od statku handlowego, słupa od szkunera, nie wiedziałam, czym różni się wiatr przeciwny od wiatru przychylnego, ale wieść ta ponownie ożywiła we mnie nadzieję i tak podniosła na duchu, że podziękowawszy serdecznie marynarzowi, chwyciłam Zuzannę za rękę i pociągnęłam ją do pierwszego oficera z „Hopewella”. Jegomość, gburowaty, dziobaty, z drewnianą nogą, obrzucił mnie i Zuzannę spojrzeniem powiadającym, że bardzo dobrze wie, że pod sukniami skrywamy coś, czego jemu bardzo brakuje. Za nim dostrzegłam sylwetkę „Hopewella”, stojącego na kotwicy. Był dużo mniejszy od trójmasztowych statków handlowych, ale jak na moje niewprawne oczy, całkiem zdatny do żeglugi. – Proszę, sir – zaczęła Zuzanna, nie czekając na mnie. – Dziecko mojej ukochanej pani zostało porwane i uwiezione na pokładzie „Kassandry”, za wszelką więc cenę musimy złapać ten statek, a na nim porywaczkę. Błagam, sir, zlituj się nad dwiema bezradnymi dziewczynami i pozwól nam wyruszyć ze sobą... – (Zuzanna, gdy potrzeba tego wymagała, gburowata i opryskliwa, miała też w zanadrzu bez liku słówek słodkich i mamiących. To żywot niewolnicy Mulatki ukształtował w niej taką umiejętność dostosowywania się do okoliczności. Jakże zazdrościłam Zuzannie owej przebiegłości, od której często zależeć może życie!) – Idź do diabła – burknął marynarz, strzykając sokiem tytoniowym na ziemię. – Nie chcę żadnych kobiet na pokładzie, bo tylko sieją zamęt wśród wściekłych psów, z których składa się moja załoga. Baby na pokładzie to nic, tylko burdy w forkasztelu, swary na pokładach, wszędzie bałagan i poróbstwo. Na te słowa twarz Zuzanny wydłużyła się, nabierając wyrazu tak żałosnego, że nawet kat zapłakałby na ten widok. – Nie rób takiej miny, dziewczyno – powiedział pierwszy oficer z „Hopewella”. – Bądź szczęśliwa, że unikniesz długiej podróży morskiej. Rozkruszałaś już kiedyś suchara, by odkryć, że jest pełen robactwa, albo może jadłaś mięso tak zgniłe, że musiałaś trzymać się za nos, by je przeżuć? Okrywałaś się już kiedyś kawałkiem starego żagla przed szczurami, udręczył cię kiedy sztorm na morzu aż do szpiku kości? Ładne i hoże panienki ani by słyszeć nie chciały o niczym takim. Życie na statku jest ciężkie, bardzo ciężkie. Zostańcie lepiej w Londynie i tu szukajcie szczęścia! Ale Zuzanna upadła na kolana i zapłakała rozdzierająco. – Tak cię prosimy, sir – chlipała pomiędzy kolejnymi spazmami. – Możemy nosić się jak mężczyźni, będziemy unikać twoich marynarzy, ale musisz się nad nami zlitować, gdyż wskutek utraty dziecka serce mojej pani pęka z bólu i jeśli nie weźmiesz nas na pokład, ona na pewno umrze z żalu. Korzystając z okazji, że jest na kolanach, Zuzanna dyskretnie sięgnęła do wypchanej walizy i wyciągnęła z niej naszyjnik połyskujący diamentami, który przed porodem otrzymałam od lorda Bellarsa (a którego widok bardzo mnie zdziwił, gdyż myślałam, że już dawno poszedł na spłatę naszych wierzycieli!). Powstała zaraz i mimochodem wetknęła cacuszko do nadstawionej ręki pierwszego oficera z „Hopewella”, któremu oczy niemal wyszły z orbit z chciwości, choć bardzo
pragnął udać obojętność. Nie odzywałam się ani słowem, do głębi przejęta podziwem dla mądrości Zuzanny, która błyskotkę tę pieczołowicie zachowała na czarną godzinę, taką jak ta właśnie! Cóż to była za wspaniała dziewczyna! Gdybym to ja kierowała naszymi interesami, na pewno nie pozostałby ani jeden klejnot, którego teraz można byłoby użyć w trakcie pogoni za Belindą. Ze zdumieniem i podziwem przypatrywałam się przeto, jak pomimo mrukliwych utyskiwań, że naszyjnik jest bez wątpienia skradziony, mrukliwych stwierdzeń, że ponieważ nie jesteśmy szkutnikami, stolarzami, lekarzami ani muzykantami, żaden z nas pożytek na morzu, nasza sprawa polepszała się z każdą chwilą tak skutecznie, iż wreszcie pierwszy oficer zgodził się na nasz pobyt na „Hopewellu”, acz tylko w męskim przebraniu! – Nie chcę żadnych incydentów na pokładzie – ostrzegł – bo inaczej cisnę was do morza, słyszycie? Solennie więc przysięgłyśmy, że będziemy porządne jak mniszki w klasztorze, i poprosiłyśmy o jakieś koszule i spodnie, w które mogłybyśmy się przebrać. Potem zaczęłyśmy szukać pospiesznie ustronnego miejsca, gdzie dałoby się niepostrzeżenie zmienić stroje. (Miałyśmy szczęście i znalazłszy otwarty magazyn – pilnowany przez na wpół ślepego strażnika – za beczkami od wina przemieniłyśmy się w marynarzy!) Gdy już się przebrałyśmy, pospieszyłyśmy z powrotem do pierwszego oficera z „Hopewella” w obawie, że zmieniwszy nagle zdanie, mógłby odpłynąć bez nas. – Czyż nie wyglądamy jak prawdziwi marynarze? – spytała skromnie Zuzanna, umizgując siędo naszego interesownego wybawcy. Wyglądałyśmy tak oryginalnie, że nawet ten gbur musiał się uśmiechnąć, gdyż, prawdę mówiąc, jego łachy wyglądały teraz na nas lepiej niż kiedykolwiek w czasach ich świetności. Ale zaraz powrócił do swego gderliwego tonu i jął udzielać nam nauk. – Marynarze to zabobonna banda, moje lube, i jeśli dowiedzą się, że na pokładzie są kobiety, nie będzie końca rozmowom o czarach i pechu, nie wspominając o bójkach, które się o was dwie zaczną. Zatem ostrzegam od razu, że mam zamiar trzymać was ukryte w mojej kabinie i jeśli bez mojego pozwolenia wyjdziecie dalej niż na forkasztel, to zwiążę was jak pospolite zbrodniarki i wrzucę w słone głębie, słyszycie? – Raz jeszcze przyrzekłyśmy anielskie posłuszeństwo, a Zuzanna oznajmiła, że jeśli złapiemy „Kassandrę” czekającą nieopodal wydm na przychylny wiatr, to nie będziemy musiały kłopotać go dalej. Po czym raz jeszcze padłyśmy mu do kolan, aby wyrazić głębiej naszą wdzięczność. Pierwszy oficer pokładowy z „Hopewella” (nawiasem mówiąc, o nazwisku Cocklyn) pospieszył z nami na pokład, dźwigając wypchane walizy, gdyż, jak powiedział, chciał nas bezpiecznie ulokować w kabinie, zanim marynarze zdążą się nam dokładnie przyjrzeć (i odkryją, że jesteśmy kobietami). Byłam zaskoczona skromnymi rozmiarami „Hopewella”! Kiedy Lancelot i Horacjo opowiadali o swych przygodach na morzu, wyobrażałam sobie wielkie galeony z falującymi na wietrze żaglami, z kabinami urządzonymi jak pirackie pałace, z ładowniami zarzuconymi dukatami, dublonami, koronami, szylingami, gwineami, luidorami z Francji i złotymi mohurami z Indii Wschodnich. Ale w tym przypadku rzeczywistość przedstawiała się zupełnie inaczej. Brygantyna „Hopewell” miała tylko sześćdziesiąt stóp długości i mniej niż dwadzieścia szerokości. W forkasztelu, który służył także za kuchnię, mieściła się duża kabina kapitańska (bardziej kabina niźli duża, mówiąc szczerze), mniejsza kabina za nią dla pierwszego oficera i jeszcze mniejsze pomieszczenie dla stewarda, lekarza i felczera. Większości marynarzy nie było jeszcze na pokładzie, a mimo to statek wydawał się tak
zatłoczony, że trudno było sobie wyobrazić, jak pomieści się na nim najmniejsza nawet załoga. Zuzanna i ja otrzymałyśmy wąskie koje w kabinie pierwszego oficera i bardzo szybko odkryłyśmy, że sienniki ruszają się od wszy, a podłogi stanowią znakomite boiska do rozgrywek między licznymi zastępami zuchwałych szczurów. Cały statek był przesiąknięty przykrym odorem wody zęzowej zmieszanym z zapachem gnijącego sera i gdyby nie wzgląd na moje porwane dzieciątko, natychmiast opuściłabym to obrzydliwe miejsce, gdyż panował tu zaduch gorszy niż w Newgate, które w tej chwili zdało mi się pałacem – nie tylko ze względu na aurę, ale również i na przestronność. Czy Nowy Świat odkryto, płynąc w baliach podobnych do tej? I czy brutalni, nieobyczajni korsarze, przerażający bohaterowie książek Esąuemelinga, w czymś takim żeglowali po morzach? Musieli przeto być o wiele dzielniejsi, niż myślałam! Życie na pokładzie tak cuchnącego więzienia wymagało wiele odwagi. Cóż jednak z takimi głośnymi postaciami jak William Dampier, Bartholomew Sharp, Lionel Wafer, Basil Ringrose – kronikarzami wypraw pirackich – czy i oni podróżowali w równie starych łajbach? Pan Cocklyn musiał zauważyć moją konsternację, gdyż wskazawszy nam już koje, zaczął piać panegiryki na cześć „Hopewella”, abyśmy właściwie doceniły spotykające nas szczęście. – Niech mnie szlag trafi – obwieścił – niechaj mnie wszystkie morskie diabły zepchną z wanty, jeśli to nie jest najwspanialsza brygantyna, jaka kiedykolwiek żeglowała po siedmiu morzach! A jakże, zbudowali ją ledwie cztery lata temu i osprzęt dostała według ostatniej mody – żagiel prostokątny na fokmaszcie, skośny na grotmaszcie – co daje ożaglowanie bardziej nawietrzne niż w brygu z ożaglowaniem rejowym i idąc na wiatr, bije na głowę każdy bryg, fleutę lub statek handlowy, obojętnie, czy w pogodzie dobrej, czy złej! Co się zaś tyczy komfortu, moje panny, jest mnóstwo statków, gdzie załoga śpi w hamakach, nie zaś w dobrych solidnych kojach, i gdzie znacznie gorzej jest z jadłem niż tutaj! Mamy soloną wieprzowinę codziennie, a nie groch jednego dnia, a mięso drugiego, mamy sera Cheshire i grogu do oporu. – Tak, to rzeczywiście wspaniały statek – zapewniła z zapałem Zuzanna, która w razie potrzeby ujawniała talenty iście dyplomatyczne, tutaj zaś nie mogło być żadnej wątpliwości, że Cocklyn kocha statek jak własną matkę i wyrażenie niepochlebnej opinii o brygantynie dotknęłoby go tak boleśnie, iż mogłoby zniweczyć wszystkie nasze zamierzenia. – Cudowny statek–przyłączyłam się do zachwytów Zuzanny. – Nigdy jeszcze nie widziałam tak nawietrznego i tak nowatorskiego ożaglowania. Twarz Cocklyna pojaśniała z radości, choć przecież musiał wiedzieć, że tylko jak papuga powtórzyłam jego własne słowa. Ach, jakąż rację ma La Rochefoucauld, kiedy powiada, że gdy skarżymy się na pochlebstwa, to chodzi nam jedynie o to, iż nie są one formułowane z wystarczającą finezją! Pochlebstwa to smar uniwersalny; smarują tryby maszyny handlu i przemysłu, rodzą życzliwość i na strojnym dworze, i przy nędznym ognisku; ścielą różami drogę do chwały wymuskanemu gryzipiórkowi (choć będzie on udawał, iż jest ponad pochwały).
– Tak, tak, koteczki, to wspaniały statek, wspaniały statek, co tu gadać. Jak tylko będziecie się dobrze sprawować, nauczę was trochę żeglowania i innych rzeczy, które sprawią, iż będziecie użyteczne na pokładzie, a wtedy, zaręczam wam, nie pożałujecie rejsu na najwspanialszej brygantynie na Atlantyku. – W ciągu kilku krótkich minut Cocklyn przeszedł od wydziwiania nad okropieństwami morskiej podróży do wychwalania ukochanej brygantyny, co pewnie wydałoby mi się nieodparcie komiczne, gdyby nie fakt, iż we wszystkim tym chodziło o życie Belindy! Gdy Cockłyn opuścił nas, Zuzanna i ja rozsiadłyśmy się w okropnej kabinie na tyle wygodnie, na ile to było możliwe, i spojrzałyśmy na siebie jakby w przeczuciu jakiegoś nieszczęścia, które los nam gotuje. – Dalej pozostaje nam już tylko modlitwa – powiedziała Zuzanna i padła na kolana, albowiem moja pomocnica i przyjaciółka żywiła – o czym zapomniałam wcześniej wspomnieć – przekonanie, iż jest jedną z nielicznych istot śmiertelnych, które mają bezpośredni dostęp do Bożego ucha, dzięki czemu jej modlitwy są wysłuchiwane, innych zaś –jawnie ignorowane. Zmienne koleje jej wcześniejszego życia objawiły się w specyficznym pojmowaniu Boga, wywodzącym się po części od jej kwakierskiej pani, po części od jej zdeprawowanego pana (który uwielbiał małe dziewczynki), a po części od młodych złodziejaszków i kominiarzy, z którymi przestawała, zanim ją poznałam. Wierzyła mocno w diabła, którego wredna działalność kryła się za wykipieniem mleka, katarem czy niewyjaśnionym zawieruszeniem się gwinei, ale równie mocno wierzyła w Boga, który, jej zdaniem, uważniej wsłuchiwał się w głosy czarnych niż białych, albowiem ci pierwsi bardziej byli udręczeni. Dlatego też uważała, że musi wstawić się za mną, gdyż pewna była, iż niebo nie wysłucha mnie bez jej modłów, jej zaś obowiązkiem w tym samym stopniu jest ratowanie mojej duszy, jak i troszczenie się o moje ciało. Widać tu wyraźnie, jak wzniośle pojmowała swoją rolę służącej, będąc zdecydowana spieszyć w sukurs mojej nieśmiertelnej duszy, tak samo jak zaspokajać moje mniej wysublimowane fizyczne potrzeby. Owo poważne i głębokie zatroskanie się o sprawę zbawienia i mojego, i jej samej, sprawiło, iż od czasu kiedy zatrzymała się u mnie, w modlitwach niemal zdarła skórę na kolanach. Zuzanna w nabożnym skupieniu trwała zatem na klęczkach, obok niej padłam na kolana także i ja, aby przebłagać niebo, a w szczególności wielką Boginię, o której świętości zapewniała Isobel i inne wiedźmy. Nigdy nawet słowem nie wspomniałam Zuzannie o sabacie wiedźm, żeby nie pomyślała sobie, iż jestem czcicielką tego diabła, którego ona się boi, a nie wiedziałam, jak jej wytłumaczyć, iż czary nie są tym, za co je ludzie uważają, i że w rzeczy samej, jest to wiara, którą sama by przyjęła, gdyby tylko poznała jej istotę, tak jak ja. Szeptałam do niebios słowa, jakie czuła matka szepcze, kiedy klęczy obok kołyski swojego dziecka i patrzy na śpiącego aniołka zrodzonego z jej własnego ciała, ze złotymi rzęsami drżącymi na zaróżowionych snem policzkach i delikatnymi różowymi wargami, skrywającymi dziąsełka bez zębów. – Obyś przetrwała wszystkie niemowlęce niebezpieczeństwa, moja ty kochana, moja córeczko, moja nie opierzona ptaszyno, mój Feniksie. Wynurz się z mgieł dzieciństwa, by oblec się w piękne ciało niewieście i wyrośnij z niepozornej dzieciny na wspaniałą kobietę, która cudownie wymknąwszy się tysięcznym chorobom i innym dziecięcym katastrofom, w blasku swej urody pójdzie w świat śmiało i z wysoko podniesioną głową. Niechaj twe zwinne nogi odnajdą drogę przeznaczenia i poprowadzą do spełnienia misji, dla której Bogini umieściła cię tutaj, na ziemi, a
którą ziścisz z radością i zapałem. Oto modlitwa twojej matki. To szepcząc, przypadłam twarzą do podłogi i wypłakałam tyle łez, że w ich falach mogłybyśmy wypłynąć na poszukiwanie Belindy, która wydawała się w tym momencie tak daleko jak Eldorado lub źródło wiecznej młodości, a zarazem nieskończenie bardziej cenna od tych cudowności.
ROZDZIAŁ VII Opisujący sztorm na morzu, scenę, która winna być raczej pominięta przez osoby o wrażliwych żołądkach, oraz wkroczenie do naszej opowieści sławetnego kapitana Whiteheada.
PONIEWAŻ OBIE Z ZUZANNĄ byłyśmy właściwie więźniarkami w kabinie pierwszego oficera, nie widziałam, jak „Hopewell” podnosi kotwicę, odbija od brzegu i z prądem Tamizy rusza do Gravesend i dalej. Niemniej jednak z wrzasków cieśli okrętowych i majtków oraz dudnienia marynarskich stóp nad naszymi głowami jasno wynikało, że ruszyliśmy w podróż. Przez większą część wieczoru pozostawałyśmy same, jako że pierwszy oficer pełnił swoje obowiązki na pokładzie. Było zwyczajem w tamtych czasach, że na otwarte morze wyprowadzali statki piloci, a wyniośli kapitanowie wychodzili na pokład później, gdy wszystkie przyziemne sprawy były już załatwione. Z racji więc uwięzienia nie potrafię powiedzieć, kiedy zjawił się na pokładzie kapitan Whitehead. Morze i niebo zobaczyłam dopiero o świcie następnego dnia, kiedy przyszedł po nas pan Cocklyn. Po trudach i niepokojach dnia byłyśmy z Zuzanną tak znużone, że natychmiast usnęłyśmy i byłyśmy nieczułe na cały świat (śniło mi się, że jestem z Belindą w Lymeworth) aż do chwili, kiedy dziarskie szarpnięcie pana Cocklyna przywróciło mi przytomność i świadomość mej niedoli. – Chodźcie, moje panny – powiedział Cocklyn. – Zabieram was na pokład; stoimy u wybrzeży North Foreland, mamy dziewięć sążni pod stępką, a widok o świcie jest doprawdy przepiękny. Natychmiast zerwałyśmy się z koi i pognałyśmy na pokład, gdzie naszym zdumionym oczom ukazało się migotliwe morze spowite w różową poświatę; takimi cudami natura wynagradza marynarzom surowość ich życia. Wokół nas stało na kotwicy wiele statków. Był tam „John i Martha” („Wspaniała galera o dwudziestu armatach”, skomentował Cocklyn), „Delicia” (,.Żebracza brygantyna, ani się umywająca do naszego „Hopewella””), slup „Childhood” z New Providence (znanego portu pirackiego) i wiele innych statków o dziwnych nazwach, takich jak „Paradox”, „Pelikan”, „Bachelor ’s Adventure” i „Merry Christmas”. Ale „Kassandry” nigdzie nie było widać, nawet przez lunetę, którą zaoferował Cocklyn. – Nic nieszkodzi – powiedział Cocklyn – możemy ją jeszcze złapać, zanim przejdziemy przez kanał. Przez lunetę widziałam marynarzy na sąsiednich statkach, jak gromada bosonogich małp wspinających się do góry po wantach i masztach. W podróży morskiej wszystko wprawiało mnie w zdumienie, ale najbardziej obszarpane łachy marynarzy i ich uwijanie się przy nie kończących się pracach. Nigdy nie sądziłam, że tylko mężczyźni mogą się z taką zwinnością poruszać po pokładzie i masztach, i jestem pewna, że chętna kobieta zrobiłaby to wszystko równie dobrze, a nawet lepiej.
Nie podzieliłam się tymi myślami z Cocklynem, natomiast żeby choć na chwilę odwrócić myśl od frasunku o Belindę, poprosiłam, by opowiedział nam trochę o konstrukcji statków, niektóre miały bowiem dwa maszty, niektóre trzy, inne tylko jeden, a bez wątpienia nie mogły to być błahe różnice. – Święta racja, panienko – powiedział Cocklyn, rad przystępując do wykładu na temat statków, a z całą pewnością na całym bożym świecie nie istniała dla niego kwestia bardziej interesująca. – Jednomasztowiec, który tam widzicie, „Childhood”, to slup, uwielbiany przez piratów i przemytników, gdyż z racji skośnego ożaglowania i kwadratowego topsla jest rączy jakjeleń i przy dobrym wietrze może osiągnąć nawet i dwanaście węzłów. Ale przy takich żaglach dostaje szału w sztormie i nieraz już widziałem, jak marynarze odpiłowywali maszt, żeby wiatr nie wepchnął ich w głębinę. Na slupie w sztormie śmiało można całować swoją dupę na pożegnanie, za przeproszeniem miłych dam. Teraz tamta tam, „Delicia”, nazywa się brygantyną, tak jak nasze cacko, chociaż moim zdaniem, to stara balia nie zasługująca na tak piękną nazwę. To dwumasztowiec, z ożaglowaniem rejowym zarówno na maszcie głównym, jak i przednim, który dość dobrze ciągnie przy baksztagu, ale jest zupełnie bezużyteczny, kiedy przychodzi żeglować pod wiatr. Ten tu, nasz „Hopewell”, ma skośne ożaglowanie na maszcie głównym i prostokątne na fokmaszcie, co jest bardziej... – Nawietrznym ożaglowaniem? – zapytała Zuzanna, która znała trochę żargon morski z podróży w czasach dzieciństwa, a w każdym razie (równie dobrze jak ja) potrafiła papugować. – Prawidłowo, malutka! – pochwalił rozpromieniony Cocklyn. – Teraz tamten – pokazał na trójmasztowiec o nazwie „Rover” – to jeden z największych statków handlowych pływających do Indii Zachodnich. Ma siedemset ton wyporności, pokład o długości stu sześćdziesięciu stóp i szerokości prawie trzydziestu sześciu. Udźwignie jakieś trzy setki załogi i pięćdziesiąt cztery działa – chociaż teraz z ledwością weźmie dwadzieścia pięć, ponieważ nieźle jest wyładowany. Widzicie, pozłacana rufa z pięknie wymalowanym relingiem rufowym, prostokątne żagle na wszystkich masztach – przednim, głównym i bezanie – przeto nie będzie to najzwinniejszy żeglarz, chyba że przy pełnym wietrze; ale co do ładowności i siły ognia niewielu ma równych. Chociaż ja i tak zawsze będę wolał brygantynę. – Naprawdę ścina się maszt – zapytałam –jeśli grozi zatopienie? – A jakże, panienko, gdyż to utrzymuje statek na równej stępce, kiedy opróżnia się pokłady w czasie sztormu. – Ale jak wtedy wracają do domu bez żagli? – Powoli, panienko, powoli – odparł pierwszy oficer „Hopewella” ze śmiechem. Próbowałam wyobrazić sobie nasz statek bez masztów. Jak moglibyśmy wrócić z powrotem do Londynu? Czy tylko dryfowalibyśmy, czekając, aż ktoś się nad nami zlituje? Perspektywa doprawdy przerażająca. Aliści Cocklyn ani myślał uśmierzyć moje niepokoje, gdyż po swojemu zrozumiawszy pytanie, zaczął się teraz rozwodzić nad różnymi typami żagli, wymieniając je wszystkie, od przedniego topżagla do sterżagla, od stengi dziobnika do bezana. Następnie zaś zaczął nazywać wszystkie części statku, ja jednak byłam pewna, że minie wiele lat, zanim zapamiętam te nazwy, tak liczne i dziwaczne. Niespożyty Cocklyn zaś wyjaśniał nam różnice pomiędzy fluitą a statkiem handlowym („Fluita jest dwumasztowcem holenderskiego typu, z ożaglowaniem prostokątnym i dużą
ilością miejsca na ładunek, jako że ma duże płaskie dno – jak tyłek starej amsterdamskiej ladacznicy”), a także różnice pomiędzy brygiem wojennym z dodatkowym masztem a brygantyną z ożaglowaniem prostokątnym („Bryg ma skośny trajsel, który daje szybkość przy pełnym wietrze”). Pokazał nam nawet przez lunetę wielki statek wojenny trzystusześćdziesięciotonowy, z dwudziestoma sześcioma armatami, które, jak powiedział, mogły pokonać wszystkich piratów na Karaibach (choć statek liniowy miał miejsce na co najmniej sześćdziesiąt), ale podczas całej tej gadaniny moje myśli nieustannie krążyły wokół Belindy i w żaden sposób nie potrafiłam skoncentrować się na żargonie żeglarskim, choćby nawet od tego miało zależeć nasze życie. – Mam nadzieję, że zapamiętasz wszystko dobrze – powiedziałam do Zuzanny – bo dla mnie to zdecydowanie za dużo. – Nonsens, panienko – obruszył się Cocklyn. – W kilka dni będziesz żeglarzem jak ta lala, zapamiętaj moje słowa. – Po czym kazał nam wracać czym prędzej do kabiny, ponieważ zbliżała się zmiana wachty, a on nie życzył sobie naszej obecności na pokładzie, aby uniknąć kłopotliwych pytań. Przez cały ten czas na pokładzie Cocklyn nie posunął się do żadnych nieprzystojnych gestów pod naszym adresem, choć dzieliłyśmy z nim stół i kabinę. Podejrzewałam, iż sprawy niedługo będą się tak dobrze układały, czyż bowiem zabrał nas na pokład w jakiejś innej roli niż jego prywatne nałożnice? Z pewnością niebawem zażąda więc tego, co niechybnie uważał za swoją należność. Na razie jakoś uchowałyśmy się, bo i podróż dopiero się rozpoczynała, ale liczyłam się z tym, że wkrótce będziemy musiały ulec miłosnym zalotom dziobatego amanta o drewnianej nodze. Na samą myśl przechodziły mnie ciarki. Niedługo podnieśliśmy kotwicę i pożeglowaliśmy do Downs, gdyż (jak nam to później wyjaśnił Cockley) mogliśmy w ten sposób wykorzystać wschodni wiatr, który z wielką chyżością pognał nas wokół wyspy Wight, a potem przez niepewny i burzliwy kanał. Pragnęłam wyjść na pokład, by sprawdzić, czy nie ujrzę „Kassandry”, ale Cocklyn mi nie pozwolił, przysięgając, że da znać, jeśli tylko ją zobaczy, a wtedy zrobi też wszystko, żebym znalazła się na jej pokładzie. Przysiągł na Biblię, że nie widział ani dziobu, ani rufy „Kassandry”, i przypuszczał, że dzięki korzystnym wiatrom idzie ona kursem na Azory, o jakiś dzień przed nami. Pomimo tego wyprzedzenia nadal możemy ją jednak złapać na morzu, twierdził, gdyż mamy tę samą trasę, mianowicie na południe do Azorów, potem przez Atlantyk do Bahamów, następnie w górę wzdłuż wybrzeża z Charlestown do Nowego Jorku, New Providence i Bostonu. Nie wiedziałam, czy można mu zaufać, iż zawiadomi nas, ujrzawszy „Kassandrę”, skoro jednak w żaden sposób nie mogłam sprawdzić jego prawdomówności, nie pozostało mi nic innego, niż siedzieć na koi i modlić się o odnalezienie Belindy. Cocklyn nieustannie powtarzał swe groźby, że jeśli nie będziemy go słuchać, zwiąże nas jak owieczki i ciśnie w wodę. – Bóg – oświadczyła Zuzanna trzeźwo – czuwa nad głupcami i dziećmi. Belinda nie zginie. Mogę cię o tym zapewnić, gdyż obiecał mi to anioł. Zdesperowana patrzyłam na nią i bardzo chciałam uwierzyć, mając zarazem nadzieję, że nie jest to tylko sposób na oszukiwanie samej siebie. Zuzanna nieustannie słyszała głosy aniołów i demonów – a skoro ja ich nie słyszałam, musiałam ją traktować jako swego rodzaju pośredniczkę pomiędzy mną a Najwyższą Istotą. W drodze przez kanał statek wysoko wspinał się na fale, a potem raptownie spadał w wodne
czeluście i to okropne kołysanie w połączeniu z odorem z mesy przyprawiło mnie o spazmatyczne mdłości. Nigdy dotąd nie oddalałam się tak bardzo od brzegu, nigdy też nie zaznałam choroby morskiej, a było to przeżycie tak nieprzyjemne, że poprzysięgłam sobie jeść tylko tyle, ile będzie konieczne do przetrwania reszty podróży. Byłam nad wyraz markotna, tyleż z racji choroby żołądka, co także z przyczyny pożałowania godnego odkrycia, iż w moich długich płomiennych włosach zamieszkali (bez żadnej mojej w tej mierze zgody) drobniutcy koloniści. Kiedy Cocklyn powrócił do kabiny, aby poinformować nas, że płyniemy prawidłowym kursem (i aby dać nam jasno do zrozumienia, że oczekuje teraz zapłaty w naturze za swoją wielkoduszność, dzięki której znalazłyśmy się na statku), z najwyższym trudem udało mi się nie zalać go resztkami zawartości moich trzewi. – Zaszpuntowalbym was obie, dziewczyny – powiedział Cocklyn, rechocząc tak, jakby właśnie udał mu się nadzwyczajny dowcip – ale tak wam zmyto pokłady, że żagle trzeba będzie zostawić na lepszy wiatr, choć mi bukszpryt zdrowo wystaje za dziobnicę! Zuzanna, bez porównania lepiej zaznajomiona z morzem i całą podróż znosząca nie tak okropnie jak ja, gotowa była uśmierzyć żądzę wilka morskiego, wybawiając w ten sposób mnie od jego zapędów. Umizgi miłosne nie były dla niej grzeszne same przez się, szczególnie gdy od nich zależeć miały nasze dalsze losy. Z gracją ofiarowała przeto swoje wdzięki Cocklynowi, który zaczynał się właśnie zabierać do ich konsumowania (pomrukując, do jakich to osobliwych rzeczy może służyć proteza), gdy nagle wiatr zadął z taką siłą, że wszyscy troje w lawinie sprzętów znaleźliśmy się raptem na podłodze. Przerażone szczury w jednej chwili gdzieś poznikały. – Taki tam sobie podmuszek – skomentował całą rzecz Cocklyn, nieprzerwanie dobierając się do Zuzanny. – Podmuszek? Podmuszek? – wykrzyknęłam z niedowierzaniem. – Jeśli to nie jest sztorm, to chyba nie wiem, co znaczy to słowo! Wręgi statku trzeszczały niemiłosiernie, podłoga podrygiwała pod nami, jakby targały nią tąpnięcia samych piekieł, i niemal natychmiast poprzez zawodzenia wiatru wyjącego w wantach usłyszeliśmy szczęk pomp łańcuchowych i krzyk załogi. – Burza! – zarechotał Cocklyn wczepiony w Zuzannę. – Na Jowisza, jeśli to nazywasz burzą, to ciekawe, co powiesz, kiedy nadejdzie prawdziwa nawałnica! Wyjrzyj no sobie na pokład i przyjrzyj się tej swojej burzy. Żołądek będzie ci wdzięczny, jak zaczerpniesz świeżego powietrza. Namiętne pożądanie do Zuzanny sprawiło, iż Cocklyn zapomniał o wszystkich poprzednich zakazach pojawiania się na pokładzie. Podczołgałam się więc do kajutowej drabiny, wspięłam się na nią niepewnymi stopami i po chwili oczom moim odsłonił się najbardziej przerażający widok, jaki kiedykolwiek dotąd ujrzałam. Morskie wody gdzieś straciły swój promienisty błękit i teraz, czarnozielone, spiętrzyły się w płynne góry, na które stateczek wspinał się, przez chwilę chwiał na szczycie i w następnej już chwili walił się w przepaście wodne. Kiedy lecieliśmy na dno wodnego jaru, nad nami groźnie pochylały się niebosiężne zbocza, grożąc w każdej chwili zawaleniem się i bezzwłocznym pogrzebaniem nas w morskim grobie. Maszty chwiały się jak trzciny na wietrze, żagle były porwane i zniszczone, a marynarze miotali się bezładnie dookoła. Niektórzy przywierali do want, pragnąc zobaczyć, co stało się z innymi statkami wokół nas (jak gdyby miało to jakikolwiek wpływ na nasz los), inni jak małpy wisieli na rejach i próbowali ratować porwane i trzepoczące żagle, jeszcze inni pędzili do pomp, krzycząc, że wszystko już stracone i niechybnie zatoniemy, byli
też tacy, którzy padali na kolana w modlitwie. Widziałam, jak wiatr zdmuchuje z bukszprytu marynarza, który zniknął w morskiej kipieli szybciej niż owad topiony w bajorku przez złośliwe dziecko. Widziałam, jak ogromne grzywacze zwalają się na nasz pokład, aż wreszcie pomyślałam sobie, że jeszcze jedno takie uderzenie, a brygantyna pęknie jak łupina orzecha. A przecież mimo wszystko nie tonęliśmy, chociaż dookoła nas statki pogrążały się w toni lub pozbawiały masztów, zanim uczyniła to za załogę wichura. Pan Cocklyn zupełnie się nie przejął tym morskim dramatem i dalej pod pokładem obłapywał Zuzannę, niewiele myśląc o swoich podkomendnych. Z tych zaś jeden zdążył już spaść z rei, łamiąc sobie rękę i nogę (którą, jak się potem dowiedziałam, trzeba mu było amputować), jeden (jak już wspomniałam) utopił się, bałwany zmyły też jeszcze jednego, choć temu szczęśliwie udało się przetrwać, gdyż uchwycił się jednego ze ściętych masztów, a jeden z kompanów z narażeniem życia wyciągnął go z topieli. W istocie nie zdawałam sobie dotąd sprawy z niebezpieczeństw morskich wypraw. Przeczytałam oczywiście wszystkie opowieści podróżnicze, jakimi fascynują się młode damy wiecznie pogrążone w książkach, i mówiąc prawdę, uważałam za wielką niesprawiedliwość fakt, iż moja płeć staje na przeszkodzie temu, bym poszukała swego szczęścia na pokładzie statku. Gdzieś w tym bezkresie była Belinda. Pomyślałam, że mam taką samą szansę odnaleźć ją pośród tych wodnych topieli, jak odszukać malutki otoczak na kamienistej plaży, ziarenko piasku w ogromnej klepsydrze lub kroplę wina w dębowej beczce, która zaczęła przeciekać. Dotrzeć do Belindy na przekór tym rozszalałym wodnym żywiołom, to wymagało naprawdę potężnej magii – potężniejszej niż magia wiedźm, potężniejszej niż magia, która pozwoliła zdrowo zrosnąć się otwartemu brzuchowi, potężniejszej niż magia, która ocaliła mi życie w połogu. Ale właśnie kiedy w głowie kłębiły mi się takie przerażające myśli, wody zaczęły się uspokajać równie raptownie, jak się wzburzyły. Powierzchnia morza wygładziła się, powietrze przejaśniało i tam, gdzie jeszcze przed chwilą niebo przesłaniały chmury czarne i groźne, teraz rozbłysła tęcza. Jak widomy dowód na istnienie cudów, rozbłysła na przekór ludzkiej panice i rozpaczy. I widać było, że jest właśnie tym, za co się ją zawsze uważa: obietnicą, przymierzem i znakiem. Marynarze padli na kolana i zgięli swe twarde karki w podzięce Najwyższemu, bo oto maszty nadal były w dobrym stanie, a żagle dawały się szybko naprawić. Burza minęła, a kiedy tylko zniknęło bezpośrednie zagrożenie życia, przypomniano sobie o Cocklynie. Bliski kompan marynarza, który utonął zmieciony z bukszprytu do morza, zaczął wyklinać pierwszego oficera, jego właśnie obarczając odpowiedzialnością za śmierć przyjaciela i poprzysięgając zemstę. Przyczyną zajadłości gburowatego Walijczyka były może jakieś zadawnione waśnie, tak jednak czy owak, wydawało się, że nigdy już nie przestanie ciskać się i złorzeczyć. – Odkąd skończyłem osiem lat – wrzeszczał – opłynąłem wszystkie morza i oceany i nigdy dotąd nie widziałem pierwszego oficera tak nieczułego na los swoich ludzi. Zabiję tego parszywego psa, sukinsyna, tego zapchlonego kundla! (Niezmiennie mnie to dziwiło, że marynarze z taką lubością wyzywają się od psów, podczas gdy w tych miłych czworonogach jest, moim zdaniem, więcej szlachetności niż w ludziach, a szczególnie w tych, którzy wypuszczają się na oceany!) – Cocklyn, ty wszarzu! – ryczał Walijczyk, a zmierzając w kierunku kabiny pierwszego oficera, odepchnął mnie brutalnie, ja zaś pospiesznie przycupnęłam między linami i pakami, nie ulegało bowiem najmniejszej wątpliwości, że tamten jest bardzo rozwścieczony.
Kiedy śmignąwszy po drabinie, jednym kopniakiem rozwalił drzwi kabiny Cocklyna, w środku można było zobaczyć pierwszego oficera ze spuszczonymi portkami oraz Zuzannę, której rozpięta na oścież marynarska koszula nie powinna była pozostawiać żadnych wątpliwości co do jej prawdziwej płci. – Świnio! Bydlaku! Zapłacisz mi za śmierć Thomasa! (Najwidoczniej zmyty do morza kompan nazywał się Thomas.) Rzucił się na Cocklyna z taką furią, że zdawało się, iż rozprawi się z nim gołymi rękami, ale by sprawę uczynić pewniejszą, chciał im dopomóc nożem, który złowrogo błysnął wyrwany zza pasa. Widząc to, Cocklyn mocno przycisnął do siebie Zuzannę, za nią jak za tarczą kryjąc swe plugawe ciało. – Cóż to, zabić chcesz bezbronną dziewczynę? – krzyczał, dbając o to, by jak najbardziej widoczne były jej kawowe piersi z brodawkami w kolorze czekolady. Zuzanna odmawiała ostatnią modlitwę, do wtóru stukotowi drewnianej nogi ciągana po całej kabinie przez Cocklyna, który nie widział nic zdrożnego w tym, by żywe, delikatne ciało traktować jak tarczę Achillesa, wykutą przez samego boga wojny. – Ty tchórzliwy kundlu! – wrzasnął walijski marynarz. – Już ja cię oduczę używać dziewczyny jako zbroi! – Po czym padł znienacka na podłogę i zręcznym, dobrze wymierzonym pchnięciem jedyną zdrową nogę Cocklyna przybił sztyletem do podłogi. Teraz Cocklyn zawył istotnie jak psi strażnik piekieł, puścił Zuzannę (która natychmiast skorzystała z okazji i czmychnęła w kąt) i rozpaczliwie zaczął walić protezą w podłogę, im bardziej jednak się szarpał i konwulsyjnie podskakiwał, tym więcej krwi buchało z jego zdrowej nogi (która zdrową, zdaje się, już nigdy być nie miała). W kabinie natychmiast zrobiło się tłoczno od marynarzy, którzy bezzwłocznie zaczęli się zakładać o wynik tego pojedynku, stawiając dublony i gwinee, pistolety, kordy, muszkiety, racje rumu, wody, a nawet soloną wieprzowinę i groch. Ci, którzy nie mieli broni, pieniędzy ani nawet łachów do postawienia, oferowali przyszłe zarobki, pigułki przeciw febrze lub lekarstwa na trypra – jedyne bogactwa, jakie im jeszcze pozostały. Nietrudno było zmiarkować, iż Cocklyn nie jest człowiekiem popularnym wśród załogi, gdyż większość marynarzy życzyła zwycięstwa Walijczykowi, którego nazwisko, dokoła powtarzane i wykrzykiwane, brzmiało Llewelyn. Ważnym krokiem w kierunku ostatecznego zwycięstwa było niewątpliwie przygwożdżenie nogi Cocklyna. Ten jednak mimo bólu, ilekroć napastnik robił ruch w jego kierunku, szykował drewnianą protezę do unieruchamiającego ciosu w męską słabiznę. Ten upiorny taniec trwał jakiś czas; przyszpilona do deski noga pierwszego oficera krwawiła coraz obficiej, on sam machał kulasem, a Llewelyn obskakiwał go jak pięściarz szykujący się do ostatecznego ciosu. Zbyt żądny był krwi, aby zadowolić się bólem, którego już przysporzył swojemu przeciwnikowi, tamten zaś zbyt mocno cierpiał, aby spektakl ten mógł trwać przez dłuższy czas. Cocklynowi coraz trudniej było nadążyć za ruchami Llewelyna, któremu udało się w końcu znaleźć za plecami oficera, a wtedy, z drugim nożem w ręku, który pojawił się w niej nie wiadomo skąd (może jakiś marynarz wcisnął mu go ukradkiem w dłoń), podskoczył, złapał swą ofiarę w pasie i jednym cięciem oderżnął nos. Krew trysnęła tak obficie i mocno jak z głęboko ranionego serca. Już przedtem bliska nudności, teraz poczułam gwałtowny skurcz żołądka, a przecież i tak najgorszą
rzecz miałam dopiero zobaczyć. Gdyż oto Llewelyn, wykorzystując szok Cocklyna, chwycił go za ręce, związał je z tyłu skórzanym paskiem, po czym gdy wszyscy marynarze przyglądali się temu ze zgrozą, otworzył przód ciała od dołka aż po pępek, a potem gołą ręką wyszarpnąwszy wnętrzności, sztyletem przybił tę krwawą i drgającą masę do drabiny. Teraz uwolnił stopę rozdzierająco wrzeszczącego oficera i dobytym skądś szpikulcem zaczął pędzić go wokół drabiny w okropnej pogoni za śmiercią. Trwało to dłużej, niż można by pomyśleć; tak straszliwie potężna jest siła życia. Cocklyn dobywał z siebie dźwięki w niczym nie przypominające głosu ludzkiego, krwawiący, rzygający i podrygujący w agonii. Nie mogąc znieść tego widoku, skryłam twarz w dłoniach, aż wreszcie ciężki, głuchy łoskot o podłogę powiedział mi, iż Cocklyn wyzionął ducha. Kiedy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że nieszczęśnik owinął swoje wnętrzności wokół drabiny nie mniej niż sześć razy, zanim śmierć skróciła jego męczarnie. Marynarze na chwilę zapomnieli o zakładach, wpatrzeni w milczeniu w straszliwą torturę. Widok ludzkich wnętrzności zawsze tłumi na chwilę zgiełk namiętności. Wiemy wprawdzie, że jesteśmy tylko mięsem i nawozem, które uduchowiło boskie tchnienie, a jednak naprawdę zaczynamy to rozumieć i czuć dopiero w chwili, kiedy ujrzymy przed sobą rozkrojonego człowieka, a naszym osłupiałym oczom ukaże się ciemny i mroczny omen jego wnętrzności. W kabinie zrobiło się tak cicho, jak pośród woskowych figur w Westminsterze. Chociaż ludzie ci nieraz już byli świadkami okrutnej marynarskiej fantazji (z racji której tracili uszy, oczy i nosy, tak jak gdyby mieli za dużo takich drobiazgów), większość z nich nigdy dotąd nie widziała jeszcze podobnego okrucieństwa. Na pewno, podobnie jak ja, słyszeli opowieści o nim, co innego jednak słuchać relacji o barbarzyństwie, a co innego ujrzeć je samemu. Nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich kapitan. Był wysokim mężczyzną z szarą brodą i czerwonym nosem, który bardzo przypominał przerośniętą truskawkę. Nie było rzeczą trudną ustalić, co się stało i kto jaką odegrał w tym zdarzeniu rolę; zamordowany leżał w kałuży krwi, podczas gdy morderca stał nad nim z zakrwawionym nożem w dłoni. Widzowie trwali w pełnym osłupienia bezruchu. Po wejściu kapitana odwrócili się jak jeden mąż i popatrzyli ze strachem na swego dowódcę, wiedząc (czego ja nie byłam jeszcze wtedy świadoma), że takich buntowniczych postępków nie toleruje się na pokładzie statku, jakkolwiek nienawistna wszystkim mogła być ofiara. Członek załogi, który zabił pierwszego oficera, równie dobrze mógł zabić kapitana, a na to w żaden sposób nie można było pozwolić na morzu, gdzie bardziej niż na lądzie los wszystkich zależał od zgody i współpracy między nimi. – Ilu było świadkami tego morderstwa? – zapytał kapitan, zupełnie zresztą niepotrzebnie, gdyż było jasne, że widzieli je wszyscy. Nikt nie odezwał się ani nawet nie poruszył palcem; nie słychać było żadnego głosu ani szmeru. – No dalej – powiedział ostro kapitan – każdy, kto będzie wykręcał się od odpowiedzi, podzieli los mordercy. Cisza trwała jednak nadal. W kabinie słychać było tylko skrzypienie wręg statku i uderzenia fal o burty. Powoli jednak w oczach zebranych zaczął migotać strach, zbyt dobrze bowiem wiedzieli, jak wygląda chłosta i przeciąganie na linie pod statkiem.
– Ja widziałem – odezwał się jeden. – Ja też – zgłosił się inny, a po chwili w kabinie zabrzmiał cały chór potwierdzeń. – To świetnie – powiedział kapitan, którego nazwisko brzmiało Whitehead. – Myślę więc, że bez żadnych ceregieli możemy wysłać imć Llewelyna na spotkanie z jego przeznaczeniem. – Jak to? – wykrzyknął Llewelyn. – Mam przecież prawo do rozprawy sądowej, jak każdy tutaj człowiek! – Mości Llewelyn – powiedział kapitan – dla oczu wszystkich tutaj jest oczywiste, że nikt inny, jak tylko pan usunął, by tak rzec, kalfataż z tego nieboraka, który się właśnie wykrwawia na podłodze jak bydlę w rzeźni. Żaden karenaż nie jest tutaj możliwy, na nic mu już bowiem pakuły i smoła. Jedyna kwestia, którą trzeba jeszcze rozstrzygnąć, to problem, czy najpierw wychłostać cię, potem przeciągnąć pod dnem, a następnie powiesić na rei, czy zrobić z tobą to, co z taką lubością uczyniłeś swojemu zwierzchnikowi, czy też w przypływie łaski przywiązać cię do marnych resztek pana Cocklyna i cisnąć do wody, byś utonął razem ze swą ofiarą. – A ja chcę mieć sprawę! – upierał się Llewelyn. – Pomściłem jedynie śmierć kompana, zamordowałem więc gwoli sprawiedliwości, a nie przyjemności. Nie mogę zostać powieszony jak pies tylko dlatego, że odpłaciłem za morderstwo mego przyjaciela. – Kasus to wielce dyskusyjny – oznajmił kapitan, który starannie dobierał słowa, jak ironiczny dżentelmen, chłodno i z pogardą odnoszący się do wybuchów namiętności. – Skąd ci to przyszło do głowy, by utratę marynarza podczas burzy nazwać „morderstwem”? Jeśli ktokolwiek jest mordercą tutaj, to jest nim samo morze. Jeśli się zatem mścić, to na Neptunie! – Gdyby Cocklyn był na pokładzie, a nie gził się na dole z dziewką, Thomas ciągle byłby pośród nas! – wykrzyknął Llewelyn. – Co? Czy burza zmysły ci odebrała? Gdzieś ty tu sobie uroił dziewki? Nie ma kobiet na pokładzie „Hopewella”. Chcesz pan, imć Llewelyn, za wszelką cenę ratować swą marną skórę, ale udawanie wariata w niczym ci tu nie pomoże. – Tutaj jest zatrzęsienie dziewczyn – oznajmił Llewelyn, po czym podskoczywszy do mnie i Zuzanny, wyciągnął nas z ciemnego kąta, w którym skryłyśmy się, i szarpnąwszy za mą koszulę, ciekawskim oczom odsłonił piersi, bowiem skarby mojej towarzyszki i tak już były widoczne w całej swojej krasie. Whitehead był z pewnością równie zdumiony naszą obecnością, jak wszyscy pozostali, ponieważ jednak wielce sobie cenił ironiczną obojętność, także i tym razem skrył się za jej maską. Uczynił gest, jak gdyby zasłaniał oczy przed widokiem naszych piersi, między palcami pozostawił jednak dostatecznie duże szczeliny. – Proszę no zakryć te damy z powrotem – powiedział – gdyż na moim statku nie zniosę żadnych nieobyczajnych zachowań wobec płci nadobnej. – Powiedział to z wielką kurtuazją i elegancją, nie sposób było jednak pozbyć się wrażenia, iż to tylko forma, nader nie pasująca do jego prawdziwych myśli.
– Cocklyn je tu sprowadził – wykrzyknął Llewelyn – jako swoje prywatne nałożnice! – A ty, rozumiem, uważałeś, że powinien był podzielić się tymi damami z tobą? Na te słowa załoga ryknęła sprośnym śmiechem. Whitehead natychmiast uciszył wszystkich gestem ręki. – Biorąc pod uwagę twój żal po utracie przyjaciela, mości Llewelyn, okażę ci łaskę; nie zostaniesz ani wychłostany, ani przeciągnięty pod dnem statku, ani poddany torturom. Można było usłyszeć, jak zebrani odetchnęli z ulgą, słysząc te słowa. – Aliści – ciągnął kapitan – zostaniesz przywiązany do swej ofiary i pozostawiony na pokładzie przez tydzień w słońcu i księżycu, a potem pójdziesz w objęcia Neptuna. Marynarze zamarli w przerażeniu. Zuzanna chwyciła mnie za rękę i mocno ścisnęła. – Ja chcę mieć proces – darł się oszalały Llewelyn. – Bądź cicho i dziękuj Bogu za wyświadczoną ci łaskę – powiedział ozięble Whitehead. – Skuć go i razem z tym trupem umieścić na pokładzie dziobówki – polecił, wskazując na zwłoki Cocklyna i przyszłe zwłoki Llewelyna. Ten ostatni cały dygotał, już wyobrażając sobie tygodniowe gnicie na pokładzie. – I przysłać te damy do mojej kajuty – dorzucił kapitan. Najpierw obejrzę mordercę w kajdanach, a potem zajmę się nimi tak, jak uznam to za stosowne. – W chwilę później Zuzanna i ja zostałyśmy wepchnięte do kabiny kapitana, by tam poczekać na wynik następnego obrotu koła fortuny.
Rozdział VIII Który dowodzi, że kapitanowie mórz są tak lubieżni, jak o tym wieść głosi, że deiści nie zawsze są najlepszymi kochankami oraz że wiele osób w swoich erotycznych przyzwyczajeniach pragnie takiego traktowania, na jakie naprawdę zasługuje z uwagi na swój charakter.
PRZEZ CAŁY TYDZIEŃ, gdy ciało Cocklyna gniło na pokładzie, ściągając do siebie wszelkiego rodzaju robactwo z ładowni, łapczywie szukające pożywienia w postrzępionych gnijących wnętrznościach dawnego pierwszego oficera, Llewelyn leżał pod nim, jęcząc z rozpaczy, która szybko przeszła w obłęd, a marynarze „Hopewella” (którym bezwzględnie zabroniono udzielania mu jakiejkolwiek pomocy pod karą podzielenia jego losu) mruczeli buntowniczo między sobą. Llewelyn i Thomas byli ulubieńcami załogi; pierwszego oficera i kapitana wszyscy serdecznie nienawidzili – Cocklyna za to, że zawsze napychał swoje kieszenie i brzuch kosztem załogi, a Whiteheada za okrucieństwo i wyniosłość. Załoga, jak się zdaje, była wzburzona przede wszystkim kapitańską odmową przeprowadzenia rozprawy nad Llewelynem, gdyż marynarze uważali wprawdzie, że powinna go spotkać kara, byli jednak zarazem zdania, że rodowici Anglicy mają prawo przynajmniej do rozprawy sądowej, nawet gdyby w tej sytuacji z konieczności odbyła się wedle skrótowej procedury, a od sędziego w osobie Whiteheada trudno byłoby oczekiwać bezstronności. Jeśli mimo wszystko, nikt nie starał się ulżyć mękom Llewelyna albo przynajmniej skrócić ich, rzucając go w wodę, to z racji świadomości, jak straszliwa byłaby odpowiedź kapitana. Whitehead był bowiem znany z niebywałego okrucieństwa – zmuszał ludzi do połykania żywych karaluchów, podpalał pakuły wepchnięte skazańcom do ust, z wielką lubością chłostał nieszczęśników do krwi, a potem kazał przeciągać pod dnem statku, aż zadławili się wodą i w ogóle za najmniejsze nawet przewinienie natychmiast sięgał po pejcz. Kucharz przynoszący nam posiłki opowiadał, jak to marynarz zaczerpnął łyk wody powyżej dziennej racji i otrzymał pięćdziesiąt batów. Z tej właśnie przyczyny, choć wszyscy ludzie na pokładzie współczuli Llewelynowi, starali się nie dostrzegać jego koszmarnej agonii. Załoga była przybita, gdzieniegdzie przebąkiwano o buncie, mówił kucharz, niemniej ptaki, które przysiadły na Cocklynie, by wydziobać mu oczy, nie oszczędzały także i Llewelyna. Słuchałyśmy tego wszystkiego przerażone, choć bowiem Whitehead zachowywał się względem nas jak dotąd zupełnie poprawnie, to przecież byłyśmy niewątpliwie jego więźniarkami. Na pozór nasz los znacznie się poprawił: kabina była wyposażona w okna, było w niej światło i powietrze, było biurko, suche koje wyścielone pierzynami, jak również talerze i naczynia cynowe oznaczone herbem rodowym Whiteheada. Zarazem byłyśmy wydane na łup kapitańskich fanaberii i przeczuwałyśmy, iż dostałyśmy się w ręce większego okrutnika niż zamordowany Cocklyn. Zuzanna była przekonana, że Bóg doświadczają za jej grzechy. Po pierwsze, czuła się odpowiedzialna za porwanie Belindy; po drugie, uważała się za współwinną śmierci Cocklyna, gdyż
wepchnęła nas obie w jego lubieżne ręce. Jakże mam za to wszystko odpokutować, nieustannie powtarzała, ciężko wzdychając. Ani w dzień, ani w nocy nie potrafiła powstrzymać się od czynienia sobie wyrzutów za wszystkie te zdarzenia. – Nigdy nie powinnam była ulegać zalotom Cocklyna – mówiła – z łatwością mogłam się wymówić, ze względu na burzę i złe samopoczucie. A tak, wypruli biednemu człowiekowi wnętrzności za rzekome uwiedzenie mnie. – Proszę cię, Zuzanno, nie wiń za to siebie – pocieszałam ją. – To był stary zatarg, który prędzej czy później musiał się tragicznie skończyć. – Nie, Fanny, to Bóg tak boleśnie mnie doświadcza. Zbyt mało jeszcze zaznałaś diabelskich podchodów, więc możesz sobie nie zdawać sprawy z niebezpieczeństwa, ale ja dokoła widzę zaczajone na nas demony. Gdybyś miała tu jeszcze jakąś towarzyszkę, rzuciłabym się do morza rybom na pożarcie, gdyż moje życie nic nie jest teraz dla mnie warte! Przeklinam dzień, w którym poszłam do doków dla Prue! Niestety, to ja byłam jej gońcem, ja, która jestem też zwiastunką bożych wyroków. Temu Whiteheadowi ufam jeszcze mniej niż Cocklynowi. I jakże mamy teraz znaleźć „Kassandrę”, skoro dowódca statku nie jest wcale po naszej stronie, a morze – morze jest większe i bardziej przerażające od samego piekła? W tym straszliwym położeniu ogarnął mnie dziwny spokój, zdarza się bowiem paradoksalnie, iż kiedy nasze sprawy sięgają najgłębszego dna, rozpacz wytwarza w nas taką rezygnację, że zaczynamy spokojnie współżyć z bólem, który zgodnie ze wszystkimi prawami rozumu powinien powalić nas na kolana. Są jednak w życiu siły potężniejsze niż rozum, co do tego nie mam żadnych wątpliwości. – Nie rozpaczaj, moja najdroższa przyjaciółko – powiedziałam do Zuzanny. – Szczęście czasem nadchodzi ku nam w postaci tragedii, podobnie jak często pod maską szczęśliwego trafu kryje się katastrofa. Odnajdziemy Belindę pod tym bezkresnym niebem i stworzymy niebo w miejsce piekła. Zuzanna padła w moje ramiona i załkała, a ja czułam, jak rośnie we mnie siła. Obie nie mogłyśmy się poddać; jedna musiała być silna, by pomóc drugiej. – Panno Fanny, niewiele pamiętam z dzieciństwa, przez całe lata powracał do mnie tylko obraz tragicznego zatonięcia tamtego statku z moją przybraną białą rodziną, ale zeszłej nocy, gdy zasypiałam wśród jęków i wycia biednego Llewelyna na pokładzie, przyśniła mi się moja czarna mama i przemówiła do mnie tak wyraziście jak kobieta z krwi i kości. – Co takiego powiedziała? – zapytałam, mając nadzieję poprzez swoje zainteresowanie odwieść ją jak najdalej od myśli o samobójstwie, która doprawdy mnie przeraziła. Zuzanna spojrzała mi w oczy i wyrzekła takie oto zdumiewające słowa: – „Wyrwani zostaliśmy z kontynentu magii i ciemności i oślepieni światłem białego człowieka. Jego bogiem jest Rozum, bóg fałszywy, który błyska cyframi zamiast błyskawicą, bóg, który jest jedynie diabłem w przebraniu. Tylko duch jest prawdą; tylko duch przetrwa. To przekleństwo białego człowieka, że z rozumu uczynił Boga; kiedy czarny człowiek też zacznie czcić Rozum, nastanie
koniec świata”. Przez jakąś chwilę siedziałam w milczeniu, zasłuchana w to proroctwo, które wznosiło się gdzieś z głębi snu, jak proroctwo wiedźm sprzed kilku miesięcy. Sen był dziwny, ale była w nim jakaś mądrość. Sam przecież Dryden powiada: „Mądrość i szaleństwo po sąsiedzku mieszkają /I cienką tylko nitkę za barierę mają”. – Ale przecież nie straciłaś chyba ducha, Zuzanno? – zapytałam. – Och, zwątpiłam we wszystko, panno Fanny, zwątpiłam we wszystko. Odkąd Llewelyn kona na pokładzie, zwątpiłam w mojego Boga i widzę, jak moje serce lgnie do złych racji diabła. Chociaż wiem, że samobójcy muszą iść do piekła, myślę o samobójstwie, gdyż czuję, że zasłużyłam na tę karę. Kochałam Belindę jak własną córkę, a przeze mnie ją zabrano. To także przeze mnie Cocklyna spotkał okropny los. Zostałam wysłana, by poprowadzić cię do zbawienia, a tutaj sama zwątpiłam w mojego Boga. – Dlaczego całą winę bierzesz na swoje barki? Czy to nie buta, Zuzanno? Myślisz, że Bogu miłe są takie samooskarżenia? To przecież Jezus bierze grzechy ludzkie na siebie, nie ty, Zuzanno. – Dziewczyna tylko załkała w odpowiedzi. W tym momencie otworzyły się drzwi i do kabiny wszedł Whitehead. – Cóż to, przerywam wam dyskusję metafizyczną, moje panie? – powiedział, wykrzywiając pogardliwie dolną wargę. – Proszę o wybaczenie. Powiedział to drwiącym tonem człowieka, który jest święcie przekonany, że kobiety zupełnie nie potrafią myśleć metafizycznie, taktownie jednak nie oznajmia tego wprost. Ironia mówiła jednak sama za siebie. – Drogie damy – ciągnął – czy mam zostawić was waszej filozoficznej dyspucie? Wielce zdziwiona i zaniepokojona obojętnością, z jaką Whitehead przyjmował zawodzenie Llewelyna z jednej strony, a naszą obecność na pokładzie z drugiej, chłód chciałam odeprzeć chłodem, a intelekt intelektem. Z jakichś przyczyn wyobraziłam sobie, że gdy Whitehead zobaczy we mnie wykształconą dziewczynę, a nie prymitywną ladacznicę, zmieni to mój los. Trudno powiedzieć, skąd wzięła się taka fantazja, czyż bowiem wykształcenie oszczędziło mi dotąd jakichś bolesnych doświadczeń? – Proszę, przyłącz się do nas, panie kapitanie – powiedziałam, podchwytując jego ton. – Moja przyjaciółka Zuzanna utraciła wiarę w Boga z powodu krzyków, które co chwila dobiegają z pokładu. Czy potrafisz może jakoś przy wrócić jej wiarę? Jako kapitan jesteś wszak opiekunem nie tylko naszych ciał, ale i dusz, mamy więc chyba prawo liczyć na twoje światłe wskazówki. Mówiłam to z lekko kpiącym uśmiechem na twarzy, ale zaraz ukryłam go, pochylając się w głębokim ukłonie. Kapitan roześmiał się. – Nie zamierzam brać na siebie ciężaru waszych dusz, moje panie.
– Zatem któż go dźwignie? – zapytałam. – Jesteśmy przecież jedynie głupimi niewiastami, a tyś naszym panem i mistrzem. Kapitan nie znał mnie na tyle, aby dokładnie wiedzieć, iż słowa te są zupełnym przeciwieństwem moich odczuć. Być może powziął podejrzenie, iż z niego żartuję, czując się jednak panem i władcą statku, a mile ugłaskany także komplementem – owym smarem uniwersalnym – wpadł w sidła dysputy filozoficznej. „Satyra – lubił powtarzać mój przyjaciel Presto –jest takim lustrem, w którym ludzie rozpoznają zazwyczaj wszystkie twarze oprócz swojej własnej”. Dlatego też drwina najbardziej nawet toporna nie rani na ogół tych, których dotyczy, jako że chroni ich masywna zbroja miłości własnej. Kapitan Whitehead był doskonałym deistą, a ponieważ cechą rzeczników tego stanowiska jest nawracanie innych na swoją drogę niewiary, nie potrafił się oprzeć mojemu zaproszeniu. – Miłe panie – powiedział – rozum poucza nas, że Mojżesz w Księdze Rodzaju dopuszcza się jawnych błędów, a cuda w obu Testamentach – Starym i Nowym – są absolutnie niezgodne z rozumem, który Bogu spodobało się przydać nam do pomocy w poszukiwaniu szczęścia. Rozum głosi, że musi istnieć praprzyczyna wszystkich rzeczy, ów ens entium, który my, zupełnie bezrozumnie, nazywamy Bogiem, ale owa praprzyczyna jest idealnie obojętna na nasze losy, gdyż jeśli On jest zupełnie samowystarczalny, szczęśliwy, doskonały i ani nie kocha, ani nie nienawidzi, to dlaczego miałby się zajmować nami? I w istocie, dlaczego miałyby go obchodzić w jakikolwiek sposób nasze błagania? Ani go nie zbijają z tropu nasze grzechy, ani go nie cieszą nasze adoracje. Wprawił Ziemię w ruch wokół osi, umieścił planetę, którą zwiemy naszym domem, między obcymi i obojętnymi sferami niebieskimi, a potem się oddalił. To zaś, co zwiemy religią, jest tylko ludzkim sposobem na poskromienie niesfornych namiętności człowieka i każdy tyran rad zatrudni do pomocy kapłana. – Czy zatem modlitwy są bezużyteczne? – zapytała zgnębiona Zuzanna. – To tylko opium dla zdziecinniałych umysłów – oznajmił Whitehead. – Możesz się modlić, żeby czymś zabić czas, ale korzyści nie ma z tego żadnych. Czasami los układa się w sposób, o jaki zabiegasz w modlitwie, ale żadna to konsekwencja twoich modlitw, a jedynie kaprys przypadku i zbieg okoliczności. – Czyżby więc duch zupełnie uciekł z tego świata? – zapytałam. – Czy nie ma przymierza między człowiekiem a Bogiem? – Pozwólcie, że wytłumaczę wam to tak, miłe panie. Mówi się, że obrzezanie jest znakiem przymierza, czyż nie? Skinęłyśmy głowami. – Ale przecież Murzyni w Afryce, którzy nie czytali ani Starego, ani Nowego Testamentu, rzezają swoich męskich potomków, mieszkając bowiem w klimacie południowym, nie chcą, żeby materia potna zbierała się pod napletkiem i tam gniła z fatalnymi dla organizmu skutkami, zatem odejmują ten kawałek skóry. Skoro jednak nic nie wiedzą o naszej Biblii, jakże tu utrzymywać, iż obrzezek jest znakiem przymierza? Tym jednym przykładem chciałem wam tylko uzmysłowić, miłe damy, że wszystkie rytuały, jakie bierzemy za znak zainteresowania Boga ludzkimi sprawami, mają raczej logiczne i naukowe podłoże. Jeśli pomimo logicznych argumentów dalej pragniemy wierzyć w
duchy, przyjazne czy też wrogie, możemy to robić wzorem dziewek służebnych, wierzących w duchy, gobliny, wiedźmy, zjawy i przepowiednie. Wszelako ludzie obdarzeni rozumem i rozsądkiem tylko się śmieją z tych zabobonów. Trudno przypuścić, by mowa ta miała na celu umocnienie Zuzanny w wierze, jako że nawet ja, która widziałam wiedźmy, która tam, gdzie ludzka wiedza zawiodła, zostałam z wyroku Bogini uleczona przez Jej wyznawczynię, Isobel, zachwiałam się w swojej wierze. Wiara jest wiedzą serca, logika jest wiedzą umysłu. Le coeur a ses raisons – jak powiedział monsieur Pascal – que la raison ne connaît point. Zacytowałam tę linijkę kapitanowi Whiteheadowi, mając nadzieję, że jedno francuskie zdanie postawi tamę naporowi deizmu. – Pascal, Pascal – machnął pogardliwie ręką. – Kiedy słyszę francuski, sięgam po pistolet. Nie cytuj mi żadnych śmierdzących czosnkiem francuskich philosophes – powiedział – gdyż nie wierzę im bardziej niż Hotentotom. Francuz myśli, że jeśli potrafi wydąć swoje cuchnące usta i sprokurować jakąś gładką frazę, to znaczy, że cię pokonał w dyskusji. Ta ich subtelna filozofia i fantazyjna kuchnia przyprawiają mnie tylko o mdłości. Francuz bez trudu sprawi, że befsztyk wyglądać będzie jak pasztet przepiórczy, a przepiórczy pasztet jak befsztyk, więc cóż mu za trudność fałsz uczynić prawdą, a zabobon wiedzą? Wolałbym już się spierać z rzymskim papistąniż z francuskim philosophe\ – Sir, chciałam powiedzieć tyle tylko, że prawdę rozpoznajemy sercem, a nie głową. Głowa często łudzi... – Tak mówią mięczaki i kanalie! – syknął Whitehead. – Serce dyktowałoby litość dla Llewelyna. Czy myślisz, że łatwo mi słuchać, jak kona, i dźwigać ciężar nienawiści załogi? Czy myślisz, że łatwo być kapitanem ohydnej bandy rozbójników, zgrai leniwych drani, którzy wolą wsiąknąć w barach z grogiem na Wyspach Cukrowych, niż wyjść na morze i uczciwie pracować na swój grosz? Nie! Serce wzdraga się, ale głowa powiada, że trzeba być twardym. Dyktatami serca są słabość, sentyment i kobiece tchórzostwo; głowa jest męska i odważna. Niech serce się serdeczni, ale głowa niech się głowi! Moja głowa to nie serce, a serce to nie głowa! Toż to świat wielkiego okrucieństwa i znikomej sprawiedliwości i biada temu, który żyje w oczekiwaniu na współczucie swoich braci; zostanie pożarty przez rekiny, zanim na statku swego życia zdąży rozpiąć żagle! Życie w społeczności mało się różni od życia w stanie naturalnym, o którym sam Hobbes powiadał, iż upływa w ciągłym zagrożeniu i obawie przed gwałtowną śmiercią, samo zaś istnienie człowieka jest samotne, biedne, brzydkie, bydlęce i krótkie. Ci, którzy żyją, kierując się sercem, czynią swoje życie krótszym jeszcze i brzydszym niż życie dzikusa. Natomiast ci, którzy żyją, kierując się głową, tylko przysparzają temu nędznemu istnieniu radości. Bo czyż prawda ze wszystkich najprawdziwsza nie brzmi: „Co od życia dostajesz, od razu zabieraj, a więc dobrze poruchaj, a potem umieraj”? – Co za ponura filozofia! – zawołała Zuzanna. – Ponura, ale prawdziwa – odparł Whitehead. – Życie krótkie, niech przynajmniej będzie wesołe, jak mawiają piraci. – Sir, nie wiedziałam, że jesteś poetą – powiedziałam. Słysząc to pochlebstwo, Whitehead uśmiechnął się ukontentowany. – Och, pisuję od czasu do czasu kuplety – wyznał niedbale.
– Nie wątpię! – oznajmiłam z takim przekonaniem, na jakie potrafiłam się zdobyć. – Chodźcie, panie, potwierdzimy prawdziwość ostatniego kupletu! Gdyż bardzo pragnę spróbować damy czarnej i białej w tym samym łóżku, jak czarnego kawioru rozsmarowanego na białym chlebie, skoro zaś morze jest spokojne, a ludzie nie całkiem się jeszcze zbuntowali, zbierajmy rozkosz tam, gdzie możemy. Już niedługo będziemy w gorącym i wilgotnym klimacie równikowym i kto wie, czy febra nie wykończy nas, zanim osiągniemy faktorię w Gwinei. – O jakiejże Gwinei mówisz? – zapytałam. – Myślałam, że płyniemy na Azory, a stamtąd na Bahamy, a potem w górę wybrzeża. – To szczera prawda, moje panie, szczera prawda. Rzeczywiście pożeglujemy na Bahamy i niezadługo znajdziemy się w Charlestown, Nowym Jorku i Bostonie, ale najpierw zahaczymy o wybrzeże Gwinei i weźmiemy porządny ładunek Afrykańczyków do sprzedania w Nowym Ś wiecie. – Zatem będziesz handlował niewolnikami? – zapytałam z niedowierzaniem. – Tak głowa dyktuje, chociaż serce się wzdraga – zachichotał Whitehead. – Ładunek przednich gwinejskich niewolników osiągnie dobrą cenę w Nowym Swiecie, nawet jeśli tylko połowa z nich przeżyje. A jakże, można tam będzie nawet sprzedać i Zuzannę... jeśli nie będzie mi posłuszna w łóżku... – Śmiał się tak, jak gdyby ta groźba była tylko żartem, Zuzannę jednak przeszył dreszcz, byłoby to bowiem ostateczne poświadczenie faktu, iż Bóg jest na nią gniewny. – Sir, kiedy wchodziłyśmy na pokład – oświadczyłam z godnością – zapłaciłyśmy panu Cocklynowi sowicie za przejazd, ale za przejazd właśnie, a nie za niewolę. – Cóż, nie podzielił się ze mną ani waszym bogactwem, ani waszymi ciałami – odrzekł Whitehead – a jak wiecie, nie poprosił też o pozwolenie swojego ukochanego kapitana. Co gorsza, utracił oba maszty oraz żagiel, a jego kadłub do żadnego już się nie nadaje użytku. Jego lunety wydziobały ptaki, żeby zrobić sobie obiad... – Wystarczy! – krzyknęłam. – Nie chcę już tego słuchać! Szukam utraconego dziecka i nie zniosę dalszych głupich żartów. – Chodź, chodź – powiedział Whitehead. – Zmajstrujemy następne dziecko. Dzieci robi się tanio i łatwo. To nic nie kosztuje, a skoro jest przy tym trochę rozkoszy... Czy to był syn, że tak bolejesz nad jego utratą? – Córka, sir, ale tak mi droga jak dwudziestu synów... – powiedziałam ze ściśniętym sercem. Droga Bogini, dlaczego mnie opuściłaś? – pomyślałam. – Córki, córki... a jakże, są tańsze niż synowie, dopóki nie przyjdzie do ślubu i nie trzeba znaleźć im posagu. Chodź, jeśli pragniesz dzieciaka, to zaraz go zrobimy... – powtórzył Whitehead. – Kapitanie – odpowiedziałam szorstko – nie weszłybyśmy za nic na pokład, gdybyśmy wiedziały, że zamierzasz parać się handlem niewolnikami.
Whitehead zaśmiał się szyderczo. – Nie weszliby na pokład także marynarze – powiedział – gdyż na wybrzeżu Gwinei czekają niepokoje, malaria i szaleństwo. Gdyby ci ludzie znali cel naszej podróży, wielu nie weszłoby na pokład. A jakże, połowa z nich umrze, zanim przekroczymy równik. Ale i dla tych, co przetrwają, majtków czy niewolników, nie będzie to przyjemna podróż. Śmierć tak często gości na statku z niewolnikami, że rekiny ludojady będą ścigać nas przez ocean, a ślad naszego statku będzie często czerwony od krwi. – Uśmiechnął się. – To ważna nauka: trzeba korzystać z rozkoszy, póki możemy. Szczęki śmierci są ostre i stale czyhają, skryte w falach. Śmierć o zimnych szarych oczach i łuskowatej skórze ciągle nam towarzyszy... Zdrętwiałam, słysząc słowa Whiteheada. Zdało się, że niepomiernie cieszy go widok osób odchodzących od zmysłów ze strachu. Śmierć podniecała go chyba bardziej niż wszystkie wdzięki pici nadobnej. Sam wprawdzie twierdził, iż nienawidzi dyscypliny, jaką musi utrzymywać jako kapitan, ja jednak przysięgłabym, iż ją kochał. Im więcej mówił o niewolnikach, tym bardziej gorączkował się i roznamiętniał. Podszedł do sekretarzyka i wyciągnął z niego pudełko pełne dziwnych przyrządów, podobnych do tych, jakie widziałam w książkach o położnictwie. Nie były to jednak kleszcze i haki ekstrakcyjne, lecz kajdany na ręce i pęta na nogi, śruby na kciuki i inne członki – obrzydliwe narzędzia wstrętnego handlu niewolnikami. – To – powiedział Whitehead z szatańskim uśmiechem – jest urządzenie zwane speculum oris, którym otwiera się zaciśnięte szczęki nieposłusznego niewolnika, o tak. – Złapał mnie wokół pasa i wepchnął do moich ust dwa metalowe ostrza, a potem przekręcił śrubę, co zmusiło mnie do rozdziawienia ust na całą szerokość. – Przestań, panie, proszę! – zawołała Zuzanna, zrywając się na nogi i podbiegając do Whiteheada, który natychmiast odjął straszliwy instrument przypominający cyrkiel, jak gdyby użył go jedynie dla żartu. – Nie bój się, nie zrobię krzywdy twojej pani – powiedział uspokajająco Whitehead, ja jednak byłam wstrząśnięta tym nagłym szturmem na moją osobę, a także zdruzgotana wiadomością, że płyniemy do regionu świata, gdzie jest mała nadzieja na odnalezienie ukochanej Belindy. Whitehead lekko stuknął mnie w plecy, mówiąc: – No, chodźże, chodź! – Jakiż dziwaczny i kapryśny stwór stał się naszym panem! – Więc cóż, moje panie – powiedział – zabawimy się, zanim pożre nas rekin śmierci? – Mamy jakiś wybór? – zapytałam posępnie. Niestety, Belindo, nie mogę ci powiedzieć teraz, że twoja matka i jej lojalna służąca, Zuzanna, znalazły jakiś sposób na odparcie zakusów obrzydliwego Whiteheada. W wyobraźni łatwo przedstawić dwie wojowniczki – jedną białą, drugą czarną – odpierające przeznaczony im gwałt, odpierające słowami, jeśli nie sztyletami, mądrymi trikami, jeśli nie pistoletami. Ale to niestety tylko fantazja. Statek jest rodzajem więzienia, a kapitan to zarówno strażnik, jak i nadzorca. Na morzu jest królem, księciem władającym wszystkim, na czym spocznie jego oko, a jego więźniowie uciec mogą jedynie w słoną głębinę. Hańba jest gorsza niż śmierć, powiadają niektórzy, ale ja mówię, że hańba to drobnostka w porównaniu ze śmiercią. Jak długo bowiem trwa życie, honor można odzyskać –
niejedna księżna zaczynała jako ladacznica – lecz jeśli zabraknie życia, jaki jeszcze pożytek z honoru? Honor ani nie nakarmi głodnego, ani nie odzieje dygoczącego z zimna, ani nie uleczy chorego. Honor jest jak medal za zasługi; nie ma wartości w lombardzie, nieprzydatny jest do ogrzania zmarzniętych kości, nikogo nie nakarmi, szybciej też śniedzieje niż srebrny zegarek. (Sama Zuzanna, przy całej swojej pobożności, z upodobaniem mawiała, że kobieta, która mierzy swój honor podług średnicy jednego z dolnych otworów, jest idiotką.) Jednym słowem, Belindo, ległyśmy z kapitanem Whiteheadem. „Legnięcie” jest dziwnym określeniem dla tego, co robiłyśmy, gdyż w istocie niewiele w tej szamotaninie było zalegania, i jest to tylko utarte słowo, którego używam z przyzwyczajenia i skromności, gdy wspomnę, że piszę tę historię dla rodzonej córki. Żałuję, iż przysięgłam przedkładać prawdę nad skromność, gdyż wolałabym wyjść na skromnisię! Ale chociaż nie pragnę nikogo ani podniecać, ani epatować opowieścią o moim życiu ze wszystkimi jego zmiennościami, muszę jednak założyć – gdyż inaczej nie wybrałabym tego niebezpiecznego zawodu bazgracza – że opisywanie zła jest często najlepszą gwarancją dla przyszłej cnoty, gdy tymczasem opisywanie cnoty w żaden sposób nie zabezpiecza przed siłami zła! Wielu głupich i naiwnych ludzi myśli przeciwnie. Oskarżają oni kronikarzy zła, tak jak gdyby to ci byli jego twórcami; i odwrotnie, uważają, że przesłodzona, ckliwa pisanina jest najlepszym ubezpieczeniem cnoty w tym podłym świecie. Bzdura! Czyż istotnie nie rozumieją, że my, pisarczyki, musimy chłostać świat, żeby przywrócić mu rozum? Czy istotnie nie rozumieją, że autor niekoniecznie musi aprobować grzechy, które z miłości do prawdy niechętnie opisuje? Co się zaś tyczy przedstawiania kobiecych chuci i żądz, nie zachęcam w ten sposób mojej córki do takich samych postępków, a chciałabym jedynie, by czerpała korzyści z ludzkiego doświadczenia, owego najwspanialszego ze wszystkich nauczycieli. Niechaj cnotliwe panny wydziwiają nad moimi przypadkami, czując swoją wyższość nade mną, byłą ladacznicą. Odpowiem im tak, jak pan Pope odpowiedział tym, którzy szydzili z biednej Jane Shore:
Inne wszak opisanie można też dać rzeczy, Przeciw czemu cna dama z oburzeniem przeczy, Gorący żar atoli i płomień negacji Każe brud podejrzewać pod maską świętych racji I mniemać, że w ustroniach cnoty i piwnicach Grzech sią gnuśnie przewala o plugawych licach.
Ci, których dusza jest czysta – choć ciało czasami grzeszne – nie będą, Belindo, przyganiać twojej rodzicielce. Ci jednak, w których wrze pożądanie, choć temu zaprzeczają – ci mnie potępią! Nie będzie więc może bez pożytku dla ciebie na przyszłość, jeśli opiszę, co stało się potem,
zwłaszcza że rzuci to pewne światło na charakter naszego kapitana. Czyż bowiem znajomość natury ludzkiej nie jest kluczem tak do historii, jak i poezji? I Klio, i Apollo zamilkliby, gdyby nie ich znajomość osobliwych aberracji ludzkiego serca. Kapitan Whitehead był dziwnym jegomościem, który nie potrafił zacząć się nami cieszyć, dopóki nie skuł nam kajdanami rąk i nóg, by móc narzucić swoją wolę i nie dopuścić do prób kwestionowania jego dominacji. (To częsty przypadek, gdy chodzi o mężczyzn, którzy czują swoją wyższość nad płcią nadobną: mówią, że nie wątpią w swoją dominację, jednak nigdy nie są w stanie radować się kobietą, dopóki nie jest zakuta w żelazo jak gwinejska niewolnica!) Niech będzie, co być musi, pomyślałam, ale nie spodziewałam się, że Whitehead będzie odczuwał zainteresowanie aktem kopulacji tylko wtedy, kiedy ofiara znajdzie się na czworakach w najbardziej zwierzęcej ze wszystkich pozycji, on zaś będzie mógł szturmować ten ołtarz miłości, jaki dzielą ze sobą obie płcie, gdyż w ogóle nie potrzebował części specyficznej dla żeńskiej połowy ludzkiego rodzaju. (Zwróć uwagę, Belindo, że to częsty zwiastun zazdrości, jaką mężczyzna żywi wobec płci nadobnej, i choć gorąco pragnąłby sam odgrywać kobietę, czuje się skrępowany przez moce zwyczaju!) Najpierw kapitan kazał, byśmy obie z Zuzanną rozdziały się zupełnie, by potem wielce nieprzystojnie zacząć wydziwiać nad naszą nagością. Następnie polecił nam uklęknąć na podobieństwo psów i przykuł moją prawą rękę i nogę do jej lewych kończyn. Widok naszych pup wystawionych w powietrze sam przez się nie był dlań jeszcze wystarczająco podniecający, gdyż zanim dobył swój brzeszczot, najpierw chwycił się pejcza, by „wypolerować” – jak to określił – nasze zadki razami rzemienia, wywołując czerwień i gorączkę, bez której jego członek nie stanąłby na baczność. Chłosta była wystarczająco bolesna, ale nie chciałam dać Whiteheadowi satysfakcji krzykami. Zuzanna z kolei uznała to za karę Bożą za jej grzechy i może nawet przyjęła ją z zadowoleniem, będąc w nastroju skruchy. Ale batożenie nie trwało długo, gdyż tak podnieciło podłego Whiteheada, że niebawem odrzucił pejcz oraz pludry i taranem kutasa zaatakował bramy niezbyt wonnej intymności, najpierw mojej, a następnie Zuzanny. Było to doświadczenie tyleż bolesne, co upokarzające, ale też na szczęście tak krótkotrwałe jak erekcja Whiteheada. Zarówno chłosta, jak i widok naszych pośladków oraz dziur między nimi, tak bardzo zbliżył go do szczytu podniecenia, że nie zdołał zbyt długo nas penetrować. – Och, umieram! Umieram! – zawył Whitehead, doznając obfitych erupcji namiętności i padając na plecy Zuzanny z taką siłą, że ta zwaliła się na bok, a to raptowne targnięcie wywołało niemiłosierny ból w spętanych nadgarstkach i kostkach. – Dość! Dość! – krzyknęłam. – Uwolnij nas. – Whitehead powoli budził się z letargu. Powstał z trudem, po czym pociągnął nas na środek kabiny i kazał rozchylić nogi jak najszerzej. Teraz naprawdę zaczęłam lękać się o nasz los, gdyż podejrzewałam, że Whitehead może użyć speculum do tej części ciała, do której nie było ono przeznaczone, ale nie, ku mojemu prawdziwemu zdziwieniu wczołgał się na plecach pomiędzy moje nogi, otworzył szeroko usta i kazał nawilżyć je moją naturalną rosą. Łatwo się na to zdobyłam, a Whitehead rad oblizywał wargi, jak gdyby uryna była najsmakowitszym winem, którego nigdy nie miał dość! – Cóż za wyborny trunek! – wykrzykiwał, leżąc płasko na plecach i delektując się smakiem mych zwykłych upustów. Zuzanna spoglądała na nas w zdziwieniu, gdyż nie zaznawszy pracy w burdelu, traktowała jako nowość coś, co dla mnie żadną nowością nie było!
– Ach, zakazane wino! – wykrzykiwał Whitehead. – Niezwykły sok z jakże egzotycznych winogron! No już, pozwól mi też posmakować rosy tej czarnej piękności! Podczołgał się trochę i wijąc się na plecach, wniknął pod Zuzannę, która wypuściła taki potok uryny, jakiego jeszcze nigdy nie widziałam. – Pij, Świnio!–zawołała. – Och, tak, najsłodsza! Obrażaj mnie! – błagał Whitehead. – Ty wężu, ty kundlu, ty przebrany diable! – krzyczała z pogardą Zuzanna. Whitehead skamlał z satysfakcji, żarłocznie oblizując wargi. Och, jak pragnęłyśmy z Zuzanną skorzystać z tej okazji i rozdeptać go, wstrętnego jak karaluch, ale udaremniał nam to sposób, w jaki byłyśmy skute, o czym nasz wyuzdany zalotnik niewątpliwie wiedział. Zuzanna nie skąpiła mu jednak wściekłych złorzeczeń i przekleństw, on zaś w rozkoszy zlizywał urynę z kącików ust, manipulując równocześnie przy swoim organie, aż ten naraz trysnął ponownie kleistym żółtawym nasieniem, bardziej podobnym do ropy niż spermy. – Och, tak! Och, tak! – wzdychał. – Teraz jestem już gotów do egzekucji! – Podniósł się ociężale, rozkuł nas i kazał się ubrać, z wielką lubością wtarł urynę w brodę, oświadczywszy na koniec, że czas już wysłać Llewelyna w objęcia miłosiernego morza. – Wy, drogie panie, musicie to zobaczyć – oznajmił – tę lekcję prawdziwej metafizyki. – Dość już dzisiaj widziałam – powiedziała Zuzanna, gdyż najwyraźniej wstrząsnęły nią wydarzenia tego popołudnia, gdy tymczasem ja, przyzwyczajona do podobnych scen w zamtuzie, bardziej byłam przejęta odrazą niż zdumieniem. – Chodźcie, chodźcie – zachęcał Whitehead – to dopiero był prolog nocnej uczty. Pora teraz na danie główne w postaci egzekucji, a potem sięgniemy do dalszych zabaw miłosnych na deser! – Jeśli taka jest zabawa miłosna, to jak określasz sranie? – zapytała Zuzanna. – Kochane damy – rzekł kapitan – to, co najlepsze, zachowam na koniec. Gdy już wrzucimy trupy do morza, zaczniemy prawdziwą gównianą ucztę! Och, będę lizał wasze dupy i wkładał w nie moje palce, aż wyładujecie wasze dary do moich spragnionych ust! Oblizał wargi w oczekiwaniu rozkosznych delicji. – Czy to was nie podnieca, o nadobne damy? Ja bowiem drżę już z niecierpliwości! Umieram na samą myśl o tym. Pozwólcie, moje drogie, idziemy. Najpierw obowiązek, potem przyjemność!
Rozdział IX W którym nasza bohaterka o naturze chorobliwej żądzy dowiaduje się więcej, niżby pragnęła; debatuje z lekarzem (a w istocie sama ze sobą) nad naturą zła i nad możliwością zaradzenia mu przez śmiertelników, by na koniec stracić starego przyjaciela wtedy, gdy zyskuje nowego.
EGZEKUCJA LLEWELYNA była ważnym wydarzeniem, w którym uczestniczyła cała załoga. Choć egzekucje zwyczajowo wykonywano o świcie, nie o zmierzchu, Whitehead wybrał tę porę, ponieważ minął dokładnie tydzień, jak Llewelyn wariował pod gnijącym ciałem Cocklyna, a do natury Whiteheada należała skrupulatność w okrucieństwie, tak żeby nikt nie mógł go obwinić o jakiekolwiek zaniedbanie. Jakkolwiek problematyczna była to filozofia, występowała w formach nader pedantycznych. Podobny wszystkim mężczyznom, którzy z występku czynią cnotę, przykładał wielką wagę do trybu i formy (jak gdyby świetnie zaplanowany występek stawał się z tej tylko racji cnotą, a słabo zorganizowana cnota przemieniała się w kwintesencję zła). Po wielekroć widziałam, jakim wielkim porządkiem tchnęły ryciny przedstawiające egzekucje w książkach historycznych! Pozbawieni głów ludzie, wszyscy równo ułożeni w rzędzie, palce ich nóg wskazujące w niebo, jak gdyby z pewnością mieli iść tam, a nie gdzie indziej – ich ścięte karki bez krwawych efuzji; och, jakaż to karykatura śmierci z jej smrodliwymi zapachami, z jej obrzydliwą pozostałością w postaci trupiego rozkładu i ciała obracającego się w proch! Człowiek ze wstrętem odwraca się zarówno od śmierci, jak i porodu, nie pragnąc uznać, że powstajemy z marności, w którą musimy się, pomimo najszczerszych protestów, obrócić. Nawet kobiety zapominają o połogu, o męce, o bliskości śmierci, o bólu, który niemal odłącza ciało od duszy, i dalej rodzą, i dalej krwawią. Załoga zebrała się na pokładzie dziobowym w promieniejącym czerwienią zachodzie słońca, kiedy jasny dysk Febusa leżał tuż nad linią horyzontu. Morze było spokojne, jakby niepomne jęków Llewelyna. Nadal leżał pod Cocklynem, w którego wnętrznościach teraz roiło się od robactwa, a we włosach od wszy. W swoich próżnych zmaganiach, by uwolnić się od kłopotliwego kompana, którego wydziobane oczy były teraz dwoma czerwonawymi skrzepami na czerniejącej twarzy, a język zwisał upiornie z otwartych ust, poowijał się wypadającymi kiszkami zmarłego z takim skutkiem, że robaki, od których roiło się na trupie, teraz obsiadły również jego. Miłosierdziem było dobić go teraz, gdy zamarł w bezruchu jak ktoś, komu rozum pomieszał się tak jak wnętrzności Cocklyna. Nawet drewniana noga była cała przesiąknięta krwią, która pociemniała ohydną czernią. Kapitan stanął nad splecionymi ciałami dwóch mężczyzn: jednego ledwie żywego, drugiego tak poszarpanego, że trudno już było przypuścić, że w ogóle kiedyś był człowiekiem – i wyprostował się z godnością. Nie sposób było uwierzyć, że ten dystyngowany mężczyzna był tym samym stworem, który nie tak dawno temu pił moją urynę (i Zuzanny) z szalonym grymasem na ustach i obłędem w oczach. Załoga niewielka od samego początku – jak często na statkach niewolniczych, na skutek skąpstwa właścicieli oraz ich przekonania, że wielu marynarzy umrze i tak z powodu chorób w drodze do
Gwinei, a wakujące miejsca zawsze można uzupełnić w siedzibie Kompanii Handlowej – teraz jeszcze bardziej się uszczupliła z racji utraty Cocklyna, Llewelyna i Thomasa. Wszyscy mogli dokładnie śledzić męczarnie Llewelyna. Cocklyn śmierć przynajmniej miał już za sobą. – Panowie – odezwał się Whitehead – i, wybaczcie mi wymienienie was na drugim miejscu, szanowne panie... Widzicie tutaj przed wami ostatni w Boskim Łańcuchu Bytu rezultat niesubordynacji, którą za odrażającą uznały oczy Łaskawej, Wszechwiedzącej, i Wszechmocnej, Najwyższej Istoty, i w konsekwencji czego naszym moralnym obowiązkiem jest wymierzyć karę szybką i surową... Nie mogłam uwierzyć własnym uszom! Whitehead, ten deista, handlarz niewolnikami, libertyn, powoływał się na Najwyższą Istotę, by usprawiedliwić swoje czyny! Jakim skończonym łajdakiem był ten człowiek! Czyż doprawdy nie istniało dla niego nic świętego? Smiałże tłumaczyć swe postępowanie ideą porządku w Wielkim Łańcuchu Bytu? Och, strzeż się słowa „porządek”, Belindo, tak samo jak słowa „dyscyplina”; to często jedynie wygodne tłumaczenie dla tyranów, którzy nie wierzą w nic oprócz własnej (bynajmniej nie Bożej) dominacji nad światem. Więcej morderstw popełniono w imię Boga niż w imię szatana, gdyż wyznawca szatana zdąża do swojego pana w sekrecie, podczas gdy człowiek pragnący zapanować nad całym światem wzywa imię Boże dla upiększenia swoich krwawych czynów, a często czyni to przy aprobacie bezrozumnego pospólstwa! – Biblia poucza nas – kontynuował Whitehead hipokryta – że kto kopie dół, sam weń wpadnie, a kto rzuca kamieniem, sam zostanie nim trafiony. Dlatego też zwróćcie uwagę na przykład pana Llewelyna i zapamiętajcie, że nawet cień insurekcji czy też jakiegokolwiek buntu zostanie na „Hopewellu” ukarany. Oświadczam wam bowiem, panowie, że następnym razem nie będę już taki miłosierny. Jeśli tylko dotrze do moich uszu najmniejsza pogłoska, że ktoś rozsiewa pośród swoich towarzyszy awanturnicze myśli o buncie, przeciągnięcie pod statkiem będzie prawdziwą fraszką w porównaniu z losem, który spotka takiego wichrzyciela, połączonym cierpieniem, z oddzielna doświadczonym przez panów Cocklyna i Llewelyna. Teraz Whitehead dał znak, aby obydwa splecione kajdanami ciała cisnąć w morze. Dwóch marynarzy posłusznie wystąpiło naprzód, ale kiedy z prawdziwą odrazą usiłowali podnieść sczepione korpusy, okazały się zbyt ciężkie i dopiero z pomocą trzeciego mężczyzny udało się ohydną ludzką masę przerzucić przez reling. W tej ostatniej chwili zdołałam jeszcze dojrzeć twarz Llewelyna: wyrażała wdzięczność, że wreszcie umiera. Tak, ludzie tworzą sobie nawzajem na ziemi piekło, gorsze niż wszystko, co szatan potrafiłby wymyślić. Morze natychmiast zamknęło się nad ich ciałami i już po chwili nie pozostał żaden ślad, że którykolwiek z nich przebywał kiedyś na tym globie. Morze jest szybko gojącą się raną, skrywa krew świata szybciej nawet niż wielkoduszna trawa, która z czasem wszystkie ciała obraca w zieleń. Teraz kapitan niedbale przeczytał kilka modlitw za zmarłych (które wyrecytował z ekspresją ucznia dukającego Cezara przed nauczycielem łaciny), po czym na znak, iż egzekucja należy już do przeszłości, polecił, żeby pokład, na którym leżeli dwaj nieszczęśnicy, zmyć octem w celu uniknięcia epidemii. Było to przedsięwzięcie dość już spóźnione, gdyby jednak wcześniej zajął się problemem higieny, musiałby skrócić czas cierpień Llewelyna, co w ogóle nie wchodziło w rachubę. Dla niego lepiej było mieć załogę zdziesiątkowaną przez epidemię niż snującą buntownicze myśli.
Zadowolony z widowiska, kapitan Whitehead znowu zszedł z nami dwiema do kabiny. Jego lubieżność karmiła się okrucieństwem; krwawy spektakl zaostrzył jego apetyt na kobiece ciało! W burdelu słyszałam opowieści o mężczyznach (sama zresztą kilku z nich poznałam), których wątłe siły mogło spotęgować jedynie profanowanie kobiecego ciała. Nigdy jednak nie spotkałam się z tym, żeby morderstwo stanowiło wstęp do obłapki, chociaż niewątpliwie powinien mi dać coś do myślenia fakt, że egzekucje wzmagają miłosne podniecenie i ilekroć w Tyburn nadchodził dzień uśmiercania, w przybytku jejmość Coxtart pojawiało się więcej klientów niż zwykle. Obraz krwi jest potężnym afrodyzjakiem i dla libertyna tylko dziesięcioletnia dziewczynka może być pikantniejszą przyprawą do uczuć od widoku człowieka dyndającego na stryczku. – Pozwólcie, panie – zapraszał nas Whitehead – przed nami cała noc igraszek. Zuzanna jęknęła wprawdzie z odrazą, była jednak tak przybita i udręczona, że jej tak zwykle błyskotliwy umysł nie potrafił obmyślić fortelu, który odwiódłby wszetecznego kapitana od jego planów. Co jednak zrobiłaby Zuzanna, zapytałam samą siebie, gdyby nie była w tak depresyjnym nastroju? Podrapałam się po głowie, która swędziała od wszy (dręczących mnie od początku tej nieszczęsnej podróży), i w tej samej chwili odgadłam! Whitehead bał się epidemii, czyż nie? Whitehead kazał poddawać ludzi odwszaniu, czyż nie? – Och, kapitanie Whitehead – powiedziałam – obawiam się, że oblazły mnie jakieś złośliwe wszy i choć aż drżę z niecierpliwości, żeby dalej zaznawać twych rozkosznych eksperymentów, muszę cię chyba uprzedzić o tej swędzącej drobnostce. – Cholera! – zaklął kapitan, który tyleż obawiał się epidemii, co uwielbiał swoje erotyczne wymyślności. – Nie okłamujesz mnie? – Spójrz sam – powiedziałam, po czym schyliłam głowę przed nim, ale on odskoczył w przerażeniu. – Dobrze już, dobrze – zawołał. – Wierzę ci na słowo! Z ochotą spożywał urynę i kał, a kilka wszy przeraziło go doszczętnie. Och, jakim dziwnym i pełnym sprzeczności stworem jest mężczyzna! Zasiedliśmy w kabinie i kapitan niezwłocznie kazał sobie podać brandy, a potem posłał po lekarza, aby ten mnie zbadał. Lekarz, przystojny, młody mężczyzna w wieku około dwudziestu siedmiu lat, zjawił się zaraz w kapitańskim lokum, skłonił się przed dowódcą, w grzeczny sposób powitał nas, a następnie zapytał Whiteheada, jakiej usługi żąda. – Chcę, żebyś przejrzał włosy tych pań pod kątem wszy i natychmiast wytępił to robactwo. Panie dzielą kabinę ze mną i nie mogę ryzykować, że ich infekcja przeniesie się na mnie. – Rozkaz, sir – powiedział lekarz, po czym przejrzał włosy, najpierw moje, potem Zuzanny, by skonstatować, że ja mam wszy, Zuzanna zaś może ich się nabawić w każdej chwili, dlatego też jako kurację zalecił zmycie głowy octem i ewentualnie ostrzyżenie głów.
– O, nie! – wykrzyknęłam, nie zastanowiwszy się nawet, że opór tym bardziej przypieczętuje nasz los, albowiem kapitan Whitehead uwielbiał robić bliźnim to, czego oni zdecydowanie nie chcieli. – Ocet jest zbyt ostrą cieczą dla tak delikatnych dam – oznajmił Whitehead. – Użyj brandy, a ja z chęcią obejrzę sobie cały zabieg! – Po czym usadowił się wygodnie w swoim wielkim dębowym fotelu kapitańskim i zaczął przyglądać się z lubością, jak zostałyśmy rozebrane, potem umyte w brandy od głowy aż do stóp, a potem – litości! – ostrzyżone. Dolne loki starannie ogolono, tak że nasze wzgórza rozkoszy nabrały dziewczęcego wręcz wyglądu (co natychmiast wyzwoliło we mnie falę tęsknoty za Belindą), ale na niestarannie ostrzyżonych czaszkach na gładziźnie łysiny unosiły się kępki króciutkich włosów. Patrząc, jak moje długie płomienne loki jeden po drugim lecą na podłogę, żałośnie zaszlochałam, gdyż poczułam się tak, jak gdyby wraz z włosami opadały ze mnie siły woli i oporu. To, co dla mnie było klęską, dla Whiteheada stało się przyczyną niekłamanej uciechy. Czuł teraz do mnie nie współczucie czy niechęć, lecz silniejsze jeszcze niż poprzednio pożądanie. Jego chuć najbardziej karmiła się upokarzaniem niewiasty i dlatego niebywałą przyjemność sprawił mu widok zabiegu, który odejmuje kobiecie koronę loków i odbiera jeden z najpiękniejszych atrybutów jej płci. Nagie, ostrzyżone, dygoczące, byłyśmy teraz wraz z Zuzanną wspaniałym materiałem dla perwersyjnych wizji Whiteheada. Zwolniwszy lekarza, na którego jasnej twarzy malowało się pełne współczucie dla naszego stanu, Whitehead znów skuł nas razem i zaczął poszturchiwać nasze pupy palcami, sztucznymi penisami i różnymi innymi przedmiotami, aż wreszcie sprokurował sobie swoją wymarzoną świąteczną ucztę. Perwersyjną tę zabawę nazywał „kura nioska”, a owoc swoich wysiłków określił mianem „jajeczka”. Z niezmożoną lubością powtarzał te deskrypcje, jak gdyby istotnie widział w swoich zdobyczach prawdziwie złote jajeczka, we mnie zaś i Zuzannie złote kury z bajki! Byłoby to nawet komiczne, pomyślałam, gdyby to nie było tak smutne. Ale pozbawiona włosów, ducha, a teraz nawet i własnego gówna (o którym nigdy nie pomyślałam, że warte jest cokolwiek, zanim nie zaczął go pożądać Whitehead), byłam w zbyt ponurym nastroju, żeby się śmiać. Wraz z płomiennymi lokami odeszła mnie także wszelka wesołość. Nie będę cię, droga czytelniczko i córko, zadręczać dalszymi szczegółami perwersji kapitana Whiteheada. Wystarczy powiedzieć, iż tak jak większość ludzi jego pokroju – mięczakowatych, a jednak dla ukrycia zniewieściałości odgrywających tyranów – był zainteresowany każdą częścią kobiecego ciała, z wyjątkiem buduaru rozkoszy, owego boskiego elizjum, w którym spełnia się pogoń za rozkoszą każdego nie zblazowanego sensualisty. Tylko tą częścią pogardzał, tylko ją ignorował, jak gdyby istotnie obawiał się, że zostanie przez nią pogryziony. I tak żeglowałyśmy na południe po niewolników, w bezlitosnej niewoli kapryśnego pana, który traktował nas bardziej jak chłopców niż kobiety, bardziej jak wychodek lub sedes pokojowy niż jak istoty ludzkie. Im bliżej byliśmy południowych mórz, tym klimat stawał się coraz bardziej wilgotny i gorący, wielu też marynarzy zaczęło chorować na różne choroby, na które zapadają załogi statków (a których ryzyko niewątpliwie się zwiększyło z racji długotrwałego gnicia ciał na pokładzie). Kapitan Whitehead oznajmił, że nie zawiniemy na Maderę dla pobrania nowych zapasów, lękał się bowiem bez wątpienia, że w każdym w miarę cywilizowanym porcie cała załoga czmychnie z pokładu.
Mieliśmy popłynąć bezpośrednio do ujścia rzeki Gambia, tam uzupełnić zasoby wody i jedzenia, a następnie wziąć kurs na Złote Wybrzeże. Nietrudno sobie wyobrazić, jak przyjęli tę nowinę przygnębieni i schorowani marynarze. Lekarz spał niewiele i harował w pocie czoła, gdyż z naszej skromnej załogi połowa leżała złożona chorobą i wnet przyszło powierzyć głębinom następnych czterech zmarłych. Ale i to nie przytłumiło wszetecznych żądz Whiteheada; z takim psim zapałem dawał im upust na tym statku śmierci, jak inny mężczyzna czyniłby to wiosną na kwiecistej łące. Jego apetyt był nieskończony i nienasycony, aczkolwiek zaspokajał go pod ciśnieniem jakiegoś ponurego musu, nie zaś w atmosferze promiennej ekstazy, co, jak mniemam, jest częstym objawem chuci tak perwersyjnych jak jego. Próbowałam zainteresować go innymi rozrywkami, takimi jak pantomima masek i kostiumów, która tak urzekła lorda Bellarsa, gdy byłam w ciąży, ale preferencje Whiteheada były zupełnie innego rodzaju. Brakowało im owej fantazji, jaka ożywiała żądze lorda Bellarsa; były przyziemne w stopniu, którego nigdy nie zaznali mój ojczym i jego pobratymcy z piekielnych pieczar. Tak, Belindo, pożądanie to dziwna rzecz! Często jest ono obsesją chorych umysłów i wywodzi swą naturę od rodzaju obłędu. Smutni purytanie, którzy potępiają bez różnicy każdy rodzaj żądzy, są głupi i ślepi na świat, gdyż tak jak różni się mięso świeże od zepsutego, tak też żądza pogodna odmienna jest od swej ponurej siostrzycy, która zakaża duszę miazmatami szaleństwa. Naturą chorej żądzy jest wieczne jej nienasycenie, gdy tymczasem wesoły i kochający miłośnik doświadcza rozkoszy, potem zaś wypoczywa w poczuciu dobrze spełnionej sprawy, rozkoszując się poświatą ekstazy, tak jak samym aktem. W wypadku kochanka obłąkanego nie ma nawet chwili pokoju lub ciszy; wiecznie szuka on zniszczenia, którego nigdy nie dostępuje. Wyobraź sobie zatem naszą sytuację: dryfujemy nieubłaganie ku Afryce żaglowcem pełnym chorych marynarzy, jako niewolnice maniaka o nienasyconej pasji do szczyn i gówna, pozbawione włosów i odwagi, wtrącone w nastrój najgłębszego przygnębienia, wiedząc, że każdy dzień zmniejsza szanse odnalezienia Belindy żywej, a na dodatek podejrzewając, że pewnie i my same nie przetrwamy wszystkich okropności tej podróży. Czułyśmy się tak, jak musieli czuć się zbiegli z ludzkich skupisk wyrzutkowie lub porzuceni na wyspie piraci, którzy dobrze wiedzą, że odwiedzać ich będą jedynie drapieżne ptaki. Miałyśmy wprawdzie towarzystwo samych siebie, ale popadłyśmy w taką melancholię, że mniej między nami było radości, niż można znaleźć w naparstku porteru. Nawet grog skłaniał nas bardziej do płaczu niż do śmiechu, a nastrój pogarszał się z każdym dniem. – Bóg nas opuścił – powtarzała moja przyjaciółka. – Pst, Zuzanno. Im bardziej w to uwierzysz, tym bardziej tak będzie – uspokajałam ją. Nigdy dotąd nie widziałam jej w takiej żałości. Nawet ciało buntowało się przeciw losowi; żołądek jej nabrzmiał, oddech stał się tak krótki jak złamane źdźbła, a chociaż nie cierpiała, jak twierdził lekarz, na żadną chorobę, wydawało mi się, że w jej oczach czai się śmierć. – Ale ja mam rację, Fanny – wzdychała. – Ugryź się w język, Zuzanno, padnij na kolana i módl się. – I tak robiła, ale bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania. Modliła się do swojego Boga i do mojego; być może była to ta sama istota. Chociaż jednak pocieszałam Zuzannę, moje własne myśli również były ponure. Jak wielu ludzi modliło się od początku czasu, i to modliło na próżno? Jak wielu Greków, Rzymian,
mahometan, Żydów, Turków, Cyganów, wiedźm, a nawet chrześcijan modliło się do różnych bogów, a i tak padli ofiarą okrucieństw? Moje kochane wiedźmy modliły się do Wielkiej Bogini i umierały z jej świętym imieniem na ustach. Jak wiele innych istot umierało spalonych, ukamienowanych, obdartych ze skóry, utopionych, wykrwawionych, a cierpiały pogrążone w głębokiej modlitwie? Najwyższa Istota – obojętnie jak nazwiesz Jego lub Ją – obiecuje tylko ocalić duszę, lecz nie ciało! Tylko! Dusza jest bez wątpienia jedyną naszą częścią godną ocalenia, dopóki jednak nie miałam pewności, że moja Belinda jest zdrowa i cała, zbawienie duszy traciło jakiekolwiek znaczenie, gdyż w niczym nie przyczyniało się do ratowania jej małego ciałka. Gdyby pisane mi było przeżyć tylko osiemnaście lat, nauczyć się tego, czego się nauczyłam, i wydać na świat dziecko, a potem umrzeć, nie buntowałabym się przeciw odmówieniu mi wieku podeszłego; na swoją śmierć łatwo mogłam przystać, ale nie na śmierć Belindy! Skoro urodziłam córkę z narażeniem życia, to teraz muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby przed śmiercią ujrzeć ją kwitnącą i promienną. Wielkie czyniłam sobie wyrzuty! O utratę Belindy obwiniałam swój romans z lordem Bellarsem, wściekałam się poniewczasie na ślamazarność w wybieraniu niańki, ganiłam się za wiele innych rzeczy i biłam w piersi tak, aż pokryły się siniakami, a rwałabym też włosy z głowy, gdybym tylko je miała! Byłyśmy na morzu już od sześciu tygodni i gdyby tylko sprzyjały nam wiatry, za dwa lub trzy następne tygodnie powinnyśmy zobaczyć ujście rzeki Gambii. Oby stało się to jak najszybciej, myślałam, gdyż inaczej cała załoga wymrze do ostatniego marynarza. Poza przynoszącym nam posiłki kucharzem jedynym człowiekiem, który mógł nas odwiedzać, nie budząc podejrzeń kapitana, był lekarz. Polecono mu starannie dbać o nasze zdrowie z racji bliskich kontaktów, jakie utrzymywałyśmy z kapitanem. Czasami, kiedy ten zajęty był czymś na pokładzie, ucinałyśmy pogawędkę z medykiem, panem Dennisonem, który przywodził mi na myśl samotną deseczkę unoszącą się na potężnym oceanie zła. Bartholomew Dennison, jak już wspomniałam, był młody, pogodny, obdarzony dobrymi manierami, ale też odczuwający znaczne skrępowanie w towarzystwie dam. Miał jakieś dwadzieścia siedem lat, zachowywał się jednak jak nieśmiały dwunastolatek, który podkochuje się w dziewczynie co rano przynoszącej mleko. Był jednym z tych mężczyzn, którzy zdobywają serce kobiety, w ogóle o tym nie wiedząc, i którzy nigdy nie będąc wszetecznikami czy łowcami rozkoszy, dostarczają innym tej rozkoszy znacznie więcej niż jej zachłanni kolekcjonerzy. Pochodził z Hampshire i był nieślubnym dzieckiem bardzo majętnego lorda i pokojówki, która natychmiast znalazła się za progiem, kiedy ty lko jej brzuch zaczął się widomie powiększać. Wychował się w przytułku, w wieku lat czternastu wyruszył do Londynu, by zaraz natknąć się tam na naganiaczy z upodobaniem polujących na wiejskich chłopaków, którym zamarzyło się miejskie życie. Którejś nocy znalazł się przeto –jak wielu już przed nim – w domu publicznym, gdzie zupełnie pijany, za kilka darmowych kolejek piwa zaprzedał swoje życie Kompanii Handlowej. W tym nieszczęściu miał jednak trochę więcej szczęścia od innych. Wypłynął w morze na liverpoolskim statku niewolniczym, gdzie został asystentem lekarza, od którego nauczył się medycznego rzemiosła, a za sprawą którego w czasie długich podróży morskich czytywał klasyków, zdobywając w ten sposób poskąpioną mu przez los edukację dżentelmena. Zyskał wykształcenie, utracił jednak wolność, gdyż Kompania miała niezliczone sposoby, żeby trzymać swych ludzi ciągle w długach, tak że im więcej żeglowali, tym większe były ciążące na nich zobowiązania. Stawali się niewolnikami jak Murzyni z Gwinei i nie byli dużo lepiej traktowani.
Dennison starał się wyrwać nas z apatii i melancholii opowieściami o swoim żeglarskim życiu. Chciał dodać nam ducha i wyrwać z przygnębienia, dobrze bowiem wiedział, że z braku nadziei umiera się tak samo jak z braku pożywienia czy powietrza. – Najokropniejszy strach, jaki kiedykolwiek poczułem, moje panie – mówił – opadł mnie w chwili, gdy podczas pierwszej podróży, tak jak wy, uświadomiłem sobie, że statek to więzienie, a ja dożywotnio zostałem skazany na jego pokład albo śmierć w głębinach. – Dopóki statek nie minie kanału – ciągnął – marynarze nie są traktowani najgorzej, gdyż kapitan wie, że kaprys wiatru może ich jeszcze zagnać do któregoś z angielskich portów, a wtedy ludzie mogliby zrejterować z pokładu. Racje są więc dosyć obfite, a dyscyplina nieuciążliwa. Jakaż jednak zmiana następuje, kiedy już wyjdzie się na pełne morze. Ciężko harującym ludziom starczyć musi jedna kwarta wody na dzień; niektórzy są tak spragnieni, że wypijają od razu całą rację i przez następne dwadzieścia cztery godziny żyją w piekielnym pragnieniu. W czasie mojej pierwszej podróży jeden marynarz wpadł na sposób, aby o świcie zlizywać krople rosy z kojców dla kur, a kiedy go przyłapano na tym, został za karę przeciągnięty pod dnem statku, potem zaś zmarł od ran spowodowanych przez kleszcze. Im bardziej oddalaliśmy się od Anglii, tym gorsze było jedzenie i okrutniejsza dyscyplina... – Jak zatem przetrwałeś? – zapytałam wyrwana z rozmyślań nad własnym nieszczęściem. – Ach, pani, Bóg używa nas do wielu rzeczy, udziela nam wielu lekcji, żebyśmy mogli być instrumentami Jego woli. Przez ostatnie czternaście lat prowadziłem księgę wszystkich moich podróży i najgorszych ekscesów związanych z handlem niewolnikami, i marzę, by któregoś dnia opublikować ją i pokazać światu okrucieństwo tej szatańskiej praktyki. Żyję tylko po to, by leczyć chorych i pisać swoją księgę. Wyrwany ze świata pochylam się nad stronami mojego sekretnego dziennika, śniąc o dniu, kiedy je opublikuję, a świat ze zgrozy osłupieje. – A czemu to niby świat miałby być tak wstrząśnięty informacjami o ludzkim okrucieństwie? – spytałam sceptycznie. Dennison popatrzył na mnie z głębokim smutkiem, pokiwał głową, a na koniec rzekł: – Trzeba wierzyć, że słowo jest w stanie zmienić świat. – Tak samo powiedziałabym rok temu, ale od tego czasu widziałam okrucieństwa, jakie winny zatrwożyć każdą duszę, a mimo to kwitną sobie w najlepsze. Kiedy śniłam w bibliotece nad książkami pana Miltona i pana Szekspira, naprawdę wierzyłam, że słowo może zmienić świat, ale teraz raczej zawołałabym: „Ciemno, ciemno, ciemno, w blasku południa, / Nieodwracalnie ciemno... / Bez żadnej nadziei na dzień!” Przemówiłam słowami Miltona, więc Dennison odpowiedział mi tak samo: – „Precz, podła melancholio!” – wyrzekł, po czym dodał: – „Zatem nimfę pospieszaj i przyprowadź w gości / Żart w towarzystwie młodzieńczej radości / Dykteryjki, wybryki, swawolne uciechy / Ukłony i dygnięcia oraz promienne uśmiechy”. – A na twarzy jego zagościł blask, jakiego nie widziałam już od miesięcy. – A gdzie ja znajdę promienne uśmiechy na tym statku śmierci? – zapytałam. – I jak mam iść
niezłomnie dalej, kiedy nawet w mojej najdroższej przyjaciółce, Zuzannie, zachwiała się jej niewzruszona wiara? – Po sprawiedliwości – powiedział Dennison – biorąc pod uwagę wszystko to, czego byłem świadkiem w tych latach niewoli, powinienem teraz być równie apatyczny i wyzbyty wszelkiej nadziei, jak wy, moje panie. Najgorszy jest jednak pierwszy raz, pierwsza podróż, gdyż najdotkliwsze jest pierwsze zbrukanie niewinności. Myślisz, że jesteś pierwszą duszą na tej ziemi, która odkrywa podłość świata, ale to nieprawda. Odkrywasz hipokryzję i podstęp, jak Adam odkrył dwulicowość węża, i złorzeczysz obojętnemu Bogu, ale jeśli wytrwasz, zaczynasz rozumieć, że umieścił cię tutaj, aby udzielić ci licznych lekcji. Tak, tak, w czasie pierwszej podróży widziałem marynarzy tak źle traktowanych, że popełniali samobójstwo, skacząc w rojące się od rekinów głębie. Widziałem czarnych ludzi poukładanych jeden na drugim jak drewniane kłody, co z daleka tak właśnie wyglądało. Schodziłem do ładowni, by opatrzyć niewolników cierpiących na krwawe biegunki, a chociaż mdlałem od odoru, nie potrafiłem zostawić ich losowi, nawet gdy cały byłem pokryty krwią i odchodami. Wnętrze statku ociekało krwią jak rzeźnia, a posoka płynęła z zaatakowanych chorobą wnętrzności tych biedaków z Gwinei! Widziałem kapitanów statków, którzy pakułami zatykali chorym niewolnikom odbytnice przed wystawieniem ich na sprzedaż w Indiach Zachodnich; widziałem marynarzy, których za najdrobniejsze przewinienie bito dotąd, aż plecy czerwieniały żywym mięsem, a potem w te głębokie rany wcierano mieszaninę wody morskiej i pieprzu cayenne. Ale wierzę, że Bóg przysłał mnie na tę ziemię, żebym był Jego skrybą, swego rodzaju piórem Bożym. Czując się przeto kimś na kształt Jego sekretarza, obserwuję wszystko jak najpilniej i zapisuję w mojej księdze. Wiem dobrze, że kiedy bestialskie praktyki związane z handlem niewolnikami staną się powszechnie znane, wszyscy ludzie rozumni powstaną jak jeden mąż, żeby zaprotestować przeciw temu złu. – A skąd u ciebie tyle wiary w rozum? – zapytałam. – Dlaczego wierzysz, że ludzie, widząc zło, koniecznie muszą je potępić? Ludzie z wielkim upodobaniem spoglądają na zło, kiedy nie dotyka ich ono bezpośrednio. Kiedy zaś zbliży się do ich własnych rodzin, wtedy zamykają oczy i uparcie starają się niczego nie widzieć. – Ach, panno Fanny, jesteś pani rozgoryczona goryczą niewinności po raz pierwszy naruszonej, ale czas to ułagodzi. Nie myślę, żeby jedno słowo mogło od razu zmienić świat lub żeby jedna książka cały smutek świata przekuć mogła w radość. Chcę tylko powiedzieć, że książki są jak cegły, z których budujemy dom sprawiedliwości. Jest ogromny, a my powolutku wznosimy go z pojedynczych cegiełek. Każdy poszukiwacz prawdy jest jak pszczoła w ogromnym ulu, ale razem zbierzemy miód świata. – Miód? – zapytała Zuzanna. – Miód? – W czasie tej mojej konwersacji z Dennisonem leżała wyciągnięta na swojej koi, z pierzyną niemal nasuniętą na głowę. Nie byłam nawet pewna, czy słucha naszej rozmowy, ale teraz wstała z łoża i otulona piernatem zaczęła sunąć po podłodze jak zjawa. Ze swoją małą ogoloną głową i rękami wychudzonymi od marnych okrętowych racji wyglądała jak czarny upiór wędrujący przez kabinę. – Miód świata? – powtórzyła. – Ale nie szukajcie miodu świata na ziemi, szukajcie go w niebie! – Stanęła i podniosła ręce, pozwalając pierzynie opaść na podłogę. Przez brązową skórę przeświecały żebra, a kostki i nadgarstki były wyraźnie otarte w miejscach, gdzie zamykał kajdany Whitehead, sposobiąc dziewczynę do swych żądzy. – Popatrzcie, popatrzcie, jak powietrze jaśnieje miodem –
wykrzyknęła – jak razi oczy i jak czuć go na języku! To ten miód świata, to miód Boży, ale jakże moglibyśmy go jeść, nie będąc żądleni? Z tymi słowami wybiegła naga na pokład. Dennison i ja skoczyliśmy w ślad za nią, a kiedy znaleźliśmy się na pokładzie, ona wspinała się już na wanty, by w następnej chwili rozpostrzeć ramiona, jak gdyby na ich skrzydłach chciała nad oceanem pofrunąć w niebo. – Niech was obie Bóg błogosławi, ciebie i słodką Belindę! – zawołała. A potem zamachała swoimi ramionkami i jak Ikar najpierw wzbiła się w górę, a potem pognała w dół, w dół, w dół, w głębię wszystko przyjmującego i wszystko wybaczającego morza.
Rozdział X W którym nasza bohaterka dowiaduje się, że nie ma takiego człowieka, który nie pragnąłby być autorem, że nawet handlarze niewolników uważają się za patriotów i ludzi cnotliwych, że morze jest tak pełne magii i tajemnic jak ląd oraz że statki często padają zdobyczą piratów, zarówno wskutek zmowy ich własnych marynarzy, jak i z innych przyczyn.
PRZEDWCZESNY KONIEC ZUZANNY nie poruszył mnie tak, jak bym sądziła. Byłam zgnębiona i zgnębiona pozostałam. Chociaż jednak straszliwie płakałam nad Zuzanną i żałowałam jej bardzo, jej postępek nie tylko nie zrodził we mnie chęci, by pójść w jej ślady, lecz przeciwnie, wzmocnił moje pragnienie przeżycia. Przykład śmierci kogoś z naszych przyjaciół oddziałuje czasami bardzo dziwnie, wyzwalając w nas gorącą chęć walki. Zuzanna ocaliła mi życie i dzieliła ze mną tę chwilę, kiedy dusza pękła – och, nieodwołalnie! – na dwoje i zostałam matką. Od tej chwili wszystko, co robiłam, wiązało się z losem Belindy. Taka to już jest droga macierzyństwa, smutków i radości rodzaju kobiecego: z chwilą urodzenia dziecka dusza dzieli się pomiędzy nie i matkę, a ta nie jest już w stanie odrzucić swego życia, gdyż natychmiast nachodzi ją myśl, co stanie się z dzieckiem. Długo jednak i głęboko rozmyślałam nad losem Zuzanny i tym, co on mógł oznaczać. Zuzanna była uosobieniem wiary, samozwańczą pośredniczką między mną a Bogiem, a kiedy porzuciła nadzieję i zginęła, odczułam to jako Boże przypomnienie, jak groźna jest utrata wiary. Zarazem jednak wydawało się, że tuż przed śmiercią miała jakąś wizję i jak jej afrykańscy ziomkowie wierzyła snadź, że śmierć połączy ją z przodkami. Jakąż miałam nadzieję, że naprawdę tak się stało! Bartholomew Dennison zapisał to wydarzenie wiernie w swojej księdze, której poświęcał cały czas pomiędzy wizytami u chorych i u mnie. Kapitana Whiteheada zabolała wprawdzie utrata jednej z nałożnic (czy raczej „napodłożnic”), zarazem jednak zdarzenie to było tylko kolejnym potwierdzeniem jego przekonania co do niewątpliwej niższości Murzynów, ich niewolniczych predyspozycji, braku rozumu, jak i zasadności zajęcia się przez niego samego handlem niewolnikami. Załoga z kolei uznała to za znak – jak gdyby trzeba było jeszcze jakichś znaków – iż to podróż przeklęta. Ożyły wszystkie marynarskie przesądy: wszędzie po kątach szeptano o przeklętych statkach, na których pokładach znajdują się kobiety, o widmowych galeonach ścigających nas przez morze, o innych też grozach, rodzonych przez ich fantazje, bardzo u marynarzy skłonne do tych rojeń – zgodnie z zapewnieniami Bartholomew. Choć nie mogłam jednoznacznie zdecydować, jakie znaczenie mogła mieć śmierć Zuzanny, niemniej, jak już wspomniałam, jej odejście umocniło we mnie postanowienie przetrwania tej straszliwej podróży. Bartholomew uznał, że znalazł się na ziemi, aby spisać kronikę handlu niewolnikami, moja misja natomiast ciągle nie była dla mnie jasna. Wiedziałam, że muszę uratować Belindę, czułam też jakoś niewyraźnie, że wszystkie moje wysiłki pisania poematów i romansów, choć daremne, prowadzą mnie jednak w kierunku podobnym do tego, jaki obrał Dennison. Brakowało mi ciągle jego pewności, ale temu być może winna była moja płeć. Mężczyźnie łatwiej
jest uwierzyć w szlachetność jego przeznaczenia aniżeli kobiecie; płeć nadobna napotyka tu na ogromne przeszkody, z których nie najbłahsze to: rozpusta, macierzyństwo, rozterki miłosne. Musiał być jednak jakiś powód, dla którego przeżyłam masakrę czarownic, poród, który powinien był mnie zabić, nawet tę podróż. Natychmiast muszę odnaleźć czerwoną podwiązkę, pomyślałam, i zapiąć ją na udzie. Kiedy szukałam jej w przepastnych głębiach walizy Zuzanny, przypomniałam też sobie przepowiednię wiedźm, którą wyrecytowała mi biedna, nieżyjąca już Joan. Znowu posłyszałam słowa wypowiadane głosem zmienionym przez proroczy trans, ale tym razem odnalazłam w nich nowe znaczenie:
Zrazu nie poznasz swojego ojca, Córka za wielkie morza popłynie, Zyskasz dostatek, także wielkość serca, Ale choć sławnej, ból cię nie ominie.
Dziewczęce twe łono wyda owoc błogi, Dziewczęca twa ufność pozna, co to rana, Krwawe fale zamienisz na śnieżne rozłogi, Niezłomnością serca powstrzymasz szatana.
Tyle już się spełniło! Jeśli mam zyskać dostatek, to z pewnością muszę przeżyć! Jeśli mam powstrzymać szatana, to z pewnością muszę przeżyć! W proroctwie Joan jak dotąd nie było nic fałszywego czy niemożliwego. Och, moje drogie, zmarłe przyjaciółki, moje siostry wiedźmy, moja czarna siostro, Zuzanno, pochłonięta przez morze, nigdy was nie zapomnę. Wasza śmierć nie była daremna. Przeniosę błogosławieństwa Bogini przez morze, a życiem swoim i Belindy okupię okrutną śmierć was wszystkich! Zapinałam właśnie podniszczoną podwiązkę, kiedy nasz statek zaczął nagle gwałtownie skakać na falach i kołysać się na boki; morze uderzało z łoskotem o burty, a kabina przechyliła się niebezpiecznie, co sprawiło, że wszystkie mapy i papiery kapitana ześlizgnęły się z biurka na podłogę. Można było pomyśleć, że z głębin dokładnie pod naszym kilem wynurzył się jakiś stwór, uniósł statek na chwilę z wody, a potem znowu go w nią cisnął z wielkim hukiem i harmiderem. Impet tego dziwnego zdarzenia – które nastąpiło w tej właśnie chwili, w której stojąc na jednej nodze, umieszczałam podwiązkę na drugiej – sprawił, iż klapnęłam na podłogę. Zdziwiona i oniemiała, siedziałam więc na niej, kiedy do kabiny zajrzał Bartholomew, aby zapytać, jak się czuję, i opowiedzieć, jak to chwilę wcześniej sternik wystraszył się panicznie, gdyż widząc przeszkodę przed dziobem statku, nie mógł poruszyć rudlem ani w lewo, ani w prawo.
– Co to mogło być? – zapytałam. – Sternik twierdzi, że wieloryb albo jakieś inne morskie monstrum. – Bartholomew zaśmiał się nerwowo, gdyż wieloryby są rzadkością pod tą szerokością geograficzną. Natychmiast wiedziałam, że to żaden wieloryb. – Wiem, co to było – oznajmiłam. – Więc powiedz – powiedział zaciekawiony Bartholomew. – Nie mogę, ale to znak. – Tak bowiem jak pewna jestem tego, że żyję, oddycham i piszę tę książkę, tak też byłam przekonana, iż na naszej trasie stanęła Wielka Bogini. – Ale powiedz, proszę – nalegał Bartholomew. – Nie mogę, bo uznasz mnie za wariatkę, ale zapamiętaj moje słowa, to nie wieloryb. – Duch Zuzanny? – zapytał niepewnie lekarz. – Tak właśnie – zgodziłam się. I w pewnym sensie była to prawda. – W takim razie dzięki niech będą Bogu, że nawiedził nas duch przyjazny – zaśmiał się Bartholomew, choć nie całkiem szczerze. W momencie kiedy przyjęłam ów znak od Bogini na Wysokościach (lub od Sfer Niebiańskich, Najwyższej Istoty lub jakiego też zechcesz użyć Imienia), byliśmy już na morzu od sześciu tygodni, daleko na południu. Naszym celem było ujście rzeki Gambii, gdzie kapitan Whitehead planował wymienić trochę dóbr najbardziej pożądanych w Gwinei (lub Negrolandzie, jak ten i przyległe kraje nazywane są na starych mapach) na świeże zapasy, których brak doskwierał nam boleśnie. Potem mieliśmy popłynąć wzdłuż Sierra Leone, Wybrzeża Kości Słoniowej i Złotego Wybrzeża w poszukiwaniu niewolników. Jak stwierdziłam, do afrykańskiego wybrzeża spływało wiele wielkich rzek, od Gambii aż po Callebar. To właśnie tymi rzekami zwożono na sprzedaż ciemnoskórych niewolników, skazanych na życie w cierpieniach lub piekielną śmierć. Na wymianę kapitan Whitehead zgromadził cynowe naczynia różnych rozmiarów, stare prześcieradła, pręty żelazne, długie flamandzkie noże, butle spirytualiów i kolorowe paciorki podobno uwielbiane przez afrykańskich królów. Wiózł też różne towary dla placówki Kompanii Handlowej, takie jak: muszkiety, kociołki z brązu, angielskie dywany, pręty ołowiane, baryłki łoju, proch et cetera. Załoga została co prawda bardzo uszczuplona przez śmierć i choroby, ale kapitan miał nadzieję, że w forcie handlowym pozyska nowych marynarzy. Ja, oczywiście, myślałam przede wszystkim o ucieczce, nie omieszkałam więc wypytać kapitana Whiteheada o jego plany, skądinąd i tak niewiele wiedząc o handlu niewolnikami, jeśli nie liczyć budzących grozę opisów, jakie roztaczał Batholomew, a przed nim Lancelot. Myślałam, że im więcej wiem, tym lepsze są szanse ucieczki, ale Whitehead nader wstrzemięźliwie wypowiadał się na temat planowanych postojów. Moje zainteresowanie zrodziło w nim snadź podejrzenia, gdyż bardzo ogólnikowo mówił o położeniu faktorii Kompanii Handlowej, jak i różnych rzek afrykańskich, przy których ujściu mieliśmy zdobywać niewolników. Któregoś dnia, niedługo po śmierci Zuzanny, udało mi się znaleźć w kabinie kapitańskiej starą
mapę wybrzeża Gwinei, ze wszystkimi rzekami, wyspami i mieliznami. Starałam się utrwalić ją sobie w pamięci, kiedy nagle zjawił się Whitehead i pomimo moich wysiłków przyłapał mnie na sekretnych studiach. – Namiętnie, jak widzę, interesujesz się geografią – powiedział Whitehead, porywając mapę i starannie ją zwijając. – Och, panie kapitanie, tępa ze mnie uczennica – zawołałam. – Nie potrafię w ogóle odczytać mapy, gdyż wszystko mieni mi się przed oczyma. – W pamięci mojej dobrze wyryły się jednak nazwy krajów od Negrolandu po Gwineę, od Mandinga po Zanfarę, oraz nazwy rzek, od Gambii po Seestro, od Formozy po Callebar. – Nie uciekniesz, madame – powiedział chłodno Whitehead – gdyż mam sposoby, żeby zachować cię pod moją pieczą, kajdany, pęta na nogi i tym podobne narzędzia, które boleśnie napoczną twoją piękną skórę. Nie zapomnij wziąć pod uwagę, jak łaskawy byłem dotąd i jak bardzo wystawiasz na próbę moją cierpliwość. – Mówiąc to, sięgnął po swój bat i złowieszczo trzasnął nim w powietrzu, żeby zademonstrować swoją srogość. – Panie kapitanie – powiedziałam – nie jest moim zamiarem uciekać, a chciałabym się tylko dowiedzieć czegoś więcej o naszej ekspedycji, gdyż jestem wielce zaintrygowana przedsięwzięciem, w jakie się angażujesz, a ponieważ byłam pilną czytelniczką opowieści o odkryciach i podróżach, mam nadzieję, że któregoś dnia skreślę raport z naszych przygód i doświadczeń... – Jeśli tak, madame – podchwycił Whitehead – to proszę, opisz wszystko we właściwym świetle, gdyż niepomiernie wzburzają mnie ci, którzy twierdzą, że handel niewolnikami jest zajęciem brudnym. Jaki tu brud? Wszak niewolnicy są na statku służącym do ich przewozu traktowani dużo lepiej niż zamustrowani biali marynarze. Są dostatnio karmieni; na ich twarzach widać najczęściej radość i pogodę, a zachęca się ich też do ćwiczeń cielesnych, aby te rekompensowały im niezdrowe warunki zakwaterowania po zmianie statusu i utracie domu. Są odrobinę stłoczeni, to prawda, ale tłok, niestety, jest losem wszystkich tych, którzy żeglują po morzach... – Dlaczegóż zatem oszukujesz swoich marynarzy – zapytałam – jeśli handel niewolnikami jest taki słodki? – Och, marynarze to banda leniwych tchórzy – powiedział lekceważąco – którzy nie znoszą uczciwej pracy, a wielu z nich boi się też południowych mórz z racji przerażających wieści, jakie gromady mięczakowatych głupców przywożą z Gwinei. – A te rekiny, co płyną w ślad za statkiem? – zapytałam. – Och, to był żart – powiedział – nic ważnego. Jeśli jednak dno oceanu zasłane jest kośćmi, w większości są to kości białego człowieka! Służba morzu nie jest powołaniem łatwym, mogę to powiedzieć z najgłębszym przekonaniem. Ale te tchórzliwe dusze, które potępiają handel niewolnikami, nie znają ani morza, ani natury murzyńskiego serca. Życie jest tanie w Afryce; Murzyni nie pojmują swoich losów tak jak biali ludzie. Wszak od niepamiętnych czasów mieli w zwyczaju czynić niewolników z wszystkich jeńców pojmanych na wojnie. Zanim zyskali złotodajną możliwość sprzedawania ich białym ludziom, często zmuszani byli do zabijania wielkich mas w
obawie, że te zbuntują się przeciwko swoim nowym władcom. Handel niewolnikami zbawia przeto wiele istnień ludzkich i zachowuje przy życiu wiele pożytecznych osób. Co więcej, owi niewolnicy, kiedy znajdą się już na plantacji, żyją dużo lepiej niż w swoich krajach, gdyż plantatorzy, drogo za nich zapłaciwszy, zainteresowani są tym, aby utrzymywać ich żywych i w dobrym zdrowiu. Po trzecie, handel ten ma charakter w najwyższym sensie patriotyczny, a skoro życzeniem każdego rodowitego Anglika jest patrzeć, jak jego kraj prosperuje zarówno w obrębie swoich granic, jak też i poza nimi, cóż może być radośniejsze dla miłującego ojczyznę Anglika od widoku wielkich korzyści, jakie czerpie nasz naród poprzez obfite zbiory z Wysp Cukrowych. Nawet najpośledniejszy londyńczyk używa cukru do herbaty; rad też kupuje perkal dla swej oblubienicy. Czyż nasza stolica byłaby tak wspaniałym ośrodkiem handlu, gdyby nie wspaniałe plantacje w Indiach Zachodnich, w których, jako że leżą w klimacie prawie tak gorącym jak klimat wybrzeża Gwinei, Murzyni bardziej nadają się do uprawiania ziemi niż biali? Jednym słowem, korzyści płynące z tego handlu daleko przewyższają wszystkie, prawdziwe lub rzekome, szkody bądź niewygody. Najgorsze, co można o nim powiedzieć, to tyle, że tak jak wszystkie inne ziemskie dobra, pożytki z handlu niewolnikami są stonowaną mieszaniną dobra i zła, ale w tym sensie jest tak też i z całą resztą życia. Proszę, madame, napisz to, jeśli piszesz o handlu niewolnikami! Na Jowisza, przyniósł on Anglii więcej dobra niż wszystkie bogactwa Indii. Poza tym uczestniczą w nim wszystkie cywilizowane nacje – Holendrzy, Portugalczycy, Hiszpanie, nawet przeklęci Francuzi i tylko osobę o wielce ograniczonym umyśle i rozumie mogłaby łagodność własnego serca zwieść na tyle, iż nie chciałaby dostrzec błogosławieństw tego rzemiosła, a poprzestałaby jedynie na przekleństwach. Oczywiście, każde błogosławieństwo wydarza się wśród przekleństw, ale gdy rozumny człowiek rzecz całą ujmie w jej całości, zobaczy, iż przedsięwzięcie, któremu się oddaję, jest godne podziwu, aczkolwiek wymaga także poświęceń. Bardziej też jest patriotyczne niż słanie armii zdobywczej, gdyż ta uszczupla bogactwo naszego narodu, a plantacje i niewolnicy, którzy na nich pracują, dostarczają bogactw, o jakich nie śnią nawet maharadżowie w Indiach. Napisz to, madame, i nie omieszkaj pochwalić rozumności tego handlu, chociaż zgaduję, iż nie jesteś zbyt wielką miłośniczką rozumu! Byłam oszołomiona tak rozbudowaną apologią zajęcia, które jak dotąd przedstawiano mi w najczarniejszych barwach. – Cóż za piękna przemowa – pokiwałam głową. – Pan, kapitanie, jest prawdziwym retorem. Twarz Whiteheada wyraźnie rozpogodziła się, aczkolwiek starał się ukryć swoją satysfakcję. – Cóż, madame, i mnie czasami przychodziło do głowy, aby spisać swoje przygody, gdyż w opowieściach o podróżach, jakie wpadły mi w ręce, roi się od fatalnych błędów. W każdym zaś razie jest, zdaje się, moją powinnością chwycić za pióro w imię wyjaśnienia światu błogosławieństw rzemiosła tak powszechnie oczernianego. Aha, pomyślałam w duszy, czyż w całej Anglii i jej koloniach znajdzie się choć jeden głupiec czy też łotr, któremu niepiśmienność lub podłość odebrałyby złudzenia, iż winien stać się powszechnie cenionym „autorem”? Czy każdy zbir w duszy jest pismakiem? Byłażby zatem edukacja przekleństwem, skoro każdy skretyniały kryminalista rad by snuć przed publicznością opowieści usprawiedliwiające jego haniebny proceder? – A może zostałabym, panie, twoją sekretarką – zaproponowałam – gdyż mam ładny charakter pisma (jak na dziewczynę, oczywiście), a pomimo swojej płci nabyłam też trochę wprawy w układaniu zdań, a nawet wierszy.
– Hmmmm – mruknął Whitehead, niemało skuszony moją ofertą. – To ciekawa sugestia, madame; zastanowię się nad nią. W ten sposób dzięki edukacji i wprawie w pisaniu osiągnęłam coś, czego nawet burdelowe sztuczki nie mogły mi zapewnić: mianowicie ostrożne zaufanie kapitana. Choć bowiem nadal pilnie mnie obserwował, tak zapłonął żądzą usprawiedliwienia na piśmie handlu niewolnikami (co robiłam teraz pod jego dyktando), że nie mógł traktować mnie zupełnie tak samo jak przedtem. Mówi się, że żaden człowiek nie jest bohaterem dla swojego lokaja – a cóż dopiero powiedzieć o sekretarzu bądź sekretarce! Albowiem z bliska mogłam teraz śledzić pracę jego umysłu, gdy w potoczystej angielszczyźnie ujmowałam myśli chaotyczne i bezładne, tak bowiem bez porządku wspominał przede mną swoje doświadczenia, reminiscencje swoich przygód. Na przykładzie Whiteheada zrozumiałam, co skłania niektórych ludzi do uznawania swojej wyższości nad bliźnimi różniącymi się od nich kolorem skóry. Choć bowiem tam, gdzie chodziło o przyjemności zmysłowe, Whitehead nie miał żadnych uprzedzeń rasowych, to jednak generalnie uważał się za znacznie lepszego od czarnoskórych, tamci bowiem bliżsi mieli być zwierzętom, podczas gdy on – aniołom. Mówiąc o mieszkańcach Gwinei, często określał ich jako „małpy”, a o ich ostro zakończonych zębach powiadał, iż mają „psi” wygląd. Zaręczał też solennie, że ich pieśni są „dzikim barbarzyńskim rykiem, zdecydowanie bardziej pasującym bestiom niż ludziom”. Ja, która miałam najwyższy szacunek zarówno dla psów, jak i dla małp (podejrzewając czasami, iż gatunki te stoją wyżej od rodzaju ludzkiego), mogłam w tym dostrzec jedynie wykrętne „usprawiedliwienie” handlu ludzkimi istotami, którego imał się kapitan Whitehead. Było doprawdy zadziwiające, że człowiek, który tak jak on lubował się w szczynach i gównie, murzyńskich niewolników uważał za „zezwierzęconych”, gdyż, jak to sformułował, mieli „ohydny zwyczaj składania swoich odchodów tam, gdzie śpią”. Czyż ci nieszczęśnicy nie byli skuci kajdanami, czyż nie odmówiono im jakiegokolwiek sprzętu (nocnika, wiadra, sedesu), którym mogliby się posłużyć, załatwiając swoje naturalne potrzeby? Wszak marynarze z „Hopewella” musieli w takich przypadkach wchodzić na bukszpryt i wydalać ekskrementy do morza, z wygódek zaś mogli korzystać jedynie kapitan, lekarz i chorzy. Tymczasem Whitehead oskarżał Murzynów o brud, tak jak gdyby to oni, a nie ich porywacze, byli odpowiedzialni za okropne warunki. Wypływy, które w momentach podniecenia nazywał „przednimi trunkami” i „nektarami”, odchody, które ze smakiem określał mianem „jajeczek”, stawały się przedmiotami najwyższej odrazy, kiedy pochodziły od murzyńskich niewolników. Czyż nie mam przeto racji, stawiając psy wyżej niż ludzi, gdyż one przynajmniej nie certolą się (za przeproszeniem) z okazywaniem swojego upodobania do gówna i nie wytykają go innym przedstawicielom swojego gatunku! W dyktowanych mi pamiętnikach roiło się od takich zwrotów jak „najzwyklejsza przyzwoitość” i „osobista czystość”, jak gdyby sam Whitehead był uosobieniem elegancji i wytworności, przewyższającym pod tym względem wszystkie inne stworzenia. Nader często można to zaobserwować w pamiętnikach polityków i zbrodniarzy, że chociaż sami bywają winni najniecniejszych postępków, bardzo łatwo przychodzi im wyszukiwanie i karcenie ułomności u innych. Byliśmy już w pobliżu ujścia Gambii, a powietrze zrobiło się nieznośnie gorące i wilgotne, kiedy nagle wiatr zupełnie ucichł i „Hopewell” zastygł, otoczony gęstą mgłą. Nie widać było szczytów masztów, a i wanty znikały w mlecznym oparzę, co rodziło wrażenie, iż
wspinają się dalej aż do samego nieba. Nie widzieliśmy własnego bukszprytu, a co dopiero mówić o innych statkach. Dla naszych przygnębionych i osłabionych z powodu skąpych racji marynarzy mgła była kolejnym złowieszczym omenem. Wszyscy zorientowali się już, że Whitehead oszukał ich co do celu podróży, a bardziej doświadczeni spośród załogi zmiarkowali, że płyniemy po niewolników. Gdyby nie powracający w nocnych koszmarach obraz męczarni Llewelyna, marynarze natychmiast zabiliby kapitana i popłynęli w wybranym przez siebie kierunku. Jakim przedziwnym zjawiskiem jest mgła! Przytępia wzrok, słuch, nawet zmysł dotyku, roznieca natomiast fantazję. Marynarze, którym niestraszna burza, czują się nieswojo we mgle, która wydaje się niezależną, czującą istotą, jakimś bezkształtnym stworem morskim, czyhającym wszędzie i nigdzie. W taką właśnie mglistą noc spisywałam wspomnienia kapitana, który miarowym krokiem przechadzał się po kajucie, popijając grog i gadając jak najęty, kiedy wszedł oficer wachtowy, aby zameldować, że w pobliżu statku usłyszał odgłosy łodzi wiosłowej. Whitehead pospieszył na pokład, każąc mi iść ze sobą (co teraz należało do moich przywilejów i obowiązków jako kronikarki) i zaczął wyglądać tajemniczej łodzi, dokoła jednak była tylko mgła i mgła. Staliśmy gdzieś w pobliżu Zielonego Przylądka, czekając na wiatr, który wzdąłby żagle, a przy okazji rozwiał spowijające nas tumany. Nagle w tropikalnym mroku, z racji duchoty przywodzącym na myśl wejście do Hadesu, dał się słyszeć delikatny plusk wioseł i chrzęst dulek. Whitehead szybko polecił pierwszemu oficerowi, który zastąpił Cocklyna, zejść do głównego pomieszczenia i wezwać na górę wszystkich ludzi nie pełniących służby. Odgłos wioseł zbliżał się coraz bardziej. – Powitać gości – padł rozkaz pod adresem drugiego oficera, który z wyraźnym ociąganiem zadał zwyczajowe pytanie, skąd tamci przybywają i kim są. Z mgły nadeszła odpowiedź: – Z dalekich mórz! – Piraci! – wykrzyknął Whitehead, gdyż była to tradycyjna odpowiedź morskich rozbójników i nie mogło być już żadnej wątpliwości, z kim mieliśmy do czynienia. – Gdzie ludzie do walki? – wrzasnął kapitan, w pomieszczeniach załogi trwała jednak niczym nie zakłócona cisza. Wpatrzyłam się w szare opary, zastanawiając się, jaki los kryje się w nich dla nas, ale jedynym dźwiękiem był tylko plusk wioseł odgarniających wodę. Natychmiast stanęły mi w pamięci wszystkie opowieści o piratach: o Henrym Morganie i jego sławetnej praktyce wieszania na rei zdekapitowanego korpusu któregoś z wrogów, z głową straszliwie zwieszającą się na smołowanym sznurze ze stóp ofiary; o uszach i nosach odkrawanych jak porcje z kostek masła; o ludziach wytarzanych w miodzie, których zostawiano na bezludnej wyspie na pastwę mrówek; o więźniach przypiekanych na wolnym ogniu, aby tym łacniej zdradzili piratom z Porto Bello miejsca ukrycia złota. Wystarczyło, bym usłyszała owo „Z dalekich mórz”, a krew zastygła mi w żyłach. – Gdzie ludzie, gdzie te buntownicze psy! – rozdarł się Whitehead. Także i tym razem odpowiedzią była martwa cisza, na co kapitan wyciągnął szpadę i stanął na pokładzie tak, jak gdyby gotował się do pojedynku z mgielnym stworem. Do cna przerażony stał tak, czekając na swój los, trochę podobny do Don Kiszota szykującego się do natarcia na mgłę.
– Ruszaj, zwołaj tu zaraz załogę – polecił Whitehead drugiemu oficerowi, ale choć następna osoba karnie zniknęła pod pokładem, w dalszym ciągu nie dobiegł stamtąd żaden odgłos, który zwiastowałby nadchodzenie żądnych walki obrońców „Hopewella”. Zrozpaczony i zdezorientowany wysłał w końcu mnie, bym wezwała marynarzy do walki, ale w tej samej chwili, kiedy szykowałam się do wykonania polecenia, odgłosy dochodzące z mgły upewniły nas w tym, że grupa abordażowa wspina się już po burcie. – Ognia, wy łajdaki, buntownicze wypierdki – wrzasnął Whitehead, polecenie to jednak, choć skierowane do załogi „Hopewella”, nie napotykający na żaden opór piraci potraktowali jako skierowane do nich i natychmiast oddali salwę z muszkietów. Kapitan padł jak rażony gromem, co niechybnie spotkałoby także i mnie, gdybym na czas nie rzuciła się na pokład. – Wezwij Dennisona! – jęknął Whitehead, cały zbroczony krwią, a kiedy rzuciłam się na poszukiwanie mojego przyjaciela lekarza, z przerażeniem zobaczyłam, że wszyscy marynarze leżą sobie spokojnie na kojach, oczekując chwili, gdy z pomiatanych majtków będą się już mogli przedzierzgnąć w piratów. – Czy ten stary łajdak już zdechł? – zapytał drugi oficer. – Powiedz piratom, że się do nich przyłączamy! – polecił pierwszy oficer. – Złoty łańcuch czy drewniana noga, jesteśmy z nimi – zakrzyknął jeden z marynarzy. – Życie krótkie i wesołe! – zawołał drugi. – Kapitan jest ranny – powiedziałam. – Wzywa lekarza. – Niech stary drań wykrwawi się na śmierć! – mruknął drugi oficer. – Tak samo postąpiłby z nami. – Będziecie tak leżeć i pozwolicie, żeby zajęto statek? – zapytałam z niedowierzaniem. – Oby, oby – potwierdził pierwszy oficer. – Gdzie jest Dennison? – zapytałam. – Głuchy na wszystko, coś tam gryzmoli w swojej kabinie – oznajmił drugi oficer. W tej właśnie chwili wszyscy odwróciliśmy się, gdyż oto na schodach pojawiła się grupa pięciu piratów, z groźnie wyciągniętymi kordelasami i gotowymi do strzału muszkietami oraz pistoletami. Spojrzałam na ich twarze i niemal zemdlałam z wrażenia. – Lancelot! Horacjo! – wykrzyknęłam.
Rozdział XI Zawierający lepsze wyjaśnienie powszechności piractwa od jakiegokolwiek podanego dotąd przez autorów starożytnych i współczesnych, także smutną, lecz prawdziwą konstatacją bohaterki, iż wiąkszości rewolucjonistów nie interesują pewne sprawy, które bardzo obchodzą kobiety, oraz opis fortelu, jakiego użyła, aby zmienić ten przykry stan rzeczy.
TO BYŁ LANCELOT, tak niewątpliwy jak skrzypiące pióro, którym piszę te słowa, i Horacjo, odziany jak piracki książę, a z nimi trzech jeszcze innych mężczyzn o czarnej skórze – w sumie grupka tak chwackich piratów, jakich tylko można sobie wymarzyć. – Lancelocie! – wykrzyknęłam na widok swojego ukochanego, który miał teraz długą płomienną brodę z wplecionymi w nią zielonymi wstążkami i zielone oczy o lunatycznym spojrzeniu. Lancelot spojrzał jednak na mnie obojętnie, jak gdyby albo nie dosłyszał moich słów, albo zupełnie mnie nie poznał. Także i Horacjo wydawał się zdziwiony, iż ktoś zwraca się do niego po imieniu. Na głowie piętrzyła mu się grzywa włosów, a zwieńczał ją postrzępiony kapelusz wyszywany srebrną nitką. Jak legendarny Czarnobrody, w dziury kapelusza powkładał żarzące się lonty, co dopełniało jego wyglądu zjawy piekielnej. Pozostali Murzyni mieli twarze pokryte plemiennymi nacięciami i ostro spiłowane zęby, a ich skóra była czarna jak heban. Jasne było, iż są Afrykanami, nie zaś dawnymi niewolnikami z Wysp Cukrowych, i że pirackiemu rzemiosłu oddają się z prawdziwym upodobaniem. Oburzeni tym, że tak bezceremonialnie zwróciłam się do ich dowódców, natychmiast podskoczyli i unieruchomili mi ramiona. Przez chwilę ogarnęło mnie przerażenie. Czy ja śnię, pytałam samą siebie; czy nigdy nie było Lancelota o gładkich policzkach ani czarnego Horacja? Mój umysł tylu ostatnio doznał wstrząsów: porwanie Belindy, ekscesy Whiteheada, samobójstwo Zuzanny, udręki podróży; może umiłowany Lancelot był tylko postacią z książki lub tylko mi się przyśnił? Może nigdy nie było naprawdę żadnego Horacja, a ja tylko zmyśliłam sobie czarną zjawę? Choć jednak rozszalała się we mnie zawierucha wątpliwości, to przecież usta same zaczęły przemawiać: – Segnius irritant animos dismissa per aures – wypowiedziały, cytując Horacego – quam quae sunt oculis submissa fidelibus! – (Co, przełożone dla nie znających mowy Rzymian słuchaczy, oznaczało: „Rzeczy wiernymi widziane oczami bardziej utkwią w pamięci od słyszanych uszami”.) – Na Jowisza! –zawołał Horacjo – to przecież piękna Fanny! I choć jest bez włosów, jej łacina jest nieskazitelna jak dawniej! – Idź do diaska – obruszył się Lancelot. – Przecież nie nazwę tej łysej dziewki moją słodką Fanny tylko dlatego, że mamrocze coś w tej świńskiej łacinie! Gadaj no po angielsku, skarbeńku! Na jakiej podstawie twierdzisz, iżeś jest piękną Fanny Chłostką, jeśli bowiem skłamałaś, przebiję ci serce na wylot za wymienienie nadaremno imienia mojej prawdziwej miłości.
Aby niechybnie dowieść swej tożsamości, wyrecytowałam słowa przysięgi Robin Hooda, a kiedy skończyłam, wszyscy marynarze z „Hopewella” natychmiast zakrzyknęli: –Tak! Tak! My też chcemy złożyć przysięgę i zostać piratami! – Zaraz, zaraz, chłopaki – zawołał Lancelot – nie tak szybko. Nie każdy może się przyłączyć do Wesołej Gromadki. – A potem do mnie: – Jakiż to łotr obciął ci włosy? Wyglądasz gorzej niż oskubana kaczka! Toż to gwałt włosom zadany, jakem Robin Hood powtórnie narodzony. – Och, Lancelocie, Horacjo! Jaka jestem szczęśliwa, że widzę was obu – zaszlochałam, wyrwałam się z rąk trzymających mnie piratów i z płaczem rzuciłam się w ramiona moich przyjaciół. – Najpierw statek, kochana, potem świętowanie – powiedział Lancelot. – Mamy zdobyć łup, a nie pudendum. – I wysunął się z moich ramion jak dawny Lancelot. – Zabijmy kapitana! – krzyknął pierwszy oficer. – Zwykłe zabicie byłoby zbytnią dlań łaskawością – sprzeciwił się drugi oficer. – Zróbmy z nim to, co on zrobił z Llewelynem! – O co chodzi? O co chodzi? – dopytywał się Lancelot. – Och, Lancelocie – westchnęłam –jest tyle do opowiedzenia. Moja śliczna córeczka została porwana przez niegodziwą mamkę, a jeśli chodzi o kapitana, to nie tylko kazał mi ściąć włosy, ale jest także okrutnym potworem, który wobec marynarzy i mnie dopuścił się takich czynów, na jakie nie porywali się nawet zboczeni papistowscy mnisi w swoich klasztorach. To sadysta, handlarz niewolników i miłośnik bata. Gardzi kobietami, gardzi ludźmi o czarnej skórze, a dla ludzi ze swojej załogi jest bezwzględny, traktuje ich jak zwierzęta pociągowe, a kiedy mrą z wycieńczenia, ciska do morza. Mogłabym długo wyliczać jego okrucieństwa, ale jeśli będziemy zwlekać, gotów jeszcze uciec, zostawiony sam na pokładzie! – Czy to prawda, chłopcy? – zwrócił się Lancelot do moich towarzyszy podróży. – Prawda! Prawda! – wykrzyknęli. – Dziewczyna nie kłamie! – potwierdził pierwszy oficer. – Niech biegnie po śmierć, jak Cocklyn – powiedział drugi oficer. – Niech idzie na śmierć po desce! – zaproponował ktoś inny. – Tortura nie uleczy sadysty – sprzeciwił się Lancelot – a może to zrobić dobroć. – Jeśli okażesz dobroć temu łotrowi, będziesz miał do czynienia ze mną i moimi ludźmi. – Nie zostaniemy piratami, jeśli chcesz go ułaskawić – odezwali się inni. Rozzłoszczony Lancelot machnął gniewnie kordelasem.
– Kim nie zostaniecie? – zapytał podniesionym głosem. – Kim nie zostaniecie? – I chwycił drugiego oficera za kark. – Ja nikogo nie zmuszam – powiedział. – Tylko łotry i zbóje biorą ludzi przymusem. Każdy, kto chce ze mną płynąć, musi to robić z umiłowania prawdziwej demokracji! Składamy przysięgę Robin Hooda. Podpisujemy artykuły pirackie, które gwarantują, że nikt nie będzie żeglował wbrew swojej woli i że nikt też nie odważy się panować nad drugim człowiekiem. Wszelkie łupy dzielone sąjawnie, a udział każdego jest zapisany w naszym kodeksie praw i biada temu, kto złamie jego postanowienia. Jeśli wiedząc to, zechcecie złożyć przysięgę Robin Hooda z należytą powagą i z ufnością w sercu, to potem zakujemy w kajdany kapitana i w stosownej chwili przeprowadzimy głosowanie w sprawie jego losu. Jeśli ktoś się nie zgadza, niech przemówi teraz! Marynarze z „Hopewella” słuchali Lancelota z respektem; jak każdy, kto widział go po raz pierwszy, byli trochę oszołomieni potoczystością jego mowy i talentem do zaskarbiania sobie ludzkiego zaufania. Może i był odrobinę zwariowany, ale jego wygląd, sposób zachowania, brzmienie głosu sprawiały, że ludzie pragnęli iść za nim aż na koniec świata. – Złóżmy przysięgę! – zawołał pierwszy oficer. – Tak, tak! – poparł go drugi. – Zatem niech tak będzie – zakrzyknął Lancelot. – Powtarzajcie przysięgę po madame Fanny. – I kazał mi wyrecytować przysięgę Robin Hooda, co zrobiłam z należną powagą (przypomnę jej brzmienie czytelnikowi, któremu, być może, słowa uleciały już z pamięci):
Przysięgam na ducha Robin Hooda, Że będę kraść – lecz dla dobra ludu (deklamowałam), Że jego credo wypełnię z ochotą: Pokocham sprawiedliwość bardziej niż złoto.
Marynarze zawtórowali zgodnym echem, powtarzając przysięgę linijka po linijce. – Zatem chodźcie, chłopcy – powiedział Lancelot. – Zakujmy kapitana w kajdany! – I ruszył na pokład na czele swojej grupki, za którą raźno pociągnęła załoga „Hopewella”, wznosząc okrzyki radości. Okazało się, że pomimo ciężkich ran Whitehead dźwignął się na nogi i stał teraz chwiejnie, z pistoletem w niepewnej dłoni. Na widok wyjącej, nieprzyjaznej mu hordy Whitehead uniósł pistolet, wymierzył w Lancelota i ciągle jeszcze czując się panem statku, krzyknął: – Stawaj! Wygraj go i prowadź, gdzie zechcesz! – Odważna ta postawa bardziej była zawadiacka niźli sroga, gdyż Whitehead słaniał się na nogach, a głos jego drżał jak u starca. Horacjo natychmiast jednak rzucił się rozbroić łotra, gdyż jako samozwańczy stróż Lancelota nie chciał ryzykować żadnej strzelaniny.
– Ty jesteś kapitanem „Hopewella”? – zapytał Lancelot, chociaż dobrze znał odpowiedź. – Byłem nim do tej pory! – z trudem wykrztusił Whitehead. Tymczasem trzej czarnoskórzy piraci pospieszyli Horacjowi z pomocą i zaczęli pętać kapitana. – Przywiązać go do przedniego masztu! – rozkazał Lancelot. Podczas kiedy wykonywano to polecenie, Horacjo oddał na wiwat kilka strzałów w powietrze. Starczyło kilka minut, by grupka Lancelota zawładnęła „Hopewellem”! Najwidoczniej jednak na jego macierzystym statku pomyślano, że ich ukochany Lancelot dostał się w ręce wroga, robrzmiała więc straszna palba, mająca pomścić dowódcę i jego oddział abordażowy. Piraci z wściekłością zaatakowali to, co już i tak było ich łupem, i nastało istne pandemonium. – Wywiesić Joli Rouge!. – zawył Whitehead, który w przeciwieństwie do reszty nas nie mógł skryć się przed ogniem i najwyraźniej panicznie bał się następnych trafień. – Ach, ty tchórzliwy kundlu – krzyknął Lancelot. – Boisz się, że kulka powiezie cię w objęcia diabła? – To jeszcze nic w porównaniu z tym, co ci potem zgotujemy! – wrzasnął pierwszy oficer z „Hopewella” i poturlał się po pokładzie, by uniknąć trafienia osiemnastofuntową kulą. Uderzyła w pokład blisko niego i przebiła drewno, tak jakby to był papier. – Jeśli masz olej w głowie, proś Boga, żeby cię teraz zabrał! – poradził drugi oficer. W mgnieniu oka Horacjo dobył z kieszeni pogniecioną flagę piracką i szybko ją rozwinął. Na czerwonym tle wymalowany był groźny szkielet z klepsydrą w jednej kościstej dłoni (dla uzmysłowienia wrogowi, że wybiła jego ostatnia godzina) i groźnie wzniesionym kordelasem w drugiej. Pod spodem widniało motto A Deo a Libertate, ,,Za Boga i wolność”, co miało dumnie zaświadczać fakt, iż Lancelot nie jest zwykłym pirackim łotrem, lecz piratem z zasadami. Chociaż flaga szybko załopotała w górze, kanonada piracka nie milkła i gdyby mgła nie sprawiła, iż strzelali właściwie na oślep, najpewniej nieźle by nas pokiereszowali! – Nie widzą naszej Joli Rouge – zawołał Horacjo. – Dostrzegają tylko światła rozmyte we mgle. – To poślij kogoś na statek! – polecił Lancelot. – Tylko szybko! – Nie rozkazuj mi, biały człowieku! – syknął Horacjo. – Sam ich wyślij! – Nie zwlekając, Lancelot wyprawił łódź z czarnymi piratami i pierwszym oficerem „Hopewella”. Mieli poinformować, że statek zdobyty, załoga przeszła na stronę piratów i wszystko jest w porządku. Każdy na „Hopewellu” przywarował za osłoną, którą znalazł, i modlił się, żeby łódka dopłynęła do pirackiego okrętu flagowego, zanim ludzie Lancelota w swej ognistej i zbytecznej pasji do reszty zniszczą nam takielunek. Whitehead szalał tymczasem z przerażenia, narażony na grad kul, które litościwie jakoś go omijały. – Zlituj się nad moją grzeszną duszą – wył, od wyrozumowanego deizmu zwracając się w potrzebie do osobistego, choć może niezbyt wyrozumiałego Boga. Jakże bolesny był widok
człowieka oszalałego ze strachu, równie przerażonego i drżącego, jak każda inna istota ludzka. Bez pejczy, pistoletów, odarty z kapitańskiego autorytetu, nie był już bezwzględnym łajdakiem, a tylko małym chłopczykiem błagającym o zmiłowanie. W całym tym zamieszaniu przestałam myśleć o Bartholomew Dennisonie, który głuchy na cały zewnętrzny świat pracowicie spisywał swoje obserwacje i uwagi. (Tylko prawdziwy pisarz jest w stanie tak zlekceważyć kanonadę!) Teraz jednak nagle pokazał się, podczas gdy dokoła fruwały drzazgi z burt. Stał na schodach, do połowy wynurzony nad pokładem i celował w Lancelota. – Nie! Nie! – krzyknęłam. – To przyjaciele, nie wrogowie! – On jednak, oderwany od swej księgi i nie rozumiejący, co się dzieje, odwiódł kurek i szykował się do strzału. – To przyjaciele – powtórzyłam. – Schowaj broń. – Bartholomew spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem osoby wyrwanej ze snu. Horacjo, widząc, że Lancelotowi, którego zarówno kochał, jak i nienawidził, grozi niebezpieczeństwo, w obronie swego kapitana i kochanka otworzył ogień. – Horacjo, nie! – wrzasnęłam, ale było za późno. Trafiony w brzuch Bartholomew potoczył się w dół schodów. Nie zważając na kule, porwałam się, żeby obejrzeć ranę. Leżał na podłodze obok kuchennego pieca, trzymając się za brzuch ręką, spod której wyciekała krew. – Jestem śmiertelnie ranny, Fanny – powiedział półgłosem. – Tyle wiem. – Spokojnie – odparłam. – Opatrzę ci brzuch. To na pewno nie jest śmiertelna rana. – Ale gdy starałam się opatrzyć go kawałkiem bawełny, oderwanym z mojej postrzępionej spódnicy, zobaczyłam, że jego wnętrzności znalazły się na wierzchu jak u nieszczęsnego Cocklyna, i tylko najwyższym wysiłkiem woli powstrzymałam się od zemdlenia. – Pokochałbym cię, Fanny, na całe życie – szepnął – ale bez tej rany nie miałem odwagi tego wyznać. Spojrzałam w jego słodką anielską twarz, w aureoli złotych kędziorów, i zapłakałam. Więc dopiero śmierć mogła go ośmielić do wyznania miłości? – I ja pokochałabym cię na zawsze – powiedziałam. – Przecież kocham cię! Naprawdę! – Sięgnął po moją dłoń ręką zimną jak uścisk śmierci. – Zawierzam ci moją książkę, Fanny, moja najsłodsza miłości. Jeśli kiedykolwiek wrócisz do Londynu, wydaj ją i opowiedz światu o handlu niewolnikami... – Tutaj zająknął się i westchnął. – Słowo może zmienić świat – powiedział – nie wątp w to... – A potem wyzionął ducha. Ze łzami padłam na jego ciało, a targana spazmami nie zauważyłam, iż skończyła się piracka palba i zapadła cisza. Wokół „Hopewella” zaroiło się teraz od łódek, w których nadciągali piraci w najróżniejszych przebraniach, by grogiem uczcić zwycięstwo. Na pokładzie dziobowym rozbrzmiała kakofonia trąb i bębnów. Nagie stopy zadudniły nad moją głową w skocznych marynarskich tańcach. Piraci rozpełzli się wszędzie w poszukiwaniu rumu i brandy, klnąc siarczyście i nader niewybrednie. Nasze zapasy
były niemal na wykończeniu, tak więc nie mogło być mowy o Salmagundzie – pieprznej mieszaninie różnych mięs i ryb, jaką piraci zwykli przyrządzać dla uczczenia zwycięstwa. Do powszechnej radości zupełnie jednak wystarczyły beczki rumu, otwierane na miejscu siekierami zasadniczo przeznaczonymi do abordażu i butelki brandy, których szyjki ścinano kordelasami, zamiast męczyć się z odkorkowywaniem. Pośród tańców i swawoli mało kto dbał o potłuczone szkło na pokładzie. Co to była za orgia! Marynarze z „Hopewella” przyłączyli się do zabawy, jak gdyby nigdy nie trapiły ich żadne choroby. A gdy na górze wrzała uciecha, ja leżałam przytulona policzkiem do martwego policzka Batholomew, opłakując wszystkich moich odeszłych przyjaciół, najwspanialszych i najserdeczniejszych. – Tylko ocal Belindę – prosiłam Boginię niebios – i niech Ci będzie chwała, błogosławiona, za ponowne połączenie mnie z Wesołą Gromadką! Życie jest mieszaniną słodyczy i goryczy! Odzyskałam Lancelota i Horacja tylko po to, żeby stracić Bartholomew! Utraciłam Zuzannę tylko po to, żeby odzyskać Lancelota! Atoli Belindę muszę odnaleźć albo sama umrę. Tu nie zniosę żadnych targów lub wymian, nawet z Boginią na wysokościach! Muzyka grała i grała, piraci tańczyli i pili, śpiewali piosenki i przeczesywali wszystkie pomieszczenia w poszukiwaniu łupów. Na pokład wyciągnięto paciorki i żelazne sztaby, baryłki łoju i nawet miski, które Whitehead zgromadził na handel. Wszystkie rzeczy kapitana – jego platery, peruki i odzienie – zostały rzucone na stos z łupami. Piraci odnaleźli nawet naszyjnik, który Cocklyn wziął jako zapłatę za wpuszczenie nas na statek; leżał teraz pośród innych zdobyczy wraz z kostiumami, w których czarowałam lorda Bellarsa w czasie ciąży. Zupełnie jakby na pokładzie przeprowadzano remanent mojego życia! Nagle przelękłam się o los księgi Bartholomew; mogłam stracić klejnoty i kostiumy, ale księga była świętym depozytem zmarłego przyjaciela. Zbiegłam na dół do kabiny lekarza, gdzie po dłuższej dopiero chwili odnalazłam ją rzuconą na podłogę, w wielkiej kałuży rumu. Piraci nie cenili książek. Podniosłam skarb i wytarłam w spódnicę, owijając przemoczoną skórę w zwykłą koszulę marynarską, a potem wróciłam na pokład. Nagle muzyka zamilkła, a odezwał się Lancelot, chcący na chwilę oderwać ludzi od picia, tańczenia, śpiewania i układania gór z łupów. – Cisza, opryszki! – zawołał. – Cisza na pokładzie! – Powoli, oszołomieni pijaństwem, wszyscy zaczęli szukać sobie miejsca, żeby usiąść lub wygodnie stanąć pośród potłuczonego szkła i rozlanego rumu. Ściskając księgę Bartholomew, także i ja znalazłam sobie spokojny zakątek. Rozpoznałam kilku starych znajomych – Maluszka i Francisa Bacona, walecznego Memento i Puja Dobrodzieja z twarzą pokrytą bliznami – ale większość stanowili obcy, tak biali, jak i czarni. Och, Lancelot musiał wziąć niejeden statek, aby uwolnić tyle hebanowych dusz! – Panowie! – zawołał Lancelot. – Zagarnęliśmy piękny łup – tego oto „Hopewella”, brygantynę jak najbardziej zdatną do żeglugi, chociaż z uszkodzonym takielunkiem wskutek waszej zapalczywej obrony herszta, czyli mnie. Niemniej „Hopewell” świetnie się nada do naszej flotylli, jeśli tylko dno nie jest zupełnie przegniłe. Kapitan został pojmany, jego ludzie chcą dołączyć do naszej gromadki i kiedy podpiszą nasze artykuły, także i oni będą uczestniczyć w podziale łupów. Ponieważ, jak dobrze wiecie, nikogo nie chcę trzymać przy sobie siłą, odczytam teraz nasze święte artykuły, aby się upewnić, że nowi są gotowi stosować się do nich. Zgoda?
– Tak, tak – zakrzyknęli piraci nowi i starzy. – Musicie przysiąc, iż będziecie także szanować naszą flagę, chłopcy, jako że nie jest to zwykła czarna flaga piracka, mająca jedynie budzić grozę w sercach wrogów, ale dumny emblemat naszej wiary. A Deo a Libertate – motto, które wybrał nasz wspaniały kwatermistrz i znawca łaciny, Horacjo Srogi... – Tutaj przedstawił ludziom Horacja o strasznej twarzy, a mój stary przyjaciel wstał, skłonił się, odsłonił swoje zęby i zawarczał okrutnie. (Jak wielu ludzi wychowanych na książkach, a marzących o życiu pełnym przygód, Horacjo uwielbiał sprawiać wrażenie bardziej groźnego, niż był w rzeczywistości!) – Daj Biblię, Horacjo! – zwrócił się Lancelot do swojego groźnego wspólnika. Ten dobył z kamizelki małą Biblię formatu ósemki, oprawioną w czarny marokin, ze złotymi brzegami, na której wierzchu widniał Jezus Chrystus jako pirat, najniewątpliwiej równie płomiennowłosy i zielonooki jak Lancelot! (Nie widziałam tego, rzecz jasna, z miejsca, gdzie siedziałam, ale później miałam okazję dokładnie obejrzeć sobie tę książkę.) – Teraz artykuły! – powiedział Lancelot, wyciągając z płaszcza podarty zwój pergaminu. – Słuchajcie uważnie! – Ceremonialnie rozwinął rulon; ludzie, choć w większości pijani, starali się niczego nie uronić ze słów Lancelota. – Artykuł pierwszy – czytał. – Każdy mąż na pokładzie ma równy głos w codziennych sprawach... – Rozległy się głośne wiwaty, Lancelot zaś kontynuował: – Każdy ma równe prawo do zdobycznych prowiantów i trunków, używając ich, ile dusza zapragnie, chyba że z uwagi na dobro ogółu za powszechną wolą zostaną wprowadzone ograniczenia. – Buchnęła jeszcze większa wrzawa, albowiem grog jest zawsze ważniejszy od prawa głosu. – Artykuł drugi. Każdy członek pirackiego bractwa będzie traktowany uczciwie przy podziale łupów, zgodnie z przysługującym mu udziałem, mając też prawo do wymiany odzienia. Ten jednak, kto oszuka współtowarzyszy, zatajając najmarniejszy choćby drobiazg, bezapelacyjnie pozostawiony będzie na bezludnej wyspie... Tutaj wszyscy w przerażeniu wstrzymali oddech, gdyż bezludna wyspa była koszmarem każdego pirata. – Jeśli zaś ktoś obrabuje któregoś ze współtowarzyszy, zostaną mu odjęte uszy i nos, a on sam porzucony na brzegu, gdzie spotka go zasłużony los... – Przez pokład przetoczyło się głębokie westchnienie, tymczasem Lancelot czytał dalej z pasją godną pana Garricka deklamującego Szekspira. – Artykuł trzeci. Kapitanowi przysługuje podwójny udział, kwatermistrzowi – półtora, lekarz, ogniomistrz, bosman, nawigator otrzymują udział i ćwierć. Kto pierwszy wypatrzy łup, ma wolny wybór broni zdobytej na pokładzie przeciwnika. Kto pierwszy wedrze się na pokład ofiary, otrzymuje podwójny udział w łupie. – Hurra! – krzyknęli słuchacze. – Artykuł czwarty – ciągnął Lancelot. – Nie wolno nikomu grać na pieniądze ani w kości, ani w karty... Pomimo powszechnego jęku równie powszechna, jak się zdaje, była zgoda na ten zakaz.
– Artykuł piąty. Świece wolno zapalać o ósmej wieczorem, a jeśli ktoś ma życzenie pić po tej godzinie, winien siedzieć na pokładzie bez światła, aby uniknąć niebezpieczeństwa pożaru na morzu. – Tak, tak, to mądry przepis – mruknął koło mnie jakiś marynarz do swojego kompana. – Artykuł szósty. Każdy ma zawsze trzymać swoją broń w największym porządku, w każdej chwili gotową do użycia, temu zaś, kto zabierze cudzą, zostanie obcięty nos! – Tak! Zgoda! – wykrzyknęli marynarze. – Artykuł siódmy. Każdy członek pirackiego bractwa, który opuści statek lub swoje stanowisko w czasie bitwy, zostanie ukarany śmiercią lub wysadzony na bezludną wyspę. Tchórzostwa nie możemy tolerować na naszym statku i dlatego ci, co ze strachu opuszczą towarzyszy w potrzebie, będą wieszani na rei lub porzucani na bezludnej wyspie, aby ponieśli tam śmierć z głodu i pragnienia. Cisza i groźne spojrzenia przywitały tę regułę. – Artykuł ósmy. Każdy członek bractwa, który zabierze kobietę na morze w przebraniu lub inaczej, zostanie skazany na śmierć... Na to zawrzała we mnie krew. Czyż dawniej Lancelot nie obiecywał, iż stworzy prawdziwą „demokrację”, w której mężczyźni i kobiety będą w pełni równi? Tak, tak, większość rewolucjonistów nie przejmuje się losem kobiet, choć walczą ponoć o dobro ludzkości. Na razie wolałam jednak zmilczeć. – Artykuł dziewiąty. Nikt nie ma prawa atakować drugiego na pokładzie statku, a jeśli sporu nie można rozstrzygnąć w inny sposób, niechaj kończy się pojedynkiem przeprowadzonym wedle następujących reguł: na komendę kwatermistrza każdy z mężczyzn, ustawionych uprzednio plecami do siebie, winien obrócić się i natychmiast wystrzelić. Jeśli któryś z walczących tego nie uczyni, należy natychmiast odebrać mu broń. Jeśli obaj nie trafią, winni dobyć kordelasów, a ten, który utoczy pierwszą krew, zostanie ogłoszony zwycięzcą. Artykuł został przyjęty spokojnymi skinieniami, gdyż powszechną pośród piratów praktyką było takie regulowanie waśni, żeby w ogólną bijatykę nie została wciągnięta cała załoga. – Artykuł dziesiąty. Muzycy mają prawo do odpoczynku jedynie w niedzielę. W inne dni mogą być zwolnieni ze swych czynności jedynie za powszechną zgodą. Na co dobosze zagrali mocno na bębnach do wtóru głośnemu „hurra!”. – Artykuł jedenasty. Nikomu nie wolno porzucić pirackiej wspólnoty, dopóki nie zgromadzi udziału w wysokości tysiąca funtów w przedmiotach lub pieniądzach. Temu, kto w ramach służby pirackiej wspólnocie utraci jakąś część ciała, wypłaci się ze wspólnych zasobów następujące odszkodowanie: za nogę – osiemset sztuk złota, sześć setek za ramię, pięć setek za oko, cztery setki za dłoń i odpowiednio mniej za pomniejsze okaleczenia. Jeśli w zagarniętych łupach znajdą się jakieś sztuczne kończyny, winno się je natychmiast przyznać tym, którzy istotnie ich potrzebują. Ten, kto z racji odniesionych ran nie jest zdolny do walki, do końca rejsu będzie pracował w kuchni, mając prawo do połowy zwykłego udziału w obłowię. Jeśli przy przyrządzaniu strawy pracować już będzie
dostatecznie wiele osób, wtedy kalecy mają być zgodnie z wyuczonym rzemiosłem użyci do łatania żagli, stolarki i innych pożytecznych dla wspólnoty zajęć. Jeśli ktoś do żadnych pospólnych prac nie będzie zdolny, i tak do końca rejsu otrzymywać będzie środki niezbędne do życia. Ludzie z „Hopewella” z wyraźnym zdziwieniem słuchali tego postanowienia, przyzwyczajeni – jak większość marynarzy – do bezwzględnego traktowania zarówno w zdrowiu, jak i w chorobie. – Artykuł dwunasty. Nikomu nie wolno poniżać drugiego z powodu koloru skóry, a czarni i biali mają żyć jak bracia. Ludzie Lancelota podnieśli radosną wrzawę, ale marynarze z „Hopewella” byli wyraźnie stropieni, nigdy dotąd nie zetknąwszy się z taką zasadą równości. – Ponadto – kontynuował Lancelot – kiedy znajdziemy wreszcie odpowiednie miejsce do założenia kolonii, czy to w Indiach Zachodnich, Ameryce Północnej, czy na Madagaskarze, nazwiemy je Libertalią, odpowiednio do naszej głębokiej wiary w wolność i sprawiedliwość. Przeprowadzimy wtedy oddzielne głosowanie i ci, którzy nie będą chcieli przyłączyć się do naszej wielkiej demokracji, otrzymają statek do żeglowania po morzach, by zgodnie ze swą wolą dalej prowadzić pirackie życie... – Tu Lancelot zawiesił głos, by przeczekać hałaśliwe aplauzy. – Czy przed złożeniem przysięgi ktoś chce o coś zapytać? Widziałam, jak żeglarze szepczą pomiędzy sobą, ale nikt nie podniósł ręki, aby zadać pytanie. Artykuły przekraczały najśmielsze marzenia zwykłego marynarza. W czasach, kiedy większość ludzi morza miała słabą nadzieję ujrzeć dwanaście funtów za rok morderczej pracy, tysiąc funtów jawiło się fortuną indyjskiego maharadży i rzeczywiście było czymś takim. Wszak nawet zarządca Kompanii Wschodnioindyjskiej zarabiał nie więcej niż trzysta funtów rocznie! – Jak tam, panowie, jakieś pytania? – powtórzył Lancelot. Na pokładzie panowała cisza. – Jakieś pytania, panowie? – zabrzmiało po raz trzeci. – Nie! – krzyknęłam, wstając. – Ale pewna pani ma coś do powiedzenia. Stałam tam, drżąc ze złości i zaciskając dłonie na książce Bartholomew. Moje ubranie było podarte i poplamione krwią, włosy krótko obcięte, stopy nagie, a policzki brudne od prochu armatniego. Z pewnością nie wyglądałam teraz na kobietę – nie mówiąc już o Fanny z dawnych dni – ale w sercu byłam kobietą jak zawsze, a może nawet bardziej. – Te artykuły... – powiedziałam, dygocząc ze strachu i wściekłości (jak każda kobieta, która znalazłaby się sama pośród dwóch setek mężczyzn) – te artykuły nie uwzględniają kobiet! Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Niektórzy zaczęli szydzić, inni gapili się, jak gdyby ujrzeli jakąś zjawę. Czy to paskudna kobieta, czy też jakiś bezpłciowy obdartus, który chciałby uchodzić za niewiastę? Szyderstwa roznieciły tylko moją pasję; poczułam w sobie siłę płynącą z jakiegoś sekretnego źródła, którego nie potrafiłabym nazwać. – No, proszę bardzo, śmiejcie się – krzyczałam. – Nie dbam o to, gdyż zupełnie nie rozumiem, co
to niby za demokracja, gdzie wprawdzie ludzie czarno- i białoskórzy mają żyć w braterstwie, natomiast o kobietach wspomina się tylko wtedy, kiedy ich obecność ma być przyczyną kary śmierci. Jaka to demokracja, skoro płeć, która wszystkim wam dała życie i matkowała wam, nie ma żadnych zupełnie praw? Piękna mi doprawdy demokracja, w imię której mężczyźni pragną założyć wielkie i wspaniałe państwo, ale połowę ludzkiej rasy traktują jak wyrzutków i pariasów! Oszołomiona zesłanym przez Boginię darem wymowy, ciągnęłam z jeszcze większym przejęciem. – Bez nas nie ma piratów, nie ma statków pirackich, nie ma kupców, na których można napadać, nie ma kapitanów, których można porywać, nie ma nawigatorów do ustalania kursu, nie ma ogniomistrzów do obsługiwania dział, nie ma kucharzy do mieszania w kotłach, nie ma stolarzy do budowania masztów, nie ma żaglowników do szycia żagli, nie ma doboszy, którzy by was rozweselali, nie ma oficerów, którzy dzieliliby łupy! Idźcie dalej tą drogą bez kobiet, ale jak zamierzacie rozmnożyć swą wspólnotę? Chcecie porywać kobiety, używać ich jako bydła rozpłodowego, a potem rzucać na pożarcie rekinom? Chcecie porywać dzieci i używać ich jako mięsa armatniego? Tak dzieje się od wieków, ale na pewno nie można tego nazwać demokracją! Jeśli naprawdę rozumiecie wasze motto, A Deo a Libertate, jeśli naprawdę zamierzacie stworzyć Libertalię odpowiadającą swej nazwie, musicie szanować matki tak jak swoich ojców i zapewnić naszej płci miejsce zarówno w waszych sercach, jak i w artykułach! Niektórzy w głos śmiali się ze mnie, inni wyglądali na oszołomionych i stropionych, gdyż takie postawienie sprawy ogromnie ich zdziwiło. – To jakaś wariatka – wykrzyknął pierwszy oficer „Hopewella”, ten sam, który zawdzięczał swoje stanowisko śmierci Cocklyna. – Nie opowiem się za artykułami, w których będę płaszczyć się przed pieprzonymi babami. – Ani ja! – poparł go drugi oficer. – Tak! Tak! – wydarli się inni z załogi „Hopewella”. – Kobiety na pokładzie to przekleństwo! – Jeśli niosę ze sobą przekleństwo – zwróciłam się do nich z wściekłością – to dlaczego udało wam się uwolnić spod władzy najokrutniejszego ze wszystkich kapitanów? Jeśli ciąży na mnie przekleństwo, to dlaczego Whitehead stoi tam przywiązany do masztu? Jeśli ja powoduję nieszczęście, to jak udało wam się trafić na Lancelota, który ma was poprowadzić do wolności i Libertalii? Ostrzegam was, zadufki, jeśli się mnie pozbędziecie, wasze statki zaczną ginąć, jestem tego tak pewna jak faktu, że tu stoję; gdyż jeśli wasza fortuna odwróciła się już raz, to może odwrócić się ponownie, ponieważ nic nie jest stałe w Naturze oprócz zmiany! Nie wiedziałam, skąd brały się w moich ustach słowa rażące jak grom, ale przecież zdarza się nierzadko, że w ataku wściekłości przekazujemy zawartość naszych serc bardziej płynnie niż w chwili spokoju; znienacka spłynęła na mnie taka elokwencja, na widok której Atena pobladłaby z zawiści, a Diana wskoczyłaby na swojego jelenia i czmychnęłaby zawstydzona po promieniach księżycowych. – Ostrzegam was, marynarze, rzemieślnicy i synowie Apolla – tutaj wskazałam na nieokrzesanych doboszy i muzyków, aby im schlebić – nie sądźcie, że ponieważ teraz wam się powiodło, fortuna zawsze będzie wam sprzyjać! Nie możecie liczyć na nieustanną opiekę Lancelota i jego Wesołej
Gromadki! Nie zawsze pomyślność będzie szła krok w krok za wami przez niebezpieczne morza! Pamiętajcie, słońce wstaje, wspina się na szczyt nieba, ale nie pozostaje tam już na wieki, lecz natychmiast zaczyna opadać! Niech chociaż to skłoni was do zastanowienia się przez chwilę nad stałym obrotem wszystkich ziemskich spraw, im większe bowiem wasze szczęście dzisiaj, tym rychlejszy czeka was smutek. Wyciągajmyż wnioski z nauk Matki Natury, że życie jest jedynie bezustannym ruchem. Ledwie morze wedrze się na ląd, już cofa się z powrotem. Ledwie drzewo zdąży obsypać się kwieciem, już płatki zaczynają opadać. Ledwie kobieta zdąży powić dziecię, a ciało z jej ciała i krew z jej krwi odchodzi w świat, ona zaś sama poczyna więdnąć. Każde źdźbło trawy, każda krzewina mówią nam o tym, o czym poucza wszak nieustannie także nasze ciało: nic nie jest wieczne i nic nie daje wieczystego oparcia. Czas płynie, niewrażliwy na nasze protesty i błagania, i wnet widać, że temu strumieniowi nic nie może trwale się oprzeć. To więc wam przepowiadam, że jeśli teraz pozbędziecie się mnie, a w artykułach waszych wspólnych postanowień kobiety pozostaną tak pogardliwie potraktowane, jak to jest w tej chwili, siły, które spowodowały wasze wybawienie, odstąpią od was i wpadniecie w ręce jeszcze okrutniejszego pana niż ten tu kapitan Whitehead! Marynarze zaczęli mruczeć pomiędzy sobą. Mówiąc szczerze, zasady demokracji i i sprawiedliwości niewiele większość z nich obchodziły, ale ludzie morza to przesądne bractwo, a ja do tej właśnie ich cechy teraz przemówiłam. Nawet słowem, oczywiście, nie zająknęłam się o Bogini jako dawczyni wszelkiego zbawienia (chociaż Ją właśnie miałam na myśli), gdyż słuchacze mogliby mnie spalić jako wiedźmę! Ponieważ przemówiłam do ich zabobonnej trwogi, coś z moich słów zapadło w ich serca i to do tego stopnia, iż niektórzy wręcz zaczęli mnie uważać za prawdziwą maskotkę statku i faworytkę Fortuny. (Tak to już jest, Belindo, że chociaż mężczyźni ogół kobiet widzieć chcą w podległości względem nich, to jednak czasami gotowi są ugiąć kolana przed tą jedną, wybraną!) Lancelota moja wymowność – wcale nie ustępująca w tym momencie jego talentowi – wprawiła w stropienie. Niewyraźnie zaczynał snadź sobie przypominać obietnice poczynione w liście, który tak dramatycznie wpłynął na moje losy, nie mógł też nie zauważyć, że w umysłach sporej części załogi wzbudziłam wątpliwości i lęk, których on jako dowódca nie mógł lekce sobie ważyć. – Dziewczyna ma rację – odezwał się wreszcie. – Wcale nie jest tak, że na morzu kobieta zawsze oznaczać musi nieszczęście. Zważcie na to, że każdy wszak statek ma swoją galeonę! I każda rodzina ma swoją matkę! Obwieszczam, iż niniejszym nasza Fanny staje się maskotką flotylli pirackiej, my zaś cenić ją będziemy i szanować jako naszą słodką Panią! – Bzdura! – wykrzyknął pierwszy oficer. – Nie ma prawdziwego piractwa z kobietami na pokładzie! – A cóż to – sprzeciwił się Lancelot – czy nigdy nie słyszeliście o Mary Read i Annie Bonny? Były dziksze i odważniejsze od wszystkich mężczyzn, jacy kiedykolwiek żeglowali przez siedem mórz! Gwałtowny temperament Bonny wynikał może po części z tego, że była Irlandką, nie Angielką, a wychowała się w Ameryce. Tak czy owak, kiedy raz jeden facet chciał ją trochę poprzygniatać, Annie złapała bez chwili namysłu za nóż i posunęła zalotnika nie gorzej od zaprawionego w bójkach mężczyzny. Powiadam wam, kiedy ona żeglowała po morzach, kobieta na pokładzie oznaczała szczęście, a nie pecha. Niestety, była bardziej dzielna niż rozumna, ta nasza Annie, i jak niejedna dorzeczna dziewczyna poślubiła tchórzliwego psa. Kiedy jej zdradliwy miłośnik, Jim Bonny, zaczął donosić na piratów z New Providence, uciekła z Jackiem Rackhamem, prawdziwym królem pirackim, i z nim żeglowała po morzach. Była sprytniejsza niż większość
mężczyzn, a w dniach chwały największym postrachem Bahamów. Po wielekroć słyszałem, jak nazywano ją „Wilczycą Bonny”, a nikt z tych, którzy ją znali, nigdy nie kwestionował jej odwagi i waleczności. Nie inaczej było z jej najdroższą przyjaciółką, słynną Mary Read, która walczyła we Flandrii przebrana za mężczyznę. Dwie te dziewczyny napełniały Karaiby przerażeniem i nikt tam teraz nie żartuje sobie z kobiet piratów! – Niech więc i ta dziewucha nauczy się walczyć, jeśli ma żeglować z nami! – wykrzyknął pierwszy oficer z „Hopewella”. – Ma rację! Ma rację! – poparli go inni. – Zgoda, tak powinno być – powiedziałam. – Nie będę żądała specjalnych przywilejów. Jeśli w artykułach swej przysięgi uwzględnicie także na równych zasadach kobiety, nauczę się władać kordelasem i pistoletami i będę walczyć u waszego boku jak mężczyzna. – Poprawić artykuły! – zawołał Horacjo, mający do mnie niewątpliwą słabość. – Do tekstu przysięgi wprowadzę przypis – oznajmił Lancelot – że wszędzie, gdzie mowa jest o „mężu” czy „członku pirackiego bractwa”, odnosi się to także do kobiet. (Zgoda, nie było to doskonałe rozwiązanie, ale na razie trzeba było kontentować się chociażby taką zdobyczą.) – I wykreśl jeszcze artykuł ósmy! – zawołałam. – Inaczej nie popłynę! Jakże miałabym wsiadać na statek, na którym obowiązywałaby taka właśnie reguła co do kobiet?! – Zawzięta jesteś! – mruknął Lancelot. – Gdybym była zawzięta – odparłam – kazałabym ci zmienić cały tekst przysięgi, tak żeby w każdym artykule mowa była o niewiastach i członkiniach pirackiego siostrzeństwa, a w przypisie dodałabym, że wszystkie postanowienia stosują się też do mężczyzn. Gruchnęła salwa śmiechu, jak gdybym powiedziała dobry żart, ja tymczasem byłam śmiertelnie poważna. – Postanówmy zatem – zaproponował Lancelot – że na statku kobieta znaleźć się może tylko jako pełnoprawna uczestniczka wspólnoty piratów, nigdy zaś jako czyjaś prywatna kochanica i fikuśnica. – Zgoda! Zgoda! – zakrzyknęli wszyscy. I w ten oto sposób artykuły zostały poprawione, ludzie zaprzysiężeni, a ja stałam się piratką.
Rozdział XII Zawierający rozmowy pomiędzy Lancelotem, Horacjem i naszą bohaterką w których cofamy się nieco w czasie i dowiadujemy, co owi dżentelmeni porabiali wtedy, gdy heroina naszej opowieści pomnażała zasób swoich doświadczeń i przygód, do czego dołączona zostaje krótka historia piractwa na użytek czytelnika, któremu tyleż zależy na uciesze, co na nauce.
POŁĄCZYWSZY SIĘ W TEN SPOSÓB Z LANCELOTEM i zobowiązawszy do dzielnego stawania w bojach obok wszystkich piratów (aczkolwiek do spełnienia tego przyrzeczenia konieczne jeszcze było, bym nauczyła się sprawnie wywijać kordelasem), teraz zaprzątnięta już byłam tylko myślą o odnalezieniu mojej ślicznej dziewczynki, do czego za wszelką cenę namówić też chciałam mego przyjaciela i herszta pirackiej gromady. Co do mnie, gotowa byłam przysiąc, iż morze jest różowe, a niebo zielone, gdyby tylko zbliżyło mnie to chociaż o cal do Belindy. Kiedy piraci zostali już zaprzysiężeni, na pokładzie znowu nastały libacje, śpiewy i bezładne tańce, razem z Lancelotem mogliśmy się wymknąć do kajuty kapitańskiej, żeby trochę porozmawiać na osobności. Horacjo pozostał na górze, aby pilnować wielkiej góry łupów, albowiem jako kwatermistrz czuwać musiał nad tym, żeby żaden człowiek chyłkiem nie zagarnął dla siebie czegoś z nie rozdzielonego jeszcze obłowu. Przez chwilę staliśmy z Lancelotem w milczeniu, wpatrując się w siebie i nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Nie widzieliśmy się prawie od roku i ileż się przez ten czas wydarzyło! W głowie kłębiły się myśli o utraconych drogich mi osobach, łatwym zapomnieniu przez Lancelota obietnic dotyczących stworzenia prawdziwej „deokracji”, wszystkie przeżycia z Whiteheadem, moje przedzierzgnięcie się z dziewczyny w matkę! Tymczasem Lancelot zupełnie mnie zaskoczył, mówiąc z goryczą: – Nie zjawiłaś się, żeby pożeglować ze mną, jak wcześniej obiecałaś. Znowu zaufałem dziewczynie i znowu mnie zwiodła. Nagle zrozumiałam, skąd ta przez cały czas wyczuwalna rezerwa Lancelota w stosunku do mnie. Z wielkim trudem zawierzający innym osobom, bez zastrzeżeń zadeklarował się w liście, a ja nie przybyłam na przystań! – Lancelocie – powiedziałam z żarem w głosie – przysięgam, oddałabym bez namysłu prawą rękę, gdybym dzięki temu mogła dotrzeć do ciebie, ale zawistna dziewczyna uwięziła mnie w zamtuzie, gdzie zarabiałam na utrzymanie. Nie złamałam swego przyrzeczenia, uwierz mi; byłam zamknięta w komnacie, kiedy Maluszek zjawił się po mnie, a choć ze wszystkich sił wołałam do niego, on nie mógł mnie usłyszeć. Tak rozpaczliwie usiłowałam wydostać się z tego potrzasku, że ostatecznie padłam bez ducha, poraniona i krwawiąca, a przytomność odzyskałam dopiero po trzech dniach. Nigdy, przenigdy nie zdradziłabym cię dobrowolnie, klnę się na życie Belindy!
– Belindy? To nie powiłaś syna, żeby go nazwać Lancelotem?Ledwie powstrzymałam się od uśmiechu. Ach, próżności, jakie to zwodnicze, iż imię twe jest rodzaju żeńskiego! Niemniej nie pozwoliłam sobie na wypowiedzenie żadnych kpin, choć wręcz cisnęły się na usta. – Przez wzgląd na ciebie, Lancelocie, bardzo bym pragnęła nie tylko, żeby było to twoje dziecko, ale także aby okazało się synem, którego mogłabym ochrzcić Lancelotem Drugim. Ze względu jednak na mnie dobrze się stało, iż zrządzeniem losu urodziłam córkę. Lancelot spojrzał na mnie badawczo. – A co w tym dobrego? – Ponieważ tylko wtedy, kiedy kobieta rodzi córkę, może naprawdę spojrzeć w zwierciadło swego losu i rzeczywiście ujrzeć świat oczyma matki. Być córką to tylko połowa naszego losu; urodzić córkę to jego druga połowa. W tym momencie nagle wszystko się w nas zmienia: żal do przeznaczenia, gniew na własną kobiecość i jej potępienie; tak, urodzenie córki bardzo wiele tu odmienia. Widziałam, że Lancelot niezbyt mnie rozumie, jednak nie próbował się spierać. – Muszę teraz odnaleźć Belindę – kontynuowałam – a ty mi pomożesz. – A dlaczego niby mam robić to, co mi każesz? – Ponieważ kochasz mnie, Lancelocie, i nasze losy są ze sobą splecione. Ponieważ twoje łagodne serce nie pozwoli, żeby to dziecko przepadło gdzieś bez wieści. Ale przede wszystkim z tego powodu, że beze mnie nigdy nie stworzysz prawdziwej deokracji. Pasji masz mnóstwo i może rzeczywiście rozmawiałeś z Bogiem, jak sam twierdzisz, ale fruwasz za szybko, za daleko i bez temperującej ręki kobiety twoje marzenia sczezną gdzieś na dnie oceanu. Ta twoja armia to w większości opryszki i dawni niewolnicy, którzy pójdą za tobą w nadziei zysku, nie zaś w uznaniu twoich zasad, a kiedy stracą widoki na skrzynię pełną złota, na pewno szybko cię zabiją. Z dawnej Wesołej Gromadki jest ledwie kilka osób. Potrzebujesz czegoś więcej niż pasja; potrzebujesz też rozumu. – Mam pozwolić, żeby dziewczyna tłumaczyła mi, co to jest rozum? Na Jowisza! Żadna dzierlatka nie będzie pouczała Robin Hooda, co mu wypada zrobić! – Och, Lancelocie, kochany Lancelocie – westchnęłam. – Mogę być w łachmanach, mogę nie mieć na głowie dawnej pysznej fryzury, ale nie jestem już panienką potulnie wykonującą wszystkie twoje rozkazy. Przyjmij do wiadomości, że jestem już kobietą, i to mądrzejszą, niż pragnęłabym, żeby moja córka była w wieku dziewiętnastu lat. Jesteś nieustraszonym piratem, ale obawiam się, że włosy stanęłyby ci dęba na głowie, gdybyś usłyszał, ile musiałam przez ten czas przeżyć. – No cóż, zobaczymy, Fanny, Fanneczko, Fannusiu; cały zamieniam się w słuch. – Przyjdzie jeszcze czas na opowieści, teraz jednak musimy ruszać w drogę i odnaleźć Belindę. Czy pozwolisz, żeby jedyne może dziecko twojej ukochanej zostało pochłonięte przez nieczułe wody oceanu? Ja wiem, Lancelocie, twoje łagodne serce łatwo taje na widok cierpień niewolników,
dłużników, wszystkich pokrzywdzonych i bezbronnych... Wyobraź więc sobie różową dziecinę, jeszcze do końca nie ociekłą z wód płodowych, a już porwaną przez złą mamkę, której jedynym pomysłem na wychowanie maleństwa jest krępowanie powijakami jej drobniutkich kończyn i bicie po twarzy, żeby wypędzić z niej to, co babsko uważa za skazę grzechu pierworodnego! Jeśli ty, w przeciwieństwie do tej jędzy, wierzysz w wolność i dobroć nowo narodzonej duszy, musisz uczynić wszystko, co w twojej mocy, by pomóc mi uratować Belindę! Sama już myśl o Belindzie zmusiła mnie do płaczu i poczułam straszliwy ból rozłąki. Była częścią mnie, a jednak nią nie była. Była jak żywotny organ ciała, a zarazem tak odległa, nieustannie obecna w najczulszym kąciku serca, a jednak oddzielona ode mnie odmętami mórz! Och, smutku matki, której dziecko zostało porwane! Nagle, zupełnie nie wiedząc, dlaczego tak robię, podniosłam potarganą spódnicę i pokazałam Lancelotowi swoją bliznę. Była czerwona i pomarszczona jak nowo narodzone dziecię, a zaczerwieniona, jak gdyby sama skóra rozgniewała się na okrucieństwa świata. – Spójrz! – zawołałam. – Rodziłam to dziecko z narażeniem życia i jeśli je utracę, moje życie nie będzie dla mnie nic warte! Lancelot obserwował ranę w najwyższym pomieszaniu. Targała nim odraza i współczucie; walczył w nim paniczny strach przed płcią nadobną i niewypowiedziany pociąg. Zielone oczy nie mogły się oderwać od tego widoku; rudawa broda, zdało się, płonęła. Wreszcie osunął się na ziemię i czołgał się do mnie na kolanach. – Och, pozwól, że wycałuję ten ból! – zawołał, dotykiem warg pokrywając okropną bliznę i jej okolice. Jego broda łaskotała mnie, ale nie odsunęłam się, raz, gdyż wiedziałam, jak wiele oporów musi w sobie przezwyciężyć, dwa, gdyż i we mnie krew zaczęła żywiej krążyć. Myślałam już, że płomień pożądania wygasł wraz z urodzeniem dziecka, tym bardziej jeszcze po wstrętnych gwałtach Whiteheada, które moje ciało napełniły odrazą większą nawet niż tortury, a tymczasem zaczęłam oto raz jeszcze czuć słodkie dreszcze wzbierające jak wiosenne soki w konarze drzewa. Jeśli będzie chciał się ze mną kochać, pomyślałam, oddam mu się bez reszty. I kiedy tak stałam wyczekująca, dłonie Lancelota zaczęły pląsać po moich udach, jego palce wnikały w sedno mej kobiecości, a język koił złość i ból zakrzepłe w bliźnie. Nawet darowana przez Boginię nowa sztuka oratorska zamierała bezsilna wobec wzruszenia, jakie odczuwałam, patrząc na głowę Lancelota przywierającą kornie do mego brzucha, jak gdyby w ten sposób wyrażał swoją pokorę wobec tajemnicy narodzin. I doprawdy byliśmy już zupełnie gotowi oddać się podszeptom namiętności, tam, w kabinie, gdzie Whitehead na mnie zaspokajał swoje odrażające żądze, a teraz Lancelot, kochanek chłopców i mężczyzn, był bliski przekonania się raz na zawsze do miłości z kobietami; ale i tym razem los zadecydował inaczej. W tym samym bowiem momencie, kiedy nastroszony członek Lancelota natarczywie dopytywał się o drzwi do buduaru rozkoszy (z którego właściciel twardziela tak sobie ongiś podkpiwał), do kajuty wpadł Horacjo ze słowami: – Lancelocie! Lancelocie! Marynarze chłoszczą Whiteheada, chociaż ani nie było rozprawy, ani powszechnego głosowania. – Po czym, pojąwszy, co się wydarzyło, chwycił Lancelota za kark, wyzywając go od świń i kundli i wrzeszcząc: – Nie dostaniesz Fanny, póki żyję i oddycham, albo ja też będę ją miał! Ciągnąc Lancelota za brodę, oderwał go od mojego ciała i pociągnął przez całą kajutę w kierunku drabiny prowadzącej na pokład.
– Jestem kapitanem całej floty czy nie? Co ty sobie myślisz, podły psie, czarny tyranie! Puść mnie, łajdaku! – krzyczał Lancelot, dopinając spodnie. Westchnęłam głęboko, obserwując tę scenę. Czy już na zawsze miałam być skazana jedynie na trójkąty kochanków? Dałabym sobie radę z odrazą Lancelota do płci nadobnej, ale cóż miałam począć z zazdrością Horacja o Lancelota? Jak kontynuować we troje tego dziwnego menueta? Nie mogłam się długo zastanawiać nad tym bolesnym problemem, gdyż na pokładzie buchnęły piekielne wręcz krzyki i wrzaski. Na górze zobaczyłam tłum piratów, w którego centrum znajdował się Whitehead, przywiązany teraz do bezanmasztu, a nie do masztu przedniego. Rozebrany do naga, został najpierw wychłostany tak, że plecy spłynęły mu krwią, teraz zaś pijani biesiadnicy ze szczególnym upodobaniem obrzucali go butelkami, pustymi, opróżnionymi do połowy i ledwie napoczętymi. Ponieważ trunków było jeszcze wiele, zdarzało się, że ktoś ścinał szyjkę butelki, upijał jeden czy dwa łyki, a resztą ciskał w Whiteheada. Nie było wykluczone, że już nie żył od wszystkich tych razów; głowa przechylona na jedną stronę zwisała bezsilnie, a broda cała była we krwi. Wyglądał jak umęczony Antychryst. Nie tylko dawni załoganci „Hopewella” (teraz już piraci), ale i ludzie Lancelota znajdowali osobliwe upodobanie w tym ubutelkowaniu. – Natychmiast przestańcie – krzyknął Lancelot. – Nikt tutaj nie może zostać stracony bez należytego procesu! – Ale tamtym zbyt już zaszumiało w głowie, by chcieli posłuchać swojego herszta. – Ten łajdak zasłużył na wielokrotną śmierć! – wrzasnął drugi oficer „Hopewella”. – Racja! Racja! – zawtórowała gawiedź. – Nie bierzcie sprawiedliwości w swoje ręce – zawołał Lancelot. – Sprawiedliwość należy do Boga. – Poczekaj, już my ci wymierzymy sprawiedliwość – wydarł się pierwszy oficer z „Hopewella”, podnosząc kordelas i grożąc Lancelotowi, na co ten rzucił się wściekle na awanturnika i zaczął go okładać gołymi pięściami. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom! Ten sam Lancelot, który chwilę wcześniej delikatnie mnie pieścił, teraz zacisnął palce na grdyce przeciwnika, niemal dusząc go na miejscu. – Nie ty będziesz dyktował tu prawa – krzyczał Lancelot. – Tutaj ja jestem kapitanem! – Wybierzemy sobie innego kapitana, gdy tylko zechcemy! – odkrzyknął zuchwale następca Cocklyna. Nigdy dotąd nie widziałam tak rozwścieczonego ani Lancelota, ani żadnego innego człowieka. Znienacka kopnął przeciwnika w tkliwe skarby jego męskości, a kiedy tamten wyjąc, zwinął się z bólu, Lancelot porwał go w krzepkie ramiona i uniósł w powietrze. – Od swoich ludzi wymagam posłuszeństwa – zawołał. – Bez tego żaden statek nigdzie nie dopłynie. Kiedy połamią się maszty, poniosą nas prądy morskie. Kiedy wyschną beczki, możemy nazbierać deszczówki. Ale bez posłuszeństwa przepadniemy. – Co powiedziawszy, cisnął ciało buntownika w zamgloną głębię.
Przez jakiś czas z wody dochodziły krzyki, ale w tak gęstej mgle nawet przy najlepszej woli – której tutaj akurat brakło – nie dałoby się już nikogo wyratować. Z Whiteheadem też był już koniec; spokojnie wyzionął ducha, kiedy Lancelot wściekał się na swoich podkomendnych. Cóż za lekka śmierć dla takiego złoczyńcy! Nikt po nim nie płakał, chyba że sam szatan tracący tak dobrego orędownika na tym świecie. Tak czy owak, dzięki temu incydentowi Lancelot zorientował się, jakich niebezpieczeństw może się spodziewać ze strony buntowniczych marynarzy. Chaos i rozgardiasz nie były czymś, czym by się brzydzili, a zasady niewiele u nich znaczyły w zestawieniu z rumem i winem. To było może przyczyną, dla której Lancelot zgodził się wyruszyć bezzwłocznie na poszukiwanie Belindy oraz dostrzegł pożytek z moich rad, widział bowiem, że w niczym nie myliłam się co do piratów i że może istotnie także i kobieta musi przyłożyć ręki do wznoszenia „deokracji”. – Jak jednak odnajdziemy „Kassandrę”? – zapytałam, kiedy wraz z Lancelotem i Horacjem zasiedliśmy już w kajucie kapitańskiej, aby wyznaczyć kurs. – Prądy muszą znosić ją na południe od Indii Zachodnich, jak każdy inny statek – powiedział Horacjo – i chociaż żegluje już od pełnych sześciu tygodni, kto wie, czy nie dopadła jej cisza lub nie napotkała jakichś innych kłopotów. Nawet jeśli zmierzała do Charlestown lub Bostonu, to i tak najpierw skierowałaby się do Indii Zachodnich, gdyż płynięcie na północ wzdłuż północnoamerykańskiego wybrzeża oznacza zmaganie się ze zbyt silnymi przeciwnymi wiatrami. Lepiej i korzystniej jest żeglować z południa na północ. – Gdzie jednak zarzuci kotwicę? – zapytałam. – Tego właśnie moglibyśmy się dowiedzieć w Indiach Zachodnich, gdzie zresztą trafiają się dobre łupy, co zadowoli załogę. Powiemy ludziom, że chcemy zapolować na głównych szlakach żeglugowych wiodących w pobliżu Karaibów – co zresztą będzie też zgodne z prawdą – a na „Kassandrę” powinniśmy trafić zupełnie łatwo. Ponieważ na tych wyspach białe kobiety są rzadkością, niańka na pewno zostanie zauważona. Zresztą z czasów spędzonych u boku kapitana Thacka przypominam sobie jakąś „Kassandrę”, która zawijała do portu St. Christopher albo może Tartola? Nieważne, z pewnością odnajdziemy twoją córeczkę, gdyż, jak powiada Wergiliusz: Non aliter quam qui adverso vix flumine lembun / remigiis subigit: si brachia forte remisit, / atque illum praceps prono rapit alveus amni! Co oznacza – jak oczywiście wiesz, najdroższa Fanny, tłumaczę więc tylko dla naszego ignoranta Lancelota – że kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni i nie możemy już ruszyć wiosłem, często sam prąd niesie nas tam, gdzie chcemy dotrzeć. Tak samo będzie z naszymi poszukiwaniami. Wiele już się nawiosłowałaś, i to ze wszystkich sił; niech teraz prądy poniosą nas ku zdobyczy. Ale jeśli przyłapię was oboje w łóżku, to nie będzie ani Beli ndy, ani Lancelota, ani też Fanny! Nie po to bowiem odzyskiwałem moją smakowitą Fanny, aby teraz oglądać, jak chrupie ją mój smakowity Lancelot! I jeśli stworzycie potwora o dwojgu pleców, mój sztylet znajdzie drogę pod każdą łopatkę, co jest równie pewne jak to, że potrafię odegrać partię Otella! Popatrzyliśmy wprawdzie na siebie ze smutkiem, ale nie byliśmy z Lancelotem tak zupełnie nie radzi owej wymuszonej separacji, jako że on nie przezwyciężył jeszcze do reszty swej obawy przed płcią przeciwną, u mnie z kolei wizja miłości cielesnej, nawet jeśli rodziła podniecenie, niosła też ze sobą lęk, jako że żądze były przyczyną tak wielu udręk w moim krótkim życiu. Najpierw odnajdźmy Belindę, pomyślałam, a Eros, który tak często się mną wysługiwał, niech poczeka na sposobniejszą dla się chwilę.
Postanowiono, że gdy tylko naprawimy takielunek „Hopewella” oraz uzupełnimy zapasy jadła i wody, a także pozyskamy jeszcze trochę ludzi z jakiegoś statku niewolniczego, nasza flotylla piracka bez dalszej zwłoki wyruszy przez południowy Atlantyk ku Wyspom Cukrowym. Dla Lancelota zatrzymywanie statków z transportami niewolników i proponowanie nieszczęśnikom, by zostali piratami, było ważne nie tylko i nie przede wszystkim ze względu na pomnożenie armii swoich podkomendnych; miał nadzieję, iż w ten sposób przyczyni się do likwidacji samej praktyki niewolnictwa, niegodziwej, jak sądził, w oczach Najwyższego. Horacjo gotów był zaryzykować rejs ku Wyspom Cukrowym (gdzie nadal był poszukiwany jako zbiegły niewolnik) jedynie z racji miłości do mnie. Zmienił się przez ten rok pirackich rejsów u boku Lancelota. Jak już wspomniałam, przywykł nosić lonty pod kapeluszem jak Czarnobrody, na głowie zaś burzę włosów. Polubił również wykwintne stroje, kapelusze wyszywane srebrną koronką i wszystkie najbardziej dandysowskie accoutrements – francuskie tabakiery, szpady ze srebrną rękojeścią, damasceńskie pistolety wysadzane perłami. Strach, jaki widziałam na jego twarzy pod „Rogerem i Sępem”, zupełnie teraz pierzchnął. Dzięki piractwu całkowicie pozbył się duszy niewolnika, a o śmierć troszczył się równie niewiele, co Lancelot. – Kiedy nie przyszłaś, by wyruszyć z nami, Fanneczko – opowiadał Horacjo – zarówno Lancelot, jak i ja byliśmy rażeni rozpaczą. Ja podejrzewałem podstęp, Lancelot zaś czuł się zupełnie oszukany. Jednak nie mogliśmy długo roztrząsać twojej nieobecności, gdyż nasza sytuacja była ryzykowna, a w razie niepowodzenia rebelia kosztowałaby nas życie. Dopiero kiedy byliśmy już bezpieczni, na pokładzie „Hazardu” i pod pełnymi żaglami, zaczęliśmy rozmawiać o tobie. Słuchałam w milczeniu, a Horacjo kontynuował. – Upierałem się wprawdzie, że nigdzie nie popłynę z nim bez twojego towarzystwa, gdyż lękam się jego planów stworzenia „deokracji” w Nowym Świecie, ale czyż w tak gorącej chwili mogłem go zawieść i opuścić? Pożeglowałem więc, ale ledwie wyszliśmy w morze, zorientowaliśmy się, że w całej tej bandzie dłużników z Newgate mało kto zna się na rzemiośle marynarskim, sam zaś „Hazard” tak jest zdatny do żeglugi, jak cebrzyk masła lub beczka rumu. – To prawda – przytaknął Lancelot – najprawdziwsza, niestety, prawda. – Bezzwłocznie trzeba było zagarnąć jakiś statek – mówił Horacjo – co stało się dla nas sprawą życia albo śmierci w sytuacji, gdy na „Hazardzie” nie mogliśmy dalej podróżować bez karenażu... – A co to takiego? – zapytałam, bardzo jeszcze wtedy niedouczona, jeśli chodzi o pirackie sprawki. – Karenować statek to wyciągnąć go na suchy ląd, aby zdrapać z niego narośl glonów i skorupiaków, a potem nasmołować dno – wyjaśnił Lancelot. – Zawsze to jedna z najważniejszych dla piratów sprawa, żeby mieć miejsce, w którym w spokoju można dokonać karenażu statku. Kiedyś takim sanktuarium było New Providence na Bahamach, także Jamajka i wyspa Johanna. Dziś, gdy Korona z taką zajadłością tępi piractwo, o wiele już trudniej o taką spokojną przystań. – Nie mogliśmy wyprawić się na Madagaskar lub na Bahamy w balii z tak podłym dnem jak „Hazard” – kontynuował Horacjo – a skoro nie mogliśmy też doprowadzić tego wraka do stanu używalności, wraz z całą resztą postanowiliśmy, że zagarniemy pierwszy statek, jaki się nawinie. Była to brygantyna o nazwie „Happy Delivery”, którą wyśledziliśmy na Azorach...
– A czas był już najwyższy, gdyż „Hazard” mocno przeciekał i groziło nam, że dziewiczy rejs zakończymy na dnie – dodał Lancelot. – Atoli werbując w Newgate wszystkich tych dłużników i opryszków, Lancelot nie wziął pod uwagę jednego problemu – mówił Horacjo. – Morze jest dla nich żywiołem zupełnie obcym i na pokładzie są nieomal bezużyteczni. Divisium sic brevefiet opus, powiada Marcjalis: „Gdy podzielona, praca staje się krótka”... Teraz Lancelot nawet nie mrugnął okiem na łacinę Horacja. – Cała przeto obsługa statku spadła na mnie i Lancelota – ciągnął nasz kwatermistrz – i tych ludzi z Wesołej Gromadki, którzy znali się choć trochę na żeglarstwie, co zaś do gnuśnej reszty, to przez cały czas jedynie rzygali i narzekali, narzekali i rzygali, na wszystko wydziwiając i utyskując. Było jasne, że z nimi nigdy nie zbudujemy deokracji. – Trudno zaprzeczyć, że Horacjo ma zupełną rację – westchnął Lancelot filozoficznie. – Inną rzeczą jest podburzyć ludzi, a inną zamienić ich w sprzymierzeńców wspólnej sprawy. Kiedy wyśledziliśmy przez lunetę „Happy Delivery”, Horacjo i ja ucieszyliśmy się, ale nasi pasażerowie natychmiast zaczęli wynajdywać najróżniejsze przyczyny, dla których nie mogli walczyć. Do wyboru mieliśmy tylko bojować albo zginąć, im tymczasem nie chciało się nadstawiać głowy. Wcześniej przegłosowałem, kto gotów jest ruszyć do abordażu, a byłem absolutnie zdecydowany zdobyć nowy, zdatny do podróży statek, aby na nim pożeglować na wschodnie morza, co wydawało mi się najlepszą alternatywą dla osiedlenia się w Nowym Swiecie, czemu zdecydowanie przeciwstawiał się Horacjo. Zdobyliśmy „Happy Delivery”, zaatakowawszy go oddziałkiem liczącym raptem dwunastu ludzi, podczas gdy reszta naszych zawadiaków biadoliła pod pokładem i w kabuzie. – Jak wszakże udało się tak małej grupce zająć cały statek? – zapytałam. – Ach, Fanny – westchnął Horacjo – tak to najczęściej w pirackim rzemiośle wygląda. Przecież „Hopewella” zdobyła jeszcze mniejsza grupka. Atak najczęściej udaje się nie z racji przewagi pod względem broni, lecz dzięki szybkości i zaskoczeniu. Aliści najważniejszym sprzymierzeńcem piratów jest fakt, iż marynarze najczęściej tak mają dość traktowania ich na statku, że bez specjalnych namów radzi przechodzą na naszą stronę. To prawda, czasami trzeba użyć bosaków abordażowych, siekier, trzeba niekiedy oddać salwę na postrach, ale z reguły wystarczą same pirackie okrzyki, by zdławić wszelki opór. Tyle krąży opowieści o okrucieństwach piratów, że już na sam dźwięk tego słowa marynarze bledną, a co dopiero mówić o pasażerach! Coś mi się wydaje, że ci najsławniejsi okrutnicy sami wymyślają takie o sobie historie, aby z góry już zdławić w potencjalnych przeciwnikach chęć oporu. Zgoda, jak groźny i srogi był kapitan Thack, to dobrze mogłem sam zobaczyć, w tej jednak chwili myślę przede wszystkim o tych legendarnych postaciach: Czarnobrodym, Bartholomew Robertsie, Howellu Davisie, Jacku Rackhamie, Długim Benie Averym i im podobnych. Czy naprawdę byli tak bestialscy, czy też stali się legendami opowieści przez nich samych ukutych? – A jak to było z Thackiem? – zapytałam, pamiętając jeszcze przejmujące opowieści Horacja. – Thack był dzielny, ale i głupi – skrzywił się Horacjo. – Strasznie ryzykował i, na Jowisza, nie inaczej jest teraz z Lancelotem.
Wspomniany wyraźnie rozpromienił się; wydawało się, że zapanowała między nimi przyjaźń dużo bardziej szczera i głęboka niźli rok temu. – Tymczasem nierzadko nie trzeba nic w ogóle ryzykować, gdyż przeciwnik poddaje się, zanim zdążymy wywiesić flagę. Wielka era piractwa minęła, słodka Fanny, tymczasem liczba legend o piratach codziennie rośnie. To częste zjawisko, że kiedy jakaś rzecz śmiertelna umiera, jej sława rośnie tym bardziej, im ona bliższa jest kresu, jak bowiem powiada Wergiliusz... – Do cholery z Wergiliuszem! – nie wytrzymał Lancelot. – Masz przecież opowiedzieć naszą historię. – A dlaczego minęła wielka era piractwa? – zapytałam. – Ponieważ Korona nie musi już utrzymywać własnych korsarzy, aby atakowali tępych Hiszpanów, bronieni przez listy kaperskie – wyjaśnił Horacjo. – Ale w czasach gdy Hiszpanie byli naszymi największymi wrogami, zrodzili się bukanierzy, a tych Korona nie bardzo potrafi się pozbyć! – Ach, Horacjo! – wykrzyknęłam. – Jesteś istnym Tacytem piractwa! Jeśli kiedykolwiek powrócimy do Londynu, musisz zasiąść i dać świadectwo swojej wiedzy w księgach. – I opublikować je pod pseudonimem – powiedział Lancelot – bo inaczej będziemy wisieć! – Bardzo chciałbym stworzyć dzieło o bukanierach – przyznał Horacjo, a jego oczy rozmarzyły się na samą myśl o pisarskiej sławie (do której tęsknił nawet ktoś jak on rozumny) – gdyż w książce człowieka osądza się nie po kolorze skóry, lecz po kolorze strony, która jest biała. – Bzdury! – powiedział Lancelot. – Czy myślisz, że ludzie są bardziej sprawiedliwi wobec autorów niż wobec bukanierów czy Negrów? Aby przerwać sprzeczkę rodzącą się między tradycyjnymi adwersarzami, szybko zadałam Horacjowi inne pytanie: – Dlaczego nazywa się ich bukanierami? Słowo to zawsze wydawało mi się dziwaczne. – To rzeczywiście dziwne słowo dla kogoś rozmiłowanego w łacinie – odparł Horacjo – a jego historia jest jeszcze dziwniejsza. Otóż kiedy Kolumb przybył do Hispanioli, wyładował na brzeg przywiezione bydło, świnie i owce. Przez jakiś czas zwierzętami opiekowali się rodowici dzicy mieszkańcy, którzy nazywali się Karibowie. Gdy jednak ci wymarli, zwierzęta zaczęły chować się samopas na wyspie, która znów zdziczała i porosła roślinnością. Nie mając drapieżnych wrogów, zwierzyna mnożyła się obficie i wkrótce do Hispanioli zaczęły dobijać statki, aby uzupełniać tutaj swój prowiant. Gdzie jest możliwość zysku, zawsze pojawiają się ci, którzy chcą go zgarnąć, i tak narodzili się bukanierzy. Najpierw byli to rozbitkowie, zbiegli niewolnicy, przestępcy, najróżniejsze wyrzutki, którzy zaczęli utrzymywać się z myślistwa. Byli doskonałymi strzelcami, niezwykle też szybko poruszali się w buszu. Polowali w małych grupach i aby uniknąć waśni, nie dopuszczali w swoje szeregi kobiet. – Och, lepiej nie mów tego naszej drogiej Fanny – przerwał Lancelot – gdyż wystąpi z żarliwą
obroną lekceważonych kobiet. Ja tymczasem na złość Lancelotowi tylko się uśmiechnęłam i poprosiłam: – Proszę, mów dalej, Horacjo. – Miałam jeszcze dosyć poczucia humoru, żeby wysłuchać bez protestów opowieści. Chciałam na tym świecie jak najwięcej się nauczyć, i to tyleż od mężczyzn, co od kobiet. – Zabijali swoją zdobycz i oprawiali ją ze skóry na miejscu, a potem piekli mięso w sposób, jakiego nauczyli się od Karibów: na swego rodzaju ruszcie z gałęzi oplecionych bujną winoroślą, nazywanym przez Karibów bukan. Pieczeń nosiła zatem nazwę viande boucanée, a przyrządzający ją ludzie zaskarbili sobie przydomek boucaniers! – A skąd ci myśliwi wzięli się na morzu? – zapytałam. – Hiszpanie przeszkadzali im, jak mogli, w pokojowym, lądowym zajęciu, by potem przekląć dzień, w którym zaczęli to robić. Tamci wzięli się bowiem teraz do atakowania hiszpańskich galeonów ze swoich tratw. Nauczyli się podchodzić żaglowce w taki sposób, że armaty stawały się bezużyteczne. Podpływali od dziobu, następnie przemykali się do steru, blokowali go drewnianym klinem i zanim ktokolwiek się domyślił, że boucaniers przybyli, wspinali się na pokład, często zajmując statek bez jednego wystrzału! Hiszpanie nabijali kadłuby gwoździami przeciw najeźdźcom, a nawet smarowali pokłady masłem, często zresztą sypiąc na nie jeszcze łuskany groch, żeby trudniej było się poruszać. Nic jednak nie pomagało i bukanierzy stanowili coraz poważniejszy problem, obrabowując bezradne hiszpańskie statki ze złota, adamaszku, indyga i innych bogactw. Anglicy mówili o bukanierach z odcieniem sympatii, Hiszpanie jednak nazywali ich po prostu ladrones, co w ich języku oznacza złodzieja! Budzili bez wątpienia grozę; być może opowieści o ich okrucieństwach są w jakiejś części prawdziwe. Nienawidzili Hiszpan za wyrzynanie Indian i za grabież złota z Nowego Świata. Taki Montbars słynął z podcinania gardeł Hiszpanom i rozpruwania im jelit, podczas gdy Lolonois przypiekał swoje ofiary żywcem – tak przynajmniej słyszałem. Nigdy, dzięki Bogu, nie widziałem tego na własne oczy. Każdy jednak pirat musi mieć pomocników na lądzie, by sprzedawać im swoje łupy, jako że sam ani nie wypije tego indyga, ani nie naje się złotym proszkiem, jaki zbierze. Dobre czasy dla piratów trwają przeto tylko tak długo, jak długo mogą swobodnie prosperować ich kontrahenci, jak długo rządy na lądzie udają, że nic nie widzą. Kiedy więc Brytania zawarła pokój z Hiszpanią, bukanierzy zrozumieli, że zapadł na nich wyrok i że wielka era piractwa już minęła. – Jak możesz mówić, że piractwo umarło, skoro Robin wędruje po morzach? – wykrzyknął Lancelot. Horacjusz spojrzał cynicznie na swojego przyjaciela i pokiwał głową. – Ach, Fanneczko, nasz nowo narodzony Robin Hood sam napisze historię od nowa! – A potem ciągnął: – Lancelocie, chciałem tylko powiedzieć, że od czasu pokoju z Hiszpanią Korona z rosnącą niechęcią patrzy na akty bukanieringu. Ani Madagaskar, ani Bahamy nie są już tak bezpieczne, jak kiedyś, gdyż piractwo zawsze kwitło jedynie przy królewskiej aprobacie. Korona podburzała piratów przeciwko Hiszpanom, a nawet przeciw Francuzom, podczas gdy kolonie amerykańskie tą samą bronią odpłacały się Koronie za jej praktyki handlowe.
– Piractwo rozkwitnie jeszcze raz, skoro Lancelot żyje i oddycha! – wykrzyknął mój ukochany. – Mogli zetrzeć na proch Kidda, Czarnobrodego, nawet Calico Thacka, ale Robin Hood im się oprze! Tym lepiej, jeśli trudniej jest dziś być piratem! Czy Robin cofnął się kiedyś przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem? Horacjusz popatrzył na mnie z uśmiechem, który zdawał się mówić: „Jest szalony, to prawda, a jednak go kochamy”. – Ale co robili wasi poplecznicy z Newgate, kiedy zagarnialiście „Happy Delivery” – zapytałam, ponownie zmieniając temat. – Zdobyliśmy statek bez nich – powiedział Horacjo – tych jednak, którzy zapragnęli dołączyć się, przyjęliśmy serdecznie. Wszelako całą tchórzliwą resztę zostawiliśmy ich losowi i morskim prądom. – Wiedząc, że nie potrafią żeglować? – zapytałam z niedowierzaniem. – Niestety, to prawda – potwierdził Horacjo – ale jaki mieliśmy wybór? – A przecież statek mocno przeciekał? Ci ludzie wyruszyli z wami w morze, a wy ich porzuciliście? – Mówisz zupełnie jak ongiś Lancelot, Fanny. Możesz uciśnionych ludzi podprowadzić na próg wolności, ale jak możesz ich zmusić, żeby po nią sięgnęli, skoro nie chcą w tym celu nawet ruszyć palcem? Pewnie uratował ich jakiś statek, może nawet sami nauczyli się żeglować z konieczności, matki wszelkiej inwencji. Wszystkim im daliśmy szansę, ale większość zupełnie nas rozczarowała. Okazało się, że to banda głupców i łotrów, czekających, żebyśmy podali im wolność na srebrnych talerzach. To zupełnie wyleczyło Lancelota z przeświadczenia o naturalnej dobroci i szlachetności wydrwigroszy i rzezimieszków! – O, nieprawda! Nieprawda! – sprzeciwił się Lancelot. – Nadal wierzę, że w głębi swego serca człowiek jest dobry, aczkolwiek ludzie są bardzo nieruchawi, kiedy chodzi o wywalczenie sobie wolności. – Niech mu będzie – powiedział Horacjo – ty i ja musimy oduczyć Lancelota fantazji w planach dotyczących wolności i Libertalii. Ludzi trzeba sprawdzić, zanim pozwoli im się dołączyć do naszej wielkiej deokracji; przecież nie może być tak, że każdy idiota nam się nada. Słyszałem o kapitanie piratów, który tak oto kompletuje swoją załogę: dwunastu ludzi wysadza na bezludnej wyspie z jedną butelką rumu. Kiedy wraca po tygodniu, bierze na pokład tych, którzy przeżyli. – Proponujesz to w wypadku Libertalii? – zapytałam, niezwykle poruszona tym przykładem. – Nie, po tysiąckroć nie – zaprotestował Horacjo. – Chciałem tylko powiedzieć, że Lancelot musi jeszcze dorosnąć do prawdy o ludzkiej naturze. Czym innym jest przewodzić wielkiej rebelii, a zupełnie czym innym spełnić jej hasła. – Zupełnie jakbym słyszał kochającą matkę! – mruknął Lancelot. – Jak to dobrze mieć u boku niestrudzonego krytyka! Ileż to ja się namarnowałem życia, zanim żem go spotkał! – A co było dalej, kiedy już zdobyliście „Happy Delivery”? – zapytałam.
– Załoga przeszła na naszą stronę – odparł Lancelot, podchwytując opowieść Horacja – i wszyscy wyruszyliśmy na Morze Czerwone, o którego niewypowiedzianych bogactwach krążyły legendy. Co więcej, legendy prawdziwe. Kiedy ty nosiłaś dziecko, my grabiliśmy skarby maharadżów. Pożeglowaliśmy od Azorów do Wysp Zielonego Przylądka, stamtąd do św. Heleny i dalej. Przez czas jakiś grasowaliśmy po Morzu Czerwonym, zagarniając więcej łupów niż sam Długi Ben Avery! Słuchaj, na jednym statku wzięliśmy ponad pięćset tysięcy sztuk złota! I nie wydałem ich jeszcze – tak, tak, Fanny, jesteśmy bogaci! Ładownia „Happy Delivery” pęka od złotych mohurów, złotego piasku, rubinów, szmaragdów, diamentów. To widok, który przywraca życie dawnemu Robin Hoodowi. – Po co więc dalej trudnisz się piractwem? – spytałam, oczyma duszy widząc już siebie, jak dzięki złotu Lancelota poświęcam się bez reszty poezji i Belindzie, zakładając, oczywiście, że Lancelot pomoże mi ją odnaleźć. – Aby zgodnie z obietnicą, którą złożyłem w głębi duszy, będąc lekarzem na statku niewolniczym, oswobodzić mych czarnych braci. Dlatego też i Horacjo nie chce jeszcze spocząć na laurach, chociaż, gwarantuję ci, moglibyśmy już żyć w dostatku i spokoju. – To prawda – potwierdził Horacjo, kładąc rękę na ramieniu Lancelota. – Teraz żeglujemy już tylko dla zasad, nie dla łupów. – A gdzie byś spoczął i żył w spokoju, skoro ciążą na was wszystkie te grabieże i niechybnie wyznaczył już ktoś nagrodę za wasze głowy? – Tak – westchnął Lancelot – to rzeczywiście problem, moja miła. Ciągle więc myślę o stworzeniu Libertalii, nie mam jednak pojęcia gdzie. Złota i klejnotów mamy mnóstwo, a jednak będziemy prześladowani wszędzie, na lądzie i na morzu. To także jest przyczyna, dla której musimy żeglować, gdyż nie ma chyba takiego portu, gdzie spokojnie moglibyśmy zarzucić na dłużej kotwicę. Marzyłem już o jakiejś wyspie na Karaibach, w tropikach, gdzie okna naszego domu wychodziłyby na lazurowe morze, dokoła zaś roiłoby się od ptaków, których pióra są koloru rzadkich klejnotów, i byłoby mnóstwo źródeł czystej, krystalicznej wody. Och, marzę o takiej wyspie z plażami białymi jak kość słoniowa i zachodami różowymi jak wnętrza muszelek! Jeśli tylko Bóg pozwoli, odnajdziemy twoją córkę i osiedlimy się na jakiejś słonecznej wyspie oprawionej w tropikalne morze. Belinda będzie przesypywała między palcami rubiny i szmaragdy, gaworząc z diamentami wielkimi jak gołębie jaja, podczas gdy my troje będziemy żyć i kochać się, dowodząc Bogu, że mężczyźni potrafią być dla siebie braćmi nawet wtedy, kiedy obaj są skazani na to, aby kochać tę samą dziewczynę! Wszyscy troje popatrzyliśmy na siebie spłoszeni i roześmialiśmy się niepewnie, już teraz myśląc, jakim bólem przyjdzie zapłacić za te rozkoszne marzenia.
Rozdział XIII W którym nasza bohaterka dobrze poznaje rzemiosło pirackie, odkrywa radości żeglowania (zaznawszy dotąd tylko jego smutków), po czym nasi dzielni piraci trafiają na równych sobie na morzu, a my przeczymy starej maksymie, która powiada: „Nie da się zgwałcić mężczyzny".
KIEDY TYLKO UZUPEŁNILIŚMY odpowiednio zapasy, uwalniając od ich nadmiaru statki wiozące niewolników, a przy okazji uwalniając także i samych niewolników, nasza flotylla ruszyła przez południowy Atlantyk. Ponieważ okazało się, że takielunku „Hopewella” nie uda się naprawić bez zatrzymania na dłużej w jakimś bezpiecznym miejscu, porwaliśmy inny statek, pękatą angielską fleutę o nazwie „Speedy Return”, i zatopiliśmy „Hopewella” bez dalszych ceregieli. Dopiero gdy przyglądałam się brygantynie tonącej w afrykańskich głębinach, przypomniał mi się romans – opowieść o Filidorze i Klotyldzie – leżący w jednej z szafek kapitana Whiteheada, teraz na dnie morza! Ocaliłam księgę Dennisona za cenę mojej własnej! Jakieś fatum ciążyło nad moją pisarską karierą! Moje młodzieńcze wiersze zaginione nie wiadomo gdzie! Mój poemat epicki utracony w zajeździe! Mój romans zatopiony w morzu! Jakże miałam kiedykolwiek zostać wieszczką, skoro tak beztrosko gubiłam dzieła swojego życia? A może każdy autor musi przejść swój czeladniczy okres i lepiej, by żadne inne oczy nie znały owych pierwszych płodów i żadne inne usta nie musiały smakować cierpkiego soku pierwszych owoców z drzewa natchnienia. Tak myślę dziś, ale wtedy serce moje bardzo bolało nad utraconymi dziełami. Wydawało się, że nigdy już nie znajdę czasu, aby znów pisać, i byłam zrozpaczona swoją głupotą, w wyniku której romans pogrążał się w morskiej topieli. Idź, mała książeczko, pomyślałam, i nakarm przynajmniej ryby, jeśli te zgodzą się słowami zastąpić bardziej konkretne jedzenie. Ach, jakież próżne są nasze sny o nieśmiertelności uzyskiwanej dzięki książkom. Tymczasem większość książek ginie, nawet jeśli fizycznie ciągle trwają, przycupnięte gdzieś na zakurzonych pólkach straganu na dziedzińcu katedry św. Pawła. Giną także i te, które na czas jakiś zyskują wielką sławę. Atoli do mojego smutku wnet dołączyła myśl, iż oto utratę romansu powinnam potraktować jako ofiarę mającą zjednać los, aby bezpiecznie sprowadził Belindę w moje ramiona. Obawiam się, że kobieta nigdy nie napisze książki, jeśli będzie musiała wybierać między dziełem a dzieckiem. Nasza piracka flotylla składała się teraz z czterech statków: flagowego „Happy Delivery”, brygantyny, której ładownia była ciężka od złota i klejnotów; „Bijoux”, zwinnego słupa; „Willing Mind”, statku handlowego służącego ongiś do przewozu niewolników; oraz „Speedy Return”, wspomnianej już angielskiej fleuty, zbudowanej według holenderskiego wzoru. Następca „Hopewella” był niestety żaglowcem wolnym i ciężkim, ale piraci nie mogą być nazbyt wybredni, jeśli chodzi o dobór statków. Atoli nawet cztery jednostki z trudem mogły sprostać naszym potrzebom, ponieważ mieliśmy teraz moc ludzi. Duże załogi nie są niczym dziwnym na statkach pirackich, stąd właśnie owa wspomniana przez Horacja łatwość wzbudzania przerażenia w sercu wroga. Ale nawet w przypadku flotylli pirackiej czterysta osób nie było czymś zwyczajnym, a w ładowniach wszystkich statków, z
wyjątkiem „Happy Delivery”, trudno było się przecisnąć między siennikami do spania i hamakami zwisającymi z pokładników jak w Marynarce Królewskiej. Lancelot, Horacjo i ja żeglowaliśmy na pokładzie statku flagowego; na „Bijoux”, „Willing Mind” i „Speedy Return” załogi same wybrały kapitanów i pierwszych oficerów. „Happy Delivery” prowadził resztę statków, ale wszyscy zastanawiali się, jak długo uda nam się utrzymać razem na targanych sztormami morzach i z tak niesfornymi ludźmi. Całe dnie spędzałam na pokładzie, zaprawiając się do pirackiego rzemiosła. Horacjo uczył mnie szermierki i zasad abordażu, a Lancelot obsługiwania steru, refowania, wybierania żagli i trzymania wachty. Wedle niezachwianego przekonania Lancelota nie powinien na pokładzie statku znaleźć się nikt, kto nie znałby marynarskich obowiązków, gdyż nigdy nie wiadomo, powiadał, kiedy przyjdzie komu żeglować samotnie lub zmagać się z przeciwnościami losu na bezludnej wyspie. Zasady posługiwania się białą bronią przyswajałam sobie bez specjalnego entuzjazmu – choć zupełnie dobrze potrafiłam już stawić czoło napastnikowi – nie lubiłam też refować żagli, chociaż nigdy nie dąsałam się ani nie boczyłam na te zajęcia. Prawdziwie jednak uwielbiałam sterować statkiem! Kiedy bowiem stałam za kołem sterowym pod wielką niebieską kopułą i czujnie rozglądałam się, skąd też mogą nadejść zawieruchy czy deszcze, czułam się jak sam Kolumb odkrywający Nowy Świat lub jak królowa piratów wszystkich mórz, matkująca swojemu przeznaczeniu! Cóż to była za różnica w porównaniu z dniami, jakie pędziłam w kabinie Whiteheada jako jego niewolnica! Teraz byłam panią mórz, rozumiejącą pogodę, wiatry i chmury i zaczynającą czuć jedność z morzem, żywiołem, który przestawał już być obcy. Szybko pokochałam życie pokładowe, tym bardziej że racje na statku Lancelota nie były tak szczupłe jak u Whiteheada, ja zaś byłam traktowana przez załogę z szacunkiem – tyle z racji stosunku do mnie Lancelota oraz Horacja, ile z powodu łatwości, z jaką zgłębiałam tajniki piractwa. Ale bez wątpienia zmieniło się też coś we mnie. Każda noc, kiedy kołysały mnie do snu głębiny, przynosiła porywające wizje, a ja coraz namiętniej kochałam odgłos fal uderzających o burty, delikatność snu na morzu i wszystkie odcienie łomotu wiatru w żaglach. Kiedy niósł nas potężny pasat, a żagle nie wymagały wielkiego trymowania, rejs był istną radością! Harmonia panowała pomiędzy człowiekiem a żywiołami, a statek zdawał się najdoskonalszym narzędziem przeznaczonym do naginania sił natury do woli człowieka. Ale kiedy wiatr zaczynał potężnieć i nadciągał szkwał, Natura zmieniała się z pomocnicy w jędzę, a miejsce błogiego poczucia harmonii zastępowała groza! W jakimż trwożliwym pośpiechu wspinaliśmy się po masztach, aby zdejmować żagle i uchronić statek od przewrócenia! Nauczyłam się być zwinna na wantach jak każdy marynarz, ale nigdy nie milknął cichy głosik w duszy, który szeptał: „Zawróć, zawróć, to nie jest zadanie dla dziewczyny!” Nie słuchałam jednak tych podszeptów i dzielnie mknęłam w górę, gdyż za nic nie chciałam ulegać strachowi, a samą siebie uważałam nie za mężczyznę ani kobietę, lecz kombinację najszlachetniejszych cech obojga płci! Zawsze starałam się zmuszać do robienia rzeczy, które największą napełniały mnie obawą, kiedy bowiem poskromi się lęk i zapanuje nad nim, wtedy ma się uczucie, iż oto stanęło się na szczytach życia. Szkwał w końcu minie, orkan się uspokoi, a ja z głębokim westchnieniem ulgi zsunę się na pokład, aby w gromadzie marynarzy wznieść grogiem toast za pomyślniejsze wiatry. Widoczność ze szczytu głównego masztu sięgała dwudziestu mil, w pogodny przeto dzień łatwo
było wypatrzyć potencjalną zdobycz i przy korzystnym wietrze ruszyć za nią w pogoń! Statki handlowe, w większości źle przygotowane do walki, były prawie bezradne wobec wyjących hord pirackich. Zrazu wciągaliśmy flagę kraju, skąd pochodziła nasza ofiara, aby zmylić czujność załogi; dopiero kiedy byliśmy bardzo blisko, wywieszaliśmy nasze pirackie znaki, co z reguły wywierało piorunujący efekt. Był też specjalny komplet flag służących do porozumiewania się między naszymi statkami, po czym każdy kapitan zobowiązany był przeprowadzić głosowanie wśród załogi, czy mamy ścigać łup, czy nie. W powszechnym pirackim przekonaniu statki najbardziej obładowane były też uzbrojone najsłabiej, gdyż w ich ładowniach nie starczało miejsca na amunicję. Często statki te miały na burtach wymalowane otwory działowe, aby zasugerować wielką siłę ognia, aliści stary wilk morski, biegły w używaniu lunety, bez trudu odróżniał prawdziwe komory armatnie od fałszywych. Jeśli wiatr był pomyślny, a głosowanie wypadało korzystnie, wszczynaliśmy pościg i każdy marynarz na każdym z czterech statków wiedział, iż pierwszy na pokładzie przeciwnika otrzyma podwójny udział w łupie. Dlatego też gonitwa za ofiarą zamieniała się w prawdziwy wyścig między nami samymi. Statek, który pierwszy dopadł przeciwnika, starał się w stylu bukanierów zajść go od bukszprytu, salwy armatnie zawsze bowiem niosły ze sobą niebezpieczeństwo, iż smakowita zdobycz pójdzie na dno, zanim zdążymy się nią nacieszyć. Często całe natarcie obywało się bez jednego strzału! Ach, jakąż siłę perswazyjną miały w sobie pirackie barwy! Statki kapitulowały jeden po drugim, a szkody przez nas ponoszone były zazwyczaj mniejsze od tych, które powodowało najróżniejsze robactwo. Często wróg niewielki i ledwie widoczny większe powoduje zniszczenia niż przeciwnik potężny jak Goliat, którego potrafi powalić malutka proca. Muzycy robili na piszczałkach, bębnach i trąbach zgiełk prawdziwie niemiłosierny, a na pokładach piraci ryczeli jak obłąkani i szczerzyli dziko zęby w udanej srogości. Groźnego wyglądu przydawały im także stroje w pstrych kolorach oraz włosy i brody w okrutnym nieładzie. Nietrudno jest robić przerażające wrażenie, jeśli ktoś nie myje się całymi miesiącami i przez całe lata nie zetnie sam włoska ze swej brody. Nieliczne zęby popsute, twarze często poznaczone bliznami, nosy połamane, głowa nierzadko szczycąca się tylko połową ucha – jakżeż to wszystko miało nie zabijać ducha walki w przeciwnikach? I ja wyglądałam nieszczególnie z odrastającymi włosami sterczącymi teraz jak źdźbła na ściernisku, kiedy zaś występowałam en homme, mogłam śmiało uchodzić w czyichś nie zorientowanych oczach za zwykłego pirata, zwłaszcza iż piersi ciasno były obandażowane. Niezmiennie nawiedzała mnie naiwna nadzieja, że niebawem natkniemy się na „Kassandrę” i biorąc normalne pirackie łupy, odzyskamy też Belindę. Wspinałam się przeto na szczyt stustopowego masztu i lustrowałam morze przez lunetę Lancelota. Wspinaczka niebezpieczna nawet na stałym lądzie, o ileż bardziej ryzykowna była na rozkołysanym morzu; w głowie szumiało mi ze strachu, choć serce domagało się tego przedsięwzięcia. Czyż jednak macierzyństwo nie jest najlepszą szkołą odwagi? I czymże są dzieci, jeśli nie środkiem, za pomocą którego odrywamy się od własnych dziecinnych uprzedzeń i lęków? To z myślą o tobie, słodka Belindo, porywałam się na czyny, jakich nigdy przedtem ani nigdy potem nie dokonywałam. Niestety, nie dojrzałam „Kassandry”, chociaż wyśledziłam kilka naszych późniejszych ofiar, „King Salomon”, angielski dwumasztowiec, i „Guarda del Costa”, hiszpański statek handlowy. I byłam też pierwsza przy abordażu!
Och, pamiętam tę ostatnią bitwę tak, jakby to było wczoraj! Lancelot pozwolił mi w zastępstwie pokierować całą sprawą, gdyż coraz bardziej był dumny z moich pirackich umiejętności i uwielbiał oglądać, jak dowodzę statkiem. – Wszystko gotowe? – krzyknęłam, gdy zbliżaliśmy się do „Guardy”. – Tak – odwrzasnęli marynarze. – Wszyscy na stanowiska – zakomenderowałam, spoglądając zarazem doświadczonym okiem na sternika. – Trzymać kurs – rzuciłam w jego kierunku. – Tak jest – potwierdził sternik. „Guarda” wywiesiła wszystkie swoje bandery i proporczyki, my tak samo wywiesiliśmy hiszpańską flagę, żeby zdezorientować tamtych. – Zwiń górny żagiel i pozdrów ich! – poleciłam. Rozkaz wykonano i dopiero kiedy znaleźliśmy się koło nich na odległość głosu, zarządziłam wywieszenie pirackich barw. – Skąd płyniecie? – zapytał oficer nawigacyjny „Guardy” w przerażeniu, jako że znał odpowiedź. – Z dalekich mórz! – wykrzyknęłam. „Guarda” tak została zaskoczona, że nadal trzymała ster na wiatr, podczas gdy my rozpoczęliśmy atak. Ruszyliśmy dziobem wprost na nich, wśród hałasu piszczałek, bębnów i trąb, rozwrzeszczani piraci zaś stroili groźne miny do hiszpańskich marynarzy i ryczeli jak dzikie bestie! Kiedy zbliżyliśmy się dostatecznie, wspięłam się na bukszpryt i przeszłam na „Guardę”, zanim zdążył paść z jej pokładu chociaż jeden strzał. Balansując na belce dziobowej, widziałam, jak nasze trzy pozostałe statki otaczają zdobycz, z armatami gotowymi do strzału i rozwrzeszczanymi hordami na swoich pokładach! Wszystko okazało się zupełnie proste; Hiszpan był bez najmniejszych szans. Kapitan, zdaje się, miał ochotę trochę się pocertować, ale źle traktowanym marynarzom nawet to nie postało w głowie. Podczas zaboru „Guardy”, jak również podczas wielu innych potyczek, za partnera miałam u boku Horacja, podobnie jak on – i trochę pod jego wpływem – odziana nader krzykliwie. Nosiłam wysoką perukę à la Ludwik XIV, aby ukryć ściernisko na głowie, kapelusz z czerwonym piórkiem i adamaszkową kamizelkę. Przyklejałam sobie nawet sztuczne wąsy, aby zakryć kobiece wargi. Horacjo sunął tuż za mną i kiedy znaleźliśmy się już na pokładzie wroga, żeby go jeszcze bardziej wystraszyć, wznosiliśmy okrzyki po łacinie. Ludzie przywykli do morza i jego niewyszukanych obyczajów na dźwięk mowy Rzymian baranieli doszczętnie! Nigdy nie słyszeli tego języka, chyba że w kościele, atoli kwestie przez nas wywrzaskiwane miały znaczenie zgoła nieliturgiczne (co, nawiasem mówiąc, dowodzi po raz kolejny, iż także ze ślęczenia nad książkami mogą w odpowiednich okolicznościach płynąć niebłahe korzyści!). Horacjo z wielką biegłością obcinał nosy i uszy, co powodowało istne fontanny krwi, rzadko jednak zadawał rany śmiertelne. Ja w tym czasie mknęłam wzwyż want i cięłam takielunek, co przyspieszało uległą kapitulację unieruchomionej ofiary. Niewielu hiszpańskich marynarzy chciało ryzykować życie dla klejnotów i złota przesyłanego butnym hidalgos, których nienawidzili. Na „Guardzie del Costa” zagarnęliśmy tak wielki skarb złotych monet, szmaragdów i potężnych sztab srebra, że sam już tylko ten podwójny udział w łupie
uczynił mnie bogatą, ale, niestety, nie przywrócił mi Belindy. Przy podziale obłowu po złupieniu „Guardy del Costa” doszło do interesującego zdarzenia. Kapitanowie każdego ze statków naszej flotylli przybyli na pokład „Happy Delivery”, aby otrzymać swoją część łupu, na który złożyły się między innymi nie szlifowane szmaragdy. Policzy wszy je, Horacjo oznajmił, że kiedy uwzględnić podwójną stawkę dla mnie – pierwszej na statku przeciwnika – i Lancelota – komandora floty – pozostaje po pięć kamieni na osobę. Kiedy już jednak rozdzielił wszystkie szmaragdy – niewielkie i drobne – okazało się, że dla ostatniego na liście – kapitana „Bijoux” – został wprawdzie tylko jeden kamień, ale za to w porównaniu z innymi ogromny, ciężki bowiem jak spory odłamek skalny i wielki na dziesięć cali, podczas kiedy pozostałe nie miały więcej niż cal, półtora. Kapitan „Bijoux”, człek gburowaty i ciemny, nie chciał się zgodzić na taki podział. – Do diabła! – krzyknął. – Inni dostali pięć kamieni, a ja mam obejść się tylko jednym?! – I nie spoczął, dopóki Horacjo nie wziął drewnianego młotka i nie roztrzaskał cennego szmaragdu na małe kawałki, żeby tamten mógł mieć swoje upragnione pięć klejnotów! Opowiadam tę historię jedynie po to, aby pokazać, jakiego rodzaju ludźmi byli nasi piraci; nieokrzesani hultaje, którzy nie wiedzieli, że jeden wielki i ciężki kamień był wart tuzina małych! Byli to jegomoście o kurzych móżdżkach i możliwość budowania z nimi deokracji wydawała się doprawdy niewielka. Bogaciliśmy się wszyscy z każdym niemal dniem, ale nie stapialiśmy się w żadną prawdziwą communitas. Horacjo i ja dobrze wiedzieliśmy, że marzenia Lancelota o Nowym Jeruzalem były szalone – przynajmniej w odniesieniu do tych ludzi – ale czy i Lancelot zdawał sobie z tego sprawę? To prawda, że bardzo zmienił się w stosunku do mnie; dumny z moich pirackich umiejętności, często pytał mnie o wskazania i radę. Czy jednak tak jak ja dostrzegał niebezpieczeństwo rebelii ze strony naszych kamratów? Choć ładownia pęczniała od skarbów, zdawało się, iż każdego dnia nasze marzenia oddalają się coraz bardziej ! Ponadto, chociaż uśmiechało się do nas pirackie szczęście, inaczej było w sprawach osobistych. Cała trójka spała w kajucie kapitańskiej „Happy Delivery” i wszyscy nieustannie spoglądaliśmy na siebie wzrokiem pełnym pożądania. Lancelot nie chciał pozwolić Horacjowi kochać się ze mną, Horacjo wzbraniał tego Lancelotowi, a ja zakazałam im kochać się ze sobą pod karą śmierci! Nie na darmo nauczyłam się władać kordelasem! Potrafiłabym go użyć nie tylko dla odzyskania Belindy, ale i dla pomszczenia honoru wzgardzonej kobiety! Panował przeto pośród nas stan zawieszenia – że tak rzeknę – broni; w jednym pomieszczeniu spaliśmy na oddzielnych kojach i wzdychaliśmy do siebie nawzajem. – Moglibyśmy kochać się we troje – dyszał Lancelot. – Takie rzeczy znane są na ziemi... – Nigdy w życiu! – odpowiadał Horacjo. Ale niechby tylko zrobił ruch, aby popieścić Lancelota, natychmiast zawrzałaby we mnie żądza zemsty. Tak to nie zaspokojona miłość i chuć rozogniała nasze temperamenty, a ofiarami pasji, która nie mogła wyładować się w łóżku, padali przeciwnicy nierozsądni na tyle, by przeciwstawić się naszej woli. Było jasne, że długo rzeczy tak nie mogą potrwać, a problem gładko został rozwiązany dzięki fatalnemu spotkaniu na morzu. Byliśmy jeszcze na południowym Atlantyku, na szerokości około osiemnastu stopni, ale dzięki pomyślnym wiatrom zbliżaliśmy się (tak w każdym razie twierdził Horacjo) do wyspy Anegado, z jej
pięciomilowymi rafami, które stanowiły naturalną barierę pomiędzy Atlantykiem a Karaibami. Tutaj sir Francis Drake odnalazł przejście, które teraz nosiło jego nazwisko, a pośród wysp zwanych Dziewiczymi było wiele małych, nie zamieszkałych atoli o dobrych kotwicowiskach, gdzie duży statek mógłby się ukrywać, wysyłając mniejsze jednostki na rajdy po szlakach podróżnych. Tutaj na którejś z tropikalnych wysepek moglibyśmy utworzyć Libertalię lub przynajmniej zatrzymać „Happy Delivery” w jakiejś ustronnej zatoczce, gdy tymczasem grupa wypadowa na szybszym statku, na przykład „Bijoux”, wyruszyłaby na poszukiwanie „Kassandry”. Wiały korzystne wiatry i Horacjo był zdania, że dotrzemy do wyspy Anegado w kilka dni. Przejścia były niebezpieczne; wiele statków rozbijało się na rafach; ale Horacjo twierdził, że żeglując wcześniej po tych terenach, poznał trasę, która pozwala ominąć bariery i zarzucić kotwicę w bezpiecznej zatoce, on zaś doświadczonym okiem łatwo miał umiejscowić rafy podwodne. Wszystkie te plany miały spełznąć na niczym, a to z racji dziwnego statku, który dostrzegliśmy na otwartym oceanie, a który sygnalizował, iż znajduje się w niebezpieczeństwie. Z wyglądu przypominał fregatę, w burtach miał otwory na wiosła jak starożytna galera, ale także otwory na trzydzieści dział, a forkasztel przywodził na myśl fortecę. Trójmasztowiec z prostokątnym ożaglowaniem na wszystkich masztach miał też jegera i żagiel łaciński; z taką ilością płótna był to pomimo swojej masy z pewnością szybki statek. Widok ten robił wielkie wrażenie i trudno doprawdy było uwierzyć, że dziwna jednostka ma jakieś kłopoty. – Na Jowisza! – powiedział Horacjo, który pierwszy wypatrzył obcego. – Gdybym nie wiedział, że kapitan Kidd nie żyje, powiedziałbym, że to jego „Adventure Galley”, on sam zaś stoi na mostku. – Jak to, Horacjo? – zapytałam, kiedy zszedł z masztu z lunetą w ręce. – Kidd miał statek jak ten, słynny „Adventure Galley”, i mówiono o nim, że wyciąga czternaście węzłów pod żaglami, a trzy, kiedy podczas ciszy popychają go wiosła. Wiem to tylko z opowieści, sam nigdy nie widziałem podobnego statku i coś mi się wydaje, że czekają nas kłopoty. – Mamy może porzucić statek w niebezpieczeństwie? – zapytał Lancelot. – W jakim niebezpieczeństwie? – upierał się Horacjo. – Owszem, takie dają znaki, ale wyglądają nie gorzej od nas, a jak powiada Cyceron... – Wsadź sobie w dupę swojego Cycerona – poradził Lancelot – i przywitaj tamtych. – Za przeproszeniem, mój kapitanie – odrzekł ironicznie Horacjo – ale nie zamierzam tak beztrosko ładować się w tarapaty; ja, który jestem Tacytem piractwa! – Co to, bunt, chłoptasiu? – wykrzyknął Lancelot. – Nazwij to, jak chcesz – wzruszył ramionami Horacjo. Zaczęłam się obawiać, że dojdzie do bijatyki, przeto musiałam ingerować. – A dlaczego nie wywiesić flagi, aby go sprawdzić? – zaproponowałam. Podobnie bowiem jak wiele statków pirackich i korsarskich mieliśmy flagi wszystkich nacji, by oszukiwać nasze ofiary. – A jaką radzisz? – zapytał Lancelot.
– Dlaczego nie potężnego lwa Albionu? – powiedziałam. Horacjo przystał na moją propozycję, podobnie jak Lancelot – kolejna sprzeczka pomiędzy nimi została zażegnana! – kiedy zaś wciągnęliśmy na maszt wspaniałą brytyjską flagę, dziwna fregata uczyniła to samo! – To podstęp! – syknął Horacjo. – O człowieku małej wiary! – zawołał Lancelot. – Zmienia kurs! – zauważył Horacjo. – Będziemy tu stać niemrawo jak tchórze czy też uprzedzimy ich uderzenie?! Zjem własny kapelusz, jeśli to naprawdę uszkodzony statek! – Przygotować działa – poradziłam – ale nie strzelać! Fregata zbliżała się do nas tak szybko, że nie było czasu, aby porozumieć się z innymi statkami w sprawie bitwy z Lancelotem. – Wywiesić flagę piracką! – zawołałam, gdy najwyraźniej pozostawił decyzje mnie. Ukazaliśmy tamtym naszą piracką banderę, ale wtedy, ku naszemu strapieniu, oni zrobili to samo! Ich flaga była czarna jak noc; na tym złowrogim tle widniały dwa kordelasy skrzyżowane pod trupią czaszką, w której zębach – snadź by pogłębić nasze zdumienie – tkwiła róża, jak w ustach niektórych zawadiackich pannic! Fregata łatwo prześcignęła nas; zaczęliśmy się nie na żarty obawiać o życie. Miała więcej żagli niż nasza biedna brygantyna, także więcej armat i jeszcze na dodatek ta forteca na forkasztelu! Mielibyśmy po tych wszystkich fortunnych dniach na morzu, niemal u wrót poszukiwanej przystani, zostać pobici przez piratów lepiej od nas wyekwipowanych? Desperacko usiłowaliśmy powiadomić o naszym zagrożeniu resztę flotylli. – Wywiesić sygnały alarmowe! –poleciłam. Zrobiono to szybko, ale żaden z pozostałych statków nie ruszył nam z pomocą. – Bunt! – wrzasnął Lancelot. – Bunt! Jak wspomniałam, od pewnego już czasu podejrzewałam, iż gdybyśmy się znaleźli w poważnym niebezpieczeństwie, reszta podległych Lancelotowi kapitanów przyglądałaby się z radością naszej klęsce. Tak też się stało; nikt nawet nie pomyślał o ratowaniu nas; pozostałe trzy czwarte flotylli czmychnęło byle dalej od pola zbliżającej się potyczki. Tymczasem fregata zawróciła i szykowała się do abordażu od strony dziobu, w tym samym pirackim stylu, w którym i my się lubowaliśmy. Na burcie można już było odczytać dziwną nazwę: „Three Spoon Galley”; wszystkie armaty gotowe były do strzału. Na jej pokładach i wantach było tak rojno od piratów, że nijak nie mogła się z nimi równać nawet nasza załoga, którą wszak uważaliśmy
za pokaźną. Fregata złowieszczo sunęła na nas i naraz na bukszprycie zobaczyłam podobną do wspaniałej galeony piękną płomiennowłosą dziewczynę z kordelasem w dłoni! A w zębach trzymała jedwabną różę! Horacjo podniósł pistolet, aby wystrzelić, ale Lancelot złapał go za rękę. – Nie! – krzyknął. – Na Boga, chyba mnie oczy nie mylą? Toż to Annie Bonny, żebym tak zdrów był. Prześliczna królowa piratów we własnej osobie! Na te ostatnie słowa poczułam w sercu ukłucie zazdrości. Chociaż moje jedyne, niepowtarzalne życie znalazło się oto w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ja jednak nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak tylko o utraconych płomiennych lokach, o swoim nędznym wyglądzie w porównaniu z tą pięknością i o tytule „królowej piratów”, który tak bardzo chciałabym sama nosić. Bukszpryt „Three Spoon Galley” dobił do śródokręcia po stronie bakburty i prześliczna piratka w mig znalazła się na naszym pokładzie, wiodąc za sobą grupę dwunastu dziarskich zabijaków. Oceniłam, że raczej już po nas, jako że nikt z naszej załogi nie kwapił się do walki. W duchu przeklęłam miękkie serce Lancelota. Ja i biedna, postradana Belinda miałyśmy stać się ofiarami jego głupoty? Niech cię diabli, Lancelocie, razem z tym twoim łotrzykowskim honorem! Cóż z ciebie za kretyn! Dwóch piratów pojmało mnie, dwóch złapało Horacja, dwóch dalszych szykowało się, by pochwycić Lancelota, kiedy królowa piratów rozpoznała admirała naszej floty, a podbiegając do niego, upadła na kolana i ucałowała jego stopy ze słowami: – Lancelocie Najdzielniejszy! Sława twoja cię wyprzedziła! Pozdrawiam pirata i towarzysza z dalekich mórz! W jednej chwili piraci, którzy trzymali nas, odstąpili na bok; Lancelot promieniał próżnością, Horacjo wydał głębokie westchnienie ulgi, a ja – mnie zżerała zazdrość! Widziałam, jak pod wpływem jej słów Lancelot puszy się i nadyma dumnie; kiedy Annie upadła na kolana, zobaczyłam jej piersi duże jak tropikalne melony (i luźno hasające pod koszulą), dojrzałam też wzrok Lancelota! Nie miała żadnej blizny na brzuchu, żadne dziecko swą żarłocznością nie zdeformowało jej piersi, miała cudowne włosy, których mnie pozbawiono, i och, och, och – jakiż piękny miała statek! Wybaczyłabym jej jednak mnogość żagli, nawet mnogość armat, ale obfitości włosów przenigdy nie mogłam wybaczyć! Z głębi serca i duszy życzyłam jej śmierci w cierpieniach, jednakże z uśmiechem podałam rękę przy wzajemnej prezentacji, kłaniając się przed nią w ukłonie tak głębokim, jakby była prawdziwą monarchinią. – Annie Bonny, jako żywo anim myślał, że kiedykolwiek ujrzę gdziekolwiek twoją wdzięczną postać – powiedział Lancelot – słyszałem bowiem, iż miałaś być sądzona na Jamajce i skazana na powieszenie. – Powiesili jako żywo Jacka Rackhama, tego tchórzliwego psa – odparła – ale ja wykręciłam się zrazu wielkim brzuchem, a potem zostałam ułaskawiona. My, kobiety, takieśmy zawsze pokrzywdzone, że jak tu nie skorzystać z okazji, kiedy sama Natura nam sprzyja. Oboje dzieciaczków mam na morzu przy sobie, aby zaprawiać ich do pirackiego losu!
Słuchałam jej z zapartym tchem. Gdybym to ja miała swoją dziecinę na morzu przy sobie! Och, wyobraziłam sobie moją własną słodką Belindę bawiącą się skarbami w obszernej ładowni pirackiego galeonu, gaworzącą i śliniącą się pośród stosów szmaragdów i złotych mohurów, oblizującą sztabki srebra, przesypującą świecące luidory i dublony między swoimi różowiutkimi dziecięcymi paluszkami! – Ten tutaj, to mój przyboczny, Horacjo – odezwał się Lancelot, na użytek Annie Bonny sięgając po swą złodziejską wymowę – a to moja maskotka, Fanny Chłostka-Jones. Annie Bonny wstała, by przyjąć teraz hołd Horacja, który z ochotą przypadł do ziemi przed nią jak więdnące z miłości szczenię. Mnie zignorowała, tak nędzne wrażenie wywarła na niej moja postać. Rozbawiło ją jedynie moje imię. – A jakże, co za cudaczny przydomek – powiedziała. – Chłostka-Jones, doprawdy nader to dziwaczne. – Lepiej zapamiętaj to imię – powiedziałam – gdyż któregoś dnia będzie tak słynne jak twoje. Jakżeż niepodobne do mnie było takie grubiaństwo! Słowa te sfrunęły z moich ust, zanim się połapałam. – Coś mi się zdaje, że widzę zielonookiego potwora – powiedział Horacjo, podnosząc się z kolan. – No, no, miłe panie – wtrącił się Lancelot. – Macie zaiste wiele wspólnych cech. Po sprawiedliwości powinnyście obie zostać najlepszymi przyjaciółkami! Nie miałam bynajmniej jego pewności, jednak tak czy owak, nie mogłam oderwać oczu od Annie Bonny, tak piękna była i tak pełna ognia. Jej włosy były rude, oczy zielone jak szmaragdy, skóra tak różowa jak pączki świeżych róż, a piersi tak białe jak lilie. Dotknęłam swojej szczeciny na głowie i poczułam się zawstydzona. Gdybym w połowie była taką kobietą jak Bonny, za żadne skarby nie dałabym się tak wykorzystywać podłemu Whiteheadowi! Nagle poczułam się winna wszystkich swoich nieszczęść! Zamiast ulitować się nad sobą i być przyjaciółką swojej własnej umęczonej duszy, byłam oto jej ciemiężycielką. Ach, zazdrość jest ze wszystkich ludzkich przywar najbardziej poczwarna! Jest ona naprawdę, jak mówi Dryden, „żółtaczką duszy”; i jak powiada Szekspir, „kpi z ciała, które zżera”. Zazdrość potrafi czynić wrogów z przyjaciół i przyjaciół z wrogów (kiedy zazdroszczą dawnemu wspólnemu przyjacielowi!). Zazdrość, nie pieniądze, jest przyczyną wszelkiego zła na tej ziemi. – Pozwólcie, panie – odezwał się szarmancko Lancelot – użyjemy spokoju w kajucie kapitańskiej i wypijemy po szklaneczce bordo! Nie często bowiem się zdarza, iż zostajemy pobłogosławieni takim gościem... – Po czym ujął ramię Annie Bonny jak stary dworzanin i poprowadził ją powoli i jak najuroczyściej do kabiny. Horacjo i ja szliśmy pokornie z tyłu. Tam, przy winie, serach i innych delikatesach Lancelot, wzniósłszy liczne (i, doprawdy, przesadne) toasty za urodę Bonny (co najwyraźniej nie było jej niemiłe), poprosił, aby zdała nam sprawę ze swych pirackich przygód, pojmania i późniejszego oswobodzenia.
Usadowiłam się przy kapitańskim stole, aby posłuchać owej opowieści, niewielką miałam jednak sympatię dla narratorki – jeśli nie z powodu jej wielkiego statku, to z powodu jej wielkiej urody, jeśli nie z racji jej wielkiej urody, to z racji sposobu, w jaki moi dwaj Wspaniali Mężczyźni nie szczędzili jej komplementów i zachwytów. Kiedy Lancelot zobaczył mnie po raz pierwszy, wcale się tak nie zachowywał. Ach, mężczyźni niby obawiają się kobiet zuchwałych, kobiet, które obracają nie gorzej od nich rapierem, ale tak naprawdę takie właśnie kobiety fascynują ich! To nie sama uroda Bonny sprawiała, iż Lancelot dostawał bezsprzecznie bzika na jej punkcie, lecz owa fatalna kombinacja urody i odwagi! – Urodziłam się w Irlandii w hrabstwie Cork – powiedziała – jako córka adwokata i pomocnicy domowej. Mówi się, że bękarty mają najwięcej szczęścia, i ja to nieźle potwierdzam. Co to ja się naoglądałam szlachetnie urodzonych, którzy zeszli na psy, a ja, proszę, jak dobrze prosperuję. Nie tylko jest bękartem, pomyślałam, ale i bufonem, niemniej ugryzłam się w język i uwagę tę pozostawiłam dla siebie. – Mój ojciec nazywał się Will Cormac, moja matka Peg Brennan, a Bonny to nazwisko mojego pierwszego męża – tchórzliwego psa, Jimma Bonny’ego. Nazwisko to wszystko, co otrzymałam od niego. Obydwoje dzieci są Jacka Rackhama, tak myślę, choć i tego nie jestem zupełnie pewna. Wiem jednak na pewno, że są moje! – Roześmiała się hałaśliwie, po czym Lancelot i Horacjo zawtórowali jej śmiechem tak rozgłośnym, jak gdyby usłyszeli właśnie najwyborniejszy dowcip. Ja pozostałam równie nieporuszona jak dobry gracz w wista. – Urodziłam się jako dziwny rezultat trzech zaginionych łyżeczek; uznałam je za swój szczęśliwy talizman i od nich też nazwałam swój statek. Fregata jest zbudowana na wzór okrętu kapitana Kidda i oprócz nas dwojga żaden pirat nigdy nie żeglował statkiem o takich kształtach! – Widzisz! – powiedział do mnie z dumą Horacjo, historyk pirackiego rzemiosła. – Hmmmm! – mruknęłam z przekąsem, na co Bonny nie zwróciła żadnej uwagi i kontynuowała: – To dziwna opowieść. Opowieści o naszych narodzinach często są dziwne, gdyż jeśli wiedzielibyśmy, jak osobliwe kaprysy losu prowadzą naszych rodziców ku sobie, nierzadko zadrżelibyśmy, widząc, jak mało dzieli oddech tu na tej ziemi od klątwy nieistnienia na całą wieczność... Horacjo i Lancelot z zapałem pokiwali głowami, jak dwie idiotyczne kukły; ja tylko patrzyłam lodowato na moją rywalkę i nie odzywałam się ani słowem. – Ciągnijmy jednak dalej tę historię – mówiła Bonny. – Mój ojciec był mężem pewnej damy z posiadłością w hrabstwie Cork, skoro zaś ona wyjechała dla zmiany powietrza po połogu, on skorzystał z okazji, aby pozalecać się do Peg Brennan, pokojówki, do której miał ogromny pociąg. Tak czyni wielu mężczyzn, kiedy ich żony są zajęte rodzeniem dzieci – co jest przyczyną, dla której nigdy już nie będę ponownie niczyją żoną! Ale do rzeczy; pierwsza żona mojego ojca pojechała do jego matki na wieś, zostawiając rodziciela i Peg Brennan samych, mogących robić, co chcą, i nie skrępowanych żadnymi śledzącymi ich oczyma. Matka moja, Peg Brennan, była taką pięknością jak ja sama i oczywiście miała poza panem domu innych adoratorów. – Tutaj Annie zaczęła się wdzięczyć, jak gdyby grała rolę swojej matki. Lancelot i Horacjo siedzieli z rozwartymi ustami i
zachwytem w oczach. – Jeden z nich, młody garbarz z miasta, wykorzystał okazję nieobecności pani domu i nie poprzestając na zalecankach do mojej matki, skradł również trzy srebrne łyżeczki. Że ona jednak była bardzo rezolutną dziewczyną, szybko zauważyła brak łyżeczek, a dobrze wiedziała, kto je mógł wziąć, poszła więc do konstabla, aby donieść na swojego kochasia. Garbarz atoli wcześniej zdał sobie sprawę z tego, że Peg go podejrzewa, postanowił w ogóle poniechać łyżeczek i ukrył je pod prześcieradłami łóżka swej miłośnicy... Dobry Boże, pomyślałam, jaka nudna opowieść! To było gorsze niż słuchanie bez końca czyjegoś snu; niemniej Lancelot i Horacjo chłonęli każde jej słowo, jak gdyby nigdy jeszcze się tak świetnie nie bawili. – W taki to sposób – kontynuowała Annie Bonny – kiedy pani domu powróciła, pierwszą rzeczą, o jakiej jej doniesiono, była sprawa brakujących łyżeczek, których zaś moja matka nie miała szans na czas odnaleźć, ponieważ spała z panem domu! O tym jednakże nawet słówka nie mogła pisnąć swej pani. Zgodnie przecież z prawdą powiedziała, że łyżeczki zabrał jej kochanek garbarz, że ona sama powiadomiła konstabla, ale że przewrotny gach uciekł i nikt nie wie, gdzie może się podziewać! Jak dotąd nie było w tym żadnego kłamstwa, skąd jednak mogła moja matka wiedzieć, że garbarz przyszedł tego samego popołudnia, przyznał się do kradzieży łyżeczek pani domu, ale oznajmił, iż zrobił to jedynie dla żartu, skradziony fant zaś znajduje się w łóżku pokojówki. Aha! Teraz pani domu bez trudu domyśliła się, dlaczego łyżeczki nie zostały odnalezione, a zazdrość do głębi zatruła jej serce! Cóż, pomyślała, służąca nie spała w swoim łóżku, a zatem była z moim mężem! Zapragnęła przyłapać kochanków na ich oszustwie i przygwoździć niejako na krzyżu zdrady. Obwieściła zatem służącej, że sama zamierza spędzić kolejną noc w komnacie dziewczyny (rzekomo po to, aby służyć swoim własnym łóżkiem teściowej, a tak naprawdę, żeby przydybać wiarołomnego męża), a jej kazała zmienić pościel. Ale kiedy moja matka zabrała się za swoje łóżko, cóż w nim znalazła? – Garbarza? – strzelił Lancelot. – Nie, głuptasie – odparła Annie Bonny, starannie eksponując swoje białe piersi. – Adwokata, twojego ojca? – zaryzykował Horacjo. – Nie, głuptasie – zaprzeczyła Annie, potrząsając płomiennymi włosami i uśmiechając się przymilnie. – Długą i nudną opowieść? – podrzuciłam, po czym zarówno Horacjo, jak i Lancelot przeszyli mnie bazyliszkowym wzrokiem. – Nie, nie, nie! – zakrzyknęła nasza Annie. – Znalazła trzy łyżeczki! Na razie postanowiła ukryć je w skrzyni, aby później podrzucić je w sposobniejsze miejsce, gdzie można by je przypadkowo odnaleźć. – Oho! – nie posiadał się ze zdumienia Lancelot. – Aha! – mruknął z zachwytem Horacjo.
– Aggh – ziewnęłam, ale, po prawdzie, zrobiłam to cicho i za zasłoną dłoni. – A zatem – ciągnęła królowa wszystkich piratów – owej nocy pani domu położyła się do łóżka pokojówki – to znaczy do łóżka mojej matki – i na świętą czaszkę i skrzyżowane piszczele, cóż innego mogło się wydarzyć, jeśli nie to, iż jej własny mąż, adwokat, zjawił się w łożu i odegrał przed nią kochanka jak najbardziej pełnego wigoru, biorąc ją najniesłuszniej w świecie za służącą! Ona zniosła to wszystko ulegle jak każda bogobojna lady–chociaż, zaręczam, taka bierna uległość nie jest w moim stylu – a on oczywiście wymknął się stamtąd rano, pragnąc teraz zadziwić żonę swoim powrotem do domu! (Gdyż udał, że pilne sprawy zmuszają go do wyjazdu, dzięki czemu mógł spędzić kolejną noc z piękną Brennan.) No cóż, teraz kiedy pani domu miała już dowód na niewierność męża, udała się wprost do konstabla, aby ten aresztował służącą za kradzież łyżeczek – tak silne było pragnienie jej zemsty – potem zaś pospieszyła do swojej teściowej i bardzo żywo poskarżyła się na męża, który tak żarliwie odegrał przed nią Romea, choć Romea, trudno ukryć, zwiedzionego. W mojej własnej opinii, winna była podziękować służącej, gdyż nigdy przedtem mąż jej tak dobrze nie wyruchał! I myślę, że zasadą to jest sprawiedliwości, by za przysługę odpłacić przysługą lub choćby wdzięcznością, co? Tutaj Lancelot i Horacjo wybuchnęli salwą śmiechu, zupełnie jakby słuchali samego Theophilusa Cibbera, grającego starego Pistola! – Wdzięczne zasady sprawiedliwości były jednak obce owej damie – kontynuowała Annie, naj wyraźniej rozochocona aplauzem – wpakowała przeto służącą do więzienia, kiedy bowiem doszło do przeszukania kufra i odnalezienia łyżeczek, nikt nie miał ani przez chwilę wątpliwości, że moja matka winna jest złodziejstwa! Ale oto mąż wraca do domu, udając, że poprzedniej nocy był zgoła gdzie indziej, a pierwszą rzeczą, jaką go raczą, jest wiadomość o uwięzieniu służącej, na co on okropnie złości się na żonę, na co ona oskarża go o zdradę ze służącą, na co jego własna matka występuje z tym samym oskarżeniem. Bura zaś, jaka spotkała tego człeka od dwóch kobiet, taki miała skutek, iż kłótnia między nim a żoną w żaden sposób nie chciała wygasnąć; matka więc zabrała synową do swej wiejskiej posiadłości, zostawiając męża samego z jego zgryzotą i wściekłością. Nawiasem mówiąc, okazało się to też i końcem małżeństwa, gdyż gorycz pomiędzy nimi wezbrała tak, że już nigdy więcej nie żyli razem jak mąż z żoną. – A co się stało z twoją biedną mamą w więzieniu? – zapytał Lancelot. – Dobre pytanie – pochwaliła Annie Bonny. – Spędziła tam blisko sześć miesięcy w oczekiwaniu na dzień sądu, brzuch tymczasem stale rósł i rósł – gdyż wzrastała w nim moja osoba – a kiedy sąd zebrał się na swojej wyjazdowej sesji, pani domu złagodniała i litując się nad służącą, postanowiła wycofać oskarżenie, dzięki czemu matka została wypuszczona na wolność i niebawem wydała na świat mnie. I nic nie byłoby w tym złego, gdyby pani domu nie okazała się również brzemienna, wydając na świat d wojaczki, adwokat zaś, dobrze pomny, iż nie spała z nim od czasu poprzedniej ciąży, jeszcze bardziej wściekł się na nią i teraz jawnie już mieszkał ze służącą i swoją nieślubną córką, żeby dokuczyć żonie! No cóż, niebawem matka adwokata pochorowała się i zaczęła błagać syna, aby przez wzgląd na nią pogodził się ze swoją legalną żoną. Ojciec mój odmówił tym prośbom, gdyż za bardzo miłował swoją małą córeczkę i swoją kochankę, aby miał się z nimi teraz rozstać, co widząc, jego własna matka wydziedziczyła go, zostawiając wszystkie swoje pieniądze osamotnionej żonie legalnej... Droga Bogini, pomyślałam, oszczędź mi tej bezładnej opowieści, która nudzi mnie tak, że aż uszy
mnie swędzą! Czy Lancelot i Horacjo naprawdę są takimi głupcami? Nie ma w nich ani za grosz krytycyzmu? Zaczęłam potakiwać z przymkniętymi oczyma, zagłębiwszy się w swoich myślach i tylko od czasu do czasu nadstawiając ucha opowieści Annie. Chodziło, zdaje się, o to, że jej ojciec wkrótce musiał opuścić hrabstwo Cork w związku ze skandalem, co unicestwiło jego praktykę prawniczą, po czym wyjechał do Charlestown ze swoją kochanką, byłą służącą, i swoją córką, Annie. Szukał zrazu powodzenia w Charlestown jako jurysta, ale wkrótce z wielkim powodzeniem został plantatorem. Niestety, ledwie zdążył ustawić się w Karolinie, jak jego ukochana nałożnica zmarła, a on został samotnym rodzicem małej dziewczynki. Wychowywała się przeto nasza Annie na plantacji w Charlestown jako oczko w głowie taty, który rozpuścił ją tak, jak tylko można rozpuścić dzieciaka. Jakże często okazuje się, że kobiety będące diabłami wcielonymi były wychowywane przez zaślepionych tatusiów! Każde bowiem życzenie Annie było natychmiast spełniane; już jako dziecko miała własnych niewolników, psy i konie. W wieku czternastu lat przystała do bandy złodziei grasujących przy nabrzeżach Charlestown, a kiedy ich aresztowano, tatuś wykupił córunię z więzienia. W wieku szesnastu lat nieomal zabiła młodego zalotnika, który w swojej bezmyślności zapragnął ją wykorzystać. Potrafiła więc Annie obronić się przed nie chcianym amantem, ale jeśli jakiegoś chciała, też potrafiła sobie poradzić. Opowiadała o pewnym mistrzu fechtunku, który uczył ją operować szpadą, szpicem broni, powoli pozbawiając ją odzienia, przy czym ona, pojętna uczennica, odwzajemniała mu się tym samym. Po tym oznajmiła bez żadnej żenady, iż utraciła dziewictwo w wieku lat dziewięciu i nigdy nie żałowała tej straty ani przez chwilę. Teraz otworzyłam oczy, gdyż historia życia Annie Bonny stała się wielce intrygująca. Starałam się policzyć jej kochanków na palcach rąk, nóg, na guzikach, ale szybko straciłam rachubę. Był mistrz fechtunku, mistrz tańca, indiański myśliwy, który uczył ją, jak polować i strzelać, a nawet jak ściągać skórę z łupu, jeden zamożny plantator lub dwóch i niezliczona liczba bukanierów! Chociaż jej życie było awanturnicze aż do przesady, potrafiła zanudzić zupełnie drętwym stylem opowieści. To często przydarza się najwybitniejszym nawet mężczyznom i kobietom, gdyż jeśli nie potrafią nadać dramatyzmu swej opowieści, jeśli nie są w stanie tchnąć w nią ducha, porywające przygody sprawiają wrażenie nudnych. Dobrze o tym pamiętaj, upomniałam siebie, kiedy zaczniesz spisywać historię własnego życia; nigdy nie zapomnij, iż nie sama wierność faktom sprawia, że opowiadanie porusza krew, lecz sztuka i zręczność! I być może największą sztuką jest ukrycie zręczności. Ale Lancelot i Horacjo wydawali się wręcz urzeczeni opowieścią Bonny. Chłonęli każde słowo, jak gdyby była ona żeńskim Homerem, oni zaś zauroczonymi starodawnymi Grekami. Wydawało mi się, że Bonny miała tyle swobody w domu w Charlestown, iż nawet w głowie nie powinna jej postać ucieczka z plantacji ojca, a przecież postanowiła wyfrunąć z rodzinnego gniazdka, gdyż osoby o nienasyconych apetytach będą czuć się jak w klatce nawet wtedy, gdy są zupełnie nieskrępowane. Jako panienka nader zamożna mogła wręcz przebierać między bogatymi plantatorami, którzy zabiegali o jej rękę, żaden jednak nie znalazł uznania w jej oczach. Zepsuta i rozkapryszona, uciekła ze zwykłym marynarzem, oczekując, że tatuńcio, pogodziwszy się w końcu z jej wyborem, zasypie ich prezentami, ofiaruje piękny dom, a ją wyposaży w hojny posag. Tu jednak zawiodła się, gdyż ojciec okazał się mądrzejszy, niż przypuszczała, i ogłosił, iż drzwi jego domu są dla niej odtąd zamknięte. Usłyszawszy to, wraz z mężem, Jimmem Bonnym, popłynęła do wielkiego gniazda piratów na Bahamach, do sławetnej New Providence.
Z opowieści Annie wynikało, iż New Providence była sodomą Nowego Świata, choć dla piratów była rajem. – Wody wokół New Providence – mówiła – są zbyt płytkie dla statku wojennego, choć wyśmienite dla brygantyny lub słupa, a przejście między rafami wielce podstępne i zdradliwe... Krótko mówiąc, w New Providence piraci mogli przygotowywać wycieczki przeciw wielkim statkom handlowym, żyjąc jak chcą, gdyż nie obowiązywały tam żadne prawa. – To było coś, o czym śniłam od dawna – zachwycała się Annie – miasto bez żadnych konstabli ani sędziów, miasto, gdzie kłótnię wygrywał ten, który szybciej wyciągnął pistolet, i gdzie kobiety były takimi ladacznicami, iż ja mogłam uchodzić za cnotkę. Powiedzmy, niemal cnotkę... Tyle ma ona w sobie z cnotki, pomyślałam, co ja z królowej Saby. W New Providence Annie bardzo szybko zaczęła się nudzić u boku Jimma Bonny’ego, którego wnet opuściła, idąc w piraty z Jackiem Rackhamem. – To prawdziwe nieszczęście – oświadczyła bez najmniejszego zmartwienia w głosie – że zawsze miałam słabość do gładkich twarzy, a Jack był gładyszem! W sumie jednak kawał fiuta, odrobina mózgu i perkalowe spodnie! Byłam jeszcze kiedyś dziewczyną tak głupią, żeby pokochać mężczyznę dla jego kolorowych spodni? Powinno się kochać chłopa za to, co ma w głowie, a nie na dupie czy w rozporku, ale ja zbyt mało wiem o pokrętnych układach świata, jestem... nikt naprawdę nie rozumie, jaka w swym środku jestem naiwna i głupiutka... Dobry Boże! Wielka Bogini!, pomyślałam. Czy już nie ma na tym świecie opryszka, który nie uważałby się za biedną, niewinną, pokrzywdzoną istotkę; wilczycy, która nie traktowałaby siebie jako owieczkę; rekina, który nie myślałby, iż jest złotą rybką? Lancelot i Horacjo spoglądali na nią ze współczuciem, gdy tak bajała o swojej „niewinności”! O Wielkie Nieba, mężczyźni okazują się najprawdziwszymi głupcami, kiedy kobiety z dużymi piersiami i płomiennymi włosami zaczynają rozwodzić się nad swoją łagodnością, delikatnością i bezbronnością. – No cóż – ciągnęła Bonny po chwili roztkliwienia się nad sobą – poszłam z nim zatem w piraty i okazało się, że jestem, jak wszyscy przyznają, dzielniejsza od mężczyzn... Dobrze, że przynajmniej jest skromna, pomyślałam. – Słyszeliście oczywiście – mówiła dalej Annie – jak to gubernator New Providence, Woods Rogers, obiecał amnestię wszystkim piratom tego miasta w nadziei uczynienia ich porządnymi osadnikami i pieprzonymi wigami zachłannymi na pieniądze, pośród więc innych z dobroci gubernatora skorzystałam i ja z Jackiem Rackhamem. Ale gdy tylko wyposażono nas w piękny statek korsarski, z poleceniem, byśmy nękali te podłe hiszpańskie psy, staliśmy się piratami działającymi na własny rachunek! Ach, to wtedy właśnie trafił nam się pośród załogi dzielny zuch imieniem Mark Read, z którym zaczęliśmy się mieć ku sobie – tutaj mrugnęła zalotnie do Lancelota i Horacja – przez co Jack Rackham stał się nieprzystojnie zazdrosny i zaskoczył nas oboje, jak będąc sam na sam, całowaliśmy się pod księżycem na pokładzie dziobowym! Jack w pasji zdziera wtedy koszulę z Marka Reada i co znajduje, no co?
– Srebrne łyżeczki? – zaryzykował Lancelot. – Garbarza? – zaproponował Horacjo. – Nie, głuptasy – powiedziała Annie, poprawiając swoje dorodne grona – cycki tak duże i piękne jak te! – Co mówiąc, jednocześnie rozpięła koszulę i dodała: – Uf, gorąco się robi, jak człowiek się tak rozgada; tchu mi cosik brak... – Przy czym nie tylko powietrzu, ale i wzrokowi zebranych dała ogarnąć zarys jędrnej piersi odsłoniętej aż po skraj różowej brodawki; oczy dwóch dzielnych piratów omal nie wyskoczyły z orbit. – No cóż – snuła dalej swą opowieść Bonny – kiedy Jack Rackham zobaczył, że Mark Read, dzielny bukanier, to w rzeczywistości Mary Read, dzielna bukanierka, natychmiast przestał być zazdrosny; pieprzony głupiec, bo więcej miłosnej rozkoszy zaznałam z Mary niż z którymkolwiek z piratów, jacy żeglowali po tych wodach. A pamiętajcie, że miałam w łóżku większość z nich: Stede’a Bonneta, Calico Jacka, wszystkich oprócz zmarłego kapitana Kidda i oczywiście Czarnobrodego, ponieważ ten nigdy w życiu się nie umył, a mój nos jest tak delikatny jak moja ta, no wiecie... Ochocze rechoty Lancelota i Horacja dawały do zrozumienia, że znakomicie wiedzą, co Annie ma na myśli; mnie jakoś w ogóle nie było do śmiechu. – No tośmy były z Mary Read kompankami i w walce, i w łóżku przez całą wyprawę i niejeden raz, kiedy my gotowałyśmy się do walki na pokładzie, pieprzone chłopy kuliły się zastrachane w kajutach. Jak raz wpadłam do ładowni, żeby rozbudzić te tchórzliwe psy, kilku po prostu zatłukłam na miejscu. Potem wyszli na górę i walczyli, ci oczywiście, co zostali! Zagarnęliśmy olbrzymie łupy na Jamajce i w innych częściach Indii Zachodnich i przez cały czas uprawiałam piractwo z większą ochotą niż wszyscy mężczyźni, z małą tylko przerwą, którą musiałam sobie zaordynować na Kubie na czas urodzenia dzieciaka, znaczy się pierwszego. Nie inaczej było z Mary! Ubierałyśmy się po męsku, a i w łóżku odgrywałyśmy chłopów. Tak, tak, powiadam wam, nigdy nie spotkałam mężczyzny tak dzielnego jak Mary, a w łóżku choćby w połowie tak gorliwego jak ona, ale ten pierwszy raz zawsze może nadejść... – Tu mrugnęła znacząco do Horacja i Lancelota. – No i w końcu pokonano nas z powodu tchórzostwa Rackhama, bo jak huragany uszkodziły nasz statek, zniszczyły ożaglowanie i maszty, zaczęli ścigać nas łowcy piratów z Port Royal, a kiedy podpłynęli, żeby dokonać abordażu, Jack Rackham zaszył się w kabinie jak tchórzliwy pies! Mary i ja zostałyśmy na pokładzie same, ale choć stawałyśmy dzielnie, nie mogłyśmy sprostać każda trzem łapaczom! Zawieźli nas w kajdanach na Jamajkę i tam, w Port Royal odbył się najgłośniejszy proces, jaki widziano od czasów powieszenia kapitana Kidda! Pijany sędzia, kłamliwi świadkowie, pijany obrońca – cała chwała brytyjskiej sprawiedliwości! A jakże, kiedy Mary i ja powiedziałyśmy: „Milordzie, miej wzgląd na nasze brzuchy”, zawiany sędzia pomyślał, że czas już na obiad! Bo też ci wasi angielscy sędziowie zawsze więcej myślą o swoich bandziochach i kiszkach niż o potrawie, że tak to nazwę, sprawy. Podsądna mówi o swym brzemiennym żywocie, a sędziemu kojarzy się to tylko z wizją pieczeni baraniej. – Tak, tak, to prawda – zgodził się Lancelot. – No i w ten sposób uniknęłyśmy szubienicy – rozwiała nasze obawy Bonny – ale w ciupie biedna Mary umarła od więziennej zarazy! I tak utraciłam moją największą miłość...
– Och – ozwał się znowu Lancelot – znam to dobrze... – Mhm, mhm – zamruczał z żałością Horacjo, jak gdyby Annie Bonny była następną Heloizą pozostawiającą Abelarda w klasztorze śmierci lub kolejną Alkestis poświęcającą życie dla ukochanego. – No i w dniu, kiedy mieli wieszać Jacka Rackhama, poszłam do jego celi, gdyż miałam wielkie chody w tym więzieniu dzięki pieniądzom mojego ojca (który przesyłał je poprzez przyjaciół plantatorów na Jamajce), i urządziłam eleganckie pożegnanie człowiekowi, który był zarówno sprawcą mojego upadku, jak i mojej brzemienności! Gdyż złapano mnie przez jego tchórzostwo, to prawda, ale przez jego kutasa oszczędzono mi stryczka! „Jack” – mówię ja – „Och, najdroższa Annie” – mówi on – „Jack, kochanie” – mówię ja – „Och, najdroższa Annie” – mówi on – „Jack, kochanie – mówię ja – gdybyś walczył jak mężczyzna, nie musiałbyś wisieć jak pies!” – Aleś mu powiedziała! – wykrzyknął z podziwem Lancelot. – Niech mnie kule biją! – zawtórował mu z zachwytem Horacjo. – Ależ słodkie pocieszenie dla człowieka czekającego na śmierć – zauważyłam z niejaką ironią, natychmiast spiorunowana gniewnymi spojrzeniami Lancelota i Horacja. – No ale tata w końcu przyszedł mi z pomocą i wyciągnął z więzienia dzięki pieniążkom wsuniętym gdzie trzeba, to znaczy paru mieszkom z pieniążkami wpuszczonym do kieszeni pijanych sędziów, dozorców więziennych, obrońców i gubernatora, po czym, jak myślicie, co się stało? – Ojciec kazał ci wyrzec się piractwa? – zapytał niepewnie Lancelot. – Nie, głuptasie – powiedziała Annie, jeszcze bardziej rozpinając koszulę i więcej jeszcze ujawniając ze swych sutków. – Kazał ci, żebyś zamieszkała z nim w Charlestown? – zapytał Horacjo. – Nie, głuptasie – powiedziała Annie i pociągnęła spódnicę, pokazując najpierw kształtne łydki, potem piękne różowe kolana, a potem – O Bogini! – gładkie białe uda! – Więc co? – z trudem wykrztusił Horacjo. – No cóż – wyjaśniła z promiennym uśmiechem Annie – mój tata powiedział: „Jeśli już jesteś zdecydowana być piratką, a widzę, że jesteś, będziesz miała najpiękniejszy statek, jaki można kupić, i wszystko, czego twoje serce zapragnie, a co można dostać za pieniądze, gdyż podejrzewam, że to jest w twojej krwi!” I tak wyposażył mnie, jak sami widzicie, we wszystkie najwspanialsze sprzęty, fregatę zbudowaną na wzór statku kapitana Kidda; i poczynił jedno tylko zastrzeżenie – że muszę oddawać mu dziesięć procent ze wszystkiego, co zgarniam! – Zdumiewające! – zakrzyknął Horacjo. – Oszałamiające! – pokiwał głową Lancelot. – I jakże licujące z powagą prawnika!
– Ej, poczekajcie no jeszcze ze swoim zdziwieniem! – powiedziała Annie, po czym rozchyliła nogi i zaczęła wielce uwodzicielsko pieścić ów zakątek rozkoszy między nimi. Podniosła się wnet i przed sześciorgiem naszych osłupiałych oczu rozpoczęła powolny a zmysłowy taniec, i jak Salome siedem welonów, tak ona zrzucała kolejne części swego pirackiego odzienia, lubieżnie przy tym przeciągając dłońmi po piersiach i udach. Wyglądało to zaprawdę tak, jak gdyby odsłoniwszy swe dzieje w długiej, męczącej opowieści, teraz pragnęła odsłonić też swoje ciało. Pomimo zazdrości muszę przyznać, że ciało Annie było piękniejsze nad wszelkie wyobrażenie: piersi okrągłe i jędrne jak melony, brodawki różowe jak świt i duże jak dublony, płomienny busz, białe uda i prześliczny brzuch, na którym ciąże pozostawiły ślad jedynie w postaci wcale nie niemiłego lekkiego zaokrąglenia. Z wielką też wprawą potrafiła połączyć taniec z równoczesnym rozbieraniem się. Nawet poszczególne części bielizny umiała uczynić narzędziami sztuki uwodzicielskiej, rozrzucając je po sprzętach i podłodze w stylu, który pan Herrick nazwałby „słodkim nieporządkiem”. Na koniec, natańczywszy się i rozogniwszy widzów, ujęła słodka Annie Horacja za rękę, nakłoniła, by ukląkł przed jej rozchylonymi udami, i ofiarowała mu miód skapujący z najbardziej wrażliwej barci. Horacjo zabrał się do dzieła z większym entuzjazmem niż brytan, któremu trafił się udziec barani. Lancelot wręcz oniemiał i siedział z rozwartymi ustami, ja uszczypnęłam się kilkakroć, by upewnić się, że to jawa, a nie sen. Bogowie – co to była za kobieta! Ordynarna, prostacka, jakże jednak naturalna w sięganiu po rozkosz! W mig oboje z Horacjem potoczyli się na podłogę i z wielką ochotą stworzyli bestię o dwojgu plecach. Bonny oddawała się rozkoszy z tak płomiennym zapałem, iż pożar ów i nas nie pozostawił nie osmalonymi, po niedługim przeto czasie i ja, i Lancelot przyłączyliśmy się do igraszek na podłodze! Bonny i Horacjo dyszeli, wspólnie wspinając się do szczytu rozkoszy, ja tymczasem pieściłam piersi Bonny, a Lancelot głaskał czarne plecy Horacja. Wielka Bogini! Jakże to możliwe? Nienawidziłam z całej duszy tej kobiety, a jednak uwielbiałam jej piersi i w ogóle czułam wielki do niej pociąg! W orgii, która potem nastąpiła, Annie była alfą i omegą naszej rozkoszy. My troje nie folgowaliśmy własnym chęciom, lecz zaspokajaliśmy jej nienasycone apetyty. Najpierw obaj mężczyźni zadośćuczynili jej w sposób jak najbardziej naturalny, potem ja syciłam się jej ciałem od stóp aż po jej loki; a następnie ona pożerała mnie! Och, jakiż sprawny język miała nasza Annie! Zdania rzeźbił może opornie, ale przy zetknięciu z wrażliwym ciałem okazywał się gładki jak strumień wiosenny. Potrafiła odgrywać mężczyznę lepiej od każdego z mężczyzn, a klucz jej języka otwierał takie miejsca w moim zamku miłości, które jeszcze nigdy dotąd nie zostały otwarte! Jeszcze dziś rumienię się na wspomnienie, jak przemyślnie rozbierała mnie Annie. Choć prostacka w zachowaniu, potrafiła dotykać w sposób niespotykanie delikatny. Być może wszystko to było tylko długo praktykowaną biegłością i często o tym tak właśnie później myślałam, zanim jednak logika ukazała swoją surową i nieurodziwą twarz, zatraciłam się w rozkoszy tak wysublimowanej, że zupełnie zapomniałam, komu ją zawdzięczam. Gotowa byłabym przysiąc, że Annie przygotowywała kiedyś w burdelu młode wiejskie dziewczęta do zawodu, wirtuozeria bowiem, z jaką rozogniła moją krew swymi muśnięciami, jako żywo przypominała mamcię Coxtart lub jakąś doświadczoną rajfurkę. Jej palce igrały po całym moim ciele tak lekko, iż podniecało to mnie nieskończenie bardziej od mocnych uścisków, jakie oferuje większość mężczyzn. Jej delikatne białe ręce zdawały się ptakami, które wzlatywały i siadały, to tu, to tam, od palców nóg aż po wewnętrzną biel moich ud, a potem
wtulały się w rdzawe ściernisko włosów tak żałośnie podobnych do jej własnych. Drażnieniem, łaskotaniem, ściskaniem, lizaniem przywiodła mnie do ostatecznej konkluzji miłosnej. Ani za szybko (jak prędki zalotnik), ani zbyt powoli (jak zalotnik niezgrabny); wystarczająco wolno, by pragnienie rozkoszy rozgrzać do białości, wystarczająco szybko, aby je bez reszty zaspokoić! Czego pragnie kobieta kochająca się z inną kobietą? Nie jest to wyobrażenie siebie samej, odbite w ciele tej drugiej? Nie jest to rodzaj lustra, jakim stawał się dla Narcyza jego ukochany staw? Czyżby w ten sposób Bogini potwierdzała samą siebie? Jaką dziwną czwórkę tworzyliśmy! Dwójka mężczyzn, którzy się kochali, dwójka kobiet, które się nienawidziły, a jednak byliśmy złączeni w jeden łańcuch ciał. Jeśli przedtem miałam jakieś wątpliwości co do tego, czy Bogini istotnie kieruje naszymi losami, to spotkanie z Annie Bonny na morzu całkowicie rozwiało te niepewności, a dlaczego – wkrótce sama zobaczysz. Lancelot, Horacjo i ja usychaliśmy zaprawdę z miłości w naszym pokładowym trójkącie abstynenckim. W ramach tej trójki nie mogliśmy się kochać z powodu dziwnych prądów wierności i namiętności, jakie przepływały pomiędzy nami. I kiedy pojawiła się Annie, okazało się, iż łatwiej czasami kochać się z kimś obcym niż z umiłowaną osobą, która dzieli nasze afekty! Tak w każdym razie rozumiem to dzisiaj. Horacjo nie zniósłby, gdyby Lancelot kochał się ze mną, nic jednak nie miał przeciwko temu, by jego miłośnik hołubił Annie. Lancelotowi, który uważał mnie za swoją własność, z trudnością przychodziło pogodzenie tego faktu ze swoją namiętnością do Horacja. Annie tymczasem była osobą neutralną, dyplomatyczną ziemią niczyją, kochanką z hrabstwa Łonowo, stojącą otworem grotą, szczęśliwym portem, królową wszystkich dziur – a gdy bezpańska dziura stoi otworem, jakże jej nie zatkać, skoro Natura nie znosi nie wypełnionych luk? Lancelot i ja dotykaliśmy się tylko mimochodem, Horacjo niemal nie tykał Lancelota ale wszyscy kochaliśmy się z Bonny tak, jak gdybyśmy w niej odnaleźli innego Lancelota, innego Horacja i inną Fanny – wszystkich połączonych w jednej istocie. Platon mówi, że miłość ludzka jest jedynie przechodnim cieniem boskości; azaliż zatem nie bywa tak, iż miłością, jaką żywimy wobec jednej osoby, obdarzamy zupełnie inne ciało? Cała nasza trójka kochała się z Annie z takim żarem, iż sama Annie nie mogła być w istocie tą, która ową miłość wzbudziła. Ona zaś – jak piesek salonowy, który przyjmuje miłość starej panny, jak posąg Dziewicy, który przyjmuje adorację papistów, jak lokaj, który przyjmuje namiętności swojej owdowiałej chlebodawczyni–przyjmowała naszą miłość z ochotą i upodobaniem, a oto, co dała nam w zamian...
Rozdział XIV Zawierający legat Annie Bonny dla naszej bohaterki; przesianie o wyższości piractwa kobiecego nad męskim; opis incydentu bardzo tragicznego oraz początek końca naszej opowieści – chociaż nie należy się obawiać, że opuścimy czytelnika bez szczodrych epilogów, uzupełnień i pożegnań.
PO CAŁEJ TEJ ROZPUŚCIE nasza osobliwa czwórka kochanków zażywała spokoju, popijając szampana i bordo, zasypiając potem na kilka godzin w spokojnym uścisku, a potem znowu budząc się, by gawędzić ze sobą; często tak bowiem bywa, iż wspólna rozkosz łagodzi uprzednie awersje i nawet ludzi nader sobie niechętnych usposabia przyjaźnie. Z pewnością owa przyjaźń okazać się może nader chwilowa, dopóki jednak trwa, jest wszak przyjaźnią! I stało się oto, że otworzyłam serce przed Annie, opowiadając o utraconym dziecku, o bólach porodu, a nawet o zawiści, jaką do niej czułam z tej racji, iż mogła na morzu mieć dzieci przy sobie i szkolić je na piratów, podczas gdy ja tak boleśnie byłam pozbawiona Belindy! Ja przeto się żaliłam, a ona (też wyciszona, gdy minęła pożoga rozkoszy) mnie pocieszała, bo przy całej swej zawadiackości istotnie wolała kobiety od mężczyzn, aż w trakcie opowieści rzuciłam nazwę: „Kassandra”... – „Kassandra”? – zawołała Bonny. – „Kassandra”? A jakże, widziałam ten statek na karenażu na Tartoli, kiedy na pokładzie mojej małej pinasy płynęłam do Roadtown, aby odebrać kilka sukienek, które zamówiłam u swego angielskiego krawca. – Kiedy? Kiedy to było? – wykrzyknęłam, a w sercu gwałtowną falą wezbrała nowa nadzieja na odnalezienie Belindy. – Niecały tydzień temu – oznajmiła Bonny. – Dobrze słyszałam, jak mówiono, iż huragan uszkodził jej takielunek, zatrzymała się przeto w Roadtown, aby dokonać koniecznych napraw, zanim będzie się mogła zabrać do mojego Charlestown... – Kiedy mieli wyruszyć? – dopytywałam się. – Przy pomyślnym wietrze powinnaś ich dognać, choć musiałabyś się pospieszyć, gdyż ruszać miała ponoć tego właśnie dnia, com ją wypatrzyła. Teraz także Horacjo i Lancelot ocknęli się z letargu zaspokojonych żądz. – Słyszysz, Lancelocie? Moglibyśmy dopaść „Kassandrę”, zanim dobije do Charlestown! „Kassandrę”! – Skoczywszy na równe nogi, klaskałam z radości. – Trzeba tam sporej ostrożności – ostrzegła Bonny – sam Czarnobrody rozbił się w pobliżu na płyciznach zatoki Ocacock... Musicie doścignąć „Kassandrę”, zanim zbliży się do portu Charlestown; potem będzie już za późno, bo, jak mówię, nawet Czarnobrody połamał sobie siedem lat temu zęby,
usiłując oblegać miasto. Następnie z wielką wspaniałomyślnością i szczodrobliwością Bonny zaoferowała nam wszystkie swoje mapy morskie i lądowe Charlestown, Bahamów, a nawet całych Karaibów. – Z Roadtown popłyniecie przesmykiem Drake’a do Anegado, a cieśniną Anegado na otwarte morze. Przy odrobinie szczęścia powinniście ich złapać koło Anegado lub Grand Bahama, a jeśli nie, pogonicie za nimi wzdłuż wybrzeża. – Chwała Bogu! – powiedział Lancelot. – Chwała Bogini! – zawtórowałam mu, a chociaż inni mogli te słowa uważać tylko za wymyślną figurę retoryczną, ja przywiązywałam do nich wielką wagę. – Jakże nie pomóc w biedzie siostrzycy piratce? – powiedziała Annie Bonny i nagle stała się najwspanialszą, najdzielniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek w życiu spotkałam. Zaraz też zaczęła mnie obejmować i ściskać, życzyć pomyślności, zdrowia, szczęścia, długiego życia, odzyskania Belindy oraz długich loków, a także spełnienia wszystkich pragnień, wyraźnie szykując się do przejścia na swój statek, aczkolwiek jako kobieta słowna zadbała wcześniej o to, by pierwej udał się tam pierwszy jej oficer, mający dostarczyć obiecane nam mapy. Annie Bonny opuściła nas o zmierzchu w asyście tych samych dwunastu piratów, którzy towarzyszyli jej, kiedy wstępowała na nasz pokład, budząc grozę we wszystkich sercach. Z jakimże podziwem patrzyłam na odpływającą królową piratów. Jakże w ogóle mogłam uznać ją za wulgarną prostaczkę, ją, prawdziwą Morską Siostrzycę! Była kobietą wielkiego serca i prawdziwie wielkiego ducha! Można było o niej powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że jest hipokrytką. Szydziła z wytwornych manier, zażywała lubieżnie rozkoszy, gdy miała na to ochotę, ale pod wszystkim ukrywały się piracki honor i uczciwe serce. Wiedziała, jak uhonorować Lancelota i Horacjajako dzielnych towarzyszy z dalekich mórz, a chociaż jej obyczaje mogły niektórym wydać się nazbyt swobodne, to jednak nie było w niej za grosz fałszywości. Nie usiłowała być kimś innym, niż była. Annie Bonny to nie ladacznica pyszniąca się jak księżniczka, kurtyzana rżnąca hrabinę, lafirynda odgrywająca królową. Statek jej wpływał w tropikalny zmierzch, a ja, spoglądając na jej flagę dumnie łopoczącą na wietrze poczułam nagły przypływ radości, iż oto udało mi się poznać najwspanialszą kobietę, jaką dane mi było spotkać, żywy manifest Bogini tu na ziemi! Na pokładzie panowała dziwna cisza. Lancelot, Horacjo i ja machaliśmy „Three Spoon Galley” na pożegnanie, a serca nasze przepełniała trudna do wyrażenia boleść. Lancelot westchnął, Horacjo westchnął, ja westchnęłam. Ale nagle coś mnie tknęło. – Ludzie! – zawołałam. – Gdzie są nasi ludzie? Rozejrzeliśmy się dookoła: pokład był pusty, żagle spuszczone, a takielunek w nieładzie. Nigdzie ani żywej duszy. Chyżo, w panice, jaką znają jedynie marynarze, rozbiegliśmy się po statku. Horacjo ruszył pod pokład, ja z Lancelotem wzięliśmy się do stawiania żagli. W chwilę później dobiegł nas zduszony odgłos przeraźliwego wycia, jakby jakiejś dzikiej bestii. To Horacjo wzywał nas na dół. Wraz z Lancelotem rzuciliśmy się ku schodom, a kiedy zbiegliśmy z duszami na ramieniu, zobaczyliśmy obraz prawdziwie przygnębiający.
W obszernej ładowni „Happy Delivery”, gdzie przedtem leżały sztaby srebra, stosy szmaragdów, worki z dukatami, mohurami i dalami, znaleźli się teraz wszyscy nasi marynarze, skrępowani i zakneblowani jak wściekłe psy. Kilku z nich postrzelono dla przykładu – nikt nie został zabity – większość jednak była cała i zdrowa, choć tak ciasno skrępowana, iż w ogóle nie mogli się ruszyć. Horacjo rzucił się ich rozwiązywać, a kiedy zdjął knebel pierwszemu, stolarzowi, tenże bluznął stekiem takich przekleństw, jakich nie słyszałam od czasu, kiedy płynęłam łodzią po Tamizie! Tych kilka nielicznych, które nadają się od biedy do przytoczenia, brzmiało: – Parszywa kurwa! Śmierdząca pizda! Jebanica! Podpierdoliła łupy – wszystko do okruszka, do gównianego ździebełka! Wsłuchana w ten potok obsceniów, nie wiedziałam z początku, śmiać się czy rozpłakać, choć wiedziałam, iż to pierwsze mogło kosztować mnie życie. Och, mówi się, iż nie sposób zgwałcić mężczyzny, ale Bonny udowodniła, że to nieprawda! Moje kobiece serce nie wiedziało, czy ma czuć podziw dla jej przebiegłości, czy też przekląć ją jako podłą dziwkę! Zamyśliłam się; biorąc pod uwagę całe swoje życie, nie byłam w stanie jej przekląć. Szmaragdy mogliśmy stracić i zdobyć ponownie, ale Belinda była jedyna na tej ziemi! Skoro Bonny wymieniła swoje mapy na wszystkie te klejnoty, to znaczy, iż były ich warte – choć lepiej byłoby tego nie mówić nikomu. Co za dziewczyna! Teraz byłam pewna, że wszystkie jej opowieści o śmiałych wyczynach Rackhama były w istocie opisami jej własnych dokonań. Ona była mózgiem ich dwojga! Toż to genialny wprost pomysł, by Lancelota i Horacja – sławnych już między piratami – tak omamić pochlebstwami i pieszczotami, by dali się bez oporu ograbić ze wszystkich skarbów. Bez Jacka Rackhama Bonny nie zostałaby nigdy złapana! Gdziekolwiek odtąd żeglowała, zawsze towarzyszyła jej cząstka mnie, bezgranicznie podziwiająca największą piratkę świata. Ale tego wszystkiego nie wolno mi było okazać; musiałam udawać załamaną z powodu utraty naszych łupów i próbować uspokoić jakoś naszych ludzi. – Innych statków też nie ma! – zawołał kolejny rozwiązany, tym razem muzyk. – Rzuciła na nich czar, jak na was! – Pożeglowały razem z nią? – zapytałam. – Skurwiona Bonny, nie ma co. – Dobrze, żeśmy się ich pozbyli – obruszył się Horacjo. – Jeśli nie mają na tyle rozumu, aby żeglować z Lancelotem Robinsonem do Libertalii, to niech ich diabli biorą! Lancelot wyglądał na załamanego; jego marzenia o deokracji znów spełzły na niczym. Objęłam go pocieszająco ramieniem. Horacjo uwalniał tymczasem dawnych kompanów z Wesołej Gromadki: Puja Dobrodzieja, Francisa Bacona, Memento i Maluszka. – Lepiej mieć jeden lojalny statek niż cztery zbuntowane – zauważył Memento. – Ileż to razy mówiłem Lancelotowi, że te nieumiarkowane zamiary skończą się tragedią, tak jak w przypadku Ikara. Jeśli ci głupcy woleli popłynąć z tą dziwką Bonny zamiast z nowo narodzonym Robin Hoodem, to znaczy, że ich koniec jest już bliski! Spotka ich nieszczęście, zapamiętajcie moje słowa, na pewno! – Zdaje się, że trafił się wam dobry kąsek, chłopcy, co? – powiedział szyderczo Puj Dobrodziej. – Musiała was nieźle odurzyć: bordo czy portwajnem, gdyż byliście martwi dla świata przez kilka
godzin i nie słyszeliście ani krzyków, ani odgłosów krzątaniny. Bo też i sporo mieli roboty ludzie Annie Bonny, zbierając nasze skarby i przenosząc je na swój statek. – Jak mogłeś pozwolić okraść się z łupów? – utyskiwał Memento jak swarliwa matka. – Jak mogłeś, Lancelocie? – A wódz nasz wyglądał tak, jakby za chwilę miał się rozpłakać. – Już dobrze! – powiedział Maluszek, obejmując Lancelota i mnie na dodatek. – Zdobywaliśmy łupy przedtem, więc zdobędziemy je znowu! W gwiazdach mamy zapisane: „Będziecie tracić fortuny i zbijać je ponownie!” – Po czym poklepał Lancelota po plecach dla zachęty. – Dobrze, żeśmy się pozbyli tych opryszków, powiadam! Jeśli nie mają tyle oleju w głowie, by chcieć naszej Libertalii, to dobrze, że się ich pozbyliśmy, i basta! – A jakże – zgodził się Francis Bacon. – Maluszek ma rację. Niech diabli wezmą wszystkich mięsożerców! Jakże oczekiwać rozumu po kimś, kto objada się padliną! W Libertalii będziemy jedli tylko jarzyny i owoce, oszczędzając cierpień naszym czworonogim przyjaciołom! Lancelot nieco się rozpogodził, widząc, jak otaczają go kręgiem wierni dwunożni przyjaciele. – A propos – powiedział Puj głosem najbardziej rasowego pirata – zdaje się, że ta dziwka Bonny to niezły kawałek dupci, co? Bardziej szyneczka czy mięsko mielone? Horacjo i Lancelot spojrzeli po sobie i zatrzepotali powiekami jak para uczniaków. – Lepiej nie pytaj – mruknął Horacjo. – Dobrze wiesz, że piczki mogłyby dla mnie nie istnieć – powiedział Lancelot. – Och – załamał ręce Puj – co, nie dała? To przez tę brodę, uwierz mi. Tylko lalusie mogą mieć wszystkie dziewczynki. – I mizdrząc się, zaczął naśladować gogusia, który krocząc Strandem, rzuca na prawo i lewo zalotne spojrzenia i zalotnie kręci pupcią. – Dość tej paplaniny – krzyknęłam. – Ruszać się! Wszyscy na pokład! Trzeba ustawić żagle, napiąć liny. Jeszcze starczy czasu na plotki o Bonny. Tymczasem bierzemy kurs na Anegado! W cieśninie czeka tam na nas niezły łup; musimy zacząć się odkuwać. – Co to za łup? – zapytał Maluszek. – „Kassandra” – odkrzyknęłam. – Wszyscy do roboty! – Znów dowodziłam swoim statkiem i miałam większą niż kiedykolwiek dotąd nadzieję, że odzyskam Belindę! Nagle zapałałam ambicją, aby stać się podobna do Annie Bonny! Przez całe swoje życie, pomyślałam, byłam zbyt bojaźliwa i zbyt układna, jak dama. Wszystkie dobre rzeczy, które mi się przytrafiły – opuszczenie Lymeworth w pogoni za szczęściem, wzniecenie buntu w burdelu, narzucenie Bellarsowi warunków naszego przymierza, sekretarzowanie u Whiteheada, przeforsowanie zmian w pirackim kodeksie Lancelota, opanowanie samego pirackiego rzemiosła – osiągnęłam dzięki zachowaniu się właśnie nie jak na damę przystało! Zupełnie jakby o supremację w mojej duszy walczyły dwie osoby: ckliwa białogłowa i odważna piratka, postacie tak od siebie różne,
że niemal nic o sobie nie wiedzące wzajem! Gdy dama trwożliwie drżała i popiskiwała, piratka pragnęła oddychać swobodnie! To ona umiała dowodzić statkiem, wejść w mig na wantę, wspiąć się na bocianie gniazdo i wprawnie lustrować wody przez lunetę! To ona tak owinęła wokół palca lorda Bellarsa, iż ten utrzymywał mnie, nie znając mojej prawdziwej tożsamości; to ona zyskała szczere zaufanie Whiteheada, stając się jego sekretarzem! To piratka wytrzymała poród, jaki się rzadko wytrzymuje, a z drugiej strony to owo niewieściątko w poczuciu winy i w hipochondrycznym strachu pozwoliło mamce na panoszenie się i wykradzenie jedynego klejnotu mej egzystencji! To piratka poprawiała artykuły Lancelota, kobietka zaś oburzyła się na Bonny zarówno za jej piękność, jak i wolność! Och, zamiast gniewać się na Bonny, muszę uczyć się od niej, pomyślałam, gdyż ostatecznie wszystkie kobiety chciałyby być takie jak ona. Nawet Chaucer mówi o tym ustami pani z Bath: płeć nadobna żąda „absolutnej władzy / Panowania nad domem i państw urządzeniem / Nad głową męża i jego ramieniem”. Być może oburzyłam się na Bonny, ponieważ ona jedyna ze wszystkich kobiet, które spotkałam, uzyskała to, czego pragniemy wszystkie: prawdziwą władzę nad swoim losem. Nie była zależna od żadnego dobrodzieja ani dobrodziejki; sama wychowywała swoje dzieci i sama dowodziła statkiem, a czereda piratów posłusznie wykonywała jej rozkazy. Gdyby dzięki piractwu zawsze mogły kobiety zyskiwać władzę nad swoim losem, ach, wtedy precz z mego serca, delikatna damulko, niech pozostanie w nim piratka i tylko ona! A wtedy i Belinda niechybnie musiałaby zostać piratką! Najszybciej, jak mogliśmy, żeglowaliśmy teraz ku Anegado, mając nadzieję, że w ciągu kilku dni dopadniemy „Kassandrę”, gdy po przejściu przez przesmyk Drake’a wychodzić będzie na otwarte morze. Wody były szafirowobłękitne, a choć nastał już niemal październik i czas huraganów, pogoda nam sprzyjała. Niebo niezmiennie błękitniało nad nami, morze błyszczało jak klejnot, a słońce było jasnym złotym dyskiem zawieszonym na wysokościach. Horacjo i Lancelot chodzili jak struci, niezadowoleni z utraty łupów, źli na siebie, że tak łatwo dali się podejść szczwanej dziewczynie; ja jednak w znakach morza i słońca dostrzegałam wszędzie dobry dla nas omen. Pojęłam, że Annie Bonny została wysłana, żeby pouczyć mnie o moim losie, gdyż tylko w wypadku zabicia w sobie tej bojaźliwej damulki mogłam powstać jak Feniks z popiołów mojego uprzedniego życia i stać się taką Fanny, jaką Bogini zechciała, bym była! Teraz, kiedy z niezwykłą siłą wierzyłam, iż wkrótce odzyskam Belindę, zaczęłam się zastanawiać nad jej losem. Co to znaczyło mieć córkę w tym świecie synów i jak mogłam nauczyć ją sztuki przeżycia? Kiedyś ślubowałam, że jeśli przetrwam i jeśli przetrwa moja Belinda, napiszę dla niej książkę, w której zbiorę wszystkie nauki, których udzielił mi ów niewdzięczny świat, jeśli chodzi o przetrwanie w nim w kobiecej postaci. Świadkami tej przysięgi były: krąg horyzontu i oślepiająco jasna tarcza słońca, różnobarwne ryby w morzu i łaskawa Bogini, która jest ponad wszystkim i która ucieleśnia wszystko. Chciałam napisać książkę dla mojej własnej Belindy, aby ruszywszy w świat, miała pod ręką książkę-przewodnik, obszerne kompendium przeznaczenia kobiety, opowieść epicką a zarazem historyczną, rady dla córki od kochającej matki! Ja z pustymi rękami weszłam w świat, niechaj więc Belinda ma chociaż swój życiowy poradnik. Albowiem matka prawdziwie kochająca córkę nie będzie trzymać jej za wszelką cenę w domowym zaciszu, lecz wyśle w szeroki świat, zaopatrując na drogę w nauki, jakich jej samej udzieliło życie. O tym właśnie myślałam, a wiatr odpowiadał mi powiewem świeżym i przychylnym. Och, żeglarze są na łasce i niełasce wiatru, huśtając się w kołysce oceanu jak małe niemowlęta. A jeśli
jesteśmy przesądną gromadą, to dlatego, że nasza cała egzystencja może zależeć od kapryśnego podmuchu. Kiedy jednak wiatry są pomyślne i słońce świeci, kiedy widzimy białe zmarszczki na powierzchni, a nie strome góry wodne i przepaściste doliny, wtedy czujemy się naprawdę błogosławieni i składamy hołdy każdemu Bogu, jakiego uznajemy. W ciągu następnych dni w okularze mojej lunety niejeden znalazł się trójmasztowiec, ale żaden niestety nie był „Kassandrą”. Część załogi zaczęła się burzyć, domagając się atakowania łupów, które same sunęły w nasze ręce, abyśmy jak najszybciej mogli powetować sobie straty poniesione za sprawą przewrotnej królowej piratów, Lancelot jednak przekonywał ich, żeby czekać na „Kassandrę”, która, jak twierdził, miała być warta tuzina innych statków handlowych. Wiele teraz dla mnie ryzykował i miałam nadzieję, że pokochał mnie już bez żadnych zastrzeżeń, choć nadal jedno z nas nawet nie tknęło drugiego, chyba że przypadkiem i w przelocie. Co będzie, zastanawiałam się, jeśli na „Kassandrze” nie będzie żadnych łupów, a marynarze w zemście zbuntują się przeciwko dowódcy? Wydawało się, że Lancelot w ogóle się o to nie kłopocze, myśląc jedynie o odnalezieniu Belindy. Moje pasje były teraz jego pasjami; czy był ktoś kiedyś bardziej kochany niż ja teraz? Tymczasem dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że nie spotykana o tej porze przychylność pogody nie potrwa już długo. Im dłużej trwało bezskuteczne poszukiwanie „Kassandry”, tym bardziej obawiałam się przewrotnego podstępu Bonny. Może skłamała nam o „Kassandrze”. Może zmyśliła całą historię, a hecę z mapami zainscenizowała jedynie po to, byśmy dowiedzieli się o utracie łupów dopiero wtedy, gdy będzie już za późno na odwet. Może wcale nie uważała nas obu za pokrewne dusze, a współczujące zainteresowanie Belindą było tylko okrutnym żarcikiem? Dlaczegóż niby wierzyć jej informacjom o „Kassandrze”, kiedy z łupami tak szkaradnie wywiodła nas w pole, a teraz być może nabijała w butelkę pozostałe załogi? Że niby jako kochająca matka będzie prawdomówna wobec innej kochającej matki, nawet jeśli skradła nam złoto i klejnoty? Ach, Fanny, pomyślałam, ten ponury świat ciągle jeszcze nie oduczył cię naiwności. Doprawdy, nie zrozumiałaś jeszcze, że nikomu nie wolno ci zawierzyć bez reszty? Wiarołomstwo czyha za każdym rogiem, a tkliwa ufność jest najmniej sposobnym narzędziem dla tych, którzy chcą przetrwać! Ładna pogoda zgodnie z rozsądnymi przewidywaniami wkrótce zaczęła się psuć. Był październik i morze stawało się coraz bardziej wzburzone. I właśnie kiedy nastał dzień pochmurny i posępny, w odległości kilku mil wyśledziłam trzy maszty na horyzoncie i nawiedziło mnie nieodparte przeświadczenie, że to „Kassandra”. Ruszyliśmy w pogoń, rozwijając wszystkie żagle i przygotowując wszystko do abordażu. Dął silny wiatr z północnego wschodu. W trakcie pościgu pogoda stawała się coraz gorsza, a przy pustych ładowniach (jeszcze nie tak dawno wyładowanych złotem i srebrem) kadłub przechylał się bardzo niebezpiecznie. Wiatr wzdymał żagle, które z taką ochotą chwytały jego uderzenia, że wszystkie wręgi skrzypiały, a brygantyna dygotała jak w śmiertelnym wysiłku. Zdążyłam już poznać grozę takich chwil: złowrogie bałwany, czerniejące niebo, szaleńcze ataki wiatru, ale odrzuciłam wszelkie obawy, powiadając sobie, iż jeśli utracę Belindę, moje życie nie będzie dla mnie warte nic, ale jeśli ją odnajdę, wtedy bez reszty zaufać mogę Bogini i do końca życia nie trwożyć się o kaprysy losu. Ci, którzy zaznali podobnej gonitwy na żaglowcu w czasie niepogody, wiedzą, jak zdradliwe bywa takie przedsięwzięcie. „Happy Delivery” już zbyt długo pływał bez karenażu i kiedy wręgi poddane zostały tak solidnej próbie, dno zaczęło odrobinę przeciekać. Marynarze musieli się nieustannie wymieniać przy pompach, a nasz statek pozbawiony podstępem ładunku był zdecydowanie za lekki
na tak wzburzone morze. Niemniej za sprawą Bogini zbliżaliśmy się do naszej zdobyczy, kiedy zaś mogłam już rozpoznać nazwę, okazało się, że faktycznie była to „Kassandra”! Zdawało się zrazu, że będąc świeżo po karenażu i mając w związku z tym dno mniej obrośnięte niż nasze, „Kassandra” będzie dla nas nie lada problemem, wnet jednak okazało się, że silnie wyładowana i cięższa, lepiej wprawdzie trzyma się na fali, ale za to jest wolniejsza. Była statkiem linii wschodnioindyjskiej i na oko miała wyporność jakichś sześciuset ton. Na samej prawej burcie można było dostrzec dwadzieścia cztery otwory armatnie, Horacjo jednak zapewnił mnie, iż niewątpliwie dział jest co najmniej dwa razy mniej, gdyż miejsce ich zajęły towary. Nie było sensu debatować, atakować czy nie, gdyż nawet gdyby przyszło zginąć, musieliśmy porwać się na przeciwnika. Być może wzburzone wody dawały nam jakąś przewagę; trzeba było w to wierzyć, gdyż poza tym niewiele więcej mieliśmy przewag. Było ciemne jak noc południe pierwszego dnia października, gdy znaleźliśmy się w zasięgu ognia armatniego „Kassandry” i wywiesiliśmy brytyjską flagę. Nasz statek był gotowy do ataku, „Kassandra” natomiast została zupełnie zaskoczona, gdyż wzburzone morze zaabsorbowało jej marynarzy tak skutecznie, iż dostrzegli nas dopiero wtedy, gdy podeszliśmy bardzo blisko. „Kassandra” wywiesiła również flagę brytyjską, teraz jednak my wciągnęliśmy na maszt banderę piracką, zmieniając hals i dokonując pokazu gotowych do strzału armat, tudzież wszelkiej innej broni palnej. Mieliśmy nadzieję, że ta demonstracja siły wywrze właściwy efekt na przeciwniku. Morze porosło olbrzymimi górami i ziało wielkimi dolinami, a marynarze „Kassandry” byli zajęci ściąganiem żagli (których było tak wiele na wszystkich trzech masztach, że potrzeba było do tego około pięćdziesięciu ludzi), my przeto mogliśmy się pokusić o znacznie szybsze manewry. Wypiłam kielicha dla kurażu, kazałam ludziom przygotować się do ataku i oddałam ostrzegawczą salwę burtową, mając nadzieję, że ofiara nasza szybko się podda, żadnego bowiem interesu nie miałam w zatopieniu jej czy poważnym uszkodzeniu. Ogień z dział – który napoczął wprawdzie kadłub „Kassandry”, lecz niezbyt poważnie – w połączeniu z widokiem pirackich barw spowodował na pokładzie przeciwnika ogromne zamieszanie, zwłaszcza że wielu marynarzy, wczepionych kurczowo w maszty i wanty, myślało tylko o tym, by nie runąć w wodę. Próbowano wprawdzie odpowiedzieć na nasz ogień, ale my już zmieniliśmy hals, starym naszym zwyczajem atakując ich dziobem. Teraz rozpoczął się przedziwny menuet, w którym oba statki tańczyły pod dyktando morza, kiedy bowiem fale wynosiły nas w górę, to „Kassandra” leciała w dół, kiedy zaś ona wspinała się na szczyt, my akurat spadaliśmy w wodną dolinę. W konsekwencji nie było chwili zdatnej do abordażu, gdyż jak tylko stawaliśmy w pozycji, aby go dokonać, zaraz pomiędzy oboma statkami otwierała się kipiel morska. Jednak i tutaj Natura okazała się w końcu naszym sprzymierzeńcem, jako że w pewnym momencie fala cisnęła nas we właściwym kierunku i nasz bukszpryt uderzył w śródokręcie „Kassandry” jak wszetecznik, który rzuca się na honor drżącej dziewicy! Teraz Horacjo z dzikim okrzykiem na ustach powiódł grupę abordażową – mnie, Maluszka, Memento, Puja, Francisa Bacona i całą zgraję najgroźniejszych spośród wyzwolonych niewolników – na pokład „Kassandry”. Kilku z naszych czarnych braci pobiegło zaklinować ster, gdy tymczasem Maluszek, Memento i Puj rąbali toporami takielunek „Kassandry”, zrzucając na dół liny i żagle, jak również marynarzy, którzy trwali tam pouczepiani, drżąc o życie, a teraz sypali się na pokład jak nie przymierzając jabłka w jesiennym sadzie. W potyczce, która potem nastąpiła, pogoda bardziej
przeszkadzała obrońcom „Kassandry” aniżeli nam, napastnikom, gdyż piraci z większą wprawą władają kordelasami i sztyletami niż zwykli marynarze, pewniej też stąpając po rozkołysanym pokładzie. Zostawiając Horacjowi dokończenie ataku, rzuciłam się pod pokład w poszukiwaniu córki, zapuszczając się w najgłębsze wnętrzności statku, jak oszalała Demeter w pogoni za Persefoną. Wszyscy marynarze byli na pokładzie, pasażerowie pozostali więc bez ochrony i tak już śmiertelnie przerażeni odgłosem kanonady. Biegali bezładnie tam i z powrotem, mężczyźni w poprzekrzy wianych perukach, kobiety w dezabilu. Biorąc mnie omyłkowo za współpasażera, pewien staruch z dużym jak ośmioszylingówka kaszakiem na policzku wykrzyknął: – Rozejrzyj się, chłopcze, mówią, że piraci nas zagarnęli! – Naprawdę? – zawołałam z udanym przerażeniem. – Boże, gdzie jest dziecina, przecież ci okrutnicy gotowi upiec ją żywcem i zjeść! – A choć mówiłam to tylko na niby, poczułam, iż dygoczę na całym ciele i szczękam zębami, albowiem samo wypowiedzenie tych słów wprawiło mnie w panikę. – Jest tam, na dole, śpi w hamaku ze swoją mamusią! – I stary człowiek wskazał palcem najniższą sekcję statku, nie wiedząc, jaką przysługę mi oddaje. Ze swoją mamusią!, pomyślałam. Ze swoją mamusią! Ta stara wiedźma śmie występować jako matka Belindy! W najprawdziwszej furii zbiegłam po chyboczącej się drabinie, przedarłam się przez las kołyszących się hamaków, na których spali biedniejsi pasażerowie, i – nareszcie! nareszcie! – odnalazłam Prue Feral chrapiącą jak stary smok, z piękną Belindą w ramionach! Dziecina była już rozbudzona, kiedy do nich dotarłam; twarz zaczerwieniona w mroku, rudawe rzęsy jak malutkie kurtynki na dziecięcych policzkach i o ileż większa od chwili, gdy widziałam ją po raz ostatni. Przy swoich siedmiu miesiącach była już za duża na powijaki, ale Prue starannie wiązała ją do swojego wstrętnego cielska całym asortymentem szmat i sznurków, tak iż jedynie biedne ramionka mogły się poruszyć. I istotnie wyciągnęły się tak, jak gdyby córeczka mnie poznała. Rozradowana, zdumiona, stropiona, pochyliłam się nad swoim dzieckiem. Jakże inną istotą jest siedmiomiesięczne dziecko, jeśli w pamięci ktoś ma tylko jej trzymiesięczną postać! Wtedy było jeszcze możliwością nie uformowaną, niestałą, teraz włączone zostało w świat mężczyzn i kobiet, a w dziecięcych kształtach objawiała się już natura ludzka! Małe rączki sięgnęły, jak gdyby chciały mnie objąć, wyrwane z sennego letargu, po czym niebiańsko błękitne oczka otworzyły się, spojrzały przez chwilę zdezorientowane, przeszyły na wylot moje wielkie oczy – mokre od łez – aż nagle rozdarłaś się takim płaczem, iż przeraziłby on samo piekło! Przejechałam ręką po swych włosach – a raczej po ich ściernisku – myśląc, że to może mój odrażający stan tak cię wystraszył (zbyt mało miałam jeszcze doświadczenia z dziećmi, żeby wiedzieć, iż po tylu miesiącach życia widok obcej twarzy może maleństwo przerazić). Ponieważ byłaś gwiazdą przewodnią moich tęsknot, sądziłam, że ja też jestem gwiazdą przewodnią twoich uczuć, tak jednak nie było i być nie mogło! (Miłość rodziców do dzieci jest bardzo często uczuciem nie odwzajemnionym, chociaż jako rodzice nie dbamy o to, wiedząc, że nasze dzieci, jeśli nie nam, to swoim dzieciom odpłacą uczuciem, jakim my je darzymy. W życiu atoli smutny to, choć nierzadki fakt, że przysługi odwzajemniane są nie przez te osoby, do których były adresowane, lecz przez inne,
które nie mają wobec nas żadnych zobowiązań!) Wrzeszczałaś zatem i wrzeszczałaś, a Prue obudziła się dokładnie w chwili, kiedy sięgnęłam po kordelas, aby odłączyć cię od twojej kidnaperki. Biorąc mnie za mordercę, Prue wydarła się daleko jeszcze głośniej niż ty, pasażerowie zaś poczęli gromadzić się wokół nas, bardziej z ciekawości niż po to, aby iść na ratunek, chociaż, jak większość ludzi, wścibstwo maskowali chęcią udzielenia bezzwłocznej pomocy. – Pomocy! Porwanie! – zawodziła Prue, najwyraźniej oskarżając mnie o zbrodnię, której sama się dopuściła. Natychmiast wielki jakiś zbir, który widział już siebie bohaterem starcia z piratami, dobył szpady i wyzwał mnie na pojedynek. Prue skorzystała z okazji, aby wyskoczyć z hamaka z Belindą w objęciach i spróbować ucieczki, ale tłum gapiów, już robiących zakłady, przyhamował jej zapały, ugrzęzła więc wśród ludzi, nie mogąc dostać się do prowadzącej na pokład drabinki. Jeśli chodzi o mojego przeciwnika, to wprawnie władał rapierem, aczkolwiek wyglądał jak skończony cymbał. Miał wydatne wargi i nos tak czerwony jak jesienne jabłka, ale znał się na sztuce władania białą bronią. Jego rapier był srebrnym żądłem naprzeciwko zakrzywionego płata mego kordelasa: albo on przebije mi serce na wylot, albo ja jednym cięciem na dwoje rozpłatam jego oręż. Tańczyliśmy pomiędzy kołyszącymi się hamakami, robiąc finty, pchnięcia, parady i bawiąc się w chowanego. Moja drobna postura dawała mi pewną przewagę, tak samo jak kołysanie statku – teraz jednak trochę mniejsze, jak gdyby szkwał mijał – ale nie było najmniejszej wątpliwości, że na otwartym polu ten cymbał załatwiłby mnie jednym zręcznym sztychem rapiera, którego koniec szukał mojego serca, tak jak gdyby był wracającym do domu gołębiem, a moje serce jego klatką. Gwałtowne cięcie rozpłatało mi policzek; zdziwiłam się, czując, jak krew ścieka mi do ust. Własna słodka krew jest dziwnym afrodyzjakiem! To ona chyba wyzwoliła we mnie pasję życia –jak to określał mój stary przyjaciel Pope – gdyż nagłym chlaśnięciem kordelasa wytrąciłam broń z ręki przeciwnika. – Zlituj się nade mną! – wrzasnął zbir, pozbawiony swojego szpikulca, ja jednak, teraz już w morderczej furii, cięłam w grubą czerwoną szyję, tamten zaś padł, tryskając krwią jak fontanna, co widząc, świadkowie odskoczyli w przerażeniu. Straciłam jednak drogocenne chwile! Prue udało się mozolnie przepchnąć między gapiami i wspinała się już po szczeblach, a perspektywa utraty Belindy daleko bardziej mnie przejęła niż fakt, iż przed chwilą najpewniej zabiłam człowieka. Rzuciłam się w ślad za porywaczką, a ludzie rozstępowali się przede mną bojaźliwie. W mig znalazłam się na pokładzie, gdzie zobaczyłam, że choć wicher się uciszył, walki wcale jeszcze nie dobiegły końca. Deski „Kassandry” spływały obficie krwią, wielu rannych jęczało, zwijając się w bólach, wielu leciało za burtę na żer rekinom ludojadom, często grasującym na tych wodach. Tak, obcy statek czasami zdobywało się bez jednego wystrzału, ale czasami dla zwycięstwa pośród morza wód trzeba rozlać morze krwi. Belinda tymczasem, moja słodka Belinda, wtuliła się przerażona w ramiona mamki i z twarzyczką niemal siną od płaczu krzyczała rozdzierająco. Prue przedzierała się przez pokład, lawirując między walczącymi, a ja w rozchełstanej koszuli (co płeć moją ujawniało każdemu, kto spojrzałby w moją
stronę), siekąc kordelasem na prawo i lewo, parłam za nimi tak szybko, jak mogłam, i bez ustanku modliłam się bezgłośnie do Bogini, by nie pozwoliła mojej kruszynce zginąć od jakiegoś przypadkowego ciosu. Nagle na drodze stanął mi kapitan „Kassandry”, który najwidoczniej gotów był nawet za cenę życia bronić swojego statku. – Wolę umrzeć, niż widzieć, jak ktoś inny zajmuje moje miejsce na mostku! – krzyknął. Może sprawiły to jego słowa, może płacz dziecka, może nienawiść do całego rodzaju męskiego, a może rozpacz, że ciągle zdana tylko na siebie walczyć muszę o Belindę, w każdym razie owładnęła mną znienacka tak gwałtowna żądza krwi, że ruchem szybkim jak myśl, nie do odparcia, cięłam kapitana przez pierś, z której rzucił się strumień krwi tak gwałtowny, iż w jednej chwili zalał przód jego kurtki, spłynął po pasie, nogawkach i rozlał się po pokładzie w wielką kałużę, jak smoła ściekającą między szparami w deskach. Kapitan zawył, później zacharczał, nie padał jednak, lecz niezgrabnie postąpił dwa kroki w moim kierunku z taką nienawiścią w oczach, jakby pragnął unicestwić wszystkie kobiety świata. – Suka! Wiedźma! Jędza! – wykrztusił, a jego twarz przypomniała mi najobrzydliwszego z obrzydliwych łotrów, którzy gwałcili moje siostry wiedźmy. – Za Joan! Za Isobel! – zawołałam, bez namysłu tnąc go teraz przez czoło. Słowo „wiedźmy” wyzwoliło we mnie jakieś zupełnie nowe siły, których istnienia nawet nie przeczuwałam. Kapitan runął na twarz, a mnie serce podskoczyło z radości. Gdzie jednak Prue? I gdzie Belinda? Wyprawiwszy w zaświaty kapitana, z szaleństwem w oczach zaczęłam rozglądać się po pokładzie. Skoro Prue tyle trudu zadała sobie, by cię wykraść, dba też pewnie o to, żeby ochronić twe życie, pomyślałam, gdzie wszelako udało jej się skryć? Była w tym logika równie niezbita, jak w Salomonowym rozsądzeniu między kobietami spierającymi się o dziecko, atoli zawiodła ona tutaj, kiedy bowiem stojąc nad trupem kapitana, spojrzałam w górę, zobaczyłam przerażona, jak Prue drapie się na wanty, z tobą przytroczoną do jej pasa jak do dzikiej Papuaski. Była gruba i niezgrabna, ale lęk, zawziętość, zawiść kazały jej mimo wszystko piąć się ku szaremu, zdało się wiszącemu tuż nad masztami, niebu. – Skoro nie mogę mieć jej tutaj, pójdziemy obie do nieba – wykrzyknęła z wyżyn szalona mamka. Kolana ugięły się pode mną, żołądek skurczył do wielkości zaciśniętej dziecięcej piąstki, a przez głowę przemknęły zrozpaczone myśli o Zuzannie i Bartholomew, Joan i zamordowanym esbacie, o wszystkich moich utraconych wspaniałych przyjaciołach i przyjaciółkach, którzy spali na dnie morza lub w upiornych mgłach Wiltshire. Miłosierna Bogini, nigdy więcej, błagam! Prue była coraz wyżej z płaczącym dzieciątkiem u talii; cała bitwa zamarła in medias res, aby zaobserwować ten wielce przerażający widok. Horacjo rzucił się w pogoń, ale kiedy Prue zobaczyła to, jej ruchy stały się jeszcze bardziej paniczne. – Stań – krzyknęłam do Horacja. – Nie pędź jej jeszcze wyżej! – Wzburzone serce utknęło mi w gardle i czułam, iż jeszcze chwila, a uduszę się. Wanty wznosiły się jak wsporniki katedry; maszty kołysały się jak drzewa w gigantycznym lesie. Cały statek skrzypiał w żałobnym przeczuciu. Ślizgając się po linach, mknęły moje modlitwy ku Bogini. Czułam w krtani gorzką kulę rozpaczy i strachu. Błagałam, by Prue powstrzymała się od skoku, a jeśli skoczy, żeby jej tłuste cielsko wzięło na siebie impet upadku, w przeciwnym bowiem razie samo zderzenie z powierzchnią morza
zmiażdży moją kruszynę. Ale nie, Bogini nie słuchała moich próśb. Czym ją obraziłam? Cóż tak występnego zrobiłam, że po długim i wytężonym pościgu mam ostatecznie utracić swą dziecinę? Prue skoczyła w otchłań dzikiego morza, porywając ze sobą moją jedyną, najdroższą, najukochańszą Belindę. Bez chwili wahania Horacjo jak strzała pomknął jej śladem przez świszczące powietrze. – Szybko! Łódź! – krzyknął Maluszek. O, nikt nie marudził, spuszczając szalupę, a przecież mnie wydawało się, iż upływają godziny, stulecia, eony. Horacjo dosięgnął już wody i zniknął pod powierzchnią, nigdzie nie mogłam dostrzec Prue Feral. – Rekiny! – zawył we mnie przerażony głos. Miałaby moja Belinda zostać rozszarpana przez żarłoczne zębiska potworów? Zderzeniu z wodą towarzyszył wstrząs tak straszliwy, iż wydało mi się, że łódź rozbiła się na szczapy, ale kiedy przywarłam do burty, zobaczyłam czerwoną, wykrzywioną od płaczu twarzyczkę Belindy, migającą między falami. Cóż za cudowny płacz! Był bezspornym dowodem, że maleństwo żyje jeszcze! Dziecina unosiła się na wodzie, spoczywając na opasłym cielsku obłąkanej niańki; Prue była jej tratwą, łodzią, deską ratunkową. Horacjo podpłynął ku nim, choć nikt z nas nie wiedział, jak heroiczna była to decyzja, porwał Belindę i zawrócił w kierunku szalupy. Parskając i prychając, podał mi płaczące maleństwo, a kiedy zobaczył już Belindę bezpieczną w moich rękach, krzyknął przeciągle i rozpaczliwie. Wpatrzona w Belindę, mało pojmowałam z tego, co działo się w wodzie. Prue zniknęła w kipieli morskiej, na twarzy Horacja wykwitł odrażający grymas, jak gdyby zmuszony został do udziału w sztuce, która go mierziła, oferty zaś nie mógł odrzucić (z tej być może przyczyny, że aktorzy byli jego przyjaciółmi). – Jezu Chryste! – jęknął Maluszek, przechylając się przez burtę, aby pochwycić Horacja. Naprężył ramiona i szarpnął, wtedy ze zgrozą zobaczyłam, jak z wody wynurza się korpus Horacja bez nóg i bioder, gdyż wszystko, co znalazło się pod wodą, padło ofiarą żarłoczności rekinów. – Błogosławiona niech będzie dusza jego – wyszeptałam, nie potrafiąc zapłakać, nie potrafiąc powiedzieć nic więcej i tylko kurczowo przyciskając do siebie dziecinkę, którą Horacjo uratował za cenę życia. Spojrzałam do góry na „Kassandrę”, zgwałconą bukszprytem „Happy Delivery”; oba statki i łódź łagodnie kołysały się na poczerwieniałej wodzie, jakby zupełnie już niepomnej szkwału. Z góry spoglądały twarze Wesołej Gromadki i reszty marynarzy, znieruchomiałe w uroczystej powadze, jak gdyby wybawienie Belindy stało się dla nich jakimś Objawionym Znakiem. Lancelot pokrzykiwał, byśmy jak najprędzej uciekali na spuszczoną drabinkę, w każdej bowiem chwili można się było spodziewać, że nienasycone drapieżniki zaatakują łódź. Wpatrzyłam się w oblicze Lancelota niecierpliwie czekającego na mnie tam, na górze. Jego włosy i broda rdzawo odcinały się rdzą od ciemnoszarego nieba, które z wolna zaczynało się przejaśniać. Ponad lwią grzywą Lancelota dojrzałam zarysy tęczy, złamanej co prawda masztami i wantami „Happy Delivery” – ale przecież tęczy! Mimo wszystko i na przekór wszystkiemu, przeżyjemy, Belindo!
Rozdział XV W którym coraz bardziej zbliżamy się ku końcowi i pojawiają sią pewne zapowiedzi przyszłości naszej bohaterki, bohatera i ich ukochanej dzieciny.
WSZYSTKIE RADOŚCI ŻYCIA pomieszane są ze smutkami i tylko głupcy nie chcą przyjąć tego do wiadomości. Oto na pokładzie „Happy Delivery” połączyłam się znowu z Lancelotem (a Belinda była nowym i jakże silnym ogniwem tego związku), ale Horacjo odszedł, odszedł tak bezpowrotnie, że nigdy już na tej zawieszonej we wszechświecie ziemi nikt nie miał ujrzeć jego twarzy! Cóż za przewrotna ironia losu, który ocalił Horacja za młodu przed paszczękami rekinów tylko po to, by ostatecznie one właśnie przegryzły nić jego żywota. „Ani słońcu, ani śmierci nie wolno przyglądać się bezustannie”, powiedział La Rochefoucauld, i tak właśnie było ze śmiercią Horacja. Każde z nas straciło, jedno kochanka, drugie przyjaciela, i wręcz nie byliśmy w stanie rozmawiać o tym ze sobą, z drugiej jednak strony wzajemny smutek jeszcze bardziej popychał nas ku sobie. „Przypadek leczy nas z wielu przypadłości, wobec których rozum jest bezsilny”, zauważa tenże La Rochefoucauld, a Lancelot był doskonałym przykładem słuszności tej maksymy. Od pierwszej chwili, kiedy go poznałam, był zuchwały i nieokiełznany; teraz, wraz z odejściem Horacja stał się łagodniejszy i bardziej skłonny do namysłu. Smutek wszystkich nas przysposabia do filozofii lub szaleństwa, kiedy się bowiem traci nadzieję i miłość, wariuje się albo na wszystko zaczyna spoglądać spokojniejszym i bardziej wyrozumiałym wzrokiem. Po śmierci kapitana „Kassandry” marynarze, którzy przeżyli krwawą bitwę, natychmiast chcieli przystać do Lancelota Robinsona, ledwie tylko usłyszeli jego nazwisko. Okrzyknęli go zaraz swoim kapitanem, tymczasem on się nie zgodził. Nie mam już serca do przewodzenia piratom, powiedział, czas się ustatkować, oznajmił. Rzecz jednak w tym, że był poszukiwany niejednym listem gończym, co gorsza, był też załamany. – Cały świat kocha złodziei, którym szczęście sprzyja, moja Fanny – mówił Lancelot – z pechowych jedynie szydzi. Gawiedź kocha w złodzieju rebelię oraz opowieść o czynach, dla których brak jej odwagi. Robin Hooda, Dicka Turpina, Czarnobrodego – nawet mnie – tłum wcale nie wielbił dla naszych pragnień i marzeń, a cenił nas jedynie za śmiałość i odwagę buntu, gdyż nawet najmarniejszy podlec, który nie śmiał marzyć o sprzeciwie, mógł wskazać na nas palcem i powiedzieć: „Ach, gdyby nie te pieprzone kajdany, zrobiłbym to samo!” Mam już po uszy tych heroikomicznych poematów! „Happy Delivery” był uszkodzony, mniej jednak niż „Kassandra”. Lancelot zaproponował, żebyśmy naprawili oba statki najlepiej, jak potrafimy, i pozwolili ludziom zadecydować, na jakim i dokąd chcieliby żeglować. Jeśli ludzie z „Kassandry” zechcą popróbować piractwa na własny rachunek, niech tak będzie! On sam mógł tylko wspominać Horacja i dumać nad niespełnionymi marzeniami o
Libertalii na tropikalnej wyspie. Ja tymczasem musiałam na nowo zawierać znajomość ze swą córką, wessaną w wir tak burzliwych i nowych doświadczeń. Patrzyła na mnie niemal dorosłymi oczami i zdało się, że zna mnie i zupełnie nie zna! W dziecięcej twarzy można czasem dojrzeć dorosłą duszę, i tak właśnie było z tobą, Belindo: twarz poważna i zamyślona, przy tym wcale nie smutna, a w szafirowoniebieskich oczach widać było blask mądrości. Francis Bacon wymyślił dla ciebie dietę z tłuczonego na papkę grochu, sera i gotowanego ryżu przetartego przez sito. Było niemal zrządzeniem opatrzności, że miałaś już siedem miesięcy i mogłaś jeść pokarmy stałe zamiast samego mleka, gdyż nie miałabym ci co dać. Jakiekolwiek były intencje Prue, także i jej zawdzięczałaś życie. Tak, wszystkie blaski tego świata są splecione z cieniami. Dokąd mieliśmy teraz ruszyć, odzyskawszy dziecko, ale utraciwszy fortunę, przygnieceni smutkiem po utracie Horacja, a zarazem tak podniesieni na duchu twoim powrotem? Lymeworth! Pomyślałam o Lymeworth z uczuciem niewiarygodnej tęsknoty i nostalgii; bardzo zapragnęłam ujrzeć je ponownie, pokazać córeczkę mojej przybranej matce – a zarazem bałam się. Zdało się, iż tu, na otwartym morzu, czuję zapach żywopłotów z moich dziecięcych lat. Dlaczego ilekroć kobieta przygarnia dziecko, czuje zarazem chęć powrotu do matczynego domu? Żeby powiedzieć: „Spójrz, koło się zamknęło”? Żeby powiedzieć: „Spójrz, podwoiłam się i teraz jestem już do ciebie podobna”? Żeby powiedzieć: „Spójrz, to dziecko, które ci podaję, jest moim najcenniejszym darem”? – Ogromnie tęsknię za Lymeworth – powiedziałam Lancelotowi. – Gdybym choć raz jeszcze mogła ujrzeć tamte żywopłoty, byłabym szczęśliwa. I tak, chociaż cały świat stał przed nami otworem, Bahamy, Bermudy i Karaiby, Madagaskar i wybrzeże Afryki, kolonie Ameryki Północnej, a nawet Morze Południowe ze wszystkimi jego bogactwami, pożeglowaliśmy znów do zielonej Anglii, naszej wyspy rodzinnej, tarczy pokoju na kipiącym morzu! Za załogę mieliśmy Wesołą Gromadkę – zarówno starych, jak i nowych – a ci, którzy pragnęli pozostać piratami, wzięli „Kassandrę” z błogosławieństwem Lancelota i pożeglowali pod statecznym dowództwem jednego z najczarniejszych afrykańskich niewolników. Życząc szczęśliwych wiatrów, zostawiliśmy im także mapy, które dostaliśmy od Bonny. Był październik; przejście nie było łatwe. Wiele długich, zimnych tygodni zabrało nam przedzieranie się przez wodę do angielskiego wybrzeża, a kiedy wreszcie je osiągnęliśmy, nadeszła już pora Bożego Narodzenia. Straciliśmy co prawda naszą wielką fortunę, ale nadal mieliśmy jeszcze kilka gwinei przy duszy. Zastanawialiśmy się, przybić do brzegu w okolicach Lundy (gdzie kilku z Wesołej Gromadki miało druhów piratów, którzy mogli na początek zaopiekować się nami na stałym lądzie), w Lizard Point w Kornwalii lub w pobliżu Bolt Head w Devonshire. Wybraliśmy to ostatnie miejsce z powodu odludności wybrzeża oraz ustaliliśmy, że musimy podzielić się na dwie grupy: ja z Belindą, Lancelotem i Maluszkiem pojedziemy do Lymeworth, a reszta ukryje się u starych kompanów, czekając, aż po nich przyślemy. Kiedy szalupa z naszą czwórką przybijała do brzegu w pobliżu Lantern Rock w Devonshire, oglądaliśmy się co chwila na „Happy Delivery”, niepewni, gdzie jeszcze oprócz snów spotkamy
znowu bractwo z Wesołej Gromadki. Utrudzeni podróżą morską, zaczęliśmy teraz mozolnie posuwać się przez Devon i Somerset, odziani jak londyńscy szmaciarze, w starych ubraniach, z wielkimi, postrzępionymi kapeluszami na głowach. Ubrania wybraliśmy spośród rzeczy znajdujących się na statku; niektóre pochodziły z naszych dawnych grabieży, zignorowane przez piratów Annie Bonny, bardziej zainteresowanych w kruszcach i klejnotach, inne pochodziły jeszcze z „Hopewella” i ongiś należały do Whiteheada. Dzięki Bogini, że zaopatrzyliśmy się w takie właśnie stroje, gdyż było tak zimno i dżdżysto, iż wielokrotnie tęskniłam do tropikalnych wysp na Karaibach i przeklinałam głupotę, która kazała mi tłuc się z Lancelotem i Maluszkiem do mroźnej Anglii tylko po to, żeby znów ujrzeć Lymeworth! Z dzieckiem na rękach, z kilkoma tylko szylingami ukrytymi na czarną godzinę, błagając o łaskawe podwiezienie wozem od gnoju lub rozklekotaną furą, czułam się naprawdę nieszczęśliwa. Lękając się jakiegokolwiek kontaktu ze stróżami prawa, Lancelot i Maluszek nie odważyli się na żadną kradzież, o chłodzie więc i głodzie wolno ciągnęliśmy się ku domowi – jeśli w ogóle jeszcze na mnie czekał. Ryzykownie nadwerężając swoje zasoby, mogliśmy wprawdzie jeden czy drugi etap przebyć dyliżansem, ale baliśmy się, iż czyjeś nieprzyjazne oczy mogą rozpoznać w nas poszukiwanych przestępców; tylko kilka razy wynajmowaliśmy konie w zajazdach pocztowych, w każdym z tych przypadków obawiając się, że skończy się to naszym pojmaniem. I właśnie w chwili, gdy czuliśmy się zmordowani i bardzo przygnębieni, nastąpił wypadek, który radykalnie odmienił nasze nastroje, wydając się zapowiedzią znacznie jaśniejszej przyszłości. Ogromnie potrzebowaliśmy konia lub dwóch, ale na kupno brak nam było pieniędzy, gdyż niewielka sumka, którą starannie ukryliśmy, mogła zostać użyta tylko w ostateczności. Byliśmy właśnie niedaleko od Taunton, zastanawiając się, gdzie przenocować i czy zaryzykować kradzież koni, kiedy ujrzeliśmy jeden z bardziej przeraźliwych widoków, jaki można zobaczyć: rozwścieczony człowiek, który bije zwierzę z taką furią, jakby chciał wytłuc z niego resztki ledwie już kołaczącego się życia. Mężczyzna zachowywał się jak oszalały; potężnymi razami okładał konia to biczem, to rękojeścią szpady. A katując tak biedne zwierzę w strugach lodowatego deszczu, wrzeszczał: – Cudowny koń! Prawdziwy Pegaz! Dam ja ci cuda! Z moim pięknym dzieckiem na ręku podbiegłam do mężczyzny, krzycząc: – Przestań! Dość! Jak śmiesz tak traktować inne Boże stworzenie? Oby Bóg w przyszłym życiu kazał ci przyoblec się w postać konia, dręczonego przez okrutnego pana! – Zjeżdżaj stąd, jędzo! – warknął tamten (żaden dżentelmen, raczej biedak, który wydał na konia ostatnią gwineę) i na złość mi zaczął tłuc konia jeszcze mocniej. Spojrzałam uważniej na nieszczęsne zwierzę: kości tak sterczały pod skórą, a kłęby były tak chude, iż wyglądało na zamorzone głodem, na całym ciele widać było strupy krwi w miejscach, gdzie było bezlitośnie bite, na czole zaś – och, Bogini! – przez warstewkę błota i kurzu pobłyskiwała biała gwiazdka. Czy ta nędzna szkapa mogła być Lustre’em? Szybko odwróciłam się w kierunku tylnej lewej nogi; pomimo brudu i parchów widać było wyraźnie białą skarpetkę! – Skąd masz tego konia? – zapytałam drżącym głosem.
Tamten, widać zmęczony, na chwilę znieruchomiał, popatrzył na mnie ponuro i mruknął gburowato: – Kupiłem go od człowieka, który powędrował do Fleet za długi. Dużo za niego nie wziął. Żeby już tak do końca życia gnił w więzieniu! Włóczył się po jarmarkach i próbował robić jakieś sztuczki z tym koniem, co go nazwał „Pegaz, rumak cudowny”, aż kiedyś tłum wściekły, że nie ma żadnych cudów, obrzucił ich obu kamieniami, konia i właściciela. Ale co tam sztuczki, co tam cuda, ta bestia nie nadaje się po prostu do niczego, co najwyżej na ścierwo dla psów. Dość już tego, zastrzelę go tu, na miejscu. – I przyłożył pistolet do łba Lustre’a. Z najwyższym trudem powstrzymałam się od okrzyku przerażenia. – Niech pan się wstrzyma chwilę. Nieźle zapłacę za tego konia. Mężczyzna spojrzał na mnie i uznał, że trudno liczyć na jakąś szczodrą ofertę; z głowy spływały już wprawdzie loki, ale pokryta od stóp do głów błotem i pyłem nie wyglądałam bynajmniej jak dama. Okrutnik odwiódł kurek. – Sir, proszę nie sądzić po pozorach, naprawdę mogę zapłacić – zapewniłam go szybko, a jednocześnie lekko uszczypnęłam Belindę, która natychmiast uderzyła w płacz, jak gdyby dobrze rozumiejąc, o co mi chodzi. W tej właśnie chwili zbliżyli się do nas Lancelot i Maluszek. – Co się stało? – zapytał Lancelot. – Muszę mieć tego konia – powiedziałam do niego cicho, ale stanowczo. Spojrzał na konia, a potem na mnie, jak gdybym zwariowała; podobnie zachował się Maluszek. – No to ile dostanę? – zapytał mężczyzna. – Pięć szylingów! – wypaliłam. Były to wszystkie nasze pieniądze. – Mój Boże – zawołał Lancelot – czyś ty zwariowała, Fanny? – Zaufaj mi – upierałam się. Lancelot spojrzał na mnie uważnie; pojął chyba jakoś intuicyjnie, że w tej jednej chwili ważyła się cała nasza miłość i decydowało się wzajemne zaufanie. Tamten mocniej przycisnął lufę do głowy Lustre’a i spojrzał pytająco na Lancelota. – Pani chce tego konia – wzruszył ramionami mój ukochany i poszperawszy w kieszeni jednego ze starych płaszczy, które nałożył jeden na drugi, wydobył woreczek i wysypał z niego na łapczywie nadstawioną dłoń pięć szylingów. Maluszek pokręcił głową z niedowierzaniem. – Bierz tę starą szkapę! Nareszcie się jej pozbyłem! – powiedział mężczyzna i zaśmiewając się, odszedł.
– Fanny! – odezwał się Lancelot. – Stanęło na twoim, ale przecież na tym koniu nie da się ujechać nawet mili. A na dodatek straciliśmy ostatnie szylingi. – Nie wiedziałeś dlaczego, a jednak mi zaufałeś – powiedziałam. – Jeszcze odrobinę cierpliwości. To naprawdę cudowny koń, jakby Pegaz, ale żeby robił nadzwyczajne rzeczy, ja muszę być jego panią. Och, Lancelocie, naprawdę kocham cię – powiedziałam ze łzami w oczach. Oddałam Belindę na chwilę Maluszkowi i objąwszy Lancelota, obdarzyłam go długim pocałunkiem. – Trudno było znaleźć lepszy sposób na zawojowanie mojego serca bez reszty. Ale nie tylko ja, także i Lustre odpłaci ci za to, zobaczysz. – A Lancelot po raz pierwszy odpowiedział mi prawdziwym namiętnym pocałunkiem. Od momentu, kiedy znaleźliśmy Lustre’ a, odwrócił się także nasz los. Koń był chory i potrzebował troskliwej opieki, zrazu nie mógł utrzymać nawet Belindy. Ale z każdym dniem stawał się silniejszy, a gdy zaczęliśmy się zamartwiać, jak zdobyć dla niego owies czy siano, Maluszek odnalazł kilka gwinei, które wśliznęły się pod podszewkę jednego z płaszczów – bo i on miał ich kilka na sobie – potem ja natrafiłam na kilka szylingów zawieruszonych gdzieś w moich rzeczach, a jakby tego wszystkiego było mało, Lancelot stwierdził, że w jednym płaszczu sekretnie wszyto sakiewkę z dziesięcioma gwineami. Nagle staliśmy się bogaci jak lordowie! – Pieniądze przez cały czas tylko czekały, żebyśmy zechcieli je odnaleźć – powiedziałam głośno Lancelotowi i Maluszkowi, w głębi duszy jednak wiedziałam, że za wszystkim stała Bogini! Któregoś dnia, pomyślałam, opowiem im obu o esbacie, o Isobel i Joan, ale na razie wolałam trzymać język za zębami i zadbać przede wszystkim o wyleczenie Lustre’a. Mądrość czasami sprowadza się do umiejętności milczenia i ujawnienia tego, co się wie, dopiero gdy nadejdzie odpowiednia chwila. Byłam pewna, że znam przyczynę tych cudownych znalezisk; dostąpiłam inicjacji jako wiedźma, a Lustre był moim wróżebnym przyjacielem. Z osobna nasze siły były niewielkie, kiedy jednak byliśmy razem – wzrastały w trójnasób, tak przynajmniej utrzymywała Isobel. Czy wierzyłam jej słowom? Czasami tak, czasami uważałam je za pustą paplaninę; niemniej ciągle nosiłam podartą czerwoną podwiązkę, jeśli już nie dla żadnej innej przyczyny, to przynajmniej na wszelki wypadek. I z całą pewnością wiedziałam, że od chwili, gdy Lustre znowu znalazł się koło mnie, miejsce pecha zajęła pomyślność. Byliśmy sobie coraz bliżsi z Lancelotem, a cała nasza trójka coraz bardziej stapiała się w rodzinę. Wkrótce nadejdzie czas, kiedy opowiemy sobie wszystko do końca, w pełni otworzymy przed sobą serca, by nigdy ich już nie zamknąć. Lancelot spełniał każdą moją zachciankę, ani przez chwilę nie wahał się rzucić dla mnie morza, mozolnie podążał teraz wraz ze mną do Wiltshire, opiekował się moim dzieckiem jak swoim, troszczył się nawet o mego wynędzniałego konia. Jeśli mogłam mieć jeszcze jakieś wątpliwości co do jego miłości, teraz zniknęły; stał się dojrzałym mężczyzną i wspierał mnie w każdej sytuacji. Czegóż kobieta może pragnąć więcej? Śmierć Horacja pozwoliła się ujawnić czułości Lancelota w stopniu zupełnie niespodziewanym. Mnie i Belindę darzył teraz zainteresowaniem, które przedtem snadź rezerwował dla swego czarnoskórego amanta. Kiedyś, dawno temu, kochał w Oxfordshire pewną kobietę, potem, rozczarowany jej płochością, skierował swoją miłość ku mężczyznom. Teraz, kiedy Horacjo odszedł, cała tkliwość i ofiarność Lancelota należały do mnie, gdyż wspólnie przeżyliśmy wielką przygodę, dzieląc te same niepowodzenia i te same radości.
Lustre szybko przychodził do siebie; w pewnej gospodzie blisko Cheddar natrafiliśmy na starą bryczkę, którą udało się kupić całkiem tanio. Lustre na tyle się już wzmocnił, że potrafił uciągnąć powóz, najpierw z jedną osobą i Belindą w środku, potem z dwiema osobami. Mężczyźni wymieniali się; jeden siedział obok mnie i córeczki, drugi szedł obok, trzymając Lustre’a za uzdę. Teraz nasza podróż do Wiltshire nieco się przyspieszyła. Noce były długie, zmierzch zapadał szybko i gwałtownie; nikt jednak nie nękał nas na drodze, być może z powodu naszego nędznego wyglądu. W gospodach spaliśmy wszyscy w tym samym łóżku, aby było cieplej; a ja z Lancelotem ograniczaliśmy się do ściskania sobie dłoni, a także niewielkich rączek Belindy. Eros oddalił się w to dziwne miejsce, gdzie zwykł się chronić, kiedy ważą się nasze losy i musimy oszczędzać siły na inne wyczyny. Była wigilia Bożego Narodzenia, gdy przybyliśmy do Lymeworth. Ledwie je rozpoznałam – tak się zmieniło! Tak to już pewnie jest, że zawsze domy naszej młodości zmieniają się, ale w tym przypadku cała gotycka budowla była pokryta potężnym rusztowaniem, spod którego wynurzała się fasada nowego palladyjskiego domu, z kolumnami, frontonami, rustykalnym dolnym piętrem, dużymi prostokątnymi oknami – co najmniej szesnastoma na jednej ścianie – oraz posągami greckich bogów i bogiń wydźwigającymi się z dachu w chłodne powietrze Wiltshire! Wyglądało na to, że lord Bellars miast rozebrać dawny gotycki fronton, postanowił zakryć go palladyjskim! O, szaleństwo! O, modo! O, szaleństwo w służbie mody! Także ogrody dotknęła zmiana, choć tylko częściowa, gdyż wielkie dzieło przemiany zostało zarzucone in medias rei. Na wzgórzu po dawnemu stały stare dęby, poniżej nich przetrwały buki i wiązy. Niemniej miejsce ozdobnie strzyżonych krzewów zajęła najczystsza natura: pasące się owieczki i mała, okrągła, biała świątynia jakiegoś boga, którego twarzy nie mogłam rozpoznać. Moja wdzięczna altana nie znikła, chociaż mizernie wyglądała w zimowym chłodzie; pozostała nie tyle z braku chęci, aby ją usunąć, ile raczej z braku czasu, aby chęć zrealizować. Obeliski nadal stały wzdłuż muru, cyzelowane kule nadal zdawały się wzbijać w niebo, a pozbawiona głowy i ramion Wenus nie ruszyła się ani o cal od tego dnia – wieki temu – kiedy z płaczem przypadłam do jej pięknych stóp (na wyrzeźbionej muszli wznoszących się nad wyrzeźbioną falą). Nieśmiało jak żebracy zbliżyliśmy się do wielkich frontowych drzwi, czując, że raczej powinniśmy zastukać do tylnego wejścia, chociaż niełatwo byłoby je odnaleźć pośród tej plątaniny rusztowań! Wydawało się, że podchodzimy do wielkiej greckiej świątyni z sześcioma wysokimi kolumnami, ale na obu krańcach domu najwidoczniej były w budowie dwa dalsze przybytki. Och, dużo bardziej wolałam to dawne Lymeworth! Na dom mojego dzieciństwa została nałożona skorupa w obcym, modnym stylu, zupełnie jakby chodziło o chińskie pudełka, wkładane jedno w drugie. Ja jednak właśnie to skryte, mniejsze widziałam wyraźnie, podobnie jak zachowujemy klarowny obraz rodziców, zmalałych na tyle, by zamieszkać w naszym sercu. Tak, Belindo, matka nosi dziecko jedynie dziewięć miesięcy, dziecko natomiast przez całe życie nosi matkę w sercu, jak to się już niedługo okaże. Zapukaliśmy. Poprawiłam nerwowo loki, zastanawiając się, czy rozpoznają mnie jako Fanny. Lancelot i Matuszek zostali z tyłu, trzymając Lustre’a, podczas gdy ja stałam przy drzwiach z Belindą. Usłyszeliśmy kroki. W końcu wierzeje odemknęły się i stanęła w nich pani Locke, gospodyni domu, cała w żałobie, z kilkoma pierścieniami żałobnymi na wykrzywionych palcach. Spojrzała, jak
gdyby chciała nas z miejsca odprawić, ale potem przenosiła wzrok ze mnie na malutką i z malutkiej na mnie, zerknąwszy też raz czy dwa na trzymających się z tyłu mężczyzn. – Albo mnie oczy mylą – powiedziała – albo to nasza Fanny? – We własnej osobie – odparłam, czując, jak w oczach stanęły mi łzy. Gdzie był odźwierny, lokaje, cała służba? Pani Locke nie miała w zwyczaju otwierać drzwi. Za nią widniał wielki hol, zmieniony zgodnie z wymogami najnowszej mody. Podłogę stanowiła czarno-biała marmurowa szachownica, atoli przy ścianach dalej trwały rusztowania malarzy, a sceny mitologiczne tylko w połowie zostały wykończone. – Och, panienko Fanny, w taki okropny czas panienka wraca, taki okropny. – Kto umarł, powiedz mi zaraz! – zażądałam, ale Locke tylko zaniosła się jeszcze głośniejszym płaczem. – Proszę, niech panienka wejdzie – powiedziała, na dziecko w moich ramionach spoglądając tak nieufnie, jak gdyby nieoczekiwanie sama się w nich znalazła. – To moja córka – wyjaśniłam, podając jej Belindę, która przyjrzała się pani Locke i ze słowami „Dada? Baba?” złapała za czerwony i napuchnięty nos, zdecydowanie za niego pociągając. Pani Locke roześmiała się przez łzy. – Zupełnie jak ty, panienko, kiedy byłaś taką dziecinką! Wejdź, lady Bellars ucieszy się, gdy cię zobaczy. – Ci dżentelmeni zadbali o nasze bezpieczeństwo w drodze. Niech i oni wejdą – powiedziałam, dając znak Lancelotowi i Maluszkowi. Lustre odwrócił się i pokłusował do stajni, jak gdyby nic się nie zmieniło od ostatniego razu, kiedy tutaj był. Zaprowadziła nas do pokoi gościnnych na parterze (piętro w zamierzeniu miało być przeznaczone dla bardziej ceremonialnych odwiedzin); idąc korytarzami, widzieliśmy, w jakim nieładzie jest cały dom, wszędzie meble poprzykrywane płótnem, ślady przerwanych w połowie prac, plamy farby i kupki gruzu, a także wiatr ze świstem wpadający przez ziejące w ścianach wyrwy, gdzie planowano dobudowanie nowych fragmentów. Służby było chyba znacznie mniej niż w moich czasach; jedna pokojówka miała nanosić wody i rozpalić w kominkach dla nas trojga. Musiano ją przyjąć już po moim wyjeździe; była wystarczająco roztrzepana i niemądra, aby odpowiadać na moje pytania, zanim dowiedziała się, kim jestem. – Po kim żałoba w całym domu? – zapytałam, ponieważ i ona miała pierścień żałobny, na którym wyryto sentencję: „Wnet w strachu i z trwogą pójdziesz za mną, niebogo”. – Och, madame – powiedziała–jeszcze nie wiesz? Najpierw po lordzie Bellarsie, a teraz po jego synu, Danielu. – Niepodobna! – wykrzyknęłam, a tymczasem Belinda łapała mnie za włosy i gaworzyła, w jej świecie bowiem nie istniała jeszcze śmierć. – Przecież Daniel miał dopiero dwadzieścia lat. – Tak, ale wpadł w złe towarzystwo. Nasamprzód uciekł do Londynu, a to z tęsknoty za jedną sierotą, która mieszkała kiedyś tutaj pod dachem lorda Bellarsa; a co się ojciec nabiedził, żeby
posłać go do Oksfordu albo i gdziesik indziej, do tej ichniej Europy, ale to wszystko na darmo. No bo z niej to też było niezłe ziółko, znaczy się z tej dziewuchy, co to mu takiego amora zadała, bo ona w tem Londynie zaraz sobie, myk, i do burdelu, a jakże. Więc jak on się, znaczy Daniel, dowiedział, że ona zadka nadstawia u tej Coxson – wiesz, pani Coxson, sławetna niemożebnie rajfurka – więc jak się zwiedział, to w te pędy pognał tam za nią, ale tylko po to, coby się dowiedział, że ta zdzira już się wyniosła, bo służyła teraz Złemu – tu dziewczyna szybko przeżegnała się – taką zaś naturę wiedźmy miała. No ale nie ma jednej, zaraz znajdzie się druga wy włoka, więc napatoczyła się taka tam Kate, co to migiem wpędziła go w długi, bo straszna to była kusicielka, że hej, więc jak on myślił sobie je pospłacać, to wnet się zaplątał między różne oszusty i wydrwipensy, żeby co raz teraz lądował we Fleet za długi. Pani nasza, poczciwina, cięgiem go wykupywała, ale wreszcie i ona wzięła sobie na ambit i coby go czegosik nauczyć, „nie – powiada – nic teraz nie dam, nawet złamanego pensika”. No i długo nie trza było czekać, jak go ci tam w tym kryminale zaszlachtowali, bo jakoś tam się zwadzili o butelkę ginu. Biedne w sumie chłopaczysko, a teraz matka, znaczy się lady Bellars, obwinia siebie o jego śmierć, biedna pani, szkoda, że ten biedny chłopak nie żyje. Dosyć go lubiłam, a co złe to tylko te wszetecznice zawiniły. – A co z lordem Bellarsem? – zapytałam, niezbyt nawet dotknięta czy zdziwiona tą opowieścią (kawałki łamigłówki zaczynały do siebie pasować). – Miał przecież wszędzie w Londynie przyjaciół; nie mógł ostrzec syna przed oszustami? – To i tego pani nie wiesz? Lord Bellars wyjechał do Szwajcarii kilka miesięcy temu i został mnichem w klasztorze. Nie tylko że wydziedziczył Daniela, ale zostawił ci też taki piękny dom, tylko że rozbabrany, jakby tu sam czort ogonem zamiatał. Ludzie to trochę jeszcze popracowały na gębę, ale potem mówią:„Robić będziem, ale dopiero jak się pieniążki u nas w kieszeni znajdą”. A tu żadnej wiadomości o wielmożnym panu milordzie, tylko, trach!, naraz przychodzi list, że to niby umarł. Drobiazgów to ja tu żadnych nie znam, jaśnie pani wszystko może opowiedzieć, ale tylko jak nie zwariuje z tego smutku. Cały dzień nic tylko leży na tym łóżku i wzdycha, i popłakuje... Nie bardzo wiedziałam zrazu, jak zareagować na te tragiczne wieści, zwłaszcza iż w pierwszej chwili poczułam się winna wszystkich tych nieszczęść, które spadły na mą przybraną rodzinę. To ja, załkało coś we mnie, spowodowałam śmierć Daniela, także lorda Bellarsa, przez co przysporzyłam lady Bellars straszliwego bólu i smutku! Ale takie wyrzuty sumienia nie zadławiły mnie, gdyż zaraz pojawiła się myśl, że tylko pycha mogłaby sprawić, iżbym poczuwała się do odpowiedzialności za wszystko. Daniel był głupcem, jadąc do Londynu (a z całą pewnością bardziej uczynił to z chęci pójścia w ślady rozpustnego ojca aniżeli z miłości do mnie). Żadnej też nie było mojej winy w tym, że poznał Kate, która tak czy owak, starałaby się zawrócić mu w głowie choćby tylko dlatego, iż przyjechał po mnie. Tacy kochankowie często stają się dla siebie udręczeniem już tu, na tej ziemi, zanim pociągną się w ostępy czyśćcowe czy piekielne. Znając zawistną naturę Kate, bez trudu mogłam sobie wyobrazić, z jaką mściwą pasją rzuciła się na Daniela, gdy tylko posłyszała, iż rozpytuje się o „Fanny”. Niskie namiętności i los: oto, co sprzęgło ich ze sobą i uczyniło jedno przekleństwem drugiego. Co jednak, pomyślałam, stało się dalej z Kate, kiedy Daniela ponownie wtrącono do lochów, aby stracił tam życie w kłótni o podłą butelkę. Zapytałam o to służącą, która, jak się wydawało, była znakomicie o wszystkim poinformowana. – Tego to ja tam już nie wiem – powiedziała z wyraźnie zadowoloną miną – ale ani chybi skonała lafirynda na syfilis. – Tak, pyskate służące za nic mają kobiety rzucone przez biedę do zamtuza i prędkie są w swoich osądach, zupełnie jakby w każdej chwili nie mógł i ich spotkać ten sam los!
Wiedźma, kurwa, naciągaczka, niewolnica, posługaczka, piratka – och, na własnej skórze dobrze poznałam, do czego kobieta może zostać popchnięta z braku chleba, z braku wolności, z braku siły, z braku męstwa. Już nigdy nie potępię żadnej siostry za los, jaki jej przypadł w udziale – nawet gdyby chodzić miało o zawistną Kate. Służąca skłoniła się i odeszła; wkrótce wróciła ze świeżymi rzeczami dla mnie i Belindy, powiadamiając, że lady Bellars przyjmie mnie w swojej komnacie, jak tylko będę gotowa. Z pomocą dziewczyny umyłam się i ubrałam w przyniesioną suknię, ta zaś, najzupełniej przypadkowo, była tą samą luźną, szeroką jedwabną suknią w gołębioszarym odcieniu, którą przymierzyłam, a potem odrzuciłam owego feralnego dnia, kiedy przybył z wizytą pan Pope. Była teraz luźniejsza niż dawniej, od przygód bowiem przybyło mi mądrości, ale ubyło – ciała. Być może w fakcie, że przyrostowi w nas substancji psychicznej towarzyszy najczęściej utrata substancji podrzędniejszego, fizycznego gatunku, ktoś gotów byłby zobaczyć dowód na to, iż po materialnej śmierci wkraczamy w sferę Ducha Świętego! Służąca umyła też Belindę i odziała w sukieneczkę z bladokremowego jedwabiu – jedną z tych, które sama ongiś nosiłam. Powiadomiłam Lancelota i Maluszka, że idę zobaczyć się z moją macochą, lady Bellars; życzyli mi szczęścia, choć ja doprawdy nie wiedziałam, jakie szczęście dla mnie czy Belindy wyniknąć może z katastrof, które spadły na tak bliskie mi kiedyś osoby. W przedpokoju nowych apartamentów lady Bellars wszystkie okna jak najszczelniej zakryte były czarnymi zasłonami, co wyglądało tak, jak gdyby moja macocha nie tylko była w żałobie po synu i mężu, ale i sama szykowała się już do rozstania z tym światem. W pomieszczeniu ciemnym jak grota styksowa widać było wokół klatki z ptakami, ale ponieważ i one były przykryte czarną materią, nie słychać było żadnego szczebiotu ani świergotania, chociaż na zewnątrz panował przecież dzień. Służąca wprowadziła mnie do sypialni lady Bellars. W wielkim łożu zobaczyłam bladą postać zapadniętą w poduszki i bez ruchu trwającą z zamkniętymi oczyma, niczym w śmiertelnym letargu. Trzy pieski – jeden spaniel i dwa mopsy – leżały na kołdrze, w pełni naśladując odrętwienie swojej pani. Kiedy przestąpiłam próg, ocknęły się i zaczęły szczekać, co obudziło wprawdzie małpę przycupniętą na baldachimie nad łóżkiem, ale nie wyrwało z odrętwienia pani na Lymeworth. Z Belindą w ramionach powoli podeszłam do łóżka. – O pani – szepnęłam. Nie poruszyła się, chociaż psy z piskliwym ujadaniem zeskoczyły z łóżka, ale obwąchawszy mnie i maleńką, usatysfakcjonowane snadź naszym nie wrogim zapachem, natychmiast przestały hałasować i znowu pogrążyły się we śnie. – Pani – powiedziałam miękko – oto świadectwo życia pośród tych tragicznych zgonów. Macocha nie poruszyła się; jej zapadnięte policzki były tak blade, że wydawała się już tylko pośmiertnym posągiem z wosku w opactwie westminsterskim. – Babababa! – zawołała Belinda. Lady Bellars powoli otworzyła oczy, spojrzała na dziecko i wyszeptała: – Fanny, jak to dobrze, że jesteś! – A potem wyciągnęła bladą rękę do Belindy, która złapała jej
palec z całą swoją dziecięcą siłą i nieustępliwością. – Oto Belinda – powiedziałam. – Nie, to Fanny. Mała Fanny, bękart mojego męża. Mała, mała, mała Fanny. Och, powiadają, że wszyscy z rozumem i duchem nie są z prawego, nudnego łoża, lecz są bękartami szatana. Jak się masz, mała Fanny? – Po czym potrząsnęła drobną rączką Belindy. – Pani – szepnęłam – ja jestem Fanny. Dziecko ma na imię Belinda. – Co? Masz dziecko? Lepiej wydaj na świat szczenięta, nie dziecko. Te cię nie opuszczą, nie narobią długów, nie dadzą się zarżnąć gdzieś w podłym lochu. Pieski, tak, to dobry sposób. Daj sobie spokój z dziećmi, dziewczyno, rodź szczenięta! Zamilkła. Uklękłam, trzymając Belindę, której gaworzenie wydawało się bardziej rozumne od pospiesznego szeptu lady Bellars. – Babababa! Dadadadada! – zagadała dziewczynka i pytająco dodała: – La? O Bogini, pomyślałam sobie, ona zupełnie oszalała. Taki właśnie jest los kobiety: obłęd, czysty obłęd? Ja, ladacznica i piratka w jednej osobie, lepiej zniosłam swoje doświadczenia niż ta dobra pani, która przez całe życie chciała tylko czynić dobro. Jeśli taki ma być z niego pożytek, lepiej mi już być piratką! – List – mruczała lady Bellars – list od mojego zmarłego męża. Kto złamie pieczęć? Nie ja. Nie ja. Nie ja. Biały list jest jak dziewica. Nietknięty. Oda do cnoty i ciszy. Już lepiej, żeby szczenię go obsiusiało, aniżeli ja miałabym zadać mu gwałt moimi złymi oczyma. – Pogrzebała między poduszkami, a potem wyciągnęła spod nich zamkniętą kopertę, która spłynęła do mych kolan. Na wierzchu widniał adres nakreślony ręką lorda Bellarsa. – Ty przeczytaj, to nie dla moich oczu – ciągnęła lady Bellars. – On nie żyje; tyle napisał mnich. Nie chcę słyszeć, co on może myśleć zza grobu. Za życia byłam jego żoną, ale śmierć udziela rozwodu! Ach, tak, teraz jestem wdową i niech to słowo będzie błogosławione. Żadnego męża. Żadnych dzieci. Rodź szczenięta, dziewczyno. Podniosłam list z ziemi, obróciłam go kilka razy w rękach, gdy nagle porwała go Belinda, pakując do swoich usteczek. – Nie, nie – powiedziałam, delikatnie odbierając kopertę dziecinie i chowając na piersiach, ale pomyślałam też, że nie byłoby źle, gdyby Belinda jakoś zniszczyła ten papier, gdyż nie pragnęła go przeczytać ani lady Bellars, ani też ja. Nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich... Mary, po której nie bardzo widać było upływ czasu, miała bowiem minę po dawnemu skrzywioną. – Patrzcie, patrzcie – powiedziała. – Kto to się tu przywlókł? Dorobiłaś się tego bękarta w burdelu czy tam, gdzie ci obcięli włosy?
W jednym błysku przemknęły mi przez głowę wszystkie moje przypadki, Mary tymczasem trwała w swoim odosobnieniu i w swoich zawiściach. Powiadają, że zły los to swego rodzaju tygiel, w którym stapiają się wszystkie nasze drobne lęki; niepowodzenia otwierają nas na radości życia, gdyż wiedząc już, jak są nieliczne, potrafimy je docenić. Mary zaś, ciągle w domu, ciągle pod opieką matki, nie wiedziała, co to znaczy utracić dom i ciepło domowego ogniska, dlatego też nie było w niej szacunku ani dla domu, ani matki. Wstałam z Belindą w ramionach i powiedziałam: – Mary, jakże się cieszę, że cię widzę. – Hmmm – prychnęła Mary. – Bardzo się mylisz, jeśli myślisz, że uda ci się zbałamucić mnie tak, żebym pozwoliła ci zostać tutaj z tym twoim bękartem. Ja jestem właścicielką tej posiadłości i nie pozwolę, by wypierdek z wypierdkiem na ręku dalej kalał dobre imię Lymeworth. – Ktoś tutaj mówił coś o bękartach?–ożywiła się lady Bellars. – Och, znacznie lepiej mieć szczenięta, możecie mi wierzyć. Mopsy są miłe, spaniele choć się ślinią, są słodkie, a jaki cudny jest ten mały piesek z Teneryfy! Mary spojrzała na matkę z pogardą. – Spójrz, do czego ją doprowadziłaś – warknęła. – Wyrzucę cię precz. – Mnie! – wybuchnęłam. – Mam zobaczyć, do czego ja ją doprowadziłam? Mary, ty jesteś wprost chora z zawiści i dlatego nie potrafisz być szczęśliwa! Naprawdę chcesz mnie obarczyć Winą za nieszczęśliwy związek, z którego przyszłaś na świat? Pragniesz mnie winić za niewierność twojego ojca, głupotę brata, szaleństwo matki, za twoją własną zawistną naturę? Spójrz uważnie w swoje serce, a zobaczysz, jak toczy je choroba! Więcej z tego odniesiesz pożytku niż z wylewania złości na mnie. Ja mogę odejść, w moim życiu panuje pokój. Dokądkolwiek pójdę, wszędzie znajdę przychylne dla siebie miejsce. Wygnasz mnie z Lymeworth, to znów pożegluję do Nowego Świata w poszukiwaniu szczęścia. Nie zginę, jestem pewna, przetrwa także Belinda, ale nie mam takiej pewności, jeśli chodzi o ciebie. – Więc wynoś się! – wrzasnęła Mary. – Zabieraj się i daj mi zająć się matką! Ona wcale cię nie potrzebuje. Wezwałam kobietę ze wsi, która zna się na leczeniu. Wracaj do swojego burdelu, na plantację czy gdziekolwiek chcesz. Zostaw nas w spokoju! Nie potrzebujemy tu żadnych bękartów! – A co z listem twojego ojca? – zapytałam, wyciągając schowaną na piersiach kopertę. (Kto włożył mi w usta te słowa? Diabeł? Bogini?) – Z jakim znów listem? – zapytała porywczo Mary. – Tym! – odparłam, podnosząc do góry pakiecik. – Dawaj go! – zażądała Mary, podbiegając do mnie szybkimi kroczkami. – Nie tak szybko! – powiedziałam, mocniej przygarniając do siebie Belindę i chowając list w fałdach ubrania.
– Dawaj, bo inaczej wydrapię ci oczy! Podskoczyłam do drzwi, ona rzuciła się za mną. – Och, moje słodkie damy! – bredziła lady Bellars. – Nie szarpcie się tak! Proszę bardzo, weźcie moje ciasteczka, weźcie moje piwo, weźcie nawet męża i jego listy! Ale szczeniaków nie oddam! Przenigdy nie rozstanę się ze szczeniętami. Psy zeskoczyły z łóżka jak na zawołanie i z wściekłym ujadaniem obskoczyły mnie i Mary. – List, list! – darła się wniebogłosy Mary i zaczęłyśmy się szarpać przy drzwiach, które nagle otworzyły się, ja zaś znienacka pozbawiona oparcia, niemal zwaliłam z nóg stojącą w wejściu – nie wierzyłam swoim oczom – Isobel z białą opaską, zasłaniającą czoło. Spojrzała na mnie i na Belindę, a potem przeciągle popatrzyła na Mary, która nie przestała targać na mnie sukni. – Bądź błogosławiona – szepnęła Isobel, dotykając rumianych policzków Belindy, po czym dumnie zapytała: – Co tu się dzieje? Co to za awantury? Na pewno nie będę nikogo leczyła w takim domu wariatów! – Ta zdzira, ta łachmaniara zabrała mi list od ojca! – krzyczała Mary. – Jaki list? – zapytała Isobel. – List lorda Bellarsa!–wyjaśniłam. – Daj mi go – zwróciła się Isobel do Mary (chociaż ściskałam list wepchnięty między Belindę i mnie). – Inaczej nie podejmę się leczenia twojej matki. Mary znieruchomiała. – To ty jesteś tą uzdrowicielką? – zapytała z niedowierzaniem. – Tak – przytaknęła Isobel. – Proszę was, damy, usiądźcie. Poczekacie, aż podam lady Bellars napój uspokajający, a potem odczytam wam obu list, o który tak walczyłyście. Podałam list, zdziwiona zjawieniem się Isobel, ale dostatecznie dużo już o niej wiedziałam, aby o nic nie pytać. Z Belindą w ramionach usadowiłam się na krześle obitym różowym jedwabiem, a tuż obok usiadła Mary, cała płonąca z nienawiści. – Oto osoba, którą wezwałam, żeby uleczyła matkę. Ty oczywiście najchętniej widziałabyś ją już martwą. – Och – wyrwał mi się z piersi zduszony okrzyk, gdyż nie wiedziałam doprawdy, jak zareagować na taką niegodziwość. Starałam się nie zwracać uwagi na Mary i wpatrzyłam się w kochaną postać Isobel krzątającej się przy łóżku lady Bellars z ziołami i płynami, które wydobywała z przyniesionej torby.
– Będę potrzebowała gorącej wody – rzuciła przez ramię. – Wezwę służącą – powiedziała Mary, wstając i pociągając za sznurek dzwonka. – Mary, Mary, dwa czy cztery? – wyrecytowała lady Bellars, roztargnionym wzrokiem rozglądając się po pokoju za córką. – Tutaj jestem, mamo – powiedziała Mary. – Posłałam po kogoś, kto cię uleczy. – Co? Leczenie? – Spojrzała zdziwiona na Isobel, ale zarazem jakby ją poznając. – Och, to ta dama, która już kiedyś mnie kurowała, ale później znowu mi się pogorszyło, prawda, kochanie? Pogorszyło mi się? Isobeł mocno uścisnęła jej dłoń. – Ten, kto złamał ci całe życie, już odszedł – powiedziała miękko. Pojawiła się pokojówka; psy znowu zaczęły ujadać, Belinda gaworzyła, a Isobel trzymała dłoń lady Bellars i wpatrywała się w jej obłąkane oczy. Czyżby naprawdę się znały? Następowały po sobie wydarzenia, jedno bardziej zdumiewające od drugiego. Nie ulegało wątpliwości, że wiązały się z Lymeworth tajemnice, o których nie miałam najmniejszego wyobrażenia. – Przynieś gorącej wody – poleciła służącej Isobel. – Dadada? – zapytała Belinda, radośnie klaszcząc w dłonie. Isobel spojrzała na nią z miłością, a potem powróciła do łady Bellars, która znów zaczęła bredzić. – Czary? – zapytała. – Och, nie! To przecież leczenie i tylko leczenie. To moja przyjaciółka. Dlaczegóż by przyjaźń miała być możliwa tylko z mężczyznami. Och, kobiety też zdolne są do przyjaźni, i to nawet bardziej. – Uspokój się, mamo – skarciła ją Mary. – Nie uciszaj mnie, dziewczyno – obruszyła się lady Bellars. – Nie wstydzę się miłości do szczeniąt, nie wstydzę się swoich przyjaciółek! Powietrze stało się ciężkie od dziwnych zapowiedzi; co to wszystko mogło znaczyć? Przygarniałam do siebie Belindę i czekałam, gdy tymczasem pojawiła się woda, zaparzono zioła i napojono lady Bellars wywarem. Po chwili była już spokojna i powoli zaczęła osuwać się w sen. Isobel poprowadziła mnie i Mary do przedpokoju, mówiąc: – Niech odpocznie, a my przeczytamy list. Onieśmielona obecnością Isobel, od której zależało zdrowie matki, Mary stała się nagle pokorna i
uległa. Zachowała wprawdzie nadal skwaszoną minę, ale nie sprzeciwiła się nawet słowem. – Usiądźcie, miłe damy – powiedziała Isobel, która wskazała nam krzesła, a sama stanęła przed nami. Wyraźnie, jak nigdy dotąd, zobaczyłam, jaka była drobna i nikła, ze swoimi zgarbionymi plecami i kruchymi ptasimi kosteczkami. Biały kwef na czole, ukrywający okropny krzyż, nadawał jej wygląd osobliwej zakonnicy, może przeoryszy od Chaucera. A przecież jaka siła drzemała w tej drobnej figurce! – „Moja najdroższa – zaczynał się list (czytany przez Isobel dźwięcznym, metalicznym, osobliwie stanowczym głosem) – Gdy słowa te dotrą do Twoich rąk, mnie już nie będzie wśród żywych. Ze wszystkich osób to Ty masz największe prawo poznać przyczynę mojego dziwnego zniknięcia, a przecież z racji, które niebawem staną się oczywiste, to wobec Ciebie odczuwam największy wstyd. Jak można w ogóle zacząć naprawiać więcej niż dwadzieścia pięć lat zła? Gdybym był tylko jednym z niewiernych mężów, o których tyle krąży opowieści, powinienem natychmiast przybyć do domu, jak Ulisses do Penelopy, objąć Cię mocno i ślubować, iż resztę pozostałych mi lat spędzę u Twego boku, pokutując za swoje grzechy. Ale bogowie przeznaczyli dla mnie karę o wiele sroższą; plugawe czyny, jakie popełniłem, wydały własne owoce, i obawiam się, że jestem już na wieki przeklęty. Z tej przyczyny usunąłem się w zacisze klasztoru, aby resztę swego czasu ziemskiego spędzić na modłach i przynajmniej w ten sposób odkupić złe uczynki mojego długiego i pełnego przewin życia, z których najgorsze teraz Ci wyjawię, acz z największym trudem i bólem. Nigdy nie miałem w zwyczaju poskramiać swoich namiętności, niedługo przeto się wahałem, kiedy poczułem gwałtowny pociąg do do naszej przybranej córki, Frances.. – Aha, wiedziałam! – wykrzyknęła oskarżycielsko Mary. – Dada? – zapytała Belinda, a z jej różowiutkich ust spłynęła srebrna niteczka śliny i upadła na jedwabną sukieneczkę. – Nie, daj już spokój czytaniu –jęknęłam. – Nie zniosę tego. – Musisz – powiedziała poważnie Isobel – i Mary też. Czas poznać prawdę, nawet najbardziej gorzką. – Dalej, dalej! – zawołała Mary, trzęsąca się wręcz z niecierpliwości, jakby przekonana była, iż list zaświadczy wszystkie moje winy i dowiedzie jej bezapelacyjnej nade mną wyższości. – To list do lady Bellars – zaprotestowałam. – Zgoda – przyznała Isobel – ale bardziej dotyczy ciebie, a ona odeszła już zbyt daleko, aby przeczytała go sama. Pozwól mi kontynuować... Spuściłam głowę i słuchałam z zamkniętymi oczyma, podczas gdy Belinda nieustannie gaworzyła, tyleż do siebie, co do całego świata. – „Kiedy więc – czytała dalej Isobel – stwierdziłem, że znajdę sposób, by ją uwieść...” Zwiesiłam głowę jeszcze niżej ze wstydu.
– „...ani Twoja obecność w domu, ani powinności przybranego ojca nie mogły stać się dla mnie przeszkodą. Postąpiłem z nią zgodnie ze swoją zachcianką, mniemając, iż konsekwencje będą równie bagatelne, jak w przypadku wielkiego pana, który zażyje chwili przelotnej rozkoszy ze służebną dziewką. Jakież naiwne przypuszczenie! Dziś wiem już, że bogowie kazali mi wziąć udział w tragedii o wymiarach prawdziwie szekspirowskich. Niestety, nawet mi w głowie podówczas nie zagościło podejrzenie, że Fanny może być moją rodzoną córką...” – Co? – wykrzyknęła Mary. – To wierutne kłamstwo! – Bogini, litości, nie dręcz mnie tak –jęknęłam półgłosem... – Bądźcie cicho i słuchajcie! – skarciła nas Isobel. – „...nawet mi w głowie podówczas nie zagościło podejrzenie, że Fanny może być moją rodzoną córką i że uwodząc ją, z własnym dzieckiem spłodzę dziecko!” – To niemożliwe – syknęła Mary, pokazując na Belindę. – Ten bachor nie może być dzieckiem mojego ojca. – Nie – powiedziała Isobel miękko – ponieważ on nie był nawet twoim ojcem... – Co? – wrzasnęła Mary. – Jak śmiesz przychodzić do mojego domu i mówić mi coś takiego? – Wszystko wyjaśnię – powiedziała Isobel – ale najpierw musisz posłuchać listu. – To kłamliwy, oszukańczy list! – krzyknęła Mary. – To falsyfikat! To nie jest list mojego ojca. Jakże i ja bym chciała, żeby nie było to prawdą, gdyż myśl o kazirodztwie zmroziła we mnie krew. – Wolisz spokojnie wysłuchać do końca – zapytała Isobel Mary – czy też chcesz, żeby zaskoczyły cię pewne wydarzenia? – Jakie znowu wydarzenia? – zawołała Mary. – Wizyta adwokata lorda Bellarsa z jego ostatnią wolą spisaną w testamencie, o którym mówi ten list... – Testamencie mojego ojca? – zakrzyknęła Mary. – Testamencie tak, choć nie twojego ojca – raz jeszcze poprawiła ją Isobel. Mary zamilkła zdruzgotana, a Isobel czytała dalej. – „Albowiem nie wyjawiłaś mi, droga Cecilio, tego, o czym sama wiedziałaś; mianowicie, że Fanny jest córką moją i Isobel, gospodyni, która została wygnana z domu z powodu podejrzenia o czary. Zachowując tę tajemnicę tylko dla siebie, wychowywałaś ją z takim staraniem, jak swoje własne dziecko, nie dając mi nawet podstaw do podejrzenia, iż to Frances jest moją prawdziwą córką, podczas gdy Mary to naprawdę podrzutek”. – Tego już za wiele! – krzyknęła Mary, jednym skokiem rzuciła się, wyrwała list z rąk Isobel, po
czym cisnęła go w ogień. Zajął się natychmiast i w jednej chwili zwęglił, zanim ktokolwiek zdążył zrobić choćby ruch, by uratować papier od zagłady. Gdzieś w głębi duszy poczułam ulgę, część mojego umysłu doznała ulgi, jak gdyby spalenie się listu mogło też unicestwić sam kazirodczy akt. – Nic nie szkodzi – powiedziała chłodno Isobel. –Niebawem przyjedzie adwokat z Londynu i poznasz prawdę. Ogień jest wobec prawdy równie bezsilny, jak wobec Bogini; jego płomienie są niczym w zestawieniu z blaskiem prawdy. – Zatem co jest tą prawdą? – zapytałam, z oczyma pełnymi łez i sercem szamoczącym się w piersi jak gołąb, który zbłądził do ciasnej komórki. – Fanny, kochana, uwierz mi, że ja jestem twoją matką, a lord Bellars był twoim ojcem. „Córeczko” zwracałam się do ciebie, kiedy w męczarniach rodziłaś to dziecię, ale tego najpewniej zupełnie nie pamiętasz... – Czasami nawiedzały mnie takie myśli, ale lękałam się ich... Myślałam, że mówiłaś tak tylko po to, żeby mi ulżyć i dodać mi odwagi – bąknęłam, skrapiając łzami rude loki Belindy. Słodycz wiedzy, że Isobel jest moją matką, po trosze uśmierzała ból wynikły ze świadomości, iż lord Bellars był moim ojcem. – O mój Boże, mój Boże – zaszlochałam. – Bogini – poprawiła mnie Isobel z uśmiechem. W sypialni rozbrzmiał samotny krzyk lady Bellars, a potem znów nastała cisza. Och, moje dwie matki! Jedna zdrowa, a druga szalona! Jedna wiedźma, a druga najnieszczęśliwsza z żon, pozbawiona zmysłów przez Boginię. Och, która była którą? Może obie były szalone, choć każda na swój sposób? – Posłuchajcie mnie teraz – mówiła Isobel, kierując swoje słowa zarówno do mnie, zaszlochanej, jak i do patrzącej na to wszystko z niedowierzaniem Mary. – Kiedy lady Bellars urodziła swoje pierwsze dziecko, Mary, w czwartym roku panowania królowej Anny, dziewczynkę odstawiono do mamki na wieś, do niejakiej pani Griffith, gdyż nie było w zwyczaju wtedy, tak zresztą jak i teraz, żeby matki ze szlachetnego rodu karmiły swoje własne potomstwo, karmienie piersią uznawano bowiem za czynność niską i zwierzęcą... Lord Bellars nie życzył sobie, aby płacz dziecka zakłócał mu sen, gdyż żaden rozpustnik ani elegant nie potrafił ścierpieć takiej niedogodności; stąd dziecko po urodzeniu wysłano do Griffith i pozostawiono u niej przez trzy lata. Byłam wtedy gospodynią domu w Lymeworth i znałam Mary jako niemowlę. To ja wyszukałam mamkę, która była moją przyjaciółką. Widziałaś ją raz, Fanny; miała na imię Joan. – Zatem Joan była mamką Mary? – westchnęłam. – Nareszcie rozumiem! We dwie zmówiłyście się przeciwko mnie! – wrzasnęła Mary. – Ach, niech no tylko przyjedzie ten prawnik ojca, każę was obie wyrzucić z domu... – Zrobisz, co zechcesz i co będziesz mogła zrobić – powiedziała Isobel – ale najpierw dokończę opowieść! Niestety, słodka dziecina, Mary, umarła w trzecim miesiącu życia i Joan, która przeraziła się śmiertelnie tego, iż zostanie oskarżona o czary – gdyż mieszkała sama, leczyła ludzi, a mamką była, utraciwszy pierwej swoje własne dziecko – podstawiła inne niemowlę, wydane na świat przez pewną służącą, tuż po rozwiązaniu zesłaną na plantację za kradzież.
– Co? – zawołała Mary. – To bzdura! Żadna służąca nie mogła być moją matką! – Spokojnie – uciszyła ją Isobel. – W testamencie wszystko będzie wyjaśnione; zanim zjawi się adwokat, pozwól mi powiedzieć wszystko, co wiem. – Kłamstwa! Same kłamstwa! – zawyła Mary. – Jeśli to tylko kłamstwa, to dlaczego się niepokoisz? – zapytała Isobel. Po czym ciągnęła: – Następnego roku Cecilia urodziła syna, Daniela, co niemal przypłaciła życiem, ale korzystając ze znanych mi ziół, udało się ją uratować. Pełna była wdzięczności do mnie za zachowanie jej przy życiu, nie wiedziała jednak, że w czasie połogu lord Bellars na mnie obrócił swoje pożądliwe oczy, pod groźbą oskarżenia mnie o czary – gdyż byłam też znana w okolicy ze sztuki uzdrawiania – zmuszając, żebym została jego nałożnicą, w efekcie czego poczęłam z nim dziecko! – Nie! – krzyknęłam, przerażona tym, że ten sam los dotknąć miał moją matkę i mnie. – Aliści – kontynuowała Isobel – Cecilia nie chciała teraz nawet słyszeć o tym, żeby zabrano jej Daniela. Urodziła go w takich cierpieniach i tak bolesna była dla niej rozłąka z córką, wywiezioną na daleką wieś, że teraz mamka zajmowała się Danielem w Lymeworth, Cecilia zaś starała się jak najrzadziej tracić go z oczu. Rozwiązanie takie bardzo nie przypadło do gustu lordowi Bellarsowi, a ponieważ niedomaganie żony pozbawiło go jej ciała na wiele miesięcy, rychło wyjechał do Londynu, aby tam zabawiać się ze swoimi ladacznicami... Bez żalu patrzyłam, jak wyjeżdża, i przez chwilę nawet zamyślałam pozbyć się jego dziecka, ale jednocześnie z całego serca pragnęłam je urodzić, miałam już bowiem trzydzieści trzy lata i obawiałam się, że to już ostatnia dla mnie okazja macierzyństwa. Zostałyśmy same z Cecilią i w tym czasie zadzierzgnęła się między nami najgłębsza przyjaźń. Niebawem nie mogłam już dłużej ukrywać swego stanu, a tak dobrze poznawszy charakter Cecilii, zdobyłam się na odwagę i wyznałam, że ojcem dziecka dojrzewającego w moim żywocie jest jej mąż! – Co powiedziała? Jak zareagowała? – wykrzyknęłam niecierpliwie. – Przyjęła to spokojnie – powiedziała Isobel – nie miała bowiem złudzeń co do swojego małżonka, choć bardzo boleśnie znosiła brak prawdziwego uczucia z jego strony. „Ocaliłaś moje życie – rzekła – i zawsze byłaś dla mnie prawdziwą przyjaciółką. Wychowam przeto twoją dziecinę jako moją, a kiedy przyjdzie właściwy czas, za naszą obopólną zgodą dowie się prawdziwego imienia swej matki”. W szóstym miesiącu brzemienności wyjechałam do Joan i tam urodziłam córkę, wspomagana przez jej mądre, pomocne ręce. Potem zgodnie z umową podrzuciłam maleńką na progu Lymeworth, a Cecilia sumiennie się nią zaopiekowała. Niemal natychmiast pożałowałam swego postępku, straszliwie tęskniłam za córką, a wiedziałam, że mimo ubóstwa śmiało sama mogłabym się zająć jej wychowaniem, teraz jednak Cecilia nie chciała się już zgodzić na zmianę naszych ustaleń. Chyba jednak gdzieś w głębi serca żywiła do mnie urazę, kiedy bowiem poprosiłam o oddanie Fanny albo chociaż o przyjęcie mnie na powrót do służby, nie chciała nawet o tym słyszeć. Surowa to była kara dla kochającego matczynego serca, choć jednak mogłabym się zemścić, zatrzymując Mary (dalej mieszkałam u Joan), nigdy nie ważyłam się brać zemsty we własne ręce, gdyż uważam, iż ręce daleko potężniejsze rzeźbią nasze losy. Co i tym razem się potwierdziło. – Co zdarzyło się potem? – zapytałam, nie posiadając się z niecierpliwości.
– Mary powróciła do Lymeworth w wieku prawie trzech lat, ale chociaż Cecilia nigdy nie dowiedziała się prawdy, musiała zgadywać, że Mary jest cudzym dzieckiem, takie bowiem rzeczy matki odgadują natychmiast w jakiś tajemniczy sposób. Co więcej, dziewczynka garnęła się do Joan, jakby w strachu przed Cecilią, i myślę, że w istocie powrót do Lymeworth był dla Mary szokiem, z którego nigdy już naprawdę się nie otrząsnęła. Nie było żadnej uczuciowej więzi pomiędzy matką i córką, co często się zdarza w przypadku dzieci przez pierwsze lata wychowywanych z dala od domu. – Brednie! – znowu z rozpaczą zaprotestowała Mary, ale trudno było nie dostrzec, jak wiele ta opowieść tłumaczyła z jej charakteru. Wieczna złość do świata, zawiść i podstępność mogły być właśnie wynikiem pokrętnych losów jej dzieciństwa. – Lord Bellars o niczym nie miał pojęcia – mówiła dalej Isobel. – Uważał Fanny za podrzutka, a Mary i Daniela za swoje własne dzieci, swoją miłość do Fanny uznając za jakiś kaprys uczuć, gdyż bez wątpienia bardziej ją kochał od tej, która uchodziła za jego rodzoną córkę, niezmiennie zachwycając się wielkim talentem do języków, umiejętnością władania piórem, łatwością w posługiwaniu się łaciną i oczywiście, zamiłowaniem dojazdy konnej. – Też mi coś – zawołała Mary, ale teraz głosem o wiele już bardziej płaczliwym. – Ta wstrętna bałamutnica nie ma żadnych nadzwyczajnych zdolności! – I nagle zawyła jak pies zdzielony batem. Zrobiło mi się jej naprawdę żal; cóż to musi być za szok, kiedy ktoś dowiaduje się, iż kłamliwe były wszystkie przeświadczenia co do siebie! – A kiedy lord Bellars dowiedział się prawdy? – zapytałam Isobel. – Kiedy urodziła się Belinda – powiedziała. – Nie wiedziałaś tego, ale stałaś się narzędziem zemsty Bogini. Występując w maskach i każąc mu, żeby utrzymywał cię bez wiedzy o twojej prawdziwej tożsamości, zmusiłaś go do pokuty i bez wątpienia pozwoliłaś mu ocalić duszę. Cóż jeszcze więcej mogłaby córka uczynić dla ojca? – Dadadadadada? – zapytała Belinda. Milczałam, wstrząśnięta tymi wszystkimi odkryciami. Mary łkała cicho, jak gdyby pogodziła się już z prawdziwością historii Isobel. Lady Bellars obudziła się i zaczęła przywoływać swoją opiekunkę. Isobel pospieszyła do sypialni, aby się nią zająć. – Mary – powiedziałam do mojej przybranej siostry, na co tylko zaniosła się jeszcze rozpaczliwszym płaczem. – Mary – zaczęłam ponownie, podchodząc do niej i bez wypuszczenia Belindy z objęć kładąc jej wolną rękę na ramieniu. – Siostro, przyjaciółko, towarzyszko zabaw dziecinnych – powiedziałam. – Jeśli to wszystko prawda i to ja jestem dziedziczką Lymeworth, to przysięgam, że zawsze znajdziesz tutaj miejsce i dom, gdyż jest on tak samo twój, jak i mój. – Mój bardziej! – krzyknęła i plunęła mi w twarz.
Rozdział XVI Coraz bliżej końca.
W DNIACH, KTÓRE NASTĄPIŁY po tych zadziwiających rewelacjach, całe Lymeworth w napięciu oczekiwało przyjazdu z Londynu prawnika, któremu lord Bellars zlecił uregulowanie jego ziemskich spraw. Święta Bożego Narodzenia przebiegły cicho i bez żadnej wystawności, już to z powodu żałoby, już to z racji poważnej choroby lady Bellars, która wymagała stałej opieki Isobel. W Lymeworth było naprawdę posępnie, jako że najdotkliwszy jest smutek, który nawiedza wtedy, kiedy cały świat wokoło cieszy się i raduje. Służby było niewiele; nie mogąc doczekać się zapłaty, ludzie znikali w ciągu ostatnich miesięcy jeden po drugim, znęceni nadzieją, że pracując w domach londyńskich więcej zbiorą napiwków, dostaną piękniejsze liberie, a i pracy będzie mniej niż na nudnej wsi. Jak zareagowałam na wiadomość, że najpewniej zostanę panią Lymeworth? Nie bardzo mogłam uwierzyć w to, co brzmiało jak baśniowa opowieść, sen, nieprawdopodobna historia żywcem odpisana z francuskiego romansu. Jakże ja, nieślubne dziecko – a w dodatku kobieta! – miałam odziedziczyć posiadłość zapisaną lordowi Bellarsowi przez jego ojca? Ale nawet gdyby wszystko zostało uregulowane w zgodzie z wymogami prawa, to przecież majątek mój zapewne bardziej był papierowy niż rzeczywisty, gdyż liczyć się należało z tym, że Lymeworth jest obciążone poważnymi długami i należnościami hipotecznymi. Niektóre z największych i najbardziej nobliwych domów w całej Anglii były tak obwieszone długami hipotecznymi, jak kasztanowce kasztanami! Przypuszczałam przeto, że lord Bellars zostawił swoje sprawy finansowe w wielkim nieporządku, po pierwsze z racji hulaszczego trybu życia, po drugie z przyczyny zaangażowania się w nieszczęsną renowację Lymeworth, zmuszającą do regulowania pokaźnych rachunków architekta, projektanta ogrodów, budowniczych, malarzy, sztukatorów, nie wspominając o bankierze i prawniku! W Londynie żył na wysokiej stopie, ale w Lymeworth wydatki na konie, parobków, stajnie – nie wspominając o psach – musiały sięgać setek funtów rocznie, co mówię, tysięcy! Sama zupełnie nie miałam głowy do bankowości i pieniędzy (przez głowę przemknęła mi myśl, że gdybym została istotnie właścicielką Lymeworth, powinnam wzorem lorda Bellarsa oddać sprawy finansowe pieczy Richarda Hoare’a), ale i tak najprawdopodobniej miałam zostać dziedziczką długów, a nie wierzytelności, i bardzo poważnie obawiałam się, że nawet wypłacenie lady Bellars wdowiego dożywocia będzie dla mnie poważnym problemem. Poza tym radość z ewentualnego odziedziczenia posiadłości państwa Bellars była zduszona przez świadomość, że Belinda jest owocem kazirodczego związku. Z trwogą nieustannie przyglądałam się jej ciałku, szukając jakiejś skazy, jakiejś zapowiedzi diablego ogona, jakiejś straszliwej anomalii, niczego takiego jednak nie wykrywałam. Wprost przeciwnie, naprawdę, byłaś cudowniejsza, bardziej miła, piękna i mądra niż jakiekolwiek inne dziecko, jakie dane mi było dotąd widzieć. Jeśli takie są konsekwencje kazirodztwa, pomyślałam bluźnierczo, to może wszyscy powinniśmy pochodzić z takich więzów, szybko jednak skarciłam się za tę myśl, pełna za nią wstydu.
Ta niepewność i zmienność uczuć jest częstą moją reakcją na uśmiechy losu, podczas gdy klęski wyzwalają we mnie stanowczość. I to nie tylko mój przypadek; jakże liczne bowiem spotkałam potwierdzenia tego, że w obliczu nieszczęść ludzie zachowują większy spokój niż wtedy, gdy spływa na nich pomyślność, jako że przeciwności każą przemówić w człowieku całej śmiałości i nieustępliwości, na jakie go stać, podczas gdy błoga przychylność fortuny łacno rodzi ospałość i otępienie, co bez wątpienia jest daleko niebezpieczniejsze od piractwa, niedostatku czy nawet długów. Takie to trapiły mnie rozterki w obliczu nieoczekiwanej zmiany w moich dotychczasowych losach. Nieustannie nawiedzały mnie wyobrażenia wydarzeń, które mogły udaremnić wszystkie nowe perspektywy: oto pojawia się Daniel, mylnie uznany za zmarłego; oto Mary zakrada się do mojej komnaty, aby zadźgać mnie nożem w czasie snu; oto okazuje się, że Isobel jest równie obłąkana jak lady Bellars – mało to jest takich szaleńców, którzy racje swoje przedstawiają z niewzruszoną pewnością siebie i przez długi czas wydawać się mogą najzupełniej zdrowi? A jeśli nie było w ogóle żadnego testamentu, a wszystko tylko zmyśliła sobie Isobel – podejrzewana już wcześniej o złe czary – aby dokuczyć Mary? A jeśli Daniel przed śmiercią poślubił Kate, ta zaś powiła dziecko, na które przechodzą teraz prawa do majątku? A jeśli znienacka pojawi się sama Kate, aby pokrzyżować moje nadzieje, bo przecież trudno było bez zastrzeżeń dać wiarę przypuszczeniom służącej o jej śmierci, szczególnie że były to tylko przypuszczenia i nic więcej? Setne więc były powody, żeby raczej spodziewać się katastrofy niż triumfu, a nadto nawet gdyby wszystko potoczyło się dla mnie pomyślnie, to przecież rzeczą równie oczywistą jak pąki wiosną oraz muchy latem było to, że niebawem wyjdą na jaw wszystkie nasze rozbójnickie i pirackie sprawki, a karząca ręka prawa zaciśnie się na Lymeworth. Kiedy mówiłam o tym wszystkim Lancelotowi, ten tylko śmiał się wniebogłosy: – Tak, tak, Fanny – powtarzał – gnębi cię prawdziwie złodziejska choroba: obawa przed spokojnym życiem. Ciche życie na wsi przeraża cię bardziej niż morskie rejterady! Znam dobrze to uczucie. Zwiedziłem już jednak tyle miejsc na świecie, że nie rozumiem, dlaczego ta Libertalia nie miałaby być właśnie miejscem przez nas poszukiwanym. Ja w każdym razie rad tutaj pozostanę i będę uprawiał nasz ogródek. – Lancelot miał już pewne plany związane z Lymeworth, które mieliśmy przemianować na Merriman Park. Chciał uczynić z niego azyl dla piratów i rozbójników w stanie spoczynku, gdzie mogliby znaleźć użytek dla zagarniętego złota, prowadząc farmy, hodując konie i owce, a w wolnych chwilach urządzając sobie bitwy morskie na sztucznym morzu. – Kiedy poznałem cię, Fanny, myślałem, że nikt z ciebie nie będzie miał pożytku z powodu twojej arogancji, urody i rudowłosej impertynencji. Powoli darzyłem cię coraz większą miłością, aż moje serce tak przylgnęło do twoich płomiennych loków, że beznadziejnie zaplątało się w nich jak mucha w pajęczą sieć i teraz jest już w pełni twoje. A na dodatek jesteś jeszcze dziedziczką! Czy miał jakiś inny mężczyzna tyle szczęścia co ja? Gotów byłbym wziąć cię nawet bez grosza i dalej uważałbym się za szczęściarza, a tymczasem moja wybranka jest bogaczką! Po tych słowach objął mnie, delikatnie popchnął na łóżko i zaczął obsypywać twarz pocałunkami, pomiędzy nimi pomrukując: – Fanny, Fanny, Fanny Chłostka-Jones. Musisz mi obiecać, że nigdy nie odstąpisz od tego miana. Przypomniałam sobie Lancelota, który wymyślił mi przydomek, Lancelota głośnego i chełpliwego, któremu kobiety i wszystkie inne istoty ludzkie potrzebne były tylko jako zwierciadło
jego fanfaronady – przypomniałam to sobie i nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Ale już w następnej chwili potoczyły mi się spod powiek łzy tkliwości, on zaś całował moje powieki i spijał łzy, by potem kochać mnie miłością gromadzącą się przez lata – a może stulecia? Takie odroczone zespolenie się fizyczne może być albo okropnie rozczarowujące, albo cudowne; w naszym przypadku było zachwycające. Całowaliśmy się i pieścili, pieścili i całowali. Rozkoszowaliśmy się sobą przez cały dzień i przez całą noc – z taką delikatnością, do jakiej zdolni są tylko kochankowie, którzy poznają swoje dusze, zanim odkryją swoje ciała. A w przerwach między miłosnymi zmaganiami wesoło rozmawialiśmy i snuliśmy wspomnienia. Jakąż wspaniałą historię przeżyliśmy wspólnie! I ilu mieliśmy wspólnych przyjaciół: od Horacja po Annie Bonny! Razem poznaliśmy pirackie rzemiosło, złodziejską sztukę, przysięgę Robin Hooda, umiłowanie morza, a nawet gorycz oszustwa, którego wespół padliśmy ofiarą za sprawą Królowej Piratów! Często zdarzenia tragiczne w chwili, gdy następują, we wspomnieniach stają się komiczne, i tak właśnie się stało z „gwałtem” dokonanym na nas przez Annię Bonny. Nawet w wiadomości o twoim kazirodczym pochodzeniu Lancelot potrafił znaleźć dobre strony. – Przecież, kochanie, wszyscy jesteśmy stworzeniami Boga i to on decyduje, jacy rodzice spłodzą jakie dzieci. Belindą Bóg zechciał pobłogosławić nasz związek, który bez Jego łaskawości zrodziłby tylko śmierć. Spójrz na tę dziecinę; czy może być ona owocem zla? To bzdura! Uroda Belindy jest oznaką Bożego przebaczenia, przymierza, potwierdzeniem Jego łaski. I trudno było nie przyznać mu racji. Tak bowiem jak wiem, iż dzieci są swoim rodzicom jedynie wypożyczane, a nie dawane, wiem również, że akt narodzin często łączy wspólnym jarzmem rodziców i dzieci, którzy zupełnie do siebie nie pasują. Wszyscy przeto czujemy się jak sieroty (czy nawet podrzutki), wzrastając pod rodzinnym dachem. Akt narodzin jest wielce kapryśny dla wszystkich, czy narodzili się z prawego łoża, z łoża nieślubnego, czy w efekcie kazirodztwa. Twój los, Belindo, nie był w niczym gorszy od losu innych dzieci, a pod wieloma względami nawet lepszy. Z racji wszystkich niebezpieczeństw i zawieruch, jakich doświadczyłaś w najwcześniejszym niemowlęctwie, otaczana byłaś niezmienną troską i czułością, czego wiele twych rówieśnic i rówieśników mogło w ogóle nie zaznać. Ciągle towarzyszyły ci miłość i uwielbienie. Nie byłaś nawet narażona na te odruchy irytacji, które od czasu do czasu nawet u najbardziej kochającej matki wywołuje natarczywość dziecięcego płaczu czy dziecięcej skargi. Ilekroć wznosiła się we mnie fala zniecierpliwienia, natychmiast przypominałam sobie, jak blisko byłaś okrutnej paszczęki śmierci, i natychmiast spływała na mnie radość,iż przecież cię nie utraciłam i mam cię blisko przy sobie! Zjawił się w końcu prawnik i wreszcie pewne rzeczy zostały jednoznacznie rozstrzygnięte. Daniel rzeczywiście nie żył. Kate zmarła na syfilis, będąc brzemienną. Lord Bellars, o dziwo, wcale nie umarł w długach, lecz odchodził z tego świata jako człowiek bardzo zamożny, zostawiając tak wiele tysięcy funtów w różnych przedsięwzięciach, iż nie dość, że Lymeworth było wolne od długów hipotecznych, to na dodatek powierzchnia majątku tak została powiększona, że z samych tytułów dzierżawnych przynosiła blisko siedem tysięcy funtów perannum, co pozwalało zaliczyć właścicieli do grona najbogatszych ziemian w całej Anglii! Kto był spadkobiercą Lymeworth? Kiwałam głową i ziewałam na spotkaniu rodziny z prawnikiem, nic bowiem nie usypia mnie bardziej niż wywody na temat kredytów, rozliczeń, posagów, wdowiego
dożywocia i pieniędzy na odprawę. Wiem, że te słowa utrudzony świat wprawiają w ruch; wiem też, że dla prawników są tym, czym dla koni powozy: wprawiają w gorączkowy niepokój i rodzą chęć działania. Nawet jednak jeśli rzecz dotyczyła mojej bliższej i dalszej przyszłości, znalezienie się w jednym pokoju z prawnikiem wprawiało mnie w stan najwyższej desperacji bądź też przemożnej senności. Mnie samej przeto nie zdziwiło to zupełnie – choć może zaskoczyło zebranych służących i domowników, a najbardziej Mary – że smacznie zasnęłam podczas odczytywania długiego artykułu testamentu: „Darowizny i legaty”. Biedaczek sporządził skrupulatny inwentarz wszystkiego i zadbał o to, by obdarować srebrnymi dzbanuszkami do śmietany, złotymi zegarkami, perukami i kamizelkami także tych służących, którzy nieroztropnie pospieszyli się już z wyjazdem. Intercyza małżeńska gwarantowała lady Bellars wdowie dożywocie w wysokości ośmiuset funtów (co, trzeba podkreślić, stanowiło jedynie zgodną z obyczajami spłatę posagu, który wyniósł osiem tysięcy funtów, a dla lorda Bellarsa stał się zarodzią całego późniejszego bogactwa). I Mary, i Isobel otrzymały renty; testator nie zapomniał również i o Joan Griffith, odpowiedni zapis opatrując wskazówką, by suma ta przekazana została Isobel, gdyby Joan zmarła przed lordem Bellarsem (a, jak wiemy, tak właśnie się stało). Dalszych postanowień nie pamiętam, gdyż po wzmiance o kochanej, nieodżałowanej Joan zapadłam w sen i zaczęłam roić sobie pirackie przygody na dalekich morzach, galeony z żaglami o tęczowych barwach, brygantyny, które przemieniły się w ważki, okręty, które toczyły się na kołach od wozów, niewolników w jasnych pióropuszach i naszyjnikach ze złota, Annie Bonny radośnie machającą do mnie z bukszprytu, a następnie miękko spływającą do moich stóp i kochającą mnie miłością tak słodką, jak to się czasami przydarza we śnie. Głowa opadła mi na piersi, a uda stały się tak wilgotne od niespokojnych wyobrażeń, że postrzępiona podwiązka, ciągle starannie mocowana, zaczęła mnie swędzić i uwierać, a kiedy podrażniona obudziłam się – właśnie ogłaszano, iż to ja jestem główną spadkobierczynią Lymeworth! Okazało się, że w zgodzie ze wszystkimi wymogami prawa zostałam adoptowana przez lorda Bellarsa, co czyniło mnie właścicielką majątku, który po mnie dziedziczyć miała Belinda, po niej zaś pierworodny jej syn. – Sprzeciwiam się – wykrzyknęła moja matka, Isobel. – A dlaczego nie córka? – Skąd widać, że nawet w chwilach największej chwały i największego szczęścia znajdzie się ktoś, kto nie traci zdrowego rozsądku – tym kimś zazwyczaj jest nasza matka! Resztę sama już wiesz, Belindo: jak poprawiono zapis, aby zagwarantować prawo dziedziczenia domu i tytułu pierworodnej córce, jak potem byłaś wychowywana przez Lancelota i Wesołą Gromadkę, no i, oczywiście, Isobel, lady Bellars i mnie samą, jak Mary stała się wobec mnie taka uniżona i służalcza, jak kiedyś butna i pełna pogardy, i jak teraz łasiła się i schlebiała z taką samą zagorzałością, z jaką ongiś pluła i złorzeczyła. (Osoby o marnym charakterze najczęściej znają tylko dwa rodzaje zachowań: albo gardzą innymi, albo ciągle się do nich umizgują i im nadskakują. Ludzie odrobinę bardziej szlachetni traktują każdego z podobną życzliwością, jeśli nie z szacunkiem, i nawet do służby odnoszą się w sposób, którego nie powstydziliby się w odniesieniu do swych przyjaciół.) Wszystkie te sprawy znasz z własnego doświadczenia, nie wiesz tylko nic o dziwnym ciągu zdarzeń, które skłoniły mnie do napisania tej oto książki, ale o tym opowiem w kończącym rzecz
całą „Epilogu”. Zanim jednak przystąpię do owego ostatecznego zakończenia mojej narracji, na chwilę chciałam jeszcze powrócić pamięcią do owej chwili, kiedy obejmowałam w swe posiadanie Lymeworth. Był martwy styczniowy dzień, wszystkie rośliny znalazły się w okowach zimy. Nagie stopy kamiennej Wenus okrywała kołdra śnieżnego puchu, a żywopłoty sterczały bez listowia, nagie i ubogie. Miałaś mniej niż roczek i bawiłaś się przed kominkiem w komnacie Isobel pod opieką twojej kochającej babci (która już wtedy usiłowała cię wprowadzać w tajniki czarów i modłów do Wielkiej Bogini). Twoja druga babka, lady Bellars, leżała w łóżku na koronkowych poduszkach, bawiąc się z psami i rozmawiając z nimi. Na tyle wróciła do siebie, że można było poodsłaniać okna i otoczyć ją klatkami z ptakami, ale dalej – co trwało już do samej śmierci – nie robiła różnicy między ludźmi, ptakami i psami. Jej najulubieńszym w świecie wierszem (który wyszyła na gobelinie i powiesiła nad łóżkiem) był ten, który brzmiał:
Jaką wzbudzi Natura w istotach bez rozumu, Takiej rozum nie wznieci w człowieku miłości, Czego dowiódł Odyssa pies wierny wśród tłumu Przyjaciół, pośród których nie stało ufności.
Wyjazd mój dla mych druhów był zgoła niewątpliwy, Choć nie wiara w pomyślne uśmiechy Fortuny; Kiedym wrócił, mój wzrok ufny i tako niecierpliwy Dokoła jeno ócz niechętnych spotykał pioruny.
Tymczasem, choć bez poczęstunków i kosztownych darów, W psie wiernym więcej było stałego serca czarów.
Jeśli chodzi o Mary, to pomimo pierwotnych gróźb i zapowiedzi szybko zrezygnowała z wytoczenia procesu mnie, Isobel, prawnikom i bankierom lorda, ze strachu, iż w ten sposób mogłaby stracić wszystko. Jej ambicje sięgały wprawdzie znacznie dalej, ale z drugiej strony – czyż dożywotnia renta nie była istotnie pokaźna? Pieniądze zawsze ostatecznie potrafią uładzić najdziksze furie i uspokoić najbardziej rozgorączkowane umysły. Z czasem Mary zupełnie przywykła do swojego statusu w domu i była z niego całkiem kontenta. Lancelot przesłał wiadomość do członków
Wesołej Gromadki, że jeśli chcą, mogą ściągać do Lymeworth, my zaś spacerowaliśmy oto po zimowych ogrodach, w ciepłych płaszczach i butach chroniących przed zimnem, i rozmawialiśmy o sposobie urządzenia domu i okolicy. Czyż bowiem po okresie piractwa i szaleństw miłosnych nie nadchodzi czas budowania, kiedy ogarnia nas wizja Wspaniałego Domu, w którym ucieleśniłyby się wszystkie nasze marzenia? – Tutaj zawiesimy naszą piracką flagę – oznajmił Lancelot, wskazując na wielki fronton nowej fasady – i tu stworzymy Libertalię. Weseli Kompani będą uprawiać ziemię, hodować nowe i piękne odmiany owoców i kwiatów, a Lustre stanie się najcenniejszym ogierem rozpłodowym, jakiego kiedykolwiek znała Anglia. To jest Libertalia, moja najdroższa, a urządzimy ją pod dyktando naszych serc! Zielone oczy płonęły; zmierzwione rude włosy wydawały się językami płomienia, który z duszy wzbijał się do nieba. – Tak, tak – wykrzyknęłam i namiętnie pocałowałam go w usta, ale oczyma duszy zobaczyłam statek Annie Bonny na pełnym morzu i jakaś cząstka mnie pożeglowała razem z nią.
EPILOG W którym autorka przedstawia dziwny ciąg wydarzeń, które doprowadziły do napisania niniejszej historii.
I TAK MIŁOŚĆ DO WSI wyrugowała wszelkie myśli o mieście, a ziemi przyszło zaspokajać nasze marzenia o morzu; zmieniliśmy nazwę Lymeworth na Merriman Park (co z grubsza znaczyło Park Wesołego Kompana, a czemu, naturalnie, sprzeciwiła się Isobel, proponując jako nową nazwę Merriwitch Park, co brzmiało jak „Park Wesołej Wiedźmy”). W żyznej i zielonej ziemi Wiltshire żyliśmy sobie w pokoju i zgodzie, uprawiając piękne ogrody, hodując dorodne potomstwo Lustre’a i opiekując się tobą: figlarną, wesołą, rudowłosą cud-dziewczynką. Byłam wystarczająco bogata, aby trzymać prawo na wodzy, gdyż sprawiedliwość, jak zawsze mawiał Lancelot, jest zabawką dla bogatych. Podobnie jest chyba z literaturą; gdyż kiedy poczułam się już prawdziwą dziedziczką, a do pomocy w opiece nad tobą zyskałam Lancelota i Wesołą Gromadkę, zaczęłam regularnie przesiadywać przy biurku i oddawać się pisaniu, tak jak marzyłam o tym od dziecięcych lat. Lancelot zajął się zarządzaniem majątkiem (za żadne skarby nie chciał odstąpić tej funkcji nikomu innemu) i trzeba przyznać, że to głównie za jego sprawą wzrastała nasza zamożność, a pola i ogrody stały się sławne nie tylko w najbliższej okolicy. Mary, jak wiesz, poślubiła Francisa Bacona i przez resztę życia zadręczali się nieustannie giównie z tej przyczyny, że ciotka Mary od najwcześniejszej młodości najbardziej na tym globie ukochała krwisty angielski befsztyk, podczas gdy Francis niezmiennie nazywał go „zdechłą krową” i robił swej połowicy wyrzuty z powodu spożywania „czworonogich przyjaciół”. Nie będę zanudzała cię wszystkimi szczegółami mojej literackiej kariery, z których wiele już znasz. Wystarczy powiedzieć, że jak większość innych autorów, zaczęłam od naśladownictwa starożytnych poematów epickich, układając wierszowaną opowieść o moich podróżach i przygodach, którą zgodnie z ówczesną modą nazwałam Piratiadą. Przedstawiłam tam informacje o żaglowcach i morskich głębinach, o przypadkach grupy dzielnych piratów zwanych Wesołą Gromadką (co wszyscy czytelnicy uznali za wytwór imaginacji autora), słynnej piratce, Annie Bonny, a także o statkach niewolniczych, handlu niewolnikami, bukanierach i pirackich wyprawach na wschodnie morza (co w latach dwudziestych osiemnastego stulecia coraz bardziej obrastało legendą, stając się z tej racji jednym z wziętych tematów literackich). Dość już wiedziałam o humorach świata, by opowieść podpisać „Kapitan F. Jones”, i trudno doprawdy się dziwić, że dla nikogo nie ulegało żadnej wątpliwości, iż autor jest mężczyzną. Książka osiągnęła niebywały sukces! Krytycy prześcigali się w zachwytach, czytelnicy rozkupywali egzemplarze, zanim jeszcze zdążyła na nich przyschnąć farba drukarska. Cały Londyn dostał istnego bzika na punkcie poznania kapitana Jonesa. Elegantki wzdychały na myśl o kilku chwilach rozmowy, eleganci za zaszczyt poczytywaliby sobie możliwość podyskutowania o zaletach i wadach statków, matrony marzyły o poznaniu go ze swymi córkami na wydaniu, kompozytorzy od
zaraz chcieli uzgadniać z nim partytury do operetkowej wersji Piratiady. Doszło do tego wręcz, że sam władca wyraził chęć zobaczenia mnie (czy mówiąc ściślej, „autora” dzieła tak żywo omawianego), do Merriman Park zaś stosami napływały listy, w których zapraszano mnie do Londynu, Paryża, Rzymu, Bostonu, Nowego Jorku, a nawet Konstantynopola! Oszołomiona tym sukcesem, przekonana, że świat w końcu poznał się na darowanym mi przez Boginię talencie, coraz częściej zaczęłam przemyśliwać o opuszczeniu mojej samotni, udaniu się do Londynu i tam ujawnieniu, że to Fanny Jones jest obiektem tak powszechnego zainteresowania. Był to pomysł najoczywiściej niedorzeczny, ale na wsi, niezależnie od wszystkich jej uroków i kras, było nudno, a nadto, któż z autorów w skrytości ducha nie marzy o zmierzeniu się z beau monde w samej stolicy? Pisanie jest zajęciem samotnym i melancholijnym, dlatego też ci, którzy zaznali sukcesu, zanim przywykli do natury swej profesji, z utęsknieniem i zazdrością myślą o tak zwanych „blaskach” życia miejskiego: balach, bankietach, maskaradach, kawiarniach i innych tego typu roziskrzonych marnościach Londynu. Lancelot zgodnie ze swym nowym usposobieniem potraktował mój pomysł z dobroduszną wyrozumiałością, ale Isobel stanowczo odwodziła mnie od tego konceptu. Ostrzegała mnie, mówiąc: – Kiedy ludzie odkryją, że kapitan Jones to niewiasta, i w dodatku nadobna, zamiast zajmować się twoim pisarstwem, całą uwagę skupią na twojej osobie. Zapamiętaj moje słowa. Rozbawiło mnie to, gdyż uznałam, że Isobel jest przewrażliwiona, wszędzie węsząc zagrożenia, jakie świat męski gotuje kobietom. Poza tym wielkie nadzieje wiązałam z audiencją u monarchy, miałam bowiem nadzieję, że uda mi się wyprosić amnestię dla całej Wesołej Gromadki, tak byśmy wszyscy mogli się nareszcie przestać lękać swojej przeszłości. Jednym słowem, nie posłuchałam matki i pojechałam. Król był wielce zaskoczony, widząc kobietę tam, gdzie spodziewał się ujrzeć mężczyznę; i w przypływie wspaniałomyślności (niewykluczone, iż wspieranej przez jego upodobanie w mojej osobie) puścił w niepamięć wszystkie występki moje, Lancelota i Wesołych Kompanów. Niepomiernie był zdumiony zakresem mojej wiedzy o morskich sprawach, dopóki bowiem byłam dla publiczności kapitanem Jonesem, nikt nie kwestionował mojej znajomości sekretów żeglarstwa, kiedy jednak ujawniłam się jako kobieta, natychmiast powszechny podziw zaczął budzić fakt, że odróżniam foka od bezana, a bukszpryt od bomu! Wszystko wyglądało tak, jak gdyby wiejska idiotka przez przypadek napisała udany wierszyk lub nie uczony dzieciaczek ni stąd, ni zowąd wypowiedział łacińską frazę! Tak powszechna zmiana opinii wyraźnie uświadomiła mi, jaka byłam naiwna, zakładając, że takie same miary stosowane są wobec piszących kobiet i piszących mężczyzn. Gdyby Piratiada wyszła spod pióra jakiegoś rymokleta z Grub Street, autora niechybnie wyniesiono by na Parnas; rzecz przedstawiała się zgoła inaczej, skoro chodziło o pióro kobiety! Nie chodzi bynajmniej o to, bym musiała uskarżać się na brak zaproszeń, tyle że we wszystkich tych inwitacjach na bale i rauty nietrudno było wyczuć lubieżne podteksty. Dość raptownie zaczęły się też zmieniać oceny kawiarnianych mędrków i napuszonych krytyków. Styl, przedtem chwalony za „jędrność i męskość”, teraz okazywał się „aluzyjny i kobiecy”. Kilka tygodni wcześniej zachwycano się postaciami Wesołych Kompanów, obecnie zaczynała dominować przeciwna opinia, przez jednego z piszących szubrawców wyrażona w słowach: „Po raz kolejny okazuje się, że kobiece pióro nijak nie potrafi sportretować męskich postaci, namiętności i problemów”. Mnożyły się nieprzychylne epitety;
dowiadywałam się, iż jestem kobietą wynaturzoną, wyrzekającą się swej płci, osobą próżną, która myśli tylko o sławie i fortunie; jeden z paszkwilantów nie cofnął się przed nazwaniem mnie literacką ladacznicą. Upokorzona i poniżona, pierzchłam do Lancelota i Lymeworth – czy raczej Merriman Park. Piratiadą nadal wprawdzie sprzedawano, teraz już jednak jako obiekt skandalu, nie zaś wybitne dzieło literackie. Lancelot, który wcześniej musiał wyrzec się swych pięknych nadziei związanych ze stworzeniem deokracji, lepiej niż ktokolwiek inny rozumiał głębię mojego rozgoryczenia. I znów podobne doświadczenie spajało nas kolejnym węzłem. Jakże wzbogaciła się nasza miłość: składały się na nią przywiązanie, ufność, pożądanie, wspólne porażki, wspólne małe sukcesy i – Belinda, nasza prześliczna córeczka, którą Lancelot kochał miłością prawdziwie ojcowską, nie, głębszą od ojcowskiej! A przecież nigdy się nie pobraliśmy, gdyż w żaden sposób nie mogłam pogodzić się z tym, iż oto jakiś mężczyzna – nawet tak kochający jak Lancelot – miałby przejąć władzę nad moimi ziemiami, domami, akcjami i obligacjami! Z Lancelotem mogłam dzielić wszystko, co miałam, gdybym jednak go poślubiła, on zyskałby tytuł do wszystkiego, ja – do wdowiego grosza, tak bowiem traktowało żony ówczesne prawo brytyjskie. Postanowiłam zatem nigdy nie wychodzić za mąż, a Lancelot, który nigdy nie miał prawa w zbytnim poważaniu, całkowicie rozumiał tę decyzję i akceptował. Po okresie wynikłej z rozczarowania apatii powróciłam do pisania. Niech diabli wezmą wszystkich londyńskich śledzienników, pomyślałam. Nie uciszy mnie banda zadufałych pismaków! Jak dobrze wiesz, przez następne lata machnęłam coś koło dwudziestu romansów w stylu pani Haywood, które mnie i mojego księgarza uczyniły bardziej niż bogatymi, a publiczność rozweseliły bardziej skutecznie niż przesławna Żebracza opera. Pisarstwo zaskarbiło mi teraz sławę i fortunę, choć nie zapewniło mi miejsca pośród Laureatów. Kreśliłam swoje romanse i tworzyłam postaci kochanków, z wszystkich bowiem klęsk, których przyszło mi zaznać, taką wyciągnęłam dla siebie naukę, że na tym marnym świecie miłość jest najlepszym przybliżeniem boskości i że najpierw trzeba pokochać to, co ludzkie, by móc marzyć o poznaniu tego, co boskie! Żyłam dla Lancelota, Belindy, moich dwóch matek i Wesołych Kompanów; żyłam dla ogrodów, koni, turkawek, psów i książek. Dotrzymałam również obietnicy danej Bartholomew i wydałam jego książkę, choć, niestety, przepadła nie zauważona w morzu miernoty. Nie nadszedł jeszcze czas, by można było postawić publicznie problem niewolników, których ociekającym krwią plecom zawdzięczał Dumny Albion bogactwa, rum, słodkości, bezlik rzeczy najpotrzebniejszych i najniepotrzebniejszych. Zasmucił mnie los książki mego tragicznie zmarłego przyjaciela; aliści, pomyślałam, dobrze chociaż, że sam nie doświadczył tej porażki. Ja zaś byłam po prostu szczęśliwa z ukochanym Lancelotem, Belindą i moimi dziełami. Nadszedł wreszcie niesławny rok 1749, kiedy dotarła do mych rąk książka skreślona podłą dłonią Johna Clelanda – zniewaga, która wprost domagała się odpowiedzi. Obrzydliwa ta kalumnia ujrzała światło dzienne za sprawą mojego własnego księgarza, ohydnego łajdaka, Ralpha Griffithsa (skrywającego się pod mianem G. Fentona), zatytułowana – o bezecna kalumnio! – Pamiętniki kobiety rozpustnej! Zaprezentowano tam mizdrzącą się, używającą rozkoszy aż do przesytu bohaterkę, Fanny Hill, najniewątpliwiej wzorowaną na mej niegdysiejszej postaci, która pracując w burdelu, pokochała członka męskiego tak bardzo i tak mocno, że miała na niego tuzin rozkosznych, pieszczotliwych określeń!
Przeczytałam te tak zwane Pamiętniki i krew we mnie zawrzała! I pomyśleć, że Cleland, dla którego byłam tak miła, tak bardzo zniesławił mnie i zhańbił jedynie dla zysku, jako że obmierzły swój paszkwil napisał wyłącznie gwoli wyrwania się z więzienia dla dłużników – gdzie mógłby gnić całą wieczność, jeśli o mnie chodzi! Lancelot radził zapomnieć o tej zniewadze, cytując mądre wersy Deana Swifta:
Na szczyt Parnasu dotarłszy sterany, Już nie kąsasz, lecz zawsze sames' jest kąsany. Każdy bowiem poeta mniej niż ty mocarny Nie poskąpi ci obelg, zawistny i marny, I niezłomnie podgryzać będzie twoje pięty, Aż od innych go spotka los równie przeklęty.
Isobel dowodziła, że to moja popularność jako autorki romansów sprowokowała taki atak, czyż bowiem arabskie przysłowie nie mówi: „Nikt nie rzuca kamieniami w uschnięte drzewo”? Zbyt jednak byłam wściekła, aby zwracać uwagę na kochanka lub matkę. Zatem dobrze, pomyślałam, przyszedł czas, aby opowiedzieć światu moją własną historię. Często tak się zdarza, iż przez lata całe pieścimy w sobie jakieś zamierzenie, ciągle nie czując się do niego gotowi, aż jakieś oburzające zdarzenie zewnętrzne zmusza nas do czynu. Od chwili powrotu do Wiltshire, pisząc te wszystkie poematy heroikomiczne i romanse, marzyłam o spisaniu dla ciebie, moja córko, historii mego życia i przygód, abyś kiedy przyjdzie chwila ruszenia w rozległy świat, nie odeszła z pustymi rękami, lecz miała wiernego przewodnika pośród rozlicznych dylematów, jakie los przed tobą postawi. (Och, wiedziałam, że dam ci również moją podartą czerwoną podwiązkę – a któregoś dnia ty przekażesz ją swojej córce – ale pragnęłabym, żebyś oprócz czarów poznała także słowa mądrości życiowej, obok tajemnych zaklęć także nauki ludzkiej roztropności!) Marzyłam o takiej książce, a jednak się wahałam. Strach przed opinią wstrzymywał moją rękę; nie było modne w tych czasach pisać historii własnego życia. Istniały też jeszcze bardziej poważne powody do obaw: do roku 1736 nie były zniesione akty karzące czary, a na wsi nadal zdarzały się przypadki, gdy tępi złoczyńcy kamienowali lub wieszali biedne stare kobiety oskarżone o rzucanie uroków. Ponadto żył jeszcze pan Pope, a sława, jaką się cieszył, pozwalała mu skazywać na powszechne ośmieszenie nieszczęśników, których raczył umieścić w swoim Traktacie o ostach. Na razie zaskarbiłam sobie tytuł tylko pomniejszej oślicy, pewnie i z racji triumfów w kreśleniu romansów, i z przyczyny wzgardzenia ongiś jego awansami. Cóż jednak się stanie, kiedy przedstawię prawdziwy opis jego zalotów? Aż strach było myśleć o wymyślności zemsty! Do chwili więc jego śmierci w roku 1744 wstrzymywałam się z chęcią ujawnienia mojej o nim na doświadczeniu opartej opinii. Tak oto miotałam się między chęcią a wątpliwościami, dobrze bowiem wiedziałam, że jeśli rzecz
tę przeznaczyć mam dla mej Belindy, zrobić z niej testament matczynej miłości, nie mogę niczego ukrywać i przedstawić muszę prawdę i tylko prawdę. Pióro me musiały poprowadzić Klio i Bogini, a żadnej władzy nad nim nie mogły mieć Hipokryzja i Obłuda. Książka Clelanda stała się osobliwym błogosławieństwem w plugawym przebraniu, gdyż wyzwoliła we mnie śmiałość. Nie zniechęciło mnie także to, iż w tym właśnie czasie panowie Richardson i Fielding zaprezentowali opowieści, w których miast osobliwych przygód wytwornych pań i panów rzuconych w egzotyczne strony zaroiło się od angielskich scen i postaci z niskich stanów. Nie zniechęciło, a wręcz zachęciło do pisania o wszystkich marnych lubieżnikach i łajdakach, z którymi przyszło mi się zetknąć. Czyż bowiem moja autentyczna historia była mniej przejmująca od losów Fanny Hill, Pameli czy choćby Toma Jonesa? Sierota, ladacznica, awanturnica, utrzymanka, niewolnica, sekretarka, wiedźma, nawet ułaskawiona piratka! Na Boginię, koleje mojego własnego żywota były lepszą historią niż jakakolwiek wymyślona bajka! I na Boginię, czas już był najwyższy, żeby te losy przedstawić w ich zajmującej, acz konsternującej całości! Cóż, Belindo, z pięknej dzieciny niemal w mgnieniu oka stałaś się piękną kobietą i ku mojemu pełnemu rezygnacji smutkowi zapragnęłaś odbyć wielką wyprawę dookoła globu, aby odwiedzić wszystkie te miejsca, które ja widziałam, i te, których nie widziałam – Amerykę! (Choć bowiem odwiedziłam lazurowe Karaiby, moja stopa nigdy nie dotknęła bajecznych brzegów Nowego Świata.) Zamarzyło ci się własnymi nogami przemierzyć ziemie – cywilizowane i zarazem dzikie – których matka twoja nigdy nie poznała. Ani nie mogłam, ani nie chciałam odwodzić cię od tego zamiaru; zapragnęłam przeto napisać książkę, którą mogłabyś mieć blisko serca podczas swej wędrówki przez świat, po którą mogłabyś sięgać w biedzie i która, marzyłam sobie, w końcu bezpiecznie przywiodłaby cię na powrót do domu – do Merriman i do mnie. Sięgnęłam więc po pióro i zaczęłam.
Posłowie
PO WCIELENIU SIĘ NA CAŁE 594 STRONY W POSTAĆ FANNY CHŁOSTKI-JONES spróbuję teraz wcielić się znowu w siebie, aby zainteresowanemu czytelnikowi opowiedzieć nieco o tle tej powieści i ojej, by tak rzec, korzeniach. W roku 1961 jako studentka Barnard College zapisałam się na pierwszym roku na kurs literatury angielskiej XVIII wieku, prowadzony przez prof. Jamesa L. Clifforda, wybitnego znawcę literatury XVIII wieku i kronikarza życia Samuela Johnsona. Wykłady Jima Clifforda były równie niezwykłe jak on sam. Przede wszystkim gromadziły studentów z Barnard i Columbii, jak również doktorantów, a odbywały się w cudownej atmosferze koleżeństwa i zgody. Co więcej, chociaż był to „wykład kursowy”, zawsze zamieniał się w ożywioną dyskusję pomiędzy studentami a profesorem, co, Bóg mi świadkiem, było w tamtych czasach na Columbii rzadkością. Jim Clifford dosłownie wskrzeszał na naszych oczach wiek XVIII. Zwracał się do postaci takich jak Boswell i Johnson po imieniu. Dzielił się z nami ciekawymi wynikami swych badań biograficznych i okraszał wszystko swoim wspaniałym poczuciem humoru. Jednak rzeczą chyba najważniejszą była jego fascynacja szczegółami życia codziennego XVIII wieku. W jednej z jego prac naukowych, Some Aspects of Life in the Mid-Eighteenth Century (Niektóre aspekty życia w połowie XVIII wieku), opisuje wszystkie te elementy dnia powszedniego, jakie inni uczeni starannie pomijają: stan kanalizacji w osiemnastowiecznej Anglii, sposoby opróżniania nocników i kloak, systemy oświetlenia ulicznego i różnorodne próby ograniczania liczby oszustw i ulicznych przestępstw. Zajął się takimi szczegółami, ponieważ jako biograf doszedł do przekonania, że nie można naprawdę poznać umysłu człowieka, jeśli bazuje się jedynie na historii intelektualnej – trzeba również uzmysławiać sobie nawet najbardziej prozaiczne aspekty życia. Pełny roczny kurs prof. Clifforda przewidywał dwie prace semestralne: jedną obejmującą okres panowania królowej Anny i jedną dotyczącą epoki Johnsona. Chociaż oczywiście każdy student mógł napisać uczoną rozprawę z odnośnikami u dołu każdej strony, Jim Clifford zachęcał nas do podejmowania prób naśladowania swojego ulubionego pisarza. Po pierwszym semestrze zdecydowałam się na imitację Aleksandra Pope’a „szyderczej epiki” w heroicznych dwuwierszach. Po drugim napisałam nowelę w stylu Henry’ego Fieldinga. Później, po otrzymaniu stypendium Woodrow Wilson Fellowship, zaczęłam się przygotowywać do magisterium z literatury XVIII wieku i napisałam pracę o Aleksandrze Popie. Po uzyskaniu dyplomu w roku 1965 rozpoczęłam pracę nad doktoratem w tej dziedzinie, ale zrezygnowałam z niej, gdyż coraz więcej czasu pochłaniała moja własna twórczość pisarska. W głębi duszy ciągle jednak żywiłam pragnienie powrotu do osiemnastowiecznej Anglii, która ożyła przede mną podczas wykładów Jima Clifforda, i napisania powieści osadzonej w realiach tej epoki. Długo nie potrafiłam się na to zdobyć, chociaż nigdy nie zarzuciłam studiów nad osiemnastym stuleciem, łącznie z odwiedzaniem podczas każdego pobytu w Anglii budowli z tego okresu. W
latach bezpośrednio po studiach oraz podczas czteroletniego kontraktu, kiedy pracowałam jako nauczycielka angielskiego w college’u, byłam zbyt zajęta uwalnianiem się od wpływów akademickich, abym chciała ponownie oddać się pracy badawczej. Choć jednak napisałam książki takie jak Strach przed, lataniem i Jak ocalić swoje życie oraz cztery tomiki poezji, nieprzerwanie marzyłam o stworzeniu stylizowanej powieści osiemnastowiecznej. Wolałam jednak poczekać, aż pozbędę się wreszcie duszy absolwentki, a także na tyle ustabilizuję swoją sytuację osobistą, iż będę mogła się podjąć nieodzownej a żmudnej pracy naukowo-badawczej. Na początku 1976 roku, kiedy książka Jak ocalić swoje życie była już ukończona (choć jeszcze nie wydana), zaczęłam pierwsze przymiarki do Fanny – pod wstępnym tytułem The True History of the Adventures of Fanny Hackabout-Jones (Prawdziwa historia przygód Fanny Chlostki-Jones). Skontaktowałam się z Jimem Cliffordem, a on dał mi wartościowe wskazówki, jeśli chodzi o książki, których przeczytanie umożliwiło powstanie niniejszej powieści. Przez następny rok udzielał mi różnych rad i odpowiadał na zgłaszane przeze mnie pytania. Obiecał również przeczytać rękopis przed publikacją, co jednak nigdy nie nastąpiło, gdyż kiedy zmarł w roku 1978, rękopis nie był jeszcze ukończony. J.H. Plumb był na tyle miły i wspaniałomyślny, iż podjął się tego zadania, i jestem mu bardzo wdzięczna za pomoc. Zarówno jego entuzjazm dla tej książki, jak i pieczołowite tropienie solecyzmów i anachronizmów były dla mnie rzeczą nieocenioną. Niejakie rozeznanie w osiemnastym stuleciu zawdzięczam między innymi jego wspaniałym książkom; wszystkie błędy są, oczywiście, tylko przeze mnie zawinione. (Tu muszę serdecznie podziękować Phyllis Chesler za umożliwienie mi kontaktu z profesorem Plumbem.) Jest też wiele innych osób, wobec których mam wielki dług wdzięczności. Powieść taka jak ta nigdy nie mogłaby powstać bez cierpliwości i wyrozumiałości wielu bibliotekarzy – pozwolę sobie wymienić tutaj Stanleya Crane’a i Grace Donaldson z Pequot Library w Southport, Connecticut; Jane Atkinson i Geraldine O’Connell z Weston Library w Connecticut; pracowników bibliotek w Westport i Greenwich, również w stanie Connecticut; Donalda Gallupa i Marjorie Wynne z Beinecke Rare Book and Manuscript Library na Uniwersytecie Yale; Normana Brauera z South Street Seaport Library w Nowym Jorku; Barbarę Kessler z Columbia University Law Library; oraz Betty Meyer z biblioteki uniwersyteckiej w Bridgeport, Connecticut. Burt Britton, najpierw pracujący w księgarni The Strand, a potem w Books & Co., wyszukiwał dla mnie tytuły wyczerpane. Zgasła niedawno Ellen Moers, Elaine Showalter i Scott Waugh służyli zachętą w pracy i pomocnymi uwagami. Russell Harty zabrał mnie na nieocenioną wycieczkę krajoznawczą do Bath, chociaż Bath w końcu nie pojawiło się w powieści. Kapitan Mike McCarthy i pierwszy oficer Sally Polk nauczyli mnie trochę żeglarstwa i pokazali mi miejsca często odwiedzane przez piratów na Karaibach. Bardi McLennan, mój sekretarz, grasował po bibliotekach za książkami, płacił należne kary, gdy ja wstydziłam się już w ogóle pokazać, oraz na dobrą sprawę, nauczył się na pamięć Oxford English Dictionary, sprawdzając użycie archaicznych słów, a na dodatek przepisał rękopis więcej razy, niż jestem w stanie zliczyć. Jonathan Fast, mój mąż, czytał i komentował każde kolejne sto stron i formułował sugestie, które z wdzięcznością uznawałam za własne pomysły. On także utwierdzał mnie w tym zamyśle oderwania się od współczesności i podtrzymywał na duchu, kiedy podupadałam (co zdarzało się nie tak rzadko). Zarówno on, jak i Lula Johnson wspaniale opiekowali się w czasie mojej pracy córką, Molly, stwarzając mi komfort psychiczny niezbędny przy pisaniu. Pomogła mi również sama Molly (urodzona pomiędzy stroną 303 a 304!), będąc najmilszym
i najspokojniejszym niemowlęciem na świecie. Mój wydawca, Elaine Koster, znała i popierała projekt tej książki od samego początku. Jestem jej wdzięczna za wszystkie sugestie przy przeglądzie materiału oraz za troskę, jaką przejawiała przy czytaniu i redakcji, co przypadło akurat na ostatni tydzień jej ciąży. (Spora gromadka ludzi związanych z tą książką doczekała się swoich pociech w czasie jej powstawania!) Herbert K. Schnall z NAL udzielał błogosławieństw i służył radą. Również Diana Levine i Joan Sanger ochoczo zaoferowały mi swoją pomoc edytorską. To prawdziwe szczęście mieć tak spolegliwych wydawców, tak chętnie podchwytujących każdy nowy pomysł i nie nastających na kopiowanie książek, które osiągnęły już jakiś sukces. Mój agent, Sterling Lord, tak samo jak Pat Berens i Philippa Brophy ze Sterling Lord Agency, byli pierwszymi czytelnikami i bardzo pomogli mi swoim entuzjazmem i krytycyzmem. Lori Henig i Martha Carpentier z Columbia University Graduate Faculties sprawdzały wierność podawanych przeze mnie faktów i pomogły mi wieloma wspaniałymi uwagami. Jestem ogromnie wdzięczna Janice Thaddeus z Barnard College za to, że mi je poleciła. Sandee McComas, Natalie Corbin i Lesley Nagot ogromnie pomogli w sporządzeniu ostatecznej wersji książki. Bill Reynolds był jej nieustraszonym edytorem. Susan Battley dokonała ostatecznej korekty. Mam nadzieję, iż moja powieść jest wierna duchowi, jeśli nie literze, XVIII wieku, gdyż jestem w pełni świadoma, że często naginałam (ufam, iż bez oczywistych fałszerstw) „prawdę” historyczną, aby powieść stała się bardziej interesująca. Na przykład postać Annie Bonny znika z annałów historycznych w roku 1720. Nikt nie wie, co robiła w późniejszych latach, zatem autorka ma tu prawo posłużyć się wyobraźnią. The Hell-Fire Clubs (Kluby Piekielne) zostały zdelegalizowane w roku 1721, ale pozwalam sobie przypuścić, że musiały kontynuować swoją działalność potajemnie, a ich członkowie na pewno dbali o dyskrecję odnośnie do miejsc i terminów swoich zebrań. W moim opisie jaskiń piekielnych opierałam się na oglądzie tych, które i dziś można zobaczyć we wsi West Wycombe w Buckinghamshire, choć zdaję sobie sprawę z tego, że powstały w czasach późniejszych od akcji mojej powieści. Moi „mnisi” zrodzili się z inspiracji sławnych mnichów z Medmenham, którzy zasłynęli w późniejszych latach XVIII wieku. W pozostałych przypadkach starałam się być wierna chronologii. Lancelot Robinson jest „piratem” przeze mnie wymyślonym, ale niedługo po tym, jak go stworzyłam, wpadła mi w ręce książka o misji francuskich piratów, których mottem było A Deo a Libertate i których utopijne marzenia były podobne do tych, jakie wymyśliłam na użytek Lancelota. Miłośnicy piratów bez trudu rozpoznają, że „Artykuły pirackie” Lancelota są bardzo podobne do postanowień Bartholomew Robertsa oraz nie bez kozery dodanych kilku propozycji George’a Lowthera. „Konstytucje” pirackie zasadniczo były do siebie podobne, ale we wszystkich, z którymi się zetknęłam, o kobietach wspomina się, jedynie zakazując ich obecności w pirackim bractwie. Niemniej historia nie poskąpiła przykładów znanych kobiet-piratów w XVII i XVIII wieku, choć żadna z nich nie może równać się sławą z Annie Bonny. Swifta, Pope’a, Hogartha, Johna Clelanda, Theophilusa Cibbera, Annie Bonny wprowadziłam jako fikcyjne postaci fikcyjnej książki, chociaż oparłam się na znanych faktach z życia tych rzeczywistych osób. Jeśli występują tu jako postaci komiczne, w żadnej mierze nie chodzi mi o pomniejszanie ich dokonań. W szczególności Swifta i Hogartha zaliczam do grona najznakomitszych artystów, jakich kiedykolwiek widział świat. W kwestii argumentacji różniącej zwolenników i przeciwników handlu niewolnikami wiele
zawdzięczam pamiętnikom morskim z tej epoki, zwłaszcza diariuszowi kapitana Snelgrave’a. Natchnienie dla pirackich przygód Fanny czerpałam, tak jak zresztą większość autorów piszących o piratach, z książki kapitana Charlesa Johnsona z roku 1721: /V General Story of the Robberies and Murders of the Most Notorious Pyrates from Their First Rise and Settlement in the Island of New Providence to the Present Year (Historia powszechna rozbojów i morderstw najsłynniejszych piratów od ich pojawienia się i osiedlenia na wyspie New Providence do czasów obecnych). Wielu uczonych uważa, iż nazwisko Johnson było w rzeczywistości pseudonimem płodnego pisarza Daniela Defoe. Mam w tym względzie zasadnicze wątpliwości, gdyż poziom literacki tej książki nader odbiega od maestrii Defoe, jakkolwiek jednak przedstawiałaby się sprawa autorstwa, to i tak Historia powszechna... stanowi prawdziwą skarbnicę wiedzy, z której korzysta każdy autor piszący o piratach. Jeśli chodzi o przygody Fanny związane z „handlowaniem ciałem”, wiele zawdzięczam pracy: A Medical History of Contraception (Historia antykoncepcji w medycynie) Normana Himesa oraz ochoczej pomocy Jeanne Swinton, bibliotekarki w Margaret Sanger Library of Planned Parenthood w Nowym Jorku. Sięgnięcie do historii położnictwa uzmysławia fakt, iż cięcie cesarskie jest istotnie starodawną praktyką znaną zarówno w Grecji i Rzymie, jak również w kulturach „prymitywnych” w czasach współczesnych. Pierwsze udane i opisane cięcie cesarskie w historii brytyjskiej medycyny, które miało miejsce w roku 1738, zostało wykonane przez akuszerkę przy użyciu brzytwy, igły krawieckiej i jedwabnych nici. Matka nie tylko przeżyła ten zabieg, lecz również szybko i w pełni powróciła do zdrowia. Mimo to cięcie cesarskie nigdy nie przestało być zabiegiem kontrowersyjnym i nawet w naszych czasach spory w tej kwestii bywają namiętne i wzbogacone podtekstem politycznym. Uznałam przeto, iż wolno mi przyjąć, że skoro pierwszy udany i opisany przypadek cięcia cesarskiego miał miejsce w roku 1738, to musiały odbywać się wcześniejsze tego typu zabiegi, nie odnotowane na przykład z tej przyczyny, że ciągle były w mocy ustawy zwalczającej czary. Tak czy owak, postanowiłam, że w mojej powieści Belinda tak właśnie przyjdzie na świat. Materiały traktujące o czarach zaczerpnęłam z wybitnej antropologicznej pracy zmarłej dr Margaret A. Murray, z tym że moje wiedźmy tyleż zawdzięczają antropologii, co baśniom. Umiejscowiłam esbat w hrabstwie Wiltshire, chociaż wiem, że Wiltshire nie słynęło tak z czarownic jak, powiedzmy, Lancashire. Zatem wiedźmy z Wiltshire są w dużej mierze tworem mojej własnej inwencji. Czytelnicy, którzy znają mój wstęp do Pamiętników Fanny Hill (Erotic Art Book Society), wiedzą, iż jest to jedna z moich najulubieńszych książek; stąd nie podzielam opinii mojej bohaterki na temat pana Clelanda. Niemniej uznałam za zabawne, jeśli Fanny zgani werwę, z jaką Cleland spisał jej historię. W żadnej mierze nie chciałam w ten sposób uszczuplić sławy, jaką cieszy się tak klasyczna pozycja literatury erotycznej jak Fanny Hill. Muszę również wspomnieć o moim zachwycie dla Ditchley Park w Oxfordshire, jednego z wielu pięknych angielskich dworków wiejskich, który był inspiracją dla miejsc przedstawianych w tej książce. Goście Ditchley Foundation natychmiast zauważą, iż ulubiony wiersz lady Bellars o wyższości psów nad ludźmi można odnaleźć na obrazie przedstawiającym sir Henry’ego Lee (potomka generała Roberta E. Lee i Virginii Lee), wiszącym w pokoju z arrasami w Ditchley. Niemniej Ditchley tylko w części podszepnęło mi obraz fikcyjnego Lymeworth. Innych budowli, które zwiedziłam, jest zbyt wiele, abym mogła je wymieniać, i tylko jestem bardzo wdzięczna Britain’s National Trust za to, że nadal istnieją.
Może ktoś podnieść zarzut, że Fanny nie jest typową osiemnastowieczną kobietą, z czym w zupełności się zgadzam. W wielu wypadkach jej świadomość jest nader współczesna. Mocno jednak wierzę, iż w każdym stuleciu są ludzie, których świadomość wykracza poza własną epokę, i że postaci te, obojętnie czy fikcyjne, czy historyczne, są tymi, z którymi identyfikujemy się najbardziej i o których najbardziej lubimy czytać. Próbowałam stworzyć interesującą i zajmującą powieść, a nie historyczną pracę naukową, stąd rozwój charakteru mojej bohaterki zawsze był ważniejszy dla mnie od otoczenia, w jakim ją spotykamy. Mam nadzieję, że książka ta choć trochę odda moją fascynację osiemnastowieczną Anglią, jej zwyczajami i obyczajami, ale przede wszystkim chcę, aby była traktowana jako powieść o życiu i rozwoju kobiety, w czasach kiedy niewiasty doświadczały dużo większego ucisku niż dzisiaj. Książkę tę z miłością dedykuję mojej matce, Edzie Mirsky Mann, oraz mojej córce, Molly Mirandzie Jong-Fast.
Erica Jong